Mickey Spillane
ŚMIERTELNY POCAŁUNEK
Przełożył Marcin Otto
Tytuł oryginału: Kiss me, deadly
ROZDZIAŁ 1
Kobieta, którą nagle zobaczyłem w świetle reflektorów, wymachiwała rękami jak jakaś ludzkich
rozmiarów marionetka, a przekleństwo, które wyrwało mi się na jej widok, długo jeszcze brzmiało
w uszach. Gwałtownie skręciłem i poczułem jak tył samochodu zarzuciło w jedną, potem w drugą
stronę, niemal uderzając o wznoszącą się skalną ścianę. Zgrzyt hamulców i koła wyryły głęboką
bruzdę w poboczu drogi, wjechały na krawężnik i samochód stanął.
Cudem udało mi się ominąć ją szerokim łukiem. Przez kilka sekund życie tej kobiety wisiało na
włosku, bo zamiast się cofnąć, stała jak wryta w świetle reflektorów. Byłem tak rozdygotany, że nie
mogłem wysiąść z samochodu. Papieros, który wypadł mi z ust, wypalił dziurę w nogawce spodni.
Wyrzuciłem go przez okno. W powietrzu unosił się swąd nadpalonej gumy i rozgrzanych szczęk
hamulcowych, a mnie cisnęły się na usta słowa, którymi chciałem obrzucić tę kretynkę, jak tylko
dostanę ją w swoje ręce.
Ledwie zdążyłem zebrać myśli, kiedy już siedziała obok mnie w samochodzie. Po trzaśnięciu
drzwi usłyszałem:
- Dziękuję panu.
Spokojnie, bracie, spokojnie. To wariatka. Nie rób jej nic złego. Przynajmniej nie od razu.
Wstrzymaj oddech, powoli wypuść powietrze, może potem warto będzie przerzucić ją przez maskę
i tak długo walić w tyłek, aż nabierze rozumu. Potem zdrowo kopnąć i niech wraca piechotą do do-
mu.
Sięgnąłem po następny papieros, ale była szybsza. Wtedy dopiero spostrzegłem, że jej ręce trzęsą
się nie mniej niż moje. Podałem ogień, wyciągnąłem papieros i przypaliłem.
- Czy jest pani zdolna zrobić coś głupszego?
- Na pewno - odparowała.
Zobaczyłem wynurzające się zza zakrętu światła samochodu, który nadjeżdżał z tyłu. W jej oc-
zach nagle pojawił się strach.
- Ma pan zamiar stać tak całą noc?
- Jeszcze nie wiem, co zrobię. Chyba zrzucę panią z tego urwiska.
Reflektory mijającego nas samochodu oświetliły kabinę i omiotły drogę. Przez sekundę mogłem
jej się przyjrzeć: siedziała sztywno z twarzą bez wyrazu. Dopiero kiedy czerwone światełka pozyc-
yjne zniknęły w dali, odetchnęła z ulgą i oparła się swobodniej.
Niewątpliwie była atrakcyjną kobietą, ale twarz określiłbym raczej jako interesującą niż piękną.
Szeroko rozstawione oczy, duże usta, jasne włosy miękko opadające na ramiona. Resztę okrywał
dopasowany trencz z paskiem wokół talii. Jeszcze raz przypomniało mi się jak stała na drodze niby
senna zjawa. Wyglądała jak jakaś cholerna Skandynawka, której tylko głupoty w głowie.
Silnik dawno zgasł, więc przekręciłem kluczyk, wrzuciłem bieg i nie odrywałem rąk od kierow-
nicy, dopóki nie uspokoiłem się na tyle, by zacząć normalnie myśleć.
Kraksa to głupstwo. Jest wkalkulowanym ryzykiem, jeżeli prujesz siedemdziesiątką po górskiej
drodze. Ale nie możesz przewidzieć, że w chwili, kiedy właśnie bierzesz zakręt wyskoczy nagle z
ciemności córa Wikingów.
Otworzyłem okno i odetchnąłem.
- Skąd się pani tutaj wzięła?
- A jak pan sądzi?
- Ktoś panią wysadził. - Rzuciłem jej szybkie spojrzenie i dostrzegłem, że językiem zwilżyła us-
ta. - Wybrała się pani z niewłaściwym facetem.
- Następnym razem pójdzie mi lepiej.
- Jeszcze jeden taki numer i nie będzie żadnego następnego razu. Niewiele brakowało, żeby na tej
skale została z pani mokra plama.
- Dziękuję za radę - żachnęła się. - Będę ostrożniej sza.
- Nic mnie to nie obchodzi, o ile nie będę musiał zeskrobywać pani z chłodnicy.
Wyjęła papierosa z ust i dmuchnęła dymem w przednią szybę.
- Proszę posłuchać. Jestem wdzięczna, że jadę i przepraszam, że najadł się pan strachu, ale teraz
niech pan się zamknie, podwiezie gdziekolwiek i pozwoli odejść.
Uśmiechnąłem się szeroko. Damulka z takim tempe-ramencikiem potrafiłaby wykończyć faceta,
zanim dałby jej solidnego kopniaka.
- Dobra, teraz moja kolej na przeprosiny. To cholerny pech znaleźć się na takim pustkowiu i
pewnie postąpiłbym tak samo jak pani. Prawie tak samo. Dokąd pani jedzie?
- A pan?
- Do Nowego Jorku.
- W porządku. Może być Nowy Jork.
- Słuchaj, dziewczyno, to duże miasto. Proszę podać jakiś adres, to chętnie podwiozę.
Jej twarz ponownie zamarła w bezruchu, w oczach pojawił się chłód.
- Proszę podjechać pod stację metra. Pierwszą po drodze.
Jej ton zgasił uśmiech na mojej twarzy. Wziąłem ostrożnie kolejny zakręt i na prostej nacisnąłem
na gaz.
- Cholerne amatorki kwaśnych jabłek. Czy sądzi pani, że wszyscy faceci są tacy sami?
- Ja…
- Ech… zamknij się.
Czułem, że mnie obserwuje. Wiedziałem, kiedy spuściła wzrok i kiedy ponownie na mnie po-
patrzyła. Chciała jeszcze coś dodać, ale się powstrzymała. Patrzyła w ciemność za szybą i ręką otar-
ła oczy. Niech sobie ryczy. Może nauczy się uprzejmości.
Z tyłu nadjeżdżał następny samochód. Spostrzegła go pierwsza i wtuliła się głębiej w fotel, dopó-
ki nas nie wyprzedził. Jego światła pozycyjne znaczyły drogę przed nami, aż w końcu zlały się z la-
tarniami i neonami najbliższego miasta. Pisk opon na ostrym zakręcie. Impet zmusił ją do przechy-
lenia się w moją stronę. Nasze ramiona spotkały się, ale gdy samochód wyszedł znów na prostą od-
sunęła się, wtulając w kąt. Zerknąłem, ale patrzyła przez okno, jej twarz była wciąż nieprzyjazna.
Przed miastem zwolniłem do osiemdziesiątki, potem sześćdziesiątki i tak trzymałem. Znak dro-
gowy informował, że miejscowość nazywa się Hanafield, 3600 mieszkańców, ograniczenie pręd-
kości do czterdziestki.
Jakieś pięćset metrów przed nami czerwone światło latarki dawało sygnał, więc nacisnąłem na
hamulec. Pośrodku drogi stał samochód policyjny, a dwóch gliniarzy kontrolowało nadjeżdżające z
obu stron pojazdy. Ten, który nas niedawno minął właśnie odjeżdżał, a sygnał latarki kazał się za-
trzymać.
Kłopoty. Zupełnie jak mgiełka unosząca się nad kawałkiem parującego suchego lodu. Nie ma za-
pachu, ale widzisz, jak się kłębi i przenika wszystko na wylot. Wiesz, że za chwilę coś pęknie pod
naporem zimna. Spojrzałem na moją towarzyszkę, siedziała jak sparaliżowana - wargi zagryzła tak
mocno, że widać było zęby, krzyk uwiązł jej w gardle, ale w każdej chwili mógł się wyrwać.
Wychyliłem głowę przez okno jeszcze zanim podjechałem do policjanta. Zaświecił mi latarką
prosto w twarz. Odezwałem się, kiedy ją opuścił.
- Jakieś kłopoty, panie władzo?
Czapkę miał zsuniętą na tył głowy, papieros zwisał z warg, a rewolwer był przypięty po kowboj-
sku. Dla wywarcia lepszego efektu rękę zaciskał na kolbie.
- Skąd jedziemy?
Tak, ten facet był urodzonym gliniarzem. Zastanawiałem się, ile musiał zapłacić za swój awans.
- Prosto z Albany, panie władzo. Czy coś się stało?
- Widział pan kogoś przy drodze? Jakiegoś autostopowicza?
Czułem, jak zaciska rękę na mojej dłoni zanim zdążyłem udzielić odpowiedzi. Uścisk był nieoc-
zekiwanie ciepły i natarczywy. Nagłym ruchem włożyła moją rękę pod płaszcz. Poczułem nagie ci-
ało, udo było gładkie i krągłe, a kiedy moje palce zastygły w bezruchu, odebrała to jako wahanie i
łagodnie poprowadziła rękę wyżej, aby rozwiać wszelką wątpliwość, potem, zaciskając mocniej ko-
lana, upewniła mnie, że ręka ma tam zostać.
- Żywego ducha - odparłem. - Razem z żoną obserwowaliśmy uważnie drogę i z pewnością mu-
sielibyśmy kogoś zauważyć. Może ten ktoś was już minął?
- Nikt taki nas nie minął.
- Kogo szukacie?
- Jednej babki. Uciekła z zakładu dla nerwowo chorych. Ktoś ją podrzucił ciężarówką do przy-
drożnej knajpy, a kiedy zaczęli nadawać komunikaty z jej rysopisem dała nogę i zniknęła.
- Rzeczywiście poważna sprawa. Nie chciałbym być tym facetem, który ją podwiezie. Niebezpie-
czna?
- Wszyscy świrnięci są niebezpieczni.
- A rysopis?
- Wysoka blondynka. Tylko tyle o niej wiemy. Nikt nie pamięta, jak była ubrana.
- No tak. Cóż, mogę jechać?
- Oczywiście, jedź pan.
Wrócił do swojego samochodu, a ja zwolniłem sprzęgło. Powoli oswobodziłem prawą rękę nie
spuszczając wzroku z szosy. Wkrótce byliśmy za miastem i znowu nacisnąłem mocniej na gaz.
Tym razem poczułem jej dłoń pod moim ramieniem. Przysunęła się bliżej.
- Lepiej, siostro, wróć na swoje miejsce. A ten numer z ręką nie był konieczny.
- Chciałam to zrobić.
- To było miłe, ale niepotrzebne.
- Nie musi mnie pan wysadzać przy stacji metra, jeżeli nie ma pan ochoty.
- Mam ochotę.
Stopą zepchnęła nogę z pedału gazu i samochód zaczął zwalniać.
- Popatrz - powiedziała, więc odwróciłem głowę w jej stronę. Płaszcz był szeroko rozchylony, a
na twarzy dziewczyny pojawił się szeroki uśmiech. Ten płaszcz był wszystkim, w co była ubrana,
reszta lśniła nagością.
Skandynawka o jedwabistej skórze. Było to zaproszenie do wędrówki po wzniesieniach i doli-
nach okrytych półmrokiem, unoszonych rytmem oddechu. Podniosła się lekko w fotelu, a jej nogi
ułożyły się w cudownie perwersyjnym geście. Uśmiechnęła się jeszcze raz.
Dostrzegłem w niej coś znajomego. Nie tyle w osobie, ile w uśmiechu. Był wymuszony i zawo-
dowy, pozornie gorący jak ogień, w rzeczywistości - zimny i pusty. Wyciągnąłem rękę i zakryłem
jej ciało połami płaszcza.
- Przeziębisz się.
Uśmiechnęła się szelmowsko.
- Może się boisz, bo uważasz, że nie jestem całkiem normalna?
- To bez znaczenia. A teraz zamknij się.
- Nie. Dlaczego mu nie powiedziałeś?
- Kiedyś, gdy byłem jeszcze chłopakiem, widziałem, jak rakarz złapał psa. Kopnąłem go w łyd-
kę, chwyciłem szczeniaka i w nogi. Cholerne psisko ugryzło mnie i zwiało, mimo to byłem z siebie
dumny.
- Tym niemniej uwierzyłeś w tę historię.
- Ktoś, kto wybiega pod koła samochodu, nie może być zupełnie normalny. Zamknij się już.
Uśmiech błąkał się jeszcze na jej twarzy i nie wydawał mi się już taki wymuszony. Popatrzyłem
na nieznajomą, uśmiechnąłem się w duchu do wszystkiego, co się wydarzyło, i potrząsnąłem głową.
- Zawsze musi mi się coś przytrafić.
- Słucham?
- Nie, nic.
Skręciłem w stronę bladego neonu stacji benzynowej i podjechałem pod dystrybutory. Z budyn-
ku, przecierając oczy, wyszedł zaspany mężczyzna. Kazałem nalać do pełna. Kiedy wysiadłem,
żeby odkręcić kurek wlewu, usłyszałem trzask drzwiczek. Moja blond pasażerka weszła do budyn-
ku i nie pojawiła się aż do chwili, kiedy odliczyłem pieniądze. W samochodzie dostrzegłem w niej
zmianę. Jakby się odprężyła, jej twarz złagodniała. Kiedy wjeżdżałem na szosę, minął nas kolejny
samochód, ale tym razem nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Pasek od płaszcza wrócił na
dawne miejsce, a przelotny uśmiech, którym mnie obdarzyła, chyba był szczery. Usiadła wygodnie
i zamknęła oczy.
Coś tu nie grało, ale i tak wiedziałem, że to tylko do pierwszej lepszej stacji metra w mieście. Ot-
worzę drzwi, pożegnam się i z gazet dowiem, kto i jak odstawił ją z powrotem. Tak mi się wydawa-
ło. Marzyłem, aby tak było, ale jednocześnie czułem, że coś wisi w powietrzu, jak ten obłok nad su-
chym lodem, który zdawał się przenikać mnie na wskroś.
Przez pięć minut siedziała bez słowa patrząc na szosę, w końcu poprosiła o papierosa. Wytrząs-
nąłem jednego z paczki i wcisnąłem zapalniczkę pod stacyjką. Przypaliła, zaciągnęła się głęboko i
patrzyła, jak strużki dymu uciekają przez uchylone okno.
- Pewnie zastanawiasz się, o co tu chodzi? - spytała.
- Niespecjalnie.
- Ja… - zawahała się - byłam w tym zakładzie. - Zaciągnęła się mocno jeszcze raz, a koniec roz-
żarzonego papierosa prawie sięgnął jej palców. - Wsadzili mnie tam wbrew woli. Zabrali ubranie,
żebym nie mogła uciec.
Przytaknąłem udając, że rozumiem. Potrząsnęła głową pojmując ukryty sens mojego gestu.
- Może kiedyś spotkam kogoś, kto zrozumie. Wydawało mi się… że może ty…
Chciałem coś powiedzieć. Nie zdążyłem. Księżyc, który dotąd był schowany za chmurami, wyjr-
zał na chwilę i skąpał świat w bladożółtej poświacie. Długie cienie kładły się na drodze, a wśród
nich jeden ciemniejszy od innych, poruszający się z rykiem silnika w naszą stronę, okazał się li-
muzyną, która zajeżdżała nam właśnie drogę. Znowu pisk opon i nowy dźwięk, tym razem ohydny
łoskot rozcinanej i wgniatanej blachy. Nad tym wszystkim unosił się przenikliwy odgłos tłuczonego
szkła.
Kopnąłem drzwi i zobaczyłem, że jacyś faceci wysypywali się z limuzyny. Robiło się coraz gorę-
cej i nie widziałem przed tym ucieczki, ale nie przypuszczałem, że może być aż tak źle. Języczek
ognia rozdarł ciemność nocy w chwili, kiedy jeden z mężczyzn wystrzelił. Świst przeznaczonej dla
mnie kuli usłyszałem dopiero, gdy była daleko za plecami.
Drugiego strzału nie oddał, bo moja pięść zmasakrowała mu twarz. Już miałem rąbnąć faceta,
który biegł za nim, ale coś świsnęło raz i drugi koło mojej głowy. Poczułem tępe uderzenie w bark.
Straciłem czucie w ramieniu, więc spróbowałem dosięgnąć drania nogą. 0 ułamek sekundy za póź-
no. Coś nieokreślonego ze świstem przecięło powietrze i trafiło mnie prosto w czoło. Zaczęło mnie
mdlić, a cała bezsilna nienawiść, jaką żywiłem do tych drani, wydzieliła się ze mnie kropelkami po-
tu. Straciłem świadomość.
Nie leżałem długo. Ból w głowie był zbyt silny. Przenikał na wylot, rozrywał uszy z każdym
uderzeniem serca.
Dochodziły mnie stłumione krzyki, zdławione łkania, ostre, gniewne głosy i niemożliwe do zro-
zumienia słowa. Przez te wszystkie dźwięki przebił się warkot silnika 1 znowu metaliczny łoskot
rozrywanych blach. Próbowałem wstać, ale ciało było bezwładne. Naraz czyjeś ramiona chwyciły
mnie w pasie i pociągnęły. Ręce i nogi szorowały po zimnym betonie. W tej chwili krzyki ustały.
To nie jest moment na myślenie. Chciałoby się najpierw wszystko przypomnieć, ustalić zdarze-
nia, które doprowadziły do obecnej sytuacji, potem poukładać we właściwym porządku. Ale czułem
jedynie wściekłość i nienawiść przechodzące w dziką furię tłumiącą ból.
Zostawili mnie na podłodze. Dłonie i rękawy marynarki były lepkie od krwi. W ustach też czu-
łem lepkość. Coś się poruszyło. Zrozumiałem, że nie jestem sam. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem
czyjeś buty, łydki. Lakierki pokryte warstewką pyłu. Na jednym nieregularne zadrapanie w okolicy
dużego palca. W sumie cztery pary nóg zwrócone w jedną stronę. Kiedy podążyłem wzrokiem ku
górze, ujrzałem ją na krześle i zobaczyłem, co z nią robili.
Nie miała na sobie płaszcza, a na skórze, niewiarygodnie białej, wyraźne były ciemniejsze miejs-
ca. Leżała niemal rozpłaszczona na krześle, a z ust wydobywały się nie kontrolowane jęki. Obcęgi,
trzymane w czyjejś ręce, zrobiły coś potwornego. Jej usta otworzyły się w niemym krzyku.
Jakiś głos powiedział:
- Dosyć. Wystarczy.
- Jeszcze może mówić - odezwał się ktoś inny.
- Nie. Ona już nic nie powie. Widziałem to parę razy w życiu. Może przesadziliśmy, ale nie było
wyjścia.
- Posłuchaj…
- To ja wydaję rozkazy. Ty słuchaj.
Para stóp cofnęła się nieco.
- W porządku, jak chcesz. Ale nie usłyszeliśmy nic nowego.
- To wystarczy. Wiemy i tak więcej niż inni. Są jeszcze inne sposoby, a ona przynajmniej nie bę-
dzie rozmawiała z niewłaściwymi osobami. Trzeba się jej pozbyć. Wszystko gotowe?
- Jasne. - To potwierdzenie przyprawiało o mdłości. - Facet też?
- Oczywiście. Zabrać ich na drogę.
- Aż przykro ją ubierać.
- Ty świnio. Rób, co ci każę. Wy dwaj, pomóżcie ich wynieść. Za długo to wszystko trwa.
Czułem, że poruszam ustami, by coś powiedzieć. Wszystkie najgorsze przekleństwa, jakimi chci-
ałem ich obrzucić, uwięzły mi w gardle. Nie byłem w stanie nawet unieść oczu powyżej ich kolan,
by zajrzeć w twarze. Mogłem tylko słuchać. Słyszałem każde wypowiedziane słowo i pozwalałem
uszom rejestrować brzmienie tych głosów. Kiedy je ponownie usłyszę, nie będę musiał widzieć
twarzy, by mieć pewność, czy zabijam właściwych facetów. Dranie, wstrętne, parszywe dranie!
Czyjeś ręce chwyciły mnie pod kolana i ramiona. Przez sekundę łudziłem się, że zobaczę to, na
co czekam, ale nienawiść spowodowała, że krew ponownie uderzyła do głowy przynosząc ból. Było
tak, jakby czarna chustka odcięła mnie od reszty świata. Na chwilę jej rąbek uchylił się i ujrzałem
swój samochód na poboczu drogi - tył podniesiony na lewarku i czerwone światła ostrzegawcze us-
tawione z przodu i z tyłu.
Sprytnie, bardzo sprytnie pomyślane. Gdyby ktoś właśnie przejeżdżał, zobaczyłby samochód,
który pewnie się zepsuł, i prawidłowo rozmieszczone światła ostrzegawcze. Kierowca najwidoczni-
ej udał się do najbliższego miasteczka szukać pomocy. Nikt by się nie zatrzymał, aby sprawdzić, co
się dzieje. Wtedy zaczęła mi świtać jedna myśl.
Była jak przykry sen, z którego się budzisz, bo leżałeś w niewygodnej pozycji. Jak przebudzenie
na siłę, bolesne, gdy niemal słyszysz swój jęk, kiedy próbujesz się wyprostować. Nagle zdajesz so-
bie sprawę, że to wcale nie był zły sen, tylko przerażająca jawa.
Siedziała koło mnie w samochodzie, a rozchylony płaszcz obramowywał jej nagość. Głowa bez-
władnie oparta o okno, nie widzące oczy wpatrzone w sufit. Jej ciało nagle drgnęło i opadło na
mnie. Nie dlatego, że żyła. To samochód ruszył do przodu, bo coś popychało go z tyłu.
Jakimś cudem uniosłem się nieco i zerknąłem znad kierownicy. Zobaczyłem szybko zbliżającą
się krawędź urwiska i w chwili, gdy chwyciłem za klamkę, przednie koła już wjeżdżały w przygo-
towaną wyrwę w bandzie, a przód samochodu opadał w przeraźliwą pustkę.
ROZDZIAŁ 2
- Mike…
Odwróciłem głowę w stronę, z której dochodził głos. Natychmiast poczułem ból tętniący niczym
fala przypływu, która z furią atakuje brzeg morza. Ponownie usłyszałem swoje imię, tym razem
znacznie wyraźniej.
- Mike…
Uniosłem powieki. Poraziło mnie światło, ale oczu już nie zamknąłem. Początkowo postać była
jakąś ciemną, rozmazaną plamą, ale po chwili obraz nabrał ostrości, a to, co do tej pory było ciemne
stało się prawdziwym pięknem.
- Witaj, kotku - powiedziałem.
Velda powoli rozchyliła wargi w uśmiechu, który wyrażał pełnię szczęścia.
- Cieszę się, Mike, że wróciłeś.
- Tak… powroty są miłe, dziwię się tylko, skąd się tu wziąłem.
- Inni też się dziwią.
- Ja…
- Nic nie mów. Lekarz powiedział, że musisz mieć absolutny spokój, kiedy się obudzisz. Inaczej
mnie przegoni.
Spróbowałem się do niej uśmiechnąć, a Velda położyła ciepłą i miękką dłoń na mojej dłoni. Deli-
katnym uściskiem zdawała się mnie uspokajać. Czułem ten uścisk jeszcze długo, a jeśli Velda zab-
rała rękę wcześniej i tak nie wiedziałbym o tym. Gdy się ponownie obudziłem, jej ręka leżała w
mojej dłoni jak przedtem.
Lekarz okazał się energicznym mężczyzną, który sztywnymi palcami pouciskał to tu, to tam, jed-
nocześnie obserwując, czy zmieniam się na twarzy. Odwinął dobrych kilka metrów plastra i gazy,
zmienił opatrunek, po czym odszedł zadowolony z siebie. W drzwiach odwrócił się, spojrzał na ze-
garek i zawyrokował:
- Trzydzieści minut, panienko. Chcę, żeby jeszcze trochę pospał.
Velda skinęła głową i uścisnęła moją rękę.
- Czujesz się lepiej?
- Co nieco.
- Pat czeka na zewnątrz. Mam go poprosić?
-…Może być.
Wstała i podeszła do drzwi. Słyszałem, że z kimś rozmawia i w sekundę później Pat był w środ-
ku. Uśmiechał się głupkowato i kiwał głową, oglądając mnie od stóp do głów.
- Podoba ci się mój nowy garnitur?
- Bardzo. Do twarzy ci w białym. Jeszcze trzy dni temu wydawało mi się, że będę musiał zain-
westować w nowy smoking, w którym pochowamy twoje zwłoki.
Miły facet z tego Pata. Świetny gliniarz, ale poczucie humoru miał takie sobie. Kiedy dotarł do
mnie prawdziwy sens jego słów, poczułem, że ze zdziwienia marszczę czoło pod zwojami bandaża.
- Trzy dni?
Skinął głową i rozsiadł się wygodnie na dużym krześle przy łóżku.
- Trafiło cię w poniedziałek. Dziś jest czwartek.
- Cholera.
- Chyba wiem, co masz na myśli.
Rzucił okiem na Veldę. Szybkie spojrzenie, w którym kryło się coś, czego nie rozumiałem. Przy-
gryzła wargę. Biel zębów kontrastowała z karmazynową czerwienią pełnych ust. Przytaknęła.
- Tak właściwie to pamiętasz, co się stało? - spytał Pat.
Znałem ten ton. Starał się go maskować, ale nie wychodziło mu najlepiej. Pytanie miało brzmieć
niewinnie, ale w istocie czuło się w nim wagę problemu i pewną natarczywość. Zorientował się, że
go przejrzałem. Spuścił wzrok i z zażenowaniem miętosił płaszcz.
- Pamiętam.
- Miałbyś ochotę coś opowiedzieć?
- A po co?
Tym razem udał zdziwienie. To też mu nie wyszło.
- Tak bez powodu.
- Miałem wypadek. To wszystko.
- Wszystko?
Zmusiłem się do uśmiechu, kierując go do Veldy. Była zmartwiona, lecz nie na tyle, by go nie
odwzajemnić.
- Może ty, skarbie, powiesz, co tu jest grane. Pat nie jest odpowiednio usposobiony.
- Lepiej niech ci sam powie. Wobec mnie też był bardzo tajemniczy.
- Twój ruch, Pat - stwierdziłem.
Długo na mnie patrzył, wreszcie powiedział:
- W tej chwili pragnę, żebyś był w lepszej formie. Poza tym to ja jestem policjantem, a ty masz
odpowiadać na pytania.
- Jasne, ale znam też prawa, które gwarantuje konstytucja. Wszystko jest legalnie. Więc wal.
- Dobrze, tylko ścisz głos, bo ten konował zaraz mnie stąd wyrzuci. Gdyby nie to, że jesteśmy
kumplami, nie pozwoliliby mi nawet postać przed szpitalem.
- Dlaczego?
- Nie wolno cię przesłuchiwać… Na razie.
- Kto ma ochotę mnie przesłuchiwać?
- Oprócz kilku służb policyjnych faceci z agencji rządowej. Miałeś wypadek w stanie Nowy Jork,
a w tej chwili znajdujesz się w szpitalu w stanie Jersey. Blisko, ale inny stan. Nowojorska policja
tylko czeka na moment, kiedy będzie ci mogła zadać kilka pytań, nie licząc pewnych gliniarzy z
drogówki, którzy bardzo się tobą interesują.
- Chyba jakiś czas zostanę w Jersey.
- Dla tych facetów z agencji to bez znaczenia, w którym stanie Ameryki aktualnie się znajdujesz.
Znowu ten znajomy ton.
- Może jednak coś mi wyjaśnisz?
Z wyrazu jego twarzy próbowałem się zorientować, co ukrywa. Patrzył na palce i odruchowo
skubał paznokcie.
- Miałeś dużo szczęścia, że wydostałeś się żywy z samochodu. Drzwi odskoczyły, kiedy wóz za-
haczył o krawędź urwiska i wyrzuciło cię na zewnątrz głęboko w krzaki. Gdyby nie to, że zapaliła
się rozlana benzyna jeszcze byś tam leżał. Na szczęście zwróciło to uwagę kierowców, którzy zeszli
w dół urwiska zobaczyć, co się dzieje. Z samochodu niewiele pozostało.
- W środku była kobieta.
- Zaraz do tego dojdę. - Uniósł głowę i przyjrzał mi się badawczo. - Była martwa. Została zi-
dentyfikowana…
- Jako uciekinierka z zakładu - dokończyłem. To wcale nie zbiło go z tropu.
- Tych facetów z policji drogowej nagła krew zalała, jak się o tym dowiedzieli. Dlaczego ich wy-
kiwałeś?
- Nie podobało mi się ich podejście do sprawy.
Skinął głową i wydawało się, że moja odpowiedź go zadowoliła. Ale gdzie tam.
- Będziesz się musiał bardziej wysilić zanim opowiesz podobną bajkę.
- Naprawdę?
- Ta kobieta nie zginęła w wypadku.
- Tak przypuszczałem.
Może nie powinienem był tego powiedzieć tak spokojnie. Pat zagryzł wargi, a paznokcie, które
do tej pory oglądał, schowały się w zaciśniętych pięściach.
- Do diabła, Mike, w co się wplątałeś? Czy zdajesz sobie sprawę, jak narozrabiałeś?
- Nie, ale wiem, że zaraz mi to powiesz.
- Ta kobieta znajdowała się pod obserwacją agentów federalnych. Była zamieszana w jakąś grub-
szą aferę, o której ja sam nie wiem. Wsadzili ją do zakładu, żeby się pozbierała na tyle, by móc zez-
nawać na zamkniętym posiedzeniu komisji senackiej. Przed jej drzwiami w zakładzie stał jeden po-
licjant, a drugi był cały czas na terenie. Teraz chłopcy z Waszyngtonu dostają kręćka, a wyciągnięty
palec wskazuje na ciebie. W ich wersji to ty ją stamtąd wyciągnąłeś, a potem dałeś w łeb.
Leżałem i patrzyłem w górę. W jednym miejscu tynk pękł i zygzakiem przecinał sufit aż do prze-
ciwległej ściany.
- A co ty o tym sądzisz, przyjacielu?
- Czekam, co powiesz.
- Już powiedziałem.
- Wypadek? - W jego uśmiechu było zbyt wiele sarkazmu. - Wypadkiem nazywasz prawie nagą
kobietę w twoim samochodzie? I okłamanie policji, by przejechać przez blokadę? Wypadkiem jest
jej zgon, zanim samochód przeleciał przez bandę? Będziesz musiał lepiej ruszyć głową, bracie.
Znam cię nazbyt dobrze. Jeżeli przytrafiają ci się takie wypadki, to tylko dlatego, że tego chciałeś.
- To był wypadek.
- Posłuchaj, Mike… Nazwij to jak chcesz. Jestem gliną i mogę wyciągnąć cię z tarapatów, ale je-
żeli nie będziesz ze mną szczery, nie ruszę nawet palcem w twojej sprawie. Kiedy chłopcy z FBI
wezmą cię w obroty, będziesz musiał wymyślić coś lepszego niż ta bajeczka o wypadku.
Velda ujęła mnie pod brodę i zajrzała mi w oczy.
- Mike, to nie żarty. Podaj jakieś szczegóły.
Była tak poważna, że aż mnie rozśmieszyła. Chciałem pocałować czubek jej nosa i poradzić,
żeby się pobawiła lalkami, ale w tym spojrzeniu ujrzałem błaganie.
- To był wypadek - powtórzyłem. - W drodze z Albany zabrałem dziewczynę z szosy. Nic o niej
nie wiem. Trzęsła się ze zdenerwowania. Zarozumiały gliniarz, który nas zatrzymał, był zupełnie
pozbawiony manier, więc pojechaliśmy dalej. Po kilkunastu kilometrach jakiś samochód zajechał
nam drogę. Teraz dochodzę do tej części wydarzeń, w które z pewnością nie uwierzycie. Wysiad-
łem wściekły jak cholera, a tu ktoś do mnie mierzy. Nie trafił, ale za to dostałem pałą tak celnie, że
mnie kompletnie zamroczyło. Nie wiem, dokąd nas zawieźli. Próbowali czegoś się od niej dowied-
zieć, ale im się nie udało. Chcieli się jej szybko pozbyć, więc wpakowali nas do samochodu i
pchnęli ze zbocza.
- Kto?
- Zabij mnie, jeśli wiem. Pięciu lub sześciu facetów.
- Rozpoznałbyś ich?
- Nie po twarzach. Może po głosie.
To „może" nie było prawdą. Jeszcze brzmiała mi w uszach każda wypowiedziana sylaba i będę
słyszał te głosy aż do dnia, w którym umrę. Albo umrą oni.
Zapadła głęboka cisza. Na twarzy Veldy odmalowało się zdziwienie.
- To wszystko?
Tym razem Pat przerwał ciszę. Jego głos był łagodniejszy.
- To wszystko, co masz zamiar komukolwiek powiedzieć. - Wstał z krzesła i stanął przy łóżku. -
Jeśli tak sobie życzysz, kupię tę historię. Mam tylko cholerną nadzieję, że mówisz prawdę.
- Boisz się, że jest inaczej. Zgadłem?
- Zgadłeś. Wszystko sobie posprawdzam. Jest parę nieścisłości.
- Na przykład?
- Wyrwa w bandzie na skraju szosy. Nie mógłby tego zrobić samochód jadący z małą prędkością.
A wyrwa była nowa.
- Zrobili ją celowo swoim samochodem.
- Być może. A gdzie stał twój gruchot, kiedy wypytywali tę kobietę?
- Elegancko zaparkowany na poboczu, na podnośniku i ze światłami ostrzegawczymi.
- Sprytne.
- Tak samo pomyślałem.
- Jak znaleźć świadków, którzy widzieli te światła? Nikt nie zwraca na to uwagi.
- Zgadza się.
Pat zawahał się, rzucił okiem na Veldę, potem na mnie.
- Będziesz się trzymał tej wersji?
- Co mi pozostaje?
- Dobrze. Posprawdzam to i owo. Mam tylko nadzieję, że wszystko się potwierdzi. No to dobra-
noc. Trzymaj się.
Podszedł do drzwi. Zatrzymał go mój głos.
- Ja też się trochę rozejrzę, kiedy wstanę.
Ręka Pata znieruchomiała na klamce.
- Ciągle szukasz guza, bracie. Już dość oberwałeś.
- Nie lubię, jak mnie zrzucają z urwiska i dają pałą po łbie.
- Mike…
- Na razie, Pat.
Skrzywił się i wyszedł. Ująłem rękę Veldy w przegubie i popatrzyłem na zegarek.
- Z trzydziestu minut zostało ci pięć. Jak chciałabyś je spędzić?
Cała powaga zniknęła z jej twarzy jak zdmuchnięty płomień. Była wysoką, ponętną kobietą, któ-
rej usta uśmiechały się do mnie i z każdą sekundą były bliżej, coraz bliżej… Velda, o włosach jak
najciemniejsza noc i tak piękna, że samo patrzenie sprawiało ból.
Czułem pieszczotę jej rąk na twarzy, a gorące usta były tak spragnione, jakby chciały wyssać ze
mnie wszystkie siły. Przez kołdrę czułem ucisk jej piersi, które niczym dwa żywe stworzenia pieści-
ły mnie na swój sposób. Niechętnie oderwała usta, gdy chciałem pocałować jej szyję i dotknąć war-
gami ramion.
- Kocham cię, Mike, kocham w tobie wszystko, zwłaszcza kiedy jesteś po uszy w tarapatach. -
Delikatnie dotknęła palcem policzka. - Teraz powiedz, co mam robić.
- Musisz trochę powęszyć. Dowiedz się, co tu jest grane. Sprawdź zakład, w którym trzymali dzi-
ewczynę, i jeśli ci się uda, złap jakiś kontakt w Waszyngtonie.
- To ostatnie nie będzie łatwe.
- Na Kapitolu nie znają słowa „sekret". Znajdą się jakieś przecieki.
- A ty?
- Spróbuję przekonać FBI, że historia z wypadkiem jest prawdziwa.
Otworzyła szerzej oczy.
- To znaczy… że było inaczej?
- Nie… Było tak, jak powiedziałem, tylko że nikt w to nie uwierzy.
Pogłaskałem ją po ręce. Wyprostowała się i wstała z łóżka. Mój wzrok towarzyszył jej aż do
drzwi. Poruszała się jak kocica - ze zwierzęcą gibkością kołysała biodrami. Mogła tak chodzić Kle-
opatra, również Józefina, ale Velda biła je na głowę.
- Velda… - Odwróciła się. Dobrze wiedziała, co powiem. - Pokaż nogi.
Uśmiechnęła się szelmowsko; stanęła w pozie, jakiej nie byłby w stanie odtworzyć żaden artysta
rysujący dziewczyny do kalendarzy ściennych. Niczym Kirke, namiętna kusicielka, żywy posąg,
który tylko jeden mężczyzna ma prawo oglądać. Szybko uniesiony rąbek sukienki odsłonił krągłość
nóg w nylonowych pończochach, a kiedy nad pończochą ujrzałem biel uda, powiedziałem:
- Dobrze, kotku, wystarczy.
Zanim zdążyłem coś dodać, roześmiała się i posłała mi całusa.
- Teraz wiesz, co musiał czuć Odyseusz.
Wiedziałem. Facet był ciężkim frajerem. Powinien był wyskoczyć ze statku.
ROZDZIAŁ 3
Znowu poniedziałek - deszczowy, obrzydliwy poniedziałek, który mokrym szalem otulił ziemię.
Patrzyłem w okno i wilgoć czułem niemal w ustach. Drzwi się otworzyły i lekarz spytał:
- Gotowy?
Odwróciłem się od okna i zdusiłem papierosa.
- Tak. Czekają na dole?
Zobaczyłem różowy koniuszek języka między wargami. Skinął głową.
- Obawiam się, że tak.
Wziąłem kapelusz z krzesła i podszedłem do drzwi.
- Dzięki, doktorze, że trzymał ich pan ode mnie z daleka.
- Było to konieczne. Dostał pan potężne uderzenie, młody człowieku. Jeszcze mogą być kompli-
kacje.
Przytrzymał drzwi i wskazał mi drogę do windy. Czekał bez słowa, aż kabina dowlecze się na na-
sze piętro, po czym wsiadł razem ze mną i obserwował mnie uważnie zza okularów.
Na parterze uścisnęliśmy sobie dłonie. Podszedłem do okienka. Rejestratorka sprawdziła nazwis-
ko, powiedziała, że moja sekretarka już wszystko opłaciła, po czym wręczyła mi kwitek.
Kiedy się odwróciłem, stali już przy mnie, grzecznie, kapelusze w rękach. Młodzi faceci o do-
świadczonych oczach. Szybcy. Jak młodzi biznesmeni. Może potrafiłbyś wskazać ich w tłumie, ale
wątpię. Rewolwery nie odstają pod marynarkami, buty wyczyszczone na glanc. Nie za grubi, nie za
chudzi. Twarze nie znoszące kłamstwa. Typowi biznesmeni, ale pracujący dla organizacji, którą
rządził J. Edgar Hoover.
Jeden z nich, wysoki, w garniturze w niebieskie prążki, odezwał się pierwszy.
- Nasz samochód czeka, panie Hammer.
Usiadłem koło niego, reszta chłopców z tyłu, i pozwoliłem się wieźć. Przez Lincoln Tunnel wje-
chaliśmy do Nowego Jorku, potem Wschodnią Czterdziestą Pierwszą i Dziewiątą Aleją do no-
woczesnego, szarego budynku, który służył im za centrum operacyjne.
Byli bardzo mili. Wzięli ode mnie kapelusz i płaszcz, podsunęli krzesło, żebym wygodnie usiadł
i spytali, czy czuję się na tyle dobrze, by rozmawiać. Kiedy powiedziałem, że tak, spytali, czy nie
życzyłbym sobie obecności adwokata.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
- Nie trzeba. Zadajcie pytania, a ja postaram się na nie odpowiedzieć. Tym niemniej dziękuję.
Ten wysoki skinął głową i spojrzał na kogoś, kto stał za mną.
- Przynieś akta - polecił. Gdzieś za mną otwarto i zamknięto drzwi. Pochylił się do przodu. Ręce
ze splecionymi palcami położył na biurku. - A więc, panie Hammer, przejdźmy do rzeczy. Jest pan
w pełni świadomy sytuacji?
- Jestem świadomy, że nie ma żadnej sytuacji - rzuciłem bez wahania.
- Naprawdę?
- Posłuchaj, przyjacielu. Pan może sobie być z FBI, a ja być może siedzę po uszy w czymś, co
was interesuje, ale najpierw ustalmy jedno: nie dam się wykiwać, nawet agentom federalnym. Jes-
tem tu z własnej woli i dobrze znam prawo. Pozwoliłem się tu przywieźć, bo chcę się oczyścić z
zarzutów. I to szybko, ponieważ mam wiele spraw do załatwienia. Jeszcze jedno, żadnych gliniarzy
depczących mi po piętach. Czy się rozumiemy?
Nie odpowiedział od razu. Ponownie otwarto i zamknięto drzwi, czyjaś ręka podała teczkę nad
moim ramieniem. Mężczyzna sięgnął po nią, otworzył, pobieżnie przejrzał, ale niczego nie czytał.
Znał to na pamięć.
- Tu jest napisane, że z pana twardziel, panie Hammer.
- Niektórzy tak sądzą.
- Już parę razy był pan w konflikcie z prawem?
- Proszę zwrócić uwagę na rezultat.
- Zrobiłem to. Przypuszczam, że gdyby nadać bieg sprawie, moglibyśmy cofnąć panu licencję
prywatnego detektywa.
Sięgnąłem po paczkę lucky strikes i wytrząsnąłem papierosa.
- Powiedziałem, że będę współpracował. Może pan sobie darować bluffy.
Podniósł oczy znad teczki.
- My nie bluffujemy. Policja drogowa ma na pana chrapkę. Może chciałby pan najpierw z nimi
porozmawiać?
Zaczynałem się nudzić.
- Jak pan sobie życzy. Też mogą tylko porozmawiać, nic więcej.
- Przejechał pan przez ich blokadę.
- Błąd, bracie. Zatrzymałem się.
- Ale okłamał pan policjanta, który zadawał pytania.
- Oczywiście. Do diabła, przecież nie odpowiadałem pod przysięgą. Gdyby miał trochę oleju w
głowie, popatrzyłby na panienkę i jej zadał kilka pytań.
Dym z papierosa powoli rozpływał się pod sufitem.
- Martwa kobieta w pańskim samochodzie…
- Robi się pan nudny. Doskonale pan wie, że jej nie zabiłem.
Uśmiech błąkał się po jego twarzy.
- Niby skąd mamy wiedzieć?
- Bo nie zabiłem. Nie wiem, co było przyczyną śmierci. Jeśli została zastrzelona, to na tę okolicz-
ność przeszukaliście moje mieszkanie, w którym zostawiłem rewolwer. Poddaliście mnie testowi z
parafiny na drobinki prochu i wynik był zerowy. Jeśli została uduszona, to ślady na szyi nie pokry-
wają się z moją dłonią. Jeśli została pchnięta nożem…
- Strzaskano jej czaszkę tępym narzędziem… - wtrącił cicho.
Odpowiedziałem równie cicho.
- Tym samym, które zrobiło dziurę w mojej głowie. To też wiecie.
Sądziłem, że się wścieknie, ale nie. Uśmiechnął się szerzej, odchylił do tyłu, głowę oparł na sple-
cionych dłoniach. Za mną ktoś chrząknął, by zamaskować śmiech.
- W porządku, Hammer. Ma pan gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania. Zwykle łamiemy róż-
nych twardzieli bez specjalnego wysiłku. Zrobiliśmy to wszystko, o czym pan wspomniał, na długo
zanim odzyskał pan przytomność. Pan zgadywał?
- Co to, to nie. - Potrząsnąłem głową. - Doceniam gliniarzy. Sam pracowałem w tej branży i nie-
źle mi się wiodło. Jeśli jest coś, co pan naprawdę chciałby wiedzieć, chętnie powiem. Odął wargi w
zamyśleniu.
- Kapitan Chambers przekazał nam pełny raport. Szczegóły potwierdziły się, a rola, jaką pan ode-
grał, zdaje się odzwierciedlać pańską naturę. Proszę zrozumieć jedno, Hammer, to nie pan nas inte-
resuje. Wystarczy, że nie złamał pan prawa. Po prostu nie możemy przeoczyć żadnych szczegółów.
- Rozumiem. Zatem jestem czysty?
- Jeśli o nas chodzi, tak.
- Przypuszczam, że ci z drogówki mają na mnie nakaz.
- Zajmiemy się tym.
- Dziękuję.
- Jeszcze jedno. Jest pan wnikliwym i myślącym człowiekiem. Co pan o tym wszystkim sądzi?
- Odkąd to bawicie się w takie zgadywanki?
- Robimy to, gdy nie wiemy od czego zacząć. Wrzuciłem papierosa do popielniczki, która stała
na biurku.
- Ta kobieta wiedziała coś, czego nie powinna była wiedzieć. Ktokolwiek wykonał tę robotę, znał
się na swoim fachu. Myślę, że samochód, który zajechał drogę, był to ten sam wóz, który minął nas
na zakręcie, gdzie stała dziewczyna. Miejsce było nieszczególne na akcję, więc znaleźli lepsze.
Dziewczyna nie chciała mówić, więc ją wykończyli. Sądzę, że upozorowali wypadek.
- Zgadza się.
- Czy mogę o coś zapytać?
- Proszę bardzo.
- Kim była dziewczyna?
- Berga Torn. - Moje spojrzenie powiedziało mu, że czekam na resztę, ale wzruszył ramionami. -
Była tancerką, występowała w nocnych klubach, przyjaźniła się z różnymi obibokami, robiła
wszystko, co człowiekowi może przyjść do głowy, a ma coś wspólnego z seksem. Zmarszczyłem
brwi.
- Coś tu nie pasuje.
- I nie musi, panie Hammer.
Oczy agenta pozostały nieruchome, co znaczyło, że były to wszystkie informacje, jakich chciał
udzielić, i moją sprawę uznał za zamkniętą. Mogłem sobie iść i podziękować. Serdecznie podzięko-
wać.
Wstałem i włożyłem kapelusz. Jeden z mężczyzn otworzył drzwi. Odwróciłem się z uśmiechem.
- Ale będzie, szefie.
- Co?
- Pasować. - Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. - A potem ktoś za to zapłaci.
Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem na korytarz. Przez minutę stałem oparty o ścianę, aż
przestało mi walić w głowie. W ustach czułem dziwny niesmak - chciałem splunąć. W myślach na-
rastała nienawiść, zacisnąłem wargi i znowu w uszach rozbrzmiały tamte głosy. Od razu poczułem
się lepiej, bo zrozumiałem, że nigdy ich nie zapomnę. Pewnego dnia usłyszę znajome dźwięki, lecz
wtedy zdławię je na ostatniej sylabie.
Zjechałem na parter, wziąłem taksówkę. Podałem adres komisariatu Pata. Dyżurny wpuścił mnie
na górę, a kiedy wszedłem do pokoju, Pat siedział za biurkiem i szczerzył do mnie zęby.
- Jak poszło?
- Głupoty. - Przysunąłem krzesło nogą i usiadłem. - Nie wiem, po co odegrali tę komedię, ale z
pewnością zmarnowali czas.
- Oni nigdy nie marnują czasu.
- Więc po co ta przejażdżka?
- Sprawdzanie. Dałem im szczegóły, których nie mieli.
- Nie wzięli ich sobie zbytnio do serca.
- Przypuszczałem że tak będzie. - Przysunął się bliżej z krzesłem. - Pewnie zadałeś im parę py-
tań?
- Wiem, jak się nazywała. Berga Torn.
- To wszystko?
- Fragmenty biografii. Jaka jest reszta?
Pat spuścił wzrok i oglądał ręce. Kiedy już się namyślił, spojrzał na mnie. Na jego twarzy malo-
wała się rozwaga i ostrożność.
- Mike… sprzedam ci parę informacji. I tak będziesz węszył i jeśli ci nie powiem, sam się dowi-
esz. A najważniejsze jest to, żebyś się nie wtrącał.
- Mów dalej.
- Słyszałeś o Carlu Evello?
Przytaknąłem.
- Evello działa w cieniu elity władzy. W czasie ostatnich przesłuchań w komisjach senackich pa-
dło wiele nazwisk grubych ryb z przestępczego światka, ale nigdy jego. Taki ważniak. Inni też są
ważni, ale nie tak jak on.
Uniosłem brwi ze zdziwienia.
- Nie sądziłem, że to taka fisza. To pewne informacje?
- Nikt dokładnie nie wie. Na ogół to domysły, ale dopóki nie ma konkretów, nie usłyszysz o nim
złego słowa, nawet ode mnie. Chcą sie do niego dobrać. Mają na to cholerną ochotę, a kiedy będą
go mieli, polecą inni ważniacy.
- I co dalej?
- Berga Torn była przez pewien czas jego kochanką.
Coś zaczynało się układać.
- Pewnie miała na niego haka.
- Kto to może wiedzieć. - Wzruszył ramionami. - Podobno coś miała. Teraz już nic nie powie.
Kiedy chłopcy przystąpili do rzeczy, jak sam zresztą powiedziałeś, chcieli to z niej wyciągnąć.
- Przypuszczasz, że to byli ludzie Carla?
- Bez wątpienia.
- A ten zakład psychiatryczny?
- Znalazła się tam za radą swojego lekarza. Miała zeznawać przed komisją, ale z powodu napię-
cia nerwowego załamała się. Wszystkie przesłuchania zostały wstrzymane do momentu jej wyjścia
z zakładu.
- Trzyma się kupy. Jakie masz dla mnie zadanie?
Kurze łapki wokół oczu Pata stały się wyrazistsze.
- Nie mam. Trzymasz się od tego z daleka.
- Pieprzysz.
- Słuchaj, bohaterze, postawmy sprawę jasno. Nie ma powodu, żebyś się w to mieszał. I tak
wplątałeś się przez przypadek. Niewiele zdziałasz, a żadna z agencji, które zajmują się tą sprawą, za
to cię nie popieści.
Posłałem Patowi najszczerszy z moich wszystkich uśmiechów.
- Pochlebiasz mi.
- Nie rób z siebie takiego cwaniaka, Mike.
- Nie robię.
- Zgoda. Jesteś bystry i znam twoje metody. Ale nie chcę, żeby zaczęły się kłopoty.
- Chłopie, wszystko ci się pokręciło. Już się zaczęły. Zapomniałeś? Mnie rąbnęli między oczy,
kobietę wykończyli, a moja gablota to ruina. - Wstałem i popatrzyłem na Pata, ale uśmiechnąłem
się już inaczej. - Może jestem zbyt dumny, ale nie pozwolę, by taki numer uszedł na sucho. Muszę
komuś za to wypruć flaki, a jeżeli będzie nim Evello, to nie mam nic przeciw temu. Pat położył rę-
kę na biurku.
- Cholera, Mike, skocz po rozum do głowy. Przecież ty…
- Powiedz… gdyby ktoś zrobił z ciebie kozła ofiarnego, co byś zrobił?
- Nie zdarzyło mi się nic takiego.
- A mnie tak. Tym chłopcom nie powinno to ujść na sucho. Psiakrew, Pat, myślałem, że lepiej
mnie znasz.
- Znam, znam, dlatego cię proszę, żebyś dał sobie spokój. Co jeszcze mam zrobić, odwoływać się
do uczuć patriotycznych?
- Patriotycznych? Nie rozśmieszaj mnie. To bez znaczenia czy Kongres, sam Prezydent albo Sąd
Najwyższy każą mi się odsunąć. Są tylko ludźmi, poza tym nikt ich nie pałował ani nie spuszczał z
urwiska. A z tymi, którzy robią takie numery, nie gra się w kulki. Ci z FBI mogą być bardzo przebi-
egli, ale kiedy wyłapią całą zgraję, co wtedy? Złożą zeznania. Świetnie. Costello zeznawał, a ja w
protokole przesłuchania wskażę ci, ile razy dopuścił się krzywoprzysięstwa. A jaki był finał? Wiesz
równie dobrze jak ja. Oni są zbyt potężni, by im coś zrobić. Za dużo szmalu i za dużo władzy. Gdy-
by zaczęli mówić, skompromitowaliby zbyt wielu ludzi. Niech ich cholera. Ja chcę tylko dorwać
tamtych facetów. Nie wiem, jak wyglądają, ale będę wiedział. Jeśli federalni mnie ubiegną, nie ma
sprawy, ale ja, bracie, będę czekał. Jeżeli to nie ja pierwszy ich dorwę, poczekam aż złożą zeznania,
albo odsiedzą krótkie wyroki, bo długich nigdy nie dostają. Kiedy ich wreszcie dopadnę, nigdy wi-
ęcej nie przysporzą ci kłopotów.
- Widzę, że wszystko dokładnie przemyślałeś.
- Włącznie z zeznaniem, że działałem w obronie własnej.
- Nie ujdzie ci to na sucho.
Jeszcze raz wyszczerzyłem zęby.
- Przecież wiesz, że to nieprawda.
Pat przez moment zapomniał o powadze, wykrzywił się w uśmiechu.
- Tak - powiedział. - Tego najbardziej się boję.
- To nie było zwykłe morderstwo.
- Na pewno.
- To banda drani, którzy działają z zimną krwią. Gdybyś widział co robili z dziewczyną, zanim ją
zabili.
- Nie było obrażeń na ciele… lub na tym, co z niego zostało po spaleniu.
- Byłem tam. Nie wyglądało to sympatycznie - powiedziałem z powagą. - Zmienia ci się potem
widzenie świata.
Pat spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Nie torturowali jej po to, by zobaczyć, ile wie. Chcieli się czegoś od niej dowiedzieć i nie udało
się. Była kluczem do jakiejś sprawy.
- I chcesz to ciągnąć dalej? - spytał Pat.
- Czego się spodziewałeś?
- Nie wiem, Mike. - Przetarł oczy. - Przypuszczałem, że nie pogodzisz się z sytuacją. - Spojrzał w
stronę okna. Padało. - Więc skoro już tak ma być, dobrze, żebyś wiedział coś niecoś. Chłopcy z
Agencji to prawdziwe bystrzaki, znają twoje akta i metody pracy, więc nie oczekuj z ich strony żad-
nej pomocy. Jeśli wasze ścieżki się przetną, wylądujesz w pudle.
- Jak widzę, dostałeś polecenia.
- Na piśmie. Z bardzo wysokiego szczebla. - Nasze oczy spotkały się na moment. - Polecono mi
przekazać ci to, gdybyś się upierał.
Wstałem i pogrzebałem chwilę w paczce papierosów.
- Ci chłopcy pragną wszystko załatwić sami. Są tacy zdolni, że nie potrzebują pomocy.
- Mają potrzebny sprzęt i ludzi - rzucił Pat pojednawczo.
- Jasne, ale mają niewłaściwy stosunek - skrzywiłem się. - Chcą, żeby te grube ryby miały pub-
liczny proces i tak dalej, żeby pociły się za kratkami. Co za bzdury. Nasi znajomi z limuzyny mają
to wszystko gdzieś. I ciebie, i mnie, i wszystkich dookoła z wyjątkiem siebie. Jest tylko jedna rzecz,
przed którą czują respekt.
- Mianowicie?
- Rewolwer przyciśnięty do brzucha, który właśnie eksploduje i rozbryzguje flaki po pokoju. Tyl-
ko takie argumenty do nich docierają. - Wcisnąłem kapelusz na głowę wysoko nad niebieską śliwą
między oczami. - No, to do zobaczenia.
- Może tak, może nie - powiedział Pat w stronę moich pleców.
Zszedłem na dół w deszcz i czekałem aż nadjedzie jakaś taksówka.
Gdybyś nie wiedział, że u ciebie byli, nigdy byś się nie zorientował. Tylko jakieś drobiazgi tu i
ówdzie nie całkiem na swoim miejscu. Ślad na warstwie kurzu, gdzie otarł się mankiet płaszcza,
odsunięta popielniczka, zwisający kawałek gumy na drzwiach lodówki, bo nie zauważyli, że jest
odklejona i trzeba ją przytrzymać ręką przy zamykaniu. Czterdziestka piątka tak jak przedtem wisi-
ała w szafie, ale odcisk kciuka, który spostrzegłem na kolbie, nie mógł być mój, bo wytarłem ją do
czysta, zanim wsadziłem rewolwer do kabury. Zdjąłem pas z bronią i położyłem na stole. Chłopcy z
Waszyngtonu znali się na rzeczy. Zacząłem pogwizdywać. Zdejmując marynarkę zajrzałem do stoj-
ącego obok szafki kosza na śmieci. Na dnie leżał niedopałek papierosa. Można było jeszcze prze-
czytać nazwę gatunku. Ja takich nie paliłem. Podniosłem go, obejrzałem i z powrotem wrzuciłem
do kosza. Przestałem gwizdać w chwili, kiedy nagła myśl zagłuszyła wszystkie inne. Podniosłem
słuchawkę i wykręciłem numer dozorcy na parterze.
- John? Mówi Mike Hammer. Czy wpuszczał pan do mojego mieszkania jakichś ludzi?
- Mężczyzn? - Speszył się. - Pan wie, panie Hammer, że ja…
- W porządku. Rozmawiałem z nimi. Chcę tylko coś sprawdzić.
- Cóż, w takim razie… mieli nakaz. Wie pan, kto to był? FBI!
- Wiem.
- Powiedzieli, że nie trzeba o tym mówić.
- Jest pan pewien, że nie był to nikt inny?
- Jak samego siebie. Towarzyszył im jeden mundurowy.
- A poza nimi?
- Nikogusieńko, panie Hammer. Pan wie, żywego ducha bym na górę nie wpuścił.
- Dziękuję, John.
Odłożyłem słuchawkę i ponownie się rozejrzałem. Poza FBI ktoś jeszcze przeszukał mieszkanie.
Też odwalił kawał roboty, ale nie tak dobrej jak federalni. Znowu zanosiło się na kłopoty.
Sięgnąłem po czterdziestkę piątkę i dalej sobie gwizdałem.
ROZDZIAŁ 4
Przyszła o wpół do dwunastej. Otworzyła drzwi kluczem, który dostała ode mnie bardzo dawno
temu. Wniosła do pokoju światło, ciepło i chęć do życia.
- Witaj, śliczna - powiedziałem.
Te słowa wystarczyły, bo moje oczy wyrażały o wiele więcej i Velda doskonale o tym wiedziała.
Na jej ustach pojawił się uśmiech; posłała mi całusa. Nasze wargi nie musiały się dotykać. Przez
całą długość pokoju przemknęło ku mnie gorąco tego pocałunku.
- Brzydal - zakpiła. - Jesteś jeszcze brzydszy niż przedtem, ale kocham cię bardziej niż kiedykol-
wiek.
- Więc jestem brzydki. Ale za to w środku jestem piękny.
- Kto by tak głęboko szukał? - zaśmiała się. - Pewnie tylko ja - dodała po chwili.
- Tylko ty, skarbie.
Uśmiech rozjaśniający jej twarz złagodniał jeszcze bardziej. Velda wyśliznęła się z płaszcza i
przerzuciła go przez oparcie krzesła.
Nie mogłem się napatrzeć. Była uosobieniem wszystkich moich pragnień. Twarda i nieugięta,
gdy taką właśnie chciałem ją widzieć, delikatna i uległa, gdy takiej potrzebowałem, to znów groźna
- zawsze taka, jakiej pragnąłem. Widziałem w niej dzikie piękno dżungli i cywilizację miasta. Była
wszystkim. Dostrzegłem refleks światła na pierścionku, który jej kiedyś dałem.
Patrzyłem, jak idzie do kuchni i otwiera dwie puszki piwa. Patrzyłem, jak siada. Wziąłem zroszo-
ną puszkę i obserwowałem, jak sączy piwo. Przeszył mnie dreszcz emocji, gdy zobaczyłem, jak ję-
zykiem zlizuje pianę z warg.
Zanim się odezwała wiedziałem, co powie.
- To za duża afera, Mike.
- Czyżby?
Powoli podniosła wzrok, aż nasze oczy spotkały się.
- Nie próżnowałam, kiedy byłeś w szpitalu. Nie chciałam czekać aż wyzdrowiejesz. To nie było
zabójstwo jak wiele innych, z którymi miewałeś już do czynienia. Raczej szczegółowo zaplanowa-
ne morderstwo na zlecenie jakiejś organizacji. Sprawa jest tak poważna, że policja boi się w nią
wkroczyć. To zadanie dla FBI, ale nawet jej agenci muszą działać z dużą ostrożnością, bo afera się-
ga zbyt wysoko.
- Więc? - moje pytanie zawisło w powietrzu. Pociągnąłem łyk piwa.
- To, co ja sądzę, jest bez znaczenia. Postawiłem puszkę na brzegu stołu.
- To, co sądzisz, kotku, ma ogromne znaczenie, a kiedy w grę wchodzą decyzje, ja je podejmuję
na podstawie tego, co sądzę. To ja jestem mężczyzną. I dopóki mam własny rozum, doświadczenie
i wiedzę do pomocy, będę decydować samodzielnie.
- Więc ruszasz za nimi.
- Lubiłabyś mnie bardziej, gdyby było inaczej?
Na twarzy Veldy pojawił się uśmiech.
- Nie. FBI to organizacja z budżetem dziesięciu milionów dolarów, chmarą ludzi i drogim sprzę-
tem, a ty czujesz się jedynym wybranym, by wkroczyć na scenę i zrobić porządek. Cóż, jesteś prze-
cież mężczyzną. - Wypiła łyk piwa. - Ale za to jakim mężczyzną. Będę szczęśliwa, kiedy zstąpisz z
piedestału starokawalerstwa i przejmę nad tobą jakąś kontrolę.
- Sądzisz, że ci się to kiedyś uda?
- Nie, ale przynajmniej mam o czym pomarzyć - roześmiała się. - Gdybyś stale był blisko mnie,
nie musiałabym się o ciebie niepokoić.
- Ja też bym tego pragnął. Ale są sprawy, które mają pierwszeństwo.
- Wiem, jednak muszę cię ostrzec. Odtąd będziesz miał do czynienia z intrygantką.
- Już to przerabialiśmy.
- Sam zobaczysz.
- Zgoda. - Dopiłem piwo i poczekałem aż skończy swoje. Wytrząsnąłem papierosa i rzuciłem
Veldzie paczkę. - Czego się dowiedziałaś?
- Jest parę szczegółów. Odnalazłam ciężarówkę, która minęła twój samochód ustawiony na po-
boczu ze światłami ostrzegawczymi. Kierowca wysiadł, a ponieważ przy samochodzie nie było ni-
kogo, odjechał. Najbliższy telefon znajdował się jakieś pięć kilometrów od tamtego miejsca, w
przydrożnej knajpie. Kierowca zdziwił się, gdy nie zastał tam właściciela samochodu, bo po drodze
nie minął nikogo. Dziewczyna, która pracuje w owej knajpie, przypomniała sobie o istnieniu opusz-
czonej szopy kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym stał samochód. Poszłam tam. Wręcz roiło
się od federalnych.
- Wspaniale.
- Nie powiedziałabym. - Poprawiła się w krześle i odgarnęła pasmo włosów. Ciemne jak heban,
połyskiwały w świetle lampy. - Zatrzymali mnie, zadali kilka pytań i puścili z takim ostrzeżeniem,
że powinnam paść trupem na miejscu.
- Znaleźli coś?
- O ile mogłam się zorientować, nie. Posprawdzali szczegóły, które już znałam, ale wszystko pot-
wierdzało tylko twoje zeznania. Istnieje jednak punkt zaczepienia. Szopa stoi dobre pięćdziesiąt
metrów od szosy i tak osłaniają ją zarośla, że nawet jeśli pali się w niej światło, nic nie widać. Jest
nie do znalezienia, jeśli się nie wie, gdzie szukać.
- Chcesz powiedzieć, że miejsce było podejrzanie idealne, aby mógł to być przypadek?
- Zbyt idealne.
Patrzyłem, jak dym z papierosa snuje się wokół puszki.
- Coś tu nie gra. Dziewczyna uciekała. Skąd wiedzieli, w którą stronę?
- Tego nie mogli wiedzieć, ale skąd wiedzieli, gdzie jest szopa?
- Kto jest właścicielem?
Velda zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.
- Jeszcze jedna zagadka. Grunt stanowi własność stanową, a działkę wytyczono dwadzieścia lat
temu. Jedyne, czego się dowiedziałam, kiedy mnie przesłuchiwali, to fakt, że poza śladami niedaw-
nej bytności nikt tam nie mieszkał. Nad drzwiami wyryto daty, ostatnia to 1937 rok.
- Coś jeszcze?
Velda ponownie potrząsnęła głową.
- Widziałam twój samochód. To, co z niego zostało.
- Biedna dziecina. Ostatni z oryginalnych modeli.
- Mike…
- Tak?
- Co chcesz zrobić?
- Zgadnij.
- Nie. Ty mi powiedz.
Zaciągnąłem się głęboko i wrzuciłem niedopałek do puszki.
- Zabili panienkę i próbowali mnie w to wrobić. Zniszczyli gablotę, a mnie wpakowali do szpita-
la. Myślą, że jesteśmy frajerami i wszystko im jedno, kogo skrzywdzą. Dranie. Parszywe dranie. -
Uderzyłem pięścią o dłoń, aż zabolało. - Mam zamiar dowiedzieć się, co tu jest grane. Wtedy po-
toczą się głowy.
- Jedną z nich może być twoja.
- Może, ale nie pierwsza. I wiesz co? Oni są w kropce. Przeglądają gazety i dowiadują się, że
sprawy nie układają się tak, jak sobie życzyli. Życie spłatało im figla, bo zamiast wrobić jakiegoś
frajera trafili na mnie. Nie mogło im się to zbytnio spodobać, bo nie jestem zwykłym chłopcem do
kopania. Mają dość oleju w głowie, żeby to sobie uświadomić.
Velda zacisnęła usta, a w jej oczach wyczytałem pytanie.
- Byli tu i trochę się rozglądali - odpowiedziałem.
- Mike!
- Czegoś szukali, chyba sami dobrze nie wiedzieli czego. Ale idę o zakład, że przetrząsnęli mie-
szkanie, ponieważ sądzili, że mam to, czego szukają. Fakt, że nic nie znaleźli nie oznacza, że nie
wrócą, ale tym razem będę w mieszkaniu, a nie na oddziale intensywnej terapii.
- Co to mogło być?
- Nie mam pojęcia, ale dla tego czegoś byli gotowi zabić dwoje ludzi. Chcę czy nie, siedzę w tym
po uszy. - Uśmiechnąłem się. - I lubię to. Nienawidzę takich drani. Dowiem się, kim są i czego szu-
kają, a potem pójdą do ziemi.
- Czyli będzie tak, jak zawsze, prawda? - W głosie Veldy wyczułem sarkazm.
- Nie. Może nie. Tym razem pewnie zrobię to inaczej.
Zacisnęła ręce na oparciu fotela.
- Nie podoba mi się to, co mówisz.
- Wielu ludziom również. Oni wiedzą, że nie będę siedział na tyłku i biernie czekał na bieg wy-
darzeń. I że od tej pory muszą być bardzo ostrożni. Będę coraz bliżej i bliżej, aż w końcu ich do-
padnę. Wiedzą to tak dobrze jak ja.
- Nadstawiasz karku.
- Oczywiście, kotku. Na to właśnie liczę. Jeżeli mógłbym przyciągnąć ich na strzelnicę, z przyje-
mnością posłużę za cel.
Velda rozluźniła się i usiadła swobodniej. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Oparła głowę na
poduszce fotela i patrzyła w sufit. Nagle powiedziała:
- Mike, mam ci coś do przekazania.
Ton jej głosu zmusił mnie do podniesienia głowy.
- Dawaj.
- Jeżeli będzie jakakolwiek strzelanina, to bez ciebie.
Velda sięgnęła do kieszeni żakietu, wyjęła kopertę i rzuciła w moją stronę. Chwyciłem ją w locie.
- Pat przyniósł rano. Nie mógł nic w tej sprawie zrobić, więc się na niego nie wściekaj.
Otworzyłem kopertę i wyjąłem luźną kartkę. Polecenie było bardzo zwięzłe, żadne wodolejstwo.
Oficjalny nagłówek nie pozostawiał wątpliwości co do autorstwa. Mógłbym się założyć, że za tą
jedną kartką papieru kryły się całe tomy, usprawiedliwiające jej wysłanie. Było to proste polecenie
zakazujące użycia broni palnej i czasowo cofało udzieloną mi przez państwo licencję prywatnego
detektywa. Ani słowa o pełnym lub częściowym zwrocie opłaty w wysokości dwustu dolców za
przyznanie wyżej wymienionego prawa w takim to a takim stanie Ameryki.
Roześmiałem się głośno. Złożyłem kartkę, włożyłem z powrotem do koperty i położyłem na sto-
le.
- Chcą mi utrudnić działanie.
- Chcą, żebyś w ogóle się za to nie brał. Od dziś jesteś zwykłym obywatelem i kropka. Jeśli zła-
pią cię z bronią w ręku, podpadniesz pod paragraf Sullivana.
- Już raz tak było, pamiętasz?
Velda pokiwała głową. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- To prawda, ale wtedy zapomnieli o mnie. Wówczas ja też miałam licencję i zezwolenie na broń.
Tym razem byli roztropniejsi.
- Cwani chłopcy.
- Bardzo cwani. - Zamknęła oczy, głowę ponownie oparła na poduszce. - Będziemy musieli się
mocno napracować.
- Nie my, panienko. Ja.
- My.
- Posłuchaj… Patrzyła na mnie.
- Mike, do kogo należysz?
- Ty mi powiedz.
Nie odpowiedziała. Podniosła powieki, a kiedy próbowała się uśmiechnąć, ujrzałem w jej oczach
smutek.
- Zgoda - przystałem. - Niech będzie „my". Jeśli za daleko wystawię głowę, będziesz przy mnie,
żebym się w porę schował. - Podniosłem czterdziestkę piątkę z podłogi, wyjąłem magazynek i wy-
łuskałem naboje. - Twój chłopak zaczyna się starzeć, przyjaciółko. Może staję się zbyt miękki?
- Raczej przebieglejszy. Stanęliśmy przed takim zadaniem, że same mięśnie nie wystarczą. To
wojna z potężnym mózgiem i tylko spryt może mu stawić czoło. Przynajmniej wiesz, że trzeba zmi-
enić styl walki.
- Tak…
- Nie będzie łatwo. Uśmiechnąłem się. - Ale nie ma zmartwienia. Tymczasem wszyscy stają na
głowie, żeby mnie odsunąć. Niektórzy mają własne powody, ale są tacy, którzy się boją, że zepsuję
im zabawę. To też już było. I jeszcze raz się powtórzy.
- Tylko tak bardzo się nie staraj. Siedem lat czekania na faceta, to dostatecznie długo - upomniała
mnie Velda. - Chciałabym, żeby był w formie, kiedy wreszcie zmieni zdanie.
- Obiecuję - odparłem, ale nie tak głośno, by mnie usłyszała.
- Więc od czego zaczynamy?
Jeden po drugim, powoli, wypuszczałem naboje spomiędzy palców. Leżały na dnie popielniczki,
błyszczące, śmiercionośne, ale bezużyteczne.
- Berga Torn. Zaczniemy od niej. Najpierw karta choroby z zakładu. Chcę mieć jej życiorys i na-
zwiska ludzi, z którymi się kontaktowała. To twoje zadanie.
- A twoje?
- Evello. Carl Evello. Coś go łączy ze sprawą, i to robota dla mnie.
Velda skinęła głową, monotonnie bębniąc palcami o oparcie fotela.
- Będzie ciężko go rozgryźć.
- Nikt nie jest łatwy.
- Szczególnie Evello. Należy do organizacji. Kiedy leżałeś w szpitalu, cały w bandażach, kilka
osób dostarczyło mi o nim poufnych informacji. Nic szczególnego, głównie poszlaki, ale wyraźnie
wskazują na coś, co może cię zainteresować.
- Mianowicie?
Spojrzała na mnie z półuśmiechem. Jak drapieżna samica, która przyzywa partnera i chce mu po-
wiedzieć, co go czeka w legowisku.
- Mafia - wycedziła.
Poczułem dreszcz emocji. Zaczął się od nóg i szedł wyżej i wyżej. Żar i chłód budzące wściek-
łość i strach, nic więcej. Krew uderzyła mi do głowy, odchrząknąłem, ale słowa, które wypowiedzi-
ałem, brzmiały chrapliwie, jak nie moje.
- Ci informatorzy wiedzieli, co mówią?
- Nie wiedzieli. Podejrzewali, to wszystko. Ten aspekt sprawy interesuje FBI.
- Tak… to ich interesuje. Chodziliby wokół takiej sprawy na paluszkach. Nic dziwnego, że nie
chcą, żebym węszył.
- Robisz za dużo hałasu.
- Różne rzeczy się przytrafiają. Tak więc wszystko zaczyna się układać - ciągnąłem. - Oni wied-
zą, że wchodzę do gry, ale nie mają pojęcia, jak ją rozpocząć. Mają nadzieję, że wykonam za nich
pierwszy ruch. Nie zrezygnują, dopóki nie padną trupy. Lub ja zginę, bo jest to gra, która zawsze
kończy się tak samo. Kategoria niewinności nie jest tu brana pod uwagę. Musi iść w parze z czyjąś
winą.
Usta Veldy drgnęły.
- Może to i dobrze. Świat jest w sumie dziwny. Dzisiaj nie może być mowy o absolutnej niewin-
ności. Zawsze będzie jakaś rzecz, którą ludzie spróbują ukryć. - Przerwała i dotknęła palcem policz-
ka. - Powiedz, jeżeli człowieka wiesza się za morderstwo, którego nie popełnił, kto jest winien?
- Nie sądziłem, że nurtują cię takie wątpliwości.
- Nauczyłam się od ciebie.
- Więc dokończ za mnie.
Delikatnie wyciągnęła papierosa. Był to gest pełen wdzięku i kobiecości, a jednocześnie dziewc-
zęcej nieśmiałości. Jedwabistość jej ciała w kolorze bursztynu… Palce, ręka, ramię, cudowne płasz-
czyzny ciała jak na najpiękniejszym portrecie. W tym zapatrzeniu można było zapomnieć, że ta sa-
ma dłoń trzymała ziejącą! ogniem spluwę, która rozpruła pewnemu draniowi bebechy.
- Niewinność zabarwiona winą opłaca się - powiedziała. - Teraz ty będziesz przynętą, którą mają
zamiar się posłużyć, aż coś zacznie brać.
- Prawdopodobnie ma na tym skorzystać społeczeństwo.
- Oczywiście. - Kąciki ust Veldy wygięły się w uśmiechu. - Ale nie czyń sobie z tego powodu
wyrzutów. Kradną twój numer. Sam ich tego nauczyłeś wiele lat temu.
Zacząłem przebierać palcami w nabojach, które leżały na dnie popielniczki. Velda obserwowała
mnie zza półprzymkniętych powiek. Chwila zastanowienia. Wyprostowała się nagle, rzuciła papi-
erosy na krzesła i sięgnęła po płaszcz.
Nie patrzyłem, jak wychodziła. Siedziałem i marzyłem o rzeczach, które chciałbym zrobić i jak
chciałbym je zrobić, gdyby nie było świadków. W wyobraźni działem nalane twarze o szerokich
szczękach. Wyobrażałem sobie tępy wyraz ich twarzy, kiedy kolbą czterdziestki piątki łamię im
nosy. Myślałem o tej całej oślizłej tajnej armii emigrantów, która szerzyła terror pod opiekuńczym
skrzydłem mafii i śmiała się z naszych kodeksów i praw. Pragnąłem zobaczyć, jak będzie zmieniał
się cwaniacki wyraz ich twarzy, gdy każdy poranek przyniesie wiadomość o śmierci ich kamratów.
Velda nie musiała się zbytnio wysilać, aby odgadnąć moje myśli. Wiele razy widziała mnie w
podobnym nastroju. Równie łatwo sprowadziła mnie na ziemię.
- Chyba już czas, byś pokazał im parę nowych numerów - powiedziała łagodnie.
Potem wyszła, a w pokoju od razu zrobiło się smutniej.
ROZDZIAŁ 5
Siedziałem jeszcze przez chwilę. Wpatrywałem się w różnobarwne światła miasta, które jak w
kalejdoskopie układały się na szybie w migotliwe, kolorowe wzorki. Szum za oknem przypominał
monotonny pomruk potwora, który zdawał się szydzić z dziesięciu milionów ludzi, wpędzając ich
w coraz większe tarapaty.
Tak, ten potwór śmiał się z takich jak ja i ty. Był głosem kogoś, kto trzyma bicz i śmieje się przy
każdym uderzeniu, by zagłuszyć krzyki swoich ofiar. Cichszy zagłuszał pojedyncze krzyki, głośnie-
jszy - pełne przerażenia jęki.
Siedziałem w pokoju i myślałem o ponurej statystyce. Tak wielu ludzi w każdej minucie ginie w
nieszczęśliwych wypadkach, tak wielu odnosi rany lub umiera w każdej godzinie z powodu wyszu-
kanych form przemocy.
Ale lista nigdy nie była pełna. Iluż było nieprzytomnych ze strachu? Ilu dręczyła bezsenność, gdy
zamartwiali się sprawami, jakimi nie powinni się wcale przejmować? Ilu zrozpaczonych rodziców
zastanawiało się gdzie są i co robią ich dzieci? Ilu miało do czynienia z armią milczących ludzi,
którzy polecenia wydawali szeptem i albo likwidowali przeciwników, albo wyłudzali pieniądze
zgodnie z niepisanym kodeksem?
Wtedy zrozumiałem, czyj naprawdę był ten głos za oknem.
Mafia. Monstrualna organizacja, która rządziła posługując się strachem. I wszystko uchodziło jej
członkom na sucho. Mieli pieniądze, które ich chroniły.
Czarna Ręka! Myślicie, że to żarty? Naprawdę sądzicie, że te wszystkie numery zniesiono razem
z prohibicją? Wiele wdów, ma inne zdanie. Są też wdowcy.
Tak jak powiedziała Velda - nie będzie to łatwa sprawa. Nie spytam przecież przechodnia, gdzie
znaleźć samego szefa. Najpierw trzeba trafić na właściwą osobę, by zadać pytanie. Jeżeli w tym
momencie jeszcze żyjesz - pytasz. Potem pytasz jeszcze raz i rozglądasz się czujniej, bo w każdej
sekundzie może cię dosięgnąć kula lub nóż.
Jeżeli choć raz ścieżki twoje i mafii skrzyżują się, będziesz już zawsze czuł dotyk jej ręki na ra-
mieniu. A je żeli zrobisz ruch, choćby jeden niepewny ruch, by się spod tego uścisku wyrwać, już
po tobie. Czasami czekasz dzień, dwa, nawet rok, ale już jakby cię nie było Jesteś martwy.
W pewnym sensie to zabawne. Gdzieś na szczycie te góry stoi człowiek. To od niego promieniu-
je strach niby ze środka pajęczyny. Siedzi sobie na tronie; ruszy ręką i ktoś ginie.
Odpowiada za to tylko jeden człowiek. Jeden miękki tłuścioch.
Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie, co by taki face zrobił, bezbronny, pozbawiony władzy, na
jedną minutę zamknięty w pokoju z kimś, kto nie darzy go sympatią Zdawało mi się, że widzę go
za szybą, więc uśmiechnąłem się szerzej, bo już wiedziałem, co mam zrobić.
Było późno, ale tylko zegar to wskazywał. Miasto ziewało i przeciągało się po kolacji. Deszcz
ustał i tylko ciemne chmury na horyzoncie przypominały o ulewie. Powietrze było rześkie, a sznur
taksówek na ulicy poruszał się na tyle wolno, że od razu udało mi się jedną złapać i pojechać do
mieszkania Pata.
Uśmiechnął się na mój widok i wymamrotał coś niezrozumiałego, gdyż w ustach trzymał plik
kartek. Wprowadził mnie do pokoju i wziął mój płaszcz. Niby mimochodem rzucił okiem na mary-
narkę, by upewnić się, że nie mam pod spodem pasa z kaburą.
- Napijesz się? - zaproponował.
- Nie teraz - odparłem.
- To tylko piwo imbirowe.
Odmówiłem i usiadłem. Pat napełnił swoją szklankę, zajął bujany fotel, a wszystkie papiery wło-
żył do koperty.
- Cieszę się, że podróżujesz bez bagażu.
- Sądziłeś, że będzie inaczej?
- Wiedziałem, że postąpisz rozsądnie. Uwierz, to nie była moja decyzja.
- Ale nie jest ci zbyt przykro?
- Mówiąc szczerze, nie. - Popukał palcem w kopertę i spojrzał na mnie. - Będziesz miał zastój w
interesach, ale chyba nie umrzesz z głodu.
- Chyba nie - roześmiałem się. - Jak długo mam być w odstawce?
Nie spodobał mu się ten śmiech. Wokół oczu zobaczyłem zmarszczki, które pojawiały się w
chwili, gdy coś go gryzło. Odruchowo podniósł szklankę do ust, żeby jakoś ukryć wyraz twarzy, ale
ja i tak go dostrzegłem.
- Odwieszą cię, kiedy będą chcieli. Nie wcześniej.
- Nie pójdzie im tak łatwo.
- Nie?
Włożyłem papierosa do ust i przypaliłem.
- Jutro możesz im przypomnieć, że prowadzę własny interes, płacę podatki i mam koneksje. Mój
prawnik zna sędziego, który ma ochotę na proces pokazowy, i dopóki nie odbędzie się rozprawa,
nikt nie będzie mi machał przed nosem jakimiś nakazami.
- Powiedziałeś bardzo wiele słów.
- Jasne i dobrze wiesz, o czym mówię. Nikt, nawet Biuro Federalne, nie będzie się mnie czepiało
bezkarnie.
Pat zacisnął palce na szklance.
- Mike… To nie jest zwykłe morderstwo.
- Wiem.
- Jak dużo?
- Tyle samo, co przedtem. Ale sporo myślałem.
- Jakieś wnioski?
- Jeden. - Spojrzałem mu prosto w oczy. - Mafia.
- I co? - Nie okazał zdziwienia.
- Mógłbym się przydać, gdybyście nie rzucali kłód pod nogi. - Puściłem parę kółek dymu. - Nie
muszę się odwoływać do moich akt. Znasz je dobrze. Nie ukrywam, że zastrzeliłem kilku facetów,
ale społeczeństwo za nimi nie tęskni. Jeżeli twoi kumple myślą, że jestem tak głupi, by nieświado-
mie porywać się na coś, co mnie przerasta, powinni wrócić do szkoły. Nie mają w Waszyngtonie
ani jednego faceta, który byłby lepszy ode mnie… ani jednego. Gdyby mieli, zarabialiby wiece
szmalu niż ja, ale nie łudź się, że pracują tylko dla satysfakcji. Jestem pewien, że robią bokami.
- Masz o sobie nieliche mniemanie.
- Muszę, przyjacielu, bo inni nie mają. Poza tym ciągle żyję, podczas gdy inni ruszyli karawanem
w ostatnią drogę.
Pat dopił do dna i zamieszał parę ostatnich kropli.
- Mike, gdyby to ode mnie zależało, ciebie i dziesięć tysięcy innych od razu skierowałbym do tej
roboty. Mniej więcej tylu nam potrzeba. Ale jak na razie jestem zwykłym miejskim gliną i wykonu-
ję rozkazy. Co mam dla ciebie zrobić?
- Ty to powiedz.
Tym razem roześmiał się. Jak za dawnych dobrych lat, kiedy nie przejmowaliśmy się niczym, a
jeśli czegoś nienawidziliśmy, była to z pewnością ta sama rzecz.
- Dobra, więc mam spełniać rolę twojej trzeciej ręki. Nieważne kto co powie, widzę, że i tak
wchodzisz w tę sprawę. Skoro już tak ma być, lepiej skorzystajmy z twoich talentów, zamiast bez
przerwy się o nie potykać.
Uśmiech był szczery. W jednej sekundzie cofnąłem się o sześć lat. Oczy Pata lśniły blaskiem, a
my pracowaliśmy ręka w rękę, pokonując wszystkie przeszkody.
- Posłuchaj zatem uważnie, Mike. Mnie też nie podoba się sposób, w jaki pracują chłopcy ze zło-
tą odznaką, nie lubię, kiedy politykę miesza się z przestępczością, a niestety, tak dzieje się od lat.
Już najwyższa pora, żeby coś zmienić. Całe lata musiałem słuchać ludzi, którzy twierdzili, że mafia
jest nie do ruszenia. Prawie sam w to uwierzyłem. Niech tam, rzucę na szalę swoją karierę. Po-
wiedz, co chcesz wiedzieć. Tylko nic nie rób na własną rękę, przynajmniej na razie. Jeżeli coś z te-
go wyjdzie, będę miał argument w ręku i może utrzymam posadę.
- Zawsze będzie mi potrzebny wspólnik.
- Dziękuję. A więc zaczynaj.
- Informacje. Szczegółowe - powiedział Pat. Cały materiał leżał na jego kolanach. Opróżnił ko-
pertę i przerzucił kartki. Lampa stała za jego głową i podświetlała papier. Widziałem linijki tekstu -
nie było ich zbyt wiele.
- Znani kryminaliści, którzy mają powiązania z mafią - wycedził. - Typowe sprawy dowodzące
skuteczności działania mafii i zaniedbań ze strony policji Dwadzieścia stron dotyczyło aresztowań,
ale niewiele skończyło się skazaniem. Dwadzieścia stron morderstw kradzieży, handlu narkotykami
i innych przewinień, aU schwytani to same płotki, dolne szczeble drabiny. Mo żemy wymienić parę
grubych ryb, ale nie łudź się, to nie rekiny. Ci ostatni są facetami bez nazwisk.
- Masz wśród nich Carla Evello?
Pat zajrzał do raportów i rzucił je na podłogę z nie› smakiem.
- Evello nigdzie nie figuruje. Nie wiadomo skąd ma pieniądze, a z płacenia podatków zawsze się
wykpi.
- Berga Torn?
- Więc wracamy do morderstwa. Jednego z wielu
- W tej sprawie mamy różne punkty widzenia.
- Tak?
- Berga miała szczególne znaczenie. Była tak waż na, że zmontowali dla niej ekipę fachowców.
Nie każdy jest tak uprzywilejowany. Czego od niej chcieli?
Pat zastanowił się, wzruszył ramionami i stwierdził - Niewiele o niej mamy. Przystojna, rozsąd-
na, ale zamieszana w niezbyt eleganckie sprawki, jeśli wiesz o co mi chodzi.
- Wiem.
- Krążyły pogłoski, że przez jakiś czas była utrzymanka Evella. Właśnie wtedy zgarniał najwię-
kszy szmal. Według tej samej pogłoski dał jej wówczas kopa Szefowie uznali, że byłaby pomylona,
gdyby chciała ujawnić to, co wie.
- Evello nie pozwoliłby jej odejść.
- Kiedy w grę wchodzą kobiety, faceci mogą kompletnie zgłupieć. - Uśmiechnął się do mnie po-
rozumiewawczo.
- Dokończ.
- Agenci federalni nawiązali z nią kontakt. Była sztywna ze strachu, ale zasugerowała, że może
sypnąć Evella. Zażądała czasu na uzupełnienie informacji i osobistej ochrony po ujawnieniu szcze-
gółów.
- Wspaniale. - Zgasiłem papierosa i usiadłem wygodniej. - Już widzę, jak Waszyngton przydziela
jej goryla do ochrony.
- Miała mieć maskę na twarzy w czasie zeznań przed komisją.
- To by nic nie dało. Evello domyśliłby się po charakterze informacji, kto go sypnął.
Pat skinął głową i kontynuował:
- Dziewczyna się spłoszyła. Dwa razy nawiała ludziom, którzy mieli nie spuszczać z niej oka. Po
miesiącu dostała ataku histerii. Lekarz zaordynował trzytygodniowy pobyt w zakładzie. Wstrzyma-
no dochodzenie i przydzielono jej agentów ochrony do pilnowania zakładu. Wtedy uciekła i została
zamordowana.
- Tak po prostu.
- Tak po prostu. Tylko, że ty się tam znalazłeś.
- To miło z mojej strony.
- To samo pomyśleli chłopcy z Waszyngtonu. -… że zbieg okoliczności jest wykluczony.
- Oczywiście. Oni nie wiedzą, że jesteś facetem, któremu takie historie się przytrafiają. Są ludzie,
którzy nieustannie ulegają wypadkom. Ciebie kochają zbiegi okoliczności.
- Ja też tak to widzę - przytaknąłem. - Jakie są szczegóły ucieczki?
Wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
- Trywialnie prosta sprawa. Dziewczyna zwinęła płaszcz i buty z pokoju pielęgniarek i wyszła
głównym: drzwiami w towarzystwie dwóch sanitariuszek. Pada] deszcz i jedna z nich miała para-
solkę. Wszystkie trzy schroniły się pod nią tak, jak to robią kobiety, które nic chcą zamoczyć wło-
sów. Doszły razem do rogu, sanitariuszki wsiadły do autobusu, a dziewczyna poszła dalej
- Przy bramie nie żądano przepustki?
Skinął głową.
- Jasne - powiedział z sarkazmem. - Przepustki zostały okazane. Te dwie je miały. Może strażni-
kowi wydawało się, że zobaczył trzecią. Przynajmniej tak twierdzi.
- Przypuszczam, że któryś z agentów stał przy bramie.
- Zgadza się. Dwóch. Jeden w samochodzie, drugi przy murze. Żaden nie widział dziewczyny, a
byli tam przecież po to, aby nikt nieupoważniony nie opuści budynku.
Chrząknąłem znacząco.
- Wydawało im się… - Nie dokończył.
- No właśnie - zaśmiałem się. - „Wydawało im się". Ci faceci mają albo myśleć prawidłowo, albo
nie myśleć wcale. To właśnie tacy odebrali mi licencję Ci sami faceci nie chcą, żeby im przeszkad-
zano. Bzdury.
- Tak czy owak nawiała. Koniec.
- Dobrze. Zostawmy to. Jaki kierunek działań obrała policja?
- Było to morderstwo i rozpatrujemy je pod tym kątem.
- Co donikąd nie prowadzi - dodałem.
- Jak dotąd - odpowiedział zaczepnie.
Uśmiechnąłem się i Pat poweselał.
- Odwal się. Od czego chcesz zacząć?
- Gdzie jest Evello?
- W mieście.
- A inne kontakty mafijne?
Pat zamyślił się przez chwilę.
- W innych większych miastach, ale centrum operacyjne jest tutaj. - Obnażył zęby w nagłym gry-
masie. Jego oczy znieruchomiały, a w głosie pojawiła się nienawiść. - W ten sposób doszliśmy do
końca pouczającej pogadanki o mafii. Wiemy jedynie, kim są i jak działają niektórzy z bossów.
- Waszyngton nic nie ma?
- Nawet jeśli ma - potrzebne są dowody.
- Będziemy je mieć - powiedziałem pocieszająco. - To ogromna organizacja. Muszą mieć fun-
dusze.
Pat popatrzył na mnie jak na szczeniaka.
- Tak, tak, jasne. Czy wiesz, w jaki sposób je gromadzą? Wyciskają forsę z ludzi, którzy boją się
mówić albo mówić nie mogą. Prowadzą „działalność importową", która doprowadza do szaleństwa
Wydział Do Zwalczania Przemytu Narkotyków. Maczają palce w każdym nielegalnym interesie,
jaki istnieje i do tego mają ochronę polityków.
Nie musiał mi o tym wszystkim przypominać. Wiedziałem, jak ten system działa.
- Być może - odparłem. - Albo nikt do tej pory tak naprawdę się za to nie zabrał.
Pat mruknął coś pod nosem, a potem stwierdził:
- Nie powiedziałeś mi jeszcze, od czego zaczniesz. Wstałem z krzesła i otarłem twarz ręką.
- Najpierw Berga Tom. Chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
Pat wyciągnął rękę, podniósł pierwszą kartkę z kupki leżącej na podłodze przy biurku.
- Zapoznaj się z tym. Na początek powinno wystarczyć.
Bez zaglądania złożyłem kartkę na pół i włożyłem do kieszeni.
- Powiadomisz mnie, jeśli będziesz coś miał?
- Jasne.
Wziąłem płaszcz i ruszyłem do drzwi.
- Mike…
- Tak?
- Gramy do jednej bramki, pamiętaj.
- Będę pamiętał.
Postałem jeszcze chwilę przed budynkiem. Nie spiesząc się włożyłem papierosa do ust i jeszcze
dłużej go przypalałem. Chciałem, aby płomień zapałki oświetli dobrze moją twarz, potem zaciągną-
łem się głęboko. Facet, który stał w bramie bloku po drugiej stronie ulicy drgnął. Udał, że właśnie
wyszedł na zewnątrz i nie wie jeszcze, w którą stronę ruszyć. Skręciłem we wschodnią stronę i tam-
ten facet też się zdecydował. Skręcił m wschód.
Zanim minąłem pierwszy blok, przeszedłem na drugi stronę ulicy, by ułatwić mu zadanie. Szefo-
wie nie zwracali pieniędzy za znoszone zelówki, więc nie było powodu narażać chłopaka na straty.
Minąłem trzy blok i doszedłem już prawie do stacji metra. Wypróbowałem parę starych numerów,
dzięki którym siedział mi prawie na karku.
Tym razem przyjrzałem mu się z bliska i już miałem powiedzieć „cześć", żeby chłopaka osta-
tecznie pognę bić, kiedy poczułem koniec lufy pod żebrami i zrozumiałem, że to nie FBI.
Był młody i nawet przystojny do chwili, w której się uśmiechnął. Krzywe i pożółkłe zęby zdrad-
ziły go - zabijaka w eleganckim ubraniu, który ma wykonać robotę bez fuszerki. Bez emocji w oc-
zach - to doświadczony pracownik, któremu płacą za wykonanie roboty i który zna reguły gry. Zo-
baczyłem więcej zębów w uśmiechu i właśnie miał zamiar coś powiedzieć, kiedy gwałtownym ru-
chem rozerwałem poły jego płaszcza i rewolwer już we mnie nie mierzył. Próbował się odwrócić,
żeby oswobodzić broń, ale krawędzią dłoni trafiłem go w szyję. Usiadł na chodniku, przytomny, ale
niezdolny do wykonania żadnego ruchu.
Wyjąłem mu rewolwer z dłoni, otworzyłem magazynek, wysypałem naboje do rynsztoka i rzuci-
łem mu broń z powrotem. Mrużył z bólu oczy. Były załzawione, tak jakby chłopak bardzo się wsty-
dził.
- Powiedz szefowi, żeby następnym razem przysłał prawdziwego mężczyznę - rzuciłem na po-
żegnanie.
Poszedłem kawałek dalej i skręciłem w stronę stacji metra. Gubiłem się w domysłach, gdzie, do
diabła, podziali się chłopcy z Waszyngtonu. Smutny chłopczyna, który siedział na chodniku, tym
razem nie zarobi nawet na piwo. Od tej chwili będą wiedzieli, że do gry wszedł zawodowiec.
Wrzuciłem dychę do obrotówki, wszedłem do metra, wyjąłem kartkę z kieszeni, rzuciłem na nią
okiem i skierowałem się na peron.
ROZDZIAŁ 6
Z Brooklynem dzieje się w nocy coś dziwnego. Nie jest po prostu jedną z wielu dzielnic. Zdaje
się żyć własnym rytmem.
Atmosfera tego miejsca jest podniecająca, nieuchwytna.
Jadąc linią Brighton wysiadłem na stacji De Kalb i poszedłem prosto. Od człowieka, który stał na
rogu uzyskałem informację, jak dojść pod interesujący mnie adres i w ten sposób minąłem jeszcze
kilka bloków. Dom, którego szukałem, okazał się staromodnym budynkiem, reliktem z początku
stulecia, a jego numer był wymalowany na drzwiach. Zdawał się patrzeć na ulicę szarymi, martwy-
mi oknami. Tradycyjnie cztery schodki prowadziły w górę, do drzwi frontowych. Oświetliłem za-
pałką skrzynki na listy i znalazłem to, czego szukałem. Były tam nazwiska CARVER i TORN, ale
ktoś przekreślił je ołówkiem i pod spodem napisał BERNSTEIN. Nie pozostało mi nic innego, jak
tylko cicho zakląć i nacisnąć ostatni guzik, ten z napisem DOZORCA. Oparłem się ramieniem o
drzwi, usłyszałem brzęczyk, drzwi się uchyliły i wszedłem do środka.
Kiedy podszedł, zobaczyłem połowę jego twarzy. Wystawała zza barczystego ramienia kobiety
górującej nad nim jak wieża i spoglądającej na mnie z niechęcią Jej włosy przypominały szarą mi-
otłę, pozwijani w drobne węzełki na metalowych wałkach. Ciało wylewało się spod szlafroka. Pró-
bowała na tyle spowolnił oddech, by móc coś powiedzieć. Ręce duże i czerwone z wystającymi
kostkami wpijały się w biodra.
Ach te kobiety. Człowieczek za jej plecami był śmiertelnie wystraszony.
- Czego tu, cholera, szuka? Nie wie, która godzina
- Zamknąć się - rozkazałem. Zamilkła. Oparłem się o futrynę. - Szukam dozorcy.
- Ja jestem…
- Dla mnie jest pani niczym. Pani powie mężowi żeby tu podszedł. Pani powie - powtórzyłem.
Kiedy mężczyźni nauczą się być mężczyznami, daje sobie radę z kobietami. Spróbowała ob-
darzyć mnie głupawym uśmiechem, po czym odsunęła się na bok Mężulek wcale nie miał ochoty
na rozmowę, ale w końcu wysunął się do przodu, wypiął mizerny tors, żeby wydać się większym,
ale nic mu to nie pomogło.
- Słucham?
Podsunąłem mu pod nos odznakę, którą jeszcze nosiłem. Nic z tego faktu już nie wynikało, ale
elegancko błyszczała i robiła wrażenie.
- Bierz pan klucze.
- Tak jest. Tak jest.
Sięgnął za drzwi, zdjął pęk kluczy z haka i wyszedł ni korytarz.
- Poczekaj chwilkę, ja zaraz… - odezwała się kobieta.
Stanął na palcach.
- Ty będziesz czekać aż wrócę - nakazał. - Ja jestem dozorcą. - Odwrócił się do mnie i wyszcze-
rzy zęby; żona za jego plecami zatrzasnęła drzwi.
- Słucham pana?
- Mieszkanie Bergi Torn. Chcę je przeszukać.
- Przecież policja już to zrobiła.
- Wiem.
- Dzisiaj odnająłem to mieszkanie.
- Jest ktoś na górze?
- Jeszcze nie. Mają przyjechać jutro.
- Idziemy.
Zawahał się, ale w końcu wzruszył ramionami i weszliśmy na schody. Na drugim piętrze dopaso-
wał klucz do zamka i otworzył drzwi na oścież. Pomacał ręką wzdłuż ściany szukając przełącznika,
zapalił światło stanął obok mnie.
Właściwie nie wiem, co spodziewałem się znaleźć, kaczej ciekawość zaprowadziła mnie do tego
mieszkania. Przetrząsnęli je eksperci i jeżeli znajdowało się n nim coś, co było warte zabrania, z
pewnością tego nie znajdę. Było to typowe mieszkanie, o jakim mówi się, że jest funkcjonalne, nic
ponad to. Kuchnia połażona z pokojem gościnnym, łazienka wciśnięta między lwie sypialnie, parę
mebli zapewniało względny kom-ort. Nic ekstrawaganckiego, nic, co by rzucało się w oczy.
- Czyje to rzeczy?
- Wynajmujemy umeblowane mieszkania. To, co pan widzi, należy do właściciela domu.
Przeszedłem do sypialni i otworzyłem szafę. Wewnątrz było z pół tuzina sukienek i garsonka. Na
podłodze kilka par butów. Komódka wypchana po brzegi. Ubrania dobrej jakości, w miarę nowe,
ale widać, że nie kupowane w drogich sklepach. Pończochy starannie rolowane i ułożone w górnej
szufladzie. Obok cztery koperty. W dwóch pierwszych zapłacone rachunki, trzeciej list z Kompanii
Okrętowej Millburn, który informował, że na liniowcu „Cedric" nie ma wolnych kabin; wyrażano z
tego powodu szczery żal. W ostatniej, cięższej od pozostałych - około dwunastu centówek z głową
Indianina. W innej szufladzie walały się n wpół zużyte szminki i inne drobiazgi, których kobiet pot-
rafi sporo nagromadzić. Zaskoczyła mnie druga sypialnia. Nie było tu prawie nic - pościelone łóż-
ko, pusta szafa, puste szuflady komody wyłożone starymi gazetami.
Dozorca przyglądał mi się bez słowa. Wróciłem c pokoju gościnnego.
- Czyj to pokój? - wskazałem palcem pustą sypialnię.
- Pani Carver.
- A ona?
- Wyprowadziła się… dwa dni temu.
- Policja z nią rozmawiała?
Skinął głową szybko i posłusznie.
- Może dlatego się wyprowadziła.
- Ma pan zamiar wynieść te rzeczy?
- Chyba muszę. Czynsz zapłacono do przyszłej miesiąca, ale zapłacono z góry. Chyba nie będę
mi kłopotów, jeśli wynajmę tak szybko.
- Kto płacił?
- Na umowie wynajmu jest nazwisko Torn. - Popatrzył na mnie znacząco.
- O to nie pytałem.
- Dawała forsę osobiście.
Popatrzyłem na niego ostro. Zaczął nerwowo miętosić piżamę.
- Ile razy, panowie, mam wam tłumaczyć. Nie wiem, skąd miała szmal. Chyba się nie puszczała i
mieszkania na pewno nie robiła garsoniery, bo moja wścibska stara coś by wywęszyła.
- Odwiedzali ją jacyś mężczyźni?
- Panie - westchnął. - W tej ruderze jest dwanaście mieszkań. Nie sposób spamiętać, kto wchodzi
lub wychodzi, o ile nie zalega z czynszem i ma się na niego oko. Jeżeli miałbym powiedzieć
wprost, to ona nie była jakąś tam latawicą. Pani, która dzieliła swoje mieszkanie z inną panią, płaci-
ła, co była winna i nie sprawiała kłopotów. Jeżeli jakiś facet ją utrzymywał, to nie wychodził na
swoje. Jeżeli chce pan wiedzieć, co myślę, to powiedziałbym tak: była czyjąś utrzymanką. Może
obydwie. Mojej starej nie przyszło to do głowy, bo inaczej dałaby im kopa, to jasne.
- W porządku - powiedziałem. - To wystarczy.
- Dało to coś panu? - Przytrzymał drzwi.
- Bardzo dużo.
- Ale nie będzie żadnych…? - Dozorca nerwowo lizał wargi.
- Spokojna głowa. Czy wie pan, gdzie znaleźć tę Carver?
Rzucił mi szybkie spojrzenie pełne obaw.
- Nie zostawiła żadnego adresu.
To, co zamierzałem teraz powiedzieć, miało zabrzmieć dobitnie i oficjalnie.
- Wie pan… kiedy ktoś jest na bakier z prawem, można wnieść oskarżenie.
- Ojej, niech pan posłucha, gdybym wiedział… - Pomyślał chwilę, wzruszył ramionami i wydu-
sił. - Niech będzie. Ale żona nie może się dowiedzieć. Dziewczyna dziś dzwoniła. Czeka na jakieś
listy od swojego chłopaka i prosiła, żebym jej przesłał. - Westchnął głęboko. - Nie chce, żeby kto-
kolwiek wiedział, gdzie Jest. Masz pan ołówek?
Wręczyłem mu jakiś ogryzek i skrawek koperty, na którym zapisał adres.
- Tak chciałbym choć raz zrobić coś pożytecznego Sądząc z głosu, dziewczyna ma nieliche kło-
poty.
- Nie chce pan oszukać prawa, tak, przyjacielu?
- Chyba nie.
- Więc postąpił pan słusznie. Ale lepiej tego adresu nikomu nie dawać. Spotkam się z tą panią,
ale nie powiem, jak ją znalazłem. Co pan na to?
- Gra - odparł z ulgą.
- Tak na marginesie, jaka ona jest?
- Carver?
- Tak.
- Nawet ładna blondynka. Włosy jak śnieg.
- Znajdę ją - powiedziałem na pożegnanie.
Dom stał przy Atlantic Avenue. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, nad sklepem ze
starzyzn i jedyną rzeczą, która wskazywała drogę, był smród a nazwiska na wszystkich dzwonkach
zdążył przybrudzić czas.
W całkowitej ciemności nacisnąłem guzik trzy razy. Ponieważ nie usłyszałem, by cokolwiek
dzwoniło, musiałem zagłębić się w smród. To nie był zwykły odór. T coś ciepłego i płynnego po-
ruszało się, pełzało w dół po schodach, łączyło z innymi zapachami, w końcu wypływało na ulicę.
Czternaście schodków prowadziło na podest, potem krótki korytarz, następne schody i u samego
szczyt drzwi. Tu na górze, zapach był inny, może nie świeższy ale oddychało się lepiej. Strużka
światła pokazywała gdzie jest próg i na odmianę - przy drzwiach nie było worka ze śmieciami, o
który można się było przewrócić. Zastukałem. Chwila oczekiwania. Zastukałem jeszcze raz i w
środku zaskrzypiały sprężyny. Cichy, spokojny głos spytał:
- Tak?
- Carver?
- Tak. - Głos był zmęczony.
- Chciałbym z panią porozmawiać. Włożę wizytówkę pod drzwi.
- Nie trzeba, proszę wejść.
Odszukałem w ciemności klamkę, nacisnąłem i otworzyłem drzwi. Siedziała naprzeciwko mnie,
skurczona w dużym krześle, a rewolwer, który trzymała w ręce, opierał się beztrosko na kolanie;
nie miałem cienia wątpliwości, że wypali, jeśli wykonam jakiś nieostrożny uch.
Carver nie była pięknością. Niska, zgrabna, ale niezbyt ładna. Ale czy kobieta może być ładna,
kiedy trzyma spluwę w garści, nawet taka, która ma purpurowe usta i włosy tlenione na biało. Czar-
ny, aksamitny szlafrok zarysowywał kształt ciała; był jak ciemna otchłań pomiędzy bielą włosów i
kapciami z futerka na nogach.
Przyglądała mi się przez dobrą minutę, wodząc oczami od stóp do głów. Pozwoliłem się obejrzeć
i zamknąłem drzwi. Może to, co zobaczyła zadowoliło ą, może nie. Nie odezwała się ani nie od-
łożyła broni.
- Czekała pani na kogoś innego?
- Nie wiem. Co ma mi pan do powiedzenia?
- To, co powiem sprawi, że będzie pani mierzyć tą pukawką w inną stronę.
- Nie wiem, przyjacielu, czy pozwolę panu tak długo mówić.
- Mogę sięgnąć do kieszeni po papierosa?
- Leżą na stoliku koło mnie. Proszę je wziąć.
Wyjąłem jednego. Prawie odruchowo sięgnąłem do Peszeni po zapalniczkę, ale w porę się po-
wstrzymałem, sięgnąłem po zapałki leżące obok paczki papierosów.
- Nie jest pani zbyt towarzyska. - Dmuchnąłem dymem w podłogę i zakołysałem się na palcach.
Otwór lufy pistoletu niezmiennie mierzył w mój brzuch. -Nazywam się Mike Hammer - zacząłem. -
Jestem prywatnym detektywem. Byłem z Bergą Torn, kiedy ją wykończyli.
Spluwa drgnęła. Teraz patrzyłem prosto w otwór lufy.
- Dalej - powiedziała.
- Próbowała złapać okazję do miasta. Zabrałem j wykiwałem patrol, który jej poszukiwał. Po dro-
dze staranował nas samochód. Jacyś bandyci chcieli mnie załatwić na amen, o mało nie strzaskali
mi czaszki. Leżałem z dziurą w głowie, kiedy rozpracowywali Bergę. Potem posadzili mnie za kie-
rownicą obok ciała dziewczyny i zepchnęli samochód z urwiska. Dla nich byłem godnym narzędzi-
em, którym się posłużyli, by zatrzeć prawdziwą przyczynę jej śmierci. Tylko że wszystko miało
inny finał.
- A jaki był ten finał?
- Wyrzuciło mnie z samochodu. Jeśli pani chce mogę pokazać blizny.
- Nie trzeba.
Dalej patrzyliśmy na siebie, a lufa ciągle była wymierzona między moje oczy. Z każdą chwilą jej
otwór zdawał się powiększać.
- Gdzie broń?
- Gliny położyły łapę na spluwie i licencji detektywa.
- Dlaczego?
- Ponieważ wiedzą, że wchodzę w tę sprawę, a chi mnie trzymać z daleka.
- Jak mnie pan odnalazł?
- Nietrudno znaleźć kogoś, jeśli się wie, jak szukać. Każdy mógłby to zrobić.
Jej oczy rozszerzyły się na sekundę i nagle skurczyły.
- Co będzie, jeśli panu nie uwierzę?
Zaciągnąłem się głęboko i upuściłem niedopałek na podłogę. Nie pofatygowałem się, by go
przydeptać nogą. Leżał na dywanie, a po pokoju rozszedł się swąd spalonej wełny. Poczułem, jak
ściąga mi się twarz.
- Posłuchaj, mała - wycedziłem. - Robi mi się niedobrze od tych ciągłych pytań. Mdli mnie od
wymierzonych rewolwerów. Ten tutaj to już drugi dzisiejszej nocy i jeżeli natychmiast go pani nie
odłoży, wybiję z pani te głupoty. To jak będzie?
Nie wystraszyłem jej. Opuściła pistolet i położyła na kolanach. Carver była po prostu zmęczona.
Zmęczona i zrezygnowana. Purpurowa linia ust wykrzywiła się w grymasie smutku.
- Dobrze. Niech pan siada.
Usiadłem. Na twarzy kobiety ujrzałem zdumienie, jej ciało wygięło się, wsunęła się głębiej w fo-
tel. Jedna noga drgnęła, rewolwer upadł na podłogę i już tam został.
- Kogo się pani spodziewała?
- Na imię mam Lily. - Koniuszek języka, który zwilżył purpurowe wargi miał od nich nieco ja-
śniejszy odcień.
- Kogo, Lily?
- Zwyczajnie… ludzi. Czy… powiedziałeś prawdę? - spytała z nadzieją.
- Nie jestem jednym z nich, jeśli o to ci chodzi. Po co przedtem przyszli?
Napięcie zupełnie zniknęło z twarzy Lily. Zdawało się odpływać jak film, którego nigdy nie nale-
żało pokazywać. Buzia nabrała urody. Włosy przypominały śnieżną burzę i podkreślały piękno twa-
rzy. Oddychała głęboko a szlafrok przy każdym ruchu opinał się na piersiach - Szukali Bergi.
- Zacznijmy od początku. Od ciebie i Bergi, dobrze?
Lily zamyśliła się i cofnęła pamięcią w przeszłość.
- To było przed wojną, poznałyśmy się wtedy. Zaczęłyśmy razem pracować jako fordanserki w
tancbudzie. Była to nasza pierwsza noc i jakoś przylgnęłyśmy do siebie. Po tygodniu zamiesz-
kałyśmy razem.
- Jak długo to trwało?
- Około roku. Kiedy wybuchła wojna, miałam już tego wszystkiego dosyć i poszłam do pracy do
fabryk zbrojeniowej. Berga też rzuciła knajpę, ale jak zarabiał na życie, to jej sprawa. Miała dobre
serce. Kiedy zachorowałam, wprowadziła się do mnie i zaopiekowała. Po wojnie zamknęli fabrykę
i straciłam pracę. Jakiś jej przyjaciel załatwił mi robotę w nocnym klubie w Jersey.
- Pracowała razem z tobą?
- Robiła… inne rzeczy.
- Miała kogoś na stałe?
- Nie wiem. Nie pytałam. Mieszkałyśmy przez jaki czas znowu razem, chociaż to ona płaciła
większość ra chunków. Musiała mieć niezłe dochody. - Lily przestała wpatrywać się w ścianę za
moją głową i spojrzała m w oczy. - Wtedy zauważyłam w niej jakąś zmianę.
- To znaczy?
- Była… zastraszona.
- Mówiła dlaczego?
- Nie. Pytania kwitowała śmiechem. Dwa razy próbowała zabrać się na statek do Europy, ale nie
mogła dostać biletu na ten, którym chciała płynąć, i nic z tego nie wyszło.
- Tak się bała.
Lily wzruszyła ramionami, co mogło znaczyć wiele i nic.
- Problem narastał. Berga przestała w ogóle wychodzić z domu. Twierdziła, że nie czuje się dobr-
ze, ale na pewno kłamała.
- Kiedy to było?
- Nie tak dawno, ale nie pamiętam dokładnie.
- Nieważne.
- Potem zaczęła trochę wychodzić. Do kina albo do sklepu. Nigdzie dalej. Wtedy przyszła poli-
cja.
- Czego chcieli?
-Jej.
- Przesłuchać czy aresztować?
- Raczej przesłuchać. Mnie też pytali o różne rzeczy, ale niczego nie wiedziałam. Tamtego wiec-
zoru, kiedy wracałam do domu zobaczyłam, że ktoś mnie śledzi. - Na twarzy Lily pojawił się gry-
mas. - Od tamtej pory był to codzienny rytuał. Nie wiem, czy już mnie tu odkryli czy nie.
- Gliny?
- Nie gliny. - Powiedziała te słowa cicho i spokojnie, ale nie mogła ukryć strachu.
Wzrokiem błagała, żebym coś powiedział, ale chciałem, by sama wszystko z siebie wyrzuciła.
- Policja przyszła jeszcze raz, ale Berga nic im nie powiedziała. - Lily zwilżyła usta językiem.
Zlizała trochę szminki i zaczynał przebijać naturalny kolor warg. - Potem przyszli inni, ale nie poli-
cjanci. Wydaje mi się, że agenci federalni. Zabrali ją ze sobą. Zanim wróciła - przyszli tamci.
Ostatnie słowo było wypowiedziane z nieokreślonym, głuchym strachem. Ręce Lily zacisnęły się
w piąstki i paznokcie wbiły w ciało. Oczy na chwilę zaszły mgłą, potem rozjaśniły się, jakby moja
rozmówczyni obawiał się, by się czymś nie zdradzić.
- Powiedzieli, że zginę, jeśli komuś powiem, że byli - Podniosła rękę i zakryła usta. - Jestem
zmęczona strachem…
Głowa kobiety opadła do przodu łagodnie wstrząsać na łkaniem; Lily zbyt długo tłumiła je w so-
bie.
Jaka jest na to wszystko pociecha? Jak im wszystkim powiedzieć, że będą żyli, skoro wiedzą, że
kłamiesz, ponieważ zostali naznaczeni piętnem śmierci?
Wstałem i podszedłem do fotela, na którym siedział; popatrzyłem na nią przez chwilę i usiadłem
na poręczy Wziąłem rękę, którą przyciskała do twarzy, ująłem delikatnie jej podbródek i pogłaska-
łem włosy białe ja śnieg. Były tak miękkie i delikatne, a kiedy palcem d‹tknąłem policzka, uśmiech-
nęła się, zamknęła ocz i pozwoliła, by jej uroda ukazała się w całej krasi‹Wyczułem zapach spirytu-
su do nacierania ciała, czystą zdecydowaną woń, która zdawała się oddzielać od zapachu perfum.
Oczy duże i ciemne, łagodne owale pod delikatnymi brwiami, usta pełne i różowe, rozchylone w
półuśmiechu. Łagodnie uścisnąłem jej ramię, odchyliła głowę rozchylając jeszcze bardziej wargi.
- Nie umrzesz - powiedziałem.
Nie były to właściwe słowa, bo usta, które były ta blisko moich, cofnęły się i czar prysł. Posied-
ziałem koło niej jeszcze chwilę, czekając, aż przestanie szlochać. Ni było łez do otarcia. Trwoga nie
zostawia łez. To inny rodzaj strachu.
- Co chcieli wiedzieć o Berdze?
- Nie mam pojęcia - szepnęła. - Zmusili mnie żebym powiedziała wszystko, co o niej wiem. Ka-
zali si przyglądać, kiedy przeszukiwali jej rzeczy.
- Coś znaleźli?
- Nie… nie sądzę. Dlatego byli tacy wściekli.
- Zrobili ci krzywdę?
Całe jej ciało przeszył prawie niewyczuwalny dreszcz.
- Bywało gorzej. - Podniosła oczy. - Byli odrażający. Teraz mnie zabiją, prawda?
- Jeśli to zrobią, byłoby po nich.
- Ale mnie to już nie pomoże.
Skinąłem głową. Nic więcej mi nie pozostało. Wstałem, wyciągnąłem ostatniego papierosa, jaki
został w paczce i postukałem nim o dłoń.
- Czy mógłbym rzucić okiem na jej rzeczy?
- Torba jest w sypialni. - Odgarnęła włosy. - W szafie.
Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło i otworzyłem szafę. Torba rzeczywiście tam stała, duża
sakwa z brązowej skóry, która się wiele napodróżowała. Rzuciłem ą na łóżko, odpiąłem pasy i ot-
worzyłem. Nie było w niej nic, za co można zabić człowieka. Chyba że motywem może być kilka
starych albumów ze zdjęciami, trzy kroniki szkolne z liceum, trochę bielizny, bardzo skąpe kosti-
umy kąpielowe, kostium striptizerki i paczka starych listów.
Sądziłem, że może w nich coś znajdę, ale przeważnie były to banalne odpowiedzi od przyjaciółki
z datownikiem jakiegoś prowincjonalnego miasteczka w Idaho. Reszta to foldery reklamowe pa-
rowców i przewodnik po południowej Europie. Wepchnąłem wszystko z powrotem, zamknąłem
torbę i wrzuciłem do szafy.
Kiedy się odwróciłem, Lily stała w drzwiach z papierosem w ustach; jedną ręką przytrzymywała
poły szlafroka w talii. Jej głos zabrzmiał obco, gdy zapytała:
- Co mam teraz robić?
Nakryłem jej dłoń ręką i przyciągnąłem do siebie. Palce były zimne, ale ciało ciepłe, jakby pełne
oczekiwania.
- Masz dokąd pójść?
- Nie - szepnęła.
- Pieniądze?
- Trochę.
- Ubierz się. Ile ci to zajmie?
- Kilka minut.
Na ułamek sekundy twarz Lily zajaśniała nadzieja potem uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
- To… nic nie da. Poznałam już takich ludzi. Oni s inni. Znajdą mnie.
Mój śmiech był krótki.
- Tak czy owak trzeba im to utrudnić. Poza tym ni oszukuj się, że są tacy inni. W wielu sprawach
są jak nr wszyscy. Też potrafią się bać. Nie chcę ani siebie, an ciebie bujać. Znasz reguły gry, więc
jedyne, co nam zostaje, to podjąć wyzwanie.
Zamilkłem, bo przyszło mi coś do głowy.
- Wiesz co? Nie zdziw się, jeżeli będziesz żyła o wie le dłużej, niż ci się wydaje - powiedziałem.
- Dlaczego?
- Przypuszczam, że ci, którzy cię rozpracowują tai naprawdę nie wiedzą, czego szukają i dopóki
nie znajdy jakiegoś śladu, nie mogą się pozbyć wszystkich ogni\* łańcucha.
- Ale ja… ja nie mam pojęcia…
- Niech sami się o tym przekonają - przerwałem - Wyjdźmy stąd jak najprędzej.
Wepchnąłem Lily do sypialni. Popatrzyła na mnie, pełna szczęścia, potem nagle zesztywniała i
zobaczyłem w jej oczach żywiołowe pragnienie, żeby mi w jakiś sposób podziękować. Zamknąłem
drzwi, zanim mogłaby zrobić to, co przyszło jej do głowy.
Otworzyłem nową paczkę luckies. Rewolwer nadal leżał na podłodze, jak uśpiony kawał metalu
na spłowiałej, zielonej wykładzinie. Odbezpieczony, z odciągniętym kurkiem. Od pierwszej se-
kundy rozmowy byłem włos od przeniesienia się na tamten świat. Lily Carver nie bluffowała.
Ubierała się prawie pięć minut. Usłyszałem, jak otworzyła drzwi, i odwróciłem się. To nie była ta
sama Lily. Zobaczyłem inną kobietę - odprężoną i cudowną, jakby wyższą i pełną wdzięku. Z my-
ślą o niej uszyto garsonkę z zielonej gabardyny, która podkreślała wykwintny kształt bioder. Gibkie
nogi o skórze jak jedwab odrywały oczy patrzącego od piękna włosów, które wymykały się spod
kapelusza.
To już nie była zmartwiona, przerażona Lily. Ta Lily wzięła mnie pod ramię i mocno do niego
przywarła. Jej twarz rozjaśniał cudowny uśmiech.
- Dokąd pójdziemy, Mike?
Po raz pierwszy nazwała mnie po imieniu i spodobał mi się sposób, w jaki to zrobiła.
- Do mnie - powiedziałem.
Zeszliśmy na dół i znów byliśmy na Atlantic Avenue. Wyszliśmy ukradkiem na wypadek, gdyby
ktoś stał na czatach, ale nawet gdyby tak było, i tak by nas nie dogonił. Pojechaliśmy metrem, po-
tem taksówką pod same drzwi. Kiedy upewniłem się, że nikt nie kręci się przy wejściu, weszliśmy
do środka. W sumie poszło gładko.
Kiedy wjechaliśmy na górę, pokazałem jej zapasową sypialnię i kazałem od razu wskoczyć do
łóżka. Uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę, poklepała mnie po Policzku i westchnęła:
- Od bardzo dawna nie spotkałam miłego mężczyzny, Mike.
Dziwne uczucie podniecenia tkwiło w niej jak nakręcona sprężyna. Uścisnąłem nadgarstek Lily i
zrozumieliśmy się bez słów. Jej usta zaczęły się rozchylać… Powstrzymałem je.
A może ona powstrzymała moje?
Sprężyna nakręcała się coraz silniej… potem pozwoliłem jej odejść i wyszedłem z pokoju.
Drzwi zamknęły się cicho, usłyszałem jakby wyszeptane:
- Dobranoc, Mike.
Tej nocy wszedłem do gry. O trzeciej trzydzieści wiadomość ta rozeszła się po knajpie na rogu
Czterdziest Drugiej i Trzeciej Alei. Przed świtem będzie o tym głośno, a zanim nadejdzie noc, ktoś
zrobi następny ruch. Musi tak być.
Gdziekolwiek byli, kimkolwiek byli, dotrze do nic wiadomość. Rozpoznają mnie i dowiedzą się,
co oznacza wyzwanie, które rzuciłem. Już nie będą czuli się ta pewnie. Może gdyby chodziło o ko-
goś innego, ale chodziło o mnie.
Cwaniaczki. Banda sprytnych drani. Mają władz i pieniądze, którymi mogą przekupić rząd. Ale
prze nastaniem świtu nie będzie ani jednego, który nie p‹czułby dziwnego ścisku w brzuchu.
Tym razem muszą wykonać ruch. Kości zostały rzucone…
Wróciłem do domu i zatrzymałem się przy pokoju Lily. Przez chwilę słuchałem jej regularnego,
głębokieg oddechu. Sztachnąłem się ostatni raz, zgasiłem peta i ruszyłem do wyra.
ROZDZIAŁ 7
Była już na nogach, kiedy zadzwonił telefon. Usłyszałem pobrzękiwanie naczyń w kuchni i dole-
ciał mnie zapach kawy.
- Jak tylko będziesz gotów - zawołała - chodź jeść.
- W porządku - odpowiedziałem i podniosłem słuchawkę.
Głos był niski i miękki, o brzmieniu, jaki rozpoznałbyś nawet po milionie lat. Najlepszy sposób,
żeby się rozbudzić.
- Cześć, Veldo, co słychać?
- Bardzo dużo słychać, ale nie są to rzeczy, o jakich chciałabym mówić przez telefon.
- Masz coś?
- Tak.
- Skąd dzwonisz?
- Z biura, to znaczy z miejsca, które powinieneś odwiedzić choć raz w tygodniu.
- Wiesz, kochanie, jak sprawy wyglądają.
Lily zajrzała przez drzwi, pomachała i pokazała na kuchnię. Skinąłem głową, zadowolony, że
Velda nie widziała, jak sprawy wyglądają właśnie w tym momencie.
- Gdzie byłeś wczoraj w nocy? Dzwoniłam do póz na i teraz spróbowałam jeszcze raz.
- Byłem zajęty.
- Tak poza tym, dzwonił Pat. - Starała się, by jej głos brzmiał naturalnie, ale kiepsko jej to wy-
chodziło
- Pewnie powiedział za dużo.
- Powiedział dostatecznie dużo. - Urwała. Słyszałem jej oddech w słuchawce. - Mike, boję się;
- Nie trzeba, kotku. Wiem, co robię. Przecież mnie znasz.
- Mimo to boję się. Wczoraj ktoś próbował włamać się do mojego mieszkania.
Cicho zagwizdałem.
- Co się stało?
- Nic. Usłyszałam odgłos dłubania w zamku, al ten ktoś musiał zrezygnować. Teraz cieszę się, że
kazałam zamontować dodatkowe zabezpieczenia. Przydziesz?
- Nie w tej chwili.
- Powinieneś. Czeka fura korespondencji. Zapłać łam wszystkie rachunki, ale jest mnóstwo lis-
tów adresowanych do ciebie.
- Zajmę się tym później. Powiedz, dowiedziałaś się czegoś nowego?
- Poniekąd. Chcesz to mieć teraz?
- Natychmiast, kotku. Spotkamy się w Texan Ba za godzinę.
- Będę.
- Jeszcze jedno… masz swoją artylerię pod ręką?
- Cóż…
- Więc trzymaj ją w pogotowiu, ale tak, żeby nikt nie widział - poinstruowałem Veldę.
- Zrobione.
- Dobrze. Łap taksówkę i jedź.
- Będę za godzinę.
Odłożyłem słuchawkę, wyskoczyłem z łóżka i wziąłem szybki prysznic. Kiedy wszedłem do
kuchni, stół nakryty, a na twarzy Lily gościł uśmiech pełen nadziei. Jedzenia na stole starczyłoby
dla kilku drwali, jadłem, dopóki na stole nie zaczęło się robić pusto, rozprawiłem się z drugim
dzbankiem kawy.
Lily wręczyła mi świeżą paczkę lucky strikes, przytrzymała zapaloną zapałkę i uśmiechnęła się
jeszcze raz, Kiedy usiadłem wygodnie w fotelu.
- Najadłeś się?
- Chyba żartujesz. Jestem mieszczuchem, zapomniałaś?
- Ale na takiego nie wyglądasz.
- A na jakiego?
Nie spieszyła się z odpowiedzią. Oceniała mnie wzrokiem. Z początku było to nawet zabawne,
ale po chwili rozumiałem, że nie chodzi o żarty. W jej oczach było jakieś pragnienie, którego nie
potrafiłem określić. Nagle miana. Przez ułamek sekundy zdawała się być obłędnie, ale próbowała to
ukryć pod wymuszonym miechem.
- Wiesz, Mike, chyba jesteś miłym facetem. Nie potkałam takich wielu. Obawiam się, że wywie-
rają na mnie zbyt duże wrażenie.
- Jesteś w błędzie. Kiedyś wydawało mi się, że nie ma we mnie nic sentymentalnego, ale czasami
sam nie wiem. W tej chwili jesteś dla mnie bardzo ważna dlatego inaczej mnie oceniasz. Niech ci
tylko nie przyjdzie do głowy jakiś numer, bo od razu wydam ci i inny.
Uśmiechnęła się.
- Stawiasz sprawę jasno.
Wrzuciłem peta do pustej filiżanki, zasyczał i zgasł.
- Chyba się starzeję. W tym interesie lata biegnie o wiele szybciej.
- Mike…
Domyślałem się, co chciała powiedzieć.
- Nie będzie mnie przez jakiś czas. Nie wiem, ja długo. Prawdopodobnie nikt tu nie przyjdzie, ale
żeby bez potrzeby nie nadstawiać karku, nie otwieraj nikomu. Jeżeli usłyszysz klucz w zamku, to
będę ja. Nie zdejmuj łańcucha, dopóki nie uchylę drzwi, wyjrzy upewnij się i dopiero wtedy ot-
wórz.
- A jeżeli zadzwoni telefon?
- Niech dzwoni. Jeśli będziesz mi potrzebna, zadzwonię do dozorcy, poproszę, żeby dwa razy na-
cisnął dzwonek, i wtedy zadzwonię. Jasne?
- Jasne.
- No to trzymaj się, dopóki nie wrócę.
Puściła do mnie filuterne oczko, potem był delikatny pocałunek, który przesłała mi przez cały
pokój. Była elegancko ubrana - piękna lalka o białych włosach i: śmiesznymi oczami, które zbyt
dużo widziały. Wyglądało na to, że dopiero teraz jest szczęśliwa.
Zszedłem na dół. Poczekałem aż napatoczy się taksówka i wskoczyłem do środka. Kiedy doje-
chaliśmy do Texan Bar, brakowało jeszcze dziesięciu minut do umówionej godziny, więc pokręci-
łem się po ulicy, dopóki nie przyjechała taksówka z Veldą.
Wysiadanie z taksówki jest jedną z tych rzeczy, której większość kobiet nie potrafi robić. Ale nie
Velda. specjalnego wysiłku potrafiła zrobić z tego przedstawi nie. Kiedy się na nią patrzyło, było
wiadomo, że nie wysiada z taksówki, ale robi wejście na ulicę. Chociaż tak naprawdę nic nie było
widać, miała tyle do pokazania, że nikt nie odszedłby zawiedziony.
Odwróciła się, uśmiechnęła szelmowsko ujmując mnie za ramię i uścisnęła na znak, że jest
szczęśliwa jak nigdy przedtem, iż mnie widzi. Jakiś stojący obok człowiek westchnął mrucząc coś o
facetach, co mają fart. W Texanie wybraliśmy najbardziej zaciszne miejsce tyłu sali, zamówiłem
lunch dla Veldy i piwo dla siebie. Wtedy wyjęła z torebki kopertę i wręczyła mi ją.
- To wszystko, co udało mi się zdobyć. Kosztowało dwieście i obietnicę odwzajemnienia przy-
sługi… gdyby o było konieczne.
- Ty miałabyś się odwzajemniać?
Twarz Veldy pociemniała i wykrzywiła się w uśmiechu.
- Nie. Ty.
Otworzyłem kopertę i wyciągnąłem kartki papieru, pierwsza z nich to odręcznie pisana kopia
karty zdrowia z zakładu, reszta - fragmenty z życia Bergi Torn. a wywiązała się z zadania. Na koń-
cu ostatniej i była lista nazwisk.
Znalazł się tu Evello, jak również kongresman Geyey. Na samym końcu figurował Billy Mist i
kiedy wskazałem palcem jego nazwisko, Velda powiedziała:
- Była z nim przez jakiś czas. Widywano ich razem, e przy każdej okazji uwaga wszystkich skon-
centrowała była na nim… nie na niej.
- Masz rację - powiedziałem cicho. – Wszyscy patrzą na Billy'ego. Zaczyna mi to wyglądać nie-
przyjemnie.
- Mike… - Wystukiwała paznokciami rytm na 'łacie stołu. - Kim jest Billy Mist?
Odchrząknąłem, wziąłem papierosa i zapaliłem.
- Trzeba się cofnąć w dość odległą przeszłość. Narwano go wtedy Billy Kid i miał pewnie tyle
samo nacięć na rewolwerze, co jego pierwowzór, jeżeli w ogóle istnieje jeszcze ten zwyczaj. Tuż
przed wojną zszedł z przestępczej ścieżki. Przynajmniej pozory o ty świadczyły. Był zaplątany w
różne nieczyste spraw ale niczego mu nie udowodniono.
- Więc?
- Jego związki z mafią są znane. Stoi nawet dc wysoko w hierarchii.
Twarz Veldy przybladła.
- A niech to!
- Dlaczego?
- Dziś rano Eddie Connely spotkał się ze mną w restauracji u Tosciego. Miał parę informacji. On
i jeszcze jeden dziennikarz rozpracowywali tę Torn i dał mi dostęp do akt policyjnych. Problem w
tym, że większość informacji musieli zachować dla siebie i byli z go powodu bardzo zawiedzeni. W
każdym razie Edward wymienił nazwisko Mista i pokazał mi go palcem. Stał przy barze, więc mu-
siałam odwrócić głowę, by mu przyjrzeć. W tym samym momencie on też się zauważył, że go ob-
serwuję i zrozumiał to opacznie. Odstawił drinka, podszedł i zrobił najbardziej obleśną propozycję,
jaką w życiu słyszałam. Tego, co mu odpowiedziałam, nie powtórzyłaby żadna dama. Eddie i jego
kumpel zzielenieli, a ten cały Mist mało nie zwariował. Po tym wszystkim Eddie stał się mało-
mówny, pił kawę, zapłacił i wyszedł razem z kumplem.
Czułem, że było widać moje zaciśnięte zęby. ucisk w piersiach i w głowie zaczęło mi wirować,
strzegła to.
- Spokojnie, bracie.
Wyplułem papierosa i nie odzywałem się przez chwilę. Billy Mist, ten pajac strzyżony w kancik
ze słoikiem brylantyny wtartym we włosy. Twardziel, który brał, co chciał, kiedy tylko chciał. Ele-
gant z dużą forsą i mocnymi plecami.
Kiedy uporządkowałem myśli, przymrużyłem oczy.
- Kotku, nigdy więcej nie mów, że to ja jestem facetem, który szuka guza.
- Aż tak źle, Mike?
- Wystarczająco źle. Mist nie z tych, co zapominają. Puści płazem wszystko z wyjątkiem uszczy-
pliwych uwag na temat jego męskości.
- Potrafię zadbać o swoje sprawy.
- Kochanie… żadna kobieta nie potrafi zadbać o swoje sprawy, z tobą włącznie. Będziesz ost-
rożna, prawda?
Obdarzyła mnie uroczym uśmiechem.
- Zmartwiony?
- Oczywiście.
- Kochasz?
- Tak, kocham cię, ale taką, jaką cię widzę, a nie taką, kiedy rozprawi się z tobą Mist. - Położy-
łem rękę a jej dłoni. - W porządku - zażartowałem. – Nie potrafię być romantyczny tak wcześnie ra-
no i w takim miejscu.
- Nie dbam o to.
Siedziała naprzeciwko mnie wysoka i wyprostowana, włosy opadały na szerokie ramiona jak wo-
dospad połyskujący w pełni księżyca. Miała w sobie jakąś zwierzęcą dzikość, kiedy tak patrzyła:
oczy zdawały się przeszywać mnie na wylot, usta o wyrazistym rysunku, wilgotne wargi jak karmi-
nowy kwiat skrywały równe, białe zęby.
Powtórzyłem jeszcze raz to, co chciała usłyszeć, i teraz zabrzmiało to inaczej. Zacisnęła mocniej
palce na mojej dłoni. Taki facet jak ja nie może długo wytrzymać podobnego spojrzenia. Potrząsną-
łem głową, oswobodziłem rękę i wróciłem do raportu, który przygotowała.
- Nie odbiegajmy od tematu - powiedziałem. Zaśmiała się cicho, ale wiem, że myślała tak samo.
-Mamy tu cztery nazwiska. Co powiesz o pozostałych trzech?
Velda pochyliła się przez stół, by zobaczyć, które nazwisko pokazuję, i musiałem opuścić wzrok
z zawstydzeniem.
- Nicholas Raymond był starym adoratorem Ber Torn. Chodziła z nim przed wojną, zginął w wy-
padku samochodowym.
Nie było tego dużo, ale pozbieranie takich szczegółów wymaga czasu.
- Skąd wiesz o tym wypadku?
- Od Pata. Policja też ma te szczegóły.
- Pat idzie na całego, prawda?
- Następna informacja także jest od niego. Walt McGrath był jej kolejnym amantem. Utrzymywał
przez jakiś rok w czasie wojny. Miała mieszkanko i Riverside Drive.
- Ten Walter to miejscowy?
- Nie, z innego stanu, ale wtedy często przyjeżdża do miasta.
- Interesy?
- Drewno. Również jakieś machlojki ze stalą. Jest notowany. - Podniosłem brwi. - Jedno oszust-
wo podatkowe, dwa aresztowania za zakłócanie porządki jedno skazanie i jeden wyrok z zawiesze-
niem za posiadanie broni.
- Gdzie jest teraz?
- Niedawno był w mieście. Przez miesiąc przyjmował zamówienia na dostawy drewna.
- Sympatycznie.
Velda przyznała rację.
- A kim jest ten Leopold Kawolsky?
Velda zmarszczyła brwi, jej oczy pociemniały.
- Nie bardzo mogę się połapać. Eddie dał mi cynk, że tuż po wojnie Berga miała swój numer w
nocnym klubie i pewnej nocy, kiedy zamykano lokal, wywiązała się o nią burda uliczna. Ten Ka-
wolsky dał w zęby paru facetom, którzy się jej czepiali. Przypadkiem przyplątał się fotograf, który
pstryknął fotkę na pierwszą stronę popołudniówki. Była to zwykła sensacja dnia, ale zdjęcie i naz-
wisko utkwiło Eddie'emu w pamięci. Podobne wydarzenie nastąpiło miesiąc później. Jeden z chło-
paków, którzy robią zdjęcia w nocnych klubach, utrwalił to na kliszy i sprzedał do gazety. Dlatego
Eddie tak dobrze zapamiętał dziewczynę.
- Facet, kochanie… co z facetem?
- Już do niego przechodzę. Na zdjęciach wyglądał jak bokser. Zadzwoniłam do działu sportowe-
go jednego z pism i odnaleźli jego nazwisko. Kawolsky występował na ringu jako Lee Kawolsky,
rokował nadzieje, dopóki nie złamał ręki w czasie treningu. Półtora miesiąca po ostatniej ulicznej
burdzie Lee został potrącony przez ciężarówkę i zmarł. Ponieważ w tej jednej sprawie mamy dwa
zgony w wypadkach samochodowych, poszłam do firmy ubezpieczeniowej i dokładnie sprawdzi-
łam akta. Wygląda, że były to ewidentnie nieszczęśliwe wypadki.
- Ewidentnie - powtórzyłem. - Tak właśnie miały wyglądać.
- Chyba nie masz racji, Mike.
- Jestem przekonany.
- Jak wolisz.
Rzuciłem okiem na wyciąg z karty pacjenta, ale złożyłem dokument, zanim dobrnąłem do końca
strony, i włożyłem go do koperty.
- Streść, o co tu chodzi.
- Berga zgłosiła się do doktora Martina Soberina 88 Mickey Spillan na badania. Stwierdził wyjąt-
kowe pobudzenie nerwów i zalecił wypoczynek. Oboje byli zgodni co do konieczności pobytu w
zakładzie, do którego została skierowana. Badania potwierdziły rozpoznanie doktora Soberin i to
wszystko. Miała tam spędzić około czterech tygodni. Za leczenie zapłaciła z góry.
Nic nie trzymało się kupy. Dwa końce zagadki odda lały się od siebie zamiast łączyć. Łączyć?
Do diabła wszystko było zagmatwane, bez sensu i logiki.
- A ten kongresman Geyfey?
- Nic szczególnego. Widywano go z Bergą na kilka spotkaniach wyborczych. Facet nie jest żo-
naty, więc w tym sensie jest czysty. Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy cokolwiek o niej wi-
edział.
- Coraz gorzej.
- Spokojnie, dopiero zaczęliśmy. Co Pat ci o ni powiedział?
- Wszystko masz napisane. Prawdopodobnie na lepsze kawałki trzymają dla siebie. Poza związ-
kiem z Evello, nie wyróżniła się niczym szczególnym jak na dziewczynę o takim temperamencie.
Urodziła się w Pitsburgu w 1920. Ojciec był Szwedem, matka Włoszką. Dwa razy odwiedzała Eu-
ropę; pojechała d Szwecji, kiedy miała osiem lat i do Włoch w 1940. Prace, które podejmowała, nie
dawały tyle pieniędzy, ii wydawała. Ale taka dziewczyna łatwo mogła sobie po radzić.
- Więc kluczem jest Evello?
- Tak, na pewno on - powiedziałem. Popatrzył na mnie i zaczęła szybciej oddychać. - Jest w No-
wym Jorku. Pat da ci adres.
- A więc jest mój? - zapytała.
- Dopóki ja się do niego nie dobiorę.
- Jakie mam zadanie?
- Musisz powęszyć. Najlepiej, jeżeli ktoś cię przedstawi, a Evello sam zrobi resztę. Dowiedz się,
kim są ego znajomi.
Twarz Veldy pozostała poważna, ale w oczach rozbłysły figlarne ogniki.
- Myślisz, że mi się uda?
- Nie może ci się nie udać, kochanie. Gdzie trzymasz maszynkę?
Nastrój prysł.
- W kaburze z ramienia. Z lewej strony, jest nisko przypięta. Nikt nie zauważy.
- Nie mogą.
Dokończyliśmy jedzenia. Po wyjściu na ulicę Velda wsiadła do taksówki z takim samym artyz-
mem, z jakim wysiadła. Kiedy pojazd zniknął za rogiem, przeszył mnie dreszcz na myśl, dokąd jed-
zie. Zatrzymałem następną taksówkę. Podałem adres w Brooklynie z poleceniem, żeby kierowca
zatrzymał się najpierw przy Atlantic Avenue. Interesującą mnie odpowiedź otrzymałem, jak tylko
podjechaliśmy. Nazwisko jeszcze figurowało na liście lokatorów, ale sąsiedzi powiedzieli, że wy-
prowadziła się w nocy i mieszkanie jest puste. Furgonetka z rzeczami nowego lokatora właśnie par-
kowała pod drzwiami.
Drugi adres, w Brooklynie, należał do emerytowanego dziennikarza, który odszedł z fachu dzi-
esięć lat temu. Miał czterdzieści dziewięć lat, ale wyglądał na siedemdziesiąt. Jego twarz przecinała
blizna, która ciągnę-a się od kącika oka do ucha i w dół do ust. Koszula ukrywała trzy dołki w brzu-
chu i trzy większe różowe blizny na piersiach. Jedna ręka była sparaliżowana od łokcia. Nie odszedł
z własnej woli. Zdaje się, że napisał kiedyś demaskujący artykuł o mafii.
Kiedy wyszedłem od niego w dwie godziny później, dźwigałem pod pachą grubą teczkę z doku-
mentami która warta była z dziesięć tysiączków dla każdego pisma goniącego za sensacją. Dosta-
łem ją za darmo. Złapałem następną taksówkę. Bezpiecznie dotarłem do sklepu, który prowadził je-
den z moich kumpli. Na zapleczu uważnie przejrzałem zawartość teczki, zapakowałem i odesłałem
pocztą człowiekowi, który mi ją pożyczył. Poszedłem do baru, żeby przy piwie przemyśli wszystkie
fakty. Usiłowałem nie patrzeć na własne odbicie w lustrze za barem, ale nic z tego nie wychodziło.
Moja twarz to nie był przyjemny widok, więc usiadłem z tyłu baru - bez luster.
Miałem nazwisko Evella. I Mista. Na początku byli zwykłymi gnojkami, ale szybko robili pos-
tępy. Fac z Brooklynu mówił, że nie ma świeżych informacji a najprawdopodobniej chłopcy objęli
nowe rewiry. Zostali awansowani. Teraz muszą rządzić miastem. Wielu nazwisk nie znałem, ale
wkrótce je poznam. Nikt też nie wiedział, kto jest królem. Nawet się nie domyślali.
Ważni? Jasne, że byli ważni, ale również do tych najważniejszych dotrze wiadomość o mnie.
Myślałem o tym i zastanawiałem się, czy już usłyszeli o moi wyzwaniu. Nagle do baru wszedł
Myszka Basso.
Zdjęcia typków takich jak Myszka można zobacz; w gazetach, kiedy policja zarzuca sieci. Z ich
twarzy możesz odczytać aktualny stopień własnej popularność Oblicze Myszki było dla mnie sy-
gnałem, że jestem trefny. Dowiedziałem się również, że nie cieszę się popularnością.
Myszce wystarczył jeden rzut oka w moją stronę i już patrzył na drzwi. Zniknąłby, gdybym aku-
rat w ty momencie nie sięgał do kieszeni płaszcza po papierosa. Trudno powiedzieć, czy zbladł, ra-
czej zzieleniał, a gdy kiwnąłem głową, żeby się zbliżył, nie podszedł, ale się podkradł chyłkiem.
- Cześć, Myszka - rzuciłem.
Kąciki ust Myszki wykrzywiły się w nieszczerym uśmiechu, po czym opadł na siedzenie mając
nadzieję, że nikt nie zauważył z kim siada.
Papieros trząsł mu się w palcach, wyłuskał zapałkę, którą zapalił pod blatem stołu.
- Panie Hammer, pan i ja naprawdę nie mamy sobie nic do powiedzenia…
- Może dobrze się czuję w twoim towarzystwie, Myszko.
Zacisnął wargi i dużo wysiłku kosztowało go udawanie, iż nie patrzy na moje ręce.
- Nie jest pan człowiekiem, z którym należy się pokazywać - wybąkał pod nosem.
- Kto tak twierdzi?
- Mnóstwo ludzi. Pan ma bzika, panie Hammer… - Odczekał chwilę, żeby zobaczyć jak zareagu-
ję na to oświadczenie, a kiedy nic się nie stało, kontynuował: - Jak zwykle chce pan popełnić samo-
bójstwo i wkrótce na dużym palcu u nogi przyczepią panu karteczkę: „Zmarł przed przybyciem po-
licji".
- Myślałem, brachu, że jesteśmy przyjaciółmi. - Ugryzłem kanapkę i patrzyłem, jak się nerwowo
wierci.
- Dobra, oddał mi pan kiedyś przysługę. Ale to nie znaczy, że jesteśmy kumplami. Szukasz pan
guza, fajnie, ale beze mnie. Ja kocham spokój, taki już jestem.
- Jasne.
Twarz Myszki zmieniła się jeszcze bardziej pod naporem ironii w moim głosie.
- Jestem kanciarzem, no i co z tego? Nie lubię strzelaniny. Drobny ze mnie kartofelek i to mi od-
powiada. Nie wykańcza się ludzi za to, że są drobnymi kartofel kami.
- Chyba że ktoś zobaczy, jak rozmawiają z dużym kartofelkami. - Wyszczerzyłem zęby.
To go załatwiło na całego.
- Nnnie, proszę nie drwić ze mnie. Do niczego ni jestem panu potrzebny. A nawet gdyby było
inaczej, ni nie mam do zaoferowania. Czyli odwal się pan.
- Co w trawie piszczy, Myszko?
Ze dwa razy zlustrował całą salę, zanim zatrzyma wzrok na mnie.
- Pan wie.
- Niby co?
- Ma pan ochotę zrobić z kogoś miazgę.
- Z kogo? - Odpowiedź mnie nie interesowała Chciałem tylko, żeby sam mi powiedział.
- Z mafii - wyszeptał. Oczy wylazły mu n wierzch, rękami kurczowo trzymał się stołu, a papieros
który wypadł mu z ust, wypalał dziurę w obrusie. -Jesteś pan wariat. Wszyscy dostali kręćka na
pańskim punkcie, a pan jesteś jak trucizna. To prawda, że plam jesz pan jakąś robotę? Jeśli tak, to
radzę dać sobie spokój. To pewne kłopoty. Charlie Max i Sugar… - zamilkł z szeroko otwartymi
ustami.
- Wystękaj, Myszko.
Może nie przypadł mu do gustu sposób, w jaki przypierałem go do muru. Przestał wybałuszać
oczy, zaczynało mu się robić niedobrze.
- Wydają zaliczkę wzdłuż nadbrzeża.
- Spieszy im się?
Ledwie słyszałem jego głos.
- Obstawiają bary i gdzieś dzwonią.
- Nie tracą czasu.
- Najwidoczniej czeka premia.
Myszka nie był tym samym facetem, który wszedł do baru. Na niczym mu nie zależało. Puścił
farbę, a jeśli dowiedzą się o tym - jest trupem. Sięgnął po resztki papierosa, spróbował tchnąć w ni-
ego życie, ale bezskutecznie. Wyciągnąłem następnego z paczki i poczęstowałem Myszkę. Trzęsły
mu się ręce. Przypalił po paru sekundach i zapatrzył się w płomień zapalniczki.
- Nawet pan nie masz pietra, co nie? - Popatrzył na swoje ręce i znienawidził siebie za to, co zo-
baczył. - Też tak chciałbym. Co powoduje, że jestem takim facetem, panie Hammer?
- Faceci tacy jak ja.
Mogłem siebie znienawidzić za to, co powiedziałem.
- Jeden człowiek - pokiwał głową. - Tylko jeden mocny człowiek i wszyscy dostają bzika. Gdyby
chodziło o kogoś innego, nawet burmistrza, nie mrugnęliby okiem, a z pańskiego powodu dostają
kręćka. Rozsyłają wici, pieniądze przechodzą z ręki do ręki. Dwaj najlepsi strzelcy w mieście prze-
czesują knajpy szukając pana, a pan siedzi tu sobie jak gdyby nigdy nic. Znają pana, panie Ham-
mer, i muszą coś o panu wiedzieć. To dlatego Charlie Max i Sugar Smallhouse dostali tę robotę.
Oni niczego nie wiedzą. To chłopcy z Miami. Normalnie postawiłbym na takiego twardziela jak
pan, tylko że tym razem jest inaczej.
Przerwał i patrzył, co ja na to.
- Wcale nie jest inaczej.
- Sam pan zobaczysz.
Dostrzegł moje zęby w uśmiechu i przeszył go dreszcz.
- Świat kręci się dalej - wyjaśniłem. - Od dziś aż do końca będą żyli w ciągłym napięciu, nigdy
nie wyjdą w pojedynkę na ulicę. W końcu będę ich miał. Dotrę do samego wierzchołka. Dowiem
się, kim są, a kiedy już to nastąpi - zabiję ich. Chodzi mi o tych, którzy pociągają za sznurki w ma-
fii. Królowie, rozumiesz. Ich chcę. -Uśmiechałem się coraz szerzej. - Widzisz, zgładzili setki ludzi,
ale tym razem zginęła niewłaściwa kobieta. Próbowali zabić mnie i zniszczyli mój samochód, do
którego byłem szczególnie przywiązany. Zapłacą za to.
Myszka milczał. Wstał powoli. Skinął mi głową, c miało oznaczać „na razie". Odprowadziłem go
wzrokiem do drzwi. Myszka otworzył drzwi. Stanął chodniku, po czym ruszył przed siebie, nie pa-
trząc ani na lewo, ani na prawo. Wstałem od stołu, zapłaciłem i wziąłem resztę na telefon.
Pat był w domu.
- To ja, przyjacielu. Velda wspomniała, że dotarły do ciebie jakieś pogłoski.
- Chyba brakuje ci piątej klepki. - Jego głos brzmiał z oddali.
- Szukają mnie. Charlie Max i Sugar Smallhous
- Mają niezłą reputację.
- Tak mi doniesiono. A dokładniej?
- Pracują razem. Obydwaj są zabójcami, ale Sugi lubi się trochę przy tym pobawić. Max raczej
się przygląda.
- W takim razie ja przyjrzę się Maxowi. Co jeszcze?
- Charlie Max to były gliniarz. Może pozostał mu sentyment do noszenia broni na biodrze.
- Dzięki.
- Nie ma za co.
Odwiesiłem słuchawkę. Cóż, armia milczących lud musiała przestać milczeć. Nie znałem ich, ale
oni zna mnie. Tworzyli organizację. Stały za nimi duże pieniądze. Mieli ochronę polityków. Nie
spoczną nim nie zobaczą mojego trupa w kostnicy. Nie zamierzałem im jednak tego ułatwiać.
Przy barze kupiłem paczkę lucky strikes, wyszedłem na powietrze i ruszyłem w stronę nadbrze-
ża. Gdzieś tam krążyli myśliwi, którzy puszczali zaliczkę.
Zanim minie noc, dowiedzą się, że rozpoczęło się polowanie na myśliwych.
ROZDZIAŁ 8
Dzięki pismu „The Globe" dowiedziałem się czegoś o Nicholasie Raymondzie. Informacje po-
chodziły ze starego wycinka prasowego, który wygrzebał Ray Diker. Tekst nigdy nie ujrzałby dru-
ku, gdyby nie łączył się tematycznie z artykułem redakcyjnym z tego dnia. W owym czasie prasa
huczała na temat coraz częstszych ucieczek kierowców z miejsca wypadku, i ta konkretna historia
służyła jako argument w dyskusji dotyczącej prawidłowego oświetlenia wjazdów na mosty.
Nicholas Raymond oberwał w momencie, kiedy zmieniły się światła na przejściu dla pieszych, a
on miał zamiar w tym miejscu wkroczyć na jezdnię. Jego ciało przeleciało przez okno wystawowe
najbliższego sklepu. Nie było świadków z wyjątkiem jakiegoś pijaka. Stwierdzono jedynie, że
zmarły miał czterdzieści dwa lata, był drobnym importerem i mieszkał na stałe w hotelu gdzieś na
Pięćdziesiątej Pierwszej czy Drugiej.
Podziękowałem Rayowi Dikerowi i skorzystałem z jego telefonu, by zadzwonić pod stary adres
Raymonda. Właściciel hotelu, który mówił z silnym akcentem, powiedział, że owszem, pamięta pa-
na Nickolasa Raymondo. Był solidnym gościem, który zawsze regulował rachunki i dawał napiwki
jak dżentelmen pierwszej wody. Głupio, że zginął. Zgodziłem się całkowicie z moim rozmówcą,
wypytałem go o bardziej osobiste szczegóły, ale Raymond był najwyraźniej czysty.
Bez trudu zdobyłem informacje o McGrathu. Gazety zamieściły ten sam materiał, który przeka-
zała mi Velda. Ray wykonał parę telefonów i uzupełnił to, co wiedziałem o parę szczegółów. Wal-
ter McGrath często odwiedzał modne nocne kluby w mieście i zwykle ciągnął ze sobą jakąś ładną
laleczkę. Przy odrobinie perswazji Rayowi udało się wydębić jego adres. Duży hotel przy Madison
Avenue. McGrath najwidoczniej korzystał z życia.
Posiedziałem z Rayem jeszcze chwilę. Spytał, czy to wszystko.
- Lee Kawolsky. Pamiętasz go?
- To był równy gość, Mike. Szkoda, że nie zrobił kariery. Złamał rękę w czasie treningu, źle się
zrosła. A mógł zostać championem.
- Jak zarabiał na życie po wypadku?
- Daj pomyśleć… - Ray zmarszczył czoło. - Chyba robił trochę w barze u Eda Rooneya, potem
trenował paru bokserów. Ale moment… - Podniósł telefon i zadzwonił do działu sportowego; przez
chwilę wsłuchiwał się w brzęczenie czyjegoś głosu w słuchawce. Kiedy skończył, w jego oczach
dostrzegłem pytanie. - Co tu jest grane, Mike?
- Niby co?
Ray przyglądał mi się uważnie.
- Lee podjął pracę w prywatnej agencji wywiadowczej, która specjalizowała się w świadczeniu
usług przez goryli i wykidajłów w czasie imprez towarzyskich. Konkretnie mieli pilnować porząd-
ku. Jednym z jego pierwszych zadań było zapewnienie opieki pewnej dziewczynie, która niedawno
zginęła.
- Ciekawe.
- Bardzo. Masz coś na ten temat?
- Gdybym miał, nie musiałbym się do ciebie fatygować. Jak zginął Lee?
- To nie było morderstwo.
- Kto tak twierdzi?
Podniósł fajkę, którą przez chwilę ważył w dłoni, po czym zaczął ją czyścić scyzorykiem.
- Jeśli ktoś jest mordercą, nie rozwozi piwa jeżdżąc przez dziesięć lat tą samą ciężarówką. Nie
bywa żonaty, nie miewa pięciorga dzieci i kiedy ma swój pierwszy wypadek nie załamuje się ner-
wowo płacząc rzewnymi łzami.
- Masz, bracie, dobrą pamięć.
- Byłem na jego pogrzebie. Zainteresowało mnie to na tyle, by zbadać sprawę.
- Jacyś świadkowie?
- Ani jednego.
Wstałem i przyklapnąłem kapelusz.
- Dzięki za materiał, Ray. Jeżeli będę coś miał, dam ci znać.
- Potrzebna ci pomoc?
- Bardzo. Mam tu trzy nazwiska. Znajdź coś ciekawego, a spróbuję ci to wynagrodzić.
- Jedyna rzecz, o jaką proszę to wyłączność.
- Może ci to załatwię.
Zaśmiał się i włożył fajkę do ust. Trudno powiedzieć, żeby Ray był chłopem na schwał. Mały,
kościsty i do tego straszny sknera, ale bardzo obrotny, jeżeli mu na czymś zależało. Pomachałem rę-
ką na pożegnanie i zjechałem windą na parter.
Doktor Martin Soberin miał swój gabinet naprzeciw Central Parku. Nie była to najlepsza lokali-
zacja, ale w miarę wygodna. Budynek z białej cegły z żaluzjami w oknach. Na zewnątrz dyskretna
wywieszka informująca, kto tu urzęduje. Wynikało z niej, że trafiłem właśnie na godziny przyjęć
doktora, więc pchnąłem drzwi, i melodyjka obwieściła moje przyjście.
Wnętrze wyglądało lepiej, niż przypuszczałem. Sprawiało wrażenie solidności, którą gwaranto-
wał wybitny przedstawiciel medycznej profesji, gotowy służyć lepszym warstwom społeczeństwa.
Ściany od podłogi po sufit wypełniały półki z książkami, pisma medyczne starannie ułożono na sto-
le, a meble zostały tak dobrane i ustawione, by pacjent czuł się swobodnie. Usiadłem i właśnie mi-
ałem przypalić papierosa, kiedy weszła pielęgniarka.
Bywają kobiety po prostu ładne. Niektóre są piękne. Inne wspaniałe. Czasem zdarzają się takie
jak ona. Na początku masz wrażenie, że otrzymałeś cios w brzuch, potem wraca oddech i masz tyl-
ko nadzieję, że to zjawisko nie zniknie nagle. Ona mówi ci po prostu „dzień dobry", a ty czujesz, że
wpadłeś na całego.
Włosy jak jasny kasztan, cudowny głos. Oczy w kolorze włosów śmieją się, bo ona wie, co czu-
jesz. I tylko przez moment pojawia się w nich rozczarowanie, bo mimo wszystko zapalam papiero-
sa, tak jakby wcale jej tam nie było, a spoza dymu z trudem można dostrzec wyraz mojej twarzy.
- Doktor przyjmuje?
- Tak, ale jest w tej chwili z pacjentem. Niedługo będzie wolny.
- Zaczekam.
- Może zechciałby pan wejść do biura, to przygotuję pańską kartę.
Zaciągnąłem się głęboko i zdecydowanie wydmuchnąłem dym. Wstałem, żeby lepiej jej się
przyjrzeć.
- Byłaby to w tej chwili najwspanialsza rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, ale w gruncie rzeczy
nie jestem pacjentem.
Odrobinę podniosła brwi i powiedziała:
- Och?
- Umówmy się, że zapłacę należne honorarium, jeśli okaże się to konieczne.
Brwi opadły.
- Nie wydaje mi się. - Uśmiech był szybki, przyjazny. - Czy mogłabym panu pomóc?
Uśmiechnąłem się szerzej, a ona uczyniła to samo.
- Proszę - zachęciła.
- Jak długo doktor będzie zajęty?
- Jakieś pół godziny.
- Dobrze. Może rzeczywiście pani będzie w stanie mi pomóc. Jestem detektywem i nazywam się
Michael Hammer. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o dziewczynie, która nazywa się Berga Tom.
Nie tak dawno doktor Soberin wyraził zgodę, by spędziła jakiś czas w zakładzie.
- Tak, tak. Przypominam ją sobie. Może jednak wejdziemy do biura.
Jej uśmiech był jak wyzwanie, którego żaden mężczyzna nie potrafiłby odrzucić. Otworzyła
drzwi, stanęła jeszcze raz w smudze światła i podeszła do biurka w rogu pokoju. Odwróciła się. Wi-
dząc, że stoję wciąż w progu, obciągnęła spódnicę.
- Zdziwiłby się pan, jak szybko pacjent stwierdza, że mimo wszystko wcale nie jest chory - za-
gadnęła.
. - A pacjentki?
- Cierpią bardziej. - Stłumiła śmiech. - O czym pan myśli?
Podszedłem do biurka i usiadłem na krześle z prostym oparciem.
- Jak to się dzieje, że ktoś taki jak pani wykonuje taką pracę?
- Jeśli musi pan wiedzieć, czyni to sława i pieniądze. - Wyciągnęła kartotekę i zaczęła przeglądać
koperty.
- Chyba musi pani wymyślić coś innego.
- Naprawdę to pana interesuje?
Skinąłem głową.
- Po liceum ukończyłam szkołę pielęgniarską. Na nieszczęście wygrałam konkurs piękności, za-
nim rozpoczęłam pracę. W tydzień później znalazłam się w Hollywood, gdzie pozowałam do zdjęć
- i to był koniec kariery. Sześć miesięcy później flirtowałam z kierowcami w przydrożnej knajpie i
potrzebowałam roku, aby zmądrzeć. Wróciłam do domu i zostałam pielęgniarką.
- Więc była pani kiepską aktorką?
Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
- Przecież nie dlatego, że nie miała pani odpowiedniej figury?
- W jej policzkach ukazały się dołki, a spojrzenie mówiło „powinieneś wiedzieć lepiej".
- Śmieszne. Nie byłam fotogeniczna. Może pan sobie wyobrazić?
- Nie, nie mogę.
Wyprostowała się, a w ręce trzymała trzy wypisane na maszynie karty.
- Dziękuję panu, panie Hammer. - Jej głos był jak śpiew leśnych ptaków. Położyła karty przed
sobą, uśmiech zniknął. - Sądzę, że to jest to, o co panu chodziło. Chciałabym teraz zobaczyć pańs-
kie pełnomocnictwo ubezpieczeniowe i jeśli ma pan przy sobie formularze, możemy…
- Nie działam na zlecenie agencji ubezpieczeniowej.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i automatycznie zgarnęła razem karty.
- Och… Jest mi bardzo przykro, ale… pan rozumie, te informacje są zawsze poufne i…
- Dziewczyna nie żyje. Została zamordowana.
Chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język.
- Policja?
Skinąłem głową i miałem nadzieję, że nie spyta o nic więcej.
- Rozumiem. - Przygryzła dolną wargę i popatrzyła na drzwi z lewej strony. - O ile dobrze pa-
miętam, doktor rozmawiał już z jednym policjantem nie tak dawno temu.
- Zgadza się. Zbieram dodatkowe informacje. Lubię zapoznać się z całym materiałem osobiście,
nie tylko z raportami. Jeżeli wolałaby pani poczekać na doktora…
- Ależ nie, myślę, że to niepotrzebne. Czy mam to panu przeczytać?
- Zaczynamy.
- Mówiąc krótko, znajdowała się w stanie wyczerpania nerwowego. Najwidoczniej z przepraco-
wania. Dostała ataku histerii i doktor musiał jej wstrzyknąć środek uspokajający. Zalecono wypo-
czynek i doktor załatwił przyjęcie do zakładu. - Zmarszczyła brwi. - Szczerze mówiąc, nie widzę tu
niczego, co mogłoby zainteresować policję. Nie było żadnych zaburzeń fizycznych, z wyjątkiem
objawów wynikających z jej stanu pobudzenia nerwowego.
- Czy mógłbym zerknąć?
- Oczywiście.
Wręczyła mi karty przechylając się przez biurko w moją stronę. Kiedy na nią popatrzyłem, zref-
lektowała się i cofnęła z powrotem na krzesło.
Nie zawracałem sobie głowy kartką, z której czytała. Na następnej znalazłem nazwisko pacjentki,
adres, opis poprzednich chorób. Na samym dole wzdłuż lewego marginesu napisano: „Skierowana
przez…", obok widniało nazwisko „William Wieton". Kolejna karta zawierała diagnozę, zalecany
sposób leczenia i potwierdzenie przez zakład poprawności rozpoznania.
Przejrzałem karty jeszcze raz, zrobiłem minę na znak, że nie zawierały praktycznie żadnych ci-
ekawych informacji i wręczyłem je z powrotem pielęgniarce.
- Przydały się?
- Nigdy nie wiadomo.
- Czy w dalszym ciągu chciałby pan rozmawiać z doktorem?
- Chyba nie. Może jeszcze wrócę.
Zmieniła się na twarzy.
- Będzie mi bardzo przyjemnie.
Nie odprowadziła mnie do drzwi. Wychodząc odwróciłem się. Siedziała przy biurku, podbródek
oparła na rękach i przyglądała mi się.
- Powinna pani dać Hollywoodowi jeszcze jedną szansę.
- Tutaj spotykam ciekawszych ludzi. Chociaż czasami trudno powiedzieć, po przelotnym spotka-
niu - dodała.
Mrugnąłem do niej. Odmrugnęła. Po chwili byłem na ulicy.
Broadway mienił się wszystkimi kolorami, zapraszająco wyciągał ręce do frajerów. Poszedłem w
stronę tych świateł, próbując zebrać myśli, by dopasować brakujące elementy łamigłówki.
Znalazłem jakiś barek, zjadłem kanapkę i poszedłem w górę ulicy zatrzymując się w stosownych
miejscach. Dwie godziny minęły szybko i nic się nie wydarzyło. Nie, nie było sensu dłużej czekać,
bo nikt mnie tu nie szukał. Może później, ale nie w tej chwili. Więc udałem się w stronę wschod-
nich dzielnic, gdzie ludzie są bardziej w moim typie. Nie mają szmalu i blichtru, ale to w nich pul-
suje miasto. Boją się potwora, który wyrósł wokół nich i okazują strach, ale nic nie mogą poradzić,
że darzą go sympatią.
Zatrzymywałem się tu i ówdzie, aż dotarłem do Dwudziestek.
Zarejestrowałem spojrzenia, dostrzegłem kiwnięcia głowami, usłyszałem szepty.
W każdej chwili gdzieś pod murem mogli czaić się chłopcy, których rozpoznałbym z szeptanego
mi do ucha opisu.
Podobno byli też inni, przed którymi należało się mieć na baczności.
Druga trzydzieści. Rozminęliśmy się o dziesięć minut.
Minęło następne pół godziny, chłopcy gdzieś znikli.
Wróciłem na Broadway zanim zaczęto zamykać knajpy. Taksiarz wyrzucił mnie na rogu i zaczą-
łem je obchodzić pieszo. W dwóch miejscach przyjęty byłem serdecznie, w trzecim barman, który
właśnie wypychał klientów, próbował mi zamknąć drzwi przed nosem i bąknął, że dziś już zamyka.
Wepchnąłem go do środka i zamknąłem drzwi plecami.
- Widziałeś chłopców, Andy?
- Mike, nie podoba mi się to.
- Mnie też nie. Jak dawno?
- Z godzinę temu.
- Znasz ich?
Skinął głową i zerknął na boczne okno.
- Pokazano mi ich.
- Trzeźwi?
- Dwa drinki. Prawie nie zamoczyli ust. - Ponownie spojrzał w stronę okna. - Ten mniejszy był
nerwowy. Spięty. Chciał się napić, ale ten drugi mu nie pozwolił. - Andy wycierał ręce o gruby
brzuch, żeby się nie trzęsły. - Mike… z tobą nie wolno rozmawiać. To ostra gra… Mówię ci, lepiej
się zmyj, aż się nie uspokoi.
- Nic się nie uspokoi, przyjacielu. Chcę, żebyś to przekazał, tam gdzie trzeba. Powiedz chłopcom,
żeby byli w pobliżu. Znajdę ich. Nie muszą mnie szukać.
- Niech cię licho, Mike.
- Przekaż to, gdzie trzeba.
Palcami odnalazłem klamkę i wyszedłem na ulicę. Było pusto; na rogu stał gliniarz. Kiedy mijał
go samochód patrolowy, zasalutował. Dwóch pijaczków przeszło za jego plecami, przedrzeźniając
przykładali kciuki do nosów.
Przekręciłem klucz w zamku. Wiedziałem, że łańcuch będzie założony, więc uchyliłem drzwi i
zawołałem:
- To ja, Lily.
W pierwszej chwili nie było odpowiedzi. Usłyszałem, że głęboko wciągnęła powietrze i powoli
je wypuściła. Lampa w rogu była zapalona, mimo to pokój wydawał się pusty. Lily pojawiła się
bezszelestnie, a poświata od jej włosów ożywiła go trochę.
W uśmiechu, którym mnie obdarzyła przez uchylone drzwi, było coś dziwnego - jakby cieka-
wość i dystans. Coś, czego nie mogłem jednoznacznie określić. Pierwsze wrażenie. Po chwili
wszystko minęło, zdjęła łańcuch i wszedłem do środka.
Teraz była moja kolej, by wstrzymać oddech. Stała obok prawie nie oddychając i przyglądała mi
się. W rozchylonych ustach widziałem poruszający się za zębami koniuszek języka. Oczami jak
dwie czarne studnie błądziła po mojej twarzy. Uśmiechnęła się, ale wciąż jakby zesztywniała w oc-
zekiwaniu… i pierwsze wrażenie umknęło niczym spłoszony ptak.
- Nie musiałaś na mnie czekać.
- Nie mogłam zasnąć.
- Ktoś dzwonił?
- Były dwa telefony. Nie odbierałam. - Zacisnęła palce na guzikach szlafroka i upewniła się, że
wszystkie są zapięte aż po kolana. Zrobiła to automatycznie, jakby z nawyku. - Ktoś tu był. - Na sa-
mo wspomnienie rozszerzyły jej się oczy.
- Kto?
- Pukali. Próbowali otworzyć - szepnęła. Broda jej drżała. Nienawiść, którą czułem od tak dawna,
uderzyła mi do głowy i palce same chciały się na czymś zacisnąć.
Powoli spuściła wzrok.
- Jak bardzo można się bać, Mike? Jak… bardzo?
Wyciągnąłem rękę, dotknąłem jej twarzy i podniosłem do góry. Oczy były ciepłe i zamglone, a
usta jak u głodnego zwierzęcia, które chce ugryźć lub być ugryzione. Chciałem powiedzieć, że nig-
dy więcej nie będzie musiała się bać. Nigdy więcej.
Ale nie mogłem tego zrobić, bo moje usta znajdowały się zbyt blisko, a ona oderwała się jakimś
szaleńczym zrywem, w którym był strach, i moja ręka zawisła w próżni.
Przykra chwila nie trwała długo. Uśmiechnęła się, więc przypomniałem sobie, jak mówiła, że je-
stem równym facetem, a tacy muszą szczególnie uważać w obecności dam. Zwłaszcza damy, która
właśnie wyszła z wanny, by otworzyć drzwi, i nie miała na sobie niczego, prócz bardzo delikatnego
jedwabnego szlafroka, a wiadomo przecież, co się dzieje, kiedy się go włoży na mokre ciało. Jej
uśmiech stał się czarujący, po czym powoli odpłynęła w stronę swojej sypialni i zamknęła drzwi.
Słyszałem, jak chodzi po pokoju, słyszałem też, kiedy weszła do łóżka. Usiadłem na krześle przy
oknie i zgasiłem światło. Włączyłem radio, które nadawało nocny program. Siedziałem sobie, nic
nie widząc w ciemności, myślami byłem daleko w górach. Właśnie wyjeżdżałem zza zakrętu i zo-
baczyłem Skandynawkę machającą ręką. Stała w świetle reflektorów, opony piszczały, a ona była
coraz bliżej i bliżej, aż w końcu wiadome się stało, że samochód nie zatrzyma się w porę. Wydaje z
siebie ostatni krzyk, w którym nagromadził się strach i przerażenie całego życia. Czułem, jak pot
spływa mi po szyi. Nawet kiedy dziewczyna leżała martwa pod kołami, dalej słyszałem jej prze-
raźliwy krzyk. Otworzyłem oczy i znowu to usłyszałem. Podniosłem słuchawkę i krzyk zamarł.
Powiedziałem: „słucham", powtórzyłem jeszcze raz, a wtedy ktoś o bardzo uprzejmym, miłym
głosie spytał, czy to pan Hammer.
- Zgadza się. Kto mówi?
- To bez znaczenia, panie Hammer. Chciałem tylko pana uprzejmie poprosić, żeby pan, po wyj-
ściu rano z domu, zwrócił uwagę na nowy samochód zaparkowany na ulicy. Jest pański. Doku-
menty leżą na siedzeniu. Proszę je tylko podpisać i umieścić swoje tablice rejestracyjne.
- Co poza tym, przyjacielu?
- Poza tym przykro nam za to, co się stało z pana poprzednim samochodem. Bardzo przykro.
Zwykły pech. Ale ponieważ stało się, parę rzeczy musi ulec zmianie.
- Kończ.
- Może pan zatrzymać samochód, panie Hammer. Jeśli pan go przyjmie, proponuję, aby wyjechał
pan nim na bardzo długi urlop. Powiedzmy trzy, cztery miesiące?
- A jeśli nie?
- Proszę go zostawić tak jak stoi. Dopilnujemy, żeby został zwrócony osobie, która go dla pana
kupiła.
Zaśmiałem się prosto w słuchawkę. Chciałem, żeby ten śmiech zabrzmiał szyderczo, tak, żebym
nie musiał dodawać zbędnych słów.
- Słuchaj, bracie… biorę samochód, ale z wakacji nici. Pewnego dnia dostanę też ciebie.
- Jak pan sobie życzy.
- Zawsze jest tak, jak sobie życzę - rzuciłem, ale telefon był już głuchy. Facet odwiesił słuchaw-
kę.
Chcieli się do mnie dobrać z dwóch stron. Chłopcy penetrowali ulice, żeby dostać swoją prowi-
zję. Jedno oko skierowane na mnie, drugie na gliniarzy, których rozesłał Pat. Teraz demonstrowali
hojność.
Tak jak powiedziała Lily - jak bardzo można się bać? Bieg wydarzeń musiał im zupełnie nie od-
powiadać. Siedziałem po ciemku i uśmiechałem się do siebie, myśląc o grubych rybach, których
nikt nie znał. Może, gdyby mnie poniosło, jak za dawnych czasów, dostaliby mnie. Czekania nie za-
kładali w planach.
Wytrząsnąłem papierosa z paczki i zapaliłem. Dopaliłem do końca, zgasiłem i walnąłem się na
łóżko. Budzik był nastawiony na ósmą, zbyt wcześnie jak na godzinę, o której się położyłem, ale
cofnąłem go na siódmą wiedząc, że będę za to na siebie wściekły.
Gablota wyglądała cacy. Ciemnoczerwony ford z czarnym podnoszonym dachem stał przed do-
mem, połyskując nowością w pierwszych promieniach słońca jak kropla rosy. Bob Gellie obszedł
go raz dokoła, przeglądając się w chromowanych zderzakach, po czym stanął koło mnie na chodni-
ku.
- Dobra maszyna, Mike. Ma z tyłu dwie rury wydechowe. - Otarł ręce o kombinezon i czekał, co
powiem.
- Jest trefna, Bob. Myślisz, że to znajdziesz?
- Co proszę? - Popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
- Ta maszyna to prezent… od kogoś, kto mnie nie lubi. Mają nadzieję, że zaraz do niej wsiądę i
wtedy nastąpi wielkie BUM. Są sprytni i wiedzą, że poproszę mechanika o znalezienie ładunku. Na
pewno jest dobrze ukryty. Bierz się do roboty i znajdź go.
Otarł usta wierzchem dłoni i poprawił czapkę.
- Może by tak wsadzić go do rzeki na parę godzin…
- Bierz się za to, bracie. Muszę mieć transport.
- Za stówę mogę zrobić wiele rzeczy, ale…
- Podwajam. Znajdź ładunek.
Dwie stówy przemówiły do jego wyobraźni. Za taki szmal zaryzykowałby z całym galonem nit-
rogliceryny. Jeszcze raz przetarł usta i skinął głową. Słońce nie wyszło jeszcze zupełnie znad bu-
dynków i było chłodno, ale nie na tyle, aby znikły krople potu z czoła Boba. Poszedłem do baru, na-
pełniłem żołądek, z godzinę gapiłem się na witryny sklepów i wróciłem pod dom.
Bob siedział za kółkiem i myślał. Maska była podniesiona. Bob wysiadł z samochodu, kiedy pod-
szedłem, zapalił papierosa i wskazał na silnik.
- Szybka maszyna. Podrasowana.
Wiedziałem, co ma na myśli. Silnik z aluminiowym ożebrowaniem, podwójny gaźnik, a prze-
wody, które wychodziły z rozdzielacza, były ułożone jak włosy po ondulacji.
- Ciekawe, co jest w środku? - zastanowiłem się.
- Chyba jest jak trzeba. Myślisz, że twój stary gruchot prześcignąłby tę laleczkę?
- Jeszcze go nie prowadziłem. Znalazłeś detonator?
Wykrzywił usta i rozejrzał się szybko.
- Tak. Sześć lasek przyczepionych pod zapłonem.
- Śmierdzi.
- Też tak pomyślałem, ale nic innego nie mogę znaleźć. Wywróciłem wszystko do góry nogami i
jeżeli siedzi w nim coś jeszcze, to facet, który to montował, znał swój fach.
- Zna go świetnie, Bob. To ekspert.
Dopalił papierosa. Pokręcił się koło maski, wszedł pod samochód, coś podłubał, wysunął się i
jeszcze -raz zajrzał do silnika.
Nagle zagadkowo się uśmiechnął i powiedział zaczepnie:
- Idę o zakład, że wiem.
- Za ile?
- Jeszcze stówkę?
- Stoi.
- Pamiętam samochód-pułapkę, w którym miał wylecieć w powietrze jeden szwabski generał.
Bardzo sprytnie zrobione. Co prawda generał się nie załapał, ale trafiło na kierowcę kilka dni póź-
niej.
Wsunął się do środka, schylił pod tablicę rozdzielczą i coś odkręcał śrubokrętem. Wysiadł z za-
dowoloną miną, wepchnął narzędzia pod samochód i wsunął się za nimi. Wygramolił się po dwu-
dziestu minutach, ale bardzo powoli. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak kawał wzdłuż przeciętej
rury. Na jednym jej końcu był przymocowany detonator.
- Oto i on. Ładne, prawda? - Ładne.
- Podłączony do licznika. Po kilkuset kilometrach połączyłyby się styki i zamieniłbyś się w pył.
Umocowali toto nad tłumikiem. Co z tym zrobić?
- Wrzuć do rzeki. I ani pary z gęby. Wpadnij wieczorem, to wypiszę czek.
Popatrzył na to, co trzymał w ręku, wstrząsnął nim dreszcz i mocniej ścisnął ładunek.
- Szczerze, jeśli nie robi ci to różnicy, wolałbym szmal do ręki.
- Czek ma pokrycie. O co ci chodzi?
- Wiem, wiem, ale jeżeli tak bardzo chcą cię dorwać, nie wiem, czy dożyjesz wieczora. Jasne?
Jasne. Poszedłem do siebie na górę, wypisałem czek, dodałem dolca na kurs taksówką nad rzekę
i wsiadłem do samochodu. Można powiedzieć, że był to dobry nabytek - jak za trzy setki. I jednego
dolca. Uruchomiłem silnik; poczułem się lepiej, kiedy usłyszałem niski, gardłowy pomruk docho-
dzący z podwójnej rury wydechowej. Wrzuciłem jedynkę i udałem się na krótką przejażdżkę na
północ.
Pat mylił się sądząc, że Carl Evello jest w mieście. W ostatnim tygodniu mieszkał pod dwoma
różnymi adresami, a trzeci miał najlepszą lokalizację. Carl Evello mieszkał w Yonkers, w bardzo
ekskluzywnej części Yonkers.
Na pierwszy rzut oka wystrój domu wydawał się skromny, dopiero potem dostrzegało się staran-
ność w dbaniu o ogród; wpadał w oko cadillac z podnoszonym dachem i nowy czterodrzwiowy bu-
ick. Obydwa samochody gruchały sobie w garażu, wyglądem nie odbiegającym od któregoś ze
skrzydeł Taj Mahal. Wewnątrz musiało być co najmniej dwadzieścia pokoi, w których z pewnością
nie zapomniano o niczym.
Podjechałem asfaltową alejką i zaparkowałem. Gdzieś z tyłu domu dobiegał wesoły kobiecy
śmiech i dyskretne dźwięki radia. Jakiś mężczyzna roześmiał się, drugi zawtórował.
Zgasiłem silnik i wygramoliłem się bijąc z myślami, czy znienacka przyłączyć się do towarzyst-
wa, czy przejść całą oficjalną procedurę. Już miałem ruszyć w stronę domu, gdy ujrzałem jasnozi-
elonego mercedesa, skręcającego na podjazd. Ktoś przycisnął klakson na powitanie, przegazował i
zgasił silnik.
Uroda to śmieszna rzecz. Na przykład wszystkie niemowlęta są piękne. Podobnie - każda kobieta
jest piękna, o ile tylko eksponuje to, co nas bierze w kobietach. Na urodę składa się wiele elemen-
tów. Nie sposób ich opisać, ale rozpoznajemy je w jednej sekundzie. Tak właśnie było z tą kobietą.
Włosy przypominały jasnobrązowy, poruszany delikatną bryzą ocean, w którym odbijało się
słońce. Uśmiechnęła się do mnie boską linią ust, które przyciągały wzrok jak magnes, tak że można
było zapomnieć o pięknym ciele. Pełne i wilgotne, jakby dopiero co dotknięte językiem, dojrzałe i
zawsze głodne.
Podeszła. Długi krok. Delikatny uśmiech, sprawiający, że usta wydawały się jeszcze głodniejsze.
- Cześć. Z wizytą towarzyską?
- Nie - odpowiedziałem. - Interesy, ale teraz żałuję.
Przez sekundę popatrzyła na mnie krytycznie, zmarszczyła brwi, ale dostrzegłem zaciekawienie.
- W każdym razie różni się pan od innych gości. Nie odpowiedziałem, a ona wyciągnęła rękę.
8 -
- Michael Friday. Odwzajemniłem uścisk.
- Mike Hammer.
- Mamy to samo imię.
- Na to wygląda. Będziesz musiała zmienić swoje.
- Akurat. Ty to zrób.
- Miałaś rację… jestem inny. Polecenia to ja wydaję, a nie wykonuję.
Jej śmiech zagłuszył wszystkie dźwięki wokół nas.
- Więc zostanę przy swoim imieniu, przynajmniej na razie. Szukasz Carla?
- Zgadza się.
- Cóż, cokolwiek cię sprowadza, służę pomocą. Lokaj odpowie ci, że Carla nie ma, więc lepiej go
nie pytajmy, dobrze?
- Oczywiście.
Takie właśnie, pomyślałem, powinny być kobiety. Przyjazne i nieskomplikowane. Niech prze-
mówi dobre wychowanie. Niechaj wszyscy zobaczą. To właśnie stanowi o urodzie. Taka kobieta
weźmie cię pod rękę, tak jakbyśmy byli kochankami, znali całe życie i kontynuowali dopiero co
przerwaną rozmowę.
Poszliśmy wolno wzdłuż wyłożonej kamieniami ścieżki, która prowadziła wokół domu wśród
klombów. Chłonęliśmy świeżość i piękno przyrody.
Poczęstowałem ją papierosem. Zapaliliśmy. Kiedy wypuszczała dym, spytała:
- Tak na marginesie, to jaką masz sprawę? Mam cię przedstawić jako przyjaciela?
Jej usta były tak blisko, takie spragnione. Pewnie zawsze musiały wyglądać w ten sposób. Pa-
trzyłem na nie, jakbym z głodu pożerał wzrokiem befsztyk, który smaży się na otwartym ogniu. Za-
ciągnąłem się głęboko i zajrzałem jej w oczy.
- Nie mam nic do sprzedania, Michael… najwyżej kłopoty. Może się mylę, ale nie sądzę, żeby
przedstawianie mnie Carlowi długo trwało.
- Nie rozumiem.
- W wolnej chwili przestudiuj mój życiorys. Każda gazeta dostarczy ci materiału.
Rzuciła mi takie spojrzenie, jakbym był cennym zwierzęciem w klatce.
- Chyba tak zrobię, Mike - uśmiechnęła się - ale chyba nie znajdę tam nic, co by mnie mogło zas-
koczyć. - Zaśmiała się beztrosko i wynurzyliśmy się zza rogu domu.
Był tam Carl Evello.
Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Mógłbyś minąć go na ulicy i uznać za biznesmena, nic
ponad to. Miał dobrze po czterdziestce, taki przeciętny typek z coraz większym brzuchem, co to sta-
ra się zamaskować sposobem ubierania. Mieszał koktajle przy stole ocienionym plażowym paraso-
lem, śmiejąc się do trzech dziewczyn, które wylegiwały się w leżakach.
Dwóch pozostałych mężczyzn też mógłbym uznać za biznesmenów, gdyby nie to, co o nich wie-
działem: pierwszy rządził gangiem na nadbrzeżu, a jego zdjęcie pojawiało się co kilka miesięcy na
pierwszych stronach gazet.
Ten drugi, co prawda, nie organizował przymusowych robót, nie handlował trefnym towarem,
ale jego machinacje były równie plugawe. Miał biuro gdzieś w Waszyngtonie i handlował „choda-
mi". Ściskał ręce prezesom na równi z recydywistami i bogacił się na przedstawianiu jednych dru-
gim.
Poczułbym się pewniej, gdyby rozmowa zamarła w chwili, gdy podszedłem. Wtedy wiedziałbym
na pewno. Ale nic takiego się nie stało. Dziewczyny uśmiechały się przyjaźnie i powiedziały
„cześć". Carl obserwował mnie bacznie przy przedstawianiu, a miał taką minę, jakby próbował so-
bie przypomnieć coś, o czym powinien wiedzieć. Po chwili powiedział:
- Hammer, Mike Hammer. Oczywiście. Prywatny detektyw, czy tak?
- Do niedawna.
- Rzeczywiście. Często o panu czytałem. Moja siostra zawsze zapewni sobie niezwykłą eskortę. -
Uśmiechnął się szeroko. - Chciałbym przedstawić panu Ala Affię, panie Hammer. Pan Affia jest
przedstawicielem jednej z firm z Brooklynu.
Al Affia wykonał coś na kształt uśmiechu i wyciągnął rękę. Miałem ochotę dać mu w mordę. Za-
miast tego powiedziałem „dzień dobry", i zaśmialiśmy się sobie prosto w nos, ponieważ pierwszy
raz nasze drogi skrzyżowały się dawno, dawno temu i obydwaj dobrze o tym pamiętaliśmy.
Leo Harmondy nie zareagował w jakiś szczególny sposób. Jego ręka była sflaczała i lepiła się od
potu. Powtórzył moje imię, skinął głową i wrócił do swojej dziewczyny.
- Drinka? - zaproponował Carl.
- Nie, dziękuję, ale jeśli ma pan kilka minut, chciałbym porozmawiać.
- Oczywiście.
- To nie jest wizyta towarzyska.
- Do licha, prawie nikt do mnie nie przychodzi w celach towarzyskich. Proszę się czuć swobod-
nie. To ma być prywatna rozmowa?
- Tak.
- Wejdźmy do środka.
Nie pofatygował się, by przeprosić resztę towarzystwa za odejście. Wziął następny koktajl, skinął
na mnie i ruszył w stronę domu. Dwóch goryli siedzących na schodkach wstało z szacunkiem, przy-
trzymało drzwi i ruszyło za nami.
Dom wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem: milion dolców oprawionych w odpowi-
ednią ramkę i powieszonych na ścianie. Bogactwo w dobrym stylu, co jednak nie pasowało do face-
ta, który zaczynał karierę jako pionek mafijnego gangu. Długim korytarzem przeszliśmy do gabine-
tu, gdzie na honorowym miejscu stał fortepian. Carl wskazał mi krzesło. Goryle zamknęli drzwi i
stanęli po obu ich stronach.
- To prywatna rozmowa - przypomniałem.
Carl beztrosko machnął ręką i pociągnął łyk.
- Nic nie słyszą.
Widziałem jego oczy, które patrzyły na mnie znad szklanki. Kształtem przypominały migdały, z
paciorkami zamiast źrenic. Takie oczy widywałem już w życiu - małe, twarde diamenty leżące na
miękkiej poduszce tłuszczu.
Popatrzyłem na goryli. Jeden wyszczerzył zęby i wspinając się na palce kołysał to w przód, to w
tył. Obydwaj mieli wybrzuszenie w okolicy prawego biodra, co mogło oznaczać tylko jedno -
chłopcy byli naładowani.
- Ale mają uszy.
- Mimo to nic nie słyszą. Oczywiście poza tym, co chcę, żeby usłyszeli. - Twarz Evella rozpo-
godziła się. - Można by powiedzieć, że są niezbędnym luksusem. Ciągle trafiają się ludzie, którzy
czegoś ode mnie chcą, jeśli wie pan, co mam na myśli.
- Wiem, co pan ma na myśli. - Wyjąłem papierosa i pukałem nim o oparcie krzesła. Potem poka-
załem mu, jak się uśmiecham, zwracając lekko głowę tak, aby goryle też mieli przedstawienie. -
Tylko, że nie są warci ani centa, Carl, nawet tego złamanego. Mógłbym zabić ciebie i tych dwóch,
zanim zdążylibyście sięgnąć po spluwy.
Uniósł się w fotelu, a wysoki goryl przestał się kiwać. Przez moment stał bez ruchu i wyglądał,
jakby miał zamiar sięgnąć po broń, ale kiedy zobaczył, że uśmiech zgasł mi na twarzy, zmienił za-
miar.
- Na zewnątrz, chłopcy - rozkazał Carl. Wyszli.
- Teraz możemy porozmawiać - powiedziałem.
- Nie lubię takich zagrań, panie Hammer.
- Słusznie, to ich psuje. Dowiadują się, że nie są z nich takie pistolety. To całkiem śmieszne, kie-
dy się nad tym głębiej zastanowić. Postrasz faceta bronią, to znaczy tak naprawdę, lufą przyłożoną
do skroni, a on zmienia się nie do poznania. Są twardzi, bo myślą, że różnią się od zwykłych śmier-
telników. Nie mają wyrzutów sumienia i nic ich nie trapi. Mogą kogoś zastrzelić i śmiać się z tego,
bo wiedzą, że nikt tych strzałów nie odwzajemni. Ale, jak powiedziałem, niech tylko poczują chłód
metalu… Ci też się czegoś przed chwilą nauczyli. I nie mam wyrzutów sumienia.
Kiedy wypowiadałem te słowa, stał uniesiony nad biurkiem. Kiedy skończyłem, opadł z powro-
tem na fotel.
- Pan miał do mnie sprawę, panie Hammer. - Podniósł w górę szklankę.
- Dziewczyna. Berga Torn.
Miałem wrażenie, że drgnęły mu nozdrza.
- Zdaje się, że zmarła.
- Została zamordowana.
- A dlaczego pan się tym interesuje?
- Nie marnujmy czasu. Albo będzie pan mówił, albo będę zmuszony zagrać ostro. Proszę wybrać.
- Niech pan posłucha, panie Hammer…
- Niech pan sam słucha. Chcę z pańskich ust usłyszeć wszystko o związkach z tą dziewczyną.
Nic więcej. Tylko żadnego kitu. Może pan się bawić w kotka i myszkę ze wszystkimi, tylko nie ze
mną. Wielu już modliło się, żeby zamiast mnie zjawiła się policja.
O czym mógł myśleć, gdy powoli wykwitał na jego twarzy uśmiech.
- W porządku, panie Hammer. Niepotrzebne nam są ostre słowa. Opowiedziałem policji, jak
było, i nie są to informacje, które chciałbym zatajać przed panem, jeżeli jest pan szczerze zaintere-
sowany. Berga Torn była dziewczyną, którą darzyłem sympatią. Przez jakiś czas nawet… cóż,
utrzymywałem ją, jeśli można tak powiedzieć.
- Po co?
- Nie bądź pan głupcem.
- Nie miała do zaoferowania nic, czego nie można by dostać gdzie indziej.
- Miała dostatecznie dużo. Co jeszcze?
- Dlaczego pan zerwał?
- Bo tak mi się podobało. Działała mi na nerwy. Myślałem, że zna pan kobiety. Powinien pan wi-
edzieć, jak to jest.
- Nie przypuszczałem, że sprawdzi mnie pan tak szczegółowo, Carl.
- Myślałem, że kładziemy karty na stół.
Niespiesznie zapaliłem papierosa, którym się bawiłem.
- Jak pańskie kontakty z mafią, Carl?
Rozegrał to gładko.
- Tu już chyba posuwa się pan za daleko.
- Też tak myślę. - Wsadziłem papierosa do ust i wstałem. - Ale to nic w porównaniu z tym, jak
daleko jeszcze mam zamiar się posunąć.
Ruszyłem do drzwi. Szklanka uderzyła o blat biurka i Carl zerwał się z fotela.
- Robi pan dużo smrodu wokół jakiegoś tam głupiego gadania, panie Hammer.
Odwróciłem się z lodowatym uśmiechem. Widziałem, jak zesztywniał.
- Nie przyszedłem pogadać, Carl. Chciałem zobaczyć twoją twarz. Chciałem ją poznać, aby jej
nigdy nie zapomnieć. Pewnego dnia ujrzę ją siniejącą, bo będziesz się wykrwawiać na śmierć. Po-
myśl o tym, Carl, zwłaszcza gdy kładziesz się do łóżka.
Nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Chłopcy stali pod ścianą. Rzucili mi spojrzenie pozba-
wione sympatii. Ich twarze też będę musiał zapamiętać.
Kiedy wyszedłem, dostrzegła mnie Michael Friday i pomachała ręką. Ponieważ nie odmachałem,
podeszła z obrażoną miną. Nie mogłem oderwać oczu od jej ust nawet wtedy, kiedy udawała dąsy.
- Kula w płot. Nic nie załatwiłeś?
Wyglądała jak dzieciak, śliczny dzieciak z dojrzałym ciałem kobiety. Na dzieci nie sposób się
gniewać.
- Więc jesteś jego siostrą?
- Niezupełnie. Mieliśmy tę samą matkę.
- Ach.
- Przyłączysz się do nas?
Popatrzyłem na grupkę, która dalej raczyła się drinkami.
- Nie, dziękuję. Nie odpowiada mi towarzystwo.
- Mówiąc szczerze mnie też nie. Pojedźmy gdzieś.
- Teraz mówisz do rzeczy - odpowiedziałem. Nie zawracaliśmy sobie głowy mówieniem „do wi-
dzenia".
Wzięła mnie pod ramię i poprowadziła wokół budynku. Buzia jej się nie zamykała, szczebiotała
o jakichś głupstwach. Mijaliśmy drzwi frontowe w chwili, kiedy podjeżdżał następny samochód.
Kiedy otwierałem drzwiczki mojej nowej gabloty, pospiesznie wysiadał z niego facet. Truchtem
obiegł dookoła samochód i otworzył drzwiczki z drugiej strony.
Zacząłem się zastanawiać, co tutaj robi wybitny kongresman Geyfey, zamiast pracować w komi-
sji senackiej w Waszyngtonie, ale przestałem się zastanawiać, kiedy podał swojej pasażerce rękę i
pomógł jej wysiąść. Velda z uśmiechem skinęła głową w naszą stronę, zanim odeszła w stronę do-
mu.
- Olśniewająca, nie sądzisz? - spytała Michael.
- Bardzo. Znasz ją?
Nie zmieniła wyrazu twarzy, bo przecież nie mogła wiedzieć.
- Nie. Pewnie to jedna z protegowanych Boba. On chyba nieźle sobie radzi.
- Niezupełnie, jeśli pominął ciebie.
Zaśmiała się wesoło.
- Nie pominął. To ja go pominęłam.
- Dobra nasza - mruknąłem. - Co kongresman może mieć wspólnego z Carlem? Carl może sobie
być twoim bratem, ale jego reputacja jest dość zaszargana.
Nawet się nie zdziwiła.
- Mój brat rzeczywiście nie należy do ludzi o niezłomnych zasadach moralnych, ale prowadzi in-
teresy na dużą skalę. A jak wiesz - interesy i władza łączą się.
- Tylko nie takie interesy, jakie prowadzi Carl.
Twarz Michael spoważniała i tym razem było to szczere. Przyglądała mi się przez chwilę, po
czym wsiadła do samochodu, i zaczekała aż usiądę za kierownicą.
- Zanim Bob został wybrany do Kongresu był prawnikiem Carla. Pilnował jego interesów na Za-
chodzie. - Przerwała i zajrzała mi w oczy. - Coś tu nie gra, prawda?
- Mówiąc szczerze, panienko, wręcz śmierdzi.
Uruchomiłem silnik, wsłuchałem się w jego pomruk i wrzuciłem jedynkę. Wyjechałem na ulicę i
skręciłem w stronę centrum. Nie odzywaliśmy się do siebie. Patrzyliśmy na domy po drodze. Słoń-
ce mieliśmy wysoko nad głowami, w jego świetle zdawało się, że wszystko jest w porządku, mimo
iż wszystko było nie tak.
Za chwilę padnie pytanie. Zastanawiałem się, jak je sformułuje i jak mam na nie odpowiedzieć.
Może je zadać ostrożnie, nie wprost, ale zada je na pewno.
- Czego chciałeś od Carla? - spytała po prostu. Jej głos był jakby senny. Leżała oparta wygodnie
w fotelu, włosy przerzuciła za podgłówek, usta miała ciągle wilgotne, smakowicie czerwone.
Odpowiedziałem w taki sam sposób, nie owijając w bawełnę.
- Zadawał się kiedyś z dziewczyną. Zginęła, a on może być zamieszany w to morderstwo. Twój
wielki biznesmen ma, zdaje się, powiązania z mafią.
Zwróciła głowę w moją stronę.
- A ty?
- Kiedy interesuję się takimi ludźmi jak twój brat, zwykle kończą marnie.
- Och.
To wszystko, nic więcej poza „och". Odwróciła głowę i patrzyła przez okno.
- Chcesz, żebym cię odwiózł z powrotem?
- Nie.
- Chcesz porozmawiać?
Sięgnęła po leżącą koło mnie paczkę luckies. Przypaliła dwa jednocześnie i jednego włożyła mi
do ust. Miał smak szminki, przyjemny smak. Taki, którego chciałoby się skosztować jeszcze raz,
ale u źródła.
- Dziwię się, że trwa to tak długo - powiedziała.
- Dawniej próbował mnie zwodzić, ale teraz nawet mu się nie chce. Często zastanawiałam się,
kiedy to nastąpi. - Zaciągnęła się głęboko i przyglądała, jak dym ucieka przez uchylone boczne oki-
enko. - Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli sobie trochę popłaczę?
- Nie krępuj się.
- To coś poważnego?
- Nie ma nic poważniejszego, niż zabicie kogoś.
- Ale czy zrobił to Carl? - Popatrzyła na mnie mokrymi od łez oczami.
- Nie wiem - odparłem.
- Więc nie jesteś pewien?
- To prawda, ale nie muszę być pewien.
- Ale… przecież jesteś z policji.
- Nie, jestem nikim. Ale jestem taki, że mnóstwo ludzi chciałoby mnie wykończyć. Problem w
tym, że mi nie dorównują.
Podjechałem do krawężnika, zaparkowałem przed knajpą i zgasiłem silnik.
- Rozmawialiśmy o twoim bracie.
Nie patrzyła na mnie. Dopaliła papierosa do końca i wrzuciła do rynsztoka.
- Tak naprawdę niewiele można powiedzieć. Wiem, kim jest i znam ludzi, z którymi się zadaje.
Nie nazwałbyś ich ludźmi z tak zwanego towarzystwa, chociaż takich też zna.
- Słyszałaś kiedyś o Berdze Torn?
- Tak, dobrze ją pamiętam. Wydawało mi się, że Carl za nią szalał. Utrzymywał ją dość długo.
- Dlaczego rzucił?
- Nie wiem… naprawdę nie wiem - zamyśliła się. - Była szczególną dziewczyną. Pamiętam jedy-
nie, że pewnego wieczoru strasznie się pokłócili i od tej pory Carl dał sobie z nią spokój. Pojawił
się ktoś nowy.
- To wszystko?
Skinęła głową.
- Słyszałaś kiedyś o mafii?
Ponownie skinęła głową.
- Mike… Carl nie jest… jednym z nich. Wiem, że nie.
- Nie wiedziałabyś o tym.
- A jeśli jest?
Wzruszyłem ramionami. Na takie pytanie jest tylko jedna odpowiedź.
Palce Michael lekko się trzęsły, kiedy wyjmowała następnego papierosa.
- Mike… chyba chciałabym wrócić.
Podałem jej ogień i włączyłem silnik. Kiedy dopaliła, sięgnęła po następnego. Bez słowa. Jej dol-
na warga była spuchnięta od przygryzania i ramiona co chwilę przeszywał dreszcz, kiedy próbowa-
ła powstrzymać łkanie. Podjechałem pod bramę, przechyliłem się i otworzyłem drzwi.
- Friday…
- Tak, Mike?
- Jeśli sądzisz, że znasz odpowiedź, zadzwoń do mnie.
- Dobrze, Mike. - Już miała wysiąść, ale odwróciła głowę. - Wydawało mi się, że będzie przy-
jemnie. Obojgu. Tak mi przykro.
Jej delikatne usta były zbyt blisko, bym tylko na nie patrzył. Sam nie wiem, kiedy moje palce
wplotły się w jej włosy i nagle te cudowne, wilgotne usta były o centymetr, a potem równie nagle
zetknęły się z moimi.
Spodziewałem się tego pulsującego ciepła. Ogień i jedwabistość. Ledwie ją dotknąłem i zwalczy-
łem pokusę, zanim nie zasmakowałem na dobre. Michael uśmiechnęła się. Dotknęła mojej twarzy
koniuszkami palców i wysiadła z samochodu.
Przez całą drogę powrotną czułem ciepło i podniecający smak jej ust.
Warsztat był zapchany, więc zaparkowałem przy krawężniku. Dla picu zostawiłem włączony sil-
nik i wszedłem do biura. Bob Gellie próbował właśnie zmontować rozdzielacz, ale przerwał pracę,
kiedy wszedłem.
- Jak poszło, chłopie?
- Cześć, Mike. Dałeś mi nielichą robotę, niech cię…
- Masz coś?
- Jasne, że mam. Sprawdziłem chyba ze dwa tuziny adresów, zanim odkryłem, skąd pochodzi de-
tonator. Kupiono go w Queens. Reszty nie mogłem zidentyfikować. Robią to albo w Kalifornii, al-
bo w Chicago.
- Co dalej?
- Zamówione przez telefon, zapłacone i odebrane przez posłańca.
- Świetnie.
- Chcesz, żebym szukał dalej?
- Możesz dać spokój. Ci chłopcy mają własnych mechaników. Co wiesz o samochodzie?
- Też sprytnie. Pochodzi z Bronxu. Facet, który go kupił, powiedział, że to niespodzianka dla
wspólnika. Zapłacił gotówką. Sprzedawca, jak kretyn, pożyczył mu swoje tablice rejestracyjne i po-
zwolił odjechać. Tablice zostały mu potem zwrócone. - Bob otworzył szufladę i podał mi kopertę. -
Tu jest twój dowód rejestracyjny. Zabij mnie, ale nie wiem, jak oni to zrobili.
- Kto kupił samochód?
- Zgadnij.
- Jakiś Smith, Jones, Robinson. Kto?
- 0'Brien. Clancy O'Brien. Średniego wzrostu. Przeciętniak. Nikt nie był w stanie go opisać. Znasz
takich?
- Jasne. Dobra, Bob, daj sobie spokój. Nie warto iść tym tropem.
Skinął głową i przymrużył oczy.
- Sprawy źle stoją?
- Nie tak źle, żeby nie mogło być gorzej.
- O rany.
Zostawiłem go, jak dłubał przy swoim rozdzielaczu. Na ulicy panował duży ruch.
Normalka, pomyślałem, miły normalny dzień. Zjechałem z krawężnika, skręciłem w stronę Bro-
adwayu i pojechałem do domu. Zajęło mi to trzydzieści minut, następne trzydzieści - szybki posiłek
w knajpie i wkrótce podchodziłem pod drzwi mieszkania, wyciągając po drodze klucze z kieszeni.
W każdej innej sytuacji zauważyłbym ich. Na zewnątrz byłoby ciemno, miałbym przy sobie gna-
ta i nie dałbym się podejść tak łatwo.
Wynurzyli się z kąta korytarza, było ich dwóch, każdy trzymał rewolwer z długą lufą i miał
szczerą chęć pociągnąć za cyngiel. Doświadczeni chłopcy, znali wszystkie numery. Weszliśmy do
windy, oparłem się o ścianę, kiedy mnie obszukiwali. Potem stanąłem twarzą do drzwi, a jeden z
nich nacisnął guzik z napisem PARTER. Wyszliśmy razem i wsiedliśmy do mojego samochodu.
Ten niższy był zaskoczony, że jestem czysty. Wcale mu się to nie spodobało. Pomacał fotel, pod-
czas gdy jego kumpel przyciskał mi rewolwer do szyi, po czym usiadł na siedzeniu kierowcy.
W takich chwilach nie mówi się dużo. Czekasz i masz nadzieję, że coś się stanie, ale gdyby na-
wet coś zaszło, obróciłoby się przeciwko tobie. Cały czas myślisz, że przecież nie kropną cię w bia-
ły dzień, ale nawet nie ruszysz palcem, bo wiesz, że mogą to zrobić. Nowy Jork. To jest Nowy Jork.
W każdej minucie dzieje się coś niezwykłego. Wystrzał z rewolweru, strzał w gaźniku, kto odróżni
jedno od drugiego, kogo to obchodzi. Pijaczyna i trup, obydwaj wyglądają tak samo.
Ten, który siedział koło mnie, powiedział:
- Ręce pod uda.
Zrobiłem, co kazał. Wyciągnął rękę, znalazł kluczyki w kieszeni i uruchomił silnik.
- Jesteś frajer - pocieszył mnie. Ten, który siedział z tyłu, rzucił:
- Zamknij się i jedź.
Ruszyliśmy i ponownie usłyszałem jego głos, tym razem bliżej ucha.
- Nie muszę cię ostrzegać, prawda?
Wylot lufy ziębił mi szyję.
- Znam reguły gry.
- Tylko ci się tak wydaje - usłyszałem w odpowiedzi.
ROZDZIAŁ 9
Stanowczo zbyt się pociłem. Żołądek był ściśnięty. Ręce zdrętwiały. Próbowałem je wysunąć,
ale bokiem rewolweru dostałem w głowę nad uchem i poczułem, że krew ścieka strużką po twarzy
mieszając się z potem.
Ten przy kierownicy przebił się przez korki na Manhattanie, wjechał w Queens Midtown Tunnel
i pojechaliśmy główną trasą w kierunku lotniska. Zrobił to gładko i sprawnie, żeby nikt po drodze
nas się nie czepiał. Celowo jechał wolno, aż chciałem mu powiedzieć, żeby dodał gazu i przestał się
wygłupiać. Musieli wiedzieć, co czułem, bo facet z tyłu trącał mnie lufą za każdym razem, kiedy się
poruszyłem, i śmiał się.
Od czasu do czasu przelatywały nad nami samoloty schodzące do lądowania. Myślałem, że wjed-
ziemy na teren lotniska, ale minął wjazd i wybrał drogę, na której nie było żadnych samochodów.
Mój ford zaczął przyspieszać.
- Dokąd jedziemy? - spytałem.
- Dowiesz się. - Rewolwer pogłaskał mnie po szyi. - To źle, że przyjąłeś samochód.
- Pod maską znalazłem ładny prezencik - zaznaczyłem.
Kierownica drgnęła tak nieznacznie, że samochód tego nie odczuł, ale nie umknęło to mojej uwa-
gi. Przez moment nacisk lufy na szyję jakby zelżał.
- Spodobał ci się? - spytał kierowca.
Nie powinien był oblizać warg. Niedokładnie go wyszkolili.
Ratunek miałem w zasięgu ręki i postanowiłem zagrać va banąue.
- Wiedziałem, że coś śmierdzi. Połapałem się, o co chodzi, i mechanik znalazł paczuszkę pod
maską - wyjaśniłem jakby od niechcenia.
- Taak?
- Od razu wyczułem szwindel. Nacisnąłem na gaz i jazda.
Odwrócił głowę, a w jego oczach krył się paniczny strach. Gwałtownie nacisnął na hamulec.
Przenikliwy pisk opon.
Nie wyszło tak, jak chciałem, ale też nie najgorzej. Głowa cwaniaczka, który siedział za mną
znalazła się nagle nad moim ramieniem, więc zacisnąłem palce na jego gardle, zanim mógł zareago-
wać. Kątem oka dostrzegłem rewolwer kierowcy i w chwili, kiedy samochód zarzucił, uderzając
kołami o krawężnik, poczułem na twarzy gorąco wystrzału.
Nie musiałem dłużej trzymać tego z tyłu, a to dzięki dziurze, którą miał pod brodą. Z całej siły
odepchnąłem trupa od siebie. Kierowca próbował wydostać się spod ciała, żeby mnie dorwać. Wy-
supłał rewolwer z plątaniny ubrania i wycelował.
Teraz było już za późno. O wiele za późno. Ścisnąłem mocno jego rękę w nadgarstku i wykręci-
łem w przeciwną stronę. Wrzasnął z bólu w chwili, kiedy wystrzelony pocisk przeszył mu czoło.
Szybko poszło, jak zwykle. Szybko, a jednak czas niemiłosiernie się wlecze, kiedy grasz o życie.
Pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy, to dlaczego do tej pory nikt się nie zjawił, żeby zo-
baczyć, co się dzieje. Poza dwojgiem dzieciaków po przeciwnej stronie ulicy, pokazujących rękami
w moją stronę, nikt niczego nie zauważył.
Usiadłem na miejscu kierowcy, posadziłem dwa trupy obok siebie w pozycji pionowej i zawróci-
łem. Znalazłem jakiś zaułek przy płycie lotniska. Dojechałem do końca i zatrzymałem się przy zna-
ku ze znaczącym napisem: „KONIEC DROGI".
Posadziłem obydwu pod znakiem i odjechałem. Ci dwaj sądzili, że znalazłem dwa ładunki wybu-
chowe i nagle zdali sobie sprawę, że jestem głupszy, niż myśleli, a główna bomba może eksplodo-
wać w każdej sekundzie - pomyślałem.
Kiedy docierałem do domu, zapadła noc. Zaparkowałem i wjechałem na górę. Uchyliłem drzwi
na tyle, by usłyszała, że wróciłem, i zdjęła łańcuch, ale okazało się to niepotrzebne. Łańcuch nie był
założony. Nie było też Lily. Poczułem lodowaty dreszcz na plecach. Dla pewności sprawdziłem
wszystkie pokoje łudząc się, że to nieprawda, chociaż wiedziałem, że jest inaczej. Znikła wraz z
wszystkim, co do niej należało.
Chwyciłem słuchawkę i wykręciłem numer Pata. Telefonistka powiedziała, że wyszedł i dziś już
nie wróci, więc przełączyła na dom. Jak tylko usłyszał mój głos, wiedział, że coś się stało.
- Lily Carver, Pat. Mówi ci coś to nazwisko?
- Carver? Cholera, Mike…
- Była u mnie w mieszkaniu, ale zniknęła.
- I gdzie jest?
- Skąd mam wiedzieć? Przecież nie wyszła stąd z własnej woli. Słuchaj…
- Poczekaj, przyjacielu. Masz parę rzeczy do wyjaśnienia. Wiesz, że była pod obserwacją?
- Wiem wszystko, właśnie dlatego wyciągnąłem ją z Brooklynu. Chłopcy z policji, agenci fede-
ralni i jeszcze inni siedzieli jej na karku. Ci ostatni zrobili dziś szybką akcję i udało im się wydostać
ją z mieszkania.
- Tym razem zdrowo przeholowałeś.
- Ech, zamknij się. Jeżeli masz jej rysopis, przekaż posterunkom. Dziewczyna może znać sekret,
dla którego wykończyli małą Torn.
Słyszałem, jak Pat ciężko oddycha.
- Mieli ją wczoraj zgarnąć, tymczasem zniknęła. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Co macie o niej?
- Nic. Przynajmniej na razie. Jeden kapuś sprzedał informację, że wydano na nią wyrok.
- Mafia?
- Wszystko za tym przemawia.
- Cholera.
- Wiem, co czujesz. - Przerwał. - Będę się rozglądał. Zaczyna się robić bardzo gorąco, Mike.
- Masz absolutną rację.
- Napływają ciekawe raporty.
- Mianowicie?
- Mianowicie coraz więcej płatnych zbirów przeczesuje miasto. Jednego już przyskrzyniliśmy za
nielegalne posiadanie broni.
- Nareszcie prawo na coś się przydało - parsknąłem.
- Burza rozpętała się na całego. I wiesz co? - Twoje nazwisko pada w niewłaściwych miejscach.
- Tak, tak… - Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się. - Nasza gadka zostanie między nami?
- Raz ci to już obiecałem.
- Dobrze. Czy nikt nie znalazł dwóch trupów, opartych o znak drogowy w Queens?
Nie odpowiedział w pierwszej chwili. Potem szepnął chrapliwie.
- Powinienem był się domyślić.
- Tylko nie sądź, że to moja robota. Broń od kilku dni leży w szafie.
- Jak to się stało?
- Było naprawdę elegancko. Przypomnij mi, żebym ci kiedyś opowiedział.
- Nie dziwię się, że za tobą węszą.
- Prawda? - zaśmiałem się i odłożyłem słuchawkę.
Dzisiaj wydarzy się dużo więcej.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Nie był to głos, który łudziłem się usłyszeć. Ten był
niski, miękki i nieco smutny.
- Mike?
- Przy telefonie.
- Tu Michael Friday.
Oczami wyobraźni widziałem jej usta wypowiadające te słowa. Dojrzałe, połyskujące wilgot-
nością. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Cześć. Gdzie jesteś?
- W centrum. - Pauza. - Mike… chciałabym się z tobą jeszcze raz zobaczyć.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- Dlaczego?
- Może chciałabym porozmawiać. Masz coś przeciwko temu?
- Była taka chwila, ale minęła.
Jej uśmiech musiał być równie smutny jak głos.
- Może to tylko wybieg z mojej strony?
- To mi się jeszcze bardziej podoba.
- Więc spotkasz się ze mną?
- Powiedz, gdzie i kiedy.
- Jeden z przyjaciół Carla urządza dziś przyjęcie, na którym mam być, jeżeli nie masz nic prze-
ciwko temu… może pójdziemy razem? Nie musimy tam długo siedzieć.
Zastanowiłem się. Rozważyłem w myśli wszystkie za i przeciw.
- Dobrze, nie mam chwilowo żadnych planów. Spotkamy się w holu Astora o dziesiątej. Co ty na
to?
- Pasuje. Czy mam przypiąć czerwony goździk lub coś w tym rodzaju, żebyś mnie rozpoznał?
- O nie… wystarczy, że się uśmiechniesz. Twoich ust nie zapomnę nigdy.
Kiedy odłożyłem słuchawkę, popatrzyłem na telefon. Był czarny, symetryczny, funkcjonalny.
Zwykła rozmowa wprawiała w ruch tysiąc drobnych elementów, a rezultat graniczył z cudem. Nie
wiesz ani się nie zastanawiasz, jak to działa, aż do chwili, kiedy jest po wszystkim. Czarny, syme-
tryczny, funkcjonalny. Ich organizacja była taka sama.
Ile razy próbowali? Najpierw spychali mnie z pobocza. Potem był wesołek, który trzymał spluwę
w kieszeni. Nie zapomnijmy też o znaku z napisem „KONIEC DROGI". Ten numer musiał im na-
pędzić strachu.
Fiuty.
Gdzieś w mieście było jeszcze dwóch innych. Charlie Max i Sugar Smallhouse. Za parę tysiącz-
ków gotowi byli napełnić ołowiem czyjeś bebechy. Mogli rozłożyć na łopatki największą organiza-
cję pilnującą w tym kraju porządku, bo ta, do której należeli, była wszechwładna. Sama nazwa -
mafia - działała magicznie.
O dziesiątej. Zostało mi jeszcze kilka godzin.
O dziesiątej. Zmysłowe, pełne pożądania usta. Oczy, którymi próbowała cię uwieść. O dziesiątej
zobaczę Michael Friday, ale przedtem miałem jeszcze jedno spotkanie.
Zacząłem od Czterdziestej Pierwszej Ulicy. Zaglądałem do barów. Nie zabawiałem tam długo,
bo nie szukałem rozrywki. Po rzucanych mi ukradkiem spojrzeniach poznałem, że robi się gorąco.
W jednej knajpie poczułem, że jestem izolowany. To był znak. Jeden kapuś, którego znałem, lekko
potrząsnął głową, stąd wiedziałem, że ich tu nie ma. Skrzywienie ust mówiło, że nie daje mi dużych
szans.
Dziewiąta piętnaście. Wszedłem do baru Harveya Pullena na Trzydziestej. Harvey nie chciał
mnie obsłużyć, ale odczekałem. Kiedy sięgnął po kufel, potrząsnąłem głową:
- Cola - zamówiłem.
Nalał pospiesznie i odszedł zostawiając mnie w towarzystwie jakiejś wypłowiałej rudej, która si-
edziała obok. Rozpoznałem jednego tajniaka, który wszedł na szybkie piwo, przyjrzał się wszyst-
kim w lustrze nad barem, dopalił papierosa i wyszedł. Łudziłem się, że mnie wyłapie w tłumie, ale
gdyby tak było, byłby lepszy w dostrzeganiu ludzi, niż ja w unikaniu rozpoznania.
Ruda nawet nie ruszyła wargami. Czasami doświadczenia więzienne przydają się na wolności.
Właśnie teraz była taka sytuacja. Usłyszałem:
- Hammer, co nie?
- Aha.
- U „Długiego Johna". Tam cię załatwią.
Pociągnąłem łyk coli.
- Dlaczego ich sypiesz?
- Przyjrzyj mi się, chłopie. Te gnoje wykończyły mnie dawno temu. Mogłam zrobić karierę.
- Kto ich widział?
- Wracam stamtąd.
- Co jeszcze?
- Ten mały to ćpun i jest na haju.
- Gliny?
- Skąd. Tylko oni. Klientela przy barze jeszcze się nie połapała.
Potrząsnąłem kostkami lodu, odstawiłem szklankę i zgasiłem papierosa. Kiedy wychodziłem, na
kolanach rudej leżał dwudziestak.
U „Długiego Johna". Wszyscy tak nazywali to miejsce. Barman miał opaskę na oku i drewnianą
nogę. Papugi nie było.
Na krawężniku siedział pijak i rzygał do rynsztoka. Drzwi były otwarte i czuło się odór piwa. Ze
środka dochodziły podpite głosy. Szafa grająca dostarczała muzyki. Może z tuzin stało ich przy bar-
ze, gadających szybko i głośno. Przekleństwa mieszały się z piskliwymi głosami kobiet.
Chłopcy byli zawodowcami i nie ryzykowali.
Sugar Smallhouse siedział w rogu baru tyłem do drzwi tak, żeby nikt, kto wchodzi, nie mógł go
rozpoznać. Charlie Max natomiast był zwrócony twarzą do drzwi, tak aby mógł widzieć każdego
kto wchodzi. Ładnie to rozegrali, ale nie do końca. Charlie, przypalając papierosa, zbyt długo ma-
rudził nad zapałką, a ja właśnie w tym momencie wszedłem i stanąłem za jego partnerem.
- Cześć, Sugar - rzuciłem. Wydawało mi się, że zgniecie szklankę, którą trzymał w ręku.
Sugar słyszał o moim wyzwaniu, słyszał, co ludzie gadali. Wiedział o „KOŃCU DROGI" i że
wszystko szło inaczej, niż zaplanowano. Kiedy wyjmowałem mu spluwę spod ramienia, nawet nie
drgnął. Był to mały rewolwer z dużą lufą. Wyłuskałem naboje, wrzuciłem do kieszeni i wsunąłem
broń z powrotem do kabury. Sugar dalej nie pojmował, co się stało.
Podszedł Długi John i spytał, co podać. Wtedy dopiero Sugar zrozumiał. Wtedy chwyciłem go
wpół w odpowiednim miejscu, ścisnąłem mocno i szybko, a zgięte kciuki wbiły się w ciało w okoli-
cach mostka. Miałem wrażenie, że rozrywam robaka. Mocno i szybko… jeden raz i Sugar Smallho-
use wyglądał jak jeszcze jeden pijaczek kimający przy barze.
W Charlie'ego Maxa, który nagle otrzeźwiał, wstąpiło życie. Zeskoczył ze stołka i by zarobić
swoją premię starał się wydobyć rewolwer z kabury na biodrze. Następne pięć sekund wrzasków i
zamieszania wydało mi się wiecznością. Ktoś zobaczył rewolwer i wrzask na jego widok rozpętał
piekło. Charlie'emu nie udało się wyciągnąć spluwy do końca, bo kobieta siedząca obok zerwała się
zbyt gwałtownie i stołek podciął mu kolana. Ludzie miotali się po knajpie, przeklinając, popychając
się i wywracając, aby tylko trafić do drzwi. Nagle wszystko ucichło, bo całe towarzystwo znalazło
się za moimi plecami. Ciekawość pomieszana ze strachem kazała się im przyglądać, jak Charlie
Max szamoce się z rewolwerem, a ja szybko do niego podchodzę.
Właśnie podnosił lufę, kiedy kopnąłem go w twarz. Jeszcze raz spróbował wycelować, ale nas-
tępne uderzenie kosztowało go pęknięcie kości ramienia. W oczach Charlie'ego powinienem zo-
baczyć przeraźliwy ból, ale przerażenie, gdy zdał sobie sprawę, co go czeka, było silniejsze.
- Zadanie was przerosło, kochany. Ktoś mógł wam powiedzieć, ilu facetom rozłupałem czaszki,
bo mierzyli do mnie. - Powiedziałem gładko i sięgnąłem po rewolwer.
Usłyszałem za sobą głos:
- Nie ruszaj tego, Hammer.
Popatrzyłem na wysokiego faceta w granatowym garniturze, wyprostowałem się i mruknąłem
coś ze zdziwienia. Dwóch innych stało za jego plecami. Jeden próbował ocucić Smallhousa. Drugi
podszedł do mnie, obszukał i popatrzył na swojego kumpla w sposób, który mnie rozśmieszył. Spo-
jrzenie, którym z kolei mnie obdarzył, było podobne do reakcji kibica, kiedy ulubiony gracz strzela
samobójczą bramkę.
Nie mogli mi nic zrobić i dobrze o tym wiedzieli, więc odwróciłem się, wyszedłem na ulicę i ru-
szyłem w stronę Astora.
Waszyngton nareszcie dał o sobie znać.
Czekała na mnie tam, gdzie ustaliliśmy. Wszyscy mężczyźni gapili się na nią. Paru zajęło nawet
pozycje wyjściowe, by wkroczyć do akcji, gdyby ten, z którym się umówiła, nie przyszedł. Nie
przypięła czerwonego goździka, ale uśmiechnęła się, a ja poczułem smak jej ust przez całą długość
sali.
Nie była szczupła, ale miała gibkość dobrze odżywionego, umięśnionego kota, proste ramiona at-
letki i zmysłową linię bioder. Stała na luzie, lekko uginając kształtną nogę, tak że spódnica opinała
się na udzie.
Odwzajemniłem uśmiech i Michael podała mi dłoń. Nie wypuściłem jej już i ruszyliśmy.
- Długo czekałaś? - spytałem.
- Dłużej, niż zdarza mi się na kogokolwiek czekać. Dziesięć minut.
- Mam nadzieję, że jestem tego wart.
- Nieprawda.
-… ale nie mogłaś się oprzeć pokusie - dokończyłem za nią.
Dostałem lekkiego kuksańca.
- Skąd wiesz?
- Nie wiedziałem. Po prostu jestem zarozumiały.
Twarz Michael spoważniała.
- Niech cię… - wyszeptała.
Poczułem, że zesztywniała, kątem oka dostrzegłem, że zwilża wargi językiem, tak aby były kus-
zące i namiętne. Otworzyłem drzwi taksówki, która czekała przy krawężniku. Pomogłem Michael
wsiąść i zająłem miejsce przy niej.
- Dokąd jedziemy?
Pochyliła się do przodu, podała adres na Riverside Drive, po czym oparła się wygodnie.
Powoli, jak sen, który ogarnia cię, gdy jesteś bardzo zmęczony, nadeszło zbliżenie dwojga ludzi.
Powoli, potem szybciej, i nagle jej ramiona obejmowały mnie, a ja przytulałem jej plecy i pieściłem
włosy. Popatrzyłem na usta, które w tej chwili były jeszcze bardziej wilgotne. Rozkoszowałem się
namiętnością jej warg, dopóki uniesienie nie stało się szaleństwem i rozsądek musiał wziąć górę.
Odsunąłem się.
Są takie, które drżą, inne płaczą, ona jedynie zamknęła oczy, uśmiechnęła się, otworzyła je po-
nownie i przytuliła do mnie. Włożyłem w jej wargi papierosa i przypaliłem nam obojgu. Nie odzy-
waliśmy się do siebie, dopóki taksówka nie zatrzymała się pod domem. Kiedy weszliśmy do środ-
ka, spytałem:
- Jakie mamy zadania na ten wieczór, panienko?
- Idziemy na przyjęcie. Znajomi Carla spoza Nowego Jorku i współpracownicy mają właśnie to-
warzyskie spotkanie.
- Rozumiem. Co ty masz z tym wspólnego?
- Powiedzmy, że witam gości. Mój duży brat zawsze prosi mnie, żebym pełniła honory gospody-
ni. Sądzę, że wykorzystuje moją prezencję.
- Pasuje. - Wziąłem ją za rękę i pokazałem ławkę w rogu. Zawahała się, ale podeszła ze mną i
usiadła. Przysiadłem obok niej i zgasiłem lampkę na stoliku.
- Powiedziałaś, że chcesz porozmawiać. Na górze nie będzie okazji.
Nerwowo wykręciła palce.
- Wiem - powiedziała cicho. - Chodzi o Carla.
- Mianowicie?
Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem.
- Mike… zrobiłam, co kazałeś. Dowiedziałam się wszystkiego o tobie.
- I co?
- Nie ma sensu udawać. Carl jest w coś zamieszany. Wiedziałam o tym od dawna. - Popatrzyła na
ręce i splotła palce. - Wielu ludzi ma nieczyste sumienie, ale nie wydawało mi się to ważne. On ma
wielu wysoko postawionych przyjaciół w rządzie i kręgach przemysłowych. Chyba wszyscy wied-
zą, czym się zajmuje, więc nigdy nie protestowałam.
- Po prostu akceptowałaś bez pytania wszystko, co było z nim związane - stwierdziłem.
- Zgadza się.
- Coś w rodzaju „czego nie wiem, nie będzie bolało".
Michael spuściła wzrok.
- Tak.
- Ale teraz coś cię gryzie.
- Tak.
- Dlaczego?
Zdawało mi się, że jej oczy zaszły mgłą.
- Bo… bo przedtem tylko kruczki prawne sprawiały mu kłopot. Carl… miał od tego prawników.
Dobrych prawników, którzy załatwiali te sprawy. - Położyła mi rękę na dłoni. Lekko drżała. - Z to-
bą jest inaczej.
- Powiedz.
- Nie… nie mogę…
- Powiedz.
- Dobrze. Jesteś zabójcą, Mike. Jesteś okrutny, brutalny i nie przebierasz w środkach, by dopiąć
celu. Zabijałeś już w życiu i będziesz dalej zabijać, aż któregoś dnia zginiesz sam.
- Powiedz, boisz się o mnie czy o Carla?
- O ciebie nie. Jesteś nietykalny. - Powiedziała to z odrobiną goryczy w głosie, a jednocześnie z
ciepłym smutkiem.
- W tym momencie mówisz od rzeczy. - Popatrzyłem na nią pytająco.
- Mike… przyjrzyj mi się, a zrozumiesz. Ja… kocham Carla. Zawsze się mną opiekował. Ko-
cham go, czyż tego nie widzisz? Jeśli wpadł w tarapaty… to są inne sposoby, Mike, tylko nie ty, nie
ty… Tego bym nie chciała.
Delikatnie cofnąłem rękę, zapaliłem papierosa i przyglądałem się, jak dym rozpływa się po poko-
ju. Michael patrzyła na mnie, dziwnie się uśmiechając.
- To wszystko między nami wydarzyło się zbyt szybko. Wiem, że brzmi to nie tak. Myślisz, że
jestem tylko bezmyślną lalką, i nie mogę cię za to winić. I tak mi nie uwierzysz. Chciałabym tylko
powiedzieć, że boleśnie mnie zraniłeś, Mike. Przykro mi, że tak wyszło. Nigdy przedtem się to nie
przydarzyło. Pójdziemy na górę?
Wstałem, podałem jej ramię i poszliśmy do windy. Nacisnęła ostatni guzik. Nie mówiąc słowa
stanęła twarzą do drzwi, ale kiedy uścisnąłem jej rękę, pogłaskała mnie po dłoni. Odrzuciła włosy
do tyłu szykując się do uśmiechu, który powinien pojawić się na twarzy w chwili, kiedy wyjdzie z
windy.
Dwóch goryli Carla stało przy drzwiach foyer. Mieli na sobie śmieszne garniturki, zupełnie jakby
urwali się z balu przebierańców. Uśmiechy pojawiły się na ich twarzach, gdy dostrzegli Michael, i
znikły na mój widok. Wymienili spojrzenia zastanawiając się nad swoim następnym ruchem, ale
chyba nie mieli na niego ochoty. Służąca odebrała ode mnie kapelusz, a chłopcy stali i przyglądali
się nam z głupawymi minami.
Sala była nabita. Głośne śmiechy i rozmowy prawie całkowicie zagłuszały dźwięki stojącego w
rogu fortepianu. Milczący niscy mężczyźni z tacami przemykali się między grupkami, roznosząc
drinki. Rozpoznawałem wśród gości twarze znane z gazet i filmów.
Ludzie z pozycją. Tak cholernie ważni, że zaczynasz się zastanawiać, czy wiedzą w jakim obra-
cają się towarzystwie, bo w każdej grupce była jedna lub dwie osoby nie tak ważne jak inni, i dopó-
ki nie zajrzało się do akt policyjnych, nie wiedziało się jak zarabiają na życie.
Z wielu stron witano nas. Michael uśmiechała się, odmachiwała na pozdrowienia i poprowadziła
mnie w stronę najściślejszej grupki. Królował tam Leo Har-mody, nadęty i ważny, gotowy przeds-
tawić ją innym. Oswobodziłem ramię i powiedziałem:
- Idź do nich. Ja znajdę bar i napiję się.
Skinęła głową, ale mina wyrażała niezadowolenie.
Więc poszedłem do baru. A tam Affia ściskał rękę Veldy, a Billy Mist obsypywał ją pochlebst-
wami, czemu przyglądał się Carl Evello z wyrazem rozbawienia na twarzy.
Velda dobrze grała swoją rolę. Okazywała zaciekawienie i uśmiechała się. Carl nie był tak dobry
jak ona. Zbladł na mój widok.
Z Mistem było jeszcze gorzej. Jego nalana twarz nabrała koloru głębokiej czerwieni, a spoza wy-
krzywionych warg widać było zęby.
- Gdyby cię to dręczyło, Carl - rzuciłem - to zaprosiła mnie twoja siostrzyczka.
- Och.
- Czarująca dziewczyna. Nigdy bym nie powiedział, że jesteście spokrewnieni.
Potem popatrzyłem na Billy'ego. Tak bardzo nienawidziłem tego typa, że nie mogłem ustać spo-
kojnie. Obrzuciłem go długim, pełnym obrzydzenia spojrzeniem.
- Cześć, głupku - przywitałem się.
Nie potrafią zachować kamiennej twarzy. Twarz Billy'ego przypominała bombę, która ma za
chwilę wybuchnąć, bez względu na konsekwencje. Billy zacisnął palce, ręką sięgając pod marynar-
kę, a ja, by go dobić, stałem w nonszalanckiej pozie i zachęcałem: - Śmiało.
Billy zreflektował się. Rozum mówił, że nie ma szans, jeśli zmierzy się ze mną sam na sam.
W tym momencie nie patrzyłem już na Mista, tylko na Ala Affię. Na ciężko tyrającego Ala, który
trzymał w garści całe nadbrzeże. Głupiego, gruboskórnego Ala, który dalej głaskał dłoń Veldy.
- Co z wami, chłopaki? - powiedział.
- To samo - powtórzyła Velda.
- O co chodzi? Przecież tylko…
- Nie ma sprawy, kochanie - powiedział Billy. - Tak sobie tylko żartujemy. Wiesz jak jest.
- Jasne, że wie, jak jest - zawtórował Al.
Popatrzyłem na tego faceta z Brooklynu, który, mięsień po mięśniu, wymuszał uśmiech na twa-
rzy. Dawno powinno się zwrócić uwagę na oczy Ala. Nie były wcale głupie. Małe, blisko osadzone,
sprytne.
- Nikt nie przedstawił mnie damie - przypomniałem.
Carl postawił drinka na barze.
- Hammer, o ile się nie mylę. - Spojrzał pytająco. Rozbawił mnie.
- Tak, Mike Hammer.
- Pani Lewis. Candy Lewis.
- Cześć, Candy.
- Cześć, Mike.
- Ładna, bardzo ładna. Modelka?
- Pozuję do reklam w czasopismach.
Ma głowę na karku, ta moja sekretarka. W ten sposób łatwo mogła wytłumaczyć się przed Mis-
tem ze znajomości z pismakami. Ciekawe, jak go omotała.
Musiała się domyślić, co mi chodzi po głowie, bo pospieszyła z pytaniem:
- Czym pan się zajmuje, panie Hammer?
Oczy wszystkich zwrócone były na mnie.
- Poluję - odparłem.
- Na grubego zwierza?
- Na ludzi - rzuciłem i mrugnąłem do Mista.
- Ciekawe.
- Nigdy byś nie powiedział, bracie, jak z czasem staje się to prawdziwym sportem.
Billy próbował głupkowato się uśmiechnąć.
- Dzisiaj na przykład - kontynuowałem. - Trafiłem dwóch następnych. Pan poluje?
Cała krew odpłynęła z jego twarzy. W spojrzeniu czaiła się śmierć.
- Tak, poluję.
- Powinniśmy wybrać się kiedyś razem. Pokazałbym kilka sztuczek.
- Chciałbym to zobaczyć. Jeszcze jak - mruknął AL - Nie wszyscy mają do tego dość ikry - po-
uczyłem. - Wszystko wydaje się proste, dopóki jest się po właściwej stronie rewolweru. - Powiod-
łem wzrokiem po słuchaczach.
Carl zamierzał coś wtrącić, ale podszedł Leo Harmody, który skłonił się całemu towarzystwu i
zwrócił do Veldy:
- Czy mogę cię porwać na chwilę? Chciałbym, byś poznała jednego z moich przyjaciół.
- Z przyjemnością. Nie masz nic przeciwko temu, Billy, prawda?
- Ruszaj. Ale przyprowadź ją z powrotem - krzyknął do Leo. - Rozmawialiśmy.
Velda uśmiechnęła się do całej naszej czwórki, zsunęła ze stołka i odeszła. Billy nie patrzył w
moją stronę, kiedy powiedział:
- Od tej pory lepiej nie wychodź wieczorami z domu, mądralo.
Ja też na niego nie patrzyłem. Podążałem wzrokiem za Veldą znikającą w tłumie gości.
- O każdej porze. W każdym miejscu - powiedziałem i odszedłem.
Napatoczył się kelner z tacą. Wziąłem drinka. Miał wstrętny smak, ale wlałem go w siebie.
Od czasu do czasu jacyś obcy ludzie witali się ze mną ze zwykłej uprzejmości. Dostrzegłem Mi-
chael, która najwidoczniej też mnie szukała. Już miałem ruszyć w jej kierunku, gdy usłyszałem wy-
powiedziane szeptem moje imię. Zatrzymałem się, wziąłem kolejnego drinka z tacy i zacząłem go
sączyć. Velda szepnęła:
- Spotkamy się na rogu za godzinę. W sklepie.
To wystarczyło. Pomachałem Michael i poczekałem, aż przeprosi gości, z którymi rozmawiała, i
podejdzie. Uśmiech zdradzał zmęczenie i troskę, ale okręciła się dookoła i wyciągnęła ręce.
- Dobrze się bawisz?
- Mniej więcej.
- Widziałam jak rozmawiałeś z moim bratem. -… i przyjaciółmi. Ma naprawdę wspaniałych
przyjaciół.
- Czy… wszystko w porządku?
- Chwilowo.
Przygryzła wargę i zachmurzyła się.
- Zabierz mnie do domu, Mike.
- Dziś nie mogę, kotku.
Podniosła wzrok pełen urazy.
- Skreślają mnie z listy - wyjaśniłem. - Niezdrowo się pokazywać w moim towarzystwie. Kiedy
się rozpęta awantura, nie chcę, żebyś była w pobliżu.
- Carl?
- Między innymi.
- Sądzisz, że mam w tym swój udział?
- Michael, jesteś miłą dziewczyną. Masz dużo uroku i całą resztę. Ale jeżeli chcesz mi coś zasu-
gerować, to niestety nie chwytam. Nawet gdyby było inaczej, i tak bym ci nie ufał. Mógłbym stra-
cić dla ciebie głowę, ale dalej bym nie ufał. W ostatniej rozmowie wymieniłem jedno słowo: mafia.
Tego słowa nie można od tak sobie wypowiedzieć, bo oznacza kłopoty.
- Nie… nie mogłeś tak myśleć, kiedy… mnie całowałeś.
Nie miałem na to odpowiedzi. Pogłaskałem ją po policzku i delikatnie uszczypnąłem ucho.
- Wiele rzeczy nie ma sensu. Po prostu się przydarzają.
- Zobaczymy się jeszcze kiedyś?
- Może.
Odprowadziła mnie do drzwi i pożegnała pieszczotliwie całując moje wargi. Chwyciłem kape-
lusz i dałem nogę, zanim zaczęłaby mnie namawiać na coś, na co nie mogłem dać się namówić.
Goryle stali w tym samym miejscu. Nawet nie drgnęli, kiedy koło nich przechodziłem. W wind-
zie nacisnąłem guzik z literą „S". Kiedy drzwi się otworzyły, nacisnąłem guzik parteru i wyszedłem
z windy, która pojechała piętro wyżej.
Wyjście z budynku nie sprawiło żadnego kłopotu. Minąłem kotłownię, skręciłem przy zamk-
niętych magazynach i znalazłem właściwe drzwi. Wychodziło się na wybetonowane, otoczone mu-
rem podwórko na tyłach domu. Spotkałem chłopaczka, który pracował w kotłowni, i mijając poda-
łem mu dolca.
- Kobiety. Sam rozumiesz - powiedziałem.
Skinął głową z pełnym zrozumieniem, schował banknot i pogwizdując wrócił do pracy.
Znalazłem sklep i wszedłem napić się wody. Na zewnątrz sprzedawali gazety. Kupiłem jedną i
czekałem. Przyszła pięć minut po umówionym czasie.
- Wszędzie cię pełno, Mike.
- Chciałem to samo powiedzieć o tobie. Jakim cudem spiknęłaś się z Mistem?
- O tym później. Teraz słuchaj. Nie mam zbyt wiele czasu. Dziś wieczorem usłyszałam dwa naz-
wiska. Jeden z ludzi Carla przyniósł raport. Stałam dość blisko, by wszystko słyszeć. Donoszono,
że ktoś ponownie sprawdzał Nicholasa Raymonda i Waltera McGratha. Carl był podekscytowany.
Przez cały czas rozmawiałam z Alem i Billym, więc byłam odwrócona plecami. Odesłał posłańca, a
Mista poprosił na stronę. Wywnioskowałam, że Carl przekazywał mu wiadomość. Kiedy dołączył
do nas, wyglądał jak zdechła ryba. Z wściekłości trzęsły mu się ręce.
- Affii też powiedzieli?
- Najprawdopodobniej. Odeszłam na kilka minut, by umożliwić im rozmowę.
- Coś mnie zastanawia, kotku.
- Mianowicie?
- Wykonałem parę telefonów.
- Myślałam, że powiesz coś ważniejszego.
- W Waszyngtonie robi się gorąco.
- To nie wystarczy. Billy wspomniał, że ma dziś do załatwienia jakąś sprawę. - Velda sięgnęła do
torebki i coś wyjęła. - Dał mi klucz do swojego mieszkania i powiedział, że mam tam pójść i pocze-
kać na niego.
Gwizdnąłem przez zęby i wyjąłem klucz z ręki.
- Więc idziemy. Trzeba szybko działać.
- Ja nie idę, Mike. Ty idź. - Twarz Veldy była poważna.
- To nie wszystko?
- Trzymasz duplikat. Wyciągnęłam z łóżka Carla Barnesa, by mi go szybko dorobił. Musiał się
nieźle nagimnastykować. Al Affia zaprosił mnie do siebie na trochę, zanim pójdę do Billy'ego - po-
wiedziała cicho.
- Mały zawszaniec…
- Nie martw się o mnie, Mike.
- Wcale się nie martwię. Po prostu zrobię mu z gęby papkę, to wszystko. - Ręce zacisnęły się w
pięści, a nienawiść przyspieszyła bicie serca. Krew uderzyła do głowy.
Velda uścisnęła mi rękę i dobyła z torby małą fiolkę po aspirynie. W środku nie było tabletek,
tylko jakiś biały proszek. - Wodnik chloralu. Nie martw się.
Nie podobało mi się to wszystko. Wiedziałem, co chce zrobić, ale ja bym nie wchodził do takiej
gry.
- Al nie jest frajerem. Zna wszystkie sztuczki.
- Ale jest tylko człowiekiem. Poczułem suchość w ustach.
- To spryciarz.
Szturchnęła mnie porozumiewawczo w bok.
- Mam coś jeszcze w rezerwie.
Czasami trzeba robić rzeczy, na które się nie ma ochoty. Nienawidzisz się, ale i tak musisz to
zrobić.
- Masz adres?
- To nie jest w Brooklynie. Ma takie specjalne mieszkanko na Czterdziestej Siódmej, pomiędzy
Ósmą i Dziewiątą Aleją, w którym jest zameldowany jako Tony Todd. - Wyciągnęła notes, zapisała
numer razem z telefonem i wręczyła mi kartkę. - Tak na wszelki wypadek.
Popatrzyłem na cyfry, wbiłem w pamięć, po czym kartkę strawił płomień zapalniczki. Moja pięk-
na tygrysica uśmiechnęła się z podnieceniem w oczach, ale gdyby przyjrzeć się lepiej, można by w
nich dostrzec to samo, co w moich. Puściła do mnie oko.
- Miłych łowów, Mike. I już jej nie było.
Dałem jej pięć minut. Na piechotę doszedłem do budynku, w którym mieszkał Mist. Po raz
pierwszy w życiu byłem zadowolony, że to taka gruba ryba. Ważniak nie musiał wystawiać nikogo
na czatach. Mógł spokojnie rozkoszować się bezpieczeństwem wiedząc, że gdyby tylko ktoś spró-
bował zagrozić mu na jego terenie, wystarczy jedno słowo i zjawi się natychmiast cała armia.
Następny krok był równie łatwy. Wchodzisz do środka tak, jakbyś to ty był właścicielem. Wsia-
dasz do windy i nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Idziesz korytarzem, wkładasz klucz do zamka i
drzwi są otwarte. W środku wszystko, co najdroższe, chociaż w bardzo złym guście.
W sumie osiem pokoi. Czysto, ani śladu kurzu, tylko dobrze opłacana służąca mogła tak posprzą-
tać. Przez czterdzieści pięć minut przetrząsałem pierwsze siedem, nie znajdując nic co byłoby warte
obejrzenia, aż dotarłem do ósmego pokoju. Był mały, przylegający do salonu. Początkowo miał
pewnie służyć jako schowek, ale teraz stał w nim telewizor, rozkładane fotele i kanapa, biurko z bi-
blioteczką napchaną literacką szmirą. Tutaj właśnie Billy Mist spędzał samotne godziny.
Biurko było zamknięte, ale nie zmagałem się z nim dłużej niż minutę. W środkowej szufladzie
znalazłem tani brulion wylepiony wycinkami gazetowymi i zdjęciami, a Billy był na każdym z
nich. Sądząc po zagiętych i wytłuszczonych od częstego oglądania kartek, to z mojego wysmarowa-
nego brylantyną przyjaciela był kawał egocentryka.
Przez następne dziesięć minut przeglądałem zeszyt i trafiłem na zdjęcie Bergi. Zwykłe zdjęcie,
wycięte z gazety, na którym Billy szczerzył zęby do reportera. Berga stała w tle, ale uśmiechem
zwracała na siebie uwagę. Dwie strony dalej trafiłem na następne zdjęcie, tylko że tym razem to-
warzyszyła Carlowi Evello, a Billy stał w tle i rozmawiał z kimś, kto schował się za plecami Carla.
I jeszcze dwa zdjęcia w tym stylu, jedno z Billym, drugie z Carlem. Na deser znalazłem jeszcze ar-
tystyczną fotografię portretową Bergi z dedykacją napisaną atramentem u dołu zdjęcia: „Z wyraza-
mi miłości dla mojego Przystojniaka".
To wszystko, jeśli nie liczyć buteleczek z lekarstwami w szafce, która zwykle znajduje się w łazi-
ence. Billy musiał mieć częste kłopoty z dolegliwościami żołądkowymi na tle nerwowym.
Wsunąłem szuflady, zamknąłem biurko i wytarłem wszystko do czysta. Wróciłem do salonu i po-
patrzyłem na zegarek. Zaczynało robić się późno. Podniosłem słuchawkę i nakręciłem domowy nu-
mer Pata. Nikt nie odebrał, więc zadzwoniłem do komendy i tam go znalazłem. Głos, którym mnie
przywitał, zdradzał zmęczenie i niechęć do świata.
- Zajęty?
- Po uszy. Gdzie się podziewasz? Całą noc szukałem cię w biurze i w domu.
- Nawet gdybym ci powiedział, i tak byś nie uwierzył. Co się dzieje?
- Od cholery. Sugar Smallhouse przemówił. Czułem, jak zimno zaczyna pełzać w górę po nogach
i dociera do rąk.
- Zeznawaj. Co jest grane?
Celowo ściszył głos, który nie brzmiał jak zwykle.
- Sugar był na tej robocie, kiedy puknęli Bergę Torn. Charlie Max też miał w tym uczestniczyć,
ale nie dojechał.
- Dawaj, dawaj. Kogo jeszcze wsypał?
- Nikogo. Reszta grupy to same nowe twarze.
- Cholera - wybuchnąłem - nie możesz nic więcej z niego wyciągnąć?
- Niestety nie, bracie. Ani ja, ani nikt inny. Przewozili ich do Prokuratora Okręgowego i ktoś ich
rąbnął.
- O czym ty mówisz?
- Sugar i Charlie nie żyją. Jeden agent i gliniarz zostali nielicho postrzeleni z tylnego siedzenia
przejeżdżającego samochodu. Ktoś ich załatwił z rozpylacza.
- Numer godny Ala Capone. Psiakrew, przecież to nie czasy prohibicji. Nie do wiary, jak ci face-
ci wiele mogą.
- Sugar sypnął jednego gościa z Miami. Duży ważniak, stale tam urzęduje - dodał Pat.
Czułem w ustach jakiś niesmak.
- Taaak… zadadzą mu parę uprzejmych pytań i cokolwiek im odpowie, będą zadowoleni. Sam
chciałbym pogadać z tym gościem. Tylko on, ja i obciągnięta skórą pała. Marzę o tym, by usłyszeć
jego odpowiedzi.
- Tak się tego nie załatwia, Mike.
- Mnie to nie dotyczy. A samochód z którego strzelano.
- Znaleźliśmy, jasne. - Pat musiał być bardzo zmęczony. - Kradziony, karabin jeszcze w nim le-
żał. Podwędzony w czasie napadu na arsenał w Illinois. Żadnych odcisków palców, nic. W labora-
torium sprawdzają jeszcze parę rzeczy.
- To świetnie. Za rok wręczą nam raport. Wolałbym załatwić to po swojemu.
- Właśnie dlatego ciebie szukałem.
- Co znowu?
- Chodzi o ten numer, który wykręciłeś z Sugarem i Maxem. Federalnych krew zalała.
- Wiesz, co możesz im powiedzieć?
- I powiedziałem. Nie chcą tracić czasu na wyciąganie cię z tarapatów.
- Co? Te kapuściane łby! Kogo oni bujają? Pewnie siedzieli mi na ogonie przez całą noc, a kiedy
wreszcie trafiłem na właściwą knajpę, czekali aż będzie po wszystkim. Wkroczyli, kiedy nie musi-
eli za bardzo powalać sobie garniturków.
- Mike…
- Pieprz ich, bracie. Niech nadstawiają głowy…
- Zamknij się na chwilę, dobrze? - warknął Pat. - To nie ciebie śledzili, tylko tych dwóch bandzi-
orów. Zgubili ślad i dorwali ich dopiero u „Długiego Johna".
- I co z tego?
To, że musieli znaleźć na nich haka. Ci połapali się, iż są śledzeni, upłynnili spluwy, a kiedy nasi
tajniacy obszukali ich, byli czyści. Potem chłopcy już nie ryzykowali i kluczyli jak jasna cholera.
Gdyby można ich było przymknąć za nielegalne posiadanie broni, wtedy coś wycisnęlibyśmy z
nich. Po spotkaniu z tobą nie nadawali się specjalnie do rozmowy.
- Przekaż federalnym moje serdeczne podziękowanie - zakpiłem. - Nie lubię, jak się do mnie
mierzy z broni. Następnym razem spróbuję nie zerwać misternie uplecionej sieci.
- Mam nadzieję - powiedział Pat z przekąsem.
- Coś w sprawie Carver? - spytałem.
- Ani śladu. Mamy dwie zamordowane blondynki. Jedna pływała w rzece trzy dni, drugą dziś w
nocy zastrzelił wnerwiony kochanek. Zainteresowany?
- Daruj sobie te żarty. - Popatrzyłem na zegarek. Robiło się naprawdę późno. - Zadryndam, jak
tylko będę coś miał. Jak nie, spotkamy się rano.
- Dobra. Skąd dzwonisz?
- Od faceta o nazwisku Billy Mist, który za chwilę wróci do mieszkania.
Zdążyłem jeszcze usłyszeć, że syknął, zanim odłożyłem słuchawkę.
Czas obliczyłem prawie co do sekundy. Kiedy doszedłem do windy, lampka sygnalizacyjna po-
kazywała, że kabina właśnie jedzie na górę, więc na wszelki wypadek schodami zszedłem na półpi-
ętro i czekałem.
Billy Mist, w towarzystwie wyjątkowo muskularnego goryla, wysiadł z windy, otworzył drzwi i
wszedł do mieszkania. Nie miałem z nim chwilowo wspólnego tematu do rozmowy. Wyszedłem
przez frontowe drzwi i znalazłem się na ulicy. Byłem ciągle w jednym kawałku.
Zrobiłem zaledwie parę kroków, kiedy coś nagle przyszło mi do głowy. Zmrużyłem oczy, żeby
myśl nabrała kształtu. Coś drobnego. Trywialnego. Coś, co powinienem dostrzec w mieszkaniu, a
nie zrobiłem tego. Coś, co wręcz rzucało się w oczy, a mnie umknęło. Spróbowałem wyostrzyć ob-
raz, ale nic z tego nie wychodziło. Po minucie wrażenie minęło.
Stałem na rogu i czekałem aż zmienią się światła, kiedy mignęła taksówka. W ułamku sekundy
dostrzegłem Veldę na tylnym siedzeniu obok jakiegoś osobnika. Nie mogłem tego samochodu ani
zatrzymać, ani gonić. Stałem i próbowałem pozbierać myśli, ale wszystko jeszcze bardziej się zag-
matwało. Wiedziałem, że nie poczuję się dobrze, dopóki nie dowiem się, co jest grane. Podjechała
taksówka, która zawiozła mnie na Czterdziestą Siódmą Ulicę.
Wejście było pośrodku bloku. Rudera sprzed pięćdziesięciu z górą lat, typowa dla tej dzielnicy. Z
rozmieszczenia dzwonków wywnioskowałem, że Todd mieszka z tyłu, na parterze. Mogłem nie
dzwonić, bo drzwi frontowe były otwarte. Korytarz zaśmiecony, nogą musiałem odgarniać odpadki,
zanim dotarłem do drzwi, gdzie w metalowej ramce widniało nazwisko Todd.
Tutaj też nie trzeba było dzwonić. Pchnąłem drzwi nogą i oślepiło mnie światło, które odbijało
się od cuchnących kałuż rzygowin na podłodze i połyskiwało jeszcze bardziej złowieszczo na licz-
nych kroplach krwi. W korytarzu też była krew, którą zobaczyłem dopiero w świetle padającym z
mieszkania.
Gdybym miał gnata w garści, czułbym się pewniej. Spluwa jest dobrym towarzyszem, który pot-
rafi odezwać się za ciebie głosem przemawiającym do rozsądku. Brakowało mi go, ale wszedłem na
palcach, gotowy na wszystko.
Cisza.
Domyślałem się, co musiało się tu rozegrać.
Szklanki stały na stole obok na wpół opróżnionej butelki koktajlu i drugiej prawie pustej po whi-
sky. Lód roztopił się w miseczce, ale na powierzchni pływało jeszcze kilka kawałków. Na podłodze
resztki butelki od mleka, jeden odłamek szkła mocno zakrwawiony. Velda musiała zaaplikować
chloral i stracił przytomność, ale chwyciły go torsje i oprzytomniał. Pewnie wtedy się na nią rzucił.
Zabiłby, gdyby nie przyłożyła mu butelką od mleka.
W tym momencie uświadomiłem sobie, co musiało być później. Velda obszukała mieszkanie i
ruszyła do Mista. Wtedy Al ocknął się ponownie, chociaż dziewczyna nie zakładała, że może to na-
stąpić tak szybko. Musiał dawno o wszystkim poinformować kogo trzeba.
Rzuciłem się do telefonu w rogu pokoju, nakręciłem numer Pata i czułem, że pot się ze mnie leje.
- Słuchaj i żadnych pytań! - krzyknąłem. - Mają Veldę. Poszła do Mista i wpadła w pułapkę. Za-
rządź, żeby jak najszybciej przejechał się tam jakiś wóz patrolowy. Jasne? Wyciągnij ją stamtąd bez
względu na konsekwencje, i to szybko, bo może już się z nią załatwili.
Podyktowałem numer telefonu Ala, żeby natychmiast oddzwonił, jak tylko przekażą meldunek.
Kiedy odłożyłem słuchawkę, byłem mokry od zimnego potu. W ustach mi zaschło. Zamknąłem
drzwi. W duchu miałem nadzieję, że Al zaraz wróci i rozprawię się z nim osobiście. Początkowo si-
edziałem w pokoju bez ruchu, ale z nerwów, że telefon nie dzwoni, zacząłem szperać.
Barek był załadowany alkoholem, na który miałem ochotę jak nigdy, ale kiedy przyłożyłem bu-
telkę do ust, poczułem mdłości i odstawiłem ją z powrotem. Do diabła, myślałem, dlaczego nie
dzwoni!
Zapaliłem papierosa, ale wyrzuciłem go po drugim sztachnięciu. Żeby uspokoić nerwy i zag-
łuszyć natrętne brzęczenie w uszach jeszcze raz przeszukałem mieszkanie. Gołym okiem było wi-
dać, w jakim celu Al gnieździł się w tej dziurze. Stanowiła świetną bazę wypadową. Śmierdząca
nora.
Kiedy Al pozałatwiał swoje machlojki, wykonywał nawet jakąś pracę. Na stole leżały rozłożone
sprawozdania związkowe i materiały robocze, a w szufladzie plik spiętych gumką odcinków cze-
ków firmy. W tej samej szufladzie, jak kretyn, zostawił kilka zużytych książeczek czekowych i sto
pięćdziesiąt dolców, które oficjalnie zarabiał w firmie i co w żadnym stopniu nie miało się do wy-
sokości podejmowanych czekami kwot. Robił na boku i pewnie oszukiwał na dostawach rzą-
dowych. Wystarczy sprawdzić, na czyje nazwisko założono konto.
Telefon ciągle nie dzwonił, więc rozwinąłem rulon kalki, na której skopiowano plan doków.
Rozrysowano go na dwóch arkuszach. Na dziewięciu pozostałych widniały plany statków. Niektóre
fragmenty zrobiono w powiększeniu, ale większość stanowiła jakaś gmatwanina linii i kresek, któ-
rej nie mogłem rozszyfrować. Zostawiłem to wszystko na stole i już zbierałem się do wyjścia, kiedy
zadzwonił telefon.
Trzymałem słuchawkę, zanim ucichł pierwszy sygnał i usłyszałem głos Pata.
- To ty, Mike?
- Jestem.
- Co to za wygłupy, synu?
- Daj spokój żartom, Pat, co się stało?
- Nic, poza tym, że dwóch moich ludzi dostało solidny opierdziel. Mist był w łóżku, sam. Wpu-
ścił chłopców, pozwolił im się rozejrzeć, a potem wsiadł na nich jak cholera za bezprawne przeszu-
kanie. Wykonał telefon i od tej chwili nie mam spokojnej minuty…
Nie słuchałem go. Odłożyłem słuchawkę na widełki i gapiłem się na nią bezmyślnie. Telefon po-
nownie zadzwonił i po czterech sygnałach zamilkł.
Zaczęło padać. Deszcz dzwonił o zakurzone szyby i spływał strumyczkami. Po chwili nie było
śladu po brudzie, a szyba przypominała rwącą rzekę. Wyciągnąłem fajki, zapaliłem i patrzyłem, jak
dym snuje się po pokoju. Unosił się leniwie w nieruchomym powietrzu, potem dał się ponieść lek-
kiemu podmuchowi przeciągu.
Chodziły mi po głowie przerażające myśli. Zegarek odmierzał sekundy, a każde następne tykni-
ęcie oznaczało marnowanie czasu.
Wróciłem do stołu i rozwinąłem kalki. Odłożyłem dwie pierwsze i popatrzyłem na legendę u do-
łu pozostałych dziewięciu. Była tam nazwa statku. Tego samego statku. Nazywał się „Cedric".
Coś zaczynało pasować. Niestety zbyt późno.
Nie zabiją jej tak od razu, pomyślałem. Zrobią jej mnóstwo rzeczy, ale nie zabiją, dopóki nie bę-
dą mieli pewności. Nie mogli sobie pozwolić na błąd.
A kiedy będą już pewni, umrze.
ROZDZIAŁ 10
Spałem twardo. Krople deszczu uderzały o szyby sprawiając, że zapadłem w jeszcze głębszy sen.
Przespałem cały ranek i resztę dnia, a wydarzenia nocy kotłowały mi się w głowie. Kiedy osiągnęły
swój tragiczny, straszny finał, obudziłem się. Była prawie szósta i czułem się lepiej. Czas, zbyt cen-
ny, by go marnować naglił, ale nie mogłem działać w stanie całkowitego wyczerpania.
W zamrażalniku znalazłem paczkę krewetek. Wrzuciłem do garnka, nalałem wody i postawiłem
na ogniu. Zanim zawrzały, sięgnąłem po telefon. Dopiero za trzecim razem odnalazłem Raya Dike-
ra. Głos Raya brzmiał ostro, ale wynędzniałe, i przypomniał mi jego twarz.
- Cieszę się, że dzwonisz, Mike. Miałem do ciebie zakręcić.
- Masz coś?
- Być może. Prześledziłem sprawę Kawolskiego. Biuro, dla którego pracował, udostępniło doku-
menty i mam szczegóły. Torn wynajęła go do ochrony. Skarżyła się, że ktoś ją śledzi, i miała praw-
dziwego pietra. Zapłaciła gotówką i Lee dostał stałe zlecenie. Przyjeżdżał po nią rano do domu i od-
woził wieczorem.
- To wszystko już było, Ray.
- Wiem, ale teraz dochodzimy do czegoś ciekawszego. Mniej więcej po tygodniu Lee Kawolsky
przestał składać meldunki osobiście. Zgłaszał się telefonicznie. Z agencji posłali swojego człowieka
pod dom Torn. Okazało się, że Lee z własnej woli przeszedł na całodobową opiekę. Nie opuszczał
dziewczyny ani na moment.
- Agencji się to nie podobało?
- Ależ skąd. To jego prywatna sprawa. Jeżeli klientka sobie tego życzyła, to nie ma o czym mó-
wić. Płatności wpływały regularnie.
- I tak zostało do końca?
- Zasadniczo nie było podstaw do interwencji. Ten drugi detektyw twierdził w swoim meldunku,
że Lee jako ochrona osobista odwala kawał dobrej roboty. Sprawdził się w kilku bójkach z jej po-
wodu.
Było tak, jakby do liny uplecionej z intryg dodano jeszcze jeden wątek. Stawała się przez to co-
raz dłuższa i mocniejsza.
Usłyszałem głos Raya.
- Jesteś tam?
- Jestem, jestem - odpowiedziałem.
- Jaką masz sprawę?
- Kierowca ciężarówki, który zabił Lee. Masz nazwisko?
- Jasne. Harvey Wallace. Mieszka nad knajpą Pascala na Canal Street. Wiesz, gdzie to jest.
- Wiem.
- Chyba mam coś o Nicku Raymondzie.
- Mianowicie?
- Sprowadzał tytoń przez jakąś firmę we Włoszech. Jeszcze przed wojną zmienił nazwisko z
Raymondo na Raymond. Kilka razy do roku podróżował za ocean. Odnalazłem jednego z dawnych
klientów, który twierdzi, że Raymond spędzał zimy na Miami i zawsze puszczał furę szmalu w ka-
synach. Był z niego nielichy bawidamek.
- Dzięki, Ray.
- Masz już dla mnie temat na pierwszą stronę?
- Jeszcze nie, ale powiem ci, kiedy będę gotowy. Odłożyłem słuchawkę i pomieszałem krewetki.
Kiedy były gotowe, zjadłem, dopiłem kawę i ubrałem się. Już miałem wyjść, kiedy usłyszałem
dzwonek do drzwi. Stał tam mój dozorca, a jego mina zdradzała, że ma problem.
- Lepiej, jeśli zejdziemy razem na dół, panie Hammer.
Nie powiedział, o co chodzi, a ja nie pytałem. Zeszliśmy na parter do jego mieszkania, pokazał
kciukiem na jeden z pokoi i powiedział:
- Tam.
Siedziała na tapczanie, a żona dozorcy ocierała łzy, które spływały po umorusanej twarzy. Ubra-
nie było podarte i brudne.
- Lily! - zawołałem.
Podniosła twarz, z oczami zaczerwienionymi jak u królika.
- Pan ją zna, panie Hammer?
- Cholera, tak, oczywiście, że tak. - Usiadłem koło Lily i dotknąłem jej włosów. Lepiły się od
brudu i straciły dawny połysk.
- Co się stało, maleńka?
Łzy ponownie napłynęły do oczu, oddech stał się nieregularny, przerywany łkaniem.
- Niech jej pan da odpocząć, panie Hammer. Dojdzie do siebie.
- Gdzie ją pan znalazł?
- W piwnicy. Siedziała w jednym z pojemników na śmieci. Nigdy bym się nie zorientował, gdy-
by nie butelki po mleku. Lokatorzy z pierwszego piętra podnieśli jazgot, że ktoś kradnie mleko. Zo-
baczyłem dwie puste butelki, zajrzałem do kubła i co widzę? Powiedziała, że mam pana zawołać.
Dotknąłem jej ręki i uścisnąłem.
- Dobrze się czujesz? Coś cię boli?
Oblizała wargi, załkała i powoli potrząsnęła głową.
- Ona tylko się boi - odezwała się żona dozorcy.
- Może ją trochę domyję i przebiorę w czyste ubranie. Miała ze sobą torbę.
Biała skóra Lily kontrastowała z zaczerwienionymi oczami. Odsunęła się do tyłu, a twarz miała
ściśniętą strachem.
- Nie… nic mi nie jest. Zostawcie mnie w spokoju, proszę! - Potem nagle popatrzyła na mnie z
jakimś szaleńczym grymasem. - Mike… zabierz mnie ze sobą. Proszę! Zabierz mnie ze sobą!
- Jakieś kłopoty, panie Hammer? - spytał dozorca. Popatrzyłem na niego przeciągle.
- Nie takie, o których warto coś wiedzieć.
Zrozumiał, co miałem na myśli, powiedział coś szybko do żony w ich ojczystym języku i jej mą-
dre, małe oczy całkowicie się z nim zgodziły.
- John, niech mi pan pomoże zaprowadzić ją na górę.
Dozorca chwycił torbę, wziął Lily pod ramię i pomógł wstać z tapczanu. Skorzystaliśmy z windy
bagażowej na tyłach budynku. Na piętrze nie spotkaliśmy nikogo i po chwili byliśmy w mieszka-
niu.
- Jeżeli będę mógł w czymś pomóc, proszę dać znać - zaproponował dozorca.
- Dzięki. Najważniejsze to gęba na kłódkę. To samo proszę powiedzieć żonie.
- Oczywiście, panie Hammer.
- Jeszcze jedno. Proszę zamontować na tych drzwiach porządną sztabę.
- Z samego rana będzie zrobione. - Dozorca zamknął za sobą drzwi, a ja przekręciłem klucz w
zamku.
Siedziała na krześle jak dzieciak, który wie, że za chwilę będzie skarcony. Twarz ściągnięta, oczy
wielkie jak spodki. Zrobiłem drinka, zmusiłem Lily do wypicia do dna i nalałem jeszcze jednego.
- Lepiej?
- T… trochę.
- Chcesz porozmawiać?
Skinęła głową i przygryzła wargę. Ujrzałem biel jej zębów.
- Od początku - poprosiłem.
- Wrócili. - Odezwała się niskim, ledwie słyszalnym głosem. - Próbowali otworzyć drzwi, jeden
zaczął dłubać przy zamku. Odskoczył… Siedziałam bez ruchu, nawet nie mogłam krzyknąć. Za-
trzymał ich łańcuch. - Ciało Lily przeszył dreszcz. - Słyszałam, jak mówili coś szeptem o łańcuchu.
Potem zamknęli drzwi i odeszli. Jeden mówił, że potrzebna mu piła. Mike… nie mogłam zostać.
Byłam przerażona. Wrzuciłam ubranie do torby i wybiegłam na zewnątrz. Na ulicy zdałam sobie
sprawę, że mnie pewnie obserwują, więc weszłam do piwnicy. Mike… tak mi przykro…
- Wszystko już dobrze, Lily. Wiem, jak to jest. Widziałaś ich?
- Och nie, Mike, nie.
Jeszcze jeden dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Przygryzła palec.
- Kiedy… znalazł mnie ten człowiek, myślałam… że to jeden z nich.
- O nic nie musisz się już martwić. Już nigdy nie zostawię cię tu samej. Teraz idź i umyj się. Weź
gorącą kąpiel i uczesz włosy. Potem coś zjesz.
- Mike… ty… wychodzisz?
- Na trochę. Posiedzi z tobą żona dozorcy, dopóki nie wrócę. Masz coś przeciwko temu?
- Wrócisz szybko?
Odparłem, że tak, i podniosłem słuchawkę. Żona dozorcy powiedziała, że bardzo chętnie pomoże
i zaraz przyjdzie. Za plecami usłyszałem głos Lily.
- Jestem taka brudna. Poproś ją też, żeby przyniosła trochę spirytusu do nacierania.
Dozorczyni powiedziała, że przyniesie, i odłożyła słuchawkę. Lily dopiła drinka i położywszy
głowę na oparciu fotela przyglądała mi się sennie. Napięcie znikło z twarzy i policzki nabrały kolo-
ru. Wyglądała jak pies, który zgubił się na bagnach i nagle odnalazł drogę do domu.
Nalałem wody do wanny i podniosłem ją z fotela. Była lekka, odprężona, czułem jej oddech na
policzku. Twarz Lily była tak blisko mojej, że w ogromnych oczach dziewczyny widziałem cały na-
gromadzony strach. Wbiła mi palce w ramiona z jakimś tłumionym pragnieniem. Zaczęła głęboko
oddychać, ale zanim zdążyłem ją pocałować, odwróciła głowę i przytuliła do mej piersi.
Kiedy przyszła żona dozorcy, Lily siedziała jeszcze w wannie. Poczciwa kobieta, niczym kwo-
ka, chciała od razu zająć się podopieczną, ale drzwi do łazienki były zamknięte. Zakręciła się koło
żarcia. Butelka ze spirytusem stała na stole, więc zapukałem do Lily.
- Chcesz, żeby cię natrzeć? Woda przestała pluskać.
- Chętnie ci pomogę - dodałem.
Roześmiała się i od razu poczułem się lepiej. Postawiłem butelkę przy drzwiach, powiedziałem
kwoce, że wychodzę i już mnie nie było.
Dziewiętnasta trzydzieści dwie. Szare chmury zasnuły niebo i zrobiło się ciemniej niż zwykle o
tej porze. Mokry całun opadł na miasto i wilgoć przenikała przez ubrania. Była to jedna z takich
nocy, kiedy miasto pustoszeje, a zza szyb ludzie patrzą bez celu na mokre ulice.
Nie ruszałem samochodu, tylko złapałem taksówkę nad Canal. Wyrzucił mnie przed Pascalem.
Wszedłem do budynku drzwiami na prawo od knajpy, korytarz był czysty i jasno oświetlony. Przez
ścianę dochodził gwar z knajpy, ale im wyżej wchodziłem, tym mniej go słyszałem.
Była niskiego wzrostu, włosy miała starannie upięte i powitaniu towarzyszył uśmiech.
- Pani Wallace?
- Tak.
- Nazywam się Hammer. Chciałbym porozmawiać z pani mężem, jeżeli jest w domu.
- Oczywiście. Proszę do środka.
Odsunęła się na bok, zamknęła drzwi i zawołała:
- Hary, jakiś pan do ciebie.
Gdzieś w środku mieszkania zaszeleściła gazeta. Usłyszałem głosy dzieciarni. Coś do nich powi-
edział i głosy ucichły. Stanął w drzwiach kuchni, skinął głową i wyciągnął rękę.
- Pan Hammer - przedstawiła mnie żona i uśmiechnęła się jeszcze raz. - Przepraszam, pójdę do
dzieci.
- Proszę usiąść, panie Hammer.
Przysunął krzesło do stołu, zaprosił mnie ruchem ręki, a drugie przysunął sobie. Postawny facet o
barczystych ramionach i przerzedzonych włosach. W twarzy miał coś z Irlandczyka i Skandynawa.
- Sprawa jest krótka - zacząłem. - Jestem detektywem. Nie grzebię się w różnych przykrych spra-
wach dla zabawy i to, co pan powie, zostanie między nami.
Skinął głową.
- Jakiś czas temu prowadził pan ciężarówkę, która przejechała mężczyznę o nazwisku Kawolsky.
Twarz kierowcy drgnęła.
- Wyjaśniałem…
- Proszę pozwolić mi skończyć. Panu się wydaje, że był to klasyczny nieszczęśliwy wypadek.
Pierwszy w pana karierze. Jeden z tych, których nie można uniknąć, dlatego nikt się pana nie czepi-
ał.
- To prawda.
- Tak jak powiedziałem, od tamtej pory upłynęło trochę czasu. Poza panem nie było żadnych
świadków. Czy zastanawiał się pan nad wydarzeniami tamtej nocy?
Głos Harveya zabrzmiał bardzo spokojnie.
- Panie Hammer… są noce, kiedy do świtu nie mogę zmrużyć oka.
- Przypomina się panu całe zdarzenie. Czasami szczegóły są wyraźne, potem się zacierają.
Zmrużył oczy.
- Mniej więcej.
- Czy jest coś, co pana trapi?
- Pan chyba o czymś wie.
- Być może.
Pochylił się do przodu w zamyśleniu.
- Nie wszystko jest oczywiste. Widzę, jak facet wyłania się zza słupa przy moście. Krzyczę i na-
ciskam na hamulce. Ładunek w skrzyni obluzowuje się i uderza o tył kabiny. Wtedy poczułem, jak
koła… - przerwał i spojrzał na ręce.
- Pokazał się zbyt nagle. Nie jak człowiek, który normalnie idzie.
Harvey spojrzał błagalnym wzrokiem.
- Wie pan, o co mi chodzi. Nie szukam usprawiedliwienia.
- Wiem.
- Natychmiast wysiadam z kabiny i widzę, że facet leży pod ciężarówką. Pamiętam, że wzywa-
łem pomocy. Czasami wydaje mi się, że pamiętam jakiegoś biegnącego człowieka. Jakby uciekał.
Wstałem i włożyłem kapelusz.
- Może pan przestać się zamartwiać. To nie był wypadek. - Harvey otworzył szeroko oczy. - To
morderstwo. Ktoś popchnął Kawolskiego. Pan był tu tylko kozłem ofiarnym.
Otworzyłem drzwi i machnąłem ręką.
- Dziękuję za pomoc.
- To ja dziękuję… panie Hammer.
- Sprawa jest zamknięta, więc nie spiszemy raportu.
- Oczywiście, ale dobrze wiedzieć. Od dziś będę lepiej sypiał.
Dziesięć minut po dwudziestej pierwszej. W hotelu przy recepcji rząd pustych kabin telefo-
nicznych. Jakaś para ludzi siedziała daleko w rogu, trzymając się za ręce. Ktoś inny czytał gazetę.
Woda z mojego przemoczonego płaszcza ściekała na podłogę. Dziewczyna w kiosku z gazetami
rozmieniła dolca na dziesiątki. Ruszyłem do ostatniej kabiny.
Trzecią dziesiątką zlokalizowałem rozmówcę. Miał głęboki głos. Przydałoby mu się pewnie go-
lenie, garnitur nie znał dotyku żelazka, ale on to wszystko miał gdzieś. Miał łeb jak komputer i kie-
dy rozkręcano interes od nowa, stawał się królem czarnego rynku w nielegalnych totalizatorach.
- Dave?
- Obecny.
- Mike Hammer.
Usłyszałem go wyraźniej. Prawie widziałem, jak zakrył ręką słuchawkę i nerwowo rozejrzał się
dookoła.
- Cześć, chłopie. Jak leci?
- Powiedz, co słychać, jeśli dobrze przyłożyć ucho.
- Zbiera się, chłopie. Każdy ci to powie.
- A co ty na to?
- Nie zalewaj. Chyba wiesz lepiej ode mnie.
Te banalne słowa zawierały ważkie treści. Uśmiechnąłem się, ale nie było mi do śmiechu.
- Mam to czego szukają, chłopie. Przekaż, gdzie trzeba.
- Dobijasz mnie, stary. Wymyśl coś lepszego.
- Powiesz, że spotkaliśmy się, byłem w dobrym nastroju i wypaplałem.
Zniżył głos do szeptu.
- Słuchaj, mogę zrobić wiele rzeczy, ale z tymi małpami lepiej się nie zadawać. Potrafią zmusić
do mówienia. Bo ja… będę kłapał językiem, jeśli zrobią mi kuku.
- Nie ma sprawy, Dave. Stawka jest duża. Gdyby to było głupstwo, poprosiłbym kogoś innego.
Mają Veldę, rozumiesz?
Wyrzucił z siebie trzy ohydne przekleństwa.
- Więc handel zamienny?
- Chętnie. Jeśli się nie uda, rozerwę całą organizację na strzępy.
- Dobra, Mike. Puszczę farbę. Tylko już nie dzwoń do mnie więcej, okay?
- Okay.
Odwiesiłem słuchawkę. Podszedłem do recepcji.
- Pokój dla pana? - spytał recepcjonista.
- Na razie nie, dziękuję. Chciałbym się widzieć z szefem.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Kierownik nie pracuje wieczorami i nie ma go w hotelu…
- Ma tu mieszkanie?
- Tak, ale…
Pozwoliłem, żeby przemówił za mnie banknot. Recepcjonista był dobrze ubrany, ale pensję miał
za niską, bo dziesiątka zrobiła wrażenie.
- Wszystko w porządku - uspokoiłem. - Mam do niego sprawę. Nie dowie się.
Banknot w magiczny sposób opuścił moje palce.
- Apartament 101. - Palec wskazujący pokazał kierunek. - Po schodach z półpiętra. Tak będzie
szybciej.
Przy drzwiach był dzwonek. Oparłem się o niego, aż ktoś nacisnął klamkę. Ujrzałem łagodną
twarz Latynosa w średnim wieku. Obowiązkowo zawodowy uśmiech i cienka linia wąsa. Przechylił
głowę gotowy do cierpliwego wysłuchania mojej skargi. W oczach mogłem wyczytać nadzieję, że
powód jest istotnie ważny, ponieważ pan Carmen Trivago szykuje się do wyjścia na bardzo ważne
spotkanie.
Pchnąłem go do środka i uśmiech momentalnie zniknął, jak zmazany ścierką. Zamknąłem drzwi.
W pierwszej chwili targało nim uczucie strachu i nienawiści. Potem oburzenie, kiedy stanął sztyw-
no i spytał:
- O co chodzi?
- Do środka.
- Ja…
Trzasnąłem go z taką siłą, że przeleciał pod ścianę i rozpłaszczył się na niej. Nie był już taki
sztywny, kiedy pchnąłem go w stronę salonu. Trząsł się jak galareta, tak jakby w środku puściły
wszystkie śrubki i miał się rozlecieć na kawałki.
- Odwróć się i spójrz na mnie - rozkazałem.
- Zadam ci teraz parę pytań, a ty na nie odpowiesz zgodnie z prawdą. Jeśli ci się wydaje, że spła-
wisz mnie kłamstwem, lepiej popatrz na moją twarz i zastanów się. Jeśli przyłapię cię na kłamstwie,
to tak cię urządzę, że nie wyjdziesz z tej nory przez miesiąc. I tak powinienem coś ci zrobić, żeby
było śmieszniej, i żebyś wiedział, że nie żartuję.
Carmen Trivago nie mógł już utrzymać się na nogach. Kolana ugięły się i opadł na poręcz fotela.
- Proszę… nie…
- Naprawdę nazywał się Nicholas Raymondo. Z „o" na końcu. Tylko ty znałeś prawdę. Myśla-
łem, że przesłyszałem się przez twój akcent, ale znałeś jego nazwisko. Tak czy nie?
Przytaknął.
- Skąd miał szmal?
Rozłożone ręce chciały mi powiedzieć, że nie wie, ale zanim zdążył potrząśnięciem głowy pot-
wierdzić ten gest, poprawiłem na odlew z drugiej strony. Na policzku został odcisk palców.
Trivago nie był twardzielem. Próbował wcisnąć się w fotel i jęczał:
- Proszę… nie… powiem wszystko, proszę.
- Skąd szmal?
- Miał… interesy. Za granicą.
- Wiem. To nie to. Forsa, jaką puszczał, musiała być z innego źródła.
- Tak, to prawda, ale nigdy nie mówił, skąd. Marzył mu się duży interes, ale nigdy nie mówił…
- Lubił kobiety.
Oczy Carmena zdawały się mówić, że nie wie, jaki to może mieć związek.
- I ty też lubisz - cedziłem. - Byliście podobni do siebie. Bawidamki. Znałeś jego prawdziwe naz-
wisko. O czymś takim wie się wtedy, gdy dobrze poznasz faceta. Skoro wie się tyle, wie się o wiele
więcej. Przemyśl to sobie. Daję ci minutę.
Zadarł głowę do góry.
- To prawda… miał pieniądze. Sporo. Sprawiało mu przyjemność, jeżeli wydał wszystko na głu-
poty. Miał mieć więcej… tak twierdził, o wiele więcej. Początkowo… myślałem, że to tylko prze-
chwałki. Ale nie. Mówił poważnie. Tylko nigdy ani słowa więcej.
Zbliżyłem się o krok. Podniósł ręce, by mnie powstrzymać.
- To prawda, przysięgam. Jeśli chodzi o te pozostałe pieniądze, parę razy, kiedy był… jak to po-
wiedzieć… na haju, pytał mnie, jak bym się czuł mając dwa miliony dolarów. Zawsze ta sama kwo-
ta: dwa miliony dolarów. Pytałem, skąd miałby je mieć, ale tylko się uśmiechał. Raymondo… doig-
rał się, na pewno tak. Mówię panu, te pieniądze nie były czyste. Pewnego dnia tak musiało się stać.
Wiem o tym…
- Skąd?
Tym razem Trivago zaczął błądzić oczami gdzieś za moimi plecami, czegoś- szukając.
- Zanim… zmarł… przyszli ludzie. Wiedziałem o nich.
- Wymów to słowo!
Prawie uwięzło mu w gardle, ale je wykrztusił.
- Mafia - powiedział ochryple.
- Czy Raymondo wiedział, że go śledzą?
- Chyba nie.
- Nie powiedziałeś mu?
Popatrzył na mnie tak, jakbym zwariował.
- Nie sądziłeś również ani przez chwilę, że zginął w tragicznym wypadku, prawda?
Strach malujący się na twarzy Trivago był tak oczywisty, że zdawał się przemawiać własnym
głosem.
- Od samego początku wiedziałeś, co jest grane.
- Proszę… - jęknął.
- Jesteś zwykłym gnojem, Trivago. Dokoła pełno trupów i to dlatego, że ty tak chciałeś.
- Nie, ja…
- Zamknij się. Mogłeś go ostrzec.
- Nie! - Uniósł się, a ręce, jak u stracha, zwisały po bokach. - Znam ich! Jeszcze z Europy. I do
kogo niby miałem się zwrócić po ratunek? Nie wie pan, co robią z ludźmi. Pan…
Pięścią tak mocno uderzyłem go w szczękę, że przeleciał przez oparcie fotela i wylądował na
podłodze jak szmata.
Carmen Trivago już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem.
Na dole ponownie skorzystałem z telefonu. Zadzwoniłem do domu. Odebrała żona dozorcy, cho-
ciaż nie prosiłem jej o to, wyświadczyła mi przysługę. Powiedziałem, kto dzwoni, spytałem, czy
wszystko w porządku. Odpowiedziała twierdząco. Lily spała. Dozorca udawał, że naprawia coś w
korytarzu, żeby mieć oko na wszystko. Poza tym były trzy telefony. Dzwonił kapitan Chambers i
prosił o natychmiastowy kontakt. Podziękowałem i odwiesiłem słuchawkę.
Podniosłem kołnierz trencza i wyszedłem na deszcz. Silny wiatr zacinał strugami wody o ściany
budynków.
Nie musiałem czekać na taksówkę. Podjechała do krawężnika, wskoczyłem do środka, podałem
adres i wyjąłem papierosa.
W nieznanym miejscu Velda też patrzyła na deszcz. Pewnie sparaliżowana strachem, nie jest w
stanie normalnie myśleć. Prześladowcy nie są ludźmi, których można wykiwać. Pozostaje jej tylko
czekać. I mieć nadzieję.
W tym nieznanym miejscu ludzie, którzy ją porwali, też pewnie myśleli, może o długiej liście za-
bitych? Pamiętają o wyzwaniu, które rzuciłem, i dwa razy pomyślą, zanim wykonają jakikolwiek
ruch. Dopiero gdy będę martwy, poczują się swobodnie i zrobią z Veldą, co im się podoba.
Nie jestem ani gliną, ani agentem federalnym. Jestem zwykłym człowiekiem, ale za to takim,
który może dorzucić co nieco do tej listy i nie uronić przy tym łzy. Jedynym człowiekiem, którego
się bali, bo lista nie była zamknięta. Brakowało wielu nazwisk i nie chcieli na niej figurować.
Pat siedział w biurze. Trzeba było dobrze się przyjrzeć, aby stwierdzić, czy śpi. W półprzymkni-
ętych oczach odbijało się światło lampy, w zamyśleniu ruszał wargami ssąc ustnik wygasłej fajki.
Rzuciłem kapelusz na biurko i usiadłem. Milczał. Wyciągnąłem przedostatniego lucky strike'a,
przypaliłem. Cisza. Nie miałem czasu.
- Dobra, bracie. W czym rzecz?
Powoli wyjął fajkę z ust.
- Wyrolowałeś mnie, Mike.
Zrobiło mi się gorąco, poczułem, że ogarnia mnie gniew.
- Świetnie. Ot tak, po prostu zrobiłem cię w konia. Siedzisz spokojnie i nagle strzelasz z grubej
rury. Wykrztuś, co cię gryzie albo się wynoszę.
Gorycz malująca się na jego twarzy ustąpiła niepewności.
- Mike, to jest prawdziwa bomba. Najliczniejszy sztab, jaki kiedykolwiek zaangażowano do jed-
nej sprawy, ma pełne ręce roboty. Dzień i noc szukają rozwiązania. Nagle zjawiasz się ty, twierd-
zisz, że wszystko wiesz i chcesz pohandlować.
Usiadłem wygodniej w krześle, zaciągnąłem się i uśmiechnąłem.
- Dziękuję za komplement. Nie przypuszczałem, że rozniesie się to tak szybko. Kto ci doniósł?
- Każdy kapuś, który dla nas pracuje, ma uszy szeroko otwarte. Co chcesz wymieniać?
Przestałem się uśmiechać.
- Dranie mają Veldę. Zwabiła Ala Affię w pułapkę, która się nie udała i sama wpadła. Zagrała za
ostro i teraz ją mają.
Zapadła cisza. Tykanie ściennego zegara mieszało się z szumem deszczu na dworze..
- Nie wyglądasz na człowieka, który się zbytnio przejmuje - odezwał się Pat, ale dostrzegł moje
oczy i zrozumiał, że powiedział coś niewłaściwego.
- Będą chcieli mieć pewność. Muszą wiedzieć, czy ja to mam czy nie, zanim się z nią rozprawią.
Muszą mieć pewność. Na samym początku sądzili, że Berga wszystko mi wypaplała, i przeszukali
mieszkanie. Gdyby mieli do czynienia z kimś innym, poszłoby jak po maśle, ale nie ze mną. Wie-
dzą, co ich czeka.
- Opowiadaj, Mike.
- Co, rozwiązanie zagadki? - Potrząsnąłem głową. - Nie znam go. Chodzi mi coś po głowie, ale
to jeszcze nic konkretnego. Muszę mieć więcej szczegółów.
- My też. Sądziłem, że działamy razem.
- Nie zapomniałem. Co masz?
Pat długo na mnie patrzył. Przerzucił kilka kartek.
- Berga nie uciekła z zakładu. Wszystko za nią zaplanowano. Tego dnia, wczesnym wieczorem
miała gościa. Kobietę. Nazwisko i adres lipne, nie mamy rysopisu. Podobno szatynka. Sprzątaczka
twierdziła, że Torn po tej wizycie była bardzo roztrzęsiona.
- Jak to możliwe, że dopiero teraz macie takie szczegóły? - wtrąciłem.
- To prywatny zakład. Bali się, że rozgłos zaszkodzi ich reputacji. Nie udzielali informacji, dopó-
ki ich nie postraszyliśmy. Przesłuchaliśmy wszystkich, którzy byli obecni tamtej nocy, i mamy
punkt zaczepienia po rozmowie z dwiema kobietami, które odwiedzały pacjenta z sąsiedniego po-
koju. Kiedy zadzwoniono na koniec odwiedzin, rozmawiały jeszcze przez kilka minut na korytarzu.
Stały przy drzwiach Bergi i słyszały, jak ktoś powiedział… - Pat zerknął na kartkę i odczytał: „…
szukają ciebie. Byli dzisiaj w domu". Była jeszcze mowa o głównej bramie, zachowywaniu się na-
turalnie i samochodzie, który miał czekać na jednym z rogów.
Przerwał i popukał w kartkę. Zaczął obgryzać ustnik fajki i wreszcie powiedział:
- Na wskazanym rogu stała zaparkowana furgonetka FBI, więc jeżeli ktoś na nią czekał, musiał
stanąć gdzie indziej. Wpadła w panikę, że coś poszło nie tak, i nie znajdując osoby, którą spodzi-
ewała się zastać, złapała pierwszą lepszą okazję.
- Znalazła kogo trzeba, spokojna głowa. Siedział w innym samochodzie. Dobrze wiedziała, że ją
śledzą.
- Coś tu nie gra - zamyślił się Pat.
- Oczywiście. Tak jak morderstwa uznane za nieszczęśliwe wypadki.
Pat się ożywił.
- Masz dowody?
- Nie, ale tak właśnie miało być… bez świadków i śladów.
Twarz Pata skrywał półmrok i nie widziałem jej dokładnie, ale wiedziałem, o czym myślał. Po
swojemu analizował każdy szczegół.
- Pierwszy z tych wypadków - kontynuowałem - To Nicholas Raymond. On jest kluczem do za-
gadki.
- Nicholas Raymond był jednym z kurierów mafii. To, że działał w imporcie, było tylko preteks-
tem do częstych wyjazdów za granicę.
Ponieważ nie odpowiadałem, kontynuował:
- To on sprowadzał towar do kraju, który później zamieniono na gotówkę do finansowania dzi-
ałalności mafii.
Zaczął wyłaniać się obraz całości, choć nic z niego nie rozumiałem.
- Słuchaj - spytałem. - Jaką wartość miałyby narkotyki, które przed wojną szacowano na dwa mi-
liony dolarów?
- Ze dwa razy tyle. Wstałem i włożyłem kapelusz.
- Właśnie tego szukamy, przyjacielu. Dwóch pudełek po butach mniej więcej takiego rozmiaru.
Jeśli je znajdę, powiem ci o tym.
- Czy wiesz, gdzie one są?
- Chyba się domyślam, ale skoro były schowane tak długo, nic się nie stanie, jeżeli polezą jeszcze
trochę. Chcę dorwać człowieka, który ich szuka, bo on ma Veldę. Jeśli będzie trzeba, wydrę je z
ziemi i wymienię za Veldę.
- Dokąd idziesz?
- Chyba będę musiał kogoś zabić, Pat.
ROZDZIAŁ 11
Policjant w dyżurce powiedział, że mogę skorzystać z telefonu. Przełączył na miasto i nakręcił
numer, który mu podałem, do Michael Friday.
- Możesz swobodnie rozmawiać? Tu Mike.
- Mike! Tak… nie ma nikogo w domu.
- Dobrze. A teraz posłuchaj. Na Pięćdziesiątej Szóstej jest knajpa, nazywa się Texan Bar. Spróbuj
tam dojechać jak najszybciej. Będę czekał. Zapamiętałaś?
- Tak, ale…
Odłożyłem słuchawkę. To jedyny sposób na kobiety, jeżeli chcesz, żeby szybko zrobiły to, o co
je prosisz. Zanim dojedzie na miejsce, upłynie godzina, która była mi bardzo potrzebna.
Właśnie przychodziła do pracy trzecia zmiana i przed komisariatem roiło się od policji. Złapałem
taksówkę i podałem adres Ala Affii. Z powodu deszczu ruch na ulicach był mały i w kilka minut
zajechałem na miejsce.
Nic się nie zmieniło. Tylko krew na podłodze zaschła. Przy drzwiach czuło się odór, a w środku
było jeszcze gorzej. Pchnąłem drzwi nogą, zapaliłem światło i oto Al szczerzył do mnie zęby z rogu
pokoju. Twarz wyglądała upiornie, bo ktoś zmasakrował Ala butelką po whisky.
Nie został po prostu zabity. Zadano mu śmierć z artyzmem, tak żeby nikt nic nie słyszał, a kto-
kolwiek wykonał robotę, musiał mieć przy okazji dużo sadystycznej frajdy, bo ofiara umierała po-
woli.
To, po co przyszedłem, znikło. Na stole zostały tylko dwie kalki, te z rozmieszczeniem doków.
Resztę zabrano. Podniosłem słuchawkę, wykręciłem zero i spokojnym głosem powiedziałem telefo-
nistce:
- Proszę mnie połączyć z nowojorskim biurem FBI.
Po chwili odezwał się dziarski głos.
- Federalne Biuro Śledcze, mówi Moffat.
- Wiesz co, Moffat, byłoby dobrze, gdybyś tu przyjechał - powiedziałem.
Położyłem słuchawkę obok aparatu i wyszedłem.
Będą wiedzieli, o co chodzi.
Czekała na mnie przy barze. Ponętna, piękna kobieta o ustach jak marzenie, które uśmiechnęły
się do mnie, kiedy pokazałem się w drzwiach.
Pokazałem ruchem głowy, gdzie usiądziemy i poszła za mną. Usiedliśmy. Czekała, aż coś powi-
em, lecz ja myślałem o tym ostatnim razie, kiedy byłem tu z Veldą. Czas uciekał coraz szybciej.
Podała mi papierosa w otwartej papierośnicy. Wziąłem, zapaliłem i oparłem się o stół.
- Jak bardzo kochasz brata, skarbie?
- Mike…
- To ja zadaję pytania.
- Jest moim bratem.
- Do pewnego stopnia.
- To nie ma znaczenia.
- Jest zamieszany w jedną z najbardziej brudnych afer, jakie możesz sobie wyobrazić. Niczym się
nie różni od morderców i złodziei. Twoja miłość jest ślepa, prawda?
Odsunęła się, jakbym machał jej przed nosem jadowitym wężem.
- Przestań, Mike. Proszę przestań.
- Możesz trzymać jego stronę lub moją. Wybór należy do ciebie.
Słowa uwięzły jej w gardle, usta nie były już piękne. Z piersi wyrwało się łkanie, ale opanowała
się.
- Al Affia nie żyje. Chwilowo zamyka listę, ale nie będzie ostatni. Wybieraj.
Nie przyszło jej to łatwo.
- Jestem z tobą, Mike - szepnęła.
- Potrzebuję informacji. O Berdze Torn. - Opuściła głowę i bawiła się popielniczką. - Twój brat
prowadzał się z nią jakiś czas temu. Dlaczego?
- On… nienawidził tej kobiety. Była przybłędą. Nienawidził takich jak ona.
- Wiedziała o tym?
Michael potrząsnęła głową.
- Nie wiem. W towarzystwie stwarzał wrażenie, że ją lubi, a kiedy byliśmy sami mówił o niej ok-
ropne rzeczy.
- Jak dalece się zaangażował?
Spojrzała na mnie bezradnie.
- Utrzymywał ją. Nie wiem, po co to robił… nie lubił jej. Kobieta, na której mu wtedy zależało
zostawiła go, bo cały swój czas… noce… spędzał z Bergą. Ten układ go denerwował. Pewnego wi-
eczoru pokłócił się z kimś o nią. Był potem tak wściekły, że gdzieś poszedł i się upił. Od tamtej
pory nigdy więcej jej nie widywał.
- Wiedziałaś, że Carl zeznawał przed komisją senacką?
- Tak… nie przejął się tym zbytnio. Ale tylko do momentu, gdy doniesiono mu, że ona będzie
przeciwko niemu zeznawać.
- Nigdy tego faktu nie ujawniono.
- Carl ma przyjaciół w Waszyngtonie - powiedziała po prostu.
- Jednak nie wyprowadziło go to z równowagi?
- Nie.
- Cofnijmy się do czasu sprzed wojny. Czy zaszło wtedy coś, co wyraźnie zakłóciło mu spokój?
Jej oczy pociemniały, mocniej splotła palce.
- Skąd o tym wiesz? Tak, było takie… wydarzenie.
- Teraz powoli. Przypomnij sobie. Co wtedy zrobił?
- N… nic. Prawie go nie widywałam. Nie można się było do niego odezwać. Kiedy wracał do do-
mu, to tylko po to, żeby dzwonić za granicę. Dokładnie pamiętam, bo rachunek wynosił prawie ty-
siąc dolarów miesięcznie.
Ogarniało mnie gorąco. Oddech palił płuca.
- Możesz wygrzebać ten rachunek? I rejestr rozmów, który był do niego dołączony?
- Chyba… tak. Carl wszystko przechowuje w sejfie. Znam kombinację szyfru, odbiła się kiedyś
na bibule leżącej na biurku.
Napisałem adres Pata. Ale jego nazwiska na kartce nie umieściłem.
- Znajdź rachunek i zanieś pod ten adres.
Wcisnąłem jej kartkę do ręki. Zanim włożyła papier do torebki, długo przyglądała się temu, co
napisałem utrwalając adres w pamięci.
Byłem pewien, że się uda. Przekaże listę dalej i chłopcy w granatowych garniturach w jeden
dzień zrobią to, co mnie zabrałoby rok.
Zgasiłem papierosa, zapiąłem ciaśniej pasek trencza i wstałem.
- Przez resztę życia będziesz się nienawidziła za to, co właśnie zrobisz. Mnie też znienawidzisz.
Jeżeli wyrzuty sumienia staną się nie do zniesienia, zabiorę cię na wycieczkę i pokażę gromadę
umorusanych sierot i parę wdów w twoim wieku. Na zdjęciach pokażę zmasakrowane trupy ludz-
kie. Pokażę ci akta chłopców, którzy byli naszprycowani i zapragnęli zobaczyć, jak pali się facet
oblany benzyną. Trudno takim faktom zapobiec. Jednak kilkoro ludzi, którzy mają jeszcze zginąć,
będzie dzięki tobie żyło.
Przez chwilę, z wrażenia, zaniemówiła. Nawet jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości, teraz
wszystko odpłynęło. Uniosła brwi i odrzuciła włosy do tyłu.
- Nie będę cię nienawidzić, Mike. Może siebie, ale nie ciebie.
Myślę, że zdawała sobie sprawę, czym to się może skończyć.
- W końcu mnie zabiją, prawda, Mike?
Nawet nie odebrałem tego jak pytanie.
- Jeśli ktoś zostanie na wolności i jeśli się domyśli, to nie jest wykluczone. Mnie też chcieliby za-
bić. Pamiętaj o jednym, bo oni też o tym będą pamiętać: nie są tak mocni, jak im się wydaje.
Uśmiechnęła się nieswojo.
- Mike…
Przytuliłem rękę, którą do mnie wyciągnęła.
- Pocałuj mnie… tak na wszelki wypadek.
Jej jędrne, lekko rozchylone wargi błyszczały. Kiedy się zbliżyłem, rosło w niej pożądanie.
Trzymałem jej twarz w dłoniach, usłyszałem ciche westchnienie, poczułem przez płaszcz, jak jej
palce wbijają mi się w ramię, i pozwoliłem, by się odsunęła. Musiała ręce mocno oprzeć o blat sto-
łu. Żar, który jeszcze przed sekundą rozpalał wargi, bił teraz z oczu.
- Proszę, Mike, idź już.
Deszcz powitał mnie mokrymi mackami i przytulił do siebie. Stałem się częścią wilgotnej nocy i
zgiełku miasta.
Szedłem ulicami, zastanawiając się nad sprawą, którą już miałem w garści, ale nie mogłem roz-
różnić szczegółów.
Jawił mi się obraz ponurej organizacji obejmującej cały świat, sięgającej najwyższych stanowisk.
Organizacji żywiącej się pieniędzmi pochodzącymi z niszczenia. Właśnie teraz jedna z macek zdy-
chała z głodu. Narkotyki wartości dwóch milionów, które wysłano dla jej dokarmienia, nigdy nie
dotarły. Nie, nie tak. Dotarły, ale nie na miejsce przeznaczenia. Czekając na znalazcę podwoiły
wartość, a macka potrzebowała ich za wszelką cenę. Musiała się czymś nasycić, by przeżyć. Żądała
karmy z wściekłością, jaką wywołuje głód, zwijała się w konwulsjach gotowa na wszystko, byle
przeżyć.
Wszystko zaczęło się od Bergi. Nie jawiła już mi się jako dziewczyna w świetle reflektorów, ale
wysoka, atrakcyjna Skandynawka o oczach, które przyciągały mężczyzn. Jej ciało było pułapką peł-
ną cudownych tajemnic. Było wyzwaniem, które należało podjąć. Wracała do kraju z podróży do
Włoch i na statku poznała kogoś, kto był gotów podjąć to jej wyzwanie.
Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, taki sobie przeciętny człowiek, który handlował na
małą skalę., Facet, którego zawód uzasadniał podróżowanie. Jedna z figur na ogromnej szachow-
nicy. Nazywał się Nicholas Raymond. Lubił kobiety, a Berga była kobietą wyjątkową. Bardzo jej
pragnął i z tego powodu jedna z dostaw nigdy nie dotarła do miejsca przeznaczenia. Nicholas snuł
plany, jak samemu wykorzystać towar. On i Berga. Dwa miliony dolców po zamianie proszku na
pieniądze. Wolne od podatku. Ten towar ciągle leżał gdzieś zamelinowany. Może z początku szuka-
li Raymonda, aby w ten sposób dotrzeć do towaru i bali się, żeby nie zabrał tajemnicy do grobu.
Tak czy owak nie zginął od razu. Potem pewnie myśleli, że towar ma Berga. Zginęła i ona. Teraz
kolej na mnie.
W tym momencie coś zrozumiałem. Strach i przerażenie - te uczucia widziałem na twarzy Bergi.
Późniejsza zmiana nastroju przyszła zbyt nagle.
Zakląłem w duchu, kiedy drobne szczegóły zaczęły nabierać znaczenia, stanąłem i przywołałem
przejeżdżającą taksówkę. Kierowca gwałtownie nacisnął hamulec, samochód lekko zarzucił. Ma-
szyna jeszcze nie stanęła, a ja już otworzyłem drzwi. Powiedziałem, dokąd jedziemy, i całą drogę
nerwowo siedziałem na brzegu siedzenia.
Winda zawiozła mnie do biura. Wypadłem na korytarz szukając klucza. Otworzyłem drzwi. Po-
kój, w którym urzędowała Velda, był pusty. Na biurku maszyna do pisania przykryta futerałem,
zdawała się reliktem przeszłości. Obok poczta posegregowana na kupki: rachunki, listy, inne prze-
syłki. Przerzuciłem je dwa razy, ale nie znalazłem, czego szukałem. Dostrzegłem plik listów pod
drzwiami. Odepchnąłem go nogą, wchodząc do środka. Też nic. Wróciłem do biurka i zakląłem, ki-
edy ją dostrzegłem: kartka papieru leżała pod zszywaczem i jej górną część zakrywała koperta. Od-
wróciłem ją i zobaczyłem nadruk kompanii, która prowadziła sieć stacji benzynowych.
Tekst na kartce był bardzo zwięzły. Jedna linijka. „Droga do serca mężczyzny wiedzie…", a pod
spodem inicjały „B.T.". Velda by się domyśliła. Ale Velda nie widziała tej kartki. Berga musiała
wysłać ją ze stacji benzynowej, a adres spisała z karty rejestracyjnej, przypiętej do kierownicy gab-
loty z tym, że adres był nieaktualny. Nie dostrzegła zapewne przekreśleń, które anulowały stary ad-
res, a nowy był przypięty z drugiej strony. Zanim prawidłowo dostarczono list, minęły dni.
Przeczytałem zdanie drugi raz i przypomniała mi się twarz Bergi. Wiem, o czym myślała, pisząc
ten tekst. Odruchowo zmiąłem list w palcach i nie usłyszałem, że otworzyły się za mną drzwi.
Stał w drzwiach do drugiego pokoju.
- Mam nadzieję, że coś z tego rozumiesz, bo my nie bardzo.
Nie musiałem się odwracać. Wiedziałem, że trzyma mnie na muszce. Wiedziałem, że musi być
ich więcej, ale nie dbałem o to, bo poznałem ten głos. Kiedy słyszałem go poprzednio, miałem
umrzeć, teraz, zanim odezwał się jeszcze raz, skoczyłem na faceta. Nawet uderzenie kolbą w czasz-
kę nie powstrzymało mnie. Miałem jeszcze dość siły, by go kopnąć w nogę. Zdążyłem też kopnąć
drugiego w żołądek. Zdławione okrzyki bólu, które wydawał z siebie leżący na podłodze stawały
się coraz cichsze, bo zaczęła mnie ogarniać ciemność. Zanim odpłynąłem w nicość, dotarły do mnie
jakby odgłosy uderzeń i przekleństwa.
Znajdowałem się pewnie w jakimś pokoju. Przez jedyne okno, wysoko nad podłogą, widziałem
gwiazdy - kropeczki świecące przez warstwę brudu na szybie. Leżałem na łóżku, ręce i nogi przy-
wiązano mi do czterech rogów. Próbowałem się przekręcić, ale sznury jeszcze bardziej wpijały się
w ciało i paliły jak ogień. Mięśnie, ściśnięte bólem, uciskały żebra i klatkę piersiową niczym ręce
kata.
W ustach czułem smak krwi, a kiedy wróciła przytomność, zacząłem wymiotować. Próbowałem
oddychać głęboko, żeby powstrzymać skurcze żołądka. Z wielkim trudem udało mi się to. Podnios-
łem ostrożnie głowę i czułem, że włosy przylepiły się do poduszki. Tył głowy boleśnie pulsował i
miałem wrażenie, że za chwilę znowu zemdleję. Powróciłem do poprzedniej pozycji i czekałem aż
minie słabość.
Pokój nabierał kształtu - nie umeblowany, zatęchły, od dawna nie używany. Dostrzegłem krzesło
w rogu, drzwi i koniec łóżka. Próbowałem się poruszyć, ale sznury nie puściły nawet na milimetr, a
węzły zacisnęły się jeszcze bardziej.
Zastanawiałem się, jak długo tu leżę. Próbowałem wychwycić jakieś dźwięki, ale dochodził do
mnie tylko monotonny szum deszczu za oknem. Ciągle padało. Jeszcze raz wsłuchałem się w ciszę i
po chwili wiedziałem ile czasu minęło od wpadki.
Zegarek stanął. Ujrzałem fosforyzujące wskazówki i tarczę, więc się nie stłukł… po prostu sta-
nął. To nie była ta sama noc. Zacząłem walczyć ze sznurami z całą energią, jaka mi jeszcze została.
Wrzynały się w ciało coraz głębiej i nie puszczały. Zdałem sobie sprawę, że to beznadziejne i opad-
łem bezsilny z powrotem. Wściekałem się, że tak głupio wpadłem w pułapkę, że nie miałem przy
sobie spluwy i dałem się wziąć jak jagnię. Przeklinałem siebie, że dałem Veldzie wolną rękę i że
nie byłem szczery z Patem. Ale przecież musiałem odgrywać cholernego bohatera. Chciałem
wszystko zrobić sam. Pożreć całą organizację za jednym zamachem, chociaż wiedziałem, jacy są i
jak działają. Ostrzegałem wszystkich, tylko samemu sobie zapomniałem udzielić rady.
W sąsiednim pokoju usłyszałem kroki, które zbliżały się do drzwi. Potem drzwi się otworzyły i w
prostokącie światła ujrzałem dwa cienie. Rozróżniałem tylko jakieś kształty bez twarzy, ale w tym
momencie nie miało to znaczenia. Jeden z nich powiedział:
- Ocknął się?
- Tak, doszedł do siebie.
Weszli do środka i stanęli nade mną. W rękach mieli pałki.
- Twardziel. Walczyłeś jak lew. Wyprułeś flaki Dukowi, ty gnoju. Załatwiłeś go na cacy, niech
cię…
- Idź do diabła - odburknąłem.
- Ciągle hardy. Jasne. Zachowaj twarz do końca. I tak nic ci to nie pomoże, choćbyś błagał na ko-
lanach - zaśmiał się. - Wkrótce przyjedzie szef. Zada ci parę pytań, a żebyś dobrze na nie odpowi-
adał, musimy cię trochę zmiękczyć.
Pała uniosła się powoli. Nie spuszczałem z niej wzroku. Podniósł ją na wysokość ramienia, ude-
rzył i trafił w żebra. Potem walili jednocześnie, para sadystów, centymetr po centymetrze. Później
jeden zrobił błąd, zamiast rąbnąć w szyję, trafił w głowę. Otuliła mnie ponownie ta cudowna, słod-
ka ciemność, w której nie czuło się bólu i nie dochodziły żadne dźwięki. Leciałem głową do przodu
w mrocznym tunelu.
Ten sam potworny ból, który pogrążył mnie w nicość spowodował przebudzenie. Czułem go każ-
dym udręczonym nerwem, wysyłającym impulsy do mózgu. Leżałem łykając otwartymi ustami po-
wietrze i marząc o śmierci, chociaż wiedziałem, że nie wolno się poddać.
Ciało nie wytrzymuje takich tortur. Próbuję zapomnieć o bólu, który odchodzi, ale nie na długo.
Chwilowa ulga jest jak pocałunek pełen miłości. Ciało pozostaje w stanie gotowości, regeneruje się,
a kiedy nadchodzi moment działania, próbuje się zmobilizować.
Musiałem się zastanowić. Na pewno jest sposób i musiałem go znaleźć. Widziałem zarys łóżka i
czułem sznury, którymi byłem przywiązany do stalowej ramy. Łóżko, na którym leżał gruby mate-
rac, można było złożyć.
Ręce przywiązano tak mocno, że w materacu robiły się wgłębienia. Zerknąłem na palce u nóg,
potem na przywiązane ręce i wybrałem jedyne możliwe rozwiązanie.
Sposób był hałaśliwy, wymagał czasu i takiego manewrowania rękami, żeby krew swobodniej
krążyła w żyłach. Zacząłem kołysać łóżkiem na boki. Przy którymś odchyleniu udało się je przew-
rócić. Wstrzymałem oddech, kiedy uderzyło o podłogę. Przez chwilę leżałem na spodzie, ale udało
mi się postawić łóżko na boku. Materac wysunął się spod moich stóp i kiedy zacząłem ruszać noga-
mi, udało się prawie całkowicie usunąć go spod dolnej części ciała. Przerwałem, by złapać oddech,
a kiedy spróbowałem jeszcze raz, materac wysunął się spod rąk. Miałem teraz dostatecznie dużo lu-
zu. Sznury były mokre i śliskie od krwi. Łamałem paznokcie próbując je rozplatać, ale tak napraw-
dę pomogła mi krew. Puścił jeden sznur, potem drugi i ręka była wolna. Oswobodzenie drugiej było
kwestią minut. Po rozplataniu więzów, krępujących nogi, udało mi się wstać. Serce waliło jak opę-
tane i wrócił ból.
Wziąłem się w garść, choć od wysiłku na wpół otępiałem. Wiedziałem, co mam robić. Postawi-
łem łóżko z materacem tak jak stało przedtem, rozłożyłem materac i położyłem się w identycznej
pozycji. Dla picu położyłem sznury na nogach i jednej ręce. Modliłem się, by nie zwrócili uwagi na
tę drugą, której nie mogłem omotać.
Czas. Miałem teraz trochę czasu. Z każdą sekundą czułem powracającą energię. Leżałem roz-
luźniony z zamkniętymi oczami. Próbowałem przywołać w pamięci całą historię od początku, ale
udało się to częściowo. Zobaczyłem Bergę i Nicholasa Raymonda oraz faceta wpychającego swą
ofiarę pod ciężarówkę. Przyszło mi do głowy, że sekcja zwłok, gdyby ją zrobiono, wykazałaby ma-
sę narkotyku w żyłach, który zredukował Raymonda do chodzącej, bezmyślnej maszyny.
Obraz zaczynał się przejaśniać. Zrozumiałem jaką szopkę odegrali przed Bergą. Kiedy chodzi o
dwa miliony dolców, nie można działać na oślep, chyba że jest się zupełnie pewnym tego, co się ro-
bi. Najpierw próbowali ją przestraszyć, potem nastąpiła wielka mistyfikacja. Carl Evello, człowiek
światowy, udający miłość od pierwszego wejrzenia, próbował zbliżyć się do niej i rozpracować ją.
Rozmyślałem o tym wszystkim leżąc na składanym łóżku i próbując zrozumieć tego szarego
człowieczka, któremu wydawało się, że wyroluje Mafię. Raymond dobrze wszystko zaplanował. W
taki sposób przekazał Berdze tajemnicę kryjówki, żeby musiała pokombinować, żeby się do niej
dostać. Długo trwało, zanim wreszcie połapała się o co chodzi. Wtedy jednak wiedziała już o tym
mafia. Berga wynajęła ochronę. Nie wypaliło. Mimo to ciągle nie puszczała pary z ust rozumiejąc,
że jeśli ujawni sekret, wyruszy w ostatnią podróż. Promyk nadziei zaświtał, kiedy Wujaszek Sam
zdecydował się pomacać Evello. Może sądziła, że usunięcie przeszkody w postaci jego osoby da jej
szansę. Jeśli tak myślała, była w błędzie. I tak wpadła w ich łapy.
Otworzyłem oczy i patrzyłem w sufit. Kilka innych szczegółów prosiło się, by je uporządkować.
Chciałem to właśnie zrobić, ale usłyszałem głosy na zewnątrz.
Nie próbowali zachowywać się cicho. Dwóch przechwalało się, że na pewno puszczę farbę, a
trzeci miał nadzieję, że tak będzie. Głos tego trzeciego, cichy i spokojny, był mi dobrze znany.
Usłyszałem:
- Poczekajcie tutaj, a ja pogadam.
- Nie chce pan, żebyśmy weszli, szefie? Może trzeba go jeszcze trochę zmiękczyć.
- Zawołam was, jeśli będzie taka potrzeba.
- Dobra jest, szefie.
Otworzyły się drzwi. Zobaczyłem tamtych dwóch, jak otwierali butelkę przy stole, potem drzwi
zamknęły się i mężczyzna próbował wymacać przełącznik na ścianie. Zaklął, zapalił zapałkę i trzy-
mał przed sobą. Lampy nie było. Na krześle stała świeca w butelce. Zapalił ją. Postawił butelkę
obok mnie, przysunął krzesło i wyjął papierosa.
Wciągnąłem nosem słodkawy zapach dymu. Oblizałem wargi na widok rozżarzającego się koni-
uszka papierosa, ale facet tylko wyszczerzył zęby i dmuchnął mi dymem prosto w twarz.
- Cześć, Carl - powiedziałem. Pragnąłem, żeby te słowa zabrzmiały dobrze i twardo, ale Carl nie
przestał się uśmiechać.
- Oto okryty ponurą sławą Mike Hammer. Mam nadzieję, że chłopcy dobrze wykonali robotę. Je-
śli im na to pozwolę, będą jeszcze lepsi.
- Byli nieźli. - Odwróciłem głowę, żeby mu się przyjrzeć. - Więc to ty jesteś… szefem.
Zmienił się na twarzy. Uśmiech był teraz zjadliwy.
- Jeszcze… niezupełnie - odparł. - Być może już jutro nim zostanę. Jestem szefem tylko na swo-
im terytorium… Chwilowo.
- Ty gnido. - Nawet wypowiedzenie tych słów sprawiało trudność. Oddychałem z trudem przez
zaciśnięte zęby. Zamknąłem oczy, wyprostowałem się i słyszałem jego śmiech.
- Oszczędziłeś nam dużo roboty. Podobno noga ci się powinęła, gdy znalazłeś to, czego szu-
kamy.
Nic nie odpowiedziałem.
- Mówią, że chcesz pohandlować. Gdzie towar?
Oczy same się otworzyły.
- Najpierw ją puśćcie.
Znowu ten krzywy uśmiech.
- To nie o nią się targujemy. Śmieszne, nawet nie wiem, gdzie jest. Widzisz, ona jest poza moim
rewirem.
Opanowałem się ogromnym wysiłkiem woli. W ramionach czułem nerwowe drgawki. Zacisną-
łem pięści, żeby ręce nie drżały.
- To ciebie wystawiam na sprzedaż. Albo będziesz gadał, albo wyjdę z pokoju i powiem chłop-
com jedno słowo. Wtedy przemówisz.
- Idź do diabła.
Pochylił się niżej.
- Jeden z nich to nożownik. Lubi bawić się klingą. Być może pamiętasz, co zrobił z Bergą - po-
wiedział z lubością. - A to było niczym w porównaniu z tym, co zrobi z tobą.
Kantem dłoni naśladował cięcia nożem na moim ciele, wyszukane i wyrafinowane. Kiedy do-
szedł do pachwiny, uderzył dla wywarcia lepszego efektu, a krzyk, który z siebie wydałem, uwiązł
w gardle przyduszony bólem. Carl, żeby lepiej usłyszeć, przysunął się jeszcze.
Pochylił się jednak za bardzo, a moje ręce ścisnęły jego gardło tak mocno, że palce utkwiły w
warstwach tłuszczu. Oczy wyglądały jak dwa kamyczki, które próbują wypaść z oprawy. Nacisną-
łem mocniej i zmusiłem go do klęknięcia. Wszystko odbywało się bez najmniejszego dźwięku. W
ostatnim przypływie wściekłości wbił paznokcie w nadgarstki. Kiedy głowa opadła do tyłu uścisk
zelżał, a nabrzmiały język wypełnił otwór będący jego ustami. Coś w gardle naprężyło się i pękło.
Gdy zabrałem dłonie, usłyszałem tylko syk wchodzącego do płuc powietrza.
Położyłem go na łóżku w pozycji, w której leżałem przed chwilą. Takiej okazji nie wolno było
zmarnować, dlatego pozwoliłem Carlowi żyć o jedną minutę dłużej, niż powinien. Spróbowałem
naśladować jego głos. Zawołałem w stronę drzwi:
- Powiedział, co trzeba. Teraz go załatwcie.
Na zewnątrz zaskrzypiało krzesło. Ktoś coś powiedział, potem cisza i szuranie w stronę drzwi.
Nawet nie spojrzał w moją stronę. Podszedł do łóżka i usłyszałem, jak otworzył sprężynowiec.
Chłopak wiedział, co robi. Nie wbił noża. Przyłożył w odpowiednim miejscu i powoli wepchnął.
Ciało Carla wygięło się i przeszył je dreszcz. Odsłoniłem płomień świecy, chłopak dostrzegł swój
błąd. Wtedy z całą siłą, jaką w sobie znalazłem, uderzyłem w szyję miażdżąc kręgosłup i rdzeń. Nie
żył, kiedy kładłem go na podłodze.
Doskonale. Z każdą chwilą sytuacja stawała się lepsza.
Wpadłem do sąsiedniego pokoju z wrzaskiem, którego nie mogłem już dłużej powstrzymać, i do-
stałem drania przy stole. Sekunda, w której zawahał się z przerażenia, była tą, której potrzebował na
sięgnięcie po rewolwer. Rękę trzymał już na kolbie, gdy rozdrapałem paznokciami jego twarz i
przygniotłem ciałem do podłogi. Rewolwer wypadł z rąk i przeleciał przez pokój. Nacisnąłem go
kolanami. Z ust dobyło się jakieś bulgotanie, które ustało, gdy pięścią wywichnąłem szczękę. Już
nie szukał rewolweru. Przyłożył ręce do twarzy i próbował się zasłonić. Nie mogłem odmówić mu
przyjemności zobaczenia, co go czeka. Miał patrzeć na wszystko, co z nim robię, aż w końcu oczy
zaszły mgłą, kiedy tył głowy trzasnął o podłogę. Stałem nad nim i patrzyłem, jak krew cieknie mu z
nosa i uszu. Przeciągnąłem bezwładne ciało, żeby dołączyło do tamtych dwóch, zarzuciłem ramiona
wokół szyi tego, który trzymał jeszcze nóż w garści, i tak ich zostawiłem.
Wyszedłem na ulicę i pozwoliłem, by deszcz obmył mi twarz. Oddychałem głęboko. Jakiś włó-
częga siedzący trzy metry dalej, przy drzwiach, usłyszał mój śmiech. Ocknął się z pijackiego otu-
manienia. Być może wygląd twarzy sprawił, że jego oczy straciły szklistość. Zadrżał, próbując od-
sunąć się w kąt. Zaśmiałem się głośniej i włóczęga tego już nie wytrzymując wstał i powlókł się da-
lej oglądając ze dwa razy, czy za nim nie idę.
Wiedziałem, gdzie jestem. Drugiej Alei nie sposób zapomnieć. Lokal, przed którym stałem, był
brudny i opuszczony. Kiedyś mieściła się tu jadłodajnia, ale pozostała po niej w witrynie wywiesz-
ka „DO WYNAJĘCIA". Właśnie zamykali knajpę na rogu.
Szedłem wolno, ale pewnym krokiem. Jeszcze jeden szaraczek, który szuka schronienia. Jeszcze
jeden, który nie może go znaleźć. Dotarłem do skrzynki z telefonem policyjnym przy drugiej prze-
cznicy. Otworzyłem ją i czekałem na zgłoszenie. Nie musiałem się zbytnio wysilać, by nadać głoso-
wi chrapliwy ton.
- Panie władzo - wydusiłem. - Lepiej szybko przyślijcie kogoś. Słychać straszne wrzaski ze dwa
bloki stąd, w tej opuszczonej garkuchni.
Nie minęły dwie minuty, kiedy syreny zagłuszyły deszcz i obok przemknął samochód patrolowy
rozpryskując kałuże. Czeka ich nielichy bigos. Ten z trójki, który jeszcze żył, będzie gadał, ale i tak
usmaży się na krześle elektrycznym.
Wyjąłem portfel i przejrzałem dokumenty. Niczego nie brakowało z wyjątkiem pieniędzy. Zabra-
li nawet drobne. Potrzebna mi była dziesiątka jak nigdy w życiu. Na końcu ulicy światła knajpy
rzucały żółte cienie na chodnik. Poszedłem w tamtą stronę. Stanąłem w drzwiach i popatrzyłem na
dwóch pijaków i gościa z futerałem na trąbkę kimających przy barze.
Nie miałem wiele do stracenia, więc przywołałem barmana i rzuciłem zegarek na ladę.
- Potrzebna mi dziewięciocentówka. Może pan zatrzymać zegarek.
- Za dychę? Zwariowałeś, człowieku. Zapraszam za to na kawę.
- Nie chcę kawy. Muszę zadzwonić.
Przyjrzał mi się uważniej i usłyszałem ciche „och".
- Obrobili? - Sięgnął do kieszeni, rzucił dziesiątkę na ladę i odsunął zegarek. - Dzwoń pan, wiem,
jak to jest.
Pata nie było w domu. Moneta wypadła z automatu, wykręciłem komisariat. Spytałem o kapitana
Chambersa, ale też nie zastałem. Gliniarz z dyżurki chciał, żebym zostawił wiadomość, którą prze-
każe kapitanowi, kiedy ten wróci.
- Bracie - odparłem. - To nie może czekać. Dotyczy czegoś nad czym kapitan właśnie pracuje, i
jeśli nie przekażę mu wiadomości, natychmiast dostanie zawału.
Zakrył ręką mikrofon i doleciały mnie przytłumione głosy.
- Spróbujemy odnaleźć kapitana przez radio. Czy może pan zostawić swój numer telefonu?
Odczytałem go z tarczy, powiedziałem, że będę czekał, i odwiesiłem słuchawkę. Barman nie zos-
tawił mnie swojemu losowi, na ladzie stała filiżanka z gorącą kawą i napoczęta paczka papierosów.
Niczego poza kawą żołądek i tak by nie przyjął, więc powitałem ją z radością. Nogi przestały drżeć
i ból zelżał.
Zapaliłem, przeciągnąłem się i popatrzyłem w okno. Silny wiatr zacinał deszczem o szyby. Ktoś
otworzył drzwi - wilgotne powietrze wpłynęło do środka i zrobiło się mniej duszno. Jeszcze jeden
muzyk z futerałem na skrzypce pod płaszczem usiadł ciężko i zamówił kawę. Gdzieś na ulicy zno-
wu zawyła syrena, po minucie dołączyła jeszcze jedna. Potem dwie następne, gdzieś dalej, jak ratu-
nek dla bolącego miejsca na chorym ciele miasta.
Wszedł Pat. Miał zmęczone oczy i nieruchomą twarz. Kącik ust wykrzywiał nerwowy tik, który
próbował powstrzymać pocierając wargi dłonią.
Podszedł do mnie i usiadł.
- Kto ci tak przykopał, Mike?
- Jest aż tak źle?
- Zrobili z ciebie miazgę.
Teraz mogłem się już uśmiechnąć, bo wiedziałem, że moje na wierzchu. Może jutro, pojutrze,
popojutrze nie ruszę się z bólu, ale teraz mogłem się uśmiechać.
- Mieli mnie w rękach, ale się wyśliznąłem.
- Niedaleko stąd ktoś narobił nielichego bigosu. To chyba nie ty, prawda?
- Co mówią fakty?
Pat rozchylił wargi.
- Facet, który przeżył, jest poszukiwany za trzy zabójstwa. Ta sprawa go załatwiła.
- Tak twierdzi koroner?
- Owszem, zresztą ja też. Na miejscu jest dwóch specjalistów, którzy również są tego zdania.
Problem w tym, że ten facet twierdzi co innego. Tak naprawdę sam nie wie, co ma powiedzieć. Jest
na półprzytomny i plecie coś o Berdze Torn i jak ją załatwiał. Jest najbardziej wystraszonym milcz-
kiem, jakiego w życiu widziałeś.
- Więc mają swoją wersję wydarzeń?
- Nikt jej nie podważy. Co ty o tym sądzisz?
Zaciągnąłem się głęboko i zgasiłem papierosa w popielniczce.
- To tylko drobny element. W tej chwili bez znaczenia dla mnie i dla ciebie. Pewnego dnia przy
piwku opowiem ci ciekawą historię.
- Lepiej, żeby trzymała się kupy - przestrzegł Pat. - Robi się istne piekło. Wczoraj zgłosiła się
siostra Evella z wydrukiem rozmów telefonicznych. Dzwonił w najdziwniejsze miejsca, jakie mo-
żesz sobie wyobrazić. Znajdujemy niektórych mafioso, powieszonych za jaja, inni żebrzą o ochro-
nę. Na Wybrzeżu policja zgarnęła takich ważniaków, że włosy stają dęba. Niektórzy zaczęli mówić
i sprawa zatacza coraz szersze kręgi. - Powoli przetarł oczy. - Cholera. Nawet Waszyngton jest w to
wmieszany. Chce mi się rzygać.
Znowu poczułem drżenie nóg.
- Nazwiska, Pat.
- Niektóre znasz. Załatwiliśmy płotki, ale grube ryby mają się dobrze. Policjanci z Miami zrobili
szybką rewizję u jednego z miejscowych rekinów i wygrzebali kartotekę, zawierającą informacje o
większości punktów dystrybucji narkotyków w całych Stanach. Chłopcy z FBI poprosili o dodat-
kowych ludzi, żeby zgarnąć towar i wracają z pełnymi walizkami.
- Billy Mist. Masz coś o nim?
- Ani słowa. Chwilowo ulotnił się jak kamfora.
- Leo Harmody?
- On? Krzyczy, że policja go prześladuje. Grozi, że odwoła się do Kongresu. Wrzeszczy, bo
chwilowo nie można go niczym obciążyć.
- I Al Affia nie żyje - wspomniałem.
Pat zwrócił w moją stronę szare, zmęczone oczy.
- O tej sprawie chyba nic nie wiesz, a może się mylę?
- Nie mogło się przytrafić nikomu bardziej odpowiedniemu.
- Pokroili go elegancko. Ktoś miał przy tym duży ubaw.
Popatrzyłem na Pata. Zapaliłem papierosa i pstryknąłem zapałką w stronę popielniczki. Dopaliła
się i wygięła w zwęglony łuk.
- Do czego udało się wam dojść?
- Do niczego. Żaden odcisk na butelce nie był na tyle wyraźny, by go zidentyfikować.
- Jaką przyjęto wersję?
Ciężkie powieki przykryły oczy.
- Sieć przestępcza na nadbrzeżu przeżywa trudne dni. Były już dwa zabójstwa. Król umarł, ale ja-
kiś nowy król szykuje się na jego miejsce.
Deszcz brzmiał jak uderzenia w bęben. Przyspieszał, a w tle wtórowały mu grzmoty. Błyskawice
rozcinały niebo. Trzech pijaków żałośnie spozierało w okno. Skrzypek wzdrygnął się, zapłacił, wsa-
dził futerał pod płaszcz i wyszedł. I tak miał fart, bo złapał przejeżdżającą właśnie taksówkę.
- Pat, czy ogarniasz już całą sprawę?
- Jasne, że tak. Większego galimatiasu w życiu nie widziałem.
- To znaczy, że się pogubiłeś.
Senność zniknęła z oczu Pata. Powoli obracał popielniczkę i rzucił jedno z tych swoich dziwnych
spojrzeń.
- Zaczynaj, Mike.
Wzruszyłem ramionami.
- Wszystkie ryby płyną w stronę twojej sieci. Teraz ty będziesz miał ubaw. Od kogo się zaczęło?
- Zaczęło się od Bergi.
- Nie zapomnijmy o tym. Poskładajmy wszystko do kupy. Opowieść będzie krótka i zwięzła, a
szczegóły możesz sam posprawdzać. Dziesięć, dwanaście, może piętnaście lat temu pewien facet
przywiózł partię narkotyków do rozprowadzenia w kraju przez mafię. Na statku zadał się z pewną
panienką i się w niej zakochał. To właśnie Berga. Zamiast przekazać towar szefom postanowił go
zatrzymać dla siebie i swojego cukiereczka, chociaż wiedział, że ryzykuje głową.
- Nicholas Raymond - dorzucił Pat.
Przytaknąłem, ale zdziwiłem się, że wiedział.
- Nicholas trzymał ich w szachu - kontynuowałem. - Nie mogli go załatwić, dopóki nie zezna
gdzie ukrył towar, a on nie miał zamiaru naprowadzać ich na ślad. Przesyłka była warta dwa mili-
ony dolców, a forsy potrzebowali jak nigdy. Tymczasem Nick mieszka z panienką, ale pewnego
dnia ginie w wypadku. Jest kiepsko, ale nie beznadziejnie. Przypuszczali, że albo przekazał dzi-
ewczynie sekret, albo sama go odkryła. Niestety, nie poszło łatwo. Nick był sprytniejszy, niż sądzi-
li. Dał jej pewną wskazówkę na wypadek, gdyby mu się coś przytrafiło, ale dziewczyna dokładnie
nie wiedziała, gdzie jest towar, ani jak go znaleźć. Pewnie próbowali ją zastraszyć, więc wynajęła
ochronę. Goryl tak się starał, że nawet z nią zamieszkał. To nie spodobało się mafii. Gdyby Ka-
wolsky znalazł towar, mieliby pecha, więc musiał polecieć.
Pat obserwował mnie uważnie. Miał taką minę, jakbym nie odkrywał żadnych rewelacji, ale nic
nie powiedział.
- Dochodzimy teraz do Evella. Odgrywa całe przedstawienie i udaje wielką miłość. Prawdopo-
dobnie proponuje małżeństwo, żeby całość wyglądała przekonująco. Być może lekko przesadził lub
nie był dość sprytny, by ją oszukać. Berga połapała się, że Evello należy do organizacji. Zrozumiała
wtedy jeszcze jedno. Pojęła, czego wszyscy szukają, i jak nadarzyła się okazja, by obsmarować
Evella przed komisją senacką, zagrała tą kartą sądząc, że później sama przejmie towar.
Teraz z twarzy Pata wyczytałem, że jednak nie o wszystkim wiedział. W kącikach oczu pojawiły
się ostre linie i od czasu do czasu, oblizując wargi, czekał na dalszy ciąg…
- Obydwie strony postanowiły zagrać na całego. Zjawili się chłopcy z „czarną ręką". Śmiertelnie
ją przestraszyli, chociaż i tak niewiele jej brakowało. Załamała się i próbowała przeczekać w zak-
ładzie.
- I to był największy błąd - wtrącił Pat.
- Wspomniałeś, że odwiedziła ją kobieta.
Skinął głową. Powoli otworzył i zamknął dłonie.
- Ciągle nie możemy trafić na jej ślad.
- Czy mógł to być mężczyzna przebrany za kobietę?
- Mógł to być ktokolwiek. Nie ma rysopisu, nic. Ale ktoś, kogo znała.
- Brawo.
- Towaru ciągle nie ma.
- Wiem, gdzie jest.
Pat błyskawicznie podniósł głowę.
- Dwa miliony rozmnożone do czterech przez czas. Inflacja.
- Cholera, Mike, gdzie? - Głos miał ściśnięty z emocji.
- Na statku „Cedric". Nasz dobry znajomy Al Affia rozpracowywał skrytkę. W swojej norze miał
wszystkie plany statku i ten, kto go zabił umknął ze schematem.
- Dopiero teraz mi to mówisz - powiedział chrapliwie. - Teraz puszczasz farbę, a tymczasem ktoś
miał już tyle czasu, że mógł znaleźć towar.
Odetchnąłem głęboko i jęknąłem, kiedy ból zakłuł mnie w piersiach. Potrząsnąłem przecząco
głową.
- To nie takie proste, Pat. Al od dawna miał te plany. Nawet domyślam się, dlaczego został za-
bity.
Pat czekał.
- Zwabił Veldę do swojej nory na jeden szybki numer. Nasypała mu chloralu i kiedy był nieprzy-
tomny, przetrząsnęła mieszkanie. Al wkrótce się ocknął. Zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował
proszek i zobaczył, co robi Velda. Musiała go puknąć butelką.
Pat otworzył szeroko oczy.
- Velda!
- Nie zabiła go. Przyłożyła raz i rozcięła mu głowę. Wyczołgał się z mieszkania i przekazał ko-
muś wiadomość. Ten ktoś szybko zadziałał i Velda gdzieś czeka na swój los. - W tym momencie
ból przeszył całe moje ciało. - Mam nadzieję, że czeka - dokończyłem.
- Mike, wyduś z siebie wszystko. Cholera, co jeszcze ukrywasz? Więc masz nadzieję, że dziew-
czyna żyje. Ja też tak sądzę. Poznałeś ich na tyle dobrze, by wiedzieć, jaki los ją teraz czeka.
- Jechała do Billy Mista. - Mina mi zrzedła na samo wspomnienie i zazgrzytałem zębami. - Gli-
niarze jej nie znaleźli.
- Załóżmy, że nigdy tam nie dojechała.
- Rozważałem taką ewentualność, przyjacielu. Widziałem, jak przejeżdżała taksówką i nie była
sama.
Zrobiło mi się chłodniej. Wypita kawa straciła swój zbawienny wpływ. Nie mogłem dłużej o tym
myśleć i zasłoniłem twarz rękami w nadziei, iż zniknie straszny obraz, który mi się jawił.
- Dranie, dranie! - powtarzał Pat. Nerwowo wystukiwał rytm palcami i tak jak ja ciężko oddyc-
hał. - Wszystko zaczyna rozpadać się na kawałki, ale jeszcze nie do końca. Dostaniemy Billa. W ta-
ki czy inny sposób.
Poczułem się lepiej. Sięgnąłem po ostatniego papierosa.
- Nic się nie rozpadnie, dopóki nie przechwycimy towaru. Ty i cała ekipa z Waszyngtonu może-
cie jeszcze i dziesięć lat pracować, a nie ugryziecie bestii tak, by zdechła. Zadacie jej parę kopni-
aków, ale to nie wystarczy. Możemy tylko spowolnić jej ruchy. Będą kurczowo trzymali się Veldy,
dopóki nie zjawi się ktoś z czterema milionami dolców w garści. Jestem na celowniku, brachu. Ja
sam. Nastraszyłem ich, ale to jednostki… nie cała organizacja. Interesuje mnie człowiek, nie orga-
nizacja. Chcę stać i patrzeć, jak umiera, a on dobrze o tym wie. Idzie na całego, by dostać swoją
przesyłkę narkotyków, ale zanim nacieszy nią oczy, muszę zginąć ja. Tak więc mają Veldę Jest
przynętą, ale nie tylko. Ja jestem najbliżej rozwiązania zagadki. Berga, zanim zginęła, dała mi
wskazówkę, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przez pewien czas oni też ją znali, ale nic nie
zrozumieli. Oczekują, że ja ją rozszyfruję, i będzie to cena wolności Veldy.
- Mike, oni nie są w ciemię bici.
- Ja też nie. Był taki moment, kiedy rozwiązanie narzucało się samo, ale spieszyłem się i nie
zwróciłem na nie uwagi. To coś męczy mnie, nie mogę dać sobie z tym rady. Cholerne, zarozumiałe
dranie…
- Mogą sobie pozwolić na arogancję. Cała struktura mafii opiera się na arogancji. Gwałcą prawa
wszystkich krajów świata, człowieka mają za nic. Są bezwzględni, a wspierają ich najprzebieglejsze
umysły na ziemi.
- Miałem na myśli tę głowę i ciało.
- Ciało możemy zniszczyć, Mike, ale elita władzy to odrębna kasta. Organizację zbudowano tak,
żeby głowa w wyjątkowych sytuacjach mogła funkcjonować samoczynnie, bez ciała. Brakujące ele-
menty można zgromadzić w każdej chwili, ale wyłączną korzyść czerpać będzie głowa. Jest jak
rząd. Ludzie, którzy go tworzą nie liczą się. To władcy są ważni, a rząd istnieje po to, aby korzyści
z jego istnienia czerpali władcy i zaspokajali swoje apetyty. Tych ludzi nikt nie zna i nie pozna.
- Chyba, że popełnią jeden zafajdany błąd.
Pat odwrócił głowę od okna. Potarłem skronie, żeby rozpędzić ból.
- Towar jest na „Cedricu". Jedyne, co musisz zrobić, to znaleźć statek. W archiwum pokładowym
będzie numer kabiny, którą zajmował Raymond. Kiedy ją odnajdziesz, zadzwoń do Raya Dikera z
„Globe" i przekaż mu pierwsze szczegóły śledztwa. Powiedz, że ma się wstrzymać z ujawnieniem
całej sprawy, dopóki do ciebie nie zadzwonię. Do tego momentu będę miał Veldę.
- Dokąd idziesz?
- Kiedy ostatnio zadałeś to pytanie, powiedziałem, że idę kogoś zabić. - Wyciągnąłem rękę. - Daj
pięć dolców.
Zrobił zdziwioną minę, nachmurzył się i odliczył banknoty. Dwa z nich położyłem na barze i ski-
nąłem na barmana, żeby przyjął należność. Był w siódmym niebie.
- Gdzie jest Michael Friday?
- Powiedziała, że jedzie do twojego mieszkania.
- Nie było mnie tam.
- No wiesz. Nie ma obowiązku meldowania się co godzinę.
- Żadnej ochrony policyjnej?
Jeszcze bardziej zmarszczył brwi.
- Proponowałem, ale odmówiła. Jeden z agentów i tak za nią poszedł. Dał spokój, gdy wsiadła do
taksówki.
- Nie wysilił się.
- Odwal się. Wszyscy mają roboty po uszy.
- Oczywiście - powiedziałem z ironią. - Masz zamiar szukać „Cedrica"?
- A jak myślałeś? Pytałem dokąd idziesz?
Zaśmiałem się, ale nie zabrzmiało to szczerze.
- Pochodzę trochę po deszczu i pomyślę. Potem może uda mi się jeszcze kogoś zabić.
Wiedziałem, że w tym momencie Pat pomyślał o dawnych czasach. Byliśmy młodsi i zdawało się
nam, że brud jest tylko na wierzchu. Policjanta darzono szacunkiem, a prawo chroniło człowieka i
gwarantowało porządek. Biurokracja i korupcja wśród wyższych urzędników nie były tak wszecho-
becne.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął wysłużoną trzydziestkę-ósemkę. Wcisnął mi ją pod blatem.
- Masz, pobaw się innym kalibrem.
Przypomniałem sobie, co mówiła Velda, i potrząsnąłem przecząco głową.
- Może innym razem. Bez tego mam więcej zabawy.
Wyszedłem na dwór. Deszcz uderzył mnie w twarz.
Wiedziałem, że gdzieś czeka na mnie rozwiązanie i na pewno je znajdę. W kiosku przy stacji
metra kupiłem paczkę luckies. Poczekałem na kolejkę z centrum i wsiadłem, kiedy pociąg wtoczył
się na peron.
Każdy wstrząs wagonu czułem w całym ciele. Kiedy już nie mogłem wytrzymać, wstałem i opar-
łem się o drzwi. Patrzyłem na migające przed oczami brudne ściany tunelu.
Jeden element, jeden cholerny element i wszystko będzie jasne…
Pociąg wjechał na stację. Byłem jedynym pasażerem, który wysiadł.
Na zewnątrz nie było taksówki, ale nie marnowałem czasu na czekanie. Szedłem w stronę miesz-
kania, nieświadom lejącego deszczu. Czułem, że ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Nogi zac-
zęły się uginać, kiedy dotarłem do drzwi, a dozorca i jego żona popatrzyli na mnie z przerażeniem i
pomogli mi wejść do środka.
Lily Carver wstała z krzesła. W jej oczach widziałem współczucie i zrozumienie bólu, który mnie
przeszywał. Chwyciła mnie za rękę i poprowadziła do sypialni.
Rzuciłem się na łóżko i zamknąłem oczy. Czyjeś ręce rozpięły kołnierzyk koszuli i zdjęły buty.
Słyszałem, jak dozorca kazał żonie zabierać się z pokoju, słyszałem jej pełne przerażenia łkanie.
Słyszałem Lily i czułem jej ręce na czole. Czułem, że pochylała się nade mną.
- Może trzeba wezwać lekarza, panie Hammer? - zapytał dozorca.
Potrząsnąłem przecząco głową.
- Zadzwonię po policję. Może… Ponownie potrząsnąłem głową.
- Wszystko będzie w porządku.
- Czy możemy chwilę porozmawiać?
- O czym?
Czułem, że sen jest coraz bliżej.
- Była tu kobieta. Friday, tak miała na nazwisko. Zostawiła list i powiedziała, że to bardzo waż-
ne. Chciała, żeby pan go przeczytał, jak tylko wejdzie.
- Co napisała?
- Nie wiem, nie zaglądałem tam. Czy mam otworzyć?
- Śmiało. Łóżko podskoczyło, kiedy wstał. Lekko się zakołysałem. Kojący ruch, od którego po-
wieki stały się jeszcze cięższe, a podniesienie ich wydawało mi się prawie niemożliwe. Znowu usi-
adł. Usłyszałem szelest rozdzieranego papieru.
- Oto i on. - Pauza. - Dużo tu nie ma.
- Czytaj pan.
- W tej chwili. „Mike, mój drogi… znalazłam wykaz. Ma go już twój przyjaciel. Znalazłam coś o
wiele ważniejszego i muszę się z tobą od razu zobaczyć. Zadzwoń. Zadzwoń natychmiast. Uściski.
Michael". Nic więcej tu nie ma, panie Hammer.
- Dziękuję, bardzo dziękuję.
W sąsiednim pokoju żona dozorcy nerwowo przesuwała krzesła. Poczułem dotyk czyjejś ręki.
- Sądzi pan, że mogę już pójść?
Zanim zdążyłem skinąć, odezwała się Lily.
- Tak, proszę już iść. Zaopiekuję się nim. Dziękuję za wszystko.
- Cóż… jeśli będę potrzebny, proszę mnie wezwać.
- Oczywiście.
Po raz ostatni otworzyłem oczy. Zobaczyłem delikatną urodę jej twarzy. Z uśmiechem zdejmo-
wała ze mnie ubranie. W spojrzeniu dostrzegłem dziwną czułość. Szepnęła:
- Kochany… kochany…
Nadszedł sen. Przybrał wygląd twarzy. Pośrodku usta, dojrzałe, wilgotne, pełne i miękkie. Były
coraz bliżej. To twarz Michael i we śnie, zafascynowany tymi ustami, uśmiechnąłem się do niej.
ROZDZIAŁ 12
Ból jest za silny i nie pozwala spać. Budzisz się - boli jeszcze bardziej, więc próbujesz ponownie
zasnąć. Ból jest fizyczny, nęka cię, a ciało na próżno z nim walczy, bo niepokój umysłu jest silnie-
jszy. Korowód myśli wali młotem po głowie, drapie i gryzie, aż mózg, niczym dzikie zwierzę, pró-
buje wyrwać się z klatki. Tylko że ucieczki nie ma. Wokół wszystko płonie, języki ognia są coraz
bliżej, przypiekają ciało. Mózg wysyła sygnały, żeby się obudzić, ale jeśli to nastąpi, udręką staną
się myśli, a ból będzie nie do zniesienia. Więc walczysz i walczysz aż mózg zwycięży i nastąpi
przebudzenie.
Zdawało się, że słyszę głosy, a jeden z nich należał do Veldy. Wołała mnie, a ja nie mogłem od-
powiedzieć. Ktoś zadawał jej ból. Wypowiadałem nieme przekleństwa i zmagałem się z niewidzi-
alnymi więzami, którymi ktoś przywiązał mnie do ziemi. Krzyczała głosem pełnym cierpienia,
przywoływała, a ja nie mogłem pomóc. Napinałem mięśnie, kopałem i szarpałem, ale sznury trzy-
mały mocno. W końcu, bez tchu, leżałem nieruchomo i słuchałem, jak umiera.
Otworzyłem oczy i wpatrywałem się w ciemność wiedząc, że to tylko sen, ale myśl, że może być
proroczy doprowadzała mnie do szaleństwa. Oddychałem ciężko, w ustach mi zaschło.
Leżałem nagi pod kołdrą podciągniętą pod szyję. Miejsca po uderzeniach były dziwnie chłodne,
a skóra elastyczna. Dotknąłem siniaków koniuszkami palców i znalazłem odpowiedź - wtarto w nie
jakiś aromatyczny balsam. Poczułem również silną woń spirytusu do nacierania.
Powoli, czekając na powrót bólu, wyjąłem rękę spod kołdry. Wyczułem ciepło leżącego obok
mnie ciała. Gwałtownie cofnąłem rękę, bo krzyknęła. Odsunęła się jak najdalej i usiadła.
- Spokojnie, Lily… To ja…
Odetchnęła bardziej ze zdziwieniem niż ulgą i przetarła oczy.
- Przestraszyłeś mnie, Mike. Przepraszam. - Uśmiechnęła się, usiadła na brzegu łóżka i włożyła
buty.
Też musiała mieć przykre sny. Zajęła się mną, położyła obok, kiedy zasnąłem i też zamknęła
oczy. Była dobrą dziewczyną, doświadczoną przez życie i śmiertelnie przerażała ją myśl, że przesz-
łość może wrócić. Mogła być spokojna, że z mojej strony nic jej nie grozi.
- Która godzina? - spytałem. Lily popatrzyła na zegarek.
- Parę minut po dziewiątej. Chcesz coś zjeść?
- Chyba zgubiłem jeden dzień.
- Przespałeś. Jęczałeś i gadałeś przez sen… Nie chciałam cię budzić. Przynieść kawy?
- Chyba coś zjem. Muszę napełnić żołądek.
- Zawołam cię.
Uśmiechnęła się. Jeden koniuszek ust uniósł się szybciej niż drugi. Zobaczyła, że moje oczy wę-
drują po jej ciele, więc szczelniej otuliła się szlafrokiem i w jej spojrżeniu pojawiło się coś dziwne-
go, uśmiech zastąpił grymas. Zniknęła w drzwiach kuchni.
Niektóre dziewczyny są naprawdę śmieszne, pomyślałem, w jednej minucie gotowe na wszystko,
w drugiej - sztywne ze strachu.
Słyszałem, jak krząta się po kuchni. Wstałem, wziąłem prysznic, ogoliłem się i wskoczyłem w ja-
kieś czyste ubranie. Lily coś pichciła na patelni, więc usiadłem przy telefonie i wykręciłem numer
Michael Friday.
Głos, który usłyszałem w słuchawce, był głęboki i ostrożny.
- Rezydencja pana Evello, słucham.
Brooklyński akcent zdradzał policjanta.
- Mówi Mike Hammer. Szukam Michael Friday, siostry Carla. Czy ją zastałem?
- Obawiam się…
- Czy jest kapitan Chambers?
Zaskoczenie po drugiej stronie słuchawki. Po chwili:
- Kto mówi?
- Hammer. Mike Hammer.
Przez chwilę się naradzali.
- Tu policja, Hammer. Czego pan chce?
- Już powiedziałem. Szukam Friday.
- My też. Tu jej nie ma.
- Do diabła! - wyrwało mi się. - Jesteście na służbie?
- Tak jest. Pilnujemy chałupy. Może pan wie, gdzie jest dziewczyna?
- Wiem jedynie, że chciała się pilnie ze mną zobaczyć, brachu. Gdzie mogę znaleźć Chambersa?
- Proszę poczekać. - Czyjaś ręka powtórnie zakryła słuchawkę i dalej się naradzano. - Czy będzie
pan pod tym samym telefonem przez jakiś czas?
- Będę czekał.
- W porządku. Sierżant mówi, że spróbuje złapać z nim kontakt. Proszę podać numer.
- Chambers go zna. Proszę przekazać, że jestem w domu.
- Zrobione. Jak będzie pan coś wiedział o tej Friday, proszę nas poinformować.
- Żadnych poszlak?
- Całkowite zero. Po prostu znikła. Przedwczoraj po wyjściu z komisariatu wróciła do domu, ale
po kilku godzinach wzięła taksówkę i pojechała na Manhattan.
- Jechała do mnie.
- Że co!?
- Nie było mnie w domu. Zostawiła wiadomość i odjechała. Dlatego dzwonię.
- Niech to cholera. Sprawdzaliśmy całe miasto, żeby dowiedzieć się, dokąd pojechała.
- Jeżeli korzysta z taksówki, możecie sprawdzić, dokąd ode mnie się udała.
- Jasne. Przekażę dalej.
Wyłączył się, więc odłożyłem słuchawkę. Lily zawołała mnie z kuchni. Nakryła do stołu. Żarcia
było dla dwóch, ale zamiast apetytu poczułem skurcz żołądka. Myślałem jedynie o tym, że mamy
następną ofiarę. Jeszcze jeden dzieciak, którego wykończyła banda morderców. Żeby dostać di-
abelski proszek wartości dwóch milionów, będą zabijali, dopóki nie położą łapy na ostatnim gra-
mie.
Uderzyłem pięścią w stół przeklinając, aż Lily zbladła i oparła się o ścianę. Patrzyłem przed si-
ebie nie widzącymi oczami. Stała naprzeciwko.
Jak bardzo są ograniczeni? Jak daleko mogą się posunąć? Czy ich organizacja nie jest na tyle du-
ża, by wiedzieć o wszystkim? O proszku mogą zapomnieć, skoro gliny przetrząsają „Cedrica". Cały
ich kram się rozlatuje, więc zamiast zbierać nowe punkty, powinni zwijać manatki i znikać.
Lily stanęła obok, wyciągnęła rękę i położyła na ramieniu.
- Mike…
Podniosłem głowę, ale patrzyłem gdzie indziej.
- Mike, co się stało?
Zacząłem mówić. Początkowo z trudem, potem coraz szybciej. Wypluwałem z siebie słowa, aż w
końcu opowiedziałem całą historię od samego początku. Dochodziłem prawie do końca opowieści,
kiedy uświadomiłem sobie jeden drobny szczegół - drobiazg, który dawno powinien przyjść mi do
głowy. Spytałem Lily:
- Czy odwiedzałaś Bergę w zakładzie?
Zdziwiona zmarszczyła brwi.
- Nie. - Przygryzła zębami dolną wargę. - Dzwoniłam ze dwa razy. Za drugim wspomniała, że
ktoś u niej był.
- Kto? Czy powiedziała, kto? - rzuciłem.
Lily długo się zastanawiała.
- Wydaje mi się, że tak. Mówiąc szczerze nie zwróciłam wtedy na to uwagi. Byłam tak przejęta
tym, co się działo, że nazwisko nie utkwiło mi w pamięci.
Chwyciłem ją za ramię ściskając mocno palcami.
- Nazwisko, dziewczyno, tylko to ma znaczenie. Ten ktoś rozdmuchał całą historię. Od tamtej
chwili zaczęła się seria morderstw, która jeszcze się nie skończyła. Jeżeli nie wygrzebiesz tego naz-
wiska z pamięci, zabójca będzie grasował na wolności. Jeżeli wie o tobie, pójdziesz w ślady Bergi.
- Mike!
- Nie denerwuj się. Ani na chwilę nie zostawię cię samej. Do diabła, musisz sobie przypomnieć
to nazwisko. Rozumiesz?
- Chyba tak… Mike, proszę, boli.
Puściłem ją, a Lily rozcierała bolące ramię, w jej oczach pojawiły się łzy. Kropelki błyszczące
jak kryształ stawały się coraz większe. Podszedłem bliżej. Wyciągnąłem rękę.
Lily uśmiechnęła się. Znów było jak za pierwszym razem. Uśmiech człowieka, który czeka na
śmierć jak na wybawienie.
- Proszę cię, jedz - szepnęła.
- Nie mogę, nie teraz.
- Nie możesz iść z pustym żołądkiem.
Jej słowa sprawiły, że znowu poczułem się bliski rozwiązania. Czekałem na ostateczną odpowi-
edź. Czekałem. Myśl nabierała prawie konkretnych kształtów, kiedy rozjazgotał się telefon. Odeb-
rałem w kuchni. To był Pat.
- Znalazłeś Friday? - spytałem.
Próbował panować nad głosem, ale i tak brzmiał szorstko.
- Nie mamy nic. Nic, pojmujesz? Ani Friday, ani proszku, nic. Miasto to istne wariatkowo. Fede-
ralni rozgryzają całą organizację, a my ciągle nie mamy towaru. Mike, jeżeli ten proszek…
- Wiem, o co chodzi.
- Dobra. Czy jest coś, czego mi nie przekazałeś?
- Przecież sam wiesz.
- Więc, co z tą Friday? Jeśli była u ciebie…
- Chciała się ze mną widzieć. Nic więcej nie wiem.
- Wiesz, co myślę?
- Wiem, co myślisz - powtórzyłem. - Billy Mist. Co z nim?
- Nigdy nie zgadniesz.
- Dawaj.
- Właśnie w tej chwili je obiad w Terrace. Ma alibi na wszystko, co możemy mu zarzucić, i
chwilowo nikomu nie udało się go obalić. Ma ludzi w Waszyngtonie, którzy za niego ręczą. Inni
ważniacy tak ciągną za sznurki w jego sprawie, że wychodzimy na jakichś głupków. Mike…
- Co?
- Znalazłeś Veldę?
- Jeszcze nie, Pat, ale już niedługo.
- Nie brzmi to najlepiej, przyjacielu.
- Wiem.
- Jeżeli może ci to poprawić nastrój, to oddelegowałem do jej szukania kilku ludzi.
- Dzięki.
- Pomyślałem, że twoja teoria może nie jest słuszna.
- Uhm.
- Jest jeszcze jedno, o czym powinieneś wiedzieć. Obstawili twój dom. Trzech łobuzów czekało
na ciebie. Jeden z nich leży w kostnicy. Federalni ich zgarnęli.
- Więc?
- Może ich być więcej. Miej oczy otwarte. Jeśli wyjdziesz z domu, mogą za tobą ruszyć. Na pew-
no będzie ci też towarzyszył nasz człowiek.
- Są coraz bliżej - wycedziłem.
- Jesteś pierwszy na czarnej liście, Mike. Wiesz, dlaczego? Powiem ci. Mówi się, że od samego
początku maczałeś w tym palce. Kiwałeś mnie i całą resztę, ale chłopcy w końcu się połapali. Po-
wiedz… robiłeś mnie w konia?
- Nie.
- Dobre i to. Będziemy się tego trzymać.
- Co masz w sprawie „Cedrica"? Zaklął cicho.
- To istne wariactwo, Mike, a powodem jest właśnie ten pieprzony statek. W tej chwili znajduje
się w Jersey, gdzie w porcie przechodzi kapitalny remont. Przed wojną był niewielkim statkiem pa-
sażerskim, później przystosowano go do transportu żołnierzy. Wypruto wszystkie kabiny, które zło-
mowano. Nawet jeżeli towar kiedyś tam się znajdował, nie ma po nim śladu. Wszystko na próżno.
Nie odzywałem się przez chwilę. Czułem ogarniające zimno i drętwotę.
- Masz mnóstwo ludzi, których od dawna chciałeś przymknąć.
- Tak, mnóstwo - powiedział uszczypliwie. - Przymknąłem mnóstwo gnojków. Nawet kilku waż-
niaków. Odcięliśmy hydrze kilka z jej głów - zaśmiał się sarkastycznie. - Ale potwór ciągle żyje,
brachu. Największa z głów nie dba o to, ile straci tych mniejszych. Możemy je wszystkie odrąbać, a
za kilka miesięcy lub lat odrośnie nowe pokolenie głów, tak zajadłe jak nigdy przedtem. Tak, od-
nieśliśmy sukces. Tak pomyślałem, kiedy zobaczyłem Carla z dziurą od noża. Czułem się świetnie,
kiedy ujrzałem twarz Ala Afii. Tylko że oni to zera, Mike. Wiesz, jak się teraz czuję?
Nie odpowiedziałem. Odłożyłem słuchawkę, chociaż jeszcze coś mówił. Myślałem o wilgotnych
wargach Michael Friday i o tym, jak wyglądał Al Affia i o tym, co powiedział Carl Evello. Myśla-
łem o rozgrywkach, do których dochodziło nawet w takiej organizacji, jak mafia. Zrozumiałem,
dlaczego Michael Friday chciała się ze mną zobaczyć.
Lily siedziała skurczona w krześle. Palcami odgarniała nitki włosów, które wchodziły do oczu.
Przyglądała mi się.
- Weź płaszcz - poleciłem.
- Będą czekać na zewnątrz?
- Tak, będą czekać.
Ostatnia nadzieja, której tak kurczowo się uczepiła, zawiodła. Lily wstała jak automat i popatrzy-
ła martwym wzrokiem.
- Niech sobie czekają - dodałem.
Odwróciła się i uśmiechnęła.
Czekając na Lily zgasiłem światło i stanąłem w oknie. Patrzyłem na miasto.
- Jestem gotowa, Mike.
Miała na sobie tę samą bardzo szykowną zieloną garsonkę, włosy upięte pod kapelusikiem z
piórkiem. Z wyrazu twarzy można było wyczytać, że jeżeli ma umrzeć, to lepiej, by śmierć nadesz-
ła szybko i bez ceregieli. Poza tym, ma ją zastać w eleganckim ubraniu. Była gotowa. Oboje byli-
śmy gotowi. Dwoje ludzi, na których wydano wyrok, udający się na spotkanie ośmiornicy.
Nie zeszliśmy na dół. Dachem dostaliśmy się do ostatniej klatki schodowej, a potem pojecha-
liśmy windą. Parter i tylne drzwi. Na podwórzu nie było żywego ducha. Okna, w których paliło się
światło, były zbyt wysoko, by rozproszyć ciemność. Otaczający mur na wysokości człowieka był
łatwy do pokonania. Podsadziłem Lily, podciągnąłem się i pomogłem jej zejść. Wymacując rękami
drogę wzdłuż muru, dotarliśmy do tylnych drzwi następnego budynku, ale przestało nam się szczę-
ścić, bo zamek w drzwiach pozostał niewzruszony.
Już zabierałem się do dłubaniny, kiedy usłyszałem przytłumione głosy w środku i szczęście po-
nownie uśmiechnęło się do nas. Szepnąłem Lily, by była cicho, i przywarliśmy do muru. Głosy sta-
ły się wyraźniejsze, ktoś przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.
Strumień światła zalał podwórko, ale my staliśmy za drzwiami i czekaliśmy. Jakiś chłopak z
rzadkim wąsem cofnął się do tyłu i mrucząc przekleństwa szarpał za smycz, w którą się zaplątał.
Już byłem gotów wyskoczyć i załatwić go zamin wybuchnie rozróba, ale Lily powstrzymała mnie.
W końcu chłopak wyszedł na zewnątrz i poszedł w stronę przeciwległego muru. Miał tyle do po-
wiedzenia na temat ludzi, którzy muszą wyprowadzać koty na smyczy, że nie zauważył, jak wesz-
liśmy do środka.
Znaleźliśmy się na ulicy przy drugim końcu budynku i pobiegliśmy w stronę garaży. Sammy roz-
poczynał właśnie dyżur i pomachał do nas. To wydało mi się dziwne, bo drugą ręką też wykonał ja-
kiś gest. Wepchnąłem Lily do stróżówki i zamknąłem drzwi. Sammy nie wiedział, czy to odpo-
wiednia chwila na żarty. Stwierdził, że nie bardzo, przybrał poważną minę i zawyrokował:
- Coraz goręcej wokół ciebie, Mike.
- W pewnym sensie nawet się gotuje. A co?
- Byli tu niektórzy, interesowali się twoją nową gablotą.
- Wiem.
- Mówi ci coś nazwisko Bob Gelli? - Tym razem mówił całkiem serio.
- Nie.
- Dobrali się do niego. Podobno ma to coś wspólnego z tobą.
- Jest z nim źle?
- Szpital. Nie chciał sypać.
Dranie, wiedzieli o wszystkim, a jeśli nie - dowiadywali się bez trudu i od razu lała się krew. Or-
ganizacja. Sandykat. Mafia.
- Pomogę mu się wygrzebać. Powiesz mu to ode mnie, dobrze? Jak z nim?
- Wyliże się.
- Co ty na to wszystko, Sammy?
- Zasrany interes, jeśli musisz wiedzieć. W szufladzie mam trzydziestkę dwójkę. Całą noc będzie
leżeć pod ręką, a może jeszcze dłużej.
- Możesz mi załatwić jakiś samochód?
- Weź mój. Myślałem, że będzie ci potrzebny, więc zostawiłem go blisko drzwi. To dobra maszy-
na, mam do niej sentyment, więc zwróć mi ją w jednym kawałku.
Spuścił roletę w oknie i wszedł za nami do garażu. Uśmiechnął się nieszczęśliwie, ale podniósł
drzwi wjazdowe i zatrzasnął z powrotem, kiedy wyjechaliśmy. Kazałem Lily przykucnąć, póki się
nie upewniłem, że jesteśmy bezpieczni. Zakręciłem parę razy na ulicach jednokierunkowych, posta-
łem trochę przy światłach i dopiero wtedy włączyłem się do ruchu.
- Dokąd jedziemy, Mike?
- Zobaczysz.
- Mike, proszę. Tak bardzo się boję.
Dolna warga Lily drżała tak jak jej głos. Zaciskała ręce i otrząsała się próbując powstrzymać
dreszcze.
- Wybacz - przeprosiłem. - Masz pełne prawo wiedzieć o wszystkim. Jedziemy dowiedzieć się,
dlaczego pewna pani tak bardzo chciała się ze mną zobaczyć i z jakiego powodu figuruje w tej
chwili na liście osób zaginionych. Nie możesz wiele pomóc, ale kiedy będziesz na mnie czekała,
wykonasz zadanie o ogromnym znaczeniu. Przypomnij sobie to nazwisko. Odtwórz każdy fragment
tamtej rozmowy z Bergą i podaj to nazwisko.
Popatrzyła przed siebie w skupieniu i skinęła głową.
- Dobrze, Mike. Spróbuję.
Odwróciła głowę w moją stronę. Czułem jej spojrzenie, ale nie mogłem go odwzajemnić, bo by-
łem zbyt skoncentrowany na jeździe.
- Dla ciebie zrobię wszystko - dokończyła łagodnie.
W jej głosie pojawiła się nowa jakość, ton, jakiego przedtem nie było, element podniecenia, któ-
ry przypomniał mi o tym, co zaszło, kiedy się przebudziłem, i o czym wtedy myślała. Zanim zdąży-
łem odpowiedzieć, nagle odwróciła głowę i dalej patrzyła przed siebie, tym razem w nastroju ocze-
kiwania i podniecenia.
Tylko dwóch ludzi zostało do pilnowania rezydencji Evello. Jeden siedział w samochodzie, a
drugi zakotwiczył na krześle przy drzwiach wejściowych. Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym re-
zerwy, od czego wszyscy gliniarze zaczynają rozmowę, i czekał, co mam do powiedzenia.
- Jestem Mike Hammer. Współpracowałem z kapitanem Chambersem w tej sprawie, chciałbym
się rozejrzeć.
Lodowate spojrzenie złagodniało i gliniarz skinął głową.
- Słyszałem, jak chłopcy o panu rozmawiali. Kapitan pozwolił?
- Jeszcze nie, ale pozwoli, jeśli pan do niego zadzwoni.
- Myślę, że nie trzeba. Proszę tylko niczego nie dotykać, to wszystko.
- Jest ktoś w środku?
- Nie. Puchy. Ale lokaj zrobił spis trunków, zanim wyszedł.
- Cwana bestia. Za chwilę będę z powrotem.
- Nie ma paniki.
Wszedłem do środka i stanąłem w korytarzu. Zaciągnąłem się. Wzdłuż ścian paliły się lampy, ale
rzucały bardzo słabe światło i miejsce przypominało raczej wnętrze zakładu pogrzebowego.
Wiedziałem mniej więcej po co przyszedłem, ale nie miałem pojęcia od czego zacząć. Gliniarze
już wszystko przeszukali. Chyba że nie szukali tego, co mnie interesuje.
Obejrzałem pokoje na dole, dopaliłem papierosa i poszedłem na górę. Wystrój był równie staran-
ny, kilka sypialni, gabinet, niewielka sala koncertowa i domowy warsztacik. Tylko jeden pokój
tchnął życiem, pachniał kobietą, a tego zapachu nie mógłbym pomylić z żadnym innym. Beztroska i
luz czyli cała Michael Friday, a kiedy zapaliłem światło, wiedziałem, że się nie pomyliłem.
Ujrzałem typowy bałagan, porozrzucane rzeczy, które świadczyły o tym, że właścicielka ma za-
miar wrócić. Kremy, perfumy, otwarte pudełko ze spinkami do włosów na komódce. Połowę łóżka
zajmowała lalka z włosami jak pudel, oparta o poduszkę. Na komódce zdjęcia jakichś mężczyzn i
kilka powiększeń, Michael na łódce w towarzystwie całej ekipy studenciaków w pełnej gotowości.
Bałaganiarsko, ale schludnie.
Zostały też ślady widoczne tylko dla zawodowca. Popiół cygara w popielniczce. Ślad po kciuku
w pudełku ze zrolowanymi pończochami. Usiadłem na brzegu łóżka i zapaliłem kolejnego papiero-
sa. Sięgnąłem po popielniczkę na nocnym stoliku i postawiłem ją na narzucie. Przypadkiem był to
sam środek odciśniętego na narzucie prostokąta, gdzie ktoś postawił ciężkie, zakurzone pudełko.
Kiedy przeciągnąłem palcem, został na nim kurz.
Były też inne szczegóły: cienka kreska pyłu i skrawki brązowego papieru, którym musiał być
wyklejony brzeg pudełka. Oderwały się, gdy ktoś wysypał jego zawartość na łóżko. Dłonią zmi-
erzyłem pudełko: dwie długości na jedną. Dopaliłem do końca, zgasiłem papierosa i zszedłem na
dół. Gliniarz siedzący na ganku spytał:
- Masz pan coś?
- Nic szczególnego. Znaleźliście jakieś sejfy?
- Nawet trzy. Jeden na górze, dwa na dole. W środku nic, co by nas zainteresowało. Ledwie parę
setek w gotówce. Niech pan sam popatrzy. Te dwa są w gabinecie.
Pierwszy wbudowany w ścianę za oprawioną mapą nowojorskiego portu, ale ten drugi był praw-
dziwym cackiem, wmontowanym w parapet. Carl popisał się znajomością psychologii, kiedy je ins-
talował. Można się spodziewać, że w domu takim jak ten będą dwa sejfy, ale nie w tym samym po-
koju. O tym drugim trzeba było mieć cynk. Bardzo zużyta tarcza, a na drewnie, w który wpuszczo-
no skrzynkę, widniały świeże rysy. Otworzyłem drzwiczki i oświetliłem wnętrze zapalniczką. Na
kurzu został ślad po zabranym pudełku.
Gliniarz tym razem siedział na schodach.
- Niezbyt ciekawy. - Głową wskazał na dom.
- Kto otwierał sejfy?
- Sprowadzono Delaneya. Jest przedstawicielem firmy, która instaluje sejfy. Fachowiec. Mógłby
się obłowić obrabiając sejfy.
- Myślę, że nie narzeka. - Pożegnałem się i wróciłem do samochodu. W środku czekała Lily.
Usiadłem za kierownicą i bezmyślnie zmieniałem biegi. Musiałem się skupić. Lily położyła mi
rękę na ramieniu i czekała.
- Ciekawe, czy Pat to znalazł - mruknąłem.
- Co?
- Michael Friday zakapowała brata. Wróciła do domu i znalazła coś jeszcze. Tylko że tym razem
bała się wręczyć to policji.
- Mike…
- Pozwól mi mówić. Nie musisz nawet słuchać. Muszę to wszystko uporządkować. W organizacji
nie układało się najlepiej. Carl miał przejąć interesy, ale u nich nie ma czegoś takiego jak awans.
Carl chciał się wspiąć o szczebel wyżej, więc ktoś musiał polecieć. Wiedział, co robi. Nie marno-
wał czasu i zbierał materiał o tym drugim, żeby go w odpowiednim momencie skompromitować.
Zastanowiłem się nad wszystkim jeszcze raz i skinąłem głową.
- Carl był coraz bliżej rozpoczęcia swojej kampanii oszczerstw - myślałem głośno - i ten drugi
zdawał sobie z tego sprawę. Spróbował odzyskać kompromitujący go materiał, ale materiał zniknął.
Gliny miały już wtedy pełne ręce roboty, więc zrozumiał kto się za tym kryje. Musiał śledzić Mi-
chael. Wiedział, że to ona ma zawartość pudełka i co z nią zrobi.
- Ale kto, Mike? Kto?
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu numer pięć, którego nikt nie lubił. Czułem się coraz lepiej, bo
zaczynałem ogarniać całość intrygi, i wiedziałem, że teraz już nie popuszczę.
- Nasz przyjaciel Billy - zawyrokowałem. - Billy Mist. Trzyma gdzieś moją sekretarkę i nie
przejmuje się, bo pozbył się haka, jakiego miał na niego Carl. Jest wolny jak ptaszek, a do pełni
szczęścia brakuje mu tylko dwóch milionów. Velda jest asem, który trzyma w odwodzie, gdyby
owe dwa miliony się zmaterializowały. Dziewczyna jest jednocześnie przynętą, którą zrzuci, gdy
tak się nie stanie. Gnój nasmarowany brylantyną, pewny siebie i bezkarny.
Zarżałem, bo w życiu nie przydarzyło mi się nic śmieszniejszego. Na początku miałem być wye-
liminowany z gry, ale nie wpadłem w pułapkę. Cofnąłem się myślami do momentu, kiedy byłem w
kuchni razem z Lily i przypomniałem sobie, co wtedy powiedziała. Przypomniałem sobie pewną
kartkę znalezioną w moim biurze. Potem, przyszła mi na myśl Berga i wyraz jej twarzy, kiedy zo-
baczyłem ją wychodzącą z budynku stacji benzynowej.
Uruchomiłem silnik, ominąłem samochód patrolowy i ruszyłem w stronę mrugających światełek
Manhattanu. Prułem do przodu zostawiając za sobą ulicę za ulicą, aż wreszcie podjechałem pod
bardzo szacowny budynek. Właśnie miejski karawan przywiózł dwuosobowy ładunek.
Było nieco po pierwszej w nocy. Pomagier z kostnicy zaprosił mnie do biura i zaproponował ka-
wę. Odmówiłem.
- Zabija miejscowy zapaszek - wyjaśnił. - Czym mogę służyć?
- Mieliście tu ciało. Chodzi o Bergę Torn.
- Ciągle leży.
- Będzie sekcja?
- Nie. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. W takich wypadkach nie robi się.
- W tym wypadku będzie inaczej. Mogę zadzwonić?
- Nie krępuj się pan.
Wykręciłem numer komisariatu. Pat gdzieś się zmył, więc spróbowałem do domu. Pudło. Podz-
woniłem w miejsca, gdzie zwykle bywał, bez skutku. Spojrzałem na zegarek, wskazówka od-
mierzyła kolejny kwadrans. Zacząłem przeklinać: telefon, siebie, a najbardziej cholerną biurokrację,
która każe robić wszystko zgodnie z instrukcją. Tak bardzo próbowałem coś wymyślić, że nie by-
łem w stanie się skupić. Właśnie wtedy w drzwiach stanął pewien niepozorny facet z dużym brzu-
chem. Wszedł do środka, rzucił torbę na podłogę i powiedział:
- Psiakrew, Charlie, czy ludzie nie mogą zaczekać do rana z umieraniem?
- Sie masz, doktorku - przywitałem nowo przybyłego.
Koroner obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, w którym nie było śladu sympatii.
- Cześć, Hammer. Co pana sprowadza? A może powinienem dodać „ponownie"?
- Może pan dodać. Zawsze wracam na stare śmieci, czyż nie?
- Lubiłbym pana bardziej, gdyby schodził mi pan z oczu.
Próbował mnie wyminąć. Złapałem go za ramię i obróciłem twarzą do siebie. Stanął na palcach,
spróbował się wyśliznąć, ale trzymałem mocno.
- Posłuchaj pan. W gry słowne pobawimy się innym razem. W tej chwili jest mi pan potrzebny
do wykonania pewnej roboty, która nie może czekać. Muszę ominąć drogę służbową i spieszę się.
- Puszczaj!
Rozluźniłem uścisk.
- Pewnie sprawia panu przyjemność oglądanie trupów walających się w rynsztoku.
Odwrócił się powoli.
- O czym pan mówi?
- Raz w życiu możesz pan zrobić coś innego, niż nasłuchiwać, czy bije serce, które dawno zamar-
ło. W pana rękach jest w tej chwili los kilku morderców. Może jest pan tym facetem, który zadecy-
duje, czy parę osób umrze lub przeżyje tę noc… no jak, doktorku?
- Ze zdumienia zmarszczył nos.
- Chwila… mówi pan…
- Mówię bez ogródek. Próbowałem uzyskać oficjalne zezwolenie na to, o co proszę, ale szefa nie
ma w domu. Nawet gdyby był, mogłoby to trwać dłużej niż czas pozwala. Szansa, o której mówi-
łem, jest w pańskich rękach.
- Ale…
- Trzeba zrobić sekcję pewnych zwłok i rozciąć żołądek. Da radę?
- Myślę, że mówi pan poważnie - powiedział głucho.
- Nawet pan nie przypuszcza jak poważnie. Może będą kłopoty, ale nie ma nic poważniejszego
jak to, że na kogoś wydano wyrok.
Pomagier zaczął protestować, ale doktor go uspokoił. Wyprostował się. Udzieliło mu się moje
podekscytowanie. Skinął głową.
- Berga Torn - rzuciłem w stronę pomagiera. - Idziemy.
Koroner zrobił, co do niego należało, szybko i sprawnie, jak zwykle, kiedy sprawa nie jest oficj-
alna. Zostawił ciało na wózku i tylko światło z lampy nad głową połyskiwało na skalpelu. Na po-
czątku tylko raz rzuciłem okiem, bo wolałem pamiętać Bergę taką, jaka była wtedy na szosie, a
ogień potwornie deformuje ciało.
Słyszałem, co mówił. Nawet wiedziałem, kiedy to znalazł. Miło z jego strony, że umył przed-
miot, zanim mi go wręczył. Stałem i patrzyłem na zmatowiały mosiężny klucz i gubiłem się w do-
mysłach, gdzie jest zamek, który otwierał.
- Więc? - odezwał się koroner.
- Dziękuję.
- Nie o to mi chodziło.
- Tylko sam Duch Święty wie, do czego pasuje… Wydawało mi się, że znajdziemy coś innego.
Wyczuł rozczarowanie i wyciągnął rękę. Położyłem na niej klucz. Obejrzał go pod światło, obra-
cając na wszystkie strony. Skupił się na jakimś szczególe, przysunął klucz do światła i skinął na
mnie głową. Poszedłem za nim. Z szafki wyjął butelkę z jakimś kwasem, nalał odrobinę do szklane-
go naczyńka i wrzucił klucz. Po około dwudziestu sekundach wyjął go szklaną pałeczką. Metal nab-
rał połysku. Świecił jak nowy i ujawnił wszystkie szczegóły. Kiedy stanąłem pod lampą, zobaczy-
łem wydrapany napis CITY ATHLETIC, 529. Uścisnąłem ramię koronera z taką siłą, że pomimo
uśmiechu syknął z bólu.
- Proszę posłuchać - powiedziałem. - Tam jest telefon. Proszę odszukać kapitana Chambersa i
przekazać mu, że znalazłem to, czego szukaliśmy, i właśnie po to jadę. Nie mam zamiaru ryzyko-
wać, więc może wpaść do mieszkania po duplikat.
- To Chambers nic nie wie?
- Właśnie. Obawiam się tylko, że ktoś może mnie ubiec. Zadzwonię do pana i dowiem się, jak
poszło z Chambersem. Gdyby były jakieś kłopoty, no, wie pan, z tym tutaj… Chambers wszystkim
się zajmie. Pewnego dnia opowiem, co cały wydział dochodzeniowy panu zawdzięcza.
Pomagier właśnie podchodził, domagając się wyjaśnień i najwidoczniej chciał, żeby wszystko
było na piśmie. Próbował mnie zatrzymać, ale zbytnio się spieszyłem.
Lily wiedziała, że się udało, kiedy zobaczyła, jak wypadłem z budynku przeskakując po kilka
stopni naraz. Uchyliła drzwi i spytała:
- Mike?
- Znam już prawie wszystkie odpowiedzi, wróbelku. - Pokazałem klucz. - Oto nasze cacuszko.
Przyjrzyj mu się, kawałek metalu, przez niego ginęli ludzie, a on leżał sobie w żołądku dziewczyny,
która za wszelką cenę chciała wszystkich wykiwać. Oto klucz do sprawy, i do tego prawdziwy.
Wiem, do kogo należał, i co jest za drzwiami, które zamyka.
Słowa te podziałały jak zaklęcie. Zygzak błyskawicy przeciął niebo, a po nim huknął grzmot, aż
Lily skurczyła się i mocno zamknęła oczy.
- Spokojnie - powiedziałem.
- Nie mogę… Mike. Nienawidzę piorunów.
Poczułem świeży powiew wilgotnego wiatru. Lily wzdrygnęła się i podniosła kołnierz garsonki.
- Podkręć okno, Mike.
Zrobiłem, o co prosiła uruchomiłem silnik i pojechałem w stronę wschodniej części miasta. Głos
metropolii stawał się coraz cichszy. Ostatni przechodnie pospiesznie szukali schronienia, a taksów-
ki, których nikt nie zatrzymywał, krążyły bez celu. Pierwsze krople deszczu rozprysły się na masce,
a kurz na szybie zamieniły w błoto. Włączyłem wycieraczki, ale i tak musiałem pochylić się do
przodu, by widzieć ulicę. Czułem, że rozpoczął się wyścig z czasem. Skręciłem na południe w
Dziewiątą Aleję, nie zdejmując nogi z gazu, aż dojechałem do budynku z szarej cegły, na którym
niewielki neon informował, że mieści się tu MIEJSKI KLUB ATLETYCZNY.
Zgasiłem silnik przed wejściem i otworzyłem drzwi samochodu.
- Jak długo cię nie będzie? - spytała.
- Parę minut.
Twarz Lily miała nienaturalny wygląd.
- Co z tobą?
- Zimno mi.
Wziąłem koc z tylnego siedzenia i otuliłem jej ramiona.
- Pewnie się przeziębiłaś. Zaraz wracam. Trzęsły nią dreszcze. Skinęła głową.
Facet w recepcji okazał się zaspanym wysokim jegomościem, nienawidzącym każdego, kto mu
przeszkadza. Obserwował mnie już od drzwi i wydawał nieprzyjazne pomruki. Kiedy się zbliżyłem,
zadał tylko jedno pytanie:
- Członek?
- Nie, ale…
- W takim razie zamknięte. Spierdalaj.
Wyciągnąłem piątaka z portfela i położyłem na blacie.
- Spierdalaj - usłyszałem.
Zabrałem banknot i schowałem. Pochyliłem się do przodu i walnąłem go w plecy, następnie pod-
niosłem za cherlawe ramiona i zanim z powrotem posadziłem w krześle, przyłożyłem w żołądek.
- Następnym razem trochę grzeczności nie zawadzi - dodałem.
Podsunąłem mu klucz pod nos.
- Ty skurwielu.
- Zamknij ryj. Co to otwiera?
- Szafki.
- Sprawdź, kto ma 529.
Odął wargi, pomasował brzuch i wyciągnął rejestr z szuflady biurka.
- Raymond. Członkostwo opłacone na dziesięć lat.
- Idziemy.
- Czyś pan zdurniał? Nie wolno mi odejść od biurka…
- Idziemy.
- Parszywi gliniarze - doleciało mnie jeszcze.
Uśmiechnąłem się za jego plecami i ruszyłem w dół po schodach. W powietrzu czuło się wilgoć,
nozdrza drażniła woń karbolu. Minęliśmy kotłownię, wejście na basen i skręciliśmy w korytarz,
gdzie stały szafki. Wysokie, solidne, zamykane na kłódkę. Trudno byłoby znaleźć większą od tej,
którą zafundował sobie Raymondo. Ogromna, mosiężna, z trudem przechodziła przez otwory w
drzwiczkach. Wsadziłem klucz, przekręciłem i zapadka odskoczyła. Śmierć, zbrodnia i korupcja le-
żały na dnie w postaci dwóch metalowych pojemników wielkości niewielkiego pudełka na buty.
Pokrywy zostały przyspawane, a całość pomalowana ciemnozieloną farbą. Do każdego z pojemni-
ków przymocowano bardzo sprytne urządzenie: nabój z dwutlenkiem węgla, jak do syfonów po-
łączony przepustnicą z gumową piłką. Guma co prawda sparciała, a przepustnicą popękała, ale to w
niczym nie umniejszało pomysłowości urządzenia. Wystarczyło wyrzucić pojemnik przez bulaj do
morza, a po jakimś czasie koreczek się otwierał, piłka napełniała gazem i pojemnik wypływał na
powierzchnię, czekając na wyłowienie.
Rozwiały się też wątpliwości co do „Cedrica". Na całą historię składały się spięte kwity sprze-
daży, co świadczyło, że Raymondo troszczył się o swoje inwestycje i czuwał, kiedy odbywał się de-
montaż statku. Znalazłem też kartkę z napisem: „wentylatory w ścianie 12.50 na 25.00".
Przykucnąłem, żeby wyjąć pojemniki, ale cięć odkleił się od ściany okazując zbyt duże zaintere-
sowanie. Trzeba było pozbyć się tego towaru, ale przecież nie mogłem jechać z tym na wysypisko
śmieci. Pat powinien rzucić okiem, chłopcy z Waszyngtonu też chcieliby popatrzeć. Nie, nie mog-
łem ryzykować utraty zdobyczy. Nie w tej chwili.
Zamknąłem drzwi i zamocowałem kłódkę. Tyle lat nikt jej nie otwierał, kilka godzin nie zrobi
różnicy. Teraz miałem czym handlować. Mogłem opisać wygląd pojemników, żeby nie było wątpli-
wości, i dyktować warunki.
Cięć podążył za mną na górę i wlazł za biurko. Humor dalej mu nie dopisywał, ale kiedy przysu-
nąłem się bliżej, cała udawana hardość gdzieś się rozpłynęła i zaczął nerwowo oblizywać wargi.
- Zapamiętaj moją twarz, przyjacielu - poradziłem. - Przyjrzyj się dobrze. Jeżeli pojawi się tu kto-
kolwiek, kto nie jest z policji, i będzie pytał o tę szafkę, a ty powiesz, co wiesz na ten temat, zrobię
z ciebie miazgę. Gęba na kłódkę.
Odwróciłem się w stronę drzwi, ale spojrzałem jeszcze przez ramię.
- I następnym razem grzeczniej. Mogłeś zarobić parę groszy.
Na zegarku była za pięć minut trzecia. Czas, czas, czas. Deszcz lał strugami i rozbryzgiwał się na
chodniku. Krzyknąłem do Lily, żeby otworzyła drzwi, przebiegłem parę metrów i wśliznąłem się
do środka. Razem ze mną wpadło zimne powietrze i twarz Lily była jeszcze bardziej spięta.
Wyciągnąłem rękę i objąłem ją ramieniem. Nie mogła się poruszyć.
- O rany! Chyba muszę cię zawieść do lekarza.
- Nie… zawieź mnie tam, gdzie jest ciepło.
- Zapomniałem o bożym świecie.
- Mnie to nie przeszkadza. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Jeżeli musisz…
- Koniec uganiania się. Znalazłem. Mogę cię odwieźć.
Westchnęła z ulgą.
Patrzyłem na deszcz i zaciągałem się raz po razie, obmyślając plan akcji.
- Wracasz do mojego mieszkania. Osusz się, ogrzej i czekaj.
- Sama?
- Tym się nie przejmuj. Wokół budynku są rozstawieni policjanci. Powiem, żeby dobrze pilno-
wali. Muszę teraz szybko działać i nie wolno mi zmarnować ani chwili. Mam w kieszeni klucz do
kilku milionów dolarów i nie mogę brać na siebie całej odpowiedzialności. Zrobię duplikat i będzi-
esz go trzymała w garści, dopóki kapitan Chambers go nie odbierze. Nie wolno ci się ruszać z mi-
eszkania dopóki nie wrócę, i nie zrób takiego numeru jak poprzednio. Ruszamy. Zatrzymam się
jeszcze na chwilę w jednym miejscu. Pięć minut.
Rzeczywiście nie trwało to dłużej. Kumpel zrobił duplikat, chociaż klął przy tym jak szewc, że
wyciągnąłem go w nocy z łóżka. Za fatygę dostał dość, by całą noc balować w knajpie.
Za kwadrans czwarta dojechaliśmy do domu, a deszcz ciągle znęcał się nad samochodem, chlas-
tając bez litości karoserię. Wozy patrolowe stały zaparkowane u wylotu ulic i dwóch tajniaków ku-
liło się w drzwiach wejściowych. Kiedy podeszliśmy, krew ich zalała ze złości, a jeden splunął i po-
kręcił głową.
Nawet nie zdążyli zadać pytania.
- Przykro mi, że pilnowaliście dziury w moście, ale nie zawsze jest czas informować o każdym
posunięciu. Bezskutecznie próbowałem dodzwonić się do Pata Chambersa i jeżeli jeden z was
chciałby pomóc w tej sprawie, niech chwyci za słuchawkę i zrobi to za mnie.
Wskazałem na Lily.
- To jest Lily Carver. Znajduje się w takim samym niebezpieczeństwie jak ja. Ma dla Pata wiado-
mość, którą musi jak najszybciej przekazać. Jeżeli dziewczynie przytrafi się coś od teraz do chwili,
kiedy przyjedzie Chambers, osobiście pourywa wam łby. Lepiej będzie, jeśli jeden z was zapro-
wadzi ją na górę i popilnuje drzwi.
- Pójdzie Johnston.
- Dobrze. Ty dzwoń do Chambersa.
- Spróbujemy gdzieś znaleźć kapitana.
Wprowadziłem Lily do środka, policjant poszedł z nią do windy, a ja odetchnąłem z ulgą.
- Jest coś nowego, panie Hammer? - Gliniarz przyglądał mi się bacznie.
- Tak. Już prawie po wszystkim.
Zaśmiał się sarkastycznie z powątpiewaniem.
- Sam pan wie lepiej. To zabawa bez końca. Ogarnia cały kraj. Wystarczy przejrzeć poranne ga-
zety.
- Ciekawe?
- Bardzo. Wyborcy będą przecierali oczy, kiedy ujrzą nazwiska. Odchodzi największa czystka,
jaką to miasto kiedykolwiek widziało. Dziś w nocy musieliśmy przymknąć czterech naszych chłop-
ców. - Zacisnął rękę w pięść. - Współpracowali z nimi.
- Szaraki. Bossowie rządzą nadal, a szaraki zapłacą za wszystkie zbrodnie.
- Bossów też mamy. Evello nie żyje.
- Taaak. A co z jego przyrodnią siostrą?
- To samo. Wszyscy są zdumieni.
- Nie dziwię się, ale mafia sięga wszędzie.
Michael Friday o wilgotnych, cudownych ustach.
Ustach, które nigdy nie były dostatecznie blisko, naprawdę blisko. Michael Friday z uśmiechem
na twarzy i lekkim krokiem. Michael Friday, która dosyć miała zła i stanęła po mojej stronie. Przy-
szła z czymś, co interesowało mnie o wiele bardziej niż te dwa pojemniki w szafce. Powinna wie-
dzieć. Cholera, przecież to wszystko działo się na jej oczach. Powinna wiedzieć, z kim ma do czy-
nienia. Działają szybko i sprawnie. Nie przebierają w środkach. Powinna to przewidzieć i otoczyć
się kordonem policjantów, a nie iść na wariata z całym materiałem. Może przeczuwała, że jest
skończona, a może sądziła, że jest tak samo sprytna jak oni. Berdze też się tak wydawało.
Urocza Michael Friday. Wychodzi na ulicę i już ją mają. Może stała dokładnie w tym samym
miejscu co ja teraz. Słyszy jak zamykają się za nią drzwi wejściowe. Widzi przed sobą tylko jedne-
go człowieka, ale jest nim ten, którego boi się najbardziej. Może zdała sobie sprawę, że ma tylko
minutę życia, i poczuła skurcz żołądka.
Podobnie jak Berga. Tylko że Berga niemal w ostatniej minucie zrobiła coś ważnego.
Znowu to znajome, ale nie dające się opisać, uczucie mrowienia, obejmujące plecy i sięgające
mózgu. Towarzyszące temu myśli wydają się nieprawdopodobne. Pochyliłem głowę i zacisnąłem
zęby. Skupiłem się. Oddech stojącego obok policjanta zdawał się zagłuszać huk piorunów i szum
ulewy. Podszedłem do skrzynki na listy. Otworzyłem.
Podobnie jak Berga, Michael też pomyślała. Zostawiła nie zaadresowaną kopertę, która miała in-
formować, z czym do mnie wtedy przyszła. Nie napisała na niej mojego nazwiska, ale wiedziałem,
że wiadomość jest dla mnie. Tylko dwa słowa: „WILLIAM MIST", ale wystarczały w zupełności.
Miały też dodatkowy sens. Brakujące ogniwo, którego nie mogłem znaleźć, chociaż wiedziałem,
że już kiedyś było w zasięgu ręki.
Zmiąłem kopertę w kulkę i upuściłem na podłogę.
Czułem, jak wzbiera we mnie taka nienawiść, że przestałem panować nad sobą. W głowie hucza-
ło.
Wypadłem na zewnątrz. Zapomniałem o policjancie i biegłem przed siebie. Kiedy znalazłem się
przy samochodzie - jedna myśl zagłuszyła wszystkie inne. Włączyć światła? Uważać na przepisy?
Do diabła! Nic nie miało znaczenia poza jedną jedyną rzeczą. Za chwilę miałem zobaczyć, jak ten
brylantyniarz umiera w moich rękach, ale zanim przyjdzie śmierć, będzie mówił.
Pisk opon na zakręcie, samochód zarzucił w lewo, potem w prawo. Swąd gumy i szczęk hamul-
cowych. Silnik wył na wysokich obrotach. Jacyś ludzie częstowali mnie niewybrednymi przekleńst-
wami. Nie było mowy, żebym się zatrzymał na światłach. Nic nie miało znaczenia.
Podjechałem pod budynek. Nie zawracałem sobie głowy dzwonieniem od frontu, stłukłem nogą
szybę w drzwiach i przez wybity otwór nacisnąłem klamkę od wewnątrz. Wszedłem po schodach i
dotarłem pod znajome drzwi. Tym razem nacisnąłem dzwonek.
Billy Mist czekał na kogoś, ale tym kimś nie byłem ja. Szykował się do wyjścia, nie miał tylko
marynarki. Pod pachą umieścił rewolwer w kaburze. Kiedy uchylił drzwi, pchnąłem je tak mocno,
że poleciał do tyłu. Kiedy próbował sięgnąć po spluwę, rozkwasiłem mu nos na krwawą miazgę.
Leżąc na podłodze ponowił próbę z rewolwerem, więc kopniakiem posłałem broń pod stół i chwy-
ciłem Mista pod pachy, żeby go załatwić na fest. Trzymałem mocno i pierwszy cios trafił w żebra.
Krzyk uwiązł gdzieś w gardle. Właśnie miałem poprawić, kiedy Billy Mist wyzionął ducha.
Nie mogłem uwierzyć. Tak bardzo chciałem, żeby żył. Potrząsnąłem nim jak szmacianą kukłą,
ale trupowi jedynie opadła szczęka. Patrzył oczami bez wyrazu.
Odepchnąłem go od siebie i ciało uderzyło o uchylone drzwi, które zamknęły się z trzaskiem.
Oczy w zmasakrowanej twarzy Mista spoglądały w nicość. Wtedy ulżyłem sobie. Z chrapliwym
okrzykiem na ustach zacząłem demolować mieszkanie, dopóki nie zabrakło mi tchu. Billy Mist,
który wiedział, gdzie jest Velda. Billy, który miał niejedno powiedzieć przed śmiercią. Billy, który
miał mi dać satysfakcję umierając powoli.
To myśl o Veldzie pozwoliła mi się opanować. Ręce przestały się trząść i zacząłem myśleć trzeź-
wo. Rozejrzałem się po zdemolowanym mieszkaniu, unikając widoku leżącego na dywanie trupa.
A zatem Billy-miał zamiar zwinąć manatki. W otwartej walizce było ubranie na tydzień, ale na
pewno mógł pozwolić sobie na kupienie jeszcze kilku koszul, bo resztę miejsca zajmowały poukła-
dane paczki nowiutkich banknotów.
Właśnie wyrzuciłem całą zawartość na podłogę, kiedy dobiegły mnie głosy. Pchali się do środka
i nic nie mogło ich powstrzymać.
Ile to czasu minęło od chwili, gdy pytałem Bergę, czy potrafi zrobić coś głupszego?
Teraz ja wyszedłem na głupka. Sammy uprzedzał, że czekają na mnie. Nie w samochodach pat-
rolowych przy bloku i nie na nowiutkiego forda, bo zdążyli się już połapać, że zrobiłem podmiankę.
Lecę jak wariat do Mista i ciągnę za sobą całą zgraję. Teraz byłem jak kot na czubku drzewa, osa-
czony przez wściekłe psy.
Wyważano drzwi, które zaczęły puszczać przy framudze. Podszedłem do przewróconego krzesła,
podniosłem rewolwer Mista i odbezpieczyłem. Oni wiedzieli, że jestem bez broni, ale zapomnieli,
że Mist ma gnata. Wystrzeliłem pięć szybkich w środek drzwi, czemu po drugiej stronie to-
warzyszyły ogłuszające wrzaski. Zawtórowały im inne, gdzieś z głębi budynku.
Wrzaski i przekleństwa rannych nie powstrzymały innych drani. Drzwi zaczęły się wyginać. Od-
wróciłem się i pobiegłem do łazienki. Na drzwiach znalazłem zasuwkę. Dzięki niej mogłem zyskać
najwyżej minutę lub dwie. Otworzyłem okno wychodzące na szyb wentylacyjny i wystawiłem gło-
wę lustrując sytuację na zewnątrz.
Stanąłem na parapecie i zacząłem przeciskać się na drugą stronę. Ramieniem strąciłem z półki
rząd buteleczek z lekarstwami. Istna apteka, która cieszy oko chorego. Billy rzeczywiście musiał
być bardzo chory. Na półce został jeszcze jeden flakonik. Wziąłem go do ręki, Popatrzyłem na na-
lepkę, zakląłem i wrzuciłem do kieszeni.
Drzwi do mieszkania puściły i rozpętało się istne piekło. Słyszałem strzały i wrzaski, których
chyba nie tylko ja byłem przyczyną. Zanim połapałem się, o co chodzi, byłem już na zewnątrz. Ma-
całem drogę stopami wzdłuż parapetu. Pochyliłem ciało do przodu i rękami oparłem się o przeciw-
ległą ścianę. Doszedłem do miejsca, w którym ściany się schodziły i znalazłem szczeble prowadzą-
ce na dach.
Po raz pierwszy powitałem deszcz z radością. Tłumił odgłos moich kroków, spłukiwał szczeble,
których się chwytałem, a kiedy dotarłem na górę, chłodził rozpalone czoło. Byłem na dachu i po-
łożyłem się na żwirze gasząc ogień, który płonął w płucach. Nie zwracałem uwagi na piekło trwa-
jące na ulicy. Kiedy się trochę pozbierałem, przeszedłem całą szerokość budynku i skorzystałem z
zewnętrznych schodów przeciwpożarowych.
Minąłem jakąś kobietę w oknie, która darła się wniebogłosy informując cały świat, gdzie jestem.
Odpowiedziały jej inne wrzaski i dwa pociski przecięły powietrze.
Nie znaleźli mnie. Zeskoczyłem na podwórko i uciekłem. Syreny policyjne wyły dookoła i usłys-
załem, że jakieś sto metrów za mną terkotał karabin maszynowy.
Głupi ma szczęście, zaśmiałem się w duchu, kiedy stanąłem już na chodniku. Czasem warto zro-
bić z siebie durnia pod warunkiem, że idzie się na całego. Nie pomyślałem, że chłopcy, którzy za-
czaili się wokół mieszkania ruszą za mną. Nie pomyślałem też, że budynku pilnuje FBI i agenci ru-
szą za bandziorami. Ten pościg musiał nieźle wyglądać. Cóż, prędzej czy później musiało do tego
dojść: mafia to nie gang.
Problem w tym, że szef nawiał i zacierał ślady. Wyciągnąłem flakonik z kieszeni, obejrzałem go i
wyrzuciłem.
Ten szef mi nie umknie.
ROZDZIAŁ 13
W biurze nie paliło się światło. Deszcz kapał przez dziurę, którą wybiłem w szybie w drzwiach.
Nikogo przy biurku. Nie było uroczych uśmiechów ani intrygujących oczu. Wiedziałem, gdzie szu-
kać. Wyjąłem kartę. Przysunąłem bliżej zapałkę - elementy układanki trafiły na właściwe miejsce.
Odłożyłem kartę i poszedłem dalej.
Drzwi z gabinetu prowadziły schodami na piętro. Gruba wykładzina głuszyła kroki i nie zdradza-
ła mojej obecności. Na górze były jeszcze jedne drzwi i mieszkanie. Wszedłem do środka, zsuną-
łem buty, drobne z kieszeni położyłem na podłodze. Idąc na palcach minąłem drzwi, zza których są-
czyło się światło. Z pozostałych tylko jedne były zamknięte, ale takie zamki to dla mnie betka.
Wsunąłem się do środka, delikatnie przymknąłem drzwi i pstryknąłem zapalniczkę.
Siedziała w kaftanie bezpieczeństwa, długie rękawy były owinięte wokół krzesła, nogi spętane,
na ustach plaster, a wokół czerwone ślady po wcześniejszych plastrach, które zrywano do karmienia
lub gdy chcieli, żeby coś powiedziała. Cera pożółkła, zalękniona twarz. Tylko oczy były pełne siły.
Nie rozpoznała mnie spoza światła zapalniczki.
- Cześć Velda - szepnąłem.
Nie mogła uwierzyć, dopóki nie przesunąłem zapalniczki. Łzy zatarły wzrok. Zdjąłem sznury,
odwiązałem mankiety kaftana i z łatwością podniosłem ją z krzesła. Jej ciałem raz po raz wstrząsały
konwulsje. Przywarła do mnie. Przytuliłem ją mocniej, ręką masowałem plecy i szeptałem do ucha
słowa pocieszenia. Odnalazłem jej usta i poczułem ich smak. Czerpałem rozkosz z tego delikatnego
pełnego czułości uścisku.
- Nic ci nie jest? - spytałem po chwili.
- Dziś w nocy miałam umrzeć.
- Ktoś inny zrobi to za ciebie.
- Teraz?
- Nie będziesz mogła tego zobaczyć.
Wyjąłem z kieszeni klucz i włożyłem jej do ręki. Wcisnąłem jeszcze portfel i popchnąłem Veldę
w stronę drzwi.
- Złap taksówkę i znajdź jakiegoś gliniarza, najlepiej Pata, jeśli ci się uda. Na kluczu jest adres.
Zabierz wszystko z szafki, którą on otwiera. Myślisz, że dasz radę?
- A nie mogłabym…?
- Powiedziałem, weź gliniarza. Ci z mafii wiedzą już o wszystkim i nie ma chwili do stracenia.
Nie mogę stracić ciebie. Rozmawiać będziemy jutro.
- Jutro, Mike.
- To, co robię jest szaleństwem. Wszystko jest szaleństwem. Udaje mi się ciebie odnaleźć i zno-
wu cię dokądś wysyłam. Cholera… idź już, zanim nie pozwolę, byś odeszła.
- Jutro, Mike - szepnęła i przytuliła się jeszcze raz.
Już nie robiła wrażenia zmęczonej, była gotowa do działania. Nigdy więcej nie pozwolę jej
odejść. Jeszcze o tym nie wiedziała, ale jutro zdarzy się o wiele więcej, to nie będzie tylko rozmo-
wa. Pragnąłem jej od dnia, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Jutro będzie moja. Ona też tego prag-
nęła.
- Mike, powiedz to.
- Kocham cię, kotku. Kocham cię bardziej, niż kiedykolwiek sądziłem, że potrafię kochać.
- Ja też cię kocham. Jutro.
Zdawało mi się, że widzę jej uśmiech. Skinąłem głową i otworzyłem drzwi. Odczekałem aż zej-
dzie ze schodów i poszedłem w przeciwną stronę. Tam, gdzie paliło się światło.
Pchnąłem drzwi, oparłem się o framugę, a kiedy siwy mężczyzna, piszący coś przy biurku, odw-
rócił się w moją stronę, powiedziałem:
- Doktor Soberin, jak sądzę.
Był tak zaskoczony, że udało mi się pokonać połowę drogi do biurka, zanim sięgnął do szuflady.
Chwyciłem go za nadgarstek i już nie zdążył unieść broni. Rewolwer wypadł mu z ręki i jed-
nocześnie usłyszałem trzask łamanych palców. Chciał krzyknąć, ale dostał w szczękę. Odepchną-
łem go, przyłożyłem rękojeścią rewolweru w głowę i patrzyłem, jak bezwładnie opadł na fotel.
- Trafiłem rekina. Najważniejszego. Jesteś pan trupem. Zabrało mi to dużo czasu. A nie musiało.
- Zaśmiałem się w duchu. - Starzeję się. Nie jestem już taki dobry jak dawniej. Ślad, doktorku, za-
wsze zostanie jakiś cholerny ślad, taki, jakiego nie daje się wymazać. Tym razem został na spodzie
karty, którą twoja sekretarka wypisała dla Bergi Torn. Spytała, kto ją skierował i Berga wymieniła
Williama Mista. Również się podpisała. Numer, który zrobiłeś, był bardzo cwany. Nie mogłeś poz-
wolić, by twoja sekretarka, w sumie przyzwoita dziewczyna, przejrzała tę grę, a przecież nie podpi-
sałaby się pod jakimś szwindlem. Wiedziałeś, że będzie śledztwo, to wykluczało podróbki. Wymy-
śliłeś nazwisko, które można było napisać na nazwisku Mista, tak żeby nakładały się na siebie li-
tery. Wieton wygląda zupełnie przyzwoicie. Na pierwszy rzut oka nikt nie spostrzeże różnicy.
Śmiertelnie zbladł. Ręką zakrył usta, by powstrzymać upływ krwi.
- Zadałeś sobie dużo trudu, aby odkryć sekret Bergi - ciągnąłem. - Ten numer z zakładem psy-
chiatrycznym był przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Włącznie z miejscem, gdzie można
było ją mocniej przycisnąć, tak żeby nikt się nie dowiedział. Przykro mi, że wszystko zepsułem.
Nie trzeba było rozwalać gabloty.
Soberin zrobił minę jak dzieciak.
- Przecież… dostałeś… nowy…
- I zatrzymam go. Samochód-pułapka też się nie sprawdził, doktorku. To numer dla szczeniaków.
Z wykrzywioną miną wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Kołysał się na krześle pojękując i nie
mógł uwierzyć w bieg wydarzeń.
- Tym razem gram twoimi kartami. Byłem jedynym człowiekiem, którego się bałeś, ponieważ je-
stem taki sam jak ci, którzy słuchają twoich rozkazów. Kończę rozmowę. Szczegółami zajmę się
później. Później będę się tłumaczył policji z tego, co teraz zrobię, ale… do diabła z tym. Starzeję
się i na niczym mi już nie zależy.
Znieruchomiał. Tylko paniczny strach mógł to sprawić i Soberin po raz pierwszy w życiu poczuł,
co znaczy bać się.
- Doktorku - powiedziałem.
Spojrzał na mnie. Nie. Nie na mnie, na rewolwer. Na duży otwór u wylotu lufy. Strzeliłem. Kula
przebiła czaszkę. Sięgnąłem po telefon. Zadzwoniłem na policję i próbowałem złapać Pata. Jeszcze
nie wrócił. Podałem inny numer wewnętrzny i facet, z którym chciałem rozmawiać, podniósł słu-
chawkę. Poprosiłem go o szczegóły dotyczące blondynki, która się utopiła. Powiedział, że poszuka.
Po minucie:
- Chyba mam. Śmierć przez utonięcie, wiek około…
- Mniejsza o szczegóły. Nazwisko.
- Lily Carver. Właśnie nadeszły odciski palców z Waszyngtonu. Zdejmowali je, kiedy pracowała
w fabryce zbrojeniowej w czasie wojny.
Podziękowałem i nacisnąłem widełki. Po sygnale wykręciłem numer do domu.
- Daj spokój, Mike, jestem tutaj - powiedziała, i rzeczywiście tak było.
Piękna Lily o włosach białych jak śnieg. Usta były karminową kreską, która się uśmiechała. Ta-
kiego uśmiechu nigdy u niej nie widziałem. Jej ciało pełne i dojrzałe falowało pod cieniutkim szlaf-
rokiem z białej tetry. Razem z Lily do pokoju wtargnął silny zapach spirytusu. Tym razem zamiast
nacierania musiała się w nim chyba kąpać, bo szlafroczek przylgnął do mokrego ciała, jakby była
naga.
Wspaniała Lily z moją czterdziestką piątką w ręku, którą musiała zabrać z szafy.
- Zapomniałeś o mnie, Mike.
- Rzeczywiście, prawie zapomniałem.
Zobaczyłem w jej oczach zimną nienawiść, spotęgowaną widokiem ciała leżącego obok biurka.
- Nie powinieneś tego robić.
- Nie?
- Był jedynym człowiekiem, który znał całą prawdę o mnie. - Przestała się uśmiechać. - Kocha-
łam go. Wiedział wszystko i nie dbał o to. Kochałam go, ty gnoju, ty! - wysyczała.
Popatrzyłem na nią tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy mierzyła do mnie.
- To prawda, tak bardzo go kochałaś, że zabiłaś Lily Carver i zajęłaś jej miejsce. Tak bardzo go
kochałaś, że dopilnowałaś osobiście, by w jego planach nie było żadnego przeoczenia. Tak bardzo
go kochałaś, że wystawiłaś Bergę Torn na strzały, i o mało nie zrobiłaś tego samego z Veldą. Tak
bardzo go kochałaś i nawet nie przyszło ci do głowy, że on kochał jedynie władzę i pieniądze, a ty
byłaś tylko narzędziem, którym się posługiwał. Nadawałaś się do tej roboty. Raz pomógł ci szczę-
śliwy przypadek, kiedy indziej przebiegłość. To ty dotarłaś do mieszkania Ala, kiedy Velda stamtąd
uciekła, ale zdążyłaś ją dogonić. Wiesz, dlaczego Al zginął? Nie szczędził naszemu przyjacielowi
Mistowi zgryźliwych uwag na pewien delikatny temat dotyczący męskości. Billy połapał się, co się
stało, kiedy zadzwoniłaś z informacją, kim naprawdę jest jego nowa przyjaciółka. Skorzystał z oka-
zji i zemścił się na kumplu. W sumie bardzo sympatyczne towarzystwo.
- Zamknij się.
- Ani mi się śni. Przykleiłaś się do mnie na amen. Prysnęłaś z chałupy, kiedy ci się wydawało, że
już mnie dorwali, a potem wróciłaś. Pod moim nosem dałaś cynk Billy'emu, żeby pryskał z miasta.
Nawet ci pokazałem, jak wyjść z mieszkania, żeby nikt cię nie śledził. I oto jesteś. Co miało być da-
lej? Wracasz do swojej prawdziwej osobowości? Gówno. Jesteś częścią tej gry i razem z nią zgi-
niesz. Przegoniłaś mnie po Broadwayu jak jakiegoś frajera, ale to już przeszłość. Nie pierwszy raz
mierzysz do mnie ze spluwy, słodziutka. Poprzednim razem to był bluff, ale nie wiedziałem o tym.
W dalszym ciągu mam zamiar ci go odebrać. Jaki ze mnie byłby mężczyzna?
Jej twarz zmieniła się zupełnie, tak jakbym ją uderzył, i znowu pojawił się ten wyraz obcości.
- Pisana ci śmierć, Mike - powiedziała.
Była szybsza. Błysk ognia z lufy i pocisk ugodził mnie w bok. Zdawało mi się, że lecę w prze-
paść głową w dół. Poczułem nagłe mdłości, ale nie miałem dość siły, by zwymiotować.
Uniosłem się na łokciu. Całe ciało ogarniał bezwład.
Lily obdarzyła mnie jeszcze jednym uśmiechem, a lufa czterdziestki piątki mierzyła teraz w
brzuch. Roześmiała się widząc, że mógłbym się unieść i dosięgnąć…
Suchość w ustach. Zatęskniłem za papierosem. Uchwyciłem się tej myśli. Zawsze przed egzeku-
cją pozwalają zapalić papierosa. Palce odnalazły paczkę luckies, wygrzebałem jednego i wsadziłem
do ust. Prawie nie czułem go między wargami.
- Nie trzeba go było zabijać - powtórzyła. Sięgnąłem po zapalniczkę. To już nie potrwa długo.
Czułem, że zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością. Ledwie dochodził mnie jej głos. Jeszcze
jeden strzał. Śmierć nadejdzie szybko.
- Mike…
Z trudem otworzyłem oczy. Czułem ten silny, duszący zapach. Bardzo intensywny, ale przyjem-
ny.
- Był taki moment - powiedziała - kiedy wydawało mi się, że cię kocham. Nawet bardziej niż
jego. Ale to nie była prawda. Akceptował mnie taką, jaka jestem. To on dał mi życie po tym, co się
stało. On był lekarzem, ja pacjentką. Kochałam go. Ty byś się mnie brzydził. Twoje oczy… widzia-
łabym w nich wstręt.
Urwała.
- On też był aniołem śmierci, Mike, ale nie takim jak ty. Jesteś jeszcze gorszy. Popatrz na mnie.
Może teraz chciałbyś mnie pocałować? Przedtem chciałeś. Pragnęłam cię, przecież wiesz. Bałam
się, żebyś mnie nie dotknął. Chciałeś mnie pocałować… no to całuj.
Rozpięła pasek szlafroka i rozchyliła… powoli… aż zobaczyłem, jak wygląda naprawdę.
Jej ciało pokrywały przerażające blizny, poprzerastane dzikim mięsem, tworząc od kolan po szy-
ję obraz odpychającego wynaturzenia. Chciałem zamknąć oczy i jak najprędzej wymazać ten obraz
z pamięci.
Papieros nieomal wypadł mi z ust. Zapalniczka drżała w trzęsących się rękach, ale ją otworzy-
łem.
- Zrobił to ogień, Mike. Czyż nie jestem piękna?
Zaśmiała się, a w jej głosie wyraźnie słyszałem szaleństwo. Uklękła przy mnie, przyłożyła rewol-
wer do brzucha. Straszny obraz miałem tuż przed oczami.
- Teraz umrzesz, ale najpierw… pocałuj mnie, pocałuj… na śmierć!
Uśmiech błąkał się po jej twarzy, ale zanim przyłożyła wargi do moich, przekręciłem kółko za-
palniczki i w jednej chwili Lily stała się kulą ognia, wijącą się po podłodze. Płonący alkohol niebie-
skimi językami ogarnął całe ciało. Lily skręcała się z bólu. Jej przeraźliwy krzyk był głosem śmier-
ci.
Odwróciłem głowę. Drzwi były zamknięte, ale może starczy mi sił, by do nich dojść.