Foley Gaelen Kusicielski pocalunek


Gaelen Foley


Kusicielski pocałunek




Nic, co żyje, nie żyje ani samo, ani dla siebie.

William Blake Księga Thel




Rozdział 1


Luty, rok 1818

Miała ochotę tańczyć. Stopami w jedwabnych pantofelkach, niewidocznych spod białej, a może błękitnej, nie – zielonej jedwabnej sukni, stukała w podłogę. Wystukiwała rytm melodii, granej przez orkiestrę.

Niezliczone migotliwe świece w kryształowych kandelabrach zalewały złotym blaskiem salę balową. Tancerze płynęli po parkiecie, wirując w takt nowego, śmiałego walca – damy w kosztownych, pastelowych, połyskujących jedwabiach, dżentelmeni w statecznej czerni i bieli.

Nagle poczuła, że ktoś jej się przypatruje. Zerkając sponad malowanego wachlarza, dostrzegła jedynie zarys wysokiej, imponującej sylwetki mężczyzny, nim wirujący tancerze znów ukryli go przed jej wzrokiem.

Jej serce zabiło szybciej. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, po prostu wiedziała, że idzie, by ją poprosić do następnego kadryla.

Z szeroko otwartymi oczami, z łomoczącym sercem czekała, aż wreszcie będzie mogła spojrzeć w twarz tajemniczego mężczyzny. Przeznaczonego jej bohatera...

Coś wyrwało Eden Farraday z błogiej zadumy. Ogarnął ją niepokój, a po plecach przebiegł niemiły dreszcz.

Rzeczywistość przemocą wdzierała się w niechętne zmysły, niosąc ze sobą niemilknące hałasy i zjadliwe wonie kolejnej czarnej, wilgotnej nocy w tropikalnym lesie.

Zamiast kryształowych żyrandoli – samotna, zardzewiała latarnia stojąca na bambusowym stole obok hamaka, rozwieszonego pod lekką jak obłok moskitierą. Zamiast dam i dżentelmenów – blade ćmy tańczące wokół szkła latarni. A ponad palmowym dachem leśnego domu na palach – ciemność, pulsująca głosami niezliczonych żywych istot.

Owady hałasowały wręcz ogłuszająco. Małpy wykłócały się o najwygodniejsze gałęzie do spania. Tylko wrzaskliwe papugi przerwały na noc swoje sprzeczki. Gdzieś w oddali jaguar ostrzegał rykiem rywala, który zapuścił się na jego terytorium – wraz z nocą nadeszła godzina łowów dla tych wspaniałych bestii.

Echo dzikiego ryku przegoniło do reszty migotliwą wizję londyńskiego splendoru, nie pozostawiając nic z wyjątkiem przedmiotu, który ją sprowadził – nieaktualnego od roku, pożółkłego i zmiętego egzemplarza „La Belle Assemblee", przysłanego przez drogą kuzynkę Amelię aż z Anglii.

Eden wciąż była niespokojna, jakby instynkt ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem.

Rozejrzała się ostrożnie dokoła. Powoli wyciągnęła dłoń do pistoletu, który zawsze miała gdzieś blisko.

I nagle usłyszała. Słaby, ledwie słyszalny syk gdzieś nad głową. Stanowczo zbyt blisko.

Uniosła głowę i spojrzała wprost w zimne, czarne oko ogromnej żararaki. Błyskając kłami, śmiercionośny wąż wysuwał rozdwojony język w jej kierunku. Eden cofnęła się powoli, bojąc poruszyć się zbyt gwałtownie.

Wąż poszukiwał gorącokrwistej zdobyczy. Zdawał się wyczuwać wibracje gwałtownie bijącego serca dziewczyny. Zararaka często odwiedzała ludzkie siedziby w tropikach. Ludzie pozostawiali okruchy, okruchy przyciągały myszy, a za myszami podążały węże. Zararaka znana była z tego, że atakowała przy najmniejszej prowokacji.

Jej ukąszenie oznaczało śmierć.

Zwinnie wślizgnęła się na podniszczone belki podtrzymujące dach ich schronienia. Pewnie szukała tłustej myszy na przekąskę. W tej chwili owinęła się wokół słupa, do którego przywiązano hamak Eden. Zwierzę przyglądało się dziewczynie, jakby się zastanawiało, jak też będzie smakować.

Ku zdumieniu Eden wąż wsunął się pod moskitierę. Jego jad mógł w pół godziny zabić rosłego mężczyznę. Eden widziała to już kiedyś, i nie był to przyjemny widok.

Kiedy zararaka wygięła łuskowatą szyję w złowróżbne S, Eden wiedziała, że ma ułamek sekundy, nim wściekły wąż wystrzeli w jej kierunku jak bicz i zatopi w niej kły.

Odchyliła się w tył w hamaku, uniosła pistolet i wystrzeliła.

Aż krzyknęła z obrzydzenia, gdy urwany łeb gada plasnął prosto na ukochany magazyn o modzie.

Do stu tysięcy... ! – zaczęła, ale pohamowała się i dokończyła już bezgłośnie. Wszak wyrafinowane londyńskie damy nie przeklinają na głos.

Ale czy ktoś mógł jej to mieć za złe?!

Ten przeklęty magazyn wędrował tu cały rok, do licha ciężkiego, ostatni etap podróży pokonując w sakwie umyślnego kuriera z Jamajki. Zręcznie wyskoczywszy z hamaka, Eden skrzywiła się, patrząc na rozdziawioną, krwawą paszczę węża, szpecącą eleganckie czasopismo. Przerzuciła długi, rudy warkocz przez ramię, odgarnęła moskitierę i odsunęła się od szczątków zwierzęcia, roztrzęsiona, bo ledwie uniknęła śmierci.

Wszystko w porządku, moja droga? – zawołał nieobecnym tonem ojciec, doktor Victor Farraday, z polowej pracowni po drugiej stronie obozu przyrodniczego, ulokowanego w samym sercu wenezuelskiej zielonej i wilgotnej delty Orinoko.

Zerknęła w stronę namiotu.

Tak, ojcze! – odkrzyknęła. Drżącą dłonią odłożyła pistolet. Boże, nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyniesiemy, pomyślała.

Krzywiąc się, uniosła czasopismo jak tacę, trzymając na nim głowę węża, i ze stoickim spokojem podeszła do drewnianej balustrady tarasu wychodzącego na szeroką, czarną jak onyks rzekę. Bez ceremonii wrzuciła łeb w rzeczny nurt i usłyszała, jak wpada do Orinoko z cichym pluskiem.

Pewnie coś go zaraz zje, pomyślała. To było prawo dżungli – zjedz albo zostaniesz zjedzony. Spoglądając nieufnie na rzekę, dostrzegła liczne pary oczu, świecące czerwono w blasku latarni. Nagle coś dużego zanurzyło się w wodzie, pozostawiając na powierzchni niewielką zmarszczkę, połyskującą pod srebrnym księżycem.

Pokręciła głową. Krokodyle ludojady, jadowite węże, nietoperze wampiry – a papa mówi, że to Londyn jest niebezpieczny. Cierpliwości, powiedziała sobie, starając się trzymać w ryzach pragnienie powrotu do cywilizacji. Już niedługo. Wkrótce pojadą do domu, do Anglii, czy się to papie podoba, czy nie.

Z determinacją na twarzy spojrzała w stronę pracowni. Kiwnęła głową, upewniając się w postanowieniu. Niepewność, którą ją dręczyła, była torturą. Musiała poznać decyzję papy. Teraz. Oddarła te stronice magazynu, których nie dało się już uratować, i odłożyła na bok jako rozpałkę do ognia, po czym wyszła z domu – budowli w miejscowym stylu, zwanej przez tubylców palafito. Wbiła wzrok w namiot, gdzie mieściła się główna pracownia przyrodnicza.

Wokół polany płonął krąg pochodni, by odstraszać zwierzęta, ale na komary nie było rady. Eden pacnęła jednego, przechodząc obok dołu na ognisko w samym centrum obozu. Ciepło pozdrowiła trzech czarnych służących. Ich białe uśmiechy błysnęły w ciemnościach. Teraz, gdy zelżał upał panujący za dnia, słudzy, odziani w powiewne tropikalne szaty, gotowali dla siebie kolację.

Eden wymieniła z nimi kilka żartobliwych uwag i z determinacją ruszyła dalej. Spódnica bawełnianej dziennej sukni furkotała wokół jej nóg, a grube skórzane buty tonęły w miękkiej ziemi przy każdym kroku. Spojrzenie miała pewne siebie, ale serce w jej piersi tłukło się niespokojnie w oczekiwaniu na werdykt.

Przed nią, w otwartym z jednej strony wojskowym namiocie, doktor Victor Farraday i jego krzepki asystent, Australijczyk Connor O’Keefe, siedzieli głowa przy głowie, pogrążeni w dyskusji, pochylając się nad zniszczoną mapą. Polowy stół zasłany był okazami, które zebrali podczas dzisiejszej wędrówki, prowadzeni przez szamana Waroa do miejsc, gdzie rosły lecznicze rośliny. W tej chwili jednak nie pamiętali o swoich znaleziskach. Ich twarze, oświetlone pomarańczowym blaskiem latarni, były napięte i poważne.

Nic dziwnego. Nie tylko jej drogocenne czasopismo dotarło tu z dalekiego świata, dostarczone przez kuriera, który przeszmuglował pocztę i kilka niezbędnych rzeczy przez blokadę hiszpańskiej floty wokół wybrzeża.

Przywiózł też list, równie spóźniony jak czasopismo, od radcy prawnego reprezentującego patrona papy w Anglii. List ten donosił, iż stary hrabia Pernbrooke, znany filantrop, kilka miesięcy temu odszedł na wieczny spoczynek.

Dziedzic jego lordowskiej mości, piąty hrabia Pernbrooke był młody i całkiem przystojny – jeśli można wierzyć kronice towarzyskiej „La Belle Assemblee". Miał też reputację hazardzisty i rozpustnika. Młody hrabia budował sobie właśnie wspaniały, nowy dom na wsi i jeśli o niego chodziło, wszyscy malarze i badacze, muzycy, rzeźbiarze i naukowcy, których tak długo wspierał jego dziadek, mogli iść do diabła. I właśnie to im zakomunikował za pośrednictwem swego radcy.

Krótko mówiąc, sławny doktor Farraday stracił fundusze na badania. Eden omal nie zaczęła głośno wiwatować na tę wieść.

Ugryzła się jednak w język i pohamowała radość, jako że papa zbladł, słysząc złe nowiny. Był bez reszty oddany pracy, jak każdy geniusz. Och, ale przecież na pewno nie umrą z głodu, gdy wrócą do Anglii, pomyślała z wrodzoną trzeźwością, która zwykle równoważyła marzycielską część jej natury.

Jej ojciec był lekarzem o najwyższych kwalifikacjach, a teraz na dokładkę szanowanym autorem rozprawy naukowej. Doktor Farraday miał zapewnioną prestiżową posadę wykładowcy w Królewskiej Wyższej Szkole Medycznej w Londynie. A kiedy już ją przyjmie – bo wszak nie ma innego wyjścia – to ona, Eden, ani się obejrzy, jak będzie spacerować z kuzynką Amelią po Hyde Parku wśród innych elegantek. Młodzi dandysi będą rozbijać modne faetony, oglądając się za nimi.

Może wreszcie będzie wiodła normalne życie?

Eden splotła dłonie za plecami i odchrząknęła grzecznie, by zwrócić na siebie uwagę panów.

Dwaj naukowcy byli tak pogrążeni w dyskusji, że nie zauważyli jej nadejścia. Zamilkli natychmiast.

No więc, chłopcy – zaczęła z zadziornym uśmiechem, starając się odrobiną humoru rozładować napięcie, jakie odczuwali z powodu nagłej zmiany sytuacji. – Kiedy wyjeżdżamy?

Niestety, żart trafił w próżnię. Panowie wymienili poważne spojrzenia. Connor – choć poniewczasie – wstał w obecności damy, wiedząc, że Eden uwielbia te drobne przejawy manier.

Connor O’Keefe był opalonym, jasnowłosym, potężnym Australijczykiem, mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a w ramionach dwa razy szerszym niż wojownicy zamieszkujący deltę Orinoko. Ten silny, małomówny mężczyzna specjalizował się w zoologii i okazywał niezwykłą wrażliwość wobec leśnych zwierząt. Zaskarbił tym sobie niegdyś sympatię Eden, ale ostatnio coraz częściej zdarzało się, że jego przeciągłe, nieporuszone spojrzenia budziły w niej niepokój.

Wszystko w porządku? – zapytał, biorąc się pod boki i marszcząc z troską brwi. – Dlaczego strzelałaś?

Zararaka wpełzła do domu. Wybacz mi, Con. Gdybym nie zabiła twojej gadziej przyjaciółki, ona zabiłaby mnie.

Dobry Boże, nic ci się nie stało? – wykrzyknął ojciec, zdejmując z nosa binokle i podrywając się z krzesła.

Nic mi nie jest, papo – zapewniła. – Przyszłam poprosić Connora, żeby zechciał z łaski swojej zabrać to paskudztwo. Jego większa część wciąż wisi na belce – powiedziała, krzywiąc się.

Australijczyk skinął głową, po czym spojrzał na Farradaya.

Zaraz wracam, Victorze.

Tak, hm... Daj nam chwilę, chłopcze. Chciałbym zamienić słówko z moją córką.

Oczywiście. – Connor się zatrzymał, by lekko uścisnąć ramię Eden.

Na pewno wszystko w porządku? – mruknął.

Skinęła głową, obejmując się rękami w pasie. Zmusiła się do uśmiechu, usiłując zignorować ten subtelny, zaborczy gest. Jakoś nie potrafiła się przemóc i wspomnieć papie o niepokoju, jaki budził w niej Connor. Profesor kochał go jak syna, którego nigdy nie miał.

Poza tym nie byłoby mądrze robić z tego sprawy – doskonale wiedziała, że od Connora zależy ich przetrwanie. Zdobywał dla nich pożywienie, budował schronienia, odstraszał wrogich Indian i od czasu do czasu nazbyt śmiałego jaguara.

Ale czasem, kiedy patrzyła w jego oczy, jak teraz, odnosiła wrażenie, że Connor rości sobie do niej prawo.

Spokojny, że teraz jest bezpieczna, skinął głową i odszedł w ciemność, by spełnić jej prośbę. Jej nieufne spojrzenie powędrowało za nim.

Usiądź, moja droga – polecił ojciec, wskazując puste krzesło swego asystenta. Eden skonstatowała z roztargnieniem, że przydałoby się skrócić jego szpakowatą brodę. – Mamy wiele do omówienia.

Rzeczywiście. – Usiadła naprzeciw niego, z radością przyjmując na siebie rolę koordynatorki odwrotu z dżungli. Ostatecznie była oficjalną ochmistrzynią ojca, odpowiedzialną za sprawne funkcjonowanie obozu.

Spodziewam się, że z pomocą służby spakowanie wszystkiego zajmie nam około tygodnia. Będziemy musieli poczynić specjalne przygotowania, by twoje botaniczne okazy nie ucierpiały w morskim powietrzu, ale jeśli uda nam się wymyślić jakiś sposób, żeby przedostać się przez cieśniny przy Trynidadzie, nie powinniśmy czekać zbyt długo, nim pojawi się jakiś brytyjski statek, który będzie mógł zabrać nas do domu...

Eden – przerwał jej ojciec łagodnie, ale tonem nieznoszącym dyskusji. – Zostajemy.

Patrzyła na niego przez długą chwilę, aż w końcu zacisnęła powieki i zadrżała.

Och, nie!

Droga Edie, rozumiem, że to poniekąd może być dla ciebie szok, ale czynimy tak wspaniałe postępy... Cukiereczku, przecież lubisz to miejsce! Wiem, że tak jest. Spójrz na wszystkie przygody, jakie przeżyliśmy! Wspinanie się na korony drzew, by badać ten nieskończony baldachim! Odnajdywanie ptaków i zwierząt całkowicie nieznanych nauce! – Ujął jej dłoń pocieszycielskim gestem. – No już, już, moja droga, nie patrz na mnie w ten sposób – zaprotestował, gdy otworzyła oczy i spojrzała na niego zdruzgotana. – Pomyśl o lekarstwach, które przywieziemy któregoś dnia, o istnieniach ludzkich, które ocalimy! Nie możemy teraz zrezygnować. Po prostu nie możemy.

Eden z trudem wydobyła z siebie głos.

Myślałam, że straciliśmy fundusze. Hrabia Pernbrooke...

To łajdak! – oznajmił doktor Farraday. – Ale to nieważne. Ten młody łobuz nie zahamuje naszych postępów. Prawda, będziemy musieli oszczędzać na papierze i innym zaopatrzeniu, ale od Indian nauczyliśmy się, jak wyżyć z ziemi. No i przecież jesteśmy Brytyjczykami, na Boga! Musimy i będziemy przeć do przodu.

Przeć... do przodu.

O tak, moja droga! Bo widzisz... – Pochylił się bliżej, mimo statecznego wieku podekscytowany jak mały chłopiec. – Mam pewien plan.

Och, nie!

Plan?

Gorliwie pokiwał głową.

Wybierzemy się jeszcze dalej, Edie. W głąb lądu! Jej oczy otworzyły się szerzej.

Nie myślisz chyba... ?

Tak – szepnął, ledwie panując nad radością. – Do Amazonii! Eden rozchyliła usta.

Profesor wziął jej przerażenie za podziw.

Pomyśl tylko! To będzie nasza największa przygoda. Poznamy jeszcze bardziej złożone środowisko niż dżungla nad Orinoko! Delta była naszą matką i naszą nauczycielką, to prawda. Ale Amazonia... Oto nasze przeznaczenie! – Uścisnął jej dłoń, próbując zarazić ją entuzjazmem, ale wyszarpnęła palce i zerwała się na równe nogi.

Oszalałeś!

Och, Edie...

Wiedziałam! To w końcu nastąpiło, tak jak się tego zawsze obawiałam! Zbyt długi pobyt w dziczy zmącił twoje zmysły, papo! Boże kochany, ja pewnie będę następna! – Przyłożyła dłoń do czoła, ale on tylko się roześmiał.

Nie żartuję, i nie zapuszczę się tam! Ktoś musi wreszcie tupnąć nogą! Bądźże rozsądny! Tam są łowcy głów, kanibale, a nie przyjaźni krajowcy jak Waroa... i Bóg wie, co jeszcze!

Nonsens, Connor nas obroni. Potrzebuję twojego wsparcia w tym przedsięwzięciu, Edie. Wiesz, że nie poradzę sobie bez ciebie. Dopóki będziemy trzymać się razem, będziesz całkowicie bezpieczna. Na Jowisza, kiedy podbijemy Amazonię, wrócimy do Anglii i będę dawał wykłady o naszych podróżach. Napiszę kolejną książkę, która będzie konkurować z opisem von Humboldta. Już nigdy nie będziemy musieli polegać na bogatych patronach.

Eden wzniosła ręce w górę. Frustracja odebrała jej słowa. Profesor zmarszczył siwe brwi.

Cóż znowu?

Obiecała mamie, gdy ta leżała na łożu śmierci, że zatroszczy się o papę. Ale jakże mogła się z tego wywiązać, jeśli ten człowiek nie dbał o własne życie?

Ojcze – rzekła stanowczo, zakładając ręce na piersi – masz pięćdziesiąt pięć lat. Twój bohater von Humboldt był w kwiecie wieku, kiedy odbywał swą podróż, a i on omal nie przypłacił jej życiem. – Gdy swoim logicznym wywodem sprowokowała jedynie prychnięcie i cichy pomruk urażonej męskiej próżności, spróbowała innego podejścia. Usiadła, patrząc na ojca z powagą. – Czy zapomniałeś, że za tą dżunglą, w Wenezueli toczy się wojna?

Oczywiście, że nie zapomniałem – burknął, pochmurniejąc na tę uwagę. – Nie jestem jeszcze całkiem zdziecinniały. I co z tego?

By dotrzeć do Amazonii, musielibyśmy przekroczyć równiny. Llanos to główne pole bitwy między żołnierzami hiszpańskiej korony i zbuntowanymi kolonistami.

Nie przesadzaj. Wciąż mamy czas. Akurat teraz działania wojenne ustały. Rebelianci z Angostury kontrolują tereny w głębi lądu, a Hiszpanie trzymają się swoich okrętów na wybrzeżu. W czym problem?

W czym problem? – Omal się nie roześmiała. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. – Przede wszystkim każda ze stron myśli, że jesteś szpiegiem tej drugiej! Hiszpanie podejrzewają cię o zmowę z rebeliantami, a koloniści myślą, że pracujesz dla Hiszpanii.

Gdyby naprawdę tak myśleli, zostałbym już dawno wydalony z kraju. Do licha, Edie, mówiłem już tym przeklętym biurokratom z Caracas, że nauka jest neutralna! Jestem tutaj dla dobra całego rodzaju ludzkiego.

Uff! – Ukryła twarz w dłoniach, przez co jej odpowiedź zabrzmiała niewyraźnie. – Jesteś tutaj, bo chowasz się przed światem.

Coś ty powiedziała? – zapytał ostro.

Z westchnieniem opanowała swe rozdrażnienie i opuściła dłonie na podołek.

Nic, ojcze.

Ja myślę. Lepiej uważaj, co mówisz, dziewczyno – poradził, poprawiając się na topornym drewnianym krześle i z godnością obciągając kamizelkę. – Popuściłem ci smyczy, to prawda, ale wciąż jestem twoim ojcem.

Tak – odparła ze spuszczoną głową. – Ale...

Ale cóż, dziecko?

Przez chwilę przyglądała mu się badawczo.

Obiecałeś mi zeszłego roku, że wrócimy do Anglii.

Wyglądało na to, że właśnie tego nie chciał usłyszeć.

Natychmiast spochmurniał i odwrócił wzrok, nagle niezwykle zajęty botanicznymi znaleziskami.

Anglia, Anglia, dlaczego wiecznie mówisz o tym nienawistnym miejscu? Naprawdę uważasz, że tamtejszy świat jest tak cudowny? Skąd możesz to wiedzieć? Chroniłem cię tu przed nim. Gdybyś go lepiej pamiętała, dziękowałabyś mi. To nie tylko piękne powozy i eleganckie bale, moja panno. Ten świat ma też ciemną stronę. – Spojrzał na nią znad oprawek binokli. – Choroby, zbrodnia, moralna zgnilizna, bieda, korupcja. Tutaj tego nie ma.

Ale nie ma też z kim porozmawiać! – wykrzyknęła, czując, że lada chwila się rozpłacze.

Z grymasem współczucia papa znów poprawił się na siedzisku.

Nonsens, przecież masz mnie! Jestem nadzwyczajnym kompanem do rozmów... no i nie zapominaj o Connorze. Cóż, może i nie mówi zbyt wiele, przyznaję, ale kiedy się już odezwie, warto go posłuchać. No już, już, moja śliczna – powiedział, klepiąc ją po dłoni z zatroskaną miną. – Zapewniam cię, że w żadnej z londyńskich bawialni nie usłyszysz tak inteligentnych konwersacji.

Choć jeden, jedyny raz chciałabym posłuchać, o czym rozmawiają zwyczajni ludzie – powiedziała ledwie dosłyszalnie.

Zwyczajni? To tylko inne określenie na miernotę! – zadrwił. – Och, Edie, na miłość boską, te londyńskie pannice, które tak podziwiasz, to najgłupsze, najbardziej trywialne stworzenia pod słońcem, bez jednej myśli – w tych pustych głowach prócz wstążek, czepków i pantofli. Dlaczegóż tak bardzo chcesz się do nich upodobnić?

Eden stłumiła jęk – zaczynał się wykład.

Popatrz na zalety tutejszego życia! Ubierasz się, jak chcesz, mówisz, co chcesz, robisz, co ci się podoba. Nie masz pojęcia, jak panny z towarzystwa są nieustannie pilnowane przez przyzwoitki, których jedynym celem jest kontrolowanie każdego ich kroku. Oszalałabyś, gdybyś musiała znosić to choć przez jeden dzień. Popatrz na wolność, jaką ci dałem... Na edukację!

Wolność? – pomyślała smutno Eden. Więc dlaczego czuję się jak więzień?

Edukowałem cię bardziej jak syna niż jak córkę – ciągnął profesor, zapuszczając się na wydeptane ścieżki. Eden znała to już niemal na pamięć. – Na Jowisza, czy myślisz, że te twoje wspaniałe londyńskie damy potrafią wyliczyć wszystkie znane gatunki z rodziny Aracaceae? Sporządzić wywar, który leczy żółtą febrę? Nastawić złamaną kość? Myślę, że nie – oznajmił dumnie. – Ty, moja droga Eden, jesteś wyjątkowa!

Nie chcę być wyjątkowa, papo – odparła Eden ze znużeniem. – Po prostu chcę wrócić do cywilizacji. Chcę znaleźć swoje miejsce.

Ależ znasz swoje miejsce, kochana. Jest przy mnie!

Odwróciła oczy. Nagle poczuła się jak w pułapce. Doskonale rozumiał, o co jej chodzi, udawał tylko, że jest inaczej.

Czy nie byłam posłuszną córką? Czy nie stałam u twego boku w dobrych i złych chwilach, czy nie troszczyłam się o ciebie, nie pomagałam w pracy, nie robiłam wszystkiego, o co mnie prosiłeś?

To prawda – przyznał zmieszany.

Papo, w Anglii dwudziestopięcioletnia niezamężna kobieta uważana jest za starą pannę. Wiem, że nie masz głowy do takich spraw, aleja w zeszłym miesiącu skończyłam dwadzieścia trzy lata! – Profesor miał już rzucić jakąś drwinę, ale Eden spuściła głowę. – Proszę, choć raz nie kpij ze mnie. Nie chodzi mi tylko o bale i powozy. Miałam nadzieję, że znasz mnie lepiej.

Więc o cóż chodzi, Edie, najdroższa? – zapytał łagodnie. – Co cię tak bardzo dręczy?

Spojrzała w jego oczy, nagle zupełnie bezbronna.

Nie pojmujesz? Ja... chcę sobie kogoś znaleźć. Papo.

Kogo? – wykrzyknął niecierpliwie.

Nie wiem jeszcze, kogo! Kogoś... kogoś do kochania. Profesor odchylił się na krześle i spojrzał na nią osłupiały.

Ach, więc o to cała ta awantura!

Znów spuściła głowę, czując, jak płoną jej policzki. Przyznała się do tęsknoty, którą dotąd skrywała głęboko w sercu, i teraz miała ochotę zapaść się pod ziemię.

Papa z nagłym entuzjazmem klepnął się dłońmi po udach.

Cóż, śmiem twierdzić, że idealne rozwiązanie przez cały czas było tuż pod naszym nosem!

Kiedy spojrzała na niego z nadzieją, niezbyt subtelnie kiwnął głową w kierunku, w którym udał się Connor. Eden spurpurowiała.

Och, papo, proszę, nie zaczynaj znowu! – szepnęła z ogniem w oczach.

Dlaczego nie? Jeśli całe to zamieszanie sprowadza się do szukania męża, to nie musisz szukać daleko. Jeśli przyszła pora, żebyś wzięła sobie mężczyznę, weź Connora.

Ojcze! – wykrzyknęła zgorszona.

Ten człowiek cię ubóstwia, jeśli jeszcze nie zauważyłaś. – Uśmiech dumy pomieszanej z rozbawieniem wypłynął na jego wargi, jakby wciąż był czterolatkiem uczącym się greckiego alfabetu. – Ma moje błogosławieństwo. I wtedy moglibyśmy pozostać razem, tak jak teraz, kontynuując naszą pracę. To niezwykle dogodna sytuacja. Więc? Dlaczegóż nie? Czy ci się nie podoba?

Papa najwidoczniej zapomniał o incydencie w dżungli, gdy miała szesnaście lat.

Opuściła głowę, nie mając najmniejszej ochoty mu o tym przypominać, bo i sama wspominała to niechętnie.

Connorowi na tobie zależy, Eden. Nie ma co do tego wątpliwości. Sprawdził się po stokroć. No i kawał chłopa z niego, wspaniały okaz mężczyzny, czyż nie? Nieustraszony, zaradny, najlepszy samiec ludzkiego gatunku. Silne, zdrowe drzewo genealogiczne. Nieprzeciętne zdolności.

Bystry umysł. – Gdy ojciec wyliczał liczne zalety protegowanego, Eden uniosła głowę, założyła ręce na piersi i zmierzyła go karcącym spojrzeniem. – Oczywiście nie mamy tu pastora, ale czymże jest kawałek papieru w takim miejscu? Ślubu może wam udzielić miejscowy szaman...

albo urządzimy świeckie zaślubiny, jak u Szkotów. Nie gorączkuj się tak, dziewczyno. Nie ma w tym żadnego wstydu. To naturalny bieg rzeczy, moja droga. Wszystkie stworzenia kojarzą się w pary, gdy osiągną wiek odpowiedni do rozmnażania.

Ależ ojcze! – wykrzyknęła Eden, zrywając się z miejsca. Była zażenowana ponad wszelką miarę jego bezpośrednim, naukowym podejściem do tematu. – Czy w twojej duszy nie ma ani krzty romantyzmu? Podtrzymanie gatunku może wystarczy żabie, małpie czy... czy rybie, ale ja jestem, inteligentną, piękną... no, powiedzmy dość atrakcyjną młodą damą. Chcę róż i... i poezji, nim przeminą moje najlepsze lata! Chcę bombonierek i przejażdżek po parku! Czy proszę o tak wiele? Chcę, by starali się o mnie młodzi dandysi we frakach od krawców z Savile Row! Chcę zalotów, papo, i zalotników... wystarczyłby nawet jeden. Może i potrafię wymienić wszystkie gatunki z rodziny Ardcaceae, ale to tylko dowodzi, jakim dziwolągiem stałam się w tej dżungli!

Tak jak i Connor! Idealna para.

Czy raczysz wreszcie być poważny? – Usiadła z powrotem, sapiąc ze złości. – To się nie uda, ojcze. Zamierzam któregoś dnia wrócić do świata, a Connor ma o cywilizacji jeszcze gorsze mniemanie niż ty. Wizyty u twoich znajomych z Towarzystwa Kingstońskiego są dla niego torturą. Z nikim nie rozmawia. Siedzi nadąsany w kącie i nawet nie próbuje udawać, że się dobrze bawi.

No cóż, Eden, jest nieśmiały.

Wiem. I żal mi go, ale nie chcę wychodzić za kogoś za mąż tylko dlatego, że mi go żal. – To ostatnie zdanie wyszeptała, by Connor ze swoim wyostrzonym słuchem nie dosłyszał i nie poczuł się urażony.

No, jak tam chcesz – skonkludował papa z westchnieniem. – Ale obawiam się, że tak czy inaczej nic nie możemy zrobić w tej kwestii. Odebrano nam wsparcie finansowe, nie stać nas na przejazd. Podróż jest zbyt droga.

Czy nie możesz jej wykupić na kredyt?

Zadłużyć się na coś, czego nawet nie chcę? Miałbym być równie nieodpowiedzialny jak hrabia Pernbrooke?

Przecież możemy spłacić dług, kiedy już obejmiesz katedrę w Szkole Medycznej.

Nie! Nie przyjmę tej posady, Eden. Nigdy. – Wstał nagle i odwrócił się, unikając jej osłupiałego spojrzenia. – Pewnie powinienem był powiedzieć ci to wcześniej. Nie będę mógł spełnić obietnicy, którą wymogłaś na – mnie w zeszłym roku. Nie wracamy do Anglii, a co do Londynu, wolałbym chyba jechać do piekła.

Co? – szepnęła, blednąc.

Przykro mi łamać dane ci słowo, córko, ale tylko ty mi pozostałaś i prędzej mnie piekło pochłonie, niż narażę cię znów na pobyt w tym plugawym, cuchnącym dole kloacznym, który zwie się Londyn i który zabił twoją matkę.


Wysoki i barczysty od stóp do głów odziany w czerń, lord Jack Knight zapalił cygaretkę od pochodni trzymanej w dłoni, po czym pochylił się leniwym ruchem i podpalił lont armaty.

Raz... dwa... trzy...

Bum – mruknął z cygaretką zwisającą z warg, gdy grzmot wielkiego działa rozległ się nad doliną. Kula, wypluta z żelaznej lufy, pomknęła w noc niczym ognista kometa odbijająca się w czarnej, gładkiej jak szkło powierzchni Orinoko.

Sfrunąwszy spod ciemnego nieba, gruchnęła w wielką skałę sterczącą pośrodku nurtu – słynną Piedra Media służącą za wskaźnik poziomu sezonowych powodzi – a w tej chwili za poręczny cel artyleryjski.

Doskonałe trafienie.

Na ukwieconym tarasie za plecami Knighta rozległy się wiwaty. Kreolska widownia witała nową armatę z takim samym serdecznym entuzjazmem, z jakim podchodziła do każdej dziedziny życia.

Brawo, kapitanie!

Świetna robota!

Jack nie zwracał na nich uwagi.

Prominentni obywatele Angostury pobudowali swe eleganckie, ozdobne wille wzdłuż sprytnie usytuowanego łańcucha nadrzecznych wzgórz, tak więc z tarasu domu Montoi bogaci Kreole, przywódcy rebelii, mogli jak na dłoni podziwiać celność i moc dział, które dla nich sprowadził.

Dał nam pan wspaniałe działa, milordzie!

Powinny pomóc powstrzymać Hiszpanów, jeśli zapuszczą się w górę rzeki – mruknął Jack. – Podobnie jak te cacka. – Pstryknął palcami na asystenta i wskazał kilka tuzinów skrzyń zawierających świetne karabiny Bakera, które przywiózł wraz z działami.

Wielka szkoda, że Bolivar nie uczestniczył w tym pokazie, ale wódz rebeliantów przebywał poza miastem, próbując przekształcić dość żałosną zgraję niewykształconych wieśniaków w regularną armię.

Boże, dopomóż im, pomyślał Jack, bo po drugiej stronie stało piętnaście tysięcy królewskich żołnierzy, którzy czekali na swych okrętach na rozkaz ataku.

Hiszpański król Ferdynand, burbońska marionetka Habsburgów i pod każdym względem wielce niesympatyczny jegomość – świeżo przywrócony na tron, po tym gdy Wellington i jego chłopcy pobili Napoleona – postanowił zademonstrować swoją niemal całkiem już zapomnianą potęgę i wysłał największe w historii siły na drugą stronę Atlantyku, by zdusiły wszelkie nadzieje kolonistów na niepodległość.

Jack miał swoje powody, by się zaangażować w tę wojnę. Więcej w nim było cynika niż idealisty, ale nie potrafił tolerować gnębienia słabszych. A było jasne jak na dłoni, że jeśli nikt nie pomoże tym nieszczęśnikom, dojdzie do krwawej jatki.

Proszę, sir. – Zaufany porucznik, Christopher Trahern, podał mu jeden z dalekonośnych karabinów, już naładowany.

Jack uniósł broń do ramienia i wziął na cel nietoperza wampira, lecącego zygzakiem w górę i w dół nad smolistą rzeką.

Jaki ma zasięg? – zapytał don Eduardo Montoya, właściciel willi i jeden z głównych finansowych patronów rebelii.

Dwieście jardów. A celność zależy tylko od strzelca.

Trach!

Suchy trzask karabinu spłynął echem po zboczach wzgórz, gdy Jack zestrzelił nietoperza krwiopijcę z nocnego nieba. Zadowolony oddał karabin Trahernowi.

Proszę załadować dla pana Montoi.

Tak jest, kapitanie.

Na dole, w dokach u stóp wzgórza, jego ludzie wciąż wyładowywali towary z łodzi, w której Jack przybył do miasta niecałą godzinę wcześniej. Choć zahartowani w ogniu bitew, nawet jego nieustraszeni marynarze okazywali pewną nerwowość na myśl o wszystkich tych rozochoconych rebeliantach, wypróbowujących nowe angielskie karabiny.

Proszę dać spróbować i mnie! – wykrzyknął Carlos, syn Montoi, liczący sobie ledwie dwadzieścia wiosen.

Wyrwawszy się trzem urodziwym miodkom, które przymilały się do niego, przystojny młody hidalgo podszedł do kamiennej balustrady otaczającej taras.

Jack zmierzył chłopaka kpiącym spojrzeniem. Już wcześniej ocenił tego Casanovę jako niepoprawnego amatora młodych służących. Choć oczywiście nie mógł mu się dziwić. Do diaska, pomyślał, zerkając ukradkiem w stronę młodych piękności. Południowoamerykańskie kobiety. Nawet służące wyglądały jak Helena Trojańska.

Jack zauważył, że jedna z nich przygląda mu się z ostrożnym zainteresowaniem. Smakowite stworzenie o karmelowej skórze, z peleryną czarnych, gładkich włosów, sięgających pasa.

Kiedy na dłużej utkwił w niej wzrok, jej czarne oczy otworzyły się szerzej. Spuściła je, spłoszona, i uciekła do domu, udając, że wraca do obowiązków.

Jack westchnął cicho, wydął wargi i odwrócił oczy. No cóż. Przestraszyłem kolejną, pomyślał.

Jego fatalna reputacja widać go wyprzedziła, jak zwykle.

Carlos chwycił naładowany karabin Bakera z rąk Traherna i przyłożył do ramienia, by go wyczuć.

Ach, zastrzelę stu Hiszpanów z tej ślicznotki!

Jack parsknął, biorąc się pod boki, gdy chłopak starannie mierzył do celu.

Byłeś się pan sam nie zastrzelił.

Carlos nacisnął spust i trafił w cel.

Ha! – Z zadziornym uśmiechem rzucił karabin Jackowi i godnym krokiem wrócił do swego haremu, by dać się podziwiać.

Jack spojrzał za młodzikiem z ironicznym uśmiechem i odłożył karabin. On też w jego wieku uważał się za niezwyciężonego.

Drobna rada – zwrócił się do don Eduarda. – Proszę trzymać tego bohatera z dala od pola bitwy. Jest niedoświadczony i za bardzo spragniony sławy.

Łatwiej powiedzieć, niż wykonać, przyjacielu. – Don Eduardo z kordialnym śmiechem poklepał go po ramieniu. – Zapraszam do środka na kieliszeczek.

Weszli do luksusowej willi. Wysokie od podłogi do sufitu okna wychodziły na taras. Cieniutkie zasłony wzdymały się od wietrzyku chłodzącego okazały salon. Eleganckie meble i obrazy w złoconych ramach mogłyby równie dobrze zdobić dom w Londynie, Paryżu czy Madrycie, ale znajdowały się wiele kilometrów od wszelkich ośrodków cywilizacji. Caracas, stolica i najbliższe miasto, było oddalone o trzysta kilometrów. A że usytuowane było na wybrzeżu, znów znalazło się we władaniu hiszpańskiej korony. Rebelianci, dzierżący kontrolę nad terenami w głębi lądu, uczynili z gorącej, kolonialnej Angostury swą twierdzę.

Miasto odrobinę przypominało Jackowi Nowy Orlean – kolejne miejsce, w którym na własną prośbę wpakował się w kłopoty. Poza niskimi wzgórzami, morzem kwiatów i wiecznie zielonych dębów, porośniętych długimi brodami mchu, rozciągały się nieskończone połacie płaskich terenów zalewowych, zwanych llanos. Za nimi potężna Orinoko, wodny gościniec Wenezueli, wślizgiwała się cicho w cienistą dżunglę, by jeszcze dalej wylać swe wody do morza.

Jak długo będzie pan płynął do Anglii, milordzie?

Cztery do sześciu tygodni, zależnie od wiatrów.

Zapewne ucieszy pana wieść, że Bolivar zamierza wynagrodzić pana tysiącem akrów żyznych pastwisk w dowód wdzięczności, kiedy zwycięży. – Montoya zerknął na niego przebiegle, niby to czytając etykietę na butelce porto w migotliwym świetle cynowego kandelabru.

Jack spojrzał na niego, zdziwiony.

To nie jest konieczne.

Och, jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pomoc, którą obiecał pan dla naszej sprawy, milordzie. Niech pan spojrzy. – Napełniwszy kieliszki, Montoya wyciągnął mapę, rozwinął ją na stole i pochylił się, by ją obejrzeć. Ruchem głowy wskazał podpis Bolivara. – Libertador sam wyrysował tutaj granice pańskiej posiadłości. Chcemy, by pan ją przyjął... w podarku.

Niech popatrzę. – Jack zmrużył oczy. Końcem sztyletu obrysował granice ziemi, którą miał dostać z woli ich przywódcy. Jego usta wykrzywił cyniczny uśmieszek.

Łapówka.

A więc jednak. Nie ufali mu. Czuł się trochę urażony, ale nie był zaskoczony. Na chwilę przymknął oczy, by nie okazać uczuć, ale szybko przełknął zniewagę. Nie potrzebował pieniędzy ani ziemi, ale jeśli to miało ich uspokoić, mógł udawać, że połknął przynętę. W końcu Czarny Jack Knight nie robił niczego z dobroci serca. Ponoć go nawet nie miał.

Poza tym gdyby jego śmiała intryga się powiodła i otworzyła kontynent dla handlu, mógłby z tego czerpać niebagatelne zyski.

Przez wieki Hiszpania żelazną ręką trzymała Amerykę Południową za gardło, zazdrośnie strzegąc swoich bogatych kolonii z pomocą nienaruszalnych monopoli.

Gdyby Bolivar zdołał rozerwać okowy krępujące kontynent, ryzyko, jakie teraz ponosił Jack, przychodząc mu z pomocą, opłaciłoby się tysiąckrotnie. Kompania Handlowa Knighta byłaby wówczas jednym z pierwszych zagranicznych przedsiębiorstw, które zawrą korzystne umowy handlowe ze świeżo upieczonymi niepodległymi narodami.

Niestety, koloniści nie mieli szans na zwycięstwo w tej walce, jeśli nie nadejdą posiłki – i to niezwłocznie.

Rebelianci mieli mnóstwo srebra. Brakowało im ludzi. A Jack, mieszkający na pobliskiej Jamajce, dokładnie wiedział, gdzie znaleźć ów deficytowy towar w nadmiarze. Bohaterowie spod Waterloo przymierali głodem.

Po zwycięskiej wojnie z Napoleonem tysiące brytyjskich żołnierzy wróciło do domów, by przekonać się, że nie ma dla nich pracy i że nie są w stanie wyżywić swoich rodzin. W całej Anglii, Szkocji i Irlandii było mnóstwo wyćwiczonych, zahartowanych w boju wojaków, z których wielu z pewnością chętnie walczyłoby w Ameryce Południowej jako najemnicy, tym bardziej że sprawę Bolivara można było nazwać godną, jeśli ktoś przejmował się takimi kwestiami.

Istniał tylko jeden mały szkopuł. Parlament wydał właśnie dekret zakazujący brytyjskim żołnierzom przyłączania się do tej walki. Bo też Anglicy walczący u boku wenezuelskich rebeliantów, w wojnie mającej pozbawić Hiszpanię jej kolonii, z pewnością wywołaliby niemałe oburzenie w Madrycie.

Dopiero co uwolniwszy naród od dwudziestoletniej wojny z Francją, Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie miało najmniejszej ochoty wplątywać kraju w kolejny zatarg z kontynentalnym sąsiadem – tym razem z Hiszpanią.

Ale jeśli Jack wiedział cokolwiek o żołnierzach – a wiedział, mając wśród gromadki braci bohatera wojennego – to zdawał sobie sprawę, że są praktycznymi ludźmi. Lojalność wobec króla i ojczyzny miała swoje granice. Można pozbawić żołnierza rąk i nóg i kulami roznieść jego towarzyszy na strzępy, ale nie można igrać z żołądkami jego rodziny.

Żaden szanujący się wojak, który pomógł pokonać Grandę Armee, nie będzie stał z boku i patrzył, jak jego dzieci mrą z głodu, zwłaszcza że wystarczy chwycić muszkiet i pałasz, by otrzymać doskonałą zapłatę w Ameryce Południowej.

Potrzeba było tylko kogoś mającego odpowiednie kontakty. Kogoś na tyle odważnego i dyskretnego, by zwerbować najemników bez zwracania na siebie uwagi brytyjskiego rządu. I wreszcie kogoś mogącego połączyć obie zainteresowane strony, czyli przeszmuglować na swoich statkach kilka tysięcy żołnierzy przez hiszpańską blokadę.

I tu właśnie wkraczał Jack. Nikt nie musiał wiedzieć, że sprawa obchodzi go osobiście.

Uniósł głowę znad mapy, kiwnął głową na propozycję i wypił łyk porto. Na twarzy Montoi odmalowała się ulga.

A więc umowa stoi? Przywiezie nam pan ludzi?

Jack się roześmiał tak, jak zapewne roześmiałby się bezwzględny najemnik.

Ludzi? – Trzasnął Montoyę po ramieniu z wilczym błyskiem w oczach. – Niech pan przekaże Bolivarowi, że przywiozę wam diabły.




Rozdział 2


Następnego dnia papa i Connor wyruszyli wczesnym rankiem, by odwiedzić osadę Waroa oddaloną o kilka kilometrów. Mieli nadzieję znaleźć indiańskiego przewodnika, który zechciałby ich zaprowadzić do Amazonii.

Eden modliła się, by Waroa mieli więcej rozsądku niż jej genialny ojciec. Może nawet jego przyjaciel, szaman, namówi go do porzucenia tego szalonego projektu, jako że większość plemion z tego regionu tak samo jak biali bała się dzikich Yanomami, którzy żyli w amazońskich lasach. Mówiono, że gotowali sobie zupę z zabitych wrogów.

Im więcej o tym myślała, tym bardziej się obawiała, że profesor naprawdę szuka własnej zguby, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Może w głębi duszy pragnął śmierci, by jak najszybciej połączyć się z mamą. Martwiła się tą makabryczną ewentualnością przez cały ranek, wykonując swoje zwykłe obowiązki. Zarządziła śniadanie, wydała sługom instrukcje na cały dzień, sprawdziła stan zapasów, spisała w dzienniku odczyty instrumentów – temperaturę i ciśnienie atmosferyczne – pozostało jeszcze zanotować aktualną głębokość rzeki.

Ruszyła ścieżką z powiązanych konopiami desek, prowadzącą z obozu do małego, rozklekotanego pomostu. Po drodze znalazła pocieszenie w porannym wietrzyku, który szeleścił uroczo w liściach palmowych i bujał girlandami bluszczu i lian.

Zadarłszy głowę patrzyła, jak błękitne, złote i szkarłatne ary śmigają nad jej głową, wzlatując na korony drzew niczym żywe fajerwerki. Na wysokości trzech pięter samica czepiaka przeskakiwała z gałęzi na gałąź z młodym przylepionym do grzbietu. Niżej, na ziemi, zgrabny aguti przekopywał glebę długimi pazurkami, próbując wygrzebać sobie jakiś korzeń na śniadanie i z lubością węsząc między roślinami. Eden obserwowała go przez chwilę, ubawiona, i ruszyła swoją drogą.

Wielka niebieska ważka przecięła jej ścieżkę w miejscu, gdzie chodnik z desek okrążał potężne korzenie drzewa mahoniowego. Zbliżywszy się do brzegu rzeki, Eden przystanęła, by rozejrzeć się po okolicy, nim weszła na chwiejny pomost. Nie miała ochoty zostać czyimś śniadaniem.

Droga okazała się bezpieczna i Eden podeszła do miejsca, gdzie uwiązano dłubanki, bujające się w leniwym nurcie.

Zmrużyła oczy i przyjrzała się palowi, służącemu za znacznik, który Connor wbił w muliste dno rzeki jakieś dziesięć stóp od brzegu. Dwadzieścia pięć stóp. Nisko, nawet jak na porę suchą.

Ołówkiem zapisała odczyt w dzienniku.

Przestraszył ją nagły, niedaleki rozprysk wody. W następnej chwili się uśmiechnęła. To jeden z tajemniczych, różowych delfinów zamieszkujących rzekę, zaanonsował się w ten sposób. Magiczne stworzenie, niewidzialne w aqua negra. Eden kucnęła, wpatrując się w ciemną płyciznę. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy dostrzegła przebłysk koralowo-różowej płetwy ogona.

Indianie nazywali te zwierzęta buoto i wierzyli, że to czarodzieje pod postacią delfinów, żyjący w złotym podwodnym królestwie. Ilekroć w wiosce rodziło się dziecko, którego matka nie miała męża, starszyzna oznajmiała, że to dzieło buoto, który za sprawą czarów przemienił się w przystojnego młodego wojownika i zakradł się do wioski, by znaleźć sobie żonę. Buoto były znane ze swych niechlubnych miłosnych praktyk w ludzkiej skórze. Szczęśliwie dla cnoty Eden, różowy delfin zniknął równie nagle, jak się pojawił.

Wypełniwszy zadanie, wróciła do obozu, by zająć się resztą obowiązków.


Tymczasem w górze rzeki, w Angosturze, Jack odebrał ładunek rzadkich, tropikalnych gatunków drewna od miejscowego handlarza i osobiście dopilnował trudnej operacji przyczepiania barki wyładowanej kłodami drewna do szerokiej, płaskodennej rzecznej łodzi, którą wynajął.

Gdy wszyscy członkowie dwudziestoosobowej załogi statku stawili się na pokładzie, uścisnął dłoń don Eduarda.

Bezpiecznej podróży, Knight. – Montoya podążył wzrokiem za spojrzeniem Jacka na balkon gościnnego apartamentu, gdzie ciemnowłosa dziewczyna, owinięta w prześcieradło, leniwie pomachała mu na pożegnanie. Mimo wcześniejszego przestrachu, który okazał się jedynie kokieterią, urodziwa służąca z ochotą zgodziła się cieszyć go swymi wdziękami.

Wszelkie wątpliwości rozwiało ostatecznie kilka sztuk złota, wsuniętych w jej dłoń, gdy wieczorem przyniosła mu wodę do mycia.

Jack posłał jej całusa.

Może ją pan zabrać ze sobą, jeśli wola – powiedział gospodarz z dyskretnym rozbawieniem. – Przynajmniej nie wpadnie w szpony mojego syna.

Boże broń. – Jack zerknął na niego, ubawiony. – Kobieta na morzu? Nic, tylko ból głowy. – To mówiąc, wskoczył na łódź; dziwaczną hybrydę parowca z żaglowcem, ale mocną i sprawną.

Don Eduardo podszedł do brzegu doku, gdy ludzie Jacka zrzucali cumy z pachołków, i pomachał na pożegnanie. Jack rozkazał stawiać żagiel.

Gdy marynarze odbili od przystani i skierowali łódź w środek powolnego, ale silnego nurtu rzeki, Jack skierował wzrok przed siebie, nie oglądając się więcej na kobietę, której wdziękami rozkoszował się z taką lubością ostatniej nocy.

Taka już dola żeglarza. Cały szkopuł w tym, żeby nigdy nie pozostawać w jednym miejscu dość długo, by się związać. To właśnie lubił najbardziej.

Przez pierwszą godzinę podróży pilnował pilota, wynajętego do przeprowadzenia ich po nieznanej rzece. Wiedział dość o morzu, by zdawać sobie sprawę, że rozsądny człowiek musi traktować tak potężną rzekę jak Orinoko z szacunkiem. W swoich podróżach zawsze wolał polegać na miejscowych przewodnikach. Gdy przekonał się, że śniady Metys prowadzi łódź gładko i sprawnie, poszedł sprawdzić ładunek drewna. Wysiłki okupił drzazgą w dłoni. W końcu, gdy pokonali już sporą część drogi, uznał, że może chwilę odpocząć. Rozparł się na zniszczonym drewnianym krześle w ciasnej budce pilota, oparł wysoko nogi skrzyżowane w kostkach i – trzymając w ustach niezapaloną cygaretkę – zabrał się do czytania pierwszej oficjalnej gazety wydawanej w Angosturze, niedawno założonej przez Bolivara. Podróż do ujścia miała potrwać cały dzień.


Zrobiło się przedpołudnie, nim Eden skończyła katalogować najnowsze pozycje wciąż powiększającego się zielnika ojca i zabezpieczyła świeżo sprasowane i wysuszone okazy przed wszechobecną wilgocią.

Mając wreszcie chwilę dla siebie, skwapliwie skorzystała z okazji, by wymknąć się z obozu i wspiąć wysoko pod zielone sklepienia koron drzew.

Już jako dziesięciolatka opanowała do perfekcji sztukę wspinania się na drzewa z pomocą indiańskiego wynalazku, zwanego pętlą na stopy. Gdy wdrapała się na wysokość czterech pięter, zatrzymała się na chwilę w zgięciu konaru potężnego drzewa mahoniowego i zapatrzyła w dal.

Nawet ojciec nie lubił wspinać się tak wysoko, ale Eden to uwielbiała. Z tej wysokości rozciągał się nieskończony widok, i – nie wiadomo dlaczego – tu, w górze, łatwiej jej się myślało.

Wszystko wydawało się jaśniejsze i prostsze. Wszędzie wokół widziała dżunglę, szeroki horyzont, a na wschodzie błękitnawą mgiełkę morza, przyzywającego ją z niezmierzonej dali. Gdy się jej przypatrywała, jej krew zaczynało burzyć pragnienie działania, przygody, zrodzone z nadmiernej izolacji.

Tu, w tym dzikim raju, samotność szeptała jej do ucha coraz bardziej niecierpliwie: „Czy już zawsze będę sama?"


Jack nie wiedział, jak długo drzemał. Trahern obudził go, wołając po imieniu. Miał dziwny ton.

Otworzył oczy, rozejrzał się i mógłby przysiąc, że cofnęli się w czasie o tysiąc lat.

Pozostawili za sobą złote sawanny, błękitne niebo i otwarty horyzont i wpłynęli w tajemniczy, wilgotny, szmaragdowy świat zielonego światła i cieni wyściełanych mchem.

Szeroka na kilka kilometrów rzeka w swej delcie dzieliła się na setki wąskich odnóg – skomplikowany labirynt naturalnych kanałów zwanych canos, z których każdy prowadził do morza.

Pilot prowadził łódź jedną z tych cichych arterii, przebijających dżunglę. Bujna roślinność tworzyła tunel nad wodną drogą. Pod zamkniętym sklepieniem panował klimat cieplarni. Powietrze było gęste i wilgotne, bez śladu wiatru.

Łódź zapuszczała się coraz dalej w dziewiczy tropikalny las. Niemilknący śpiew ptaków i głosy zwierząt jakimś cudem nie były w stanie naruszyć głębokiego spokoju tego miejsca. Jack rozglądał się wokół, zadziwiony.

Nawet jego hałaśliwa załoga umilkła.

Niezliczone długonogie owady ślizgały się po wodzie, której powierzchnia wyglądała jak oliwkowe szkło. Nagle ciszę rozerwał dobiegający gdzieś z wysoka agresywny, gardłowy ryk. Marynarze niemal podskoczyli z przestrachu i zaczęli się rozglądać niespokojnie wokół, gdy ryk zastąpiła seria urywanych wrzasków.

A cóż to za czort, kapitanie? – mruknął Higgins, starszy marynarz, żegnając się pospiesznie.

Wyjec – odparł cicho Jack, przypominając sobie czytane niegdyś opisy. Rozglądając się po konarach za wielką małpą, zamiast niej dostrzegł wspaniałe białe pióra harpii – ptaka o godnym wyglądzie mitycznego gryfa. Wskazał go swoim ludziom. – Spójrzcie na to!

Zielone papugi, tukany o pomarańczowych dziobach i wrzaskliwe ary pierzchły z drogi harpii, która zeskoczyła z gałęzi i śmignęła wzdłuż caño, szybując na szeroko rozłożonych skrzydłach ze zdumiewającą szybkością. Jack popatrzył w dół rzeki za wspaniałym ptakiem, który machnąwszy kilka razy bez wysiłku potężnymi skrzydłami podfrunął w górę i na powrót skrył się w baldachimie drzew. Nagle jasny błysk ściągnął jego uwagę na wodę.

Co to było? – mruknął Trahern, stając obok Jacka i wpatrując się w wodę. – Krokodyl?

Ależ przysiągłbym, że był... różowy?

Spojrzeli po sobie, skonsternowani, ale nagle stworzenie przepłynęło obok łodzi i cała załoga zakrzyknęła, zdumiona, gdy okazało się różowym delfinem.

Buoto – powiedział spokojnie miejscowy pilot, po czym wyciągnął rękę nad kołem sterowym, wskazując coś palcem. – Mira aqui!

Na prawym brzegu rzeki siedział stwór, który mógłby być potomkiem legendarnych, ziejących ogniem smoków.

Matko święta – westchnął Higgins ze zdumieniem, gapiąc się na ogromną bestię.

Krokodyl był dłuższy niż ich łódź. Jack z podziwem przyglądał się potworowi, ale Trahern tylko nań zerknął i złapał leżący pod ręką karabin Bakera.

Nie – powstrzymał go Jack. Instynkt zwierzęcia zadziałał równie skutecznie. Z przerażającą szybkością i mocą, od której aż im ciarki przeszły po plecach, krokodyl rzucił się w wodę. Prawie nie było słychać plusku.

Trudno było uwierzyć, iż coś tak wielkiego mogło zniknąć tak szybko i zupełnie, ale skórzasty grzbiet zwierza był doskonale dopasowany kolorem do burooliwkowej toni rzeki. Marynarze spojrzeli na siebie, najwyraźniej wszystkich nurtowało to samo pytanie.

Trahern odchrząknął.

Czy te stworzenia... hm... atakują łodzie? – spytał pilota po hiszpańsku, trochę nerwowo.

Si, a veces.

Czasami? Rozumiem. No to mnie uspokoiłeś – mruknął Trahern do Jacka, który wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Powinien pan pozwolić mi go zastrzelić.

Trochę naburmuszony, poszedł szukać krokodyla po drugiej stronie łodzi.

Gdy porucznik się oddalił, Jack został sam przy relingu na tępym dziobie łodzi. Pogrążony w rzadkim u niego zachwycie przyglądał się dziwnemu, pięknemu i przerażającemu światu, przepływającemu przed jego oczami. Na brzegach przyciągały wzrok jaskrawe kwiaty passiflory. Nad jednym z nich pojawiła się nagle, jak za sprawą czarów, błękitna iskra, i zawisła nad kielichem – maleńki cud natury.

Przez mgnienie oka koliber pił słodki nektar z kwiatu, ale zniknął, gdy w oddali rozległ się pomruk grzmotu. Wiatr poruszył grubymi liśćmi palm, wtórując subtelnemu poruszeniu w głębi duszy Jacka. Jakże pragnął czegoś, czego nie mógł kupić za całe swoje złoto i czego nie mógł zdobyć, używając całej swojej władzy... Czegoś, w co już dawno przestał wierzyć.

Ciepły wiatr przyniósł ze sobą błogosławieństwo łagodnego, srebrnego deszczu. Jack odchylił głowę do tyłu i z radością powitał jego pieszczotę.


Wysoko, w koronach drzew, Eden zawsze wpadała na najlepsze pomysły. Dziś nie było inaczej. Widok niezmierzonej dżungli natchnął ją konceptem, który dawał ostatnią szansę uratowania ojca przed nim samym. Rozwiązanie było proste.

Może i nie mieli pieniędzy na podróż do Anglii dla całej trójki. Ale mogła pojechać sama! Zabierze próbki najważniejszych odkryć ojca. W Londynie spotka się z nowym hrabią Pernbrooke'em, dziedzicem ich dawnego patrona, i osobiście zaprezentuje mu cudowne medykamenty, które odkrył papa.

Gdyby zdołała przekonać hrabiego o tym, jak ważne są prace ojca dla wszystkich ludzi, może jego hrabiowska mość uznałby za stosowne nadał wspierać ojca finansowo. Ale nawet gdyby ten bezmyślny utracjusz odmówił, w Londynie było wielu bogatych filantropów. Przecież na pewno, rozmyślała, biorąc pod uwagę sławę ojca i znaczenie jego pracy, znajdzie kogoś, kto zechce finansować jego badania.

Tym sposobem papa mógłby pozostać tutaj, w stosunkowo bezpiecznej dżungli nad Orinoko, zamiast szukać pewnej śmierci nad Amazonką. A co do niej, po przyjeździe do Anglii mogła zamieszkać u cioci Emily i kuzynki Amelii, więc nie musiała się obawiać żadnych strasznych przyzwoitek. W sumie wydało jej się to idealnym rozwiązaniem. Wszyscy na nim zyskają.

Oczywiście, znając papę, pewnie znajdzie w jej planie jakąś wadę, ale już sam pomysł podniósł ją na duchu. Na razie mogła tylko czekać na powrót papy, a potem spytać go, co o tym wszystkim myśli. Zadowolona z siebie, zeszła na niższą gałąź i zajęła się orchideami.

Podkasała odrobinę długą bawełnianą suknię i usadowiła się okrakiem na grubym, omszałym konarze, zwisającym łukiem nad rzeką. Jej stopy w wysokich butach dyndały w powietrzu, wysoko nad wodą. Po chwili badania pochłonęły ją całkowicie.

Choć tak bardzo chciała powrócić do cywilizacji, była na tyle uczciwa, by przyznać, że jej życia w delcie Orinoko nie można było nazwać nieprzyjemnym. Takie dni jak ten dawały jej satysfakcję. Spokój, jaki ogarniał ją w koronach drzew, i dziś przyniósł jej ukojenie.

W ciągu następnej godziny nie tylko dokonała odkrycia, które, była pewna, wprawi ojca w zdumienie, ale też zyskała sobie przyjaciela w postaci małej, ciekawskiej kapucynki, która zaciekawiła się jej poczynaniami. Małpka obserwowała każdy jej ruch, usadowiona w zgięciu gałęzi tuż nad nią.

Popatrz na to – mruknęła Eden do zwierzątka. – Czyż to nie... niezwykłe? – Poprawiła grube, skórzane rękawiczki, chwyciła mocniej niewielki nóż i ostrożnie zagłębiła ostrze w mchu, który zadomowił się na grubym konarze, trzymając się go delikatnymi korzonkami.

Przez cały czas nasiona z górnej warstwy koron drzew sypały się wokół niej jak leśne konfetti.

Kontynuując oględziny miniaturowego świata egzystującego na gałęzi, zauważyła zadrapania na korze, pozostawione przez ptaki wydziobujące owady, a po chwili odkryła wyłupiastooką, maleńką drzewną żabkę, pływającą w wypełnionym deszczówką kielichu bromelii.

Choć stworzenie było maleńkie, Eden nie odważyła się go dotknąć, bo większość leśnych żab była jadowita. Wydzielina ich skóry była głównym składnikiem zabójczej kurary, w której krajowcy maczali groty strzałek do dmuchawek.

Spojrzała na nieznany dotąd gatunek orchidei, który znalazła – prześliczną kępę fioletowo-białych kwiatów, rosnącą na zwężającym się konarze niemal nad samym środkiem rzeki. Powoli przesunęła się do przodu, balansując z największą ostrożnością na gałęzi, i zdołała uciąć kilka pędów do dalszych badań, po czym zaczęła z zachwytem wdychać cudowny zapach. Delikatny waniliowy aromat przybrał na sile w codziennym, ożywczym deszczu, który właśnie zraszał dżunglę. Jej suknia przemokła dobrą chwilę temu, ale było to nawet dość przyjemne.

Zebrawszy próbki orchidei, Eden zanotowała miejsce, w którym ją znalazła, robiąc, co w jej mocy, by osłonić papier od deszczu, gdy nagle małpka odwróciła głowę i zamarła w bezruchu, patrząc na rzekę.

W następnej chwili zwierzątko wydało ostrzegawczy krzyk i śmignęło w górę pomiędzy gałęzie. Eden znieruchomiała, rozglądając się uważnie po otaczających ją konarach. Modliła się, by nie był to przedwcześnie zbudzony jaguar.

Z łomoczącym sercem nasłuchiwała przez chwilę dźwięków, tłumionych przez szelest deszczu w liściach. Rozglądała się w zielonym gąszczu, wiedząc doskonale, że rzadko kiedy udaje się dostrzec cętkowaną skórę zwierzęcia, zanim będzie za późno.

Próbowała rozstrzygnąć, czy lepiej, żeby coś pożarło ją tu, na gałęzi, czy raczej spaść do rzeki i narazić się na spotkanie z piraniami, gdy nagle usłyszała głosy.

Męskie, i to liczne.

I mówiły po angielsku!

Odwróciła się w stronę, w którą przed chwilą spojrzała kapucynka, i jej oczom ukazał się zdumiewający widok.

Ludzie!

Płaskodenna, rozłożysta łódź, ciągnąca barkę wyładowaną drewnem, wyłaniała się powoli zza zakola rzeki.

Co oni tutaj robią? – zastanawiała się. W jej duszy wzbierało podniecenie. Nieważne! To mogła być sposobność, o którą się modliła.

Gdy łódź podpłynęła bliżej, przyjrzała się ludziom stojącym przy burtach i wypoczywającym pod płóciennym daszkiem na pokładzie. Wyglądali na nieokrzesanych.

To nie przedstawiało się zbyt obiecująco. Prawdę mówiąc, przypominali bardziej bandę piratów. Wielu paradowało bez koszul z powodu upału, a ich opalone grzbiety były wytatuowane i żylaste. Nadzieja odżyła w niej, gdy dostrzegła młodego, jasnowłosego człowieka, idącego w stronę dziobu.

W przeciwieństwie do innych, był całkowicie ubrany, choć może odrobinę przywiędły w wilgotnej duchocie, której dzielnie stawiał czoła. Z eleganckim fularem pod szyją, ze starannie zapiętymi białymi mankietami, jak nakazywała skromność, i w wysokich, brązowych botfortach wyglądał na oficera i arystokratę.

Serce Eden zabiło szybciej. Święci pańscy, był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziała od wieków... Aż nagle jej spojrzenie padło na ciemnowłosego towarzysza, do którego młodzieniec dołączył przy burcie.

Z podziwem, wręcz fascynacją, zapatrzyła się na królewską postać przywódcy. Dość długo badała zachowania zwierząt, by natychmiast wyłowić ze stada dominującego samca, i nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie na niego patrzy.

Na oko dobiegał czterdziestki i, Boże święty, był olbrzymi. O ile mogła ocenić, o trzy czy pięć centymetrów przerastał nawet Connora. I musiał być ładnych kilkanaście kilogramów cięższy od papy, a na tę masę składały się wyłącznie mięśnie. Imponujący nieznajomy czuł się w dzikiej głuszy jak u siebie. Na szyi miał czerwoną bandanę, zawiązaną w hiszpańskim stylu. Jego ramiona okrywała luźna biała koszula – widocznie gorąco zmusiło go do pozbycia się kamizelki i żakietu – która rozchylała się aż do mostka, odsłaniając lśniącą, muskularną pierś.

Cienki biały len zrobił się przejrzysty od deszczu i kleił się do potężnych barków. Nogi były opięte ciemnobrązowymi bryczesami, znikającymi w błyszczących, czarnych butach.

Nagle Eden doznała olśnienia.

Wiem, kto to! – przeszło jej przez myśl.

Lord Jack Knight, tajemniczy kupiec i poszukiwacz przygód, który dzięki przedsiębiorczości stał się magnatem handlu morskiego. Tam w dole stał jeden z najbardziej wpływowych i budzących największy lęk ludzi w Indiach Zachodnich, jak zwykło się nazywać rejon Morza Karaibskiego.

Niektórzy mówili o nim: „Czarny Jack Knight".

Towarzystwo Kingstońskie aż huczało od opowieści o tajemniczym żeglarzu. Co dziwne, mimo iż miał reputację złego człowieka, miejscowa socjeta narzekała, że prowadzi samotniczy tryb życia i rzadko pojawia się na salonach. Jeśli wierzyć opowieściom, był drugim synem księcia, ale wiele lat temu odwrócił się od rodzinnej Anglii, by samodzielnie zdobyć pozycję w świecie. I najwyraźniej udało mu się to doskonale.

Mówiło się, że jest właścicielem sporej części Jamajki, ma flotę która liczy osiemdziesiąt statków, i magazyny na wszystkich kontynentach. Żaden region świata nie leżał poza jego zasięgiem. Handlował futrami w północnej dziczy kanadyjskiej, jedwabiami i korzeniami na Wschodzie, trzciną cukrową w tropikach i wspaniałymi nowymi maszynami przemysłowymi w północnej Anglii. Przedsiębiorstwo Handlowe Knighta miało siedzibę w Port Royal, ale Eden słyszała, że on sam mieszkał poza miastem w eleganckiej willi, zbudowanej na nadmorskim urwisku. Dom miał ponoć ponad sto pokoi, ale Knight żył w nim sam, nie licząc służby, oczywiście.

Niektórzy twierdzili, że prowadził ciemne interesy z przemytnikami z Buenos Aires. Inni szeptali, że pomagał Amerykanom w wojnie w tysiąc osiemset dwunastym, a że sam był z urodzenia Brytyjczykiem, czyniło go to zwykłym zdrajcą. Krążyły i bardziej ponure opowieści, plotki o mrocznej, pirackiej przeszłości, ale, o ile wiedziała, nikt nie ośmielił się spytać go o to wprost, żeby sprawdzić, czy w tym, co mówią, jest choć ziarno prawdy.

Co mi tam, pomyślała, przełykając ślinę. Niech sobie będzie nawet Czarnobrodym we własnej osobie, jeśli tylko może mnie stąd wydostać.

Patrząc na jego postawę, nietrudno było uwierzyć, że ten mężczyzna zdołał wywalczyć fortunę, zmagając się z nieokiełznanymi morzami.

Od całej postaci emanowała siła, żywotność i pierwotna dzikość. Już sam sposób trzymania głowy zdawał się dowodzić inteligencji i władczej siły. Jego kanciastą twarz okalały ciemne bokobrody, potargane włosy miały ten sam ciepły, brązowy kolor, co mahoniowe pnie, które ciągnięto na barce.

Kapitanie! – zawołał nagle jasnowłosy oficer. – Tam... – Zmrużył oczy, patrząc z niedowierzaniem. – Na drzewie siedzi dama!

Zauważono ją. Trudno, oby tylko nie opuściła jej odwaga.

Załoga zaczęła przeklinać i wykrzykiwać ze zdumienia, patrząc w kierunku wskazanym przez młodzieńca. Widok jej osoby, siedzącej na gałęzi nad rzeką, musiał być niezwykły. Co gorsza, najwyraźniej większość mężczyzn uznała go za ucieszny.

Eden zagryzła wargi i zarumieniła się trochę, chociaż nie miała powodu czuć się zakłopotana. Oparła rękę na konarze za sobą i odchyliła się wdzięcznie, przybierając nonszalancką pozę.

Jeden z żeglarzy klepnął się po udach, rechocząc głośno.

Jeśli one rosną tu na drzewach, kapitanie, to niech mnie pan szybko wysadzi na brzeg!

Eden przywołała na twarz wymuszony uśmiech, gdy kilku mężczyzn wybuchnęło śmiechem. Jack Knight ze zadziwioną miną podszedł na dziób i – jako że łódź zbliżała się cały czas – znalazł się nagle ledwie kilka stóp od drzewa, na którym siedziała Eden.

Krople lekkiego deszczu spływały po jego czole na gęste, ciemne brwi. Miał głęboko osadzone oczy i wydatny, orli nos. Całodniowy zarost ocieniał mocną szczękę, jeszcze bardziej upodabniając go do groźnego pirata. Z tej odległości widać było, iż wargi ma nieco spierzchnięte. I bardzo smakowite, pomyślała Eden.

To nieproszone spostrzeżenie trocheja spłoszyło.

Cóż to za gatunek ptaka, waszym zdaniem? – uparcie dworował sobie jeden z jego ludzi, pobudzając towarzyszy do kolejnych salw śmiechu.

Czerwieniąc się coraz bardziej, Eden zmarszczyła brwi, myśląc ze złością, że maniery Knighta pozostawiają wiele do życzenia, skoro nie ukrócił tych żartów. Może naprawdę był piratem.

Zaczynała się czuć trochę głupio, doskonale wiedząc, że wspinanie się na drzewa nie należało raczej do rozrywek zalecanych młodym damom przez „La Belle Assemblee".

A tu, jak na złość, gapił się na nią człowiek o fascynującej powierzchowności, którego statki mogły być dla niej jedyną możliwością wydostania się stąd. Człowiek, którego pewne siebie spojrzenie sprawiało, że jej serce biło szybciej. Sama nie wiedziała, czy z przestrachu, czy z podziwu.

Odwzajemniła to spojrzenie, niezdolna odwrócić wzroku. Zachwyciła się urodą jego oczu. Kontrastowały z ogorzałą twarzą turkusowo-błękitną barwą karaibskich mórz. W ich głębi dostrzegła iskrę rozbawienia, gdy przyglądał się jej, niezdolny ukryć zdumienia.

Widzi ją pan, milordzie? – zapytał młody oficer. – Proszę mi powiedzieć, że nie oszalałem z tego skwaru.

Trahern – rzucił Knight spokojnym, władczym tonem, nie odrywając od niej oczu. – Niech pan zatrzyma łódź.


Nie, bynajmniej tropikalne słońce nie pomieszało zmysłów Traherna, chyba że i jemu ugotowało rozum, bo on także widział ponętną, rudowłosą młódkę na drzewie. Siedziała okrakiem na grubym konarze, odrobinę machała nogami tuż nad miejscem, w którym pilot zdołał zatrzymać łódź.

Znalezienie jakiejkolwiek niewiasty na gałęzi w delcie Orinoko, setki kilometrów od ludzkich siedzib, mogło wprawić człowieka w osłupienie, a cóż dopiero piękności o wielkich, szmaragdowych oczach, i – na ile mógł to ocenić w pośpiechu – o idealnych proporcjach.

Jej długie kasztanowe loki nie były związane. Gdy odgarnęła je z czoła, mokre od deszczu, jego spojrzenie powędrowało za bujnymi puklami, spływającymi na szczupłe ramiona. Miała na sobie jasnozieloną dzienną suknię. Spod jej rąbka wyglądał skrawek falbaniastych pantalonów, znikających niżej w mocnych, brązowych butach. Jack nie mógł przestać się gapić.

Jej twarz była błyszcząca od deszczu – miękki, brzoskwiniowy owal przyozdobiony garścią piegów, o wysokich kościach policzkowych, z prostym, doskonałym noskiem.

Otrząsnął się z osłupienia. W normalnych okolicznościach nie palił się do ratowania dam ani w ogóle do dobrych uczynków. Tym razem jednak postanowił zrobić wyjątek i zabawić się w bohatera.

Dzień dobry pani – przywitał ją, gotów zaoferować pomoc. – Widzę, że napytała sobie pani biedy.

Doprawdy? – zapytała nieufnie, przekrzywiając głowę. – Dlaczego pan tak myśli?

Jack zmarszczył brwi. Ta spokojna odpowiedź mocno go zdziwiła. Spodziewał się raczej okrzyków wdzięczności. Zerknął dyskretnie na swoich ludzi. Wzruszali ramionami, równie zbici z tropu jak on.

Na powrót zwrócił się do dziewczyny, która zdjęła skórzane rękawice i z lekko zirytowaną miną wyjęła liść ze swoich włosów.

Czy wszystko... hm... w porządku?

Tak sądzę – odparła ostrożnie, przyglądając mu się, jakby to on był dziwolągiem. – A u pana?

Oczywiście. – Jack był w kropce i zaczynał się zastanawiać, czy aby na pewno mówią tym samym językiem. – To miejsce nie wygląda na szczególnie bezpieczne – wskazał gałąź. – Może pomogę pani zejść?

Ach! – roześmiała się nagle, lekko speszona. – Nie, nie potrzeba mi pomocy. Niemniej to bardzo miło z pana strony – dodała łaskawie.

Jack gapił się na nią coraz bardziej zdumiony.

Co u licha pani robi na tym drzewie?

Badam epifity.

Epi-co? – mruknął Higgins.

Orchidee – sprecyzowała.

Pasożytnicze kwiaty, rosnące na drzewach – wyjaśnił mu Jack, nie bez odrobiny jadu. Założył ręce na piersi. Przyszło mu na myśl porównanie z większością znanych mu kobiet, ale zachował je dla siebie.

Orchidee nie są pasożytami! – poinformowała go młoda dama z wielkim oburzeniem.

Jack uniósł brew. Hm... Ta smarkula nie tylko nie uciekła na jego widok, ale śmiała mu się przeciwstawić.

Najwidoczniej nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia.

Wręcz przeciwnie – ciągnęła – i mogę to panu dowieść, jeśli pan sobie tego życzy, bo właśnie dokonałam zdumiewającego odkrycia!

Tak? – zapytał, pewien, że jej odkrycie nie mogło być bardziej zdumiewające niż znalezisko, na które właśnie patrzył.

Pokiwała z przejęciem głową.

Właśnie się dowiedziałam, że symbioza między epifitami i tymi leśnymi gigantami sięga nawet głębiej, niż z początku podejrzewaliśmy!

Wydała się zirytowana na siebie, jakby zorientowała się poniewczasie, że naukowe wywody w pewnych kręgach mogą być uważane za nudne.

Jack był szczerze ubawiony.

Co pani powie – zachęcił ją odrobinę.

Mam to wyjaśnić? – zaproponowała, ożywiając się.

Zdaje się, że rzadko bywa na salonach – mruknął Trahern pod nosem.

Ależ, jak najbardziej – odparł Jack, skrywając rozbawienie. Szorstkim rozkazem uciszył rechoczących marynarzy.

Wyraźnie ucieszona jego zainteresowaniem, mała dziwaczka zapalała się coraz bardziej do tematu.

Och, to niezmiernie ekscytujące! Orchidee, widzi pan, kwitły na tej gałęzi od wielu pokoleń, żyły i umierały. I rozkładały się, aż w końcu, z biegiem lat, utworzyły garstkę gleby i kompostu, tutaj, na konarze. One same nie potrzebują oczywiście gleby, aby rosnąć, choć bynajmniej nie są pasożytami. Mają specjalne korzenie, które pozwalają im wysysać wilgoć wprost z powietrza, widzi pan, choćby nawet z tego deszczu. – Wyciągnęła dłoń i złapała kilka kropel, patrząc w górę na ociekający wodą baldachim drzew.

Kiedy odchyliła głowę, jego wzrok spoczął na przemoczonej białej gazie, udrapowanej na jej ramionach i wetkniętej w wycięcie sukni pod szyją – cieniutki materiał kleił się ponętnie do jej skromnego dekoltu.

Doprawdy? – zapytał słabo, z gardłem zdławionym przypływem niespodziewanego pożądania.

Właśnie tak. Proszę! – Gdy się pochyliła, żeby rzucić mu fioletowy kwiat, Jack omal nie dostał apopleksji, myśląc, że dziewczyna spadnie z gałęzi wprost do rzeki pełnej piranii. Wydawała się nie dbać o bezpieczeństwo. – Dziś odkryłam, że te małe orchidee odwdzięczają się drzewu, które daje im schronienie.

W jaki sposób? – zapytał, wbrew sobie zaciekawiony jej małą tajemnicą, a może nawet odrobinkę oczarowany.

Karmią je. Proszę spojrzeć. – Uniosła płat czegoś, co wyglądało mu na najzwyklejszą, burą ziemię. – Kiedy wycięłam te orchidee z podłoża, by je dokładniej zbadać, odkryłam, że drzewo zaczęło wypuszczać drobne, podobne do korzeni struktury, wprost z gałęzi, by móc pobierać składniki odżywcze z podłoża, które utworzyły pokolenia gnijących orchidei. Czy rozumie pan, co to oznacza?

Jack zamierzał odpowiedzieć, ale się rozmyślił. Pokręcił głową. Dziewczyna położyła dłoń na potężnej gałęzi i z rozczuleniem spojrzała na koronę drzewa.

Służą sobie nawzajem, nie czyniąc krzywdy. Ogromny mahoń daje delikatnemu kwiatkowi schronienie i oparcie, a orchidea odwdzięcza mu się, pomagając się odżywiać i zachować siłę. Żyją razem w doskonałej harmonii. Czyż to nie jest... piękne?

Jack gapił się jak zaczarowany, przepełniony czysto męskim podziwem.

Nieszczególnie zajmowała go botanika, i symbioza między drzewem i kwiatem, choć interesująca, nie wydawała mu się ani w połowie tak unikalna i piękna jak ta filigranowa sawantka.

Wiedział już, kim ona jest.

Jego znajomość z Victorem Farradayem i jego młodszą siostrą, Cecily, sięgała czasów, kiedy przed dwudziestu laty obaj mieszkali jeszcze w Anglii. Teraz i on, i profesor, żyli na obczyźnie. Ostatnie wieści o sławnym biologu donosiły, że zniknął gdzieś w delcie Orinoko i od tej chwili słuch po nim zaginął.

Pani jest córką doktora Farradaya – stwierdził.

Dziewczyna wyprostowała się dumnie i skinęła głową.

A pan to lord Jack Knight, choć Jack to tak naprawdę pseudonim, bo ma pan na imię John. Tak słyszałam.

Jeśli przedtem był zdumiony, to teraz kompletnie osłupiał.

Pani mnie zna? Roześmiała się.

Widziałam pana kiedyś. Na balu miejskim w Kingston.

Naprawdę? – zapytał jeszcze słabszym głosem. Miał wrażenie, że świat staje na głowie.

Tak – oznajmiła z wielką pewnością. – Zdaje się, że miał pan na sobie czarny frak.

Pani była na balu, w którym i ja brałem udział, i nie zauważyłem pani? Wielce nieprawdopodobne... Ach, chyba że pani ojciec specjalnie się postarał, by panią przede mną ukryć.

Być może – przyznała z kokieteryjnym błyskiem w oku.

Jack nie bardzo wiedział, co o tym myśleć, ale spojrzał na nią z ostrożnym półuśmiechem. Albo nie słyszała, odcięta od świata w tej dziczy, że jest diabłem wcielonym, albo była zbyt spragniona towarzystwa, by na to zważać.

Jak na kogoś, kto rodzaj ludzki miał w niezbyt wielkim poważaniu, Jack był dziwnie poruszony jej nieśmiałym, ale radosnym uśmiechem.

Oczyma wyobraźni widział w niej piękną, półdziką księżniczkę tajemniczego szmaragdowego królestwa albo cudowne, leśne stworzenie, które nigdy wcześniej nie oglądało człowieka i nie wiedziało, że trzeba się go bać.

Była taka niewinna.

Naraz zauważył pistolet i maczetę, przytroczone do jej smukłej talii, i stwierdził z rosnącym podziwem, że ta dama dobrze wie, jak się o siebie zatroszczyć. Bez wątpienia Victor nauczył córkę, jak przetrwać w dżungli. A pewność siebie i determinacja, którą dostrzegł w jej zielonych oczach, dowodziły, że odziedziczyła po ojcu również bystry umysł.

Epifity, doprawdy.

Odchrząknął.

Czy pani ojciec jest, hm... w domu, panno Farraday?

Nie, poszedł odwiedzić Indian... Och, ale proszę nie odpływać! Powinien niedługo wrócić. Zechce pan na niego zaczekać? Proszę obejrzeć nasz obóz. Mogę zaparzyć herbatę!

Herbatę? Bardzo to miłe z pani strony, panno Farraday, ale jest ze trzydzieści stopni.

Nie, ledwie dwadzieścia siedem! Och, w takim razie niech pan zajdzie na ananasa. Proszę? – błagała ze ślicznym uśmiechem. – Nie miewamy – tu gości ani wieści ze świata. Niechże panowie zajdą z wizytą, na chwilę... Tak się ucieszę z towarzystwa. Papa wkrótce wróci, obiecuję!

Jack i Trahern wymienili spojrzenia.

Jack nigdy nie był specjalnie towarzyski, ale jego rycerski asystent wzruszył ramionami i dyskretnie skinął głową, wyrażając współczucie dla młodej damy, która najwyraźniej umierała z tęsknoty za widokiem ludzi.

Czy to znaczy tak? – ponagliła ich z przesadnym optymizmem.

Trahern ukradkiem trącił Jacka łokciem.

Och, zgoda – burknął pod nosem do swojego porucznika. Prawda była taka, że nie miał serca odmówić smarkuli. A poza tym wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że za parę miesięcy wojna rozgorzeje na nowo. Doktor Farraday zasługiwał na ostrzeżenie. Musiał się wydostać z Wenezueli, dopóki jeszcze było to możliwe.

Uniósł głowę i spojrzał w jej promienne oczy.

Z przyjemnością zajrzymy do pani z wizytą, panno Farraday, ale tylko na krótką chwilę. Niestety, czas nas goni...

Hura! – zawołała. Z piersi Jacka wyrwał się okrzyk przestrachu, gdy z kocią zręcznością stanęła na gałęzi. – Proszę przeprowadzić łódź za zakole rzeki, jest tam przystań... Och, ale proszę uważać. Pomost jest nieco chwiejny, a nie chcieliby panowie wpaść do wody.

Hm... krokodyle? – zapytał niepewnie Trahern.

Piranie – oznajmiła słodko.

Czy potrzebuje pani pomocy, by stamtąd zejść? – zapytał Jack. Lada moment umrze na serce, widząc jej akrobacje na drzewie. Dziewczyna tylko się roześmiała.

Skądże – odparła, chwytając mocną lianę, zwisającą nieopodal. – Spotkamy się na dole.

Chwyciła pęd obiema rękami i oplotła go wokół smukłej, kształtnej nóżki, jak jakaś artystka na trapezie w Vauxhall. Panna Farraday śmignęła z gałęzi i z rozwianymi rudymi włosami zniknęła w zielonej gęstwinie dżungli.




Rozdział 3


Deszcz ustał równie nagle, jak zaczął padać, jakby jakiś gigantyczny ogrodnik zamknął kurek zraszacza w swej wielkiej szklarni.

Gdy łódź pokonywała zakole, by dopłynąć do leśnego obozu Farradaya, Jack i Trahern z trudem dochodzili do siebie po zdumiewającym pokazie nieustraszonej młodej gospodyni. Niewielka przystań czekała na nich za zakrętem, tak jak powiedziała dziewczyna.

Trzy dłubane pirogi unosiły się w łagodnym nurcie caño. Gdy pilot doprowadził łódź bliżej pomostu, Jack zapatrzył się, zafascynowany, na prymitywny dom na palach stojący nad rzeką.

Niezwykłe – mruknął Trahern, równie oczarowany jak Jack. – To wygląda jak scena z Przypadków Robinsona Crusoe.

Jack, zamyślony, oparł dłonie na relingu.

Człowiek mógłby tu przeżyć całe życie bez grosza przy duszy – powiedział cicho. Ta myśl sprawiła, że w jego umyśle pojawiło się jeszcze bardziej intrygujące pytanie.

Czy możliwe, że wychowana w tym miejscu, daleko od korumpującego wpływu cywilizacji, panna Farraday wyrosła na najrzadszy na świecie gatunek – kobietę, która nie dba o majątek czy pozycję społeczną? Kobietę, której nie można kupić?

Hałas, czyniony przez załogę, wyrwał go z zadumy. Marynarze śmiali się i gwizdali na widok falbaniastej damskiej bielizny, wiszącej na prowizorycznym sznurku do suszenia. Uciszył ich jednym zmarszczeniem brwi, ale sam również był rozbawiony tym widokiem.

Gospodyni pewnie spali się ze wstydu z powodu tej wystawy.

Mimo upału zarzucił brązowy żakiet. Dama zasługiwała na minimum grzeczności z jego strony, ale nawet sam diabeł nie zmusiłby go do włożenia kamizelki.

Trap łodzi huknął o niewielki pomost. Jack ruszył po pokładzie w jego stronę.

Trahern pospieszył za nim.

Jack uniósł rękę, zatrzymując resztę załogi.

Zostać na pokładzie – rozkazał. – Jedno wasze kichnięcie czy kaszlnięcie, a tutejsi Indianie powymierają od chorób, którymi ich zarazicie. Ruszamy za kwadrans.

Skąd pan o tym wiedział? – mruknął Trahern, gdy schodzili po trapie na przystań.

Czytałem książkę Victora.

Ach tak! – Trahern był wyraźnie zaskoczony.

Jack prowadził, idąc prymitywnym chodnikiem z desek powiązanych konopiami, ułożonym kilka centymetrów nad błotnistą ziemią.

Za nimi ostre tropikalne słońce na nowo oświetliło rzekę, wypalając resztki chłodu pozostałe po deszczu. Ale gdy weszli w zielony półmrok dżungli, z szerokich liści nad ich głowami wciąż kapała woda.

Bujne rośliny po obu stronach ścieżki niemal ją zarastały, z wyższych gałęzi zwisały niezliczone liany. Nagle Jack dostrzegł przed sobą jakiś ruch, przebłysk jasnej sukni. Rozejrzał się uważniej.

Lekkie kroki zbliżyły się, a ich rytm wprawiał w drżenie deski chodnika. I nagle ucichły, jakby zawstydzone. Zaczął przeszukiwać wzrokiem gąszcz. Gdzież podziała się ta mała diablica? Zatrzymując się przy pniu niewysokiej palmy, zwieszającej się łukiem nad ścieżką, dostrzegł parę ciekawskich, zielonych oczu, zerkających na niego przez pierzaste palce palmowego liścia.

Jego serce zabiło szybciej. Łagodnym ruchem odgarnął na bok szeroki, płaski pióropusz i ujrzał ją w całej okazałości.

Spojrzał w nieufne oczy z dziwnym zachwytem. Dziewczyna z bliska wydawała się jeszcze bardziej urocza. Posłała mu szczery uśmiech i spojrzała za jego plecy.

Panno Farraday, pozwoli pani przedstawić sobie mojego asystenta, porucznika Christophera Traherna.

Młodszy mężczyzna się ukłonił.

Panno Farraday...

Eden, bardzo proszę – poprawiła ich obu z ciepłym, wstydliwym uśmiechem. – Nie dbamy tu tak o konwenanse. Witam panów. Proszę tędy.

Poprowadziła ich ścieżką, aż dotarli do rozbudowanego obozu, otoczonego kręgiem niezapalonych pochodni na bambusowych palikach. W centrum polany znajdował się dół na ognisko. Naprzeciw domu na palach stały dwa namioty wojskowe – jeden zamknięty, drugi otwarty z trzech stron.

Otwarty namiot mieścił duży stół roboczy z dwoma mikroskopami, kilkoma kompasami, małą wagą i mnóstwem tajemniczych naukowych instrumentów. Kilku czarnych służących krzątało się dokoła. Nagle wszyscy znieruchomieli i zagapili się na obcych, a po chwili zaczęli się uśmiechać i machać na powitanie.

Eden wprowadziła gości do domu na palach, informując, że miejscowi nazywają takie budowle palafito. W środku znajdowało się kilka hamaków i parę prymitywnych mebli, na których widok Jack zaczął podejrzewać, że stoją właśnie w sypialni młodej damy.

Na bambusowym stole piętrzyły się trzy sterty starych książek, pleśniejących w nieubłaganej wilgoci. Szekspir, Arystoteles, Rousseau, poezje Scotta.

Widzę, że lubi pani czytać – rzucił Trahern. Jack podziwiał długą miejscową dmuchawkę wiszącą na ścianie.

Och, tak. Cóż, nie ma tu zbyt wiele do roboty. – Dziewczyna posłała Trahernowi skromny uśmiech przez ramię, po czym ścięła maczetą czubek ananasa – śmiercionośny, celny cios, do którego ledwie się przymierzyła.

Jack zdumiał się po raz setny i pokręcił głową. Eden Farraday z pewnością była najdziwniejszą kobietą, jaką spotkał. Kilkoma pewnymi ciosami pokroiła ananasa na zgrabne, płaskie plastry. Obserwował ją nieufnie, z rękami na biodrach.

Całkiem dobrze pani sobie radzi z maczetą.

Powinien mnie pan zobaczyć z dmuchawką – odparła z zuchwałym uśmiechem, odwracając się, by oferować mu kawałek słodkiego, soczystego owocu.

Przyjął poczęstunek z powściągliwym skinieniem głowy. Trahern poszedł w jego ślady. Panna Farraday też wzięła sobie kawałek ananasa, po czym zawołała służących, by zabrali resztę, jeśli mają ochotę.

Tymczasem Jack zaczął oglądać delikatną pozytywkę, stojącą na półce obok dwóch innych drobnych śladów cywilizacji – zamglonego lusterka i szczotki do włosów o zaśniedziałej cynowej rączce.

Jest śliczna, prawda? Gra Mozarta. – Eden podeszła do Jacka i otworzyła wieczko pozytywki. Zabrzmiało kilka niemrawych nut, nim sprężyna rozkręciła się do końca. – Trzeba ją znów nakręcić. – Dziewczyna spojrzała na niego smutno. – Należała do mojej matki.

Spojrzał na nią z ukosa, przypominając sobie, że żona Victora zmarła podczas epidemii gorączki, która wybuchła w Londynie jakieś dwanaście lat wcześniej. Smutne doświadczenie dla lekarza – nie móc uratować własnej żony. Nic dziwnego, że Farraday odwrócił się od medycyny. Żaden adept tej nauki nie był w stanie pomóc żonie Victora.

Doktor Farraday wyjaśnił we wstępie do swej książki, że po śmierci żony przeniósł się wraz z jedynym dzieckiem, córką, do Indii Zachodnich.

Kreolscy przyjaciele, chcąc oderwać jego myśli od żałoby, zaproponowali krótką wycieczkę do dżungli nad Orinoko, wiedząc, iż od dawna interesował się naukami przyrodniczymi. Uznał, że wycieczka może być zbawienna dla jego zbolałej duszy, i się zgodził. W dżungli nabawił się gorączki, która z pewnością by go zabiła, ale życie uratowały mu nieznane ziołowe remedia, zastosowane przez indiańskiego czarownika.

Wtedy to doktor Farraday pojął, że jego życiową misją jest odkrycie tajemnic starożytnych indiańskich leków i roślin, z których były wytwarzane. Tę wiedzę zamierzał któregoś dnia przynieść cywilizowanemu światu, by można było ocalić więcej istnień ludzkich.

Książka nie wspominała jednak, że dobry doktor, wyruszając w tę niebezpieczną misję, ciągnął ze sobą córkę. Teraz, gdy Jack poznał prawdę, ogarnął go gniew, choć nie dał tego po sobie poznać. To nie było miejsce dla młodej dziewczyny.

Współczuję pani z powodu śmierci matki – rzucił szorstkim tonem.

Niepotrzebnie. Dawne czasy. – Uśmiechnęła się smutno i odstawiła pozytywkę na półkę, nie chcąc rozczulać się nad sobą. – A więc, co panów sprowadza do Wenezueli? – Oparła się o słup podtrzymujący dach i ugryzła ananasa.

Właśnie, hm... – zaczął Trahern.

Odwiedzaliśmy przyjaciół – dokończył gładko Jack.

Rozumiem – mruknęła z przebiegłym błyskiem w oku. – Przyjaciół w Angosturze?

Jack i Trahern wymienili dyskretne, nieco spłoszone spojrzenia, obaj jednakowo zaskoczeni, bo żadnemu z nich nie umknął znaczący ton jej głosu. Jacka znów ogarnęło zdumienie.

Większość kobiet, które znali, przynajmniej udawała, że w ich głowach nie gości nic prócz tańców, wieczorków i najmodniejszych sukien, ale ta dziewczyna praktycznie zapytała ich wprost, czy ich wizyta była politycznej natury.

Nieważne – odparła, zbywając temat machnięciem ręki, jakby nie chciała wprawiać gości w zakłopotanie. – To nie moja sprawa, czy pomagacie rebeliantom. Chociaż mam nadzieję, że wygrają. Natomiast papa wciąż powtarza, że nauka jest neutralna.

Nikt nie wspomniał o pomaganiu rebeliantom, panno Farraday. Jesteśmy tu w interesach – sprostował Trahern z czarującym uśmiechem, wciąż biorąc ją, jak się domyślał Jack, za kobietę, którą można urabiać po – swojemu. – Prowadzimy handel tropikalnymi gatunkami drewna. Przyjechaliśmy po prostu odebrać ładunek, który zauważyła pani na barce.

Ach, tak. Drewno. – Posłała Jackowi pytające spojrzenie, które wyrażało uzasadnione powątpiewanie, że właściciel przedsiębiorstwa handlowego fatygowałby się osobiście po zwykły transport drewna. Nie drążyła jednak tematu, porzucając go z wielkodusznością godną prawdziwej gospodyni eleganckiego salonu. Jack obserwował ją, zafascynowany. Ale gdy otarła palcami kąciki ust, przekonał się, że kolejny temat konwersacji wcale nie jest bezpieczniejszy.

Widziałam, że to głównie drzewo różane i mahoń – powiedziała – ale zauważyłam też kilka pni astronium i mam nadzieję, że nie wycięliście panowie zbyt wielu.

Nie wycięliśmy żadnego, panno Farraday – odparł Trahern. – Kupiliśmy je od miejscowego handlarza.

Tak, ale wiecie panowie, że są niezwykle rzadkie. Astronium potrzebuje pięćdziesięciu lat, by osiągnąć dojrzałość. Jeśli zetnie się zbyt wiele naraz, populacja nie zdoła się odtworzyć.

To właśnie rzadkość czyni je tak cennymi, panno Farraday – powiedział Jack cynicznym tonem, odrobinę zirytowany tą reprymendą. – Najlepsi wytwórcy mebli w Londynie sowicie za nie zapłacą.

W Londynie? – szepnęła bez tchu, nagle odsuwając się od słupa. Jej oczy otworzyły się szerzej, postąpiła o krok do przodu. – Czy panowie udają się do Londynu?

Jack skinął głową.

Dlaczego pani pyta?

Spojrzała mu żarliwie w oczy. I nagle opuściła głowę, dziwnie skrępowana.

Uniósł brew.

Czy coś się stało, panno Farraday?

Och... nie. N... nic. Tylko... tak często marzyłam, by tam pojechać.

Do Londynu? – wycedził. – A po cóż? Pogoda tam paskudna. I ludzie też.

Posłała mu zdumione spojrzenie.

Nieprawda! Wcale nie są paskudni.

Oczywiście, że tak. To żałosne miejsce. Wracam tam tylko dlatego, że muszę. – Mówił to niby od niechcenia, ale o wiele szczerzej, niż mogła się spodziewać.

Dlaczego pan musi? – zapytała bez ogródek.

Żeby się pozbyć drewna, naturalnie. – Nie mógł się oprzeć pokusie, by się z nią trochę nie podroczyć. Zresztą, przecież nie mógł powiedzieć jej prawdy. – Jeśli książę Walii sprawi sobie stolik z astronium, każda dama z towarzystwa będzie musiała przyozdobić swój hol takim samym.

Jego zblazowana uwaga wywołała śmiech Traherna, ale panna Farraday nie wydawała się ani trochę rozbawiona.

Jestem pewna, że nie są tacy źli, jak pan mówi.

Nie, tak naprawdę są jeszcze gorsi – mruknął Jack z błyskiem w oku, ucieszony nowym sportem, jakim okazało się strojenie sobie z niej żartów. – Nadęci, puści. Uwierz mi, moja mila, znam tę bandę jak samego siebie. Ostatecznie mój starszy brat jest księciem. Trahern? Może żona Hawkscliffe'a, jej wysokość księżna, miałaby ochotę na stolik z astronium, jak myślisz?

Niech mu pan policzy podwójnie.

Jack wybuchnął śmiechem, ale skrzywił się, gdy sok z ananasa skapnął na miejsce, gdzie wbiła mu się drzazga.

Au.

Panna Farraday spojrzała na niego z marsem na czole. Najwyraźniej nie była już taka pewna, czy zaproszenie go było dobrym pomysłem.

Co się stało?

Jack wymamrotał, że to drobiazg.

Pan się zranił?

To tylko drzazga. Weszła mi przy ładowaniu drewna.

Proszę pokazać. – Pewnym krokiem podeszła do niego i chwyciła dłoń mężczyzny, otwierając zwiniętą pięść. Obejrzała zadrę, wbitą głęboko pod skórę, i posłała Jackowi wyniosłe spojrzenie.

Astronium, jakżeby inaczej.

Cóż, staram się nadążać za modą.

Zasłużył pan sobie na tę drzazgę. Mimo to pomogę panu. Proszę usiąść.

Nie, dziękuję. To nic takiego. Zajmę się tym na statku...

Proszę natychmiast usiąść!

Jack uniósł brwi, słysząc tak stanowczy ton.

Żadnych otwartych ran w dżungli – oznajmiła. – To najważniejsza zasada.

Otwartych ran? – obruszył się. – To ledwie zadrapanie.

Duże zadrapanie i głębokie. Niech mi pan wierzy. Jeśli nie opatrzy pan tego natychmiast... Hm, wolałby pan nie wiedzieć, co się może stać.

A co się może stać? – zapytał Trahern, blednąc.

Z pewnością nie chcecie panowie tego słuchać. Zapewniam, że to dość odrażające.

Popatrzyli na nią wyczekująco. Poddała się z westchnieniem.

W dżungli nawet małe zadrapania szybko mogą się zainfekować.

Skoro już musicie wiedzieć, żyje tu pewien mały owad, który lubi składać jajeczka w każdej odsłoniętej ranie, jaką znajdzie. Potem jedyną kuracją pozostaje amputacja.

Jack natychmiast usiadł na stołku, który wskazała, i podał jej dłoń.

Oddaję się w pani ręce, moja droga. Proszę mi tylko obiecać, że to nie ma nic wspólnego z pani maczetą.

Posłała mu drwiący uśmiech i poszła po koszyk z przyborami do szycia.


Eden czuła na sobie drapieżny wzrok mężczyzny, a jej serce wciąż biło jak szalone, tak ucieszyła ją wieść, że on i jego załoga udają się do Anglii.

To musiał być ten cud, o który się modliła. Wystarczyło tylko znaleźć w sobie dość odwagi, by poprosić Czarnego Jacka Knighta, aby zabrał ją ze sobą.

Wiedziała, że nie ma żadnego powodu, by spełnić jej prośbę, a w dodatku jeśli naprawdę był tak zły, jak twierdzili plotkarze, to zapewne będzie bezpieczniejsza, towarzysząc ojcu w podróży do Amazonii. Ale nawet jeśli był piratem, nie chciała, żeby uznał ją za bezczelną czy niegrzeczną, z tego powodu, że narzuca mu swoją osobę.

Przysunęła stołek bliżej pacjenta i położyła jego dużą, ciepłą dłoń na swoich kolanach, wnętrzem do góry. Czuła kostki palców na swoim udzie.

Jego przymglone spojrzenie spoczęło na niej, jakby i on poczuł tę elektryczną iskrę, która przeskoczyła między nimi, gdy go dotknęła. Jej serce zamarło na chwilę. Czując, że się czerwieni, z igłą w palcach pochyliła głowę, by dokładniej obejrzeć drzazgę.

Jack zmarszczył brwi, gdy zaczęła dłubać igłą u nasady kciuka.

Mam nadzieję, że pani wie, co robi.

Oczywiście, że wiem. Jestem córką lekarza. A wie pan, kim pan jest? – mruknęła z ostrożnym uśmiechem, odgarniając zbłąkany kosmyk włosów za ucho.

Zamieniam się w słuch – zamruczał, obserwując ją.

Jest pan wielkim, naburmuszonym lwem z cierniem w łapie.

Smutny uśmiech wykrzywił jego wargi.

Tak, panno Farraday, obawiam się, że zgrabnie mnie pani podsumowała.

Wymienili uśmiech, który trwał odrobinę za długo, po czym Eden wróciła do swojego zadania, próbując ignorować niespodziewany trzepot serca.

Cienki odłamek drewna wbił się głęboko. Zapowiadało się na bolesną operację. Delikatnie przekłuła skórę, by dostać się do drzazgi.

A więc, milordzie... – Odchrząknęła. Papa zawsze powtarzał, że najlepiej odwrócić uwagę pacjenta podczas takich zabiegów. – Chyba nie planuje pan przepłynąć oceanu na tym parowcu?

Na parowcu? Nie, panno Farraday...

Eden – przerwała mu łagodnie, odwzajemniając spojrzenie, które czuła na sobie cały czas.

Jego oczy miały kolor akwamaryny. Kryło się w nich wiele pytań, jakby nie bardzo wiedział, co sądzić o ich spotkaniu.

Eden – poprawił się ledwie dosłyszalnie. Umilkł na chwilę, po czym wyjaśnił już bardziej od niechcenia: – Mój statek czeka niedaleko Trynidadu. Mamy się z nim spotkać u wybrzeża.

To duży statek? – drążyła, zastanawiając się, czy znajdzie się na nim miejsce dla niej.

Bardzo duży – odparł jedwabistym, dwuznacznym tonem i uśmiechnął się szelmowsko.

Eden poczuła, że twarz jej płonie.

A jak się zwie?

– „Wiatr Fortuny".

To... bardzo ładna nazwa – odparła, odrobinę bez tchu.

Dziękuję.

Odłożyła igłę i wzięła do ręki pęsetkę. Posłała mu kolejne nieufne spojrzenie i tym razem przyłapała go na tym, że gapił się wprost na jej usta. Wyraźnie widać było, o czym myśli.

Jej serce załomotało jak szalone.

Myślałam, że statki noszą zwykle imiona kobiet.

Nie moje statki.

A dlaczegóż to?

Moje statki są godne zaufania.

Rozumiem. A pańskie kobiety nie?

Jedyną odpowiedzią było zblazowane uniesienie brwi i cierpki półuśmiech.

Eden roześmiała się cicho.

Obawiam się, milordzie, że jest pan cynikiem.

Od kołyski.

Jego ciemne, dawno niestrzyżone włosy schły już po deszczu. Eden poczuła nagle nieodpartą ochotę, by przeczesać palcami te miękkie, potargane fale. Albo dotknąć jego twarzy – skóry opalonej od pełnego przygód życia na pokładzie statku.

Eden – powiedział cicho. Jej imię brzmiało cudownie w jego ustach.

Pani się na mnie gapi.

Przyłapana. Przygryzła wargę, rumieniąc się ponownie.

Ależ, milordzie – odparła równie cicho – pan robi to samo.

Wiedział o tym, oczywiście. Jego leniwy uśmiech był zdecydowanie szelmowski.

Walcząc o zachowanie zdrowego rozsądku, gorączkowo szukała neutralnego tematu.

Jak pan zamierza się przedostać przez hiszpańską blokadę?

O, mam swoje sposoby.

Nie wątpię – mruknęła. Pochylił się bliżej.

Ma pani bardzo zręczne dłonie.

Eden wstrzymała oddech. Jej serce biło jak szalone. Wpatrywała się w jego oczy, przekonana, że zaraz ją pocałuje.

Znieruchomiała, oczarowana – czekając – ale on się odsunął, z żalem w oczach.

Minęła chwila, nim Eden znów mogła oddychać, nie mówiąc już o kontynuowaniu zabiegu. Zbeształa swe głupie serce za ten szalony galop i za ukłucie rozczarowania, które poczuła, gdy słynny z fatalnych manier były pirat postanowił zachować się przyzwoicie.

Oczywiście prawdziwa dama powinna uznać jego zachowanie za oburzające. Kuzynka Amelia, dobrze wychowana młoda panna z wyższych sfer, już dawno by zemdlała. Skonsternowana tym, że nie potrafi się nawet porządnie obrazić, Eden spuściła głowę, na nowo skupiając się na ranie.

Chwyciła drzazgę pęsetką i, manewrując delikatnie narzędziem, wyciągnęła ją wreszcie.

Dobre wieści – oznajmiła, odzyskując panowanie nad sobą. – Przeżyje pan.

Tym gorzej dla świata... Eden... – rzucił nagle. – Dlaczego on trzyma panią tutaj, schowaną przed ludźmi?

Chodzi panu o papę? Och, wydaje mu się, że mnie chroni. – Przemyła rankę odrobiną brandy. – Nie we wszystkim jest geniuszem, milordzie, a szczególnie w sprawach serca. – Zasmucona tym wyznaniem wstała, by odłożyć przybory do szycia.

Ale to zbrodnia trzymać panią w takim miejscu. – Jego spojrzenie miało w sobie tyle żaru, że czuła je z drugiego końca pokoju. – Powinna pani być w Kingston, adorowana przez synów bogatych plantatorów.

Odwróciła się nagle, zszokowana i mile połechtana, a przede wszystkim zachwycona myślą, że ktoś wreszcie ją rozumie. Przecież dopiero co poznała tego człowieka, a on jakimś cudem znal jej serce lepiej niż jej własny ojciec.

Spojrzała na niego, zdumiona.

Nagle nabrała odwagi. Pomyślała, że skoro Jack Knight ją polubił, to z pewnością zechce jej pomóc.

Nie miała wątpliwości, że rycerskość, którą mają we krwi wszyscy arystokraci, skłoni go do tego, by bezpiecznie odeskortował ją do Anglii, jeśli tylko go o to poprosi. Najwyraźniej był dżentelmenem. Nieważne, co mówiły plotki. Wszak przed chwilą mógł ją pocałować, ale zachował się przyzwoicie i się powstrzymał. A poza tym wyświadczyła mu przysługę, czyż nie? Wyjęła drzazgę i być może uratowała całą rękę. Z pewnością będzie szczęśliwy, mogąc jej się odwdzięczyć.

Tak, pomyślała. Poproszę go teraz. Pirat czy nie, wyostrzone zmysły podpowiadały jej, że może zaufać temu człowiekowi.

Przygryzła wargę i zebrała się na odwagę.

Co by pan powiedział – zaczęła powoli – gdybym poprosiła pana o przysługę?

O przysługę? – Zmrużył nieufnie oczy. – Jakiego rodzaju?

Jej pewny siebie uśmiech nie zadrżał, choć serce podeszło jej do gardła. Eden wysunęła podbródek i wyprostowała plecy. – Proszę mnie zabrać ze sobą do Anglii.




Rozdział 4


Zabrać ją...

Jack zapatrzył się w pełne nadziei, szmaragdowe oczy. Myślał o swojej tajnej misji, absolutnie nielegalnej, od której zależał los rebelii.

Zaklął głośno.

Nie. – Pokręcił głową i wstał. – Absolutnie nie.

Ale dlaczego?

Bo to szalony pomysł!

Nic podobnego! – Zrobiła krok w jego stronę. "Widać było, że zmusza się do miłego uśmiechu. – Przecież i tak pan tam płynie, czyż nie?

Do wszystkich diabłów!

To dlatego mnie pani zaprosiła? – zapytał kwaśno. – Żeby mnie urobić i nakłonić, żebym spełnił pani zachciankę?

Słysząc to, spuściła głowę. Jack się nachmurzył. Spojrzał na Traherna.

Gotów?

Tak jest, sir.

Och, proszę nie uciekać... Dopiero co panowie przyszli! – Panna Farraday skoczyła naprzód, stając Jackowi na drodze. Ani trochę nie przeraziła jej jego słynna marsowa mina, choć sięgała mu ledwie do piersi i musiała zadzierać głowę, by spojrzeć w oczy mężczyzny.

Pełen niepokoju uśmiech nawet nie zadrżał pod jego wściekłym spojrzeniem.

Powiedział pan, że pana statek jest duży... bardzo duży. Więc na pokładzie na pewno znajdzie się miejsce i dla mnie!

Nie.

Nie zajmuję go dużo, jak pan widzi.

Dziękuję za ananasa, panno Farraday...

Eden – powtórzyła uparcie, próbując zmusić go do poufałości, której sobie nie życzył, by tym skuteczniej nagiąć go do własnej woli.

Była wyjątkowo zdeterminowana. Miotała się na prawo i lewo, zastępując mu drogę, gdy usiłował ją ominąć.

Przykro mi, panno Farraday – powiedział przez zaciśnięte zęby – ale mój statek nie jest przystosowany do przewozu pasażerów. To jednostka handlowa, towarowa. Nie ma tam miejsca, w którym mógłbym ulokować młodą damę...

Ależ nie wymagam żadnych specjalnych wygód. Mogę powiesić hamak gdziekolwiek! Prawdę mówiąc... – Przełknęła z trudem ślinę. Spod jej uśmiechu wyzierała desperacja. – To wiąże się z kolejną kwestią, którą chciałam poruszyć.

Jack wziął się pod boki.

Och, więc jest jeszcze coś?

Hm... Tak. Bo widzi pan, ja... nie mam pieniędzy. To takie żenujące. Obawiam się, że nie mogę zapłacić za podróż. Ale będę pracować – dodała mężnie. – Mogę pomagać w izbie chorych albo w kambuzie. Nie boję się pracy, proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić. Nie będę narzekać. Jestem bardzo wesoła.

Tak, właśnie widzę – wycedził Jack przez zęby.

Trahern stłumił śmiech, udając, że kaszle.

Knight posłał mu wściekłe spojrzenie.

Słyszałam o przymusowych werbunkach, więc wiem, że na każdym statku znajdzie się robota dla dodatkowej pary rąk...

Nie twoich, moja droga. – Wstrząsnął nim dreszcz pożądania na samą myśl o tym, do jakiej roboty chętnie zaprzągłby te zręczne, śliczne rączki.

Ale dlaczego? – zapytała, patrząc na niego żałośnie.

Bo tak powiedziałem – burknął. – A teraz, czy zechce pani łaskawie zejść mi z drogi?

Nie! Nie chcę się panu naprzykrzać, ale naprawdę muszę dostać się do Anglii.

Dlaczegóż to? – zapytał Jack gniewnie, zupełnie wbrew sobie, bo przecież wcale o to nie dbał. Nie zabierze jej do Anglii i koniec. Stawka była zbyt wysoka, by mógł sobie pozwolić na ryzyko i zabrać na pokład nieodpowiedzialną, śliczną młódkę, która będzie mu się plątać pod nogami.

Zmarł mecenas ojca – wykrzyknęła. – Jego dziedzic odebrał nam fundusze na badania. – Jack się zatrzymał. Jego handlowy zmysł natychmiast dostrzegł sposobność lukratywnej inwestycji. – Zamierzam wrócić – do Anglii, by porozmawiać ze spadkobiercą i przekonać go, by nadal nas finansował.

Jack uniósł brew.

Pani porozmawia z hrabią?

Tak – oznajmiła, stanowczo kiwając głową. Zagapił się na nią z niedowierzaniem.

Nikt nie zechce wysłuchać takiej dziewuszyny.

A właśnie, że wysłucha. – Oparła pięści na biodrach. – Zmuszę go, żeby wysłuchał.

Jack poczuł nagle, że musi walczyć z kpiącym uśmiechem. Niech ją diabli. Zerkał niepewnie na rudzielca, odrobinę rozbawiony wbrew samemu sobie, gdy zdał sobie sprawę, że przecież i jego zmusiła do słuchania.

Dziwnie łatwo było mu wyobrazić sobie tę nieustraszoną pannę, jak chwyta hrabiego za ucho niczym niegrzecznego uczniaka i zmusza go, by wysłuchał jej naukowego wykładu. Ciekaw był, jak też porozstawiałaby po kątach cały Londyn, a raczej usadziła to miasto na jego dumnym zadku, gdyby tylko miała szansę.

Ta myśl niemal go przekonała, żeby ją zabrać ze sobą dla samej przyjemności przyglądania się, jak tego dokonuje. Ale oczywiście nie mógł ryzykować. Pokręcił głową ze słabym, niechętnym uśmiechem.

Dziewczyna miała sporo odwagi, musiał jej to przyznać. I nie była głupia, ale – pomijając zwykłe zagrożenia, czyhające na morzu – jego misja była już wystarczająco trudna i niebezpieczna. Jack wiedział, że Londyn będzie huczał od plotek, gdy zjawi się w mieście po tak długiej nieobecności. Ze liczni wrogowie będą czekali na okazję, by uderzyć. Nie spotkał jeszcze kobiety, która umiałaby trzymać język za zębami, gdy miała tajemnicę do wypaplania, a ta koza i tak wiedziała zbyt dużo. Nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy.

Przykro mi – powiedział nieco łagodniej, choć nadal stanowczym tonem. – Naprawdę nie mogę pani pomóc. – Z tymi słowami ominął ją i wyszedł z palafito.

Panna Farraday obróciła się na pięcie i popędziła za nim. Słyszał jej drobne kroki za sobą, ale się nie obejrzał.

Powiem pani, co zrobię – zaczął, nim zdążyła się odezwać. – Proszę przekazać ojcu, żeby napisał do mojego biura w Port Royal. Niech mi przyśle ofertę. Sfinansuję jego badania za... – Przerwał, podliczając w myślach profity. – Za osiemdziesiąt procent zysków ze wszelkich lekarstw, jakie wynajdzie.

Przestała go gonić, zszokowana.

Osiemdziesiąt procent? – wykrzyknęła. – Nie zdaje się panu, że to trochę wygórowana cena?

Oczywiście, że wygórowana. – Wszedł na deski chodnika i posłał jej przez ramię znaczący uśmiech. – Nie słyszała pani o negocjacjach?

Negocjacje – powtórzyła cicho. – No tak!

Jack znów usłyszał za sobą jej szybkie kroki.

Więc może pan byłby jednak skłonny zabrać mnie do Anglii, gdybyśmy zdołali dojść do porozumienia...

Zaraz, zaraz, nie to miałem na myśli. – Posłał jej zniecierpliwione spojrzenie. – Mówiłem ogólnie.

Cóż za irytujący człowiek – mruknęła pod nosem, gdy Jack szedł dalej. – Czy może się pan zatrzymać? Milordzie! Niech pan zaczeka, z łaski swojej! – Jasna dłoń chwyciła go pod łokieć i przytrzymała z nieustępliwością, która zrobiłaby wrażenie na jego bulterierze, Rudym – jedynej żywej istocie poza Trahernem, której Jack naprawdę ufał.

Czego pani ode mnie chce? – zapytał ze znużeniem, odwracając się, by na nią spojrzeć. – Musi pani omówić to ze swoim ojcem.

Pan nie rozumie.

Pomógłbym pani, gdybym mógł, ale to po prostu zbyt niebezpieczne.

Tak, wiem, morska przeprawa jest niebezpieczna. Ale ja... panu ufam.

To niewinne spojrzenie omal nie rozłożyło go na łopatki. Rozzłościło go to niepomiernie.

Pani mi ufa. Dziewczyno... – rzucił drwiąco, kręcąc głową. – Przecież nawet mnie nie znasz! – Zawrócił na pięcie i ruszył chodnikiem, oszołomiony, z sercem łomoczącym w rytm stanowczych kroków. Boże święty, jak ona mogła mu „ufać"?

Bo on z pewnością jej nie ufał. Ta dziewczyna była niebezpieczna, śmiertelnie niebezpieczna. Dlatego zamierzał się stąd wynieść do wszystkich diabłów. Zanim panna Farraday znajdzie sposób, żeby owinąć go sobie wokół małego palca.

Eden zagotowała się ze złości, gdy po raz kolejny odwrócił się do niej tyłem i ruszył przed siebie. Czy temu człowiekowi nie można w żaden sposób przemówić do rozumu? Po prostu ustalał prawa i spodziewał się, że wszyscy...

Nagle usłyszała papę i Connora przywołujących służbę z drugiego końca obozu. Wracali z całodniowej wycieczki, w samą porę, oczywiście, by skomplikować sprawy.

Do licha!

Edie, na Boga, czyżbyśmy mieli gości? Któż to taki? – zawołał ojciec.

Nie odpowiedziała, bo każda sekunda była teraz na wagę złota. Nie było czasu udzielać wyjaśnień papie.

Zebrała spódnice i pognała za Knightem, tupocząc po deskach.

Papa wrócił. Proszę zostać i porozmawiać z nim.

Jacku Knight, ty szubrawcze! – huknął w tym samym momencie ojciec, wstępując na chodnik kilka metrów za nimi. – Daj spokój mojej córce, i to w tej chwili!

Dziękuję, chyba sobie daruję tę konwersację – mruknął sarkastycznie Jack do Eden.

Eden, odsuń się od tego łajdaka! To niebezpieczny człowiek!

Mnie też miło pana widzieć, Victorze! – zawołał kwaśno Jack. – Bez obaw, właśnie opuszczam to miejsce.

Eden zatrzymała się ledwie na sekundę, by zgromić ojca spojrzeniem i gestem, i przypomnieć mu o manierach, po czym znów pobiegła za uciekającym gościem.

Knight odgarnął gniewnie liście palmy i poszedł dalej – zielone warkocze wróciły sprężyście na miejsce, zamykając się za nim niczym drzwi.

Eden nie zamierzała dać się potraktować w ten sposób, choć jej nadzieje topniały z każdą chwilą.

Więc to prawda – rzuciła za oddalającym się mężczyzną, na oczach gapiącej się na tę scenę załogi. – Panu rzeczywiście zależy wyłącznie na złocie! Nie pomoże mi pan tylko dlatego, że nie mogę zapłacić!

Skarbie. – Obrócił się z lubieżnym uśmiechem i omiótł jej ciało gorącym spojrzeniem. – Gdybyś znalazła się na moim statku, na pewno byś mi zapłaciła. Odpracowałabyś każdego pensa. Tylko wątpię, czy by ci się to spodobało.

Wstrząśnięta do głębi Eden wyprostowała plecy, pełna godności i oburzenia.

Daleko panu do dżentelmena.

Dopiero teraz pani na to wpadła?

Eden Farraday, chodź tutaj w tej chwili! – huknął ojciec. Spojrzała gniewnie w jego stronę i zobaczyła, że papa maszeruje ku nim, czerwony na twarzy. – Jedno słówko, sir! – Wskazał barkę. – Co za drewno pan holuje?

Ojej! – zadrwiła cicho Eden. – Teraz się pan nie wywinie.

Jack spojrzał na nią. Ostrzegła go w samą porę, by zdążył się przygotować na wybuch Victora Farradaya.

Doktor przyjrzał się uważniej stercie drewna.

Astronium? Astronium, ty przeklęty grabieżco! Jak pan śmie! Pięćdziesiąt lat wzrostu, a pan je sobie ścina dla garści brudnej mamony? Niech pana diabli, trzymaj się pan z daleka od mojej córki!

Zamiast wytłumaczyć ojcu, że właśnie próbuje uciec jego córce, Knight najwyraźniej uznał rozkaz papy za osobistą zniewagę. Eden zerknęła na niego i dostrzegła na jego pociemniałej twarzy wyraz uporu i buntu.

Trzymać się z daleka, tak? – warknął pod nosem. – Och, więc nie jestem dość dobry dla pańskiej córki, co? – Posłał jej ojcu piracki uśmiech i nagle chwycił Eden w talii, przyciągając do siebie tak, że uderzyła o jego twardą jak stal, ciepłą pierś.

Nim zdążyła zareagować, jego usta spadły na jej wargi, gorące i twarde. Na oczach wszystkich – papy i całej reszty – skradł jej pocałunek.

Kuzynka Amelia pewnie padłaby trupem na miejscu. Ale Eden, niestety, nie była kuzynką Amelią.

Zaczął gwałtownie, siniacząc jej dolną wargę w pośpiechu i drapiąc delikatny podbródek szorstkim zarostem, ale gdy pisnęła cicho, uwięziona w jego ramionach, pocałunek złagodniał.

I nagle całkiem zapomniała, jak się bronić. Jej powieki zatrzepotały i opadły. Na długą chwilę czas zwolnił, płynąc chwiejnie, jakby na skrzydłach motyla.

Całował ją jeszcze kilka cudownych sekund, jakby zapomniał, że to miał być tylko pokaz siły, który miał upokorzyć jej ojca. Eden czuła, jak gniew mężczyzny roztapia się i znika. Nagle oderwał od niej usta z ochrypłym, cichym przekleństwem. Kiedy ją puścił, zatoczyła się, oszołomiona i zdezorientowana. Spadłaby z przystani prosto do rzeki, gdyby nie wyciągnął ręki i nie pomógł jej odzyskać równowagi.

Wymienili zdumione spojrzenia, gdy złapał ją za łokieć i pociągnął w bezpieczne miejsce. Jego oczy przybrały odcień mrocznego, stalowego błękitu, a na jego wargi wypłynął pełen żalu uśmiech.

Omal nie skłoniła mnie pani do zmiany zdania – szepnął cicho. Tak, by tylko ona mogła usłyszeć.

I wtedy Eden zauważyła z przerażeniem, że znaleźli się w samym centrum zbrojnego konfliktu.

Na scenę wkroczył Connor.

Stał kawałek dalej na ścieżce i – widząc, jak Jack chwytają i przyciąga do siebie – sięgnął po broń przewieszoną przez ramię.

Ale gdy Australijczyk wycelował broń w Knighta, marynarze natychmiast chwycili swoje karabiny i wycelowali w niego tuzin luf Papa stanął przed Connorem z rozpostartymi rękami, a pan Trahern krzyknął na ludzi na łodzi, żeby nie strzelali.

Boże święty! – szepnęła Eden. Ale Jack szybko odzyskał kontrolę nad sytuacją.

Opuścić broń! – ryknął.

Jego ludzie usłuchali bez wahania, ale Connor wciąż celował w Jacka.

Eden zobaczyła w jego oczach żądzę krwi.

Widziała ten wyraz twarzy już wcześniej, tamtego strasznego dnia w lesie. Było to wspomnienie, którego nienawidziła ponad wszystko.

Ledwie świadoma, że zasłoniła Jacka własnym ciałem, uniosła ręce w uspokajającym geście.

Connor, proszę. Opuść strzelbę.

Wpatrywał się w nią lodowatym, nieruchomym wzrokiem. Było w nim oskarżenie.

Przeszył ją dreszcz strachu, gdy dostrzegła furię w jego oczach – jakby dostrzegł i pojął, jak bardzo podobał jej się pocałunek Jacka.

Rób, co mówi, człowieku! – wypalił jej ojciec. – Czyś ty oszalał?

Tak, papo, już dawno zwariował. Nie zauważyłeś? – pomyślała Eden.

Wciąż grożąc śmiercią gościowi, Connor zerknął na doktora Farradaya.

Nagle przewiesił broń przez ramię i posłał Eden lodowate spojrzenie, które jasno zapowiadało późniejsze konsekwencje. Obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Eden zbladła.

Poczuła, jak ściska jej się żołądek. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała stawić mu czoła sam na sam, a wyglądało na to, że cierpliwość ich obrońcy dla jej osoby właśnie się skończyła.


Jack nie miał pojęcia, kim był ten irytujący człowiek, celujący prosto w jego głowę, ale przywykł już dawno do ludzi, którzy chcieli go zabić. Poza tym w tej chwili był upojony pocałunkiem panny Farraday i nie miał ochoty się tym przejmować.

Victor Farraday wrzeszczał na niego, ale Jack tylko się gapił na Eden, oszołomiony niespodziewaną słodyczą jej ust, z ciałem mrowiącym z pożądania. Te pełne, jedwabiste wargi były w każdym calu tak cudowne, jak fantazjował. Nagle zapragnął więcej – całować jej szyję i ramiona, jej stopy, uda...

Przypomniał sobie jej opowieść o orchideach i drzewach, o ich uroczej symbiozie, i czuł, że moc tej kobiety wstrząsa nim do głębi. Jej nieskażone wewnętrzne piękno przepełniało jego duszę dziwną błogością.

To prawda, miał ochotę jej posmakować od pierwszej chwili, ale całując ją, poddał się złości. Chciał zranić jej ojca. Słyszał już kiedyś podobne słowa: „Trzymaj się z daleka od mojej córki!" To, co powiedział Victor, rzuciło go z powrotem w inne miejsce, w inny czas, do innej dziewczyny.

Irlandzki bękart.

Nigdy dość dobry.

Trzymaj się z daleka od naszej córki". Ach, ta głupia gęś, którą kiedyś kochał. A przynajmniej tak mu się zdawało, gdy miał siedemnaście lat. Nie było rzeczy, której by dla niej nie zrobił. Wypiłby cykutę na dowód swojej miłości, gdyby Maura Prescott go o to poprosiła. Ale odrzuciła go dla tytułu.

Tej lekcji Jack nie mógł i nie chciał zapomnieć – błąd, którego z pewnością więcej nie powtórzy, nie podda się uczuciu ponad miarę. Ale musiał przyznać, że gdy wziął Eden w ramiona, niemal zapomniał o postanowieniu. Dostał więcej, niż się spodziewał.

Farraday podszedł i chwycił ją za nadgarstek, odciągając od Jacka i stając między nimi.

Jak śmiesz zachowywać się tak wobec mojej córki, ty barbarzyńco?

Ja? Barbarzyńcą? – Chęć, by bronić Eden, pojawiła się znikąd. – A jak można nazwać pana? Trzyma ją pan tu jak w więzieniu! – huknął na profesora bez zastanowienia. – Jezu, człowieku, rozejrzyj się dookoła!

Krokodyle, jadowite pająki, nietoperze wampiry! To nie jest miejsce dla damy!

Nie mów mi, jak mam wychowywać własną córkę! Potrafi przetrwać w tej dżungli lepiej niż pan!

Przetrwać? Nie pragnie pan niczego lepszego dla własnego dziecka? Hej, wy tam! Na co się gapicie? – ryknął na załogę, gdy się zorientował, że obserwują ich niczym aktorów na scenie. – Do roboty! Żywo! Trahern! – huknął. – Uruchomić łódź, do diaska! Musimy być na czas!

Tak jest, sir!

Jack zwrócił się z powrotem do doktora Farradaya. Eden wpatrywała się w niego w osłupieniu.

Dziewczyna chce się stąd wydostać, któż miałby jej to za złe? Zresztą nie wiem, jak zamierza pan kontynuować badania, skoro stracił pan fundusze.

Victor zamarł i spojrzał na córkę jak na zdrajczynię.

Powiedziałaś mu?

Eden milczała, zaskoczona obrotem rozmowy. W końcu wzruszyła bezradnie ramionami.

Ojciec spiorunował ją wzrokiem.

Nie ma się o co na nią gniewać – rzucił niecierpliwie Jack. – Ona jedna tutaj ma odrobinę rozsądku, do diaska! Victorze, gdyby pan rzeczywiście był geniuszem, dostrzegłby pan, że opuszczenie delty w tej chwili to jedyne rozsądne posunięcie! Do stu piorunów! – Jack nie miał na to czasu. Był zły, spocony i urażony słowami Victora, ale to słodkie stworzenie wydawało się zagubione i musiał przynajmniej spróbować udzielić jej pomocy – choć w grę nie wchodziło oczywiście nic tak szalonego, jak zabranie jej ze sobą do Anglii.

Niech pan posłucha – ciągnął naburmuszony. – Na wybrzeżu jest teraz bardzo niebezpiecznie. Mogę zabrać was wszystkich na Trynidad, jeśli zdołacie się spakować w trzy godziny.

O czym pan mówi?

Przyjmie pan moją ofertę, jeśli jest pan rozsądny. W ciągu sześciu miesięcy wojna rozgorzeje na dobre. To może być wasza jedyna szansa, by się stąd wydostać.

Dla pańskiej informacji, nie mamy zamiaru stąd wyjeżdżać – odciął się doktor Farraday. – My nie uciekamy od trudnych sytuacji, jak niektórzy.

Jack zmrużył oczy. Uwaga Victora ukłuła go jak ostrze sztyletu.

Victor ciągnął swoją gniewną tyradę, ale Jack tylko pokręcił głową i opuścił oczy. Na litość boską, dlaczego tracił tutaj czas? Ładna czy nie, Eden Farraday nie była jego problemem. Gdyby chciał mieć dla siebie piękną dziewczynę, mógł sobie taką kupić.

Spojrzał na nią twardo. Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Sytuacja była aż nadto jasna. Oto uparty ojciec, który chciał trzymać córkę przy sobie, by się nim opiekowała. No i ten drugi, który chciał odstrzelić mu głowę.

Wojownicza postawa jasnowłosego mężczyzny nie pozostawiała wątpliwości – ów człowiek rościł sobie prawo do Eden Farraday, czyjej się to podobało, czy nie.

Jack pokręcił głową i spojrzał na jej ojca.

Jest pan zwyczajnym głupcem – rzucił jadowicie, wskoczył na łódź i wydał rozkaz, by ruszać.

Usłuchano go w okamgnieniu. Rzadko wybuchał gniewem, ale załoga zawsze chodziła potem na paluszkach.

Gdy łódź odbiła od chwiejnego pomostu Farradayów, Jack próbował zastosować swą zwykłą politykę nieoglądania się na kobietę, którą opuszczał. Ale w przeciwieństwie do służącej, z którą spędził ostatnią noc, Eden Farraday nie dawała się łatwo zapomnieć.

Wbrew sobie rzucił przez ramię chmurne spojrzenie. Wciąż tam stała i patrzyła za nim ze smutkiem.

Mówi się: „Trudno", dziewczyno. Zycie jest ciężkie.

Wiedział to lepiej niż większość ludzi.

Jak śmiałaś dyskutować z nim o naszych prywatnych sprawach? – zapytał gniewnie ojciec, gdy łódź się oddaliła. – Nie masz pojęcia, co to za człowiek! Jack Knight to łajdak i szubrawiec. Cokolwiek tu robi, jakichkolwiek kłopotów tutaj szuka, zaręczam ci, że nie knuje niczego dobrego!

Ach, więc nie jest odpowiednim samcem dla mnie? – mruknęła Eden pod nosem.

Uważaj, co mówisz! – huknął ojciec, który dosłyszał ironiczne słowa. – Jego zachowanie było niewybaczalne. A co do ciebie, mam powyżej uszu twoich impertynencji! Zostajesz tu z nami. Koniec, kropka!

Ogłosiwszy swój dekret, papa oddalił się gniewnym krokiem, kręcąc głową i mrucząc coś do siebie o jej nieznośnym zachowaniu, z piersią wzdętą rodzicielskim oburzeniem.

Eden pohamowała frustrację i krzyknęła za ojcem, nim znalazł się poza zasięgiem słuchu.

Jak myślisz, jak ominął Hiszpanów?

Powiem ci. – Doktor zatrzymał się z prychnięciem i odwrócił, by na nią spojrzeć. – Jack Knight zjadł zęby, przemycając broń i brandy z czarnego rynku przez napoleońską blokadę kontynentalną. To najzwyklejszy kryminalista i dlatego masz zapomnieć, że go kiedykolwiek spotkałaś! Jak myślisz, dlaczego zwą go królem Port Royal, do diaska? Słyszałaś opowieści o mieście piratów i złodziei!

Skoro jest taki zły, to skąd go znasz?

Papa spojrzał na nią niepewnie, pokręcił głową, bijąc się z myślami. W końcu znużonym gestem otarł pot z czoła.

Twoja ciotka Cecylia, jeszcze jako młoda dziewczyna, była towarzyszką łady Maury Prescott, młodszej córki markiza Griffith... Prescott to nazwisko rodowe. Znałem przelotnie tę pannę, jako że moja siostra nieustannie spędzała z nią czas. Zawsze wydawała mi się arogancką smarkulą. Tak czy inaczej, wtedy poznałem Jacka Knighta. Był fatygantem lady Maury, ale nie pozwolono im się pobrać. Byli bardzo młodzi i – przyznał niechętnie – bardzo zakochani.

Ojciec umilkł, wspominając dawne czasy.

Siostra powiedziała mi, że kiedy lord i lady Griffith zakazali córce spotykać się z adoratorem, Jack próbował nakłonić ją, by z nim uciekła. Maura odmówiła – powiedział, wzruszając ramionami. – Jack, wściekły, opuścił Anglię i, o ile wiem, nie pojawił się w kraju od tamtej pory.

Zupełnie jak ty, papo, pomyślała Eden. Dobrowolny banita.

A teraz, jeśli mi wybaczysz, muszę odetchnąć po tym długim i męczącym dniu. Chcę zjeść kolację za godzinę. Och, a poza tym – dodał, maszerując już po deskach w stronę obozu – siostrzeniec szamana zgodził się zaprowadzić nas do Amazonii. Wyruszamy za trzy dni.

Eden otworzyła usta ze zdumienia, ale ojciec się nie obejrzał. Patrzyła za nim, przerażona. Szalona eskapada stawała się coraz bardziej realna! Wprawiało ją to w osłupienie.

To niemożliwe! Rozgorączkowana odwróciła się i – osłoniwszy oczy przed jaskrawym słońcem – zapatrzyła się bezradnie w łódź na rzece, malejącą w oddali.

Zrozumiała, że jej jedyna nadzieja na normalne życie właśnie odpływa w dół Orinoko. Co za katastrofa! Ledwie mogła uwierzyć, że papa naprawdę zamierza zrealizować swój plan.

Wbiła spojrzenie w toporne deski przystani i przeczesała dłonią włosy, szukając jakiegoś rozwiązania.

I wtedy jej wzrok padł na dłubanki przywiązane do pomostu. Rozbiegane myśli skupiły się w jednej chwili.

Przez sekundę gapiła się na pirogę. Nagle pomysł pojawił się w jej głowie niczym błyskawica na nieboskłonie.

Tak!

Papa i Connor pchnęli ją do tego. To było jedyne rozwiązanie, jakie jej pozostało.

W tej jednej, szalonej, ekscytującej chwili zrozumiała, co musi zrobić.

Z bijącym sercem uniosła wzrok i spojrzała w dół rzeki, na niknącą parową łódź. Naprawdę wyglądało na to, że nie ma wyboru. Ucieczka była jedynym sposobem, by powstrzymać papę przed samobójczą wyprawą do Amazonii.

Wiedziała, że ojciec rzuci wszystko i wyruszy za nią, nawet jeśli znów będzie musiał stawić czoła cywilizacji. Może jeśli ujrzy Anglię na własne oczy po tylu latach, przekona się, że ten świat nie jest tak zły, jak sobie wmówił. W rzeczy samej, jej ucieczka mogła być jedynym sposobem, by uratować tego uparciucha od śmierci.

No i był jeszcze Connor. Uciekając, uwolniłaby się od jego towarzystwa przynajmniej na jakiś czas. Jeśli Bóg zechce, pomoże mu to dostrzec i pogodzić się z tym, że Eden nie ma najmniejszej ochoty spędzić tu reszty życia jako jego towarzyszka. Kiedy Jack ją pocałował, Connor chyba zaczął to wreszcie pojmować, ale wiedziała, że jest rozgniewany.

Nie chciała ryzykować konfrontacji z Australijczykiem tutaj, w dziczy, gdzie nie obowiązywał żaden kodeks ani nie było prawa, które powstrzymałoby go przed wzięciem jej przemocą. W dżungli jedyne prawo stanowiła siła, a Connor był najsilniejszy.

Przez te wszystkie lata hamował swoją namiętność z szacunku dla niej, czekając, aż będzie gotowa. Ale po dzisiejszych wydarzeniach, gdy widział, jak odwzajemniła pocałunek Jacka Knighta, była pewna, że nic już nie powstrzyma jego furii. Bała się. Widziała dawno temu, do czego jest zdolny. Jeśli Connor nie pohamuje gniewu, nie będzie innego wyjścia, jak poddać się jego woli. A wtedy uwięzi ją tutaj do końca życia.

Właściwie podjęła już decyzję. Szła szybko po deskach, układając w głowie listę rzeczy, których będzie potrzebowała.

Connor wyruszył z obozu ze strzelbą na ramieniu, by wyładować frustrację podczas polowania, ale Eden wiedziała, że musi działać szybko, nim wróci ich opiekun.

Jack ostrzegł ją, co się stanie, jeśli wejdzie na pokład jego statku, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zamierzała odbyć tę podróż na gapę i nikt nie mógł jej powstrzymać. Potrafiła się zatroszczyć o siebie i nie zamierzała pokazywać się komukolwiek, dopóki nie dopłyną do Anglii. Od leśnych zwierząt nauczyła się, jak pozostać niezauważoną.

Przeszła przez obóz, wślizgnęła się do namiotu – pracowni ojca i drżącymi dłońmi zebrała najbardziej efektowne przykłady jego pracy. Chciała pokazać je hrabiemu Pernbrooke, tak jak zapowiedziała Jackowi. Schowała je ukradkiem do płóciennego chlebaka. Zerkając przez ramię, by upewnić się, że nikt jej nie widział, przeszła do palafito, by spakować swoje rzeczy.

Wiedziała, że musi się spieszyć, bo inaczej „Wiatr Fortuny" wyruszy w morze bez niej.

W domu na palach przebrała się w bryczesy, koszulę i stary, brązowy żakiet papy. Ten strój nosiła czasami dla wygody, gdy towarzyszyła mężczyznom w najtrudniejszych ekspedycjach do najgłębszych mateczników dżungli.

Przewiązała włosy granatową chustką, by łatwiej ukryć swą płeć, gdyby zauważył ją któryś z marynarzy Jacka. Tak szybko, jak się dało, wrzuciła do chlebaka tyle zapasów, ile była w stanie unieść. Do tego ostatni list kuzynki Amelii z adresem w Bedfordshire i kilka numerów „La Belle Assemblee".

W drogę. Przecież nie będzie się żegnać. Na drugim końcu obozu widziała ojca objaśniającego swoje plany sługom. Zawahała się, rozdarta i pełna smutku. Ale po chwili pokręciła głową.

Nie wahaj się. Taka szansa trafia się tylko raz – tak powiedziałaby mama.

Podeszła do bambusowego stolika i pospiesznie skreśliła kilka słów do papy i Connora, wyjaśniając, co zamierza zrobić, by nie martwili się zanadto. Podpisała się z wyrazami miłości i bez zwłoki wymknęła się bocznym wyjściem z palafito, by błotnistym skrótem dojść na przystań.

Pospiesznie wrzuciła chlebak do pirogi, usiadła w małej łódce i chwyciła znajome wiosło. Nie zastanawiała się nad tym, co robi, żeby nie stracić resztek odwagi. Odwiązała dłubankę od pomostu i odepchnęła się od brzegu.

Po chwili sunęła cicho w dół caño, wiosłując ze wszystkich sił.

W końcu rozbolały ją ręce. Widziała przerażające, zębate kształty, tu i ówdzie złowieszczo tnące wodę i wielkie, ciemne kadłuby na płyciznach. Ale nie zawróciła.

Jakieś pół godziny później dostrzegła płynącą leniwie łódź, a za nią barkę wyładowaną drewnem. Mały parowiec płynął głównym nurtem rzeki. Eden wybierała mniejsze caño, biegnące równolegle. Tym sposobem, zasłonięta zaroślami, mogła płynąć równo z większą łodzią.

W miarę jak zbliżali się do zatoki Paria, posuwali się coraz szybciej – prąd rzeki przybierał na sile. Wkrótce pokazały się zarośla namorzynowe, a powietrze nabrało słonego posmaku.

Eden uśmiechnęła się, bo wyprzedziła mały stateczek, który utknął na piaszczystej łasze. Choć nie był to wyścig, to, że do celu przybyła przed Jackiem Knightem, działało na jej korzyść.

Mocniej naparła na wiosło.

Wkrótce jej oczom ukazał się pas jasnego piasku, obrzeżony wdzięcznymi palmami. Białe grzywy fal rozbijały się o brzeg, a w głębi plaży tłuste iguany wygrzewały się na skałach. Przed nią rozciągał się wielki, błękitny ocean, z wyspą Trynidad, leżącą nieco na północ.

W wąskim przesmyku zwanym Cieśniną Wężów, między południowym krańcem wyspy i stałym lądem, stał na kotwicy wspaniały, siedemdziesięcioczterodziałowy okręt ze zwiniętymi żaglami i skomplikowaną plątaniną takielunku, podtrzymującą trzy wielkie maszty.

Nie ma miejsca? – pomyślała Eden, prychając z irytacją. Uniosła lunetę do oka i odczytała nazwę statku, wymalowaną koło bukszprytu. „Wiatr Fortuny". To był jego statek, nie było wątpliwości – wielki jak pływający zamek i najeżony śmiercionośnymi armatami.

Oszołomiona majestatem wspaniałego okrętu przez chwilę przyglądała się kolorowemu galionowi na dziobie. Wokół obitego miedzią kadłuba szalupy roiły się niczym mrówki wokół swojej królowej. Eden omiotła spojrzeniem dwustustopowy kadłub z dwoma rzędami dział, aż do rzeźbionej, złoconej rufy.

Jak, u licha, mam się dostać do tej fortecy? – zastanawiała się, patrząc przez lunetę. Rozważyła możliwości. Wspiąć się po którejś z lin? Doskonale umiała to robić. Nie, zobaczą ją. A co z tymi wielkimi skrzyniami, które ładują na pokład? Może mogłaby się ukryć w którejś z nich?

Ten plan wydawał się całkiem dobry.

Pożegnała dżunglę ostatnim długim spojrzeniem, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Po chwili znów spojrzała przed siebie, zebrała całą odwagę i opuściła swoją kryjówkę. Biegła ukradkiem, od skały do skały, w stronę wielkiej sterty drewnianych skrzyń ładowanych na statek.

Uwagę marynarzy odwróciło spóźnione przybycie parowca, który wreszcie uwolnił się z mielizny. Przekradła się do skrzyń, oznakowanych napisami „Ananasy, cytryny, kokosy, mango i banany". Oderwała nie bez trudu wieko jednej z nich i zanurkowała do środka, zaciągając pokrywę z powrotem nad swoją głową.

Miejsca w skrzyni było mniej więcej tyle, co w pułapce na jaguary. Eden znów pomyślała o Connorze. Zastanawiała się, jak też zareaguje, gdy odkryje jej ucieczkę.

Czekała z łomoczącym sercem. Wstrzymała oddech, gdy spoceni marynarze wrócili, brnąc po piachu, by kontynuować załadunek.

Do kroćset, ciężkie te cytryny jak sto diabłów! – wykrzyknął człowiek w czerwonej koszuli, dźwigając jeden koniec skrzyni, w której ukryła się Eden.

Przynajmniej nie dostaniemy szkorbutu!

Pomóż no lepiej, Sharky! Grzbiet mi pęknie – powiedział ten pierwszy. Na szczęście żaden nie zauważył obecności pasażerki, gdy ponieśli skrzynię do szalupy i ustawili razem z innymi.

Wkrótce łódź wypłynęła na morze. Żeglarze powiosłowali w stronę okrętu, przez całą drogę psiocząc na upał.

Odsunąwszy kilka cytryn, Eden patrzyła przez szparę szeroko otwartymi oczami. Gdy podpłynęli bliżej, nie mogła wprost uwierzyć w ogrom statku. Jego nagie maszty zdawały się drapać chmury na niebie.

Musieli ściąć ze sto akrów dębowego lasu, by go zbudować, pomyślała. Nagle z błękitnego nieba opuściło się ramię potężnego żurawia z platformą ładunkową wiszącą na wielkim żelaznym haku. Kiedy zjechała dość nisko, marynarze zaczęli przenosić na nią skrzynie z owocami.

Ej, Bob, myślisz, że kapitan zauważy, jak weźmiemy sobie dwie czy trzy cytrynki? – zapytało wielkie chłopisko z kolczykiem w uchu, dźwigając skrzynię z Eden na platformę.

Eden zwinęła się w ciasny kłębek, modląc się, by nikt jej nie dostrzegł.

Jak go znam, to na pewno zauważy, ty durniu – rzucił w odpowiedzi Sharky, gdy inni zabezpieczali stertę skrzyń liną. – I wpadnie w szał, jeśli skrzynie powpadają do wody. "Wiązać to mocniej, wy tam!

Dobra, ciągnąć do góry! – krzyknął ten w czerwonej koszuli, machając do ludzi obsługujących dźwig.

Na pokładzie statku kolejna grupa marynarzy obracała potężny kołowrót, wciągając ładunek na górę. Tymczasem dwóch ludzi na posterunku przy relingu na rufie wypatrywało okrętów hiszpańskiej Armady.

Eden patrzyła z góry na wodę i ląd, wprost bojąc się oddychać, gdy platforma ładunkowa wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż miała widok na całe mile dookoła, nad wierzchołkami drzew.

Las płonął w liliowym zachodzie słońca, na którego tle rysowały się wysokie sylwetki pierzastych palm moriche i innych liściastych gigantów wysokiego piętra lasu, które było jej placem zabaw. Orinoko wyglądała jak pełna płynnego złota. Eden widziała labirynt krętych canos i niemal mogła dostrzec w oddali góry o płaskich szczytach, zwane tepuy.

Gdzieś w tym zielonym raju został papa, przekonany, że Eden przygotowuje mu kolację. Poczuła wyrzuty sumienia. Ale na Boga, Anglia czekała!

Uczepiła się kurczowo tej myśli i postanowiła, że nie będzie oglądać się za siebie. Tak będzie najlepiej dla wszystkich, powtarzała sobie.

Gdy platforma ładunkowa przesunęła się płynnie nad gwarny główny pokład, Eden dostrzegła parowiec, który plując dymem i terkocząc, zatrzymał się przy plaży.

Jack Knight zeskoczył na piasek, wszedł do płytkiej wody i zatrzymał się, by się odświeżyć. Wciąż jeszcze czuła smak jego pocałunku. Patrzyła, jak przeczesuje mokrymi palcami potargane włosy, a potem idzie na plażę, by przejąć dowodzenie nad załadunkiem. Jego ludzie już wcześniej pracowali ciężko, ale podwoili wysiłki, gdy pojawił się kapitan.

Lepiej, żeby cię nie złapał, odezwał się nagle jej kobiecy instynkt. A słońce wypalało obraz jego potężnej postaci pod jej powiekami.

I nagle zanurzyła się w ciemność, gdy żuraw opuścił się przez wielki kwadratowy luk i zanurzył głęboko w trzewia statku. Połknęła ją głęboka, mroczna czeluść ładowni.




Rozdział 5


Tej nocy „Wiatr Fortuny" wymknął się hiszpańskim łodziom patrolowym, pod osłoną ciemności przekradając się wokół przylądka Galeota na południowo-wschodnim krańcu Trynidadu, a potem skręcając ostro na północny wschód na dwunastym równoleżniku.

Jack nakazał załodze ciszę, na statku zgaszono latarnie. Nastrój na pokładzie był pełen napięcia, dopóki nie nabrali pewności, że nie zostali zauważeni przez Hiszpanów. Na szczęście silny południowy wiatr pchał ich szybko naprzód.

To była wspaniała noc na żeglugę – chłodna i dość pogodna. Ale mimo spokoju było coś niesamowitego w tej ciszy i w poświacie księżyca posrebrzającej skupiska chmur rozsiane tu i ówdzie po niebie.

Fosforyzujące algi, z których słynęły strefy tropikalne, rozświetlały fale.

Poruczniku, jaką mamy prędkość? – zapytał Jack oficera wachtowego.

Pięć węzłów, sir.

Nieźle, jak na tak duży ładunek, pomyślał Jack. Ponieważ wciąż znajdowali się w rejonie raf koralowych, rozsądek dyktował umiarkowaną prędkość.

Sunęli pod częściowo zrefowanymi żaglami. Od dziobu dobiegały cierpliwe wołania pomocnika sternika, który pełnił na bukszprycie nieustanną straż, wypatrując skał pod powierzchnią.

Wody wokół Trynidadu i Tobago usiane są bodaj dwudziestoma wysepkami, a większość otaczają płycizny i rafy. Jack wiedział, że dopiero kiedy „Wiatr Fortuny" dotrze do skraju kontynentalnego szelfu – gdzie płytkie przybrzeżne wody ustępują miejsca głębinom – będą mogli postawić żagle i pomknąć przed siebie.

Na razie, stojąc obok sternika z cygaretką w ustach i z dłońmi na biodrach, omiótł wzrokiem rozgwieżdżone niebo.

Jak tam barometr, panie Clark?

Stabilny, kapitanie – odparł drugi oficer.

Jack skinął głową.

Spokojnie, chłopcy – mruknął do załogi, idąc z pokładu rufowego w stronę dziobu. Psie pazury stukały z tyłu po nieskazitelnie czystych deskach, gdy jego wierny kundel, Rudy, szedł za nim krok w krok.

Jako efekt mezaliansu buldoga z bulterierem, Rudy był nabity, przysadzisty i krótkonogi, ale nieustraszony, choć sięgał Jackowi ledwie do kolan.

Truchtał po pokładach, jakby to on był panem tego statku, a raczej wszystkich mórz. Miał gładką, białą sierść i czarną łatę wokół jednego oka, która wyglądała jak pamiątka po knajpianej burdzie, do tego śmieszny nos i duszę trefnisia. Krótko mówiąc, ten pies był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał Jack Knight, choć oczywiście Jack nie należał do ludzi, którzy przyznaliby się do czegoś takiego.

Sir, mamy trzydzieści metrów głębokości – oznajmił pomocnik sternika ze swego posterunku na bukszprycie, wyciągnąwszy linkę sondy.

Doskonale. – Jack uśmiechnął się szeroko. – Stawiać żagle, chłopcy. Płyniemy na średnie szerokości, tam złapiemy zachodni wiatr.

Załoga stłumiła radosny okrzyk i ochoczo zaczęła wspinać się po takielunku.

Wydmuchując dym, Jack odchylił głowę do tyłu i patrzył, jak pną się na reje z niezłomną odwagą, mimo kołysania statku i podmuchów wiatru.

W cztery minuty rozwinęli resztę żagli – pełne osiem tysięcy metrów kwadratowych perłowego płótna, połyskującego jak zaczarowane w świetle księżyca.

Jackowi zawsze zapierało dech na widok statku ożywającego pod dotykiem wiatru wypełniającego żagle.

Ot, ślicznotka, czyż nie, poruczniku?

Peabody uśmiechnął się, doskonale rozumiejąc jego uczucia.

Tak jest, kapitanie.

Utrzymać kurs – powiedział Jack po długiej chwili, pozostawiając wachtę w doświadczonych rękach porucznika. Podszedł do relingu i zapatrzył się ponuro w spieniony kilwater.

Dręczyły go wyrzuty sumienia. Żałosna postać Eden Farraday, stojącej samotnie na przystani, wciąż była żywa w jego myślach. Chciałby jej pomóc, ale nie. Jak zwykle Jackowi Knightowi przypadła rola łajdaka. Westchnął ciężko i pokręcił głową. Postanowił, że wróci tam i zajrzy do niej, kiedy dostarczy swoich najemników Bolivarowi. Następnym razem wydostanie ją stamtąd, nie oglądając się na jej ojca.

A jeśli tamten jasnowłosy mężczyzna znów weźmie go na muszkę, to i z nim się porachuje, pomyślał ponuro.

Przez tydzień Eden znosiła atramentowe mroki ładowni. Kryła się w całkowitej ciemności, tęskniąc za światłem i świeżym powietrzem. A przede wszystkim za jakimkolwiek ludzkim towarzystwem prócz własnej osoby.

Temperatura spadała, gdy statek niepowstrzymanie parł na północ, porzucając krainę wiecznego lata i tropikalnych upałów, do których przywykła, dla chłodniejszego klimatu. Jak przez mgłę pamiętała jesienie – rześkie, słoneczne dni ustępujące chłodowi nocy. Oczywiście tam, dokąd zmierzali, luty oznaczał zimę, ale, jak zakładała, nim dotrą na miejsce, będzie już koniec marca.

Tymczasem w ciemności umysł zaczął płatać jej figle. Miała aż za wiele czasu, by martwić się o szczury, których skrobanie słyszała w mroku. Miała nadzieję, że nie nabiorą na tyle śmiałości, by ją pokąsać.

Ale przede wszystkim nie mogła się opędzić od myśli o tym, co może pójść nie tak, teraz, gdy już rzuciła się w tę przygodę. No i o potężnym kapitanie tego statku.

Jako że to ostatnie zajmowało ją najbardziej, spędzała długie godziny na rozmyślaniach o tym, co papa powiedział jej o Jacku Knight. A to rodziło coraz więcej pytań bez odpowiedzi.

Dlaczego, na przykład, nie pozwolono mu poślubić dziewczyny, którą kochał – lady Maury? Skoro był drugim synem księcia, dlaczego jej rodzice uznali Knighta za nieodpowiedniego kandydata? I czy to dlatego nie wrócił do Anglii przez cały ten czas? Czy nie miał tam rodziny, do której przyjeżdżałby z wizytą?

A przede wszystkim, co tak naprawdę robił w dżungli tamtego dnia? Pamiętała jego zagadkową minę, gdy spytała o wizytę w rebelianckim mieście Angostura. Papa twierdził, że już sama jego obecność w Wenezueli dowodziła, iż nie planował niczego dobrego. Przyjechał po drewno? Nie. Coś ukrywali, on i jego ludzie. W cokolwiek ten rozbójnik był zamieszany, nie chciał, by się o tym dowiedziała.

Niestety, dociekliwość podsycano w niej od najmłodszych lat i teraz Eden nie potrafiła zostawić tej tajemnicy bez rozwiązania. A że nie miała nic lepszego do roboty, postanowiła się rozejrzeć i sprawdzić, czy nie znajdzie jakiejś odpowiedzi.

Wyjęła hubkę i krzesiwo z chlebaka i zapaliła świecę. Wiedziała, że musi ją oszczędzać, ale światło było takim błogosławieństwem! Mając mały płomyk za przewodnika, wyruszyła trochę poszperać.

Wielki, przechylający się z boku na bok magazyn ładowni nie krył żadnych wskazówek. Był za to zapakowany całymi górami zapasów – baryłkami wina, najróżniejszymi narzędziami i zapasowymi żaglami. Składziki okazały się pełne czarnego prochu i kul armatnich. A przede wszystkim było tam mnóstwo jedzenia i wody, dzięki którym mogła spokojnie przetrwać podróż. Niestety, powietrze tuż nad zęzą nieznośnie cuchnęło.

Nie potrzebowała ojca lekarza, by wiedzieć, że dłuższe przebywanie pod pokładem grozi gorączką. Czuła, że znośnego powietrza pozostało jeszcze może na jakie dwa dni. Z ciężkim sercem zdała sobie sprawę, że będzie musiała wspiąć się wyżej i znaleźć sobie nową kryjówkę.

Uczyniła to następnego popołudnia. Przekradła się na dolny pokład i tam spędziła w ukryciu kilka dni. Wciąż nie widywała światła dziennego, bo skrzypiący pokład, podobnie jak ładownia, znajdował się poniżej linii wody, ale w ciasnych korytarzykach wisiały latarnie, i była lepsza wentylacja. Morskie powietrze przedostawało się tu z drewnianych krat osłaniających luki wysoko w górze, na głównym pokładzie.

Tutaj także składowano zapasy, łącznie z ogromną ilością dóbr, które lord Jack wiózł na angielski rynek. Wiele miejsca zajmowały kłody mahoniu i innych tropikalnych drewien, ale było tu też mnóstwo cukru, rumu, bawełny, tytoniu i indygo. Wszystko to były bardzo pożyteczne rzeczy, ale nic nie dostarczyło jej informacji na temat wizyty kapitana w Angosturze.

W swych ostrożnych eksploracjach, wiecznie kryjąc się przed marynarzami, którzy krzątali się dokoła, znalazła składzik z chlebem i serem, gdzie nieustanną służbę pełniły okrętowe koty, broniąc zapasów przed szczurami. Odkryła warsztat okrętowego cieśli i biuro głównego stewarda, oszczędnego jegomościa, odpowiedzialnego za stan zapasów i skrupulatnie liczącego – kto co zużył, i w jakiej ilości. Często słyszała, jak pogodny cieśla śpiewa w swoim warsztacie, tłukąc młotkiem, i uśmiechała się, słysząc nieustanne mamrotanie stewarda, gdy zapisywał cyfry w księgach rachunkowych i narzekał, że nikt go nie docenia. Ale nie pokazywała się nikomu. Dla zabicia czasu zaprzyjaźniała się z okrętowymi kotami.

Mijał dzień za dniem. Eden szukała pociechy w znajomych, migotliwych wizjach sal balowych, eleganckiej muzyki, tańczących lordów i dam – aż któregoś dnia odkryła, że coś jest nie tak z tymi uroczymi marzeniami.

Ilekroć wyobrażała sobie siebie na balu, mężczyzną, który wyłaniał się spośród tancerzy, by poprosić ją do kadryla, był nie kto inny, jak ten łajdak, były pirat, Jack Knight.


W dwa tygodnie po tym, gdy opuścili hiszpańską część Morza Karaibskiego, „Wiatr Fortuny" przepłynął ponad tysiąc kilometrów oceanu, mknąc z prędkością ośmiu węzłów pod ostrym kątem na północny wschód. Opuścili już ciepłe Morze Sargassowe i teraz znajdowali się na środku zimnego Atlantyku.

Biorąc pod uwagę kierunek i prędkość wiatru, Jack wydał rozkazy, by odrobinę zmodyfikować ustawienie żagli, i poradził sternikowi, żeby lekko zmienił kurs.

Wszystko było w porządku, a kapitan był zadowolony.

Żagle były doskonale strymowane, ludzie łażący po takielunku weseli, jeden z marynarzy pełnił wachtę na oku. Tuzin ludzi zmywało pokłady. Inna grupa załogi odbywała swój cotygodniowy trening w posługiwaniu się pistoletami i kordelasami pod kierunkiem dowódcy służby porządkowej, szorstkiego i małomównego pana Brody'ego. Stary Brody służył też Jackowi za trenera fechtunku i partnera do ćwiczeń walki na pięści i innych męskich sportów.

Marynarze stawali na baczność i salutowali, gdy kapitan ich mijał, oceniając pracę, zadając pytania, wydając polecenia i z rzadka kiwając głową z aprobatą tym, którzy wyjątkowo się postarali.

Inspekcje wielkiego statku – działającego jak dobrze naoliwiony mechanizm, podobnie zresztą jak jego ogromne przedsiębiorstwo – napełniały Jacka ogromnym zadowoleniem. Cieszył się porządkiem i bezpieczeństwem, panującymi na okręcie. Tylko...

Coraz mocniej dawała mu się we znaki dziwna luka w życiu. Jakaś pustka. Czuł ją czasami – i ignorował – już od bardzo dawna, ale od kiedy opuścili Wenezuelę, przemieniła się w nienazwany głód, w palące poczucie braku czegoś istotnego.

Zbudował imperium i zdobył fortunę mogącą konkurować z majątkami jego braci, ale nie miał się nią z kim podzielić. Co gorsza, nie miał jej komu zostawić. Gdyby niespodziewanie zszedł z tego świata – a w końcu prowadził niebezpieczne życie – wszystko, na co pracował, przedsiębiorstwo, które budował przez całe życie, zginęłoby razem z nim.

Rozwiązanie oczywiście było proste – powinien postarać się o synów. Jeśli jego ojciec miał ich pięciu, Jack chciał sześciu. Ale płodzenie dziedziców oznaczało znalezienie sobie żony. Ta perspektywa zniechęcała go do tego stopnia, że odkładał sprawę od lat.

Gdzie człowiek może znaleźć kobietę, która zechce rodzić jego dzieci, a poza tym da mu spokój? Gdy krążył po pokładach statku, zirytowany męczącym tematem rozmyślań, do głowy przychodziła mu tylko jedna znośna kandydatka – Eden Farraday.

To była dziewczyna, która potrafiła sama zatroszczyć się o siebie. Do licha, gdyby miał olej w głowie, ożeniłby się z nią. Wystarczy spojrzeć na warunki, do jakich przywykła. Za luksus, jaki mógł jej zapewnić, pewnie zrobiłaby, cokolwiek by zechciał. No i z całą pewnością wiedziała, co to lojalność, skoro trwała u boku ojca podczas jego wyprawy. Było też oczywiste, że z radością wydostałaby się z dżungli. A Jack mógł jej przecież dać o wiele więcej, gdyby zdołali wypracować rozsądne warunki. Przywileje, pozycję społeczną. Wygodne życie.

Zasługiwała na to bardziej niż większość kobiet, jakie znał.

I oczywiście, choć widzieli się krótko, dostrzegł w niej zalety, które obiecywały pierwszorzędnych synów: siłę, pewność siebie, dobre zdrowie, bystry umysł, odwagę, pomysłowość. Zaobserwował też cechy, świadczące, że byłaby dobrą matką. Wszak to jej troskliwa natura kazała jej usunąć drzazgę z jego dłoni.

A biorąc pod uwagę to, że jego matka była osobą nieznośnie samolubną, zdolność do kochania dzieci miała dla niego ogromne znaczenie.

Tak, wszystko to wyglądało na szaleństwo, dumał nachmurzony, ale z praktycznego punktu widzenia może nie był to taki zły pomysł. Sądząc ze wszystkich widocznych oznak, ta rudowłosa smarkula zdawała się pasować do jego planów.

Była troskliwa, bardzo zdolna, śliczna jak obrazek, a co najlepsze, nie była jakąś pustogłową damulką z towarzystwa, której jedyna reakcja na niebezpieczeństwo polegałaby na wdzięcznym omdleniu na szezlongu.

To prawda, że była jeszcze dość młoda, ale za parę lat, gdy nabierze doświadczenia i dojrzeje, stanie się królową, zdolną bronić domowej twierdzy, gdy on przez długie miesiące będzie przebywał na drugim końcu świata, przeprowadzając inspekcję najdalszych granic swojego imperium.

Skoro Victor ufał córce na tyle, by pomagała mu w skomplikowanej pracy naukowej, to dlaczego on, Jack, nie miałby jej z dobrym skutkiem powierzyć pilnowania interesów?

Idealna żona – rozsądna, godna zaufania, zdolna do samodzielnego działania – byłaby niemal partnerem w jego przedsiębiorstwie.

Do tej pory nie wierzył, by kiedykolwiek zdołał znaleźć kogoś takiego.

Ale oto pojawiła się Eden Farraday, ukryta w dżungli, gdzie godniejsi konkurenci nie mogli jej znaleźć. Nie mówiąc już o tym, że wspomnienie jej pocałunku wciąż rozpalało jego ciało.

Tylko czy ona w ogóle zechce na niego spojrzeć po tym, kiedy ją zawiódł, odmawiając zabrania do Anglii? Co mu wtedy pozostanie? Niespokojny i zgnębiony, przyłączył się do Traherna stojącego przy relingu.

Wciąż ani śladu „Valianta" – poinformował go pierwszy oficer, obserwując horyzont przez lunetę.

Spodziewam się staruszka dopiero za czterdziestym równoleżnikiem – mruknął Jack. Na myśl o stryju, lordzie Arthurze Knight, uśmiechnął się cierpko.

Pocieszająca była świadomość, że dogadywał się przynajmniej z jednym członkiem rodziny. Może dlatego, że ten pełen godności stary nabab swego czasu był taką samą czarną owcą dla familii jak Jack, i w podobny sposób, własną pracą w pocie czoła, zdobył swój majątek.

Umówił się z Arthurem, że przybiją do ojczystych brzegów razem, żeby się wspierać. Trudno było stwierdzić, co wprawi resztę klanu w większe osłupienie – widok Arthura czy powrót Jacka.

Trahern złożył lunetę i spojrzał z nadzieją na przełożonego.

Myśli pan, że pański stryj przywiezie ze sobą pannę Georgie?

Jack się roześmiał.

Co, piękność z Wysp Korzennych? Królową Bombaju? Myślisz, że naprawdę wyrwałaby się z towarzystwa, by się z tobą zobaczyć?

Nie – westchnął Trahern. – Ale czy człowiekowi nie wolno pomarzyć? Ta kobieta jest boginią.

Jack pokręcił ironicznie głową.

Zapomnij o niej, człowieku. Zjadłaby cię żywcem.

Chyba nie miałbym nic przeciwko temu.

Hola. – Jack uniósł brew, marszcząc czoło. – Mówisz o mojej kuzynce.

Przerwał im Rudy. Rozszczekał się nagle, zajęty swoim ulubionym sportem – jak zwykle usiłował dostać się do kur i kaczek, które trzymano w klatkach ustawionych w szalupach. Dzięki temu w kambuzie nie brakowało świeżych jaj.

Z klatek słychać było gdakanie i kwakanie. Marynarze próbowali odciągnąć uwagę bulteriera od zwierzyny, mimo to Jack z westchnieniem poszedł po nieznośnego psiego towarzysza.

Chwycił skórzaną obrożę Rudy'ego, odciągnął zasapanego psa, besztając go bez wielkiego przekonania, i wrócił do swojej luksusowej dziennej kajuty. Kiedy wszedł do przestronnego, wykładanego boazerią pokoju, Rudy wpadł za nim, by przywitać się z Phineasem Patrickiem Moynahanem, usmolonym, dziewięcioletnim chłopcem okrętowym, znanym również jako Smyk. Chłopak, posługujący Jackowi, pastował akurat jego buty. Wylewne psie powitanie zwaliło go z niskiego stołka.

Smyk wylądował na podłodze z wybuchem śmiechu.

Złaź ze mnie, ty durny kundlu!

Rudy w odpowiedzi polizał go w policzek, a potem, dziko wymachując ogonem, czekał, aż chłopiec zacznie się z nim bawić.

Ale Jack, który akurat nie był w nastroju na figle, wydał Smykowi polecenie:

Panie Moynahan, potrzebuję pisarza. Przyprowadź mi pana Stockwella. Chcę podyktować list.

Przepraszam, kapitanie, ale nijak nie mogę. – Smyk wlazł z powrotem na stołek. – Zapadł na tropikalną gorączkę i leży w izbie chorych.

Naprawdę? – zapytał zdziwiony Jack.

Chłopak kiwnął głową i podniósł drugi but.

Wczoraj, kiedy pracowali razem, Stockwell uskarżał się na złe samopoczucie, ale Jack nie sądził, by było to coś poważnego.

Panie Moynahan – powiedział nagle – ma pan czernidło na czole.

Smyk spochmurniał i wytarł czoło ręką, ale skutek był taki, że jeszcze bardziej umazał sobie twarz czernidłem do butów. Jack z trudem powstrzymał uśmiech.

Martin! – zawołał, przyzywając osobistego służącego, by zastąpił okrętowego pisarza.

Schludny, pedantyczny, drobnej postury jegomość pojawił się natychmiast. Gdy Martin, zaaferowany zadaniem wykraczającym poza jego zwykłe obowiązki, zaczął biegać po kajucie, szukając papieru i inkaustu, Jack usiadł i oparł nogi o róg wielkiego biurka. Rozparł się w fotelu i zaczął rozmyślać, jak rozpocząć list.

Gdy układał zwięzłe powitanie, rozległo się pukanie do drzwi.

Wejść.

Spojrzał na siwowłosego podoficera.

Jakiś problem, panie Brody? – Jack zerknął na kieszonkowy zegarek. – Trenujemy dopiero o czwartej.

Chciałem zamienić z panem słówko, kapitanie. – Brody trzymał kapelusz w dłoniach.

Oczywiście, śmiało.

Brody zerknął na Martina ze zwykłą żołnierską nieufnością.

Pomyślałem sobie, że powinien pan wiedzieć, kapitanie. Po statku chodzą plotki, że wzięliśmy gapowicza na Trynidadzie.

Jack zetknął palce, zamyślony.

Doprawdy?

Tak. Jeden z pomocników cieśli widział ponoć młodego chłopaka, chowającego się na dolnym pokładzie.

Co pan powie – mruknął. Nie umknęło jego uwagi, jak Smyk ożywił się na tę nowinę.

Zastanawiał się przez chwilę. Brody czekał.

Jack stuknął obcasami o podłogę, zdejmując nogi z biurka.

Niech pan weźmie paru ludzi na dół i rozejrzyjcie się. Jeśli znajdziecie kogoś, kogo nie ma na liście zaciągu, dajcie go do roboty. Na moim statku każdy płaci za przejazd – oświadczył, odpychając od siebie wspomnienie rudowłosej dziewczyny o szmaragdowych oczach, które przywołały jego własne słowa.

Nie, to niemożliwe.

Eden Farraday była śmiała, ale nie szalona.

Poza tym nikt nie pomyliłby młodej piękności o bujnych kształtach z chłopakiem, nawet w słabym świetle na dolnym pokładzie. To z pewnością jakiś ubogi sierota, który uciekał z wysp karaibskich w poszukiwaniu lepszego życia. Pasażerowie na gapę ze wszystkich zakątków globu byli plagą na statkach. Jeśli odmawiali pracy, oddawano ich w ręce policji jak złodziei, i Jack twardo przestrzegał tej polityki. Nie prowadził przecież przytułku.

Proszę przypomnieć załodze, że każdy, kto pomaga ukrywać gapowicza, poniesie konsekwencje – rozkazał. – Nie będę tolerował złodziei.

Tak jest, kapitanie – odparł służbiście Brody i ruszył wykonać polecenie.

A ty dokąd? – zapytał Jack, gdy Smyk zerwał się ze stołka i popędził do drzwi.

Rudy postawił uszy na widok biegnącego chłopaka, ale nie ruszył się ze swego miejsca koło biurka.

Oj, hm... Muszę nalać wody do beczki, kapitanie.

Skończyłeś z moimi butami?

Już prawie, sir. Trzeba jeszcze wyglancować, ale czernidło nie wyschnęło...

Nie wyschło – poprawił łagodnie Jack.

Tak jest, sir, nie wyschło, a pan kapitan zawsze mi powtarza, że nie wolno marnować czasu... ?

Ach tak. Oczywiście. Bardzo dobrze, panie Moynahan. Więc niech pan biegnie – odparł Jack, przyglądając się psotnikowi trochę podejrzliwie.

Smyk, oficjalnie zwolniony, wypadł pędem z kajuty. Jack nie przypominał sobie, by chłopak kiedykolwiek okazywał taki zapał do swoich obowiązków, ale zbył swe podejrzenia wzruszeniem ramion i zaczął dyktować list.

Mój drogi Abrahamie – rzucił do Martina, który pospiesznie zabrał się do pisania – z wielkim żalem obserwowałem, jak przyjazne stosunki między naszymi kompaniami pogarszają się przez kilka ostatnich lat. Mimo moich wysiłków, by utrzymać uczciwą, a nawet preferencyjną politykę wobec twojego przedsiębiorstwa... – Jego głos ucichł, a myślami wrócił do gapowicza.

Sir?

To nie mogła być Eden Farraday.

Nie mogła.

A jeśli?

Nie zapominaj, z kim masz do czynienia, pomyślał. To nie była zwykła kobieta, raczej mała dzikuska, z nieporównaną zręcznością bujająca się na lianach i wymachująca maczetą jak najemnik.

Ale czy miałaby dość odwagi, by zabrać się na statek po tym, gdy odmówił jej prośbie?

Oczywiście, że tak, odpowiedział sobie, choć ledwie mieściło mu się w głowie, że być może, gdy on marzył o niej pożądliwie, ona przez cały czas była tu, na jego statku, tuż pod nosem, w zasięgu ręki.

Czarny Jack Knight, Postrach Mórz, poczuł nagle motylki w żołądku. Skrzywił się. To było śmieszne.

Milordzie?

Jest pan wolny. – Przepełniony zdumieniem i niedowierzaniem, Jack wstał nagle zza biurka. – Dokończymy później, Martinie. Muszę, coś sprawdzić.

Służący spojrzał na niego ze zdumieniem.

A pański list, sir?

Może poczekać. – Jack wyszedł z kajuty i skierował się na dolny pokład.

Chciał osobiście obejrzeć sobie tego pasażera na gapę.


Wyciągnięta na deskach pokładu, z głową wspartą na worku cukru, Eden przeglądała „La Belle Assemblee", śmiertelnie znudzona, bo znała już każdą stronicę na pamięć. Nagle jej wyostrzone w dżungli zmysły odkryły czyjąś obecność.

Zamarła na chwilę, nadstawiając ucha. Usłyszała słaby tupot bosych stóp na deskach.

Wychodź! Wychodź, gdziekolwiek jesteś – zawołał cichy i dziwnie wysoki głos. Eden zmarszczyła czoło. Toż to brzmiało jak głos dziecka.

Wiem, że tu jesteś. Nie możesz się kryć do końca świata. Przecież nie jesteś niewidzialny.

To naprawdę dziecko, pomyślała zaskoczona. Ale oczywiście młodzi chłopcy pełnili najróżniejsze funkcje na morzu, od chłopców okrętowych po pomocników kanonierów, donoszących proch z ładowni.

Spragniona ludzkiego towarzystwa, a do tego dużo spokojniejsza – bo ile kłopotu mógł jej narobić mały chłopiec? – nie mogła się oprzeć. Wdrapała się po cichu na brzeg skrzyni, wyjrzała ponad górnym brzegiem sterty, za którą się chowała, i przyjrzała się małemu szpiegowi.

Uśmiechnęła się, widząc bosonogiego brzdąca, skradającego się zabawnie po zapchanej ładowni i wyglądającego, jakby bawił się w chowanego.

Chłopczyk był uroczy. Najwyraźniej szukał kogoś na poziomie swoich oczu, gdy tymczasem ona patrzyła na niego z góry.

Miał wielką szopę niemal białych włosów, rozpaczliwie potrzebujących strzyżenia. Ubrany był w schludną, krótką marynarkę, niczym maleńki oficer, i szerokie marynarskie płócienne spodnie do kostek.

Uciekłeś komuś? Ciągle tu mamy jakichś uciekinierów, aleja nie uciekłem. Moja ciocia Moynahan posłała mnie, żebym terminował na statku lorda Knight. Może ty też byś mógł terminować. Mogę się wstawić za tobą u kapitana, jak chcesz. Kapitan mnie słucha – dodał niezmiernie ważnym tonem. – Jeśli jesteś mądry, to lepiej wyjdź teraz i przyjmij moją pomoc, bo pan Brody właśnie idzie cię szukać z marynarzami. Wiedzą, że tu jesteś.

Święty Boże! Serce Eden zamarło na tę straszną wieść. Nie tracąc czasu na zastanawianie się, kim jest pan Brody, błyskawicznie zarzuciła na ramię chlebak z okazami ojca i po cichutku przemknęła do drzwi.

Musiała się stąd wydostać, i to szybko. Zakradła się do wąskiej zejściówki, przedostała się na niższy pokład artyleryjski i dała nura w ciasny korytarz. Kiedy dotarła do poprzecznego korytarzyka, rozejrzała się w prawo i w lewo, i ostrożnie ruszyła dalej. Słyszała głosy przed sobą, ale, zdezorientowana, i tak omal nie weszła do mesy marynarzy. Z sufitu zwisały dziesiątki hamaków wśród gwaru posiłku, który akurat spożywała połowa załogi. Większość mężczyzn była zbyt zajęta jedzeniem, by ją zauważyć. Inni wychylali kubki grogu albo kibicowali pojedynkowi na ręce, który toczył się akurat w drugim końcu wielkiego otwartego pomieszczenia. Błyskawicznie schowała się z powrotem w ciemnawym korytarzu. Słysząc głosy również z przeciwnej strony, spojrzała przed siebie i zachłysnęła się z przestrachu. Pięciu groźnie wyglądających osiłków szło w stronę zejściówki prowadzącej na dolny pokład. Wcisnęła się głębiej w cień, domyślając się, że to pan Brody i jego towarzysze. Kryjąc się w wiecznym półmroku panującym w głębi statku, dotarła do kolejnej zejściówki i wspięła się na wyższy pokład artyleryjski.

Poczuła zapachy z kambuza; słyszała też zamówienia rzucane przez okienko kucharzowi. Na tym poziomie burty statku również jeżyły się długimi rzędami armat, ale tutaj furty armatnie były pootwierane po obu stronach, tworząc cudowny przeciąg.

Złote promienie słońca wpadały przez zakratowany luk kilka metrów dalej. Eden zatrzymała się, by przez chwilę na nie popatrzeć. Przywabiona niczym ćma do lampy, podeszła bliżej, mrużąc oczy oślepione blaskiem.

Korzystając z tego, że przez chwilę była sama w korytarzu, weszła w smugę światła, by nacieszyć się słońcem. Przechyliła głowę do tyłu, rozkoszując się życiodajnym ciepłem. Zamknęła oczy ledwie na sekundę, pozwalając, by promienie słońca ogrzały jej twarz, gdy poczuła nagle, że ktoś na nią patrzy Nie słyszała nikogo, ale otworzyła oczy i spojrzała w ciemny korytarz. Zobaczyła go – imponującą sylwetkę na drugim końcu wąskiego przejścia.

Właśnie zszedł po drabince i stał bez ruchu, wpatrując się w nią. Światło z góry padało na jego głowę, na szerokie ramiona, ozłacając umięśnioną sylwetkę swym blaskiem, choć twarz pozostawała w cieniu.

Wielki i piękny, choć złowrogi. Nie powiedział ani słowa, gdy ich spojrzenia się spotkały.

Jack.

Jak zdobycz zahipnotyzowana przez drapieżcę, Eden długą chwilę stała oczarowana błękitem jego oczu błyszczących w półmroku. Nie odrywał od niej spojrzenia, zupełnie jak w jej fantazji o sali balowej.

Nagle przypomniała sobie, że bezprawnie przebywa na jego terenie. Ten statek był pływającą fortecą, a on jej feudalnym panem. Nie odezwał się do niej, ale gdy tylko ku niej ruszył, Eden odwróciła się na pięcie i umknęła.

Pobiegła w stronę rufy, wykorzystując całą swą leśną zręczność, ale gdy statek się przechylił, omal nie wpadła do mesy oficerskiej, gdzie właśnie przygotowywano się do posiłku.

Odzyskawszy równowagę, popędziła dalej, nie zatrzymując się, by odpowiedzieć jednemu z oficerów, który krzyknął za nią:

Żywo, marynarzu! Wracaj na posterunek!

Czuła, że Jack podąża jej śladem, że ją dogania. Rzuciła się w kolejny mroczny korytarzyk, ale przed nią był już tylko otwarty pokład.

Miotając się desperacko w poszukiwaniu jakiejkolwiek kryjówki, dostrzegła składzik oznakowany napisem „Koła ratunkowe", i zanurkowała do środka. Wcisnęła się między sterty twardych, korkowych kół i cicho zamknęła za sobą drzwi. Wstrzymała oddech, ale nie mogła uciszyć łomoczącego serca.

Nadstawiając ucha, usłyszała mocne, szybkie kroki, zbliżające się do jej kryjówki.

Kapitanie, coś się stało?

Czy ktoś tędy przechodził? – rozległ się głęboki, władczy baryton.

Tak, sir. Jeden z pomocników sternika, jak sądzę. Przed chwilą wybiegł na pokład.

Lord Jack burknął gniewnie tuż przed drzwiami składziku. Eden czekała, czując, jak serce podchodzi jej do gardła.

Po długiej, szarpiącej nerwy chwili ruszył dalej.

Już prawie odetchnęła z ulgą, gdy dało się słyszeć lekkie truchtanie i skrobanie pazurów. Pies? Zwierzak zatrzymał się nagle i zaczął węszyć głośno, gorliwie wzdłuż szpary w drzwiach. Eden otworzyła szeroko oczy z przestrachu. Niemal widziała czubek czarnego psiego nosa. O nie...

Po drugiej stronie drzwi wybuchło nagle gwałtowne szczekanie. Eden stłumiła okrzyk i rzuciła się do tyłu na stertę twardych kół ratunkowych. Ogarnęła ją panika, instynkt nakazywał walczyć lub uciekać.

Rudy! Do nogi, piesku. Dość tego! – skarcił go oficer. – Co znów za psota chodzi ci po głowie?

Twarde, stanowcze kroki wróciły powoli.

Zdaje się, że znalazł kota, milordzie. Złowróżbny rytm ustał tuż za drzwiami.

Zobaczymy.


Jack chwycił obrożę Rudy'ego i przekazał go Peabody'emu, skinieniem głowy polecając mu zabrać psa. Nie zwracał uwagi na innych oficerów, którzy wyszli z mesy i stłoczyli się w korytarzu, by zobaczyć, co spowodowało to zamieszanie.

Ze zmrużonymi oczami odwracając się do drzwi składziku, Jack machnął na ludzi, by wracali do siebie, i wyciągnął kordelas, na wypadek, gdyby jednak mylił się co do tożsamości gapowicza. Między Bogiem a prawdą wciąż nie bardzo wierzył własnym oczom, kiedy ujrzał smukłą postać, stojącą w promieniach słońca.

Ostrożnie chwycił skobel i szybkim ruchem otworzył drzwi, wolną ręką na oślep sięgając do wnętrza. Gdy jego dłoń chwyciła ubranie przestępcy, z ciemności wyrwał się słaby, piskliwy okrzyk.

Wyłaź! – huknął, wyciągając gapowicza na światło.

Choć już domyślił się prawdy, widok jej twarzy wstrząsnął nim do głębi. To była Eden Farraday, a jakże. W opłakanym stanie, spanikowana i przerażona jego gniewem.

Jack puścił ją, jakby się sparzył.

Zlustrował ją z góry na dół osłupiałym wzrokiem, od brudnej bandany na głowie, poprzez równie brudną koszulę, męski żakiet, bryczesy związane w pasie kawałkiem sznurka, po zniszczone, zakurzone botforty.

Mało brakowało, żeby zdziwienie odebrało mu mowę.

Tak się pani zaprezentuje w Londynie? – wypalił, wciąż nie wierząc własnym oczom.

Eden krzyknęła wojowniczo, słysząc to cyniczne powitanie. Powinien był się jednak zastanowić, nim osaczył tę dzikuskę w ciemnym kącie, bo gdy stał osłupiały, zaatakowała. Pchnęła go z całej siły. I choć ledwie się zachwiał, śmignęła obok niego.

Próbował ją złapać, ale w mgnieniu oka zanurkowała pod jego ramieniem i uciekła. Obrócił się błyskawicznie i chwycił ją, ale w ręce został mu tylko chlebak. Dziewczyna pobiegła dalej.

Jack zerknął w dół i zobaczył, że zabrała mu pistolet z kabury na biodrze. Teraz się rozzłościł.

Łapać ją! – huknął na ludzi.

Ją, kapitanie? – spytał jeden z nich, zaskoczony.

Młody podoficer zbladł, gdy ujrzał piekło w oczach Jacka.

Marynarze ruszyli wykonać rozkaz.

Niech diabli wezmą tę przeklętą kokietkę!

Pędził tuż za grupą swoich ludzi, depcząc im po piętach w ciasnym korytarzu. Skręci jej kark za tę niespodziankę! Jak śmiała odebrać mu broń na oczach jego własnych oficerów? Jak mógł jej na to pozwolić?

Taka ślicznotka jak Eden Farraday była stworzona, by robić durniów z mężczyzn.

Dokąd to się pani wybiera? – ryknął, gdy śmignęła w górę po schodni jak lisica ścigana przez sforę ogarów. – Jesteśmy na środku oceanu, do diaska!

W panice rzuciła się na górny pokład, bez wątpienia oślepiona jaskrawym blaskiem słońca po tylu dniach spędzonych w mrokach ładowni.

Krzyki oficerów wzbudziły ciekawość załogi i nim Jack dotarł na górę, horda żądnych rozrywki marynarzy zdążyła już otoczyć pasażera na gapę.

Spokojnie, chłopcy, to śmiały młodzik – mówił stary Higgins, próbując opanować sytuację.

Młodzik czy młódka? – krzyknął jeden z ciurów. – Kapitan mówił, że to kobieta!

Zdumione pomruki rozlegały się wśród załogi, w miarę jak plotka obiegała pokład.

Jack spostrzegł, że choć otoczona ze wszystkich stron, dziewczyna starała się trzymać ich na dystans, dzierżąc maczetę w jednej dłoni, a pistolet w drugiej.

Kobieta? – mruczeli jedni.

Nie może być – drwili inni.

Przecie ma portki, jak chłopak.

I co z tego? Nie słyszeliście o klubach Queer Moll, gdzie chłopy paradują w babskich kieckach? Może ona też tak, tylko na odwyrtkę.

A może to piratka, jak Mary Read albo Annę Bonny! – wtrącił kolejny pomocny głos w dyskusji.

Nie jestem żadną piratką, wy kundle! – wrzasnęła na nich Eden. – Trzymać się z daleka!

Śmiech gruchnął po pokładzie, ale Jack zmarszczył czoło, mrużąc oczy w słońcu. Niezbyt mu się podobało, że marynarze dyskutują o takich sprawach przy młodej dziewczynie. Z drugiej strony odrobina męskiej szorstkości mogła być właśnie tym, czego potrzebowała Eden, by się przekonać, że świat poza jej zielonym rajem jest mrocznym, dziwnym i często niebezpiecznym miejscem.

Może ta koza wreszcie zrozumie, że nie może się rzucać w każdą awanturę, jaka jej przyjdzie do głowy. Boże, jest równie uparta jak jej niemądry ojciec, myślał, tłumiąc w sobie opiekuńcze odruchy, które wzbierały w jego piersi. Założywszy ręce, pozwolił chłopcom dworować sobie z niej jeszcze przez chwilę, pozostając w cieniu, ale dość blisko, by interweniować, jeśli zajdzie potrzeba. Na razie chciał dać jej minutę czy dwie i sprawdzić, czy ma ducha walki. Ta kokietka sama się w to wpakowała, pomyślał. Zobaczmy, jak się z tego wypłacze.

Dowcipkując hałaśliwie, załoga wciąż usiłowała zgadnąć, jakiej płci jest gapowicz. Byli zbici z tropu jej męskim ubiorem i zręcznością, z jaką posługiwała się pistoletem i maczetą naraz – co napełniało Jacka absurdalną dumą z małej tygrysicy.

Straciła na wadze od ich spotkania w dżungli. Związane chustą włosy podkreślały jeszcze bardziej jej delikatne rysy, wyostrzone postem. Sprężysta, smukła sylwetka stała się żylasta i krucha niczym u bezdomnego dziecka. Dziewczyna była zwyczajnie chuda, męskie odzienie zwisało na niej jak na kołku. Choć w jej brudnej, bladej twarzy widać było młodzieńczą siłę, zapalczywość i determinację, które mogły cechować każdą płeć, była przecież tylko dziewczyną.

Błądząc nerwowym spojrzeniem po otaczającym ją murze usmolonych, spoconych, nieokrzesanych marynarzy, dostrzegła wreszcie Jacka i w jej oczach zabłysło rozdzierające serce błaganie o pomoc.

Widocznie przyjrzała się już dostatecznie dobrze załodze i pojęła, że prócz maczety i dwóch kul w dwulufowym pistolecie, on jest jej jedyną nadzieją na obronę.

Ale Knight tylko uniósł brwi i posłał jej wyczekujący uśmiech. Był ciekaw jej kolejnego posunięcia.

Widząc jego obojętne rozbawienie, jej spojrzenie, jeszcze przed chwilą błagalne, stwardniało buntowniczo. W oczach błysnął upór, jakby chciała powiedzieć: „Do diabła z tobą, Jacku Knight. I tak cię nie potrzebuję".

Hm... pomyślał. Mając do czynienia z niezliczoną ilością krnąbrnych i zadziornych młodzików – do których zresztą sam się niegdyś zaliczał – już dawno nauczył się, jak radzić sobie z takimi gagatkami. Zwykle wyrastali na dobrych marynarzy po kilku miesiącach zmuszania ich do posłuszeństwa. W końcu pojmowali, że ktoś musi się złamać, i że to nie będzie Jack. Wystarczyło trochę morskiej dyscypliny, by okiełznać młodzieńczą awersję do autorytetów.

Ale ci wszyscy młodzi żeglarze, których nagiął do swojej woli, byli mężczyznami, pomyślał trochę niespokojnie. I choć załoga wciąż błądziła w mroku niewiedzy w tej kwestii, Jack doskonale zdawał sobie sprawę, że ich mała pasażerka jest kobietą w każdym calu. Gatunkiem, który działał według zupełnie innych praw natury.

Trahern, dowodzący wachtą, dopiero w tej chwili wkroczył na scenę.

Wynocha stąd! Wracać na stanowiska! Chłopakiem zajmie się kapitan! Zostawić mi go w spokoju, ale już!

Jack uniósł brew z ironicznym uśmieszkiem, widząc, że Trahern wciąż nie zdaje sobie sprawy z tożsamości pasażera na gapę.

Jeden z marynarzy spróbował go oświecić w tej kwestii.

Powiadam panu, panie Trahern, że to nie jest żaden chłopak!

A właśnie, że chłopak! – wykłócał się drugi.

Chyba ci oczy odjęło! Założę się o dwie racje grogu, że dziewucha. Popatrz na jej oczy i usta!

Stoi! – Marynarz wywrócił oczami. – Młode panienki nie wymachują pistoletami!

Więc jak to z tobą jest? – zapytał groźnie zwalisty mężczyzna o nazwisku Ballast, podchodząc do Eden bez lęku. Błyskał złotym zębem, słońce odbijało się w jego łysej czaszce.

Jack zesztywniał i zdwoił czujność. Każdy statek miał swojego etatowego rozrabiakę, a na „Wietrze Fortuny" godność tę piastował Ballast, gburowaty kanonier. Uważał się za pierwszego wśród załogi i przyjmował rozkazy tylko od dwóch ludzi – Brody'ego i Jacka.

Chłopak czy dziewucha? – rzucił zaczepnie. – Pokaż nam, co chowasz w portkach i rozstrzygnij zakład!

Nie zbliżaj się – ostrzegła. Ballast ze śmiechem wyciągnął rękę, by ją chwycić... I chybił.

Eden wywinęła się zręcznie.

. – Ej, po co te gierki. – Nie dawał za wygraną, okrążając ją przy wtórze śmiechu załogi, która kibicowała polowaniu. – Chcemy zobaczyć, co tam masz!

Daj dzieciakowi spokój, Ballast – odezwał się Higgins, dzielnie robiąc krok w stronę znacznie większego mężczyzny.

Ballast pchnął Higginsa na tłum marynarzy. Podtrzymali go.

Leć wylizać kapitańskie buty. Do tego jesteś zdatny!

Jack szedł już ku nim, by przerwać zabawę, ale w ostatniej chwili Ballast sięgnął z bezczelnym śmiechem, próbując znów pochwycić Eden. Zareagowała instynktownie. Maczeta błysnęła w słońcu. Ballast szarpnął się do tyłu z paskudnym przekleństwem na ustach i równie paskudną raną na wytatuowanym przedramieniu.

Hałaśliwy śmiech załogi natychmiast ucichł.

Ty glisto. – Ballast wyciągnął nóż. – Wypatroszę cię za to!

Spróbuj, jeśli chcesz mieć kulkę w mózgu – odparła dziewczyna ze zdumiewającym opanowaniem. – Ale chyba cię przeceniam. Widać, że niewiele rozumu masz w tej łysej pale.

W tej chwili podmuch wiatru zerwał chustę z jej głowy. Wspaniała grzywa miedzianych włosów rozsypała się dziewczynie po ramionach, powiewając na wietrze.

Wszyscy obecni krzyknęli ze zdumienia i zagapili się jak w obraz.

Dość! – Jack z obnażonym kordelasem zeskoczył z pokładu rufowego w sam środek zbiegowiska. – Ta panna jest pod moją ochroną – oznajmił, omiatając brutalnym spojrzeniem zatłoczony pokład. – Jeśli któryś położy na niej łapę, osobiście powieszę go na bukszprycie. Zrozumiano?

Rozległo się kilka zażenowanych „Tak jest, sir", i mężczyźni rozstąpili się, dając mu przejście.

Teraz, gdy kapitan był na pokładzie, Ballast pożałował porywczego zachowania. Opuścił ogoloną głowę, ściskając krwawiącą ranę.

Hm... znaleźliśmy panu gapowicza, kapitanie – wymamrotał.

Właśnie widzę – odparł kwaśno Jack. – Idź pan do izby chorych. Zaświnisz mi cały pokład.

Tak jest, kapitanie. – Ballast posłał Eden pełne niedowierzania spojrzenie i wymknął się chyłkiem szukać pomocy chirurga. Dobrze wiedział, że Jack porachuje się z nim później.

Wracać do roboty, ludzie! – rozkazał Trahern.

Słyszeliście pana porucznika, śmierdzące zgniłki! – warknął Brody, w tej samej chwili pojawiając się na górze po bezowocnych poszukiwaniach na dolnym pokładzie. Marynarze ruszyli się żwawo, słysząc ochrypły rozkaz dowódcy służby porządkowej.

Jack spojrzał z furią na Eden. Miło było wiedzieć, że ta koza potrafi się o siebie zatroszczyć, ale... Do wszystkich diabłów!

Ruszył ku niej. Dostrzegł w jej oczach spóźnione przerażenie i nagle dopadły go wyrzuty sumienia, że pozwolił, by marynarze zabawili się jej kosztem. Mimo to wierzył, że osiągnął dzięki temu zamierzony skutek.

Wyciągnął rękę.

Oddaj mi pistolet.

Jej zielone oczy były szeroko otwarte i wciąż pełne strachu. Roztrzęsiona, spojrzała na załogę rozchodzącą się do swoich zajęć.

Po moim trupie – odparła, przełykając głośno ślinę.

Eden, jesteś pasażerką na gapę, a do tego ukradłaś mi broń na oczach moich ludzi – powiedział łagodnie. – Nie pogarszaj sprawy jeszcze bardziej, dla dobra nas obojga.

Nerwowo oblizała wargi, znów rozglądając się dookoła.

Ale Jack...

Teraz lepiej martw się o mnie. Podważyłaś mój autorytet i nie wiem, co z tego wyniknie – ostrzegł cicho. – Oddaj mi ten przeklęty pistolet.

Czekał nieporuszony. Po długiej chwili uległa wreszcie i podała mu broń.

Jack chwycił pistolet i wepchnął go na powrót do kabury.

No i proszę. To nie było takie trudne, prawda? Teraz maczeta.

Nie!

Wyciągnął rękę i pstryknął palcami.

Jest moja! Nie oddam ci jej! Spojrzał na nią twardo.

Nie, Jack, proszę – rzuciła błagalnym szeptem.

Oddaj – odparł tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie masz wyboru.

Brutal! – krzyknęła. Jej wojowniczość rozpaliła się na nowo.

Ale on miał sposób na zmuszenie jej do posłuszeństwa.

Proszę mi to podać – powiedział do Traherna, który trzymał jej chlebak. – Co tam jest, moja droga? – zapytał, bo torba była dziwnie lekka.

Gdy nie odpowiedziała, odchylił płócienną klapę i zajrzał do środka. W bocznej kieszeni znalazł pomarańczę, ukradzioną z jego ładowni. Oprócz tego chlebak zawierał jedynie jakieś sprasowane liście opakowane w woskowany papier.

Jack dobrze wiedział, co to takiego. Wyjął pomarańczę, rzucił ją Smykowi, po czym oddał chlebak Trahernowi.

Proszę to wrzucić do morza.

Nie! – krzyknęła Eden. – Panie Trahern, nie może pan!

Dlaczego? – zapytał Jack.

Trahern się zawahał, spoglądając to na swojego uwielbianego kapitana, to na pasażerkę, rozdarty między rycerskością a obowiązkiem. Eden wysunęła dumnie podbródek.

To są botaniczne próbki zebrane przez mego ojca, wynik jego badań. Rośliny o leczniczej mocy. Wiozę je do Londynu, by pokazać je hrabiemu Pernbrooke'owi.

Fascynujące. Trahern, do oceanu z tym.

Jack, proszę cię. – Spojrzała na niego z rozpaczą.

Kapitanie – poprawił ją. Nie mógł pozwolić, by przy ludziach zwracała się do niego z takim brakiem szacunku.

Kapitanie, to są rzadkie i cenne rośliny, które naukowcy z Królewskiego Ogrodu Botanicznego będą chcieli zasiać w swoich oranżeriach.

Bardzo dobrze – odparł spokojnie. – Oddaj mi maczetę, a oszczędzę twoje ziółka.

Jego propozycja wywołała kolejny wściekły błysk jej oczu. W końcu mruknęła:

Chcesz maczetę? Świetnie. Proszę bardzo.

Bez ostrzeżenia cisnęła długim nożem. Maczeta śmignęła w powietrzu i wbiła się w maszt nieprzyjemnie blisko głowy Jacka.

Załoga, podglądająca ukradkiem całą scenę, wykrzyknęła z podziwem. Byli pod wrażeniem jej zręczności.

Oczy Jacka mimowolnie błysnęły dumą. Spojrzał z kwaśną miną na długie ostrze, wciąż drżące, po tym gdy wbiło się w drewno na dobre pięć centymetrów.

Kobieta o nieokiełznanym temperamencie, dzikuska, jego przyszła żona, założyła ręce na piersi i wysunęła podbródek, wciąż wściekła, ale też bardzo zadowolona z siebie.

Panno Farraday – rzucił karcąco Jack, kręcąc pobłażliwie głową. Skaleczyła mi pani okręt.




Rozdział 6


Choć buntowniczo zadzierała głowę, Eden wiedziała doskonale, że jest całkowicie zdana na jego łaskę. Ale gdy Jack ruszył ku niej z tym dziwnym, morderczo spokojnym uśmiechem na twarzy, zbladła i obróciła się na pięcie, szukając ratunku.

Nie było dokąd uciekać. Jej gorączkowe spojrzenie omiotło skąpane w słońcu pokłady i zatrzymało się na takielunku.

O nie, nie ma mowy – rzucił ostro Jack i chwycił ją w pasie, gdy próbowała wspiąć się na najbliższą sznurową drabinkę.

Ściągnął ją siłą z olinowania grotmasztu i przewiesił sobie przez ramię, dając przy okazji mocnego klapsa.

Pisnęła z oburzenia i zaczęła się szamotać z całych sił, ale Jack, niezrażony, z łatwością okiełznał jej wierzgające nogi i wymachujące ręce. Miał przy tym czelność wyśmiewać się z jej wysiłków.

Puść mnie ty łajdaku, piracie, bestio! – wrzeszczała, choć nie było wątpliwości, kto tu wydaje rozkazy. Ale to nie powstrzymało jej od walki.

Ani to, ani to, że jedyną tarczą, która broniła ją przed tym wielkim, silnym i bardzo rozzłoszczonym ekspiratem była wyłącznie jego dobra wola i resztka rycerskości, jeśli w ogóle uchowała się w jego piersi.

Wątpliwa nadzieja.

Niech pan nie robi niczego, czego ja bym nie zrobił, kapitanie! – powiedział jakiś bezczelny marynarz, mrugając okiem, gdy go mijali.

Jack spojrzał na niego gniewnie.

Baryłkę słodkiej wody do dziennej kajuty, migiem! Dziewczyna cuchnie zęzą.

Nieprawda!

Tak jest, sir. – Marynarz ruszył biegiem.

I owszem – rzucił do Eden. – Posiłek i coś do picia, tylko żywo – rozkazał następnemu. – Przestań mnie kopać, Eden.

Zasłużyłeś sobie!

To nie ja płynę na gapę – przypomniał, niosąc ją obok wielkiego koła sterowego i grupki młodych marynarzy, gapiących się na nich z otwartymi gębami. W końcu wniósł ją przez drzwi rufówki.

Puść mnie, do diabła!

Cóż za język! – wykrzyknął drwiąco. – Nie zyskasz sobie wielu eleganckich przyjaciół w Londynie, wyrażając się w ten sposób.

Jesteś troglodytą – poinformowała go, zwisając niebezpiecznie głową w dół z jego potężnego ramienia.

Postawił ją bezceremonialnie na podłodze, uśmiechnął się prowokująco i podszedł do drzwi, by odebrać baryłkę z wodą.

Eden zaschło w ustach, gdy uświadomiła sobie, że została z nim sam na sam. Obciągnęła ojcowski żakiet i rozejrzała się nerwowo po kajucie.

Po tylu dniach spędzonych w ciemnych ładowniach była pod wrażeniem eleganckiego, męskiego wystroju. Bez wątpienia znalazła się teraz bliżej cywilizacji.

Dzienna kajuta kapitana była ładnie urządzonym biurem ze ścianami wyłożonymi ciemną boazerią, z mosiężnymi kinkietami i kilkoma obrazami w złoconych ramach. Miała pomysłowo wykonaną podłogę – z naciągniętego płótna, pomalowanego w czarne i białe kwadraty, udającego marmurową posadzkę. Z niskiego sufitu zwisał cynowy żyrandol, umieszczony wprost nad wielkim stołem do pracy pośrodku pokoju.

Ciężki stół z nogami rzeźbionymi w lwie łapy, zasłany tablicami i mapami, stanowił część mahoniowego umeblowania, uzupełnionego krzesłami z obiciami z czerwonej skóry. Głównym, dominującym sprzętem w pokoju było okazałe biurko. Ale choć kajuta urządzona była jak biuro bogatego londyńskiego kupca, nie dało się zapomnieć, iż znajduje się na statku pośrodku oceanu – rząd błyszczących okien na rufie ukazywał bezkresny, szafirowy horyzont.

Wbudowane pod ścianą skrzyniowe ławy pod oknami obite były taką samą czerwoną tapicerką jak krzesła. Wpasowane między okna wąskie drzwi prowadziły na prywatny balkon z rzeźbioną, złoconą balustradą i kilkoma niskimi krzesłami. Galeryjka na rufie była chłodna i cienista, gdyż osłaniał ją nawis rufowego pokładu.

Odwróciwszy się z powrotem do Jacka, Eden patrzyła, jak turla baryłkę z wodą do pokoju, po czym zamyka drzwi tuż przed bezczelną gębą marynarza. Przekręcił klucz i zwrócił się do niej.

Nieufna, zrobiła krok do tyłu.

Och, Eden, uparte z ciebie stworzenie – oznajmił, biorąc się pod boki. – Byłbym pełen podziwu, gdybyś nie sprawiła mi tyle kłopotu, do diaska. Ale skoro już tu jesteś, będę musiał cię znosić. – Obrzucił chmurnym spojrzeniem jej postać, od stóp do głów.

Eden przestąpiła niespokojnie z nogi na nogę.

Dobra – powiedział z szorstkim skinieniem głowy. – Zdejmuj ubranie. Otworzyła szeroko oczy.

Co?

Zdejmij ubranie i wrzuć je do oceanu – poinstruował ją, ruchem głowy wskazując galeryjkę. Ruszył na drugi koniec kajuty.

Nie zrobię niczego podobnego! Zatrzymał się i spojrzał na nią z uniesioną brwią.

Że co proszę?

Nie!

Wydałem ci polecenie. – Jego chmurne oczy błysnęły gniewnie. – A może wolisz, żebym to zrobił za ciebie?

Trzymaj się ode mnie z daleka! – krzyknęła, chowając się po drugiej stronie stołu.

Więc rób, co mówię. – Ale zamiast obejść stół i rozebrać ją siłą, jak się odgrażał, zniknął za małymi drzwiczkami prowadzącymi do sporego składziku przylegającego do kajuty.

Eden nie ruszyła się nawet, by wykonać jego skandaliczny rozkaz. Patrzyła tylko, jak sięgnął do góry i zdjął dużą drewnianą wannę, bezpiecznie zamocowaną na hakach wbitych w grodź.

Wycofał się, ostrożnie manewrując wanną w wąskich drzwiach.

Na co czekasz? – zapytał, gdy się do niej odwrócił. – Rozbieraj się.

Nie mówisz poważnie.

Wystarczyło, że spojrzał na nią, by przekonała się, że nie żartował.

To tak traktujesz pasażerów?

Nie jesteś pasażerką, Eden. Jesteś złodziejką – odparł rzeczowym tonem. – A teraz, jeśli nie chcesz zostać potraktowana jak złodziejka i spędzić reszty podróży w areszcie, by trafić w ręce władz, gdy przybędziemy na miejsce, sugeruję, żebyś mnie posłuchała.

Nie zrobisz tego!

Nie odizoluję cię dla bezpieczeństwa moich ludzi? Możesz być pewna, że jestem do tego zdolny. No już, Eden, jesteś córką lekarza. – Przyturlał wannę w wielki prostokąt słonecznego światła, wpadającego przez okna rufowe. – Dobrze wiesz, że ładownia, w której się ukrywałaś, to wylęgarnia gorączki. Na morzu więcej ludzi ginie z choroby niż w bitwie, i nie pozwolę, żebyś roznosiła zarazę wśród moich ludzi. Musisz się umyć, a te ubrania trzeba zniszczyć. Miejmy tylko nadzieję, że nie nabawiłaś się wszy, bo trzeba będzie obciąć te śliczne miedziane loki.

Zachłysnęła się, unosząc rękę, by bronić długich włosów, ale wciąż stała w miejscu, jak wmurowana, mimo gorąca ściskając poły żakietu.

Uniósłszy siedzenie jednej ze skrzyń pod oknami, Jack wyciągnął świeże, białe prześcieradło, strzepnął je, po czym wyłożył nim dno wanny.

Proszę – powiedział z diabelskim błyskiem w oku. – Teraz nie wbijesz sobie drzazgi w ten śliczny tyłeczek. Choć gdyby tak się stało, z chęcią bym ci ją wyciągnął. Przysługa za przysługę.

Eden zmrużyła ostrzegawczo oczy, czując, że policzki jej purpurowieją. Jej serce biło jak szalone.

Choć niechętnie, uznała jego rację. Na morzu należało przestrzegać higieny, żeby zapobiec wybuchowi epidemii.

Z drugiej strony pamiętała jego lubieżne pogróżki, jak to zapłaciłaby za przejazd, gdyby znalazła się na jego statku. I oto kazał jej się rozbierać do naga.

To nie wróżyło niczego dobrego.

Położywszy z łatwością ciężką baryłkę na ramieniu – tym samym, na którym niedawno ją niósł – Jack przydźwigał wodę do wanny i postawił na podłodze. Odbił wieko.

No już – powiedział, spoglądając na Eden. Uniósł baryłkę i przelał połowę jej zawartości do wanny. – Nie mam całego dnia.

Wciąż stała, kompletnie zbita z tropu. Jack zmienił tę sytuację w bitwę charakterów, ale na razie wszelkie atuty były po jego stronie, więc jak mogła wygrać?

Kiedy na powrót odstawił baryłkę, ruchem głowy nakazał jej wejść do wody. Nie musiał już nic mówić.

Zgoda, zabrała się na gapę, ale czy naprawdę była złodziejką? Nigdy nie myślała o. tym w ten sposób. Wiedziała, że to paskudny postępek, ale nigdy nie uważała go za przestępstwo. A jednak zagroził, że oddają w ręce policji, jeśli nie wykona jego rozkazu. Spojrzała zrozpaczona na wannę i prześladowcę, zdając sobie nagle sprawę, że jej niesubordynacja była do tej pory tolerowana wyłącznie przez wzgląd na to, że jest kobietą.

Ale gdy ta myśl wzbudziła w niej ulotne uczucie wdzięczności, Jack zniszczył je, zasiadając jak gdyby nigdy nic w fotelu na wprost wanny.

Otworzyła szeroko oczy.

Nie zamierzasz wyjść?

Nie, u licha. Dlaczego miałbym wychodzić?

Ale... chyba nie zamierzasz tak siedzieć i gapić się na mnie? – wykrzyknęła.

O, moja droga, myślę, że mam do tego prawo. – Wyciągnął ręce w górę, po czym splótł palce za głową, patrząc na nią z diabolicznym uśmiechem. – Wszak patrzenie na nagie kobiety to jedna z większych przyjemności w smutnym męskim życiu, na dodatek ogromnie deficytowa na morzu. Ale nie martw się, moja droga. Nie masz niczego, czego bym wcześniej nie oglądał. No, śmiało – rozkazał z królewskim skinieniem ręki. Rozsiadł się wygodnie i czekał na przedstawienie.

Eden spopieliła go wzrokiem.

Jego oczy tańczyły, spojrzenie pieściło jej ciało.

Spojrzała na niego błagalnie.

Powiedziałem ci przecież, w jaki sposób zapłacisz za przejazd – przypomniał jej łagodnie. Na jego wargach igrał zuchwały, czarujący uśmiech.

Sama sprowadziłaś to sobie na głowę, mój dziki leśny kwiatuszku. Śmiało. Jesteśmy sami – powiedział jedwabistym głosem, którym zapewne czarował młode damy na wszystkich kontynentach.

Eden drżała. Przeklęta, podła kanalia. Na szczęście dla siebie nie powiedziała tego na głos. Dumnie wysunęła podbródek do przodu.

Więc kim teraz jestem? Twoją zabawką na czas podróży?

Tak. Czymś w tym rodzaju.

Zrozumiała, że ta wymiana zdań sprawia mu przyjemność. Miał to wypisane na przystojnej twarzy.

Tak trudno ci usłuchać jednego prostego rozkazu? – zapytał, po czym sięgnął na biurko i wziął z niego gęsie pióro. – Czy mam cię wychłostać, żebyś okazała mi posłuszeństwo? – mruknął, wymachując sugestywnie piórem z góry na dół.

Eden się skrzywiła i zadrżała.

Jesteś podły.

Dopiero co uratowałem ci skórę – przypomniał jej ze znaczącym uśmieszkiem.

Było jasne, że kapitan nie ustąpi. Równie dobrze mogłaby dyskutować z gibraltarską skałą. Jej serce tłukło się gwałtownie, gdy przeklinała go w duchu. Przygryzła wargę i odwróciła się w stronę czekającej wanny. Gdybyż tylko kąpiel nie wyglądała tak cudownie kusząco. Spojrzała na nią tęsknie.

To prawda, że mogłaby w sobie znaleźć dość siły, by przeciwstawić się temu barbarzyńcy, ale pragnęła tej kąpieli. No i była zbyt praktyczna, by odrzucić ten luksus. Nie wiadomo, kiedy znowu będzie mogła go zakosztować.

Łajdak, doskonale o tym wie, pomyślała. A potem przypomniała sobie, jak często pływała au naturel w dżungli ze swoimi przyjaciółkami, dziewczętami z plemienia Waroa.

Młode Indianki znały wszystkie miejsca, gdzie można było bezpiecznie kąpać się w krystalicznej wodzie. Nieraz chodziła z nimi, by uciec przed skwarem. Chlapały się radośnie i zrywały kwiaty lilii wodnych, zmiękczały skórę mieszanką mułu i gliny i przyozdabiały się perłami, które wybierały z muszli rzecznych ostryg.

Nagość nigdy jej nie krępowała, tak jak nie krępowała tubylczych dziewcząt. Tak, właśnie tak musi o tym myśleć. Po prostu będzie udawała, że go tu nie ma.

Posyłając mu ostatnie pełne wyrzutu spojrzenie, Eden się odwróciła i dotknęła wycięcia koszuli.

Hm.

Spojrzała na niego przez ramię.

Końcem pióra narysował w powietrzu małe kółko, polecając jej, by stanęła tak jak poprzednio.

Nie próbuj się chować, moja słodka. Zapłaciłem za to, pamiętasz?

Eden posłała mu nienawistne spojrzenie.

Jack się uśmiechnął.

Dobrze. Jeśli chciał tak odrażająco pogwałcić wszelkie względy dobrego wychowania, to i ona zrobi, co w jej mocy, by go zaszokować. I nie pozwoli, by skromność jej w tym przeszkodziła.

Zbierając resztki buntowniczości i odwagi, ściągnęła buty i pończochy i kopnęła je na bok, po czym rozwiązała sznurek przytrzymujący bryczesy.

Ukrywając oczy pod firanką rzęs, zdjęła bryczesy. W końcu uniosła wilgotną, postrzępioną koszulę i zdjęła ją przez głowę. Szybko się schyliła i zebrała z podłogi stertę ubrań, zostawiając tylko buty.

Naga jak w dniu narodzin minęła go, posyłając uśmiech mówiący: „Idź do diabła", wyszła na galeryjkę i wyrzuciła wszystkie brudne i rzekomo przesiąknięte zarazą części garderoby za balustradę.

Popatrzyła, jak wpadają w wodę daleko w dole. Stała tak chwilę, pozwalając, by wiatr przeczesał jej włosy i rozkoszując się ciepłymi pocałunkami słońca na nagiej skórze. To było o wiele lepsze niż ładownia. Słońce, dające energię wszystkiemu, co żyje na ziemi, sprawiło, że spojrzała na wszystko bardziej optymistycznie. Odzyskała poczucie, że ma minimum kontroli nad tą straszną sytuacją. Wzięła głęboki wdech, odwróciła się i leniwym krokiem wróciła do środka.

Turkusowe oczy Jacka zaszkliły się, gdy szła ku niemu. Jego spojrzenie dotykało każdego cala jej ciała, pożerając ją z niepokojącą intensywnością.

Nieskrywana, jawna żądza.

Przerażało ją to, ale była zbyt wściekła, by okazać strach. Nie płaszczyła się przed nikim, a już na pewno nie przed takim szubrawcem jak on.

Minę miała wyniosłą i chłodną, gdy wchodziła do wanny i opuściła się do wody. Usiadła i podciągnęła kolana do piersi, osłaniając się przed nim, najlepiej jak się dało.

Knight zaczerpnął powietrza, jakby nagle przypomniał sobie, że trzeba oddychać.

Osłaniając usta dłonią, odwrócił na chwilę oczy, usiłując wziąć się w garść.

Czy wystarczająco się z... zabawiłeś, milordzie? – zapytała Eden z niechęcią, odrobinę szczękając zębami, choć było ciepło.

Nie odpowiedział. Zerknął na nią i znowu z trudem oderwał spojrzenie od jej ciała. Pochylił się w fotelu, opierając łokcie na kolanach. Wyglądało to tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów.

Splótł ciasno palce przed sobą i tylko na nią patrzył.

Przestań się na mnie gapić – powiedziała z płaczliwą nutą w głosie.

Wybacz mi, Eden. – Jego głos był ochrypły. – Twoje ciało jest boskie.

Myślała, że umrze ze wstydu.

Czy mógłbyś mi przynajmniej podać mydło?

Na tę prośbę w jego oczach błysnęło rozbawienie, wyganiając z nich choć po części tę onieśmielającą, mroczną powagę. Wstał i poszedł spełnić jej prośbę. Gdy wrócił, wręczył jej doskonałe, przejrzyste mydło w kolorze bursztynu, owinięte w woskowany papier.

Eden wzięła je ostrożnie, po czym – zatykając nos – zanurzyła się pod wodę, aż włosy rozpłynęły się wokół niej po powierzchni. Wynurzyła się dopiero, kiedy była pewna, że zdoła go po prostu ignorować. Musiała się bardziej przyłożyć do udawania, że go tu nie ma.

To było okropne z jego strony, dręczyć ją w ten sposób.

Wynurzyła się i oparła głowę o brzeg wanny ze stanowczym postanowieniem, że się zrelaksuje i będzie cieszyć kąpielą, do której tęskniła od tak dawna. Letnia woda koiła jej podrażnioną skórę i obolałe mięśnie. Po długiej chwili zaczęła namydlać ciało, robiąc, co w jej mocy, by ignorować wysokiego, muskularnego pirata, siedzącego niecały metr dalej i pożerającego ją wzrokiem.

Muszę umyć włosy – oznajmiła po kilku chwilach. – Masz jakiś szampon?

Z twierdzącym mruknięciem wstał, poszedł do schowka i wrócił, by sprezentować jej buteleczkę zawierającą luksusowy francuski szampon.

Eden wzięła ją, ale on wciąż stał obok wanny. Podniósł baryłkę i skinieniem głowy wskazał, że pomoże jej zmoczyć włosy. Eden przechyliła głowę do tyłu i czekała, aż spłynął na nią chłodny wodospad.

Więc – powiedział powoli po długiej chwili – wymyśliłaś sobie, że zabierzesz się na gapę. Ignorując wszystko, co mówiłem.

Mogę wyjaśnić...

Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń. – Zamknął jej usta, znów wylewając wodę na jej głowę.

Eden parsknęła i spiorunowała go wzrokiem, ledwie wytarła oczy. Nalała na dłoń trochę szamponu i zaczęła wmasowywać go we włosy, mamrocząc:

Po co mnie zaraz topić...

Przeżyjesz. Zamknij oczy, bo ci mydło wpadnie.

Milordzie, wiem, że się gniewasz...

Nic nie wiesz. Przestań gadać – burknął. – Próbuję myśleć.

Eden posłusznie zamknęła usta, choć gotowała się z irytacji. Odwróciła oczy, a Jack usiadł na powrót z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

I co ja mam z tobą zrobić, dziewczyno? Nakarmić tobą ryby? Wsadzić cię do szalupy i pozwolić ci wiosłować tysiąc kilometrów z powrotem do ojca?

Spojrzała na niego z niepokojem. Nagle denerwowanie go w jakikolwiek sposób wydało jej się złym pomysłem, przynajmniej na razie. Nie dało się przewidzieć, jaki nowy niecny plan dojrzewa w jego głowie, ale kłótnie mogły go tylko sprowokować i zapewne pogorszyłyby sprawę.

Zbywając niezadowolenie Jacka wzruszeniem ramion i oburzonym prychnięciem, z przyjemnością wróciła do milszych spraw i zabrała się na nowo do mycia włosów.

Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, jej dręczyciel poszedł otworzyć. Uchylił drzwi tylko odrobinę i wrócił z tacą jedzenia, którą postawił na stole. Potem poszedł do przyległej kajuty i przyniósł jedną z własnych wielkich, białych koszul, schludnie poskładanych. Położył ją na najbliższym krześle, by Eden mogła się w nią odziać, kiedy wyjdzie z kąpieli.

Widząc, że skończyła myć włosy, podszedł bez słowa i znów uniósł baryłkę, by pomóc jej spłukać pianę. Tym razem nie próbował jej utopić, ale ostrożnie, równym strumieniem, wylał resztę wody na jej włosy.

Przecież i tak płynąłeś do Anglii – zaczęła jeszcze raz, spokojniejszym tonem, kilka minut później. – Twoja odmowa była niegrzeczna i całkowicie nieuzasadniona...

To nieprawda. Zaproponowałem, że zawiozę ciebie i resztę na Trynidad. Nie uległem całkowicie twojej zachciance, ale lepsze to niż nic – odparł, stawiając pustą baryłkę na podłodze. – Przynajmniej wydostałabyś się stamtąd. To twój ojciec odmówił.

Wiem. – Kiedy na niego spojrzała, zachwycił ją sposób, w jaki złoty blask słońca, wpadający ukośnie przez okna, oświetla jego żelazną szczękę, zmiękczając kanciaste rysy opalonej twarzy. Przez chwilę patrzyła mu w oczy. W końcu z westchnieniem położyła się w wannie, opierając głowę o brzeg. – Przykro mi.

Nic podobnego – odparł, płosząc ją swą szczerością. – Osiągnęłaś, co chciałaś. Myślę, że dokładnie wiesz, co robisz. Na szczęście – dodał, biorąc mydło i zaczynając myć jej ramię z największą delikatnością – ja też wiem.

Odsunęła się gwałtownie, ze spóźnionym wybuchem gniewu i przestrachu.

Nie dotykaj mnie!

Spokojnie – szepnął.

Przestań! – Zachlapała mu całą koszulę, próbując umknąć jego zniewalającym dłoniom.

Zmoczony materiał pociemniał na jego piersi, brzuchu i ramieniu. Jack spojrzał na siebie. Eden wystraszyła się jeszcze bardziej, kiedy zaraz potem zerknął na nią z gorączkowym błyskiem w oczach.

Chcesz się bawić ostro? Tak?

Odebrało jej głos, gdy ściągnął koszulę przez głowę. Oburzony protest zamarł na jej ustach, gdy powiodła wzrokiem po jego ciele. Wyglądało jak wyrzeźbione w kamieniu. Boże święty! – pomyślała, głośno przełykając ślinę. Przez chwilę, z samego szoku, wpatrywała się w niego. Po prostu przyglądała się uważnie Jackowi Knightowi.

Ależ był piękny.

Zapragnęła go dotknąć. Poczuć pod dłońmi jego skórę. Głaskać szerokie, twarde wypukłości jego piersi.

Nie, pomyślała z dreszczem podniecenia. Nie ośmieliłaby się go dotknąć ani zrobić niczego, co mogłoby go sprowokować. Już samo to, że mu się przypatrywała, mogło się okazać niebezpieczne. Był ogromny. Jego masywna pierś i barki były niczym prawdziwy mur mięśni, zasłaniający jej wszystko inne. Na herkulesowych ramionach widać było żyły, a na gładkiej, brązowej skórze widniała cała kolekcja blizn.

Jack wziął mydło i zbliżył się, patrząc jej w oczy. Jego zmysłowy uśmiech zabarwiony był odrobiną bezczelnego wyzwania, jakby zamierzał udowodnić jej raz na zawsze, kto tu rządzi. Eden siedziała jak trusia, rozpaczliwie przywołując na pomoc wszystkie swoje marzenia i pragnienia, które nie dawały jej zasnąć przez tyle samotnych nocy w dżungli.

Instynkt kazał jej czekać.

Tym razem, kiedy jej dotknął, drgnęła lekko, ale z rozmysłem powstrzymała się od walki. Zresztą niemądrze byłoby sprzeciwiać się tej górze mięśni, która onieśmielała ją, zdumiewała i odrobinę... podniecała.

Zamknąwszy oczy, czekała, pozwalając mu poznawać swoje ciało, ale cały czas była gotowa do walki, gdyby poczuła się w najmniejszym stopniu zagrożona.

No proszę – tchnął ledwie dosłyszalnie, gdy jego powolne, spokojne dłonie, ciepłe i łagodne, zakreślały niewielkie kręgi na jej piersi i ramionach. – Tak lepiej, czyż nie?

Przełknęła ślinę.

Jej serce tak mocno tłukło się o żebra, że była pewna, iż musiał czuć jego dziki rytm pod palcami prześlizgującymi się po skórze.

Po chwili Jack przesunął się za nią i zaczął myć jej plecy, rysując mydłem zmysłową, krętą linię wzdłuż kręgosłupa. Jego wielkie dłonie wmasowywały pianę w jej łopatki, śliskie od mydła badały krzywizny jej talii. Eden straciła dech.

Sięgając do przodu namydlił jej piersi leniwymi, łagodnymi ruchami, aż zaczęła drżeć. To szaleństwo, pomyślała. Ale cóż mogła zrobić? Na statku nie było miejsca, w którym mogłaby się przed nim schować. Teraz, gdy została odkryta, była całkowicie zdana na jego łaskę.

Co ty mi zrobisz, Jack? – szepnęła po chwili łamiącym się głosem. Dotknął jej policzka, jego spojrzenie podążyło za dłonią.

Dokładnie to, co zapowiedziałem, moja droga. Odbieram zapłatę.

Zapłatę? – Zaschło jej w ustach, gdy przypomniała sobie, o czym mówi. – Weźmiesz mnie siłą?

Nie, moja słodka. Nigdy siłą – odszepnął z ustami tuż przy jej uchu. – Kiedy cię wezmę, będziesz tego chciała.

Zadrżała.

Więc mnie uwiedziesz?

Hm.

Jestem dziewicą, Jack.

Wiem, moja miła.

Zachowuję niewinność dla męża.

Doskonale – powiedział ochryple. Znów dotknął jej twarzy, łagodnie odchylając jej głowę do tyłu w poszukiwaniu jej ust. – To doskonała wiadomość.

Poddała mu się bezradnie.

Śniła o jego ustach od tamtego dnia w dżungli, kiedy posmakowała ich po raz pierwszy. Teraz, gdy znów chciwie wpił się w jej wargi, nie potrafiła odmówić sobie – i jemu – tej oszałamiającej słodyczy.

Obezwładniona jego pasją oparła się o brzeg wanny i wplotła palce w jego ciemne włosy.


Smak jej cudownych ust, kształt jej pełnych, nabrzmiałych piersi pod jego dłońmi, dotyk jej palców we włosach sprawiły, że stwardniał jak skała, a krew zaczęła pulsować mu w skroniach. Niczego nie pragnął bardziej niż położyć ją na biurku i wziąć, tu i teraz. Czuł, jak jej opór topnieje pod jego palcami, ale cała ta sytuacja zaczynała mu się wymykać spod kontroli.

Jack nie mógł wprost uwierzyć w to, jak silne jest jego pożądanie. Wiedział, że musi to skończyć. Wszystko działo się zbyt gwałtownie, zbyt szybko. Dziewczyna była dziewicą. Zdana na jego łaskę zaufała mu na tyle, by pozwolić się dotykać, tak naprawdę nie wiedziała, co czyni.

Tak naprawdę nie wiedział jeszcze, czy się z nią ożeni. Gdyby pozwoliła mu się posiąść, nim będą po słowie, oznaczałoby to dla niej zrujnowaną reputację, a być może i bastarda, który musiałby znosić szyderstwa i okrucieństwo świata. Pomyślał o tym, że była bardzo samotna w dżungli, że tęskniła za jakimkolwiek kontaktem z ludźmi, i jej bezbronność go wzruszyła. Mimo wszystkich pogróżek, że każe jej zapłacić ciałem za podróż, nie chciał wykorzystywać tej naiwnej, cudownej istoty. Jedyne, co wiedział na pewno, to to, że musi ją chronić.

Nawet przed samym sobą.

Choć pożądanie mąciło mu wzrok, uwolnił od swoich ust jej sterczącą pierś – zdążył już na nią zabłądzić – i powiódł wargami w górę po szyi, na powrót do słodkich warg. Dyszała ciężko.

Otoczyła ramieniem jego szyję i powoli, zmysłowo odwzajemniła jego pocałunek. Chciała więcej, tak jak i on chciał więcej, udręczony jej namiętną reakcją na pieszczoty.

Ale się powstrzymał.

Nie, pomyślał, to się może stać tylko jeśli ją poślubi, a nagle stracił pewność, czy naprawdę tego chce.

Działała na niego zbyt silnie. Eden Farraday nie była taka jak inne kobiety. Już sama odwaga, jaką wykazała, wsiadając na gapę na jego statek, dowodziła, że dziewczyna ma w sobie wolę, siłę i determinację, by osiągać to, czego chce – zupełnie jak Jack. Na Boga, ta śmiała tygrysica mogła mu urodzić synów-bohaterów. I właśnie w tym tkwił cały szkopuł.

Wszystko, co dostrzegł w niej do tej pory, upewniało go, że ona nigdy nie zadowoli się rodzeniem, pozwalając mu przy tym zajmować się własnymi sprawami i chodzić samotniczymi drogami.

Będzie stawiała żądania – nie te materialnej natury, które tak łatwo zaspokoić – ale o wiele trudniejsze do spełnienia. Żądania, które zmuszą go, by zburzył mur wokół własnego serca. Będzie próbowała go zmienić – kobiety zawsze tego próbowały. Będzie próbowała przemienić go w kogoś, kim nie chciał być.

Problem w tym, że dla takiej dziewczyny Jack naprawdę mógł spróbować. Właśnie tu był pies pogrzebany.

Mogła się okazać tą jedyną, która wreszcie zmusi go, by przy niej został. Dlatego należało być ostrożnym. Jego ciało płonęło z żądzy, ale musiał wszystko przemyśleć.

Tyle że nie mógł racjonalnie myśleć, gdy ściskała jego ramiona, gładziła twarz i szyję. Głaskał ją po włosach i pił jej pocałunki jak najsłodszy nektar. Boże, ależ jej pragnął. Oboje byli na granicy, jeszcze moment, a daliby się ponieść, ale Jack wiedział, że jeśli tego nie przerwie, wkrótce będzie za późno na żale.

Chwytając oddech, znalazł w sobie wreszcie siłę, by oderwać się od jej ust. Usłyszał, jak szepcze jego imię i wycisnął delikatny pocałunek na jej czole.

Zamknął oczy, próbując uspokoić łomoczące serce.

Wstrząśnięty mocą tego, co się między nimi wydarzyło, wstał i wyszedł na galeryjkę na rufie, gdzie oceaniczna bryza ochłodziła wreszcie jego rozpaloną skórę. Oparł dłonie na balustradzie i zagapił się w spieniony kilwater.

Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je powoli, czując, że wraca nareszcie do równowagi. A więc dobrze, oprze się jej czarowi dla własnego i jej dobra, ale Eden nie musi wiedzieć, że jego zapowiedzi, iż zwabi ją do łoża, nie były prawdziwe. Odrobina niepewności pomoże mu zapanować nad tą nieokiełznaną istotą.

Kiedy był już pewien, że trzyma żądzę na wodzy, odwrócił się i – udając rezerwę – wrócił do kajuty.

Jego krótką nieobecność wykorzystała, by wyjść z wanny, wysuszyć się i przywdziać koszulę, którą zostawił dla niej na krześle. Koszula zwisała jej niemal do kolan. Eden podwinęła długie rękawy, ale na wycięcie pod szyją nie było rady – sięgało niemal do pępka.

Przytrzymując rozcięcie jedną ręką, drugą bez ceregieli rozczesywała mokre włosy, co wyglądało dość boleśnie. Dostrzegła, że ją obserwuje, i odwróciła oczy, najwyraźniej zawstydzona ich małą przygodą sprzed chwili. Pod piegami była różowa jak jutrzenka.

Ten dziewiczy rumieniec sprawił mu przyjemność, ale Jack ukrył zadowolenie pod surową miną – na wszelki wypadek, by znów ich nie poniosło.

Czy twój ojciec wie, gdzie jesteś?

Zostawiłam mu list. – Przygryzła wargę i zerknęła na niego niepewnie, z poczuciem winy wypisanym na twarzy.

Nie martw się o niego – pocieszył ją łagodnym tonem. – To dorosły człowiek. Da sobie radę.

Szybkim, nieśmiałym spojrzeniem podziękowała mu za te słowa. Gdy skończyła czesać włosy, zapraszającym gestem wskazał posiłek czekający na stole. Eden skinęła głową i zbliżyła się ostrożnie, niczym nieufne leśne zwierzątko.

Kim jest ten drugi jegomość, którego widziałem wtedy w dżungli? Ten ze strzelbą.

Och, to asystent ojca. Connor O’Keefe. – Wzięła talerz i obejrzała wybór potraw, a tymczasem Jack zakonotował sobie w myślach podane przez nią nazwisko. – Dlaczego pytasz?

Nie spodobał mi się.

Zdaje się, że i ty nie spodobałeś się jemu.

Za to ty podobasz mu się z całą pewnością. Spuściła oczy i umilkła na chwilę.

Czy teraz ja mogę zadać ci pytanie?

Zależy, o co spytasz.

Zamyślona, skończyła nakładać sobie jedzenie na talerz, po czym usiadła powoli, obserwując Jacka.

Stoisz po stronie rebeliantów, czy odwiedzałeś Angosturę, knując przeciwko nim?

Uniósł brew, zbity z tropu tematem, który wybrała.

Wiem, że coś się święci, Jack. Może i jestem kobietą, ale to nie znaczy, że nie mam mózgu. – Rozłożyła sobie na kolanach lnianą serwetkę. – I nie ukrywam, komu życzę zwycięstwa. Wolałabym, by wygrał Bolivar.

Nie uda mu się, niestety – mruknął Jack. – Chyba że otrzyma pomoc.

Zmrużyła oczy z satysfakcją.

Więc jednak jesteś po ich stronie?

A jak sądzisz, Eden?

Przyjrzała mu się uważnie.

Papa mówi, że tak naprawdę nie będzie Wojny, bo Hiszpanie mają ogromną przewagę liczebną.

Nawet geniusz czasem się myli. Przecież sytuacja może się odmienić.

Przekrzywiła głowę.

Czy twoje przedsiębiorstwo nie słynie z tego, że potrafisz dostarczyć wszystko, czego ktokolwiek potrzebuje, do każdego zakątka świata?

Wiedział, że powinien przerwać tę rozmowę, ale fascynował go sposób, w jaki składała to wszystko w całość w swoim umyśle.

To prawda.

A rebelianci potrzebują ludzi. – Pochyliła się do przodu na krześle. – Znajdziesz im posiłki, czy tak? – szepnęła. – Ale gdzie? – Mówiła dalej, nim zdołał ją uciszyć. – W Anglii? Och... ależ oczywiście! Ci wszyscy żołnierze, którzy wrócili z Półwyspu...

Jack przewrócił oczami i westchnął.

Eden.

Ale Anglia nigdy nie odważy się wejść między Hiszpanię a jej kolonie.

Nie. Na pewno nie oficjalnie. Ale – ciągnął, ulegając jej ciekawości wbrew zdrowemu rozsądkowi – żołnierz może przecież zmienić mundur, prawda?

Ach... – Z szeroko otwartymi oczami odchyliła się do tyłu. Przez chwilę nie mówiła nic, rozmyślając nad tym, co jej powiedział, i w końcu znów spojrzała mu w oczy. – Ale czy nie napytasz sobie przez to biedy?

Nie, jeśli się nie dowiedzą. – Uśmiechnął się niewinnie i wrzucił sobie do ust winogrona z tacy.

Rozumiem! Więc te wszystkie towary, które niby to wieziesz na sprzedaż do Londynu, to tylko rodzaj... przykrywki, tak?

Dość. Nie możemy o tym dłużej rozmawiać.

Dlaczego? I tak się już wszystkiego domyśliłam. – Spojrzała badawczo na jego twarz. – Jakim sposobem się w to zaangażowałeś?

Wahał się przez chwilę i w końcu wzruszył ramionami. A, do licha! Cóż to zaszkodzi, jeśli jej to powie? Łatwo mógł zadbać o to, by jedna młódka nie pokrzyżowała mu planów.

Pamiętasz trzęsienie ziemi, które zrujnowało Caracas przed dwoma laty? – Pochylił się i oparł łokcie o plecy krzesła, stojącego naprzeciw niej.

Skinęła głową.

Tuż po ostatniej próbie wyswobodzenia kraju podjętej przez Bolivara.

Zgadza się. Po serii zwycięstw rebelianci wygnali Hiszpanów z wielu wenezuelskich prowincji. Byli w Caracas i właśnie zamierzali powołać – nowy rząd, gdy uderzyło trzęsienie ziemi. Przykro mi to mówić, ale mają jeszcze większego pecha niż ja – dodał kwaśno. Eden uśmiechnęła się, zamyślona.

Czy Kościół katolicki nie ogłosił wtedy, że owo trzęsienie było dziełem Boga?

Tak, dziełem Boga, pogrążającym rebelię. Rojalistyczny Kościół katolicki. Biskupi zawsze trzymają z królem. Oczywiste więc, że nazwali ten kataklizm znakiem bożej sprawiedliwości wymierzonej rebeliantom. Wielu Wenezuelczyków uznało, że biskupi mogą mieć rację. Morale upadło. Ludzie stracili odwagę. A Hiszpanie wykorzystali tę okazję, by odzyskać stracone tereny. Kiedy przypuścili atak, prawie nie napotkali oporu.

Eden kiwnęła głową.

Tak, słyszałam o tym.

Ale zapewne nie wiesz, że po klęsce Bolivar i jego świta musieli uciekać, by ratować życie, bo po piętach deptali im najlepsi płatni mordercy hiszpańskiej korony.

Naprawdę?

Jack przytaknął.

Byli wyjęci spod prawa. Uznani za zdrajców Hiszpanii. Tymczasem ja po trzęsieniu ziemi wysłałem do Caracas tuzin statków z zaopatrzeniem i lekarstwami. Tak się złożyło, że Bolivar i jego adiutanci zaplątali się między moje statki płynące z powrotem do Port Royal. Wylądowali na Jamajce, niemal na moim progu. Otóż mam pewne zasady, uważasz. Nikt nie morduje nikogo na mojej ziemi, a przynajmniej nie bez konsultacji ze mną. Kiedy usłyszałem o ich sprawie, dałem im ochronę. Pan Brody, odpowiedzialny za moje bezpieczeństwo... którego, zdaje się, już poznałaś...

I owszem.

Na mój rozkaz pan Brody rozstawił kordon uzbrojonych ludzi wokół mojej posiadłości na czas wizyty Bolivara. Dzięki temu udało nam się wyłapać hiszpańskich najemników i posłać ich do diabła.

Zagapiła się na niego okrągłymi oczami.

Ocaliłeś życie Bolivarowi? Gościłeś pod swym dachem Libertadora i jego radę?

Przez krótki czas. I zapewniam cię, że ci dzielni ludzie, zamiast uznać porażkę, planowali już kolejną próbę wyzwolenia kraju. Właśnie wtedy zaangażowałem się w sprawę. Nie sposób nie podziwiać człowieka, który – potrafi dźwignąć się po każdej klęsce, który kontynuuje swoje dzieło, nie zważając nawet na rzekomy gniew Boga.

Eden pokręciła głową. Jack odczuwał absurdalne zadowolenie, że jego postępki zrobiły na niej wrażenie.

Hiszpanie pewnie nie lubią cię zanadto po tym wszystkim.

Nikt mnie nie lubi, panno Farraday, nie słyszałaś o tym? Uśmiechnęła się, rumieniąc się lekko.

Uważam, że to, co robisz, jest bardzo szlachetne. Jack parsknął.

Nie bądź taka pewna. Potroję swoją fortunę, jeśli wszystko się powiedzie.

Nie ryzykowałbyś ściągnięcia na swoją głowę gniewu dwóch najpotężniejszych nacji na świecie wyłącznie dla pieniędzy. Poza tym niczego nie zyskałeś, wysyłając pomoc do Caracas po trzęsieniu ziemi.

Może chciałem tylko zadośćuczynić za swoje liczne grzechy – wycedził, coraz bardziej zmieszany jej pełnym podziwu spojrzeniem. Wstał i obszedł stół. – Teraz, moja droga, chyba już zaspokoiłem twoją ciekawość.

Chcę, żebyś wiedział, że nie powiem żywej duszy o twoim przedsięwzięciu – powiedziała z powagą, odwracając się ku niemu, gdy podszedł. – Nawet kuzynce Amelii.

Och, o to się nie martwię – mruknął, ujmując w dłonie jej twarz. Przez chwilę patrzył na nią z czułością, głaszcząc kciukiem jedwabisty policzek.

Cóż z niej za zabawne stworzenie, pomyślał z czułym rozbawieniem. Takie poważne i prostolinijne. Z jej wdzięcznego uśmiechu wnioskował, że myślała, iż nie martwił się o zachowanie sekretu, bo jej ufa. Była w błędzie.

Nie martwił się, bo w chwili, kiedy domyśliła się prawdy, postanowił, że nie dopuści jej nawet w pobliże Londynu, dopóki nie ukończy swej misji.

Ryzyko było zbyt wielkie. Miał wspaniały zamek na irlandzkim wybrzeżu – mogła tam poczekać, aż on wykona zadanie, bezpiecznie ukryta wśród średniowiecznych luksusów, z dala od Londynu, gdzie nie mogła napytać mu żadnej biedy nieostrożnym słowem czy naiwnym potaknięciem.

Oczywiście znienawidzi go za to, ale jeśli czekała tyle lat, by odwiedzić Londyn, to dodatkowe sześć miesięcy jej nie zabije.

Chodź – mruknął, odsuwając jej krzesło. – Zabierz talerz.

Dokąd idziemy?

Możesz dokończyć posiłek w mojej kajucie sypialnej. Oficerowie potrzebują tej sali, by wykonywać swoją pracę, zresztą tam będziesz najbezpieczniejsza. I pamiętaj, że nie wolno ci opuszczać tych pokoi bez asysty mojej, pana Brody'ego albo porucznika Traherna. – Eden złapała talerz, gdy Jack wziął ją pod łokieć i pokierował do swojej prywatnej kwatery. Otworzywszy drzwi, zagonił ją do środka. – No. Rozgość się.

Jack – powiedziała, zerkając do kajuty. – Tam jest armata. – Spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami.

I owszem, dwunastofuntówka. Na pewno cię nie ugryzie. No już, biegnij. – Wskazał pokój ruchem głowy. – Niektórzy muszą pracować.

Minęła go, niepewna i nieufna, i weszła do jego spartańskiej kajuty.

Drewniana koja była umocowana do grodzi i otoczona kotarami dla osłonięcia od światła i zatrzymania ciepła. Choć w kącie stała umywalnia, a w nogach łóżka wielki kufer, to sięgające pasa działo stanowiło główny element wystroju. Jego lufa sterczała wojowniczo przez otwartą furtę armatnią, jakby chciała odstraszyć cały świat.

Jack założył ręce na piersi. – Mam nadzieję, że kwatera przypadnie ci do gustu – rzucił ironicznie, łaskawie nie przypominając jej, że przecież jest pasażerką na gapę. Żebracy nie mogą sobie pozwalać na grymasy.

Skinęła mu głową.

Dziękuję.

Te drzwi są opatrzone mocnymi zamkami. – Wskazał je palcem i spojrzał wymownie w jej oczy. – Sugeruję, żebyś się zamknęła przed załogą.

A ciebie powstrzymają? – spytała kwaśno.

Nie, moja droga, ja mam klucze. – Walcząc z uśmiechem, pożegnał ją kiwnięciem głowy i wyszedł.

Jack? – Odwrócił się na jej ciche wołanie i spojrzał na nią pytająco. Stała w drzwiach z psotnym uśmiechem. – Nie chcesz mnie pocałować na do widzenia?

To zaproszenie zdumiało go, ale dowodziło tylko, jak bardzo była niebezpieczna.

Nie – odparł uprzejmym tonem, skrywając rozbawienie.

Zmarszczyła brwi.

Jack odwrócił się z cichym śmiechem i wziął swoją koszulę z krzesła, gdzie ją zostawił. Wciągnął ją na grzbiet, idąc do drzwi.

Kapitanie – zawołała za nim Eden, już nie tak słodkim tonem.

Tak, moja droga? – zapytał pobłażliwie, upychając koszulę w opięte bryczesy.

Chcę wiedzieć, ale to koniecznie. Naprawdę byłeś piratem?

Ależ panno Farraday – rzucił drwiąco z diabelską iskrą w oku. – Nie wolno wierzyć w każdą zasłyszaną plotkę. – Mrugnął do niej okiem. – Dałbym głowę, że gdzieś tu leżały te listy werbunkowe...

Krzyknęła cicho, zgorszona.

Kiwnął jej głową, by zamknęła się w kajucie.

Wypełniła polecenie, szczerząc zęby w uśmiechu. Kiedy usłyszał odgłos przekręcanych zamków, i on się uśmiechnął. Może teraz jego oficerowie będą mogli wrócić do pracy, a on sam będzie mógł przynajmniej udawać, że życie na „Wietrze Fortuny" biegnie dalej zwykłym torem.




Rozdział 7


Aha! Więc był kiedyś korsarzem! – pomyślała Eden, zamykając drzwi. Ale dlaczego ten drań nie powiedział jej tego zwyczajnie, wprost? Korsarstwo przynajmniej było zgodne z prawem, w przeciwieństwie do piractwa. Zaczęła podejrzewać, że Jack Knight lubił, gdy ludzie posądzali go o najgorsze.

Gdy zamykała drzwi, uderzyła ją myśl, jaka też paranoja każe człowiekowi zakładać siedem żelaznych zamków na własne drzwi – zupełnie jakby obawiał się buntu. Ale przecież nie było takiego niebezpieczeństwa. Z tego, co widziała na pokładzie, jego ludzie mieli dla niego najgłębszy respekt.

Nawet ona zaczynała czuć to samo.

Podeszła do koi, długiej na sześć stóp i niemal równie szerokiej, i niepewnie usiadła na twardym materacu. Cóż, pomyślała, rozglądając się po prostej, spartańskiej kwaterze, właściciel Przedsiębiorstwa Handlowego Knighta z pewnością nie żył jak milioner.

Widać jego ambicją nie było zdobywanie luksusów, bo nic tutaj nie wskazywało na to, by się rozpieszczał. Wzięła talerz i powoli dokończyła posiłek, przez cały czas nasłuchując głosów oficerów, zajętych swoją pracą po drugiej stronie drzwi.

Słyszała dyskusje o wiatrach i prądach, stopniach szerokości geograficznej i przydziałach wacht dla załogi. Gdy skończyła jeść, przyłożyła ucho do drzwi, słysząc królewski baryton Jacka.

Kapitan dyktował list do wspólnika w interesach.

Słuchała każdego słowa, żałując, że nie może wyjść i w jakiś sposób wziąć udziału w tej codziennej krzątaninie, ale odziana tylko w jego koszulę wyglądała absolutnie nieprzyzwoicie, a poza tym nie została zaproszona.

Jack najwyraźniej był przekonany, że tylko rozpraszałaby uwagę jego ludzi. Nawet ona sama musiała przyznać, że sprawiła już dość kłopotu jak na jeden dzień. Z westchnieniem oparła się o drzwi.

Szybko zaczęła się nudzić.

Co tu robić, co tu robić... – Jej spojrzenie powędrowało po kajucie.

Jack polecił jej odpocząć, ale nie była senna – wręcz przeciwnie, rozdygotana po jego skandalicznych awansach w kąpieli. Zamknęła oczy. Płomienny dreszcz wstrząsnął jej ciałem na to aż nazbyt żywe wspomnienie. Niemal czuła jego gorące usta na swej piersi.

Sapnęła sfrustrowana, odpędzając wspomnienie siłą woli. Przeszła przez kajutę, oglądając po drodze wielką armatę, i przeciągnęła w zamyśleniu dłonią po kotarach otaczających koję.

Wpatrując się ponuro w wielkie łoże, zadawała sobie pytanie, co też ją tutaj czeka, gdy Jack wróci wieczorem, jak obiecał. Od samego początku groził, że każe jej zapłacić ciałem, ale też przysiągł, że gdy będzie odbierał zapłatę, ona będzie tego chciała.

Tyle że wydarzenia podczas kąpieli dowiodły, że bliskość tego pirata potrafi ją pozbawić zdrowego rozsądku.

Co go powstrzymało – nie miała pojęcia.

Może była dla niego zbyt ekscentryczna. Ot, dziwaczka z dżungli. Ale nie... Spuściła wzrok. Widziała wszak żądzę płonącą w jego turkusowych oczach – ekscytującą, trochę przerażającą. Coś innego kazało mu wycofać się i oszczędzić jej niewinność.

Ale jak długo zdoła utrzymać pożądanie na wodzy?

Jeśli sprawy posuną się za daleko, nie będzie miała innego wyjścia, jak poślubić go. A małżeństwo, niestety, dawało mężowi całkowitą prawną kontrolę nad żoną. Zadrżała na myśl, że potężny Jack z jego żelazną wolą i niezliczonymi sekretami miałby być jej panem i władcą. Byłaby najzwyklejszą niewolnicą, niczym więcej.

Musiała mu się oprzeć. Ale jakim sposobem?

Zresztą biorąc pod uwagę jego reputację, mógł nawet nie zaproponować jej małżeństwa, gdy już weźmie, czego chce. Mógł zwyczajnie zostawić ją w pohańbieniu, choć trudno jej było uwierzyć, że zdobyłby się na takie okrucieństwo.

Nie, pomyślała z dreszczem. Papa nigdy by nie pozwolił, by uszło mu to na sucho. A Connor zabiłby go, gdyby ją zhańbił.

Ach, papa. Miała nadzieję, że i on jest już na morzu. Musiała wierzyć, że odkrywszy jej ucieczkę, porzucił plany szalonej wyprawy, by podążyć za nią. Znów ogarnęło ją poczucie winy i lęk przed nieuniknionym gniewem ojca, gdy znów się spotkają.

Lepiej, żeby naprawdę znalazła w Londynie nowego patrona, bo inaczej papa więcej się do niej nie odezwie, gdy upewni się już, że jest bezpieczna.

Ale najważniejsze, że będzie żył – choć oczywiście nigdy jej za to nie podziękuje. A co do Connora... Cóż, z radością uświadomiła sobie, że rosły Australijczyk nie jest już jej kłopotem. Do tej pory zapewne pojął, że ona go nie chce.

Zbliżywszy się do mahoniowej umywalni w kącie, spojrzała w lustro i zmarszczyła brwi, widząc swoje wychudzone odbicie. W następnej chwili, ogarnięta nagłym przypływem ciekawości, otworzyła górną szufladę toaletki, by sprawdzić, co też się w niej znajduje.

W szufladzie leżało płaskie srebrne pudełko z cygaretkami, a obok komplet przyborów toaletowych: grzebień, szczeciniasta szczoteczka do zębów, brzytwa z osełką, małe nożyczki do paznokci. Znalazła buteleczkę wody kolońskiej, upchniętą w pogardzie na samo dno szuflady. Wyjęła ją i powąchała z uśmiechem. Bardzo przyjemna. Odłożyła ją na miejsce i zamknęła szufladę.

I znów się nudzę. Co teraz? – pomyślała. Popatrzyła przez ramię na solidny skórzany kufer, stojący pod grodzią, po czym niepewnie zerknęła na drzwi.

Hm... Kapitan nie powiedział, że nie wolno jej się rozejrzeć, pomyślała. Ciekawość przywabiła ją do kufra.

Kucnęła przy nim i ku swemu zdziwieniu przekonała się, że mosiężny zamek nie jest spięty kłódką. Uchyliła wieko i zajrzała do środka. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegła niczego zajmującego.

Na wierzchu leżał szynel z czarnej wełny, niepotrzebny w tropikach. Pod nim znalazła parę pistoletów w pasie z kaburami i wielki nóż w ozdobnej pochwie. Owe mordercze narzędzia spoczywały na nieporządnych stertach papierów i książek, z których jedna okazała się egzemplarzem Podróży po delcie Orinoko autorstwa doktora Victora Farradaya. Zaskoczona Eden z uśmiechem wyjęła z kufra rozprawę ojca, mile połechtana tym, że Jack ją czytał. Z czułością przerzuciła stronice.

Kręcąc głową z niedowierzaniem, odłożyła słynną książkę ojca i znów zaczęła grzebać w kufrze, ciekawa, co też jeszcze znajdzie.

Spory, wypukły przedmiot ukryty pod kilkoma listami okazał się posrebrzanym zwycięskim pucharem, oprawionym na małym postumencie z białego marmuru. A to ciekawe, pomyślała. Odwróciła ciężkie trofeum i przeczytała grawerowaną inskrypcję:

Sam O’shay »Postrach z Killarney«

Zwycięzca turnieju walki na pięści w Epsom Downs 10 maja 1792

Wzrost 190 centymetrów, waga 95 kilogramów"

Na Boga, ten człowiek był olbrzymem. Choć przecież, przyznała po zastanowieniu, kapitan był mniej więcej tego samego wzrostu i wagi.

Oczywiście przed tylu laty Jack byłby ledwie małym chłopcem, może dziesięcioletnim.

Hm... – mruknęła cicho i zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym trofeum. Ale nie znalazła żadnego rozwiązania zagadki. Dlaczego Jack wozi ze sobą coś takiego? Być może jakiś wuj czy dziadek zabrał go w dzieciństwie na mecz bokserski. A może nabył puchar później, jako wielbiciel irlandzkiego pięściarza.

Wzruszyła ramionami i podniosła jeden z listów, którymi przykryty był puchar. Przez chwilę obracała go w palcach, przygryzając wargę i próbując oprzeć się pokusie. Nie, nie mogę tego przeczytać, pomyślała, ale kiedy ujrzała kobiecy, ozdobny charakter pisma, ciekawość zwyciężyła. To mógł być list od tej dziewczyny, w której kochał się jako chłopak – lady Maury. Tej, która nie chciała go poślubić...

Gnana nieodpartą ciekawością, czy lady Maura pożałowała swego wyboru, widząc, jak wspaniałym mężczyzną okazał się Jack, spojrzała na podpis, by przekonać się, że list w ogóle nie pochodził od niej.

Ha, wyglądało na to, że lord Jack ma siostrę!

Eden nie zdołała się pohamować. Resztę popołudnia spędziła na czytaniu. Jego siostra miała na imię Jacinda i pisała do swojego zbłąkanego brata całe elaboraty na temat rodziny, coraz większej gromadki młodszych i starszych dzieci, a także olśniewających przygód w towarzystwie. Choć najwyraźniej była niewiele starsza od Eden, z listów wyłaniał się obraz pierwszej damy londyńskiej socjety. Podwieczorek w bawialni królowej! Prywatny bal u księcia Devonshire! Wyścigi w Ascot!

Opowieści Jacindy miały w sobie o wiele więcej autentyzmu niż relacje z drugiej ręki zamieszczane przez żurnalistów w „La Belle Assemblee". Siostra Jacka wydawała się ciepłą, czarującą i elegancką osobą – dokładnie taką damą, jaką pragnęłaby zostać Eden. Z listów wynikało jasno, że cała familia Jacka obracała się w najwyższych kręgach towarzyskich.

Eden ledwie mogła w to uwierzyć.

Z zachwytem czytała o ich cudownej egzystencji. Barwne opisy Jacindy pozwalały jej żywo wyobrazić sobie rodzeństwo Jacka. Dumni lordowie nie wydawali się tak niedostępni, widziani oczyma młodszej siostry. Robert, nienaganny książę Hawkscliffe, orędownik godnych spraw w Izbie Lordów i, jako miłośnik muzyki, kolekcjoner najwyższej klasy fortepianów. Jego wysokość zamieszkiwał w luksusowym domu w centrum Londynu ze swą piękną i szlachetną małżonką, Bel.

Następnie dzielni bliźniacy, Damien i Lucien – pierwszy hodował dla rozrywki rasowe konie wyścigowe, drugi znany był głównie z kontrowersyjnych pomysłów. Damien, „nasz pułkownik", jak nazywała go Jacinda, okazał się szanowanym bohaterem wojennym, podczas gdy tajemniczy Lucien piastował jakieś bliżej nieokreślone stanowisko rządowe. Jacinda pisała Jackowi, że nikt nie wie, co właściwie Lucien porabia, a i jemu samemu nie wolno było o tym mówić.

Potem czarujący lord Alec, miejski dandys, który właśnie wygrał przy karcianym stoliku dziewczynę swoich marzeń wraz z ogromną fortuną.

Co do samej Jacindy, Eden dowiedziała się, że jest żoną markiza, którego nazywała Billym i który, jak przysięgała, był najmilszym, najprzystojniejszym i najcudowniejszym mężczyzną na bożym świecie. Jacinda była pewna, że Jack pochwaliłby jej wybór męża z powodów, których nie mogła powierzyć kartce papieru. Ale przede wszystkim wypisywała pełne miłości peany na temat swego maleńkiego synka, Beauregarda. Jak zjadł pierwszy posiłek. Jak postawił pierwszy kroczek. Jak dostał pierwszego szczeniaka. Jak to uciekł jej kiedyś przejściem między kościelnymi ławami i wszyscy obecni na mszy przysięgali, że złotowłosy brzdąc jest najpiękniejszym dzieckiem, jakie widzieli. Beau był też oczywiście oczkiem w głowie swojego papy, Billy'ego...

Z oczyma zamglonymi łzami wzruszenia Eden pokręciła głową i powoli opuściła ostatni arkusz eleganckiego papieru na kolana.

Każdy list od Jacindy kończył się tak samo:

Dziękujemy za podarki, które przysłałeś, drogi bracie. Proszę, wróć do domu jak najszybciej. Kiedykolwiek się zjawisz, będziemy zachwyceni. Twoja oddana siostra, Jas".

Jacinda nie powiedziała tego wprost, ale najwyraźniej i ona nie pojmowała, dlaczego wuj Jack nie życzy sobie brać udziału w życiu małego Beau – i w życiu ich wszystkich.

Gdybym ja miała taką rodzinę, nigdy bym nie wyjechała, pomyślała Eden.

Było oczywiste, że Jack sądził inaczej. Nawet na Jamajce miał opinię zatwardziałego samotnika. Wszystko wskazywało na to, że drugi z braci Knightów był dobrowolnym banitą, zupełnie jak jej własny papa. Ale dlaczego?

Odłożyła na miejsce listy, trofeum bokserskie i broń, i przykryła wszystko szynelem, sfrustrowana, że nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Ale po przeczytaniu listów jedno stało się dla niej jasne jak słońce.

Mimo pokusy nie mogła pozwolić, by Jack swymi pocałunkami zmącił jej umysł i ją uwiódł. Gdyby sprawy posunęły się za daleko i musiałaby pojąć go za męża, skończyłaby, dzieląc jego dobrowolną izolację, tak samo jak wtedy, gdy była przy papie.

Podobnie jak jej ojciec, Jack miał zbyt silny charakter, by mogła się łudzić, że go zmieni. Mężczyznę trzeba brać takim, jaki jest. Albo nie brać wcale.

Eden wiedziała, czego chce. Pragnęła zwyczajnego życia. Codziennych rzeczy. Ludzi. Pragnęła zatłoczonych ulic z ich chaosem, brudem, śmiechem, plotkami i nowinkami. Miała dość samotności. Pełna entuzjazmu nie mogła się już doczekać, aż na powrót dołączy do świata.

Ciągnęło ją do Jacka – wiedziała to – ale musiała się przed tym bronić. Gdyby znalazła się w sytuacji zmuszającej ją do małżeństwa z nim, skazałaby się na kolejne wygnanie. Już chyba lepiej było zostać w dżungli i wyjść za Connora.

Jedyną różnicą było to, że przy Jacku czuła się bezpieczna, gdy przy Connorze drętwiała z przestrachu.


Ostry trzask dubeltówki i wybuch wulgarnego śmiechu na rufie zakłócił koncentrację doktora Farradaya.

Usadowiony w cieniu rufówki na stercie starych sieci, uniósł oczy znad tomu poezji Wordswortha. Miał nadzieję, że lektura pozwoli mu oderwać myśli od nieznośnego niepokoju o córkę.

Mrużąc oczy w jaskrawym blasku słońca, spojrzał w stronę rufy, by przekonać się, że tamci znów ćwiczyli strzelanie, celując do fregat. Victor zacisnął wargi, gotując się z wściekłości, ale nie śmiał im przerwać.

Wymienił ukradkowe spojrzenie z Connorem. Na szczęście pouczył już swojego asystenta, by hamował wybuchowy temperament, bo inaczej obaj zginą.

To był czysty pech, że chcąc wrócić do Anglii, zaokrętowali się akurat na ten przeklęty statek.

Kolejna fregata eksplodowała w powietrzu i spłynęła deszczem krwi w morskie fale. Victor odwrócił oczy z bólem serca. Zgoda, że ptaki te były dość pospolite i stanowiły utrapienie marynarzy, wiecznie siadając na takielunku i krążąc wokół masztów. Ale nie nadawały się do jedzenia i nie było żadnego powodu, by je zabijać.

Żadnego, prócz uwolnienia od nudy pijanego kapitana.

Doktor szukał jakiegoś sposobu, by odciągnąć owego człowieka od tego haniebnego sportu, ale instynkt samozachowawczy nie pozwalał mu zaprotestować. Był pewien, że jedno słowo skargi, a zostałby natychmiast wyrzucony za burtę. A banda potępieńców miałaby kolejną rozrywkę, robiąc zakłady, jak długo utrzyma się na wodzie.

Ze zrezygnowanym westchnieniem zamknął tomik poezji i pokręcił głową, zastanawiając się, czy Anglia poprawiła się choć odrobinę przez te dwanaście lat, od kiedy od niej uciekł. Jednak ze względu na córkę nie miał innego wyjścia, niż na nowo stawić czoła szorstkiemu i przykremu zgiełkowi ludzkości, jak ujął to Wordsworth.

Jeśli ludzie na statku reprezentowali kraj, do którego płynął, to naprawdę nie było czego szukać w Anglii.

Jednostka, na której się znaleźli, była pod każdym względem fatalnym miejscem. Victor niemal był gotów przyznać, że lepiej było popłynąć z Jackiem Knightem.

Znaleźli list pożegnalny Eden kilka godzin po jej ucieczce. Było już zbyt ciemno, by ruszyć w pościg. Wypłynięcie w nocy na rzekę – królestwo krokodyli – w małych łódkach byłoby samobójstwem. Zmuszeni byli zaczekać do świtu, by wyruszyć w pogoń, a całą noc spędzili na pośpiesznym zwijaniu obozu.

Connor oczywiście wychodził z siebie, ale Victor nie dawał się panice. Miał ochotę skręcić jej kark, ale nie potrafił pozbyć się wrażenia, że sam sprowadził nieszczęście na swoją głowę.

Poza tym głęboko ufał w umiejętności córki i jej awanturniczego ducha. Czepiał się też nadziei, że może zmieniła zdanie. Wypłacze się porządnie, podąsa parę godzin i może znajdą ją na wybrzeżu, odpoczywającą na plaży i gotową odbyć z nimi podróż do Amazonii.

Marzenia ściętej głowy.

Znaleźli porzuconą dłubankę Eden, ukrytą wśród namorzynów, ale nigdzie nie było widać ani dziewczyny, ani „Wiatru Fortuny". Brnęli po piasku, szukając jej i wołając jej imię, ale niemal natychmiast wpadli w ręce Hiszpanów patrolujących wybrzeże.

Zostali zatrzymani i wtrąceni do aresztu przez żołnierzy hiszpańskiej Armady. Trzy dni siedzieli w osobnych celach, bez końca przesłuchiwani przez najróżniejszych oficerów w służbie króla Ferdynanda. Tożsamość i cel ich ekspedycji w delcie Orinoko zostały nareszcie zweryfikowane, gdy odnaleziono w ich rzeczach dokumenty, dające im prawo przebywać tutaj, podpisane przez działającego z ramienia Hiszpanii wicekróla w Caracas.

Nim to się stało, żołnierze – grzebiąc w ich kufrach podróżnych i szukając jakichkolwiek śladów przestępstwa – zniszczyli wiele starannie spakowanych naukowych próbek. W końcu jednak wypuszczono ich i grzecznie poradzono, by więcej nie wracali.

Victor tego się właśnie obawiał, ale wygnanie z raju nie miało znaczenia, gdy jego ukochane dziecko błąkało się gdzieś tam, samo, bez pomocy. Dni, które spędził w celi na ponurych rozmyślaniach, obudziły w jego duszy wszelkie ojcowskie uczucia. Stracił już żonę i, na Boga, nie mógł stracić córki. Obwiniał się za jej ucieczkę. I słusznie.

Całe szczęście, że miał przy sobie Connora. A niewiele brakowało, by stracił i jego. Na plaży chłopak zachował się niezbyt rozsądnie i, szczerze mówiąc, Victor dziwił się, iż nie zastrzelono go na miejscu.

Connor rozzłościł się, gdy żołnierze podeszli, by zakuć go w kajdany – zupełnie jak osaczony dziki zwierz, myślał Victor z przykrością. Próbował nawet walczyć, ale, o dziwo, Hiszpanie wstrzymali ogień.

Zamiast tego sześciu mężczyzn rzuciło się na wielkiego Australijczyka i pięściami wbiło go w piasek.

Teraz, cztery dni po uwolnieniu, Connor wciąż miał posiniaczone żebra, podbite oko i przestawioną żuchwę, która strzelała, gdy nią poruszał, ale poza tym i poza fatalnym nastrojem miał się całkiem dobrze.

Mając już za sobą największe kłopoty, jak sądzili, pospiesznie udali się na pozostającą pod brytyjskim władaniem wyspę Trynidad i wykupili podróż na pierwszym statku, jaki odpływał do Anglii.

Jednooki, jednonogi kapitan z radością wykorzystał ich rozpaczliwą sytuację i jako zapłatę przyjął kosztowne instrumenty naukowe przyrodników, które później mógł spieniężyć. Jako że „Morska Wiedźma" była jedynym statkiem, jaki odpływał do Anglii w ciągu najbliższych kilku tygodni, Victor i Connor postanowili spróbować na nim szczęścia.

Już na pierwszy rzut oka było oczywiste, że źle się dzieje na pokładzie „Morskiej Wiedźmy" – przeciekającej, nędznej, dwudziestodziałowej fregaty o brudnych pokładach i porwanych żaglach. Oficjalnie jednostka miała przewozić cukier i tytoń do Anglii z Indii Zachodnich, ale Victor przeczuwał, że załoga prowadzi jakieś ciemne interesy. Jeśli faktycznie tak było, nie chciał o tym wiedzieć.

Obchodziło go tylko, by odnaleźć córkę całą i zdrową. Dopóki mu się to nie uda, cała reszta ludzkości mogła iść do diabła. Nie zadawał żadnych pytań, co oczywiście zadowalało kapitana.

Obaj z Connorem byli przygotowani na to, że będą znosić koszmarne niewygody, zapleśniałe posłania, skażoną wodę i marne jedzenie – na statku jadały dobrze jedynie koty, a to dzięki wielkiej liczbie szczurów. Ale już po kilku dniach od wypłynięcia z portu stało się dla nich jasne, że sytuacja jest gorsza, niż się obawiali.

Kapitan był pod każdym względem nieokrzesanym, brutalnym zbirem, jakiego się spodziewali. Załoga patrzyła na niego z narastającą nienawiścią i Victor czuł, że zanosi się na bunt.

Być może obawiał się go także kapitan, bo surowo karał za najmniejszy przejaw niesubordynacji.

Jeden z marynarzy został już przeciągnięty pod kilem, a dwaj inni wychłostani. Kapitan – kreatura bez wytchnienia kuśtykająca po pokładach na swoim drewnianym kołku z gębą pełną przekleństw – ufał, iż jego pierwszy oficer, człowiek o fizjonomii gwałciciela, zapewni mu bezpieczeństwo.

Nawet jeśli akurat było dość spokojnie, na pokładach wyczuwało się niemal namacalną atmosferę brutalności, mrocznych, nieokiełznanych emocji i przemocy, która mogła wybuchnąć w każdej chwili. Connor i Victor patrzyli z przerażeniem, jak marynarze zatłukli kiedyś szczura, który biegł po forkasztelu. Ich jowialny śmiech podczas tego polowania wciąż brzmiał w uszach Victora, kiedy parę dni później pierwszy oficer wylazł na bukszpryt i postrzelił dwa delfiny płynące obok statku, tylko po to, by nacieszyć oczy widokiem wielkich rekinów, które przypłynęły, by je pożreć.

Ale jeszcze bardziej niepokojąca, wręcz przerażająca była zmiana, jaka zachodziła w Connorze. Victor widział to coraz wyraźniej z każdym mijającym dniem.

Aż nazbyt jasno zdawał sobie sprawę, że krzepki Australijczyk był jedyną tarczą, jaka stała między załogą a nim – wątłym, drobnej postury człowiekiem o słabym wzroku i posuniętym w latach. Victor wiedział, że jest w niebezpieczeństwie, choć miał więcej rozumu niż cała załoga razem wzięta.

Co więcej, wyczuwał, że dojdzie do buntu, i obawiał się, że kiedy rozpęta się piekło, jego słabość uczyni go naturalną ofiarą. Potrzebował ochrony Connora bardziej niż kiedykolwiek, ale ostatnimi czasy jego towarzysz nie wydawał się całkowicie zdrowy na umyśle.

Próbował nakłonić go, by wyznał, co go dręczy – bezowocnie, jak zwykle. Victor mógł jedynie obserwować swego młodego przyjaciela z całą naukową przenikliwością i próbować odgadnąć, co się z nim dzieje, ale wciąż nie potrafił uchwycić natury problemu. Miał straszne przeczucie, że w Connorze coś... narasta.

Coś, co musi w końcu eksplodować, tak jak wrząca w ukryciu nienawiść załogi.

Być może kobieca intuicja Eden podszepnęła jej, że coś się dzieje z Connorern. Być może, myślał Victor z żalem, dlatego nie chciała się z nim wiązać.

Tak czy inaczej, przysiągł sobie, że od tej pory będzie słuchał swojej córki o wiele uważniej, niż miał to w zwyczaju w przeszłości.

Victorze?

Ciche pytanie Connora wyrwało go z zadumy.

Tak, mój chłopcze?

Connor wbijał wzrok w pokład przed sobą, jakby odpowiedzi, których szukał, były tam wypisane, tylko on nie potrafił ich odczytać.

Victor zdjął binokle i spojrzał na niego, marszcząc z troską czoło.

O co chodzi?

To... moja wina, że ona uciekła – wydusił Connor z trudem.

Ależ... ależ mój drogi, obaj jesteśmy winni...

Nie. – Connor posłał mu udręczone spojrzenie i powoli pokręcił głową. – Gdybym był inny... lepszy... ale ona mnie nie chciała i dlatego odeszła.

Victor patrzył na niego ze smutkiem. Nie wiedział, co powiedzieć. Zresztą nigdy nie radził sobie dobrze z emocjami.

Znasz tego człowieka, Jacka Knighta. – Connor spojrzał na niego badawczo. – Czy on ją skrzywdzi?

Victor był pewien odpowiedzi. Pokręcił głową, przypominając sobie pełną czci opiekuńczość, z jaką młody Jack zmiatał pył sprzed nóg lady Maury.

Nie. Nie, jeśli pod tą twardą skorupą została choć odrobina z tego młodzieńca, którego niegdyś znałem. Nie ma obawy.

Modlę się, żebyś miał rację – odparł Connor, wbijając wzrok przed siebie. – Bo jeśli choćby włos spadnie jej z głowy, Jack Knight będzie trupem.


Przed wieczorem cały statek huczał od ożywionych i sprośnych dyskusji, jak też to kapitan zabawi się z tym smakowitym kąskiem, zamkniętym w jego kajucie. Nie zakładano się, czy zlegnie z ognistą rudowłosą pannicą, ale czy, i ile razy, będzie słychać panieńskie piski.

Pamiętając popołudniowe buńczuczne popisy pasażerki na gapę, ludzie wyrażali nadzieję, że kapitan będzie ostrożny, bo inaczej kobieta z pewnością spróbuje poderżnąć mu gardło, jeśli tylko położy na niej rękę. Kilku stwierdziło, że może rozsądniej byłoby ją związać.

Ech, banda prostaków. Ot, co! – myślał kwaśno Jack, ignorując ich uwagi i tylko od czasu do czasu marszcząc brew, by ich uciszyć. Co gorsza, jurne obrazki, zrodzone w ich wyobraźni, nie pomagały mu wcale ugasić dręczącego podniecenia, które nie zelżało ani na chwilę od czasu kąpieli uroczej panny Farraday.

Nie miał pojęcia, jak zdoła utrzymać ręce z dala od niej, ale trwał w swojej wcześniejszej decyzji, że oprze się pożądaniu. Była ponętna, to fakt, i mogła mu urodzić wspaniałych synów. Ale pomijając kwestie fizyczne, absolutnie nie była osobą, o jaką mu chodziło.

Kiedy przyjdzie pora wziąć sobie żonę, rozmyślał, poszuka sobie kogoś łagodnego. Potulnego. Kobiety, która nigdy nie ośmieli się mu sprzeciwić, ale będzie wypełniać jego rozkazy co do joty.

Eden Farraday nie słuchała nikogo prócz siebie. Własnej cudownej, prostodusznej, niewinnej, zmysłowej...

Do stu diabłów.

Złościło go niepomiernie, że wciąż myśli o niej, zamkniętej w jego kajucie. Jej obecność w jakiś dziwny sposób przesyciła cały statek. Nawet powietrze smakowało inaczej. To wszystko było ogromnie dziwne.

Zirytowany tym, że nie potrafi wdrożyć w życie własnego pomysłu i zachować chłodnej obojętności, burczał, fukał i robił, co w jego mocy, by odpędzić sprzed oczu obrazy czarującej kobietki ciężką fizyczną pracą na pokładzie. A kiedy to nie poskutkowało, wyczerpującym treningiem walki na pięści, łomotał w ciężki, skórzany wór do nieprzytomności. Ale wszystko to na nic się zdało.

Niemal czuł jej zapach, tak bliski – świeży niczym rosa waniliowy zapach orchidei. Doprowadzało go to do obłędu.

Skądże wzięła się ta śmieszna reakcja? Przecież Eden była tylko dziewczyną jak każda inna. No, może z wyjątkiem swoich ekscentryzmów, wszystkich tych uroczych dziwactw... Boże, co się ze mną dzieje? – pytał się w duchu. Zostawił wszak z tuzin o wiele piękniejszych kobiet, nie oglądając się za siebie.

A najgorsze było to, że nie potrafił nawet gniewać się na nią, jak należy, za to, że wtargnęła na jego statek i zainstalowała się w jego prywatnym azylu. Był skonsternowany, ale nawet w tej chwili czuł ciepłe mrowienie w żołądku, tak bardzo pragnął do niej wrócić. To jakieś szaleństwo.

Ostatni raz tak absurdalnie reagował na kobietę, kiedy był nierozumnym, siedemnastoletnim młodzikiem, oczarowanym tą głupią Maura Prescott. Od tamtej pory nikt nie zalazł mu tak za skórę.

Po raz enty wyrzucając rudowłosą gapowiczkę ze swych myśli, poszedł rozprawić się z Ballastem.

Znalazł krnąbrnego kanoniera w izbie chorych, gdzie chirurg właśnie skończył zakładać mu dziesięć szwów na wytatuowane przedramię, rozpłatane przez Eden. Kiedy Jack uznał już, że wystarczająco zastraszył kanoniera groźbami i obietnicami straszliwej kary, jeśli ten choćby spojrzy na dziewczynę, wrócił na główny pokład. Pytał, czy na statku nie ma czasem damskiej garderoby, żeby mogła się przyodziać.

Miał nadzieję, że któryś z oficerów kupił może suknię dla żony czy ukochanej czekającej w domu, ale nic z tego. Jedyna suknia, jaką znalazł na pokładzie, to błyszcząca, niebieskozielona kiecka, w którą załoga ubierała dla zabawy najmłodszego aspiranta, gdy urządzano mu morski chrzest przy okazji przekraczania równika.

Był to bardziej kostium karnawałowy niż suknia odpowiednia dla damy, ale na razie musiała wystarczyć.

Ta podróż robi się coraz dziwniejsza – mruknął Trahern, kręcąc głową na widok fatałaszka.

Każę Martinowi uszyć kilka przyzwoitych sukien – rozmyślał na głos Jack. – Mamy parę bel doskonałych tkanin w ładowni. Nie mogę przecież pozwolić, żeby mi tu zamarzła na śmierć. Posuwamy się na północ i robi się coraz chłodniej.

Trahern skinął głową.

Kapitanie?

Hm? – spytał Jack, oderwany od mglistych obrazów, które zaczęły z niewyjaśnionych przyczyn pojawiać się w jego głowie – wizji jego samego bawiącego się z przyszłymi synami.

Zamrugał, odpędzając marzenia, na nowo zły na siebie.

Cóż tam?

Pan jej... nie skrzywdzi, prawda? Jack uniósł brwi.

Trahern!

Wiem, że bardzo pan jej pragnie. Ale ona żyła w takim odosobnieniu...

Nie martw się. Powiedziałem, że jest pod moją ochroną. Załoga może sobie myśleć, co chce, ale pan zna mnie lepiej.

Chciałem się tylko upewnić.

Do licha, to o mnie powinien się pan obawiać – dodał ironicznie. – Składam swe życie w jej ręce.

Jak to?

Zostawiłem ją tam z moimi pistoletami i nożem.

Doprawdy? – wykrzyknął Trahern. – Jak pan mógł zapomnieć o czymś takim?

Kto mówi, że zapomniałem? – Posłał mu blady uśmiech. – Jeśli poczuje się zagrożona, może pan być pewien, że ich użyje. Widział pan, co zrobiła Ballastowi.

Trahern parsknął.

Zasłużył sobie.

I owszem. Dlatego nie dam tej damie pretekstu do strzelania, dźgania, patroszenia, kastrowania czy okaleczenia mnie w jakikolwiek inny sposób.

Cóż, zawsze pan lubił niebezpieczne życie. A przy okazji, nie kazał pan wychłostać Ballasta za jego zachowanie – powiedział Trahern po krótkiej pauzie. – Zastanawiałem się, dlaczego.

Jack mógł znieść wiele rzeczy, ale – jak każdy człowiek obdarzony choć cieniem uczuć – z głębokim niesmakiem, jeśli nie obrzydzeniem uznawał konieczność wymierzania surowych kar na morzu. Z drugiej strony, Trahern miał rację. Chłosta była standardową procedurą. Ludzie znali konsekwencje niesubordynacji i cała załoga wiedziała, że kapitan puścił Ballastowi przewinienie płazem. Tym razem.

Jack spojrzał smętnie na Traherna.

Nie chciałem, żeby dziewczyna słyszała krzyki. Winiłaby siebie.

Może dobrze by było.

Jack pokręcił głową, marszcząc brwi.

To niewinne stworzenie. A poza tym przeszła już wystarczająco wiele.

Trahern zagapił się na niego z niedowierzaniem.

Jack wzruszył ramionami, speszony tym przejawem uczuć.

Zresztą powiedziałbym, że sama dała Ballastowi nauczkę. Potrzebował dziesięciu szwów, słyszał pan?

Tak, słyszałem. – Trahern przyglądał mu się z cieniem rozbawionego uśmiechu.

Idę spać – oznajmił Jack.

Dobrej nocy, kapitanie. Niech Bóg ma pana w opiece.

Jack roześmiał się, kiwnął głową na pożegnanie i ruszył do rufówki, przerzuciwszy sobie przez ramię błyszczącą suknię dla Eden.

Wszedł do oświetlonej księżycem dziennej kajuty, rozkoszując się lekką bryzą wpadającą z rufowej galerii. Gdy podszedł do zamkniętych drzwi swej sypialni, zatrzymał się, tknięty myślą, czy aby nie powinien jednak spać gdzie indziej.

Przecież mógłby zawiesić sobie hamak tutaj, w dziennej kajucie. Odwrócił się, by spojrzeć na solidne haki wbite w belkę stropu. Hm... Prywatność na morzu była deficytowym luksusem. Jeśli nie będzie dzielił łoża z pasażerką, wieść wkrótce obiegnie cały statek. Cóż powie na to załoga? Już słyszał ich komentarze.

Uznają, że skoro kapitan nie zległ z tym dzikim kwiatkiem, to może wcale nie rości sobie do niej prawa. To mogłoby podsunąć komuś pomysł, że dziewka jest zdobyczą wartą zachodu. Nie, jedynym sposobem ukrócenia takich niebezpiecznych pomysłów było spać razem z nią.

Poza tym dlaczegóż miałby narażać się na niewygody i zmieniać nawyki tylko dlatego, że dziewczynie zachciało się płynąć na gapę? Awanturniczy tryb życia nauczył Jacka spać, jak to mówią, z otwartym jednym okiem. Jedynym miejscem, gdzie czuł się dość bezpieczny, by porządnie wypocząć, była właśnie kajuta, w której mógł się zabarykadować.

A przede wszystkim zdecydował już przecież, że nic nie zajdzie między nim i Eden. Nie był Ballastem. Potrafił się kontrolować. Poza tym wciąż miał wiele pytań...

Przyznaj to. Po prostu chcesz z nią być, pomyślał drwiąco. Ty głupcze. Lubisz jej towarzystwo. I tyle.

Więc cóż z tego, nadąsał się, że go do niej ciągnie? To zapewne wyłącznie z szacunku, jaki żywił dla jej ojca.

Ze stoicką miną wyjął klucze i zaczął otwierać zamki.

W ciszy szczęknięcie każdej z zasuw rozlegało się złowróżbnym echem.

Gdy chwycił gałkę i głęboko zaczerpnął powietrza, niemal chciał, by walnęła go w głowę jakimś ciężkim przedmiotem, gdy tylko przestąpi próg.

By skutecznie go ogłuszyła.

Nieprzytomny nie mógłby ulec pragnieniu, by się na nią rzucić.

Potrzebował żony, to fakt, ale Eden Farraday była zbyt niebezpieczna, żeby nią zostać.




Rozdział 8


Skulona pod ścianą na koi Jacka Eden patrzyła szeroko otwartymi oczami, z gwałtownym łomotem serca, jak siedem zamków na drzwiach po kolei się otwiera.

Odrobina światła księżycowego rozjaśniała ciasną przestrzeń kajuty sypialnej. Blask lśnił na złowrogiej armacie i tańczył na metalowych zasuwach zamków.

Eden przycisnęła koc do piersi i przełknęła ślinę.

Nie wiedziała, co ją czeka tej nocy, ale mając na sobie tylko koszulę kapitana, owinięta w pościel przesiąkniętą jego zapachem, była przekonana, że jej los jest przypieczętowany. Utraci niewinność.

Wcześniej, po południu, udało jej się przespać, ale wieczorem, gdy zbliżała się chwila spodziewanego powrotu Jacka, rozbudziła się zupełnie. Nie miała do roboty nic poza czekaniem i niespokojnym nasłuchiwaniem oznak jego nadejścia.

Statek pełen był dziwnych odgłosów: poskrzypywania, kroków dudniących po pokładzie nad jej głową, niezmordowanych fal uderzających o kadłub. Eden zdawało się nawet, że słyszała płaczliwy śpiew wieloryba, rozlegający się echem wśród nocnych ciemności jakiś czas temu.

I nagle usłyszała to, na co czekała – i jej rozgorączkowane myśli zamarły, przestraszone – stanowcze kroki, rozbrzmiewające coraz bliżej.

I bliżej.

Niepokój przemienił się w lęk, gdy rozległo się ciche, metaliczne pobrzękiwanie kluczy po drugiej stronie drzwi. Potem zamki zaczęły się otwierać, jeden po drugim.

A jeśli nie zdoła mu się oprzeć? A jeśli będzie brutalny?

Londyn wydał jej się jakoś o wiele bardziej odległy niż kiedykolwiek. ..

W ostatniej chwili Eden stchórzyła i postanowiła udawać, że już śpi. Zamknęła oczy i znieruchomiała, gdy drzwi się uchyliły. Usłyszała znajomy baryton, gdy kapitan cicho polecił psu zostać w drugim pokoju – temu piekielnemu zwierzakowi, który zdradził dziś jej kryjówkę. Gdyby nie ów przeklęty kundel, może wciąż siedziałaby bezpiecznie na dolnym pokładzie.

Gdy rozległo się skrzypienie drzwi, przez zamknięte powieki dostrzegła ciepły blask światła. Za żadne skarby nie chcąc zdradzić swemu gospodarzowi, że czuwa, tylko odrobinę uchyliła powieki, próbując zerknąć na niego spod rzęs.

Zobaczyła, że zawahał się w drzwiach. Wyglądał tak niegroźnie, jak tylko może wyglądać olbrzymi, surowy mężczyzna ze szczęką ocienioną zarostem, opalony niczym poganin i z oczami jak dziki ocean. Zatrzymał się, jakby niepewny, czy wejść. Spojrzał na Eden w świetle świecy, którą trzymał w dłoni, ale w jego oczach nie było żądzy. Wyglądało raczej, jakby upewniał się, czy lokatorka nie ma broni.

Cóż u licha?

Napięcie, widoczne w jego szerokich ramionach, zelżało odrobinę, gdy powoli wszedł do kajuty. Poruszał się jak człowiek, który spodziewał się zasadzki.

Obserwując go spod rzęs, Eden zaciekawiła się, czym też może być kawał niebieskiej materii, przerzucony przez jego ramię. Jack odwrócił się i zamknął drzwi, usiłując zapobiec ich poskrzypywaniu. A potem zaczął zamykać na powrót wszystkie zamki, przy czym bardzo się starał nie robić hałasu.

To nie było zachowanie człowieka, który planuje gwałt, pomyślała Eden. Poczuła się trochę głupio. Gdy się znów odwrócił, udała, że się budzi.

O, przepraszam. Zbudziłem cię? – wymamrotał.

Usiadła, wciąż przyciskając do piersi koc. Niezbyt przekonująco udała ziewnięcie.

Nic nie szkodzi. Tylko się zdrzemnęłam. Przestąpił z nogi na nogę, rozglądając się niepewnie.

Czy, hm... potrzeba ci czegoś?

Zaskoczona jego uprzejmością, zaprzeczyła bez słowa.

Dobrze – odparł. Skinął jej głową i nagle podszedł do umywalni.

A, przyniosłem ci coś do ubrania. – Eden się ożywiła, gdy przerzucił niebieski kawał materiału przez lufę armaty. – Zaraz zgaszę świecę. Chcę się tylko umyć przed snem.

Pokiwała głową, zadziwiona. Na Boga, kimże jest ten dżentelmen?

Czy to ten sam człowiek, który dziś po południu kazał jej się rozebrać dla własnej przyjemności? Ten sam nieokrzesany zbójca, który zmiażdżył jej wargi pocałunkiem, wtedy, w dżungli? Skąd ta nagła zmiana? Eden przyjrzała mu się podejrzliwie.

Przekonała się już, że Jack Knight nie robi niczego bez powodu.

Uniósł przymocowany na zawiasach mahoniowy blat toaletki, odsłaniając wbudowaną umywalkę. Miała nawet srebrny kurek, którym puszczało się wodę ze zbiornika ukrytego z tyłu. Jack wetknął świecę w jeden z dwóch symetrycznych kinkietów umieszczonych po obu stronach toaletki, po czym wyjął myjkę z dolnej szuflady. Kiedy uniósł koszulę, by ściągnąć ją przez głowę, Eden skryła się z powrotem za kotarą koi, z szalonym biciem serca.

Po chwili pokusa okazała się zbyt silna. Dziewczyna wychyliła się odrobinę, by zaspokoić ciekawość.

Nieświadom, iż jest uważnie obserwowany, Jack stał bokiem do niej. Jej oczy otworzyły się szerzej, gdy sięgnął do paska bryczesów i zaczął je rozpinać. Nagle się rozmyślił, westchnął ciężko i zapiął guziki z powrotem.

Eden odetchnęła z ulgą, ale im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej oczarowywało ją jego twarde jak kamień ciało.

Takie piękne.

Umył się pospiesznie, najpierw ochlapując twarz, a potem przeciągając namydloną myjką po ramionach, karku i pod pachami. Eden patrzyła jak zaklęta, nie mogąc oderwać oczu.

Przyłapał ją na tym, gdy się odwrócił i oparł o ścianę, by zzuć buty. Spojrzał jej nieufnie w oczy, ale nie odezwał się słowem. Upuścił tylko swoje czarne botforty na podłogę z głośnym stukiem, jeden po drugim.

Eden się zaczerwieniła. Odchrząknęła, gorączkowo szukając neutralnego tematu.

Co mi znalazłeś do ubrania? – Nie czekając na odpowiedź, wyszła z łóżka, podeszła do armaty i podniosła niebieską część garderoby. Przytrzymała za ramiona frywolną suknię z głębokim dekoltem i przyglądała jej się długą chwilę, nie wiedząc, co o tym myśleć.

Jack spojrzał na nią, gdy wreszcie wybuchnęła śmiechem.

Co to jest? Kostium na bal maskowy?

Coś w tym rodzaju. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wydaje mi się, że osoba nosząca tę sukienkę ma odgrywać rolę księżniczki na dworze króla Neptuna.

Och, jest cudowna! Śliczna! – Przycisnąwszy materiał do siebie, Eden wykonała piruet, podziwiając zwiewność sukni. – Jest taka błyszcząca! Co to za materiał, lama?

Nie mam najbledszego pojęcia. – Odwrócił się do niej z uniesioną brwią i z ręką opartą na biodrze. – Zdajesz sobie sprawę, że to nie jest odpowiednia suknia dla damy?

Uważam, że jest zachwycająca!

Pokręcił głową z rozbawieniem.

Niemniej uzgodniłem już z moim służącym, Martinem, że jutro zacznie z tobą pracować. Płyniemy na północ, wkrótce zrobi się zimno.

Poleciłem mu, by uszył ci kilka sztuk garderoby, żebyś nie marzła.

Jego słowa przepełniły ją wdzięcznością za jego hojność, a jednocześnie wstydem. Popatrzyła na niego z powagą, gdy pochylił się do lustra i ze zmarszczonymi brwiami przeciągnął palcami po szczęce.

Jack?

Tak?

Nie chcę ci sprawiać kłopotu.

Doprawdy? – rzucił ironicznie, posyłając jej pełne rozbawienia spojrzenie. – A od kiedyż to?

Nie odpowiedziała, zawstydzona.

Jack westchnął ciężko i ruchem głowy wskazał koję.

Idźmy już spać..

Idąc za jego wzrokiem, spojrzała na posłanie, które mieli dzielić, i przygryzła wargę. Nagle jego koja przestała jej się wydawać taka przestronna.

Ty pierwsza – rozkazał.

Z której strony chcesz spać? Popatrzył na łoże.

Ty od ściany.

Kiwnęła głową, zaczerpnęła głęboko powietrza i położyła się na posłaniu, a tymczasem Jack podszedł do umywalni, by zdmuchnąć świecę. W jednej chwili pogrążyli się w ciemności rozświetlanej blaskiem księżyca. Eden wsunęła się pod lekki koc i prześcieradło.

Jack się zbliżył. Srebrne światło opływało gładkie kontury jego potężnych ramion i piersi, jakby był wykuty z polerowanej stali albo jakby sama jego skóra była giętką zbroją.

Eden wstrzymała oddech, oczarowana jego urodą, gdy usiadł na posłaniu, strzepał poduszkę z gęsiego puchu i powoli położył się przy niej, układając ramiona za głową. Nie umknęło jej uwagi, że zamiast wsunąć się pod przykrycie, położył się na kocu, tak że warstwa materiału rozdzielała ich ciała.

Boże. Była pewna, że słyszy jej serce, bijące głośno w niezręcznej ciszy.

Kiedy po kilku minutach zmienił pozycję, układając ręce po bokach, musnął jej udo lewą dłonią – przelotny, przypadkowy dotyk – ale choć wymamrotał przeprosiny, niemal jęknęła w odpowiedzi na ten niezamierzony kontakt. To było szaleństwo, ale cała drżała.

Spokój, powiedziała swemu rozgorączkowanemu ciału, z determinacją zamykając oczy. Idź spać.

Cisza.

Poznawała po jego płytkim oddechu, że i jemu daleko do snu. Czuła wręcz męski magnetyzm, niemal słyszała, jak jego ciało błaga, by go dotknęła, ale nie odważyła się tego zrobić.

Cisza się przeciągała.

Eden?

T... tak? – zapytała natychmiast, przełykając ślinę. Jej pierś unosiła się od przyspieszonego oddechu.

Czy teraz ja mogę zadać ci pytanie? – wyszeptał.

Oblizała wargi, gotowa powiedzieć tak, cokolwiek by zaproponował.

Pytaj. – Przekręciła się na bok i oparła łokieć na poduszce, a policzek na dłoni. – Co chciałbyś wiedzieć?

Jack położył dłonie na brzuchu, ale głowę odwrócił ku niej. Jego oczy błyszczały w ciemności.

Dlaczego to zrobiłaś?

Co takiego?

Wsiadłaś na mój statek.

To pytanie ją zaskoczyło. Ale przynajmniej odciągnęło jej uwagę od narastającej ochoty, by się do niego przytulić.

Powiedziałam ci. Muszę znaleźć nowego patrona, który sfinansuje badania ojca.

Ach, tak. – Znów spojrzał w sufit. Dostrzegła w mroku jego kwaśny uśmiech. – Moje pieniądze nie były dla was dość dobre.

Dźgnęła go palcem w ramię, karcąc żartobliwie.

To nieprawda. Zażyczyłeś sobie lwią część zysków.

Negocjowaliśmy – przypomniał jej rzeczowo. – A poza tym, czegóż innego się po mnie spodziewałaś, jeśli nie chęci zagarnięcia lwiej części? To ty powiedziałaś, że jestem tylko wielkim, naburmuszonym lwem z cierniem w łapie.

Uśmiechnęła się.

Fakt, jesteś.

Wyciągnęłaś cierń.

Wydaje mi się – powiedziała powoli – że jest jeszcze kilka innych, wbitych głębiej, w twoją duszę.

Odwrócił głowę i spojrzał na nią.

Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

Być może – przyznał ledwie dosłyszalnie. – Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Gdybyś tylko szukała patrona, przyjęłabyś moją propozycję. Jest w tym coś więcej, prawda?

Eden złożyła głowę na poduszce, wciąż patrząc mu w oczy. Wyciągnął rękę i pogłaskał jej policzek kostką palca.

Co cię zmusiło do ucieczki? Węże i pająki? Nie mogłaś ich dłużej znieść?

Nie zostałam stworzona do samotności. – Zostałam stworzona do miłości, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.

Nie musiała. Wyraz jego oczu powiedział jej, że rozumie. Przekręcił się na bok, wsparł na łokciu i ujął jej twarz drugą ręką. Jej serce zabiło szybciej. Patrząc jej głęboko w oczy, pochylił twarz ku jej twarzy, dając jej mnóstwo czasu na protest.

Ale ona, zamiast protestować, otoczyła ramieniem jego szyję i przyciągnęła go bliżej, topniejąc, gdy jego ciepłe, rzeźbione wargi opadły na jej usta. Głaskała go po twarzy, przeczesywała palcami jego włosy i zagubiła się w jego cudownym pocałunku, głębokim, upojnym i powolnym.

Gdy przez cienki koc poczuła jego rozpaloną pierś, przyciśniętą do swych piersi, gdy wyczuła bicie jego serca, upojna moc jego ciała i potęga jego pragnienia, choć spętane, nieomal pozbawiły ją zmysłów. Nigdy nie doświadczyła tak przemożnego pożądania, ale nagle w jej zaćmionym umyśle błysnęło wcześniejsze postanowienie, by oprzeć mu się za wszelką cenę.

Jack! – tchnęła, odpychając jego ramię. Z jękiem protestu oderwała usta od jego ust.

Eden – wysapał. – Co się stało?

Jack... powstrzymaj się. Proszę.

Uniósł głowę i spojrzał na nią, z piersią pracującą jak miech kowalski, z wargami opuchniętymi od jej pocałunków. Powoli wrócił do przytomności. Odwrócił oczy i po sekundzie uwolnił ją od swego ciężaru, wycofując się na swoją połowę łóżka.

Dobrej nocy, panno Farraday – powiedział po długiej chwili.

Eden poczuła ogromną ulgę, widząc, że Postrach Indii Zachodnich naprawdę spełnił jej życzenie. Posłała mu drżący uśmiech.

Dobrej nocy, Jack.


Następnego ranka Eden włożyła błyszczącą suknię morskiej księżniczki i zaprzyjaźniła się z psem. Tymczasem Jack poszedł zadzwonić na służącego. Rozstawił też malowany drewniany parawan, odgradzając nim część dziennej kajuty.

Tutaj możecie z Martinem urządzić sobie szwalnię.

Uśmiechnęła się do niego, niezmiernie wdzięczna, że uwolnił ją z ciasnej sypialni. Mimo iż odnosili się do siebie serdecznie, oboje byli nieco skrępowani tym, że obudzili się tego ranka w objęciach. Żadne z nich nie wiedziało, jak właściwie do tego doszło.

Dzień dooobryy! – W progu ukazał się służący Jacka, przybywając na wezwanie.

Martin – wymuskany dandys, ekscentryczny i drobnej postury – wkroczył do kajuty z koszykiem z przyborami do szycia i z wysoko zadartym nosem. Niecierpliwym gestem zagonił do środka jednego z marynarzy, uginającego się pod ciężarem bel materiału, które ordynans załadował na ręce swego pomocnika.

Och, tutaj jest! Cóż za anioł! – Martin popłynął ku Eden, wyrzucając ręce w górę. – Cóż za skarb! Niech ci się przyjrzę, moja droga!

Jack oparł biodro o narożnik biurka i patrzył z rozbawieniem, jak Martin obrócił Eden wokoło, a potem cofnął się o krok, oceniając ją spojrzeniem, z ręką wspartą o biodro.

Tak, hm... – mruknął pod nosem, zapalając się do swego zadania.

Myślę, że będę mógł coś z tego wyczarować.

Eden zerknęła niespokojnie na Jacka.

Wyszczerzył zęby, śmiech tańczył w jego niebieskich oczach.

W takim razie nie przeszkadzam. – Odepchnął się od biurka.

Dokąd idziesz? – zapytała Eden.

Muszę się ubrać. A potem mam swoją robotę. Tylko nic zanadto wyzywającego, Martinie – przykazał, idąc do sypialni. – Spróbuj być choć trochę praktyczny. Wiem, że modne damy uważają za niezmiernie eleganckie paradowanie półnago, ale nie chcę, by panna Farraday zaziębiła się na śmierć, gdy posuniemy się na północ. Pamiętaj, że przywykła do tropików.

Proszę się nie martwić, milordzie – odparł Martin, marszcząc brwi nad materiałami, jakie mieli do dyspozycji. – Obawiam się, że nie mamy wielkiego wyboru. Uszyjemy dzienną suknię z muślinu w kwiaty, jak sądzę. Spencer z granatowego sukna. I może pelisę z tej zielonej wełny z merynosów. – Martin mówił bardziej do siebie niż do Eden, a Jack wyszedł już, najwidoczniej zupełnie niezainteresowany takimi sprawami. – Och, ale one wszystkie są takie brzydkie! – rzucił z rozpaczą.

Nic nie szkodzi – zapewniła go pośpiesznie. – Nieźle radzę sobie z igłą. Kiedy będę już w Londynie, mogę kupić trochę koronki, by obszyć spódnice, albo wykończyć pelisę wstążką czy złotym szamerunkiem.

Tylko nie szamerunek, moja droga. To zupełnie niemodne w tym roku.

Naprawdę? – spytała, zaskoczona.

Ba, moje dziecko. To cud, że w ogóle masz pojęcie o modzie, skoro siedziałaś w tej głuszy. Wyobrażam sobie, że nosiłaś głównie listki figowe!

Tylko w najnowszych fasonach! – odparła z szerokim uśmiechem. – Od całkowitej ignorancji zbawiła mnie kuzynka, która przysyłała mi magazyny dla pań. Pożerałam je jednym tchem, ale nasz obóz był tak odosobniony, że nim do mnie docierały, były już spóźnione o rok.

Martin nic nie odrzekł, ale z przebiegłą miną sięgnął pod przykrywkę koszyka z przyborami krawieckimi i wyciągnął egzemplarz „La Belle Assemblee", który wręczył jej uroczyście.

Styczeń? – szepnęła, patrząc na okładkę. Zagapiła się na Martina z otwartymi ustami. – Jest prawie nowa!

Pisnęła z zachwytu i uściskała Martina bez ostrzeżenia. Służący roześmiał się i odrobinę poczerwieniał, speszony tym wylewnym podziękowaniem. Eden zorientowała się, że jej entuzjastyczna reakcja odrobinę zgorszyła tego sympatycznego człowieczka, ale od tej chwili ona i Martin byli najlepszymi przyjaciółmi.

Mierzyli i upinali, dopasowywali kolory do jej cery przed lustrem i dyskutowali o niuansach elegancji, która zawsze – jak stanowczo twierdził Martin – musi wyglądać na osiągniętą bez wysiłku.

Przyznaję, że niecierpliwie wyglądałem tego zadania, od kiedy kapitan o nim wspomniał. W skrytości ducha – wyznał Martin – zawsze pragnąłem spróbować swoich sił w projektowaniu kobiecych strojów.

Nie słyszałem tego – wymruczał Jack, który w tej chwili wyszedł z kajuty sypialnej, gładko ogolony i elegancko ubrany w granatową, jednorzędową kamizelkę, opinającą ciasno jego pierś, w świeżą, białą koszulę z luźnymi rękawami, nankinowe bryczesy i lśniące wysokie buty.

Eden popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami.

Dobry Boże, skoro w nocy ledwie mogła się oprzeć zarośniętemu, spoconemu, półnagiemu barbarzyńcy, to jakże miała wytrwać, kiedy wyglądał jak w tej chwili – zapięty na ostatni guzik, czysty i elegancki?

Jack złożył jej oszczędny, ale niezmiernie dżentelmeński ukłon, po czym wyszedł, by objąć komendę nad statkiem, pozostawiając po sobie słaby ślad wody kolońskiej.

Martin spojrzał na nią ze znaczącym, psotnym błyskiem w oku.

Och, widzę, że mamy na kogoś wpływ, moja droga.

Eden przygryzła wargę i uśmiechnęła się do niego, czując, jak czerwienieją jej policzki.


Jakiś czas później, na pokładzie, porucznik Peabody doniósł Jackowi, że stan jego pisarza pogorszył się przez noc.

Nieszczęsny Peter Stockwell rozchorował się tak mocno, że chirurg nie mógł mu już pomóc swoją sztuką. Rozmyślając o tym ponuro, Jack wrócił, jak przyciągnięty magnesem, do dziennej kajuty, gdzie Martin upinał bladozielony muślin na Eden, stojącej z wyciągniętymi na bok rękami.

Przy tych swoich cudnych rudych włosach będzie panna musiała bardzo uważnie dobierać kolory garderoby...

Jack! – Jej śliczna twarz zapłonęła entuzjazmem, z pewnością raczej z powodu nowych ubrań niż na jego widok. Natychmiast zauważyła jego ponurą minę i zmarszczyła brwi, zatroskana.

Co się stało?

Przepraszam, że wam przerywam. Jeden z moich ludzi jest bardzo chory. To wygląda na żółtą febrę. Chirurg uważa, że biedak może tego nie przetrzymać. Zastanawiałem się, czy w twojej torbie z ziołami nie znalazłoby się coś...

Już idę. – Błyskawicznie wyplątała się z muślinowej draperii, spod której wyłonił się kostium morskiej księżniczki.

Złapała chlebak z botanicznymi próbkami ojca i ruszyła za Jackiem, zostawiając Martina oszołomionego, z igłą w powietrzu.

Tędy – mruknął Jack, prowadząc ją do głównego luku, z którego szerokie schody wiodły na niższe pokłady.

Od jak dawna choruje?

Od kilku dni.

Przeszli szybko do izby chorych położonej na dziobie na wyższym pokładzie artyleryjskim. Jack zmarszczył nos od silnego zapachu octu, używanego do sprzątania w tym pomieszczeniu. Poprowadził Eden do pacjenta, który leżał na koi wstrząsany dreszczami, w szponach delirium.

Chirurg pokładowy, pan Palliser, stał obok posłania Stockwella. Gdy ujrzał Jacka, pokręcił z żalem głową. Wyglądało na to, że doktor zrezygnował już z pacjenta.

Jack i Eden podeszli do koi Stockwella. Kapitan zesztywniał, widząc cierpienie na twarzy podwładnego. Mężczyzna, blady jak prześcieradło, ociekał potem, trzęsąc się na posłaniu. Choć ledwie przytomny, dostrzegł Eden szklistymi oczami.

Spojrzała na niego czule, jej szmaragdowe oczy przepełniało współczucie, gdy ujęła jego dłoń jak anioł miłosierdzia.

Jak się nazywa?

Stockwell. Peter Stockwell.

Peterze, jak się pan czuje? – zapytała cicho. – Czy pan mnie słyszy? Jestem tu, żeby panu pomóc. – Wzięła wilgotną szmatkę leżącą obok koi i otarła mu twarz. – Wszystko będzie dobrze, słyszy pan? Tylko chwilę to potrwa.

Jej wzrok powędrował ku ręce Stockwella. Gdy odwróciła ją dłonią do góry, dostrzegła na nadgarstku ślady niedawnego puszczania krwi. Jack ujrzał, że jej twarz stwardniała.

Tak. Więc nie będziemy mu więcej puszczać krwi – zarządziła stanowczym tonem, który zdumiał wszystkich.

Ze co pro... Ależ, młoda damo! – wypalił chirurg, burcząc z oburzeniem. – Puszczanie krwi to przyjęta kuracja w takich przypadkach – poinformował ją protekcjonalnym tonem, mocno niezadowolony, że pasażerka na gapę mówi mu, jak ma wykonywać swój zawód. Przecież ratował ludzkie życie, na długo zanim ta dziewczyna przyszła na świat. – Należy wypuszczać szkodliwe humory...

Spróbujmy czegoś innego – odparła ostro, najwyraźniej gotowa walczyć o życie Stockwella.

Kapitanie? – Pan Palliser zwrócił się do Jacka z cierpiętniczą miną.

Jack rozważył sytuację. Na szali leżało ludzkie życie. Sposoby Pallisera okazały się nieskuteczne, Jack postanowił więc zaufać Eden. Ostatecznie była córką wielkiego doktora Farradaya. Na pewno miała sporą wiedzę o tropikalnych chorobach. Kiwnął głową.

Zrobi pan, co mówi panna Farraday Palliser zachłysnął się z oburzenia, słysząc ten rozkaz, ale Eden podziękowała Jackowi spojrzeniem, zdejmując chlebak z ramienia.

Potrzebny mi moździerz, tłuczek i kwarta wrzątku – powiedziała do pomocnika chirurga. – Spróbujmy go skłonić, by wypił trochę soku. Potrzebuje płynów. Czy na pokładzie jest lód?

Niewiele – odparł Jack.

Przynieście tyle, ile możecie mi dać. Musimy zbić gorączkę. Jeśli nic innego nie zadziała, być może trzeba będzie zanurzyć go w wodzie.

Na skinienie Jacka drugi pomocnik popędził wypełnić jej polecenie. W końcu Eden zwróciła się do kapitana i łagodnie pchnęła go w stronę drzwi.

Idź stąd. Trzymaj się z daleka. Cokolwiek to jest, nie chcę, żebyś i ty się zaraził.

Nigdy nie choruję. A co z tobą?

O mnie się nie martw. Przywykłam do takich rzeczy. Idź.

Eden, jestem kapitanem. Odpowiadam za życie każdego człowieka na tym statku... Nie wyłączając kobiet – dodał jadowicie.

Posłała mu uśmiech, wyłącznie na jego użytek.

Dobrze więc. W takim razie przydaj się na coś, kapitanie. Ja zostanę z panem Stockwellem, a ty idź i popytaj wśród załogi, czy jeszcze ktoś nie ma podobnych objawów. Jeśli tak, przyślij ich tutaj, żeby zażegnać niebezpieczeństwo epidemii.

Tak jest, proszę pani – mruknął kwaśno, salutując jej.

Na szczęście jego śledztwo nie wykryło kolejnych przypadków. Choroba nie rozprzestrzeniła się jeszcze na innych członków załogi. Jack wrócił do izby chorych, by sprawdzić, czy Eden ma wszystko, czego jej potrzeba, ale prowadzenie statku wymagało jego uwagi, musiał więc wrócić do obowiązków i zadowolić się jedynie wizytami w izbie chorych.

Wieczorem kolejnego dnia już nie tylko on był pod wrażeniem wytrwałości Eden. Przez dwa dni nieustannie opiekowała się pacjentem, robiąc sobie ledwie dziesięciominutowe przerwy na odpoczynek.

Gdy Jack przyszedł któregoś razu, by dowiedzieć się, jak się mają sprawy, usłyszał, że pogrążona jest w dyskusji z personelem izby chorych. Zatrzymał się pod drzwiami, by z czystej ciekawości posłuchać córki słynnego doktora Farradaya.

Odpowiadała właśnie na pytania medyków o wywar z kory i ziół, którego przyrządzania ona i jej ojciec nauczyli się od szamana Waroa. Chirurg i jego pomocnicy byli też ciekawi innych próbek suszonych roślin, znajdujących się w jej torbie, i wypytywali o zastosowania każdej z nich.

A to?

Ach tak, jedno z najciekawszych odkryć ojca. Cynamonowiec, wielki krzew, który rośnie na brzegach rzek. Pokruszone liście dają świetne lekarstwo na infekcje skórne. W postaci kataplazmu przyspiesza gojenie ran. – Pokazała im coś innego. – To jest agrobigi, z rodziny roślin strączkowych. Wywar z tej rośliny leczy dyzenterię.

A to?

Skutecznie uśmierza ból. Krajowcy nazywają to al-la-wa-ta-wa-ku.

To krewniak czarnego pieprzu.

Spróbowali powtórzyć nazwę, ale z miernym skutkiem. Jack, rozbawiony, opuścił głowę i słuchał dalej, pełen dumy z jej umiejętności.

A to jak działa, panienko? – zapytał jeden z pomocników.

Ostrożnie z tym! – Wyjęła próbkę z jego dłoni ze znaczącym uśmiechem. – To roślina caapi, znana również jako winorośl bogów. To potężny środek uspokajający i halucynogenny. Jeśli weźmie pan to do ust, będzie pan pływał z syrenami w krainie snów, nim się pan obejrzy.

Roześmiali się na jej urocze ostrzeżenie. W tej chwili Jack usłyszał, że ktoś nadchodzi, i spojrzał w ciemny korytarz.

Co pan tu robi? – zapytał, gdy z półmroku wyłonił się Ballast.

Kapitanie. – Mężczyzna się skłonił. – Chirurg powiedział, że obejrzy dzisiaj moje szwy i oceni, czy jestem zdatny do służby. – Zajrzawszy przez otwarte drzwi, Ballast zobaczył Eden i zbladł.

Jack odchrząknął i kiwnął głową, zezwalając kanonierowi na wejście, ale spojrzenie, jakim go zmroził, mówiło wyraźniej od słów, że Ballast ma uważać na swoje maniery.

Wielki, łysy marynarz wszedł z ociąganiem do izby chorych. Jack został w drzwiach, ciekaw reakcji Eden.

Znieruchomiała na widok swego prześladowcy, ale potężny kanonier wiedział, że kapitan mu się przygląda. Jego pokorne zachowanie mówiło jasno, że teraz on bal się Eden bardziej, niż ona miała powody lękać się jego.

Zachowała dystans, pozostając przy koi Stockwella, a tymczasem pan Palliser obejrzał szwy kanoniera. Ale gdy chirurg skończył, zrobiła coś, co wprawiło Jacka w osłupienie.

Odważnie wyprężając pierś, podeszła do Ballasta z chlebakiem przewieszonym przez ramię.

Palliser spojrzał na nią zaskoczony, gdy zatrzymała się przed marynarzem, który siedział na ławie pod ścianą.

Za pozwoleniem – zwróciła się do niego oficjalnym tonem. – Słyszę, że nazywa się pan Ballast.

Kanonier spojrzał na nią nieufnie.

Tak jest, proszę panienki. Tak mnie zwą. – Patrzył na nią ponuro, z ukosa, najwyraźniej przerażony tym, że Jack obserwuje ich rozmowę i z pewnością stłucze go na kwaśne jabłko.

Jestem Eden Farraday. Chciałam tylko powiedzieć, że bardzo mi przykro, że pana skaleczyłam. Zareagowałam instynktownie. Mam nadzieję, że pan to rozumie.

Na pobrużdżonej twarzy Ballasta odmalowało się zdumienie.

Panienka przeprasza? Mnie?

Stanowczo kiwnęła głową.

Obawiam się, że oboje zachowaliśmy się fatalnie, ale przykro mi, że zadałam panu ból i mam nadzieję, że nie będzie pan żywił urazy.

Dzielnie wyciągnęła rękę.

Jack wiedział, że kanonier nie ośmieli się uścisnąć jej dłoni. Nie po tym, jak kapitan obiecał powiesić każdego, kto jej tknie.

Nie ma o czym gadać. – Ballast odwrócił twarz, chrząkając niespokojnie, ale wciąż obserwował ją nieufnie kątem oka.

Eden zacisnęła usta, gdy odrzucił propozycję zawarcia pokoju, ale nie speszyło jej to. Sięgnęła do chlebaka i wyjęła jedną ze swych tajemniczych mikstur.

Proszę. Niech pan spróbuje tej maści. Rana zagoi się szybciej.

Chyba jednak nie spróbuję, za pozwoleniem panienki.

Opuściła głowę.

Rozumiem. Nie ma pan powodu mi ufać. Tak czy inaczej zostawię to tutaj dla pana, gdyby pan zmienił zdanie, panie Ballast.

Kanonier wymamrotał niewyraźne podziękowanie i wstał. Zerkając na nią podejrzliwie, ruszył do wyjścia. Zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na Jacka, skonsternowany.

Jack nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. Wzruszył ramionami.

Ballast skinął mu głową i wrócił do swoich zajęć.

Wreszcie i Jack wszedł do izby chorych, patrząc z podziwem na swoją małą gapowiczkę.

Dlaczego się uśmiechasz? – szepnęła, uciszając go, gdy się zbliżył, by nie zbudził jej pacjenta.

Jack chwycił ją delikatnie za ramiona, schylił się i ucałował ją w policzek.

Bez powodu. Jak się trzymasz?

Rozmasowała sobie kark, marszcząc nos ze znużonym uśmiechem.

Chyba trochę zgłodniałam.

Idź, zrób sobie przerwę. Martin albo Trahern dopilnują, by kambuz przysłał ci posiłek do kajuty.

Nie mogę go zostawić...

Ja przy nim posiedzę, jeśli cię to uspokoi. Idź. Byłaś tu calutki dzień.

Naprawdę nie masz nic przeciwko temu?

Pchnął ją lekko w stronę drzwi, czując, jak serce mu się ściska na widok uśmiechu wdzięczności, który mu posłała. Usiadł na krześle przy posłaniu Stockwella.

Wróciła jakąś godzinę później z herbatą dla nich obojga. Wieczorny półmrok zmienił się w ciemność, Jack zapalił latarnię na stoliku obok krzesła. Wstał, gdy wróciła, oddając jej krzesło, i zdał sprawę ze swego dyżuru, choć nic się nie wydarzyło. Po chwili siedzieli już oboje przy stoliku z herbatą i przygaszoną latarnią.

Stockwell spał w najlepsze.

Nie musiałaś przepraszać Ballasta – mruknął Jack, patrząc, jak Eden wącha z rozkoszą parę unoszącą się nad kubkiem. – Ten człowiek to nieokrzesany gbur.

Nawet gbur zasługuje na to, by szanować jego godność – odparła z uśmiechem. – A poza tym pomyślałam, że odrobina dyplomacji z mojej strony choć trochę ułatwi ci życie i pomoże utrzymać spokój na statku. Nigdy nie chciałam sprawiać kłopotów, Jack. – Pokręciła głową. – Cieszę się tylko, że chybiłam, gdy cięłam go maczetą, bo mogłabym go zabić. Miał szczęście, że ominęłam główną arterię w jego ramieniu. Gdybym ją przecięła, wykrwawiłby się na śmierć.

Pamiętasz zapewne jego groźbę, że cię wypatroszy? Zrobiłby to bez zmrużenia oka.

Uśmiechnęła się do niego ze znaczącym błyskiem w oku.

Nie, skoro ty tam stałeś.

Ucieszony, że tak w niego wierzy, Jack westchnął i usiadł wygodniej, patrząc jej w oczy.

Może powinniśmy jeszcze raz porozmawiać o projektach twojego ojca. Te leki robią wrażenie.

Wiem. Wszystko sprowadza się do tego, że papa zdołał sobie zaskarbić zaufanie szamana. Plemiona nie dzielą się wiedzą z obcymi, chyba że są przekonani o ich prawości. A to – dodała – mocna strona papy.

Możliwości wykorzystania tych leków są fantastyczne. Weźmy na początek zastosowania wojskowe. Anglia ma tysiące żołnierzy we wszystkich tropikalnych regionach świata. Indie, na przykład. Mam tam dwóch kuzynów w kawalerii i wiem, że po każdej porze monsunów tropikalna febra dziesiątkuje oddziały. A są też Indie Zachodnie, rejon Morza Śródziemnego, gorące regiony kontynentu australijskiego. Nawet w południowej części Ameryki ludzie zapadają na gorączkę bagienną. Wiesz, ile państwa kolonialne zapłaciłyby za możliwość utrzymania żołnierzy przy życiu?

Jack, lekarstwa nie służą do zwiększania szans na wojnie. Ich sensem jest ratowanie życia, nie odbieranie go. Poza tym nie są na sprzedaż.

Co?

Byłoby niemoralne zawłaszczać sobie prawa do nich, gdy na całym świecie mrą ludzie. Te leki należą do całej ludzkości. Boże, mówię jak mój ojciec.

Eden – szepnął Jack, studiując w zamyśleniu jego twarz. – Ten świat to bardzo złe miejsce dla idealistów. Trzeba pilnować własnego interesu, bo nikt nie zrobi tego za ciebie.

Z poważną miną przetrawiła jego słowa. Po chwili spojrzała na Petera Stockwella.

Jack napił się herbaty.

Powiedz mi, nad czym jeszcze pracuje twój ojciec.

Roześmiała się ponuro na jego pytanie.

Kiedy z nim ostatnio rozmawiałam, wybierał się do Amazonii. To dlatego nie mogłam tam zostać.

Do Amazonii? – powtórzył jak echo zdumiony Jack. Popatrzył na nią, przerażony. – Tylko wy, we trójkę?

No i służący, a do tego paru Indian.

Boże święty, toż to czysty obłęd.

Tak, wiem! – wykrzyknęła, obracając krzesło przodem do niego. – Więc przyznajesz mi rację? Naprawdę, Jack?

Oczywiście że tak, do diaska. To byłoby szaleństwo, przedsięwziąć taką ekspedycję bez właściwego przygotowania. Na to potrzeba funduszy, planowania. – Zmarszczył brwi, rozmyślając nad sprawą. – Potrzebowałby oddziału dwudziestu albo trzydziestu uzbrojonych ludzi, by w ogóle przeżyć. Zapasów najmniej na rok. Zwierząt jucznych. Łodzi. Ze dwóch chirurgów w razie wypadku. Z pół tuzina asystentów. Zespołu naukowego, ilustratorów, inżynierów, wyborowych strzelców do ochrony. Dużej ilości towarów na wymianę, by wykupić sobie drogę wśród wrogich plemion w głębi lądu. Mój Boże! I brać ze sobą kobietę? Czy twój ojciec nie pomyślał, co mogłoby cię tam spotkać?

Eden westchnęła.

On uważa, że bez względu na wszystko zawsze jestem najbezpieczniejsza u jego boku. Mojego ojca przeraża tylko „zgniła cywilizacja". Och, nawet nie wiesz, jaka to ulga, że się ze mną zgadzasz, Jack – powiedziała, kładąc dłoń na jego ręce serdecznym gestem. – Tak się bałam, że to tylko moje... samolubstwo.

Samolubstwo? – rzucił srogo. – Chyba raczej rozsądek. – Pokręcił głową. – Nawet nie wiem, co powiedzieć o tym wszystkim. Na mój rozum twój ojciec zbyt długo przebywał w dziczy. Najwyraźniej nie myślał jasno.

Przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Wdzięczność za te słowa była wypisana na jej ślicznej twarzy.

Wiesz, co powiedział, kiedy go błagałam, byśmy opuścili dżunglę?

Że pragnienia jednostki nie liczą się w obliczu wyższych wartości. Że czasami musimy się poświęcać, niezależnie od wszystkiego.

Jack popatrzył jej w oczy.

Czy nie to robiłaś przez ostatnich dziesięć lat?

Dwanaście – szepnęła.

Jak mógł powiedzieć ci coś takiego po tym, kiedy poświęciłaś mu się bez reszty? To musiało ci sprawić ogromny ból.

Spuściła głowę.

Czasami on po prostu nie myśli.

Jack przyglądał jej się z troską.

A cóż na to asystent ojca, ten O’Keefe? Nie próbował wybić Victorowi z głowy tych amazońskich planów?

Och, a gdzieżby. Connor uważał, że to doskonały pomysł.

Nawet jeśli mieli cię zabrać ze sobą?

W szczególności to, że mieli mnie zabrać ze sobą. – Cofnęła rękę i splotła palce na kolanach.

Jack uniósł brew.

Rozumiem. Więc... między wami coś jest?

On by tego chciał – odparła cicho, wpatrując się we własne dłonie.

Eden.

Papa sugerował, żebym... – Westchnęła. – Żebym wyszła za Connora, skoro czuję się samotna w dziczy.

Jack zajrzał badawczo w jej twarz.

I ten plan nie przypadł ci do gustu?

Nie kocham go – odparła żarliwie, kręcąc głową. – Próbowałam. Ale nie mogę.

Dlaczego?

Spojrzała na niego niepewnie.

Connor stracił moje zaufanie.

W jaki sposób?

Wypuściła powoli powietrze i w końcu postanowiła podzielić się z nim ponurą opowieścią.

Kiedy miałam szesnaście lat, młody indiański wojownik, może dwudziestoletni, poszedł za mną do lasu. Wybrałam się sama, żeby szkicować orchidee. Przestraszyłam się, kiedy się pokazał. Zaczął się do mnie zalecać.

Z początku byłam tylko trochę zdenerwowana, ale nie chciał dać mi spokoju. Wtedy naprawdę się zlękłam.

Jack słuchał, każdy mięsień w jego ciele stężał.

Mów dalej – powiedział cicho.

Connor usłyszał mój krzyk. Zjawił się w mgnieniu oka, nie mam pojęcia, w jaki sposób znalazł mnie tak szybko. Ale ściągnął ze mnie tego chłopaka, a potem... zbił go do nieprzytomności, na moich oczach. Strasznie było na to patrzeć. Dosłownie... rozniósł go na strzępy. Pobił go tak strasznie, że chłopak zmarł kilka dni później. – Umilkła, kręcąc głową na to wspomnienie. Oczy jej się zaszkliły. – Connor był cały w jego krwi. Nigdy nie zapomnę, jak wtedy na mnie spojrzał.

Jack milczał. Znów uniosła oczy.

Od tamtej pory uważa mnie za swoją własność. Wydaje mi się, że przez cały czas tak czuł.

Chodź tutaj. – Przyciągnął ją do siebie i otoczył ręką jej ramiona. Gdy oparła się o niego, wycisnął pocałunek na jej skroni.

Nie możesz być niczyją własnością, Eden Farraday. Jeśli tak wyglądała sytuacja, to słusznie zrobiłaś, uciekając stamtąd.

Nie odzywała się przez długą chwilę, ale wyczuwał, że chciała coś powiedzieć.

O co chodzi? – mruknął, muskając wargami jej czoło.

Connor może chcieć się na tobie mścić, Jack. Wątpię, prawdę mówiąc, by porzucił dżunglę i ruszył za mną... nienawidzi świata i nie potrafi odnaleźć się w cywilizacji, ale musisz wiedzieć, że istnieje taka możliwość. Tamtego dnia, gdy zobaczył, jak mnie całujesz, wpadł w furię.

Do licha – westchnął Jack. – Więc robiąc to, naraziłem cię na niebezpieczeństwo.

Nie miałam nic przeciwko temu – rzuciła pospiesznie, posyłając mu wstydliwy uśmiech. – Poza tym nie to, że ty całowałeś mnie, tak go rozzłościło. Jestem pewna, że w jego oczach o wiele gorsze było to, że ja całowałam ciebie.

Owszem, całowałaś – mruknął Jack, unosząc rękę, by żartobliwie pociągnąć pukiel jej włosów. – Tak czy inaczej, nie martw się, skarbie, nie boję się Connora.

Ja się boję – odparła cicho.

Przepełniony nagłą potrzebą chronienia jej, Jack pociągnął ją na swoje kolana.

Chodź do mnie. Już dobrze – szepnął. Przycisnął delikatniej jej głowę do swojego ramienia, a ona objęła go i wtuliła twarz w jego szyję. – Nikt cię nie skrzywdzi, gdy jestem w pobliżu.

Siedzieli tak jeszcze kilka godzin, rozmawiając cicho. Gdy Eden, zmęczona dwudniową strażą przy łóżku chorego, usnęła wreszcie, wziął ją na ręce, zaniósł do swojej kajuty i ułożył na koi.

Przykrył ją kocem, by nie zmarzła. Uśmiechnął się, patrząc na jej smukłe ciało odziane w błyszczącą suknię, na jej miedziane loki rozsypane wdzięcznie na poduszce. Chcesz być tak piękna jak londyńskie damy? – pomyślał, kręcąc głową. Eden, czy nie wiesz, że jesteś dużo piękniejsza? Jesteś ładniejsza, niż większość tych damulek mogłaby zamarzyć, i to urodą, która nie miała nic wspólnego z ładną twarzą.

Pochylił się i złożył lekki jak szept pocałunek na jej jasnym czole, po czym wyprostował się powoli i bez szmeru wyszedł z sypialni.




Rozdział 9


Eden śniła o orchideach.

Deszcz płatków, delikatnych i pastelowych, spływał na nią. Jack był w tym śnie, uśmiechnięty, opalony, mocny jak dąb w mszystym cieniu dżungli. Ale z jakiegoś powodu, zamiast jak zwykle pachnieć wanilią, orchidee rozsiewały zapach cynamonu...

Panno Farraday – głęboki, śpiewny baryton zachęcał ją do pobudki.

Milady, podano śniadanie.

Rzeczywistość z tanecznym piruetem wkroczyła w jej czarowny sen. Poranne światło sączyło się przez bawełniane prześcieradło, zakrywające jej oczy.

Jest nawet czekolada. – Usłyszała.

Jej żołądek zaburczał w odpowiedzi ma cudowne zapachy, przenikające przez cienką warstwę materiału.

Czekolada... i cynamon?

Ach...

Uśmiechała się, nim na dobre się zbudziła.

Zaspana, zsunęła powoli prześcieradło z twarzy i wyjrzała znad jego brzegu. Zobaczyła Jacka siedzącego na koi i obejmującego jej ciało zaborczym ramieniem.

W miękkim, różowym i złotym świetle poranka Postrach Indii Zachodnich patrzył na nią z czułym uśmiechem na swej przystojnej, męskiej twarzy.

Jack! – powiedziała cicho i usiadła, przyciskając prześcieradło do piersi.

Schylił się i cmoknął ją w policzek.

Dzień dobry, moja słodka. – Szerokim gestem zaprezentował jej tacę na nóżkach, stojącą na posłaniu. – Pozwolisz, że zaproszę cię na uroczyste śniadanie na twoją cześć.

Och, z radością, ale co świętujemy? – zapytała, ziewając szeroko.

Gorączka spadła. Peter Stockwell jest przytomny, a co ważniejsze, żywy.

Otworzyła szeroko oczy.

Dzięki Bogu.

Także dzięki tobie, mój mały dzielny doktorze. – Bez dalszych wstępów podał jej kubek gorącej czekolady.

Zachwycona tym rzadkim luksusem, zerknęła do kubka i znów na Jacka.

Jest w niej cukier?

Całe mnóstwo.

Upiła łyczek słodkiego, ciemnego nektaru i westchnęła z zadowoleniem.

Zobaczmy, co jeszcze mamy dla ciebie? – mruknął Jack. Sięgnął do tacy i zdjął srebrną pokrywę, odsłaniając szklankę soku i ślicznie poukładane na talerzu plasterki szynki, cząstki grejpfruta i cynamonowe bułeczki, jeszcze ciepłe, z rodzynkami wyzierającymi spod białego lukru, który spływał po delikatnym cieście.

Eden, skuszona, odstawiła czekoladę, oblizała się i wzięła bułeczkę. Odgryzła kęs. Uśmiech Jacka stał się jeszcze szerszy, gdy usłyszał okrzyki zachwytu. Po latach dbania o papę i Connora w dżungli nie pamiętała już, kiedy ostatnio ktoś robił sobie tyle zachodu, by sprawić jej przyjemność.

Pchnęła talerz w stronę Jacka.

Chyba mnie nie zmusisz, żebym sama zjadła to wszystko?

I owszem – odparł, błyskając białymi, równymi zębami. – Co do okruszka.

Skarciła go zabawną miną i uniosła cynamonową bułeczkę do jego ust. Odgryzł wielki kęs, a Eden zjadła drugą połowę, po czym pochyliła się do przodu i z chichotem cmoknęła go w usta.

Mniam... – Jack przełknął ciasto i odwzajemnił buziaka, sięgając po jej kubek z czekoladą. – Pyszności.

Mówiłam.

Chodziło mi o całusa. – Odstawił kubek na bok, wyjął szklankę z sokiem z jej dłoni i również odstawił na tacę. Spojrzał na nią wygłodniałym wzrokiem. – Chcę jeszcze.

Jej puls przyspieszył, gdy Jack otoczył dłonią jej kark i przyciągnął ją bliżej. Westchnęła cicho. Gdy jego wargi musnęły jej usta, stopniała w jego objęciach.

Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo go pragnęła. I że liczyła godziny od chwili, kiedy ostatnio miała go przy sobie. Zdawało się, że minęły wieki, ale przecież upłynęły ledwie dwa dni od tamtej nocy, kiedy pocałował ją w łóżku.

Gdy objęła go za szyję i z zapałem odwzajemniła pocałunek, otoczył ramieniem jej talię i przygarnął ją bliżej. Koniuszkami palców przeciągnął po jej szyi, aż zadrżała od tego lekkiego muśnięcia.

Wiedziała, że nie powinna tego chcieć, ale chciała.

Wiedziała, że to niebezpieczne, ale się nie bała.

Gdy głaskała jego gładko ogolone policzki i ciemne, jedwabiste fale włosów, świat zaczynał wirować w pijanym walcu. Nie bardzo wiedziała, co się z nimi dzieje, ale niewymowna przyjemność, jaką czerpali z siebie nawzajem, była czymś, czego żadne z nich się nie spodziewało. I była to przyjemność o wiele głębsza niż fizyczna.

Dzień dobry, Eden – szepnął Jack po długiej chwili rozkoszowania się jej skwapliwą reakcją.

Dzień dobry, Jack. – Jej głos był kocim pomrukiem.

Trzymając go za poły rozpiętej kamizelki, z uśmiechem przyciągnęła go do siebie, domagając się więcej pocałunków.

A on z radością spełnił jej zachciankę, wplatając palce w jej włosy. Jego oddech pogłębiał się coraz bardziej. Całe ciało Eden mrowiło, gdy niecierpliwie przesunęła dłoń niżej i objęła go w talii.

Muszę to przerwać – wychrypiał, odrywając usta od jej ust.

Dlaczego? – tchnęła.

Bo cię pragnę.

Więc?

Zadrżał i zamknął oczy, słysząc jej naglący szept. Oparł czoło ojej czoło.

Eden.

Jack.

Nie wiesz, o co prosisz.

Więc mi pokaż. – Obwiodła wargami brzeg jego ucha. – Ufam ci, Jack. Ufałam ci od pierwszej chwili.

Hm... właśnie w tym problem.

Odsuwając się, uniosła jego dłoń do ust i pocałowała opuszki palców. Jego twarz była napięta, turkusowe oczy pociemniały, przybierając odcień najgłębszego błękitu. Patrzył, zafascynowany, gdy wsunęła koniec jego środkowego palca do ust.

Nagle pochylił się do przodu i chwycił jej twarz w obie dłonie, zastępując palec niecierpliwą inwazją języka. Jej serce załomotało gwałtownie. Jego wąskie wargi prześlizgnęły się w górę i w dół po jej ustach, zachęcając, by otworzyła je szerzej. Jego język zanurkował głębiej.

Jej pierś falowała jak ocean, gdy nareszcie przerwał płomienny pocałunek.

Połóż się – polecił jej ochrypłym szeptem.

Usłuchała bez wahania, patrząc w jego rozgorączkowane oczy.

Odstawił tacę na bok i ułożył się na posłaniu obok Eden. Każdy jego ruch był pewny i płynny. Powoli przeciągnął środkowym palcem po jej szyi i dekolcie, aż dotarł do końca wycięcia koszuli – wciąż spała w jego bieliźnie.

Spojrzała na niego z trochę nerwową ciekawością, gdy wsunął dłoń pod materiał, ale zamknęła oczy i jęknęła, gdy delikatnie ścisnął jej sutek. Choć uczucie było rozkoszne, jego dłoń po chwili opuściła stanik i powędrowała ku talii. I jeszcze niżej.

Oplotła ramionami jego szyję, pijąc kolejne pocałunki, pełna niecierpliwego wyczekiwania, gdy nagle poczuła, że dyskretnie, centymetr po centymetrze, zaczął podsuwać koszulę w górę.

Och, Jack. – Objęła go mocniej, rozpalona.

Czy mogę? – szepnął, wsuwając dłoń pod materiał. Jego wprawne palce powolutku powędrowały wyżej, po wewnętrznej powierzchni uda.

Eden, już całkiem bez tchu, patrzyła mu w oczy, niezdolna wydobyć z siebie błagania: „Dotykaj mnie".

Uśmiechnął się do niej, jakby zrozumiał, i pochylił głowę do jej szyi, wyczuwając wargami gorączkowy puls. Jego ciekawskie palce wsunęły się głębiej między jej nogi, zwiedzając, pieszcząc, sprawiając rozkosz. Jęknęła, przyjmując jego śmiałe awanse z bezradną uległością. Jej członki zwiotczały, kolana zmiękły, aż w końcu rozsunęła nieśmiało uda, witając go niepewnie.

Mów mi, co ci się podoba – szepnął, ale ona nie była w stanie się odezwać.

Podobało jej się wszystko. Całował ją bez przerwy, pieszcząc ją jednym, dwoma palcami, rozpalając ją tak bardzo, że bała się, iż stanie w płomieniach. Jęczała tylko, bez reszty poddając się pożądaniu.

Boże, tak! To właśnie za tym tęskniła, nawet o tym nie wiedząc. Była jak w transie, nie mogła myśleć o niczym, jak tylko o jego potężnym ciele, o jego dłoniach, prowadzących ją w miejsca, w których nigdy nie była, o których nawet nie śniła. Teraz chciała odwiedzić je wszystkie, razem z nim.

Wplatając wolną dłoń w jej włosy, delikatnie skubnął zębami muszlę jej ucha. Słyszała jego chrapliwy oddech tuż-tuż.

Nie broń się przed tym, miła.

Przed czym?

Zobaczysz.

Jęknęła, bezradna, tuląc go do siebie jedną ręką, drugą gniotąc prześcieradła. Nieznośna rozkosz jego dotyku oszałamiała ją, ciągnęła coraz bliżej ku jakiemuś nieznanemu kataklizmowi. Nie mogła nic zrobić, tylko zaufać mu, że przeprowadzi ją przez to bezpiecznie.

Była ciekawa, co też się stanie, co jej obiecał... i nagle się dowiedziała.

Jack! – jęczała, gdy uderzyła ją oślepiająca fala, porywając ją ze sobą z miażdżącą siłą. Zadrżała, wygięła się w łuk i przylgnęła do niego, jakby tonęła, gorączkowo chwytając dech w dzikim spełnieniu.

Sapiąc tuż przy jej uchu, wymruczał jej imię, gdy rozkosz potężnym, słodkim strumieniem rozlała się po jej ciele, zmieniając się w głębokie jezioro radości. Pocałował ją w skroń, tuląc do siebie, gdy cudowne dreszcze powoli ustały.

Przez chwilę, z zamkniętymi oczami, czule łasiła się policzkiem do jego policzka.

Och... Jack.

W końcu wróciła jej zdolność myślenia – przynajmniej na tyle, by w głowie zaświtało jej, że i on ma swoje potrzeby, i że fascynujące byłoby mocje zaspokoić.

Była jeszcze oszołomiona, ale zebrała całą siłę i odwagę, by sięgnąć w dół i mu się odwdzięczyć.

Ale Jack drgnął i powstrzymał ją, nim zdążyła pogłaskać go przez spodnie.

Nie rób tego, moja słodka. Tego już bym nie zniósł.

Aleja chcę...

Nie, aniele. – Roześmiał się cicho, choć na jego twarzy widniał bolesny grymas. – Spokojnie. Zaufaj mi.

Ufam – szepnęła. Westchnął z żalem.

Na to wygląda.

Z szerokim uśmiechem rzuciła się w jego ramiona. Jeszcze długą chwilę leżeli razem w łóżku. Ona z głową wpartą na jego piersi, on, obejmując ją jedną ręką, a drugą, wciąż jeszcze trochę drżącą, głaszcząc lekko jej włosy.

Eden wzdychała z rozmarzonym uśmiechem. Boże, jeśli to było śniadanie, to nie mogła się doczekać lunchu.


Siedząc po południu za swoim biurkiem, Jack miał przeglądać kwartalne raporty zarządców kierujących głównymi filiami jego przedsiębiorstwa, ale jakoś nie mógł się skupić.

Dzień okazał się zupełnie zwyczajny. Trahern na pokładzie dowodził wachtą, Smyk szczotkował w kącie Rudy'ego. Peter Stockwell wciąż dochodził do siebie.

Ale Jack czuł się wytrącony z równowagi z powodu bliskości Eden. Wraz z Martinem pochłonięta była szyciem za malowanym parawanem w kącie. Nie, nie tyle wytrącony z równowagi, dumał. Podekscytowany. Jurny. Sfrustrowany do bólu. Krótko mówiąc, pragnął kobiety jak nigdy w życiu.

To już nie była kwestia tego, czy powinien się pohamować, ale czy zdoła.

Istna tortura.

Oczywiście poniewczasie zdał sobie sprawę, że sam się o to prosił, kiedy pocałował ją po raz pierwszy, w dżungli dwa tysiące kilometrów stąd, a potem przypieczętował własny los, każąc jej się rozebrać i wziąć kąpiel na jego oczach. Cóż, pewnie zasłużył sobie na tę mękę, bo nie docenił przeciwnika.

Jej niewinność była bronią, której nie mogły się przeciwstawić wszystkie jego armaty, pałasze i karabiny Bakera.

Bał się, że jeśli będzie musiał zwyczajnie przespać jeszcze jedną noc u jej boku, to po prostu postrada zmysły. Zgoda, tracił kontrolę nad sobą, ale najbardziej alarmujące było to, że to nie było już tylko pożądanie. W jego sercu rósł w siłę niezwykle ciepły i prosty afekt.

Niechże ją piekło pochłonie. Wszystko to było mu całkowicie obce i ogromnie niepokojące. A już zupełnie nie pojmował, jakim cudem młoda gapowiczka z dnia na dzień stała się królową jego statku.

Ludzie byli nią oczarowani. Pan Palliser wyrażał się o niej z największym podziwem i nawet Ballast skapitulował. Gburowaty kanonier wystrugał dla niej z kawałka drewna małego morświna, by pokazać na swój prymitywny sposób, że nie żywi urazy. Smyk trzymał się zawsze w promieniu sześciu metrów od niej. I nawet pies zdawał się woleć jej towarzystwo niż swojego pana.

Co do samego Jacka, nie potrafił nazwać tego, co czuje.

Wszystkie rozsądne, logiczne argumenty, by jej nie posiąść, zdawały się tracić moc, skoro najwyraźniej oboje tego pragnęli. To wydawało się takie proste – kochać się z nią i się ożenić. Oczywiście potrzebował dziedziców, więc na przeszkodzie stały właściwie tylko jego własne lęki.

Lęki, których istnieniu tak lubił zaprzeczać.

Tylu rzeczy o nim nie wiedziała. O tylu sprawach nie mógł jej powiedzieć. Ale im więcej dla niego znaczyła, tym mniejszą miał ochotę wyjaśniać jej, dlaczego nie jest godzien miłości.

Nieważne, pomyślał ponuro. Kiedy dotrze do Londynu, sama się dowie.

Pst, kapitanie! – Rozbawiony szept z kącika krawieckiego przyciągnął jego uwagę.

Spojrzawszy w tę stronę zobaczył Eden, wyglądającą zza krawędzi parawanu. Z błyszczącymi oczami pokazała mu dwie próbki materiału.

Który ci się bardziej podoba? Czerwona wełna czy ciemnozielony aksamit?

Znaleźli więcej bel materiału, które miały być sprzedane w Londynie. Jack nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jasne było, że Eden doskonale się bawi.

Nie mam najbledszego pojęcia.

Och, daj spokój. To na krótki spencer – wyjaśniła. – Jak myślisz? Wzruszył ramionami, kręcąc głową.

Obydwa są ładne.

Jej uśmiech zmienił się w nadąsaną minkę.

Musisz coś woleć, Jack! Twój głos jest decydujący. Martin i ja nie możemy się pogodzić.

Służący stał za nią, poza zasięgiem jej wzroku, i teatralnymi gestami wskazywał zielony materiał. Fakt, zieleń pasowała do jej oczu. Jack ukrył uśmiech i poparł jego wybór.

Eden zerknęła podejrzliwie na Martina. Zakończywszy swą krótką pantomimę, służący patrzył na nią z niewinną miną. Jack pochylił głowę, by zamaskować rozbawione parsknięcie. Osobiście wolałby ją całkiem bez niczego...

Smakowita wizja, która pojawiła się w jego głowie, była ostatnią kroplą, która przepełniła czarę. Wstał zza biurka. Ze zdławionym jękiem wyszedł, by poćwiczyć szermierkę. Praca umysłowa przekraczała w tej chwili jego możliwości.

Wyczerpujące ćwiczenia powinny mu pomóc w wyładowaniu frustracji.


Gdy Jack wyszedł, Eden pozostała w kajucie, pracując nad rękawem nowej dziennej sukni. Martin również pobiegł zająć się swymi obowiązkami, a konkretnie prasowaniem kapitańskich lnianych koszul w pralni. Ale Eden nie miała nic przeciwko odrobinie samotności. Musiała sporo przemyśleć.

Od czasu ich namiętnego poranka dziwne myśli na temat Jacka Knighta tłukły się jej po głowie. Choć znali się krótko, możliwość obserwowania go w jego naturalnym środowisku pozwalała jej stwierdzić, że Jack jest człowiekiem godnym miłości.

Była pod wrażeniem szlachetności i odwagi jego misji na rzecz kolonistów walczących o wolność. Poruszał ją ból, który wyczuwała w jego milczeniu, gdy pytała o rodzinę.

Kilka dalszych obserwacji sprawiło, że poczuła szacunek dla jego umiejętności przywódczych i mądrości, pozwalającej zarządzać imperium handlowym zza tego wielkiego mahoniowego biurka.

Biorąc pod uwagę reputację bezwzględnego zbójcy, była zszokowana tym, że troszczył się o załogę, oraz tym, że był dla niej taki miły, a wręcz łaskawy. Odnosiła wrażenie, że on sam też był tym odrobinę zdumiony. Nie musiał wszak robić tego wszystkiego – karmić jej, ubierać, dzielić z nią kajuty, chronić przed zagrożeniem ze strony załogi.

Przede wszystkim jednak zdumiewało ją, z jaką łatwością przyszło jej się zwierzyć mu z najskrytszych pragnień i lęków. Jego zachowanie wczoraj, w izbie chorych, było tak pełne troski, że znalazła nawet siłę, by opowiedzieć mu tę koszmarną historię o młodym Indianinie w dżungli. A on zachował się jak wcielenie delikatności i wyrozumiałości.

W przeciwieństwie do Connora przy Jacku czuła się bezpieczna i – w odróżnieniu od papy – Jack jej słuchał. Tak więc niepokojące pytania zaczęły krążyć w jej głowie, jak stada mew wokół masztów statku.

Już dawno temu zagięła parol na modnych dandysów we frakach z Savile Row, ale od kiedy Jack Knight wpłynął pod pełnymi żaglami w jej życie, te olśniewające wizje zaczęły jej się wydawać naiwnymi, dziecinnymi fantazjami. A jeśli to właśnie ten mężczyzna był jej przeznaczony? Jeśli on był prawdziwą miłością, w której poszukiwaniu przewędrowała pół świata?

Owszem, wsiadła na jego statek, by dostać się do Londynu, ale jeśli sama podróż okaże się ważniejsza niż dotarcie do celu?

Wytrącona z równowagi tymi pytaniami, wstała, by odpocząć od szycia i trochę rozprostować kości. Masując zmęczony kark, wyjrzała przez okienko kasztelu wychodzące na pokład i ujrzała kapitana, trenującego szermierkę z żylastym panem Brodym i kilku innymi oficerami.

Wstrzymała oddech i zagapiła się, urzeczona.

Był bez koszuli. Pod jego opaloną, błyszczącą od potu skórą falowały mięśnie, gdy stawiał czoła kilku przeciwnikom jednocześnie, rozdając potężne, szybkie i precyzyjne ciosy.

Pan Brody ogłosił przerwę i wykrzyknął kilka komend pod adresem ludzi odgrywających przeciwników. Nieświadom, iż jest obserwowany, Jack zrobił sobie krótki odpoczynek od ćwiczeń. Polał głowę wodą i wypił kilka łyków z manierki.

Nagle podszedł do niego Smyk, wymachując drewnianym dziecinnym mieczem. Eden nie słyszała, co powiedział chłopiec okrętowy, ale najwidoczniej uznał, że teraz jego kolej fechtować się z kapitanem.

Jack uśmiechnął się do dziecka i wziął stojącą nieopodal szczotkę na kiju, służącą do szorowania pokładu. Tępym drewnianym trzonkiem zaczął parować ciosy Smyka.

Mały Phineas Moynahan wydawał się maciupeńki, ale walczył z Jackiem, ile miał sił. Wyglądało to jak zabawny pojedynek Dawida z Goliatem. Po kilku minutach takiej zabawy kapitan pozwolił Smykowi na trafienie, po czym upuścił broń, złapał się za brzuch i udał, że umiera.

Padł na deski, udając umarłego.

Eden z czułym uśmiechem patrzyła na tę parę.

Phineas okrzyknął radośnie swoje zwycięstwo nad powalonym olbrzymem, ale kiedy Rudy skoczył na pana i zaczął lizać go po policzku, Jack ożył i łagodnie odepchnął psa. Zerwał się na nogi, zmierzwił włosy chłopcu i wrócił do prawdziwych ćwiczeń.

Eden uświadomiła sobie, że właśnie się zakochała. Bała się tego uczucia.

W efekcie, gdy Jack wrócił do kajuty, nie mogła przestać się rumienić i gapić na niego. Siłą oderwała wzrok i próbowała skupić się na pracy, ale kiedy ukłuła się igłą w palec – tak bardzo trzęsły jej się ręce – zaczęła się zastanawiać, co, u licha, się z nią dzieje. Dlaczego nagle nie była w stanie zachowywać się naturalnie w jego obecności? Przedtem nie miała tego problemu. Teraz czuła się niezręcznie i głupio, jakby stała się przejrzysta niczym szkło. Jeśli Jack zauważył tę zmianę, to niczego nie dał po sobie poznać.

Och, przestań, rozkazała sobie, biorąc się w garść.

Jak ci się udał trening? – zapytała tonem, jak miała nadzieję, całkowicie nonszalanckim.

Dobrze, prócz tego, że chyba nadwerężyłem sobie ścięgno w kolanie.

Ożywiła się.

Mogę ci przyłożyć kataplazm!

Idąc do składziku, posłał jej spłoszone spojrzenie przez ramię.

Nie trzeba. Porządna kąpiel doskonale mnie wykuruje.

Kąpiel.

Gdy wszedł do schowka, by wyjąć wannę, twarz Eden spurpurowiała od absolutnie nieprzyzwoitych myśli.

Ale skoro kapitan najwyraźniej chciał uniknąć pokusy, uznała, że powinna wyjść z kajuty. Nagle zaświtało jej, że skoro od tylu dni plącze mu się pod nogami, może dla odmiany chciałby spędzić trochę czasu w samotności. Zażenowana, że w taki sposób narzuciła mu swoją osobę, natychmiast odłożyła szycie, przywdziała nowiutką pelisę, by ochronić się od wiatru, i ruszyła do drzwi.

Jack spojrzał na nią pytająco.

Na pewno chcesz odpocząć – wyjaśniła.

Wyraźnie mu ulżyło, że nie zamierzała zostać. Nie mógłby odpowiadać za to, co by się stało, gdyby próbowała pomóc mu w kąpieli.

Pamiętaj, żeby trzymać się blisko Brody'ego albo Traherna.

Tak jest, kapitanie. – Zasalutowała mu ochoczo, po czym, zamiast trafić w drzwi, weszła na ścianę, gdy zdała sobie sprawę, że jej uczucia wymalowane są na twarzy.

A niech to! Zmarszczył brwi.

Dobrze się czujesz?

Hm... Doskonale, dziękuję – wymamrotała, speszona. – No to... do zobaczenia.

Do zobaczenia, Eden – odparł z rozbawieniem.

Ledwie zamknęła drzwi, sklęła się za głupie zachowanie, ale zdołała jakoś ochłonąć, nim wyszła na pokład.

Na zewnątrz dostrzegła pana Traherna, szamoczącego się z takielunkiem. Jeden z młodszych marynarzy siedzący na końcu rei grotżagla poplątał kilka lin. Porucznik usiłował dojść do ładu z tym bałaganem, Eden odwróciła się więc w stronę rufy, szukając drugiego wyznaczonego jej strażnika. Na kasztelu rufowym ujrzała pana Brody'ego, zajętego sprawdzaniem, czyszczeniem i chowaniem najróżniejszych rodzajów białej broni, której Jack i pozostali używali podczas ćwiczeń.

Oto groźny pan Brody, myślała, przez chwilę obserwując twardego, starego wojaka przy pracy. Żylasty, potężny dowódca służby porządkowej mocno ją onieśmielał, ale Eden miała jasno powiedziane, by się go trzymać, a poza tym najwyraźniej był jednym z ulubieńców Jacka. Była ciekawa, dlaczego.

Zdecydowana stawić czoło największemu zrzędzie na „Wietrze Fortuny", wyprostowała plecy, przywołała na twarz najładniejszy uśmiech i wspięła się po krótkiej drabince na kasztel, gdzie pan Brody siedział w cieniu bezanmasztu.

Podniósł wzrok znad jednej z szabel i zerknął podejrzliwie na Eden, od niechcenia przecierając klingę. Zbliżyła się, wtykając targane wiatrem włosy za ucho.

Dzień dobry, sir. Kapitan jest zajęty w dziennej kajucie. Przykazał mi, bym trzymała się blisko pana albo porucznika, jeśli zechcę wyjść, a że pan Trahern jest bardzo zajęty, pomyślałam, że uprzykrzę życie panu.

Uśmiechnęła się do niego ślicznie, splatając dłonie za plecami.

Brody nachmurzył się, spojrzał w stronę Traherna i zaczął burczeć pod nosem:

O! Zajęty? Doprawdy... Nasz dzielny porucznik. – Prychnął przez spłaszczony nos. – Młody obibok, i tyle. Mnie tam nie wygląda na zajętego...

Eden uniosła brwi na ten zrzędliwy komentarz. Nic dziwnego, że cała załoga się przed nim trzęsła. Nie ważąc się zagadnąć go po raz drugi, spuściła oczy i postanowiła przydać się na coś, pomagając mu chować broń.

Znaczy się – mruknął – panienka płynie na gapę.

Przyznaję się do winy – powiedziała przyjaznym tonem, wycierając ostrze szmatką. Schowała broń do pochwy i podała Brody'emu.

Burknął, odkładając pałasz do długiej drewnianej skrzynki.

Trochę to nieładnie, żeby młoda panna wsiadała tak cichcem na statek.

Jego słowa zaskoczyły Eden.

Cóż, może i nieładnie. Ale miałam swoje powody.

Ano, pewnie panienka miała.

Brody wcisnął zabezpieczającą osłonkę na czubek ostrza szpady i wrzucił broń do skrzyni.

Panienka myśli, że jest taka mądra, co? Przechytrzyła nas wszystkich. A teraz on je panience z ręki. Bardzo sprytnie, powiadam, bardzo sprytnie.

Bardzo sprytnie? Co pan ma na myśli?

On ma mnóstwo pieniędzy.

I co z tego?

Panienka nie lubi świecidełek? Ładnych sukienek? Eleganckich domów?

Przerwała układanie broni i obróciła się do niego, opierając rękę na biodrze.

Co pan właściwie imputuje?

Ha! Kapitan myśli, że panienka chciała płynąć do Anglii, ale na mój rozum panienka od początku miała ochotę tylko na niego.

Eden otworzyła usta ze zdumienia.

Panie Brody. Jeśli sugeruje pan, że zrobiłam to wszystko, bo chciałam zbałamucić kapitana i skłonić go do małżeństwa, to obawiam się, że całkiem pan zdziecinniał i nie powinien pan mieć do czynienia z bronią. – Odwróciła się z furią, urażona do żywego. – Proszę wybaczyć, że panu przeszkodziłam. Nie chcę panu więcej sprawiać kłopotu. Za pozwoleniem, pójdę poszukać pana Traherna.

Ba! – Basowy, szorstki śmiech rozległ się za jej plecami, gdy ruszyła ze złością w stronę drabiny. – Idź, podąsaj się w kącie, panieneczko. Mnie tam wszystko jedno. Nie ty pierwsza próbujesz złapać go w swoje sidła, i pewno nie ostatnia.

Wcale się nie dąsam – odparła zimno, odwracając się z powrotem i gromiąc go spojrzeniem.

Ale on jeszcze z nią nie skończył. Zmierzył ją przebiegłym wzrokiem.

Wszystkie wy, niegodziwe żmijki, chcecie wbić pazury w chłopaka, żeby dobrać się do jego złota.

Eden zmrużyła oczy. Setka jadowitych ripost przeleciała jej przez głowę, ale nagle, choć oburzona tymi obelżywymi insynuacjami, pojęła, że pan Brody chce tylko, na swój własny, mało subtelny sposób, bronić Jacka.

Wszystko to wynikało z lojalności.

Zaświtało jej, że stary zabijaka ją testuje. Być może chce się przekonać, czy ona jest dość dobra dla kapitana.

Aha.

Choć wciąż urażona, postanowiła dotrzymać mu pola. Rejterada z pewnością była najszybszą metodą na oblanie egzaminu pana Brody'ego. A jakiekolwiek były tego powody, staruszek najwyraźniej był kimś ważnym dla Jacka.

Zbliżyła się o krok, postanawiając, że nie da się przepłoszyć.

To świetny szermierz – stwierdziła, patrząc na Brody'ego wyzywająco. – Pewnie zaraz mi pan powie, że nauczył go pan wszystkiego, co potrafi?

Szorstka twarz Brody'ego zmarszczyła się wreszcie w grymasie przypominającym uśmiech, jakby Eden wywalczyła sobie u niego odrobinę aprobaty, stawiając mu czoła.

Nie, panienko – odparł. – Ja go tylko ćwiczyłem. Wrodzony talent ma po swoim ojcu.

No, to już bardziej przypominało rozmowę.

Pan znał jego ojca, panie Brody? – zapytała uprzejmie.

Czy go znałem? – Prychnął. – Wytrzymałem z nim dwadzieścia pięć rund na ringu, na turnieju w Orfordshire w siedemdziesiątym ósmym roku. Ale nie powiem, żebym wiele pamiętał, tyle razy dostałem w głowę. – Roześmiał się basowo. – Ale po tym Postrach z Killarney i ja zostaliśmy najlepszymi kompanami.

Postrach z Killarney? – Eden przekrzywiła głowę i zmarszczyła brwi, zupełnie skołowana. Czy nie taki pseudonim nosił bokser, którego nazwisko wygrawerowano na pucharze schowanym w kufrze Jacka? – Myślałam, że jego ojcem był książę Hawkscliffe.

Wpadnięte oczy Brody'ego otworzyły się szerzej z przestrachu. Nagle odwrócił twarz.

Do wszystkich diabłów! – mruknął. – A tom narobił.


Następnego dnia, po kolejnej nocy tortur celibatu na wspólnej koi, Jack wszedł na galerię rufową, rozglądając się za Eden. Czuł się trochę głupio, że szuka jej towarzystwa – czyż nie szczycił się tym, że korzysta z łask kobiet, których pragnął, a potem odpływa, nie oglądając się za siebie?

A co tam. Zaprzestał już prób tłumaczenia sobie tego wszystkiego. Zwyczajnie lubił być przy niej, a to, że i ona zdawała się cenić jego towarzystwo, budziło w jego sercu dziwne, ciepłe emocje.

Jakiś mroczny, strzeżony region w samej głębi jego duszy otwierał się powoli, jak zaciśnięta pięść, która rozpręża się stopniowo. Nie bardzo rozumiał, jak się to dzieje, ale wiedział, że to jej dzieło; tej pasażerki na gapę, która nagle stała się jego miłą towarzyszką.

Wyszedł na ocienioną galerię i ujrzał, że Eden daje Smykowi lekcję czytania.

Siedziała na krześle tuż obok chłopca, obejmując jego chude ramiona. Jako podręcznika używali Biblii. Jack zreflektował się nagle, że nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby wstawić na półki jakieś dziecięce książki.

Oczarowany sceną, jaka ukazała się jego oczom, zatrzymał się w drzwiach, oparty o futrynę, i przez chwilę przypatrywał się im, niezauważony. Uśmiech zmiękczył jego rysy, gdy przysłuchiwał się lekcji.

Nauczycielka wyglądała prześlicznie w nowej sukni – skromnej, z długimi rękawami, uszytej z przedniego muślinu w kwiaty, który Jack zamierzał sprezentować siostrze. Jej rude włosy były upięte w luźny kok, z którego wymykały się kręte kosmyki, okalające jej twarz i spływające na szyję. Bardzo ładnie, pomyślał Jack. Do tej pory widywał ją wyłącznie z rozpuszczonymi włosami; to uczesanie sprawiało, że wyglądała bardziej dojrzale i nie tak dziko.

Co do Smyka, Jack zauważył, że chłopiec wygląda schludniej niż zwykle. Miał uczesane włosy, umytą twarz. Miał nawet buty na nogach. A na dodatek mały łobuz nigdy nie zachowywał się tak potulnie i grzecznie.

Uczeń bardzo się starał zadowolić „pannę Edie". Jack, który sam nigdy nie doświadczył matczynej miłości, doskonale potrafił sobie wyobrazić, jak zachwycony jest malec, wiedząc, że skupiła na nim swą uwagę. Być może wyczuwając w nim tę potrzebę, Eden chwaliła go wylewnie za każde dobrze przeczytane słowo. I entuzjastycznie zachęcała go do dalszych wysiłków.

Jack przyglądał im się uważnie, z rękami założonymi na piersi.

Ap... apo... apoka...

Świetnie. Przecież potrafisz. Wypowiedz całe słowo.

Apoka... lipsa – wydukał powoli Smyk i spojrzał na nią z szerokim uśmiechem.

Doskonale, Phinney! – Zmierzwiła mu włosy i uściskała, gratulując sukcesu. – Ależ ty się szybko uczysz!

Cała ta scenka nieuchronnie skierowała myśli Jacka ku pragnieniu posiadania dziedzica.

Zawsze chciał synów, ale gdy patrzył na Eden i wspominał jej oddanie ojcu, pomyślał, że miło byłoby mieć i córki.

Obserwując z lubością kobietę i dziecko, zaczynał przyznawać się przed sobą, że może samotniczy tryb życia, jaki wiódł do tej pory, nie był tak dobry, jak mu się zdawało. Ale całe życie nieufności i izolacji nie dało się tak po prostu przekreślić za jednym zamachem.

Z drugiej strony, pomyślał, te jego dzieci nie wezmą się przecież znikąd.

Żądza powróciła nagle ze wstrząsającą gwałtownością.

Po prostu ożeń się z tą smarkulą i spłodź dziecko. O resztę będziesz się martwił później.

W tej chwili odwróciła się, jakby poczuła jego drapieżne spojrzenie. Zerknęła mu w oczy i uśmiechnęła się ciepło.

Teraz i chłopiec go zauważył. Zerwał się z krzesła i podbiegł do niego.

Kapitan Jack!

Ładna pogoda, panie Moynahan. Widzę, że wprawia się pan w czytaniu.

Lepiej zobaczę, co z Rudym! – wypalił Smyk, jakby nagłe się czegoś zawstydził.

Eden popatrzyła za nim, rozbawiona, gdy wybiegł z dziennej kajuty w poszukiwaniu czworonożnego towarzysza zabaw. Jack spojrzał z uśmiechem na Eden.

Już po lekcji?

Na to wygląda. – Roześmiała się, zamykając Biblię i odkładając ją na stolik. Wstała i podeszła do Jacka. – Szczerze mówiąc, jestem zdumiona, że wytrwał tak długo. Chłopcu w jego wieku trudno jest skupić uwagę.

Jack spojrzał jej w oczy, gdy podeszła i oparła się o futrynę naprzeciw niego.

To miłe, że się nim opiekujesz.

E tam. Człowiek musi jakoś spędzać czas – odparł. – Ale co sądzisz o jego zdolnościach? – zapytał. – Stockwell uczy go od czasu do czasu, ale w sumie haniebnie zaniedbaliśmy jego edukację.

Wzruszyła ramionami.

Moim zdaniem jest bystry. A tak nawiasem mówiąc, zdajesz sobie sprawę, że chłopak cię ubóstwia?

Cóż, wszyscy mnie ubóstwiają, nie zauważyłaś?

Roześmiała się na tę uwagę.

Jack się uśmiechnął, przyznając sobie punkt za irlandzki czar.

Staram się dawać mu dobry przykład – przyznał już poważniejszym tonem. – Od czasu do czasu trochę nim pokierować. Nauczyć, jak być mężczyzną.

Gdzie jest jego prawdziwy ojciec?

Nikt nie wie. To podrzutek. Zostawiono go na stopniach kościoła, tylko z kocem, w który był owinięty. Nawet bez imienia. Starsza kobieta, którą zatrudniam, ochmistrzyni w mojej irlandzkiej posiadłości, pani Moynahan, przygarnęła biedaka – wyjaśnił. – Ale to istne półdiablę, jak zapewne zauważyłaś, i gdy podrósł, stał się zbyt dużym ciężarem. Starsza pani lubi porządek.

Ach. Więc ty go wziąłeś?

Skinął głową.

Mnie przynajmniej znał z moich rzadkich wizyt w posiadłości. Zrobiłem go chłopcem okrętowym, by mieć na niego oko i dopilnować, żeby wyuczył się zawodu. Któregoś dnia będzie dobrym marynarzem. Ale i tak ciężko na świecie takiemu bezradnemu kurczakowi, porzuconemu przez wszystkich, niechcianemu przez nikogo. – Jack zmarszczył brwi, patrząc w kierunku, w którym odszedł Smyk. – Powiedz szczerze, czy według ciebie.. . jako kobiety, ma się dobrze?

Jej zielone oczy złagodniały, czuły uśmiech nagrodził jego troskę.

Myślę, że ma się doskonale. Może tylko... jest trochę samotny. Kontakt z innymi dziećmi dobrze by mu zrobił.

Tak, ale... – spojrzał w morze z niezrozumiałym bólem w oczach. – Nie myślisz, że inne dzieci będą dla niego okrutne, odepchną go za to, że nie ma ojca? Nazwiska?

Przez długą chwilę patrzyła na niego wzrokiem pełnym współczucia, który zdawał się przenikać jego duszę na wylot.

Pewnie niektóre tak. Ale dlaczego miałby się chcieć przyjaźnić z tymi dziećmi, gdy inne z radością zaakceptują go takim, jaki jest? Wszak jego pochodzenie to nie jego wina – dodała. – Nie ma się czego wstydzić.

Nie. – Jack umilkł, spuszczając wzrok. – A ty? – mruknął po długiej chwili. – Chcesz mieć dzieci?

Co, z tobą?

Spojrzał na nią, zaskoczony, i dostrzegł psotny błysk w jej oczach i zalotny uśmiech na wargach. Zabawnie poruszył brwią.

Prawdę mówiąc, tak. W tej chwili. Zaczniemy?

Jack! – zbeształa go, czerwieniąc się po uszy.

Żartuję – skłamał, patrząc na nią z ogniem w oczach i z bolesnym pulsowaniem w kroczu. – Ale nie odpowiedziałaś na pytanie. Zamierzasz kiedyś mieć dzieci?

Och, całe mnóstwo! – wykrzyknęła, ze zwykłą dla siebie łatwością, rozpraszając nazbyt gęstą atmosferę. – Najmniej tuzin.

Naprawdę? Aż taką gromadkę?

Moja ciocia Cecily ma jedenaścioro. A jedna z jej przyjaciółek szesnaścioro.

Jack gwizdnął cicho.

Im więcej, tym weselej – rzuciła Eden, patrząc na niego badawczo.

I stanowczo zbyt przenikliwie, jak na jego gust.

Jack poczuł nagłą potrzebę zmiany tematu. Uniósł jej dłonie do ust i ucałował obie.

Bardzo ładnie pani dziś wygląda, panno Farraday.

Podoba ci się moja nowa suknia?

I owszem. Jestem bardzo zadowolony z inwestycji. Jednak – wciąż trzymając ją za ręce, pociągnął ją delikatnie ku sobie – chciałbym wypłacić dywidendy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Jakąkolwiek sumkę jesteś skłonna zwrócić mi w tej chwili.

Hm – mruknęła, gdy wziął ją w ramiona. – Sądzę, że stać mnie na skromną wypłatę. – Przesunęła dłonie po jego piersi i splotła je na jego szyi z zalotnym uśmiechem.

Ach, Eden – mruknął, gdy odchyliła głowę do tyłu, oferując mu swoje usta. – Wzięłaś mnie w niewolę. – Słowa wymknęły mu się, nim zdążył je powstrzymać.

Ależ, Jack! – szepnęła bez tchu, zachwycona jego słowami. – Za to odpłacę ci z procentami.

I tak też zrobiła. Objąwszy go za głowę, pocałowała go, wlewając w ten pocałunek całą duszę. Jej niewystudiowana namiętność zaparła mu dech w piersi. To był pocałunek, jakiego nie kupi największa fortuna w złocie, pocałunek jak z bajki, władny złamać złe zaklęcie. Jack nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu którakolwiek kobieta pocałowała go w ten sposób, z takim uczuciem. Wszystkie inne przed nią zbladły niczym zjawy, rozpłynęły się jak smugi dymu.

O nieba. Przygarnął ją bliżej. Byłoby szaleństwem zaprzeczać, że ta dziewczyna jest z nim związana głębiej niż jakakolwiek przedtem – nawet Maura, majacząca w najgłębszych mrokach przeszłości.

Ta pierwsza miłość, która sprzedała się za tytuł. Nie, to było zupełnie coś innego. I Eden była zupełnie inna.

Wiedziony niepohamowanym impulsem, był już na granicy – dosłownie na granicy – oświadczyn, ale ona, przerywając pocałunek, który wstrząsnął ziemią i niebem, odezwała się pierwsza.

Jack?

Hm? – mruknął, pijany jej słodyczą.

Chwyciła jego dłonie i cofnęła się o krok, na powrót opierając się plecami o futrynę.

Patrzył z radością na jej zarumienione policzki, na jej usta, wciąż błyszczące i zaczerwienione od pocałunku.

Kiedy dopłyniemy do Londynu...

Tak? – Jej słowa otrząsnęły z niego pożądanie, gdy przypomniał sobie z poczuciem winy, że Eden wciąż nie domyśla się jego planów wobec niej.

Zamierzasz odwiedzić rodzinę podczas pobytu w mieście?

Rodzinę? – Ach, oto jego ulubiony temat. Jego uśmiechnięte wargi zacisnęły się w grymasie.

Przecież masz rodzinę, prawda?

A skąd twoje przekonanie, że oni chcą mnie widzieć? – Wysunął dłonie z jej dłoni i schował je do kieszeni. – Wspominałem ci, że gdy boli mnie kolano, to zawsze oznacza zmianę pogody na gorsze?

Jack, nie zmieniaj tematu. Przewrócił oczami.

Eden...

Muszę ci coś wyznać. – Jej twarz spoważniała, rumieniec pożądania zbladł. – Czytałam listy twojej siostry.

Znieruchomiał.

Co?

Tego pierwszego dnia, kiedy zamknąłeś mnie w kajucie. Nudziłam się, Jack. Nie miałam nic do roboty. Znalazłam je i... i pochłonęły mnie bez reszty. – Wzruszyła ramionami, skruszona.

Wpatrywał się w nią, oburzony.

Wiem, że źle postąpiłam i przepraszam. Ale chodzi mi o coś innego. Z tego, co pisze Jas, jasno wynika, że twoja rodzina cię kocha. Powinieneś ich odwiedzić, kiedy dopłyniemy do Londynu. Spróbować wszystko naprawić.

Spróbować... wszystko naprawić? – powtórzył w szoku, który w mgnieniu oka przerodził się w furię. – Uszom nie wierzę! A dla twojej informacji, to nie ja wszystko popsułem!

Nigdy nie zakładałam, że tak było! – zapewniła go pospiesznie. – Jack, ja tylko próbuję pomóc. Cokolwiek stanęło między tobą i rodzeństwem, nie chcę patrzeć, jak marnujesz sobie życie.

Ja marnuję sobie życie? Co ty wygadujesz? – wybuchnął. – Tak się składa, że prowadzę życie, o jakim większość ludzi może tylko śnić! Czy wiesz, ile jestem wart?

Nie mówię o twoich pieniądzach, mówię o tobie. Myślę, że wiem, ile jesteś wart, Jack. Pytanie tylko, czy ty to wiesz.

Odwrócił się, klnąc pod nosem, ale ona nie dawała za wygraną, nieustępliwa jak zwykle.

To dlatego pracujesz tak ciężko? Bo myślisz, że bez całego tego bogactwa i władzy nie jesteś nic wart?

Zostaw mnie w spokoju. Ta rozmowa jest męcząca. – W jego głosie słychać było ledwie irytację, ale wewnątrz wręcz dygotał z wściekłości. – Nie mogę uwierzyć, że czytałaś moją prywatną korespondencję. – Przyszpilił ją gniewnym spojrzeniem. – Ufałem ci.

Chciałam po prostu wiedzieć więcej o tobie. Jack, mogłabym ukryć przed tobą, że to zrobiłam, ale popatrz, powiedziałam ci przecież. Naprawdę możesz mi ufać. Martwię się o ciebie. Chcę ci pomóc.

Nie potrzebuję twojej pomocy. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. – Spojrzał jej gniewnie w oczy. – Zawsze tak było, i zawsze będzie.

Postąpiła niecierpliwie krok w jego stronę.

Chcę, żebyś wysłuchał, co mam do powiedzenia. Przestań marnować czas.

O czym ty mówisz?

To twoja rodzina, Jack. Ja zapłaciłabym każdą cenę za jeden dzień więcej z moją matką, ale nie mogę. Ona odeszła. I któregoś dnia też się przekonasz, jakie to uczucie.

Cóż, mnie moja rodzina nigdy nie uwielbiała, tak jak twoja ciebie. I ty nigdy się nie przekonasz, jakie to uczucie!

Przełknął z trudem ślinę i zamknął oczy, krzywiąc się boleśnie. Nigdy przed nikim się nie tłumaczył. A już na pewno nie próbował tłumaczyć nikomu, jak poświęcił się dla swoich braci i młodszej siostry. Do dziś nikt nawet tego nie podejrzewał. Do diabła z nimi wszystkimi.

Jack?

Kiedy rodzina jest w stanie wojny – powiedział powoli, odwrócony do niej plecami – reszta może zawrzeć pokój, jeśli ma kozła ofiarnego. Wspólnego wroga, przeciw któremu wszyscy mogą się sprzymierzyć. – Jego twarz była jak z kamienia. – Zostałem ich czarną owcą. Odgromnikiem, który przyjmował cały gniew i złość, kłębiące się pod naszym dachem. Wszystko skrupiało się na mnie. Bo ja jeden byłem dość silny, by to znosić. A po jakimś czasie odnalazłem się w tej roli. Naprawdę stałem się łajdakiem. – Wciąż stał odwrócony, więc nie mogła widzieć gorzkiego grymasu na jego twarzy. Nie mogła wiedzieć, jak samotny czuł się w domu. Nie, na całym świecie. Odrzucony przez wszystkich. – W końcu pojąłem, że muszę odejść. – Pomyślał o Maurze. Ojej małodusznej zdradzie. – Nie miałem już żadnego powodu, by zostać.

Usłyszał szelest spódnic, gdy podeszła bliżej.

Właśnie w tym sęk, Jack. Nie jesteś czarną owcą. Być może przekonałeś o tym cały świat, nawet siebie, aleja nie dałam się oszukać. Ani na chwilę.

Drgnął, czując jej lekki jak piórko dotyk na plecach. Chyba łatwiej byłoby znieść cios. – Coś przyciągało mnie do ciebie od pierwszego dnia, gdy zobaczyłam cię na balu na Jamajce. Widzisz, Jack, mam wyostrzoną intuicję.

Może nie wiem zbyt wiele o świecie, ale znam własne serce. A ono mi mówi, że poza tymi ponurymi kłamstwami, którymi otoczyłeś się jak murem, jesteś jednym z... najlepszych, najszlachetniejszych ludzi, jakich znam.

Odsunął się i odwrócił, spoglądając na nią gniewnie.

Ach, więc żyję w kłamstwie?

W pewnym sensie tak. – Zamrugała, odpędzając łzy. – Rozumiem, dlaczego odsuwasz się od ludzkości...

A przyglądałaś się ostatnio ludzkości?

Mówisz jak papa.

Tyle tylko, że ja jestem przy zdrowych zmysłach.

Mogę sobie tylko wyobrażać, na co byłeś narażony w wieku Smyka. I dlaczego uwierzyłeś w te wszystkie złe rzeczy, które ci wmawiano. Aleja nigdy bym cię tak nie potraktowała. Musisz to wiedzieć.

Mógłbym wyrazić swoje zdanie, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, o czym mówisz, na Lucyfera.

Jack... Wiem o twoim ojcu.

Następna sarkastyczna uwaga utknęła mu w gardle. Poczuł się tak, jakby przeszyła go pika, ale choć cała krew odpłynęła mu z twarzy, ona – nieświadoma niczego – parła dalej.

Teraz rozumiem, dlaczego myślisz, że wszyscy są przeciwko tobie, dlaczego masz w sobie tyle gniewu. Dlaczego jesteś taki skryty i nie ufasz nikomu. Wszystkie te zamki na twoich drzwiach... Och, kochany...

Cofnął się, wstrząśnięty i przerażony, że dowiedziała się o jego skundlonym pochodzeniu. Czytanie jego listów to była jedna sprawa. Ale to było zupełnie coś innego. Wiedział, co teraz nastąpi.

Z doświadczenia.

Nie bądź zły. Jestem po twojej stronie, Jack. Twoje pochodzenie nic dla mnie nie znaczy. Proszę cię, chcę tylko pomóc. Czy to dlatego nie pozwolono ci poślubić lady Maury?

Na dźwięk imienia tej zdrajczyni przeszłość wróciła jak stado nietoperzy, trzepoczące wokół niego z upiornym śmiechem, obracając wniwecz wszystko, co osiągnął przez ostatnie dwadzieścia lat. W okamgnieniu jego wysiłki, by pokazać rodzinie, że mimo wszystko wyjdzie na ludzi, poszły na marne.

Już na zawsze pozostanie irlandzkim bękartem, niczym więcej – nieodpowiednim towarzystwem dla własnych braci, zakałą rodziny. Złym człowiekiem.

Złym do szpiku kości.

Nagle wydał z siebie ogłuszający ryk, który zatrząsł szybami w oknach galerii. Gwałtownym ruchem zmiótł wszystko ze swego biurka – mapy i dokumenty, ołówki i księgi rachunkowe poleciały z hukiem na podłogę.

Eden spojrzała na nie, a potem na niego z szeroko otwartymi, przelękłymi oczami.

Bała się go, co utwierdziło go jeszcze bardziej w przekonaniu, kim naprawdę jest. Dlaczego miałby z tym walczyć? Ta mroczna strona zawsze była w nim. Dzięki temu był taki dobry w tym, co robił.

Załoga też musiała usłyszeć jego ryk, bo zwykły tupot stóp na pokładzie ucichł.

Jack podszedł do niej wielkimi krokami, z pociemniałą twarzą.

Była przerażona, ale jego mała rudowłosa dzikuska nie cofnęła się o krok, nawet kiedy pochylił się nad nią, spopielając ją wzrokiem.

Kto ci powiedział?

Przełknęła ślinę, odchylając się odrobinę.

On nie chciał źle, Jack. Ja... po prostu mu się wymknęło. Jego oczy zwęziły się w płonące szparki.

Brody.

Mówił o tobie z największą dumą, przysięgam! Jack... – Dotknęła jego policzka, ale odtrącił jej dłoń.

Nie dotykaj mnie.

Nie mówiąc więcej ani słowa, odwrócił się i wyszedł.




Rozdział 10


Mijały dni.

Gdyby dało się w jakiś sposób sprawić, by statek płynął szybciej, Jack zostawiłby Eden w Irlandii i popłynąłby wypełnić swoją misję, pozwalając, by zwyczajnie zniknęła z jego życia.

Ale nie było takiego sposobu.

Utknął z nią w ciasnej kajucie na środku bezkresnego oceanu. Nie miał dokąd uciec ani od niej, ani od ponurej pewności, że nikt go nigdy nie pokocha, choćby był nie wiadomo jak bogaty i miał nie wiadomo ile przedsiębiorstw. I choć bez ustanku sobie powtarzał, że go to nie obchodzi, wiedział, że poczucie, że jest od innych gorszy, zawsze będzie boleć.

W miarę, jak „Wiatr Fortuny" posuwał się na północ, jesienne temperatury okolic równika ustąpiły miejsca szarej, ponurej zimie.

Niedługo będą na miejscu.


Eden męczyła się nad szyciem. Gdy nadszedł wieczór ze swoim wczesnym, zimowym zmrokiem, pracowała przy świecy w dziennej kajucie, siedząc na czerwonej ławie pod oknem. Jej dłonie były dziwnie niezręczne. Raz nawet ukłuła się igłą.

Au! – Rzuciła szycie, włożyła palec do ust i stwierdziła, że ma chorobę morską.

Z początku myślała, że uczucie mdłości i rozdygotania to po prostu objawy zdenerwowania kłótnią z Jackiem, który praktycznie nie odezwał się do niej od swego wybuchu. Bez jego przyjaźni ocean stał się bardzo smutnym miejscem. Jack nabrał zwyczaju sypiania w hamaku w dziennej kajucie, pozostawiając Eden samą, leżącą bezsennie w jego koi, bojącą się nawet pomyśleć, co może ją spotkać w tym prostym morskim świecie, gdy jej protektor się od niej odwróci.

Ale kiedy usłyszała ciche pogwizdywanie przeciągu w szparach wokół zamkniętych drzwi i zauważyła, jak brandy buja się w kryształowej karafce, pojęła, że ten nagły atak mai de mer może mieć zupełnie inne źródło.

Gdy odwróciła twarz do okna, jej oddech utworzył chmurkę na szybie. Ujrzała, że wiatr się wzmógł, a morze jest wzburzone. Tu i ówdzie na ciemnych falach pokazywały się białe grzywy piany. Linia granatowego horyzontu huśtała się mocniej niż zazwyczaj. Statek był tak wielki, że zwykle kiwanie się było ledwie zauważalne, ale teraz Eden czuła jego ruchy. Być może zbliżała się wichura.

Cudownie. Na dworze zanosi się na sztorm, a u steru stoi huragan w ludzkiej postaci, zimny i mroczny, nieprzewidywalny...

Jack. Przyszło jej do głowy, by pójść na pokład i zapytać go, co się dzieje, ale po namyśle stwierdziła, że to tylko gotowa recepta na więcej bólu, bo przecież on się do niej nie odzywał, choć go przeprosiła. Choć tylko próbowała pomóc.

Eden oparła się z westchnieniem o drewnianą grodź i podciągnęła stopy na ławę, obejmując zgięte kolana rękami.

Była trochę zła na niego, że tak się pogniewał. Może przyszła pora wrócić do wizji eleganckich miejskich dandysów we frakach z Savile Row. Wychowanych, kulturalnych mężczyzn.

Barbarzyńscy piraci, ryczący jej w twarz, nigdy nie mieścili się w jej planach.

Mimo to dziwnie było pomyśleć, że pod tą twardą jak skała, niewrażliwą fasadą Czarny Jack Knight okazał się – jak nazwała go na samym początku – wielkim, wyjącym z bólu lwiskiem, udręczonym przez cierń wbity w łapę.

Za drzwiami kajuty dał się słyszeć tupot stóp. Do środka wpadł Smyk.

Panno Edie! Panno Edie! Niech pani idzie na pokład! Szybko, szybko!

Phineas, co się stało?

Chłopiec popędził do niej i chwycił ją za rękę.

Niech pani idzie, pokażę pani!

Zaraz, wezmę płaszcz...

Nie, bo pani wszystko przegapi! – Ściągał ją już z siedzenia. – Niech pani idzie!

Zdumiona stanowczością Smyka, pozwoliła mu się wyciągnąć na zewnątrz. Gdy tylko wyszła na pokład, stanęła jak wryta.

Niech pani patrzy! – Chłopiec wskazał palcem w górę, ale Eden już wpatrywała się, zdumiona, w żagle.

Na tle czarnego, bezksiężycowego nieba, zasnutego odrobiną mgły, niesamowite, błękitne światło tańczyło wzdłuż masztów i spowijało wszystkie żagle statku.

Eden patrzyła, przestraszona, ale i oczarowana.

Nieziemska iluminacja była jasna jak błyskawica, ale trzymała się płótna, które zwisało nieruchomo, owiewane nocną mgiełką.

Niebieska poświata oświetlała pokorne twarze marynarzy na pokładzie. Co do jednego umilkli z podziwu i trwogi, zdumiewając się zjawiskiem.

Niektórzy się żegnali, inni zdejmowali czapki i przyciskali je do piersi, pełni przesądnego lęku.

Nagle Eden zauważyła jeszcze coś. Silny wiatr, który wiał przed kwadransem, ustał zupełnie.

Nastała cisza morska.

Rozejrzawszy się dookoła, zobaczyła Jacka, stojącego koło bezanmasztu. Z głową odchyloną do tyłu patrzył na nieziemskie światła. Stał nieruchomo. Jego kanciaste rysy skąpane były w błękitnej poświacie.

Przez chwilę Eden patrzyła na groźnego kapitana „Wiatru Fortuny", górującego o głowę nad swoją oddaną załogą. Przyciągnięta do niego magnetyczną siłą, wspięła się po drabince na kasztel rufowy i podeszła, ignorując to, że był na nią rozgniewany Musiała być przy nim w tej chwili, choć sama nie wiedziała dlaczego. Może po to, by dzielić z nim ten cud. A może to strach przed nieznanym fenomenem przygnał ją do niego – instynktownie szukała u niego ochrony, bo zawsze czuła się bezpiecznie u jego boku.

Idąc ku niemu, wyczuła, że powietrze naładowane jest elektrycznością jak przed burzą. Przyprawiało ją to o gęsią skórkę, ale gwałtowne bicie serca było spowodowane wyłącznie bliskością Jacka.

Zdawał się nieświadom jej obecności. Ciepło ubrany, by stawić czoło żywiołom, miał na sobie kurtę z grubego, brązowego sukna, wełniany szal na szyi, a na dłoniach ciężkie robocze rękawice. Ciemny zarost na jego szczęce odrastał powoli, na powrót nadając mu ten dziki wygląd, któremu nie potrafiła się oprzeć.

Nagle odwrócił głowę i ją zauważył.

Patrzył na nią, gdy zbliżała się niepewnie. Widząc jego kamienne spojrzenie, poczuła rozpacz w sercu. Choć oddała mu wszystko, całą siebie, zrozumiała, że zapewne nigdy nie dosięgnie jego duszy, nie utrzyma go przy sobie.

Idąc ku niemu powolnym, równym krokiem, Eden stawiła czoło faktom. Pragnęła być z tym człowiekiem. Tak bardzo, że aż budziło to jej strach. Ale nawet gdyby on ją zechciał, jak mogła rozważać związanie się z mężczyzną, który pociągnąłby ją za sobą na kolejną tułaczkę?

Wyobrażała sobie swoje życie jako łady Knight. Żegluga po całym świecie od portu do portu. Bez wytchnienia. Bez stałego domu. Bez chwili normalności. Byliby nomadami.

Ludźmi bez korzeni.

Ale przynajmniej byłabym z nim, pomyślała odważnie.

Z Jackiem Knightem, w całej jego mrocznej, ułomnej chwale.

Nie odezwał się słowem, gdy stanęła obok niego. Sięgnął tylko do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął cygaretkę. Wsadził ją do ust, ale nie zapalił.

Eden znów spojrzała w górę na dziwne, płynne światła.

Co to jest? – szepnęła.

Ognie świętego Elma.

Ale co to jest? Skąd się bierze?

Nikt nie wie. – Jack spojrzał na nią nieufnie w ciemności.

Są cudowne – szepnęła. Stojąc z odchyloną głową i patrząc na niebieskie iluminacje, czuła, że Jack patrzy na nią.

Nagle dobiegł ją jego cichy, głęboki głos.

Powiadają, że szansa doświadczenia czegoś takiego zdarza się raz w życiu.

Bała się na niego spojrzeć.

N... naprawdę?

Tak. – On też spojrzał na żagle, udając nonszalancję. – Muszą być odpowiednie warunki. Ale nawet wtedy to nigdy nie trwa długo.

Och! – Jej serce łomotało, ale jego ostatnie słowa napełniły ją dziwnym smutkiem.

Nie trwa długo?

Nie dla mnie.

Nagłe poruszenie pokładu wytrąciło ją z równowagi. Jack podtrzymał ją, a między ich ciałami przeskoczyła dziwaczna, mała błyskawica.

Spojrzała mu w oczy. Dławiło ją w gardle, ale wiedziała, że właśnie teraz ma jedyną szansę. Musiała powiedzieć mu, jak bardzo jej na nim zależy.

Jack – szepnęła – rozumiem, że czujesz się zawstydzony, że dowiedziałam się o twoim ojcu...

Zawstydzony? – powtórzył z cichym, gorzkim śmiechem. Zabolał ją ten śmiech.

Może pomoże ci, jeśli ja powiem coś zawstydzającego o sobie. Milczał przez chwilę.

Na przykład co?

Pamiętasz, tamtej nocy, kiedy czuwaliśmy razem przy łożu Stockwella, powiedziałam ci, dlaczego tak bardzo chciałam uciec z dżungli i jechać do Londynu.

Skinął głową.

Obawiam się, że nie byłam z tobą do końca szczera.

Zerknął na nią z ukosa. Przeszywające, zimne spojrzenie mówiło jasno, że uważa, iż w jej słowach kryje się jakiś niegodny podstęp.

Nie potrafiłam zdobyć się na powiedzenie ci prawdy, bo nie chciałam, żebyś uważał mnie za głupią gęś. Ale, Jack, prawdziwy powód jest taki, że... że chciałam sobie znaleźć męża. I to nie byle jakiego męża. Och, do licha, to nie tak miało zabrzmieć. – Policzki jej płonęły.

Jack obserwował ją, nieufny, ale i zafascynowany.

Prawdziwy powód, dla którego chciałam wrócić do cywilizacji, był taki, że chciałam znaleźć... kogoś, kogo mogłabym pokochać – wydusiła z siebie, nim opuściła ją odwaga. – Tylko że... myślę, że chyba już go znalazłam.

Wpatrywał się w nią z ogniem w oczach.

Eden wytrzymała jego spojrzenie. Drżała z zimna, bo teraz, w nowej sukni, czuła się bardziej naga niż wtedy, kiedy kazał jej się rozebrać.

Odwrócił oczy. Wyglądał na rozgniewanego.

Dlaczego nic nie mówi? Przecież właściwie wyznałam mu miłość, myślała. Boże, dlaczego nie potrafię utrzymać języka za zębami?

Ledwie znosząc jego potępiające milczenie, znów spojrzała na żagle, modląc się, by jakiś przepływający obok wieloryb wyskoczył z fal i ją połknął.

Hm... Dlaczego to zjawisko nazywa się ogniami świętego Elma?

To święty patron żeglarzy – wymamrotał Jack, unikając jej wzroku tak samo starannie, jak ona jego.

Zmarszczyła nagle brwi.

Czy to niebezpieczne? Czy żagle nie zajmą się ogniem?

Nie. To nie ma nic wspólnego z ogniem. To omen – dodał cicho.

Omen? – Nareszcie zmusiła się, by na niego spojrzeć.

Jego bystre spojrzenie omiatało niebo.

Sztormu. – W chwili gdy wypowiedział złowróżbne słowo, błękitne światło zaczęło blednąc. W mgnieniu oka zniknęło całkowicie.

Nocne niebo poczerniało.

Barometr opadał cały dzień – dodał Jack.

Pokład wciąż był pogrążony w nabożnej ciszy. Ludzie w milczeniu patrzyli w niebo, czekając, czy zjawisko powróci.

Zamiast niego wrócił wiatr, narastając z niesamowitą szybkością. Lodowaty podmuch, łopoczący żaglami, ostrzegał, że burza będzie gwałtowna.

Szybko się zbliża, kapitanie – krzyknął sternik. – Tylko patrzeć, jak zadmie.

Jack skinął marynarzowi głową i, skrępowany, zwrócił się do Eden.

Powinnaś zejść pod pokład. Zabierz ze sobą chłopca i nie wychodźcie na wiatr. Musimy przygotować się na nadejście sztormu. Jeśli zrobi się źle, a o tej porze roku to prawdopodobne, Martin zaprowadzi cię do ładowni. To najbezpieczniejsze miejsce na statku.

A ty gdzie będziesz? – zapytała niespokojnie.

Tutaj – odparł, rozglądając się po pokładach. Spojrzał na maszty. – I tam, jeśli będzie trzeba.

Jack... uważaj na siebie.

Nie martw się. Podczas każdej podróży zmagamy się ze złą pogodą. – Szczelniej otulił się kurtką. – Przykaż Smykowi, z łaski swojej, żeby zamknął psa w klatce. Rudy nie cierpi sztormów. Mamy skrzynkę dla niego. Chłopak wie, gdzie ją znaleźć.

Zawołał go jeden z marynarzy.

Już idę! – odkrzyknął. Wiatr rozwiał jego włosy, gdy pochylił głowę, by spojrzeć jej w oczy.

Patrzyli na siebie przez długą chwilę.

Idź już – mruknął, wskazując głową główny pokład.

Eden spuściła wzrok, speszona, że odesłał ją w ten sposób tuż po jej niemądrym wyznaniu. Przecież powiedziała mu niemal wprost, że jest zakochana. Ale na tym mężczyźnie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Skoro tak, nie chciała mu się więcej narzucać. Czując się jak naiwna, głupia gąska, odwróciła się na pięcie i ruszyła pod pokład, by poszukać Smyka i kapitańskiego psa.

Jack pozostał jeszcze chwilę na miejscu, patrząc za nią, jak odchodzi.


Sztorm ścigał ich wśród onyksowej nocy, doganiając ich, aż Jack uznał, że nie prześcigną tego marcowego lwa i rozkazał rzucić dryfkotwę.

Miał nadzieję, że wichura osłabnie, jeśli zdołają trzymać się przed nią, ale pędziła nad wodą z diabelską prędkością. Było jasne, że będą musieli się przygotować na jej ciosy – uszczelnić luki i zrzucić większość żagli.

Walcząc ze sztormem, Jack walczył też ze sobą – pogoda była jak zwierciadło odbijające burzę szalejącą w jego duszy. Wiedział, że musi dokonać wyboru. Albo będzie dalej walczył, zaprzeczał coraz silniejszej więzi, jaka łączyła go z Eden, albo spróbuje uwierzyć, że ktoś naprawdę może go kochać.

Jego. Nie jego pieniądze. Nie jego władzę. Nie jego ciało.

Człowieka.

Bóg świadkiem, że ta koza była dość głupia, by się na to ważyć, i dość niewinna, by nie mieć wątpliwości. Nieskażona światem. Eden nie patrzyła na rzeczy tak jak inni ludzie, więc może nie było w tym nic dziwnego, że widziała go w innym świetle.

Jack wiedział tylko, że była jedyną kobietą, dla której po raz kolejny byłby skłonny zaryzykować złamane serce. Przed którą gotów byłby obnażyć duszę.

Stworzenie tak czyste z pewnością nie skrzywdziłoby go z rozmysłem.

Ale tak trudno było w to uwierzyć, patrząc na życie, jakie wiódł. Na te wszystkie lata, kiedy w wieku Smyka i młodszy z niewiadomych przyczyn był odrzucony przez księcia, którego uważał za swego ojca.

Pogardzali nim nawet słudzy, którzy mieli dbać o jego potrzeby – niańka, guwernantka, nauczyciel. Wiedzieli, kto smaruje im chleb masłem. Jego brat Robert był traktowany jak mały królewicz, gdy Jack równie dobrze mógłby sypiać w stajni.

Najgorsze jednak było zachowanie jego matki. Traktowała go, jakby nie istniał. Rozwiązłej księżnej było wstyd, że wdała się w romans z irlandzkim gladiatorem – przynajmniej przez jakiś czas, do następnej przygody. Jej drugi syn był tylko nieustannym przypomnieniem tego, że wypadła z łask własnego męża.

Nie mówiąc już o okrucieństwie kolegów szkolnych, którzy wiedzieli o jego prawdziwym pochodzeniu wcześniej niż on sam, dzięki plotkom rodziców. Trudno w gorszy sposób dowiedzieć się, że jest się bękartem. Ale to przynajmniej tłumaczyło, dlaczego sąsiedzi tak na niego patrzyli – łącznie z rodzicami Maury, lordem i lady Griffith.

Był wściekły, że Eden grzebała w jego przeszłości, ale z drugiej strony nie mogła przecież rozumieć, przez co przeszedł. Skąd miała wiedzieć, jak okrutna potrafi być londyńska socjeta, skoro wychowała się w dziczy, nie mając pojęcia, jak nieludzki potrafi być człowiek dla człowieka?

Nigdy nie była narażona na złośliwości tak zwanego najlepszego towarzystwa i Jack miał szczerą nadzieję, że nigdy nie pozna ich z pierwszej ręki. Bóg jeden wiedział, co mogłaby usłyszeć od ludzi na jego temat, kiedy znajdzie się w Londynie.

Sztorm szalał wśród nocy, dookoła Jacka i w jego duszy. A on toczył wewnątrz mroczną bitwę z samym sobą.

Gdy nadszedł świt, szare światło ukazało ołowiane niebo i fale niczym góry po obu stronach statku. Ale Jack wiedział, że daleko jeszcze do końca walki. Właściwie dopiero teraz sztorm z całą mocą rozpętał swą lodowatą furię, uderzając wprost na nich – bestia dmąca z prędkością sześćdziesięciu węzłów, z okresami jeszcze silniejszych podmuchów, trwających nawet po pięć minut.

Stanąć w dryf! – huknął Jack. Jego gruba kurta, czapka, rękawice i szal były przemoczone na wylot. Sztormiak z naoliwionej skóry łopotał hałaśliwie na wietrze.

Twarz miał zdrętwiałą od gryzącego zimna. Zacinający deszcz zmienił się w mokry, kłujący śnieg, ograniczający widoczność do zera. Ale szalejąca w jego duszy furia nie pozwalała mu zmarznąć, choć wściekły wiatr i wzburzone morze próbowały połknąć jego statek w całości.

, Wiatr Fortuny" jęczał, wznosząc się i opadając ciężko na falach, stawiając czoło wichurze. Na masztach pozostawiono kilka zrefowanych marsli, by ustabilizować statek, ale żagle wkrótce zostały porwane na strzępy. Od tej chwili płynęli o gołych masztach.

Jack wiedział, że już dawno zeszli z kursu. Jutro będzie musiał ustalić, dokąd zagnał ich wiatr. Jeśli do jutra wichura się skończy.

Fale waliły się na pokład od dziobu, głębokie na kilka stóp, i przetaczały po deskach. Jack zauważył, że kilka kluz się otworzyło, ryknął więc na ludzi, by uszczelnili je na nowo.

Pompy nie nadążają wylewać wody, kapitanie – zawołał starszy sternik, przekrzykując wycie wichru, gdy otrzymał raport z dolnych pokładów.

Każ pan cieślom zejść na dół i szukać przecieków!

Tak jest, sir!

Musimy zrzucić reje! – rozkazał ponuro. – Zbytnio obciążają maszty. Ściągać bramreje i marsreje!

Starszy sternik i bosman spojrzeli na sobie ponuro, ale i oni wiedzieli, że to konieczność.

Tak jest, kapitanie!

Bosman wydał rozkaz. Najdzielniejsi marynarze wzięli narzędzia i posłusznie zaczęli piąć się po wantach.

Jack całym sercem wzdragał się przed posyłaniem ludzi na maszty w tej wichurze. Zdejmowanie rej z masztów było ciężką robotą nawet przy dobrej pogodzie, kiedy wiatr nie próbował wyłuskać człowieka z takielunku, a liny, na których opierało się nogi, nie były oblodzone.

Ale gdyby nie zrzucili wielkich, ciężkich rej, ryzykowali połamanie masztów. W gwałtownych podmuchach wiatru wszystkie trzy gięły się jak trzciny.

Patrzył w górę. Higgins stracił oparcie i zawisł na chwilę nad pokładem, ale dwaj najbliżsi ludzie chwycili go i wciągnęli z powrotem na reję.

Jack odetchnął z ulgą. Na Boga, nie zamierzał stracić ani jednego człowieka w tym przeklętym sztormie.

Patrząc ponuro na fale, przeszedł przez pokład rufowy i sam chwycił koło, luzując sternika. Naparł na nie całym ciężarem, nie pozwalając, by wzburzone wody przejęły kontrolę nad sterem.

Zagryzając zęby, trzymał koło równo, aż ramiona zaczęły mu się trząść z wysiłku.

Do diaska, pomyślał. Trzeba było zostać kauzyperdą.


Pod pokładem, głęboko w ładowni, Eden nie była w lepszym humorze. Martin ogromnie cierpiał z powodu choroby morskiej, Peter Stockwell, przeniesiony tutaj z izby chorych, jęczał na posłaniu, Rudy szczekał bez ustanku w swojej klatce, a Smyk nie przestawał narzekać.

Już dłużej nie wytrzymam! Tu śmierdzi rzygowinami!

Phineas, nie wolno ci stąd wychodzić i koniec.

Dlaczego nie mogę iść do kapitana?

Po dwudziestej powtórce tego pytania Eden straciła cierpliwość.

Boja ci zabraniam.

Nie będę cię słuchał!

Będziesz, a jakże. Kapitan oddał cię pod moją komendę. Jeśli zechcesz, możesz to z nim przedyskutować, kiedy sztorm minie. Ale na razie zostajesz tutaj ze mną. Może zajmij się czymś, uspokój Rudy'ego. Jeśli ktokolwiek potrafi go uciszyć, to tylko ty. Spróbujesz?

Dobra! – burknął chłopak z nachmurzoną miną, ale posłusznie się schylił i zaczął łagodnie przemawiać do bulteriera, wtykając palce przez siatkę, by go pogłaskać.

Eden zdawała sobie sprawę, że uparte prośby Smyka, by puścić go do Jacka, wynikały ze strachu. Chłopak się bał – jak oni wszyscy – a przy Jacku poczułby się bezpiecznie. Ale w tej chwili Jack był zajęty i życie ich wszystkich zależało od niego.

Odwróciła się, zadowolona, że choć na chwilę zajęła czymś podopiecznego, i podała biednemu Martinowi szmatkę zamoczoną w rozcieńczonym occie, ponoć skutecznym remedium na mai de mer. Skrzywiła się, gdy znów szarpnęły nim mdłości, ale w jego brzuchu nie pozostało już nic, czym mógłby wymiotować.

Gdy oparł się plecami o grodź, ułożyła zmoczoną szmatkę na jego zielonkawym czole.

Biedaku. Trzymaj się, mój drogi. Ten sztorm nie może trwać wiecznie.

Peter Stockwell jęknął, poszła więc zajrzeć i do niego.

Ponieważ przez chwilę była odwrócona, nie widziała, że Phineas uchylił drzwi klatki Rudy'ego. Chłopiec wsunął drobną rękę do środka, by uspokoić psa głaskaniem, ale w chwili, gdy Eden znów na nich spojrzała, Rudy uciekł Smykowi i pognał prosto do otwartych drzwi, które podparła krzesłem, aby wpuścić do środka trochę powietrza.

Krzyknęła cicho, gdy pies śmignął w korytarz niczym biała smuga. Phineas gnał tuż za nim.

Rudy, wracaj! – krzyknął chłopiec, goniąc za zwierzęciem.

Phinney! – Eden rzuciła się do drzwi.

Nie było go.

Och, skręcę mu kark – szepnęła i pobiegła za chłopakiem ciemnym korytarzem.

Beształa się z każdym krokiem, ogarnięta poczuciem winy i narastającą paniką. Dokąd oni pobiegli? Tu, na dole, było tak ciemno.

Korytarz miotał się na prawo i lewo, rzucając Eden to na jedną, to na drugą ścianę, gdy biegła zygzakiem przed siebie. Latarnie nad głową bujały się gwałtownie, a wszelkie meble niezamocowane na stałe jeździły po deskach.

Skrzywiła się, gdy jej żołądek zaprotestował przeciwko temu dzikiemu tańcowi. Wspinając się na wyższy pokład, musiała mocno trzymać się poręczy zejściówki. Czuła wibracje morza tłukącego o kadłub, słyszała skrzypienie statku, który jęczał jak człowiek w boleściach.

Ludzie mijali ją biegiem, nawet na nią nie patrząc. Zatrzymała jednego z pomocników cieśli.

Widział pan może Smyka?

Nie, panienko. Za pozwoleniem...

Oczywiście. – Puściła go.

Znów pobiegła korytarzem i wspięła się wyżej, z całych sił trzymając się poręczy.

Gdy wyszła na pokład, przywitał ją ryk rozszalałej natury. Natychmiast pożałowała, że nie włożyła pelisy. Nawykła do tropikalnych upałów ledwie mogła chwycić dech na zimnie, przenikającym do kości. Spojrzała w górę, zadziwiona widokiem „Wiatru Fortuny" ujeżdżającego sztorm pod nagimi rejami, na których łopotały jedynie strzępy kilku żagli.

Dostrzegła Jacka na odległym kasztelu rufowym, wykrzykującego komendy. Podążając oczyma za jego spojrzeniem, dostrzegła kilkunastu marynarzy na wysokościach, jakimś cudem trzymających się na miejscu, mimo kiwania się masztów.

Usuwali właśnie jedną z rej, opuszczając ją powoli z pomocą systemu lin i bloczków. Nie miała pojęcia, co się dzieje, ale musiała znaleźć Smyka i psa uciekiniera.

Phineas! – Wściekły wiatr próbował odebrać jej głos. Zaczęła się rozglądać, prosząc Boga, by nie okazało się, że chłopiec został zmyty z pokładu. Nagle go zobaczyła. – Phineas!

Siedział skulony pod jednym z mocnych stojaków, które podtrzymywały szalupy na śródokręciu. Zdołał schwytać Rudy'ego i teraz tulił wiercącego się psa w ramionach.

Eden ruszyła ku nim, brodząc po kostki w wodzie i czując, jak śnieg oblepia jej włosy. Krzyknęła na malca, by wylazł spod szalupy, ale brutalny wiatr porwał jej słowa.

Zobaczyła, że Smyk jest zbyt przerażony, by się ruszyć, i zrozumiała, że będzie musiała pójść po niego, wydobyć go z kryjówki i zaprowadzić z powrotem pod pokład.

Zgarnęła z oczu piekącą sól, zebrała się w sobie i ruszyła po swego nieposłusznego podopiecznego.

Co panna tu robi, do diaska? – krzyknął na nią ochrypły głos.

Spojrzawszy przez ramię zobaczyła pana Brody'ego, owiniętego w czarny sztormiak, taki sam, jaki miał na sobie Jack. Dowódca służby porządkowej brnął w jej stronę przez wodę.


Jack usłyszał krzyk Traherna i zerknął pytająco na porucznika, stojącego na pokładzie rufowym. Trahern wskazał śródokręcie.

Spojrzał we wskazane miejsce, zobaczył Eden i zaklął. Do licha, co ona robi na pokładzie w takiej chwili? Kierowała się w stronę szalup. I nagle dostrzegł chłopca i psa. Przeszedł na drugą stronę koła sterowego, mrużąc oczy, by osłonić je przed zacinającym śniegiem. Mało brakowało, a wpadłby w panikę, widząc całą trójkę w takim niebezpieczeństwie, ale Brody był już na miejscu.

Siwy wojak wziął Eden za łokieć i razem z nią pobiegł po chłopca. Wziął pierwszą z brzegu linę, uwiązał psa i pociągnął oszalałego ze strachu bulteriera w stronę luku.

Krok za nim Eden ciągnęła Phineasa za rękę. Widać chłopak uciekł jej, ale wyglądało na to, że zapanowała nad sytuacją.

Jack podziękował Brody'emu skinieniem ręki. Widząc, że stary zagania właśnie całe towarzystwo pod pokład, burknął pod nosem i pokręcił głową.

Gdy na powrót zajął się kołem sterowym, usłyszał przerażający trzask nad głową.

Mężczyźni na masztach wrzasnęli jak opętani.

Dzięki Bogu złapali reję, nim spadła – ale potężny supeł splątanych lin i takielunku śmignął w dół bez ostrzeżenia.

Jack patrzył przerażony, niezdolny niczemu zapobiec, jak wahadło z lin i żelaza omiotło szerokim łukiem pokłady i uderzyło w Eden, wyrzucając ją za burtę.

Ryknął w rozpaczy, pędząc już w jej stronę.

Smyk przez chwilę trzymał się lin, wiszących luźno za relingiem, z osłupieniem i przerażeniem na twarzy. Potem pobiegł ku niej.

Nagle potężna fala uniosła się wysoko i połknęła dziewczynę. Twarz Eden zniknęła pod wodą.

Gdy fala opadła, ciężki kłąb splątanych lin wciąż tkwił zaplątany w reling, ale jej już tam nie było.

Zniknęła, porwana przez morze.

Jack w biegu zrzucił sztormiak i kurtkę, zeskoczył z kasztelu i pognał w stronę zawietrznej burty. Ryknął na chłopca, by schował się pod pokład. Przez mgnienie oka ujrzał w wodzie Eden, z trudem utrzymującą twarz nad falami.

Chaotyczne prądy powierzchniowe znosiły ją coraz dalej od statku. Jack wiedział, że zimno pokonają w kilka minut.

Dawać linę! – wrzasnął.

Łodzie, sir! Mamy spuszczać łodzie?

Nie ma czasu!

Trahern podał mu linę. Jack owinął się nią w pasie. Sprawnie wiążąc mocny węzeł, wskazał ruchem głowy najbliższy wielokrążek. Ballast natychmiast przeciągnął drugi koniec liny przez bloczek.

Wyciągniecie nas, kiedy dam sygnał, ale ani sekundy wcześniej.

Tak jest, sir! – potwierdził kanonier. Kilku ludzi stanęło za nim, by pomóc mu w tym zadaniu.

A jeśli nie zdoła pan do niej dotrzeć? – zapytał rozgorączkowany Trahern. – Pięć minut i pana wyciągam.

Nie waż się pan, dopóki nie będę jej miał.

Kapitanie, zginiecie oboje...

To rozkaz! Wracam z nią albo nie wracam wcale. – Ignorując pląsy pokładu pod stopami, wspiął się na reling i skoczył.

Leciał długo we wzburzone odmęty. Fale objęły go lodowatym uściskiem.

Jack wystrzelił z powrotem na powierzchnię i wciągnął potężny haust powietrza. Zimno zdawało się wysysać mu oddech z płuc, boleśnie uświadamiając mu potęgę morza. Teraz był na jego łasce, razem z Eden.

Oboje mogli przeżyć albo zginąć, w zależności od tego, co spodoba się falom.

Unosząc się na wodzie, obracał się na wszystkie strony, ale nie mógł jej dostrzec przez zasłonę lodowatych grzywaczy.

Eden!

Nie mógł jej znaleźć!

Spojrzał na swoich ludzi, uwieszonych na relingu. Gorączkowo wskazywali na lewo. Zawrócił.

Eden! – Popłynął ile sił we wskazanym kierunku, aż wreszcie mignęła mu między falami.

Jack!

Usłyszał jej piskliwy krzyk, nim kolejna lodowata fala zatopiła jej głos.

Popłynął szybciej, zagarniając wodę potężnymi pociągnięciami, choć ramiona bolały go już od walki ze sterem. Teraz przynajmniej płynął we właściwym kierunku, ale wiedział, że jeśli nie dotrze do niej w kilka chwil, zimno wprowadzi ją w zabójcze odrętwienie i Eden utonie.

W następnej chwili ujrzał przerażoną, przemoczoną dziewczynę, której twarz przybrała już odcień śmiertelnej bladości.

Dziewczynę, która próbowała mu powiedzieć, że go kocha.

Ciemne spódnice wzdymały się wokół niej. Gruby materiał, przy którym obstawał, by nie marzła, teraz wciągał ją pod wodę.

Wytrzymaj, Eden! – wykrztusił. – Płynę po ciebie! – Nie chciał przyjąć do wiadomości, że sam zaczyna się męczyć. Nie był już młodzieniaszkiem, bliżej mu było do czterdziestki niż do dwudziestki. Zimno i potęga rozszalałego północnego Atlantyku mogły z łatwością pozbawić sił każdego, a przecież walczył z tą sztormową bestią od zeszłego wieczoru.

Boże, daj mi dość siły. Zabierz mnie, jeśli musisz, ale nie pozwól mi jej stracić.


Eden zauważyła, że fale wydają się mniej gwałtowne, jeśli się z nimi nie walczy.

Ich ruch stał się niemal kojący, jakby kołysała się powoli w wielkim hamaku utkanym z lodu. Jeszcze przed chwilą było jej tak zimno, że skóra bolała ją jak palona ogniem, ale to już minęło i teraz czuła się o wiele lepiej.

Ostrze bólu stępiało. Domyślała się, że popada w odrętwienie, a na dodatek opiła się słonej wody, która ciążyła jej w żołądku. Widoczny przez półprzejrzysty całun mokrego śniegu , Wiatr Fortuny" wydawał się taki daleki.

Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, nim zimno pozbawiło ją zmysłów, były ramiona Jacka, sięgające po nią w lodowatej wodzie, otaczające ją niczym stalowa obręcz. Jej głowa opadła na jego potężne ramię. Takie ciepłe.

Ale i on dygotał z zimna.

Mam cię, kochana. Trzymaj się mnie. Nie zasypiaj, Eden!

Nie puszczaj mnie, Jack – wymamrotała.

Trzymam cię.


Przytulając ją do piersi, Jack zobaczył, że jego ludzie rzucają do wody kilka kół ratunkowych, wydobytych z tego samego schowka, w którym znalazł kiedyś Eden. Chwycił jedno z korkowych kół i podsunął jej pod plecy, a tymczasem Trahern szybko opuścił bosmańską ławkę, by wciągnąć ich na pokład.

Trzymając Eden z dziką determinacją, spojrzał w górę i machnął ręką, by dać sygnał załodze. Modląc się, by Eden zachowała choć odrobinę przytomności, oparł kolano na siedzisku ławki i chwycił linę jedną ręką, drugą podtrzymując dziewczynę.

Na jego znak mężczyźni na pokładzie, ustawieni jeden za drugim, pociągnęli go szybko przez fale. W końcu, gdy kadłub żaglowca wyrósł niczym góra tuż obok, marynarze znów pociągnęli za linę.

Jack naprężył wszystkie mięśnie, by utrzymać się na ławce. Przerzucił sobie Eden przez ramię i trzymał z całych sił, gdy ludzie na pokładzie wyciągnęli ich z lodowatej wody na gryzący wiatr.

Przez kilka niebezpiecznych sekund jechali w górę na bosmańskiej ławce, huśtając się i wirując nad skłębionymi falami. Przelecieli nad relingiem, tuż obok skłębionej masy takielunku, która strąciła Eden do wody. W końcu wylądowali bezwładnie na pokładzie, niczym jakieś przeklęte ryby złowione na obiad.

Eden!

Jack położył ją na deskach, delikatnie osłaniając jej głowę przed uderzeniem, i ukląkł obok. Kilku ludzi niosło już koce.

Ona nie oddycha.

Jej wargi były sine. Jack chwycił materiał stanika i rozerwał go, odsłaniając nowiutki gorset. Z szacunku dla dzielnej dziewczyny, która zdobyła sobie serca całej załogi, marynarze odwrócili oczy. Jack przemocą rozciągnął sznurówki gorsetu i ucisnął jej mostek. Zakaszlała.

Gdy odwrócił ją na bok, krztusząc się i zachłystując, wyrzuciła z siebie morską wodę, która połknęła.

Kiedy było już pewne, że oddycha i jest przytomna, wyprostował się i usiadł na piętach. Ramiona mu opadły, choć pierś wciąż falowała z wysiłku.

Uniósł twarz ku ołowianemu niebu, nie zdejmując dłoni z jej biodra. Myślał, że się rozpłacze. Zamknął oczy, dygocząc z zimna i spóźnionego przerażenia.

P... przepraszam, Jack – wykrztusiła, szczękając zębami, patrząc na niego ze skruchą i żalem tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami. – W... więcej ze mną k... kłopotu, niż jestem w... warta.

Nie opowiadaj bzdur – burknął ze ściśniętym sercem. Porwał ją w ramiona i z całych sił przytulił do piersi. – Myślałem, że cię straciłem – szepnął. Zdał sobie sprawę, że dylemat, czyją pokochać, czy nie, omal nie rozstrzygnął się bez jego udziału.

Och, Jack. – Zaczęła płakać.

Ćśś, skarbie. Już wszystko dobrze. – Wycisnął płomienny pocałunek na jej zimnym czole. Po chwili wstał, unosząc ją w ramionach. Trzymając ją niczym najcenniejszy skarb, zaniósł ją pod pokład, w bezpieczne miejsce.



Rozdział 11


Kilka godzin później statek przestał miotać się na falach. Morze się uspokoiło. Jednostajny deszcz bębnił jeszcze w przemoczone deski i zacinał w szyby okien na rufie, ale wczesnym popołudniem było już jasne, że przetrwali sztorm.

Eden wciąż była roztrzęsiona po bliskim spotkaniu ze śmiercią, ale ona mogła przynajmniej się osuszyć, przebrać w ciepłe ubranie i odpocząć. Jack wciąż był na pokładzie, by dopilnować wszystkiego osobiście, jak to miał w zwyczaju. Gdy przyniósł ją tutaj i upewnił się, że nic jej nie jest, po prostu przebrał się i wrócił na pokład, by dalej walczyć ze sztormem. Musiał być śmiertelnie zmęczony.

Odziana w jedną z jego wielkich koszul i opatulona dla ciepła w jego gruby, brokatowy szlafrok, Eden postanowiła zająć się czymś pożytecznym. Zapaliwszy kilka świec w dziennej kajucie, by rozproszyć szary półmrok, zebrała rzeczy, których mógł potrzebować Jack, gdy zejdzie pod pokład – ręczniki, suche odzienie i podobne drobiazgi. Rozłożyła na łóżku czyste prześcieradła i dodatkowe koce. Gdy tylko kuk dostał pozwolenie na rozpalenie ognia w piecach w kambuzie, zażyczyła sobie herbaty i ciepłego posiłku dla nich obojga, a prócz tego wiadra gorącej wody, by zmyć ze swej skóry morską sól po kąpieli w falach. Pomyślała, że pewnie i Jack będzie się chciał umyć.

Gdy wszystko było już gotowe, podjęła się mozolnego zadania ustawiania poprzewracanych mebli i układania wszystkich książek, świeczników i innych luźnych przedmiotów, które pozrzucało na podłogę gwałtowne kołysanie statku.

W myślach przeżywała na nowo te straszne chwile, gdy znalazła się na łasce lodowatego morza. Ręce wciąż jej się trochę trzęsły, gdy wsuwała oprawione w skórę tomy na półki. Stawiała w życiu czoło wielu niebezpieczeństwom, ale wiedziała w głębi duszy, że nigdy nie była bliższa poznania wielkiej Omegi. Gdyby nie Jack, który zaryzykował życie, by ją ocalić...

Zadrżała, przerywając zajęcie.

Wciąż czuła się głupio po tym, co powiedziała mu na pokładzie, nim uderzył sztorm. Właściwie wyznała mu miłość, a on nic nie odrzekł. Nic nie mogła poradzić na to, że czuła się odrobinę zraniona.

Oczywiście uratował jej życie. Czyż postępki nie mówią głośniej od słów? Ale znów z drugiej strony, jako kapitan był odpowiedzialny za życie każdego na pokładzie statku, a wiedziała, że traktował swoje powinności bardzo poważnie. Skoczyłby w fale, by ratować każdego, przyznała zawiedziona.

Sfrustrowana i niepewna, jak zachować się wobec niego, gdy wróci, i wciąż roztrzęsiona po niedawnych przeżyciach, otuliła się szczelniej ciepłym szlafrokiem i wróciła do sypialni.

Z nawyku zamknęła wszystkie zasuwy i położyła się na posłaniu, które już wcześniej nagrzała szkandelą pełną rozżarzonych węgli.

Ledwie ułożyła się wygodnie i zamknęła oczy, gdy usłyszała ciche pobrzękiwanie kluczy. Po drugiej stronie drzwi Jack mocował się z pierwszym zamkiem.

Eden wstała z łóżka i podeszła, by zaoszczędzić mu fatygi, szybko otwierając resztę zasuw.

Gdy otworzyła drzwi, stał w progu z kluczem w dłoni, z twarzą zmizerniałą ze zmęczenia, z kryształkami lodu na ubraniu i we włosach. Posłała mu współczujący uśmiech i otworzyła drzwi szerzej.

Wejdź.

Spojrzał na nią niepewnie, gdy się odwróciła i odeszła od drzwi, zamiatając podłogę szlafrokiem. Jack wszedł za nią, zdjął marynarską czapkę z czarnej wełny i powoli przeczesał palcami wilgotne, zmierzwione włosy Eden zapaliła dwie świece, umocowane nad mahoniową umywalnią. Gdy Jack, znużony, ściągał mokry szal, podeszła do kufra, który chwilowo służył za stolik. Stała na nim taca z wiktuałami, a obok leżały pozostałe rzeczy, które przygotowała na jego powrót.

Nalała mu z czajniczka kubek wonnej indyjskiej mieszanki, wzmacniając ją kroplą brandy, by szybciej się rozgrzał. Przyniosła mu herbatę, a on przyjął ją, mamrocząc podziękowanie. Przez chwilę ogrzewał dłonie na kubku, wąchając parę. Eden obserwowała go z troską. Wypił ledwie łyk czy dwa, odstawił kubek i ściągnął kurtę. Przewiesił ją przez armatę, by lód stopniał.

Eden poszła po ręczniki i zmarszczyła brwi, gdy wróciła. Przecież on się zaziębi na śmierć w tym mokrym ubraniu.

Ja to zrobię – mruknęła, gdy zobaczyła, jak trudno mu zmusić zmarznięte, drżące palce do rozpinania guzików.

Stał cierpliwie, z opuszczoną głową, gdy uwolniła go od grubej wełnianej kamizelki, ściągając ją z jego szerokich ramion.

Zdejmuj koszulę – poleciła, odrobinę zakłopotana uważnym spojrzeniem jego zaczerwienionych oczu.

Gdy usłuchał rozkazu i ściągnął mokrą koszulę przez głowę, zsunęła z siebie pożyczony szlafrok i podała mu go.

Szybko, zanim ciepło ucieknie.

Ty go nosisz...

Mnie już jest dość ciepło.

No dobrze. – Zbyt zmęczony, by się kłócić, wsunął ręce w szerokie rękawy i owinął się połami. – O! – powiedział, lekko zaskoczony, z bladym, znużonym uśmiechem. – Wygrzałaś mi go.

I ja się czasem na coś przydaję – odparła z filuternym błyskiem w oku, gdy zawiązywał pasek.

Idąc po jedzenie, zerknęła na dolną część jego ciała, teraz ukrytą pod szlafrokiem.

Może powinieneś zdjąć też swoje... hm, niewymowne.

Tak jest, milady. – Leniwie wyszczerzył zęby. Cóż, najwyraźniej nie był aż tak zmęczony.

Jesteś niepoprawny – mruknęła, idąc do zaimprowizowanego stolika. Ucieszyła się, widząc jego uśmiech. Może nie był już na nią zagniewany za to, że odkryła jego sekret.

"wyglądało na to, że wreszcie przegryzł to w sobie. Jego buty stuknęły o podłogę, a po chwili bryczesy i długie kalesony wisiały już na armacie obok kurtki.

Pewnie umierasz z głodu. Kuk przysłał miskę potrawki z kurczęcia, jest bardzo smaczna. – Podniosła pokrywkę i zamieszała. – Jest też chleb z masłem. Co jeszcze? Gorąca woda, żebyś mógł się umyć. Proszę. – Zamoczyła myjkę w misce cudownie ciepłej wody, gdy poczuła nagle, że stanął tuż za nią.

Eden – powiedział cicho. Odwróciła się, z myjką w jednej, mydłem w drugiej dłoni.

Spojrzał niepewnie w jej oczy.

Jestem ci winien przeprosiny.

Nie, nic podobnego, Jack – odparła cicho, a jej serce zadrżało z nadzieją. Odłożyła myjkę i mydło. – To ja źle zrobiłam, że się wtrącałam.

Dotknął jej podbródka.

Nonsens. Nie miałem prawa na ciebie krzyczeć. Nie zasłużyłaś sobie. Próbowałaś pomóc... a ja cię odepchnąłem.

To nie ma teraz znaczenia. Prawda? – Ostrożnie położyła dłoń na jego piersi, głaszcząc delikatnie połę szlafroka z czarnego brokatu. – Ocaliłeś mi – życie. Ryzykowałeś własne dla mojego. Och, Jack. – Pokręciła głową, targana poczuciem winy. – Tak mi przykro, że pozwoliłam chłopcu uciec. Liczyłeś, że będę go strzec... Odwróciłam się ledwie na mgnienie oka, i proszę, co się stało. Mogłeś zginąć!

W takim sztormie wszyscy mogliśmy zginąć.

Ale ty do tego nie dopuściłeś. – Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła na niego przez chwilę, a w końcu wyciągnęła rękę i pogłaskała delikatnie jego twarz. – Jack, mój lwie ~ szepnęła. – Dziękuję, że ocaliłeś mi życie.

Zawsze do usług – odparł cicho. Odwrócił głowę i musnął ustami wnętrze jej dłoni.

Patrzyła na niego z miłością, a wzruszenie ściskało jej gardło. Po chwili pokręciła głową z czułą wymówką.

Popatrz na siebie, mój ty bohaterze. – Podniosła jeden z ręczników i wyciągnęła ręce, by osuszyć jego ciemne włosy. – Jesteś taki zmęczony, wiem – szepnęła, wycierając jego głowę. – Teraz ja się o ciebie zatroszczę, dobrze?


Tak, bardzo proszę, pomyślał Jack, czując pożądliwe ściskanie w trzewiach, gdy obsypywała go czułościami. Nie miał w zwyczaju pozwalać kobietom, by go rozpieszczały, ale sztorm wycisnął z niego cały upór. Był zesztywniały, obolały i przemarznięty do kości, zbyt zmęczony, by zaprzeczać własnym uczuciom. A zresztą już tego nie chciał.

Jego obawy nie zniknęły, ale po tym, gdy omal jej nie stracił, zdawały się zupełnie nieistotne.

Usiądź – szepnęła Eden.

Usłuchał, siadając na brzegu posłania. Ubrana tylko w jego długą koszulę, sięgającą jej do kolan, podeszła i stanęła między jego nogami. Wytarła do sucha jego włosy, a potem zaczęła delikatnie głaskać jego skórę ciepłą myjką, zmywając wszelkie ślady brutalnego sztormu.

Jack patrzył na nią, urzeczony.

Nie, nigdy wcześniej nikt nie dał mu tego, co ona dawała w tej chwili. Nigdy tego nie szukał, a gdyby nawet znalazł, pewnie i tak nie zaufałby temu komuś.

Jego serce biło szybciej z każdym jej dotykiem.

Jej skóra w blasku świec wyglądała jak jedwab. Czerwone i złote odcienie w jej włosach płonęły jak zachód słońca albo jak ciepłe płomienie tańczące w kominku. Myjąc go ciepłą wodą, głaskała jego twarz, całowała jego czoło i brwi, jego kości policzkowe i nos.

Jej zabiegi były tak cudowne, że Jack ledwie ważył się oddychać, z obawy, że mógłby zdmuchnąć tę chwilę. Zamknął oczy, chłonąc jej pieszczoty, spragniony ich z całej duszy. Ach! Łamała go tak słodko, scałowywała jego opór, warstwa po warstwie niweczyła bariery, aż dosięgnęła nagiego rdzenia bolesnej samotności w jego duszy, tak zimnej i ponurej.

Tak bardzo jej pragnął. Otaczała go swą miękkością, otulała czułym ciepłem.

I ona myślała, że to on uratował ją?

Po minucie z ociąganiem uniósł powieki, czując, jak jego męskość wzbiera pod szlafrokiem. Nawet go nie pocałowała, a on był już niemal całkiem twardy. Zarumieniła się, gdy ujrzała jego wygłodniałe spojrzenie, i wstydliwie spuściła oczy.

Podam ci kolację – mruknęła.

Ale Jack nie pragnął jedzenia. Chwycił ją za nadgarstek, chcąc zatrzymać.

Pragnę tylko ciebie.

Znieruchomiała. Jego płomienne spojrzenie powędrowało w dół jej ciała. Wyciągnął drugą rękę i zsunął koszulę z jej perłowego ramienia. Gdy chwyciła gwałtowny oddech, głębokie wycięcie koszuli rozchyliło się, odsłaniając alabastrową pierś z najcudowniejszym, różowym pączkiem, jaki widział w życiu.

Pochylił się do przodu i, zamknąwszy oczy, ucałował z nabożnym zachwytem wypukłość tej jedwabiście białej piersi.

Eden, moja rajska istoto – szepnął. – Rozgrzej mnie. Pogłaskała go po głowie.

Potrzebujesz snu, Jack.

Potrzebuję ciebie.


Gdy dreszcze ekstazy, którą dzielili ze sobą, ustały, Jack, zdyszany, wycofał się z jej ciała i padł bezwładnie w dolinę między jej piersiami. Był półżywy. Jego członki były ciężkie jak kotwice.

Zamknął oczy, wciąż przepełniony rozkoszą, i leniwie ucałował jej brzuch. Ocierając twarz ojej skórę, napawał się jej gładkością, jej subtelnym zapachem.

Była tak inna. Tak nieporównanie czysta. Gdy otoczyła go wiotkimi ramionami, sam dotyk jej delikatnych palców na twarzy porwał go do nieba.

Och, Jack, ty cudowny łotrze – wymruczała po długiej chwili, tuląc jego głowę do piersi. Była zmęczona, zaspokojona do cna, i już samo to było dla niego wystarczającą nagrodą.

Wszystko w porządku? – mruknął.

Chyba tak. Nie umarłam – dodała po namyśle.

Mówiłem ci, że to nic strasznego. – Z uśmiechem przyciągnął jej drobną dłoń do ust i wycisnął pocałunek w jej wnętrzu. Gdy ją puścił, ręka opadła bezwładnie na materac, jakby po tym wszystkim nie miała dość siły, by dźwignąć ciężar własnej dłoni.

Roześmiał się. Wsparty na łokciach patrzył na nią, po raz setny zdumiewając się jej urodą. Czuł ogromną satysfakcję, że sprawił jej rozkosz swoimi wysiłkami. Nigdy przedtem nie odebrał żadnej kobiecie dziewictwa.

Pochylił głowę i ucałował wrażliwy dołeczek u podstawy jej szyi. Zamknął oczy, przytłoczony nagłym przypływem głębokiego, zaborczego uczucia.

Eden – szepnął. Łaskocząc ciepłym oddechem jej skórę, złożył uroczyste przyrzeczenie: – Zawsze będę się o ciebie troszczył. Zawsze będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować. Będę dla ciebie dobry... jeśli mnie zechcesz.

Odepchnęła jego ramiona, tylko na tyle, by móc mu spojrzeć w oczy. Jej własne były szeroko otwarte, osłupiałe i niedowierzające, jakby nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała.

Patrzył na nią z największą powagą i żarliwością, jakby dając znać, że nie przyjmie odmowy.

Wyjdź za mnie – rozkazał.

Prześliczny uśmiech zakwitł na jej twarzy, radość zapłonęła w szmaragdowych oczach. Wciąż leżąc pod nim, uniosła rękę do czoła i zasalutowała mu bezczelnie.

Tak jest, kapitanie.

Roześmiał się z ulgą i gorącym pocałunkiem starł zuchwały uśmiech z jej ust.

Nie martw się, Victorze, mam sytuację pod kontrolą – oznajmił Connor, przybierając groźną pozę i omiatając pokład fregaty spojrzeniem.

Ci ludzie nie zrobią ci krzywdy – dodał, przyglądając się bystro przelękłej załodze. – Teraz są pod moimi rozkazami.

Binokle doktora Farradaya stłukły się, gdy rozpętało się to piekło, pozostawiając go na wpółślepym i zupełnie bezbronnym. Wciąż jednak słyszał całkiem dobrze i wzdrygnął się, gdy czaszka martwego pierwszego oficera huknęła o deski.

Potem przyszło głuche szuranie trupów ciąganych po pokładzie i cztery głośne pluski, jeden po drugim, gdy zapijaczony kapitan, okrutny pierwszy oficer i dwaj inni znienawidzeni oficerowie zostali wrzuceni w głębiny.

Victor wątpił, czy ktokolwiek będzie ich opłakiwał. Boże, dopomóż.

Lawa przemocy, wrząca pod pokładami tego statku śmierci, wybuchła krwią i chaosem w mroku ostatniej nocy. O północy spiskowcy zarżnęli znienawidzonych panów. Ale Connor zdołał zapanować nad buntownikami.

Poranne słońce ukazało szkody i przywróciło załogę do zmysłów, ale gryzący zapach prochu wciąż wisiał w powietrzu, wraz z metalicznym zapachem krwi i fetorem zbyt wielu niemytych ciał, stłoczonych w jednym miejscu. Nozdrza Victora protestowały przeciwko temu obrzydłemu odorowi. Odorowi śmierci, winy i strachu.

Teraz, gdy podły kapitan i jego zausznicy nie żyli, podobnie jak niebezpieczni mordercy, którzy uknuli spisek, na pokładzie rządził niepodzielnie jeden człowiek. Mrużąc oczy, by widzieć wyraźniej, Victor odwrócił się i spojrzał na swojego asystenta, górującego nad załogą.

Connor stał niedaleko, z zakrwawionymi rękami opartymi o talię i z ponurą miną. Przy wrzaskach fregat krążących wokół masztów, w zimne odmęty Atlantyku wrzucono pięć kolejnych ciał – brutalnej trójki, która zorganizowała bunt, i dwóch innych ludzi, którzy weszli w drogę nowemu przywódcy.

Wszystkich ich zabił Connor.

Zaczęło się, oczywiście, od obrony własnej.

Pijani krwią buntownicy chcieli kontynuować jatkę. Pozbawiwszy życia oficerów przyszli po dwóch gości kapitana. Victor wciąż drżał na wspomnienie tej chwili, gdy obmierzła trójka wpadła do ich kajuty.

Może szczęśliwie się złożyło, że mrok okrył duszę Connora już jakiś czas temu. Ze swymi nieludzko wyostrzonymi zmysłami zdawał się niemal spodziewać tego ataku.

Victor tego nie przewidział, Ciśnięty o ścianę, uchwycił jedynie przebłysk koszmaru, próbując dostrzec cokolwiek przez pajęczą sieć pęknięć jednej z soczewek – tej mniej uszkodzonej.

Jeden przerażający przebłysk wystarczył.

Widział, jak prowodyr zamachnął się na Connora nożem i chybił. Connor gołą ręką dosłownie rozerwał mu gardło. Wkrótce trzy poturbowane ciała zaległy na podłodze kajuty, a Connor, z naładowaną strzelbą w dłoniach, wyszedł przywrócić porządek na pokładzie. W świetle kiwających się latarń znalazł pijanych, pozbawionych przywódców marynarzy, walczących między sobą.

Wystarczyło zastrzelić dwóch, by zyskać uwagę reszty. Potem objęcie dowodzenia nad statkiem było już łatwe. Victor cieszył się, że Connorowi udało się dokonać tej sztuki – ale wciąż nie mógł odpędzić sprzed oczu obrazu zmasakrowanego marynarza.

Wiele lat temu Victor widział tę niepohamowaną furię u swojego asystenta – tamtego strasznego dnia, kiedy młody Indianin napastował jego córkę.

Starał się nie myśleć o tym zbyt dużo.

Brutalność, której Eden była świadkiem podczas „misji ratunkowej", przeraziła ją bodaj bardziej niż awanse nieszczęsnego Waroa. Był to naprawdę fatalny postępek.

Po fakcie Victor poddał Connora gniewnemu przesłuchaniu, ale w końcu rozstrzygnął wszelkie wątpliwości na jego korzyść. Connor przysiągł, że zastosowanie tak drastycznych środków było konieczne ze względu na woreczek pełen śmiercionośnej kurary, który młody wojownik miał uwiązany na rzemieniu u pasa.

Najmniejsze zadrapanie nawet łagodniejszą trucizną mogło sparaliżować Eden na dość długi czas, by Indianin zrobił z nią, co mu się podobało. Mocniejsza trucizna mogła zabić ją na miejscu. Connor przeprosił za to, że go poniosło, ale przysiągł, że nie będzie tolerował nawet cienia zagrożenia dla dziewczyny, o której nauczył się myśleć jak o młodszej siostrze. Ubłagał Victora, by go nie odsyłał. Przyrzekł, że ten wybuch przemocy był jednorazowym zdarzeniem, chwilową aberracją, i on, Connor, ręczy honorem, że nigdy się nie powtórzy.

Nie mając ochoty się zastanawiać, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Connor nie pobiegł ratować jego córki, doktor Farraday trzymał Australijczyka za słowo, i – jako że jego dzielna Eden najwyraźniej zniosła tę historię całkiem dobrze – zapomniał o wszystkim.

Ale ostatniej nocy, wśród krwawego chaosu buntu, bestia przyczajona w tym człowieku objawiła się na nowo, a więziona przez tyle lat, najwyraźniej nie miała najmniejszej ochoty skryć się na powrót w zakamarach dzikiego serca Connora.

Gdy ostatnie ciało, wyrzucone bez ceremonii za burtę, wpadło z pluskiem do morza, zapanowała niespokojna cisza, ale po chwili jeden z poślednich marynarzy wystąpił nieśmiało naprzód i najpokorniejszym tonem zwrócił się do nowego kapitana:

Hm... panie O’Keefe, sir, d... dokąd teraz? Australijczyk otrząsnął się z zamyślenia.

Północ, północny wschód.

Na północ? – wypalił inny marynarz, smagły osobnik o aparycji pirata, ze złotym kółkiem w uchu i apaszką na szyi. – Dlaczego nie na południe? – Spojrzał na swoich towarzyszy, w nadziei, że go poprą. – Na szlakach handlowych Indii Zachodnich można się nieźle obłowić. Będziemy bogaci!

Dobrze gada! – podniosły się głosy, póki Connor nie trzasnął wichrzycielem o podstawę grotmasztu.

Jego dłoń zacisnęła się jak imadło na gardle niedoszłego pirata. Wytężając wzrok, Victor dostrzegł, iż między dyndającymi palcami stóp tego człowieka a deskami pokładu jest kilka dobrych centymetrów przestrzeni – Connor trzymał go w powietrzu. Marynarz wierzgał i chwytał jego nadgarstek, krztusił się i charczał, ale na próżno próbował uwolnić się z żelaznego uchwytu Australijczyka.

Płyniemy do Anglii – powiedział powoli Connor. – Jesteście ludźmi czy zwierzętami? Pieniądze to nie wszystko. – Dowiódłszy swojej racji, puścił żeglarza. Mężczyzna ukląkł na pokładzie, dysząc i rozcierając posiniaczoną szyję. – Słucham – powiedział Connor do reszty. – Są jeszcze jakieś pytania?

Ludzie się skulili, a Victor wpatrywał się przerażony w przyjaciela. Ten brutal był kimś obcym.

Nie patrz tak na mnie – mruknął do niego Connor pod nosem. – Ciesz się, że żyjesz. – Odwrócił się znów do wylęknionej załogi i przemówił głośno, rozkazująco:

No, skoro posprzątaliśmy już cały brud, ustawmy ten statek na właściwy kurs!

Tak jest, sir!

Ruszyli biegiem na swoje zwykłe pozycje, jakby ulżyło im, że wreszcie ktoś tu rządzi. Może brutalność była jedynym argumentem, jaki rozumieli. Prawo dżungli.

O nic się nie martw, Victorze – mruknął Connor, z ponurą satysfakcją obserwując posłuszeństwo swoich nowych podwładnych. – Teraz uratujemy Eden. Znajdziemy ją i bezpiecznie sprowadzimy do domu.

Już nigdy nie zbliżysz się do mojej córki, pomyślał roztrzęsiony Victor, gdy Connor zawrócił na pięcie i odszedł ze strzelbą wspartą na ramieniu.




Rozdział 12


Postanowili pobrać się na morzu, gdy tylko „Wiatr Fortuny" spotka się z „Valiantem" i jego kapitanem, lordem Arthurem Knightem. A że byli ledwie sto kilometrów od wybrzeży Irlandii, spodziewali się ujrzeć go wkrótce.

Eden rzuciła się w wir przygotowań do roli żony potężnego magnata w handlu morskim. Musiała się wiele nauczyć i – prawdę mówiąc – cała impreza wiązała się z większą odpowiedzialnością, niż się spodziewała. Jack chciał, by zrozumiała, jak jest urządzone jego imperium, jak prowadzona jest każda z filii, jak nazywają się najbardziej lojalni pracownicy, skąd biorą się zyski i jak są inwestowane, a przede wszystkim, gdzie może znaleźć tajne rachunki bankowe, „na wypadek, gdyby coś się stało" Jackowi.

Nie podobało jej się to zdanie.

Papa liczył na jej pomoc w czasie swojej wyprawy po wiedzę, a ona, zamiast jemu, miała teraz pomagać Jackowi. Nie można, oczywiście, żyć wyłącznie dla rodziców – a szczególnie dla rodzica, który uparcie ukrywał się w dżungli – ale mimo wszystko czuła się odrobinę jak zdrajczyni, że go opuściła. Nie wyobrażała sobie, co też jej powie, kiedy się znów spotkają. Jeśli w ogóle zechce się do niej odezwać!

Miała nadzieję, że nie straciła jego miłości, ale wiedziała, że w najlepszym razie będzie wściekły. Przecież nie tylko uciekła bez słowa, ale na dodatek, gdy znów się spotkają, będzie już miała męża – mocno kontrowersyjnego, jakkolwiek by na to patrzeć, i poślubionego bez ojcowskiego błogosławieństwa czy pozwolenia. Większość ojców zapewne uznałaby to za brak serca i niewybaczalny policzek.

A sam ślub...

Zamknęła oczy i skrzywiła się boleśnie na myśl, że wyjdzie za mąż bez swojego papy. Jakże żałowała, że nie mogą odłożyć ceremonii, dopóki ojciec ich nie znajdzie, ale wiedziała, że to tylko marzenia.

Gdy bez wielkiego przekonania wspomniała o tym Jackowi, stanowczo nalegał, by pobrali się bez zwłoki. Rozumiał, że nieobecność ojca złamie jej serce, ale z bardziej praktycznych względów szybki ślub leżał w jej najlepszym interesie.

Jack wyjaśnił jej, że teraz, gdy straciła niewinność, w razie jakiegoś nieszczęścia byłaby zrujnowana, nie mając prawnej ochrony jego nazwiska. I choć szacunek dla ojca nakazywał jej czekać na rodzicielskie błogosławieństwo, wiedziała, że Jack ma rację.

Mogły minąć miesiące, nim papa ich dogoni. Tymczasem oni zostali już kochankami i w każdej chwili mogli spłodzić dziecko. A dziecko urodzone zbyt wcześnie po ślubie, miast po pełnych dziewięciu miesiącach, byłoby uznane przez świat za owoc nieprzyzwoitości, poczęty w grzechu.

Jack, który przez całe życie znosił okrucieństwa socjety z powodu skandalicznych okoliczności własnych narodzin, nie chciał pozwolić, by którekolwiek z jego dzieci przyszło na świat obciążone choćby cieniem dyshonoru. W swoim pojęciu musiał chronić nie tylko Eden, ale też ich pierworodnego.

Eden nie mogła z tym dyskutować ani tak naprawdę nie chciała. Pragnęła zostać żoną Jacka, nie chciała czekać. Życzyłaby sobie z całego serca, by papa przy tym był, ale widać taką cenę musiała zapłacić za poddanie się namiętności. I mimo iż cena owa była wysoka, nie żałowała wyboru.

Przynajmniej na razie.

Bo prawdę mówiąc, było się o co niepokoić, gdyby pozwoliła sobie na wątpliwości. Choć udało jej się odsunąć na bok lęk przed reakcją ojca, wciąż pozostawała głęboka niepewność, co niesie ze sobą przyszłość. Oddała się bez reszty Postrachowi Indii Zachodnich i zgodziła się poślubić go bez żadnych gwarancji, że on zapewni jej zwyczajne, ustabilizowane życie, w którego poszukiwaniu wsiadła na jego żaglowiec.

Czy będą włóczęgami, żyjącymi na pokładzie tego statku, pozbawionymi korzeni, wędrującymi z portu do portu? A może zostanie marynarską żoną, zostawianą w domu na brzegu, samotnie wychowującą dzieci, gdy ich ojciec będzie pływał po drugiej stronie globu?

Zbyt intensywne rozmyślania na ten temat budziły w niej panikę, więc z rozmysłem odepchnęła od siebie wszystkie obawy. Na razie żyła wiarą. Cóż innego jej pozostało? Jack pewnie sam się nad tym jeszcze nie zastanawiał. Los całego narodu zależał od niego, jego niebezpieczna misja miała pierwszeństwo przed wszystkim.

Gdy już wypełni obietnicę daną przywódcom rebelii i bezpiecznie powróci do domu, wtedy będą mogli zdecydować, gdzie będą mieszkać i wychowywać dzieci.

Zakładając, oczywiście, że Jack przeżyje tę misję.

Uciekając od rozpaczliwych rozmyślań, zauważyła, że Jack i pan Trahern kłócą się o najlepszy sposób doprowadzenia większej ilości powietrza na dolny pokład, który wkrótce, opróżniony z cukru, drewna i innych dóbr na sprzedaż, miał się stać kwaterą dla rekrutów Bolivara.

Do licha, przestań pan kwestionować moje decyzje i rób, co mówię!

-warknął Jack.

Jego wierny porucznik wymamrotał gniewne potwierdzenie i odszedł rozzłoszczony. Jack odprawił również Stockwella i starszego stewarda, którzy brali udział w naradzie w ładowni.

Eden pozostała. Oparła się o grodź i pokręciła głową.

Dlaczego jesteś taki surowy dla Traherna? – zapytała.

A dlaczego miałbym nie być? Dość mu płacę.

Jack – rzuciła z łagodną wymówką, słysząc tę szorstką odpowiedź.

Chodź, chcę sprawdzić jeszcze parę rzeczy.

Nie rozumiem, dlaczego nie możesz go traktować łagodniej – stwierdziła, idąc za nim korytarzem. – A pan Brody mógłby wziąć z ciebie przykład. Staruszek jest równie surowy dla biednego porucznika jak ty.

Traktujemy go ostro tylko dlatego, że chcemy, by odniósł w życiu sukces – odparł Jack rzeczowo, otwierając jej drzwi jednego z pomieszczeń ładunkowych. – Trahern jest zdolny, bardzo zdolny, ale pochodzi z plebsu, a to oznacza, że musi być dwa razy lepszy niż ktoś wyższego urodzenia, jeśli chce, by go szanowano.

Cóż, to niesprawiedliwe, jeśli chcesz znać moje zdanie.

To prawda – przyznał. – Ale tak już jest świat urządzony. A żeby chłopak dał z siebie wszystko, muszę wysoko stawiać mu poprzeczkę.

Jaką znów poprzeczkę?

Taką samą, jaką stawiam sobie. Uwierz mi, że wyświadczam mu przysługę. Gdyby nie miał potencjału, nie zadawałbym sobie trudu. Zanotuj to, z łaski swojej. Te deski trzeba wymienić. Przypomnij mi, żebym powiedział cieślom.

Zanotowała jego uwagę i wyszła za nim do ciasnego, oświetlonego latarniami korytarza.

Jack?

Hm? – Wciąż był zajęty inspekcją. Zatrzymał się, by obejrzeć dokładniej jakieś uszczelnienie z pakuł między deskami.

Zastanawiałam się nad czymś.

Nad czym?

Nad historią z lady Maura.

Zatrzymał się, znieruchomiał, po czym zerknął niepewnie przez ramię.

A co o niej wiesz?

Papa powiedział mi, że była przyjaciółką cioci Cecily... i że chciałeś się z nią ożenić, ale jej rodzice na to nie zezwolili.

Odwrócił się powoli, z napięciem na kanciastej twarzy.

Czy to prawda? – zapytała.

To było dawno temu.

Tak, ale skoro omal jej nie poślubiłeś, a teraz żenisz się ze mną, chciałabym cokolwiek wiedzieć o tej kobiecie. Musiała wiele znaczyć dla ciebie.

Przez chwilę zdawał się rozdarty, nie wiedząc, czy chce o tym mówić. Za jego plecami, w głębi ciasnego korytarza, skośny promień słońca przeszywał mrok, wpadając przez jeden z kwadratowych luków.

Jak ona wyglądała? – naciskała łagodnie Eden, uśmiechając się do niego.

Brunetka. Ciemne oczy. – Wzruszył ramionami. – Żywiłem do niej pewne przywiązanie, ale jej rodzice ostrzyli sobie zęby na mojego starszego brata.

Ach, Roberta? Księcia? Papa mówił, że lady Maura była córką markiza.

Jack skinął głową.

Markiza Griffith. Jego posiadłość graniczy z ziemiami Hawkscliffe'a na północy, chciał więc związać nasze dwa klany przez pokrewieństwo.

Gdybym ja był prawdziwym potomkiem książęcej krwi, może wzięliby pod uwagę kandydaturę drugiego syna księcia. Niestety, moje nieprawe pochodzenie było tajemnicą poliszynela, tak więc wszelki afekt między mną i Maura był, łagodnie mówiąc, źle widziany.

Eden zmarszczyła brwi, patrząc na niego pytająco.

Jak to możliwe, że twoje pochodzenie było tajemnicą poliszynela? W jaki sposób to wyszło na jaw?

O rety – mruknął cicho, spuszczając oczy i opierając ręce na biodrach. – Wygląda na to, że będę musiał opowiedzieć ci wszystkie rodzinne sekrety.

Uniosła brew, zaciekawiona.

Jack westchnął ciężko i oparł się o ścianę.

Od czego mam zacząć... ?

Eden, zaintrygowana, oparła się naprzeciw niego. Wokół nich, w półmroku dolnego pokładu, statek poskrzypywał rytmicznie. Jack patrzył na nią przez długą chwilę.

Moja matka nazywała się Georgiana Knight i była księżną Hawkscliffe. Jako młoda żona i matka jednego syna, Roberta, ochrzczonego tak po ojcu, odkryła, że jej mąż ma kochankę, ukrytą w przytulnym miłosnym gniazdku pod Londynem ... Wpadła w furię. Cóż, całe piekło nie pomieści wściekłości wzgardzonej kobiety, tak więc Georgiana postanowiła dać księciu nauczkę, którą zapamiętałby do końca swoich dni.

Eden słuchała z okrągłymi oczami.

Postanowiła przyprawić mu rogi. I to publicznie. Z rozmysłem wybrała człowieka niższego stanu. Gdyby popełniła cudzołóstwo z równym sobie, konieczny byłby pojedynek w obronie honoru. Nie wiem, ile wiesz na temat pojedynków, ale szlachetni panowie nie pojedynkują się z ludźmi ewidentnie niższego pochodzenia. A matka nie chciała, oczywiście, by jej książę zginął. Pragnęła, by mój brat, Robert, miał ojca, dorastając. Kolejnym problemem, przed jakim stanęła, było znalezienie mężczyzny dość odważnego, by wychędożyć żonę kogoś tak potężnego jak książę Hawkscliffe. Była piękna, ale jej mąż był bliskim przyjacielem samego króla. Otóż znalazła odpowiedni okaz w osobie boksera, Sama O’Shaya. Postrachu z Killarney – dodał kwaśno. – Mojego kochanego ojca.

Eden złożyła usta w „O", ale nie wydała dźwięku.

Ja nie byłem w planach – wyjaśnił. – Byłem... wypadkiem. Straszliwym wypadkiem. Cztery kilogramy żywego, oddychającego, wrzeszczącego wstydu.

Mój Boże.

Hawkscliffe uznał mnie, próbując zachować twarz. Ale plotkarze znali prawdę. Najzabawniejsze, uważasz, jest to, że nie byłem ostatnim błędem matki.

Oczy Eden otworzyły się jeszcze szerzej.

Zamiast być nauczką dla księcia, jej przygoda zniszczyła ich małżeństwo. Uprzejma koegzystencja zmieniła się w nienawiść, a nienawiść w końcu przerodziła się w apatię. Wtedy matka związała się na nowo z człowiekiem, którego miała niegdyś poślubić, z lordem Carnarthen. Nie groziło mu wyzwanie na pojedynek, bo Hawkscliffe'a nie obchodziło już, co robiła i z kim, dopóki była dyskretna. Tym razem przynajmniej wybrała człowieka, którego nikt nie mógł się wstydzić. Lord Carnarthen spłodził bliźniaków, Damiena i Luciena. Eden otworzyła usta.

Och!

Sądzę, że matka chciała mieć z nim dziecko z miłości. Trafiła jej się dwójka za jednym zamachem. Podobno był zachwycony, gdy bliźniacy przyszli na świat, obydwaj zdrowi i mocni. Nigdy się nie ożenił. Tak bardzo ją kochał. Pozwolił, by jego tytuł wygasł, umierając bez prawowitego potomka, byle nie żenić się z inną. Chcąc zabezpieczyć synów, Carnarthen przekonał Hawkscliffe'a, by uznał bliźniaków, tak jak uznał mnie. Jedna wielka, szczęśliwa rodzina – dodał z goryczą w głosie.

Umilkł na chwilę, pogrążony w ponurej zadumie, ze zmarszczonym czołem i ramionami założonymi na piersi.

Wysoka pozycja Carnarthena zapewniła bliźniakom akceptację towarzystwa. Poza tym w przeciwieństwie do mnie oni starali się zadowolić Hawkscliffe'a. Wtedy wszyscy jeszcze myśleliśmy, że książę jest naszym ojcem, i tylko nie lubi nas z jakichś nieznanych powodów. Było jasne, że nie chce mieć z nami do czynienia. To Robert był dla niego całym światem. Ale bliźniacy mieli przynajmniej siebie.

Masz jeszcze jednego brata, Aleca.

Ach, tak. Matka i lord Carnarthen się pokłócili.

Eden się skrzywiła.

Ten człowiek z miłości pozwolił, by jego ród wymarł, a ona w ostatecznym rozrachunku nie potrafiła nawet być mu wierna. Miał coś wspólnego z admiralicją, zdaje się, i często wyruszał na długie misje, czasem bywał nieobecny nawet i przez rok. Chciała, by zrezygnował ze stanowiska, ale odmówił. I któregoś dnia znów wypłynął. Nie wiem, czy matka się dąsała, czy naprawdę doskwierała jej samotność, niemniej postanowiła zabawić się z sir Phillipem Prestonem-Lawrence'em, zdobywającym rozgłos aktorem, który zwrócił jej uwagę na scenie teatru na Drury Lane w roli Hamleta. Stąd wziął się mój najmłodszy braciszek, a biedny Carnarthen przeżył niemały szok, gdy wrócił do domu.

Chyba muszę się napić – powiedziała Eden. Jack błysnął zębami w leniwym uśmiechu.

Rum dla piratki?

Spojrzała na niego.

A Jacinda?

Nie uwierzysz, ale jest córką księcia.

Eden, zafascynowana, przetrawiła tę informację.

Czyżby... się pogodzili?

Jack skinął głową.

Hawkscliffe zaczął podupadać na zdrowiu. Jakaś dolegliwość sercowa pozbawiła go sił. Został odesłany do Hawkscliffe Hall, by odzyskać zdrowie na wsi, a Georgiana pospieszyła za nim, jak prawdziwie oddana żona, by go pielęgnować. Wreszcie udało im się stworzyć prawdziwe małżeństwo, w samą porę, by umarł w spokoju. Jacinda była jego pożegnalnym prezentem dla naszej matki, jedyna dziewczynka. Tak więc ona i Robert są książęcej krwi, ale po wszystkich eskapadach matki możesz sobie wyobrazić, jakie plotki krążyły w towarzystwie na temat jej pochodzenia.

Hm... Więc to wszystko było powodem, dla którego nie pozwolono ci poślubić lady Maury?

Tak. Jej rodzice z radością przyjęliby Roberta, ale pomiot boksera nie wchodził w grę. – Umilkł na chwilę, zamyślony. – Ten świat nie jest łaskawy dla nieślubnych dzieci. Nawet Szekspir obsadza bastardów w rolach łajdaków w kilku swoich sztukach.

Eden uśmiechnęła się łagodnie.

Skoro lady Maura wychowywała się w sąsiedniej posiadłości, to musieliście znać się od dzieciństwa.

Jak skinął głową.

Tak. Jej starszy brat, łan, był stałym gościem w naszym domu. On i Robert byli przyjaciółmi. Byli jak bracia, o wiele bardziej zżyci niż ja i Hawk. I wciąż są, o ile wiem. Mówią jednym głosem również w polityce. I oczywiście obaj mają swoje tytuły. Robert jest księciem Hawkscliffe, a łan markizem Griffith. Rozważali nawet połączenie klanów poprzez wydanie Jacindy za lana, ale nie było im to pisane.

Rozumiem – mruknęła Eden, przypominając sobie peany Jacindy na temat jej ukochanego Billy'ego. Po chwili zamyślenia zapytała odważnie:

Kochałeś ją?

Wtedy tak mi się zdawało – odparł z bladym uśmiechem. – Teraz, po czasie, wiem, że to była tylko wdzięczność za to, że ktoś zauważa moje istnienie.

Spojrzała na niego z czułością i współczuciem.

A ona kochała ciebie?

Och, oczywiście, że nie. Wówczas wierzyłem, że tak jest, ale wkrótce się przekonałem, że po prostu sprawiały jej przyjemność moje atencje i zwyczajnie ćwiczyła na mnie kokieterię przed debiutem w towarzystwie. Gdy jej rodzice ujawnili, że chcą wydać ją za kogoś z tytułem i zakazali jej widywać się ze mną, przysiągłem, że nas nie rozdzielą... Prawdziwa miłość, i tak dalej... I zacząłem planować ucieczkę, byśmy mogli być razem.

Ucieczkę? – wykrzyknęła Eden.

Nie zapominaj, proszę, że liczyłem sobie siedemnaście wiosen i byłem głupi. – Wyjął cygaretkę, ale nie zapalił jej ze względu na bliskość prochowni. – Byliśmy zbyt młodzi, by zawrzeć legalne małżeństwo w Anglii, ale do szkockiej granicy było ledwie parę kilometrów. – Wzruszył ramionami. – Przygotowałem wszystko i pojechałem po nią, ale odmówiła. Dziś nawet jej się nie dziwię, ale wtedy chciałem zabić nas oboje, kiedy jej protesty ujawniły prawdziwą naturę uczuć. Ucieczka oznaczałaby skandal, a ona nie zamierzała dla mojej przyjemności skazać się na towarzyski ostracyzm.

Biedny Jack – mruknęła cicho Eden.

Parsknął gorzkim śmiechem.

Przysięgałem, że będę ją chronił, póki życia, i że zadbam o nią, najlepiej jak będę potrafił, ale nie chciała tego słuchać. Pragnęła pozycji zapewnionej przez tytuł i bezpieczeństwa, jakie daje fortuna. Od ręki. I wkrótce otrzymała jedno i drugie – dodał. – Trzy miesiące po tym, kiedy dała mi kosza, wyszła za szlachetnego markiza, dwakroć starszego od niej.

Na Boga.

Tak. To była dla mnie ostatnia kropla goryczy. Otrzepałem z butów proch Anglii i wyjechałem, przysięgając sobie nigdy nie powrócić. Ale teraz potrzeby rebeliantów przeważyły złożoną w gniewie przysięgę zakochanego Romea – dodał sarkastycznie. – Praktyczność przede wszystkim, moja droga.

Eden milczała przez długą chwilę, rozmyślając nad tym, co jej powiedział.

Domyślam się, że to będzie krępująca sytuacja, jeśli spotkamy lady Maurę w Londynie.

Nie dla mnie.

Myślisz, że kiedykolwiek żałowała swego wyboru?

Wątpię. Dostała to, czego chciała. Została łady Avonworth, markizą. .. choć nie ma dzieci, co wydaje mi się trochę dziwne. Mimo to jest jedną z najznaczniejszych dam socjety. Z drugiej strony, ja mam teraz o wiele głębsze kieszenie niż jej markiz i przyznaję, że czerpię z tego pewną satysfakcję.

Domyślam się, że twoja fortuna to nie przypadek.

To prawda – dodał cicho, milknąc na chwilę. – Przysiągłem sobie, że jej pokażę. Ze pokażę im wszystkim. – Opuścił powieki, skrywając gniew płonący w oczach. – Wszyscy powtarzali, że nigdy do niczego nie dojdę.

A co miałeś na myśli, mówiąc, że zostałeś czarną owcą w rodzinie? Jak do tego doszło?

Jack westchnął.

Jeden z jego ludzi przebiegł korytarzem z jakąś pilną sprawą. Eden i Jack przycisnęli się do ścian, by go przepuścić. Marynarz przeprosił w biegu.

Eden ponagliła narzeczonego pytającym spojrzeniem.

Jacindy nie było jeszcze na świecie, więc prócz Roberta wszyscy byliśmy. .. bękartami – powiedział cicho, gdy marynarz zniknął za rogiem.

Nie mieliśmy o niczym pojęcia, póki nie poszliśmy do szkół i nie dowiedzieliśmy się tego od naszych kolegów.

Och, Jack – szepnęła.

Odchrząknął niespokojnie.

Gdy byliśmy jeszcze całkiem młodzi i mieszkaliśmy w domu, wbiłem sobie do głowy, że zmuszę księcia, by zaczął traktować resztę jak prawdziwy ojciec. Przywykłem do jego pogardy i wiedziałem, że ja sam nie mam na to szans, ale niezmiernie gniewało mnie to, jak odnosił się do młodszych. Już na długo przedtem doszedłem do wniosku, że musiałem zasłużyć sobie na takie traktowanie, ale Damien w żaden sposób nie mógł być winien. Tak bardzo się starał przypodobać naszemu rzekomemu ojcu.

Wszystko na próżno. Każdy inny człowiek padłby na kolana i dziękował Bogu za takiego syna jak Damien, ale mimo starań mój brat był traktowany jak powietrze. Lucien miał chyba mniej złudzeń w tej kwestii. Alec był ledwie trzylatkiem i trzymał się matczynej spódnicy jak rzep... Był jej ulubieńcem. Od tamtej pory już zawsze był ulubieńcem dam – dodał kwaśno. – Tak czy inaczej, któregoś dnia zwyczajnie miałem dość tego, że przez księcia czujemy się nieproszonymi gośćmi we własnym domu. No i rozegrała się bitwa, można powiedzieć.

Naprawdę?

Tak – prychnął. – Myślałem, że wstawiam się za braćmi, a Damien zaczął wrzeszczeć na mnie, żebym przestał jątrzyć. Że tylko pogarszam sytuację wszystkich. Jakimś cudem, jak zwykle, to ja byłem wszystkiemu winien.

Eden wydała pomruk współczucia.

Ale moje wysiłki do pewnego stopnia odniosły skutek, bo w zestawieniu ze mną, wrzeszczącym księciu w twarz i stającym okoniem, reszta wyglądała jak anioły. Nareszcie Hawkscliffe zauważył, że ma pod dachem tych wszystkich chłopców, którzy uważają go za ojca. Musiałby być z kamienia, by nie zmienić swego zachowania na lepsze, szczególnie wobec Damiena. W końcu zdał sobie sprawę, że ten młodzik to urodzony bohater, czekający jedynie na jakikolwiek ślad uznania i na to, by wskazać mu właściwy kierunek.

Wydaje się, że naprawdę podziwiasz swojego brata.

To pierwszej wody bohater wojenny, do diaska. Cały kraj go podziwia. Carnarthen, nim umarł, skupił wokół siebie grupę przyjaciół, by optowali w Izbie Lordów za nadaniem Damienowi tytułu, jako że naprawdę był jego pierworodnym, a jego własny tytuł miał wygasnąć. Zrobili więc Damiena hrabią Winterley, rzekomo w nagrodę za zasługi wojenne.

A co z Lucienem?

Carnarthen zostawił mu ogromny majątek. Obaj urządzili się całkiem znośnie dzięki swemu prawdziwemu ojcu – wycedził. – Ja dostałem tylko stare trofeum bokserskie.

Widziałam je – mruknęła, kręcąc głową w odpowiedzi na jego cyniczny uśmiech. – Poznałeś prawdziwego ojca?

Tak. Po tym, gdy Maura złamała mi serce, pognałem do Irlandii, by go odnaleźć. Myślałem, że może u niego znajdę akceptację. Kolejny dowód na to, jak naiwny potrafi być młody chłopak. – Westchnął, znużony. – Gdy miałem siedemnaście lat, Sam O’Shay wycofał się już z ringu. Jak mówiłem, wrócił do swej rodzinnej Irlandii. Okazało się, że pojął za żonę miejscową dziewczynę, słynną z temperamentu i ostrego języka. Postrach z Killarney ustatkował się, spłodził gromadkę dzieci i zmienił się, ogólnie rzecz biorąc, w szacownego pantoflarza. Gdy zjawiłem się na jego progu, ja – bastard, którego spłodził podczas schadzki z rozwiązłą księżną – poprosił mnie, bym wyszedł z nim na spacer. Wyjaśnił, że muszę zniknąć. Jego żona, uważasz, nie wiedziała o grzechach młodości, a cała – historia sprawiłaby przykrość i wstyd również jego prawdziwym synom i córkom.

O Boże, Jack.

Zaprosił mnie na kolację, pod warunkiem że będę trzymał język za zębami co do mojej prawdziwej tożsamości. Tak więc po posiłku i grzecznym kieliszku porto, okraszonym stekiem kłamstw tłumaczących moją wizytę, podziękowałem O’Shayom za kolację i się pożegnałem. Potem poszedłem do tawerny na nabrzeżu i upiłem się jak żołdak.

Och, kochany – szepnęła współczująco Eden.

Ale nie słyszałaś jeszcze najciekawszej części – zażartował. – W knajpie zrobiłem się wojowniczy. Z każdym kolejnym kuflem coraz bardziej rwałem się do bitki. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, co? Gdy się zanadto uraczyłem, gospodarz mnie wyrzucił i trzeba mojego pecha, że wszedłem prosto w łapy werbowników.

Werbowników! – wykrzyknęła. – Jack, wcielono cię do marynarki?

Tak – odparł ze śmiechem.

Ale jako arystokrata...

Byłem pijany. Nie uwierzyli mi, kiedy powiedziałem, że jestem synem księcia Hawkscliffe. Ironia losu, nie sądzisz?

I co zrobiłeś? – wykrzyknęła.

A cóż mogłem zrobić? Zawlekli mnie do kozy i wcielili do marynarki.

Wielkie nieba. I jak sobie radziłeś?

Och, mniej więcej tak samo, jak podczas krótkiego pobytu w Oksfordzie. Przez jakiś miesiąc walczyłem ze wszystkimi, ile mi sił starczyło. Postawiłem sobie za punkt honoru ignorować każdy rozkaz, jaki otrzymałem. W końcu zmęczyły mnie baty, siniaki i siedzenie w areszcie, więc przestałem się ciskać. Nauczyłem się pracować i żeglować. – Z miłością przeciągnął dłonią po mocnych dębowych deskach statku. – Śmiem twierdzić, że to ocaliło mi życie.

Eden patrzyła na niego czule.

Przykro mi, że tyle przeszedłeś, Jack.

Niepotrzebnie. Werbunek był najlepszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała, Jeśli słońce i morze nie uleczy człowieka, to nic go już nie uleczy.

I co było potem?

Gdy wreszcie wyjaśniono kwestię mojej tożsamości i wyszło na jaw, że mówiłem prawdę o moich wysokich koneksjach, przeprosinom nie było końca. Gdy już poczułem się zrehabilitowany, postanowiłem zaciągnąć się na kolejne dwa lata. Jego wysokość książę Hawkscliffe, w owym czasie skruszony, schorowany człowiek, zaproponował, że kupi mi ładny patencik oficerski, ale odmówiłem. Nie chciałem niczego zawdzięczać temu człowiekowi.

Eden przyglądała mu się, próbując wyobrazić sobie Jacka przed tylu laty, młodego, samotnego i zranionego, wściekłego na cały świat.

Okropnie cię traktował, prawda? – zapytała cicho.

Był lepszy dla swoich ogarów.

Wielu ludzi cię zawiodło.

Nie odpowiedział.

Cieszę się, że mi o tym powiedziałeś, ale to wszystko jest już za tobą, kochany. – Odepchnęła się od ściany i postąpiła krok, podchodząc do niego. – Teraz masz mnie... – Objęła rękami jego szyję i pocałowała w policzek. – A ja dam ci tyle miłości, ile zdołasz unieść. Nie będziesz już sam.

Uśmiechnął się do niej z takim smutkiem, jakby bardzo się starał, ale wciąż nie potrafił do końca w to uwierzyć.

Tra-la!

Daleki dźwięk zabrzmiał w tej chwili w ciszy, niosąc się ku statkowi po falach.

Eden z cichym okrzykiem odwróciła głowę, nasłuchując.

Co to było? – Mogłaby przysiąc, że to myśliwski róg. Dwie dźwięczne, melodyjne nuty...

I znów: Tra-la!

Gdy spojrzała pytająco na Jacka, jego białe zęby błysnęły w półmroku.

Żagiel na horyzoncie! – krzyknęli ludzie na pokładzie.

Tra-la!

Cóż to za dźwięk, u licha? – wykrzyknęła niespokojnie. – Kto płynie?

Mój stryj – odparł Jack.

Ahoj! – słyszeli wołanie Higginsa z wysokiego bocianiego gniazda. – To „Valiant", chłopcy! Lord Arthur Knight przypłynął!

Rozległ się ogólny krzyk radości.

Ahoj!

Jack i Eden pobiegli na pokład powitać gościa. Fregata „Valiant", pod banderą Przedsiębiorstwa Handlowego Knighta, zakotwiczyła niedaleko, na odległość głosu, na prawo od dziobu.

Jack również rozkazał rzucić kotwicę.

Po chwili melodyjny baryton niósł się po wodzie, gdy stary kapitan „Valianta" kazał załodze spuszczać szalupę.

Wkrótce byli na wodzie – wspaniały jegomość w mundurze stał na dziobie szalupy w dostojnej pozie, a pół tuzina dzielnych marynarzy napierało na wiosła.

Jack nie mógł przestać się uśmiechać. Najpierw Eden, a teraz ten staruszek, którego wprost uwielbiał. Nie widział stryja Arthura od siedmiu miesięcy.

Gdy dystyngowany nabab wdrapał się na pokład „Wiatru Fortuny", ludzie zaczęli wiwatować na jego cześć. Był kochany przez wszystkich, którzy mieli przyjemność go poznać.

Wysoki i krzepki, siwowłosy, o oczach błękitnych jak niebo i patrycjuszowskich rysach, lord Arthur Knight był wciąż przystojny mimo sześćdziesięciu lat z okładem, i niemal równie opalony jak Jack, po trzydziestu latach służby w Indiach.

Arthur był młodszym bratem księcia, o którym Jack właśnie skończył opowiadać Eden. Kiedyś sprowadził na swoją głowę gniew starszego brata, gdy zbeształ go za to, jak fatalnie traktował Jacka w dzieciństwie. Stryj Arthur był jedynym człowiekiem, który, jak sięgał pamięcią Jack, kiedykolwiek stanął w jego obronie.

Uciskał gorąco dłoń stryja, który w zamian poklepał go po ramieniu. Po krótkiej wymianie uprzejmości ruszyli razem do kasztelu rufowego.

Po drodze dystyngowany gość pozdrawiał znajome twarze wśród załogi. Nie omieszkał też przywitać się z Rudym. Sięgnął do kieszeni i rzucił ciastko psu, który obskakiwał go radośnie. Gdy dostrzegł Smyka, zmierzwił mu włosy.

A tuś mi, dzielny młodzieńcze! Na Zeusa, urosłeś chyba ze trzydzieści centymetrów, od kiedy widzieliśmy się ostatnio! – Schylił się do chłopca, opierając dłonie na udach. – I jak, chłopcze? Pracowałeś nad swoimi ciosami?

Tak jest! – wykrzyknął entuzjastycznie mały Phineas.

Pokaż no. – Uniósł lewą rękę. – Aj! – wykrzyknął, gdy Smyk z całej siły uderzył pięścią w jego otwartą dłoń. – Doskonale, panie Moynahan!

Brawo. Na Jowisza, bijesz równie mocno jak Gabriel i Derek, kiedy byli w twoim wieku.

Naprawdę, sir? – Chłopiec urósł na ich oczach o kolejne dwanaście centymetrów, słysząc ten komplement.

Nie kłamię! Ale jeszcze nie tak mocno jak Jack, kiedy miał tyle samo lat. Ćwicz wytrwale.

Tak jest, sir!

Idąc dalej, lord Arthur z radością przywitał Traherna i skłonił się staremu Brody'emu, skinął głową Martinowi i Peterowi Stockwellowi i wymienił uprzejmości z panem Palliserem, chirurgiem. Wszyscy byli uradowani jego widokiem.

Tylko Trahern wzdychał na wieść, że lord Arthur nie przywiózł ze sobą Georgie, ale Jack pomyślał, że może i dobrze się stało, bo trzeba by dziesięciu Trahernów, by okiełznać tę dziewoję.

A kogóż my tu mamy? – wykrzyknął zdumiony lord Arthur na widok rudowłosej ślicznotki. Gdy spojrzał wyczekująco na bratanka, Jack uniósł drobną rączkę swej narzeczonej do ust i z szarmanckim gestem pociągnął ją ku sobie, by ją przedstawić.

To, drogi stryju, jest panna Eden Farraday. Chciałem właśnie zapytać, czy nie ma stryj przypadkiem kapelana na pokładzie?




Rozdział 13


Na pokładzie „Valianta" rzeczywiście był kapelan, który udzielił im ślubu podczas prostej ceremonii o zachodzie słońca. Po uroczystości strzelano z armat i wiwatowano na cześć kapitana Jacka i lady Jay, jak ochrzcił ją Smyk, skoro teraz jej nazwisko brzmiało lady Johnowa Knight. W końcu, by uczcić ślub, odbyło się przyjęcie z tak wystawnymi potrawami, jakie zdołał przygotować kambuz, i z mnóstwem grogu dla załóg obu statków.

Płonęły latarnie, a wśród nocy zaczęło się muzykowanie. Marynarze śpiewali ballady i grali skoczne melodie na skrzypcach, piskliwym flecie i lirze korbowej. Panowała powszechna wesołość, ale Jack wiedział, że dla jego młodej żony radosna okazja podszyta jest smutkiem z powodu nieobecności jej ukochanego papy.

Lordowi Arthurowi przypadł obowiązek przyprowadzenia jej przed oblicze kapelana i oddania mężowi w zastępstwie ojca. Po ceremonii stryj zabawił ją historyjkami o swych przygodach w Indiach i kilkoma opowiastkami o najnowszych brawurowych wyczynach jego synów, służących tam w kawalerii.

Słuchała z uśmiechem, ale Jack wiedział, że cierpi w głębi duszy. Po posiłku poprosił Traherna, by odeskortował ją na pokład, gdzie mogła posłuchać muzyki. Sam chciał przez chwilę porozmawiać ze stryjem w cztery oczy.

Wstali, gdy wychodziła, ale gdy na powrót usiedli przy stole, lord Arthur spojrzał na bratanka z ciepłym uśmiechem.

Brawo, mój chłopcze. To urocze stworzenie.

Jack uśmiechnął się słabo, spoglądając w kierunku, w którym odeszła.

Już samo przebywanie z nią przepełnia moją duszę radością. Lord Arthur uniósł brew.

Kim jesteś, i co uczyniłeś z moim skwaszonym bratankiem?

Och, daj spokój stryju. Człowiek musi spłodzić dziedzica, czyż nie? – wycedził, nalewając im obu wina.

Taak... I tylko to jest między wami dwojgiem.

Oczywiście. – Jackowi błyszczały oczy, choć starał się zachować poważną minę. – Zabrała się na gapę. Cóż innego miałem z nią zrobić?

Może zechcesz mnie wyrzucić za burtę, kiedy to powiem, ale wiem, kiedy widzę zakochanego człowieka.

Jack wzruszył ramionami, ale nie zaprotestował.

Śmiem twierdzić, że będzie świetnym ambasadorem twojej osoby, kiedy wrócisz i stawisz czoło rodzinie. Ach, coś mi się przypomniało, skoro już mowa o ambasadorach. Przyjaciel twojego brata Roberta, łan, markiz Griffith...

Tak? – rzucił Jack. Dopiero co opowiadał Eden o starszym bracie Maury.

Został oddelegowany do Indii, by negocjować traktat między władzami angielskimi i konfederacją radżów z Maratha.

Naprawdę? – mruknął Jack. Wiedział, że łan nabył pewnego doświadczenia w dyplomacji, ale z tego, co pisała Jacinda, większość jego misji ograniczała się do Europy. Był jedną z szarych eminencji za kulisami kongresu wiedeńskiego.

I tak bawił w regionie, kupując plantacje herbaty. Pamiętał mnie sprzed lat i napisał, że poczyta sobie za honor, jeśli będzie mógł mnie odwiedzić w Bombaju, gdy przyjedzie. Aleja oczywiście nie byłem w domu od miesięcy. Georgie napisała mi o tym wszystkim – dodał. – List dotarł do mnie pocztą okrętową.

Jack skinął głową. Jego statki, krążące po morzach całego globu, zwyczajowo przekazywały sobie pocztę dla niego i najbliższych wspólników, dzięki czemu pilne wiadomości docierały na drugi koniec świata o wiele szybciej niż listy ludzi, którzy nie mieli szczęścia mieć przedsiębiorstwa handlowego. Była to usługa, z której ładna kuzyneczka Georgie korzystała bardzo skwapliwie.

List od Georgie nie był jedynym, jaki otrzymałem w drodze na spotkanie z tobą. Przykro mi rzucać cień na tę uroczystość, ale... – Arthur się zawahał. – Złe wieści z Wenezueli.

Jack pochylił się na krześle.

Jakie?

Wojna rozgorzała na dobre tuż po tym, kiedy wypłynąłeś. I przykro mi to mówić, ale zaczęła się bardzo źle.

Cóż się stało?

Sromotna klęska pod La Puerta – mruknął. – Generał Morillo schwytał nieopierzoną piechotę Bolivara w zasadzkę w wąwozie. Chaos. – Lord Arthur pokręcił głową. – Bolivar sam omal nie zginął podczas odwrotu. Hiszpanie przejęli tysiąc pięćset muszkietów i innej broni, bagaże i zapasy, nawet sztandary.

Jack zaklął szeptem.

Paez i jego konni llarwros zdołali uchronić piechotę od całkowitej zagłady, ale w zamieszaniu Hiszpanie weszli w posiadanie osobistych rzeczy Bolivara, włącznie z całą jego korespondencją. Sakwa z listami zawierała również list od don Eduarda Montoi, potwierdzający, że ich agent został wysłany do Londynu, by sprokurować posiłki, zgodnie z umową.

Rozumiem – mruknął Jack. – Więc teraz się mnie spodziewają.

No, nie do końca. Spodziewają się kogoś. List nie wymieniał twojego nazwiska, oczywiście, ale Hiszpanie bez wątpienia ostrzegli Whitehall, że do Londynu został wysłany emisariusz, by przeprowadzić zaciąg. Korona i hiszpańska ambasada w Londynie z pewnością rozpoczną śledztwo, by dowiedzieć się, kim jest ów agent.

Jack umilkł. Założył ręce na piersi i powoli odchylił się na krześle, rozmyślając nad tymi informacjami. Hiszpanie już i tak nienawidzili go za to, że kilka lat temu dał Bolivarowi ochronę na Jamajce. Nie potrzebował stryja, by wiedzieć, co się stanie, jeśli nie wypełni swojej misji. Niedobitki armii Bolivara były skazane na zagładę, jeśli wkrótce nie otrzymają posiłków. Angostura zostanie spalona do gołej ziemi, a przywódcy rebelii postawieni przed plutonem egzekucyjnym.

Nie dopuszczę do tego – powiedział cicho.

Tak też sądziłem – odparł lord Arthur. – Ale bądź ostrożny, Jack. Stawką jest twoja głowa. Na szczęście masz świetny pretekst, wyjaśniający twoją wizytę w mieście po tylu latach.

Jack spojrzał na niego pytająco. Arthur wzruszył ramionami.

To jak najbardziej na miejscu, że przywozisz swoją młodą żonę do Anglii, by przedstawić ją rodzinie.

Jack natychmiast zaprzeczył ruchem głowy.

Nigdy nie mógłbym wykorzystywać Eden jako przykrywki dla mojej działalności. Nie chcę, by miała cokolwiek wspólnego z moją misją.

Stryj zmarszczył brwi ze zdziwioną miną.

Więc co zamierzasz z nią zrobić?

Zostawię ją na zamku w Irlandii – wyznał cicho Jack.

Rozumiem. A czy młoda lady Jay o tym wie? – zapytał z powątpiewaniem. – Bo słyszałem wcześniej, jak rozmawiała z twoim służącym o atrakcjach londyńskich, których obejrzenia nie może się już doczekać.

Jack posłał mu niepewny uśmiech.

Aha. Nie powiedziałeś jej jeszcze.

Właściwie nie.

Rozumiem. Cóż, pierwsza małżeńska kłótnia murowana.

Jack pochylił się bliżej i ściszył głos.

Jej się to oczywiście nie spodoba, ale będzie musiała zrobić, co jej każę.

Jestem teraz jej mężem. Nie ma innego wyjścia, jak słuchać moich poleceń.

Lord Arthur roześmiał się na to stwierdzenie. Jack zmarszczył brwi.

Cóż znów? Z czego stryj się śmieje?

Bez powodu. Porozmawiamy sobie, kiedy będziesz żonaty przez miesiąc. Ale powiedz mi, drogi chłopcze, dlaczego nie powiedziałeś jej o swoich planach?

Jack poprawił się niespokojnie na krześle.

Nie chciałem jej denerwować.

Bzdura! To zwykłe tchórzostwo. Choć oczywiście wcale ci się nie dziwię – dodał Arthur, rozsiadając się wygodniej. – Ja sam wolałbym stawić czoła Wielkiej Armadzie niż rozsierdzonej żonie.

Eden zrobi, co jej każę.

A zwykle robi?

Jack zastanawiał się nad tym przez całe pięć sekund.

Nie – przyznał z westchnieniem. – Do licha ciężkiego!

Lord Arthur zakręcił winem w kieliszku. W jego oczach zatańczyły psotne błyski. – Jeśli sądzisz, że będzie trudno zapanować nad żoną, to poczekaj, aż urodzą się dzieci.

Stryj mi wcale nie pomaga.

Jeśli chcesz znać moje zdanie, jej obecność w Londynie może się okazać bardzo pomocna. Dlaczegóż nie chcesz jej zabrać?

Bo to niebezpieczne!

Dla ciebie tak, ale nie dla niej.

Niby dlaczego?

Główne zagrożenie stanowią rządowi agenci. Angielscy stróże prawa, hiszpańscy szpiedzy. Jedni i drudzy muszą przestrzegać prawa. Tym razem nie masz do czynienia z siepaczami i kryminalistami. Hiszpanie mogą cię nie lubić, ale obaj wiemy, że hiszpańska rycerskość zakazuje tykać kobiet i dzieci. A obecność Eden u twego boku w Londynie pomoże ci zakamuflować twoje działania.

Powiedziałem już stryjowi, że nie będę używał żony jako tarczy. Nie potrzebuję chować się za żadną kobietą.

Ale jeśli Eden będzie bezpieczna, a Londyn jest jej marzeniem, to dlaczegóż jej nie zabrać? Zmartwiłbym się, widząc, że jesteście pokłóceni, a to wkrótce nastąpi, obawiam się. Martwisz się, że może nie zachować dyskrecji na temat twojej misji?

Jack zastanowił się nad tym przez chwilę i pokręcił głową.

Nie – przyznał z całkowitą szczerością. – Bywa czasami naiwna, ale kiedy stawką będzie moje życie, na pewno nie pozwoli sobie na żaden błąd. Jest bardzo lojalna wobec mnie... nawet opiekuńcza, na swój uroczy sposób. – Jego usta wygiął uśmiech, którego nie zdołał powstrzymać.

Rozumiem. – Lord Arthur zmarszczył podejrzliwie brwi. – To, że nie chcesz zabrać jej ze sobą, nie ma chyba nic wspólnego z lady Maura?

Nie, skądże.

Wiem, że od dawna chciałeś, by pożałowała tego, co ci zrobiła.

Cóż, to nie ma już teraz znaczenia.

Więc w czym problem?

Jack patrzył na niego w milczeniu. W końcu pokręcił głową.

Nie wiem.

Myślę, że wiesz. Ale Jack, musisz dać Eden szansę udowodnienia, że będzie wiernie stała u twego boku, cokolwiek ktoś będzie miał do powiedzenia na twój temat.

Nawet jeśli to, co mówią, jest prawdą? – odparował i umilkł na chwilę. – Nie chcę jej stracić, stryju. Chybabym tego nie zniósł.

Zamknij ją wbrew jej woli, jak planujesz, a wówczas możesz ją stracić.

To najlepsze wyjście.

Dla kogo? Dla Eden czy dla ciebie? Jack niecierpliwie odwrócił oczy.

Czego ty się boisz? – zapytał cicho stryj.

Chce stryj wiedzieć? Dobrze! – odszepnął gniewnie Jack. – Ona tak pragnie tego przeklętego Londynu, tego towarzystwa. A jeśli oni nie zaakceptują jej ze względu na mnie? Dlatego, że jest moja? Chcę, żeby była szczęśliwa. Nie chcę, by cierpiała.

I nie chcesz, by zobaczyła, w jaki sposób upokorzyli ciebie.

Jack spuścił głowę.

Nie. Nie chcę, by przekonała się o tym na własne oczy. Czy to takie złe? Straci szacunek dla mnie. – Spojrzał żarliwie na Arthura. – I nie pozwolę, by była upokarzana przez wzgląd na moją osobę.

Och, no nie wiem, Jack. Wygląda na silną dziewczynę, raczej nie pozwoli, by socjeta miała na nią wpływ. Poza tym już jej powiedziałeś o swoim prawdziwym ojcu.

Tak. Ale to co innego, kiedy widzi się pewne sprawy na własne oczy.

Jack, tamto wszystko wydarzyło się bardzo dawno. Nie jesteś już tym gniewnym, bezsilnym siedemnastolatkiem. Masz pieniądze. Niemałą władzę. Masz za sobą dwadzieścia lat doświadczenia. Wykorzystaj to.

Rzeczowy ton stryja obudził ciekawość Jacka.

Co stryj ma na myśli?

Jeśli chcesz, by londyńskie towarzystwo zaakceptowało Eden, to zmuś je, by zaakceptowało ciebie.

Przedtem nie zdołałem tego dokonać.

Bo nigdy nie próbowałeś. Posłałeś ich wszystkich do diabła, pamiętasz?

Cóż. – Wzruszenie ramion było w zasadzie przyznaniem się do winy. – No nie wiem. – Pokręcił cynicznie głową. – Więc co miałbym zrobić, stryju? Grać pod publiczkę? Zginać kolano przed lady Jersey? Wystąpić o karty wstępu do Almacka? Hazardować się po klubach? Marnować popołudnia najeżdżenie po parku jak jakiś fircyk?

Tak, Jack. Grać pod publiczkę. Mógłbyś sam siebie zaskoczyć.

Nie chcę!

Dlaczego?

Nie wiem... to by było jak przyznanie się do porażki.

A to dlaczego?

Gdy odjeżdżałem, całkiem jasno dałem tym ludziom do zrozumienia, że nie dbam o ich rozrywki i ich płytkie, marne życie.

Ach, i nawrócenie się teraz, choć minęło dwadzieścia lat, byłoby ciosem dla twojej dumy.

A tak, do diaska. Akurat po stryju nie spodziewałbym się dyskusji na ten temat. Stryj był wygnańcem jeszcze dłużej niż ja.

Tak. I lepiej od ciebie wiem, ile kosztuje nadmiar dumy. Ja tylko chcę, byś był szczęśliwy.

Eden mnie uszczęśliwia.

Więc jeśli jesteś mądry, ty także ją uszczęśliwisz. – Arthur patrzył na niego z przebiegłym uśmiechem. – To, czego ty chcesz, nie ma tu nic do rzeczy. Czego chce Eden? Jeśli ją kochasz, to jest jedyna istotna kwestia.

Jack umilkł i zapatrzył się w kieliszek.

To wszystko jest bardzo proste – mruknął Arthur. – Kup uznanie socjety za swoje złoto. I podaruj je pięknej młodej żonie w prezencie ślubnym.

Z ciężkim westchnieniem Jack oparł policzek na pięści i spojrzał chmurnie na stryja.


Wiele godzin później Jack obudził się w perłowoszarym świetle przedświtu i ujrzał swoją słodką młodą żonę, śpiącą na brzuchu obok niego, z miedzianymi lokami rozsypanymi po poduszce, z delikatnym wachlarzykiem rzęs na policzku i z wyrazem cudownego spokoju na twarzy.

Jej cichy oddech stał mu się równie znajomy, jak usypiająca pieśń morza.

W miarę jak przytomniał powoli, wspomnienia rozkosznej nocy wzburzyły jego krew.

Nocy poślubnej.

A więc to jest szczęście. Uczucie to było mu obce i zupełnie nowe – i być może odrobinę przerażające. To dziwaczne pragnienie, by zostać z kobietą, budziło w nim niepokój. Bał się tego, jak bardzo zaczęło mu na niej zależeć.

Jego uśmiech zbladł powoli. Wiedział, że jej radość była podszyta smutkiem z powodu nieobecności ojca, ale i dla niego miała w sobie kroplę goryczy, bo przecież wkrótce mieli się rozstać.

Wrócił myślami do rozmowy ze stryjem, ale nie zmienił postanowienia. Mimo wszystkich logicznych argumentów misja niosła ze sobą ogromne niebezpieczeństwo, była grą o najwyższe stawki.

Wciąż jeszcze nie powiedział jej, że zamierza zostawić ją w Irlandii. Bał się jej reakcji. I był zdumiony tym strachem. Tchórzostwo nie leżało wszak w jego naturze.

Ale teraz wszystko się zmieniło. Musiał przyznać przed sobą, że czuje się rozdarty. Czuł pokusę, by porzucić tę misję, by zostać z nią i pławić się w miłości, której był tak spragniony przez całe życie. Nikt nigdy go nie kochał – nie w taki sposób – i zwyczajnie bał się zrobić czy powiedzieć jedną niewłaściwą rzecz, która odebrałaby mu tę miłość. To uczucie było dla niego droższe niż złoto, a jednocześnie zdawało się kruche jak kwiat.

To dlatego nie potrafił rozmawiać z nią o nieuchronnym rozstaniu, myślał, wstając, by się ubrać. Choć poczucie winy paliło go jak ogień, wiedział, że wyznanie zmieni wszystko między nimi. Być może naprawdę było to tchórzostwo godne wstydu, ale nigdy dotąd nie doświadczył takiej miłości i nie potrafił znieść myśli, że ją zniszczy.

Jeszcze nie.

Byli już u wybrzeży Irlandii. Za kilka godzin przybiją i jeszcze dziś będą w zamku.

Eden musiała wyczuć jego wzrok na sobie, bo w tej chwili jej rzęsy zatrzepotały i zaczęła się budzić. Patrząc tak na nią z sercem wzbierającym uczucia, podjął decyzję.

Zamiast po prostu odeskortować ją do zamku i porzucić natychmiast, mógł przecież spędzić z nią kilka dni, nim spotka się z ludźmi, których zamierzał zwerbować. Mógł wykorzystać ten czas, by wzmocnić więź między nimi, nim odpłynie. Przecież nie musiał się spieszyć z powiedzeniem jej, co naprawdę zamierza.

Był pewien, że odpowiedni moment przyjdzie sam. I że ona dzielnie zniesie tę nowinę, jak zawsze. A przynajmniej chciał w to wierzyć.

Dzień dobry, mężu – przywitała go zaspanym pomrukiem. Prześcieradło zsunęło się z jej smukłego ciała, gdy przeciągnęła się z lubością.

Dzień dobry, żono – odpowiedział ochryple. Oparł kolano o brzeg koi i pochylił się powoli, by ucałować dolinkę między nagimi piersiami Eden. Uśmiechnął się jak pijany, gdy otoczyła go ramionami i z szelmowskim śmiechem wciągnęła na powrót do łóżka.


Dokonali tego, pomyślała Eden tego samego popołudnia, gdy sześciu marynarzy Jacka wiosłowało we mgle ku brzegowi. Przebyli dzikie morza i teraz, nareszcie, znów miała postawić stopę na suchym lądzie. To nie była Anglia, jeszcze nie. Chociaż, szczerze mówiąc, Eden nauczyła się kochać życie na „Wietrze Fortuny", ale, na Boga, cieszyła się, że może wreszcie zsiąść z tego statku.

Każde pociągnięcie wioseł, zanurzających się rytmicznie w szarozielone fale, oddalało ją od potężnego żaglowca. Za nimi chciwe mewy krążyły wokół masztów, upominając się o datki. Dźwięk okrętowego dzwonu i szanta pracujących marynarzy cichły w miarę, jak coraz głośniejszy stawał się huk przyboju.

Eden siedziała na ławce szalupy podskakującej na falach, trzymając się burt w nerwowym podnieceniu i dygocząc z zimna. Phineas siedział wciśnięty obok kufra z kajuty sypialnej, teraz wypełnionego nowymi sukniami Eden i kilkoma zmianami ubrań Jacka. Smyk płynął z nimi na brzeg, bo ciocia Moynahan była ochmistrzynią w posiadłości. Eden ignorowała podnieconą paplaninę chłopca, pochłonięta obserwacją tej nowej ziemi.

Z bujnego tropikalnego raju, przez ascetyczną pustkę oceanu, przybyła teraz w zupełnie nowy krajobraz, całkowicie jej nieznany – gdzie powietrze było rześkie i zimne, i gdzie bałwany biły w nagie, czarne skały rozrzucone po plaży. Tu i ówdzie fale podwijały się w górę, tworząc wysokie, widowiskowe rozbryzgi piany.

Poza skalistą plażą, ożywioną wodnym zamieszaniem, oko wabiły tajemnicze zielone wzgórza, wyrzeźbione w łagodne krzywizny, z jeszcze bardziej tajemniczymi dolinami pośród nich.

Na wprost nich sterczał w morze solidny pomost, który przywołał nostalgiczne wspomnienie tamtego chwiejnego pomościku w dżungli, gdzie zaczęła się jej przygoda. Nastrój Eden poprawił się natychmiast, gdy dostrzegła potężną postać, czekającą na nich, skąpaną w nagłym rozbłysku ulotnego słońca.

Jack.

Już sam jego widok odrobinę ją rozgrzał. Jack popłynął na brzeg kilka godzin wcześniej, by poczynić pewne przygotowania, gdy ona będzie pakować swoje rzeczy. Chciał też uprzedzić służbę w posiadłości położonej kilka kilometrów w głębi lądu, że przybywa do zamku z żoną.

Wyprawił też umyślnych z listami do kilku swoich przyjaciół – irlandzkich oficerów, którzy walczyli pod Wellingtonem w Hiszpanii. Eden wiedziała o jego planach, bo przypadło jej zadanie pięciokrotnego skopiowania listu Jacka z prośbą do każdego z oficerów, zamieszkałych w różnych częściach Irlandii, by przybyli na sekretne spotkanie.

Jack wyjaśnił jej, że jeśli tych pięciu zgodzi się wyruszyć do Ameryki Południowej, każdy z nich zdoła zwerbować około setki pieszych żołnierzy ze swojej jednostki. Choć regimenty zostały oficjalnie rozpuszczone po zakończeniu wojny, ludzie, których związało braterstwo krwi na półwyspie, byli ze sobą w kontakcie. Byłoby stosunkowo łatwo zgromadzić sporą liczbę żołnierzy, którzy zechcą walczyć pod Bolivarem.

Nareszcie dopłynęli do przystani. Higgins przywiązał łódź do pachołka, a Ballast pomógł Eden wspiąć się po mocnej drabince. Jack przywitał ją z uśmiechem, chwycił jej dłonie i pociągnął na bezpieczny pomost. Następny był Smyk. Jack uniósł chłopca z drabiny, jakby ten ważył nie więcej niż worek mąki. W końcu marynarze dźwignęli w górę kufer.

Ludzie pożegnali się z nią serdecznie. Wiedziała, że zobaczy ich znów za kilka dni, bo gdy tylko Jack zakończy naradę z irlandzkimi oficerami, oboje znów wsiądą na statek i popłyną do Anglii.

A przynajmniej tak myślała.

Jack dźwignął kufer na ramię. Smyk ruszył przodem, pędząc po deskach w stronę czarnego powozu o karmazynowych kołach, który czekał, by zawieźć ich do posiadłości. Krzepki stary stangret pociągnął szybki łyk z piersiówki i zeskoczył z kozła, by uściskać Phineasa, który rzucił mu się w ramiona.

Wuj Pete!

Malec zna wszystkich służących – wyjaśnił Jack, gdy Eden spojrzała na niego pytająco. – Wychowali go.

Ach.

Nie kłopocz się, Peter – rzucił z rozbawieniem, gdy stangret odsunął od siebie chłopca, by pomóc panu. Jack załadował kufer na tył powozu bez pomocy sługi, przywiązał go, po czym poprowadził Eden do drzwiczek.

Przedstawiwszy ją wiernemu woźnicy, pomógł jej wsiąść do powozu. Zapach koni i porządnie natłuszczonej skóry siedzeń zastąpił zapach morskiej bryzy i przepojonych solą desek.

Gdy Smyk wskoczył do środka i klapnął na siedzeniu obok niej, Jack z uśmiechem zatrzasnął drzwiczki.

A ty nie jedziesz? – wykrzyknęła Eden.

Oczywiście – odparł, poprawiając skórzane rękawice. – Ale jeśli nie masz nic przeciw temu, przejadę się konno. Zbyt długo tkwiłem na tym statku, a on zbyt długo lenił się w stajni. – Skinął głową w lewo.

Podążając za jego spojrzeniem, w pobliskim zagajniku Eden zobaczyła wspaniałego, karogniadego ogiera – jego lśniąca, krucza sierść połyskiwała miejscami niczym polerowana miedź w złotym słońcu, a bryza rozwiewała jego długą grzywę i ogon, jakby z czarnego jedwabiu.

Wielki i zachwycający, ognisty rumak niecierpliwie grzebał nogą w ziemi, gdy pieszy stajenny w liberii trzymał wodze, czekając na powrót Jacka.

To Apollo! – wykrzyknął Phineas, dopadając okna. – Najszybszy koń w całym hrabstwie!

Duma moich staj en – przyznał Jack z uśmiechem.

Eden gapiła się na wspaniałe zwierzę, gdy Jack skinął jej głową na pożegnanie i podszedł do konia. Chwycił wodze i wskoczył na niego bez wysiłku, powiewając połami szynela. Gdy ściągnął niżej na oczy trójgraniasty kapelusz, pomyślała, że wygląda zupełnie jak jakiś romantyczny rozbójnik. Usadowił się w siodle, pochylił się i poklepał konia po szyi.

Gdy stajenny ruszył w stronę powozu, by zająć miejsce obok stangreta, Eden wyskoczyła z pojazdu. Jack zerknął na nią ciekawie, podjeżdżając kilka kroków, ale gdy się uśmiechnęła do niego, zrozumienie błysnęło w jego turkusowych oczach. Wyciągnął rękę.

Chwyciła ją bez wahania, postawiła stopę na jego bucie i wskoczyła na konia. Jack się roześmiał, obejmując ją w pasie. Usadawiając się po damsku na kłębie zwierzęcia, chwyciła się kruczoczarnej grzywy.

Gotowa? – szepnął jej mąż.

Tak jest, kapitanie.

W kilka chwil zostawili powóz daleko w tyle. Jack puścił potężnego irlandzkiego konia wyciągniętym galopem. Słońce zaświeciło jaśniej, a Eden śmiała się w głos, zachwycona mocą rumaka, którego kopyta biły w ziemię jak w bęben. W górę stoków, w dół dolin, przez łąki upstrzone chudymi owcami. Wystraszyli stado kosów z zaoranego rżyska i kilka zajęcy, które śmignęły w jeżyny.

Gdy wyjechali zza wzgórza, podmuch wiatru rozplatał jej kok, rozsypując włosy na ramionach.

Po godzinie skręcili z drogi i wpadli do posiadłości przez wysoką, kutą bramę. Serce Eden zabiło szybciej, gdy wjechali na długi, żwirowany podjazd, ale kiedy jej oczom ukazał się „dom", aż otworzyła usta ze zdumienia.

Jack, to jest... zamek – wypaliła z szeroko otwartymi oczami.

Bez obaw, przekonasz się, że jest bardzo wygodny. Część jest odnowiona i wyposażona we wszelkie udogodnienia.

Nie potrafiła nawet znaleźć słów, by mu wyjaśnić, że wcale nie narzekała. Była po prostu wstrząśnięta.

Prawdziwy zamek! Miał groźne wieże i potężne ściany wyciosane z szarego, nadgryzionego zębem czasu kamienia. W kilku miejscach sterczały nieregularne dobudówki, wzniesione na przestrzeni wieków przez różnych właścicieli. A najnowsza była największa z nich, w samym środku.

Dzięki sztuce jakiegoś zręcznego architekta duży, neogotycki dom, zbudowany na wprost starej części, jakimś cudem spajał to wszystko w całość. Wyglądał jak fantazja na temat fortecy, z ozdobnym portykiem nad potężnymi drzwiami, z blankami na górze i z dwiema wieżyczkami po bokach fasady. Wykończenia wokół wysokich, wąskich okien były świeże i białe, na trawniku nie było ani jednego chwastu. Dom był utrzymany równie nienagannie, jak nieskazitelne pokłady „Wiatru Fortuny".

To miejsce wręcz emanowało Jackiem.

Eden pokręciła głową, zdumiona.

Gdy zatrzymali się na szerokim dziedzińcu, z domu wybiegło pół tuzina służących. Eden nie potrafiła odróżnić stajennych od lokajów, ale domyśliła się, że jegomość w czerni to kamerdyner, a okrągła dama o policzkach rumianych jak jabłka musi być panią Moynahan.

Kręciło jej się w głowie. Wśród chóralnych: „Witamy, milady!" Jack odpędził ze śmiechem ludzi i pomógł jej zsiąść z konia. Ale zamiast postawić ją na ziemi, wziął ją na ręce i ruszył do frontowych drzwi, by przenieść ją przez próg.

Postawił ją w środku, ucałowawszy czule. Eden omal się nie przewróciła, rozglądając się po wielkiej sali zdobionej ciemnym rzeźbionym drewnem, witrażami i cudownymi gobelinami, z błyszczącymi płytami podłogi w formie białych i szarych kamiennych rombów, z niebosiężnym krzyżowym sklepieniem malowanym na biało i z ogromnym kominkiem, wyższym niż ona sama.

I cóż? – mruknął Jack, obserwując ją. – Jesteś teraz panią tego domu. Co o nim myślisz?

Niech mnie kule biją – szepnęła. Cała służba wybuchnęła śmiechem.

Następne trzy dni minęły jak piękny sen, każda chwila była klejnotem. Trzy dni nieskalanej miłości... i nieokiełznanej namiętności.

Żar ich pożądania obudził wiosnę, roztopił resztki śniegu i zaczął przywracać zgniecionym trawom ich szmaragdową zieleń. Kochali się bez ustanku: w głównej sypialni, w stajni, na grubym futrze przed ogniem huczącym na kominku, na tylnej klatce schodowej – pospiesznie i dziko, pod drzewem, spod którego rozciągał się widok na dolinę. Po prostu nie mogli się sobą nasycić.

Bywały chwile, kiedy Eden wyczuwała jakiś cień skrywający się pod czułością Jacka, ale przypisywała to jego zrozumiałej trosce o przebieg misji.

Na razie jednak, na te trzy cudowne dni, wszelka praca poszła w kąt. Eden nigdy nie zaznała takiej radości, tak błogiego wypoczynku, a przede wszystkim – takiej miłości. Ledwie mogła uwierzyć, jak ważny stał się dla niej Jack, i jak ważna ona była dla niego. Nigdy przedtem z nikim nie przestawała tak blisko. Był kimś więcej niż tylko jej mężem i kochankiem – stał się jej najdroższym przyjacielem.

Spędzali całe godziny, nie robiąc nic – spacerowali po okolicy, zatrzymując się, by pogłaskać konie na pastwiskach. Któregoś razu przeszli przez pobliską wieś i Eden poznała jej mieszkańców, którzy obsypali ich skromnymi prezentami ślubnymi.

Trzeciego dnia, po wizycie w sklepach we wsi, kochali się w powozie w drodze do domu, chichocząc i starając się być cicho, by nie zgorszyć stangreta. Stary Peter nie był jednak głupcem. Taktownie udając, że nic nie słyszy, chrząknął głośno, gdy wjeżdżali na oświetlony pochodniami dziedziniec, i dał im mnóstwo czasu, by doprowadzili się do porządku, nim otworzył drzwiczki.

Jack wysiadł pierwszy, odrobinę zaczerwieniony, z potarganymi włosami.

Dobry stary – wymamrotał, wtykając piątaka do kieszeni na piersi stangreta. W końcu odwrócił się po Eden, która wylała się z powozu w jego ramiona, wciąż jeszcze nieco wiotka po chwilach rozkoszy.

Psotne ogniki tańczyły w jego oczach, gdy podawał jej ramię, by się na nim wsparła. Wolnym krokiem weszli do domu. W ich komnacie sypialnej Eden rozebrała się i padła do łóżka, wciąż czując na uśmiechniętych ustach smak pocałunków Jacka. Gdy tylko dotknęła głową puchowej poduszki, usnęła głęboko i spokojnie.

Ale następnego ranka ten czarowny trzydniowy sen prysł. Otworzywszy oczy ujrzała Jacka, siedzącego na fotelu obok łóżka i obserwującego ją, jak to miał we zwyczaju.

Z sennym uśmiechem przeciągnęła się w pościeli koloru szampana.

Dzień dobry, mężu.

Smutny półuśmiech wykrzywił jego wargi.

Jesteś już ubrany. I jak ładnie. – Westchnęła, podziwiając jego tweedową marynarkę, ciemnozieloną kamizelkę i brązowe bryczesy z diagonalu. Na nogach miał botforty i widocznie zamierzał wyjść, bo w ręce trzymał nawet szpicrutę. Bawił się nią od niechcenia. – Wybierasz się na poranną przejażdżkę?

Nie odpowiedział, spuścił tylko wzrok.

Wróć do łóżka. – Eden zamknęła oczy, przekręcając się na brzuch. – Jest za wcześnie.

Eden – powiedział cicho. – Muszę jechać.

Już czas na twoje spotkanie? – wymamrotała, wtulona w poduszkę.

Tak.

Dobrze więc. Kiedy wrócisz, urządzimy sobie piknik na tarasie...

Kochanie... – Przerwał jej.

Co, Jack?

Milczał długą chwilę. Eden uniosła głowę. Gdy spojrzała na niego, dostrzegła zdecydowanie na jego ponurej twarzy.

Usiadła natychmiast, przyciskając satynowe przykrycie do piersi.

Co się dzieje?

Powiedziałem ci, kochana. Już czas, żebym jechał.

Jechał... ?

Pochylił się bliżej, odkładając szpicrutę.

Zachowaj spokój, proszę – powiedział łagodnie, patrząc jej w oczy.

Postaraj się zrozumieć. Chcę, żebyś została tutaj, dopóki nie wypełnię misji.

Żebym została tutaj? Jack, o czym ty mówisz? Przecież płyniemy do Anglii... – Głos zamarł jej w gardle, krew odpłynęła z twarzy. – Ty płyniesz do Anglii... beze mnie?

Eden, stryj przekazał mi złe wieści na temat wojny. Nie mogę długo zabawić w Anglii. Będę tam ledwie kilka tygodni, by zgromadzić ludzi, których potrzebuję. Zatrzymam się w Kornwalii, potem w Londynie, a potem płynę prosto do Wenezueli.

Jack! – Wpatrywała się w niego, ledwie rozumiejąc, co do niej mówi. Cóż za diaboliczna podłość, zrobić jej coś takiego z samego rana, nim zaczęła jasno myśleć ... Och, być może to tylko zły sen. Potarła czoło, próbując się obudzić. Ale znając Jacka, celowo wybrał właśnie ten moment.

Wrócę z Ameryki Południowej jesienią – powiedział łagodnie. – Do tej pory tutaj będziesz najbezpieczniejsza.

Jesienią? – Eden ledwie mogła uszom uwierzyć. – Zostawisz mnie tu samą na sześć miesięcy?

Kochanie, nie mogę cię zabrać ze sobą na statek pełen najemników. Tak samo zresztą jak Phineasa. Ty i chłopiec zostaniecie tutaj, gdzie jest najbezpieczniej.

Jack!

Przykro mi, Eden. Nie wiozę Bolivarowi zdyscyplinowanych żołnierzy.

Nie obchodzi mnie, kim są! Nie zostanę tutaj sama! Przecież właśnie dlatego uciekłam z dżungli! – Wyskoczyła z łóżka i podeszła do szafy.

Muszę być z tobą. Wiesz, że muszę. A ty potrzebujesz mnie. Szczególnie w Londynie. Jeśli zabraknie tam moich umiejętności dyplomatycznych, tylko pogorszysz sprawy między tobą i twoją rodziną. Wiesz, że jestem ci potrzebna.

Eden – szepnął, chwiejąc się w postanowieniu. Wziął się jednak w garść i wstał. – Czas na mnie.

No więc poczekasz sobie, bo ubieram się i jadę z tobą. Nie waż się wychodzić przez te drzwi, Jacku Knight.

Nie jedziesz ze mną. Eden, musisz mnie puścić.

Eden włożyła już halkę przez głowę.

Owszem, jadę z tobą, a wiesz, dlaczego? Bo mi to obiecałeś. Obiecałeś, że zabierzesz mnie do Anglii! – Sięgnęła po suknię.

Nie. Nigdy ci tego nie obiecałem. – Pokręcił gwałtownie głową, opierając rękę na biodrze.

W każdym razie pozwoliłeś mi w to wierzyć, a to to samo, prawda? Od jak dawna to planowałeś? Przez cały czas, ty zdrajco? Od samego początku? – Roztrzęsiona i osłupiała, ubierała się błyskawicznie, by z nim jechać. Była też wściekła. – Nie do wiary, że mnie okłamałeś.

Nigdy cię nie okłamałem.

Więc mnie zwiodłeś. Żadna różnica. Oszukałeś mnie! Planowałeś to od samego początku, przyznaj! Och, na co ja ci pozwalałam... a ty zwodziłeś mnie przez cały czas! A ja myślałam, że w Irlandii nie ma węży!

Myślałem, że podobało ci się to, co z tobą robiłem.

Nie chodzi o to! I doskonale o tym wiesz! Ufałam ci! – Łzy napłynęły jej do oczu. Czuła, że zaczyna wpadać w panikę, bo nie chciał ustąpić, i w głębi duszy wiedziała, że ta bitwa jest już przegrana. – Jak mogłeś mi to zrobić? – Niewiele brakowało jej do krzyku.

Eden, uspokój się...

Nie! Nie możesz mi tego zrobić, Jack! Nie mogę tu siedzieć sama, samiuteńka przez długie miesiące! Wiesz, przez co przeszłam, żeby wrócić do świata. Jeśli mnie tu zamkniesz, to równie dobrze mogłam siedzieć w dżungli z Connorem!

Jack się najeżył.

Nie porównuj mnie do niego.

Nie zostanę tutaj. Nie możesz mnie zmusić.

Prawdę mówiąc, mogę. Stajenni mają swoje rozkazy.

Doprawdy? Uśpię ich wszystkich liściem caapi i ucieknę!

Nie zrobisz nic podobnego! – huknął, stając nad nią z marsem na czole. – Bóg mi świadkiem, jeśli poważysz się na coś takiego, posmakujesz mego gniewu. – Wyrwał suknię z jej rąk i rzucił na podłogę. – Przestań w tej chwili! Nie jedziesz ze mną. Zostawiam cię tutaj dla twego własnego bezpieczeństwa. Zabiorę cię do Anglii, gdy tylko wrócę. Choć do tego czasu możesz mieć zbyt duży brzuch, by podróżować.

Nie jestem przy nadziei – poinformowała go, starając się opanować rozszalałe emocje.

Nie? – Przyjrzał się jej sceptycznie. – To by tłumaczyło tę histeryczną reakcję.

Zmrużyła ostrzegawczo oczy.

Jeszcze nie widziałeś mnie w histerii, milordzie.

To może być jeszcze ciekawiej? – mruknął pod nosem.

Teraz dodajesz obelgi do okrucieństwa? – wykrzyknęła, gdy furia znów zastąpiła panikę, co bez wątpienia było dokładnie jego intencją.

Muszę iść. – Gdy się odwrócił i wyszedł energicznym krokiem, Eden ruszyła za nim z łomoczącym sercem i ze ściśniętym żołądkiem.

Wróć! Musimy to przedyskutować. Zignorował ją.

To oburzające! Nie możesz mnie tu trzymać wbrew mojej woli! Jack wziął szynel przewieszony przez fotel.

Do zobaczenia, Eden. Wrócę tak szybko, jak zdołam. Czegokolwiek będziesz potrzebować, powiedz tylko pani Moynahan...

Zamierzałeś mnie zostawić bez pożegnania, czy tak? – rzuciła oskarżycielko, coraz bardziej piskliwym głosem. – Dlatego jesteś ubrany! Niewiele brakowało, żebyś zostawił mnie samą we śnie!

W tej chwili wydaje mi się to całkiem dobrym pomysłem.

Napisałeś chociaż list? – Nagle wybuchnęła płaczem.

Przeklinając pod nosem, Jack podszedł do niej i chwycił ją w pasie.

Tuląc ją kurczowo, pocałował z dziką pasją, wplatając palce w jej włosy.

Ten gwałtowny ruch omal nie zbił jej z nóg. Uczepiła się jego ramion i odwzajemniła pocałunek, ze łzami płynącymi po policzkach. Desperacki pocałunek błagał go, by został, choć czuła, że wszystko to na próżno. Ten człowiek był z kamienia. Zadrżała z bólu w jego ramionach na myśl o długich miesiącach samotności, rozłąki i uwięzienia w tej głuszy.

Izolacji.

Nie jestem na to gotowa – szepnęła, chwytając jego twarz w dłonie. – Proszę, nie rób mi tego^ Jack. Nie zostawiaj mnie tu samej. – Całowała go. – Zrobię, cokolwiek każesz. Tylko mnie nie zostawiaj.

Myślisz, że tego chcę? – zapytał ochrypłym szeptem, rozpaczliwie ściskając jej talię.

Spojrzała na niego, skołowana, z oczami pełnymi łez.

Nie wiem. Widać chcesz.

Cóż to miało znaczyć, u diabła?

To, że kiedy Jack Knight czegoś chce, zawsze znajdzie sposób. Mógłbyś mnie zabrać ze sobą, gdybyś naprawdę chciał. Ale ty... nie chcesz – odparła, szlochając cicho.

Spojrzał na nią z rozpaczą i irytacją.

Nic nie rozumiesz.

A co tu jest do rozumienia? – wypuściła go z objęć i cofnęła się, kręcąc głową. – Widać nie kochasz mnie tak mocno, jak ja ciebie.

Czekała, by nazwał ją głupią, ale on patrzył jej w oczy, gniewny i zdezorientowany. W końcu pokręcił tylko głową z milczącą wymówką, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Jack!

Zniknął za drzwiami. Słychać było tylko szybki rytm jego kroków na kamiennej posadzce.

Jack!

Pobiegła za nim w samej halce i zatrzymała się w rzeźbionej, dębowej galerii.

Był na dole. Szedł już przez wielki hol. Nie obejrzał się nawet, słysząc jej krzyki.

Oszołomiona i pełna niedowierzania Eden wróciła biegiem do komnaty i wyjrzała przez okno.

Jack dosiadł już konia na dziedzińcu.

Spojrzał w górę.

Gdy ich oczy się spotkały, popatrzył na nią twardo, z gniewną, a jednocześnie udręczoną twarzą. Eden położyła palce na szybie, jakby chciała go dotknąć.

Jack.

Nie – szepnęła, rozpłaszczając dłoń na szybie, gdy zawrócił konia i ruszył galopem po podjeździe.

Nie obejrzał się więcej.


Tysiąc przekleństw tłukło mu się po głowie, gdy pędził na Apollu błotnistą drogą w stronę gwarnego, portowego miasta Cork.

Nie zamierzał kwestionować własnej decyzji, ale czuł się, jakby go diabli gonili.

Był przygotowany na jej gniew, spodziewał się nawet łez. Ale zupełnie nic był gotów na jej ból.

Zraniłem ją, myślał odrętwiały. Zraniłem moją słodką dziewczynę.

To było najstraszniejsze uczucie na świecie i nie miał pojęcia, co z nim zrobić. Oto na początku swej misji, właśnie kiedy najbardziej potrzebował mieć siebie i wszystko dookoła pod ścisłą kontrolą, był wytrącony z równowagi, niepewny niczego.

Przecież to było najlepsze wyjście, czyż nie?

Dlaczego ona musiała mu sprawiać tyle kłopotów? Nie znalazł odpowiedzi na to pytanie przez całą drogę do tawerny Pod Zieloną Kotwicą niedaleko przystani.

Gdy oddał wodze ogiera stajennemu, który pojechał za nim, zatrzymał się chwilę, by popatrzeć na tętniący życiem port. Zatoka pełna była rybackich łodzi obwieszonych sieciami, przywożących poranny połów. Po wodzie śmigało kilka małych żaglówek, a kursujący raz dziennie statek pocztowy przyjmował pasażerów na pokład. Ale dalej, na głębszych wodach, poza całym tym zamieszaniem stał on – niczym książę wśród plebsu – , Wiatr Fortuny", punktualnie jak w zegarku.

Po spotkaniu w tawernie Trahern miał zabrać Jacka na pokład jedną z szalup, a potem czekała ich podróż po Morzu Irlandzkim do Kornwalii. Tam Jack miał spotkać się z kilku innymi starymi znajomymi, którzy, był pewien, również zechcą spróbować szczęścia w Wenezueli.

Byli to ludzie zaprawieni w bojach, wyjątkowo twardego sortu, gotowi na wszystko awanturnicy, znani mu z czasów, gdy zajmował się szmuglem.

Odwrócił się i wszedł do tawerny na spotkanie z irlandzkimi przyjaciółmi, byłymi kapitanami armii Wellingtona.

Ciemnawa, zalatująca wilgocią knajpa oświetlona była lampkami na wielorybi tłuszcz, kilkoma łojowymi świecami i ogniem buzującym na wielkim kominku.

Ludzie, z którymi przyszedł się spotkać, pomachali do niego od stolika w kącie. Choć nie nosili już mundurów, mieli wygląd żołnierzy. I bez wątpienia nosiło ich ze złości, że muszą żyć na połowie żołdu.

Wyszczerzyli zęby, widząc go w drzwiach.

Jackie, chłopcze!

Diabeł we własnej osobie! Jack zdobył się na blady uśmiech.

Kirby, Torrance, O’Shaunnessy, Graves! A gdzież jest ten drań, Miller?

Otóż i on.

Wymienili serdeczne uściski dłoni i szorstkie powitania. Poklepali się po plecach. Jack kiwnął, by podano im kolejkę portera i usiadł z nimi.

Jak się miewacie, chłopcy? Dobrze się bawicie na emeryturze?

Nie! – krzyknęli basowym chórem. Gdy tylko pierwsza kolejka została wypita, Jack przystąpił do interesów.


Gdy kilka godzin później wyszedł z tawerny, z niezapaloną cygaretką zwisającą z ust, niebo zachmurzyło się i temperatura spadła. Trahern stał na zewnątrz i podziwiał Apolla.

Ahoj, kapitanie. Gotów podnieść żagle? – zawołał wesoło młody porucznik.

Jack nie odpowiedział. Podszedł do Traherna z ciężkim westchnieniem, niespokojnie uderzając się kapeluszem po udzie.

Jak poszło spotkanie? – zapytał ciszej Trahern. Apollo trącił Jacka nosem po kieszeni w poszukiwaniu przysmaków.

Całkiem dobrze – mruknął Jack. – Wszyscy przystali na propozycję. Rozejrzał się, zamyślony, po ruchliwym dziedzińcu. – Damy im kilka tygodni na zebranie ludzi i wrócimy, by wziąć ich na pokład.

Doskonale. Ale skąd ta ponura mina?

Jack pokręcił głową i się odwrócił.

Chodzi o Eden, prawda? – mruknął Trahern. – Nie przyjęła tego spokojnie?

Okropnie.

Cóż... – Trahern wyjął z kieszeni kamizelki zegarek na dewizce i sprawdził godzinę. – Jeszcze nie jest za późno, by po nią wrócić. Ma pan dość czasu, by przywieźć ją przed szczytem przypływu.

Jack przeczesał palcami włosy, kręcąc głową. Rozmasował kark, obolały z napięcia.

No nie wiem.

Trahern spojrzał na niego przenikliwie.

Niech pan się szybko decyduje.

Jack prychnął gniewnie i przeszedł na krawędź klifu, by popatrzeć na zatokę.

Słowa stryja tłukły mu się po głowie.

Robisz to dla jej dobra czy dla własnego? Kup jej akceptację towarzystwa. Nie jesteś już tym wściekłym siedemnastolatkiem... "

Spojrzał na morze, na dzikie wody, które stały się jego schronieniem. Może jednak nie tak bardzo różnił się od jej ojca. Należał do ludzi, którzy rzadko zmieniają raz podjętą decyzję. Ułożył ten plan, używając swojego zwykłego sposobu myślenia – logicznego, precyzyjnego, skutecznego.

Ale tak wiele się zmieniło. Całe jego życie było inne po tych kilku błogich dniach i stary sposób myślenia wydawał się nie mieć już sensu.

Miała rację, pomyślał. Zwiodłem ją. I źle zrobiłem.

Ostatnich kilka dni miało wzmocnić więź między nimi, by Eden wybaczyła mu tę ucieczkę, ale Jack nie przewidział, w jaki sposób te dni wpłyną na niego.

O ironio, ich coraz głębsza miłość sprawiła, że nie był w stanie zostawić jej tak – zranionej, zagniewanej, samotnej. Przecież musiał być jakiś inny sposób...

Zawrócił na pięcie, rzucił cygaretkę i ruszył do konia.

A pan dokąd? – zawołał zaskoczony Trahern, gdy Jack wskoczył na siodło i chwycił wodze, nie dając sobie czasu na zmianę zdania.

Po moją żonę – warknął. – Wrócę niebawem. Wyruszymy z przypływem. – Popędził zwierzę i Apollo pognał jak strzała. Jack pochylił się nisko na jego kark, modląc się, by tego później nie żałował.




Rozdział 14


Przeprosił. I naprawdę było mu przykro – Eden widziała, że to nie są tylko puste słowa.

Wrócił po nią.

Zabrał ją do Londynu.

Wynajął najlepszy apartament we wspaniałym hotelu Pulteney – te same przepyszne pokoje, w których bawił car Rosji.

Ale choć Eden przyjęła jego przeprosiny, jej zaufanie zostało nadszarpnięte i zachowywała się wobec niego o wiele bardziej powściągliwie.

Od pierwszego dnia obsypywał ją ekstrawaganckimi prezentami, jakby była jakąś księżniczką. Najpierw garderobą. Suknie, które uszyła z Martinem na statku, były dobre na wieś, jak stwierdził, ale nie dość eleganckie do miasta. Oddelegował Martina, by ten dowiedział się, która modystka w mieście jest najlepsza, po czym z pomocą ogromnej łapówki i słodkich słówek nakłonił ją, by odłożyła na bok zlecenia stałej klienteli i uszyła kompletną garderobę dla jego młodej żony. Modystka co żywo wzięła się do tego ogromnego przedsięwzięcia.

Następnie Jack zatrudnił całą armię pokojówek, by jej usługiwały, i kilku krzepkich lokajów. Kilka dni później wysłał sługę z prośbą, by wyjrzała przez okno na ulicę.

Gdy Eden wyszła na balkon, odziana w pierwszą gotową suknię – zwiewny fatałaszek ze szmaragdowego jedwabiu – jej mąż uchylił kapelusza z kozła ekstrawaganckiego, kremowego landa, które właśnie kupił dla niej w domu aukcyjnym Tattersalla.

Powóz miał różowe satynowe poduszki i z pewnością był najzgrabniejszym pojazdem dla damy, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Na bokach wymalowane były girlandy kwiatów, a szprychy kół pokryto emalią w pasujących do kwiatów kolorach – złotym, niebieskim i różowym. Lando było ciągnione przez czwórkę białych koni z różowymi pióropuszami na głowach.

Eden gapiła się na to cudo, nie wiedząc, co powiedzieć.

Nie miała nic przeciwko prezentom, ale nie umiała tak szybko zapomnieć urazy.

Nie wiedziała już, co ma myśleć o tym człowieku. Była głupia, bo otworzyła się przed nim bez reszty, nie zachowując niczego dla siebie. Myślała, że i on zrobił to samo, a okazało się, że ją zwodził. Był to dla niej prawdziwy wstrząs.

Teraz, siłą rzeczy, zadawała sobie pytanie, co jeszcze przed nią ukrywa.

Wiedziała, że ją kocha – wszak inaczej nie ożeniłby się z nią – ale był bogatym, wpływowym światowcem i nareszcie się domyśliła, że jednak nie traktuje jej do końca poważnie.

Mijały dni. Oboje robili, co w ich mocy, by utrzymać dobre stosunki, i udawali, że wszystko jest jak przedtem. Jack obwoził ją po mieście i pokazywał atrakcje: Panoramę, amfiteatr Astleya, Muzeum Brytyjskie, galerie sztuki, parki. Zabrał ją nawet do słynnego Gunthera na lody. Ale teraz, gdy naprawdę była tutaj, blask jej złotych londyńskich fantazji jakoś dziwnie przybladł.

Jack twierdził, że Eden traktuje go chłodno, ale ona po prostu czuła się zagubiona i przygnębiona. Nie chciała się od niego oddalić, ale nie mogła nic na to poradzić. Obawiała się odsłonić przed nim tak, jak zrobiła to w Irlandii, gdyż bała się, że znów zostanie zraniona.

Zauważając jej powściągliwą reakcję, mąż zdwoił wysiłki. Zaczął kupować jej klejnoty.

Eden zachwyciła się brylantami, ale spoglądając mu w oczy, gdy czekał na werdykt, nie potrafiła powstrzymać się od podejrzliwości, co też kryje się za tymi wszystkimi błyskotkami.

Czy on naprawdę myślał, że zdoła kupić jej zaufanie?

Cóż mam jeszcze zrobić, u licha?, myślał Jack. Skoro brylanty nie podziałały, to niewiele już zostało możliwości. Wiedział, że źle postąpił, i starał się ze wszystkich sił odkupić winę, więc dlaczego wciąż chowała urazę?

Do diabła, nie mógł sobie teraz pozwolić na takie zawracanie głowy. Niezadowolenie żony zajmowało jego myśli w chwili, gdy powinien się skupić na ważniejszych sprawach. Wyłaził ze skóry, by stosunki między nimi wróciły do normy, ale to wydawało się coraz bardziej nieprawdopodobne.

Raz, gdy był dość głupi, by pozwolić sobie na uwagę na temat jej chłodu, naskoczyła na niego.

Czy mam być wesoła wyłącznie dla twojej przyjemności, milordzie?

Nie, nie chciał tego. Chciał odzyskać swoją Eden, ognistego rudzielca i uśmiechniętą towarzyszkę. Pragnął dziwaczki od orchidei, a nie tej doskonale uczesanej, odzianej w jedwabie obcej kobiety, która tak bardzo starała się zostać miejską elegantką.

Ale wiedział, że może za to winić tylko siebie. Eden czuła się zraniona i to było jego dzieło. To on naraził ich miłość na szwank i, na Boga, nie cierpiał się za to, ale przecież próbował się zrehabilitować. Niestety, zdawało się, że to przegrana walka.

Myślał, że może bliskość w alkowie pomogłaby zasypać tę przepaść między nimi, ale Eden nie pozwalała się tknąć. Widział, że nie odmawia mu swego ciała tylko dlatego, żeby go ukarać. To nie była gra. Ona szczerze nie chciała, by jej dotykał. Wyglądało na to, że tak ją zranił, zawodząc jej zaufanie, że nie miała chęci reagować na jego zaloty.

Gdy którejś nocy bardziej energicznie próbował rozpalić w niej namiętność, leżała tylko, obojętna. Wstał z łóżka i wyszedł.

Zdawał sobie sprawę, że inne kobiety zerkają na niego zapraszająco, gdziekolwiek się pojawił, ale nie był nimi zainteresowany.

Ironia losu. Tak się bał, że towarzystwo odrzuci go na oczach Eden, a tak naprawdę powinien się bać, że Eden odrzuci go na oczach towarzystwa.

Był kwiecień, sezon trwał w najlepsze.

Może jednak jest w ciąży, myślał, bo nigdy nie bywała tak humorzasta. Może dziecko pomogłoby im ocalić miłość, nim będzie za późno. Och, ale też to byłby piękny postępek wobec nowo narodzonego dziecka, rozmyślał cynicznie. Złożyć na jego małe barki cały ciężar ratowania małżeństwa rodziców.

Żył więc jakoś dzień za dniem, radząc sobie z frustracją. Przyszła wiosna, ale jemu zdawało się, że minęły tygodnie, od kiedy ostatni raz widział słońce.

Na razie, na szczęście, miał do wypełnienia swoją misję, która choć trochę odrywała jego myśli od domowych kłopotów. Kilka tygodni od rozesłania potajemnych wici spotkał się z londyńskim kontyngentem, który zamierzał zwerbować dla swojej sprawy. Nie byli to żołnierze, ale liczny gang tak zwanych rzecznych szczurów. Przemytników. Znał ich z czasów, kiedy szmuglował broń.

Zabrał ze sobą Traherna, wdzięczny za rozsądne męskie towarzystwo.

Spotkanie udało się doskonale. Nikt nie poderżnął im gardeł, a to już był obiecujący początek.

Nie jestem pewien, czy Bolivar chciał, byśmy sprowadzali pod jego komendę najgorsze szumowiny tego świata – rzucił Trahern pod nosem, gdy wyszli z tawerny na East End, w której Jack wygłosił właśnie tę samą przemowę, jaką uraczył weteranów w Irlandii i byłych przemytników w Kornwalii.

Pewnie nie – przyznał cicho Jack – ale nie zaprzeczysz, że szumowiny są piekielnie twarde i świetnie się sprawdzają w bitwie.

Niech mi pan przypomni, kapitanie, skąd pan zna tych ludzi?

Dawni wspólnicy w interesach – odparł z cygaretką zwisającą z ust. Postanowił zaszaleć i ją zapalił.

Genialnie pan przemawiał – stwierdził Trahern. Jack parsknął.

Miło wiedzieć, że umiem zrobić coś, jak należy.

Z takimi ludźmi nikt nie mówi o honorze. Myślę, że pan naprawdę dotarł do ich serc, kapitanie.

To się okaże.

Gdy Jack wrócił do hotelu Pulteney, Eden paradowała w białym, przejrzystym negliżu, na którego widok Jackowi ślinka napłynęła do ust, gdy tylko przestąpił próg.

Wyglądasz smakowicie – mruknął.

Ominęła jego oczy z niewyraźnym „Hm". Wskazała stolik przy drzwiach. Jack dostrzegł na nim list na srebrnej tacy. Z westchnieniem zawodu wziął go i obejrzał kopertę.

Od kogo to? – spytała Eden.

Od ich wysokości księstwa Hawkscliffe – odparł kwaśno.

Och! Widocznie dostali nasz liścik.

W rzeczy samej. – Eden i on dopiero wczoraj wysłali zawiadomienie o swoim przybyciu do miasta. Czekali tak długo, bo chcieli naprawić swoje wzajemne stosunki, nim spotkanie z rodziną jeszcze bardziej skomplikuje sprawy.

Cóż, trudno.

Co piszą? – zapytała nerwowo, gdy otworzył list.

Serdecznie zapraszają nas do Knight House na jutrzejszy wieczór. Rodzinna kolacja.

Och! – szepnęła Eden z szeroko otwartymi oczami. – Nigdy nie sądziłam, że poznam księcia.

To człowiek jak każdy inny – odparł Jack. – Nie potrafił zawiązać sobie butów, póki nie skończył siedmiu lat.

Naprawdę?

Tak. A kiedyś, kiedy miał dwanaście, spadł z konia i rozpłakał się jak dziecko.

Kłamiesz – oskarżyła go, próbując powstrzymać uśmiech.

Jack wyszczerzył zęby i oparł rękę na ścianie obok niej, starając się nie gapić zbyt nachalnie na jej sutki, widoczne przez cieniutki jedwab. – Jeśli to dla ciebie jakieś pocieszenie, to żona Roberta, Belinda, wcale nie jest wyżej urodzona niż ty. Jej ojciec też był naukowcem szlacheckiego pochodzenia.

Naprawdę?

Tak twierdzi moja siostra. Ale ty to już wiesz – dodał z odrobinę zadziornym uśmiechem. – Czytałaś listy.

Niechętnie skapitulowała, pozwalając sobie na bledziutki, ale szczery uśmiech. Jack uznał to za postęp i zachętę.

Szarpany bolesnym pragnieniem, pochylił głowę i pocałował jej policzek, miękki jak płatek kwiatu. Pozostał tak przez chwilę, drżąc z tęsknoty.

Stała nieruchomo, gdy jego wygłodniałe usta wędrowały po jej policzku, ale kiedy wyczuła gorącą falę jego pożądania, postąpiła mały krok do tyłu. Jej spojrzenie wyraźnie mówiło: „nie".

Jack spojrzał w zielone oczy żony i żachnął się, odwracając wzrok.

Jak długo jeszcze będziesz mnie odpychać? – wychrypiał, ale ona zniknęła już w swojej sypialni.

Zacisnął pięść u boku, ale udało mu się powstrzymać przed wbiciem jej w ścianę.

Do diabła!

Bała się go teraz bardziej niż wtedy, kiedy znalazł ją na swoim statku.


Następnego wieczoru wyruszyli do Knight House na wyznaczoną godzinę czarnym, lśniącym powozem, który Jack kupił sobie do jeżdżenia po mieście u Tattersalla tego samego dnia, kiedy nabył kremowe lando dla żony.

Eden była zdenerwowana. Niepokoiła się, czy przypadnie do gustu rodzinie męża. Jack siedział pogrążony w stoickim milczeniu, wyglądając przez okno powozu na elegancką dzielnicę St. James, przez którą właśnie jechali. Po tym, gdy odrzuciła go poprzedniego wieczoru, zdawało się, że przepaść między nimi pogłębiła się jeszcze bardziej, ale Eden nie była w stanie teraz o tym myśleć. Zbyt przejęła się debiutem na salonach.

Trochę się bała poruszać we wspaniałej wieczorowej sukni, którą modystka z gromadą uwijających się szwaczek wykończyły zaledwie dwie godziny temu. Suknia była idealnie dopasowana, z błyszczącego jedwabiu w jasnym, brzoskwiniowym odcieniu. Co do włosów, jej nowa francuska pokojówka, Lisette, zaprojektowała dla niej subtelną koafiurę, splatając jej loki i upinając je w kok na czubku głowy za pomocą całego mnóstwa wsuwek. Kok przyozdobiła sznurem maleńkich perełek, który Jack sprezentował jej kilka dni wcześniej.

Wydawał się zadowolony z jej wyglądu, kiedy wyłoniła się ze swego pokoju. On sam zresztą także wyglądał wspaniale.

Gdy zerknęła na niego ukradkiem spod rzęs, jej głupie serce zatrzepotało na widok męża, który wyglądał tego wieczoru niczym wcielenie wykwintnej, wielkopańskiej elegancji. Budził podziw w formalnych, czarnych spodniach najlepszego gatunku, w czarnym fraku podkreślającym szerokość jego ramion i wąską talię. Jak dobrzeje znała. I jak bardzo tęskniła za tym potężnym ciałem, ukrytym pod śnieżną kamizelką z jedwabnego rypsu. Jaką miała ochotę całować tę szyję, okoloną wykrochmalonym muślinowym krawatem, zawiązanym w modny węzeł Brawo, Martinie, pomyślała z żalem. Ale mimo tego eleganckiego wieczorowego stroju wciąż był Jackiem, z otaczającą go aurą dzikości i niebezpieczeństwa, bijącą spod uładzonej powierzchowności.

Gdy patrzył przez okno, wydawało się, że jest o tysiące kilometrów stąd. Jakby część jego duszy już wypłynęła na morze.

Zapatrzyła się posępnie w drugie okno i jechali w milczeniu, aż stangret skręcił czwórkę karych koni i zjechali z ulicy Pall Mail.

Otóż i Knight House – wymamrotał Jack, wskazując ruchem głowy okazały miejski pałac, zajmujący pół kwartału.

O, do licha – szepnęła Eden, wyglądając przez okno. Nagle poczuła się dziwnie malutka.

Z członkiem rodziny królewskiej za sąsiada i z nieporównanym widokiem na Green Park miejska rezydencja księstwa Hawkscliffe była jedną z lepiej usytuowanych nieruchomości w Londynie, a do tego wspaniałym przykładem palladiańskiej elegancji. Dom miał półksiężycowaty portyk wsparty na wielkich kolumnach, a krawędź dachu zdobił rząd bogiń z brązu, upozowanych wdzięcznie na postumentach.

Serce Eden tłukło się o żebra, gdy powóz wjechał w wielką, kutą bramę i zatrzymał się na prywatnym podjeździe. Posłała Jackowi pytające spojrzenie, uświadamiając sobie nagle, że szukanie u niego otuchy weszło jej w krew. Ale tym razem przestraszył ją ponury wyraz jego twarzy.

Skrywany od dawna gniew i gorycz zmieniły jego rysy w kamień, a usta zacisnęły się w wąską kreskę. Turkusowe oczy patrzyły zimno, a ich wyraz przypomniał jej tamten dzień, kiedy na dolnym pokładzie Jack opowiedział jej o swojej bolesnej przeszłości.

Nagle poczuła skruchę, która przesłoniła jej urazę.

On mnie teraz potrzebuje, pomyślała. Zrozumiała, że pora odsunąć zranione uczucia na bok.

Jack wyskoczył już z powozu. Gdy stangret opuścił żelazne schodki, odwrócił się, by podać jej rękę, kiedy schodziła. Eden zarzuciła jedwabny szal na ramiona i przyjęła podaną dłoń.

Ruszyli do frontowego wejścia – obok siebie, nie dotykając się. Przeszli pod wspaniałym portykiem i gdy przez krótką chwilę czekali, aż drzwi się otworzą, Eden uścisnęła jego dłoń.

Ten dotyk zaskoczył go, sądząc z przelotnego, badawczego spojrzenia, jakie jej posłał. Popatrzyła mu w oczy, w milczeniu potwierdzając swoją lojalność.

Jestem przy tobie, kochany.

Nie powiedział nic, ale napięcie w jego twarzy zelżało odrobinę, a w jego oczach dostrzegła błysk uczucia. Bladym uśmiechem dodała mu otuchy. Jego skinienie w podzięce było ledwie dostrzegalne, ale gdy wysunął podbródek i wyprostował ramiona, widać było, że jest gotów na tę konfrontację.

Lokaj otworzył drzwi.

Dobry Boże, stary Walshie! – wykrzyknął Jack, unosząc brwi. – Całkiem o tobie zapomniałem.

Och, dziękuję, sir – odparł dostojny lokaj, otwierając drzwi szerzej i z gładkim ukłonem wpuszczając ich do wspaniałej, pełnej białych marmurów książęcej rezydencji.

Eden zagapiła się z podziwem na szerokie, biegnące łukiem schody, które wznosiły się z poziomu parteru bez widocznej podpory. Z sufitu zwisał piętrowy kryształowy żyrandol, wielki jak wodospad.

A więc, gdzież oni są?

Nim Walsh zdążył odpowiedzieć na pytanie, ich uszy przeszył wysoki pisk.

Jack!

Z pokoju po prawej wypadła smukła kobieca postać w mgiełce żółtej satyny, z aureolą podskakujących złocistych loków.

Jacinda? – Odwrócił się w samą porę, by ją złapać, gdy rzuciła mu się w objęcia.

Och, mój drogi zaginiony bracie! – wykrzyknęła radośnie, całując jego policzki i czoło. – To naprawdę ty? Nie mogę uwierzyć, że wreszcie się zjawiłeś.

Jack ze śmiechem uściskał rozentuzjazmowaną siostrę. Obrócił ją wokół siebie i wreszcie odstawił na podłogę, odsuwając na odległość ramienia.

Niech no ci się przyjrzę, dziewczyno. – Jacinda miała wielkie, brązowe oczy i różane policzki. Była w każdym calu tym żywym, olśniewającym stworzeniem, jakiego Eden spodziewała się po lekturze jej listów.

Moja mała siostrzyczka – mruknął Jack, kręcąc głową, wyraźnie zdumiony, jaka piękna kobieta z niej wyrosła. – Oto wspaniała markiza Truro i Saint Austell!

Och, przestań – wypaliła.

Na boga, kiedy się ostatnio widzieliśmy, nie sięgałaś mi pasa – powiedział miękko.

Wiem. – Jacinda otarła łzy, ale gdy zwróciła się do Eden, jej pełen żalu uśmiech na powrót stał się ciepły i serdeczny. – A ty jesteś Eden! Witaj! – Rozpromieniona lady Jacinda chwyciła jej obie dłonie. – Nie do wiary że Jack się ożenił. Ale widzę, że ma świetny gust. Witaj, moja droga, nowa siostro. – Jacinda uściskała zarumienioną Eden, po czym przyciągnęła Jacka bliżej i uwiesiła się na jego ramieniu. – Chodźcie ze mną – zarządziła, lekko pociągając nosem. Eden wzięła Jacka pod drugie ramię, a młoda markiza poprowadziła ich ku schodom. – Wszyscy są w pokoju muzycznym i nie mogą się już doczekać. Och, i ja się nie mogę doczekać, aż poznasz wszystkie dzieci, Jack, i Billy'ego, i Beau... Eden, wszyscy aż nogami przebierają z niecierpliwości, by wreszcie cię obejrzeć! Damę, która zdołała sprowadzić do nas Jacka! Kiedy Robert powiedział mi, że jesteś w mieście, Jack, chciałam od razu pędzić i zobaczyć się z tobą, ale on pomyślał, że może lepiej dać wam dwojgu trochę czasu sam na sam, a on zawsze ma rację, ten nasz Rob, doprawdy trudno się z nim sprzeczać...

Jej radosna paplanina nie ustawała. Eden starała się słuchać uważnie, ale widziała, że Jack jest tym wszystkim trochę przytłoczony. Rozglądał się wokół siebie i wszystko, co widział, poruszyło lawinę bolesnych wspomnień.

Gdy weszli na górę, Jacinda poprowadziła ich szerokim, oficjalnym korytarzem ozdobionym alabastrowymi rzeźbami na wysokich postumentach. Gwar dziecięcych głosów, który dobiegł ich uszu przez otwarte drzwi, zdawał się dziwnie kontrastować z tym nieskazitelnym, marmurowym wnętrzem.

Gdy dotarli do pokoju muzycznego, Eden ujrzała gromadę dzieci, biegających w najlepsze, i najbardziej imponującą grupę dorosłych, jaką miała okazję widzieć w życiu.

Jacinda zaczęła prezentację, ale Eden była tak zdenerwowana, że wszystko widziała jakby przez lekką mgiełkę. Jeden brat był przystojniejszy od drugiego, z wyjątkiem bliźniaków, oczywiście, którzy byli identyczni ze swoimi kruczymi włosami i szarymi oczami. Damien był w każdym calu tak imponujący, jak mogła się spodziewać po wojennym bohaterze, za to Lucien był bardziej stonowany, wyciszony i miał w sobie wystudiowaną nonszalancję człowieka, który zauważa wszystko wokół.

Robert miał takie same ciemne oczy jak jego siostra, a złotowłosy Alec odstawa! nieco od reszty gromadki z wyglądem bóstwa, które zstąpiło na ziemię. Cały czas sypał ciętymi żartami.

Billy Jacindy był o wiele poważniejszym jegomościem, niż sugerowałoby chłopięce przezwisko nadane mu przez żonę. Pozostali zwracali się do niego per Rackford. Ktoś wyjaśnił jej wreszcie, że to grzecznościowy tytuł, jaki nosił, nim odziedziczył tytuł markiza, i tak już jakoś do niego przylgnął. Miał jasną czuprynę i trochę dziki błysk w zielonych oczach, które przypominały Eden oczy Jacka.

Jacinda, rozpromieniona na widok męża i odzyskanego brata ściskających sobie dłonie, nie przestawała bujać na biodrze swojego ślicznego synka, Beau. Wymieniła imiona wszystkich chłopców, ale Eden wiedziała, że minie jeszcze sporo czasu, nim spamięta, kto jest kto. Było ich siedmiu, wszyscy poniżej ośmiu lat.

Lizzie, wspomniana w listach, okazała się niemal drugą siostrą w rodzinie. Eden nigdy chyba nie spotkała równie miłej i uprzejmej osoby. Osierocona w dzieciństwie i oddana pod kuratelę księcia, pełniła funkcję damy do towarzystwa Jacindy i wychowała się z nimi wszystkimi. Teraz była żoną przystojnego Devlina, lorda Strathmore. On z kolei natychmiast zaczął wypytywać Eden o pracę jej ojca – był to neutralny temat, który z radością podjęła. Być może lord Strathmore interesował się naukami przyrodniczymi, Eden podejrzewała jednak, że to zwykła uprzejmość z jego strony i że rozmawia z nią, by poczuła się mniej nieswojo.

Tymczasem Jack kolejno przywitał się z braćmi i zawarł znajomość z damami, "wszyscy byli odrobinę skrępowani, czego należało się zapewne spodziewać, ale ostatnie ślady wojowniczej niechęci, jakie pozostały jeszcze w sercu Jacka, rozproszyła ostatecznie jego dwuletnia bratanica, Pippa, córeczka Luciena.

Była jedyną dziewczynką, jaką do tej pory powołał do życia klan, ale mimo niepozornego wzrostu w mgnieniu oka dokonała czegoś, co nie udało się nikomu w tym pokoju – maleństwo rozłożyło Jacka na łopatki.

Przydreptawszy do niego w falbaniastej sukience i z wielką kokardą na głowie, Pippa wyciągnęła ku niemu obie rączki, bez słów każąc wielkoludowi się podnieść.

Spojrzenie Jacka zmiękło, gdy schylił się posłusznie i wziął szkraba na ręce. Usiadła niczym królowa w zgięciu jego ramienia i oparła się o jego pierś, przyglądając się z bliska nowemu stryjkowi.

Jack odwzajemnił jej ciekawskie spojrzenie, unosząc jedną brew. Wszyscy patrzyli, jak Pippa studiuje jego twarz przez długą chwilę. W końcu zaczęła głaskać go po policzku.

Piesek.

Rozbrojony Jack się roześmiał. Dziecko roześmiało się również, zadowolone z siebie, a Lucien pokręcił głową i wydał z siebie zadurzone westchnienie.

Ona wszystkich nazywa pieskami.

Nieprawda, tylko tych, których lubi – poprawiła go Alice, matka małej.

Lubisz stryjka Jacka? – zapytał Lucien córeczkę.

W odpowiedzi Pippa dała Jackowi mokrego buziaka w policzek. Rozległ się cichy chór wzruszonych ochów i achów pań, ale Pippa nagle straciła zainteresowanie wujkiem i zaczęła się wyrywać do taty.

Gdzie moja mała dziewczynka? – przywitał ją Lucien, wyciągając ręce.

Jack zwrócił swoją bratanicę ojcu i odwrócił się, z sercem na dłoni i spojrzeniem człowieka zawojowanego bez reszty.

Alice roześmiała się z dumą. W tej chwili pojawił się Walsh i skłonił się księżnej.

Wasza wysokość, podano kolację.

Świetnie – odparła Bel i zwróciła się do wszystkich, eleganckim gestem zapraszając ich do drzwi. – Państwo pozwolą?

Zostawiając stadko dzieci pod opieką armii nianiek, bon, guwernantek i pokojówek, udali się na kolację.

Wystawna uczta, która teraz nastąpiła, przyćmiła wszystkie fantazje snute przez Eden w dżungli nad egzemplarzami „La Belle Assemblee".

Gdyby tylko nie czuła motylków w żołądku! Trudno było rozkoszować się wykwintnym posiłkiem w tak nerwowym stanie, ale Jack siedział na wprost niej i spojrzenie na niego pomogło jej się uspokoić. Widać wyczuł jej wzrok, bo zajrzał jej w oczy i natychmiast posłał jej ledwie dostrzegalny uśmiech. Eden uniosła kieliszek reńskiego wina, mówiąc mu tym subtelnym toastem, że doskonale się spisuje.

Lokaje wkrótce zebrali przystawki i zaczęli serwować dania główne, półmisek po półmisku, aż cały stół zapełnił się jedzeniem. Zjawił się złotobrązowy indyk z grzybowym sosem. Jagnięca karkówka. Potrawka z królika. Galaretki, kogle-mogle i pieczone jabłka, zapiekanka z piskorza, marynowane stynki i kaczka w sosie pomarańczowym.

Lekki atak mdłości zdumiał Eden, ale zignorowała go, skupiając uwagę na tym, by bronić Jacka przed przyjacielskimi zakusami jego rodzeństwa. Gdy zadawali mu pytania, na które, jak wiedziała, nie chciał odpowiadać, wtrącała kilka dyplomatycznych słów, nim wymknęła mu się jakaś złośliwa uwaga.

Cały czas pozostawała czujna, zmieniając temat, ilekroć jej mąż zaczynał się plątać, albo czyniąc dowcipne uwagi od czasu do czasu, by w żadnym momencie nie poczuł się atakowany i nie zrobił się zgryźliwy.

W pewnej chwili spojrzał jej przelotnie w oczy, wyraźnie zaskoczony, ale podziękował skinieniem za ten jej nieustający popis czaru i taktu.

Eden nie wiedziała, że ma takie umiejętności.

Wiedziała, że doskonale się spisuje, pomagając Jackowi czuć się swobodnie. Dzięki temu mógł nawiązać o wiele swobodniejszy i bardziej serdeczny kontakt z rodziną, jakby przez cały czas nie było się czego obawiać.

Na stole wkrótce pojawiły się wety: kawa, porto i jabłkowe babeczki posypane rodzynkami i brązowym cukrem.

Po posiłku się rozdzielili. Panie, zgodnie ze zwyczajem, udały się do bawialni, a mężczyźni zostali przy stole z cygarami i porto. Po godzinie panowie dołączyli w bawialni do żon. Zaczęło się robić późno. Eden była szczęśliwa, ale też wykończona. Gdy Jack zaproponował powrót do domu, zgodziła się chętnie.

Po niezwykle ciepłym przyjęciu zostali pożegnani przez całe towarzystwo zaproszeniem do teatru na jutrzejszy wieczór. Jack się wahał, dopóki nie zauważył pełnej entuzjazmu miny Eden. Łaskawie przyjął zaproszenie i w końcu wyszli, by udać się z powrotem do hotelu Pulteney.

Po kilku zdawkowych uwagach umilkli. Ale jakże to milczenie różniło się od tego, w którym się męczyli w drodze na kolację.

Jak się miewasz? – zapytała Eden łagodnie, po długiej chwili. Jack spojrzał na nią uważnie i wzruszył ramionami.

Chyba dobrze. Nie było tak źle. Uśmiechnęła się blado.

Moim zdaniem zachowywałeś się bez zarzutu.

Dzięki Bogu, że tam byłaś.

Ta uwaga sprawiła jej ogromną przyjemność.

Martwiłam się o ciebie, kiedy się rozstaliśmy.

Ja o ciebie też. Panie pewnie przypiekały cię na wolnym ogniu, by wycisnąć jakieś informacje.

Jakżeby inaczej.

Co im powiedziałaś?

Tylko to, na co się umówiliśmy. A twoi bracia? Czy i oni przypiekali ciebie?

Uśmiechnął się kwaśno.

Głównie byli zajęci chwaleniem ciebie i powtarzaniem mi, jakim jesteś skarbem dla takiego łotra jak ja. Oczywiście mieli rację.

Och, Jack. – Spojrzała na niego żarliwie. – Tęsknię za tobą. Pochylił się bliżej z siedzenia naprzeciw niej.

Nie musi tak być. – Ujął jej dłonie. – Ja się staram, Eden.

Wiem. Zraniłeś mnie, Jack.

Nie zrobię tego więcej, przysięgam ci.

Mówisz tak, ale już raz pozwoliłeś mi wierzyć w kłamstwo, więc skąd mogę wiedzieć, że i teraz mnie nie zwodzisz?

Powiedziałem ci wszystko – odparł gniewnie, ale opanował frustrację. – Daj mi jeszcze jedną szansę.

Czuła się zupełnie bezbronna, gdy przesiadł się obok niej i delikatnie wetknął kosmyk włosów za jej ucho.

Brak mi twojego ciała – szepnął. – Potrzebuję twojej miłości.

Zadrżała, kiedy pochylił głowę i pocałował ją w szyję, ale nie była pewna, czy jest gotowa oddać mu się całkowicie, w każdym sensie.

Powóz zatrzymał się przed hotelem, bo droga nie była daleka.

Gdy dotarli do apartamentu, Jack otworzył drzwi i ją wpuścił. Eden przemknęła obok niego z sercem drżącym z pożądania. Wiedziała, że i on jej pragnie, ale była rozdarta. Odłożyła torebkę na stolik przy drzwiach i zaczęła ściągać długie białe rękawiczki. Usłyszała, że Jack zamyka drzwi i nagle chwyciła gwałtownie powietrze, gdy stanął za jej plecami i w bardzo zmysłowy sposób zsunął szal z jej ramion. Zamknęła oczy, czując jego jedwabiste wargi muskające jej ucho.

Wyglądasz dziś tak pięknie. – Westchnął. Powoli przeciągnął palcami po jej ręce. – Nie mogę uwierzyć, że jesteś moja.

Wyjęczała jego imię ledwie głośniej od szeptu.

Nim się obejrzała, kładł ją już na satynowym szezlongu przed kominkiem. Zadrżała, gdy chwycił jej pierś przez stanik sukni.

Jack.

Eden, to trwało już za długo. Pogódźmy się, kochanie. Przecież wiesz, że cię kocham.

Kompletnie pokonana pogłaskała go po twarzy. Klęcząc przed nią, obrócił głowę i chwycił jej palec w usta. Po chwili jego dłonie były już wszędzie, dotykając jej pożądliwie pod suknią. Jego pocałunki wędrowały po jej udzie, czciły jej ciało – gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi.

Kapitanie! Kapitanie! Jest pan tam? – Był to głos Traherna. – Muszę z panem natychmiast porozmawiać!

Jack wysyczał wściekłe przekleństwo z ustami przy jej skórze i uniósł głowę.

Czego tam? – krzyknął nieuprzejmie.

Mamy problem, kapitanie.

Serce Eden załomotało niespokojnie.

Och. – Położyła dłonie na jego szerokich ramionach i odepchnęła go odrobinę. – Lepiej się dowiedz, o co chodzi – wydyszała.

Daj mi pan minutę! – odkrzyknął Jack i spojrzał na Eden, zawiedziony. – Jeszcze się doigrasz. – Pokręcił głową.

Zmierzwiła mu włosy, obdarzając go szerokim pełnym gorącego uczucia spojrzeniem.

Później – szepnął do niej.

Nie, mężu. Idę spać.

Ale...

Potrzebuję snu dla urody – poinformowała go. – W szczególności teraz, kiedy poznałam twoją siostrę i bratowe. Nie chcę być rodzinną brzydulą.

Nigdy.

Poza tym nie czuję się najlepiej. – Ostatnio często nawiedzały ją mdłości. Chyba tylko takie dziwadło jak ona mogło mieć chorobę morską na suchym lądzie.

Wszystko w porządku?

To nerwy, nic poza tym.

Kapitanie? – Trahern znów załomotał w drzwi.

Już idę! Chociaż wolałbym robić co innego – dodał pod nosem, poprawiając spodnie w kroku z bolesnym grymasem. – Patrz, co ze mną robisz.

Eden spojrzała na wypukłość z przodu jego spodni, posłała mu współczujący uśmiech i zamknęła za sobą drzwi sypialni.


Jack nie był zachwycony porą wybraną przez Traherna, ale wkrótce poznał powód jego nagłej wizyty. Otóż nieustraszony porucznik wziął na siebie zadanie przeprowadzenia dyskretnego wywiadu wokół hiszpańskiej ambasady i odkrył, że nowo mianowanym attache ambasadora jest nie kto inny jak Manuel de Ruiz, dowódca grupy skrytobójców, którzy kilka lat temu ścigali Bolivara niemal pod same drzwi Jacka na Jamajce.

Powinniśmy byli go zabić, kiedy nadarzyła się okazja. – Trahern nalał sobie drinka z szafki z alkoholami.

Łatwo się mówi – mruknął Jack, ruchem głowy odmawiając whisky. Oparł dłonie na biodrach i zapatrzył się w podłogę, rozmyślając nad tą niepomyślną wiadomością.

Ruiz był człowiekiem, z którym należało się liczyć, a teraz najwyraźniej awansował, mimo iż pozwolił, by Libertador wymknął mu się z rąk. I nawet jeśli Hiszpan nie znajdzie dowodu na to, że Jack jest wenezuelskim emisariuszem w Londynie, to na pewno będzie miał na niego oko. Jack nie miał co do tego wątpliwości.

Cóż, nie spodziewał się, że uda mu się ukryć przed Ruizem swoją obecność w Londynie. Nawet nie zamierzał próbować, bo nigdy nie chował się przed nikim. Jedyne, co mógł zrobić, to podtrzymywać pozory i udawać, że jedynym celem jego wizyty w mieście jest chęć przedstawienia Eden rodzinie. Poza tym musiał pozostać czujny, a w swoich kontaktach z rekrutami podkreślać konieczność zachowania największej dyskrecji.

Trahern posiedział jeszcze godzinę, omawiając z Jackiem najróżniejsze aspekty misji. Gdy wyszedł, Jack zajrzał do Eden, ale spała już mocno.

Do licha. Pozwolił jej odpoczywać i zamknął drzwi, uśmiechając się z żalem.

Następnego dnia zajmował się interesami. W towarzystwie Petera Stockwella odwiedził giełdę, gdzie spotkał się z kilkoma inwestorami. Z wielkim zadowoleniem przekonał się, że jego akcje poszły w górę o dwanaście procent, przyjął oferty przetargowe na ładunek drewna, który przywiózł z tropików, i zaaprobował ceny na cukier, indygo, rum i inne dobra z Indii Zachodnich.

Wieczorem wrócił do hotelu jako jeszcze bogatszy człowiek i zabrał żonę do teatru.

Robert utrzymywał jedną z najlepiej usytuowanych lóż, a że Strathmore i Lizzie pozostali w domu ze względu na swoje nowo narodzone dziecko, cała dwunastka pomieściła się w niej wygodnie.

Pech chciał, że wystawiano Szekspira i wśród dramatis personae nieuchronnie znalazł się bastard Edmund.

Jack westchnął głęboko na widok programu i, wiercąc się niespokojnie na krześle, usiłował zrozumieć, dlaczego w ogóle ktokolwiek chce oglądać tragedie, skoro życie jest już wystarczająco tragiczne. Ale też eleganckie towarzystwo nie chodziło przecież do teatru oglądać przedstawienia, lecz wyłącznie po to, by się pokazać i popatrzeć na innych.

Panie Knight oczywiście stanęły na wysokości zadania. Wszystkie wyglądały olśniewająco. Alec stwierdził, że gdy siedzą jedna obok drugiej wzdłuż poręczy, wyglądają jak rządek kwiatków posadzonych w doniczce.

Bardzo zabawne – rzuciła żona Damiena, Miranda, a Jacinda dyskretnie kopnęła Aleca czubkiem eleganckiego pantofelka, by się zachowywał.

Podczas uciesznej pantomimy, mającej zagrzać publiczność przed zasadniczą sztuką, wszyscy się zdumiewali, z jaką łatwością Eden nauczyła się rozróżniać bliźniaków.

Mnie to zajęło wieki – oznajmiła Bel. – Jak tego dokonałaś?

Bardzo prosto – odparła Eden, uśmiechając się szeroko. – Damien maszeruje, Lucien sunie jak tancerz.

Obaj bliźniacy roześmiali się głośno na te słowa.

Wkrótce aktorzy pantomimy uciekli ze sceny i przyszła pora na Króla Leara.

Widownia uspokoiła się odrobinę, ale wciąż panował gwar i ruch, gdy damy machały wachlarzami, a panowie ściszonymi głosami omawiali dzisiejsze wyścigi konne.

Jack zauważył połyskujące w sąsiednich lożach szkła niezliczonych lornetek, wycelowanych w rodzinę Knightów. O tak, byli obserwowani.

Spojrzał na Eden, wpatrującą się w scenę i słodko nieświadomą, że w tej chwili cała socjeta wpatruje się w nią, ocenia – a przy okazji próbuje wyrobić sobie zdanie na jego temat.

Nagle postać wygłaszająca monolog na scenie – czarny charakter, oczywiście – wypowiedziała kwestię, która ściągnęła uwagę Jacka.

Cóż z tego, żem bękart? – zapytał nieszczęsny Edmund ze środka sceny. – Dlaczegóż mię to tak ma upośledzać, gdy moje członki są zarówno krzepkie, umysł i rysy zarówno szlachetne jak u prawego jejmości potomstwa?

Jack i jego bracia wymienili ponure spojrzenia.

Żony spojrzały na nich i stłumiły chichot, ale Eden była wstrząśnięta.

Za cóż kłaść na nas piętno nieprawości, zakał bękarctwa? – wykrzyknął Edmund, jakby nie mógł tego pojąć.

Jack znał doskonale jego uczucia. Alec opuścił głowę, śmiejąc się w kułak. Jego żona, Becky – wkrótce spodziewająca się dziecka – trąciła go łokciem.

Na nas, co po części w rześkiej natury ukradkowym akcie otrzymaliśmy więcej treści, więcej ognia i życia niż tłum niedołęgów zrodzony w nudnym, głupim prawym łożu między zaśnięciem a zbudzeniem?

Dobrze gada – wycedził cicho Damien.

Prawy potomek! Piękne słowo – ciągnął Edmund, przechodząc w światło reflektora, tak blisko, że Eden mogłaby go trafić maczetą.

Sądząc z jej miny, miałaby na to ochotę.

Prawy potomku, jeżeli mój pomysł się uda i ten list wyda swój owoc, nieprawość pośle prawość do stu czartów. Ojciec, bogowie, wspierajcie bękartów!*

Jack wstał i głosem nawykłym do wydawania rozkazów na morzu, huknął:

Brawo, chłopcze!

Jego bracia poparli go natychmiast, wiwatując i gwiżdżąc z aprobatą.

Cały teatr wybuchnął śmiechem, od lat wiedząc, na czym polega dowcip. Wszak całe miasto wiedziało, kim są bracia Knight – ich skandaliczna historia od zawsze była w Londynie tajemnicą poliszynela.

Panie Knight spojrzały na mężów z jednaką dozą czułości i irytacji.

Jack przez chwilę mierzył widownię kpiącym spojrzeniem.

Witamy w mieście, Knight! – krzyknął ktoś z parteru. Jack nic nie odrzekł, bo nie było powodu przesadzać z tym przedstawieniem.

Usiadł z cyniczną miną, obciągając kamizelkę. Lucien, który wciąż jeszcze się śmiał, poklepał go po plecach.

Doskonale wybrałeś moment, staruszku.

Ktoś musiał coś powiedzieć – mruknął Jack i pociągnął łyk z piersiówki.

Eden pokręciła głową, patrząc na niego z uśmiechem. W następnych dniach Jack z rozbawieniem zauważył, że zaproszenia sypią się jak z rękawa.

William Szekspir Król Lear, akt I, scena II, przekład Józefa Paszkowskiego.

Wyglądało na to, że otwarte przyznanie się do rodzinnego skandalu zupełnie rozbroiło towarzystwo, a on, syn marnotrawny, dostał szansę na pokazanie, że jednak nie jest złoczyńcą z Szekspirowskiej tragedii.

Zabawne, jak pieniądze i władza potrafią sprawić, że poważne niegdyś wady wyglądały teraz na niewinne. Można je było wręcz uznać za ekscentryzmy. Tak czy inaczej, śmietanka towarzyska, która niegdyś go unikała, oferowała mu teraz gałązkę oliwną.

Był czas, kiedy wyrwałby ją z ich dłoni, złamał na pół i cisnął na ziemię, ale nie było w nim już tyle gniewu.

Tyle upartej dumy.

Poza tym jego ukochana Eden chciała należeć do ich świata, a Jack, pomny słów lorda Arthura, poczytał sobie za honor spełnienie jej życzenia.




Rozdział 15


Mówiłaś, że chcesz zapuścić korzenie – mruknął Jack, gdy dwa dni później Eden gapiła się, osłupiała, na dom, który jej mąż zamierzał kupić.

Nie potrafiła nawet odpowiedzieć, olśniona barokowym freskiem na suficie holu wejściowego – nad jej głową rozpościerało się błękitne niebo z wielkimi, srebrnymi chmurami, po którym Apollo, słoneczny bóg, pędził w swoim rydwanie. Z miejsca, gdzie stała, miała bezpośredni widok na brzuchy jego potężnych rumaków, niemal było słychać ich parskanie.

Dom zaoferowano Jackowi na świetnych warunkach. Zrobił to jeden ze wspólników w interesach. Mimo całej swojej wspaniałości wymagał odświeżenia. Jack zasugerował, że doglądanie przeróbek i meblowanie go na nowo mogłoby być odpowiednim zadaniem dla Eden, gdy on popłynie do Wenezueli.

Odwróciła się, wciąż oszołomiona, oglądając włoskie marmury, złocone balustrady i migotliwe żyrandole. I zachwyciła się na nowo widokiem rozciągającym się ze strzelistych okien. Wysoki, pierzasty wodotrysk fontanny tańczył na środku ślicznego jeziorka. Długi na kilometr podjazd wił się przez dwieście akrów łagodnego, zielonego krajobrazu, zaprojektowanego przez wielkiego Lancelota Browna.

Przez okno dostrzegła kuzynkę Amelię, przechadzającą się z porucznikiem Trahernem, i się uśmiechnęła. Wpadli po kuzynkę w drodze do Derbyshire, gdzie, kilka godzin drogi od Londynu, usytuowany był dom.

Dzielny młody porucznik i jej nieśmiała kuzynka oczarowali się nawzajem od pierwszej chwili. Teraz parka poszła zwiedzić posiadłość, a tymczasem Jack i Eden oglądali dom. Gdy już zakończą sprawy tutaj, Amelia miała jechać z Eden do miasta na kilka dni – ustalenie to najwyraźniej sprawiło panu Trahernowi tyle samo radości, co dziewczętom.

Eden szczerze wierzyła, że odrobina zabawy w swatkę byłaby tu bardzo na miejscu.

Nigdy by nie podejrzewała, że zostanie przyzwoitką swojej kuzynki, ale teraz, gdy była już mężatką, przypadła jej taka rola.

Milordzie, milady – zwrócił się do nich agent handlu nieruchomościami – jeśli zechcą państwo pójść tędy, z przyjemnością zaprezentuję państwu salę balową. Mieści do czterystu gości...

Nigdy, w najśmielszych snach, Eden nie marzyła o własnej sali balowej, nie mówiąc już o czterystu zaprzyjaźnionych osobach, które mogłaby do niej zaprosić. Spojrzała na Jacka, który leniwie kroczył obok niej.

Czy naprawdę nas na to stać? – szepnęła.

Bez obaw – odmruknął, gdy agent ruszył naprzód. – Sprzedam po prostu zamek w Irlandii.

Eden zachłysnęła się z oburzenia.

Ani mi się waż!

Uśmiechnął się.

Żartuję. – Psotna iskra w jego oczach powiedziała jej, że chciał tylko sprawdzić jej reakcję. Zamek znaczył bardzo wiele dla nich, jako dla pary.

Puścił do niej oko, po czym rozejrzał się dookoła. – Jeśli podoba ci się ten dom, będziesz go miała.

Spojrzała na męża i przekonała się, że znów ją obserwuje, ze śladem uśmiechu na ustach i z błyskiem w turkusowych oczach. Odwzajemniła uśmiech, bo od wielu tygodni nie czuła się tak szczęśliwa. Mimo to odnosiła wrażenie, że Jack coś knuje.


I tak też było.

Ale jego sekretne plany trudno byłoby nazwać niegodziwymi. Po przełomie w stosunkach z towarzystwem, a co ważniejsze, z Eden, po tamtym wieczorze w teatrze, Jack przysiągł sobie, że nie zmarnuje okazji, jaką sobie wywalczył. Zamierzał wkraść się na powrót w łaski żony i nic na ziemi i niebie nie mogło go od tego odwieść.

Przyszło mu do głowy, że być może trzeba ją adorować i czarować od nowa, pomalutku, krok po kroku. A nie ma bardziej cierpliwych ludzi niż żeglarze.

Zawsze przekonywał się, że kiedy po dłuższej przerwie oddawał się przyjemnościom Erosa, smakowały mu tym lepiej, tym upojniej. Postanowił więc opanować żądzę jeszcze przez tydzień.

Obiecał sobie, że jeśli żona nie odda mu się sama przez ten czas, przywoła pirata w sobie i weźmie, czego chce. Nie chciał, by do tego doszło, ale, u licha, był jej mężem i miał swoje prawa. Miał jednak nadzieję, że gdy kupi jej dom, Eden poczuje się w obowiązku wylewnie mu podziękować.

Po dłuższej chwili zakończyli wycieczkę i opuścili posiadłość, zapewniwszy agenta, że owszem, są zainteresowani. I że niezwłocznie zawiadomią go o swojej decyzji.

Mniej więcej w połowie drogi powrotnej do Londynu cała czwórka zatrzymała się na obiad w cichym zajeździe pocztowym.

Po smacznym posiłku, okraszonym opowiastkami Jacka o brawurowych wyczynach porucznika, Amelia zadała pytanie, którego Eden od dawna się obawiała.

Edie, kiedy się spodziewasz przybycia wujka Victora?

Eden i Jack wymienili ukradkowe spojrzenie, jako że Eden nie powiedziała kuzynce ani cioci Cecily, że tak naprawdę uciekła od papy. Wzruszyła ramionami.

Trudno powiedzieć.

Panno Northrop, widzi pani, nie jesteśmy do końca pewni, czy Victor zdoła przyjechać, ale jeśli tak, to powinien zjawić się lada dzień – wyjaśnił Jack, sięgając przez stół po dłoń żony, by dodać jej otuchy.

Eden zdobyła się na uśmiech i podziękowała mu skinieniem.

Jack na pewno ma rację. Papa wkrótce tu będzie.

Podobnie jak lord Arthur – dodał Jack, by zmienić temat. – Spodziewam się, że niedługo zobaczymy i mojego stryja. – Miał taką nadzieję. Potrzebował „Valianta" w drodze powrotnej do Wenezueli, do transportu wyposażenia dla rekrutów, którzy mieli podróżować na „Wietrze Fortuny".

Późnym popołudniem wrócili do hotelu Pulteney. Ogromny, sześciopokojowy apartament był bardzo wygodny, choć Jack żałował teraz, że nie obstawał przy wynajęciu ciaśniejszego, z mniejszą liczbą sypialni. Wtedy Eden byłaby zmuszona dzielić z nim łoże. Tymczasem zajmowała oddzielny buduar, jak prawdziwa matrona z towarzystwa, co ułatwiało jej zachowanie dystansu.

Tak czy inaczej, Jack zamierzał podwieźć panie do hotelu, przebrać się i wybrać się z wizytą do chłopców na East Endzie. Musiał zweryfikować, ilu członków gangu przemytniczego zamierza faktycznie zasilić szeregi armii Bolivara. Nie wątpił, że wieść o jego przedsięwzięciu rozeszła się już pocztą pantoflową. Nie można było przewidzieć, ilu z ulicznych zabijaków może być zainteresowanych przygodą i szansą zarobienia wenezuelskiego srebra.

Po przyjeździe do hotelu okazało się jednak, że będzie musiał zmienić plany na dzisiejszy wieczór.

Eden, Amelia i Trahern padli na wygodne kanapy w salonie, wykończeni po długiej jeździe. Zamówili posiłek i napoje z hotelowej kuchni, ale gdy rozległo się pukanie do drzwi, okazało się, że to jeden z młodszych lokajów z listem do Jacka – najwyraźniej pilnym.

Jack wziął małą złożoną karteczkę ze srebrnej tacy, dał chłopakowi szylinga napiwku za gorliwość, i otworzył list.

Spotkajmy się na zewnątrz.

Manuel de Ruiz"

Uniósł zdziwiony brew, bo to nie była prośba, ale polecenie. Tyle że mając do czynienia z wyszkolonym skrytobójcą, wolał chyba bezpośrednie podejście niż garotę zadzierzgniętą na szyi w jakimś ciemnym zaułku.

Odwrócił się i spojrzał na Eden.

Zostańcie w środku. Zamknijcie drzwi – polecił. Spojrzał bystro na Traherna, ostrzegając go, by zachował czujność. Skinieniem głowy nakazał mu zostać z paniami.

Na spotkanie z Ruizem poszedł sam.

Konfrontacja z zabójcą-dyplomatą była nieunikniona, ale to, że Ruiz wiedział, gdzie i kiedy go znaleźć, oznaczało, że obserwował hotel. Zapewne zdążył się już dobrze przyjrzeć Eden.

Nie będę miał litości, przysiągł sobie Jack, wychodząc na ulicę, by spotkać się ze skrytobójcą w biały dzień, twarzą w twarz.

Zauważył czarnowłosego Hiszpana opartego o ścianę na rogu po drugiej stronie ulicy. Był wysoki, w dobrej formie, świetnie ubrany. Hebanowe włosy i orle rysy. Nic dziwnego, że służył królowi, pomyślał Jack. Rycerska duma hidalgów biła z każdego jego ruchu.

Jack ruszył ku niemu, niezrażony pędzącymi powozami. Piccadilly jak zwykle była ruchliwa, pełna terkotu kół i końskich kopyt, i ludzi krążących po modnych sklepach.

Przywitali się z serdecznością, jakiej można było się spodziewać po przedstawicielach dwóch gatunków ludzi, które już przed trzystu laty zaprzysięgły sobie nienawiść – hiszpańskich grandów i angielskich korsarzy.

Czarny Jack Knight.

Toż to mój stary przyjaciel – odparł Jack, stając twarzą w twarz z Hiszpanem i biorąc się pod boki.

Zniosło pana daleko od Jamajki, milordzie. Co pana sprowadza do Londynu?

Przynajmniej przeszedł prosto do rzeczy. Jack uśmiechnął się zimno.

Na jakiej podstawie sądzi pan, że odpowiem na jakiekolwiek pańskie pytania?

Ach, więc jednak ma pan coś do ukrycia?

Nie – odparł Jack, patrząc na Ruiza, z udaną nonszalancją obserwującego dwie damy idące trotuarem. – Ale moja obecność w Londynie nie ma najmniejszego związku z pańską osobą.

Jest pan tego pewien? – Hiszpan zerknął na niego przebiegle, próbując wyczytać coś z kamiennej twarzy Jacka.

Jack założył ramiona na piersi i wbił w niego zimne spojrzenie.

Skoro tak to pana interesuje, przyjechałem tu w interesach i odwiedzić krewnych.

Ach, oczywiście. Gratulacje z okazji ślubu, milordzie. – Ruiz uniósł wzrok ku oknom ich apartamentu.

Spojrzenie Jacka nabrało twardości stali.

O ile dobrze pamiętam, señor, jedyną pozytywną cechą, jaka w panu została, była odrobina honoru.

Ruiz błysnął drapieżnym uśmiechem.

Na szczęście nie większa niż u pana.

Kobiety i dzieci są nietykalne – ostrzegł cicho Jack.

Oczywiście, że tak.

Proszę o tym pamiętać. O ile wiem, to i pan ma rodzinę.

Doprawdy? – Ruiz wydawał się zaskoczony.

Po naszym ostatnim spotkaniu pomyślałem, że któregoś dnia może się pan zrobić kłopotliwy, pozwoliłem więc sobie przeprowadzić mały wywiad na pański temat.

Como?

Moi szpiedzy donieśli mi, że ma pan starą, owdowiałą matkę w Sewilli. Zmrużył oczy.

Moje statki są bardzo szybkie, Ruiz, a do Sewilli jest ledwie kilka dni żeglugi. – Jack patrzył na niego bezwzględnie. – Nie chcemy żadnych problemów, prawda? Trzymaj się z dala od mojej żony.

Gdy Jack wrócił do hotelu, Eden wyprostowała się znad tacy z wiktuałami, którą właśnie przyniesiono.

Wszystko w porządku? Kiwnął głową.

Trahern.

Asystent skłonił się paniom i wyszedł za Jackiem do drugiego pokoju.

Ruiz siedzi mi na karku – powiedział Jack porucznikowi. – Będzie mnie obserwował jak jastrząb. Mógłbym go zlikwidować, ale to by było zbyt oczywiste. Na pewno powiedział już ambasadorowi o swoich podejrzeniach wobec mnie. Gdyby zniknął, byłbym pierwszym człowiekiem, po którego by przyszli.

Zgadzam się. – Trahern wzruszył ramionami. – Ale nie sądzę, by pozbywanie się go było konieczne. Zna pana, ale nigdy nie widział mnie. Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić, i wszystkiego dopilnuję.

Dobry chłopak. – Jack klepnął go po ramieniu. – Wiedziałem, że mogę na pana liczyć.

Trahern wyszczerzył zęby.

Jak zawsze.

Jack poszedł nalać sobie drinka.

Chcę, żeby zaangażował się pan bardziej w organizację transportu, a tymczasem ja odwrócę uwagę Ruiza i jego obserwatorów.

Oczywiście.

W porządku, czeka pana sporo roboty.

Muszę najpierw pożegnać się z panną Northrop – oznajmił Trahern, idąc do drzwi łączących pokoje.

Jack pokręcił głową, ubawiony. Trahern wrócił do salonu i szarmancko pożegnał się z paniami.

Chwilę później Jack wziął Eden na stronę i powiedział jej, co się stało. Ostrzegł ją, kim jest Ruiz, i przykazał, że jeśli kiedykolwiek zobaczy czarnowłosego Hiszpana, nie może dopuścić, by się do niej zbliżył, i natychmiast powinna wycofać się w jakieś bezpieczne miejsce.

Wierzył, że oddalił od Eden zagrożenie, ale jeśli chodziło o bezpieczeństwo jego żony, ostrożności nigdy za wiele. Na szczęście, w przeciwieństwie do większości żon, jego dama potrafiła bronić się przed niebezpieczeństwem o wiele skuteczniej niż inne damy. A to dzięki pobytowi w dżungli. Pocieszała go myśl, że ta koza potrafi rzucać nożem równie celnie jak Ruiz.

No dobrze – powiedziała Eden, przyciągając go do siebie za klapy kamizelki i uśmiechając się do niego łobuzersko. – Skoro nie zamierzasz wymykać się dziś wieczorem z powodu swoich ciemnych sprawek, to będziesz miał zaszczyt odeskortować mnie i moją kuzynkę na przyjęcie.

Hm – odparł Jack wymijająco. – Jakie przyjęcie?

A takie. – Wyciągnęła zza pleców zaproszenie. – Kolacja z kartami. Jacinda mówi, że będzie całkiem wesoło.

Rozumiem, więc chcesz się nauczyć, jak przegrać wszystkie moje pieniądze? – zapytał, obejmując jej smukłą talię.

Nie martw się. Zarobisz więcej.

Ależ z ciebie lisica – dociął jej. Opuścił głowę. – Daj mi całusa i umowa stoi.

Zrobiła, o co prosił, delikatnie przyciskając usta do jego ust.

Ten miękki pocałunek rozbroił go zupełnie. Patrzył na nią, niemal zapominając o wszystkim innym na świecie. Ale gdy uśmiechnęła się zalotnie, jakby rozbawiona jego tęsknym spojrzeniem, wrócił do rzeczywistości.

Nie wiesz przypadkiem, czy i moi bracia tam będą?

Będą. Dostałam już liścik od Jacindy, księżnej, Alice i Mirandy. Wszyscy się wybierają, z wyjątkiem Aleca i Becky. Jacinda mówi, że Alec trzyma się jak najdalej od karcianych wieczorków – dodała zamyślonym tonem. – Strathmore'owie też nie idą. Lizzie chce zostać w domu z dzieckiem, a lord Strathmore ciężko pracuje nad ustawą, którą chce przeforsować w parlamencie.

Więc mówisz, że bliźniacy będą?

Tak.

Świetnie – mruknął, kiwając głową. Zamierzał zwerbować ich do pomocy przy swojej sprawie, a mąż jego siostry, Rackford, mógł się okazać użyteczny jako strażnik Eden. Jacinda wyznała mu szeptem prawdę na temat przeszłości swojego męża, która okazała się jeszcze bardziej mroczna niż przeszłość Jacka.

Tak się cieszę, że spytałeś o braci – powiedziała Eden z ciepłym uśmiechem, obejmując go za szyję. – Wiem, że w głębi duszy bardzo kochasz rodzinę.

Ty jesteś moją rodziną – szepnął – a prawda jest taka, że mam ukryte motywy.

Ty? Nigdy.

Obawiam się, kochana, że wkrótce będę musiał wypłynąć do Ameryki Południowej. – Delikatnie odsunął włosy za jej ucho. – I zamierzam powierzyć moim braciom obowiązek pilnowania mojego najcenniejszego skarbu, kiedy mnie nie będzie.

Wieczorem Jack zabrał panie na przyjęcie.

Gdy Jacinda uczyła Eden i Amelię grać w wista, przy stawkach wysokości pensa za punkt, Jack zabrał bliźniaków i Rackforda do zacisznego gabinetu w wielkim domu gospodarza i – zaprzysiągłszy ich do zachowania dyskrecji – wtajemniczył ich w swoją misję.

Wiedział, że szczególnie Damien nie będzie zachwycony jej nielegalnym charakterem, ale ze wszystkich braci bohater wojenny najlepiej nadawał się na strażnika Eden.

Najpierw jednak musiał wyłuszczyć braciom swoje stanowisko.

Zdaję sobie sprawę, że rząd wydał niedawno dekret, zakazujący naszym weteranom zaciągać się do armii Libertadora. Moim zdaniem to tchórzowskie posunięcie. Ja wierzę w słuszność tej sprawy – powiedział szczerze, prosto z serca. – Zwycięstwo pod Waterloo było wspaniałe, ale Wellington przywrócił na hiszpański tron niekompetentnego króla i ludność Ameryki Południowej ponosi tego konsekwencje. Otóż, zamierzam przywieźć Bolivarowi żołnierzy, których potrzebuje, by zrzucić jarzmo Burbonów. Jeśli nasz rząd uważa to za zdradę, niech będę zdrajcą. Nie proszę was, byście się w to angażowali. Mogę się domyślać, jakie macie zdanie na ten temat. Proszę was tylko, byście strzegli mej żony, gdy mnie nie będzie, bo jest teraz waszą siostrą, i nawet jeśli nie pochwalacie tego, co robię, ona nie ponosi za to żadnej winy.

Oczywiście, że będziemy jej strzegli, Jack – odparł Lucien bez zmrużenia oka.

Damien milczał, z rękami założonymi na piersi.

Przypadkiem wiem – powiedział powoli po długiej chwili – że Wellington zgodziłby się z tobą w tej kwestii.

Słucham?

Damien podrapał się po policzku i uśmiechnął z żalem do Jacka.

Dobrze słyszałeś. To były niezamierzone konsekwencje, Jack. Musieliśmy powstrzymać Napoleona. Powrót Burbonów na hiszpański tron był poza naszą kontrolą. I o ile wiem, Żelazny Książę również życzyłby sobie zwycięstwa Bolivara. – Pokiwał głową. – Wstawię się za tobą u niego.

Och, no nie wiem – Jack patrzył na niego zdumiony. – Wellington popiera sprawę?

Nie otwarcie, oczywiście. Ale przez lata dość blisko się zaprzyjaźniliśmy i jestem pewien, że mógłby udzielić kilku cennych wskazówek.

Nie wątpię – szepnął Lucien bez tchu.

Można mu ufać?

Jack, to Wellington. – Damien prychnął. – Ma w tym mieście większe wpływy niż sam regent.

Lucien klepnął Jacka po ramieniu.

Będę dla ciebie nadstawiał ucha w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Jeśli dowiem się czegoś o planach twojego przyjaciela Ruiza, dam ci znać.

Co ty właściwie robisz dla rządu, Luce?

Och, to bardzo nudne. – Jego szare oczy błysnęły jak ostrza szpady. – Nie chcę cię zanudzać szczegółami.

Wreszcie odezwał się Rackford.

Znam kilku ludzi z dzielnic biedoty, którzy kontrolują gangi w Seven Dials. Może będą w stanie podesłać ci więcej ludzi.

Doskonale. Mój asystent, Christopher Trahern, będzie się tym zajmował. Podaj im jego nazwisko, z łaski swojej.

Rackford kiwnął głową.

Po kolejce brandy wrócili do swoich żon przy karcianym stoliku i niechcący przejęli grę, wtrącając się z nieproszonymi radami.

Billy, chcesz grać za mnie? – wykrzyknęła w końcu oburzona Jacinda.

Ja tylko próbuję ci podpowiedzieć, jaka strategia będzie lepsza – odparł mąż.

Gramy dla zabawy, nie po to, żeby ograć się nawzajem.

Mów za siebie – wycedziła Eden z łobuzerskim uśmiechem i Jack się roześmiał.

W miarę upływu słonecznych, kwietniowych dni, Eden uświadomiła sobie, że jej życie naprawdę przemieniło się w fantazję, którą wymarzyła sobie w dżungli i z której tak drwił papa.

Nosiła bajeczne toalety. Miała tysiące znajomych.

Znalazła nawet uznanie w eleganckim Kółku Ogrodniczym Pań, dzięki słynnym botanicznym odkryciom swego ojca.

Na pierwszym spotkaniu, na które wybrała się z żoną Luciena, Alice, tuziny zapalonych ogrodniczek z wyższych sfer słuchały jej, wzdychając z zazdrości, gdy opowiadała o swoich wspinaczkach w korony drzew i studiach nad orchideami, gatunkami palm i bromelii.

Jej opowieści o roślinach tropików wywołały nagłą modę na budowanie prywatnych oranżerii, gdzie można było hodować ciepłolubne rośliny w sztucznych warunkach.

Eden myślała z zadowoleniem, że na swój sposób choć odrobinę zmieniła oblicze Londynu. A Londyn z pewnością zmienił ją. Gdyby papa pojawił się teraz, mógłby się zastanawiać, kim ona jest, u licha.

Robiła zakupy, wydając fortunę na ozdóbki. Jeździła wykwintnym landem po Hyde Parku o najmodniejszej godzinie, z Amelią u boku, ze służącą i lokajem do pomocy. Podziękowała mężowi całusem za dom w Derbyshire.

Oboje z Jackiem stawali się prawdziwymi bywalcami, bo ciągała go ze sobą wszędzie, i choć od czasu do czasu narzekał po drodze i czynił złośliwe uwagi, z których bardzo starała się nie śmiać, był na tyle uprzejmy, że jej towarzyszył.

Dostrzegała też, oczywiście, w jaki sposób inne kobiety patrzyły na jej męża podczas spotkań towarzyskich, i szybko wyczuła panujące w wyższych sferach dyskretne zamiłowanie do cudzołóstwa. Flirtowanie z cudzymi małżonkami zdawało się głównym, choć skrywanym, celem całego gorączkowego życia towarzyskiego. Było to oblicze beau monde, którego się nie spodziewała. Czyż nikt nie był szczęśliwy w małżeństwie?

Cóż, trudno. Robiła, co w jej mocy, by to ignorować. Dzięki Bogu, z nią nikt nie flirtował. To znaczy nikt, kto znał nazwisko jej męża.

Do miasta przybywało coraz więcej osób, sezon był w pełni. Zycie Eden zmieniło się w pasmo rozrywek. Zrozumiała, że na dobre wrośli w londyński elegancki światek, kiedy po raz pierwszy ich nazwisko zostało wymienione w kronice towarzyskiej Morning Post. Podobnie jak jej mąż została określona jako „oryginał".

W przyszłym tygodniu miały się odbyć wyścigi w Ascot – kapitalna impreza, jak zgodnie twierdzili wszyscy – ale wydarzeniem, na które Eden czekała z największą niecierpliwością, był wielki bal w najbliższą sobotę.

Jej pierwszy prawdziwy, londyński bal.

Odliczała godziny i ćwiczyła taniec. Suknia, którą zamówiła na tę okazję, miała olśnić wszystkich nowych znajomych, a przede wszystkim męża, ale od tego magicznego wieczoru dzielił ją jeszcze cały tydzień pełen rozrywek.

W poniedziałek urządzili wycieczkę do Derbyshire i poszli na kolację z kartami. We wtorek udała się na wystawne garden party, czy też jete champetre, w prześlicznej willi lady Madison nad Tamizą. W środę wieczorem odbyło się przyjęcie po teatrze, na którym na krótko zjawili się najbardziej znani aktorzy, rozsiewając blask swojej sławy wśród tłumów bogatych wielbicieli i hojnych patronów sztuki.

W czwartkowe popołudnie Jack zabrał ją na mecz polo, po którym musieli pospieszyć do domu i szybko przebrać się na koncert muzyki kameralnej w Holland House.

W piątek jednak wydarzyła się katastrofa, gdy Eden stwierdziła, że nigdzie nie może znaleźć swojej zręcznej pokojówki, Lisette. Wysłali już z Jackiem twierdzącą odpowiedź na zaproszenie na domowy wieczorek u lady Draxinger. Musieli iść.

Oczywiście Eden nie miała pojęcia, co to jest domowy wieczorek, ale bardzo chciała się dowiedzieć. W tej chwili wiedziała tylko, że pora się ubierać, a bez pokojówki, która ułożyłaby jej włosy... Zgroza!

Powiewając jedwabnym szlafrokiem weszła do salonu.

Jack!

Hm? – Jej mąż, już ubrany w elegancką czerń i biel, siedział wyciągnięty na szezlongu i czytał z nudów gazetę. Spojrzał na Eden, ziewając.

Widziałeś gdzieś Lisette? Nie ma jej! Milczał przez chwilę.

Ach tak, Lisette.

Nigdzie jej nie mogę znaleźć!

Tak. Hm... więc, co do Lisette, moja droga. Przepraszam, zapomniałem ci powiedzieć. – Usiadł prosto, spuszczając nogi na podłogę. – Lisette już nie ma.

Nie ma?

Tak. Odprawiłem ją dziś po południu.

Co? Dlaczego? Odłożył gazetę.

Kradła.

Eden krzyknęła cicho.

Przyłapałem ją, jak próbowała uciec z twoimi perłami – powiedział. Eden zmarszczyła brwi, skonsternowana.

Przyłapałeś ją na kradzieży moich pereł?

Hm.

Och! To okropne!

Wiem.

I cóż ja mam teraz począć? Za godzinę mamy być u Draxingerów!

Kochanie, jakaś inna pokojówka może pomóc ci włożyć suknię.

Ale kto mi ułoży włosy? – wykrzyknęła.

Patrzył na nią, aż zdała sobie sprawę, jak głupio się zachowuje.

Och, ty.

Podeszła do niego i pogłaskała go po głowie, po czym pochyliła się, by cmoknąć go w policzek.

Co ja bym bez ciebie zrobiła?

No nie wiem – mruknął. – Może zapomniałabyś, kim jesteś? Skruszona spuściła wzrok.

Bo to wszystko takie ekscytujące. I chyba czasem... trochę mnie ponosi.

Wziął ją za rękę i spojrzał jej poważnie w oczy.

Zostańmy dzisiaj w domu – szepnął. – Chcę pobyć tylko z tobą.

Eden ogarnęła gwałtowna tęsknota za jego bliskością. Och, znała to płomienne spojrzenie, to uwielbienie w jego oczach, które przeszywały na wskroś jej serce. Jakież miała szczęście, że była tak kochaną. Ta myśl uświadomiła jej, jak bardzo brakowało jej jego fizycznej miłości. Po tylu dniach odmawiania mu siebie wiedziała wreszcie, że znów go pragnie.

Czy nie możemy pojawić się tylko na chwilę? – mruknęła, głaszcząc go po włosach. – Obiecaliśmy już, że przyjdziemy, i byłoby bardzo niegrzecznie tak po prostu nie zjawić się bez wyjaśnienia.

Och, no dobrze. Wiesz, że nie potrafię ci odmówić.

Uśmiechnęła się.

Poza tym bardzo chcę się dowiedzieć, co to jest domowy wieczorek.

To nuda – zawołał za nią, gdy pobiegła do swojego buduaru i zadzwoniła po pokojówkę.


Jack westchnął i podniósł gazetę. Nie miał najmniejszego zamiaru wyjaśniać swojej żonie, z jakiego powodu tak naprawdę zwolnił jej ponętną francuską pokojówkę.

Wcześniej tego dnia, gdy Eden poszła na spotkanie Kółka Ogrodniczego Pań, przeglądał korespondencję przy swoim biurku w salonie. Nie usłyszał, jak Lisette podeszła cicho od tyłu, ale zesztywniał, czując lekki, kobiecy dotyk na ramieniu. Założył, że to Eden wreszcie zdecydowała się go dotknąć i zareagował natychmiast, ale gdy się odwrócił, ujrzał służącą.

Milady wyszła – mruknęła Lisette, przysuwając się bliżej. – Zastanawiałam się, czy milord czegoś potrzebuje.

Nim zdążył zaprotestować, stanęła za krzesłem i zaczęła masować jego spięte barki, pochylając do przodu obfity biust, aż wsparła się na nim głowa Jacka.

Te ręce potrafią dużo więcej, niż tylko układać ładne koafiury – wyszeptała.

Jack siedział bez ruchu.

Wyposzczony z powodu oziębłości Eden, rzeczywiście spojrzał na tę kobietę – raz. Na nieszczęście Lisette była Francuzką i jeden raz wystarczył. Wiedziała.

Jej pewny dotyk powiedział mu też, że wiedziała, jak zająć się mężczyzną. Wzdrygnął się na jej pieszczoty.

To zbrodnia, by taki mężczyzna był zaniedbywany – tchnęła mu do ucha, nie zaprzestając masażu. – Ona na pana nie zasługuje.

Odsunął się natychmiast, nie chcąc nawet myśleć o zdradzie.

Zostaw mnie. I nigdy więcej nie mów źle o swojej pani.

Pan ją kocha, milordzie, wiem, nawet jeśli ona nie dzieli pańskiego łoża. Ale to nic złego. To się nie liczy, to tylko nic nieznacząca igraszka. Zadowolę pana.

Wstał z krzesła, by odsunąć się jeszcze dalej.

Jesteś zwolniona. Nie chcę cię widzieć w pobliżu mojej żony. Precz.

Co?

Zabierz swoje rzeczy i odejdź.

Spojrzała na niego z furią.

Napiszemy ci referencje. Tylko zejdź mi z oczu.

Przechodząc przez drzwi, syknęła na niego jak kotka.

Kiedy wyszła, Jack próbował wrócić do pracy, ale po kilku minutach rzucił pióro, pokonany. Targany pożądaniem wstał od biurka i wyszedł na balkon, usiłując okiełznać niechciane uczucia.

Postanowił, że dziś wieczór dopnie swego.

Po tym głupim wieczorku u lorda Draxingera wyegzekwuje swoje małżeńskie prawa. To było zbyt upokarzające. Skoro nawet służba zaczęła zauważać, że żona nie dopuszcza go do swego łoża... Przyrzekł sobie czekać tydzień, ale nie wytrzymał dłużej niż pięć dni.


Londyńska socjeta ma wiele idiotycznych rytuałów, ale Jack zawsze uważał domowe wieczorki za największą stratę czasu. Polegały one na nużącej procesji przez hol, w górę po zatłoczonych schodach, aż na każdego z gości przyjdzie kolej złożyć uszanowanie gospodarzom. To uczyniwszy, goście po prostu odwracali się i ustawiali w kolejkę do wyjścia.

Jednak ten szczególny wieczorek okazał się odrobinę bardziej godny uwagi, bo ze względu na wyjątkowy tłok szczupłe ciało Eden było przyciśnięte do niego przez dobre pół godziny.

Rytmiczne poruszenia tłumu sprawiły, że oparła się o niego plecami. Był to najbliższy kontakt z nią, jakim miał okazję się cieszyć od wieków. I nareszcie poczuł, że i ona zaczyna reagować na jego bliskość. Gdy położył rękę na jej talii, do czego miał pełne prawo jako mąż, spojrzała na niego zalotnie i wygięła odrobinę plecy, delikatnie napierając siedzeniem na jego męskość.

Jack stłumił jęk i dotknął palcem skrawka wolnej skóry tuż nad jej sięgającą łokcia rękawiczką.

Chodźmy stąd.

Po długiej chwili, w miarę posuwania się po schodach, niemal dyszeli z podniecenia, a tłum dookoła nie był niczego świadom. Cóż za zabawa. Romans z własną żoną.

Jak? – szepnęła.

To nie było nie, chwała Bogu.

Spojrzał w dół schodów i zaklął pod nosem, widząc, że utknęli. Nie było innego wyjścia, jak przetrwać cały ten idiotyczny rytuał, aż w końcu będą mogli uciec. A wtedy...

Kiedy wreszcie dotarli do gospodarzy, ich wizyta była niezwykle krótka. Eden dygnęła, Jack się skłonił... I uciekli w te pędy, torując sobie drogę przez napierający tłumek. Eden zauważyła, że Jack odepchnął nawet parę osób z drogi, błyskając im uśmiechem, jakby to był wypadek.

Pognali do hotelu, by się kochać, ale mimo iż Jack podniecił ją niemal do nieprzytomności, nim jeszcze wysiedli z powozu, wciąż była odrobinę niepewna.

Moja śliczna żono – szepnął między pocałunkami, uśmiechając się jak pijany, gdy dotarli do hotelu. – Nareszcie.

Jack, poczekaj.

Nie, dość czekania. Chcę cię teraz. – Pocałował ją znów, wypełniając jej usta cudownymi pieszczotami języka.

Jack, chcę ci się oddać – wysapała, kiedy pozwolił jej zaczerpnąć powietrza. – Ale...

Ale co? – rzucił żartobliwie, marszcząc brwi.

Ja... Muszę wiedzieć, że tym razem będziesz ze mną tak szczery i otwarty, jak ja byłam z tobą. Chcę po prostu wiedzieć, że moje uczucia są odwzajemnione.

Oczywiście że są, skarbie.

Trudno było się skupić, gdy wpijał się w jej szyję, ale jakimś cudem zebrała myśli.

Więc... powiedz mi, jaki był prawdziwy powód, dla którego chciałeś mnie zostawić w Irlandii.

Znieruchomiał. Uniósł głowę i spojrzał na nią zdezorientowany.

Chyba żartujesz.

Jej pierś falowała, ale jej spojrzenie było śmiertelnie poważne. Kiedy pochylił się do kolejnego pocałunku z czarującym uśmiechem na ustach, położyła mu rękę na ramieniu, by wiedział, że to nie żarty.

Och, daj spokój. Chyba nie zaczniesz na nowo?

Dlaczego nie chciałeś mnie przy sobie? Po prostu mi to powiedz. Oniemiał na chwilę.

Eden, to już nie jest ważne.

Dla mnie jest.

Moje obawy okazały się bezpodstawne, więc czy możesz zostawić ten temat?

Czego się obawiałeś?

Daj już spokój! – wykrzyknął. – Kochanie, wiem, że czułaś się zraniona, ale zdałem sobie sprawę z mojego błędu i go naprawiłem. Czy to nie dość? Jeśli dalej będziesz mnie tak odpychać, w końcu mnie stracisz – dokończył szeptem.

Odsunęła się z przerażeniem w oczach.

Jack!

Mówię poważnie. Musisz z tym skończyć, Eden. – Chwycił ją za ramiona i spojrzał głęboko w oczy. – Czuję, że cię tracę. Ledwie cię poznaję, a ostatnio nie jestem nawet pewien, czy ty poznajesz samą siebie. Martwię się o ciebie. Zmieniasz się, a ja kochałem cię taką, jaką byłaś, moja mała leśna dziwaczko, inna od wszystkich kobiet na świecie – wyszeptał miękko. – Jedyna i niepowtarzalna.

Ja się nie zmieniam.

Chwycił jej twarz w dłonie.

Zmieniasz się – wyszeptał – i śmiertelnie się boję, że to ja jestem za to odpowiedzialny. – Znów ścisnął jej ramiona. – Wróć do mnie.

Patrzyli na siebie przez długą chwilę.

Aż w końcu Eden sięgnęła ku niemu bez słowa. Długo tulili się w milczeniu. Eden myślała o tym, co powiedział. Nie podobało jej się ukłucie winy, które poczuła w sercu.

Może ostatnio próbuję nowych rzeczy, ale... jestem szczęśliwa.

Szczęśliwa? – Odsunął się, jakby jej wyznanie z jakiegoś powodu go rozgniewało. – Jak możesz być szczęśliwa, jeśli między nami jest ta przepaść? Szczęśliwa? Ja nie jestem szczęśliwy! Ale może po prostu nie zależy ci na nas tak bardzo, jak mnie.

Nie mów tak, Jack! Wiesz, że mi zależy – powiedziała żarliwie, kładąc mu dłoń na karku. – Jesteś dla mnie wszystkim.

Więc pokaż mi to. Kochaj się ze mną, Eden. Pragnę tego tak bardzo, że chyba umrę.

Nie rozumiesz! – Cofnęła rękę. – Już raz zostawiłeś mnie i zraniłeś do głębi. Jak mogę ci zaufać i oddać ci się, jeśli nie chcesz odpowiedzieć na jedno proste pytanie?

Jak? Powiem ci, jak. Uratowałem ci życie, to na początek. Daję ci wszystko, czego pragnie twoje serce, darzę cię uczuciem, jakiego nigdy nie zaznałem, a teraz ty stawiasz mi warunki, kiedy chcę się z tobą kochać? Jestem twoim mężem – powiedział głosem drżącym z urazy i wściekłości.

Nie możesz wciąż mnie odrzucać!

Ale Jack...

Wiesz co? Zapomnij o tym – powiedział, odsuwając się. – To niewiarygodne. Daj mi znać, kiedy będziesz chciała wrócić do mojego łóżka. Dość już mam błagania cię.

Wyszedł zdegustowany, zatrzaskując za sobą drzwi.




Rozdział 16


Urażony i wściekły, Jack rzucił się w wir pracy – zawsze tak robił, kiedy coś go gryzło. Poszedł prosto do kantoru w magazynach swojego przedsiębiorstwa nad rzeką, gdzie znalazł Traherna zarządzającego robotą. Wszystko szło gładko. Jack wszedł i przywitał się z psem, ucieszony, że choć on go docenia. Poprosił Traherna o raport na temat postępów przedsięwzięcia.

Doskonałe wieści, kapitanie. – Większa odpowiedzialność zdawała się służyć młodemu porucznikowi. Trzymał się prosto i wyglądał na bardziej pewnego siebie. – Spotkanie z ludźmi, których polecił nam lord Rackford, przyniosło kolejnych siedemdziesięciu rekrutów. To czyni pełne trzy setki z Londynu. Zakładając, że wszyscy, którzy się zapisali, naprawdę się zgłoszą, przywieziemy Bolivarowi pełną brygadę, zgodnie z obietnicą.

Świetna robota, Trahern.

Dziękuję, sir. Otrzymaliśmy też dzisiaj wieści z Irlandii i Kornwalii. Tam też są już prawie gotowi.

Doskonale. Ile czasu potrzebujemy, nim będziemy mogli wypłynąć?

Hm... Zapasy nawet w tej chwili są załadowywane na statek. – Trahern wskazał głową szerokie niczym w stodole otwarte wrota, za którymi na rzece stał dumnie „Wiatr Fortuny".

Jack spojrzał tęsknie na swój statek, nie mogąc się doczekać, kiedy znów wyruszy w morze i uwolni od całego tego głupiego towarzystwa i swoich rozpaczliwych prób dotarcia do Eden. Na morzu przynajmniej wiedział, czego się spodziewać.

Załadunek potrwa osiem do dziesięciu godzin – ciągnął Trahern. – A tymczasem musimy rozesłać wiadomości do rekrutów. Będą potrzebowali trochę czasu, by się pożegnać, ale w sumie ci chłopcy nie mają niczego, co by ich tu trzymało. Śmiem twierdzić, że moglibyśmy podnieść kotwicę za czterdzieści osiem godzin. Brakuje tylko „Valianta", żeby zabrał resztę zapasów, ale może nas przecież dogonić później.

Jack przytaknął ruchem głowy.

Nie będzie nas opóźniać. Mogę poprosić Luciena, żeby dopilnował wszystkiego, kiedy Arthur się zjawi.

Skąd ten nagły pośpiech? – zapytał Trahern. – Jakieś kłopoty z Ruizem?

Nie. – Umilkł, spuszczając wzrok. – Wszystko w porządku. Trahern przyjrzał mu się uważnie.

Kapitanie, wygląda pan jak z krzyża zdjęty. Co się dzieje? Jack prychnął i pokręcił głową, odchodząc kilka kroków.

Trzeba było wychędożyć służącą, kiedy miałem okazję – mruknął pod nosem.

Kłótnia z żoną?

Drogi chłopcze, resztę nocy spędzę w burdelu – oświadczył. – Szkoda, że nie możesz się do mnie przyłączyć, ale masz pracę.

Trahern wytrzeszczył oczy.

Mówi pan poważnie?

Jack patrzył na niego przez chwilę, w końcu westchnął ciężko.

Po prostu skończmy, co mamy do załatwienia, i wynośmy się stąd. Może rozłąka zmiękczy jej serce.

Tak jest, sir – odparł niepewnie Trahern.

Gdy wrócił do pracy, Jack zauważył, że pies zrobił się czujny. Rudy patrzył na dwór, w ciemność, w kierunku sterty skrzyń czekających na załadunek.

O co chodzi, piesku? – mruknął Jack z półuśmiechem. – Kurczaki?

Zwykłe psy ganiały za kotami, ale jego ekscentryczny bulterier stanowczo preferował drób.

Nagle Rudy wypadł z magazynu, szczekając jak oszalały.

To nie było ujadanie psa, który się bawi.

Rudy atakował kogoś, a Jack był tuż za nim.

Ruiz.

Trzeba takiego szalonego kundla jak Rudy, żeby rzucać się na szkolonego zabójcę. Jeśli zastrzeli mi psa, poderżnę mu gardło, pomyślał Jack.

Zbyt szybki, by człowiek mógł go dogonić, Rudy zniknął w ciemnościach, ale Jack wciąż słyszał jego szczekanie. Z pistoletem w jednej ręce, z nożem w drugiej, pędził za zwierzakiem, łomocząc stopami o deski drewnianego pirsu. Po chwili skręcił w jeden ze zdradliwych zaułków między magazynami, kierując się hałasem czynionym przez psa.

Na końcu zaułku dostrzegł Rudy'ego, który próbował przeskoczyć wysoką bramę – odbijał się jak na sprężynach, tłukąc przednimi łapami w drewniane wrota. Ktokolwiek to był, widocznie wymknął się tamtędy. Jack podbiegł do psa, by zbadać sprawę.

Spokój, Rudy. Dokąd on uciekł, piesku?

Podskoczył, chwycił górną krawędź bramy i podciągnął się, by wyjrzeć na drugą stronę. Omiótł wzrokiem puste, brukowane podwórko, ale nie dostrzegł żadnego ruchu i niewiele kryjówek, prócz starego wozu.

Puścił krawędź i zeskoczył z powrotem na dół. Rozejrzał się dookoła z wyciągniętym pistoletem, ale nie widząc nikogo, schylił się, by sprawdzić, czyjego dzielny pies nie jest ranny.

Hej, Rudy. Dobry pies. Nic ci nie jest?

Bulterier był biały z jedyną czarną łatą wokół oka, więc Jack natychmiast zauważył, że ma coś ciemnego na pysku. Kiedy dotknął psiego nosa, przekonał się, że to krew. Nie wyglądało na to, żeby była to krew Rudy'ego.

Na Boga, dopadłeś go – mruknął Jack. – Ugryzłeś drania, tak?

Zadowolony z siebie i wciąż podniecony Rudy przestępował z łapy na łapę. W końcu usiadł, machając ogonem, i spojrzał na Jacka z szerokim psim uśmiechem.

Ty mały zabijako – szepnął Jack, kręcąc głową, ale wciąż zadawał sobie to samo pytanie. Manuel Ruiz znał pewnie z pół tuzina sposobów zabijania gołymi rękami. Zresztą nie wchodziło w grę, by wyszkolony skrytobójca zapomniał broni. Więc dlaczego nie zastrzelił psa?

Odpowiedź była prosta. To nie był Ruiz.

Więc kto?

Dostrzegł na ziemi strzęp materiału. Podniósł go; na nim również była krew. Postawiłby dziesiątaka, że ten ktoś chodził teraz z dziurą w spodniach i śladami zębów na nodze.

Chodź, piesku, umyjemy cię.

Rudy potruchtał dumnie przy jego nodze z powrotem do magazynu. Trahern krzyknął cicho na widok zakrwawionego psiego pyska.

Co się stało?

Zdaje się, że mieliśmy towarzystwo.

A Rudy to uroczy gospodarz.

Niech pan go oczyści. Ale za chwilę. Jest trochę podniecony.

To był Ruiz?

Naprawdę nie wiem. To mało prawdopodobne. On by zastrzelił psa.

To mógł być ktoś z jego podwładnych.

Hm... – Jack zastanawiał się nad tym przez chwilę. – Porozmawialiśmy sobie o granicach, ale nie ufam temu łajdakowi. – Kiwnął głową, jakby do samego siebie. – Lepiej wrócę do domu i zajrzę do żony.

A co z burdelem? – Trahern ukrył uśmieszek.

Jack zmrużył oczy i spojrzał na niego ostrzegawczo.

Kapitanie, może powinien pan zostać w Londynie i naprawić stosunki ze swoją damą – zaryzykował porucznik. – Na tym etapie mogę sam poprowadzić misję.

Jeszcze czego – rzucił Jack, zamyślony.

Myśli pan, że zawiodę? Ze nie zdołam przeprowadzić statku przez blokadę? Więc zapomina pan, ile razy bezpiecznie przeprowadzałem nasze transporty srebra przez hordy piratów na Wschodzie.

To co innego.

Nieprawda. Znam te wody jak własną kieszeń. Hiszpanie może mają większe działa... – Trahern umilkł, gdy przechodzący robotnicy portowi skłonili im się z szacunkiem, i kontynuował ściszonym głosem: – Ale nawet oni nie są tak bezwzględni jak zbójcy, z którymi miałem do czynienia na Oceanie Indyjskim. Dowodziłem tymi transportami, kapitanie. Wielekroć uciekłem i przechytrzyłem tych barbarzyńców, równie dobrze, jak pan by to zrobił w moim wieku, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

. – Nie wolno ci – mruknął Jack.

Powinien pan zostać tutaj – stwierdził z emfazą jego młody przyjaciel. – Ma pan teraz zbyt wiele do stracenia, a ja potrafię to zrobić.

Nie.

Dlaczego?

Jack popatrzył na swój statek, zakotwiczony na rzece. To była jego wolność. Jego bezpieczeństwo. Jego droga ucieczki.

Nieważne – burknął. – Muszę zajrzeć do żony.

Kapitanie!

Wynośmy się stąd i miejmy wreszcie z głowy ten pasztet. Mówił pan, że potrzebuje czterdziestu ośmiu godzin, żeby skończyć? Więc daję panu trzydzieści sześć.

Drań z pana, kapitanie.

Fakt, i jestem z tego piekielnie dumny.


Eden nie wiedziała, dokąd poszedł jej mąż. Wiedziała tylko, że się na nią rozgniewał. To było takie frustrujące – ta jego tendencja do uciekania w złości, ilekroć się pokłócili. Takie zachowanie utrudniało rozwiązanie konfliktu.

Leżała, nie śpiąc – samotna, niespokojna, we własnym łóżku. Wcześniejsze pieszczoty Jacka rozbudziły w niej pożądanie, ale w jej głowie wciąż tłukły się myśli o tym, co powiedział. Ze ona się zmienia, oddala. Może było w tym trochę prawdy. Choć jej dziewczęce fantazje spełniły się co do joty, czuła się trochę zagubiona. Przypomniała sobie, jak Jack ostrzegał ją przed tym jeszcze na, Wietrze Fortuny".

Zgoda, przyznała, może i trochę się zmieniłam, ale nigdy nie igrałam z jego uczuciami. Odwróciła się na bok, pełna niepokoju. Czy on naprawdę tak myślał?

Och, gdzież on się podział? Tęskniła za nim – swoim kochankiem, przyjacielem, i pragnęła jego miłości jak powietrza, by znów poczuć się sobą. Miał rację. To trwało zbyt długo. Przypomniała sobie pełen urazy, gniewny wyraz jego oczu i skrzywiła się z bólu. Nigdy nie chciała go zranić.

Minuty zamieniały się w godziny, a ona wierciła się w łóżku, niespokojna, pobudzona. Była sama i wyglądało na to, że lepiej będzie do tego przywyknąć. Niedługo Jack popłynie do Wenezueli. W głębi jej duszy tliła się dziecinna uraza, bo nie potrafiła pojąć, jak może twierdzić, że mrze z miłości do niej, a potem zostawić ją na całe pół roku.

Co z oczu, to z serca.

W tej chwili usłyszała przytłumione kroki – szybki, pewny, znajomy rytm. Jej serce zamarło na chwilę.

Jack wrócił.

Eden? – Jego głos był pełen napięcia, ostrzegał o niebezpieczeństwie.

Wszystko w porządku u ciebie?

Uniosła głowę z poduszki.

Tak, oczywiście. Co się stało?

Obszedł jej pokój, zaglądając w ciemne kąty i zakamarki. Jego wielkie ciało było sprężone, czujne. Usiadła na łóżku.

O co chodzi?

Chwileczkę. – Wyszedł na balkon, przeszukał go, po czym spojrzał w górę, na dach. Zadowolony z inspekcji, choć wciąż spięty, wrócił do środka, zasunął szklane drzwi i zamknął je na klucz.

Czy ktoś tu był? Słyszałaś jakieś dziwne odgłosy?

Nie, nic się nie działo. Ktoś podchodził pod drzwi? Pokręciła głową.

Nie.

Stanął wreszcie, opierając ręce na biodrach. Ten ruch rozchylił jego czarny skórzany płaszcz i odsłonił jego zgrabne ciało.

To dobrze.

Kłopoty? – zapytała cicho, ale on tylko na nią patrzył, siedzącą na łóżku, ze zmysłowym głodem wymalowanym na kanciastej, przystojnej twarzy.

Odwrócił się.

Może. – Wyglądało to, jakby przypomniał sobie obietnicę, że nie będzie się jej więcej narzucał. – Nie bój się. Już wróciłem. Nie widziałem nikogo. Dobrej nocy.

Ale, Jack, co się stało?

Ktoś szpiegował nas w magazynie. Pomyślałem, że to mógł być Ruiz.

I przyszedłeś prosto tutaj, żeby mnie chronić? – mruknęła.

Prychnął przez nos.

Posłała mu niepewny, nadąsany uśmiech.

Myślałam, że jesteś na mnie zły.

Bo jestem – odparł głucho, po czym wyszedł z jej pokoju, by sprawdzić resztę apartamentu.

Nie wrócił już.

Eden wstała z łóżka i poszła go szukać.

Znalazła go w sypialni, siedzącego na łóżku. Jego buty stały na podłodze, a on siedział, przygarbiony, z łokciami opartymi na kolanach i z niezapaloną cygaretką zwisającą z ust.

Gdy weszła niepewnie do pokoju, jego wygłodniałe spojrzenie omal nie wypaliło dziury w cieniutkim jedwabiu jej negliżu.

Duszno tu. Już wszystko sprawdziłeś. Mogę uchylić okno?

Burknął i wzruszył ramionami.

Eden podeszła do rozsuwanych drzwi, wychodzących na jego połowę balkonu, i otworzyła je na kilka cali.

Twoja pokojówka nie kradła. – Jego ciche słowa dotarły do niej, gdy stała plecami do niego. – Próbowała mnie uwieść.

Co? – Obróciła się na pięcie, z szeroko otwartymi oczami.

Szokujące, prawda? – wycedził. – Niektóre kobiety uważają, że jestem atrakcyjny.

Zbulwersowana, postąpiła kilka kroków w jego stronę.

I pozwoliłeś jej? – zapytała ze ściśniętym gardłem.

Nie, zwolniłem ją. Podeszła bliżej.

Więc byłeś mi wierny?

Tak, nawet jeśli traktujesz mnie gorzej niż psa – odparł ze złością.

Nieprawda.

Och, moja słodka lady Jay. – Jego złość zmieniła się nagle w znużenie. – Kochasz ty mnie czy nie?

Poczuła ukłucie w sercu, słysząc to pytanie. Spojrzała na niego czule. Gdyby tylko wiedziała, że czuł się taki niekochany. Zabolało ją, że musiał o to pytać.

Nie traciła słów na odpowiedź. Podeszła do niego, stanęła między jego udami, chwyciła gors jego koszuli i podciągnęła go do góry z jego półleżącej pozycji, by wziąć go w ramiona.

Chwyciła jego szorstką szczękę w obie dłonie i wycisnęła pocałunek na jego wargach.

Przepraszam, kochany.

Zadrżał z emocji, słysząc jej szept.

Dosiadła jego kolan i objęła go mocno, całując ponownie.

Tak mi przykro.

Pogłębiła pocałunek. Jack jęknął, ale zabrzmiało to beznadziejnie – jakby był pewien, że Eden tylko go rozpali i znów odepchnie. Mylił się.

Kocham cię, Jack – szepnęła z ustami przy jego nagiej szyi, gdy odchylił głowę do tyłu. – Wiem, że zwątpiłeś w moją miłość, ale teraz rozwieję wszystkie wątpliwości.

I ja cię kocham, Eden – odparł z jękiem. – Nie chcę, żeby to się skończyło. Bądź przy mnie.

Jack, masz mnie do końca życia. Nigdzie się nie wybieram.

Aleja tak – szepnął smutno, patrząc jej w oczy. – Wypływam pojutrze.

Obserwował jej reakcję, gdy walczyła, by dzielnie przyjąć tę wieść.

Wiedziała, że to nastąpi prędzej czy później i przyrzekła sobie, że zniesie to z odwagą, ale mały kawałek jej serca umarł, gdy usłyszała jego słowa. Całą duszą pragnęła go zatrzymać, ale nie chciała się skarżyć. Domyślała się, że i tak przysporzyła mu już dość trosk. Pogłaskała go po włosach i pocałowała w czoło.

W takim razie – szepnęła – musimy jak najlepiej wykorzystać czas, jaki nam został.

Kiedy po wielu godzinach miłosny sztorm ustąpił ciepłemu blaskowi spełnienia, wsunęli się pod przykrycie, by spać razem, rozkoszując się dotykiem nagich ciał, splecionych do samych stóp. Eden oparła głowę na piersi Jacka, a on otoczył ją zmęczonymi ramionami.

Patrzyła na niego, jak powoli pogrążał się w śnie z błogim wyrazem twarzy.

Wiesz – mruknęła, wtulając się w niego – właśnie zdałam sobie z czegoś sprawę.

Hm? A z czego?

Powoli pogłaskała go po brzuchu.

Myślę, że trzymałam się na dystans po części dlatego, że wiedziałam, iż musisz odpłynąć.

Tak?

Chyba próbowałam ochronić się przed bólem rozłąki. – Spojrzała na niego ze skruchą. – Myślałam, że jeśli nie będę cię kochać tak szaleńczo, to nie będzie bolało tak mocno, kiedy znikniesz.

Uniósł jej twarz.

Skarbie, nie chcę, żebyś cierpiała.

Wiem. Jakoś to przetrwam – obiecała i znów przytuliła się do jego piersi. – Ale wróć do mnie cały i zdrów, najszybciej jak zdołasz.

Wrócę.

Dobrze. Bo, Jack... – zacięła się i zaczerpnęła głęboko tchu. – Myślę, że jestem przy nadziei.


Statek przeklętych nareszcie zawinął do londyńskiego portu. Związany i zakneblowany w kajucie – za to, że odmówił pomocy w poszukiwaniach Eden – doktor. Farraday czekał przerażony na powrót obłąkanego Australijczyka.

Connor wyszedł wiele godzin temu na rekonesans. Jego plan był prosty – znaleźć Eden i zabić Jacka Knighta.

Victor modlił się z całej duszy, by ten człowiek nie zdołał zrealizować żadnego ze swych zamierzeń.

Connor, teraz samozwańczy kapitan piekielnego statku, jeszcze na morzu zażądał, by Victor zaprowadził go w miejsce, gdzie można będzie znaleźć Eden. Ale nawet gdyby doktor wiedział, gdzie jej szukać, nie miał najmniejszego zamiaru zaprowadzić tego szaleńca prosto do swojej córki.

Jeśli chodzi o Jacka Knighta – cóż, ten będzie musiał sam się o siebie zatroszczyć. Potomka tak sławnej rodziny stosunkowo łatwo wytropić w Londynie. Nawet Connor, ze swoim strachem przed cywilizowanymi miejscami, zdoła go zapewne znaleźć.

Na szczęście Jack Knight był jednym z niewielu znanych Victorowi ludzi, którzy mieli jakąś szansę w starciu z Connorem, zdziczałym jeszcze bardziej podczas tej podróży.

Jako że żaden z nich nie wiedział, gdzie może przebywać Eden, logiczne było, że O’Keefe zacznie od Jacka.

Mimo wszystko Knightowi należało się ostrzeżenie i Victor drżał ze złości, wiedząc, że nie może mu w żaden sposób pomóc, choć był tak blisko.

Z miejsca, gdzie fregata stała zakotwiczona na rzece, przez bulaj ciasnej kajuty widać było magazyn z nazwą „Przedsiębiorstwo Handlowe Knighta", wymalowaną wielkimi literami. Szczęście, że słowa były tak duże, bo Victorowi zostało tylko jedno popękane szkło binokli. Ale, do licha, samo patrzenie na szyld na nic się zdało. A nie było sposobu, żeby tam dotrzeć i ostrzec Jacka.

Poza tym Bóg jeden wiedział, czy Jack w ogóle zna miejsce pobytu Eden. Victor nie miał podstaw wierzyć, że ci dwoje wciąż trzymają się razem, ale modlił się, by tak było, bo czuł, że przy Jacku jego córka byłaby bezpieczna.

Stłumione powitania zmaltretowanej załogi na pokładzie ostrzegły doktora, że Connor powrócił. Serce zabiło mu mocniej ze strachu, ale wziął się w garść, wiedząc, że dawny asystent zejdzie na dół, by z czystego nawyku zdać mu sprawę ze swoich odkryć.

Wkrótce Connor wpadł do kajuty, przeklinając i krwawiąc, najwyraźniej mocno roztrzęsiony ekspedycją do królestwa ludzi. Dłonią ściskał tył uda, gdzie otrzymał jakąś ranę.

Victor spojrzał na niego niepewnie. Connor kiwnął głową jednemu ze swoich niewolników. Marynarz wszedł i rozwiązał knebel zasłaniający usta Victora.

Co ci się stało? – zapytał doktor z rezerwą.

Ugryzł mnie pies. Przeklęty kundel Jacka Knighta – dodał kwaśno.

Zabiłeś go? – zapytał Victor, mając na myśli Jacka.

Psa? Oczywiście że nie. Nie mógłbym zabić psa. Victorze, za kogo ty mnie bierzesz? – Connor sięgnął po bandaże do apteczki Victora, którą taszczyli ze sobą całą drogę z dżungli. – Której z tych maści mam użyć na pogryzienie przez psa?

Jeśli mnie rozwiążesz, pomogę ci to opatrzyć.

Connor przyglądał mu się długą chwilę.

Nie próbuj żadnych głupstw – rozkazał i przykuśtykał do niego. Jego krok niezmiernie przypominał sposób poruszania się pijanego kapitana, zamordowanego podczas buntu.

Victor pochylił się do przodu, by niewdzięczny asystent mógł rozwiązać mu ręce.

Widziałeś Eden?

Tak. – Connor zapatrzył się w przestrzeń. – Jest taka piękna. Widziałem ją przez okno.

Victor odwrócił się do niego niecierpliwie, zrzucając z nadgarstków rozluźnione sznury.

Dobrze się miewa? Jest bezpieczna?

Na to wyglądało – przyznał Connor. – On trzymają w miejscu o nazwie hotel Pulteney.

On? Masz na myśli Knighta?

Mroczne spojrzenie Connora wystarczyło za potwierdzenie.

Z... zabiłeś go? – zapytał Victor, wstrzymując oddech.

Nie – westchnął Connor, wracając na miejsce, gdzie przedtem siedział. – Chciałem, ale nie mogłem złożyć się do celnego strzału. Poszedłem więc za nim i bardzo się cieszę, że to zrobiłem.

Dlaczego? Co masz na myśli? I co miałeś na myśli, mówiąc, że trzymają w hotelu Pulteney? Czy ten szubrawiec zhańbił moją córkę?

A jak myślisz? Eden kocha mnie. A on zapłaci za wszystko, co jej uczynił, uwierz – odparł Connor i wyciągnął z kieszeni złożoną gazetę. – Tu jest napisane, że są małżeństwem. Przecież nie mogła tego chcieć. Zmusił ją. Jestem pewien. I zginie za to.

Connor...

Och, nie martw się, ojcze. Nie ja go zabiję.

Victor się skrzywił, po raz kolejny zdając sobie sprawę, że obsesja całkowicie pomieszała zmysły przyjacielowi – a może zawsze były pomieszane i tylko on tego nie dostrzegł, pogrążony w bólu za zmarłą żoną?

Bo jakiż zdrowy człowiek wbiłby sobie do głowy, że będzie żył w dżungli?

Przypomniałem sobie, jak zagniewana była Eden, kiedy ochroniłem ją przed wojownikiem, który chciał ją zniewolić. Nie chcę przez to przechodzić jeszcze raz, kiedy zabiję Knighta i ona się dowie, że ja tego dokonałem.

Więc szczęśliwie wynalazłem inny sposób.

Jaki?

Connor się uśmiechnął.

Nie jestem pewien, czy powinienem ci mówić. Jesteś bardzo przebiegły, staruszku.

Victor nie odzywał się przez chwilę. Ukląkł przy apteczce i podwinął rękawy, przygotowując się do założenia opatrunku na ranę Connora.

Cóż, jeśli uważasz, że nie możesz mi ufać, Connorze, to trudno – powiedział w końcu. – Znamy się ledwie... ileż to? Dwanaście? Trzynaście lat? Jesteś prawdziwą miłością mojej córki. Ale ja jestem tylko jej ojcem...

No dobrze. – Connor uległ, uśmiechając się szeroko, gdy usłyszał potwierdzenie swoich urojeń. Pochylił się bliżej. – Poszedłem za nim do jego magazynu. To ten, tam. – "wskazał budynek widoczny przez bulaj. – Widzisz?

Victor zmrużył oczy.

Nie mogę nic dostrzec przez te stłuczone binokle – skłamał. – Ale wierzę ci na słowo.

No więc, zobaczyłem, co knuje. – Oparł się plecami o ścianę. – Knight wplątał się w paskudny interes.

Naprawdę? – mruknął zaalarmowany Victor.

Zbiera armię dla Bolivara. A to bardzo interesująca informacja dla hiszpańskiej ambasady. Natura jest skuteczna, Victorze. Pozwolę, by Hiszpanie zajęli się nim, kiedy przyjdzie odpowiednia chwila.

A... hm... kiedy przyjdzie ta odpowiednia chwila, mój chłopcze?

Wkrótce. Gdy tylko obmyślę sposób, by dostać się do Eden. Wiem, że ona mnie kocha, ale jest zdezorientowana. Jak ranna gołąbka. Może chcieć mi się opierać. Nie mogę do tego dopuścić.

Connorze. Nie wolno ci skrzywdzić naszej Edie.

Oczywiście, że nie. – Connor sięgnął pod swoją koję i wyciągnął jedną ze skrzynek, zawierających próbki z dżungli.

Serce Victora zabiło z przestrachu, gdy Connor otworzył wieko i obejrzał kolekcję fiolek z kurarą.

W sam raz... – mruknął, na wpół do siebie. Victor zbladł, ale próbował ukryć przerażenie.

Posłuchaj mnie. Te mikstury są zabójcze.

Nie ta. – Connor ze spokojnym uśmiechem uniósł małą bambusową fiolkę. – Jest bardzo słaba. Sam ją przyrządziłem. Działa łagodnie i szybko. Używałem jej do ogłuszania małych ptaków i zwierząt górnego piętra lasu, by móc prowadzić badania. Jedno maleńkie ukłucie w palec i zaśnie. A kiedy się obudzi – zagruchał – będzie już moja, na zawsze.




Rozdział 17


Wieczorem w dniu balu pogoda się popsuła, ale nic nie było w stanie przygasić radości Jacka z ich małego sekretu.

Nie zdziwiłby się, gdyby wszyscy się go domyślili. Kroczył dziś dumnie, z wypiętą piersią i wysuniętym podbródkiem. Czuł się absolutnie niezwyciężony i absolutnie zakochany.

Wcześniej, po południu, posłano po lekarza, który potwierdził delikatny stan Eden z dużą dozą pewności.

Będę ojcem, powtarzał sobie Jack. Owszem, niezliczone razy myślał i rozmawiał o pragnieniu posiadania dziedzica, ale spełnienie tego marzenia to była zupełnie inna sprawa. Będą mieli dziecko! Nie miał pojęcia, jak bardzo tego pragnął, dopóki żona nie powiedziała mu o tym. Świadomość, że jesienią przyjdzie na świat ich pierworodny, sprawiła, że jego serce było lekkie jak kanarek wypuszczony z klatki.

Co do lady Jay, ta śmiała się i rumieniła, i beształa go, że zrobił się nadopiekuńczy. Musiał sobie powtarzać, że to dziewczyna, która z trzydziestu stóp trafia maczetą do celu. Wyglądało na to, że znosi swój stan tak samo dzielnie, jak wszystko inne.

Na razie była podekscytowana pierwszym londyńskim balem, choć dotarcie na miejsce okazało się nie lada sztuką z powodu lejącego deszczu.

Przez welon wiosennej ulewy wesołe światła w wielkich, strzelistych oknach dworu wyglądały tym bardziej zapraszająco. Deszcz zmienił jednak podjazd w błoto i ich powóz musiał czekać w kolejce, by podjechać pod same drzwi.

Nareszcie znaleźli się w środku i grzecznie odmówili filiżanki grzanego wina, które podawano gościom na rozgrzewkę.

Lokaje biegali w tę i z powrotem z parasolami, a szatniarze odbierali niezliczoną kolekcję kapeluszy, peleryn, pelis i szyneli. Damy załamywały ręce nad pogodą, pospiesznie zmieniając na resztę wieczoru ciepłe buty do powozu na balowe pantofelki.

Jack i Eden wymienili odrobinę spłoszone spojrzenia. Już w powozie stracili animusz, a teraz z niechęcią stwierdzili, że znów muszą czekać w kolejce, długiej na kilkanaście osób, wijącej się po wspaniałych schodach do sali balowej.

Na górze majordomus oficjalnie anonsował tłumowi przybycie każdego z gości, po czym nowo przybyły zaganiany był do stojących rządkiem gospodarzy, by się przywitać.

Wchodząc do środka, Jack obrzucił wzrokiem wspaniałą salę i przyznał z niechęcią, że widok ów sprawił przyjemność jego oczom. Setki świec oświetlały ogromną przestrzeń, a gwar rozmów rozweselało urocze rondo Mozarta, grane przez orkiestrę z fortepianem.

Cieszył się, że usłuchał rad Martina i włożył to, co służący polecił mu na tę okazję. Eden nie szczędziła komplementów, stwierdzając, że wygląda bardzo szykownie w dwurzędowym fraku z czarnego jedwabiu ze złoconymi guzikami i w kamizelce lśniącej bielą niczym klify Dover. Wykrochmalony krawat był trochę zbyt wymyślny jak na jego gust, ale cóż on wiedział o takich rzeczach? Martin stwierdził, że to „najnowszy fason" i wykończył go błyskotką wyciągniętą z sejfu – pionową spinką z litego złota, ze sporą brylantową główką.

Gdy weszli w tłum, uniósł dwa kryształowe kieliszki szampana z tacy obnoszonej przez kelnera, ale Eden odmówiła alkoholu, zerkając za to łakomie na słodycze w dużej kolumnowej niszy, gdzie ustawiono przekąski.

Obok fontanny z winem, z czterema srebrnymi delfinami plującymi chardonnay, stał kolejny lokaj w liberii i proponował gościom słodkie przysmaki na srebrnej tacy: kandyzowany imbir, lukrecję, czekoladowe łezki i mnóstwo cukierków, których kolory przypominały barwy sukien pań – różowych i niebieskich, zielonych i białych, lawendowych i żółtych.

Tyle kwiatów w angielskim ogrodzie. Ale żaden tak piękny jak jego mała leśna orchidea.

Eden była oczywiście najpiękniejszą kobietą na sali, odziana w suknię z gładkiego jedwabiu, opalizującego jak skrzydła ważki – bladozielonego albo lawendowego, zależnie od tego, z której strony światło świec padło na wspaniały materiał. Miękkie linie sukni spływały z jej smukłego ciała niczym wodospad w dżungli.

Włosy koloru cynamonu miała rozdzielone na środku, tak że jej śliczną twarz okalały z obu stron miękkie loczki, a wysoki kok na czubku głowy ozdobiony był kilkoma ciemnoróżowymi pączkami róż. Jack nie mógł oderwać od niej oczu.

Poruszony jej urodą i oszołomiony świadomością, że ich pierworodny przestał być tylko mglistą fantazją, bił się z myślami jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

Jak mógł wypłynąć do Wenezueli? Z drugiej strony nie mógł się wycofać. Dał Bolivarowi słowo. Tysiące ludzi mogło zginąć, jeśli zawiedzie.

Ale gdyby cokolwiek opóźniło jego podróż – od nieprzychylnej pogody po skuteczny opór hiszpańskiej marynarki – wiedział, że przegapi narodziny dziecka.

Może rzeczywiście powinienem wysłać Traherna, dumał. Ale pozostawienie tak ważnej misji w rękach człowieka ledwie dwudziestosześcioletniego wydawało się szaleństwem. Zgoda, Eden i dziecko potrzebowały go, ale jak mógłby być tak samolubny, by przedkładać prywatę nad los słusznej sprawy i tysięcy ludzi?

Ciekawe, co też poradziłby mu stryj Arthur. A w ogóle to gdzież się podziewa ten stary czort? Może naprawy na „Valiancie" okazały się bardziej czasochłonne, niż się spodziewał.

Na razie jednak ich przybycie wywołało pewne poruszenie.

Ludzie, których nie widział przedtem na oczy, witali go serdecznymi skinieniami i uśmiechami, gdy szli we dwójkę idealnie dopasowanym krokiem. Czy chodziło o Eden, czy o to, że wyglądali na udaną parę, ich widok spotykał się z powszechną aprobatą, której, jak wiedział, nigdy nie zyskałby sam.

Od tak dawna spragniona towarzystwa jego żona była szczerze ucieszona na widok ludzi i w efekcie nikt nie potrafił jej się oprzeć. Wyczuwał, jak zwykle, szepty poza trzepoczącymi wachlarzami, ale mając Eden u boku, nie dbał o nie. Niezmordowane plotkary szukały wciąż nowej pożywki, by zająć czymś swoje puste głowy. To nie miało znaczenia.

Coś ty zrobiła tym ludziom, kochanie? – mruknął do niej po długiej chwili. – Rzuciłaś na nich czar? Wrzuciłaś trochę tego liścia, jak mu tam, do wazy z ponczem?

Dlaczego tak mówisz?

Uśmiechają się do mnie.

Cóż, to dość łatwo wytłumaczyć. Włócząc się po przyjęciach, nie tylko się zabawiałam, jeśli chcesz wiedzieć. – Posłała mu dyskretny uśmiech. – Wszędzie, gdzie się zjawiłam, prowadziłam kampanię na twoją rzecz, by świat się dowiedział, jaki jesteś cudowny.

Cudowny? – powtórzył. – Chcesz mi zepsuć reputację?

Groźnego Postrachu Indii Zachodnich? Obawiam się, że tak – odparła, po czym przywitała się z wystrojonymi w turbany i obwieszonymi klejnotami matronami z Kółka Ogrodniczego, które do niej podeszły.

Moja droga, twoje wskazówki, jak pozbyć się mszyc, były absolutnie genialne. Moje medalowe róże zawdzięczają ci życie! – oznajmiła radośnie jedna z nich.

To tylko mała sztuczka mojego papy – odparła skromnie Eden.

Och, a cóż to? – Dama w bieli spojrzała w stronę parkietu, gdzie mistrz ceremonii ogłosił nadejście długo wyczekiwanej chwili. – Zaczynają się tańce.

Taka z was urocza para – powiedziała druga, nie przestając się uśmiechać. – Biegnijcie, kochani. Idźcie sobie potańczyć.

Eden zwróciła się do Jacka z radosnym uśmiechem.

Zatańczymy? Zamrugał.

Uff... Eden!

Damy ukłoniły się i poszły bratać się z kimś innym. Do licha. Zapomniał o tych całych tańcach. Spojrzał na żonę potwornie skrępowany.

Kochanie, może nie powinnaś w twoim stanie.

Nie bądź niemądry – odszepnęła. – To tylko tańce. Nie biorę udziału w konnych wyścigach.

Cóż, sto razy bardziej wolałby konne wyścigi.

Każdy człowiek miał jakieś ograniczenia. Jack Knight nie umiał tańczyć. A skoro z takim wysiłkiem udało mu się zyskać szacunek towarzystwa, nie zamierzał teraz wyjść na środek i zrobić z siebie kompletnego patafiana.

Nawet dla Eden.

Nie umiał tańczyć i nie chciał, nigdy tego nie robił i nie będzie robił. Prawda była taka, że prędzej wydłubałby sobie oko widelcem, niż stanął pośród tej reszty podrygujących idiotów, by dreptać w kółko według głupich wzorków. Taniec był infantylną praktyką absolutnie poniżej jego godności i był pewien, że większość jego braci poparłaby go w tej kwestii.

Z wyjątkiem Aleca, księcia salonów. Jack zobaczył swego młodszego brata, kręcącego się w pobliżu, i wpadł na pomysł, by podrzucić Eden jemu. Jego żona, Becky, była w zbyt zaawansowanej ciąży, by tańczyć. Jack widział ją na krześle pod ścianą.

Jack? – ponagliła go Eden.

Hm, widzisz, moja droga, chodzi o to, że...

Ty nie tańczysz, tak? – wykrzyknęła.

Na szczęście wyglądała bardziej na ubawioną niż rozzłoszczoną.

Nie umiem – powiedział, modląc się, by była aniołem i zrozumiała.

Och, ty mój naburmuszony lwie. Po prostu się wstydzisz. – Pogłaskała go po twarzy. – No dalej, nie psuj mi zabawy.

Alec! – zawołał Jack, gdy jego brat przechodził nieopodal.

Najmłodszy z braci Knightów podszedł do nich z promiennym uśmiechem.

Dobry wieczór, moi mili! Milady, wyglądasz przepięknie. Fantastyczna suknia. Niech cię obejrzę. – Chwycił Eden za rękę i obrócił ją dookoła, pozwalając jej pochwalić się toaletą. – Siostro, niniejszym obwołuję cię diamentem pierwszej wody.

Eden dygnęła ze śmiechem.

Dziękuję, milordzie. A teraz czy zechciałbyś z łaski swojej powiedzieć swemu wielkiemu niezgrabnemu bratu, by ze mną zatańczył? Próbuje się wykręcić.

A cóż to znowu? Psie! Niegodziwcze! Co za okrucieństwo. Jej pierwszy bal, a ty nie tańczysz?

Tak, wiem... ale... – Głos utknął Jackowi w gardle. „Nie umiem" było wyrażeniem, które prawie nigdy nie pojawiało się w jego słowniku.

Alec spojrzał na niego karcąco, ale uchwyciwszy jego błagalne spojrzenie, objął dowodzenie i wziął Eden pod rękę. – Moja droga, nowa siostro, musisz zatańczyć ze mną. Zastąp moją biedną Becky, z łaski swojej. Ty i ja nigdy nie będziemy podpierać ścian.

Eden spojrzała nadąsana na Jacka, ale wyraźnie ulżyło jej, że nie ominą jej tańce.

Jesteś pewien, że Becky się nie pogniewa?

Wręcz przeciwnie. Skręciłaby mi kark, gdybym zostawił cię tu z tym kołkiem. Ona cię uwielbia.

I wzajemnie. – Eden pomachała do swojej brzuchatej bratowej, która siedziała pod ścianą.

Becky odmachała, a Alec posłał żonie całusa, po czym wskazał Jackowi inną część sali balowej.

Damien próbuje ściągnąć twoją uwagę.

Jack spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył, że jeden z bliźniaków przywołuje go, machając dyskretnie dłonią w białej rękawiczce. Jack kiwnął mu głową, zadowolony z pretekstu do zakończenia rozmowy o tańcach.

Eden i Alec poszli na parkiet, a on ruszył przez tłum, by dołączyć do pułkownika.

W przeciwieństwie do Aleca Damien nie bawił się w czcze pogaduszki.

Rozmawiałem z Wellingtonem – mruknął mu do ucha, gdy Jack stanął obok niego z pytającym spojrzeniem. – Ma związane ręce, jeśli chodzi o pomoc w rekrutacji, ale powiedział, że jeśli będziesz miał kłopoty z rządem, zrobi, co w jego mocy, by pomóc ci się z nich wyplątać.

Dobrze wiedzieć. Świetna robota, bracie.

Przez chwilę rozmawiali o szczegółach wizyty Damiena u Żelaznego Księcia, po czym brat wspomniał, że wszystko jest już gotowe na przyjęcie Eden. Gościnny apartament w miejskiej rezydencji Winterleyów już na nią czekał.

Jack nie posiadał się z niecierpliwości, by powiedzieć Damienowi o dziecku, ale uzgodnili z Eden, że poczekają z tą nowiną, aż cała rodzina będzie w komplecie.

Eden zginęła mu z oczu w tłumie, ale kiedy znów ją ujrzał, stwierdził z zaskoczeniem, że nie tańczy już z Alekiem. Wykonywała właśnie wdzięczny obrót wokół jakiegoś pękatego, łysego jegomościa.

Jack zmarszczył brwi, ale w końcu się zorientował, że po prostu tańczą statecznego kontredansa, w którym przy każdej nowej figurze tancerze zmieniają partnerów.

To tylko taniec, ale jakoś nie był to widok, jakiego życzyłby sobie oglądać człowiek wyjeżdżający na pół roku.

Przyglądał się jej, a skomplikowane figury tańca kazały Eden porzucić brzuchatego jegomościa i poprowadziły ją do kolejnego partnera, wysokiego, smukłego i całkiem przyjemnego dla oka dżentelmena w krzykliwej czerwonej kamizelce, z przebiegłym uśmiechem na twarzy. Szczwany miejski dandys.

Cóż za fircyk, pomyślał Jack, czując mroczny przypływ zazdrości w żyłach.

Rozchmurzył się jednak, gdy bystre spojrzenie Eden znalazło go ponad tłumem w kącie, gdzie stał z Damienem.

Posłała mu olśniewający uśmiech. Najwyraźniej bawiła się tak doskonale, że omal sam się nie skusił, by spróbować.

Na Boga, kimże jest ten cudowny rudzielec? – mruknął ktoś nieopodal.

Jack ledwie dosłyszał te słowa w hałasie, gdy parka cynicznych londyńskich rozpustników minęła go wolnym krokiem. Byli nieświadomi niebezpieczeństwa, tak bardzo pochłaniała ich ocena wdzięków kobiet obecnych na balu.

Mimo że się oddalali, Jack wciąż słyszał ich przyciszone uwagi.

A niech mnie, nigdy jej nie widziałem.

Myślisz, że jest mężatką?

A od kiedy to ma znaczenie?

Zachichotali, nie zdając sobie sprawy, że Jack ruszył za nimi z pociemniałą twarzą. Nagle zatrzymała go czyjaś stanowcza dłoń na ramieniu.

Jack. Na słówko.

Odwróciwszy się, ujrzał Luciena, który patrzył na niego z powagą. Młodszy bliźniak był zwykle tak powściągliwy, że teraz z jego niepewnej miny Jack natychmiast domyślił się kłopotów.

Opanował zazdrość, ale – wciąż trochę najeżony – przysiągł sobie, że jeśli usłyszy jeszcze jedno słowo w tym guście, wyrzuci kogoś przez okno.

Cóż się stało, Luce?

Hm, to w sumie drobna... hm... nieprzyjemność, ale pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Pozwolisz?

Jack nie wiedział, dlaczego brat uznał za stosowne zagonić go pod ścianę, by powiedzieć mu, co ma do powiedzenia, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że Lucien, znając temperament Jacka, obawiał się wybuchu.

Co się dzieje? – Jack czekał, wziąwszy się pod boki.

Czy odprawiłeś wczoraj pokojówkę? – zapytał dyplomatycznie Lucien.

Tak. I co z tego? – Jack zmarszczył brwi. – Zaraz, skąd o tym wiesz? – Nie widział się wczoraj z braćmi i nie mógł im o tym wspomnieć.

Obawiam się, że nie tylko ja o tym wiem.

Hę?

Ta kobieta, Lisette, o ile wiem, miała świetne rekomendacje.

Tak, pracowała już dla innych dam.

No więc, porozmawiała sobie z nimi, kiedy ją wylałeś.

Co?

Jack... tylko nie wybuchnij. Rozpuściła plotkę o tobie i Eden.

Och, do stu tysięcy diabłów!

Socjeta nigdy się nie zmienia.

Nie wiem, jak szerokie kręgi obiegła ta plotka – powiedział uspokajająco Lucien. – Właśnie usłyszałem ją na drugim końcu sali. Ale pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Możesz powiedzieć Eden, jeśli uznasz za stosowne.

I cóż głosi ta plotka? Umieram z ciekawości – rzucił Jack jadowitym tonem.

Lucien wbił oczy w podłogę.

Ta kobieta powiedziała, że... hm... wasze małżeństwo jest fikcyjne i że przez cały czas, gdy u was pracowała, ty i Eden nigdy nie dzieliliście łoża.

Jack otworzył usta, po czym zamknął je na powrót, ciskając pioruny oczami.

Skręcę jej kark! Cóż za obrzydła, żałosna, przebiegła...

Przez chwilę ciskał się na tę zniewagę dla jego męskości. Dlaczego kogokolwiek miałoby obchodzić, że do wczorajszej nocy przez jakiś czas nie sypiał z żoną? Nagle zdał sobie sprawę, że Eden wkrótce o wszystkim usłyszy. Musiał ją chronić.

Spojrzał na nią z niepokojem.

Dzięki, Luce. A teraz wybacz, ale muszę iść po żonę. – Wolał powiedzieć jej o tym sam, nim zrobi to ktoś inny.

Tymczasem pierwszy taniec dobiegł końca i Jack ze zdumieniem ujrzał żonę otoczoną rojem miejskich elegantów. Ten widok zbił go z pantałyku. Cóż u licha? Czy ci przebiegli łajdacy też już słyszeli plotkę? Dobry Boże!

Niektórzy na pewno, pomyślał, co wyjaśniałoby, dlaczego krążyli wokół niej jak pszczoły wokół rzadkiego kwiatu. Jeśli wierzyli, że Eden tkwi w małżeństwie bez miłości, z mężem, który zaniedbywał ją w alkowie, to siłą rzeczy zakładali, że jest dostępna, tak jak wiele innych żon z towarzystwa.

Ta myśl rozgniewała go jeszcze bardziej. Ale Eden była zbyt niewinna, by wiedzieć, co naprawdę chodzi po głowach tym szubrawcom.

Ruszył ku niej, gotów zacząć wyrzucać ludzi przez okna.

Nie bardzo wiedział, co zrobić z tą plotką. Towarzyskie gierki nigdy nie były jego mocną stroną. Musiał się zastanowić. Może Alec będzie miał jakieś pomysły. W tej chwili chciał się tylko stąd wynieść, i zabierał żonę ze sobą. Nie obchodziło go już, że to jej pierwszy bal.

Wracali do domu.

Gdy ku niej szedł, drogę zastąpił mu smagły nieznajomy we wspaniałym mundurze.

Jack się zatrzymał.

Za pozwoleniem, señor. – Usta pod cienkim czarnym wąsem wykrzywiał uśmiech, ale jego oczy były jak sztylety. – Lord Jack Knight, jak mniemam?

Jack natychmiast stał się czujny.

Tak?

Hiszpan strzelił obcasami i skłonił się Jackowi z kontynentalnym rozmachem.

Reprezentuję dwór Jego Wysokości Ferdynanda, króla Hiszpanii. Chciałbym zamienić z panem słowo, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

Przełożony Ruiza.

Jack zacisnął szczęki, przełykając zniecierpliwienie. Oto pół tuzina przystojnych mężczyzn flirtowało z jego piękną, młodą żoną, a on nie mógł nic na to poradzić.

Dobrze więc. Niech się bawi, pomyślał, zgrzytając zębami. Mógł to znieść jeszcze przez dwie minuty. Na razie hiszpański ambasador miał jego pełną uwagę. Miał misję do wypełnienia, nieważne, że do jego pięknej – ciężarnej – żony uśmiecha się połowa Izby Lordów, tylko czekając na okazję.

Czekając, aż on wypłynie do Wenezueli.

A więc to są ci eleganci we frakach z Savile Row, dumała Eden. Ci olśniewający dżentelmeni, o których śniła w dalekiej dżungli.

W ich oczach było coś, co nie budziło zaufania. Śliskie, pewne siebie uśmiechy budziły w niej niepokój. Osaczona przez nich, odpowiadając nieuważnie na ich grzeczne pytania, chciała tylko Jacka, ale ledwie wyplątała się z kręgu tych nazbyt przyjaznych mężczyzn, zobaczyła, że Jack rozmawia z jakimś Hiszpanem.

Przypomniała sobie natychmiast jego zalecenie, że jeśli zobaczy w pobliżu czarnowłosego Hiszpana, ma się wycofać w bezpieczne miejsce. Jack rozmawiał z nieznajomym z rękami założonymi na piersi, a to, że nawet nie spojrzał w jej stronę, wystarczyło jej za ostrzeżenie, by się nie zbliżać.

Usłuchała natychmiast i pospiesznie zeszła z parkietu.

Nim ktokolwiek inny zdążył wciągnąć ją w rozmowę, wymknęła się z sali balowej i przez labirynt korytarzy ogromnego dworu znalazła drogę do wielkiej, słynnej oranżerii, o której rozmawiali w drodze na bal. Jack na pewno się domyśli, gdzie ją znaleźć.

Gdy tylko weszła do wypełnionego drzewami, przeszklonego świata, wszystkie troski zniknęły z jej serca jak zdmuchnięte.

W wielkich donicach rosły tu palmy i bambusy, ich pierzaste gałęzie sięgały aż do centralnej, szklanej kopuły. Było kilka pachnących drzew cytrynowych i pomarańczowych, grejpfrut, a nawet kilka ananasów.

Pośrodku tego wszystkiego znajdowała się fontanna z kamienia, z szeroką cembrowiną tworzącą kolistą ławkę. Eden usiadła na niej i popatrzyła tęsknie na ozdobną rybę pływającą w sadzawce. Ta miniaturowa dżungla pod dachem przywołała falę wspomnień o dawnym życiu. Teraz wszystko było inne. Tak bardzo tęskniła za papą. Czy on już nigdy nie przyjedzie?

Deszcz wciąż bębnił w szkło i mimo błyskawic, rozświetlających niebo od czasu do czasu, otoczenie było całkiem przyjemne. Nagle, gdy siedziała zadumana, poczuła ukłucie niepokoju, który zjeżył jej włoski na karku.

"wyrwana z zamyślenia, rozejrzała się niespokojnie, nie wiedząc, skąd to nagłe wrażenie, że ktoś ją obserwuje.

Była tu sama.

Kolejna błyskawica rozjaśniła oranżerię oślepiającym srebrem. W ułamku sekundy omiatając wzrokiem gęstwinę drzew, zobaczyła go.

Connor.

Stał za ścianą szklarni, obserwując ją przez szybę, z mokrymi od deszczu włosami przylepionymi do czoła.

Krzyknęła cicho, ale błyskawica zgasła i świat za szkłem znów pogrążył się w czerni.

Nie.

To niemożliwe.

Na pewno tylko jej się zdawało. Jakim cudem Connor miałby stać tam, na deszczu?

Po kilku minutach kolejny błysk oświetlił miejsce, gdzie go widziała. Nikogo tam nie było. Odzyskując dech, wyśmiała swoje obawy.

W tej chwili na kamiennym chodniku za jej plecami rozległy się kroki.




Rozdział 18


Hiszpański ambasador próbował go tylko wysondować, zadając obraźliwe pytania, ale nim Jack pozbył się go wreszcie i mógł pójść poszukać Eden, w głowie zdążyła mu zaświtać jeszcze jedna straszna myśl na temat konsekwencji tej głupiej plotki.

Jeśli towarzystwo było przekonane, że Jack nie sypia ze swoją piękną młodą żoną, a owa żona, okaże się być przy nadziei – gdy on będzie nieobecny przez całe miesiące – to następne pytanie, jakie zadadzą sobie plotkarze, będzie brzmiało: „Kto jest ojcem dziecka?"

Już sama możliwość, że pochodzenie jego ślubnego potomka może być kwestionowane w ten sposób – dziecka, które już kochał, choć nie widział go jeszcze na oczy – sprawiła, że poczuł mdłości.

Brzemię nieprawego pochodzenia zawsze było dla niego bolesną kwestią, ale na myśl, że spadnie ono również na jego niewinne, nienarodzone dziecko, nie potrafił opanować emocji. Doskonale znał ból, samotność i upokorzenie, które los już gotował jego synowi czy córce, jeśli nie znajdzie sposobu, by natychmiast naprawić sytuację.

Ta niesprawiedliwość oburzała go do głębi.

Już lepiej byłoby zamknąć Eden w najwyższej wieży irlandzkiego zamku, niż pozwolić, by jej upór w kwestii przyjazdu do Londynu przyniósł takie efekty.

W pewnym sensie można to było uznać za jej winę.

Gdyby tak długo nie chowała urazy i nie odmawiała mu dostępu do łoża, Lisette nie próbowałaby go uwieść, on nie musiałby jej odprawić, i plotka nigdy by nie powstała.

Przeklęte kobiety i ich samolubstwo, pomyślał, zbyt zagniewany, by myśleć racjonalnie.

Gdzie ona się podziała, u diabła?

Szukając jej bezskutecznie, przypomniał sobie w końcu rozmowę o oranżerii.

Rzeczywiście, zastał ją tam, siedzącą przy fontannie.

Zagryzając zęby ze złości, chwycił ją za rękę.

Idziemy do domu.

Odwrócił się i pociągnął ją do wyjścia, jak niegrzeczne dziecko. Dotarli do sali balowej i ruszyli przez tłum.

Zdezorientowana Eden nareszcie odzyskała głos.

Czy zechcesz mi łaskawie powiedzieć, co się dzieje? – zapytała gniewnie.

Porozmawiamy w powozie.

To mój pierwszy bal, nie do wiary, że już mnie ciągniesz do domu.

Przeżyjesz. A poza tym – dodał, ignorując jej pełne oburzenia protesty – to nasza ostatnia noc, nim wypłynę. Nie mam ochoty spędzać jej z tymi głupcami. A ty?


Eden nie odpowiedziała, zbyt zagniewana na niego, że zepsuł jej wieczór.

Może kiedy będą sami, kiedy Jack zaciągnie się kilka razy swoją cygaretką, uspokoi się na tyle, że zechce jej powiedzieć, o co ta awantura. Jak mógł potraktować ją w ten sposób po ostatniej nocy? Szczególnie teraz, gdy nosiła w sobie jego dziecko?

Gdy ciągnął ją przez salę balową w stronę wyjścia, zauważyła, że obserwuje wszystkich spod oka, zerkając ze złością na damy i morderczym wzrokiem mierząc panów.

Gdyby nie znała go tak dobrze, pomyślałaby, że popadł w paranoję. Cóż, u licha, w niego wstąpiło?

Szli tak szybko, że musiała unieść rąbek sukni, by się nie potknąć. Tłum rozstępował się przed nimi. Płomienne spojrzenie Jacka dosłownie zmiatało gości z ich drogi. Eden przylepiła na twarz żałosny uśmiech, próbując udawać, że wszystko jest w porządku, ale ponura mina jej męża nie pozostawiała nikomu wątpliwości, że dzieje się coś niedobrego.

Gdybyż tylko wiedziała co!

Byli już prawie przy wyjściu, gdy drogę zastąpiła im mocno niedobrana para – Eden w pierwszej chwili wzięła ich za ojca i córkę.

Maleńki, siwowłosy dżentelmen był kruchy i bardzo posunięty w latach. Wspierał się na lasce. Do sali poganiała go ze źle ukrywaną niecierpliwością olśniewająca, czarnooka brunetka, obwieszona brylantami.

Jack zatrzymał się tak gwałtownie, że Eden uderzyła nosem w jego ramię.

Au!

Posłała mu pełne irytacji spojrzenie za brak ostrzeżenia i zauważyła błysk rozpoznania na jego twarzy.

Reakcja strojnej damy była taka sama. Jej uróżowane wargi rozchyliły się z zaskoczenia. W następnej chwili brylanty jej tiary zamigotały, gdy pochyliła głowę, oglądając Jacka od góry do dołu i od dołu do góry.

A niech mnie! – rzuciła niskim, zmysłowym głosem. – Toż to Jack Knight!

Och, co za impertynentka! – pomyślała oburzona Eden. Może jednak powinna być zazdrosna. Zmarszczyła brwi, widząc zainteresowanie, które zapłonęło w oczach kobiety na widok jej przystojnego męża.

Jack najwyraźniej też był zbity z tropu. Najeżony, zachował chłodny dystans.

Rzeczywiście, minęło sporo czasu. Lordzie Avonworth. – Skłonił się lekko starszemu panu. – Mam nadzieję, że pozostaje pan w dobrym zdrowiu.

Avonworth? Eden usiłowała sobie przypomnieć, skąd zna ten tytuł. Kobieta poklepała trzęsące się ramię ojca.

Staram się nim opiekować jak najlepiej.

Co? – krzyknął staruszek, osłaniając ucho ręką. – Kim jesteś, młodzieńcze?

Jack popatrzył na niego z taką miną, jakby właśnie ugryzł się w język, by nie udzielić odpowiedzi, na jaką miał ochotę.

Eden czekała ze zmarszczonym czołem, gdy kobieta znów omiotła jej męża zdecydowanie pożądliwym spojrzeniem.

Słyszałam, że wróciłeś – wymruczała. – Świetnie wyglądasz, John.

Widać życie było dla ciebie łaskawe. Podobno świetnie prosperujesz.

John? Eden spojrzała na niego, unosząc brew. Zerknął na nią z ukosa, jakby odgadywał jej myśli.

Tak, Mauro, życie było dla mnie bardzo łaskawe... szczególnie ostatnio, gdy kilka miesięcy temu zesłało mi tego anioła.

Maura? Dobry Boże. Jego pierwsza miłość. Wiedząc, z kim ma do czynienia, Eden poczuła się o wiele lepiej, tym bardziej że Jack przyciągnął ją bliżej, włączając do rozmowy.

Właśnie się ożeniłem, a to moja żona. Czyż nie jest śliczna? – dodał jadowicie.

Eden zerknęła na niego nieufnie, gdy objął ją ramieniem. Znała ten jego jedwabisty, złowróżbny ton; nie słyszała go od jakiegoś czasu, ale zawsze oznaczał, że Jack coś kombinuje.

Maura przyjęła nowinę o ich ślubie z miną osoby, która dostała cios w brzuch, zdobyła się jednak na wyniosłe skinienie głowy.

Najszczersze gratulacje.

To ta osoba, o której ci mówiłem – mruknął Jack do ucha Eden, z rozmysłem mówiąc na tyle głośno, by i Maura to dosłyszała.

Eden uśmiechnęła się, skrępowana, usiłując zachować choć pozory taktu w tej rozmowie.

Ale takt był ostatnią rzeczą, jakiej chciał Jack.

Uśmiechnął się, przystojny jak sam diabeł i równie zdradziecki.

Kochanie, pozwól przedstawić sobie lorda i lady Avonworth.

O rety, pomyślała, skłaniając z szacunkiem głowę. Międląc dłonią jej talię, Jack trzymał ją zbyt blisko, by mogła wykonać poprawny dyg, należny arystokratom wyższej rangi. Obawiała się też skandalu. Socjeta nie pochwalała takich jawnych dowodów małżeńskiego afektu.

Ale Jack nie miał zamiaru jej puścić. Wręcz przeciwnie, jego uścisk się zacieśnił, nabierając zmysłowości.

Twarz Maury była jak maska. Splótłszy przed sobą upierścienione palce, lady Avonworth spojrzała z góry na Eden.

Bardzo mi miło.

Eden zaczynała się już czerwienić pod tym wyniosłym, badawczym spojrzeniem, ale Jack najwyraźniej był bardzo zadowolony, że ma się kim pochwalić.

Jego bezczelne spojrzenie zdawało się mówić: „Jest młodsza od ciebie, piękniejsza, mądrzejsza, i nosi moje dziecko".

Znalazłem ją w tropikach – powiedział, posyłając Eden pełne żaru spojrzenie, jakby nawet w tej chwili nie mógł się doczekać, kiedy znów się do niej dobierze.

Jej rumieniec się pogłębił. W jego oczach dostrzegła ten piracki błysk, który tak dobrze znała.

To była niezwykle... przyjemna podróż, prawda, skarbie?

Eden pomyślała, że chyba nadepnie mu na stopę, jeśli zaraz nie przestanie.

Maura nie mogła się oprzeć.

Jest trochę młoda, nie mylę się?

Myślisz? – odparł ochrypłym głosem, przyciągając Eden do siebie. – Chodź tutaj, cukiereczku.

Eden otworzyła szeroko oczy, ale było już za późno na ucieczkę, gdy chwycił jej twarz jedną dłonią, a drugą objął jej szyję, więżąc ją w zmysłowym, niewzruszonym uścisku.

Opuścił głowę i wpił się w jej usta na oczach wszystkich obecnych, w głębokim, powolnym, szokującym pocałunku. Eden usłyszała stłumione „Och!" widzów, ale była jak sparaliżowana.

Zabiję go.

Jej pociąg do Jacka wraz z jego mistrzowskim opanowaniem sztuki miłości zawsze wywierały ten sam osłabiający, upajający efekt na jej zmysły, ale jej logiczny umysł był oburzony na myśl o nieuniknionym skandalu.

Ten poganin doskonale wiedział, że taki właśnie będzie skutek jego przedstawienia. Tego szokującego pokazu żądzy.

Zbierając się w sobie, wparła dłonie w jego pierś, by go powstrzymać, ale on tylko chwycił ją mocniej.

Och, diabeł wcielony! – pomyślała z wściekłością.

Dokładnie to samo zrobił tamtego pierwszego dnia w dżungli, kiedy pocałował ją z całych sił tylko po to, by rozzłościć papę. Connor chciał go wtedy zabić.

Eden kusiło dziś, by zrobić to samo.

Ale, na Boga, smakował tak wspaniale...

Nie musiał zostawiać jej w Irlandii, by odizolować ją od wszystkich. Co za okrutnik...

Kiedy głaszcząc jej włosy, całował ją w sposób, który rozpaliłby ją do białości, gdyby byli sam na sam, gorączkowo zastanawiała się, jak wyjść z tego z twarzą.

Pięknie! – wydusiła Maura, siląc się na lekki ton, gdy Jack nareszcie zakończył ten wyzywający pocałunek.

Jej pojedyncze słowo zabrzmiało jak brzęk pensa rzuconego na podłogę w nieznośnej ciszy, jaka zapanowała wokoło.

Z płonącym wzrokiem i zarumienioną twarzą, Jack oblizał wargi i spojrzał na żonę, jakby chciał schrupać ją na miejscu.

Eden cieszyła się, że niedawno była w teatrze. Żadne słowa nie byłyby w stanie uratować jej w takiej chwili. Nie próbując się nawet odezwać, uciekła się do najbardziej melodramatycznego gestu z repertuaru każdej damy.

Uniósłszy dłoń do czoła, przewróciła oczami, wydała z siebie półprzytomne westchnienie i zwiotczała, udając, że mdleje.

Jack chwycił ją błyskawicznie. Gapie wydali kolejne „Och!", ale Eden pewna była, że wszyscy się nabrali. Wszyscy, z wyjątkiem jej pirata, oczywiście, który się roześmiał – wychodząc tym sposobem na jeszcze większego łajdaka przez swój absolutnie szokujący brak serca.

Eden uparcie udawała omdlałą, gdy Jack porwał ją na ręce. Jej głowa bezwładnie opadła na jego ramię, gdy ją poniósł, trzymając jedną ręką pod plecami, drugą pod kolanami.

Serce łomotało jej jak szalone, co jednak nie przeszkadzało jej obserwować otoczenia przez zasłonę rzęs. Z miny Maury trudno było wywnioskować, czy była oburzona, czy zazdrosna z powodu takiego traktowania damy. Wiele pań wachlowało się gwałtownie, nie przestając się gapić z udanym przerażeniem na twarzach.

Och, biedna dziewczyna! – szeptały.

Cóż musi znosić to słodkie, młode stworzenie!

Co za bestia!

Niegodziwiec!

Damy z Kółka Ogrodniczego gapiły się na Jacka z głodem w oczach, gdy wynosił Eden z sali.

Zechcą państwo nas przepuścić? – rzucił sucho. – Nic się nie stało.

Bez obaw, dobrze się nią zaopiekuję – dodał ze złowieszczym uśmiechem.

I wyszedł dumnym krokiem z sali balowej, niosąc ją w ramionach, niczym jakiś mroczny, pogański bóg porywający dziewicę złożoną mu w ofierze. Albo jak sam Hades zabierający Persefonę, by spędziła z nim pół roku w podziemnym królestwie piekieł.

No, teraz przynajmniej nikt nie powie, że w ich związku brakuje namiętności, myślał Jack z ponurą satysfakcją, niosąc żonę korytarzem przylegającym do sali balowej.

Stroskani służący wskazali mu cichą, słabo oświetloną bibliotekę na końcu korytarza, ale gdy spytali, czy posłać po doktora, pokręcił głową.

Byli pod ręką, gdy wniósł Eden przez dwuskrzydłowe drzwi i położył ją delikatnie na jednej ze skórzanych sof.

Brandy? – rzucił pytająco.

Tutaj, milordzie. – Lokaj szybko nalał szklaneczkę dla omdlałej damy. – To uspokoi jej nerwy.

A ona wciąż nie otwierała oczu, mała kłamczucha.

Jack wziął szklankę od lokaja i postawił na stoliku, po czym wygonił służących i zamknął za nimi drzwi.

Nie spieszyło mu się, by usłyszeć, co Eden ma do powiedzenia. Ten płomienny pocałunek na oczach wszystkich był śmiałym posunięciem, ale to było najlepsze, co zdołał wymyślić na poczekaniu. Jasny dowód, że znał swoją żonę w sensie biblijnym i że jest ojcem dziecka, o którego istnieniu wkrótce wszyscy się dowiedzą.

Zawsze to jakiś początek.

Wyszedł w ich oczach na rozbójnika, to prawda, ale nie obchodziło go, co myślą o nim ci ludzie. Obchodziło go wyłącznie zdanie Eden. Zamknął mosiężną zasuwkę w drzwiach, odwrócił się powoli i przeszedł przez pokój do żony, wiedząc, że oto nadeszła chwila prawdy.

Możesz już otworzyć oczy.

Nie chcę – odparła – bo kiedy zobaczę twoją twarz, z pewnością zacznę krzyczeć!

Usiadła szybko, jakby powstała z martwych, i opuściła nogi na dywan.

Jak mogłeś to zrobić? Ty barbarzyńco! – Pochyliła się na sofie. Jej śliczna twarz była ściągnięta gniewem. – Coś ty sobie myślał? Nie wolno się tak zachowywać!

Jack zamrugał.

Czy ty wiesz, coś narobił? Zhańbiłeś nas! Nikt nas już nigdy nie zaprosi!

W końcu odzyskał głos.

A to by było takie złe?

Och! W życiu nie było mi tak wstyd!

Wstyd? – powtórzył jak echo.

Upokorzyłeś mnie na oczach całego świata!

Jack byłby chyba mniej zdumiony, gdyby wyciągnęła pistolet i go zastrzeliła.

Zerwała się z sofy, złapała szklankę z brandy, wychyliła ją i natychmiast zaczęła kaszleć, bo nigdy nie pijała mocnych alkoholi.

Tymczasem Jack próbował zrozumieć.

Wstyd? Upokorzenie? Więc teraz wstydziła się ich miłości?

Nie wstydziła się wczoraj w nocy, kiedy krzyczała pod nim z rozkoszy.

Opuścił głowę i przycisnął dłonie do oczu, próbując się uspokoić, bo czuł, że jego emocje wiszą na włosku, jak na cienkiej linie pękającej pod naporem atlantyckiego sztormu.

Myśl.

Eden była zła za ten pocałunek, i to był w stanie zrozumieć.

Ale nie pojmował tych słów o upokorzeniu – jakby tak naprawdę się go wstydziła.

Tak jak jego matka.

Tak jak Maura, która przedłożyła lorda Starucha nad jego młodzieńcze oddanie.

To bolało stanowczo za mocno.

Może gdyby jej to wyjaśnił...

Ale nie. Dlaczego musiał cokolwiek wyjaśniać?

Nie masz nic do powiedzenia na swoją obronę? – zaczęła, gdy tylko przestała kaszleć.

Bardzo proszę. Teraz wiesz, dlaczego chciałem cię zatrzymać w Irlandii – wycedził cicho, patrząc na nią z wymówką. – Wiedziałem, że przywiezienie cię tutaj wszystko zniszczy prędzej czy później. Ze oni wejdą między nas z tą swoją sztucznością i plotkami. I że wyjdę na łajdaka, jak zawsze. Ale ja, zakochany głupiec, nie potrafiłem ci odmówić. Nie mogłem znieść twoich łez.

Jack.

I co mam ci powiedzieć? Proszę bardzo. Sprzymierz się z nimi przeciwko mnie. Poniekąd spodziewałem się tego – dodał gorzko.

Nie jestem przeciwko tobie, Jack.

Ależ jesteś. – Spojrzał przez ramię w kierunku sali balowej. – To są ci sami ludzie, którzy kiedyś wrzucili mnie do rynsztoka. Teraz ich aprobata znaczy dla ciebie więcej niż nasza miłość. Ale niech będzie i tak. Dopięłaś swego. Wykorzystałaś mnie i moją rodzinę, by wkupić się do tego świata.

Teraz, kiedy się tu znalazłaś, nie jestem ci już potrzebny. – Ruszył do drzwi. – Zegnaj, Eden.

Stała jak wrośnięta w podłogę, z pobielałą twarzą.

Wyszedł, przywołując sługę przez tłum pań z Kółka Ogrodniczego, które zebrały się, by podsłuchiwać pod drzwiami biblioteki. Kiedy się pokazał, pierzchły jak stado kur. Zignorował je.

Proszę przyprowadzić mojego brata, pułkownika lorda Winterleya, by zabrał moją żonę do domu. – Zamknął drzwi za sobą, nawet na nią nie patrząc.


Eden chwiała się na nogach, wstrząśnięta, drżąc z emocji. Potrzebowała długiej chwili, by zrozumieć, co się właśnie stało. Chciał wypłynąć do Wenezueli, teraz, tak po prostu?

Nie, nie mogła pozwolić, by ją tak zostawił. Podbiegła do drzwi, ale zawahała się, gdy usłyszała szepty rozemocjonowanych dam po drugiej stronie.

Czy będą nią teraz gardzić?

Bała się im przeciwstawiać, bo nie była tak bezwstydna jak Jack, ale wiedziała, że nie może uniknąć tej konfrontacji. To byly jedyne drzwi i, by dogonić Jacka, musiała przez nie wyjść. Wzięła głęboki oddech i przygotowała się, by stawić czoła skandalowi.

Idę, pomyślała.

Gdy tylko otworzyła drzwi, zbiegły się do niej.

Och, moje drogie dziecko, dobrze się czujesz? – spytała jedna z troską.

Zrobił ci krzywdę? – szepnęła druga.

Nie, nie – zapewniła je Eden.

Powinnaś się położyć. Potrzebujesz soli trzeźwiących?

Nie, dziękuję bardzo. Proszę mnie przepuścić. Muszę porozmawiać z mężem.

Ależ, kochana, jego zachowanie było skandaliczne!

Tak, wiem, ale widzicie panie, muszę go powstrzymać, zanim odpłynie...

Teraz cię zostawia? – wykrzyknęły oburzone.

Nie, jeśli zdołam temu zapobiec – oznajmiła. Wyplątawszy się nareszcie z tłumku stroskanych, ale wścibskich dam, ruszyła korytarzem biegnącym wzdłuż sali balowej, ze wzrokiem utkwionym przed siebie.

Ignorowała spojrzenia i trzymała głowę wysoko, choć policzki jej płonęły. Niegrzeczne gapienie się i szepty pozwoliły jej doświadczyć na własnej skórze, przez co Jack przechodził od urodzenia.

Kilka osób uśmiechnęło się do niej, jakby chcąc ją zapewnić, że nie uważają jej za odpowiedzialną za oburzające zachowanie męża, ale to pobłażanie, zarezerwowane wyłącznie dla niej, wywołało tylko jej wściekłość.

Oni nie znali Jacka. Nie był łajdakiem. Był jej lwem, jej ukochanym.

Nie mogła żyć bez niego.

Teraz wreszcie pojęła, co jest dla niej naprawdę ważne. Wolałaby porzucić dla niego Londyn i zamieszkać w palafito pośród bagien Orinoko, niż pozwolić, by jej ukochany pirat zwątpił, że jest dla niej wszystkim – słońcem, księżycem i gwiazdami.

Tak, z Jackiem zamiast Connora życie w dżungli mogłoby być prawdziwym rajem.

Modliła się tylko, by nie okazało się rajem utraconym.

Dzięki paniom z Kółka Ogrodniczego, nim wypadła za drzwi w noc, Jacka już nie było.

Deszcz ustał, powietrze było ciepłe i wilgotne. Drzewa i wysokie krzewy sztucznego krajobrazu wciąż ociekały wodą – ciemne pagóry, przyczajone w ciemności. Kilka latarń na wdzięcznych słupkach rzucało kręgi słabego, pomarańczowego światła, które tylko zagęszczało mrok dookoła.

Eden objęła własne ramiona, zastanawiając się, co robić. Jak go szukać? Może gdyby się pospieszyła, zdążyłaby go dogonić, nim odpłynie. W zamyśleniu dotarła aż na drugi brzeg wysypanego żwirem, okrągłego podjazdu. Jej balowe pantofle były przemoczone i zniszczone, ale nie dbała o to.

Biorąc się w garść, postanowiła prosić Damiena, by natychmiast zawiózł ją do doków, do magazynu Przedsiębiorstwa Handlowego Knighta.

Jack pewnie nie chciał jej widzieć na oczy, ale ona zmusi go do słuchania i nie da mu spokoju, dopóki nie uwierzy w nią na nowo.

Nie tracąc ani minuty, zawróciła na pięcie i ruszyła w stronę domu.

Uszła ledwie kilka kroków, gdy głęboki głos, dobiegający gdzieś z prawej, zawołał nagle jej imię.

Eden!

Chwyciła gwałtownie powietrze, ogarnięta nagłą nadzieją, ale kiedy się odwróciła, nie zobaczyła nikogo.

Rozejrzała się, nie wiedząc, kto to ją zawołał.

Wtedy z cienia gęstych żywopłotów, rozciągających się wzdłuż skrzydeł dworu, wyłoniła się ukradkiem wysoka, potężna postać. Mężczyzna wyszedł na otwartą przestrzeń. Pospolity ubiór. Powściągliwe ruchy. Ruszył ku niej po mokrej trawie. Gdy się zbliżył, światło latarni błysnęło w jego jasnych włosach.

Eden zmrużyła oczy, niepewna, czy znów nie płatają jej figla.

Connor?

Eden. To naprawdę ty?

Connor! – Zawahała się, rozdarta między chęcią powitania człowieka, który był dla niej niemal jak rodzina, i impulsem ucieczki, gdy dostrzegła dziwny blask w jego oczach, ostrzegający ją przed jakimś nienazwanym niebezpieczeństwem. Nie wiedząc, co wybrać, została na miejscu, a on kilkoma krokami pokonał dzielącą ich przestrzeń i gorąco uściskał jej wyciągnięte dłonie.

Ta chwila była nierzeczywista. Więc naprawdę stał pod oranżerią i patrzył na nią?

Och, Eden, dzięki Bogu, jesteś bezpieczna! – Pochylił się i ucałował jej czoło.

Co ty tu robisz? – wykrzyknęła, ledwie zwracając uwagę na płachtę ciemnego materiału, przewieszoną przez jego ramię.

Szukam cię, oczywiście! Niech ci się przyjrzę. Och, Edie, jak pięknie wyglądasz – powiedział z rewerencją, patrząc na jej drogą suknię i elegancką koafiurę. – Zupełnie jak damy z twoich czasopism! Nie mogę uwierzyć, że cię wreszcie znalazłem.

A ja nie mogę uwierzyć, że tu jesteś! – odparła. – Zdawało mi się, że widziałam cię przez szybę oranżerii... O nieba, ależ mnie przestraszyłeś! Ale potem zniknąłeś i pomyślałam, że tylko mi się zdawało.

Tak, cóż, bardzo mi przykro. Nie chciałem cię wystraszyć. – Uśmiechnął się. – Słudzy nie chcieli mnie wpuścić. Musiałem się upewnić, że tu jesteś. A nie było łatwo cię znaleźć.

Ale, Con, gdzie jest papa? Proszę, powiedz mi, że i on przyjechał!

Jest jeszcze na statku zakotwiczonym na Tamizie. Chcesz go zobaczyć? Mogę cię tam teraz zabrać.

Oczywiście, że chcę! Zresztą ja też wybieram się do doków.

Tak? Skinęła głową.

Brat Jacka może nas tam zabrać powozem.

Poczekaj – rzucił, kiedy chciała odejść. – Eden. – Jego twarz przybrała zatroskany wyraz. – Chyba powinienem cię ostrzec, że twój ojciec sporo przeszedł, od kiedy uciekłaś.

Eden zbladła.

Czy wszystko z nim w porządku? Jest bezpieczny... ? – Poczuła skruchę na myśl o tym, na co naraziła ich obu.

Tak, jest bezpieczny – przyznał Australijczyk. Bogu dzięki. Spuściła głowę.

Jest zagniewany, prawda?

Tak. – Connor skinął głową. – Trochę. Tęskni za tobą... bardzo. On cię potrzebuje, Eden. Nieraz ci to powtarzał. I poczuł się bardzo zraniony twoją ucieczką. – Patrzył na nią w ten swój denerwujący sposób. Zdążyła już zapomnieć, jak wytrącało ją to z równowagi.

Wolałaby, żeby puścił już jej dłonie.

Ale mimo wszystko wciąż cię kocha – powiedział miękko. – Prawdę mówiąc, nie widzi życia przed sobą bez ciebie u jego boku.

Jego żarliwe, nieruchome spojrzenie kazało jej podejrzewać, że Connor tak naprawdę wcale nie mówi o uczuciach papy. Cofnęła się odrobinę, choć wciąż trzymał jej dłonie.

Cóż, j... jestem teraz mężatką, Connorze, i z radością przyjdę na statek zobaczyć się z papą, ale najpierw muszę porozmawiać z mężem...

Nie, chodź teraz – naglił ją łagodnie. Puścił jedną z jej rąk, ale mocno przytrzymywał drugą.

Eden nie zauważyła szybkiego ruchu, jakim sięgnął palcami do rękawa niczym szuler wyciągający ukrytego asa, ale poczuła ostre ukłucie przez cienką rękawiczkę. Krzyknęła, wyrywając rękę.

Au!

Szybki jak błyskawica chwycił na powrót jej dłonie, jakby spodziewał się takiej reakcji.

Cicho, miła – szepnął. – Nie skrzywdzę cię. Spokojnie.

Zdezorientowana spojrzała w dół i dostrzegła maleńką plamkę krwi na rękawiczce, jakby ugryzł ją jakiś dziwny leśny insekt.

Connor, co to... ?

Proszę. Chłodno dziś. To cię ogrzeje. – Ściągnął ciemną płachtę z ramienia i rozwinął ją.

Okazała się obszernym płaszczem z kapturem. Connor zamaszystym ruchem okrył jej ramiona.

Dziękuję, ale to niepotrze... bne. – Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, dlaczego nagle tak niewyraźnie mówi.

Nalegam.

Kiedy spojrzała na niego, zaalarmowana, jego twarz rozmyła się przed jej oczami.

Zniekształciła groteskowo.

Coś ty mi zrobił? – szepnęła przerażona.

Przyszedłem zabrać cię do domu, ukochana.

W jej umyśle błysnęło wspomnienie zwierząt, które Connor często ogłuszał w dżungli strzałką ze środkiem uspokajającym, przyrządzonym z łagodnej kurary. Usypiał je, badał, a potem wypuszczał, gdy się obudziły.

Wiedziała, że jej nigdy nie wypuści.

Chwycił ją zręcznie, gdy nogi się pod nią ugięły, a świat zasnuł się czernią. Podciągnął kaptur płaszcza, skrywając jej twarz, i powlókł ją w cień zarośli.




Rozdział 19


Przystań obok magazynów Knighta wrzała, gdy załoga przygotowywała się do wyjścia w morze. Zapasy jedzenia i wody zostały już załadowane i teraz marynarze pływali szalupami w tę i z powrotem, wożąc hałaśliwych rekrutów na wielki żaglowiec.

Jack przywołał gestem Ballasta i Higginsa w jednej z łodzi. Dwaj żeglarze przywitali kapitana z entuzjazmem, nie zauważając jego ponurego nastroju. Gdy zawieźli go do „Wiatru Fortuny", zakotwiczonego na środku głębokiej, szerokiej rzeki, wszedł na pokład – z niemałą pompą, jak się okazało, gdyż pan Brody uczył już nowo przybyłych, jakiej dyscypliny będą musieli przestrzegać na statku.

Kapitan na pokładzie! – huknął stary dowódca służby porządkowej. – Baczność!

Ludzie ze slumsów byli wyraźnie zdziwieni tym rozkazem, ale wykonali go posłusznie, stając na baczność i salutując byle jak.

Jack skinął im szorstko głową i ruszył do swojej dziennej kajuty, by odebrać raport od porucznika Peabody'ego. Mogli ruszać za jakąś godzinę. Ale przeprowadzając inspekcję statku, by przekonać się, czy wszystko jest gotowe, zdał sobie szybko sprawę, że jeśli sądził, iż ucieknie przed Eden na morze, to nie wziął pod uwagę jednego drobnego faktu.

Każdy cal tego statku przypominał mu o niej.

Od czeluści ładowni, gdzie się ukrywała, po schowek na koła ratunkowe, gdzie ją znalazł; od jego dziennej kajuty, po miejsce na pokładzie, skąd zmyła ją sztormowa fala. Była wszędzie, w jego głowie, w jego sercu.

W swojej kajucie znalazł lśniącą, błękitną suknię morskiej księżniczki, którą jej dał, gdy zjawiła się na statku bez jednej koszuli na zmianę i bez pensa przy duszy Zamknął oczy i powąchał suknię, próbując uchwycić choćby ślad zapachu Eden. Jak będę żył bez niej przez pół roku? – pomyślał.

No więc, krzyczała na niego w bibliotece, straciła panowanie nad sobą. I co z tego? Kto mógł jej to mieć za złe? Miała słuszny powód, by się gniewać. To był jej pierwszy bal, a on go zepsuł. Czekała na to wydarzenie całymi latami, a okazało się jedną wielką katastrofą. Nawet z nią nie zatańczyłem, pomyślał. Owszem, nie umiał tańczyć, ale Eden była warta, by dla niej zrobić z siebie głupca.

Co ja wyprawiam, u licha?

Jej miłość była warta nieskończenie więcej niż całe jego złoto we wszystkich szkatułach. Nareszcie wszedł w posiadanie jedynego skarbu, którego nie można było kupić za pieniądze. Ale jeśli teraz ją opuści, narazi tę miłość na szwank. Zrozumiał, że nie może płynąć. Nigdy w życiu nie był niczego bardziej pewny. Wiedział, że jeśli dziś od niej ucieknie, będzie tego żałował do końca życia.

Trahern miał rację. Już odegrał swoją rolę. Przyrzekł Bolivarowi, że znajdzie i dostarczy mu rekrutów. Nie musiał wieźć ich osobiście. Poza tym istniały też inne powody, by nie płynąć, szczególnie teraz, po skandalu w sali balowej.

Zrozumiał, że plotki pokojówki i jego oburzający pocałunek z pewnością zwrócą uwagę całego Londynu na niego i Eden. Teraz w żaden sposób nie mógł się wymknąć niepostrzeżenie. Gdy tylko towarzystwo zauważy jego nieobecność, wszyscy zaczną pytać, gdzie się podział.

To nazbyt podejrzane. Eden będzie się tłumaczyć, a nie przygotował jej na to. Musiał wrócić. Jego zniknięcie naraziłoby całe przedsięwzięcie.

Wyszedł z kajuty lżejszy o całą tonę i poszedł powiedzieć Trahernowi, że powierza mu dokończenie misji. Musiał ufać, że długoletnie szkolenie nie poszło na marne i że młody człowiek jest w pełni zdolny do przeprowadzenia statku do Wenezueli, szczególnie z ludźmi jak Peabody, Brody i Higgins do pomocy. Chłopak zasługiwał na szansę zdobycia własnej fortuny, szczególnie że chciał się żenić.

On sam chciał tylko przytulić swoją kochaną gapowiczkę i błagać ją o wybaczenie, że zachował się jak najzwyklejszy prostak.

Udzieliwszy Trahernowi ostatnich ostrzeżeń i rad, uściskał rękę Brody'emu i poprosił starego zabijakę, by opiekował się chłopakiem. W końcu życzył swoim ludziom pomyślnych wiatrów i bez zwłoki ruszył do hotelu Pulteney, gdzie spodziewał się zastać żonę, pakującą swoje rzeczy pod czujnym okiem Damiena.

Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa naraz, ale kiedy wpadł do apartamentu, przekonał się, że pokoje są ciemne.

Ciche.

Niepewnie zamknął z sobą drzwi i zrobił kilka kroków w głąb salonu, mając jeszcze nadzieję, że może Eden śpi w swoim pokoju. A jeśli nie, pomyślał, to po prostu pojedzie po nią na bal.

Eden?

Bardziej wyczuł, niż usłyszał jakiś ruch za plecami. Kątem oka dostrzegł, że rozsuwane drzwi na balkon są otwarte.

Zasłony wydymały się powoli na wietrze. Służący mógł popełnić przeoczenie, ale Jack wiedział, że Eden na pewno nie pozwoliłaby sobie na taki błąd. Nie w tych okolicznościach.

Nagle poczuł, że apartament nie jest pusty. Ktoś tu był. I to nie jego żona. Jej bliskość wyczuwał natychmiast.

Jego zmysły skoncentrowały się na tej niewidzialnej obecności. Natychmiast sięgnął po nóż.

Kto tu?

Z kałuży cienia w kącie niedaleko drzwi na balkon wyłonił się Ruiz.

Dwie inne czarne sylwetki zmaterializowały się w ciemności – wyszkoleni skrytobójcy, ci sami, których Ruiz przywiózł na Jamajkę, by zamordowali Bolivara i jego świtę.

Jack modlił się, by jego żona była jeszcze na balu.

Zaczęli się zbliżać.

Został zdemaskowany.

Całe szczęście, że spisałem testament, pomyślał kwaśno. Mimo to nie szkodziło poudawać niewiniątko.

Jak śmiecie włamywać się do moich pokoi? – zapytał z oburzeniem.

Och, co się stało, Knight? Czyżbyśmy nie okazali panu należnego szacunku?

Czego chcecie? – rzucił znudzonym tonem.

Dość tych komedii – warknął Ruiz. – Wiemy, że jesteś człowiekiem, którego szukamy. Od czasu Jamajki szukałem pretekstu, by cię zabić, i teraz wreszcie mam okazję. Zabierzemy cię w ustronne miejsce i zrobimy to powoli.

Wybacz staruszku, ale mam inne plany. – Jack umilkł, cofając się odrobinę, choć pozostałych dwóch stało za nim. – Skąd pewność, że tym razem macie właściwego człowieka?

Dostaliśmy informację od świadka, który widział cię w Wenezueli pod koniec lutego, czyli dokładnie wtedy, kiedy rebelianci wysłali swego emisariusza. Twoje przybycie do Londynu we właściwym czasie nie było przypadkowe.

Doprawdy? A któż wam udzielił tej informacji? – zapytał gniewnie. – Kto mnie oskarża?

Pewien naukowiec, który prowadził badania w tamtejszej dżungli.

Jack zbladł. Gdyby wymienili nazwisko jego teścia, nie zdziwiłby się wcale, ale odpowiedź Ruiza była jeszcze gorsza.

Niejaki O’Keefe. Australijczyk.

Gdy Jack to usłyszał, czas stanął w miejscu. Ogarnęło go przerażenie, jakiego nigdy nie zaznał, gorsze nawet niż tamtego dnia, kiedy omal nie stracił Eden w zimnych falach Atlantyku.

Wszystko stało się jasne. Connor O’Keefe wydał go Hiszpanom. Dokonał zemsty, przed którą ostrzegała go Eden.

Jack wiedział, jaki będzie jego następny ruch. Porwie Eden.

Tak, być może już ją miał.

Jego serce biło jak szalone, palce zaciskały się na rękojeści noża. Musiał się stąd wydostać. Ratować ją.

Jeśli O’Keefe ją zabierze, może zawlec ją z powrotem do dżungli, gdzie nigdy nie zdoła jej znaleźć.

Oczywiście miała strażnika w osobie Damiena, ale jego brat nic nie wiedział o tej sprawie. Jack pojął, że tylko on może uratować żonę.

Każda minuta była na wagę złota.

Ale Ruiz i jego kamraci nie mieli zamiaru wypuścić go stąd żywego.

Hm... może wcale nie musiał marnować tutaj swojego czasu i krwi.

Jestem bogatym człowiekiem, panowie. Może zechcecie rozważyć pokaźną łapówkę?

Odpowiedzią była pięść wbita od tyłu w jego żebra – cios w nerkę. Jack ryknął jak lew, gdy wszyscy trzej rzucili się na niego jednocześnie.

Przestań się szamotać! Wracamy do dżungli i będziemy szczęśliwi – powiedział Connor przez zaciśnięte zęby, taszcząc ją po drabinie z szalupy na fregatę.

Widocznie dawka była za mała, bo kurara przestawała już działać. Choć w głowie wciąż jej szumiało, Eden walczyła o życie.

Eden, wiesz przecież, że to nam jest pisane! Jesteś jedyną osobą, która kiedykolwiek mnie rozumiała!

Ale nie rozumiem tego, co mi robisz! – Wierzgała, wymachiwała rękami, gdy dźwigał ją ku relingowi, ale był tak silny i tak przerażająco zdeterminowany, że jej wysiłki nie odnosiły najmniejszego skutku.

Uspokój się.

Puść mnie! Postradałeś zmysły! – Przypomniała sobie swoje żarty z papą, że któreś z nich z pewnością popadnie w obłęd od zbyt długiego przebywania w dziczy Teraz było już jasne, komu się to przytrafiło.

Connor cierpiał na urojenia. A od tamtego dnia, kiedy pobił Indianina, Eden wiedziała, jak potrafi być niebezpieczny.

Gdy przerzucił ją przez reling, wylądowała na pokładzie, oszalała ze strachu, z łomoczącym sercem. Spojrzawszy w górę przez splątane włosy zobaczyła uśmiechnięte lubieżnie, brudne twarze załogi – łotrów spod ciemnej gwiazdy.

Cofnąć się! – warknął na nich Connor, gdy sam przeskoczył przez reling i stanął obok niej. Troskliwie pomógł jej wstać.

Wyrwała rękę z jego zaborczego uścisku i obróciła się na pięcie, stając twarzą do niego.

Chcę zobaczyć ojca.

I zobaczysz. No już, już. Przecież ci obiecałem, prawda?

Hm... kapitanie – wtrącił się ostrożnie jeden z pachołków. Roześmiała mu się w twarz.

Nazwałeś się kapitanem tej dziurawej balii? Connor rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie.

Jeśli chcesz zobaczyć ojca, to radzę, żebyś była bardziej uległa.

Gdzie on jest? Gdzie papa?

Kapitanie! – Marynarz nie dawał za wygraną.

Czego? – szczeknął Connor. Mężczyzna przygotował się na cios.

Doktor Farraday zbiegł.

Eden otworzyła szeroko oczy. Connor wpadł w furię. Ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony, by ujść przed jego gniewem.

Wy bezużyteczne bękarty, odpływamy stąd! Podnosić kotwicę i jazda! Ruszać się. On pójdzie po pomoc. Nie jest głupcem! Zaraz sprowadzi nam na kark rzeczną policję!

Widząc, że Connor nie zwraca na nią uwagi, Eden skorzystała z okazji i rzuciła się do relingu. Wolała skoczyć i popłynąć do brzegu, niż dać się porwać, ale Connor obrócił się błyskawicznie i chwycił ją za włosy.

Wrzasnęła i zatrzymała się. Złapał ją za rękę. Wypuszczając jej włosy z brutalnego chwytu, porwał latarnię z najbliższego kołka, by oświetlić sobie drogę. Bez ceremonii zawlókł ją pod pokład.

Na dolnym pokładzie wepchnął ją do kajuty, ale kiedy zamykał drzwi, znów rzuciła się na niego, próbując uciec za wszelką cenę. Chwycił ją, nim zdążyła przemknąć obok niego, otoczył ją ręką w pasie i przycisnął do ściany.

Przestań! – warknął. – Tym razem mi nie uciekniesz! A teraz siadaj i bądź cicho. Niedługo ruszamy.

Dokąd płyniemy? – rozpłakała się. – Chcę wrócić do domu.

Zabieram cię do domu. – Z trudem zachowywał cierpliwość. – Wracasz ze mną do dżungli i będziemy szczęśliwi, jak kiedyś.

Nie chcę. Chcę zobaczyć papę!

Twój ojciec odszedł, Eden. Ale go nie potrzebujemy. To słaby człowiek.

Wypuść mnie stąd! Nie kocham cię! Dlaczego nie umiesz się z tym pogodzić?

Bo cię kocham, Eden. Tak bardzo cię kocham. Boże, czekałem całe lata, by ci o tym powiedzieć! – Ignorując to, że orze mu twarz paznokciami, zaniósł ją na koję i pocałował.

Zadrżała z obrzydzenia.

Spokojnie. Spokojnie, dziewczyno – przemawiał łagodnie. – Już wszystko dobrze.

Usiłowała uderzyć go pięścią, ale nie mogła się ruszyć. Connor przesunął się tak, że teraz przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą zaczął głaskać jej ciało, jakby sądził, że ją to uspokoi. Wzdrygnęła się i zacisnęła powieki, gdy jego dłoń z czcią zawędrowała na jej piersi. Próbował ją pocałować, ale odwróciła głowę.

Cmoknął ją w kark i jego ręka zeszła niżej.

Przywykłaś do tego, prawda? Wiem, że cię zniewolił w czasie podróży, ale to nie była twoja wina. To teraz nieważne. Zapłaci za to. To już minęło, a ja zawsze będę cię bronił. Przecież oboje nauczyliśmy się od Indian, jak żyć tylko dniem dzisiejszym, prawda?

Zostaw mnie.

Jego błądząca ręka zatrzymała się na jej brzuchu. Jego dotyk zmienił się – to nie było już pożądliwe folgowanie sobie, ale naukowe badanie, gdy delikatnie uciskał jej łono.

Jesteś przy nadziei.

Eden zamarła, ogarnięta nagłym przerażeniem. Pomacał jeszcze raz.

Mój wróg zasiał nasienie w twoim łonie. – Złowróżbny ton jego głosu zmroził ją do kości. Connor odsunął się nagle, zostawiając ją na posłaniu. – Nieważne. Mam wywar, dzięki któremu twoje ciało się od tego uwolni.

Nie wypiję go.

Wleję ci go do gardła.

Eden była tak przerażona, że nie mogła wypowiedzieć słowa. Connor ruszył do drzwi, biorąc po drodze latarnię.

Bądź grzeczna, Eden. Nie zmuszaj mnie, bym cię związał. Nie tak chcę traktować moją żonę, ale jeśli mnie zmusisz, zrobię to.

Zonę? – powtórzyła ledwie dosłyszalnie.

Tak, żonę.

Ja już mam męża – szepnęła. Connor przystanął w drzwiach.

On nie żyje.

Zdmuchnął latarnię i zamknął drzwi.

Eden siedziała, wstrząśnięta, słuchając szczęku zamykanych zasuw.


Potężny plusk dobiegł z ciemnych wód Tamizy na wprost doków i magazynów Przedsiębiorstwa Handlowego Knighta.

Kapitanie!

Cóż tam, marynarzu? – zapytał lord Arthur Knight śpiewnym barytonem. Z dłońmi splecionymi za plecami nadzorował proces zwijania żagli, gdy „Valiant" stanął już na kotwicy.

Człowiek za burtą, sir!

Och, do licha. – Lord Arthur podszedł do relingu i wyjrzał za burtę statku na źródło dzikiego chlupotu.

To nikt z naszych, sir.

Tonie, czy co... !

Pomocy! – wychrypiał nieszczęśnik, rozpaczliwie walcząc z rzecznym prądem.

Nie stójcie tak. Rzucić mu linę – rozkazał lord Arthur dźwięcznym głosem.

Tak jest, kapitanie!

W ciemny nurt opuszczono natychmiast bosmańską ławkę.

Ty tam, na dole! Łap deskę! – poinstruował go lord Arthur z wysokości relingu.

Człowiek zrobił, co mu polecono, i po krótkiej chwili leżał już na pokładzie, niczym kupa przemoczonych szmat.

Lord Arthur zmarszczył brwi, widząc, jak zabrudził nieskazitelny pokład.

Wybrał się waść popływać?

W tym rynsztoku można złapać każdą zarazę – mruknął jeden z marynarzy, co słysząc, biedak zadławił się z obrzydzeniem.

Cóż za pomyje! – Rozkaszlał się i splunął, wciąż dysząc. – Och, niech was Bóg błogosławi, panowie. Błagam o pomoc. Nie ma czasu!

W czym problem? – Pstryknięciem palców lord Arthur kazał przynieść ręcznik, który podał gościowi.

Mężczyzna przyjął go z wdzięcznością, osuszył twarz, po czym ostrożnie wytarł brudną wodę ze szkiełka potłuczonych binokli. Lord Arthur przyjrzał mu się uważniej i stwierdził, że na wpółutopiony jegomość ma wygląd dżentelmena i nie jest już młodzikiem – miał może po pięćdziesiątce. Za stary na takie głupstwa jak kąpiele przy księżycu, pomyślał. Hm...

Właśnie uciekłem – wypalił jegomość, mocno rozgorączkowany i wciąż zdyszany. – U... udało mi się wymknąć niepostrzeżenie. Byłem przetrzymywany, uważacie, przetrzymywany wbrew woli na tamtej fregacie! – Wskazał na przeżartą przez korniki łajbę, zakotwiczoną z pół kilometra w górę rzeki.

Co pan powie! – mruknął lord Arthur. Uniósł lunetę do oka i zmarszczył brwi. – Bardzo podejrzane. Podpłynę tam i przyjrzę się uważniej...

Nie, do licha z nimi! Jest ich zbyt wielu, prawie sześćdziesięciu chłopa, same rzezimieszki!

Więc cóż mamy zrobić, sir? Skoro tak, zawiadomię rzeczną policję...

Nie ma czasu! Błagam pana, sir. Muszę zobaczyć się z lordem Jackiem Knightem, właścicielem tych magazynów... bratem księcia Hawkscliffe.

Czego pan od niego chce? – zapytał lord Arthur, przyglądając mu się podejrzliwie.

Muszę go znaleźć. Jest z nim moja córka... Znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie!

Błaganie zrozpaczonego ojca wzbudziło zainteresowanie lorda Arthura. I natychmiastową sympatię. Wszak i on miał dzieci.

Błagam pana, kapitanie, czy pomoże mi pan ratować dziecko? Ona i Jack Knight mogą tę sprawę przypłacić życiem. Niech pańscy ludzie zawiozą mnie do brzegu, bym mógł jechać do hotelu Pulteney i ostrzec Jacka, by chronił Eden! O’Keefe jest tutaj i zasadził się na nich oboje. To niebezpieczny człowiek – szepnął nieznajomy. – Niezrównoważony. Trzeba go powstrzymać!

Lord Arthur wysunął podbródek i zmrużył oczy, zafascynowany tym zbiegiem okoliczności.

Czy mam może przyjemność z doktorem Victorem Farradayem?

Tak! Skąd pan wie? – zdumiał się doktor.

Długa historia. Opowiem panu w drodze. Proszę za mną. Spuszczać szalupę! – huknął na ludzi.

Tak jest, kapitanie!

Marynarze stanęli na baczność, po czym rozbiegli się, by wykonać rozkaz.

Dwaj starsi dżentelmeni w największym pośpiechu udali się do hotelu Pulteney.

Gdy przybyli na miejsce i zlokalizowali apartament Jacka, załomotali w drzwi, ale były zamknięte na klucz. Nikt nie odpowiadał na pukanie. Lord Arthur przejął dowodzenie.

Odsuń się, przyjacielu! – zarządził.

Farraday, wciąż przemoczony do nitki, zszedł mu z drogi. Poszedł po świecę z kinkietu na korytarzu, a tymczasem Arthur kilkoma mocnymi kopniakami wybił drzwi.

Gdy otworzyły się wreszcie i blask świecy wlał się do środka, obaj krzyknęli, widząc na podłodze ciała czterech ludzi.

Sceneria niczym na polu bitwy.

Krew na dywanie, krew na meblach. Nawet na suficie była plama krwi.

Dobry Boże – szepnął przyrodnik, "weszli do środka, oniemiali.

Jedno z ciał poruszyło się odrobinę i wydało z siebie jęk.

Jack!

Lord Arthur dostrzegł bratanka rozciągniętego twarzą w dół na podłodze, przy drzwiach na balkon.

Pozostali trzej ludzie byli martwi.

Farraday podbiegł do Jacka i dotknął go, by zbadać puls.

Żyje.

Arthur nie był tym jakoś zdziwiony, ale chyba nigdy nie cieszył się tak z obecności lekarza. Przyszła kolej na Victora, by wydawać polecenia. Przykazał Arthurowi przynieść zimną wodę i znaleźć jakiś czysty materiał na bandaże, a sam tymczasem odwrócił Jacka, by zbadać, jak bardzo jest poturbowany.

Furia wezbrała w żyłach Arthura na widok ran zadanych bratankowi. Jego twarz była opuchnięta i pokrwawiona. Został ugodzony nożem w kilku miejscach; złoczyńcy próbowali nawet poderżnąć mu gardło, ale na szczęście tylko je zadrasnęli.

Był okropnie blady, a jego skóra lepiła się od potu po tej okrutnej bitwie, ale żył. Arthur nie mógł wyjść z podziwu nad jego krwawą wiktorią. Musiał walczyć jak lew.

Po kilku minutach zdołali go ocucić.

Pij, chłopcze. – Przyjąwszy szklankę wody od stryja, Jack nareszcie odzyskał głos.

Eden – wychrypiał. – O’Keefe... mnie wydał.

A więc może ją już mieć w swoich łapach – szepnął Farraday.

Spojrzenie Jacka zatrzymało się na twarzy teścia. Jego turkusowe oczy były rozgorączkowane, dzikie.

Nawet Arthur nigdy nie widział bratanka w takiej furii.

Jack powoli przeciągnął ręką po ustach i przetoczył się do przodu, opierając ciężar ciała na rękach. Nagle, z bolesnym wysiłkiem, zaczął dźwigać się na nogi.

To był wspaniały widok – pobity, zmasakrowany człowiek, powstający znad przepaści śmierci i desperacji, niczym półżywy gladiator, podnoszący się z piasku Koloseum, by znów stanąć do walki.

Jack stał o własnych siłach, choć chwiał się na nogach. Był trochę zamroczony od ciosów w głowę, ale zagryzł zęby i zebrał się w sobie ogromnym wysiłkiem woli.

Jego pierś uniósł głęboki, głośny oddech. Łopotał nozdrzami, w jego oczach płonęła wściekłość.

Gdzie on jest? – wychrypiał.

Farraday odsunął się o krok, równie zadziwiony.

Zaprowadzę cię.


W tej ciemnej klatce trudno było powiedzieć, ile czasu minęło. Godzina? Może dwie? Eden nie chciała wierzyć, że Jack nie żyje. Wręcz przeciwnie, modliła się, by był już w drodze do Wenezueli. Ale z każdą chwilą gorączkowała się coraz bardziej. Nie potrafiła wymyślić żadnego planu. Drzwi kajuty były zamknięte na głucho, a łomotanie w nie poskutkowało tylko groźbami, że zostanie związana i zakneblowana. Dała więc spokój, wiedząc, że to jeszcze bardziej zmniejszyłoby jej szanse na ucieczkę.

Przysunęła sobie trójnogi stołek stojący przy biurku i próbowała przecisnąć się przez bulaj, ale otwór był niewiele większy od talerza. Nic z tego.

Wyglądając przez małe, okrągłe okienko zauważyła, że na wodzie nie widać odblasku latarń statku. Nie słyszała też żadnych rozkazów ani głosów marynarzy na pokładzie ponad nią. Fregata pruła wodę w ciszy i ciemności, niczym drapieżnik. Eden zrozumiała, że Connor zamierza wymknąć się z portu ukradkiem.

Nie wiedziała, ile jeszcze ma czasu, nim wypłyną na morze, ale było jasne, że jeśli wkrótce nie wyrwie się z łap tego szaleńca, może pożegnać się z nadzieją. Connor mógł ją wywieźć wszędzie, a gdyby zdołał zawlec ją z powrotem nad Orinoko, to przepadła na zawsze – dla świata i dla Jacka.

Opanowując strach, po omacku przeszukała kajutę, żeby znaleźć cokolwiek, co pomogłoby pomóc jej wyjść z tej opresji. Było zbyt ciemno, by rozpoznać większość przedmiotów, na jakie natykały się jej dłonie, ale w końcu w szufladzie biurka natrafiła na ogarek świecy w cynowym lichtarzyku, w którego podstawce był schowek na hubkę i krzesiwo.

Drżącymi dłońmi raz po raz uderzała o krzemień, tracąc cierpliwość, a w końcu i przeklinając z frustracji, gdy skaleczyła kostkę palca o jego ostrą krawędź. Chwyciła krzesiwo mocniej, skupiając się całkowicie na tym prostym zadaniu, kiedy nagłe głęboki, śpiewny dźwięk dobiegł ją z mrocznej oddali.

Tra-la!

Uniosła głowę i odwróciła ją w stronę dźwięku, wstrzymując dech.

I znów: Tra-la!

W jej głowie błysnęło wspomnienie. Słyszała to już kiedyś...

Głębokie echo okrętowego rogu niosło się po rzece.

Rzuciła się do bulaja i wdrapała na stołek, by wyjrzeć przez otwór. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, widząc wielki statek wypływający powoli zza szerokiego zakola Tamizy w pewnej odległości za nimi – trudno było ocenić, jak daleko.

Ale Eden rozróżniła jeden szczegół, który sprawił, że jej serce zabiło radośnie.

Wielkie latarnie na tłuszcz wielorybi oświetlały jaskrawoczerwony znak na grotżaglu, świadczący o tym, że statek jest własnością Przedsiębiorstwa Handlowego Knighta.

Valiant"!

Nadchodził ratunek! A więc Connor miał rację – papa uciekł i sprowadził pomoc! Odrodzona nadzieja pobudziła ją na nowo do działania. Nie mogła wiedzieć, czy sam lord Arthur przybywa ją ratować, czy na pokładzie jest papa albo Damien i reszta wspaniałych braci Knight. Wiedziała tylko, że musi im dać znać, gdzie jest.

Tym razem, gdy uderzyła krzemień, udało jej się schwytać iskrę w skrawek lnianej szmatki, którą przytknęła natychmiast do knota świecy. Zapłonął mały ogieniek.

Jeśli Connor sądził, że uda im się wymknąć pod osłoną ciemności, to bardzo się mylił. Ale jeden marny ogarek, ze swoim płomykiem nie większym niż leśny świetlik, nie wystarczy, by ściągnąć uwagę odsieczy.

Uniosła świecę i jeszcze raz przeszukała zagraconą kajutę, oglądając w słabym świetle najdziwniejsze klamoty jakie się tu znajdowały. Mała, lekka fregata nie miała przestronnych ładowni jak „Wiatr Fortuny".

Znalazła rybacką sieć.

Kilka zapasowych desek na wypadek uszkodzenia statku.

Smołę do uszczelniania kadłuba.

Tra-la!

Jej uśmiech stawał się szerszy, w miarę jak w jej głowie zaczął się krystalizować plan. Kilka minut później, ze świeczką pod ręką, zaczęła kopać w drzwi kajuty.

Wypuśćcie mnie stąd, wy łajdaki!

Każdy kopniak przeszywał jej nogę bólem aż do biodra, ale kilka ciosów wystarczyło, by niemal wybić drzwi z zawiasów.

Gdy Connor przysłał jednego ze swoich pachołków na dół, by ją uciszył, czekała już na niego z rybacką siecią w dłoni.

Bądźże cicho, nieznośna dziewko! – Gdy otworzył naruszone drzwi, Eden zarzuciła na niego długą, szeroką sieć i pchnęła go z całych sił.

Marynarz zatoczył się do tyłu, szamocząc się z siecią, a w końcu padł na siedzenie w ciasnym korytarzu. Eden zatrzymała się, by podpalić od świeczki prowizoryczną pochodnię ze smoły i drewna, i wybiegła z kajuty. W chwili, gdy marynarz wyplątał się z sieci, schyliła się z przepraszającym wyrazem twarzy i podpaliła korytarz, zagradzając mu drogę ogniem. Potem, wciąż z pochodnią w dłoni, wspięła się po zejściówce i wypadła na pokład.

Przy akompaniamencie krzyków załogi podpalała wszystko, co miała w zasięgu ręki – relingi, koło sterowe, koszulę człowieka, który próbował ją schwytać.

Z wrzaskiem rzucił się za burtę, by zgasić płomienie, które objęły jego ubranie.

Eden! – Connor ruszył ku niej z wściekłością wypisaną na kamiennej twarzy.

Machnęła pochodnią, by utrzymać go z daleka, ale zdołał chwycić ją za ramię.

Przerzuciwszy pochodnię do drugiej ręki, cisnęła nią z całych sił prosto w grotżagiel. Największa połać płótna, która pchała statek naprzód, buchnęła płomieniem.

Teraz bracia Knight będą wiedzieli, gdzie ją znaleźć!

Był tylko jeden mały problem.

Następnym punktem jej planu był skok za burtę, ale nie mogła się wyrwać, bo Connor trzymał ją mocno za ramiona.

I tym razem był naprawdę zły.

Patrzcie tam! To ogień? – krzyknął jeden z ludzi Arthura, wskazując palcem.

Jack z bijącym sercem spojrzał przez składaną lunetę. Omiótł spojrzeniem pokład fregaty i trafił na Eden dokładnie w momencie, kiedy rzucała pochodnią w żagiel.

Dzielna dziewczyna, pomyślał, a w jego sercu wezbrała duma z małej lwicy. Ale w tej chwili Connor O’Keefe złapał ją za ramiona i Jack rzucił się ku nadburciu na widok ich walki.

No dalej, dziewczyno, wyrwij mu się. Uciekaj stamtąd – naglił ją szeptem. Ludzie O’Keefe'a uwijali się, by zgasić ogień. Jack nie zamierzał pozwolić, by uciekli.

Wypalić z działa – rozkazał. – To powinno odwrócić jego uwagę.

Tak jest, sir!

Jack stanął obok kanoniera obsługującego karonadę na forkasztelu. Bolał go każdy skrawek ciała, ale nie zwracał na to uwagi. Wycelował osobiście, a kiedy marynarze załadowali kulę, wziął pochodnię i sam zapalił lont.

To był strzał ostrzegawczy. Kula, sypiąc w ciemnościach deszczem iskier, przeleciała z wrzaskiem nad dziobem fregaty.

Wpadła do rzeki, wyrzucając fontannę wody. Jack uniósł lunetę do oka, by obserwować reakcję na pokładzie.

Zapanował chaos. Zaskoczony O’Keefe odwrócił się, by zobaczyć, czy kula trafiła w statek, a Eden wykorzystała tę sposobność, by wyrwać się z jego rąk.

Piracki uśmiech wykrzywił usta Jacka, gdy dziewczyna rzuciła się ku burcie, wdrapała na reling zręcznie jak kot i wykonała perfekcyjny skok w rzeczne głębiny, nareszcie wydostając się ze statku.

Ta kobieta nie znała strachu.

Boże, ale ja ją kocham, pomyślał. Czarne fale rzeki połknęły ją, gdy O’Keefe rzucił się do relingu, rycząc jej imię.

Spuścić szalupę – rozkazał Jack. – Płynę po nią. Stryju?

Tak, Jack?

Kiedy tylko wystarczająco się od nas oddali, roznieś tego sukinsyna w pył.

Z przyjemnością, mój chłopcze.

Pozwól mi płynąć z tobą! – rzucił błagalnie doktor Farraday. – Jack, nie zniósłbym jej straty...

Ani ja. – Łagodnie odsunął przyrodnika na bok. – Przywiozę ci córkę.

Farraday patrzył na niego, rozgorączkowany, gdy Jack zszedł do szalupy. Po chwili wiosłował szybko, walcząc z prądem, który ściągał go w stronę płonącej fregaty. Statek O’Keefe'a zajął się już na dobre, wysokie płomienie strzelały w czarne niebo.

Wiosłując, Jack musiał nieustannie oglądać się przez ramię, by omijać płonące szczątki i ogniste strzępy żagli, sfruwające z rozpadającej się powoli fregaty.

Dym zasnuwał wszystko, utrudniając dostrzeżenie czegokolwiek. Z całych sił przykładając się do wioseł, by płynąć szybciej, Jack zauważył, że miast błotnistych brzegów tę część Tamizy ograniczały wysokie, gładkie mury, mające powstrzymać powodzie, zdarzające się tu czasem podczas wysokich przypływów.

Eden była gdzieś tam, w wodzie, ale nie było tu miejsca, w którym mogłaby się z niej wydostać. Nie miała innego wyjścia, jak pływać w tym ścieku, dopóki on nie wciągnie jej do łodzi.

Kierując się w stronę jednego z murów, Jack usłyszał dźwięk, od którego krew stężała mu w żyłach.

Trach!

Huk strzelby.

Obrócił głowę i spojrzał przerażony przez ramię. W blasku pożaru dostrzegł O’Keefe'a stojącego przy relingu płonącej fregaty, ze strzelbą w dłoniach. Wycelował, znów wypalił w wodę i uniósł broń, by załadować ją ponownie.

Dobry Boże, on próbuje ją zabić. Jack zaczerpnął powietrza, by krzykiem ściągnąć uwagę szaleńca na siebie, nie zważając na to, że siedząc w łódce będzie łatwym celem.

Ale jego krzyk utonął w ryku armat Valianta. Grad kul posypał się na fregatę. Rozpętało się piekło.

Bum!

Bum!

Grotmaszt zatrzeszczał i poleciał w dół, zdzierając liny i żagle. Jack nie wiedział, gdzie podział się O’Keefe.

Okrążył okaleczony statek i wreszcie dostrzegł drobną, bladą twarz w czarnej rzece. Eden młóciła wodę rękami, starając się utrzymać głowę nad powierzchnią pełnego wirów nurtu.

Eden! – ryknął Jack i z całą mocą naparł na wiosła.

Jack! – wykrztusiła z niedowierzaniem. Przez dym i chaos usłyszała, że ją zawołał i odpowiedziała gorączkowo: – Jack! Jack! Tutaj! – Jakim cudem się tu znalazł?

Słabła. Silny prąd zimnej, obrzydliwej rzeki ściągał ją coraz dalej, a wysoki mur przeciwpowodziowy nie pozwalał jej wydostać się na brzeg.

Jedyne, co mogła zrobić, to starać się nie łykać tej wstrętnej, cuchnącej wody, i nie myśleć o nieczystościach miliona ludzi, koni, rybnych targów, warsztatów i Bóg wie czego jeszcze, które wylewano do Tamizy od czasów Rzymian.

Wolałaby już piranie.

Była zmarznięta, traciła siły i nadzieję, a rzeka porywała ją coraz dalej w ciemność, ku morzu. Mokre odzienie ściągało ją w dół, ale te wszystkie niebezpieczeństwa były niczym w porównaniu z wyspami płonących szczątków rozpadającej się fregaty, które pędziły wprost na nią. Nie potrafiła pływać dość szybko, by uciec im z drogi.

Eden, mów do mnie! Gdzie jesteś?

Jack! – Zrozumiała, że nie widzi jej z powodu dymu. – Jack! Jack! Tutaj! – krzyknęła ostatkiem sił.

W tej chwili wyłonił się z ciemności i szarych, duszących kłębów dymu. Jego kochana twarz była coraz bliżej, gdy szybko prowadził łódkę w jej kierunku.

W końcu ukląkł przy burcie i wyciągnął ku niej wiosło.

Łap!

Kiedy z całych sił uczepiła się wiosła, ściągnął ją bliżej łódki. Wychylił się i chwycił ją za rękę.

Mam cię. – Używając własnego ciała jako przeciwwagi, by nie wywrócić chwiejnej łódki, wciągnął ją do środka.

Gdy padła na wilgotne deski, dysząc ciężko, Jack chwycił wiosła i w mgnieniu oka usunął z ich drogi górę płonących szczątków, która zmierzała wprost na nich.

Eden spojrzała na niego i pomyślała, że w życiu nie widziała nic piękniejszego.

Gdy pochylił się ku niej, zarzuciła mu ręce na szyję.

Wróciłeś – wykrztusiła.

Och, Eden – szepnął, biorąc ją w ramiona. – Nie mogłem cię zostawić. – Przytulił jej głowę do swojej szyi. – Cśś, już cię mam. Nic ci nie jest? Zrobił ci krzywdę?

Nic mi nie będzie, dopóki mam ciebie. Powiedział, że nie żyjesz!

Niewiele brakowało – odparł Jack ze smutkiem.

Odsunęła się, by na niego spojrzeć. Jęknęła, widząc, jak bardzo jest pobity.

Wyglądasz strasznie! Co ci się stało?

Ruiz. Już po wszystkim. Ale nie było po wszystkim.

W tej chwili łódka zakołysała się gwałtownie. Eden krzyknęła, Jack zesztywniał, gdy O’Keefe wskoczył do szalupy jednym potężnym rzutem muskularnego ciała.

Ty sukinsynu – wycedził z wściekłością, ocierając brudną wodę płynącą mu po twarzy. – Ona jest moja.

Jack odepchnął Eden za siebie, gdy Connor wyciągnął z pochwy u pasa maczetę ze złowrogim, metalicznym dźwiękiem.

Nie podnoś się!

Eden wrzasnęła, gdy Connor śmignął ostrzem, celując w Jacka z zabójczą szybkością. Jack zablokował cios wiosłem i zamachnął się na napastnika. Connor uchylił się i ciął, ale Jack zdołał chwycić go za przedramię i wykręcił mu rękę do tyłu.

Connor osłupiał na chwilę, widząc, że ma do czynienia z przeciwnikiem dorównującym mu brutalnością i siłą.

Rzuć broń – rozkazał Jack.

Idź do diabła!

Jak sobie chcesz – mruknął Jack.

Eden z krzykiem uciekła na bok, gdy zaczęli się mocować. Jack trzasnął ręką Connora o jedną z solidnych, żelaznych dulek. Z głośnym wrzaskiem Connor puścił broń. Maczeta wpadła do rzeki i zginęła w odmętach. Connor zrzucił z siebie Jacka potężnym kopniakiem w brzuch, ale Jack szybko doszedł do siebie i bójka rozgorzała na całego.

Gdy dwaj mężczyźni wymieniali straszliwe ciosy, Eden rzucała się na prawo i na lewo całym ciężarem ciała, by zapobiec wywróceniu się łódki.

Przez cały czas szalupa gnała bokiem w dół rzeki. Jedno z wioseł zgubiło się w zamieszaniu, drugie zwisało z dulki. Spojrzała na nie, zrozpaczona, z sercem łomoczącym jak szalone.

Nagle dostrzegła, że Connor dusi Jacka, żelaznym chwytem odcinając mu powietrze. Jack spróbował najpierw oderwać jego dłonie od swojej szyi, ale gdy nic nie wskórał, wbił pięść w jego żebra.

Palce Australijczyka ześlizgnęły się z gardła przeciwnika. Jack chwycił łyk powietrza i trzasnął Connora pięścią w twarz. Cios obrócił Connora, który wreszcie padł jak długi, twarzą w dół, na dno łodzi.

Nim ogłuszony Connor otrząsnął się po ciosie, Jack się schylił, wykręcił mu ręce za plecy i postawił stopę na jego kręgosłupie, dając mu do zrozumienia, że go złamie, jeśli szaleniec wykona jeden fałszywy ruch.

Eden była mu niezmiernie wdzięczna, że nie zabił Connora na jej oczach. Widać miał już dość zabijania jak na jedną noc.

Z ogniem w oczach, z krwią płynącą po surowej twarzy, Jack trzymał napastnika, unieruchomionego w tej pozycji, aż łódź rzecznej policji zrównała się z ich szalupą i Connor został aresztowany.


Po powrocie na „Valianta" Jack nie pamiętał wiele z walki w hotelu Pulteney. Victor powiedział mu, że to z powodu lekkiego wstrząsu mózgu.

Choć chodził o własnych siłach, jego rany były poważne. Dopiero teraz, kiedy opadła już gorączka walki, zaczynał je odczuwać. Został ugodzony nożem trzy razy – w nogę, w ramię i bark. Miał lekko wybitą szczękę, posiniaczone żebra, podbite oko i paskudne cięcie na szyi po nożu Ruiza, który omal nie poderżnął mu gardła. Podejrzewał też, że pewnie przez parę dni będzie sikał krwią po ciosie w nerkę, ale mimo tego wszystkiego nigdy w życiu nie czuł się szczęśliwszy.

Eden była bezpieczna.

Tylko to się liczyło.

Tymczasem rzeczna policja pływała po Tamizie, zbierając niedobitki załogi Connora, którym udało się wskoczyć do rzeki i uciec z płonącego statku. Wszyscy ci szubrawcy zostali aresztowani.

Victor i lord Arthur, osobno przesłuchiwani przez detektywów z Bow Street i policjantów, zdali sprawę ze wszystkiego, czego byli świadkami tej nocy.

Jack miał nadzieję, że Wellington naprawdę jest tak wpływowy, za jakiego go uważano, i że zgodnie z obietnicą zdoła uchronić go przed kłopotami z prawem w związku z jego misją. Wszak Ruiz i dwaj jego podwładni leżeli martwi w apartamencie w hotelu Pulteney.

Wciąż jeszcze był wzburzony po tej walce, ale dotyk drobnej, delikatnej dłoni Eden pomógł mu się uspokoić. Prawdę mówiąc, ona też nie czuła się wiele lepiej – zmaltretowana, wycieńczona i przemoczona do nitki brudną wodą Tamizy.

Ale stali razem na rufie, przyrzekając sobie, że żadna siła na niebie i ziemi już ich więcej nie rozdzieli.

Jack – szepnęła Eden, patrząc mu w twarz. – Chcę ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro.

Ze ściśniętym gardłem patrzył w jej szczere oczy. Pokręcił głową.

To ja powinienem przeprosić za te wszystkie okropne słowa.

Pokrótce powiedział jej o plotce, jaką rozpuściła na ich temat Lisette, i jak bał się przez to o sytuację ich nienarodzonego dziecka.

Ależ, Jack – zbeształa go z czułym uśmiechem. – Będziemy razem i nie pozwolimy, by ktokolwiek traktował nasze dziecko tak, jak traktowano ciebie. Poza tym – delikatnie przygładziła mu włosy – nie ma się o co martwić. Kiedy zobaczą, że dziecko jest podobne do ciebie jak dwie krople wody, nie będzie wątpliwości, kto jest jego ojcem.

Choć bolało nieznośnie, jej słowa powoli wywabiły szeroki uśmiech na jego twarz.

Uściskała go, tuląc się do niego i próbując znaleźć choć jedno miejsce, gdzie mogłaby go pocałować, nie zadając więcej bólu.

Edie! Edie! Halo! Dość tego, człowieku, puść mnie do córki.

Papa? – szepnęła Eden, obracając się na to wołanie. Jack uśmiechnął się czule, widząc, jak się rozpromieniła. – Papa! – krzyknęła. Długo czekała, aż jej ojciec wyjdzie z kajuty, gdzie był przesłuchiwany.

Edie, dziecko kochane! Tu jestem! – Ojciec biegł do niej po pokładzie, machając gorączkowo.

Jack puścił Eden i stanął z szacunkiem w pewnej odległości, gdy wpadła w ramiona ojca.

Roześmiała się ze łzami w oczach.

Papa!

Dwójka przemoczonych Farradayów uściskała się mocno.

Och, papo, przepraszam za wszystko, na co cię naraziłam.

Nie, moja kochana. Miałaś prawo wyjechać. To ja złamałem obietnicę i byłem głupcem! Powinienem był cię uważniej słuchać, i to w wielu sprawach. – Chwycił w dłonie jej śliczną twarz i ucałował w czoło. – Moja dzielna dziewczyna. Jestem z ciebie taki dumny, Edie. Niczego nie żałuj. Wymarzyłaś sobie własne życie i miałaś odwagę ruszyć na jego poszukiwania.

Uściskała go.

Znalazłam moje marzenie, papo – powiedziała po długiej chwili, ocierając łzę. Odwróciła się i wskazała Jacka. – Stoi tam.

Jack spojrzał na nią oczami świetlistymi jak ognie świętego Elma, a w jej sercu zapłonęła miłość tak żarliwa i czuła, że brakło jej tchu.

Nie umie tańczyć – powiedziała cicho – ale jakoś to przeżyję. Patrząc jej w oczy, Jack powiedział ledwie dosłyszalnie:

Mogę się nauczyć.




Epilog


Elegancka, biała willa stała na skąpanym w słońcu wzgórzu nad morzem. Bujny tropikalny las poniżej schodził aż do białej plaży i turkusowych fal cichego przyboju.

Była pora sjesty. Eden siedziała w wiklinowym fotelu na wykładanym czerwoną terakotą tarasie, pisząc list do kuzynki Amelii.

Twoja matka ma całkowitą rację, że zapomina się o bólu, gdy tylko weźmie się dziecko w ramiona. Poza tym masz u boku swojego dzielnego Traherna i głęboko wierzę, że doskonale zaopiekuje się wami obojgiem".

Krzyki mew niosły się ku niej na skrzydłach wiatru. Maleńka zielona jaszczurka śmignęła po ścianie, ale Eden nie zwróciła na nią uwagi. Palmy ponad tarasem kiwały się na tle lazurowego nieba, dookoła urocze krzewy bugenwilli i delikatnej plumerii szeleściły w oceanicznej bryzie.

Dziadek – oczywiście mam na myśli papę – zawarł ostatnio niezwykle interesującą znajomość. Myślę, że w powietrzu wisi romans. Panna Jane Rossiter to tutejsza stara panna, zdeklarowana sawantka i jest ogromnie zainteresowana pracami papy. W zeszłym tygodniu stwierdził, że nie może nas odwiedzić, bo wybiera się z nią do teatru! Czyż to nie dowód na to, że się ucywilizował? Cuda nigdy się nie kończą.

Ale nie tylko ploteczki mi w głowie. Mam też poważniejsze wieści, z których najlepsza jest chyba ta, że nie dalej jak dwa miesiące temu Libertador ustanowił Kongres w Angosturze.

Wszystko wskazuje na to, że wreszcie nastąpił przełom w tej wojnie. W ostatnich miesiącach było kilka zwycięstw i wygląda na to, że mamy kolejny powód do dumy z naszych mężów. Anglicy, którzy przybyli tu walczyć, pomogli Bolivarowi przechylić szalę zwycięstwa na stronę rebeliantów. Jack uważa, że jeszcze rok czy dwa i Wenezuela będzie wolna".

Przerwała, zamyślona, obserwując przez chwilę białe żagle na horyzoncie. Uśmiech zakwitł na jej wargach. Po raz ostatni zanurzyła pióro w kałamarzu.

Cóż, moja droga kuzynko, to chyba wszystkie wieści, jakie mam do przekazania. Wszyscy tutaj mamy się dobrze. Nie, powinnam raczej powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi do zwariowania. Nie możemy się już doczekać, kiedy zobaczymy się z wami w Londynie w przyszłym roku. Gdy mały Johnny będzie troszkę starszy, zamierzamy połowę roku spędzać tutaj, w tropikach, a drugą połowę w Londynie, by móc być blisko was i całej naszej rodziny. (Nie mów Jackowi, ale strasznie mnie rozpieszcza). Jak zawsze, dzięki za przysłanie czasopism.

Z wyrazami miłości Eden"

Gdy się podpisała i odłożyła przybory piśmienne pod otwierany blat przenośnego biurka, ogromny brylant na jej palcu chwycił promienie słońca i rozproszył je w migotliwą tęczę. Spokojna, trochę zamyślona, wstała i weszła do środka.

Powoli szła przez pokoje, rozkoszując się ich swobodnym, tropikalnym luksusem, aż weszła do bawialni, gdzie zastała swojego przystojnego męża rozciągniętego na kanapie, obejmującego opiekuńczo ich pięciomiesięcznego synka.

Lew i jego młode. Mały Johnny spał słodko na szerokiej piersi swojego taty.

Serce Eden ścisnęło się z czułości. Oparła się o futrynę szerokich, łukowatych drzwi i objąwszy się rękami w talii patrzyła na nich z cichą radością, promieniejącą z oczu. Rudy, zwinięty w kłębek na podłodze obok tej parki, zaczął na powitanie tłuc ogonem, ale Eden przyłożyła palec do ust, uciszając go, by nie obudził dziecka.

Jack widocznie wyczuł jej obecność. Zbudził się, ale nawet nie drgnął, by nie zakłócić snu syna. Odwrócił tylko głowę, otwierając turkusowe oczy.

Uśmiechnął się, zaspany i zadowolony.

W jego oczach, pełnych miłości i wdzięczności, błysnęła też łobuzerska obietnica wieczornych uciech.

Eden posłała mu całusa i się uśmiechnęła.

Nie mogła się już doczekać.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Foley Gaelen Książę Noc grzechu
Foley Gaelen Książę Pani pożądania
Foley Gaelen Rodzina Knight 01 Książę
Foley Gaelen Książę 4 Pani pożądania H
Foley Gaelen Pani pożądania tom 4 (Książę)
Foley, Gaelen Knight 1 The Duke
Foley Gaelen Książę 03 Wyniosły lord
Gaelen Foley Knight Miscellany 02 Lord Of Fire
Pocałunki
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
auctasinistra Pocałunek HP SS
Pocałunek nr 4
Cesare Lombroso Psychologia pocałunku (1922)
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray
Pocałunek Murzyna, Przepisy
POCAŁUJ MNIE MÓJ KOCHANY, teksty piosenek
Spillane Mickey Śmiertelny pocałunek

więcej podobnych podstron