Spillane Mickey Śmiertelny pocałunek

Mickey Spillane

ŚMIERTELNY POCAŁUNEK

Przełożył Mar­cin Ot­to

Tytuł ory­gi­na­łu: Kiss me, de­adly


ROZDZIAŁ 1

    

    Kobieta, któ­rą nag­le zo­baczy­łem w świ­et­le ref­lek­to­rów, wymac­hi­wa­ła rę­ka­mi jak jakaś ludz­kich roz­mi­arów ma­ri­onet­ka, a przek­leńst­wo, któ­re wyrwa­ło mi się na jej wi­dok, dłu­go jeszc­ze brzmi­ało w us­zach. Gwał­tow­nie skrę­ci­łem i poc­zu­łem jak tył sa­moc­ho­du zar­zu­ci­ło w jed­ną, po­tem w dru­gą stro­nę, ni­emal uder­za­j­ąc o wznos­zą­cą się skal­ną ści­anę. Zgrzyt ha­mul­ców i ko­ła wyryły głę­bo­ką bruz­dę w po­boc­zu dro­gi, wj­ec­hały na kra­węż­nik i sa­moc­hód sta­nął.

    Cudem uda­ło mi się omi­nąć ją sze­ro­kim łu­ki­em. Przez kil­ka se­kund życie tej ko­bi­ety wi­si­ało na włos­ku, bo za­mi­ast się cof­nąć, sta­ła jak wryta w świ­et­le ref­lek­to­rów. Byłem tak rozdy­go­tany, że nie mog­łem wysiąść z sa­moc­ho­du. Pa­pi­eros, który wypadł mi z ust, wypa­lił dzi­urę w no­gaw­ce spod­ni. Wyrzu­ci­łem go przez ok­no. W po­wi­etr­zu uno­sił się swąd nad­pa­lo­nej gumy i rozgr­zanych szczęk ha­mul­cowych, a mnie cis­nęły się na us­ta sło­wa, który­mi chci­ałem obr­zu­cić tę kretyn­kę, jak tylko dos­ta­nę ją w swo­je rę­ce.

    Ledwie zdąży­łem zeb­rać myśli, ki­edy już si­ed­zi­ała obok mnie w sa­moc­hod­zie. Po trzaśni­ęciu drzwi usłys­za­łem:

    - Dziękuję pa­nu.

    Spokojnie, bra­cie, spo­ko­jnie. To wa­ri­at­ka. Nie rób jej nic złe­go. Przyna­jm­ni­ej nie od ra­zu. Wstrzymaj od­dech, po­wo­li wypuść po­wi­etr­ze, mo­że po­tem war­to będ­zie przer­zu­cić ją przez mas­kę i tak dłu­go wa­lić w tyłek, aż na­bi­er­ze ro­zu­mu. Po­tem zdro­wo kop­nąć i ni­ech wra­ca pi­ec­ho­tą do do­mu.

    Sięgnąłem po nas­tępny pa­pi­eros, ale była szybsza. Wtedy do­pi­ero spostr­zeg­łem, że jej rę­ce trzę­są się nie mni­ej niż mo­je. Po­da­łem ogi­eń, wyci­ąg­ną­łem pa­pi­eros i przypa­li­łem.

    - Czy jest pa­ni zdol­na zro­bić coś głups­ze­go?

    - Na pew­no - od­pa­ro­wa­ła.

    Zobaczyłem wynur­za­j­ące się zza zak­rę­tu świ­at­ła sa­moc­ho­du, który na­dj­eżd­żał z tyłu. W jej oc­zach nag­le po­j­awił się strach.

    - Ma pan za­mi­ar stać tak ca­łą noc?

    - Jeszcze nie wi­em, co zro­bię. Chyba zrzu­cę pa­nią z te­go ur­wis­ka.

    Reflektory mi­j­a­j­ące­go nas sa­moc­ho­du oświ­et­liły ka­bi­nę i omi­otły dro­gę. Przez se­kun­dę mog­łem jej się przyjr­zeć: si­ed­zi­ała sztywno z twar­zą bez wyra­zu. Do­pi­ero ki­edy czer­wo­ne świ­ateł­ka pozyc­yj­ne znik­nęły w da­li, odetch­nę­ła z ul­gą i opar­ła się swo­bod­ni­ej.

    Niewątpliwie była at­rakc­yj­ną ko­bi­etą, ale twarz ok­reśliłbym rac­zej jako in­te­re­su­j­ącą niż pi­ęk­ną. Sze­ro­ko rozs­ta­wi­one oczy, du­że us­ta, jas­ne włosy mi­ęk­ko opa­da­j­ące na ra­mi­ona. Resz­tę okry­wał do­pa­so­wany trencz z pas­ki­em wo­kół ta­lii. Jeszc­ze raz przypom­ni­ało mi się jak sta­ła na drod­ze niby sen­na zj­awa. Wyglą­da­ła jak jakaś cho­ler­na Skandy­naw­ka, któ­rej tylko głu­poty w gło­wie.

    Silnik daw­no zgasł, wi­ęc przek­rę­ci­łem kluczyk, wrzu­ci­łem bi­eg i nie odry­wa­łem rąk od ki­erow­nicy, do­pó­ki nie us­po­ko­iłem się na tyle, by zac­ząć nor­mal­nie myśleć.

    Kraksa to głupst­wo. Jest wkal­ku­lo­wanym ryzyki­em, jeże­li pru­j­esz si­edemd­zi­esi­ąt­ką po górs­ki­ej drod­ze. Ale nie mo­żesz prze­wid­zi­eć, że w chwi­li, ki­edy właśnie bi­er­zesz zak­ręt wyskoczy nag­le z ci­em­ności có­ra Wi­kin­gów.

    Otworzyłem ok­no i odetch­ną­łem.

    - Skąd się pa­ni tu­taj wzi­ęła?

    - A jak pan sąd­zi?

    - Ktoś pa­nią wysad­ził. - Rzu­ci­łem jej szybkie spo­jr­ze­nie i dostr­zeg­łem, że języ­ki­em zwilży­ła us­ta. - Wybra­ła się pa­ni z ni­ew­łaściwym fa­ce­tem.

    - Następnym ra­zem pó­jd­zie mi le­pi­ej.

    - Jeszcze jeden ta­ki nu­mer i nie będ­zie żad­ne­go nas­tęp­ne­go ra­zu. Ni­ewi­ele bra­ko­wa­ło, żeby na tej ska­le zos­ta­ła z pa­ni mok­ra pla­ma.

    - Dziękuję za ra­dę - żach­nę­ła się. - Bę­dę ost­roż­ni­ej sza.

    - Nic mnie to nie obc­hod­zi, o ile nie bę­dę mu­si­ał zesk­roby­wać pa­ni z chłod­nicy.

    Wyjęła pa­pi­ero­sa z ust i dmuch­nę­ła dymem w przed­nią szybę.

    - Proszę pos­łuc­hać. Jes­tem wdzi­ęcz­na, że jadę i przep­ras­zam, że na­j­adł się pan strac­hu, ale te­raz ni­ech pan się zamk­nie, pod­wi­ezie gdzi­ekol­wi­ek i poz­wo­li odejść.

    Uśmiechnąłem się sze­ro­ko. Da­mul­ka z ta­kim tem­pe-ra­men­ci­ki­em pot­ra­fi­łaby wykończyć fa­ce­ta, za­nim dałby jej so­lid­ne­go kop­ni­aka.

    - Dobra, te­raz mo­ja ko­lej na przep­ro­siny. To cho­lerny pech zna­leźć się na ta­kim pust­ko­wiu i pew­nie pos­tą­piłbym tak sa­mo jak pa­ni. Pra­wie tak sa­mo. Do­kąd pa­ni jed­zie?

    - A pan?

    - Do No­we­go Jor­ku.

    - W por­ząd­ku. Mo­że być Nowy Jork.

    - Słuchaj, dzi­ewczy­no, to du­że mi­as­to. Pros­zę po­dać jakiś ad­res, to chęt­nie pod­wi­ozę.

    Jej twarz po­now­nie za­mar­ła w bez­ruc­hu, w oc­zach po­j­awił się chłód.

    - Proszę po­dj­ec­hać pod sta­cję met­ra. Pi­erws­zą po drod­ze.

    Jej ton zga­sił uśmi­ech na mo­j­ej twarzy. Wzi­ąłem ost­roż­nie ko­le­jny zak­ręt i na pros­tej na­cis­ną­łem na gaz.

    - Cholerne ama­tor­ki kwaśnych jab­łek. Czy sąd­zi pa­ni, że wszyscy fa­ce­ci są tacy sa­mi?

    - Ja…

    - Ech… zamk­nij się.

    Czułem, że mnie ob­ser­wu­je. Wi­ed­zi­ałem, ki­edy spuści­ła wzrok i ki­edy po­now­nie na mnie po­patrzy­ła. Chci­ała jeszc­ze coś do­dać, ale się powstrzy­ma­ła. Patrzy­ła w ci­em­ność za szybą i rę­ką otar­ła oczy. Ni­ech so­bie ryczy. Mo­że na­uczy się upr­ze­jmości.

    Z tyłu na­dj­eżd­żał nas­tępny sa­moc­hód. Spostr­zeg­ła go pi­erws­za i wtu­li­ła się głę­bi­ej w fo­tel, do­pó­ki nas nie wyprzed­ził. Jego świ­at­ła pozyc­yj­ne znaczyły dro­gę przed na­mi, aż w koń­cu zlały się z la­tar­ni­ami i ne­ona­mi na­jb­liżs­ze­go mi­as­ta. Pisk opon na ostrym zak­rę­cie. Im­pet zmu­sił ją do przechy­le­nia się w mo­ją stro­nę. Nas­ze ra­mi­ona spot­kały się, ale gdy sa­moc­hód wyszedł znów na pros­tą od­su­nę­ła się, wtu­la­j­ąc w kąt. Zerk­ną­łem, ale patrzy­ła przez ok­no, jej twarz była wci­ąż ni­eprz­yj­az­na. Przed mi­as­tem zwol­ni­łem do osi­emd­zi­esi­ąt­ki, po­tem sześćdzi­esi­ąt­ki i tak trzyma­łem. Znak dro­gowy in­for­mo­wał, że mi­e­js­co­wość nazy­wa się Ha­na­fi­eld, 3600 mi­esz­kań­ców, og­ra­nic­ze­nie pręd­kości do czterd­zi­est­ki.

    Jakieś pi­ęć­set met­rów przed na­mi czer­wo­ne świ­at­ło la­tar­ki da­wa­ło sygnał, wi­ęc na­cis­ną­łem na ha­mu­lec. Pośrod­ku dro­gi stał sa­moc­hód po­lic­yjny, a dwóch glini­arzy kont­ro­lo­wa­ło na­dj­eżd­ża­j­ące z obu stron po­j­azdy. Ten, który nas ni­edaw­no mi­nął właśnie odj­eżd­żał, a sygnał la­tar­ki ka­zał się zatrzy­mać.

    Kłopoty. Zu­peł­nie jak mgi­eł­ka unos­zą­ca się nad ka­wał­ki­em pa­ru­j­ące­go suc­he­go lo­du. Nie ma za­pac­hu, ale wid­zisz, jak się kłę­bi i prze­ni­ka wszystko na wylot. Wi­esz, że za chwi­lę coś pęk­nie pod na­po­rem zim­na. Spo­jr­za­łem na mo­ją to­warzysz­kę, si­ed­zi­ała jak spa­ra­li­żo­wa­na - war­gi zagryz­ła tak moc­no, że wi­dać było zęby, krzyk uwi­ązł jej w gard­le, ale w każ­dej chwi­li mógł się wyrwać.

    Wychyliłem gło­wę przez ok­no jeszc­ze za­nim po­dj­ec­ha­łem do po­li­cj­an­ta. Zaświ­ecił mi la­tar­ką pros­to w twarz. Odez­wa­łem się, ki­edy ją opuścił.

    - Jakieś kło­poty, pa­nie wład­zo?

    Czapkę mi­ał zsu­ni­ętą na tył głowy, pa­pi­eros zwi­sał z warg, a re­wol­wer był przypi­ęty po kow­boj­s­ku. Dla wywar­cia leps­ze­go efek­tu rę­kę za­cis­kał na kol­bie.

    - Skąd jed­zi­emy?

    Tak, ten fa­cet był urod­zonym gli­ni­ar­zem. Zas­ta­na­wi­ałem się, ile mu­si­ał zap­ła­cić za swój awans.

    - Prosto z Al­bany, pa­nie wład­zo. Czy coś się sta­ło?

    - Widział pan ko­goś przy drod­ze? Jaki­egoś autos­to­po­wic­za?

    Czułem, jak za­cis­ka rę­kę na mo­j­ej dło­ni za­nim zdąży­łem ud­zi­elić od­po­wi­ed­zi. Uścisk był ni­e­oc­ze­ki­wa­nie ci­epły i na­tarczywy. Nagłym ruc­hem włoży­ła mo­ją rę­kę pod płaszcz. Poc­zu­łem na­gie ci­ało, udo było gład­kie i krąg­łe, a ki­edy mo­je pal­ce zastygły w bez­ruc­hu, odeb­ra­ła to jako wa­ha­nie i ła­god­nie pop­ro­wad­zi­ła rę­kę wyżej, aby roz­wi­ać wszel­ką wątp­li­wość, po­tem, za­cis­ka­j­ąc moc­ni­ej ko­la­na, upew­ni­ła mnie, że rę­ka ma tam zos­tać.

- Żywe­go duc­ha - od­par­łem. - Ra­zem z żo­ną obserwowaliśmy uważ­nie dro­gę i z pew­nością mu­si­elibyśmy ko­goś za­uważyć. Mo­że ten ktoś was już mi­nął?

    - Nikt ta­ki nas nie mi­nął.

    - Kogo szu­ka­cie?

    - Jednej bab­ki. Uci­ek­ła z zak­ła­du dla ner­wo­wo chorych. Ktoś ją podr­zu­cił ci­ęża­rów­ką do przydroż­nej kna­jpy, a ki­edy zac­zę­li na­da­wać ko­mu­ni­katy z jej ryso­pi­sem da­ła no­gę i znik­nę­ła.

    - Rzeczywiście po­waż­na spra­wa. Nie chci­ałbym być tym fa­ce­tem, który ją pod­wi­ezie. Nie­bez­pie­cz­na?

    - Wszyscy świr­ni­ęci są ni­ebez­pi­ecz­ni.

    - A ryso­pis?

    - Wysoka blondyn­ka. Tylko tyle o ni­ej wi­emy. Nikt nie pa­mi­ęta, jak była ub­ra­na.

    - No tak. Cóż, mo­gę jec­hać?

    - Oczywiście, jedź pan.

    Wrócił do swo­j­ego sa­moc­ho­du, a ja zwol­ni­łem sprzęg­ło. Po­wo­li os­wo­bod­zi­łem pra­wą rę­kę nie spuszc­za­j­ąc wzro­ku z szosy. Wkrót­ce byliśmy za mi­as­tem i zno­wu na­cis­ną­łem moc­ni­ej na gaz. Tym ra­zem poc­zu­łem jej dłoń pod mo­im ra­mi­eni­em. Przysu­nę­ła się bli­żej.

    - Lepiej, si­ost­ro, wróć na swo­je mi­e­js­ce. A ten nu­mer z rę­ką nie był ko­ni­eczny.

    - Chciałam to zro­bić.

    - To było mi­łe, ale ni­epotr­zeb­ne.

    - Nie mu­si mnie pan wysad­zać przy sta­cji met­ra, jeże­li nie ma pan oc­hoty.

    - Mam oc­ho­tę.

    Stopą zepch­nę­ła no­gę z pe­da­łu ga­zu i sa­moc­hód zac­zął zwal­ni­ać.

    - Popatrz - po­wi­ed­zi­ała, wi­ęc odw­ró­ci­łem gło­wę w jej stro­nę. Płaszcz był sze­ro­ko rozchy­lony, a na twarzy dzi­ewczyny po­j­awił się sze­ro­ki uśmi­ech. Ten płaszcz był wszystkim, w co była ub­ra­na, resz­ta lśni­ła na­gością.

    Skandynawka o jed­wa­bis­tej skór­ze. Było to zap­ros­ze­nie do węd­rów­ki po wzni­esi­eni­ach i do­li­nach okrytych półm­ro­ki­em, unos­zonych rytmem od­dec­hu. Pod­ni­os­ła się lek­ko w fo­te­lu, a jej no­gi ułożyły się w cu­dow­nie per­wers­yjnym geście. Uśmi­ech­nę­ła się jeszc­ze raz.

    Dostrzegłem w ni­ej coś zna­j­ome­go. Nie tyle w oso­bie, ile w uśmi­ec­hu. Był wymus­zony i za­wo­dowy, po­zor­nie go­rący jak ogi­eń, w rzeczy­wis­tości - zimny i pusty. Wyci­ąg­ną­łem rę­kę i zakry­łem jej ci­ało po­ła­mi płaszc­za.

    - Przeziębisz się.

Uśmi­ech­nę­ła się szel­mows­ko.

    - Może się bo­isz, bo uwa­żasz, że nie jes­tem cał­ki­em nor­mal­na?

    - To bez znac­ze­nia. A te­raz zamk­nij się.

    - Nie. Dlac­ze­go mu nie po­wi­ed­zi­ałeś?

    - Kiedyś, gdy byłem jeszc­ze chło­pa­ki­em, wid­zi­ałem, jak ra­karz zła­pał psa. Kop­ną­łem go w łydkę, chwyci­łem szcze­ni­aka i w no­gi. Cho­ler­ne psis­ko ugryz­ło mnie i zwi­ało, mi­mo to byłem z si­ebie dumny.

    - Tym ni­em­ni­ej uwi­erzy­łeś w tę his­to­rię.

    - Ktoś, kto wybi­ega pod ko­ła sa­moc­ho­du, nie mo­że być zu­peł­nie nor­malny. Zamk­nij się już.

    Uśmiech błą­kał się jeszc­ze na jej twarzy i nie wyda­wał mi się już ta­ki wymus­zony. Po­patrzy­łem na ni­ez­na­j­omą, uśmi­ech­ną­łem się w duc­hu do wszystki­ego, co się wydarzy­ło, i potr­ząs­ną­łem gło­wą.

    - Zawsze mu­si mi się coś przytra­fić.

    - Słucham?

    - Nie, nic.

    Skręciłem w stro­nę bla­de­go ne­onu sta­cji benzy­no­wej i po­dj­ec­ha­łem pod dystrybu­tory. Z budyn­ku, prze­ci­era­j­ąc oczy, wyszedł zas­pany mężczyz­na. Ka­za­łem na­lać do peł­na. Ki­edy wysi­ad­łem, żeby odk­rę­cić ku­rek wle­wu, usłyszałem trzask drzwic­zek. Mo­ja blond pa­sa­żer­ka wesz­ła do budyn­ku i nie po­j­awi­ła się aż do chwi­li, ki­edy od­liczy­łem pi­eni­ąd­ze. W sa­moc­hod­zie dostr­zeg­łem w ni­ej zmi­anę. Jakby się odp­ręży­ła, jej twarz zła­god­ni­ała. Ki­edy wj­eżd­ża­łem na szo­sę, mi­nął nas ko­le­jny sa­moc­hód, ale tym ra­zem nie zwró­ci­ła na ni­ego na­jm­ni­e­js­zej uwa­gi. Pa­sek od płaszc­za wró­cił na daw­ne mi­e­js­ce, a prze­lotny uśmi­ech, którym mnie ob­darzy­ła, chyba był szczery. Usi­ad­ła wygod­nie i zamk­nę­ła oczy.

    Coś tu nie gra­ło, ale i tak wi­ed­zi­ałem, że to tylko do pi­erws­zej leps­zej sta­cji met­ra w mieście. Ot­wor­zę drzwi, po­żeg­nam się i z ga­zet do­wi­em, kto i jak ods­ta­wił ją z pow­ro­tem. Tak mi się wyda­wa­ło. Marzy­łem, aby tak było, ale jed­noc­ześnie czu­łem, że coś wi­si w po­wi­etr­zu, jak ten ob­łok nad suchym lo­dem, który zda­wał się prze­ni­kać mnie na wskroś.

    Przez pi­ęć mi­nut si­ed­zi­ała bez sło­wa patr­ząc na szo­sę, w koń­cu pop­ro­si­ła o pa­pi­ero­sa. Wytrząs­ną­łem jed­ne­go z pacz­ki i wcis­ną­łem za­pal­nicz­kę pod stac­yj­ką. Przypa­li­ła, za­ci­ąg­nę­ła się głę­bo­ko i patrzy­ła, jak struż­ki dymu uci­eka­ją przez uchy­lo­ne ok­no.

    - Pewnie zas­ta­na­wi­asz się, o co tu chod­zi? - spyta­ła.

    - Niespecjalnie.

    - Ja… - za­wa­ha­ła się - byłam w tym zak­ład­zie. - Za­ci­ąg­nę­ła się moc­no jeszc­ze raz, a ko­ni­ec roz­żar­zo­ne­go pa­pi­ero­sa pra­wie si­ęg­nął jej pal­ców. - Wsad­zi­li mnie tam wbrew wo­li. Zab­ra­li ub­ra­nie, żebym nie mog­ła uci­ec.

    Przytaknąłem uda­j­ąc, że ro­zu­mi­em. Potr­ząs­nę­ła gło­wą po­jmu­j­ąc ukryty sens mo­j­ego ges­tu.

    - Może ki­edyś spot­kam ko­goś, kto zro­zu­mie. Wyda­wa­ło mi się… że mo­że ty…

    Chciałem coś po­wi­ed­zi­eć. Nie zdąży­łem. Ksi­ężyc, który do­tąd był scho­wany za chmu­ra­mi, wyjr­zał na chwi­lę i ską­pał świ­at w bla­do­żół­tej poświ­acie. Dłu­gie ci­enie kładły się na drod­ze, a wśród nich jeden ci­em­ni­e­jszy od innych, po­rus­za­j­ący się z ryki­em sil­ni­ka w nas­zą stro­nę, oka­zał się li­muzy­ną, któ­ra za­j­eżd­ża­ła nam właśnie dro­gę. Zno­wu pisk opon i nowy dźwi­ęk, tym ra­zem ohydny łos­kot roz­ci­na­nej i wgni­ata­nej blachy. Nad tym wszystkim uno­sił się prze­nik­liwy odg­łos tłuc­zo­ne­go szkła.

    Kopnąłem drzwi i zo­baczy­łem, że jacyś fa­ce­ci wysypywa­li się z li­muzyny. Ro­bi­ło się co­raz go­rę­cej i nie wid­zi­ałem przed tym uci­ecz­ki, ale nie przypuszc­za­łem, że mo­że być aż tak źle. Języc­zek og­nia roz­darł ci­em­ność nocy w chwi­li, ki­edy jeden z mężczyzn wystrze­lił. Świst przez­nac­zo­nej dla mnie ku­li usłys­za­łem do­pi­ero, gdy była da­le­ko za ple­ca­mi.

    Drugiego strza­łu nie od­dał, bo mo­ja pięść zma­sak­ro­wa­ła mu twarz. Już mi­ałem rąb­nąć fa­ce­ta, który bi­egł za nim, ale coś świs­nę­ło raz i dru­gi ko­ło mo­j­ej głowy. Poc­zu­łem tę­pe uder­ze­nie w bark. Stra­ci­łem czu­cie w ra­mi­eniu, wi­ęc spró­bo­wa­łem do­si­ęg­nąć dra­nia no­gą. 0 uła­mek se­kundy za późno. Coś ni­e­ok­reślo­ne­go ze świs­tem prze­ci­ęło po­wi­etr­ze i tra­fi­ło mnie pros­to w czo­ło. Zac­zę­ło mnie mdlić, a ca­ła bez­sil­na ni­ena­wiść, jaką żywi­łem do tych dra­ni, wydzi­eli­ła się ze mnie kro­pel­ka­mi po­tu. Stra­ci­łem świ­ado­mość.

    

Nie le­ża­łem dłu­go. Ból w gło­wie był zbyt silny. Prze­ni­kał na wylot, rozry­wał uszy z każdym uder­ze­ni­em ser­ca.

    Dochodziły mnie stłu­mi­one krzyki, zdła­wi­one łka­nia, ost­re, gni­ew­ne głosy i ni­emoż­li­we do zro­zu­mi­enia sło­wa. Przez te wszystkie dźwi­ęki prze­bił się war­kot sil­ni­ka 1 zno­wu me­ta­liczny łos­kot rozry­wanych blach. Pró­bo­wa­łem wstać, ale ci­ało było bezw­ład­ne. Na­raz czyjeś  ramiona chwyciły mnie w pa­sie i po­ci­ąg­nęły. Rę­ce i no­gi szo­ro­wały po zimnym be­to­nie. W tej chwi­li krzyki us­tały.

    To nie jest mo­ment na myśle­nie. Chci­ałoby się na­jpi­erw wszystko przypom­ni­eć, us­ta­lić zdar­ze­nia, któ­re dop­ro­wad­ziły do obec­nej sytu­acji, po­tem po­uk­ła­dać we właściwym por­ząd­ku. Ale czu­łem jedy­nie wści­ek­łość i ni­ena­wiść przec­hod­zą­ce w dzi­ką fu­rię tłu­mi­ącą ból.

    Zostawili mnie na pod­łod­ze. Dło­nie i rę­kawy mary­nar­ki były lep­kie od krwi. W us­tach też czu­łem lep­kość. Coś się po­ruszy­ło. Zro­zu­mi­ałem, że nie jes­tem sam. Ot­worzy­łem oczy. Zo­baczy­łem czyjeś buty, łydki. La­ki­er­ki pokry­te wars­tew­ką pyłu. Na jednym ni­ere­gu­lar­ne zad­ra­pa­nie w oko­licy du­że­go pal­ca. W su­mie cztery pary nóg zwró­co­ne w jed­ną stro­nę. Ki­edy po­dąży­łem wzro­ki­em ku gór­ze, ujr­za­łem ją na krześle i zo­baczy­łem, co z nią ro­bi­li.

    Nie mi­ała na so­bie płaszc­za, a na skór­ze, ni­ewi­ary­god­nie bi­ałej, wyraźne były ci­em­ni­e­js­ze mi­e­js­ca. Le­ża­ła ni­emal rozp­łaszc­zo­na na krześle, a z ust wydoby­wały się nie kont­ro­lo­wa­ne jęki. Ob­cę­gi, trzyma­ne w czyj­ejś rę­ce, zro­biły coś pot­wor­ne­go. Jej us­ta ot­worzyły się w ni­emym krzyku.

    Jakiś głos po­wi­ed­zi­ał:

    - Dosyć. Wystarczy.

    - Jeszcze mo­że mó­wić - odez­wał się ktoś inny.

    - Nie. Ona już nic nie po­wie. Wid­zi­ałem to pa­rę razy w życiu. Mo­że prze­sad­zi­liśmy, ale nie było wyjścia.

    - Posłuchaj…

    - To ja wyda­ję roz­kazy. Ty słuc­haj.

Pa­ra stóp cof­nę­ła się ni­eco.

    - W por­ząd­ku, jak chcesz. Ale nie usłys­ze­liśmy nic no­we­go.

    - To wystarczy. Wi­emy i tak wi­ęcej niż in­ni. Są jeszcze in­ne spo­soby, a ona przyna­jm­ni­ej nie będ­zie roz­ma­wi­ała z ni­ew­łaściwy­mi oso­ba­mi. Trze­ba się jej pozbyć. Wszystko go­to­we?

    - Jasne. - To pot­wi­erd­ze­nie przypra­wi­ało o mdłości. - Fa­cet też?

    - Oczywiście. Zab­rać ich na dro­gę.

    - Aż przykro ją ubi­erać.

    - Ty świ­nio. Rób, co ci ka­żę. Wy dwaj, po­móż­cie ich wynieść. Za dłu­go to wszystko trwa.

    Czułem, że po­rus­zam us­ta­mi, by coś po­wi­ed­zi­eć. Wszystkie na­jgors­ze przek­leńst­wa, jaki­mi chci­ałem ich obr­zu­cić, uwi­ęzły mi w gard­le. Nie byłem w sta­nie na­wet unieść oc­zu powy­żej ich ko­lan, by za­jr­zeć w twar­ze. Mog­łem tylko słuc­hać. Słysza­łem każ­de wypo­wi­ed­zi­ane sło­wo i poz­wa­la­łem us­zom re­j­est­ro­wać brzmi­enie tych gło­sów. Ki­edy je po­now­nie usłys­zę, nie bę­dę mu­si­ał wid­zi­eć twarzy, by mi­eć pew­ność, czy za­bi­j­am właściwych fa­ce­tów. Dra­nie, wstręt­ne, parszy­we dra­nie!

    Czyjeś rę­ce chwyciły mnie pod ko­la­na i ra­mi­ona. Przez se­kun­dę łud­zi­łem się, że zo­bac­zę to, na co cze­kam, ale ni­ena­wiść spo­wo­do­wa­ła, że krew po­now­nie uderzy­ła do głowy przynos­ząc ból. Było tak, jakby czar­na chust­ka od­ci­ęła mnie od reszty świ­ata. Na chwi­lę jej rą­bek uchy­lił się i ujr­za­łem swój sa­moc­hód na po­boc­zu dro­gi - tył pod­ni­esi­ony na le­war­ku i czer­wo­ne świ­at­ła ostr­ze­gawc­ze us­ta­wi­one z przo­du i z tyłu.

    Sprytnie, bard­zo sprytnie pomyśla­ne. Gdyby ktoś właśnie prze­j­eżd­żał, zo­baczyłby sa­mo­chód, który pew­nie się zep­suł, i pra­wid­ło­wo roz­mi­eszc­zo­ne świ­at­ła ostr­ze­gawc­ze. Ki­erow­ca na­jwi­docz­ni­ej udał się do na­jb­liżs­ze­go mi­as­tecz­ka szu­kać po­mocy. Nikt by się nie zatrzy­mał, aby sprawd­zić, co się dzi­e­je. Wtedy zac­zę­ła mi świ­tać jed­na myśl.

    Była jak przykry sen, z któ­re­go się bud­zisz, bo le­ża­łeś w ni­ewy­god­nej pozy­cji. Jak prze­bud­ze­nie na si­łę, bo­les­ne, gdy ni­emal słyszysz swój jęk, ki­edy pró­bu­j­esz się wypros­to­wać. Nag­le zda­j­esz so­bie spra­wę, że to wca­le nie był zły sen, tylko prze­ra­ża­j­ąca jawa.

    Siedziała ko­ło mnie w sa­moc­hod­zie, a rozchy­lony płaszcz ob­ra­mowy­wał jej na­gość. Gło­wa bezw­ład­nie opar­ta o ok­no, nie wid­zą­ce oczy wpatr­zo­ne w su­fit. Jej ci­ało nag­le drgnę­ło i opad­ło na mnie. Nie dla­te­go, że żyła. To sa­moc­hód ruszył do przo­du, bo coś popyc­ha­ło go z tyłu.

    Jakimś cu­dem uni­os­łem się ni­eco i zerk­ną­łem znad ki­erow­nicy. Zo­baczy­łem szybko zbli­ża­j­ącą się kra­wędź ur­wis­ka i w chwi­li, gdy chwyci­łem za klam­kę, przed­nie ko­ła już wj­eżd­żały w przygo­to­wa­ną wyrwę w band­zie, a przód sa­moc­ho­du opa­dał w prze­raźli­wą pust­kę.

    

ROZDZIAŁ 2

    

    - Mike…

    Odwróciłem gło­wę w stro­nę, z któ­rej doc­hod­ził głos. Natych­mi­ast poc­zu­łem ból tęt­ni­ący niczym fa­la przypływu, któ­ra z fu­rią ata­ku­je brzeg mor­za. Po­now­nie usłys­za­łem swo­je imię, tym ra­zem znacz­nie wyraźni­ej.

    - Mike…

    Uniosłem po­wi­eki. Po­ra­zi­ło mnie świ­at­ło, ale oc­zu już nie zamk­ną­łem. Poc­ząt­ko­wo pos­tać była jakąś ci­em­ną, roz­ma­za­ną pla­mą, ale po chwi­li ob­raz nab­rał ost­rości, a to, co do tej pory było ci­em­ne sta­ło się prawd­ziwym pi­ęk­nem.

    - Witaj, kot­ku - po­wi­ed­zi­ałem.

    Velda po­wo­li rozchy­li­ła war­gi w uśmi­ec­hu, który wyra­żał peł­nię szczęścia.

    - Cieszę się, Mike, że wró­ci­łeś.

    - Tak… pow­roty są mi­łe, dzi­wię się tylko, skąd się tu wzi­ąłem.

    - Inni też się dzi­wią.

    - Ja…

    - Nic nie mów. Le­karz po­wi­ed­zi­ał, że mu­sisz mi­eć ab­so­lutny spo­kój, ki­edy się obud­zisz. Inac­zej mnie prze­go­ni.

    Spróbowałem się do ni­ej uśmi­ech­nąć, a Vel­da po­łożyła ci­ep­łą i mi­ęk­ką dłoń na mo­j­ej dło­ni. De­li­katnym uścis­ki­em zda­wa­ła się mnie us­po­ka­j­ać. Czu­łem ten uścisk jeszc­ze dłu­go, a jeśli Vel­da zab­ra­ła rę­kę wcześni­ej i tak nie wi­ed­zi­ałbym o tym. Gdy się po­now­nie obud­zi­łem, jej rę­ka le­ża­ła w mo­j­ej dło­ni jak przed­tem.

    Lekarz oka­zał się ener­gicznym mężczyz­ną, który sztywnymi pal­ca­mi po­ucis­kał to tu, to tam, jed­noc­ześnie ob­ser­wu­j­ąc, czy zmi­eni­am się na twarzy. Od­wi­nął dobrych kil­ka met­rów plast­ra i gazy, zmi­enił opat­ru­nek, po czym ods­zedł za­do­wo­lony z si­ebie. W drzwi­ach odw­ró­cił się, spo­jr­zał na ze­ga­rek i zawy­ro­ko­wał:

    - Trzydzieści mi­nut, pa­ni­en­ko. Chcę, żeby jeszc­ze troc­hę pos­pał.

    Velda ski­nę­ła gło­wą i uścis­nę­ła mo­ją rę­kę.

    - Czujesz się le­pi­ej?

    - Co ni­eco.

    - Pat cze­ka na zew­nątrz. Mam go pop­ro­sić?

-…Mo­że być.

    Wstała i po­desz­ła do drzwi. Słysza­łem, że z kimś roz­ma­wia i w se­kun­dę późni­ej Pat był w środ­ku. Uśmi­ec­hał się głup­ko­wa­to i ki­wał gło­wą, og­lą­da­j­ąc mnie od stóp do głów.

    - Podoba ci się mój nowy gar­ni­tur?

    - Bardzo. Do twarzy ci w bi­ałym. Jeszc­ze trzy dni te­mu wyda­wa­ło mi się, że bę­dę mu­si­ał za­in­wes­to­wać w nowy smo­king, w którym poc­ho­wamy two­je zwło­ki.

    Miły fa­cet z te­go Pa­ta. Świ­etny gli­ni­arz, ale poc­zu­cie hu­mo­ru mi­ał ta­kie so­bie. Ki­edy do­tarł do mnie prawd­ziwy sens jego słów, poc­zu­łem, że ze zdzi­wi­enia marszc­zę czo­ło pod zwo­j­ami ban­da­ża.

    - Trzy dni?

    Skinął gło­wą i roz­si­adł się wygod­nie na dużym krześle przy łóż­ku.

    - Trafiło cię w po­ni­ed­zi­ałek. Dziś jest czwar­tek.

    - Cholera.

    - Chyba wi­em, co masz na myśli.

    Rzucił oki­em na Vel­dę. Szybkie spo­jr­ze­nie, w którym kryło się coś, cze­go nie ro­zu­mi­ałem. Przygryzła war­gę. Bi­el zę­bów kont­ras­to­wa­ła z kar­mazy­no­wą czer­wi­enią pełnych ust. Przytak­nę­ła.

    - Tak właści­wie to pa­mi­ętasz, co się sta­ło? - spytał Pat.

    Znałem ten ton. Sta­rał się go mas­ko­wać, ale nie wychod­zi­ło mu na­jle­pi­ej. Pyta­nie mi­ało brzmi­eć ni­ewin­nie, ale w is­to­cie czu­ło się w nim wa­gę prob­le­mu i pew­ną na­tarczy­wość. Zo­ri­en­to­wał się, że go prze­jr­za­łem. Spuścił wzrok i z za­że­no­wa­ni­em mi­ęto­sił płaszcz.

    - Pamiętam.

    - Miałbyś oc­ho­tę coś opo­wi­ed­zi­eć?

    - A po co?

    Tym ra­zem udał zdzi­wi­enie. To też mu nie wyszło.

    - Tak bez po­wo­du.

    - Miałem wypa­dek. To wszystko.

    - Wszystko?

    Zmusiłem się do uśmi­ec­hu, ki­eru­j­ąc go do Veldy. Była zmart­wi­ona, lecz nie na tyle, by go nie odw­za­j­em­nić.

    - Może ty, skar­bie, po­wi­esz, co tu jest gra­ne. Pat nie jest od­po­wi­ed­nio us­po­so­bi­ony.

    - Lepiej ni­ech ci sam po­wie. Wo­bec mnie też był bard­zo ta­j­em­niczy.

    - Twój ruch, Pat - stwi­erd­zi­łem.

    Długo na mnie patrzył, wresz­cie po­wi­ed­zi­ał:

    - W tej chwi­li prag­nę, żebyś był w leps­zej for­mie. Po­za tym to ja jes­tem po­li­cj­an­tem, a ty masz od­po­wi­adać na pyta­nia.

    - Jasne, ale znam też pra­wa, któ­re gwa­ran­tu­je konsty­tu­cja. Wszystko jest le­gal­nie. Wi­ęc wal.

    - Dobrze, tylko ścisz głos, bo ten ko­no­wał za­raz mnie stąd wyrzu­ci. Gdyby nie to, że jes­teśmy kump­la­mi, nie poz­wo­li­liby mi na­wet pos­tać przed szpi­ta­lem.

    - Dlaczego?

    - Nie wol­no cię przes­łuc­hi­wać… Na ra­zie.

    - Kto ma oc­ho­tę mnie przes­łuc­hi­wać?

    - Oprócz kil­ku służb po­lic­yjnych fa­ce­ci z agen­cji rzą­do­wej. Mi­ałeś wypa­dek w sta­nie Nowy Jork, a w tej chwi­li zna­jdu­j­esz się w szpi­ta­lu w sta­nie Jer­sey. Blis­ko, ale inny stan. No­wo­j­ors­ka po­li­cja tylko cze­ka na mo­ment, ki­edy będ­zie ci mog­ła za­dać kil­ka pytań, nie lic­ząc pewnych gli­ni­arzy z dro­gów­ki, którzy bard­zo się to­bą in­te­re­su­ją.

    - Chyba jakiś czas zos­ta­nę w Jer­sey.

    - Dla tych fa­ce­tów z agen­cji to bez znac­ze­nia, w którym sta­nie Amery­ki ak­tu­al­nie się zna­jdu­j­esz.

    Znowu ten zna­j­omy ton.

    - Może jed­nak coś mi wyjaśnisz?

    Z wyra­zu jego twarzy pró­bo­wa­łem się zo­ri­en­to­wać, co ukry­wa. Patrzył na pal­ce i od­ruc­ho­wo sku­bał paz­nok­cie.

    - Miałeś du­żo szczęścia, że wydos­ta­łeś się żywy z sa­moc­ho­du. Drzwi ods­koczyły, ki­edy wóz za­haczył o kra­wędź ur­wis­ka i wyrzu­ci­ło cię na zew­nątrz głę­bo­ko w krza­ki. Gdyby nie to, że za­pa­li­ła się roz­la­na benzy­na jeszc­ze byś tam le­żał. Na szczęście zwró­ci­ło to uwa­gę ki­erow­ców, którzy zesz­li w dół ur­wis­ka zo­baczyć, co się dzi­e­je. Z sa­moc­ho­du ni­ewi­ele po­zos­ta­ło.

    - W środ­ku była ko­bi­eta.

    - Zaraz do te­go do­jdę. - Uni­ósł gło­wę i przyjr­zał mi się ba­dawc­zo. - Była mart­wa. Zos­ta­ła zi­denty­fi­ko­wa­na…

    - Jako uci­eki­ni­er­ka z zak­ła­du - do­kończy­łem. To wca­le nie zbi­ło go z tro­pu.

    - Tych fa­ce­tów z po­li­cji dro­go­wej nag­ła krew za­la­ła, jak się o tym do­wi­ed­zi­eli. Dlac­ze­go ich wyki­wa­łeś?

    - Nie po­do­ba­ło mi się ich po­dejście do sprawy.

Ski­nął gło­wą i wyda­wa­ło się, że mo­ja od­po­wi­edź go za­do­wo­li­ła. Ale gdzie tam.

    - Będziesz się mu­si­ał bard­zi­ej wysi­lić za­nim opo­wi­esz po­dob­ną ba­jkę.

    - Naprawdę?

    - Ta ko­bi­eta nie zgi­nę­ła w wypad­ku.

    - Tak przypuszc­za­łem.

    Może nie po­wi­ni­enem był te­go po­wi­ed­zi­eć tak spo­ko­jnie. Pat zagryzł war­gi, a paz­nok­cie, któ­re do tej pory og­lą­dał, scho­wały się w za­ciśni­ętych pięści­ach.

    - Do di­ab­ła, Mike, w co się wplą­ta­łeś? Czy zda­j­esz so­bie spra­wę, jak na­roz­ra­bi­ałeś?

    - Nie, ale wi­em, że za­raz mi to po­wi­esz.

    - Ta ko­bi­eta zna­jdo­wa­ła się pod ob­ser­wa­cją agen­tów fe­de­ralnych. Była za­mi­es­za­na w jakąś grubs­zą afe­rę, o któ­rej ja sam nie wi­em. Wsad­zi­li ją do zak­ła­du, żeby się poz­bi­era­ła na tyle, by móc zez­na­wać na zamk­ni­ętym po­si­ed­ze­niu ko­mi­sji se­nac­ki­ej. Przed jej drzwi­ami w zak­ład­zie stał jeden po­li­cj­ant, a dru­gi był cały czas na te­re­nie. Te­raz chłopcy z Waszyng­to­nu dos­ta­ją kręć­ka, a wyci­ąg­ni­ęty pa­lec wska­zu­je na ci­ebie. W ich wer­sji to ty ją stam­tąd wyci­ąg­ną­łeś, a po­tem da­łeś w łeb.

    Leżałem i patrzy­łem w gó­rę. W jednym mi­e­js­cu tynk pękł i zygza­ki­em prze­ci­nał su­fit aż do prze­ciw­leg­łej ści­any.

    - A co ty o tym sąd­zisz, przyj­aci­elu?

    - Czekam, co po­wi­esz.

    - Już po­wi­ed­zi­ałem.

    - Wypadek? - W jego uśmi­ec­hu było zbyt wi­ele sar­kaz­mu. - Wypad­ki­em nazy­wasz pra­wie na­gą ko­bi­etę w two­im sa­moc­hod­zie? I ok­ła­ma­nie po­li­cji, by przejec­hać przez blo­ka­dę? Wypad­ki­em jest jej zgon, za­nim sa­moc­hód prze­le­ci­ał przez ban­dę? Będ­zi­esz mu­si­ał le­pi­ej ruszyć gło­wą, bra­cie. Znam cię nazbyt dobr­ze. Jeże­li przytra­fi­a­ją ci się ta­kie wypad­ki, to tylko dla­te­go, że te­go chci­ałeś.

    - To był wypa­dek.

    - Posłuchaj, Mike… Naz­wij to jak chcesz. Jes­tem gli­ną i mo­gę wyci­ąg­nąć cię z ta­ra­pa­tów, ale jeże­li nie będ­zi­esz ze mną szczery, nie rus­zę na­wet pal­cem w two­j­ej spra­wie. Ki­edy chłopcy z FBI wez­mą cię w ob­roty, będ­zi­esz mu­si­ał wymyślić coś leps­ze­go niż ta ba­j­ecz­ka o wypad­ku.

    Velda uj­ęła mnie pod bro­dę i za­jr­za­ła mi w oczy.

    - Mike, to nie żarty. Po­daj jakieś szcze­góły.

Była tak po­waż­na, że aż mnie rozśmi­eszy­ła. Chci­ałem po­ca­ło­wać czu­bek jej no­sa i po­rad­zić, żeby się po­ba­wi­ła lal­ka­mi, ale w tym spo­jr­ze­niu ujr­za­łem bła­ga­nie.

    - To był wypa­dek - pow­tórzy­łem. - W drod­ze z Al­bany zab­ra­łem dzi­ewczy­nę z szosy. Nic o ni­ej nie wi­em. Trzęs­ła się ze zde­ner­wo­wa­nia. Za­ro­zu­mi­ały gli­ni­arz, który nas zatrzy­mał, był zu­peł­nie poz­ba­wi­ony ma­ni­er, wi­ęc po­j­ec­ha­liśmy da­lej. Po kil­ku­nas­tu ki­lo­met­rach jakiś sa­moc­hód za­j­ec­hał nam dro­gę. Te­raz doc­hod­zę do tej części wydar­zeń, w któ­re z pew­nością nie uwi­erzy­cie. Wysi­ad­łem wści­ekły jak cho­le­ra, a tu ktoś do mnie mi­erzy. Nie tra­fił, ale za to dos­ta­łem pa­łą tak cel­nie, że mnie komp­let­nie zam­roczy­ło. Nie wi­em, do­kąd nas za­wieźli. Pró­bo­wa­li cze­goś się od ni­ej do­wi­ed­zi­eć, ale im się nie uda­ło. Chci­eli się jej szybko pozbyć, wi­ęc wpa­ko­wa­li nas do sa­moc­ho­du i pchnę­li ze zboc­za.

    - Kto?

    - Zabij mnie, jeśli wi­em. Pi­ęciu lub sześciu fa­ce­tów.

    - Rozpoznałbyś ich?

    - Nie po twar­zach. Mo­że po gło­sie.

    To „mo­że" nie było praw­dą. Jeszc­ze brzmi­ała mi w us­zach każ­da wypo­wi­ed­zi­ana syla­ba i bę­dę słyszał te głosy aż do dnia, w którym um­rę. Al­bo um­rą oni.

    Zapadła głę­bo­ka cis­za. Na twarzy Veldy od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wi­enie.

    - To wszystko?

    Tym ra­zem Pat przer­wał cis­zę. Jego głos był ła­god­ni­e­jszy.

    - To wszystko, co masz za­mi­ar ko­mu­kol­wi­ek po­wi­ed­zi­eć. - Wstał z krzes­ła i sta­nął przy łóż­ku. - Jeśli tak so­bie życzysz, ku­pię tę his­to­rię. Mam tylko cho­ler­ną nad­zi­e­ję, że mó­wisz praw­dę.

    - Boisz się, że jest inac­zej. Zgad­łem?

    - Zgadłeś. Wszystko so­bie posp­rawd­zam. Jest pa­rę nieścis­łości.

    - Na przykład?

    - Wyrwa w band­zie na skra­ju szosy. Nie mógłby te­go zro­bić sa­moc­hód jadący z ma­łą pręd­kością. A wyrwa była no­wa.

    - Zrobili ją ce­lo­wo swo­im sa­moc­ho­dem.

    - Być mo­że. A gdzie stał twój gruc­hot, ki­edy wypytywa­li tę ko­bi­etę?

    - Elegancko za­par­ko­wany na po­boc­zu, na pod­nośni­ku i ze świ­at­ła­mi ostr­ze­gawczy­mi.

    - Sprytne.

    - Tak sa­mo pomyśla­łem.

    - Jak zna­leźć świ­ad­ków, którzy wid­zi­eli te świ­at­ła? Nikt nie zwra­ca na to uwa­gi.

    - Zgadza się.

    Pat za­wa­hał się, rzu­cił oki­em na Vel­dę, po­tem na mnie.

    - Będziesz się trzymał tej wer­sji?

    - Co mi po­zos­ta­je?

    - Dobrze. Posp­rawd­zam to i owo. Mam tylko nad­zi­e­ję, że wszystko się pot­wi­erd­zi. No to dob­ra­noc. Trzymaj się.

    Podszedł do drzwi. Zatrzy­mał go mój głos.

    - Ja też się troc­hę ro­ze­jr­zę, ki­edy wsta­nę.

Rę­ka Pa­ta zni­eruc­ho­mi­ała na klam­ce.

    - Ciągle szu­kasz gu­za, bra­cie. Już dość ober­wa­łeś.

    - Nie lu­bię, jak mnie zrzu­ca­ją z ur­wis­ka i da­ją pa­łą po łbie.

    - Mike…

    - Na ra­zie, Pat.

    Skrzywił się i wyszedł. Uj­ąłem rę­kę Veldy w prze­gu­bie i po­patrzy­łem na ze­ga­rek.

    - Z trzydzi­es­tu mi­nut zos­ta­ło ci pi­ęć. Jak chci­ałabyś je spęd­zić?

    Cała po­wa­ga znik­nę­ła z jej twarzy jak zdmuch­ni­ęty pło­mi­eń. Była wyso­ką, po­nęt­ną ko­bi­etą, któ­rej us­ta uśmi­ec­hały się do mnie i z każ­dą se­kun­dą były bli­żej, co­raz bli­żej… Vel­da, o wło­sach jak na­jci­em­ni­e­js­za noc i tak pi­ęk­na, że sa­mo patr­ze­nie spra­wi­ało ból.

    Czułem pi­eszc­zo­tę jej rąk na twarzy, a go­rą­ce us­ta były tak sprag­ni­one, jakby chci­ały wyssać ze mnie wszystkie siły. Przez kołd­rę czu­łem ucisk jej pi­er­si, któ­re niczym dwa żywe stwor­ze­nia pieściły mnie na swój spo­sób. Ni­ec­hęt­nie oder­wa­ła us­ta, gdy chci­ałem po­ca­ło­wać jej szyję i dotk­nąć war­ga­mi ra­mi­on.

    - Kocham cię, Mike, koc­ham w to­bie wszystko, zwłaszc­za ki­edy jes­teś po uszy w ta­ra­pa­tach. - De­li­kat­nie dotk­nę­ła pal­cem po­licz­ka. - Te­raz po­wi­edz, co mam ro­bić.

    - Musisz troc­hę po­węszyć. Do­wi­edz się, co tu jest gra­ne. Sprawdź zak­ład, w którym trzyma­li dzi­ewczy­nę, i jeśli ci się uda, złap jakiś kon­takt w Waszyng­to­nie.

    - To os­tat­nie nie będ­zie łat­we.

    - Na Ka­pi­to­lu nie zna­ją sło­wa „sek­ret". Zna­jdą się jakieś prze­ci­eki.

    - A ty?

    - Spróbuję prze­ko­nać FBI, że his­to­ria z wypad­ki­em jest prawd­zi­wa.

    Otworzyła szer­zej oczy.

    - To znaczy… że było inac­zej?

    - Nie… Było tak, jak po­wi­ed­zi­ałem, tylko że nikt w to nie uwi­erzy.

    Pogłaskałem ją po rę­ce. Wypros­to­wa­ła się i wsta­ła z łóż­ka. Mój wzrok to­warzyszył jej aż do drzwi. Po­rus­za­ła się jak ko­ci­ca - ze zwi­er­zę­cą gib­kością koły­sa­ła bi­od­ra­mi. Mog­ła tak chod­zić Kle­opat­ra, rów­ni­eż Józe­fi­na, ale Vel­da bi­ła je na gło­wę.

    - Velda… - Odw­ró­ci­ła się. Dobr­ze wi­ed­zi­ała, co po­wi­em. - Po­każ no­gi.

    Uśmiechnęła się szel­mows­ko; sta­nę­ła w po­zie, jaki­ej nie byłby w sta­nie odt­worzyć ża­den artys­ta rysu­j­ący dzi­ewczyny do ka­len­darzy ści­en­nych. Niczym Kir­ke, na­mi­ęt­na ku­si­ci­el­ka, żywy po­sąg, który tylko jeden mężczyz­na ma pra­wo og­lą­dać. Szybko uni­esi­ony rą­bek su­ki­en­ki ods­ło­nił krąg­łość nóg w nylo­nowych pońc­zoc­hach, a ki­edy nad pońc­zoc­hą ujr­za­łem bi­el uda, po­wi­ed­zi­ałem:

    - Dobrze, kot­ku, wystarczy.

    Zanim zdąży­łem coś do­dać, ro­ześmi­ała się i pos­ła­ła mi ca­łu­sa.

    - Teraz wi­esz, co mu­si­ał czuć Ody­se­usz.

Wi­ed­zi­ałem. Fa­cet był ci­ęż­kim fra­j­erem. Po­wi­ni­en był wyskoczyć ze stat­ku.

    

ROZDZIAŁ 3

    

    Znowu po­ni­ed­zi­ałek - deszc­zowy, obrzyd­liwy po­ni­ed­zi­ałek, który mokrym sza­lem otu­lił zi­emię. Patrzy­łem w ok­no i wil­goć czu­łem ni­emal w us­tach. Drzwi się ot­worzyły i le­karz spytał:

    - Gotowy?

    Odwróciłem się od ok­na i zdu­si­łem pa­pi­ero­sa.

    - Tak. Cze­ka­ją na do­le?

    Zobaczyłem ró­żowy ko­ni­us­zek języ­ka mi­ędzy war­ga­mi. Ski­nął gło­wą.

    - Obawiam się, że tak.

    Wziąłem ka­pe­lusz z krzes­ła i pods­zed­łem do drzwi.

    - Dzięki, dok­tor­ze, że trzymał ich pan ode mnie z da­le­ka.

    - Było to ko­ni­ecz­ne. Dos­tał pan po­tęż­ne uder­ze­nie, młody czło­wi­eku. Jeszc­ze mo­gą być komp­li­ka­cje.

    Przytrzymał drzwi i wska­zał mi dro­gę do windy. Cze­kał bez sło­wa, aż ka­bi­na dow­lec­ze się na nas­ze pi­ęt­ro, po czym wsi­adł ra­zem ze mną i ob­ser­wo­wał mnie uważ­nie zza oku­la­rów.

    Na par­ter­ze uścis­nę­liśmy so­bie dło­nie. Pods­zed­łem do oki­en­ka. Re­j­est­ra­tor­ka sprawd­zi­ła naz­wis­ko, po­wi­ed­zi­ała, że mo­ja sek­re­tar­ka już wszystko op­ła­ci­ła, po czym wręczy­ła mi kwi­tek.

    Kiedy się odw­ró­ci­łem, sta­li już przy mnie, grzecz­nie, ka­pe­lus­ze w rę­kach. Młod­zi fa­ce­ci o doświadc­zonych oc­zach. Szybcy. Jak młod­zi biz­nes­me­ni. Mo­że pot­ra­fiłbyś wska­zać ich w tłu­mie, ale wąt­pię. Re­wol­wery nie ods­ta­ją pod mary­nar­ka­mi, buty wyczyszczo­ne na glanc. Nie za gru­bi, nie za chud­zi. Twar­ze nie znos­zą­ce kłamst­wa. Typo­wi biz­nes­me­ni, ale pra­cu­j­ący dla or­ga­ni­za­cji, któ­rą rząd­ził J. Ed­gar Ho­over.

    Jeden z nich, wyso­ki, w gar­ni­tur­ze w ni­ebi­es­kie prąż­ki, odez­wał się pi­erwszy.

    - Nasz sa­moc­hód cze­ka, pa­nie Ham­mer.

    Usiadłem ko­ło ni­ego, resz­ta chłop­ców z tyłu, i poz­wo­li­łem się wieźć. Przez Lin­coln Tun­nel wje­cha­liśmy do No­we­go Jor­ku, po­tem Wschod­nią Czterd­zi­es­tą Pi­erws­zą i Dzi­ewi­ątą Ale­ją do no­woczes­ne­go, sza­re­go budyn­ku, który służył im za cent­rum ope­rac­yj­ne.

    Byli bard­zo mi­li. Wzi­ęli ode mnie ka­pe­lusz i płaszcz, pod­su­nę­li krzes­ło, żebym wygod­nie usi­adł i spyta­li, czy czu­ję się na tyle dobr­ze, by roz­ma­wi­ać. Ki­edy po­wi­ed­zi­ałem, że tak, spyta­li, czy nie życzyłbym so­bie obec­ności ad­wo­ka­ta.

    Wyszczerzyłem zęby w uśmi­ec­hu.

    - Nie trze­ba. Za­da­jcie pyta­nia, a ja pos­ta­ram się na nie od­po­wi­ed­zi­eć. Tym ni­em­ni­ej dzi­ęku­ję.

    Ten wyso­ki ski­nął gło­wą i spo­jr­zał na ko­goś, kto stał za mną.

    - Przynieś ak­ta - po­le­cił. Gdzieś za mną ot­war­to i zamk­ni­ęto drzwi. Pochy­lił się do przo­du. Rę­ce ze sple­ci­ony­mi pal­ca­mi po­łożył na bi­ur­ku. - A wi­ęc, pa­nie Ham­mer, prze­jdźmy do rzeczy. Jest pan w peł­ni świ­adomy sytu­acji?

    - Jestem świ­adomy, że nie ma żad­nej sytu­acji - rzu­ci­łem bez wa­ha­nia.

    - Naprawdę?

    - Posłuchaj, przyj­aci­elu. Pan mo­że so­bie być z FBI, a ja być mo­że si­ed­zę po uszy w czymś, co was in­te­re­su­je, ale na­jpi­erw us­talmy jed­no: nie dam się wyki­wać, na­wet agen­tom fe­de­ralnym. Jes­tem tu z włas­nej wo­li i dobr­ze znam pra­wo. Poz­wo­li­łem się tu przywieźć, bo chcę się oczyścić z zar­zu­tów. I to szybko, po­ni­eważ mam wi­ele spraw do za­łat­wi­enia. Jeszc­ze jed­no, żadnych gli­ni­arzy depc­zących mi po pi­ętach. Czy się ro­zu­mi­emy?

    Nie od­po­wi­ed­zi­ał od ra­zu. Po­now­nie ot­war­to i zamk­ni­ęto drzwi, czyjaś rę­ka po­da­ła tecz­kę nad mo­im ra­mi­eni­em. Mężczyz­na si­ęg­nął po nią, ot­worzył, po­bi­eż­nie prze­jr­zał, ale nic­ze­go nie czytał. Znał to na pa­mi­ęć.

    - Tu jest na­pi­sa­ne, że z pa­na tward­zi­el, pa­nie Ham­mer.

    - Niektórzy tak sąd­zą.

    - Już pa­rę razy był pan w konf­lik­cie z pra­wem?

    - Proszę zwró­cić uwa­gę na re­zul­tat.

    - Zrobiłem to. Przypuszc­zam, że gdyby na­dać bi­eg spra­wie, mog­libyśmy cof­nąć pa­nu li­cen­cję prywat­ne­go de­tekty­wa.

    Sięgnąłem po pacz­kę lucky stri­kes i wytrząs­ną­łem pa­pi­ero­sa.

    - Powiedziałem, że bę­dę współp­ra­co­wał. Mo­że pan so­bie da­ro­wać bluffy.

    Podniósł oczy znad tecz­ki.

    - My nie bluf­fu­j­emy. Po­li­cja dro­go­wa ma na pa­na chrap­kę. Mo­że chci­ałby pan na­jpi­erw z ni­mi po­roz­ma­wi­ać?

    Zaczynałem się nud­zić.

    - Jak pan so­bie życzy. Też mo­gą tylko po­roz­ma­wi­ać, nic wi­ęcej.

    - Przejechał pan przez ich blo­ka­dę.

    - Błąd, bra­cie. Zatrzy­ma­łem się.

    - Ale ok­ła­mał pan po­li­cj­an­ta, który za­da­wał pyta­nia.

    - Oczywiście. Do di­ab­ła, prze­ci­eż nie od­po­wi­ada­łem pod przysi­ęgą. Gdyby mi­ał troc­hę ole­ju w gło­wie, po­patrzyłby na pa­ni­en­kę i jej za­dał kil­ka pytań.

    Dym z pa­pi­ero­sa po­wo­li rozpły­wał się pod su­fi­tem.

    - Martwa ko­bi­eta w pańs­kim sa­moc­hod­zie…

    - Robi się pan nudny. Dos­ko­na­le pan wie, że jej nie za­bi­łem.

    Uśmiech błą­kał się po jego twarzy.

    - Niby skąd mamy wi­ed­zi­eć?

    - Bo nie za­bi­łem. Nie wi­em, co było przyczyną śmi­er­ci. Jeśli zos­ta­ła zastr­ze­lo­na, to na tę oko­licz­ność przes­zu­ka­liście mo­je mi­esz­ka­nie, w którym zos­ta­wi­łem re­wol­wer. Pod­da­liście mnie tes­to­wi z pa­ra­finy na dro­bin­ki proc­hu i wynik był ze­rowy. Jeśli zos­ta­ła udus­zo­na, to ślady na szyi nie pokry­wa­ją się z mo­ją dło­nią. Jeśli zos­ta­ła pchni­ęta no­żem…

    - Strzaskano jej czasz­kę tępym nar­zęd­zi­em… - wtrą­cił cic­ho.

    Odpowiedziałem rów­nie cic­ho.

    - Tym samym, któ­re zro­bi­ło dzi­urę w mo­j­ej gło­wie. To też wi­ecie.

    Sądziłem, że się wści­ek­nie, ale nie. Uśmi­ech­nął się szer­zej, odchy­lił do tyłu, gło­wę oparł na sple­ci­onych dło­ni­ach. Za mną ktoś chrząk­nął, by za­mas­ko­wać śmi­ech.

    - W por­ząd­ku, Ham­mer. Ma pan go­to­we od­po­wi­ed­zi na wszystkie pyta­nia. Zwykle ła­mi­emy różnych tward­zi­eli bez spe­cj­al­ne­go wysił­ku. Zro­bi­liśmy to wszystko, o czym pan wspom­ni­ał, na dłu­go za­nim odzys­kał pan przytom­ność. Pan zgady­wał?

    - Co to, to nie. - Potr­ząs­ną­łem gło­wą. - Do­ce­ni­am gli­ni­arzy. Sam pra­co­wa­łem w tej branży i nieźle mi się wi­od­ło. Jeśli jest coś, co pan nap­raw­dę chci­ałby wi­ed­zi­eć, chęt­nie po­wi­em. Odął war­gi w zamyśle­niu.

    - Kapitan Cham­bers prze­ka­zał nam pełny ra­port. Szcze­góły pot­wi­erd­ziły się, a ro­la, jaką pan odeg­rał, zda­je się odz­wi­er­ci­ed­lać pańs­ką na­tu­rę. Pros­zę zro­zu­mi­eć jed­no, Ham­mer, to nie pan nas in­te­re­su­je. Wystarczy, że nie zła­mał pan pra­wa. Po pros­tu nie mo­żemy prze­oczyć żadnych szcze­gó­łów.

    - Rozumiem. Za­tem jes­tem czysty?

    - Jeśli o nas chod­zi, tak.

    - Przypuszczam, że ci z dro­gów­ki ma­ją na mnie na­kaz.

    - Zajmiemy się tym.

    - Dziękuję.

    - Jeszcze jed­no. Jest pan wnik­liwym i myślącym czło­wi­eki­em. Co pan o tym wszystkim sąd­zi?

    - Odkąd to ba­wi­cie się w ta­kie zgady­wan­ki?

    - Robimy to, gdy nie wi­emy od cze­go zac­ząć. Wrzu­ci­łem pa­pi­ero­sa do po­pi­el­nicz­ki, któ­ra sta­ła na bi­ur­ku.

    - Ta ko­bi­eta wi­ed­zi­ała coś, cze­go nie po­win­na była wi­ed­zi­eć. Kto­kol­wi­ek wyko­nał tę ro­bo­tę, znał się na swo­im fac­hu. Myślę, że sa­moc­hód, który za­j­ec­hał dro­gę, był to ten sam wóz, który mi­nął nas na zak­rę­cie, gdzie sta­ła dzi­ewczy­na. Mi­e­js­ce było ni­eszc­ze­gól­ne na ak­cję, wi­ęc zna­leźli leps­ze. Dziewczy­na nie chci­ała mó­wić, wi­ęc ją wykończy­li. Sąd­zę, że upo­zo­ro­wa­li wypa­dek.

    - Zgadza się.

    - Czy mo­gę o coś zapy­tać?

    - Proszę bard­zo.

    - Kim była dzi­ewczy­na?

    - Berga Torn. - Mo­je spo­jr­ze­nie po­wi­ed­zi­ało mu, że cze­kam na resz­tę, ale wzruszył ra­mi­ona­mi. - Była tan­cer­ką, wystę­po­wa­ła w nocnych klu­bach, przyjaźni­ła się z różny­mi obi­bo­ka­mi, ro­bi­ła wszystko, co czło­wi­eko­wi mo­że przyjść do głowy, a ma coś wspól­ne­go z sek­sem. Zmarszczy­łem brwi.

    - Coś tu nie pa­su­je.

    - I nie mu­si, pa­nie Ham­mer.

    Oczy agen­ta po­zos­tały ni­eruc­ho­me, co znaczy­ło, że były to wszystkie in­for­ma­cje, jakich chci­ał ud­zi­elić, i mo­ją spra­wę uz­nał za zamk­ni­ętą. Mog­łem so­bie iść i pod­zi­ęko­wać. Ser­decz­nie pod­zi­ęko­wać.

    Wstałem i włoży­łem ka­pe­lusz. Jeden z mężczyzn ot­worzył drzwi. Odw­ró­ci­łem się z uśmi­ec­hem.

    - Ale będ­zie, sze­fie.

    - Co?

    - Pasować. - Uśmi­ech­ną­łem się jeszc­ze szer­zej. - A po­tem ktoś za to zap­ła­ci.

    Zamknąłem za so­bą drzwi i wyszed­łem na kory­tarz. Przez mi­nu­tę sta­łem oparty o ści­anę, aż przes­ta­ło mi wa­lić w gło­wie. W us­tach czu­łem dziwny ni­es­mak - chci­ałem splu­nąć. W myślach na­ras­ta­ła ni­ena­wiść, za­cis­ną­łem war­gi i zno­wu w us­zach rozbrz­mi­ały tam­te głosy. Od ra­zu poc­zu­łem się le­pi­ej, bo zro­zu­mi­ałem, że nigdy ich nie za­pom­nę. Pew­ne­go dnia usłys­zę zna­j­ome dźwi­ęki, lecz wtedy zdła­wię je na os­tat­ni­ej syla­bie.

    Zjechałem na par­ter, wzi­ąłem tak­sów­kę. Po­da­łem ad­res ko­mi­sa­ri­atu Pa­ta. Dyżurny wpuścił mnie na gó­rę, a ki­edy wszed­łem do po­ko­ju, Pat si­ed­zi­ał za bi­ur­ki­em i szczerzył do mnie zęby.

    - Jak posz­ło?

    - Głupoty. - Przysu­ną­łem krzes­ło no­gą i usi­ad­łem. - Nie wi­em, po co odeg­ra­li tę ko­me­dię, ale z pew­nością zmar­no­wa­li czas.

    - Oni nigdy nie mar­nu­ją cza­su.

    - Więc po co ta prze­j­ażdż­ka?

    - Sprawdzanie. Da­łem im szcze­góły, których nie mi­eli.

    - Nie wzi­ęli ich so­bie zbytnio do ser­ca.

    - Przypuszczałem że tak będ­zie. - Przysu­nął się bli­żej z krzes­łem. - Pew­nie za­da­łeś im pa­rę pytań?

    - Wiem, jak się nazy­wa­ła. Ber­ga Torn.

    - To wszystko?

    - Fragmenty bi­og­ra­fii. Jaka jest resz­ta?

    Pat spuścił wzrok i og­lą­dał rę­ce. Ki­edy już się namyślił, spo­jr­zał na mnie. Na jego twarzy ma­lo­wa­ła się roz­wa­ga i ost­roż­ność.

    - Mike… sprze­dam ci pa­rę in­for­ma­cji. I tak będ­zi­esz węszył i jeśli ci nie po­wi­em, sam się do­wi­esz. A na­jważ­ni­e­js­ze jest to, żebyś się nie wtrą­cał.

    - Mów da­lej.

    - Słyszałeś o Car­lu Evel­lo?

Przytak­ną­łem.

    - Evello dzi­ała w ci­eniu elity władzy. W cza­sie os­tat­nich przes­łuc­hań w ko­mi­sj­ach se­nac­kich pad­ło wi­ele naz­wisk grubych ryb z przes­tępc­ze­go świ­at­ka, ale nigdy jego. Ta­ki waż­ni­ak. In­ni też są waż­ni, ale nie tak jak on.

    Uniosłem brwi ze zdzi­wi­enia.

    - Nie sąd­zi­łem, że to ta­ka fis­za. To pew­ne in­for­ma­cje?

    - Nikt dok­ład­nie nie wie. Na ogół to domysły, ale do­pó­ki nie ma konk­re­tów, nie usłyszysz o nim złe­go sło­wa, na­wet ode mnie. Chcą sie do ni­ego dob­rać. Ma­ją na to cho­ler­ną oc­ho­tę, a ki­edy bę­dą go mi­eli, po­le­cą in­ni waż­ni­acy.

    - I co da­lej?

    - Berga Torn była przez pe­wi­en czas jego koc­han­ką.

    Coś zaczy­na­ło się uk­ła­dać.

    - Pewnie mi­ała na ni­ego ha­ka.

    - Kto to mo­że wi­ed­zi­eć. - Wzruszył ra­mi­ona­mi. - Po­dob­no coś mi­ała. Te­raz już nic nie po­wie. Ki­edy chłopcy przystą­pi­li do rzeczy, jak sam zresz­tą po­wi­ed­zi­ałeś, chci­eli to z ni­ej wyci­ąg­nąć.

    - Przypuszczasz, że to byli lud­zie Car­la?

    - Bez wąt­pi­enia.

    - A ten zak­ład psychi­atryczny?

    - Znalazła się tam za ra­dą swo­j­ego le­kar­za. Mi­ała zez­na­wać przed ko­mi­sją, ale z po­wo­du na­pię­cia ner­wo­we­go za­ła­ma­ła się. Wszystkie przes­łuc­ha­nia zos­tały wstrzyma­ne do mo­men­tu jej wyjścia z zak­ła­du.

    - Trzyma się kupy. Jakie masz dla mnie za­da­nie?

Kur­ze łap­ki wo­kół oc­zu Pa­ta stały się wyra­zists­ze.

    - Nie mam. Trzymasz się od te­go z da­le­ka.

    - Pieprzysz.

    - Słuchaj, bo­ha­ter­ze, pos­tawmy spra­wę jas­no. Nie ma po­wo­du, żebyś się w to mi­es­zał. I tak wplą­ta­łeś się przez przypa­dek. Ni­ewi­ele zdzi­ałasz, a żad­na z agen­cji, któ­re za­jmu­ją się tą spra­wą, za to cię nie po­pieści.

    Posłałem Pa­to­wi na­jszc­zerszy z mo­ich wszystkich uśmi­ec­hów.

    - Pochlebiasz mi.

    - Nie rób z si­ebie ta­ki­ego cwa­ni­aka, Mike.

    - Nie ro­bię.

    - Zgoda. Jes­teś bystry i znam two­je me­tody. Ale nie chcę, żeby zac­zęły się kło­poty.

    - Chłopie, wszystko ci się pok­rę­ci­ło. Już się zac­zęły. Za­pom­ni­ałeś? Mnie rąb­nę­li mi­ędzy oczy, ko­bi­etę wykończy­li, a mo­ja gab­lo­ta to ru­ina. - Wsta­łem i po­patrzy­łem na Pa­ta, ale uśmi­ech­ną­łem się już inac­zej. - Może jes­tem zbyt dumny, ale nie poz­wo­lę, by ta­ki nu­mer us­zedł na suc­ho. Mus­zę ko­muś za to wypruć fla­ki, a jeże­li będ­zie nim Evel­lo, to nie mam nic prze­ciw te­mu. Pat po­łożył rę­kę na bi­ur­ku.

    - Cholera, Mike, skocz po ro­zum do głowy. Prze­ci­eż ty…

    - Powiedz… gdyby ktoś zro­bił z ci­ebie koz­ła ofi­ar­ne­go, co byś zro­bił?

    - Nie zdarzy­ło mi się nic ta­ki­ego.

    - A mnie tak. Tym chłop­com nie po­win­no to ujść na suc­ho. Psi­ak­rew, Pat, myśla­łem, że le­pi­ej mnie znasz.

    - Znam, znam, dla­te­go cię pros­zę, żebyś dał so­bie spo­kój. Co jeszc­ze mam zro­bić, od­woły­wać się do uc­zuć pat­ri­otycznych?

    - Patriotycznych? Nie rozśmi­es­zaj mnie. To bez znac­ze­nia czy Kong­res, sam Prezy­dent al­bo Sąd Na­jwyższy ka­żą mi się od­su­nąć. Są tylko ludźmi, po­za tym nikt ich nie pa­ło­wał ani nie spuszc­zał z ur­wis­ka. A z tymi, którzy ro­bią ta­kie nu­mery, nie gra się w kul­ki. Ci z FBI mo­gą być bard­zo prze­bi­eg­li, ale ki­edy wyła­pią ca­łą zgra­ję, co wtedy? Zło­żą zez­na­nia. Świ­et­nie. Cos­tel­lo zez­na­wał, a ja w pro­to­ko­le przes­łuc­ha­nia wska­żę ci, ile razy do­puścił się krzywoprzy­si­ęst­wa. A jaki był fi­nał? Wi­esz rów­nie dobr­ze jak ja. Oni są zbyt po­tęż­ni, by im coś zro­bić. Za du­żo szma­lu i za du­żo władzy. Gdyby zac­zę­li mó­wić, skomp­ro­mi­to­wa­liby zbyt wi­elu lud­zi. Ni­ech ich cho­le­ra. Ja chcę tylko dor­wać tamtych fa­ce­tów. Nie wi­em, jak wyglą­da­ją, ale bę­dę wi­ed­zi­ał. Jeśli fe­de­ral­ni mnie ubi­eg­ną, nie ma sprawy, ale ja, bra­cie, bę­dę cze­kał. Jeże­li to nie ja pi­erwszy ich dor­wę, poc­ze­kam aż zło­żą zez­na­nia, al­bo od­si­ed­zą krót­kie wyro­ki, bo dłu­gich nigdy nie dos­ta­ją. Ki­edy ich wresz­cie do­pad­nę, nigdy wi­ęcej nie przyspor­zą ci kło­po­tów.

    - Widzę, że wszystko dok­ład­nie przemyśla­łeś.

    - Włącznie z zez­na­ni­em, że dzi­ała­łem w ob­ro­nie włas­nej.

    - Nie ujd­zie ci to na suc­ho.

Jeszc­ze raz wyszczerzy­łem zęby.

    - Przecież wi­esz, że to ni­ep­raw­da.

    Pat przez mo­ment za­pom­ni­ał o po­wad­ze, wykrzywił się w uśmi­ec­hu.

    - Tak - po­wi­ed­zi­ał. - Te­go na­jbard­zi­ej się bo­ję.

    - To nie było zwykłe mor­derst­wo.

    - Na pew­no.

    - To ban­da dra­ni, którzy dzi­ała­ją z zim­ną krwią. Gdybyś wid­zi­ał co ro­bi­li z dzi­ewczy­ną, za­nim ją za­bi­li.

    - Nie było ob­ra­żeń na ci­ele… lub na tym, co z ni­ego zos­ta­ło po spa­le­niu.

    - Byłem tam. Nie wyglą­da­ło to sympatycz­nie - po­wi­ed­zi­ałem z po­wa­gą. - Zmi­enia ci się po­tem wid­ze­nie świ­ata.

    Pat spo­jr­zał na mnie z za­in­te­re­so­wa­ni­em.

    - Nie tor­tu­ro­wa­li jej po to, by zo­baczyć, ile wie. Chci­eli się cze­goś od ni­ej do­wi­ed­zi­eć i nie uda­ło się. Była kluc­zem do jaki­ejś sprawy.

    - I chcesz to ci­ąg­nąć da­lej? - spytał Pat.

    - Czego się spod­zi­ewa­łeś?

    - Nie wi­em, Mike. - Prze­tarł oczy. - Przypuszc­za­łem, że nie po­god­zisz się z sytu­acją. - Spo­jr­zał w stro­nę ok­na. Pa­da­ło. - Wi­ęc sko­ro już tak ma być, dobr­ze, żebyś wi­ed­zi­ał coś ni­ecoś. Chłopcy z Agen­cji to prawd­zi­we bystrza­ki, zna­ją two­je ak­ta i me­tody pracy, wi­ęc nie oc­ze­kuj z ich strony żad­nej po­mocy. Jeśli was­ze ści­eż­ki się przet­ną, wylą­du­j­esz w pud­le.

    - Jak wid­zę, dos­ta­łeś po­le­ce­nia.

    - Na piśmie. Z bard­zo wyso­ki­ego szczeb­la. - Nas­ze oczy spot­kały się na mo­ment. - Po­le­co­no mi prze­ka­zać ci to, gdybyś się upi­erał.

    Wstałem i pogr­ze­ba­łem chwi­lę w pacz­ce pa­pi­ero­sów.

    - Ci chłopcy prag­ną wszystko za­łat­wić sa­mi. Są tacy zdol­ni, że nie potr­ze­bu­ją po­mocy.

    - Mają potr­zebny sprzęt i lud­zi - rzu­cił Pat po­j­ed­nawc­zo.

    - Jasne, ale ma­ją ni­ew­łaściwy sto­su­nek - skrzywi­łem się. - Chcą, żeby te gru­be ryby mi­ały pub­liczny pro­ces i tak da­lej, żeby po­ciły się za krat­ka­mi. Co za bzdury. Na­si zna­j­omi z li­muzyny ma­ją to wszystko gdzieś. I ci­ebie, i mnie, i wszystkich do­oko­ła z wyj­ąt­ki­em si­ebie. Jest tylko jed­na rzecz, przed któ­rą czu­ją res­pekt.

    - Mianowicie?

    - Rewolwer przyciśni­ęty do brzuc­ha, który właśnie eksp­lo­du­je i rozbryz­gu­je fla­ki po po­ko­ju. Tylko ta­kie ar­gu­menty do nich do­ci­era­ją. - Wcis­ną­łem ka­pe­lusz na gło­wę wyso­ko nad ni­ebi­es­ką śli­wą mi­ędzy oc­za­mi. - No, to do zo­bac­ze­nia.

    - Może tak, mo­że nie - po­wi­ed­zi­ał Pat w stro­nę mo­ich ple­ców.

    Zszedłem na dół w deszcz i cze­ka­łem aż na­dj­ed­zie jakaś tak­sów­ka.

    

Gdybyś nie wi­ed­zi­ał, że u ci­ebie byli, nigdy byś się nie zo­ri­en­to­wał. Tylko jakieś dro­bi­az­gi tu i ówd­zie nie cał­ki­em na swo­im mi­e­js­cu. Śl­ad na warst­wie kur­zu, gdzie otarł się man­ki­et płaszc­za, od­su­ni­ęta po­pi­el­nicz­ka, zwi­sa­j­ący ka­wa­łek gumy na drzwi­ach lo­dów­ki, bo nie za­uważy­li, że jest odk­le­j­ona i trze­ba ją przytrzymać rę­ką przy zamy­ka­niu. Czterd­zi­est­ka pi­ąt­ka tak jak przed­tem wi­si­ała w sza­fie, ale od­cisk kci­uka, który spostr­zeg­łem na kol­bie, nie mógł być mój, bo wytar­łem ją do czysta, za­nim wsad­zi­łem re­wol­wer do ka­bury. Zdj­ąłem pas z bro­nią i po­łoży­łem na sto­le. Chłopcy z Waszyng­to­nu znali się na rzeczy. Zac­zą­łem pog­wizdy­wać. Zde­jmu­j­ąc mary­nar­kę za­jr­za­łem do sto­j­ące­go obok szaf­ki kos­za na śmi­eci. Na dnie le­żał ni­edo­pa­łek pa­pi­ero­sa. Moż­na było jeszc­ze przeczy­tać naz­wę ga­tun­ku. Ja ta­kich nie pa­li­łem. Pod­ni­os­łem go, obe­jr­za­łem i z pow­ro­tem wrzu­ci­łem do kos­za. Przes­ta­łem gwiz­dać w chwi­li, ki­edy nag­ła myśl zag­łuszy­ła wszystkie in­ne. Pod­ni­os­łem słuc­haw­kę i wykrę­ci­łem nu­mer do­zorcy na par­ter­ze.

    - John? Mó­wi Mike Ham­mer. Czy wpuszc­zał pan do mo­j­ego mi­esz­ka­nia jakichś lud­zi?

    - Mężczyzn? - Speszył się. - Pan wie, pa­nie Ham­mer, że ja…

    - W por­ząd­ku. Roz­ma­wi­ałem z ni­mi. Chcę tylko coś sprawd­zić.

    - Cóż, w ta­kim ra­zie… mi­eli na­kaz. Wie pan, kto to był? FBI!

    - Wiem.

    - Powiedzieli, że nie trze­ba o tym mó­wić.

    - Jest pan pe­wi­en, że nie był to nikt inny?

    - Jak sa­me­go si­ebie. To­warzyszył im jeden mun­du­rowy.

    - A po­za ni­mi?

    - Nikogusieńko, pa­nie Ham­mer. Pan wie, żywe­go duc­ha bym na gó­rę nie wpuścił.

    - Dziękuję, John.

    Odłożyłem słuc­haw­kę i po­now­nie się ro­ze­jr­za­łem. Po­za FBI ktoś jeszc­ze przes­zu­kał mi­esz­ka­nie. Też od­wa­lił ka­wał ro­boty, ale nie tak dob­rej jak fe­de­ral­ni. Zno­wu za­no­si­ło się na kło­poty.

    Sięgnąłem po czterd­zi­est­kę pi­ąt­kę i da­lej so­bie gwiz­da­łem.

    

ROZDZIAŁ 4

    

    Przyszła o wpół do dwu­nas­tej. Ot­worzy­ła drzwi kluc­zem, który dos­ta­ła ode mnie bard­zo daw­no te­mu. Wni­os­ła do po­ko­ju świ­at­ło, ci­ep­ło i chęć do życia.

    - Witaj, ślicz­na - po­wi­ed­zi­ałem.

Te sło­wa wystarczyły, bo mo­je oczy wyra­żały o wi­ele wi­ęcej i Vel­da dos­ko­na­le o tym wi­ed­zi­ała.

    Na jej us­tach po­j­awił się uśmi­ech; pos­ła­ła mi ca­łu­sa. Nas­ze war­gi nie mu­si­ały się doty­kać. Przez ca­łą dłu­gość po­ko­ju przemk­nę­ło ku mnie go­rą­co te­go po­ca­łun­ku.

    - Brzydal - zak­pi­ła. - Jes­teś jeszc­ze brzydszy niż przed­tem, ale koc­ham cię bard­zi­ej niż ki­edy­kol­wi­ek.

    - Więc jes­tem brzydki. Ale za to w środ­ku jes­tem pi­ękny.

    - Kto by tak głę­bo­ko szu­kał? - zaśmi­ała się. - Pew­nie tylko ja - do­da­ła po chwi­li.

    - Tylko ty, skar­bie.

    Uśmiech ro­zjaśni­a­j­ący jej twarz zła­god­ni­ał jeszc­ze bard­zi­ej. Vel­da wyśliz­nę­ła się z płaszc­za i przer­zu­ci­ła go przez opar­cie krzes­ła.

    Nie mog­łem się na­patr­zeć. Była uoso­bi­eni­em wszystkich mo­ich prag­ni­eń. Twar­da i ni­e­ugi­ęta, gdy ta­ką właśnie chci­ałem ją wid­zi­eć, de­li­kat­na i uleg­ła, gdy ta­ki­ej potr­ze­bo­wa­łem, to znów groźna - zaws­ze ta­ka, jakiej prag­ną­łem. Wid­zi­ałem w ni­ej dzi­kie pi­ęk­no dżung­li i cywi­li­za­cję mi­as­ta. Była wszystkim. Dostr­zeg­łem ref­leks świ­at­ła na pi­erści­on­ku, który jej ki­edyś da­łem.

    Patrzyłem, jak id­zie do kuch­ni i ot­wi­era dwie pusz­ki pi­wa. Patrzy­łem, jak si­ada. Wzi­ąłem zros­zo­ną pusz­kę i ob­ser­wo­wa­łem, jak sączy pi­wo. Przeszył mnie dreszcz emo­cji, gdy zo­baczy­łem, jak języ­ki­em zli­zu­je pi­anę z warg.

    Zanim się odez­wa­ła wi­ed­zi­ałem, co po­wie.

    - To za du­ża afe­ra, Mike.

    - Czyżby?

    Powoli pod­ni­os­ła wzrok, aż nas­ze oczy spot­kały się.

    - Nie próż­no­wa­łam, ki­edy byłeś w szpi­ta­lu. Nie chci­ałam cze­kać aż wyzdro­wi­e­j­esz. To nie było za­bó­jst­wo jak wi­ele innych, z który­mi mi­ewa­łeś już do czyni­enia. Rac­zej szcze­gó­ło­wo zap­la­no­wa­ne mor­derst­wo na zle­ce­nie jaki­ejś or­ga­ni­za­cji. Spra­wa jest tak po­waż­na, że po­li­cja boi się w nią wkroczyć. To za­da­nie dla FBI, ale na­wet jej agen­ci mus­zą dzi­ałać z du­żą ost­roż­nością, bo afe­ra się­ga zbyt wyso­ko.

    - Więc? - mo­je pyta­nie za­wis­ło w po­wi­etr­zu. Po­ci­ąg­ną­łem łyk pi­wa.

    - To, co ja sąd­zę, jest bez znac­ze­nia. Pos­ta­wi­łem pusz­kę na brze­gu sto­łu.

    - To, co sąd­zisz, kot­ku, ma og­rom­ne znac­ze­nie, a ki­edy w grę wchod­zą decy­zje, ja je po­de­jmu­ję na pods­ta­wie te­go, co sąd­zę. To ja jes­tem mężczyz­ną. I do­pó­ki mam własny ro­zum, doświ­adc­ze­nie i wi­ed­zę do po­mocy, bę­dę decy­do­wać sa­mod­zi­el­nie.

    - Więc rus­zasz za ni­mi.

    - Lubiłabyś mnie bard­zi­ej, gdyby było inac­zej?

Na twarzy Veldy po­j­awił się uśmi­ech.

    - Nie. FBI to or­ga­ni­za­cja z bud­że­tem dzi­esi­ęciu mi­li­onów do­la­rów, chma­rą lud­zi i dro­gim sprzę­tem, a ty czujesz się jedynym wybranym, by wkroczyć na sce­nę i zro­bić por­zą­dek. Cóż, jes­teś prze­ci­eż mężczyz­ną. - Wypi­ła łyk pi­wa. - Ale za to jakim mężczyz­ną. Bę­dę szczęśli­wa, ki­edy zstą­pisz z pi­edes­ta­łu sta­ro­ka­wa­lerst­wa i prze­jmę nad to­bą jakąś kont­ro­lę.

    - Sądzisz, że ci się to ki­edyś uda?

    - Nie, ale przyna­jm­ni­ej mam o czym po­marzyć - ro­ześmi­ała się. - Gdybyś sta­le był blis­ko mnie, nie mu­si­ałabym się o ci­ebie ni­epo­ko­ić.

    - Ja też bym te­go prag­nął. Ale są sprawy, któ­re ma­ją pi­erws­zeńst­wo.

    - Wiem, jed­nak mus­zę cię ostr­zec. Od­tąd będ­zi­esz mi­ał do czyni­enia z intry­gant­ką.

    - Już to prze­ra­bi­aliśmy.

    - Sam zo­baczysz.

    - Zgoda. - Do­pi­łem pi­wo i poc­ze­ka­łem aż skończy swo­je. Wytrząs­ną­łem pa­pi­ero­sa i rzu­ci­łem Veld­zie pacz­kę. - Cze­go się do­wi­ed­zi­ałaś?

    - Jest pa­rę szcze­gó­łów. Od­na­laz­łam ci­ęża­rów­kę, któ­ra mi­nę­ła twój sa­moc­hód us­ta­wi­ony na po­boc­zu ze świ­at­ła­mi ostr­ze­gawczy­mi. Ki­erow­ca wysi­adł, a po­ni­eważ przy sa­moc­hod­zie nie było ni­ko­go, odj­ec­hał. Na­jb­liższy te­le­fon zna­jdo­wał się jakieś pi­ęć ki­lo­met­rów od tam­te­go mi­e­js­ca, w przydroż­nej kna­jpie. Ki­erow­ca zdzi­wił się, gdy nie zas­tał tam właści­ci­ela sa­moc­ho­du, bo po drod­ze nie mi­nął ni­ko­go. Dzi­ewczy­na, któ­ra pra­cu­je w owej kna­jpie, przypom­ni­ała so­bie o ist­ni­eniu opuszc­zo­nej szopy kil­kad­zi­esi­ąt met­rów od mi­e­js­ca, w którym stał sa­moc­hód. Posz­łam tam. Wręcz ro­iło się od fe­de­ralnych.

    - Wspaniale.

    - Nie po­wi­ed­zi­ałabym. - Pop­ra­wi­ła się w krześle i od­gar­nę­ła pas­mo wło­sów. Ci­em­ne jak he­ban, połys­ki­wały w świ­et­le lampy. - Zatrzy­ma­li mnie, za­da­li kilka pytań i puści­li z ta­kim ostr­ze­że­ni­em, że po­win­nam paść tru­pem na mi­e­js­cu.

    - Znaleźli coś?

    - O ile mog­łam się zo­ri­en­to­wać, nie. Posp­rawd­za­li szcze­góły, któ­re już zna­łam, ale wszystko pot­wi­erd­za­ło tylko two­je zez­na­nia. Ist­ni­e­je jed­nak punkt zac­ze­pi­enia. Szo­pa stoi dob­re pi­ęćd­zi­esi­ąt met­rów od szosy i tak os­ła­ni­a­ją ją za­rośla, że na­wet jeśli pa­li się w ni­ej świ­at­ło, nic nie wi­dać. Jest nie do zna­le­zi­enia, jeśli się nie wie, gdzie szu­kać.

    - Chcesz po­wi­ed­zi­eć, że mi­e­js­ce było po­de­jr­za­nie ide­al­ne, aby mógł to być przypa­dek?

    - Zbyt ide­al­ne.

    Patrzyłem, jak dym z pa­pi­ero­sa snu­je się wo­kół pusz­ki.

    - Coś tu nie gra. Dzi­ewczy­na uci­eka­ła. Skąd wi­ed­zi­eli, w któ­rą stro­nę?

    - Tego nie mog­li wi­ed­zi­eć, ale skąd wi­ed­zi­eli, gdzie jest szo­pa?

    - Kto jest właści­ci­elem?

    Velda zmarszczy­ła brwi i potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Jeszcze jed­na za­gad­ka. Grunt sta­no­wi włas­ność sta­no­wą, a dzi­ał­kę wytyczo­no dwad­zieścia lat te­mu. Jedy­ne, cze­go się do­wi­ed­zi­ałam, ki­edy mnie przes­łuc­hi­wa­li, to fakt, że po­za śla­da­mi ni­edaw­nej bytności nikt tam nie mi­esz­kał. Nad drzwi­ami wyryto daty, os­tat­nia to 1937 rok.

    - Coś jeszc­ze?

    Velda po­now­nie potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Widziałam twój sa­moc­hód. To, co z ni­ego zos­ta­ło.

    - Biedna dzi­eci­na. Os­tat­ni z ory­gi­nalnych mo­de­li.

    - Mike…

    - Tak?

    - Co chcesz zro­bić?

    - Zgadnij.

    - Nie. Ty mi po­wi­edz.

    Zaciągnąłem się głę­bo­ko i wrzu­ci­łem ni­edo­pa­łek do pusz­ki.

    - Zabili pa­ni­en­kę i pró­bo­wa­li mnie w to wro­bić. Zniszczy­li gab­lo­tę, a mnie wpa­ko­wa­li do szpi­ta­la. Myślą, że jes­teśmy fra­j­era­mi i wszystko im jed­no, ko­go skrzywdzą. Dra­nie. Parszy­we dra­nie. - Uderzy­łem pięścią o dłoń, aż za­bo­la­ło. - Mam za­mi­ar do­wi­ed­zi­eć się, co tu jest gra­ne. Wtedy po­toczą się głowy.

    - Jedną z nich mo­że być two­ja.

    - Może, ale nie pi­erws­za. I wi­esz co? Oni są w krop­ce. Przeg­lą­da­ją ga­zety i do­wi­adu­ją się, że sprawy nie uk­ła­da­ją się tak, jak so­bie życzyli. Życie spła­ta­ło im fig­la, bo za­mi­ast wro­bić jaki­egoś fra­j­era tra­fi­li na mnie. Nie mog­ło im się to zbytnio spo­do­bać, bo nie jes­tem zwykłym chłop­cem do ko­pa­nia. Ma­ją dość ole­ju w gło­wie, żeby to so­bie uświ­ado­mić.

    Velda za­cis­nę­ła us­ta, a w jej oc­zach wyczyta­łem pyta­nie.

    - Byli tu i troc­hę się rozg­lą­da­li - od­po­wi­ed­zi­ałem.

    - Mike!

    - Czegoś szu­ka­li, chyba sa­mi dobr­ze nie wi­ed­zi­eli cze­go. Ale idę o zak­ład, że przetr­ząs­nę­li mie­sz­ka­nie, po­ni­eważ sąd­zi­li, że mam to, cze­go szu­ka­ją. Fakt, że nic nie zna­leźli nie oz­nac­za, że nie wró­cą, ale tym ra­zem bę­dę w mi­esz­ka­niu, a nie na od­dzi­ale in­tensyw­nej te­ra­pii.

    - Co to mog­ło być?

    - Nie mam po­j­ęcia, ale dla te­go cze­goś byli go­to­wi za­bić dwo­je lud­zi. Chcę czy nie, si­ed­zę w tym po uszy. - Uśmiechnąłem się. - I lu­bię to. Ni­ena­wid­zę ta­kich dra­ni. Do­wi­em się, kim są i cze­go szu­ka­ją, a po­tem pó­jdą do zi­emi.

    - Czyli będ­zie tak, jak zaws­ze, praw­da? - W gło­sie Veldy wyczu­łem sar­kazm.

    - Nie. Mo­że nie. Tym ra­zem pew­nie zro­bię to inac­zej.

    Zacisnęła rę­ce na opar­ciu fo­te­la.

    - Nie po­do­ba mi się to, co mó­wisz.

    - Wielu lud­zi­om rów­ni­eż. Oni wi­ed­zą, że nie bę­dę si­ed­zi­ał na tyłku i bi­er­nie cze­kał na bi­eg wydar­zeń. I że od tej pory mus­zą być bard­zo ost­roż­ni. Bę­dę co­raz bli­żej i bli­żej, aż w koń­cu ich do­pad­nę. Wi­ed­zą to tak dobr­ze jak ja.

    - Nadstawiasz kar­ku.

    - Oczywiście, kot­ku. Na to właśnie lic­zę. Jeże­li mógłbym przyci­ąg­nąć ich na strzel­ni­cę, z przyje­m­nością pos­łu­żę za cel.

    Velda roz­luźni­ła się i usi­ad­ła swo­bod­ni­ej. Przez dłużs­zą chwi­lę milc­ze­liśmy. Opar­ła gło­wę na po­dusz­ce fo­te­la i patrzy­ła w su­fit. Nag­le po­wi­ed­zi­ała:

    - Mike, mam ci coś do prze­ka­za­nia.

    Ton jej gło­su zmu­sił mnie do pod­ni­esi­enia głowy.

    - Dawaj.

    - Jeżeli będ­zie jaka­kol­wi­ek strze­la­ni­na, to bez ci­ebie.

    Velda si­ęg­nę­ła do ki­es­ze­ni ża­ki­etu, wyj­ęła ko­per­tę i rzu­ci­ła w mo­ją stro­nę. Chwyci­łem ją w lo­cie.

    - Pat przyni­ósł ra­no. Nie mógł nic w tej spra­wie zro­bić, wi­ęc się na ni­ego nie wści­ekaj.

    Otworzyłem ko­per­tę i wyj­ąłem luźną kart­kę. Po­le­ce­nie było bard­zo zwi­ęz­łe, żad­ne wo­do­le­jst­wo. Ofi­cj­alny nag­łó­wek nie po­zos­ta­wi­ał wątp­li­wości co do autorst­wa. Mógłbym się za­łożyć, że za tą jed­ną kart­ką pa­pi­eru kryły się ca­łe tomy, usp­ra­wi­ed­li­wi­a­j­ące jej wysła­nie. Było to pros­te po­le­ce­nie za­ka­zu­j­ące uży­cia bro­ni pal­nej i cza­so­wo co­fa­ło ud­zi­elo­ną mi przez państ­wo li­cen­cję prywat­ne­go de­tekty­wa. Ani sło­wa o pełnym lub części­owym zwro­cie op­łaty w wyso­kości dwus­tu dol­ców za przyzna­nie wyżej wymi­eni­one­go pra­wa w ta­kim to a ta­kim sta­nie Amery­ki.

    Roześmiałem się głośno. Złoży­łem kart­kę, włoży­łem z pow­ro­tem do ko­perty i po­łoży­łem na sto­le.

    - Chcą mi ut­rud­nić dzi­ała­nie.

    - Chcą, żebyś w ogó­le się za to nie brał. Od dziś jes­teś zwykłym oby­wa­te­lem i krop­ka. Jeśli zła­pią cię z bro­nią w rę­ku, pod­pad­ni­esz pod pa­rag­raf Sul­li­va­na.

    - Już raz tak było, pa­mi­ętasz?

    Velda po­ki­wa­ła gło­wą. Jej twarz nie wyra­ża­ła żadnych emo­cji.

    - To praw­da, ale wtedy za­pom­ni­eli o mnie. Wówc­zas ja też mi­ałam li­cen­cję i zez­wo­le­nie na broń. Tym ra­zem byli rozt­rop­ni­e­jsi.

    - Cwani chłopcy.

    - Bardzo cwa­ni. - Zamk­nę­ła oczy, gło­wę po­now­nie opar­ła na po­dusz­ce. - Będ­zi­emy mu­si­eli się moc­no nap­ra­co­wać.

    - Nie my, pa­ni­en­ko. Ja.

    - My.

    - Posłuchaj… Patrzy­ła na mnie.

    - Mike, do ko­go na­leżysz?

    - Ty mi po­wi­edz.

    Nie od­po­wi­ed­zi­ała. Pod­ni­os­ła po­wi­eki, a ki­edy pró­bo­wa­ła się uśmi­ech­nąć, ujr­za­łem w jej oc­zach smu­tek.

    - Zgoda - przysta­łem. - Ni­ech będ­zie „my". Jeśli za da­le­ko wysta­wię gło­wę, będ­zi­esz przy mnie, żebym się w po­rę scho­wał. - Pod­ni­os­łem czterd­zi­est­kę pi­ąt­kę z pod­ło­gi, wyj­ąłem ma­gazy­nek i wyłus­ka­łem na­bo­je. - Twój chło­pak zaczy­na się star­zeć, przyj­aci­ół­ko. Mo­że sta­ję się zbyt mi­ęk­ki?

    - Raczej prze­bi­eg­le­jszy. Sta­nę­liśmy przed ta­kim za­da­ni­em, że sa­me mięśnie nie wystarc­zą. To wo­jna z po­tężnym móz­gi­em i tylko spryt mo­że mu sta­wić czo­ło. Przyna­jm­ni­ej wi­esz, że trze­ba zmi­enić styl wal­ki.

    - Tak…

    - Nie będ­zie łat­wo. Uśmi­ech­ną­łem się. - Ale nie ma zmart­wi­enia. Tymcza­sem wszyscy sta­ją na gło­wie, żeby mnie od­su­nąć. Ni­ek­tórzy ma­ją włas­ne po­wody, ale są tacy, którzy się bo­ją, że zep­su­ję im za­ba­wę. To też już było. I jeszc­ze raz się pow­tórzy.

    - Tylko tak bard­zo się nie sta­raj. Si­edem lat cze­ka­nia na fa­ce­ta, to dos­ta­tecz­nie dłu­go - upom­ni­ała mnie Vel­da. - Chci­ałabym, żeby był w for­mie, ki­edy wresz­cie zmi­eni zda­nie.

    - Obiecuję - od­par­łem, ale nie tak głośno, by mnie usłys­za­ła.

    - Więc od cze­go zaczy­namy?

    Jeden po dru­gim, po­wo­li, wypuszc­za­łem na­bo­je spo­mi­ędzy pal­ców. Le­żały na dnie po­pi­el­nicz­ki, błyszczą­ce, śmi­er­ci­onośne, ale be­zuży­tecz­ne.

    - Berga Torn. Zacz­ni­emy od ni­ej. Na­jpi­erw karta cho­roby z zak­ła­du. Chcę mi­eć jej życi­orys i naz­wiska lud­zi, z który­mi się kon­tak­to­wa­ła. To two­je za­da­nie.

    - A two­je?

    - Evello. Carl Evel­lo. Coś go łączy ze spra­wą, i to ro­bo­ta dla mnie.

    Velda ski­nę­ła gło­wą, mo­no­ton­nie bęb­ni­ąc pal­ca­mi o opar­cie fo­te­la.

    - Będzie ci­ęż­ko go rozgryźć.

    - Nikt nie jest łatwy.

    - Szczególnie Evel­lo. Na­leży do or­ga­ni­za­cji. Ki­edy le­ża­łeś w szpi­ta­lu, cały w ban­da­żach, kil­ka osób dos­tarczy­ło mi o nim po­ufnych in­for­ma­cji. Nic szcze­gól­ne­go, głów­nie posz­la­ki, ale wyraźnie wska­zu­ją na coś, co mo­że cię za­in­te­re­so­wać.

    - Mianowicie?

    Spojrzała na mnie z pó­łuśmi­ec­hem. Jak dra­pi­eż­na sa­mi­ca, któ­ra przyzywa part­ne­ra i chce mu po­wi­ed­zi­eć, co go cze­ka w le­go­wis­ku.

    - Mafia - wyced­zi­ła.

    Poczułem dreszcz emo­cji. Zac­zął się od nóg i szedł wyżej i wyżej. Żar i chłód bud­zą­ce wści­ek­łość i strach, nic wi­ęcej. Krew uderzy­ła mi do głowy, odchr­ząk­ną­łem, ale sło­wa, któ­re wypo­wi­ed­zi­ałem, brzmi­ały chrap­li­wie, jak nie mo­je.

    - Ci in­for­ma­torzy wi­ed­zi­eli, co mó­wią?

    - Nie wi­ed­zi­eli. Po­de­jr­ze­wa­li, to wszystko. Ten as­pekt sprawy in­te­re­su­je FBI.

    - Tak… to ich in­te­re­su­je. Chod­zi­liby wo­kół ta­ki­ej sprawy na pa­lusz­kach. Nic dziw­ne­go, że nie chcą, żebym węszył.

    - Robisz za du­żo ha­ła­su.

    - Różne rzeczy się przytra­fi­a­ją. Tak wi­ęc wszystko zaczy­na się uk­ła­dać - ci­ąg­ną­łem. - Oni wi­ed­zą, że wchod­zę do gry, ale nie ma­ją po­j­ęcia, jak ją roz­poc­ząć. Ma­ją nad­zi­e­ję, że wyko­nam za nich pi­erwszy ruch. Nie zrezyg­nu­ją, do­pó­ki nie pad­ną trupy. Lub ja zgi­nę, bo jest to gra, któ­ra zaws­ze kończy się tak sa­mo. Ka­te­go­ria ni­ewin­ności nie jest tu bra­na pod uwa­gę. Mu­si iść w par­ze z czyjąś wi­ną.

    Usta Veldy drgnęły.

    - Może to i dobr­ze. Świ­at jest w su­mie dziwny. Dzi­si­aj nie mo­że być mowy o ab­so­lut­nej ni­ewin­ności. Zaws­ze będ­zie jakaś rzecz, któ­rą lud­zie spró­bu­ją ukryć. - Przerwała i dotk­nę­ła pal­cem po­licz­ka. - Po­wi­edz, jeże­li czło­wi­eka wi­es­za się za mor­derst­wo, któ­re­go nie po­peł­nił, kto jest wi­ni­en?

    - Nie sąd­zi­łem, że nur­tu­ją cię ta­kie wątp­li­wości.

    - Nauczyłam się od ci­ebie.

    - Więc do­kończ za mnie.

    Delikatnie wyci­ąg­nę­ła pa­pi­ero­sa. Był to gest pe­łen wdzi­ęku i ko­bi­ecości, a jed­noc­ześnie dzi­ewc­zę­cej nieśmi­ałości. Jed­wa­bis­tość jej ci­ała w ko­lor­ze burszty­nu… Pal­ce, rę­ka, ra­mię, cu­dow­ne płaszczyzny ci­ała jak na na­jpi­ęk­ni­e­jszym port­re­cie. W tym za­patr­ze­niu moż­na było za­pom­ni­eć, że ta sa­ma dłoń trzyma­ła zi­e­j­ącą! og­ni­em splu­wę, któ­ra rozp­ru­ła pew­ne­mu dra­ni­owi bebechy.

    - Niewinność za­bar­wi­ona wi­ną op­ła­ca się - powi­ed­zi­ała. - Te­raz ty będ­zi­esz przynę­tą, któ­rą ma­ją za­mi­ar się pos­łużyć, aż coś zacz­nie brać.

    - Prawdopodobnie ma na tym skorzys­tać spo­łeczeńst­wo.

    - Oczywiście. - Ką­ci­ki ust Veldy wygi­ęły się w uśmi­ec­hu. - Ale nie czyń so­bie z te­go po­wo­du wyrzu­tów. Krad­ną twój nu­mer. Sam ich te­go na­uczy­łeś wi­ele lat te­mu.

    Zacząłem prze­bi­erać pal­ca­mi w na­bo­j­ach, któ­re le­żały na dnie po­pi­el­nicz­ki. Vel­da ob­ser­wo­wa­ła mnie zza półprzymk­ni­ętych po­wi­ek. Chwi­la zas­ta­no­wi­enia. Wypros­to­wa­ła się nag­le, rzu­ci­ła pa­pi­erosy na krzes­ła i si­ęg­nę­ła po płaszcz.

    Nie patrzy­łem, jak wychod­zi­ła. Si­ed­zi­ałem i marzyłem o rzec­zach, któ­re chci­ałbym zro­bić i jak chci­ałbym je zro­bić, gdyby nie było świ­ad­ków. W wyob­raźni dzi­ałem na­la­ne twar­ze o sze­ro­kich szczę­kach. Wyob­raża­łem so­bie tępy wyraz ich twarzy, ki­edy kol­bą czterdzi­est­ki pi­ąt­ki ła­mię im nosy. Myśla­łem o tej ca­łej oślizłej ta­jnej ar­mii emig­ran­tów, któ­ra szerzy­ła ter­ror pod opi­ekuńczym skrzydłem ma­fii i śmi­ała się z naszych ko­dek­sów i praw. Prag­ną­łem zo­baczyć, jak będ­zie zmi­eni­ał się cwa­ni­ac­ki wyraz ich twarzy, gdy każdy po­ra­nek przyni­esie wi­ado­mość o śmi­er­ci ich kam­ra­tów.

    Velda nie mu­si­ała się zbytnio wysi­lać, aby od­gad­nąć mo­je myśli. Wi­ele razy wid­zi­ała mnie w po­dobnym nast­ro­ju. Rów­nie łat­wo spro­wad­zi­ła mnie na zi­emię.

    - Chyba już czas, byś po­ka­zał im pa­rę nowych nu­me­rów - po­wi­ed­zi­ała ła­god­nie.

    Potem wyszła, a w po­ko­ju od ra­zu zro­bi­ło się smut­ni­ej.

    

ROZDZIAŁ 5

    

    Siedziałem jeszc­ze przez chwi­lę. Wpatry­wa­łem się w róż­no­barw­ne świ­at­ła mi­as­ta, któ­re jak w ka­le­jdos­ko­pie uk­ła­dały się na szybie w mi­got­li­we, ko­lo­ro­we wzor­ki. Szum za ok­nem przypo­mi­nał mo­no­ton­ny pom­ruk pot­wo­ra, który zda­wał się szydzić z dzi­esi­ęciu mi­li­onów lud­zi, wpęd­za­j­ąc ich w co­raz wi­ęks­ze ta­ra­paty.

    Tak, ten pot­wór śmi­ał się z ta­kich jak ja i ty. Był gło­sem ko­goś, kto trzyma bicz i śmi­e­je się przy każdym uder­ze­niu, by zag­łuszyć krzyki swo­ich ofi­ar. Cichszy zag­łus­zał po­j­edync­ze krzyki, głośni­e­jszy - peł­ne prze­ra­że­nia jęki.

    Siedziałem w po­ko­ju i myśla­łem o po­nu­rej statysty­ce. Tak wi­elu lud­zi w każ­dej mi­nu­cie gi­nie w ni­eszc­zęśliwych wypad­kach, tak wi­elu od­no­si rany lub umi­era w każ­dej god­zi­nie z po­wo­du wyszu­kanych form prze­mocy.

    Ale lis­ta nigdy nie była peł­na. Iluż było ni­eprzy­tomnych ze strac­hu? Ilu dręczy­ła bez­sen­ność, gdy za­mart­wi­ali się spra­wa­mi, jaki­mi nie po­win­ni się wca­le prze­jmo­wać? Ilu zroz­pac­zonych rod­zi­ców zas­ta­na­wi­ało się gdzie są i co ro­bią ich dzi­eci? Ilu mi­ało do czyni­enia z ar­mią milc­zących lud­zi, którzy po­le­ce­nia wyda­wa­li szeptem i al­bo lik­wi­do­wa­li prze­ciw­ni­ków, al­bo wyłud­za­li pi­eni­ąd­ze zgod­nie z ni­epi­sanym ko­dek­sem?

    Wtedy zro­zu­mi­ałem, czyj nap­raw­dę był ten głos za ok­nem.

    Mafia. Monst­ru­al­na or­ga­ni­za­cja, któ­ra rząd­zi­ła pos­łu­gu­j­ąc się strac­hem. I wszystko uc­hod­zi­ło jej człon­kom na suc­ho. Mi­eli pi­eni­ąd­ze, któ­re ich chro­niły.

    Czarna Rę­ka! Myśli­cie, że to żarty? Nap­raw­dę sąd­zi­cie, że te wszystkie nu­mery zni­esi­ono ra­zem z pro­hi­bi­cją? Wi­ele wdów, ma in­ne zda­nie. Są też wdowcy.

    Tak jak po­wi­ed­zi­ała Vel­da - nie będ­zie to łat­wa spra­wa. Nie spytam prze­ci­eż przec­hod­nia, gdzie zna­leźć sa­me­go sze­fa. Na­jpi­erw trze­ba tra­fić na właści­wą oso­bę, by za­dać pyta­nie. Jeże­li w tym mo­men­cie jeszc­ze żyj­esz - pytasz. Po­tem pytasz jeszc­ze raz i rozg­lą­dasz się czu­jni­ej, bo w każ­dej se­kund­zie mo­że cię do­si­ęg­nąć ku­la lub nóż.

    Jeżeli choć raz ści­eż­ki two­je i ma­fii skrzyżu­ją się, będzi­esz już zaws­ze czuł dotyk jej rę­ki na ra­mi­eniu. A je że­li zro­bisz ruch, choćby jeden ni­epewny ruch, by się spod te­go uścis­ku wyrwać, już po to­bie. Cza­sa­mi cze­kasz dzi­eń, dwa, na­wet rok, ale już jakby cię nie było Jes­teś martwy.

    W pewnym sen­sie to za­baw­ne. Gdzieś na szczycie te góry stoi czło­wi­ek. To od ni­ego pro­mi­eni­u­je strach niby ze środ­ka pa­j­ęczyny. Si­ed­zi so­bie na tro­nie; ruszy rę­ką i ktoś gi­nie.

    Odpowiada za to tylko jeden czło­wi­ek. Jeden mi­ękki tłuści­och.

    Uśmiechnąłem się wyob­ra­ża­j­ąc so­bie, co by ta­ki fa­ce zro­bił, bezb­ron­ny, poz­ba­wi­ony władzy, na jed­ną mi­nu­tę zamk­ni­ęty w po­ko­ju z kimś, kto nie darzy go sympa­tią Zda­wa­ło mi się, że wid­zę go za szybą, wi­ęc uśmi­ech­nąłem się szer­zej, bo już wi­ed­zi­ałem, co mam zro­bić.

        

    Było późno, ale tylko ze­gar to wskazy­wał. Mi­as­to zi­ewa­ło i prze­ci­ąga­ło się po ko­la­cji. Deszcz us­tał i tylko ci­em­ne chmury na hory­zon­cie przypo­mi­nały o ule­wie. Po­wi­etr­ze było rześkie, a sznur tak­só­wek na ulicy po­rus­zał się na tyle wol­no, że od ra­zu uda­ło mi się jed­ną zła­pać i po­j­ec­hać do miesz­ka­nia Pa­ta.

    Uśmiechnął się na mój wi­dok i wymam­ro­tał coś ni­ez­ro­zu­mi­ałe­go, gdyż w us­tach trzymał plik kar­tek. Wpro­wad­ził mnie do po­ko­ju i wzi­ął mój płaszcz. Niby mi­moc­ho­dem rzu­cił oki­em na mary­nar­kę, by upew­nić się, że nie mam pod spo­dem pa­sa z ka­bu­rą.

    - Napijesz się? - zap­ro­po­no­wał.

    - Nie te­raz - od­par­łem.

    - To tylko pi­wo im­bi­ro­we.

    Odmówiłem i usi­ad­łem. Pat na­peł­nił swo­ją szklan­kę, za­j­ął bu­j­any fo­tel, a wszystkie pa­pi­ery włożył do ko­perty.

    - Cieszę się, że pod­ró­żu­j­esz bez ba­ga­żu.

    - Sądziłeś, że będ­zie inac­zej?

    - Wiedziałem, że pos­tą­pisz roz­sąd­nie. Uwi­erz, to nie była mo­ja decy­zja.

    - Ale nie jest ci zbyt przykro?

    - Mówiąc szczer­ze, nie. - Po­pu­kał pal­cem w ko­per­tę i spo­jr­zał na mnie. - Będ­zi­esz mi­ał zas­tój w in­te­re­sach, ale chyba nie umr­zesz z gło­du.

    - Chyba nie - ro­ześmi­ałem się. - Jak dłu­go mam być w ods­taw­ce?

    Nie spo­do­bał mu się ten śmi­ech. Wo­kół oc­zu zo­baczy­łem zmarszcz­ki, któ­re po­j­awi­ały się w chwi­li, gdy coś go gryzło. Od­ruc­ho­wo pod­ni­ósł szklan­kę do ust, żeby jakoś ukryć wyraz twarzy, ale ja i tak go dostr­zeg­łem.

    - Odwieszą cię, ki­edy bę­dą chci­eli. Nie wcześni­ej.

    - Nie pó­jd­zie im tak łat­wo.

    - Nie?

    Włożyłem pa­pi­ero­sa do ust i przypa­li­łem.

    - Jutro mo­żesz im przypom­ni­eć, że pro­wad­zę własny in­te­res, pła­cę po­dat­ki i mam ko­nek­sje. Mój praw­nik zna sęd­zi­ego, który ma oc­ho­tę na pro­ces po­ka­zowy, i do­pó­ki nie od­będ­zie się rozp­ra­wa, nikt nie będ­zie mi mac­hał przed no­sem jaki­miś na­ka­za­mi.

    - Powiedziałeś bard­zo wi­ele słów.

    - Jasne i dobr­ze wi­esz, o czym mó­wię. Nikt, na­wet Bi­uro Fe­de­ral­ne, nie będ­zie się mnie cze­pi­ało bez­karnie.

    Pat za­cis­nął pal­ce na szklan­ce.

    - Mike… To nie jest zwykłe mor­derst­wo.

    - Wiem.

    - Jak du­żo?

    - Tyle sa­mo, co przed­tem. Ale spo­ro myśla­łem.

    - Jakieś wni­os­ki?

    - Jeden. - Spo­jr­za­łem mu pros­to w oczy. - Mafia.

    - I co? - Nie oka­zał zdzi­wi­enia.

    - Mógłbym się przydać, gdybyście nie rzu­ca­li kłód pod no­gi. - Puści­łem pa­rę kó­łek dymu. - Nie muszę się od­woły­wać do mo­ich akt. Znasz je dobr­ze. Nie ukrywam, że zastr­ze­li­łem kil­ku fa­ce­tów, ale spo­łec­zeństwo za ni­mi nie tęsk­ni. Jeże­li twoi kump­le myślą, że jes­tem tak głu­pi, by nieświ­ado­mie pory­wać się na coś, co mnie prze­ras­ta, po­win­ni wró­cić do szkoły. Nie ma­ją w Waszyngto­nie ani jed­ne­go fa­ce­ta, który byłby lepszy ode mnie… ani jed­ne­go. Gdyby mi­eli, za­ra­bi­aliby wi­ece szma­lu niż ja, ale nie łudź się, że pra­cu­ją tylko dla satysfak­cji. Jes­tem pe­wi­en, że ro­bią bo­ka­mi.

    - Masz o so­bie ni­elic­he mni­ema­nie.

    - Muszę, przyj­aci­elu, bo in­ni nie ma­ją. Po­za tym ci­ąg­le żyję, podc­zas gdy in­ni ruszy­li ka­ra­wa­nem w os­tat­nią dro­gę.

    Pat do­pił do dna i za­mi­es­zał pa­rę os­tat­nich krop­li.

    - Mike, gdyby to ode mnie za­le­ża­ło, ci­ebie i dzi­esi­ęć tysi­ęcy innych od ra­zu ski­ero­wałbym do tej ro­boty. Mni­ej wi­ęcej tylu nam potr­ze­ba. Ale jak na ra­zie jes­tem zwykłym mi­e­js­kim gli­ną i wyko­nu­ję roz­kazy. Co mam dla ci­ebie zro­bić?

    - Ty to po­wi­edz.

    Tym ra­zem ro­ześmi­ał się. Jak za dawnych dobrych lat, ki­edy nie prze­jmo­wa­liśmy się niczym, a jeśli cze­goś ni­ena­wid­zi­liśmy, była to z pew­nością ta sa­ma rzecz.

    - Dobra, wi­ęc mam speł­ni­ać ro­lę two­j­ej trze­ci­ej rę­ki. Ni­eważ­ne kto co po­wie, wid­zę, że i tak wchod­zisz w tę spra­wę. Sko­ro już tak ma być, le­pi­ej skorzys­ta­jmy z two­ich ta­len­tów, za­mi­ast bez przerwy się o nie poty­kać.

    Uśmiech był szczery. W jed­nej se­kund­zie cof­ną­łem się o sześć lat. Oczy Pa­ta lśniły blas­ki­em, a my pra­co­wa­liśmy rę­ka w rę­kę, po­ko­nu­j­ąc wszystkie przesz­kody.

    - Posłuchaj za­tem uważ­nie, Mike. Mnie też nie po­do­ba się spo­sób, w jaki pra­cu­ją chłopcy ze zło­tą odz­na­ką, nie lu­bię, ki­edy po­lity­kę mi­es­za się z przes­tępc­zością, a ni­es­tety, tak dzi­e­je się od lat. Już na­jwyżs­za po­ra, żeby coś zmi­enić. Ca­łe la­ta mu­si­ałem słuc­hać lud­zi, którzy twi­erd­zi­li, że ma­fia jest nie do rus­ze­nia. Pra­wie sam w to uwi­erzy­łem. Ni­ech tam, rzu­cę na sza­lę swo­ją ka­ri­erę. Po­wiedz, co chcesz wi­ed­zi­eć. Tylko nic nie rób na włas­ną rę­kę, przyna­jm­ni­ej na ra­zie. Jeże­li coś z te­go wyjd­zie, bę­dę mi­ał ar­gu­ment w rę­ku i mo­że utrzy­mam po­sa­dę.

    - Zawsze będ­zie mi potr­zebny wspól­nik.

    - Dziękuję. A wi­ęc zaczy­naj.

    - Informacje. Szcze­gó­ło­we - po­wi­ed­zi­ał Pat. Cały ma­te­ri­ał le­żał na jego ko­la­nach. Op­róż­nił ko­per­tę i przer­zu­cił kart­ki. Lam­pa sta­ła za jego gło­wą i podświ­et­la­ła pa­pi­er. Wid­zi­ałem li­ni­jki teks­tu - nie było ich zbyt wi­ele.

    - Znani krymi­na­liści, którzy ma­ją po­wi­ąza­nia z ma­fią - wyced­ził. - Typo­we sprawy do­wod­zą­ce sku­tecz­ności dzi­ała­nia ma­fii i za­ni­ed­bań ze strony po­li­cji Dwad­zieścia stron dotyczy­ło aresz­to­wań, ale ni­ewi­ele skończy­ło się ska­za­ni­em. Dwad­zieścia stron mor­derstw krad­zi­eży, hand­lu nar­koty­ka­mi i innych prze­wi­ni­eń, aU schwyta­ni to sa­me płot­ki, dol­ne szczeb­le dra­biny. Mo żemy wymi­enić pa­rę grubych ryb, ale nie łudź się, to nie re­kiny. Ci os­tat­ni są fa­ce­ta­mi bez naz­wisk.

    - Masz wśród nich Car­la Evel­lo?

    Pat za­jr­zał do ra­por­tów i rzu­cił je na pod­ło­gę z nie› sma­ki­em.

    - Evello nigd­zie nie fi­gu­ru­je. Nie wi­ado­mo skąd ma pi­eni­ąd­ze, a z pła­ce­nia po­dat­ków zaws­ze się wykpi.

    - Berga Torn?

    - Więc wra­camy do mor­derst­wa. Jed­ne­go z wi­elu

- W tej spra­wie mamy róż­ne punkty wid­ze­nia.

    - Tak?

    - Berga mi­ała szcze­gól­ne znac­ze­nie. Była tak waż na, że zmon­to­wa­li dla ni­ej eki­pę fac­how­ców. Nie każdy jest tak uprzy­wi­le­j­owany. Cze­go od ni­ej chci­eli?

    Pat zas­ta­no­wił się, wzruszył ra­mi­ona­mi i stwi­erd­ził - Ni­ewi­ele o ni­ej mamy. Przysto­jna, roz­sąd­na, ale za­mi­es­za­na w ni­ezbyt ele­ganc­kie spraw­ki, jeśli wi­esz o co mi chod­zi.

    - Wiem.

    - Krążyły pog­łos­ki, że przez jakiś czas była utrzyman­ka Evel­la. Właśnie wtedy zgar­ni­ał na­jwię­kszy szmal. Wed­ług tej sa­mej pog­łos­ki dał jej wówc­zas ko­pa Sze­fo­wie uz­na­li, że byłaby pomy­lo­na, gdyby chci­ała uj­aw­nić to, co wie.

    - Evello nie poz­wo­liłby jej odejść.

    - Kiedy w grę wchod­zą ko­bi­ety, fa­ce­ci mo­gą komp­let­nie zgłu­pi­eć. - Uśmi­ech­nął się do mnie po­ro­zu­mi­ewawc­zo.

    - Dokończ.

    - Agenci fe­de­ral­ni na­wi­ąza­li z nią kon­takt. Była sztywna ze strac­hu, ale za­su­ge­ro­wa­ła, że mo­że sypnąć Evel­la. Za­żą­da­ła cza­su na uzu­peł­ni­enie in­for­ma­cji i oso­bis­tej och­rony po uj­aw­ni­eniu szcze­gó­łów.

    - Wspaniale. - Zga­si­łem pa­pi­ero­sa i usi­ad­łem wygod­ni­ej. - Już wid­zę, jak Waszyng­ton przydzi­ela jej gory­la do och­rony.

    - Miała mi­eć mas­kę na twarzy w cza­sie zez­nań przed ko­mi­sją.

    - To by nic nie da­ło. Evel­lo domyśliłby się po cha­rak­ter­ze in­for­ma­cji, kto go sypnął.

    Pat ski­nął gło­wą i konty­nu­ował:

    - Dziewczyna się spłoszy­ła. Dwa razy na­wi­ała lud­zi­om, którzy mi­eli nie spuszc­zać z ni­ej oka. Po mi­esi­ącu dos­ta­ła ata­ku his­te­rii. Le­karz za­ordy­no­wał trzytygod­ni­owy pobyt w zak­ład­zie. Wstrzyma­no doc­hod­ze­nie i przydzi­elo­no jej agen­tów och­rony do pil­no­wa­nia zak­ła­du. Wtedy uci­ek­ła i zos­ta­ła za­mor­do­wa­na.

    - Tak po pros­tu.

    - Tak po pros­tu. Tylko, że ty się tam zna­laz­łeś.

    - To mi­ło z mo­j­ej strony.

    - To sa­mo pomyśle­li chłopcy z Waszyng­to­nu. -… że zbi­eg oko­licz­ności jest wykluc­zony.

    - Oczywiście. Oni nie wi­ed­zą, że jes­teś fa­ce­tem, któ­re­mu ta­kie his­to­rie się przytra­fi­a­ją. Są lud­zie, którzy ni­e­us­tan­nie ule­ga­ją wypad­kom. Ci­ebie koc­ha­ją zbi­egi oko­licz­ności.

    - Ja też tak to wid­zę - przytak­ną­łem. - Jakie są szcze­góły uci­ecz­ki?

    Wzruszył ra­mi­ona­mi i potr­ząs­nął gło­wą.

    - Trywi­al­nie pros­ta spra­wa. Dzi­ewczy­na zwi­nę­ła płaszcz i buty z po­ko­ju pi­elęg­ni­arek i wyszła głównym: drzwi­ami w to­warzyst­wie dwóch sa­ni­ta­ri­us­zek. Pa­da] deszcz i jed­na z nich mi­ała pa­ra­sol­kę. Wszystkie trzy schro­niły się pod nią tak, jak to ro­bią ko­bi­ety, któ­re nic chcą za­moczyć wło­sów. Doszły ra­zem do ro­gu, sa­ni­tari­usz­ki wsi­adły do auto­bu­su, a dzi­ewczy­na posz­ła da­lej

- Przy bra­mie nie żą­da­no prze­pust­ki?

Ski­nął gło­wą.

    - Jasne - po­wi­ed­zi­ał z sar­kaz­mem. - Prze­pust­ki zos­tały oka­za­ne. Te dwie je mi­ały. Mo­że straż­ni­ko­wi wyda­wa­ło się, że zo­baczył trze­cią. Przyna­jm­ni­ej tak twi­erd­zi.

    - Przypuszczam, że któryś z agen­tów stał przy bramie.

    - Zgadza się. Dwóch. Jeden w sa­moc­hod­zie, dru­gi przy mur­ze. Ża­den nie wid­zi­ał dzi­ewczyny, a byli tam prze­ci­eż po to, aby nikt ni­e­upo­waż­ni­ony nie opuści budyn­ku.

    Chrząknąłem znac­zą­co.

    - Wydawało im się… - Nie do­kończył.

    - No właśnie - zaśmi­ałem się. - „Wyda­wa­ło im się". Ci fa­ce­ci ma­ją al­bo myśleć pra­wid­ło­wo, al­bo nie myśleć wca­le. To właśnie tacy odeb­ra­li mi li­cen­cję Ci sa­mi fa­ce­ci nie chcą, żeby im przesz­kad­za­no. Bzdury.

    - Tak czy owak na­wi­ała. Ko­ni­ec.

    - Dobrze. Zos­tawmy to. Jaki ki­eru­nek dzi­ałań ob­ra­ła po­li­cja?

    - Było to mor­derst­wo i roz­pat­ru­j­emy je pod tym ką­tem.

    - Co do­ni­kąd nie pro­wad­zi - do­da­łem.

    - Jak do­tąd - od­po­wi­ed­zi­ał zac­zep­nie.

Uśmi­ech­ną­łem się i Pat po­we­se­lał.

    - Odwal się. Od cze­go chcesz zac­ząć?

    - Gdzie jest Evel­lo?

    - W mieście.

    - A in­ne kon­takty ma­fi­jne?

Pat zamyślił się przez chwi­lę.

    - W innych wi­ększych mi­as­tach, ale cent­rum ope­rac­yj­ne jest tu­taj. - Ob­nażył zęby w nagłym gryma­sie. Jego oczy zni­eruc­ho­mi­ały, a w gło­sie po­j­awi­ła się ni­ena­wiść. - W ten spo­sób dosz­liśmy do koń­ca po­uc­za­j­ącej po­ga­dan­ki o ma­fii. Wi­emy jedy­nie, kim są i jak dzi­ała­ją ni­ek­tórzy z bos­sów.

    - Waszyngton nic nie ma?

    - Nawet jeśli ma - potr­zeb­ne są do­wody.

    - Będziemy je mi­eć - po­wi­ed­zi­ałem po­ci­es­za­j­ąco. - To og­rom­na or­ga­ni­za­cja. Mus­zą mi­eć fun­dusze.

    Pat po­patrzył na mnie jak na szcze­ni­aka.

    - Tak, tak, jas­ne. Czy wi­esz, w jaki spo­sób je gro­mad­zą? Wycis­ka­ją for­sę z lud­zi, którzy bo­ją się mó­wić al­bo mó­wić nie mo­gą. Pro­wad­zą „dzi­ałal­ność im­por­to­wą", któ­ra dop­ro­wad­za do sza­leńst­wa Wydzi­ał Do Zwalc­za­nia Przemy­tu Nar­koty­ków. Mac­za­ją pal­ce w każdym ni­ele­galnym in­te­re­sie, jaki ist­ni­e­je i do te­go ma­ją och­ro­nę po­lity­ków.

    Nie mu­si­ał mi o tym wszystkim przypo­mi­nać. Wi­ed­zi­ałem, jak ten system dzi­ała.

    - Być mo­że - od­par­łem. - Al­bo nikt do tej pory tak nap­raw­dę się za to nie zab­rał.

    Pat mruk­nął coś pod no­sem, a po­tem stwi­erd­ził:

    - Nie po­wi­ed­zi­ałeś mi jeszc­ze, od cze­go zacz­ni­esz. Wsta­łem z krzes­ła i otar­łem twarz rę­ką.

    - Najpierw Ber­ga Tom. Chci­ałbym do­wi­ed­zi­eć się o ni­ej cze­goś wi­ęcej.

    Pat wyci­ąg­nął rę­kę, pod­ni­ósł pi­erws­zą kart­kę z kup­ki le­żą­cej na pod­łod­ze przy bi­ur­ku.

    - Za­poz­naj się z tym. Na poc­zą­tek po­win­no wystarczyć.

    Bez zag­lą­da­nia złoży­łem kart­kę na pół i włoży­łem do ki­es­ze­ni.

    - Powiadomisz mnie, jeśli będ­zi­esz coś mi­ał?

    - Jasne.

    Wziąłem płaszcz i ruszy­łem do drzwi.

    - Mike…

    - Tak?

    - Gramy do jed­nej bram­ki, pa­mi­ętaj.

    - Będę pa­mi­ętał.

    

Postałem jeszc­ze chwi­lę przed budyn­ki­em. Nie spiesząc się włoży­łem pa­pi­ero­sa do ust i jeszc­ze dłu­żej go przypa­la­łem. Chci­ałem, aby pło­mi­eń za­pał­ki oświ­et­li dobr­ze mo­ją twarz, po­tem za­ci­ąg­ną­łem się głę­bo­ko. Facet, który stał w bra­mie blo­ku po dru­gi­ej stro­nie ulicy drgnął. Udał, że właśnie wyszedł na zew­nątrz i nie wie jeszc­ze, w któ­rą stro­nę ruszyć. Skrę­ci­łem we wschod­nią stro­nę i tam­ten fa­cet też się zdecy­do­wał. Skrę­cił m wschód.

    Zanim mi­ną­łem pi­erwszy blok, przes­zed­łem na dru­gi stro­nę ulicy, by ułat­wić mu za­da­nie. Sze­fo­wie nie zwraca­li pi­eni­ędzy za znos­zo­ne ze­lów­ki, wi­ęc nie było powo­du na­ra­żać chło­pa­ka na straty. Mi­ną­łem trzy blok i dos­zed­łem już pra­wie do sta­cji met­ra. Wypró­bo­wa­łem pa­rę starych nu­me­rów, dzi­ęki którym si­ed­zi­ał mi pra­wie na kar­ku.

    Tym ra­zem przyjr­za­łem mu się z blis­ka i już mi­ałem po­wi­ed­zi­eć „cześć", żeby chło­pa­ka os­ta­tecz­nie pog­nę bić, ki­edy poc­zu­łem ko­ni­ec lufy pod żeb­ra­mi i zro­zu­mi­ałem, że to nie FBI.

    Był młody i na­wet przysto­jny do chwi­li, w któ­rej się uśmi­ech­nął. Krzywe i po­żółk­łe zęby zdrad­ziły go - zabi­j­aka w ele­ganc­kim ub­ra­niu, który ma wyko­nać ro­bo­tę bez fus­zer­ki. Bez emo­cji w oc­zach - to doświ­adc­zony pra­cow­nik, któ­re­mu pła­cą za wyko­na­nie ro­boty i który zna re­guły gry. Zo­baczy­łem wi­ęcej zę­bów w uśmi­ec­hu i właśnie mi­ał za­mi­ar coś po­wi­ed­zi­eć, ki­edy gwał­townym ru­chem ro­zer­wa­łem poły jego płaszc­za i re­wol­wer już we mnie nie mi­erzył. Pró­bo­wał się odw­ró­cić, żeby os­wo­bod­zić broń, ale kra­węd­zią dło­ni tra­fi­łem go w szyję. Usi­adł na chod­ni­ku, przytomny, ale ni­ez­dolny do wyko­na­nia żad­ne­go ruc­hu.

    Wyjąłem mu re­wol­wer z dło­ni, ot­worzy­łem ma­gazy­nek, wysypa­łem na­bo­je do rynszto­ka i rzu­ci­łem mu broń z pow­ro­tem. Mrużył z bó­lu oczy. Były zał­za­wi­one, tak jakby chło­pak bard­zo się wstydził.

    - Powiedz sze­fo­wi, żeby nas­tępnym ra­zem przysłał prawd­zi­we­go mężczyz­nę - rzu­ci­łem na po­żeg­na­nie.

    Poszedłem ka­wa­łek da­lej i skrę­ci­łem w stro­nę sta­cji met­ra. Gu­bi­łem się w domys­łach, gdzie, do di­ab­ła, pod­zi­ali się chłopcy z Waszyng­to­nu. Smutny chłopczy­na, który si­ed­zi­ał na chod­ni­ku, tym ra­zem nie za­ro­bi na­wet na pi­wo. Od tej chwi­li bę­dą wi­ed­zi­eli, że do gry wszedł za­wo­do­wi­ec.

    Wrzuciłem dychę do ob­ro­tów­ki, wszed­łem do met­ra, wyj­ąłem kart­kę z ki­es­ze­ni, rzu­ci­łem na nią oki­em i ski­ero­wa­łem się na pe­ron.

    

ROZDZIAŁ 6

    

    Z Bro­okly­nem dzi­e­je się w nocy coś dziw­ne­go. Nie jest po pros­tu jed­ną z wi­elu dzi­el­nic. Zda­je się żyć własnym rytmem.

    Atmosfera te­go mi­e­js­ca jest pod­ni­eca­j­ąca, ni­e­uchwyt­na.

    Jadąc li­nią Brigh­ton wysi­ad­łem na sta­cji De Kalb i pos­zed­łem pros­to. Od czło­wi­eka, który stał na ro­gu uzys­ka­łem in­for­ma­cję, jak dojść pod in­te­re­su­j­ący mnie ad­res i w ten spo­sób mi­ną­łem jeszc­ze kil­ka blo­ków. Dom, któ­re­go szu­ka­łem, oka­zał się sta­ro­modnym budyn­ki­em, re­lik­tem z poc­ząt­ku stu­le­cia, a jego nu­mer był wyma­lo­wany na drzwi­ach. Zda­wał się patr­zeć na uli­cę szary­mi, martwy­mi ok­na­mi. Tradyc­yj­nie cztery schod­ki pro­wad­ziły w gó­rę, do drzwi fron­towych. Oświ­et­li­łem za­pał­ką skrzynki na listy i zna­laz­łem to, cze­go szu­ka­łem. Były tam naz­wis­ka CAR­VER i TORN, ale ktoś przek­reślił je ołów­ki­em i pod spo­dem na­pi­sał BERNS­TE­IN. Nie po­zos­ta­ło mi nic in­ne­go, jak tylko cic­ho zak­ląć i na­cis­nąć os­tat­ni gu­zik, ten z na­pi­sem DO­ZOR­CA. Opar­łem się ra­mi­eni­em o drzwi, usłys­za­łem brzęczyk, drzwi się uchy­liły i wszed­łem do środ­ka.

    Kiedy pods­zedł, zo­baczy­łem po­ło­wę jego twarzy. Wysta­wa­ła zza barczys­te­go ra­mi­enia ko­bi­ety gó­ru­j­ącej nad nim jak wi­eża i spog­lą­da­j­ącej na mnie z ni­ec­hę­cią Jej włosy przypo­mi­nały sza­rą mi­ot­łę, poz­wi­j­ani w drob­ne wę­zeł­ki na me­ta­lowych wał­kach. Ci­ało wylewa­ło się spod szlaf­ro­ka. Pró­bo­wa­ła na tyle spo­wol­nił od­dech, by móc coś po­wi­ed­zi­eć. Rę­ce du­że i czer­wone z wysta­j­ący­mi kost­ka­mi wpi­j­ały się w bi­od­ra.

    Ach te ko­bi­ety. Czło­wi­ec­zek za jej ple­ca­mi był śmi­ertel­nie wystras­zony.

    - Czego tu, cho­le­ra, szu­ka? Nie wie, któ­ra god­zi­na

- Zamk­nąć się - roz­ka­za­łem. Za­milk­ła. Opar­łem się o futry­nę. - Szu­kam do­zorcy.

    - Ja jes­tem…

    - Dla mnie jest pa­ni niczym. Pa­ni po­wie mę­żo­wi żeby tu pods­zedł. Pa­ni po­wie - pow­tórzy­łem.

    Kiedy mężczyźni na­uc­zą się być mężczyz­na­mi, da­je so­bie ra­dę z ko­bi­eta­mi. Spró­bo­wa­ła ob­darzyć mnie głu­pawym uśmi­ec­hem, po czym od­su­nę­ła się na bok Mę­żu­lek wca­le nie mi­ał oc­hoty na roz­mo­wę, ale w końcu wysu­nął się do przo­du, wypi­ął mi­zerny tors, żeby wydać się wi­ększym, ale nic mu to nie po­mog­ło.

    - Słucham?

    Podsunąłem mu pod nos odz­na­kę, któ­rą jeszc­ze no­siłem. Nic z te­go fak­tu już nie wyni­ka­ło, ale ele­gancko błyszcza­ła i ro­bi­ła wra­że­nie.

    - Bierz pan kluc­ze.

    - Tak jest. Tak jest.

    Sięgnął za drzwi, zdj­ął pęk kluczy z ha­ka i wyszedł ni kory­tarz.

    - Poczekaj chwil­kę, ja za­raz… - odez­wa­ła się kobi­eta.

    Stanął na pal­cach.

    - Ty będ­zi­esz cze­kać aż wró­cę - na­ka­zał. - Ja jestem do­zor­cą. - Odw­ró­cił się do mnie i wyszczerzy zęby; żo­na za jego ple­ca­mi zatr­zas­nę­ła drzwi.

    - Słucham pa­na?

    - Mieszkanie Ber­gi Torn. Chcę je przes­zu­kać.

    - Przecież po­li­cja już to zro­bi­ła.

    - Wiem.

    - Dzisiaj od­na­j­ąłem to mi­esz­ka­nie.

    - Jest ktoś na gór­ze?

    - Jeszcze nie. Ma­ją przyj­ec­hać jut­ro.

    - Idziemy.

    Zawahał się, ale w koń­cu wzruszył ra­mi­ona­mi i weszliśmy na schody. Na dru­gim pi­ętr­ze do­pa­so­wał klucz do zam­ka i ot­worzył drzwi na ości­eż. Po­ma­cał rę­ką wzdłuż ści­any szu­ka­j­ąc prze­łącz­ni­ka, za­pa­lił świ­at­ło sta­nął obok mnie.

    Właściwie nie wi­em, co spod­zi­ewa­łem się zna­leźć, kac­zej ci­eka­wość zap­ro­wad­zi­ła mnie do te­go mi­esz­kania. Przetr­ząs­nę­li je eks­per­ci i jeże­li zna­jdo­wa­ło się n nim coś, co było war­te zab­ra­nia, z pew­nością te­go nie zna­jdę. Było to typo­we mi­esz­ka­nie, o jakim mó­wi się, że jest funk­cj­onal­ne, nic po­nad to. Kuch­nia po­ła­żo­na z po­ko­j­em gościn­nym, ła­zi­en­ka wciśni­ęta mi­ędzy lwie sypi­al­nie, pa­rę meb­li za­pew­ni­ało względny kom-ort. Nic ekst­ra­wa­ganc­ki­ego, nic, co by rzu­ca­ło się w oczy.

    - Czyje to rzeczy?

    - Wynajmujemy umeb­lo­wa­ne mi­esz­ka­nia. To, co pan wid­zi, na­leży do właści­ci­ela do­mu.

    Przeszedłem do sypi­al­ni i ot­worzy­łem sza­fę. Wewnątrz było z pół tu­zi­na su­ki­enek i gar­son­ka. Na pod­łodze kil­ka par bu­tów. Ko­mód­ka wypcha­na po brze­gi. Ub­ra­nia dob­rej jakości, w mi­arę no­we, ale wi­dać, że nie kupo­wa­ne w dro­gich skle­pach. Pońc­zochy sta­ran­nie ro­lo­wa­ne i uło­żo­ne w gór­nej szuf­lad­zie. Obok cztery koperty. W dwóch pi­erwszych zap­ła­co­ne rac­hun­ki, trze­ci­ej list z Kom­pa­nii Ok­rę­to­wej Mil­lburn, który infor­mo­wał, że na li­ni­ow­cu „Ced­ric" nie ma wolnych ka­bin; wyra­ża­no z te­go po­wo­du szczery żal. W os­tatni­ej, ci­ężs­zej od po­zos­tałych - oko­ło dwu­nas­tu centówek z gło­wą In­di­ani­na. W in­nej szuf­lad­zie wa­lały się n wpół zuży­te szmin­ki i in­ne dro­bi­az­gi, których ko­bi­et pot­ra­fi spo­ro nag­ro­mad­zić. Zas­koczy­ła mnie dru­ga sypi­al­nia. Nie było tu pra­wie nic - pości­elo­ne łóż­ko, pusta sza­fa, pus­te szuf­lady ko­mody wyło­żo­ne stary­mi ga­zeta­mi.

    Dozorca przyglą­dał mi się bez sło­wa. Wró­ci­łem c po­ko­ju gościn­ne­go.

    - Czyj to po­kój? - wska­za­łem pal­cem pus­tą sypi­al­nię.

    - Pani Car­ver.

    - A ona?

    - Wyprowadziła się… dwa dni te­mu.

    - Policja z nią roz­ma­wi­ała?

Ski­nął gło­wą szybko i pos­łusz­nie.

    - Może dla­te­go się wypro­wad­zi­ła.

    - Ma pan za­mi­ar wynieść te rzeczy?

    - Chyba mus­zę. Czynsz zap­ła­co­no do przyszłej mi­esi­ąca, ale zap­ła­co­no z góry. Chyba nie bę­dę mi kło­po­tów, jeśli wyna­jmę tak szybko.

    - Kto pła­cił?

    - Na umo­wie wyna­jmu jest naz­wis­ko Torn. - Popatrzył na mnie znac­zą­co.

    - O to nie pyta­łem.

    - Dawała for­sę oso­biście.

    Popatrzyłem na ni­ego ost­ro. Zac­zął ner­wo­wo mi­ętosić pi­ża­mę.

    - Ile razy, pa­no­wie, mam wam tłu­maczyć. Nie wi­em, skąd mi­ała szmal. Chyba się nie puszc­za­ła i mi­esz­ka­nia na pew­no nie ro­bi­ła gar­so­ni­ery, bo moja wścibs­ka sta­ra coś by wywęszy­ła.

    - Odwiedzali ją jacyś mężczyźni?

    - Panie - westch­nął. - W tej ru­der­ze jest dwa­naście mi­esz­kań. Nie spo­sób spa­mi­ętać, kto wchod­zi lub wychod­zi, o ile nie za­le­ga z czynszem i ma się na ni­ego oko. Jeże­li mi­ałbym po­wi­ed­zi­eć wprost, to ona nie była jakąś tam la­ta­wi­cą. Pa­ni, któ­ra dzi­eli­ła swo­je mi­esz­ka­nie z in­ną pa­nią, pła­ci­ła, co była win­na i nie spra­wi­ała kło­po­tów. Jeże­li jakiś fa­cet ją utrzymy­wał, to nie wychod­ził na swo­je. Jeże­li chce pan wi­ed­zi­eć, co myślę, to po­wi­ed­zi­ałbym tak: była czyjąś utrzy­man­ką. Mo­że obyd­wie. Mo­j­ej sta­rej nie przyszło to do głowy, bo inac­zej da­łaby im ko­pa, to jas­ne.

    - W por­ząd­ku - po­wi­ed­zi­ałem. - To wystarczy.

    - Dało to coś pa­nu? - Przytrzymał drzwi.

    - Bardzo du­żo.

    - Ale nie będ­zie żadnych…? - Do­zor­ca ner­wo­wo li­zał war­gi.

    - Spokojna gło­wa. Czy wie pan, gdzie zna­leźć tę Car­ver?

    Rzucił mi szybkie spo­jr­ze­nie peł­ne obaw.

    - Nie zos­ta­wi­ła żad­ne­go ad­re­su.

    To, co za­mi­er­za­łem te­raz po­wi­ed­zi­eć, mi­ało zabrz­mi­eć do­bit­nie i ofi­cj­al­nie.

    - Wie pan… ki­edy ktoś jest na ba­ki­er z pra­wem, moż­na wnieść os­kar­że­nie.

    - Ojej, ni­ech pan pos­łuc­ha, gdybym wi­ed­zi­ał… - Pomyślał chwi­lę, wzruszył ra­mi­ona­mi i wydu­sił. - Ni­ech będ­zie. Ale żo­na nie mo­że się do­wi­ed­zi­eć. Dzi­ewczy­na dziś dzwo­ni­ła. Cze­ka na jakieś listy od swo­j­ego chło­pa­ka i pro­si­ła, żebym jej przes­łał. - Westch­nął głę­bo­ko. - Nie chce, żeby kto­kol­wi­ek wi­ed­zi­ał, gdzie Jest. Masz pan ołó­wek?

    Wręczyłem mu jakiś ogry­zek i skra­wek ko­perty, na którym za­pi­sał ad­res.

- Tak chci­ałbym choć raz zro­bić coś poży­tecz­ne­go Sąd­ząc z gło­su, dzi­ewczy­na ma ni­elic­he kło­poty.

    - Nie chce pan os­zu­kać pra­wa, tak, przyj­aci­elu?

    - Chyba nie.

    - Więc pos­tą­pił pan słusz­nie. Ale le­pi­ej te­go ad­re­su ni­ko­mu nie da­wać. Spot­kam się z tą pa­nią, ale nie powi­em, jak ją zna­laz­łem. Co pan na to?

    - Gra - od­parł z ul­gą.

    - Tak na mar­gi­ne­sie, jaka ona jest?

    - Carver?

    - Tak.

    - Nawet ład­na blondyn­ka. Włosy jak śni­eg.

    - Znajdę ją - po­wi­ed­zi­ałem na po­żeg­na­nie.

    

Dom stał przy At­lan­tic Ave­nue. Mi­esz­ka­nie zna­jdowa­ło się na trze­cim pi­ętr­ze, nad skle­pem ze starzyzn i jedy­ną rzec­zą, któ­ra wskazy­wa­ła dro­gę, był smród a naz­wis­ka na wszystkich dzwon­kach zdążył przybrudzić czas.

    W cał­ko­wi­tej ci­em­ności na­cis­ną­łem gu­zik trzy razy. Po­ni­eważ nie usłys­za­łem, by co­kol­wi­ek dzwo­ni­ło, musi­ałem zag­łę­bić się w smród. To nie był zwykły odór. T coś ci­ep­łe­go i płynne­go po­rus­za­ło się, peł­za­ło w dół po scho­dach, łączy­ło z in­nymi za­pac­ha­mi, w koń­cu wypływa­ło na uli­cę.

    Czternaście schod­ków pro­wad­zi­ło na po­dest, po­tem krót­ki kory­tarz, nas­tęp­ne schody i u sa­me­go szczyt drzwi. Tu na gór­ze, za­pach był inny, mo­że nie świ­eższy ale od­dyc­ha­ło się le­pi­ej. Struż­ka świ­at­ła po­kazy­wała gdzie jest próg i na od­mi­anę - przy drzwi­ach nie było wor­ka ze śmi­eci­ami, o który moż­na się było przew­ró­cić. Zas­tu­ka­łem. Chwi­la oc­ze­ki­wa­nia. Zas­tu­ka­łem jesz­cze raz i w środ­ku zaskrzy­pi­ały sprężyny. Cichy, spo­ko­jny głos spytał:

    - Tak?

    - Carver?

    - Tak. - Głos był zmęc­zony.

    - Chciałbym z pa­nią po­roz­ma­wi­ać. Wło­żę wizytówkę pod drzwi.

    - Nie trze­ba, pros­zę wejść.

    Odszukałem w ci­em­ności klam­kę, na­cis­ną­łem i ot­worzy­łem drzwi. Si­ed­zi­ała napr­ze­ciw­ko mnie, skurc­zo­na w dużym krześle, a re­wol­wer, który trzyma­ła w rę­ce, opi­erał się bezt­ros­ko na ko­la­nie; nie mi­ałem ci­enia wątp­li­wości, że wypa­li, jeśli wyko­nam jakiś ni­e­ost­rożny uch.

    Carver nie była pi­ęk­nością. Nis­ka, zgrab­na, ale ni­ezbyt ład­na. Ale czy ko­bi­eta mo­że być ład­na, ki­edy trzyma splu­wę w garści, na­wet ta­ka, któ­ra ma pur­purowe us­ta i włosy tle­ni­one na bi­ało. Czarny, ak­sa­mitny szlaf­rok zary­sowy­wał kształt ci­ała; był jak ci­em­na otch­łań po­mi­ędzy bi­elą wło­sów i kap­ci­ami z fu­ter­ka na no­gach.

    Przyglądała mi się przez dob­rą mi­nu­tę, wod­ząc oc­za­mi od stóp do głów. Poz­wo­li­łem się obe­jr­zeć i zamk­ną­łem drzwi. Mo­że to, co zo­baczy­ła za­do­wo­li­ło ą, mo­że nie. Nie odez­wa­ła się ani nie od­łoży­ła bro­ni.

    - Czekała pa­ni na ko­goś in­ne­go?

    - Nie wi­em. Co ma mi pan do po­wi­ed­ze­nia?

    - To, co po­wi­em spra­wi, że będ­zie pa­ni mi­erzyć tą pukaw­ką w in­ną stro­nę.

    - Nie wi­em, przyj­aci­elu, czy poz­wo­lę pa­nu tak długo mó­wić.

    - Mogę si­ęg­nąć do ki­es­ze­ni po pa­pi­ero­sa?

    - Leżą na sto­li­ku ko­ło mnie. Pros­zę je wzi­ąć.

Wyj­ąłem jed­ne­go. Pra­wie od­ruc­ho­wo si­ęg­ną­łem do Pes­ze­ni po za­pal­nicz­kę, ale w po­rę się powstrzy­ma­łem, sięg­ną­łem po za­pał­ki le­żą­ce obok pacz­ki pa­pi­ero­sów.

    - Nie jest pa­ni zbyt to­warzys­ka. - Dmuch­ną­łem dymem w pod­ło­gę i za­koły­sa­łem się na pal­cach. Otwór lufy pis­to­le­tu ni­ez­mi­en­nie mi­erzył w mój brzuch. -Nazy­wam się Mike Ham­mer - zac­zą­łem. - Jes­tem prywatnym de­tekty­wem. Byłem z Ber­gą Torn, ki­edy ją wykończy­li.

    Spluwa drgnę­ła. Te­raz patrzy­łem pros­to w otwór lufy.

    - Dalej - po­wi­ed­zi­ała.

    - Próbowała zła­pać oka­zję do mi­as­ta. Zab­ra­łem j wyki­wa­łem pat­rol, który jej pos­zu­ki­wał. Po drod­ze stara­no­wał nas sa­moc­hód. Jacyś bandy­ci chci­eli mnie załat­wić na amen, o ma­ło nie strzas­ka­li mi czasz­ki. Le­żałem z dzi­urą w gło­wie, ki­edy rozp­ra­cowy­wa­li Ber­gę. Potem po­sad­zi­li mnie za kierow­ni­cą obok ci­ała dzi­ewc­zyny i zepch­nę­li sa­moc­hód z ur­wis­ka. Dla nich byłem godnym narzę­d­zi­em, którym się pos­łuży­li, by zatrzeć prawd­zi­wą przyczynę jej śmi­er­ci. Tylko że wszystko mi­ało inny fi­nał.

    - A jaki był ten fi­nał?

    - Wyrzuciło mnie z sa­moc­ho­du. Jeśli pa­ni chce mo­gę po­ka­zać blizny.

    - Nie trze­ba.

    Dalej patrzy­liśmy na si­ebie, a lu­fa ci­ąg­le była wymierzo­na mi­ędzy mo­je oczy. Z każ­dą chwi­lą jej ot­wór zdawał się po­wi­ęks­zać.

    - Gdzie broń?

    - Gliny po­łożyły ła­pę na splu­wie i li­cen­cji de­tektywa.

    - Dlaczego?

    - Ponieważ wi­ed­zą, że wchod­zę w tę spra­wę, a chi mnie trzymać z da­le­ka.

    - Jak mnie pan od­na­lazł?

    - Nietrudno zna­leźć ko­goś, jeśli się wie, jak szu­kać. Każdy mógłby to zro­bić.

    Jej oczy rozs­zerzyły się na se­kun­dę i nag­le skurczyły.

    - Co będ­zie, jeśli pa­nu nie uwi­er­zę?

Za­ci­ąg­ną­łem się głę­bo­ko i upuści­łem ni­edo­pa­łek na pod­ło­gę. Nie po­faty­go­wa­łem się, by go przydep­tać no­gą. Le­żał na dywa­nie, a po po­ko­ju rozs­zedł się swąd spa­lo­nej wełny. Poc­zu­łem, jak ści­ąga mi się twarz.

    - Posłuchaj, ma­ła - wyced­zi­łem. - Ro­bi mi się ni­edobr­ze od tych ci­ągłych pytań. Mdli mnie od wymi­er­zonych re­wol­we­rów. Ten tu­taj to już dru­gi dzi­si­e­js­zej nocy i jeże­li natych­mi­ast go pa­ni nie od­łoży, wybi­ję z pa­ni te głu­poty. To jak będ­zie?

    Nie wystraszy­łem jej. Opuści­ła pis­to­let i po­łoży­ła na ko­la­nach. Car­ver była po pros­tu zmęc­zo­na. Zmęc­zo­na i zrezyg­no­wa­na. Pur­pu­ro­wa li­nia ust wykrzywi­ła się w gryma­sie smut­ku.

    - Dobrze. Ni­ech pan si­ada.

    Usiadłem. Na twarzy ko­bi­ety ujr­za­łem zdu­mi­enie, jej ci­ało wygi­ęło się, wsu­nę­ła się głę­bi­ej w fo­tel. Jed­na no­ga drgnę­ła, re­wol­wer upadł na pod­ło­gę i już tam zos­tał.

    - Kogo się pa­ni spod­zi­ewa­ła?

    - Na imię mam Lily. - Ko­ni­us­zek języ­ka, który zwilżył pur­pu­ro­we war­gi mi­ał od nich ni­eco jaśni­e­jszy od­ci­eń.

    - Kogo, Lily?

    - Zwyczajnie… lud­zi. Czy… po­wi­ed­zi­ałeś praw­dę? - spyta­ła z nad­zi­e­ją.

    - Nie jes­tem jednym z nich, jeśli o to ci chod­zi. Po co przed­tem przyszli?

    Napięcie zu­peł­nie znik­nę­ło z twarzy Lily. Zda­wa­ło się odpły­wać jak film, któ­re­go nigdy nie na­le­ża­ło po­kazy­wać. Bu­zia nab­ra­ła urody. Włosy przypo­mi­nały śni­eż­ną bur­zę i podk­reślały pi­ęk­no twarzy. Od­dyc­ha­ła głę­bo­ko a szlaf­rok przy każdym ruc­hu opi­nał się na pi­er­si­ach - Szu­ka­li Ber­gi.

    - Zacznijmy od poc­ząt­ku. Od ci­ebie i Ber­gi, dobrze?

    Lily zamyśli­ła się i cof­nę­ła pa­mi­ęcią w przesz­łość.

    - To było przed wo­jną, poz­nałyśmy się wtedy. Zaczęłyśmy ra­zem pra­co­wać jako for­dan­ser­ki w tanc­budzie. Była to nas­za pi­erws­za noc i jakoś przylgnęłyśmy do si­ebie. Po tygod­niu za­mi­esz­kałyśmy ra­zem.

    - Jak dłu­go to trwa­ło?

    - Około ro­ku. Ki­edy wybuch­ła wo­jna, mi­ałam już te­go wszystki­ego dosyć i posz­łam do pracy do fabryk zbro­j­eni­owej. Ber­ga też rzu­ci­ła kna­jpę, ale jak za­ra­bi­ał na życie, to jej spra­wa. Mi­ała dob­re ser­ce. Ki­edy zac­horo­wa­łam, wpro­wad­zi­ła się do mnie i za­opi­eko­wa­ła. Po wo­jnie zamk­nę­li fabry­kę i stra­ci­łam pra­cę. Jakiś jej przyj­aci­el za­łat­wił mi ro­bo­tę w nocnym klu­bie w Jersey.

    - Pracowała ra­zem z to­bą?

    - Robiła… in­ne rzeczy.

    - Miała ko­goś na sta­łe?

    - Nie wi­em. Nie pyta­łam. Mi­esz­kałyśmy przez jaki czas zno­wu ra­zem, cho­ci­aż to ona pła­ci­ła więks­zość ra chun­ków. Mu­si­ała mi­eć ni­ez­łe doc­hody. - Lily przes­tała wpatry­wać się w ści­anę za mo­ją gło­wą i spo­jr­za­ła m w oczy. - Wtedy za­uważy­łam w ni­ej jakąś zmi­anę.

    - To znaczy?

    - Była… zast­ras­zo­na.

    - Mówiła dlac­ze­go?

    - Nie. Pyta­nia kwi­to­wa­ła śmi­ec­hem. Dwa razy próbo­wa­ła zab­rać się na sta­tek do Europy, ale nie mog­ła dos­tać bi­le­tu na ten, którym chci­ała płynąć, i nic z tego nie wyszło.

    - Tak się ba­ła.

    Lily wzruszy­ła ra­mi­ona­mi, co mog­ło znaczyć wi­ele i nic.

    - Problem na­ras­tał. Ber­ga przes­ta­ła w ogó­le wychod­zić z do­mu. Twi­erd­zi­ła, że nie czu­je się dobr­ze, ale na pew­no kła­ma­ła.

    - Kiedy to było?

    - Nie tak daw­no, ale nie pa­mi­ętam dok­ład­nie.

    - Nieważne.

    - Potem zac­zę­ła troc­hę wychod­zić. Do ki­na al­bo do skle­pu. Nigd­zie da­lej. Wtedy przyszła po­li­cja.

    - Czego chci­eli?

-Jej.

    - Przesłuchać czy aresz­to­wać?

    - Raczej przes­łuc­hać. Mnie też pyta­li o róż­ne rzeczy, ale nic­ze­go nie wi­ed­zi­ałam. Tam­te­go wi­ec­zo­ru, ki­edy wra­ca­łam do do­mu zo­baczy­łam, że ktoś mnie śled­zi. - Na twarzy Lily po­j­awił się grymas. - Od tam­tej pory był to cod­zi­en­ny rytu­ał. Nie wi­em, czy już mnie tu odkry­li czy nie.

    - Gliny?

    - Nie gliny. - Po­wi­ed­zi­ała te sło­wa cic­ho i spo­ko­jnie, ale nie mog­ła ukryć strac­hu.

    Wzrokiem bła­ga­ła, żebym coś po­wi­ed­zi­ał, ale chci­ałem, by sa­ma wszystko z si­ebie wyrzu­ci­ła.

    - Policja przyszła jeszc­ze raz, ale Ber­ga nic im nie po­wi­ed­zi­ała. - Lily zwilży­ła us­ta języ­ki­em. Zli­za­ła troc­hę szmin­ki i zaczy­nał prze­bi­j­ać na­tu­ralny ko­lor warg. - Po­tem przyszli in­ni, ale nie po­li­cj­an­ci. Wyda­je mi się, że agen­ci fe­de­ral­ni. Zab­ra­li ją ze so­bą. Za­nim wró­ci­ła - przyszli tam­ci.

    Ostatnie sło­wo było wypo­wi­ed­zi­ane z ni­e­ok­reślonym, głuchym strac­hem. Rę­ce Lily za­cis­nęły się w pi­ąst­ki i paz­nok­cie wbiły w ci­ało. Oczy na chwi­lę zaszły mgłą, po­tem ro­zjaśniły się, jakby mo­ja roz­mówczy­ni oba­wi­ał się, by się czymś nie zdrad­zić.

    - Powiedzieli, że zgi­nę, jeśli ko­muś po­wi­em, że byli - Pod­ni­os­ła rę­kę i zakry­ła us­ta. - Jes­tem zmęc­zona strac­hem…

    Głowa ko­bi­ety opad­ła do przo­du ła­god­nie wstrząsać na łka­ni­em; Lily zbyt dłu­go tłu­mi­ła je w so­bie.

    Jaka jest na to wszystko po­ci­ec­ha? Jak im wszystkim po­wi­ed­zi­eć, że bę­dą żyli, sko­ro wi­ed­zą, że kła­mi­esz, poni­eważ zos­ta­li naz­nac­ze­ni pi­ęt­nem śmi­er­ci?

    Wstałem i pods­zed­łem do fo­te­la, na którym si­ed­zi­ał; po­patrzy­łem na nią przez chwi­lę i usi­ad­łem na po­ręczy Wzi­ąłem rę­kę, któ­rą przycis­ka­ła do twarzy, uj­ąłem deli­kat­nie jej podb­ró­dek i pog­łas­ka­łem włosy bi­ałe ja śni­eg. Były tak mi­ęk­kie i de­li­kat­ne, a ki­edy pal­cem d‹tkną­łem po­licz­ka, uśmi­ech­nę­ła się, zamk­nę­ła ocz i poz­wo­li­ła, by jej uro­da uka­za­ła się w ca­łej kra­si‹Wyczu­łem za­pach spiry­tu­su do na­ci­era­nia ci­ała, czystą zdecy­do­wa­ną woń, któ­ra zda­wa­ła się od­dzi­elać od zapac­hu per­fum.

    Oczy du­że i ci­em­ne, ła­god­ne owa­le pod de­li­katnymi brwi­ami, us­ta peł­ne i ró­żo­we, rozchy­lo­ne w pó­łuśmiechu. Ła­god­nie uścis­ną­łem jej ra­mię, odchy­li­ła głowę rozchy­la­j­ąc jeszc­ze bard­zi­ej war­gi.

    - Nie umr­zesz - po­wi­ed­zi­ałem.

    Nie były to właści­we sło­wa, bo us­ta, któ­re były ta blis­ko mo­ich, cof­nęły się i czar prysł. Po­si­ed­zi­ałem koło ni­ej jeszc­ze chwi­lę, cze­ka­j­ąc, aż przes­ta­nie szloc­hać. Ni było łez do otar­cia. Trwo­ga nie zos­ta­wia łez. To inny rod­zaj strac­hu.

    - Co chci­eli wi­ed­zi­eć o Berd­ze?

    - Nie mam po­j­ęcia - szep­nę­ła. - Zmu­si­li mnie żebym po­wi­ed­zi­ała wszystko, co o ni­ej wi­em. Ka­za­li si przyglą­dać, ki­edy przes­zu­ki­wa­li jej rzeczy.

    - Coś zna­leźli?

    - Nie… nie sąd­zę. Dla­te­go byli tacy wści­ek­li.

    - Zrobili ci krzywdę?

    Całe jej ci­ało przeszył pra­wie ni­ewyc­zu­walny dreszcz.

    - Bywało gor­zej. - Pod­ni­os­ła oczy. - Byli od­ra­żający. Te­raz mnie za­bi­ją, praw­da?

    - Jeśli to zro­bią, byłoby po nich.

    - Ale mnie to już nie po­mo­że.

    Skinąłem gło­wą. Nic wi­ęcej mi nie po­zos­ta­ło. Wsta­łem, wyci­ąg­ną­łem os­tat­ni­ego pa­pi­ero­sa, jaki zos­tał w pacz­ce i pos­tu­ka­łem nim o dłoń.

    - Czy mógłbym rzu­cić oki­em na jej rzeczy?

    - Torba jest w sypi­al­ni. - Od­gar­nę­ła włosy. - W sza­fie.

    Wszedłem do po­ko­ju, za­pa­li­łem świ­at­ło i ot­worzy­łem sza­fę. Tor­ba rzeczy­wiście tam sta­ła, du­ża sak­wa z brą­zo­wej skóry, któ­ra się wi­ele na­pod­ró­żo­wa­ła. Rzu­ci­łem ą na łóż­ko, od­pi­ąłem pasy i ot­worzy­łem. Nie było w ni­ej nic, za co moż­na za­bić czło­wi­eka. Chyba że moty­wem mo­że być kil­ka starych al­bu­mów ze zdj­ęci­ami, trzy kro­ni­ki szkol­ne z li­ce­um, troc­hę bi­elizny, bard­zo ską­pe kos­ti­umy ką­pi­elo­we, kos­ti­um strip­ti­zer­ki i pacz­ka starych lis­tów.

    Sądziłem, że mo­że w nich coś zna­jdę, ale prze­waż­nie były to ba­nal­ne od­po­wi­ed­zi od przyj­aci­ół­ki z da­tow­ni­ki­em jaki­egoś pro­win­cj­onal­ne­go mi­as­tecz­ka w Ida­ho. Resz­ta to fol­dery rek­la­mo­we pa­row­ców i prze­wod­nik po po­łud­ni­owej Euro­pie. Wepch­ną­łem wszystko z pow­ro­tem, zamk­ną­łem tor­bę i wrzu­ci­łem do szafy.

    Kiedy się odw­ró­ci­łem, Lily sta­ła w drzwi­ach z pa­pi­ero­sem w us­tach; jed­ną rę­ką przytrzymywa­ła poły szlaf­ro­ka w ta­lii. Jej głos zabrz­mi­ał ob­co, gdy zapy­ta­ła:

    - Co mam te­raz ro­bić?

    Nakryłem jej dłoń rę­ką i przyci­ąg­ną­łem do si­ebie. Palce były zim­ne, ale ci­ało ci­ep­łe, jakby peł­ne oc­zekiwa­nia.

    - Masz do­kąd pójść?

    - Nie - szep­nę­ła.

    - Pieniądze?

    - Trochę.

    - Ubierz się. Ile ci to za­jmie?

    - Kilka mi­nut.

    Na uła­mek se­kundy twarz Lily za­jaśni­ała nad­zi­e­ja po­tem uśmi­ech­nę­ła się i potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - To… nic nie da. Poz­na­łam już ta­kich lud­zi. Oni s in­ni. Zna­jdą mnie.

    Mój śmi­ech był krót­ki.

    - Tak czy owak trze­ba im to ut­rud­nić. Po­za tym ni os­zu­kuj się, że są tacy in­ni. W wi­elu spra­wach są jak nr wszyscy. Też pot­ra­fią się bać. Nie chcę ani si­ebie, an ci­ebie bu­j­ać. Znasz re­guły gry, wi­ęc jedy­ne, co nam zosta­je, to po­dj­ąć wyzwa­nie.

    Zamilkłem, bo przyszło mi coś do głowy.

    - Wiesz co? Nie zdziw się, jeże­li będ­zi­esz żyła o wie le dłu­żej, niż ci się wyda­je - po­wi­ed­zi­ałem.

    - Dlaczego?

    - Przypuszczam, że ci, którzy cię rozp­ra­co­wu­ją tai nap­raw­dę nie wi­ed­zą, cze­go szu­ka­ją i do­pó­ki nie zna­jdy jaki­egoś śla­du, nie mo­gą się pozbyć wszystkich og­ni\* łań­cuc­ha.

    - Ale ja… ja nie mam po­j­ęcia…

    - Niech sa­mi się o tym prze­ko­na­ją - przer­wa­łem - Wyjdźmy stąd jak na­jp­ręd­zej.

    Wepchnąłem Lily do sypi­al­ni. Po­patrzy­ła na mnie, peł­na szczęścia, po­tem nag­le zesztyw­ni­ała i zo­baczy­łem w jej oc­zach żywi­oło­we prag­ni­enie, żeby mi w jakiś sposób pod­zi­ęko­wać. Zamk­ną­łem drzwi, za­nim mog­ła­by zro­bić to, co przyszło jej do głowy.

    Otworzyłem no­wą pacz­kę luc­ki­es. Re­wol­wer na­dal leżał na pod­łod­ze, jak uśpi­ony ka­wał me­ta­lu na spłowi­ałej, zi­elo­nej wykład­zi­nie. Od­bez­pi­ec­zony, z od­ci­ąg­ni­ętym kur­ki­em. Od pi­erws­zej se­kundy roz­mowy byłem włos od prze­ni­esi­enia się na tam­ten świ­at. Lily Car­ver nie bluf­fo­wa­ła.

    Ubierała się pra­wie pi­ęć mi­nut. Usłys­za­łem, jak ot­worzy­ła drzwi, i odw­ró­ci­łem się. To nie była ta sa­ma Lily. Zo­baczy­łem in­ną ko­bi­etę - odp­rę­żo­ną i cu­dow­ną, jakby wyższą i peł­ną wdzi­ęku. Z myślą o ni­ej uszy­to gar­son­kę z zi­elo­nej ga­bardyny, któ­ra podk­reśla­ła wykwintny kształt bi­oder. Gib­kie no­gi o skór­ze jak jed­wab odry­wały oczy patr­zą­ce­go od pi­ęk­na wło­sów, któ­re wymykały się spod ka­pe­lus­za.

    To już nie była zmart­wi­ona, prze­ra­żo­na Lily. Ta Lily wzi­ęła mnie pod ra­mię i moc­no do ni­ego przywar­ła. Jej twarz ro­zjaśni­ał cu­downy uśmi­ech.

    - Dokąd pó­jd­zi­emy, Mike?

    Po raz pi­erwszy naz­wa­ła mnie po imi­eniu i spo­do­bał mi się spo­sób, w jaki to zro­bi­ła.

    - Do mnie - po­wi­ed­zi­ałem.

    Zeszliśmy na dół i znów byliśmy na At­lan­tic Ave­nue. Wyszliśmy uk­rad­ki­em na wypa­dek, gdyby ktoś stał na cza­tach, ale na­wet gdyby tak było, i tak by nas nie do­go­nił. Po­j­ec­ha­liśmy met­rem, po­tem tak­sów­ką pod sa­me drzwi. Ki­edy upew­ni­łem się, że nikt nie krę­ci się przy wejściu, wesz­liśmy do środ­ka. W su­mie posz­ło gład­ko.

    Kiedy wj­ec­ha­liśmy na gó­rę, po­ka­za­łem jej za­pa­so­wą sypi­al­nię i ka­za­łem od ra­zu wskoczyć do łóż­ka. Uśmi­ech­nę­ła się, wyci­ąg­nę­ła rę­kę, pok­le­pa­ła mnie po Po­licz­ku i westch­nę­ła:

    - Od bard­zo daw­na nie spot­ka­łam mi­łe­go mężczyzny, Mike.

    Dziwne uc­zu­cie pod­ni­ece­nia tkwi­ło w ni­ej jak nak­ręco­na spręży­na. Uścis­ną­łem nad­gars­tek Lily i zro­zu­mieliśmy się bez słów. Jej us­ta zac­zęły się rozchy­lać… Powstrzyma­łem je.

    A mo­że ona powstrzy­ma­ła mo­je?

    Sprężyna nak­rę­ca­ła się co­raz sil­ni­ej… po­tem poz­woliłem jej odejść i wyszed­łem z po­ko­ju.

    Drzwi zamk­nęły się cic­ho, usłys­za­łem jakby wyszepta­ne:

    - Dobranoc, Mike.

    

Tej nocy wszed­łem do gry. O trze­ci­ej trzydzieści wiado­mość ta ro­zesz­ła się po kna­jpie na ro­gu Czterd­zi­est Dru­gi­ej i Trze­ci­ej Alei. Przed świ­tem będ­zie o tym głośno, a za­nim na­de­jd­zie noc, ktoś zro­bi nas­tępny ruch. Mu­si tak być.

    Gdziekolwiek byli, kim­kol­wi­ek byli, dotr­ze do nic wi­ado­mość. Roz­poz­na­ją mnie i do­wi­ed­zą się, co oznacza wyzwa­nie, któ­re rzu­ci­łem. Już nie bę­dą czu­li się ta pew­nie. Mo­że gdyby chod­zi­ło o ko­goś in­ne­go, ale chodzi­ło o mnie.

    Cwaniaczki. Ban­da sprytnych dra­ni. Ma­ją władz i pi­eni­ąd­ze, który­mi mo­gą prze­ku­pić rząd. Ale prze nas­ta­ni­em świ­tu nie będ­zie ani jed­ne­go, który nie p‹czułby dziw­ne­go ścis­ku w brzuc­hu.

    Tym ra­zem mus­zą wyko­nać ruch. Kości zos­tały rzuco­ne…

    Wróciłem do do­mu i zatrzy­ma­łem się przy po­ko­ju Lily. Przez chwi­lę słuc­ha­łem jej re­gu­lar­ne­go, głę­bo­ki­eg od­dec­hu. Sztach­ną­łem się os­tat­ni raz, zga­si­łem peta i ruszy­łem do wyra.

    

ROZDZIAŁ 7

    

    Była już na no­gach, ki­edy zadz­wo­nił te­le­fon. Usłys­załem pobr­zę­ki­wa­nie naczyń w kuch­ni i do­le­ci­ał mnie za­pach kawy.

    - Jak tylko będ­zi­esz go­tów - za­wo­ła­ła - chodź jeść.

    - W por­ząd­ku - od­po­wi­ed­zi­ałem i pod­ni­os­łem słuc­haw­kę.

    Głos był nis­ki i mi­ęk­ki, o brzmi­eniu, jaki roz­poz­nałbyś na­wet po mi­li­onie lat. Na­jlepszy spo­sób, żeby się roz­bud­zić.

    - Cześć, Vel­do, co słychać?

    - Bardzo du­żo słychać, ale nie są to rzeczy, o jakich chci­ałabym mó­wić przez te­le­fon.

    - Masz coś?

    - Tak.

    - Skąd dzwo­nisz?

    - Z bi­ura, to znaczy z mi­e­js­ca, któ­re po­wi­ni­eneś od­wi­ed­zić choć raz w tygod­niu.

    - Wiesz, koc­ha­nie, jak sprawy wyglą­da­ją.

    Lily za­jr­za­ła przez drzwi, po­mac­ha­ła i po­ka­za­ła na kuch­nię. Ski­ną­łem gło­wą, za­do­wo­lony, że Vel­da nie wid­zi­ała, jak sprawy wyglą­da­ją właśnie w tym mo­men­cie.

    - Gdzie byłeś wczo­raj w nocy? Dzwo­ni­łam do póz na i te­raz spró­bo­wa­łam jeszc­ze raz.

    - Byłem za­j­ęty.

    - Tak po­za tym, dzwo­nił Pat. - Sta­ra­ła się, by jej głos brzmi­ał na­tu­ral­nie, ale ki­eps­ko jej to wychod­ziło

- Pew­nie po­wi­ed­zi­ał za du­żo.

    - Powiedział dos­ta­tecz­nie du­żo. - Ur­wa­ła. Słyszałem jej od­dech w słuc­haw­ce. - Mike, bo­ję się;

    - Nie trze­ba, kot­ku. Wi­em, co ro­bię. Prze­ci­eż mnie znasz.

    - Mimo to bo­ję się. Wczo­raj ktoś pró­bo­wał wła­mać się do mo­j­ego mi­esz­ka­nia.

    Cicho zag­wiz­da­łem.

    - Co się sta­ło?

    - Nic. Usłys­za­łam odg­łos dłu­ba­nia w zam­ku, al ten ktoś mu­si­ał zrezyg­no­wać. Te­raz ci­es­zę się, że ka­załam za­mon­to­wać do­dat­ko­we za­bez­pi­ec­ze­nia. Przydzi­esz?

    - Nie w tej chwi­li.

    - Powinieneś. Cze­ka fu­ra ko­res­pon­den­cji. Zap­łać łam wszystkie rac­hun­ki, ale jest mnóst­wo lis­tów adreso­wanych do ci­ebie.

    - Zajmę się tym późni­ej. Po­wi­edz, do­wi­ed­zi­ałaś się cze­goś no­we­go?

    - Poniekąd. Chcesz to mi­eć te­raz?

    - Natychmiast, kot­ku. Spot­kamy się w Te­xan Ba za god­zi­nę.

    - Będę.

    - Jeszcze jed­no… masz swo­ją arty­le­rię pod rę­ką?

    - Cóż…

    - Więc trzymaj ją w po­go­to­wiu, ale tak, żeby nikt nie wid­zi­ał - po­inst­ru­owa­łem Vel­dę.

    - Zrobione.

    - Dobrze. Łap tak­sów­kę i jedź.

    - Będę za god­zi­nę.

    Odłożyłem słuc­haw­kę, wyskoczy­łem z łóż­ka i wzi­ąłem szybki prysznic. Ki­edy wszed­łem do kuch­ni, stół nakryty, a na twarzy Lily gościł uśmi­ech pe­łen na­dziei. Jed­ze­nia na sto­le starczy­łoby dla kil­ku drwa­li, jad­łem, do­pó­ki na sto­le nie zac­zę­ło się ro­bić pus­to, rozp­ra­wi­łem się z dru­gim dzban­ki­em kawy.

    Lily wręczy­ła mi świ­eżą pacz­kę lucky stri­kes, przytrzyma­ła za­pa­lo­ną za­pał­kę i uśmi­ech­nę­ła się jeszc­ze raz, Ki­edy usi­ad­łem wygod­nie w fo­te­lu.

    - Najadłeś się?

    - Chyba żar­tu­j­esz. Jes­tem mi­eszc­zuc­hem, za­pomniałaś?

    - Ale na ta­ki­ego nie wyglą­dasz.

    - A na jaki­ego?

    Nie spi­eszy­ła się z od­po­wi­ed­zią. Oce­ni­ała mnie wzroki­em. Z poc­ząt­ku było to na­wet za­baw­ne, ale po chwi­li ro­zu­mi­ałem, że nie chod­zi o żarty. W jej oc­zach było jakieś prag­ni­enie, któ­re­go nie pot­ra­fi­łem ok­reślić. Nag­le mi­ana. Przez uła­mek se­kundy zda­wa­ła się być ob­łęd­nie, ale pró­bo­wa­ła to ukryć pod wymus­zonym mi­ec­hem.

    - Wiesz, Mike, chyba jes­teś miłym fa­ce­tem. Nie pot­ka­łam ta­kich wi­elu. Oba­wi­am się, że wywie­ra­ją na mnie zbyt du­że wra­że­nie.

    - Jesteś w błęd­zie. Ki­edyś wyda­wa­ło mi się, że nie ma we mnie nic senty­men­tal­ne­go, ale cza­sa­mi sam nie wi­em. W tej chwi­li jes­teś dla mnie bard­zo waż­na dla­te­go inac­zej mnie oce­ni­asz. Ni­ech ci tylko nie przyjd­zie do głowy jakiś nu­mer, bo od ra­zu wydam ci i inny.

    Uśmiechnęła się.

    - Stawiasz spra­wę jas­no.

    Wrzuciłem pe­ta do pus­tej fi­li­żan­ki, zasyc­zał i zgasł.

    - Chyba się star­ze­ję. W tym in­te­re­sie la­ta bi­egnie o wi­ele szybci­ej.

    - Mike…

    Domyślałem się, co chci­ała po­wi­ed­zi­eć.

    - Nie będ­zie mnie przez jakiś czas. Nie wi­em, ja dłu­go. Praw­do­po­dob­nie nikt tu nie przyjd­zie, ale żeby bez potr­zeby nie nads­ta­wi­ać kar­ku, nie ot­wi­eraj nikomu. Jeże­li usłyszysz klucz w zam­ku, to bę­dę ja. Nie zde­jmuj łań­cuc­ha, do­pó­ki nie uchy­lę drzwi, wyjrzy upew­nij się i do­pi­ero wtedy ot­wórz.

    - A jeże­li zadz­wo­ni te­le­fon?

    - Niech dzwo­ni. Jeśli będ­zi­esz mi potr­zeb­na, zadzwo­nię do do­zorcy, pop­ros­zę, żeby dwa razy na­cisnął dzwo­nek, i wtedy zadz­wo­nię. Jas­ne?

    - Jasne.

    - No to trzymaj się, do­pó­ki nie wró­cę.

    Puściła do mnie fi­lu­ter­ne ocz­ko, po­tem był de­li­ka­tny po­ca­łu­nek, który przes­ła­ła mi przez cały po­kój. Była ele­ganc­ko ub­ra­na - pi­ęk­na lal­ka o bi­ałych wło­sach i: śmi­eszny­mi oc­za­mi, któ­re zbyt du­żo wid­zi­ały. Wyglądało na to, że do­pi­ero te­raz jest szczęśli­wa.

    Zszedłem na dół. Poc­ze­ka­łem aż na­pa­toczy się taksów­ka i wskoczy­łem do środ­ka. Ki­edy do­je­cha­liśmy do Te­xan Bar, bra­ko­wa­ło jeszc­ze dzi­esi­ęciu mi­nut do umó­wi­onej god­ziny, wi­ęc pok­rę­ci­łem się po ulicy, dopó­ki nie przyj­ec­ha­ła tak­sów­ka z Vel­dą.

    Wysiadanie z tak­sów­ki jest jed­ną z tych rzeczy, której wi­ęks­zość ko­bi­et nie pot­ra­fi ro­bić. Ale nie Vel­da. spe­cj­al­ne­go wysił­ku pot­ra­fi­ła zro­bić z te­go przeds­ta­wi nie. Ki­edy się na nią patrzy­ło, było wi­ado­mo, że nie wysi­ada z tak­sów­ki, ale ro­bi wejście na uli­cę. Cho­ciaż tak nap­raw­dę nic nie było wi­dać, mi­ała tyle do po­kazania, że nikt nie ods­zedłby za­wi­ed­zi­ony.

    Odwróciła się, uśmi­ech­nę­ła szel­mows­ko ujmu­j­ąc mnie za ra­mię i uścis­nę­ła na znak, że jest szczęśli­wa jak nigdy przed­tem, iż mnie wid­zi. Jakiś sto­j­ący obok czło­wi­ek westch­nął mruc­ząc coś o fa­ce­tach, co ma­ją fart. W Te­xa­nie wybra­liśmy na­jbard­zi­ej za­cisz­ne mi­e­js­ce tyłu sa­li, za­mó­wi­łem lunch dla Veldy i pi­wo dla siebie. Wtedy wyj­ęła z to­reb­ki ko­per­tę i wręczy­ła mi ją.

    - To wszystko, co uda­ło mi się zdobyć. Kosz­to­wa­ło dwieście i obi­et­ni­cę odw­za­j­em­ni­enia przysłu­gi… gdyby o było ko­ni­ecz­ne.

    - Ty mi­ałabyś się odw­za­j­em­ni­ać?

    Twarz Veldy po­ci­em­ni­ała i wykrzywi­ła się w uśmiechu.

    - Nie. Ty.

    Otworzyłem ko­per­tę i wyci­ąg­ną­łem kart­ki pa­pi­eru, pierws­za z nich to od­ręcz­nie pi­sa­na ko­pia karty zdrowia z zak­ła­du, resz­ta - frag­menty z życia Ber­gi Torn. a wywi­ąza­ła się z za­da­nia. Na koń­cu os­tat­ni­ej i była lis­ta naz­wisk.

    Znalazł się tu Evel­lo, jak rów­ni­eż kong­res­man Geyey. Na samym koń­cu fi­gu­ro­wał Billy Mist i ki­edy wska­za­łem pal­cem jego naz­wis­ko, Vel­da po­wi­ed­zi­ała:

    - Była z nim przez jakiś czas. Widy­wa­no ich ra­zem, e przy każ­dej oka­zji uwa­ga wszystkich skon­cent­ro­wa­ła była na nim… nie na ni­ej.

    - Masz ra­cję - po­wi­ed­zi­ałem cic­ho. – Wszyscy patrzą na Bil­ly'ego. Zaczy­na mi to wyglą­dać nie­przyjemnie.

    - Mike… - Wystu­ki­wa­ła paz­nok­ci­ami rytm na 'ła­cie sto­łu. - Kim jest Billy Mist?

    Odchrząknąłem, wzi­ąłem pa­pi­ero­sa i za­pa­li­łem.

    - Trzeba się cof­nąć w dość od­leg­łą przesz­łość. Nar­wa­no go wtedy Billy Kid i mi­ał pew­nie tyle sa­mo nacięć na re­wol­wer­ze, co jego pi­er­wow­zór, jeże­li w ogó­le istni­e­je jeszc­ze ten zwyczaj. Tuż przed wo­jną zszedł z przes­tępc­zej ści­eż­ki. Przyna­jm­ni­ej po­zory o ty świ­adczyły. Był zap­lą­tany w róż­ne ni­eczys­te spraw ale nic­ze­go mu nie udo­wod­ni­ono.

    - Więc?

    - Jego zwi­ąz­ki z ma­fią są zna­ne. Stoi na­wet dc wyso­ko w hi­erarc­hii.

    Twarz Veldy przyblad­ła.

    - A ni­ech to!

    - Dlaczego?

    - Dziś ra­no Ed­die Con­nely spot­kał się ze mną w res­ta­ura­cji u Tos­ci­ego. Mi­ał pa­rę in­for­ma­cji. On i jeszcze jeden dzi­en­ni­karz rozp­ra­cowy­wa­li tę Torn i dał mi dos­tęp do akt po­lic­yjnych. Prob­lem w tym, że większość in­for­ma­cji mu­si­eli zac­ho­wać dla si­ebie i byli z go po­wo­du bard­zo za­wi­ed­ze­ni. W każdym ra­zie Edward wymi­enił naz­wis­ko Mis­ta i po­ka­zał mi go pal­cem. Stał przy bar­ze, wi­ęc mu­si­ałam odw­ró­cić gło­wę, by mu przyjr­zeć. W tym samym mo­men­cie on też się za­uważył, że go ob­ser­wu­ję i zro­zu­mi­ał to opacz­nie. Odsta­wił drin­ka, pods­zedł i zro­bił na­jbard­zi­ej ob­leśną pro­pozy­cję, jaką w życiu słysza­łam. Te­go, co mu odpowi­ed­zi­ałam, nie pow­tórzy­łaby żad­na da­ma. Ed­die i jego kum­pel zzi­ele­ni­eli, a ten cały Mist ma­ło nie zwariował. Po tym wszystkim Ed­die stał się ma­ło­mówny, pił ka­wę, zap­ła­cił i wyszedł ra­zem z kump­lem.

Czu­łem, że było wi­dać mo­je za­ciśni­ęte zęby. ucisk w pi­er­si­ach i w gło­wie zac­zę­ło mi wi­ro­wać, strzeg­ła to.

    - Spokojnie, bra­cie.

    Wyplułem pa­pi­ero­sa i nie odzy­wa­łem się przez chwilę. Billy Mist, ten pa­j­ac strzyżony w kan­cik ze sło­ikiem brylantyny wtartym we włosy. Tward­zi­el, który brał, co chci­ał, ki­edy tylko chci­ał. Ele­gant z du­żą for­są i mocnymi ple­ca­mi.

    Kiedy upor­ząd­ko­wa­łem myśli, przymruży­łem oczy.

    - Kotku, nigdy wi­ęcej nie mów, że to ja jes­tem fa­cetem, który szu­ka gu­za.

    - Aż tak źle, Mike?

    - Wystarczająco źle. Mist nie z tych, co za­po­mi­nają. Puści pła­zem wszystko z wyj­ąt­ki­em uszczyp­liwych uwag na te­mat jego męs­kości.

    - Potrafię zad­bać o swo­je sprawy.

    - Kochanie… żad­na ko­bi­eta nie pot­ra­fi zad­bać o swo­je sprawy, z to­bą włącz­nie. Będ­zi­esz ost­roż­na, praw­da?

    Obdarzyła mnie uroczym uśmi­ec­hem.

    - Zmartwiony?

    - Oczywiście.

    - Kochasz?

    - Tak, koc­ham cię, ale ta­ką, jaką cię wid­zę, a nie taką, ki­edy rozp­ra­wi się z to­bą Mist. - Po­łoży­łem rę­kę a jej dło­ni. - W por­ząd­ku - za­żar­to­wa­łem. – Nie potra­fię być ro­mantyczny tak wcześnie ra­no i w ta­kim mi­e­js­cu.

    - Nie dbam o to.

    Siedziała napr­ze­ciw­ko mnie wyso­ka i wypros­to­wa­na, włosy opa­dały na sze­ro­kie ra­mi­ona jak wo­dospad połys­ku­j­ący w peł­ni ksi­ęży­ca. Mi­ała w so­bie jakąś zwi­er­zę­cą dzi­kość, ki­edy tak patrzy­ła: oczy zda­wały się przeszywać mnie na wylot, us­ta o wyra­zistym rysun­ku, wil­got­ne war­gi jak kar­mi­nowy kwi­at skrywały rów­ne, bi­ałe zęby.

    Powtórzyłem jeszc­ze raz to, co chci­ała usłys­zeć, i teraz zabrz­mi­ało to inac­zej. Za­cis­nę­ła moc­ni­ej pal­ce na mo­j­ej dło­ni. Ta­ki fa­cet jak ja nie mo­że dłu­go wytrzymać po­dob­ne­go spo­jr­ze­nia. Potr­ząs­ną­łem gło­wą, os­wobodzi­łem rę­kę i wró­ci­łem do ra­por­tu, który przygo­towa­ła.

    - Nie od­bi­ega­jmy od te­ma­tu - po­wi­ed­zi­ałem. Zaśmi­ała się cic­ho, ale wi­em, że myśla­ła tak sa­mo. -Mamy tu cztery naz­wis­ka. Co po­wi­esz o po­zos­tałych trzech?

    Velda pochy­li­ła się przez stół, by zo­baczyć, któ­re nazwis­ko po­ka­zu­ję, i mu­si­ałem opuścić wzrok z zawstydze­ni­em.

    - Nicholas Ray­mond był starym ado­ra­to­rem Ber Torn. Chod­zi­ła z nim przed wo­jną, zgi­nął w wypadku sa­moc­ho­dowym.

    Nie było te­go du­żo, ale poz­bi­era­nie ta­kich szcze­gółów wyma­ga cza­su.

    - Skąd wi­esz o tym wypad­ku?

    - Od Pa­ta. Po­li­cja też ma te szcze­góły.

    - Pat id­zie na ca­łe­go, praw­da?

    - Następna in­for­ma­cja tak­że jest od ni­ego. Walt McGrath był jej ko­le­jnym aman­tem. Utrzymy­wał przez jakiś rok w cza­sie wo­jny. Mi­ała mi­esz­kan­ko i Ri­ver­si­de Dri­ve.

    - Ten Wal­ter to mi­e­js­cowy?

    - Nie, z in­ne­go sta­nu, ale wtedy częs­to przyj­eżdża do mi­as­ta.

    - Interesy?

    - Drewno. Rów­ni­eż jakieś mach­lo­jki ze sta­lą. Jest no­to­wany. - Pod­ni­os­łem brwi. - Jed­no os­zust­wo podat­ko­we, dwa aresz­to­wa­nia za zak­łó­ca­nie por­ząd­ki jed­no ska­za­nie i jeden wyrok z za­wi­es­ze­ni­em za po­siada­nie bro­ni.

    - Gdzie jest te­raz?

    - Niedawno był w mieście. Przez mi­esi­ąc przyjmował za­mó­wi­enia na dos­tawy drew­na.

    - Sympatycznie.

Vel­da przyzna­ła ra­cję.

    - A kim jest ten Le­opold Ka­wolsky?

    Velda zmarszczy­ła brwi, jej oczy po­ci­em­ni­ały.

    - Nie bard­zo mo­gę się po­ła­pać. Ed­die dał mi cynk, że tuż po wo­jnie Ber­ga mi­ała swój nu­mer w nocnym klu­bie i pew­nej nocy, ki­edy zamy­ka­no lo­kal, wywi­ąza­ła się o nią bur­da ulicz­na. Ten Ka­wolsky dał w zęby pa­ru fa­ce­tom, którzy się jej cze­pi­ali. Przypad­ki­em przyplą­tał się fo­tog­raf, który pstryknął fot­kę na pi­erws­zą stro­nę po­po­łud­ni­ów­ki. Była to zwykła sen­sa­cja dnia, ale zdj­ęcie i naz­wis­ko utk­wi­ło Ed­die'emu w pa­mi­ęci. Po­dob­ne wydar­ze­nie nas­tą­pi­ło mi­esi­ąc późni­ej. Jeden z chło­pa­ków, którzy ro­bią zdj­ęcia w nocnych klu­bach, utr­wa­lił to na kliszy i sprze­dał do ga­zety. Dla­te­go Ed­die tak dobr­ze za­pa­mi­ętał dzi­ewczy­nę.

    - Facet, koc­ha­nie… co z fa­ce­tem?

    - Już do ni­ego przec­hod­zę. Na zdj­ęci­ach wyglą­dał jak bok­ser. Zadz­wo­ni­łam do dzi­ału spor­to­we­go jed­ne­go z pism i od­na­leźli jego naz­wis­ko. Ka­wolsky wystę­po­wał na rin­gu jako Lee Ka­wolsky, ro­ko­wał nad­zi­e­je, do­pó­ki nie zła­mał rę­ki w cza­sie tre­nin­gu. Pół­to­ra mi­esi­ąca po os­tat­ni­ej ulicz­nej burd­zie Lee zos­tał pot­rą­cony przez ci­ęża­rów­kę i zmarł. Po­ni­eważ w tej jed­nej spra­wie mamy dwa zgony w wypad­kach sa­moc­ho­dowych, posz­łam do firmy ubez­pi­ec­ze­ni­owej i dok­ład­nie sprawd­zi­łam ak­ta. Wyglą­da, że były to ewi­dent­nie ni­eszc­zęśli­we wypad­ki.

    - Ewidentnie - pow­tórzy­łem. - Tak właśnie mi­ały wyglą­dać.

    - Chyba nie masz ra­cji, Mike.

    - Jestem prze­ko­nany.

    - Jak wo­lisz.

    Rzuciłem oki­em na wyci­ąg z karty pa­cj­en­ta, ale złoży­łem do­ku­ment, za­nim dobr­ną­łem do koń­ca strony, i włoży­łem go do ko­perty.

    - Streść, o co tu chod­zi.

    - Berga zgło­si­ła się do dok­to­ra Mar­ti­na So­be­ri­na 88 Mic­key Spil­lan na ba­da­nia. Stwi­erd­ził wyj­ąt­ko­we po­bud­ze­nie ner­wów i za­le­cił wypoczy­nek. Obo­je byli zgod­ni co do ko­ni­eczności poby­tu w zak­ład­zie, do któ­re­go zos­ta­ła ski­ero­wana. Ba­da­nia pot­wi­erd­ziły roz­poz­na­nie dok­to­ra So­be­rin i to wszystko. Mi­ała tam spęd­zić oko­ło czte­rech tygodni. Za lec­ze­nie zap­ła­ci­ła z góry.

    Nic nie trzyma­ło się kupy. Dwa koń­ce za­gad­ki od­da lały się od si­ebie za­mi­ast łączyć. Łączyć? Do di­abła wszystko było zag­mat­wa­ne, bez sen­su i lo­gi­ki.

    - A ten kong­res­man Gey­fey?

    - Nic szcze­gól­ne­go. Widy­wa­no go z Ber­gą na kilka spot­ka­ni­ach wyborczych. Fa­cet nie jest żo­naty, więc w tym sen­sie jest czysty. Szczer­ze mó­wi­ąc, nie jes­tem pew­na, czy co­kol­wi­ek o ni­ej wi­ed­zi­ał.

    - Coraz gor­zej.

    - Spokojnie, do­pi­ero zac­zę­liśmy. Co Pat ci o ni po­wi­ed­zi­ał?

    - Wszystko masz na­pi­sa­ne. Praw­do­po­dob­nie na leps­ze ka­wał­ki trzyma­ją dla si­ebie. Po­za zwi­ąz­kiem z Evel­lo, nie wyróż­ni­ła się niczym szcze­gólnym jak na dzi­ewczy­nę o ta­kim tem­pe­ra­men­cie. Urod­zi­ła się w Pits­bur­gu w 1920. Ojci­ec był Szwe­dem, matka Włosz­ką. Dwa razy od­wi­ed­za­ła Euro­pę; po­j­ec­ha­ła d Szwe­cji, ki­edy mi­ała osi­em lat i do Włoch w 1940. Prace, któ­re po­de­jmo­wa­ła, nie da­wały tyle pi­eni­ędzy, ii wyda­wa­ła. Ale ta­ka dzi­ewczy­na łat­wo mog­ła so­bie po rad­zić.

    - Więc kluc­zem jest Evel­lo?

    - Tak, na pew­no on - po­wi­ed­zi­ałem. Po­patrzył na mnie i zac­zę­ła szybci­ej od­dyc­hać. - Jest w No- wym Jor­ku. Pat da ci ad­res.

    - A wi­ęc jest mój? - zapy­ta­ła.

    - Dopóki ja się do ni­ego nie do­bi­orę.

    - Jakie mam za­da­nie?

    - Musisz po­węszyć. Na­jle­pi­ej, jeże­li ktoś cię przedsta­wi, a Evel­lo sam zro­bi resz­tę. Do­wi­edz się, kim są ego zna­j­omi.

    Twarz Veldy po­zos­ta­ła po­waż­na, ale w oc­zach rozbłysły fig­lar­ne og­ni­ki.

    - Myślisz, że mi się uda?

    - Nie mo­że ci się nie udać, koc­ha­nie. Gdzie trzymasz maszyn­kę?

    Nastrój prysł.

    - W ka­bur­ze z ra­mi­enia. Z le­wej strony, jest nis­ko przy­pi­ęta. Nikt nie za­uważy.

    - Nie mo­gą.

    Dokończyliśmy jed­ze­nia. Po wyjściu na uli­cę Vel­da wsi­ad­ła do tak­sów­ki z ta­kim samym artyz­mem, z jakim wysi­ad­ła. Ki­edy po­j­azd znik­nął za ro­gi­em, przeszył mnie dreszcz na myśl, do­kąd jed­zie. Zatrzy­ma­łem nas­tęp­ną tak­sów­kę. Po­da­łem ad­res w Bro­okly­nie z po­leceni­em, żeby ki­erow­ca zatrzy­mał się na­jpi­erw przy Atlan­tic Ave­nue. In­te­re­su­j­ącą mnie od­po­wi­edź otrzyma­łem, jak tylko po­dj­ec­ha­liśmy. Naz­wis­ko jeszc­ze fi­gurowa­ło na liście lo­ka­to­rów, ale są­si­ed­zi po­wi­ed­zi­eli, że wypro­wad­zi­ła się w nocy i mi­esz­ka­nie jest pus­te. Fur­go­net­ka z rzec­za­mi no­we­go lo­ka­to­ra właśnie par­ko­wa­ła pod drzwi­ami.

    Drugi ad­res, w Bro­okly­nie, na­le­żał do emery­to­wa­ne­go dzi­en­ni­kar­za, który ods­zedł z fac­hu dzi­esi­ęć lat temu. Mi­ał czterd­zieści dzi­ewi­ęć lat, ale wyglą­dał na siedemd­zi­esi­ąt. Jego twarz prze­ci­na­ła bliz­na, któ­ra ci­ąg­nę-a się od ką­ci­ka oka do uc­ha i w dół do ust. Kos­zu­la ukrywa­ła trzy doł­ki w brzuc­hu i trzy wi­ęks­ze ró­żo­we blizny na pi­er­si­ach. Jed­na rę­ka była spa­ra­li­żo­wa­na od łokcia. Nie ods­zedł z włas­nej wo­li. Zda­je się, że na­pi­sał kiedyś de­mas­ku­j­ący arty­kuł o ma­fii.

    Kiedy wyszed­łem od ni­ego w dwie god­ziny późni­ej, dźwi­ga­łem pod pac­hą gru­bą tecz­kę z do­ku­men­tami któ­ra war­ta była z dzi­esi­ęć tysi­ąc­zków dla każ­dego pis­ma go­ni­ące­go za sen­sa­cją. Dos­ta­łem ją za darmo. Zła­pa­łem nas­tęp­ną tak­sów­kę. Bez­pi­ecz­nie do­tar­łem do skle­pu, który pro­wad­ził jeden z mo­ich kump­li. Na zaplec­zu uważ­nie prze­jr­za­łem za­war­tość tecz­ki, za­pa­kowa­łem i odes­ła­łem pocz­tą czło­wi­eko­wi, który mi ją pożyczył. Pos­zed­łem do ba­ru, żeby przy pi­wie przemyśli wszystkie fakty. Usi­ło­wa­łem nie patr­zeć na włas­ne odbi­cie w lustr­ze za ba­rem, ale nic z te­go nie wychod­zi­ło. Mo­ja twarz to nie był przyj­emny wi­dok, wi­ęc usi­ad­łem z tyłu ba­ru - bez lus­ter.

    Miałem naz­wis­ko Evel­la. I Mis­ta. Na poc­ząt­ku byli zwykłymi gno­jka­mi, ale szybko ro­bi­li pos­tępy. Fac z Bro­okly­nu mó­wił, że nie ma świ­eżych in­for­macji a na­jp­raw­do­po­dob­ni­ej chłopcy obj­ęli no­we re­wiry. Zos­ta­li awan­so­wa­ni. Te­raz mus­zą rząd­zić mi­as­tem. Wi­elu naz­wisk nie zna­łem, ale wkrót­ce je poz­nam. Nikt też nie wi­ed­zi­ał, kto jest kró­lem. Na­wet się nie domyśla­li.

    Ważni? Jas­ne, że byli waż­ni, ale rów­ni­eż do tych na­jważ­ni­e­jszych dotr­ze wi­ado­mość o mnie. Myśla­łem o tym i zas­ta­na­wi­ałem się, czy już usłys­ze­li o moi wyzwa­niu. Nag­le do ba­ru wszedł Myszka Bas­so.

    Zdjęcia typków ta­kich jak Myszka moż­na zo­bacz; w ga­ze­tach, ki­edy po­li­cja zar­zu­ca si­eci. Z ich twarzy mo­żesz odczy­tać ak­tu­alny sto­pi­eń włas­nej po­pu­lar­ność Ob­lic­ze Myszki było dla mnie sygna­łem, że jes­tem trefny. Do­wi­ed­zi­ałem się rów­ni­eż, że nie ci­es­zę się popu­lar­nością.

    Myszce wystarczył jeden rzut oka w mo­ją stro­nę i już patrzył na drzwi. Znik­nąłby, gdybym aku­rat w ty mo­men­cie nie si­ęgał do ki­es­ze­ni płaszc­za po pa­pi­erosa. Trud­no po­wi­ed­zi­eć, czy zbladł, raczej zzi­ele­ni­ał, a gdy kiwnąłem gło­wą, żeby się zbliżył, nie pods­zedł, ale się podk­radł chyłki­em.

    - Cześć, Myszka - rzu­ci­łem.

    Kąciki ust Myszki wykrzywiły się w ni­eszc­zerym uśmi­ec­hu, po czym opadł na si­ed­ze­nie ma­j­ąc nad­zi­e­ję, że nikt nie za­uważył z kim si­ada.

    Papieros trząsł mu się w pal­cach, wyłus­kał za­pał­kę, któ­rą za­pa­lił pod bla­tem sto­łu.

    - Panie Ham­mer, pan i ja nap­raw­dę nie mamy so­bie nic do po­wi­ed­ze­nia…

    - Może dobr­ze się czu­ję w two­im to­warzyst­wie, Myszko.

    Zacisnął war­gi i du­żo wysił­ku kosz­to­wa­ło go uda­wa­nie, iż nie patrzy na mo­je rę­ce.

    - Nie jest pan czło­wi­eki­em, z którym na­leży się po­kazy­wać - wybą­kał pod no­sem.

    - Kto tak twi­erd­zi?

    - Mnóstwo lud­zi. Pan ma bzi­ka, pa­nie Ham­mer… - Odc­ze­kał chwi­lę, żeby zo­baczyć jak za­re­agu­ję na to oświ­adc­ze­nie, a ki­edy nic się nie sta­ło, konty­nu­ował: - Jak zwykle chce pan po­peł­nić sa­mo­bó­jst­wo i wkrót­ce na dużym pal­cu u no­gi przycze­pią pa­nu kar­tecz­kę: „Zmarł przed przybyci­em po­li­cji".

    - Myślałem, brac­hu, że jes­teśmy przyj­aci­ół­mi. - Ugryz­łem ka­nap­kę i patrzy­łem, jak się ner­wo­wo wi­er­ci.

    - Dobra, od­dał mi pan ki­edyś przysłu­gę. Ale to nie znaczy, że jes­teśmy kump­la­mi. Szu­kasz pan gu­za, fa­jnie, ale be­ze mnie. Ja koc­ham spo­kój, ta­ki już jes­tem.

    - Jasne.

    Twarz Myszki zmi­eni­ła się jeszc­ze bard­zi­ej pod na­po­rem iro­nii w mo­im gło­sie.

    - Jestem kan­ci­ar­zem, no i co z te­go? Nie lu­bię strze­la­niny. Drobny ze mnie kar­to­fe­lek i to mi od­po­wi­ada. Nie wykańc­za się lud­zi za to, że są drobny­mi kar­to­fel ka­mi.

    - Chyba że ktoś zo­baczy, jak roz­ma­wi­a­ją z dużym kar­to­fel­ka­mi. - Wyszczerzy­łem zęby.

    To go za­łat­wi­ło na ca­łe­go.

    - Nnnie, pros­zę nie drwić ze mnie. Do nic­ze­go ni jes­tem pa­nu potr­zebny. A na­wet gdyby było inac­zej, ni nie mam do za­ofe­ro­wa­nia. Czyli od­wal się pan.

    - Co w tra­wie piszczy, Myszko?

    Ze dwa razy zlust­ro­wał ca­łą sa­lę, za­nim zatrzy­ma wzrok na mnie.

    - Pan wie.

    - Niby co?

    - Ma pan oc­ho­tę zro­bić z ko­goś mi­az­gę.

    - Z ko­go? - Od­po­wi­edź mnie nie in­te­re­so­wa­ła Chci­ałem tylko, żeby sam mi po­wi­ed­zi­ał.

    - Z ma­fii - wyszep­tał. Oczy wylazły mu n wi­erzch, rę­ka­mi kurc­zo­wo trzymał się sto­łu, a pa­pi­eros który wypadł mu z ust, wypa­lał dzi­urę w ob­ru­sie. -Jes­teś pan wa­ri­at. Wszyscy dos­ta­li kręć­ka na pańs­kim punk­cie, a pan jes­teś jak tru­ciz­na. To praw­da, że plam jesz pan jakąś ro­bo­tę? Jeśli tak, to rad­zę dać so­bie spokój. To pew­ne kło­poty. Char­lie Max i Su­gar… - zamilkł z sze­ro­ko ot­warty­mi us­ta­mi.

    - Wystękaj, Myszko.

    Może nie przypadł mu do gus­tu spo­sób, w jaki przypi­era­łem go do mu­ru. Przes­tał wyba­łus­zać oczy, zac­zyna­ło mu się ro­bić ni­edobr­ze.

    - Wydają za­licz­kę wzdłuż nadbr­ze­ża.

    - Spieszy im się?

Led­wie słysza­łem jego głos.

    - Obstawiają bary i gdzieś dzwo­nią.

    - Nie tra­cą cza­su.

    - Najwidoczniej cze­ka pre­mia.

    Myszka nie był tym samym fa­ce­tem, który wszedł do ba­ru. Na niczym mu nie za­le­ża­ło. Puścił far­bę, a jeśli do­wi­ed­zą się o tym - jest tru­pem. Si­ęg­nął po reszt­ki pa­pi­ero­sa, spró­bo­wał tchnąć w ni­ego życie, ale bezs­ku­tecz­nie. Wyci­ąg­ną­łem nas­tęp­ne­go z pacz­ki i poc­zęs­to­wa­łem Myszkę. Trzęsły mu się rę­ce. Przypa­lił po pa­ru se­kun­dach i za­patrzył się w pło­mi­eń za­pal­nicz­ki.

    - Nawet pan nie masz pi­et­ra, co nie? - Po­patrzył na swo­je rę­ce i zni­ena­wid­ził si­ebie za to, co zo­baczył. - Też tak chci­ałbym. Co po­wo­du­je, że jes­tem ta­kim fa­ce­tem, pa­nie Ham­mer?

    - Faceci tacy jak ja.

    Mogłem si­ebie zni­ena­wid­zić za to, co po­wi­ed­zi­ałem.

    - Jeden czło­wi­ek - po­ki­wał gło­wą. - Tylko jeden mocny czło­wi­ek i wszyscy dos­ta­ją bzi­ka. Gdyby chod­zi­ło o ko­goś in­ne­go, na­wet bur­mistr­za, nie mrug­nę­liby oki­em, a z pańs­ki­ego po­wo­du dos­ta­ją kręć­ka. Rozsy­ła­ją wi­ci, pi­eni­ąd­ze przec­hod­zą z rę­ki do rę­ki. Dwaj na­jlep­si strzelcy w mieście przec­ze­su­ją kna­jpy szu­ka­j­ąc pa­na, a pan si­ed­zi tu so­bie jak gdyby nigdy nic. Zna­ją pa­na, pa­nie Ham­mer, i mus­zą coś o pa­nu wi­ed­zi­eć. To dla­te­go Char­lie Max i Su­gar Smal­lho­use dos­ta­li tę ro­bo­tę. Oni nicze­go nie wi­ed­zą. To chłopcy z Mi­ami. Nor­mal­nie pos­ta­wiłbym na ta­ki­ego tward­zi­ela jak pan, tylko że tym ra­zem jest inac­zej.

    Przerwał i patrzył, co ja na to.

    - Wcale nie jest inac­zej.

    - Sam pan zo­baczysz.

    Dostrzegł mo­je zęby w uśmi­ec­hu i przeszył go dreszcz.

- Świ­at krę­ci się da­lej - wyjaśni­łem. - Od dziś aż do koń­ca bę­dą żyli w ci­ągłym na­pi­ęciu, nigdy nie wyj­dą w po­j­edyn­kę na uli­cę. W koń­cu bę­dę ich mi­ał. Dot­rę do sa­me­go wi­erzc­hoł­ka. Do­wi­em się, kim są, a ki­edy już to nas­tą­pi - za­bi­ję ich. Chod­zi mi o tych, którzy po­ci­ągają za sznur­ki w ma­fii. Kró­lo­wie, ro­zu­mi­esz. Ich chcę. -Uśmi­ec­ha­łem się co­raz szer­zej. - Wid­zisz, zgład­zili set­ki lud­zi, ale tym ra­zem zgi­nę­ła ni­ew­łaści­wa ko­bi­eta. Pró­bo­wa­li za­bić mnie i zniszczy­li mój sa­moc­hód, do któ­re­go byłem szcze­gól­nie przywi­ązany. Zap­ła­cą za to.

Myszka milc­zał. Wstał po­wo­li. Ski­nął mi gło­wą, c mi­ało oz­nac­zać „na ra­zie". Odp­ro­wad­zi­łem go wzroki­em do drzwi. Myszka ot­worzył drzwi. Sta­nął chod­ni­ku, po czym ruszył przed si­ebie, nie patr­ząc ani na le­wo, ani na pra­wo. Wsta­łem od sto­łu, zap­ła­ci­łem i wzi­ąłem resz­tę na te­le­fon.

    Pat był w do­mu.

    - To ja, przyj­aci­elu. Vel­da wspom­ni­ała, że do­tarły do ci­ebie jakieś pog­łos­ki.

    - Chyba bra­ku­je ci pi­ątej klep­ki. - Jego głos brzmi­ał z od­da­li.

    - Szukają mnie. Char­lie Max i Su­gar Smal­lho­us

- Ma­ją ni­ez­łą re­pu­ta­cję.

    - Tak mi do­ni­esi­ono. A dok­ład­ni­ej?

    - Pracują ra­zem. Obyd­waj są za­bó­jca­mi, ale Su­gi lu­bi się troc­hę przy tym po­ba­wić. Max rac­zej się przyglą­da.

    - W ta­kim ra­zie ja przyjr­zę się Ma­xo­wi. Co jeszc­ze?

- Char­lie Max to były gli­ni­arz. Mo­że po­zos­tał mu senty­ment do nos­ze­nia bro­ni na bi­odr­ze.

    - Dzięki.

    - Nie ma za co.

    Odwiesiłem słuc­haw­kę. Cóż, ar­mia milc­zących lud mu­si­ała przes­tać milc­zeć. Nie zna­łem ich, ale oni zna mnie. Tworzy­li or­ga­ni­za­cję. Stały za ni­mi du­że pi­eniądze. Mi­eli och­ro­nę po­lity­ków. Nie spocz­ną nim nie zobaczą mo­j­ego tru­pa w kost­nicy. Nie za­mi­er­za­łem im jed­nak te­go ułat­wi­ać.

    Przy bar­ze ku­pi­łem pacz­kę lucky stri­kes, wyszed­łem na po­wi­etr­ze i ruszy­łem w stro­nę nadbr­ze­ża. Gdzieś tam krąży­li myśli­wi, którzy puszc­za­li za­licz­kę.

    Zanim mi­nie noc, do­wi­ed­zą się, że roz­poc­zę­ło się polowa­nie na myśliwych.

    

ROZDZIAŁ 8

    

    Dzięki pis­mu „The Glo­be" do­wi­ed­zi­ałem się cze­goś o Nic­ho­la­sie Ray­mond­zie. In­for­ma­cje pochod­ziły ze sta­re­go wycin­ka pra­so­we­go, który wygrze­bał Ray Diker. Tekst nigdy nie ujr­załby dru­ku, gdyby nie łączył się te­matycz­nie z arty­ku­łem re­dakc­yjnym z te­go dnia. W owym cza­sie pra­sa hucza­ła na te­mat co­raz częstszych uci­ec­zek ki­erow­ców z mi­e­js­ca wypad­ku, i ta konk­ret­na his­to­ria służy­ła jako ar­gu­ment w dysku­sji dotyc­zą­cej pra­wid­ło­we­go oświ­et­le­nia wj­az­dów na mosty.

    Nicholas Ray­mond ober­wał w mo­men­cie, ki­edy zmi­eniły się świ­at­ła na przejściu dla pi­eszych, a on mi­ał za­mi­ar w tym mi­e­js­cu wkroczyć na jezd­nię. Jego ci­ało prze­le­ci­ało przez ok­no wysta­wo­we na­jb­liżs­ze­go skle­pu. Nie było świ­ad­ków z wyj­ąt­ki­em jaki­egoś pi­j­aka. Stwi­erd­zo­no jedy­nie, że zmarły mi­ał czterd­zieści dwa la­ta, był drobnym im­por­te­rem i mi­esz­kał na sta­łe w ho­te­lu gdzieś na Pi­ęćd­zi­esi­ątej Pi­erws­zej czy Dru­gi­ej.

    Podziękowałem Ra­yo­wi Di­ke­ro­wi i skorzys­ta­łem z jego te­le­fo­nu, by zadz­wo­nić pod stary ad­res Raymon­da. Właści­ci­el ho­te­lu, który mó­wił z silnym ak­cen­tem, po­wi­ed­zi­ał, że ows­zem, pa­mi­ęta pa­na Nickola­sa Ray­mon­do. Był so­lidnym gości­em, który zaws­ze re­gulował rac­hun­ki i da­wał na­piw­ki jak dżen­tel­men pi­erws­zej wody. Głu­pio, że zgi­nął. Zgod­zi­łem się cał­ko­wi­cie z mo­im roz­mów­cą, wypyta­łem go o bard­zi­ej oso­bis­te szcze­góły, ale Ray­mond był na­jwy­raźni­ej czysty.

    Bez tru­du zdoby­łem in­for­ma­cje o McGrat­hu. Ga­zety za­mieściły ten sam ma­te­ri­ał, który prze­ka­za­ła mi Vel­da. Ray wyko­nał pa­rę te­le­fo­nów i uzu­peł­nił to, co wi­ed­zi­ałem o pa­rę szcze­gó­łów. Wal­ter McGrath częs­to od­wi­ed­zał mod­ne noc­ne kluby w mieście i zwykle ci­ąg­nął ze so­bą jakąś ład­ną la­lecz­kę. Przy od­ro­bi­nie pers­wa­zji Ra­yo­wi uda­ło się wydę­bić jego ad­res. Duży ho­tel przy Ma­di­son Ave­nue. McGrath na­jwi­docz­ni­ej korzys­tał z życia.

    Posiedziałem z Ra­yem jeszc­ze chwi­lę. Spytał, czy to wszystko.

    - Lee Ka­wolsky. Pa­mi­ętasz go?

    - To był równy gość, Mike. Szko­da, że nie zro­bił ka­ri­ery. Zła­mał rę­kę w cza­sie tre­nin­gu, źle się zros­ła. A mógł zos­tać cham­pi­onem.

    - Jak za­ra­bi­ał na życie po wypad­ku?

    - Daj pomyśleć… - Ray zmarszczył czo­ło. - Chyba ro­bił troc­hę w bar­ze u Eda Ro­one­ya, po­tem tre­no­wał pa­ru bok­se­rów. Ale mo­ment… - Pod­ni­ósł te­le­fon i zadz­wo­nił do dzi­ału spor­to­we­go; przez chwi­lę wsłuc­hi­wał się w brzęc­ze­nie czyj­egoś gło­su w słuc­haw­ce. Ki­edy skończył, w jego oc­zach dostr­zeg­łem pyta­nie. - Co tu jest gra­ne, Mike?

    - Niby co?

    Ray przyglą­dał mi się uważ­nie.

    - Lee po­dj­ął pra­cę w prywat­nej agen­cji wywi­adowc­zej, któ­ra spe­cj­ali­zo­wa­ła się w świ­adc­ze­niu us­ług przez gory­li i wyki­da­jłów w cza­sie imp­rez to­warzys­kich. Konk­ret­nie mi­eli pil­no­wać por­ząd­ku. Jednym z jego pierwszych za­dań było za­pew­ni­enie opi­eki pew­nej dzi­ewczy­nie, któ­ra ni­edaw­no zgi­nę­ła.

    - Ciekawe.

    - Bardzo. Masz coś na ten te­mat?

    - Gdybym mi­ał, nie mu­si­ałbym się do ci­ebie faty­go­wać. Jak zgi­nął Lee?

    - To nie było mor­derst­wo.

    - Kto tak twi­erd­zi?

    Podniósł fa­jkę, któ­rą przez chwi­lę ważył w dło­ni, po czym zac­zął ją czyścić scyzory­ki­em.

    - Jeśli ktoś jest mor­der­cą, nie roz­wo­zi pi­wa jeżd­żąc przez dzi­esi­ęć lat tą sa­mą ci­ęża­rów­ką. Nie bywa żo­naty, nie mi­ewa pi­ęci­or­ga dzi­eci i ki­edy ma swój pi­erwszy wypa­dek nie za­ła­mu­je się ner­wo­wo płac­ząc rzewny­mi łza­mi.

    - Masz, bra­cie, dob­rą pa­mi­ęć.

    - Byłem na jego pogr­ze­bie. Za­in­te­re­so­wa­ło mnie to na tyle, by zba­dać spra­wę.

    - Jacyś świ­ad­ko­wie?

    - Ani jed­ne­go.

    Wstałem i przyklap­ną­łem ka­pe­lusz.

    - Dzięki za ma­te­ri­ał, Ray. Jeże­li bę­dę coś mi­ał, dam ci znać.

    - Potrzebna ci po­moc?

    - Bardzo. Mam tu trzy naz­wis­ka. Zna­jdź coś ci­eka­we­go, a spró­bu­ję ci to wynag­rod­zić.

    - Jedyna rzecz, o jaką pros­zę to wyłącz­ność.

    - Może ci to za­łat­wię.

    Zaśmiał się i włożył fa­jkę do ust. Trud­no po­wi­ed­zi­eć, żeby Ray był chło­pem na schwał. Mały, kościsty i do te­go straszny skne­ra, ale bard­zo ob­rotny, jeże­li mu na czymś za­le­ża­ło. Po­mac­ha­łem rę­ką na po­żeg­na­nie i zj­ec­ha­łem win­dą na par­ter.

    

    

    Doktor Mar­tin So­be­rin mi­ał swój ga­bi­net napr­ze­ciw Cent­ral Par­ku. Nie była to na­jleps­za lo­ka­li­za­cja, ale w mi­arę wygod­na. Budy­nek z bi­ałej cegły z ża­lu­zj­ami w ok­nach. Na zew­nątrz dyskret­na wywi­esz­ka in­for­mu­j­ąca, kto tu ur­zę­du­je. Wyni­ka­ło z ni­ej, że tra­fi­łem właśnie na god­ziny przyj­ęć dok­to­ra, wi­ęc pchną­łem drzwi, i me­lod­yj­ka ob­wieści­ła mo­je przyjście.

    Wnętrze wyglą­da­ło le­pi­ej, niż przypuszc­za­łem. Spra­wi­ało wra­że­nie so­lid­ności, któ­rą gwa­ran­to­wał wybitny przeds­ta­wi­ci­el medycz­nej pro­fe­sji, go­towy służyć lepszym warst­wom spo­łec­zeńst­wa. Ści­any od pod­ło­gi po su­fit wypeł­ni­ały pół­ki z ksi­ąż­ka­mi, pis­ma medycz­ne sta­ran­nie uło­żo­no na sto­le, a meb­le zos­tały tak dob­ra­ne i us­ta­wi­one, by pa­cj­ent czuł się swo­bod­nie. Usi­ad­łem i właśnie mi­ałem przypa­lić pa­pi­ero­sa, ki­edy wesz­ła pi­elęg­ni­ar­ka.

    Bywają ko­bi­ety po pros­tu ład­ne. Ni­ek­tó­re są pi­ęk­ne. In­ne wspa­ni­ałe. Cza­sem zdar­za­ją się ta­kie jak ona. Na poc­ząt­ku masz wra­że­nie, że otrzy­ma­łeś ci­os w brzuch, po­tem wra­ca od­dech i masz tylko nad­zi­e­ję, że to zj­awis­ko nie znik­nie nag­le. Ona mó­wi ci po pros­tu „dzi­eń dobry", a ty czu­j­esz, że wpad­łeś na ca­łe­go.

    Włosy jak jasny kasz­tan, cu­downy głos. Oczy w ko­lor­ze wło­sów śmi­e­ją się, bo ona wie, co czu­jesz. I tylko przez mo­ment po­j­awia się w nich rozc­za­ro­wa­nie, bo mi­mo wszystko za­pa­lam pa­pi­ero­sa, tak jakby wca­le jej tam nie było, a spo­za dymu z tru­dem moż­na dostr­zec wyraz mo­j­ej twarzy.

    - Doktor przyj­mu­je?

    - Tak, ale jest w tej chwi­li z pa­cj­en­tem. Ni­ed­łu­go będ­zie wolny.

    - Zaczekam.

    - Może zech­ci­ałby pan wejść do bi­ura, to przygo­tu­ję pańs­ką kar­tę.

    Zaciągnąłem się głę­bo­ko i zdecy­do­wa­nie wydmuch­ną­łem dym. Wsta­łem, żeby le­pi­ej jej się przyjr­zeć.

    - Byłaby to w tej chwi­li na­jws­pa­ni­als­za rzecz, jaka mi przychod­zi do głowy, ale w grun­cie rzeczy nie jes­tem pa­cj­en­tem.

    Odrobinę pod­ni­os­ła brwi i po­wi­ed­zi­ała:

    - Och?

    - Umówmy się, że zap­ła­cę na­leż­ne ho­no­ra­ri­um, jeśli oka­że się to ko­ni­ecz­ne.

    Brwi opadły.

    - Nie wyda­je mi się. - Uśmi­ech był szybki, przyj­azny. - Czy mog­łabym pa­nu po­móc?

    Uśmiechnąłem się szer­zej, a ona uczy­ni­ła to sa­mo.

    - Proszę - zac­hę­ci­ła.

    - Jak dłu­go dok­tor będ­zie za­j­ęty?

    - Jakieś pół god­ziny.

    - Dobrze. Mo­że rzeczy­wiście pa­ni będ­zie w sta­nie mi po­móc. Jes­tem de­tekty­wem i nazy­wam się Mic­ha­el Ham­mer. Chci­ałbym do­wi­ed­zi­eć się cze­goś o dzi­ewczy­nie, któ­ra nazy­wa się Ber­ga Tom. Nie tak daw­no dok­tor So­be­rin wyra­ził zgo­dę, by spęd­zi­ła jakiś czas w zak­ład­zie.

    - Tak, tak. Przypo­mi­nam ją so­bie. Mo­że jed­nak we­jd­zi­emy do bi­ura.

    Jej uśmi­ech był jak wyzwa­nie, któ­re­go ża­den mężczyz­na nie pot­ra­fiłby odr­zu­cić. Ot­worzy­ła drzwi, sta­nę­ła jeszc­ze raz w smud­ze świ­at­ła i po­desz­ła do bi­ur­ka w ro­gu po­ko­ju. Odw­ró­ci­ła się. Wid­ząc, że sto­ję wci­ąż w pro­gu, ob­ci­ąg­nę­ła spód­ni­cę.

    - Zdziwiłby się pan, jak szybko pa­cj­ent stwi­erd­za, że mi­mo wszystko wca­le nie jest chory - za­gad­nę­ła.

    . - A pa­cj­ent­ki?

    - Cierpią bard­zi­ej. - Stłu­mi­ła śmi­ech. - O czym pan myśli?

    Podszedłem do bi­ur­ka i usi­ad­łem na krześle z prostym opar­ci­em.

    - Jak to się dzi­e­je, że ktoś ta­ki jak pa­ni wyko­nu­je ta­ką pra­cę?

    - Jeśli mu­si pan wi­ed­zi­eć, czyni to sła­wa i pi­eni­ąd­ze. - Wyci­ąg­nę­ła kar­to­te­kę i zac­zę­ła przeg­lą­dać ko­perty.

    - Chyba mu­si pa­ni wymyślić coś in­ne­go.

    - Naprawdę to pa­na in­te­re­su­je?

Ski­ną­łem gło­wą.

    - Po li­ce­um ukończy­łam szko­łę pi­elęg­ni­ars­ką. Na ni­eszc­zęście wygra­łam kon­kurs pi­ęk­ności, za­nim roz­poc­zę­łam pra­cę. W tydzi­eń późni­ej zna­laz­łam się w Hol­lywo­od, gdzie po­zo­wa­łam do zdj­ęć - i to był ko­ni­ec ka­ri­ery. Sześć mi­esi­ęcy późni­ej flir­to­wa­łam z ki­erow­ca­mi w przydroż­nej kna­jpie i potr­ze­bo­wa­łam ro­ku, aby zmądr­zeć. Wró­ci­łam do do­mu i zos­ta­łam pi­elęg­ni­ar­ką.

    - Więc była pa­ni ki­eps­ką ak­tor­ką?

Uśmi­ech­nę­ła się i potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Przecież nie dla­te­go, że nie mi­ała pa­ni od­po­wi­ed­ni­ej fi­gury?

    - W jej po­licz­kach uka­zały się doł­ki, a spo­jr­ze­nie mó­wi­ło „po­wi­ni­eneś wi­ed­zi­eć le­pi­ej".

- Śmiesz­ne. Nie byłam fo­to­ge­nicz­na. Mo­że pan so­bie wyob­ra­zić?

    - Nie, nie mo­gę.

    Wyprostowała się, a w rę­ce trzyma­ła trzy wypi­sa­ne na maszy­nie karty.

    - Dziękuję pa­nu, pa­nie Ham­mer. - Jej głos był jak śpi­ew leśnych pta­ków. Po­łoży­ła karty przed so­bą, uśmi­ech znik­nął. - Sąd­zę, że to jest to, o co pa­nu chod­zi­ło. Chci­ałabym te­raz zo­baczyć pańs­kie peł­no­mocnictwo ubez­pi­ec­ze­ni­owe i jeśli ma pan przy so­bie for­mu­lar­ze, mo­żemy…

    - Nie dzi­ałam na zle­ce­nie agen­cji ubez­pi­ec­ze­ni­owej.

Spo­jr­za­ła na mnie ze zdzi­wi­eni­em i auto­matycz­nie zgar­nę­ła ra­zem karty.

    - Och… Jest mi bard­zo przykro, ale… pan ro­zu­mie, te in­for­ma­cje są zaws­ze po­uf­ne i…

    - Dziewczyna nie żyje. Zos­ta­ła za­mor­do­wa­na.

Chci­ała coś po­wi­ed­zi­eć, ale ugryz­ła się w język.

    - Policja?

    Skinąłem gło­wą i mi­ałem nad­zi­e­ję, że nie spyta o nic wi­ęcej.

    - Rozumiem. - Przygryzła dol­ną war­gę i po­patrzy­ła na drzwi z le­wej strony. - O ile dobr­ze pa­miętam, dok­tor roz­ma­wi­ał już z jednym po­li­cj­an­tem nie tak daw­no te­mu.

    - Zgadza się. Zbi­eram do­dat­ko­we in­for­ma­cje. Lu­bię za­poz­nać się z całym ma­te­ri­ałem oso­biście, nie tylko z ra­por­ta­mi. Jeże­li wo­la­łaby pa­ni poc­ze­kać na dok­to­ra…

    - Ależ nie, myślę, że to ni­epotr­zeb­ne. Czy mam to pa­nu przeczy­tać?

    - Zaczynamy.

    - Mówiąc krót­ko, zna­jdo­wa­ła się w sta­nie wyczer­pa­nia ner­wo­we­go. Na­jwi­docz­ni­ej z przep­ra­co­wa­nia. Dos­ta­ła ata­ku his­te­rii i dok­tor mu­si­ał jej wstrzyknąć śro­dek us­po­ka­j­a­j­ący. Za­le­co­no wypoczy­nek i dok­tor za­łat­wił przyj­ęcie do zak­ła­du. - Zmarszczy­ła brwi. - Szczer­ze mó­wi­ąc, nie wid­zę tu nic­ze­go, co mog­łoby za­in­te­re­so­wać po­li­cję. Nie było żadnych za­bur­zeń fizycznych, z wyj­ąt­ki­em obj­awów wyni­ka­j­ących z jej sta­nu po­bud­ze­nia ner­wo­we­go.

    - Czy mógłbym zerk­nąć?

    - Oczywiście.

    Wręczyła mi karty przechy­la­j­ąc się przez bi­ur­ko w mo­ją stro­nę. Ki­edy na nią po­patrzy­łem, zref­lek­to­wa­ła się i cof­nę­ła z pow­ro­tem na krzes­ło.

    Nie zaw­ra­ca­łem so­bie głowy kart­ką, z któ­rej czyta­ła. Na nas­tęp­nej zna­laz­łem naz­wis­ko pa­cj­ent­ki, ad­res, opis popr­zed­nich cho­rób. Na samym do­le wzdłuż le­we­go mar­gi­ne­su na­pi­sa­no: „Ski­ero­wa­na przez…", obok wid­ni­ało naz­wis­ko „Wil­li­am Wi­eton". Ko­le­jna kar­ta za­wi­era­ła di­ag­no­zę, za­le­cany spo­sób lec­ze­nia i pot­wi­erd­ze­nie przez zak­ład pop­raw­ności roz­poz­na­nia.

    Przejrzałem karty jeszc­ze raz, zro­bi­łem mi­nę na znak, że nie za­wi­erały praktycz­nie żadnych ci­ekawych in­for­ma­cji i wręczy­łem je z pow­ro­tem pi­elęg­ni­ar­ce.

    - Przydały się?

    - Nigdy nie wi­ado­mo.

    - Czy w dalszym ci­ągu chci­ałby pan roz­ma­wi­ać z dok­to­rem?

    - Chyba nie. Mo­że jeszc­ze wró­cę.

Zmi­eni­ła się na twarzy.

    - Będzie mi bard­zo przyj­em­nie.

    Nie odp­ro­wad­zi­ła mnie do drzwi. Wychod­ząc odw­ró­ci­łem się. Si­ed­zi­ała przy bi­ur­ku, podb­ró­dek opar­ła na rę­kach i przyglą­da­ła mi się.

    - Powinna pa­ni dać Hol­lywo­odo­wi jeszc­ze jed­ną szan­sę.

    - Tutaj spoty­kam ci­ekawszych lud­zi. Cho­ci­aż cza­sa­mi trud­no po­wi­ed­zi­eć, po prze­lotnym spot­ka­niu - do­da­ła.

    Mrugnąłem do ni­ej. Odm­rug­nę­ła. Po chwi­li byłem na ulicy.

    Broadway mi­enił się wszystki­mi ko­lo­ra­mi, zap­ras­za­j­ąco wyci­ągał rę­ce do fra­j­erów. Pos­zed­łem w stro­nę tych świ­ateł, pró­bu­j­ąc zeb­rać myśli, by do­pa­so­wać bra­ku­j­ące ele­menty ła­mig­łów­ki.

    

Znalazłem jakiś ba­rek, zj­ad­łem ka­nap­kę i pos­zed­łem w gó­rę ulicy zatrzy­mu­j­ąc się w sto­sownych mi­e­js­cach. Dwie god­ziny mi­nęły szybko i nic się nie wydarzy­ło. Nie, nie było sen­su dłu­żej cze­kać, bo nikt mnie tu nie szu­kał. Mo­że późni­ej, ale nie w tej chwi­li. Wi­ęc uda­łem się w stro­nę wschod­nich dzi­el­nic, gdzie lud­zie są bard­zi­ej w mo­im typie. Nie ma­ją szma­lu i blicht­ru, ale to w nich pul­su­je mi­as­to. Bo­ją się pot­wo­ra, który wyrósł wo­kół nich i oka­zu­ją strach, ale nic nie mo­gą po­rad­zić, że dar­zą go sympa­tią.

    Zatrzymywałem się tu i ówd­zie, aż do­tar­łem do Dwud­zi­es­tek.

    Zarejestrowałem spo­jr­ze­nia, dostr­zeg­łem kiw­ni­ęcia gło­wa­mi, usłys­za­łem szepty.

    W każ­dej chwi­li gdzieś pod mu­rem mog­li cza­ić się chłopcy, których roz­poz­nałbym z szep­ta­ne­go mi do uc­ha opi­su.

    Podobno byli też in­ni, przed który­mi na­le­ża­ło się mi­eć na bacz­ności.

    Druga trzydzieści. Roz­mi­nę­liśmy się o dzi­esi­ęć mi­nut.

    Minęło nas­tęp­ne pół god­ziny, chłopcy gdzieś znik­li.

    Wróciłem na Bro­ad­way za­nim zac­zę­to zamy­kać kna­jpy. Tak­si­arz wyrzu­cił mnie na ro­gu i zac­zą­łem je obc­hod­zić pi­es­zo. W dwóch mi­e­js­cach przyj­ęty byłem ser­decz­nie, w trze­cim bar­man, który właśnie wypychał kli­en­tów, pró­bo­wał mi zamk­nąć drzwi przed no­sem i bąk­nął, że dziś już zamy­ka. Wepch­ną­łem go do środ­ka i zamk­ną­łem drzwi ple­ca­mi.

    - Widziałeś chłop­ców, Andy?

    - Mike, nie po­do­ba mi się to.

    - Mnie też nie. Jak daw­no?

    - Z god­zi­nę te­mu.

    - Znasz ich?

    Skinął gło­wą i zerk­nął na bocz­ne ok­no.

    - Pokazano mi ich.

    - Trzeźwi?

    - Dwa drin­ki. Pra­wie nie za­moczy­li ust. - Po­now­nie spo­jr­zał w stro­nę ok­na. - Ten mni­e­jszy był ner­wowy. Spi­ęty. Chci­ał się na­pić, ale ten dru­gi mu nie poz­wo­lił. - Andy wyci­erał rę­ce o gruby brzuch, żeby się nie trzęsły. - Mike… z to­bą nie wol­no roz­ma­wi­ać. To ost­ra gra… Mó­wię ci, le­pi­ej się zmyj, aż się nie us­po­koi.

    - Nic się nie us­po­koi, przyj­aci­elu. Chcę, żebyś to prze­ka­zał, tam gdzie trze­ba. Po­wi­edz chłop­com, żeby byli w pob­li­żu. Zna­jdę ich. Nie mus­zą mnie szu­kać.

    - Niech cię lic­ho, Mike.

    - Przekaż to, gdzie trze­ba.

    Palcami od­na­laz­łem klam­kę i wyszed­łem na uli­cę. Było pus­to; na ro­gu stał gli­ni­arz. Ki­edy mi­j­ał go sa­moc­hód pat­ro­lowy, za­sa­lu­to­wał. Dwóch pi­j­acz­ków przesz­ło za jego ple­ca­mi, przedr­zeźni­a­j­ąc przykła­da­li kci­uki do no­sów.

    

Przekręciłem klucz w zam­ku. Wi­ed­zi­ałem, że łań­cuch będ­zie za­ło­żony, wi­ęc uchy­li­łem drzwi i za­wo­ła­łem:

    - To ja, Lily.

    W pi­erws­zej chwi­li nie było od­po­wi­ed­zi. Usłys­za­łem, że głę­bo­ko wci­ąg­nę­ła po­wi­etr­ze i po­wo­li je wypuści­ła. Lam­pa w ro­gu była za­pa­lo­na, mi­mo to po­kój wyda­wał się pusty. Lily po­j­awi­ła się bezs­ze­lest­nie, a poświ­ata od jej wło­sów oży­wi­ła go troc­hę.

    W uśmi­ec­hu, którym mnie ob­darzy­ła przez uchy­lo­ne drzwi, było coś dziw­ne­go - jakby ci­eka­wość i dystans. Coś, cze­go nie mog­łem jed­noz­nacz­nie ok­reślić. Pi­erws­ze wra­że­nie. Po chwi­li wszystko mi­nę­ło, zdj­ęła łań­cuch i wszed­łem do środ­ka.

    Teraz była mo­ja ko­lej, by wstrzymać od­dech. Sta­ła obok pra­wie nie od­dyc­ha­j­ąc i przyglą­da­ła mi się. W rozchy­lonych us­tach wid­zi­ałem po­rus­za­j­ący się za zę­ba­mi ko­ni­us­zek języ­ka. Oc­za­mi jak dwie czar­ne stud­nie błąd­zi­ła po mo­j­ej twarzy. Uśmi­ech­nę­ła się, ale wci­ąż jakby zesztyw­ni­ała w oc­ze­ki­wa­niu… i pi­erws­ze wra­że­nie umk­nę­ło niczym spłos­zony ptak.

    - Nie mu­si­ałaś na mnie cze­kać.

    - Nie mog­łam zas­nąć.

    - Ktoś dzwo­nił?

    - Były dwa te­le­fony. Nie od­bi­era­łam. - Za­cis­nę­ła pal­ce na gu­zi­kach szlaf­ro­ka i upew­ni­ła się, że wszystkie są za­pi­ęte aż po ko­la­na. Zro­bi­ła to auto­matycz­nie, jakby z nawy­ku. - Ktoś tu był. - Na sa­mo wspom­ni­enie rozs­zerzyły jej się oczy.

    - Kto?

    - Pukali. Pró­bo­wa­li ot­worzyć - szep­nę­ła. Bro­da jej drża­ła. Ni­ena­wiść, któ­rą czu­łem od tak daw­na, uderzy­ła mi do głowy i pal­ce sa­me chci­ały się na czymś za­cis­nąć.

    Powoli spuści­ła wzrok.

    - Jak bard­zo moż­na się bać, Mike? Jak… bard­zo?

    Wyciągnąłem rę­kę, dotk­ną­łem jej twarzy i pod­ni­os­łem do góry. Oczy były ci­ep­łe i zamg­lo­ne, a us­ta jak u głod­ne­go zwi­er­zę­cia, któ­re chce ugryźć lub być ugry­zi­one. Chci­ałem po­wi­ed­zi­eć, że nigdy wi­ęcej nie będ­zie mu­si­ała się bać. Nigdy wi­ęcej.

    Ale nie mog­łem te­go zro­bić, bo mo­je us­ta zna­jdo­wały się zbyt blis­ko, a ona oder­wa­ła się jakimś sza­leńczym zrywem, w którym był strach, i mo­ja rę­ka za­wis­ła w próż­ni.

    Przykra chwi­la nie trwa­ła dłu­go. Uśmi­ech­nę­ła się, wi­ęc przypom­ni­ałem so­bie, jak mó­wi­ła, że jes­tem równym fa­ce­tem, a tacy mus­zą szcze­gól­nie uwa­żać w obecności dam. Zwłaszc­za damy, któ­ra właśnie wyszła z wanny, by ot­worzyć drzwi, i nie mi­ała na so­bie nic­ze­go, prócz bard­zo de­li­kat­ne­go jed­wab­ne­go szlaf­ro­ka, a wi­ado­mo prze­ci­eż, co się dzi­e­je, ki­edy się go włoży na mok­re ci­ało. Jej uśmi­ech stał się cza­ru­j­ący, po czym po­wo­li odpły­nę­ła w stro­nę swo­j­ej sypi­al­ni i zamk­nę­ła drzwi.

    Słyszałem, jak chod­zi po po­ko­ju, słysza­łem też, ki­edy wesz­ła do łóż­ka. Usi­ad­łem na krześle przy ok­nie i zga­si­łem świ­at­ło. Włączy­łem ra­dio, któ­re na­da­wa­ło nocny prog­ram. Si­ed­zi­ałem so­bie, nic nie wid­ząc w ci­em­ności, myśla­mi byłem da­le­ko w gó­rach. Właśnie wyj­eżd­ża­łem zza zak­rę­tu i zo­baczy­łem Skandy­naw­kę mac­ha­j­ącą rę­ką. Sta­ła w świ­et­le ref­lek­to­rów, opony piszc­zały, a ona była co­raz bli­żej i bli­żej, aż w koń­cu wi­ado­me się sta­ło, że sa­moc­hód nie zatrzy­ma się w po­rę. Wyda­je z si­ebie os­tat­ni krzyk, w którym nag­ro­mad­ził się strach i prze­ra­że­nie ca­łe­go życia. Czu­łem, jak pot spływa mi po szyi. Na­wet ki­edy dzi­ewczy­na le­ża­ła mart­wa pod ko­ła­mi, da­lej słysza­łem jej prze­raźliwy krzyk. Ot­worzy­łem oczy i zno­wu to usłys­za­łem. Pod­ni­os­łem słuc­haw­kę i krzyk za­marł.

    Powiedziałem: „słuc­ham", pow­tórzy­łem jeszc­ze raz, a wtedy ktoś o bard­zo upr­ze­jmym, miłym gło­sie spytał, czy to pan Ham­mer.

    - Zgadza się. Kto mó­wi?

    - To bez znac­ze­nia, pa­nie Ham­mer. Chci­ałem tylko pa­na upr­ze­jmie pop­ro­sić, żeby pan, po wyjściu ra­no z do­mu, zwró­cił uwa­gę na nowy sa­moc­hód za­par­ko­wany na ulicy. Jest pańs­ki. Do­ku­menty le­żą na si­ed­ze­niu. Pros­zę je tylko pod­pi­sać i umieścić swo­je tab­li­ce re­j­est­rac­yj­ne.

    - Co po­za tym, przyj­aci­elu?

    - Poza tym przykro nam za to, co się sta­ło z pa­na poprzednim sa­moc­ho­dem. Bard­zo przykro. Zwykły pech. Ale po­ni­eważ sta­ło się, pa­rę rzeczy mu­si ulec zmi­anie.

    - Kończ.

    - Może pan zatrzy­mać sa­moc­hód, pa­nie Ham­mer. Jeśli pan go przyj­mie, pro­po­nu­ję, aby wyj­ec­hał pan nim na bard­zo dłu­gi ur­lop. Po­wi­edzmy trzy, cztery mi­esi­ące?

    - A jeśli nie?

    - Proszę go zos­ta­wić tak jak stoi. Do­pil­nu­j­emy, żeby zos­tał zwró­cony oso­bie, któ­ra go dla pa­na ku­pi­ła.

    Zaśmiałem się pros­to w słuc­haw­kę. Chci­ałem, żeby ten śmi­ech zabrz­mi­ał szyderc­zo, tak, żebym nie mu­si­ał do­da­wać zbędnych słów.

    - Słuchaj, bra­cie… bi­orę sa­moc­hód, ale z wa­ka­cji ni­ci. Pew­ne­go dnia dos­ta­nę też ci­ebie.

    - Jak pan so­bie życzy.

    - Zawsze jest tak, jak so­bie życzę - rzu­ci­łem, ale te­le­fon był już głuchy. Fa­cet od­wi­esił słuc­haw­kę.

    Chcieli się do mnie dob­rać z dwóch stron. Chłopcy pe­net­ro­wa­li uli­ce, żeby dos­tać swo­ją pro­wi­zję. Jed­no oko ski­ero­wa­ne na mnie, dru­gie na gli­ni­arzy, których ro­zes­łał Pat. Te­raz de­monst­ro­wa­li ho­jność.

    Tak jak po­wi­ed­zi­ała Lily - jak bard­zo moż­na się bać? Bi­eg wydar­zeń mu­si­ał im zu­peł­nie nie od­po­wi­adać. Si­ed­zi­ałem po ci­em­ku i uśmi­ec­ha­łem się do si­ebie, myśląc o grubych rybach, których nikt nie znał. Mo­że, gdyby mnie po­ni­os­ło, jak za dawnych cza­sów, dos­ta­liby mnie. Cze­ka­nia nie zak­ła­da­li w pla­nach.

    Wytrząsnąłem pa­pi­ero­sa z pacz­ki i za­pa­li­łem. Do­pa­li­łem do koń­ca, zga­si­łem i wal­ną­łem się na łóż­ko. Bud­zik był nas­ta­wi­ony na ós­mą, zbyt wcześnie jak na god­zi­nę, o któ­rej się po­łoży­łem, ale cof­ną­łem go na si­ód­mą wi­ed­ząc, że bę­dę za to na si­ebie wści­ekły.

        

    Gablota wyglą­da­ła cacy. Ci­em­noc­zer­wony ford z czarnym pod­nos­zonym dac­hem stał przed do­mem, połys­ku­j­ąc no­wością w pi­erwszych pro­mi­eni­ach słoń­ca jak krop­la rosy. Bob Gel­lie obs­zedł go raz do­ko­ła, przeg­lą­da­j­ąc się w chro­mo­wanych zder­za­kach, po czym sta­nął ko­ło mnie na chod­ni­ku.

    - Dobra maszy­na, Mike. Ma z tyłu dwie rury wydec­ho­we. - Otarł rę­ce o kom­bi­ne­zon i cze­kał, co po­wi­em.

    - Jest tref­na, Bob. Myślisz, że to zna­jd­zi­esz?

    - Co pros­zę? - Po­patrzył na mnie z za­ci­eka­wi­eni­em.

    - Ta maszy­na to pre­zent… od ko­goś, kto mnie nie lu­bi. Ma­ją nad­zi­e­ję, że za­raz do ni­ej wsi­ądę i wtedy nas­tą­pi wi­el­kie BUM. Są sprytni i wi­ed­zą, że pop­ros­zę mec­ha­ni­ka o zna­le­zi­enie ła­dun­ku. Na pew­no jest dobr­ze ukryty. Bi­erz się do ro­boty i zna­jdź go.

    Otarł us­ta wi­erzc­hem dło­ni i pop­ra­wił czap­kę.

    - Może by tak wsad­zić go do rze­ki na pa­rę god­zin…

    - Bierz się za to, bra­cie. Mus­zę mi­eć trans­port.

    - Za stó­wę mo­gę zro­bić wi­ele rzeczy, ale…

    - Podwajam. Zna­jdź ła­du­nek.

    Dwie stówy prze­mó­wiły do jego wyob­raźni. Za ta­ki szmal zaryzy­ko­wałby z całym ga­lo­nem nit­rog­li­ceryny. Jeszc­ze raz prze­tarł us­ta i ski­nął gło­wą. Słoń­ce nie wyszło jeszc­ze zu­peł­nie znad budyn­ków i było chłod­no, ale nie na tyle, aby znikły krop­le po­tu z czo­ła Bo­ba. Pos­zed­łem do ba­ru, na­peł­ni­łem żo­łą­dek, z god­zi­nę ga­pi­łem się na witryny skle­pów i wró­ci­łem pod dom.

    Bob si­ed­zi­ał za kół­ki­em i myślał. Mas­ka była pod­ni­esi­ona. Bob wysi­adł z sa­moc­ho­du, ki­edy pods­zed­łem, za­pa­lił pa­pi­ero­sa i wska­zał na sil­nik.

    - Szybka maszy­na. Pod­ra­so­wa­na.

Wi­ed­zi­ałem, co ma na myśli. Sil­nik z alu­mi­ni­owym ożebrowaniem, pod­wó­jny gaźnik, a prze­wody, któ­re wychod­ziły z rozd­zi­elac­za, były uło­żo­ne jak włosy po on­du­la­cji.

    - Ciekawe, co jest w środ­ku? - zas­ta­no­wi­łem się.

    - Chyba jest jak trze­ba. Myślisz, że twój stary gruchot prześcig­nąłby tę la­lecz­kę?

    - Jeszcze go nie pro­wad­zi­łem. Zna­laz­łeś de­to­na­tor?

    Wykrzywił us­ta i ro­ze­jr­zał się szybko.

    - Tak. Sześć la­sek przycze­pi­onych pod zap­ło­nem.

- Śmi­erd­zi.

    - Też tak pomyśla­łem, ale nic in­ne­go nie mo­gę zna­leźć. Wywró­ci­łem wszystko do góry no­ga­mi i jeże­li si­ed­zi w nim coś jeszc­ze, to fa­cet, który to mon­to­wał, znał swój fach.

    - Zna go świ­et­nie, Bob. To eks­pert.

    Dopalił pa­pi­ero­sa. Pok­rę­cił się ko­ło mas­ki, wszedł pod sa­moc­hód, coś pod­łu­bał, wysu­nął się i jeszc­ze -raz za­jr­zał do sil­ni­ka.

    Nagle za­gad­ko­wo się uśmi­ech­nął i po­wi­ed­zi­ał zac­zep­nie:

    - Idę o zak­ład, że wi­em.

    - Za ile?

    - Jeszcze stów­kę?

    - Stoi.

    - Pamiętam sa­moc­hód-pu­łap­kę, w którym mi­ał wyle­ci­eć w po­wi­etr­ze jeden szwabs­ki ge­ne­rał. Bard­zo sprytnie zro­bi­one. Co praw­da ge­ne­rał się nie za­ła­pał, ale tra­fi­ło na ki­erow­cę kil­ka dni później.

    Wsunął się do środ­ka, schylił pod tab­li­cę rozd­zi­elc­zą i coś odk­rę­cał śru­bok­rę­tem. Wysi­adł z za­do­wo­lo­ną mi­ną, wepch­nął nar­zęd­zia pod sa­moc­hód i wsu­nął się za ni­mi. Wygra­mo­lił się po dwudzi­es­tu mi­nu­tach, ale bard­zo po­wo­li. W rę­ku trzymał coś, co wyglą­da­ło jak kawał wzdłuż prze­ci­ętej rury. Na jednym jej koń­cu był przymo­co­wany de­to­na­tor.

    - Oto i on. Ład­ne, praw­da? - Ład­ne.

    - Podłączony do licz­ni­ka. Po kil­ku­set ki­lo­met­rach po­łączyłyby się styki i za­mi­eniłbyś się w pył. Umo­co­wa­li to­to nad tłu­mi­ki­em. Co z tym zro­bić?

    - Wrzuć do rze­ki. I ani pary z gęby. Wpad­nij wi­ec­zo­rem, to wypis­zę czek.

    Popatrzył na to, co trzymał w rę­ku, wstrząs­nął nim dreszcz i moc­ni­ej ścis­nął ła­du­nek.

    - Szczerze, jeśli nie ro­bi ci to róż­nicy, wo­lałbym szmal do rę­ki.

    - Czek ma pokry­cie. O co ci chod­zi?

    - Wiem, wi­em, ale jeże­li tak bard­zo chcą cię dor­wać, nie wi­em, czy doż­yj­esz wi­ec­zo­ra. Jas­ne?

    Jasne. Pos­zed­łem do si­ebie na gó­rę, wypi­sa­łem czek, do­da­łem dol­ca na kurs tak­sów­ką nad rze­kę i wsi­ad­łem do sa­moc­ho­du. Moż­na po­wi­ed­zi­eć, że był to dobry naby­tek - jak za trzy set­ki. I jed­ne­go dol­ca. Uruc­ho­mi­łem sil­nik; poc­zu­łem się le­pi­ej, ki­edy usłys­za­łem nis­ki, gard­łowy pom­ruk dochodzący z pod­wó­jnej rury wydec­ho­wej. Wrzu­ci­łem jedyn­kę i uda­łem się na krót­ką prze­j­ażdż­kę na pół­noc.

    

Pat mylił się sąd­ząc, że Carl Evel­lo jest w mieście. W os­tat­nim tygod­niu mi­esz­kał pod dwo­ma różny­mi ad­re­sa­mi, a trze­ci mi­ał na­jleps­zą lo­ka­li­za­cję. Carl Evello mi­esz­kał w Yon­kers, w bard­zo eksk­luzyw­nej części Yon­kers.

    Na pi­erwszy rzut oka wystrój do­mu wyda­wał się skromny, do­pi­ero po­tem dostr­ze­ga­ło się sta­ran­ność w dba­niu o og­ród; wpa­dał w oko ca­dil­lac z pod­nos­zonym dac­hem i nowy czte­rodrz­wi­owy bu­ick. Obyd­wa sa­moc­hody gruc­hały so­bie w ga­ra­żu, wyglą­dem nie odbi­ega­j­ącym od któ­re­goś ze skrzydeł Taj Ma­hal. Wew­nątrz mu­si­ało być co na­jm­ni­ej dwad­zieścia po­koi, w których z pew­nością nie za­pom­ni­ano o niczym.

    Podjechałem as­fal­to­wą ale­jką i za­par­ko­wa­łem. Gdzieś z tyłu do­mu do­bi­egał we­soły ko­bi­ecy śmiech i dyskret­ne dźwi­ęki ra­dia. Jakiś mężczyz­na ro­ześmi­ał się, dru­gi zaw­tó­ro­wał.

    Zgasiłem sil­nik i wygra­mo­li­łem się bi­j­ąc z myśla­mi, czy zni­enac­ka przyłączyć się do to­warzyst­wa, czy przejść ca­łą ofi­cj­al­ną pro­ce­du­rę. Już mi­ałem ruszyć w stro­nę do­mu, gdy ujr­za­łem jas­no­zi­elo­ne­go mer­ce­de­sa, skrę­ca­j­ące­go na po­dj­azd. Ktoś przycis­nął klak­son na po­wi­ta­nie, prze­ga­zo­wał i zga­sił sil­nik.

    Uroda to śmi­esz­na rzecz. Na przykład wszystkie ni­emow­lę­ta są pi­ęk­ne. Po­dob­nie - każ­da ko­bi­eta jest pi­ęk­na, o ile tylko eks­po­nu­je to, co nas bi­er­ze w ko­bi­etach. Na uro­dę skła­da się wi­ele ele­men­tów. Nie spo­sób ich opi­sać, ale roz­poz­na­j­emy je w jed­nej se­kund­zie. Tak właśnie było z tą ko­bi­etą.

    Włosy przypo­mi­nały jas­nob­rą­zowy, po­rus­zany de­li­kat­ną bryzą oce­an, w którym od­bi­j­ało się słoń­ce. Uśmi­ech­nę­ła się do mnie bos­ką li­nią ust, któ­re przyci­ągały wzrok jak mag­nes, tak że moż­na było za­pom­ni­eć o pi­ęknym ci­ele. Peł­ne i wil­got­ne, jakby do­pi­ero co dotk­ni­ęte języ­ki­em, do­jr­za­łe i zaws­ze głod­ne.

    Podeszła. Dłu­gi krok. De­li­katny uśmi­ech, spra­wi­a­j­ący, że us­ta wyda­wały się jeszc­ze głod­ni­e­js­ze.

    - Cześć. Z wizy­tą to­warzys­ką?

    - Nie - od­po­wi­ed­zi­ałem. - In­te­resy, ale te­raz ża­łu­ję.

    Przez se­kun­dę po­patrzy­ła na mnie krytycznie, zmarszczy­ła brwi, ale dostr­zeg­łem za­ci­eka­wi­enie.

    - W każdym ra­zie róż­ni się pan od innych gości. Nie od­po­wi­ed­zi­ałem, a ona wyci­ąg­nę­ła rę­kę.

    

8 -

    

    - Michael Fri­day. Odw­za­j­em­ni­łem uścisk.

    - Mike Ham­mer.

    - Mamy to sa­mo imię.

    - Na to wyglą­da. Będ­zi­esz mu­si­ała zmi­enić swo­je.

    - Akurat. Ty to zrób.

    - Miałaś ra­cję… jes­tem inny. Po­le­ce­nia to ja wyda­ję, a nie wyko­nu­ję.

    Jej śmi­ech zag­łuszył wszystkie dźwi­ęki wo­kół nas.

    - Więc zos­ta­nę przy swo­im imi­eniu, przyna­jm­ni­ej na ra­zie. Szu­kasz Car­la?

    - Zgadza się.

    - Cóż, co­kol­wi­ek cię spro­wad­za, słu­żę po­mo­cą. Lo­kaj od­po­wie ci, że Car­la nie ma, wi­ęc le­pi­ej go nie pyta­jmy, dobr­ze?

    - Oczywiście.

    Takie właśnie, pomyśla­łem, po­win­ny być ko­bi­ety. Przyj­az­ne i ni­es­komp­li­ko­wa­ne. Ni­ech prze­mó­wi dob­re wycho­wa­nie. Ni­ec­haj wszyscy zo­bac­zą. To właśnie sta­no­wi o urod­zie. Ta­ka ko­bi­eta weźmie cię pod rę­kę, tak jakbyśmy byli koc­han­ka­mi, zna­li ca­łe życie i konty­nu­owa­li do­pi­ero co przer­wa­ną roz­mo­wę.

    Poszliśmy wol­no wzdłuż wyło­żo­nej ka­mi­eni­ami ści­eż­ki, któ­ra pro­wad­zi­ła wo­kół do­mu wśród klom­bów. Chło­nę­liśmy świ­eżość i pi­ęk­no przyrody.

    Poczęstowałem ją pa­pi­ero­sem. Za­pa­li­liśmy. Ki­edy wypuszc­za­ła dym, spyta­ła:

    - Tak na mar­gi­ne­sie, to jaką masz spra­wę? Mam cię przeds­ta­wić jako przyj­aci­ela?

    Jej us­ta były tak blis­ko, ta­kie sprag­ni­one. Pew­nie zaws­ze mu­si­ały wyglą­dać w ten spo­sób. Patrzy­łem na nie, jakbym z gło­du po­że­rał wzro­ki­em befsztyk, który smaży się na ot­wartym og­niu. Za­ci­ąg­ną­łem się głę­bo­ko i za­jr­za­łem jej w oczy.

    - Nie mam nic do sprze­da­nia, Mic­ha­el… na­jwy­żej kło­poty. Mo­że się mylę, ale nie sąd­zę, żeby przeds­ta­wi­anie mnie Car­lo­wi dłu­go trwa­ło.

    - Nie ro­zu­mi­em.

    - W wol­nej chwi­li przes­tu­di­uj mój życi­orys. Każ­da ga­ze­ta dos­tarczy ci ma­te­ri­ału.

    Rzuciła mi ta­kie spo­jr­ze­nie, jakbym był cennym zwi­er­zę­ci­em w klat­ce.

    - Chyba tak zro­bię, Mike - uśmi­ech­nę­ła się - ale chyba nie zna­jdę tam nic, co by mnie mog­ło zas­koczyć. - Zaśmi­ała się bezt­ros­ko i wynurzy­liśmy się zza ro­gu do­mu.

    Był tam Carl Evel­lo.

    Nie wyróż­ni­ał się niczym szcze­gólnym. Mógłbyś mi­nąć go na ulicy i uz­nać za biz­nes­me­na, nic po­nad to. Mi­ał dobr­ze po czterd­zi­est­ce, ta­ki prze­ci­ętny typek z co­raz wi­ększym brzuc­hem, co to sta­ra się za­mas­ko­wać spo­so­bem ubi­era­nia. Mi­es­zał kok­ta­jle przy sto­le oci­eni­onym pla­żowym pa­ra­so­lem, śmi­e­j­ąc się do trzech dzi­ewczyn, któ­re wyle­gi­wały się w le­ża­kach.

    Dwóch po­zos­tałych mężczyzn też mógłbym uz­nać za biz­nes­me­nów, gdyby nie to, co o nich wied­zi­ałem: pi­erwszy rząd­ził gan­gi­em na nadbr­ze­żu, a jego zdj­ęcie po­j­awi­ało się co kil­ka mi­esi­ęcy na pi­erwszych stro­nach ga­zet.

    Ten dru­gi, co praw­da, nie or­ga­ni­zo­wał przymu­sowych ro­bót, nie hand­lo­wał trefnym to­wa­rem, ale jego mac­hi­na­cje były rów­nie plu­ga­we. Mi­ał bi­uro gdzieś w Waszyng­to­nie i hand­lo­wał „cho­da­mi". Ścis­kał rę­ce pre­ze­som na rów­ni z recydy­wis­ta­mi i bo­ga­cił się na przeds­ta­wi­aniu jednych dru­gim.

    Poczułbym się pew­ni­ej, gdyby roz­mo­wa za­mar­ła w chwi­li, gdy pods­zed­łem. Wtedy wi­ed­zi­ałbym na pew­no. Ale nic ta­ki­ego się nie sta­ło. Dzi­ewczyny uśmi­ec­hały się przyjaźnie i po­wi­ed­zi­ały „cześć". Carl ob­ser­wo­wał mnie bacz­nie przy przeds­ta­wi­aniu, a mi­ał ta­ką mi­nę, jakby pró­bo­wał so­bie przypom­ni­eć coś, o czym po­wi­ni­en wi­ed­zi­eć. Po chwi­li po­wi­ed­zi­ał:

    - Hammer, Mike Ham­mer. Oczy­wiście. Prywatny de­tektyw, czy tak?

    - Do ni­edaw­na.

    - Rzeczywiście. Częs­to o pa­nu czyta­łem. Mo­ja si­ost­ra zaws­ze za­pew­ni so­bie ni­ezwyk­łą es­kor­tę. - Uśmi­ech­nął się sze­ro­ko. - Chci­ałbym przeds­ta­wić pa­nu Ala Af­fię, pa­nie Ham­mer. Pan Af­fia jest przeds­ta­wi­ci­elem jed­nej z firm z Bro­okly­nu.

    Al Af­fia wyko­nał coś na kształt uśmi­ec­hu i wyci­ąg­nął rę­kę. Mi­ałem oc­ho­tę dać mu w mor­dę. Za­mi­ast te­go po­wi­ed­zi­ałem „dzi­eń dobry", i zaśmi­aliśmy się so­bie pros­to w nos, po­ni­eważ pi­erwszy raz nas­ze dro­gi skrzyżo­wały się daw­no, daw­no te­mu i obyd­waj dobr­ze o tym pa­mi­ęta­liśmy.

    Leo Har­mondy nie za­re­ago­wał w jakiś szcze­gólny spo­sób. Jego rę­ka była sflac­za­ła i le­pi­ła się od po­tu. Pow­tórzył mo­je imię, ski­nął gło­wą i wró­cił do swo­j­ej dzi­ewczyny.

    - Drinka? - zap­ro­po­no­wał Carl.

    - Nie, dzi­ęku­ję, ale jeśli ma pan kil­ka mi­nut, chci­ałbym po­roz­ma­wi­ać.

    - Oczywiście.

    - To nie jest wizy­ta to­warzys­ka.

    - Do lic­ha, pra­wie nikt do mnie nie przychod­zi w ce­lach to­warzys­kich. Pros­zę się czuć swo­bod­nie. To ma być prywat­na roz­mo­wa?

    - Tak.

    - Wejdźmy do środ­ka.

    Nie po­faty­go­wał się, by przep­ro­sić resz­tę to­warzyst­wa za odejście. Wzi­ął nas­tępny kok­ta­jl, ski­nął na mnie i ruszył w stro­nę do­mu. Dwóch gory­li si­ed­zących na schod­kach wsta­ło z sza­cun­ki­em, przytrzyma­ło drzwi i ruszy­ło za na­mi.

    Dom wyglą­dał dok­ład­nie tak, jak go so­bie wyob­ra­ża­łem: mi­li­on dol­ców op­ra­wi­onych w od­po­wi­ed­nią ram­kę i po­wi­es­zonych na ści­anie. Bo­gact­wo w dobrym stylu, co jed­nak nie pa­so­wa­ło do fa­ce­ta, który zaczy­nał ka­ri­erę jako pi­onek ma­fi­jne­go gan­gu. Dłu­gim kory­tar­zem przesz­liśmy do ga­bi­ne­tu, gdzie na ho­no­rowym mi­e­js­cu stał for­te­pi­an. Carl wska­zał mi krzes­ło. Gory­le zamk­nę­li drzwi i sta­nę­li po obu ich stro­nach.

    - To prywat­na roz­mo­wa - przypom­ni­ałem.

Carl bezt­ros­ko mach­nął rę­ką i po­ci­ąg­nął łyk.

    - Nic nie słyszą.

    Widziałem jego oczy, któ­re patrzyły na mnie znad szklan­ki. Kształ­tem przypo­mi­nały mig­dały, z pa­ci­or­ka­mi za­mi­ast źre­nic. Ta­kie oczy widy­wa­łem już w życiu - ma­łe, twar­de di­amenty le­żą­ce na mi­ęk­ki­ej po­dusz­ce tłuszc­zu.

    Popatrzyłem na gory­li. Jeden wyszczerzył zęby i wspi­na­j­ąc się na pal­ce koły­sał to w przód, to w tył. Obyd­waj mi­eli wybrzus­ze­nie w oko­licy pra­we­go bi­od­ra, co mog­ło oz­nac­zać tylko jed­no - chłopcy byli na­ła­do­wa­ni.

    - Ale ma­ją uszy.

    - Mimo to nic nie słyszą. Oczy­wiście po­za tym, co chcę, żeby usłys­ze­li. - Twarz Evel­la roz­po­god­zi­ła się. - Można by po­wi­ed­zi­eć, że są ni­ez­będnym luk­su­sem. Ci­ąg­le tra­fi­a­ją się lud­zie, którzy cze­goś ode mnie chcą, jeśli wie pan, co mam na myśli.

    - Wiem, co pan ma na myśli. - Wyj­ąłem pa­pi­ero­sa i pu­ka­łem nim o opar­cie krzes­ła. Po­tem po­ka­za­łem mu, jak się uśmi­ec­ham, zwra­ca­j­ąc lek­ko gło­wę tak, aby gory­le też mi­eli przeds­ta­wi­enie. - Tylko, że nie są war­ci ani cen­ta, Carl, na­wet te­go zła­ma­ne­go. Mógłbym za­bić ci­ebie i tych dwóch, za­nim zdąży­libyście si­ęg­nąć po spluwy.

    Uniósł się w fo­te­lu, a wyso­ki goryl przes­tał się ki­wać. Przez mo­ment stał bez ruc­hu i wyglą­dał, jakby mi­ał za­mi­ar si­ęg­nąć po broń, ale ki­edy zo­baczył, że uśmi­ech zgasł mi na twarzy, zmi­enił za­mi­ar.

    - Na zew­nątrz, chłopcy - roz­ka­zał Carl. Wyszli.

    - Teraz mo­żemy po­roz­ma­wi­ać - po­wi­ed­zi­ałem.

    - Nie lu­bię ta­kich zag­rań, pa­nie Ham­mer.

    - Słusznie, to ich psu­je. Do­wi­adu­ją się, że nie są z nich ta­kie pis­to­lety. To cał­ki­em śmi­esz­ne, kiedy się nad tym głę­bi­ej zas­ta­no­wić. Post­rasz fa­ce­ta bro­nią, to znaczy tak nap­raw­dę, lu­fą przyło­żo­ną do skro­ni, a on zmi­enia się nie do poz­na­nia. Są tward­zi, bo myślą, że róż­nią się od zwykłych śmi­er­tel­ni­ków. Nie ma­ją wyrzu­tów su­mi­enia i nic ich nie tra­pi. Mo­gą ko­goś zastr­ze­lić i śmi­ać się z te­go, bo wi­ed­zą, że nikt tych strza­łów nie odw­za­j­em­ni. Ale, jak po­wi­ed­zi­ałem, ni­ech tylko poc­zu­ją chłód me­ta­lu… Ci też się cze­goś przed chwi­lą na­uczy­li. I nie mam wyrzu­tów su­mi­enia.

    Kiedy wypo­wi­ada­łem te sło­wa, stał uni­esi­ony nad bi­ur­ki­em. Ki­edy skończy­łem, opadł z pow­ro­tem na fo­tel.

    - Pan mi­ał do mnie spra­wę, pa­nie Ham­mer. - Pod­ni­ósł w gó­rę szklan­kę.

    - Dziewczyna. Ber­ga Torn.

    Miałem wra­że­nie, że drgnęły mu nozdr­za.

    - Zdaje się, że zmar­ła.

    - Została za­mor­do­wa­na.

    - A dlac­ze­go pan się tym in­te­re­su­je?

    - Nie mar­nu­jmy cza­su. Al­bo będ­zie pan mó­wił, al­bo bę­dę zmus­zony zag­rać ost­ro. Pros­zę wybrać.

    - Niech pan pos­łuc­ha, pa­nie Ham­mer…

    - Niech pan sam słuc­ha. Chcę z pańs­kich ust usłys­zeć wszystko o zwi­ąz­kach z tą dzi­ewczy­ną. Nic wi­ęcej. Tylko żad­ne­go ki­tu. Mo­że pan się ba­wić w kot­ka i myszkę ze wszystki­mi, tylko nie ze mną. Wi­elu już mod­li­ło się, żeby za­mi­ast mnie zj­awi­ła się po­li­cja.

    O czym mógł myśleć, gdy po­wo­li wykwi­tał na jego twarzy uśmi­ech.

    - W por­ząd­ku, pa­nie Ham­mer. Ni­epotr­zeb­ne nam są ost­re sło­wa. Opo­wi­ed­zi­ałem po­li­cji, jak było, i nie są to in­for­ma­cje, któ­re chci­ałbym za­ta­j­ać przed pa­nem, jeże­li jest pan szczer­ze za­in­te­re­so­wany. Ber­ga Torn była dzi­ewczy­ną, któ­rą darzy­łem sympa­tią. Przez jakiś czas na­wet… cóż, utrzymy­wa­łem ją, jeśli moż­na tak po­wi­ed­zi­eć.

    - Po co?

    - Nie bądź pan głup­cem.

    - Nie mi­ała do za­ofe­ro­wa­nia nic, cze­go nie moż­na by dos­tać gdzie ind­zi­ej.

    - Miała dos­ta­tecz­nie du­żo. Co jeszc­ze?

    - Dlaczego pan zer­wał?

    - Bo tak mi się po­do­ba­ło. Dzi­ała­ła mi na nerwy. Myśla­łem, że zna pan ko­bi­ety. Po­wi­ni­en pan wi­ed­zi­eć, jak to jest.

    - Nie przypuszc­za­łem, że sprawd­zi mnie pan tak szcze­gó­ło­wo, Carl.

    - Myślałem, że kład­zi­emy karty na stół.

Ni­es­pi­esz­nie za­pa­li­łem pa­pi­ero­sa, którym się ba­wi­łem.

    - Jak pańs­kie kon­takty z ma­fią, Carl?

Ro­zeg­rał to gład­ko.

    - Tu już chyba po­su­wa się pan za da­le­ko.

    - Też tak myślę. - Wsad­zi­łem pa­pi­ero­sa do ust i wsta­łem. - Ale to nic w po­rów­na­niu z tym, jak da­le­ko jeszc­ze mam za­mi­ar się po­su­nąć.

    Ruszyłem do drzwi. Szklan­ka uderzy­ła o blat bi­ur­ka i Carl zer­wał się z fo­te­la.

    - Robi pan du­żo smro­du wo­kół jaki­egoś tam głu­pi­ego ga­da­nia, pa­nie Ham­mer.

    Odwróciłem się z lo­do­watym uśmi­ec­hem. Wid­zi­ałem, jak zesztyw­ni­ał.

    - Nie przyszed­łem po­ga­dać, Carl. Chci­ałem zo­baczyć two­ją twarz. Chci­ałem ją poz­nać, aby jej nigdy nie za­pom­ni­eć. Pew­ne­go dnia ujr­zę ją si­ni­e­j­ącą, bo będ­zi­esz się wykrwa­wi­ać na śmi­erć. Pomyśl o tym, Carl, zwłaszc­za gdy kład­zi­esz się do łóż­ka.

    Nacisnąłem klam­kę i ot­worzy­łem drzwi. Chłopcy sta­li pod ści­aną. Rzu­ci­li mi spo­jr­ze­nie poz­ba­wi­one sympa­tii. Ich twar­ze też bę­dę mu­si­ał za­pa­mi­ętać.

    Kiedy wyszed­łem, dostr­zeg­ła mnie Mic­ha­el Fri­day i po­mac­ha­ła rę­ką. Po­ni­eważ nie od­mac­ha­łem, po­desz­ła z ob­ra­żo­ną mi­ną. Nie mog­łem oder­wać oc­zu od jej ust na­wet wtedy, ki­edy uda­wa­ła dąsy.

    - Kula w płot. Nic nie za­łat­wi­łeś?

    Wyglądała jak dzi­eci­ak, śliczny dzi­eci­ak z do­jr­załym ci­ałem ko­bi­ety. Na dzi­eci nie spo­sób się gni­ewać.

    - Więc jes­teś jego si­ost­rą?

    - Niezupełnie. Mi­eliśmy tę sa­mą mat­kę.

    - Ach.

    - Przyłączysz się do nas?

    Popatrzyłem na grup­kę, któ­ra da­lej raczy­ła się drin­ka­mi.

    - Nie, dzi­ęku­ję. Nie od­po­wi­ada mi to­warzyst­wo.

    - Mówiąc szczer­ze mnie też nie. Po­j­edźmy gdzieś.

    - Teraz mó­wisz do rzeczy - od­po­wi­ed­zi­ałem. Nie zaw­ra­ca­liśmy so­bie głowy mó­wi­eni­em „do wid­ze­nia".

Wzi­ęła mnie pod ra­mię i pop­ro­wad­zi­ła wo­kół budynku. Bu­zia jej się nie zamy­ka­ła, szcze­bi­ota­ła o jakichś głupst­wach. Mi­j­aliśmy drzwi fron­to­we w chwi­li, ki­edy po­dj­eżd­żał nas­tępny sa­moc­hód. Ki­edy ot­wi­era­łem drzwicz­ki mo­j­ej no­wej gab­loty, pos­pi­esz­nie wysi­adał z ni­ego fa­cet. Truch­tem obi­egł do­oko­ła sa­moc­hód i ot­worzył drzwicz­ki z dru­gi­ej strony.

    Zacząłem się zas­ta­na­wi­ać, co tu­taj ro­bi wybitny kongres­man Gey­fey, za­mi­ast pra­co­wać w ko­mi­sji se­nac­ki­ej w Waszyng­to­nie, ale przes­ta­łem się zas­ta­na­wi­ać, ki­edy po­dał swo­j­ej pa­sa­żer­ce rę­kę i po­mógł jej wysiąść. Vel­da z uśmi­ec­hem ski­nę­ła gło­wą w nas­zą stro­nę, za­nim odesz­ła w stro­nę do­mu.

    - Olśniewająca, nie sąd­zisz? - spyta­ła Mic­ha­el.

    - Bardzo. Znasz ją?

    Nie zmi­eni­ła wyra­zu twarzy, bo prze­ci­eż nie mog­ła wi­ed­zi­eć.

    - Nie. Pew­nie to jed­na z pro­te­go­wanych Bo­ba. On chyba nieźle so­bie rad­zi.

    - Niezupełnie, jeśli po­mi­nął ci­ebie.

Zaśmi­ała się we­so­ło.

    - Nie po­mi­nął. To ja go po­mi­nę­łam.

    - Dobra nas­za - mruk­ną­łem. - Co kong­res­man mo­że mi­eć wspól­ne­go z Car­lem? Carl mo­że so­bie być two­im bra­tem, ale jego re­pu­ta­cja jest dość zas­zar­gana.

    Nawet się nie zdzi­wi­ła.

    - Mój brat rzeczy­wiście nie na­leży do lud­zi o ni­ez­łomnych za­sa­dach mo­ralnych, ale pro­wad­zi in­te­resy na du­żą ska­lę. A jak wi­esz - in­te­resy i wład­za łąc­zą się.

    - Tylko nie ta­kie in­te­resy, jakie pro­wad­zi Carl.

Twarz Mic­ha­el spo­waż­ni­ała i tym ra­zem było to szcze­re. Przyglą­da­ła mi się przez chwi­lę, po czym wsi­ad­ła do sa­moc­ho­du, i zac­ze­ka­ła aż usi­ądę za ki­erow­ni­cą.

    - Zanim Bob zos­tał wybrany do Kong­re­su był prawnikiem Car­la. Pil­no­wał jego in­te­re­sów na Zac­hod­zie. - Przer­wa­ła i za­jr­za­ła mi w oczy. - Coś tu nie gra, praw­da?

    - Mówiąc szczer­ze, pa­ni­en­ko, wręcz śmi­erd­zi.

Uruc­ho­mi­łem sil­nik, wsłuc­ha­łem się w jego pom­ruk i wrzu­ci­łem jedyn­kę. Wyj­ec­ha­łem na uli­cę i skrę­ci­łem w stro­nę cent­rum. Nie odzy­wa­liśmy się do si­ebie. Patrzy­liśmy na domy po drod­ze. Słoń­ce mi­eliśmy wyso­ko nad gło­wa­mi, w jego świ­et­le zda­wa­ło się, że wszystko jest w por­ząd­ku, mi­mo iż wszystko było nie tak.

    Za chwi­lę pad­nie pyta­nie. Zas­ta­na­wi­ałem się, jak je sfor­mu­łu­je i jak mam na nie od­po­wi­ed­zi­eć. Mo­że je za­dać ost­roż­nie, nie wprost, ale za­da je na pew­no.

    - Czego chci­ałeś od Car­la? - spyta­ła po pros­tu. Jej głos był jakby senny. Le­ża­ła opar­ta wygod­nie w fo­te­lu, włosy przer­zu­ci­ła za podg­łó­wek, us­ta mi­ała ci­ąg­le wil­got­ne, sma­ko­wi­cie czer­wo­ne.

    Odpowiedziałem w ta­ki sam spo­sób, nie owi­j­a­j­ąc w ba­weł­nę.

    - Zadawał się ki­edyś z dzi­ewczy­ną. Zgi­nę­ła, a on mo­że być za­mi­es­zany w to mor­derst­wo. Twój wi­el­ki biz­nes­men ma, zda­je się, po­wi­ąza­nia z ma­fią.

    Zwróciła gło­wę w mo­ją stro­nę.

    - A ty?

    - Kiedy in­te­re­su­ję się ta­ki­mi ludźmi jak twój brat, zwykle końc­zą mar­nie.

    - Och.

    To wszystko, nic wi­ęcej po­za „och". Odw­ró­ci­ła gło­wę i patrzy­ła przez ok­no.

    - Chcesz, żebym cię od­wi­ózł z pow­ro­tem?

    - Nie.

    - Chcesz po­roz­ma­wi­ać?

    Sięgnęła po le­żą­cą ko­ło mnie pacz­kę luc­ki­es. Przypa­li­ła dwa jed­noc­ześnie i jed­ne­go włoży­ła mi do ust. Mi­ał smak szmin­ki, przyj­emny smak. Ta­ki, któ­re­go chci­ałoby się skosz­to­wać jeszc­ze raz, ale u źród­ła.

    - Dziwię się, że trwa to tak dłu­go - po­wi­ed­zi­ała.

    - Dawniej pró­bo­wał mnie zwod­zić, ale te­raz na­wet mu się nie chce. Częs­to zas­ta­na­wi­ałam się, kiedy to nas­tą­pi. - Zaciągnęła się głę­bo­ko i przyglą­da­ła, jak dym uci­eka przez uchy­lo­ne bocz­ne oki­en­ko. - Nie będ­zie ci przesz­kad­za­ło, jeśli so­bie troc­hę pop­łac­zę?

    - Nie krę­puj się.

    - To coś po­waż­ne­go?

    - Nie ma nic po­waż­ni­e­js­ze­go, niż za­bi­cie ko­goś.

    - Ale czy zro­bił to Carl? - Po­patrzy­ła na mnie mokry­mi od łez oc­za­mi.

    - Nie wi­em - od­par­łem.

    - Więc nie jes­teś pe­wi­en?

    - To praw­da, ale nie mus­zę być pe­wi­en.

    - Ale… prze­ci­eż jes­teś z po­li­cji.

    - Nie, jes­tem ni­kim. Ale jes­tem ta­ki, że mnóst­wo lud­zi chci­ałoby mnie wykończyć. Prob­lem w tym, że mi nie do­rów­nu­ją.

    Podjechałem do kra­węż­ni­ka, za­par­ko­wa­łem przed kna­jpą i zga­si­łem sil­nik.

    - Rozmawialiśmy o two­im bra­cie.

    Nie patrzy­ła na mnie. Do­pa­li­ła pa­pi­ero­sa do koń­ca i wrzu­ci­ła do rynszto­ka.

    - Tak nap­raw­dę ni­ewi­ele moż­na po­wi­ed­zi­eć. Wi­em, kim jest i znam lud­zi, z który­mi się za­da­je. Nie naz­wałbyś ich ludźmi z tak zwa­ne­go to­warzyst­wa, cho­ci­aż ta­kich też zna.

    - Słyszałaś ki­edyś o Berd­ze Torn?

    - Tak, dobr­ze ją pa­mi­ętam. Wyda­wa­ło mi się, że Carl za nią sza­lał. Utrzymy­wał ją dość dłu­go.

    - Dlaczego rzu­cił?

    - Nie wi­em… nap­raw­dę nie wi­em - zamyśli­ła się. - Była szcze­gól­ną dzi­ewczy­ną. Pa­mi­ętam jedy­nie, że pew­ne­go wi­ec­zo­ru strasz­nie się pok­łó­ci­li i od tej pory Carl dał so­bie z nią spo­kój. Po­j­awił się ktoś nowy.

    - To wszystko?

Ski­nę­ła gło­wą.

    - Słyszałaś ki­edyś o ma­fii?

Po­now­nie ski­nę­ła gło­wą.

    - Mike… Carl nie jest… jednym z nich. Wi­em, że nie.

    - Nie wi­ed­zi­ałabyś o tym.

    - A jeśli jest?

    Wzruszyłem ra­mi­ona­mi. Na ta­kie pyta­nie jest tylko jed­na od­po­wi­edź.

    Palce Mic­ha­el lek­ko się trzęsły, ki­edy wyj­mo­wa­ła nas­tęp­ne­go pa­pi­ero­sa.

    - Mike… chyba chci­ałabym wró­cić.

    Podałem jej ogi­eń i włączy­łem sil­nik. Ki­edy do­pa­li­ła, si­ęg­nę­ła po nas­tęp­ne­go. Bez sło­wa. Jej dol­na war­ga była spuch­ni­ęta od przygryza­nia i ra­mi­ona co chwi­lę przeszy­wał dreszcz, ki­edy pró­bo­wa­ła powstrzy­mać łka­nie. Po­dj­ec­ha­łem pod bra­mę, przechy­li­łem się i ot­worzy­łem drzwi.

    - Friday…

    - Tak, Mike?

    - Jeśli sąd­zisz, że znasz od­po­wi­edź, zadz­woń do mnie.

    - Dobrze, Mike. - Już mi­ała wysiąść, ale odw­ró­ci­ła gło­wę. - Wyda­wa­ło mi się, że będ­zie przyjem­nie. Obo­jgu. Tak mi przykro.

    Jej de­li­kat­ne us­ta były zbyt blis­ko, bym tylko na nie patrzył. Sam nie wi­em, ki­edy mo­je pal­ce wplotły się w jej włosy i nag­le te cu­dow­ne, wil­got­ne us­ta były o centy­metr, a po­tem rów­nie nag­le zetk­nęły się z mo­imi.

    Spodziewałem się te­go pul­su­j­ące­go ci­ep­ła. Ogi­eń i jed­wa­bis­tość. Led­wie ją dotk­ną­łem i zwalczy­łem po­ku­sę, za­nim nie zas­ma­ko­wa­łem na dob­re. Mic­ha­el uśmi­ech­nę­ła się. Dotk­nę­ła mo­j­ej twarzy ko­ni­usz­ka­mi pal­ców i wysi­ad­ła z sa­moc­ho­du.

    Przez ca­łą dro­gę pow­rot­ną czu­łem ci­ep­ło i pod­ni­eca­j­ący smak jej ust.

    

Warsztat był zapc­hany, wi­ęc za­par­ko­wa­łem przy kra­węż­ni­ku. Dla pi­cu zos­ta­wi­łem włąc­zony sil­nik i wszed­łem do bi­ura. Bob Gel­lie pró­bo­wał właśnie zmon­to­wać rozd­zi­elacz, ale przer­wał pra­cę, ki­edy wszed­łem.

    - Jak posz­ło, chło­pie?

    - Cześć, Mike. Da­łeś mi ni­elic­hą ro­bo­tę, ni­ech cię…

    - Masz coś?

    - Jasne, że mam. Sprawd­zi­łem chyba ze dwa tu­ziny ad­re­sów, za­nim odkry­łem, skąd poc­hod­zi de­to­na­tor. Ku­pi­ono go w Qu­e­ens. Reszty nie mog­łem zi­denty­fi­ko­wać. Ro­bią to al­bo w Ka­li­for­nii, al­bo w Chi­ca­go.

    - Co da­lej?

    - Zamówione przez te­le­fon, zap­ła­co­ne i odeb­ra­ne przez pos­łań­ca.

- Świ­et­nie.

    - Chcesz, żebym szu­kał da­lej?

    - Możesz dać spo­kój. Ci chłopcy ma­ją własnych mec­ha­ni­ków. Co wi­esz o sa­moc­hod­zie?

    - Też sprytnie. Poc­hod­zi z Bron­xu. Fa­cet, który go ku­pił, po­wi­ed­zi­ał, że to ni­es­pod­zi­an­ka dla wspól­ni­ka. Zap­ła­cił go­tów­ką. Sprze­daw­ca, jak kretyn, pożyczył mu swo­je tab­li­ce re­j­est­rac­yj­ne i poz­wo­lił odj­ec­hać. Tab­li­ce zos­tały mu po­tem zwró­co­ne. - Bob ot­worzył szuf­la­dę i po­dał mi ko­per­tę. - Tu jest twój do­wód re­j­est­rac­yjny. Za­bij mnie, ale nie wi­em, jak oni to zro­bi­li.

    - Kto ku­pił sa­moc­hód?

    - Zgadnij.

    - Jakiś Smith, Jones, Ro­bin­son. Kto?

- 0'Bri­en. Clancy O'Bri­en. Śred­ni­ego wzros­tu. Prze­ci­ęt­ni­ak. Nikt nie był w sta­nie go opi­sać. Znasz ta­kich?

    - Jasne. Dob­ra, Bob, daj so­bie spo­kój. Nie war­to iść tym tro­pem.

    Skinął gło­wą i przymrużył oczy.

    - Sprawy źle sto­ją?

    - Nie tak źle, żeby nie mog­ło być gor­zej.

    - O rany.

    Zostawiłem go, jak dłu­bał przy swo­im rozd­zi­elac­zu. Na ulicy pa­no­wał duży ruch.

    Normalka, pomyśla­łem, miły nor­malny dzi­eń. Zj­ec­ha­łem z kra­węż­ni­ka, skrę­ci­łem w stro­nę Bro­ad­wa­yu i po­j­ec­ha­łem do do­mu. Za­j­ęło mi to trzydzieści mi­nut, nas­tęp­ne trzydzieści - szybki po­si­łek w kna­jpie i wkrót­ce podc­hod­zi­łem pod drzwi mi­esz­ka­nia, wyci­ąga­j­ąc po drod­ze kluc­ze z ki­es­ze­ni.

    W każ­dej in­nej sytu­acji za­uważyłbym ich. Na zew­nątrz byłoby ci­em­no, mi­ałbym przy so­bie gna­ta i nie dałbym się po­dejść tak łat­wo.

    Wynurzyli się z ką­ta kory­tar­za, było ich dwóch, każdy trzymał re­wol­wer z dłu­gą lu­fą i mi­ał szcze­rą chęć po­ci­ąg­nąć za cyngi­el. Doświ­adc­ze­ni chłopcy, zna­li wszystkie nu­mery. Wesz­liśmy do windy, opar­łem się o ści­anę, ki­edy mnie obs­zu­ki­wa­li. Po­tem sta­ną­łem twar­zą do drzwi, a jeden z nich na­cis­nął gu­zik z na­pi­sem PAR­TER. Wyszliśmy ra­zem i wsi­ed­liśmy do mo­j­ego sa­moc­ho­du.

    Ten niższy był zas­koc­zony, że jes­tem czysty. Wca­le mu się to nie spo­do­ba­ło. Po­ma­cał fo­tel, podc­zas gdy jego kum­pel przycis­kał mi re­wol­wer do szyi, po czym usi­adł na si­ed­ze­niu ki­erowcy.

    W ta­kich chwi­lach nie mó­wi się dużo. Cze­kasz i masz nad­zi­e­ję, że coś się sta­nie, ale gdyby na­wet coś zasz­ło, ob­ró­ci­łoby się prze­ciw­ko to­bie. Cały czas myślisz, że prze­ci­eż nie krop­ną cię w biały dzi­eń, ale na­wet nie ruszysz pal­cem, bo wi­esz, że mo­gą to zro­bić. Nowy Jork. To jest Nowy Jork. W każ­dej mi­nu­cie dzi­e­je się coś ni­ezwyk­łe­go. Wystrzał z re­wol­we­ru, strzał w gaźni­ku, kto od­róż­ni jed­no od dru­gi­ego, ko­go to obc­hod­zi. Pi­j­aczy­na i trup, obyd­waj wyglą­da­ją tak sa­mo.

    Ten, który si­ed­zi­ał ko­ło mnie, po­wi­ed­zi­ał:

    - Ręce pod uda.

    Zrobiłem, co ka­zał. Wyci­ąg­nął rę­kę, zna­lazł kluczy­ki w ki­es­ze­ni i uruc­ho­mił sil­nik.

    - Jesteś fra­j­er - po­ci­eszył mnie. Ten, który si­ed­zi­ał z tyłu, rzu­cił:

    - Zamknij się i jedź.

    Ruszyliśmy i po­now­nie usłys­za­łem jego głos, tym ra­zem bli­żej uc­ha.

    - Nie mus­zę cię ostr­ze­gać, praw­da?

Wylot lufy zi­ębił mi szyję.

    - Znam re­guły gry.

    - Tylko ci się tak wyda­je - usłys­za­łem w od­po­wi­ed­zi.

    

ROZDZIAŁ 9

    

    Stanowczo zbyt się po­ci­łem. Żo­łą­dek był ściśni­ęty. Rę­ce zdręt­wi­ały. Pró­bo­wa­łem je wysu­nąć, ale bo­ki­em re­wol­we­ru dos­ta­łem w gło­wę nad uc­hem i poc­zu­łem, że krew ści­eka struż­ką po twarzy mies­za­j­ąc się z po­tem.

    Ten przy ki­erow­nicy prze­bił się przez kor­ki na Man­hat­ta­nie, wj­ec­hał w Qu­e­ens Mid­town Tun­nel i po­j­ec­ha­liśmy głów­ną tra­są w ki­erun­ku lot­nis­ka. Zro­bił to gład­ko i spraw­nie, żeby nikt po drod­ze nas się nie cze­pi­ał. Ce­lo­wo jec­hał wol­no, aż chci­ałem mu po­wi­ed­zi­eć, żeby do­dał ga­zu i przes­tał się wygłu­pi­ać. Mu­si­eli wi­ed­zi­eć, co czu­łem, bo fa­cet z tyłu trą­cał mnie lu­fą za każdym ra­zem, ki­edy się po­ruszy­łem, i śmi­ał się.

    Od cza­su do cza­su prze­laty­wały nad na­mi sa­mo­loty schod­zą­ce do lą­do­wa­nia. Myśla­łem, że wj­ed­zi­emy na te­ren lot­nis­ka, ale mi­nął wj­azd i wybrał dro­gę, na któ­rej nie było żadnych sa­moc­ho­dów. Mój ford zac­zął przyspi­es­zać.

    - Dokąd jed­zi­emy? - spyta­łem.

    - Dowiesz się. - Re­wol­wer pog­łas­kał mnie po szyi. - To źle, że przyj­ąłeś sa­moc­hód.

    - Pod mas­ką zna­laz­łem ładny pre­zen­cik - zaz­naczy­łem.

    Kierownica drgnę­ła tak ni­ez­nacz­nie, że sa­moc­hód tego nie odc­zuł, ale nie umk­nę­ło to mo­j­ej uwa­gi. Przez mo­ment na­cisk lufy na szyję jakby zel­żał.

    - Spodobał ci się? - spytał ki­erow­ca.

    Nie po­wi­ni­en był ob­li­zać warg. Ni­edok­ład­nie go wyszko­li­li.

    Ratunek mi­ałem w za­si­ęgu rę­ki i pos­ta­no­wi­łem zag­rać va ba­ną­ue.

    - Wiedziałem, że coś śmi­erd­zi. Po­ła­pa­łem się, o co chod­zi, i mec­ha­nik zna­lazł pac­zusz­kę pod mas­ką - wyjaśni­łem jakby od ni­ech­ce­nia.

    - Taak?

    - Od ra­zu wyczu­łem szwin­del. Na­cis­ną­łem na gaz i jaz­da.

    Odwrócił gło­wę, a w jego oc­zach krył się pa­niczny strach. Gwał­tow­nie na­cis­nął na ha­mu­lec. Prze­nik­liwy pisk opon.

    Nie wyszło tak, jak chci­ałem, ale też nie na­jgor­zej. Gło­wa cwa­ni­acz­ka, który si­ed­zi­ał za mną zna­laz­ła się nag­le nad mo­im ra­mi­eni­em, wi­ęc za­cis­ną­łem pal­ce na jego gard­le, za­nim mógł za­re­ago­wać. Ką­tem oka dostr­zeg­łem re­wol­wer ki­erowcy i w chwi­li, ki­edy sa­moc­hód zar­zu­cił, uder­za­j­ąc ko­ła­mi o kra­węż­nik, poc­zu­łem na twarzy go­rą­co wystrza­łu.

    Nie mu­si­ałem dłu­żej trzymać te­go z tyłu, a to dzi­ęki dzi­ur­ze, któ­rą mi­ał pod bro­dą. Z ca­łej siły odepch­ną­łem tru­pa od si­ebie. Ki­erow­ca pró­bo­wał wydos­tać się spod ci­ała, żeby mnie dor­wać. Wysup­łał re­wol­wer z plą­ta­niny ub­ra­nia i wyce­lo­wał.

    Teraz było już za późno. O wi­ele za późno. Ścis­ną­łem moc­no jego rę­kę w nad­garst­ku i wykrę­ci­łem w prze­ciw­ną stro­nę. Wrzas­nął z bó­lu w chwi­li, ki­edy wystrze­lony po­cisk przeszył mu czo­ło.

    Szybko posz­ło, jak zwykle. Szybko, a jed­nak czas ni­emi­ło­si­er­nie się wlec­ze, ki­edy grasz o życie. Pi­erws­za myśl, jaka przychod­zi do głowy, to dlac­ze­go do tej pory nikt się nie zj­awił, żeby zo­baczyć, co się dzi­e­je. Po­za dwo­jgi­em dzi­eci­aków po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, po­ka­zu­j­ących rę­ka­mi w mo­ją stro­nę, nikt nic­ze­go nie za­uważył.

    Usiadłem na mi­e­js­cu ki­erowcy, po­sad­zi­łem dwa trupy obok si­ebie w pozy­cji pi­ono­wej i zaw­ró­ci­łem. Zna­laz­łem jakiś za­ułek przy płycie lot­nis­ka. Do­j­ec­ha­łem do koń­ca i zatrzy­ma­łem się przy zna­ku ze znac­zącym na­pi­sem: „KO­NI­EC DRO­GI".

    Posadziłem obyd­wu pod zna­ki­em i odj­ec­ha­łem. Ci dwaj sąd­zi­li, że zna­laz­łem dwa ła­dun­ki wybuc­ho­we i nag­le zda­li so­bie spra­wę, że jes­tem głupszy, niż myśle­li, a głów­na bom­ba mo­że eksp­lo­do­wać w każ­dej se­kund­zie - pomyśla­łem.

    

Kiedy do­ci­era­łem do do­mu, za­pad­ła noc. Za­par­ko­wa­łem i wj­ec­ha­łem na gó­rę. Uchy­li­łem drzwi na tyle, by usłys­za­ła, że wró­ci­łem, i zdj­ęła łań­cuch, ale oka­za­ło się to ni­epotr­zeb­ne. Łań­cuch nie był za­ło­żony. Nie było też Lily. Poc­zu­łem lo­do­waty dreszcz na ple­cach. Dla pew­ności sprawd­zi­łem wszystkie po­ko­je łud­ząc się, że to ni­ep­raw­da, cho­ci­aż wi­ed­zi­ałem, że jest inac­zej. Znik­ła wraz z wszystkim, co do ni­ej na­le­ża­ło.

    Chwyciłem słuc­haw­kę i wykrę­ci­łem nu­mer Pa­ta. Te­le­fo­nist­ka po­wi­ed­zi­ała, że wyszedł i dziś już nie wró­ci, wi­ęc prze­łączy­ła na dom. Jak tylko usłys­zał mój głos, wi­ed­zi­ał, że coś się sta­ło.

    - Lily Car­ver, Pat. Mó­wi ci coś to naz­wis­ko?

    - Carver? Cho­le­ra, Mike…

    - Była u mnie w mi­esz­ka­niu, ale znik­nę­ła.

    - I gdzie jest?

    - Skąd mam wi­ed­zi­eć? Prze­ci­eż nie wyszła stąd z włas­nej wo­li. Słuc­haj…

    - Poczekaj, przyj­aci­elu. Masz pa­rę rzeczy do wyjaśni­enia. Wi­esz, że była pod ob­ser­wa­cją?

    - Wiem wszystko, właśnie dla­te­go wyci­ąg­ną­łem ją z Bro­okly­nu. Chłopcy z po­li­cji, agen­ci fe­de­ral­ni i jeszc­ze in­ni si­ed­zi­eli jej na kar­ku. Ci os­tat­ni zro­bi­li dziś szybką ak­cję i uda­ło im się wydos­tać ją z mi­esz­ka­nia.

    - Tym ra­zem zdro­wo prze­ho­lo­wa­łeś.

    - Ech, zamk­nij się. Jeże­li masz jej ryso­pis, prze­każ pos­te­run­kom. Dzi­ewczy­na mo­że znać sek­ret, dla któ­re­go wykończy­li ma­łą Torn.

    Słyszałem, jak Pat ci­ęż­ko od­dyc­ha.

    - Mieli ją wczo­raj zgar­nąć, tymcza­sem znik­nę­ła. Dlac­ze­go mi nie po­wi­ed­zi­ałeś?

    - Co ma­cie o ni­ej?

    - Nic. Przyna­jm­ni­ej na ra­zie. Jeden ka­puś sprze­dał in­for­ma­cję, że wyda­no na nią wyrok.

    - Mafia?

    - Wszystko za tym prze­ma­wia.

    - Cholera.

    - Wiem, co czu­j­esz. - Przer­wał. - Bę­dę się rozg­lą­dał. Zaczy­na się ro­bić bard­zo go­rą­co, Mike.

    - Masz ab­so­lut­ną ra­cję.

    - Napływają ci­eka­we ra­porty.

    - Mianowicie?

    - Mianowicie co­raz wi­ęcej płatnych zbi­rów przec­ze­su­je mi­as­to. Jed­ne­go już przyskrzyni­liśmy za ni­ele­gal­ne po­si­ada­nie bro­ni.

    - Nareszcie pra­wo na coś się przyda­ło - parsk­ną­łem.

    - Burza roz­pę­ta­ła się na ca­łe­go. I wi­esz co? - Two­je naz­wis­ko pa­da w ni­ew­łaściwych mi­e­js­cach.

    - Tak, tak… - Za­pa­li­łem pa­pi­ero­sa i za­ci­ąg­ną­łem się. - Nas­za gad­ka zos­ta­nie mi­ędzy na­mi?

    - Raz ci to już obi­eca­łem.

    - Dobrze. Czy nikt nie zna­lazł dwóch tru­pów, opartych o znak dro­gowy w Qu­e­ens?

    Nie od­po­wi­ed­zi­ał w pi­erws­zej chwi­li. Po­tem szep­nął chrap­li­wie.

    - Powinienem był się domyślić.

    - Tylko nie sądź, że to mo­ja ro­bo­ta. Broń od kil­ku dni leży w sza­fie.

    - Jak to się sta­ło?

    - Było nap­raw­dę ele­ganc­ko. Przypom­nij mi, żebym ci ki­edyś opo­wi­ed­zi­ał.

    - Nie dzi­wię się, że za to­bą węs­zą.

    - Prawda? - zaśmi­ałem się i od­łoży­łem słuc­haw­kę.

Dzi­si­aj wydarzy się du­żo wi­ęcej.

    Zadzwonił te­le­fon. Pod­ni­os­łem słuc­haw­kę. Nie był to głos, który łud­zi­łem się usłys­zeć. Ten był nis­ki, mi­ęk­ki i ni­eco smutny.

    - Mike?

    - Przy te­le­fo­nie.

    - Tu Mic­ha­el Friday.

    Oczami wyob­raźni wid­zi­ałem jej us­ta wypo­wi­ada­j­ące te sło­wa. Do­jr­za­łe, połys­ku­j­ące wil­got­nością. Nie wi­ed­zi­ałem, co po­wi­ed­zi­eć.

    - Cześć. Gdzie jes­teś?

    - W cent­rum. - Pa­uza. - Mike… chci­ałabym się z to­bą jeszc­ze raz zo­baczyć.

    - Naprawdę?

    - Naprawdę.

    - Dlaczego?

    - Może chci­ałabym po­roz­ma­wi­ać. Masz coś prze­ciw­ko te­mu?

    - Była ta­ka chwi­la, ale mi­nę­ła.

    Jej uśmi­ech mu­si­ał być rów­nie smutny jak głos.

    - Może to tylko wybi­eg z mo­j­ej strony?

    - To mi się jeszc­ze bard­zi­ej po­do­ba.

    - Więc spot­kasz się ze mną?

    - Powiedz, gdzie i ki­edy.

    - Jeden z przyj­aci­ół Car­la ur­ząd­za dziś przyj­ęcie, na którym mam być, jeże­li nie masz nic prze­ciw­ko te­mu… mo­że pó­jd­zi­emy ra­zem? Nie mu­simy tam dłu­go si­ed­zi­eć.

    Zastanowiłem się. Roz­waży­łem w myśli wszystkie za i prze­ciw.

    - Dobrze, nie mam chwi­lo­wo żadnych pla­nów. Spot­kamy się w ho­lu As­to­ra o dzi­esi­ątej. Co ty na to?

    - Pasuje. Czy mam przypi­ąć czer­wony goździk lub coś w tym rod­za­ju, żebyś mnie roz­poz­nał?

    - O nie… wystarczy, że się uśmi­ech­ni­esz. Two­ich ust nie za­pom­nę nigdy.

    Kiedy od­łoży­łem słuc­haw­kę, po­patrzy­łem na te­le­fon. Był czarny, symetryczny, funk­cj­onalny. Zwykła roz­mo­wa wpra­wi­ała w ruch tysi­ąc drobnych ele­men­tów, a re­zul­tat gra­niczył z cu­dem. Nie wi­esz ani się nie zas­ta­na­wi­asz, jak to dzi­ała, aż do chwi­li, ki­edy jest po wszystkim. Czarny, symetryczny, funk­cj­onalny. Ich or­ga­ni­za­cja była ta­ka sa­ma.

    Ile razy pró­bo­wa­li? Na­jpi­erw spycha­li mnie z po­boc­za. Po­tem był we­so­łek, który trzymał splu­wę w ki­es­ze­ni. Nie za­pom­ni­jmy też o zna­ku z na­pi­sem „KO­NI­EC DRO­GI". Ten nu­mer mu­si­ał im na­pęd­zić strac­hu.

    Fiuty.

    Gdzieś w mieście było jeszc­ze dwóch innych. Char­lie Max i Su­gar Smal­lho­use. Za pa­rę tysi­ąc­z­ków go­to­wi byli na­peł­nić oło­wi­em czyjeś be­bechy. Mog­li roz­łożyć na ło­pat­ki na­jwi­ęks­zą or­ga­ni­za­cję pil­nu­j­ącą w tym kra­ju por­ząd­ku, bo ta, do któ­rej na­le­że­li, była wszechw­ład­na. Sa­ma naz­wa - ma­fia - dzi­ała­ła ma­gicz­nie.

    O dzi­esi­ątej. Zos­ta­ło mi jeszc­ze kil­ka god­zin.

    O dzi­esi­ątej. Zmysło­we, peł­ne po­żą­da­nia us­ta. Oczy,  którymi pró­bo­wa­ła cię uwieść. O dzi­esi­ątej zo­bac­zę Micha­el Fri­day, ale przed­tem mi­ałem jeszc­ze jed­no spot­ka­nie.

    

Zacząłem od Czterd­zi­es­tej Pi­erws­zej Ulicy. Zag­lą­da­łem do ba­rów. Nie za­ba­wi­ałem tam dłu­go, bo nie szu­ka­łem rozryw­ki. Po rzu­canych mi uk­rad­ki­em spo­jr­ze­ni­ach poz­na­łem, że ro­bi się go­rą­co. W jed­nej kna­jpie poc­zu­łem, że jes­tem izo­lo­wany. To był znak. Jeden ka­puś, któ­re­go zna­łem, lek­ko potr­ząs­nął gło­wą, stąd wi­ed­zi­ałem, że ich tu nie ma. Skrzywi­enie ust mó­wi­ło, że nie da­je mi dużych szans.

    Dziewiąta pi­ęt­naście. Wszed­łem do ba­ru Har­ve­ya Pul­le­na na Trzydzi­es­tej. Har­vey nie chci­ał mnie obs­łużyć, ale odc­ze­ka­łem. Ki­edy si­ęg­nął po ku­fel, potr­ząs­ną­łem gło­wą:

    - Cola - za­mó­wi­łem.

    Nalał pos­pi­esz­nie i ods­zedł zos­ta­wi­a­j­ąc mnie w to­warzyst­wie jaki­ejś wypło­wi­ałej ru­dej, któ­ra si­ed­zi­ała obok. Roz­poz­na­łem jed­ne­go ta­jni­aka, który wszedł na szybkie pi­wo, przyjr­zał się wszystkim w lustr­ze nad ba­rem, do­pa­lił pa­pi­ero­sa i wyszedł. Łud­zi­łem się, że mnie wyła­pie w tłu­mie, ale gdyby tak było, byłby lepszy w dostr­ze­ga­niu lud­zi, niż ja w uni­ka­niu roz­poz­na­nia.

    Ruda na­wet nie ruszy­ła war­ga­mi. Cza­sa­mi doświ­adc­ze­nia wi­ęzi­en­ne przyda­ją się na wol­ności. Właśnie te­raz była ta­ka sytu­acja. Usłys­za­łem:

    - Hammer, co nie?

    - Aha.

    - U „Dłu­gi­ego Joh­na". Tam cię za­łat­wią.

Po­ci­ąg­ną­łem łyk co­li.

    - Dlaczego ich sypi­esz?

    - Przyjrzyj mi się, chło­pie. Te gno­je wykończyły mnie daw­no te­mu. Mog­łam zro­bić ka­ri­erę.

    - Kto ich wid­zi­ał?

    - Wracam stam­tąd.

    - Co jeszc­ze?

    - Ten mały to ćpun i jest na ha­ju.

    - Gliny?

    - Skąd. Tylko oni. Kli­en­te­la przy bar­ze jeszc­ze się nie po­ła­pa­ła.

    Potrząsnąłem kost­ka­mi lo­du, ods­ta­wi­łem szklan­kę i zga­si­łem pa­pi­ero­sa. Ki­edy wychod­zi­łem, na ko­la­nach ru­dej le­żał dwud­zi­es­tak.

   

 U „Dłu­gi­ego Joh­na". Wszyscy tak nazy­wa­li to mi­e­js­ce. Bar­man mi­ał opas­kę na oku i drew­ni­aną no­gę. Pa­pu­gi nie było.

    Na kra­węż­ni­ku si­ed­zi­ał pi­j­ak i rzygał do rynszto­ka. Drzwi były ot­war­te i czu­ło się odór pi­wa. Ze środ­ka doc­hod­ziły pod­pi­te głosy. Sza­fa gra­j­ąca dos­tarc­za­ła muzy­ki. Mo­że z tu­zin sta­ło ich przy bar­ze, ga­da­j­ących szybko i głośno. Przek­leńst­wa mi­es­zały się z pisk­liwy­mi gło­sa­mi ko­bi­et.

    Chłopcy byli za­wo­dow­ca­mi i nie ryzyko­wa­li.

    Sugar Smal­lho­use si­ed­zi­ał w ro­gu ba­ru tyłem do drzwi tak, żeby nikt, kto wchod­zi, nie mógł go roz­poz­nać. Char­lie Max na­to­mi­ast był zwró­cony twar­zą do drzwi, tak aby mógł wid­zi­eć każ­de­go kto wchod­zi. Ład­nie to ro­zeg­ra­li, ale nie do koń­ca. Char­lie, przypa­la­j­ąc pa­pi­ero­sa, zbyt dłu­go ma­rud­ził nad za­pał­ką, a ja właśnie w tym mo­men­cie wszed­łem i sta­ną­łem za jego part­ne­rem.

    - Cześć, Su­gar - rzu­ci­łem. Wyda­wa­ło mi się, że zgni­ecie szklan­kę, któ­rą trzymał w rę­ku.

    Sugar słyszał o mo­im wyzwa­niu, słyszał, co lud­zie ga­da­li. Wi­ed­zi­ał o „KOŃ­CU DRO­GI" i że wszystko szło inac­zej, niż zap­la­no­wa­no. Ki­edy wyj­mo­wa­łem mu splu­wę spod ra­mi­enia, na­wet nie drgnął. Był to mały re­wol­wer z du­żą lu­fą. Wyłus­ka­łem na­bo­je, wrzu­ci­łem do ki­es­ze­ni i wsu­ną­łem broń z pow­ro­tem do ka­bury. Su­gar da­lej nie po­jmo­wał, co się sta­ło.

    Podszedł Dłu­gi John i spytał, co po­dać. Wtedy do­pi­ero Su­gar zro­zu­mi­ał. Wtedy chwyci­łem go wpół w od­po­wi­ed­nim mi­e­js­cu, ścis­ną­łem moc­no i szybko, a zgi­ęte kci­uki wbiły się w ci­ało w oko­li­cach most­ka. Mi­ałem wra­że­nie, że rozry­wam ro­ba­ka. Moc­no i szybko… jeden raz i Su­gar Smal­lho­use wyglą­dał jak jeszc­ze jeden pi­j­ac­zek ki­ma­j­ący przy bar­ze.

    W Char­lie'ego Ma­xa, który nag­le otr­zeźwi­ał, wstą­pi­ło życie. Zes­koczył ze stoł­ka i by za­ro­bić swo­ją pre­mię sta­rał się wydobyć re­wol­wer z ka­bury na bi­odr­ze. Nas­tęp­ne pi­ęć se­kund wrzas­ków i za­mi­es­za­nia wyda­ło mi się wi­ecz­nością. Ktoś zo­baczył re­wol­wer i wrzask na jego wi­dok roz­pę­tał pi­ek­ło. Char­lie'emu nie uda­ło się wyci­ąg­nąć spluwy do koń­ca, bo ko­bi­eta si­ed­zą­ca obok zer­wa­ła się zbyt gwał­tow­nie i sto­łek pod­ci­ął mu ko­la­na. Lud­zie mi­ota­li się po kna­jpie, przek­li­na­j­ąc, popyc­ha­j­ąc się i wywra­ca­j­ąc, aby tylko tra­fić do drzwi. Nag­le wszystko ucich­ło, bo ca­łe to­warzyst­wo zna­laz­ło się za mo­imi ple­ca­mi. Ci­eka­wość po­mi­es­za­na ze strac­hem ka­za­ła się im przyglą­dać, jak Char­lie Max sza­mo­ce się z re­wol­we­rem, a ja szybko do ni­ego podc­hod­zę.

    Właśnie pod­no­sił lu­fę, ki­edy kop­ną­łem go w twarz. Jeszc­ze raz spró­bo­wał wyce­lo­wać, ale nas­tęp­ne uder­ze­nie kosz­to­wa­ło go pęk­ni­ęcie kości ra­mi­enia. W oc­zach Char­lie'ego po­wi­ni­enem zo­baczyć prze­raźliwy ból, ale prze­ra­że­nie, gdy zdał so­bie spra­wę, co go cze­ka, było sil­ni­e­js­ze.

    - Zadanie was prze­ros­ło, koc­hany. Ktoś mógł wam po­wi­ed­zi­eć, ilu fa­ce­tom roz­łu­pa­łem czasz­ki, bo mi­erzy­li do mnie. - Po­wi­ed­zi­ałem gład­ko i si­ęg­ną­łem po re­wol­wer.

    Usłyszałem za so­bą głos:

    - Nie rus­zaj te­go, Ham­mer.

    Popatrzyłem na wyso­ki­ego fa­ce­ta w gra­na­towym gar­ni­tur­ze, wypros­to­wa­łem się i mruk­ną­łem coś ze zdzi­wi­enia. Dwóch innych sta­ło za jego ple­ca­mi. Jeden pró­bo­wał ocu­cić Smal­lho­usa. Dru­gi pods­zedł do mnie, obs­zu­kał i po­patrzył na swo­j­ego kump­la w spo­sób, który mnie rozśmi­eszył. Spo­jr­ze­nie, którym z ko­lei mnie ob­darzył, było po­dob­ne do re­ak­cji ki­bi­ca, ki­edy ulu­bi­ony gracz strze­la sa­mo­bó­jc­zą bram­kę.

    Nie mog­li mi nic zro­bić i dobr­ze o tym wi­ed­zi­eli, wi­ęc odw­ró­ci­łem się, wyszed­łem na uli­cę i ruszy­łem w stro­nę As­to­ra.

    Waszyngton na­resz­cie dał o so­bie znać.

    

Czekała na mnie tam, gdzie us­ta­li­liśmy. Wszyscy mężczyźni ga­pi­li się na nią. Pa­ru za­j­ęło na­wet pozy­cje wyjści­owe, by wkroczyć do ak­cji, gdyby ten, z którym się umó­wi­ła, nie przyszedł. Nie przypi­ęła czer­wo­ne­go goździ­ka, ale uśmi­ech­nę­ła się, a ja poc­zu­łem smak jej ust przez ca­łą dłu­gość sa­li.

    Nie była szczup­ła, ale mi­ała gib­kość dobr­ze odży­wi­one­go, umięśni­one­go ko­ta, pros­te ra­mi­ona at­let­ki i zmysło­wą li­nię bi­oder. Sta­ła na lu­zie, lek­ko ugi­na­j­ąc kształt­ną no­gę, tak że spód­ni­ca opi­na­ła się na ud­zie.

    Odwzajemniłem uśmi­ech i Mic­ha­el po­da­ła mi dłoń. Nie wypuści­łem jej już i ruszy­liśmy.

    - Długo cze­ka­łaś? - spyta­łem.

    - Dłużej, niż zdar­za mi się na ko­go­kol­wi­ek cze­kać. Dzi­esi­ęć mi­nut.

    - Mam nad­zi­e­ję, że jes­tem te­go wart.

    - Nieprawda.

-… ale nie mog­łaś się opr­zeć po­ku­sie - do­kończy­łem za nią.

    Dostałem lek­ki­ego kuk­sań­ca.

    - Skąd wi­esz?

    - Nie wi­ed­zi­ałem. Po pros­tu jes­tem za­ro­zu­mi­ały.

Twarz Mic­ha­el spo­waż­ni­ała.

    - Niech cię… - wyszep­ta­ła.

    Poczułem, że zesztyw­ni­ała, ką­tem oka dostr­zeg­łem, że zwil­ża war­gi języ­ki­em, tak aby były kus­zą­ce i na­mi­ęt­ne. Ot­worzy­łem drzwi tak­sów­ki, któ­ra cze­ka­ła przy kra­węż­ni­ku. Po­mog­łem Mic­ha­el wsiąść i za­j­ąłem mi­e­js­ce przy ni­ej.

    - Dokąd jed­zi­emy?

    Pochyliła się do przo­du, po­da­ła ad­res na Ri­ver­si­de Dri­ve, po czym opar­ła się wygod­nie.

    Powoli, jak sen, który ogar­nia cię, gdy jes­teś bard­zo zmęc­zony, na­desz­ło zbli­że­nie dwo­jga lud­zi. Po­wo­li, po­tem szybci­ej, i nag­le jej ra­mi­ona obe­jmo­wały mnie, a ja przytu­la­łem jej plecy i pieści­łem włosy. Po­patrzy­łem na us­ta, któ­re w tej chwi­li były jeszc­ze bard­zi­ej wil­got­ne. Roz­kos­zo­wa­łem się na­mi­ęt­nością jej warg, do­pó­ki uni­esi­enie nie sta­ło się sza­leńst­wem i roz­są­dek mu­si­ał wzi­ąć gó­rę. Od­su­ną­łem się.

    Są ta­kie, któ­re drżą, in­ne płac­zą, ona jedy­nie zamk­nę­ła oczy, uśmi­ech­nę­ła się, ot­worzy­ła je po­now­nie i przytu­li­ła do mnie. Włoży­łem w jej war­gi pa­pi­ero­sa i przypa­li­łem nam obo­jgu. Nie odzy­wa­liśmy się do si­ebie, do­pó­ki tak­sów­ka nie zatrzy­ma­ła się pod do­mem. Ki­edy wesz­liśmy do środ­ka, spyta­łem:

    - Jakie mamy za­da­nia na ten wi­ec­zór, pa­ni­en­ko?

    - Idziemy na przyj­ęcie. Zna­j­omi Car­la spo­za No­we­go Jor­ku i współp­ra­cow­nicy ma­ją właśnie to­warzys­kie spot­ka­nie.

    - Rozumiem. Co ty masz z tym wspól­ne­go?

    - Powiedzmy, że wi­tam gości. Mój duży brat zaws­ze pro­si mnie, żebym peł­ni­ła ho­nory gos­pody­ni. Sąd­zę, że wykorzys­tu­je mo­ją pre­zen­cję.

    - Pasuje. - Wzi­ąłem ją za rę­kę i po­ka­za­łem ław­kę w ro­gu. Za­wa­ha­ła się, ale po­desz­ła ze mną i usi­ad­ła. Przysi­ad­łem obok ni­ej i zga­si­łem lamp­kę na sto­li­ku.

    - Powiedziałaś, że chcesz po­roz­ma­wi­ać. Na gór­ze nie będ­zie oka­zji.

    Nerwowo wykrę­ci­ła pal­ce.

    - Wiem - po­wi­ed­zi­ała cic­ho. - Chod­zi o Car­la.

    - Mianowicie?

    Spojrzała na mnie bła­galnym wzro­ki­em.

    - Mike… zro­bi­łam, co ka­za­łeś. Do­wi­ed­zi­ałam się wszystki­ego o to­bie.

    - I co?

    - Nie ma sen­su uda­wać. Carl jest w coś za­mi­es­zany. Wi­ed­zi­ałam o tym od daw­na. - Po­patrzy­ła na rę­ce i splot­ła pal­ce. - Wi­elu lud­zi ma ni­eczys­te su­mi­enie, ale nie wyda­wa­ło mi się to waż­ne. On ma wi­elu wyso­ko pos­ta­wi­onych przyj­aci­ół w rząd­zie i krę­gach przemys­łowych. Chyba wszyscy wi­ed­zą, czym się za­jmu­je, wi­ęc nigdy nie pro­tes­to­wa­łam.

    - Po pros­tu ak­cep­to­wa­łaś bez pyta­nia wszystko, co było z nim zwi­ąza­ne - stwi­erd­zi­łem.

    - Zgadza się.

    - Coś w rod­za­ju „cze­go nie wi­em, nie będ­zie bo­la­ło".

    Michael spuści­ła wzrok.

    - Tak.

    - Ale te­raz coś cię gryzie.

    - Tak.

    - Dlaczego?

    Zdawało mi się, że jej oczy zaszły mgłą.

    - Bo… bo przed­tem tylko krucz­ki praw­ne spra­wi­ały mu kło­pot. Carl… mi­ał od te­go praw­ni­ków. Dobrych praw­ni­ków, którzy za­łat­wi­ali te sprawy. - Po­łoży­ła mi rę­kę na dło­ni. Lek­ko drża­ła. - Z to­bą jest inac­zej.

    - Powiedz.

    - Nie… nie mo­gę…

    - Powiedz.

    - Dobrze. Jes­teś za­bó­jcą, Mike. Jes­teś ok­rutny, bru­talny i nie prze­bi­erasz w środ­kach, by do­pi­ąć ce­lu. Za­bi­j­ałeś już w życiu i będ­zi­esz da­lej za­bi­j­ać, aż któ­re­goś dnia zgi­ni­esz sam.

    - Powiedz, bo­isz się o mnie czy o Car­la?

    - O ci­ebie nie. Jes­teś ni­ety­kalny. - Po­wi­ed­zi­ała to z od­ro­bi­ną goryczy w gło­sie, a jed­noc­ześnie z ci­epłym smut­ki­em.

    - W tym mo­men­cie mó­wisz od rzeczy. - Po­patrzy­łem na nią pyta­j­ąco.

    - Mike… przyjrz­yj mi się, a zro­zu­mi­esz. Ja… koc­ham Car­la. Zaws­ze się mną opi­eko­wał. Kocham go, czyż te­go nie wid­zisz? Jeśli wpadł w ta­ra­paty… to są in­ne spo­soby, Mike, tylko nie ty, nie ty… Te­go bym nie chci­ała.

    Delikatnie cof­ną­łem rę­kę, za­pa­li­łem pa­pi­ero­sa i przyglą­da­łem się, jak dym rozpły­wa się po po­ko­ju. Mic­ha­el patrzy­ła na mnie, dziw­nie się uśmi­ec­ha­j­ąc.

    - To wszystko mi­ędzy na­mi wydarzy­ło się zbyt szybko. Wi­em, że brzmi to nie tak. Myślisz, że jes­tem tylko bezmyślną lal­ką, i nie mo­gę cię za to wi­nić. I tak mi nie uwi­erzysz. Chci­ałabym tylko po­wi­ed­zi­eć, że bo­leśnie mnie zra­ni­łeś, Mike. Przykro mi, że tak wyszło. Nigdy przed­tem się to nie przydarzy­ło. Pó­jd­zi­emy na gó­rę?

    Wstałem, po­da­łem jej ra­mię i posz­liśmy do windy. Na­cis­nę­ła os­tat­ni gu­zik. Nie mó­wi­ąc sło­wa sta­nę­ła twar­zą do drzwi, ale ki­edy uścis­ną­łem jej rę­kę, pog­łas­ka­ła mnie po dło­ni. Odr­zu­ci­ła włosy do tyłu szyku­j­ąc się do uśmi­ec­hu, który po­wi­ni­en po­j­awić się na twarzy w chwi­li, ki­edy wyjd­zie z windy.

        

    Dwóch gory­li Car­la sta­ło przy drzwi­ach fo­yer. Mi­eli na so­bie śmi­esz­ne gar­ni­tur­ki, zu­peł­nie jakby ur­wa­li się z ba­lu prze­bi­erań­ców. Uśmi­echy po­j­awiły się na ich twar­zach, gdy dostr­zeg­li Mic­ha­el, i znikły na mój wi­dok. Wymi­eni­li spo­jr­ze­nia zas­ta­na­wi­a­j­ąc się nad swo­im nas­tępnym ruc­hem, ale chyba nie mi­eli na ni­ego oc­hoty. Słu­żą­ca odeb­ra­ła ode mnie ka­pe­lusz, a chłopcy sta­li i przyglą­da­li się nam z głu­pawy­mi mi­na­mi.

    Sala była na­bi­ta. Głośne śmi­echy i roz­mowy pra­wie cał­ko­wi­cie zag­łus­zały dźwi­ęki sto­j­ące­go w ro­gu for­te­pi­anu. Milc­zący niscy mężczyźni z ta­ca­mi przemy­ka­li się mi­ędzy grup­ka­mi, roz­nos­ząc drin­ki. Roz­poz­na­wa­łem wśród gości twar­ze zna­ne z ga­zet i fil­mów.

    Ludzie z pozy­cją. Tak cho­ler­nie waż­ni, że zaczy­nasz się zas­ta­na­wi­ać, czy wi­ed­zą w jakim ob­ra­ca­ją się to­warzyst­wie, bo w każ­dej grup­ce była jed­na lub dwie osoby nie tak waż­ne jak in­ni, i do­pó­ki nie za­jr­za­ło się do akt po­lic­yjnych, nie wi­ed­zi­ało się jak za­ra­bi­a­ją na życie.

    Z wi­elu stron wi­ta­no nas. Mic­ha­el uśmi­ec­ha­ła się, od­mac­hi­wa­ła na pozd­ro­wi­enia i pop­ro­wad­zi­ła mnie w stro­nę najściśle­js­zej grup­ki. Kró­lo­wał tam Leo Har-mody, na­dęty i ważny, go­towy przeds­ta­wić ją innym. Os­wo­bod­zi­łem ra­mię i po­wi­ed­zi­ałem:

    - Idź do nich. Ja zna­jdę bar i na­pi­ję się.

    Skinęła gło­wą, ale mi­na wyra­ża­ła ni­eza­do­wo­le­nie.

    Więc pos­zed­łem do ba­ru. A tam Af­fia ścis­kał rę­kę Veldy, a Billy Mist obsypy­wał ją poch­lebst­wa­mi, cze­mu przyglą­dał się Carl Evel­lo z wyra­zem roz­ba­wi­enia na twarzy.

    Velda dobr­ze gra­ła swo­ją ro­lę. Okazy­wa­ła za­ci­eka­wi­enie i uśmi­ec­ha­ła się. Carl nie był tak dobry jak ona. Zbladł na mój wi­dok.

    Z Mis­tem było jeszc­ze gor­zej. Jego na­la­na twarz nabrała ko­lo­ru głę­bo­ki­ej czer­wi­eni, a spo­za wykrzywi­onych warg wi­dać było zęby.

    - Gdyby cię to dręczy­ło, Carl - rzu­ci­łem - to zap­ro­si­ła mnie two­ja si­ostrzycz­ka.

    - Och.

    - Czarująca dzi­ewczy­na. Nigdy bym nie po­wi­ed­zi­ał, że jes­teście spok­rew­ni­eni.

    Potem po­patrzy­łem na Bil­ly'ego. Tak bard­zo ni­ena­wid­zi­łem te­go typa, że nie mog­łem us­tać spo­ko­jnie. Obr­zu­ci­łem go dłu­gim, pełnym obrzyd­ze­nia spo­jr­ze­ni­em.

    - Cześć, głup­ku - przywi­ta­łem się.

    Nie pot­ra­fią zac­ho­wać ka­mi­en­nej twarzy. Twarz Billy'ego przypo­mi­na­ła bom­bę, któ­ra ma za chwi­lę wybuch­nąć, bez wzglę­du na kon­sek­wen­cje. Billy za­cis­nął pal­ce, rę­ką si­ęga­j­ąc pod mary­nar­kę, a ja, by go do­bić, sta­łem w nons­za­lanc­ki­ej po­zie i zac­hę­ca­łem: - Śmi­ało.

    Billy zref­lek­to­wał się. Ro­zum mó­wił, że nie ma szans, jeśli zmi­erzy się ze mną sam na sam.

    W tym mo­men­cie nie patrzy­łem już na Mis­ta, tylko na Ala Af­fię. Na ci­ęż­ko tyra­j­ące­go Ala, który trzymał w garści ca­łe nadbr­ze­że. Głu­pi­ego, gru­bos­kór­ne­go Ala, który da­lej głas­kał dłoń Veldy.

    - Co z wa­mi, chło­pa­ki? - po­wi­ed­zi­ał.

    - To sa­mo - pow­tórzy­ła Vel­da.

    - O co chod­zi? Prze­ci­eż tylko…

    - Nie ma sprawy, koc­ha­nie - po­wi­ed­zi­ał Billy. - Tak so­bie tylko żar­tu­j­emy. Wi­esz jak jest.

    - Jasne, że wie, jak jest - zaw­tó­ro­wał Al.

    Popatrzyłem na te­go fa­ce­ta z Bro­okly­nu, który, mi­ęsi­eń po mięśniu, wymus­zał uśmi­ech na twarzy. Daw­no po­win­no się zwró­cić uwa­gę na oczy Ala. Nie były wca­le głu­pie. Ma­łe, blis­ko osad­zo­ne, sprytne.

    - Nikt nie przeds­ta­wił mnie da­mie - przypom­ni­ałem.

    Carl pos­ta­wił drin­ka na bar­ze.

    - Hammer, o ile się nie mylę. - Spo­jr­zał pyta­j­ąco. Roz­ba­wił mnie.

- Tak, Mike Ham­mer.

    - Pani Le­wis. Candy Le­wis.

    - Cześć, Candy.

    - Cześć, Mike.

- Ład­na, bard­zo ład­na. Mo­del­ka?

    - Pozuję do rek­lam w cza­so­pis­mach.

    Ma gło­wę na kar­ku, ta mo­ja sek­re­tar­ka. W ten spo­sób łat­wo mog­ła wytłu­maczyć się przed Mis­tem ze zna­j­omości z pis­ma­ka­mi. Ci­eka­we, jak go omo­ta­ła.

    Musiała się domyślić, co mi chod­zi po gło­wie, bo pos­pi­eszy­ła z pyta­ni­em:

    - Czym pan się za­jmu­je, pa­nie Ham­mer?

Oczy wszystkich zwró­co­ne były na mnie.

    - Poluję - od­par­łem.

    - Na gru­be­go zwi­er­za?

    - Na lud­zi - rzu­ci­łem i mrug­ną­łem do Mis­ta.

    - Ciekawe.

    - Nigdy byś nie po­wi­ed­zi­ał, bra­cie, jak z cza­sem sta­je się to prawd­ziwym spor­tem.

    Billy pró­bo­wał głup­ko­wa­to się uśmi­ech­nąć.

    - Dzisiaj na przykład - konty­nu­owa­łem. - Tra­fi­łem dwóch nas­tępnych. Pan po­lu­je?

    Cała krew odpły­nę­ła z jego twarzy. W spo­jr­ze­niu cza­iła się śmi­erć.

    - Tak, po­lu­ję.

    - Powinniśmy wybrać się ki­edyś ra­zem. Po­ka­załbym kil­ka sztuc­zek.

    - Chciałbym to zo­baczyć. Jeszc­ze jak - mruk­nął AL - Nie wszyscy ma­ją do te­go dość ikry - po­uczyłem. - Wszystko wyda­je się pros­te, do­pó­ki jest się po właści­wej stro­nie re­wol­we­ru. - Po­wi­od­łem wzro­ki­em po słuc­hac­zach.

    Carl za­mi­er­zał coś wtrą­cić, ale pods­zedł Leo Har­mody, który skło­nił się ca­łe­mu to­warzyst­wu i zwró­cił do Veldy:

    - Czy mo­gę cię por­wać na chwi­lę? Chci­ałbym, byś poz­na­ła jed­ne­go z mo­ich przyj­aci­ół.

    - Z przyj­em­nością. Nie masz nic prze­ciw­ko te­mu, Billy, praw­da?

    - Ruszaj. Ale przypro­wadź ją z pow­ro­tem - krzyknął do Leo. - Roz­ma­wi­aliśmy.

    Velda uśmi­ech­nę­ła się do ca­łej nas­zej czwór­ki, zsu­nę­ła ze stoł­ka i odesz­ła. Billy nie patrzył w mo­ją stro­nę, ki­edy po­wi­ed­zi­ał:

    - Od tej pory le­pi­ej nie wychodź wi­ec­zo­ra­mi z do­mu, mąd­ra­lo.

    Ja też na ni­ego nie patrzy­łem. Po­dą­ża­łem wzro­ki­em za Vel­dą zni­ka­j­ącą w tłu­mie gości.

    - O każ­dej por­ze. W każdym mi­e­js­cu - po­wi­ed­zi­ałem i ods­zed­łem.

    Napatoczył się kel­ner z ta­cą. Wzi­ąłem drin­ka. Mi­ał wstrętny smak, ale wla­łem go w si­ebie.

    Od cza­su do cza­su jacyś obcy lud­zie wi­ta­li się ze mną ze zwykłej upr­ze­jmości. Dostr­zeg­łem Micha­el, któ­ra na­jwi­docz­ni­ej też mnie szu­ka­ła. Już mi­ałem ruszyć w jej ki­erun­ku, gdy usłys­za­łem wypo­wi­ed­zi­ane szep­tem mo­je imię. Zatrzy­ma­łem się, wzi­ąłem ko­le­jne­go drin­ka z tacy i zac­zą­łem go sączyć. Vel­da szep­nę­ła:

    - Spotkamy się na ro­gu za god­zi­nę. W skle­pie.

To wystarczy­ło. Po­mac­ha­łem Mic­ha­el i poc­ze­ka­łem, aż przep­ro­si gości, z który­mi roz­ma­wi­ała, i po­de­jd­zie. Uśmi­ech zdrad­zał zmęc­ze­nie i tros­kę, ale ok­rę­ci­ła się do­oko­ła i wyci­ąg­nę­ła rę­ce.

- Dobr­ze się ba­wisz?

    - Mniej wi­ęcej.

    - Widziałam jak roz­ma­wi­ałeś z mo­im bra­tem. -… i przyj­aci­ół­mi. Ma nap­raw­dę wspa­ni­ałych przyj­aci­ół.

    - Czy… wszystko w por­ząd­ku?

    - Chwilowo.

    Przygryzła war­gę i zach­murzy­ła się.

    - Zabierz mnie do do­mu, Mike.

    - Dziś nie mo­gę, kot­ku.

Pod­ni­os­ła wzrok pe­łen urazy.

    - Skreślają mnie z listy - wyjaśni­łem. - Ni­ezd­ro­wo się po­kazy­wać w mo­im to­warzyst­wie. Ki­edy się roz­pę­ta awan­tu­ra, nie chcę, żebyś była w pob­li­żu.

    - Carl?

    - Między in­nymi.

    - Sądzisz, że mam w tym swój ud­zi­ał?

    - Michael, jes­teś mi­łą dzi­ewczy­ną. Masz du­żo uro­ku i ca­łą resz­tę. Ale jeże­li chcesz mi coś za­su­ge­ro­wać, to ni­es­tety nie chwytam. Na­wet gdyby było inac­zej, i tak bym ci nie ufał. Mógłbym stra­cić dla ci­ebie gło­wę, ale da­lej bym nie ufał. W os­tat­ni­ej roz­mo­wie wymi­eni­łem jed­no sło­wo: ma­fia. Te­go sło­wa nie moż­na od tak so­bie wypo­wi­ed­zi­eć, bo oz­nac­za kło­poty.

    - Nie… nie mog­łeś tak myśleć, ki­edy… mnie ca­ło­wa­łeś.

    Nie mi­ałem na to od­po­wi­ed­zi. Pog­łas­ka­łem ją po po­licz­ku i de­li­kat­nie uszczyp­ną­łem uc­ho.

    - Wiele rzeczy nie ma sen­su. Po pros­tu się przydar­za­ją.

    - Zobaczymy się jeszc­ze ki­edyś?

    - Może.

    Odprowadziła mnie do drzwi i po­żeg­na­ła pi­eszc­zot­li­wie ca­łu­j­ąc mo­je war­gi. Chwyci­łem ka­pe­lusz i da­łem nogę, za­nim zac­zę­łaby mnie na­ma­wi­ać na coś, na co nie mog­łem dać się na­mó­wić.

    Goryle sta­li w tym samym mi­e­js­cu. Na­wet nie drgnę­li, ki­edy ko­ło nich przec­hod­zi­łem. W wind­zie na­cis­ną­łem gu­zik z li­te­rą „S". Ki­edy drzwi się ot­worzyły, na­cis­ną­łem gu­zik par­te­ru i wyszed­łem z windy, któ­ra po­j­ec­ha­ła pi­ęt­ro wyżej.

    Wyjście z budyn­ku nie spra­wi­ło żad­ne­go kło­po­tu. Mi­ną­łem kot­łow­nię, skrę­ci­łem przy zamk­niętych ma­gazy­nach i zna­laz­łem właści­we drzwi. Wychod­zi­ło się na wybe­to­no­wa­ne, otoc­zo­ne mu­rem pod­wór­ko na tyłach do­mu. Spot­ka­łem chło­pacz­ka, który pra­co­wał w kot­łow­ni, i mi­j­a­j­ąc po­da­łem mu dol­ca.

    - Kobiety. Sam ro­zu­mi­esz - po­wi­ed­zi­ałem.

Ski­nął gło­wą z pełnym zro­zu­mi­eni­em, scho­wał bank­not i pog­wiz­du­j­ąc wró­cił do pracy.

    Znalazłem sklep i wszed­łem na­pić się wody. Na zew­nątrz sprze­da­wa­li ga­zety. Ku­pi­łem jed­ną i cze­ka­łem. Przyszła pi­ęć mi­nut po umó­wi­onym cza­sie.

    - Wszędzie cię peł­no, Mike.

    - Chciałem to sa­mo po­wi­ed­zi­eć o to­bie. Jakim cu­dem spik­nę­łaś się z Mis­tem?

    - O tym późni­ej. Te­raz słuc­haj. Nie mam zbyt wi­ele cza­su. Dziś wi­ec­zo­rem usłys­za­łam dwa naz­wis­ka. Jeden z lud­zi Car­la przyni­ósł ra­port. Sta­łam dość blis­ko, by wszystko słyszeć. Do­nos­zo­no, że ktoś po­now­nie sprawd­zał Nic­ho­la­sa Ray­mon­da i Wal­te­ra McGrat­ha. Carl był po­dekscy­to­wany. Przez cały czas roz­ma­wi­ałam z Alem i Billym, wi­ęc byłam odw­ró­co­na ple­ca­mi. Odes­łał pos­łań­ca, a Mis­ta pop­ro­sił na stro­nę. Wywni­os­ko­wa­łam, że Carl prze­kazy­wał mu wi­ado­mość. Ki­edy do­łączył do nas, wyglą­dał jak zdech­ła ryba. Z wści­ek­łości trzęsły mu się rę­ce.

    - Affii też po­wi­ed­zi­eli?

    - Najprawdopodobniej. Odesz­łam na kil­ka mi­nut, by umoż­li­wić im roz­mo­wę.

    - Coś mnie zas­ta­na­wia, kot­ku.

    - Mianowicie?

    - Wykonałem pa­rę te­le­fo­nów.

    - Myślałam, że po­wi­esz coś waż­ni­e­js­ze­go.

    - W Waszyng­to­nie ro­bi się go­rą­co.

    - To nie wystarczy. Billy wspom­ni­ał, że ma dziś do za­łat­wi­enia jakąś spra­wę. - Vel­da si­ęg­nę­ła do to­reb­ki i coś wyj­ęła. - Dał mi klucz do swo­j­ego mi­esz­ka­nia i po­wi­ed­zi­ał, że mam tam pójść i poc­ze­kać na ni­ego.

    Gwizdnąłem przez zęby i wyj­ąłem klucz z rę­ki.

    - Więc id­zi­emy. Trze­ba szybko dzi­ałać.

    - Ja nie idę, Mike. Ty idź. - Twarz Veldy była po­waż­na.

    - To nie wszystko?

    - Trzymasz dup­li­kat. Wyci­ąg­nę­łam z łóż­ka Car­la Bar­ne­sa, by mi go szybko do­ro­bił. Mu­si­ał się nieźle nagim­nasty­ko­wać. Al Af­fia zap­ro­sił mnie do si­ebie na troc­hę, za­nim pó­jdę do Bil­ly'ego - po­wi­ed­zi­ała cic­ho.

    - Mały zaws­za­ni­ec…

    - Nie martw się o mnie, Mike.

    - Wcale się nie mart­wię. Po pros­tu zro­bię mu z gęby pap­kę, to wszystko. - Rę­ce za­cis­nęły się w pięści, a ni­ena­wiść przyspi­eszy­ła bi­cie ser­ca. Krew uderzy­ła do głowy.

    Velda uścis­nę­ła mi rę­kę i doby­ła z torby ma­łą fi­ol­kę po as­piry­nie. W środ­ku nie było tab­le­tek, tylko jakiś bi­ały pros­zek. - Wod­nik chlo­ra­lu. Nie martw się.

    Nie po­do­ba­ło mi się to wszystko. Wi­ed­zi­ałem, co chce zro­bić, ale ja bym nie wchod­ził do ta­ki­ej gry.

    - Al nie jest fra­j­erem. Zna wszystkie sztucz­ki.

    - Ale jest tylko czło­wi­eki­em. Poc­zu­łem suc­hość w us­tach.

    - To spryci­arz.

    Szturchnęła mnie po­ro­zu­mi­ewawc­zo w bok.

    - Mam coś jeszc­ze w re­zer­wie.

    Czasami trze­ba ro­bić rzeczy, na któ­re się nie ma oc­hoty. Ni­ena­wid­zisz się, ale i tak mu­sisz to zro­bić.

    - Masz ad­res?

    - To nie jest w Bro­okly­nie. Ma ta­kie spe­cj­al­ne mi­esz­kan­ko na Czterd­zi­es­tej Si­ód­mej, po­mi­ędzy Ós­mą i Dzi­ewi­ątą Ale­ją, w którym jest za­mel­do­wany jako Tony Todd. - Wyci­ąg­nę­ła no­tes, za­pi­sa­ła nu­mer ra­zem z te­le­fo­nem i wręczy­ła mi kart­kę. - Tak na wszel­ki wypa­dek.

    Popatrzyłem na cyfry, wbi­łem w pa­mi­ęć, po czym kart­kę stra­wił pło­mi­eń za­pal­nicz­ki. Mo­ja pi­ęk­na tygrysi­ca uśmi­ech­nę­ła się z pod­ni­ece­ni­em w oc­zach, ale gdyby przyjr­zeć się le­pi­ej, moż­na by w nich dostr­zec to sa­mo, co w mo­ich. Puści­ła do mnie oko.

    - Miłych ło­wów, Mike. I już jej nie było.

Da­łem jej pi­ęć mi­nut. Na pi­ec­ho­tę dos­zed­łem do budyn­ku, w którym mi­esz­kał Mist. Po raz pierwszy w życiu byłem za­do­wo­lony, że to ta­ka gru­ba ryba. Waż­ni­ak nie mu­si­ał wysta­wi­ać ni­ko­go na cza­tach. Mógł spo­ko­jnie roz­kos­zo­wać się bez­pi­ec­zeńst­wem wi­ed­ząc, że gdyby tylko ktoś spró­bo­wał zag­ro­zić mu na jego te­re­nie, wystarczy jed­no sło­wo i zj­awi się natych­mi­ast ca­ła ar­mia.

    Następny krok był rów­nie łatwy. Wchod­zisz do środ­ka tak, jakbyś to ty był właści­ci­elem. Wsiadasz do windy i nikt nie zwra­ca na ci­ebie uwa­gi. Id­zi­esz kory­tar­zem, wkła­dasz klucz do zam­ka i drzwi są ot­war­te. W środ­ku wszystko, co na­jd­rożs­ze, cho­ci­aż w bard­zo złym guście.

    W su­mie osi­em po­koi. Czysto, ani śla­du kur­zu, tylko dobr­ze op­ła­ca­na słu­żą­ca mog­ła tak pospr­zą­tać. Przez czterdzieści pi­ęć mi­nut przetr­zą­sa­łem pi­erws­ze si­edem, nie zna­jdu­j­ąc nic co byłoby war­te obe­jr­ze­nia, aż do­tar­łem do ós­me­go po­ko­ju. Był mały, przyle­ga­j­ący do sa­lo­nu. Poc­ząt­ko­wo mi­ał pew­nie służyć jako scho­wek, ale te­raz stał w nim te­le­wi­zor, rozk­ła­da­ne fo­te­le i ka­na­pa, bi­ur­ko z bib­li­otecz­ką napc­ha­ną li­te­rac­ką szmi­rą. Tu­taj właśnie Billy Mist spęd­zał sa­mot­ne god­ziny.

    Biurko było zamk­ni­ęte, ale nie zma­ga­łem się z nim dłu­żej niż mi­nu­tę. W środ­ko­wej szuf­lad­zie zna­laz­łem ta­ni bru­li­on wyle­pi­ony wycin­ka­mi ga­ze­towy­mi i zdj­ęci­ami, a Billy był na każdym z nich. Sąd­ząc po za­gi­ętych i wytłuszc­zonych od częs­te­go og­lą­da­nia kar­tek, to z mo­j­ego wysma­ro­wa­ne­go brylanty­ną przyj­aci­ela był ka­wał ego­centry­ka.

    Przez nas­tęp­ne dzi­esi­ęć mi­nut przeg­lą­da­łem zeszyt i tra­fi­łem na zdj­ęcie Ber­gi. Zwykłe zdj­ęcie, wyci­ęte z ga­zety, na którym Billy szczerzył zęby do re­por­te­ra. Ber­ga sta­ła w tle, ale uśmi­ec­hem zwra­ca­ła na si­ebie uwa­gę. Dwie strony da­lej tra­fi­łem na nas­tęp­ne zdj­ęcie, tylko że tym ra­zem to­warzyszy­ła Car­lo­wi Evel­lo, a Billy stał w tle i roz­ma­wi­ał z kimś, kto scho­wał się za ple­ca­mi Car­la. I jeszc­ze dwa zdj­ęcia w tym stylu, jed­no z Billym, dru­gie z Car­lem. Na de­ser zna­laz­łem jeszc­ze artystycz­ną fo­tog­ra­fię port­re­to­wą Ber­gi z dedy­ka­cją na­pi­sa­ną at­ra­men­tem u do­łu zdj­ęcia: „Z wyra­za­mi mi­łości dla mo­j­ego Przysto­jni­aka".

    To wszystko, jeśli nie liczyć bu­te­lec­zek z le­karst­wa­mi w szaf­ce, któ­ra zwykle zna­jdu­je się w ła­zi­en­ce. Billy mu­si­ał mi­eć częs­te kło­poty z do­leg­li­wości­ami żo­łąd­kowy­mi na tle ner­wowym.

    Wsunąłem szuf­lady, zamk­ną­łem bi­ur­ko i wytar­łem wszystko do czysta. Wró­ci­łem do sa­lo­nu i po­patrzy­łem na ze­ga­rek. Zaczy­na­ło ro­bić się późno. Pod­ni­os­łem słuc­haw­kę i nak­rę­ci­łem do­mowy nu­mer Pa­ta. Nikt nie odebrał, wi­ęc zadz­wo­ni­łem do ko­mendy i tam go zna­laz­łem. Głos, którym mnie przywi­tał, zdrad­zał zmęc­ze­nie i ni­ec­hęć do świ­ata.

    - Zajęty?

    - Po uszy. Gdzie się pod­zi­ewasz? Ca­łą noc szu­ka­łem cię w bi­ur­ze i w do­mu.

    - Nawet gdybym ci po­wi­ed­zi­ał, i tak byś nie uwi­erzył. Co się dzi­e­je?

    - Od cho­lery. Su­gar Smal­lho­use prze­mó­wił. Czu­łem, jak zim­no zaczy­na peł­zać w gó­rę po no­gach i do­ci­era do rąk.

    - Zeznawaj. Co jest gra­ne?

    Celowo ściszył głos, który nie brzmi­ał jak zwykle.

    - Sugar był na tej ro­bo­cie, ki­edy puk­nę­li Ber­gę Torn. Char­lie Max też mi­ał w tym uc­zest­niczyć, ale nie do­j­ec­hał.

    - Dawaj, da­waj. Ko­go jeszc­ze wsypał?

    - Nikogo. Resz­ta grupy to sa­me no­we twar­ze.

    - Cholera - wybuch­ną­łem - nie mo­żesz nic wi­ęcej z ni­ego wyci­ąg­nąć?

    - Niestety nie, bra­cie. Ani ja, ani nikt inny. Prze­wo­zi­li ich do Pro­ku­ra­to­ra Ok­rę­go­we­go i ktoś ich rąb­nął.

    - O czym ty mó­wisz?

    - Sugar i Char­lie nie żyją. Jeden agent i gli­ni­arz zos­ta­li ni­elic­ho postr­ze­le­ni z tylne­go si­ed­ze­nia prze­j­eżd­ża­j­ące­go sa­moc­ho­du. Ktoś ich za­łat­wił z rozpy­lac­za.

    - Numer godny Ala Ca­po­ne. Psi­ak­rew, prze­ci­eż to nie czasy pro­hi­bi­cji. Nie do wi­ary, jak ci fa­ce­ci wi­ele mo­gą.

    - Sugar sypnął jed­ne­go gościa z Mi­ami. Duży ważni­ak, sta­le tam ur­zę­du­je - do­dał Pat.

    Czułem w us­tach jakiś ni­es­mak.

    - Taaak… za­dad­zą mu pa­rę upr­ze­jmych pytań i co­kol­wi­ek im od­po­wie, bę­dą za­do­wo­le­ni. Sam chci­ałbym pogadać z tym gości­em. Tylko on, ja i ob­ci­ąg­ni­ęta skó­rą pa­ła. Mar­zę o tym, by usłys­zeć jego od­po­wi­ed­zi.

    - Tak się te­go nie za­łat­wia, Mike.

    - Mnie to nie dotyczy. A sa­moc­hód z któ­re­go strze­la­no.

    - Znaleźliśmy, jas­ne. - Pat mu­si­ał być bard­zo zmęc­zony. - Krad­zi­ony, ka­ra­bin jeszc­ze w nim le­żał. Pod­węd­zony w cza­sie na­pa­du na ar­se­nał w Il­li­no­is. Żadnych od­cis­ków pal­ców, nic. W la­bo­ra­to­ri­um sprawd­za­ją jeszc­ze pa­rę rzeczy.

    - To świ­et­nie. Za rok wręc­zą nam ra­port. Wo­lałbym za­łat­wić to po swo­j­emu.

    - Właśnie dla­te­go ci­ebie szu­ka­łem.

    - Co zno­wu?

    - Chodzi o ten nu­mer, który wykrę­ci­łeś z Su­ga­rem i Ma­xem. Fe­de­ralnych krew za­la­ła.

    - Wiesz, co mo­żesz im po­wi­ed­zi­eć?

    - I po­wi­ed­zi­ałem. Nie chcą tra­cić cza­su na wyci­ąga­nie cię z ta­ra­pa­tów.

    - Co? Te ka­puści­ane łby! Ko­go oni bu­j­a­ją? Pew­nie si­ed­zi­eli mi na ogo­nie przez ca­łą noc, a ki­edy wresz­cie tra­fi­łem na właści­wą kna­jpę, cze­ka­li aż będ­zie po wszystkim. Wkroczy­li, ki­edy nie mu­si­eli za bard­zo po­wa­lać so­bie gar­ni­tur­ków.

    - Mike…

    - Pieprz ich, bra­cie. Ni­ech nads­ta­wi­a­ją głowy…

    - Zamknij się na chwi­lę, dobr­ze? - wark­nął Pat. - To nie ci­ebie śled­zi­li, tylko tych dwóch band­zi­orów. Zgu­bi­li ślad i dor­wa­li ich do­pi­ero u „Dłu­gi­ego Joh­na".

    - I co z te­go?

    To, że mu­si­eli zna­leźć na nich ha­ka. Ci po­ła­pa­li się, iż są śled­ze­ni, upłyn­ni­li spluwy, a ki­edy na­si ta­jni­acy obs­zu­ka­li ich, byli czyści. Po­tem chłopcy już nie ryzyko­wa­li i kluczy­li jak jas­na cho­le­ra. Gdyby moż­na ich było przymknąć za ni­ele­gal­ne po­si­ada­nie bro­ni, wtedy coś wycis­nę­libyśmy z nich. Po spot­ka­niu z to­bą nie na­da­wa­li się spe­cj­al­nie do roz­mowy.

    - Przekaż fe­de­ralnym mo­je ser­decz­ne pod­zi­ęko­wa­nie - zak­pi­łem. - Nie lu­bię, jak się do mnie mierzy z bro­ni. Nas­tępnym ra­zem spró­bu­ję nie zer­wać mis­ter­nie up­le­ci­onej si­eci.

    - Mam nad­zi­e­ję - po­wi­ed­zi­ał Pat z prze­ką­sem.

    - Coś w spra­wie Car­ver? - spyta­łem.

    - Ani śla­du. Mamy dwie za­mor­do­wa­ne blondyn­ki. Jed­na pływa­ła w rze­ce trzy dni, dru­gą dziś w nocy zastr­ze­lił wner­wi­ony koc­ha­nek. Za­in­te­re­so­wany?

    - Daruj so­bie te żarty. - Po­patrzy­łem na ze­ga­rek. Ro­bi­ło się nap­raw­dę późno. - Zadryn­dam, jak tylko bę­dę coś mi­ał. Jak nie, spot­kamy się ra­no.

    - Dobra. Skąd dzwo­nisz?

    - Od fa­ce­ta o naz­wis­ku Billy Mist, który za chwi­lę wró­ci do mi­esz­ka­nia.

    Zdążyłem jeszc­ze usłys­zeć, że syknął, za­nim od­łoży­łem słuc­haw­kę.

    Czas ob­liczy­łem pra­wie co do se­kundy. Ki­edy dos­zed­łem do windy, lamp­ka sygna­li­zac­yj­na po­kazy­wa­ła, że ka­bi­na właśnie jed­zie na gó­rę, wi­ęc na wszel­ki wypa­dek scho­da­mi zszed­łem na pół­pi­ęt­ro i cze­ka­łem.

    Billy Mist, w to­warzyst­wie wyj­ąt­ko­wo mus­ku­lar­ne­go gory­la, wysi­adł z windy, ot­worzył drzwi i wszedł do mi­esz­ka­nia. Nie mi­ałem z nim chwi­lo­wo wspól­ne­go te­ma­tu do roz­mowy. Wyszed­łem przez fron­to­we drzwi i zna­laz­łem się na ulicy. Byłem ci­ąg­le w jednym ka­wał­ku.

    Zrobiłem za­led­wie pa­rę kro­ków, ki­edy coś nag­le przyszło mi do głowy. Zmruży­łem oczy, żeby myśl nab­ra­ła kształ­tu. Coś drob­ne­go. Trywi­al­ne­go. Coś, co po­wi­ni­enem dostr­zec w mi­esz­ka­niu, a nie zro­bi­łem tego. Coś, co wręcz rzu­ca­ło się w oczy, a mnie umk­nę­ło. Spró­bo­wa­łem wyostrzyć ob­raz, ale nic z te­go nie wychod­zi­ło. Po mi­nu­cie wra­że­nie mi­nę­ło.

    Stałem na ro­gu i cze­ka­łem aż zmi­enią się świ­at­ła, ki­edy mig­nę­ła tak­sów­ka. W ułam­ku se­kundy dostr­zeg­łem Vel­dę na tylnym si­ed­ze­niu obok jaki­egoś osob­ni­ka. Nie mog­łem te­go sa­moc­ho­du ani zatrzy­mać, ani go­nić. Sta­łem i pró­bo­wa­łem poz­bi­erać myśli, ale wszystko jeszc­ze bard­zi­ej się zag­mat­wa­ło. Wi­ed­zi­ałem, że nie poc­zu­ję się dobr­ze, do­pó­ki nie do­wi­em się, co jest gra­ne. Po­dj­ec­ha­ła tak­sów­ka, któ­ra za­wi­oz­ła mnie na Czterd­zi­es­tą Si­ód­mą Uli­cę.

    

Wejście było pośrod­ku blo­ku. Ru­de­ra sprzed pi­ęćd­zi­esi­ęciu z gó­rą lat, typo­wa dla tej dzi­el­nicy. Z roz­mi­eszc­ze­nia dzwon­ków wywni­os­ko­wa­łem, że Todd mi­esz­ka z tyłu, na par­ter­ze. Mog­łem nie dzwo­nić, bo drzwi fron­to­we były ot­war­te. Kory­tarz zaśmi­econy, no­gą mu­si­ałem od­gar­ni­ać od­pad­ki, za­nim do­tar­łem do drzwi, gdzie w me­ta­lo­wej ram­ce wid­ni­ało naz­wis­ko Todd.

    Tutaj też nie trze­ba było dzwo­nić. Pchną­łem drzwi no­gą i ośle­pi­ło mnie świ­at­ło, któ­re od­bi­j­ało się od cuch­nących ka­łuż rzygo­win na pod­łod­ze i połys­ki­wa­ło jeszc­ze bard­zi­ej zło­wi­eszc­zo na licznych krop­lach krwi. W kory­tar­zu też była krew, któ­rą zo­baczy­łem do­pi­ero w świ­et­le pa­da­j­ącym z mi­esz­ka­nia.

    Gdybym mi­ał gna­ta w garści, czułbym się pew­ni­ej. Splu­wa jest dobrym to­warzys­zem, który pot­ra­fi odez­wać się za ci­ebie gło­sem prze­ma­wi­a­j­ącym do roz­sąd­ku. Bra­ko­wa­ło mi go, ale wszed­łem na pal­cach, go­towy na wszystko.

    Cisza.

    Domyślałem się, co mu­si­ało się tu ro­zeg­rać.

    Szklanki stały na sto­le obok na wpół op­róż­ni­onej bu­tel­ki kok­ta­jlu i dru­gi­ej pra­wie pus­tej po whisky. Lód roztopił się w mi­secz­ce, ale na po­wi­erzch­ni pływa­ło jeszc­ze kil­ka ka­wał­ków. Na pod­łod­ze reszt­ki bu­tel­ki od mle­ka, jeden od­ła­mek szkła moc­no zakr­wa­wi­ony. Vel­da mu­si­ała za­ap­li­ko­wać chlo­ral i stra­cił przytom­ność, ale chwyciły go tor­sje i oprzy­tom­ni­ał. Pew­nie wtedy się na nią rzu­cił. Za­biłby, gdyby nie przyłoży­ła mu bu­tel­ką od mle­ka.

    W tym mo­men­cie uświ­ado­mi­łem so­bie, co mu­si­ało być późni­ej. Vel­da obs­zu­ka­ła mi­esz­ka­nie i ruszy­ła do Mis­ta. Wtedy Al ock­nął się po­now­nie, cho­ci­aż dzi­ewczy­na nie zak­ła­da­ła, że mo­że to nas­tą­pić tak szybko. Mu­si­ał daw­no o wszystkim po­in­for­mo­wać ko­go trze­ba.

    Rzuciłem się do te­le­fo­nu w ro­gu po­ko­ju, nak­rę­ci­łem nu­mer Pa­ta i czu­łem, że pot się ze mnie le­je.

    - Słuchaj i żadnych pytań! - krzykną­łem. - Ma­ją Vel­dę. Posz­ła do Mis­ta i wpad­ła w pu­łap­kę. Zarządź, żeby jak na­jszyb­ci­ej prze­j­ec­hał się tam jakiś wóz pat­ro­lowy. Jas­ne? Wyci­ąg­nij ją stam­tąd bez wzglę­du na kon­sek­wen­cje, i to szybko, bo mo­że już się z nią za­łat­wi­li.

    Podyktowałem nu­mer te­le­fo­nu Ala, żeby natych­mi­ast od­dzwo­nił, jak tylko prze­ka­żą mel­du­nek.

    Kiedy od­łoży­łem słuc­haw­kę, byłem mokry od zim­ne­go po­tu. W us­tach mi zasch­ło. Zamk­ną­łem drzwi. W duc­hu mi­ałem nad­zi­e­ję, że Al za­raz wró­ci i rozp­ra­wię się z nim oso­biście. Poc­ząt­ko­wo si­ed­zi­ałem w po­ko­ju bez ruc­hu, ale z ner­wów, że te­le­fon nie dzwo­ni, zac­zą­łem szpe­rać.

    Barek był za­ła­do­wany al­ko­ho­lem, na który mi­ałem oc­ho­tę jak nigdy, ale ki­edy przyłoży­łem bu­tel­kę do ust, poc­zu­łem mdłości i ods­ta­wi­łem ją z pow­ro­tem. Do di­ab­ła, myśla­łem, dlac­ze­go nie dzwo­ni!

    Zapaliłem pa­pi­ero­sa, ale wyrzu­ci­łem go po dru­gim sztach­ni­ęciu. Żeby us­po­ko­ić nerwy i zag­łuszyć nat­ręt­ne brzęc­ze­nie w us­zach jeszc­ze raz przes­zu­ka­łem mi­esz­kanie. Gołym oki­em było wi­dać, w jakim ce­lu Al gnieździł się w tej dzi­ur­ze. Sta­no­wi­ła świ­et­ną ba­zę wypa­do­wą. Śmi­erd­zą­ca no­ra.

    Kiedy Al po­za­łat­wi­ał swo­je mach­lo­jki, wykony­wał na­wet jakąś pra­cę. Na sto­le le­żały roz­ło­żo­ne spra­woz­da­nia zwi­ąz­ko­we i ma­te­ri­ały ro­boc­ze, a w szuf­lad­zie plik spi­ętych gum­ką od­cin­ków cze­ków firmy. W tej sa­mej szuf­lad­zie, jak kretyn, zos­ta­wił kil­ka zużytych ksi­ążec­zek cze­kowych i sto pi­ęćd­zi­esi­ąt dol­ców, któ­re ofi­cj­al­nie za­ra­bi­ał w fir­mie i co w żadnym stop­niu nie mi­ało się do wyso­kości po­de­jmo­wanych cze­ka­mi kwot. Ro­bił na bo­ku i pew­nie os­zu­ki­wał na dos­ta­wach rzą­dowych. Wystarczy sprawd­zić, na czyje naz­wis­ko za­ło­żo­no kon­to.

    Telefon ci­ąg­le nie dzwo­nił, wi­ęc roz­wi­ną­łem ru­lon kal­ki, na któ­rej sko­pi­owa­no plan do­ków. Rozry­so­wa­no go na dwóch ar­kus­zach. Na dzi­ewi­ęciu po­zos­tałych wid­ni­ały plany stat­ków. Ni­ek­tó­re frag­menty zro­bi­ono w po­wi­ęks­ze­niu, ale wi­ęks­zość sta­no­wi­ła jakaś gmat­wa­ni­na li­nii i kre­sek, któ­rej nie mog­łem rozszyf­ro­wać. Zos­ta­wi­łem to wszystko na sto­le i już zbi­era­łem się do wyjścia, ki­edy zadz­wo­nił te­le­fon.

    Trzymałem słuc­haw­kę, za­nim ucichł pi­erwszy sygnał i usłys­za­łem głos Pa­ta.

    - To ty, Mike?

    - Jestem.

    - Co to za wygłupy, synu?

    - Daj spo­kój żar­tom, Pat, co się sta­ło?

    - Nic, po­za tym, że dwóch mo­ich lud­zi dos­ta­ło so­lidny opi­erd­zi­el. Mist był w łóż­ku, sam. Wpuścił chłop­ców, poz­wo­lił im się ro­ze­jr­zeć, a po­tem wsi­adł na nich jak cho­le­ra za bezp­raw­ne przes­zu­ka­nie. Wyko­nał te­le­fon i od tej chwi­li nie mam spo­ko­jnej mi­nuty…

    Nie słuc­ha­łem go. Od­łoży­łem słuc­haw­kę na wi­deł­ki i ga­pi­łem się na nią bezmyślnie. Te­le­fon po­now­nie zadz­wo­nił i po czte­rech sygna­łach za­milkł.

    Zaczęło pa­dać. Deszcz dzwo­nił o za­kur­zo­ne szyby i spływał strumycz­ka­mi. Po chwi­li nie było śla­du po brud­zie, a szyba przypo­mi­na­ła rwą­cą rze­kę. Wyci­ąg­ną­łem fa­jki, za­pa­li­łem i patrzy­łem, jak dym snu­je się po po­ko­ju. Uno­sił się le­ni­wie w ni­eruc­homym po­wi­etr­zu, po­tem dał się po­nieść lek­ki­emu pod­muc­ho­wi prze­ci­ągu.

    Chodziły mi po gło­wie prze­ra­ża­j­ące myśli. Ze­ga­rek od­mi­er­zał se­kundy, a każ­de nas­tęp­ne tykni­ęcie oz­nac­za­ło mar­no­wa­nie cza­su.

    Wróciłem do sto­łu i roz­wi­ną­łem kal­ki. Od­łoży­łem dwie pi­erws­ze i po­patrzy­łem na le­gen­dę u do­łu po­zos­tałych dzi­ewi­ęciu. Była tam naz­wa stat­ku. Te­go sa­me­go stat­ku. Nazy­wał się „Ced­ric".

    Coś zaczy­na­ło pa­so­wać. Ni­es­tety zbyt późno.

    Nie za­bi­ją jej tak od ra­zu, pomyśla­łem. Zro­bią jej mnóst­wo rzeczy, ale nie za­bi­ją, do­pó­ki nie bę­dą mi­eli pew­ności. Nie mog­li so­bie poz­wo­lić na błąd.

    A ki­edy bę­dą już pew­ni, umr­ze.

    

ROZDZIAŁ 10

    

    Spałem twar­do. Krop­le deszc­zu uder­zały o szyby spra­wi­a­j­ąc, że za­pad­łem w jeszc­ze głębszy sen. Przes­pa­łem cały ra­nek i resz­tę dnia, a wydar­ze­nia nocy kot­ło­wały mi się w gło­wie. Ki­edy osi­ąg­nęły swój tra­giczny, straszny fi­nał, obud­zi­łem się. Była pra­wie szós­ta i czu­łem się le­pi­ej. Czas, zbyt cenny, by go mar­no­wać nag­lił, ale nie mog­łem dzi­ałać w sta­nie cał­ko­wi­te­go wyczer­pa­nia.

    W zam­ra­żal­ni­ku zna­laz­łem pacz­kę kre­we­tek. Wrzu­ci­łem do garn­ka, na­la­łem wody i pos­ta­wi­łem na og­niu. Za­nim zawr­zały, si­ęg­ną­łem po te­le­fon. Do­pi­ero za trze­cim ra­zem od­na­laz­łem Ra­ya Di­ke­ra. Głos Ra­ya brzmi­ał ost­ro, ale wynędz­ni­ałe, i przypom­ni­ał mi jego twarz.

    - Cieszę się, że dzwo­nisz, Mike. Mi­ałem do ci­ebie zak­rę­cić.

    - Masz coś?

    - Być mo­że. Prześled­zi­łem spra­wę Ka­wols­ki­ego. Bi­uro, dla któ­re­go pra­co­wał, udos­tęp­ni­ło do­ku­menty i mam szcze­góły. Torn wyna­j­ęła go do och­rony. Skarży­ła się, że ktoś ją śled­zi, i mi­ała prawd­zi­we­go pi­et­ra. Zap­ła­ci­ła go­tów­ką i Lee dos­tał sta­łe zle­ce­nie. Przyj­eżd­żał po nią ra­no do do­mu i od­wo­ził wi­ec­zo­rem.

    - To wszystko już było, Ray.

    - Wiem, ale te­raz doc­hod­zimy do cze­goś ci­ekaws­ze­go. Mni­ej wi­ęcej po tygod­niu Lee Ka­wolsky przes­tał skła­dać mel­dun­ki oso­biście. Zgłas­zał się te­le­fo­nicz­nie. Z agen­cji pos­ła­li swo­j­ego czło­wi­eka pod dom Torn. Oka­za­ło się, że Lee z włas­nej wo­li przes­zedł na ca­ło­do­bo­wą opi­ekę. Nie opuszc­zał dzi­ewczyny ani na mo­ment.

    - Agencji się to nie po­do­ba­ło?

    - Ależ skąd. To jego prywat­na spra­wa. Jeże­li kli­ent­ka so­bie te­go życzyła, to nie ma o czym mó­wić. Płat­ności wpływały re­gu­lar­nie.

    - I tak zos­ta­ło do koń­ca?

    - Zasadniczo nie było pods­taw do in­ter­wen­cji. Ten dru­gi de­tektyw twi­erd­ził w swo­im mel­dun­ku, że Lee jako och­ro­na oso­bis­ta od­wa­la ka­wał dob­rej ro­boty. Sprawd­ził się w kil­ku bó­jkach z jej po­wo­du.

    Było tak, jakby do liny up­le­ci­onej z intryg do­da­no jeszc­ze jeden wą­tek. Sta­wa­ła się przez to co­raz dłużs­za i moc­ni­e­js­za.

    Usłyszałem głos Ra­ya.

    - Jesteś tam?

    - Jestem, jes­tem - od­po­wi­ed­zi­ałem.

    - Jaką masz spra­wę?

    - Kierowca ci­ęża­rów­ki, który za­bił Lee. Masz naz­wis­ko?

    - Jasne. Har­vey Wal­la­ce. Mi­esz­ka nad kna­jpą Pas­ca­la na Ca­nal Stre­et. Wi­esz, gdzie to jest.

    - Wiem.

    - Chyba mam coś o Nic­ku Ray­mond­zie.

    - Mianowicie?

    - Sprowadzał tytoń przez jakąś fir­mę we Włos­zech. Jeszc­ze przed wo­jną zmi­enił naz­wis­ko z Ray­mon­do na Ray­mond. Kil­ka razy do ro­ku pod­ró­żo­wał za oce­an. Od­na­laz­łem jed­ne­go z dawnych kli­en­tów, który twi­erd­zi, że Ray­mond spęd­zał zimy na Mi­ami i zaws­ze puszczał fu­rę szma­lu w kasy­nach. Był z ni­ego ni­elichy bawi­da­mek.

    - Dzięki, Ray.

    - Masz już dla mnie te­mat na pi­erws­zą stro­nę?

    - Jeszcze nie, ale po­wi­em ci, ki­edy bę­dę go­towy. Od­łoży­łem słuc­haw­kę i po­mi­es­za­łem kre­wet­ki. Ki­edy były go­to­we, zj­ad­łem, do­pi­łem ka­wę i ub­ra­łem się. Już mi­ałem wyjść, ki­edy usłys­za­łem dzwo­nek do drzwi. Stał tam mój do­zor­ca, a jego mi­na zdrad­za­ła, że ma prob­lem.

    - Lepiej, jeśli ze­jd­zi­emy ra­zem na dół, pa­nie Hammer.

    Nie po­wi­ed­zi­ał, o co chod­zi, a ja nie pyta­łem. Zesz­liśmy na par­ter do jego mi­esz­ka­nia, po­ka­zał kci­uki­em na jeden z po­koi i po­wi­ed­zi­ał:

    - Tam.

    Siedziała na tapc­za­nie, a żo­na do­zorcy oci­era­ła łzy, któ­re spływały po umo­ru­sa­nej twarzy. Ub­ra­nie było po­dar­te i brud­ne.

    - Lily! - za­wo­ła­łem.

    Podniosła twarz, z oc­za­mi zac­zer­wi­eni­ony­mi jak u kró­li­ka.

- Pan ją zna, pa­nie Ham­mer?

    - Cholera, tak, oczy­wiście, że tak. - Usi­ad­łem ko­ło Lily i dotk­ną­łem jej wło­sów. Le­piły się od bru­du i stra­ciły dawny połysk.

- Co się sta­ło, ma­leń­ka?

Łzy po­now­nie napły­nęły do oc­zu, od­dech stał się ni­ere­gu­larny, przery­wany łka­ni­em.

    - Niech jej pan da od­poc­ząć, pa­nie Ham­mer. Do­jd­zie do si­ebie.

    - Gdzie ją pan zna­lazł?

    - W piw­nicy. Si­ed­zi­ała w jednym z po­j­em­ni­ków na śmi­eci. Nigdy bym się nie zo­ri­en­to­wał, gdyby nie bu­tel­ki po mle­ku. Lo­ka­torzy z pi­erws­ze­go pi­ęt­ra pod­nieśli jazgot, że ktoś krad­nie mle­ko. Zo­baczy­łem dwie pus­te bu­tel­ki, za­jr­za­łem do kub­ła i co wid­zę? Po­wi­ed­zi­ała, że mam pa­na za­wo­łać.

    Dotknąłem jej rę­ki i uścis­ną­łem.

    - Dobrze się czu­j­esz? Coś cię bo­li?

    Oblizała war­gi, zał­ka­ła i po­wo­li potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Ona tylko się boi - odez­wa­ła się żo­na do­zorcy.

    - Może ją troc­hę dom­yję i prze­bi­orę w czyste ub­ra­nie. Mi­ała ze so­bą tor­bę.

    Biała skó­ra Lily kont­ras­to­wa­ła z zac­zer­wi­eni­ony­mi oc­za­mi. Od­su­nę­ła się do tyłu, a twarz mi­ała ściśni­ętą strac­hem.

    - Nie… nic mi nie jest. Zos­taw­cie mnie w spo­ko­ju, pros­zę! - Po­tem nag­le po­patrzy­ła na mnie z jakimś sza­leńczym gryma­sem. - Mike… za­bi­erz mnie ze so­bą. Pros­zę! Za­bi­erz mnie ze so­bą!

    - Jakieś kło­poty, pa­nie Ham­mer? - spytał do­zor­ca. Po­patrzy­łem na ni­ego prze­ci­ąg­le.

    - Nie ta­kie, o których war­to coś wi­ed­zi­eć.

    Zrozumiał, co mi­ałem na myśli, po­wi­ed­zi­ał coś szybko do żony w ich ojczystym języ­ku i jej mąd­re, ma­łe oczy cał­ko­wi­cie się z nim zgod­ziły.

    - John, ni­ech mi pan po­mo­że zap­ro­wad­zić ją na gó­rę.

    Dozorca chwycił tor­bę, wzi­ął Lily pod ra­mię i po­mógł wstać z tapc­za­nu. Skorzys­ta­liśmy z windy ba­ga­żo­wej na tyłach budyn­ku. Na pi­ętr­ze nie spot­ka­liśmy ni­ko­go i po chwi­li byliśmy w mi­esz­ka­niu.

    - Jeżeli bę­dę mógł w czymś po­móc, pros­zę dać znać - zap­ro­po­no­wał do­zor­ca.

    - Dzięki. Na­jważ­ni­e­js­ze to gę­ba na kłód­kę. To sa­mo pros­zę po­wi­ed­zi­eć żo­nie.

    - Oczywiście, pa­nie Ham­mer.

    - Jeszcze jed­no. Pros­zę za­mon­to­wać na tych drzwi­ach por­ząd­ną szta­bę.

    - Z sa­me­go ra­na będ­zie zro­bi­one. - Do­zor­ca zamk­nął za so­bą drzwi, a ja przek­rę­ci­łem klucz w zam­ku.

    Siedziała na krześle jak dzi­eci­ak, który wie, że za chwi­lę będ­zie skar­cony. Twarz ści­ąg­ni­ęta, oczy wi­el­kie jak spod­ki. Zro­bi­łem drin­ka, zmu­si­łem Lily do wypi­cia do dna i na­la­łem jeszc­ze jed­ne­go.

    - Lepiej?

    - T… troc­hę.

    - Chcesz po­roz­ma­wi­ać?

    Skinęła gło­wą i przygryzła war­gę. Ujr­za­łem bi­el jej zę­bów.

    - Od poc­ząt­ku - pop­ro­si­łem.

    - Wrócili. - Odez­wa­ła się nis­kim, led­wie słyszalnym gło­sem. - Pró­bo­wa­li ot­worzyć drzwi, jeden zac­zął dłu­bać przy zam­ku. Ods­koczył… Si­ed­zi­ałam bez ruc­hu, na­wet nie mog­łam krzyknąć. Zatrzy­mał ich łań­cuch. - Ci­ało Lily przeszył dreszcz. - Słysza­łam, jak mó­wi­li coś szep­tem o łań­cuc­hu. Po­tem zamk­nę­li drzwi i odesz­li. Jeden mó­wił, że potr­zeb­na mu pi­ła. Mike… nie mog­łam zos­tać. Byłam prze­ra­żo­na. Wrzu­ci­łam ub­ra­nie do torby i wybi­eg­łam na zew­nątrz. Na ulicy zda­łam so­bie spra­wę, że mnie pew­nie ob­se­rwu­ją, wi­ęc wesz­łam do piw­nicy. Mike… tak mi przykro…

    - Wszystko już dobr­ze, Lily. Wi­em, jak to jest. Wid­zi­ałaś ich?

    - Och nie, Mike, nie.

    Jeszcze jeden dreszcz wstrząs­nął jej ci­ałem. Przygryzła pa­lec.

    - Kiedy… zna­lazł mnie ten czło­wi­ek, myśla­łam… że to jeden z nich.

    - O nic nie mu­sisz się już mart­wić. Już nigdy nie zostawię cię tu sa­mej. Te­raz idź i um­yj się. Weź go­rą­cą ką­pi­el i uc­zesz włosy. Po­tem coś zj­esz.

    - Mike… ty… wychod­zisz?

    - Na troc­hę. Po­si­ed­zi z to­bą żo­na do­zorcy, do­pó­ki nie wró­cę. Masz coś prze­ciw­ko te­mu?

    - Wrócisz szybko?

    Odparłem, że tak, i pod­ni­os­łem słuc­haw­kę. Żo­na do­zorcy po­wi­ed­zi­ała, że bard­zo chęt­nie po­mo­że i za­raz przyjd­zie. Za ple­ca­mi usłys­za­łem głos Lily.

    - Jestem ta­ka brud­na. Pop­roś ją też, żeby przyni­os­ła troc­hę spiry­tu­su do na­ci­era­nia.

    Dozorczyni po­wi­ed­zi­ała, że przyni­esie, i od­łoży­ła słuc­haw­kę. Lily do­pi­ła drin­ka i po­łożywszy gło­wę na opar­ciu fo­te­la przyglą­da­ła mi się sen­nie. Na­pi­ęcie znik­ło z twarzy i po­licz­ki nab­rały ko­lo­ru. Wyglą­da­ła jak pi­es, który zgu­bił się na bag­nach i nag­le od­na­lazł dro­gę do do­mu.

    Nalałem wody do wanny i pod­ni­os­łem ją z fo­te­la. Była lek­ka, odp­rę­żo­na, czu­łem jej od­dech na po­licz­ku. Twarz Lily była tak blis­ko mo­j­ej, że w og­romnych oc­zach dzi­ewczyny wid­zi­ałem cały nag­ro­mad­zony strach. Wbi­ła mi pal­ce w ra­mi­ona z jakimś tłu­mi­onym prag­ni­eni­em. Zac­zę­ła głę­bo­ko od­dyc­hać, ale za­nim zdąży­łem ją po­ca­ło­wać, odw­ró­ci­ła gło­wę i przytu­li­ła do mej pi­er­si.

    

Kiedy przyszła żo­na do­zorcy, Lily si­ed­zi­ała jeszc­ze w wan­nie. Pocz­ci­wa ko­bi­eta, niczym kwo­ka, chci­ała od ra­zu za­j­ąć się po­do­pi­ecz­ną, ale drzwi do ła­zi­en­ki były zamk­ni­ęte. Zak­rę­ci­ła się ko­ło żar­cia. Bu­tel­ka ze spiry­tu­sem sta­ła na sto­le, wi­ęc za­pu­ka­łem do Lily.

    - Chcesz, żeby cię natr­zeć? Wo­da przes­ta­ła plus­kać.

    - Chętnie ci po­mo­gę - do­da­łem.

    Roześmiała się i od ra­zu poc­zu­łem się le­pi­ej. Postawiłem bu­tel­kę przy drzwi­ach, po­wi­ed­zi­ałem kwo­ce, że wychod­zę i już mnie nie było.

    Dziewiętnasta trzydzieści dwie. Sza­re chmury zas­nuły ni­ebo i zro­bi­ło się ci­em­ni­ej niż zwykle o tej por­ze. Mokry ca­łun opadł na mi­as­to i wil­goć prze­ni­ka­ła przez ub­ra­nia. Była to jed­na z ta­kich nocy, ki­edy mi­as­to pus­tos­ze­je, a zza szyb lud­zie patr­zą bez ce­lu na mok­re uli­ce.

    Nie rus­za­łem sa­moc­ho­du, tylko zła­pa­łem tak­sów­kę nad Ca­nal. Wyrzu­cił mnie przed Pas­ca­lem. Wszed­łem do budyn­ku drzwi­ami na pra­wo od kna­jpy, kory­tarz był czysty i jas­no oświ­et­lony. Przez ści­anę doc­hod­ził gwar z kna­jpy, ale im wyżej wchod­zi­łem, tym mni­ej go słysza­łem.

    Była nis­ki­ego wzros­tu, włosy mi­ała sta­ran­nie upi­ęte i po­wi­ta­niu to­warzyszył uśmi­ech.

    - Pani Wal­la­ce?

    - Tak.

    - Nazywam się Ham­mer. Chci­ałbym po­roz­ma­wi­ać z pa­ni mę­żem, jeże­li jest w do­mu.

    - Oczywiście. Pros­zę do środ­ka.

    Odsunęła się na bok, zamk­nę­ła drzwi i za­wo­ła­ła:

    - Hary, jakiś pan do ci­ebie.

    Gdzieś w środ­ku mi­esz­ka­nia zas­ze­leści­ła ga­ze­ta. Usłys­za­łem głosy dzi­eci­ar­ni. Coś do nich po­wi­ed­zi­ał i głosy ucichły. Sta­nął w drzwi­ach kuch­ni, ski­nął gło­wą i wyci­ąg­nął rę­kę.

    - Pan Ham­mer - przeds­ta­wi­ła mnie żo­na i uśmi­ech­nę­ła się jeszc­ze raz. - Przep­ras­zam, pó­jdę do dzi­eci.

    - Proszę usiąść, pa­nie Ham­mer.

    Przysunął krzes­ło do sto­łu, zap­ro­sił mnie ruc­hem rę­ki, a dru­gie przysu­nął so­bie. Pos­tawny fa­cet o barczystych ra­mi­onach i przer­zed­zonych wło­sach. W twarzy mi­ał coś z Ir­landczy­ka i Skandy­na­wa.

    - Sprawa jest krót­ka - zac­zą­łem. - Jes­tem de­tekty­wem. Nie grze­bię się w różnych przykrych spra­wach dla za­bawy i to, co pan po­wie, zos­ta­nie mi­ędzy na­mi.

    Skinął gło­wą.

    - Jakiś czas te­mu pro­wad­ził pan ci­ęża­rów­kę, któ­ra prze­j­ec­ha­ła mężczyz­nę o naz­wis­ku Ka­wolsky.

    Twarz ki­erowcy drgnę­ła.

    - Wyjaśniałem…

    - Proszę poz­wo­lić mi skończyć. Pa­nu się wyda­je, że był to klasyczny ni­eszc­zęśliwy wypa­dek. Pierwszy w pa­na ka­ri­er­ze. Jeden z tych, których nie moż­na unik­nąć, dla­te­go nikt się pa­na nie cze­pi­ał.

    - To praw­da.

    - Tak jak po­wi­ed­zi­ałem, od tam­tej pory upły­nę­ło troc­hę cza­su. Po­za pa­nem nie było żadnych świ­ad­ków. Czy zas­ta­na­wi­ał się pan nad wydar­ze­ni­ami tam­tej nocy?

    Głos Har­ve­ya zabrz­mi­ał bard­zo spo­ko­jnie.

    - Panie Ham­mer… są no­ce, ki­edy do świ­tu nie mo­gę zmrużyć oka.

    - Przypomina się pa­nu ca­łe zdar­ze­nie. Cza­sa­mi szcze­góły są wyraźne, po­tem się za­ci­era­ją.

    Zmrużył oczy.

    - Mniej wi­ęcej.

    - Czy jest coś, co pa­na tra­pi?

    - Pan chyba o czymś wie.

    - Być mo­że.

    Pochylił się do przo­du w zamyśle­niu.

    - Nie wszystko jest oczy­wis­te. Wid­zę, jak fa­cet wyła­nia się zza słu­pa przy moście. Krzyczę i na­cis­kam na ha­mul­ce. Ła­du­nek w skrzyni ob­lu­zo­wu­je się i uder­za o tył ka­biny. Wtedy poc­zu­łem, jak ko­ła… - przer­wał i spo­jr­zał na rę­ce.

- Po­ka­zał się zbyt nag­le. Nie jak czło­wi­ek, który nor­mal­nie id­zie.

    Harvey spo­jr­zał bła­galnym wzro­ki­em.

    - Wie pan, o co mi chod­zi. Nie szu­kam usp­ra­wi­ed­li­wi­enia.

    - Wiem.

    - Natychmiast wysi­adam z ka­biny i wid­zę, że fa­cet leży pod ci­ęża­rów­ką. Pa­mi­ętam, że wzywa­łem po­mocy. Cza­sa­mi wyda­je mi się, że pa­mi­ętam jaki­egoś bi­eg­ną­ce­go czło­wi­eka. Jakby uci­ekał.

    Wstałem i włoży­łem ka­pe­lusz.

    - Może pan przes­tać się za­mart­wi­ać. To nie był wypa­dek. - Har­vey ot­worzył sze­ro­ko oczy. - To mor­derst­wo. Ktoś popch­nął Ka­wols­ki­ego. Pan był tu tylko koz­łem ofi­arnym.

    Otworzyłem drzwi i mach­ną­łem rę­ką.

    - Dziękuję za po­moc.

    - To ja dzi­ęku­ję… pa­nie Ham­mer.

    - Sprawa jest zamk­ni­ęta, wi­ęc nie spis­zemy ra­por­tu.

    - Oczywiście, ale dobr­ze wi­ed­zi­eć. Od dziś bę­dę le­pi­ej sypi­ał.

    

Dziesięć mi­nut po dwud­zi­es­tej pi­erws­zej. W ho­te­lu przy re­cep­cji rząd pustych ka­bin te­le­fo­nicznych. Jakaś pa­ra lud­zi si­ed­zi­ała da­le­ko w ro­gu, trzyma­j­ąc się za rę­ce. Ktoś inny czytał ga­ze­tę. Wo­da z mo­j­ego prze­moc­zo­ne­go płaszc­za ści­eka­ła na pod­ło­gę. Dzi­ewczy­na w ki­os­ku z ga­ze­ta­mi roz­mi­eni­ła dol­ca na dzi­esi­ąt­ki. Ruszy­łem do os­tat­ni­ej ka­biny.

    Trzecią dzi­esi­ąt­ką zlo­ka­li­zo­wa­łem roz­mów­cę. Mi­ał głę­bo­ki głos. Przyda­łoby mu się pew­nie go­le­nie, gar­ni­tur nie znał doty­ku że­laz­ka, ale on to wszystko mi­ał gdzieś. Mi­ał łeb jak kom­pu­ter i kiedy rozk­rę­ca­no in­te­res od no­wa, sta­wał się kró­lem czar­ne­go rynku w ni­ele­galnych to­ta­li­za­to­rach.

    - Dave?

    - Obecny.

    - Mike Ham­mer.

    Usłyszałem go wyraźni­ej. Pra­wie wid­zi­ałem, jak zakrył rę­ką słuc­haw­kę i ner­wo­wo ro­ze­jr­zał się do­oko­ła.

    - Cześć, chło­pie. Jak le­ci?

    - Powiedz, co słychać, jeśli dobr­ze przyłożyć uc­ho.

    - Zbiera się, chło­pie. Każdy ci to po­wie.

    - A co ty na to?

    - Nie za­le­waj. Chyba wi­esz le­pi­ej ode mnie.

    Te ba­nal­ne sło­wa za­wi­erały waż­kie treści. Uśmi­ech­ną­łem się, ale nie było mi do śmi­ec­hu.

    - Mam to cze­go szu­ka­ją, chło­pie. Prze­każ, gdzie trze­ba.

    - Dobijasz mnie, stary. Wymyśl coś leps­ze­go.

    - Powiesz, że spot­ka­liśmy się, byłem w dobrym nast­ro­ju i wypap­la­łem.

    Zniżył głos do szep­tu.

    - Słuchaj, mo­gę zro­bić wi­ele rzeczy, ale z tymi mał­pa­mi le­pi­ej się nie za­da­wać. Pot­ra­fią zmu­sić do mó­wi­enia. Bo ja… bę­dę kła­pał języ­ki­em, jeśli zro­bią mi ku­ku.

    - Nie ma sprawy, Da­ve. Staw­ka jest du­ża. Gdyby to było głupst­wo, pop­ro­siłbym ko­goś in­ne­go. Ma­ją Vel­dę, ro­zu­mi­esz?

    Wyrzucił z si­ebie trzy ohyd­ne przek­leńst­wa.

    - Więc han­del za­mi­en­ny?

    - Chętnie. Jeśli się nie uda, ro­zer­wę ca­łą or­ga­ni­za­cję na strzępy.

    - Dobra, Mike. Puszc­zę far­bę. Tylko już nie dzwoń do mnie wi­ęcej, okay?

    - Okay.

    Odwiesiłem słuc­haw­kę. Pods­zed­łem do re­cep­cji.

    - Pokój dla pa­na? - spytał re­cep­cj­onis­ta.

    - Na ra­zie nie, dzi­ęku­ję. Chci­ałbym się wid­zi­eć z sze­fem.

    - Obawiam się, że to ni­emoż­li­we. Ki­erow­nik nie pra­cu­je wi­ec­zo­ra­mi i nie ma go w ho­te­lu…

    - Ma tu mi­esz­ka­nie?

    - Tak, ale…

    Pozwoliłem, żeby prze­mó­wił za mnie bank­not. Re­cep­cj­onis­ta był dobr­ze ub­rany, ale pen­sję mi­ał za nis­ką, bo dzi­esi­ąt­ka zro­bi­ła wra­że­nie.

    - Wszystko w por­ząd­ku - us­po­ko­iłem. - Mam do ni­ego spra­wę. Nie do­wie się.

    Banknot w ma­giczny spo­sób opuścił mo­je pal­ce.

    - Apartament 101. - Pa­lec wska­zu­j­ący po­ka­zał ki­eru­nek. - Po scho­dach z pół­pi­ęt­ra. Tak będ­zie szybci­ej.

    Przy drzwi­ach był dzwo­nek. Opar­łem się o ni­ego, aż ktoś na­cis­nął klam­kę. Ujr­za­łem ła­god­ną twarz Laty­no­sa w śred­nim wi­eku. Obo­wi­ąz­ko­wo za­wo­dowy uśmi­ech i ci­en­ka li­nia wą­sa. Przechy­lił gło­wę go­towy do ci­erp­li­we­go wysłuc­ha­nia mo­j­ej skar­gi. W oc­zach mog­łem wyczytać nad­zi­e­ję, że po­wód jest is­tot­nie ważny, po­ni­eważ pan Car­men Tri­va­go szyku­je się do wyjścia na bard­zo waż­ne spot­ka­nie.

    Pchnąłem go do środ­ka i uśmi­ech mo­men­tal­nie znik­nął, jak zma­zany ści­er­ką. Zamk­ną­łem drzwi. W pi­erws­zej chwi­li tar­ga­ło nim uc­zu­cie strac­hu i ni­ena­wiści. Po­tem obur­ze­nie, ki­edy sta­nął sztywno i spytał:

    - O co chod­zi?

    - Do środ­ka.

    - Ja…

    Trzasnąłem go z ta­ką si­łą, że prze­le­ci­ał pod ści­anę i rozp­łaszczył się na ni­ej. Nie był już ta­ki sztywny, ki­edy pchną­łem go w stro­nę sa­lo­nu. Trząsł się jak ga­la­re­ta, tak jakby w środ­ku puściły wszystkie śrub­ki i mi­ał się roz­le­ci­eć na ka­wał­ki.

    - Odwróć się i spó­jrz na mnie - roz­ka­za­łem.

    - Zadam ci te­raz pa­rę pytań, a ty na nie od­po­wi­esz zgod­nie z praw­dą. Jeśli ci się wyda­je, że spła­wisz mnie kłamstwem, le­pi­ej po­patrz na mo­ją twarz i zas­ta­nów się. Jeśli przyła­pię cię na kłamst­wie, to tak cię ur­ząd­zę, że nie wyjd­zi­esz z tej nory przez mi­esi­ąc. I tak po­wi­ni­enem coś ci zro­bić, żeby było śmi­esz­ni­ej, i żebyś wi­ed­zi­ał, że nie żar­tu­ję.

    Carmen Tri­va­go nie mógł już utrzy­mać się na no­gach. Ko­la­na ugi­ęły się i opadł na po­ręcz fo­te­la.

    - Proszę… nie…

    - Naprawdę nazy­wał się Nic­ho­las Ray­mon­do. Z „o" na koń­cu. Tylko ty zna­łeś praw­dę. Myśla­łem, że przesłys­za­łem się przez twój ak­cent, ale zna­łeś jego naz­wis­ko. Tak czy nie?

Przytak­nął.

    - Skąd mi­ał szmal?

    Rozłożone rę­ce chci­ały mi po­wi­ed­zi­eć, że nie wie, ale za­nim zdążył potr­ząśni­ęci­em głowy pot­wierd­zić ten gest, pop­ra­wi­łem na od­lew z dru­gi­ej strony. Na po­licz­ku zos­tał od­cisk pal­ców.

    Trivago nie był tward­zi­elem. Pró­bo­wał wcis­nąć się w fo­tel i jęc­zał:

    - Proszę… nie… po­wi­em wszystko, pros­zę.

    - Skąd szmal?

    - Miał… in­te­resy. Za gra­ni­cą.

    - Wiem. To nie to. For­sa, jaką puszc­zał, mu­si­ała być z in­ne­go źród­ła.

    - Tak, to praw­da, ale nigdy nie mó­wił, skąd. Marzył mu się duży in­te­res, ale nigdy nie mó­wił…

    - Lubił ko­bi­ety.

    Oczy Car­me­na zda­wały się mó­wić, że nie wie, jaki to mo­że mi­eć zwi­ązek.

    - I ty też lu­bisz - ced­zi­łem. - Byliście po­dob­ni do si­ebie. Ba­wi­dam­ki. Zna­łeś jego prawd­zi­we naz­wis­ko. O czymś ta­kim wie się wtedy, gdy dobr­ze poz­nasz fa­ce­ta. Sko­ro wie się tyle, wie się o wi­ele wi­ęcej. Przemyśl to so­bie. Da­ję ci mi­nu­tę.

    Zadarł gło­wę do góry.

    - To praw­da… mi­ał pi­eni­ąd­ze. Spo­ro. Spra­wi­ało mu przyj­em­ność, jeże­li wydał wszystko na głu­poty. Mi­ał mi­eć wi­ęcej… tak twi­erd­ził, o wi­ele wi­ęcej. Poc­ząt­ko­wo… myśla­łem, że to tylko przech­wał­ki. Ale nie. Mó­wił po­waż­nie. Tylko nigdy ani sło­wa wi­ęcej.

    Zbliżyłem się o krok. Pod­ni­ósł rę­ce, by mnie powstrzy­mać.

    - To praw­da, przysi­ęgam. Jeśli chod­zi o te po­zos­ta­łe pi­eni­ąd­ze, pa­rę razy, ki­edy był… jak to po­wi­ed­zi­eć… na ha­ju, pytał mnie, jak bym się czuł ma­j­ąc dwa mi­li­ony do­la­rów. Zaws­ze ta sa­ma kwo­ta: dwa mi­li­ony do­la­rów. Pyta­łem, skąd mi­ałby je mi­eć, ale tylko się uśmi­ec­hał. Ray­mon­do… do­ig­rał się, na pew­no tak. Mó­wię pa­nu, te pi­eni­ąd­ze nie były czyste. Pew­ne­go dnia tak mu­si­ało się stać. Wi­em o tym…

    - Skąd?

    Tym ra­zem Tri­va­go zac­zął błąd­zić oc­za­mi gdzieś za mo­imi ple­ca­mi, cze­goś- szu­ka­j­ąc.

    - Zanim… zmarł… przyszli lud­zie. Wi­ed­zi­ałem o nich.

    - Wymów to sło­wo!

    Prawie uwi­ęz­ło mu w gard­le, ale je wykrztu­sił.

    - Mafia - po­wi­ed­zi­ał ochryp­le.

    - Czy Ray­mon­do wi­ed­zi­ał, że go śled­zą?

    - Chyba nie.

    - Nie po­wi­ed­zi­ałeś mu?

    Popatrzył na mnie tak, jakbym zwa­ri­ował.

    - Nie sąd­zi­łeś rów­ni­eż ani przez chwi­lę, że zgi­nął w tra­gicznym wypad­ku, praw­da?

    Strach ma­lu­j­ący się na twarzy Tri­va­go był tak oczy­wisty, że zda­wał się prze­ma­wi­ać własnym gło­sem.

    - Od sa­me­go poc­ząt­ku wi­ed­zi­ałeś, co jest gra­ne.

    - Proszę… - jęk­nął.

    - Jesteś zwykłym gno­j­em, Tri­va­go. Do­ko­ła peł­no tru­pów i to dla­te­go, że ty tak chci­ałeś.

    - Nie, ja…

    - Zamknij się. Mog­łeś go ostr­zec.

    - Nie! - Uni­ósł się, a rę­ce, jak u strac­ha, zwi­sały po bo­kach. - Znam ich! Jeszc­ze z Europy. I do ko­go niby mi­ałem się zwró­cić po ra­tu­nek? Nie wie pan, co ro­bią z ludźmi. Pan…

    Pięścią tak moc­no uderzy­łem go w szczę­kę, że prze­le­ci­ał przez opar­cie fo­te­la i wylą­do­wał na pod­łod­ze jak szma­ta.

    Carmen Tri­va­go już nigdy nie będ­zie tym samym czło­wi­eki­em.

   

 Na do­le po­now­nie skorzys­ta­łem z te­le­fo­nu. Zadz­wo­ni­łem do do­mu. Odeb­ra­ła żo­na do­zorcy, cho­ci­aż nie pro­si­łem jej o to, wyświ­adczy­ła mi przysłu­gę. Po­wi­ed­zi­ałem, kto dzwo­ni, spyta­łem, czy wszystko w por­ząd­ku. Od­po­wi­ed­zi­ała twi­erd­zą­co. Lily spa­ła. Do­zor­ca uda­wał, że nap­ra­wia coś w kory­tar­zu, żeby mi­eć oko na wszystko. Po­za tym były trzy te­le­fony. Dzwo­nił ka­pi­tan Cham­bers i pro­sił o natych­mi­as­towy kon­takt. Pod­zi­ęko­wa­łem i od­wi­esi­łem słuc­haw­kę.

    Podniosłem koł­ni­erz trenc­za i wyszed­łem na deszcz. Silny wi­atr za­ci­nał stru­ga­mi wody o ści­any budyn­ków.

    Nie mu­si­ałem cze­kać na tak­sów­kę. Po­dj­ec­ha­ła do kra­węż­ni­ka, wskoczy­łem do środ­ka, po­da­łem ad­res i wyj­ąłem pa­pi­ero­sa.

    W ni­ez­nanym mi­e­js­cu Vel­da też patrzy­ła na deszcz. Pew­nie spa­ra­li­żo­wa­na strac­hem, nie jest w sta­nie nor­mal­nie myśleć. Prześla­dowcy nie są ludźmi, których moż­na wyki­wać. Po­zos­ta­je jej tylko cze­kać. I mi­eć nad­zi­e­ję.

    W tym ni­ez­nanym mi­e­js­cu lud­zie, którzy ją por­wa­li, też pew­nie myśle­li, mo­że o dłu­gi­ej liście za­bitych? Pami­ęta­ją o wyzwa­niu, któ­re rzu­ci­łem, i dwa razy pomyślą, za­nim wyko­na­ją jaki­kol­wi­ek ruch. Do­pi­ero gdy bę­dę martwy, poc­zu­ją się swo­bod­nie i zro­bią z Vel­dą, co im się po­do­ba.

    Nie jes­tem ani gli­ną, ani agen­tem fe­de­ralnym. Jes­tem zwykłym czło­wi­eki­em, ale za to ta­kim, który mo­że dor­zu­cić co ni­eco do tej listy i nie uro­nić przy tym łzy. Jedynym czło­wi­eki­em, któ­re­go się ba­li, bo lis­ta nie była zamk­ni­ęta. Bra­ko­wa­ło wi­elu naz­wisk i nie chci­eli na ni­ej fi­gu­ro­wać.

    

Pat si­ed­zi­ał w bi­ur­ze. Trze­ba było dobr­ze się przyjr­zeć, aby stwi­erd­zić, czy śpi. W półprzymk­ni­ętych oc­zach od­bi­j­ało się świ­at­ło lampy, w zamyśle­niu rus­zał war­ga­mi ssąc ust­nik wygas­łej fa­jki.

    Rzuciłem ka­pe­lusz na bi­ur­ko i usi­ad­łem. Milc­zał. Wyci­ąg­ną­łem prze­dos­tat­ni­ego lucky stri­ke'a, przypa­li­łem. Cis­za. Nie mi­ałem cza­su.

    - Dobra, bra­cie. W czym rzecz?

Po­wo­li wyj­ął fa­jkę z ust.

    - Wyrolowałeś mnie, Mike.

    Zrobiło mi się go­rą­co, poc­zu­łem, że ogar­nia mnie gni­ew.

- Świ­et­nie. Ot tak, po pros­tu zro­bi­łem cię w ko­nia. Si­ed­zisz spo­ko­jnie i nag­le strze­lasz z gru­bej rury. Wykrztuś, co cię gryzie al­bo się wynos­zę.

    Gorycz ma­lu­j­ąca się na jego twarzy us­tą­pi­ła ni­epew­ności.

    - Mike, to jest prawd­zi­wa bom­ba. Na­jlicz­ni­e­jszy sztab, jaki ki­edy­kol­wi­ek za­an­ga­żo­wa­no do jed­nej sprawy, ma peł­ne rę­ce ro­boty. Dzi­eń i noc szu­ka­ją roz­wi­ąza­nia. Nag­le zj­awi­asz się ty, twi­erd­zisz, że wszystko wi­esz i chcesz po­hand­lo­wać.

    Usiadłem wygod­ni­ej w krześle, za­ci­ąg­ną­łem się i uśmi­ech­ną­łem.

    - Dziękuję za komp­le­ment. Nie przypuszc­za­łem, że roz­ni­esie się to tak szybko. Kto ci do­ni­ósł?

    - Każdy ka­puś, który dla nas pra­cu­je, ma uszy sze­ro­ko ot­war­te. Co chcesz wymi­eni­ać?

    Przestałem się uśmi­ec­hać.

    - Dranie ma­ją Vel­dę. Zwa­bi­ła Ala Af­fię w pu­łap­kę, któ­ra się nie uda­ła i sa­ma wpad­ła. Zag­ra­ła za ost­ro i te­raz ją ma­ją.

    Zapadła cis­za. Tyka­nie ści­en­ne­go ze­ga­ra mi­es­za­ło się z szu­mem deszc­zu na dwor­ze..

    - Nie wyglą­dasz na czło­wi­eka, który się zbytnio prze­jmu­je - odez­wał się Pat, ale dostr­zegł mo­je oczy i zro­zu­mi­ał, że po­wi­ed­zi­ał coś ni­ew­łaści­we­go.

    - Będą chci­eli mi­eć pew­ność. Mus­zą wi­ed­zi­eć, czy ja to mam czy nie, za­nim się z nią rozp­ra­wią. Mus­zą mi­eć pew­ność. Na samym poc­ząt­ku sąd­zi­li, że Ber­ga wszystko mi wypap­la­ła, i przes­zu­ka­li mi­esz­ka­nie. Gdyby mi­eli do czyni­enia z kimś innym, posz­łoby jak po maśle, ale nie ze mną. Wiedzą, co ich cze­ka.

    - Opowiadaj, Mike.

    - Co, roz­wi­ąza­nie za­gad­ki? - Potr­ząs­ną­łem gło­wą. - Nie znam go. Chod­zi mi coś po gło­wie, ale to jeszc­ze nic konk­ret­ne­go. Mus­zę mi­eć wi­ęcej szcze­gó­łów.

    - My też. Sąd­zi­łem, że dzi­ałamy ra­zem.

    - Nie za­pom­ni­ałem. Co masz?

    Pat dłu­go na mnie patrzył. Przer­zu­cił kil­ka kar­tek.

    - Berga nie uci­ek­ła z zak­ła­du. Wszystko za nią zap­la­no­wa­no. Te­go dnia, wczesnym wi­ec­zo­rem mi­ała gościa. Ko­bi­etę. Naz­wis­ko i ad­res lip­ne, nie mamy ryso­pi­su. Po­dob­no szatyn­ka. Sprzą­tacz­ka twi­erd­zi­ła, że Torn po tej wizy­cie była bard­zo roztr­zę­si­ona.

    - Jak to moż­li­we, że do­pi­ero te­raz ma­cie ta­kie szcze­góły? - wtrą­ci­łem.

    - To prywatny zak­ład. Ba­li się, że rozg­łos zasz­kod­zi ich re­pu­ta­cji. Nie ud­zi­ela­li in­for­ma­cji, do­pó­ki ich nie post­raszy­liśmy. Przes­łuc­ha­liśmy wszystkich, którzy byli obec­ni tam­tej nocy, i mamy punkt zac­ze­pi­enia po roz­mo­wie z dwi­ema ko­bi­eta­mi, któ­re od­wi­ed­zały pa­cj­en­ta z są­si­ed­ni­ego po­ko­ju. Ki­edy zadz­wo­ni­ono na ko­ni­ec od­wi­ed­zin, roz­ma­wi­ały jeszc­ze przez kil­ka mi­nut na kory­tar­zu. Stały przy drzwi­ach Ber­gi i słyszały, jak ktoś po­wi­ed­zi­ał… - Pat zerk­nął na kart­kę i odczy­tał: „… szu­ka­ją ci­ebie. Byli dzi­si­aj w do­mu". Była jeszc­ze mo­wa o głów­nej bra­mie, zac­howy­wa­niu się na­tu­ral­nie i sa­moc­hod­zie, który mi­ał cze­kać na jednym z ro­gów.

    Przerwał i po­pu­kał w kart­kę. Zac­zął obgry­zać ust­nik fa­jki i wresz­cie po­wi­ed­zi­ał:

    - Na wska­zanym ro­gu sta­ła za­par­ko­wa­na fur­go­net­ka FBI, wi­ęc jeże­li ktoś na nią cze­kał, mu­si­ał sta­nąć gdzie ind­zi­ej. Wpad­ła w pa­ni­kę, że coś posz­ło nie tak, i nie zna­jdu­j­ąc osoby, któ­rą spod­zi­ewa­ła się zas­tać, zła­pa­ła pi­erws­zą leps­zą oka­zję.

    - Znalazła ko­go trze­ba, spo­ko­jna gło­wa. Si­ed­zi­ał w innym sa­moc­hod­zie. Dobr­ze wi­ed­zi­ała, że ją śled­zą.

    - Coś tu nie gra - zamyślił się Pat.

    - Oczywiście. Tak jak mor­derst­wa uz­na­ne za ni­eszc­zęśli­we wypad­ki.

    Pat się oży­wił.

    - Masz do­wody?

    - Nie, ale tak właśnie mi­ało być… bez świ­ad­ków i śla­dów.

    Twarz Pa­ta skrywał półm­rok i nie wid­zi­ałem jej dok­ład­nie, ale wi­ed­zi­ałem, o czym myślał. Po swo­j­emu ana­li­zo­wał każdy szcze­gół.

    - Pierwszy z tych wypad­ków - konty­nu­owa­łem - To Nic­ho­las Ray­mond. On jest kluc­zem do za­gad­ki.

    - Nicholas Ray­mond był jednym z ku­ri­erów ma­fii. To, że dzi­ałał w im­por­cie, było tylko pre­teks­tem do częstych wyj­az­dów za gra­ni­cę.

    Ponieważ nie od­po­wi­ada­łem, konty­nu­ował:

    - To on spro­wad­zał to­war do kra­ju, który późni­ej za­mi­eni­ono na go­tów­kę do fi­nan­so­wa­nia dzi­ałal­ności ma­fii.

    Zaczął wyła­ni­ać się ob­raz ca­łości, choć nic z ni­ego nie ro­zu­mi­ałem.

    - Słuchaj - spyta­łem. - Jaką war­tość mi­ałyby nar­koty­ki, któ­re przed wo­jną sza­co­wa­no na dwa mi­li­ony do­la­rów?

    - Ze dwa razy tyle. Wsta­łem i włoży­łem ka­pe­lusz.

    - Właśnie te­go szu­kamy, przyj­aci­elu. Dwóch pu­de­łek po bu­tach mni­ej wi­ęcej ta­ki­ego roz­mi­aru. Jeśli je zna­jdę, po­wi­em ci o tym.

    - Czy wi­esz, gdzie one są?

    - Chyba się domyślam, ale sko­ro były scho­wa­ne tak dłu­go, nic się nie sta­nie, jeże­li po­le­zą jeszc­ze troc­hę. Chcę dor­wać czło­wi­eka, który ich szu­ka, bo on ma Vel­dę. Jeśli będ­zie trze­ba, wydrę je z ziemi i wymi­enię za Vel­dę.

    - Dokąd id­zi­esz?

    - Chyba bę­dę mu­si­ał ko­goś za­bić, Pat.

    

ROZDZIAŁ 11

    

    Policjant w dyżur­ce po­wi­ed­zi­ał, że mo­gę skorzys­tać z te­le­fo­nu. Prze­łączył na mi­as­to i nak­rę­cił nu­mer, który mu po­da­łem, do Mic­ha­el Fri­day.

    - Możesz swo­bod­nie roz­ma­wi­ać? Tu Mike.

    - Mike! Tak… nie ma ni­ko­go w do­mu.

    - Dobrze. A te­raz pos­łuc­haj. Na Pi­ęćd­zi­esi­ątej Szós­tej jest kna­jpa, nazy­wa się Te­xan Bar. Spró­buj tam do­j­ec­hać jak na­jszyb­ci­ej. Bę­dę cze­kał. Za­pa­mi­ęta­łaś?

    - Tak, ale…

    Odłożyłem słuc­haw­kę. To jedyny spo­sób na ko­bi­ety, jeże­li chcesz, żeby szybko zro­biły to, o co je pro­sisz. Za­nim do­j­ed­zie na mi­e­js­ce, upły­nie god­zi­na, któ­ra była mi bard­zo potr­zeb­na.

    Właśnie przychod­zi­ła do pracy trze­cia zmi­ana i przed ko­mi­sa­ri­atem ro­iło się od po­li­cji. Zła­pa­łem tak­sów­kę i po­da­łem ad­res Ala Af­fii. Z po­wo­du deszc­zu ruch na uli­cach był mały i w kil­ka mi­nut za­j­ec­ha­łem na mi­e­js­ce.

    Nic się nie zmi­eni­ło. Tylko krew na pod­łod­ze zasch­ła. Przy drzwi­ach czu­ło się odór, a w środ­ku było jeszc­ze gor­zej. Pchną­łem drzwi no­gą, za­pa­li­łem świ­at­ło i oto Al szczerzył do mnie zęby z ro­gu po­ko­ju. Twarz wyglą­da­ła upi­or­nie, bo ktoś zma­sak­ro­wał Ala bu­tel­ką po whisky.

    Nie zos­tał po pros­tu za­bity. Za­da­no mu śmi­erć z artyz­mem, tak żeby nikt nic nie słyszał, a kto­kol­wi­ek wyko­nał ro­bo­tę, mu­si­ał mi­eć przy oka­zji du­żo sadystycz­nej fra­jdy, bo ofi­ara umi­era­ła po­wo­li.

    To, po co przyszed­łem, znik­ło. Na sto­le zos­tały tylko dwie kal­ki, te z roz­mi­eszc­ze­ni­em do­ków. Resz­tę zab­ra­no. Pod­ni­os­łem słuc­haw­kę, wykrę­ci­łem ze­ro i spo­ko­jnym gło­sem po­wi­ed­zi­ałem te­le­fo­nist­ce:

    - Proszę mnie po­łączyć z no­wo­j­ors­kim bi­urem FBI.

Po chwi­li odez­wał się dzi­ars­ki głos.

    - Federalne Bi­uro Śledc­ze, mó­wi Mof­fat.

    - Wiesz co, Mof­fat, byłoby dobr­ze, gdybyś tu przyj­ec­hał - po­wi­ed­zi­ałem.

Po­łoży­łem słuc­haw­kę obok apa­ra­tu i wyszed­łem.

    Będą wi­ed­zi­eli, o co chod­zi.

    

Czekała na mnie przy bar­ze. Po­nęt­na, pi­ęk­na ko­bi­eta o us­tach jak mar­ze­nie, któ­re uśmi­ech­nęły się do mnie, ki­edy po­ka­za­łem się w drzwi­ach.

    Pokazałem ruc­hem głowy, gdzie usi­ąd­zi­emy i posz­ła za mną. Usi­ed­liśmy. Cze­ka­ła, aż coś po­wi­em, lecz ja myśla­łem o tym os­tat­nim ra­zie, ki­edy byłem tu z Vel­dą. Czas uci­ekał co­raz szybci­ej.

    Podała mi pa­pi­ero­sa w ot­war­tej pa­pi­erośnicy. Wzi­ąłem, za­pa­li­łem i opar­łem się o stół.

    - Jak bard­zo koc­hasz bra­ta, skar­bie?

    - Mike…

    - To ja za­da­ję pyta­nia.

    - Jest mo­im bra­tem.

    - Do pew­ne­go stop­nia.

    - To nie ma znac­ze­nia.

    - Jest za­mi­es­zany w jed­ną z na­jbard­zi­ej brudnych afer, jakie mo­żesz so­bie wyob­ra­zić. Niczym się nie róż­ni od mor­der­ców i złod­zi­ei. Two­ja mi­łość jest śle­pa, praw­da?

    Odsunęła się, jakbym mac­hał jej przed no­sem jado­witym wę­żem.

    - Przestań, Mike. Pros­zę przes­tań.

    - Możesz trzymać jego stro­nę lub mo­ją. Wybór na­leży do ci­ebie.

    Słowa uwi­ęzły jej w gard­le, us­ta nie były już pi­ęk­ne. Z pi­er­si wyrwa­ło się łka­nie, ale opa­no­wa­ła się.

    - Al Af­fia nie żyje. Chwi­lo­wo zamy­ka lis­tę, ale nie będ­zie os­tat­ni. Wybi­eraj.

    Nie przyszło jej to łat­wo.

    - Jestem z to­bą, Mike - szep­nę­ła.

    - Potrzebuję in­for­ma­cji. O Berd­ze Torn. - Opuści­ła gło­wę i ba­wi­ła się po­pi­el­nicz­ką. - Twój brat pro­wad­zał się z nią jakiś czas te­mu. Dlac­ze­go?

    - On… ni­ena­wid­ził tej ko­bi­ety. Była przybłę­dą. Ni­ena­wid­ził ta­kich jak ona.

    - Wiedziała o tym?

     Michael potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Nie wi­em. W to­warzyst­wie stwar­zał wra­że­nie, że ją lu­bi, a ki­edy byliśmy sa­mi mó­wił o ni­ej ok­rop­ne rzeczy.

    - Jak da­le­ce się za­an­ga­żo­wał?

Spo­jr­za­ła na mnie bez­rad­nie.

- Utrzymy­wał ją. Nie wi­em, po co to ro­bił… nie lu­bił jej. Ko­bi­eta, na któ­rej mu wtedy za­le­ża­ło zos­ta­wi­ła go, bo cały swój czas… no­ce… spęd­zał z Ber­gą. Ten uk­ład go de­ner­wo­wał. Pew­ne­go wi­ec­zo­ru pok­łó­cił się z kimś o nią. Był po­tem tak wści­ekły, że gdzieś pos­zedł i się upił. Od tam­tej pory nigdy wi­ęcej jej nie widy­wał.

    - Wiedziałaś, że Carl zez­na­wał przed ko­mi­sją se­nac­ką?

    - Tak… nie prze­j­ął się tym zbytnio. Ale tylko do mo­men­tu, gdy do­ni­esi­ono mu, że ona będ­zie prze­ciw­ko ni­emu zez­na­wać.

    - Nigdy te­go fak­tu nie uj­aw­ni­ono.

    - Carl ma przyj­aci­ół w Waszyng­to­nie - po­wi­ed­zi­ała po pros­tu.

    - Jednak nie wypro­wad­zi­ło go to z rów­no­wa­gi?

    - Nie.

    - Cofnijmy się do cza­su sprzed wo­jny. Czy zasz­ło wtedy coś, co wyraźnie zak­łó­ci­ło mu spo­kój?

    Jej oczy po­ci­em­ni­ały, moc­ni­ej splot­ła pal­ce.

    - Skąd o tym wi­esz? Tak, było ta­kie… wydar­ze­nie.

    - Teraz po­wo­li. Przypom­nij so­bie. Co wtedy zro­bił?

    - N… nic. Pra­wie go nie widy­wa­łam. Nie moż­na się było do ni­ego odez­wać. Ki­edy wra­cał do do­mu, to tylko po to, żeby dzwo­nić za gra­ni­cę. Dok­ład­nie pa­mi­ętam, bo rac­hu­nek wyno­sił pra­wie tysi­ąc do­la­rów mi­esi­ęcz­nie.

    Ogarniało mnie go­rą­co. Od­dech pa­lił płu­ca.

    - Możesz wygrze­bać ten rac­hu­nek? I re­j­estr roz­mów, który był do ni­ego do­łąc­zony?

    - Chyba… tak. Carl wszystko przec­ho­wu­je w se­jfie. Znam kom­bi­na­cję szyfru, od­bi­ła się ki­edyś na bi­bu­le le­żą­cej na bi­ur­ku.

    Napisałem ad­res Pa­ta. Ale jego naz­wis­ka na kart­ce nie umieści­łem.

    - Znajdź rac­hu­nek i za­nieś pod ten ad­res.

Wcis­ną­łem jej kart­kę do rę­ki. Za­nim włoży­ła pa­pi­er do to­reb­ki, dłu­go przyglą­da­ła się te­mu, co na­pi­sa­łem utr­wa­la­j­ąc ad­res w pa­mi­ęci.

    Byłem pe­wi­en, że się uda. Prze­ka­że lis­tę da­lej i chłopcy w gra­na­towych gar­ni­tu­rach w jeden dzień zro­bią to, co mnie zab­ra­łoby rok.

    Zgasiłem pa­pi­ero­sa, za­pi­ąłem ciaśni­ej pa­sek trenc­za i wsta­łem.

    - Przez resz­tę życia będ­zi­esz się ni­ena­wid­zi­ła za to, co właśnie zro­bisz. Mnie też zni­ena­wid­zisz. Jeże­li wyrzuty su­mi­enia sta­ną się nie do zni­esi­enia, za­bi­orę cię na wyci­ecz­kę i po­ka­żę gro­ma­dę umo­ru­sanych si­erot i pa­rę wdów w two­im wi­eku. Na zdj­ęci­ach po­ka­żę zma­sak­ro­wa­ne trupy ludz­kie. Po­ka­żę ci ak­ta chłop­ców, którzy byli naszpry­co­wa­ni i zap­rag­nę­li zo­baczyć, jak pa­li się fa­cet ob­lany benzy­ną. Trud­no ta­kim fak­tom za­po­bi­ec. Jed­nak kil­ko­ro lud­zi, którzy ma­ją jeszc­ze zgi­nąć, będ­zie dzi­ęki to­bie żyło.

    Przez chwi­lę, z wra­że­nia, za­ni­emó­wi­ła. Na­wet jeśli wcześni­ej mi­ała jakieś wątp­li­wości, te­raz wszystko odpły­nę­ło. Uni­os­ła brwi i odr­zu­ci­ła włosy do tyłu.

    - Nie bę­dę cię ni­ena­wid­zić, Mike. Mo­że si­ebie, ale nie ci­ebie.

    Myślę, że zda­wa­ła so­bie spra­wę, czym to się mo­że skończyć.

    - W koń­cu mnie za­bi­ją, praw­da, Mike?

Na­wet nie odeb­ra­łem te­go jak pyta­nie.

    - Jeśli ktoś zos­ta­nie na wol­ności i jeśli się domyśli, to nie jest wykluc­zo­ne. Mnie też chci­eliby za­bić. Pa­mi­ętaj o jednym, bo oni też o tym bę­dą pa­mi­ętać: nie są tak moc­ni, jak im się wyda­je.

    Uśmiechnęła się ni­es­wo­jo.

    - Mike…

    Przytuliłem rę­kę, któ­rą do mnie wyci­ąg­nę­ła.

    - Pocałuj mnie… tak na wszel­ki wypa­dek.

    Jej jędr­ne, lek­ko rozchy­lo­ne war­gi błyszczały. Ki­edy się zbliży­łem, ros­ło w ni­ej po­żą­da­nie.

    Trzymałem jej twarz w dło­ni­ach, usłys­za­łem cic­he westch­ni­enie, poc­zu­łem przez płaszcz, jak jej pal­ce wbi­j­a­ją mi się w ra­mię, i poz­wo­li­łem, by się od­su­nę­ła. Mu­si­ała rę­ce moc­no opr­zeć o blat sto­łu. Żar, który jeszc­ze przed se­kun­dą roz­pa­lał war­gi, bił te­raz z oc­zu.

    - Proszę, Mike, idź już.

    

Deszcz po­wi­tał mnie mokry­mi mac­ka­mi i przytu­lił do siebie. Sta­łem się częścią wil­got­nej nocy i zgi­eł­ku mi­as­ta.

    Szedłem uli­ca­mi, zas­ta­na­wi­a­j­ąc się nad spra­wą, któ­rą już mi­ałem w garści, ale nie mog­łem roz­róż­nić szcze­gó­łów.

    Jawił mi się ob­raz po­nu­rej or­ga­ni­za­cji obe­jmu­j­ącej cały świ­at, si­ęga­j­ącej na­jwyższych sta­no­wisk. Or­ga­ni­za­cji żywi­ącej się pi­eni­ędz­mi poc­hod­zący­mi z niszc­ze­nia. Właśnie te­raz jed­na z ma­cek zdycha­ła z gło­du. Nar­koty­ki war­tości dwóch mi­li­onów, któ­re wysła­no dla jej do­kar­mi­enia, nigdy nie do­tarły. Nie, nie tak. Do­tarły, ale nie na mi­e­js­ce przez­nac­ze­nia. Cze­ka­j­ąc na zna­laz­cę pod­wo­iły war­tość, a mac­ka potr­ze­bo­wa­ła ich za wszel­ką ce­nę. Mu­si­ała się czymś nasy­cić, by przeżyć. Żą­da­ła karmy z wści­ek­łością, jaką wywo­łu­je głód, zwi­j­ała się w kon­wul­sj­ach go­to­wa na wszystko, byle przeżyć.

    Wszystko zac­zę­ło się od Ber­gi. Nie jawi­ła już mi się jako dzi­ewczy­na w świ­et­le ref­lek­to­rów, ale wyso­ka, at­rakc­yj­na Skandy­naw­ka o oc­zach, któ­re przyci­ągały mężczyzn. Jej ci­ało było pu­łap­ką peł­ną cu­downych ta­j­em­nic. Było wyzwa­ni­em, któ­re na­le­ża­ło po­dj­ąć. Wra­ca­ła do kra­ju z pod­róży do Włoch i na stat­ku poz­na­ła ko­goś, kto był go­tów po­dj­ąć to jej wyzwa­nie.

    Nie wyróż­ni­ał się niczym szcze­gólnym. Ot, ta­ki so­bie prze­ci­ętny czło­wi­ek, który hand­lo­wał na ma­łą ska­lę., Fa­cet, któ­re­go za­wód uza­sad­ni­ał pod­ró­żo­wa­nie. Jed­na z fi­gur na og­rom­nej szac­how­nicy. Nazy­wał się Nic­ho­las Ray­mond. Lu­bił ko­bi­ety, a Ber­ga była ko­bi­etą wyj­ąt­ko­wą. Bard­zo jej prag­nął i z te­go po­wo­du jed­na z dos­taw nigdy nie do­tar­ła do mi­e­js­ca przez­nac­ze­nia. Nic­ho­las snuł plany, jak sa­me­mu wykorzys­tać to­war. On i Ber­ga. Dwa mi­li­ony dol­ców po za­mi­anie prosz­ku na pi­eni­ąd­ze. Wol­ne od po­dat­ku. Ten to­war ci­ąg­le le­żał gdzieś za­me­li­no­wany. Mo­że z poc­ząt­ku szu­ka­li Raymon­da, aby w ten spo­sób dotr­zeć do to­wa­ru i ba­li się, żeby nie zab­rał ta­j­em­nicy do gro­bu. Tak czy owak nie zgi­nął od ra­zu. Po­tem pew­nie myśle­li, że to­war ma Ber­ga. Zgi­nę­ła i ona. Te­raz ko­lej na mnie.

    W tym mo­men­cie coś zro­zu­mi­ałem. Strach i prze­ra­że­nie - te uc­zu­cia wid­zi­ałem na twarzy Ber­gi. Późni­e­js­za zmi­ana nast­ro­ju przyszła zbyt nag­le.

    Zakląłem w duc­hu, ki­edy drob­ne szcze­góły zac­zęły na­bi­erać znac­ze­nia, sta­ną­łem i przywo­ła­łem prze­j­eżd­ża­j­ącą tak­sów­kę. Ki­erow­ca gwał­tow­nie na­cis­nął ha­mu­lec, sa­moc­hód lek­ko zar­zu­cił. Maszy­na jeszc­ze nie sta­nę­ła, a ja już ot­worzy­łem drzwi. Po­wi­ed­zi­ałem, do­kąd jed­zi­emy, i ca­łą dro­gę ner­wo­wo si­ed­zi­ałem na brze­gu si­ed­ze­nia.

    

Winda za­wi­oz­ła mnie do bi­ura. Wypad­łem na kory­tarz szu­ka­j­ąc kluc­za. Ot­worzy­łem drzwi. Po­kój, w którym ur­zę­do­wa­ła Vel­da, był pusty. Na bi­ur­ku maszy­na do pi­sa­nia przykryta fu­te­ra­łem, zda­wa­ła się re­lik­tem przesz­łości. Obok pocz­ta po­seg­re­go­wa­na na kup­ki: rac­hun­ki, listy, in­ne przesył­ki. Przer­zu­ci­łem je dwa razy, ale nie zna­laz­łem, cze­go szu­ka­łem. Dostr­zeg­łem plik lis­tów pod drzwi­ami. Odepch­ną­łem go no­gą, wchod­ząc do środ­ka. Też nic. Wró­ci­łem do bi­ur­ka i zak­lą­łem, ki­edy ją dostr­zeg­łem: kart­ka pa­pi­eru le­ża­ła pod zszywac­zem i jej gór­ną część zakry­wa­ła ko­per­ta. Odw­ró­ci­łem ją i zo­baczy­łem nad­ruk kom­pa­nii, któ­ra pro­wad­zi­ła si­eć sta­cji benzy­nowych.

    Tekst na kart­ce był bard­zo zwi­ęzły. Jed­na li­ni­jka. „Dro­ga do ser­ca mężczyzny wi­ed­zie…", a pod spo­dem ini­cj­ały „B.T.". Vel­da by się domyśli­ła. Ale Vel­da nie wid­zi­ała tej kart­ki. Ber­ga mu­si­ała wysłać ją ze sta­cji benzy­no­wej, a ad­res spi­sa­ła z karty re­j­est­rac­yj­nej, przypi­ętej do ki­erow­nicy gab­loty z tym, że ad­res był ni­e­ak­tu­alny. Nie dostr­zeg­ła za­pew­ne przek­reśleń, któ­re anulo­wały stary ad­res, a nowy był przypi­ęty z dru­gi­ej strony. Za­nim pra­wid­ło­wo dos­tarc­zo­no list, mi­nęły dni.

    Przeczytałem zda­nie dru­gi raz i przypom­ni­ała mi się twarz Ber­gi. Wi­em, o czym myśla­ła, pis­ząc ten tekst. Od­ruc­ho­wo zmi­ąłem list w pal­cach i nie usłys­za­łem, że ot­worzyły się za mną drzwi.

    Stał w drzwi­ach do dru­gi­ego po­ko­ju.

    - Mam nad­zi­e­ję, że coś z te­go ro­zu­mi­esz, bo my nie bard­zo.

    Nie mu­si­ałem się odw­ra­cać. Wi­ed­zi­ałem, że trzyma mnie na musz­ce. Wi­ed­zi­ałem, że mu­si być ich wi­ęcej, ale nie dba­łem o to, bo poz­na­łem ten głos. Ki­edy słysza­łem go popr­zed­nio, mi­ałem umrzeć, te­raz, za­nim odez­wał się jeszc­ze raz, skoczy­łem na fa­ce­ta. Na­wet uder­ze­nie kol­bą w czasz­kę nie powstrzy­ma­ło mnie. Mi­ałem jeszc­ze dość siły, by go kop­nąć w no­gę. Zdąży­łem też kop­nąć dru­gi­ego w żo­łą­dek. Zdła­wi­one okrzy­ki bó­lu, któ­re wyda­wał z si­ebie le­żący na pod­łod­ze sta­wały się co­raz cichs­ze, bo zac­zę­ła mnie ogar­ni­ać ci­em­ność. Za­nim odpły­ną­łem w ni­cość, do­tarły do mnie jakby odg­łosy uder­zeń i przek­leńst­wa.

    

Znajdowałem się pew­nie w jakimś po­ko­ju. Przez jedy­ne ok­no, wyso­ko nad pod­ło­gą, wid­zi­ałem gwi­azdy - kro­pecz­ki świ­ecą­ce przez warst­wę bru­du na szybie. Le­ża­łem na łóż­ku, rę­ce i no­gi przywi­ąza­no mi do czte­rech ro­gów. Pró­bo­wa­łem się przek­rę­cić, ale sznury jeszc­ze bard­zi­ej wpi­j­ały się w ci­ało i pa­liły jak ogi­eń. Mięśnie, ściśni­ęte bó­lem, ucis­kały żeb­ra i klat­kę pi­er­si­ową niczym rę­ce ka­ta.

    W us­tach czu­łem smak krwi, a ki­edy wró­ci­ła przytom­ność, zac­zą­łem wymi­oto­wać. Pró­bo­wa­łem od­dyc­hać głę­bo­ko, żeby powstrzy­mać skurc­ze żo­łąd­ka. Z wi­el­kim tru­dem uda­ło mi się to. Pod­ni­os­łem ost­roż­nie gło­wę  i czu­łem, że włosy przyle­piły się do po­dusz­ki. Tył głowy bo­leśnie pul­so­wał i mi­ałem wra­że­nie, że za chwi­lę zno­wu zemd­le­ję. Pow­ró­ci­łem do popr­zed­ni­ej pozy­cji i cze­ka­łem aż mi­nie sła­bość.

    Pokój na­bi­erał kształ­tu - nie umeb­lo­wany, za­tęchły, od daw­na nie uży­wany. Dostr­zeg­łem krzes­ło w ro­gu, drzwi i ko­ni­ec łóż­ka. Pró­bo­wa­łem się po­ruszyć, ale sznury nie puściły na­wet na mi­li­metr, a węzły za­cis­nęły się jeszc­ze bard­zi­ej.

    Zastanawiałem się, jak dłu­go tu le­żę. Pró­bo­wa­łem wychwycić jakieś dźwi­ęki, ale doc­hod­ził do mnie tylko mo­no­ton­ny szum deszc­zu za ok­nem. Ci­ąg­le pa­da­ło. Jeszc­ze raz wsłuc­ha­łem się w cis­zę i po chwi­li wi­ed­zi­ałem ile cza­su mi­nę­ło od wpad­ki.

    Zegarek sta­nął. Ujr­za­łem fos­fory­zu­j­ące wska­zów­ki i tarc­zę, wi­ęc się nie stłukł… po pros­tu sta­nął. To nie była ta sa­ma noc. Zac­zą­łem walczyć ze sznu­ra­mi z ca­łą ener­gią, jaka mi jeszc­ze zos­ta­ła. Wrzynały się w ci­ało co­raz głę­bi­ej i nie puszc­zały. Zda­łem so­bie spra­wę, że to bez­nad­zi­e­jne i opad­łem bez­silny z pow­ro­tem. Wści­eka­łem się, że tak głu­pio wpad­łem w pu­łap­kę, że nie mi­ałem przy so­bie spluwy i da­łem się wzi­ąć jak jag­nię. Przek­li­na­łem si­ebie, że da­łem Veld­zie wol­ną rę­kę i że nie byłem szczery z Pa­tem. Ale prze­ci­eż mu­si­ałem odgry­wać cho­ler­ne­go bo­ha­te­ra. Chci­ałem wszystko zro­bić sam. Poż­reć ca­łą or­ga­ni­za­cję za jednym za­mac­hem, cho­ci­aż wi­ed­zi­ałem, jacy są i jak dzi­ała­ją. Ostr­ze­ga­łem wszystkich, tylko sa­me­mu so­bie za­pom­ni­ałem ud­zi­elić rady.

    W są­si­ed­nim po­ko­ju usłys­za­łem kro­ki, któ­re zbli­żały się do drzwi. Po­tem drzwi się ot­worzyły i w pros­to­ką­cie świ­at­ła ujr­za­łem dwa ci­enie. Roz­róż­ni­ałem tylko jakieś kształty bez twarzy, ale w tym mo­men­cie nie mi­ało to znac­ze­nia. Jeden z nich po­wi­ed­zi­ał:

    - Ocknął się?

    - Tak, dos­zedł do si­ebie.

    Weszli do środ­ka i sta­nę­li na­de mną. W rę­kach mi­eli pał­ki.

    - Twardziel. Walczy­łeś jak lew. Wypru­łeś fla­ki Duko­wi, ty gno­ju. Za­łat­wi­łeś go na cacy, ni­ech cię…

    - Idź do di­ab­ła - od­burk­ną­łem.

    - Ciągle hardy. Jas­ne. Zac­ho­waj twarz do koń­ca. I tak nic ci to nie po­mo­że, choćbyś bła­gał na ko­la­nach - zaśmi­ał się. - Wkrót­ce przyj­ed­zie szef. Za­da ci pa­rę pytań, a żebyś dobr­ze na nie od­po­wi­adał, mu­simy cię troc­hę zmi­ękczyć.

    Pała uni­os­ła się po­wo­li. Nie spuszc­za­łem z ni­ej wzro­ku. Pod­ni­ósł ją na wyso­kość ra­mi­enia, uderzył i tra­fił w żeb­ra. Po­tem wa­li­li jed­noc­ześnie, pa­ra sadys­tów, centy­metr po centy­metr­ze. Późni­ej jeden zro­bił błąd, za­mi­ast rąb­nąć w szyję, tra­fił w gło­wę. Otu­li­ła mnie po­now­nie ta cu­dow­na, słod­ka ci­em­ność, w któ­rej nie czu­ło się bó­lu i nie doc­hod­ziły żad­ne dźwi­ęki. Le­ci­ałem gło­wą do przo­du w mrocznym tu­ne­lu.

    

Ten sam pot­worny ból, który pog­rążył mnie w ni­cość spo­wo­do­wał prze­bud­ze­nie. Czu­łem go każdym ud­ręc­zonym ner­wem, wysyła­j­ącym im­pulsy do móz­gu. Le­ża­łem łyka­j­ąc ot­warty­mi us­ta­mi po­wi­etr­ze i mar­ząc o śmi­er­ci, cho­ci­aż wi­ed­zi­ałem, że nie wol­no się pod­dać.

    Ciało nie wytrzymu­je ta­kich tor­tur. Pró­bu­ję za­pom­ni­eć o bó­lu, który odc­hod­zi, ale nie na dłu­go. Chwi­lo­wa ul­ga jest jak po­ca­łu­nek pe­łen mi­łości. Ci­ało po­zos­ta­je w sta­nie go­to­wości, re­ge­ne­ru­je się, a ki­edy nadc­hod­zi mo­ment dzi­ała­nia, pró­bu­je się zmo­bi­li­zo­wać.

    Musiałem się zas­ta­no­wić. Na pew­no jest spo­sób i mu­si­ałem go zna­leźć. Wid­zi­ałem zarys łóż­ka i czu­łem sznury, który­mi byłem przywi­ązany do sta­lo­wej ramy. Łóż­ko, na którym le­żał gruby ma­te­rac, moż­na było złożyć.

    Ręce przywi­ąza­no tak moc­no, że w ma­te­ra­cu ro­biły się wgłę­bi­enia. Zerk­ną­łem na pal­ce u nóg, po­tem na przywi­ąza­ne rę­ce i wybra­łem jedy­ne moż­li­we roz­wi­ąza­nie.

    Sposób był ha­łaśliwy, wyma­gał cza­su i ta­ki­ego ma­new­ro­wa­nia rę­ka­mi, żeby krew swo­bod­ni­ej krąży­ła w żyłach. Zac­zą­łem koły­sać łóż­ki­em na bo­ki. Przy którymś odchy­le­niu uda­ło się je przew­ró­cić. Wstrzyma­łem od­dech, ki­edy uderzy­ło o pod­ło­gę. Przez chwi­lę le­ża­łem na spod­zie, ale uda­ło mi się pos­ta­wić łóż­ko na bo­ku. Ma­te­rac wysu­nął się spod mo­ich stóp i ki­edy zac­zą­łem rus­zać no­ga­mi, uda­ło się pra­wie cał­ko­wi­cie usu­nąć go spod dol­nej części ci­ała. Przer­wa­łem, by zła­pać od­dech, a ki­edy spró­bo­wa­łem jeszc­ze raz, ma­te­rac wysu­nął się spod rąk. Mi­ałem te­raz dos­ta­tecz­nie du­żo lu­zu. Sznury były mok­re i ślis­kie od krwi. Ła­ma­łem paz­nok­cie pró­bu­j­ąc je rozp­la­tać, ale tak nap­raw­dę po­mog­ła mi krew. Puścił jeden sznur, po­tem dru­gi i rę­ka była wol­na. Os­wo­bod­ze­nie dru­gi­ej było kwes­tią mi­nut. Po rozp­la­ta­niu wi­ęzów, krę­pu­j­ących no­gi, uda­ło mi się wstać. Ser­ce wa­li­ło jak opę­ta­ne i wró­cił ból.

    Wziąłem się w garść, choć od wysił­ku na wpół otę­pi­ałem. Wi­ed­zi­ałem, co mam ro­bić. Pos­ta­wi­łem łóż­ko z ma­te­ra­cem tak jak sta­ło przed­tem, roz­łoży­łem ma­te­rac i po­łoży­łem się w identycz­nej pozy­cji. Dla pi­cu po­łoży­łem sznury na no­gach i jed­nej rę­ce. Mod­li­łem się, by nie zwró­ci­li uwa­gi na tę dru­gą, któ­rej nie mog­łem omo­tać.

    Czas. Mi­ałem te­raz troc­hę cza­su. Z każ­dą se­kun­dą czu­łem pow­ra­ca­j­ącą ener­gię. Le­ża­łem roz­luźni­ony z zamk­ni­ęty­mi oc­za­mi. Pró­bo­wa­łem przywo­łać w pa­mi­ęci ca­łą his­to­rię od poc­ząt­ku, ale uda­ło się to części­owo. Zo­baczy­łem Ber­gę i Nic­ho­la­sa Ray­mon­da oraz fa­ce­ta wpycha­j­ące­go swą ofi­arę pod ci­ęża­rów­kę. Przyszło mi do głowy, że sek­cja zwłok, gdyby ją zro­bi­ono,  wykazałaby ma­sę nar­koty­ku w żyłach, który zre­du­ko­wał Ray­mon­da do chod­zą­cej, bezmyślnej maszyny.

    Obraz zaczy­nał się prze­jaśni­ać. Zro­zu­mi­ałem jaką szop­kę odeg­ra­li przed Ber­gą. Ki­edy chod­zi o dwa mi­li­ony dol­ców, nie moż­na dzi­ałać na oślep, chyba że jest się zu­peł­nie pewnym te­go, co się ro­bi. Na­jpi­erw pró­bo­wa­li ją przest­raszyć, po­tem nas­tą­pi­ła wi­el­ka misty­fi­ka­cja. Carl Evel­lo, czło­wi­ek świ­atowy, uda­j­ący mi­łość od pi­erws­ze­go we­jr­ze­nia, pró­bo­wał zbliżyć się do ni­ej i rozp­ra­co­wać ją.

    Rozmyślałem o tym wszystkim le­żąc na skła­danym łóż­ku i pró­bu­j­ąc zro­zu­mi­eć te­go sza­re­go czło­wi­ecz­ka, któ­re­mu wyda­wa­ło się, że wyro­lu­je Ma­fię. Ray­mond dobr­ze wszystko zap­la­no­wał. W ta­ki spo­sób prze­ka­zał Berd­ze ta­j­em­ni­cę kryj­ów­ki, żeby mu­si­ała po­kom­bi­nować, żeby się do ni­ej dos­tać. Dłu­go trwa­ło, za­nim wresz­cie po­ła­pa­ła się o co chod­zi. Wtedy jed­nak wi­ed­zi­ała już o tym ma­fia. Ber­ga wyna­j­ęła och­ro­nę. Nie wypa­li­ło. Mi­mo to ci­ąg­le nie puszc­za­ła pary z ust ro­zu­mi­e­j­ąc, że jeśli uj­aw­ni sek­ret, wyruszy w os­tat­nią pod­róż. Promyk nad­zi­ei zaświ­tał, ki­edy Wu­j­as­zek Sam zdecy­do­wał się po­ma­cać Evel­lo. Mo­że sąd­zi­ła, że usu­ni­ęcie przesz­kody w pos­ta­ci jego osoby da jej szan­sę. Jeśli tak myśla­ła, była w błęd­zie. I tak wpad­ła w ich łapy.

    Otworzyłem oczy i patrzy­łem w su­fit. Kil­ka innych szcze­gó­łów pro­si­ło się, by je upor­ząd­ko­wać. Chci­ałem to właśnie zro­bić, ale usłys­za­łem głosy na zew­nątrz.

    Nie pró­bo­wa­li zac­howy­wać się cic­ho. Dwóch przech­wa­la­ło się, że na pew­no puszc­zę far­bę, a trze­ci mi­ał nad­zi­e­ję, że tak będ­zie. Głos te­go trze­ci­ego, cichy i spo­ko­jny, był mi dobr­ze znany. Usłys­za­łem:

    - Poczekajcie tu­taj, a ja po­ga­dam.

    - Nie chce pan, żebyśmy wesz­li, sze­fie? Mo­że trze­ba go jeszc­ze troc­hę zmi­ękczyć.

    - Zawołam was, jeśli będ­zie ta­ka potr­ze­ba.

    - Dobra jest, sze­fie.

    Otworzyły się drzwi. Zo­baczy­łem tamtych dwóch, jak ot­wi­era­li bu­tel­kę przy sto­le, po­tem drzwi zamk­nęły się i mężczyz­na pró­bo­wał wyma­cać prze­łącz­nik na ści­anie. Zak­lął, za­pa­lił za­pał­kę i trzymał przed so­bą. Lampy nie było. Na krześle sta­ła świ­eca w bu­tel­ce. Za­pa­lił ją. Pos­ta­wił bu­tel­kę obok mnie, przysu­nął krzes­ło i wyj­ął pa­pi­ero­sa.

    Wciągnąłem no­sem słod­kawy za­pach dymu. Ob­li­za­łem war­gi na wi­dok roz­żar­za­j­ące­go się ko­ni­usz­ka pa­pi­ero­sa, ale fa­cet tylko wyszczerzył zęby i dmuch­nął mi dymem pros­to w twarz.

    - Cześć, Carl - po­wi­ed­zi­ałem. Prag­ną­łem, żeby te sło­wa zabrz­mi­ały dobr­ze i twar­do, ale Carl nie przes­tał się uśmi­ec­hać.

    - Oto okryty po­nu­rą sła­wą Mike Ham­mer. Mam nad­zi­e­ję, że chłopcy dobr­ze wyko­na­li ro­bo­tę. Jeśli im na to poz­wo­lę, bę­dą jeszc­ze lep­si.

    - Byli nieźli. - Odw­ró­ci­łem gło­wę, żeby mu się przyjr­zeć. - Wi­ęc to ty jes­teś… sze­fem.

    Zmienił się na twarzy. Uśmi­ech był te­raz zj­ad­liwy.

    - Jeszcze… ni­ezu­peł­nie - od­parł. - Być mo­że już jut­ro nim zos­ta­nę. Jes­tem sze­fem tylko na swo­im tery­to­ri­um… Chwi­lo­wo.

    - Ty gni­do. - Na­wet wypo­wi­ed­ze­nie tych słów spra­wi­ało trud­ność. Od­dyc­ha­łem z tru­dem przez za­ciśni­ęte zęby. Zamk­ną­łem oczy, wypros­to­wa­łem się i słysza­łem jego śmi­ech.

    - Oszczędziłeś nam du­żo ro­boty. Po­dob­no no­ga ci się po­wi­nę­ła, gdy zna­laz­łeś to, cze­go szu­kamy.

    Nic nie od­po­wi­ed­zi­ałem.

    - Mówią, że chcesz po­hand­lo­wać. Gdzie to­war?

Oczy sa­me się ot­worzyły.

    - Najpierw ją puśćcie.

Zno­wu ten krzywy uśmi­ech.

    - To nie o nią się tar­gu­j­emy. Śmi­esz­ne, na­wet nie wi­em, gdzie jest. Wid­zisz, ona jest po­za mo­im re­wi­rem.

    Opanowałem się og­romnym wysił­ki­em wo­li. W ra­mi­onach czu­łem ner­wo­we drgaw­ki. Za­cis­ną­łem pięści, żeby rę­ce nie drżały.

    - To ci­ebie wysta­wi­am na sprze­daż. Al­bo będ­zi­esz ga­dał, al­bo wyj­dę z po­ko­ju i po­wi­em chłop­com jed­no sło­wo. Wtedy prze­mó­wisz.

    - Idź do di­ab­ła.

Pochy­lił się ni­żej.

    - Jeden z nich to no­żow­nik. Lu­bi ba­wić się klin­gą. Być mo­że pa­mi­ętasz, co zro­bił z Ber­gą - po­wi­ed­zi­ał z lu­bością. - A to było niczym w po­rów­na­niu z tym, co zro­bi z to­bą.

    Kantem dło­ni naśla­do­wał ci­ęcia no­żem na mo­im ci­ele, wyszu­ka­ne i wyra­fi­no­wa­ne. Ki­edy doszedł do pach­winy, uderzył dla wywar­cia leps­ze­go efek­tu, a krzyk, który z si­ebie wyda­łem, uwi­ązł w gard­le przydus­zony bó­lem. Carl, żeby le­pi­ej usłys­zeć, przysu­nął się jeszc­ze.

    Pochylił się jed­nak za bard­zo, a mo­je rę­ce ścis­nęły jego gard­ło tak moc­no, że pal­ce utk­wiły w warst­wach tłuszc­zu. Oczy wyglą­dały jak dwa kamycz­ki, któ­re pró­bu­ją wypaść z op­rawy. Na­cis­ną­łem moc­ni­ej i zmu­si­łem go do klęk­ni­ęcia. Wszystko odby­wa­ło się bez na­jm­ni­e­js­ze­go dźwi­ęku. W os­tat­nim przypływie wści­ek­łości wbił paz­nok­cie w nad­garst­ki. Ki­edy gło­wa opad­ła do tyłu uścisk zel­żał, a nabrz­mi­ały język wypeł­nił ot­wór bę­dący jego us­ta­mi. Coś w gard­le nap­ręży­ło się i pęk­ło. Gdy zab­ra­łem dło­nie, usłys­za­łem tylko syk wchod­zą­ce­go do płuc po­wi­etr­za.

    Położyłem go na łóż­ku w pozy­cji, w któ­rej le­ża­łem przed chwi­lą. Ta­ki­ej oka­zji nie wol­no było zmar­no­wać,  dlatego poz­wo­li­łem Car­lo­wi żyć o jed­ną mi­nu­tę dłu­żej, niż po­wi­ni­en. Spró­bo­wa­łem naśla­do­wać jego głos. Za­wo­ła­łem w stro­nę drzwi:

    - Powiedział, co trze­ba. Te­raz go za­łatw­cie.

    Na zew­nątrz zaskrzy­pi­ało krzes­ło. Ktoś coś po­wi­ed­zi­ał, po­tem cis­za i szu­ra­nie w stro­nę drzwi. Na­wet nie spo­jr­zał w mo­ją stro­nę. Pods­zedł do łóż­ka i usłys­za­łem, jak ot­worzył spręży­no­wi­ec. Chło­pak wi­ed­zi­ał, co ro­bi. Nie wbił no­ża. Przyłożył w od­po­wi­ed­nim mi­e­js­cu i po­wo­li wepch­nął. Ci­ało Car­la wygi­ęło się i przeszył je dreszcz. Ods­ło­ni­łem pło­mi­eń świ­ecy, chło­pak dostr­zegł swój błąd. Wtedy z ca­łą si­łą, jaką w so­bie zna­laz­łem, uderzy­łem w szyję mi­ażd­żąc krę­gos­łup i rdzeń. Nie żył, ki­edy kład­łem go na pod­łod­ze.

    Doskonale. Z każ­dą chwi­lą sytu­acja sta­wa­ła się leps­za.

    Wpadłem do są­si­ed­ni­ego po­ko­ju z wrzas­ki­em, któ­re­go nie mog­łem już dłu­żej powstrzy­mać, i dos­ta­łem dra­nia przy sto­le. Se­kun­da, w któ­rej za­wa­hał się z prze­ra­że­nia, była tą, któ­rej potr­ze­bo­wał na si­ęg­ni­ęcie po re­wol­wer. Rę­kę trzymał już na kol­bie, gdy rozd­ra­pa­łem paz­nok­ci­ami jego twarz i przygni­ot­łem ci­ałem do pod­ło­gi. Re­wol­wer wypadł z rąk i prze­le­ci­ał przez po­kój. Na­cis­ną­łem go ko­la­na­mi. Z ust doby­ło się jakieś bul­go­ta­nie, któ­re us­ta­ło, gdy pięścią wywich­ną­łem szczę­kę. Już nie szu­kał re­wol­we­ru. Przyłożył rę­ce do twarzy i pró­bo­wał się zas­ło­nić. Nie mog­łem od­mó­wić mu przyj­em­ności zo­bac­ze­nia, co go cze­ka. Mi­ał patr­zeć na wszystko, co z nim ro­bię, aż w koń­cu oczy zaszły mgłą, ki­edy tył głowy trzas­nął o pod­ło­gę. Sta­łem nad nim i patrzy­łem, jak krew ci­ek­nie mu z no­sa i us­zu. Prze­ci­ąg­ną­łem bezw­ład­ne ci­ało, żeby do­łączy­ło do tamtych dwóch, zar­zu­ci­łem ra­mi­ona wo­kół szyi te­go, który trzymał jeszc­ze nóż w garści, i tak ich zos­ta­wi­łem.

    

Wyszedłem na uli­cę i poz­wo­li­łem, by deszcz obmył mi twarz. Od­dyc­ha­łem głę­bo­ko. Jakiś włóczę­ga si­ed­zący trzy metry da­lej, przy drzwi­ach, usłys­zał mój śmi­ech. Ock­nął się z pi­j­ac­ki­ego otu­ma­ni­enia. Być mo­że wygląd twarzy spra­wił, że jego oczy stra­ciły szklis­tość. Zadr­żał, pró­bu­j­ąc od­su­nąć się w kąt. Zaśmi­ałem się głośni­ej i włóc­zę­ga te­go już nie wytrzymu­j­ąc wstał i pow­lókł się da­lej og­lą­da­j­ąc ze dwa razy, czy za nim nie idę.

    Wiedziałem, gdzie jes­tem. Dru­gi­ej Alei nie spo­sób za­pom­ni­eć. Lo­kal, przed którym sta­łem, był brudny i opuszc­zony. Ki­edyś mieści­ła się tu jad­ło­da­jnia, ale po­zos­ta­ła po ni­ej w witry­nie wywi­esz­ka „DO WYNA­J­ĘCIA". Właśnie zamy­ka­li kna­jpę na ro­gu.

    Szedłem wol­no, ale pewnym kro­ki­em. Jeszc­ze jeden sza­rac­zek, który szu­ka schro­ni­enia. Jeszc­ze jeden, który nie mo­że go zna­leźć. Do­tar­łem do skrzynki z te­le­fo­nem po­lic­yjnym przy dru­gi­ej przecz­nicy. Ot­worzy­łem ją i cze­ka­łem na zgłos­ze­nie. Nie mu­si­ałem się zbytnio wysi­lać, by na­dać gło­so­wi chrap­liwy ton.

    - Panie wład­zo - wydu­si­łem. - Le­pi­ej szybko przyśli­jcie ko­goś. Słychać strasz­ne wrzas­ki ze dwa blo­ki stąd, w tej opuszc­zo­nej gar­kuch­ni.

    Nie mi­nęły dwie mi­nuty, ki­edy syreny zag­łuszyły deszcz i obok przemk­nął sa­moc­hód pat­ro­lowy rozprys­ku­j­ąc ka­łu­że. Cze­ka ich ni­elichy bi­gos. Ten z tró­jki, który jeszc­ze żył, będ­zie ga­dał, ale i tak us­maży się na krześle elektrycznym.

    

Wyjąłem port­fel i prze­jr­za­łem do­ku­menty. Nic­ze­go nie bra­ko­wa­ło z wyj­ąt­ki­em pi­eni­ędzy. Zab­ra­li na­wet drob­ne. Potr­zeb­na mi była dzi­esi­ąt­ka jak nigdy w życiu. Na koń­cu ulicy świ­at­ła kna­jpy rzu­cały żół­te ci­enie na chod­nik. Pos­zed­łem w tam­tą stro­nę. Sta­ną­łem w drzwi­ach i po­patrzy­łem na dwóch pi­j­aków i gościa z fu­te­ra­łem na trąb­kę ki­ma­j­ących przy bar­ze.

    Nie mi­ałem wi­ele do stra­ce­nia, wi­ęc przywo­ła­łem bar­ma­na i rzu­ci­łem ze­ga­rek na la­dę.

    - Potrzebna mi dzi­ewi­ęci­ocen­tów­ka. Mo­że pan zatrzy­mać ze­ga­rek.

    - Za dychę? Zwa­ri­owa­łeś, czło­wi­eku. Zap­ras­zam za to na ka­wę.

    - Nie chcę kawy. Mus­zę zadz­wo­nić.

    Przyjrzał mi się uważ­ni­ej i usłys­za­łem cic­he „och".

    - Obrobili? - Si­ęg­nął do ki­es­ze­ni, rzu­cił dzi­esi­ąt­kę na la­dę i od­su­nął ze­ga­rek. - Dzwoń pan, wi­em, jak to jest.

    Pata nie było w do­mu. Mo­ne­ta wypad­ła z auto­ma­tu, wykrę­ci­łem ko­mi­sa­ri­at. Spyta­łem o ka­pi­ta­na Cham­bersa, ale też nie zas­ta­łem. Gli­ni­arz z dyżur­ki chci­ał, żebym zos­ta­wił wi­ado­mość, któ­rą prze­ka­że ka­pi­ta­no­wi, ki­edy ten wró­ci.

    - Bracie - od­par­łem. - To nie mo­że cze­kać. Dotyczy cze­goś nad czym ka­pi­tan właśnie pra­cu­je, i jeśli nie prze­ka­żę mu wi­ado­mości, natych­mi­ast dos­ta­nie za­wa­łu.

    Zakrył rę­ką mik­ro­fon i do­le­ci­ały mnie przytłu­mi­one głosy.

    - Spróbujemy od­na­leźć ka­pi­ta­na przez ra­dio. Czy mo­że pan zos­ta­wić swój nu­mer te­le­fo­nu?

    Odczytałem go z tarczy, po­wi­ed­zi­ałem, że bę­dę cze­kał, i od­wi­esi­łem słuc­haw­kę. Bar­man nie zos­ta­wił mnie swo­j­emu lo­so­wi, na lad­zie sta­ła fi­li­żan­ka z go­rą­cą ka­wą i na­poc­zę­ta pacz­ka pa­pi­ero­sów. Nic­ze­go po­za ka­wą żo­łą­dek i tak by nie przyj­ął, wi­ęc po­wi­ta­łem ją z ra­dością. No­gi przes­tały drżeć i ból zel­żał.

    Zapaliłem, prze­ci­ąg­ną­łem się i po­patrzy­łem w ok­no. Silny wi­atr za­ci­nał deszc­zem o szyby. Ktoś ot­worzył drzwi - wil­got­ne po­wi­etr­ze wpłynę­ło do środ­ka i zro­bi­ło się mni­ej dusz­no. Jeszc­ze jeden muzyk z fu­te­ra­łem na skrzypce pod płaszc­zem usi­adł ci­ęż­ko i za­mó­wił ka­wę. Gdzieś na ulicy zno­wu zawy­ła syre­na, po mi­nu­cie do­łączy­ła jeszc­ze jed­na. Po­tem dwie nas­tęp­ne, gdzieś da­lej, jak ra­tu­nek dla bo­lą­ce­go mi­e­js­ca na chorym ci­ele mi­as­ta.

    Wszedł Pat. Mi­ał zmęc­zo­ne oczy i ni­eruc­ho­mą twarz. Ką­cik ust wykrzywi­ał ner­wowy tik, który pró­bo­wał powstrzy­mać po­ci­era­j­ąc war­gi dło­nią.

    Podszedł do mnie i usi­adł.

    - Kto ci tak przyko­pał, Mike?

    - Jest aż tak źle?

    - Zrobili z ci­ebie mi­az­gę.

    Teraz mog­łem się już uśmi­ech­nąć, bo wi­ed­zi­ałem, że mo­je na wi­erzc­hu. Mo­że jut­ro, po­j­utr­ze, po­po­j­utr­ze nie rus­zę się z bó­lu, ale te­raz mog­łem się uśmi­ec­hać.

    - Mieli mnie w rę­kach, ale się wyśliz­ną­łem.

    - Niedaleko stąd ktoś na­ro­bił ni­elic­he­go bi­go­su. To chyba nie ty, praw­da?

    - Co mó­wią fakty?

Pat rozchy­lił war­gi.

    - Facet, który przeżył, jest pos­zu­ki­wany za trzy za­bó­jst­wa. Ta spra­wa go za­łat­wi­ła.

    - Tak twi­erd­zi ko­ro­ner?

    - Owszem, zresz­tą ja też. Na mi­e­js­cu jest dwóch spe­cj­alis­tów, którzy rów­ni­eż są te­go zda­nia. Prob­lem w tym, że ten fa­cet twi­erd­zi co in­ne­go. Tak nap­raw­dę sam nie wie, co ma po­wi­ed­zi­eć. Jest na półprzy­tomny i ple­cie coś o Berd­ze Torn i jak ją za­łat­wi­ał. Jest na­jbard­zi­ej wystras­zonym milcz­ki­em, jaki­ego w życiu wid­zi­ałeś.

    - Więc ma­ją swo­ją wer­sję wydar­zeń?

    - Nikt jej nie pod­waży. Co ty o tym sąd­zisz?

Za­ci­ąg­ną­łem się głę­bo­ko i zga­si­łem pa­pi­ero­sa w po­pi­el­nicz­ce.

    - To tylko drobny ele­ment. W tej chwi­li bez znac­ze­nia dla mnie i dla ci­ebie. Pew­ne­go dnia przy piw­ku opo­wi­em ci ci­eka­wą his­to­rię.

    - Lepiej, żeby trzyma­ła się kupy - przestr­zegł Pat. - Ro­bi się ist­ne pi­ek­ło. Wczo­raj zgło­si­ła się siost­ra Evel­la z wydru­ki­em roz­mów te­le­fo­nicznych. Dzwo­nił w na­jd­ziw­ni­e­js­ze mi­e­js­ca, jakie mo­żesz so­bie wyob­ra­zić. Zna­jdu­j­emy ni­ek­tórych ma­fi­oso, po­wi­es­zonych za ja­ja, in­ni żebr­zą o och­ro­nę. Na Wybrze­żu po­li­cja zgar­nę­ła ta­kich waż­ni­aków, że włosy sta­ją dę­ba. Ni­ek­tórzy zac­zę­li mó­wić i spra­wa za­tac­za co­raz szers­ze krę­gi. - Po­wo­li prze­tarł oczy. - Cho­le­ra. Na­wet Waszyng­ton jest w to wmi­es­zany. Chce mi się rzygać.

    Znowu poc­zu­łem drże­nie nóg.

    - Nazwiska, Pat.

    - Niektóre znasz. Za­łat­wi­liśmy płot­ki, ale gru­be ryby ma­ją się dobr­ze. Po­li­cj­an­ci z Mi­ami zro­bi­li szybką re­wi­zję u jed­ne­go z mi­e­js­cowych re­ki­nów i wygrze­ba­li kar­to­te­kę, za­wi­era­j­ącą in­for­ma­cje o wi­ęks­zości punk­tów dystrybu­cji nar­koty­ków w całych Sta­nach. Chłopcy z FBI pop­ro­si­li o do­dat­kowych lud­zi, żeby zgar­nąć to­war i wra­ca­ją z pełny­mi wa­liz­ka­mi.

    - Billy Mist. Masz coś o nim?

    - Ani sło­wa. Chwi­lo­wo ulot­nił się jak kam­fo­ra.

    - Leo Har­mody?

    - On? Krzyczy, że po­li­cja go prześla­du­je. Gro­zi, że od­wo­ła się do Kong­re­su. Wrzeszczy, bo chwi­lo­wo nie moż­na go niczym ob­ci­ążyć.

    - I Al Af­fia nie żyje - wspom­ni­ałem.

    Pat zwró­cił w mo­ją stro­nę sza­re, zmęc­zo­ne oczy.

    - O tej spra­wie chyba nic nie wi­esz, a mo­że się mylę?

    - Nie mog­ło się przytra­fić ni­ko­mu bard­zi­ej od­po­wi­ed­ni­emu.

    - Pokroili go ele­ganc­ko. Ktoś mi­ał przy tym duży ubaw.

    Popatrzyłem na Pa­ta. Za­pa­li­łem pa­pi­ero­sa i pstrykną­łem za­pał­ką w stro­nę po­pi­el­nicz­ki. Do­pa­li­ła się i wygi­ęła w zwęg­lony łuk.

    - Do cze­go uda­ło się wam dojść?

    - Do nic­ze­go. Ża­den od­cisk na bu­tel­ce nie był na tyle wyraźny, by go zi­denty­fi­ko­wać.

    - Jaką przyj­ęto wer­sję?

Ci­ęż­kie po­wi­eki przykryły oczy.

    - Sieć przes­tępc­za na nadbr­ze­żu przeży­wa trud­ne dni. Były już dwa za­bó­jst­wa. Król umarł, ale jakiś nowy król szyku­je się na jego mi­e­js­ce.

    Deszcz brzmi­ał jak uder­ze­nia w bę­ben. Przyspi­es­zał, a w tle wtó­ro­wały mu grzmoty. Błyska­wi­ce roz­ci­nały ni­ebo. Trzech pi­j­aków ża­łośnie spo­zi­era­ło w ok­no. Skrzypek wzdrygnął się, zap­ła­cił, wsad­ził fu­te­rał pod płaszcz i wyszedł. I tak mi­ał fart, bo zła­pał prze­j­eżd­ża­j­ącą właśnie tak­sów­kę.

    - Pat, czy ogar­ni­asz już ca­łą spra­wę?

    - Jasne, że tak. Wi­ęks­ze­go ga­li­ma­ti­asu w życiu nie wid­zi­ałem.

    - To znaczy, że się po­gu­bi­łeś.

    Senność znik­nę­ła z oc­zu Pa­ta. Po­wo­li ob­ra­cał po­pi­el­nicz­kę i rzu­cił jed­no z tych swo­ich dziwnych spo­jr­zeń.

    - Zaczynaj, Mike.

Wzruszy­łem ra­mi­ona­mi.

    - Wszystkie ryby płyną w stro­nę two­j­ej si­eci. Te­raz ty będ­zi­esz mi­ał ubaw. Od ko­go się zac­zę­ło?

    - Zaczęło się od Ber­gi.

    - Nie za­pom­ni­jmy o tym. Posk­ła­da­jmy wszystko do kupy. Opo­wieść będ­zie krót­ka i zwi­ęz­ła, a szcze­góły mo­żesz sam posp­rawd­zać. Dzi­esi­ęć, dwa­naście, mo­że piętnaście lat te­mu pe­wi­en fa­cet przywi­ózł par­tię nar­koty­ków do rozp­ro­wad­ze­nia w kra­ju przez ma­fię. Na stat­ku za­dał się z pew­ną pa­ni­en­ką i się w ni­ej za­koc­hał. To właśnie Ber­ga. Za­mi­ast prze­ka­zać to­war sze­fom pos­ta­no­wił go zatrzy­mać dla si­ebie i swo­j­ego cu­ki­erecz­ka, cho­ci­aż wi­ed­zi­ał, że ryzyku­je gło­wą.

    - Nicholas Ray­mond - dor­zu­cił Pat.

Przytak­ną­łem, ale zdzi­wi­łem się, że wi­ed­zi­ał.

    - Nicholas trzymał ich w szac­hu - konty­nu­owa­łem. - Nie mog­li go za­łat­wić, do­pó­ki nie zez­na gdzie ukrył to­war, a on nie mi­ał za­mi­aru nap­ro­wad­zać ich na ślad. Przesył­ka była war­ta dwa mi­li­ony dol­ców, a forsy potr­ze­bo­wa­li jak nigdy. Tymcza­sem Nick mi­esz­ka z pa­ni­en­ką, ale pew­ne­go dnia gi­nie w wypad­ku. Jest ki­eps­ko, ale nie bez­nad­zi­e­jnie. Przypuszc­za­li, że al­bo prze­ka­zał dzi­ewczy­nie sek­ret, al­bo sa­ma go odkry­ła. Ni­es­tety, nie posz­ło łat­wo. Nick był sprytni­e­jszy, niż sąd­zi­li. Dał jej pew­ną wska­zów­kę na wypa­dek, gdyby mu się coś przytra­fi­ło, ale dzi­ewczy­na dok­ład­nie nie wi­ed­zi­ała, gdzie jest to­war, ani jak go zna­leźć. Pew­nie pró­bo­wa­li ją zast­raszyć, wi­ęc wyna­j­ęła och­ro­nę. Goryl tak się sta­rał, że na­wet z nią za­mi­esz­kał. To nie spo­do­ba­ło się ma­fii. Gdyby Ka­wolsky zna­lazł to­war, mi­eliby pec­ha, wi­ęc mu­si­ał po­le­ci­eć.

    Pat ob­ser­wo­wał mnie uważ­nie. Mi­ał ta­ką mi­nę, jakbym nie odkry­wał żadnych re­we­la­cji, ale nic nie po­wi­ed­zi­ał.

    - Dochodzimy te­raz do Evel­la. Odgry­wa ca­łe przeds­ta­wi­enie i uda­je wi­el­ką mi­łość. Praw­do­po­dob­nie pro­po­nu­je mał­żeńst­wo, żeby ca­łość wyglą­da­ła prze­ko­nu­j­ąco. Być mo­że lek­ko prze­sad­ził lub nie był dość sprytny, by ją os­zu­kać. Ber­ga po­ła­pa­ła się, że Evel­lo na­leży do or­ga­ni­za­cji. Zro­zu­mi­ała wtedy jeszc­ze jed­no. Pojęła, cze­go wszyscy szu­ka­ją, i jak na­darzy­ła się oka­zja, by obs­ma­ro­wać Evel­la przed ko­mi­sją se­nac­ką, zag­ra­ła tą kar­tą sąd­ząc, że późni­ej sa­ma prze­jmie to­war.

Te­raz z twarzy Pa­ta wyczyta­łem, że jed­nak nie o wszystkim wi­ed­zi­ał. W ką­ci­kach oc­zu po­j­awiły się ost­re li­nie i od cza­su do cza­su, ob­li­zu­j­ąc war­gi, cze­kał na dalszy ci­ąg…

    - Obydwie strony pos­ta­no­wiły zag­rać na ca­łe­go. Zj­awi­li się chłopcy z „czar­ną rę­ką". Śmi­er­tel­nie ją przest­raszy­li, cho­ci­aż i tak ni­ewi­ele jej bra­ko­wa­ło. Za­ła­ma­ła się i pró­bo­wa­ła przec­ze­kać w zak­ład­zie.

    - I to był na­jwi­ększy błąd - wtrą­cił Pat.

    - Wspomniałeś, że od­wi­ed­zi­ła ją ko­bi­eta.

Ski­nął gło­wą. Po­wo­li ot­worzył i zamk­nął dło­nie.

    - Ciągle nie mo­żemy tra­fić na jej ślad.

    - Czy mógł to być mężczyz­na przeb­rany za ko­bi­etę?

    - Mógł to być kto­kol­wi­ek. Nie ma ryso­pi­su, nic. Ale ktoś, ko­go zna­ła.

    - Brawo.

    - Towaru ci­ąg­le nie ma.

    - Wiem, gdzie jest.

    Pat błyska­wicz­nie pod­ni­ósł gło­wę.

    - Dwa mi­li­ony rozm­no­żo­ne do czte­rech przez czas. Inf­la­cja.

    - Cholera, Mike, gdzie? - Głos mi­ał ściśni­ęty z emo­cji.

    - Na stat­ku „Ced­ric". Nasz dobry zna­j­omy Al Af­fia rozp­ra­cowy­wał skrytkę. W swo­j­ej nor­ze mi­ał wszystkie plany stat­ku i ten, kto go za­bił umk­nął ze sche­ma­tem.

    - Dopiero te­raz mi to mó­wisz - po­wi­ed­zi­ał chrap­li­wie. - Te­raz puszc­zasz far­bę, a tymcza­sem ktoś mi­ał już tyle cza­su, że mógł zna­leźć to­war.

    Odetchnąłem głę­bo­ko i jęk­ną­łem, ki­edy ból zak­łuł mnie w pi­er­si­ach. Potr­ząs­ną­łem przec­zą­co gło­wą.

    - To nie ta­kie pros­te, Pat. Al od daw­na mi­ał te plany. Na­wet domyślam się, dlac­ze­go zos­tał za­bity.

    Pat cze­kał.

    - Zwabił Vel­dę do swo­j­ej nory na jeden szybki nu­mer. Nasy­pa­ła mu chlo­ra­lu i ki­edy był ni­eprzy­tomny, przetr­ząs­nę­ła mi­esz­ka­nie. Al wkrót­ce się ock­nął. Zro­bi­ło mu się ni­edobr­ze, zwymi­oto­wał pros­zek i zo­baczył, co ro­bi Vel­da. Mu­si­ała go puk­nąć bu­tel­ką.

    Pat ot­worzył sze­ro­ko oczy.

    - Velda!

    - Nie za­bi­ła go. Przyłoży­ła raz i roz­ci­ęła mu gło­wę. Wyczoł­gał się z mi­esz­ka­nia i prze­ka­zał ko­muś wi­ado­mość. Ten ktoś szybko zad­zi­ałał i Vel­da gdzieś cze­ka na swój los. - W tym mo­men­cie ból przeszył ca­łe mo­je ci­ało. - Mam nad­zi­e­ję, że cze­ka - do­kończy­łem.

    - Mike, wyduś z si­ebie wszystko. Cho­le­ra, co jeszc­ze ukry­wasz? Wi­ęc masz nad­zi­e­ję, że dziewczy­na żyje. Ja też tak sąd­zę. Poz­na­łeś ich na tyle dobr­ze, by wi­ed­zi­eć, jaki los ją te­raz cze­ka.

    - Jechała do Billy Mis­ta. - Mi­na mi zrzed­ła na sa­mo wspom­ni­enie i zazgrzy­ta­łem zę­ba­mi. - Gli­niar­ze jej nie zna­leźli.

    - Załóżmy, że nigdy tam nie do­j­ec­ha­ła.

    - Rozważałem ta­ką ewen­tu­al­ność, przyj­aci­elu. Wid­zi­ałem, jak prze­j­eżd­ża­ła tak­sów­ką i nie była sa­ma.

    Zrobiło mi się chłod­ni­ej. Wypi­ta ka­wa stra­ci­ła swój zba­wi­en­ny wpływ. Nie mog­łem dłu­żej o tym myśleć i zas­ło­ni­łem twarz rę­ka­mi w nad­zi­ei, iż znik­nie straszny ob­raz, który mi się jawił.

    - Dranie, dra­nie! - pow­tar­zał Pat. Ner­wo­wo wystu­ki­wał rytm pal­ca­mi i tak jak ja ci­ęż­ko od­dyc­hał. - Wszystko zaczy­na roz­pa­dać się na ka­wał­ki, ale jeszc­ze nie do koń­ca. Dos­ta­ni­emy Bil­la. W ta­ki czy inny spo­sób.

    Poczułem się le­pi­ej. Si­ęg­ną­łem po os­tat­ni­ego pa­pi­ero­sa.

    - Nic się nie roz­pad­nie, do­pó­ki nie przechwy­cimy to­wa­ru. Ty i ca­ła eki­pa z Waszyng­to­nu mo­że­cie jeszc­ze i dzi­esi­ęć lat pra­co­wać, a nie ugry­zi­ecie bes­tii tak, by zdech­ła. Za­da­cie jej pa­rę kop­ni­aków, ale to nie wystarczy. Mo­żemy tylko spo­wol­nić jej ruchy. Bę­dą kurc­zo­wo trzyma­li się Veldy, do­pó­ki nie zj­awi się ktoś z czte­re­ma mi­li­ona­mi dol­ców w garści. Jes­tem na ce­low­ni­ku, brachu. Ja sam. Nast­raszy­łem ich, ale to jed­nost­ki… nie ca­ła or­ga­ni­za­cja. In­te­re­su­je mnie czło­wi­ek, nie or­ga­ni­za­cja. Chcę stać i patr­zeć, jak umi­era, a on dobr­ze o tym wie. Id­zie na ca­łe­go, by dos­tać swo­ją przesył­kę nar­koty­ków, ale za­nim na­ci­eszy nią oczy, mus­zę zgi­nąć ja. Tak wi­ęc ma­ją Vel­dę Jest przynę­tą, ale nie tylko. Ja jes­tem na­jb­li­żej roz­wi­ąza­nia za­gad­ki. Ber­ga, za­nim zgi­nę­ła, da­ła mi wska­zów­kę, ale nie zda­wa­łem so­bie z te­go sprawy. Przez pe­wi­en czas oni też ją zna­li, ale nic nie zro­zu­mi­eli. Oc­ze­ku­ją, że ja ją rozszyf­ru­ję, i będ­zie to ce­na wol­ności Veldy.

    - Mike, oni nie są w ci­emię bi­ci.

    - Ja też nie. Był ta­ki mo­ment, ki­edy roz­wi­ąza­nie nar­zu­ca­ło się sa­mo, ale spi­eszy­łem się i nie zwró­ci­łem na nie uwa­gi. To coś męczy mnie, nie mo­gę dać so­bie z tym rady. Cho­ler­ne, za­ro­zu­mi­ałe dra­nie…

    - Mogą so­bie poz­wo­lić na aro­gan­cję. Ca­ła struk­tu­ra ma­fii opi­era się na aro­gan­cji. Gwał­cą pra­wa wszystkich kra­j­ów świ­ata, czło­wi­eka ma­ją za nic. Są bezwzg­lęd­ni, a wspi­era­ją ich na­jpr­ze­bi­eg­le­js­ze umysły na zi­emi.

    - Miałem na myśli tę gło­wę i ci­ało.

    - Ciało mo­żemy zniszczyć, Mike, ale eli­ta władzy to od­ręb­na kas­ta. Or­ga­ni­za­cję zbu­do­wa­no tak, żeby gło­wa w wyj­ąt­kowych sytu­acj­ach mog­ła funk­cj­ono­wać sa­moczynnie, bez ci­ała. Bra­ku­j­ące ele­menty moż­na zgro­mad­zić w każ­dej chwi­li, ale wyłącz­ną korzyść czer­pać będ­zie gło­wa. Jest jak rząd. Lud­zie, którzy go twor­zą nie lic­zą się. To władcy są waż­ni, a rząd ist­ni­e­je po to, aby korzyści z jego ist­ni­enia czer­pa­li władcy i zas­po­ka­j­ali swo­je apetyty. Tych lud­zi nikt nie zna i nie poz­na.

    - Chyba, że po­peł­nią jeden za­fa­jdany błąd.

    Pat odw­ró­cił gło­wę od ok­na. Po­tar­łem skro­nie, żeby roz­pęd­zić ból.

    - Towar jest na „Ced­ri­cu". Jedy­ne, co mu­sisz zro­bić, to zna­leźć sta­tek. W arc­hi­wum pok­ła­dowym będ­zie nu­mer ka­biny, któ­rą za­jmo­wał Ray­mond. Ki­edy ją od­na­jd­zi­esz, zadz­woń do Ra­ya Di­ke­ra z „Glo­be" i prze­każ mu pi­erws­ze szcze­góły śledzt­wa. Po­wi­edz, że ma się wstrzymać z uj­aw­ni­eni­em ca­łej sprawy, do­pó­ki do ci­ebie nie zadz­wo­nię. Do te­go mo­men­tu bę­dę mi­ał Vel­dę.

    - Dokąd id­zi­esz?

    - Kiedy os­tat­nio za­da­łeś to pyta­nie, po­wi­ed­zi­ałem, że idę ko­goś za­bić. - Wyci­ąg­ną­łem rę­kę. - Daj pi­ęć dol­ców.

    Zrobił zdzi­wi­oną mi­nę, nach­murzył się i od­liczył bank­noty. Dwa z nich po­łoży­łem na bar­ze i ski­ną­łem na bar­ma­na, żeby przyj­ął na­leż­ność. Był w si­ódmym ni­ebie.

    - Gdzie jest Mic­ha­el Fri­day?

    - Powiedziała, że jed­zie do two­j­ego mi­esz­ka­nia.

    - Nie było mnie tam.

    - No wi­esz. Nie ma obo­wi­ąz­ku mel­do­wa­nia się co god­zi­nę.

- Żad­nej och­rony po­lic­yj­nej?

Jeszc­ze bard­zi­ej zmarszczył brwi.

    - Proponowałem, ale od­mó­wi­ła. Jeden z agen­tów i tak za nią pos­zedł. Dał spo­kój, gdy wsi­ad­ła do tak­sów­ki.

    - Nie wysi­lił się.

    - Odwal się. Wszyscy ma­ją ro­boty po uszy.

    - Oczywiście - po­wi­ed­zi­ałem z iro­nią. - Masz za­mi­ar szu­kać „Ced­ri­ca"?

    - A jak myśla­łeś? Pyta­łem do­kąd id­zi­esz?

Zaśmi­ałem się, ale nie zabrz­mi­ało to szczer­ze.

    - Pochodzę troc­hę po deszc­zu i pomyślę. Po­tem mo­że uda mi się jeszc­ze ko­goś za­bić.

    Wiedziałem, że w tym mo­men­cie Pat pomyślał o dawnych cza­sach. Byliśmy młod­si i zda­wa­ło się nam, że brud jest tylko na wi­erzc­hu. Po­li­cj­an­ta dar­zo­no sza­cun­ki­em, a pra­wo chro­ni­ło czło­wi­eka i gwa­ran­to­wa­ło por­zą­dek. Bi­urok­ra­cja i ko­rup­cja wśród wyższych ur­zęd­ni­ków nie były tak wszec­ho­bec­ne.

    Sięgnął do ki­es­ze­ni i wyci­ąg­nął wysłu­żo­ną trzydziestkę-ósem­kę. Wcis­nął mi ją pod bla­tem.

    - Masz, po­baw się innym ka­lib­rem.

Przypom­ni­ałem so­bie, co mó­wi­ła Vel­da, i potr­ząs­ną­łem przec­zą­co gło­wą.

    - Może innym ra­zem. Bez te­go mam wi­ęcej za­bawy.

Wyszed­łem na dwór. Deszcz uderzył mnie w twarz.

    Wiedziałem, że gdzieś cze­ka na mnie roz­wi­ąza­nie i na pew­no je zna­jdę. W ki­os­ku przy sta­cji met­ra ku­pi­łem pacz­kę luc­ki­es. Poc­ze­ka­łem na ko­le­jkę z cent­rum i wsi­ad­łem, ki­edy po­ci­ąg wtoczył się na pe­ron.

    Każdy wstrząs wa­go­nu czu­łem w całym ci­ele. Ki­edy już nie mog­łem wytrzymać, wsta­łem i opar­łem się o drzwi. Patrzy­łem na mi­ga­j­ące przed oc­za­mi brud­ne ści­any tu­ne­lu.

    Jeden ele­ment, jeden cho­lerny ele­ment i wszystko będ­zie jas­ne…

    Pociąg wj­ec­hał na sta­cję. Byłem jedynym pa­sa­że­rem, który wysi­adł.

    Na zew­nątrz nie było tak­sów­ki, ale nie mar­no­wa­łem czasu na cze­ka­nie. Szed­łem w stro­nę mi­esz­ka­nia, nieświ­adom le­j­ące­go deszc­zu. Czu­łem, że ci­ało zac­zę­ło od­ma­wi­ać pos­łus­zeńst­wa. No­gi zac­zęły się ugi­nać, ki­edy do­tar­łem do drzwi, a do­zor­ca i jego żo­na po­patrzy­li na mnie z prze­ra­że­ni­em i po­mog­li mi wejść do środ­ka.

    

Lily Car­ver wsta­ła z krzes­ła. W jej oc­zach wid­zi­ałem współc­zu­cie i zro­zu­mi­enie bó­lu, który mnie przeszy­wał. Chwyci­ła mnie za rę­kę i pop­ro­wad­zi­ła do sypi­al­ni.

    Rzuciłem się na łóż­ko i zamk­ną­łem oczy. Czyjeś rę­ce roz­pi­ęły koł­ni­erzyk kos­zu­li i zdj­ęły buty. Słysza­łem, jak do­zor­ca ka­zał żo­nie za­bi­erać się z po­ko­ju, słysza­łem jej peł­ne prze­ra­że­nia łka­nie. Słysza­łem Lily i czu­łem jej rę­ce na czo­le. Czu­łem, że pochy­la­ła się na­de mną.

    - Może trze­ba wez­wać le­kar­za, pa­nie Ham­mer? - zapy­tał do­zor­ca.

    Potrząsnąłem przec­zą­co gło­wą.

    - Zadzwonię po po­li­cję. Mo­że… Po­now­nie potr­ząs­ną­łem gło­wą.

    - Wszystko będ­zie w por­ząd­ku.

    - Czy mo­żemy chwi­lę po­roz­ma­wi­ać?

    - O czym?

    Czułem, że sen jest co­raz bli­żej.

    - Była tu ko­bi­eta. Fri­day, tak mi­ała na naz­wis­ko. Zos­ta­wi­ła list i po­wi­ed­zi­ała, że to bard­zo waż­ne. Chci­ała, żeby pan go przeczy­tał, jak tylko we­jd­zie.

    - Co na­pi­sa­ła?

    - Nie wi­em, nie zag­lą­da­łem tam. Czy mam ot­worzyć?

- Śmi­ało. Łóż­ko pods­koczy­ło, ki­edy wstał. Lek­ko się za­koły­sałem. Ko­j­ący ruch, od któ­re­go po­wi­eki stały się jeszc­ze ci­ężs­ze, a pod­ni­esi­enie ich wyda­wa­ło mi się pra­wie ni­emoż­li­we. Zno­wu usi­adł. Usłys­za­łem sze­lest rozd­zi­era­ne­go pa­pi­eru.

    - Oto i on. - Pa­uza. - Du­żo tu nie ma.

    - Czytaj pan.

    - W tej chwi­li. „Mike, mój dro­gi… zna­laz­łam wykaz. Ma go już twój przyj­aci­el. Zna­laz­łam coś o wi­ele waż­ni­e­js­ze­go i mus­zę się z to­bą od ra­zu zo­baczyć. Zadz­woń. Zadz­woń natych­mi­ast. Uścis­ki. Mic­ha­el". Nic wi­ęcej tu nie ma, pa­nie Ham­mer.

    - Dziękuję, bard­zo dzi­ęku­ję.

    W są­si­ed­nim po­ko­ju żo­na do­zorcy ner­wo­wo prze­su­wa­ła krzes­ła. Poc­zu­łem dotyk czyj­ejś rę­ki.

    - Sądzi pan, że mo­gę już pójść?

     Zanim zdąży­łem ski­nąć, odez­wa­ła się Lily.

    - Tak, pros­zę już iść. Za­opi­eku­ję się nim. Dzi­ęku­ję za wszystko.

    - Cóż… jeśli bę­dę potr­zebny, pros­zę mnie wez­wać.

    - Oczywiście.

    Po raz os­tat­ni ot­worzy­łem oczy. Zo­baczy­łem de­li­kat­ną uro­dę jej twarzy. Z uśmi­ec­hem zde­jmo­wa­ła ze mnie ub­ra­nie. W spo­jr­ze­niu dostr­zeg­łem dziw­ną czu­łość. Szep­nę­ła:

    - Kochany… koc­hany…

    Nadszedł sen. Przybrał wygląd twarzy. Pośrod­ku us­ta, do­jr­za­łe, wil­got­ne, peł­ne i mi­ęk­kie. Były co­raz bli­żej. To twarz Mic­ha­el i we śnie, za­fascy­no­wany tymi us­ta­mi, uśmi­ech­ną­łem się do ni­ej.

    

ROZDZIAŁ 12

    

    Ból jest za silny i nie poz­wa­la spać. Bud­zisz się - bo­li jeszc­ze bard­zi­ej, wi­ęc pró­bu­j­esz po­now­nie zas­nąć. Ból jest fizyczny, nę­ka cię, a ci­ało na próż­no z nim walczy, bo ni­epo­kój umys­łu jest sil­ni­e­jszy. Ko­ro­wód myśli wa­li mło­tem po gło­wie, dra­pie i gryzie, aż mózg, niczym dzi­kie zwi­er­zę, pró­bu­je wyrwać się z klat­ki. Tylko że uci­ecz­ki nie ma. Wo­kół wszystko pło­nie, języ­ki og­nia są co­raz bli­żej, przypi­eka­ją ci­ało. Mózg wysyła sygnały, żeby się obud­zić, ale jeśli to nas­tą­pi, ud­rę­ką sta­ną się myśli, a ból będ­zie nie do zni­esi­enia. Wi­ęc walczysz i walczysz aż mózg zwyci­ęży i nas­tą­pi prze­bud­ze­nie.

    Zdawało się, że słyszę głosy, a jeden z nich na­le­żał do Veldy. Wo­ła­ła mnie, a ja nie mog­łem od­po­wi­ed­zi­eć. Ktoś za­da­wał jej ból. Wypo­wi­ada­łem ni­eme przek­leńst­wa i zma­ga­łem się z ni­ewid­zi­alny­mi wi­ęza­mi, który­mi ktoś przywi­ązał mnie do zi­emi. Krzycza­ła gło­sem pełnym ci­er­pi­enia, przywoły­wa­ła, a ja nie mog­łem po­móc. Na­pi­na­łem mięśnie, ko­pa­łem i szar­pa­łem, ale sznury trzymały moc­no. W koń­cu, bez tchu, le­ża­łem ni­eruc­ho­mo i słuc­ha­łem, jak umi­era.

    Otworzyłem oczy i wpatry­wa­łem się w ci­em­ność wi­ed­ząc, że to tylko sen, ale myśl, że mo­że być pro­roczy doprowadzała mnie do sza­leńst­wa. Od­dyc­ha­łem ci­ęż­ko, w us­tach mi zasch­ło.

    Leżałem na­gi pod kołd­rą pod­ci­ąg­ni­ętą pod szyję. Mi­e­js­ca po uder­ze­ni­ach były dziw­nie chłod­ne, a skó­ra elastycz­na. Dotk­ną­łem si­ni­aków ko­ni­usz­ka­mi pal­ców i zna­laz­łem od­po­wi­edź - wtar­to w nie jakiś aro­matyczny bal­sam. Poc­zu­łem rów­ni­eż sil­ną woń spiry­tu­su do na­ci­era­nia.

    Powoli, cze­ka­j­ąc na pow­rót bó­lu, wyj­ąłem rę­kę spod kołdry. Wyczu­łem ci­ep­ło le­żą­ce­go obok mnie ci­ała. Gwał­tow­nie cof­ną­łem rę­kę, bo krzyknę­ła. Od­su­nę­ła się jak na­jda­lej i usi­ad­ła.

    - Spokojnie, Lily… To ja…

    Odetchnęła bard­zi­ej ze zdzi­wi­eni­em niż ul­gą i prze­tar­ła oczy.

    - Przestraszyłeś mnie, Mike. Przep­ras­zam. - Uśmi­ech­nę­ła się, usi­ad­ła na brze­gu łóż­ka i włoży­ła buty.

    Też mu­si­ała mi­eć przykre sny. Za­j­ęła się mną, po­łoży­ła obok, ki­edy zas­ną­łem i też zamk­nę­ła oczy. Była dob­rą dzi­ewczy­ną, doświ­adc­zo­ną przez życie i śmi­er­tel­nie prze­ra­ża­ła ją myśl, że przesz­łość mo­że wró­cić. Mog­ła być spo­ko­jna, że z mo­j­ej strony nic jej nie gro­zi.

    - Która god­zi­na? - spyta­łem. Lily po­patrzy­ła na ze­ga­rek.

    - Parę mi­nut po dzi­ewi­ątej. Chcesz coś zjeść?

    - Chyba zgu­bi­łem jeden dzi­eń.

    - Przespałeś. Jęc­za­łeś i ga­da­łeś przez sen… Nie chci­ałam cię bud­zić. Przynieść kawy?

    - Chyba coś zj­em. Mus­zę na­peł­nić żo­łą­dek.

    - Zawołam cię.

    Uśmiechnęła się. Jeden ko­ni­us­zek ust uni­ósł się szybci­ej niż dru­gi. Zo­baczy­ła, że mo­je oczy węd­ru­ją po jej ci­ele, wi­ęc szczel­ni­ej otu­li­ła się szlaf­ro­ki­em i w jej spojrże­niu po­j­awi­ło się coś dziw­ne­go, uśmi­ech zas­tą­pił grymas. Znik­nę­ła w drzwi­ach kuch­ni.

    Niektóre dzi­ewczyny są nap­raw­dę śmi­esz­ne, pomyśla­łem, w jed­nej mi­nu­cie go­to­we na wszystko, w dru­gi­ej - sztywne ze strac­hu.

    Słyszałem, jak krzą­ta się po kuch­ni. Wsta­łem, wzi­ąłem prysznic, ogo­li­łem się i wskoczy­łem w jakieś czyste ub­ra­nie. Lily coś pich­ci­ła na pa­tel­ni, wi­ęc usi­ad­łem przy te­le­fo­nie i wykrę­ci­łem nu­mer Mic­ha­el Fri­day.

    Głos, który usłys­za­łem w słuc­haw­ce, był głę­bo­ki i ost­rożny.

    - Rezydencja pa­na Evel­lo, słuc­ham.

Bro­oklyńs­ki ak­cent zdrad­zał po­li­cj­an­ta.

    - Mówi Mike Ham­mer. Szu­kam Mic­ha­el Fri­day, si­ostry Car­la. Czy ją zas­ta­łem?

    - Obawiam się…

    - Czy jest ka­pi­tan Cham­bers?

    Zaskoczenie po dru­gi­ej stro­nie słuc­haw­ki. Po chwi­li:

    - Kto mó­wi?

    - Hammer. Mike Ham­mer.

Przez chwi­lę się na­rad­za­li.

    - Tu po­li­cja, Ham­mer. Cze­go pan chce?

    - Już po­wi­ed­zi­ałem. Szu­kam Fri­day.

    - My też. Tu jej nie ma.

    - Do di­ab­ła! - wyrwa­ło mi się. - Jes­teście na służ­bie?

    - Tak jest. Pil­nu­j­emy cha­łupy. Mo­że pan wie, gdzie jest dzi­ewczy­na?

    - Wiem jedy­nie, że chci­ała się pil­nie ze mną zo­baczyć, brac­hu. Gdzie mo­gę zna­leźć Cham­ber­sa?

    - Proszę poc­ze­kać. - Czyjaś rę­ka pow­tór­nie zakry­ła słuc­haw­kę i da­lej się na­rad­za­no. - Czy będ­zie pan pod tym samym te­le­fo­nem przez jakiś czas?

    - Będę cze­kał.

    - W por­ząd­ku. Si­er­żant mó­wi, że spró­bu­je zła­pać z nim kon­takt. Pros­zę po­dać nu­mer.

    - Chambers go zna. Pros­zę prze­ka­zać, że jes­tem w do­mu.

    - Zrobione. Jak będ­zie pan coś wi­ed­zi­ał o tej Friday, pros­zę nas po­in­for­mo­wać.

- Żadnych posz­lak?

    - Całkowite ze­ro. Po pros­tu znik­ła. Przedwc­zo­raj po wyjściu z ko­mi­sa­ri­atu wró­ci­ła do do­mu, ale po kil­ku god­zi­nach wzi­ęła tak­sów­kę i po­j­ec­ha­ła na Man­hat­tan.

    - Jechała do mnie.

- Że co!?

    - Nie było mnie w do­mu. Zos­ta­wi­ła wi­ado­mość i odj­ec­ha­ła. Dla­te­go dzwo­nię.

    - Niech to cho­le­ra. Sprawd­za­liśmy ca­łe mi­as­to, żeby do­wi­ed­zi­eć się, do­kąd po­j­ec­ha­ła.

    - Jeżeli korzys­ta z tak­sów­ki, mo­że­cie sprawd­zić, do­kąd ode mnie się uda­ła.

    - Jasne. Prze­ka­żę da­lej.

    Wyłączył się, wi­ęc od­łoży­łem słuc­haw­kę. Lily za­wo­ła­ła mnie z kuch­ni. Nakry­ła do sto­łu. Żar­cia było dla dwóch, ale za­mi­ast apety­tu poc­zu­łem skurcz żo­łąd­ka. Myśla­łem jedy­nie o tym, że mamy nas­tęp­ną ofi­arę. Jeszc­ze jeden dzi­eci­ak, któ­re­go wykończy­ła ban­da mor­der­ców. Żeby dos­tać di­abels­ki pros­zek war­tości dwóch mi­li­onów, bę­dą za­bi­j­ali, do­pó­ki nie po­ło­żą łapy na os­tat­nim gra­mie.

    Uderzyłem pięścią w stół przek­li­na­j­ąc, aż Lily zblad­ła i opar­ła się o ści­anę. Patrzy­łem przed si­ebie nie wid­zący­mi oc­za­mi. Sta­ła napr­ze­ciw­ko.

    Jak bard­zo są og­ra­nic­ze­ni? Jak da­le­ko mo­gą się po­su­nąć? Czy ich or­ga­ni­za­cja nie jest na tyle du­ża, by wi­ed­zi­eć o wszystkim? O prosz­ku mo­gą za­pom­ni­eć, sko­ro gliny przetr­zą­sa­ją „Ced­ri­ca". Cały ich kram się rozlatuje, wi­ęc za­mi­ast zbi­erać no­we punkty, po­win­ni zwi­j­ać ma­nat­ki i zni­kać.

    Lily sta­nę­ła obok, wyci­ąg­nę­ła rę­kę i po­łoży­ła na ra­mi­eniu.

    - Mike…

    Podniosłem gło­wę, ale patrzy­łem gdzie ind­zi­ej.

    - Mike, co się sta­ło?

    Zacząłem mó­wić. Poc­ząt­ko­wo z tru­dem, po­tem co­raz szybci­ej. Wyplu­wa­łem z si­ebie sło­wa, aż w koń­cu opo­wi­ed­zi­ałem ca­łą his­to­rię od sa­me­go poc­ząt­ku. Doc­hod­zi­łem pra­wie do koń­ca opo­wieści, ki­edy uświ­ado­mi­łem so­bie jeden drobny szcze­gół - dro­bi­azg, który daw­no po­wi­ni­en przyjść mi do głowy. Spyta­łem Lily:

    - Czy od­wi­ed­za­łaś Ber­gę w zak­ład­zie?

Zdzi­wi­ona zmarszczy­ła brwi.

    - Nie. - Przygryzła zę­ba­mi dol­ną war­gę. - Dzwo­ni­łam ze dwa razy. Za dru­gim wspom­ni­ała, że ktoś u ni­ej był.

    - Kto? Czy po­wi­ed­zi­ała, kto? - rzu­ci­łem.

Lily dłu­go się zas­ta­na­wi­ała.

    - Wydaje mi się, że tak. Mó­wi­ąc szczer­ze nie zwró­ci­łam wtedy na to uwa­gi. Byłam tak prze­j­ęta tym, co się dzi­ało, że naz­wis­ko nie utk­wi­ło mi w pa­mi­ęci.

    Chwyciłem ją za ra­mię ścis­ka­j­ąc moc­no pal­ca­mi.

    - Nazwisko, dzi­ewczy­no, tylko to ma znac­ze­nie. Ten ktoś rozd­muc­hał ca­łą his­to­rię. Od tam­tej chwi­li zac­zę­ła się se­ria mor­derstw, któ­ra jeszc­ze się nie skończy­ła. Jeże­li nie wygrze­bi­esz te­go naz­wis­ka z pa­mi­ęci, za­bó­jca będ­zie gra­so­wał na wol­ności. Jeże­li wie o to­bie, pó­jd­zi­esz w ślady Ber­gi.

    - Mike!

    - Nie de­ner­wuj się. Ani na chwi­lę nie zos­ta­wię cię sa­mej. Do di­ab­ła, mu­sisz so­bie przypom­ni­eć to naz­wis­ko. Ro­zu­mi­esz?

    - Chyba tak… Mike, pros­zę, bo­li.

    Puściłem ją, a Lily roz­ci­era­ła bo­lą­ce ra­mię, w jej oc­zach po­j­awiły się łzy. Kro­pel­ki błyszczą­ce jak kryształ sta­wały się co­raz wi­ęks­ze. Pods­zed­łem bli­żej. Wyci­ąg­ną­łem rę­kę.

    Lily uśmi­ech­nę­ła się. Znów było jak za pi­erwszym ra­zem. Uśmi­ech czło­wi­eka, który cze­ka na śmi­erć jak na wyba­wi­enie.

    - Proszę cię, jedz - szep­nę­ła.

    - Nie mo­gę, nie te­raz.

    - Nie mo­żesz iść z pustym żo­łąd­ki­em.

    Jej sło­wa spra­wiły, że zno­wu poc­zu­łem się blis­ki roz­wi­ąza­nia. Cze­ka­łem na os­ta­tecz­ną od­po­wi­edź. Cze­ka­łem. Myśl na­bi­era­ła pra­wie konk­retnych kształ­tów, ki­edy ro­zj­az­go­tał się te­le­fon. Odeb­ra­łem w kuch­ni. To był Pat.

    - Znalazłeś Fri­day? - spyta­łem.

    Próbował pa­no­wać nad gło­sem, ale i tak brzmi­ał szorst­ko.

    - Nie mamy nic. Nic, po­jmu­j­esz? Ani Fri­day, ani prosz­ku, nic. Mi­as­to to ist­ne wa­ri­at­ko­wo. Fe­de­ral­ni rozgry­za­ją ca­łą or­ga­ni­za­cję, a my ci­ąg­le nie mamy to­wa­ru. Mike, jeże­li ten pros­zek…

    - Wiem, o co chod­zi.

    - Dobra. Czy jest coś, cze­go mi nie prze­ka­za­łeś?

    - Przecież sam wi­esz.

    - Więc, co z tą Fri­day? Jeśli była u ci­ebie…

    - Chciała się ze mną wid­zi­eć. Nic wi­ęcej nie wi­em.

    - Wiesz, co myślę?

    - Wiem, co myślisz - pow­tórzy­łem. - Billy Mist. Co z nim?

    - Nigdy nie zgad­ni­esz.

    - Dawaj.

    - Właśnie w tej chwi­li je obi­ad w Ter­ra­ce. Ma ali­bi  na wszystko, co mo­żemy mu zar­zu­cić, i chwi­lo­wo ni­ko­mu nie uda­ło się go oba­lić. Ma lud­zi w Waszyng­to­nie, którzy za ni­ego ręc­zą. In­ni waż­ni­acy tak ci­ąg­ną za sznur­ki w jego spra­wie, że wychod­zimy na jakichś głup­ków. Mike…

    - Co?

    - Znalazłeś Vel­dę?

    - Jeszcze nie, Pat, ale już ni­ed­łu­go.

    - Nie brzmi to na­jle­pi­ej, przyj­aci­elu.

    - Wiem.

    - Jeżeli mo­że ci to pop­ra­wić nast­rój, to od­de­le­go­wa­łem do jej szu­ka­nia kil­ku lud­zi.

    - Dzięki.

    - Pomyślałem, że two­ja te­oria mo­że nie jest słusz­na.

    - Uhm.

    - Jest jeszc­ze jed­no, o czym po­wi­ni­eneś wi­ed­zi­eć. Obs­ta­wi­li twój dom. Trzech ło­bu­zów cze­ka­ło na ci­ebie. Jeden z nich leży w kost­nicy. Fe­de­ral­ni ich zgar­nę­li.

    - Więc?

    - Może ich być wi­ęcej. Mi­ej oczy ot­war­te. Jeśli wyjd­zi­esz z do­mu, mo­gą za to­bą ruszyć. Na pew­no będ­zie ci też to­warzyszył nasz czło­wi­ek.

    - Są co­raz bli­żej - wyced­zi­łem.

    - Jesteś pi­erwszy na czar­nej liście, Mike. Wi­esz, dlac­ze­go? Po­wi­em ci. Mó­wi się, że od sa­me­go poc­ząt­ku mac­za­łeś w tym pal­ce. Ki­wa­łeś mnie i ca­łą resz­tę, ale chłopcy w koń­cu się po­ła­pa­li. Po­wiedz… ro­bi­łeś mnie w ko­nia?

    - Nie.

    - Dobre i to. Będ­zi­emy się te­go trzymać.

    - Co masz w spra­wie „Ced­ri­ca"? Zak­lął cic­ho.

    - To ist­ne wa­ri­act­wo, Mike, a po­wo­dem jest właśnie ten pi­epr­zony sta­tek. W tej chwi­li zna­jdu­je się w Jer­sey, gdzie w por­cie przec­hod­zi ka­pi­talny re­mont. Przed wo­jną był ni­ewi­el­kim stat­ki­em pa­sa­żers­kim, późni­ej przysto­so­wa­no go do trans­por­tu żoł­ni­erzy. Wypruto wszystkie ka­biny, któ­re zło­mo­wa­no. Na­wet jeże­li to­war ki­edyś tam się zna­jdo­wał, nie ma po nim śla­du. Wszystko na próż­no.

    Nie odzy­wa­łem się przez chwi­lę. Czu­łem ogar­ni­a­j­ące zim­no i dręt­wo­tę.

    - Masz mnóst­wo lud­zi, których od daw­na chci­ałeś przymknąć.

    - Tak, mnóst­wo - po­wi­ed­zi­ał uszczyp­li­wie. - Przymkną­łem mnóst­wo gno­jków. Na­wet kil­ku waż­niaków. Od­ci­ęliśmy hydrze kil­ka z jej głów - zaśmi­ał się sar­kastycz­nie. - Ale pot­wór ci­ąg­le żyje, brac­hu. Na­jwi­ęks­za z głów nie dba o to, ile stra­ci tych mni­e­jszych. Mo­żemy je wszystkie od­rą­bać, a za kil­ka mi­esi­ęcy lub lat od­rośnie no­we po­ko­le­nie głów, tak za­j­ad­łe jak nigdy przed­tem. Tak, od­nieśliśmy suk­ces. Tak pomyśla­łem, ki­edy zo­baczy­łem Car­la z dzi­urą od no­ża. Czu­łem się świ­et­nie, ki­edy ujr­za­łem twarz Ala Afii. Tylko że oni to ze­ra, Mike. Wi­esz, jak się te­raz czu­ję?

    Nie od­po­wi­ed­zi­ałem. Od­łoży­łem słuc­haw­kę, cho­ci­aż jeszc­ze coś mó­wił. Myśla­łem o wil­gotnych war­gach Micha­el Fri­day i o tym, jak wyglą­dał Al Af­fia i o tym, co po­wi­ed­zi­ał Carl Evel­lo. Myśla­łem o rozgryw­kach, do których doc­hod­zi­ło na­wet w ta­ki­ej or­ga­ni­za­cji, jak ma­fia. Zro­zu­mi­ałem, dlac­ze­go Mic­ha­el Fri­day chci­ała się ze mną zo­baczyć.

    Lily si­ed­zi­ała skurc­zo­na w krześle. Pal­ca­mi od­gar­ni­ała nit­ki wło­sów, któ­re wchod­ziły do oc­zu. Przyglą­da­ła mi się.

    - Weź płaszcz - po­le­ci­łem.

    - Będą cze­kać na zew­nątrz?

    - Tak, bę­dą cze­kać.

    Ostatnia nad­zi­e­ja, któ­rej tak kurc­zo­wo się uc­ze­pi­ła, za­wi­od­ła. Lily wsta­ła jak auto­mat i po­patrzy­ła martwym wzro­ki­em.

    - Niech so­bie cze­ka­ją - do­da­łem.

Odw­ró­ci­ła się i uśmi­ech­nę­ła.

    Czekając na Lily zga­si­łem świ­at­ło i sta­ną­łem w ok­nie. Patrzy­łem na mi­as­to.

    - Jestem go­to­wa, Mike.

    Miała na so­bie tę sa­mą bard­zo szykow­ną zi­elo­ną gar­son­kę, włosy upi­ęte pod ka­pe­lu­si­ki­em z piór­ki­em. Z wyra­zu twarzy moż­na było wyczytać, że jeże­li ma umr­zeć, to le­pi­ej, by śmi­erć na­desz­ła szybko i bez ce­re­gi­eli. Po­za tym, ma ją zas­tać w ele­ganc­kim ub­ra­niu. Była go­to­wa. Obo­je byliśmy go­to­wi. Dwo­je lud­zi, na których wyda­no wyrok, uda­j­ący się na spot­ka­nie ośmi­or­nicy.

    

Nie zesz­liśmy na dół. Dac­hem dos­ta­liśmy się do os­tat­ni­ej klat­ki scho­do­wej, a po­tem po­j­ec­ha­liśmy win­dą. Par­ter i tylne drzwi. Na pod­wór­zu nie było żywe­go duc­ha. Ok­na, w których pa­li­ło się świ­at­ło, były zbyt wyso­ko, by rozp­roszyć ci­em­ność. Otac­za­j­ący mur na wyso­kości czło­wi­eka był łatwy do po­ko­na­nia. Pod­sad­zi­łem Lily, pod­ci­ąg­ną­łem się i po­mog­łem jej zejść. Wyma­cu­j­ąc rę­ka­mi dro­gę wzdłuż mu­ru, do­tar­liśmy do tylnych drzwi nas­tęp­ne­go budyn­ku, ale przes­ta­ło nam się szczęścić, bo za­mek w drzwi­ach po­zos­tał ni­ewz­rus­zony.

    Już za­bi­era­łem się do dłu­ba­niny, ki­edy usłys­za­łem przytłu­mi­one głosy w środ­ku i szczęście po­now­nie uśmi­ech­nę­ło się do nas. Szep­ną­łem Lily, by była cic­ho, i przywar­liśmy do mu­ru. Głosy stały się wyraźni­e­js­ze, ktoś przek­rę­cił klucz w zam­ku i ot­worzył drzwi.

    Strumień świ­at­ła za­lał pod­wór­ko, ale my sta­liśmy za drzwi­ami i cze­ka­liśmy. Jakiś chło­pak z rzad­kim wą­sem cof­nął się do tyłu i mruc­ząc przek­leńst­wa szar­pał za smycz, w któ­rą się zap­lą­tał. Już byłem go­tów wyskoczyć i za­łat­wić go za­min wybuch­nie roz­ró­ba, ale Lily powstrzy­ma­ła mnie. W koń­cu chło­pak wyszedł na zew­nątrz i pos­zedł w stro­nę prze­ciw­leg­łe­go mu­ru. Mi­ał tyle do po­wied­ze­nia na te­mat lud­zi, którzy mus­zą wypro­wad­zać koty na smyczy, że nie za­uważył, jak wesz­liśmy do środ­ka.

    Znaleźliśmy się na ulicy przy dru­gim koń­cu budyn­ku i po­bi­eg­liśmy w stro­nę ga­raży. Sammy roz­poczy­nał właśnie dyżur i po­mac­hał do nas. To wyda­ło mi się dziw­ne, bo dru­gą rę­ką też wyko­nał jakiś gest. Wepch­ną­łem Lily do stró­żów­ki i zamk­ną­łem drzwi. Sammy nie wi­ed­zi­ał, czy to od­po­wied­nia chwi­la na żarty. Stwi­erd­ził, że nie bard­zo, przybrał po­waż­ną mi­nę i zawy­ro­ko­wał:

    - Coraz go­rę­cej wo­kół ci­ebie, Mike.

    - W pewnym sen­sie na­wet się go­tu­je. A co?

    - Byli tu ni­ek­tórzy, in­te­re­so­wa­li się two­ją no­wą gab­lo­tą.

    - Wiem.

    - Mówi ci coś naz­wis­ko Bob Gel­li? - Tym ra­zem mó­wił cał­ki­em se­rio.

    - Nie.

    - Dobrali się do ni­ego. Po­dob­no ma to coś wspól­ne­go z to­bą.

    - Jest z nim źle?

    - Szpital. Nie chci­ał sypać.

    Dranie, wi­ed­zi­eli o wszystkim, a jeśli nie - do­wi­ady­wa­li się bez tru­du i od ra­zu la­ła się krew. Or­ga­ni­za­cja. Sandy­kat. Ma­fia.

    - Pomogę mu się wygrze­bać. Po­wi­esz mu to ode mnie, dobr­ze? Jak z nim?

    - Wyliże się.

    - Co ty na to wszystko, Sammy?

    - Zasrany in­te­res, jeśli mu­sisz wi­ed­zi­eć. W szuf­lad­zie mam trzydzi­est­kę dwó­jkę. Ca­łą noc będ­zie le­żeć pod rę­ką, a mo­że jeszc­ze dłu­żej.

    - Możesz mi za­łat­wić jakiś sa­moc­hód?

    - Weź mój. Myśla­łem, że będ­zie ci potr­zebny, wi­ęc zos­ta­wi­łem go blis­ko drzwi. To dob­ra maszy­na, mam do ni­ej senty­ment, wi­ęc zwróć mi ją w jednym ka­wał­ku.

    Spuścił ro­le­tę w ok­nie i wszedł za na­mi do ga­ra­żu. Uśmi­ech­nął się ni­eszc­zęśli­wie, ale pod­ni­ósł drzwi wj­az­do­we i zatr­zas­nął z pow­ro­tem, ki­edy wyj­ec­ha­liśmy. Ka­za­łem Lily przykuc­nąć, pó­ki się nie upew­ni­łem, że jes­teśmy bez­pi­ecz­ni. Zak­rę­ci­łem pa­rę razy na uli­cach jed­no­ki­erun­kowych, pos­ta­łem troc­hę przy świ­at­łach i do­pi­ero wtedy włączy­łem się do ruc­hu.

    - Dokąd jed­zi­emy, Mike?

    - Zobaczysz.

    - Mike, pros­zę. Tak bard­zo się bo­ję.

    Dolna war­ga Lily drża­ła tak jak jej głos. Za­cis­ka­ła rę­ce i otr­zą­sa­ła się pró­bu­j­ąc powstrzy­mać dreszc­ze.

    - Wybacz - przep­ro­si­łem. - Masz peł­ne pra­wo wi­ed­zi­eć o wszystkim. Jed­zi­emy do­wi­ed­zi­eć się, dlac­ze­go pew­na pa­ni tak bard­zo chci­ała się ze mną zo­baczyć i z jaki­ego po­wo­du fi­gu­ru­je w tej chwi­li na liście osób za­gi­ni­onych. Nie mo­żesz wi­ele po­móc, ale ki­edy będ­zi­esz na mnie cze­ka­ła, wyko­nasz za­da­nie o og­romnym znac­ze­niu. Przypom­nij so­bie to naz­wis­ko. Odt­wórz każdy frag­ment tam­tej roz­mowy z Ber­gą i po­daj to naz­wis­ko.

    Popatrzyła przed si­ebie w sku­pi­eniu i ski­nę­ła gło­wą.

    - Dobrze, Mike. Spró­bu­ję.

    Odwróciła gło­wę w mo­ją stro­nę. Czu­łem jej spo­jr­ze­nie, ale nie mog­łem go odw­za­j­em­nić, bo byłem zbyt skon­cent­ro­wany na jeździe.

    - Dla ci­ebie zro­bię wszystko - do­kończy­ła ła­god­nie.

    W jej gło­sie po­j­awi­ła się no­wa jakość, ton, jaki­ego przed­tem nie było, ele­ment pod­ni­ece­nia, który przypom­ni­ał mi o tym, co zasz­ło, ki­edy się prze­bud­zi­łem, i o czym wtedy myśla­ła. Za­nim zdąży­łem od­po­wi­ed­zi­eć, nag­le odw­ró­ci­ła gło­wę i da­lej patrzy­ła przed si­ebie, tym ra­zem w nast­ro­ju oc­ze­ki­wa­nia i pod­ni­ece­nia.

   

 Tylko dwóch lud­zi zos­ta­ło do pil­no­wa­nia rezy­den­cji Evel­lo. Jeden si­ed­zi­ał w sa­moc­hod­zie, a dru­gi za­kot­wiczył na krześle przy drzwi­ach wejści­owych. Obr­zu­cił mnie spo­jr­ze­ni­em pełnym re­zerwy, od cze­go wszyscy gli­ni­ar­ze zaczy­na­ją roz­mo­wę, i cze­kał, co mam do po­wi­ed­ze­nia.

    - Jestem Mike Ham­mer. Współp­ra­co­wa­łem z ka­pi­ta­nem Cham­ber­sem w tej spra­wie, chci­ałbym się ro­ze­jr­zeć.

    Lodowate spo­jr­ze­nie zła­god­ni­ało i gli­ni­arz ski­nął gło­wą.

    - Słyszałem, jak chłopcy o pa­nu roz­ma­wi­ali. Ka­pi­tan poz­wo­lił?

    - Jeszcze nie, ale poz­wo­li, jeśli pan do ni­ego zadz­wo­ni.

    - Myślę, że nie trze­ba. Pros­zę tylko nic­ze­go nie doty­kać, to wszystko.

    - Jest ktoś w środ­ku?

    - Nie. Puchy. Ale lo­kaj zro­bił spis trun­ków, za­nim wyszedł.

    - Cwana bes­tia. Za chwi­lę bę­dę z pow­ro­tem.

    - Nie ma pa­ni­ki.

    Wszedłem do środ­ka i sta­ną­łem w kory­tar­zu. Za­ci­ąg­ną­łem się. Wzdłuż ści­an pa­liły się lampy, ale rzu­cały bard­zo sła­be świ­at­ło i mi­e­js­ce przypo­mi­na­ło rac­zej wnętr­ze zak­ła­du pogr­ze­bo­we­go.

    Wiedziałem mni­ej wi­ęcej po co przyszed­łem, ale nie mi­ałem po­j­ęcia od cze­go zac­ząć. Gli­ni­ar­ze już wszystko przes­zu­ka­li. Chyba że nie szu­ka­li te­go, co mnie in­te­re­su­je.

    Obejrzałem po­ko­je na do­le, do­pa­li­łem pa­pi­ero­sa i pos­zed­łem na gó­rę. Wystrój był rów­nie sta­ran­ny, kil­ka sypi­al­ni, ga­bi­net, ni­ewi­el­ka sa­la kon­cer­to­wa i do­mowy warsz­ta­cik. Tylko jeden po­kój tchnął życi­em, pach­ni­ał ko­bi­etą, a te­go za­pac­hu nie mógłbym pomy­lić z żadnym innym. Bezt­ros­ka i luz czyli ca­ła Mic­ha­el Friday, a ki­edy za­pa­li­łem świ­at­ło, wi­ed­zi­ałem, że się nie pomy­liłem.

    Ujrzałem typowy ba­ła­gan, po­rozr­zu­ca­ne rzeczy, któ­re świ­adczyły o tym, że właści­ci­el­ka ma za­mi­ar wró­cić. Kremy, per­fumy, ot­war­te pu­deł­ko ze spin­ka­mi do wło­sów na ko­mód­ce. Po­ło­wę łóż­ka za­jmo­wa­ła lal­ka z wło­sa­mi jak pu­del, opar­ta o po­dusz­kę. Na ko­mód­ce zdj­ęcia jakichś mężczyzn i kil­ka po­wi­ęks­zeń, Mic­ha­el na łód­ce w to­warzyst­wie ca­łej ekipy stu­den­ci­aków w peł­nej go­to­wości.

    Bałaganiarsko, ale schlud­nie.

    Zostały też ślady wi­docz­ne tylko dla za­wo­dow­ca. Po­pi­ół cyga­ra w po­pi­el­nicz­ce. Ślad po kci­uku w pu­deł­ku ze zro­lo­wany­mi pońc­zoc­ha­mi. Usi­ad­łem na brze­gu łóż­ka i za­pa­li­łem ko­le­jne­go pa­pi­ero­sa. Si­ęg­ną­łem po po­pi­el­nicz­kę na nocnym sto­li­ku i pos­ta­wi­łem ją na nar­zu­cie. Przypad­ki­em był to sam śro­dek od­ciśni­ęte­go na nar­zu­cie pros­to­ką­ta, gdzie ktoś pos­ta­wił ci­ęż­kie, za­kur­zo­ne pu­deł­ko. Ki­edy prze­ci­ąg­ną­łem pal­cem, zos­tał na nim kurz.

    Były też in­ne szcze­góły: ci­en­ka kres­ka pyłu i skraw­ki brą­zo­we­go pa­pi­eru, którym mu­si­ał być wykle­j­ony brzeg pu­deł­ka. Oder­wały się, gdy ktoś wysypał jego za­war­tość na łóż­ko. Dło­nią zmi­erzy­łem pu­deł­ko: dwie dłu­gości na jedną. Do­pa­li­łem do koń­ca, zga­si­łem pa­pi­ero­sa i zszed­łem na dół. Gli­ni­arz si­ed­zący na gan­ku spytał:

    - Masz pan coś?

    - Nic szcze­gól­ne­go. Zna­leźliście jakieś se­jfy?

    - Nawet trzy. Jeden na gór­ze, dwa na do­le. W środ­ku nic, co by nas za­in­te­re­so­wa­ło. Led­wie pa­rę se­tek w go­tów­ce. Ni­ech pan sam po­patrzy. Te dwa są w ga­bi­ne­cie.

    Pierwszy wbu­do­wany w ści­anę za op­ra­wi­oną ma­pą no­wo­j­ors­ki­ego por­tu, ale ten dru­gi był prawd­ziwym cac­ki­em, wmon­to­wanym w pa­ra­pet. Carl po­pi­sał się zna­j­omością psycho­lo­gii, ki­edy je ins­ta­lo­wał. Moż­na się spod­zi­ewać, że w do­mu ta­kim jak ten bę­dą dwa se­jfy, ale nie w tym samym po­ko­ju. O tym dru­gim trze­ba było mi­eć cynk. Bard­zo zuży­ta tarc­za, a na drew­nie, w który wpuszc­zo­no skrzynkę, wid­ni­ały świ­eże rysy. Ot­worzy­łem drzwicz­ki i oświ­et­li­łem wnętr­ze za­pal­nicz­ką. Na kur­zu zos­tał ślad po zab­ranym pu­deł­ku.

    

Gliniarz tym ra­zem si­ed­zi­ał na scho­dach.

    - Niezbyt ci­ekawy. - Gło­wą wska­zał na dom.

    - Kto ot­wi­erał se­jfy?

    - Sprowadzono De­la­ne­ya. Jest przeds­ta­wi­ci­elem firmy, któ­ra ins­ta­lu­je se­jfy. Fac­ho­wi­ec. Mógłby się ob­ło­wić ob­ra­bi­a­j­ąc se­jfy.

    - Myślę, że nie nar­ze­ka. - Po­żeg­na­łem się i wró­ci­łem do sa­moc­ho­du. W środ­ku cze­ka­ła Lily.

    Usiadłem za ki­erow­ni­cą i bezmyślnie zmi­eni­ałem bi­egi. Mu­si­ałem się sku­pić. Lily po­łoży­ła mi rę­kę na ra­mi­eniu i cze­ka­ła.

    - Ciekawe, czy Pat to zna­lazł - mruk­ną­łem.

    - Co?

    - Michael Fri­day za­ka­po­wa­ła bra­ta. Wró­ci­ła do do­mu i zna­laz­ła coś jeszc­ze. Tylko że tym ra­zem ba­ła się wręczyć to po­li­cji.

    - Mike…

    - Pozwól mi mó­wić. Nie mu­sisz na­wet słuc­hać. Mus­zę to wszystko upor­ząd­ko­wać. W or­ga­ni­za­cji nie uk­ła­da­ło się na­jle­pi­ej. Carl mi­ał prze­j­ąć in­te­resy, ale u nich nie ma cze­goś ta­ki­ego jak awans. Carl chci­ał się wspi­ąć o szcze­bel wyżej, wi­ęc ktoś mu­si­ał po­le­ci­eć. Wi­ed­zi­ał, co ro­bi. Nie mar­no­wał cza­su i zbi­erał ma­te­ri­ał o tym dru­gim, żeby go w od­po­wi­ed­nim mo­men­cie skomp­ro­mi­to­wać.

    Zastanowiłem się nad wszystkim jeszc­ze raz i ski­ną­łem gło­wą.

    - Carl był co­raz bli­żej roz­poc­zę­cia swo­j­ej kam­pa­nii oszc­zerstw - myśla­łem głośno - i ten dru­gi zda­wał so­bie z te­go spra­wę. Spró­bo­wał odzys­kać komp­ro­mi­tu­j­ący go ma­te­ri­ał, ale ma­te­ri­ał znik­nął. Gliny mi­ały już wtedy peł­ne rę­ce ro­boty, wi­ęc zro­zu­mi­ał kto się za tym kryje. Mu­si­ał śled­zić Micha­el. Wi­ed­zi­ał, że to ona ma za­war­tość pu­deł­ka i co z nią zro­bi.

    - Ale kto, Mike? Kto?

    Wyszczerzyłem zęby w uśmi­ec­hu nu­mer pi­ęć, któ­re­go nikt nie lu­bił. Czu­łem się co­raz le­pi­ej, bo zaczy­na­łem ogar­ni­ać ca­łość intry­gi, i wi­ed­zi­ałem, że te­raz już nie po­puszc­zę.

    - Nasz przyj­aci­el Billy - zawy­ro­ko­wa­łem. - Billy Mist. Trzyma gdzieś mo­ją sek­re­tar­kę i nie przejmu­je się, bo pozbył się ha­ka, jaki­ego mi­ał na ni­ego Carl. Jest wolny jak ptas­zek, a do peł­ni szczęścia bra­ku­je mu tylko dwóch mi­li­onów. Vel­da jest asem, który trzyma w od­wod­zie, gdyby owe dwa mi­li­ony się zma­te­ri­ali­zo­wały. Dzi­ewczy­na jest jed­noc­ześnie przynę­tą, któ­rą zrzu­ci, gdy tak się nie sta­nie. Gnój nas­ma­ro­wany brylanty­ną, pewny si­ebie i bez­karny.

    Zarżałem, bo w życiu nie przydarzy­ło mi się nic śmi­esz­ni­e­js­ze­go. Na poc­ząt­ku mi­ałem być wye­li­mi­nowany z gry, ale nie wpad­łem w pu­łap­kę. Cof­ną­łem się myśla­mi do mo­men­tu, ki­edy byłem w kuch­ni ra­zem z Lily i przypom­ni­ałem so­bie, co wtedy po­wi­ed­zi­ała. Przypom­ni­ałem so­bie pew­ną kart­kę zna­le­zi­oną w mo­im bi­ur­ze. Po­tem, przyszła mi na myśl Ber­ga i wyraz jej twarzy, ki­edy zo­baczy­łem ją wychod­zą­cą z budyn­ku sta­cji benzy­no­wej.

    

Uruchomiłem sil­nik, omi­ną­łem sa­moc­hód pat­ro­lowy i ruszy­łem w stro­nę mru­ga­j­ących świ­ate­łek Man­hat­ta­nu. Pru­łem do przo­du zos­ta­wi­a­j­ąc za so­bą uli­cę za uli­cą, aż wresz­cie po­dj­ec­ha­łem pod bard­zo sza­cowny budy­nek. Właśnie mi­e­js­ki ka­ra­wan przywi­ózł dwu­oso­bowy ła­du­nek.

    Było ni­eco po pi­erws­zej w nocy. Po­ma­gi­er z kost­nicy zap­ro­sił mnie do bi­ura i zap­ro­po­no­wał ka­wę. Od­mó­wi­łem.

    - Zabija mi­e­js­cowy za­pas­zek - wyjaśnił. - Czym mo­gę służyć?

    - Mieliście tu ci­ało. Chod­zi o Ber­gę Torn.

    - Ciągle leży.

    - Będzie sek­cja?

    - Nie. Przyna­jm­ni­ej ja nic o tym nie wi­em. W ta­kich wypad­kach nie ro­bi się.

    - W tym wypad­ku będ­zie inac­zej. Mo­gę zadz­wo­nić?

    - Nie krę­puj się pan.

    Wykręciłem nu­mer ko­mi­sa­ri­atu. Pat gdzieś się zmył, wi­ęc spró­bo­wa­łem do do­mu. Pud­ło. Podz­wo­ni­łem w mi­e­js­ca, gdzie zwykle bywał, bez skut­ku. Spo­jr­za­łem na ze­ga­rek, wska­zów­ka od­mierzy­ła ko­le­jny kwad­rans. Zac­zą­łem przek­li­nać: te­le­fon, si­ebie, a na­jbard­zi­ej cho­ler­ną bi­urok­ra­cję, któ­ra ka­że ro­bić wszystko zgod­nie z inst­ruk­cją. Tak bard­zo pró­bo­wa­łem coś wymyślić, że nie byłem w sta­nie się sku­pić. Właśnie wtedy w drzwi­ach sta­nął pe­wi­en ni­epo­zorny fa­cet z dużym  brzuchem. Wszedł do środ­ka, rzu­cił tor­bę na pod­ło­gę i po­wi­ed­zi­ał:

    - Psiakrew, Char­lie, czy lud­zie nie mo­gą zac­ze­kać do ra­na z umi­era­ni­em?

    - Sie masz, dok­tor­ku - przywi­ta­łem no­wo przybyłe­go.

    Koroner obr­zu­cił mnie zdzi­wi­onym spo­jr­ze­ni­em, w którym nie było śla­du sympa­tii.

    - Cześć, Ham­mer. Co pa­na spro­wad­za? A mo­że po­wi­ni­enem do­dać „po­now­nie"?

    - Może pan do­dać. Zaws­ze wra­cam na sta­re śmi­eci, czyż nie?

    - Lubiłbym pa­na bard­zi­ej, gdyby schod­ził mi pan z oc­zu.

    Próbował mnie wymi­nąć. Zła­pa­łem go za ra­mię i ob­ró­ci­łem twar­zą do si­ebie. Sta­nął na pal­cach, spró­bo­wał się wyśliz­nąć, ale trzyma­łem moc­no.

    - Posłuchaj pan. W gry słow­ne po­ba­wimy się innym ra­zem. W tej chwi­li jest mi pan potr­zebny do wyko­na­nia pew­nej ro­boty, któ­ra nie mo­że cze­kać. Mus­zę omi­nąć dro­gę służ­bo­wą i spi­es­zę się.

    - Puszczaj!

Roz­luźni­łem uścisk.

    - Pewnie spra­wia pa­nu przyj­em­ność og­lą­da­nie tru­pów wa­la­j­ących się w rynszto­ku.

    Odwrócił się po­wo­li.

    - O czym pan mó­wi?

    - Raz w życiu mo­żesz pan zro­bić coś in­ne­go, niż nas­łuc­hi­wać, czy bi­je ser­ce, któ­re daw­no za­mar­ło. W pa­na rę­kach jest w tej chwi­li los kil­ku mor­der­ców. Mo­że jest pan tym fa­ce­tem, który za­decy­du­je, czy pa­rę osób umr­ze lub przeż­yje tę noc… no jak, dok­tor­ku?

    - Ze zdu­mi­enia zmarszczył nos.

    - Chwila… mó­wi pan…

    - Mówię bez og­ró­dek. Pró­bo­wa­łem uzys­kać ofi­cj­al­ne zez­wo­le­nie na to, o co pros­zę, ale sze­fa nie ma w do­mu. Na­wet gdyby był, mog­łoby to trwać dłu­żej niż czas poz­wa­la. Szan­sa, o któ­rej mó­wi­łem, jest w pańs­kich rę­kach.

    - Ale…

    - Trzeba zro­bić sek­cję pewnych zwłok i roz­ci­ąć żo­łą­dek. Da ra­dę?

    - Myślę, że mó­wi pan po­waż­nie - po­wi­ed­zi­ał głuc­ho.

    - Nawet pan nie przypuszc­za jak po­waż­nie. Mo­że bę­dą kło­poty, ale nie ma nic po­waż­ni­e­js­ze­go jak to, że na ko­goś wyda­no wyrok.

    Pomagier zac­zął pro­tes­to­wać, ale dok­tor go us­po­ko­ił. Wypros­to­wał się. Ud­zi­eli­ło mu się mo­je po­dekscy­to­wa­nie. Ski­nął gło­wą.

    - Berga Torn - rzu­ci­łem w stro­nę po­ma­gi­era. - Id­zi­emy.

    Koroner zro­bił, co do ni­ego na­le­ża­ło, szybko i spraw­nie, jak zwykle, ki­edy spra­wa nie jest ofi­cj­al­na. Zos­ta­wił ci­ało na wóz­ku i tylko świ­at­ło z lampy nad gło­wą połys­ki­wa­ło na skal­pe­lu. Na począt­ku tylko raz rzu­ci­łem oki­em, bo wo­la­łem pa­mi­ętać Ber­gę ta­ką, jaka była wtedy na szo­sie, a ogień pot­wor­nie de­for­mu­je ci­ało.

    Słyszałem, co mó­wił. Na­wet wi­ed­zi­ałem, ki­edy to zna­lazł. Mi­ło z jego strony, że umył przed­miot, za­nim mi go wręczył. Sta­łem i patrzy­łem na zma­to­wi­ały mo­si­ężny klucz i gu­bi­łem się w domys­łach, gdzie jest za­mek, który ot­wi­erał.

    - Więc? - odez­wał się ko­ro­ner.

    - Dziękuję.

    - Nie o to mi chod­zi­ło.

    - Tylko sam Duch Świ­ęty wie, do cze­go pa­su­je… Wyda­wa­ło mi się, że zna­jd­zi­emy coś in­ne­go.

    Wyczuł rozc­za­ro­wa­nie i wyci­ąg­nął rę­kę. Po­łoży­łem na ni­ej klucz. Obe­jr­zał go pod świ­at­ło, ob­ra­ca­j­ąc na wszystkie strony. Sku­pił się na jakimś szcze­gó­le, przysu­nął klucz do świ­at­ła i ski­nął na mnie gło­wą. Pos­zed­łem za nim. Z szaf­ki wyj­ął bu­tel­kę z jakimś kwa­sem, na­lał od­ro­bi­nę do szkla­ne­go naczyń­ka i wrzu­cił klucz. Po oko­ło dwud­zi­es­tu se­kun­dach wyj­ął go szkla­ną pa­łecz­ką. Me­tal nab­rał połys­ku. Świ­ecił jak nowy i uj­aw­nił wszystkie szcze­góły. Ki­edy sta­ną­łem pod lam­pą, zo­baczy­łem wydra­pany na­pis CITY ATH­LE­TIC, 529. Uścis­ną­łem ra­mię ko­ro­ne­ra z ta­ką si­łą, że po­mi­mo uśmi­ec­hu syknął z bó­lu.

    - Proszę pos­łuc­hać - po­wi­ed­zi­ałem. - Tam jest te­le­fon. Pros­zę ods­zu­kać ka­pi­ta­na Cham­ber­sa i prze­ka­zać mu, że zna­laz­łem to, cze­go szu­ka­liśmy, i właśnie po to jadę. Nie mam za­mi­aru ryzyko­wać, wi­ęc mo­że wpaść do mi­esz­ka­nia po dup­li­kat.

    - To Cham­bers nic nie wie?

    - Właśnie. Oba­wi­am się tylko, że ktoś mo­że mnie ubi­ec. Zadz­wo­nię do pa­na i do­wi­em się, jak posz­ło z Cham­ber­sem. Gdyby były jakieś kło­poty, no, wie pan, z tym tu­taj… Cham­bers wszystkim się za­jmie. Pew­ne­go dnia opo­wi­em, co cały wydzi­ał doc­hod­ze­ni­owy pa­nu zawd­zi­ęc­za.

    Pomagier właśnie podc­hod­ził, do­ma­ga­j­ąc się wyjaśni­eń i na­jwi­docz­ni­ej chci­ał, żeby wszystko było na piśmie. Pró­bo­wał mnie zatrzy­mać, ale zbytnio się spi­eszy­łem.

    

Lily wi­ed­zi­ała, że się uda­ło, ki­edy zo­baczy­ła, jak wypad­łem z budyn­ku przes­ka­ku­j­ąc po kil­ka stop­ni na­raz. Uchy­li­ła drzwi i spyta­ła:

    - Mike?

    - Znam już pra­wie wszystkie od­po­wi­ed­zi, wró­bel­ku. - Po­ka­za­łem klucz. - Oto nas­ze ca­cusz­ko. Przyjrzyj mu się, ka­wa­łek me­ta­lu, przez ni­ego gi­nę­li lud­zie, a on le­żał so­bie w żo­łąd­ku dzi­ewczyny, któ­ra za wszel­ką ce­nę chci­ała wszystkich wyki­wać. Oto klucz do sprawy, i do te­go prawd­ziwy. Wiem, do ko­go na­le­żał, i co jest za drzwi­ami, któ­re zamy­ka.

    Słowa te pod­zi­ałały jak zak­lę­cie. Zygzak błyska­wicy prze­ci­ął ni­ebo, a po nim huk­nął grzmot, aż Lily skurczy­ła się i moc­no zamk­nę­ła oczy.

    - Spokojnie - po­wi­ed­zi­ałem.

    - Nie mo­gę… Mike. Ni­ena­wid­zę pi­oru­nów.

Poc­zu­łem świ­eży po­wi­ew wil­got­ne­go wi­at­ru. Lily wzdrygnę­ła się i pod­ni­os­ła koł­ni­erz gar­son­ki.

    - Podkręć ok­no, Mike.

    Zrobiłem, o co pro­si­ła uruc­ho­mi­łem sil­nik i po­j­ec­ha­łem w stro­nę wschod­ni­ej części mi­as­ta. Głos met­ro­po­lii sta­wał się co­raz cichszy. Os­tat­ni pr­zec­hod­nie pos­pi­esz­nie szu­ka­li schro­ni­enia, a tak­sów­ki, których nikt nie zatrzymy­wał, krążyły bez ce­lu. Pi­erws­ze krop­le deszc­zu rozprysły się na mas­ce, a kurz na szybie za­mi­eniły w bło­to. Włączy­łem wyci­eracz­ki, ale i tak mu­si­ałem pochy­lić się do przo­du, by wid­zi­eć uli­cę. Czu­łem, że roz­poc­zął się wyścig z cza­sem. Skrę­ci­łem na po­łud­nie w Dziewi­ątą Ale­ję, nie zde­jmu­j­ąc no­gi z ga­zu, aż do­j­ec­ha­łem do budyn­ku z sza­rej cegły, na którym ni­ewi­el­ki ne­on in­for­mo­wał, że mieści się tu MI­E­JS­KI KLUB AT­LETYCZNY.

    Zgasiłem sil­nik przed wejści­em i ot­worzy­łem drzwi sa­moc­ho­du.

    - Jak dłu­go cię nie będ­zie? - spyta­ła.

    - Parę mi­nut.

    Twarz Lily mi­ała ni­ena­tu­ralny wygląd.

    - Co z to­bą?

    - Zimno mi.

    Wziąłem koc z tylne­go si­ed­ze­nia i otu­li­łem jej ra­mi­ona.

    - Pewnie się prze­zi­ębi­łaś. Za­raz wra­cam. Trzęsły nią dreszc­ze. Ski­nę­ła gło­wą.

    



Facet w re­cep­cji oka­zał się zas­panym wyso­kim jego­mości­em, ni­ena­wid­zącym każ­de­go, kto mu przesz­kad­za. Ob­ser­wo­wał mnie już od drzwi i wyda­wał ni­eprz­yj­az­ne pom­ru­ki. Ki­edy się zbliży­łem, za­dał tylko jed­no pyta­nie:

    - Członek?

    - Nie, ale…

    - W ta­kim ra­zie zamk­ni­ęte. Spi­er­da­laj.

Wyci­ąg­ną­łem pi­ąta­ka z port­fe­la i po­łoży­łem na bla­cie.

    - Spierdalaj - usłys­za­łem.

    Zabrałem bank­not i scho­wa­łem. Pochy­li­łem się do przo­du i wal­ną­łem go w plecy, nas­tęp­nie pod­ni­os­łem za cher­la­we ra­mi­ona i za­nim z pow­ro­tem po­sad­zi­łem w krześle, przyłoży­łem w żo­łą­dek.

    - Następnym ra­zem troc­hę grzecz­ności nie za­wad­zi - do­da­łem.

    Podsunąłem mu klucz pod nos.

    - Ty skur­wi­elu.

    - Zamknij ryj. Co to ot­wi­era?

    - Szafki.

    - Sprawdź, kto ma 529.

    Odął war­gi, po­ma­so­wał brzuch i wyci­ąg­nął re­j­estr z szuf­lady bi­ur­ka.

    - Raymond. Człon­kost­wo op­ła­co­ne na dzi­esi­ęć lat.

    - Idziemy.

    - Czyś pan zdu­rni­ał? Nie wol­no mi odejść od bi­ur­ka…

    - Idziemy.

    - Parszywi gli­ni­ar­ze - do­le­ci­ało mnie jeszc­ze.

    Uśmiechnąłem się za jego ple­ca­mi i ruszy­łem w dół po scho­dach. W po­wi­etr­zu czu­ło się wil­goć, nozdr­za draż­ni­ła woń kar­bo­lu. Mi­nę­liśmy kot­łow­nię, wejście na ba­sen i skrę­ci­liśmy w kory­tarz, gdzie stały szaf­ki. Wyso­kie, so­lid­ne, zamy­ka­ne na kłód­kę. Trud­no byłoby zna­leźć wi­ęks­zą od tej, któ­rą za­fun­do­wał so­bie Raymon­do. Og­rom­na, mo­si­ęż­na, z tru­dem przec­hod­zi­ła przez ot­wory w drzwicz­kach. Wsad­zi­łem klucz, przek­rę­ci­łem i za­pad­ka ods­koczy­ła. Śmi­erć, zbrod­nia i ko­rup­cja le­żały na dnie w pos­ta­ci dwóch me­ta­lowych po­j­em­ni­ków wi­el­kości ni­ewi­el­ki­ego pu­deł­ka na buty. Pokrywy zos­tały przyspa­wa­ne, a ca­łość po­ma­lo­wa­na ci­em­no­zi­elo­ną far­bą. Do każ­de­go z po­j­em­ni­ków przymo­co­wa­no bard­zo sprytne ur­ząd­ze­nie: na­bój z dwut­len­ki­em węg­la, jak do syfo­nów po­łączony prze­pust­ni­cą z gu­mo­wą pił­ką. Gu­ma co praw­da spar­ci­ała, a prze­pust­ni­cą po­pę­ka­ła, ale to w niczym nie um­ni­e­js­za­ło pomys­ło­wości ur­ząd­ze­nia. Wystarczy­ło wyrzu­cić po­j­em­nik przez bu­laj do mor­za, a po jakimś cza­sie ko­rec­zek się ot­wi­erał, pił­ka na­peł­ni­ała ga­zem i po­j­em­nik wypływał na po­wi­erzch­nię, cze­ka­j­ąc na wyło­wi­enie.

    Rozwiały się też wątp­li­wości co do „Ced­ri­ca". Na ca­łą his­to­rię skła­dały się spi­ęte kwity sprze­daży, co świ­adczy­ło, że Ray­mon­do troszczył się o swo­je in­westy­cje i czu­wał, ki­edy odby­wał się de­mon­taż stat­ku. Zna­laz­łem też kart­kę z na­pi­sem: „wenty­la­tory w ści­anie 12.50 na 25.00".

    Przykucnąłem, żeby wyj­ąć po­j­em­ni­ki, ale ci­ęć odk­le­ił się od ści­any oka­zu­j­ąc zbyt du­że za­in­te­re­so­wa­nie. Trze­ba było pozbyć się te­go to­wa­ru, ale prze­ci­eż nie mog­łem jec­hać z tym na wysypis­ko śmi­eci. Pat po­wi­ni­en rzu­cić oki­em, chłopcy z Waszyng­to­nu też chci­eliby po­patr­zeć. Nie, nie mog­łem ryzyko­wać ut­raty zdobyczy. Nie w tej chwi­li.

    Zamknąłem drzwi i za­mo­co­wa­łem kłód­kę. Tyle lat nikt jej nie ot­wi­erał, kil­ka god­zin nie zro­bi róż­nicy. Te­raz mi­ałem czym hand­lo­wać. Mog­łem opi­sać wygląd po­j­em­ni­ków, żeby nie było wątp­li­wości, i dykto­wać wa­run­ki.

    Cięć po­dążył za mną na gó­rę i wlazł za bi­ur­ko. Hu­mor da­lej mu nie do­pisy­wał, ale ki­edy przysu­ną­łem się bli­żej, ca­ła uda­wa­na har­dość gdzieś się rozpły­nę­ła i zac­zął ner­wo­wo ob­lizy­wać war­gi.

    - Zapamiętaj mo­ją twarz, przyj­aci­elu - po­rad­zi­łem. - Przyjrz­yj się dobr­ze. Jeże­li po­j­awi się tu kto­kol­wi­ek, kto nie jest z po­li­cji, i będ­zie pytał o tę szaf­kę, a ty po­wi­esz, co wi­esz na ten te­mat, zro­bię z ci­ebie mi­az­gę. Gę­ba na kłód­kę.

    Odwróciłem się w stro­nę drzwi, ale spo­jr­za­łem jeszc­ze przez ra­mię.

    - I nas­tępnym ra­zem grzecz­ni­ej. Mog­łeś za­ro­bić pa­rę groszy.

    Na ze­gar­ku była za pi­ęć mi­nut trze­cia. Czas, czas, czas. Deszcz lał stru­ga­mi i rozbryz­gi­wał się na chod­ni­ku. Krzykną­łem do Lily, żeby ot­worzy­ła drzwi, prze­bi­eg­łem pa­rę met­rów i wśliz­ną­łem się do środ­ka. Ra­zem ze mną wpad­ło zim­ne po­wi­etr­ze i twarz Lily była jeszc­ze bard­zi­ej spi­ęta.

    Wyciągnąłem rę­kę i obj­ąłem ją ra­mi­eni­em. Nie mog­ła się po­ruszyć.

    - O rany! Chyba mus­zę cię za­wieść do le­kar­za.

    - Nie… za­wieź mnie tam, gdzie jest ci­ep­ło.

    - Zapomniałem o bożym świ­ecie.

    - Mnie to nie przesz­kad­za. - Spró­bo­wa­ła się uśmi­ech­nąć. - Jeże­li mu­sisz…

    - Koniec uga­ni­ania się. Zna­laz­łem. Mo­gę cię od­wieźć.

    Westchnęła z ul­gą.

    Patrzyłem na deszcz i za­ci­ąga­łem się raz po ra­zie, obmyśla­j­ąc plan ak­cji.

    - Wracasz do mo­j­ego mi­esz­ka­nia. Osusz się, ogr­zej i cze­kaj.

    - Sama?

    - Tym się nie prze­jmuj. Wo­kół budyn­ku są rozs­ta­wi­eni po­li­cj­an­ci. Po­wi­em, żeby dobr­ze pil­no­wa­li. Mus­zę te­raz szybko dzi­ałać i nie wol­no mi zmar­no­wać ani chwi­li. Mam w ki­es­ze­ni klucz do kil­ku mi­li­onów do­la­rów i nie mo­gę brać na si­ebie ca­łej od­po­wi­ed­zi­al­ności. Zro­bię dup­li­kat i będ­zi­esz go trzyma­ła w garści, do­pó­ki ka­pi­tan Cham­bers go nie od­bi­er­ze. Nie wol­no ci się rus­zać z mi­esz­ka­nia do­pó­ki nie wró­cę, i nie zrób ta­ki­ego nu­me­ru jak popr­zed­nio. Rus­zamy. Zatrzy­mam się jeszc­ze na chwi­lę w jednym mi­e­js­cu. Pi­ęć mi­nut.

    

Rzeczywiście nie trwa­ło to dłu­żej. Kum­pel zro­bił dup­li­kat, cho­ci­aż klął przy tym jak szewc, że wyci­ąg­ną­łem go w nocy z łóż­ka. Za faty­gę dos­tał dość, by ca­łą noc ba­lo­wać w kna­jpie.

    Za kwad­rans czwar­ta do­j­ec­ha­liśmy do do­mu, a deszcz ci­ąg­le znę­cał się nad sa­moc­ho­dem, chlas­ta­j­ąc bez li­tości ka­ro­se­rię. Wozy pat­ro­lo­we stały za­par­ko­wa­ne u wylo­tu ulic i dwóch ta­jni­aków ku­li­ło się w drzwi­ach wejści­owych. Ki­edy po­desz­liśmy, krew ich za­la­ła ze złości, a jeden splu­nął i pok­rę­cił gło­wą.

    Nawet nie zdąży­li za­dać pyta­nia.

    - Przykro mi, że pil­no­wa­liście dzi­ury w moście, ale nie zaws­ze jest czas in­for­mo­wać o każdym po­su­ni­ęciu. Bezs­ku­tecz­nie pró­bo­wa­łem dodz­wo­nić się do Pa­ta Cham­ber­sa i jeże­li jeden z was chciałby po­móc w tej spra­wie, ni­ech chwyci za słuc­haw­kę i zro­bi to za mnie.

    Wskazałem na Lily.

    - To jest Lily Car­ver. Zna­jdu­je się w ta­kim samym ni­ebez­pi­ec­zeńst­wie jak ja. Ma dla Pa­ta wi­ado­mość,  którą mu­si jak na­jszyb­ci­ej prze­ka­zać. Jeże­li dzi­ewczy­nie przytra­fi się coś od te­raz do chwi­li, ki­edy przyj­ed­zie Cham­bers, oso­biście po­ury­wa wam łby. Le­pi­ej będ­zie, jeśli jeden z was zap­ro­wadzi ją na gó­rę i po­pil­nu­je drzwi.

    - Pójdzie Johns­ton.

    - Dobrze. Ty dzwoń do Cham­ber­sa.

    - Spróbujemy gdzieś zna­leźć ka­pi­ta­na.

Wpro­wad­zi­łem Lily do środ­ka, po­li­cj­ant pos­zedł z nią do windy, a ja odetch­ną­łem z ul­gą.

    - Jest coś no­we­go, pa­nie Ham­mer? - Gli­ni­arz przyglą­dał mi się bacz­nie.

    - Tak. Już pra­wie po wszystkim.

Zaśmi­ał się sar­kastycz­nie z po­wąt­pi­ewa­ni­em.

    - Sam pan wie le­pi­ej. To za­ba­wa bez koń­ca. Ogar­nia cały kraj. Wystarczy prze­jr­zeć po­ran­ne ga­zety.

    - Ciekawe?

    - Bardzo. Wyborcy bę­dą prze­ci­era­li oczy, ki­edy ujr­zą naz­wis­ka. Odc­hod­zi na­jwi­ęks­za czystka, jaką to mi­as­to ki­edy­kol­wi­ek wid­zi­ało. Dziś w nocy mu­si­eliśmy przymknąć czte­rech naszych chłop­ców. - Za­cis­nął rę­kę w pięść. - Współp­ra­co­wa­li z ni­mi.

    - Szaraki. Bos­so­wie rząd­zą na­dal, a sza­ra­ki zap­ła­cą za wszystkie zbrod­nie.

    - Bossów też mamy. Evel­lo nie żyje.

    - Taaak. A co z jego przyrod­nią si­ost­rą?

    - To sa­mo. Wszyscy są zdu­mi­eni.

    - Nie dzi­wię się, ale ma­fia si­ęga wszęd­zie.

Mic­ha­el Fri­day o wil­gotnych, cu­downych us­tach.

    Ustach, któ­re nigdy nie były dos­ta­tecz­nie blis­ko, nap­raw­dę blis­ko. Mic­ha­el Fri­day z uśmi­ec­hem na twarzy i lek­kim kro­ki­em. Mic­ha­el Fri­day, któ­ra dosyć mi­ała zła i sta­nę­ła po mo­j­ej stro­nie. Przyszła z czymś, co in­te­re­so­wa­ło mnie o wi­ele bard­zi­ej niż te dwa po­j­em­ni­ki w szaf­ce. Po­win­na wiedzi­eć. Cho­le­ra, prze­ci­eż to wszystko dzi­ało się na jej oc­zach. Po­win­na wi­ed­zi­eć, z kim ma do czynienia. Dzi­ała­ją szybko i spraw­nie. Nie prze­bi­era­ją w środ­kach. Po­win­na to prze­wid­zi­eć i otoczyć się kor­do­nem po­li­cj­an­tów, a nie iść na wa­ri­ata z całym ma­te­ri­ałem. Mo­że przec­zu­wa­ła, że jest skońc­zo­na, a mo­że sąd­zi­ła, że jest tak sa­mo sprytna jak oni. Berd­ze też się tak wyda­wa­ło.

    Urocza Mic­ha­el Fri­day. Wychod­zi na uli­cę i już ją ma­ją. Mo­że sta­ła dok­ład­nie w tym samym mie­js­cu co ja te­raz. Słyszy jak zamy­ka­ją się za nią drzwi wejści­owe. Wid­zi przed so­bą tylko jed­ne­go czło­wi­eka, ale jest nim ten, któ­re­go boi się na­jbard­zi­ej. Mo­że zda­ła so­bie spra­wę, że ma tylko mi­nu­tę życia, i poc­zu­ła skurcz żo­łąd­ka.

    Podobnie jak Ber­ga. Tylko że Ber­ga ni­emal w os­tat­ni­ej mi­nu­cie zro­bi­ła coś waż­ne­go.

    Znowu to zna­j­ome, ale nie da­j­ące się opi­sać, uc­zu­cie mro­wi­enia, obe­jmu­j­ące plecy i si­ęga­j­ące móz­gu. To­warzys­zą­ce te­mu myśli wyda­ją się ni­ep­raw­do­po­dob­ne. Pochy­li­łem gło­wę i za­cis­ną­łem zęby. Sku­pi­łem się. Od­dech sto­j­ące­go obok po­li­cj­an­ta zda­wał się zag­łus­zać huk pi­oru­nów i szum ulewy. Pods­zed­łem do skrzynki na listy. Ot­worzy­łem.

    Podobnie jak Ber­ga, Mic­ha­el też pomyśla­ła. Zos­ta­wi­ła nie za­ad­re­so­wa­ną ko­per­tę, któ­ra mi­ała in­for­mo­wać, z czym do mnie wtedy przyszła. Nie na­pi­sa­ła na ni­ej mo­j­ego naz­wis­ka, ale wi­ed­zi­ałem, że wi­ado­mość jest dla mnie. Tylko dwa sło­wa: „WIL­LI­AM MIST", ale wystarc­zały w zu­peł­ności.

    Miały też do­dat­kowy sens. Bra­ku­j­ące og­ni­wo, któ­re­go nie mog­łem zna­leźć, cho­ci­aż wi­ed­zi­ałem, że już ki­edyś było w za­si­ęgu rę­ki.

    Zmiąłem ko­per­tę w kul­kę i upuści­łem na pod­ło­gę.

    Czułem, jak wzbi­era we mnie ta­ka ni­ena­wiść, że przes­ta­łem pa­no­wać nad so­bą. W gło­wie huc­za­ło.

    Wypadłem na zew­nątrz. Za­pom­ni­ałem o po­li­cj­an­cie i bi­eg­łem przed si­ebie. Ki­edy zna­laz­łem się przy sa­moc­hod­zie - jed­na myśl zag­łuszy­ła wszystkie in­ne. Włączyć świ­at­ła? Uwa­żać na prze­pisy? Do di­ab­ła! Nic nie mi­ało znac­ze­nia po­za jed­ną jedy­ną rzec­zą. Za chwi­lę mi­ałem zo­baczyć, jak ten brylanty­ni­arz umi­era w mo­ich rę­kach, ale za­nim przyjd­zie śmi­erć, będ­zie mó­wił.

    Pisk opon na zak­rę­cie, sa­moc­hód zar­zu­cił w le­wo, po­tem w pra­wo. Swąd gumy i szczęk ha­mul­cowych. Sil­nik wył na wyso­kich ob­ro­tach. Jacyś lud­zie częs­to­wa­li mnie ni­ewyb­redny­mi przek­leńst­wa­mi. Nie było mowy, żebym się zatrzy­mał na świ­at­łach. Nic nie mi­ało znac­ze­nia.

    Podjechałem pod budy­nek. Nie zaw­ra­ca­łem so­bie głowy dzwo­ni­eni­em od fron­tu, stłuk­łem no­gą szybę w drzwi­ach i przez wybity ot­wór na­cis­ną­łem klam­kę od wew­nątrz. Wszed­łem po scho­dach i do­tar­łem pod zna­j­ome drzwi. Tym ra­zem na­cis­ną­łem dzwo­nek.

    Billy Mist cze­kał na ko­goś, ale tym kimś nie byłem ja. Szyko­wał się do wyjścia, nie mi­ał tylko mary­nar­ki. Pod pac­hą umieścił re­wol­wer w ka­bur­ze. Ki­edy uchy­lił drzwi, pchną­łem je tak moc­no, że po­le­ci­ał do tyłu. Ki­edy pró­bo­wał si­ęg­nąć po splu­wę, rozk­wa­si­łem mu nos na krwa­wą mi­az­gę. Le­żąc na pod­łod­ze po­no­wił pró­bę z re­wol­we­rem, wi­ęc kop­ni­aki­em pos­ła­łem broń pod stół i chwyci­łem Mis­ta pod pachy, żeby go za­łat­wić na fest. Trzyma­łem moc­no i pi­erwszy ci­os tra­fił w żeb­ra. Krzyk uwi­ązł gdzieś w gard­le. Właśnie mi­ałem pop­ra­wić, ki­edy Billy Mist wyzi­onął duc­ha.

    Nie mog­łem uwi­erzyć. Tak bard­zo chci­ałem, żeby żył. Potr­ząs­ną­łem nim jak szma­ci­aną kuk­łą, ale tru­po­wi jedy­nie opad­ła szczę­ka. Patrzył oc­za­mi bez wyra­zu.

    Odepchnąłem go od si­ebie i ci­ało uderzy­ło o uchy­lo­ne drzwi, któ­re zamk­nęły się z trzas­ki­em. Oczy w zma­sak­ro­wa­nej twarzy Mis­ta spog­lą­dały w ni­cość. Wtedy ulży­łem so­bie. Z chrap­liwym okrzy­ki­em na us­tach zac­zą­łem de­mo­lo­wać mi­esz­ka­nie, do­pó­ki nie zab­rak­ło mi tchu. Billy Mist, który wi­ed­zi­ał, gdzie jest Vel­da. Billy, który mi­ał ni­e­j­ed­no po­wi­ed­zi­eć przed śmi­er­cią. Billy, który mi­ał mi dać satys­fak­cję umi­era­j­ąc po­wo­li.

    To myśl o Veld­zie poz­wo­li­ła mi się opa­no­wać. Rę­ce przes­tały się trząść i zac­zą­łem myśleć trzeźwo. Ro­ze­jr­za­łem się po zde­mo­lo­wanym mi­esz­ka­niu, uni­ka­j­ąc wi­do­ku le­żą­ce­go na dywa­nie tru­pa.

    A za­tem Bil­ly-mi­ał za­mi­ar zwi­nąć ma­nat­ki. W ot­war­tej wa­liz­ce było ub­ra­nie na tydzi­eń, ale na pew­no mógł poz­wo­lić so­bie na ku­pi­enie jeszc­ze kil­ku kos­zul, bo resz­tę mi­e­js­ca za­jmo­wały po­uk­ła­da­ne pacz­ki no­wi­ut­kich bank­no­tów.

    Właśnie wyrzu­ci­łem ca­łą za­war­tość na pod­ło­gę, ki­edy do­bi­egły mnie głosy. Pcha­li się do środ­ka i nic nie mog­ło ich powstrzy­mać.

    Ile to cza­su mi­nę­ło od chwi­li, gdy pyta­łem Ber­gę, czy pot­ra­fi zro­bić coś głups­ze­go?

    Teraz ja wyszed­łem na głup­ka. Sammy upr­zed­zał, że cze­ka­ją na mnie. Nie w sa­moc­ho­dach pat­ro­lowych przy blo­ku i nie na no­wi­ut­ki­ego for­da, bo zdąży­li się już po­ła­pać, że zro­bi­łem pod­mi­an­kę. Le­cę jak wa­ri­at do Mis­ta i ci­ąg­nę za so­bą ca­łą zgra­ję. Te­raz byłem jak kot na czub­ku drze­wa, osaczony przez wści­ek­łe psy.

    Wyważano drzwi, któ­re zac­zęły puszc­zać przy fra­mud­ze. Pods­zed­łem do przew­ró­co­ne­go krzes­ła, pod­ni­os­łem re­wol­wer Mis­ta i od­bez­pi­eczy­łem. Oni wi­ed­zi­eli, że jes­tem bez bro­ni, ale za­pom­ni­eli, że Mist ma gna­ta. Wystrze­li­łem pi­ęć szybkich w śro­dek drzwi, cze­mu po dru­gi­ej stro­nie to­warzyszyły og­łus­za­j­ące wrzas­ki. Zaw­tó­ro­wały im in­ne, gdzieś z głę­bi budyn­ku.

    Wrzaski i przek­leńst­wa rannych nie powstrzy­mały innych dra­ni. Drzwi zac­zęły się wygi­nać. Odw­ró­ci­łem się i po­bi­eg­łem do ła­zi­en­ki. Na drzwi­ach zna­laz­łem za­suw­kę. Dzi­ęki ni­ej mog­łem zyskać na­jwy­żej mi­nu­tę lub dwie. Ot­worzy­łem ok­no wychod­zą­ce na szyb wenty­lac­yjny i wysta­wi­łem gło­wę lust­ru­j­ąc sytu­ację na zew­nątrz.

    Stanąłem na pa­ra­pe­cie i zac­zą­łem prze­cis­kać się na dru­gą stro­nę. Ra­mi­eni­em strą­ci­łem z pół­ki rząd bu­te­lec­zek z le­karst­wa­mi. Ist­na ap­te­ka, któ­ra ci­eszy oko cho­re­go. Billy rzeczy­wiście mu­si­ał być bard­zo chory. Na pół­ce zos­tał jeszc­ze jeden fla­ko­nik. Wzi­ąłem go do rę­ki, Po­patrzy­łem na na­lep­kę, zak­lą­łem i wrzu­ci­łem do ki­es­ze­ni.

    Drzwi do mi­esz­ka­nia puściły i roz­pę­ta­ło się ist­ne pi­ek­ło. Słysza­łem strzały i wrzas­ki, których chyba nie tylko ja byłem przyczyną. Za­nim po­ła­pa­łem się, o co chod­zi, byłem już na zew­nątrz. Ma­ca­łem dro­gę sto­pa­mi wzdłuż pa­ra­pe­tu. Pochy­li­łem ci­ało do przo­du i rę­ka­mi opar­łem się o prze­ciw­leg­łą ści­anę. Dos­zed­łem do mi­e­js­ca, w którym ści­any się schod­ziły i zna­laz­łem szczeb­le pro­wad­zą­ce na dach.

    Po raz pi­erwszy po­wi­ta­łem deszcz z ra­dością. Tłu­mił odg­łos mo­ich kro­ków, spłu­ki­wał szczeb­le, których się chwyta­łem, a ki­edy do­tar­łem na gó­rę, chłod­ził roz­pa­lo­ne czo­ło. Byłem na dac­hu i po­łoży­łem się na żwir­ze gas­ząc ogi­eń, który pło­nął w płu­cach. Nie zwra­ca­łem uwa­gi na pi­ek­ło trwa­jące na ulicy. Ki­edy się troc­hę poz­bi­era­łem, przes­zed­łem ca­łą sze­ro­kość budyn­ku i skorzys­ta­łem z zew­nętrznych scho­dów prze­ciw­po­ża­rowych.

    Minąłem jakąś ko­bi­etę w ok­nie, któ­ra dar­ła się wni­ebog­łosy in­for­mu­j­ąc cały świ­at, gdzie jes­tem. Od­po­wi­ed­zi­ały jej in­ne wrzas­ki i dwa po­cis­ki prze­ci­ęły po­wi­etr­ze.

    Nie zna­leźli mnie. Zes­koczy­łem na pod­wór­ko i uci­ek­łem. Syreny po­lic­yj­ne wyły do­oko­ła i usłys­za­łem, że jakieś sto met­rów za mną ter­ko­tał ka­ra­bin maszy­nowy.

    Głupi ma szczęście, zaśmi­ałem się w duc­hu, ki­edy sta­ną­łem już na chod­ni­ku. Cza­sem war­to zro­bić z si­ebie dur­nia pod wa­run­ki­em, że id­zie się na ca­łe­go. Nie pomyśla­łem, że chłopcy, którzy zacza­ili się wo­kół mi­esz­ka­nia rus­zą za mną. Nie pomyśla­łem też, że budyn­ku pil­nu­je FBI i agen­ci ruszą za band­zi­ora­mi. Ten pościg mu­si­ał nieźle wyglą­dać. Cóż, pręd­zej czy późni­ej mu­si­ało do te­go dojść: ma­fia to nie gang.

    Problem w tym, że szef na­wi­ał i za­ci­erał ślady. Wyci­ąg­ną­łem fla­ko­nik z ki­es­ze­ni, obe­jr­za­łem go i wyrzu­ci­łem.

    Ten szef mi nie umk­nie.

    

ROZDZIAŁ 13

    

    W bi­ur­ze nie pa­li­ło się świ­at­ło. Deszcz ka­pał przez dzi­urę, któ­rą wybi­łem w szybie w drzwi­ach. Ni­ko­go przy bi­ur­ku. Nie było uroczych uśmi­ec­hów ani intry­gu­j­ących oc­zu. Wi­ed­zi­ałem, gdzie szu­kać. Wyj­ąłem kar­tę. Przysu­ną­łem bli­żej za­pał­kę - ele­menty uk­ła­dan­ki tra­fiły na właści­we mi­e­js­ce. Od­łoży­łem kar­tę i pos­zed­łem da­lej.

    Drzwi z ga­bi­ne­tu pro­wad­ziły scho­da­mi na pi­ęt­ro. Gru­ba wykład­zi­na głuszy­ła kro­ki i nie zdrad­za­ła mo­j­ej obec­ności. Na gór­ze były jeszc­ze jed­ne drzwi i mi­esz­ka­nie. Wszed­łem do środ­ka, zsu­ną­łem buty, drob­ne z ki­es­ze­ni po­łoży­łem na pod­łod­ze. Idąc na pal­cach mi­ną­łem drzwi, zza których sączy­ło się świ­at­ło. Z po­zos­tałych tylko jed­ne były zamk­ni­ęte, ale ta­kie zam­ki to dla mnie bet­ka. Wsu­ną­łem się do środ­ka, de­li­kat­nie przymkną­łem drzwi i pstrykną­łem za­pal­nicz­kę.

    Siedziała w kaf­ta­nie bez­pi­ec­zeńst­wa, dłu­gie rę­kawy były owi­ni­ęte wo­kół krzes­ła, no­gi spę­ta­ne, na us­tach plas­ter, a wo­kół czer­wo­ne ślady po wcześni­e­jszych plast­rach, któ­re zrywa­no do kar­mi­enia lub gdy chci­eli, żeby coś po­wi­ed­zi­ała. Ce­ra po­żółk­ła, za­lęk­ni­ona twarz. Tylko oczy były peł­ne siły. Nie roz­poz­na­ła mnie spo­za świ­at­ła za­pal­nicz­ki.

    - Cześć Vel­da - szep­ną­łem.

    Nie mog­ła uwi­erzyć, do­pó­ki nie prze­su­ną­łem za­pal­nicz­ki. Łzy za­tarły wzrok. Zdj­ąłem sznury, od­wi­ąza­łem man­ki­ety kaf­ta­na i z łat­wością pod­ni­os­łem ją z krzes­ła. Jej ci­ałem raz po raz wstrzą­sały kon­wul­sje. Przywar­ła do mnie. Przytu­li­łem ją moc­ni­ej, rę­ką ma­so­wa­łem plecy i szep­ta­łem do uc­ha sło­wa po­ci­es­ze­nia. Od­na­laz­łem jej us­ta i poc­zu­łem ich smak. Czer­pa­łem roz­kosz z te­go de­li­kat­ne­go peł­ne­go czu­łości uścis­ku.

    - Nic ci nie jest? - spyta­łem po chwi­li.

    - Dziś w nocy mi­ałam umr­zeć.

    - Ktoś inny zro­bi to za ci­ebie.

    - Teraz?

    - Nie będ­zi­esz mog­ła te­go zo­baczyć.

    Wyjąłem z ki­es­ze­ni klucz i włoży­łem jej do rę­ki. Wcis­ną­łem jeszc­ze port­fel i popch­ną­łem Vel­dę w stro­nę drzwi.

    - Złap tak­sów­kę i zna­jdź jaki­egoś gli­ni­ar­za, na­jle­pi­ej Pa­ta, jeśli ci się uda. Na kluc­zu jest ad­res. Za­bi­erz wszystko z szaf­ki, któ­rą on ot­wi­era. Myślisz, że dasz ra­dę?

    - A nie mog­łabym…?

    - Powiedziałem, weź gli­ni­ar­za. Ci z ma­fii wi­ed­zą już o wszystkim i nie ma chwi­li do stra­ce­nia. Nie mo­gę stra­cić ci­ebie. Roz­ma­wi­ać będ­zi­emy jut­ro.

    - Jutro, Mike.

    - To, co ro­bię jest sza­leńst­wem. Wszystko jest sza­leńst­wem. Uda­je mi się ci­ebie od­na­leźć i zno­wu cię do­kądś wysyłam. Cho­le­ra… idź już, za­nim nie poz­wo­lę, byś odesz­ła.

    - Jutro, Mike - szep­nę­ła i przytu­li­ła się jeszc­ze raz.

Już nie ro­bi­ła wra­że­nia zmęc­zo­nej, była go­to­wa do dzi­ała­nia. Nigdy wi­ęcej nie poz­wo­lę jej odejść. Jeszc­ze o tym nie wi­ed­zi­ała, ale jut­ro zdarzy się o wi­ele wi­ęcej, to nie będ­zie tylko roz­mo­wa. Prag­ną­łem jej od dnia, ki­edy ujr­za­łem ją po raz pi­erwszy. Jut­ro będ­zie mo­ja. Ona też te­go prag­nę­ła.

    - Mike, po­wi­edz to.

    - Kocham cię, kot­ku. Koc­ham cię bard­zi­ej, niż ki­edy­kol­wi­ek sąd­zi­łem, że pot­ra­fię koc­hać.

    - Ja też cię koc­ham. Jut­ro.

    Zdawało mi się, że wid­zę jej uśmi­ech. Ski­ną­łem gło­wą i ot­worzy­łem drzwi. Odc­ze­ka­łem aż zejdzie ze scho­dów i pos­zed­łem w prze­ciw­ną stro­nę. Tam, gdzie pa­li­ło się świ­at­ło.

    Pchnąłem drzwi, opar­łem się o fra­mu­gę, a ki­edy siwy mężczyz­na, pis­zący coś przy bi­ur­ku, odw­ró­cił się w mo­ją stro­nę, po­wi­ed­zi­ałem:

    - Doktor So­be­rin, jak sąd­zę.

    Był tak zas­koc­zony, że uda­ło mi się po­ko­nać po­ło­wę dro­gi do bi­ur­ka, za­nim si­ęg­nął do szuf­lady. Chwyci­łem go za nad­gars­tek i już nie zdążył unieść bro­ni. Re­wol­wer wypadł mu z rę­ki i jed­nocześnie usłys­za­łem trzask ła­manych pal­ców. Chci­ał krzyknąć, ale dos­tał w szczę­kę. Odepch­ną­łem go, przyłoży­łem rę­ko­jeścią re­wol­we­ru w gło­wę i patrzy­łem, jak bezw­ład­nie opadł na fo­tel.

    - Trafiłem re­ki­na. Na­jważ­ni­e­js­ze­go. Jes­teś pan tru­pem. Zab­ra­ło mi to du­żo cza­su. A nie mu­si­ało. - Zaśmi­ałem się w duc­hu. - Star­ze­ję się. Nie jes­tem już ta­ki dobry jak daw­ni­ej. Ślad, dok­tor­ku, zaws­ze zos­ta­nie jakiś cho­lerny ślad, ta­ki, jaki­ego nie da­je się wyma­zać. Tym ra­zem zos­tał na spod­zie karty, któ­rą two­ja sek­re­tar­ka wypi­sa­ła dla Ber­gi Torn. Spyta­ła, kto ją ski­ero­wał i Ber­ga wymi­eni­ła Wil­li­ama Mis­ta. Rów­ni­eż się pod­pi­sa­ła. Nu­mer, który zro­bi­łeś, był bard­zo cwany. Nie mog­łeś poz­wo­lić, by two­ja sek­re­tar­ka, w su­mie przyzwo­ita dzi­ewczy­na, prze­jr­za­ła tę grę, a prze­ci­eż nie pod­pi­sa­łaby się pod jakimś szwind­lem. Wi­ed­zi­ałeś, że będ­zie śledztwo, to wykluc­za­ło pod­rób­ki. Wymyśli­łeś naz­wis­ko, któ­re moż­na było na­pi­sać na naz­wis­ku Mis­ta, tak żeby nak­ła­dały się na si­ebie li­tery. Wi­eton wyglą­da zu­peł­nie przyzwo­icie. Na pi­erwszy rzut oka nikt nie spostr­ze­że róż­nicy.

Śmi­er­tel­nie zbladł. Rę­ką zakrył us­ta, by powstrzy­mać upływ krwi.

    - Zadałeś so­bie du­żo tru­du, aby odkryć sek­ret Ber­gi - ci­ąg­ną­łem. - Ten nu­mer z zak­ła­dem psychiatrycznym był przemyślany w na­jd­rob­ni­e­jszych szcze­gó­łach. Włącz­nie z mi­e­js­cem, gdzie moż­na było ją moc­ni­ej przycis­nąć, tak żeby nikt się nie do­wi­ed­zi­ał. Przykro mi, że wszystko zep­su­łem. Nie trze­ba było roz­wa­lać gab­loty.

    Soberin zro­bił mi­nę jak dzi­eci­ak.

    - Przecież… dos­ta­łeś… nowy…

    - I zatrzy­mam go. Sa­moc­hód-pu­łap­ka też się nie sprawd­ził, dok­tor­ku. To nu­mer dla szcze­ni­aków.

    Z wykrzywi­oną mi­ną wyglą­dał, jakby się mi­ał rozp­ła­kać. Koły­sał się na krześle po­j­ęku­j­ąc i nie mógł uwi­erzyć w bi­eg wydar­zeń.

    - Tym ra­zem gram two­imi kar­ta­mi. Byłem jedynym czło­wi­eki­em, któ­re­go się ba­łeś, po­ni­eważ jes­tem ta­ki sam jak ci, którzy słuc­ha­ją two­ich roz­ka­zów. Końc­zę roz­mo­wę. Szcze­gó­ła­mi za­jmę się późni­ej. Późni­ej bę­dę się tłu­maczył po­li­cji z te­go, co te­raz zro­bię, ale… do di­ab­ła z tym. Star­ze­ję się i na niczym mi już nie za­leży.

    Znieruchomiał. Tylko pa­niczny strach mógł to spra­wić i So­be­rin po raz pi­erwszy w życiu poc­zuł, co znaczy bać się.

    - Doktorku - po­wi­ed­zi­ałem.

    Spojrzał na mnie. Nie. Nie na mnie, na re­wol­wer. Na duży ot­wór u wylo­tu lufy. Strze­li­łem. Ku­la prze­bi­ła czasz­kę. Si­ęg­ną­łem po te­le­fon. Zadz­wo­ni­łem na po­li­cję i próbo­wa­łem zła­pać Pa­ta. Jeszc­ze nie wró­cił. Po­da­łem inny nu­mer wew­nętrzny i fa­cet, z którym chci­ałem roz­ma­wi­ać, pod­ni­ósł słuchaw­kę. Pop­ro­si­łem go o szcze­góły dotyc­zą­ce blondyn­ki, któ­ra się uto­pi­ła. Po­wi­ed­zi­ał, że pos­zu­ka. Po mi­nu­cie:

    - Chyba mam. Śmi­erć przez uto­ni­ęcie, wi­ek oko­ło…

    - Mniejsza o szcze­góły. Naz­wis­ko.

    - Lily Car­ver. Właśnie na­deszły od­cis­ki pal­ców z Waszyng­to­nu. Zde­jmo­wa­li je, ki­edy pra­co­wa­ła w fabry­ce zbro­j­eni­owej w cza­sie wo­jny.

    Podziękowałem i na­cis­ną­łem wi­deł­ki. Po sygna­le wykrę­ci­łem nu­mer do do­mu.

    - Daj spo­kój, Mike, jes­tem tu­taj - po­wi­ed­zi­ała, i rzeczy­wiście tak było.

    Piękna Lily o wło­sach bi­ałych jak śni­eg. Us­ta były kar­mi­no­wą kres­ką, któ­ra się uśmi­ec­ha­ła. Ta­ki­ego uśmi­ec­hu nigdy u ni­ej nie wid­zi­ałem. Jej ci­ało peł­ne i do­jr­za­łe fa­lo­wa­ło pod ci­eni­ut­kim szlaf­ro­ki­em z bi­ałej tetry. Ra­zem z Lily do po­ko­ju wtarg­nął silny za­pach spiry­tu­su. Tym ra­zem za­mi­ast na­ci­era­nia mu­si­ała się w nim chyba ką­pać, bo szlaf­roc­zek przylgnął do mok­re­go ci­ała, jakby była na­ga.

    Wspaniała Lily z mo­ją czterd­zi­est­ką pi­ąt­ką w rę­ku, któ­rą mu­si­ała zab­rać z szafy.

    - Zapomniałeś o mnie, Mike.

    - Rzeczywiście, pra­wie za­pom­ni­ałem.

Zo­baczy­łem w jej oc­zach zim­ną ni­ena­wiść, spo­tę­go­wa­ną wi­do­ki­em ci­ała le­żą­ce­go obok bi­ur­ka.

    - Nie po­wi­ni­eneś te­go ro­bić.

    - Nie?

    - Był jedynym czło­wi­eki­em, który znał ca­łą praw­dę o mnie. - Przes­ta­ła się uśmi­ec­hać. - Koc­ha­łam go. Wi­ed­zi­ał wszystko i nie dbał o to. Koc­ha­łam go, ty gno­ju, ty! - wysycza­ła.

    Popatrzyłem na nią tak jak wówc­zas, gdy po raz pi­erwszy mi­erzy­ła do mnie.

    - To praw­da, tak bard­zo go koc­ha­łaś, że za­bi­łaś Lily Car­ver i za­j­ęłaś jej mi­e­js­ce. Tak bard­zo go koc­ha­łaś, że do­pil­no­wa­łaś oso­biście, by w jego pla­nach nie było żad­ne­go prze­oc­ze­nia. Tak bard­zo go koc­ha­łaś, że wysta­wi­łaś Ber­gę Torn na strzały, i o ma­ło nie zro­bi­łaś te­go sa­me­go z Vel­dą. Tak bard­zo go koc­ha­łaś i na­wet nie przyszło ci do głowy, że on koc­hał jedy­nie wład­zę i pi­eni­ąd­ze, a ty byłaś tylko nar­zęd­zi­em, którym się pos­łu­gi­wał. Na­da­wa­łaś się do tej ro­boty. Raz po­mógł ci szczęśliwy przypa­dek, ki­edy ind­zi­ej prze­bi­eg­łość. To ty do­tar­łaś do mi­esz­ka­nia Ala, ki­edy Vel­da stam­tąd uci­ek­ła, ale zdąży­łaś ją do­go­nić. Wi­esz, dlac­ze­go Al zgi­nął? Nie szczęd­ził nas­ze­mu przyj­aci­elo­wi Mis­to­wi zgryźliwych uwag na pe­wi­en de­li­katny te­mat dotyc­zący męs­kości. Billy po­ła­pał się, co się sta­ło, ki­edy zadz­wo­ni­łaś z in­for­ma­cją, kim nap­raw­dę jest jego no­wa przyj­aci­ół­ka. Skorzys­tał z oka­zji i zemścił się na kump­lu. W su­mie bard­zo sympatycz­ne to­warzyst­wo.

    - Zamknij się.

    - Ani mi się śni. Przykle­iłaś się do mnie na amen. Prysnę­łaś z cha­łupy, ki­edy ci się wyda­wa­ło, że już mnie dor­wa­li, a po­tem wró­ci­łaś. Pod mo­im no­sem da­łaś cynk Bil­ly'emu, żeby pryskał z mi­as­ta. Na­wet ci po­ka­za­łem, jak wyjść z mi­esz­ka­nia, żeby nikt cię nie śled­ził. I oto jes­teś. Co mi­ało być da­lej? Wra­casz do swo­j­ej prawd­zi­wej oso­bo­wości? Gów­no. Jes­teś częścią tej gry i ra­zem z nią zgi­niesz. Prze­go­ni­łaś mnie po Bro­ad­wa­yu jak jaki­egoś fra­j­era, ale to już przesz­łość. Nie pi­erwszy raz mi­erzysz do mnie ze spluwy, słod­zi­ut­ka. Popr­zed­nim ra­zem to był bluff, ale nie wi­ed­zi­ałem o tym. W dalszym ci­ągu mam za­mi­ar ci go odeb­rać. Jaki ze mnie byłby mężczyz­na?

    Jej twarz zmi­eni­ła się zu­peł­nie, tak jakbym ją uderzył, i zno­wu po­j­awił się ten wyraz ob­cości.

    - Pisana ci śmi­erć, Mike - po­wi­ed­zi­ała.

    Była szybsza. Błysk og­nia z lufy i po­cisk ugod­ził mnie w bok. Zda­wa­ło mi się, że le­cę w prze­paść gło­wą w dół. Poc­zu­łem nag­łe mdłości, ale nie mi­ałem dość siły, by zwymi­oto­wać.

    Uniosłem się na łok­ciu. Ca­łe ci­ało ogar­ni­ał bezw­ład.

    Lily ob­darzy­ła mnie jeszc­ze jednym uśmi­ec­hem, a lu­fa czterd­zi­est­ki pi­ąt­ki mi­erzy­ła te­raz w brzuch. Ro­ześmi­ała się wid­ząc, że mógłbym się unieść i do­si­ęg­nąć…

    Suchość w us­tach. Za­tęsk­ni­łem za pa­pi­ero­sem. Uchwy­ci­łem się tej myśli. Zaws­ze przed eg­ze­ku­cją poz­wa­la­ją za­pa­lić pa­pi­ero­sa. Pal­ce od­na­lazły pacz­kę lucki­es, wygrze­ba­łem jed­ne­go i wsad­zi­łem do ust. Pra­wie nie czu­łem go mi­ędzy war­ga­mi.

    - Nie trze­ba go było za­bi­j­ać - pow­tórzy­ła. Si­ęg­ną­łem po za­pal­nicz­kę. To już nie potr­wa dłu­go.

    Czułem, że zaczy­nam tra­cić kon­takt z rzeczy­wis­tością. Led­wie doc­hod­ził mnie jej głos. Jeszc­ze jeden strzał. Śmi­erć na­de­jd­zie szybko.

    - Mike…

    Z tru­dem ot­worzy­łem oczy. Czu­łem ten silny, dus­zący za­pach. Bard­zo in­tensywny, ale przyjemny.

    - Był ta­ki mo­ment - po­wi­ed­zi­ała - ki­edy wyda­wa­ło mi się, że cię koc­ham. Na­wet bard­zi­ej niż jego. Ale to nie była praw­da. Ak­cep­to­wał mnie ta­ką, jaka jes­tem. To on dał mi życie po tym, co się sta­ło. On był le­kar­zem, ja pa­cj­ent­ką. Koc­ha­łam go. Ty byś się mnie brzydził. Two­je oczy… widziałabym w nich wstręt.

    Urwała.

    - On też był ani­ołem śmi­er­ci, Mike, ale nie ta­kim jak ty. Jes­teś jeszc­ze gorszy. Po­patrz na mnie. Mo­że te­raz chci­ałbyś mnie po­ca­ło­wać? Przed­tem chci­ałeś. Pragnęłam cię, prze­ci­eż wi­esz. Ba­łam się, żebyś mnie nie dotk­nął. Chci­ałeś mnie po­ca­ło­wać… no to ca­łuj.

    Rozpięła pa­sek szlaf­ro­ka i rozchy­li­ła… po­wo­li… aż zo­baczy­łem, jak wyglą­da nap­raw­dę.

    Jej ci­ało pokry­wały prze­ra­ża­j­ące blizny, popr­ze­ras­tane dzi­kim mi­ęsem, twor­ząc od ko­lan po szyję ob­raz odpyc­ha­j­ące­go wyna­tur­ze­nia. Chci­ałem zamk­nąć oczy i jak na­jp­ręd­zej wyma­zać ten ob­raz z pa­mi­ęci.

    Papieros ni­e­omal wypadł mi z ust. Za­pal­nicz­ka drża­ła w trzę­sących się rę­kach, ale ją ot­worzy­łem.

    - Zrobił to ogi­eń, Mike. Czyż nie jes­tem pi­ęk­na?

    Zaśmiała się, a w jej gło­sie wyraźnie słysza­łem sza­leńst­wo. Uk­lęk­ła przy mnie, przyłoży­ła re­wol­wer do brzuc­ha. Straszny ob­raz mi­ałem tuż przed oc­za­mi.

    - Teraz umr­zesz, ale na­jpi­erw… po­ca­łuj mnie, po­ca­łuj… na śmi­erć!

    Uśmiech błą­kał się po jej twarzy, ale za­nim przyłoży­ła war­gi do mo­ich, przek­rę­ci­łem kół­ko za­pal­nicz­ki i w jed­nej chwi­li Lily sta­ła się ku­lą og­nia, wi­j­ącą się po pod­łod­ze. Pło­nący al­ko­hol niebies­ki­mi języ­ka­mi ogar­nął ca­łe ci­ało. Lily skrę­ca­ła się z bó­lu. Jej prze­raźliwy krzyk był gło­sem śmi­er­ci.

    Odwróciłem gło­wę. Drzwi były zamk­ni­ęte, ale mo­że starczy mi sił, by do nich dojść.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mickey Spillane Śmiertelny pocałunek
Pocałunki
4 Śmiertelna ekstaza
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
17 smiertelnych bledow szefa full version
Chrześcijaństwo Najbardziej śmiertelna ze wszystkich tru…
auctasinistra Pocałunek HP SS
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Śmiertelny upadek z rusztowania
Stolarz Laurie?ria Dotyk Śmiertelne kłamstwa
4 Szkodliwe ziele, o ziele śmiertelne – ćwiczenia w czytaniu ze zrozumieniem
Pocałunek nr 4
Nieśmiertelne i śmiertelne pierwiastki u człowieka
Cesare Lombroso Psychologia pocałunku (1922)
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray
Pocałunek Murzyna, Przepisy
POCAŁUJ MNIE MÓJ KOCHANY, teksty piosenek
Przydatność ciała szklistego gałki ocznej w diagnostyce śmiertelnych zatruć narkotykami opium