Masterton Graham Wojownicy Nocy 04 Powrót Wojowników Nocy

graham

MASTERTON

Z angielskiego przełożył

PAWEŁ WIECZOREK

WARSZAWA 2006

Tytuł oryginału:

NIGHT WARS

Copyright © Graham Masterton 2005 AU rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006

Copyright © for the Polish translation by Paweł Wieczorek 2006

Redakcja:

Lucyna Lewandowska

Ilustracja na okładce:

Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki:

Andrzej Kuryłowicz

ISBN-13: 978-83-7359-355-8 ISBN 83-7359-355-1

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

t./f. (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.merlin.pl

www.ksiazki.wp.pl

www.empik.com

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań

ROZDZIAŁ 1

O trzeciej po południu Sashę obudziła ogłuszająca burza z piorunami. Brzmiało to tak, jakby ciężka artyleria ostrzeliwała centrum zza rzeki Ohio. Deszcz wylewał się kaskadami z pękniętej rynny nad oknem jej sypialni i spadał, dudniąc, do zamocowanej na parapecie skrzynki na kwiaty. Na szczęście już dawno zrezyg­nowała z prób hodowania w niej geranium. Tak jak w przypadku innych rzeczy w życiu, nie pamiętała, że należy o nie dbać.

Wsadziła głowę pod poduszkę, zdając sobie sprawę z tego, że niewiele to da. Przewróciła się i przez chwilę poleżała na boku, obserwując spływający za żaluzjami deszcz, potem mruknęła pod nosem „cholera jasna” i usiadła na łóżku.

Obiecała sobie przespać cały dzień, ale grzmoty były tak głośne, że zapomniała o zmęczeniu i postanowiła wstać. Poza tym sen, który miała, nie był przyjemny: śniło jej się, że do sypialni wkradła się kobieta w białym płaszczu, z workiem pełnym wiewiórek albinosów, które wypuściła w pokoju.

Podeszła do okna i podciągnęła żaluzje. Jezdnia Trzeciej Ulicy błyszczała od deszczu, ludzie przebiegali przez skrzyżo­wanie z parasolkami albo trzymanymi nad głowami gazetami. Nad centrum powoli przepływały idące z południowego za­chodu brunatne chmury i było tak ciemno, że samochody musiały włączać reflektory.

Przycisnęła czoło do szkła. Chciała, aby powrócił wczorajszy poranek, nim wyszła do pracy. Chciała, aby dziś zmieniło się w przedwczoraj - zanim posłała do redakcji artykuł o dzie­więćdziesięcioletniej kobiecie z St. James Court, którą dzieci tak troskliwie się zajmowały, że przeżyła jedynie dzięki temu, iż usmażyła i zjadła dziewięć swoich kotów. Staruszka wymyś­liła nawet przepisy, aby mięso było smaczniejsze, i Sasha przytoczyła je ze szczegółami.

Ta niesamowita historia byłaby jeszcze bardziej niezwykła, gdyby zawierała choć ziarno prawdy i gdyby Sasha przez nieuwagę nie umieściła jej bohaterki pod adresem, pod którym mieszkała matka burmistrza.

Niestety nie po raz pierwszy zakwestionowano prawdziwość jej sensacyjnego materiału. Minionego roku w czerwcu napisała o mężczyźnie z Butchertown, który z deską surfingową wszedł do wielkiego kartonowego pudła i próbował wysłać się Fed-Exem do Oahu, ponieważ uważał, że zasłużył na urlop. Potem napisała o piętnastoosobowym chórze dziewczęcym, którego członkinie popadły w takie przygnębienie po przegraniu kon­kursu na piosenkę bluegrassową, że postanowiły złapać się za ręce i skoczyć razem z mostu George Rogers Clark Memoriał, do czego na szczęście nie doszło, bo w ostatniej chwili zobaczył je przejeżdżający przez most impresario i zaproponował im kontrakt nagraniowy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Wczoraj, niecałą godzinę po tym, jak „Courier-Journal” trafił na ulice, i niecałe dziesięć minut po telefonie z biura burmistrza, naczelny gazety, Jimmy Berrance, kazał Sashy opróżnić biurko.

- Jaka to różnica, prawda czy nie? - zaprotestowała. - Przecież to się rzeczywiście mogło wydarzyć.

- Mogło, pewnie - zgodził się Jimmy. - Ale problem w tym, że się nie wydarzyło.

Na mokrych, błyszczących dachach zamigotało światło błys­kawicy i zaraz po tym rozległa się kolejna salwa niepraw­dopodobnie głośnego grzmotu. Sasha podeszła do maleńkiej kuchenki, wydzielonej w rogu pokoju, i otworzyła lodówkę.

Dwie butelki białego wina, pomarszczone jabłko, trzy kawałki pizzy pepperoni, puszka tuńczyka. Przy takim zaopatrzeniu skończy jak jej fikcyjna bohaterka, żywiąca się gulaszem z kotów.

Zamknęła lodówkę. Na drzwiach przyklejony był plakat, który „Courier-Journal” opublikował dwa i pół roku temu, kiedy zaczęła w nim pracować. Przedstawiał ładną uśmiechniętą dwudziestoczterolatkę w kremowym designerskim żakiecie. Jej blond włosy były ostrzyżone na pazia, szeroko rozstawione oczy błyszczały. Sasha Smith, Czułe Serce Kentucky.

Teraz wyglądała zupełnie inaczej. Jej włosy, choć nadal krótko przycięte, były potargane, makijaż rozmazany, a na sobie miała brudny T-shirt z wizerunkiem Alfreda E. Neumana i krwistoczerwone koronkowe tangi.

Mieszkanie Sashy znajdowało się na poddaszu, miało skośny sufit i panował w nim okropny bałagan. Leżąca na łóżku pościel była tak splątana, że wyglądała, jakby usiłowano zrobić z niej sznur, mający posłużyć do ucieczki z więziennej celi. Kanapę pokrywały sterty poduszek, przemieszanych ze swet­rami, buteleczkami zmywacza do paznokci, opakowaniami płatków kosmetycznych i papierkami po cukierkach. Na pod­łodze z polerowanego drewna leżały buty, biustonosze, zno­szone dżinsy i płyty CD. Na ścianach wisiały plakaty, przed­stawiające bohaterów i bohaterki Sashy: Boba Woodwarda, Jamesa Thurbera, Erice Jong, Huntera S. Thompsona i Paris Hilton. No cóż, Paris Hilton w zasadzie nie była jej bohaterką, ale Sasha uważała, że kompletny brak samoświadomości rów­nież jest osiągnięciem wartym szacunku.

Postanowiła wziąć prysznic, umyć włosy i włożyć nowy sweter od Maxa Mary, który kupiła w pasażu handlowym przy Czwartej Ulicy - jeśli uda jej się go znaleźć. Potem spotka się z przyjaciółką, Laurel, i pójdą do baru Freddies, gdzie za­zwyczaj wysiadywali po pracy ludzie z redakcji „Courier-Journal”. Pieprzyć ich! Pokaże im, co tracą.

Weszła do maleńkiej trójkątnej łazienki, gdy gdzieś na

kanapie odezwała się komórka, wydzwaniając melodią Wake Up, Little Susie. Postanowiła ją zignorować. Na pewno nie był to Jimmy Berrance, dzwoniący z przeprosinami za wyrzucenie jej z pracy, i nie była to stacja WHAS, zamierzająca za­proponować Sashy pracę na stanowisku reportera śledczego. Z pewnością nie był to też jej ojciec. Ale telefon grał i grał; po dziesiątym powtórzeniu melodyjki Sasha zamarła w pół ruchu, ze skrzyżowanymi ramionami i do połowy ściągniętym T-shirtem. Może to Joe Henry, jej tymczasowy chłopak, który dwa dni wcześniej wrócił z Seattle?

Wróciła do salonu i zaczęła grzebać w stercie czasopism i swetrów na kanapie. Komórka była obklejona popcornem w karmelu.

- Halo? Joe Henry?

- Czy mówię z Sashą? Próbowałam dodzwonić się do pani do redakcji, ale powiedziano mi, że już tam pani nie pracuje. - Nie był to Joe Henry. Kobiecy głos, wyraźnie spanikowany.

- To prawda, już tam nie pracuję. Z kim mówią?

- Nazywam się Jenny Ferraby. Pamięta mnie pani? W ze­szłym roku napisała pani o mnie artykuł.

- Jenny Ferraby? Oczywiście, że pamiętam.

Trudno byłoby zapomnieć Jenny Ferraby. Walczyła ze stanem Kentucky o prawo do wykorzystania zamrożonej spermy męża, a smaczek całej sprawy polegał na tym, że trzy lata wcześniej wykonano na nim wyrok śmierci za potrójne zabójstwo. W me­diach nazwano ją „sprawą nasienia demona”.

- Chyba niedługo pani urodzi, prawda? - spytała Sa­sha. - Miałam gdzieś zapisane, żeby do pani w tej sprawie zadzwonić.

- Dziecko urodziło się dwa dni temu, trzy tygodnie przed terminem. Chłopiec.

- Gratulacje. Jest zdrowy?

- Z tego właśnie powodu dzwonię. Coś jest z nim nie tak. Nie przestaje krzyczeć i nie śpi. Od chwili gdy przyszedł na świat, nie zasnął nawet na sekundą.

- Żartuje pani... wszystkie noworodki śpią. To znaczy, chyba wszystkie robią to samo, prawda? Płaczą, robią kupy, jedzą i śpią.

- On nie. Od kiedy się urodził i otworzył oczy, w ogóle ich nie zamknął.

Sasha zrobiła sobie kawałek miejsca na brzegu kanapy i usiadła.

- Co mówią lekarze?

- Nie rozumieją tego tak samo jak i ja. Z początku myś­lałam, że to może kara boska za to, że poddałam się sztucznemu zapłodnieniu.

- Niech pani da spokój.

- Wiem, to było irracjonalne, ale nie czułam się wtedy zbyt rozsądnie. Jakieś siedem godzin później urodziło się kolejne dziecko, dziewczynka, które też nie chciało przestać płakać. Potem następne i następne.

- Co pani ma na myśli?

- To, że dzieci, które urodziły się tutaj w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin, są takie same. Wszystkie siedmioro. Nie przestają krzyczeć i nie chcą spać.

- To naprawdę dziwne. Nie wiem, czy dobrze pamiętam... gdzie pani miała rodzić? W klinice Ormsby?

- Zgadza się. Właśnie tu jestem.

- I lekarze nie umieją powiedzieć, co się dzieje?

- Odchodzą od zmysłów. Wszyscy tu powoli wariują.

- Kto jeszcze wie o tej sprawie?

- Nikt. Proszono nas, żebyśmy nie informowali o niczym mediów, żeby nie robić cyrku, ale to oczywiste, że nie mają pojęcia, co robić, więc pomyślałam sobie, że jeśli pani coś napisze, to... no, może dowie się o tym jakiś specjalista. Ktoś, kto ma w podobnych sprawach doświadczenie.

- Pani Ferraby... Jenny... już nie pracuję w „Courier-Journalu”. Zwolnili mnie. Dlaczego nie zadzwoni pani do naczelnego, Jimmy'ego Berrance'a? Na pewno będzie mógł pani pomóc.

- Ale chyba mogłaby pani napisać artykuł. Kiedy chciałam mieć dziecko George'a, pani była jedyną osobą, która to rozumiała. Jedyną, która nie traktowała mnie jak upiora.

- Przykro mi. Skończyłam z „Courier-Journalem”. Chcę zmienić zawód. Może pójdę do telewizji, może do filmu. Może zacznę grać w kapeli rockowej.

- Sasha, jestem zrozpaczona... nie dzwoniłabym, gdybym nie była zrozpaczona.

- Przykro mi, Jenny. Nie potrafię ci pomóc.

- Niech pani zaczeka. - Ze słuchawki doleciały jakieś głosy, skrzyp otwieranych i zamykanych drzwi, dzwonek te­lefonu. Skrzypnęły kolejne drzwi i rozległ się dziecięcy płacz. - Niech pani tylko posłucha - powiedziała Jenny Ferraby. - Proszę ich posłuchać, mój syn jest jednym z nich. Proszę posłuchać i powiedzieć, że mi pani nie pomoże.

Sasha posłuchała i poczuła się tak, jakby skóra na jej czaszce się kurczyła. Był to straszliwy chór bezradnego strachu. Sied­mioro noworodków darło się i wrzeszczało, jakby miało się z nimi stać coś tak przerażającego, że już nigdy nie będą mogły złapać oddechu.

Kiedy dotarła do kliniki Ormsby, grzmoty odpłynęły w kie­runku St. Matthews, a nad podjazdem wyłożonym czerwoną kostką unosiły się kłęby pary. Gdy wysiadała ze swojego dziesięcioletniego mustanga, z frontowych schodów kliniki zbiegła ku niej Jenny Ferraby. Była chudą, rozedrganą kobietą w wieku trzydziestu pięciu lat, miała sterczące we wszystkie strony płowe włosy i była ubrana w bladozieloną letnią su­kienkę.

- Dziękuję, że pani przyjechała... nie ma pani pojęcia, jak się zamartwiam. Jeśli Kieran nie przestanie płakać... na pewno umrze z wycieńczenia.

- Nie powiedziała pani lekarzom, że jestem dziennikarką? To znaczy... byłam.

Jenny Ferraby złapała Sashę za ramię i mocno się do niej przytuliła.

- Powiedziałam, że jest pani moją serdeczną przyjaciółką.

- A co z pozostałymi rodzicami?

- Wszyscy zgodzili się zachować to w tajemnicy przed mediami. Nikt nie chce rozgłosu. To, co się teraz dzieje, jest wystarczająco męczące.

Weszły przez obrotowe drzwi do recepcji, wyłożonej kre­mowym marmurem i ozdobionej cedrami w wiklinowych koszykach. Na ścianie widniał napis KLINIKA POŁOŻNICZA ORMSBY, wykonany z błyszczących metalowych liter, a po­środku holu recepcji stała figura pozbawionej twarzy matki z pozbawionym twarzy dzieckiem.

Recepcjonistka spojrzała na nie, więc Jenny Ferraby pokazała palcem Sashę i wyjaśniła:

- To moja przyjaciółka. Przyszła zobaczyć dziecko.

Poszła przodem, a Sasha za nią. Już w chwili przecho­dzenia przez obrotowe drzwi usłyszała dziecięcy płacz. Przebiegła obok nich pielęgniarka o udręczonej twarzy, a gdy je mijała, wykrzywiła usta w pełnym współczucia grymasie.

Przed oddziałem intensywnej opieki siedziało dziewięcioro zaniepokojonych ojców i matek. Część rodziców popijała kawę albo próbowała czytać czasopisma, inni siedzieli bezczynnie, obejmując głowy rękami. Kiedy Sasha i Jenny przechodziły obok, dwie matki popatrzyły na nie i próbowały się uśmiechnąć, ale pozostali rodzice je zignorowali. Byli zbyt zdenerwowani i zmęczeni.

Przez wielkie szklane tafle Sasha widziała leżące w prze­zroczystych plastikowych łóżeczkach dzieci. Wszystkie miały purpurowe buzie i płakały. Każdy noworodek był podłączony do monitora, pokazującego najważniejsze funkcje życiowe. Wokół jednego z nich stały dwie lekarki i cztery pielęgniarki. Rozmawiały i kręciły głowami.

- To mój Kieran - powiedziała Jenny Ferraby, wskazując

trzeciego noworodka w szeregu. - Niech pani na niego popatrzy... mój biedny skarb.

- Nie próbowali podać im środków uspokajających? Wiem, to maleństwa, ale nie mogą przecież pozwolić im bez przerwy płakać.

- Próbowali wszystkiego. Muzyki, śpiewów delfinów, mi­goczących świateł, trzymali dzieciaki w kompletnej ciemności. Podawali im maksymalne dopuszczalne dawki leków uspoka­jających, ale i to nic nie dało.

- Co zamierzają dalej?

- Nie jestem pewna. Powiedziano nam, że chcą spróbować hipnozy, ale nie bardzo rozumiem, jak można zahipnotyzować takie małe dzieci.

- Mogłabym porozmawiać z którymś z lekarzy?

- Chyba tak. Oczywiście dopóki im pani nie powie, po co pani naprawdę przyszła.

Podeszły do szklanej przegrody i Sasha w milczeniu patrzyła na wrzeszczące noworodki.

- Czuję się taka bezradna... - powiedziała Jenny. - Mam chronić Kierana i opiekować się nim, a nie wiem jak...

Pomachała jednej z lekarek, niskiej Murzynce w okularach, o bardzo krótko ostrzyżonych włosach. Lekarka odmachała i po chwili wyszła do nich.

- Cześć, Jenny. Jak się trzymasz?

- Doktor Absalom, to moja przyjaciółka Sasha. Przypro­wadziłam ją dla wsparcia moralnego.

- Myślę sobie, że w obecnej sytuacji wszystkim nam przydałoby się nieco wsparcia moralnego.

- Dziwne to wszystko, prawda? - stwierdziła Sasha. - Wszystkie te krzyczące dzieciaki, które na dodatek nie mogą spać.

- Pracujemy nad paroma możliwymi terapiami - oświad­czyła doktor Absalom. - Jedna z teorii jest taka, że te noworodki doznały jakichś urazów podczas życia płodowego, nie mamy jednak pojęcia, dlaczego miałoby to dotyczyć tylko dzieci urodzonych w naszej klinice.

Sasha patrzyła, jak jedna z pielęgniarek pobiera krew dziecku leżącemu obok Kierana.

- Czy matkom przepisywano przed porodem jakieś leki?

- Nic oprócz witamin.

- Stosowały jakąś szczególną dietę?

Doktor Absalom uniosła brwi. Sasha się zorientowała, że pytanie mogło zabrzmieć zbyt fachowo, więc powiedziała szybko:

- Tylko się zastanawiam, to wszystko. Słyszałam na przy­kład, że jeżeli kobiety w ciąży jedzą dużo czosnku, ich jeszcze nienarodzone dzieci mogą polubić jego smak.

Doktor Absalom kiwnęła głową.

- Od ponad szesnastu lat zalecamy ten sam plan dietetycz­ny tysiącom kobiet. Nie jest oczywiście obowiązkowy, toteż matki stosowały różne diety. W jednym przypadku były to trzy wielkie kanapki z pieczoną piersią indyka i boczkiem dziennie.

- To dopiero dieta!

- Czy mogłabym wziąć Sashę do Kierana? - spytała Jenny Ferraby.

- Jeżeli obie założycie czepki i maski i nie będziecie go dotykać, nie widzę przeszkód.

Zawołała jedną z pielęgniarek i poprosiła ją o dwie maski chirurgiczne i czepki do przykrycia włosów.

- Kiedy panie wejdą do środka... no cóż, hałas jest dener­wujący, ale robimy wszystko, co w naszej mocy, aby złagodzić cierpienie tych dzieci.

- Rozumiem, że nie zamierzacie o niczym mówić prasie - powiedziała Sasha zza maski w błękitne kwadraty.

- Nie chcemy narażać rodziców na jeszcze większy stres.

- I nie chcecie, aby klinika Ormsby była kojarzona z nie­wyjaśnioną bezsennością noworodków.

- Naszym głównym zadaniem, pani...

- Edison.

- ...pani Edison, jest dobro dzieci - odparła ostro doktor Absalom.

- Oczywiście. Nie miałam nic złego na myśli. - Sasha nie chciała zrazić do siebie lekarki przed zobaczeniem Kierana i zrobieniem mu zdjęcia. Ta historia mogła pozwolić jej odzys­kać pracę.

- Wszystko gra? - spytała doktor Absalom, otwierając zewnętrzne drzwi.

Sasha i Jenny Ferraby kiwnęły głowami i poszły za nią.

Jeszcze zanim lekarka weszła do środka pomieszczenia, krzyk zrobił się niemal nie do wytrzymania. Słuchanie tego straszliwego, rozedrganego wrzasku cierpienia jeszcze bar­dziej utrudniała świadomość, że nic nie można zrobić, aby je przerwać.

- Obawiam się, że będzie to wymagało nieco odwagi... - powiedziała doktor Absalom.

Jenny Ferraby pierwsza przeszła przez wewnętrzne drzwi, za nią Sasha. Każdy z siedmiu noworodków płakał, spaz­matycznie łapał powietrze i wściekle machał rączkami. Każdy miał otwarte oczy, ich gałki skakały nieustannie z boku na bok, jakby maluchy ogarnęło przerażenie, od którego nie było ucieczki.

- Boże drogi... - jęknęła Sasha. - Te dzieci przeżywają piekło...

Wieczorem usiadła na kanapie z otwartą puszką zimnego spaghetti bolognese w dłoniach oraz laptopem na kolanach i zaczęła pisać artykuł. Wilgotność powietrza wynosiła ponad 91 procent i choć Sasha szeroko otworzyła okno, brudne różowe zasłony wisiały nieruchomo. Znowu padał deszcz i opony samochodów piszczały na mokrej jezdni. W którymś z miesz­kań ktoś ćwiczył na wiolonczeli - zaczynał melodię, przerywał ją i po chwili zaczynał od nowa.

O północy Sasha prawie skończyła pisać. Rano zadzwoni

jeszcze do kliniki Ormsby i da im szansę wygłoszenia komen­tarza. Udało jej się zrobić komórką trzy nadające się do druku zdjęcia krzyczących dzieci. Na jednym z nich Jenny Ferraby ze łzami w oczach pochylała się nad łóżeczkiem Kierana - te łzy płynęły w zastępstwie tych, których nie miał maleńki synek.

Sasha przejrzała zdjęcia i zamierzała zatelefonować do ojca, choć rozsądek mówił jej, że nie ma sensu dzwonić do niego - nigdy przedtem nie odebrał i nie było powodu sądzić, że zrobi to teraz. Opuścił żonę i córkę trzynaście miesięcy temu i znik­nął. Nie zadzwonił, nie przysłał listu ani e-maila. Po kilku miesiącach Sasha wykorzystała swoje kontakty w redakcji i wyśledziła go w firmie budowlanej w Manitobie. Od tego czasu dzwoniła do niego ze sto razy i zostawiła dziesiątki wiadomości. „Tato, tu Sash. Zadzwoń i powiedz, że jesteś szczęśliwy”. Ani razu nie odpowiedział.

Wcisnęła jego numer, ale po drugim sygnale się rozłączyła. Nawet gdyby odebrał, po tak długim czasie nie bardzo wie­działa, co chciałaby mu powiedzieć.

Kiedy wreszcie skończyła artykuł, wstała, wrzuciła opróż­nioną do połowy puszkę spaghetti do wiadra, a widelec do zlewu, po czym padła na łóżko, zbyt zmęczona, aby umyć zęby. Zbliżała się druga w nocy i mimo że Sasha przespała większą część minionego dnia, czuła się emocjonalnie wy­kończona. Owinęła się kocem, poprawiła poduszkę i zamknęła oczy.

Nie mogła się doczekać rana. Najbardziej chciała zobaczyć minę Jimmy'ego Berrance'a. „To nie tylko najważniejsza z humanitarnego punktu widzenia historia, jaka wydarzyła się w Louisville, ale na dodatek całkowicie prawdziwa”. Mniam, mniam, mniam.

Będzie musiał ją znowu zatrudnić. Może nawet da jej podwyżkę albo awansuje na szefa działu reportażu.

Śniło jej się, że stoi przy żeliwnej fontannie w Central Parku.

Choć ścieżkę oświetlało słońce, niebo było ciemne, chmury wisiały nisko i kiedy podniosła wzrok, ujrzała tysiące lecących na północny wschód kruków. Ich skrzydła szeleściły i Sasha była pewna, że czuje paskudny zapach, podobny do odoru wyschniętych trupów, jakimi te ptaki się karmią.

Stała na ścieżce, w jej kierunku jechał chłopiec na trój­kołowcu. Choć pedałował z całych sił, prawie się nie prze­suwał. Sasha miała mnóstwo czasu na dokładne obejrzenie bocznych ścieżek, po których spacerowali ludzie w białych płaszczach, przyjrzenie się drzewom pełnym purpurowych kwiatów i wodzie w fontannie, migoczącej w słońcu niczym złoty koński ogon.

W końcu chłopiec dojechał do niej. Był nagi, miał na sobie jedynie biało-czerwone buty. Kiedy na nią popatrzył, od razu zorientowała się, że to Kieran, syn Jenny Ferraby. W jaki sposób udało mu się tak szybko urosnąć?

- To ty, Kieran? - zapytała. Z jakiegoś powodu uznała, że powinna mówić z pomiętą torebką z szarego papieru przy ustach. Miało to chyba jakiś związek z hiperwentylacją, która zawsze była ryzykiem podczas snu.

- Wyjęli nam zawartość głów - powiedział chłopiec. Mówił bocznym językiem i Sasha miała trudności ze zro­zumieniem go. Boczny język jest bardzo zawoalowany, pełen aluzji, sugestii i implikacji, prawie nie ma w nim słów, których znaczenie jest od razu zrozumiałe. Wiedziała, że używa się go w miejscach, gdzie najcenniejszą rzeczą jest przestrzeń, takich jak na przykład kopalnie.

- Chyba musisz mi to dokładniej wyjaśnić - stwierdzi­ła. - Nie chciałabym cię źle zrozumieć.

- Zabrali zwierzęta, piłki i taniec - oświadczył Kieran. - Zabrali poranek, księżyc i wszystkie odpowiedzi.

- Kto to zrobił?

- Oni. Zimni ludzie.

- I dlatego cały czas płaczesz i nie możesz spać?

Kieran kiwnął głową.

- Znajdź to, co było w naszych głowach, a wtedy będziemy mogli spać.

Wsiadł z powrotem na trójkołowiec i pomknął ścieżką, niemal osiągając nadświetlną szybkość. Sasha czuła na policzku delikatną mgiełkę kropel wody rozpryskiwanych przez fontan­nę. Przycisnęła dłoń do ust. Nie miała pojęcia, co ma dalej robić. Wiedziała jednak, że coś musi zrobić.

Odwróciła się i znów była z powrotem w łóżku. Jakiś głos szeptał natarczywie: „Sasha?”. Otworzyła oczy. Było ciemno, ale wiedziała, że w pokoju ktoś jest.

ROZDZIAŁ 2

John odwinął woskowany papier z kanapki z wołowiną i potrójnym grillowanym serem. Kiedy otworzył usta, by ugryźć pierwszy kęs, odezwało się radio.

- John? Klient do odebrania z SDF. Doktor Charlie Mazu­rin, przylatuje z Atlanty lotem Delta pięć tysięcy sto czterdzieści pięć o piętnastej piętnaście.

- Leland, na Boga, mam właśnie przerwę na lunch! Ktoś inny będzie musiał wziąć ten kurs.

- Nie ma nikogo innego. Poza tym nie masz przerw na lunch.

- Co to ma znaczyć, że nie mam przerw na lunch? To niezgodne z prawem.

- Masz sześciogodzinną zmianę, od dziewiątej do trzeciej, bez przerw na lunch. Poza tym lunch jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujesz. Nie wspominając o śniadaniu i kolacji.

- Leland, moje jedzenie to wyłącznie moja sprawa. Nie oczekujesz chyba, aby mój wóz jeździł przez cały dzień bez paliwa, więc nie oczekuj też tego ode mnie.

- Gdzie jesteś?

- Park East Louisville, na parkingu.

- W takim razie lepiej rusz swój wielki tyłek. Masz szes­naście minut na dotarcie na lotnisko, a I-sześćdziesiąt pięć jest zatkana aż do Liberty.

John zamknął oczy i wziął pięć głębokich wdechów. Omm,

zamruczał pod nosem. Ommmmmm. Miał ochotę powiedzieć Lelandowi, żeby wsadził sobie to zlecenie w dupę, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie pora na hardość. Jego żołądek domagał się kanapki z wołowiną i potrójnym grillowanym serem, ale umysł musiał pogodzić się z tym, że jeszcze bardziej potrzebuje pieniędzy.

Starannie owinął kanapkę i włożył ją do pudełka pod podłokietnikiem. Uruchomił silnik jasnożółtego siedmiomiejscowego voyagera i ruszył spod krawężnika bez włączania kierun­kowskazu, niemal zderzając się z ciężarówką KPC. Jej kierowca wcisnął klakson i zaczął wywrzaskiwać coś o matce Johna oraz o jego gabarytach, ale John tylko machnął ręką, żeby spadał. Ruch uliczny traktował jak pogodę: nie miało się na niego wpływu, można więc było nie zwracać na niego uwagi.

Skręcił w prawo w South Clay, a potem znowu w prawo w East Muhammad Ali, czemu towarzyszyła salwa wściekłych klaksonów. Nie mógł przestać myśleć o schowanej w podłokietniku kanapce. Jeśli nie ugryzie przynajmniej jednego kęsa, przestanie funkcjonować.

- Mowy nie ma, żebym jej nie zjadł - stwierdził, patrząc sobie w oczy we wstecznym lusterku. - To byłoby potrak­towanie kanapki bez szacunku.

- O czym ty gadasz? Jaki szacunek? To tylko kanapka, na Boga.

- Jedzenie to sprawa duchowa, więc wymaga stuprocen­towego skupienia. Nie czyści się roweru podczas mszy.

- Oczywiście, że nie, ale ani nie masz roweru, ani nie chodzisz do kościoła.

- Może najwyższy czas zacząć.

- Co mam zacząć?

- Skąd mam wiedzieć? Jedno lub drugie. Albo to i to. Trochę pedałowania, trochę modlitwy. Może straciłbyś dwadzieścia pięć kilo i spotkał się z Bogiem.

- Gdybym stracił dwadzieścia pięć kilo, Bóg by mnie nie poznał.

Chyba jednak się mylił. Miał nad czołem zaczesaną na żel falę z białym paskiem pośrodku i nosił błyszczącą niebieską koszulę w różowe pawie, do tego luźne jasnobrązowe szorty i żółte buty z wysoką cholewką, jakie wojsko nosi na pustyni.

Jechał South Preston Street, trzymając kierownicę jedną ręką, i niemelodyjnie gwizdał. Ponownie zaczynało padać, ale jak na razie na przednią szybę spadło zaledwie kilka ciepłych kropel. Policzył, że aby móc znów podjąć podróż do domu, do Baton Rouge, będzie musiał przepracować dla Louisville Sun-shine Cabs dziewiętnaście miesięcy i trzy dni. Silnik w jego ulubionym mercurym marquisie wyzionął ducha trzy tygodnie temu, kiedy John przejeżdżał przez most Johna F. Kennedy'ego, i samochód stał ciągle w warsztacie Blue Grass Lincoln-Mercury, czekając na nową skrzynię biegów. Pewnie została już zamontowana, ale John jeszcze nie wybrał się do warsztatu, by to sprawdzić. Oznaczałoby to konieczność zapłacenia za naprawę - 875 dolarów i trochę drobnych.

Sznur samochodów na South Preston poruszał się krótkimi skokami, więc John - bez kierunkowskazu - skręcił ostro w prawo, w East Jacob Street, i skierował się ku między-stanowej. Kiedy na nią wjeżdżał, przycinając parę starszych ludzi w sfatygowanej niebieskiej hondzie, włączył radio.

- Leland? Jak się nazywa ten klient? Doktor Marcepan?

- Mazurin. Samolot przyleciał wcześniej, więc przyciśnij nieco pedał.

Czekał w korku na Henry Watterson Expressway, na skrzy­żowaniu nazywanym przez miejscowych dziennikarzy radio­wych „stajnią”, i słuchał, jak deszcz bębni o dach jego taksówki. Przestał już się dziwić, jak życie mogło mu się w ten sposób ułożyć, czasem jednak żałował, że nie ułożyło się inaczej. Jedzenie zawsze było jego słabością. I to w dodatku jedzenie, które szło prosto w talię. W 1974 roku, w wieku dziewiętnastu lat, wstąpił do wojska i przez dwanaście lat służył w korpusie

kwatermistrzowskim jako kucharz, zdobywając trzy razy z rzę­du nagrodę Fortu Lee za kulinarną doskonałość. Nigdy jednak nie umiał oprzeć się pieczonym kurczakom z chrupką posypką i grillowanym w musztardzie kotletom wieprzowym z ostrą zapiekaną polewą i ostrygami w cieście, więc w 1986 roku zwolniono go ze służby, ponieważ ważył sto siedemdziesiąt kilogramów, a armia nie dysponowała pasującym na niego mundurem.

Po zwolnieniu ze służby dostał poważnej depresji, udało mu się jednak zredukować wagę do stu dwudziestu czterech kilo­gramów, głównie dzięki zrezygnowaniu na pół roku z produk­tów zawierających „cz”, takich jak kurczak, pieczone mięso, tłuszcze, pieczywo, ciasteczka i lody czekoladowe. W końcu wuj Desmond kupił mu bladobłękitny dwurzędowy garnitur z granatowymi lamówkami i załatwił pracę w Stowarzyszeniu Restauratorów Luizjany. Miał tam - ku swej radości - nie­wiele do roboty: jeździł od miasta do miasta i przeprowadzał w restauracjach pobieżne kontrole higieny, których celem było na przykład zmuszenie pracowników do tego, aby steki, które spadły na podłogę, były przed położeniem na talerzu spłukiwane wodą z kranu. W efekcie rozgrywek politycznych w stowarzy­szeniu wuj Desmond został jednak po trzech latach zmuszony do złożenia rezygnacji, a Johna z dnia na dzień zastąpił ziemisty, przeciągający samogłoski syn sekretarza stowarzyszenia - choć nie umiał odróżnić sufletu od sufitu.

W zeszłym miesiącu, w ramach swego rodzaju pielgrzymki, John przejechał z Baton Rouge do wyspy Presque w Maine - 3712 kilometrów - aby wziąć udział w pogrzebie starego kumpla Deana Brunswicka III. W drodze powrotnej samochód zepsuł mu się najpierw w Calais w stanie Maine i potem jeszcze raz w Louisville, gdy do końca podróży pozostało 1425 kilomet­rów. Zastanawiał się, czy Bóg chciał mu coś przez to powiedzieć.

Niebo zaczęło się przeczyszczać i nagle oślepiło go jaskrawe słońce. Niemal natychmiast samochody ruszyły.

Stał przy bramce przylotów i trzymał w górze tablicę z po­spiesznie nabazgranym nazwiskiem MAZURIN, gdy poczuł stuknięcie w ramię. Odwrócił się - stała przed nim wysoka Murzynka. Miała na sobie białą jedwabną sukienkę z długimi rękawami, a w jej włosy wplecione były setki drobnych białych paciorków. Wysokie kości policzkowe i skośne oczy upodab­niały ją do Masajki, a to wrażenie potęgowało jeszcze mnóstwo srebrnych i miedzianych bransoletek oraz miedziany kołnierz o skomplikowanej konstrukcji.

- Sunshine Taxi? - spytała z uśmiechem.

- Tak jest, proszę pani. Niestety jestem zajęty. - John rozglądał się po terminalu, ale nie było śladu nikogo, kto wyglądałby na lekarza. - Jeśli chce pani jechać do miasta, będzie mogła pani się dosiąść, kiedy tylko pojawi się mój pasażer.

- Na tę osobę pan czeka? - spytała, wskazując na tablicę.

- Doktor Charlie Mazurin. Tak, to mój człowiek.

- Doktor Charlie Mazurin to ja.

- Pani jest Charlie Mazurin? Rany... Charlie od Charlotte, tak? Boże, przepraszam, ale to wina szefa. Nigdy nie uważa za stosowne ujawniać takich drobiazgów jak płeć pasażera.

Doktor Mazurin miała jedną sztukę bagażu - dużą bez­kształtną torbę o bokach przypominających brązowo-czarny dywan, ze zwisającymi z rączki brązowymi paciorkami. Gdy John ją podniósł, w środku zachrzęścił metal, jakby była wypełniona złomem.

- Co pani tam ma? Części samochodowe?

Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała.

- Taksówka stoi tuż przed wyjściem - wyjaśnił. - O tam, ten żółty voyager. Proszę się rozejrzeć, słońce wyszło specjalnie dla pani, przez ostatnie dni mieliśmy tu dość dziwaczną pogodę. Grzmoty, błyskawice, grad... cały zestaw. Nie było tylko śniegu.

Pomógł jej zająć miejsce. Kiedy wsiadała, pociągnęła nosem i zmarszczyła się.

- Och... przepraszam. Mój lunch. Już wyrzucam.

- Nie, nie. Nie musi pan tego robić.

- Muszę. Już i tak wystygł. - Wyciągnął kanapkę ze schowka, wszedł na chodnik i wyrzucił ją do najbliższego kosza na śmieci. - Gotowe. Sprawa się rozwiązała.

- Jaka sprawa?

- Kłóciłem się sam ze sobą, czy mam ją zjeść. - Wyjechał prosto przed wielką czarną limuzynę i kierowca wściekle go otrąbił. - Ludzie są okropni. Nigdy nie umieją przewidzieć, co zrobię. Jeżdżę przecież taksówką, chyba nie będę tu stał całą noc?

- Często się pan ze sobą kłóci? - spytała doktor Mazurin. Zapięła pas i wyprostowała długie nogi.

- Nie zawsze. Czasami się ze sobą zgadzam, ale zazwyczaj się kłócę. Zwłaszcza jeśli chodzi o jedzenie. Chyba się za­trzymam i kupię sobie cheeseburgera z podwójnym serem. Co? Cheeseburger z podwójnym serem? Wiesz, jak się od tego tyje? Zgadzam się, nie chudnie się od tego, ale już i tak ważę sto trzydzieści dwa kilo, więc kto zauważy kilogram czy dwa więcej? To przecież czyste łakomstwo! Nie jesteś głodny. Głód nie ma z tym nic wspólnego. Cały dzień jeżdżę taksówką i zasługuję na cheeseburgera. Poza tym cheeseburgera wymyś­lono w Louisville i kupując go, uhonoruję wspaniałą tutejszą tradycję.

Doktor Mazurin pokręciła głową, jej długie miedziane kol­czyki zabrzęczały.

- Cały czas pan ze sobą w ten sposób rozmawia?

- Nie mam nikogo innego do rozmowy, w tym problem.

- Nie ma pan partnerki?

- W tej chwili w moim życiu nie ma kobiety, jeżeli to ma pani na myśli.

- Powiedział to pan tak, jakby uważał, że nie zasługuje na kobietę.

- Proszę na mnie popatrzeć.

- Patrzę na pana. Jest pan dobrze wyglądającym mężczyzną.

- Nie, jestem gruby. Wszyscy grubi ludzie wyglądają tak samo. Gdyby grubasy mogły szybko biegać, napadałyby na banki, bo nikt ich nie umie od siebie odróżnić.

- Myślę, że jest pan wobec siebie nie w porządku. Wie pan, kogo mi pan przypomina? Brada Pitta.

- Przypominam pani Brada Pitta? Ha! Nie Marlona Brando?

Wrócił na 1-65 i pojechali na północ w kierunku miasta.

Szare jak łupek deszczowe chmury prawie całkiem zniknęły za wschodnim horyzontem i niebo nabrało barwy błękitu, jakiego używali renesansowi malarze. Biurowce, ciągnące się wzdłuż brzegu rzeki Ohio, przypominały zamki.

- Chodzi o sposób, w jaki porusza pan oczami. Patrzy pan w górę, a potem w bok. To cecha kogoś, kto uważa, że jego wewnętrzne ja różni się od sposobu, w jaki prezentuje się zewnętrznemu światu.

- Rozumiem. Czyli wewnątrz jestem anorektykiem? Wiem, co się mówi: w środku każdego grubasa jest dwudziestu trzech chcących wyrwać się na zewnątrz chudzielców. Nie powiedziała pani, dokąd jedziemy.

- Do kliniki Ormsby. Wie pan, gdzie to jest?

- Jasne.

Doktor Mazurin przez chwilę milczała.

- Przepraszam - powiedziała. - Mam nadzieję, że pana nie zdenerwowałam.

John wzruszył ramionami.

- Skądże. Jedyną osobą, która mnie denerwuje, jestem ja sam. Jak mogłem wyrzucić tę kanapkę? Wyrzucić kanapkę z wołowiną i potrójnym grillowanym serem, nawet jej nie próbując? Nie rozumiem, John, jak mogłeś zrobić coś takiego. Może nie chciałeś, aby w taksówce śmierdziało jak w małpiej klatce. A może wreszcie zacząłeś myśleć o swojej figurze? Ha! To byłby dzień!

- Byłby pan świetny jako brzuchomówca.

- W żadnym wypadku. Zawsze mam usta pełne smażonych krewetek.

Doktor Mazurin otworzyła książkę i wyjęła z niej wizy­tówkę.

- Co to jest? - spytał John.

- Numer mojej komórki. Zastanawiałam się, czy miałby pan ochotę porozmawiać.

- O czym?

- O panu. O pańskim ja, które chce jeść, i o tym, które nie chce.

- Sądzi pani, że jest nas tylko dwóch? Trzecie moje ja chce zostać światowej klasy gimnastykiem.

- Mówię poważnie. John wbił w nią wzrok.

- Kim pani jest, jakimś psychiatrą?

- Jestem hipnoterapeutką.

- Znaczy się, mogłaby mnie pani uśpić i kiedy bym się obudził, nie miałbym ochoty na ostrygi?

- Może.

John zjechał z międzystanowej i pojechał na wschód, w kie­runku Oak Street. Po kilku minutach wjechał na teren kliniki Ormsby i wyłączył silnik.

- No i? - spytała doktor Mazurin.

- Nie wiem. Chyba boję się próbować stać kimś lepszym.

- Dlaczego?

- Jeszcze mi się uda i co wtedy?

Doktor Mazurin dotknęła jego ręki.

- Z tego, co mi powiedziano, będę tu miała sporo pracy, ale może zadzwoni pan wieczorem? Około ósmej? Weźmie mnie pan do jakiejś dobrej restauracji i porozmawiamy.

- Eee... obawiam się, że trochę u mnie teraz słabo z kasą. Stać mnie tylko na Fish Fry na Hill Street, a tam wszystko jest na wynos.

- Niech pan się nie martwi, wezmę to na siebie.

John zawlókł torbę doktor Mazurin do recepcji. Czekały tam na nią dwie podenerwowane lekarki i pielęgniarka i zanim John zdążył się odezwać, zabrały ją ze sobą.

- Osiem siedemdziesiąt pięć - powiedział do pustego holu. - Napiwek wedle uznania.

Odwrócił się do recepcjonistki z podniesionymi na czoło okularami, ta jednak patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem, jak kameleon. No cóż, zawsze będzie mógł zażądać zapłaty później, a jeśli doktor Mazurin rzeczywiście zamierzała zapłacić za kolację, nie byłoby ładnie prosić ją o należność za kurs. Kiedy szedł przez recepcję do wyjścia, jego pustynne buty piszczały na marmurze.

Popołudnie miał bardzo pracowite. Musiał zawieźć do Beargrass Golf & Country Club piątkę trajkoczących cały czas emery­tów, potem wrócić na lotnisko, odebrać pewną parę, kłócącą się bez przerwy w związku z czymś, co mąż podobno obiecał małżonce, teraz jednak uznał za zbyt drogie. Nawet po dwudzie­stu minutach jazdy John nie potrafił określić, czy chodziło o elektrycznie regulowane łóżko, czy powiększenie biustu.

Piętnaście po trzeciej miał kurs z uczniami do szkoły podsta­wowej Świętego Polikarpa, po czym wrócił do garażu Sunshine Taxi przy East Jefferson Street. Kiedy zaparkował, jak zawsze zajrzał pod siedzenia, aby sprawdzić, czy nikt niczego nie zgubił, na przykład pieniędzy. W długim włosiu czarnej wykła­dziny zauważył coś błyszczącego. Okazało się, że to jedna z bransoletek doktor Mazurin, ze srebra łączonego z miedzią. Musiała nią o coś zaczepić, kiedy dawała mu wizytówkę.

Zamyślony, kilka razy podrzucił bransoletkę na dłoni, po czym wrzucił ją do kieszonki koszuli.

- Coś ci chodzi po głowie, John? - spytał Leland, kiedy przyjmował kluczyki.

- Dlaczego tak uważasz?

Leland był białym chudzielcem i jedno oko miał zawsze zamknięte, aby nie drażnił go dym ze zwisającego stale z kącika ust papierosa. Niezależnie od tego, z jakiej rodziny pochodził, na pewno był w niej największym chuchrem. Jego biała koszula z krótkimi rękawami miała lekko różowawy odcień, jakby niechcący wyprano ją razem z czerwonymi skarpetkami.

- Zawsze się uśmiechasz, a teraz nie.

- Przykro mi, Leland. Zapomniałem, że grubasy muszą być zawsze jowialne.

- Coś ci chodzi po głowie, John. Jestem pewien.

- Jestem głodny, to wszystko. Właśnie zamierzałem roz­prawić się z kanapką z wołowiną i potrójnym grillowanym serem, kiedy dałeś mi ten kurs z doktor Mazurin, i od tego czasu nie miałem chwili przerwy.

- Nie, John, to nie to. Moim zdaniem masz kłopot z ko­bietą.

- Ja? Z kobietą? - John nagle uświadomił sobie, że w tym momencie spojrzał w bok i w górę. Może rzeczywiście przypo­minał Brada Pitta?

W drodze do domu zadzwonił do Dizzy Whizz przy West Catherine Street i zamówił trzydziestocentymetrowego Sub Whizza z indykiem, szynką, dodatkowym boczkiem, serem, ostrą papryką i musztardą miodową, porcję czterech skrzydełek Inferno i Południowe Ciastko z Kremem. Do ósmej był jeszcze szmat czasu, ale tak naprawdę nie wierzył, że doktor Mazurin będzie pamiętać o swojej propozycji.

- Jesteś na diecie, John? - spytała Mary, kelnerka o mi­goczących radością zielonych oczach i uśmiechu, który rozjaś­niał jej piegowatą twarz. - Dziś bez krążków cebuli?

- Chcę zadbać o oddech, Mary.

- Nie mów... masz randkę!

John wyjął plastikowy portfel i wzruszył ramionami.

- Może. A może nie. Nigdy nic nie wiadomo.

Wrócił do swojego mieszkania przy Riverside autobusem. Mieszkał w bardzo starym, pomalowanym na żółto betonowym bloku, który już dawno powinien zostać zburzony. Swego czasu z górnych pięter przez wyspę Sand musiało być

widoczne wybrzeże Indiany, teraz jednak, kiedy John odsuwał brudne firanki, widział jedynie poznaczone czarnymi smugami betono­we słupy Route 150.

Jego pokój był kwadratowy i stało w nim tylko podwójne łóżko, stary, strzępiący się na brzegach fotel i kuchenny stół z laminowanym czerwonym blatem, pod który dało się we­pchnąć jedynie maleńką zamrażarkę. W rogu, na trzech czwar­tych wysokości ściany, zamocowano telewizor, który wisiał na wygiętym metalowym ramieniu, i John, aby oglądać telewizję, musiał przekrzywiać głowę w prawo, od czego dostawał skur­czu szyi. W przeciwległym kącie na podłodze ciemniała wil­gotna plama w kształcie postaci ze skrzydłami. John twierdził, że to Anioł Niemej Rozpaczy.

Rozwinął kanapkę i ugryzł duży kęs. Z jakiegoś powodu nie był aż tak głodny, jak się spodziewał. Stał pośrodku pokoju i żuł. Musiał to robić bardzo długo, nim udało mu się przełknąć. Kucnął na podłodze, aby sięgnąć do zamrażarki, i wyszarpnął z niej na wpół zamarzniętą puszkę coorsa. Otworzył ją i zaczął pić. Piwo było tak zimne, że do oczu napłynęły mu łzy.

Ubrał się na kolację sporo przed ósmą. W łazience po drugiej stronie korytarza wziął prysznic i spryskał się próbką płynu po goleniu Davidoffa, którą dostał na lotnisku, kiedy czekał na kłócącą się parę. Zdecydował się na wiśniową koszulę i spodnie do golfa w czerwono-zieloną kratę. Zastanawiał się, czy włożyć dwurzędową marynarkę, ale miała brudne mankiety, brakowało w niej guzika i obie klapy zdobiły zawijasy z za­schniętego sosu.

- Dobry Boże - powiedział, patrząc w sufit - mam dość tej pieprzonej nędzy. Mogę wrócić do zwykłego życia?

- Naprawdę sądzisz, że Bóg cię słucha? Człowieka z ka­napką długości okrętu podwodnego, z dodatkowym boczkiem? Bóg jest zbyt zajęty głodującymi milionami ludzi w Afryce.

- Proszę tylko o nową sportową marynarkę! Do czego miałaby się przydać głodującym Afrykańczykom? „Popatrz na mnie, bwana: widać mi żebra, ale jestem szykownie ubrany, nie?”.

Kiedy zegarek przy łóżku pokazał 20.00, wystukał numer komórki doktor Mazurin. „Abonent jest w tej chwili nieosiągal­ny”. Niech to cholera! Musiała być jeszcze w klinice.

Usiadł na pięć minut w fotelu i zaczął bębnić palcami o podłokietnik. Zadzwonił ponownie i usłyszał to samo co przedtem. Choć klimatyzator działał nie najgorzej, John zaczął się pocić. Zawsze kiedy był zdenerwowany albo miał poczucie winy, pocił się.

Spróbował ponownie o 20.11, 20.16, 20.23 i 20.35. Telefon doktor Mazurin ciągle był wyłączony.

- Jest lekarzem, coś musiało jej wypaść. Powinienem był dać jej swój numer.

- Oszukujesz sam siebie, John.

- Tak sądzisz? Słyszałeś, co powiedziała o wyglądzie zewnętrznym ludzi. Dostrzegła mnie. Zobaczyła, jak naprawdę wyglądam.

- Tak naprawdę to wyglądasz jak wielki spocony kutafon z idiotyczną falą nad czołem.

Zadzwonił do swojej firmy i poprosił, by przyjechał po niego kolega.

- Nigdy dotąd nie widziałem cię w takim stroju, stary - mruknął Nico. Jego oczy błyszczały pod czarną czapką jak dwa węgle. - Masz randkę czy coś w tym stylu?

- Raczej „coś w tym stylu”.

- Jesteś zły czy co, człowieku?

- Nie, jestem tylko zafrasowany.

- Zafasowany? Co to znaczy? Pijany czy nawalony?

Nico zawiózł go do kliniki Ormsby i John powiedział mu, żeby zaczekał. Za ladą siedziała nowa recepcjonistka - blon­dynka z ciemnymi odrostami i aparatem na przednich zębach.

- Czy doktor Mazurin jeszcze u was jest? Doktor Charlie Mazurin.

- Tak, ale obawiam się, że jest bardzo zajęta. Mogę w czymś pomóc?

- Eee... mam coś, co do niej należy. Zgubiła to w mojej taksówce. To chyba wartościowe.

- Jeśli zechce pan to zostawić, dopilnuję, aby do niej dotarło.

- Jeżeli nie miałaby pani nic przeciwko temu, wolałbym to oddać osobiście.

Zanim recepcjonistka zdążyła odpowiedzieć, na korytarzu pojawiła się doktor Mazurin. Szła szybkim krokiem. Podeszła do recepcji.

- Potrzebna mi moja torba - oświadczyła.

- Doktor Mazurin? - odezwał się John.

Spojrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Miała rozszerzone i szkliste oczy i wyglądała jak człowiek w szoku.

- Doktor Mazurin, przyszedłem powiedzieć, że nie musi się pani przejmować kolacją. Przyniosłem pani bransoletkę. Musiała ją pani zgubić w taksówce.

Uniósł bransoletkę. Doktor Mazurin powoli podeszła do niego i wbiła wzrok w ozdobę.

- Przepraszam... próbowałam zrobić kilka hipnoz - po­wiedziała. - To zawsze mnie nieco rozkojarza.

- Nie ma sprawy. Tak się składa, że zorganizowałem sobie inną kolację.

Zdawała się nie rozumieć, o czym John mówi. Odwróciła się do recepcjonistki.

- Moja torba?

Recepcjonistka wyciągnęła torbę spod lady. Doktor Mazurin złapała za rączkę, ale w tym samym momencie zrobił to także John.

- Wezmę. Niech pani pozwoli. Po co ma ją pani dźwigać?

- Dobrze, dziękuję. Może ją pan zanieść na OIOM?

- Jasne. Nie ma sprawy.

Poszedł za nią. Zawartość torby szczękała i chrzęściła, sakwojaż obijał mu się o kolana.

- Ucieszyłem się, że znalazłem tę bransoletkę. Wie pani, mógł ją znaleźć jakiś pasażer i nigdy więcej by jej pani nie
ujrzała. Co się dzieje z uczciwością?

Nie wspominając oczywiście o pięciodolarowym „dziękuję” czy zapłacie za kurs w wysokości 8 dolarów 75 centów plus 15 procent napiwku.

Doktor Mazurin odwróciła się do niego i uśmiechnęła jak duch, ale to było wszystko.

Kiedy John pchnął wahadłowe drzwi, usłyszał płaczące dzieci.

- Jezu! Chyba ktoś jest bardzo głodny.

- Nie tylko o to chodzi. Może pan jeszcze kawałek ponieść mi tę torbę?

Minęli poczekalnię, gdzie na krzesłach siedziało kilkoro udręczonych rodziców, kolejnych paru leżało na leżankach, próbując zasnąć. John uśmiechnął się w ich stronę, ale nikt nie odwzajemnił jego uśmiechu. Szedł dalej za doktor Mazurin - kiedy mijali duże okno, po raz pierwszy zobaczył dzieci. Pięcioro głośno płakało i machało szaleńczo rączkami i nóż­kami, dwoje leżało cicho i jedynie od czasu do czasu wstrząsały nimi lekkie drgawki.

- Co się z nimi dzieje?

Doktor Mazurin nie odpowiedziała. Weszła do cichej, wyłożo­nej turkusowym dywanem strefy, oznakowanej jako MIESZKA­NIA SŁUŻBOWE - TEREN PRYWATNY. Otworzyła drzwi i znaleźli się w pokoju z biurkiem, kanapą i płaskim telewizorem na ścianie, w której były także drzwi do toalety. Kiedy John opuścił torbę na podłogę, dobiegł z niej stłumiony metaliczny łoskot.

- Kim pani jest? Hydraulikiem na pół etatu?

Doktor Mazurin pokręciła głową.

- Rzeczy w tej torbie... no cóż, mam nadzieję, że nigdy nie będzie się pan musiał dowiedzieć, do czego mają służyć.

- Nienawidzę szpitali, chirurgii i tego typu spraw. Nawet nie jestem w stanie oglądać Ostrego dyżuru.

- W każdym razie, gdyby pan kiedykolwiek potrzebował mojego sprzętu, wie pan, gdzie jest - powiedziała doktor Mazurin.

John nie miał zielonego pojęcia, o czym ta kobieta mówi. Dlaczego miałby potrzebować kiedykolwiek jakichkolwiek jej rzeczy, niezależnie od tego, co to było?

- Oczywiście - odparł i odwrócił się, zamierzając odejść.

- Przepraszam za tę kolację! - rzuciła za nim doktor Mazurin. - Pamiętam, że się umawialiśmy, ale... spróbuję to panu jakoś wynagrodzić.

- Hm... wcale pani nie musi. Przecież to oczywiste, że ma pani pełne ręce roboty. - Stanął na chwilę w drzwiach. - Te krzyczące dzieciaki... to te maluchy próbowała pani zahipnotyzować?

- Sprawa jest bardzo niezwykła. Przepraszam, nie powin­nam nic mówić. Klinika próbuje nie dopuścić do tego, aby nabrało rozgłosu. Rozumie pan, dla dobra rodziców. Widział pan, jak bardzo są przygnębieni.

- Oczywiście. W jaki sposób hipnotyzuje się dzieci?

- Obawiam się, że jak na razie mi się nie udało.

- Aha. A po co miałaby to pani robić?

- Ponieważ ich życie jest zagrożone i lekarze próbowali już wszystkiego, co podpowiadała im wiedza i doświadczenie.

- Rozumiem. Nie miałem na myśli nic złego. Wolno zapytać, co się dzieje z tymi dziećmi?

- O ile zachowa pan to dla siebie...

- Na pewno opowiem wszystko setkom przyjaciół, których nie mam.

Doktor Mazurin przez chwilę się wahała.

- Problem polega na tym, że żadne z tych dzieci nie potrafi śnić.

Wracając do Riverside, John siedział ze zmarszczonym czołem i wyglądał przez okno taksówki jak człowiek szukający zaginionego dziecka. W końcu zaniepokojony Nico zapytał:

- Wszystko gra, stary? Coś się stało w klinice czy co? Ktoś umarł?

- Nie, nikt nie umarł. Przynajmniej na razie. Coś tam się jednak stało. Nie wiem, dlaczego mnie to tak wzięło, ale wzięło.

- Co?

John pokręcił głową.

- Mam o tym nie mówić.

- Hej, człowieku. Podzielony problem to problem przecięty na dwie części, nie? Jakoś tak się mówi.

- Aha.

Nico podjechał do krawężnika i John dał mu zmiętą dwu­dziestkę.

- Zatrzymaj resztę, dobrze?

- Dzięki. Dostałbyś trzy dolce i dwadzieścia pięć centów reszty.

- Aż tyle? Nie wydaj tego na błahostki.

Odkąd John sięgał pamięcią, po raz pierwszy poszedł spać bez kolacji. Nie mógł przestać myśleć o krzyczących dzie­ciach - choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego tak bardzo zdenerwował go ich stan. Z jakiegoś powodu czuł się za nie odpowiedzialny.

Było to absurdalne. Nie lubił dzieci, a jednak ich bezradne cierpienie zburzyło jego równowagę bardziej niż cokolwiek innego. Czuł się jak Holden Caulfield, bohater Buszującego w zbożu, jedynej książki, jaką przeczytał w życiu, jeśli nie liczyć przewodników po restauracjach i książek kucharskich. „(...) wyobraziłem sobie gromadę małych dzieci, które bawią się w jakąś grę na ogromnym polu żyta. (...) dzieci rozhasały się, pędzą i nie patrzą, co tam jest przed nimi, więc ja muszę w porę doskoczyć i pochwycić każdego, kto by mógł spaść z urwiska”*.

* Przełożyła Maria Skibniewska.

Rozebrał się i powiesił spodnie oraz koszulę na klekoczących drucianych wieszakach. Włożył stary, wypłowiały T-shirt i przez długi czas przyglądał się leżącej na stole trzydziestocentymetrowej kanapce. Nie mógł się zmusić do przełknięcia nawet jednego kęsa.

- Straciłem apetyt, to wszystko. Gdzie jest powiedziane, że mam mieć apetyt?

- Co apetyt ma z tym wspólnego?

- Ma z tym bardzo wiele wspólnego. Poza tym popatrz: ser zamienił się w wosk.

- Czy rozmawiam z tym samym człowiekiem, który plas­tikową łyżeczką zjadł dwie porcje dwudniowej holenderskiej sałatki ziemniaczanej?

- Ta kanapka jest za duża. Jest większa od mojej głowy. Nie należy nigdy jeść niczego, co jest większe od twojej głowy.

- Więc przetnij ją na pół.

John wyjął swój jedyny nóż, ząbkowane narzędzie o trzy-dziestocentymetrowym ostrzu, od którego uwolnił Ramada Inn w Natchitoches w Luizjanie, i przeciął kanapkę na pół, a potem na ćwiartki. Nic to nie dało. W dalszym ciągu nie był w stanie jeść.

- W porządku. Jesteś chwilowo zwolniony z obowiązku trawienia. Zachowaj to na później.

Zawinął kawałki kanapki w pogniecioną folię aluminiową i wepchnął je do lodówki. Potem umył zęby, wypłukał usta i wlazł do łóżka.

Przez chwilę oglądał telewizję - dziwaczny czarno-biały film o ludziach spacerujących po angielskim parku; akcja rozgrywała się na początku XX wieku. Był to film produkcji francuskiej, miał napisy, a wszystko działo się tak powoli, że John po chwili stwierdził, że gapi się w ekran z otwartymi ustami, jak zahipnotyzowany.

- Mon chien à besoin d'un oculiste. Mój pies jest krótkowzroczny.

- Une caniche avec des lunettes? Vous êtes fou!

Tuż po północy nagle zamrugał i rozejrzał się wokół. Ślina skapywała mu z ust na koszulkę. Wytarł wargi grzbietem dłoni. Zgasił telewizor, ale jeszcze prawie przez godzinę leżał, nie mogąc zasnąć, wsłuchiwał się w odgłosy miasta i dalekie pomruki burzy. Mógłby przysiąc, że słyszy płaczące dzieci, kiedy jednak uniósł głowę nad poduszkę i nastawił uszu, dźwięk odpłynął i zmieszał się z odgłosami miasta.

- Dostajesz świra, przyjacielu.

- Cierpię na niedożywienie, to wszystko.

- Dobrze, jutro wstaniesz wcześniej i pójdziesz do Lynn's Paradise Cafe. Na mleczne ciasteczka z tłuszczem z parówek, jajka z szynką wiejską i frytki z batatów z cynamonem... pełen zestaw śniadaniowy.

- Stoi, przyjacielu.

Na krótko zasnął. Śniło mu się, że spaceruje po angielskim parku. Kiedy przechodził obok Francuzów, kobieta w białym czepku skinęła mu głową i powiedziała: Bonjour, monsieur Dauphin, comment allez-vous? Choć nie był pewien, czy powinien, zwłaszcza że jeden z mężczyzn wbijał w niego wzrok z nieskrywaną jadowitością, odwzajemnił się kobiecie uśmiechem. Co kilka metrów przy ścieżce stały dekoracyjne kamienne urny, wypełnione po brzegi migoczącymi srebrzyście śledziami.

Przewrócił się na drugi bok i kiedy to robił, popatrzył w kierunku okna. Zasłony były nieco rozsunięte i między nimi ktoś stał. Ktoś wysoki, milczący i bardzo ciemny.

ROZDZIAŁ 3

- Perry!

- Sekundę, tato!

- Perry, natychmiast złaź na dół!

- Już idę, tato! Jeszcze minutę!

- Żadne „jeszcze minutę”! Natychmiast!

- Już idę, tato! Jeszcze minutę!

Perry siedział przy komputerze i wypełniał ciemnopurpurowym cieniem przestrzeń między gigantycznymi piersiami Sta­lowej Siostry, bohaterki animowanego opowiadania przygodo­wego pod tytułem Planeta Śmieci, które tworzył na komputerze. Była ona androidem, jej ręce i nogi zostały zbudowane ze złomu i starych części samochodowych, ale tułów należał do drugiej pod względem sławy amerykańskiej gwiazdy porno (po Jennie Jamieson). Perry określał ją mianem „pół kobiety, pół złomowiska”.

Wcisnął „zapisz” i wyłączył komputer. Stalowa Siostra zniknęła z ekranu w tej samej chwili, w której otworzyły się drzwi. Do środka wszedł ojciec, spocony i zaczerwieniony na twarzy, jego drelichowy kombinezon roboczy był pokryty ceglanym pyłem.

- Co ty do pioruna robisz, chłopcze? Dzwonię na twoją komórkę od godziny!

- Przepraszam, tato, ale oszczędzam baterię i wyłączy­łem ją.

- Do domu też dzwoniłem!

- Przepraszam, nie słyszałem.

- Więc co robiłeś? Założę się, że znów gapiłeś się w ekran komputera.

- Przeglądałem materiały do pracy z fizyki. O wypływie lawy z Mount Hualalai.

Ojciec Perry'ego przez chwilę wbijał wzrok w komputer, po czym wytarł nos grzbietem dłoni.

- Kiedy byłem w twoim wieku, jeśli chciało się cokolwiek sprawdzić, trzeba było iść do miasta do biblioteki.

- Tak było kiedyś, tato. Teraz jest inaczej. Książki się już nie liczą.

- Na pewno jest jedna, która zawsze się będzie liczyć, a napisano w niej: „Kto nie chce pracować, niech też nie je!”*. Dunc pomaga mi od wielu godzin.

* Biblia Tysiąclecia, 2 Tes. 3,10.

- Już idę, tato.

- Masz dwie minuty. Kiedy wrócisz wieczorem, posprzą­tasz pokój, jasne? Wygląda tu jak po tornadzie w siedem­dziesiątym czwartym.

- Tak jest, tato.

Kiedy ojciec wyszedł, Perry wyplątał z pościeli levisy i wciągnął je, skacząc na jednej nodze. Potem włożył swój ulubiony czarny T-shirt z wielkim X z przodu, składającym się z mnóstwa białych czaszek. Popatrzył na siebie w lustrze nad umywalką i potargał sobie palcami włosy. Z brody ster­czały mu włoski, ale nie miał czasu na golenie, poza tym zużył ostatnią jednorazową maszynkę do zdrapania farby z plastikowego modelu Millenium Falcona. Wycisnął sobie na język porządną porcję pasty do zębów, prysnął się płynem po goleniu D&G, po czym pognał na dół, przeskakując po pięć schodków naraz.

Ojciec czekał w holu, przez jego rzednące włosy prze­świecało słońce.

- Zawsze musisz zlatywać ze schodów jak pawian?

- Przepraszam, tato, to musi być dziedziczne.

Choć ojcu się to nie spodobało, nie skomentował tej uwagi. George Beame był ortodoksyjnym kreacjonistą i wierzył w to, że - jak powiedziano w Biblii - Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Nie zamierzał zajmować się bluźnierstwami o pochodzeniu człowieka od małpy.

- Miło cię widzieć w ubraniu, które ma wywierać wrażenie.

- X-Skulls, tato. Najlepsza kapela od czasów Alice in Chains.

- Nigdy o nich nie słyszałem.

- Są super. Spodobaliby ci się. Może.

Wyszli z domu i poszli starannie utrzymaną ścieżką wyło­żoną czerwoną kostką do starej półciężarówki ojca. Burza właśnie przeszła i ulice migotały. Kto nie znał obu Beame'ów, nie od razu powiedziałby, że to ojciec i syn. George Beame był niski i krępy i miał twarz zadziornego chłopaka, Perry wysoki i chudy, o pociągłej twarzy z kościstym nosem i ciemnymi rzęsami, za które dałaby się zabić każda dziew­czyna.

Wyglądał dokładnie jak jego starsza siostra Janie, a oboje wyglądali dokładnie jak matka. Matka zmarła przed siedmioma laty na raka jajników, w Wigilię, a Janie wyprowadziła się półtora roku później po całych wakacjach przekrzykiwania się z ojcem. Perry był dla George'a Beame'a jedynym wspo­mnieniem po kobiecie, którą z tak wielkim oddaniem i tak długo kochał. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, właśnie dlatego był taki zaborczy wobec syna i mimo że chłopak był kandydatem na najbardziej denerwującego siedemnastolatka świata, nigdy by mu nie pozwolił się wyprowadzić. Perry nieraz przyłapywał ojca, patrzącego na niego z drugiego końca pokoju z wyrazem tak wielkiego smutku na twarzy, że czasem miał ochotę powiedzieć coś idiotycznego albo zacząć się śmiać

jak chłopaki z programu Jackass - tylko po to, aby mu uświadomić, że nie jest reinkarnacją matki ani skruszoną Janie, która wróciła do domu.

Wsiedli do półciężarówki i pojechali do sklepu, odległego o siedem przecznic od domu.

- Frank Reddy pożyczy mi w poniedziałek betoniarkę. Do końca tygodnia powinniśmy skończyć podłogi - powiedział George.

- Super.

- W niedzielę jest w kościele grill. Nancy Bedford mówi, że będzie tam Trisha.

- Naprawdę?

- To bardzo miła dziewczyna.

- Tak uważasz?

- Jest grzeczna. To dziś coś bardzo rzadkiego.

- Zgadzam się, tato. Jest grzeczna. Jest też płaska jak deska, a jej ulubionym zespołem są Country String Pickers.

- Odrobinę szacunku, proszę.

- Mam do niej szacunek, ale nie jestem ślepy ani głuchy.

Sklep Beame's Provisions znajdował się na rogu Ray Avenue i Grinstead, w Highland District. Był to staromodny lokal z dziewiętnastowiecznym frontem i mosiężnymi lampami nad szyldem. George Beame zwiększył zyski, wprowadzając do oferty tradycyjne artykuły spożywcze, sprzedawane jedynie w nielicznych supermarketach, oraz tworząc dział delikatesowy, w którym można było kupić najlepsze brunszwickie kanapki w hrabstwie Jefferson.

Pół roku wcześniej kupił sąsiedni sklep, Smells Better - upadający interes aromaterapeutyczny. Teraz rozbijał ścianki działowe, aby powiększyć kuchnię i wstawić więcej stołów i krzeseł. Zawsze mawiał, że „Pan dał nam ręce nie po to, abyśmy na nich siedzieli”.

Zaparkował przed sklepem i wysiedli. W środku pełnego gruzu byłego sklepu aromaterapeutycznego jego starszy syn Dunc z zapałem wyrywał łomem deski podłogowe. Miał

dwadzieścia trzy lata i bardzo przypominał ojca - tylko był jeszcze niższy i bardziej krępy, a włosy sterczały mu jak szczotka do szorowania. Widząc jego rozentuzjazmowany uśmiech i szeroko otwarte błękitne oczy, od razu można było stwierdzić, że coś jest z nim nie tak. Kiedy się urodził, lekarz powiedział: „wyobraźcie sobie jego umysł jako puzzle, w którym brakuje kilku kawałków nieba”.

- Cześć, Perry! - wykrzyknął Dunc. - Chłopie, powi­nieneś tu być kilka minut temu!

- Tak? A co się działo?

- Przyszła Sue Marshall i miała na sobie najkrótszą na świecie czerwoną sukienkę.

- Dunc! - rzucił karcącym tonem ojciec. - Poglądy Perry'ego na temat dziewczyn i bez twoich uwag są wystar­czająco pozbawione szacunku.

- Ma największe balony na świecie, co nie? - Dunc pokręcił z zachwytem głową. - Kiedy siada, trzęsą się jeszcze pięć minut później.

- Dunc! - warknął ojciec. - Nie chcę słuchać tu rozmów rodem z męskiej szatni. Skończ podłogę, zanim każę ci umyć usta mydłem karbolowym. A ty, Perry, zajmiesz się sklepem w czasie przerwy Dory.

Perry przeszedł nad obnażonymi legarami i poklepał brata po ramieniu.

- Nie przejmuj się, Dunc. Nie ma nic złego w patrzeniu.

- Hm... - mruknął Dunc, splatając nerwowo palce. - Byłoby miło dotknąć choć raz...

- Jasne. Może kiedyś.

Perry wszedł po prowizorycznych schodach, prowadzących do głównego pomieszczenia sklepu, odsunął na bok zasłony z przezroczystego plastiku i wszedł do środka. Przez całą długość pomieszczenia biegły dwie lady z czerwonego mar­muru. Prawa była zabudowana pojemnikami ze szklanymi frontami, w których wyłożono szynki z Kentucky, włoskie salami i pikle oraz koszyki świeżego, pachnącego, posypanego solą chleba.

Tu pracowali Morris i May, robiąc kanapki. Morris skończył sześćdziesiąt pięć lat, był chudy jak szczapa, miał krótko ostrzyżone siwe włosy i nos jak kartofel. Był okropnym ponurakiem, a kiedy wymagający klient prosił o brunszwicką kanapkę na żytnim chlebie z majonezem i surową cebulą, z irytacją unosił lewy kącik ust. May miała dwadzieścia jeden lat, była wysoka, czarna i chuda, nosiła wielkie kolczyki z metalowych kółek, na głowie zawsze wiązała chustkę w zie­lone i białe grochy i podczas przygotowywania kanapek kiwała się na boki.

Za drugą ladą, gdzie pracowała Dora, półki były po sufit wypełnione wszelkimi możliwymi egzotycznymi artykułami spożywczymi - od puszek pasztetu z gęsich wątróbek po syrop z czereśni. Były w nich trzydzieści dwa gatunki herba­ty - od ahmada po orange pekoe - oraz ponad sto rodzajów herbatników i krakersów - od brzoskwiniowo-pekanowych chrupek firmy Willingham Manor po oryginalne holenderskie owsiane ciasteczka ze znajdującej się w Anglii fabryki, należą­cej do księcia Walii.

Zapach w sklepie był niesamowity - łączył głębokie aro­maty drewna z nutą bardzo dojrzałego sera.

Perry podszedł do Dory.

- Cześć, Doro. Tata mówi, że możesz sobie zrobić przerwę.

Dora była drobną kobietą nieco przypominającą ptaka i zaczęła pracować dla ojca Perry'ego w tydzień po tym, jak sklep został otwarty. Prawdopodobnie była jedyną osobą, która wiedziała, gdzie znajdują się wszystkie sprzedawane w sklepie produkty. Zdjęła okulary i zaczęła je polerować fartuchem.

- Najwyższy czas, Perry. Mój syn i synowa przywieźli dziś rano moją wnuczkę ze szpitala i nie mogę się doczekać, aby ją zobaczyć.

- Gratulacje! Przepraszam, że się spóźniłem. Trochę stra­ciłem poczucie czasu. Zostań w domu, jak długo zechcesz, zastąpię cię.

- To bardzo miłe z twojej strony, Perry. Zawsze byłeś wyrozumiałym chłopcem.

Przez plastikowe zasłony przebił się George Beame.

- Perry, muszę znów jechać, odebrać od Alcotta i Bentleya formy do gipsu. Miej oko na wszystko... zwłaszcza na Dunca.

- Tak jest. Żaden problem.

- Gotowa do obejrzenia nowego przychówku? - spytał Dorę George.

- Nie mogę się doczekać. Nawet jeśli to oznacza, że zostałam babcią.

George Beame odjechał, zostawiając Dunca, radośnie walą­cego łomem i rwącego deski. Dora zdjęła fartuch i przyczesała włosy.

- No, to na razie - powiedział Perry, gdy wychodziła. Patrzył, jak przecina ulicę i wsiada do zielonej hondy civic. Zadzwonił telefon. Podrzucił słuchawkę jak barman shaker i oznajmił:

- Sąsiedzkie Sklepy Beame'a: jeśli tego nie mamy, to tak naprawdę pan tego nie potrzebuje.

- Jest Dora? - odezwał się zaniepokojony głos. - Dora Crawford?

- Przykro mi, właśnie wyszła. Zostawi pan wiadomość?

- Mówi jej syn David. Jestem w szpitalu pediatrycznym Kosair. Jej wnuczka jest bardzo chora i mama powinna natych­miast tu przyjechać.

- Niech pan zaczeka... jest po drugiej stronie ulicy. Zoba­czę, może uda mi się ją dogonić.

- Proszę spróbować. Lekarze mówią, że mała długo nie pożyje.

Perry rzucił słuchawkę i wybiegł na ulicę.

- Dora! Dora! Zaczekaj! - krzyczał. O mało nie potrąciła go czerwona corvetta. Walnął płaską dłonią w maskę samo­chodu i wrzasnął: - Z drogi, frajerze!

Kierowca zdjął designerskie okulary przeciwsłoneczne i nie pozostał mu dłużny.

- Kogo nazywasz frajerem, frajerze?

Perry zignorował go jednak i pognał do hondy Dory. Zdążył uderzyć w dach w chwili, gdy ruszała spod kra­wężnika.

- Dora! Opuściła szybę.

- Perry? Co się stało?

- Dzwonił twój syn. Mówi, że masz jechać do szpitala, najszybciej jak możesz. Twoja wnuczka jest chora. Powiedział, że może nie przeżyć.

- O mój Boże... - Dora zasłoniła usta dłonią. Kiedy popatrzyła na niego, jej twarz wykrzywiał ból. - Boże, to okropne.

- Zawiozę cię - powiedział Perry. - Poczekaj tylko chwilę, pójdę powiedzieć Duncowi, że ma mnie zastąpić.

Pobiegł z powrotem do sklepu. Kierowca corvetty zjechał do krawężnika i sprawdzał, czy na masce nie ma wgnieceń.

- Hej! Frajerze! Nawet przez sekundę nie myśl, że ci się to
upiecze!

Perry wpadł do sklepu.

- Dunc! - krzyknął, prześlizgując się przez plastikowe zasłony. - Dunc, muszę wyjść! To długo nie potrwa, ale musisz zająć się sklepem. Poradzisz sobie? Możesz obsłużyć zamiast mnie paru klientów?

Dunc zmarszczył czoło i delikatnie odłożył łom na podłogę, jakby był zrobiony z porcelany.

- Jasne, Perry.

- Na pewno? Morris i May ci pomogą.

- Chcesz, żebym się zajął klientami?

- Zgadza się. Klienci będą przychodzić i mówić ci, czego chcą, a ty będziesz im dawał to, czego chcą.

- To wszystko?

- Tak jest, Dunc. To wszystko. Jeśli ktoś powie: „daj mi trochę tego sera gethsemani”, dasz mu trochę sera gethsemani. Trudne?

- Nietrudne.

- Świetnie. To długo nie potrwa, dobrze?

- Dobrze.

- Ale najpierw umyj ręce, zgoda?

- Zgoda.

Wychodząc, Perry podszedł jeszcze do Morrisa.

- Zostawiam na chwilę Dunca na posterunku, okay?

Morris smarował bułkę pastą z białego serka z ogórkiem.

- Chcesz powiedzieć, że zostawiasz mnie z twoim bratem podczas południowego szczytu?

- Nie martw się, dopilnuję Dunca - powiedziała May. - Oczywiście jeśli będzie trzymał łapy przy sobie.

- Wszystko będzie dobrze, na pewno. Póki się nie zdener­wuje, nieźle sobie radzi. Naprawdę muszę iść. Wnuczka Dory jest w szpitalu i lekarze uważają, że może nie przeżyć.

- Jezu... w takim razie leć!

Perry jechał do East Chestnut Street jak Steve McQueen w Bullicie. Przejeżdżał czerwone światła, skręcał poślizgami. Dora ściskała uchwyt drzwi tak mocno, że pobielały jej kostki, ale nie narzekała.

- Nie martw się - uspokajał ją Perry. - Nawet nie wiesz, co dziś potrafią zdziałać lekarze.

Dora była zbyt zdenerwowana, aby cokolwiek powiedzieć, więc tylko skinęła głową.

W końcu podjechali pod frontowe schody szpitala pediat­rycznego Kosair. Podszedł do nich pracownik szpitala.

- Przykro mi, ale nie możecie zostawić samochodu. Garaż jest zaraz za rogiem, przy Flexner.

- To sytuacja wyjątkowa, jasne?! - wrzasnął Perry. - To jest pani Crawford! Jej wnuczka jest bardzo chora. Lekarze kazali jej jak najszybciej przyjechać.

- Oczywiście, proszę pana. Nie ma powodu do paniki. Zaprowadzę panią na oddział neonatalny, a pan tymczasem zaparkuje.

- Wnuczka tej pani umiera, a pan martwi się przepisa­mi?! - krzyknął Perry.

- Przykro mi, ale nie może pan zostawiać samochodu bez nadzoru przed wejściem do szpitala.

- Brał pan specjalne lekcje, jak być nadętym dupkiem, czy taki się pan urodził?

- Proszę pana, muszę ostrzec, że jeżeli zacznie pan być grubiański, to...

Dora uspokajająco położyła rękę na ramieniu Perry'ego.

- Spokojnie, Perry. Zaparkuj samochód i spotkamy się w klinice. - Wysiadła, zanim jednak weszła na schody, odwróciła się jeszcze do niego. - Ale najpierw spróbuj się uspokoić, dobrze? Nikt nigdy niczego nie osiągnął wście­kaniem się.

Perry pojechał do garażu. Ciągle jeszcze gotował się w środ­ku. Pieprzyć wszystkie przepisy i wszystkich, którzy każą się ich trzymać. To miał być wolny kraj, nie? A co zamiast tego mamy? Tu nie wolno parkować, tam nie wolno jeździć na deskorolce, nawet nie można podrapać się po jajach, żeby ktoś nie zaczął robić draki.

Zanim znalazł wolne miejsce, musiał wjechać na piąty poziom. Gdy dotarł do wind, był w takim stanie, że głośno sam do siebie wykrzykiwał. Wcisnął przycisk z napisem „Oddział opieki neonatalnej”. Postanowił, że jeżeli wnuczka Dory wy­zionęła ducha, podczas gdy ten dupek się wymądrzał, i Dora nie zdążyła zobaczyć jej żywej, da mu popalić.

Kiedy jednak wysiadł na trzecim piętrze szpitala, zaczął się uspokajać.

- Nadęty, przemądrzały dupek - burknął jeszcze, ale przechodząca pielęgniarka obdarzyła go takim anielskim uśmie­chem, że poczuł się zażenowany. - Dzień dobry - od­powiedział i również się uśmiechnął.

Kosair było specjalistycznym szpitalem dziecięcym, w którym stosowano najnowocześniejsze w kraju neonatalne metody terapeutyczne. Podłogi były białe i błyszczące, na ścianach wisiały przypominające rozbryzgi farby abstrakcyjne malowidła i wszędzie pachniało czystością. Od czasu do czasu rozlegał się łagodny dzwonek i ciepły kobiecy głos wzywał lekarza:, „Doktor Kasabian, proszę zgłosić się na pulmonologię w sprawie dmucha­nia...” - przynajmniej tak właśnie zabrzmiało to dla Perry'ego.

W poczekalni przed oddziałem opieki neonatalnej znaj­dowało się jakieś piętnaście osób, większość tuż przed trzy­dziestką lub po trzydziestce. Perry od razu zauważył, że wszyscy są bardzo zmęczeni, a kobiety mają oczy zaczer­wienione od płaczu. Nikt nie pił kawy ani nie czytał, nikt nie rozmawiał. Perry miał wrażenie, jakby znalazł się na lotnisku zaraz po katastrofie samolotu.

Otworzyły się wahadłowe drzwi i na korytarz wyszła pielęg­niarka. Miała ponurą minę. Przez chwilę Perry'emu wydawało się, że słyszy płacz. Właściwie nie płacz, a głośny, histeryczny wrzask. Kiedy pielęgniarka przechodziła obok niego, zauważył, że i ona ma oczy zaczerwienione od płaczu.

- Siostro? Próbuję znaleźć panią Dorę Crawford.

Pielęgniarka popatrzyła na niego niezbyt przytomnym wzrokiem.

- Panią Dorę Crawford... jej synowa jest tutaj, po porodzie. Zadzwonił jej syn i powiedział, że mała jest chora.

- One wszystkie są chore - odparła pielęgniarka.

- Słucham?

- One wszystkie są chore. Przepraszam, muszę zadzwonić.

- A pani Crawford?

- Przykro mi. Musi pan czekać jak wszyscy inni.

Jeden albo dwóch mężczyzn popatrzyło na niego ze współ­czuciem, nikt się jednak nie odezwał. Perry przez chwilę krążył po poczekalni, zastanawiając się, czy dalsze czekanie ma sens. Jeżeli wnuczka Dory naprawdę poważnie zachorowała albo zmarła, Dora zostanie tu kilka godzin. Usiadł przy akwarium i

przez kilka minut obserwował pływające w nim ryby, po czym postanowił napisać do Dory kartkę i zostawić ją pielęg­niarkom. Poinformuje ją, gdzie zostawił samochód, i przeprosi, że nie mógł dłużej czekać. Było dwadzieścia pięć po drugiej, a przecież zostawił Dunca w sklepie. Dunca, który uważał, że spaghetti rośnie na krzakach (sam mu o tym powiedział).

Poszedł do dyżurki, by poprosić o długopis i kartkę. Napisał: „Droga Doro, przykro mi, że tak cierpisz”, kiedy otworzyły się drzwi oddziału intensywnej opieki i pojawili się w nich Dora i jej syn David. Oboje przyciskali dłonie do policzków, jakby właśnie byli świadkami czegoś straszliwego. David nie był wiele wyższy od matki, miał sczesane do tyłu włosy i ciemne od zarostu policzki. Poszarzała skóra twarzy sprawiała, że wyglądał, jakby od kilku dni nie spał.

Dora podeszła do Perry'ego.

- Ona umarła - powiedziała. - Robili wszystko, co mogli, ale umarła.

- Przykro mi. - Perry popatrzył na Davida. - Naprawdę mi przykro, proszę pana.

- Biedne maleństwo... - Dora była tak zapłakana, że musiała zdjąć okulary. - Była taka drobniutka... krzyczała i krzyczała, i nie mogła przestać. Ze wszystkimi dziećmi jest to samo.

- Lekarze wiedzą, co im jest?

David wzruszył ramionami, żal wykrzywiał mu usta.

- Coś jest nie tak z ich mózgami - wyjaśniła Dora. - Jeden z doktorów powiedział, że nie mogą śnić.

- Że co?

- Dokładnie nie wiemy - powiedział David i objął mat­kę. - Mówili, że to jakiś zespół, ale nie pamiętam nazwy. Jeśli nie można śnić, dostaje się napadu paniki. Z tego powodu zmarło nasze maleństwo... pozostałe dzieci też umrą z paniki.

Perry odwiózł Dorę do sklepu. Jechał coraz wolniej, aż samochody za nim zaczęły trąbić. Zjechał na prawo i nawet nie

patrzył, gdy kierowcy wystawiali w jego kierunku środkowy palec i darli się:

- Ty debilu! Myślisz, że to pogrzeb?!

Zaparkował naprzeciwko sklepu, nie wysiadł jednak od razu. Siedział ze zmarszczonym czołem za kierownicą i zastanawiał się, dlaczego jest aż tak bardzo wstrząśnięty. Nie znał rodziny Dory, nie widział jej wnuczki - ani żywej, ani martwej - dlaczego więc miał wrażenie, że to, co się wydarzyło, ma z nim bezpośredni związek?

Był niemal gotów uwierzyć, że to przeznaczenie zapro­wadziło go do szpitala Kosair, aby stał się świadkiem rozpaczy Dory.

Po kilku minutach wysiadł i poszedł do sklepu. Morris i May robili kanapki dla kilku osób, które zamierzały zjeść późny lunch, a Dunc rozmawiał z grubą kobietą w sukience w maki.

- Mamy ciastka z siekaną czekoladą, z siekaną czekoladą i orzechami, z mąki żytniej z rodzynkami, na maśle orzecho­wym, z białą czekoladą, dyniowe z siekaną czekoladą, im­birowe, dyniowe z rodzynkami i Lucky-in-Kentucky z czeko­ladą i orzeszkami pekanowymi.

Perry musiał mu oddać sprawiedliwość: może i część jego obwodów nie była w porządku, ale umiał zapamiętywać. Pamiętał numer telefonu pogotowia weterynaryjnego, liczbę grobów na cmentarzu Evergreen i wszystkich zwycięzców derby Kentucky od 1874 roku - wraz z notowaniami u buk­macherów przed wyścigiem.

- Dobrze, synku - powiedziała gruba klientka. - Daj mi trochę tych z żytniej mąki z rodzynkami, może też parę imbirowych. Nie, imbirowych nie chcę. Muszę pilnować wagi.

Dunc podał jej ciastka, pomachał i dodał na pożegnanie:

- Życzę miłego dnia i proszę nas znowu odwiedzić! Zawsze
coś pani u nas znajdzie!

Perry patrzył, jak kobieta wychodzi, po czym powoli od­wrócił się do Dunca.

- Nie poprosiłeś o pieniądze.

Dunc pokiwał głową i uśmiechnął się.

- Oczywiście, że nie. Robiłem, co kazałeś. Powiedziałeś: „klienci będą przychodzić i mówić ci, czego chcą, a ty będziesz
im dawał to, czego chcą”.

- Jezu, Dunc, ale nie bez pieniędzy!

Dunc był jednak niewzruszony.

- Robiłem dokładnie to, czego chciałeś, Perry. „Jeśli ktoś powie: daj mi trochę tego sera gethsemani, dasz mu trochę sera gethsemani”.

- Ale nie za darmo! Tata nas zabije. Mnie zabije!

- Jakiś problem? - spytał Morris, podnosząc głowę znad serka z ogórkiem.

- Żaden, którego nie można byłoby rozwiązać za pomocą rytualnego samobójstwa.

Wieczorem, kiedy Perry mył talerze, do kuchni przyszedł ojciec. Stanął dokładnie pod lampą, co sprawiało, że wyglądał na jeszcze bardziej wychudzonego niż zazwyczaj.

- Nie winię cię za to, co się stało, ale mogłeś do mnie zadzwonić i powiedzieć, że musisz wyjść.

- Chyba tak. Przepraszam.

George wziął ścierkę i zaczął wycierać sosjerkę.

- Dość mocno cię to wzięło, co?

Perry popatrzył na niego.

- Zupełnie nie wiem dlaczego. To przecież nie było moje dziecko. Ale nie chodzi tylko o dziecko syna Dory... wszystkie bardzo cierpią. Słyszałem, jak płaczą i... - Wyjął ręce z wody i rozpostarł palce w gumowych rękawicach.

- Chciałeś im jakoś pomóc, prawda?

- Nie wiem, tato. Nie umiem tego wyjaśnić.

Ojciec położył mu dłoń na ramieniu.

- To się nazywa chrześcijański duch, synu. Wszyscy mamy
obowiązek dbania o innych ludzi, w obecnych czasach naj­częściej jednak odwracamy się od nich. To, co dziś czułeś, no

cóż... pokazuje, jaki naprawdę jesteś, i mam nadzieję, że ty także to widzisz.

- Tato, nie chcę w tym widzieć zbyt wiele, rozumiesz?

- Rozumiem. Nie chciałbyś sobie popsuć reputacji pa-skuda.

- Nie o to chodzi, tato. Chodzi o to, że... nie wiem... mam wrażenie, że jestem za to w jakiś sposób odpowiedzialny, rozumiesz?

Ojciec odchrząknął.

- Czas, żebyś się czegoś dowiedział o matce. Powinienem był ci chyba powiedzieć o tym już dawno temu, ale nie zrobiłem tego. Chyba bałem się, że nie potrafię o tym mówić spokojnie.

- Tak, tato?

Ojciec próbował się uśmiechnąć, ale nic mu z tego nie wyszło. Na jego twarzy malował się taki sam wyraz strasz­liwego smutku, z jakim w szpitalu patrzył na Perry'ego David Crawford.

- Linda... twoja matka... umarła zaraz po porodzie.

Perry wpatrywał się w ojca bez słowa. Piana w zlewo­zmywaku cicho pryskała, na piętrze Dunc grał w jedną ze swoich gier na DVD.

- Była w trzecim miesiącu, kiedy się dowiedzieliśmy, że ma złośliwego guza na jajniku. Lekarze dali jej wybór. Gdyby poddała się intensywnej radioterapii, miałaby szansę pozbycia
się raka, ale dziecko by tego nie przeżyło. Bez naświetlań dziecko miałoby szansę, ale ona by umarła. Proste. Nie wahała się. Powiedziała, że to Bóg stworzył w niej nowe życie i nie do niej należy niszczenie go. Jeżeli ma to być sprawdzianem jej wiary, niech tak będzie.

Oczy George'a Beame'a wypełniły się łzami. Perry oderwał kawałek papierowego ręcznika i podał go ojcu.

- Co się stało z dzieckiem?

Ojciec wytarł oczy i wydmuchał nos.

- Też zmarło. Po przyjściu na świat nie wchłaniało pokar­mu. To był chłopiec. Nie spał i nie przestawał płakać. Lekarze

nie umieli określić, co mu było. Umarł na rękach matki, a dobę później zmarła także ona.

- Jak miał na imię?

- Chcesz wiedzieć, jak miał na imię?

- W końcu był moim bratem.

- Joe. Daliśmy mu na imię Joe.

Perry długo się nie kładł, siedział jeszcze przez wiele godzin po tym, jak Dunc i ojciec poszli do łóżek. Tworzył scenę z Planety Śmieci, w której Stalowa Siostra przeczesuje złomo­wisko, polując na swojego największego wroga, Kwasowego Chłopca. Im dłużej przeszukuje sterty sprasowanych samo­chodów, tym więcej kawałków złomu za nią podąża, ciągną za nią falą jak szczury, idące za flecistą z Hamelin.

Kawałki metalu powoli układały się w gigantyczne dziecko, pięć razy większe od Stalowej Siostry, ale o umyśle trzylatka. Był to Złomowy Dzieciak, który miał od tej chwili wszędzie chodzić za Stalową Siostrą. Czasami uda mu się ją niechcący uratować, częściej jednak będzie sprawiał kłopoty, wchodząc do zgniatarek samochodów albo pieców hutniczych akurat w chwilach, kiedy Stalowa Siostra musi iść gdzie indziej.

Perry siedział skulony przed monitorem, ubrany w czarny T-shirt z logo Soundgarden (tylko w takich sypiał), w rozciągnię­tych bokserkach w biało-czerwone pasy i wielkich włochatych kapciach, imitujących stopy Bigfoota z plastikowymi pazurami. Miał problemy z programem. Za każdym razem, kiedy udało mu się złożyć kawałki złomu w ludzką postać, rozpadały się.

- Rusz się, sukinsynu... - zaklął, błyskawicznie poruszając
palcami po klawiaturze.

Nagle ekran poczerniał.

- Cholera! Boże, tylko mi nie mów, że wszystko straciłem...

Komputer pracował i wyglądało na to, że program cały czas działał - ale ekran był czarny. Perry widział w nim jedynie odbicie swojej bladej twarzy i sterczących włosów.

- Boże, jeżeli to Ty mnie karzesz, pomyśl lepiej o innej karze... od miesięcy pracuję nad tą cholerną animacją i jeżeli

przepadnie, stracę ochotę do życia... przysięgam... i będziesz miał mnie na sumieniu po kraniec wieczności, amen.

Powoli na ekranie pojawiał się jaśniejszy krąg. Perry pochylił się do przodu i zmarszczył czoło - jakby mogło to wyostrzyć obraz.

Plama jaśniała i powoli zaczynała zmieniać się w rozpo­znawalny kontur. Po kilku minutach widać było już bladą, niewyraźną twarz z głębokimi jak studnie cieniami w miejscach oczu. Nie dało się określić, czy jest to twarz męska, kobieca, czy też buzia androgenicznego dziecka.

Nie poruszała się, oczy nie mrugały, usta nie wypowiadały żadnego słowa. Perry wcisnął Ctrl/Alt/Delete, ale twarz nie zniknęła z ekranu. Wyłączył zasilanie komputera, jednak i to nic nie dało.

- Kim jesteś? - spytał. Był tak przestraszony, że omal nie zsikał się w majtki. - Będziesz ze mną rozmawiać czy nie?

Wstał i potknął się o krzesło. Oczy-cienie bladej twarzy wwiercały się w niego.

- Kim jesteś?! Czego chcesz? Powiedz coś, na Boga!

Usta twarzy otworzyły się - były wąskie i proste jak szpara skrzynki pocztowej. Choć usta się nie poruszyły, rozległy się słowa.

- Przysłał mnie Joe - powiedziała zjawa.

ROZDZIAŁ 4

- Kto tu jest? - spytała Sasha.

Postać przesunęła się w bok, na lewo, ale nie tyle szła, co sunęła, jakby poruszała się na kółkach.

Sasha usiadła na łóżku i zaczęła macać w poszukiwaniu lampki przy łóżku. Zapaliła ją i otworzyła usta, zamierzając narobić krzyku, stwierdziła jednak, że nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu. Postacią w oknie był jej ojciec. Ojciec, który przed wieloma miesiącami odszedł bez słowa i podobno praco­wał w Manitobie. Teraz był jednak tutaj, tuż przed nią, w jej mieszkaniu.

- Tata? - powiedziała chrapliwie. - Tato, co tu robisz?

Ojciec stał o metr, może półtora metra od jej łóżka. Wyglądał starzej, był bardziej siwy, a jego twarz połyskiwała srebrzyście. Miał na sobie szary T-shirt i luźny szary garnitur. Jego cała sylwetka migotała, co prawda bardzo delikatnie, ale migotała, co sprawiało, że wyglądał nie jak prawdziwa osoba, lecz jak projekcja. Przypominał Sashy dziewczynę, która w filmie The Ring wyszła z telewizora.

Stracił dużo na wadze. Jego ciemne oczy przywodziły na myśl plamy ropy naftowej, a kości policzkowe były lekko wypukłe. Miał nieprzeniknioną minę.

Sasha tak się bała, że miała wrażenie, jakby kurczyła jej się

skóra na głowie. Dygocząc jak liść na wietrze, z trudem spuściła nogi na podłogę i wstała. Miała na sobie tylko T-shirt, co sprawiało, że czuła się zupełnie bezbronna.

- Tato, to naprawdę ty? - Jej głos zabrzmiał tak piskliwie, że sama go ledwo poznała. - Jak się tu dostałeś?

- Sądziłem, że cię ucieszy mój widok. - Głos ojca był dziwnie głuchy i świszczący, przypominał dźwięk wiatru, przelatującego przez szparę między drzwiami a podłogą. - Dawno się nie widzieliśmy.

- Tato... przerażasz mnie. To ty, ale nie wyglądasz jak ty. Stało się coś złego, prawda?

- Masz rację, skarbie. Nie jestem dokładnie tym, na kogo wyglądam. Jestem czymś w rodzaju posłańca. Sądziłem, że jeżeli będę wyglądać jak ktoś, kogo chciałabyś zobaczyć, ułatwi to nam obojgu sprawę.

- O czym ty mówisz? Co to znaczy, że jesteś „posłańcem”? Jesteś moim tatą czy nie?

- Jestem i równocześnie nie jestem.

Sasha wzięła do ręki komórkę.

- Chyba powinieneś stąd iść. Jeżeli masz mi coś do powie­dzenia, znajdź lepszy sposób.

Ojciec popatrzył na nią z powagą.

- Nie mogę sobie pójść, Sasho. Przykro mi. Przyszedłem w sprawie dzieci.

- Dzieci? Jakich dzieci?

- Wiesz, co mam na myśli. Widziałaś je, słyszałaś, jak wypłakują sobie serca.

- Skąd o tym wiesz?

Ojciec próbował się uśmiechnąć.

- Nie musisz się mnie bać, Sasho. Jeśli chcesz, możesz mi mówić „tato”, ale możesz mnie także nazywać Springerem, jak zazwyczaj mówią do mnie ludzie. Przyszedłem porozmawiać o dzieciach, nic więcej.

- Chyba wariuję... to się nie dzieje naprawdę, nie ma cię tutaj i kiedy zamknę oczy, znikniesz.

- Przykro mi, Sasho. Masz do spełnienia obowiązek. Jak
twój ojciec, jak ja.

Sasha mocno zacisnęła powieki z nadzieją, że postać zniknie, nagle jednak przestraszyła się, że jeśli nie będzie patrzeć, zjawa podejdzie jeszcze bliżej, więc otworzyła oczy. „Ojciec” w dalszym ciągu był w pokoju, stał w tym samym miejscu co poprzednio.

- Powiedz mi, że śnię.

Springer pokręcił głową.

- Nie, Sasho, nie śnisz, choć nawet gdybyś śniła, nie zmieniłoby to sytuacji.

- Proszę, idź sobie. Nie chcę wiedzieć, co chcesz mi przekazać... niezależnie od tego, co to jest.

- Obawiam się, że nie masz wyboru.

Sposób wyrażania się Springera był tak typowy dla jej ojca, że zaczęły do niej wracać dawne wspomnienia. W jego głosie było tyle żalu, że przypomniały jej się zimowe popołudnia sprzed wielu lat, kiedy spacerowali we dwoje wzdłuż rzeki, trzymając się za ręce i prawie nie odzywając, choć byli ze sobą najbliżej, jak tylko mogą być ojciec i córka.

- W porządku. Mów!

- Jak powiedziałem, Sasho, nadszedł czas, abyś spełniła swój obowiązek... obowiązek, do wypełnienia którego się urodziłaś. Widziałaś te niemowlaki, słyszałaś, jak płaczą. Płaczą, bo nie mogą spać, a nie mogą spać, bo ktoś zabrał im sny.

- Daj spokój... to chore. To kompletne szaleństwo!

- Nie wierzysz, że można ukraść dzieciom sny?

- Oczywiście, że nie. Kto chciałby coś takiego robić i jak miałby to zrobić?

Springer obszedł łóżko, był teraz bardzo blisko.

- Sasho, wierzysz w Dobro i Zło?

- W jakim sensie?

- Wierzysz w to, że trwa nieustanna walka między dobrocią i nienawiścią, miłością i wrogością?

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Rozumiesz. Widziałaś, co się dzieje w dziennym świecie, w jaki sposób terroryści próbują zniszczyć wszystko, co spra­wia, że czujemy się dobrze i jesteśmy szczęśliwi. To samo dzieje się od stuleci w świecie snów, tyle że w świecie snów ta walka jest znacznie bardziej wyniszczająca. Unicestwione zostały całe wielkie cywilizacje. Dlaczego, twoim zdaniem, rozpadła się kultura grecka? Dlaczego upadł Rzym?

- Kogo obchodzi, dlaczego upadł Rzym? Jest połowa nocy i jeśli stąd nie wyjdziesz, dzwonię pod dziewięćset jedenaście. Naprawdę nie mam ochoty słuchać tego, co mówisz.

- Zaczekaj, Sasho. Przypomnij sobie noworodki, które dziś widziałaś, i wysłuchaj mnie.

- To ty mnie posłuchaj: przykro mi z ich powodu, ale nie jestem w stanie im pomóc.

- Tak sądzisz? - W jakiś niezauważalny sposób Sprin­gerowi udało się podejść bliżej i stał teraz najwyżej o metr od niej. - Kiedy dziecko przychodzi na świat, wie wszystko. Każde dziecko zna tajemnice prawdziwej niewinności i sekrety prawdziwego zła, rozumie sens ludzkiego istnienia.

- Że jak?

Springer wskazał palcem na własne czoło i mówił dalej:

- Dzieci dokładnie wiedzą, dlaczego przyszły na świat i jak będzie wyglądać ich przyszłość. Wiedzą wszystko o czasie i przestrzeni... o gwiazdach, pozycjach planet, o wszystkim. Wiedzą, jak powstała materia i jak powstał wszechświat. Kiedy się nad tym zastanowić, wydaje się całkowicie logiczne, że one to wiedzą: zostały przecież ukształtowane na podobieństwo wszechwidzącej i wszechwiedzącej siły, która wszystko stwo­rzyła. W swoim pierwszym w życiu śnie śnią o tej uniwersalnej wiedzy, ale kiedy się budzą, niemal całkiem o niej zapominają, pozostaje im jedynie mgliste wspomnienie. Ich umysły zostają oczyszczone... dla ich dobra. Wiedza to jedno, ale zrozumienie to coś całkiem innego. Gdyby noworodki zachowały wiedzę o tym, jak funkcjonuje wszechświat, ale nie

rozumiałyby, dlaczego czy po co funkcjonuje, przeciążyłoby to ich mózgi, spowodowałoby spięcie w każdym obwodzie nerwowym.

- W dalszym ciągu nie rozumiem, jaki to ma związek ze mną.

- Taki, że jesteś jedną z niewielu osób na świecie, która może sprawić, aby noworodkom nie zabierano ich pierwszego snu.

- Ja?

Springer wyciągnął dłoń, chcąc pogłaskać Sashę po gło­wie - jakby rzeczywiście był jej ojcem. Był tak do niego podobny, że niemal mu na to pozwoliła, ale w ostatniej chwili szarpnęła głową w bok.

- Nie! Może i wariuję, nie zgłupiałam jednak.

Springer wzruszył ramionami.

- Mogłabyś przejść przez życie, nie dowiadując się o tym, ale z powodu tego, co się dzieje, potrzebujemy cię, Sasho, i to szybko. Jesteś bezpośrednim potomkiem długiej linii ludzi, którzy zostali wyznaczeni do ochrony ludzkich snów przed inwazją zła. Masz senne imię i senną tożsamość tak samo jak twój ojciec, matka twojego ojca i jej matka.

Sasha z niedowierzaniem pokręciła głową.

Choć mogłaby przysiąc, że nie widziała, aby Springer się poruszył, stał teraz przy oknie, plecami do niej. Popatrzył na nią przez ramię.

- We wszechświecie istnieje świetlista siła, którą niektórzy
nazywają Bogiem, ale ma ona wiele imion. W świecie snów jest znana jako Ashapola i to on mnie przysłał.

- Czyli co: jesteś przysłanym przez Boga aniołem?

Springer uśmiechnął się.

- Jeżeli tak łatwiej będzie ci wszystko zrozumieć, to owszem, jestem aniołem.

Sasha usiadła na łóżku.

- A więc jesteś aniołem. Boże, pomóż mi... chyba tracę rozum. To przez stres czy z powodu utraty pracy? Cholera, dlaczego ja cię o to pytam? Nie jesteś nawet rzeczywisty. - Ścisnęła

dłońmi policzki i zaczęła je z całej siły tarmosić, aby się obudzić. Nie obudziła się jednak. Nie mogła się obudzić, bo nie spała.

Springer przez chwilę milczał.

- Rzeczywistość występuje pod różnymi postaciami, Sasho. Zakładasz, że kiedy nie śpisz, twoje życie jest „rzeczywiste”. Twoja praca, mieszkanie, przyjaciele. Istnieje jednak także inna rzeczywistość, bardzo różniąca się od tej, którą znasz. Kiedy zrozumiesz, kim naprawdę jesteś, „Sasha” nie będzie dla ciebie nikim więcej jak tylko postacią w sztuce, a życie poza snem uznasz jedynie za sceniczne dekoracje.

- Jest mi bardzo dobrze tak, jak jest, dziękuję uprzejmie. Nie zamierzam czuć się jak postać ze sztuki. Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?

- Nie mogę, Sasho. Jesteś nam potrzebna.

- Do czego? Jak mam pomóc tym dzieciom? Nie jestem pediatrą.

- Te dzieci nie potrzebują lekarza, ale ciebie. Nie mogą spać, bo nie mogą śnić, a nie mogą śnić, bo siły ciemności próbowały ukraść im pierwszy w życiu sen, co całkowicie i nieodwracalnie zniszczyło ich zdolność tworzenia snów. To nie jest fantazjowanie, Sasho. To nauka. Ludzie co dzień odwiedzają świat snów, aby świat spoza snu nabrał sensu, i jeśli nie są w stanie tego robić, w ich głowach dochodzi do poważnych zaburzeń. Tacy ludzie nie mogą normalnie funk­cjonować i w bardzo krótkim czasie umierają... tak jak te dzieci.

- Przepraszam bardzo... „siły ciemności”?

- Wybacz mi, nie chciałem zabrzmieć jak demagogiczny polityk, ale od samego początku we wszechświecie istniały negatywne siły. Dobro nie może istnieć bez zła, bo bez niego nie miałoby znaczenia. Im większe jest dobro, tym większe jest zło.

- Więc co to dokładnie jest? Te „siły ciemności”?

- Podejrzewam, że ty nazwałabyś je demonami, diabłami albo złymi duchami. Próbują zniszczyć wszechświat, który

stworzył Ashapola. Są chciwe i żądne władzy. Przez wieki sądziły, że ludzkość ma im służyć do zaspokajania ich perwer­syjnych zachcianek. Uważały ludzi za swoich niewolników albo obiekty do torturowania i wykorzystywania seksualnego, czasami także za pożywienie. Tym razem jednak dążą do czegoś więcej niż ujarzmienia ludzkości. Zorientowały się, że noworodki znają tajemnicę Stworzenia, i chcą ją przejąć. Nie rozumiesz tego? Jeżeli dowiedzą się, jak powstał wszechświat, będą w stanie go unicestwić. Nie mówimy jedynie o końcu świata, Sasho. Mówimy o gaśnięciu gwiazd, pękaniu nieba, rozpadzie całej materii wszechświata na atomy. Wszystko, co w tej chwili istnieje, przestanie istnieć. Ludzie, planety, galak­tyki... wszystko zniknie. Wszechświat zastąpi chaos.

Sasha odwróciła się. Nie miała ochoty dłużej słuchać Sprin­gera. Zaczynała ją od tego wszystkiego boleć głowa. On jednak nie popuszczał.

- Ashapoli przez wiele stuleci udawało się powstrzymywać siły ciemności dzięki takim ludziom jak ty; ludziom, którzy potrafią przygotować się do walki w świecie snów i walczyć o czystość, światło i sprawiedliwość.

- A jeżeli powiem, że ci nie wierzę?

- Nieważne, czy mi wierzysz, czy nie... to niczego nie zmieni. Siły ciemności w dalszym ciągu będą próbowały zniszczyć wszystko, co Ashapola stworzył. Ale jestem przeko­nany, że mi wierzysz, ponieważ wyglądam dokładnie jak twój ojciec. W sensie fizycznym jestem twoim ojcem, a wiesz, że on nigdy by cię nie okłamał, nie wprowadziłby cię w błąd ani nie naraził na śmiertelne niebezpieczeństwo bez uzasadnionej przyczyny.

Nie odpowiedziała, bo Springer miał rację. Jego wygląd był tak nieprawdopodobny, że wszystko to musiało być prawdą. Czekał cierpliwie na jej odpowiedź, uśmiechał się i Sashy trudno było zmusić się do myślenia, że to nie jest jej ojciec. Bardzo chciała objąć go i mocno przytrzymać.

- Jeżeli zgodzę się ci pomóc, to co będę musiała robić?

- Chcesz zobaczyć?

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Chodź tu, stań przed lustrem.

Sasha zawahała się, wstała jednak i podeszła do lustra, zawieszonego na ścianie obok szafy. Było zakurzone i pokryte lepkimi od szminki odciskami palców, a na górnej krawędzi wisiało mnóstwo karteczek samoprzylepnych z datami wizyt u dentysty i numerami telefonów różnych ludzi. Widziała swoje odbicie dość wyraźnie, ale nie zobaczyła w lustrze Springera - choć stał tuż obok niej. Obejrzała się - był tam gdzie przed chwilą.

- W świecie snów twój ojciec jest znany jako Zerak, Inżynier Iluzji - powiedział Springer. - Mówiąc w najwięk­szym skrócie, może zmienić wygląd krajobrazu tak, aby odległy łańcuch wzgórz wydawał się bliski, albo sprawić, że zniknie cały las. Może też nawet najbardziej zdradliwemu bagnu nadać wygląd pustyni. To bardzo przydatne, kiedy trzeba się pozbyć batalionu atakujących wrogów. Odziedziczyłaś wiele jego umiejętności. Masz wrodzony talent do oszukiwania, choć zazwyczaj nie korzystasz z niego w złych celach. Umiesz zmieniać fakty, tak aby pasowały do twojej wersji prawdy. Jesteś Xanthys, Zakrzywiaczka Czasu.

- Kto? Co?

- Xanthys, przez X. Jesteś Zakrzywiaczką Czasu. Posiadasz umiejętność zakrzywiania strumienia czasu, dzięki czemu jesteś w stanie zmienić niemal każdą sekwencję wydarzeń tak, aby służyło to twoim celom.

- Co to znaczy?

- To, że możesz przenieść w czasie wydarzenie, które jeszcze nie miało miejsca, tak aby nastąpiło, albo sprowadzić do teraźniejszości coś, co się wydarzyło jakiś czas temu, aby wydarzyło się ponownie. Uwierz mi, to wspaniały taktyczny dar. Pozwala ci wykorzystać przebiegłość przeciwnika przeciw­ko niemu oraz tak manipulować tym, co się dzieje, aby móc wpływać na dalszy rozwój wydarzeń. Na przykład twój

przeciwnik może stać na pustej autostradzie, ty zaś zakrzywiasz czas tak, aby samochód, który wczoraj tamtędy przejeżdżał, przejechał jeszcze raz w tym samym miejscu i uderzył w two­jego wroga.

- Xanthys? - powtórzyła Sasha, wpatrując się w lustro.

- Przyjrzyj się uważniej.

Sasha zrobiła krok w prawo. Z początku widziała tylko dwa półksiężycowate cienie pod swoimi oczami, po chwili jednak stwierdziła, że wcale nie są to cienie, ale ogromne przezroczyste gogle, które nadawały jej wygląd świerszcza. Miała także słuchawki na uszach, wielkie jak morskie muszle. Jej włosy nie były już potargane i ozdabiały je setki srebrnych paciorków.

Na ramionach miała zrobione z metalu, wyginające się łukowato do góry epolety i metalowe buty z metalowymi skrzydełkami na kostkach. Jej talię otaczał gruby metalowy pas, z którego zwisały dziesiątki skomplikowanych kluczy. Poza tym była naga, choć całe jej ciało było pomalowane czymś w rodzaju miedzianej farby.

Wbrew wątpliwościom, Sasha poczuła się jak człowiek, który po raz pierwszy w życiu widzi siebie takim, jakim naprawdę jest. Jej odbicie w lustrze nie było ani dziwne, ani szokujące. Wręcz odwrotnie: było to jak odkrycie, że od dzieciństwa zawsze ubierała się w nieodpowiednie rzeczy. Wyciągnęła rękę i dotknęła lustra. Postać w lustrze również poruszyła ręką - pozdrowiła ją, zasalutowała.

Po chwili obraz Xanthys zaczął powoli znikać. Sasha od­wróciła się do Springera.

- Mój Boże... to byłam ja, prawda? Miałam wrażenie, jakbym to naprawdę była ja.

- To jesteś ty. Zawsze byłaś Xanthys. Tak samo jak zawsze byłaś Sashą.

- Jak mogę być dwoma osobami naraz?

- Tak naprawdę nie jesteś dwoma osobami, podobnie jak
i ja. Masz tożsamość, kiedy czuwasz, i tożsamość senną, to wszystko. Tak jest z każdym człowiekiem, tyle że nie każdy

jest wybrany, aby służyć Ashapoli. Tak samo jak w świecie czuwania nie każdy może służyć w wojsku.

Sasha popatrzyła w lustro.

- A w jaki sposób zostanę Xanthys? Nie byłam Xanthys w żadnym śnie, który pamiętam.

- Jedyną rzeczą, jaką będziesz musiała robić, to przed snem przywołać potęgę Ashapoli. Wtedy śniąc, będziesz się stawać Xanthys. Nauczę cię medytacji, którą będziesz musiała stosować, i zaklęcia, którego będziesz używać. W oryginale było ono po łacinie, ale kiedy przywieziono je w siedemnastym wieku do Nowego Świata, zostało przetłumaczone na angielski.

- I co wtedy? Jak mam walczyć z siłami ciemności?

- Opuścisz swoje śpiące ciało i zaczniesz polować na siły ciemności wewnątrz snów innych ludzi, w których będą się ukrywały.

- Wewnątrz snów innych ludzi... - powtórzyła Sasha. - Brzmi dziecinnie łatwo.

- Nie martw się. Zanim zaczniesz działać jako Xanthys, dokładnie cię przeszkolę. Nie będziesz sama. Będą z tobą inni Wojownicy Nocy, z inną bronią i o odmiennych umiejętnoś­ciach.

- Tak się nazywają? Wojownicy Nocy?

Springer skinął głową.

- Wojownicy Nocy to bardzo szlachetne powołanie. W świecie czuwania nigdy nie zostali dostrzeżeni, ale od zarania dziejów chronią ludzkość. Nauczę cię ich historii, tradycji i zwyczajów. Opowiem ci o ich największych zwycięs­twach i najstraszliwszych porażkach. Kiedy skończysz szkole­ nie, będziesz uważać, że twoje prawdziwe ja to ja, które istnieje w snach. Jako Wojownik Nocy zaczniesz dostrzegać swoje prawdziwe możliwości i swoją faktyczną moc. Niezależnie od tego, jak źle ludzie będą cię traktowali, jak źle będzie ci szło w ciągu dnia, w ich snach będziesz bohaterką.

Rozejrzał się po jej mieszkaniu.

- Dam ci przykład. Która teraz jest godzina?

Sasha popatrzyła na wielki mosiężny budzik na stoliku przy łóżku.

- Właśnie minęło piętnaście po drugiej.

- Unieś rękę i skieruj palec na zegar. Dokładnie tak. Teraz zacznij kręcić palcem w kierunku ruchu wskazówek zegara.

Sasha z wahaniem zrobiła to, o co poprosił.

- I co się stanie?

- Skup się. Nie przestawaj kręcić palcem.

Po chwili wskazówki budzika zaczęły się obracać. Springer miał rację: wymagało to dużego skupienia. Zaczęły jej pulsować żyły na czole i napięły się mięśnie barków, ale mogła poruszać wskazówkami. Przesunęły się na dwadzieścia po trzeciej, na wpół do czwartej, na dziesięć po czwartej i na koniec na za piętnaście piąta.

Nie tylko zmieniały się pozycje wskazówek na budziku, jaśniało także niebo za oknami i nagle z ulicy doleciały odgłosy porannego ruchu ulicznego i śpiew ptaków. W oddali startował samolot, kiedy jednak szybciej poruszyła palcem, dźwięk zniknął.

- Myślę, że możesz już przestać - powiedział Springer. - Spróbuj cofnąć wskazówki.

- Mogę je cofnąć?

- Dlaczego nie? Przecież przesunęłaś je do przodu.

Sasha zaczęła poruszać palcem w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Wskazówki zaczęły się cofać i znów zadudniły silniki samolotu. Potem niebo gwałtownie pociem­niało, a odgłosy ruchu ulicznego ucichły. Po niecałej minucie wrócili do godziny 2.46.

Sasha ze zdumieniem popatrzyła na swój palec.

- To niesamowite. Nigdy bym nie pomyślała, że mogę zrobić coś takiego.

- No cóż... prawdę mówiąc, nie była to zbyt subtelna demonstracja. Jeżeli przesuwasz zegar do przodu, cały świat musi się też przesunąć. To tak, jakby odkręcać śrubę koła samochodu, trzymając śrubę w miejscu i obracając całym

samochodem. Poza tym sporo pomógł ci Ashapola... przeze mnie. Ale to ty kierowałaś wszystkim. Kiedy staniesz się Xanthys, będziesz potrafiła zakrzywiać czas bez niczyjej po­mocy, w dodatku znacznie bardziej skomplikowanymi sposo­bami. Będziesz mogła wybierać określone wydarzenia i prze­nosić je do tyłu albo do przodu w czasie, w niemal każdy sposób, jaki sobie wybierzesz.

- A jeżeli wybiorę chwilę, w której po raz pierwszy pojawiłeś się w moim mieszkaniu, i przesunę ją tak daleko do przodu, że nigdy się nie zjawisz? Przynajmniej za mojego życia?

- Mogłabyś to zrobić, ale nie zrobisz.

- Skąd wiesz?

- Bo jesteś Xanthys, córka Zeraka. Jesteś Wojownikiem Nocy, a Wojownicy Nocy dbają przede wszystkim o bezpieczeństwo świata i wszystkich, którzy w nim żyją.

Nim Springer wyszedł, niebo pojaśniało w naturalny sposób. Sasha poszła do kuchni zrobić kawę i kiedy wróciła, stwierdziła, że po prostu zniknął.

- Springer? Springer, gdzie jesteś? - Przeszła po całym
mieszkaniu i sprawdziła drzwi wejściowe, ale były zaryglowane od wewnątrz. W łazience też go nie było. Ujrzała jedynie
w lustrze na apteczce własne odbicie - Sashy albo Xanthys, albo ich obu.

Powoli wróciła do salonu. Czuła się wykończona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Springer przez ponad trzy godziny opowiadał jej o Wojownikach Nocy i o tym, jak udział w ich walce z siłami ciemności na zawsze odmieni jej życie.

- Kiedy dostrzeżesz, jak wielką moc posiadasz w świecie snów jako Xanthys, będziesz mogła część tej siły wykorzy­stywać za dnia. Zobacz, co zrobiłaś z budzikiem. Twoje życie ogromnie się zmieni. Bez względu na to, czy tego chcesz, czy nie.

- Może znajdę nową wspaniałą pracę?

Springer uśmiechnął się lekko jedną stroną ust, dokładnie tak, jak robił to ojciec.

- Może. Ale niezależnie od tego, jaki sukces odniesiesz w ciągu dnia, będzie on mało ważny wobec sukcesów nocy. Czeka cię największa przygoda życia, a rozpocznie się, kiedy słońce opadnie za horyzont.

Sasha stała przed oknem i powoli obracała głową, by rozluź­nić mięśnie szyi. Słońce zalewało blaskiem Trzecią Ulicę jak ciepły syrop. Patrzyła na to samo skrzyżowanie wczoraj rano i każdego poranka, odkąd się sprowadziła do tego mieszkania, dziś jednak ulice były jakby stylizowane na włoskie, domy Old Louisville rzeczywiście przypominały dekoracje sceniczne, a drzewa wyglądały, jakby w każdej chwili mogły zostać zabrane przez pracowników teatru. Springer miał rację: teraz, kiedy Sasha wiedziała o istnieniu świata snów, świat realny wcale nie wyglądał aż tak solidnie. Mogła sprawić, aby para staruszków, która przechodziła przez ulicę, robiła to raz za razem, mogła też sprawić, że wcale nie wyjdą z domu. Mogła sprawić, że ptaki, które właśnie wyprysnęły spomiędzy gałęzi dębu amerykańskie­go, będą wylatywały i wylatywały, jak często zechce.

Nawet po wszystkich wyjaśnieniach Springera nie było dla niej całkiem jasne, jak jej nowe umiejętności Zakrzywiaczki Czasu mają działać, była jednak podniecona i bardzo chciała spróbować. Po raz pierwszy w życiu miała wrażenie, że może dokonać czegoś znaczącego, czegoś dramatycznego, czegoś, co zmieni życie tysięcy ludzi. Nie musiała już wymyślać historii o skaczących z mostu chórzystkach ani o umierających z głodu emerytkach, żywiących się gulaszem z kotów. Nie musiała tego robić, mając przed sobą zadanie uratowania przed siłami ciemności bezbronnych dzieci - a może i całego wszechświata.

Położyła się do łóżka i spała do pierwszej po południu. Kiedy się obudziła, czuła się nieświeżo, była głodna i przy­gnębiona. Kubek z zimną kawą stał na ladzie dzielącej kuchnię

od pokoju i z jakiegoś powodu jej pokój wyglądał gorzej niż zazwyczaj - jakby przeszła przez niego chmara rozbrykanych dzieciaków, które wszystko jeszcze bardziej porozrzucały.

Wzięła z lodówki sok pomarańczowy i podejrzliwie go powąchała. Minęły dopiero dwa dni od upłynięcia daty ważno­ści, ale sok zgęstniał, był kłaczkowaty i pachniał jak filc na spodzie dywanu. Musiała wyjść z mieszkania i kupić coś do jedzenia.

Wzięła prysznic, cały czas mając zamknięte oczy i opierając się barkiem o ścianę. Wytarła się i włożyła jasnobłękitny sweter, który miał tylko jedną pomarańczową smugę na rękawie, oraz dżinsową minispódniczkę. Kiedy czesała włosy i nakładała makijaż, słuchała wiadomości na kanale trzecim.

Na ekranie pojawił się lekarz w okularach i z piegami na łysinie. Wyglądał na zmęczonego i zdeprymowanego, a jego lewe oko podrygiwało w nerwowym tiku.

- ...w szpitalu Norton w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zmarło troje noworodków, a dalszych siedmioro jest w stanie krytycznym.

Reporterka spytała:

- Wiecie, co się z nimi dzieje?

- Nasze wstępne badania wskazują na to, że dzieci cierpią na zespół Charcota-Wilbranda albo na agnozję. Innymi słowy oznacza to, że z jakiegoś powodu nie są w stanie rewizualizo-wać obrazów w mózgu. Mówiąc najprościej, nie potrafią śnić. Zespół Charcota-Wilbranda występuje czasami po wylewie krwi do mózgu, choć nic nie wskazuje na to, aby którekolwiek z dzieci znajdujących się pod naszą opieką przeżyło tego rodzaju uraz. W każdym razie niezdolność wytwarzania marzeń sennych może spowodować ogromne obciążenie psychiczne, są one bowiem sposobem porządkowania myśli i chronią nasze umysły przed chaosem.

- Jeżeli te dzieci nie przeszły udaru, to dlaczego urodziły się bez umiejętności tworzenia marzeń sennych? - spytała reporterka.

- Muszę z przykrością stwierdzić, że nie wiemy. Rozpat­rujemy każdą możliwość. Sprawdzamy diety matek, spraw­dzamy, czy były podczas ciąży wystawione na działanie pro­mieniowania z przekaźników telefonii komórkowej, spraw­dzamy przypadki zatrucia wody i powietrza. Sprawdzamy aktywność moskitów w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy, a także występowanie innych pasożytów. Sprawdzaliśmy rów­nież aktywność słońca.

- Co by pan poradził kobietom z Louisville, mającym lada chwila urodzić, doktorze? Jakie ma pan dla nich słowa otuchy?

- Obawiam się, że żadnych. W każdym szpitalu w Louisville pracują oddani pacjentom lekarze i gotowe do poświęceń pielęgniarki i wszyscy zajmują się nimi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, ale mimo to radziłbym tym kobietom, żeby wyjechały z Louisville, może nawet z hrabstwa Jefferson albo i stanu Kentucky i urodziły gdzie indziej.

- Czy to znaczy, że to zjawisko ogranicza się do Louisville?

- Jak na razie tak. Pojawiło się w pięciu szpitalach położ­niczych w mieście i kto wie, czy nie rozprzestrzeni się dalej.

- Mówił doktor Allan Kleinman - powiedziała reporterka, odwracając się do kamery. - Doktor Kleinman i jego zespół robią co w ich mocy, aby ustalić, dlaczego dzieci z Louisville nie mogą śnić, i zapobiec zamianie radości rodzicielstwa w jedną z najbardziej przejmujących tragedii, jakie kiedykol­wiek spadły na nasze miasto. Czego potrzebuje doktor Klein­man? Całej wiedzy medycznej, z jakiej znane jest Louisville. Najbardziej jednak potrzebuje cudu.

Sasha popatrzyła na widocznego na ekranie doktora Klein-mana.

- Cudu? - powiedziała i pomyślała o budziku i niebie, jaśniejącym w połowie nocy. - Doktorze Kleinman, chyba ma pan szczęście.

ROZDZIAŁ 5

- Jeśli przyszedłeś mnie obrabować, nie krępuj się - powiedział John. - Mam w portfelu mniej więcej osiem­dziesiąt siedem dolarów w małych nominałach i trzydzieści dwa centy w tylnej kieszeni spodni. Przy okazji możesz mnie uwolnić od karty Visa, z której zostało wzięte wszyst­ko, co się dało... O, mam jeszcze kartę ze sklepu Bacon's, na której są jeszcze jakieś trzy dolary i siedemdziesiąt cen­tów kredytu.

Postać podeszła bliżej.

- Nie przyszedłem po pieniądze, John.

John uniósł się na łokciu.

- Kim jesteś? Znam twój głos.

- Po tylu latach powinieneś.

Oddech Johna stał się chrapliwy. To było niemożliwe. W po­koju panowały takie ciemności, że widział tylko czarny, zgar­biony kontur, ale bał się zapalić lampkę. Wiedział, że jeżeli ją zapali, zobaczy, z kim ma do czynienia, a jeśli była to osoba, o której myślał, to...

- Twój głos jest jak jego głos, nie da się zaprzeczyć. Nie możesz to być jednak ty. Chyba że śni mi się jakiś koszmar z powodu niedożywienia.

- Zapal światło, to zobaczysz.

John przekręcił się na drugi bok i sięgnął po sznurek zwisa­jący z nocnej lampki.

- Jeśli to jakieś jaja...

- Żadne jaja, John. Uwierz mi.

John zapalił światło i zamrugał, aby lepiej widzieć stojącego pośrodku pokoju intruza. Mężczyzna miał mniej więcej metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, był mocno zbudowany, jego siwe włosy były splątane, a twarz zaczerwieniona od alkoholu. Kiedyś musiał być przystojny, ale teraz błękitne oczy łzawiły, skóra łuszczyła się od egzemy i od wielu dni się nie golił. Miał na sobie poprzecierany na łokciach, rozciągnięty niebieski sweter, wojskowe spodnie i wsunięte na bose stopy znoszone espadryle.

- Nie wiem, co powiedzieć - mruknął John. - Czy cały pogrzeb to był jakiś żart?

- Nie, John, nic podobnego. Pogrzeb był całkowicie rzetel­ny, bez żadnych sztuczek.

- Przejechałem trzy tysiące siedemset dwanaście kilomet­rów, żeby zobaczyć, jak cię kremują! Jeśli nie byłeś całkiem martwy, to przysięgam, zabiję cię!

- Nie, nie, John. Nie denerwuj się. To, co przyjechałeś zobaczyć, było zupełnie prawdziwe, naprawdę. Trumna była prawdziwa, płomienie też. Ciało w środku było prawdziwe. Chodzi tylko o to, że musiałem złożyć ci wizytę i chciałem się pokazać pod postacią kogoś, kto cię nie przestraszy. Dean Brunswick Trzeci był jedyną osobą, która cię naprawdę lubiła.

John usiadł. Noc była nieznośnie gorąca i choć klimatyzator piszczał jak dwa chomiki w kołowrotku, T-shirt Johna nasiąkł potem.

- Co chcesz mi powiedzieć, Deano? Jesteś martwy czy nie
jesteś?

Dean kiwnął głową.

- Dean Brunswick Trzeci nie żyje. Wyglądam jak on. Jestem nim, ale nie do końca. Nie mogę ci tego teraz wyjaśnić.

John usiadł na skraju łóżka, jego pierś wznosiła się i opadała, jakby był astmatykiem.

- Co zrobił Deano z pudełkiem do cygar pułkownika Wrightmana?

- Co? Nie mam pojęcia. Nawet nie znam pułkownika Wrightmana.

- Naprawdę nie wiesz? Więc może naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz, a nie tym, na kogo wyglądasz.

- Nazywam się Springer. Nie przyszedłem po twoje pie­niądze ani po to, aby zrobić ci jakąkolwiek krzywdę. Przyszed­łem poprosić cię o pomoc.

- Jak ci się udało tak upodobnić do Deano? Jak to zrobiłeś? Za pomocą chirurgii plastycznej? Nie, bez przesady, nikt nie poddałby się zabiegowi chirurgicznemu po to, żeby wyglądać jak Deano. Chirurgia plastyczna nie służy upodabnianiu ludzi do spłukanych kloszardów, n'est-ce pas?

- Mnie o to pytasz? - zdziwił się Springer.

- Tylko głośno myślę. Chcesz piwa? Wiem, że jest środek nocy. Co? Wpół do trzeciej? Jezu... na pewno nie jesteś Deanem? Czy przypadkiem nie spalili pustej trumny, żebyś mógł uciec przed wierzycielami i kuratorem?

- Nazywam się Springer. Posiadam taką... umiejętność, jeśli chcesz to tak nazwać. Umiem wyglądać jak inni ludzie.

- Dziwaczna umiejętność. Piwa?

- Już pytałeś.

- Nie, przedtem pytałem siebie, nie ciebie. Też chcesz?

- Nie, dziękuję.

- W porządku. Ale nie będziesz miał nic przeciwko temu, jak ja sobie wezmę? Nie, bierz. I tak wszystko wypocisz. - John ukląkł pod stołem, z trudem otworzył maleńką zamrażarkę i wyciągnął z niej zmrożoną puszkę piwa. - Przestraszyłeś mnie na śmierć, wiesz o tym?

- Przepraszam.

- To dość denerwujące, kiedy w połowie nocy w sypialni pojawia się bez zapowiedzi ktoś obcy, zwłaszcza jeśli jest

podobny jak dwie krople wody do kogoś, dla kogo właśnie odbyło się podróż na wyspę Presque w stanie Maine, aby zobaczyć, jak go zamieniają w popiół. Istnieje jakiś sposób na odtwarzanie ludzi z popiołów i ożywianie ich? Popatrz na moją cholerną rękę. Trzęsie się!

- Przepraszam.

John zerwał kapsel i pociągnął wielki łyk lodowatego piwa. Walnął się pięścią w brzuch i beknął.

- Springer? Tak się nazywasz? Czego chcesz, Springer?

Nocny gość popatrzył na niego.

- Powiedzmy, że jestem z komisji poborowej.

- Armia chce mnie z powrotem? No, teraz to pewne, że śnię.

- Nie mam na myśli armii, którą znasz, John. Istnieje inna armia i zawsze byłeś w jej rezerwach.

- Inna armia? O czym ty gadasz? To nie było wtedy, gdy wypiłem dwie butelki tequili w Tijuanie? Tylko mi nie mów, że niechcący zaciągnąłem się do caballeria. Nie ma konia, który by mnie uniósł, nigdy też nie zmieściłbym się do czołgu. Mają w ogóle czołgi w Meksyku?

- John, pamiętasz te dzieci z kliniki Ormsby?

- Oczywiście. To było straszne. Biedne maleństwa wypluwały płuca.

- Te dzieci zostały zaatakowane. Nie fizycznie, ale psy­chicznie. W chwili gdy przyszły na świat, do ich umysłów wpełzła zła siła i próbowała splądrować ich sny. Jak na razie, dzięki Ashapoli, nie udało jej się zabrać dzieciom wiedzy, której poszukiwała, ale w efekcie jej działań utraciły zdolność tworze­nia snów i prawdopodobnie wszystkie z tego powodu umrą.

- Przepraszam bardzo... mam iść spać i znów się obudzić? Springer uśmiechnął się.

- Obawiam się, John, że to prawda.

Starannie dobierając słowa, opowiedział o Ashapoli, świecie snów i nieustannej walce między Dobrem i Złem. Nim skoń­czył, dodał:

- Niewielu ludzi może pomóc w walce z siłami ciemności, ale tak się składa, że ty jesteś jednym z nich.

- Więc się nie zaciągnąłem?

- Nie. Nie musisz. Urodziłeś się jako Wojownik Nocy. Twój ojciec nie był Wojownikiem Nocy, lecz była nim twoja babcia, prababcia i jej ojciec.

- Czyja przypominam jakiegokolwiek wojownika... nocy, dnia, popołudnia czy czegokolwiek?

- Byłbyś zaskoczony. Bardzo różni ludzie stają się Wo­jownikami Nocy. Niektórzy są w świecie czuwania niepełno­sprawni, ale w świecie snu nic ich nie powstrzyma. Pamiętasz Christophera Reeve'a? W ciągu dnia ledwie mógł się poruszać, ale w nocy biegał, pływał i jeździł konno.

- Chcesz powiedzieć, że kiedy będę spał, będę mógł przebiec tysiąc pięćset metrów poniżej czterech minut i kochać się namiętnie z Halle Berry przez całą noc, nawet się nie pocąc?

- Technicznie biorąc, tak.

John długi czas się nie odzywał. W środku nocy w jego sypialni pojawił się człowiek, który wyglądał dokładnie jak jego przyjaciel Deano, i powiedział mu, że wybrano go do walki z siłami ciemności i ratowania krzyczących noworodków. Często podejrzewał, że do czegoś takiego dojdzie, nie sądził jednak, że tak szybko. Zastanawiał się, co w domu wariatów dają do jedzenia.

- Nie postradałeś zmysłów, John - oświadczył Sprin­ger. - To się dzieje naprawdę. Kiedy po raz pierwszy wejdziesz w sen jako Wojownik Nocy, wszystko tam będzie dla ciebie realne, natomiast niematerialny wyda ci się wtedy ten pokój, to miasto i twoja praca.

- A co z jedzeniem? Trudno mi sobie wyobrazić niemate­rialną kanapkę z indykiem i boczkiem.

- Sam zobaczysz.

- No dobrze... - mruknął John. - Jak mam wejść w ten świat snów?

Springer opisał medytację i zaklęcie wzywające potęgę Ashapoli.

- Rozumiem. Mam przez chwilę porozmyślać, tak? Potem wypowiadam magiczne słowa? A później zasypiam i nagle staję się czymś w rodzaju Jean-Claude'a Van Damme? Tak?

- I tak, i nie. Nie będziesz Jean-Claude'em Van Damme, będziesz Domem Magatorem, Zbrojmistrzem.

- Domem Magatorem? Jaja sobie ze mnie robisz?

- W żadnym wypadku. Dom Magator jest największym zbrojmistrzem w historii. Będziesz nosił zestaw broni, o jakiej żaden zwykły żołnierz nawet by nie śnił... nie tylko na własny użytek, ale także dla innych Wojowników Nocy. Będziesz miał na przykład ponad dwieście rodzajów noży, od dźwiękowego bowie, który może ciąć ciało i kość dźwiękiem, po przestrzenny sztylet, mogący wycinać w rzeczywistości dziury, którymi można uciekać do innych rzeczywistości. Będziesz miał także trzynaście rodzajów broni palnej, takich jak strzelba gęstościowa, która kompresuje wszystko, w co trafi, do największej możliwej gęstości, albo karabin kolejnych detonacji, który powala przeciwnika i równocześnie ładuje jego ciało ogromną dawką utajonej energii. Kiedy jego towarzysze chcą mu pomóc, ładunek przeskakuje na nich i po półminucie dochodzi do łańcucha eksplozji, które rozwalają wszystkich na strzępy.

- Tym mam być? Domem Magatorem, chodzącym arsenałem?

- Chcesz to zobaczyć?

- Nie rozumiem.

- Masz tu gdzieś lustro?

- Jasne. - John wstał i otworzył ledwie trzymające się drzwi szafy. Na ich wewnętrznej stronie było umocowane popękane lustro, obok plakatu przedstawiającego cycatą brunet­kę z tak szeroko otwartymi ustami, jakby chciała odbyć stosu­nek oralny z bułką paryską.

- Oto i ty - powiedział Springer, kładąc dłoń na jego barku.

John nieco się zdziwił, że nie widzi tej dłoni w lustrze.

Popatrzył na siebie, mrużąc krótkowzroczne oczy. Wyglądał jak zawsze. Był gruby, fala nad czołem lekko mu się prze­krzywiła, jego T-shirt był przepocony, a szorty pogniecione i bezkształtne.

- Wyglądam wspaniale - mruknął. - Jedno moje spoj­rzenie i siły ciemności zaczną uciekać jak szalone w kierunku wzgórz.

- Przyjrzyj się sobie dokładniej.

John przysunął twarz do lustra i wydało mu się, że widzi wokół swojej głowy rozmazany krąg. Przetarł lustro dłonią, ale kontur nie zniknął. Zaczął się nawet robić coraz wyraźniejszy i kiedy John odchylił się do tyłu, stwierdził, że to hełm. Był masywny, czarny i kanciasty, nabijany śrubami, nitami i innymi metalowymi elementami, głównie kółkami, przełącznikami i przyciskami. Na wysokości oczu znajdowała się w nim wąska szpara, osłonięta przyciemnionym szkłem.

Odwrócił się do Springera.

- Widzisz to coś na mojej głowie? Wygląda jak stare radio.

- To twój hełm ochronny, napchany sprzętem komunikacyj­nym. Jest w nim także urządzenie umożliwiające obrazowanie celu. Będziesz mógł widzieć wroga nawet przez sześciometrową warstwę litego granitu.

- A przez kafelki? Po drugiej stronie korytarza mieszka taka pielęgniarka, Nadine...

- Bądź poważny i uwierz mi wreszcie. To nie są żarty.

John odwrócił się z powrotem do lustra i kiedy to robił, zauważył, że na jego ramionach udrapowana jest czarna, połyskliwa peleryna z bardzo miękkiej, ale grubej tkaniny, sięgająca mu niemal do kostek. Pod nią miał skomplikowany pancerz, składający się z niezliczonych elementów sprawiają­cych, że wyglądał jak czarny żuk. Jego brzuch otaczał szeroki metalowy pas, z którego zwisało sześć albo i siedem sztuk broni palnej - rewolwery z rzeźbionymi rękojeściami i bardzo długimi lufami, pistolety samopowtarzalne z pięcioma zamkami i potrójnymi celownikami oraz pistolety automatyczne z trzy-

dziestocentymetrowymi magazynkami i dwunastoma obraca­jącymi się w przeciwne strony lufami.

Na plecach miał metalową uprząż, z której wystawały czarne, wykończone srebrem uchwyty noży. W połowie wysokości jego pleców była umocowana specjalna półeczka z pięcioma strzelbami, z których każda wyglądała nie mniej ponuro i skom­plikowanie jak broń ręczna u pasa.

Strój dopełniały buty do kolan, wokół których zamocowano kolejne noże. Na całym ciele postaci w lustrze niemal nie było centymetra bez broni.

- Niezłe ubranko - mruknął John, okręcając się, by obejrzeć swoje odbicie ze wszystkich stron. - Gdybym wie­dział, że tak będę wyglądał, chyba sam bym się zgłosił. Nie sądzisz, że jestem w nim jakby szczuplejszy?

Springer cofnął się o krok i zlustrował go od stóp do głów.

- Nigdy nie sądziłem, że dane mi będzie stanąć twarzą w twarz z Domem Magatorem.

- Ja też nie - przyznał John. Obejrzał się jeszcze raz i poprawił falę nad czołem. - Nie.

- Co „nie”?

- To naprawdę robi wrażenie, Deano, Springerze czy kim tam jesteś. Wspaniale jest oglądać siebie i widzieć kogoś, kto mógłby przyczynić się do szczęścia ludzkości, ale ja przecież nie mam zielonego pojęcia, jak używać tych wszystkich ślicz­nych nożyków. Jestem bardzo zręczny w posługiwaniu się widelczykiem do ciast i powinieneś zobaczyć mnie przy opra­wianiu homara, ale jeśli chodzi o sztylet z kosmosu i... jak to się nazywało? ...kulejący karabin detoksykacyjny? ...to wybacz, amigo. Nie wiedziałbym, co z tym robić.

- Nie martw się, John. - Springer nie dał się zbić z tro­pu. - Przeszkolę cię odpowiednio. Poza tym, kiedy wejdziesz w sen jako Dom Magator, odkryjesz, że odziedziczyłeś po babci wszystkie umiejętności i wiedzę techniczną, jakiej po­trzebujesz, aby być zbrojmistrzem. W snach będziesz Domem Magatorem. Jest twoim alter ego, twoją osobowością z sennych

marzeń. Dom Magator jest tak samo rzeczywisty jak John Dauphin, jeśli nie bardziej.

John obserwował się w lustrze. Wpatrywał się w siebie przez przyciemniany wizjer, choć w rzeczywistości nie miał przed oczami żadnego wizjera. Springer miał rację: był Domem Magatorem. W szkole nieustannie go wyśmiewano, bo był taki gruby, w wojsku koledzy chlastali go mokrymi ręcznikami i nazywali go Tłustolotem i Tłustą Górą. Nawet kiedy pracował dla Stowarzyszenia Restauracji Luizjany, za każdym razem, kiedy wchodził, szeptano głośno: „Jezu, ziemia zadrżała”.

Cały czas jednak, choć nikt o tym nie wiedział, był nie tylko tłustym i łagodnym Johnem Dauphinem - ale także Domem Magatorem, jednym z filarów Wojowników Nocy, z najbardziej skomplikowanym arsenałem broni ręcznej, jaki kiedykolwiek stworzono zarówno w świecie czuwania, jak i w świecie snu. Widząc samego siebie w naszpikowanej bronią zbroi, nagle poczuł, że jego życie ma sens. Jego cierpliwość i wytrwałość, jego obronne dowcipy. Czekał na tę chwilę - chwilę, w której wreszcie się okaże, jaki jest ważny i dlaczego urodził się takim, jakim się urodził.

Powoli jego zbroja w lustrze zaczęła znikać i po kilku minutach znowu patrzył na grubasa o tłustych włosach, w przepoconym T-shircie.

- Kiedy ruszam do akcji?

- Po przeszkoleniu i spotkaniu z innymi Wojownikami Nocy.

- A kiedy odbędzie się to szkolenie?

- Najszybciej jak to tylko możliwe. Uwierz mi, Dom Magatorze, prowadzimy wyścig z czasem. Wystarczy, że siły ciemności ukradną sny jednemu dziecku, i będą mogły rozbić wszechświat na kawałki.

John odchrząknął.

- Zadzwonisz do mnie? Mogę dać ci numer telefonu mojej
firmy.

Zaczął grzebać w szafie, aż znalazł na jej dnie spodnie, które

spadły z wieszaka. Wyjął z tylnej kieszeni dwie pomięte wizytówki i starannie wygładził jedną z nich.

- Mam... Sunshine Taxis. Jeśli nie będzie mnie w biurze, pytaj o Lelanda. On będzie wiedział, gdzie jestem.

Wyciągnął wizytówkę, ale Springer zniknął.

John rozejrzał się zdziwiony.

- Hej, Deano! Deano? Dokąd do cholery polazłeś? - zamknął szafę, ale Springer nie ukrył się za jej otwartymi drzwiami. Odsunął zasłony, lecz i za nimi nikogo nie było, a kiedy nacisnął klamkę okna, okazało się, że jest zamknięte. Stękając z wysiłku, pochylił się i zajrzał pod łóżko. Hmm... były tam kłęby kurzu, papierek po batonie i zasuszona skarpet­ka, ale nic poza tym.

Wstał i wydął policzki.

- Dostajesz szajby, John. Pewnie cholesterol zatyka ci naczynia w mózgu. Dwieście sześćdziesiąt cheeseburgerów na rok przez dwadzieścia lat to cztery tysiące siedemset dwadzieś­cia... uważasz, że ktokolwiek mógłby przy takiej diecie pozostać przy zdrowych zmysłach? Nie wspominając o smażonych
kurczakach, chorizo i cebuli. Wiadomo dobrze, że niestrawność powoduje koszmary nocne, i to właśnie się z tobą dzieje. Ale z ciebie smętny pacan. Springer nie był żadnym wysłannikiem Ashapoli, tylko nadtopionym kawałkiem mozzarelli.

Popatrzył na swoje odbicie w lustrze.

- Widzisz? Żadnego hełmu. Żadnego pancerza. Żadnej broni. Kogo chciałeś oszukać? Dom Magator, Zbrojmistrz. W marzeniach sennych.

A jednak to wszystko było tak bardzo realne. Nie tylko było realne, ale wydawało się takie... właściwe. Po raz pierwszy w życiu John naprawdę uważał, że jego życie ma sens, i widział przed sobą jakiś cel - poza wynajdywaniem coraz to nowych powodów do użalania się nad sobą i napychaniem się dla osłody żarciem. Jeżeli rzeczywiście był Domem Magatorem, Zbrojmistrzem, to wszystko naprawdę będzie się działo. Na­prawdę ruszy do walki wewnątrz ludzkich snów, z tymi

wszystkimi dziwacznymi i pięknymi nożami i tymi wszystkimi od­lotowymi pistoletami...

Opadł na przepocone, splątane prześcieradła. Niedobrze. Albo dostał halucynacji, albo śnił. Może powinien pójść do lekarza. Ta Charlie Marcepan... jest psychiatrą, no nie? Może ona mu pomoże.

Właśnie zamierzał zgasić światło, gdy dostrzegł maszerują­cego po suficie, dokładnie nad swoją głową, wielkiego czarnego pająka. Przełknął ślinę. Nie bał się pająków - w końcu, jeśli chodziło o wielkość, nie mogły się z nim mierzyć - ale zawsze się trochę obawiał, że pająk może mu wpaść do ust w czasie snu. Zdarzyło się tak, kiedy miał dziesięć lat, i teraz wystarczyło, że zobaczył pająka, a niemal czuł, jak włazi mu do gardła.

Sięgnął do stołu i chwycił kuchenny nóż. Leżąc na plecach, uniósł nóż nad głowę, wycelował i rzucił nim z całej siły.

W chwili gdy nóż poleciał do góry, John uświadomił sobie, że popełnił głupstwo. Jeżeli nóż nie wbije się w sufit, spadnie prosto na niego! Zaczął przetaczać się na bok, zasłaniając twarz ramieniem, ale nagle rozległ się ostry trzask i nóż zabujał się, wbity głęboko w sufit. Nie tylko wbił się w sufit, lecz przebił pająka przez sam środek i jego owłosione nogi otaczały teraz ostrze jak ramiona czarnej gwiazdy.

John patrzył na to z niedowierzaniem. Nigdy nie był szcze­gólnie dobry w rzucaniu nożami - a przynajmniej nic o tym nie wiedział - teraz jednak trafił w pająka jak język jaszczurki w muchę.

Stanął na materacu, złapał równowagę i wyciągnął nóż z sufitu. Pająk pozostał na ostrzu.

- Chciałeś mnie połaskotać w zatoki, frajerze?

Na przeciwległej ścianie wisiał kalendarz ze zdjęciem Lud­wika któregoś tam, francuskiego króla, od imienia którego otrzymało nazwę miasto Louisville. John uniósł nóż, zamachnął się i rzucił. Czubek ostrza trafił Ludwika prosto między oczy - cały czas z tkwiącym na nim pająkiem.

John zszedł z łóżka i podszedł do kalendarza. Wyciągnął nóż ze ściany, przeszedł na drugi koniec pokoju i znów rzucił. Nóż trafił dokładnie w to samo miejsce.

- Widzisz? Nie miałem halucynacji. Springer tu był, a ja jestem Domem Magatorem!

- Szczęśliwy rzut, to wszystko.

- Tak sądzisz? No to popatrz.

John wyjął nóż, znów rzucił i znów trafił króla dokładnie między oczy. Aby się upewnić, rzucił po raz czwarty.

- Widzisz? Nie mylę się. Jestem Wojownikiem Nocy.

- Po prostu odkryłeś w sobie talent do rzucania nożem. Idź do cyrku, jesteś wystarczająco gruby i śmieszny.

- Nie mogę nie trafić, do cholery! Jestem Domem Maga­torem! Jestem Wojownikiem Nocy!

ROZDZIAŁ 6

- Joe cię przysłał? - spytał Perry. - Mój braciszek Joe? Ten, o którym ojciec mi opowiadał? Ten, który zmarł?

Blada twarz na ekranie monitora powoli zamrugała. Głos był rozmazany, niczym puszczane na pół prędkości nagranie magnetofonowe.

- Słyszałeś te dzieci w szpitalu Kosair, Perry. Zostały zranione, bardzo cierpią i nigdy nie wyzdrowieją. Joe umarł z tego samego powodu.

- O czym ty mówisz? Widziałem wiadomości. Nikt nie ma pojęcia, co zabija te dzieci, nawet lekarze.

- Nikt w świecie czuwania, z tym się zgodzę. Ale one nie umierają z powodu czegoś, co istnieje w świecie czuwania. Zostały zaatakowane w świecie snów.

- Że co?

- W świecie snów, Perry. Chodzi o miejsca, które od­wiedzasz, kiedy śnisz. W pewnym sensie są tak samo rzeczy­wiste jak świat czuwania.

- Co to za wygłupy? Kim ty w ogóle jesteś? Hej... założę się, że jesteś czymś w rodzaju wirusa komputerowego. Mam rację? Wcale nie jesteś człowiekiem. Jesteś nową wersją Nets-ky'ego albo BackDoora. Coś w tym stylu.

Twarz znów powoli zmrużyła oczy.

- Jeśli chcesz, możesz uważać mnie za wirusa. W końcu czym jest wirus, jak nie posłańcem, przenoszącym informacje? Tym właśnie jestem: posłańcem.

- Jeśli jesteś posłańcem, to jak brzmi wiadomość?

- Oto ona: musisz pomóc tym dzieciom. Niewielu ludzi posiada konieczną do tego moc, lecz ty ją masz.

- Przepraszam, stary, ale nie mam pojęcia, o czym bełkoczesz.

- Oczywiście, że masz. Miałeś przecież wrażenie, że jesteś w jakiś sposób odpowiedzialny za to, co się dzieje z tymi dziećmi, prawda?

Perry otworzył usta, zamierzając coś odburknąć, nie wydobył się z nich jednak żaden dźwięk. Hej, momencik, skąd ta gęba na moim monitorze o tym wie? Poczucie, że powinien w jakiś sposób pomóc tym dzieciakom, nie było w pełni ukształtowaną myślą, przypominało raczej sytuację, kiedy człowiek wchodzi do pokoju i zapomina, po co tam wszedł - poza tym, że wie, że po coś przyszedł. W końcu kim była dla niego wnuczka Dory? Kim były dla niego dzieci ze szpitala Kosair?

- Pozwól, że ci wyjaśnię, kim jestem - powiedziała twarz na ekranie. - Co ważniejsze, wyjaśnię też, kim ty jesteś.

- Daj sobie spokój. Jeśli uważasz, że będę siedział i gadał do ekranu komputera, to oszalałeś. Jeśli nie mogę cię wyłączyć, to zarzucę na ciebie koc. Możesz sobie bełkotać przez całą noc, ale nie odpowiem ci, bo nie mogę traktować z szacunkiem kogoś, kto atakuje mój twardy dysk, zwłaszcza jeśli pracuję nad czymś naprawdę ważnym.

- Posłuchaj mnie, Perry: w całym swoim życiu nie zrobisz nic tak ważnego jak to. Nigdy.

- Naprawdę? Planeta Śmieci sprawi, że będę sławny i bo­gaty. Co może być ważniejszego?

- Jeśli mnie nie wysłuchasz, nie będziesz ani sławny, ani bogaty. Będziesz niczym. Jeżeli siły ciemności będą w dalszym ciągu atakować te dzieci i w końcu uda im się ukraść im sny, to cały wszechświat przestanie istnieć... i ty razem z nim.

- Rozumiem. Z jakiego komiksu wziąłeś ten scenariusz?

Twarz nagle zniknęła i ekran poczerniał. Perry pokręcił głową. Cholerny wirus. Miał już do czynienia z wirusami, które spowalniały jego animacje i zarażały e-maile, nigdy jednak nie spotkał się z twarzą, która nie pozwalała wyłączyć komputera, upierała się, żeby z nim gadać, i najwyraźniej wiedziała, co dzieje się w jego głowie. Wariactwo. Będzie musiał wysłać e-maila do swojego kumpla Huberta Bahra i dowiedzieć się, co to za nowe paskudztwo i jak je usunąć.

Nagle za plecami usłyszał głos dziewczyny:

- Problem polega na tym, Perry, że to wszystko prawda.

- Jezu! - Perry podskoczył jak dźgnięty i przewrócił krzesło. - Jezus Maria!

Obok łóżka stała jego starsza siostra Janie.

- Janie? - wysapał. Ledwie był w stanie oddychać.

- Cześć, Perry. Kopę lat.

- Janie... Jezu... co tu robisz? Jak dostałaś się do mojego pokoju?

Janie była wysoka i miała ładną, delikatną twarz. Jej bladość, chudość i długie czarne włosy, które wyglądały, jakby rozwie­wał je wiatr, z pewnością zachwyciłyby prerafaelickich malarzy. Ubrana była w krótką szarą sukienkę, którą też zdawał się szarpać wiatr - choć w pokoju nie było wiatru. Miała zamknię­te oczy, ale uśmiechała się, jakby widziała zdumioną minę brata.

- Długo tu jesteś? - spytał Perry. - Byłaś... chowałaś się pod łóżkiem?

- Oczywiście, że nie, Perry. Nie muszę się ukrywać. Miałeś najwyraźniej problem z uwierzeniem, że jestem prawdziwa, stwierdziłam więc, że łatwiej mi będzie rozmawiać z tobą w kształcie, który jest ci znajomy.

- To ty byłaś na ekranie komputera? Nie byłaś do siebie podobna.

Janie odsunęła do tyłu włosy, nie otwierała jednak oczu.

- Mogę być każdą osobą, Perry. Dwuwymiarową, trójwymia­rową, mężczyzną albo kobietą. Każdą osobą, przy której będziesz się dobrze czuł. Każdą, której wysłuchasz i której uwierzysz.

- Czyli... nie jesteś Janie?

- Dokładnie mówiąc, nie. Uznałam, że jeżeli pokażę ci się na ekranie komputera, zwrócisz większą uwagę na to, co mam ci do powiedzenia, i potraktujesz to bardziej na serio. Zapomniałam jednak, że jesteś czymś w rodzaju eksperta w komputerowym generowaniu obrazów i wiesz, jakie wtedy można robić sztuczki. Musiałam być jeszcze bardziej przekonująca, więc jestem.

Uniosła powieki i popatrzyła na niego. Jej oczy były całe żółte jak u węża i nie miały źrenic. Perry otworzył usta, lecz zaraz je zamknął.

- Nie bój się - powiedziała dziewczyna. - Przyszłam tylko poprosić cię o pomoc.

- Janie nic się nie stało? Jest cała i zdrowa?

- Oczywiście. Może nawet niedługo cię odwiedzi. Ale obawiam się, że do tego czasu będziesz się musiał zadowolić mną.

Perry zaczął krążyć po pokoju. Co chwila stawał i patrzył na swojego dziwnego gościa.

- Nie mogę w to, do diabła, uwierzyć. Nie mogę. Powiedz mi, że cię tu nie ma.

- Obawiam się, że jestem, Perry. Jestem tak samo rzeczy­wista jak i ty. W pewnym sensie nawet bardziej.

- O co w tym wszystkim chodzi? Jaką masz wiadomość?

- No cóż, to bardziej objawienie niż wiadomość. Nazywam się Springer i zostałam do ciebie przysłana przez Ashapolę.

- Ashapolę? Nigdy o nim nie słyszałem.

- Warto więc, żebyś posłuchał.

Cicho i powoli, zakreślając dłońmi w powietrzu skomplikowa­ne wzory, opowiedziała o stworzeniu wszechświata i nieustannych walkach w świecie snów. Perry słuchał, ale cały czas kręcił głową.

- I uważasz, że w to uwierzę, bo zamieniłaś się w hologram mojej siostry?

- Nie jestem hologramem, Perry. Dotknij mnie i sprawdź, że jestem materialna.

Perry wsadził dłonie pod pachy.

- Mowy nie ma, żebym cię dotknął. Nieważne, czuwam czy śnię. Mogę coś złapać.

- Przy odrobinie szczęścia złapiesz trochę poczucia rze­czywistości. Jesteś nam potrzebny, Perry, i to bardzo pilnie! Potrzebne są twoje umiejętności i zdolności. To, co się dzieje, jest wojną, w której stawką jest całe dzieło stworzenia, i musimy wezwać każdego, kto może nam pomóc ją wygrać. Także ciebie.

- Jakie umiejętności? Umiem jeździć na deskorolce. Gram na gitarze. Robię animacje na komputerze. Ale to wszystko.

- Umiesz wymyślać ludzi. Takich jak Stalowa Siostra, Kwasowy Chłopiec czy Złomowy Dzieciak.

- Masz rację, ale oni istnieją tylko w opowiadanych przeze mnie historiach.

- W świecie snów, Perry, nie ma różnicy między opowia­danymi historiami a rzeczywistością.

- Chyba nie nadążam.

Springer podeszła i dotknęła jego ramienia.

- Umiesz wymyślać ludzi, Perry. Odziedziczyłeś tę umie­jętność. Twój dziadek też umiał wymyślać ludzi.

- Nie wierzę. Naprawdę w to nie wierzę. Jeśli to prawda, to dlaczego tata nigdy o tym nie opowiadał?

- Bo o tym nie wie. Z powodu bardzo skomplikowanego procesu genetycznego te zdolności pojawiają się tylko w co drugim pokoleniu, w dodatku wyłącznie w męskiej linii. Mieli je twój dziadek i stryjeczny dziadek, ale ojciec nie.

- Tylko w męskiej linii?

- Zgadza się. Z jakiegoś powodu te umiejętności nie przechodzą na kobiety.

- Sekundę... mówisz o wszystkich mężczyznach?

- Tak.

- Więc jeżeli ja mam talent do wymyślania ludzi, to... Dunc też musi mieć jakąś zdolność.

- Dunc? Oczywiście, twój brat Duncan ma bardzo szcze­gólną zdolność. Nie taką jak ty, ale też bardzo pożyteczną.

- Jaką?

- Włącz komputer.

- I co zobaczę? Kolejną sztuczkę? - Zrobił jednak to, o co prosiła. Pojawił się wygaszacz ekranu: dziesiątki czer­wonych myszy, biegających od jednego brzegu ekranu do drugiego.

Springer usiadła obok.

- Mężczyźni z twojego rodu należą do bardzo szczególnej grupy ludzi... mogą wkroczyć do świata snów i walczyć z każ­dym wrogiem, jakiego można tam spotkać.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Nazywają się Wojownikami Nocy, choć pier­wotna sanskrycka nazwa to „armia snów”, a Rzymianie nazy­wali ich „legionami snu”. Chronili ludzkość przed siłami ciemności od chwili, kiedy Ashapola stworzył pierwszego człowieka. W Wielkiej księdze nocy napisano, że pierwszy człowiek śnił, a drugi człowiek był Wojownikiem Nocy, który miał ją chronić.

- Ją? Pierwszy człowiek był kobietą?

- Co warte jest nasienie bez kawałka ziemi?

- Jasne, kapuję. P nie ma sensu bez M.

- Patrz. - Springer dotknęła ekranu komputera i niemal natychmiast pojawił się na nim obraz. Był to młody mężczyzna, siedzący na skale wyrastającej z czerwonej pustyni. Był ubrany w obcisły kombinezon z błyszczącego szkarłatnego materiału, z przodu miał chromowany napierśnik pokryty wzorem przed­stawiającym ślimaki i dębowe liście, a jego genitalia chroniła chromowana osłona w kształcie lwiego łba. Na głowie miał niezwykły chromowany hełm, na którym znajdowały się dzie­siątki kolorowych soczewek - różowych, żółtych, purpuro­wych, zielonych i czerwonych. Skomplikowany system zawia­sów i uchwytów umożliwiał im przesuwanie się i wymienianie.

Młody mężczyzna trzymał w dłoni karabin z długą lufą i kolbą w kształcie litery Y oraz licznymi suwakami, uchwytami i przełącznikami.

- Kto to jest? - spytał Perry. - Wydaje się dość nadęty.

- To ty. Zaggaline, Skrytobójca Charakterów.

- Żarty sobie ze mnie stroisz. Mogę wejść w świat snów, ale czy muszę przy tym tak wyglądać?

- Potrzebujesz tego stroju i sprzętu. Hełm jest wyposażony we wszelkie urządzenia audio i wideo, których potrzebujesz, aby stworzyć dowolną postać. Natomiast kombinezon ma cię chronić przed stworzonymi przez ciebie postaciami, jeżeli twoi wrogowie obrócą je przeciwko tobie.

- A co z tym karabinem? Wygląda dość fajnie.

- To właściwie nie jest broń, ale transponder zabójczej energii, czyli tze. Wymyślone przez ciebie postacie będą uży­wały wymyślonej broni i tze będzie je załadowywał, uzbrajał albo zasilał - w zależności od tego, co to będzie. Możesz na przykład stworzyć kuszę, która wystrzeliwuje tysiąc bełtów jednocześnie, broń, która zamienia dzień w noc, albo granat, który przekształca strukturę molekularną wroga i rozbija go na atomy, a tze sprawi, że ta wymyślona broń zacznie działać.

- Rozumiem, ale jakie mam tworzyć postacie?

- Wszystkie, jakich będziesz potrzebował. Twoi przeciw­nicy mogą na przykład próbować cię oszukać, przyjmując postacie dzieci, przypadkowych przechodniów albo nawet zwierząt, i wtedy możesz stworzyć istotę, która będzie potrafiła wyczuć nawet najsłabszy zapach zła. Wyobraźmy sobie na przykład, że ścigasz swoich wrogów w lesie z mieczy. Możesz wtedy stworzyć pancernego człowieka, którego wzmocniona skóra ochroni przed pocięciem na kawałki. Ograniczać cię będzie jedynie własna fantazja. Musisz tylko pamiętać, że niektóre ze stworzonych przez ciebie postaci mogą okazać się tak samo niebezpieczne dla ciebie i twoich towarzyszy jak dla twoich wrogów.

- Moich towarzyszy? Ilu nas jest?

- Jak na razie niestety garstka. Dom Magator, Zbrojmistrz, który będzie nosił całą potrzebną wam broń, Xanthys, Zakrzywiaczka Czasu, umiejąca zmieniać kolejność wydarzeń, ty sam, czyli Zaggaline, twój brat i jeszcze jedna osoba.

Perry policzył na palcach.

- To tylko raz, dwa, trzy, cztery, pięć, tak? Pięcioro ludzi ma prowadzić wielką wojnę z całymi siłami ciemności? Przy­chodzą mi do głowy tylko dwa słowa: „beznadziejnie” i „niewy­starczająco”.

- Nie zamierzam cię okłamywać i twierdzić, że to będzie bezpieczne. Zawsze istnieje ryzyko, że zginiesz, będąc w czy­imś śnie... wtedy twoje ciało zapadnie w śpiączkę i nigdy się z niej nie obudzi.

- Wspaniale.

- Perry, nikt nie żyje wiecznie, a to jest twoja szansa, aby zrobić coś naprawdę ważnego. Jak na razie jest was tylko pięcioro, ale sądzę, że wasze umiejętności i zdolności taktyczne czynią z was znakomity oddział specjalny.

- A co z Dunkiem? To znaczy, czy on też ma jakieś umiejętności i zdolności taktyczne? Kiedy zostawiłem go na chwilę w sklepie, zaczął rozdawać ciastka za darmo.

- Chcesz zobaczyć go w postaci Wojownika Nocy?

- O ile nie dacie mu jakiejś specjalnej broni, którą mógłby sobie odstrzelić stopę.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Dunc, jeszcze bardziej potargany niż zazwyczaj. Miał na sobie piżamę w biało-niebieskie pasy, spodnie włożył tył na przód.

- Perry?

- O co chodzi? Nie wołałem cię, koleś.

- Janie! - zawołał Dunc. - Co tu robisz? Myśleliśmy, że odeszłaś na zawsze.

- To nie jest Janie, koleś.

Ale Dunc podszedł do „Janie” i uścisnął ją serdecznie.

- Janie! Fajnie znów cię widzieć! Gdzie byłaś? Dlaczego nie napisałaś, gdzie byłaś?

- To nie jest Janie, koleś - powtórzył Perry.

Dunc zmarszczył czoło i podrapał się po głowie.

- Oczywiście, że to jest Janie. Nie wykołujesz mnie. Żartujesz sobie ze mnie, prawda?

- Wiem, że wygląda jak Janie, ale to nie Janie. Ona jest...
czymś w rodzaju ducha i tylko udaje Janie, żebyśmy się nie
przestraszyli.

Dunc wyciągnął rękę i ścisnął Springer za ramię.

- Nie jest duchem. Duchów się nie czuje. Widziałem to w telewizji. Jeśli próbuje się złapać ducha, łapie się powietrze.

- Perry ma rację, Duncan - powiedziała Springer. - Tak naprawdę nie jestem Janie. Nazywam się Springer i przyszłam poprosić cię o pomoc.

- Ty też się ze mnie nabijasz - stwierdził Dunc. - Oczywiście, że jesteś Janie. Tak się cieszę, że wróciłaś! Nie odejdziesz znowu, prawda? Wiem, że strasznie się kłóciłaś z tatą i tak dalej, ale na pewno oszaleje z radości, że wróciłaś. Obudzę go i powiem, że jesteś.

Kiedy odwrócił się i zamierzał wyjść, Springer zapytała go:

- Duncan, jaki jest skład chemiczny implantów biustu?

- Słucham?

- Pomyślałam sobie, że na pewno cię to interesuje. Lubisz takie wielkie bujające się piersi jak u Pameli Anderson, prawda? Co jest w nich w środku?

- No tak... - Dunc zamknął oczy i zaczął powoli recyto­wać: - Keton etylowo-metylowy, cykloheksanon - oba związki są neurotoksynami - alkohol izopropylowy, etanol, aceton, masa uretanowa, polichlorek winylu, amina, toluen, dichlorometan - karcynogen przy każdym poziomie ekspozycji - freon, silikon, fluorek sodu, lit, formaldehyd, talk, fosforan trój sodowy, klej Eastman dziewięćset dziesięć, tlenek etylenu, czerń węglowa, ksylen, heksan, heksanon-dwa, thixon-OSN-dwa, przeciwutleniacz do gumy, kwas stearynowy, tlenek cynku, nafta, fenol - następna neurotoksyna-benzen-także neurotoksyna, kolejny karcynogen-rozcieńczalnik do lakierów, żywica epoksydowa, utwardzacz epoksydowy dziesięć i jedenaście, tusz drukarski, kwas do czyszczenia metalu oraz pigmenty barwne jako separatory.

Dunc otworzył oczy.

- Rany! - zawołał Perry.

Wiedział, że Dunc ma hopla na punkcie zapamiętywania różnych rzeczy, kiedy jednak i po co nauczył się nazw trzy­dziestu siedmiu składników żelu silikonowego oraz ich wpływu na organizm ludzki? Nawet sam Dunc był zdziwiony. Pociągał się za wargi, jakby usta mu się nagle usamodzielniły i bał się, że zaraz znowu zacznie mówić o czymś, o czym nie ma pojęcia.

Odwrócił się do Perry'ego.

- To jakiś żart, tak?

- Stary, przecież to ty wszystko wiesz, nie ja.

- Nie wiedziałem tego.

- Najwyraźniej wiedziałeś. Jak inaczej mógłbyś to powie­dzieć?

- Duncan, posiadasz pełną wiedzę w każdej dziedzinie nauki, od anatomii po zoologię - oświadczyła Springer. - Przynajmniej w świecie snów.

- Nie rozumiem. Przecież nie śpię.

- Oczywiście, że nie, to był tylko przykład, który miał ci pokazać, ile wiesz. Jesteś Kalexikoksem, Kanonierem Wiedzy.

- Co to znaczy?

- Ty i ja, stary, możemy wchodzić do snów innych ludzi - wyjaśnił Perry. - To umiejętność, którą dostaliśmy po dziadku. W prawdziwym życiu, kiedy nie śpimy, jesteśmy dwoma zwykłymi chłopakami, ale w nocy, jeśli wypowiemy odpowied­nie słowa, możemy zakładać superzbroje, nosić broń i tak dalej. Jesteśmy jak żołnierze.

- Ale nie będziemy musieli jechać do Iraku?

- Nie, nie będziemy. Jak już powiedziałem, wszystko będzie się działo w głowach ludzi. Mamy walczyć z czarnymi charakterami, które próbują zaszkodzić noworodkom.

- Dlaczego to robią?

- Zanim ci wszystko wyjaśnię, pozwól, że pokażę, jak będziesz wyglądał - powiedziała Springer. Dotknęła ekranu monitora i pojawił się na nim nowy obraz.

- Popatrzcie, to ja! - zawołał Dunc.

I rzeczywiście to był on - stał w nocy na balkonie. Daleko

w dole widać było słabe światła miasta, przypominające roz­rzucony żar ogniska.

Dunc miał na sobie niezwykle skomplikowany pancerz. Był zrobiony z mosiądzu i stali nierdzewnej i pokrywały go roz­maite instrumenty: suwaki logarytmiczne, kompasy i kątomie­rze, las sekstantów i astrolabiów, teodolity i inne przyrządy pomiarowe. Perry nawet nie próbował się domyślać, co więk­szość z nich ma mierzyć.

Hełm Duncana był świecącą szklaną kulą, w której wokół jego głowy po skomplikowanych orbitach nieustannie krążyły iskry. Jego jedyną bronią zdawał się być przytroczony do pasa masywny pistolet z umocowanymi na górze lufy sześcioma błyszczącymi kulami wielkości piłeczek golfowych.

- Proszę - powiedziała Springer - oto Kalexikox, Kanonier Wiedzy.

- Prawda, że wyglądam super? - powiedział Dunc. - Popatrz na ten strój, człowieku, cały w tych urządzeniach. Super, no nie?

- Zdecydowanie super, stary - odparł Perry i popatrzył na Springer. - No dobrze... on rzeczywiście dużo wie. Ale jak to nam pomoże walczyć z siłami ciemności?

- Wiedza to potęga, Perry. Nawet ty o tym wiesz.

- Jasne, ale w dalszym ciągu nie rozumiem, co może zdziałać Kalexikox. Nie wystraszy sił ciemności wiedzą o che­micznym składzie sztucznych cycków.

- Oczywiście, że nie. - Springer uśmiechnęła się. - Zastanów się jednak: każdy sen ma inną logikę i konstrukcję. Każdy sen rozgrywa się w swoim własnym krajobrazie, ma swój klimat, florę i faunę. Kalexikox wie niemal wszystko o każdej dziedzinie nauki, a czego nie wie, tego będzie umiał się dowiedzieć. We śnie urwista góra może być urwistą górą, ale może być także bolesnym wspomnieniem utraconej miłości, wyrazem kłopotów finansowych śniącego albo symbolem złych relacji z kolegą z pracy, którego śniący uważa za nieprzyjaźnie do siebie nastawionego. We śnie słoik miodu może

być słoikiem miodu, ale równie dobrze może być instrumentem muzycznym, kryształową kulą do przepowiadania przyszłości lub bombą. Kalexikox zna różnice między poszczególnymi rzeczami i to właśnie może uratować wam życie.

- Naprawdę to wszystko będę wiedział? - spytał Dunc.

- Tak, Duncanie. Naprawdę będziesz wszystko wiedział. Będziesz wiedział, że punkt wrzenia berylu to dwa tysiące czterysta siedemdziesiąt jeden stopni Celsjusza, że krab diabel­ski, żyjący pod lodami Arktyki, ma tak powolną przemianę materii, że żyje dwa razy dłużej od krabów ze stref tropikalnych, i że atmosfera Jowisza zawiera sześćdziesiąt osiem procent wodoru i czternaście procent helu.

- Widzisz! - zawołał Dunc i klepnął brata w ramię. - Już nikt nie będzie mógł powiedzieć, że jestem głupi.

- Nigdy nie byłeś głupi - zaprotestował Perry. - Twój mózg był tylko niedobrze popodłączany, to wszystko.

- Naprawdę? Założę się, że ty byś nie wiedział, jaki jest punkt wrzenia berudylu.

- Stary, dlaczego nie zaczekasz z przechwałkami, aż wej­dziemy w czyjś sen?

- Będę rekrutować kolejnych Wojowników Nocy wszędzie, gdzie tylko uda mi się ich zlokalizować - oświadczyła Sprin­ger. - Jak na razie, na pierwszą misję wyruszycie jutro w piątkę.

- Tak szybko? Zdawało mi się, że miałaś nas szkolić.

- Zrobię to, ale zagrożenie ze strony sił ciemności jest zbyt wielkie, abyśmy mogli czekać. Będę musiała szkolić was w warunkach polowych. Ponieważ jednak większość waszych umiejętności jest wrodzona, najważniejsze będzie wyjaśnienie wam, co jesteście w stanie zrobić.

- Jeszcze jedno - zatrzymał ją Perry. - Czym właściwie są te „siły ciemności”?

- Powiem wam o nich jutro. Teraz muszę iść. Powinniście się obaj nieco przespać.

- Nie jesteś Janie, prawda? - zapytał jeszcze raz Dunc.

- Nie, Duncan, ale któregoś dnia... kto wie?

Znów dotknęła monitora komputera i natychmiast zniknęła, jakby się wyłączyła.

- Niesamowite... - wymamrotał Dunc. Otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz, jakby spodziewał się, że Springer tam stoi. - Nie-sa-mo-wi-te.

- Posłuchaj, Dunc, nie musimy bawić się w tych Wojow­ników Nocy - powiedział Perry. - Mamy prawo odmówić. Ta Springer, kimkolwiek lub czymkolwiek jest, nie może nas do niczego zmusić.

- Ale ja chcę - odparł Dunc. - Chcę wiedzieć wszystko o miodzie w słoikach, urwistych górach i sztucznych cyckach.

- To może być niebezpieczne. Springer powiedziała, że możemy zginąć w czyimś śnie. Jeśli to nastąpi, nasze ciała będą leżały w łóżkach, jakby były uśpione, ale już nigdy się nie obudzimy.

- No i co z tego? W życiu nie zrobiłem nic niebezpiecz­nego. Ty, tata i Janie nigdy nie pozwoliliście mi zrobić nic niebezpiecznego. Nawet nie pozwalaliście mi jeździć na rowe­rze. Znaczy się, bez kółek z boku.

- Jazda na rowerze bez dodatkowych kółek nie jest aż tak niebezpieczna jak walka z siłami ciemności.

- Myślę, że powinniśmy to zrobić.

- Chodźmy spać i przemyślimy to, dobrze?

- Dobrze.

Dunc poszedł do siebie, a Perry usiadł przed komputerem, niemal spodziewając się, że znowu pojawi się w nim twarz Springer. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Dunc.

- Perry?

- Tak?

- Jakie diabelskie kraby żyją pod lodem Arktyki?

- Diabelskie?

- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie.

ROZDZIAŁ 7

Kiedy Sasha szła Czwartą Ulicą do Starks Building, znaj­dującego się na rogu Muhhamad Ali, chodnik zaczynały plamić grube, ciepłe krople deszczu. Choć była dopiero 14.00, niebo pociemniało i w biurach zapalało się coraz więcej świetlówek. Żeby wejść do środka przez obrotowe drzwi, musiała prze­pchnąć się przez tłumek szukających schronienia ludzi, a kiedy weszła, tuż nad jej głową huknął grzmot i zaczęło lać jak z cebra.

Przeszła przez hol, w którym każdy krok odbijał się głośnym echem, i zeszła schodami do piwnicy, do Collonade Cafeteria. Restauracja mieściła się w rozległym niskim pomieszczeniu, kojarzącym się z więzieniem. Wiszące na ścianach lustra sprawiały, że wyglądało na znacznie większe, niż było w rze­czywistości. Między wielkimi prostokątnymi kolumnami, które podtrzymywały trzynastopiętrowy budynek, stały szeregi lami­nowanych stołów i obitych skajem krzeseł. W czasie lunchu restauracja była pełna ludzi, teraz jednak znajdowało się w niej nie więcej niż dziesięciu klientów. Starsza pani w kącie drze­mała z głową opartą o otwartą książkę. Czuć było zapach gotowanej kapusty i lekki odorek środka dezynfekującego.

Sasha usiadła przy stoliku w kącie. Podeszła sprzątaczka, zbierająca brudne talerze i myjąca stoły.

- Słyszałam grzmot - powiedziała.

- Zgadza się. - Sasha grzebała w torbie w poszukiwaniu portmonetki.

Sprzątaczka postawiła na tacy kolejne brudne filiżanki.

- Coś ci powiem, Sasho... zawsze bałam się grzmotów. Kiedy grzmi, mam wrażenie, że niebo zaraz spadnie mi nagłowę.

Sasha podniosła wzrok. Nie była szczególnie zaskoczona, że sprzątaczka odezwała się do niej po imieniu. W końcu jej zdjęcie pojawiało się dwa razy w tygodniu w „Courier-Journal”, a jej twarz często była pokazywana na plakatach reklamujących „Courier-Journal” i w lokalnych reklamach telewizyjnych.

Sprzątaczka była czarna, miała jakieś trzydzieści lat i nie­zwykłą twarz o bardzo szeroko rozstawionych oczach, z rodzaju tych, które czasami wydają się piękne, a czasami sprawiają wrażenie, jakby należały do przybyszy z innej planety. Miała na głowie jasnobrązową perukę, a na jej szyi wisiał łańcuszek z dużym krzyżem.

- Leje jak z cebra - mruknęła Sasha. - Może powinniś­my zacząć budować arkę.

- Tak sądzisz? Moim zdaniem żadna arka nas nie uratuje.

- Nie rozumiem.

Sprzątaczka popatrzyła na nią uważnie. W jej spojrzeniu była zarówno wiedza, jak i wyzwanie.

- Koniec świata jest blisko, Sasho. Pytanie brzmi, co z tym fantem zrobimy.

- Co jest dziś dobrego do jedzenia? - spytała Sasha, próbując zmienić temat.

- Rostbef, wołowina mielona, spaghetti po meksykańsku, klops angielski. Specjalność dnia to burrito d la gringo.

- Co by pani mi poleciła?

- Wzięłabym klops angielski.

- Świetnie. - Sasha wstała i podeszła do lady w kształcie litery U, na której wyłożone były dania. Postawiła na tacy porcję

galaretki pomidorowej - dwa dygoczące wzgórki stężałego soku pomidorowego na zmęczonym liściu sałaty - oraz porcję klopsa angielskiego z zielonym groszkiem, mar­chewką i smażoną okrą, serwowaną z pełnoziarnistym chlebem. Potem podeszła do automatu z napojami i wzięła szklankę mrożonej herbaty. Piegowata kasjerka wystawiła jej rachunek na 6 dolarów i 4 centy.

Kiedy wróciła do stolika, okazało się, że na jej miejscu siedzi gruby facet. Miał nad czołem wysoko zaczesaną fan­tazyjną falę i był ubrany w jasnoróżową hawajską koszulę w jaskrawożółte kwiaty i zielone palmowe liście. Krzyczał do telefonu komórkowego:

- Leland, muszę mieć przerwę na zjedzenie czegoś! Nie możesz oczekiwać ode mnie, że będę jeździł przez sześć godzin bez żadnego pożywienia, które pozwoli przeżyć mojemu ciału i duszy. Bardzo źle cię słyszę... twój głos brzmi, jakbyś miał głowę w skrzyni z chipsami. Jestem w Collonade, w piwnicy, sygnał jest słaby. W porządku. Zadzwonię później. Muszę najpierw coś zjeść, dobrze?

Kiedy Sasha podeszła, zamknął telefon.

- Brrr... zdawało mi się, że znieśliśmy niewolnictwo w ty­siąc osiemset sześćdziesiątym piątym.

- W Kentucky trzynastą poprawkę ratyfikowano dopiero w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym.

- Jasne. Zapomniano jednak powiedzieć o tym mojemu szefowi.

- Muszę pana przeprosić. Siedzi pan na moim miejscu.

Grubas rozejrzał się zdumiony.

- Słucham? Powiedziała pani, że siedzę na pani miejscu?

- Wiem, że jest dużo wolnych miejsc, ale tak, właśnie tutaj siedziałam. To moja torba.

- Przykro mi. Nie zauważyłem. Bardzo przypomina kolo­rem dywan. Przepraszam, już się przenoszę.

Wstał i usiadł na krześle obok.

- Co pani wzięła? - spytał, gapiąc się na tacę Sashy.

- Klops angielski. - Usiadła dwa krzesła dalej i sięgnęła po torbę.

- Te dwa dygoczące wzgórki wyglądają jak piersi, jeśli się pani nie obrazi.

- Galareta pomidorowa. To taka specjalność Louisville. Smakuje jak V-osiem, oczywiście gdyby V-osiem nie było napojem, a galaretą.

Grubas zmarszczył nos.

- Naprawdę? I to ma być tutejsza specjalność? Jestem tu od trzech tygodni, ale już zdążyłem zauważyć, że wy, luis-wiljanie, właściwie nie macie kuchni. Przynajmniej nic w ro­dzaju Nowego Orleanu czy Baton Rouge, skąd pochodzę. My na przykład mamy krewetki z grilla, na które przyjeżdżają ludzie z całego świata. A co wy macie? Coś, co się nazywa benedictine, a jest po prostu mieszanką białego sera i drobno krojonego ogórka. Nie dałbym tego nawet psu, gdybym go miał. A ta knajpa? Wygląda jak bunkier Hitlera. Nawet pachnie tu jak w bunkrze Hitlera!

Sasha nie bardzo lubiła Collonade, ale jak wielu ludzi żywiła się tutaj, bo było tanio, samoobsługa zapewniała szybkość i mieli duży wybór potraw. Poza tym przychodziła do tej restauracji od tak dawna, że czuła się w niej niemal jak w domu. Kiedy była mała, przyprowadzała ją tu matka.

Zaczęła jeść pomidorową galaretkę, która nie wyglądała zbyt apetycznie, ale było w niej dużo selera i świeżo pach­niała.

- Nie rozumiem, czemu tu przyszedłem - mruknął grubas.

- Sądzę, że po prostu jest pan głodny.

- Byłem, lecz teraz poczułem się jak smażona w głębokim tłuszczu ryba.

- Więc po co pan tu przyszedł?

- Ponieważ gdzie indziej nie było miejsc do parkowania i padało, a poza tym z jakiegoś powodu wydawało mi się, że mam tu przyjść.

Sasha odłożyła łyżeczkę.

- To dziwne. Mnie też się tak wydawało. Nie przychodzi­łam tu od dwóch lat, ale nagle poczułam, że...

Grubas czekał, aż Sasha skończy zdanie, ona jednak nie bardzo wiedziała, jak wyrazić to, co miała na myśli. Po chwili ciszy powiedział:

- No cóż, nigdy wcześniej tu nie byłem, ale sądząc po wyglądzie tego trzęsącego się pomidorowego wynalazku, chyba nie mam tu czego szukać.

Podeszła do nich sprzątaczka.

- Mamy tu samoobsługę. Musi pan sam iść do lady i wy­brać coś.

- Za chwilę - odparł grubas. - Zbieram się w sobie. Ten klops nie wygląda na łatwą zdobycz. Trzeba go chyba brać podstępem. Ustawić się pod wiatr i powoli skradać.

- Nie ma sprawy, John. Nie musisz się spieszyć - powie­działa sprzątaczka.

Odeszła i po chwili zniknęła za kolumną. Grubas zmarszczył czoło.

- Dobrze słyszałem? Zwróciła się do mnie po imieniu?

- Jeżeli ma pan na imię John, to tak.

Grubas wyciągnął rękę.

- John Dauphin, inspektor restauracyjny i laureat licznych prestiżowych nagród kulinarnych, obecnie zatrudniony w biz­nesie transportowym.

- Sasha Smith, dziennikarka... obecnie niezależna dzien­nikarka.

- Hej... Sasha Smith! Chyba czytałem coś pani. O starusz­ce, która aby przeżyć, gotowała koty?

- Owszem, to moje. Naczelny uznał jednak, że było nieco zbyt barwne, i właśnie dlatego jestem teraz niezależnym dzien­nikarzem.

- Zbyt barwne? Chce pani powiedzieć, że ta historia została wymyślona? Szkoda. Zastanawiałem się, czy ma pani przepis na kota syjamskiego po chińsku. Nie, żartuję. Artykuł był wspaniały, nie powinni pani za niego wywalać, niezależnie od

tego, czy był prawdziwy, czy wymyślony. Zasłużyła pani na Pulitzera.

- Jest pan tu z tego samego powodu co ja, prawda?

- Słucham?

- Powiedział pan, że miał wrażenie, iż musi tu przyjść. Ja miałam takie samo wrażenie. Do tego ta sprzątaczka... do mnie również odezwała się po imieniu. Jest w niej coś dziwnego, coś w sposobie, w jaki patrzy na człowieka. Coś jest w jej oczach. Można zmieniać swój wygląd, ale oczu nie.

John opadł na oparcie krzesła, aż zaskrzypiało.

- Czy coś pani mówi imię „Springer”?

- Springer, zgadza się. To chyba ona i właśnie dlatego oboje tu jesteśmy.

- Więc to prawda - powiedział John, ściszając głos. - A jeśli nieprawda, to oboje zostaliśmy tak samo wystrychnięci na dudka.

W tym momencie do restauracji weszło dwóch młodzieńców w przemoczonych pelerynach w kolorze khaki. Jeden był wysoki, ciemnowłosy i chudy, miał kościsty nos i wielkie, uduchowione oczy, drugi, jasnowłosy i krępy - uśmiechał się, co chwila pochylał głowę i udawał, że boksuje się z cieniem. Choć było mnóstwo wolnych stolików, podeszli do stolika Sashy, przysunęli sobie krzesła i usiedli.

John wbił w nich wzrok.

- Hej, kolesie - powiedział po chwili. - Nie lubię być niegrzeczny, ale istnieje coś, co się nazywa osobistą przestrzenią i akurat wtargnęliście w moją.

Jasnowłosy młodzieniec odwrócił się do ciemnowłosego.

- Perry, co znaczy „wtargnęliście”?

Ciemnowłosy wyjął z uchwytu serwetkę i otarł sobie wodę z twarzy.

- To pochodzi od łacińskiego słowa „targo” i oznacza „mała główka”.

John przesunął się na krześle.

- Słuchaj, dowcipny małolacie: spadaj.

- Dlaczego? To wolny kraj, nie? Gdzie w konstytucji jest
napisane, że w restauracji nie można siadać przy jakimkolwiek stoliku, przy którym są wolne krzesła? Dobrze, wtargnąłem w pańską osobistą przestrzeń, ale niech pan popatrzy na siebie. Pańska osobista przestrzeń sięga do Speed w Indianie.

- Dobra, łobuzie, dość tego - warknął John i podniósł się.

Żaden z młodzieńców nie wstał, ale za to zjawiła się sprzą­taczka.

- Jakiś problem? - spytała.

John uniósł dłoń.

- Żaden, jakiego nie mógłbym rozwiązać sam. Na przykład wywalając na zbity pysk tych dwóch przemądrzałych gówniarzy na deszcz. Nie powinni tu przychodzić.

- Nie mieli wyboru, John - oświadczyła sprzątaczka. - Obaj wiedzieli, że mają tu przyjść. Tak jak ty.

John przez chwilę milczał, oddychając jak astmatyk.

- Jesteś Springer, prawda? - odezwał się w końcu. - A te wszystkie niedorzeczne bzdety o Wojownikach Nocy to prawda, tak? Będziemy Wojownikami Nocy? Ta młoda dama, tych dwóch przemądrzalców i ja. To chore, człowieku. Nie, nie chore. Widziałeś te dzieciaki, prawda? Widziałeś się w zbroi z całą tą bronią, pistoletami i nożami. Dlaczego my? Na Boga, popatrz na nas. Tłuścioch, Blondie i Przemoczeni Do Nitki Krzyżowcy.

Springer czekała, aż skończy się kłócić sam ze sobą.

- John, Wojownicy Nocy nie przenoszą do snu swoich fizycznych czy umysłowych braków w świecie czuwania. Wręcz przeciwnie: ktoś, kto ma jakieś niedostatki za dnia, będzie w świecie snów tym lepszy.

- Dobrze wiedzieć. Nie chciałbym iść do walki z bandą komediantów.

- Kogo nazywasz komediantami, spaślaku?! - krzyknął Perry. - Posłuchaj sam siebie, jak ze sobą gadasz. Jesteś jak Flip i Flap, połączeni w jednego Flipflapa.

- Wystarczy! - powiedziała ostro Springer. - Bez względu

na to, co o sobie myślicie w świecie czuwania, w świecie snów musicie sobie całkowicie ufać. Będziecie wspólnie wal­czyć i mierzyć się ze straszliwymi niebezpieczeństwami. Bę­dziecie musieli podejmować natychmiastowe decyzje, stano­wiące o życiu i śmierci lub o okaleczeniu.

- O okaleczeniu? - sapnął John. - Chwileczkę, wcześniej nic nie mówiłaś o okaleczeniu! To słowo naprawdę, ale to naprawdę mi się nie podoba. Prawie tak samo jak słowo „oszpecenie”.

- No właśnie, też się nad tym zastanawiałem - mruknął Perry. - Co się na przykład stanie, jeśli ktoś z nas zostanie w świecie snów ranny?

- Nie zamierzam was okłamywać - powiedziała Sprin­ger. - Jeśli ktoś zostanie w świecie snów w jakiś sposób zraniony, dozna tego samego w świecie czuwania. Na przy­kład jeżeli straci w bitwie nogę, po obudzeniu się wprawdzie będzie ją miał, ale straci w niej władzę. Będzie drętwa i bez­użyteczna.

- To syfiasto - stwierdził Dunc. - A co, jak się straci głowę?

- Ty nawet tego nie zauważysz - wycedził John.

- Chwileczkę! - wtrącił Perry. - Mój brat jest umysłowo niepełnosprawny, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

- Nie mam. Moim zdaniem wszyscy jesteśmy umysłowo niepełnosprawni, skoro przyszliśmy do tej śmierdzącej kapustą piwnicy, aby rozmawiać o wojnie z siłami ciemności.

Perry odwrócił się do Springer.

- A właśnie... obiecałaś, że powiesz nam, czym właściwie są te „siły ciemności”.

Sasha wstała.

- To jakiś dowcip, prawda? Zaraz nam pokażesz, gdzie są
ukryte kamery.

Springer popatrzyła na nią.

- Czy nie sprawiłaś, że poranek nastąpił kilka godzin wcześniej? To też był dowcip? A co z tobą, John? Nie widziałeś

w lustrze siebie w pancerzu Doma Magatora? A ty, Perry? Byłeś w stroju Zaggaline'a. Duncan, jaki jest skład hot doga?

- Co takiego? - zdziwił się John. - Daj spokój, nikt tego nie wie.

Ale Dunc zmrużył oczy i zaczął mówić:

- Hot dog ma konsystencję półtwardą. Mięso z mięśni szkieletowych, zazwyczaj wieprzowina, zmielone na pastę, zawierającą trzydzieści procent tłuszczu, dziesięć procent wody, mleko w proszku, zboże albo białko sojowe, do tego obojętne dla organizmu ludzkiego barwniki, środki zapachowe i konser­wanty. Parówki indycze albo kurze mogą zawierać skórę i tłuszcz w takich samych proporcjach, w jakich zawiera je tusza kurza lub indycza, i mogą zawierać rozdrobniony tłuszcz drobiowy.

- Boże... - jęknął John. - Nie bierzcie mnie już nigdy na mecz.

- Poznajcie Kalexikoksa, Kanoniera Wiedzy - powie­działa Springer. - Wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda, prawda? Teraz wszyscy usiądźcie. Czekamy na jesz­cze jednego Wojownika Nocy. Dziś w nocy wyruszycie na pierwszą wyprawę szkoleniową, a ta dama jest kimś, kogo naprawdę będziecie musieli ze sobą zabrać.

- Dama, tak? - mruknął John i poprawił sobie włosy.

- Posłuchaj, dziś wieczorem może z Zachodniego Wy­brzeża wrócić mój chłopak - powiedziała Sasha. - Wiem, że ta sprawa z Wojownikami Nocy jest ważna, ale jeśli on wróci, to... hm... raczej nie będę w nocy dużo spała, jeśli rozumiesz, co mam na myśli, nie wspominając już o snach.

- Przykro mi, Sasho, lecz musisz dziś w nocy spać sama.

- A co mam mu powiedzieć? „Nie możesz zostać u mnie na noc, Joe Henry, bo będę zbyt zajęta walką z siłami ciem­ności”?

- Jeżeli uważasz, że w to uwierzy, to tak. Powiedz mu o wszystkim.

Perry uderzył otwartą dłonią w stół.

- Rany! To będzie najbardziej niewiarygodna wymówka, żeby się nie bzykać!

Dunc też się roześmiał i klepnął się w udo, choć nie bardzo rozumiał, z czego wszyscy się śmieją.

Wciąż jeszcze się śmiali, kiedy schodami zeszła wysoka Murzynka i ruszyła między stolikami w ich kierunku. Miała na sobie luźny biały sweter z szerokimi jak skrzydła nietoperza rękawami, bardzo obcisłe dżinsy i spiczaste kowbojki. Jej włosy były ozdobione maleńkimi białymi paciorkami.

- No, no, no - mruknął John. - Jeśli to nie jest doktor Charlie...

- O, John Dauphin - powiedziała z uśmiechem doktor Mazurin. - Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz być Wojownikiem Nocy.

- John jest Domem Magatorem, Zbrojmistrzem - wyjaś­niła Springer. - Zadbałam o to, żeby zawiózł cię do kliniki i mógł na własne oczy zobaczyć te dzieci.

Perry popatrzył na doktor Mazurin, a potem na Springer.

- Czy to znaczy, że kiedy zawoziłem Dorę do szpitala Kosair, to...

- Zgadza się - przyznała Springer. - Twoje życie też przeorganizowałam. Wiedziałam, że będziesz znacznie bardziej zmotywowany, jeżeli na własne oczy zobaczysz, dlaczego musimy walczyć.

- Możesz robić takie rzeczy? Zmieniać w taki sposób ludzkie życie?

Springer uśmiechnęła się lekko.

- Powiedzmy, że mogę nieco w tym i owym zamieszać. Dlaczego wszyscy przyszliście właśnie tutaj? Byliście głodni, szukaliście miejsca, gdzie można coś zjeść. To ja sprawiłam, że wybraliście Collonade.

- Rozumiem. - John westchnął ciężko. - Ale kiedy następnym razem zechcesz wtrącać się w moje wybory gastro­nomiczne, czy możesz sprawić, żebyśmy się spotkali w Stan's Fish Sandwich?

Doktor Mazurin usiadła obok Dunca.

- Springer wezwała mnie, ponieważ mam doświadczenie z tego rodzaju atakami na noworodki - powiedziała cicho. - Spotkałam się z czymś takim siedem lat temu w Nowym Jorku, wtedy jednak udało nam się odeprzeć siły ciemności, zanim któreś z dzieci zmarło albo zostało okaleczone. Tym razem sytuacja jest znacznie poważniejsza.

- To znaczy, że... byłaś już Wojownikiem Nocy? - spytała Sasha.

Doktor Mazurin kiwnęła głową i jej miedziane kolczyki zabrzęczały.

- Amla Fabeya, Wspinaczka - przedstawiła się.

- Specjalnością Amli Fabei jest wspinanie się. Może wejść na każdą przeszkodę, jaką wymyślą siły ciemności, aby się odgrodzić... klif, zamek, ścianę, most zwodzony. Zdziwicie się, jak często będzie musiała wam pomagać.

- Wielkie dzięki - jęknął John. - Dostaję zadyszki, wchodząc po ruchomych schodach.

- To, co się teraz dzieje, jest niezwykle groźne, bo mamy do czynienia nie z jedną siłą ciemności, jak wtedy w Nowym Jorku, ale z dwiema, co jeszcze nigdy nie miało miejsca - oświadczyła doktor Mazurin.

- To prawda - potwierdziła Springer. - Dwie najbardziej zawzięte i okrutne siły ciemności postanowiły zawiesić spory i zostać sojusznikami. Zazwyczaj są śmiertelnymi wrogami, a ich wzajemna nienawiść powstrzymuje je przed tworzeniem jakichkolwiek koalicji. Najwyraźniej jednak skorzystały z lek­cji, jakich udzieliły im wojny prowadzone przez ludzi. Po­dzielone również są niebezpieczne, ale jesteśmy w stanie nad nimi zapanować. Zjednoczone będą mogły spróbować znisz­czyć wszechświat. Kradną sny wszystkich noworodków, na których uda im się położyć łapę, w nadziei, że dzięki nim zrozumieją, jak Ashapola stworzył wszechświat i w jaki sposób mogą go rozbić na atomy. Ich zamiarem jest stworzenie z ma­terii, którą unicestwią, własnego ciemnego wszechświata.

Używając pojęć, które są dla was zrozumiałe, można powiedzieć, że chcą zniszczyć Niebo i zbudować z niego Piekło. Nie ocaleje nic pięknego ani inspirującego... nie przetrwa żadna żywa istota. Dotyczy to całej ludzkości, może jedynie część z niej zostanie zachowana przy życiu jako niewolnicy albo pożywie­nie. Jak mówiłam ostatniej nocy, jeszcze im się nie udało, ale to tylko kwestia czasu.

- Czy jest jakiś powód, dla którego te siły ciemności wybrały sobie dzieci z Louisville? - spytała Sasha. – Nie jesteśmy centrum świata.

Springer uśmiechnęła się.

- W pewnym sensie jesteście. Dlaczego twoim zdaniem Universal Parcel utworzyło tu międzynarodowe centrum logis­tyczne? Louisville może się wydawać prowincjonalne, ale stąd jest wszędzie blisko. Kiedy siły ciemności zdobędą wiedzę o tajemnicy Stworzenia, będą mogły rozprzestrzenić destrukcję na cały świat w ciągu kilku godzin.

- Nie sądzisz, że już czas nam wyjaśnić, czym właściwie są te „siły ciemności”? - powiedział Perry. - Samo uwierze­nie, że jesteśmy czymś w rodzaju żołnierzy w snach, nie przyszło nam łatwo, a w dodatku jeszcze nie wiemy, z kim mamy walczyć.

- Właśnie w tym celu was tu zebrałam - odparła Sprin­ger. - Siedem lat temu, w Nowym Jorku, Amla Fabeya walczyła z Nocną Kobrą.

- Z Nocną Kobrą? - powtórzył Perry. - Brzmi to jak coś, czego Sasha nie dostanie dziś w nocy.

John z dezaprobatą pokręcił głową.

- Czy ktoś kiedyś powiedział temu dzieciakowi, że wcale nie jest zabawny?

- Nocna Kobra była pierwotnie wężem, który miał kusić Ewę w Raju. Wielu ludzi uważa, że ten wąż to jedynie mit biblijny, bo zawsze pojawiał się w świecie snów, a nie w świecie czuwania. Nocna Kobra próbowała wniknąć do świadomości Ewy, ponieważ była pierwszym człowiekiem stworzonym przez

Ashapolę i podobnie jak noworodki, wiedziała wszystko, co wiedział Ashapola. Potem jednak o tym zapomniała. Biblijna opowieść o wężu jest tylko częściowo prawdziwa. Nocna Kobra nie oferowała wiedzy, ale próbowała ją ukraść. Na szczęście jej się to nie udało. Kiedy pierwsza kobieta po raz pierwszy zasnęła, Ashapola stworzył pierwszego Wojownika Nocy, aby ją chronił... i wraz z nią chronił tajemnicę Stworzenia. Nocna Kobra została zraniona i niczego się nie dowiedziała, a kiedy pierwsza kobieta się obudziła, wiedziała jedynie, że zapomniała o czymś wielkim i niezwykłym. Właśnie z tego powodu ludzie ciągle poszukują wiedzy. Zdają sobie sprawę z tego, że przez ułamek sekundy, zaraz po przyjściu na świat, doskonale rozu­mieli, jak został skonstruowany wszechświat.

- Nocna Kobra próbowała zaatakować dwoje dzieci w No­wym Jorku, ale mieliśmy tam szesnastu Wojowników Nocy i udało nam się ją zniszczyć - dodała doktor Mazurin. - Straciliśmy trzech Wojowników Nocy, a pięciu zostało rannych, ale biorąc pod uwagę, z czym mieliśmy do czynienia, ofiary były do przyjęcia.

- Naprawdę? - wtrącił Perry. - Dla kogo? Gdybym był jedną z tych ofiar, wcale nie uważałbym, że to „do przyjęcia”.

- Mnie też by się to nie podobało - przyznał Dunc. - Byłbym strasznie wkurzony.

John zakrył twarz dłońmi.

- Ashapolo, kimkolwiek jesteś, kobietą czy mężczyzną, daj mi siłę...

- Odkryliśmy, że dwie siły ciemności utworzyły w świecie snów koalicję znaną jako Lodowa Oś - powiedziała Sprin­ger. - Bardziej niebezpieczną z tych dwu sił jest Zimomord, podróżujący przez sny saniami ciągniętymi przez tysiąc za­marzniętych wilków, które zamiast futra mają drobiny lodu. Jest w stanie zamrozić każdy sen, przez który przejeżdża, i właśnie dlatego ludzie czasami śnią w lecie o burzach śnieżnych albo budzą się, trzęsąc się z zimna. Jeżeli napotyka na jakikolwiek opór, zamraża przeciwnika. Może tak obniżyć

temperaturę mózgu śpiącego, że to go zabija. W świecie snów Zimomord może zamrozić człowieka samym dotykiem, po czym rozbija jego zamrożone ciało Kattalakiem, toporem z zamrożonej rtęci.

- Minus trzydzieści osiem i czterysta czterdzieści cztery tysięczne stopnia Celsjusza - oznajmił Dunc. Wszyscy wbili w niego wzrok, a on popatrzył za siebie, jakby ktoś za nim stał, i wyjaśnił: - To temperatura zamarzania rtęci. Minus trzy­dzieści osiem i czterysta czterdzieści cztery tysięczne stopnia Celsjusza.

- A jak ten Zimomord wygląda? - spytała Sasha.

- Wysoki, chudy jak szkielet, z wydłużoną, ostro zakoń­czoną czaszką, w szacie ze szmat i trzeszczącego lodu. Sześć ramion jak u pająka, szpony. Wyobraź sobie, jak może wy­glądać ktoś zamrożony na kość... Zimomord właśnie tak wygląda.

- A kim jest jego sojusznik?

- To Wysoki Koń. Jeździ na trzech gigantycznych koniach, stojących jeden na drugim. Jest barbarzyńcą z najgorszych sennych koszmarów. Nosi hełm z trzema łbami żywych jeleni, które nieustannie wyją z bólu, a jego futrzany płaszcz jest zrobiony z całych żywych zwierząt, takich jak lisy, wydry i szopy, ponabijanych na metalowe haki. Zawsze wiadomo, kiedy Wysoki Koń się zbliża, bo najpierw słychać okropną kakofonię wrzasków. Jest straszliwie brutalny i delektuje się bólem ludzi. Uwielbia wykręcać dzieciom ręce, a potem wrzuca je do głębokich studni, żeby pokazały, czy umieją pływać. Rozpruwa mężczyzn i przybija ich wnętrzności do drzew, po czym przysuwa im do twarzy zapalone pochodnie, aby musieli się cofnąć i wyrwali sobie trzewia. Większość z tego, co robi kobietom, jest zbyt straszna, aby o tym mówić, ale na przykład lubi wpychać w nie żywe szczury, powiązane ogonami po pięć lub sześć, po czym podpala im ogony.

Drużyna Wojowników Nocy po raz pierwszy zamilkła.

W końcu John odchrząknął i zapytał:

- Więc to z nimi mamy walczyć? Z Zimomordem i Wyso­kim Koniem?

- Nie wyglądają na prawdziwych, co? - Springer poki­wała głową. - W świecie czuwania nie są prawdziwi, lecz w świecie snów okażą się tak samo realni jak i wy. To najpotężniejsi wrogowie, z jakimi kiedykolwiek mieli do czy­nienia Wojownicy Nocy. Zimomord ma serce z lodu i jest bezlitosny, Wysoki Koń jest sadystyczny i szalony. Różnią się między sobą, ale obaj chcą zniszczyć świat realny i wszystko, co w nim istnieje, aby stworzyć własny świat zimna, bólu i nieubłaganego okrucieństwa.

- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to powinniśmy iść dziś spać, wejść w sny i wspólnymi siłami skopać im dupy - stwierdził John. Popatrzył na Perry'ego. - Co ty na to, radosne dziecię?

W tym momencie światła w restauracji zamigotały i pociem­niały tak bardzo, że ledwie się widzieli. Zrobiło się także bardzo zimno, jakby ktoś otworzył wielką zamrażarkę.

- Spadek napięcia? - zdziwiła się Sasha.

Springer zaczęła się nerwowo rozglądać.

- Tam! - zawołała po chwili. - Ta staruszka! Obudźcie ją!

- Co? - Zdezorientowany Perry również rozejrzał się po sali.

- Ta staruszka w rogu! Obudź ją!

- Dobrze, ale...

- Śniła i Zimomord podsłuchiwał nas przez jej sen!

Perry podszedł do starszej pani. Miała na sobie zieloną bluzkę w drobne kwiatki, jej ramiona były kościste i zgarbione. Ułożone w fale siwe włosy przytrzymywała zielona spinka. Kobieta przyciskała mocno twarz do kartek książki, jakby próbowała zobaczyć kryjący się za wydrukowanymi słowami wyimaginowany świat. Perry przez chwilę się wahał, ale w końcu potrząsnął ją za ramię.

- Proszę pani? Przepraszam... proszę pani?

Do stolika staruszki podeszła Springer.

- Mocniej. Potrząśnij nią mocniej!

Perry gwałtownie potrząsnął ramieniem kobiety, ale nie poruszyła się.

Zjawił się kierownik restauracji, niski łysiejący mężczyzna z nastroszonymi wąsami.

- Coś się stało?

- Ta kobieta - powiedział Perry. - Nie mogę jej obudzić.

Mężczyzna potrząsnął staruszkę za ramię.

- Proszę pani? Słyszy mnie pani? Jestem kierownikiem tego lokalu!

Kiedy i na to nie zareagowała, ujął jej głowę i odwrócił, aby spojrzeć kobiecie w twarz. Miała szeroko otwarte oczy, roz­szerzone źrenice i bez dwóch zdań nie żyła. Przed wielu laty musiała być bardzo ładna.

Springer położyła jej dłoń na czole.

- Jest zimna. Pomacaj, jaka jest zimna.

- Nie muszę - odparł Perry. - Wierzę ci na słowo. - Jeszcze nigdy nie miał bezpośredniego kontaktu ze zwłokami, nawet z ciałem własnej matki. Zaczął się ku nim przepychać Dunc, ale Perry zastąpił mu drogę i odprowadził go na bok. - Nie miałbyś ochoty tego oglądać, stary.

Springer też odeszła od stolika.

- Nie ma najmniejszej wątpliwości - oświadczyła.

- Zimomord?

Skinęła głową.

- Musiał wiedzieć, że przygotowujemy się do walki z nim. Chyba sprawi nam masę kłopotów.

Po kolei zapalały się światła.

- Boże, ale się przestraszyłam - powiedziała Sasha. - Dlaczego nie mogę się obudzić?

John położył jej dłoń na ramieniu.

- Nie śpisz, moja droga. Kiedy zaśniesz, wtedy dopiero
będziesz musiała się zacząć martwić.

ROZDZIAŁ 8

Perry odłożył ostatni talerz i powiesił ścierką.

- No tak... - Ziewnął potężnie. - Chyba się położę.

- Żartujesz sobie, prawda? - zdziwił się ojciec. - Jeszcze nie ma dziewiątej.

- Wcale nie. Miałem ciężki dzień.

- Robiąc na przykład co? Dunc był w sklepie od siódmej rano, wyrywał deski i sprzątał śmieci. Ty pokazałeś się dopiero po południu.

- To był intelektualnie ciężki dzień.

- Nie opowiadaj. Czytasz same wesołe gazetki.

- Tato, naprawdę chcę mieć dobre stopnie. Chciałbym, żebyś dla odmiany był ze mnie dumny.

- Cóż... - mruknął George, jakby wcale go to nie przeko­nało, ale zgasił światło w kuchni.

Dunc leżał w salonie na kanapie, z ułożonymi wysoko nogami, jak to robią dzieci, oraz szeroko otwartymi ustami, i głośno chrapał. George stał nad nim przez chwilę.

- Ciekaw jestem, o czym on śni. Ciekawe, czy w snach jest mądry.

- Po sposobie, w jaki chrapie, można sądzić, że śni mu się piłowanie desek.

Właśnie zaczęły się wiadomości o dwudziestej pierwszej

i George usiadł w swoim fotelu. Przed szpitalem Kosair stała reporterka ze zmartwioną miną. Wiatr zwiewał jej włosy na twarz, a na mokrej ulicy za jej plecami odbijały się czerwone migające światła karetki.

- Do dnia dzisiejszego żniwo śmierci wśród noworodków w szpitalu Kosair i innych szpitalach Louisville wynosi dwa­dzieścia siedem, a trzydzieści cztery noworodki są objęte intensywną opieką lekarską - mówiła. - Przyleciało do nas wielu specjalistów z innych miast, aby próbować ratować życie tych dzieci.

- Boże... - westchnął George. - To jak rzeź niewiniątek.

Perry przez chwilę miał ochotę powiedzieć ojcu, co się naprawdę dzieje i dlaczego dzieci umierają, było jednak oczy­wiste, że George by mu nie uwierzył. Prawdopodobnie uznałby jego słowa za bluźnierstwo albo głupi żart - albo za jedno i drugie. Nie można byłoby mieć do niego o to pretensji, w końcu Perry sam ledwie w to wszystko wierzył.

- Specjaliści zgadzają się co do tego, że dzieci najwyraź­niej cierpią na rzadki zespół chorobowy, polegający na nie­możności tworzenia marzeń sennych. Na razie jednak żaden z nich nie jest w stanie wyjaśnić, jak do wystąpienia tego zespołu mogło dojść u tak małych dzieci, ma to bowiem miejsce jedynie u dorosłych po przebytym udarze mózgu. Różne grupy próbują szukać źródła tej choroby i każda z nich podaje inne. Ekolodzy obwiniają o to skażenie wody pitnej, wegetarianie dodatki chemiczne zawarte w przetwarzanym mięsie, zwolennicy medycyny alternatywnej leki przeciwdepresyjne, które wiele kobiet przyjmuje podczas ciąży mimo ostrzeżeń lekarzy. Do tej pory nie udało się jednak nikomu znaleźć prawdziwej przyczyny, a dzieci w dalszym ciągu płaczą i umierają.

George pokręcił głową.

- To samo przydarzyło się twojemu małemu braciszkowi, ale matka nigdy nie brała żadnych lekarstw. Może to wola Boga i nie możemy nic na to poradzić.

- Tato, nie sądzę, aby Bóg chciał, żeby tak wiele dzieci umierało, zanim miało okazję choć trochę pożyć.

George odwrócił się do syna i przyjrzał mu się zaskoczony.

- Może ma jakiś szczególny plan - dodał Perry. - Może chce, aby w Niebie było więcej dzieci. W końcu jest tam dość geriatrycznie i może ma dość nieustannego narzekania na bóle pleców i reumatyzm. Ale nie bardzo w to wierzę. Nie sądzę, że mógłby być tak egoistyczny.

- Chyba naprawdę powinieneś iść spać - stwierdził George. - Wygląda na to, że rzeczywiście nadwerężyłeś sobie mózg.

Perry wziął prysznic. Kiedy nacierał sobie włosy szam­ponem, woda nagle zrobiła się zimna i spłukując się, szczękał zębami.

- Boże... - jęczał, biegnąc do pokoju.

Włożył rozciągnięty T-shirt i spodnie na wilgotną skórę, więc materiał natychmiast się do niego przykleił. Czesząc się przed lustrem, popatrzył na komputer. Miał wielką ochotę popracować na Planetą Śmieci i spróbować rozwiązać kilka problemów ze Złomowym Dzieciakiem, ze strukturą jego krę­gosłupa albo renderingiem, wiedział jednak, że jeżeli zacznie, będzie siedział aż do wschodu słońca i ominie go okazja przyłączenia się do Wojowników Nocy.

Może zresztą chciał, aby go ominęła. Teraz, kiedy nadszedł czas wkroczenia w świat snów i założenia ochronnej zbroi Wojownika Nocy, czuł się coraz bardziej niepewnie. Co będzie, jeżeli zginie albo straci władzę w nogach? Mimo całej swojej buńczuczności był tylko siedemnastolatkiem. Nawet jeszcze tak naprawdę nie pożył. Najdalszą wyprawą, jaką odbył, była wycieczka do Indianapolis, na koncert X-Skulls. Pomijając macanki w minione zimowe ferie z Helen Emmerich, był także prawiczkiem. Co będzie, jeżeli zginie, zanim choć raz to zrobi?

Usiadł w nogach łóżka i rozwinął kartkę, którą dostał od Springer - z inwokacją do Ashapoli. Była zapisana wyblakłym czarnym atramentem, niezbyt wyraźnym, pochylonym do przo­du pismem, jakby po kartce przebiegł się pająk.

- Zwariowałeś, stary - mruknął pod nosem. - Wiesz, co się wydarzy. Nic. Pójdziesz spać, obudzisz się i to będzie wszystko. Zaggaline... rany!

Był tak niezdecydowany w sprawie tych całych Wojow­ników Nocy, że nie poszedł na dół zbudzić Dunca, który położył się spać bez wypowiedzenia słów inwokacji. Dopóki tego nie zrobi, nie zmieni się w Kalexikoksa, Kanoniera Wiedzy.

Może lepiej nie wplątywać go w to wszystko. Dunc był taki dziecinny i bezbronny, że prawdopodobnie wpadłby w pierwszą pułapkę, którą Zimomord i Wysoki Koń by na nich zastawili.

- Zimomord - powtórzył pod nosem Perry. – Wysoki Koń. - Wiedział, że są jedynie wytworem wyobraźni, mimo to na samą myśl o nich dostawał dreszczy. Wydało mu się, że gdzieś z oddali doleciały wrzaski zwierząt.

Po chwili do pokoju zapukał ojciec.

- Przyszedłem tylko powiedzieć dobranoc.

- Jasne, tato. Dobranoc.

Ojciec przez dłuższą chwilę stał w drzwiach.

- Chciałem tylko powiedzieć, że... nie zawsze najlepiej się rozumiemy, prawda? Myślę, że można to poprawić.

- Na pewno tato, na pewno.

- Zeszłej nocy śnili mi się twoja matka i mały Joe. Śniło mi się, że szedłem wzdłuż rzeki i tam ich spotkałem. Matka rzuciła niebieską piłkę, a Joe złapał ją i się roześmiał.

Perry nie wiedział, co powiedzieć. Ojca najwyraźniej ogar­nęły emocje, bo zanim znów zaczął mówić, z trudem przełknął ślinę.

- Ten sen był niepodobny do żadnego innego, jaki miałem
w życiu. Czułem, jakby rzeczywiście przy mnie byli, a kiedy się

obudziłem... przez dłuższy czas nie mogłem uwierzyć, że to się wcale nie wydarzyło. Perry popatrzył na ojca.

- Ktoś mi mówił, że świat snów to świat realny, a świat czuwania jest jedynie snem.

- Tak? Kto?

- Taki koleś, z którym rozmawiałem.

- Może jest mądrzejszy, niż sądzisz.

Ojciec zasalutował i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

Perry położył się, naciągnął kołdrę pod brodę i kątem oka patrzył na czerwoną poszewkę poduszki. Nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl: chłopie, dorastasz. Było to niezwykłe, wręcz przerażające - jakby odkrył, że wypłynął na łóżku na morze i nikt go nigdy nie uratuje.

Popatrzył na kartkę. Nie musiał czytać inwokacji. Nie musiał śnić, że jest Zaggaline. Ale jaki miał wybór? Całe życie bez odpowiedzi, czy mógł uratować dzieci, czy nie. Albo - jeżeli Springer mówiła prawdę - utrata życia. Ciemność, nicość i ból. Cały świat rozerwany w szwach.

Nagle znów otworzyły się drzwi i wszedł Dunc - zaziewany, rozciągający mięśnie i drapiący się po tyłku.

- Przepraszam, stary, ale oglądałem Gwiezdne Wrota: Atlantydę i musiałem na minutę zamknąć oczy.

- Nie przejmuj się. Lepiej wracaj do siebie i zobaczymy się rano.

Dunc zamrugał ze zdziwieniem.

- O czym ty mówisz? Mamy być Wojownikami Nocy. Musimy wypowiedzieć te słowa, zasnąć i walczyć z tym zimnym gościem i tym drugim na koniu.

- Chłopie, chyba nie zamierzasz tego robić.

- Jestem Kalexikox, Perry. Wiem wszystko. Wiem, z cze­go wszystko jest zrobione. Sztuczne cycki, hot dogi i urwiste góry.

- Jasne, Dunc, ale to będzie naprawdę niebezpieczne.

- Musimy wypowiedzieć te słowa. Tak kazała tamta pani.

Perry usiadł na łóżku.

- Jak chcesz. Pozwól jednak, że ci powiem, że moim zdaniem to się może wcale nie wydarzyć.

- Musimy to zrobić. Obiecaliśmy.

Dunc podszedł do łóżka i usiadł na nim. Kilka razy pod­skoczył, aby dobrze się usadowić.

- Jesteś podniecony? Ja jestem.

- Jasne, ja też.

- Ale również się boję. Czemu to jest takie podniecające? To tak, jak kiedy byłem dzieckiem i wszedłem na dach garażu, i nie wiedziałem, jak zejść.

Perry uniósł kartkę.

- Powtarzaj po mnie. „Teraz...”.

- Teraz - natychmiast powiedział Dunc.

- Nie musisz powtarzać każdego słowa osobno. Spróbuj zbierać po kilka, dobrze? „Teraz, gdy oblicze świata skryte jest w ciemności...”.

Dunc powtórzył i czekał na ciąg dalszy. To zadziała, pomyślał Perry. Mam złe przeczucie, że to zadziała...

- Mów dalej - przypomniał mu brat.

- Już mówię, nie poganiaj mnie, dobrze? „...pozwól nam przenieść się na miejsce spotkania orężnie i w zbroi i pozwól nam pożywić się mocą, która przeznaczona jest do rozszcze­piania ciemności, rozpędzania wszystkich mrocznych sił, roz­praszania wszelkiego zła. Niech się stanie”.

Powtórzył inwokację trzy razy, a Dunc ani razu się nie zająknął, nawet przy „rozpraszania”.

- To wszystko? - zapytał brat, kiedy skończyli.

- To wszystko. Teraz musimy iść spać.

Dunc wstał i zatarł ręce.

- No to wszystko.

- Wszystko.

Ale Dunc zwlekał z odejściem.

- Wiesz, w czym problem?

- W czym?

- Wcale nie chce mi się spać.

- Mimo to idź do łóżka i pomyśl o balonach Sue Marshall. Sprawdź, czy uda ci się policzyć, ile razy podskakują, zanim się uspokoją.

- Dobrze.

- No to na razie.

Kiedy Dunc wyszedł, Perry położył się i wbił wzrok w sufit. Całkiem nieoczekiwanie zaczął się zastanawiać, co pomyślała­by sobie o nim matka, gdyby mogła go teraz widzieć. Po raz pierwszy od lat zatęsknił boleśnie za nią i jej głosem i oczy wypełniły mu się łzami.

John położył się około wpół do jedenastej. Miał okropną zga­gę. Kiedy w Colonade odkryli martwą staruszkę, stracił apetyt, zwłaszcza na klops, a ponieważ spóźnił się do pracy, Leland nie dał mu później nawet pięciu minut przerwy na cheeseburgera. Gdy skończył zmianę, zadzwonił do Stevens & Stevens i zamówił kanapkę z indykiem i boczkiem o dźwięcznej nazwie „Ja Indyk, ty Jane” i połknął ją prawie bez gryzienia, tak szybko, że kawałki sałaty spadały mu na T-shirt, i teraz jego układ trawienny płacił za ten pośpiech.

Ciągle mu się odbijało, ale był spokojny, zdecydowany i gotów do akcji. Wierzył w Springer - a przynajmniej chciał w nią wierzyć, choć przez niemal całe jego dorosłe życie wszystko, w co chciał wierzyć, okazywało się kłamstwem, oszustwem albo życzeniowym myśleniem. Springer pokazała mu, że jest czymś znacznie więcej niż otyłym, użalającym się nad sobą klownem. Był Domem Magatorem, Zbrojmistrzem, i nie może zostawić na lodzie pozostałych Wojowników Nocy. Był osią całego przedsięwzięcia, to od niego zależało, czy będą mieli broń. Wyruszali w sny, aby skopać nie byle jakie tyłki, więc musiał dostarczyć towarzyszom pistolety, karabiny i noże.

Burza już odchodziła w kierunku granicy z Indianą, ale deszcz nie oczyścił powietrza. John pocił się tak mocno, że musiał wycierać twarz śmierdzącym ręcznikiem i wciskać go sobie pod pachy.

- No dobrze - mruknął i rzucił ręcznik w przeciwległy kąt pokoju. - Wierzysz w to, tak? Wypowiesz zaklęcie i kiedy zaśniesz, staniesz się Wojownikiem Nocy.

- Naprawdę wierzysz, że to wszystko się stanie?

- Tak, wierzę. Gdybym nie wierzył, przyjacielu, co by mi pozostało?

- Na przykład smażone kurczaki w ostrej panierce, poda­wane z gorącymi grzankami i sosem.

- Precz, Szatanie!

Wziął kartkę, którą dostał od Springer, i przysunął ją do lampki przy łóżku. Chyba pogarszał mu się wzrok. Może nawet będzie musiał sprawić sobie okulary.

Zaczął bardzo powoli czytać słowa inwokacji.

Teraz, gdy oblicze świata skryte jest w ciemności, pozwól nam przenieść się na miejsce spotkania orężnie i w zbroi i pozwól nam pożywić się mocą, która przeznaczona jest do rozszczepiania ciemności, rozpędzania wszystkich mrocznych sił, rozprzestrzeniania... znaczy się... rozmieszczania... znaczy się... rozpraszania wszelkiego zła. Niech się stanie”.

Milczał przez chwilę.

- A mojemu kumplowi Deano niech będą wybaczone wszelkie jego grzechy - dodał. - Nie tylko ten z pudełkiem z cygarami, ale także te z odkurzaczem i parówkami. Amen.

Powtórzył jeszcze dwa razy inwokację, po czym zgasił lampkę i położył się na boku. Teraz śpij, nakazał sobie. Nigdy nie miałeś problemów ze snem.

Leżał bez ruchu przez dwadzieścia minut, ale nie zasypiał. Klimatyzator klekotał, zamrażarka wyła, a para piętro wyżej zaczęła kolejną ze swoich codziennych kłótni z trzaskaniem drzwiami. Na rzece łopatkowiec „Belle of Louisville” dyszał jak astmatyk, a pod samymi oknami trąbiło kilka samochodów,

wznosząc się na kolejne poziomy dźwiękowej agresji. John nigdy nie zwracał uwagi na to, jak hałaśliwe może być miasto, teraz jednak wszystkie dźwięki docierały do niego ze zdwojoną siłą. Słyszał nawet rowery, przejeżdżające ulicą z zadowolonym z siebie syczącym szuraniem.

Usiadł i zapalił lampkę. Miał nadzieję, że Springer nie robiła sobie z niego żartów i ta historia z Wojownikami Nocy nie jest jakimś gigantycznym kawałem. Wstał i poszedł do łazienki, znajdującej się po przeciwnej stronie korytarza. Podparł się dłonią o ścianę i wysikał się. Kiedy skończył, nalał sobie szklankę ciepłej wody, aby rozpuścić w niej dwie tabletki Alka Seltzer i uspokoić żołądek.

Prawie dotarł do swojego pokoju, gdy otwarły się drzwi mieszkania naprzeciwko i na korytarz wyszła sąsiadka pielęg­niarka w obcisłym czarnym topie z cekinami i króciusieńkiej czarnej mini. Rude włosy miała zaczesane do góry i pachniała mocno perfumami J-Lo.

- Cześć, John... co u ciebie słychać?

- Jakoś leci, Nadine, jakoś leci.

- Udajesz się już do świata snów?

Podrapał się po brzuchu.

- Prawdę mówiąc, trochę nieszczególnie się czuję.

- Powinieneś bardziej dbać o siebie. Ćwicz więcej.

- Masz rację, Nadine. Zastanawiałem się, czy nie zacząć ćwiczyć na trapezie.

- Czy ty kiedyś bywasz poważny?

Wrócił do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Wziął głęboki wdech i walnął pięścią w ścianę. Czuł się tak poniżony, że miał ochotę wybuchnąć płaczem. Zawsze, kiedy Nadine wychodziła ze swojego pokoju, był spocony i śmierdział, a fala włosów nad jego czołem opadała na bok.

Usiadł na skraju łóżka i wypił wodę z dwoma tabletkami Alka Seltzer, które rozpuszczając się, pryskały mu prosto w nos i zmuszały do kichania. Jeżeli Springer go okłamała i ktoś taki jak Dom Magator nie istniał, a Wojownicy Nocy byli numerem

dla ukrytej kamery albo innego programu telewizyjnego, znaj­dzie ją i skręci jej kark - mimo że w stanie Kentucky groziła za to kara śmierci.

Sasha wzięła długi prysznic, owinęła się w swój największy ręcznik i wysuszyła włosy. Włożyła męską koszulę w paski, po czym położyła się na łóżku z dużym kieliszkiem czerwonego wina i egzemplarzem Tajnego Południa, które od miesięcy zamierzała przeczytać. Książka podobno ujawniała, że Południe w dalszym ciągu znajduje się w rękach ludzi, którzy nim kiedyś rządzili, i nadal pozostaje - w każdym zakresie poza nazwą - secesjonistyczne. Gdyby udało jej się znaleźć jakichś „dawnych Południowców”, którzy oświadczyliby, że nadal czują się konfederatami, a poddanie się generała Lee pod Appomattox było jedynie dżentelmeńskim sposobem uniknięcia dalszych ofiar, artykuł na ten temat kupiłaby każda gazeta.

Zresztą nawet jeżeli nie znajdzie prawdziwych zwolenników dawnego Południa, zawsze może ich wymyślić. Już widziała nagłówek: SCARLETT O'HARA ŻYJE!

Po kilku minutach odłożyła książkę. Nie było sensu się oszukiwać. Czy to akceptuje, czy nie, od tego wieczoru całe jej życie miało się gruntownie zmienić. Jako Xanthys musi żyć inaczej - honorowo, lojalnie, bez oszustw. W jej nowym życiu nie będzie miejsca na kłamstwa - nawet na łagodną przesadę, choćby miała służyć dobremu celowi. Z tego, co powiedziała im Springer, świat snów był wystarczająco kłam­liwy i nie musiała dodatkowo się oszukiwać.

Wstała i wzięła kartkę, którą dostała od Springer. Potem stanęła przed lustrem i uniosła wysoko papier. Wydało jej się, że wygląda nieco inaczej. Zmienił się wyraz jej oczu. Była w nich ostrość, jakiej dotychczas tam nie było.

Springer kazała przeczytać inwokację trzy razy. Jeśli zmienię zdanie po dwóch recytacjach, niczego nie będę musiała robić, pomyślała Sasha, a potem odchrząknęła i zaczęła czytać.

Teraz, gdy oblicze świata skryte jest w ciemności, pozwól nam przenieść się na miejsce spotkania...”.

W tym momencie jej telefon komórkowy zaczął grać melo­dyjkę Wake Up, Little Susie.

Próbowała zignorować sygnał, ale melodia trwała i trwała-W końcu nie wytrzymała, odebrała i od razu zaczęła mówić:

- Słuchaj no, jestem zajęta!

- Od kiedy to bywasz zbyt zajęta dla twojego wspania­łego JH?

- Joe Henry! Kiedy wróciłeś?

- Przyleciałem godzinę temu! Wszystko poszło świetnie! Spotkałem się z producentem z Sony i chcą podpisać ze mną kontrakt! Wspaniały JH będzie sławny i bogaty!

- To cudownie. Cieszę się.

- Powinnaś była mnie widzieć, Sash. Mieliśmy występ w Crocodile Cafe i ludzie oszaleli! Pamiętasz tę piosenkę, którą dla ciebie napisałem? Sashay Like Sasha? Wszyscy wstali i machali rękami i czułem się jak Bóg!

- Zasługujesz na to, Joe Henry. Zawsze ci mówiłam, że masz wielki talent.

- Zawsze byłaś moją muzą, mała. Moim światełkiem w ciemności. Gdyby nie ty... muszę ci pokazać, jak bardzo cię kocham. Od tych ciągłych pochlebstw dostałem takiego wzwodu, że nawet sobie nie wyobrażasz, i zachowałem go specjalnie dla ciebie.

- Może spotkamy się jutro?

Joe Henry aż się zakrztusił z niedowierzania.

- Że co? Jutro? Żartujesz sobie? Muszę się spotkać z tobą dzisiaj, mała! Natychmiast. Jestem na strasznym haju, a mój twardziel nie wytrzyma nawet minuty dłużej. Sterczy wyżej niż Kaden Tower.

- Joe Henry... tak mi przykro, ale... jestem dziś zajęta.

- Jesteś zajęta? Zajęta?! Czym na przykład?

- Niczym szczególnym. Obiecałam komuś zrobić przysługę i nie mogę się wycofać.

- Jaką przysługę?

- Nie bardzo mogę mówić.

- Aha... taką przysługę.

- Joe Henry... nie chodzi o spotkanie z żadnym mężczyzną, przysięgam. Naprawdę chcę się z tobą zobaczyć, ale nie mogę odłożyć tamtej sprawy nawet dla ciebie.

W słuchawce rozległ się głuchy trzask, gdy Joe Henry walnął dłonią w ścianę.

- Sash, skarbie, przez jedenaście dni byłem w Kanadzie i nawet nie wydmuchałem dymu z papierosa w kierunku żadnej kobiety, bo chciałem zachować wszystko tylko dla ciebie. Posłuchaj mnie dobrze: kobiety czołgały się do mnie po dywanie, składano mi propozycje, które nawet papież z trudem by odrzucił. Muszę się z tobą zobaczyć. Jestem w rozpaczliwym stanie.

- Naprawdę mi przykro, Joe Henry, ale to, co muszę zrobić dziś wieczorem, jest bardzo ważne.

- Co to takiego może być? Coś tak ważnego, że jest ważniejsze od złagodzenia rozpaczy ukochanego?

Przez ułamek sekundy Sasha miała ochotę się zgodzić. Joe Henry był taki zabawny, zwariowany, spontaniczny i wspaniały w łóżku. Nie był stylowym kochankiem, ale jego wytrzymałość stokrotnie to wynagradzała. Udawało mu się zachować wzwód nawet podczas snu, dzięki czemu Sasha mogła go dosiadać, gdy pochrapywał, i zaspokoić się we własnym tempie.

Natychmiast jednak przypomniały jej się krzyczące dzieci z kliniki Ormsby, martwa kobieta w Collonade i to jak kręcąc palcem, przesunęła zegar. Wojownicy Nocy potrzebowali jej i nie mogła ich zawieść.

- Joe Henry, uwierz mi, naprawdę nie mogę się doczekać spotkania z tobą.

- Naprawdę? Dziwnie to brzmi.

- Gdyby tylko istniała możliwość, ale... obiecałam i muszę dotrzymać obietnicy.

- Jasne. Poradzę sobie. Nie martw się, na pewno uda mi

się znaleźć inną farbowaną blondynkę, która nie będzie miała nic przeciwko temu, aby uwolnić mnie od ciężaru, jaki noszę.

- Joe Henry, jutro. Słowo!

- Jutro, jutro i jutro, mała. Nie wierzę w jutro. Dziś jest mój dzień i jeśli nie możesz tego zrobić dziś, to jeśli o mnie chodzi, możesz tego nie robić wcale. Miłego życia.

- Joe Henry...

Rozłączył się, a kiedy próbowała do niego zadzwonić, linia była zajęta. Prawdopodobnie organizował sobie damskie towa­rzystwo. Spróbowała jeszcze kilka razy, ale po kilku minutach rzuciła komórkę na łóżko i powiedziała sobie: zapomnij o tym. Prawdopodobnie i tak kłamał, mówiąc, że był jej wierny. Nie wierzyła, że Joe Henry odmówiłby jakiejkolwiek dziewczynie, zwłaszcza jeżeli złożyła mu propozycję, którą nawet papieżowi trudno byłoby odrzucić.

Znów wzięła do ręki kartkę. Dłoń jej drżała, zrobiła jednak głęboki wdech i po chwili udało jej się uspokoić. Z jakiegoś powodu czuła jeszcze większą determinację. Bardzo powoli i wyraźnie wypowiedziała inwokację do Ashapoli, a potem powtórzyła ją po raz drugi.

Zamknęła na chwilę oczy. Nie musisz tego robić, Sasho. Nikt cięgnie zmusza. Nikt nie będzie się ciebie czepiał, jeżeli się nie zjawisz. Pozostali Wojownicy Nocy poradzą sobie bez ciebie. Przypomnij sobie, jaką mają fantastyczną broń. Pomyśl o ich nożach, pistoletach i wszystkim, co potrafią zrobić. A jakie ty masz umiejętności? Możesz przesuwać zegar w przód i w tył. Wielkie rzeczy. Zwykła bazarowa sztuczka.

Otworzyła oczy i popatrzyła na siebie w lustrze. Po chwili po raz trzeci wyrecytowała inwokację.

Gotowe, zrobiłaś to. Położyła się ponownie do łóżka i zgasiła światło. Sąsiedzi z dołu oglądali w telewizji jakiś serial kome­diowy i z telewizora co chwila dolatywały salwy studyjnego śmiechu.

ROZDZIAŁ 9

Kiedy otworzyła oczy, z telewizora na dole w dalszym ciągu dolatywały hałasy, choć teraz sprawiały wrażenie, jakby były tłem horroru. Uniosła głowę z poduszki. Zegarek wskazywał 23.27. Musiała zasnąć na jakieś dwadzieścia minut. Miała wysuszone usta, jakby oddychała przez nie.

- Xanthys? - odezwał się jakiś głos.

Zamrugała i rozejrzała się. Przy łóżku stał Springer - w luźnej białej szacie, w której wyglądał jak jeden z dwunastu apostołów. Na ustach miał spokojny, pogodny uśmiech. Długie włosy opływały mu twarz, jakby poruszała nimi letnia bryza.

Obok stał Dom Magator, ale zamiast zbroi miał na sobie przepocony T-shirt.

- Cześć, Xanthys - powiedział i uniósł dłoń. – Nie sądziłaś, że to się naprawdę wydarzy, co? Ja na pewno nie.

Xanthys odwróciła się i popatrzyła na poduszkę. Ze zdzi­wieniem stwierdziła, że w dalszym ciągu leży na łóżku i śpi głęboko - jedną rękę położyła przy głowie i rozchyliła usta. Jej włosy były spocone.

Leżąca Sasha i siedząca Sasha wyglądały jak siostry syjam­skie, zrośnięte miednicami i mające jedną parę nóg.

- Co się ze mną stało? Springer... co się ze mną stało?!

- Nic. Musisz tylko wstać z łóżka i zostawić śpiącą siebie.

- Co?

- Spróbuj. Nie poczujesz nic poza lekkim swędzeniem.

- Zrobiłem tak samo - wtrącił Dom Magator. - To trochę jak kąpanie się w wodzie sodowej.

Sasha ostrożnie wstała z łóżka. Dom Magator miał rację - przez chwilę lekko poswędziało i przestało. Wstała, odeszła trzy kroki od łóżka i obejrzała się za siebie. Leżała na łóżku i spała.

- Ale to dziwwwne... - Ostrożnie, aby nie obudzić samej siebie, pochyliła się i przyjrzała się swemu śpiącemu ja. - Nie wiedziałam, że tak wyglądam. Zawsze sądziłam, że mam szczuplejszą twarz. A mój nos! Nie przypuszczałam, ze jest taki zadarty! Można zajrzeć prosto do dziurek!

- Kiedy ja na siebie popatrzyłem, postanowiłem wrócić do diety - wyznał Dom Magator. - Zawsze zdawałem sobie sprawę, że jestem trochę przy kości, ale kiedy zobaczyłem się dziś wieczorem... John Goodman wygląda przy mnie jak Chudzielec Roku!

Sasha spojrzała na swoją koszulę w paski.

- Mam na sobie to samo, co przed pójściem do łóżka. Zdawało mi się, że powinnam zamienić się w Xanthys.

- Bądź cierpliwa - powiedział Springer. - Wkrótce pojawią się pozostali i wtedy razem się transmogryfikujecie. Postanowiłem was zebrać w twoim mieszkaniu, ponieważ jest najbardziej izolowane i znajduje się najbliżej pierwszego śnią­cego, do którego snu macie wniknąć.

- W jaki sposób wybierasz śpiących? - spytał Dom Magator.

- Na podstawie temperatury otoczenia. Zimomord zamraża wszystko, czego dotknie, mogę więc określić, gdzie w danej chwili jest, na podstawie zimnych miejsc, które zostawia w różnych rejonach miasta. To trochę jak praca strażaków, szukających w zawalonych budynkach zasypanych ludzi za pomocą podczerwieni... tyle że ja szukam nie ciepła, ale zimna. Jestem bardzo wrażliwy na najmniejsze zmiany temperatury

i dzięki temu mogę lokalizować naszych wrogów z dużą dokładnością.

Kiedy to mówił, powietrze w przeciwległym kącie zaczęło falować. Po chwili z sufitu, z cichym odgłosem przypominają­cym ześlizgiwanie się z łóżka na podłogę jedwabnego prze­ścieradła, nogami w dół wypłynął Perry. Ledwie stanął na dywanie, za nim pojawił się Dunc, pochylony do przodu, z rozpostartymi ramionami, jakby zamierzał gdzieś poszybować albo zapobiec upadkowi.

- Lecieliśmy, stary! - zawołał, kiwając się na boki, aby odzyskać równowagę. Popatrzył na obecnych i powtórzył: - Lecieliśmy!

- Mówiąc dokładniej, twoja senna osobowość została wy-filtrowana z ciała fizycznego i przemieszczona nad miastem za pomocą przyciągania psychokinetycznego - powiedział Springer.

- Nieważne, w każdym razie to było niesamowite! Wy­płynęliśmy z łóżek, jakbyśmy nic nie ważyli! Potem prze­płynęliśmy przez dach i polecieliśmy w górę, nad domami! Widziałem rzekę, statki, samochody i lądujące na lotnisku samoloty... wziiiuuuuu! Wyglądały, jakby były zabawkami! - Przerwał i skrzywił się lekko. - Było to też trochę straszne. Bałem się, że spadnę i rozbiję się na kawałki jak ten dzieciak, który wyskoczył z Humana Building i oderwały mu się ręce i nogi.

- Kiedy jesteś Wojownikiem Nocy, Kalexikox, nie może cię zranić nic z realnego świata - oświadczył Springer.

- Co? Nawet gdybym spadł, nic by mi się nie stało?

- Zgadza się. To przecież twoje senne ja. Twoje ciało fizyczne leży w twoim łóżku, śpi i śni mu się, że jest tutaj. Oczywiście gdyby ktoś podczas snu zabił twoje fizyczne ciało, byłby problem. Nie miałbyś dokąd wrócić i musiałbyś na zawsze pozostać w świecie snów, przeskakując ze snu do snu.

Kalexikox sprawiał wrażenie zdezorientowanego.

- Może powinienem był zamknąć drzwi do pokoju...

Springer uśmiechnął się.

- Jeśli się nad tym przez chwilę zastanowisz, sam od­powiesz sobie na to pytanie, Kalexikox. Nie masz żadnych wrogów, prawda? Ryzyko, że ktoś zaatakuje twoje śpiące fizyczne ciało, jest bardzo małe, nie zapominaj jednak o tym, że twoje senne ja może zostać zabite lub ranne w wyniku czegoś, co stanie się w twoim śnie. W amerykańskich szpitalach jest mnóstwo ludzi, którzy zdaniem lekarzy są w śpiączce. W rzeczywistości większość z nich to Wojownicy Nocy, których senne ja zostało zabite w jakimś sennym konflikcie i dlatego nie mogli wrócić do swojego fizycznego ciała.

Kalexikox skrzywił się i popatrzył na brata.

- Zdawało mi się, że mówiłeś, że to będzie tylko zabawa-zabawa-zabawa.

Zaggaline klepnął go dla dodania otuchy w plecy.

- I tak będzie, Kalexikox. Tak będzie. Zabawa-zabawa-zabawa aż do upadłego. Dopóki nie zginiemy albo nie zo­staniemy ranni.

Powietrze znów się zmarszczyło i pojawiła się doktor Mazurin, powoli wypływając z sufitu. Miała na sobie luźny kasak w żółte kwadraty i romby.

- Doktor M! - zawołał Dom Magator. - To zaszczyt, że pani do nas dołącza.

Springer podniósł rękę.

- Dom Magatorze, musisz się zwracać do niej Amla Fabe-ya. Kiedy jesteście Wojownikami Nocy, wolno wam używać jedynie imion, które nosicie jako Wojownicy Nocy. Imiona te nadał wam Ashapola, stwórca wszechświata, dzięki czemu nikt inny nie może ich używać ani nie może wam ukraść waszej tożsamości.

- Przepraszam - powiedział Dom Magator. - Byłem tylko ciekaw, jak radzą sobie dzieciaki. Doktor... to znaczy... Amla Fabeya próbowała je hipnotyzować. Prawda?

Amla Fabeya przycisnęła palce do skroni, jakby miała migrenę.

- Zanim poszłam spać, dowiedziałam się, że wieczorem w klinice Ormsby zmarły trzy kolejne noworodki i dalszych jedenaście w innych klinikach hrabstwa Jefferson.

- Cholera - wyrwało się Xanthys. - To straszne.

Amla Fabeya kiwnęła głową.

- Tak. To tragedia. Sądzę jednak, że udało mi się dziś zrobić pewne postępy. Zanim zmarły, zahipnotyzowałam dwoje dzieci z Ormsby i chyba już się domyślam, w jaki sposób Wysoki Koń i Zimomord próbowały ukraść im sny.

- Jak można zahipnotyzować takie małe dzieci? - zdziwił się Zaggaline. - Przecież jeszcze nie mówią.

- Naturalnie, że nie, ale są w stanie przekazać więcej, niż może ci się wydawać. Możesz cofnąć je do momentu, kiedy były w ciele matki i przeżywały stresy i niepokoje rozwoju płodowego. Na podstawie ich zachowania, ruchów rąk i nóg, sposobu, w jaki kopią, można dokładnie powiedzieć, którą fazę rozwoju odreagowują.

- I czego się dowiedziałaś?

- Jest oczywiste, że Zimomordowi i Wysokiemu Koniowi nie udało się spenetrować snów noworodków, więc moim zda­niem próbowali wniknąć w ich podświadomość przez sny matek, zanim dzieci przyszły na świat. Wiadomo przecież, że ciężarne i ich nienarodzone dzieci mają taką samą aktywność elektryczną mózgu. Nie jestem jeszcze pewna, jak próbowali to zrobić, ale mam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej dziś w nocy, zwłaszcza jeżeli staniemy z Zimomordem twarzą w twarz.

- Już nie mogę się tego doczekać - mruknął Zaggaline. - Gigantyczny owad, który na dzień dobry może człowiekowi odmrozić jajca.

- Nie będzie to łatwy przeciwnik, ale wszyscy jesteście świetnie uzbrojeni i posiadacie wrodzoną inteligencję oraz umiejętności, przekazywane przez setki pokoleń Wojowników Nocy - oświadczył Springer.

- No to wspaniale. - Dom Magator pociągnął nosem. - Jeśli wy jesteście gotowi, to ja też.

- Doskonale - ucieszył się Springer. - Już najwyższy czas. - Odrzucił włosy do tyłu i uniósł ramiona. – Teraz każde z was musi przywdziać swój strój i wyruszyć do świata snów, aby kontynuować odwieczną walkę między światłem Ashapoli i ciemnymi siłami chaosu.

Dał znak Sashy, aby podeszła. Zrobiła to z niejakim wa­haniem.

- Uklęknij, proszę - powiedział.

Spełniła jego życzenie i uklękła tuż przed nim na dywanie, a potem popatrzyła na pozostałych i uśmiechnęła się. Zaggaline uniósł kciuk.

Springer zakreślił tuż nad jej głową krąg. Jego palce pozo­stawiały ślad płynnego złotego światła i nad głową Xanthys powstała aureola, która rozszerzała się na boki niczym kręgi na oświetlanym słońcem stawie.

Powtórzył inwokację do Ashapoli, po czym na moment przycisnął palce do czoła.

- Wstań, Xanthys, w zbroi i z bronią prawdziwego Wojownika Nocy.

Podniosła się powoli, a kiedy to robiła, złota aureola zaczęła opadać w dół jej ciała, aż dotknęła podłogi. Była przemieniona w Wojownika Nocy - z wielkimi goglami o wielofasetowych szkłach i ogromnymi, obejmującymi prawie pół głowy słuchaw­kami. We włosy miała wplecione srebrne paciorki - było ich tak dużo, że niemal tworzyły hełm.

Na barkach miała zakrzywiające się ku górze srebrne epolety, na nogach srebrne buty ze skrzydełkami w kształcie litery V. Na srebrze były wygrawerowane hieroglify, różne symbole i splecione ze sobą jaszczurki. Jej talię otaczał metalowy pas, do którego przymocowano wszelkiego rodzaju klucze: do zegarów wiszących i zegarków kieszonkowych, do różnego rodzaju zaników, wytrychy oraz klucze uniwersalne. Kiedy Springer po raz pierwszy pokazywał Xanthys, jak będzie wyglądała jako Wojownik Nocy, jej zbroja i pas były iluzjami optycznymi i nic nie ważyły, była więc zaskoczona ciężarem

tego wszystkiego - zwłaszcza kluczy, szczękających przy każdym jej kroku.

Jeśli nie liczyć gogli i epoletów oraz butów i pasa, była naga, a jej skóra miała ciemnomiedzianą barwę.

- Xanthys, Zakrzywiaczka Czasu - powiedział Springer z dumą. - Klucze, które posiadasz, mogą otworzyć każdą tajemnicę, każdą skrzynię ze skarbami i każde drzwi. Od najdawniejszych czasów klucze chroniły przed chorobą i opa­nowaniem przez demony i wszystko wiedzą. Słyszałaś kiedyś o klidomancji? Polega ona na tym, że kładzie się klucz na pięćdziesiątym psalmie, zamyka się Biblię i zawiązuje mocno włosem dziewicy. Potem zawiesza się ją na sznurku i kiedy wy­powiemy imię kogoś, kogo podejrzewamy o nieuczciwość - na przykład imię złodzieja lub kłamcy - Biblia zacznie się kręcić, ponieważ ukryty w niej klucz się obraca, aby otworzyć przed nami tajemnicę. Twoje klucze mogą robić to samo. Mogą otworzyć czas i drzwi, które za jakimiś ludźmi zamknęły się na zawsze albo jeszcze się przed nimi nie otworzyły.

- Dlaczego moja skóra ma taki dziwny kolor? - spytała Xanthys.

- To miedź. Miedź była pierwszym metalem używanym przez ludzi i ma wielką magiczną i leczniczą moc. Jako Zakrzywiaczka Czasu musisz być szybka jak światło... szybsza niż czas... a twoja miedziana skóra ma chronić cię przed zranieniem i złem.

- Punkt topnienia miedzi: tysiąc osiemdziesiąt trzy stopnie Celsjusza, punkt wrzenia miedzi: dwa tysiące pięćset sześć­dziesiąt siedem stopni Celsjusza - poinformował wszystkich obecnych Kalexikox.

- Dom Magator - powiedział Springer, więc Dom Maga­tor podszedł do niego i ukląkł.

Springer znów wypowiedział inwokację i zakreślił nad nim krąg migoczącego światła. Dom Magator wstał i kiedy świetlista aureola powoli opadała, na jego głowie pojawił się kanciasty hełm, pokryty przyciskami, przełącznikami i łbami śrub, a

potem zobaczył, że ma na sobie wielką czarną pelerynę i pancerz, w którym wyglądał jak żuk. Wokół pasa zdawał się mieć jeszcze więcej broni niż poprzednio, uprząż na plecach była wypełniona ponad setką noży, spomiędzy których wystawały trzy karabiny - jeden o trzech lufach - i niezwykle skom­plikowana kusza.

- To naprawdę niesamowite - westchnął z podziwem Zaggaline.

- A jakie ciężkie - powiedział Dom Magator. - I gorące. Chodząc z tym wszystkim, nie będę potrzebował diety. Mam własną przenośną saunę.

- To ciepło na pewno cię ucieszy, kiedy spotkasz się z Zimomordem - zauważył Springer.

Nadszedł czas na ubranie Kalexikoksa w strój Wojownika Nocy. Był tak podniecony, że nieustannie zaciskał i rozluźniał pięści. Kiedy błyszcząca aureola opadła w dół jego ciała, miał na głowie kulisty szklany hełm, w którym nieustannie krążyły iskry, a jego tułów osłaniała mosiężno-stalowa zbroja, z której sterczały różne instrumenty - od średniowiecznych kompasów po nowoczesne mikrometry. Kalexikox sprawdził pistolet, fachowo zwalniając blokadę, jakby robił to od lat, i załadował go pięcioma srebrzystymi, zamocowanymi na lufie kulami. Potem wyregulował czujniki na przedramieniu.

- Dokładny czas: dwudziesta trzecia zero sześć i sześć sekund, temperatura dwadzieścia siedem koma dziewięć stopni Celsjusza, zanieczyszczenie powietrza: tlenek węgla, ołów, dwutlenek azotu i pył, ale w dopuszczalnych granicach.

- To wspaniale - stwierdził Dom Magator. - Przynaj­mniej nie zakaszlemy się na śmierć.

- Wysoki poziom zanieczyszczeń powietrza może powo­dować podrażnienie dróg oddechowych, co zaburza sen - dodał Kalexikox. - Nie chcielibyśmy zostać zamknięci w czy­imś śnie, gdyby ten ktoś nagle się obudził, prawda?

- Masz rację. W najlepszym przypadku byłoby to frust­rujące, a w najgorszym bardzo niebezpieczne - odparł Sprin-

ger. - Gdyby śniący obudził się w trakcie decydującego ataku, wszystkie nasze plany i przygotowania poszłyby na marne. Nasz wróg zostałby zaalarmowany i nie moglibyście się z nim rozprawić, ponieważ kiedy wyruszylibyście za nim następnym razem, byłby przygotowany. Amla Fabeya skinęła głową.

- Tak właśnie się stało, kiedy próbowałam dopaść Nocną Kobrę w Nowym Jorku. Przez wiele nocy tworzyliśmy skom­plikowany labirynt, aby móc złapać Nocną Kobrę w burzowcu. W decydującym momencie, gdy już prawie ją słyszeliśmy, śpiący obudził się i cały nasz plan poszedł na marne, bo wszystko zniknęło. Kiedy następnym razem spróbowaliśmy innej wersji tego samego planu, Nocna Kobra była już mąd­rzejsza i ledwie weszliśmy do burzowca, zaatakowała jednego z nas, Jyna Baraqysa. Został ugryziony w bok i do jego organizmu dostał się jad Nocnej Kobry. Umierał przez dwa­dzieścia dwie noce, wypełnione straszliwymi koszmarami.

Springer położył dłoń na barku Zaggaline'a.

- Jesteś gotów?

Zaggaline skinął głową i ukląkł przed nim. Było za późno, aby powiedzieć „nie”.

Springer zakreślił nad jego głową migoczący złoty krąg. Kiedy świetlista obręcz opadała w dół, Zaggaline poczuł się, jakby każda żyła i tętnica w jego ciele napełniała się światłem. Miał wrażenie, że w środku cały się świeci. Wstał powoli i stwierdził, że ma na głowie chromowany hełm, pełen oślepiają­cych kolorowych soczewek, i jest ubrany w obcisły kombinezon z błyszczącego szkarłatnego materiału. Czuł w sobie taką moc, że mógłby walczyć nawet z najpotężniejszą istotą. Czuł się nie tylko silny fizycznie, ale także w przedziwny sposób wyzwolo­ny ze strachu. Miał ochotę pójść do domu i powiedzieć ojcu:

Popatrz na mnie, tato. Już nigdy nie będziesz musiał się za mnie wstydzić. Może wydawało ci się, że nie jestem wiele wart, ale zobacz, jaki jestem naprawdę. Jestem Wojownikiem Nocy. Jestem Zaggaline, Skrytobójca Charakterów”.

- Chciałbym, żebyś teraz coś zrobił - powiedział Sprin­ger. - Stwórz psa, który przeprowadzi was przez burzę śnieżną.

- Psa?

- Może być jakieś inne zwierzę, ale musi umieć znaleźć drogę przez burzę.

Zaggaline był zakłopotany. Wszyscy Wojownicy Nocy pa­trzyli na niego, a on nie miał pojęcia, co robić. Po chwili Xanthys wzięła go za ramię i wyszeptała mu do ucha:

- Co powiesz na husky?

Odwrócił się do niej.

- Masz rację. Potrzebujemy psa podobnego do husky, ale może niech będzie większy i ma dłuższe nogi, bo nie będzie ciągnął sań. I dłuższą szyję, żeby dalej widział. Z doskonałym wzrokiem i grubym futrem, żeby mu było ciepło. Musi też bardzo głośno szczekać, żebyśmy go słyszeli nawet z odległości dwudziestu kilometrów.

- Dla mnie brzmi to ekstra - stwierdził Dom Magator. - Dopóki nie będę musiał go wyprowadzać w śnieżną burzę na siku.

Zaggaline obrócił jedną z soczewek na hełmie w taki sposób, że zakryła mu lewe oko. Soczewka była poprzecinana krzywy­mi trygonometrycznymi i parabolami, a kiedy nasunął na nią drugą soczewkę i obrócił obydwie soczewki w kierunku prze­ciwnym do ruchu wskazówek zegara, stwierdził, że może naszkicować kontur istoty, którą miał w głowie.

Nie pojmował, w jaki sposób nagle zdobył umiejętność manipulowania soczewkami, w każdym razie wiedział, jak nimi obracać i jak je blokować. Robił to z taką samą prędkością, z jaką jego palce tańczyły na klawiaturze komputera. Kiedy skończył tworzyć kształt zwierzęcia, nasunął na oko trzecią soczewkę, dającą trójwymiarowe obrazy, aby skonstruować szkielet. Czwarta soczewka pozwoliła mu wypełnić kontur psa mięśniami i narządami wewnętrznymi, a piąta umożliwiła pokrycie go skórą. Na koniec za pomocą pryzmatu

stworzył futro i używając przezroczystej, bezbarwnej soczewki, usunął wszystkie kolory, aby pies nie był widoczny na śniegu.

Kiedy wreszcie uznał efekt swojej pracy za zadowalający, przesunął lampę, znajdującą się z tyłu jego hełmu, i ustawił ją przed soczewkami. Błysnęło tak oślepiająco, że wszyscy zaczęli mrugać, i po chwili na dywanie stał pies. Ziajał i wyglądał na bardzo zdziwionego. Był pokryty gęstym, grubym futrem, jak husky, ale miał około metra w kłębie oraz długą szyję i wyciąg­nięty pysk. Jego ogromne oczy błyszczały intensywną zielenią, jakby wbudowano w nie noktowizor.

Zaggaline ukląkł obok zwierzaka, pogłaskał matowe futro na czubku jego łba i pociągnął go za uszy.

- Popatrz na siebie, koleżko! Jesteś niesamowity! Właśnie
cię zrobiłem! Jestem twoim tatą!

Pies ostro szczeknął. Był to dźwięk znacznie głośniejszy od wystrzału z karabinu.

- Boże drogi... - jęknęła Xanthys. - Nie wolno mi tu trzymać zwierząt domowych.

- To nie jest zwierzę domowe - odparł Zaggaline. - To pies bojowy. - Ponownie pogłaskał zwierzę, które otarło się o niego i wygięło łeb do tyłu, aby podrapał je po szyi.

- Kiedy byliśmy dziećmi, nie mogliśmy mieć zwierzaka - wtrącił Kalexikox.

- Wielka szkoda - stwierdził Dom Magator. - Każdy chłopak powinien mieć psa, tak samo jak procę i tajny zapas „Hustlera”.

- Bałem się psów, to dlatego - wyjaśnił Kalexikox.

- Och! Ale tego się nie boisz?

- Oczywiście, że nie. To tylko zbiór widm światła, coś w rodzaju ruchomego hologramu, z nieustannie zmieniającą się strukturą molekularną, aby sprawiał wrażenie prawdziwego. Jest jak animowane postacie, które mój brat tworzy na kom­puterze, tyle że można go zobaczyć w zwykłym świetle i wy­czuć dotykiem.

Dom Magator poprawił swój ciężki pas.

- Hmm... Chciałem mu dać parę krakersów, ale to chyba nie ma sensu.

- Jak będzie miał na imię? - spytała Xanthys.

- Jeżeli ma przez cały czas tkwić po pachy w śniegu, powinien nazywać się Numnutz.

- Nie, już podjąłem decyzję - odparł Zaggaline. - Będzie się nazywał Nanook.

- Robi się coraz później, a nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu - stwierdził Springer. - Amla Fabeya, mogłabyś do mnie podejść?

Zaggaline złapał Nanooka za kark i odsunął go, aby Amla Fabeya mogła uklęknąć na dywanie. Pies cicho zaskowyczał, ale posłusznie usiadł obok Zaggaline'a, wywieszając długi jęzor.

Amla Fabeya uklękła, Springer stanął nad nią i zakreślił nad jej głową złote koło, użył jednak innych słów niż poprzednio.

- Ashapola, proszę cię o przypomnienie sobie twojej od­
danej sługi i nieulękłej wojowniczki. Daj jej siłę do kontynuacji walki z przypływami ciemności i chaosu i chroń ją przed złem i strachem.

Złoty krąg powoli otoczył Amlę Fabeyę i kiedy wstała, miała na głowie niezwykły hełm, przypominający łeb atakują­cego orła, z wyrastającymi z kołnierza błyszczącymi metalo­wymi lotkami. Jej ciało opinał kombinezon z czarnego błysz­czącego materiału i była wyposażona w wielką czarną skórzaną sakwę, obwieszoną sprzętem wspinaczkowym: lonżami z ab­sorberami energii i pętlami asekuracyjnymi, pętlami nadgarst­kowymi do czekanów oraz - na wszelki wypadek - różnymi urządzeniami asekuracyjnymi. Na nogach miała wysokie, srebr­ne sznurowane buty do wspinaczki lodowej z mnóstwem haków i kolców.

- No to jesteśmy gotowi - oświadczył Springer. – Teraz przelecimy przez noc i doprowadzę was do kobiety, do której snu wnikniecie. Dom Magator otworzy bramę, przez którą będziecie mogli wejść do jej snu, ale potem pozostawię was samym sobie, ponieważ nie mogę iść za wami.

- Wydawało mi się, że mówiłeś coś o szkoleniu nas - zauważyła Xanthys.

- W świecie snów jedynym użytecznym szkoleniem jest zdobywanie doświadczeń w praktyce. Pokażę wam tylko jedno: jak macie się łączyć ze sobą w przypadku gdy uznacie, że należy przenieść się ze snu do snu. Każdy z was ma na lewym barku uchwyt. Kiedy będziecie się przenosić do następnego snu, musicie złapać prawą ręką uchwyt Wojownika Nocy po swojej prawej stronie i zablokować mocowanie zatrzaskiem, który każdy z was ma na spodzie prawego nadgarstka. Noc jest pełna snów, jest niczym wielki niewidoczny pałac z milionami sal, a każda sala mieści jeden sen. Przenosząc się ze snu do snu, możecie zgubić któregoś z was. Mogłoby to być niebez­pieczne, a nawet śmiertelnie groźne. Odnalezienie drogi po­wrotnej do konkretnego snu trwałoby bardzo długo i przez ten czas może on zmienić się nie do poznania. Sny nieustannie się zmieniają, a wiele z nich jest naprawdę przerażających.

Dał znak, aby zebrali się w krąg.

- Poprosiłem was, abyście zostali Wojownikami Nocy, ponieważ każde z was odziedziczyło coś mistycznego, co sprawia, że jesteście utalentowanymi łowcami demonów i zna­komitymi tropicielami zła. Ale nawet teraz każdy z was może się jeszcze wycofać, odmówić przyjęcia swojej sennej toż­samości. Kto chce, może wrócić do swojego śpiącego ciała i nigdy więcej nie będzie musiał nosić ani przeznaczonego mu stroju, ani broni. Nie ukrywam, będziecie narażeni na ogromne niebezpieczeństwa, jeśli jednak zwyciężycie, poznacie smak wielkiego osiągnięcia i zdobędziecie znakomitą pozycję. Wasze imiona zostaną na zawsze zapisane w Wielkiej księdze nocy, w której opisane jest każde starcie z siłami zła, a to zaszczyt nie mniejszy od wzmianki w Biblii.

- Super! - zawołał Zaggaline. - Mojżesz, Dawid, Jezus, Perry i Dunc.

- Jesteście zdecydowani? - upewnił się Springer.

- Ja na pewno - odparł Dom Magator. - Wszystko jest

lepsze od spędzenia reszty życia na jeżdżeniu cudzą bryką po tym zapomnianym przez Boga mieście i napychaniu się świnioburgerami.

Xanthys pomyślała o krzyczących dzieciach z kliniki Ormsby i o maleńkich trumienkach, które widziała w telewizji.

- Ja też jestem zdecydowana.

- No, to ruszajmy - oświadczył Kalexikox.

Zaggaline popatrzył na niego zdumiony. Nigdy jeszcze nie słyszał brata przemawiającego z taką stanowczością.

Złapali się za ręce, bardziej niż niepewni siebie. Przez ułamek sekundy Xanthys widziała, kim naprawdę są - piątką nieudacz­ników w śmiesznych kostiumach. Wierzyła jednak w Springera i wiedziała, że to nie są żarty ani zbiorowa histeria. Choć wiele razy próbowała samą siebie przekonywać, że los tych dzieci nie ma z nią nic wspólnego, w głębi serca czuła, że jest odpowiedzialna za każde z nich - tak samo jak pozostali Wojownicy Nocy - a także za wszystko, co stałoby się ze światem, gdyby pozwolili Zimomordowi i Wysokiemu Koniowi splądrować ich sny.

Springer chodził wokół nich z włosami rozwianymi nieist­niejącym wiatrem i patrzył po kolei na każdego z nich. Xanthys zauważyła, że jego oczy są puste i czarne jak okna wychodzące na nieskończoną przestrzeń. W jego oczodołach krążyły galak­tyki, wirujące układy gwiezdne i lata świetlne niewyobrażal­nych odległości. Zaczęło jej się kręcić w głowie, a Dom Magator zachwiał się na nogach, choć może było to jedynie spowodowane ciężarem sprzętu, jaki miał na sobie. Nanook stał tuż przy nodze Zaggaline'a i cicho popiskiwał.

Springer obchodził ich krąg coraz szybciej i szybciej, aż jego postać zaczęła migotać jak w świetle stroboskopu. W końcu uniósł się w górę i po kilkunastu sekundach zniknął w suficie.

Co teraz zrobimy? - pomyślał Dom Magator. Zostawił nas, poprzebieranych jak na karnawał, bez żadnej wskazówki, gdzie mamy się udać. Po minach pozostałych Wojowników

Nocy widać było, że myślą to samo co on. Zanim jednak zdążył puścić ręce Xanthys i Kalexikoksa i przerwać krąg, poczuł, że unosi go jakaś fala, jakby nie stał na podłodze, lecz pływał w morzu. Popatrzył na Amlę Fabeyę i zobaczył, że uśmiecha się do niego. Była doświadczonym Wojownikiem Nocy i wie­działa, czego się spodziewać. Odwzajemnił uśmiech, choć z powodu zasłaniającego jego twarz hełmu nie mogła tego dostrzec.

Trzymając się za ręce, powoli zaczęli się wznosić. Po chwili przeniknęli przez sufit, przepłynęli na ciemny, zalatujący stęchlizną strych i wyfrunęli przez dach. Choć przenikając przez dach, Xanthys wyraźnie słyszała poszum przepychających się przez dachówki molekuł swojego ciała, czuła się niematerialnie jak duch.

Byli w powietrzu, unosili się nad obsadzonymi drzewami placami i podwórzami Old Louisville, a migoczące w dole światła miasta rozpościerały się coraz szerzej we wszystkie strony. Nurkowali i zakręcali w wilgotnym wietrze, z rozpo­startymi ramionami, jakby byli latawcami. Xanthys widziała w dole wieczorne sznury samochodów, pełznące Drugą i Trze­cią, światełka statków na rzece Ohio, światła położonego po drugiej stronie Clarcksville, już w stanie Ohio, widziała nawet światła dalekiego New Albany. Zaggaline leciał z przodu, a pozostali Wojownicy Nocy po jej bokach. Zauważyła, że Zaggaline pozostawia za sobą ciemny ślad - gasił każde mijane światło. Kiedy spojrzała za siebie, stwierdziła, że za nią również ciągnie się czarny pas.

Byli cieniami i lecąc przez noc, pozostawiali za sobą jedynie cień.

ROZDZIAŁ 10

Po minucie albo dwóch ujrzeli Springera. Leciał jakieś piętnaście metrów niżej, z ramionami przyciśniętymi do boków, jak robią to doświadczeni skoczkowie narciarscy. Skręcał w prawo, w kierunku Clifton, jednej ze starszych dzielnic Louisville, więc ruszyli jego śladem. Tak bardzo chcieli do­trzymać mu kroku, że niemal pozderzali się ze sobą w powie­trzu. Po kilku minutach, nie patrząc, czy za nim podążają, zaczął szybko opadać ku Cedar Street - aż znalazł się poniżej szczytów drzew. Leciał między domami, a oni za nim, lawirując między huśtawkami, krzakami i lampami ogrodowymi. Po chwili odbił w prawo, potem w lewo, w końcu zawirował wokół własnej osi i wylądował na podwórku za niewielkim domem przy Peterson Street. Pozostali wylądowali zaraz za nim. Wszyscy machali rękami i dyszeli ze zmęczenia.

- To tutaj? - spytał Zaggaline. - Tu mieszka nasz śpioch?

Dom był ciemny, jedynie na tylnej werandzie paliła się pojedyncza naga żarówka, otoczona chmarą owadów. Zaggaline puścił Nanooka i pies natychmiast zaczął węszyć wokół jab­łonek. Jego ślepia migotały nieziemską zielenią. Springer odsunął dłonią włosy z czoła.

- Tylną sypialnię na piętrze zajmuje pielęgniarka Judith Meiner z Ośrodka Pediatrycznego Hrabstwa Jefferson. Śpi

bardzo mocno. Trzy godziny temu wróciła z dwudziestosześciogodzinnej zmiany, podczas której próbowała ulżyć cier­pieniom siedemnaściorga umierających noworodków. Nim wyszła ze szpitala, straciła pięcioro z nich, a kolejnych troje prawdopodobnie umrze tej nocy. Była ogromnie przygnębiona i wróciła do domu tylko dlatego, że jej kazano. Dom Magator rozejrzał się z niepokojem.

- Mam nadzieję, że nikt nas tu nie przyłapie. Nie chciałbym zostać postrzelony przez właściciela domu, zanim będę miał okazję spotkać się z Zimomordem.

- Dla czuwających ludzi jesteście niewidoczni - zapewnił ich Springer. - Kim w końcu jesteście? Wytworem własnej podświadomości.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz. Mój kuzyn Nathan został postrzelony w tyłek ze strzelby na wiewiórki i samo wyciąganie śrutu zajęło mu dwa dni. Słuchałeś kiedyś kogoś, kto dwieście osiemdziesiąt siedem razy wykrzykuje „aua!”? To dość monotonne.

- Chodźmy do pokoju siostry Meiner - powiedział Springer.

- A jeśli drzwi będą zamknięte? - spytał Zaggaline.

- Nie potrzebujemy drzwi - odparł Springer. - Przecież umiemy latać i przenikać przez ściany, jakby były z wody.

Dał znak, aby ruszyli za nim, po czym znowu wzbił się w powietrze. Wszyscy, jeden po drugim, poszli w jego ślady. Wznieśli się w górę ściany dziewiętnastowiecznego domostwa do wysokości pierwszego piętra. Springer na chwilę zawisł nieruchomo i przycisnął palce do skroni.

- No tak... w porządku... siostra Meiner wzięła dwie tablet­ki Ambien i chyba w dalszym ciągu ma ten sam sen. Najważ­niejsze, że czuję zimno.

- Co robimy? - spytała Xanthys.

- Udacie się w pościg za Zimomordem i Wysokim Koniem.

Nie czekając na nich, przepłynął przez ścianę i zniknął za białymi deskami jak wsysana przez piach woda. Kalexikox

popatrzył na Zaggaline'a, który potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Co ty na to?”.

- Hmm... - mruknął Zaggaline. - Twarda ta ściana.

- Słyszeliście, co powiedział Springer - przypomniał im Kalexikox. - Nie ma w nas nic materialnego. Jesteśmy jedynie snami, które śnimy. Możemy latać, prawda? Przeniknęliśmy przez sufit. W ten sam sposób możemy przeniknąć przez ścianę.

- No dobrze - powiedział Zaggaline, zawahał się jednak.

Kalexikox złapał go za rękę i pociągnął w kierunku ściany.

- Uważaj... - zaczął, ale jego głos został pochłonięty przez deski i obaj zniknęli.

Panowała cisza, słychać było jedynie dolatujące z oddali trąbienie wozu strażackiego. Dom Magator popatrzył na Amlę Fabeyę.

- Idę za tobą - oświadczyła.

- Nie, ja za tobą - odparł Dom Magator. - Chyba niełatwo będzie mi się przyzwyczaić do przenikania przez ściany. W prawdziwym życiu trudno mi się przecisnąć nawet przez drzwi.

- Ale teraz jesteś swoją osobowością ze snu. W snach, jeśli się ma dość wiary, można zrobić wszystko, co tylko się zechce.

- No to w porządku. - Dom Magator zamknął oczy. - Mam dość wiary. Mam dość wiary. Mam dość wiary. - Otwo­rzył oczy i wyciągnął rękę. - Mam dość wiary, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zróbmy to razem.

Zmaterializowali się w sypialni siostry Meiner i stanęli wokół jej mosiężnego łóżka. Pokój był zagracony i ciasny, ukośny sufit zawieszono różnymi starociami. Pod ścianą po lewej stronie stała stara komoda, na której poustawiano zdjęcia w ramkach i porcelanowe bibeloty, głównie figurki kotów. Obok łóżka wisiała wielka dziewiętnastowieczna litografia, przedstawiająca przebranego za magika kota w cylindrze i wieczo

rowym garniturze. Kot zabawiał publiczność złożoną ze szczurów - ubranych w kraciaste tweedowe kamizelki i czapki z daszkami i palących cygara - ku przerażeniu których przepiłowywał na pół ich pobratymca. Na scenę kapała krew, a podpis pod obrazkiem brzmiał: „A Pussy-Cat Saw a Rat”*.

* Nieprzetłumaczalna gra słów. Można to przetłumaczyć zarówno „kotek widział szczura”, jak i „kotek piłował szczura”.

Siostra Meiner spała głęboko, przykryta czerwono-żółtą patchworkową narzutą. Na stoliku nocnym, obok budzika, leżał przewodnik po Wenecji, w którym zamiast zakładki tkwił brązowy plastikowy grzebień. Pielęgniarka wyglądała na trzydzieści kilka lat, miała kręcone czarne włosy, owalną twarz i duże brązowe znamię nad prawą brwią. Ciemnofioletowe kręgi pod jej oczami zdradzały, jak ciężko musiała pracować i jak bardzo była zestresowana. Leżała nieruchomo i płytko oddychała, ale jej gałki oczne nieustannie tańczyły pod powiekami.

- Faza REM, szybkie ruchy oczu - powiedział Sprin­ger. - Intensywnie śni.

- Mówiłeś, że będzie zimno - poskarżyła się Xanthys. - Jeśli chodzi o mnie, to ledwo się tu nie roztopię.

- Będzie, uwierz mi. Kiedy wejdziecie w sen siostry Meiner, od razu to zauważycie. Zimomord ciągle się tam kryje, choć niełatwo go wyśledzić.

- Nanook go znajdzie. Znajdziesz go? - zapytał Zaggaline psa i Nanook zaskomlał cicho.

Springer podszedł do Doma Magatora.

- Jesteś nośnikiem energii, jakiej Wojownicy Nocy po­trzebują do wejścia w czyjś sen i do przenoszenia się z jednego
snu do drugiego. Widzisz te przełączniki mocy?

Przekręcił dwa duże przełączniki na pasie Doma Magatora i natychmiast rozległ się elektryczny trzask i szum, a wzdłuż ramion Doma Magatora zaczęły pełznąć pasy jasnobłękitnego światła.

- Musisz teraz narysować w powietrzu bramę, jak najbliżej śpiącego. Da wam to dostęp do jego snu. Jeśli zechcecie opuścić sen i wrócić do realnego świata albo przejść do innego snu, będziesz musiał powtórzyć całą procedurę i utworzyć następną bramę.

- Jak?

- Tak. - Springer stanął za Domem Magatorem i uniósł jego ręce. - Skoncentruj się... i zetknij palce wskazujące i środkowe.

Dom Magator zrobił, co mu kazano, i natychmiast z jego palców zaczęły wypływać dwa wąskie pasma jasnego szafiro­wego światła, które oświetliło łóżko śpiącej pielęgniarki. Świat­ło trzaskało i powietrze wypełnił przenikliwy zapach, jaki zawsze towarzyszy wyładowaniom elektrycznym. Podniecony Nanook przysiadł na tylnych łapach i Zaggaline musiał złapać go za pysk, aby nie zaczął szczekać. Jedno jego szczeknięcie obudziłoby pół dzielnicy - nie wspominając już o siostrze Meiner.

Springer jeszcze wyżej podniósł ramiona Doma Magatora, a potem przesunął je na boki i w dół w taki sposób, aby nakreślić w powietrzu ośmiokąt z jaskrawego błękitnego świat­ła, na tyle duży, aby mogli przez niego przejść.

- Gotowe - powiedział. - Oto wasza brama do świata snów.

Zaggaline zajrzał do środka. Był wyraźnie pod wrażeniem.

- Niech się wypchają Gwiezdne Wrota SG-1! To jest to!

- Chciałbym iść z wami, ale jestem tylko przewodnikiem i posłańcem - dodał Springer. - Mogę wam pomóc, jedynie życząc wam szczęścia.

Kalexikox stanął obok brata przy ośmiokątnym portalu. Szafirowe światło było tak jaskrawe, że po drugiej stronie widział tylko słabą poświatę. Z daleka dolatywał gwizd, jakby gdzieś przez szpary w źle dopasowanym oknie przeciskał się wiatr, a na dywan spadło kilka płatków śniegu. Springer miał rację: po drugiej stronie było niesamowicie zimno. Kalexikox

podszedł bliżej, aby móc włożyć rękę w portal i zbadać temperaturę powietrza. Przód jego hełmu natychmiast pokrył się szronem.

Po kilku sekundach cofnął dłoń i popatrzył na termometry na grzbiecie dłoni.

- Minus trzydzieści cztery koma cztery stopnie Celsjusza. O jedną dziesiątą stopnia zimniej, niż kiedykolwiek zarejest­rowano w Helsinkach.

- W takim razie nie ma wątpliwości - stwierdził Sprin­ger. - Sen siostry Meiner został przejęty przez Zimomorda i zamrożony.

Nanook popiskiwał i drżał, nie mogąc się doczekać wyru­szenia do akcji. Zaggaline musiał go mocno trzymać za futro na karku, aby mu się nie wyrwał.

- Dlaczego go nie puścisz? - zapytał Springer. - Wywę­szy wroga, a wy pójdziecie za nim.

- Na pewno nic mu się nie stanie?

- Nie jest rzeczywisty. Przecież go wymyśliłeś.

- Wiem, ale popatrz na niego. Najlepszy przyjaciel czło­wieka. Nie chcę, aby cokolwiek mu się stało... nawet jeśli go sam wymyśliłem.

- Nie będzie bardziej zagrożony niż ty.

- No to... niech idzie - mruknął Zaggaline. Puścił psa i klepnął go po grzbiecie. - Ruszaj! Szukaj!

Nanook przeskoczył przez bramę. Zaszczekał raz, drugi i trzeci, a każde szczeknięcie dolatywało z dalszej odległości i było mniej wyraźne. Potem zapadła cisza.

Wojownicy Nocy patrzyli na siebie, niepewni, co mają teraz robić.

- Chyba pójdę pierwszy - powiedział w końcu Dom Magator. - Kiedy przejdziecie, od razu będziecie mieli masę broni do dyspozycji.

- Nie, to ja pójdę pierwsza - oświadczyła Amla Fabeya. - Pamiętacie tę kobietę w Collonade? Zimomord pod­słuchiwał nas i jest bardziej niż prawdopodobne, że przygotował jakąś

pułapkę. Jeśli tak zrobił, prędzej od ciebie zauważę ostrzegawcze sygnały.

- Jak uważasz, Amla. Uroda ma pierwszeństwo przed
tonażem.

Amla Fabeya przeszła przez portal i zniknęła.

- Zrobiła to! - zawołał Kalexikox. Mimo ogromnej wie­dzy, jaką teraz posiadał, pozostało w nim coś z prostoty Dunca.

Dom Magator zaczekał kilka sekund. Serce waliło mu moc­no. Zamknął oczy, wymamrotał pod nosem „wybacz, Jezu” i ruszył za Amlą Fabeyą.

Poczuł, że całe jego ciało zaczyna drżeć, zadygotał gwał­townie, jakby ktoś się z nim zderzył, i już był po drugiej stronie. Poślizgnął się, potknął i niemal stracił równowagę, udało mu się jednak złapać znajdującą się obok niego poręcz. Kiedy się uspokoił, spojrzał przez wizjer i stwierdził, że stoi na werandzie z widokiem na całkowicie zamarznięty krajobraz.

Nawet w hełmie i kombinezonie czuł przenikliwe zimno.

- Boże... - jęknął. - Przypomina mi to, jak kiedyś zostałem zamknięty w chłodni z mnóstwem świńskich półtusz. Tkwiłem tam trzy i pół godziny, a po wyjściu przez tydzień się jąkałem.

Za jego plecami rozległy się trzy głuche tąpnięcia i wpa­dli na niego Xanthys, Kalexikox i Zaggaline. Xanthys rów­nież się poślizgnęła, ale Zaggaline'owi udało się złapać ją za ramię.

- Wszystko w porządku? - spytał Dom Magator. - Witam w szczęśliwej Krainie Odmrażania Tyłków.

Zaggaline, unosząc broń, rozejrzał się uważnie.

- No więc, gdzie są Zimomord i Wysoki Koń? - spytała Xanthys, wpatrując się w śnieg.

- Rozluźnij się - powiedziała Amla Fabeya. - Nie musimy się o to martwić. Przynajmniej na razie. Wygląda na to, że Zimomord nie zastawił na nas pułapek. Może uważa, że nie musi.

- Dlaczego? - zdziwił się Kalexikox. - Sądzi, że nie stanowimy

zagrożenia, czy myśli, że może nas w każdej chwili rozwalić?

- Nie wiem - odparła Amla Fabeya. - Zimomord i Wy­soki Koń nie traktują życia tak samo jak my. Dla nich śmierć jest niczym... nawet ich własna. Pamiętajcie, że istnieją jedynie w snach, więc nie zachowują się jak ludzie.

- Co to za miejsce? - spytała Xanthys. Czuła się bardzo niepewnie, choć nie umiała określić dlaczego. Z tego, co dało się dostrzec przez padający śnieg, mogli znajdować się w do­wolnym miasteczku South Endu, takim jak Beechmont albo Shively. Cała osada składała się właściwie z jednej szerokiej drogi, obstawionej po obu stronach nieporządną zbieraniną sklepów. W głębi, na końcu drogi, widać było niebiesko-czerwony znak „T” stacji benzynowej sieci Thornton i małą kaplicę z kwadratową wieżyczką. Siedziało na niej mnóstwo wron - może dlatego, że było zbyt zimno na latanie.

Ale nawet w środku zimy żadne miasteczko South Endu nie wyglądałoby tak ponuro. Wiszące nisko nad pokrytymi śniegiem dachami chmury wyglądały jak czymś zakażone, były zielonkawoczarne jak poszarpane bandaże odwinięte ze zgangrenowanych kończyn i zdawały się poruszać konwulsyjnymi szarpnięciami w kierunku przeciwnym do wiatru. Brudny śnieg, który leżał na ulicach, miał przynajmniej metr głębokości, a pod ścianami i płotami było go znacznie więcej. Z każdej rynny zwisały sople, niektóre miały groteskowe kształty - przypominały wilki, zgarbione czarownice albo rachityczne dzieci. Lodowaty wiatr dął bezlitośnie i Wojownicy Nocy byli otoczeni chmurą szaleńczo wirujących płatków śniegu, które zaklejały wizjery ich hełmów i zbierały się na barkach, tworząc grube białe epolety.

- Kalexikox, sprawdź, czy to prawdziwa miejscowość, czy
jakaś metafora - powiedziała Amla Fabeya.

Chłopak starł kryształki lodu z przyrządów pomiarowych na prawym przedramieniu, po czym przekręcił kilka prze­łączników i przesunął dwa suwaki. Czekał przez chwilę z bardzo poważną miną.

- To prawdziwe miasto. Kenningtown, osiedle z dojazdem tramwajem, piętnaście koma sześć kilometrów na południowy wschód od Louisville. Siostra Meiner dorastała tutaj, a jej matka w dalszym ciągu mieszka w okolicy. Śnieg też jest prawdziwy, choć zawiera coś jeszcze poza zamarzniętą wodą i zwykłymi zanieczyszczeniami ze spalin.

- Na przykład? - zainteresował się Dom Magator. - Nie mów tylko, że to coś żółtego, czego nie należy jeść.

- Tego jest bardzo mało, ale za to moje czujniki wykazują dość wysoki poziom kwasów eikozapentaenowego i dekozaheksaenowego. Nie jestem pewien co do ulic. Ich nawierzchnia nie jest zrobiona ani z asfaltu, ani z tłucznia, jak należałoby się spodziewać. Sprawia wrażenie zrobionej z masywnego lodu o dużej zawartości soli.

- Więc to wcale nie są ulice?

- Nie w konwencjonalnym rozumieniu. To raczej zamarz­nięte kanały.

- Widzieliście przewodnik na nocnym stoliku? - powie­działa Xanthys. - Ta kobieta śni o Wenecji.

- To miałoby sens - przyznała Amla Fabeya. - Może martwi się, że gdyby wyjechała, musiałaby zostawić matkę samą.

- A co z tym ejko-pejko-tanowym kwasem? - spytał Dom Magator.

- Jest zawarty także w lodzie - odparł Kalexikox. - Są w nim oba kwasy. To składniki tranu.

- Tranu?

- To wszystko, co wiem. Może przed snem pani Meiner zjadła sałatkę z tuńczykiem i jej układ trawienny ma teraz kłopoty.

W tym momencie pojawił się Nanook. Biegł pełną prędkością główną ulicą i ujadał jak szalony.

- Boże, nie da się go trochę ściszyć? - spytał Dom Magator. - Już mi dzwoni w uszach.

- Coś znalazł - oświadczył Zaggaline. - Patrzcie, wyraź­nie chce, żebyśmy za nim poszli.

- Co o tym myślisz? - Dom Magator popatrzył na Amlę
Fabeyę. - Czy to nie będzie jakaś pułapka?

Amla Fabeya pokręciła głową.

- Wątpię. Nanook jest naszym wytworem. Nie może nas z rozmysłem wciągnąć w zasadzkę.

- No dobrze, wobec tego zobaczmy, dokąd nas zaprowadzi. Zrobię wszystko, żeby tylko przestał jazgotać. Jesteście gotowi?

Zeszli z werandy i ruszyli za Nanookiem. Śnieg był tak głęboki, że przebijali się przez niego bardzo powoli, kiwając się przy każdym kroku na boki.

- Miejcie oczy otwarte - ostrzegła ich Amla Fabeya. - Jeżeli cokolwiek zwróci waszą uwagę... cokolwiek... załóżcie lepiej od razu, że może być niebezpieczne. Nawet jeśli będzie to coś całkiem niewinnego w świecie czuwania, na przykład wrona, zwierzę czy posąg. Tu, w świecie snów, nigdy nic nie wiadomo.

Boże, nawet gdybym cierpiał na poważną depresję, nie wymyśliłbym tak paskudnego miejsca jak to, pomyślał Dom Magator. Przy głównej ulicy stały samochody, lecz nie zoba­czyli ani jednego człowieka. Auta były stare, mniej więcej z wczesnych lat sześćdziesiątych, z ogromnymi płetwami - galaksie, falcony i impale. Większość z nich przykrywała gruba warstwa śniegu. Zaggaline oczyścił dwie przednie szyby jed­nego z wozów, aby sprawdzić, czy nikt nie ukrywa się w środku, ale wszystkie samochody wyglądały na pozostawione samym sobie. W sklepach - choć drzwi do niektórych były uchylone i do środka wpadał śnieg - również nikogo nie było.

- Miasto duchów - mruknął Dom Magator.

Nagle Amla Fabeya zatrzymała się i położyła mu dłoń na ramieniu.

- Tam - powiedziała i wskazała okno na piętrze, nad sklepem metalowym Hankeya. Dom Magator zmarszczył czoło. Brudna zasłona była odsunięta i przy oknie ktoś stał. Kobieta
z bardzo długimi siwymi włosami. Miała woskową twarz i zamknięte oczy.

Natychmiast dotknął przycisków z prawej strony hełmu i powiększył obraz. Widział przez ścianę pod oknem, mógł więc dostrzec, że kobieta ma na sobie prostą szarą sukienkę w żółte kwiaty. Mógł dokładnie obliczyć dzielącą go od niej odległość, wysokość, na jakiej stała, a kiedy dotknął przycisków z lewej strony hełmu, instrumenty poinformowały go, że mógłby zniszczyć obiekt za pomocą karabinu próżniowego, który w ułamku sekundy usunąłby z pokoju powietrze, powo­dując zsunięcie się ścian i zgniecenie starej kobiety.

- Rozwalić ją?

- Nie jest uzbrojona? - spytała Amla Fabeya.

- Nie sądzę.

- No cóż... chyba nie stanowi zagrożenia. Pewnie jest jakąś drugoplanową postacią w śnie siostry Meiner. Może to jakaś staruszka, która ją przerażała w dzieciństwie, albo jedna z pacjentek?

- Jest osobą rzeczywistą - powiedział Kalexikox. - Skład chemiczny jej ciała jest normalny: sześćdziesiąt pięć procent tlenu, osiemnaście procent węgla, dziesięć procent wodoru, trzy procent azotu, a pozostałe cztery procent to wapń, fosfor, siarka, sód, magnez, miedź, cynk, selen...

- Dobra, Einsteinie - przerwał mu Zaggaline. - Wiemy, o co chodzi.

- Zaraz, chwileczkę... Ma bardzo zaburzoną równowagę chemiczną mózgu i nie posiada oczu.

Dom Magator przyjrzał się uważniej swojemu wizjerowi i coś podregulował.

- Jest jeszcze coś - oświadczył. - Przedtem tego nie zauważyłem. Pokój, z którego ta kobieta na nas patrzy, nie ma podłogi.

- Co?

- Ma cztery ściany i sufit, ale nie ma podłogi. Kobieta wisi jakieś pięć metrów nad podłożem, nie umiem ustalić, na czym się opiera.

Xanthys popatrzyła na bladą, nieruchomą twarz. Gdyby

staruszka od czasu do czasu nie poruszała ustami, jakby ssała sztuczną szczękę, jej twarz wyglądałaby jak pośmiertna maska i choć Kalexikox twierdził, że kobieta nie ma oczu, Xanthys miała wrażenie, że ich obserwuje.

- To znaczy unosi się w powietrzu? - spytała. - Jak to możliwe?

- Nie wiem - odparła Amla Fabeya. - Chyba najlepiej będzie zostawić ją samą sobie, przynajmniej na razie. Może być ważna dla siostry Meiner, a przecież nie chcemy jej zdenerwować i obudzić, prawda?

- Siostra Meiner ma we krwi tyle winianu zolpidemu, że będzie spać jeszcze przez sześć godzin i dwadzieścia trzy minuty - powiedział Kalexikox. - Zgadzam się jednak z tobą, że nie powinniśmy ryzykować wybudzenia jej, dopóki nie będzie to konieczne. Mogłoby to okazać się dla niej niebez­pieczne.

Dom Magator ponownie sprawdził swoje instrumenty.

- Nic nie sugeruje, że ta stara kobieta mogłaby nam zrobić jakiegoś niemiłego psikusa. Nie ma broni, nie emituje promieniowania gamma, a jej mózgowe fale alfa odpowiadają mniej więcej temu, czego można by się spodziewać po lewitującej pacjentce oddziału geriatrycznego. - Pociągnął nosem. - Poza tym popatrzcie na Nanooka. W dalszym ciągu skacze, jakby ktoś mu wetknął w tyłek ostrą paprykę, i sądzę, że przede wszystkim powinniśmy sprawdzić, co chce nam pokazać.

- No to ruszajmy - mruknął Kalexikox.

Odeszli od sklepu metalowego Hankeya i wrócili do przebi­jania się przez śnieg. Pozbawiona oczu kobieta cały czas unosiła się w oknie na piętrze, nie odwróciła jednak głowy, aby obserwować ich walkę z zaspami.

Zaggaline spojrzał na nią po raz ostatni. Kiedy ruszył dalej, zauważył, że Xanthys patrzy na niego.

- Co jest?

- Ta staruszka jest naprawdę upiorna - powiedziała dziew-

czyna. - Moim zdaniem Dom Magator powinien był ją rozwalić. A jeśli ona jest jednym ze szpiegów Zimomorda, tak jak tamta kobieta z Collonade?

- Dlaczego tego nie sprawdziłaś?

- Nie rozumiem...

- Jesteś Zakrzywiaczką Czasu, prawda? Możesz cofnąć zegarek i sprawdzić, skąd przyszła.

Xanthys wahała się. Pozostali Wojownicy Nocy odeszli już tak daleko, że przez wirujący śnieg ledwie było widać ich sylwetki. Rozsądek mówił jej, że muszą się pospieszyć i dołą­czyć do nich, czuła jednak, że powinna się upewnić, czy kobieta bez oczu rzeczywiście jest tylko nieistotnym elementem snu siostry Meiner. Nawet jeśli lewitującym. Jeśli tego nie sprawdzi, może się okazać, że kobieta jest czymś całkiem innym, ukrytym pod ludzką postacią, kiedy ich zaatakuje w najmniej spodzie­wanym momencie.

- W porządku - odparła i zaczęła nastawiać duży świecący
wyświetlacz, który miała z boku gogli. - Cofnijmy tę chwilę... powiedzmy o dwie godziny i czterdzieści pięć minut. – Na wyświetlaczu przeziernym, umieszczonym u góry jej gogli, pojawiły się łagodne, pastelowe światła. Potem, wraz z cichym kurantem, ukazał się błyszczący obraz klucza. Równocześnie zaczął migać odpowiadający mu klucz przy pasie Xanthys.

Odczepiła go od pasa. Był mały, lecz dość skomplikowany, przypominał nieco klucz yale. Odwróciła się twarzą do sklepu metalowego i skierowała klucz w stronę okna, w którym unosiła się kobieta bez oczu.

Zaczęła kręcić nim w kierunku przeciwnym do ruchu wska­zówek zegara i chmury zniknęły, a wiatr zaczął wiać z połu­dniowego wschodu. Im szybciej Xanthys obracała kluczem, tym szybciej cofał się czas. Śnieg leciał do góry, na dachach pojawiły się dachówki, a przy krawężnikach samochody. Ślepa kobieta nagle zniknęła z okna. Po chwili wyszła przez brązowe drzwi obok wejścia do sklepu metalowego i szybko drobiąc nogami, podeszła tyłem do krawężnika.

Działo się coś jeszcze. Kiedy Xanthys przeniosła społeczność Kenningtown do czasu sprzed przybycia Zimomorda, ulice zaczęły się roztapiać. W ciągu kilku minut zamieniły się w pełne zielonej oleistej wody i kry kanały, czyli w to, o czym śniła siostra Meiner. Żaden z zaparkowanych samochodów nie zatonął. Gdy Xanthys bliżej się im przyjrzała, stwierdziła, że to gondole z tylnymi płetwami, jakie miały amerykańskie samochody z lat sześćdziesiątych, i lakierowanymi drewniany­mi bokami. Kiedy lód stopniał, wszystkie zaczęły bujać się na wodzie - jak gondole w Wenecji.

Kobieta bez oczu znajdowała się teraz w głębi ulicy i w dalszym ciągu szła szybkim krokiem do tyłu. Kiedy dotarła do skrzyżowa­nia, przy którym Wojownicy Nocy weszli do snu siostry Meiner, nie zawahała się nawet na chwilę. Cały czas idąc do tyłu, przecięła ulicę, teraz jednak szła po wodzie, jakby kanał był przez cały czas zamarznięty. Po drugiej stronie zniknęła w wąskim zaułku, biegnącym przy jednym z budynków. Znów zaczynało się ściemniać i trudno było dostrzec, gdzie poszła. Zniknęła tak, jak znika karaluch w szparze między płytami chodnikowymi.

Gdy Xanthys zamierzała jeszcze bardziej cofnąć czas, dole­ciał do niej głos Amli Fabei:

- Wróć nas do poprzedniego czasu! Jesteśmy teraz w okre­sie sprzed przybycia Zimomorda! Musimy go znaleźć!

Xanthys uniosła rękę na znak, że zaraz to zrobi, i zaczęła kręcić kluczem zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Chmury znów zaczęły płynąć z lewej strony w prawą, wiatr zmienił kierunek, a śnieg padał tak gęsto, jakby w całym mieście rozpruto wszystkie poduszki z pierzem. Lód pod ich stopami zaczął się robić coraz grubszy. Kawały lodu na kanałach zderzały się ze sobą i zrastały z przypominającymi strzały pistoletowe trzaskami. Po niecałej minucie Kenningtown po­wróciło do niemej, ponurej, pokrytej śniegiem teraźniejszości.

- Po co to zrobiłaś? - spytała Amla Fabeya, kiedy Zaggaline i Xanthys dołączyli do reszty. - Powinnaś być ostroż­niejsza, nie wolno w ten sposób babrać ludziom w snach.

- Przepraszam. Chciałam sprawdzić, skąd przyszła kobieta bez oczu. Wiem, że twoim zdaniem nam nie zagraża, ale mam co do niej złe przeczucie.

- I czego się dowiedziałaś? - Kalexikox wyglądał na dotkniętego. - Odczyty, jakie wam podałem... mogę zagwaran­tować, że była w stu procentach człowiekiem. I jak powiedział Dom Magator, nie miała przy sobie żadnej broni.

Xanthys wskazała na ulicę za sobą.

- Nie udało mi się dokładnie stwierdzić, skąd przyszła. Zniknęła w tamtej alejce... tuż obok portalu, przez który przybyliśmy. Przeszła jednak przez kanał, kiedy nie był za­marznięty, i nawet nie zamoczyła sobie butów.

- To ciekawe - mruknął Kalexikox. - Może ma to związek z różnicami gęstości.

- Moim zdaniem raczej z tym, że znajdujemy się w śnie - powiedział Dom Magator. - Teraz jednak powinniśmy się chyba skoncentrować na naszym celu.

- Dom Magator ma rację - przyznała Amla Fabeya. - Siostra Meiner śpi bardzo głęboko, ale czas szybko mija. Musimy ruszać.

Przybiegł Nanook, jeszcze bardziej podniecony niż poprzednio. Szczekał raz za razem, a robił to tak głośno, że z rynny domu, przy którym stali, odrywały się kawały śniegu.

- Na Boga, chodźmy, zanim popękają nam bębenki - jęknął Dom Magator.

Xanthys szybko popatrzyła na sklep Hankeya. Byli za daleko, aby mogła dostrzec, czy kobieta bez oczu lewituje w oknie, ale musiało tak być. Z jakiegoś powodu przypomniała sobie pewien dzień, kiedy miała siedem lat. Dwoje dzieci, z którymi się wtedy bawiła, bardzo ją przestraszyło - jedno usiadło drugiemu na ramionach i weszły do pokoju w czarnym płaszczu jej matki. Widok dorosłego z dziecięcą główką sprawił, że zamarła z przerażenia. W tej chwili odczuwała takie samo przerażenie.

ROZDZIAŁ 11

Ślizgając się i walcząc z zaspami, brnęli główną ulicą, podczas gdy Nanook biegł daleko przodem. Poprowadził ich w dość szeroką przecznicę, przy której stały duże drewniane domy i pozbawione liści dęby o korze pokrytej strupami jakiejś choroby. Nie parkował tu ani jeden samochód, a okna we wszystkich domach były puste i ciemne. Jedynym znakiem życia był trójkołowy rowerek, leżący w śniegu niczym po­rzucone dziecko. Chmury nad drzewami przesuwały się nie­spokojnymi, szarpiącymi ruchami na północny wschód, co przypominało puszczony z nieodpowiednią prędkością czar­no-biały film. Nanook zatrzymał się przy ostatnim domu. Z tyłu zobaczyli zaniedbany spłachetek wrzośców i splątanych niskich krzewów, a za nim otoczony pomalowanym na szaro płotem cmentarz z czarnymi marmurowymi nagrobkami i płaczącymi aniołami.

Ślady na śniegu świadczyły o tym, że Nanook krążył po podwórku przed domem i biegał między ulicą a frontowymi drzwiami.

Dom miał tradycyjną konstrukcję, z kolumnowym portykiem na froncie. Obłożone deskami ściany pomalowano dziwnym odcieniem różu - jakby dekorator zaciął się w palec i jego krew zabarwiła białą farbę. Rabaty były zasypane śniegiem,

spod którego wystawały poskręcane gałęzie krzaków róż. Według Xanthys wyglądały jak palce nie do końca spalonych zwłok, próbujących wydostać się na powierzchnię z płytkich grobów.

Nanook podbiegł do frontowych drzwi i zaczął tak głośno ujadać, że echo tego szczekania musiało się rozejść w promieniu wielu kilometrów.

Dom Magator podszedł do Amli Fabei.

- Myślisz, że Zimomord tu jest?

Amla Fabeya rozejrzała się niespokojnie.

- Nie widzę jego sań ani nikogo z jego armii. Ale to sen, więc niczego nie da się powiedzieć na pewno.

- Może powinienem zrównać ten dom z ziemią? Mam armatę sejsmiczną... wysyła drgania o niskiej częstotliwości i dom rozpadłby się na kawałki. To jak przenośne trzęsienie ziemi.

- Jasne, zrób to! - prychnął Kalexikox. - Przy okazji zniszczymy wszystkie ślady!

- Rozejrzyj się, mon ami - powiedział Dom Magator. - Śnieg, lód, śnieg, lód. Zimomord musi tu być... albo gdzieś blisko. Jakich jeszcze dowodów potrzebujesz?

- Może mógłbym wymyślić Przeszukiwacza Domów - wtrącił się Zaggaline. - Coś takiego, co weszłoby do środka jak jednoosobowy oddział specjalny i rozejrzało się.

- Widzisz? - ucieszył się Kalexikox. - Dzieciak ma inteligencję.

- Nie zauważyłbyś inteligencji nawet wtedy, gdyby zakradła się do ciebie od tyłu i kopnęła cię w zadek.

- Daj mu spokój, dobrze? - zaprotestował Zaggaline. - Jest inaczej popodłączany, to wszystko.

- Jasne. Miałem kiedyś taki telewizor. Mogłem w nim złapać tylko Klub Myszki Miki.

- Pomysł Zaggaline'a jest bardzo dobry - stwierdziła Amla Fabeya. - Mógłbyś stworzyć taką osobę?

- Pewnie. Bez problemu - odparł.

Cofnął się dwa kroki i zaczął opuszczać soczewki na swoim hełmie. Najpierw - za pomocą soczewki konturowej - nary­sował kontur sylwetki Przeszukiwacza Domów. Potem, uży­wając soczewek o różnych kolorach, wypełnił ten kontur szkieletem, ciałem, mięśniami i skórą. Przeszukiwacz Domów miał niskie czoło neandertalczyka i głęboko osadzone oczy, co sprawiało, że wyglądał jak przygniatany pięćdziesięciotonową ciężarówką siłacz. Jego barki i szyja były potężnie umięśnione. Miał wąską talię, ale nogi przypominały poskręcane konary. Ubrany był w brązowy skórzany pancerz i wielkie buciska z mnóstwem sprzączek, a w rękach trzymał taran z dwoma uchwytami, który mógł też pełnić funkcję karabinu maszyno­wego z sześcioma obracającymi się lufami.

Na koniec Zaggaline opuścił jeszcze jeden komplet socze­wek, skierował w nie swoją lampę, sprawdził ustawienia i włączył lampę. Błysnęło i na śniegu stanął przed nimi Przeszukiwacz Domów - wysoki na dwa metry, z buchającą z nozdrzy parą. Nanook zaszczekał i zaczął skakać wokół niego, jakby domyślał się, że wielkolud jest tak samo wytworem wyobraźni Zaggaline'a jak i on.

- Robi wrażenie - przyznał Dom Magator. – Mógłbym skorzystać z jego usług, kiedy próbowałem odzyskać zbiór płyt
Johnny'ego Doddsa od tej paskudnej laski z wielkimi cycami, do której nigdy nie powinienem był się wprowadzać.

Stali i czekali. Xanthys popatrzyła na Kalexikoksa, Kalexikox na Zaggaline'a, a Zaggaline na Przeszukiwacza Domów.

- No i co teraz? - spytała Amla Fabeya. - Wydasz mu rozkazy?

- Ja? - zdziwił się Zaggaline.

- Ty go stworzyłeś i tylko ty możesz mu powiedzieć, co ma robić.

- O! No tak... oczywiście. - Zaggaline przez chwilę się wahał, po czym zaczął wydawać polecenia najbardziej wład­czym tonem, na jaki potrafił się zdobyć: - Przeszukiwacz Domów rozwali frontowe drzwi i przeszuka dom pokój po pokoju.

Cel: Zimomord i jego wojownicy. Jeśli któregokolwiek z nich znajdzie, ma go zasypać gradem pocisków ze swojego karabinu maszynowego.

Przeszukiwacz Domów mruknął coś i ruszył w kierunku domu, ale Zaggaline krzyknął za nim:

- Chwileczkę! Przeszukiwacz Domów zatrzyma się na kilka sekund, aby można było naładować mu broń.

Olbrzym zamarł w pół kroku, a Zaggaline zaczął zdejmować z pleców transponder zabójczej energii. Gdy wyplątał go spośród pasków, oparł kolbę o zgięcie łokcia i zaczął nastawiać przyciski i suwaki, aby naładować broń Przeszukiwacza Do­mów. Energia: 100%. Amunicja wirtualna: 10 000 pocisków przeciwpancernych kalibru 0.50. Szybkostrzelność: 1300 pocis­ków na minutę.

Kiedy skończył, przystawił tze do tarana Przeszukiwacza Domów i nacisnął spust. Wszyscy Wojownicy Nocy poczuli tąpnięcie, jakby gdzieś głęboko pod ziemią wybuchła bomba.

Zaggaline odłączył transponder.

- Przeszukiwacz Domów z załadowaną bronią kontynuuje
misję - rozkazał.

Wirtualny wielkolud wszedł na werandę, złapał oburącz swój taran i z ogłuszającym trzaskiem walnął we frontowe drzwi. Deski popękały, ale konstrukcja wytrzymała. Przeszukiwacz Domów znów się zamachnął i uderzył. Jeden z paneli został wyrwany, lecz drzwi i tym razem wytrzymały.

- Przeszukiwacz Domów ma użyć do sforsowania drzwi karabinu maszynowego - powiedział Zaggaline z lekką de­speracją w głosie.

Kiedy lufy wewnątrz tarana zaczęły się obracać, rozległ się świst. Zaraz potem usłyszeli potworny hałas i wirtualne pociski zaczęły przeszywać drewno, wyrywając zamek i pół ościeżnicy. Do ogródka popłynął przenikliwie cuchnący czarny dym. Przeszukiwacz Domów potężnym kopnięciem wyłamał resztkę drzwi z framugi, wszedł do holu z wysoko uniesionym taranem, rozejrzał się i zaczął iść do salonu.

Wojownicy Nocy czekali na zewnątrz, aż przeszuka wszyst­kie pokoje. Od czasu do czasu widzieli go przez okna, ani razu jednak nie spojrzał swoimi głęboko osadzonymi oczami w ich stronę. Zaggaline stworzył go tylko do tego jednego zadania i wykonywał je najlepiej, jak umiał.

W końcu ponownie pojawił się we frontowych drzwiach. Powolnym krokiem podszedł do czekającej na niego grupy, stanął przed Zaggaline'em i wbił w niego tępy wzrok.

- Dom jest czysty? - spytał Zaggaline. Co prawda sam stworzył Przeszukiwacza Domów, ale stwór wyglądał tak groźnie, że czuł lekki niepokój.

Przeszukiwacz Domów kiwnął głową.

- Nikt się nie chowa po szafach? Nie ma żadnych pułapek?

- Yhy - odparł Przeszukiwacz Domów.

- Yhy? - powtórzył Dom Magator. - Co znaczy „yhy”?

- Znakomicie - powiedział Zaggaline i wyłączył Przeszu­kiwacza Domów, który zniknął, jakby nigdy nie istniał. -”Yhy” to w języku nastolatków „tak”- wyjaśnił. - Jeśli ojciec mówi: „Wstawaj z łóżka i posprzątaj za domem”, odpowiada się: „Yhy”.

- No to rzeczywiście znakomicie - westchnął Dom Ma­gator. - Sprawdźmy ten dom sami. Chciałbym się dowiedzieć, czym Nanook tak się podniecił. Kalexikox, może byś prze­prowadził kolejne badanie, ot tak, na wypadek gdyby to miał być jedynie wytwór przewodu pokarmowego siostry Meiner?

Kalexikox szybko nastawił swoje instrumenty.

- Dom wygląda na prawdziwy - powiedział po chwili.

- Tylko wygląda?

- No cóż... w rzeczywistości nie istnieje. Zburzono go siedem lat temu, gdy zaczynano budowę nowego osiedla. Ale kiedy jeszcze stał, był prawdziwym domem z drewna, cegły i cementu. To, co widzimy, nie jest ani wynikiem niestrawności, ani metaforą.

- A więc to realny dom, którego tak naprawdę nie ma?

Kalexikox kiwnął głową.

- Dla mnie to wystarczy - oświadczył Zaggaline. - Idź, Nanook. Wejdź do środka i rozejrzyj się.

Nanook bez wahania wszedł do holu, zaraz za progiem zatrzymał się jednak i zdziwiony popatrzył na Zaggaline'a.

Tak jak mówił Kalexikox, był to typowy dla Kentucky dom, umeblowany sprzętami z lat czterdziestych dwudziestego wieku i wyłożony brązową tapetą w kwiaty. Między oknami salonu stało pianino z pionowym pudłem rezonansowym, wszędzie wisiały rodzinne fotografie, a w kącie stał telewizor z dziesięciocalowym ekranem.

Był to zwykły budynek, ale całkowicie zamrożony. Wszystko pokrywała gruba warstwa lodu - od standardowych lamp po frędzle na poduszkach kanapy.

Kiedy chodzili po salonie, pod ich stopami chrzęścił lód, pokrywający dywan. Z abażurów zwisały sople, a okna były całkowicie zarośnięte tworzącym skomplikowane wzory szro­nem. Nawet zasłony z aksamitu zamarzły i zesztywniały. Gdy ostrożnie przechodzili z pokoju do pokoju, z wentylatorów w hełmach wylatywały kłęby pary, a na oszronionej podłodze krzyżowały się ślady ich stóp.

Pośrodku stołu w jadalni, na zamarzniętym koronkowym obrusie, stała duża misa owoców - jabłek, pomarańczy i śli­wek. Wszystkie były białe z zimna i pokryte drobniuteńkimi kryształami lodu. Dom Magator wziął do ręki jabłko. Kiedy ścisnął je delikatnie, pękło i rozpadło się, a w czarnej rękawicy pozostała jedynie garść migoczącego pyłu.

- Więc gdzie jest Zimomord? - spytał Zaggaline. - Najwyraźniej tu był. Dokąd poszedł?

- Zimomord jest bardzo wyrachowany - powiedziała Amla Fabeya. - Nigdy nie robi niczego bez powodu. Nie jest taki jak Wysoki Koń, który atakuje każdego tylko dlatego, że powącha krwi.

- Więc czemu przyszedł akurat do tego snu i zamroził ten dom?

Xanthys zdejmowała z pianina jedno zdjęcie w srebrnych ramkach za drugim i ścierała szkło ze szronu.

- Spójrzcie na te fotografie. Tu jest siostra Meiner jako

młoda dziewczyna, a te osoby obok to pewnie jej rodzice i bracia. Popatrzcie, jak wszyscy się uśmiechają! To musi być dom rodzinny siostry Meiner!

- Z tego wynika, że miała szczęśliwe dzieciństwo, a kiedy zaczęła o nim śnić, zjawił się Zimomord i zamroził jej sen. Dlaczego to zrobił?

- A po co ktokolwiek cokolwiek zamraża? - spytał Kalexikox. - Po to, aby coś zakonserwować. Tak robimy z jedze­niem. Może tutaj zamrożenie służy znieczuleniu. No wiecie, tak jak lekarz zamraża brodawkę, żeby ją usunąć.

- Nic z tego nie rozumiem - stwierdził Zaggaline. - No dobrze, siostra Meiner zajmuje się noworodkami, może więc zbliżyć się do nich bardziej niż ktokolwiek inny, wydawało mi się jednak, że Zimomord próbuje dostać się do snów dzieci poprzez sny ich matek.

- Moim zdaniem matki mu na to nie pozwolą - powiedzia­ła Amla Fabeya. - Wygląda dość obrzydliwie i jest koszmarem nocnym, a która ciężarna kobieta nie starałaby się ochronić swego jeszcze nienarodzonego dziecka przed koszmarem?

- Ale dzieci w dalszym ciągu umierają - zauważyła Xanthys.

- Wiem i nie potrafię tego wyjaśnić. Podejrzewam jednak, że Zimomord usiłuje znaleźć inną drogę do snów matek. Może próbuje użyć do tego celu snów ludzi, którym matki ufają... takich jak siostra Meiner.

Dom Magator wziął do ręki śliwkę i też ją zmiażdżył. Potem zrobił to samo z pomarańczą. Po chwili na stole leżał spory stosik lodowego pyłu.

- Kalexikox... mówiłeś coś o konserwowaniu żywności.

- I co?

- Jakie jest podobieństwo między żywnością a snem?

- O czym ty mówisz? - Zaggaline pokręcił głową. - Nie ma żadnych podobieństw między jedzeniem a snem. Można śnić, że zjadło się pięćdziesiąt osiem cheeseburgerów, ale człowiek się tym nie nasyci. Nie utyje od tego.

- Mylisz się - odparł Dom Magator. - Sny i jedzenie łączy to, że obie rzeczy łatwo się psują. Jeżeli nie włożysz jedzenia do lodówki, wkrótce nie będzie się do niczego nada­wać. A co się dzieje rano z naszymi snami, kiedy się budzimy? Pufff! Znikają, jakby ich nigdy nie było.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Amla Fabeya.

- Jeżeli mam być szczery, nie mam pojęcia. Załóżmy jednak, że Zimomord zamroził ten sen, aby nie zniknął, kiedy siostra Meiner się obudzi. Załóżmy, że może zachować go w tym stanie, a potem rozmrozić i wykorzystać do swoich celów.

- Interesująca teoria - przyznał Kalexikox. - Mogę przeprowadzić na jej podstawie kilka obliczeń.

- Nie mamy czasu na obliczenia - zaprotestował Zaggaline. - Musimy znaleźć tego Zimomorda i skasować go... niezależnie od tego, co robi i jak to robi. Jeżeli go nie unieszkodliwimy, wlezie do snu któregoś z dzieci i wszechświat padnie.

Nagle Nanook zaczął szczekać. Hałas był ogłuszający - jakby ktoś strzelał raz za razem z czterdziestkipiątki.

- Co jest, chłopaku? - spytał psa Zaggaline. – Pojawił się ktoś na zewnątrz?

Kalexikox popatrzył na swoje instrumenty.

- Dziwne. Znowu mam wysokie wskazania poziomu tranu
w ziemi. Tym razem to naprawdę dziwne. I coraz bardziej rosną.

Zanim Zaggaline zdążył złapać Nanooka za kark, pies wy­prysnął na podwórko. Cały czas szczekał, skakał i kręcił się w kółko. Wyglądało to tak, jakby gonił własny ogon.

Kiedy Dom Magator dotarł do frontowych drzwi, jego oczom ukazał się mrożący krew w żyłach widok. Od ulicy w kierunku domu sunęła przez śnieg wielka biała płetwa. Mknęła prosto na Nanooka z niesamowitą prędkością i nim pies zdążył uskoczyć na bok, z zamrożonej ziemi wystrzelił w górę ogrom­ny biały rekin i capnął zwierzę białymi ostrymi zębami.

Ponieważ hełm Doma Magatora był wyposażony w urządzenia nasłuchowe, słyszał wyraźnie trzask każdej wirtualnej kości w ciele Nanooka, kiedy potwór przegryzał go na pół. Na werandę trysnęła krew, ochlapała nawet ścianę domu. W ułamku sekundy potwór zniknął pod śniegiem.

- Nanook! - krzyknął Zaggaline. - Nanook!

Z psa pozostał na śniegu jedynie kawał drgającej konwulsyjnie nogi, z której zwisały białe pasma ścięgien.

Zaggaline chciał zbiec z werandy, jednak Amla Fabeya zatrzymała go.

- Nie rób tego! Ten rekin może zaatakować także ciebie!

Xanthys ujęła Zaggaline'a za rękę.

- Nanook był wyimaginowanym tworem. Wiem, że go bardzo polubiłeś, ale wymyśliłeś go tylko. Zawsze możesz wymyślić nowego Nanooka.

- Oczywiście, ale on był taki... Nigdy nie mieliśmy w domu psa. To był mój pierwszy pies... - jęknął Zaggaline.

Dom Magator szturchnął go w żebra, próbując dodać mu otuchy.

- Zapomnisz o nim, dzieciaku. Kiedy pierwszy raz rzuci cię kobieta, utrata psa wyda ci się niczym.

Amla Fabeya osłoniła oczy dłonią, aby nie oślepiał jej blask śniegu, i rozejrzała się.

- Zimomord wie, że tu jesteśmy - powiedziała z niepo­kojem. - Ten śnieżny rekin... Musimy znaleźć bezpieczniejsze
miejsce.

Kalexikox sprawdzał instrumenty meteorologiczne.

- Czujecie spadek temperatury? Z północnego wschodu nadchodzi bardzo zimny front. Jest od nas o rzut beretem i szybko się zbliża.

- To Zimomord - stwierdziła Amla Fabeya. - Wygląda na to, że nie musimy go szukać.

- Jak się stąd wydostaniemy, jeśli podwórko jest zajęte przez rekina? A może Nanook mu wystarczył?

Kalexikox sprawdził analizator chemiczny.

- Nie... w dalszym ciągu mamy bardzo wysoki poziom

kwasów tłuszczowych w otaczającej nas ziemi. Oznacza to, że rekin jest bardzo blisko. - Przesunął analizator w lewo i w pra­wo. - Wydaje się, że krąży wokół nas.

Dom Magator włączył swoje skanery, ale nie był w stanie odkryć niczego pod ziemią. Ekran urządzenia pokazywał jedy­nie białą kaszę, jaka pojawia się w telewizorze, gdy zniknie obraz kontrolny.

- Potrafisz określić, gdzie on jest? - zapytał Kalexikoksa.

- Oczywiście... pływa wokół domu, jakieś dwa metry pod powierzchnią gruntu. Za każdym razem, kiedy zbliża się do frontowych drzwi, wskazania poziomu kwasów tłuszczowych rosną.

- Ja niczego nie widzę.

- Jeżeli jest całkowicie zamarznięty, to twoje skanery niczego nie pokażą. Nie odróżnią go od otoczenia.

- Ale ty możesz go namierzyć?

- Z dokładnością do mniej więcej metra.

- No to świetnie - mruknął Dom Magator. - Sprawdźmy, czy uda nam się podać specjalność zakładu: smażoną rybę. - Sięgnął za plecy i odpiął krótką strzelbę zjedna lufą. Wyglądała bardzo groźnie i miała masywną rączkę zamka, którą Dom Magator odciągnął do tyłu, aby zarepetować broń. - To strzelba słoneczna. Kiedy się z niej wystrzeli, w miejscu trafienia tworzy się na jedną milionową sekundy niewielkie ognisko gorąca o temperaturze równej tej, jaka panuje we wnętrzu słońca.

- Piętnaście milionów stopni Celsjusza - wtrącił Kalexikox.

- Nieważne. Kiedy trafi lodowego rekina, zrobi mu się bardzo gorąco. Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą ciasta naleś­nikowego.

Wychylili się za balustradę werandy, próbując dostrzec pod śniegiem jakieś ruchy, które zdradziłyby obecność lodowego rekina. Niebo na północnym wschodzie coraz bardziej czer­niało, wiatr wył jak trący o ostrze noża kamień szlifierski, ale poza tym ulica była upiornie cicha.

- Nie możemy siedzieć tu do rana - powiedziała Xanthys.

W tym momencie pod krzewami jakieś dziesięć metrów od nich poruszył się śnieg.

- Tam! Tam! - wrzasnął Zaggaline.

Dom Magator uniósł strzelbę słoneczną.

- Nie... nie ma go tam. To tylko jakiś ptak albo mały gryzoń - powstrzymał go Kalexikox.

- Gdzie jest teraz rekin lodowy? - spytała Amla Fabeya.

- Dokładnie nie wiem - odparł Kalexikox. - W poziomie wciąż jest nie dalej niż pięć, sześć metrów od nas, ale wygląda na to, że zanurza się coraz głębiej w ziemię. Wszystkie sygnały chemiczne są bardzo zaburzone i opóźnione. Nie mam też żadnych odczytów drgań.

Czekali. Dom Magator niecierpliwie przesuwał karabin na biodrze.

- Może odpłynął i zamierza zostawić nas w spokoju? - zasugerowała Xanthys.

- Tak sądzisz? - mruknął z powątpiewaniem Zaggaline.

- Jeśli nie odpłynął, będziemy musieli tu tkwić, aż siostra Meiner się obudzi, i co wtedy?

- Nie martw się, młoda damo - uspokoił ją Dom Maga­tor. - Wielki DM wyciągnie nas z tego.

Ledwie skończył zdanie, rekin lodowy - z odgłosem przy­pominającym zderzenie samochodów - wyprysnął spod śniegu tuż przed ich nosami. Był ogromny, miał jakieś dziesięć metrów długości, a jego paszcza pełna była spiczastych zębów. Z im­petem wpadł na werandę i zderzył się z lewą kolumną, roz­trzaskując ją w drobny mak. Na Zaggaline'a poleciał deszcz lodowych okruchów i drzazg, został pchnięty do tyłu, potknął się o szereg doniczek z resztkami pokruszonych roślin i uderzył plecami o okiennicę. Kiedy odwrócił głowę i spojrzał w górę, ujrzał oko rekina - nie czarne i martwe jak u zwykłego rekina, ale białe i wszechwiedzące.

Xanthys krzyknęła i wbiegła do wnętrza domu. Tuż za nią wpadła tam Amla Fabeya. Dom Magator stał nieporuszony,

opierał się mocno o prawą kolumnę werandy i wysoko unosił strzelbę słoneczną. Stojący obok niego Kalexikox wściekle naciskał klawisze instrumentów.

Paszcza rekina lodowego znów się otwarła i Dom Magator widział już tylko las zębów i trupiobladą gardziel. Oddech bestii zaparowywał mu wizjer i wypełniał hełm smrodem zepsutego tranu, zimnej krwi i gwałtownej śmierci.

- Strzelaj! - wrzasnął do niego Kalexikox.

Dom Magator pociągnął za podwójny spust, ale w chwili gdy strzelba wypaliła, kolumna, o którą się opierał, przewróciła się nagle i poleciał z nią do tyłu.

Rozległ się ogłuszający grzmot, jak podczas gwałtownej zimowej burzy, a po nim przenikliwy wizg, kiedy obok komina eksplodował nabój ze strzelby słonecznej. Pocisk był niniejszy od ziarnka grochu, lecz błysnął tak oślepiająco, że świat został wywrócony na drugą stronę i wszyscy oślepli. Po błysku światła nadeszła fala gorąca, po niej druga - obie tak silne, że śnieg na drzewach i dachach natychmiast stopniał, a na ziemi pojawiły się ciemne placki. Ze stu­dzienek kanalizacyjnych trysnęła woda, ale zamarzła w po­wietrzu.

Zanim pierwsza fala gorąca zdążyła trafić rekina, machnął ogonem i zapadł się pod ziemię, pozostawiając po sobie jedynie skotłowany śnieg. Dom Magator wstał, przeładował broń i ru­szył biegiem przez werandę.

- Chodź tu, draniu! - darł się. - Pokaż się! Myślisz, że możesz się ukryć przed wujem Domem? Mogę cię przerobić na sushi, zanim mrugniesz okiem!

Xanthys i Amla Fabeya wysunęły się ostrożnie z domu i rozejrzały wokół.

- Nie usmażyłeś go?

- Nie martwcie się, dostanę go następnym razem. Nie ma co do tego wątpliwości.

- Musimy coś wymyślić - stwierdził Zaggaline. - Koń­czy nam się czas.

- Trzecia trzydzieści sześć i jedenaście sekund w czasie poza snem - poinformował ich Kalexikox. Włączył instrument na przedramieniu i spojrzał na wskaźnik. - Dom Magator...

- Tak?

- Wydaje mi się, że on na dobre zniknął.

- Lodowy rekin?

- Mam bardzo niskie wskazania poziomu tranu. Praktycz­nie zerowe. Sonar niczego nie wskazuje. Nie ma przesunięć ziemi. Odpłynął.

- Może się gdzieś ukrył? - zasugerowała Xanthys.

- Gdzie? Nie ma tu nigdzie miejsca na kryjówkę. Moje czujniki obejmują wszystko w promieniu trzech kilometrów, do głębokości dwustu pięćdziesięciu metrów. Nawet lodowy rekin nie może zanurkować głębiej.

- Jesteś pewien? - spytała Amla Fabeya. - Mówiłam wam, jak sprytny potrafi być Zimomord.

Kalexikox kiwnął głową.

- Sprawdzałem dwa razy. Trzy razy. Zniknął albo Zimo­mord go odmyślił.

- No to świetnie - ucieszyła się Amla Fabeya. - A teraz wynośmy się stąd jak najprędzej. Jeżeli Zimomord się zbliża, to bardzo dobrze. Ale nie możemy pozwolić, aby nas za­skoczył... ani w tym domu, ani nigdzie indziej. Mógłby nas zamrozić, zanim zdążylibyśmy wyciągnąć broń.

Dom Magator wsunął strzelbę słoneczną do uchwytu na plecach.

- Wobec tego ruszajmy - powiedział. - Musimy znaleźć jakieś stanowisko obserwacyjne, z którego będziemy mogli zauważyć przybycie Zimomorda i zaatakować go, zanim się połapie, jaki mamy dziś dzień.

- A co z Wysokim Koniem? - spytała Xanthys.

- Jak mówiłam, jest nieprzewidywalny. Może jest w śnie kogoś innego... innej pielęgniarki albo położnej. Może w dal­szym ciągu próbuje wniknąć w sny matek?

- Ale może być też tutaj, prawda?

- Oczywiście, choć nie zauważyłam nigdzie żadnych śla­dów kopyt, nie wyczułam koni ani niczego, co sprawiłoby, że włosy stanęłyby mi dęba na karku. Nie słyszałam także żadnych zwierzęcych wrzasków. To wszystko oznaczałoby, że Wysoki Koń jest w pobliżu.

Kalexikox stał u szczytu schodów na werandę i rozglądał się.

- Sprawdziłem już wszystko cztery razy. Moje instrumenty nie przekazują żadnych sygnałów, które świadczyłyby o obec­ności lodowego rekina.

- No to chodźmy - ponaglił pozostałych Zaggaline.

Obaj bracia zeszli z werandy i ruszyli przez śnieg. Dom Magator przez chwilę się wahał, poszedł jednak za nimi. Tuż za jego plecami szła ostrożnie Amla Fabeya.

- Chodźcie szybciej! - zawołał Kalexikox, który dotarł już do stojącej przy ulicy skrzynki pocztowej. - Front pogodo­wy dotrze do nas za osiem minut i siedem sekund.

- Gdzie Xanthys? - spytał Zaggaline.

Dom Magator odwrócił się. Amla Fabeya szła za nim, ale dziewczyna została w domu.

- Xanthys - odezwał się przez radiotelefon – musisz natychmiast wyjść stamtąd, skarbie. - Nie otrzymał odpowie­dzi, w słuchawkach słychać było jedynie ciche trzaski. - Xanthys! Wszystko w porządku? Naprawdę musisz ruszyć tyłek!

W dalszym ciągu nie było odpowiedzi.

- Coś jest nie tak z moim walkie-talkie! Muszę iść po nią.

- Idź, ale nie zasiedź się tam do rana - powiedział Kalexikox. - Front pogodowy będzie tu za siedem minut i dziewięć sekund.

Dom Magator ruszył w stronę domu. Ponownie spróbował użyć radiotelefonu, ale Xanthys nie odpowiadała. Wszedł do środka, przeciął hol i pchnął drzwi do salonu. Xanthys przeglądała szuflady i wyjmowała albumy z rodzinnymi fo­tografiami.

- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął. - Zimomord nad­chodzi i zostało nam tylko pięć minut, aby się stąd wynieść!

- To taka świetna historia... - powiedziała Xanthys. -Chciałam wybrać trochę zdjęć, żeby zilustrować materiał.

- Xanthys, jesteś tu jako Zakrzywiaczka Czasu, jako Wo­jownik Nocy, a nie jako reporter „Codziennego Podcieracza Tyłka” czy gdzie tam pracowałaś.

- Ale gdybym napisała o tym artykuł...

- Nie masz czasu, skarbie, a jeżeli nie uda nam się wykoń­czyć Zimomorda i Wysokiego Konia, na świecie nie pozostanie nikt, kto mógłby przeczytać twój artykuł... nie wspominając już o wydrukowaniu go.

- To wszystko jest takie... ludzkie - westchnęła Xanthys i wstała z ociąganiem.

- Oczywiście, że jest ludzkie. Większość ludzi jest ludzka. Ale to, z czym tu walczymy, nie jest ludzkie i nie pójdzie na żadne ustępstwa. - Włączył radiotelefon. - Amla Fabeya? Wszystko gra, Xanthys jest tutaj. Wychodzimy. Ruszajcie już.

Nie otrzymał odpowiedzi, z głośniczka dolatywał jedynie szum. Ponownie spróbował się połączyć, ale nic to nie dało. Włączył czujniki ruchu, aby określić, gdzie są pozostali Wojow­nicy Nocy, lecz wszystkie ekrany pozostały puste.

Nagle zrozumiał, dlaczego tak się dzieje. Dom Meinerów był martwą strefą. Zimomord tak mocno go zamroził, że nie przepuszczał sygnału radiowego. Żaden komunikat nie mógł wniknąć do środka ani opuścić domu, który blokował działanie radaru, sonaru, czujników termicznych i innych skanerów.

- Musimy natychmiast iść - powiedział do Xanthys.

Kiedy ruszali, mógłby przysiąc, że coś usłyszał. Cichy trzask, dochodzący spod desek podłogi.

- Słyszałaś?

- Nie jestem pewna.

- Ja też nie.

Po chwili usłyszeli ten dźwięk ponownie. Dolatywał z piw­nicy. Chociaż czy na pewno? Jego źródło mogło znajdować się znacznie głębiej niż piwnica. Głębiej niż fundamenty. Znów

trzasnęło, jakby pękał lód, zapadła cisza, po czym dobiegł do nich niski szurający dźwięk, jakby ktoś próbował ciągnąć po świeżo wylanym betonie wór pełen martwych psów.

- Rekin lodowy! - wrzasnął Dom Magator. – Dlatego Kalexikox nie mógł go zlokalizować! Ukrywał się pod do­mem!

Pognali ku wyjściu. Kiedy wybiegali przez frontowe drzwi, ujrzeli zebranych przy skrzynce pocztowej pozostałych Wojow­ników Nocy.

- Jest pod domem! - zawył Dom Magator. - Rekin! Jest pod domem!

Wojownicy Nocy odwrócili się w jego kierunku, a Kalexikox ironicznie zasalutował. Dom Magator, potykając się, zbiegł z werandy i popędził ku towarzyszom, szaleńczo machając rękami. Nie dobiegł jednak nawet do połowy ścieżki, gdy płetwa rekina lodowego przebiła powierzchnię śniegu jakieś dwa metry przed nim i błyskawicznie - jak nóż rzucony przez Doma Magatora - pomknęła w kierunku grupki przy skrzynce pocztowej.

Po sekundzie rekin lodowy wystrzelił spod śniegu tuż przy skrzynce i rozproszył stojących tam Wojowników Nocy. Unosił się nad nimi przez kilka sekund, wpatrując się w nich białymi oczami, po czym spadł na dół, okręcając się przy tym tak, aby zaatakować ludzi od tyłu. Zaggaline skierował na niego swój tze, ale impet skoku rekina zwalił go z nóg i chłopak poleciał w krzaki. Ogon potwora walił wściekle na boki i Amli Fabei z trudem udało się przed nim uciec.

Dom Magator gorączkowo próbował wyszarpnąć strzelbę słoneczną z uchwytu na plecach. Kiedy wreszcie mu się to udało, natychmiast zarepetował, zanim jednak wycelował, rekin lodowy zniknął. Kalexikox stał przy skrzynce pocztowej i usi­łował go zlokalizować. Po drugiej stronie ulicy krążyła Amla Fabeya, starając się zachować bezpieczną odległość.

- Dom Magator, daj mi jakąś broń! - krzyknął Zagga­line. - Cokolwiek!

Dom Magator odpiął od pasa pistolet strzałek istnienia o trzech lufach, sprawdził, czy są w nim strzałki, i rzucił go Zaggaline'owi.

- Jak to działa? - spytał Zaggaline, kiedy chwycił broń.

- Wystarczy, że trafisz rekina w dowolne miejsce. W strzał­kach jest narkotyk, moraloks. Przedostaje się natychmiast do mózgu i niszczy wiarę trafionego we własne istnienie.

- A może masz coś, czym mógłbym zatłuc tego potwora?

- Ja to zrobię strzelbą słoneczną. Twoje strzałki są po to, żeby go zatrzymać, gdyby chciał za bardzo się do nas zbliżyć.

- Jest pod ulicą! - krzyknął Kalexikox. - Zatacza koło!

- Gdzie?

- Tutaj... pod nami! Po mojej prawej! Zbliża się bardzo szybko!

Dom Magator uniósł strzelbę słoneczną.

- Podaj mi jakieś współrzędne! Daj współrzędne!

- Trzy koma trzy metra pod ziemią, ale porusza się tak szybko...

Dom Magator nie zdążył nastawić celownika. Rekin śnieżny wystrzelił spod śniegu jak błyskawica i capnął siedmioma szeregami zębów lewe ramię Kalexikoksa. Chłopak zawył i próbując się uwolnić, kopnął bestię w sam środek pyska, ale rekin tylko szarpnął łbem i wyrwał mu ramię ze stawu bar­kowego. Dom Magator wyraźnie usłyszał odgłos rozrywania kombinezonu i mięśni. Krew trysnęła na rabaty, Kalexikox przewrócił się na bok i zaczął konwulsyjnie wierzgać nogami.

Zaggaline wystrzelił w bok rekina. Rozległ się ostry trzask i z lufy wystrzeliła długa strzałka, niestety trafiła w skrzynkę pocztową i odbiła się od niej. Zaggaline znów strzelił, ale rekin już się zanurzał pod śnieg, toteż strzałka jedynie musnęła jego ogon i poleciała w krzewy, nie czyniąc bestii żadnej szkody.

Wojownicy Nocy mimo zagrożenia podbiegli do Kalexikoksa, który leżał na boku i dygotał z bólu. Wirujące we wnętrzu jego hełmu świetliki ściemniały i poruszały się chao­tycznie, jakby czuły cierpienie chłopaka. Pusty staw barkowy był

ciemnoczerwony, a błyszczący pancerz i wszystkie in­strumenty zbryzgała krew.

- Moja ręka... - jęknął Kalexikox, a jego głos bardziej w tym momencie przypominał Dunca niż Kalexikoksa. – Ta cholerna ryba odgryzła mi rękę...

Zaggaline ujął dłoń brata i ścisnął ją.

- Wytrzymaj, chłopie. Wszystko będzie dobrze. Nie odjedź nam tylko. Oddychaj. - Odwrócił się do Amli Fabei. - On nie umrze, prawda? Co ja powiem ojcu, jeśli umrze?

- Nie umrze - zapewnił go Dom Magator.

- Nie? Jesteś specem od medycyny?

- Jeżeli uda nam się przykryć czymś ranę, wyjdzie z tego.

- O czym ty mówisz, grubasie? O kołderce czy kocyku?

- Opanuj się, chudzielcu. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

- Przepraszam, stary, ale popatrz na niego... wykrwawia się na śmierć.

Amla Fabeya uklękła obok Kalexikoksa i otworzyła swoją torbę.

- Mam opatrunki uciskowe i koagulanty zatrzymujące krwawienie. Kalexikox, spróbuj leżeć spokojnie.

- Co z rekinem? - spytał Kalexikox.

Dom Magator wstał.

- Nie martw się, załatwimy dla ciebie to maleństwo. Może
nawet odbierzemy mu twoją rękę.

Zakładając bandaż, Amla Fabeya popatrzyła na Doma Magatora. Nie musiała wypowiadać głośno pytania, które kryło się w jej oczach. Bez Kalexikoksa nie będą umieli określić pozycji rekina, a ten potwór poruszał się trzy razy szybciej od każdego z nich. Jak mają go złapać, a tym bardziej „załatwić”, zanim on ich załatwi?

ROZDZIAŁ 12

- Może mógłbym wymyślić Łowcę Rekinów - powiedział Zaggaline. - Wielozadaniowego Eskimosa. Może potrafiłby wyczuć nadpływającego rekina, jego ruchy pod ziemią, i umiał­by świetnie strzelać z harpuna?

- Niezły pomysł, problem tylko w tym, że nie mamy wiele czasu - odparł Dom Magator. - Popatrz na te cholerne chmurzyska.

Niebo nad ich głowami było teraz prawie czarne, a z wyż­szych warstw chmur leciały kolumny lodowego deszczu - wyglądało to tak, jakby z nieba spadały wielkie szare budynki. Na ziemi zamieniały się w śnieg - początkowo rzadki, ale bardzo szybko gęstniejący. Równocześnie nasilał się wiatr.

Kalexikox jęczał, stękał i próbował prawą ręką wymacać swoje oderwane ramię. Amla Fabeya zatrzymała krwawienie, ale chłopak zaczynał wpadać we wstrząs. Jego twarz zrobiła się szara, a ciśnienie krwi spadało mu tak samo szybko jak ciśnienie powietrza wokół.

- Wygląda na to, że nie mamy specjalnego wyboru - stwierdziła Amla Fabeya, pakując do torby resztę materiałów opatrunkowych. - Możemy pobiec przed siebie i mieć na­dzieję, że rekin lodowy nas nie zaatakuje, albo zostać tu i sprawdzić, czy Eskimosowi Zaggaline'a uda się go zabić. Mamy

jednak naprawdę mało czasu, więc szybko się de­cydujmy.

- Czas... - powiedziała z namysłem Xanthys. - To może być rozwiązanie naszych problemów, prawda?

- Co masz na myśli?

- Chcemy zabić rekina lodowego, tak? Chcemy też urato­wać Kalexikoksa.

- Rekin lodowy odgryzł mu ramię i niczego z tym nie możemy zrobić. W świecie czuwania prawdopodobnie nie straci ręki, ale raczej nie będzie się mógł nią posługiwać.

- A gdybyśmy zabili rekina, zanim odgryzie mu rękę?

- Chcesz spróbować sztuczek z zakrzywianiem czasu?

- Dlaczego nie? Moglibyśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

- Nie mam do tego przekonania - mruknęła Amla Fabeya. - To mogłoby być bardzo niebezpieczne. Przesuwanie czasu tak, aby przeciwnik został raniony lub zabity przez przyszłe wydarzenie to jedno... pod warunkiem że dokona się wszelkich koniecznych kompensacji... ale cofanie czasu, aby ktoś nie został ranny, jeśli już został ranny...

- Musimy to zrobić - oświadczyła Xanthys. - Bez Kalexikoksa nie będziemy potrafili określić, czy dziura w ścia­nie to dziura w ścianie, czy może tylko ktoś śni o przespaniu się z żoną swojego najlepszego przyjaciela.

Śnieg padał tak gęsto, że ledwie się widzieli, a wiatr przypo­minał cichy, pełen przerażenia krzyk.

- Na pewno sobie z tym poradzi - powiedział Zaggaline. - Przecież już raz cofnęła czas, na głównej ulicy. Pozwólmy jej spróbować. Jeśli się nie uda, spróbuję wymyślić mojego Eskimosa. Jeżeli jednak dzięki temu Dunc odzyska rękę...

Dom Magator popatrzył na Amlę Fabeyę.

- Co o tym sądzisz?

Amla Fabeya przez chwilę się zastanawiała i w końcu kiwnęła głową.

- Ale niech nie cofa linii czasu za daleko. Nie więcej niż pięć, sześć minut. Ten sen nie może stracić synchronizacji, bo się z niego nie wydostaniemy.

- Nie daje mi to zbyt wielkiego pola manewru. - Xanthys sprawdziła chronometr na swoim hełmie. - Sześć minut przeniesie nas do momentu tuż przed atakiem na Kalexikoksa.

- Będziemy musieli szybko celować i jeszcze szybciej strzelać.

- No dobrze - mruknęła Xanthys. - Spróbuję zrobić co się da.

Dom Magator przeładował pistolet na strzałki i dał go z powrotem Zaggaline'owi. Potem wziął strzelbę słoneczną, zarepetował i nastawił przyrządy celownicze.

- W porządku, Xanthys. Zaczynaj.

Dziewczyna zaczęła nastawiać dużą tarczę z boku hełmu. Przekręciła ją najdalej, jak tylko się odważyła, czyli o 6 minut i 57 sekund wstecz. Na wyświetlaczu z cichym brzdękiem pojawił się bladozielony klucz, a na pasie zaczął migać drugi. Xanthys zdjęła go i odwróciła się twarzą na wschód, skąd zawsze nadchodzi czas.

- Gotowi? - spytała i zaczęła obracać kluczem w po­wietrzu.

Natychmiast pojawił się przed nimi ogromny lodowy rekin, jego zakrwawione zęby szarpały ramię Kalexikoksa. Chłopak krzyczał i przewracał się na bok, jego oczy wypełniało przera­żenie. Zaraz potem czas zaczął się cofać. Cienkie zakrwawione pasma mięśni wysunęły się z paszczy bestii, szczęki rozwarły się i puściły ramię Kalexikoksa, krew zniknęła, chłopak przestał krzyczeć i stanął. Na sekundę odwrócił głowę w kierunku znikającego pod śniegiem rekina, po czym zaczął wciskać klawisze swoich instrumentów.

Przez ułamek sekundy lodowy rekin unosił się niemal cały nad śniegiem - pod ziemią znajdował się jedynie kawałek jego ogona. Wyglądał jak marmurowa rzeźba przedstawiająca skaczącego delfina. Dom Magator wycelował i strzelił.

Ale poza trzaskiem, przypominającym kliknięcie migawki kliszowego aparatu fotograficznego, nic się nie wydarzyło. Rekin lodowy, cały i zdrowy, wsunął się pod śnieg i zniknął.

Dom Magator ze zdumieniem popatrzył na swoją strzelbę słoneczną.

- Zacięła się! - wrzasnął. - Strzelba ze snów i zacina się! Idiotyczny wyimaginowany kawał złomu!

Kiedy krzywa czasu dotarła do zaprogramowanej granicy, wszystko dziwacznie zadrgało i zostali wyrzuceni w teraźniej­szość - w walący kłębami śnieg, na którym pod niebem czarnym jak sufit piwnicy leżał Kalexikox bez lewej ręki.

Amla Fabeya podeszła do Doma Magatora i sprawdziła jego broń.

- Widzisz? Przełącznik rezerwy mocy się zablokował. Dlatego nie wystrzeliła.

- Przełącznik czego?

- Kiedy wchodzimy do wnętrza snu, dysponujemy ograni­czoną ilością energii, znajdującą się w twoich akumulatorach. Jeżeli wykorzystamy ją w całości, nie będziemy mogli otworzyć portalu wejściowego i uciec ze snu przed obudzeniem się śniącego. Musielibyśmy wtedy pozostać w świecie snów, aż przyszedłby po nas następny odział Wojowników Nocy... jeśliby nas znalazł. - Zamilkła na chwilę. - Jeżeli w ogóle ktoś by po nas przyszedł.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Że kończy się nam prąd?

- Strzelba słoneczna zużywa przy każdym strzale mnóstwo energii. Gdybyś wystrzelił, usmażyłbyś rekina lodowego, ale system sterowania wiedział, że wiązałoby się to ze zbyt dużym ryzykiem zamknięcia nas tutaj bez możliwości powrotu do świata czuwania.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej?

- Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile energii już zużyliś­my. Tworząc Nanooka i Przeszukiwacza Domów, Zaggaline musiał potrzebować jej więcej, niż sądziłam. Tworzenie z wolno poruszających się elektronów psów przewodników i

ogromnych żołnierzy to bardzo energochłonne operacje. Zakrzywianie czasu też nie jest z energetycznego punktu widzenia byle czym.

- Więc co teraz?

Temperatura spadła tak bardzo, że kiedy mówili, na ich ustach tworzyły się kryształki lodu, co upodabniało ich do dawnych brodatych badaczy Arktyki.

- Musimy wyciągnąć stąd Dunca - oświadczył Zaggaline. - Sprowadzić go do domu. Jeśli tego nie zrobimy, umrze.

Śnieg gromadził się na ziemi tak szybko, że Kalexikox wyglądał, jakby był przykryty kocem.

- Może powinniśmy zaryzykować - mruknął Dom Magator.

- Nie możemy - odparła Amla Fabeya. - Jesteśmy jedyny­mi ludźmi na świecie, którzy są w stanie zatrzymać Zimomorda i Wysokiego Konia, a jeśli lodowy rekin nas wszystkich pożre...

- Kilka minut temu mówiłeś coś o sushi - powiedziała Xanthys, patrząc na Doma Magatora.

- Co? To było tylko takie głupie gadanie.

- Ale ja mam pomysł. Zostało nam dość energii na jeszcze jedno zakrzywienie czasu?

Amla Fabeya sprawdziła wskaźniki na pasie Doma Magatora.

- Owszem. Tak naprawdę mamy jej jeszcze całkiem sporo. Ale za mało na strzał o temperaturze piętnastu milionów stopni.

- Uwaga, rekin! - krzyknął nagle Zaggaline i wskazał w kierunku domu. Po ogrodzie krążyła trójkątna biała płetwa, tnąc rabaty róż i pokryte śniegiem trawniki, poszerzając zakola i coraz bardziej zbliżając się do ich grupki.

- No to świetnie - ucieszył się Dom Magator. - Załatw­my tego gnoja, zanim on załatwi nas.

Xanthys cofnęła się dwa kroki i ponownie nastawiła tarczę na hełmie. Od nieudanego strzału Doma Magatora minęło cztery i pół minuty, musiała więc zaryzykować zakrzywienie czasu o 9 minut i 37 sekund. Na jej wizjerze przeziernym pojawił się bladozielony klucz, potem na pasie zapalił się dru­gi - mniejszy, z ośmiokątnym wzorem wyrytym w metalu.

- Gotowa? - zapytał Dom Magator.

- Jak cholera!

Kiedy Xanthys uniosła klucz w kierunku wschodu, z północy doleciał basowy grzmot. Grunt pod ich stopami zadrżał, ale nie były to nierówne wstrząsy, jak to się dzieje podczas trzęsienia ziemi, lecz równomierna, bezlitosna wibracja, jakby po tysią­cach szyn przejeżdżały tysiące, dziesiątki tysięcy pociągów.

Zaggaline oczyścił wizjer ze śniegu i włączył oświetlenie na hełmie. Z początku nic nie widział, kiedy jednak spojrzał w kierunku domu, w odległości niecałych dziesięciu metrów dostrzegł płetwę lodowego rekina, który z każdą sekundą przyspieszał.

- Teraz! - krzyknął do Xanthys.

Dziewczyna przekręciła klucz. Rekin znów się pojawił, w momencie odgryzania Kalexikoksowi ręki. Po chwili puścił ją i łukiem przeleciał tyłem w powietrzu. Kiedy jego sylwetka znów przypominała skaczącego delfina, Xanthys wcisnęła znajdujący się z prawej strony hełmu przycisk STOP.

Lodowy rekin zamarł w powietrzu. Dookoła nich czas płynął dalej. Padał śnieg, daleki grzmot nasilał się, ale rekin tkwił zawieszony w krzywej relatywizmu, unieruchomiony przez absurdalną fizykę.

Kalexikox także się nie poruszał, zatrzymany w chwili, gdy rekin wyskoczył spod śniegu.

- Dom Magatorze, pospiesz się! - zawołała Amla Fabeya. - To zużywa mnóstwo energii!

Nie musiała go poganiać. Z „regału” na plecach wyjął już trzy szeregi noży - razem siedemdziesiąt trzy sztuki, wszystkie w pochwach z miękkiej czarnej skóry - i ułożył je na śniegu. Wziął pierwszy z nich - niewielki nóż deba - zamachnął się i rzucił go w kierunku nieruchomego rekina. Nóż poleciał prosto do celu, jakby ktoś narysował w powietrzu srebrną linię, i po chwili rekinowi odleciał czubek nosa.

Za pierwszym nożem pofrunęły następne: santuku, oroshi, usuba, yanagi sashimi i takor sashimi. Jeden po drugim cięły

lodowego rekina, wirowały i migotały, wydając świszczący dźwięk, ale powietrze było tak zimne, że rekin się nie rozpadał, każdy kawałek był przymarznięty do sąsiednich. Po niecałej minucie Dom Magator wykorzystał wszystkie swoje noże.

- I co teraz? - spytał Zaggaline.

- Teraz włączę czas - oświadczyła Xanthys.

Przekręciła włącznik z boku hełmu i czas ruszył z miejsca.

Rekin lodowy rzucił się w kierunku Kalexikoksa, który zasłonił się ramieniem, tym razem jednak bestia nie sięgnęła po niego zębami, ale zwaliła się na śnieg o metr od chłopaka, pocięta na siedemdziesiąt dwa dziesięciocentymetrowe plastry.

- Niesamowite! - zawołał Zaggaline, boksując powie­trze. - Totalnie odjazdowe!

Przebił się przez śnieg do Kalexikoksa i objął go.

- Kocham cię, stary! Kocham cię jak cholera!

- Co się dzieje? - spytał Kalexikox, równocześnie próbu­jąc odepchnąć brata. - Co się stało z tym rekinem? Wygląda jak pieczeń w plastrach!

- Jesteś cały, chłopie! Tylko to się liczy! Popatrz na swoją rękę: znów ją masz! Możesz nią machać, ile chcesz!

- Nie mam pojęcia, o czym gadasz - burknął Kalexikox. - Zostaw moją rękę w spokoju, dobrze? Co się stało z rekinem?

Dom Magator zbierał swoje noże.

- Powiedzmy, że się nieco ścięliśmy.

Ziemia dygotała tak mocno, że mieli trudności z utrzyma­niem się na nogach. Zaczęły na nich spadać kawałki żwiru i ziemi, klekocząc o ich hełmy.

- Zimomord... już prawie tu jest - powiedziała Amla Fabeya.

Kalexikox sprawdził sejsmograf i wskaźniki temperatury ziemi.

- Masz rację... zbliża się do nas jądro zimna, z prędkością mniej więcej trzydziestu kilometrów na godzinę, jest oddalone o niecały kilometr. Poza tym idzie na nas fala wstrząsu sejs­micznego, jakieś dwieście metrów przed zimnem.

- Czym właściwie jest ta „fala wstrząsu sejsmicznego”? - spytał Dom Magator.

- Tym - odparł Kalexikox, wskazując w kierunku drzew.

Xanthys odkładała właśnie klucze na miejsce i dopiero kiedy Kalexikox powiedział „tym”, uniosła wzrok. Z początku nie rozumiała, co chłopak pokazuje. Niebo było tak ciemne, a śnieg padał tak gęsto, że poza rodzinnym domem siostry Meiner, krzakami i ośnieżonymi drzewami trudno było cokolwiek dostrzec. Ale po chwili zobaczyła jeszcze ciemniejszą linię, przypominającą wysoki mur. Była oddalona od nich o jakieś osiemset metrów i szybko się zbliżała.

- Jasna cholera... - jęknął Zaggaline.

Dom Magator z przerażeniem patrzył na zbliżającą się do nich ciemność. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Nie mieli tu do czynienia ze śmiesznie wyglądającymi karabina­mi i bitwami we śnie. Zbliżał się koniec świata. Czas Apo­kalipsy.

- Co to jest?! - krzyknęła Xanthys. - Wygląda jak tsunami!

- Bo to jest tsunami! - odkrzyknęła Amla Fabeya. - Tyle że nie wodne! To kamienie, ziemia i drzewa! Zimomord jest tak zimny, że zamienia całą zawartą w glebie wilgoć w lód. Zamarzająca ziemia pęcznieje, więc wszędzie tam, gdzie podjeżdża swoimi saniami, powstaje potężny wał ziemi, który sunie przed nimi!

- Co teraz zrobimy?

Dom Magator cofał się w popłochu..

- Moim skromnym zdaniem musimy wiać na wzgórza!

- Nie! - zawołała Amla Fabeya. - Uspokójcie się. Nie możemy uciekać... musimy stanąć twarzą w twarz z Zimomordem!

- No tak - mruknął Dom Magator. - Prawie zapo­mniałem.

Wraz ze zbliżaniem się Zimomorda łoskot narastał, a grad spadających z nieba kamieni i śmieci gęstniał. Dom Magator został uderzony w ramię przez potężny konar, który prawie go przewrócił. Ściana ziemi miała ponad trzydzieści metrów wysokości i była nie dalej niż czterysta metrów.

- Zasypie nas! - krzyknęła Xanthys.

Amla Fabeya szybko odpinała od pasa liny, karabinki i inne akcesoria wspinaczkowe.

- Łap! - zawołała i rzuciła linę Zaggaline'owi. - Przy pasie masz karabinek. Przeciągnij przez niego linę i zawiąż ją, a potem podaj jej koniec Kalexikoksowi.

- Nie wespniemy się na to! To się rusza!

- Rób, co mówię! Kiedy Kalexikox się przymocuje, niech poda linę Xanthys, a ona Domowi Magatorowi. Szybko!

Gdy Wojownicy Nocy wiązali się liną, ciemna ściana pędziła na nich jak pociąg ekspresowy. Widać było w niej wyrwane z korzeniami dęby i brzozy, niesione przez masę ziemi i ka­mieni. Zmiecione z powierzchni gruntu drewniane płoty wy­strzeliwały w górę i po chwili potężna siła zamieniała je w nadające się na podpałkę szczapy. Po prawej stronie znad krawędzi wału wypływała lodowata mgła i czuć było odór, jaki zimą wydobywa się z kanału ściekowego.

- Teraz ty - powiedziała Amla Fabeya i przypięła Doma Magatora do liny.

- Mam nadzieję, że tylko sobie ze mnie żartujesz - jęk­nął. - Kiedy ostatnio wlazłem na krzesło w kuchni, aby wymienić żarówkę, zakręciło mi się w głowie.

- Teraz jesteś Wojownikiem Nocy - przypomniała mu Amla Fabeya i zaciągnęła węzeł wokół jego pasa.

- Wiem, ale zaczynam żałować, że nie wstąpiłem do meksykańskiej armii.

Czoło ziemnego wału dotarło do przeciwległej strony cmen­tarza. Szary płot przewrócił się i po chwili w powietrze

zaczęły wystrzeliwać nagrobki, krzyże i płaczące anioły, a potem spod ziemi powyskakiwały trumny. Drewniane pudła pękały i wypadały z nich znajdujące się w różnym stanie rozkładu trupy w garniturach i sukienkach, które zaraz potem wzlatywały w powietrze, jakby jechały ruchomymi schodami.

Wokół Wojowników Nocy zaczęły spadać kości, po ziemi potoczyły się czaszki. Xanthys zakryła głowę dłońmi.

- Boże! O mój Boże! - wrzeszczała. - Jakie to okropne!

Po czaszkach pospadały poodrywane ręce i nogi oraz po­krywy trumien, śmigające po ziemi niczym deskorolki. Fala ziemi potrzebowała jedynie kilku sekund, aby przetoczyć się przez cmentarz.

- Gotowi?! - krzyknęła Amla Fabeya. - Kiedy zacznę się wspinać, musicie ruszać za mną. Pamiętajcie, że to sen, a nie świat realny. Wierzcie w siebie, wspinajcie się i nie traćcie ducha!

Kucnęła twarzą do ściany. Pozostali Wojownicy Nocy usta­wili się za nią i też przykucnęli.

- Jeżeli to jest zwykły sen, chcę mieć tylko koszmary - wymamrotał Dom Magator.

- Słyszałeś, co mówiła nasza pani przewodniczka - przy­pomniał mu Kalexikox. - Wierz w siebie. Dodam tylko, że z punktu widzenia fizyki ta wspinaczka jest możliwa.

Dom Magator nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad problematyką wiary w siebie ani rozważania z zakresu fizyki. Ściana ziemi była już tylko kilka metrów od nich. Wciągnął powietrze, ale nawet nie zdążył zakląć, bo Amla Fabeya pobiegła ku ścianie i zaczęła się wspinać. Za nią ruszyli Zaggaline, potem Kalexikox, Xanthys i Dom Magator.

Dom Magator nie mógł uwierzyć, że to robi, lecz większą część pracy wykonywał za niego potężny nacisk ziemi od spodu. Stwierdził, że dopóki będzie poruszał nogami, aby stopy mu się nie zapadły, i utrzymywał równowagę, będzie się wspinał coraz wyżej i wyżej. Deptał krzewy, skały i otwarte trumny. Mniej więcej w połowie wysokości ściany tuż obok

niego z ziemi wynurzyły się na wpół zmumifikowane zwłoki kobiety ze sznurem pereł na szyi. Kiedy wyszczerzyła do niego zęby, niemal stracił grunt pod nogami, złapał się jednak korzeni drzewa i parł dalej.

Przez zaparowany wizjer dostrzegł, że Amla Fabeya dotarła już do krawędzi i wturlała się na szczyt. Po chwili to samo zrobili Zaggaline i Kalexikox. Przez głowę przemknęła mu myśl, że udało im się, ale nogi drżały mu jak w febrze, pocił się jak podpiekany ser i zaczynał wątpić, czy zdoła podejść choć kawałek wyżej.

Xanthys wspięła się na szczyt. Dom Magator też miał tam zaraz dotrzeć, nagle jednak jego stopa wbiła się w coś, co przypominało sidła na niedźwiedzie. Próbował strząsnąć to z nogi, ale stracił równowagę i jego prawa stopa zagłębiła się w ziemię. Odwrócił się plecami do ściany, lecz od dołu napierało tyle nowego materiału ziemnego, że po chwili został zasypany. Nic nie widział, a klatkę piersiową ściskało mu jakieś imadło.

- Ratunku... - jęknął do mikrofonu. - Jestem...

Kiedy zwaliła się na niego kolejna porcja ziemi, z goryczą pomyślał, że czeka go niezbyt przyjemna śmierć - trzydzieści metrów nad ziemią, w śnie jakiejś pielęgniarki. Dlaczego nie potężny zawał serca po nadmiarze zupy z langusty, a potem powolny przemarsz Gayosa Street, z orkiestrą jazzową, grającą Didn’t He Rumble?

Ale przecież sam chciał zostać Wojownikiem Nocy i udo­wodnić, że jest czymś więcej niż użalającym się nad sobą worem kalorii. Tak też można umrzeć. Na pewno niewygod­nie - ale za to jak heroicznie!

Jeszcze nie skończył kłócić się sam ze sobą, kiedy Wojow­nicy Nocy wydobyli go spod ziemi i wciągnęli na górę. Usiadł, kaszląc i rzężąc. Niemal po szyję tkwił w mroźnej mgle, opływającej ich gęstą, białą, nieprzerwaną falą. Byli już jednak wszyscy na szczycie ściany, która toczyła się dalej przez sen siostry Meiner, a miejsce, w którym się znajdowali, powoli opadało na poziom gruntu.

- Wszystko gra, DM? - spytała Xanthys.

- Zostałem złapany w jakąś pułapkę i straciłem równowagę.

- Pułapkę?

Dom Magator spojrzał w dół i zobaczył, że jego lewa stopa tkwi w ludzkiej klatce piersiowej.

- Jezu, jakie to pozbawione szacunku! - wymamrotał, po czym kopnął trupa w żebra raz i drugi i „pułapka” odpadła mu od nogi.

- Już po wszystkim, DM. Jesteś wolny.

- Rany... właśnie dlatego śmierć jest taka paskudna. Nie­zależnie od tego, jak miłymi ludźmi jesteśmy za życia, śmierć zamienia nas w problem komunalny.

Amla Fabeya podniosła się.

- Musimy stąd szybko uciekać. Zimomord jest od nas o kilka minut.

Dom Magator pozwolił sobie pomóc wstać. Opadli już na poziom okolicy, a fala ziemi oddaliła się o ponad pięćset metrów i mknęła teraz na południowy zachód. Wokół sły­chać było trzask gwałtownie zamarzającej ziemi. Przed nimi szalała burza śnieżna, zasłaniająca wszystko nieprzeniknioną bielą.

- Jaki jest plan? - spytał Zaggaline.

- Rozpraszamy się - odparła Amla Fabeya. - Kiedy Zimomord się zbliży, spróbuję odwrócić jego uwagę, żebyście mogli otworzyć ogień. Jeśli mamy szczęście, nie spodziewa się naszego przybycia. Może sądzić, że rekin lodowy się z nami rozprawił. - Sprawdziła pas z instrumentami. - Dom Magatorze, co z bronią?

- Nie możemy użyć strzelby słonecznej, ale możemy spróbować tego. - Zdjął z pleców karabin z długą lufą i podał go Kalexikoksowi. - Jesteś naukowym geniuszem, więc po­winno to do ciebie pasować. To przerywacz mózgu. Wysyła falę energii, która blokuje przepływ informacji między korą mózgową a móżdżkiem. Innymi słowy, Zimomord może sądzić,

że zaraz nas zaatakuje, ale w jego synapsach nastąpi spięcie, układ nerwowy nie otrzyma impulsu i mięśnie nie zareagują. Powinno to dać nam kilka sekund na załatwienie go innym sprzętem.

Odpiął kolejną broń - skomplikowane niebiesko-czarne urządzenie z wielkim tłumikiem płomienia w kształcie dzwonu na lufie.

- Chudy, ty możesz użyć tego. Potrzebuje kilku sekund, zanim zacznie działać, dlatego Kalexikox musi zablokować Zimomordowi mózg.

- Podoba mi się - stwierdził Zaggaline, podrzucając broń na dłoni. - Co to robi?

- To strzelba helisowa. Nieważne, gdzie trafisz Zimomorda, w rękę, w nogę, w klatkę piersiową czy w dupsko, zainicjuje to w jego DNA reakcję łańcuchową. Cała informacja genetycz­na w jego ciele zacznie się reorganizować, co zamieni go w kogoś zupełnie innego. Albo w coś. Ten proces jest nie­przewidywalny, Zimomord może się więc zamienić w pingwina cesarskiego, podwójnego cheeseburgera z dodatkową cebulą albo w pleśń.

- A co ze mną? - spytała Xanthys. - Nie jestem zbyt dobra w obchodzeniu się z bronią.

Dom Magator wyjął z olstra przy pasie duży, zdobiony platyną rewolwer.

- Z tym chyba sobie poradzisz. To pistolet operowy. Wy­strzeliwuje pocisk, który wydaje z siebie bardzo wysoki ton. Może powodować pękanie kryształu, ale lodu też.

Wicher dął z taką siłą, że ledwo stali. Kiedy Xanthys wzięła pistolet operowy, wydało jej się, że słyszy dalekie wycie. Popatrzyła na Amlę Fabeyę, która kiwnęła głową.

- Też to słyszysz? To wilki, które ciągną sanie Zimomorda. Muszą być już bardzo blisko.

- Dzieci nocy... - mruknął Dom Magator.

Wyjął broń dla siebie - gorącą strzelbę. Była to strzelba powtarzalna typu pump-action, wystrzeliwująca ładunek ża-

rzących się granulek magnezowych. Granulki paliły się tak intensywnie, że nie gasły nawet w lodzie ani w wodzie. Załadował do komory ciemnoczerwony metalowy nabój i za­łożył magazynek z dwudziestoma kolejnymi.

Wycie wilków stawało się coraz wyraźniejsze. Brzmiało, jakby otwarto prowadzący do piekła luk i tysiąc umęczonych dusz domagało się wypuszczenia. Przez śnieżną burzę za­czynało już być widać lodowe wilki - setki wilków w uprzę­żach, z nisko opuszczonymi łbami, najeżonymi ostrymi igłami lodu futrami i ślepiami płonącymi jak rozżarzone węgle.

- Nie możemy dać się im okrążyć - ostrzegła Amla Fabeya. - Zaatakują nas jak stado jeleni i w kilka sekund wyszarpią wnętrzności.

- Słyszałaś? - Dom Magator popatrzył na Xanthys. - Jeśli zauważysz, że któryś z tych drani chce nas obejść od flanki, wal do niego ze swojego falsetto czterdzieści pięć, dobrze?

Xanthys była bliska paniki, nagle jednak przypomniała sobie, że jej ojciec robił to samo i był wystarczająco odważny, aby brać udział w nocnych potyczkach. Nie zamierzała go zawieść, gdziekolwiek był i cokolwiek robił. Ale po raz pierwszy od przyjęcia roli Xanthys, Zakrzywiaczki Czasu, poczuła, że jest niemal naga i łatwo ją zranić.

Przez wycie wilków przebijał się ostry, metaliczny odgłos drapania, który sprawiał, że wszystkich Wojowników Nocy rozbolały zęby. Ziemia pod ich stopami zaczęła drżeć.

Po chwili z wirującego wściekle śniegu wyjechały sanie Zimomorda.

Wznosiły się wysoko nad ziemią i wyglądały nie jak sanie, ale forteca. Miały ponad dwadzieścia pięć metrów wysokości i ponad sześćdziesiąt długości i sunęły po śniegu na sześciu głównych płozach i dziesiątkach bocznych oraz na wysuniętych z boku łyżwach. Nad nimi wznosiły się kolejne poziomy balkonów, wieżyczek i blanków, grubo obrośniętych lodem i najeżonych pikami i oszczepami. Z każdego poziomu spływały

rzędy białych proporców, ponieważ jednak wszystkie były zamarznięte, żaden się nie poruszał.

Na najwyższym pokładzie stał ciemnoczerwony tron z wy­sokim oparciem, a na nim, trzymając lejce tysiąca wilków, siedział Zimomord.

Kiedy Xanthys poprosiła Springera, aby go opisał, kazał jej wyobrazić sobie, jak to jest leżeć w nocy w śniegu, bez nadziei na ogrzanie się. Miał rację. Zimomorda można było zobaczyć, ale jeszcze lepiej się go wyczuwało - był nie­skończenie zimny.

Był też ogromny, znacznie większy niż Xanthys sobie wyob­rażała - miał trzy, może trzy i pół metra wzrostu. Okrywała go peleryna z setek zamarzniętych białych szmat, a jego kościstą szyję otaczał naszyjnik z ludzkich kości udowych - sądząc po rozmiarach, w większości dziecięcych. Obciągnięta bielusieńką skórą długa czaszka Zimomorda zwężała się na czubku i przypominała czaszkę gada. Kiedy jednak odwracał głowę na bok i perspektywa zostawała zaburzona, przez ułamki sekund widać było ludzką twarz, upiornie przystojną, o ciem­nych błyszczących oczach. Xanthys przypomniała się szkoła i lekcje rysunku. Zdeformowana czaszka Zimomorda wyglądała podobnie jak głowy wielu postaci malowanych przez Hieronima Boscha.

Spod szaty Zimomorda wystawało sześć ramion, chudych jak odnóża pająka, z groźnie wyglądającymi szponami. Z jego nadgarstków wyrastało jednak także sześć dłoni o długich palcach, dzięki czemu mógł jednocześnie trzymać dziesiątki lejców i kierować saniami za pomocą skomplikowanego rumpla w kształcie litery Z.

- Wiecie, z czego zrobiony jest jego tron? - spytała Amla Fabeya. - Z zamrożonej krwi, z ponad pięciuset litrów.

- Pozostanę chyba przy mojej kolekcji mebli La-Z-Boya - mruknął Dom Magator.

Tron Zimomorda otaczały balustrady, z których zwisały dziesiątki zmrożonych ludzkich skalpów, naszyjników, bransolet

i zamarzniętych części ludzkiego ciała, takich jak pozbawione oczu twarze, wytatuowane barki, wyschnięte penisy i puste rękawiczki, które kiedyś były dłońmi.

Z przodu peleryny niczym ogromny sopel wystawał metrowy penis Zimomorda, zamarznięty w zakrzywionym ku górze wzwodzie. Na jego widok Xanthys poczuła równocześnie fascynację i przerażenie. Jak taki zimny i przerażający stwór mógł odczuwać jakiekolwiek cielesne pożądanie?

Kiedy sanie zbliżyły się do nich na tyle, że mogli się ukryć w ich cieniu, Amla Fabeya ruszyła do przodu.

- Osłaniajcie mnie! I uważajcie na te wilki!

Dom Magator popatrzył na pozostałych Wojowników Nocy.

- Kalexikox, przygotuj przerywacz mózgu! Celuj mu pros­to w makówkę! Chudy, uzbroiłeś strzelbę helisową? Nieważne, gdzie go trafisz, bylebyś trafił.

- Przygotowana i załadowana, staruszku - odparł chło­pak. - Bez względu na to, co to znaczy!

Amla Fabeya odpięła od pasa flarę i pociągnęła zapalnik. Po sekundzie flara buchnęła płomieniem - oślepiającą czerwie­nią - wypuszczając jednocześnie długie pasmo dymu. Amla Fabeya zaczęła biec skosem po przedniej części sań, machając flarą nad głową.

Zimomord natychmiast ją dostrzegł - tak jak tego chciała. Pchnął rumpel w bok i szarpnął lejce. Ze spodu sań wysunęło się sto kolców i wgryzło w lód, po kilku metrach poślizgu z chrzęstem zatrzymując gigantyczny pojazd. Sanie stanęły tak szybko, że lodowe wilki powpadały na siebie, wyjąc i skowycząc, ich uprzęże się splątały i przez kilka sekund panował kompletny chaos.

Zimomord ryknął wściekle, uniósł się na swoim tronie i przysłonił oczy, aby lepiej widzieć przez szalejący śnieg pędzącą na drugą stronę sań Amlę Fabeyę. Biegła niczym mistrzyni olimpijska w sprincie. Dom Magator z zachwytem patrzył na zręczne ruchy ubranej w błyszczący czarny kom­binezon i hełm w kształcie orlego łba kobiety - szczupłej, silnej i

zdeterminowanej. Aż trudno było uwierzyć, że to ta sama osoba, którą odebrał na lotnisku - pani doktor z mnóst­wem paciorków we włosach, ubrana w białą sukienkę.

- Kalexikox, atakuj jego mózgownicę! - krzyknął i klep­nął Kalexikoksa w ramię.

Chłopak uniósł przerywacz mózgu i zaczął nastawiać celow­nik. Zimomord opuścił dłoń, którą osłaniał sobie oczy, i powoli przekręcił głowę, by spojrzeć prosto na Kalexikoksa. Xanthys znów uległa optycznemu złudzeniu: w tym momencie Zimo­mord wyglądał niemal jak człowiek, a jego oczy rozszerzało zadowolenie.

- Ognia! - krzyknął Dom Magator.

Nic się jednak nie stało. Kalexikox stał bez ruchu i patrzył w celownik.

- Ognia, Kalexikox! Na Boga! Wal, stary!

Chłopak nie poruszył się jednak. Zaggaline podszedł do brata i ryknął mu prosto w twarz:

- Dunc! Co się dzieje, chłopie? Strzelaj albo będzie po nas!

Dom Magator pchnął Kalexikoksa w ramię i chłopak prze­wrócił się na bok, nie próbując w żaden sposób amortyzować upadku. Ręce i nogi miał sztywne jak manekin sklepowy.

- Zamarzł! - zawołała Xanthys.

Dom Magator natychmiast kucnął na lodzie i usiłował wy­rwać Kalexikoksowi przerywacz mózgu z dłoni.

- Puść go! - wrzasnął.

Szarpał bronią na boki, próbował odginać palce Kalexikoksa, ale choć bardzo się starał, nie mógł rozluźnić chwytu.

- Chudzielec! Strzelaj ze strzelby helisowej! Szybko, bo i ciebie zamrozi!

Zaggaline uniósł broń, ale było już za późno. Zimomord zszedł z tronu i zanim Zaggaline zdążył wycelować, spiczasta czaszka zniknęła za saniami.

- Dokąd on poszedł? - spytała spanikowana Xanthys.

- Nie mogłabyś zakrzywić czasu? - zasugerował Zag­galine. - Wystarczy, jeśli cofniesz nas o dwie minuty!

- Jezu, Zimomord goni Amlę Fabeyę! - Dom Magator zarzucił gorącą strzelbę na ramię i pobiegł za ogromnym stworem, na ratunek Amli Fabei.

Xanthys próbowała ustawić tarczę na swoim hełmie, ale nie mogła jej poruszyć.

- Zamarzła! Nawet nie drgnie!

- Więc będziemy musieli zastrzelić drania – stwierdził Dom Magator. - Chodźcie!

Ruszyli za nim. Nie przebiegli jednak nawet dwudziestu metrów, gdy zza sań wyskoczyło nagle sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt lodowych wilków. Wyjąc i szczekając, ruszy­ły na Wojowników Nocy. Ciągnęły za sobą lejce i Zaggaline się domyślił, że Zimomord musiał je specjalnie wy­prząc.

- Plecami do siebie! - zawołał do Xanthys.

- Co?

- Pamiętasz, co mówiła Amla Fabeya? Nie możemy po­zwolić, żeby zaszły nas od tyłu!

Przysunęli się do siebie i stanęli plecami w plecy. Lodowe wilki natychmiast ich otoczyły.

Z bliska wyglądały przerażająco. Ich pyski były bardziej spiczaste niż u zwykłych wilków, a cofnięte wargi odsłaniały połamane zęby i skręcające się, białe jak rybie filety jęzory. Całe ciało pokrywały ostre lodowe igły, najdłuższe biegły wzdłuż ich kręgosłupów. Zwierzęta stały w ciasnym kręgu, dyszały i powoli zaczynały zacieśniać pułapkę.

Zaggaline odchylił się do tyłu i dotknął hełmu Xanthys.

- Wszystko w porządku? - spytał.

- Jasne... Co Amla Fabeya mówiła o wyszarpywaniu przez nie bebechów?

- Masz pistolet operowy?

- Oczywiście.

- Kiedy dam znak, zaczynamy strzelać. Traf jak najwięcej wilków. Powinno to je na kilka sekund powstrzymać, do chwili aż zacznie działać pocisk helisowy.

- Dobrze.

Zaggaline sprawdził swoją strzelbę helisową, po czym wy­celował ją w największe zwierzę. Wilk lodowy wpatrywał się w niego czerwonymi, pozbawionymi wyrazu ślepiami. Zaraz się zdziwisz, pomyślał Zaggaline. Zobaczymy, czy ci się spodoba, jak twoje polimery zaczną się rozpadać.

- Ognia... - szepnął i uświadomił sobie, że powiedział to tak cicho, że Xanthys nie mogła go usłyszeć. - OGNIA! - powtórzył, tym razem tak głośno, że sam się przestraszył.

ROZDZIAŁ 13

Strzelba helisowa wystrzeliła jasnoniebieską błyskawicę i huknęła jak zatrzaskiwana klapa do piwnicy. Pierwszy pocisk uderzył wilka w kark i migoczący szrapnel eksplodował w po­wietrzu. Zwierzę zawyło, potrząsnęło łbem i zrobiło dwa ostrożne kroki do tyłu, było jednak jasne, że pocisk tylko je musnął.

Zaggaline powiódł strzelbą dokoła i trafił kilka kolejnych wilków. BAM! BAM! BAM! BAM! BAM! Zwierzęta za-skowyczały i cofnęły się, zaraz jednak ponownie zaczęły zacieśniać okrążenie.

W tym momencie Xanthys wystrzeliła z pistoletu operowego. Wzdłuż każdego pocisku wywiercone były kanaliki, dzięki którym w locie wydawały z siebie pięć przeraźliwych pisków. Jeden z nich musiał mieć tę samą częstotliwość co lód, bo wilk lodowy z prawej strony Xanthys natychmiast eksplodował, rozsypując się w białe grudy.

Większość zwierząt odskoczyła o kilka kroków w tył, ale wielki poobijany samiec z jednym okiem zaczął warczeć na Xanthys i podpełzać do niej. Szeroko rozwierał paszczę, uka­zując pięć szeregów ostrych zębów. Z głębi jego gardła wydobył się długi, groźny warkot i wilk zaczął poruszać tylnymi nogami, jakby zamierzał skoczyć. Xanthys ponownie strzeliła i

jedna z przednich nóg wilka rozprysnęła się. Zwierzę padło na bok, wyjąc z bólu i zdziwienia. Xanthys jeszcze raz strzeliła i wilk zamienił się w pokruszony lód.

- Najwyższy czas, mała! - zawołał Zaggaline. – Wal w nie! Pamiętaj o Alamo!

Xanthys strzelała raz za razem. Powietrze wokół świszczało, jeden wilk wybuchał za drugim. Część z nich próbowała odsunąć się poza zasięg strzału, ale Xanthys nastawiła celownik i w kilka sekund unicestwiła sześć albo siedem wilków, którym wydawało się, że oddaliły się na bezpieczną odległość.

- Xanthys, popatrz, to działa! - zawołał ponownie Zag­galine. - Całe jego DNA się psuje!

Pierwszy wilk, którego postrzelił ze strzelby helisowej, zaczynał się już niepewnie kiwać na nogach. To, co wyglądało na niegroźną ranę w barku, zamieniło się w wielki beżowy guz, pokryty ciemnobrązowymi plamami. Na ich oczach - niczym na robionym poklatkowo filmie przyrodniczym - nowotwór rozpływał się po całym ciele wilka. Konstrukcja genetyczna stwora rozpadała się i składała ponownie w zupełnie przypadkowy sposób i tylko Bóg raczył wiedzieć, w co zwierzę się zamieni. Było już zgarbione i mocno zniekształcone - przypominało nie tyle wilka, co guźca.

W ciągu kilku sekund podobne narośle zaczęły się pojawiać na ciałach pozostałych lodowych wilków trafionych ze strzelby helisowej - przynajmniej dziesięciu. Ale guźcowilki nie tylko groteskowo wyglądały, były też bardzo agresywne. Kiedy któryś z pozostałych wilków próbował zbliżyć się do Xanthys i Zagga­line, guźcopodobne istoty odwracały się, warcząc i śliniąc się, i próbowały złapać zębami swoich niedawnych towarzyszy.

Pierwszy guźcowilk odrzucił łeb do tyłu i próbował zawyć, ale udało mu się wydobyć z siebie jedynie zduszony jęk, podobny do tego, jaki wydobywa się z gardła zarzynanej świni. Dźwięk ten musiał podziałać na pozostałe wilki, bo zaczęły się cofać. Guźcowilk znów zawył i tym razem jego głos wydawał się niemal ludzki. Pozostałe lodowe wilki jeszcze przez kilka

sekund się wahały, a potem pierwszy z nich odwrócił się i umknął pod sanie, do kryjówki, z której wyszedł. Po chwili reszta podążyła za nim.

Wkrótce pozostały tylko guźcowilki. Zaggaline i Xanthys okrążali je z uniesioną bronią, ale zwierzęta nie sprawiały wrażenia zainteresowanych ludźmi. Po pierwszym przejawie agresji zaczęły szybko słabnąć. Ich boki ciężko unosiły się i opadały, jakby zwierzęta z trudem oddychały. Po kolei uginały się pod nimi nogi, ich oczy gasły i guźcowilki padały na ziemię, tak opuchnięte od pokrywających je nowotworów, że wyglądały jak trupy w ostatniej fazie rozkładu.

- Załatwiliśmy je - stwierdził Zaggaline. - Widziałaś?
Zamieniliśmy je w zwierzęta, jakie nie istnieją nawet w sennych koszmarach.

- Mam nadzieję - odparła Xanthys. - Są okropne.

Kiedy ostatni guźcowilk padł, Xanthys i Zaggaline odwrócili się w kierunku sań Zimomorda. Ukrywało się pod nimi z tysiąc lodowych wilków i wszystkie wpatrywały się w dwójkę Wojow­ników Nocy. Ich ślepia tak mocno świeciły, że przypominało to miasto nocą. Ale ani jeden wilk nie zawył, żaden też nie próbował podejść do ludzi.

- Jest super - oświadczył Zaggaline. - Odparliśmy ich atak i teraz czują do nas respekt. Pamiętasz taki film, Zulus, w którym dwudziestu Brytyjczyków walczy z milionem Zulu­sów? Na końcu Zulusi przestają ich atakować i uroczyście im salutują. - Uniósł strzelbę helisową nad głową. - To jest to. Respekt!

Natychmiast jeden z wilków skoczył na nogi i zaczął iść w ich kierunku.

- Cholera! - zaklął Zaggaline. - Czują do nas mniej respektu, niż sądziłem.

Kiedy zwierzę było jakieś sześć metrów od nich, Xanthys udało się zarepetować pistolet operowy, wycelować i wystrzelić. Pocisk wyprysnął z lufy z przeraźliwym wizgiem i wilk eks­plodował w chmurze lodowego pyłu. Żaden z pozostałych

wilków nie sprawiał wrażenia, że zamierza podążyć za pierw­szym, ale Zaggaline złapał Xanthys za ramię i pociągnął ją za sobą najszybciej, jak na to pozwalał śliski grunt.

Śnieg padał tak gęsto, że widoczność nie przekraczała dwóch metrów. Kiedy obeszli sanie, usłyszeli basowy, dudniący strzał i zaraz po nim następny.

- To strzelba Doma Magatora - powiedział Zaggaline.

Biegli przed siebie, trzymając się za ręce, aby się nie zgubić. Widoczność była tak zła, że niemal nadepnęli na Doma Maga­tora, który leżał na boku z wysoko uniesioną strzelbą.

- Co się stało? - zdziwiła się Xanthys. - Gdzie Amla Fabeya?

- Gdzie ten popieprzony Zimomord? - spytał Zaggaline.

- Tam - wychrypiał Dom Magator i zakaszlał.

Aby cokolwiek zobaczyć przez śnieg, musieli przetrzeć wizjery. Zimomord stał w odległości nie większej niż dziesięć metrów i z pełną samozadowolenia bezdusznością myśliwego, unoszącego zabitego królika, trzymał w górze Amlę Fabeyę. Szponiaste pazury wsadził pod jej pas wspinaczkowy i szarpał czarny materiał obcisłego kombinezonu. Choć wiła się i kopała najeżonymi kolcami butami do wspinaczki, nie wyglądał na przejętego, a kiedy odwrócił ku nim swą ludzką twarz, pojawił się na niej uśmiech.

- Uważaj, frajerze! - wrzasnął Zaggaline, idąc w jego kierunku z wysoko uniesioną strzelbą helisową. - Puść ją, albo zamienię cię w coś takiego, że sam na swój widok się zakrztusisz!

- Wojownicy Nocy... - powiedział z pogardą Zimomord. Jego głos przypominał kościelne organy, grające równocześnie na wszystkich piszczałkach, basowych, tenorowych i falseto­wych, i pobrzmiewał piskliwym, metalicznym echem. - Trud­no mi było uwierzyć, kiedy Wysoki Koń powiedział, że złapał zapach Wojowników Nocy. Byłem pewien, że wiele dziesiątków lat temu zostaliście rozproszeni i powróciliście do niskich zadań, do których znacznie bardziej się nadajecie.

- No cóż, ty i twój koński kumpel bardzo się pomyliliś­cie - stwierdził Dom Magator i wstał. - Wojownicy Nocy nigdy się nie poddają. Dopóki we wszechświecie istnieją takie cwaniaczki ja ty, zawsze będziemy do dyspozycji.

- Ha! Wciąż tak samo zadufani w sobie! Moralizatorzy! Nie zmieniacie się, prawda? Tym razem jednak nie musicie się martwić o bezpieczeństwo wszechświata i ludzkiej rasy. Jeszcze trzy doby i wraz z Wysokim Koniem poznamy tajemnicę Stworzenia, a wtedy, mój przyjacielu, nie będzie już nic, o co mógłbyś się martwić. Pozostanie jedynie chaos i pradawna noc.

- Puść ją! - powtórzył Zaggaline, celując ze strzelby helisowej w głowę Zimomorda.

Zimomord uniósł Amlę Fabeyę wyżej, zasłaniając nią swoją głowę.

- Najpierw będziesz musiał ją zabić. No proszę... dlaczego się wahasz? I tak zginie, podobnie jak wy. Co za różnica, czy rozwalisz jej łeb, jeżeli uda ci się przy tym rozwalić mój?

Potrząsnął Amlą Fabeyą tak gwałtownie, że zawyła.

- Ty draniu! - wrzasnął Dom Magator. - Puść ją!

Zimomord znów potrząsnął swoją ofiarą, po czym sięgnął między jej nogi i złapał za krocze z taką siłą, że szponiasty pazur przebił kombinezon i wbił się w ciało. Amla Fabeya znów krzyknęła i zaczęła się miotać jak nabity na szpilkę owad.

- Ranisz mnie! Sprawiasz mi ból! Ashapola!

- Ashapola? - zadrwił Zimomord. - Ashapola nie może cię uratować! - Wbił pazur jeszcze głębiej, a potem wbił także drugi.

- Zostaw ją! - ryknął Zaggaline i strzelił, ale Zimomord zniknął, po czym pojawił się ponownie o pół metra w lewo i pocisk minął go o kilkadziesiąt centymetrów. Kiedy wrócił na poprzednie miejsce, strzelił do niego Dom Magator.

Jego gorąca strzelba głośno huknęła i w łokieć drugiego ramienia Zimomorda wbił się ładunek rozżarzonych do białości granulek. Magnezowe kuleczki były tak gorące, trzaskały i paliły się tak gwałtownym ogniem, że zanim ogromny stwór

zdążył strząsnąć je z siebie, wżarły mu się w mięśnie i zaczęły przypiekać kość.

Zimomord rzucił Amlę Fabeyę na lód. Spod jego ubrania buchał dym, ale on nie wahał się ani sekundy. Złapał dwoma ramionami palącą się kończynę, mocno ją chwycił i wykręcił do tyłu. Zawył z bólu tak głośno, że Xanthys musiała zasłonić sobie uszy, po czym wyłamał sobie rękę z barku. Przekręcił ją trzy razy, aby oderwać skórę i ścięgna, i po czwartym obrocie odpadła od tułowia.

- Boże... - westchnęła Xanthys, kiedy Zimomord odrzucił palącą się rękę. Wylądowała o dziesięć metrów dalej, wciąż płonąc i dymiąc.

- Amla Fabeya! - zawołał Zaggaline. - Kalexikox, pomóż jej! - Uniósł strzelbę helisową i wycelował w Zimomorda, ten jednak skoczył w bok, niczym postać z kreskówki. Zaggaline znów próbował wycelować, ale i tym razem Zimo­mord odskoczył.

Zaggaline machał strzelbą na boki, gorączkowo próbując namierzyć cel. Amla Fabeya pełzła po lodzie, a Kalexikox biegł jej na ratunek. Zimomord skoczył jednak w jej kierunku i po trzech krokach złapał ją za nogę, zanim chłopak zdążył do niej dotrzeć.

- Ostrzegłem cię! - krzyknął Dom Magator.

Przeładował strzelbę, ale Zimomord uniósł Amlę Fabeyę w powietrze i zaczął machać nią na boki, co uniemożliwiało Domowi Magatorowi bezpieczny strzał.

- Ostrzegłeś mnie? Ty mnie ostrzegłeś? No cóż, Wojownicy Nocy, teraz ja ostrzegę was!

Uniósł Amlę Fabeyę jeszcze wyżej. Walczyła, ale wyglądało na to, że ma złamaną w kostce nogę, bo stopa była nienaturalnie wykrzywiona. Zimomord złapał ją za hełm w kształcie łba orła, odkręcił go i rzucił w śnieżną burzę w ślad za swoją płonącą ręką. Amla Fabeya zamknęła oczy i zaciskała zęby. Bolało ją, ale wiedziała, że czeka ją znacznie większe cier­pienie.

Między jej udami pojawiły się trzy szpony i pięć długopalcych dłoni rozsunęło nogi Amli Fabei na boki. Potem pojawiła się następna dłoń - trzymająca podobny do sopla wzwiedziony członek Zimomorda.

- Nie!!! - krzyknął Dom Magator i zaczął biec.

Zimomord zignorował go jednak i zaczął wsuwać członek między uda Amli Fabei, kierując go pionowo w górę. Dom Magator pokonał mniej więcej ćwierć odległości do Zimomor­da, kiedy szklisty czubek wniknął w ciało Amli Fabei. Dom Magator potknął się i stanął, niezdolny się poruszyć. Oddychał ciężko. Nie był w stanie nic robić, patrzył tylko bezsilnie, jak Zimomord nabija Amlę Fabeyę na swój sopel i wsuwa go po kilka centymetrów dalej, aż cały metr lodu zniknął. Musiał przebić jej pochwę, macicę, żołądek i płuca i sięgnąć do gardła. Amla Fabeya wyła z bólu, jeśli jednak w tym gwałcie była jakakolwiek łaska, to zimno. Po kilku sekundach zaczęła zamarzać od środka. Żołądek, wątroba, płuca - jeden narząd po drugim zamieniał się w lód. Krew przestała krążyć i zamarzła w żyłach i tętnicach, serce stanęło w połowie uderzenia. Pełne paciorków włosy Amli Fabei zbielały jak u staruszki, a czarny kombinezon pokrywał się coraz grubszą warstwą szronu. Po chwili całe ciało zesztywniało, głowa opadła. Zanim minęły dwie minuty, zmieniła się w kawał lodu, z którego sterczały rozłożone na boki ręce, jakby cały czas prosiła o ratunek.

- Teraz, facet, wal! - zawołał Zaggaline. Ale choć było jasne, że Amla Fabeya nie żyje, Dom Magator wahał się.

Zimomord wykorzystał tę chwilę wahania i wyciągnął zza pleców topór o dwóch ostrzach, zrobiony z błyszczącego jasno metalu. Wcięte, półksiężycowate brzeszczoty i wyrzeźbiona na rękojeści głowa demona nadawały mu wygląd broni z nordyc­kiej sagi.

- Kattalak... - szepnęła Xanthys.

Dom Magator uniósł strzelbę, było już jednak za późno. Zimomord uderzył Amlę Fabeyę toporem w tył głowy i całe jej ciało rozpadło się, odsłaniając wzwiedziony członek.

Dom Magator strzelił, ale Zimomord okazał się zbyt szybki i płonący ładunek zniknął w ciemności. Ogromny stwór zakręcił pięcioma pozostałymi ramionami wokół głowy i śnieg tak zgęstniał, że Wojownicy Nocy oślepli.

Kalexikox pochylił się do Doma Magatora.

- Wiatr ma prędkość stu trzydziestu kilometrów na godzinę i przyspiesza! - krzyknął. - Musimy uciekać!

Dom Magator był tego samego zdania. Mógł próbować zlokalizować Zimomorda za pomocą swoich skanerów, ale ponieważ temperatura ciała potwora była taka sama jak tem­peratura otoczenia, odczyty nie byłyby wiarygodne. Poza tym burza śnieżna powodowała tyle zakłóceń, że nie dało się określić, jak daleko jest ich przeciwnik ani w jakim kierunku podąża. Mógł krążyć wokół nich i likwidować ich pojedynczo Kattalakiem - albo, co gorsza, wbijać w nich swój lodowy członek i po kolei ich zamrażać. Dom Magator był pewien, że Zimomordowi nie sprawiałoby różnicy, czy atakuje w ten sposób kobietę, czy mężczyznę.

- Za mną! - krzyknął i machnął do swoich towarzyszy. - Wycofujemy się!

- Pozwól mi jeszcze raz strzelić! - odkrzyknął Zaggaline.

- Nie mamy czasu!

- Tylko raz! Powiedz mi, gdzie on jest!

- Tam!

- Co znaczy „tam”? Potrzebuję dokładnych współrzęd­nych!

- Nie mogę ich podać! Łapię same zakłócenia!

- Jak mam trafić drania bez współrzędnych?!

- Spróbuj tego! - Dom Magator odpiął z uchwytu na plecach kolejną broń i rzucił Zaggaline'owi, który złapał ją lewą ręką, prawą odrzucając strzelbę helisową.

- Co to jest? - Zaggaline ze zdziwieniem popatrzył na pokryty sprężynującymi blaszkami i płaskimi dźwigniami ka­wałek metalu, bardziej przypominający kuszę niż strzelbę.

- To wirujący nóż!

- Co?

- Wystrzeliwuje dziesięciocentymetrowej średnicy tytano­we tarcze. - Dom Magator zakręcił palcem wskazującym w powietrzu. - Przez trzydzieści metrów lecą prosto, a potem, mniej więcej piętnaście centymetrów nad ziemią, zaczynają zataczać spirale. Jeżeli Zimomord znajduje się w promieniu piętnastu metrów od ciebie, odetną mu stopy!

- Tylko stopy?! Chciałbym mu obciąć coś więcej niż stopy!

- Wiem, ale to już coś!

Zaggaline zarepetował wirujący nóż.

- Mówiłeś, że gdzie on jest? - spytał, mrużąc oczy i próbując dostrzec coś w wirującym śniegu.

Dom Magator wpatrywał się w ekrany pod hełmem. Widział niewyraźne kontury postaci, przesuwającej się między nimi i saniami Zimomorda. Poruszała się sztywno, jak owad, można więc było zakładać, że to ich cel.

- Tam! - krzyknął, pokazując kierunek palcem.

Zaggaline strzelił dwa razy.

Tytanowe tarcze leciały niemal bezgłośnie, wydały z siebie tylko dwa głuche odgłosy, przypo­minające dźwięk drumli.

- Trafiłem go? - spytał.

Dom Magator próbował wyregulować skaner, aby sprawdzić, czy Zimomord przestał się poruszać, ale zakłócenia były tak intensywne, że nie widział nawet ogromnych sań.

- Trafiłem go? - spytał ponownie Zaggaline.

- Nie wiem. Nie mam obrazu. Musimy uciekać.

- Chcę tylko wiedzieć, czy go trafiłem!

- Jeżeli stał między nami a saniami, jest duża szansa, że nie ma już stóp. Na razie musisz na tym poprzestać.

Dołączyli do Xanthys i Kalexikoksa.

- W świecie czuwania jest teraz czwarta siedem - poin­formował ich Kalexikox. - Dla nas to jeszcze noc, ale za kwadrans wzejdzie słońce, a siostra Meiner nastawiła budzik na czwartą dwadzieścia dziewięć.

Dom Magator popatrzył w kierunku sań Zimomorda.

- No dobrze... chyba ostrożność jest lepsza od zamrożenia tyłka przez lodowego zboczeńca z pięcioma ramionami i faj-fusem jak bułka paryska.

- Chciałbym jeszcze tylko raz do niego strzelić - nalegał Zaggaline.

- Będziesz miał jeszcze okazję - odparł Dom Magator. - Sporo się dzisiejszej nocy nauczyliśmy. Popełniliśmy kilka poważnych błędów, ale nie powtórzymy ich po raz drugi.

- Wrócimy tu?

- Możesz się o to założyć. Pomścimy Amlę Fabeyę.

- Amen.

Xanthys uniosła rękę na znak, że ona też zamierza wrócić.

- Jesteśmy Wojownikami Nocy! - zawołał Kalexikox. - Nie poddamy się, dopóki nie zamienimy wroga w siekaną szalotkę!

- Siekaną szalotkę? - zdziwiła się Xanthys.

Dom Magator włączył przyciski mocy z boku pasa. Świateł­ka, które pojawiły się na jego przedramieniu, sprawiły, że płatki śniegu zaczęły migotać i Wojownicy Nocy wyglądali w tym świetle jak otoczeni gęstą chmarą błękitnych świetlików. Dom Magator narysował w powietrzu ośmiobok - bramę powrotną do sypialni siostry Meiner i świata czuwania.

- Idziemy - powiedział.

Xanthys przeszła pierwsza, za nią Kalexikox. Zaggaline odwrócił się do Doma Magatora.

- Na pewno wrócimy? Nie ściemniałeś?

Dom Magator pokręcił głową.

- Pozwól, że coś ci powiem, synu. Przez całe życie za­stanawiałem się, jaki to wszystko ma sens. Dlatego za dużo jadłem. Wiesz... jeśli świat nie ma sensu, po co czymkolwiek się przejmować? To, przez co dziś przeszliśmy, dowodzi jednak, że to wszystko ma sens - przynajmniej z mojego punktu widzenia. Dlatego na pewno tu wrócimy.

Zaggaline kiwnął głową i przeszedł przez portal. Kiedy Dom Magator miał za nim podążyć, z miejsca oddalonego o

jakieś pięćdziesiąt metrów doleciał do niego przerażający wrzask. Odwrócił się i włączył skanery.

W dalszym ciągu nie było wyraźnego obrazu, ale dałby głowę, że dostrzega coś, co próbuje na niego skoczyć. Coś bardzo wysokiego, pokracznego i najwyraźniej wytrąconego z równowagi. Rozległ się kolejny wrzask - nie był to jednak wrzask bólu, ale wściekłości.

- Wojownicy Nocy! Zamorduję was wszystkich! Zamrożę was i zmiażdżę w moich szponach! Wyssę z was całą zamarz­niętą krew! Przyjdę po was, gdziekolwiek się schowacie, w świecie czuwania albo snu!

Dom Magator wyłączył ekran i przez wizjer wbił wzrok w burzę śnieżną. Może tylko mu się zdawało, ale chyba zbliżała się do niego blada, rozmazana zjawa. Przeładował gorącą strzelbę i oparł kolbę o ramię. A jeśli nie trafię i Zimomord przyłoży mi Kattalakiem? - pomyślał. Jeśli mnie zamrozi i rozmiażdży w swoich pajęczych łapskach?

Gdyby tak się stało - pomijając już to, że zostałby ciężko ranny albo zabity - Wojownicy Nocy musieliby szukać nowe­go zbrojmistrza. Zanimby im się to udało, Zimomord i Wysoki Koń mogli znaleźć sposób do wniknięcia w pierwszy sen noworodka i odkryć tajemnicę Stworzenia.

Ogromna blada zjawa zdawała się zbliżać. Dom Magator wstrzymał oddech i strzelił, nie sprawdzał jednak, czy trafił. Skoczył przez portal i natychmiast wyłączył zasilanie.

ROZDZIAŁ 14

Obsypany śniegiem, wylądował na środku sypialni siostry Meiner i udało mu się utrzymać na nogach tylko dzięki temu, że złapał za balustradę łóżka. Portal zapadł się za nim z głośnym sykiem, podobnym do tego, jaki wydają z siebie hydrauliczne hamulce tirów.

Springer czekał już na nich. Dom Magator poznał po wyrazie jego twarzy, że Xanthys i Kalexikox zdążyli mu powiedzieć o Amli Fabei. Wydawało się, że ma przynajmniej o dwadzieścia lat więcej niż wtedy, gdy rozstawali się z nim wieczorem. Jego krótko ostrzyżone włosy były całkowicie siwe, a oczy blade jak agaty. Miał na sobie jasnobeżowy garnitur bez kołnierza, który wyglądał jak strój postaci z filmu science fiction z lat 60. XX wieku.

Na zewnątrz w dalszym ciągu było ciemno, ale siostra Meiner zaczynała się już poruszać. Leżała na plecach i pogwizdywała przez jedną dziurkę nosa.

- Powinniśmy się pospieszyć - oznajmił Springer. - Mu­sicie wrócić do swoich ciał przed wschodem słońca.

- Tak mi przykro z powodu tego, co się stało Amli Fabei - powiedział Dom Magator. - Czuję się, jakbym zostawił ją na lodzie.

Springer wykrzywił wargi, jakby poczuł w ustach gorycz.

- Znała ryzyko - odparł. - Tak jak wy wszyscy.

- Co się z nią stanie w świecie realnym?

- To samo, co z innymi Wojownikami Nocy, którzy zginęli w akcji. Lekarze uznają, że nagle i zupełnie nieoczekiwanie zapadła w śpiączkę i będą ją utrzymywać przy życiu, dopóki nie uznają, że nie ma co liczyć na jej obudzenie się i nie warto więcej wydawać na nią pieniędzy.

- Boże drogi... - jęknął Dom Magator. - Aż ciężko o tym myśleć, prawda?

- Tak, oczywiście. Ale za to Kalexikox miał szczęście. Mógł na zawsze stracić możliwość posługiwania się ręką.

- Co robimy? - spytała Xanthys.

- Wrócicie do swoich śpiących ciał i jak najlepiej wypocz­niecie. Spotkamy się po południu i omówimy wydarzenia nocy. Potem ustalimy nowy plan działania.

- Nie możemy zrobić tego teraz? - spytał Zaggaline. - Muszę się uspokoić. Jestem po uszy naszpikowany adrena­liną. - Przez cały czas podrygiwał i boksował pięścią powietrze.

- Raczej nie - odparł Springer. - Jesteś tak podniecony, że nie byłbyś w stanie jasno myśleć.

- Nie chcesz poznać szczegółów tego, co się działo?

- Naturalnie, że chcę, ale pod warunkiem że najpierw wszyscy to sobie przemyślicie.

Siostra Meiner przewróciła się na bok i prychnęła.

- Zabierajmy się stąd - powiedział Springer. - Czas zostawić tę biedną kobietę w spokoju. Już wystarczająco jak na jedną noc napsuliśmy jej nerwów.

- Kiedy byliśmy w jej śnie, to ona... widziała nas w nim? - spytała Xanthys. - Śniła o nas i o tym mieście?

- Oczywiście.

- Jezu, strasznie mi jej żal. Mam nadzieję, że już nigdy nie będzie miała takiego okropnego snu.

Springer wyprowadził ich przez ścianę sypialni. Po burzy śnieżnej w śnie siostry Meiner poranek wydawał się bardzo

ciepły. Odlecieli z Clifton w chwili, gdy słońce wysuwało się zza drzew Parku Stanowego imienia Tomka Sawyera. Lecieli teraz wyżej i znacznie pewniej, Springer nie musiał im poka­zywać drogi powrotnej do domu. Zaggaline i Kalexikox odbili nad Highland District w lewo, a Xanthys i Dom Magator rozdzielili się w centrum, w którym ciągle jeszcze migotały latarnie.

- Na razie - powiedziała cicho Xanthys.

- Widzimy się po południu - odparł Dom Magator, po czym skręcił na północny wschód i poleciał wzdłuż rzeki, z wyciągniętymi do przodu ramionami, jakby nic nie ważył.

- Perry!

- Jeszcze śpię, tato! Nie słyszę cię!

- Wiesz, która jest godzina?

- Nie i nie chcę, żebyś mi mówił.

Choć drzwi były zablokowane hantlami, ojcu udało się je otworzyć. Przeszedł nad leżącymi na podłodze dżinsami, po­duszkami i rozrzuconymi płytami DVD i dotarł do łóżka.

- Wstawaj, synu. Już po dziewiątej.

Perry głębiej zakopał się pod kołdrę. Nawet po normalnie przespanej nocy miał problemy ze wstawaniem, a co dopiero po nocy spędzonej w burzy śnieżnej na walce z Zimomordem.

- Tato, nie spałem dobrze. Zostaw mnie w spokoju na dwie godziny, dobrze?

- Co się z wami dzieje, chłopcy? Nie mogę ściągnąć z łóżka nawet Dunca, a zawsze je śniadanie, kiedy jeszcze jest ciemno. Chyba nie słuchaliście przez całą noc tej waszej idiotycznej muzyki?

- Nic mi nie jest, tato, miałem tylko atak amnezji.

- Amnezji? No to mi ulżyło. Najważniejsze, żebyś nie cierpiał na bezsenność.

George Beame podszedł do okna i rozsunął zasłony. Pokój natychmiast rozjaśniło światło słoneczne.

- Miałem na myśli właśnie bezsenność – wymamrotał Perry. - Zapomniałem, jak to się nazywa, bo miałem amnezję.

George usiadł na skraju łóżka i ściągnął z syna kołdrę.

- Oślepiłeś mnie! - krzyknął Perry i zasłonił twarz dłoń­mi. - Nigdy już nie będę widział! Będę musiał odrabiać lekcje w alfabecie Braille'a!

- Perry, dawno minęła dziewiąta, zbliża się pora lunchu i stało się coś wspaniałego!

Perry rozsunął palce i popatrzył na ojca. Od lat nie widział, jak się uśmiecha. Przynajmniej nie tak jak teraz, nie tak radośnie. George Beame cały promieniał. To było zupełnie do niego niepodobne. Perry ponownie zasłonił twarz.

- Mam nadzieję, że już nie cierpisz na amnezję, bo jeśli tak, to nie rozpoznasz naszego gościa.

Perry usłyszał, że ktoś wchodzi do pokoju i siada w nogach jego łóżka. Zdawało mu się, że czuje lekki zapach kwiatowych perfum. Policzył do dziesięciu, starając się odgadnąć, kto to może być. Prawdopodobnie kuzynka Millie. Ojciec zawsze chciał, aby Perry spędzał z nią jak najwięcej czasu, ponieważ prowadziła pogadanki na temat Biblii i była wspaniałym przy­kładem młodej amerykańskiej kobiety - jeśli pominąć aparat korekcyjny na zębach i potargane mysie włosy.

- Perry? - odezwał się dziewczęcy głos.

Podniósł głowę i otworzył oczy. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Obok ojca siedziała Janie w luźnej różowej sukience. Od razu wiedział, że to nie Springer udający jego siostrę, a naprawdę Janie, bo wyglądała zupełnie inaczej niż wtedy, gdy udawał ją Springer. Jej ciemne włosy były krótko przy­strzyżone, niemal jak u chłopca, a ich końcówki miały jaskraworóżowy kolor. Pośrodku dolnej wargi błyszczało kółko kolczyka.

- Janie? Janie! A więc wróciłaś! - Ton, jakim to powie­dział, najwyraźniej zdziwił ojca, bo uniósł brwi. Perry nie mógł mu jednak powiedzieć o przepowiedni Springera, że

Janie przyjedzie do domu. W najlepszym przypadku uznał­by, że jego synowi mąci się w głowie, a w najgorszym, że bluźni.

W każdym razie George Beame był zachwycony faktem, że Janie wróciła, co - biorąc pod uwagę ich wcześniejsze kłót­nie - wydawało się dość dziwne. Wstał i z ojcowską dumą położył jej dłonie na barkach.

- Widzę, że wcale się nie zmieniłeś, Perry - stwierdziła Janie.

- Chyba dzięki diecie.

- Diecie?

- To nie wina ojca, ale jedyne, co umie gotować, to gulasz po brunszwicku.

- Nieprawda! - zaprotestował George. - Robiłem wam mnóstwo innych dań. A co z indykiem po meksykańsku z ze­szłego tygodnia?

- W porządku, Wysoki Sądzie. Rezygnuję z prowadzenia sprawy. Czy ława przysięgłych mogłaby przestać chichotać?

- Twoje poczucie humoru też się nie zmieniło - zaśmiała się Janie.

George pochylił się i pocałował córkę w czubek głowy.

- Janie zapytała mnie, czy mogłaby na jakiś czas wprowa­dzić się z powrotem. Przyznaję, że musiałem się nad tym chwilę zastanowić, ale zgodziłem się. - Zamilkł na chwilę i Perry dostrzegł w jego oczach łzy. - Wiem, że strasznie się kłóciliśmy i padło między nami mnóstwo nieprzyjemnych słów, ale to było kiedyś, a teraz jest teraz. Nieważne, co się działo, w dalszym ciągu jesteśmy rodziną, a członkowie rodziny muszą sobie wybaczać.

- Nie musisz mnie o tym przekonywać, tato - mruknął Perry. - Ale jeśli o mnie chodzi, to raczej nie będę mógł już pomagać w sklepie. Janie, twój powrót prawdopodobnie urato­wał mi życie. Chyba od jakiegoś czasu mam śmiertelną alergię na zapach sera szwajcarskiego.

- Eee... Janie nie będzie pracować w sklepie. Przyjechała

ze szczególnego powodu. Powiedziała mi o tym przez telefon i wszystko omówiliśmy.

Zapadła długa cisza, w czasie której Janie nie spuszczała wzroku z brata i nie przestawała się uśmiechać. Miała ciemno­brązowe oczy, przypominające barwą sos czekoladowy Hersheya, a kiedy się uśmiechała, jej twarz marszczyła się podobnie jak u matki - jakby myślała o czymś zarazem szelmowskim i tkliwym.

George delikatnie położył dłoń na jej brzuchu.

- Janie będzie miała dziecko.

- Hej!

- Zostaniecie z Dunkiem wujkami.

- Super! Będę mógł do niego mówić wujcio Dunc!

- Miałam nadzieję, że poradzę sobie sama, ale zostało mi tylko pięćdziesiąt dolarów. Kiedy porozmawiałam z pielęg­niarką z ambulatorium poradnictwa ciążowego, powiedziała mi, że powinnam przełknąć dumę i pomyśleć przede wszystkim o dziecku.

- A co z ojcem dziecka? Gdzie on w tym wszystkim jest?

Janie pokręciła głową.

- Nie chce nic o nim wiedzieć. Nigdy nie chciał tego dziecka. Chyba nie mogę mieć o to do niego pretensji. Ma... inne zobowiązania.

- Inne zobowiązania, ważniejsze od własnego dziecka? Nie mów mi, że ma abonament na mecze Cardów?

- Ma żonę i trójkę innych dzieci.

- Jezu, ile on ma lat?

- Trzydzieści cztery.

Perry klasnął się w czoło dłonią.

- Boże! Moja siostra dała się przewrócić emerytowi!

- Perry... - wtrącił się George. - Nie wolno ci tak mówić.

- Przepraszam, tato. To przez zaskoczenie.

- Mnie też to zaskoczyło, synu, ale zmusiło do zastanowienia się nad sobą samym, nad tym, jak bardzo byłem egoistyczny. Cierpiałem z powodu matki i zapomniałem, że wy też cierpieliście.

Perry wstał z łóżka i zaczął grzebać w rozrzuconych na podłodze ubraniach, aż znalazł jako tako czyste spodnie. Wciągnął je, niemal się przy tym przewracając.

- Gdzie mieszkałaś? - spytał Janie.

- W New Albany. Do czasu, aż ciąża zaczęła być widoczna, pracowałam w salonie fryzjerskim.

- W New Albany? A więc tatuś jest nie tylko emerytem, ale i wsiokiem! Jezu, Janie! Chcesz przynieść wstyd rodzinie?

Janie roześmiała się i trzasnęła go poduszką.

W tym momencie w drzwiach pojawił się Dunc. Miał potargane włosy i był ubrany w workowatą szarą piżamę. Wyglądał jak Lenny z Myszy i ludzi.

- Wreszcie zebrała mi się rodzina z powrotem - powie­dział George, rozkładając szeroko ramiona, aby móc objąć również Dunca. - Może zejdziemy na dół i zjemy rodzinne śniadanie? Od tak dawna tego nie robiliśmy.

Kiedy ruszył na dół, Janie wstała, by pójść za nim.

- Janie... - zaczął Perry. - To naprawdę wspaniale, że znów tu jesteś.

Siostra podeszła do niego i chwyciła kosmyk jego włosów między kciuk i palec wskazujący, jak to często robiła, kiedy był dzieciakiem.

- Wiesz... z początku wydawało mi się, że się nie zmieniłeś, ale chyba jesteś jakiś inny - powiedziała.

- To znaczy?

- Nie wiem. Jest w tobie coś innego. Może po prostu jesteś starszy.

- No cóż, każdemu to się zdarza. Pomyśl: któregoś dnia też będę miał trzydzieści cztery lata.

- On mnie nie wykorzystał. Wiedziałam, co mnie może czekać.

Perry pokręcił głową.

- Problem w tym, że nienarodzone dzieci nie wiedzą, co je może czekać.

- Moje będzie miało dobrą opiekę, nieważne, co się stanie.

Perry mocno objął siostrę. Jej brzuch pod sukienką był duży i twardy.

- Hej, ten gnojek jest większy, niż się wydaje! Kiedy masz termin?

- Może się urodzić w każdej chwili. Jutro albo w przyszłym tygodniu. Jeśli będziesz dalej mnie tak ściskał, pewnie urodzi się dzisiaj.

- Tak szybko? Żartujesz chyba! I przyjechałaś rodzić do Louisville? Musiałaś widzieć wiadomości... o tych wszystkich dzieciakach, które umierają, bo nie mogą zasnąć?

- Oczywiście, że widziałam, ale tata zawiezie mnie do ciotki Bethany w Bowling Green. Jedna z jej koleżanek jest położną w Greenview Regional.

- No to dobrze. Czy tata ci mówił, że wnuczka Dory umarła w szpitalu Kosair? Byłem tam, kiedy to się stało, i nie było to przyjemne.

- W Bowling Green nie mieli podobnych przypadków, więc chyba będę bezpieczna.

- Ja też mam taką nadzieję.

Przez chwilę mu się przyglądała.

- Zdecydowanie jesteś jakiś inny, Perry. Taki... bo ja wiem... dojrzały.

- Dojrzały? Moi? To brzmi, jakbym był jednym z serów taty.

- Wobec tego „poważny”.

- Może trochę dorosłem. Daj mi chwilę, żebym się ubrał, i spotkamy się na dole.

Pocałowała go w policzek, potem pocałowała też Dunca i zeszła na dół do kuchni.

Jeżeli ktokolwiek w tym pokoju wyglądał poważnie, to jedynie Dunc.

- Przyszło mi coś do głowy - oznajmił.

- Wiem nawet co, Dunc.

- Zimomord i Wysoki Koń zamierzają nas ścigać. Słysza­łeś, co powiedział Zimomord: „w świecie czuwania albo snu!”.

Oznacza to, że on i Wysoki Koń mogą zacząć węszyć także tutaj, próbować wejść w sen taty albo Janie, i wtedy znaleźliby nie tylko nas, ale także dziecko Janie.

- Spróbuję przekonać tatę, żeby zabrał Janie do Bowling Green już dzisiaj - obiecał Perry. - W każdym razie musimy poinformować o tym Springera, i to szybko. Jeżeli Zimomord i Wysoki Koń wlezą w sen Janie, będzie po wszystkim. Będzie koniec świata.

- Macie ochotę na naleśniki? - zawołała z dołu Janie.

John śnił, że do ust włażą mu chmary pająków, i kiedy się obudził, rzeczywiście miał coś na języku. Usiadł, zamachał rękami i zaczął gwałtownie pluć, po chwili zauważył jednak, że to tylko pękła poduszka. Całą twarz miał w gęsim pierzu.

- Pfff... tfu... cholera.

Pokój wypełniało oślepiające słoneczne światło. Gdy popa­trzył na zegarek, stwierdził, że dochodzi dziesiąta rano. Jezu, ale był zmęczony. Nie zdawał sobie przedtem sprawy z tego, że kiedy walczy jako Wojownik Nocy, nie śpi. Nieoczekiwanie przypomniała mu się książka dr Seussa, którą matka czytała mu w dzieciństwie. „Walczymy przez noc, a cały dzień się bawimy”.

Wstał i pierdnął głośno. Bycie Wojownikiem Nocy wywoły­wało także rozstrój żołądka. Gwałtownie potrzebował bekonu, smażonych jajek, wafli, parówek i wielkiego kubka kawy. Zbliżała się już pora lunchu, a on od ponad tygodnia nie jadł w Owensboro Bar B Q Paula Clarcka kotletów z siekanej baraniny, po których zawsze brał sobie wielki talerz krążków cebuli i ciasto na maślance.

Pomagając sobie nożem, wydłubał z zamrażarki puszkę Doktora Peppera i poczłapał do okna. Zanim otworzył okno, przycisnął puszkę do czoła i trzymał ją tam tak długo, aż zaczął go boleć mózg. Z przerażeniem pomyślał, ile musiała wycierpieć Amla Fabeya, kiedy jej ciało zamarzało.

- Charlie Mazurin... - powiedział cicho. Miało to być coś
w rodzaju requiem.

Nic o niej tak naprawdę nie wiedział: ile miała lat, gdzie się urodziła, jakie prowadziła życie. Nie wiedział, czy była kiedy­kolwiek mężatką ani czy miała jakąś rodzinę, którą należałoby zawiadomić, miał jednak wrażenie, że coś ich łączyło. Zaczęło się to w chwili, kiedy odebrał ją z lotniska i wyrzucił do śmietnika kanapkę, i trwało aż do momentu, kiedy Zimomord zamroził ją na śmierć i rozbił w pył Kattalakiem.

Upił potężny łyk wody mineralnej i musiał beknąć.

- Przepraszam, Amla, nie chciałem cię obrazić.

Wziął prysznic i ubrał się w czarny T-shirt, szare bermudy i czarne sandały - tylko to z całej jego garderoby najbardziej przypominało żałobny strój. Pojechał potem autobusem na Barret Avenue i zadzwonił do Lynn's Paradise Cafe, aby zamówić burrito na wynos. Przywlókł się do garaży Sunshine Cabs pięć po jedenastej, ssąc palce i wycierając usta pomiętą serwetką.

Leland zapalał kolejnego papierosa.

- Twoja zmiana zaczęła się trzy godziny temu.

- Przepraszam, Leland. Miałem problem rodzinny.

- Nic mi nie mów. Zacząłeś jeść śniadanie i stwierdziłeś, że nie możesz przestać.

- Tak naprawdę... - zaczął John, doszedł jednak do wnios­ku, że nie da rady przełknąć ostatniego kawałka burrito i w jego oczach pojawiły się Izy.

Leland wydmuchał dym i wpisał do księgi rachunkowej trzy kolumny liczb, zanim zauważył, że coś jest nie tak. Podniósł głowę i zobaczył, że ramiona Johna drżą.

- Co się stało? - zapytał.

John przełknął z trudem, pociągnął nosem i wytarł oczy grzbietem dłoni. Był straszliwie zmęczony. Charlie Mazurin? Na Boga, ledwie ją znał.

- Śmierć w rodzinie. Nie była mi zbyt bliska. Ale to zdarzyło się tak nagle...

- Chcesz wziąć do wieczora wolne? Mogę spytać Lar-ry'ego, czy cię zastąpi.

- Nie, nic mi nie jest. Naprawdę.

- Jesteś pewien? Nie chcę, żeby łzy rozmyły ci wzrok na I-sześćdziesiąt pięć, bo rozbijesz samochód. Rozumiesz... skład­ki ubezpieczeniowe.

- Jesteś kochany, Leland.

Wsiadł do jasnożółtego voyagera i uruchomił silnik. W tylnym lusterku widział, że ma zaczerwienione oczy, ale przecież nie spał całą noc, walcząc z lodowymi rekinami i wilkami, nie było więc w tym nic zaskakującego. Był gruby, tak? Ale od młodości nauczył się zachowywać swoje uczucia dla siebie i nie zamierzał akurat teraz ich ujawniać. Był Domem Magatorem, Zbrojmistrzem. Wojownicy Nocy potrzebowali go, więc musiał się trzymać.

Kiedy skręcał na zachód w River Road, Leland przekazał mu przez radio, że ma zabrać ze Schnitzelburga grupę skautek.

- I nie drzyj się na nie, kiedy zaczną śpiewać, jak to zrobiłeś z legionistami - dodał.

- Oczywiście, Leland, jak każesz.

Drzeć się? Kto potrzebuje się drzeć? Wystarczy, jeśli je załatwię garotą.

Stanął na następnym czerwonym świetle, sygnalizując, że chce skręcić w prawo. Kiedy czekał na zmianę światła, jego uwagę zwróciła zaparkowana po przeciwnej stronie ulicy żółta furgonetka z napisem BLIZZARD WINDOWS z boku. Męż­czyzna w brudnym granatowym kombinezonie otworzył tylne drzwi i sięgnął po coś do środka. Wyjął z samochodu wielką torbę i rzucił ją na chodnik, a kiedy upadła, szczęknęło metalicz­nie, jakby w środku były narzędzia.

Torba była bezkształtna, jej boki wyglądały jak kawałki brązowo-czarnego dywanu - bardzo przypominała tę, którą

Amla Fabeya dała Johnowi do niesienia w klinice Ormsby. Poczuł się jak w chwili, gdy zdawało mu się, że widzi wpat­rującego się w niego przez okno supermarketu zmarłego ojca.

Co Amla Fabeya powiedziała? „Rzeczy w tej torbie... no cóż, mam nadzieję, że nigdy nie będzie się pan musiał dowie­dzieć, do czego mają służyć. W każdym razie, gdyby pan kiedykolwiek potrzebował mojego sprzętu, będzie pan wiedział, gdzie go szukać”.

Wtedy te słowa nic dla niego nie znaczyły. Dlaczego miałby potrzebować tych rzeczy? Ale ona oczywiście wiedziała, że jej taksówkarz jest Wojownikiem Nocy, i przywiozła tę torbę do Louisville z bardzo określonego powodu. Musiało to mieć związek z walką z Zimomordem i Wysokim Koniem. Z rato­waniem dzieci i wszechświata.

- Podasz mi przybliżony czas przyjazdu? - spytał Leland.

Ale John zapomniał już o kursie do Schnitzelburga, niezależ­nie od tego, czy harcerki miałyby śpiewać, czy nie. Wyłączył radio, przeciął trzy pasy, nie zwracając uwagi na wściekle trąbiące samochody, i ruszył na południe. Po piętnastu minutach dojechał do kliniki Ormsby, wjechał na parking i zatrzymał się w cieniu rozłożystego cedru.

Przez chwilę siedział w samochodzie. Zastanawiał się, czy będzie w stanie spojrzeć na Amlę Fabeyę, oddychającą, ale martwą.

- Musisz się trzymać, John.

- Pewnie. Jestem jak skała. A dokąd mnie ta moja solidność zaprowadziła? Wszystko niby zależy ode mnie, a gdzie mam porcję dobrego życia dla siebie? Gdzie moja działka kasy i namiętne laski?

- Przestań użalać się nad sobą. Życie dla każdego jest trudne, a ceny homara ciągle rosną.

Wysiadł z samochodu, poczłapał marmurowymi schodami do obrotowych frontowych drzwi i przecisnął się do środka.

Dziewczyna w nasuniętych na czoło okularach przyjrzała mu się uważnie.

- W czym mogę panu pomóc? - spytała lodowato. Pokazał plakietkę firmy taksówkowej.

- Doktor Mazurin. Prosiła o odebranie torby.

- Pokój pięć w bloku rezydentów. Prosto korytarzem do końca, w prawo i drugie drzwi.

- Dziękuję - odparł, choć dobrze wiedział, gdzie ma iść.

Przeszedł przez oddział położniczy. Była tam spora grupa rodziców, ale słychać było tylko słaby płacz jednego dziecka.

W bloku rezydentów było cicho i chłodno, gdzieś tylko natrętnie brzęczał odkurzacz. John poszedł do pokoju numer pięć. Uniósł dłoń, aby zapukać, uznał jednak, że to nie ma sensu. Amla Fabeya już nigdy nie usłyszy niczyjego pukania. Nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły. Amla Fabeya musiała ich specjalnie nie zamknąć. Może podejrzewała, że nie wróci do swego śpiącego ciała i któryś z Wojowników Nocy przyjdzie po jej rzeczy.

Wszedł ostrożnie do środka. Zasłony były zaciągnięte, pokój mroczny. Amla Fabeya leżała na plecach, przykryta jedynie kocem. Wyglądała spokojnie, jakby spała. W jednym ręku trzymała naszyjnik z zielonych i złotych paciorków, w drugim mały krzyżyk z kości słoniowej.

John pochylił się i pocałował ją w czoło. Nie tylko oddychała, ale była też ciepła. Jedynie Wojownicy Nocy wiedzieli, że jej świadomość została zniszczona podczas burzy śnieżnej w śnie siostry Meiner i nie ma nadziei, aby kiedykolwiek się obudziła.

- Adios, Amla Fabeya.

Znalazł torbę w szafie. Podniósł ją najostrożniej jak umiał, mimo to jednak w środku zabrzęczało i zazgrzytało. Otworzył drzwi i sprawdził, czy nie ma nikogo na korytarzu. Znowu podszedł do Amli Fabei, chcąc ją jakoś pobłogosławić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Wrócił do recepcji. Dziewczyna w okularach na czole rozmawiała ze sprzątaczką o wakacjach w Meksyku i nawet nie zauważyła, jak wychodzi.

ROZDZIAŁ 15

Sashę obudziło gwałtowne szarpanie gałki drzwi i wrzask.

- Otwórz, mała, wiem, że jesteś w środku!

Przeciągnęła się tak mocno, że niemal wypadł jej kręg szyjny. Otworzyła oczy i spróbowała skupić wzrok. Była 11.20, słońce rozjaśniało cały sufit. Usiadła i kiedy rozejrzała się po pokoju, wszystko okazało się tragicznie normalne. Ubrania były poroz­rzucane po kanapie. Brudne garnki stały na kuchence. Nie mogła uwierzyć, że to, co się działo w nocy, było prawdą, i że łaziła po śniegu jako Xanthys, Zakrzywiaczka Czasu, w hełmie i ciężkich butach, z pasem pełnym kluczy.

- Sasha, rusz się, mała! To ja! Wiem, że jesteś w środku, gospodyni mi powiedziała!

Wstała z łóżka, podeszła do lustra i rozwichrzyła sobie włosy.

- Co tu robisz, Joe Henry? Sądziłam, że poszedłeś poszukać zastępstwa! Innej farbowanej blondynki.

- Nikogo nie szukałem, mała! Chcę ciebie! Przysięgam!

- Dorośnij, Joe Henry. W końcu mówisz do Jej Wysokości Księżniczki Kłamstwa!

- Przysięgam, mała! Byłem przez całą noc sam! Oglądałem filmy z Frankensteinem, paliłem marychę, jadłem chipsy i tęs­kniłem za tobą tak, że czułem się, jakby wyrywano mi serce!

- Jasne. - Sasha przyjrzała się sobie w lustrze i stwier-

dziła, że wygląda strasznie. Miała ciemne kręgi pod oczami i była ubrana w brudny różowy T-shirt z wyblakłym rysunkiem Donny Duck oraz kilkoma wyschniętymi plamami po zupie minestrone.

- Daj spokój, mała. A jeśli powiem, że naprawdę mi przykro?

Podeszła do drzwi.

- Dlaczego miałbyś coś takiego mówić? Przykro za co?

- Za to, że nie wyszło nam spotkanie wczorajszej nocy. Chodź, laleczko, wiesz przecież, jak bardzo cię kocham.

Mam wybór, pomyślała Sasha. Mogę mu powiedzieć, żeby sobie poszedł i nie wracał, albo... mogę mu powiedzieć, że­by sobie poszedł i wrócił później.

Otworzyła drzwi. John Henry stał w progu z wiązanką oklapniętych róż, które wyglądały jak wyjęte ze śmietnika. Był wysoki i chudy, miał blond włosy w pasemka, sterczące jak pióra papugi nimfy, i szczupłą, kanciastą twarz jak młody Clint Eastwood. Miał na sobie swój zwykły strój, składający się z jasnobrązowych skórzanych spodni i luźnej białej koszuli, przewiązanej w pasie sznurem, i tonę łańcuchów wokół szyi.

- Sasha... mała... wyglądasz wspaniale!

- Nie kłam. Wyglądam jak kupa.

- Zgoda, przyznaję, wyglądasz jak kupa. Ale jak fantas­tyczna kupa.

Wszedł zamaszystym krokiem, nie czekając na zaproszenie.

- Gdzie mam to wstawić? - spytał, unosząc róże.

- Okno jest otwarte.

- Daj spokój, mała. Nie bądź nieprzyjazna. Przykro mi z powodu minionej nocy, ale mój mózg był totalnie roz­miękczony i nie byłem w stanie normalnie myśleć. Przy­szedłem ci to wynagrodzić. Co powiesz na lunch? U Kunza? U Cunninghama?

- Jeszcze nie jadłam śniadania.

- No to zapomnijmy o lunchu. Może w takim razie seks?

Sasha zamknęła drzwi.

- Wiesz co, Joe Henry? To najbardziej podniecająca pro­pozycja, jaką usłyszałam w życiu.

Podeszła do niego i stanęła bosymi stopami na jego spiczas­tych kowbojkach. Objęła go w pasie i pocałowała w czubek nosa. Mimo akcentu z South Endu i chronicznej niewierności miał trzy cechy, które ją nakręcały: był chudy jak niedożywiony kozioł, co jej się bardzo podobało, i umiał wydobyć z gitary takie emocje, że gdy słuchała jego gry, za każdym razem musiała mocno zaciskać oczy. No i zawsze był gotów się z nią kochać. Zawsze.

Pociągnęła za sznurek, którym przewiązał koszulę, i ściąg­nęła mu ją przez głowę. Miał barki wytatuowane w anioły i diabły, a nad obojczykami głębokie zagłębienia. Pocałował ją i uśmiechnął się.

- Hej, wiedziałem, że mi wybaczysz. Jesteś z tych wyba­czających.

- Kto powiedział, że ci wybaczyłam? - wymruczała, rozpinając mu pasek i guziki rozporka. Jego penis był już twardy, a ponieważ Joe nigdy nie nosił bielizny, wyskoczył mu ze spodni jak wypryskujący z boksu startowego pies wyścigowy.

Pchnęła go na skotłowane łóżko.

- Problem z tobą polega na tym, Joe Henry, że wydaje ci się, że możesz mnie traktować jak jedną ze swoich rockowych lasek.

- Rockowych lasek? Nie mam rockowych lasek. Jestem czysty jak nawiewany wiatrem śnieg.

Nawiewany wiatrem śnieg. Sasha przypomniała sobie zaśnie­żony krajobraz w sennym koszmarze siostry Meiner, poczuła wiatr, smagający jej skórę jak nóż, i usłyszała wycie wilków.

Joe Henry popatrzył na nią.

- Co jest?

- Pomyślałam o czymś. O czymś, co robiłam wczoraj w nocy.

- Tak? Ja oglądałem filmy z Frankensteinem, paliłem marychę i jadłem chipsy.

- Oczywiście, Joe Henry.

Usiadła na nim okrakiem, wzięła jego członek do ręki i skiero­wała go sobie między nogi. Choć Joe Henry był chudy jak szczapa, miał wielkiego penisa, więc musiała się opuszczać ostrożnie i powoli. Mimo to zagłębił się w nią tak daleko, że zabolało.

Poruszała się delikatnie w górę i w dół, z przymkniętymi oczami, jakby zaraz miała zasnąć. Joe Henry jak zwykle nie mógł się powstrzymać od idiotycznych komentarzy:

- Och, mała, to niesamowite... nawet nie wiesz, jakie to elektryzujące... sprawiasz, że mi skóra cierpnie, kochanie... zamieniasz moje kości w gumę...

Ale Sasha naprawdę tego potrzebowała. Ujeżdżając Joego, opróżniała umysł z całego stresu, będącego efektem nocnego spotkania z Zimomordem. Myślała o Amli Fabei i o tym, jak eksplodowała, pozwoliła jednak temu obrazowi odpłynąć. Myślała o lodowym rekinie, który oderwał Kalexikoksowi rękę, i o tym, jak cofnęła czas, aby mu ją uratować.

Im bardziej stres znikał, tym mocniej czuła rozchodzące się między udami ciepło. Zaczęła nieco energiczniej nabijać się na penisa Joego Henry'ego i usłyszała własne dyszenie, ale brzmia­ło tak, jakby to ktoś inny dyszał za jej plecami. Palce jej stóp podkurczyły się, pięści zacisnęły i ogarnął ją orgazm, który oślepił ją niczym oglądany na kronice z lat pięćdziesiątych wybuch bomby atomowej. Całe jej ciało zaczęło drżeć i Sashy zdawało się, że nigdy nie przestanie.

Leżała na Joem Henrym przez długi czas. W końcu usłyszała ponownie ruch uliczny, poczuła wiatr muskający jej przepocony T-shirt, i otworzyła oczy.

- To był dopiero orgazm! - zawołał Joe Henry ze śmie­chem. - Teraz kolej na mnie. Drugie wejście!

Sasha usiadła, lecz w tym samym momencie usłyszała dobiegający z ulicy pisk hamulców i czyjś krzyk.

- Co to było? - spytała.

- Kogo to obchodzi? Chodź, mała, jeszcze nie doszedłem. Cojones mi pękną.

Ale Sasha sturlała się z niego i podeszła do okna.

- Hej! - krzyknął Joe Henry, trzymając wzwiedziony członek w dłoni. - Wiesz, jakich poważnych i potencjalnie śmiertelnych komplikacji zdrowotnych może się nabawić męż­czyzna, jeśli się go podnieci i nie da mu się dojść?

Sasha podniosła wyżej okno i wychyliła się przez nie. Na ulicy zatrzymało się kilka samochodów, wśród nich był też zielony metalic SUV, zebrała się także grupka ludzi. W ryn­sztoku leżał żółty labrador, z jego pyska leciała krew. Przy psie stała nastolatka z przerażoną twarzą.

- Samochód przejechał psa.

- To straszne. Co powiesz o powrocie do łóżka?

Sasha odwróciła się od okna.

- Biedne zwierzę. Nie lubię, jak psom dzieje się krzywda.

- A co ze mną, mała? Mnie też dzieje się krzywda.

Sasha ruszyła w kierunku łóżka, ale w połowie drogi za­trzymała się i odwróciła do okna.

- Nie spiesz się. Masz czas - mruknął Joe Henry.

- Mam czas... oczywiście.

- Co to znaczy?

- Mogę wykorzystać czas. Świetny pomysł.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, i chyba nie mam ochoty się dowiadywać.

Dziewczyna zmarszczyła w skupieniu czoło.

- Co ty wyprawiasz, mała? Popatrz na to! Mam tu wieżę wodną i musi zostać błyskawicznie opróżniona!

Sasha wpatrywała się jednak w niego w milczeniu i po chwili zaczęła obracać palec wskazujący w kierunku przeciw­nym do ruchu wskazówek zegara. Z początku nie sądziła, że coś się stanie. Pewnie tylko zrobi z siebie idiotkę. Skupiła się jeszcze bardziej. Chcę, żeby czas się cofnął. Jestem Xanthys, Zakrzywiaczka Czasu, i chcę, aby czas się cofnął.

Joe Henry powiedział coś i Sasha stwierdziła, że mówi wspak.

Wstał z łóżka pod nieprawdopodobnym kątem i zatrzymał

się obok niego. Spodnie gwałtownie mu się zapięły, a koszula pofrunęła nad podłogą i spadła mu na głowę. Potem poderwał wiązankę róż z podłogi i wyszedł tyłem z pokoju.

Po chwili rozległo się jeszcze kilka wypowiadanych wspak zdań, zaklekotała gałka w drzwiach i zapadła cisza.

Sasha stała pośrodku pokoju, nie bardzo mogąc uwierzyć w to, co się stało. Najciekawsze było w tym wszystkim to, że przy cofaniu czasu nie przeżywała wspak wydarzeń, w któ­rych przedtem uczestniczyła. Nie kochała się wspak z Joem Henrym ani nie otworzyła mu drzwi. Może Wojownicy Nocy nie byli tak samo skonstruowani jak zwykli ludzie. Może byli duchami, żyjącymi po części w świecie czuwania, a po części w świecie snu, i do żadnego z tych światów nie należeli całkowicie.

Zegar wyświetlił 11.20 i gałka w drzwiach zaklekotała.

- Sasha! Chodź, mała, wiem, że jesteś w środku!

Otworzyła drzwi. Był to Joe Henry, trzymający w ręku tę samą wiązankę oklapłych róż, które wyglądały jak wyjęte ze śmietnika.

- Sasha... mała... wyglądasz wspaniale!

- Zejdź mi z drogi.

- Co? Co to za powitanie w domu?

- To nie twój dom i nie jesteś tu mile widziany. A teraz zejdź mi z drogi!

Ale Joe Henry wcale nie zamierzał jej przepuścić.

- Nie odsunę się, póki nie powiesz, jak bardzo się cieszysz, że mnie widzisz.

- Miałam wczoraj na nosie pryszcza. Byłam z niego tak samo zadowolona jak z twojej wizyty.

- Sasha...

- Zejdź mi z drogi, Joe Henry, to sprawa życia i śmierci!

- O czym ty gadasz?

Pchnęła go barkiem, nie ustępował jednak.

- Zejdź mi z drogi, palancie!

Sięgnęła między jego uda, złapała go za jądra i ścisnęła z

całej siły. Zawył „Ojesss...su!” i opadł plecami na ścianę. Sasha obeszła go i zbiegła w dół schodami.

Poranek był słoneczny i ciepły. Była na bosaka i miała na sobie jedynie T-shirt. Paru przechodniów odwróciło się i zaczęło na nią gapić, trzech nastolatków gwizdnęło i zawołało: „Hej, skarbie, może masz na mnie ochotę?”, Sasha nie zwracała jednak na to uwagi. Szukała wzrokiem nastolatki z labradorem.

Jak długo kochała się z Joem Henrym, zanim dostała or­gazmu i usłyszała pisk hamulców? Pięć minut? Dziesięć? Ile metrów można przejść z psem przez dziesięć minut? Poszli na północ, na południe, czy przecięli ulicę na linii wschód-zachód?

Już zamierzała zrezygnować, kiedy ich dostrzegła. Szli w jej kierunku, po tej samej stronie ulicy. Właścicielka psa roz­mawiała z koleżanką, nieco niższą i tęższą od niej, w czerwonej chustce na głowie. Pies wyglądał, jakby był na smyczy, kiedy jednak dziewczyny podeszły bliżej, Sasha zauważyła, że to tylko kawałek sznurka.

Przechodziły przez West Magnolia. Sasha nie bardzo wie­działa, co ma im powiedzieć. Jak ostrzega się kogoś przed czymś, co się jeszcze nie stało? Labrador podniósł łeb, nastawił uszy i zapatrzył się na drugą stronę ulicy, gdzie rósł amerykań­ski dąb. Z drzewa zeskoczyły dwie wiewiórki i popędziły jak szalone po szczycie płotu.

Sasha spojrzała na Trzecią Ulicę. Nadjeżdżał stamtąd zielony metallic SUV - ten sam samochód, który widziała z miesz­kania. Labrador szarpał sznurek, chcąc pognać za wiewiórkami.

Sasha zaczęła biec. Dziewczyny zobaczyły ją i wbiły w nią zdumiony wzrok.

- Obroża! - wrzasnęła Sasha. - Złap go za obrożę!

Ale było już za późno. Pies szarpnął mocniej i sznurek się zerwał. Labrador pomknął przez chodnik w kierunku jezdni. Sasha zanurkowała między parę starszych ludzi i złapała psa, gdy miał właśnie minąć krawężnik. Chwyciła go za przednią łapę, potem za obrożę i zatoczyła nim półkole, aż w końcu

zatrzymał się, drapiąc pazurami beton. W tym momencie SUV przemknął obok nich i zniknął w głębi ulicy. Nadbiegły przerażone dziewczyny.

- Bardzo pani dziękujemy. Mógł zostać przejechany! Ale pani szybko zareagowała!

- Nie ma sprawy - odparła Sasha, oddając psa. - Czasa­mi człowiek jest w stanie przewidzieć, co się zaraz stanie.

Dziewczyna w czerwonej chustce uważnie się jej przy­glądała.

- Czy ktoś mówił pani kiedyś, że wygląda pani jak ta dziewczyna z gazety? Jak ona się nazywa?

- Masz na myśli Sashę Smith, Czułe Serce Kentucky?

- O, właśnie! Nie jest pani córką?

- Nie. Nie jesteśmy spokrewnione. To tylko złudzenie.

Kiedy wróciła do mieszkania, Joe Henry jeszcze tam był. Siedział w nogach łóżka, rękami trzymał się za krocze i był bardzo blady.

- Przyszedłem powiedzieć, że bardzo mi przykro. Nie musiałaś miażdżyć mi jaj.

- Przepraszam.

- Miałem nadzieję, że może moglibyśmy pójść na lunch albo coś w tym stylu. Dokąd chcesz. Do Kunza albo Cunninghama.

Po seksie i wspaniałym orgazmie Sasha czuła się swobodna i spokojna. Mięśnie pleców i karku miała rozluźnione, cały stres gdzieś się rozpłynął. Podeszła i pocałowała Joego Hen-ry'ego w czoło.

- Nie sądzę. Dziękuję za lunch, a nawet za „coś w tym stylu”.

- Sasha, posłuchaj, mała... to, co robiłem wczoraj wieczo­rem...

- Wiem, co robiłeś wczoraj wieczorem, ale nie interesuje mnie to.

- Mój mózg był totalnie rozmiękczony i nie mogłem normalnie myśleć.

- Żegnaj, Joe Henry.

Wbił w nią zdumiony wzrok.

- Nie mówisz poważnie. Przyniosłem ci róże...

- Popatrz na nie. Oklapnięte.

- Może, ale ja na pewno nie jestem oklapnięty.

- Szkoda. Nie jestem osobą, jakiej potrzebujesz. Znajdź sobie jakąś inną farbowaną blondynkę.

Joe Henry nie rozumiał, co się dzieje. Patrzył na Sashę, przymykając jedno oko.

- Zmieniłaś się... - powiedział oskarżycielskim tonem. - Jest w tobie coś innego, choć niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, co to takiego.

- Masz rację. Chyba znalazłam cel w życiu.

- I to oznacza, że nie masz ochoty na pożegnalny seks? Ot tak, żeby powiedzieć sobie: hasta la vista!

- Doskonale to ująłeś.

O trzeciej po południu Perry zaczął się denerwować, że nie mają żadnej wiadomości od Springera. Dunc najwyraźniej zapomniał już o Kalexikoksie i z radością rozwalał w lokalu obok gipsowe ścianki, śpiewając przy tym Sixteen Tons i pro­dukując chmury białego pyłu, ale Perry co chwila spoglądał na stary zegar w mahoniowej obudowie wiszący nad witrynami i zastanawiał się, czy to możliwe, żeby Springer się rozmyślił. Może tragedia z minionej nocy przekonała go, że ich grupa jest zbyt niedoświadczona, aby można było powierzyć jej ratowanie wszechświata?

Nieustannie zastanawiał się nad błędami, jakie popełnili. Zbyt wiele czasu spędzili w domu siostry Meiner, badając jej dom, i nie wystawili warty na zewnątrz. Pozwolili, aby Zimo-mord ich zaskoczył, i nie udało im się go zabić. Nie wyśledzili Wysokiego Konia i nie mieli pojęcia, co planuje.

Co najgorsze, zginęła Amla Fabeya - ich jedyny doświadczony Wojownik Nocy - i Perry nie potrafił sobie tego wybaczyć. Mógł przecież stworzyć jakąś istotę, która by ją uratowała: Śnieżnego Łucznika, Lodowego Biegacza, Burzową Bestię, ale spanikował.

- Wezmę też trochę tej Knockwurst - powiedziała starsza pani z farbowanymi henną włosami, która stała przed ladą.

- Słucham?

- Powiedziałam, że wezmę też trochę tej Knockwurst. Jakieś piętnaście deko, niezbyt cienko krojonej. Ale uważaj na palce, synu. Wyglądasz, jakbyś zasypiał.

- Przepraszam. Siedziałem długo w nocy, uczyłem się.

- Tak? A czego się uczysz?

- Grafiki komputerowej. Chciałbym kiedyś pracować w filmie.

- W filmie? Lepiej prowadź ten sklep. To dobry interes. Przychodzę tu po zakupy, odkąd twój ojciec go przejął.

- Wiem, ale mam straszną alergię na ser szwajcarski.

Kroił właśnie kiełbasę, kiedy do sklepu wszedł John. Zaraz po nim weszła Sasha - w obcisłym topie bez rękawów, bardzo krótkiej dżinsowej minispódniczce i sandałach na koturnie. John zatrzymał się na chwilę pośrodku sklepu.

- Słucham pana - przerwał mu zadumę Morris. - Czym mogę służyć?

- Mam się tu z kimś spotkać. Z Perrym Beame i Dunkiem Beame.

- Oczywiście - odparł Morris. - Perry stoi przy krajal­nicy. A Dunc jest na zapleczu i rozbiera to i owo.

Jakby dla podkreślenia jego słów, zza plastikowej zasłony doleciał stłumiony łoskot i Dunc krzyknął: „Tak jessst!”.

John podszedł do Perry'ego i czekał, aż chłopak skończy obsługiwać starszą panią.

- To sklep twojego ojca? - zapytał, kiedy odeszła. - Springer kazał nam tu przyjść dwadzieścia po trzeciej.

- Nie zachwycasz się tymi wszystkimi zapachami? - spy­tała Sasha, zamykając oczy i wciągając powietrze.

- Są wspaniałe - odparł John. - Popatrz na to: wędzony indyk, kiełbasa chorizo. Dlaczego nie mówiłeś, że mieszkasz w niebie?

- Po jakimś czasie przestaje to być aż taką atrakcją - odparł Perry. - Mnie od tych zapachów robi się niedobrze.

John zajrzał do stojącej przed nim szklanej witryny.

- Zielone lasagne z chili... - powiedział pełnym szacunku
szeptem. - Cytrynowe tortellini z bazylią...

W tym momencie wszedł Springer. Wyglądał znacznie mło­dziej niż rano, kiedy czekał na nich w sypialni siostry Meiner, i znacznie bardziej androginicznie. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy jest mężczyzną, czy kobietą. Miał na sobie lniany garnitur z naturalnego lnu, z luźną marynarką i luźnymi spodniami, oraz dwukolorowe biało-brązowe buty typu Oxford. Jego zaczesane do tyłu włosy miały kolor miedzi i błyszczały.

- Dobrze, że wszyscy jesteście - powiedział, podcho­dząc. - Martwiłem się, że jedno lub nawet dwoje z was może zrezygnować.

- Idę po Dunca - oświadczył Perry.

Springer kiwnął głową.

- Im wcześniej, tym lepiej. Powinniśmy omówić wiele spraw. Dziś w nocy musimy odkryć kryjówkę Wysokiego Konia i jeśli się da, zapędzić go w pułapkę.

Perry prześlizgnął się przez plastikową zasłonę. Dunc skakał na kawale płyty gipsowo-kartonowej.

- Mistrzostwa w demolce! - krzyknął.

- Dunc, przyszedł Springer. Chce porozmawiać o nocy.

- O dzisiejszej?

- Musimy znów zostać Wojownikami Nocy. Musisz być Kalexikoksem.

Dunc znieruchomiał i popatrzył na niego z wyrazem twarzy, którego Perry nie umiał zinterpretować. W spojrzeniu brata był smutek i żal, jakby zdawał sobie sprawę z tego, że w zwykłym życiu nigdy nie będzie Kalexikoksem.

Perry objął go ramieniem.

- Chodź, stary. Zdejmij te brudne ciuchy i chodźmy poga­dać o tym, co nas czeka dziś w nocy.

- A jak nie zechcę?

- Przecież nie zostawisz mnie samego. Nie pozwolisz mi utknąć w czyimś sennym koszmarze, z atakującymi mnie Zimomordami i Wysokimi Końmi, prawda?

Dunc rozpiął kombinezon i zdjął go. Pod spodem miał brązową koszulę w paski i luźne brązowe szorty. Był to jego ulubiony strój i George Beame musiał je tak często prać, że niemal zupełnie straciły kolor.

Perry poszedł przodem. Kiedy wrócili do sklepu, Springer rozmawiał z Johnem o broni Doma Magatora, a Sasha z Mor­risem o nadzieniach truskawkowych.

- Chcesz, żebyśmy znaleźli jakieś spokojne miejsce? - spytał Perry. - Ojca nie ma, możemy skorzystać z jego gabinetu.

- Nie sądzę, abyśmy potrzebowali innego miejsca niż to - odparł Springer, patrząc na Morrisa.

- Co masz na myśli?

- Powodem, dla którego zebraliśmy się dziś akurat tutaj, jest to, że Morris i May wiedzą, kim jesteście i o co walczycie, a po tym, co się stało ubiegłej nocy, przyda wam się ich pomoc.

- Morris? - zdziwił się Perry. - May?

Morris, który zazwyczaj był skwaszony, uśmiechnął się do niego. Był to dobrotliwy, niemal ojcowski uśmiech.

- Przepraszam, synu, jeśli jesteś zaskoczony. Od pierw­szego dnia pracy tutaj wiedziałem, że pochodzisz z rodu Wojowników Nocy... miałeś wtedy trzy i pół roku. Rola Zagga-line'a to twoje przeznaczenie. Urodziłeś się, aby nim być, i dziś nim jesteś.

- Ale nawet mój ojciec nic o tym nie wie.

- Morris pochodzi z bardzo długiej i szanowanej linii Wojowników Nocy, sięgającej czasów wojny o niepodległość albo nawet jeszcze wcześniejszych - wyjaśnił Springer. - Nazywa się Jek Rekanter, Rysownik Nocnych Map. Rysuje mapy

sztabowe ludzkich snów, dzięki którym Wojownicy Nocy mogą planować wszystkie swoje akcje.

- Dziś jestem Wojownikiem Nocy w stanie spoczynku - dodał Morris. - Nie przechodziłem przez portal od trzydziestu pięciu lat. Nie powiem, abym tego żałował.

- A May?

Uśmiechnęła się do nich.

- Jestem Raquasthena. Morris zobaczył mnie pewnego razu na Union Station, bezrobotną i spłukaną, ale natychmiast rozpoznał we mnie Wojownika Nocy, choć ja sama nie miałam o tym pojęcia. Jestem Senną Treserką. Umiem oswoić prawie każde zwierzę, o jakim ktokolwiek śnił. Psy, koty, krokodyle, kojoty. Wystarczy wskazać mi to zwierzę i mogę zmusić je do tego, by skakało przez obręcz.

- Dlaczego nic dotąd nie mówiliście? - spytał Perry.

- Nie było takiej potrzeby - odparła May. - Dopóki świat snów był cichy i spokojny, nie musiałeś wiedzieć, kim jesteśmy, nie musiałeś nawet wiedzieć, kim sam jesteś. Gdyby Zimomord i Wysoki Koń nie przyszli po sny dzieci, mógłbyś przeżyć całe życie, nie wiedząc, że jesteś Wojownikiem Nocy. Z wieloma ludźmi tak jest. Żyją sobie, a Springer nie wzywa ich i umierają, nie mając pojęcia, kim mogliby się stać.

- Raquasthena będzie wam towarzyszyć dziś w nocy - powiedział Springer. - Nie tylko dla uzupełnienia stanu oddziału, ale dlatego, że będziecie jej potrzebować. Będziecie w nocy ścigać Wysokiego Konia i potrzebny wam będzie towarzysz umiejący obchodzić się ze zwierzętami. Mówiąc „zwierzęta”, mam na myśli wszelkie możliwe do wyobrażenia stwory... a także kilka takich, których nie bylibyście w stanie sobie wyobrazić.

- Rysownik map też z nami pójdzie? - spytał John.

- Jek Rekanter? Zostanie tutaj, ale przygotuje wam mapę, opartą na algorytmach śpiącego, którego wybierzemy, co powin­no nasunąć wam kilka pomysłów, gdzie należałoby zacząć szukać Wysokiego Konia.

- A co z Zimomordem? - spytała Sasha. - Będzie nas ścigał, prawda?

- To chyba oczywiste - odparł John. - Nie wiem, czy udało mi się go w nocy postrzelić, ale nawet jeśli chybiłem, będzie na nas wściekły.

Springer uniósł dłoń, jakby chciał złożyć przysięgę.

- Wątpię, czy Zimomordowi będzie bardzo zależało na zemście na was. Chce zniszczyć wszechświat, więc wyrównanie rachunków z kilkoma Wojownikami Nocy prawdopodobnie nie będzie dla niego aż tak ważne.

- Ach... excusez-moi. Przepraszam, chyba przeceniłem nasze znaczenie.

- Nie o to chodzi - powiedział Springer. - Nie myślcie, że pomniejszam waszą wartość. Potraficie dokonać wielkich czynów, nie zaszkodzi jednak, jeśli Zimomord będzie sądził, iż nie stanowicie poważnego zagrożenia.

- Więc jaki jest plan? - spytał John.

Springer zaczekał, aż May obsłuży klientkę kupującą sałatkę ziemniaczaną.

- Bardzo długo zastanawiałem się nad waszą wczorajszą
misją. Jestem przekonany, że kiedy Amla Fabeya hipnotyzowała dzieci w klinice Ormsby, odkryła zamiary Zimomorda i Wyso­kiego Konia: chcą wniknąć do podświadomości noworodków poprzez sny ich matek. Z jakiegoś powodu uznali, że wdzierając się do podświadomości nowo narodzonych dzieci, nie zdobędą wiedzy, na której im tak bardzo zależy. Próbując tego dokonać, niszczyli zdolność dzieci do tworzenia snów, i dlatego tyle z nich umarło. Teraz więc zamierzają wejść w ich sny, kiedy dzieci będą jeszcze w brzuchach matek. Oczywiście matki zrobią wszystko, aby chronić swoje nienarodzone dzieci i trzy­mać Zimomorda na dystans, jest on jednak bardzo przebiegły i nie ma złudzeń co do swojego wyglądu. Ty też podążałeś dobrą drogą, Domie Magatorze, zastanawiając się nad sposo­bem, w jaki Zimomord będzie próbował oszukać matki i na­kłonić je do podzielenia się z nim swoimi snami. Zamroził

dom siostry Meiner w taki sposób, aby po jej przebudzeniu się nie odtajał, jak każdy inny budynek z jej snu. Zamroził jej dom, żeby go zakonserwować.

- Po co miałby to robić? - spytała Sasha. - Dom był pokryty lodem, ale wszyscy widzieliśmy, że siostra Meiner była w nim szczęśliwa, podobnie jak cała jej rodzina.

- O to właśnie chodzi - odparł Springer. - Zimomord rozumie, że jest zbyt przerażający i spodziewające się dziecka matki zrobią wszystko, aby chronić swoje dzieci, kiedy poczują, że się zbliża. Podejrzewam więc, że łowił w nocy przyjemne wspomnienia. Prawdopodobnie zamroził też inne domy, ze snów innych ludzi, a także ogrody i plaże. Miejsca, gdzie ludzie się cieszyli i dobrze się czuli. Teraz wystarczy, aby pozwolił im się roztopić i będzie miał miejsca, które kojarzą się ludziom ze szczęściem...

- A ponieważ matki czuły się przerażone i zestresowa­ne... - weszła mu w słowo Sasha.

- Właśnie. Dlatego z chęcią tam wejdą. Każdy lubi miłe wspomnienia, prawda?

- I co wtedy? - spytał Perry.

- Dokładnie nie wiem, ale podejrzewam, że wtedy Wysoki Koń i jego bestie okrążą te matki i zamkną je w pułapce.

Perry pokiwał głową.

- Rozumiem. Kiedy znajdą się w jego śnie, będzie mógł wejść w ich śpiące umysły, a potem w umysły ich nienarodzo­nych dzieci i zdobędzie to, czego szuka. Tajemnicę Stworzenia.

- A wtedy... - powiedział powoli John - ...dobranoc, Wiedniu.

Kiedy Perry i Dunc wrócili do domu, stwierdzili, że Janie ciągle tam jest. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na kanapie, jadła popcorn i oglądała Simpsonów.

- Hej, myślałem, że tata miał cię zawieźć do Bowling Green!

- Właśnie powiedzieli w wiadomościach, że zmarło kolej­nych siedemnaście noworodków - poinformowała go Janie.

- Słyszeliśmy w radiu. Straszne. Jedziesz jeszcze dziś?

- Ojciec się nie wyrobił. Byłam spakowana i gotowa, lecz tata musiał pojechać do centrum do banku.

- Ale pojedziesz dziś?

- Nie wiem. Nie sądzę. Tata powiedział, że najprawdopo­dobniej będziemy musieli pozostawić tę sprawę do jutra.

- Cholera! - zaklął Perry. - Mówiliśmy mu z Dunkiem, że musisz jechać dzisiaj!

- Mówiliśmy mu - powtórzył jak echo Dunc. - Mówiliś­my mu, że musisz jechać dzisiaj!

- Po co ten pośpiech? Zmęczyliście się już mną? Dziecko nie urodzi się jeszcze przez kilka dni.

- Posłuchaj: twoje dziecko może być w wielkim niebez­pieczeństwie, jeszcze zanim się urodzi.

- Skąd wiesz?

- Rozmawiałem z ludźmi ze szpitala, którzy mają poufne informacje.

- Daj spokój, Perry. Straszysz mnie tylko.

- Powinnaś się bać. Wszyscy powinniśmy się bać.

ROZDZIAŁ 16

- Nie rozumiem, dlaczego ten jeden dzień miałby sprawiać różnicę - zdziwił się George Beame.

- Tato, uwierz nam. Rozmawiałem z ludźmi ze szpitala i powiedzieli mi, że prawdopodobnie dzieci zaczynają chorować już w brzuchu matki.

- Daj spokój, Perry, bądźmy realistami. Jak Janie miałaby się zarazić? Cały dzień nie wychodziła z domu i nie miała ani jednego gościa.

- Tato, ludzie ze szpitala uważają, że to nie jest zwykła choroba. Roznosi się... drogą powietrzną.

- Nic o tym nie mówili w wiadomościach.

- Bo utrzymują to w sekrecie, żeby nie wybuchła panika.

George wyjął zmiętą papierową chusteczkę i wydmuchał nos.

- A co to właściwie za ludzie, ci „ze szpitala”?

- Lekarze. Położnicy.

- I ci położnicy przyszli do sklepu, żeby ci to wszystko powiedzieć, choć starają się utrzymać sprawę w tajemnicy, żeby nie wybuchła panika?

- Zgadza się.

- A co ci lekarze kupili?

- Bułki z dziewięciu ziaren - odparł Perry.

- Pączki z nadzieniem owocowym - zawtórował mu Dunc.

- Jedno i drugie - powiedział Perry. - Bułki i pączki.

- I chleb cynamonowy z rodzynkami - dodał Dunc.

- Jak się czujesz, Janie? - spytał George.

- Dobrze. Mały kopie jak Lenny Lyles*.

* Gracz futbolu amerykańskiego z połowy lat 50. XX wieku.

George odwrócił się do Perry'ego i Dunca.

- Nie rozumiem, o co wam chodzi, ale miałem ciężki dzień i nie zamierzam jechać sto pięćdziesiąt kilometrów tylko dlatego, że jakiś wyimaginowany położnik naopowiadał wam bzdur.

Perry przez chwilę miał ochotę opowiedzieć ojcu o wszyst­kim: że jest Zaggaline'em, jednym z Wojowników Nocy, że Dunc jest Kalexikoksem, że nienarodzonemu dziecku Janie grozi niebezpieczeństwo ze strony Zimomorda i Wysokiego Konia, że musi zawieźć Janie do Bowling Green przed zmro­kiem, bo inaczej sny jej dziecka mogą zostać ukradzione i cały wszechświat zostanie unicestwiony.

- Tato, my naprawdę wiemy, o czym mówimy! - wyrzucił z siebie Dunc. - Uwierz mi! Perry i ja nie jesteśmy tacy, na jakich wyglądamy. To znaczy jesteśmy, ale jesteśmy też kimś innym.

- Co? - zdziwił się George. Popatrzył na Perry'ego, jakby Dunc odezwał się do niego po klingońsku.

- Nie zwracaj na niego uwagi, tato - powiedział szybko Perry. - Dunc jest zestresowany. To moja wina. Za dużo kazałem mu pracować w sklepie.

George podszedł do synów i położył dłonie na ich barkach.

- Janie jest tutaj, ponieważ ją zaprosiłem, ponieważ chcia­łem znów połączyć naszą rodzinę. Spróbujcie przynajmniej sprawić, żeby czuła się mile widziana, zamiast szukać preteks­tów, aby pozbyć się jej przy pierwszej okazji.

- Tato, jesteśmy zachwyceni, że Janie tu jest - oświadczył Perry. - To wspaniała sprawa i niczego nie wymyślamy. Naprawdę.

- Daj spokój, Perry - powiedział surowo George. - Możemy porozmawiać o tym jutro, kiedy wrócę z Bowling Green.

Jeżeli Bowling Green będzie jeszcze jutro istnieć, pomyślał Perry. Jeżeli cokolwiek będzie jeszcze istnieć.

W drodze do domu John zatrzymał się w Jay's Cafeteria przy Muhammad Ali Boulevard i kupił sobie podwójną porcję smażonego kurczaka i pieczonych żeberek. Kiedy wrócił do pokoju, usiadł na łóżku i zjadł wszystko od razu, zostawiając jedynie obgryzione kości, choć wcale nie czuł głodu. Był zbyt zaniepokojony tym, co będzie musiał robić w nocy jako Dom Magator, i zastanawiał się, czy jeszcze jacyś Wojownicy Nocy zginą, z nim włącznie.

Choć pod koniec woda zaczęła się robić zimna, wziął bardzo długi prysznic. Ostatnio, kiedy miał mokre włosy, zobaczył, że łysy placek na czubku głowy znacznie się powiększył, co go bardzo przygnębiło. Może i uda ci się powstrzymać Zimomorda, przyjacielu, ale nie powstrzymasz cebulek włosowych przed zdradzaniem twojego wieku. Wyszedł z kabiny i stwierdził, że zapomniał ręcznika, musiał więc przejść przez korytarz z owi­niętym wokół bioder T-shirtem.

Kiedy dotarł do drzwi pokoju, ze swojego mieszkania wyszła Nadine, ubrana w obcisłe białe spodnie do kolan i szpilki na bardzo wysokim obcasie.

- Hej, John! Lepiej się czujesz?

- Lepiej niż kiedy, Nadine?

- Wczoraj wieczorem mówiłeś, że coś cię bierze i dlatego musisz iść wcześnie spać.

- To był tylko jednodobowy wirus. Czuję się już znacznie lepiej, dzięki za zainteresowanie. Sto pięćdziesiąt osiem procent lepiej.

Nadine obeszła go i zaczęła schodzić po schodach.

- A tak à propos, masz niezły tyłek - powiedziała.

John wszedł do swojego pokoju, z hukiem zatrzasnął drzwi i rzucił mokry T-shirt na podłogę. Cholera, cholera, cholera! Był niemal gotów uwierzyć, że Nadine zamontowała u siebie alarm, dzięki któremu zawsze wiedziała, kiedy jej sąsiad wychodzi z łazienki. Położył się na plecach na łóżku i zaczął walić głową w poduszkę, aż zaczęły z niej wylatywać pióra, które przyklejały mu się do głowy niczym domowej roboty tupecik.

- Jesteś kompletnym debilem, John, rozumiesz? Na jakiej podstawie sądzisz, że Nadine choć przez nanosekundę mogłaby wziąć cię pod uwagę jako potencjalnego partnera, nawet gdybyś się ubrał jak Andre Benjamin?

- Kogo nazywasz kompletnym debilem, co? Nie bądź takim pesymistą. Każda mądra kobieta potrafi spojrzeć w głąb mężczyzny. Nadine na pewno zauważy, że pod moim skromnym wyglądem kryje się maszyna miłości.

- Może i tak, tylko że twój wygląd nie był wcale skromny... z nagim zadem, wystającym za balustradę. Dziwne, że zarząd dróg nie postawił tam znaku objazdu.

Niecałe pięćdziesiąt minut później John spał i zdmuchiwał pierze z poduszki na podłogę. Nic dziwnego, że udało mu się tak szybko zasnąć - w ciągu minionej doby spał tylko cztery godziny i choć miał nadwagę i brakowało mu kondycji, walczył w śnieżnej burzy i przebijał się przez śnieg po pas tak samo energicznie jak pozostali Wojownicy Nocy.

Minęła jedenasta, kiedy jego senne ja otworzyło oczy. Ziew­nął i przewrócił się na plecy, po czym usiadł. Jego ciało fizyczne pochrapywało cicho i z każdym chrapnięciem zdmuchiwało pierze. John obiecał sobie, że jeśli wróci z nocnej misji w jed­nym kawałku, kupi sobie nową poduszkę.

Oczywiście jeśli w ogóle odważy się udać na tę nocną misję. Czuł się, jakby poobijały go boksujące kangury, i był zupełnie wyzuty z energii. Nie tylko to - zaczynał się też zastanawiać,

czy jest jakiś sens w próbach powstrzymania Zimomorda i Wysokiego Konia. Wszechświat ma zostać rozerwany na kawałki? Może najwyższy czas, skoro jest tyle wojen, chorób i najróżniejszych kataklizmów. Gdyby wszyscy byli martwi, przynajmniej niczego by nie czuli.

Podszedł do okna, stanął przy nim i zaczął się drapać. Na rzece migotały czerwone i żółte światła i nagle poczuł tęsknotę za Baton Rouge. Może jednak warto było uratować wszech­świat, jeżeli oznaczało to możliwość ponownego spotkania się ze starymi przyjaciółmi oraz posiedzenia w Jones Creek Cafe nad wielkim kawałkiem ciasta Missisipi Mud i cappuccino z trzema łyżeczkami cukru demerara.

Jezu, to były czasy... czasy przyjaźni i mnóstwa kalorii, czasy, kiedy nikt niczym się nie przejmował.

Postał jeszcze kilka minut przy oknie, po czym zamknął oczy i zaczął unosić się nad podłogę. Był Domem Magatorem. Miał do spełnienia obowiązek - nawet jeśli polegał on jedynie na uratowaniu własnych wspomnień. Był Wojownikiem Nocy, uzbrojonym i opancerzonym.

Nim jednak dotknął głową sufitu, zatrzymał się w powietrzu i otworzył oczy. Co z torbą Amli Fabei? Jej zawartość musiała mieć istotne znaczenie w ich walce z Zimomordem i Wysokim Koniem, inaczej Amla Fabeya nie targałaby takiego ciężaru przez całą drogę do Louisville.

Powoli opadł na podłogę, otworzył szafę i wyciągnął torbę. Była bardzo ciężka i nie wiedział, czy uda mu się z nią polecieć, coś mu jednak mówiło, że powinien zabrać ją ze sobą.

Ponownie zaczął się unosić. Ciężar torby bardzo mu to utrudniał i musiał zdobyć się na dodatkowy wysiłek, aby dotrzeć do samego sufitu. W końcu jednak mu się to udało i przeciągnął torbę przez tynk z cichym suchym trzaskiem. Choć była bardzo ciężka, nie miała więcej substancji fizycznej niż on sam i po chwili pokonał razem z nią strych, na którym znajdowały się zbiorniki wodne, a potem dach.

Jak przeładowany samolot powoli wspinał się w niebo i

wkrótce leciał sto pięćdziesiąt metrów nad migoczącymi światłami centrum Louisville. Nie czuł jednak takiego unie­sienia jak minionej nocy. Wydawało mu się, że jest zdany na łaskę losu, i był trochę przestraszony.

Po kilku minutach ujrzał zbliżający się do niego od strony Old Louisville biały kontur. Była to Sasha i leciała znacznie wyżej. Skręcił ciężko na sterburtę, by nabrać nieco wysokości, i po kilku minutach udało mu się do niej dołączyć. Polecieli razem na południowy wschód, w kierunku Highland District.

- Prawie się spękałam! - zawołała Sasha.

- Ja też! To wszystko przestało być zabawne!

- Chcesz powiedzieć, że też się boisz?

- Boję się? Umieram ze strachu!

Sasha popatrzyła na torbę.

- Co to? Chyba nie powiesz, że wziąłeś zapasowe ubranie.

John podleciał bliżej.

- Amla Fabeya miała tę torbę ze sobą, kiedy przyleciała do Louisville. Nie mam pojęcia, co jest w środku, ale pomyś­lałem sobie, że może się nam przydać.

- Wygląda na coś ciężkiego.

- Ciężkiego? To draństwo waży prawie tyle co ja.

Sasha wskazała w dół, przez drzewa.

- Patrz! To Ray Avenue, prawda? Jesteśmy prawie na miejscu.

W dole, nieco w prawo, widać było bladopomarańczowe gonty dachu domu Beame'ow, w którym mieli się spotkać. Perry zostawił na parapecie swojego pokoju zapaloną latarkę, aby Wojownicy Nocy się nie pomylili i nie wlecieli do sypialni ojca albo Janie.

Wniknęli przez dach do pokoju Perry'ego, gdzie już czekali na nich pozostali Wojownicy Nocy. Perry i Dunc siedzieli na krawędzi łóżka Perry'ego, gdzie leżało ciało fizyczne Perry'ego o bladej twarzy i potarganych włosach. Morris siedział za biurkiem Perry'ego, w starym brązowym swetrze z szalowym kołnierzem, w jakim chadzał Starsky w filmie Starsky i Hutch.

Pochylała się nad nim May - ubrana w różowy dres. Morris miał na lewym ręku wielką metalową rękawicę z mnóstwem skomplikowanych zawiasów i światełkami na czubkach palców. Wodził dłonią nad biurkiem, jakby przeciągał nad nim skane­rem, i rysował trójwymiarową mapę.

Springer stał w kącie, tuż przy drzwiach. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego i wyglądał jeszcze bardziej kobieco niż po południu. Włosy sczesał do tyłu, a usta i paznokcie miał pomalowane na złoto.

- Dom Magator! Xanthys! Zaczynałem już się martwić! - Nawet jego głos był wyższy niż zwykle.

- Myślałeś, że nie przybędziemy?

- Powiedzmy, że dobrze wyczuwam ludzkie wahanie.

- No cóż, rzeczywiście trochę się wahałem - przyznał Dom Magator. - Ale przyleciałem.

- Nawet przez chwilę nie sądziłem, że nie przylecisz. To może być najważniejsza noc dla wszelkiego stworzenia. Co przyniosłeś?

Dom Magator uniósł torbę i energicznie nią potrząsnął.

- Tak naprawdę to nie wiem. Złom, który Amla Fabeya przywiozła ze sobą.

Rzucił torbę na podłogę, a Springer natychmiast do niej podszedł i otworzył ją. W środku znajdowała się plątanina dziwacznych metalowych elementów, było ich ze dwadzieścia. Większość z nich miała haki, z pozostałych wystawały drążki i sprężyny.

- Amla Fabeya powiedziała ci, co to jest?

- Powiedziała, że to konstrukcja specjalna, ale dodała, że najlepiej byłoby, gdybym nie musiał się dowiadywać, do czego służy.

Springer podniósł jeden z elementów i zaczął nim obracać. Było to coś w rodzaju wykonanych z tytanu i chromowanej stali szczypców.

- Amla Fabeya była Wspinaczką, myślę więc, iż najlogiczniej byłoby założyć, że to sprzęt wspinaczkowy.

Kalexikox wstał i również obejrzał metalowe szczypce. Wziął drugi element i sczepił obydwa razem, aż utworzyły dwa szpony, ułożone jeden nad drugim.

- Chyba masz rację. To sprzęt wspinaczkowy, ale bardzo specjalistyczny. Wygląda na to, że ma służyć do wspinania się tylko po pewnego rodzaju powierzchni. Bardzo trudnej. Te elementy są zrobione tak, aby się ze sobą łączyły i szybko rozdzielały. Widzisz te sprężyny i zapadki? W zwykłym sprzę­cie wspinaczkowym zazwyczaj nie ma takich rzeczy.

- Domyślasz się, na co Amla Fabeya zamierzała się wspiąć?

Kalexikox podniósł kolejny kawałek metalu, potem jeszcze jeden i spróbował je ze sobą połączyć. Kiedy mu się to nie udało, wrzucił wszystko do torby.

- Nie mam pojęcia, ale moim zdaniem ten sprzęt świadczy o tym, że to, na co zamierzała się wspinać, nie jest nieruchome.

- Jaka góra porusza się, kiedy chcemy się na nią wspiąć? - zdziwił się Dom Magator.

- Mówimy o świecie snów - przypomniał mu Springer. - W śnie góra może się zamienić w wodę, piasek albo gromadę szczurów.

Dom Magator z powątpiewaniem popatrzył na sprzęt.

- Sądzisz, że powinniśmy to ze sobą zabrać?

- Nie wiem - odparł Springer. - Może powinieneś przenieść to przez portal i schować gdzieś niedaleko, żebyś nie musiał tego wszędzie ze sobą nosić. Nie chciałbyś chyba być zbytnio obciążony. Macie dziś w nocy ścigać Wysokiego Konia, więc będziecie musieli się szybko przemieszczać.

Pracujący przy biurku Perry'ego Jek Rekanter pokręcił głową.

- Cholera! Co za skomplikowany sen! Zupełnie nie mogę się w nim połapać!

Springer podszedł zobaczyć, o co chodzi. Reszta Wojow­ników Nocy też zebrała się wokół biurka. Wyglądało na to, że Jek Rekanter skończył już rysować mapę. Była zrobiona z

cieni i drobnych migoczących światełek, pokazywała wzgórza, łań­cuchy górskie, drzewa i miasta. Jeździły po niej nawet pociągi i miniaturowe samochody - setki samochodów, przypomina­jących biało-czerwone świetliki.

- To jest właśnie sen, w którym moim zdaniem Zimomord i Wysoki Koń zastawili pułapkę. Tuż po dziewiątej wyczułem przesuwające się przez miasto zimno Zimomorda i podążyłem za nim do tego snu. Opuścił go już, ale nie może być daleko. Jeszcze nie wyczułem Wysokiego Konia, kiedy się jednak zbliży, na pewno go wywącham. Śmierdzi psującym się mięsem i gnijącą krwią.

- Ja zawsze najpierw go słyszę - powiedziała Raquasthena, marszcząc nos. - Nosi na sobie żywe zwierzęta, które krzyczą z bólu. Robi to, aby przestraszyć wrogów, ale też dlatego, że cierpienie tych zwierząt sprawia mu przyjemność.

- Wygląda na niezłego sadystę - mruknęła Xanthys.

- Sadystę? Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Dla Wyso­kiego Konia cierpienie żywych istot jest jak... tlen. Jest jego jedzeniem i piciem.

- A czyj to sen? - spytał Zaggaline, kiwając głową w kierunku miniaturowego krajobrazu na swoim biurku.

- Doktora Stevena Beltzera. Jest jednym z najbardziej cenionych położników w ośrodku diagnostyki prenatalnej w szpitalu Norton Audubon. Obecnie nadzoruje ciąże siedem­nastu kobiet i bada przyczyny śmierci jedenaściorga noworod­ków. W Norton Audubon znajduje się też ośrodek leczenia zaburzeń snu i doktor Beltzer współpracuje z nim, więc dla Zimomorda i Wysokiego Konia jest oczywistym kandydatem na kogoś, kto mógłby im pomóc nawiązać kontakt z mającymi rodzić matkami.

- A to jest mapa snu doktora Beltzera? - spytał Kalexikox.

- Tak - odparł Jek Rekanter. - Problem w tym, że ta mapa dziwnie się zachowuje. Niektóre miejsca, na przykład ta niewielka farma z lewej strony, są stabilne, ale wiele miejsc nieustannie zmienia się w coś innego.

Zaggaline przyjrzał się uważnie mapie. Jek Rekanter miał rację: choć krajobraz był malutki, cały czas się zmieniał. Miasteczka znikały i ponownie się pojawiały. Wzgórza wy­piętrzały się i po chwili ich nie było. Wodospady spływały wąskimi korytami rzek i wysychały. Drogi zmieniały kierunki, budowano mosty, które zaraz potem rozbierano. Wszystkie miejsca na mapie miały nazwy - także szkoły, szpitale i cmen­tarze - ale i one zmieniały się w szybkim tempie.

- Jak mamy odnaleźć drogę, posługując się taką dziwną mapą? - spytał Dom Magator. - W jednej chwili będzie­my szli przez pole pszenicy, a w następnej okaże się, że to jezioro.

- Zaczekaj chwilę - wtrącił Kalexikox. - Ten doktor Beltzer... nie może być głupi, prawda? Chodzi mi o to, czy nie cierpi na żadną psychiczną chorobę.

- Oczywiście, że nie - odparł Springer. - Jest jednym z najbardziej szanowanych położników w Kentucky.

- Więc to, co widzimy na tej mapie, cały ten pozorny chaos, zmiany, przesunięcia i znikanie nie wynikają z tego, że jest niezrównoważony psychicznie?

- Nie. Jest bardzo inteligentny.

- Wobec tego moim zdaniem ten sen jest czymś w rodzaju rozrywki umysłowej - stwierdził Kalexikox.

Zaggaline uniósł brew. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do tego, że jako Wojownik Nocy Dunc potrafi mówić mądrze i z sensem. W ciągu dnia brat prawdopodobnie powiedziałby: „Popatrz na te maleńkie kobietki na mapie, Perry. Założę się, że wszystkie mają śliczne okrągłe balony!”.

- Nie rozumiem, co masz na myśli. - Sasha popatrzyła na Kalexikoksa. - Jakiej rozrywki umysłowej?

- Może puzzla? Jek, mógłbyś powiększyć ten fragment?

Za pomocą oświetlanej rękawicy Jek wydobył z mapy sześ­ciokątny fragment i powiększył go dwudziestokrotnie. Znaj­dowało się na nim falujące pole zboża, pełne bladobłękitnych kwiatów.

- Przed minutą stał tu budynek - powiedział Kalexikox. - Magazyn, do którego wwożono bele tkanin.

- Ja też go widziałem - potwierdził Jek Rekanter. - Ale teraz zniknął. Zostało pole pełne niebieskich kwiatów.

- Właśnie - mruknął Kalexikox. - Pole zarośnięte chab­rami. Centaurea cyanus, zwany inaczej bławatkiem, a tkaniny dawniej nazywano „towarami bławatnymi”. Jest to więc miejsce o podwójnym znaczeniu: rosną tu bławatki i handluje się bławatem.

- Bardzo niechętnie to mówię, ale chyba coś ci się po­kręciło - stwierdził Zaggaline.

- Nie, zobacz tutaj - upierał się Kalexikox. - Tu, na górze mapy, mieliśmy restaurację na plaży w Wirginii, z barem pełnym miejscowych specjalności. Restauracja zniknęła i co ją zastąpiło? Szpital Zakaźny Brigham. Te miejscowe specjalności w barze to nalewki, a anagram od „nalewka” to „enklawa”.

- Nawet nie będę udawał, że wiem, o czym mówisz, stary.

- Na pewno mam rację. Jestem o tym przekonany. Każde miejsce na tej mapie jest odpowiedzią na kalamburowy trop krzyżówkowy. Jak w Kole fortuny, w którym dostaje się odpowiedź i trzeba sformułować do niej pytanie. W ten sposób odnajdziemy drogę w tym śnie i dowiemy się, gdzie Zimomord i Wysoki Koń zastawili pułapkę.

- Jesteś tego pewien, Kalexikox? - spytała Raquasthena. - Bo jeśli nie i Wysoki Koń nas złapie, to... będziesz się modlił, aby przed oderwaniem ci różnych części ciała oderwał ci głowę.

Chłopak jeszcze raz przyjrzał się mapie.

- O, tu jest kolejny przykład. Możesz to powiększyć? Obok kościoła parkuje samochód do przewozu pieniędzy. W kościele trwa właśnie suma, a w samochodzie jest jakaś suma pieniędzy.

- Zakładając, że masz rację, w jaki sposób pozwoli nam to zlokalizować Wysokiego Konia? - spytał Dom Magator.

- Każde słowo w tym śnie jest częścią zakodowanej krzy-

żówki, która pozwoli nam się poruszać po śnie doktora Beltzera. Najwyraźniej jest miłośnikiem rozrywek umysłowych i kiedy śpi, jego mózg rozwiązuje je dalej. Przepracowuje problemy dnia, tworząc kalambury, anagramy i podwójne znaczenia. Dla niego to kaszka z mleczkiem. W taki sposób postrzega rzeczy­wistość.

- No dobrze, ale jak określimy, co jest prawdziwe, a co nie? - zapytała Raquasthena.

- Cóż... właściwie nic z tego nie jest prawdziwe - odparł Kalexikox. - Dlatego macie ze sobą Kanoniera Wiedzy, czyli mnie. Wszystko wam wyjaśnię i powiem, co jest podpowiedzią, a co odpowiedzią, oraz jak odpowiedzi do siebie pasują i co oznaczają.

Zaggaline wzruszył ramionami.

- Ty tu rządzisz - stwierdził.

Springer zaczynał się robić coraz bardziej nerwowy.

- Czy to znaczy, że jesteście gotowi? Jest za osiem dwu­nasta i Wysoki Koń mógł już zdążyć zastawić pułapkę na mające rodzić kobiety.

- Jesteśmy tak samo gotowi, jak zawsze byliśmy - odparł Dom Magator. - Kalexikox... może ty pójdziesz pierwszy? Sprawdzisz, gdzie wychodzimy, i powiesz nam, co mamy robić. Zaggaline, ty pójdziesz za nim, na wypadek gdyby potrzebował wsparcia ogniowego albo jakiegoś twojego wyimaginowanego przyjaciela do pomocy. Ja pójdę po tobie, Raquasthena i Xanthys za mną.

- Rozumiem... - mruknęła Xanthys. - Jesteśmy kruchy­mi kobietkami, drepczącymi trzy kroki za mężczyznami. Trochę to szowinistyczne, nie sądzisz?

Dom Magator popatrzył na nią.

- Słonko, chcesz iść pierwsza? Bardzo proszę. Chodzi tylko o to, że wychowałem się w Baton Rouge, gdzie kobiety traktuje się jak delikatną porcelanę.

- Oczywiście, monsieur Magator, bardzo pan rozważny!

Springer ze zdenerwowania gryzł kciuk.

- Pospieszmy się, dobrze?

Uniósł ręce i narysował w powietrzu świetlistą aureolę.

- Chodźmy, Springer ma rację - powiedział Dom Maga-tor. - Musimy się pospieszyć.

Zaggaline ukląkł, aby ich opiekun mógł go ubrać w strój Wojownika Nocy. Tym razem Springer użył tych samych słów inwokacji, co poprzednio w przypadku Amli Fabei.

- Ashapola, proszę cię o przypomnienie sobie twego nie- ulękłego i oddanego sługi i wiernego ci wojownika. Daj mu siłę do kontynuowania walki z przypływami ciemności i chaosu i chroń go przed złem i strachem.

Aureola opadła na podłogę i Zaggaline wstał - w wielkim hełmie i błyszczącym szkarłatnym kombinezonie.

Kalexikox był następny, po nim przyszła kolej na Dom Magatora i Xanthys. Byli bardzo ciekawi, jaki strój dostanie Raquasthena. Kiedy złota aureola wokół niej opadła i kobieta wstała, miała na twarzy pozbawioną wyrazu maskę z polero­wanej czarnej stali, nieco przypominająca maskę z klasycznej greckiej tragedii, i była ubrana w elastyczny czarny kom­binezon, pokryty gęsto maleńkimi czarnymi haczykami. Jej piersi osłaniały dwie okrągłe metalowe tarcze z kolcami, miała także metalową trójkątną płytę między nogami, z wystającym długim kolcem, przypominającym sztucznego penisa. Jej talię opasywał zawiązany czarny metalowy bicz, rozdwojony na końcu jak język żmii, a na plecach miała zamocowany krótki trójząb z haczykowatymi zębami.

Dom Magator skinął głową w kierunku wystającego spo­między jej nóg szpikulca.

- Niezależnie od tego, jak nam dziś w nocy pójdzie, powstrzymaj mnie, gdybym chciał cię objąć - powiedział.

Jek Rekanter trzymał rękawicę nad mapą snu doktora Beltzera i szeroko rozcapierzał palce. Wcisnął przycisk na nad­garstku i mapa wsunęła się w chromowany guzik we wnętrzu jego dłoni. Jek Rekanter zdjął guzik z rękawicy i podał go Kalexikoksowi, który wsunął go do opaski, znajdującej się pod

hełmem wokół szyi. Teraz mógł tuż przed swoją twarzą wy­świetlać trójwymiarowe hologramy mapy.

- Jesteście gotowi? - spytał Springer i nie czekając na odpowiedź, wstał i odleciał przez sufit.

- Mam wrażenie, że bardzo mu zależy, abyśmy się po­spieszyli - stwierdził Zaggaline.

Wstał, po nim zrobili to samo Kalexikox i Xanthys. Dom Magator wziął torbę Amli Fabei i podał drugą rękę Raquas-thenie.

- Możemy, moja droga? - spytał, kłaniając się jej z prze­sadną elegancją.

Wznieśli się w powietrze i przelecieli przez sufit.

Bezgłośnie podążyli za ciemnością, jaką pozostawiał za sobą Springer, lecąc na południowy wschód, w kierunku lotniska. Noc była bardzo wilgotna i słychać było dalekie grzmoty, które brzmiały jak zapowiedź poważnych kłopotów. Po nieca­łych pięciu minutach znaleźli się nad kompleksem szpitalnym z czerwonej cegły, stojącym przy Audubon Plaza 1. Okrążyli parking i Springer dał im znak, aby się zniżyli. Jak duchy z Fantazji przeniknęli przez mur, przecięli jasno oświetlony korytarz, przeniknęli przez następną ścianę i znaleźli się w po­mieszczeniach, w których spali lekarze.

Doktor Beltzer leżał w surowo urządzonym pokoju o ścia­nach lawendowego koloru, ozdobionym jedynie dużym plaka­tem przedstawiającym tor wyścigów konnych Churchill Downs. Jego zmięte ubranie leżało na krześle, w zatłuszczonym tek­turowym pudełku tężała niedojedzona pizza. Kiedy zebrali się wokół łóżka lekarza, stwierdzili, że właśnie śni, bo jego gałki oczne skakały szybko pod zamkniętymi powiekami, a dłoń szarpała poduszkę. Jak na starszego konsultanta był młody - mógł mieć trzydzieści siedem, może trzydzieści osiem lat. Miał perkaty nos, zaniedbane blond włosy i trzydniowy zarost. Xanthys przypominał młodszego brata Brada Pitta.

Kalexikox miał rację, że doktor Beltzer jest miłośnikiem rozrywek umysłowych: na podłodze obok łóżka leżała gazeta z rozwiązaną do połowy krzyżówką i plan dyżurów.

- Zimomord odwiedził sen doktora Beltzera mniej więcej godzinę temu i podejrzewam, że zastawił w nim pułapkę - oświadczył Springer. - Poszedł już sobie, ale jedno miejsce w tym śnie nadal jest zimniejsze od pozostałych.

- W takim razie wchodźmy tam i rozwalmy drani - mruknął Dom Magator. - Powiedz nam tylko, gdzie mamy iść.

- Do miejsca w północno-wschodnim rogu mapy Jeka Rekantera, jakieś pięć kilometrów na północ od luksusowej restauracji na plaży w Wirginii albo toru wyścigów konnych, zależnie od tego, jak to miejsce będzie zdefiniowane, kiedy tam przybędziecie. Ostrzegałbym jednak przed pójściem prostą drogą. Wysoki Koń na pewno będzie obserwował bramę i na­tychmiast po tym, jak z niej wyjdziecie, napuści na was swoje stwory.

- Dobrze, wobec tego spróbujmy innej lokalizacji - po­wiedział Kalexikox. Wcisnął klawisz z boku hełmu i przed jego oczami natychmiast pojawił się obraz smaganego burzą jeziora. Woda była czarna, a jachty podskakiwały na cumach jak szalone. - Hm, może akurat nie tutaj. - Wcisnął ponownie klawisz i pojawiło się miasteczko leżące u stóp rozświetlonych słońcem gór. Na jego skraju był stadion z dużą grupą ćwiczą­cych sportowców. - Co powiecie na to? Jest bardzo blisko restauracji na plaży, a góry powinny nas zasłonić.

- Dla mnie może być - odparł Dom Magator. - Ru­szajmy.

- Jeszcze sekundę... - Springer podniósł z podłogi plan dyżurów doktora Beltzera i wskazał na podkreślone fluoryzu­jącym flamastrem godziny. - O trzeciej dwadzieścia nad ranem mają go obudzić. Bez względu na to, co będziecie robić, musicie skończyć wcześniej.

- Polecimy i wrócimy jak naoliwione błyskawice - obie­cał Dom Magator. Uniósł ręce, poprawił swoje instrumenty i

narysował obok łóżka doktora Beltzera świetlny ośmiokąt. Portal syczał i pryskał energią. Doktor Beltzer poruszył się na łóżku i coś niewyraźnie powiedział, ale nie otworzył oczu.

- Wszyscy gotowi do wycieczki? - spytał Dom Magator.

Kalexikox przeszedł pierwszy, a potem Zaggaline. Dom Magator ruszył za nimi, z torbą Amli Fabei w ręku.

Zanim zdążył postawić torbę na ziemi, stwierdził, że coś jest bardzo nie tak. Nie było słońca, góry zniknęły. Kalexikox i Zaggaline leżeli na brzuchach na porośniętym chwastami gruncie, po niebie sunęły brudnoczerwone chmury.

- Na ziemię! - krzyknął Kalexikox.

Kiedy Dom Magator padł plackiem na ziemię, tuż nad jego głową świsnęła kula i zaraz po niej druga. Rzucił torbę i roz­płaszczył się jeszcze bardziej.

- Co tu się u diabła dzieje? Kto do nas strzela?

ROZDZIAŁ 17

Zaggaline nie odpowiedział. Dysząc z wysiłku, odtaczał się na bok, aż znalazł się przy portalu. Dotarł do niego, kiedy przechodziła Xanthys. Sięgnął w górę, złapał ją i pociągnął na ziemię.

- Co ty wyprawiasz, palancie?! - zaprotestowała, gdy jednak spróbowała podnieść rękę, obok niej śmignęły trzy pociski, a za nimi następne trzy.

- Ktoś traktuje nas jak cel ćwiczebny - wyjaśnił Zag­galine. - Trzymajcie głowy nisko, chyba że chcecie stracić ostatnie resztki mózgu, jakie wam zostały.

W tym momencie przez portal przeszła Raquasthena. Zag­galine złapał ją za kostki i przewrócił, ale natychmiast zaczął machać rękami, jęcząc z bólu. Haczyki na jej pancerzu rozorały mu palce i rozpryskiwał teraz na wszystkie strony kropelki krwi.

- Boże, jesteś bardziej niebezpieczna od naszych wrogów!

- Kalexikox! - wrzasnął Dom Magator. - Co to za strzelanina?

- To chyba obóz wojskowy!

- Powiedziałeś, że będzie tu miasteczko u podnóża gór.

- Tak, ale kiedy przechodziliśmy przez portal, musiała się zmienić nazwa. Sportowcy na stadionie w miasteczku musieli

być na obozie treningowym, który teraz zamienił się w woj­skowy obóz szkoleniowy!

- Wspaniale! I co zrobimy?

- Nie mam pojęcia. Nie wiem, jak długo obecna definicja „obozu” będzie obowiązywać.

Dom Magator podniósł głowę, aby sprawdzić, kto do nich strzela. W tym samym momencie nad jego głową zaczęła się kanonada. Jeden z pocisków musnął górę hełmu i jego głowa została gwałtownie i boleśnie odrzucona do tyłu.

Otrząsnął się jak mokry pies.

- Boże drogi! Czego oni używają?! Strzelb na słonie?

- Nie - odparł Kalexikox. - Sądząc po odgłosach strza­łów, to chyba coś znacznie groźniejszego. Karabiny snajperskie Barrett XM-sto dziewięć z amunicją HEDP dwadzieścia pięć milimetrów. Z odległości pięciuset metrów przebijają płytę pancerną o grubości czterdziestu milimetrów. Masz szczęście, że zostałeś trafiony pod tak dużym kątem.

- Mam szczęście, tak? Bardzo mi się nie spodoba, kiedy to moje szczęście się skończy.

Zaggaline też uniósł głowę, choć znacznie ostrożniej, i kiedy tylko dostrzegł jakikolwiek ruch, natychmiast ją schylał. W od­ległości jakichś dwustu metrów od nich między krzewami leżało siedmiu, może ośmiu mężczyzn. Każdy z nich miał wsparty na dwójnogu karabin z długą lufą. Ich głowy były owinięte czarnymi zawojami, pozostawiającymi jedynie szparki na oczy, a na wysokości czoła mieli zawiązane czerwone wstążki. Byli ubrani w czarno-zielone stroje polowe - z wyjąt­kiem jednego, którego mundur miał kolor przykurzonej czer­wieni. Na maszcie za nimi powiewała poszarpana czarna flaga ze szkarłatnym napisem, ale Zaggaline nie zdążył go przeczytać, bo żołnierze znów zaczęli ich ostrzeliwać. Schował głowę.

- Moim zdaniem to terroryści - powiedział do Doma Magatora. - Przynajmniej wyglądają jak terroryści.

Kalexikox kiwnął głową - na ile pozwalało mu na to leżenie plackiem z przyciśniętym do ziemi hełmem.

- Wydaje się, że dla doktora Beltzera „obóz wojskowy” to obóz szkoleniowy Al-Kaidy lub innego podobnego ugru­powania.

Dom Magator sprawdził zegarek.

- Kimkolwiek są, nie możemy pozwolić sobie na marno­wanie czasu. Zagga, może wymyśliłbyś jakiegoś komandosa-antyterrorystę, który by skopał im tyłki? No wiesz, kogoś w rodzaju Jeana Claude'a jak-mu-tam czy Stevena Seagala.

- Dobry pomysł... spróbuję.

Zaggaline przekręcił się na bok i wysunął z hełmu dwie soczewki. Miał ochotę wypróbować kilka pomysłów - Błys­kawicznego Samuraja, Kuloodpornego Komandosa albo Me­chanicznego Wielbłąda - ale żaden z nich nie wydawał się wystarczający. Potrzebowali pomocy całego oddziału antyter­rorystycznego, który zaatakowałby snajperów równocześnie z kilku stron. Problem polegał na tym, że za pomocą swoich soczewek mógł stworzyć tylko jedną postać.

- Może bliźniaki syjamskie? - podsunął Kalexikox.

- Nie... za łatwy cel. Trafisz jednego i załatwiłeś oby­dwu. - Pomysł brata nasunął mu jednak inny. Bliźnięta dzielą się w brzuchu... z jednego robią się dwa, rozmnażają się jak ameby. - A może zrobić Amebowego Mściciela? Gościa, który dzieli się na dwóch, potem na czterech i w końcu na ośmiu? Ameby składają się z cytoplazmy, więc pociski będą przez nie przelatywać, nie robiąc im krzywdy.

- Jeden facet, który może rozmnożyć się w ośmiu? - zaśmiała się Raquasthena. - Brzmi super. Kiedy to wszystko się skończy, możesz mi takiego zrobić.

Zaggaline włączył dziesiątki kolorowych światełek, które rozświetliły jego soczewki. Niemal natychmiast rozległ się gwałtowny łoskot strzelaniny i nad ich głowami pomknęły kule. Jedna trafiła tak blisko, że Xanthys została obsypana żwirem.

Marszcząc w skupieniu czoło, Zaggaline stworzył kontur wielkiej człekokształtnej postaci. Była galaretowata, bo nie

miała kośćca. W świecie realnym człowiek bez szkieletu nie mógłby się poruszać - nawet jeśli nie udusiłby się od ciężaru własnego ciała. To był jednak świat snu i wszystko tu było możliwe. Tutaj rządziła ludzka wyobraźnia, nie prawa fizyki.

Zaggaline wysunął po kolei trzy soczewki - akwamaryno-wą, bursztynową i karmazynowa. Wrysował w kontur galare­towatej postaci żyły, tętnice i nerwy.

Skóra Amebowego Mściciela była półprzezroczysta jak zaparowane okno, można więc było dostrzec unoszące się wewnątrz jego ciała narządy. Miał osiem serc, które wyglądały jak kiść ciemnoczerwonych papryk, pęk potężnych żołądków, osiem ciemnobrązowych wątrób i kilometry jelit.

Za pomocą kolejnej soczewki Zaggaline umieścił w głowie Amebowego Mściciela osiem par oczu. Miały różne kolory, mrugały, obracały się i patrzyły w różne strony.

- Jak ci idzie? - spytał Dom Magator. - Mamy szansę wydostać się stąd przed Dniem Dziękczynienia?

- Jestem gotów. Amebowy Mściciel może ruszać. Jaką broń powinniśmy mu dać? Może kilkanaście pistoletów?

- Co do broni nie mam pewności. Jeśli podzieli się jak ameba, powinniśmy mu dać coś takiego, czym też będzie mógł się podzielić.

Dom Magator sięgnął na plecy. Spod półeczki, w której tkwiły jego noże, wyjął stalową sztabę o długości mniej więcej metr dwadzieścia, o owalnym przekroju, wykonaną z chirur­gicznej stali. Pociągnął z jednego końca i pojawił się nóż do rzucania z groźnie ząbkowanym czubkiem. Pociągnął jeszcze raz i pojawił się drugi nóż.

- Dziesięć noży w jednej obudowie. Kiedy twój koleś się podzieli, wystarczy, że wyciągnie i poda swoim sobowtórom te noże, żeby każdy coś miał. Są równie groźne jak pistolety. Zrobiono je z hipnotyzowanej stali, więc zawsze trafiają cel prosto między oczy.

- Z hipnotyzowanej stali?

- Nie wiem dokładnie, na czym to polega, to jakaś samurajska rzecz.

- Niezupełnie - mruknął Kalexikox.

- No tak... powinienem się domyślić, że będziesz wiedział.

- W siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku mnisi buddyjscy w Kioto odkryli sposób na hipnotyzowanie wszyst­kiego, co ich otaczało, niezależnie od tego, czy było materią ożywioną, czy nieożywioną. Mogli hipnotyzować dzbany, kapelusze, wiadra... i sprawiać, aby robiły to, co im się każe. „Kapeluszu, wskocz mi na głowę”, i kapelusz to robił.

- Żartujesz sobie.

- Nie. Buddyści i Wojownicy Nocy mają wiele wspólnego. Buddyści uważają, że świat materialny jest iluzją, a jedyną rzeczywistością jest to, co mamy w głowach. Jak wiemy, mają rację.

- No dobrze - powiedział Zaggaline. - Dajmy mu te hipnotyzowane noże.

Ustawił soczewki w szeregu i wyregulował ożywiające jego twory światło.

- Lepiej zasłońcie oczy i pochylcie głowy - poradził im.

Kiedy wcisnął przycisk, błysnęło jaskrawe światło, zmienia­jąc całą okolicę w negatyw i ściągając na nich grad pocisków.

Amebowy Mściciel zaczął się natychmiast materializować. Ponieważ wizualizując go, Zaggaline leżał na ziemi, Amebowy Mściciel również leżał na boku - potężna masa błyszczącej białej tkanki, nieco przypominająca człowieka,

- Boże... - jęknął Dom Magator. - A mnie się wydawało, że to ja powinienem schudnąć.

Amebowy Mściciel wydał z siebie basowy, astmatyczny pomruk, a jego oczy popatrzyły we wszystkie strony, jakby szukał drogi ucieczki.

- Słyszysz mnie? - spytał go Zaggaline.

- Oczywiście, że cię słyszy! - prychnął Kalexikox. - Dałeś mu przecież osiem par uszu.

Zaggaline podczołgał się do Amebowego Mściciela i poma-

chał mu ręką przed oczami, aby upewnić się, czy może zacząć wydawać polecenia.

- Posłuchaj mnie, kolego. Jesteś bohaterem wojennym, a ja twoim dowódcą... i to jest twoja sprawa. Wyślę cię zaraz w tamtym kierunku, jasne? Ukrywa się tam banda awantur­ników i chcę, żebyś wszystkich załatwił. Poznasz ich po tym, że mają głowy okręcone czarnymi zawojami, a na czołach zawiązali czerwone tasiemki. Możesz wziąć ze sobą tę broń. To twoja ulubiona broń: samurajski kij z nożami do rzucania, a moi eksperci poinformowali mnie, że rzucając nimi w cel, nie możesz nie trafić. Jasne?

Amebowy Mściciel znów basowo mruknął.

- Jeżeli nie czujesz się dobrze... - Zaggaline zaczynał żałować, że stworzył coś tak paskudnego. Fantazja to jedno, ale cierpienie to coś zupełnie innego, nawet jeśli nie jest cierpieniem realnym, lecz sennym. Terroryści prawie wstrzy­mali ogień, w ciągu paru ostatnich minut wystrzelili tylko trzy pociski. Jeden z nich wzbił fontannę ziemi kilka centymetrów od buta Raquastheny, ale nawet nie mrugnęła okiem. Zaggaline musiał przyznać, że zrobiło to na nim wrażenie. Była to tylko sprzedająca kanapki May, jednak pod ostrzałem okazała się nieustraszona.

Amebowy Mściciel podniósł się na kolana i wyciągnął bezkształtną dłoń. Jego skóra falowała i zwijała się.

- Co jest? - spytał go Zaggaline.

- Broń... - powiedział basowym głosem.

Zaggaline przez chwilę się wahał, dał mu jednak stalową sztabę z nożami. Amebowy Mściciel patrzył na niego różno­kolorowymi oczami i Zaggaline przez chwilę obawiał się, że - podobnie jak twór doktora Frankensteina - wścieknie się na niego, że powołał go do życia, i wbije mu między oczy zahipnotyzowany nóż.

- Nie rozczaruję cię - oświadczył Amebowy Mściciel. - Zrobię to, o co prosisz, i zrobię to z własnej woli.

- Jesteś pewien?

- Jak mówiłeś, jestem bohaterem wojennym i to jest moja
sprawa. Każdy z nas ma swoją sprawę, a ta jest moja.

W tym momencie w pierś trafił go pocisk. Przezroczysta skóra zafalowała i przez ułamek sekundy widać było otwór, zaraz się jednak zamknął. Po chwili Amebowy Mściciel został trafiony ponownie, jeszcze raz i jeszcze raz. Zaggaline roz­płaszczył się na ziemi, nie miał odwagi unieść głowy nawet na milimetr. Za każdym razem, kiedy Amebowego Mściciela trafiała kula, jego skóra się rozrywała, ale pociski przelatywały przez niego i rany znikały, jakby ich nigdy nie było.

Amebowy Mściciel delikatnie położył dłoń na ramieniu Zaggaline'a. Jego dłoń była ciężka, miękka i bezkształtna, wyglądała jak wypełniona żelem chirurgiczna rękawiczka, czuło się jednak, że kipi w niej energia. Ameby to jedna z najbardziej elementarnych form życia, pojedyncze komórki, które nigdy nie przestają się dzielić, gnane bezlitosnym imperatywem zachowania gatunku.

Zaggaline pojął nagle, co go zainspirowało do stworzenia Amebowego Mściciela: używał stworzenia dla uratowania Stworzenia. Wojna między życiem a śmiercią zatoczyła pełny krąg i wróciła do punktu, w którym się rozpoczęła.

Amebowy Mściciel zrobił niepewny krok, potem drugi. Trafiało go tyle pocisków, że cały dygotał, nie przestawał jednak posuwać się do przodu.

- Chyba mu się uda, cholera! - zawołał Dom Magator, machając do Zaggaline'a. - Chyba załatwi tych drani.

Amebowy Mściciel pokonał nie więcej niż piętnaście met­rów, gdy terroryści wstrzelali się w niego. Rozległa się strasz­liwa, ogłuszająca kanonada, pociski eksplodowały teraz we­wnątrz jego ciała. Szedł coraz wolniej i w końcu się zatrzymał. Pod jego skórą widać było pomarańczowe wybuchy i czerwone rozbryzgi krwi.

Ogromny półprzezroczysty mięśniak kiwał się na boki i fa­lował. Wyglądał jak mający się zaraz zawalić wielki budynek. Terroryści strzelali i strzelali, aż Amebowy Mściciel padł na

kolana i opuścił głowę. Z jego licznych oczu i nosów leciał dym.

- O mój Boże... - jęknęła Raquasthena. - To egzekucja. Domie Magatorze, nie możemy nic zrobić?

- Uspokój się - powiedziała Xanthys. - On nie jest realną istotą. Zaggaline go wymyślił.

- Jak to „nie jest realną istotą”? Jest tak samo realny jak i ty.

- Niezależnie od tego, czy jest realny, czy nie, odwraca ich uwagę - stwierdził Dom Magator. - Chyba czas na karabin kolejnych detonacji.

Zdjął z uchwytu na plecach krótką, grubą, pozłacaną strzelbę. Zarepetował ją, przesuwając znajdujący się z prawej strony mechanizm, i odbezpieczył. Karabin natychmiast zaczął wyda­wać z siebie wysoki śpiewny dźwięk, kojarzący się nie tyle z bronią masowego rażenia, co z chórem kościelnym.

Dom Magator wyjął z kabury przy pasie pękatą broń ręczną i podał go Zaggaline'owi.

- Co to?

- Pistolet perforacyjny. Wystrzeliwuje ostrza z tungstenu: trzy tysiące sztuk na sekundę. Jeśli znajdzie się w odpowiednich rękach, może pociąć cel na siedemdziesiąt dwie części tej samej wielkości... jak arkusz znaczków. Ma bardzo silny odrzut, używaj go więc ostrożnie. Nie strzelaj we wszystkie strony, chcę tylko, żebyś mnie osłaniał.

Złapał karabin kolejnych detonacji i zaczął się czołgać w kierunku pagórka, który mógł mu dać parę centymetrów osłony.

Amebowy Mściciel upadł na ziemię. Nie przypominał już ani trochę ludzkiej istoty. Terroryści oddali ostatnią salwę i zostawili go w spokoju. Dwóch z nich przyłożyło do oczu lornetki i zaczęło się rozglądać po okolicy.

- Hmm... - mruknęła Xanthys. - Wspaniały z niego oddział antyterrorystyczny, nie powiem.

- Możesz dać mu spokój? - obruszył się Zaggaline. - On nawet jeszcze nie zaczął działać.

Kalexikox uniósł dłoń, aby zamilkli.

- Zaggaline ma rację, moje panie. - Wyregulował mikro-czujnik na hełmie i światełka w jego hełmie zaczęły fruwać jeszcze szybciej. - Wyczuwam drgania.

- Drgania? Jak przy trzęsieniu ziemi?

- Nie. Wyglądają raczej na pierwsze drgania podziału wzdłużnego.

- Czego?

- Podział wzdłużny to proces bezpłciowego podziału ame­by na dwie osobne jednostki - wyjaśnił Kalexikox.

Dom Magator dotarł już do wzgórka i układał się na ziemi w pozycji do strzału. Amebowy Mściciel zaczął dygotać. Jego prawa ręka, półprzezroczysta i kleista, wyprostowała się. Poło­żył dłoń płasko na ziemi.

- To jego nibynóżka - powiedział Kalexikox. – Tak właśnie ameby się poruszają.

Kiedy dłoń Amebowego Mściciela leżała na ziemi, zaczęła do niej przepływać cytoplazma z tułowia. Ręka zaczęła szybko pęcznieć i po kilku sekundach przybrała kształt drugiego Amebowego Mściciela. Był dwa razy mniejszy od pierwszego, ale bardziej przypominał człowieka. Wyglądał jak potężnie zbudowany, pozbawiony włosów młodzieniec - białoskóry i półprzezroczysty, lecz znacznie kształtniejszy niż pierwszy Amebowy Mściciel. Trudno było skupić na nich wzrok - jakby oglądało się nieostrą, rozmazaną fotografię.

Obaj klęczeli, głowy mieli pochylone i byli połączeni od bioder do ramion. Zaggaline obawiał się, że terroryści zaczną do nich strzelać, byli jednak chyba zbyt oszołomieni tym, co się działo.

Pierwszy Amebowy Mściciel gwałtownie zadygotał i połowa jego narządów wewnętrznych przepłynęła do drugiego - serca, płuca, wątroby i mnóstwo splątanych jelit.

Kiedy ten proces się skończył, łącząca ich skóra zaczęła się gwałtownie kurczyć. Po chwili podzielili się i obok siebie klęczało dwóch identycznych Amebowych Mścicieli.

- Podział wzdłużny, o rany... - westchnęła Raquasthena. - To chyba lepsze od seksu.

Amebowi Mściciele powoli wstali. Byli mniej pękaci, ale w dalszym ciągu wysocy. Pierwszego z nich można było poznać po tym, że trzymał w ręku samurajską maszynkę z nożami. Natychmiast podzielił pręt na pół i podał pięć noży swojemu sobowtórowi. Potem równocześnie ruszyli do przodu.

Terroryści musieli się zorientować, że zaraz zostaną ponow­nie zaatakowani, bo wrócili do gwałtownego ostrzału. Nowi Amebowi Mściciele byli jednak znacznie szybsi od poprzed­niego, a kiedy szli, robili uniki, więc pierwsze pociski przela­tywały obok nich. Dopiero po jakimś czasie jeden z galareto­watych niby-ludzi został trafiony w ramię. Pocisk przeleciał przez cytoplazmę, ale Amebowy Mściciel zawahał się.

Ze stanowiska na wzgórku, zagryzając koniuszek języka, Dom Magator starannie celował w najbardziej wysuniętego na prawo przeciwnika. Ponieważ grunt obok terrorysty nieco się wznosił, prawdopodobnie wydawało mu się, że jest lepiej osłonięty od swoich towarzyszy, strzelał więc do Amebowych Mścicieli, klęcząc. Dla Doma Magatora stanowił idealny cel.

Kiedy pierwszy z Amebowych Mścicieli został trafiony, Dom Magator pociągnął za szeroki spust karabinu kolejnych detonacji.

ROZDZIAŁ 18

Natychmiast pożałował, że nie ma osłon na uszy. Karabin kolejnych detonacji huknął głośniej niż autobus pełen piel­grzymów, który spadł z wysokiej skały. Dom Magator przeto­czył się na plecy, zamknął oczy, a dłonie przycisnął do boków hełmu. Nawet nie widział, jak terrorysta został odrzucony trzy metry do tyłu, w krzaki, gdzie upadł, wijąc się z bólu i wrzesz­cząc jak opętany.

- Super, Wielki Domie! - zawołał przez radio Zaggaline.

- Co mówisz? Nie za dobrze cię słyszę!

- Wspaniały strzał, facet! Mój kumpel Lennie nie strzelał lepiej do wiewiórek.

- Trafiłem go?

- Prosto w miękkie, stary!

Dwóch terrorystów rzuciło broń i podbiegło do wrzesz­czącego towarzysza. Pozostała czwórka nadal jednak ostrzeli­wała Amebowych Mścicieli i szło im coraz lepiej. Półprze­zroczyści mięśniacy znaleźli się w krzyżowym ogniu. Jeden z nich dostał siedem postrzałów w pierś, od których jego biała skóra eksplodowała jak prażona kukurydza. Drugi został tra­fiony w pachwinę, oba uda i bok głowy.

Pierwszy Amebowy Mściciel wyciągnął nóż, zamachnął się i rzucił. Jego czubek trafił jednego z przeciwników prosto

między oczy. Terrorysta upadł na bok z wyciągniętą w górę ręką, jakby machał na pożegnanie.

Pozostali trzej terroryści nasilili ostrzał. Huk strzelaniny był ogłuszający. Dom Magator jęczał, bo uszy już go bolały od wystrzału karabinu kolejnych detonacji. Drugi Amebowy Mściciel dostawał postrzał za postrzałem i jego skóra nie przestawała się marszczyć. W końcu padł twarzą na ziemię nie więcej, niż siedemdziesiąt metrów od stanowiska terro­rystów i znieruchomiał.

- Wygląda na to, że Amebowego Mściciela da się jednak zabić - zauważyła Xanthys.

Kalexikox wpatrywał się we wskaźniki swoich czujników.

- Nie zginął, ale nie wyczuwam drgań, które by zapowia­dały następny podział.

- Poradzi sobie - zapewnił ich Zaggaline. - W tej historii na pewno sobie poradzi.

- Pytanie tylko, czy nasi przeciwnicy są z tej samej historii.

Dwójka terrorystów, która porzuciła na chwilę broń, aby pomóc swojemu towarzyszowi, dotarła do rannego. Uklękli obok niego i próbowali go podnieść. Dom Magator nie widział ich dokładnie, bo widok zasłaniała mu fałda terenu, ale domyś­lał się, że próbują znaleźć ranę. Pociski karabinu kolejnych detonacji nie rozrywały ciała, lecz ładowały trafionego porcją energii, która wystarczyłaby do zburzenia pięciopiętrowego budynku.

Kiedy jeden z terrorystów ujął towarzysza pod pachy, po jego ramieniu przemknęła cieniusieńka linia jaskrawego światła. Z człowieka trafionego z karabinu kolejnych detonacji zabójcza energia przechodziła na wszystkich, którzy go dotykali.

- Ty też... - mruknął pod nosem Dom Magator, jakby przemawiał do trzeciego terrorysty, który popatrzył w dół zbocza, aby sprawdzić, jak jego towarzysze radzą sobie z Amebowymi Mścicielami. Przez chwilę obawiał się, że tamten wróci do swojego karabinu, ale kiedy terrorysta ujrzał, że jeden z Amebowych Mścicieli został powalony, a drugi jest

gwałtownie ostrzeliwany, złapał trafionego kolegę za nogi, aby ściągnąć go za grań. W tym momencie także i po nim przemknął cieniutki błysk i Dom Magator wiedział, że już go ma. Wycelo­wał w tył jego głowy, nastawił karabin na sukcesywne detonacje i wystrzelił.

Pierwszy terrorysta eksplodował, jego wnętrzności wyleciały w powietrze, a oderwana głowa odfrunęła dziesięć metrów od reszty ciała. W straszliwej reakcji łańcuchowej rozerwany został na kawałki także drugi terrorysta. Jego rękę i pół klatki piersio­wej siła eksplozji odrzuciła daleko w bok.

Trzeci terrorysta najwyraźniej sądził, że może go uratować ucieczka. Przebiegł przez wzgórze i pognał ku horyzontowi, nie miał jednak najmniejszej szansy. Zgromadzona w nim energia mogła zostać uwolniona jedynie w gwałtownej eks­plozji.

Dom Magator niedługo czekał: po chwili doleciał do niego głośny wybuch. Po kilku sekundach z nieba, niczym ciepły deszcz, zaczęła kapać krew, a potem pospadały kawałki ciała. Ostatnia była stopa, obuta w czarny bojowy but.

- Załatwiłem ich! - zawołał Dom Magator, odwracając się do pozostałych Wojowników Nocy i unosząc kciuk.

- Możesz trafić pozostałych? - spytał Zaggaline. - Nie jestem pewien, czy ci moi amebowcy sobie poradzą.

Dom Magator uniósł głowę i natychmiast w jego stronę poleciały kule.

- Zobaczyli mnie, mały. Chyba nie dam rady im przyłożyć, bo odstrzelą mi bańkę.

Poruszający się jeszcze Amebowy Mściciel był już tylko o kilka metrów od terrorystów. Dwóch z nich wstało, aby pokryć go ogniem, ale Amebowy Mściciel nie padał. Wyciągnął drugi nóż, zamachnął się i po sekundzie ostrze wbiło się w czoło następnego terrorysty, przecinając zawiązaną na jego głowie czerwoną tasiemkę. Ugodzony nożem terrorysta przewrócił się na plecy, jakby ktoś mocno pchnął go w pierś, i znieruchomiał na ziemi z uniesionymi rękami i bardzo zaskoczoną miną.

- Tak trzymać! Kolejny położony, zostało dwóch! - za­wołał Zaggaline.

Pozostały przy życiu Amebowy Mściciel był już tak blisko terrorystów, że mógłby do nich dotrzeć czterema, może pięcio­ma krokami, ostrzeliwali go jednak pociskami rozpryskowymi i w końcu zaczął się chwiać pod nawałą ognia. Po chwili stanął, zabujał się i upadł. Obaj terroryści podeszli bliżej i ostrzelali go od stóp do głów, rozpryskując jego cytoplazmę na wszystkie strony.

- Domie Magatorze! - krzyknął Zaggaline. – Możesz ich teraz ostrzelać?

Dom Magator podniósł głowę, ale jeden z terrorystów błys­kawicznie skierował na niego broń i strzelił.

- Raz mi się udało. Nie sądzę, żeby pozwolili mi spróbo­wać jeszcze raz.

- Uwaga! - zawołała Xanthys. - Ruszają w naszym kierunku!

Zaggaline uniósł pistolet perforacyjny i zarepetował go. Minionej nocy, kiedy walczyli z Zimomordem, przestraszył się, ale w tej walce było coś znacznie bardziej przerażającego. Choć Springer twierdził, iż Zimomord nie będzie zwracał uwagi na kilku mało doświadczonych Wojowników Nocy, Zaggaline był przekonany, że ten specjalnie wyśnił tych terrorystów, aby ich zlikwidowali - zanim zdołają pokrzyżować mu szyki.

Obaj terroryści biegli w ich stronę równym truchtem. Dom Magator wstał i wycelował, nie zdążył jednak wystrzelić, bo w tym momencie w pancerz na jego piersi trafiło kilka pocisków i przewrócił się.

- Domie Magatorze! Domie Magatorze, nic ci się nie stało?! - krzyknęła Raquasthena.

Dom Magator leżał w wypełnionym żwirem zagłębieniu, przypominającym płytki grób, i bezskutecznie próbował złapać oddech. Nie przydarzyło mu się nic takiego od dnia, kiedy dwustukilowy wykidajło z The Baton Rouge Diner walnął go w brzuch pięścią pełną monet.

- Nie mogę... złapać powietrza... poza tym... w porządku...

- Broń, Domie Magatorze! - wrzasnął Zaggaline. - Po­trzebujemy broni!

- Przepraszam... straciłem dech... nie mogę wstać... musicie po nią przyjść.

- Co możesz nam dać?

- Strzelbę gęstościową. Powinna wystarczyć.

- Co?

- Strzelbę gęstościową... aby ich skompresować. I kilka spalaczy dużej mocy. Za pomocą strzelby gęstościowej zmiaż­dżycie drani, a potem ich skremujecie. Dzięki temu już nigdy nie będą mogli ożyć... nawet w snach.

- Już idę! - rzucił Zaggaline i zaczął wstawać.

Natychmiast obok jego hełmu świsnął pocisk i chłopak padł na ziemię.

- Ruszam do ciebie za minutę! Ci goście trochę nas przygwoździli.

Raquasthena rozejrzała się szybko.

- Są już tylko o sto metrów od nas! Musimy natychmiast coś wymyślić!

- Mogłabym cofnąć czas - zaproponowała Xanthys. - Może uda nam się ich zaatakować, zanim tu dotrą.

- Chyba powinnaś spróbować. Co ty na to, Domie Maga­torze?

Dom Magator kaszlał tak gwałtownie, że ledwie mógł mówić.

- Moim zdaniem to dobry pomysł.

Xanthys zaczęła manipulować tarczami, aby cofnąć czas o trzy minuty i dziesięć sekund. Na jej wyświetlaczu na wizjerze pojawił się ciemnoczerwony klucz i taki sam zapalił się na pasie. Zdjęła go, skierowała na wschód i zaczęła powoli obracać w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.

Czas zaczął się cofać. Pociski sunęły powoli z powrotem i znikały w lufach. Wysadzeni przez Doma Magatora terroryści znowu składali się do kupy. Ręce i nogi, wirując, przyleciały

do ciał i wskoczyły w stawy. Mięśnie otoczyły kości i zostały obciągnięte skórą. Po kilku sekundach terroryści podnieśli się z ziemi. Idąc w tył, wrócili w dół wzgórza i zajęli pozycje przy swoich karabinach. Nim Xanthys zdążyła cokolwiek zrobić, znowu gwałtownie ostrzeliwali Amebowych Mścicieli.

- Co się stało?! - krzyknęła zdziwiona. – Wszystko cofnęło się za daleko w tył!

Dom Magator usiadł i obok jego ucha śmignęły trzy pociski.

- Co ty wyprawiasz?! Chcesz mnie zabić?

- Przepraszam - odparła Xanthys. - Musiałam zrobić coś nie tak. Nie wiem, jak to się mogło stać.

Kalexikox popatrzył na chronometr.

- Nie, to nie twoja wina... to przez doktora Beltzera. Jest w szpitalu pod taką presją, że postrzega upływ czasu z różną prędkością. Uważa na przykład, że jego zmiana mija trzy razy wolniej niż czas poza godzinami pracy. Z tego powodu czas w jego śnie nie płynie ze stałą prędkością, lecz przyspiesza i zwalnia.

- Ożywiłam terrorystów i jesteśmy znów na początku...

- Ale ten Amebowy Mściciel, którego rozwalili na kawałki, też ożył - pocieszył ją Zaggaline.

Kleiste grudy cytoplazmy zsuwały się z krzaków i podnosiły z ziemi, a potem z powrotem zlepiały w człekokształtną postać i Amebowy Mściciel powoli się podnosił.

- Tym razem nie zamierza zwlekać, panie i panowie! - zawołał Kalexikox niczym sprawozdawca sportowy, relacjo­nujący przebieg walki bokserskiej. - Już czuję wstępne drga­nia! Zaraz zacznie się potężny podział wzdłużny!

Amebowy Mściciel wyciągnął lewą rękę i położył ją płasko na ziemi. Natychmiast zaczęła się wypełniać cytoplazmą i pęcz­nieć, aż osiągnęła rozmiary drugiego Amebowego Mściciela.

Zaraz potem z jednej postaci do drugiej przesunęły się serca, płuca i wątroby. Po chwili obie postacie się rozdzieliły i wstały. Ich twarze były znacznie lepiej wykształcone, widać było na nich nosy i wargi. Każdy z nowych Amebowych Mścicieli miał

czworo oczu, nie był jednak bezkształtną masą cytoplazmy, lecz przybrał ludzką postać.

Mieli nawet coś w rodzaju narządów płciowych - niewielkie wybrzuszenia, zastępujące członki i jądra.

Jeden z nich podniósł połówkę samurajskiego pojemnika na noże i dał dwa noże swojemu towarzyszowi, a on natychmiast rzucił jednym w kierunku terrorystów, trafiając najbliższego z nich w sam czubek głowy, w chwili gdy tamten pochylił się, aby przeładować broń.

- Hej! - zawołał Kalexikox. - Kolejny podział!

Drugi Amebowy Mściciel również zaczął się dzielić i po minucie było już czterech Amebowych Mścicieli. Terroryści ostrzeliwali ich, nie mogli jednak trafić, ponieważ nowe amebowe stwory poruszały się w skomplikowany i nieprzewidywalny sposób. Kiedy się mijały, zdawały się na chwilę znikać, po czym pojawiały się o dwadzieścia albo trzydzieści metrów dalej.

Jeden po chwili padł, po nim drugi, i Dom Magator prze­straszył się, że terroryści się w nich wstrzelali.

- Strzelba słoneczna... - wysapał. - Musimy spalić tych drani albo nigdy nigdzie nie dotrzemy.

- Tylko nie to - zaprotestowała Raquasthena. - Będzie­my potrzebowali mocy, kiedy znajdziemy Wysokiego Konia.

- Co wobec tego proponujesz? Nie możemy tu tkwić przez całą noc.

- Znów się dzielą! - zawołał Kalexikox. - Moje wskaź­niki oszalały!

Dwaj Amebowi Mściciele, którzy upadli, ponownie się dzielili. Kiedy proces się skończył, pozostała dwójka padła na ziemię i zrobiła to samo. Nie minęło pół minuty i na terrorystów ruszyło ośmiu Amebowych Mścicieli. Poruszali się tak szybko, że terroryści przestali strzelać, rzucili broń i zaczęli uciekać.

Nie uciekli daleko. Wszyscy Amebowi Mściciele znali swoje zadanie - Zaggaline kazał im ścigać terrorystów i zabić ich.

Dom Magator - choć nadal z trudem łapał powietrze - wstał z ziemi. Wojownicy Nocy odnosili zwycięstwo i chciał to

widzieć. Podnieśli się też wszyscy pozostali - Xanthys, Kalexikox i Raquasthena. Czerwone chmury wciąż przetaczały się nad nimi, ale pokonali terrorystów i mogli mieć nadzieję, że uda im się to samo zrobić z Zimomordem i Wysokim Koniem.

Przeciwnicy uciekali, ich czerwone wstążki powiewały na wietrze, ale Amebowi Mściciele byli szybsi. Kiedy terroryści zeskakiwali z drugiej grani, Amebowi Mściciele już tam na nich czekali. Nawet Wojownicy Nocy nie mogli zrozumieć, jak tego dokonali. Zdziwieni i zdezorientowani terroryści zaczęli się rozglądać, ale byli już otoczeni przez ośmiu Amebowych Mścicieli, wysokich i półprzezroczystych, z widocz­nymi przez skórę bijącymi sercami i pulsującymi krwią tęt­nicami.

Terroryści padli na kolana.

- Ratuj nas! - zawołał ich przywódca. - Wysoki Koniu! Ratuj nas! W imię wszystkiego, co dla ciebie poświęciliśmy, ratuj nas!

- I co teraz? - spytał Dom Magator.

- Likwidujemy ich... musimy to zrobić - odparł Zaggaline.

Dom Magator nic nie powiedział, odwrócił się jednak. Użył karabinu kolejnych detonacji i zanim ta wojna się skończy, prawdopodobnie będzie musiał użyć jeszcze wielu innych rodzajów broni, ale zaczynał mieć wrażenie, że zabijanie nie jest kluczem do rozwiązania problemu.

Może można zwalczać zło dobrem. Może można zwalczać sny rzeczywistością.

Amebowi Mściciele otoczyli przeciwników i wzięli się za ręce. Jeden z terrorystów próbował przebić się przez krąg, ale Amebowi Mściciele wepchnęli go z powrotem do środka.

- Jestem tylko najemnikiem! - krzyczał. - Robiłem to, za co mi płacono, to wszystko!

Amebowi Mściciele nie odpowiedzieli. Ich twarze były bezbarwne jak roztopiony wosk. Zacieśniali krąg.

Powoli zaczęli się zlewać w jedno. Najpierw połączyły się ich ramiona, potem korpusy. Ich serca i płuca zaczęły się przemieszczać i wpływać do wspólnego ciała. Kiedy osiem postaci stało się ponownie jednym wielkim Amebowym Mści­cielem, terroryści znaleźli się w jego wnętrzu. Ich ręce i nogi drgały spazmatycznie, jak kończyny złapanych na lep owadów.

- Boże... - szepnęła Xanthys. - Ten stwór ich trawi...

Choć terrorystów nie było wyraźnie widać, zobaczyli, że ich mundury zamieniają się w poszarpane szmaty, a skóra zaczyna się rozpuszczać. Po chwili wnętrze Amebowego Mściciela wypełniło się grudami krwi, a nagie kości udowe, klatki piersiowe i miednice terrorystów zaczęły opadać w dół.

- Chyba możesz go już wyłączyć - powiedział do Zaggaline'a Dom Magator.

Raquasthena kiwnęła głową.

- No cóż... spełnił już swoje zadanie.

- W porządku - odparł Zaggaline i wyłączył Amebowego Mściciela.

Szkielety terrorystów zaklekotały o ziemię.

Wojownicy Nocy zebrali się wokół nich. Raquasthena pod­niosła jedną z czaszek. Nie przypominała ludzkiej. Była wąska i spiczasta, miała blisko umieszczone oczodoły, a szczęka była wyposażona w bardzo długie siekacze. Pozostałe czaszki wy­glądały tak samo.

- Kim oni byli? - spytał Dom Magator.

Kalexikox zrobił kilka szybkich pomiarów.

- To czaszka przedstawiciela gatunku Canis lupus, czyli
wilka szarego.

- To były wilki? - zdumiała się Xanthys.

Raquasthena obracała czaszkę w dłoniach.

- Wilki z ludzkimi ciałami albo ludzie z wilczymi głowami, w zależności od tego, jak się na to spojrzy. Typowy wytwór Wysokiego Konia. Próbuje nas dopaść i musiał uznać, że najlepiej będzie nadawać się do tego krzyżówka człowieka i wilka.

- W jakiś sposób wydaje się to logiczne - stwierdził Kalexikox. - Wilk zajmuje drugie miejsce po człowieku, jeżeli chodzi o zdolności adaptacyjne. Jest uspołeczniony, poluje w grupie, lecz jednocześnie jest znacznie agresywniejszy od człowieka.

- Mimo to ich pokonaliśmy - stwierdził Dom Magator. - No, ale ruszajmy w drogą, bo inaczej Wysoki Koń zaatakuje kobiety w ciąży. Jeśli już tego nie zrobił.

- Nie bierzesz torby Amli Fabei?

- Mam chyba dość innych rzeczy do noszenia.

Zostawili kości terrorystów i poszli na północny wschód. Niebo ściemniało i wkrótce zrobiło się szaroczarne. Zaczął wiać chłodny wiatr, po pustyni mknęły długie, przypominające węże pasma kurzu.

Kiedy przeszli mniej więcej półtora kilometra, ujrzeli w odda­li skupisko pali i doleciał do nich klekot, przypominający odgłos wydawany przez dwa uderzające o siebie kawały drewna.

Pale miały od ośmiu do dziesięciu metrów wysokości, niektóre były pionowe, inne pochylone. Gdy Wojownicy Nocy podeszli bliżej, okazało się, że pale są totemami i na każdym jest wyrzeźbiona przerażająca twarz z wielkimi wyłupiastymi oczami i groźnymi zębami. Każdy był obwieszony paciorkami i naszyjnikami uplecionymi z zeschłych już roślin, na nie­których wisiały też chyba ludzkie uszy i wysuszone wnętrzno­ści. Było w nich coś przerażającego - jakby przedstawiały otchłań ludzkiej rozpaczy. Jeśli miały to być wizerunki bogów, z pewnością byli to bogowie rządzący światem, w którym nie ma ucieczki przed okrucieństwem i bólem.

Klekot dochodził od strony największego totemu. Oczy wyrzeźbionej na nim twarzy zrobiono z brudnych luster, a jej czoło otaczała korona cierniowa, jakby parodiowała Chrystu­sa. Poniżej znajdowała się niewielka drewniana skrzynka z drzwiczkami z przodu, otwieranymi i zamykanymi przez

wiatr. W środku skrzynki tkwił ciemnoczerwony przedmiot wielkości pięści, który mógł być wysuszonym ludzkim sercem.

- Strasznie jesteś brzydki - mruknął Zaggaline, patrząc na figurę.

- Co to takiego? - spytała Raquasthena.

- Nie mam pojęcia, czym te pale są, ale na sam ich widok dostaję gęsiej skórki - stwierdziła Xanthys.

Kalexikox okrążył pale i porównywał ich wygląd z infor­macjami ze swoich baz danych.

- Wygląda na to, że to znane meksykańskie bóstwa. Postać z lustrami zamiast oczu i drzwiczkami w piersi to Tezcatlipoca, zwany czasami „panem dymiącego lustra” albo „nocnym wiat­rem”. Może przynieść chorobę i śmierć, więc ludzie często składają mu ofiary z owoców i kogutów i budują miejsca, na których może przysiąść i odpocząć. Jeśli komuś uda się włożyć rękę w drzwiczki na jego piersi i zabrać mu serce, nie tracąc przy tym dłoni, spełni każde jego życzenie, aby odzyskać serce. Ten z długimi włosami i twarzą jak naga czaszka to Xipe Totec, czyli „nocny spijacz”. Pojawia się wszędzie tam, gdzie rozlewana jest krew... na wojnie, przy wypadkach, przy poro­dach... aby móc się jej napić. Aztekowie składali mu ofiary, odcinając wrogom języki, a Xipe Totec wypijał ich krew.

- A ten? - spytał Zaggaline, wskazując postać z krzywymi zębami i pomalowanymi na szaro wargami. - Bardziej wy­gląda na psa niż na boga.

- Zotz. Miał pilnować skarbów Piekła. Każdemu, kto spróbował wpełznąć do jego jaskini i coś mu ukraść, odgryzał głowę. Moim zdaniem stanowił ostrzeżenie przed unierucho­mieniem kapitału.

- Co tu robią te wszystkie paskudne postacie? - spytał Dom Magator. - Coś oznaczają? Są kolejną wskazówką do krzyżówki?

- Jestem pewien, że tak. Jak na razie mamy słowa: „plaża”, „napiwek”, „pewniak” i „bóstwa”. Musimy się dowiedzieć, jak te słowa się ze sobą wiążą.

- Moim zdaniem to łatwizna.

- Nie bardzo, ale to jedyny sposób przejścia przez sen doktora Beltzera.

- Cokolwiek byśmy robili, musimy się pospieszyć.

Ruszyli dalej przez pustynię i wkrótce zostawili bóstwa daleko za sobą. Xanthys odwracała się co chwila, aby spraw­dzić, czy złośliwe bożki ich nie ścigają. W snach wszystko może ścigać człowieka - nawet wyrzeźbione w drewnie południowoamerykańskie bóstwo. Ścigał ich jednak tylko kle­kot poruszanych wiatrem drzwiczek Tezcatlipoki.

Teren zaczął się powoli wznosić i wkrótce znaleźli się na szczycie niewielkiego wzgórza. Niecały kilometr dalej znaj­dował się szpital zakaźny, który pojawił się na mapie Jeka Rekantera. Budynki wyglądały, jakby miały się zaraz rozpaść, farba obłaziła ze ścian, metalowe ramy okien zardzewiały. Na parkingu stało kilka samochodów, a na maszcie łopotała czer­wona flaga.

- Flaga pokazuje nam dalszą drogę - oświadczył Kalexikox. - Tu oznacza „sygnał”, a nie „materiał bławatny” czy „bławatek”.

- Jeśli tak, to chyba idziemy w dobrym kierunku.

ROZDZIAŁ 19

Kiedy dotarli do szpitalnego parkingu, stwierdzili, że stojące na nim samochody są stare i pordzewiałe, pochodzą z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku, ich szyby są zmatowiałe, a opony pozbawione powietrza. Zaggaline rozpoznał dwa samochody, które widział minionej nocy, kiedy szli zaśnieżonymi ulicami Kenningtown. Zaniepokoiło go to, ponieważ nie umiał sobie wyjaśnić, dlaczego siostra Meiner i doktor Beltzer śnią o tych samych samochodach.

Podeszli do wejścia i zajrzeli przez brudne szybki w drzwiach w stylu art deco. Za biurkiem siedziała recepcjonistka w czepku, jakie w szpitalach noszą zakonnice.

- Wygląda na to, że szpital nie jest zamknięty - stwier­dziła Raquasthena.

- Wspaniale... - mruknął Dom Magator. W zakonnicach było coś, co zawsze go niepokoiło.

- Musimy wejść do środka i dowiedzieć się, co się dzieje.

- Więc zróbmy to - odparł Dom Magator.

Pchnął drzwi i wszedł do środka. Było tu mroczno, powietrze pachniało stęchlizną, żółte światło wpadało jedynie przez okna klatki schodowej i wszędzie unosiły się miliony drobin kurzu. Marmurowa podłoga musiała być od lat nie zamiatana, bo pokry­wała ją warstwa drobnego żwirku, który chrzęścił pod nogami.

Na ścianie za biurkiem recepcjonistki wisiało wyblakłe zdjęcie papieża Piusa XI w okularach w drucianych oprawkach oraz napis PRZEZ CO KTO GRZESZY, PRZEZ TO PONOSI KARĘ*.

* Biblia Tysiąclecia, Mdr 11,16.

- Powiedział to w swojej encyklice z maja tysiąc dziewięć­set trzydziestego drugiego roku, mając na myśli Wielki Kry­zys - poinformował ich stojący tuż za Domem Magatorem Kalexikox.

Dom Magator odwrócił się i wbił w niego wzrok, nie odezwał się jednak. Nie chciał być nieprzyjemny, ale miał wrażenie, że czasami Kalexikox mówi mu więcej, niż chciałby wiedzieć.

Podszedł do biurka recepcji, ale przypominająca zakonnicę kobieta zdawała się nie zauważać jego obecności. Głośno odchrząknął, a kiedy i to nic nie dało, popatrzył na stojący na kontuarze dzwonek, obok którego umieszczono napis: WZY­WAĆ PRACOWNIKA DZWONKIEM.

- Możesz zadzwonić? - spytał Kalexikoksa.

- Sam to zrób.

- Jesteś Wojownikiem Nocy i boisz się zadzwonić dzwon­kiem?

W tym momencie podobna do zakonnicy kobieta uniosła głowę. Miała wysuszoną jak stara ircha twarz, a szkła jej okularów były tak ciemne, że nie dało się dostrzec oczu. Na jej szyi wisiał krzyż z muszli.

- Szuka pan pacjentek doktora Beltzera - szepnęła.

- No tak... chyba tak.

- Najpierw musi pan wypełnić formularz.

- Tak?

Kobieta wyjęła z płaskiego metalowego pudełka wyblakłą kartkę papieru i położyła ją na kontuarze, a obok ołówek. Dom Magator popatrzył na formularz. Nic z tego nie rozumiał. Miał trudności z odczytaniem tekstu przez wizjer, a to, co udało mu się przeczytać, brzmiało zupełnie bezsensownie.

Nagłówek informował, że znajdują się na Oddziale Kwaran­tanny Szpitala Zakaźnego Brigham, Louisville, Kentucky. Pierwsze pytanie brzmiało: Jak długo spałeś? Drugie: Dokąd odeszło twoje najszczęśliwsze wspomnienie? Trzecie: Wspólny bezkonturnik zawarty w malformacji?

- Eee... chyba nie będę umiał tego wypełnić.

- Nie musi pan, jeśli pan wie, co to oznacza.

- Nie muszę?

Kobieta przesunęła ręką wzdłuż kontuaru, jakby była niewi­doma, i wzięła formularz.

- Drugie piętro, piąte drzwi po lewej.

- Dziękuję.

Do Doma Magatora doszedł Zaggaline.

- Co się dzieje? - spytał.

- Drugie piętro, piąte drzwi po lewej - powtórzyła ko­bieta.

Dom Magator uważnie jej się przyjrzał.

- Czy ja nie widziałem pani zeszłej nocy?

- Drugie piętro - powtórzyła jeszcze raz. - Piąte drzwi po lewej.

- W tym budynku w Kenningtown to była pani! Tym bez sufitów i podłóg, w którym się pani unosiła w powietrzu!

Zaggaline też się jej przyjrzał.

- No pewnie! To była pani! Poznaję panią! Była pani w oknie i obserwowała nas!

Kobieta odwróciła głowę, ale Zaggaline był pewien, że się lekko uśmiechnęła.

- Wydaje wam się, że mnie poznajecie, ale obawiam się, że mnie nie rozpoznajecie - powiedziała bardzo cicho. - Może nigdy mnie nie rozpoznacie. Miejmy nadzieję, że tak nie będzie.

- Nic z tego nie rozumiem - mruknął Zaggaline.

Kobieta bez słowa wstała i wyszła przez drzwi, które znaj­dowały się w ścianie za jej biurkiem. Dom Magator zmarszczył brwi. Dałby głowę, że kiedy weszli do holu, tych drzwi nie było.

- Wiesz co? Mógłbym dać głowę, że...

- Nie sądzisz, że powinniśmy już iść? - przerwała mu Raquasthena.

Dom Magator znów popatrzył na zegarek.

- Masz rację. Do początku zmiany doktora Beltzera mamy
nie więcej niż godzinę realnego czasu.

Nigdzie nie było widać windy, zaczęli więc wchodzić scho­dami. Ich buty stukały na marmurze, odgłosy kroków odbijały się zwielokrotnionym echem. W środku budynek okazał się tak samo zniszczony jak na zewnątrz. Przez półotwarte drzwi w pokojach widać było puste łóżka i popsute żaluzje. Na korytarzach stały porzucone nosze, obrazy na ścianach zwisały pod dziwnymi kątami. Nikogo nie widzieli, ale odnosili wraże­nie, że w oddali słychać delikatne łopotanie wiatru, jakby szparą pod drzwiami ciągnęło, a z pustyni wciąż dolatywał klekot.

- Jak ona mówiła? - wydyszał Dom Magator. - Piąte piętro, drugie drzwi po lewej?

- Drugie piętro.

- Dzięki Ci, Boże.

Dotarli na drugie piętro. Okna zasłaniały ciężkie zielone
zasłony, toteż było tu ciemno, duszno i klaustrofobicznie. Dom Magator i Zaggaline zapalili na swoich hełmach halogenowe reflektorki, które ukazały na korytarzu tor przeszkód z poprze­wracanych krzeseł, butli z tlenem i poplamionych materaców. Kiedy szli, światła tworzyły na ścianach koszmarne cienie, podskakujące i podrygujące za każdym razem, gdy któreś z nich odwracało głowę.

Piąte drzwi z lewej strony były zamknięte. Pomalowano je na szaro, ale farba była podrapana siecią krzyżujących się śladów - część z nich głęboko wryła się w drewno, jakby do pomieszczenia próbowały dostać się lwy. Tabliczka na drzwiach informowała: ODDZIAŁ ZESPOŁU MÖBIUSA.

Dom Magator spróbował przekręcić gałkę.

- Zamknięte. Może się pomyliliśmy.

- Nie sądzę - odparł Kalexikox. - Doktor Beltzer jest znanym specjalistą od zespołu Möbiusa.

- A co to takiego? - spytała Xanthys.

- Zespół Möbiusa? To bardzo rzadka wada wrodzona, paraliż spowodowany brakiem lub niedorozwojem szóstego i siódmego nerwu czaszkowego. Dziecko ma z tego powodu duże trudności ze ssaniem, a nawet z uśmiechaniem się.

- To straszne.

- Zazwyczaj to nie wszystko. Dzieci z Möbiusem mają często także silnego zeza, zdeformowane stopy albo zrośnięte palce. Czasami równocześnie pojawia się zespół Pierre-Robina, który może powodować wykształcenie się niezwykle małej żuchwy, oraz zespół Polanda, polegający na nierównomiernym rozwoju jednej strony klatki piersiowej.

- I?

- Mówimy o zniekształceniach, a o to chodziło w naszym ostatnim rebusie. Pytanie numer trzy na formularzu od recep­cjonistki brzmiało: „wspólny bezkonturnik zawarty w malfor-macji”. „Wspólne” jest coś, jeśli jest „z” czymś, „bezkontur­nik” to „niekształt”, a zawarte jest coś w „cenie”, czyli „zniekształt-cenie”. Poza tym „malformacja” to medyczne określenie deformacji ciała. To właśnie znajdziemy za tymi drzwiami.

- Że co? A mnie się zdawało, że zaczynam łapać te rebusy i krzyżówki.

- No więc jak? - niecierpliwiła się Raquasthena. - Ma­my rozwalić te drzwi?

Zaggaline wyjął pistolet perforacyjny.

- Mogę je otworzyć tym.

- Oczywiście - potwierdził Dom Magator. - Musisz tylko pamiętać, że to kopie jak muł, któremu wsadzono do zadka ostrą paprykę.

- Poradzę sobie. - Zaggaline złapał pistolet perforacyjny oburącz i wycelował w drzwi, przymknął oczy i pociągnął za spust. Rozległo się wycie podobne do odgłosu, jaki wydaje

pracująca piła tarczowa, i środek drzwi rozprysnął się na tysiące kawałków. Zaggaline był zachwycony.

- Hej! Spluwa jak marzenie!

- Idziemy, Zagga - powiedział Dom Magator i klepnął go w ramię.

Weszli na mroczny oddział. Pod przeciwległą ścianą stało sześć metalowych dziecinnych łóżek, cztery były zajęte. Wo­jownicy Nocy podeszli do nich ostrożnie. W pierwszych trzech spały dzieci - dwie dziewczynki i chłopiec - z rozpalonymi policzkami.

- Nie wyglądają na zdeformowane - szepnęła Xanthys. - Popatrzcie... są śliczne.

Podeszli do czwartego łóżeczka. Leżał w nim chłopiec w wieku mniej więcej sześciu lat, ubrany w prostą niebieską koszulę nocną z podobizną Swee Pea z komiksu z Popeyem. Miał kręcone blond włosy, zielone oczy i uśmiechał się do nich, jakby jeszcze śnił o czymś miłym.

- Cześć, skarbie - powiedziała Xanthys, pochylając się nad łóżeczkiem. - Nie bój się... przyszliśmy tylko z tobą porozmawiać.

- Nie boję się. Czekałem na was.

- Wiesz, kim jesteśmy?

- Moimi przyjaciółmi. Przyjaciółmi mamy.

- Co jest z twoją mamą?

- Jest w szpitalu. Będę miał siostrzyczkę.

- Twoja mama jest w szpitalu? W którym?

- Or-ba-don.

- North Audubon - poprawiła go Raquasthena. - A więc o to chodzi. Jego matka musi być jedną z ciężarnych kobiet, które ściga Wysoki Koń. W życiu realnym ten chłopiec teraz śpi, ale tu dołączył do nas, żeby nam pomóc.

- Jaką masz ksywę, dzieciaku? - spytał Dom Magator.

Chłopiec zamrugał zdziwiony i Xanthys domyśliła się, że nie zrozumiał pytania.

- Jak masz na imię?

- Michael. Michael John Russell, ale mama mówi na mnie Michael-Wiosłuj-Do-Brzegu-Alleluja.

- Pokażesz nam, gdzie jest twoja mama?

Michael usiadł na materacyku. Zaggaline wyjął go z łóżeczka.

- Hej, człowieku, ważysz więcej niż pół słonia! Więcej niż jego tylna połowa!

- Zawsze zjadam wszystkie płatki, jajka, tosty i wypijam całe mleko.

- Na pewno, skarbie - odparła Raquasthena i ze smutkiem popatrzyła na Zaggaline'a.

Dopiero wtedy zrozumiał, co się dzieje w śnie doktora Beltzera. W świecie realnym Michael prawdopodobnie miał bardzo poważne zniekształcenia twarzy, z powodu których nie mógł samodzielnie jeść ani pić, tutaj jednak, w świecie snów, mógł sobie wyobrażać, że jego ciało jest doskonałe, że może jeść, uśmiechać się i mówić tak samo jak każde inne dziecko.

Xanthys ujęła go za rękę.

- No dobrze, Michaelu-Wiosłuj-Do-Brzegu-Alleluja, znajdź­my twoją mamę i upewnijmy się, czy wszystko u niej w po­rządku. Potem pójdziemy na pizzę.

- Tak jest, na pizzę! I pączki! I deser lodowy!

- Jeśli mam być szczery, nie brzmi to źle - mruknął Dom Magator.

Zeszli na dół, do holu. Zakonnicowata kobieta wróciła za biurko i stukała na staromodnej klawiszowej maszynie do pisania.

Xanthys podeszła do niej.

- Zabieramy Michaela.

Kobieta nie przerwała pisania.

- Chcesz powiedzieć, że to Michael zabiera was - od­powiedziała.

- Nieważne, w każdym razie dobrze się nim zaopiekujemy. Obiecuję.

- Jeszcze nie jesteś matką, ale któregoś dnia zrozumiesz, co tu się dzieje.

- Kim pani jest? - spytała Xanthys.
Zakonnicowata kobieta przestała pisać i podniosła głowę.

Kiedy to zrobiła, przez brudne szybki w drzwiach frontowych wpadło do środka słońce i bursztynowe światło oświetliło jej twarz, wymazując wszystkie zmarszczki, i przez chwilę wy­glądała, jakby miała nie więcej niż dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat. Widać było jednak wyraźnie, że za okularami nie ma oczu - jedynie puste oczodoły, pokryte cienką, pożyłkowaną skórą.

- Kim jestem? - Kobieta uśmiechnęła się. - Powiedźmy, że zrozumiesz to w dniu, w którym nie będziesz musiała pytać.

- Xanthys... naprawdę musimy już iść - odezwała się Raquasthena.

Dziewczyna wahała się jednak. Z jakiegoś powodu nie potrafiła odwrócić wzroku od kobiety za biurkiem, nie mogła odejść, nie dowiadując się, kim ona jest. Miała wrażenie, że gdyby przez chwilę z nią porozmawiała, spytała o jej życie i o to, jakie popełniła błędy, wszystkie jej własne problemy odfrunęłyby jak zeschłe liście.

- Xanthys... - powtórzył za Raquasthena Dom Magator grzecznym, ale naglącym tonem.

- Oczywiście - odparła Xanthys. - Chodź, Michaelu-Wiosłuj-Do-Brzegu-Alleluja. W drogę!

Wyszli ze szpitala i ruszyli na północ. Zapylona pustynia powoli zamieniała się w równinę porośniętą gęstą szeleszczącą trawą. Wysoko nad ich głowami chmury się rozpraszały i za­czynało przez nie przeświecać mlecznożółte słońce. Michael szedł z przodu, machał ramionami jak żołnierz i pokrzykiwał.

- Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!

Choć wszyscy mieli świadomość grożących im niebezpie­czeństw, Xanthys poczuła się znacznie lepiej, gdy dołączyła do Zaggaline'a i ujęła go za rękę.

- Halo - powiedział i uśmiechnął się.

Nawet Raquasthena nieco się rozluźniła i zaczęła rozmawiać z Kalexikoksem o różnych gatunkach wilków i o tym, jak kiedyś walczyła z Ognistym Lisem, płonącym stworem z kosz­maru nocnego człowieka skazanego na więzienie za podpalenia.

Tylko Dom Magator milczał. Po długim marszu czuł zmę­czenie, był jednak także zaniepokojony. Kiedy się odwrócił, by spojrzeć za siebie, okazało się, że szpital Brigham zniknął, a na jego miejscu znajduje się migoczący w słońcu ocean, po którym pływają żaglówki z czerwonymi żaglami.

Teren przed nimi coraz bardziej się wznosił. Na wzgórzu rosły wysokie brzozy, migoczące srebrzyście w słońcu. Gdyby Dom Magator nie wiedział, że to sen, zatrzymałby się i posie­dział na trawie przez godzinę lub dwie, rozkoszując się zapa­chem napływającego znad oceanu słonego powietrza.

- Lewa! Prawa! Lewa! Prawa! - wołał Michael.

Do Dom Magatora podszedł Kalexikox, zamknął skaner medyczny, który miał zamontowany na prawym przedramieniu, i skinął głową w kierunku Michaela.

- Sprawdziłem go... W świecie realnym biedak ma poważ­ne zniekształcenia szczęki i kośćca. Nie może chodzić, nie może mówić i cały czas się ślini.

Dom Magator ze smutkiem popatrzył na chłopca.

- Chyba właśnie po to są sny. - Pociągnął nosem. - Domyślasz się, dokąd on nas prowadzi?

Kalexikox przekręcił przełącznik u podstawy hełmu i po­większył trójwymiarowy fragment mapy Jeka Rekantera. Kiedy hologram zamigotał przed nimi, zobaczyli z prawej strony linię brzegu i trawiaste wzgórze, na które się wspinali. Linia brzóz biegła z południowego zachodu na północny wschód, teren za nimi opadał - aż do małego miasteczka. Miasteczko otaczały farmy, między którymi wiła się wolno płynąca rzeka. Napis na mapie informował, że miasteczko nazywa się New Mile Branch.

- Sądzisz, że to może być tutaj?

- Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent - odparł Kalexi­kox. - Świeci piękne słońce, okolica wygląda niebiańsko, ale

temperatura powietrza jest o dwa stopnie niższa niż w okolicy, co wskazuje na to, że nie więcej niż dwie godziny temu był tu Zimomord. Najbardziej jednak przekonuje mnie o tym krzyżówka.

- To znaczy?

- Zimomord i Wysoki Koń wybrali na zastawienie pułapki sen doktora Beltzera, bo jest on w ściślejszym kontakcie z mającymi rodzić kobietami niż ktokolwiek inny. Myśli o nich także wtedy, gdy śpi, co oznacza, że obaj prawie na pewno są gdzieś blisko. Jestem też przekonany, że nawet we śnie doktor Beltzer wyczuwa, że coś jest nie tak. W świecie realnym jest bardzo dobrym lekarzem i na pewno zorientował się, że jakiś złośliwy stwór próbuje wniknąć do umysłów jego pacjentek, logiczne więc, że jego śniące także ja to wyczuwa. W świecie realnym prawdopodobnie uważa, że ten złośliwy stwór jest jakimś wirusem. W końcu nic nie wie o istnieniu Zimomorda i Wysokiego Konia, a gdyby ktoś mu o nich opowiedział, doktor z pewnością uznałby go za niespełna rozumu. Może nie wie dokładnie, kto próbuje zastawić na jego pacjentki pułapkę, ale zdaje sobie sprawę, że ktoś próbuje tego dokonać, ktoś naprawdę groźny, i jego ja śpiące wyczuło, że dojdzie do tego w tym małym ładnym miasteczku, ponieważ jest ono stworzone nie z jego własnych wspomnień, ale ze wspomnień pacjentek. Dlatego nazwał je New Mile Branch.

- Znów się pogubiłem - przyznał Dom Magator.

- Jeżeli ułożysz inaczej litery z wyrazu „mile”, otrzymasz słowo „lime”. Synonimem „branch” jest „twig”, a „lime-twig” to rodzaj pułapki na ptaki.

- Dlaczego nie nazwał tego miejsca po prostu „Pułapkowo”?

- Ponieważ jego umysł tak nie pracuje. Doktor rozwiązuje wszystkie problemy, zamieniając je w zagadki, anagramy i kalambury. Poza tym być może zdaje sobie sprawę, że jego pacjentki są zagrożone ze strony istot, które z pewnością domyśliłyby się, że jest na ich tropie, gdyby nazwał zastawioną przez nie pułapkę „Pułapkowem”.

- Coś ci powiem, Kalexikox - mruknął Dom Magator. - Kiedy to wszystko się skończy, mam nadzieję, że uda mi się zachować karabin kolejnych detonacji, a tobie pozostanie trochę sprytu.

Według zegarka Doma Magatora dotarcie do skraju New Mile Branch zajęło im pół godziny, lecz w ich subiektywnym odczuciu trwało to tylko pięć, może sześć minut. Śniący umysł doktora Beltzera znów z nimi igrał.

Gdy dotarli do pierwszych domów, Michael zaczął biec.

- Chyba mu bardzo zależy na odnalezieniu mamy i poka­zaniu jej, jak wspaniale wygląda - westchnęła Raquasthena.

Nie ulegało wątpliwości, że Zimomord uczynił z New Mile Branch miejsce atrakcyjne dla każdego, kto czuł się zestreso­wany. Słońce przyjemnie grzało, niebo było intensywnie błękit­ne, w trawie świergotały koniki polne, buczały pszczoły i wszę­dzie latały pomarańczowe motyle. Z prawej strony, za cienis­tymi drzewami, widać było piknikową łąkę i niewielkie jezior­ko, w którym taplały się dzieci.

Doma Magatora ogarnęła nagle nostalgia i zatrzymał się. Kiedy był dzieciakiem, pluskał się często w podobnym jeziorku. Niemal czuł wodę, wysychającą na jego rozgrzanej słońcem skórze, i słyszał krzyczących do niego kolegów: „Chodź, wieprzowinko, może uda ci się popływać!”.

- Domie Magatorze? - zaniepokoiła się Xanthys, widząc w jego oczach łzy. - Coś się stało?

- Wszystko gra. To chyba tylko katar sienny.

- Katar sienny we śnie?

- W końcu ten facet jest lekarzem, no nie? Założę się, że jego sny są pełne różnych chorób.

Pierwszą posiadłością, do której doszli, był duży piętrowy dom, podobny do tych, jakie widuje się w okolicy Crescent Hill w Louisville. Był pomalowany na kolor świeżej śmietany, miał oliwkowe okiennice, a werandę porastały pnące róże.

Kiwał się jeszcze na niej bujany fotel w biało-czerwone pasy - pusty. W plecionym koszyku spał rudy spaniel i można się było domyślić, o czym śni - pies ze snów śnił o królikach ze snów.

Kiedy mijali furtkę, otwarły się frontowe drzwi i pojawiła się w nich młoda kobieta, ubrana w kwiecistą szpitalną koszulę. Była blada, miała brązowe włosy i piegi, a rozmiary jej brzucha wskazywały, że lada chwila będzie rodzić. Jedną dłonią za­słoniła oczy, drugą opierała na brzuchu.

Wojownicy Nocy zatrzymali się i Xanthys podeszła do furtki.

- Przepraszam bardzo, przyszła pani tutaj ze szpitala Nor­ton Audubon?

Kobieta przez chwilę się wahała, po czym skinęła głową. Xanthys otworzyła furtkę i podeszła do domu ceglaną ścieżką.

- Wie pani, gdzie pani teraz jest?

- Słucham? Oczywiście, że wiem. To przecież dom moich dziadków.

- Dziadkowie są w domu?

Kobieta spojrzała za siebie przez ramię.

- W tej chwili ich nie ma... musieli pójść do sklepu.

- I zostawili panią samą?

- Niedługo wrócą. A w domu zawsze są lody i mogę sobie trochę zjeść.

- Jak się pani nazywa? - spytała Xanthys.

- Ellen... Ellen Rohrig. A kim pani jest? Kim są ci ludzie z panią?

- Nazywam się Xanthys. Przyszłam tu z przyjaciółmi, żeby panią chronić. Pani i dziecko jesteście w wielkim niebez­pieczeństwie.

Ellen Rohrig zmarszczyła czoło.

- Nie... jestem tutaj bezpieczna. To dom dziadków. Zawsze byłam tu bezpieczna, nawet po rozwodzie mamy i taty.

- Ellen, zastanów się dobrze. Dziadkowie jeszcze żyją?

- Musieli... musieli pójść do sklepu.

Do Xanthys podszedł Dom Magator.

- Proszę pani, muszę pani powiedzieć, że to sen. Dom pani dziadków nigdy nie stał obok takiego bungalowu, prawda?

Ellen Rohrig popatrzyła na sąsiedni dom - parterowy budy­nek, który wyglądał, jakby go przeniesiono z dzielnicy Deer Park. Farba na nim łuszczyła się, a na podwórku walały się dziecięce zabawki, trójkołowe rowerki i przeciekający plastikowy basen.

- Nie rozumiem - zdziwiła się Ellen Rohrig. - Obok nas mieszkali Wattersonowie, którzy mieli duży zielony dom. Co się z nim stało?

- Nic się nie stało. Nic tutaj nie jest realne. To nawet nie jest pani dom. Została tu pani zwabiona, ponieważ była pani bardzo zestresowana i niepokoiła się o dziecko. Wprawdzie czuje się pani tutaj bardzo dobrze, ale muszę panią ostrzec, że nie jest pani bezpieczna i musi jak najszybciej opuścić to miejsce.

Ellen Rohrig przygryzła dolną wargę.

- Naprawdę? Mam nadzieję, że mnie nie okłamujecie...

- Zdajemy sobie sprawę, że trudno w to uwierzyć, ale dom pani dziadków ukradziono ze snu, który miała pani kilka dni temu... właśnie po to, aby go tu umieścić - wyjaśnił Kalexikox.

- Ukradziono? Jak można ukraść dom?

- To nie jest prawdziwy dom, ale coś w rodzaju wspo­mnienia domu, obraz domu. Pamięta pani, kiedy ostatni raz się pani przyśnił? Jak była wtedy pogoda?

- Śnił mi się... nie jestem pewna kiedy, ale to chyba było w Boże Narodzenie, bo padał śnieg, a z werandy zwisały sople. Było bardzo, bardzo zimno.

- Dom pani dziadków został zamrożony i kiedy się pani obudziła, wcale się nie rozmroził. Pozostał tutaj, w tym śnie, żeby służyć jako pułapka.

- Pułapka? - Ellen popatrzyła na dom, po czym nerwowo zeszła z werandy na ścieżkę. Na dachu flirtowały ze sobą dwie przepiórki, ale dom wyglądał teraz zupełnie inaczej. Okna na piętrze były ślepe i czarne, a frontowe drzwi bujały się ze skrzypieniem w przód i w tył, jakby próbowały zaprosić Ellen, aby wróciła do środka.

- Nie ma czasu wszystkiego teraz wyjaśniać - oświad­czyła Raquasthena. - Powinna pani jednak wiedzieć, że dwie złe istoty chcą wniknąć w sny pani dziecka, a mogą tego dokonać tylko przez panią, przez pani sny.

- Jeśli im się uda, dojdzie do molekularnego rozpadu wszechświata - dodał Kalexikox.

- Słucham...? Co to znaczy?

- To znaczy, że nikt z nas już nigdy nie będzie niczym zestresowany ani zaniepokojony, ponieważ niczego już nie będzie i nas także nie będzie.

- Ile was przyszło tu ze szpitala? - spytał Dom Magator.

- Siedem. Leżymy na tym samym oddziale.

Michael, który podczas ich rozmowy pomaszerował dalej, wrócił i czekał niecierpliwie przy bramie.

- Wiem, gdzie jest moja mama! Widzę dom cioci Susan!

- Wspaniale, Michael. Dobra robota! Chodźmy do niej i jej przyjaciółek.

Ellen Rohrig była bliska płaczu.

- Tak się niepokoiłam o moje dziecko... to chłopiec, a mąż zawsze chciał mieć chłopca. Kiedy te wszystkie dzieci zaczęły umierać... byłam taka przerażona. A potem nagle znalazłam się tutaj i było jak zawsze... bezpiecznie i spokojnie.

- Dokładnie o to chodziło Zimomordowi.

- Zimomordowi?

Xanthys objęła zdenerwowaną kobietę.

- Ellen... możesz nam zaufać. Naprawdę. Wiem, że brzmi
to dziwnie i niepokojąco, ale to wojna, nocna wojna, dziwna
i niepokojąca jak każda wojna.

- Powinnaś zostać dziennikarką - mruknął Zaggaline.
Pokazała mu za plecami Ellen Rohrig uniesiony w górę palec.

Ruszyli ulicą do domu ciotki Susan. Był to skromny domek z cegły, z rodzaju tych, jakie budowano na południowych przedmieściach Louisville po zakończeniu drugiej wojny świa-

towej, ale właściciele najwyraźniej bardzo o niego dbali, bo ramy okien i drzwi garażu zostały niedawno pomalowane, a po obu stronach frontowych drzwi stały terakotowe donice z gera­nium i betonowe jelonki ze szklanymi oczami.

Na podjeździe parkował nowiusieńki dwukolorowy, turku-sowo-kremowy Chevrolet bel-air rocznik 1955, którego chromo­wane błotniki błyszczały w słońcu jak rtęć.

- Popatrzcie na te koła... - sapnął z podziwem Dom Magator. - Cóż bym dał za taki samochód...

- Należał do dziadka - powiedział Michael. - Widziałem na zdjęciach.

Xanthys podeszła do frontowych drzwi i zadzwoniła. Po chwili pojawiła się w nich drobna, ciemnowłosa i ciemnooka kobieta w koszuli nocnej podobnej do tej, jaką miała na sobie Ellen Rohrig, ale narzuciła na wierzch szlafrok. Była ładną Latynoską, choć skórę miała ziemistą, jakby od dawna nie wychodziła na świeże powietrze.

- Mamo! - zawołał Michael i podbiegł do niej.

- Michael? Michael, to ty?

- Spałem w szpitalu i kiedy się obudziłem, moja twarz była poprawiona!

Kobieta z wdzięcznością i zdziwieniem popatrzyła na Xanthys.

- Nie wiem, kim pani jest ani jak się pani udało tego dokonać, ale dziękuję. Dziękuję z głębi serca.

Z wnętrza domu doleciał głos starszego mężczyzny:

- Maggie, kto przyszedł?

- Kilka osób, tato. Nie znam ich, ale przyprowadzili Mi­chaela i jakimś sposobem go wyleczyli!

- Proszę pani, nie chciałbym, żeby pani się zdenerwowała, musi pani jednak wiedzieć, że to tylko sen - wtrącił Dom Magator.

- Nie rozumiem.

- To wszystko się pani śni, pani Russell. Ten dom, to, że w środku jest pani ojciec. W realnym życiu pani śpi i leży na oddziale położniczym w Norton Audubon.

- Ciągle nie rozumiem, co to znaczy. To musi być rzeczy­wistość. To jest dom mojej siostry.

- To tylko wspomnienie domu pani siostry. Została tu pani sprowadzona przez złe istoty, które próbują wniknąć w sny pani nienarodzonego dziecka.

- Nie wierzę! To musi być rzeczywistość! - Kobieta podeszła do samochodu i klepnęła „płetwę”. - Widzicie? Jest twarda! Czuję to!

- Naprawdę bardzo nam przykro - powiedziała Raquasthena - ale proszę się zastanowić: czy widziała pani kiedyś ludzi tak ubranych jak my? A pani ojciec? Przecież on już od dawna nie żyje. Śni pani, Maggie. To bardzo szczęśliwy sen, ale tylko sen.

Maggie Russell mocno przyciskała Michaela do siebie.

- Czy to znaczy, że...

- Przykro mi - przerwała jej Raquasthena. - W realnym życiu Michael w dalszym ciągu ma zespół Möbiusa. Tutaj śni, że jest zdrowy, i nie może mieć pani do niego o to pretensji.

- Maggie, wierzę tym ludziom - powiedziała Ellen Rohrig, która przyszła tu z nimi. - Niech się pani rozejrzy. Czy pani ulica naprawdę tak wyglądała? To wszystko jest zbyt perfekcyjne.

- Czuję się tu bezpiecznie - oświadczyła Maggie Rus­sell. - Moje dziecko też może tu być bezpieczne.

- Obawiam się, że nie - odparł Dom Magator. - Teraz może czuje się pani bezpiecznie, ale wkrótce pojawią się ci, którzy was tu ściągnęli, i proszę mi uwierzyć... wtedy przestanie się tu pani podobać.

ROZDZIAŁ 20

Czas mijał coraz szybciej i Wojownicy Nocy musieli się spieszyć, chodząc od domu do domu i zbierając ciężarne kobiety, o których śnił doktor Beltzer. Z początku nie chciały z nimi iść, dwie zaczęły się nawet kłócić i płakać. Domy, w których się znalazły, wydawały się im bezpieczne i czuły się w nich szczęśliwe.

Potem odnaleźli dom siostry Meiner - wyglądał tak samo jak poprzedniej nocy, tyle że teraz przepełniało go słoneczne światło. W salonie siedziała czarnoskóra nastolatka i oglądała telewizję.

- To nie twój dom, skarbie? - spytał ją Dom Magator.

- Nie, ale zawsze chciałam mieszkać w takim domu. Dom Magator popatrzył na Raquasthenę i skrzywił się.

Zimomord i Wysoki Koń znali się na swojej robocie. Jeśli któraś z kobiet nie miała szczęśliwych wspomnień z dzieciń­stwa, to je organizowali.

Gdy dotarli do skraju New Mile Branch, pogoda zaczęła się zmieniać. Ze wschodu powiał chłodny wiatr, za drzewami zbierały się wielkie szare chmury. Po jezdniach sunęły liście, jakby uciekały w panice, a furtki w ogrodzeniach z trzaskiem otwierały się i zamykały.

Kiedy z piętrowego domu przy Chenoweth Lane wywabili

Kelly Pittman, towarzyszyło im już siedem kobiet i Michael, ściskający mocno dłoń swojej matki.

- To wszystkie? - upewnił się Dom Magator.

- Tak, wszystkie - odparła Ellen Rohrig. - Co teraz? Jak się stąd wydostaniemy?

- Musimy wrócić do portalu, przez który weszliśmy do tego snu - wyjaśnił Kalexikox. - To jakieś dwa kilometry stąd, ale im bliżej przebudzenia, tym szybciej dla doktora Beltzera płynie czas, toteż pokonanie tego dystansu nie powinno nam zabrać więcej niż kilka minut.

Raquasthena kazała ciężarnym kobietom zbić się w ciasną grupę, aby Wojownicy Nocy łatwiej mogli ich w razie czego bronić. Większość kobiet była zaniepokojona i milcząca, ale jedna ciągle powtarzała:

- Nie pozwólcie, żeby coś się stało mojemu dziecku... nie
pozwólcie, aby ktokolwiek je skrzywdził...

Ellen Rohrig pochyliła się do Xanthys.

- To Sylvia Bellman. Ma trzydzieści siedem lat i zaszła w ciążę za pomocą sztucznego zapłodnienia.

- Nie pozwolimy, aby cokolwiek stało się którejkolwiek z was - obiecała Xanthys. - Ani waszym dzieciom.

Zaggaline popatrzył na nią, jakby chciał dodać: „Przynaj­mniej taką mamy nadzieję”.

Niebo było znacznie ciemniejsze niż kilka minut temu i wiatr marszczył koszule nocne kobiet. Michael mocno trzymał mamę za rękę i wyglądał na przestraszonego.

- Musimy się stąd wydostać naprawdę schnell - oświad­czył Dom Magator.

Kiedy mijali stojący przy głównej ulicy dom, który widzieli już wcześniej, zauważyli coś, czego przedtem nie było. Na podwórzu domu stał teraz wielki rozłożysty dąb, a między jego gałęzie wciśnięta była mała nadrzewna chatka. Zaggaline na widok tej chatki poczuł, że coś ściska mu klatkę piersiową i ogarnia go fala przerażenia.

- Zaczekaj chwilę - powiedział do Doma Magatora. - Ta

chatka na drzewie... widzisz ją? To chatka, którą tata zbudował dla nas, kiedy byliśmy mali.

- Chyba masz rację - przyznał Kalexikox. - Pewnej nocy była straszna burza i domek się zawalił. Byliśmy wkurze­ni, bo trzymaliśmy w niej nasze komiksy. To na pewno ta sama chatka... ma zasłonki w niebieską kratę, zrobione ze starego kuchennego obrusu. To nasza chatka.

- Ale nie śniła mi się od lat - mruknął Zaggaline.

- Mnie też nie.

- Więc jak Zimomord ją zachował i tu sprowadził?

Popatrzyli na siebie i równocześnie powiedzieli:

- Janie.

Otworzyli furtkę i pobiegli zarośniętym podwórkiem. Kiedy mijali dom po raz pierwszy, trawnik był porządnie przystrzy­żony, krzewy róż pokrywały pachnące kwiaty. Teraz trawa sięgała prawie do pasa, było w niej pełno ostów, a róże zbrązowiały i opadły.

- Janie! - wrzasnął Zaggaline, kiedy dobiegli do dębu. - Janie, jesteś tam?

- Janie! - zawtórował mu Kalexikox.

Z początku nie usłyszeli odpowiedzi, kiedy jednak ponownie wrzasnęli razem z całych sił, Janie odsunęła stary koc, który zasłaniał „drzwi” i zapytała:

- Czego chcecie?

- Musisz stamtąd zejść!

- Ale ja świetnie się tu bawię! Robię przyjęcie dla moich lalek!

- Janie, jeżeli natychmiast stamtąd nie zejdziesz, stanie się coś złego.

Wiatr coraz bardziej się nasilał i o ich hełmy zaczęły uderzać pierwsze ziarenka gradu.

- Janie, zaraz będzie straszna burza i domek spadnie na ziemię. Zejdź, proszę.

Siostra wahała się, więc Zaggaline zaczął się wspinać na górę po własnej roboty drabinie. Kiedy dotarł na górę, wyciągnął rękę.

- Janie, chodź. Nie chcesz chyba, aby coś się stało dziecku?

- Mojemu dziecku? To wszystko są moje dzieci! Usadowiła w drewnianej chatce dziesiątki lalek Barbie,

Kopciuszków, pluszowych misiów i klownów. Tu było jej dzieciństwo sprzed śmierci matki, dopiero potem stała się nadąsana i buntownicza. Tutaj była jej niewinność i bez­pieczeństwo.

- Janie, musisz natychmiast stąd zejść.

Gałęzie dębu kiwały się na wietrze, chatka głośno skrzypiała. George Beame nigdy nie twierdził, że jest dobrym cieślą, i całą konstrukcję trzymały zardzewiałe gwoździe i entuzjazm.

Janie postawiła stopę na górnym szczeblu drabiny.

- Nie pozwolisz mi spaść, prawda?

- Jestem teraz Zaggaline. Zadbam o ciebie.

Zeszli razem z drabiny. Wiatr wył, na jezdni leżały po-zwiewane w podłużne pasma drobiny gradu. Wojownicy Nocy robili, co mogli, aby osłonić przyszłe matki od wiatru, stawał się jednak coraz gwałtowniejszy i kobiety były przemoczone, miały potargane włosy i zaczerwienione z zimna policzki.

- Kto to jest? - spytał Dom Magator, kiedy Zaggaline i Kalexikox pojawili się z Janie.

- Nasza siostra Janie. Ma lada dzień rodzić. Ojciec miał ją zawieźć do Bowling Green, ale zabrakło mu czasu.

- My też nie mamy już czasu! - zawołała Raquasthena. - Patrzcie!

Na szczycie znajdującego się przed nimi wzgórza spomiędzy brzóz wybiegały setki postaci. Były szare, przygarbione i biegły bardzo szybko. Z początku można było sądzić, że to ludzie w pancerzach, ale kiedy podbiegły bliżej, okazało się, że to zwierzęta jakiegoś przedziwnego gatunku - o nastroszonym szarym futrze, osłonięte ochraniającymi ciało pancerzami. Miały wąskie czaszki, ślepia żółte jak ropna wydzielina i nie­równe, groźnie wyglądające zęby. Wiele z nich trzymało w ła­pach maczety i trójzęby, a wszystkie miały potężne pazury, którymi bez trudu mogły jednym ruchem oderwać człowiekowi

twarz. Nawet z odległości kilkuset metrów słychać było ich piski i skrzeki i szczękanie uderzających o siebie pan­cerzy.

- Cholera... - jęknął Zaggaline. - Muszą ich być tysiące!

- Co to jest? - spytał Dom Magator.

- Już je kiedyś widziałam - oświadczyła Raquasthena ponurym tonem. - To szczury pancernikow, jeden z ulubio­nych gatunków bojowych Wysokiego Konia. Są straszliwie agresywne, nie znają litości, a ich pancerze są tak mocne, że zwykła broń nie jest w stanie im zaszkodzić.

- W takim razie musimy sięgnąć po niezwykłą. - Dom Magator wyjął z pasa dwie sztuki broni. - Masz, Zagga, spróbuj tego. To kornikowy pistolet torpedowy. Pociski wwier­cają się w cel podobnie jak korniki w drewno, tyle że ze znacznie większą prędkością. Mogą w dębowym balu o grubo­ści dwudziestu pięciu centymetrów wywiercić dziurę o średnicy kilkunastu milimetrów, więc powinny sobie również poradzić ze skorupą pancernika.

- A ja? - spytała Xanthys.

- Strzelałaś kiedyś?

- Nie, ale także nigdy jeszcze nie cofałam czasu, a poszło mi całkiem nieźle.

- Dobrze, spróbuj tego. - Dom Magator dał jej złocony pistolet z rozszerzającą się na końcu lufą. - Automat optyczny. Wystrzeliwuje salwy biohalogenowego światła, które zmienia skład chemiczny oczu celu, w wyniku czego przeciwnik natych­miast ślepnie. Uważaj... nie celuj w żadnego z nas, bo nie­szczęśnik będzie musiał do końca życia chodzić z białą laską.

- Patrzcie... to jeszcze nie wszystko... - jęknęła Ellen Rohrig.

Niestety miała rację. Zza grani wybiegały kolejne setki szczurów pancernikowych i spływały niczym fala w ich kierun­ku. Nie tylko widzieli je i słyszeli, czuli także ich odór. Był to kwaśny, wilgotny smród pleśniejącego futra, który wiatr niósł przed zwierzętami.

Za szczurami pancernikowymi pojawiły się inne stwory z pękatymi grzbietami i gigantycznymi szczypcami - sunęły między drzewami, kiwając na boki wielkimi łbami.

- Krabobyki - szepnęła Raquasthena. - W połowie bawół, w połowie skorupiak. Każdy ma siłę koparki. Widziałam kiedyś, jak taki stwór jednym ruchem oderwał głowę Wojow­nikowi Nocy w tytanowym hełmie.

- Coraz bardziej mnie rozweselasz - mruknął Dom Magator.

Zdjął z mocowania na plecach ciężki, wielolufowy karabin maszynowy, który wywoływał eksplozje zawartych w powietrzu molekuł tlenu i wodoru, inicjując reakcję łańcuchową. Nazwał go strzelbą Einsteina.

Raquasthena odwinęła opasujący ją metalowy pejcz.

- Też chcesz broń? - spytał ją Dom Magator, ale po­dziękowała. - A ty, Kalexikox?

Chłopak kiwnął głową i Dom Magator podał mu przypomi­nający kuszę wirujący nóż, z którego strzelał do Zimomorda.

- Obchodź się z tym ostrożnie - ostrzegł go. - Jeśli obetniesz mi stopy, zrujnujesz moją wspaniałą karierę tancerza.

- Domie Magatorze, patrz - powiedział w tym momencie Zaggaline i wskazał na horyzont.

Spomiędzy drzew wybiegały kolejne gromady szczurów pancernikowych, sunąc na nich niczym tsunami.

- Jezu, chyba mają sporą przewagę liczebną... – jęknął Dom Magator.

Raquasthena zaczęła wywijać pejczem, który przecinał po­wietrze z głośnym, przypominającym wystrzały dźwiękiem. Kalexikox popatrzył znad kalkulatora na pędzące na nich stwory.

- Nie mamy możliwości pokonania tylu szczurów. Biorąc pod uwagę nasze uzbrojenie i nawet zakładając, że każdy strzał trafi, a każdy nóż zabije, pokonają nas w ciągu trzech minut i ośmiu i pół sekundy.

- Więc co mamy robić? - spytał Zaggaline.

- A co z kolejnym Amebowym Mścicielem?

- Jeżeli Zaggaline go stworzy... zaraz sprawdzą... pozwoli nam to odpierać ich atak siedemnaście sekund dłużej.

- Wspaniale. Nawet nie wystarczy na zjedzenie cheeseburgera.

- A gdybym cofnęła czas? - podsunęła Xanthys.

- To też nic nie da - odparł Kalexikox. - Jesteśmy Wojownikami Nocy i cofając czas, sami moglibyśmy uciec, ale wszystkie kobiety, które tu przyprowadziliśmy, wróciłyby do New Mile Branch.

- Może więc przesunę czas do przodu?

- Co to da? Szczury dotrą do nas jeszcze szybciej.

- Nie... przesunę go do chwili, aż te stwory nas miną. Wtedy zaatakujemy je od tyłu.

- Niezły pomysł - przyznał Dom Magator. - Ciężarne kobiety znajdą się dzięki temu bliżej portalu.

- Bez względu na to, na co się decydujemy, róbmy to! - popędziła ich Raquasthena.

Pierwsze szczury pancernikowe znajdowały się już niecałe sto metrów od nich. Ich odór był tak silny, że wypełniał hełmy Wojowników Nocy, i Xanthys nie mogła powstrzymać odruchu wymiotnego. Czuła w ustach niesmak, jakby właśnie zjadła jednego z nich.

Kiedy opancerzone stwory podbiegły jeszcze bliżej, zoba­czyli, że po ich sierści pełzają drobne brązowe robaki, a wszyst­kie kończyny pokrywają sączące się rany. Wyglądały jak bestie z ponurego średniowiecznego tryptyku, jak ucieleśnienie wizji piekła i potępienia.

- Uważajcie - powiedziała Raquasthena. - Nawet naj­mniejsze zadrapanie przez szczura pancernikowego grozi za­każeniem poważną chorobą... coś między trądem, dżumą
i ebolą.

Jedna z ciężarnych kobiet zaczęła krzyczeć z przerażenia. Dwie albo trzy inne pochlipywały. Nawet Michael przygryzał wargę. Xanthys uniosła dłoń.

- Nie bójcie się. Niczego się nie bójcie. Uratujemy was, obiecuję.

Odwróciła się i popatrzyła na zbliżające się hordy szczurów pancernikowych i krabobyków. Wybrała z wyświetlacza w heł­mie jaskrawoczerwony klucz, którego odpowiednik natychmiast zaczął migać na jej pasie. Dwie minuty i piętnaście sekund do przodu powinno wystarczyć. Skierowała klucz na szczury pancernikowe i przekręciła go.

Przez długą chwilę obawiała się, że zakrzywienie czasu nie poskutkowało. Po chwili jednak poczuła przemieszczanie się bezcielesnej masy - bestie przelatywały obok nich i przez nich w przyszłość. Wydawało jej się, że to przelatywanie nigdy się nie skończy, ale w czasie rzeczywistym wszystko trwało tylko trzy sekundy.

Nagle armia Wysokiego Konia znalazła się za nimi. Nie­którym szczurom pancernikowym udało się nawet wybiec za miasteczko. Ciężarne kobiety i idąca tuż za nimi Janie znaj­dowały się w połowie zbocza. Niebo było jeszcze ciemniejsze i groźniejsze niż poprzednio.

- Ognia! - krzyknął Dom Magator i Wojownicy Nocy otworzyli ogień ze wszystkich luf. Kalexikox strzelał z wi­rującego noża, którego tytanowe tarcze cięły na wysokości kostek człowieka, trafiając kilkadziesiąt szczurów pancerni­kowych i cztery albo pięć krabobyków. Szczury pancernikowe wyły z bólu, krabobyki wydawały z siebie wibrujący ryk, który wstrząsał całym krajobrazem, gdyż zakłócał sen doktora Beltzera.

Xanthys trzymała oburącz automat optyczny, celując w nad­biegające stwory. Za każdym razem, kiedy naciskała spust, pole bitwy rozświetlały oślepiające błyski błękitnobiałego stroboskopowego światła. Szczury pancernikowe zamierały w bezruchu i po chwili ich łby eksplodowały. Krabobyki nieruchomiały z wyciągniętymi w górę potężnymi szczypcami, zanim jeszcze upadły na ziemię.

Zaggaline klęczał na jednym kolanie i opierał długą lufę

kornikowego pistoletu torpedowego na uniesionym ramieniu. Wycelował broń w szczura pancernikowego i strzelił. Ostry, falujący huk wystrzału brzmiał tak, jakby obok przemknęła potężna ciężarówka. Torpeda trafiła bestię z boku osłaniającego brzuch pancerza. Impet odrzucił stwora o jakiś metr. Trafiony szczur pancernikowy zderzył się z innym i eksplodował, roz­rzucając wokół kłęby futra i wnętrzności.

Zaggaline strzelał raz za razem, aż lufa zaczęła mu parzyć rękę, o którą była oparta. Szczury pancernikowe wybuchały naokoło, ich zakrwawione szczątki rozbryzgiwały się w po­wietrzu.

Dom Magator najpierw użył noży. Ze spokojem i ba­letową gracją wyjmował nóż za nożem z pochew na ple­cach, unosił je, celował i rzucał w kłębowisko szczurów pancernikowych. Każdy trafiony stwór padał bezgłośnie na ziemię, z piętnastoma centymetrami chirurgicznej stali w mózgu.

Największe jednak wrażenie robiły umiejętności Raquastheny. Podchodziła do szczurów pancernikowych, machając swoim pejczem i prowokując je. Kiedy dwie bestie skoczyły na nią, sycząc, skrzecząc i machając bojowymi bosakami, smagnęła pejczem i dwa łby spadły na ziemię. Zaatakował ją wtedy trzeci szczur pancernikowy z wysoko uniesionymi szpo­nami, ale bicz owinął mu się wokół pasa. Raquasthena szarpnęła go z taką siłą, że stwór wpadł na nią i został nabity na wystający spomiędzy jej nóg kolec, a jego futro zaplątało się w po­krywające jej strój haczyki. Machał łapami, kopał i próbował się uwolnić, lecz Raquasthena sięgnęła na plecy, wyciągnęła trójząb i wbiła go w odsłonięte ciało bestii nad płytą na jego piersi. Przez chwilę ruszała bronią na boki, aż ostrza wbiły się głęboko, za każdym ruchem wywołując przerażający wrzask całkowicie bezradnego szczura pancernikowego. Na koniec szarpnęła trójząb i przód pancerza oderwał się z potężnym trzaskiem, ukazując zakrwawione, oślizgłe wnętrzności. Potem przekręciła nadgarstek i jej pejcz odwinął się z ciała

szczura pancernikowego, który padł na ziemię, dygocząc i wyginając ciało w agonii.

Raquasthena cofnęła się i poszukała wzrokiem następnych szczurów pancernikowych, którym można by obciąć głowę, kiedy to jednak robiła, ze sterty leżących wokół ciał podniósł się krabobyk.

- Raquasthena! - krzyknął Kalexikox. - Uważaj!

Krabobyk miał łeb potężny jak Minotaur, zakrzywione czarne rogi i ślepia, które płonęły niczym żarzące się węgle. Kalexikox ciął go w nogi jednym ze swoich wirujących noży i jedna ze stóp bestii została całkowicie odcięta, a druga wisiała jedynie na kawałku czarnej skóry, ale potężne gruzłowate szczypce były całe i sprawne i kiedy Raquasthena zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu, złapał ją nimi za nogę tuż pod kolanem.

Trzask kości przebił się nawet przez skrzeki szczurów pan­cernikowych i nieustanne eksplozje pocisków z pistoletu Zaggaline'a. Raquasthena nie krzyknęła, ale przewróciła się na bok, padając niemal na bestię, której chwilę przedtem oderwała pancerz. Krabobyk przesunął się, aby mocniej zacisnąć mon­strualne szczypce na jej nodze.

Xanthys wystrzeliła z automatu optycznego i pole bitwy znów zostało oświetlone oślepiającym błękitnym rozbłyskiem. Płonące ślepia krabobyka natychmiast poczerniały i oślepły, ale stwór wciąż trzymał nogę Raquastheny i próbował ją oderwać.

- Zagga! - krzyknęła Xanthys i wskazała mu Raquasthenę.

Kiedy Zaggaline strzelił, kornikowa torpeda trafiła krabobyka prosto w mostek i płyta osłaniająca twarz Raquastheny pokryła się krwią. Kilka sekund później krabobyk eksplodował, zamie­niając się w bryłę mięsa, jelit i tkanki łącznej.

- Osłaniajcie mnie! - krzyknęła Xanthys.

Zaggaline i Dom Magator strzelali wściekle w tłumy szczu­rów pancernikowych, a Xanthys zanurkowała do przodu i uklęk­ła obok Raquastheny. Jej nagie kolano z mlaśnięciem

wpadło do wnętrza jednego z galaretowatych płuc krabobyka, co zabrzmiało jak ostatnie westchnienie stwora.

Noga Raquastheny została tak mocno poharatana, że nie było wątpliwości, iż ją straci. Xanthys delikatnie zdjęła jej osłonę z twarzy. Raquasthena była spocona, miała poszarzałą skórę i oddychała płytkimi, krótkimi oddechami.

- Wyjdziesz z tego - zapewniła ją Xanthys. - Mogę cofnąć czas do punktu, zanim to się zdarzyło. Zrobiliśmy tak z Kalexikoksem, kiedy stracił rękę.

- Nie możesz tego zrobić... - wydyszała Raquasthena. - Tych stworów jest za dużo... musimy zabić je teraz albo nie zrobimy tego już nigdy.

- Ale nie możesz stracić nogi!

- Jestem Wojownikiem Nocy i znam ryzyko. Co z tego, że od dziś będę kuleć? Jeżeli wygramy, będę z tego dumna.

Xanthys uniosła głowę. Raquasthena miała rację. Żyły jesz­cze setki szczurów pancernikowych, a Wojownikom Nocy kończyła się amunicja. Domowi Magatorowi pozostały tylko trzy albo cztery noże, Kalexikoksowi skończyły się już wirujące tarcze. Gdyby cofnęła czas, wszystkie szczury pancernikowe, które zabili, ożyłyby, ale nie odzyskaliby amunicji. W ciągu kilku minut zostaliby pokonani i rozerwani na strzępy, a Zimomord i Wysoki Koń mogliby sobie robić to, na co mieliby ochotę.

- Kalexikox! Pomóż mi! - zawołała.

Nie mogła sama przenieść rannej, gdyż nie miała rękawic i była niemal naga, więc haczyki na ubraniu Raquastheny poszarpałyby jej skórę.

Po chwili podszedł do nich Kalexikox.

- Jest poważnie ranna - powiedziała Xanthys. - Musimy
ją stąd zabrać.

Kalexikox chwycił Raquasthenę pod pachy. Kiedy ją uniósł i pociągnął, zawyła z bólu. Zawahał się, po chwili jednak znów zaczął ciągnąć i wkrótce oddalili się od martwego szczura pancernikowego z rozerwanym brzuchem. Noga Raquastheny

była powykręcana pod niemożliwymi kątami i za każdym razem, kiedy Kalexikox podnosił ranną, krzyczała z bólu, ale po kilku minutach udało mu się dociągnąć ją do pozostałych Wojowników Nocy.

Wykorzystawszy ostatni nóż, Dom Magator zaczął strzelać do szczurów pancernikowych ze strzelby gęstościowej. Zuży­wała niebezpiecznie dużo energii, ale wszystko, co zostało z niej trafione, było kompresowane do jednej tysięcznej swojej normalnej wielkości. Z odgłosem przypominającym klekot setki kastanietów, strzelba gęstościowa zamieniała kłębowiska szczu­rów pancernikowych w małe grudki włosów, kości i skorup, które rozrzucała po polu bitwy.

Wkrótce zostało już tylko jakieś trzydzieści szczurów pan­cernikowych. Wszystkie krabobyki zginęły.

- Bardzo dobrze... mam już dość tego świństwa - stwier­dził Dom Magator i podniósł strzelbę Einsteina.

Pozostałe przy życiu szczury pancernikowe pędziły na nich z wściekłym rykiem. Nie bały się śmierci, ponieważ nie wiedziały, co to jest - były bowiem jedynie ożywionym okrucieństwem. Kiedy znajdowały się już tylko dwadzieścia metrów od Wojowników Nocy, Zaggaline chrząknął nerwowo.

- Domie Magatorze, zamierzasz strzelać?

- „Nie strzelaj, dopóki nie będziesz wyraźnie widział szafranowej żółci ich ślepi”, oto moja dewiza.

- Domie Magatorze!

Szczury pancernikowe były tak blisko, że Zaggaline złapał Xanthys za rękę i odciągnął ją dwa kroki wstecz.

- Fizyka w praktyce! - wrzasnął Dom Magator i strzelił.

Eksplozja była tak potężna, że niemal nie było jej słychać, a cały wszechświat pobielał. Zaggaline miał wrażenie, że ujrzał oblicze Boga.

ROZDZIAŁ 21

Kiedy otworzył oczy, wszystkie szczury pancernikowe przy­pominały ofiary bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Na czarnych, popalonych kościach nie było już ciała, z pustych oczodołów leciał dym.

Zdjął hełm i wkręcił sobie palec w ucho.

- Jestem głuchy - stwierdził. Jego głos brzmiał dziwnie bezbarwnie.

- No tak, Domie Magatorze... - wychrypiał Kalexikox. - Kiedy następnym razem postanowisz rozpoczynać jądrową reakcję łańcuchową, chyba mądrzej będzie robić to nieco dalej. Zalecana odległość bezpieczeństwa przy eksplozji tej siły wynosi nieco ponad półtora kilometra.

- Załatwiłem drani, no nie? - pochwalił się Dom Magator. - Załatwiłem ich na perłowo.

- Zgadza się, załatwiłeś ich jak należy.

Na północnym horyzoncie zamigotały błyskawice i po chwili usłyszeli grzmoty. Xanthys popatrzyła w górę zbocza i stwierdziła, że ciężarne kobiety są już prawie przy linii drzew.

- Chyba powinniśmy je dogonić - oświadczyła. - Wy­soki Koń ciągle jeszcze się nie pokazał.

- Na pewno się pokaże - mruknął Dom Magator. - Z pewnością zechce zamienić z nami słówko na temat tego, co się stało. Wybiliśmy mu całą armię.

- A co z Raquasthena? - spytała Xanthys. - Nie możemy jej tu zostawić.

- Możecie - wtrąciła się Raquasthena. - Nic mi nie będzie. Wrócicie po mnie jutro w nocy.

- Jeżeli jutro będzie istnieć - mruknął Kalexikox.

- A jeśli doktor Beltzer będzie śnił o czymś innym?

- Pewnie prędzej czy później będzie.

- Raquastheno, to bardzo bohaterskie z twojej strony, ale w wojsku nigdy nikogo nie zostawialiśmy i jeśli o mnie chodzi, to samo dotyczy Wojowników Nocy - oznajmił Dom Magator. Odpiął przypominający tobogan „regał” na broń, który miał zamocowany na plecach. Zostały na nim jedynie trzy karabiny, wśród nich strzelba słoneczna. Wyjął broń z uchwytów i położył ją na ziemi. - Proszę... jeżeli położysz się na tym pulpicie, będziemy mogli cię na zmianę nieść.

- Chyba nie zamierzasz zostawić tych karabinów?

- Na wypadek gdybyśmy potrzebowali dużej siły rażenia, wezmę strzelbę słoneczną.

Regał” na broń miał skomplikowaną konstrukcję, ale był wykonany z bardzo lekkiego stopu i dawał się rozciągać. Okazał się nieco za krótki jak na nosze, lecz Raquasthena mogła leżeć na boku, ze zgiętą prawą nogą. Jej lewą nogę przywiązali do jednego z uchwytów na karabiny, aby się nie poruszała i nie powodowała niepotrzebnego bólu. Szczypce krabobyka tak mocno ją ścisnęły, że zamknęły tętnice i Raquasthena prawie nie straciła krwi. Mimo to należało ją jak najszybciej zabrać ze snu.

Zaggaline i Kalexikox nieśli ją pierwsi. Nie ważyła zbyt dużo, mogli więc stosunkowo szybko posuwać się w górę zbocza. Ciężarne kobiety czekały na nich na szczycie wzgórza. Zza grani doleciał odgłos kolejnych grzmotów, wiatr niósł zapach ozonu.

Podeszła do nich Janie i popatrzyła na Raquasthenę.

- Boże, jej noga! Wyzdrowieje?

- Mamy taką nadzieję. W realnym świecie nie straci nogi, ale będzie kuleć. Musimy tylko jak najszybciej ją stąd zabrać. I was też.

Janie sprawiała wrażenie kompletnie zdezorientowanej.

- Nie rozumiem, co się stało... W jaki sposób wspięłyśmy się na to wzgórze? W jednej chwili biegły na nas te przerażające szczuropodobne stwory, a w następnej byłyśmy już na górze i patrzyłyśmy, jak z nimi walczycie.

- To jest sen, Janie. W snach dzieją się różne dziwne rzeczy.

Doszli na szczyt i zaczęli schodzić po drugiej stronie długim zboczem, które miało ich zaprowadzić do południowoamery­kańskich bóstw.

Tym razem totemy wyglądały znacznie bardziej ponuro, jakby były znakami na grobach, a kryjący się w nich bogowie wiedzieli, że Wojownicy Nocy zginą w tym śnie. Drewniane drzwiczki w rzeźbionym palu przedstawiającym Tezcatlipocę przez cały czas klekotały, a jego rzeźbiona twarz miała taki wyraz, jakby bożek z nich drwił.

KLAP KLAP KLAP - Xanthys miała wrażenie, że nie zapomni tego dźwięku do końca życia.

Minęli szpital, choć jakimś dziwnym sposobem to on zdawał się ich mijać, obracając się jak budynek obserwowany z okien przejeżdżającego pociągu. Wyglądał na opuszczony. Okna były zabite deskami, farba odłaziła długimi, poszarpanymi pasmami.

Michael-Wiosłuj-Do-Brzegu-Alleluja ujął Doma Magatora za rękę.

- Opuszczę was tutaj.

- Co? O czym ty mówisz?

- Wracam do szpitala.

- Michael, to, co się dzieje wokół, nie jest realne. To sen, który śni doktor Beltzer, a ty zostałeś przysłany do tego snu, żeby nam pomóc. Niedługo doktor Beltzer się obudzi i sen zniknie. Rozpłynie się.

Michael popatrzył na niego i zmrużył jedno oko.

- Wolę wrócić do szpitala. Jeśli to wszystko zniknie, ja też
zniknę. Nie mam nic przeciwko temu.

Podeszła do nich matka Michaela. Była bardzo blada i wy­glądała na zmęczoną, wiatr zwiewał jej włosy na twarz.

- Co się stało? - spytała. - Dlaczego się zatrzymaliśmy?

- Michael mówi, że chce wracać do szpitala.

Kobieta pochyliła się nad synem i objęła go ramieniem.

- Michael, skarbie, nie możesz tego zrobić.

Chłopiec wydął wargi i jego oczy wypełniły się łzami. - Nie chcę wracać do domu. Nie chcę mieć tej twarzy.

Maggie Russell wyprostowała się i popatrzyła na Doma Magatora.

- Co się z nim stanie, jeżeli pozostanie w tym śnie?

- Doktor Beltzer się obudzi, szpital zniknie, zniknie wszyst­ko, co tu teraz widzimy, a w realnym świecie Michael już nigdy się nie obudzi.

Po twarzy Maggie Russell spływały łzy.

- Wiesz, jak bardzo jest zdeformowany? - spytała.

- Sprawdziłem to, proszę pani - wtrącił się Kalexikox. - Bardzo cierpi, prawda?

Maggie Russell otarła łzy grzbietem dłoni.

- Michael, jeśli chcesz wrócić do szpitala... jeśli naprawdę
tego chcesz, to... możesz wrócić.

Chłopiec mocno objął matkę wokół talii.

- Dziękuję ci - chlipnął. - Dziękuję, mamusiu. Dziękuję.

Stali i patrzyli, jak idzie przez szpitalny parking. W jednej chwili był bardzo blisko, w ułamku sekundy przeskoczył na koniec parkingu, a w następnym ułamku wchodził już po schodach, prowadzących do frontowych drzwi.

Kiedy do nich dotarł, otworzyły się i stanęła w nich kobie­ta, która przypominała zakonnicę. Położyła dłonie na ramio­nach chłopca i stali we dwoje przez kilka chwil, patrząc na odchodzącą grupę. Michael pomachał matce, a ona mu od-machała.

- Ruszaj, Michael. Dowiosłuj do brzegu - powiedziała cicho.

- Alleluja - dodał Dom Magator.

- Kim jest ta kobieta? - spytała Xanthys.

- Chyba zaczynam się domyślać - odparł Dom Magator.

- I...?

- Powiem ci później. Jeszcze by tego brakowało, żebym się rozryczał.

- Chodźcie, naprawdę musimy się spieszyć - ponaglił ich Kalexikox. - Za dwadzieścia minut doktor Beltzer zostanie obudzony.

Po kilku minutach ujrzeli pasmo górskie. Było szare, po­szarpane i ponure, a chmury wisiały tak nisko, że niektórych szczytów nie było widać. Na szczęście było to pasmo gór, a nie pasmo nieszczęść. Ostatnią rzeczą, jakiej im brakowało, był kolejny atak terrorystów.

Ciężarne kobiety zaczynały skarżyć się na zmęczenie, zwła­szcza Maggie Russell, którą opiekowały się Ellen Rohrig i jeszcze jedna kobieta. Raquasthena miała zamknięte oczy i Dom Magator miał nadzieję, że straciła przytomność.

Za pomocą instrumentów w hełmie sprawdził drogę przed nimi. Był nieco zaniepokojony tym, że nie widzi jasnego światła portalu, do którego - zgodnie z ostatnimi obliczeniami Kalexikoksa - mieli dotrzeć za niecałe jedenaście minut.

Kiedy nastawił ostrość, zauważył, że coś zasłania portal. Coś wysokiego na ponad dwadzieścia metrów, cętkowanego i wło­chatego, wyglądającego jak ogromny stos zabitych bawołów.

- Sprawdź, co jest przed nami - polecił Kalexikoksowi.

Kalexikox i Zaggaline ostrożnie odstawili na ziemię za­improwizowane nosze, Kalexikox nastawił swoje instrumenty
i ogniki w jego hełmie zaczęły krążyć szybciej - jakby były podniecone albo zatrwożone.

- Czeka na nas - oznajmił w końcu. - Co robimy?

- Nic nie możemy zrobić. Blokuje naszą jedyną drogę wyjścia.

- Co to takiego? - spytał Zaggaline. - Coś się stało?

- Można tak powiedzieć. Między nami a wyjściem z tego cholernego snu stoi sam Wysoki Koń.

- Posłuchajcie - powiedziała Xanthys.

Wiatr niósł wycie, jęki i wilcze skowyty, nie były to jednak odgłosy polujących drapieżników, ale dźwięki wydawane przez straszliwie cierpiące istoty.

- Cholera jasna... - zaklął Zaggaline.

Popatrzyli na siebie z przerażeniem.

- Co to jest? Co to za okropne odgłosy? - spytała Ellen Rohrig.

- Mógłbym stworzyć jakąś istotę, która potrafiłaby z nim walczyć - zaproponował Zaggaline.

- Chyba byłoby dobrze. Kogo masz na myśli?

- Eee... może Łowcę Wysokich Koni?

- Brzmi doskonale. Zabieraj się do roboty.

Zaggaline wysunął pierwszą soczewkę. Szybko naszkico­wał wysoką, szczupłą postać groźnie wyglądającego myś­liwego z pionierskich czasów Ameryki, ubranego w kurtkę z koziej skóry i czapkę z futra szopa. Uzbroił go w długolufy muszkiet, aby mógł strzelać do Wysokiego Konia z dużej odległości.

Wysunął kolejną soczewkę i stworzył kościec myśliwego, za pomocą trzeciej zaczął wypełniać jego żyły i tętnice krwią. Zanim jednak dotarł do okolic brzucha, soczewka zgasła.

Zaggaline zaczął gorączkowo wciskać klawisz mocy. Na chwilę w soczewce zapaliło się różowopomarańczowe świateł­ko, ale zaraz zniknęło.

- Nie musisz się spieszyć - powiedział Dom Magator.

- To się nie uda. Brakuje mi mocy. Amebowy Mściciel musiał zużyć jej więcej, niż sądziłem.

- Super. Dałbym ci nieco swojej, ale mój zapas też się kończy. A co z tobą, Xanthys?

- Mojej energii wystarczy już tylko na zakrzywienie czasu o dwadzieścia osiem sekund. To wszystko.

- Kalexikox?

- Mam tylko na zasilanie broni i instrumentów. Na pewno nie wystarczy jej na stworzenie Łowcy Wysokich Koni.

- No cóż, pozostaje mi więc już tylko strzelba słoneczna. Obawiam się, że musimy się modlić o to, żeby Wysoki Koń łatwo się palił.

Kalexikox i Zaggaline podnieśli Raquasthenę i zaczęli iść w kierunku złowrogiej postaci. Wkrótce wrzaski dręczonych zwierząt zlały się w jeden nieustający dźwięk i kilka ciężarnych kobiet zaczęło pojękiwać ze strachu.

Wysoki Koń ruszył w ich kierunku i po chwili ujrzeli, jak bardzo przerażający jest przeciwnik, z którym mieli walczyć.

Siedział na trzech koniach, ustawionych jeden na drugim - trzypiętrowej konstrukcji z żywych zwierząt. Na samym dole znajdował się ogromny rumak bojowy, mający ponad trzy metry wysokości, o czarnej jak węgiel sierści i wielkich kopy­tach. Był obwieszony pasami, różnymi mosiężnymi elementami i poobijanymi płytami z brązu, połączonymi ze sobą skórzanymi rzemieniami. Z każdej płyty wystawały kolce i noże. Łeb konia również osłaniał hełm z brązu, wyglądający jak uśmie­chająca się czaszka.

Drugim koniem był perszeron, potężny koń pociągowy. Jego nogi zostały połączone ze stawami kończyn rumaka bojowego za pomocą skomplikowanego systemu dźwigni i tłoków, zmu­szającego obydwa zwierzęta do stawiania synchronicznych kroków. Także i tego konia chroniły płyty z brązu, ale dodat­kowo owinięty był jeszcze drutem kolczastym.

Na samej górze znajdował się trzeci koń, rasy American Cream, połączony z perszeronem za pomocą kolejnych dźwigni i tłoków, skazujących wszystkie trzy konie na jednoczesne poruszanie nogami. Koń ten był obwieszony poszarpanymi i zakrwawionymi flagami oraz pękami ludzkich czaszek różnej wielkości, umocowanymi na łańcuchach. Do boku siodła przy-

troczono długą, wysadzaną czarnymi kamieniami pochwę z mieczem, którego rękojeść zakończona była małpią czaszką.

W siodle siedział Wysoki Koń - miał przynajmniej pięć metrów, a jego głowę chronił hełm z łbów trzech jeleni, zwieńczony lasem rogów. Jelenie łby żyły, toczyły ślepiami, wywalały jęzory i nieustannie wywrzaskiwały swój ból i roz­pacz. Do ich krzyku dołączał się przerażający chór mnóstwa żywych zwierząt, z których Wysoki Koń zrobił sobie płaszcz - królików, wydr, bobrów i lisów, a także kruków, sów i innych dużych ptaków - pozszywanych ze sobą i tworzących wrzesz­czącą, szarpiącą się i wyjącą masę.

Wiele stworzeń okaleczono, aby zwiększyć ich cierpienia. Niektóre poprzypalano, innym połamano łapy lub skrzydła, części z nich poodcinano fragmenty ciała. W świecie realnym już dawno by nie żyły, ale w tym świecie, świecie nocnych koszmarów, można było je utrzymywać przy życiu przez całą wieczność.

Ale to wygląd samego Wysokiego Konia sprawił, że Wojow­nicy Nocy się zawahali. Miał szeroką, gładką i brązową jak wygarbowana skóra twarz, która wyglądała, jakby na szeroką, mongoloidalną czaszkę naciągnięto za mało skóry. Jego oczy migotały zielonkawo i niebieskawo jak grzbiety much plujek, a usta były pozbawionym warg pęknięciem, wypełnionym niewielkimi żółtymi zębami. Pod płaszczem z wijących się żywych istot widać było nagi tors, pocięty siatką szram i po-przebijany hakami, kolcami i kolczykami. Z każdego sutka zwisało kilka małych czaszek - ptasich, króliczych i jaszczurczych.

Wieża z koni podchodziła coraz bliżej drżącymi, dygotliwymi krokami, jakby cała konstrukcja lada chwila miała się prze­wrócić. Dźwignie i tłoki, nasmarowane grubą warstwą żółtego tłuszczu, pracowały jak maszyneria napędzająca dwanaście potężnych lokomotyw.

Po chwili Wysoki Koń stanął przed grupą Wojowników Nocy. Kopyta rumaka niespokojnie drapały kamienisty grunt.

- Stoisz... hm... - zaczął Zaggaline i odchrząknął. - Stoisz nam na drodze, koleś.

Głos Wysokiego Konia przerażał. Basowy, sugestywny szept zdawał się wypełniać czaszki słuchających.

- Przyszedłem po kobiety.

- Naprawdę?

- Te kobiety są moje. Ich nienarodzone dzieci także są moje.

Dom Magator zrobił krok naprzód i uniósł strzelbę słoneczną. Xanthys i Kalexikox zasłaniali sobą ciężarne kobiety.

- Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś zszedł na bok - oświad­czył Dom Magator. Serce tak mocno mu waliło, że bolały go żebra.

- Sam będę decydował o tym, co jest dla mnie lepsze, Wojowniku Nocy - odparł Wysoki Koń. - Przyszedłem po te kobiety i zabiorę je.

Szarpnął lejce i konie stanęły bokiem. Sięgnął dłonią do siodła i wyciągnął miecz. Zazgrzytało tak przeraźliwie, że wszystkich Wojowników Nocy zabolały zęby.

- Ten gość chyba żartuje - mruknął Zaggaline. - Jak on chce nas tym zaatakować z takiej wysokości?

Kalexikox gorączkowo wciskał klawisze baz danych.

- Na ziemię! Padnij! - krzyknął nagle.

W tym momencie Wysoki Koń machnął mieczem i ostrze skoczyło na nich, wydłużając się o ponad pięć metrów. Trafiło Doma Magatora w lewe ramię, a impet uderzenia przewrócił go na ziemię. Dysząc i kaszląc, spojrzał na swoje ramię i stwierdził, że miecz przeciął gładko pancerz i skórę. Z roz­cięcia trysnęła krew, a po pierwszym strumieniu krwi w ranie pojawiła się masa białobrązowych robaków.

Kalexikox, schylając nisko głowę, podtoczył się do rannego.

- Robaki! - zawył Dom Magator. - Nawet nie wiesz, jak bardzo nienawidzę robaków!

Chłopak odpiął opancerzony rękaw Doma Magatora i ściąg­nął mu go. Rana miała mniej więcej dziesięć centymetrów

długości, a robaki wypływały z niej tak szybko jak woda z fontanny.

Kalexikox wyjął z pasa przypominający kamerton przyrząd, który po dwóch sekundach zaczął się robić czerwony. Dom Magator czuł emanujące od niego gorąco.

- To zaboli - ostrzegł chłopak.

- Nieważne, zabierz tylko ze mnie te robale! Kalexikox mocno chwycił ramię Doma Magatora i przycisnął kamerton do rany. Zasyczało i w powietrzu rozszedł się swąd, jakby przypalano barani tłuszcz. Robaki wiły się, szarpały i zwijały w agonii.

Kiedy Kalexikox przypalał wnętrze rany, Dom Magator omal nie zemdlał. Doświadczał już w życiu bólu, ale nigdy jeszcze takiego straszliwego. Zacisnął mocno oczy i myślał o matce oraz dniu, kiedy próbował przeleźć przez płot i poranił sobie kolano zardzewiałym drutem kolczastym. „O co cały ten wrzask, Johnie Dauphin? - mówiła matka. - Troszki bólu to nic, naprawdę nic. Widziałeś, żebym ja kiedyś płakała?”.

- Gotowe - oświadczył Kalexikox. - Musiałem się spieszyć, bo za trzy minuty cały zamieniłbyś się w robaki.

Dom Magator popatrzył na ranę z mieszaniną przerażenia i fascynacji. Była pokryta pęcherzami, wściekle czerwona i bolała jak diabli, ale przynajmniej nie wypełzały z niej robaki.

- Daj mi rękę. - Z pomocą Kalexikoksa usiadł i podparł się łokciem, aby móc obserwować, co się dzieje wokół niego.

Stojący kilka metrów od nich Zaggaline i Xanthys próbowali trzymać Wysokiego Konia w szachu. Zaggaline wodził za nim strzelbą słoneczną, ale ogromny stwór tak obracał swoimi połączonymi końmi, że nie mogli dobrze wycelować. Machał przy tym nad głową mieczem, który za każdym zamachem się wydłużał, gwiżdżąc jak piszczałki szkockich dud.

- Co to za pokręcony miecz? - jęknął Dom Magator. - Jak udało mu się zranić mnie z takiej odległości?

Kalexikox pomógł mu wstać.

- Z moich danych wynika, że to miecz septyczny.

- Miecz septyczny? Jak to działa? Zagga! Nie podchodź zbyt blisko i strzelaj dopiero wtedy, gdy będziesz miał dogodną pozycję!

- Miecz septyczny wykorzystuje nanotechnologię płynów, która pozwala mu przybierać taką długość, jaką chce mieć właściciel, i używa zaawansowanych technologii entomologicz­nych do zakażania ran larwami much z gatunku Musca autumnalis... tych samych, które latają wokół końskich nozdrzy.

- Obrzydliwe - wzdrygnął się Dom Magator i znów popatrzył na swoją ranę.

- Ten rodzaj larw jest szczególnie żarłoczny. Co pięć sekund ich liczba się potraja i mogą zamienić człowieka w wielki robaczy budyń, zanim zdąży wykręcić dziewięćset jedenaście. Pomijając już to, że wykręcanie dziewięciuset jedenastu we śnie niewiele by dało.

- Raczej nie.

Niebo zdążyło się przez ten czas zrobić ciemnozielone i wokół zaczęły uderzać pierwsze błyskawice. Ciężarne kobiety ukryły się w niewielkim zagłębieniu w ziemi, a Raquasthena leżała obok nich na nosiłkach - przytomna, ale widać było, że zaczyna wpadać we wstrząs.

- Musimy zabrać stąd te kobiety - powiedział Dom Magator. - Jak poradzimy sobie z naszym wspaniałym dwunastonożnym przyjacielem?

- Sądzę, że Wysoki Koń nie będzie naszym jedynym problemem - odparł Kalexikox. - Nie zauważyłeś? Tem­peratura spada. W ciągu minionych sześciu minut obniżyła się o trzy stopnie.

- Zimomord... tego nam jeszcze brakowało.

Zaggaline krążył wokół Wysokiego Konia, podnosząc i opu­szczając strzelbę słoneczną. Próbował przymierzyć się do strzału, ale Wysoki Koń doskonale wiedział, jak schodzić z linii ognia. W strzelbie słonecznej pozostało mocy tylko na jeden apokaliptyczny strzał i gdyby Zaggaline nie trafił, Wojownicy Nocy byliby niemal całkowicie bezbronni.

Robiło się coraz ciemniej i zimniej.

Dom Magator przypuszczał, że gdyby zostawili kobiety i pobiegli do portalu, zdążyliby dotrzeć do niego na czas. Kiedy doktor Beltzer otworzy oczy, jego sen zniknie, a z nim znikną także ciężarne kobiety. Gdyby jednak doktor Beltzer obudził się nawet kilka sekund po powrocie Wojowników Nocy do świata realnego, Wysoki Koń i Zimomord mieliby dość czasu na pojmanie przynajmniej dwóch kobiet i wniknięcie w ich sny, a nie wolno było do tego dopuścić. Nadszedł wreszcie rozstrzygający moment, zło i dobro spotkały się twarzą w twarz i żadna ze stron nie mogła pozwolić drugiej przetrwać.

Zaggaline próbował zwodu w lewo, potem w prawo, mógłby jednak przysiąc, że Wysoki Koń czyta w jego myślach, bo jednocześnie z nim błyskawicznie przesuwał swoje konie to w prawo, to w lewo i przez cały czas był zasłonięty przez łeb i kark najwyższego konia.

Czwórka Wojowników Nocy stanęła blisko siebie. W powie­trzu wirowały pierwsze płatki śniegu, osiadając na płaszczu Wysokiego Konia.

- Ten stwór bawi się ze mną - syknął Zaggaline.

- Mógłbyś zabić konie pod nim - podsunął Dom Magator.

- Nie możesz tego zrobić! - zaprotestowała Xanthys. - Co ci zawiniły te biedne zwierzęta?! Nic złego nie robią!

- Poza tym nie mamy gwarancji, że postrzelenie koni w czymkolwiek zaszkodzi Wysokiemu Koniowi - dodał Kalexikox. - Pieszo będzie tak samo groźny albo nawet groźniejszy... zwłaszcza gdy wystrzelamy całą naszą amunicję.

Śnieg padał coraz gęściej. Dom Magator wyciągnął rękę.

- Daj mi strzelbę - powiedział do Zaggaline'a.

- Co zamierzasz zrobić?

- Daj mi tę cholerną strzelbę!

- Zaczekaj - powstrzymał go Kalexikox. Sprawdzał jeden ze swoich czujników, pochylając głowę na bok, aby złapać ostatnie promienie światła.

- Daj... mi... strzelbę - powtórzył Dom Magator.

Zaggaline podał mu ją. Dom Magator zarzucił broń na plecy.

- Zachowam ten strzał na Zimomorda. Za Amlę Fabeyę.

- To może być doskonałe posunięcie - stwierdził Kalexikox. Znów sprawdził czujniki. - Podejrzewałem to od chwili, gdy go ujrzałem... Wysoki Koń nie jest bytem realnym i nigdy nim nie był. W odróżnieniu od Zimomorda.

- Idzie po nas - ostrzegła Xanthys.

Podnieśli głowy i ujrzeli, że dziwaczna, dygocząca i chwie­jąca się końska konstrukcja zbliża się do nich powoli. Wysoki Koń stał w strzemionach, makabryczny płaszcz z żywych zwierząt i ptaków powiewał za nim, a miecz, którego ostrze wyciągnęło się na dziesięć metrów, obracał się nad jego głową. Przy każdym obrocie słychać było cichy pogwizd - wziuuu... wziuuu... wziuuu - i w wirującym wokół jeźdźca śniegu powstawał czarny krąg.

- Uciekamy? - spytał Zaggaline.

- On nie jest realny - powtórzył z naciskiem Kalexikox.

- O czym ty mówisz? - warknął Dom Magator. - Był wystarczająco realny, aby zrobić mi dziurę w ręce i wypełnić ją robakami!

- Można go dotknąć, zgoda, ale jest jedynie ożywionym okrucieństwem.

- Nie rozumiem, o czym gadasz!

- W śnie możesz zwizualizować rozczarowanie jako ścianę z drewnianych bali. Poczucie, że spóźniasz się z czymś w życiu, może przybrać formę brnięcia przez bagno. Z Wysokim Koniem jest tak samo. Nie jest realnym tworem, ale zbiorem wszyst­kiego co najgorsze i najokrutniejsze w ludzkiej naturze, zwłasz­cza wobec zwierząt.

- Więc co mamy z nim zrobić? Wezwać ludzi z Towarzys­twa Opieki nad Zwierzętami?

- Nie - odparł Kalexikox. - Wezwać Kanoniera Wie­dzy.

Zdjął z pasa ciężki pistolet, na którego lufie zamocowane były złote i srebrne kule.

- Widzicie te kule? To pociski antyiluzoryczne. Kiedy wybuchają, rozbijają wszelkie złudzenia optyczne, prostują odbite światło i ukazują rzeczy takimi, jakimi naprawdę są.

- Żartujesz sobie - mruknął Dom Magator. - Mogliśmy ich użyć podczas ostatnich wyborów.

Wysoki Koń był już przy nich, więc zaczęli się szybko cofać. Kiedy czekali, aż zamachnie się swoim dziesięciomet­rowym mieczem, skręcił nagle w bok i ruszył w kierunku zagłębienia, w którym schowały się kobiety.

- Jezu! - krzyknął Dom Magator. - Zignorował nas! Wie, że nie mamy amunicji, i idzie prosto po kobiety!

- Janie! - zawołał Zaggaline i zaczął biec w kierunku zagłębienia, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Wysoki Koń był na tyle blisko, że mógł obciąć mu głowę jednym ciosem miecza.

- Zagga, uważaj! - zawołał Dom Magator i ciężko pobiegł za nim. Kalexikox z początku biegł obok niego, szybko jednak wysforował się do przodu.

- Janie! - wołał Zaggaline. - Janie, uciekaj!

Ciężarne kobiety usłyszały krzyki i pierwsze z nich już wstawały. Nawet Raquasthena usiadła.

Wysoki Koń nabierał prędkości. Posuwisty krok wierzchow­ców zamienił się w galop, wszystkie trzy konie ciężko praco­wały, za wszelką cenę starając się zachować równowagę. Dźwignie łączące ich nogi jęczały i skrzypiały, z kości udowych w fontannach krwi oderwało się kilka śrub. Wysoki Koń nie zwracał na to uwagi i wciąż popędzał zwierzęta, wydając z siebie basowy, odbijający się echem pomruk ogromnego zadowolenia.

Zaggaline biegł jak sprinter. Udało mu się dotrzeć do za­głębienia i złapać Janie za rękę, gdy wstawała. Pchnął ją w bok na ułamek sekundy przedtem, zanim Wysoki Koń machnął mieczem, który z brzdękiem uderzył w krawędź jego hełmu. Stojąca tuż obok Sylvia Bellman została przecięta na pół - razem z dzieckiem. Górna połowa ciała spadła na ziemię, ale

nogi pozostały w miejscu jeszcze przez pięć sekund - wystar­czająco długo, aby z przepołowionego brzucha zaczęły się wylewać masy robaków i spływać po udach. Pozostałe kobiety zaczęły wrzeszczeć z przerażenia.

Zaggaline pomógł Janie wstać i we dwoje wycofali się do Xanthys i Doma Magatora.

Gęsty śnieg oślepiał. Wysoki Koń okrążał zagłębienie, w któ­rym ukryły się kobiety, ale Kalexikox dobiegł już do niego i próbował złapać za którąś z pancernych płyt, chroniących boki ogromnego rumaka.

- Raquasthena! - krzyknął. - Raquasthena!

Choć poważnie ranna, Raquasthena była zaprawionym w bo­jach Wojownikiem Nocy i natychmiast się domyśliła, czego chce Kalexikox. Stanęła na czworakach i zaczęła pełznąć w kierunku Wysokiego Konia. Zdawało się to trwać wieczność, lecz Wysoki Koń znajdował się tak wysoko, a śnieg padał tak gęsto, że nie mógł jej widzieć.

Wreszcie dotarła do przednich nóg dolnego rumaka i zaczęła podciągać się w górę, aż w końcu udało jej się stanąć. Przez chwilę zbierała siły, po czym objęła mocno przednią nogę zwierzęcia, wbiła w nią kolce swego pancerza i rozorała skórę wystającymi z jej stroju hakami.

Koń zarżał z bólu i przez moment wydawało się, że cała trzypiętrowa konstrukcja runie, ale Wysoki Koń zaczął smagać zwierzęta i po paru sekundach udało mu się przywrócić jaką taką równowagę.

Do tego czasu Kalexikoksowi udało się już jednak chwycić jedną z płyt, wskoczyć na nią i wciągnąć się do połowy wysokości konia.

ROZDZIAŁ 22

Wysoki Koń krążył wokół zagłębienia, przez cały czas wywijając mieczem, co nie pozwalało ciężarnym kobietom wyjść z kryjówki. Równocześnie wychylał się na bok, aby zobaczyć, dlaczego jego rumak bojowy jęczy, rzuca łbem i idzie takim nierównym krokiem.

Dwadzieścia metrów niżej Raquasthena wpijała się w nogę rumaka, zbyt słaba, aby się od niej oderwać i spróbować uciec.

Za każdym kręgiem, jaki zataczał Wysoki Koń, Kalexikox wspinał się coraz wyżej. Najpierw wszedł na bojowego rumaka, jedną stopę postawił na jego grzbiecie, a drugą na krzyżu i zaczął przebijać się przez drut kolczasty, którym owinięty był perszeron. Nie było to łatwe. Choć chronił go pancerz, zamon­towane na jego ramionach i piersi instrumenty ciągle się zaplątywały w drut i Kalexikox tracił cenny czas, aby się uwolnić. Czuł się jak książę ze Śpiącej królewny, którą matka czytała im w dzieciństwie, wspinający się przez obrastające zamek pnącza róż.

Xanthys, Dom Magator i Zaggaline mogli tylko obserwować jego wspinaczkę. Zaggaline trzymał mocno Janie.

- Nic ci nie będzie, mała, rozumiesz? Ja i pozostali Wojow­nicy Nocy musimy wrócić przez portal, ale ty nie możesz iść z nami. Kiedy doktor Beltzer się obudzi, cała sprawa się dla

ciebie skończy: będziesz leżała we własnym łóżku i praw­dopodobnie nawet nie zapamiętasz tego, co się tu zdarzyło.

- A co z resztą kobiet? Biedna pani Bellman!

- Wszystkie będziecie bezpieczne, jeśli uda nam się po­wstrzymać Wysokiego Konia i Zimomorda. Nie mogą was złapać.

Kalexikox pokonał ostatni kłąb drutu kolczastego i zaczął się wciągać na trzeciego konia. Wykorzystywał łańcuchy i za­krwawione flagi jako uchwyty, oparcie dla nóg dawały mu dźwignie i tłoki, łączące nogi górnego konia z nogami perszerona. Łatwiej byłoby mu się przytrzymywać żywego płasz­cza Wysokiego Konia, ale uznał, że tworzące go okaleczone istoty dość się już nacierpiały. Ledwie mógł się zmusić do patrzenia na nie, szarpanie ich udręczonych ciał byłoby ponad jego siły.

Wysoki Koń musiał wyczuć, że coś ciągnie flagi pod jego siodłem, bo odwrócił się nagle. Jego oczy zwęziły się w wąskie szpary i uśmiechnął się z satysfakcją.

- Witam, Wojowniku Nocy... - powiedział swoim baso­wym, chrypliwym szeptem. - Udało ci się wspiąć na moją wieżę!

Kalexikox złapał lewą ręką łańcuch, a prawą wyjął broń. W odpowiedzi Wysoki Koń ściągnął lejce i uniósł wysoko nad głowę swój miecz.

- Tak wiele lat minęło od chwili, gdy ostatni raz obcinałem głowę Wojownikowi Nocy! Powieszę ją na szyi mego konia!

- Nie byłbym tego taki pewny, cwaniaczku, ponieważ wiem coś, czego ty nie wiesz, i ta wiedza będzie twoim końcem.

Wysoki Koń szerzej otworzył oczy.

- A cóż to za wiedza?

Kalexikox wycelował prosto w serce Wysokiego Konia.

- Nie jesteś człowiekiem. Nie jesteś zwierzęciem. Nawet nie jesteś gadem. Jesteś jedynie złym zamiarem, który został ujawniony.

- Mówisz jak wszyscy Wojownicy Nocy, jak naiwny głupiec!

Kalexikox zarepetował pistolet.

- No, to zobaczmy, kto jest naiwnym głupcem, a kto jedynie zbiorem najgorszych cech ludzkiej natury.

Wysoki Koń nie zamachnął się mieczem, ale wypchnął spod płaszcza, prosto przez kłębowisko piszczących wiewiórek, długi sztylet. Ostrze wbiło się w osłonę spustu pistoletu ze złotymi i srebrnymi kulami na lufie - dokładnie w chwili, gdy Kalexi­kox próbował z niego wystrzelić.

- Masz... - syknął Wysoki Koń z pogardą. - A teraz poproszę o głowę!

W tym momencie eksplodował pierwszy pocisk antyiluzo-ryczny.

Na szczycie końskiej wieży huknęło, jakby ktoś zatrzasnął potężne drzwi, i błysnęło zielone światło, które rozświetliło ciemność na wiele kilometrów w każdą stronę - aż po górskie szczyty. Zanim echo pierwszej detonacji powróciło, rozległa się druga, trzecia, czwarta i piąta.

Pierwsza eksplozja rozbiła Wysokiego Konia na tysiące migoczących fragmentów - nie na kawałki kości i skóry, ale na pojedyncze kłamstwa, złośliwości i okrucieństwa - tak, jak rozpryskuje się lustro. Kalexikox został wyrzucony przez falę powietrza wysoko w niebo, a jego pancerz zapłonął. Zanim zdążył spaść na ziemię, kolejny wybuch rozerwał górnego konia na krwawe strzępy.

Następne trzy detonacje unicestwiły pozostałe dwa konie, rozrzucając we wszystkie strony kości, dźwignie, tłoki i krwawe kawały końskiego mięsa. Trzymająca się nogi dolnego rumaka Raquasthena przeleciała wraz z nią kilkaset metrów i wpadła w krzewy, zapalając wszystko wokół.

Żywy płaszcz Wysokiego Konia został wyrzucony wysoko w górę przez falę uderzeniową. Opadając, płonął gwałtownie i

wszystkie zwierzęta, które Wysoki Koń tak długo torturował, wreszcie znalazły wyzwolenie w śmierci.

Xanthys, Dom Magator i Zaggaline milczeli, patrząc na dopalające się na śniegu szczątki. Janie odwróciła się i za­słoniła oczy.

- Dunc zawsze chciał być mądry - powiedział cicho Zaggaline. - Pragnął mądrości bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Gdy miał pięć lat, klękał wieczorem obok łóżka i prosił Boga, aby uczynił go mądrym.

Dom Magator objął go ramieniem.

- Jeśli człowiek jest mądry, to jego przeznaczeniem jest dokonać czegoś ważnego, Zagga. Głupek siedzi na tyłku i cały dzień ogląda Simpsonów. Mądry idzie w świat i zmienia bieg historii.

- Musimy zająć się kobietami - przypomniała im Xan­thys. - Pewnie to wszystko nieźle nimi wstrząsnęło.

Dom Magator sprawdził swój chronometr.

- Masz rację. I wiejmy stąd jak najszybciej. Telefon doktora Beltzera zadzwoni za dwie minuty i pięćdziesiąt dziewięć sekund.

Wojownicy Nocy pobiegli do zagłębienia w ziemi, gdzie ukrywały się ciężarne kobiety. Wszystkie dygotały, popłakiwały i otrząsały się z krwi Sylvii Bellman. Z jej ciała pozostał jedynie szkielet. Robaki odpełzły, zabierając ze sobą nawet najmniejszy skrawek ciała.

- Czy już po wszystkim? - spytała Ellen Rohrig. - Naprawdę ten koszmar już się skończył?

- Za niecałe dwie minuty doktor Beltzer się obudzi i bę­dziecie bezpieczne. Zostaniemy z wami do ostatniej sekundy, na wypadek gdyby miał się tu pojawić Zimomord, ale mam wrażenie, że kiedy zobaczył, co spotkało jego przyjaciela, uciekł jak niepyszny, zabierając swój wystający spomiędzy nóg sopel.

- A nasze dzieci?

- Nie sądzę, aby znów próbował dobrać się do waszych dzieci. Dzięki Bogu jest już po wszystkim i dobro zwyciężyło.

- Ale straciliście przyjaciół. Zaggaline... tak się nazywasz? Straciłeś dziś brata...

- To prawda, lecz Kalexikox dobrze wiedział, na co się naraża, a mimo to podjął się tego zadania.

- Chodźmy - powiedział Dom Magator. - Jeśli uda wam się dotrzeć blisko portalu, będziemy mogli mieć na was oko do ostatniej milisekundy.

Kobiety wstały i cała grupa ruszyła w kierunku przejścia. Choć nadal padał gęsty śnieg, portal był wyraźnie widoczny- świecił niczym jarzący się pomnik Wojowników Nocy, którzy zginęli: Amli Fabei, Kalexikoksa i Raquastheny. Janie czekała tuż obok, pocierając ramiona, aby się rozgrzać.

Maggie Russell zatrzymała się na chwilę i spojrzała za siebie w ciemność. Dom Magator wiedział, o czym myśli, nie odezwał się jednak.

- Był pięknym chłopcem, prawda? - zapytała.

Dom Magator kiwnął głową.

- Może i jest dopiero trzecia nad ranem, ale chętnie napiłabym się czegoś mocniejszego - stwierdziła Xanthys.

Nikt nie usłyszał, jak nadjechał. Śnieg padał tak gęsto i był tak sklejony, że płozy jego sań sunęły niemal bezgłośnie, wilki lodowe także nie wyły ani nie warczały. Sanie Zimomorda wyjechały z ciemności zupełnie nieoczekiwanie, pędząc z ma­ksymalną prędkością. Proporce były zamrożone, a wieże pełne lodowych stalaktytów. Zimomord stał na jednej z przednich płóz, z podłużną głową wciśniętą w ramiona i zamarzniętym na sztywno, rozpostartym za nim płaszczem.

- Janie! - krzyknął Zaggaline. - Uciekaj, Janie! Uciekaj!

Janie nie rozumiała jednak, co się dzieje. Odwróciła się, zamarła i wbiła wzrok w pędzące na nią sanie Zimomorda. Lodowe wilki przejechały obok, nie zwalniając, a Zimomord wyciągnął swoje pajęcze szpony i chwycił ją. Nawet nie krzyknęła.

- Janie!

Wojownicy Nocy zaczęli biec, ale cała trójka wiedziała, że jest już za późno. Sanie Zimomorda po przejechaniu kilku­dziesięciu metrów zniknęły. Wojownicy Nocy zatrzymali się, Dom Magator musiał usiąść na ziemi, aby złapać oddech.

- Zostało pięćdziesiąt sekund.

- Dokąd uciekł? - spytała Xanthys. - Zniknął w ułamku sekundy.

- Do innego snu - wysapał Dom Magator, z rozpaczą machając rękami.

- Co?

- Zimomord zabrał Janie do snu innego człowieka. Naj­prawdopodobniej kogoś, kto obudzi się dopiero za kilka godzin.

- Może tak zrobić?

- Oczywiście. Przecież sny to jego naturalne środowisko.

- Możemy wyruszyć za nim w pogoń?

- Pewnie, ale wtedy nie zdążymy wrócić przez portal do pokoju doktora Beltzera. W ogóle nie będziemy mogli wrócić.

- Wyjaśnij mi to.

- To proste. Jeśli chcielibyśmy ścigać Zimomorda, musiał­bym zrobić kolejny portal... do snu, do którego zabrał Janie. Mogę to zrobić, ale zużyję wtedy resztkę energii.

Nagle ziemia usunęła im się spod nóg, jakby ktoś wyciągnął spod nich dywan.

- Musimy się szybko decydować. Wygląda na to, że doktor Beltzer się budzi.

- Nawet jeśli nie chcecie ze mną iść, ja muszę - oświad­czył Zaggaline.

- Chyba my też musimy - odparła Xanthys. - Jeżeli tego nie zrobimy, Zimomord wejdzie do snu dziecka Janie i wszystko, czego do tej pory dokonaliśmy, pójdzie na marne.

- Masz rację - przyznał Dom Magator. - Pozwól mi tylko powiedzieć jedno: niech to cholera weźmie!

Podeszło do nich sześć pozostałych ciężarnych kobiet. Po­nieważ Zimomord zniknął, przestał padać śnieg i nad górami ukazało się żółtawe słońce.

- Chciałybyśmy, abyście wiedzieli, że wszystkie docenia­my wasze poświęcenie - odezwała się Ellen Rohrig. - Przykro nam z powodu tych, których straciliście, ale mamy nadzieję, że znajdziesz siostrę.

Zaggaline bezgłośnie powiedział „dziękuję”. Krajobraz falo­wał i musieli ruszać. Dom Magator wstał i podszedł jak najbliżej miejsca, w którym zniknął Zimomord. Włączył światła na przedramieniu i narysował w powietrzu świetlisty ośmiokąt.

- Gotowi? Bóg jeden wie, co to będzie za sen.

- Gotowi na wszystko - odparł Zaggaline i bez wahania przeszedł przez portal, a Xanthys za nim.

Kiedy Dom Magator również zamierzał przekroczyć bramę, jego wzrok padł na torbę Amli Fabei, pokrytą grubą warstwą topiącego się śniegu - leżącą w tym samym miejscu, w którym ją położył, gdy przybyli do snu doktora Beltzera.

- Domie Magatorze! - zawołała Xanthys. Portal migotał jak psująca się świetlówka. - Brama się zamyka!

Dom Magator złapał torbę i wrócił do przejścia. Portal właśnie się zapadał. Przyciskając torbę do siebie, Dom Magator skoczył bokiem.

- Rany, facet! - krzyknął Zaggaline. - Myśleliśmy, że zmieniłeś zdanie.

Dom Magator uniósł torbę i potrząsnął nią.

- W dalszym ciągu nie wiem, co w niej jest, ale pomyś­lałem, że lepiej będzie to mieć ze sobą.

Rozejrzeli się. Znajdowali się na pustyni, bez trudu jednak można było stwierdzić, że Zimomord tędy przejeżdżał - pustynia była pokryta półmetrową warstwą śniegu. W odległo­ści mniej więcej półtora kilometra od nich znajdowała się oaza z zamarzniętymi palmami daktylowymi, zamarzniętą studnią i trzema zamrożonymi wielbłądami. Była noc, na bezgwiezd­nym niebie wisiał kremowy księżyc.

- Chyba daleko nie odjechał - mruknął Dom Magator. - Jest minus dwadzieścia pięć.

- Tu są jego ślady - powiedział Zaggaline.

Choć sanie Zimomorda były tworem ze snu, musiały ważyć kilkaset ton. Od chwili gdy przejeżdżał, spadło kilka cen­tymetrów świeżego śniegu, ale ślady płóz były doskonale widoczne.

- Gdzie my właściwie jesteśmy? - spytał Zaggaline.
Dom Magator sprawdził swoje instrumenty nawigacyjne.

- Pustynia Nefud, ale nie ta prawdziwa. Filmowa pustynia Nefud.

- Filmowa pustynia Nefud?

- Ktokolwiek to śni, nigdy nie był na prawdziwej pustyni Nefud. Nie jest to więc sen o prawdziwej pustyni, lecz o pustyni, jaką widział w Lawrensie z Arabii, Klejnocie Nilu albo podob­nym filmie.

- Chyba masz rację - stwierdziła Xanthys. - Patrzcie tam!

W oddali widać było miasteczko, otoczone murem z blan­kami. Wieżyczki i kopuły pokrywał śnieg, a wszystkie okna były ciemne. Xanthys widywała podobne miasteczka w filmach z cyklu „arabskie noce”, jakie często oglądała - w takich miasteczkach Sindbad skacze z dachów i ześlizguje się na ulice po markizach przed sklepami.

Szli po śladach sań pięć kilometrów, aż miasteczko zniknęło za kłębami śniegu, ciągle jednak nie było widać sań Zimo­morda. W końcu tak się zmęczyli, że musieli stanąć.

- Przy prędkości, z jaką ten drań jechał, mógł już zrobić trzydzieści kilometrów - stwierdził Zaggaline.

- Nie sądzę, jest tu zbyt zimno. Kalexikox mógłby nam powiedzieć, jaka temperatura powinna panować na pustyni Nefud, założyłbym się jednak, że nie ma na niej śniegu.

- Popatrzcie tam! - zawołała Xanthys.

Wskazała na prawo. Warstwa śniegu była tak gruba, że prawie minęli to, czego szukali. Nie więcej niż czterysta metrów od nich stały sanie Zimomorda. Lodowe wilki leżały między płozami i odpoczywały, a sanie wznosiły się nad nimi jak upiorny biały galeon, zamarznięty na oceanie.

- No dobra, powiem wam, jaki jest plan - oświadczył Dom Magator. - A: wchodzimy do środka. B: znajdujemy twoją siostrę. C: wynosimy się w cholerę.

- To nie plan, ale zamiar.

- Właśnie. Będziemy musieli improwizować.

Podeszli do sań od rury, żeby nie zaalarmować wilków. Im bliżej podchodzili, tym wyraźniej uświadamiali sobie, jak trudno będzie się dostać do środka. Boki sań były pionowe i pokrywała je gruba warstwa lodu, nigdzie nie było miejsc podparcia dla stóp i dłoni. Nawet gdyby wspięli się na główne albo boczne płozy, mieliby przed sobą ścianę wysokości dwu­dziestu metrów, kończącą się u góry lasem sopli i wystających kawałów lodu.

- Szkoda, że nie ma z nami Amli Fabei - stwierdził Dom Magator. - Pomknęłaby w górę jak po rynnie.

- Może jest tu w środku... - Xanthys wskazała na torbę. Kucnęła obok, otworzyła ją i wyjęła skomplikowany metalowy element. Podeszła z nim do pionowej ściany.

Nie umiałaby powiedzieć, jakim sposobem zrozumiała, co ma robić, bo nigdy nie miała smykałki do techniki, ale w przed­miocie, który trzymała w rękach, kryła się jakaś kobieca logi­ka - połączenie intuicji i nowoczesnej mechaniki. Było to coś w rodzaju prostokątnego uchwytu z dwoma ostrymi pazurami na górze i dwoma na dole oraz skomplikowanym systemem dźwigni i sprężyn pośrodku. Przyłożyła metalowe urządzenie do ściany, przycisnęła je płasko do niej, a wtedy sprężyny się rozciągnęły, dźwignie szczęknęły i wszystkie cztery pazury wbiły się mocno w lód.

- Wygląda obiecująco - przyznał Dom Magator.

- Podaj mi drugi element - poprosiła Xanthys. - Ten z zatrzaskami.

Zaggaline wspiął się kawałek i podał jej drugą część. Bez zastanowienia połączyła ją z pierwszą i znowu przycisnęła płasko do ściany. W lód wbiły się kolejne dwa pazury i powstała wygodna podpórka dla stopy.

- Zaczekajcie, ja też wejdę - powiedział Dom Magator.

Wspiął się na płozę i podał Zaggaline'owi torbę Amli Fabei.

Xanthys pogrzebała w niej, znalazła kolejny pasujący element i połączyła go z poprzednimi.

- Super... - mruknął Zaggaline. - Problem tylko w tym, że jest tego za mało, abyśmy mogli się dostać na górę.

- Na tym właśnie polega genialność tego urządzenia - odparła Xanthys. - Wystarczy trzynaście klamer i możesz się wspiąć wszędzie.

Kiedy mocowała czwarty element, sanie nagle szarpnęły. Dom Magator wyjrzał na zewnątrz.

- Cholera jasna! Wilki wstały i ruszają!

- W takim razie trzymaj się mocno - poradził mu Zag­galine.

Sanie znowu kilka razy szarpnęły, wilki napięły uprząż. Ogromny pojazd zaczął przyspieszać, aż osiągnął prędkość jakichś trzydziestu kilometrów na godzinę. Trasa była mocno wyboista. Przecinali pędem wypełnione śniegiem łożyska wy­schniętych rzek, podskakiwali na zaśnieżonych wydmach i mu­sieli trzymać się tak mocno, że drętwiały im palce.

Sanie zachowywały się jak szalony wędrowny cyrk - pełen trzeszczących wieżyczek, łomoczących i dzwoniących płóz i innych wystających metalowych części, z szuraniem przesu­wających się po śniegu.

Gdy Xanthys zamocowała wszystkie trzynaście elementów, zeszła na dół i dała znak Zaggaline'owi, aby wszedł na górę jako pierwszy. Wspiął się na osiem pierwszych szczebli i rozej­rzał w poszukiwaniu wsparcia. Podpórki, choć bardzo pomys­łowo skonstruowane, były wąskie, zimne i niełatwo było się ich trzymać, zwłaszcza że wspinającym się szarpał lodowaty wiatr.

- Domie Magatorze, teraz ty!

- Nie jestem pewien, czy sobie poradzę, skarbie.

- Musisz! Nie ma innej możliwości!

Dom Magator odmówił krótką modlitwę do świętego Olafa,

patrona grubasów, i zaczął się wspinać. Xanthys pomogła mu wejść na pierwszy szczebel i złapać równowagę. Sanie Zimomorda pędziły coraz szybciej, a śnieg siekł tak mocno, że za każdym razem, kiedy próbowali coś powiedzieć, zaklejał im usta.

- Dawaj, poradzisz sobie! - krzyczał Zaggaline do Doma Magatora. - Udawaj, że jesteś świętym Mikołajem i wspinasz się na dach!

- Gdy ta zabawa się skończy, zamorduję cię!

Udało mu się jednak wstawić nogę w pierwszą podpórkę, potem w drugą i trzecią. Pocił się pod pancerzem i nogi drżały mu z wysiłku, ale z determinacją parł w górę.

Xanthys montowała szczeble tuż pod nim. Gdy wspięła się na drugi, pchnęła nogą sprężynę najniższego, odpięła go i po­dała Domowi Magatorowi.

- Podaj Zaggaline'owi! Niech włoży go do górnego szczeb­la i przyciśnie do lodu!

Wspięła się na trzecią poprzeczkę i odpięła drugą.

Kiedy złapali rytm, wejście na szczyt potrwało nie dłużej niż pięć minut. Xanthys odpinała najniższy szczebel i podawała go przez Doma Magatora Zaggaline'owi, a on mocował po­przeczkę na górze. W ten sposób drabina mogła być dowolnie przedłużana i dotarliby po niej na każdą wysokość.

Jeden ze szczebli miał specjalne ustawienie sprężyn i haków, pozwalające na dopasowanie go do wypukłości lodu, które utworzyły się wokół relingów sań. Zaggaline przeszedł przez nie i rzucił szczebel na pokład, po czym pomógł wspiąć się na górę Domowi Magatorowi.

Pokład był mocno pochylony i oblodzony i biorąc pod uwagę wielkość sań, dosyć wąski. Z przodu stał paskudny tron z za­marzniętej krwi, teraz jednak był pusty, a wszystkie lejce zostały przywiązane do rumpla. Pozbawione sternika sanie pędziły prosto przed siebie. Zimomord musiał wiedzieć, że pustynia ze snu ciągnie się przez setki kilometrów.

Z bliska trofea Zimomorda wyglądały jeszcze bardziej od-

rażająco niż z ziemi. Do relingów wokół rumpla poprzywiązywał nie tylko ludzkie kości, penisy i skalpy, ale także skóry z kobiecych twarzy, ponaciągane na okrągłe ramki.

- Musi być na dole - powiedział Zaggaline, wskazując okrągły otwór pośrodku pokładu. Zajrzeli do niego i zobaczyli kręcone drewniane schody, zbyt wąskie jak na istotę rozmiarów Zimomorda.

- W takim razie czas na punkt B - stwierdził Dom Magator. - Chyba pójdę pierwszy... bo tylko ja mam jeszcze jakąś broń.

Nigdy nie uważał siebie za odważnego, kiedy jednak zaczął schodzić, pomyślał: „Albo jesteś bohaterem, przyjacielu, albo kandydatem do domu bez klamek”. Schody wiły się jak kor­kociąg, a gdy Dom Magator zapalił lampkę na hełmie, zobaczył, że ściany są podrapane przez pająkowate ramiona Zimomorda. Wydawało się dziwne, że ogromny stwór zbudował sobie sanie o takim ciasnym, klaustrofobicznym wnętrzu, ale może po prostu urósł jeszcze bardziej po ich wybudowaniu albo ukradł je komuś mniejszemu.

Na dole schodów znajdował się długi wąski korytarz. Dom Magator zaświecił w jego głąb i światło wydobyło z ciemności ciemne, powgniatane, pokryte miedzią drzwi. Na okrągłym wypukłym plastronie pośrodku drzwi wyryta była krzycząca kobieca głowa z wężami zamiast włosów, otoczona znakami runicznymi. Kalexikox pewnie by je przetłumaczył, ale Dom Magator mógł jedynie zgadywać, co oznaczają. Może infor­mowały: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, co tu wchodzicie!”*.

* Napis nad bramą Piekła z Boskiej komedii Dantego Alighieri, przekład Aliny Świderskiej.

Po chwili schodami zszedł Zaggaline, tuż za nim Xanthys.

- Moim zdaniem Zimomord jest za tymi drzwiami - oświadczył Dom Magator, pokazując je głową. - Musimy tam wejść i mieć nadzieję, że jeszcze nic się nie stało.

- On porwał moją siostrę, człowieku.

Dom Magator ścisnął Zaggaline'a za łokieć.

- Wiem, synu, ale nie ma innej drogi. Jeśli tego nie zrobimy, no cóż... wszyscy wiemy, co się wtedy stanie, prawda?

- Cokolwiek się wydarzy, Zagga, zrobimy wszystko co w naszej mocy, aby uratować Janie - dodała Xanthys.

- Jasne.

- Gotowi?

Popatrzyli na siebie. Kilka dni temu - kilka nocy - nawet się nie znali, a teraz mówili sobie bez słów, że są gotowi za siebie umrzeć.

Dom Magator zdjął z pleców strzelbę słoneczną, uniósł ją wysoko i wziął głęboki wdech. Potem wrzasnął: AAAAAAA!, pognał korytarzem i kopniakiem otworzył miedziane drzwi.

Wnętrze znajdującego się za nimi pomieszczenia było po­malowane na czarno, a ściany pokrywała warstewka szronu. Oświetlały je jedynie grube świece, wydzielające smrodliwy dym. Kiedy wpadli do środka, Zimomord stał plecami do wejścia, szybko jednak obrócił się do nich.

- Wojownicy Nocy... - zaskrzeczał i skrzywił się, jakby na sam dźwięk tych słów robiło mu się niedobrze. Jego płaszcz zatrzeszczał jak cienki lód, po którym ktoś chodzi.

ROZDZIAŁ 23

Jego twarz hipnotyzowała. Xanthys pomyślała, że to naj­przystojniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widziała - z ciem­nymi, przenikliwymi oczami, prostym nosem i wygiętymi w lekki łuk wargami. Ta twarz należała jednak do długiej, zdeformowanej głowy i ciała monstrualnego owada o pięciu odnóżach. Wzwiedziony penis wyzywająco wystawał spod płaszcza, jakby szydził z Wojowników Nocy.

Janie leżała naga na szerokim czarnym łóżku. Wyglądała na nieprzytomną, jej wargi były bladosine z zimna. Wydęty brzuch falował, gdy ukryte w nim dziecko zaczynało się poruszać.

- Co jej zrobiłeś, ty świrze?! - krzyknął Zaggaline.

Zimomord wyglądał na rozbawionego.

- Nic, co by ją zraniło, Wojowniku Nocy. Po prostu poło­żyłem dłoń na jej czole, aby obniżyć temperaturę mózgu, i spokojnie zasnęła.

- Jesteś chory! Jesteś kompletnie szalony!

- Czym się tak denerwujesz? Teraz, kiedy śpi, zacznie śnić, a kiedy będzie śniła, wejdę w jej sen, sen o nienarodzonym dziecku, gdzie czeka na mnie tajemnica Stworzenia.

- Właśnie - wycedził Dom Magator. - I wykorzystasz tę wiedzę do rozwalenia całego wszechświata na kawałki.

Zimomord uśmiechnął się.

- Kto powiedział, że tylko Ashapola ma znać tajemnicę Stworzenia? Wszystkie dzieci, które kiedykolwiek urodziły się na świecie, wiedziały to samo, co wie Ashapola, ale ta wiedza została im niemal natychmiast odebrana i ludzie przez całe życie próbują przypomnieć sobie to, co wiedzieli zaraz po urodzeniu. W taki właśnie sposób Ashapola panuje nad wami wszystkimi! Ciągle staracie się zrozumieć sens waszego ist­nienia, ale nic wam z tego nie wychodzi!

- A co ty zrobisz z tą wiedzą, jeśli ją zdobędziesz?

Zimomord nieustannie się uśmiechał.

- Uwolnię was. Każdy z was dowie się, jak i dlaczego został stworzony i dlaczego stworzono wszechświat. Nie rozu­miesz, prawda? Ashapola panował nad wami, a ja wyzwolę was z ignorancji.

- Atakując sny niewinnego dziecka?

Zimomord zaklekotał odnóżami.

- Czym jest jedno dziecko w porównaniu z Wielkim Planem, Domie Magatorze? Czym jest jedno dziecko w porów­naniu z całym wszechświatem?

- Jedno dziecko też jest wszechświatem, oszołomie.

W tym momencie Janie mruknęła coś, poruszyła dłonią i przewróciła się na bok.

- Śni! - triumfalnie zawołał Zimomord. - Śni i teraz już nie powstrzymacie mnie, beznadziejne stwory Ashapoli!

Świece zaczęły filować i pryskać i przed ich oczami powoli zaczął się pojawiać sen Janie. Widać było ściany sypialni, łóżko, okno z bladożółtymi zasłonami. Xanthys uniosła rękę i dotknęła jednej ze ścian - czuła, jak powietrze zamienia się pod jej palcami w ciało stałe, co sprawiało, że miała wrażenie, iż skóra na jej dłoniach się kurczy.

Dom Magator uniósł strzelbę słoneczną i wycelował ją w Zimomorda.

- Nie odważysz się - powiedział wyzywająco Zimo­mord. - Jeśli strzelisz, nikt z nas nie przeżyje.

- Może nie dbamy o to - odparł Zaggaline.

- Spaliłbyś własną siostrę i jej nienarodzone dziecko? Nie sądzę.

Sen robił się coraz wyraźniejszy. Wkrótce stali w sypialni Janie w domu Beame'ow w Louisville. Ściany były świeżo wyklejone tapetą w bladobłękitne kwiaty, na krześle w rogu leżały pluszowe zabawki. W przeciwległym kącie stała poma­lowana na jasnoniebiesko wiklinowa kołyska.

- Wspaniale... - westchnął Zimomord. - Twoja siostra śni, że jej dziecko już się urodziło.

Dom Magator podszedł do okna, nie opuszczając wycelo­wanej w Zimomorda strzelby słonecznej. Ulicę w dole po­krywała gruba warstwa śniegu, drzewa były zamarznięte, a jednak musiał być środek lata. Słońce, choć brudnopomarań-czowe i wymęczone, znajdowało się wysoko na niebie, kwitła też jakaranda i śnieg wyglądał, jakby go obryzgano króliczą krwią.

Zimomord zrobił krok w kierunku kołyski.

- Nawet nie myśl o dotknięciu dziecka! - krzyknął Dom Magator.

- Bo co? Co mi zrobisz, Wojowniku Nocy? Rozbijesz mnie na atomy razem z tym niewinnym dzieckiem, które jeszcze nie wzięło pierwszego oddechu? I z wami wszystkimi?

- Sam powiedziałeś: „Czym jest jedno dziecko w porów­naniu z Wielkim Planem”?. Jeżeli jedno dziecko miałoby zginąć, aby uratować cały wszechświat... no cóż, to chyba byłoby jedyne rozwiązanie, prawda?

Zimomord zmrużył oczy.

- Wygląda na to, że powoli przekonujesz się do mojego sposobu myślenia, Wojowniku Nocy. Nie ma to jak totalna bezwzględność, czyż nie? A może w dalszym ciągu się wahasz?
Pozwól, że podejmę decyzję za ciebie i oszczędzę ci męki niezdecydowania!

Sięgnął pod trzeszczący płaszcz i wyjął Kattalaka. Topór wydawał się jeszcze większy i wyglądał jeszcze groźniej niż z

daleka. Jego ostrze było wygięte i zakończone łukowatymi szpicami. Było tak zimne, że parowało.

Zimomord przerzucał topór z ręki do ręki i po chwili jego ruchy zrobiły się tak szybkie, że zlewały się ze sobą. Dom Magator nawet nie zauważył, kiedy został zaatakowany. Ostrze Kattalaka uderzyło w lufę strzelby słonecznej z głośnym brzdę­kiem, odcięło tłumik i wygięło koniec lufy, zamieniając broń w bezużyteczny złom.

Zimomord schował topór do pochwy i uśmiechnął się.

- Chyba nie ma potrzeby prowadzić dalej tej dyskusji, prawda?

Zrobił dwa kroki i pochylił się nad kołyską.

- Nie! - krzyknął Zaggaline i skoczył mu na plecy, ale Zimomord machnął ręką i Zaggaline poleciał w drugi koniec pokoju. Dom Magator też próbował go zaatakować, lecz Zimomord odwrócił zniekształconą głowę i przyszpilił go wzrokiem.

- Nie rób tego, bo zamrożę cię od środka - wyszeptał.

Jakby dla podkreślenia, że nie jest to pusta groźba, złapał jedną ręką czubek swojego penisa i powoli poruszył kilka razy szponami w dół i w górę. Żołądź członka była wielkości niedużej gruszki, a jego trzon, pokryty grubymi, wystającymi żyłami, miał ponad pół metra.

- Zostaniesz za to ukarany w piekle - wychrypiał Dom Magator.

- Kiedy skończę, Wojowniku Nocy, nie będzie piekła ani nieba. Pozostanie jedynie chaos - wycedził ogromny owado-podobny stwór i wyjął nagie dziecko z kołyski. Był to chłopczyk z ciemnymi kręconymi włoskami. Spał mocno, a ruchy jego gałek ocznych świadczyły o tym, że śni. - Nareszcie... - westchnął z zadowoleniem Zimomord. Z kącika jego ust wy­ciekły dwie strużki śliny i natychmiast zamarzły.

Ściany sypialni zaczęły znikać. Kołyska zrobiła się prze­zroczysta i rozpłynęła w powietrzu. Dom Magator z przeraże­niem uświadomił sobie, że zaraz znajdą się w śnie dziecka,

które wie wszystko o wszystkim: jak stworzono gwiazdy, jak narodził się świat, dlaczego powstał człowiek i dokąd podąża. Popatrzył na Zaggaline'a i Xanthys.

- Nie przeżyjemy tego, ale zanim zginiemy, przynajmniej poznamy tajemnicę całego cholernego wszechświata.

- Chyba się boję, stary - mruknął Zaggaline.

Xanthys z początku w ogóle się nie odzywała. Marszczyła czoło, jakby nad czymś rozmyślała. Ale kiedy Dom Magator chciał odłożyć strzelbę słoneczną, trąciła go lekko łokciem.

- Nie... nie odkładaj jej - wyszeptała.

- Co? To już tylko kawał złomu.

- Proszę... zatrzymaj ją.

Ściany sypialni całkowicie wyparowały. Stali na chodniku przy skrzyżowaniu Czwartej i Main, było ciepłe letnie popołu­dnie. Ulica wyglądała niemal normalnie, wystawy były oświet­lone, wszędzie kłębiły się tłumy ludzi, ale wszystko poruszało się w zwolnionym tempie. Samochody sunęły tak powoli, że przejechanie od przecznicy do przecznicy zajęłoby im godzinę. Głosy rozmawiających ze sobą ludzi były jedynie rozmazanym bełkotem.

- Więc o to w tym wszystkim chodzi? - zdziwił się Zaggaline. - Czwarta i Main są tajemnicą wszechświata?

Nagle Dom Magator zrozumiał, co się wokół nich dzieje i co się dzieje w śnie dziecka Janie. Na tym właśnie polegała tajemnica wszechświata. Poczuł, że ogarnia go podniecenie - podobne do tego, jakie ogarnęło go, kiedy przyjaciel ojca, trener baseballu, wziął go na mecz Baton Rouge Bruins. Po raz pierwszy w życiu pojął wtedy, co się dzieje na boisku, jakie są konsekwencje każdego odbicia i złapania piłki. Teraz doznał podobnego olśnienia, tyle że było ono o wiele głębsze i obej­mujące znacznie większy obszar - dotyczyło nie tylko sensu ludzkiego życia, ale także wszystkiego poza nim, wszystkiego, co kiedykolwiek zostało stworzone, z najmniejszą cząsteczką materii włącznie.

- To gra - wymamrotał z niedowierzaniem. - Wszystko jest

grą! Grą, która odbywa się według pewnych zasad... popatrzcie tylko! Zobaczcie, w jaki sposób porusza się ten ptak, jak przelatuje ta chmura i jak ci ludzie przechodzą przez ulicę!

Widział i rozumiał wszystko tak klarownie, jakby było to opisane w podręczniku. Rozumiał, czym jest wszechświat - a co najbardziej zadziwiające, rozumiał też, co jest wszech­światem. Wiedział wszystko o czasie i rozumiał, dlaczego mija. Wiedział, dlaczego zostali stworzeni ludzie, jak do tego doszło i jak będzie wyglądała ich przyszłość. Historia, geogra­fia, astronomia, fizyka - znał wszystkie te nauki na wylot i wiedział, co je łączy.

Wszystko było ze sobą powiązane. Wszystko pasowało do wszystkiego. Jeżeli angielski uczeń napisał w oksfordzkiej bibliotece uniwersyteckiej słowo „Newton”, to w miejscowości Newton w stanie New Jersey dziewczynce wypadało z pudełka na lunch jabłko. Jeżeli w Wodniku wybuchała jakaś gwiazda, kobieta niosąca wodę w Uttar Pradesh nagle traciła wzrok.

Xanthys i Zaggaline rozglądali się ze zdumieniem. Nawet Zimomord stał w milczeniu, unosząc swoją długą czaszkę do góry.

- Masz rację, stary - przyznał Zaggaline. - To jak najbardziej zadziwiająca gra na X-Boksie, jaka kiedykolwiek istniała. Gdybym wiedział choć jedną milionową tego, kiedy byłem w szkole...

Xanthys mogła jedynie kręcić głową. Czuła uniesienie, niemal ekstazę, ale była też przerażona. Zrozumienie, w jaki sposób działa wszechświat, było niczym objawienie religijne, i po jej twarzy zaczęły płynąć łzy.

Zimomord odwrócił się do Wojowników Nocy z zadowo­loną miną.

- A więc tak to jest. Tak się dokonało. I w taki sam sposób zostanie odmienione. Wystarczy, abym zamroził jeden atom snu tego dziecka i zacznie się reakcja łańcuchowa, która zamrozi cały wszechświat. Wszystko się rozsypie. Pozostanie tylko chaos, który jest moim światem i zawsze nim będzie.

- Daj mi strzelbę - powiedziała Xanthys do Doma Magatora.

- Nie można jej użyć. Nie tylko nie strzeli jak należy, ale może wysadzić nas wszystkich. Uwierz mi, naprawdę wiem, co mówię.

- Daj mi strzelbę. Proszę.

- Jak chcesz.

Xanthys szybko odsłoniła przyłącze mocy, znajdujące się z lewej strony kolby strzelby słonecznej, i przytknęła je sobie do pasa. Prawie nie miała własnej energii, ale strzelba słoneczna zawierała jej dość, aby ostatnie zakrzywienie czasu mogło się udać. Zaggaline zrozumiał, co dziewczyna próbuje zrobić, i stanął między nią a Zimomordem, aby ją zasłonić.

Dom Magator grał na zwłokę.

- Wygląda na to, że nas pobiłeś - powiedział. - Chyba musimy ci pogratulować.

- Nie potrzebuję gratulacji, Wojowniku Nocy. Gdy zoba­czę, jak giniecie w niebycie, będzie to dla mnie wystarczającą nagrodą.

- Pozwól, że zadam ci jedno pytanie. Kiedy to wszystko się rozpadnie, nie będziesz czuł się nieco... samotny?

- Chaos jest wolnością - odparł Zimomord. Było oczywis­te, że nie zrozumiał pytania. - Wszechświat za długo był uporządkowany. Nadszedł czas wszystko uwolnić.

Popatrzył na śpiące w jego szponach dziecko i uśmiech­nął się z zadowoleniem. Gdyby nie był tak paskudny i zde­formowany, jego uśmiech można by niemal uznać za sym­patyczny.

Xanthys opróżniła strzelbę słoneczną z każdego dżula energii, odłączyła ją od pasa i cicho położyła na chodniku. Przesunęła tarczę czasu najdalej w przód, jak tylko się odważyła - o trzy godziny i siedemnaście minut. Na wyświetlaczu pojawił się żółty klucz, drugi żółty klucz zamigotał na jej pasie.

Wiedziała, że podejmuje ogromne ryzyko. Mogło to jedynie opóźnić nadejście katastrofy o trzy godziny albo w ogóle nic

nie dać i wtedy zginą zaraz po tym, gdy Zimomord zniszczy wszechświat. Zrobiła krok do przodu i wyciągnęła klucz na wschód.

- Co to ma znaczyć? - spytał Zimomord podejrzliwym tonem.

- Kolejna gra - oświadczyła Xanthys. - Tyle że teraz my wygrywamy, a ty przegrywasz.

Przekręciła klucz.

Z początku nic się nie działo - samochody nadal pełzły wzdłuż Main Street, a chmury przetaczały się nad ich głowami tak powoli, że wydawało się, iż stoją w miejscu.

Nagle rozległ się dźwięk przypominający tupot tysiąca stóp, dołączyły do niego odgłosy ulicznego ruchu i huk pędzących po niebie odrzutowców. Przeskoczyli trzy godziny i siedem­naście minut do przodu.

Wyglądało jednak na to, że przegrała, bo Zimomord stał tam gdzie poprzednio, jego przystojną twarz wykrzywiała furia. Ale po chwili dostrzegła, że nie trzyma w szponach dziecka Janie, a Main Street zniknęła i otacza ich jedynie rozmazana biel.

Byli w dalszym ciągu w śnie dziecka Janie, dziecko to jednak nie wiedziało już nic o wszechświecie i tajemnicach Stworzenia. Był to sen noworodka, którego świat składał się z ciepła, miękkości i uspokajających głosów.

- Co zrobiłaś?! - ryknął Zimomord. - Co zrobiłaś?!

- Przeniosłam nas do przodu w czasie - odparła Xanthys z triumfem w głosie. - Przeniosłam nas o trzy godziny i siedemnaście minut do przodu, dziecko Janie już się urodzi­ło i malec zapomniał wszystko, co wiedział o wszechświecie i znaczeniu życia. Jest teraz niezapisaną kartą.

W tym momencie z Zimomordem zaczęło się dziać coś dziwnego. Jego ramiona opadły, ręce zadrgały spazmatycznie, całym ciałem wstrząsał dygot. Czaszka rozciągała się coraz bardziej wzdłuż, a twarz zaczęła się rozmazywać, jakby ktoś wycierał ją gumką.

- Co się z nim dzieje? - spytał Dom Magator.

- Spotkał go najgorszy los, jaki może się komukolwiek przytrafić. Synek Janie zapomina, że go znał.

Zimomord otworzył usta i zaczął wyć. Dom Magator widział kiedyś, jak na młodego żołnierza wylał się kocioł wrzącej zupy, ale nawet tamten żołnierz nie wrzeszczał tak strasznie. Zimomord - Pan Zapomnienia - był właśnie usuwany z pa­mięci i jego przerażenie przekraczało wszelkie granice.

Robiło się coraz zimniej, Zimomorda zaczęła pokrywać warstwa kryształków lodu, powstającego z zawartych w powie­trzu cząsteczek tlenu i wodoru. Wojownicy Nocy czuli, jak zamarzają im włoski wewnątrz nosów, a osłony ich twarzy pokryły się lodem. Kiedy Dom Magator próbował się cofnąć, stwierdził, że zawiasy jego kombinezonu zamarzły i został unieruchomiony.

Zimomord zaczął się rozpadać. Odpadły mu szpony, zała­mały się pod nim nogi. Po chwili rozległ się głośny trzask i jego penis odpadł jak sopel. Zaraz potem długa czaszka Zimomorda odchyliła się do tyłu i zsunęła z ramion. W miarę jak dziecko Janie zapominało o jego istnieniu, rozmazana biel wokół zdawała się go wchłaniać, jakby znikał w gęstej mgle.

W końcu pozostał po nim jedynie jego topór, Kattalak - ale i on powoli zaczął się rozpływać. Po chwili rozlał się w jeziorko rtęci i podzielił na migoczące paciorki, które rozprysnęły się na boki.

Rozległ się ogłuszający trzask - jakby pękał lodowiec - i zapadła cisza. Wojownicy Nocy mieli wrażenie, że ogłuchli.

- Załatwiłaś go, Xanthys - stwierdził Zaggaline.

- Na perłowo - dodał Dom Magator.

- I co teraz? - spytał Zaggaline. - Uda nam się jakoś wrócić do rzeczywistości?

- Bez energii nie. Możemy jedynie dobrze wykorzystać czas, jaki nam pozostał do chwili, aż syn Janie się obudzi. -

Xanthys usiadła w kucki na ciepłej, miękkiej ziemi. - Urato­waliśmy świat. Uratowaliśmy wszechświat i nikt się nigdy o tym nie dowie.

- Syfiasto, co? - powiedział Dom Magator. - Już samo bycie męczennikiem jest wystarczająco ciężkie, a co dopiero bycie nieznanym męczennikiem. Jeśli mam zostać męczen­nikiem, to chcę, aby mnie opiewano, jasne?

- Przynajmniej umrzemy w komfortowych warunkach - mruknął Zaggaline. - Jak małe dzidzie.

W tym momencie dostrzegli przypominającą zakonnicę kobietę, którą spotkali w szpitalu. Miała na sobie długą białą sukienkę i okulary z nieprzezroczystego białego szkła.

- To ty? - zdziwił się Dom Magator.

- To ja. Nie spodziewałeś się mnie?

- Nie wiem. Moja matka... nie bardzo się mną opiekowała.

- Kim jesteś? - spytała Xanthys. - Kiedy widzieliśmy cię ostatnim razem, miałam wrażenie, że cię znam, choć nie wiem dlaczego.

Zaggaline zdjął hełm, odsłaniając twarz, po której płynęły łzy.

- To mama. Mama nas wszystkich. To moja mama, twoja
mama i mama Doma Magatora, jeśli kiedykolwiek była dla
niego dobra.

Dom Magator również zdjął hełm. Nocna wojna się zakoń­czyła i wiedzieli, że są już bezpieczni.

- Masz rację, Zagga. Cały czas nas obserwowała, prawda? I jak każda dobra matka, jest ślepa na grzechy i występki swoich dzieci.

Kobieta uśmiechnęła się i ujęła Doma Magatora za ręce.

- Ryzykowaliście życie, aby ratować matki tego świata, i dlatego Springer postarał się o to, żebym zawsze miała na was oko. - Odwróciła się do Zaggaline'a i Xanthys. - Chodźcie. Czas iść do domu.

Puściła dłonie Doma Magatora, odwróciła się i uniosła ramiona. Z jej palców zaczęły wypływać błękitne iskry i nary-

sowała nimi świetlisty portal. Xanthys przeszła pierwsza, za nią Zaggaline, na końcu podszedł do niego Dom Magator.

- Nie idziesz z nami? - spytał kobietę.

Pokręciła głową.

- Należę do tego świata, John. Życzę ci szczęścia i zawsze
pamiętaj, że cię kocham.

Dom Magator przeszedł przez portal i znalazł się w pokoju doktora Beltzera w Norton Audubon. Doktor już sobie poszedł, zostawiając na łóżku splątaną pościel, ale Xanthys i Zaggaline czekali.

Po chwili wahania mocno się objęli. Nic nie mówili, lecz wszyscy myśleli o Raquasthenie, Kalexikoksie i Amli Fabei, którzy już nigdy nie ujrzą realnego świata.

George Beame zapukał do pokoju Perry'ego. Był nieogolony i miał nastroszone włosy.

- Próbowałem cię już budzić, synu, ale nie udało mi się przywrócić cię do życia.

Perry usiadł.

- Co jest, tato? Co się stało?

- O trzeciej nad ranem Janie zaczęła rodzić. Zadzwoniłem do Kosair i zabrali ją od razu na salę. Właśnie dzwonili. Zostałeś wujkiem. Chłopiec, trzy kilo dwadzieścia. Mama i dziecko są w dobrym stanie. Będzie miał na imię Joe... po twoim najmłodszym braciszku.

- To świetnie! - zawołał Perry i nagle poderwał się, ogarnięty przerażeniem. - Próbowałeś obudzić Dunca?

- Zaraz idę. Chcę zobaczyć jego minę!

George wyszedł i po chwili rozległo się pukanie do drzwi pokoju Dunca, a potem ojciec nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Perry wstał z łóżka i znalazł dżinsy. Zapinał pasek, gdy wrócił George. Był blady i zaniepokojony.

- Perry, coś się stało z Dunkiem. Oddycha, ale nie mogę go obudzić.

- Tato, dzwoń na dziewięćset jedenaście. Zobaczę, co się da zrobić.

Kiedy ojciec poszedł do telefonu, Perry poszedł do pokoju brata. Dunc leżał na plecach, miał zamknięte oczy i regularnie oddychał. Perry usiadł na łóżku i wziął go za rękę.

- Śpij dobrze, Kalexikox - szepnął.

John wyszedł z łazienki i człapał do siebie, owinięty w pasie ręcznikiem. Niemal dotarł do celu, gdy ze swojego mieszkania wyszła Nadine w obcisłym czerwonym T-shircie i krótkiej czerwonej spódniczce.

- Co słychać, John?

- Wszystko gra, Nadine. Dzięki, że pytasz.

- Masz na barku bliznę... wybacz, że o tym mówię. Skąd ją masz?

- Ze służby. Byłem w wojsku, kiedy byłem młodszy. I chudszy.

- Naprawdę? Postrzelili cię? Gdzie? W Iraku?

John wzruszył ramionami.

- To nic wielkiego. Powierzchowna rana.

- Nie wiedziałam, że byłeś bohaterem...

- Bohaterem? Nie, po prostu spełniałem swój obowiązek.

Nadine z fascynacją dotknęła wypukłej blizny.

- Mógłbyś zabrać mnie na lunch i opowiedzieć o tym? Uwielbiam takie historie.

- Chcesz, żebym zabrał cię na lunch?

- Pewnie. A nie chcesz mnie zabrać?

- Oczywiście, że chcę. Lubisz smażoną rybę? Daj mi pięć minut, żebym mógł włożyć coś eleganckiego.

- Wyglądasz doskonale taki, jaki jesteś na co dzień. Masz coś w sobie, John. Jakąś aurę.

John wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Pozwolił

opaść ręcznikowi i przyjrzał się sobie w lustrze na drzwiach szafy. - Tak jessssst! - szepnął, boksując powietrze.

Sasha właśnie wychodziła z mieszkania, gdy zadzwonił telefon.

- Czy mówię z Sashą Smith?\

- A kto chce wiedzieć?

- David Charbonneau, z „Checkout News”. Jestem przyja­cielem Kevina Portera z „Courier-Journal”. Kevin opowiedział mi o pani i zastanawiałem się, czy byłaby pani zainteresowana cotygodniową kolumną.

- „Checkout News”? Mówi pan o „Mężczyźnie, który urodził swojego ojczyma” i „Na Księżycu odkryto harleya davidsona”?

- Właśnie. Kevin mówił mi, że ma pani talent do pisania ciekawych historii o ciekawych ludziach.

Sasha popatrzyła na drugą stronę ulicy. Chodnikiem szła kobieta w sukience w niebieskie kropki, trzymając za rękę chłopca, który wyglądał dokładnie jak Michael-Wiosłuj-Do-Brzegu-Alleluja. Chłopiec odwrócił się i popatrzył na nią, po czym jej pomachał, poruszając samymi palcami.

- Nie, dziękuję - odparła. - Nie piszę już zmyślonych historyjek. Teraz będę się zajmować tylko tym, co istnieje naprawdę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Masterton Graham Kształt bestii
Masterton Graham Szał seksu czyli Jak zadowalać partnera w łóżku
Masterton Graham Seks z inwencją
Masterton Graham Zakleci
Masterton Graham Will
Masterton Graham Podpalacze Ludzi tom 1
Masterton Graham Krzywa Sweetmana
Masterton Graham Bedford Row 5a
Masterton Graham Dzinn (SCAN dal 1029)
Masterton Graham Śmierć na drodze
Masterton Graham Bohaterka
Masterton Graham Podpalacze ludzi tom 2
Masterton Graham Danie dla świni
Masterton Graham Obecność aniołów
Masterton Graham Drapieżcy
Masterton Graham Odmieniec
Masterton Graham Sfinks
Masterton Graham Nieprawdopodobna historia
Masterton Graham Nocna Plaga (SCAN dal 1062)

więcej podobnych podstron