Long Julie Ann Siostry Holt 02 Urocza i nieznośna

Julie Ann Long

Urocza i nieznośna



Przekład Katarzyna Przybyś

Tytuł oryginału







Ta jest dla Ciebie, Melis



1



Co za ironia, pomyślała Sylvie. Wstrętny statek kolebał się i huśtał, a jej żołądek robił salta w rytm przechyłów. A przecież właśnie ruch był jej żywiołem. Codziennie skakała i wykonywała piruety, nieomalże fruwając w powietrzu. Ból mięśni był niczym w porównaniu z perwersyjną radością, którą odczuwała, widząc zazdrość innych tancerek eorps de battet monsieur Favre’a. Sylvie Lamoreux była prawdziwą perłą paryskiej Opery, obiektem pożądania i zawiści, uosobieniem piękna i wdzięku. Nie była przyzwyczajona do pozbywania się zawartości żołądka przez burtę statku.

Potrafiła kontrolować swoje ciało. Podczas tańca to ona wydawała mu polecenia. Chociaż monsieur Favre też miał coś niecoś do powiedzenia:

- Sylvie, już ci mówiłem: jak motyl, a nie jak krowa. Spójrz na siebie! Aż mi się chce zaryczeć!

Albo:

- Sylvie, masz drewniane ręce. Podnieś je o, tak... aha, właśnie tak, aniołku... Bajecznie. A więc nie myliłem się, potrafisz tańczyć.

Oczywiście trochę przesadzał; była przecież najlepszą tancerką w zespole. To Favre pomógł jej zrobić wielką karierę. Pewność siebie uznała za najlepszą broń przeciwko sarkazmowi maestra.

Wolałaby jednak mimo wszystko znosić kaprysy baletmistrza, niż podskoki tego przeklętego statku, który przebijał się jak taran przez zwaliste fale kanału La Manche.

Monsieur Favre nie będzie zachwycony, gdy się dowie, że zniknęła.

List, który miała w torebce, wyjaśniał bardzo niewiele. Mimo to jego treść sprawiła, że Sylvie podjęła decyzję błyskawicznie: popłynie do Anglii. Przez dwa tygodnie snuła w tajemnicy plany podróży, zraniona, wściekła, pełna nadziei i podniecającej ciekawości. Nikomu się nie zwierzała. Nic dziwnego, zważywszy na powagę sprawy.

Aż dziw, że kilka zdań po angielsku mogło wywołać aż taki zamęt w jej życiu. Nadawca zaczął list od przeprosin; sumitował się, ze po raz kolejny niepokoi Claude. „Po raz kolejny!" Gniew ogarniał Sylvie, ilekroć przypominała sobie te słowa. A zatem nie był to pierwszy list. Prośbę o informacje na temat młodej kobiety imieniem Sylvie uzasadniało wyznanie: „prawdopodobnie jest ona moją siostrą".

Podpisała się pod tym Susannah Whitelaw, lady Grantham. „Moja siostra..." Sylvie nie sądziła, że kiedykolwiek postawi te dwa słowa jedno obok drugiego.

Ten list oznaczał dla niej przeszłość, o której nic nie wiedziała, przyszłość, o jakiej nie marzyła, tajemnice, jakie tylko podejrzewała. Claude powiedziała, że rodzice Sylvie nie żyją, niech Bóg ma ich w swojej wiecznej opiece. Traktowała ją jak własną córkę. Gdyby nie to, że pojechała na wakacje, jak co roku o tej porze, żegnając Sylvie pocałunkiem w oba policzki i prosząc o opiekę nad papugą imieniem Guillaume, dziewczyna być może nigdy nie zobaczyłaby tego listu.

Guillaume został pod opieką gospodyni i nic groziło mu nic poza nudą- ptak znał o dwa języki więcej niż ta życzliwa kobiecina. I o dwa języki mniej niż Etienne.

Etienne. Myśli Sylvie natychmiast oddaliły się od tego mężczyzny, jak sparzone żywym ogniem. A potem powróciły, pełne winy.

Etienne był szczodry, zarówno w uczuciach, jak i w podarkach. Potrafił flirtować tak, jak potrafią tylko spadkobiercy wielu pokoleń arystokratów, mężczyzna pewny siebie i wspaniałomyślny, konsekwentny w działaniu, zawsze osiągał zamierzony cci. Składał obietnice, które uderzały do głowy jak wino, obietnice, w które ledwie Śmiała wierzyć, bo upajały wizją życia, o jakim marzyła i na jakie chciała zapracować w balecie.

Ale usposobienie miał zagadkowe... Nigdy, przenigdy go nic zrozumie. Siła ekspresji jej burzliwej natury przypominała ognie sztuczne: zapłon, efektowny wybuch i cisza. On był zimny, cierpliwy i bezlitosny. Czekał. Planował. A jego wyrafinowana zemsta spadała nieuchronnie, jak zasłużona kara.

Ostatni raz widziała Etienne'a w miękkim świetle przedświtu. Spał odwrócony do niej plecami, osłoniwszy głowę ramieniem. Położyła mu na poduszce list, w którym przepraszała za odejście i obiecywała rychłe spotkanie.

Kochał ją, to prawda. Ale miłosne wyznania przychodziły mu z taką łatwością...

Dobrze wiedziała że próbowałby nie dopuścić do wyjazdu z Paryża, wiedziała też, że na pewno będzie jej szukał i nie da się ponieść emocjom - z wyrachowaniem wybierze moment, żeby się odegrać.

Teraz musiała zrobić wszystko, by Etienne odnalazł ją dopiero wtedy, gdy ona dowie się już tego, czego powinna się dowiedzieć.











Pasażerowie zaczęli schodzić ze statku i Sylvie wreszcie mogła postawić stopę na angielskiej ziemi. Była z siebie dumna. Udało jej się dotrzeć aż tak daleko bez niczyjej pomocy. Ciągle jeszcze odczuwała skutki morskiej podróży. Barwy, ruch i kolory napływały i oddalały się falami; widziała tłum robotników portowych, którzy rozładowywali statek, jasne poranne słońce na błękitnym niebie, odbijające się w wodzie, i srebrzystobiałe mewy, zataczające kręgi w powietrzu. Ani jedna chmurka nie łagodziła bezlitosnego blasku słońca. Sylvie głęboko wciągnęła pierwszy haust prawdziwego angielskiego powietrza. Było gorące, przesiąknięte odorem portu i tylko wzmogło mdłości.

No cóż, jakoś sobie z tym poradzi. W końcu zmusi żołądek do posłuszeństwa. Zawsze potrafiła podporządkować ciało swojej żelaznej woli.

Kiwnęła głową tragarzowi, który zniósł jej bagaż na brzeg, i zaczęła się energicznie rozglądać za dyliżansem, chcąc jechać do Londynu. Pierwszy raz w życiu podróżowała samotnie. Ale pozbyła się już niepokoju i czuła coraz pewniej. Nie została rozpoznana, a jej angielszczyzna okazała się wystarczająco dobra. Nie była przecież dzieckiem, które potrzebuje pieszczot czy męskiej opieki. Poza tym po Paryżu, który był równic skomplikowany, piękny i trudny jak balet, żadne inne miasto nie budziło w niej lęku. W gruncie rzeczy niewiele się od siebie różniły.

Podniosła wzrok i zobaczyła w dumie jego plecy; bez trudu rozpoznała te szerokie ramiona. Etienne! Ogarnęła ją zimna fala strachu, graniczącego z paniką.

To niemożliwe. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie, mówiła sobie w duchu.

Była jednak przygotowana na takie ryzyko. Obróciła się na pięcie, zobaczyła dyliżans i błyskawicznie podjęła decyzję.

Tom Shaughnessy w samotności przezywał kolejny nieudany wyjazd do Kentu. Nagle jakaś kobieta wskoczyła mu na kolana, objęła go za szyję i przywarła do niego całym ciałem.

- Co u licha... - Podniósł ręce, aby wyrwać się z jej objęć.

- Cicho - szepnęła gorączkowo. - Błagam pana.

Do powozu zajrzał mężczyzna.

- Bardzo przepraszam. - Cofnął głowę pośpiesznie i zniknął.

Kobieta na kolanach Toma znieruchomiała; słyszał jej urywany oddech. Dłuższą chwilę żadne z nich nawet nic drgnęło. Szelest ciemnego jedwabiu sukni, dotyk szczupłego, silnego ciała, korzenno-waniliowo-różany aromat i cała ta... kobiecość podrażniły zmysły Toma. Zakręciło mu się w głowie.

Był zaskoczony, ale bynajmniej nie nieprzyjemnie.

Najwyraźniej zdecydowała, że już jest bezpieczna, odsunęła się i przesiadł? na siedzenie po drugiej stronie, jak najdalej od niego.

- A ja właśnie się zacząłem przyzwyczajać do pani obecności, madame - zaczął Tom. Pochylił się i lekko dotknął jej ramienia. - Pozwoli pani, że się przedsta... Au!

Gwałtownie cofnął rękę.

Do diabła! Co ona...?! Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, utkwionym w jego krocze.

W dłoni, okrytej elegancką rękawiczką, tkwiło...

Co takiego?! Szydełko?!

Rzeczywiście! Ta wiedźma właśnie ukłuła go przeklętym szydełkiem. Nie na tyle mocno, żeby zranić coś poza jego męską dumą. Ale wystarczająco, żeby, no... osiągnąć cel.

- Przepraszam, że pana nadziałam, ale nie mogę pozwolić, żeby pan mnie dotykał - odezwała się łagodnym, poważnym tonem dobrze wychowanej osoby. W głosie dało się wyczuć leciutkie drżenie. To absurdalne, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że naprawdę jest jej przykro.

Zmierzył ją gniewnym spojrzeniem.

- Przeprasza mnie pani, że mnie pani nadzia... Aha! - mówił, ochłonąwszy nieco z oszołomienia. - Chciała pani powiedzieć „ukłuła”. Przeprasza mnie pani, że mnie pani ukłuła?!

- Tak! - odparła niemal z wdzięcznością, jakby podsunął jej jakieś użyteczne słowo. - Przepraszam, że pana ukłułam. Przepraszam też, że na panu usiadłam. Ale nie mogę pozwolić, żeby mnie pan dotykał, ja nie jestem... - Przerwała i machnęła ręką tak. jakby chciała pochwycić umykające słówko.

Nie jest, no jaka? Zdrową na umyśle?

Nagle zorientował się, że rozmawia z Francuzką. Stąd ten dziwny akcent i zaskakujące słownictwo... Może dlatego też posłużyła się szydełkiem. Po Francuzce można się przecież wszystkiego spodziewać. Ślicznotka udaje piekielnie pewną siebie, ale widać, że czegoś się boi. Czegoś albo kogoś. Przypomniał sobie mężczyznę, który zajrzał do powozu.

Kiedy na nią patrzył, przechyliła głowę, unikając jego spojrzenia. Była w żałobie; zauważył to dopiero teraz. Kapelusz i welon ukazywały tylko zarys delikatnego podbródka i lśniące włosy -chyba rude, choć nie był tego pewien. Miała długą szyję i pięknie wyprostowane plecy. Wydawała się szczupła, ale obszerna suknia nie pozwalała ocenić figury. Suknia była elegancka, ale źle dobrana. Pewnie pożyczona, pomyślał. Znał się na damskich fatałaszkach i widział, że i rozmiar, i fason były dla tej kobiety nieodpowiednie.

Ponieważ wpatrywał się w nią, siedząc nieruchomo, chyba doszła do wniosku, że nie porwie jej w ramiona, i wsunęła szydełko z powrotem do rękawa. Do licha, brakuje jej tylko koszyczka z robótkami upchniętego gdzieś pod siedzeniem.

- Kto panią ściga, madame? - spytał cicho.

Niemal niedostrzegalnie napięła ramiona. Ciekawe. To też nie wskazywało na pewność siebie.

- Je ne comprends pas, monsieur - odparła, uroczo wzruszając ramieniem, jak na prawdziwą Francuzkę przystało.

Bujda. Rozumiała go doskonale.

- Au contraire, jestem przekonany, że pani świetnie rozumie moje pytanie - sprzeciwił się uprzejmie. Jego francuszczyznie niewiele można by zarzucić. W końcu wszystkie najlepsze kurtyzany były Francuzkami, jak mnóstwo tancerek, przewijających się przez Białą Lilię. To dzięki nim poznał przeróżne kaprysy Francuzek.

Welon się poruszył; kobieta zaczęła szybciej oddychać.

- Jeśli pani mi powie, będę mógł pani służyć pomocą - przekonywał, sam się trochę dziwiąc, że oferuje pomoc nieznajomej kobiecie, która wskoczyła mu na kolana, a potem ukłuła go szydełkiem. To chyba ciekawość, uznał w końcu. No, i może ten uroczy podbródek.

Welon znowu się poruszył, gdy kobieta się odezwała;

- Już mi pan pomógł, monsieur,

Och, ten nikły ślad autoironii i - ależ tak! - zalotności w jej głosie był tak interesujący...

Chciał jej odpowiedzieć, ale ostentacyjnie odwróciła się w stronę okna. Usunęła go ze swoich myśli, jakby zdejmowała szal albo kapelusz.

Do diabła, to było fascynujące,

Pragnął, by znów obdarzyła go swoją uwagą. Wiedział jednak, że jeśli się odezwie, zostanie zignorowany; podejrzewał, że gdyby się odważył wyciągnąć rękę i dotknąć rękawa jej sukni, dłoń zostałaby błyskawicznie „nadziana" i przyszpilona do siedzenia powozu z wprawą, z jaką entomolog przyszpila motyla.

Nie spuszczał z niej oczu, siedząc nieruchomo, do chwili, aż powóz się zakołysał, kiedy wsiadali nowi pasażerowie: dwie ładne, dość wyzywające panienki pod opieką przyzwoitki, młode małżeństwo, od którego aż biło dumą, jakby instytucją ślubu była ich własnym, genialnym wynalazkiem, mężczyzna wyglądający na wikarego i jakiś otyły, bogato odziany kupiec. Tom oceniał ich po ubraniu i po zachowaniu. Naprawdę znał się na ludziach.

Francuzka w ciemnej sukni, raczej drobna i niewysoka, siedząca w kącie, była prawie niewidoczna. Swoim zachowaniem dawała do zrozumienia, że nie interesuje jej wymiana grzeczności ani rozmowa, i wszyscy współpasażerowie to uszanowali; pogrążona w żałobie wdowa potrzebowała spokoju.

Tom był sceptyczny. Zbyt wielu widział przebierańców.

W miarę jak przybywało pasażerów, w powozie robiło się coraz bardziej gorąco. Powietrze przesycił zapach potu i perfum. Sylwetka wdowy zniknęła w doku. Kiedy pojazd się zapełnił, ruszyli do Londynu.

Tom, człowiek interesu, wrócił myślą do spraw, które ma tam załatwić; czekało go spotkanie z inwestorami na temat Świata Mężczyzny. Zastanawiał się też, jak ma powiedzieć Daisy Jones, że w następnym przedstawieniu nie dostanie ona roli Wenus.

Ach, Wenus. Genialny, błyskotliwy pomysł, wspaniałe wyzwanie dla talentów jego partnera. Dzięki temu przedstawieniu Generał niemal przebaczył Tomowi obietnicę, złożoną pewnemu hrabiemu, że w przedstawieniu za tydzień będzie zamek i damy dworu... W teatrze zapanowało wtedy szaleństwo; pośpieszna praca stolarzy i choreografa, której wtórowały barwne przekleństwa, zaowocowała genialną scenografią w postaci obronnej fortecy, układem tanecznym w wykonaniu skąpo odzianych dam dworu oraz sprytną, aluzyjną piosenką o rycerskich lancach. Po tym wszystkim Generał nie odzywał się do niego przez ładnych parę tygodni1.

Tom doskonale wiedział, że ten pomysł zaowocuje sukcesem. Przedstawienie wzbudziło zachwyt widowni i od razu stało się głównym punktem wieczornych atrakcji oferowanych przez Białą Lilię. Nie zapominał jednak, że widzowie wracają do jego teatru dlatego, że wciąż potrafi zaskoczyć ich czymś, co wywołuje podniecający dreszczyk. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał wymyślić dla nich kolejną niespodziankę, bo zaczną się nudzić.

Wenus... Źródłem pomysłu był sam teatr. Tom przyglądał się bogom i boginiom na płaskorzeźbie zdobiącej ścianę budynku... i nagle w jego myślach pojawił się obraz Narodziny Wenus Botticellego i wizerunek pięknej kobiety wynurzającej się z muszli z głębiny oceanu. To przedstawienie będzie jego tour de forte, mistrzowskim osiągnięciem. Spodziewał się ogromnych zysków, które, wraz z poparciem kilku kluczowych inwestorów, miały urzeczywistnić jego marzenie o Imperium Dżentelmena.

Pozostało tylko delikatnie poinformować Daisy Jones, że to nie ona wychynie z muszli.

Tom westchnął i podniósł wzrok. Siedzący naprzeciw niego wikary z wątłym uśmieszkiem na twarzy wyglądał jak piesek, który przewraca się na grzbiet, widząc dużego, silnego brytana.

- Gorąco dzisiaj, jak na tę porę roku - zagadnął nieśmiało duchowny.

- Rzeczywiście. Jeśli tu, nad morzem, jest tak ciepło, to można sobie wyobrazić, jaki upał panuje w Londynie - odparł Tom.

Ach, pogoda. Temat, który na całym świecie stanowi pomost w rozmowach przedstawicieli różnych klas społecznych. Cóż byśmy bez niego zrobili?

Podróż upływała spokojnie. Znużeni pasażerowie w dusznym i wnętrzu powozu wymieniali uprzejmości i prowadzili nieprzerwanie banalne rozmowy Tom zauważył jednak, że przez bite dwie godziny nie padło ani jedno słowo naznaczone francuskim akcentem.

Tom wsunął rękę do kieszeni i otworzył zegarek. Mniej więcej za godzinę znajdą się w zajeździe przy drodze do Westerly, gdzie dostaną niesmaczny, późny lunch. Miał nadzieję, że dojadą do Londynu punktualnie i zje kolację z inwestorami, potem pokaże się na ostatnim przedstawieniu w Białej Lilii. Wieczorem wybierze się może do Aksamitnej Rękawiczki w towarzystwie Bettiny, która nie skąpiła mu swoich wdzięków.

Wtem w ciszy przedpołudnia huknął strzał. Powóz się zachwiał i stanął, a pasażerowie znaleźli się na podłodze.

Bandyci. Do diaska.

Tom pomógł wstać wikaremu i delikatnym ruchem otrzepał z kurzu jego ubranie, a potem wyczyścił swoje.

Bezczelne bandziory odważyły się zatrzymać dyliżans pocztowy w biały dzień! Niestety, na drodze nie było żadnych innych pojazdów. Od dawna chodziły słuchy, że w tym miejscu zdarzają się napady na powozy. Dyliżans pełen ludzi byt dla rozbójników darem niebios, laki odważny napad oznaczał jedno: napastników jest wielu i muszą być dobrze uzbrojeni.

Tom wsunął zegarek za cholewę buta i wyciągnął pistolet. Przerażony wikary wybałuszył oczy i wcisnął się głębiej w siedzenie.

Dobry Boże, Każdy mężczyzna powinien umieć używać broni w potrzebie, pomyślał Tom z irytacją. Wsunął pistolet w rękaw; gdyby jakiś nerwowy napastnik zauważył błysk metalu, mógłby go poczęstować kulą.

- Zdejmijcie obrączki i schowajcie do butów - zwrócił się do nowożeńców. Posłuchali go, choć trzęsły im się ręce. Tylko on zachował zimną krew w tak niebezpiecznej sytuacji.

Zdawał sobie sprawę, ze ma nikłe szanse na powstrzymanie napastników, ale podjął ryzyko. On też kiedyś przywłaszczał sobie różne rzeczy, wychował się w londyńskiej dzielnicy biedoty i nieraz zdarzyło mu się zwędzić coś do jedzenia albo jakiś drobiazg, W końcu postanowił żyć i zarabiać uczciwie; dzięki temu zyskał poczucie większej wartości i stabilności. Teraz nie zamierzał pozwolić, by jakiś rzezimieszek zabierał mu zdobyte ciężką pracą dobra. Nawet jeśli miało to być zaledwie parę funtów i zegarek.

- Wszyscy wysiadać. Jazda! Ręce w górę, tak żebym je widział! - Oprych, który to wywrzaskiwał, musiał być hersztem bandy.

Zdjęci strachem, bladzi pasażerowie wysiadali z ciemnego wnętrza dyliżansu, mrugając w ostrym świetle słońca. Jedna z dam chwiała się na nogach i maż, choć sam przerażony, wachlował ją, żeby nie zemdlała.

Powietrze drżało z gorąca. Zza drzew widać było spalone słońcem taki i wijącą się między nimi drogę. Tom obrzucił spojrzeniem bandytów: pięciu mężczyzn, uzbrojonych w muszkiety i pistolety. Mieli brudne, zatłuszczone ubrania, chustki zasłaniające dół twarzy, długie, tłuste, nierówne włosy, jakby przycięte nożem. J eden z nich, chyba przywódca, trzymał nóż w zębach. Tom ledwie się powstrzymał, by nie parsknąć śmiechem na ten widok. Co za aktorstwo. Nieco przesadza, ale nic można mu odmówić talentu dramatycznego, w przeciwieństwie do reszty kompanów, pomyślał.

Mężczyzna wzbudził w nim zawodową ciekawość, więc obserwował go bacznie. Coś było w tym człowieku...

- Dobra, panowie - rzucił jednym tchem kupiec. To wystarczyło, by pięć pistoletów i nóż wzięły go sobie za cel. Zbladł, zamknąwszy usta tak mocno, że było słychać szczek zębów. Widocznie po raz pierwszy przeżywał napad z bronią w ręku i nie wiedział, że w takim wypadku należy milczeć pod groźbą Śmierci.

Nagle Tom doznał olśnienia. Dziesięć lat temu spędził kilka trudnych, ale niezapomnianych miesięcy, pracując w portowej tawernie. Poznał tam pewnego mężczyznę, który opowiadał najsprośniejsze dowcipy, pił najmocniejsze trunki, dawał najhojniejsze napiwki, poinstruował też młodego Toma, jakich dziwek należy unikać i nie skąpił mu porad człowieka dobrze znającego życie.

- Biggsy? - Tom zaryzykował.

Bandyta odwrócił się na pięcie i wczepił w niego oczy Po chwili wyciągnął nóż spomiędzy żółtych zębów. Uśmiechnął się od ucha do ucha,

- Tom? Tommy Shaughnessy?

- We własnej osobie, Biggs.

- No niech ja skonam! - Przełożył pistolet do drugiej ręki i powitał Toma entuzjastycznym uściskiem. - Nie widzieliśmy się chyba od rozstania u Krwawego Joego! Nic się nie zmieniłeś. Tiki przystojniak jak zawsze! - Zaniósł się kaszlącym śmiechem i huknął Toma w ramię. - Ale się z ciebie zrobił lord, niech cię licho. Patrzcie na to ładne ubranko!

Tom czuł, jak spojrzenia ludzi kierują się ku niemu, niby bilardowe kule wbijane w łuzę. Potem wszyscy odwrócili wzrok. Ciekawe, czy ze względu na znajomość współpasażera z uzbrojonym bandytą, czy też dlatego, że sytuacja mogła wskazywać na awanturniczą przeszłość Toma.

- Nie przesadzajmy z tym lordem, Biggsy, ale rzeczywiście nieźle mi się powodzi.

- U mnie też wszystko idzie jak po maśle - oświadczył Biggs, szerokim gestem wskazując kompanów, jakby chciał się pochwalić nowymi eksponatami w swojej cennej kolekcji eleganckich przedmiotów.

Tom uznał, że lepiej nie wchodzić w szczegóły. Z przekonaniem skinął głową.

- Dumny jestem z ciebie, Tommy - dodał Biggs sentymentalnie.

- Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - zapewnił go Tom z powagą.

- A Daisy? Widywałeś ją od czasów Zielonego Jabłuszka?

- Och tak, jest w świetnej formie. Doskonale wygląda.

- To wspaniała kobieta - rozmarzył się bandyta.

- Święta prawda.

Wspaniała kobieta, a jakże. Największy cierń w jego boku. Bez wątpienia, w dużej mierze dzięki niej zrobił fortunę. Och, niech Bóg ma w opiece tę bezczelną, irytującą, wspaniałą Daisy Jones.

Tom obdarzył Biggsa serdecznym, zawodowym, niezawodnym uśmiechem.

- Słuchaj Biggsy, czy mógłbyś puścić wolno nasz dyliżans? Dam ci słowo honoru, że nikt na ciebie nie doniesie.

- Ty masz teraz jakiś honor? - Biggs cofnął się o krok, wytrzeszczył oczy, udając zdumienie, a potem ryknął śmiechem. Tom nie był głupi, przyłączył się do niego i dla podkreślenia dobrego nastroju klepnął się dłonią w udo.

Biggs przestał rechotać i otaksował Toma długim spojrzeniem. Milczał chwilę zamyślony, przygryzając dolną wargę. W końcu westchnął i opuścił pistolet. Gestem nakazał kompanom, by zrobili to samo.

- Ano, przez wzgląd na dawne dobre czasy, Tommy. Przez wzgląd na Daisy i Krwawego Joego, niech spoczywa w spokoju. - Puszczę was, ale coś uszczknąć muszę. Sam rozumiesz, my też musimy jeść.

- Zgoda. Co chcesz zrobić?

- Nie ruszę kufrów, wezmę tylko to, co chowacie po kieszeniach.

- Porządny z ciebie gość, Biggs, nie ma dwóch zdań - mruknął Tom.

- A na koniec jedna z tych pięknych panienek da mi buziaka i znikamy.

Młoda małżonka osunęła się na ziemię, pociągając za sobą męża, który nie zdołał jej podtrzymać. Tom wzdrygnął się na odgłos upadającego ciała.

Biggsy przez chwilę przyglądał im się z lekką pogardą. Potem popatrzył na Toma i powoli pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: co za skromnisie.

- Dobra. Która z was? - zagadnął radośnie i z nadzieją przesunął wzrokiem po twarzach młodych dam.

Tom pomyślał, że tu kończy się moc jego osobistego uroku w kontaktach Z bandytami.

Pasażerowie, dla których jeszcze przed chwilą nie wart był spojrzenia, teraz wpatrywali się w niego błagalnie. Nie miał jednak nastroju, by smakować ironię tej chwili. Zastanawiał się, jak odwieść Biggsa od jego sprośnych zamysłów,

- Popatrz no, stary - zaczaj swobodnie, poufałym tonem - to są same niewinne dziewczątka. Kiedy wpadniesz do mnie do Londynu, przedstawię cię damom, które z radością...

- Nie ruszę się stąd, dopóki któraś z panienek nie da mi całusa - upierał się Biggsy. - Spójrz na mnie, Tom. Jak myślisz? Często mam okazję dostać buziaka? I to w dodatku od młodej panienki, która ma wszystkie zęby i jeszcze dziewi...

- Przestań, Biggsy - przerwał mu Tom nonszalancko, starając się jak najlepiej odgrywać rolę dobrego kompana.

- Chcę tylko buziaka.

Ludzie Biggsa znali ten ton i w mgnieniu oka położyli dłonie na kolbach pistoletów, wyczuwając zmianę atmosfery.

Tom patrzył na Biggsa z przyjazną pobłażliwością, zachowując spokój, ale w głowie jeden pomysł gonił drugi.

Do licha, do ciężkiej cholery. Może powinny ciągnąć losy, Może sam powinienem go pocałować. Może powinniśmy...

- Ja go pocałuję.

Wszyscy, włącznie z Biggsern, odwrócili się zdumieni, gdy młoda francuska wdowa postąpiła krok do przodu.

- Puści pan deliżans, jeśli spełnię żądanie? - Spojrzała hardo na bandziora.

Deliżans, pomyślał Tom oszołomiony. Jak ona wymówiła to słowo. Takim silnym głosem, donośnym jak dzwon. Jakby nie mogła się doczekać. Tyle że jej głos znów lekko zadrżał, i to trochę go uspokoiło. W przeciwnym razie można by przypuszczać, że nie jest przy zdrowych zmysłach albo że zaatakuje opryszka szydełkiem.

- Daję na to słowo honoru - odparł Biggs, nieomalże z pokorą.

Wyglądał na zszokowanego.

Tom był w rozterce. Pragnął powstrzymać tę kobietę, ale odczuwał też perwersyjną ciekawość, czy dotrzyma ona obietnicy. Nie zachowywała się jak panienka z półświatka. Ja nie jestem... - Tak, próbowała mu właśnie to wcześniej powiedzieć. Nie jest kobietą łatwą, jak mogliby pomyśleć mężczyźni czyniący jej awanse. Na pewno o to chodziło. 1 nie ma w zwyczaju wskakiwać obcym na kolana; skoro pozwoliła sobie na coś takiego, musiała mieć bardzo ważny powód.

O tym, że młoda Francuzka jest odważna i z temperamentem, przekonał się na własnej skórze. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby dźgnęła bandziora szydełkiem.

- Dobra, ale to sobie wezmę - oświadczył Biggsy, odzyskawszy równowagę, i zabrał jej haftowany woreczek. Otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale nie odezwała się ani słowem. A zatem jest również obdarzona zdrowym rozsądkiem.

Tom zobaczył, jak napina ramiona, jakby gotowała się do skoku. Wzięła głęboki oddech.

I nagle stanęła na palcach, podniosła welon i pocałowała Biggsy Biggensa w same usta.

W chwilę później Biggsy Biggens popatrzył na świat oszołomiony, jak młody żonkoś niż po ślubie.









2



Po tym zdarzeniu wszyscy usadowili się w powozie: z jednej strony siedział Tom, a z dala od niego pozostali pasażerowie, stłoczeni, jakby wzajemnie szukali u siebie ochrony.

No i ta wdowa.

Nie prowadzono żadnych rozmów. Może Tom i Francuzka byli bohaterami podróży, ale nikt nie chciał tego przyznać, nikt nie chciał nawet na nich spojrzeć, a już na pewno nikt nie przyznałby się do znajomości z nimi, choćby i przelotnej.

Kiedy wysiedli na dziedzińcu zajazdu, gdzie mieli zamówiony paskudny posiłek po drodze do Londynu, Tom spostrzegł, że wdowa rozgląda się wokół niespokojnie. Obserwował ją bacznie. Nie weszła wraz z innymi do środka, tylko niepostrzeżenie szybkim krokiem poszła w stronę stajni i zniknęła mu z oczu za rogiem. Przyspieszył kroku, ale za chwilę zwolnił, gdy zobaczył, że przystanęła w cieniu, przy ścianie budynku i lekko pochyliła ramiona.

Miał współczucie dla tej kobiety i uszanował jej prywatność. Po prostu próbowała zwymiotować. Zatrzymał się. Biggsy strasznie cuchnął, nawet na odległość. Nietrudno się domyślić, jaki posmak miał ten pocałunek.

Odwróciła się nagle i otarła usta wierzchem dłoni. Cofnął się o krok - wolał być poza zasięgiem przeklętego szydełka. Stała nieruchomo, wpatrując się w niego spoza welonu.

Bez słowa sięgnął do kieszeni surduta i podał jej niewielką piersiówkę.

Spojrzała na butelkę, a potem podniosła wzrok ku niemu. Pokręciła głową. Nawet nie wyciągnęła ręki.

- Czy to znaczy, że woli pani czuć w ustach smak tego bandyty, mademoiselle?

Podbródek uniósł się odrobinę do góry.

Po krótkiej chwili, ceremonialnie, bardzo powoli podniosła i welon dłonią okrytą rękawiczką.

Aha, oto młoda dama pewna swego uroku.

Tak bardzo pragnął zobaczyć jej twarz, że aż był rozbawiony swoją reakcją. Lubił kobiety, ale te rzadko kiedy go zaskakiwały.

Welony, zanotował w pamięci. Trzeba je wykorzystać w Białej Lilii. Może jakaś scena haremowa...

Wpatrywał się w nią oniemiały z zachwytu, urzeczony jej zjawiskową urodą. Żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia.

Była podniecająco powabna i miała w sobie coś, co sprawiło, że poczuł falę słodkiego gorąca w całym ciele. Wyraźnie zarysowany, uniesiony lekko kształtny podbródek zdawał się świadczyć o dermie, arogancji, a może gotowości do obrony; rozbrajająco miękkie usta, wyraźnie odcinające się delikatnym różem od pobladłej twarzy. Pełna dolna warga i nieco węższa, górna. Jasnozielone oczy o bystrym, inteligentnym spojrzeniu, z iskierkami w innych kolorach na tęczówce. Ciemne, idealnie wyregulowane brwi miały piękną linię.

Spojrzała mu prosto w oczy i wtedy z radosnym zdumieniem dostrzegł w jej źrenicach znaczący, niemożliwy do ukrycia błysk. To był właśnie ten ekscytujący moment, w którym kobieta i mężczyzna uświadamiają sobie wzajemny pociąg. Uśmiechnął się do niej. jakby potwierdzał jej odczucia, pewny siebie i opiekuńczy, zapraszając ją, rzucając wyzwanie, by odważnie przyłączyła się do niego.

Ale ona powoli, zbyt swobodnie, odwróciła głowę - najwyraźniej gołębie, dziobiące coś na podwórku stajni były bardziej interesujące niż mężczyzna stojący obok z piersiówką w wyciągniętej dłoni.

Kiedy znów raczyła na niego spojrzeć, wyciągnęła dłoń po butelkę. Niechętnie podniosła ją do ust i pociągnęła łyk.

Sądząc po minie, preferowała inne trunki.

Uśmiechnął się w odpowiedzi na ten grymas niezadowolenia.

- A czego się pani spodziewała, mademoiselle? Whisky? Czy ja wyglądam na kogoś, kto lubi whisky? To francuskie wino. Proszę przełknąć. Nie było tanie.

Przez moment zatrzymała płyn w ustach, a potem przełknęła go z wysiłkiem.

Skłonił jej się nisko, z wdziękiem»z szacunkiem.

- Tom Shaughnessy, do usług, A pani jak się nazywa, mademoiselle...

- Madame.

- Wydaje mi się, że jednak nie... Mam rewelacyjną intuition. - Użył francuskiego słówka, które w większości języków oznacza to samo; doskonałą umiejętność odgadywania prawdy. - Moim zdaniem należy się do pani zwracać mademoiselle.

- Chyba lubi pan zgadywać, panie Shaughnessy.

- I przeważnie przynosi mi to szczęście. Można nawet powiedzieć, że z tego żyję.

Przypatrywała mu się z uwagą, lustrując od stóp do głów. Na pewno ocenia go po wyrazie twarzy i po odzieży, a potem - bez wątpienia - przypomina sobie to, co usłyszała podczas napadu w lesie. Spojrzenie zielonych oczu stało się nagle bardziej czujne i nieco ironiczne. Pozbawione lęku. Jak na mademoiselle, brakowało jej panieńskiej naiwności; potrafiła wyciągnąć cyniczne wnioski na temat pewnego rodzaju mężczyzn. Prawdopodobnie niejedno w życiu widziała.

- Była pani bardzo dzielna - powiedział.

- Tak.

Uśmiechnął się. Przysiągłby, że i ona się uśmiechnęła.

- Ma pani jakieś pieniądze? - zapytał bez ogródek. Znów napięła ramiona.

- To nie pańska sprawa, panie Shaughnessy.

- Szydełko i wdowia żałobą nie wystarczą, mademoiselle. Pieniądze są niezbędne. Ma pani dość środków, by dojechać do celu? Ten bandyta zabrał przecież pani torebkę prawda?

- Rzeczywiście, pański przyjaciel Biggsy ukradł mój woreczek. Nie zdobyłabym się na odwagę, gdybym wiedziała, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić.

- Może była pani na tyle sprytna i zaszyta trochę pieniędzy w rąbek sukni? A może w rękaw, razem z tym narzędziem mordu? Kobiety podróżujące bez służby powinny pamiętać o ostrożności.

- Dlaczego interesują pana moje pieniądze, panie Shaughnessy? - zapytała po chwili.

- To oczywiste. Jako dżentelmenowi chodzi mi tylko o pani dobro.

- Och, chyba raczej nie, panie Shaughnessy. Widzi pan, ja również mam intuition. Nie wierzę, że jest pan dżentelmenem.

Wytrawna i cierpka jak to wino, którym ją poczęstowałem, pomyślał. I ma w sobie moc. Potrafi niezłe odurzać...

- No dobrze. Być może troszczę się dlatego, że pani jest tak piękna i intrygująca.

Odczekała chwilę równą uderzeniu serca, obserwując go z lekko uniesioną głową.

- Być może? - powtórzyła. Jedna brew powędrowała do góry, podobnie jak kącik ust. Tak, jakby ta ślicznotka walczyła z własną naturą i natura zwyciężyła.

Poczuł przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ach, co za kokietka; wyrafinowana i zmysłowa. Wydawało mu się, że widzi ją przez zaparowaną szybę. Zapragnąć zetrzeć warstwę nieufności i lęku, skrywającą prawdziwą kobietę, tę pełną życia, inteligentną osobę, której istnienie tylko przeczuwał.

Bladość ustąpiła z jej twarzy, a policzki ozdobił zdrowy rumieniec. Rzeczywiście, francuskie wino potrafi czynić cuda.

- Po prostu chcę pani pomóc.

- Dziękuję za pańską... troskę, panie Shaughnessy - cudzysłów przy słowie „troska" był niemal widoczny w powietrzu - ale nie życzę sobie pańskiej... pomocy. Jest pan ostatnim człowiekiem na świecie, do którego bym się o to zwróciła.

Rozumiał jej brak zaufania. Nie była głupia, mimo że wszystkie pieniądze trzymała w tej przeklętej torebce. Nie da się jednak ukryć, że to, co usłyszał, sprawiło mu przykrość.

- No cóż, niech i tak będzie. Pragnę jednak zaznaczyć, że nie żałuję, iż mnie pani „nadziała", mademoiselle. I że na mnie „usiadła".

Przez chwilę wpatrywała się w niego, lekko przechylając głowę.

- Czy pan sobie żartuje z mojej angielszczyzny, panie Shaughnessy?

- W rzeczy samej. Żartowałem sobie. Troszeczkę. Un peu. -Musiał przyznać, że dał się ponieść emocjom.

Spodziewał się ostrej riposty, a tymczasem kobieta, słysząc te słowa, uśmiechnęła się szczerym, pięknym uśmiechem, prawdziwym uśmiechem, który sprawił, że jej oczy zwęziły się i zalśniły niczym płomyki. Widać było, że lubi się śmiać. Znów poczuł ten rozkosznie słodki dreszczyk.

Poraziło go, gdy uświadomił sobie, jak bardzo pragnie, by często się przy nim tak śmiała.

Dziwne, nie potrafił znaleźć właściwych słów, miał w głowie zamęt, więc tylko się skłonił i odszedł. Śladem współtowarzyszy podróży udał się do zajazdu, żeby coś zjeść.

Gdyby nie wzmacniający łyk francuskiego wina, którym poczęstował ją pan Shaughnessy, Sylvie wciąż trzęsłaby się ze zdenerwowania. Była bez grosza, straciła list od siostry, a podczas lunchu dopadł ją spóźniony strach. Do tej pory tłumiła go w sobie, tak jak emocje podczas nieprzyjemnego incydentu z leśnym bandytą.

Teraz z trudem przełykała wodnistą zupę, chleb bez smaku i twarde, nieapetyczne w kolorze mięso. Fuj, jeśli to był typowy angielski posiłek, to Anglicy rzeczywiście nie mają pojęcia o gotowaniu.

Jadła w milczeniu. Nikt nie próbował nawiązać z nią rozmowy, ona też nie miała na to ochoty. Pan Shaughnessy chyba przekonał do siebie wikarego 0/92 młode małżeństwo, ponieważ cała czwórka zaśmiewała się z jakiegoś niezrozumiałego angielskiego dowcipu.

Spuściła głowę i z przesadnym zainteresowaniem zajęła się posiłkiem. Odwróciła wzrok od mężczyzny, by odzyskać równowagę, Etienne był przystojny i podziwiany przez kobiety. Koleżanki z baletu niemal mdlały na samą myśl o nim. Ale ona na jego widok nigdy nie traciła tchu.

Kiedy zobaczyła Toma Shaughnessy'ego, miała wrażenie, że ktoś uderzył ją pięścią w płuca.

W słońcu oczy tego mężczyzny wydawały się przejrzyste, jak szyby okienne. Srebrzyste - tylko tak umiałaby określić ich kolor. Jego twarz o surowych, męskich rysach była po prostu piękna, choć przeorana zbyt wieloma twardymi liniami zmarszczek i zagłębień; było w niej coś pierwotnego. Nazwisko i falujące, rude włosy wskazywały na irlandzkie pochodzenie, ale lekko śniada cera sugerowała domieszkę egzotycznej krwi, może hiszpańskiej... albo cygańskiej.

I do tego ten uśmiech. Zniewalający. Tom posługiwał się nim jak bronią, żeby mieszać ludziom w głowach i wykorzystywać każdą sytuację. Kiedy się uśmiechał, robiły mu się w policzkach dołeczki, przypominające maleńkie półksiężyce.

No i rzucające się w oczy jasnozielone ubranie - na pewno celowo wybrał śmiały kolor. Szykowna kamizelka, lśniące buty, błyszczące guziki. Na kimś innym wyglądałoby to tandetnie, ale nie na nim.

Kiedy się zatrzymali, dostrzegła w rękawie jego surduta jakiś błysk. Trzymał tam pistolet, zaciskając palce na lufie, gotów w każdej chwili zrobić z niego użytek. Na pewno często posługiwał się bronią.

Można powiedzieć, że ten pan Shaughnessy był uzbrojony po zęby - poczynając od męskiej urody, niewymuszonego wdzięku, przez ekstrawagancki ubiór, aż po ukryty pistolet. W dodatku miał osobliwych przyjaciół. Jeśli ktoś czuje się aż tak mocno zagrożony niebezpieczeństwem, z pewnością nie ma czystego sumienia.

Choć posiłek wcale jej nic smakował, postanowiła się najeść. Nie wiedziała, kiedy trafi się następny. Nawet jeśli teraz nie czuła głodu, ciało, przyzwyczajone do drakońskich ćwiczeń, zażąda w końcu porządnego jedzenia 1 pusty żołądek zacznie ją nękać bólami.

W kufrze miała parę rzeczy, które w razie potrzeby można było sprzedać: kilka eleganckich sukien, rękawiczki i buty. Ale przedtem musiałaby się dowiedzieć, gdzie i jak to zrobić.

Ciekawe, czy komuś w Anglii przydadzą się baletki.

Gdy w końcu dotarli do Londynu, wszyscy pasażerowie rozeszli się pośpiesznie, padając w ramiona stęsknionej rodzinie albo znikali w innych powozach - szybko, jak mrówki pod lupą badacza. Nikt się nawet nie obejrzał. Przeżyli niebezpieczną przygodę i pragnęli jak najszybciej opowiedzieć o niej bliskim. Sylvie pomyślała, że tego wieczoru stanie się bohaterką wielu rozmów przy późnej kolacji.

Ona nie miała przy sobie nikogo. Ale nie było jej przykro. Właściwie nie wiedziała, jak to jest: usiąść przy stole z liczną rodziną i rozmawiać o wydarzeniach całego dnia. Jeśli się czegoś nie doświadczy, nie tęskni się za tym.

Wyobraźnia niezwykle łatwo podsuwała jej podobne sceny. Czasem, kiedy życie, które dzieliła z miłą i życzliwą Claude, stawało się zbyt trudne do zniesienia, bo brakowało pieniędzy i lękiem napawał każdy następny dzień, zdarzało się, że Sylvie uciekała w świat imaginacji.

We wspomnieniach jechała nocą jakimś powozem, z innymi dziewczynkami. Płakała. Obcy, miły człowiek o dziwnym głosie starał się ja uspokoić i uciszyć. A potem pomyślała, że powinna trzymać za ręce małe dziewczynki obok niej, bo bardzo się boją i też toną we łzach.

Więc przestała płakać.

Od tamtej nocy rzadko sobie na to pozwalała.

Moje siostry, pomyślała. To były moje siostry.

Ale z czasem wspomnienie tamtej nocy i poprzedzających ją zdarzeń, a także sylwetki ludzi zatarły się częściowo w pamięci. W końcu uznała, że wszystko to jej się przyśniło.

Claude nigdy nie wyprowadzała jej z błędu. Sylvie nie pamiętała, jak to się stało, że z nią zamieszkała. Opiekunka powiedziała tylko, że był wypadek i że matka nigdy nie wróci do domu. Ani słowem nie wspomniała o siostrach. Dzięki temu Sylvie w końcu uwierzyła, że dziewczynki tylko jej się przyśniły

Położyła dłoń na sercu; aksamitną wstążeczkę z miniaturą matki ukryła dla bezpieczeństwa pod suknią. To był talizman, chroniący przed nieszczęściami. Miała nadzieję, że wkrótce pokaże miniaturę Susannah, lady Grantham, i udowodni, że rzeczywiście są córkami tej samej kobiety.











Stała na dziedzińcu zajazdu ze swoim kufrem u nogi, jak mała ciemna wysepka otoczona morzem zaaferowanych ludzi. A więc to jest Londyn.

Wyglądał jak każda inna stolica. Wzdłuż brukowanych ulic ciągnęły się wystawy sklepowe. Między budynkami przezierały maszty statków cumujących w porcie. Zapachy były typowo miejskie; woń tysięcy ludzi mieszkających blisko siebie, zepsutego jedzenia, przygotowywanych posiłków, dymu węglowego, koni i innych zwierząt.

Mimo wszystko czulą lekkie podniecenie. Udało się. Jest w Londynie, dotarła tu zupełnie sama, a wkrótce, miała taką nadzieję, dowie się czegoś, co odmieni jej życie.

- Jeżeli pani będzie tak wyciągać szyję, mademoiselle, nasi mniej sympatyczni współobywatele szybko się zorientują, że dopiero co pani przyjechała i pewnie ktoś spróbuje panią ponownie obrabować - a być może nawet pocałować.

Drgnęła i odwróciła się szybko. Przed nią stał pan Shaughnessy z kapeluszem w ręku. Skłonił się nisko.

- Czy ktoś na panią czeka? - zapytał.

- Tak.

Uniósł lekko brwi, zanim Sylvie zdążyła powiedzieć coś więcej.

- Doskonale. Powinna pani sprawiać wrażenie osoby pewnej siebie, mademoisetle. Jeśli zapragnie pani mego towarzystwa, zawsze może mnie pani odnaleźć w Białej Lilii.

Obdarzył ją czarującym uśmiechem, nie pozwalając dojść do słowa, włożył kapelusz na rudą głowę i wmieszał się w tłum.

Sylvie rozejrzała się wokół i dostrzegła krępego mężczyznę stojącego obok dorożki. Oszacował wzrokiem jej wygląd. Zdaje się, że ocena wypadła korzystnie.

- Potrzebuje pani dorożki? - odezwał się grzecznie. Swoim wyrachowaniem i miną nie budził podejrzeń. No cóż, ale gdyby musiała się bronić, zawsze pozostawało szydełko i doskonały refleks.

Właściwie nie miała wyboru.

- Tak. Poproszę na Grosvenor Square - Oczy mu błysnęły, niemal niedostrzegalnie.

- Za szylinga - uprzedził z góry. Musiała szybko myśleć.

- Lady Grantham to moja siostra. Zapłaci, gdy dojedziemy, - wyraz twarzy dorożkarza zmienił się wyraźnie... ale nie tak, jak się tego spodziewała. To nie była mina, którą ludzie jego pokroju przybierali zazwyczaj, gdy ktoś wspomniał o arystokracji. Sylvie obserwowała go ze zdumieniem. Miał kamienną twarz. Po chwili ciekawość zwyciężyła.

- Lady Grantham jest pani siostrą?

- Tak - rzuciła Sylvie ze złością.

- Naprawdę Lady Grantham jest pani siostrą?

- Przecież powiedziałam - wycedziła, zaciskając szczęki.

Dorożkarz ponownie otaksował ją wzrokiem.

- Patrzcie państwo, nawet kufer ma ze sobą - mruknął, kręcąc głową.

Sylvie uważała, że nieźle włada angielskim, ale może w sercu Londynu używano dialektu, niemającego nic wspólnego z gramatyką języka, którego się wyuczyła?

- I mówi, że zapłacą mi, kiedy dojedziemy, co nie? - dodał rozbawiony, zachowywał się, jakby rozmawiał z wariatką i starał się jej nie zdenerwować.

- Chodzi o Lady Grantham? - upewnił się.

- Tak, we własnej osobie - odparła dumnie tonem lodowatym.

Wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, a potem z uśmiechem wzruszył ramionami, jakby poddawaj się dziwacznemu kaprysowi losu.

- Ano, dobrze. Jedźmy więc do Lady Grantham, która jest pani siostrą. - Wypowiedział te słowa bardzo ironicznym tonem.











3

Okazał o się, że Grosvenor Square otaczają rzędy imponujących, kilkupiętrowych budynków stykających się ze sobą, jakby broniły dostępu obcym przybłędom, takim jak Sylvie.

- No, dalej. Niech pani idzie na spotkanie z siostrą. Mam zanieść kufer? - odezwał się dorożkarz.

- Może jeszcze nie...

- Oczywiście, że lepiej nie.

Znowu ta ironia. Mimo wszystko był jednak sympatyczny. Sylvie, wchodząc na schody, zauważyła, że wszystkie firanki w oknach sąsiednich budynków rozchyliły się, a potem opadły, gdy tylko spojrzała w ich stronę.

Choć kusiło ją, by się odwrócić na pięcie i uciec, wiedziała, że nie może tego zrobić. Jej podróż musiała zakończyć się w tym domu.

Na masywnych drzwiach szczerzyła zęby kołatka w kształcie głowy lwa trzymającego w zębach metalowe kółko. Sylvie wzięła głęboki oddech i mocno dwukrotnie zastukała do drzwi.

Poczuła strach. Opadły ją ponure myśli. Co się stanie, jeśli właścicielka tego domu odprawi ją z kwitkiem? Czy okaże serdeczność? Jak przyjmie prawdę, że jej siostra jest baleriną z półświatka, podziwianą przez zazdrosne arystokratki, które jednak wolą trzymać się od niej na dystans? I ze mężowie tych kobiet zalecają się do niej, a nawet robią nieprzyzwoite propozycje?

Etienne obiecał, że kupi jej dom. Miał wiele domów, których nigdy nie widziała, ale z pewnością były o wiele większe od tego.

W końcu drzwi otworzyły się i stanął w nich lokaj. Spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, równie obojętnym jak mury tego domu. Miał siwe włosy i ziemista cerę; pewnie rzadko wychodził na świeże powietrze.

- Czy mogę pani w czymś pomóc, madame? - spytał z neutralną uprzejmością typową dla służby. Nie chciał się jej narazić, bo nie miał pojęcia, kim jest i do jakiej sfery należy. Rzucił okiem na dorożkarza stojącego u podnóża schodów i przeniósł wzrok z powrotem na nią. Chciał wybadać, jak powinien ją traktować.

Nie powinnam się denerwować, przecież on nic o mnie nie wie, napominała się Sylvie w myślach. Nie wyczyta z mojej twarzy, że jestem tancerką, że mam kochanka i że uciekłam od niego do Anglii.

- Przepraszam, czy lady Grantham jest w domu? - zapytała, starając się, by wypadło to naturalnie. Jednak francuskiego akcentu nie udało jej się pozbyć.

Twarz lokaja pozostała nieprzenikniona.

- Wicehrabia i lady Grantham wyjechali, madame - poinformował. - Czy Zechce pani zostawić kartę wizytową?

- Wyjechali?

Może udali się gdzieś po zakupy, pocieszała się w duchu rozpaczliwie, chcąc dodać sobie otuchy. Od początku ta podróż była dla niej pechowa.

- Wyjechali do Francji, madame - wyjaśnił, a między jego brwiami pojawiła się lekka zmarszczka.

Dla Sylvie nagle wszystko stało się jasne.

- Czy pojechalido Francji spotkać się z siostrą lady Grantham? - zapytała.

- Siostrą, madame? - Zmierzył ją ironicznym spojrzeniem.

- Jestem siostrą lady Grantham - oświadczyła z godnością.

Usłyszała wymowne chrząknięcie dorożkarza, który stojąc na schodach, przysłuchiwał się rozmowie.

- Ależ naturalnie, madame - odparł lokaj. Sylvie zamrugała oczyma - wyczuła w tych słowach złośliwość. - Pani, jak również wszystkie inne oportunistki z Europy. Od czasu tego procesu. Niezbyt oryginalny pomysł, choć muszę przyznać, że wdowia żałoba stanowi nowość.

- Proces? - Nic nie rozumiała.

Słowo „proces” rzadko kiedy oznacza coś dobrego, niezależnie od tego w jakim języku się je wypowiada, przemknęła jej przez głowę myśl.

- Niech pani nie udaje. Chodzi o proces pana Morleya. Ponura sprawa. To on zamordował Richarda Lockwooda, choć oskarżono o to Annę Holt. W trakcie procesu okazało się, że lady Grantham - żona niezmiernie bogatego wicehrabiego - ma dwie siostry, które zniknęły w dzieciństwie. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Nie ma pani pojęcia, ile się zgłosiło tych sióstr. Trudno zliczyć, ile młodych kobiet zechciało nas odwiedzić... Chyba ściągnęły tu wszystkie oszustki, jak Europa długa i szeroka. Kłopotliwa sprawa, te tłumy na schodach i te wszystkie błagalne listy. Jednakże wdowie szaty to, muszę przyznać, rzeczywiście coś nowego, wykazała się też pani pewną odwagą - chociaż świadczy to raczej o głupocie - pojawiając się w chwili, gdy moi pracodawcy zaczęli wytaczać oszustkom sprawy sądowe. Oferują sporą nagrodę każdemu, kto zatrzyma choćby jedną z tych kobiet.

Ręce Sylvie pociły się w rękawiczkach, ale po plecach przeszedł zimny dreszcz mimo słońca, które bezlitośnie prażyło ją w szyję. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna.

- Ale ja... miałam list. Od lady Grantham. Od Suzannah. Przywiozłam go ze sobą, ale ten bandyta... Ten bandyta mi go zabrał...

Zamilkła, widząc, że każde jej słowo tylko potęguje nieufność lokaja.

- Siostra lady Grantham mieszka we Francji - odparł surowo. - Lady Grantham pragnie ją odnaleźć.

- Ja właśnie przyjechałam z Francji. Jestem Francuzką - oświadczyła wyniośle i nic bez urazy.

- Podobnie jak setki tysięcy innych osób - zauważył złośliwie.

Sylvie straciła cierpliwość i wsunęła rękę za dekolt, gorączkowo szukając miniatury.

Lokaj wybałuszył oczy i szybko zasłonił je ręką.

- Madame, zapewniam, że obnażaniem się nie przekona mnie pani, abym...

W końcu udało się wyciągnąć miniaturę.

- Proszę popatrzeć - powiedziała, starając się zachować spokój.

Lokaj nie odejmował dłoni od oczu.

- Mam tu coś - zachęciła go łagodnym głosem.

Zapadło milczenie. Dorożkarz przy schodach pogwizdywał jakąś wesołą melodyjkę.

- Co takiego? - odezwał się wreszcie skonfundowany służącej nie odsłaniając twarzy.

Wystarczyłoby powiedzieć; portret mojej matki, Anny. Podejrzewam, że jest to również matka lady Grantham.

Ale przekorna część natury Sylvie kazała jej odpowiedzieć:

- Czemu sam pan nie sprawdzi, monsieur?

Aha, jednak mimo wszystko był mężczyzną. Powoli opuścił rękę i popatrzył. Z trudem powstrzymała śmiech.

Szybko doszedł do siebie, gdy ujrzał miniaturę. Sylvie trzymała ją w dłoni, nie odejmując wstążki z szyi. Wyprostował się machinalnie i stał tak ze wzrokiem utkwionym w podobiznę.

Sylvie pozwoliła, by obcy kontemplował twarz jej matki: miała jasne, śmiejące się oczy, blond włosy, delikatne rysy. Nie rozstawała się z tym portretem. To była jedyna pamiątka po utraconej rodzinie. Oprócz Claude nikt inny nie widział tej miniatury aż do dzisiaj.

Wyraz twarzy lokaja zmieniał się powoli - jakby zima przechodziła w wiosnę, a wiosna w gorące lato. Namysł zastąpiła niepewność i w końcu pojawił się błysk współczucia. Sylvie na moment wstrzymała oddech, gdy uświadomiła sobie, co to może oznaczać.

Lokaj odchrząknął. Dobry Boże, w tym kraju spotykała mężczyzn, którzy bez przerwy chrząkali.

- Czy mogę wziąć tę...

- Nie - przerwała szorstko. - Myślę, że pan rozumie, jak cenna jest dla mnie ta rzecz - dodała pojednawcza

- Chyba tak. - Ton jego głosu zdradzał głęboki namysł. - Czy może mi pani powiedzieć, w jaki sposób weszła w posiadanie tej miniatury, pani...

- Nazywam się Sylvie Lamoreux. Zawsze ją miałam. Powiedziano mi, że to moja matka, panie...

- Bale. Nazywam się Bale.

Zamilkł. Dorożkarz przy schodach znowu odchrząknął.

- Cierpliwości! - rzuciła Sylvie przez ramię.

Odwróciła się do Bale'a i spostrzegła, że kącik jego ust zadrgał nerwowo. Lokaj wciąż był zatopiony w myślach. Nie odezwał się ani słowem. Odwróciła miniaturę.

- Proszę spojrzeć na ten napis.

- „Dla Sylvie Hope od jej matki Anny” - przeczytał powoli, w zamyśleniu.

Pozwoliła mu przyswoić tę informację, a potem schowała miniaturę za dekolt. Odwrócił oczy. Cóż za przyzwoity człowiek.

- Czy inne młode damy, które przybywały do tego domu też pokazywały takie portrety, panie Bale?

- Nic mi nie wiadomo o miniaturach Anny Hole, pani Lamoreux.

- Holt? - Sylvie chwyciła się tej informacji. - Moja matka nazywała się Anna Holt? Proszę pana, ja nic o niej nie wiem. Całe życie chciałam się dowiedzieć...

Bale, zamyślony, nerwowo poruszał wargami, wydymał je i przygryzał na przemian.

- Proszę mi powiedzieć, czy lady Grantham z mężem zamierzali odwiedzić w Paryżu Claude Lamoreux?

Lokaj patrzył na nią niewzruszony i milczący jak mury domu, w którym pełnił służbę.

Sylvie miała świadomość, że ten człowiek po prostu wypełnia powierzone mu obowiązki, chroni prywatność swoich pracodawców, chce być wobec nich lojalny. Jednak mimo wszystko milczenie w takiej chwili było z jego strony okrucieństwem. Ale przynajmniej oznaczało ono wątpliwości. Nareszcie przestał traktować ją z góry.

- Kiedy wrócą?

- Nie mogę tego powiedzieć, panno Lamoreux.

Wymówił jej nazwisko bezbłędnie.

- Proszę chociaż powiedzieć, czy lady Grantham jest do mnie podobna? Panie Bale?

- Nie mogę tego powiedzieć,

- Nie może pan czy pan nie chce? - rzuciła ze złością,

W tym momencie zrozumiała jego współczujące spojrzenie.

- Ona jest podobna do matki - szepnęła. - Suzannah, lady Grantham... Ja pewnie jej nie przypominam, ale ona jest podobna do kobiety na miniaturze, prawda?

Odpowiedź miał wypisaną na twarzy. Popatrzył na Sylvie, jakby badał jej rysy i próbował wyciągnąć wnioski.

Nadzieja sprawiła, że ugięły się pod nią kolana.

- Bardzo pana proszę, panie Bale... Przez całe życie chciałam się dowiedzieć czegoś o swojej rodzinie. Widzi pan, nie mam nikogo, a mówiono mi... - zająknęła się - różne rzeczy, które chyba nie są prawdą.

- Panno Lamoreux. Ze wszystkich sił staram się zwrócić pani uwagę na to, jak wielkim ciężarem była cała ta sprawą dla lady Grantham. Wicehrabia polecił aresztować jedną z tych kobiet i wyznaczył nagrodę dla każdego, kto pomoże w zatrzymaniu dalszych oszustek. Czy pani rozumie, w jakiej sytuacji to mnie stawia, pani Lamoreux? Bardzo proszę, niech pani zrezygnuje z rozwiązywania tej zagadki - jeśli rzeczywiście traktuję to pani jak zagadkę.

Czy ty rozumiesz, człowieku, w jakiej jestem sytuacji? Sama, bez grosza, setki kilometrów od domu - a wszystko to z powodu oślego uporu i głupoty, odpowiedziała mu w myślach.

Zapadło milczenie.

Zastanawiała się chwilę, czy nie powinna powiedzieć: „to nie jest żadna zagadka", ale uznała, że to bez sensu. Postanowiła potraktować go z góry.

- Czy lady Grantham nie będzie na pana zła, panie Bale, gdy dowie się, że odesłał pan jej siostrę z kwitkiem?

Podziałało. Spojrzał na nią gniewnie, niepewny swoich racji. Pewnie wolałby ją wydać policji.

- Gdzie się pani zatrzyma w Londynie, pani Lamoreux? - zapytał w końcu z pewną rezygnacją.

- Nie wiem, panie Bale - odparła z goryczą. Należy mu się kara. Niech się teraz zastanawia, czy przypadkiem nie popełnił błędu, pomyślała z mściwą satysfakcją. - Proszę o mnie pytać w Białej Lilii.

Wybałuszył oczy, co widziała tylko kątem oka, ponieważ odwróciła się i zeszła po schodach. Żadna królewska armia w historii nie dokonała tak dumnego odwrotu, jak Sylvie Lamoreux w tej chwili.

- Wiedziałeś o tym! - Spiorunowała wzrokiem dorożkarza. - Dlaczego nic nie mówiłeś?

- Nic nie mówiłem? Byłem pewny, że pani dobrze wie, co robi, wyglądała pani na kobitkę, która ma plan. Znaczy, rozchodzi się o to przebranie, o ten kufer. Dobrze sobie to pani wykoncypowała. Pomyślałem, że powinna pani spróbować.

Jego rozbawienie doprowadzało Sylvie do szału.

- To dokąd teraz jedziemy? Szukać następnej kuzynki? Zobaczyć, czy król jest dziś w domu?

Błyskawicznie rozważyła jedyną szansę, która jej pozostała.

- Proszę mnie zawieźć do Białej Lilii.

Brwi dorożkarza o mało nie zeskoczyły z głowy.

- Czy ja dobrze słyszałem? Do Białej Lilii, proszę pani?

- Tak.

Nie wiedziała, jak rozumieć jego zdziwienie.

- Pan Tom Shaughnessy zapłaci za dorożkę.

Miała nadzieję, że tak będzie. Myślała gorączkowo, jak można by zdobyć pieniądze, ale nic sensownego nie przyszło jej do głowy.

- Shaughnessy? Tommy Shaughnessy? - Z głosu dorożkarza przebijało ciepło, a uśmiech nabrał szczerości.

Dobry Boże, czy wszyscy w tym miejcie znają Toma Shaughnessy’ego? Może gdyby powołać się na niego, rozmawiając z lokajem, ten by ją inaczej potraktował.

- Dobra, jedziemy! Znaczy, szuka pani uczciwej pracy, co nie? Pracy dla dziewczyny takiej jak pani? Zrezygnowała pani w końcu z tych oszustw?

- Nic jestem oszustką, panie..

- Nazywam się Mick,

- Nie szukam uczciwej pracy, panie Mick. Pan Shaughnessy... to ktoś z rodziny.

Dorożkarz wytrzeszczył oczy.

- Pani rodzina?

- Tak.

Ten człowiek stawał się coraz bardziej męczący.

- Tom Shaughnessy to pani rodzina - powtórzył. Usta zaczęły mu drgać, oczy się najpierw zaczerwieniły, a potem napełniły łzami. Sylvie cofnęła się o krok.

A potem, jakby pękła tama, puszczając wszystkie emocje nagromadzone w ciągu dnia, dorożkarz ryknął śmiechem, który niemal zgiął go wpół.

- Pani rodzina! - Uderzał się dłońmi po kolanach, aż trzęsły mu się grube uda.

- Ma pani krewnych w całym Londynie, co? Różnych wicehrabiów i do tego takich ludzi jak Tom?

Takich ludzi jak Tom? Nie brzmiało to zbyt obiecująco. No cóż, biorąc pod uwagę wypadki dzisiejszego dnia, pewnie się okaże, że ten Tom Shaughnessy to jakiś bandyta dżentelmen. Nie mogła jednak wypytywać dorożkarza o Białą Lilię ani o Toma, bo pewnie zacząłby jeszcze głośniej wyć ze śmiechu, a tego na pewno by nie zniosła.

Rechot dorożkarza w końcu zmienił się w urywaną czkawkę i zakończył głębokim, zadowolonym westchnieniem. Mężczyzna otarł oczy teatralnym gestem.

- No dobrze, panienko. Chyba wrócę do domu bez zarobku, ale masz dziś dobry dzień. Odpuszczę sobie poważną robotę i trochę cię powożę dla zabawy. Wsiadaj.







4



Kiedy minęli Grosvenor Square i znaleźli się w innej części miasta, różnica między obiema dzielnicami stała się widoczna gołym okiem. Otoczenie stawało się coraz bardziej ponure, a coraz węższe, brudne uliczki odstręczały. Zniknęli gdzieś elegancko ubrani Anglicy i Angielki, spacerujący po zadbanych skwerkach. Aż się roiło od ulicznych sprzedawców i brudnych dzieci, których chmary tłoczyły się w labiryncie uliczek jak meszki nad rozkrojonym owocem. Sylvie zauważyła też paru podpierających ściany, zapijaczonych mężczyzn.

Wielki biały kwiat wymalowany na desce nad wejściem do Białej Lilii niewiele wyjaśnił. Czy to burdel? A może jakaś tawerna? Raczej teatr. Burdel chyba by się tak nie afiszował. Ale może ona, Sylvie, wie znacznie mniej o wielkich miastach, niż jej się kiedyś wydawało, i może Londyn nieco się różni od innych?

Chyba rzeczywiście był to teatr. Co za ironia. Przecież prawie całe dotychczasowe życie spędziła na deskach. Zależało jej tylko na jednym: żeby nie występować w takich teatrzykach jak ten.

- No, jazda, nie ma co się ociągać - zachęcił ją ironicznie woźnica. Wciąż szczerzył zęby w uśmiechu, czego nic mogła znieść.

Nie przywykłam do występowania w rolach komediowych, pomyślała. Dumnie zadarła głowę i pchnęła drzwi; ustąpiły, więc wzięła głęboki oddech i weszła do Białej Lilii.

Wewnątrz nie było żywego ducha. Panował półmrok, ale mimo to odniosła wrażenie przesadnego, karykaturalnego wręcz przepychu. Dominowała czerwień w odcieniu rubinowym; podłogę przykrywał gruby czerwony dywan, tapicerka mebli miała tę samą barwę; czerwona była też ciężka, długa aksamitna kurtyna, zasłaniająca scenę. Z przodu stało pianino i krzesła muzyków. Rzędy siedzeń dla publiczności wznosiły się amfiteatralnie do góry; nad nimi były balkony ozdobione gipsowymi płaskorzeźbami, które pobłyskiwały pozłotką. Bliżej sceny znajdowało się kilka lóż z zasłonami, gwarantującymi prywatność wynajmującym je widzom. Kiedy uniosła głowę, spostrzegła olbrzymi, ozdobiony kryształami kandelabr z mosiądzu, który zwieszał się z kopulastego sufitu. Przyjrzała się ponownie ścianom. Nieznany artysta wykorzystał miejsce co do centymetra: wszędzie tłoczyli się bogowie i boginie, odziani - no cóż, słowo „odziani" wydawało się w tym wypadku przesadne - w przezroczyste szaty.

Miejsce było bezwstydnie, radośnie zmysłowe; celebrowano w nim seks w sposób typowy dla mężczyzn - jako coś, co jest w życiu potrzebne, daje przyjemność, stanowi pewnego rodzaju grę i w żadnym wypadku nie wymaga tłumaczeń.

- Nie wytrzymała pani z dala ode mnie, mademoiselle? - powiedział ktoś cicho.

Podskoczyła i odwróciła się. Obok stał Tom Shaughnessy.

Na chwilę straciła głos, bo twarz tego mężczyzny znowu ją zachwyciła. W takich twarzach zawsze można dostrzec coś nowego, zawsze można coś z nich wyczytać, gdy zmienia się otoczenie. Srebrzyste oczy Toma lśniły w półmroku.

Pochylił szerokie ramiona w ukłonie tak niskim i eleganckim, ze zakrawało to na parodię. Uświadomiła sobie, że do tej pory nie odezwała się ani słowem, tylko stała jak słup wpatrzona w niego, co bez wątpienia zadowalało jego próżność,

- Powiedziała mi, że jesteście rodziną, Tommy. - Dorożkarz wsadził głowę przez drzwi. - Stary, ty masz kuzynek na pęczki, co nie? Ciekawe, że to same dziewczyny. Ale gdzieś tam musi być jakiś facet, który je wszystkie zrobił, prawda?

- Jak by ci tu powiedzieć, Mick. Shaughnessy to niezwykle płodna rodzina...

Obaj wybuchnęli śmiechem. Sylvie stłumiła głębokie westchnienie. Jeśli jeszcze jeden mężczyzna zacznie sobie z niej żartować, to chyba rzuci w niego czymś ciężkim.

Właśnie wtedy Tom zwrócił się do niej i zadał pytanie, którego w ogóle się nie spodziewała:

- Czy jest pani głodna? Ma pani ochotę coś zjeść?

Była zmęczona i kręciło jej się w głowie. Zastanawiała się, czego ten człowiek zażyczy sobie w zamian za opłacenie dorożkarza. Miała nadzieję, że nie posunie się zbyt daleko w żądaniach, bo chyba nie użyłaby szydełka przeciwko mężczyźnie, którego twarz była czystą poezją. Mimo że miała pusty żołądek, aż ją skręciło na myśl, że dostanie do jedzenia coś w rodzaju porannego posiłku w zajeździe.

- Nie, nie jestem głodna, dziękuję - odpowiedziała.

- W zajeździe prawie nic pani nie jadła.

A więc ją obserwował? Może zrobiła na nim takie wrażenie, jak on na niej? Kogoś takiego naprawdę nie da się wyczuć. Poznała już wielu mężczyzn, którzy sztukę flirtu opanowali równie dobrze jak Tom Shaughnessy i stosowali ją wobec niemal każdej kobiety choćby po to, by nie wyjść z wprawy.

- Może mam takie niewielkie potrzeby, panie Shaughnessy.

Gdy zrozumiał, że jej słowa stanowią wstęp do zabawy, uśmiechnął się.

- Och, nie byłbym tego całkowicie pewien, mademoiselle. Mam wrażenie, że pani ma raczej spore wymagania.

Poczuła, jak kąciki jej ust lekko drgnęły. To reakcja doświadczonej kokietki na zgrabną ripostę dowcipnego flirciarza. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć mu szczerym uśmiechem, bo zmęczenie wzięło górę. Musiała stale mieć się na baczności. Była na siebie wściekła, że postawiła się w sytuacji bez wyjścia. A poza tym, choć bardzo niechętnie przyznawała się do tego przed sobą... trochę bała się tego człowieka.

Dorożkarz odchrząknął, przypominając o swojej obecności.

Tom zareagował natychmiast.

- Och, naturalnie, Mick. Bardzo cię przepraszam - pogrzebał w kieszeni, wyciągnął garść monet i podał je dorożkarzowi. Ten wyszedł i za chwilę powrócił z kufrem Sylvie. Rzucił go niedbale w kąt.

- Dzięki, że się nią zająłeś, Mick - powiedział Tom. - Teraz… jest w moich rękach.

Woźnica uchylił czapki, kłaniając się im obojgu; po chwili drzwi się za nim zamknęły i zapanowała cisza.

Teraz jest w moich rękach, powtórzyła w myślach Sylvię.

- No cóż... Została pani moją dłużniczką. Porozmawiamy o spłacie zadłużenia?

Serce zabiło jej mocno. Lubiła sztukę flirtowania prawie tak samo jak balet, ale w tej chwili ledwie panowała nad nerwami. Czuła się jak myszka w pazurach - elegancko ubranego - kota. Nadrabiała miną, chcąc przezwyciężyć strach.

- Oboje zdajemy sobie sprawę, że jestem pańską dłużniczką, panie Shaughnessy. Proszę przedstawić swoje warunki.

Uniósł brwi w grymasie rozbawienia.

- No cóż, niech i tak będzie. Najpierw proszę mi powiedzieć, jak się pani nazywa.

- Sylvie... - Zawahała się. Przypomniała sobie, że lokaj straszył ją groźbą aresztowania za udawanie siostry lady Grantham. Uświadomiła sobie też, że niejeden londyńczyk może znać jej nazwisko. Uznała, że najlepiej będzie pozostać incognito.

- Cha... Chapeau.

- Panna Sylvie Chapeau - powtórzył obojętnie.

Skinęła głową.

- Czyli panna Sylvie... Kapelusz. - W głosie zabrzmiał ostrzegawczy ton, jakby Tom sugerował, że powinna sobie wybrać mniej zabawne nazwisko.

- Tak. - Unosiła dumnie podbródek.

Kiwnął głową w zamyśleniu.

- I przyjechała pani z...

- Paryża.

- A w Londynie znalazła się pani z powodu...

- Chciałam zwiedzić miasto - wyjaśniła spokojnie. Nie patrzyła na niego w obawie, że zobaczy to samo spojrzenie, jakim obrzucali ją dorożkarz i lokaj, gdy mówiła, że jest siostrą lady Grantham.

Roześmiał się.

- Jakże nam do twarzy z uczciwością, panno Chapeau! Pozwoli pani, że inaczej sformułuję pytanie. Przed kim pani ucieka?

- Przed nikim nie uciekam - odpowiedziała. Musiała dobrze się starać, by zabrzmiało to obojętnie.

- No więc do czego się pani tak śpieszy? - poprawił się bezczelnie.

- Mieliśmy rozmawiać na temat spłaty długu, panie Shaughnessy, a nie o powodach mojej podróży - przypomniała mu bez I złośliwości, ledwie trzymając temperament na wodzy.

- Może traktuję odpowiedź na te pytania jako część spłaty długu.

Nie mogła odmówić mu logiki, ale takie postawienie sprawy nie było uprzejme. Mimo wszystko poczuła się pewniej.

- Pani angielski bardzo się poprawił - rzucił nagle.

- Chyba dlatego, że już się tak nie... — Denerwuję, dodała i w myślach, uznając, że nierozsądnie byłoby się dzielić z nim tą refleksja.

- ...śpieszę, żeby przed kimś uciec? - podpowiedział uczynnie.

Odwróciła się na pięcie, udając, że chce odejść. Nie wiedział, że ona nie ma dokąd pójść, więc spodziewała się, że będzie nalegał, by została. Doskonały sposób, żeby postawić na swoim.

- Dobrze już, dobrze - odparł pośpiesznie. W jego głosie dźwięczało rozbawienie. - Proszę wybaczyć, że znowu pozwoliłem sobie ulec ciekawości, panno Chapeau. Zgoda, będę zadawał jedynie pytania dotyczące naszych rozliczeń. Jak długo zamierza pani pozostać w naszym pięknym mieście?

Zawahała się.

- Jeszcze nie wiem.

- Czy w ogóle ma pani jakieś pieniądze?

Milczała.

- To bardzo proste pytanie, panno Chapeau.

Wyraźnie zaczynał się niecierpliwić.

- Wystarczy jedno słowo: „tak" lub „nie". Znalazła się pani w Białej Lilii albo dlatego, że jest pani bez grosza i nie miała pani innego wyjścia, albo dlatego, że panią nieodparcie pociągam i...

- Nie - powiedziała twardo.

Co za podlec. Uśmiechnął się kpiąco. Prawie że zmusił ją do odkrycia krępującej prawdy: rzeczywiście była bez grosza. Ten człowiek rzeczywiście jest niegłupi i aż zdumiewająco ekstrawagancki - kokietuje wystudiowanym uśmiechem, zbyt swobodnym sposobem bycia i przesadnie eleganckim strojem, wystrojem teatru, pobudzając erotyczną wyobraźnię... Ma znajomych wśród dorożkarzy i leśnych bandytów. Licho wie, kogo on jeszcze zna.

- Więc nie ma pani pieniędzy. - Wpatrywał się w nią bez jednego mrugnięcia powieką, Jego oczy były tak jasne... Aż dziw że nie potrafiła odczytać z nich myśli.

Ma podniecająco szerokie ramiona, zauważyła w skrytości ducha.

- Szuka pani miejsca, gdzie mogłaby się pani zatrzymać?

Zawahała się, ale w końcu kiwnęła głową.

- Czy w razie potrzeby umiałaby pani coś zatańczyć, panno Chapeau?

- Oczywiście.

- Nie miałem na myśli walca,

- Ja tez nie.

Patrzył na nią w milczeniu. Ku swemu zdziwieniu Sylvie spostrzegła, że twarz mu pociemniała, jakby z żalu.

- Zatem ma pani wielkie szczęście, że jako właściciel tego teatru mogę panią zatrudnić i zapewnić jej zakwaterowanie. Zjawiła się pani w doskonałym momencie. Proszę pójść za mną.

Odwrócił się i ruszył za kulisy

Sylvie spojrzała w stronę drzwi, przez które weszła do Białej Lilii. Za nimi było jasno... ale rozpościerało się tam obce miasto.

Po chwili jej wzrok pobiegł w głąb teatru, za Tomem Shaughnessym, którego szerokie bary i ognistą głowę ledwie widziała w półmroku.

I tu i tam czaiło się nieznane, ale dokonała już wyboru.

Podążyła śladem mężczyzny.

Tom zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i zastukał. Zza ściany słychać było chichoty i szelest sukien; Sylvie doskonale znała te odgłosy. Wiele kobiet w jednym pomieszczeniu - chyba że były w żałobie. Co prawda, znała też kilka takich, które nawet w żałobie potrafiły cieszyć się życiem...

Drzwi otworzyła śliczna dziewczyna.

- Dzień dobry, panie Shaughnessy - powiedziała, nieco zdyszana i się ukłoniła.

- Witaj, Lizzie. Mogę wejść? Jesteście ubrane, panienki?

- A czy to miałoby jakieś znaczenie, panie Shaughnessy? - Dziewczyna lekko skłoniła głowę i popatrzyła na niego spod rzęs.

Roześmiał się. Sylvie uznała, że zrobił to raczej z grzeczności niż zalotnie. Poczekał chwilę przed drzwiami, spokojnie, z poczuciem własnej godności. Uznając jego władzę, dziewczyna odsunęła się w końcu, wpuszczając ich do środka.

Sylvie nagle znalazła się w kobiecym światku. W pomieszczeniu nie było okien; oświetlało je mnóstwo małych lampek, których blask odbijał sic od luster umieszczonych na toaletkach. Przy każdej z nich stało wiekowe krzesło. Powietrze było aż gęste od mocnego, prowokacyjnego aromatu przeróżnych pudrów, perfum, mydeł, kosmetyków do makijażu scenicznego, różu i czernidła. Sylvie doskonale znała ten zapach. Nieraz przebierała się w takich pomieszczeniach przed przedstawieniami.

Rzuciła okiem na tancerki. Jedna była ciemnowłosa i skośnooka, inna miała twarz jasną jak marmur i srebrzystobiałe włosy, jeszcze inna - brzoskwiniową cerę i różowe policzki. Każda wyglądała inaczej; miały tylko jedną wspólną cechę: wszystkie były pulchne, o miękkich liniach ramion, piersi i bioder. Mężczyźni lubili takie krągłości. Sylvie wyobrażała sobie tłumy, które każdego wieczoru napływały do teatru i rozkoszowały się widokiem porządnych dziewcząt lub zabiegały o ich względy. To ostatnie dotyczyło naturalnie tylko majętnych dżentelmenów.

Ciekawa była, czy Tom Shaughnessy przebiera w tych pięknościach jak łasuch w pudełku czekoladek.

Teraz czekoladki lustrowały ją wzrokiem.

- A cóż to takiego? - mruknęła pod nosem jedna ze ślicznotek, wbijając spojrzenie w Sylvie. Odpowiedzią był chór stłumionych chichotów.

Tom albo nie usłyszał pytania, albo udał, że nie słyszy. Sylvie mogłaby się założyć, że udawał.

- Dobry wieczór, Molly, Rose, Lizzie, Jenny, Sally...

Zgubiła się w tych wszystkich angielskich imionach. Też przyglądała się tancerkom, wszystkie były śliczne, niektóre wręcz piękne.

- Pozwólcie, że przedstawię wam pannę Sylvie Chapeau, panienki. Będzie z wami występować. Bądźcie dla niej miłe. Mam nadzieję, że potraficie okazać gościnność? Jak wiecie, za chwilę macic próbę z Generałem. Przepraszam, panno Chapeau, że nie zostanę dłużej, by pomóc pani oswoić się z nową pracą, ale jestem umówiony.

Sylvie rzuciła mu krótkie spojrzenie. W jego oczach dostrzegła szatańskie rozbawienie.

Ciekawe, czy szydełko teraz ci się na coś przyda - zdawał się mówić wyraz jego twarzy.

Skłonił się zdawkowo i pozostawił Sylvie na pastwę tancerek.

Wciąż znajdowała się pod obstrzałem spojrzeń tych wszystkich pięknych oczu, piwnych, błękitnych i szarych. Pomyślała, że nawet sople lodu mają w sobie więcej ciepła.

- Wygląda jak kurczak - oświadczyła z namysłem Molly, odpowiadając na pytanie, które sama wcześniej zadała. - I to oskubany. I ma takie wielkie gały...

Pokój rozbrzmiał złośliwymi chichotami, jakby ktoś trącił struny rozstrojonej harfy

Sylvie, z uniesionym podbródkiem, poczekała, aż śmiechy ucichną. Traktowała kobiecą zazdrość jak mrówki na pikniku... jako drobną niedogodność, która tylko podkreśla wspaniałość okazji. Naturalnie była przyzwyczajona, że widziano w niej osobę niezwykłą.

- Bardzo cię boli? - spytała Molly z grymasem współczucia, gdy śmiechy nieco ucichły.

Kasztanowe loki, błękitne oczy w oprawie długich, ciemnych rzęs, pełne różowe usta - oto cała Molly.

Sylvie wiedziała, że te słowa prowadzają w pułapkę. Mogłaby udawać, że niedosłyszy, ale w głuchotę tancerki nikt przecież nie uwierzy. Uznała, że musi zareagować i ze najlepszym wyjściem będzie uprzejmość.

- Przepraszam, co mnie niby boli, mademoiselle?

- Ten pręt, który ktoś ci wetknął w tyłek. Bardzo cierpisz?

- Zazdrośnice cierpią bardziej - odparła spokojnie Sylvie. - Tak mi przynajmniej zawsze mówiono.

Milczenie pełne niedowierzania. A potem chóralne:

- Oooooch.

Nie wiedziała, czy to podziw, czy też przerażenie na myśl o reakcji Molly. Być może jedno i drugie.

Na lalkowatą buzię Molly wypłynął szkarłatny rumieniec. Sylvie spostrzegła, że jej przeciwniczka mocniej zacisnęła palce na uchwycie szczotki do włosów.

- Czy zazdrość może boleć? - zapytała szeptem Rose. W jej głosie brzmiała czysta ciekawość. Siedząca obok dziewczyna dała koleżance mocnego kuksańca.

- Mam być zazdrosna o oskubanego kurczaka? - odpaliła Molly, zadowolona ze swego błyskawicznego refleksu, choć o ton bardziej czerwona na twarzy. Rozluźniła ramiona, spokojna i pewna siebie. Pieszczotliwie przeczesała lśniące włosy szczotką, jakby udzielała sobie pochwały.

Sylvie już otwierała usta, żeby wygłosić jakiś komentarz na temat kurczaków kiedy do pomieszczenia wpadł niewysoki, a właściwie bardzo niski mężczyzna, w nienagannie skrojonym surducie. Wszystkie podskoczyły ze strachu.

- Jest już pięć minut po czasie - warknął. - Co wy sobie do diaska... - Przerwał nagle na widok Sylvie. Zmierzył ją wściekłym spojrzeniem, ściągając brwi tak mocno, że przez chwilę wyglądały jak zrośnięte.

- A ty kim jesteś?

Ach, tutejsza wersja monsieur Favre'a, bez wątpienia, pomyślała Sylvie.

- Nazywam się Sylvie Chapeau - odpowiedziała i dygnęła.

Nie ukłonił się. Nawet się nie przedstawił. Stał bez słowa i wpatrywał się w nią z ponurą miną, jakby nie wiedział, co począć z natrętem w garderobie.

- Pan Shaughnessy przyjął mnie do pracy - wyjaśniła.

- Aha - odpowiedział.

Chyba nikomu nigdy nie udało się zamknąć takiego ładunku cynizmu w jednej sylabie.

Przesunął wzrokiem po jej ramionach i biuście, potem znów przyjrzał się ramionom i twarzy. Sprawdzał wartość przedmiotu, zastanawiając się, czy warto weń zainwestować; spoglądał na nią tak, jakby oceniał powóz, jałówkę albo srebrną tacę. Nie interesowała go kobieta. Sylvie już przywykła do takich szacunkowych spojrzeli. W pewnym sensie jej ciało było tylko środkiem wyrazu w balecie, a praca nie zawsze sprzyja uczuciom.

Mimo wszystko ten człowieczek nie znał jej ani ona nie znała jego, więc sytuacja stawała się niezręczna.

Odpowiedziała mu równie obojętnym spojrzeniem, chociaż - chcąc nie chcąc - musiała na niego popatrzeć z góry. Miała wrażenie, że kręgosłup sam się jej prostuje.

Wyglądało na to, że baletmistrz w końcu doszedł do jakiegoś wniosku; poznała to po jego minie, zdradzającej ostrożny namysł.

- Pójdę zamienić słówko z panem Shaughnessym - powiedział ironicznym tonem. - Proszę tu poczekać, panno Chapeau. Dziewczęta, wiecie, co macie robić. Zaraz do was przyjdę.

Tancerki wstały i wyszły z salki w ślad za Generałem. Wychodząc, rzucały Sylvie spojrzenia, ostre jak wymanikiurowane długie paznokcie.













Tom nawet nie drgnął, gdy Generał wpadł do jego biura jak burza. Za to papiery z biurka o mało nie sfrunęły na podłogę. Zdążył je jednak przytrzymać.

- To tancerka, Tom.

- Wiem, Gen. Dlatego ją zatrudniłem. Powiedz jej, co ma robić.

Tom był z lekka zniecierpliwiony. Zakasał rękawy. Przed nim piętrzył się stos dokumentów do przejrzenia; rachunków, zaproszeń, rozliczeń zysków i wydatków - głównie łapówek wręczanych Crumsteadowi, królewskiemu inspektorowi, za to, że przymykał oko, gdy oglądał pieprzne przedstawienia w Białej Lilii; znalazły się też listy od kobiet proszących o wsparcie. Przydałby się ktoś do sortowania papierów, składania zamówień i prowadzenia korespondencji.

Miał świadomość, że za godzinę lub dwie będzie musiał użyć całego swojego uroku, by zachęcić potencjalnych inwestorów do rozważenia planów, dzięki którym zatrudnienie sekretarza stanie się realne. A kiedy Imperium Dżentelmena zacznie pracować na pełnych obrotach...

Podniósł wzrok zaskoczony słowami Generała. Szczerze mówiąc, zdziwił go również ton, jakim je wypowiedział - ostrzegawczy, pełen gniewu i jeszcze czegoś... Gdyby był poetą, określiłby to jako tęsknotę. Ale Tom nie miał duszy poety.

- Sama ci powiedziała, że jest baletnicą?

- Nie - uciął Generał i zamilkł.

Tom z rozbawieniem popatrzył na przyjaciela. Nie wątpił w trafność jego sądów. Byli wspólnikami od lat, ale Generał niewiele o sobie mówił. Tylko czasami, przypadkowo, zdradzał jakieś szczegóły. Tom nigdy o nic nie pytał, ale z przyjemnością obserwował, jak drobne epizody układają się w całość, tworząc historię życia tego człowieka.

- Dlaczego uważasz, że tylko balerina może być prawdziwą tancerką, Gen? - spytał z irytacją. - Balet nie przynosi zysków, psiakrew, tylko nasz król chce patrzeć na te wygibasy. No i może kobiety to lubią.

- Będą z nią kłopoty, zobaczysz. Ona ma sztywny kręgosłup. - Generał był nad wyraz tajemniczy.

- Ze wszystkim innym też będą trudności, gwarantuję ci to już teraz - odparł, uśmiechając się Tom.

Generał na moment stracił mowę.

- Boże, Tommy - odezwał się w końcu. - Nie mów mi, że się do niej... uśmiechnąłeś.

Uśmiech Toma niezmiennie oznaczał kłopoty.

- Gen, na nią uśmiechy nic działają. Na nią chyba nic nie działa - dodał jakby z żalem.

Generał zacisnął powieki, policzył w myśli do pięciu, a potem znowu otworzył oczy.

- Po to ją zatrudniłeś? Będziesz tak długo eksperymentować, aż znajdziesz coś, co na nią podziała?

- Och, do licha ciężkiego, uspokój się, Gen. - Tom poprawił się w fotelu. - To śliczna kobieta. Szukała pracy, więc ją zatrudniłem. Sam wiesz, że... nie narzucam się tancerkom. Mant swoje zasady.

- Tom, to nie jest śliczna kobieta. To jest piękna kobieta. Gorzej, to może być interesująca kobieta, I w dodatku zbyt pewna siebie. Nie ma na niej ani grama zbędnego ciała. Na co, do diabła, mają patrzeć nasi widzowie? Jeśli ona ma w ogóle jakieś piersi, to niech mnie...

- Jest inna, Gen. A nasi widzowie lubią nowości.

- Będą z nią kłopoty - powtórzył z uporem Generał. - Już są, dziewczyny patrzą na nią jak sfora psów, gotowa rzucić się na lisa.

- Założę się, że da sobie radę - oświadczył Tom z uśmieszkiem.

- Molly była czerwona ze złości, kiedy rozmawiała z nią - stwierdził Generał z urazą.

- Nie do wiary. - Toma naprawdę ciekawiło. Co takiego powiedziała ta zadziorna panna Chapeau, ze Molly, pozornie miękka niczym dojrzała brzoskwinia, a w środku twarda jak brukowiec, oblała się rumieńcem.

Mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że skomplikował życie Generałowi, dogadzając swoim kaprysom. Rzadko kiedy tak się zachowywał. Narobił zamieszania. W zespole przetasują się układy i przyjaźnie. Zwykle dawali dziewczętom czas, by mogły się oswoić z nową sytuacją. Planowano nowe przedstawienie, omawiano szczegóły, prowadzono próby. Szukano odpowiedniej tancerki, zatrudniano ją po długich namysłach i dyskusjach - o pracę w Białej Lilii ubiegały się przecież tłumy dziewcząt. Tom poczuł lekkie wyrzuty sumienia.

Prawdę mówiąc, specjalnie włączył Sylvie do zespołu - dzięki temu musiał się trzymać z dala od niej. Pojawiła się nagle, wystawiając na ciężką próbę jego emocje. Zadziałał instynktownie, jakby się uchylał przed kulą z muszkietu lub kometą. Nie zamierzał jednak zmieniać decyzji tylko po to, by zadowolić Generała.

- Jestem pewny, że wszystko się ułoży. Jak zwykle. Generale.

Z pewną satysfakcją obserwował przyjaciela, który wypiął pierś, a potem zrobił gwałtowny wydech, dając do zrozumienia, że zaczyna już tracić cierpliwość. Prąd powietrza podwiał mu krawat i poruszył papiery na rogu biurka. Generał był niewiele wyższy niż ten sprzęt. Tom zdążył przytrzymać dokumenty. Postanowił kupić pilnie przycisk na blat.

- Psiakrew, Tom, zbudowałem dla ciebie ten cholerny zamek, i to w tydzień. Nie powiedziałem złego słowa. Postarałem się o kostiumy dla tych zasmarkanych dam dworu, leż nic nie mówiłem. A ty w zamian za to...

- Widzowie szaleli z zachwytu, prawda? Na widok tych wszystkich dam w potrzebie... A widziałeś, co się działo, kiedy usłyszeli szlagier o lancach?

Milczenie było potwierdzeniem.

- Lubisz przecież brzęk pieniędzy w kieszeni, prawda, Gen?

- Nie, lubię ciszę w kieszeniach, mój drogi.

Tom uśmiechnął się szeroko. Co za charakter. Co za sarkazm. Gniew szybko ustąpił miejsca ironii. Za chwilę pojawi się w głosie rezygnacja. Tom znał Generała nie od dziś, więc czekał bez słowa. Potrafił niszczyć ludzi psychicznie, jeśli mu na tym zależało.

- Powinieneś się ze mną porozumieć, zanim ją zatrudniłeś, Tom. Do tej pory zawsze tak robiłeś.

- Powinienem. Przepraszam cię bardzo. Ale mógłbyś zaufać mojemu instynktowi.

- Mogę zaufać twojemu instynktowi biznesmena. Ale instynkt mężczyzny każe ci się bez przerwy pojedynkować. Wreszcie któregoś dnia ktoś cię zastrzeli.

Generał patrzył na niego wyzywająco. Kiedy się okazało, że przyjaciel nie ma na podorędziu żadnej błyskotliwej riposty, zrobił zadowoloną minę.

- Minął już cały kwadrans - odezwał się w końcu Tom. Wiedział, że to okrutne, ale wybrał najskuteczniejszy sposób obrony.

Generał skoczył na równe nogi, zaklął szpetnie i wypadł z biura. Tom westchnął i Zajął się przeglądaniem korespondencji. Zmarszczył brwi, widząc adres nadawcy na kopercie pierwszego listu: „Little Swathing, Kent”.

Rozciął powoli kopertę i przeczytał:

Będzie nam miło, jeśli Pan ponownie nas odwiedzi.

Chłodno, oficjalnie, uprzejmie. Ale słowa te oznaczały, że nadawcy schowali dumę do kieszeni albo pozbyli się w końcu uprzedzeń. A więc kampania, jaką z uporem prowadził, przyniosła w końcu powodzenie.

Od miesięcy jeździł tam raz w tygodniu. Dzisiaj mieszkańców niewielkiego domku na wsi nie było w domu. A teraz otrzymał to.

Trzymał w dłoni list i wpatrywał się wen, odczuwając ironię tej chwili. Wreszcie dostał to, o co z uporem ubiegał się od wielu tygodni. Tyle że teraz wcale nie był pewien, czy jeszcze mu zależy.











Sylvie przesiedziała sama w przebieralni zaledwie dziesięć minut Wkrótce w drzwiach pojawiła się Rose. A więc Rose, czyli Róża, jest najmniej kolczastym kwiatkiem na tej teatralnej łączce.

Generał, jako dobry taktyk, uznał, że błędem byłoby towarzystwo kogoś... bardziej wyrazistego, takiego jak Molly.

Rose spoglądała na nią bez emocji, może z odrobiną zdziwienia i ciekawości. Sylvie była pod wrażeniem tej dziewczyny. Miała kruczoczarne włosy i oczy, ładnie kontrastujące z cerą barwy kości słoniowej, ożywioną delikatnym, naturalnym rumieńcem. Niestety, brakowało jej pewności siebie, tego błysku w oczach, na którego widok mężczyźni zapominaliby o całym świecie. Kiedyś zapewne upodoba sobie tę panienkę jakiś bogaty starszy dżentelmen szukający niewymagającej kochanki i będzie ją rozpieszczać.

Rose traktowała swoją urodę nonszalancko, niczym teatralny kostium, jakby wiedziała, że piękno przeminie, że jest tylko na pokaz.

- Jesteś Francuzką, co nie? - Właściwie było to stwierdzenie, a nie pytanie. - Naprawdę? - dodała, otwierając wielką szatę.

Tak. Nie. Być może.

- Tak. - Wybrała najprostszą możliwą odpowiedź.

- Generał chyba chce, żebyś dzisiaj tańczyła wróżkę, jak my. A wiec... będzie ci potrzebna różdżka.

Rosę grzebała w szafie, z której co chwila wypadały jakieś przedmioty. W końcu o podłogę stuknęła drewniana różdżka z wielobarwną gwiazdą na czubku.

- Wiesz, należała do Kitty. Kitty tańczyła tu przed tobą.

Gdyby Sylvie choć przez moment dopuściła do siebie mysi, że będzie tańczyć w przebraniu wróżki, żeby zarobić na utrzymanie, chybaby zwariowała. Starała się więc wypierać taką wizję ze świadomości.

- Dlaczego już nie tańczy?

- Odeszła. Parę miesięcy temu. Mówią, że pan Shaughnessy ją posłał na zieloną trawkę. Rozumiesz, zrobiła sobie... kłopot. - Ostatnie słowo Rose wyszeptała, ze znaczącą miną przesuwając koliście dłonią po brzuchu.

- I on ją... posłał na trawkę? - powtórzyła wstrząśnięta Sylvie. Wiedziała, co oznacza ten angielski idiom. Dziewczyna, która zrobiła sobie „kłopot", została wyrzucona z pracy.

- Nie mógł jej zostawić na scenie z takim brzuchem, co nie? - Rose była realistka. Rękoma nakreśliła w powietrzu kształt olbrzymiej dyni - Któregoś dnia przyszła zapłakana. Powiedziała Molly, że rozmawiała z panem Shaughnessym o swoich kłopotach A następnego dnia już się nie pojawiła. Od tamtej pory nikt jej nie widział.

Rose popatrzyła na Sylvie, jakby niepewna, czy może podzielić się ż nią bardzo interesującą, poufną wiadomością.

- Molly twierdzi, że pan Shaughnessy jest tatusiem.

Sylvie poczuła ucisk w żołądku,

Rose kiwnęła głową, usatysfakcjonowana wyrazem jej twarzy.

- Ale Molly zawsze dużo gada - dodała Rose z niejakim zdziwieniem, jakby nie była w stanie sobie wyobrazić, po co ktoś miałby mówić więcej, niż trzeba.

- Nie wierzysz w to?

- Pan Shaughnessy... Moim zdaniem nie ruszyłby dziewczyny, która u niego pracuje.

- Skąd wiesz? - Sylvie usłyszała własny głos

A kogo by „ruszył”? - pomyślała.

- Każda próbowała go rwać. - Rose się uśmiechnęła. - Ale on jest jak głaz. Na nic sobie nie pozwala. Chce, żeby w Białej Lilii był spokój. I nie tyka dziewczyn stąd. Nie daje się sprowokować, więc odpuściłyśmy sobie zaloty.

Ciekawe, biorąc pod uwagę, że ten człowiek lubi, jak się zdaje, nie tylko flirt ale i niebezpieczeństwo.

- To po co Molly wygaduje takie rzeczy?

- No bo jej też nic chce tknąć, chociaż ciągle go uwodzi. Uważa, że to przez Kitty. Mówiła, że Kitty to faworytka pana Shaughnessy’ego. Wszystkie tak myślałyśmy. Najbardziej ją lubił, co nie? Żartował sobie z nią, wiesz? I aż do… do dzisiaj nie najął nowej dziewczyny na jej miejsce. Od kilku miesięcy. A Molly robi wszystko, żeby go mieć tylko dla siebie. No, ale każda z nas by tego chciała, co nie?

Tak. Nie. Być może.

Sylvie taktownie przemilczała to pytanie, które chyba i tak było retoryczne. Rose zadała je w dobrej wierze i tak naturalnie, jakby uważała, że urok Toma Shauehnessy'ego działa na wszystkie kobiety co jest zupełnie zrozumiałe.

- Tylko że od kiedy Kitty wyjechała, pan Shaughnessy raz w tygodniu jeździ do Kentu, wiesz? Słyszałam kiedyś, jak mówi o tym Generałowi. Tyle że nikt nie wie po co. Nawet Generał. Nawet Jej Wysokość.

- Jej Wysokość?

Sylvie do tej pory myślała, że Anglią włada król. Ale może to jakaś tutejszy honorowy tytuł, tak jak „Generał”.

- Daisy- skwitowała pytanie Rose, jakby to jedno słowo wyjaśniało wszystko. - Ma swoją garderobę do przebierania, przyjmowania gości i tak dalej. Nie zadaje się z takimi jak my. Niedługo ją zobaczysz, co nie? Nie musisz się bać; ona nie rozmawia z takim jak ty.

Aha, tutejsza diwa. SyKie znała ten rodzaj artystek. Właściwie sama do niego należała.

- Ale przychodzą tu różne damy; szukają pana Shaughnessy’ego - zapewniła pośpiesznie Rose, jakby fakt, że nie tykał tancerek, uchybiał jego męskości. - Płaczą, błagają, żeby go zawołać, wiesz? I ciągle wyzywają go różni mężowie. Chociaż pan Shaughnessy nie jest dżentelmenem. Ale umie dobrze strzelać.

- Wyzywają? Na pojedynek? On się pojedynkuje?

- Najlepszy strzelec w całym Londynie. Celuje w samo serce.

Pod Sylvie ugięły się nogi. Ciekawe, czy w Londynie pojedynki są też nielegalne jak w Paryżu, pomyślała i doszła do wniosku, że prawdopodobnie tak jest. Przypomniała sobie napad bandytów na polance i błysk pistoletu w rękawie Toma Shaughnessy'ego.

- On zabija ludzi?

- Zabija? - Na twarzy Rose odmalował się cień niesmaku. Zaledwie cień. Czy ta dziewczyna w ogóle odczuwa jakieś emocje? Mając gwałtowny temperament, poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Ciekawe, jak to jest, gdy się tak spokojnie przyjmuje różne życiowe dramaty, pomyślała.

- No, co ty! Strzelają do siebie, ale jakoś nikt nie trafia.

Tom Shaughnessy strzela do ludzi i pozwała, żeby do niego strzelali? Z powodu żon innych mężczyzn?

- A ten Generał? Czy on… - Sylvie przerwała, szukając odpowiedniego słowa - kieruje zespołem?

- No, wiesz, on się zajmuje tańcami, ale podlega panu Shaugnnessy’emu, co nie? Te wszystkie wielkie przedstawienia wymyśla pan Shaughnessy. Występujemy co wieczór, z wyjątkiem niedziel. Zawsze są przynajmniej trzy akty: sześć albo osiem piosenek. Pan Shaughnessy lubi, żeby był ruch w teatrze, i co tydzień ma nowe pomysły, żeby nam się nie nudziło, co nie? Codziennie jest próba i trwa tak długo, jak każe Generał. Dużo roboty ale pan Shaughnessy dobrze płaci i dba o nas.

Dużo roboty? Sylvie zaczęła się zastanawiać, dlaczego te tańce wymagały tyle pracy.

- Mieszkasz tu, w teatrze, Rose?

- W teatrze? - Oczy Rose rozszerzyły się ze zdziwienia. – Nie, ale przy tej samej ulicy. Pan Shaughnessy naprawdę dobrze płaci. Wszyscy mamy swoje mieszkania. Dziewczyny, Poe i Shark, którzy pilnują tylnych drzwi, i Jack który pilnuje drzwi do garderoby i chłopaki pracujący dla Generała. Ale w Białej Lilii też są pokoje na górze. Kiedyś to był wielki teatr. A ty gdzie mieszkasz, Sylvie?

Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Na szczęście Rose znowu zanurkowała do szafy w poszukiwaniu kostiumu.

Po chwili wyciągnęła z niej strój z bladoróżowego muślinu na srebrzystej podszewce. Był jak mgiełka, chociaż w przyćmionym Świetle sceny prawdopodobnie nie był prześwitujący.

- Masz. Za pięć minut musimy być u Generała na próbie. Pomogę ci ze sznurówkami.

Sylvie była przyzwyczajona do przebierania się w obecności innych dziewcząt. Tancerki przed występem nie udawały skromniś - byłoby to dosyć dziwne. Nagle jednak zdała sobie sprawę z własnej szczupłości. W porównaniu z tymi rozkwitłymi pięknościami przypominała wierzbową witkę. Miała wrażenie, że wszystkie krągłości, zbędne w balecie, gdzieś zniknęły, pozostawiając tylko eleganckie mięśnie, potrzebne, by wypełniać polecenia monsieur Favre'a.

Odwróciła się tyłem do Rose, która pomogła jej rozsznurować żałobną suknię, a potem z ciekawością obserwowała jak nowa koleżanka narzuca na siebie kostium.

Suknia była za duża, wisiała na niej luźno. Zbyt głęboki dekolt prawie odsłaniał piersi i wstążeczkę z miniaturą. Sylvie zakryła ją ręką.

- Generał się nie zgodzi, żebyś nosiła wkładki, ale ty prawie nie masz biustu, co nie?

Jak należy odpowiadać na takie pytania?

- Nie, chyba nie - odparła z ironią w glosie.

- No właśnie. Podkładki pomagają... - Rosę przykryła dłońmi pełne piersi i uniosła je do góry. - Wiesz, wygląda wtedy, że masz tego więcej.

Sylvie w pełni doceniała życzliwość Rose, ale w jej zawodzie biust uważano raczej za zbędne obciążenie. Innymi słowy, obfite piersi tylko przeszkadzały. Czuła, że zaczyna wzbierać w niej złość.

Rose wręczyła jej dużą drewnianą różdżkę. Sylvie odwróciła się do lustra. Poczuła się upokorzona.

Ale na tym nie koniec. Rose wyciągnęła z szafy parę skrzydełek. Delikatną, opalizującą tkaninę sprytnie naciągnięto na druciany szkielet z tasiemkami. Trzeba przyznać, że ktoś to dobrze obmyślił. Skrzydełka wzbudziłyby w niej jeszcze większy podziw, gdyby nie była zmuszona założyć ich sobie na plecy.

Sięgnęła po nie z rezygnacją. Na środku były pętelki, przez które przesunęła szczupłe ramiona. Voila! Tak oto stała się wróżką.

Skrzydełka wykonano naprawdę ładnie. Nawet krawcowe z Opery Paryskiej nie uszyłyby nic lepszego, a zatrudniano tam najzdolniejsze przedstawicielki tego zawodu.

- Dlaczego pan Shaughnessy przyjął cię do pracy? - dopytywała się Rose.

Ponieważ przekonała się, że Sylvie nie nu sylwetki typowej dla tancerek z Białej Róży, pytanie to wydało się nieuniknione.

Sylvie uznała, że powinna stworzyć swoją legendę. Jeśli zostanie w tym teatrze, przyda jej się taka obronna strategia.

- Podróżowaliśmy tym samym dyliżansem. Napadli nas bandyci. Kiedy pocałowałam ich herszta, ten pozwolił nam odjechać.

Rose wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.

- Jejku! - szepnęła wstrząśnięta.

Krótko mówiąc, jeżeli Sylvie była zdolna do takich rzeczy, jak całus dla herszta bandytów, to czego jeszcze można się po niej spodziewać?

Sylvie poczuła się pewniej. Może była szczupła i nieudolnie przebrana za wróżkę, ale mimo to potrafiła zrobić wrażenie na ludziach.

- Wiesz, to dziwne, wszystko stało się tak niespodziewanie. Zawsze szukał nowych tancerek miesiącami. O wszystkim nam opowiadał. Myślałyśmy, że już nikt nie przyjdzie na miejsce Kitty. To było wielkie zaskoczenie.

Dla mnie także, pomyślała Sylvie z goryczą.









5



Generał objął Sylvie chłodnym spojrzeniem: za duży kostium, różdżka, stoicki wyraz twarzy.

- No cóż... Kostium wymaga sporej przeróbki. Jak sobie radzisz z igłą, Sylvie?

- Rozumiem, że chciał pan powiedzieć „panno Chapeau” - odparła prawie zupełnie spokojnie. Choć zdawała sobie sprawę, że robi błąd, irytacja wzięła górę, a do tego kostium i uwagi Rose na temat biustu nadszarpnęły jej godność. - Z igłą radzę sobie należycie.

- Sylvie, być może zauważyłaś już, że unikamy tu zbędnych formalności. Dziewczęta, na miejsce. Sylvie, ze względu na wzrost staniesz między Molly a Jenny.

- A jak ty masz na imię? - spytała Sylvie. Chyba jednak powinna była coś zjeść, kiedy pan Shaughnessy proponował jej posiłek. Pusty żołądek sprawiał, że łatwo wybuchała gniewem. Niepotrzebnie podejmowała ryzyko.

Mężczyzna zmierzył ją wzrokiem.

- Nazywam się Generał - odpowiedział lodowatym tonem. - Po prostu Generał - powtórzył dobitnie i powrócił do zajęć z tancerkami. - A teraz, Josephine, możesz…

- To jest twoje imię? Generał? - Sylvie nie dawała za wygraną.

Zapadła cisza, tancerki wstrzymały oddech.

Generał odwrócił się powoli i popatrzył na nią z zaciekawieniem.

- A jak masz na nazwisko? - Brnęła dalej, czerpiąc z tej sytuacji perwersyjną przyjemność.

- Ojej, ojej - szeptała podniecona Rose.

- Przestań - syknęła jakaś inna dziewczyna.

Generał mruknął coś pod nosem. Sylvie mogłaby przysiąc, że właśnie użył imienia Toma Shaughnessy'ego nadaremnie. Wziął głęboki oddech i chyba policzył w myślach do dziesięciu.

Potem uśmiechnął się promiennie.

- Moja miła, znasz moje imię, możesz nazywać mnie Generał. Albo „słodki misiaczek”. Albo „ten podlec”. Jeśli zaistnieje potrzeba, żebyś się do mnie odezwała, możesz mnie nazywać w dowolny sposób. Najprawdopodobniej jednak to ja będę się odzywał do ciebie, Sylvie. Teraz bądź tak miła i stań miedzy Molly a Jenny. Rozumiem, że umiesz się poruszać w rytm muzyki?

Sylvie nie pojęła, dlaczego ostatnie trzy słowa zawierały tyle ironii, ale odpowiedziała z powagą:

- Będę się bardzo starać.

- Josephine! - warknął Generał.

Josephine, blondynka, która w porównaniu z resztą dziewczyn wyglądała zdumiewająco zwyczajnie - okrągła, miła i krzepka jaki żona wiejskiego gospodarza - drgnęła i natychmiast zasiadła przy fortepianie. Jej palce przebiegły po klawiaturze i po chwili popłynęła zalotna melodyjka w rytmie walca.

Dziewczęta na scenie zaczęły się kołysać, wdzięcznie wymachując różdżkami nad głową.

Nie stanowiło to specjalnego wyzwania dla Sylvie, która od razu dostosowała się do ich ruchu.

Zauważyła, że Generał się jej przygląda. Mogłaby przysiąc, że nawet z rozbawieniem.

Kołysanie było na swój sposób ładne mimo różdżek, skrzydełek i bezwstydnie przejrzystych kostiumów. Bez trudu mogła sobie wyobrazić, jaką przyjemność sprawia widzom widok pięknych dziewcząt w błyszczących strojach.

- Uśmiech, panienki! - ryknął Generał.

Na tę komendę wszystkie obnażyły równe, ładne ząbki. Sylvie podejrzewała, że w tych okolicznościach na jej twarzy pojawi się raczej grymas, ale posłusznie uniosła górną wargę.

Przebrzmiał jeszcze jeden takt, po czym tancerki zatoczyły krąg i sunęły tyłem do widowni, niestrudzenie kręcąc różdżkami kółka nad głową. Potem wzięły się za ręce. Sylvie nie miała specjalnej ochoty, by dotykać Molly, ale nie było innego wyjścia. Drugą rękę podała Jenny i dalej kołysała się w rytm muzyki.

To była naprawdę dziecinna zabawa. Mogłaby się przy tym nawet zdrzemnąć. Właściwie, drzemka to nie taki głupi...

Szereg dziewcząt nagle zgiął się wpół i ze śpiewnym okrzykiem „Łiiii” wypiął pośladki w stronę widowni, pociągając za sobą zaskoczoną Sylvie.

Po chwili tancerki wyprostowały się i znowu zaczęły się kołysać.

- Jenny! Więcej derriere następnym razem! Zegnij się mocniej! - polecił General, jakby prowadził musztrę.

Kołysały się przez kilka taktów, kręcąc kółka różdżkami, a potem, dobry Boże...

- Łiiiii!

Znowu to zrobiły! Zgięły się wpół, wypinając te swoje derriere i pociągnęły nową koleżankę za sobą.

Kiedy się wyprostowały, szeroko otwarte oczy Sylvie zachodziły łzami z przerażenia.

- Sylvie, ty prawic nie masz tyłka. Idź zaraz do krawcowej, niech ci przerobi tę kieckę - warknął Generał, przekrzykując muzykę. - I masz śpiewać –„Łiiiii". tak żebym cię usłyszał. Raz dwa trzy, raz dwa trzy raz dwa trzy...

Sylvie nagle puściła dłonie Molly i Lizzie i na oślep zbiegła po schodkach ze sceny, instynktownie uciekając przed takim życiem, jakiego zawsze desperacko starała się uniknąć.

Nie wiedziała, dokąd biegnie. Pędziła po prostu byle dalej stąd, ale kierowała się na pewno ku drzwiom Białej Lilii. Mało brakowało, a uderzyłaby głową w czyjąś szeroką klatkę piersiową. Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała w twarz Toma Shaughnessy’ego.

- Już się pani zmęczyła tańcem, panno Chapeau?

- Derrieres… Skłony… „Łiiii!” - wyrzucała Syhie z furią, machając rękoma, niezdolna panować nad emocjami. Przeżyła wstrząs. - To nie jest taniec, panie Shaughnessy!

- Stoi się na scenie, trochę się rusza, i uśmiecha. To właśnie jest taniec - odparł impresario, nieco zmieszany jej wybuchem. - Publika płaci duże pieniądze za derrieres i za „Łiiiii”, panno Chapeau. Czy we Francji taniec zaczął ostatnio oznaczać coś innego?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, on. zmarszczywszy brwi, mówił dalej:

- Ach, chyba rozumiem, o co pani chodzi. Obawiam się jednak, że nikt nie zechce wydać pieniędzy, żeby popatrzeć na… balet. - Przerwał, jakby chciał podkreślić przepaść dzielącą to ostatnie słowo od innych, a potem wyakcentował je złośliwie. - Jeśli to pani ma na myśli. Balet nie przynosi zysków.

Sylvie znieruchomiała na moment. Skąd ten człowiek miałby wiedzieć... Wzięła głęboki oddech.

- Czy mogłabym pracować w tym teatrze przy czymś innym, żeby zarobić na utrzymanie? - Zmusiła się, by jej głos brzmiał spokojnie.

Miała nadzieję, że Shaughnessy nie zinterpretuje tych słów w nieobyczajny sposób. Nie było czego się bać.

- Umie pani śpiewać? - zapytał. Chyba się gdzieś śpieszył.

- No cóż...

Udawało jej się zaśpiewać, nie fałszując, jednak słabo panowała nad głosem. Muzykę rozumiała doskonałe, ale potrafiła ją wyrazić tylko ciałem.

- Tak...- dodała, uznając, że właściwie nie mija się z prawdą.

- Dobrze pani śpiewa? - indagował. - Widzi pani, nie chcielibyśmy wystraszyć naszej publiczności wyrafinowanym śpiewem. Większość z tych mężczyzn musi na co dzień wysłuchiwać arii sopranowych w swoich salonach. Przychodzą tu, by znaleźć się jak najdalej od takich głosów, które im się kojarzą z długimi wieczorami, spędzanymi u boku żon.

- Nie sądzę, żeby ktoś odważył się zaprosić mnie na występy U siebie w domu - odpowiedziała całkiem szczerze.

- Zdecydowałaby się pani zatem na zaśpiewanie nieprzyzwoitej piosenki?

Zamrugała.

- Nieprzyzwo... - zaczęła ze śmiechem, ale zamilkła, gdy się zorientowała, że wcale nie chciał jej rozśmieszyć, tylko po prostu zadał rzeczowe pytanie. Zachowywał się jak biznesmen, podejmujący decyzję, jak spożytkować zasoby. Ona była zasobem.

- Tak, nieprzyzwoitą piosenkę - powtórzył niecierpliwie. - Na przykład taką... - Zastanowił się chwilę, a potem wyprostował głowę i zaśpiewał, zaskakująco dobrym tenorem:

Jasnowłosa Nelly była piękna jak ten kwiat,

Zobaczył ją na drodze rycerz, wielki chwat,

Zabrał na przejażdżkę do lasu przy święcie

I włożył jej do buzi cukierka w prezencie.

Cukierka, cukierka, cukierka w prezencie,

I włożył jej do buzi cukierka w prezencie!

- Tb jest nieprzyzwoita piosenka - wyjaśnił Shaughnessy rzeczowo, taksując Sylvie spojrzeniem.

Wyraz jego twarzy tak mocno kontrastował z treścią piosenki, że długo zastanawiała się nad odpowiedzią, walcząc z rozbawieniem i niedowierzaniem.

- Ładna piosenka - odparła w końcu z powagą. - Może pan sam powinien ją zaśpiewać.

- Och, na pewno bym to zrobił - zapewnił ją z zapałem. - Gdyby tylko ktoś mi zaręczył, że zapłaci mi, jeśli się upudruję i stanę w rzędzie z dziewczętami.

- Jest pan pewien, że nikt by nie zapłacił?

Powiedziała to bez zastanowienia, zanim zdążyła się powstrzymać. Żadna doświadczona kokietka nie oparłaby się pokusie takiej riposty. Natychmiast jednak pożałowała swojej impulsywności, wstrzymując oddech, czekała na odpowiedź. Wpatrywał się w nią błyszczącymi oczyma, wyraźnie zadowolony. Kącik jego ust drgał, kiedy Tom zastanawiał się, co powiedzieć.

- Znam też francuską wersję tej piosenki - odparł w końcu. - Nauczył mnie Henri, mój znajomy. Chciałaby pani posłuchać?

- A czy mam jakiś wybór?

Przemilczał jej pytanie i na moment przymknął oczy, szukając w pamięci słów.

Potem otworzył oczy, otworzył usta i...

No cóż, niewątpliwie była to francuska piosenka.

Nie miała jednak nic wspólnego z Nelly i rycerzem na wiejskiej dróżce.

Mówiła o pewnym mężczyźnie, o tym, co chciałby on zrobić z pewną kobietą i jak chciałby to robić. A także o tym, jaką przyjemność spodziewał się sprawić partnerce. Pojawiał się tam również cukierek, chociaż w tej wersji piosenki został określony zupełnie inaczej... No cóż, w końcu była to francuska piosenka. Refren brzmiał jednak równie entuzjastycznie.

O dziwo, rymowała się doskonale.

Kiedy Shaughnessy śpiewał, oblała ją fala gorąca. Zaczęła się od policzków, potem przeniosła się do żołądka i ogarnęła ją całą, aż po ramiona. Wszędzie...

Słowa piosenki były tak sugestywne, że Sylvie mogła łatwo sobie wyobrazić wszystkie sceny ze szczegółami.

Na pewno Shaughnessy improwizował.

Och, do diabła! Tańczyła już przed niejednym królem. Nie pamiętała jednak sytuacji, której wspomnienie wywoływałoby rumieniec czy podniecający dreszcz. Tom sprawiał, że opuszczał ją rozsądek, a wszystkie strategie obronne rozpadały się jak kulę bilardowe po celnym trafieniu.

Kiedy skończył, zapadła cisza, jak ciężka aksamitna kurtyna na scenie. Minę miał poważną niczym ksiądz, lecz oczy błyszczały szatańską radością. Założył ręce z tyłu i wpatrywał się w nią, ciekaw, co powie.

Nie mogła wykrztusić ani słowa - a zdarzało jej się to niezwykle rzadko. Miała uczucie, jakby myśli ją zawiodły

- To nie... - zaczęta mówić tak niskim głosem, że musiała przerwać i odchrząknąć. - To... nie była ta sama piosenka, panie Shaughnessy!

- Nie? Naprawdę? - odparł niewinnie. - Och, do licha. Henri widać wprowadził mnie w błąd. Muszę z nim zamienić parę słów. A już myślałem, że przyzwoicie nauczyłem się francuskiego.

- Raczej nie - zgodziła się z nim. Przerwała na moment. - Nic określałabym pana znajomości francuskiego jako przyzwoitej.

Zamilkła, czując, jak jej serce przyspiesza w oczekiwaniu odpowiedzi.

- Ach, uważa pani, ze jest nieprzyzwoita? Uważa pani, że to lepsze słowo? - w jego głosie brzmiała szczerość.

W końcu poczucie humoru wzięło górę. Nie mogła już się powstrzymać i wybuchnęła perlistym śmiechem. Ta odpowiedź zabrzmiała jak z podręcznika sztuki flirtu. Spodobała jej się bardziej niż powinna, a właściwie zachwyciła ją, jak perfekcyjne wykonane pas de deux.

Naturalnie jej śmiech tylko go zachęcił. Odpowiedział nań bezwstydnym uśmieszkiem.

- A która część piosenki najbardziej przypadła pani do gustu, panno Chapeau?

- Zakończenie - powiedziała, szybko odzyskując samokontrolę.

Przyglądał się jej dłuższą chwilę z uwagą.

- Może to i prawda, ale... - Wyciągnął rękę i palcem pogładził ją po rozpalonym policzku. - Szkoda, że pani nie widzi, jak pięknym rumieńcem się okryła, słuchając całej piosenki.

Zamarła. Ze wszystkich bezczelnych, pewnych siebie...

Cofnął dłoń i znów wpatrywał się w Sylvie, jakby coś go zaskoczyło. Lekko ściągnął brwi.

Choć jej spojrzenie ciskało pioruny, ciało w niepokojący sposób zareagowało na dotyk tego mężczyzny.

Zamilkli.

- Ta piosenka budzi różne myśli, prawda, panno Chapeau? - odezwał się w końcu.

- Budzi jedynie tęsknotę za prawdziwie dobrym tenorem, panie Shaughnessy - odparła, świadoma, że stać ją tylko na taką kwaśną, niezgrabną ripostę, żeby odzyskać dystans i choć odrobinę pewności siebie.

- Naprawdę? Zatem przepraszam panią. - W jego głosie zabrzmiało autentyczne rozczarowanie. - Miałem wrażenie, ze pani rozumie jej tekst. Widocznie się pomyliłem. Musiałem panią niewłaściwie ocenić, pani jest chyba zwyczajną cnotką.

- Nie jestem żadną zwyczajną...

Znowu błysnęły białe zęby, a na policzku pojawił się dołeczek.

- Tak?

Zbyt późno zdała sobie sprawę, że naraża się na śmieszność, broniąc swojej godności przez zaprzeczenie cnoty. Zresztą najbardziej rozdrażniło ją to niewinne określenie „zwyczajna". Nigdy nie była kimś zwyczajnym, pod żadnym względem.

Ponieważ nie potrafiła wymknąć się z tej słownej pułapki, postanowiła zachować milczenie.

- No tak. Nie wiedzieć czemu, wydawało mi się, że jest inaczej - powiedział beztrosko i wyciągnął z kieszeni zegarek, który w półmroku zalśnił jak odległa planeta. Otworzył kciukiem wieczko, sprawdził godzinę i nagle zaczął się spieszyć.

- Wracając do tematu, panno Chapeau, nie prowadzę tu instytucji dobroczynnej.

Zamrugała. Ten człowiek zachowywał się, jakby właśnie skończył popołudniową przekąskę i odsuwał się od stołu, żeby zająć się innymi sprawami.

- Przepraszam pana? - spytała zaskoczona.

- Sprawa jest bardzo prosta. Może pani odśpiewać wybraną przeze mnie nieprzyzwoitą piosenkę, może pani tańczyć w zespole albo może pani opuścić teatr. Taki jest wybór. Naturalnie jest pani niebrzydka, ale jak pani widzi, w Białej Lilii uroda nie jest czymś niezwykłym. Gdyby pani jej nie miała, już by pani tu nie było. Jak mówiłem, nie stać mnie na działalność charytatywną.

Zatkało ją. Niebrzydka? Jeszcze niedawno wszyscy określali ją jako piękność!

- To się nazywa praca, panno Chapeau - kontynuował. - Zdaje się, że w pani języku to słowo brzmi travailler. A może ta koncepcja nie jest pani znana?

Siłę tego oskarżenia mogła tylko przyrównać do wybuchu wulkanu; uraza i gniew rozjarzyły się płomieniem, aż zaparło jej dech j w piersiach.

Wszystko, co ceniła w życiu - miękkie łóżko, z którego wstawała co rano, entuzjastyczne oklaski, kwiaty, dostarczane po przedstawieniu, kąśliwe uwagi zazdrosnych i pełnych podziwu koleżanek z baletu oraz zachwyt całego Paryża, nie wspominając o gorących uczuciach mężczyzn takich jak Etienne - zawdzięczała drakońskiej dyscyplinie, zaangażowaniu oraz zaciętemu uporowi. Innymi słowy - pracy. Skąd ten... tombakowy uliczny wycierus może wiedzieć, ile potu i bólu trzeba włożyć w taniec, który sprawia, że ludzie, kiedy na ciebie patrzą, zapominają o świecie, że wznoszą się duchem ku niebu?

Sylvie - osoba o błyskawicznym refleksie, szybkich ruchach i zdawałoby się nieposkromionym temperamencie - stała sparaliżowana gniewem.

- Nic pan o mnie nie wie, panie Shaughnessy - wycedziła niskim, pełnym napięcia głosem.

- A czyja to wina, panno Chapeau? - zripostował gładko, jakby targająca nią nawałnica urazy była nieszkodliwym letnim wiaterkiem.

Milczała, nie wierząc własnym uszom.

- Chce pani przez to powiedzieć, że jednak umie pani pracować? - spytał spokojnie, zaglądając w oczy, pełne niemej wściekłości.

- Tak, panie Shaughnessy - oświadczyła w końcu ironicznie. - Zapewniam pana, że jeśli chodzi o pracę, mógłby się pan sporo ode mnie nauczyć.

Roześmiał się urywanie.

- Aha. Jestem pewien, że ma pani rację, panno Chapeau. No, bo przyjrzyjmy się moim zajęciom. Nic, tylko rozkazuję pięknym dziewczętom. Dziecinna zabawa, i tyle. Z przyjemnością skorzystałbym z pani doświadczeń, A tymczasem, będzie pani występować w takich kostiumach, jakich zażyczy sobie Generał, będzie pani wypełniać jego polecenia, uśmiechać się i nie wchodzić w konflikty z dziewczętami. Czy poradzi sobie z tym pani, czy raczej woli pani odejść?

Słuchała jego słów, ale z jakiegoś powodu określenie „niebrzydka” ciągle dźwięczało jej w uszach.

Zabawne, że pośród tych wszystkich nieprzyjemnych rzeczy, których przed chwilą wysłuchała, przytyk do urody zabolał ją najbardziej.

Ciekawa była, czy rzeczywiście wyrzuciłby ją na bruk, gdyby odmówiła; wyczuwała, że wcale nie jest tak obojętny, jak udawał. Myślała nawet, żeby zaryzykować i odkryć jego blef.

Niebrzydka, rzeczywiście.

Z drugiej strony, być może należał do osób, których fascynowały nowości ale i szybko nużyły. Ktoś tak przystojny, nawet gdyby był pozbawiony tego szczególnego... uroku... musi mieć powodzenie u kobiet, Tom Shaughnessy przypominał lustro, w którym świat odbijał się na opak i wyglądał zupełnie inaczej, ekscytował i doprowadzał do szału. A ponadto pobudzał, jak szklanka whisky wychylona jednym haustem... Pewnie był też równie niebezpieczny i tak samo uzależniał.

No cóż, może warto zachować dumę, Ale w kieszeni nie ma ani grosza.

- Kiedy mi pan zapłaci?

Czy światło w pomieszczeniu nagle się zmieniło, czy też jego rysy zmiękły jakby odczuł ulgę?

- Kiedy tylko wystąpi pani na scenie przed publicznością, panno Chapeau. Do tej pory będzie pani traktowana jak praktykantka i Biała Lilia będzie panią utrzymywać. To co, zostaje pani?

Sylvie Lamoreux jako praktykantka. utrzymywana z łaski?

- Zostaje pani? - powtórzył. Ciekawa była, czy Shaughnessy bał się jej odejścia, czy też spieszył się na jakieś spotkanie. Co chwila zerkał na zegarek. Może finansował ten teatr z łupów zrabowanych przez bandytów na drodze i śpieszył się do Biggsa po swój udział; w zdobyczy.

- Zostaję. Będę tańczyć. - Wzięła głęboki oddech, ale i tak nie udało jej się zamaskować ironii w głosie.

Odczekał chwilę, zanim odezwał się znowu. Próżność kazała jej zinterpretować to jako ulgę.

- Bardzo dobrze. Kiedy pani wróci na próbę, z pewnością zechce przeprosić Generała. Przewidywał, że będą z panią kłopoty. Może uda się pani go przekonać, że się mylił.

Ton, jakim to powiedział, oraz uśmieszek utwierdziły ją w przeświadczeniu, że raczej nie wierzył w swoje słowa. Jakoś nie czuła się tym specjalnie urażona.

- Po próbie, Sylvie, poproś Josephine, żeby cię zaprowadziła do twojego pokoju. Ma ci przygotować coś do jedzenia. Nie możesz przymierać głodem.

Popatrzyła na niego. Odpowiedział jej cierpliwym spojrzeniem.

- Dziękuję - wykrztusiła w końcu, starając się, by zabrzmiało to z godnością, ale naturalnie, obróciła się na pięcie, zacisnęła zęby i zawróciła, by przyłączyć się do stadka nieprzyjaznych tancerek.

Nie mogła się powstrzymać. Obejrzała się jeden, jedyny raz, żeby przekonać się, czy Tom na nią patrzy.

Niestety, nie. Dziwne, znowu przyglądał się swoim palcom i miał taki wyraz twarzy, jakby zobaczył ducha.











6



Gdyby połączyć ich fortuny, mężczyźni ci byliby w stanie dwakroć sfinansować całą angielską armię. Znalazło się wśród nich jednak tylko kilku arystokratów, baron Cambry, George Pinkerton-Knowles, który zrobił fortunę na budowie okrętów, major William Gordon, wicehrabia Howath… i paru innych. Odziedziczyli swojej fortuny, zdobyli je sami... na różne sposoby, włącznie z kradzieżą! w majestacie prawa. Jednak dla Toma liczył się tylko fakt, że mieli pieniądze, nudzili się i stale szukali czegoś nowego. Mieli też odpowiedni status, władzę i powiązania, by w razie potrzeby zainterweniować tu i ówdzie, jeśli coś przeszkadzałoby w realizacji jego wielkiego projektu, już wcześniej udzielili mu poparcia, podjęli i ryzyko związane z Białą Lilią - być może pod wpływem kaprysu. Tom sprawił, że inwestycja ta zwróciła się im po trzykroć. Ponieważ raz się udało, byli ciekawi, co chciałby im zaproponować tym razem. Zaprosili Toma na spotkanie w klubie majora Gordona. Potem mieli się rozejść na kolację, a następnie najprawdopodobniej spotkać znowu w Białej Lilii

Dobra brandy i jeszcze lepsze cygara stworzyły miły nastrój, który z pewnością, ułatwiał sięgnięcie do sakiewek; smugi aromatycznego dymu unosiły się w powietrzu, zasnuwając czerstwe, zaczerwienione twarze. Pinkerton-Knowles rozpiął surdut, pozwalając, by brzuch swobodnie opadł mu na uda.

- Opowiadaj, Shaughnessy - przynaglił go.

Tomowi nigdy nie przyszłoby na myśl, że mógłby czuć się nieswojo w takim towarzystwie. Właśnie z tego powodu był przez nich lubiany... niektórzy nawet marzyli o rym, by znaleźć się w jego skórze. Nikogo nie udawał i wyraźnie cieszył się, że jest tym, kim jest: na pół-Irlandczykiem, pół- (podobno) Cyganem... a już na pewno nieślubnym dzieckiem, z czego nie miał zamiaru się tłumaczyć. Z pewnością sprzeciwiliby się, gdyby Tom zaczął się zalecać do ich córek, ale zazdrościli mu i lubili przebywać w jego towarzystwie.

- Panowie - powiedział Tom, wstając. Był szczuplejszy od każdego z nich, wyższy i o wiele przystojniejszy. Podnieśli wzrok z zainteresowaniem. - Dziękuję, że zechcieliście się dziś ze mną spotkać.

- Ależ nie, to tobie należą się podziękowania, Shaughnessy, za twoją Melindę. Melinda również ci dziękuje - zakrzyknął major.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Melinda przez jakiś czas pracowała w Białej Lilii, ale w końcu dała się przekonać i została jego metresą.

Skojarzenie z Melindą i specyficznym rodzajem szczęścia, jakie stało się udziałem majora, sprawiło, ze myśli Toma na moment pomknęły do Białej Lilii i panny Sylvie Chapeau. Przypomniał mu się ten ulotny kontakt, zwykły element flirtu, coś, co robił przedtem setki razy, tak beztrosko, tak obojętnie...

Nie spodziewał się, że jej skóra będzie aż tak... boleśnie delikatna. Ta kobieta była bardzo dumna, twarda, pełna ognia i błyskotliwie inteligentna. Może dlatego przeżył szok, gdy jej dłoń okazała się tak... bezbronna i miękka. Z jakiegoś powodu odkrycie to sprawiło, że poczuł się niezgrabny i niepewny siebie, co go mocno zirytowało. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przeżywał coś podobnego.

- Proszę zatem pozdrowić piękną Melindę - powiedział z udawaną powagą i uniósł szklankę. - Jestem zachwycony, że mogłem przyczynić się do szczęścia dwóch tak godnych osób.

- Za zdrowie Melindy i majora! - ryknęli zebrani i wychylili toast. Rozległy się głośne stuknięcia, gdy odstawiali szklanki.

- Wracajmy do interesów. - Tom przeszedł na oficjalny ton. - Panowie, uważam, że możemy bez zastrzeżeń uznać, iż w ciągu ostatnich kilku lat Biała Lilia znacznie przyczyniła się do naszego wspólnego... - przerwał na moment dla efektu - ...szczęścia oraz dobrobytu. Zważywszy na niedawne oświadczenie majora, jestem pewien, że on w szczególności poprze moje stwierdzenie.

Na sali rozległy się śmiechy i pomruki.

- Tak jest! Tak jest! - potwierdził major z uczuciem.

- Świetna robota, Shaughnessy. Trzykrotny zwrot inwestycji. Masz do tego talent.

Kolejne okrzyki poparcia.

Tom podziękował skinieniem głowy.

- Nikt nie mógłby życzyć sobie lepszych wspólników niż wy, panowie. Dlatego też zaprosiłem was tu dziś wieczór. Chciałbym, żebyście pierwsi usłyszeli o... - strategicznie zawiesił i przyciszył głos - pewnej niepowtarzalnej możliwości.

Pinkcrton-Knowles elegancko stłumił dłonią beknięcie

- O jakiej możliwości mówisz, Shaughnessy?

- No cóż, o możliwości uczestniczenia w jednym z najpoważniejszych, najbardziej pewnych i zyskownych projektów w całym waszym życiu - oświadczył spokojnie Tom. - Czy mam mówić dalej?

Zgromadzeni zamilkli i nastawili czujnie uszu jak myśliwskie psy. Zmieniła się atmosfera, ta przyjazna wyparowała w jednej chwili zastąpiona koncentracją typową dla biznesmenów i łowców przygód, jakimi niewątpliwie byli.

- Panowie, przedstawiam wam Imperium Dżentelmena! - Tom, showman w każdym calu, odsunął aksamitną kurtynę z frędzlami, zasłaniającą okno. Światło padło na pięknie opracowany szkic, umieszczony na sztalugach... - Teatr, klub, raj dla graczy, rozrywki szczególnego rodzaju... na kilku piętrach jednego eleganckiego budynku. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby Białą Lilię połączyć z White's, gdyby White's powiązać z klubem Jacksona... a do tego, gdyby członkowie tego ekskluzywnego klubu mogli po wieczornych przedstawieniach zjeść kolację w towarzystwie pięknych kobiet..

- Tylko zjeść kolację? - odezwał się ktoś z rozczarowaniem. Rozległo się żartobliwe pohukiwanie,

- Tylko zjeść kolację. - W glosie Toma brzmiało współczucie.

- Jeśli uda się panom namówić swoje towarzyszki do czegoś po kolacji, to naturalnie wasza prywatna sprawa. - Przerwał, gdy znowu się rozległy śmiechy i żarty. - Będziecie jednak panowie musieli znaleźć jakąś inną kwaterę, bo Imperium Dżentelmena nie przewiduje tego rodzaju działalności. Czyli, mówiąc mniej dyplomatycznym językiem; nie, nie zamierzamy otwierać burdelu.

- Szkoda, że brak mi pańskich umiejętności przekonywania, Shaughnessy.

- A ja się cieszę, że panu ich brak - odciął się Tom.

Znowu śmiechy, które jednak szybko ucichły. Uczestnicy spotkania w ciszy rozważali jego propozycję.

- A sama nieruchomość? - odezwał się major. - Kupuje pan czy buduje?

Tom poczuł dreszczyk emocji. Takie konkretne pytania oznaczały autentyczne zainteresowanie.

- Kupię, odnowię i rozbuduję. Znalazłem doskonały budynek. Trzeba w niego sporo włożyć, ale możecie panowie zobaczyć, jak to będzie wyglądało. - Tom wskazał na szkic. - Zapraszam do przyjrzenia się z bliska.

Podeszli do projektu, jakiś czas oglądali go w milczeniu, przetrawiali to, co zobaczyli, a potem posypały się pytania dotyczące lokalizacji, licencji, terminów i sopranów (nie, żadnych sopranów). W odpowiedzi sprawnie operował konkretami.

Kiedy pytań było coraz mniej, inwestorzy wrócili na fotele i jeszcze raz oglądali w skupieniu Szkic, analizowali, zastanawiając się głęboko.

Tom obserwował ich spokojnie i cierpliwie czekał na kolejne, najważniejsze pytanie. Gdyby ktoś je zadał, oznaczałoby to poważne zainteresowanie; oznaczałoby to, że pomysł chwycił. Gdyby on sam zaczął mówić na ten temat, przyznałby się do słabości. Pierwszy odezwał się major

- Dobrze, ktoś musi w końcu zadać to pytanie, Shaughnessy. Ile chcesz od każdego z nas?

Tom zebrał się na odwagę i wymienił kwotę. Zapanowała grobowa cisza.

- Dobry Boże, Shaughnessy - wykrztusił major, gdy doszedł do siebie. - Pomysł jest niewątpliwie genialny. Przyznaję, tylko ty możesz się poważyć na coś takiego. Ale nie musisz kupować żonie landa ani posyłać synów do Eton albo Oksfordu, jak ja. A ta kwota...

- Pana syn ma pięć lat, prawda, majorze? - odparł gładko Tom. - Jestem przekonany, że wartość pańskiej inwestycji podwoi się do czasu, gdy chłopak pójdzie do Oksfordu.

Uczestnicy spotkania śmiali się i żartowali, że majorowi brak pokerowej żyłki do inwestowania. Bardzo dobrze. Zaczynali już otrząsać ssę z szoku, słyszeli z dała syreni śpiew, kuszący hazardzistów. Bez wątpienia stawali się bardziej podatni na negocjacje.

- Ale Tom nie ma synów, których będzie posyłał do Eton i do Oksfordu, co? Szczęściarz z ciebie, Tommy, naprawdę. Dzieciakom trzeba zapewnić porządny start w życiu, a to cholernie drogo kosztuje.

Znowu śmiechy.

Tom świetnie się czuł w swojej skórze i był zbyt dumny ze swoich osiągnięć, by martwić się takimi docinkami. Przecież to absurd, by syn jakiegoś irlandzko-cygańskiego przybłędy chodził do szkół razem z synami prawdziwych dżentelmenów. Śmiał się więc razem z nimi. Jako showman wiedział, że taki klimat jest niezbędny, aby inwestorzy kupili jego pomysł i był gotów stworzyć odpowiednią atmosferę. Ale jakoś nie czuł rozbawienia, mimo że ich komentarze były prawdziwe. Odnosił się do tego z pewną autoironią.

Nadszedł czas, by jeszcze raz przejąć kontrolę nad sytuacją - taką strategię opracował sobie wcześniej. Podszedł do okna i zasłonił je, symbolicznie i gwałtownie zamykając świat bogactwa i fascynujących męskich rozkoszy.

- Panowie, dziękuję, że zechcieliście dziś się ze mną spotkać. Szukam niewielkiej, dobranej grupy inwestorów, ludzi mających wizję, otwartych i godnych zaufania. Naturalnie przede wszystkim pomyślałem o was. Rad bym się przyczynić do zwiększenia waszego bogactwa i szczęścia, nie wspominając o własnych korzyściach,

Pochlebne śmiechy.

- Ale właściciel nieruchomości, o której mówimy - kontynuował - wymaga odpowiedzi w ciągu tygodnia, ponieważ chętnych jest wielu. Proszę rozważyć ten pomysł, zapraszam do zadawania pytań, wiecie panowie, gdzie mnie znaleźć…

- Należy iść tropem kobiet! - huknął ktoś, kto wypił nieco za dużo brandy.

- Albo szukać w ramionach Bettiny, w Aksamitnej Rękawiczce, o północy!

Skwitował to uśmiechem i poinformował:

- Jeśli nie dostanę od panów odpowiedzi w ciągu dwóch tygodni, będę rozumiał, że poczyniliście już inne inwestycje. Zatem do zobaczenia w Białej Lilii. Przyjaciele - tu zniżył głos - chciałbym, żebyście pierwsi dowiedzieli się, że przygotowaliśmy absolutnie niezwykłe przedstawienie.

Jak na komendę wszyscy skierowali wzrok w jego stronę i czekali z dziecięcą niecierpliwością.

- Powiedz nam, Tommy!

- Podpowiem wam tylko, panowie. Tylko jedno słowo, więc je dobrze zapamiętajcie.

Wpatrzeni w niego, pochylali się coraz bardziej do przodu. Odczekał strategiczny moment, a potem wypowiedział półgłosem:

- Wenus!

- Wenus! - powtórzył któryś z nich powoli, z zachwytem.

- Przekażcie wiadomość znajomym - dodał Tom. - Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście. To będzie niezapomniane przedstawienie.











Tom miał bardzo trudny, pełen napięć dzień - może oprócz tego kwadransa, gdy wymyślił i odśpiewał sprośną francuską piosenkę dla panny Chapeau. Gdy tylko wrócił ze spotkania z inwestorami, uznał, że czas już porozmawiać z Daisy. Chciał mieć to za sobą, Primadonna często jadała kolację w garderobie przed wieczornym przedstawieniem. Nigdy nie przychodziła na próbę tancerek. Poszedł więc do niej.

Jak to rozegrać? Na smutno? Na poważnie? Na wesoło? Delikatna sprawa. Inteligencja Daisy była równie duża jak jej biust, a poza tym oboje znali się jak łyse konie. Przeżyli razem wiele lat, dobrych i złych chwil. Ich znajomość przypominała starą, porozciąganą, ale wciąż ciepłą kołdrę - może i ponadgryzaną przez mole, ale wciąż przydatną i na swój sposób lubianą.

- Chcę zagrać Wenus, Tom - powiedziała Daisy spokojnie, ale stanowczo, gdy tylko przekroczył próg jej garderoby

Do diabła. Kto, do cholery, zdążył jej powiedzieć? Nie podejrzewał Generała. Wrócił myślą do zadymionej sali i mężczyzn, z którymi pożegnał się godzinę temu. Przeklął ich wszystkich, domyślając się, że najprawdopodobniej jeden z nich skontaktował się z primadonną. Słysząc, że jej imię nie padło na spotkaniu, spryciara wywnioskowała, że Tom i Generał chcą dać tę rolę komuś innemu.

- Och, Daisy, nie uważasz, że nadszedł czas, by dać szansę innym dziewczętom?

- Dlaczego? - spytała wprost

Musiała zdawać sobie sprawę, że odpowiedź jest jedna: starzała się. Podbródek jej zwiotczał, tyłek należało raczej określać jako szeroki, a nie zgrabny, kostiumy trzeba było ciągle poszerzać, a majestatyczny biust coraz bardziej poddawał się sile grawitacji. Ona, Tom i Generał dobrze o tym wiedzieli. Teraz chciała usłyszeć to od Toma, mając pewność, że on nigdy nic zdobędzie się na takie okrucieństwo.

Co za wredna baba.

- Bo muszę je utrzymać w teatrze, Daisy, a jeśli dam jednej albo dwóm szansę, żeby zabłysły, będę miał spokój.

Zobaczył w jej oczach rozbawienie i niechętny podziw.

- A której dasz rolę? Molly? Tej miernocie? Ona nie ma odpowiedniej prezencji

Prezencji? Od kiedy to Daisy zaczęła używać takich słów? Zmienił ton na surowszy.

- Sukces Białej Lilii polega na tym, że ciągle wprowadzamy jakieś nowości. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Szczerze mówiąc, decyzja o roli jest czysto biznesowa. A jeśli show zrobi klapę…

- Nie zrobi, Tom - wtrąciła. - Dlatego właśnie chcę wystąpić jako Wenus. To jest cudowny pomysł, a Generał w gen…

Przerwała i odwróciła się nagle do lustra. Zaczęła różować policzek i poprawiać włosy przerzucone przez ramię.

- Generał to kto, Daisy?

- Och, błazen bez króla.

- Dziwne, przysiągłbym, że przed chwila chciałaś nazwać go geniuszem.

- Prędzej ty zostaniesz kwakrem, niż ja nazwę tego małostkowego tyrana geniuszem.

- Przyznaję, kwakrem jeszcze nie byłem. Może w takim razie spróbuję.

Skrzywiła się do jego odbicia w lustrze.

- Nie zmieniaj tematu, Tommy. Wiesz, że nadaję się idealnie do tej roli.

Miał zupełnie inne zdanie. Popatrzył na Daisy, wyobrażając sobie, jak otwiera się wielka muszla i ze środka wyłania się krągła, farbowana, ruda gwiazdka, zamiast szczupłej istoty, którą namalował Botticelli i którą. Generał wyobrażał sobie na scenie.

Daisy nie wchodziła w grę. Od tego przedstawienia zależał los teatru, jego przyszłość i cały projekt Imperium Dżentelmena. Poza tym musiał się liczyć z Generałem, który niewątpliwie miał jeszcze jakieś pomysły, bo oświadczył, że tylko szczupła tancerka się nada.

- Daisy - zaczął dyplomatycznie.

- Posłuchaj mnie, ty czarusiu. - Odwróciła się i wymierzyła w niego szczotkę do włosów. Szczotka miała uchwyt inkrustowany macką perłową i kosztowała mnóstwo pieniędzy, zresztą jak wszystko w tym pokoju: meble kryte różowym pluszem, miękkie dywany, ogromne lustro w pozłacanej ramie. Wszystkie te przedmioty sprowadzono, by sprawić przyjemność artystce, by ją wynagrodzić. - Mam ci przypomnieć, dlaczego ten teatr w ogóle istnieje?

- Bo miałem dość rozumu, by wykorzystać twój talent? - odparł z uroczym uśmiechem.

Próbowała zrobić kwaśną minę, ale przegrała tę konfrontację, westchnęła.

- Chodź tu, Tommy, nitka ci się przyczepiła. - Pokiwała na niego palcem. Podszedł posłusznie. Urwała długą nitkę zaczepioną o guzik. Nie patrząc wygładziła jego surdut.

- Szkoda, żeby taki drobiazg psuł całą elegancję, prawda, Tommy? - spytała z cieniem goryczy w głosie.

Nie miał pojęcia, jak sobie poradzić z jej strachem, goryczą i dumą. Milczał. Wiedział, że ona zinterpretuje milczenie jako współczucie i że będzie wściekła. Od pewnego czasu czuła się zbyt pewnie w roli diwy, unikała pozostałych dziewcząt, traktowała je chłodno, spóźniała się na próby, a po występach zachowywała się jak piersiasta cesarzowa otoczona dworkami. Tom wiedział o niej wszystko, podobnie jak i ona o nim. Być może, zachowywała się w ten sposób, by zapomnieć o przeszłości. On też uciekał od tego, co było - budował teatry, organizował pikantne przedstawienia i gromadził pieniądze.

Ale to on dał Daisy scenę do występów i ten cesarski tron. Dzięki niemu została gwiazdą. Nigdy się nie wyzbyła prostactwa w mowie. Nawet nie próbowała. On, dla odmiany, systematycznie zmieniał swój sposób mówienia, przysłuchując się dżentelmenom i imitując ich intonację, ucząc się nowych słów ze słuchu i odgadując ich znaczenia. Chował dumę do kieszeni i zadawał pytania. Dzięki urokowi osobistemu nauczył się czytać. Daisy miała po prostu fantastyczny biust i nie musiała się o nic starać.

- Ty tez się starzejesz, draniu jeden - powiedziała cicho. Nie groziła ani nie oskarżała. Brzmiało to raczej jak prośba. Zrobiło mu się bardzo przykro.

Postanowił zmienić temat

- Nie zgadniesz, kogo dzisiaj widziałem, Daisy. Biggsy'ego Biggensa.

- Biggsy’ego! - Oczy jej rozszerzyły się ze zdziwienia. - Dobry Boże! Gdzieś ty go spotkał? Wisiał na jakimś drzewie? - To nie do końca brzmiało jak żart.

- Napadł na powóz, którym jechałem, wiesz?

Daisy prychnęła.

- Biggsy zawsze miał dobre serce, ale za mało wyobraźni. Jeszcze kiedyś źle skończy.

- Pytał o ciebie.

- No widzisz, Tommy? To dlatego, że nawet po tylu latach robię na ludziach wrażenie. - Odwróciła się niby do lustra, ale jednocześnie twardo spojrzała w oczy Toma, z dumą, wyzwaniem… i z niepokojem. Ten niepokój bardzo mu się nie podobał. Disy była dumna i barwna jak paw, była primadonną; niepokój do niej nie pasował. Poczuł się jak łajdak. Niby przypadkiem przeniósł wzrok na karafkę z brandy, ale przyznał w duchu, że na spotkaniu z inwestorami wypił już wystarczająco.

- Ale do ciebie nie strzelał, co nie?

- Udało mi się go przekonać, żeby dał mi spokój, przez pamięć dawnych czasów. Zażyczył sobie buziaka od jednej z pasażerek. Takiej ceny zażądał za to, że nas nie obrabuje ze wszystkiego.

Daisy się uśmiechnęła.

- Cofam to, co powiedziałam o jego wyobraźni. Dostał tego całusa?

Tom zamilkł na moment

- Dostał. Jedna z pań się... zgłosiła na ochotnika.

Przypomniała mu się ta scena. Szczupłe ciało Sylvie, jej napięte ramiona… Musiała stanąć na palcach, żeby dosięgnąć ust odrażającego brzydala. Widział, jak Biggsy niemal pokornie się zgadza na tę laskę. Zachwyt i wdzięczność miał wypisane na twarzy.

Poczuł niepokój, ta rozmowa była stanowczo za długa; nadszedł czas, żeby postawić sprawę jasno.

- Daisy, rolę Wenus dostanie inna dziewczyna. Jeszcze nie zdecydowałem która. Aha, poza tym zatrudniłem nową tancerkę.

Zmierzyła go ostrym spojrzeniem.

- Zatrudniłeś nową? Kiedy?

- Dziś.

- Generał wie?

Sprytna ta Daisy. Uśmiechnął się lekko.

- Już wie.

Przyglądała mu się w lustrze z namysłem.

- Kto to jest? Przyszła na miejsce Kitty?

- Nie przyszła na niczyje miejsce - odparł ostro. - To od niej Biggsy dostał całusa.

Daisy zacięła usta. Mimo to wyglądała na zaciekawioną.

- Wziąłeś ją z litości? Niemożliwe - dodała oschle.

Tom poczuł się urażony. Daisy odniosła więcej korzyści z jego umiejętności organizacyjnych i pragmatyzmu niż ktokolwiek inny. Nie był bez serca i ona dobrze o tym wiedziała. Pewnie uraził jej dumę i próbowała się odciąć. Zignorował więc ten przytyk, świadom, że jeszcze bardziej ją tym pognębia. Nic widział innego wyjścia.

- Zatrudniłem ją, że tak powiem, pod wpływem impulsu. - Uznał, że Daisy łatwiej zaakceptuje taką odpowiedź. Uśmiechnął się łobuzersko. - Poza tym dźgnęła mnie szydełkiem, gdy tylko dotknąłem jej ramienia.

Daisy była wyraźnie zaintrygowana.

- Ładna jest?

- Nie. Pomyślałem sobie, że dla odmiany zatrudnię jakąś przeciętną dziewczynę.

- Czy ta nowa... to Wenus? - Głos jej zadrżał, gdy to mówiła. Tak, och tak. Nie. Być może.

- Jeszcze nie podjąłem decyzji.

- Ale zdecydowałeś już, że to nie będę ja.

- Cieszę się, że to rozumiesz, Daisy - oświadczył natychmiast.

Wychodząc, kątem oka spostrzegł, że szczęka opadła jej niemal do obojczyka. Daisy była jednak na tyle mądra, że nie odezwała się ani słowem. Znała Toma nie od dziś i wiedziała, na ile może sobie pozwolić.











Generał męczył je przez trzy godziny, a niezmordowana Josephine grała w kółko te same melodyjki. Ktoś inny może by oszalał; Sylvie rozumiała sens takiej pracy. Przez całe życie tańczyła wciąż do tych samych melodii i powtarzała te same ruchy, by doprowadzić je do perfekcji.

Wysiłek fizyczny był minimalny, natomiast psychicznie czuła się sponiewierana.

Dziewczęta podchodziły do tej pracy pogodnie, a przynajmniej bez oporów, rzeczowo. Śmiały się, wirowały, skakały, kołysały biodrami. Jednak Sylvie za nic, ale to za nic nie mogła przywyknąć do pokazywania tyłka i wyśpiewywania: „Łiiii!”.

Molly zaśpiewała nawet pieprzną piosenkę, podczas gdy reszta tancerek, skupiona za nią, wtórowała jej w refrenie i sugestywnie wymachiwała różdżkami. Sylvie wreszcie zrozumiała wymowę tego akurat rekwizytu. Do tego jeszcze klepały się po pupach.

A potem, ku jej rozpaczy, te z tyłu odwróciły się, by poklepać po pupach tancerki w pierwszym rzędzie.

Okazało się, że Sylvie przypadło klepanie miękkich, skądinąd powabnych krągłości Molly. Boże, jej pośladki wyglądały jak wypchane poduchami. Załamać się można.

Szybko nabrała wprawy, ponieważ żaden z tych tańców nie wymagał wdzięku i precyzji niezbędnych do wykonania grand jete. Po godzinie Generał wydzierał się na nią zaledwie raz, może dwa razy, podczas każdego numeru.

- W górę, Sylvie! I nic rób takiej miny, kiedy klepiesz Molly! Ona ma śliczną dupeczkę! To zaszczyt dla ciebie!

W trzy godziny przecież nie wyrośnie mi dupeczka, chciała odkrzyknąć Sylvic. Mam, jaką mam i już.

Dobry Boże. Trzy godziny i już wyrażała się jak angielska ulicznica, nawet w myślach. Co to za słowo „dupeczka”?

W głowie jej się kręciło i miała mroczki przed oczami z głodu. Szczęśliwie próba dobiegła końca, a Generał wygłosił sakramentalne: „Dziękuję paniom!"

Tancerki zbiegły po schodach ze sceny i udały się do garderoby, żeby z wróżek zmienić się z powrotem w normalne dziewczęta, Sylvie stała w miejscu, zastanawiając się, czy iść za nimi, czy zostać. Ktoś dotknął jej ramienia. Obok stała Josephine, jeszcze lekko zaróżowiona i rozgrzana od energicznego walenia w klawisze.

- Sylvie, pan Shaughnessy prosił, żebym się tobą zajęła. Najpierw trzeba cię chyba nakarmić. Jesteś blada jak prześcieradło. Chodź ze mną.

Ruszyła śladem Josephine przez wąskie korytarze, mijając garderobę, skąd rozlegały się śmiechy i piski. Pomyślała, że może powinna zmienić ten za duży kostium i zostawić różdżkę. Przykro jej było, że nie może podzielać tej ogólnej wesołości Zastanawiała się, czy dzięki temu, że tańczyły razem i klepały się nawzajem po tyłkach przez całe popołudnie, dziewczęta będą dla niej trochę milsze.

W Paryżu, jako primabalerina, musiała trzymać się z dala od reszty tancerek ze względu na swój status, wszystkie jej się podlizywały, marzyły o tym, żeby być nią - i te, które spiskowały przeciw niej, i te, które tylko żółkły z zazdrości

Właściwie i tu, i tam czuła się tak samo jak w powozie po napadzie bandytów: miała wrażenie, że niewidzialna ściana oddziela ją od reszty ludzi.

Położyła dłoń na sercu, dotykając lekko miniatury z portretem matki. Pomyślała o Susannah, lady Grantham. Może to jest ktoś, kto będzie jej bliski. Nie miała pojęcia, kiedy Susannah ma wrócić z Francji ani jak się tego dowiedzieć.

Josephine pochwyciła jej spojrzenie, skierowane na drzwi garderoby.

- Nie, najpierw chodź coś zjeść, kochana. Pan Shaughnessy nie będzie zadowolony, jeśli zemdlejesz. Zły przykład dla innych. - Uśmiechnęła się, podkreślając, że to żart - Potem pokażę ci twój pokój.

Minęły szerokie podwójne drzwi, przypominające wejście do sali balowej. Dochodziły spoza nich odgłosy młotków i pił; coś spadło z ogłuszającym łomotem, ktoś zaklął barwnie i soczyście. Mogła przysiąc, że to Generał.

- Budują dekoracje - zwierzyła jej się szeptem Josephine. - Do Wenus - to ostatnie słowo wypowiedziała niemal z czcią.

O co im do licha chodzi z tą całą Wenus?

Josephine poprowadziła Sylvie po wąskich schodach, a potem1 długim korytarzem, wzdłuż którego było mnóstwo drzwi. Na końcu było okno. W prostych lichtarzach umocowanych do ściany tkwiło kilka świec o starannie przyciętych knotach; zdaje się, że i żadnej z nich ostatnio nie używano.

- Biała Lilia była w ruinie, kiedy pan Shaughnessy ją kupił. Zrobił teatr, jak się patrzy - powiedziała z dumą Josephine, jakby Tom był jej synem.

Zatrzymały się przy trzecich drzwiach po lewej stronie.

- Twój pokój, kochanie. Dziewczęta zwykle przed występami wychodzą jeść na miasto. Ale tobie gosposia przyniosła coś z kuchni.

Na stoliczku stalą taca przykryta serwetą. Sylvie uniosła róg i zajrzała pod spód, obawiając się kolejnego angielskiego posiłku. Zobaczyła jednak grubo pokrojony ciemny chleb, pachnący drożdżami, więc chyba świeży. Nabrała zaufania i zdjęła całą serwetę. Pod nią kryło się kilka plastrów sera - angielski ser również wydawał jej się podejrzany, ale ten był przynajmniej aromatyczny, ostry i pokrojony w grube plastry. Obok leżały dwa czerwone jabłka i zimne mięso z drobiu, pachnące ziołami, chyba pieczone, sądząc po złocistej skórce. W białą serwetkę zawinięto czyściutki nóż i widelec Zestawu dopełniał imbryczek z herbatą, filiżanka i spodcczek.

Syfcie nagle poczuła tak silny głód, że żołądek niemal wywrócił jej się na mcc; chciało jej się wymiotować. Uświadomiła sobie, że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zmrużyła oka. Ogarnęło ją ogromne zmęczenie. Nie była w stanie powiedzieć ani słowa ani nic zrobić, poza zaspokojeniem potrzeb ciała.

Rozejrzała się wokół. Na czystej drewnianej podłodze leżał nieduży, kwadratowy dywanik. Na łóżku rozłożono czystą pościel i zapraszająco odsuniętą narzutę oraz niebieski koc w nogach. Dwie duże poduchy u wezgłowia wyglądały niemal obscenicznie miękko i zapraszająco. Na stoliku w kącie stała kanka i miednica. W pokoju nie było okna ani kominka, za to ktoś umieścił w nim niedużą toaletkę i powiesił lustro na gwoździu wbitym w ścianę.

Pokoik w niczym nie przypominał małego, ciemnego mieszkania Claude w Paryżu. Był też o całe światy - a przynajmniej jeden kontynent - odległy od tego, jak miało wyglądać jej życie z Etienne'em: w marmurach, zlocie, blasku i w wielkich przestrzeniach. Jednak ta prostota i niewielkie rozmiary pokoiku działały na nią kojąco. Wyglądał jak zaciszna cela mniszki.

Na tę myśl o mało nie wybuchnęła śmiechem. To głód przyprawia ją o takie myśli. Obecność Etienne'a w jej życia sprawiła, że nie miała nic wspólnego z mniszkami.

- Nocnik jest pod łóżkiem - objaśniła rzeczowo Josephine. - Jeśli chcesz, zejdź później do kuchni. Mieszkam w teatrze, razem z gospodynią, panią Pool i panem Shaughnessym.

- Pan Shaughnessy mieszka tutaj? W teatrze? - Sylvie była zaskoczona. Sądziła, że ma swoje apartamenty w Londynie albo nawet cały wielki dom, równie elegancki, jak on sam.

Należy jednak pamiętać, że spotkała go w dyliżansie pocztowym. Być może z budżetu na wydatki osobiste mógł sfinansować tylko te srebrne guziki.

- Pan Shaughnessy to praktyczny człowiek - stwierdziła Josephine. - Mieszka tam, gdzie pracuje. Umie oszczędzać.

Ale nie zna umiaru, pomyślała Sylvie. Ciekawe połączenie.

- Generał mieszka na mieście - dodała pianistka. - Sylvie, jeśli znasz się na szyciu, to może pomożesz mi z kostiumami, kiedy nie będziesz miała prób? - Popatrzyła na nią z nadzieją, - widzisz, wszystko przez pana Shaughnessy'ego i jego pomysły. Zawsze ma nowe i zawsze chce je od razu wprowadzać. Więc rano szyjemy, po południu są próby, a wieczorem występy,

Sylvie zaciekawiło, czy za szycie zapłacą jej dodatkowo. Potem pomyślała, że i tak będzie miała w Białej Lilii aż za dużo wolnego czasu, i postanowiła pomóc. Kiwnęła głową na zgodę.

- Quelle heure - zaczęła. Była tak zmęczona, że z trudem znajdowała angielskie słowa. - Która jest teraz godzina, Josephine?

- Pora na jedzenie, moja mila. Przyjdę po ciebie przed występem, koło ósmej.

- Przed występem? Mam go oglądać?

- Dziś wieczór tańczysz, kochanie. Pan Shaughnessy zatrudnił cię nie bez powodu. Jakoś pospinamy ten kostium agrafkami na jeden wieczór, a jutro go przerobimy. Tu, w Białej Lilii, roboty zawsze jest w bród.

Zamknęła drzwi z uśmiechem, zapraszając Sylvie do jedzenia.

Dziewczyna nic wiedziała, czy najpierw ma się rzucić na kuszący posiłek, czy na te białe poduszki na łóżku.

Chwilę później zabrała się do jedzenia, nic dbając o nóż i widelec, bezwstydnie pojękując z rozkoszy, gdy poczuła pikantny smak mięsa, sera i chleba. W miarę jak żołądek napełniał się pożywieniem, zaczęła czuć się znowu jak człowiek.

Sen z pełnym żołądkiem nie był chyba najlepszym pomysłem, ale organizm się go domagał. Otarła kąciki ust chusteczką i padła i na łóżko. Umościła się wygodnie, westchnęła i natychmiast zasnęła.









7



Sylvie się obudziła, słysząc stukanie do drzwi. Poruszyła się i poczuła, że wciąż ma na sobie kostium wróżki, w który zaplątały jej się nogi. Wymierzyła kilka lekkich kopniaków w powietrze, by się uwolnić, potem przewróciła na bok i zamrugała: obok niej na poduszce leżała drewniana różdżka. Aha, więc to nie był koszmar, wywołany posiłkiem w zajeździe.

- Sylvie? Wstawaj, musisz się przygotować do występu, kochanie. - Zza drzwi dobiegł pogodny głos Josephine.

Sylvie złapała różdżkę, wstała, stoczywszy krótką walkę z suknią wróżki, i podeszła do drzwi

Josephine przyjrzała się jej krytycznie.

- No cóż, zawsze jest jeszcze puder - powiedziała w końcu z rezygnacją. - Pospinamy twoją suknię kochanie, rozpuścisz włosy. Będziesz śliczna. - Mówiąc to, poweselała trochę, w przeciwieństwie do Sylvie. - Chodź, kochanie, czas na nas.

Wraz z Josephine wyszła ze swojej zakonnej celki; wędrowały wąskimi korytarzami, aż trafiły w atmosferę, która było dokładnym przeciwieństwem mnisiej kontemplacji: do garderoby pełnej wesołych, rozchichotanych dziewcząt, które co chwila znikały w głębi szaf szukając potrzebnych rzeczy, i głośno zachwycały się prezencikami przysyłanymi przez wielbicieli. Wszystkie toaletki pyszniły się takimi dowodami uznania. W świetle lamp złociły się nagie ramiona tancerek, lśniły blaskiem loki i skrzydełka wróżek.

Lizzie podniosła do góry parę kolczyków, domagając się podziwu.

- To granaty, Lizzie! - oceniła Molly fachowo. - Ale dyndają.

- Zupełnie, jak u tego faceta, który mi je przysłał - odparła ze smutkiem Lizzie. - Ciągle mu dynda i dynda, żebym nie wiem co robiła - dodała i zilustrowała sytuację, przykładając do siebie różdżkę poziomo, a potem opuszczając ją smętnie, z gwiazdką wycelowaną w podłogę.

Chichotały rozbawione tą scenką.

Molly otworzyła swoje pudełko i patrzyła w nie jak urzeczona,

- Co tam masz? - spytała Lizzie.

Molly podniosła malowany wachlarz z kości słoniowej i jedwabiu, przepiękny. Pewnie kosztował tyle, ile tuzin takich kolczyków. Wszystkie tancerki natychmiast stłoczyły się wokół niej.

- Od nowego faceta - skomentowała krótko. Próbowała być nonszalancka, ale jej się nie udało. - Powiedział Poemu, żeby to dał najpiękniejszej dziewczynie w teatrze… - Zająknęła się, mówiąc te słowa, jakby nie była pewna, czy może przyjmować je do siebie. Ale w głosie pobrzmiewała też nutka triumfu, która mogła oznaczać, że wielbiciel potwierdził coś, co Molly już od dawna podejrzewała.

Nawet ze swego miejsca przy drzwiach Sylvie widziała, jaki to piękny drobiazg. Gustowny i... oryginalny. Prezent, który miał być częścią intrygi i rozbrajającym pochlebstwem, co jak dobrze wiedziała, stanowi pierwszy krok do uwiedzenia. Bogacz przysłałby takiej dziewczynie jak Molly jakąś biżuterię - Sylvie dostawała jej więcej, niżby chciała - ale tylko ktoś dobrze wychowany i inteligentny wybrałby taki strategiczny wachlarzyk. Ona dostawała prezenty tego rodzaju od Etienne'a na początku ich znajomości. Piękne, delikatne, niczym płatki śniegu. Sprawiły, iż przywykła do jego zalotów, a potem zaczęła ich oczekiwać.

Nagle poczuła ciężar w piersi, miała wrażenie, że ktoś ścisnął jej serce i pozbawił tchu. Wzięła głęboki haust powietrza, a potem zrobiła wydech, jakby sama sobie chciała udowodnić, że potrafi oddychać.

Możliwe, że źle się poczuła, bo już od tylu dni nie tańczyła. Brakowało jej tego cudownego uczucia, gdy serce bije z wysiłku, a skórę pokrywa mgiełka potu wydzielanego przez wyczerpane, zemocjonowane pracą ciało. Podejrzewała, że jej mięśnie rozpaczliwie tęsknią za rozciąganiem i rozluźnieniem.

Z pewnym smutkiem zaczęła się zastanawiać, kiedy będzie mogła znowu zatańczyć. W balecie, a nie podczas tych... występów w Białej Lilii

- Widziałaś go już, Molly? Twojego nowego faceta? Jest przystojny? -wypytywała Lizzie.

- Dziś po przedstawieniu się dowiem - odparła cynicznie Molly. - Ma po mnie przysłać powóz wieczorem, Poe mi powtórzył.

- Tylu adoratorów, można pozazdrościć! - Rosę westchnęła z pewną rezygnacją, ale bez urazy. - Mam nadzieję, że ten nowy nie będzie... dyndał.

Znowu chichoty.

- A Belstow, Lassiter i reszta nie będą o niego zazdrośni?

Molly wzruszyła ramionami.

- Powiedziałam Belstowowi, że nie będę miała dla niego czasu, dopóki nie zobaczę pieniędzy jego taty. A Lassiter? Jeżeli się nie dowie, to się nie zmartwi - odparła, nie odrywając oczu od wachlarza.

W końcu jednak podniosła wzrok i zobaczyła Sylvie, stojącą w progu z Josephine.

- Proszę państwa, na sali zjawiła się panna Kurczak - ogłosiła dumnie.

- Ojej, będziesz już dzisiaj tańczyć, Sylvie? - W głosie Rose brzmiało umiarkowane zadowolenie. - Może jutro nauczysz się roli dworki.

- Naprawdę pocałowałaś bandytę, Sylvie? - chciała wiedzieć Jenny Gapiła się na nią, wytrzeszczając oczy. - Rose mi mówiła.

- Pocałowałam - potwierdziła Sylvie. - Powiedział, że jeśli mu któraś da buziaka, to nas nie obrabuje. No to dałam.

Dziewczęta spoglądały na nią z podziwem. Tylko Molly odwróciła głowę, potrząsając kasztanowymi lokami, i wpatrzyła się w lustro. Zaczęła rozprowadzać róż na gładkim policzku, udając, że nie jest zainteresowana.

Syfcie nonszalancko wzruszyła ramionami i pominęła dalszą część swojej historii: „a potem bandyta ukradł mi wszystkie pieniądze i list od mojej siostry, przez co jestem zmuszona zadawać się z wami”. Uznała, że najlepiej będzie zachować enigmatyczne milczenie. Przełożyła różdżkę do drugiej ręki, bo Josephine dopasowywała na niej strój.

- Nie ruszaj się Sylvie, bo cię ukłuję - powiedziała z ustami pełnymi szpilek. Umiejętnie upinała spódnicę, zwężając ją w pasie.

Sylvie posłusznie tkwiła bez ruchu, póki Josephine nie poleciła jej przyjąć innej pozy, zęby mogła zająć się następnym szwem.

- I pan Shaughnessy przejął cię do pracy za tę odwagę? - dopytywała się Lizzie.

To dziwne. Poczuła się urażona tymi słowami. Przyjął mnie, bo jestem piękna, pomyślała. A właściwie dlaczego ją przyjął? Na pewno z tego powodu.

- Nie wiem - odparła prawie szczerze. Znowu wzruszyła ramionami, typowo francuskim gestem. - Szukałam pracy.

- Nie ruszaj się - ostrzegła ją Josephine, wyjmując szpilkę z ust i wbijając ją w tkaninę.

Nagle drzwi otwarły się na oścież i huknęły o ścianę. Tancerki zaczęły piszczeć.

Do garderoby wpadł młody, przystojny mężczyzna z widocznymi już objawami otyłości. Twarz miał czerwoną ze złości. Dyszał jak po długim biegu. Zacisnął dłonie w pięści, aż mu kostki pobielały, i uniósł je gotowy do bicia.

Sylvie od razu zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Serce podeszło jej do gardła.

- Leć po pomoc - szepnęła do Lizzie, która stała najbliżej drzwi.

Dziewczyna pędem wybiegła z garderoby.

Mężczyzna rozglądał się, szukając Molly.

- Ty... - wycedził z pogardą.

Chwycił ją za gorset sukni i poderwał z krzesła.

- Kto to jest? - warknął.

- Belstow, ja…

- Powiedz mi, kto to jest! - wrzasnął. - Kto cię tak rozpieszcza, ladacznico?

Ku przerażeniu Sylvic uderzył Molly w twarz. Niesamowity odgłos. Dziewczyna krzyknęła głośno. Kiedy napastnik znowu podniósł rękę, Sylvie rzuciła się na niego.













Przed każdym przedstawieniem, gdy dziewczęta się przebierały, Tom i Generał siadali razem, by omówić sprawy dotyczące Białej Lilii. Pokój, w którym rozmawiali, był szczytem męskich wyobrażeń o przytulności i wygodzie. Pluszowe fotele rozsiadły się wokół kominka jak leniwe, nażarte zwierzaki. Trzaskający wesoło ogień rzucał blask na płaskorzeźby, stanowiące pomniejszone odpowiedniki ściennych ozdób z teatru: satyry i nimfy, bogowie i boginie figlowali w świetle płomieni.

Od kiedy nauczył się czytać, Tom pokochał bezwstydną, radosną fizyczność greckich mitów, ich okrucieństwo i figlarność, magię i zaklętą w nich mądrość.

Tylko jedna postać mityczna nie została przedstawiona na tych płaskorzeźbach: Chiron, ranny uzdrowiciel. Nie miał nic wspólnego z erotyką, Chiron był nauczycielem. Szlachetnie urodzonym dżentelmenem.

Tom dobrze wiedział, że on sam nie jest szlachetnie urodzonym dżentelmenem, i wątpił, by kiedykolwiek mógł nim w ogóle zostać. Myśl ta bynajmniej nie przyprawiała go o bezsenność.

Wyciągnął z kieszeni złoty zegarek, przypominający księżyc, otworzył go i sprawdził godzinę. Zza ściany dochodził pogodny pomruk gromadzących się widzów, którzy co wieczór przychodzili, by się bawić na przedstawieniach. Był to jego ulubiony dźwięk, podobnie jak brzęk szylingów oraz jęk, wydawany często w kulminacyjnym momencie fizycznego spełnienia.

To ostatnie skojarzenie sprawiło, że westchnął i pobiegł myślami ku pewnej kobiecie...

- Jak sobie dziś radziła ta nowa, Gen?

Generał wyjął z ust cygaro i patrzył z zadowoleniem na żarzący się koniuszek.

- Nie ma pupci, jest dumna, bezczelna i połowa z dziewcząt wariuje przez nią z zazdrości. Wszystko przez ciebie i przez to, ze narzuciłeś ją naszemu małemu, miłemu zespołowi. Jak twoim zdaniem mogło jej pójść?

Tom zaśmiał się na te słowa.

- A umie tańczyć?

- Nada się.

- To dobrze. Przyjrzę się jej jutro na próbie.

- Czy... powiedziałeś Daisy o Wenus? - Przyjaciel poruszył niewygodny temat

- Tak - odparł ponuro Tom.

- Nie przyjęła tego z godnością, prawda? - spytał Generał z charakterystyczną, zawodową ironią.

- Gen, czy Daisy kojarzy ci się z poczuciem godności?

Zapadło dziwne milczenie. General odwrócił się od Toma i znowu patrzył na czubek cygara, jakby tam kryła się odpowiedź.

- No, raczej bym jej tak nie opisał - stwierdził. Ale w jego głosie zabrzmiał żal.

Tom z pewnym rozbawieniem przyglądał się przyjacielowi, lekko marszcząc brwi.

- Dostałem liściki od majora i od lorda Cambry. Wchodzą w ten interes. Chcą się przyczynić do powstania Imperium Dżentelmena. - powiedział cicho, ale każde słowo było przesiąknięte triumfem.

- No proszę - mruknął Generał, doceniając znaczenie tej wiadomości. - Czy wszyscy muszą się zgodzić, żebyś mógł ruszyć z projektem?

- Jeżeli wszyscy sic w to zaangażują do końca tygodnia, kupię budynek z tych pieniędzy, które mam i podpiszę umowy z wykonawcami, wchodzisz w to, Gen?

- Jeszcze się pytasz? Też chcę mieć w tym udział, Tommy. Zagwarantowałeś mi szczodre zyski...

- Rozumiesz już, jak to będzie wyglądało? Będziemy mieli...

Nagle ktoś gorączkowo zastukał do drzwi. Tom skoczył na równe nogi i szarpnął za klamkę. W drzwiach stała zadyszana Lizzie.

- Garderoba... Molly... pan Belstow. Niech pan tam idzie, proszę...

Tom jednym spojrzeniem ogarnął scenę w garderobie. Molly zasłaniała twarz; cztery dziewczyny; częściowo rozebrane, chowały się w kącie; Belstow pochylał się nad Molly z podniesioną ręką. Nie wiadomo, czy chciał się bronić, czy znowu uderzyć tancerkę. A Sylvie Chapeau, dzierżąc w dłoni różdżkę bez gwiazdki na czubku, właśnie brała zamach, żeby uderzyć go jeszcze raz.

Tom szybko i delikatnie schwycił Sylvie za drugą rękę i pociągnął ją za siebie. Opierała się tylko odrobinę, niemal odruchowo, bo wciąż kipiała gniewem.

- Gdzie pan sobie życzy, panie Belstow? - spytał Tom cichym, napiętym głosem. Był uprzedzająco grzeczny.

Zaskoczony Belstow obrócił się na pięcie i zamarł z wyrazem gniewu na twarzy i uniesioną ręką.

- Jak to: gdzie? - powtórzył. Przez chwilę drań miał minę pełną nadziei, jakby Tom przyszedł do niego z prezentem.

- Nóż - wyjaśnił powoli Tom. W jego głosie było niemal radosne okrucieństwo. - W przełyk, a może niżej - w gardło?

Spokojnym gestem przesunął ręką po własnym gardle, a potem równie spokojnie rozchylił surdut. Tylko odrobinę, jakby mu coś przeszkadzało.

Wszyscy mogli zobaczyć, że przy pasku od spodni ma póz w poręcznej pochwie.

Twarz Belstowa wykrzywił grymas niedowierzania.

- Nie odważysz się, Shaughnessy. Przyłapałem tę dziwkę z innym...

Ręka Toma wystrzeliła błyskawicznie w górę. Złapał Belstowa za gors koszuli i podniósł w górę, tak że młody człowiek musiał wspiąć się na palce. Chwiał się teraz z twarzą tuż przy twarzy Toma.

- Sprawdź sam - zaproponował Tom głosem wypranym z emocji, jakby mało co w życiu nudziło go bardziej, niż ten młodzik, którego trzymał za gardło.

Potrzymał go tak jeszcze chwilę, czekając, aż sens słów dotrze do świadomości napastnika.

Kiedy jego twarz zszarzała jak popiół. Tom wiedział już, że się udało.

Puścił go nagle.

Belstow upadł na kolana, bo osłabłe mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Wszyscy go obserwowali, ale nikt nie pomógł, gdy niezgrabnie gramolił się, chcąc wstać. Złapał się za gardła

- Kiedy mój ojciec się o tym dowie, Shaughnessy...

- Znam twojego ojca, Belstow Zapewniam cię, kiedy mu opowiem, co zrobiłeś, będzie żałował, że cię nie wypatroszyłem. Ciekawe, co twój ojciec myśli o biciu kobiet.

Blefował. Nie znał Belstowa seniora, widział go tylko ze dwa razy w teatrze, ale starszy pan zrobił na nim dobre wrażenie, Tom miał dobry instynkt w takich sprawach.

Okazało się, że i tym razem trafił. Spopielała twarz Belstowa przybrała odcień zieleni. Aha, większość młodych słabeuszy boi się własnych ojców.

- Chyba nie muszę panu mówić, że nie jest pan tu już mile widziany - dodał Tom uprzejmie. - Chciałbym również, żeby pan przemyślał, co mogłoby się panu przydarzyć, gdyby pan postanowił pokazać się tu ponownie. Czy wyjdzie pan o własnych siłach, panie Belstow, czy też potrzebna panu będzie dodatkowa pomoc?

Belstow otworzył usta i zamknął je ponownie. Przez chwilę mierzył Toma wściekłym spojrzeniem. Shaughnessy odpowiedział na nie, nie mrugnąwszy okiem. Belstow odwrócił się, przegrawszy ten pojedynek. Chwilę później wyszedł bez słowa.

Tom odwrócił się i zamknął za nim drzwi kopniakiem. Oddychał ciężko, by wyrzucić z siebie duszącą go złość. W garderobie panowała cisza. Dziewczęta zamilkły jak ptaki na widok kota.

- Chodź no! - zwrócił się do Molly. - Pokaż, co ci zrobił.

Podniosła głowę z wahaniem, zasłaniając oko, zawstydzona i drżąca. Tom łagodnie odsunął jej rękę. Oko było zaczerwienione. Przez następnych kilka dni będzie przybierało rozmaite odcienie i barwy. Znał te objawy - widział już niejedno podbite oko, u kobiet i u mężczyzn.

- Ja... ja potrzebuję tej pracy, panie Shaughnessy.

Głos Molly drżał i nie bez powodu. Wiedziała, że lam nie może posłać na scenę posiniaczonej dziewczyny, bo zrobiłaby złe wrażenie na publiczności. Wiedziała, też, że tuziny ślicznotek są gotowe przyjść na jej miejsce - za płacę, która wystarcza na niezły pokój, sukienki i pozwala spotykać dziesiątki bogatych adoratorów. W dodatku od tancerek wymagało się tylko, by wypełniały polecenia na scenie i ubierały się w skąpe kostiumy.

Każdą z dziewcząt można było wymienić równie łatwo jak żarówki w lampkach, oświetlających garderobę.

Tom popatrzył na Molly. Wciąż czuł igiełki furii na skórze. Pewnie mądrzej byłoby rozwiązać tę sprawę dyplomatycznie - Belstow był bogaty, a do tego miał powiązania z innymi uprzywilejowanymi osobami. Tom doskonale znał wartość takich powiązań i płynące z nich zagrożenia. Nade wszystko jednak gardził tchórzami, którzy bili kobiety. Kiedy mieszkał w slumsach, dość się napatrzył na podobne nieszczęścia. Dżin i poczucie beznadziei budziły w tamtych ludziach agresję i przemoc. Właściwie nietrudno było zrozumieć dlaczego.

Tom znowu poczuł, że dłonie zaciskają mu się w pięści.

- Jak tu wszedł? - zapytał ostro. - Gdzie jest Jack? Dlaczego nie pilnował drzwi?

Cisza.

Dobrze wiedział, że tu właśnie tkwił problem. Jack prawdopodobnie wolał się zająć szklaneczką dżinu, niż zarobić parę szylingów u Toma Shaughnessy'ego, i z tego powodu zszedł z posterunku.

Tom nawet nie spojrzał na Generała. Dręczyły go wyrzuty sumienia, więc nie chciał zobaczyć tego samego uczucia w oczach przyjaciela.

Odsunął rękę od twarzy Molly i odetchnął głęboko. Wiedział, że powinien powiedzieć coś na temat nauki, ostrożności oraz właściwej oceny sytuacji. Sam w ten sposób otrzymał najcenniejsze lekcje w życiu. Jednak urok Białej Lilii polegał na tym, że Tom mógł chronić różne osoby przed uczeniem się nieprzyjemnych rzeczy na własnej skórze albo przed nadmierną ilością tego rodzaju nauki.

Kiedy patrzył na Molly, poczuł nagły przypływ natchnienia, kapryśnego jak zwykle.

- No cóż, mam też dobre wieści, Molly. Postanowiliśmy, że w przyszłym tygodniu włączymy do przedstawienia… eee… numer piracki. Generał zbuduje okręt, opracujemy taniec piratów, wymyślimy ze dwie piosenki. Zasłonisz oko przepaską, jeśli jeszcze będzie podbite. Założę się, że będzie z ciebie śliczna piratka.

Tom nie śmiał nawet popatrzeć na Generała, który w związku z jego pomysłem będzie musiał w ciągu tygodnia zbudować dekoracje w postaci okrętu oraz opracować choreografię dla roznegliżowanych piratów.

Molly pociągnęła nosem i roześmiała się z wahaniem, pocieszona, że znowu ktoś z nią flirtuje. Tom widział, jak wokół niego dziewczęce ramiona opadają z ulgą. Pan Shaughnessy znowu zaprowadził porządek.

No cóż... jak się dobrze zastanowić... kordelasy... kobiety przebrane za piratów...

Szczerze mówiąc, mógł sobie pogratulować genialnego pomysłu. Dokładnie tego było trzeba, by zadowolić publiczność, podczas gdy zespół pracował nad Wenus.

Wyciągnąwszy ten wniosek, Tom odważył się zerknąć na Generała.

Generał wpatrywał się weń z niedowierzaniem, rzucając spojrzenia ostre jak pirackie sztylety.

- Dziękuję, panie Shaughnessy.

Molly powoli się uspokajała.

Popatrzył na Sylvie. Wciąż trzymała w ręku patyk, który niegdyś był różdżką. Gwiazdka odpadła z czubka i teraz lśniła na podłodze u jej stóp. Tancerka była tak samo blada, jak reszta dziewcząt, ale coś ją od nich różniło: gniewne wypieki na policzkach i oczy lśniące jak drogie kamienie. Była wściekła.

- Zawsze, kiedy się spotykamy, masz coś ostrego w ręku - zażartował, chcąc, by się odprężyła. Ależ z niej dzikuska...

Odpowiedziała mu nikłym uśmiechem. Ona także wzięła głęboki oddech.

- Uderzyłaś go? - spytał spokojnie.

- Ale za słabo! - prychnęła ze złością.

Nie potrafił ukryć uśmiechu.

- Będzie miał teraz siniaka w kształcie gwiazdki?

- Mam taką nadzieję.

- Dotknął cię? - zapytał z niepokojem, bo uświadomił sobie, co działo się w tej garderobie.

- Tylko popchnął.

Tom popatrzył na tę drobną, szczupłą kobietkę, ledwie sięgającą Belstowowi do ramienia, i poczuł, jak żołądek skręca mu się z przerażenia na myśl, co ten człowiek mógłby zrobić Sylvie lub Molly, gdyby on, Tom, nie wszedł do garderoby. Sylvie nie cofnęłaby się przed atakiem, nawet jeśli byłoby to ryzykowne. Takie jak ona atakują, zamiast okazać rozsądek i schować się przed napastnikiem.

Jej oczy zawsze lśniły pod wpływem emocji - zdążył to już zauważyć mimo krótkiej znajomości. Starała się utrzymywać w tajemnicy historię swojego życia, ale oczy zdradzały jej kobiecość i jej uczucia. Teraz mówiły, że płonie w niej sprawiedliwy gniew. Nie zdążyła upiąć włosów i kilka pasemek opadło na rozgorączkowaną twarz, a reszta spłynęła falą na ramiona. Miała na sobie kostium wróżki W odcieniu delikatnego różu, który pasował do zaczerwienionych policzków.

Róża i ogień, miękkość i żar, pomyślał, i palce same mu zadrgały. Dotykał już jej skóry, a teraz chciałby wiedzieć, czy włosy są tak samo delikatne.

A on tak stał w tej garderobie, zapatrzony w wizję miękkości...

- On ją tak po prostu... uderzył - powiedziała Sylvie bezradnie, zdziwiona i rozgniewana zarazem. Mówiła tak cicho, że tylko on słyszał jej słowa.

- Wiem. Nie pozwolę, żeby coś takiego się powtórzyło - odpowiedział.

Uświadomił sobie, że od dłuższej chwili wpatruje się w jej oczy, a ona odpowiada mu spojrzeniem. Gwałtownie uniósł głowę. Pozostałe dziewczęta, pobladłe i zaniepokojone, przyglądały mu się, oczekując, że się nimi zaopiekuje, jak zwykle.

To zdumiewające, ale na moment zapomniał, że nie byli sami.

- Uderzyłby Molly jeszcze raz, panie Shaughnessy, ale Sylvie rzuciła się na niego z tą różdżką - oświadczyła z dumą Rose. Właśnie przyczyniła się do stworzenia legendy Sylvie. - Zaraz potem pan przyszedł.

Tom puścił rękę Sylvie.

- Zrób sobie zimny okład na oko i łyknij brandy dla uspokojenia, Molly. Poe, Stark albo ktoś inny będą teraz bez przerwy pilnować drzwi. Sylvie, pomóż jej we wszystkim, a potem wróć się przebrać. Możesz dzisiaj tańczyć?

- Tak - zapewniła pospiesznie Molly.

Spojrzał na Sylvie, której twarz nie wiedzieć czemu spochmurniała. Patrzyła na niego dziwnie, jakby chciała udzielić mu nagany.

- A wy, dziewczęta... jazda na scenę, mamy coś do pokazania tym ludziom - wydal żartobliwy rozkaz. - Nie ma co siedzieć i się gapić. Gdzie są wasze skrzydełka? Ubierać się!

Dobrze wiedział, że najlepszym sposobem na przywrócenie porządku było stworzenie atmosfery normalności.

Tancerki, szczęśliwe, że mogą czymś się zająć, pozakładały skrzydełka, chwyciły różdżki i przygotowały się do wyjścia na scenę.











8



W kilkanaście minut później Sylvie stała w zaciemnionych kulisach, mając na sobie upiętą szpilkami przezroczystą sukienkę. Trzymała w dłoni pośpiesznie sklejoną różdżkę i przygotowywała się psychicznie do klepania koleżanek po pupach ku zachwytowi rozentuzjazmowanej męskiej publiczności. Wszystko po to, by zapewnić sobie na jakiś czas dach nad głową.

Odczuwała na zmianę panikę i przypływy wisielczego humoru. Ciężko pracowała, by mieć inne życie niż Claude, ale i tak się nie udało. Choć awansowała do rangi baletnicy operowej, wylądowała w wulgarnym teatrzyku.

Juz raz przeżyła taki zawrót głowy, który oddalił ją od rzeczywistości. Wszystko w jej życiu było tak starannie zaplanowane. Kiedy monsieur Favre odkrył iskrę talentu w ślicznej córeczce Claude Lamoreux, Sylvie oddała się tańcowi duszą i ciałem, świadoma, że ma jedną, jedyną szansę, aby wybić się ponad przeciętność. Tańcząc, powtarzała sobie, że każde grand jete, każdy piruet, każdy niebywale kąśliwy komentarz monsieur Favre'a, coraz bardziej oddalają od losu, jaki przypadł w udziale Claude Lamoreux biednej, samotnej, zdesperowanej kobiecie, której energii wystarczało tylko na drobne złośliwości. Taniec dal Sylvie w życiu najpierw cel, potem sławę... a potem Etienne'a. Wszystko to zostało drobiazgowo zaplanowane.

Natomiast ta rozbawiona publiczność w Białej Lilii, to klepanie się po tyłkach - było ceną za jedną pośpiesznie podjętą decyzję.

Wciąż jednak elektryzowały ją odgłosy teatru przed przedstawieniem, niezależnie od jego natury. Pomruk podnieconej widowni, skrzypienie krzeseł, potem przygasające światła - wszystko wzmagało nastrój oczekiwania. Jakoś nie potrafiła wzbudzić w sobie obrzydzenia. Dziwiła się tylko, że już od dwóch tygodni nie tańczyła przed widzami. Niełatwo przychodziło jej zrezygnować z wypadnięcia na scenę w pięknym grand jete. Tutejszych widzów z pewnością zszokowałoby to bardziej niż wszystkie piosenki o cukiereczkach razem wzięte.

Poza tym szczerze tęskniła za baletem. Ze smutkiem zastanawiała się, ile czasu upłynie, zanim będzie mogła znowu naprawdę zatańczyć.

Wyjrzała zza kurtyny. Do grupy muzyków, wśród których był skrzypek, wiolonczelista i - o dziwo - ktoś, trzymający w ręku trąbkę, pobłyskującą prawdziwym złotem w świetle kandelabrów, dołączyła Josephine; siedziała przy fortepianie, odziana na tę okazję w szkarłatną aksamitną kreację, wydekoltowana suknia uwydatniała zaskakująco duży biust. Sylvie popatrzyła w górę, na loże. W jednej z nich zasłony lekko się poruszyły, co oznaczało, że ktoś bardzo bogaty przybył na wieczorne przedstawienie. Może to ten nowy wielbiciel Molly?

W przejściu w pobliżu drzwi stali Tom z Generałem, tak blisko, że mogła ich niemal dotknąć. Przypominali parę książąt witających gości na balu. Ubrali się w jasne, pasiaste kamizelki i koronkowe żaboty, a srebrne guziki na surducie Toma błyszczały jak rządek oczu wpatrujących się w nowo przybyłych widzów.

Tworzyli ciekawą parę. Gdyby Sylvie miała wymyślić podpis do przedstawiającego ich rysunku, nazwałaby go: „Wielki elegant z małym, elegantem”.

Widzowie napływali przez szerokie drzwi umieszczone w pobliżu sceny, a potem rozchodzili się po całym teatrze. Sylvie ze swego miejsca za kurtyną obserwowała, jak Tom serdecznie wita prawie każdego gościa, zwracając się do niego po imieniu, tak jakby przed chwilą w garderobie nie groził nożem jednemu z tych mężczyzn.

- Dobry wieczór, panie Pettigrew.

Pettigrew był niewysokim, staromodnie ubranym mężczyzną z dużym brzuchem. Pewnie żona mu kupuje ubrania, pomyślała Sylvie. Ciekawe, czy wie, gdzie jej mąż zabawia się dziś wieczór?

- Shaughnessy, przyjacielu! Przepraszam, że nie było mnie tu przez parę wieczorów. Żona upierała się, że potrzebuje mojego towarzystwa, więc musiałem wytrzymywać jakieś sopranowe śpiewy. Co masz dla nas na dziś?

- Gdybym ci powiedział, to nie byłoby niespodzianki, prawda? Nie lubisz niespodzianek? - Tom udał zaskoczenie.

- Owszem, ale wyłącznie takie, które ty robisz, Shaughnessy. Uwielbiam je. Dobrze, przygotuję się zatem na coś nadzwyczajnego.

- Kwiaty są dla...? - Pettigrew trzymał w dłoni przepiękny, zawinięty w papier bukiet. Sądząc po wyglądzie, kwiaty były prosto z cieplarni. Tom wziął je do ręki. Mężczyzna nieco się speszył.

- Dla Rose. Szepniesz jej o mnie miłe słówko, Shaughnessy? - zapytał rozemocjonowany.

- Oczywiście, że tak - zapewnił go Tom i mężczyzna, odprężony i pełen nadziei, już udawał się na widownię. Tom oddał róże Generałowi, a ten z kolei gońcowi, który zanosił bukiety do garderoby.

Tom odczekał, aż Pettigrew odejdzie.

- Dobre słówko o nim, o Johnstonie, o Mortimerzc i Carricku, i o Bondzie, i... - odezwał się do Generała.

- Zdaje mi się, że o Lassiterze również - uzupełnił Gen. - Jestem pewny, że obiecałeś powiedzieć dobre słówko także na jego temat

- Mam wrażenie, że Lassiter przeniósł swoje uczucia na Molly - mówił Tom.

- Aha - odparł Generał, jakby konotował to sobie w pamięci. - W takim razie Molly zdecydowanie wyszła na prowadzenie w kategorii „dobrych słówek”. Możliwe, że wyprzedziła nawet Daisy.

Sylvie odwróciła się do Rose.

- Masz wielbiciela. Pana Pettigrew. Przyniósł ci kwiaty - szepnęła.

- Och, ja mam wiciu wielbicieli - odszepnęła Rose bez śladu zarozumiałości. - Ale nie takich, jak Molly.

Molly pochwyciła spojrzenie Sylvie. Odrzuciła włosy w tył i odwróciła się od niej.

Wyglądała na nieco przygnębioną. Nie podziękowała jej, ale może się wstydziła; jej duma bez wątpienia bardzo ucierpiała. Sylvie już chciała zapytać koleżankę, czy da radę zatańczyć z bolącym okiem, uznała jednak, że nie spodoba się jej takie pytanie;

Z widowni doszedł jakiś hałas, więc szybko odwróciła głowę i wyjrzała zza kurtyny.

Przystojny młody człowiek, blondyn o rozbieganym spojrzeniu, na tyle młody, by mieć pryszcze na brodzie, stanął przed tłumem i ryknął na cały głos:

- Nazwiska twoich sekundantów Shaughnessy!

- Posłuchaj no, Tammany...

- To moja żona! Do diabła z tobą, Shaughnessy! Moja żona! Powiedziała twoje imię w chwili… w chwili, gdy… - Tammany zająknął się i zniżył głos: - No, w pewnej chwili.

Niestety, zająkniecie się i ten szept raczej osłabiły efekt jego dramatycznego wystąpienia.

- Zawołała... w tym szczególnym momencie „Tom Shaughnessy”? - W głosie Toma brzmiało autentyczne zdumienie, - jak mi się wydaje, to dość długi okrzyk. A poza tym, jest jeszcze paru innych Tomów, prawda? - zwrócił się w stronę Generała, szukając u niego potwierdzenia.

- Co najmniej tuzin - potwierdził Generał poważnie.

- Zawołała „Tom!” - wyjaśnił młodzieniec z urazą. - „Och, Tom!” Wiem, że chodziło jej o ciebie. Ciągle o tobie opowiada. Myśli, że jesteś najbardziej uroczym facetem od czasów... Byrona. Ty draniu! Co ty jej zrobiłeś? Żądam satysfakcji!

Nastąpiła chwila milczenia.

- Czy ja zostałem przedstawiony jego żonie? - spytał Tom Generała półgłosem.

- Tak, ty podlecu! - huknął Tammany.

Tom się skrzywił.

- Spotkaliśmy się w sklepie z drewnianymi zabawkami na , Bond Street w zeszłym tygodniu. Ukłoniłeś się nam i powiedziałeś coś…

- No dobrze - odparł Tom rzeczowo, nieco zrezygnowany. - Jeśli to dla ciebie takie ważne. - Jak zwykle, Generał będzie jednym z moich sekundantów i spotkamy się… może o świcie, za dwa dni? Zastrzelę cię, a potem będę pocieszał twoją żonę w twoim imieniu, bo pewnie pogrąży się w żalu, gdy odejdziesz. Mnie też będzie przykro, Tammany, bo jesteś jednym z moich najlepszych klientów. W dodatku, jednym z ulubionych - mówię to bez żadnej przesady. A na razie siadaj na swoim miejscu i ostami raz ciesz się przedstawieniem. Przez pamięć naszej wcześniejszej, serdecznej przyjaźni.

Tom uśmiechnął się ciepło, a jednocześnie ze smutkiem. Sylvie, wciąż tkwiąca za kurtyną, z podziwem podniosła dłoń do ust. To było naprawdę wspaniale odegrane. Tammany nagle stracił pewność siebie.

- Wystarczy, że przeprosisz, Shaughnessy, i zapomnijmy o tym - powiedział, nachmurzony.

- Chętnie bym pana przeprosił - odparł Tom - gdybym wiedział za co.

Sylvie z zainteresowaniem obserwowała tę scenę. Tom świetnie się bawił. Nie wyglądał nawet na zaniepokojonego.

Tak lekko rozmawiają tu o strzelaniu do siebie… Wzruszyła ramionami. Przypomniała sobie słowa Rose: „Najlepszy strzelec w Londynie”.

Młodzieniec wpatrywał się w Toma wściekłym wzrokiem, niej mówiąc ani słowa. Wdać było, że względy praktyczne - czyli reputacja Toma jako świetnego strzelca - walczą o lepsze z urażoną dumą.

Właśnie w tym momencie podszedł do nich Bateson, z którym Tom strzelał się zeszłego wieczoru, celowo chybiając. Nieświadomy tematu rozmowy, przyłączył się do nich, ze szklanką w ręce.

- Witaj, Tammany! Mówię ci, warto się umówić z panem Shaughnessy na zawody strzeleckie u Mantona. Za każdym razem trafia w sam środek celu! - oświadczył radośnie. - Będzie mnie uczył! - Z tymi słowy żartobliwie wymierzył w Toma serdeczny palec i kciuk. Tom odpowiedział mu tym samym.

- Pif-paf! - wykrzyknął wesoło.

- Bateson ściąga na lewą - wyjaśnił Tom Tammany’emu z powagą. - Wczoraj o mało go nie zastrzeliłem - dodał.

Słysząc te słowa, Tammany wyraźnie pobladł. Czerwony pryszcz na jego brodzie bardziej rzucał się w oczy.

- Dziś wieczór będzie dobra zabawa, mamy nową tancerkę. Trzeba ją rozruszać - nakłaniał go Tom. - Jest śliczna, ale trochę za spokojna.

Sylvie mogłaby przysiąc, że adresowane to było do niej. Wydawało jej się, że Tomowi zadrgał kącik ust, jakby doskonale wiedział, kto go podsłuchuje.

Tammany jeszcze chwilę mierzył go groźnym wzrokiem, ale coraz bardziej tracił zapał, bo wokół nich robiło się tłoczno: tłum gości albo nie zdawał sobie sprawy z rozgrywającego się dramatu, albo przywykł już do takich scen.

- Hej, Tammany! - zawołał ktoś, machając wesoło ręką. - Hej, Shaughnessy!

Tammany zdołał unieść wargę w udawanym uśmiechu.

- Och, daj spokój, Tammany. Dziś wieczór dziewczęta tańczą przebrane za wróżki - przekonywał go Tom. - Wiem, że lubisz wróżki. Ale nie uwierzysz, co tu się będzie działo za tydzień!

Tammany jeszcze się chmurzył, ale Tom nie dał się wytrącić z pogodnego nastroju. Gniewne spojrzenia spływały po nim jak woda i po chwili gniew Tammany'ego zupełnie się rozproszył.

Młody człowiek odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.

Nagle zatrzymał się, znów się odwrócił i podszedł do Toma.

- Co się będzie działo za tydzień?

Tom położył mu rękę na ramieniu i szepnął, jakby powierzał ten sekret tylko jemu: - Piraci!

Tammany wybałuszył oczy.

- I Daisy? - spytał ze skrywaną nadzieją.

- Będzie kapitanem sutku - zapewnił Tom z uśmiechem.

Młody człowiek rozpogodził się nieco.

- Skąd ty bierzesz takie pomysły, Shaughncssy?

Tom tylko wzruszył ramionami. Tammany ruszył przed siebie krokiem, który wydawał się mniej wojowniczy, ale za to bardziej i sprężysty.

- Nie martw się, Gen. Będzie chciał dożyć tego przedstawienia. Widzisz? Cieszysz się, że to wymyśliłem?

Przyjaciel zbył go milczeniem,

- Co ty wyrabiałeś z jego żoną, Tom? - odezwał się po chwili.

- Naprawdę nie mam pojęcia. Chyba się tylko uśmiechnąłem, a ona…

- Kiedy ty się uśmiechasz do kobiet, nie ma żadnego „chyba tylko”. Dobrze o tym wiesz.

Tom odpowiedział kolejnym uśmiechem, przypominając sobie tamto spotkanie.

- Wiesz, rzeczywiście była niebrzydka. Jeśli chodzi o żony, to ja się naprawdę tylko uśmiecham. Na szczęście do tych innych spraw, Bóg wynalazł Aksamitną Rękawiczkę.

- Nie jestem pewien, czy ten wynalazek należy istotnie zawdzięczać Bogu, Tom.

- Nawet jeżeli nie, to jego imię bywa tam często wzywane.

- Co to jest Aksamitna Rękawiczka? - szepnęła Sylvie do Rose.

- Burdel - odparła Rose lakonicznie.

Sylvie o mato się nie zakrztusiła, trochę ze strachu, a trochę ze śmiechu.

- Tom, któregoś dnia naprawdę ktoś cię zastrzeli, jeśli będziesz się tak nieodpowiedzialnie zabawiał - przestrzegał Gen.

- Ale chyba muszę bronić swojego honoru, prawda? - odpad Tom z udawaną urazą.

- Jeśli się nie mylę, to honor liczy się tylko dla takich, którzy się nudzą albo mają za dużo pieniędzy,

- To prawda. Jeśli ktoś walczy o przetrwanie, honor mu niepotrzebny. Ale moim głównym celem życia jest dostarczanie rozrywki bogatym i znudzonym mężczyznom.

Generał westchnął.

- Jeszcze jedno pytanie, Tom. Co ty robiłeś w sklepie z drewnianymi zabawkami?

- Tammany chyba się pomylił - odparł Tom z roztargnieniem. - Musieliśmy się spotkać gdzie indziej.

Generał milczał, ale jego sceptycyzm nieomalże krzyczał w glos,

- Może w kościele? - zapytał.

- Nawet jej nie dotknąłem, przysięgam - bronił się Tom.

- Niektórym wystarcza jedna kobieta - oświadczył Generał z przekąsem. - Uspokajają się wtedy i nie uśmiechają się do cudzych żon ani nie pojedynkują z mężami.

- Strasznie jesteś samolubny, Gen. Zależy ci tylko, żeby mieć spokój, a wcale nie myślisz o moim szczęściu - odciął się Tom spojrzał na zegarek. - Czas zacząć przedstawienie.













Kilka minut później, stojąc przed rozentuzjazmowaną męską widownią. Sylvie Lamoreux wraz z szóstką ślicznych dziewcząt, pochyliła się, wypięła pupę i zawołała:

- Łiii!

Na szczęście występ szybko się skończył, ale wiedziała, że będzie powracać do niej jak koszmarny sen.

Natomiast reakcja na występ była tak gorąca i entuzjastyczna, że Sylvie się zastanawiała, dlaczego właściwie wkłada tyle pracy w doskonalenie swej sztuki, kiedy publiczność można zadowolić o wiele łatwiej, niż jej się wydawało, pod warunkiem że jest to męska publiczność. Choć z drugiej strony, zadowolenie widzów stanowiło jedynie niewielką cząstkę jej pracy

Kiedy występ się skończył i Molly odśpiewała sprośną piosenkę, nie szczędząc sugestywnych gestów różdżką, rozległy się owacje. Po chwili pomocnicy z pewnym wysiłkiem wypchnęli na scenę długie, niskie, rzeźbione dekoracje o barwie ciemnej zieleni. Miały one przedstawiać wodorosty.

Wtedy Sylvie dowiedziała się, dlaczego w orkiestrze pojawił się trębacz. Po całym teatrze poniósł się szlachetnie brzmiący ton. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Nad głową Sylvie coś zatrzeszczało. Podniosła wzrok i zobaczyła, że dwóch spoconych pomocników opuszcza spod sufitu wielką, umocowaną na łańcuchach huśtawkę, ozdobioną kwiatami z jedwabiu. Za kulisą rozległ się gwałtowny szelest i tupanie. Zdumiona Sylvie ujrzała kobietę z olbrzymim biustem i talią ściśniętą tak, że przyprawiała ją o wytrzeszcz oczu. Wyglądała jak gigantyczna klepsydra, a do tego dreptała niezgrabnie, ponieważ nogi pętał jej ogromny, wspaniały, purpurowy; błyszczący syreni ogon. W długie, lśniące od henny włosy wpleciono jej ozdoby, które prawdopodobnie miały udawać wodne rośliny.

- Jej Wysokość - szepnęła Rose.

- Jeśli utyje choćby kilogram, ta huśtawka trzaśnie pod nią jak sucha gałąź - skomentowała złośliwe Molly.

Aha, więc to była Daisy Jones.

Sylvie obserwowała zafascynowana, jak pomocnicy sadowili diwę na huśtawce. Kiedy już usiadła, deski zatrzeszczały cicho i złowróżbnie. Ujęła łańcuchy dłońmi, na których miała sięgające do łokci rękawiczki. Pomocnicy stanęli za nią i wytężyli siły, by rozbujać huśtawkę. Ich rozpaczliwe wysiłki przez chwilę nie odnosiły żadnego skutku. Diwa postała im półgłosem barwną wiązankę dla zachęty, ale i pomogła trochę, poruszając ogonem. Wreszcie, dzięki połączonym siłom, huśtawka zaczęła się kołysać do wtóru melodyjnego pobrzękiwania łańcuchów, rozległ się ponownie dźwięk trąbki i aksamitna kurtyna poszła w górę.

- Daisy! - ryknęła sala w radosnym powitaniu.

Artystka pozdrowiła ich królewskim gestem i zaczęła rozsyłać całusy czubkami palców. Niektórzy widzowie udawali, że chwytają te całusy w powietrzu, przyciskali dłonie do ust i osuwali się bezsilnie na fotele. Daisy żwawo pomachała ogonem i po chwili huśtawka wzbiła się wysoko. Najbliżej siedzący mężczyźni podglądali ją od dołu, aby nasycić się widokiem masywnych pośladków. Długie, farbowane włosy Daisy miała zaczesane do góry, a biust skrywał się pod sprytnie udrapowaną tkaniną. Rude sploty podfruwały zalotnie, ale widowisko nie przekraczało granic dozwolonych prawem.

Przybywajcie, morskie wilki, z wydętymi żaglami.

Zobaczyć, co się kryje pod mymi łuskami…

Głos, Daisy, choć docierał do najdalszych zakątków sali, raczej nie należał do wyrafinowanych.

- Syrena na huśtawce? - szepnęła Sylvie do Rose.

- To podmorski świat, panno Chapeau - odpowiedział półgłosem Tom Shaughnessy, stojący niż za nią. Miała dziwne wrażenie, że dźwięk tego głosu wędruje w górę jej kręgosłupa, jakby ktoś muskał ją palcem po skórze. Poczuła gęstą, skórkę na szyi.

- Tu, w Białej Lilii, spełniają się fantazje. Jeśli pani woli, proszę pomyśleć, że to taka bajka. Syreny figlują w głębinach raf i huśtają się na huśtawkach. - Potoczył wzrokiem po zachwyconych twarzach widzów i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Całkiem dochodowe fantazje - dodał.

Popatrzył jej w oczy, a potem powoli odwrócił wzrok, obserwując przedstawienie ze skupieniem godnym naukowca lub sędziego. Daisy, wzlatująca w powietrze, była rzeczywiście za gruba. Popatrzył na widownię, marszcząc brwi, jakby oceniał, ilu widzów zostałoby zgniecionych, gdyby huśtawka się urwała.

- Albo koszmary - mruknęła Sylvie.

Tom gwałtownie odwrócił głowę w jej stronę. Na jego twarzy pojawiła się wystudiowana obojętność.

- Wszystko zależy od punktu widzenia, panno Chapeau - powiedział obojętnym tonem. - Zapracowała dziś pani na pensję. Może pani ją jutro odebrać, jeśli pani sobie życzy.

Po raz kolejny zobaczyła błysk jego zegarka. Tom już się oddalał, aby nadzorować inny element przedstawienia.













W końcu spektakl się skończył, widownia opustoszała i teatr ucichł. Sylvie obserwowała, jak dziewczęta jedna po drugiej wychodziły w noc, ubrane w zwyczajne suknie. Szaty wróżek, różdżki i skrzydełka wróciły do szaf w garderobie.

Wyjrzała przez boczne drzwi, przy których kręcił się tłumek wielbicieli.

Wejścia strzegło dwóch osiłków. Jeden nie miał oka, ale nie zadbał o zasłonięcie oczodołu przepaską. Sadząc po ubiorze, pewnie uznali że byłaby to przesada. Drugi był prawie tak samo szeroki w barach, jak wysoki. Jego twarz zdobił trwały uśmiech z powodu blizny, przecinającej dolną część policzka. Zamiast lewej dłoni miał hak, którym machał na pożegnanie tancerkom odchodzącym parami w noc. Hak błyszczał jak mały stalowy odpowiednik księżyca lśniącego na niebie.

Zza drzwi Sylvie obserwowała, jak lokaj pomaga Molly wsiąść do eleganckiego powozu bez herbów. Mignęła szczupła łydka tancerki, nieokryta pończoszką, zabrzmiał cichy śmiech. Po chwili zniknęła wewnątrz pojazdu. Niewątpliwie siedział w nim mężczyzna, od którego dostała wachlarz.

Patrząc na tę scenę, Sylvie niemal widziała sarną siebie, taką jaką była przed rokiem, gdy Etienne rozpoczął zaloty - piękną, uwielbianą i świadomą własnej urody. Przed teatrem czekał na nią powóz, a w nim niewyobrażalnie bogaty mężczyzna, który obsypywał ją prezentami

- Dobranoc, Sylvie. - Rose pomachała ręką, zanim ruszyła ulicami Londynu do swojej kwatery.

- Czy mam panienkę odprowadzić? - Mężczyzna z połyskliwym hakiem zamiast dłoni ukłonił się uprzejmie. - Pewnie jest panienka tą nową, co to ją Tommy zatrudnił - dodał z uśmiechem. Kilka zębów wciąż tkwiących w jego dziąsłach zabłysło jak czaszki ukryte w jaskini. - Ja jestem Poe. A to Stark.

Jednooki Stark również się ukłonił, ale nie odezwał się ani słowem. Ciekawe, czy Tom celowo wybrał do tej pracy ludzi pozbawionych różnych części ciała.

- Dziękuję, ale nie trzeba - odpowiedziała z uśmiechem, zastanawiając się, czy grzecznie jest pokazywać zadbane zęby człowiekowi, który ma ich tak niewiele. Cofnęła się do wnętrza teatru.

Panowała tam kompletna cisza.

Znalazła świecę, ale gdy zaczęła się wspinać po wysokich schodach na poddasze, zobaczyła, że w biurze Toma Shaughnessy'ego pali się światło. Jego pokój wyglądał jak biblioteka - wszędzie pod ścianami było pełno półek. Zatrzymała się w cieniu, by popatrzeć przez otwarte drzwi. Tom siedział za biurkiem z podwiniętymi rękawami od koszuli i piórem w ręku, pisząc coś tak powoli i z takim przejęciem, że przypominał jej uczniaka odrabiającego ćwiczenia.

Zamyślony, podniósł wzrok, popatrzył w bok i pomasował sobie palce, ugniatając je metodycznie, z namysłem. Potem rozprostował palce i pomachał nimi. Półuśmiech na jego twarzy zdradzał, że myśli o czymś przyjemnym.

Przez chwilę podziwiała jego profil. Etienne miał rysy wydelikacone przez stulecia arystokratycznego rodowodu, jak kamienie na plaży wygładzone morskimi filami. Profil Toma był trudniejszy do zinterpretowania, ale o wiele ciekawszy.

W pewnym momencie zakrył oczy dłońmi, a potem znowu wziął do ręki pióro, zanurzył je w kałamarzu i znowu zabrał się do pisania. Wyglądało to, jakby sam sobie zadał pracę domową na ten wieczór.

Może pisze pamiętniki, jak Don Juan albo Casanova, pomyślała z rozbawieniem. Jednak widok Toma pochylonego nad biurkiem wydał jej się dziwny. W Londynie musiało być przecież mnóstwo miejsc zapewniających mężczyznom takim jak Tom Shaughnessy rozrywkę i damskie towarzystwo… Dla Sylvie uderzający był kontrast między wesołym rozgardiaszem sprzed kilku godzin, między sceną w garderobie a tą ciszą i sylwetką Toma pochyloną nad biurkiem.

Ciekawe, jaka jest jego kochanka. Nie zastanawiała się, czy ma on kochankę; była o tym przekonana. Ciekawe, co to za kobieta. Jakaś arystokratyczna wdowa? Profesjonalna kurtyzana? Kto spodobał się Tomowi Shaughnessy'emu ?

Czy rzeczywiście był zakochany w Kitty, tancerce, która odeszła? A może rzeczywiście wyrzucił ją dla przykładu, bo zaszła w ciążę? A może to z nim zaszła w ciążę, a on znalazł jej jakiś domek w Kencie i teraz ją tam przykładnie odwiedza?

Mężczyźni tacy jak Tom Shaugnessy… Nagle zdała sobie sprawę, że takie rozmyślania do niczego nie prowadzą, niepotrzebnie; daje się ponosić wyobraźni.

Do tej pory była zbyt zaabsorbowana, by się bać. Ale teraz uświadomiła sobie, że ten człowiek miał znajomych wśród bandytów, jego teatr prowadził jakiś nadęty karzeł, a dziewczęta pochodziły wprost z ulicy. Ten człowiek z szybkością błyskawicy chwycił postawnego chłopaka za krawat i zagroził mu śmiercią.

Przez chwilę Sylvie wierzyła, że naprawdę? groźba ta mogłaby się spełnić, wstyd przyznać, ale w tamtej chwili, pod wpływem emocji, miała nawet nadzieję, że tak się stanie. Belstow podniósł rękę, żeby uderzyć Molly, jakby miał do tego prawo…

Teraz, kiedy otaczał ją nieskrępowany, choć nieco sztuczny sus Białej Lilii, Sylvie się zastanawiała, czy tam w porcie rzeczywiście stał Etienne, czy też pomyliła go z kimś pod wpływem gwałtownych emocji. Czy to rzeczywiście on powiedział „bardzo przepraszam”, zaglądając do dyliżansu? Czy naprawdę ruszył jej śladem z Paryża do Londynu?

W ciemnościach tego dziwnego teatrzyku nieomalże uwierzyła, że to wszystko jej się wydawało. Najpewniej był tam ktoś zupełnie inny. Prawdą było jedynie to, co się wydarzyło w Białej Lilii.

Fantazje. Dochodowe fantazje, powiedział pan Shaughnessy.

Etienne na pewno nie będzie jej szukał w podrzędnym teatrzyku. Jego wysmakowany gust kazał mu korzystać z wyrafinowanych rozrywek, sięgać tylko po to, co najlepsze. Najprawdopodobniej z tego powodu sięgnął też po Sylvie Lamoreux, tancerkę, która była ucieleśnieniem piękna i wdzięku.

Trudno uwierzyć, że jej nagły wyjazd mógłby zranić Etienne'a. Ciekawe, czy ktoś, komu nigdy niczego nie odmówiono, potrafi naprawdę kochać i tęsknić, pomyślała.

Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie?

Zmęczenie sprawiło, że kolana uginały się pod nią, a powieki zaczęły ciążyć. Tej nocy będzie spała twardo. Wspięła się wiec po cichu na schody, policzyła drzwi w mrocznym korytarzu i trafiła do swojego pokoju. Przez chwilę czuła wdzięczność za to, że ma gdzie spać i że w drzwiach jest zamek. Potem ogarnęła ją fala niepokoju na myśl, jak łatwo zaczęła się przyzwyczajać do tego niezwykłego i miejsca. W końcu jej ciało okazało się mądrzejsze od umysłu i zapadło w sen.







9



Tom radował się rześkim porankiem - w powietrzu było jeszcze trochę wilgoci i świeżości. Wynajęty koń szedł raźnie i miękko. W siodle podróż do Little Swathing w Kencie trwała o połowę krócej; Tom miał na jakiś czas dosyć dyliżansów.

Kiedyś będzie miał własny powóz. Dokładnie wiedział, jak ma wyglądać i jakie konie do niego dobierze. Nie siwki, których maść przypominała typową angielską pogodę. Być może dlatego większość arystokratów decydowała się na takie konie. On będzie miał cos bardziej rzucającego się w oczy: może czwórkę gniadych? Albo czwórkę karych wałachów, z białymi gwiazdkami na czołach i białymi skarpetkami na przednich nogach. Kiedyś poszedł nawet na aukcję do Tattersalla, żeby popatrzeć na konie i pomarzyć o własnych.

Wprawdzie teraz mógłby sobie pozwolić na kupno i utrzymanie czwórki oraz powozu, bo do Białej Lilii należał także kawałek gruntu, ale starał się ściśle ograniczać wydatki. Jakiś czas temu zdecydował, że ten akurat luksus może poczekać; będzie jeździł po Londynie wynajmowanymi dorożkami albo końmi, lub korzystał z powozów przyjaciół. Potrzebował funduszy na inne rzeczy, na przykład na płace dla pracowników. I na budowę pirackich statków. I na zatrudnianie pięknych Francuzek pod wpływem kaprysu.

Uśmiechnął się. Wspomnienie zielonych oczu i zaróżowionych policzków przyprawiło go o tak silne napięcie, że aż się zdziwił. Myśl o niej niosła nieokreśloną przyjemność, która rozproszyła wszystkie inne myśli i wzbudziła emocje, jakich nigdy nie doświadczył, choć wokół niego zawsze było mnóstwo pięknych kobiet i z niejedną przeżył upojne chwile. Obserwował Sylvie przez cały wieczór, uśmiechała się i kołysała wraz z koleżankami, robiła skłony... Nie miał tej dziewczynie nic do zarzucenia - oprócz tego, że nie mógł oderwać od niej oczu. Odnosił wrażenie, że Sylvie nie pasuje do tej sceny, a jednocześnie, w niewytłumaczalny sposób, jest na swoim miejscu.

Dziwne, że tego samego dnia pojawiły się w jego życiu dwie zupełnie nowe sytuacje. Obie na swój sposób wytrąciły go nieco z rytmu, sprawiając, że po raz pierwszy od lat odczuwał niepewność. Wierzył jednak, że to stan przejściowy.

Odsunął od siebie myśl o Sylvie Chapeau, bo dojeżdżał już do chatki. Uwiązał konia, otworzył białą furtkę i ruszył kamienną ścieżką ku tej drugiej „sytuacji”.

Postanowił, że po prostu tu przyjedzie, i tak zrobił. Musiał się przekonać, czy to, czego się dowiedział, było prawdą.

W drzwiach powitała go pani May. Ukłonił jej się sztywno. Odpowiedziała szybkim, niemal obelżywym ukłonem i uprzejmym, ale sztywnym powitaniem. Prawdopodobnie w podręcznikach dobrego wychowania niewiele miejsca poświęca się tego rodzaju okazjom, pomyślał Tom i postanowił na razie ograniczyć się do chłodnej uprzejmości.

Pan May czuwał w gotowości, w razie gdyby owiany złą sławą Tom Shaughnessy zrobił coś niewłaściwego. Tom widział go kątem oka. Potem usłyszał, że starszy pan chodzi po pokoju, celowo pochrząkując i przestawiając przedmioty, żeby dać odczuć swoją obecność. W głębi domu słychać było głosy dzieci.

Musiał się sporo natrudzić, by wywalczyć sobie prawo wejścia za ten próg. Nieraz zamykano mu drzwi przed nosem. Pan May nawet próbował grozić muszkietem, ale Tom nie ustąpił; zorientował się, że broń jest wiekowa i raczej kopie w ramię strzelającego, niż razi ogniem. W razie jej użycia strzelec byłby prawdopodobnie bardziej poszkodowany niż cci.

Wreszcie Tom pojawił się dosłownie z kapeluszem w dłoni. Zaczął przynosić prezenty: róże, słodycze, a nawet kiedyś, pod wpływem kaprysu, całą szynkę.

Potem zaczął ich błagać.

Faktem jest, że mało kto mógłby oprzeć się zmasowanemu atakowi wszystkich wdzięków Toma Shaughnessy'cgo, co wyjaśniało bez wątpienia wczorajszy list Maribeth, śliczna córka Mayów, też nie opierała mu się długo. Miała już jednego czy dwóch kochanków przed nim, a potem uciekła z kimś zupełnie innym. Niemal o niej zapomniał, ale kilka tygodni temu dostał od Maribeth list:

Jest Twój. Wystarczy, że na niego popatrzysz. Poznasz po włosach”.

Ach, co za romans, myślał teraz, wspominając tę historię. Kiedy czytał list, cały zesztywniał. Krew odpłynęła mu z dłoni, a potem gorącą falą napłynęła na policzki. Kusiło go, żeby zmiąć kartkę i dalej budować swoje nieobyczajne imperium. Właściwie zmiął kartkę. Zgniótł w dłoni, ścisnął tak, że niemal pulsowała, jakby zamiast niej dławił czyjeś serce. Wygładził ją jednak i ze złością wpatrywał się w tych parę zdań. Właściwie nie wiedział, na co jest zły. Na siebie? Na Maribeth? Na los, za to, że niweczy wszystko, co zbudował dzięki swemu uporowi, pracy, odwadze i sprytowi?

Jamie - ten chłopiec - chował się u rodziców Maribeth, których rozpaczą napełniało jej płoche zachowanie. Może byli ubodzy, ale znacznie przyzwoitsi i bardziej konserwatywni niż ich córka. Mieszkali ze swoimi pozostałymi dziećmi w niewielkim domku w hrabstwie Kent

Tom się zastanawiał. Wreszcie wysłał grzecznościowy list - uprzejmy i oficjalny - z prośbą o spotkanie z chłopcem.

Odmówiono mu chłodno:

Ze względu na pański zawód, lepiej, żeby pan się z nim nie widywał”.

W związku z tym Tom Shaughnessy uparł się, by zobaczyć tego chłopaka. I tak jak inne jego podobne pragnienia, to również doczekać się spełnienia.

Pani May wprowadziła go do salonu i po chwili przyprowadziła za rękę chłopca. Miał na imię James. Tom dowiedział się, że nie skończył jeszcze dwóch latek. Jego jedwabista czupryna lśniła miedzią, a oczy zmieniały już kolor na szary.

Gdyby babcia Shaughnessy dożyła spotkania z wnukiem, powiedziałaby, że to srebrzyste oczy.

Tomowi na moment zaparło dech w piersiach. Rzeczywiście. Dzieciak był jego wierną kopią. Wyglądał tak samo, tyle że mniejszy… za parę lat będą jak dwie krople wody.

Chłopiec stał i przyglądał się Tomowi w niemym zdziwieniu, nie mrugnąwszy nawet okiem - jakby miał przed sobą tańczącego niedźwiedzia albo coś równie egzotycznego. Było to jednocześnie pochlebne i niepokojące, choć najprawdopodobniej Jamie witał w ten sposób wszystkie nowości, pojawiające się w jego niewielkim światku.

Pani May puściła rękę chłopca i osiadła na jednej z dwóch kanap ustawionych naprzeciwko siebie. Meble były mocno zniszczone, a ich siedziska, wygniecione przez długie lata użytkowania, niemal układały się w kształt uśmiechu.

Dzień dobry, Wysoki Sądzie, pomyślał Tom z niejakim rozbawieniem.

Czuł się niezręcznie, stojąc tak z kapeluszem w ręku. Przecież dziecku nie będzie się kłamał ani nie poda mu ręki. Maleństwo… wszystko w nim było takie miniaturowe, rączki i nóżki, uszka i ta okrągła, delikatna główka.

W końcu Tom usiadł sztywno na sofie. Czuł się, jakby przyszedł na zaloty.

Do diabła, jak się bawić z takim maluchem? I co ja tu w ogóle robię? Ci ludzie świetnie sobie radzą, sadząc po odgłosach dobiegających z głębi domu. Dzieciaki żyją i nie cierpią głodu.

Jamie podreptał w kierunku Toma, wyraźnie zaciekawiony.

Na dywaniku leżała piłka ze słomy. Tom się pochylił i rzucił ją małemu.

- Pijka! - wykrzyknął chłopiec, zdziwiony i zachwycony zarazem. Wziął ją w tłuste łapki, przypominające rozgwiazdy i z trudem podniósł do góry. Uśmiechnął się, cały promieniejąc radością.

Podszedł do Toma i podał mu zabawkę. Tom wziął ją po krótkim wahaniu.

- No cóż, dziękuję ci, młodzieńcze.

Jamie klasnął w rączki, zadowolony, że dał komuś prezent

- Pijka! - pisnął przeraźliwie. Toru o mało się nie skrzywił, pewny, że dźwięk przebił mu bębenek.

- Tak, rzeczywiście fantastyczna piłka - zgodził się z malcem. Wiedział, jak się zwykle mówi do dzieci, ale nie zamierzał szczebiotać. Nie był przekonany, czy one to lubią. Podziwiał jeszcze chwilę podarowaną mu piłkę, a potem ku zachwytowi Jamiego potoczył ją po podłodze. Mały ruszył za nią.

Zrobił dwa, trzy kroki, a potem... No nic!... Klap. Upadł na pupę.

Nie rozpłakał się, wyglądał raczej na zdziwionego, jakby się nie spodziewaj, że nogi mogą go zawieść. Potem oparł się dłońmi o podłogę, wypiął dla równowagi krągły tyłeczek i podniósł się z ziemi, by podreptać za piłką.

Ma po mnie ten upór, przemknęło Tomowi przez głowę.

Na myśl, że ktokolwiek - a zwłaszcza ten człowieczek - mógłby coś po nim odziedziczyć, znowu poczuł zapierające dech w piersiach zdziwienie.

Przypatrywał się chłopcu. Mój syn, obracał w myślach te słowa, by zaobserwować efekt. Mój syn. Zabrzmiało dziwnie. Dwa krótkie słówka, a tak znaczące… jak wielka góra, zza której nic nie widać.

Odwrócił się nagle. Pani May obserwowała go bacznie.

- No cóż, dziękuję, pani May. Chyba już pojadę.

Ukłonił się i zostawił ich oboje, zanim zdążyła wstać. Wypadł z domku, jakby goniła go sfora psów.











Po śniadaniu, składającym się z bardzo dobrego chleba i gorącej herbaty, które zjadła w kuchni z Josephine i panią Pool, Sylvie zaprowadzono na górę, do bardzo przyjemnego saloniku. Stare, ale całkiem przyzwoite meble miały niebieskie i kremowe obicia. Dywan i ciężkie zasłony dobrano w podobnych odcieniach. Był tam nawet nieduży kominek. Przez okno od wschodniej strony wpadało jasne poranne światło. Sylvie zrezygnowała z wdowiej krepy i włożyła elegancką muślinową sukienkę w delikatny wzór wierzbowych liści. Dekolt zdobił wąski pasek koronki.

Oczy Josephine rozszerzyły się nieco na widok tej sukni, prawdopodobnie na myśl ojej cenie. Nie zdobyła się jednak na komentarz. Zaprosiła Sylvie, by usiadła naprzeciwko, i podała jej koszyk wypełniony pociętymi kawałkami czarnej flaneli.

- Pirackie kapelusze - powiedziała, wykonując elegancki ukłon gotowym egzemplarzem, który zrobiła dla Sylvie na wzór. - Potem uszyjemy pasy, pantalony i takie sprytne koszulki, no i suknie dla nimf morskich. Prawdę mówiąc, to będą jakby togi… Chwała Bogu, bo pan Shaughnessy ma ciągle nowe pomysły i chciałby, żeby wszystko było gotowe od razu. Najpierw kostiumy, piosenki i dekoracje… Ale to już robota dla Generała… Potem zaczną się dla was próby i za moment przedstawienie. A pan Shaughnessy będzie nas wszystkich ciągle poganiał. Nie narzekam - zapewniła ją pośpiesznie - ale cieszę się, że ktoś mi pomoże. Przerobimy też wszystkie twoje kostiumy, bo są za duże.

- Pantalony? - Sylvie o mało się nie zakrztusiła. - Będą pantalony?

Kobiety w spodniach uważano za skandalistki nawet w Paryżu.

- Będą wyglądać jak spódnice - mówiła Josephine - ale zeszyjemy je pośrodku, żeby zrobić takie jakby nogawki. Znaczy się, pantalony. Pan Shaughnessy to naprawdę ma pomysły - powtórzyła z podziwem. - Potem napiszemy piosenki.

- Napiszemy?

- Ja i pan Shaughnessy - wyjaśniła, sprawnie zszywając piracki kapelusz.

Sylvie wpatrywała się ze zdziwieniem w Josephine, łagodną i pucołowatą, jak żona wioskowego pastora.

Josephine podniosła wzrok i uśmiechnęła się słodko.

- Och, mojemu mężowi to nie przeszkadza. Zna Toma od lat. Tej znajomości zawdzięczam dobrą pracę. Zaczynałam od szycia. Potem się okazało, że mam ucho do muzyki…

Pochyliła się znowu nad szyciem, a potem rzuciła w stronę Sylvie spojrzenie spod rzęs i dodała pokornym szeptem, jakby zwierzała się jej z jakiegoś sekretu:

- Wiesz, bardzo łatwo rymuje się takie słowa jak „ochota” albo „cuda”. Jakoś samo mi wychodzi… To taki dar.















Tom z ulgą wrócił do Białej Lilii i do swego biura. Tu potrafił poradzić sobie ze wszystkim - z organizacją przedstawień, z zatrudnianiem i zwalnianiem ludzi. Wiedział, jak rozmawiać z człowiekiem, który miał hak zamiast ręki, z piękną kobietą albo z bogatym inwestorem... albo z kimś, kto wyzywał go na pojedynek o świcie. Nie miał za to najmniejszego pojęcia, jak radzić sobie z miniaturową kopią samego siebie.

Postanowił napisać do pani May, dziękując jej za spotkanie, a potem wysyłać jej co kwartał pieniądze, aż chłopak dorośnie; uznał. że w ten sposób wypełni swoje obowiązki jak należy. Był przekonany; że niejeden z jego znajomych znalazł się w podobnej sytuacji.

Zadowolony z doskonałego rozwiązania, zabrał się do przeglądania korespondencji. Pani Pool spodziewała się jego powrotu, wiec w biurze czekał imbryk z mocną herbatą, świeżo zaparzoną, sądząc po zapachu. Napełnił filiżankę i zaczął sortować listy. Jeden z nich przyniósł wspaniałą wiadomość: wicehrabia Howath chętnie zainwestuje w Imperium Dżentelmena. Oznaczało to, że wszyscy zaproszeni inwestorzy potwierdzili swój udział.

Tom poprawił się w fotelu i pociągnął łyk herbaty. Tak smakowało zwycięstwo. Ogarnęło go słodkie, zniewalające uczucie triumfu, przyćmiewając wszystkie troski. To było zdumiewające; Tom Shaughnessy, kiedyś ulicznik, zostanie wkrótce właścicielem jednego z największych budynków w Londynie, a najbogatsi mieszkańcy będą tłumnie przychodzić na jego przedstawienia. Pozwolił sobie na chwilę rozmarzenia. Oczyma wyobraźni widział i już budynek odnowiony, tętniący życiem... I ludzi, dla których stał się miejscem najprzyjemniejszego wypoczynku.

Marzenia trwały krótko, bo czas naglił. Miał dużo do zrobienia, między innymi napisanie pirackiej piosenki. Powinien też zobaczyć się z Generałem, który na pewno tkwił w warsztacie, pełen urazy, nadzorując pośpieszną budowę pirackiego statku oraz olbrzymiej muszli dla Wenus. Gotów był się założyć, że tłukł teraz młotkiem i klął ze złości.

Tom pomyślał, że chętnie też walnąłby w coś młotkiem, i zaklął Postanowił, że najpierw zobaczy się z Generałem, a potem wpadnie do Josephine.











Stos pirackich kapeluszy rósł. Josephine nie przywiązywała nadmiernej wagi do elegancji ściegów; zależało jej tylko na pośpiechu. Potem zabrały się do szycia spodni, wycinając odpowiednie formy. Wymiary każdej z dziewcząt sprawdzano przed każdym nowym przedstawieniem.

Praca działała kojąco. Josephine nie była gadatliwa, więc Sylvie wkrótce zrobiła się senna. Promienie słońca wpadały przez okno, a rytmiczny stukot igły, przechodzącej przez materiał, niemal ją zahipnotyzował. Od dawna nie wykonywała takich codziennych, zwyczajnych czynności. Zdziwiła się, że sprawia jej to przyjemność. Pewnie obie wyglądały jak żona i córka pastora, jeśli nie zwracać uwagi na fakt, że szyły pirackie kapelusze i pantalony.

- Josephine! Tak myślałem, że tu cię znajdę…

Obie aż podskoczyły na dźwięk tego głosu. Tom Shaughnessy nagle ucichł, bo zobaczył Sylvie, siedzącą grzecznie naprzeciw Josephine, z koszykiem do szycia na podołku. Przyglądał się temu z rozbawieniem, czekając, aż spotkają się wzrokiem. To ciche, domowe wcielenie Sylvie w muślinowej sukni, zajętej szyciem w salonie, było równie dziwaczne, jak wróżka, klepiąca sąsiadki po pupach.

- Ach, Josephine, widzę, że dałaś pannie Chapeau coś ostrego do ręki? - zagadnął, stojąc w progu. - W takim razie zostanę tu, w bezpiecznej odległości, na wypadek gdyby znowu poczuła pani - spojrzał znacząco na Sylvie - przypływ emocji i chciała mnie „nadziać” igłą.

- Jeśli pozostanie pan w bezpiecznej odległości, panie Shaughnessy nie będę miała panu nic do zarzucenia - odparła spokojnie. Podejrzewała jednak, że w obecności tego człowieka żadna odległość nie jest wystarczająco bezpieczna.

Roześmiał się i wszedł do pokoju. Prezentował się elegancko w beżowych spodniach i butach z cholewami, które podkreślały długość jego nóg. W błyszczącej skórze odbijały się promienie słońca, gdy chodził po pokoju. Rude włosy falowały na czole, jakby przed chwilą pieścił je wiatr. Miał na sobie surdut z pięknej, ciemnobrązowej wełny i jasnobrązową kamizelkę w kremowe pasy. Guziki - jak się wydaje - były tym razem mosiężne. Bo przecież chyba nie złote?

Zatrzymał się przy stosie pirackich kapeluszy. Wziął jeden do ręki i pogładził go delikatnie palcami. Potem odłożył go nagle i podszedł do fortepianu.

- A mówiąc o emocjach, Josephine… - uderzył w trzy przypadkowe klawisze naraz - potrzebujemy nowej pirackiej piosenki, i to już. Może napiszemy coś… o mieczach? - spytał z powagą.

- Właściwie, to oczywiste.

Josephine energicznie odłożyła kapelusze na krzesło i szybkim krokiem podeszła do fortepianu.

- Mam do tego niezłą melodię, panie Shaughnessy - oznajmiła. Splotła palce, rozprostowała je, położyła na klawiszach i zagrała żwawy, żeglarski temat podobny do szanty.

- Mój stary był żeglarzem - powiedziała do Sylvie przez ramię. - Kiedy tylko usłyszałam o tych piratach, pomyślałam sobie, że to będzie jak znalazł…

Zagrała parę taktów. Tom przysłuchiwał się z uwagą.

- Tak, jest dobra. Teraz wystarczy tylko napisać słowa, i to takie, żeby każdy widz miał ochotę zaśpiewać piosenkę po pijanemu. Może coś... o wywijaniu mieczem? - zaproponował, pocierając podbródek.

Josephine przechyliła głowę.

- Może coś takiego…

- Wywijaj mieczem chłopcze, śmiało…

Przerwała i wzrokiem spytała Toma o zdanie.

- Niezłe, niezłe… - mruknął. - Nada się na początek. - Zapatrzył się w sufit, szukając natchnienia do następnej linijki. - Zuchwałą? Małą?

- Wspaniałą? - podrzuciła Josephine, marszcząc czoło, co miało wyrazić jej osobiste zdanie na temat tego rymu. - Trwało?

- Ciało… - mruknęła Sylvie pod nosem.

Josephine i Tom zwrócili się w jej stronę.

- Co pani powiedziała, panno Chapeau? - spytał miękko Tom.

Znała go jednak już na tyle, że bez trudu wyczuła ledwie ukrywaną radość w jego głosie.

- Och, nic - Opuściła głowę i wbiła igłę w materiał, a potem w swój palec. Zagryzła usta, żeby nie krzyknąć z bólu.

- Kochanie, pomóż nam, nie bądź taka - poprosiła ją Josephine ciepłym, matczynym tonem.

Sylvie odchrząknęła.

- Ciało - powtórzyła głośniej i spojrzała Tomowi prosto w oczy. Flirtowanie z tym człowiekiem było naprawdę ożywczym doświadczeniem. Niestety, znowu się zaczerwieniła. Utkwiła wzrok w kominku, jakby zrzucała na niego winę. Co za drań, nawet nie drgnął.

- Niechże mi pani uprzejmie powie, jak wyobraża sobie użycie słowa „ciało” w naszej piosence? - zapytał Tom z udawaną niewinnością, ale zaraz podniósł rękę do góry.

- Josephine, mam pomysł. Zacznij grać tę melodię. Panna Sylvie Chapeau dokończy linijkę w odpowiednim momencie.

- Ale ja... - Sylvie nie zdążyła zaprotestować. Josephine zaczęła już grać.

- Jazda, kochanie! - zachęciła ją. - Śpiewaj!

I zaczęła sama:

- Wywijaj mieczem chłopcze, śmiało…

Odwróciła się i popatrzyła przez ramię na Sylvie, wymownie podnosząc brwi. Zagrała jeszcze kilka taktów,

Sylvie rzuciła okiem na Toma. Śmiał się niemal do łez.

Dobry Boże. Josephine była pełna takiego entuzjazmu i nadziei… Ta przechylona głowa, te uniesione brwi... Pomyślała, że po prostu nie może jej rozczarować.

Zamknęła więc oczy i zaśpiewała z rezygnacją:

- Patrz, jak się pręży moje ciało…

Bo o tym właśnie, na miłość boską, cały czas myślała…

Josephine zakończyła frazę dźwięcznym akordem. Tom wpatrywał się w Sylvie oniemiały. Zmusiła się, by odpowiedzieć mu jasnym, naiwnym spojrzeniem.

- Pręży się?… - powtórzył głosem pozbawionym wyrazu.

Sylvie przytaknęła niewinnie.

Nie uśmiechał się. Mimo to cała jego twarz jaśniała przekorną, triumfalną radością.

Zaczął chodzić po pokoju.

- Wywijaj mieczem, chłopcze, śmiało - zadeklamował z powagą, jakby to był monolog Hamleta. - Patrz, jak się pręży moje… ciało... - Odwrócił się i podchodząc do Sylvie, wymruczał jej do ucha to ostatnie słowo.

Podejrzewała, że rozpalone policzki raczej zadają kłam jej chłodnemu spojrzeniu, które miało przekonać go, że jest zupełnie obojętna.

Skąd mogła wiedzieć, że nieprzyzwoite piosenki są takie zaraźliwe?

- No cóż, muszę przyznać, że to jest genialne - powiedział, kręcąc głową. - Naprawdę genialne. Zdaje się, że mam już resztę zwrotki, Josephine? Możesz zacząć? Zaśpiewamy razem.

Josephine zagrała przygrywkę i zaśpiewała:

Wywijaj mieczem chłopcze, śmiało,

Patrz, jak się pręży moje ciało,

Wywijaj mieczem, mieczem pchaj,

Żeglarzu...

Josephine i Tom zakończyli linijkę razem, na głosy:

ja ci dam raj!

- Bardzo dobre - skomentował Tom krótko, kiedy skończyli. - Przy słowach „Ja ci dam raj” dziewczyny mogą udawać, że mdleją, przy „pręży się moje ciało” będą się głaskać tu i tam, a przy „mieczem pchaj”… same będą pchały mieczami. - Uśmiechnął się. - Miłe panie, trwa kolejny dzień pracy w Białej Lilii. Zaśpiewam piosenkę Daisy i Generałowi. Poproszę ich, żeby przyszli do was, nauczyć się jej na pamięć, Josephine, nie zapominaj, że potrzebujemy jeszcze ze dwie piosenki dla Wenus. Pomyśl o możliwościach, jakie kryje słówko „muszelka”. Aha, panno Chapeau, zdecydowanie zarobiła dziś pani na swoje utrzymanie.

Szybkim ruchem, który Sylvie już zaczęła z nim kojarzyć, sprawdził godzinę i skierował się w stronę drzwi. W progu zatrzymał się jednak, jakby coś niewidzialnego pociągnęło go lekko do tyłu. Zawrócił i stanął przy fotelu, w którym siedziała Sylvie. Jego wysoka sylwetka przesłoniła światło.

Podniosła wzrok i znowu miała wrażenie, że braknie jej tchu. Odczuwała jego bliskość niemal boleśnie.

Ale tym razem Tom nie patrzył na nią, tylko wziął do ręki jeden z gotowych pirackich kapeluszy i obracał go w rękach, przyglądając mu się z namysłem. Z wyrazu jego twarzy nie sposób było odgadnąć, o co mu chodzi.

Powoli odłożył kapelusz na krzesło.

- Ciekawe... - zaczął. Potem odwrócił się w stronę Josephine i dość stanowczym tonem spytał.

- Jak myślisz, czy udałoby ci się zrobić taki malutki piracki kapelusz? - Rozsunął dłonie, przyglądał się im przez chwilę, aż w końcu ustawił je na taką odległość, jakby trzymał niewielki melon. - Mniej więcej takiej wielkości? Na jutro?

- Naturalnie, panie Shaughnessy - odparła Josephine ze zdziwieniem.

- Dziękuję - powiedział i ruszył ku drzwiom. - Panno Chapeau, za godzinę zobaczymy się na dole w teatrze. Chcemy wam coś powiedzieć razem z Generałem. Po próbie proszę przyjść do mnie. Porozmawiamy o pani… wynagrodzeniu.

Uśmiechnął się do nich, skłonił elegancko i wyszedł.











Siedem pięknych kobiet stało na scenie, czekając, aż pan Shaughnessy wygłosi swoje oświadczenie. Pięć było młodych i okrągłych, jedna młoda i szczupła, a jedna przypominała; kwiat, który kilka lat temu przestał być pąkiem i stał się w pełni rozkwitłą różą: miała ładne rysy, włosy ufarbowane henną. A jej pośladki… Wielu Anglików zapraszało swoich gości do tego teatru, aby oddali tym pośladkom należną cześć oraz szacunek, zupełnie jakby prowadzili ich na zwiedzanie Tower, Whitehallu albo innego szacownego zabytku. Twierdzili przy tym, że tyłek Daisy Jones jest bez wątpienia skarbem narodowym.

Daisy Jones stanęła w pewnym oddaleniu od grupki ślicznotek, jakby świadoma istniejącego miedzy nimi kontrastu. Chyba sobie nie życzyła, żeby ona i tancerki oddychały tym samym powietrzem.

- Popatrz no tylko na Jej wysokość. Boi się, żeby któraś z nas jej przypadkiem nie dotknęła - mruknęła Lizzie.

- Cycki ma już niżej niż łokcie, co nie? Też bym się brzydziła ich dotknąć, wiesz? - odezwała się Molly.

Rozległy się chichoty. Na policzki Daisy wystąpiły intensywne rumieńce, ale nie odwróciła głowy. Nawet nie drgnęła.

- Moje panie, być może słyszałyście od swoich licznych wielbicieli, którzy nie są w stanie utrzymać sekretu… - zaczął Tom żartobliwie, przy wtórze kolejnych chichotów - że zamierzam wystawić kolejne przedstawienie. To będzie majstersztyk, coś pięknego i zmysłowego zarazem… - Każdą sylabę wymawiał, jakby ją pieścił ze znawstwem doświadczonego uwodziciela. Niejedna z tancerek poczuła, jak miękną jej kolana…

- Aby przedstawienie okazało się pełnym sukcesem - mówił dalej - chcemy rolę główną powierzyć odpowiedniej odtwórczyni. Spektakl będzie się nazywał - tu przerwał dla efektu…

- Wenus - dokończyły wszystkie z westchnieniem.

To znaczy, wszystkie z wyjątkiem Daisy, która milczała, ponura jak chmura burzowa.

- Tak jest. Razem z Generałem będziemy was przez kilka dni obserwować. Potem ogłosimy, która naszym zdaniem najlepiej się nadaje do roli Wenus.

Na te słowa Generał gwałtownie poderwał głowę, złapał Toma za rękaw i pociągnął do tyłu poza zasięg słuchu tancerek.

- Czyś ty zwariował, Shaughnessy? - wysyczał cicho i gniewnie. - Przecież one zrobią się kompletnie nie do wytrzymania, jeśli zaczną ze sobą jeszcze bardziej rywalizować. Myślałem, że rolę dostanie Molly, tak jak ustaliliśmy.

- Albo… będą się starać ze wszystkich sił, będą się zachowywać jak aniołki, będą dawać z siebie wszystko na scenie, a my przez cały tydzień będziemy mieli tu tłumy. Wtedy ujawnimy, która z nich zagra Wenus - a o tym zdecydujemy we dwóch.

Generał zmierzył go wzrokiem pełnym wściekłości. Tom czekał cierpliwie.

- Trudno odmówić ci racji, ale może być różnie - zgodził się Generał powoli i niechętnie, widząc iskrę geniuszu w tej taktyce.

Tom uśmiechnął się przekornie. Zapadło milczenie.

- Najprawdopodobniej będzie to Molly - rzekł cicho. Tak podpowiadała mu natura biznesmena. Jako marzyciel, widział zupełnie inną Wenus, wychylającą się z morskich fal: szczuplutką, o wyrazistych zielonych oczach, z resztką różdżki w dłoni - jakby rzucała wyzwanie publiczności.

- Pewnie Molly - potwierdził Generał, również ściszonym głosem.

Na tę opinię aktualnie najbardziej wpływała liczba bukietów przesyłanych tancerce. Obaj byli realistami, wiec ich decyzja miała charakter finansowy, a nie artystyczny, w tym momencie najwięcej mężczyzn z widowni życzyłoby sobie, aby skąpo odziana Molly wynurzyła się z morskich fal w olbrzymiej muszli. Nie miała tak silnego głosu jak Daisy, ale brzmiał czysto, a interpretacja tekstów była niezmiernie sugestywna. Już pojawiło się wielu adoratorów, choć była jeszcze nieznaną artystką. Jej biust przyciągał spojrzenia męskiej widowni. No cóż, oto Molly - Wenus londyńskich slumsów.

Natomiast Wenus paryska stała na scenie, czując się niezręcznie wśród rewiowych tancerek - dumna, opanowana, śmiało patrząca mu w oczy - w niedopasowanym kostiumie średniowiecznej damy dworu. Wyglądała jak prawdziwa księżniczka… przebrana za księżniczkę.

Tom poklepał Generała po ramieniu, żeby dodać mu animuszu.

- Powodzenia! Zamierzasz im rozdać kordelasy, nieprawdaż? - rzucił niby od niechcenia.

- Kordelasy… - powtórzył powoli Generał. - Genialne! Oczywiście, że tak, Tommy. Chłopaki zrobią je jutro z rana.

- Poczekaj, aż dowiesz się, co moim zdaniem mogą robić z tymi kordelasami do wtóru kupletom.

- Już sobie to wyobrażam.

- Mamy też nową piosenkę. O mieczach, naturalnie.

- Świetna robota, Shaughnessy.

Tom uśmiechnął się ponownie.

- Idę na spotkanie w sprawie tego budynku, Gen. Wszyscy w to wchodzą. Wszyscy, co do jednego. Na wiosnę otwieramy Imperium Dżentelmena. Wrócę przed końcem próby.

Kiedy Shaughnessy wyszedł, Generał kazał im się przebrać. Kostiumy dam dworu składały się ze szpiczastych kapeluszy i prostych płaszczy ozdobionych szkiełkami, iskrzącymi się w przyćmionym świetle. Oczywiście należało powiewać prowokacyjnie połami. Tu, w Białej Lilii wszystko robiło się prowokacyjnie - Sylvie nie miała co do tego wątpliwości.

Grupa młodych pomocników, którzy, zdaje się, nigdy nie wychodzili z teatru, wytoczyła na scenę ogromny drewniany zamek, z wieżyczkami i zwodzonym mostem, który możną było podnosić i opuszczać. Sylvie odniosła wrażenie, że Tom Shaughnessy zatrudnia niewiarygodnie dużo ludzi i dla każdego znajduje mnóstwo roboty.

Zamek musiał być bardzo ciężki: chłopcy czerwoni z wysiłku pchali z całych sił, zapierając się nogami w podłogę. Tancerki wyszły na scenę. Sylvie znowu tonęła w swojej sukni i płaszczu. Popatrzyła na nie ponuro; wiedziała, że czekają ją przeróbki krawieckie.

- Disy! - ryknął Generał w stronę kulis. - Zbieraj swój przepotężny tyłek albo ci…

Nagle od strony zaniku dobiegło złowróżbne trzeszczenie drewna. Wszyscy odwrócili się w tamtą stronę.

Chłopcy powoli opuszczali zwodzony most, który w końcu stuknął o deski sceny, podnosząc tuman kurzu. Dziewczęta zaczęty kasłać i machać rękoma.

W wejściu do zamku stała Daisy, w królewskiej pozie, opierając się ramieniem o framugę. Wypięła pierś, rude sploty spadały jej na ramiona. Poczekała, aż wszystkie spojrzenia skupią się na niej. Gdy schodziła po zwodzonym moście, Generał obserwował ją w pełnym napięcia milczeniu. Sylvie spostrzegła jednak, że po chwili opuścił podbródek, aż jego spojrzenie zatrzymało się w okolicy bioder primadonny i pozostało tam, jakby były one narzędziem jakiegoś hipnotyzera.

Daisy Jones doskonale wiedziała, jak zrobić wrażenie samym pojawieniem się na scenie. Sylvie podejrzewała, że właśnie to chciała wszystkim udowodnić.

Doszła do końca pomostu i zatrzymała się tam.

- Dała mi za to pensa! - kwiknał jeden z chłopców i zwiał za scenę. Wyraźnie nie potrafił zdecydować, kogo bardziej się boi - Daisy czy Generała.

Generał przyglądał się primadonnie, ale już nie piorunował jej wzrokiem. Odpowiedziała mu lekko wyzywającym spojrzeniem, wyraźnie zadowolona z siebie. Tancerki obserwowały ją w pełnym urazy milczeniu, być może świadome, że o tak majestatycznym wejściu mogą sobie tylko pomarzyć.

- Josephine, możemy zaczynać? - odezwał się Gen. - Sylvie, rób to, co wszystkie, tak jak wczoraj. Mądra z ciebie dziewczyna, na pewno złapiesz, o co chodzi. - W jego głosie znów pobrzmiewała ironia, jakby wiedział o Sylvie coś, co go niezmiernie bawiło.

Josephine zaplotła palce, rozciągnęła je i położyła dłonie na klawiaturze. Popłynęła melodia lekko stylizowana na balladę rycerską.

Daisy zaśpiewała błagalnie, głosem, od którego drżały szyby, ale który nie miał szans, by wywołać łagodne uśmiechy aniołów w niebie…

Dzielny rycerzu, my, piękne damy

Ciebie o wolność dzisiaj błagamy,

Wojuj swą lancą w trudzie i znoju,

Bo nie zaznamy nigdy spokoju.

Dziewczęta udały, że mdleją, potem przytknęły osłabłe dłonie do czoła, wzięły się za ręce, i Boże, miej litość…

Zgięły się wpół i pokręciły tyłeczkami. Znowu! Sylvie, wzdychając w duchu, poszła w ich ślady.

- Wyżej, Sylvie! I nie wywracaj tak oczyma, bardzo cię proszę! - pokrzykiwał Gen.

Naturalnie, na te słowa Sylvie wzniosła oczy do góry.

Kiedy przećwiczyły już tę piosenkę z sześć razy, wyprostowały się i wreszcie stanęły twarzami do publiczności, Sylvie spostrzegła w przejściu Toma Shaughnessy’ego, który wpatrywał się w nią błyszczącymi oczyma. Trzymał w ręku laskę i wybijał nią takt, ale chyba myślał o czymś innym. Miał taki dziwny wyraz twarzy… Czuł się zagubiony? Niepewny?

Lekko zmarszczył czoło, jakby Sylvie stanowiła dla niego zagadkę, a on był już bliski rozwiązania… A więc zdążył już pozałatwiać sprawy, które na chwilę odwróciły jego uwagę.

Poczuła nieuzasadnioną, absurdalną radość z tego, że wrócił, a także z tego, że patrzył wyłącznie na nią.

Kiedy spotkali się wzrokiem, dostrzegła na jego twarzy uśmieszek, a chwilę potem szczery, ciepły uśmiech i spojrzenie pełne zrozumienia, w oczach Toma tańczyły iskierki szatańskiej radości, jakby wpadł w nie promyk słońca. Jej usta ułożyły się do uśmiechu. Czuła pulsującą w żyłach krew…

- Och! - Przeszył ją ból, gdy ktoś nastąpił jej ha stopę, niemal zdzierając pantofelek. Zachwiała się i przyklękła. Wyprostowała się szybko, razem z resztą dziewcząt, i tańczyła dalej, uśmiechając się mimo bólu - bo była przyzwyczajona, by tańczyć i uśmiechać się mimo bólu.

Generał i Tom Shaughnessy patrzyli na nią, marszcząc brwi. Tom był zdziwiony. Generał szukał w jej zachowaniu uchybień.

- Ojej, przepraszam cię bardzo - mruknęła Molly. Uśmiech nie opuścił jej napiętej twarzy. Ale gdy Sylvie zerknęła na nią, w jej oczach zobaczyła twardość stali i zadowolenie z siebie.

Kazał jej po próbie przyjść do biblioteki po wynagrodzenie. Dobrze wiedziała, gdzie to jest, bo poprzedniej nocy zwabiło ją tam światło. Wtedy trochę go podglądała.

Zatrzymała się w progu, Tom Shaughnessy nie patrzył na nią, porządkował papiery na biurku, jakby czegoś szukał. Robił to z uśmiechem - najwyraźniej rozgardiasz w dokumentach sprawiał mu przyjemność. Nagle zamarł, twarz mu pociemniała, stała się napięta. Szybkim ruchem przycisnął dłoń kciukiem drugiej ręki, gwałtownie wciągając powietrze.

Sylvie patrzyła na niego ze ściśniętym sercem. Dobrze wiedziała, co to jest ból.

Tom podniósł wzrok, zauważył ją wreszcie i twarz mu natychmiast pojaśniała.

- Stara rana - wyjaśnił gładko, podnosząc rękę i wachlując nią w powietrzu. Zobaczyła siateczkę białych blizn miedzy kciukiem a palcem wskazującym. - Od czasu do czasu przypomina mi się takim bólem. A zatem przyszła pani po swoje… wynagrodzenie, panno Chapeau?

Sylvie zamarła. Oszołomił ją sposób, w jaki Tom wypowiedział to słowo. Nadał mu… dodatkowy wymiar. Wzbogacił je o mnóstwo znaczeń, z których każde sugerowało wieloletnią, dogłębną wiedzę o tym, jak wynagradza się kobiety. Nie uśmiechał się, ale kąciki jego ust drgały, gotowe do śmiechu, gdyby tylko dała mu do ^go powód.

Tom Shaughnessy mógł bez trudu wygrać z nią każdą rundę towarzyskiego flirtu, to prawda. Czuła się zobowiązana, by zachować choć trochę przyzwoitości. On nie bał się niczego. I zdaje się, był całkiem bezwstydny. Choć na szczęście, jak na razie wykazywał Pewien rozsądek, zarówno w kwestii bezwstydu, jak i odwagi,

- Przyszłam tu, bo pan o to prosił, panie Shaughnessy. Czy zarobiłam coś więcej za to, że dodałam linijkę do pana… utworu? - Nie mogła się oprzeć i powiedziała to z odrobiną ironii.

Natychmiast spoważniał i odparł podobnie ironicznym tonem:

- Mam wrażenie, że zdaniem pani naszym utworom brak walorów artystycznych. Powiem pani jedno, panno Chapeau. Ci, którzy nie szukają szacunku bliźnich, cieszą się wielką wolnością.

- Pan z pewnością dobrze o tym wie.

Miał to być tylko cięty żart.

Shaughnessy zamarł na moment z trudnym do określenia wyrazem twarzy Zastanawiała się, czy przypadkiem go nie obraziła, choć nie widziała po temu powodów.

Nie skomentował tych słów. Otworzył niewielkie drewniane pudełko i wyjął z niego stosik monet, które położył na rogu stołu: jej zarobek. Wymowny, choć milczący komentarz na temat wynagrodzenia za nieprzestrzeganie granic przyzwoitości.

Sylvie zgarnęła pieniądze i oddała mu jedną monetę.

- Za mój pokój i jedzenie - wyjaśniła.

Oddał jej tę monetę z powrotem.

- Za jedną linijkę tekstu - odparł. Uśmiechnęli się do siebie. Napięcie zelżało.

- Proszę mi powiedzieć, panno Chapeau: czy pani pragnie szacunku bliźnich? - zapytał beztrosko.

Zorientowała się, że w ten sposób rzuca rękawicę w szranki, i nie odmówiła sobie ciętej odpowiedzi;

- Ja nie muszę pragnąć szacunku, parne Shaughnessy.

- Aha, rozumiem. Już go pani zyskała. - Śmiał się bezgłośnie. - I tylko kaprys losu sprowadził panią do tej jaskini zberezeństwa. Ciekawi mnie tylko jedno: skąd taka szacowna kobieca wie coś o ciele i raju?

- Panie Shaughnessy, można być kobieta szanowaną i wiedzieć wiele o ciele i o raju. - Kiedy wypowiadała te słowa, wiedziała już, że zabrzmią absurdalnie.

- Naprawdę? Pewnie we Francji tak jest. Dziwne zatem, że wypowiadanie takich słów budzi tyle emocji…

- Ja nie… Ja wcale…

- „Godna szacunku” najczęściej oznacza także „zamężna” - mówił, jakby nie zauważył jej konsternacji - Nie wiedzieć czemu, mam wrażenie, że pani nie jest mężatką i nigdy nią nie była. Mam wrażenie, że czyjś miecz prowadzi, a raczej zaprowadził panią do raju. Kim jest ten człowiek, panno Chapeau? Czy zostawiła pani we Francji kochanka?

Brutalna szczerość tego pytania na moment pozbawiła ją zdolności myślenia. Zamarła, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. To by było na tyle, jeśli chodzi o rozsądne posługiwanie się bezwstydem i odwaga.

W końcu udało jej się przybrać pełen dezaprobaty wyraz twarzy bez słowa. Ale on tylko się uśmiechał, przeciągając ciszę, jakby chciał powiedzieć: Tę rundę wygrałem, panno Chapeau.

Sylvie rozejrzała się po pokoju w nadziei, że odzyska pewność siebie. Całą jedną ścianę pokrywały wbudowane półki. Pewnie kiedyś mieściła się tu biblioteka albo salonik - w czasach, gdy ten teatr był wielkim domem mieszkalnym, jak opowiadała Josephine. Półki uginały się pod książkami, co ją trochę zdziwiło, bo Tom Shaughnessy nie sprawiał wrażenia naukowca ani nawet osoby oczytanej, choć trzeba przyznać, że był wygadany W dodatku książki wyglądały na często używane.

Kiedy przyjrzała im się bliżej, przekonała się, że nie należały do rodzaju, który zwykle z dumą ustawia się w bibliotekach. Nie dostrzegła dziewiczo czystych filozoficznych tomów, które tkwią na półkach tylko po to, by robić wrażenie. W większości były to powieści - między innymi Robinson Crusoe - kwintesencja męskiej przygody. Oprócz tego parę tych okropnych rzeczy - poznała je od razu, bo też je nieraz czytywała w sekrecie, po angielsku. Oprócz tego wypatrzyła zbiór mitów greckich - wielką księgę, niewątpliwie pełną ekstrawaganckich ilustracji na ten sam temat, z którym wiązały się teatralne płaskorzeźby. Wyobrażała sobie, że mity greckie doskonale pasują do jego poczucia dramatyzmu, fantazji i kaprysów Shaughnessy'ego.

Najbardziej jednak zdumiał ją niewielki przedmiot wciśnięty między książki: była to zabawka, mały drewniany konik z grzywą i ogonem z włosia, mający koła zamiast kopyt. Zastanawiała się czy to była dziecięca zabawka Toma i dlaczego akurat ten przedmiot wetknięto na półkę w teatrze Biała Lilia. Potem przypomniała sobie, ze człowiek, który wywołał w teatrze awanturę, oskarżał Toma, mówiąc, że ten poznał jego żonę „w sklepie z zabawkami”. A Tom zaprzeczył, ze odwiedzał taki sklep. Zaintrygowało ją to.

Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Obserwował ją w milczeniu. Na moment straciła pewność siebie, zerknęła na biurko i zobaczyła na nim piękny szkic, przedstawiający okazały budynek.

- Plany - wyjaśnił krótko. - To będzie następny teatr.

- Wygląda imponująco - odparła. Rzeczywiście robił wrażenie. Był ogromny. Na frontonie widniały rzędy dużych okien, a wejście z kolumnadą zapraszało gości do środka.

- Będzie fantastyczny - oświadczył twardo, jakby stwierdzał fakt - Na jednym piętrze przedstawienia, na drugim restauracja, na trzecim…

Być może obmyślał to wszystko w miarę mówienia. Potem popatrzył na nią.

- Żeby urzeczywistnić te plany, potrzeba dużo pieniędzy, ale planujemy otworzyć Imperium Dżentelmena na wiosnę. Zleciłem ten szkic, a teraz zajmuję się planami.

W jego glosie brzmiała duma i wiara w to przedsięwzięcie, gdy ruchem głowy wskazał papiery rozłożone na biurku.

- Będzie podobny do Białej Lilii... Ale o wiele bardziej atrakcyjny.

- Ale dlaczego... dlaczego w ogóle zajmuje się pan czymś takim, panie Shaughnessy? - Szerokim gestem objęła całe otoczenie. - Dlaczego akurat Biała Lilia?

Wyglądało na to, że zaskoczyła go takim pytaniem. Wpatrywał się w sufit, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. W końcu rzucił jedno słowo: seks.

Słowo to wisiało w powietrzu, pulsując, dźwięcząc miękkością i syczącymi spółgłoskami, równie kuszące jak szyld nad wejściem do teatru. Teraz każde z nich rozważało jego znaczenie. Sylvie trochę zakręciło się w głowie.

- To zabrzmiało bardzo dramatycznie, panie Shaughnessy, ale to słowo nie straci ani nie zyska dodatkowego znaczenia, niezależnie od tego, jak długa pauza po nim nastąpi. Ciekawa jestem dalszych wyjaśnień. - Głos jej lekko drżał. Miała nadzieję, że Tom tego nie zauważy.

Odrzucił głowę i się roześmiał.

- No cóż, niech i tak będzie. To bardzo proste, panno Chapeau. Wszedłem w życie, nie mając nic. Chciałem mieć o wiele więcej. Wiedziałem to i owo o teatrze, wiedziałem bardzo dużo o mężczyznach i kobietach, bo wielu ludzi spotkałem w życiu. Korzystałem ze swego talentu i doświadczenia - i coś z tego wynikło. Czy to komuś szkodzi?

- To jest… - Machnęła ręką. Odrażające, pomyślała. Żenujące.

- Zabawne - uzupełnił z uśmiechem. - Dochodowe. Wszyscy świetnie się bawią.

- Molly też? - zapytała, może zbyt gwałtownie i zbyt ostro.

Uśmiech znikł z jego twarzy. Patrzył na nią bez słowa. Potem wziął głęboki oddech, poprawił się w fotelu, oparł głowę na oparciu i zmierzył ją chłodnym wzrokiem, jakby zastanawiając się, czy należy tego rodzaju sprawy objaśniać komuś tak naiwnemu.

- Czy wie pani, co Molly by robiła, gdybym jej zatrudnił?

Sylvie milczała. Nietrudno było zgadnąć.

- Myśli pani, że stałaby się doskonałą guwernantką? A może pracowałaby jako pomoc kuchenna? Myśli pani, że jej życie byłoby łatwiejsze? A może chce pani wiedzieć, gdzie mieszkała, zanim przyszła do teatru? I co tam robiła?

- Rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć, panie Shaughnessy. Objawił się pan jako samarytanin. Zaśmiał się, ale niewesoło.

- Raczej nie. Ale zatrudniam ludzi, których mało kto chciałby wziąć do pracy. Takich, którzy nie mają szans na jakakolwiek robotę. Wielu takich spotkałem w życiu. Nie chodzi mi o dobroczynność, panno Chapeau. Zwykle odpłacają mi z nawiązką swoją lojalnością i zaangażowaniem. Czasem tylko... - Umilkł. Po chwili mówił dalej;

- No cóż, wziąłem starego znajomego, żeby pilnował drzwi do garderoby. Nazywał się Jack. Wygląda na to - pomachał piórem w powietrzu - że Molly drogo zapłaciła za moją pomyłkę.

Z wysiłkiem ukrywał napięcie w głosie. Sylvie nagle uświadomiła sobie, ile musiało go kosztować przyznanie się do winy, cała ta sytuacja i krzywda, jaką odniosła Molly.

Kusiło ją, żeby go przeprosić. Ale w tym momencie zaczaj się znowu śpieszyć i znacząco spoglądać na papiery rozłożone na biurku.

- Może by to pani lepiej rozumiała, panno Chapeau, gdyby nie rozpieszczano pani od dzieciństwa. - Powiedział to celowo, zęby ją rozdrażnić. Zareagowała natychmiast.

- Nikt mnie nigdy…

- Tak? - szybko podniósł wzrok. Uśmiechnął się triumfalnie.

Zdała sobie sprawę, że coraz bardziej ulega jego woli. Wszystko przez to, że kiedy była blisko niego, jej uczucia i myśli nabierały siły i wypływały na powierzchnię... jakby garnęły się do niego. Powinna wykazać więcej rozsądku i trzymać się z dala od tego człowieka.

- A więc wie pani coś niecoś o pracy? - naciskał. - Powiedziała pani niedawno, że mógłbym się od pani sporo nauczyć. Zaręczam, że byłbym pilnym uczniem - dodał z bezczelnym uśmieszkiem.

- Tak, wiele wiem o pracy, za to mało - o „niczym”, panie Shaughnessy - odparła cicho. - Ja również mam zamiar, by już nie zaczynać życia na nowo, nie mając niczego. Przez całe życie pracowałam, by zapewnić sobie dobrobyt.

- A wiec jest pani ambitną kobietą, panno Chapeau?

- Czyż nie są takie wszystkie kobiety? Przynajmniej do pewnego stopnia? Życie od nas tego wymaga. - Słyszała gorycz w swoim głosie.

Tom milczał.

Spuścił wzrok, wygładził szkic budynku marzeń, rozprostowując planszę. Czynność tę wykonywał z namysłem i dumą.

- To, co przytrafiło się Molly… - zaczął - już się nie powtórzy. Zawsze się uczę na błędach. - Wpatrywał się w nią przenikliwie, jakby chciał przekonać o prawdziwości swoich słów - Można właściwie powiedzieć - ciągnął - że Biała Lilia powstała dzięki takiej pomyłce, - Przez jego twarz przemknął smutny uśmiech. Uniósł rękę z blizną, żeby podkreślić, o co mu chodzi. - Miałem dziesięć lat i ukradłem kawałek sera. Sprzedawca to zobaczył i zaatakował mnie nożem, bo razem z chłopakami często kręciłem się koło jego straganu, jak jakiś szkodnik. Próbowałem się bronić, ale jak widać nieskutecznie. - Pokręcił głową z niedowierzaniem, uśmiechając się pogodnie. Wziął głęboki oddech i opowiadał dalej:

- Wdało się zakażenie i o mało nie umarłem, ale pewien stary lekarz się nade mną zlitował. Doprowadził do zdrowia. Potem się okazało, że jego znajomy w portowej tawernie potrzebował pomocnika, więc pracowałem tam do czasu, kiedy znalazłem inną robotę, w teatrze, no a potem… - Przerwał, ą w jego oczach pojawiło się rozbawienie. - Chyba zawsze miałem szczęście. Szczególnie w doborze przyjaciół.

Szczęście? Przez głowę Sylvie przemknęły wyraźne obrazy. Ścisnęło ją w piersiach, na myśl o potężnie zbudowanym sprzedawcy, który rzucił się z nożem na małego chłopca. Wyobraziła sobie Toma Shaughnessy'ego: przestraszony, ranny i głodny malec. Był chory, a nawet umierający. Nie, to niemożliwe. Wydawało się, że oś taki jak on nigdy nie zaznał strachu.

Zrozumiała teraz, że spokój, jaki wyczuwała w tym mężczyźnie, był wynikiem ciężkiej życiowej próby. Zwycięskiej. Shaughnessy wiedział, że jest zdolny przetrwać nawet w najgorszych czasach i dać sobie radę w najtrudniejszych sytuacjach. Zmarszczyła brwi.

- Ale pańscy rodzice…

- Wtedy już nie żyli. Ojca nigdy nie poznałem.

Na widok jej miny uśmiechnął się cynicznie.

- Och, były tam tysiące takich smarkaczy jak ja, panno Chapeau. Ja naprawdę miałem szczęście, i tyle.

Chciała powiedzieć: wątpię, że były tam tysiące takich, jak ty. Chyba na całym świecie nic ma drugiego takiego mężczyzny:

- Ja też nie znałam moich rodziców - zwierzyła się zamiast tego.

Na jego twarzy odmalowało się cos w rodzaju zaskoczenia - nie wiadomo, czy ze względu na treść tego wyznania, czy na sam fakt, że się w ogóle do niego doszło. Obserwował ją bacznie, jakby dodawał tę informację do tego, co już wiedział o tej kobiecie.

Sylvie wiele zrozumiała: Tom Shaughnessy zbudował Białą Lilię, żeby odciąć się od swojego dawnego życia, podobnie jak ona wybrała balet, by wznieść się ponad codzienność. Być może, było między nimi więcej podobieństw niż różnic. Dziwne, ale zaniepokoiła ją ta myśl.

- Czy to z czasów pańskiego dzieciństwa? - zapytała lekkim tonem, wskazując na konika stojącego na półce, bo milczenie stało się nagle zbyt intymne, zmieniając się w coś, czego do końca nie pojmowała. Być może dlatego wyczuwała zagrożenie.

Popatrzył na zabawkę.

- Na razie należy do mnie.

Odpowiedź, która nie jest odpowiedzią. Nieodgadniony Tom Shaughnessy.

- Kiedy byłem mały, zawsze chciałem mieć takiego.

Trudno było odgadnąć, kiedy mówi poważnie; słowa z taką łatwością płynęły z jego ust.

- A ja zawsze chciałam mieć… boite a musique - powiedziała właściwie do siebie.

Przypomniała sobie jak to było: wspomnienie pojawiło się błyskawicznie, a tęsknota za zabawką wydała jej się tak rzeczywista…

- Pozytywkę? - W jego głosie była ciekawość, a nawet zachęta.

Zamilkła nagle i napięła ramiona, jakby odpychała od siebie tamtą chwilę. Kiedy była mała, ledwie starczało im pieniędzy na najpotrzebniejsze rzeczy, bo Claude nie zarabiała zbyt wiele. Z pewnością nie stać byłoby ich na coś tak ekstrawaganckiego jak pozytywka.

Tom Shaughnessy rzucił nieuniknione spojrzenie na zegarek.

- Muszę iść na spotkanie z budowniczym, panno Chapeau. Zapłaciłem pani dzisiaj, ponieważ pracuje tu pani tymczasowo. Reszta dziewcząt dostaje tygodniówki. Jeśli zamierza pani u nas zostać, wprowadzę zmiany do budżetu. Ale może powinniśmy zobaczyć, jak się to wszystko będzie układać… z dnia na dzień.

- Z dnia na dzień, jeśli to panu odpowiada - usłyszała swój głos.

- Odpowiada mi - powiedział cicho. W niewiadomy sposób udało mu się sprawić, że te słowa zabrzmiały jak obietnica.

Poczuła rumieńce na twarzy, więc ukłoniła się i wybiegła z jego biura, ściskając w dłoni zapłatę za wypinanie swojego derriere.





10



- Jeśli będziesz wciąż kręcić głową, to spadnie ci z szyi i potoczy się między te gołębie, jak kula do gry w bocci - powiedział Kit Whitelaw, wicehrabia Grantham, wskazując na stadko lśniących ptaków, które walczyły o okruchy w pobliżu fontanny, strzelającej w niebo pióropuszem wody.

- Jesteśmy w Paryżu, a nie we Włoszech - przypomniała Susannah. - Zdaje się, że denerwujesz się tak samo jak ja.

- Denerwuję się? - Kit aż prychnął na tafcie oskarżenie. - Zważ, że przez większą część wojny byłem szpiegiem w obozie nieprzyjaciela, pod obstrzałem…

Susannah wysunęła dłoń spod jego ramienia i zatkała sobie uszy. Nie odezwała się ani słowem. Szedł w milczeniu obok niej, dając jej do zrozumienia, że więcej nie poruszy tego tematu. Po chwili przepraszającym gestem ujął jej dłoń, pocałował jej wnętrze i wziął żonę z powrotem pod rękę, przykrywając jej dłoń swoją. Była to milcząca, symboliczna obietnica: Przy mnie zawsze będziesz bezpieczna. Niepotrzebnie przypomniał jej o niebezpieczeństwach, na jakie niedawno narażał się dla swojego kraju, a także i dla niej. Miał ciało poznaczone bliznami. Ale i Susannah kiedyś żartobliwie wspominała, jak często próbowano ją zabić. Nie mógł tego spokojnie słuchać.

- Wybaczam ci - oświadczyła w końcu wielkodusznie.

Uśmiechnął się.

Po chwili zatrzymał się i poparzył w górę, na jedno z okien. Kolorowe, przywiędłe kwiaty wychylały się ze skrzynki na parapecie. Ostre popołudniowe słońce zabarwiło ściany domu na soczysty, morelowy kolor. Ładne, spokojne miejsce, które wcale nie zdradzało dramatycznych - być może - przeżyć jego mieszkańców.

- To tutaj, Susannah.

Claude Lamoreux niełatwo było wytropić, ale Kit miał w takich sprawach doświadczenie. Z uporem prowadził poszukiwania, zachwycony, że może po raz kolejny wykorzystać umiejętności, których nabył w służbie dla Korony. Poszukiwania nie wiązały się z zagrożeniami, na jakie niegdyś się narażał. Razem z Susannah rozmawiali głównie z podstarzałymi tancerkami operowymi i ani jedna nie rzuciła się na nich z nożem ani z pistoletem. Trop w końcu doprowadził ich tutaj, do budynku na obrzeżach Paryża, weszli na górę wąską klatką schodową.

Susannah wysyłała listy na ten sam adres. Trzeba było tylko sprawdzić, dlaczego nikt na nie nie odpowiadał.

Kit czuł, jak palce żony zaciskają się mocniej na jego ramieniu. Nic dziwnego. On także denerwował się tą sytuacją - ze względu na nią. Tyle razem przeszli, tyle się zdarzyło. Bardzo chciał, żeby w końcu spełniło się największe marzenie Susannah: poznać własną rodzinę.

Drzwi otworzyła im gosposia. Spod jej czepka wymykały się włosy, wyraźnie zbuntowane przeciw grzebieniowi i szczotce. Typowo francuski nos przypominał kształtem bumerang. W ciemnych oczkach krył się spryt.

Chwilę później ktoś w głębi mieszkania wygłosił niewiarygodnie nieprzyzwoity komentarz po niemiecku.

Susannah zobaczyła, że oczy Kita na chwilę rozszerzyły się ze zdziwienia, a kąciki ust zadrgały.

- Co on powiedział? - szepnęła.

- Później ci przetłumaczę - odpowiedział. - Jak będziesz nago.

Na te słowa umilkła i poróżowiała. Jej zdenerwowanie gdzieś wyparowało. Kit zawsze potrafił ją uspokoić.

- Pardonnez-moi, ale Guillaume ciągle mówi takie słowa, wiem, co to znaczy. To znaczy, że się gniewa - wyjaśniła gosposia, nerwowo zaplatając palce. - Doprowadza mnie do szału.

Trudno było jej się dziwić, ten sam glos powtórzył znowu niemieckie zberezeństwa, tym razem z większym naciskiem, jakby Guillaume'owi zależało, by go dobrze zrozumiano.

- Zdaje mi się, że tęskni za madame Claude.

Choć Kita mało to obchodziło, zainteresowała go osoba, która bez skrępowania posługiwała się tak barwnym słownictwem.

- Kim jest ten Guillaume?

- To papuga madame Claude.

Z jednej strony rozczarowało go to, a z drugiej strony pobudziło jeszcze większą ciekawość.

- Czy to znaczy, że madame Claude nie ma w domu? Przyjechaliśmy z Anglii i chcieliśmy się z nią spotkać. Chyba mamy wspólnych znajomych.

- Pani Claude wyjechała. Panienka Sylvie również. Zostawiła mnie tu sama... z tym Guillaume'em. - W głosie gosposi brzmiała czarna rozpacz.

Zawtórowały jej niemieckie przekleństwa, tym razem wygłoszone cichym, smutnym tonem - z desperacją równą rozpaczy pani Gabon.

- Panienka Sylvie? - powtórzyła Susannah. Na jej twarzy malowało się podniecenie i ledwie powściągana nadzieja.

Kit dotknął łokcia żony, by ją uspokoić, i podjął rozmowę.

- Proszę mi powiedzieć, pani... - przerwał, pozwalając, by gosposia podała nazwisko.

- Gabon.

- Miło mi. Jestem wicehrabia Grantham, a to moja małżonka, lady Grantham. Proszę powiedzieć, pani Gabon, czy panienka Sylvie przypomina z wyglądu moją żonę? Czy jest do niej podobna?

Nawet jeśli pani Gabon pomyślała, że jest to dziwne pytanie, j nie zdradziła się z tym. Wyraźnie potraktowała je jak wyzwanie. Przyjrzała się Susannah.

- Jest pani w tym samym wieku, co Sylvie, lady Grantham. Kolor włosów jest chyba podobny...

- A czy Sylvie jest podobna do... do tej kobiety? - Susannah pokazała jej trzymaną w ręku miniaturę matki. Madame Gabon popatrzyła zezem. Susannah podniosła miniaturę wyżej, żeby gosposia mogła dokładniej się przypatrzyć.

- Nie, proszę pani. Raczej nie. Ale pani jest do niej podobna! - oświadczyła z nadzieją. Być może nie chciała rozczarować angielskiego arystokraty i jego żony.

- Więc panienki Sylvie nie ma w domu?

- Nie. Panienka Sylvie zostawiła wiadomość dla pani Claude. Chyba była zła, kiedy ją pisała, wszyscy szukają panienki, Etienne, monsieur Favre - i wszyscy się gniewają.

Susannah spojrzała kątem oka na Kita. Rozzłoszczeni mężczyźni przybywający z wizytą do panny Sylvie... to nie wróżyło nic dobrego.

- Kto to jest monsieur Favre? - spytał Kit, decydując się zacząć od tego nazwiska.

- Panienka Sylvie tańczy u monsieur Favre’a. Jest bardzo ładna - dodała gosposia. - Jest sławna. Bardzo sławna.

To brzmiało lepiej. A może gorzej. Coraz trudniej było się w tym wszystkim zorientować.

- Czy panienka Sylvie również wyjechała na południe?

- Nie. Pojechała do Angłii; tak było na tej kartce. - Zmarszczyła brwi, jakby chciała przekazać ton tej wiadomości. Napisała tak: - Kochana Claude. Wyjeżdżam do Anglii - dobrze wiesz dlaczego. Ja nie wiem - gosposia wzruszyła ramionami - ale może pani Claude wie wszystko. Jest na południu, wraca za dwa dni.

Guillaume odezwał się znowu. Sądząc z jego tonu, nie mógł się doczekać powrotu swojej opiekunki.

- Czy wie pani, kogo panienka Sylvie zamierzała odwiedzić w Anglii? - odezwał się Kit, choć znał odpowiedź na to pytanie. Powodem wyjazdu była dama, stojąca przed panią Gabon, przytrzymywana przez niego za łokieć.

- Nie wiem. Ale pani Claude zna w Anglii tylko jakąś panią Daisy Jones. Może panienka Sylvie też ją zna? Nie mam pojęcia, proszę państwa. Ale przychodziły do nich listy z Anglii

- Listy? - zainteresowała się Susannah.

- Od niedawna, proszę pani. Pani Claude paliła je zaraz, kiedy tylko dostała, wszystkie, z wyjątkiem jednego, który przyszedł tydzień temu. Panienka Sylvie go przeczytała i od razu pojechała do Anglii.

Claude paliła listy, by chronić Sylvie i trzymać ją z dala od przeszłości. Prawdopodobnie nie wiedziała, że wszystko się już wyjaśniło. Susannah nie opisała jej przebiegu wydarzeń, pytała tylko, czy Claude to pani Claude Lamoreux, która zaadoptowała jedną z córek Anny Holt.

Anny Holt, oskarżonej o morderstwo.

- Kiedy Sylvie wyjechała? Czy była sama? - wypytywała gorączkowo.

- Sama? Nie wiem, proszę pani. Pan Etienne z nią nie pojechał. Powiedziałam mu, że być może Sylvie chciała odwiedzić panią Daisy Jones, bo co miałam mówić?

- Kto to jest pan Etienne?

- Jej kochanek - oświadczyła pani Gabon z powagą. - Jest księciem. I, mon Dieu, jaki on jest wściekły!

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której małżonkowie przetrawiali tę informację, stojąc w promieniach paryskiego słońca.

- Twoja rodzina okazała się o wiele ciekawsza niż moja - oświadczył z zazdrością Kit











Było wyjątkowo wcześnie. O tej godzinie Tom Shaughnessy zazwyczaj wracał z Aksamitnej Rękawiczki, by przespać się godzinkę-dwie w swoim przytulnym pokoju, zanim zajmie się codzienną pracą. Poranna rosa chłodziła liście winorośli, wspinające się na niewysoki płotek, a promienie słońca, wyzłacające kwiaty i kamienną ścieżkę, jeszcze nie paliły żarem.

Tom znowu wynajął konia, żeby szybko pojechać i szybko wrócić do Londynu. Przywiązał go przy bramie. Drzwi były otwarte, bo państwo May usłyszeli odgłos kopyt i zauważyli jego przyjazd. Pani May stała w progu w fartuchu na muślinowej, znoszonej sukni. Jej ciemnobrązowe włosy przetykane siwizną były spięte z tylu, a na policzku pozostał ślad mąki. Pewnie coś robiła w kuchni.

- Pan Shaughnessy.

Powiedziała na powitanie tylko te dwa słowa, ale nie wyglądała na zaskoczoną. Tom się skłonił. Odpowiedziała zdawkowym, dygnięciem i odsunęła się, wpuszczając go do domu. Wyciągnęła rękę, by wziąć od niego płaszcz i kapelusz. Na zniszczonej twarzy o rysach przypominających Maribeth, gościł wyraz obojętności, który zniknął, gdy kobieta dotknęła tkaniny. Jej ruchy wyraźnie i spowolniały, gdy charakterystycznym gestem przesunęła dłonią po pięknym materiale. Zauważył ten gest. Ciekaw był, co sobie pomyślała.

Do tej pory zachowywał się jak dżentelmen mimo nieco ekstrawaganckiego wyglądu. Pozostawał jeden drobiazg: reputacja, która szła jego śladem jak mała armia, za każdym razem, gdy tutaj przyjeżdżał. Był tego pewny. Był również pewny, że pani May dobrze wie, do czego może być zdolny mężczyzna z taką reputacją, i jest przygotowana na wszelkie bezeceństwa, które może wyprawiać.

- Dziękuję, że pozwoliła mi pani przyjechać.

- Bardzo proszę, panie Shaughnessy. Dziś też pan przywiózł szynkę?

Tom zamilkł na moment. Przysiągłby, że w jej oczach zabłysła iskierka wesołości. Ale równie dobrze mógł to być promień porannego słońca.

Uśmiechnął się więc w nadziei, że lody między nimi będą dalej topniały - jeśli w ogóle zaczęły topnieć.

- Nie, tym razem nie. Przywiozłem… tylko to. - Podniósł ręce. W jednej trzymał malutki piracki kapelusz, w drugiej - drewnianego konika.

Popatrzyła na zabawki.

- To nawet lepiej - oświadczyła.

Choć kapelusz był malutki, głowa Jamiego po prostu w nim utonęła, ale mały śmiał się na całe gardło zaraźliwym śmiechem i machał rękami z radości. Prawie godzinę zajęła im zabawa w piratów, połączona z wołaniem „A kuku!" Tom - ku swemu zdziwieniu - bawił się świetnie. Nauczył Jamiego mówić: „Ahoj, załogo!” oraz „Tom”. Chłopczyk był bystry, powtarzał wszystko jak papużka, a jego ojciec był tym zachwycony.

Potem Tom ukląkł i pokazał malcowi, jak ciągnąć konika na sznurku. Jamie przez chwilę go naśladował, ale zaraz podniósł zabawkę na sznurku i zaczął nią wywijać.

- Oń - powiedział.

Tom popatrzył na niego z takim zachwytem, jakby rozśpiewały się chóry anielskie.

- Kurczę pióro - to znaczy - na Boga, to rzeczywiście jest koń!

- Kujcie piyo - powtórzy! Jamie radośnie.

Tom poczuł zimny dreszcz na plecach.

- Och, kur… - Zamknął usta w samą porę. - Jasna cholera. To znaczy…

- Jana chojeja! - zawołał Jamie, złapał konika za tylną nogę i podał Tomowi.

W progu stanęła pani May z tacą w rękach.

- Pomyślałam, że może będzie miał pan ochotę na…

- Jana chojeja! - zawołał Jamie, pokazując jej konika. Podszedł do niej, złapał ją za spódnicę i chciał dać babci zabawkę.

Pani May oniemiała. Wytrzeszczyła oczy. Jamie zdaje się uznał, że babcia zrobiła śmieszną minę, bo roześmiał się na cały glos.

- Kujcie pujo! - zawołał radośnie, podskakując z konikiem w ręku.

Tom mocno zacisnął powieki. Wyglądało na to, że „Ahoj, załogo!” było zbyt mało zabawne, żeby je powtórzyć pani May. Pewnie tak, bo na jego dźwięk nikt nie wytrzeszczał oczu tak śmiesznie. Ależ to dziecko ma specyficzny głos. Każde zdanie brzmi jak poważne oświadczenie. No cóż, kiedy wszystko wokół jest dla kogoś nowością, pewnie takie entuzjastyczne oświadczenia mają swój sens, pomyślał. Minęła niezręczna chwila, podczas której Jamie podskakiwał z zapałem na dywanie, wykrzykując od czasu do czasu „kujcie pujo”. Dwoje dorosłych spoglądało na siebie niepewnie.

A potem, ku niedowierzaniu Toma, pani May naprawdę, powoli…

No, może to jeszcze nie był uśmiech, ale zmienił twarz kobiety w okamgnieniu, nadając jej wyraz lekkości i miękkości. Teraz Tom widział wyraźnie jej podobieństwo do Maribeth.

- Czasem naprawdę trudno z nimi wytrzymać, panie Shaughnessy. Szczególnie z chłopcami. Wszystko usłyszą - i wszystko powtórzą.

Tom chrząknął.

- Obawiam się, że zdecydowanie idzie w moje ślady.

Był to nieco ryzykowny sposób przeproszenia pani May, która wciąż jeszcze widziała w Tomie wcielenie największego zła.

Ale pani May w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła.

Tom zrozumiał, że udało mu się wreszcie coś osiągnąć. Jamie wzbogacił słownictwo, a relacje między nimi znacznie się ociepliły.

Chłopczyk podbiegł do Toma.

- Oń! - zawołał i podał mu zabawkę.

Teraz to mówisz „koń”, pomyślał Tom z przekąsem, ale po chwili odpowiedział dziecku radośnie:

- Koń! - I wytrzeszczył oczy.

Jamie zaklaskał w ręce.

- Aho, łogo! - zawołał.













Tom właściwie nie wiedział, po co tam pojechał. Wiedział tylko, iż po powrocie do Londynu poczuł, że z tamtym miejscem łączy go niewidzialna nitka, która sprawia, że cały napina się jak cięciwa łuku i chce tam jak najszybciej wrócić.

W czasie, gdy Tom odwiedzał Jamiego, Sylvie uczyła się, jak zostać piratem, a właściwie dość swobodną w zachowaniu piracką.

Poprzedniego dnia Josephine, Sylvie i grupka pośpiesznie zwołanych krawcowych pracowały pilnie, dzięki czemu teraz przed Generałem stanęły tancerki odziane w pantalony. Pantalony były obszerne, prawie jak spódnice, ciemne, ale lekkie jak pajęczyna. Gdyby ktoś przyjrzał się im bliżej albo udałoby mu się popatrzeć na tkaninę pod światło - uznałby je za absolutnie skandaliczne. Dziewczęta miały też na sobie szerokie wspaniałe białe koszule z koronkami i pasy, przy których umocowano miniaturowe drewniane kordelasy. Głowy tancerek zdobiły wspaniałe pirackie kapelusze.

Po chwili pomocnicy wtoczyli na scenę dekoracje, powstałe przy wtórze tych wszystkich hałasów i przekleństw, które Sylvie słyszała zza drzwi. Przed zachwyconymi dziewczętami pojawił się miniaturowy, wspaniały i bardzo przekonujący piracki okręt, z prawdziwymi żaglami, flagą z czaszką i piszczelami i z mostkiem kapitańskim. W pokładzie wycięto otwór, z którego miała się wyłonić kapitan Daisy i odśpiewać pieprzną, piracką szantę, na tle tańczącego zespołu.

Mimo całej sytuacji Syhrie musiała przyznać, że Generał rzeczywiście ma talent, jeśli udało mu się wykonać takie wspaniałe dekoracje.

- Ttza będzie powiększyć tę dziurę - zaśmiała się złośliwie Molly na widok otworu w pokładzie.

- Gdzie jest Daisy, do kroćset! - zdenerwował się Generał.

Primadonna właśnie pojawiła się w korytarzu prowadzącym do jej garderoby, odziana w piracki kostium, znacznie różniący się rozmiarem od standardowej wersji. Jej potężne pośladki kołysały się w rytm kroków.

- Dzięki, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością, Daisy - powiedział Generał. Udało mu się zawrzeć w tym zdaniu maksimum ironii.

- Nie ma za co, Generale - odparowała ze słodyczą. Kołysząc się, weszła na scenę, potem po trapie wspięła się na statek i zaczęła zsuwać się do otworu… Gdy zagłębiła się do bioder, z jakiegoś powodu zatrzymała się w miejscu.

Znieruchomiała i wytrzeszczyła oczy. Przekręciła się w lewo. Przekręciła się w prawo. Znowu znieruchomiała. Wyglądała na speszoną. A potem na przerażoną.

- Włożyła na siebie ten statek, czy co? - odezwała się scenicznym szeptem Molly.

Odpowiedzią była salwa śmiechu.

Spanikowana Daisy gwałtownie szarpała się w lewo i w prawo, przypominając wielki rudowłosy wiatrak. Niestety, nie udało się jej opuścić w głąb ładowni pirackiego stateczku.

- Zaklinowałaś się, co, Daisy? - zagadnął beztrosko Generał.

Daisy gwałtownie zwróciła głowę w jego kierunku i popatrzyła wzrokiem, który mógłby stopić teatralne szyby. Rzeczywiście wygląda, jakby miała na sobie statek zamiast spódnicy, pomyślała Sylvie.

- Jenny, Lizzie, pomóżcie pannie Daisy - poprosił Generał znudzonym głosem.

Dziewczyny wspięły się po trapie i uklękły, by wepchnąć Daisy do środka. Diwa nieco zapadła się w głąb, ale biust skutecznie nie pozwalał jej zejść niżej. Leżał przed nią na pokładzie i wzdymał się do samego podbródka. Rzucała zza niego wściekłe spojrzenia. Na policzki wypełzły krwiste rumieńce.

- Otwór wycięto według wymiarów, które Josephine dostała od pani w zeszłym tygodniu, panno Jones - oświadczył Generał.

Biust stłumił pełną furii odpowiedź. Daisy próbowała odrzucić włosy w tył, ale unieruchomiły ją te ogromne poduchy. Zrewanżowała się zatem nieprzyzwoitym gestem.

- No, dziewczęta, raz, a dobrze - odezwał się Generał. Sylvie mogłaby przysiąc, że jego oczy błyszczały radością. - Do samego dna!

Daisy zatrzepotała gwałtownie rękami, wyrażając sprzeciw.

- Właściwie, jak się zastanowić, to może lepiej byłoby ją wyciągnąć na tyle, żeby mogła śpiewać - powiedział. - I tak straciliśmy już za dużo czasu.

Spojrzał na zegarek. Jenny i Lizzie zaczęły ciągnąć Daisy za ramiona, aż ukazała się spora część tułowia.

- Dobra! Załoga na pokład! - zawołał Gen, jakby utknięcie Daisy było tylko drobną niewygodą.

- Pokażę wam ten taniec - dodał, wymachując niedużym kordelasem. - Jest bardzo prosty. Trzeba tylko... - tu wykonał sugestywny gest ręką i kordelasem, wywołując falę chichotów - no i trochę… wywijania mieczem - dodał, puszczając do nich oko.

Och, dobry Boże. Syłvie zakręciła się na piecie, jakby szykowała się do ucieczki.

Nie zrobię tego. Nie zrobię tego, nie będę tak poruszać tym kordelasem. Wolę spać na ulicy. Na pewno nie każą mi… dobry Boże!

- Daisy, kiedy dziewczęta opanują trochę ten taniec, zaśpiewasz piosenkę.

W tym momencie Sylvie przypomniała sobie, że sama wymyśliła linijkę tej piosenki.

A poza tym… Och, do licha, jakaś część jej - choć bardzo maleńka - naprawdę chciała usłyszeć, jak Daisy to śpiewa.

Daisy, cała w pretensjach, wychylała się do połowy z dziury w pokładzie. Musiała czekać na swoją kolej. Sylvie podejrzewała, że Generał zaaranżował to wszystko celowo.

- Josephine, piosenka - polecił Generał.

Josephine pochyliła się nad klawiaturą i spod jej palców popłynęła wesoła melodia. Generał wdrapał się do nich na scenę i pokazał im układ, wymachując własnym kordelasem,

- I raz, i dwa, i pchnięcie mieczem, krok, krok, obrót, skrzyżuj miecz z sąsiadką i jeszcze raz…

W ten sposób razem z Josephine pięć razy przeprowadzili je przez piosenkę i taniec. W końcu Generał uznał, że mogą już zatańczyć same. Usiadł na widowni i podawał im rytm.

- Krok, krok i pchnięcie mieczem…

Molly pchnęła mieczem w siedzenie Sylvie. Ta aż podskoczyła.

- Przepraszam! - powiedziała na głos Molly, niewinnie otwierając oczęta. - Bardzo przepraszam!

Sylvie chłodno kiwnęła jej głową i tańczyła dalej.

- Więcej życia, dziewczyny? Raz, dwa, obrót, pchnięcie, i…

Molly znowu ukłuła Sylvie, która z bólu podskoczyła do góry.

- Raz i dwa. Nie mówiłem nic o skokach, Sylvie, i cztery…

- Jezu, przepraszam - mruknęła Molly. - Będę uważać.

- Będę zobowiązana - szepnęła Sylvie przez zaciśnięte zęby, wykonując pchnięcia i kroczki.

- Obrót, w bok, ręka, ręka, obrót, obrót, pchnięcie...

Molly znowu pchnęła Sylvie.

- Och, prze…

Sylvie obróciła się i wymierzyła jej solidny cios w pupę.

Dziewczyna wrzasnęła i na moment straciła równowagę, a potem rzuciła się na Sylvie z kordelasem. Sylvie, drobniejsza i szybsza, zrobiła unik, schyliła się, wycelowała dobrze w kostki i po chwili, ku jej satysfakcji, Molly znalazła się na deskach.

Okazała się jednak zdumiewająco zręczna jak na tak pulchną osobę. W jednej chwili stanęła na nogach, skrzecząc ze złości jak poparzona papuga. Wymachiwała kordelasem, a Sylvie fachowo parowała jej ciosy. Reszta dziewcząt zbiła się w gromadkę, kibicując im i zakładając się o wynik.

Po chwili Sylvie, sparowawszy jeden z ciosów, sprytnie podcięła Molly pod kolanem. Sztuczka, choć nie całkiem uczciwa, okazała się wystarczająco skuteczna. Przeciwniczka upadła na plecy. a Sylvie przyłożyła jej do gardła kordelas.

Obie dyszały jak miechy kowalskie.

- Jeju! - szepnęła Rose.

Josephine od dawna już przestała grać piracką przygrywkę.

Na scenie panowała cisza.

Cisza przedłużała się, bo Generał przyglądał się obu dyszącym dziewczętom z taką ciekawością, jakby były okazami z menażerii.

- Sylvie - powiedział powoli. - Czy mogę cię prosić na słówko? Dziewczęta, jesteście na razie wolne.

Sylvie odsunęła czubek kordelasa od szyi Molly i, wykonując po drodze elegancki zawijas, schowała go do pochwy przy pasie. Świadoma, że wszystkie oczy wpatrywały się teraz w nią, przepłynęła przez scenę i lekkim krokiem zeszła po schodkach w dół, unosząc podbródek, jakby była królową udzielającą audiencji.

- Wyleje ją - usłyszała ze sceny szept, zamaskowany udawanym kaszlem.











Sylvie bez sprzeciwu poszła za Generałem do pokoju, którego przedtem nigdy nie widziała. Mężczyzna zdecydowanym ruchem zamknął za nimi drzwi. Również i ten pokój zachowywał męski charakter, choć duże, kryte pluszem meble podkreślały teatralny styl. Powietrze przesycał zapach cygar i dymu, a freski ukazywały niedwuznaczne szczegóły igraszek satyrów z nimfami.

Generał od razu przystąpił do rzeczy:

- Zacznę od tego, że według mnie Tom popełnił duży błąd zatrudniając cię w tym teatrze.

Sylvie zesztywniała.

- Zamierza mnie pan… - zaraz, jak brzmiało to angielskie słówko, które przed chwilą usłyszała… - wylać?

- Wylać cię? - Roześmiał się ubawiony. - Nie, Sylvie. To nie moja rola. Shaughnessy cię zatrudnił. Jakkolwiek by na to patrzeć, wszyscy mu podlegamy. Bez wątpienia miał swoje powody: Tom miewa przypływy geniuszu i przypływy szaleństwa. Na szczęście tych pierwszych zwykle bywa więcej. Zatrzymam dla siebie opinię, w przypływie czego zatrudnił ciebie, chociaż mam swoje zdanie na ten temat. Powinnaś jednak wiedzieć, że cię rozpracowałem.

- Rozpracowałem… - powtórzyła. Te wszystkie potoczne angielskie zwroty doprowadzały ją do szału. Szkoda, że ten człowiek nie chce powiedzieć wprost, o co mu chodzi.

Generał odwrócił się nagle i zaczął przemierzać pokój szybkimi krokami, jakby był zdenerwowany. W końcu zatrzymał się i zaczął się bawić sznurem od zasłony. Potem odwrócił się jeszcze raz, tak szybko, że poły jego surduta uderzyły go o uda.

- Opera Paryska. Le Cygne Noir - powiedział, jakby oskarżał ją o morderstwo.

Serce Sylvie na moment przestało bić.

Na jego twarzy powoli pojawił się smutek, a potem podziw.

- Byłaś wspaniała.

Sylvie musiała spuścić wzrok, żeby spojrzeć mu w oczy. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego w tym mężczyźnie nie ma nic śmiesznego mimo jego karykaturalnego wyglądu. Ten człowiek wzbudzał szacunek. Skinęła głową, dziękując za komplement. Wiedziała, kiedy występy udawały jej się wspaniałe, a kiedy nie. Pamiętała, że w tamtym balecie rzeczywiście była wspaniała.

Dziękuję” zabrzmiałoby nieco pogardliwie. Generał zrozumiał jej intencje, bo i on też kiwnął głową.

- Więc co ty właściwie tu robisz?

- Przyjechałam do Londynu, żeby odszukać moją krewną. Nikogo nie było w domu. Nie miałam pieniędzy ani mieszkania, potrzebowałam pracy.

- Ale dlaczego pod przybranym nazwiskiem, panno Kapelusz? Czy masz kłopoty z prawem? A może przed kimś uciekasz?

Zachowywała uparte milczenie. Przyglądał jej się uważnie.

- To - wykonał szeroki gest, obejmując nim Białą Lilię - nie są żarty. Wydaje mi się, że nie doceniasz Toma Shaughness’ego. Zbudował to - to wszystko - z niczego. Kiedy go spotkałem, nie umiał nawet czytać, a udało mu się osiągnąć coś takiego. Nie wiem, czy jesteś w stanie zrozumieć, skąd Tom się wyrwał, ale zapewniam cię, że jego osiągnięcia po prostu graniczą z cudem. Nawet jeśli to jest śmieszne, panno Kapelusz, to mimo wszystko zapewnia ci dach nad twoją śliczną główką i pełny żołądek, nieprawdaż?

Generałowi udało sieją w końcu zawstydzić. Miał rację. Mogła nie ulegać temperamentowi, mogła próbować go powściągnąć, mogła nie uderzyć Molly kordelasem… pod warunkiem że przed nią stałby monsieur Favre z Paryskiej Opery a nie autokratyczny karzeł pilnujący porządku w podrzędnym teatrzyku.

Generał chyba nie oczekiwał od niej odpowiedzi. Zobaczył ją wyraźnie w jej twarzy.

- Taka teatr jak ten zawsze działa na granicy prawa - mówił. - Utrzymuje się tylko dzięki delikatnej równowadze. Jeśli ją naruszysz w jakiś sposób, jeśli ktoś zwróci na teatr baczniejszą uwagę… to dopilnuję, żebyś za to drogo zapłaciła.

Popatrzyła na niego - na mężczyznę, który głową ledwie sięgał jej pod pachę. Przez chwilę była tak urażona, że chciała głośno zaprotestować. A potem uświadomiła sobie, jak bardzo jest lojalny, i poczuła do niego szacunek. Kiwnęła głową, akceptując groźbę.

- Jak myślisz, czy uda ci się rozstrzygnąć spór między tobą a Molly w sposób, który nie wymaga miecza, oraz w miejscu, które nie jest sceną teatralną podczas próby?

Do diabla, ten człowiek potrafił jednak sprawić, że się zaczerwieniła. Uśmiechnęła się, by odzyskać trochę godności osobistej.

- Pan Shaughnessy powiedział, że ma szczęście do przyjaciół - spróbowała go rozbroić.

Generał doskonale znał się na takich sztuczkach.

- Przyjaciele Toma Shaughnessy mają szczęście do niego - odparował krótko.

W ciszy, która zapadła, dawało się wyczuć odrobinę wzajemnego szacunku, jeśli nie sympatii.

- A co pan robił w Paryżu? - zapytała znienacka,

- Piłem - odparł ponuro.

- A dlaczego pan tu pracuje?

- Bo lubię patrzeć na ładne dziewczyny tańczące w skąpych strojach.

Nagle posłał jej uśmiech tak podobny do uśmiechu Toma, że o mało nie odpowiedziała tym samym.

- A poza tym lubię, kiedy bogaci panowie na widowni są zadowoleni, bo dzięki temu sam zbijam majątek - dodał. - To także pewnego rodzaju sztuka, panno Lamoreux, może mi pani wierzyć.

Odetchnął głęboko i nie spuszczając z niej wzroku, ciągnął:

- Na strychu jest taka sala. Pełno w niej pająków i kurew. Znajdzie pani sobie jakąś miotłę. A jeżeli… - odchrząknął - jeżeli zechce pani korzystać z tego pokoju w czasie wolnym, nie powiem Tomowi. Nie byłby zadowolony, wiedząc, że marnuje pani czas, bo uważa, że takie zajęcia nie przynoszą zysków, panno Lamoreux. Proszę pamiętać, że ten teatr to jego własność, a więc i pani czas jest jego własnością, przynajmniej w ciągu dnia.

Generał właśnie zapewnił jej miejsce do ćwiczeń, na wypadek, gdyby miała ochotę z niego skorzystać. Bardzo możliwe, że chciał dać ujście jej artystycznemu temperamentowi w nadziei, że będzie wreszcie miał spokój. Obdarzyła go serdecznym uśmiechem. Zdała sobie sprawę, że Generał za nią raczej nie przepadał. Ale prawdopodobnie w głębi duszy był prawdziwym artystą. Rozumiał, co to dla niej znaczy.

- Dziękuję, panie…

- Generale - zakończył. - Po prostu: Generale.













Tom wrócił do Białej Lilii nieco później, niżby chciał; ale słońce jeszcze nie stało wysoko na niebie. Spodziewał się, że próba do pirackiego przedstawienia będzie trwała dłużej i w razie potrzeby on doda coś od siebie.

W teatrze panowała cisza.

Na scenie stał piracki statek. Generał jak zwykle wykonał wspaniałą robotę. Statek był fantastyczny, choć robiono go w takim pośpiechu. Nagle wyobraził sobie, jak czułby się mały chłopczyk, gdyby go wpuszczono na taki statek, żeby sobie pomachał drewnianym kordelasem jak prawdziwy pirat, jaka szczęśliwa byłaby cała załoga małych chłopców, gdyby mogła… Dziwne myśli go nachodzą. Zupełnie obce i niedochodowe myśli… Zwykle takich nie miewał. Odsunął je od siebie i energicznie ruszył w stronę swojego biura, gdy… Zaraz. Popatrzył jeszcze raz na ten statek. Z pokładu wyrastał czyjś korpus. Korpus, którego nie podobna było z niczym pomylić.

- Daisy? - zapytał z wahaniem.

- Tommy? Wróciłeś, co? Zostawili mnie tutaj, Tommy - powiedziała żałośnie. - Wyciągnij mnie!

Z trudem powstrzymał śmiech.

- Czy ty… się zaklinowałaś, Daisy? W tej dziurze? Co się tu działo?

Jej brązowe oczy rzuciły mu spojrzenie ostre jak sztylet. Twarz niebezpiecznie poczerwieniała.

- Ależ nie, Tommy, to mój nowy kostium - odparła ironicznie. - Znaczy, ten statek. A teraz, ty draniu, wyciągnij mnie stąd, i to już!

- Gdzie jest Generał? Czy to jakaś kara? Czy byłaś niegrzeczna Daisy? Mnie możesz się przyznać - mówił, śmiejąc się w duchu.

Potem przyszło mu do głowy coś okropnego.

- Od jak dawna tu tkwisz?

Uświadomił sobie nagle, że upływ czasu nie ma tu nic do rzeczy i wesołość ustąpiła miejsca współczuciu. Wskoczył na scenę, złapał ją za ramiona i pociągnął. Bez skutku, oprócz tego, że wrzasnęła z bólu, kiedy szarpnął.

- Daisy, kochanie, chyba spuchłaś w tej dziurze. Nie chcę ci zrobić krzywdy, trzeba będzie poszerzyć otwór. Pójdę po piłę. Gdzie jest Generał?

- Udziela nagany tej nowej. Przyszpiliła Molly do podłogi kordelasem.

- Nie może być? - Tom poczuł, że na jego twarzy pojawia się ten specjalny uśmiech, który nauczył się już kojarzyć z Sylvie. - A nie mówiłem? Tej dziewczynie nie można dawać do ręki nic ostrego. Przypuszczam, że została sprowokowana?

- Ależ, naturalnie. Widziałam wszystko. Molly dźgnęła ją kordelasem w tyłek. Specjalnie. Należało się jej. Była całkiem niezła bójka - opowiadając to, Daisy uśmiechnęła się, po raz pierwszy ud godziny.

Tom zanotował w pamięci, że będzie musiał przeprosić Generała za ten pomysł z konkursem. No cóż, trudno.

Zaraz, zaraz: bójka? Piracka bójka! Bójka między kobietami na pirackim statku! Widzowie chyba pomdleją. Naprawdę, genialne pomysły przychodzą w najmniej oczekiwanych momentach.

- Oho, Tommy, oczy ci błyszczą. Pewnie będziesz chciał, żeby odegrały bójkę na scenie - powiedziała Daisy, bacznie go obserwując. Oparła łokcie o pokład i podbródek na rekach. - Sam się prosisz o kłopoty, szczególnie z taką obsadą.

- Może masz i rację, ale przyznasz sama, Daisy, że to świetny pomysł. Nie zrezygnuję z niego. Dobra, pójdę po piłę, żeby cię stad wydostać, Gdzie podziały się wszystkie chłopaki?

- Rozleźli się po kątach, wszyscy o mnie zapomnieli.

Tak… tego Daisy bała się najbardziej, kiedy myślała o przyszłości. Tom nie bardzo wiedział, jak ma ją pocieszyć. Zdawał sobie sprawę, że wszelkie zapewnienia dla niej oznaczają tylko jedno: przyszłość bez podziwu i oklasków. Poklepał ją po okrągłym ramieniu i wyprostował się.

- Daisy, wrócę za chwilę. Obiecuję, że o tobie nie zapomnę.

Zeskoczył ze statku na scenę. W tym momencie zza kulis wychynął Generał w towarzystwie panny Sylvie Chapeau.

Tom zwolnił, potem zatrzymał się… i zapatrzył się na nią. Była w kostiumie pirata: koszula, pas, te sprytne pantalony, ocierające się o nieprzyzwoitość… i ten rumieniec na marzy. Rumieniec kogoś, kto właśnie został skarcony. Albo kogoś, kto właśnie brał udział w bójce na drewniane kordelasy.

Generał, widząc, że Daisy wciąż jest uwięziona, zatrzymał się, gapiąc się na nią.

- Podoba ci się, prawda, ty draniu? - odezwała się, nieomal z rezygnacją.

- Ten statek pasuje do kołom twoich oczu, Daisy - oświadczył z powagą. - Powinnaś nosić go częściej.

Jeśli Tom się nie mylił… Daisy zarumieniła się pod warstwą różu.

- A ty - Generał odwrócił się w stronę Toma - powinieneś mnie przeprosić za swój genialny pomysł, Shaughnessy. Takie są skutki - wskazał na Sylvie - kiedy dziewczęta zaczynają rywalizować o Wenus. Swary i bójki.

- Nie mogę być ciągle genialny - Tom się roześmiał. - Ale warto było spróbować, sam przyznasz.

Sądząc po minie, Generał nie miał zamiaru przyznawać mu racji.

Tom się odwrócił, unikając jego wściekłego wzroku, i odezwał się do Sylvie, wciąż zachwycony jej widokiem:

- Panno Chapeau, wystarczy, że się odwrócę, i czego ja się dowiaduję? Znowu atakuje pani ludzi ostrymi przedmiotami! - Chciał tylko udzielić jej żartobliwej nagany. Zdziwił się, słysząc, jak głębokich tonów nabrał jego głos.

Sylvie rzuciła mu błyskawiczne spojrzenie.

- Postaram się być grzeczna, panie Shaughnessy - odparła z powagą; Oczy jej błyszczały, a pierś falowała od udawanego entuzjazmu.

- Na ile panią znam, grzeczność… niełatwo pani przychodzi.

To zdanie było wyraźnie zaproszeniem do gry.

A ona się roześmiała, głębokim, kobiecym śmiechem, odrzucając głowę do tyłu.

Śmiech ten spadł na Toma jak nagły promień słońca i opróżnił jego umysł ze wszystkich myśli. Zamarł bez ruchu. Patrzył tylko na nią z nieznacznym uśmieszkiem na twarzy. Brakowało mu tchu… Czuł się dziwnie lekko.

Oboje wiedzieli, że właściwie nie powiedział nic szczególnie śmiesznego.

Zapadła cisza, ale żadne z nich chyba jej nie zauważało, tak byli w siebie wpatrzeni.

Generał i Daisy obserwowali ich przez chwilę, a potem wymienili znaczące spojrzenia.

- Pójdę po piłę, Tom - powiedział Generał stanowczo. Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

- Jaką piłę? - zapytał Tom obojętnie, z wyraźnym trudem odwracając głowę, żeby na niego spojrzeć.

Sylvie Chapeau również odwróciła wzrok i wpatrywała się w płaskorzeźby z lekko zmarszczoną brwią, jakby chciała rozpoznać albo policzyć wszystkich bogów i boginie.

- Piłę, Tom. Żeby uwolnić Daisy - powtórzył Generał cierpliwie. - Pójdę po nią. Kiedy cię nie było, przyszła jakaś wiadomość. Znajdziesz ją w biurze. Panno Chapeau, proszę zawołać koleżanki, to dokończymy próbę. To znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu… Tom?

Kolejna porcja ironii ze strony Generała.

- Nie mam nic przeciwko - odparł Tom wesoło.

Panna Sylvie Chapeau odwróciła się i odeszła bez słowa. Tom obserwował, jak kołysała uroczymi, wąskimi biodrami ukrytymi pod pirackimi spodniami, jak prostowała szczupłe, eleganckie ramiona, niby mały żołnierzyk, jak kordelas uderzał ojej udo.

Kiedy szedł do biura, przyłapał się, że nuci sobie pod nosem:

Wywijaj mieczem, mieczem pchaj…













Kiedy Sylvie otworzyła drzwi do garderoby, uśmiech wywołany przez Toma Shaughnessy’ego wciąż igrał na jej ustach. Wewnątrz wszystkie dziewczęta stłoczyły się razem, jakby szukały ochrony. Tkwiły pod ścianą bez ruchu, w całkowitym milczeniu. Najpierw pomyślała, że to jej się tak boją, i z trudem odepchnęła myśl, by podnieść ręce nad głową, pokazując, że jest nieuzbrojona i przychodzi w pokoju. Potem jednak zauważyła, że tancerki wpatrują się w coś na toaletce Molly. Wytrzeszczały oczy, jakby w kącie pomieszczenia siedziało jakieś dzikie zwierzę, opięła się na palce, żeby zobaczyć, co to takiego. I zobaczyła…

No cóż, każda z nich przywykła do kwiatów, poczynając od nieskazitelnych bukietów szklarniowych, a kończąc na smętnych pogniecionych wiechciach kupionych w przystępie pijackiego natchnienia od ulicznej kwiaciarki. Ale te kwiaty… po prostu powalały na kolana. Róże, czerwone jak serca, i prawie równie duże, o barwie tak intensywnej, że wydawała się aż pulsować, połączono z liliami i ozdobiono bluszczem. Kwiaty pyszniły się dumnie na łodygach wysokości dwuletniego dziecka i wypełniały garderobę aromatem, jakby miały za zadanie oszołomić wszystkie tancerki.

- Jejusiu, Molly!

- Tam jest pudełko! Jeszcze jest pudełeczko!

Molly złapała je, posyłając triumfalne spojrzenie i uśmiech Sylvie, której toaletka była pusta. Na wszystkich innych leżał co najmniej jeden prezencik.

Tancerki stłoczyły się wokół Molly, która podniosła wieczko. Sześć par oczu zamrugało zgodnie i rozległo się chóralne westchnienie. Wewnątrz tkwiły dwie spinki do włosów wysadzane prawdziwymi perłami i szafirami, które lśniły w przyćmionym świetle garderoby. Perły i szafiry No tak, to kolor jasnej skóry Molly i jej oczu. Gdy wepnie je w swoje kasztanowe włosy, będzie wyglądała jak królowa. Kolejny strategiczny prezent.

Molly powoli podniosła spinki, z ciekawością przyłożyła je do włosów i podeszła do lustra. Jej pewność siebie została mocno zachwiana; cały wigor gdzieś zniknął. Sylvie znała to uczucie, ponieważ prezenty Etienne'a też stawały się coraz bardziej kosztowne i coraz wspanialsze, aż w końcu wyjmowała z pudełeczek wymyślne klejnoty projektowane specjalnie dla niej, futrzane pelisy i inne rzeczy, które mówiły o jego bogactwie i możliwościach w taki sposób, że czuła się jednocześnie kimś bardzo ważnym i zupełnie pozbawionym znaczenia. Instynktownie objęła przegub jednej ręki drugą i potarła go lekko, jakby sprawdzała, czy nie ma związanych rąk. Dziwny gest. Szybko odwróciła się od odbicia Molly w lustrze.

- Twój nowy facet ci to przystał, Molly? - spytała Lizzie. - Kiedy go zobaczymy?

- Na razie był tu tylko dwa razy. Ale zawsze brał lożę - odpowiedziała Molly, starając się zachowywać jak ktoś ważny. Jej głos w dalszym ciągu zdradzał lekkie oszołomienie. Wszystkie wiedziały, że łoże są strasznie drogie i tylko bogacze mogli sobie kupić pełną dyskrecję, jaką zapewniały. Właściwie nigdy nie było wiadomo, czy loże są zajęte, ponieważ podczas przedstawień zasłony były zawsze zaciągnięte.

- Przysyła służącego po przedstawieniu i ten służący mnie do niego wiezie. Ale mówię wam, ten facet jest niesamowicie przystojny… Prawie tak samo, jak pan Shaughnessy.

Przyjęty to bardzo sceptycznie, nie wierząc tak naprawdę, by jakikolwiek mężczyzna mógł się z nim równać.

- Może to jakiś cholerny książę - zastanawiała się Molly. - Do tej pory tylko raz mnie pocałował, o tu - pokazała na policzek. - Wypytuje o wszystkich, interesuje go, co robiłam, i słucha, jak mu opowiadam. Chce, żeby to były uczciwe zaloty.

W garderobie zapadła cisza, bo każda się zastanawiała, jak co by było, gdyby do niej też się ktoś uczciwie zalecał…

patrz, jak się pręży moje ciało, hm, hm, hm…













Gdy Tom wszedł do biura, zobaczył wiadomość, o której mówił Generał. Ktoś położył ją na samym środku planów nowego teatru. Rozpoznał pieczęć i pismo. Lekko zmarszczył brwi nieco zaskoczony, ale nie zmartwiony. Złamał pieczęć i zaczął czytać.

Wpatrywał się w słowa na papierze, przeżywając nieprzyjemny szok. Oddychał głęboko, aż poczuł, że napięcie opada. Z rozbawieniem pomyślał, że jeszcze kilka tygodni temu inaczej by reagował; ryzyko było dla niego jak powietrze, a rozczarowania zwykle robiły na nim niewielkie wrażenie. Musiał przyznać, że teraz stawka w grze była wyższa. Chodziło o przyszłość małego chłopczyka z Kentu.













- Major wycofał się z Imperium Dżentelmena, Gen.

Do pokoju dochodziły głośniejsze niż zwykle odgłosy z widowni. Tom trochę się uspokoił. Jedna z lóż była zajęta; dostał dyskretny liścik w tej sprawie i polecił Poemu, żeby niezauważalnie wprowadził dżentelmena do Białej Lilii.

- Trochę za późno, żeby szukać kogoś na jego miejsce. Co? Już zainwestowałeś w budynek, prawda?

- Przesłał przeprosiny, ale nie wyjaśnił, co się stało. Od jakiegoś czasu do nas nie przychodził. A przez cały zeszły rok nie opuścił ani jednego przedstawienia.

- To znaczy, że już od pewnego czasu zamierzał się wycofać - mruknął Gen.

Tom kiwnął głową. Major go unikał. To było bardzo dziwne. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się stało, ale wiedział, że mimo wszystko poradzi sobie z tą inwestycją, jeśli nie wycofają się pozostali udziałowcy. No, i jeśli Wenus odniesie sukces, jak zakładał. To musi być naprawdę wielki sukces, żeby zrekompensować rezygnację majora… Uśmiechnął się. Był przekonany, że spektakl spełni wszelkie oczekiwania.

- Zajrzałem dziś do warsztatu, Gen. Muszla dla Wenus już wygląda rewelacyjnie. Przeszedłeś sam siebie.

- W świetle dolnych reflektorów będzie robiła niewiarygodne wrażenie, Tom - oświadczył General z wielką pewnością. - Znalazłem znakomitą farbę, a fachowiec sprawił, że wspaniale błyszczy; dodał jakieś specjalne składniki. Na sznurach zawieszonych pod sufitem będą się poruszać drewniane ryby…

Tom słuchał i przekładał wizje Generała na pieniądze. Obliczył koszt muszli, ryb i tej wspaniałej farby, nie wspominając o kostiumach dla dziewcząt Wiedział, że wkrótce będzie mu potrzebny dopływ kapitału, i to w ilościach większych, niż przynosiły przedstawienia.

Ogień na kominku pochłonął kolejne polano, kolejne niepotrzebne koszty… Przecież latem nie ma potrzeby ogrzewania pokoju. Ale freski i płaskorzeźby o wiele lepiej wyglądały w świetle płomieni, więc Tom i Generał lubili palić w kominku. Obydwaj kochali widowiska. Och, nie ma co robić takich oszczędności. Postanowił zmienić temat.

- Chciałem ci o tym powiedzieć wcześniej, Gen. Welony. Jak myślisz, mógłbyś opracować jakiś taniec z welonami?

- Jasne - mruknął Generał, doceniając pomysł i odrzucił głowę w tył. - Świetnie, Shaughnessy. Wyobraź sobie coś takiego: dziewczęta przebrane za hurysy, a…

- Ja mam syna - wybuchnął Tom.

General zamilkł gwałtownie.

Tom nie patrzył na niego. Czuł się zakłopotany. Pociągnął łyk brandy, jakby to wyznanie zabrało mu cześć sił i chciał je podreperować. Milczeli.

Ciszę przerwał Generał:

- Ten twój syn. Jest w Kencie, prawda?

- Tak.

Ich przyjaźń nie opierała się na wymianie zwierzeń. Jej podstawą była spokojna, całkowita, obopólna akceptacja wad i zalet oraz męski podziw dla wszystkiego co kobiece. Czuli wzajemną sympatię dlatego, że dobrze do siebie pasowali. Ten temat był dla nich czymś nowym i drażliwym.

- I po to potrzebujesz pieniędzy? Więcej niż zwykle? Nie tylko na Imperium Dżentelmena? - spytał Generał ostrożnie.

- Tak. Częściowo. No i postanowiłem być bogaty - odpowiedział Tom z lekką urazą.

- Przychylam się do tej decyzji. - Kącik ust Generała uniósł się ku górze w kiepskiej próbie poprawienia nastroju dowcipem.

Znowu zapanowała niezręczna cisza.

- Jak ty się dorobiłeś syna, Tom? - spytał nagle Generał.

- Normalnie, jak wszyscy.

Generał wybuchnął śmiechem.

- Przepraszam. No wiesz… znaczy, kim jest matka? Czy planujesz… - przerwał, doszedłszy do wniosku, że teraz musi być bardzo ostrożny - poślubić tę kobietę?

- Wiem, kto to jest. Nie wiem tylko, gdzie jest. Zostawiła go u swoich rodziców. - Starał się unikać wyraźnej odpowiedzi. - Mały ma prawie dwa lata. I nagle poczułem…

Siedzieli w milczeniu.

Tom wziął głęboki oddech, wstał i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju, przyglądając się płaskorzeźbom. Satyry zabawiały się z nimfami, którym, zdaje się, sprawiało to sporą przyjemność.

- Poczułem, że chcę go posłać do Eton - dokończył z niedowierzaniem, jakby sam się sobie dziwił. Zaśmiał się urywanie. - Chcę go posłać do Oksfordu. Na litość boską, chcę, żeby był członkiem tego cholernego parlamentu. Wczoraj spotkałem się z inwestorami, niektórzy byli eleganccy, inni nie, ale wszyscy bogaci i przeciętni. Teraz sobie myślę… że mój syn powinien dostać szansę, powinien stać się jednym z tych eleganckich bogaczy, Naprawdę tak myślę. To będzie możliwe jeśli zarobię dość pieniędzy. Ale… jeśli świat się dowie, kto jest jego ojcem, to będzie mu ciężko w życiu.

Generał odetchnął głęboko, rozważając te słowa. Nie zaprzeczył zawartej w nich prawdzie.

- Dobry z ciebie człowiek, Tom - powiedział.

Słowa te nie najlepiej pasowały do okoliczności, ale nie potrafił wymyślić nic lepszego.

Tom popatrzył na niego podejrzliwie.

- Chyba sobie żartujesz, Gen.

- Mówię serio. Ja w każdym razie nie spotkałem nikogo lepszego od ciebie.

- W to mogę uwierzyć.

Generał ni to prychnął, ni to się roześmiał. Pociągnął solidny łyk herbaty - płynu, z którego on z kolei czerpał energię - i położył nogi na siedzeniu miękkiej otomany. Herbata była najmocniejszym napitkiem, jakiego używał od czasu, gdy Tom znalazł go pod Ścianą Zielonego Jabłuszka. Za to parzył ją tak mocną, że Tom nawet teraz czuł jej aromat mimo dymu cygar i zapachu palonego drewna.

- Zauważyłem, że ostatnio mniej się pojedynkujesz, rzadziej się uśmiechasz - zagadnął przewrotnie Generał.

- Pracuję - uciął Tom, mierząc go ostrym spojrzeniem.

- A może właśnie bardziej się uśmiechasz… ale do jednej osoby? - Generał jakby nie usłyszał odpowiedzi.

Tom rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Generał był trochę za bystry.

- Tom, wiesz, że to niemądre posunięcie z wielu powodów - tłumaczył Generał. - Na przykład reszta tancerek może odejść z powodu zazdrości albo złamanego serca. Być może czeka nas tu bunt.

- Wiem, że to niemądre. - Tom uśmiechnął się krzywo. - Od urodzenia robię same niemądre rzeczy.

- Ale może… Wiesz, może byłoby ci łatwiej, gdybyś…

Tom milczał, czekając, co powie.

- Ach, do diabła z tym. Nieważne. - Generał westchnął.

Tom w zamyśleniu rozmasowywał sobie zesztywniałe palce.

Za dużo ostatnio pisał i stara rana znów się odezwała. Ból czasem budził go w środku nocy, ale trzeba było opracowywać plany, wysyłać zapytania, spisywać pomysły, składać wnioski o pozwolenia… Wszystko to miało doprowadzić do realizacji jego wielkiego marzenia o Imperium Dżentelmena. Znalezienie inwestorów było niewielką częścią całego przedsięwzięcia. To dziwne, jakie miękkie, bezkształtne jest słowo „marzenie”. A jednak marzenia realizuje się z dotykalnych, praktycznych rzeczy, takich jak gwoździe, drewno banknoty i pracownicy. Lubił to wszystko - marzenia i rzeczy praktyczne. Lubił pracować tak, żeby wydawało się, że wszystko udaje mu się bez wysiłku. Lubił dawać ludziom pracę.

- Gen, on jest za mały, żeby zdawał sobie sprawę, kim jestem. Ten chłopiec. A ja czasami… No cóż, zacząłem się zastanawiać, czy nie przekazać mu pieniędzy i nie usunąć się w cień.

Generał wzniósł oczy do góry.

- Tak, tak. To takie typowe dla ciebie. Ty doskonale potrafisz „usunąć się w cień”.

Wskazał na jego dłoń.

- Powiedz mi, skąd masz tę bliznę? Jak zdobyłeś ten teatr?

Tom przestał rozmasowywać palce i popatrzył na nie.

- To inna sprawa - odparł krótko.

Generał chyba doszedł do wniosku, że nie jest właściwą osoba. do dyskusji o tym. Umilkł na chwilę.

- Harem i hurysy, co? - zapytał cicho, po czym wstał i sięgnął po surdut

- Słyszałeś kiedyś o Szeherezadzie, Gen? - spytał Tom, również zakładając marynarkę.

I obydwaj z wielką ulgą wrócili do omawiania spraw zawodowych, ruszając w stronę sali teatralnej, by powitać gości.











Po wieczornym przedstawieniu Sylvie znów stanęła w ciemnościach teatralnego korytarza. Obserwowała dziewczęta wychodzące do domu i Molly wsiadającą do wspaniałego powozu. Potem odwróciła się i ruszyła do swojego pokoiku. Dostrzegła światło w biurze Toma i znowu nie mogła się oprzeć pokusie, by tam zajrzeć.

Tom uniósł głowę, zmarszczył czoło, a potem zerwał się na równe nogi, z ręką na rękojeści noża, i wyjrzał na zewnątrz. Odskoczyła, zakrywając ręką usta. Na jej widok stanął jak wryty. Przez chwilę nie odzywał się ani słowem, tylko schował nóż.

- Podgląda mnie pani, panno Chapeau.

- Wcale nie - odpowiedziała natychmiast. Było jej coraz bardziej głupio, że wybrała sobie takie śmieszne przezwisko. Podejrzewała, że właśnie dlatego Tom używał go tak często. Wolałaby, żeby nazywał ją Sylvie, tak jak wszyscy.

- Ależ tak - oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Zrobiła pani coś takiego. - Tom odegrał rolę osoby wyglądającej zza drzwi, a potem odskoczył i nieśmiałym gestem przyłożył dłoń do ust, szeroko otwierając oczy. - Sam widziałem.

Bardzo się starała, naprawdę. Ale nie mogła powstrzymać śmiechu.

- I co, spodobało się pani to, co pani podejrzała? - zapytał z niezmierną uprzejmością.

Naprawdę, gdyby kiedyś zorganizowano zawody we flirtowaniu, Tom Shaughnessy z pewnością zostałby reprezentantem Anglii.

- Zobaczyłam światło i chciałam sprawdzić, co się dzieje - wyjaśniła chłodno.

- To moja biblioteka. I miejsce pracy. Spodziewała się tu pani kogoś innego?

Poczekał chwilę. Chyba postanowił, że tym razem nie będzie zmuszał jej do odpowiedzi, prowadzącej do dalszej zabawy. Usiadł przy biurku. Przybrał rzeczowy ton.

- Zauważyłem, że miedzy panią a Generałem zapanował rozejm. On pani nie lubi, ale on właściwie nie lubi nikogo, może z wyjątkiem mnie. I Daisy.

- Wydawało mi się, że nie lubi Daisy najbardziej ze wszystkich.

- Tak się rzeczywiście wydaje. - Przez twarz Toma przemknął enigmatyczny uśmiech.

Patrzyli na siebie w milczeniu.

Po chwili Tom machinalnie przeczesał włosy dłonią, odsuwając je z czoła. Dziwnie wzruszył ją ten gest. Choć zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu i korzystał z niego bez skrupułów, nie był niewolnikiem swojej urody, len drobny objaw próżności był spowodowany jej obecnością. Sprawiło jej to przyjemność.

- To może pani wreszcie usiądzie? - powiedział niecierpliwie, jakby już dawno ją zaprosił, a ona nie reagowała.

Za nic, pomyślała. To byłby błąd, głupi, strasznie głupi błąd.

- Dobrze - odpowiedziała cicho.

Przez chwilę patrzyła na niego. Palce miał poplamione atramentem, spod zawiniętych rękawów koszuli widać było silne, żylaste przedramiona. Miał długie, wąskie palce; przez opaloną skórę prześwitywały błękitne żyłki, wyraźnie odznaczała się blizna, biała i napięta. Był bez krawata, rozpiął też parę guzików pod szyją. Z trudem powstrzymywała się, by nie patrzeć w to miejsce, ciekawa, czyjego skóra jest gładka, czy też porośnięta krętymi włoskami jak u Etienne'a.

Miał szeroką klatkę piersiową; skóra w świetle lampy przybrała piękny, złocisty odcień herbaty z odrobiną mleka. Sylvie nie wiedziała, czy sprawiła to cisza, panująca w teatrze, czy też zmrok, a może też brak innych atrakcji dla zmysłów, ale wszystkie szczegóły wyglądu tego mężczyzny wryły jej się w pamięć jak płaskorzeźba. Blizna na palcu, jego rzęsy i drobne, drobniutkie zmarszczki pod oczyma.

Zauważył jej spojrzenie, podniosła więc wzrok, by popatrzeć mu w oczy.

- Kim pani jest naprawdę, panno Chapeau? - zapytał z uroczym, proszącym uśmiechem, pewny, że powie mu wszystko, oczarowana jego wdziękiem.

Roześmiała się tylko.

- Przyjechałam do Anglii z wizytą, panie Shaughnessy. Niestety, straciłam wszystkie pieniądze.

- Gdy pani się tu pojawiła, Generał zasugerował, że jest pani… tancerką baletową.

Powiedział te słowa takim tonem, jakby mówił „mieszkanką Borneo”.

Trochę się zdenerwowała, bo Generał obiecywał, że jej nie zdradzi. Zaśmiała się wdzięcznie.

- Nie wiem, dlaczego coś takiego wymyślił.

Tom poprawił się w fotelu. Wpatrywał się w nią tak, że aż poczuła się nieswojo. Ręce założył za głowę, a poza ta bardziej uwydatniła szerokość jego torsu. Udało jej się odpowiedzieć mu spokojnym spojrzeniem. Była pewna, że on również zapisuje w pamięci rysy jej twarzy.

Minę miał coraz bardziej zdziwioną i zakłopotaną. Postanowiła potraktować to jako pochlebstwo.

- Czy pani wie, w jakich okolicznościach spotkałem Generała?

- Nie mam pojęcia.

- Na East Endzie jest taki teatrzyk, nazywa się Zielone Jabłuszko. Straszna dziura. Słyszała pani o nim?

Odpowiedziała uśmiechem. On także się uśmiechnął.

- Nie? No cóż, tam zaczynałem poznawać świat teatru… w tym Zielonym Jabłuszku. Pracowałem w pubie portowym, potem spotkałem jednego faceta, który prowadził teatr… no i jakoś tak wyszło, że postanowiłem sam zrobić przedstawienie, z ładnymi tancerkami. Żeby były przebrane za kwiaty. Z płatkami stokrotek naokoło głowy. - Nakreślił dłonią kółko wokół swojej głowy, żeby to zilustrować. - Świetny pomysł, jeżeli mogę tak powiedzieć. Nikt inny nie pokazywał czegoś takiego, przynajmniej na East Endzie. Szczerze mówiąc, strasznie lubię patrzeć na tańczące dziewczęta.

- Na pierwsze przedstawienie - ciągnął - przyszło trochę widzów, ale nie za dużo; na widowni było sporo pustych miejsc. Następnym razem sytuacja się powtórzyła. Właściciel Zielonego Jabłuszka wściekł się na mnie, bo włożył w to przedstawienie sporo własnych pieniędzy, ja też zacząłem się denerwować, bo to był niezły wariat - gdyby stracił na tym przedstawieniu, na pewno poderżnąłby mi gardło.

Tom powiedział to spokojnie i rzeczowo, ale Sylvi z trudem powstrzymała drżenie. Zawsze tak było: kiedy schodziło na tematy osobiste, mówił coś, co było dla niej trudne do wyobrażenia, jakby pochodził z innej planety Z planety, na której ludzie załatwiają interesy z nożem w ręku.

- Po przedstawieniu wyszedłem z teatru i oparłem się o ścianę. Wahałem się, czy zapalić papierosa, bo miałem już tylko jednego i zastanawiałem się, co robić, bo zostałem bez pieniędzy. Nagle gdzieś z dołu, z okolicy podeszew moich butów, doszedł mnie ten głos, a właściwie pijacki bełkot. Myślałem, że się przesłyszałem, ale on powiedział: „organdyna!” Schyliłem się i zobaczyłem… człowieczka. Był drobny jak dziecko, ale miał brodę, wyglądał obrzydliwie i cuchnął dżinem, jakby go namoczyli w alkoholu i oparli o ścianę, żeby wysechł. Gdyby padła na niego choć iskierka ognia, stanąłby w płomieniach. Więc powiedziałem do tego pijaczka: „Przepraszam, nie dosłyszałem?” Bo ja zawsze jestem bardzo uprzejmy, jak pani wie.

- Naturalnie - potwierdziła Sylvie, choć usta jej drgały z rozbawienia.

- A ten pijaczyna wtedy mi odpowiedział, tam z dołu, z poziomu moich kolan: „Powiedziałem organdyna, ty durniu! Lepiej się układa na ciele, a poza tym jest prawie przezroczysta w świetle lamp. - Tu Tom, który naśladował pijacką intonację, dodał czkawkę dla efektu. - A ty poubierałeś dziewczyny w muślin, baranie. Zrobisz klapę i dobrze ci tak”. Gdy już skończył mówić te potwornie obraźliwe rzeczy, osunął się pod ścianę. Byłem pewien, że stracił przytomność, i postanowiłem iść swoją drogą. Ale kiedy stałem i na niego patrzyłem, poruszył się i spróbował wstać. Trochę nim rzucało i nogi się pod nim uginały. Trwało to długo, więc nie wiedzieć czemu podszedłem i mu pomogłem,

Sylvie się roześmiała, choć ogarnęło ją dziwne, zaskakujące wzruszenie. Wyobrażała sobie, jaką pogardę budził taki karłowaty pijaczek. Była pewna, że większość ludzi po prostu odwróciłaby się od niego z obrzydzeniem. Ciekawe, czy Tom pomógł mu z wrodzonej ciekawości, czy dla kawału. Miała wrażenie, że z powodu tych właśnie cech pakował się często w kłopoty - i równie często odnosił sukcesy.

Ku swemu zdziwieniu pomyślała: Etienne nigdy nie zetknął się w życiu z czymś takim. Nigdy nie musiał podejmować takich decyzji.

- W końcu pomogłem mu wstać - mówił Tom. - W ramach podziękowania usłyszałem tylko: „I jeśli one mają być kwiatkami, ty idioto - a sam chwiał się na nogach jak kwiatek na wietrze - to powinny tańczyć jak erotyczne kwiaty”. Przysięgam ci, Sylvie, na moich oczach ten człowieczek zaczął tańczyć jak… jak erotyczny kwiat. Potykał się. Machał rękoma w powietrzu. - Tom zilustrował tę scenę gestami.

Sylvie nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Tom popatrzył na nią, uśmiechając się i słuchając jej z wyraźną przyjemnością.

- Ale mimo wszystko… Mimo wszystko widziałem, o co mu chodzi - powiedział ze zdziwieniem, jakby do dziś nie mógł tego zrozumieć. - Wziąłem go więc za ramię, a zapewniam cię, że wcale nie był z tego zadowolony, bo parę razy próbował kopnąć mnie w kostkę. Nie trafiał, bo za dużo wypił, więc nic mi nie zrobił. Wtedy go podniosłem. Dobry Boże, śmierdział wprost niewiarygodnie. Zaczął się wyrywać. Przytrzymałem go, jakoś trzymając jednak z dala od siebie… Nie wyglądał wtedy tak krzepko jak dzisiaj, był bardzo chudy, więc nie udało mu się trafić mnie w męskość, choć zapewniam cię, że próbował. Zaprowadziłem go do swojego mieszkania, niedaleko od Zielonego jabłuszka, zamknąłem go tam na klucz i poczekałem, aż wytrzeźwieje. Nic był to przyjemny widok. - Skrzywił się. - Facet rozdzielał ciosy na prawo i lewo. Rzucał obrzydliwymi obelgami na kogoś o nazwisku Beetle albo Beedle, albo jakoś tak.

- Powiedział pan: Beedle? - To było ciekawe. Sylvie znała pewnego Beedle'a. Jeśli chodziło o tę samą osobę, to chyba dowiedziała się już prawie wszystkiego na temat Generała.

- Tak, Beedle - potwierdził Tom. - W życiu nie słyszałem takich przekleństw nawet w czasie wojny. Za to kiedy Generał wytrzeźwiał i się umył, okazał się całkiem sympatycznym facetem. Rzeczywiście wiedział sporo na temat organdyny i różnych innych spraw. Znał się na konkretach, wiedział, jak projektować kostiumy… i to piękne kostiumy. Jak budować dekoracje. I na układach tanecznych. Tak się złożyło, że nasze umiejętności i gusty się uzupełniały. Przedstawienie w Zielonym Jabłuszku odniosło sukces po zmianie kostiumów i paru szczegółów w choreografii. Nasze kwiaty rzeczywiście nabrały erotyki. Podzieliłem się z nim zyskiem. Od tej pory ani razu nie wziął alkoholu do ust

Sylvie milczała przez chwilę.

- Był pan dla niego bardzo dobry - powiedziała cicho.

- Może i tak. - Zamyślił się. - Myślę, że miałem sporo szczęścia… i więcej w tym było ciekawości niż dobroci. Ale, jak już mówiłem, rzeczywiście mam szczęście w doborze przyjaciół

- Takich przyjaciół jak Biggsy, ten bandyta? - spytała kwaśno, nie mogąc się powstrzymać.

- Gwarantuję pani, że większość pasażerów tego dyliżansu uznała naszą znajomość za bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności - odparł spokojnie. - A Mick przywiózł panią do Białej Lilii, prawda? Chociaż jeszcze nie wiem, czy zaliczyć to do szczęśliwych zdarzeń.

Uśmiechnął się do niej. W odpowiedzi zmrużyła oczy

- I tak dochodzimy do konkluzji, panno Chapeau. Znam Generała od wielu lat i przez ten czaj nauczyłem się polegać na jego wiedzy w tej konkretnej dziedzinie. Więc jeśli on uważa, ze jest pani tancerką baletową… - przerwał na moment - …to ma po temu powody.

- Tak pan wierzy w jego opinię?

- Wierzę. Poza tym nie jest pani damą, i to widać, panno Chapeau.

Zamurowało ją.

- Słucham? - Zagotowała się ze złości.

Mówił dalej, jakby tego nie zauważył.

- Poznałem wiek kobiet… - Przerwał i odchylił głowę do tyłu, jakby jego znajome paradowały właśnie po suficie. Na jego ustach zaigrał uśmieszek. - Tak, bardzo wiele kobiet - potwierdził z naciskiem. - Kobiet z różnych sfer, Niektóre były utytułowane, większość nie. Pani nie jest ani damą, ani służącą. Przyzwyczaiła się pani do podziwu innych osób i do stawiania na swoim, ale nie zachowuje się pani jak mężatka, bo nie jest pani przyzwyczajona… żeby ktoś się o panią troszczył.

Ponieważ była to święta prawda, Sylvie nie odzywała się ani słowem.

- Ma pani za to innego rodzaju pewność siebie - ciągnął. - Musi być jakaś przyczyna, ale nie jestem pewien jaka. Opowiedziałem pani trochę o sobie… Proszę mi w zamian powiedzieć, po co pani przyjechała do Londynu.

- Przyjechałam odwiedzić… kogoś z rodziny - odparła w końcu z wahaniem. Należało mu się to wyjaśnienie. - Niestety, tej osoby nie było w domu.

- Aha. A więc państwo Chapeau nagle wyjechali w pilnej sprawie? Może pojechali odwiedzić pani kuzynów, rodzinę Pelisse ze Shropshire? - zapytał niewinnym tonem.

O mało się nie roześmiała. Tom Shaughnessy był sprytniejszy, niżby chciała. A może warto mu zaufać i opowiedzieć całą historię? Brzmiałoby to tak; osoba, o której myślę, że to moja siostra, wyszła za mąż za wicehrabiego i zdaje się, że każda oszustka w tym kraju się do niej przyznaje. Tak przy okazji, wyznaczono wysoką nagrodę za zatrzymanie tych oszustek. Może pan o tym słyszał? Bo zdaje się, że ta historia obiegła już cały Londyn. Chyba wspominał pan coś o funduszach, potrzebnych na budowę nowego teatru?

- No i co, w domu było ciemno, ani jednego służącego, nikt pani nie wpuścił do środka? - naciskał Tom. - Nikt pani nie oczekiwał?

- Nikogo nie było.

- Więc, kiedy wrócą krewni, odejdzie pani z Białej Lilii?

Zawahała się.

- Tak.

Zamilkł na chwilę.

- Nie ufa mi pani. A taką miałem nadzieję, że mi się uda.

- Nie ufam. - Uśmiechnęła się.

Na jego korzyść musiała przyznać, że w końcu również się uśmiechnął, mówiąc:

- Może i słusznie, Jeśli coś pani grozi, panno Chapeau, proszę mi o tym powiedzieć. Nie pozwolę, żeby ktoś panią skrzywdził.

Powiedział to bardzo cicho, ale z pełnym, absolutnym przekonaniem. Nagle uświadomiła sobie, że wyciągał z niej te wszystkie szczegóły właśnie po to, żeby wiedzieć, przed czym ma jej bronić.

- Dziękuję. - Poczuła się nieco zażenowana i onieśmielona.

Tom przyglądał się jej z powagą.

- Pani kochanek jest durniem - stwierdził w końcu.

- On nie jest…

- Tak?

Sylvie ze złości zacisnęła powieki. Po chwili musiała jednak przyznać sama przed sobą, że ten człowiek ma niezwykłą wprost umiejętność urażania jej dumy i skłaniania jej do zwierzeń.

Otworzyła oczy. W dalszym ciągu przyglądał się jej, ale tym razem bez uśmiechu.

- Panno Chapeau, ten temperament kiedyś panią zgubi. Choć przyznaję, dzięki niemu wierzę w pani słowa. A pani kochanek…

Przerwał na moment, dając jej okazję do ponownego zaprzeczenia, że ma kochanka. Postanowiła odmówić mu tej satysfakcji.

- A pani kochanek chyba niespecjalnie się zna na kobietach…

Powinna być wściekła.

Zamiast tego, miała wielką ochotę zapytać: Dlaczego? Czy moje zachowanie sugeruje coś takiego? Czy kochankowie czymś się od siebie różnią? Co to znaczy: dobry kochanek? Czy to ktoś, kto zawraca kobiecie w głowie, najpierw ją rozbawia, a potem doprowadza do furii? Czy to ktoś, w kogo twarz możną się wpatrywać całymi godzinami? A może to ktoś, kto bierze kobietę, a potem po prostu zasypia, wcale jej nie zaspokoiwszy? I ciągle powtarza, że ją kocha takim tonem, jakby mówił o pogodzie? I kto obiecuje, że spełni jej wszystkie marzenia? I da jej bezpieczeństwo, spokój, bogactwo i wygodę?

W końcu postanowiła sprawdzić, czy Tom rzeczywiście wie o czym mówi:

- Dlaczego pan tak uważa, panie Shaughnessy? - zapytała lekko zachęcającym tonem.

Jedna ze świec zgasła w szklanym kloszu. Oświetlenie pokoju zmieniło się odrobinę, a Sylvie pomyślała, że zbyt długo siedzi sam na sam z tym mężczyzną.

- Ponieważ jest pani teraz ze mną, a nie z nim.

Logika tego stwierdzenia była niepodważalna, szczególnie gdy Tom wygłosił je cichym, niskim, gardłowym głosem. Jakby cierpliwie czekał, aż Sylvie sama wyciągnie wnioski.

Odwróciła głowę i odetchnęła głęboko.

- Powiedziałam panu, po co przyjechałam do Londynu, panie Shaughnessy. Nie ma to nic wspólnego z nim. Ani z panem.

Znowu zapadła cisza. Tom zastanawiał się nad zadaniem następnego pytania.

- Sama pani przyznała, że jest ambitną kobietą, panno Chapeau.

- Tak.

- A pani kochanek…

- Da mi to, czego potrzebuję - skończyła zdanie stanowczym tonem.

Tom kiwnął głową, jakby przyznawał jej rację. Wziął do ręki pióro i obracał je w palcach. Potem podniósł wzrok i odezwał się zdradliwie łagodnym głosem:

- A czego pani pragnie, panno Chapeau?

Bardzo proste pytanie. Mimo co sprawiło, że na moment zastygła bez ruchu.

Po chwili wybuchnęła urywanym śmiechem.

- W moim życiu nie ma miejsca na same pragnienia, panie Shaughnessy. Mam wszystko, czego potrzebuję, i zdobyłam to ciężką praca.

- A ma pani mężczyznę, którego pani potrzebuje?

Wstała.

- Czas, żebym poszła do siebie i pozwoliła panu wrócić do przerwanych zajęć.

- Doskonale, panno Chapeau. Chwileczkę, proszę poczekać… - Zmarszczył brwi.

Zatrzymała się i z powrotem usiadła na krześle.

- Coś pani ma… tu, na policzku - powiedział, mrużąc oczy, jakby próbował zobaczyć, co to takiego. - Niech mi paw pozwoli…

Nagle pochylił się ku niej nad blatem biurka, wstrzymała oddech i zmusiła się, by nie patrzeć na niego, gdy te srebrzyste oczy coraz bardziej się do niej zbliżały. Wiedziała, że Tom rzuca jej w ten sposób wyzwanie. Mimo to zamrugała rzęsami i przymknęła powieki. Serce biło jej jak młotem, oddech stał się urywany. Wciągała w płuca zapach mężczyzny, aż zakręciło jej się w głowie. Czekała.

- Och, pomyliłem się. - Sylvie usłyszała jego spokojny głos po chwili, która wydała jej się wiecznością. Był tak blisko, że słyszała go niemal z wnętrza własnego ciała. Muskał oddechem jej policzek.

- To musiał być cień…

Otworzyła oczy, gdy z powrotem sadowił się w fotelu.

Myślała, że zobaczy uśmiech zwycięstwa. Zamiast tego Tom wydawaj się równie wzburzony jak ona; na jego twarzy malowało się dziwne napięcie. Oczy mu pociemniały i stały się szare jak stal. Jej ramiona poruszały się w rytm oddechu. Bolesne oczekiwanie odpłynęło, pozostawiając równie bolesne uczucie rozczarowania. Czuła się, jakby ktoś odmówił jej obiecanego prezentu.

- Panie Shaughnessy, chyba złamał pan pióro.

Tom spojrzał ze zdumieniem na resztki pióra w dłoni. Potem, niemal z czułością, położył je na biurku.

- Dobranoc, Sylvie - powiedział cicho. - Zapamiętaj sobie, że nie jestem dżentelmenem. Ja nie muszę grać uczciwie.

Wstała i obróciła się tak szybko, że niemal zaplątała się we własną suknię. Zdecydowanie ruszyła ku drzwiom.

- Jeszcze jedno, Sylvie…

Stanęła w progu, nie odwracając się ku niemu.

- Czasami… czasami to jest jedno i to samo.

Wiedziała, że chodzi mu o pragnienia i potrzeby.

Dziwne. Powiedział to takim tonem, jakby sam przed chwilą odkrył tę prawdę.









11



Tom zawsze miał wrażenie, że czas mija zbyt szybko, ale teraz, gdy często jeździł do Kentu i jednocześnie pracował nad przedstawieniem Wenus, reszta tygodnia przemknęła po prostu niezauważalnie. Mieli szlagier, opracowali taniec, który dziewczęta juz ćwiczyły, a muszla była prawie skończona; pozostało ją tylko obejrzę i zaakceptować.

Codziennie widywał Sylvie Chapeau, która uśmiechała się chłodno i klepała koleżanki po pupach, ucząc się roli nimfy wodnej. Trzymał się w bezpiecznej odległości, pozostając w przejściu miedzy rzędami. Zastanawiał się, jakie jest właściwie jego osobiste zdanie na temat pragnień i potrzeb.

Pod koniec tygodnia, gdy zamknął się w biurze, przeglądając wydatki na Imperium Dżentelmena i planując nowe, otrzymał kolejną wiadomość.

Popatrzył na kopertę z zaniepokojeniem, ale wiedział, że i tak musi ją otworzyć. Złamał pieczęć. Były to przeprosiny od lorda Cambry, który niestety musiał zrezygnować z finansowania Imperium Dżentelmena. Słowa te zabolały go jak ukąszenie żmii.

Ledwie zdążył przeczytać list do końca, kiedy stanęła przed nim kobieta, ubrana w zwyczajną suknię, w niczym nieprzypominającą kostiumu wróżki, pirata ani morskiej nimfy. Dopiero po chwili zorientował się, że to Molly. Suknia, którą miała na sobie, wydała mu się zbyt kosztowna dla tancerki - chyba że była owocem wielu miesięcy oszczędności… Zastanawiał się chwilę, czy ta skromną elegancja i doskonały krój oznaczały, że kolejna dziewczyna zyskała bogatego adoratora albo przyszłego męża i postanowiła odejść z Białej Lilii.

Nie był to najlepszy moment ze względu na rolę, którą przeznaczył dla Molly w nowym przedstawieniu. Zanim odezwał się do niej, rozważył alternatywne rozwiązania. Wiedział już, że Daisy Jones nie wchodzi w grę.

- Wcześnie dzisiaj przyszłaś, Molly, co? - zagadnął.

- Josephine prosiła mnie o pomoc przy szyciu, no to jestem.

Molly nie należała do dziewcząt, które zgłaszają się do dodatkowej pracy. Zaskoczony Tom zmarszczył brwi.

- Potrzebuje pomocy? Sylvie już jej nie pomaga? Wszystkie kostiumy są gotowe, więc trzeba tylko połatać te, które się podarły; prawda?

- No, właśnie o to chodzi, panie Shaughnessy. Sylvie powinna pomagać, ale ona ostatnio spotyka się w południe z kochankiem, więc Josephine poprosiła mnie.

Czas stanął w miejscu. Tom również wstrzymał oddech.

- Sylvie spotyka się z kochankiem? - Udało mu się zachować obojętność, gdy powtarzał jej słowa.

Molly skubała brzeg biurka.

- Josephine mówi, że chodzi do niego codziennie, w południe. Od paru dni - mówiła z anielsko niewinną miną, - Zaczęło się nagle. Wychodzi wcześnie rano, a wraca czerwona i rozczochrana, i wygląda… na szczęśliwą, No, jest szczęśliwa, jak nie wiem co.

- Dziękuję ci, Molly. - Tom skinął głową i zmusił się do głębokiego oddechu, żeby ponownie wprawić płuca w ruch. Nie miał ochoty dowiadywać się ani słowa więcej na ten temat. - To ciekawe.

Szczęśliwa, jak nie wiem co.

- A pan niczego w tych sprawach nie potrzebuje, panie Shaughnessy? - zapytała z brutalną szczerością.

Udało mu się unieść kąciki ust, ale twarz go tak bolała, że uśmiech wydał mu się równie nienaturalny jak zrobienie mostka.

- Twoja troska jest wzruszająca, Molly, ale niczego mi nie brak.

- Moja troska jest naprawdę wzruszająca, panie Shaughnessy - odpowiedziała z powagą i pochyliła głowę. Prowokacyjnie przeciągnęła dłonią w okolicy obojczyka, a potem niedbale opuściła ją na jędrną pierś.

No cóż, był mężczyzną. Obserwował ten ruch z wielką uwagą. Problem w tym, że obecnie traktował takie gesty raczej w kategoriach choreografii.

- Dziękuję, że bierzesz pod uwagę moje potrzeby, Molly. Naprawdę mi to pochlebia. Powinnaś jednak pamiętać, jakie są zasady - powiedział stanowczo, łagodząc swoje słowa lekkim uśmiechem.

Idź już stąd, pomyślał. Chciał, żeby wyszła jak najprędzej, pragnął zostać sam z tym dziwnym uciskiem w piersiach. Wiedział swoje: to nie był wcale żaden ból.

Odezwał się do niej obojętnym tonem:

- Powiedziałaś, że twoim zdaniem Sylvie wymyka się do kochanka, zamiast wykonywać pracę, za którą jej płacę? I dlatego postanowiłaś przyjść do mnie?

- Tak, oczywiście - przytaknęła z poważną miną. - Wychodzi codziennie, właśnie o tej porze.











Najwyższe piętro Białej Lilii podzielono na dwa pomieszczenia. Jednym z nich był stryszek, który Tom bardzo lubił, bo małe pokoje dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Drugiego pokoju używano od dziesięcioleci jako graciarni.

Kiedy dotarł na górę, spostrzegł, że uparte słońce przenika przez zarośnięte brudem szyby. W pokoju panował półmrok, ale podłoga była czysto zamieciona. Ktoś poodsuwał pod ściany wszystkie skrzynie, tworząc pustą przestrzeń na środku.

Scena?

Ukrył się w ciemnym korytarzu, słuchał kroków Sylvie, która wyszła ze swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi i ukradkiem, pośpiesznie wbiegła po schodach na górę, lekko jak kotka. Nie wiedzieć czemu, otuliła się płaszczem, choć na strychu było gorąco i duszno w ten upalny dzień. Jakieś przebranie? A może chciała rozłożyć ten płaszcz na podłodze i położyć się na nim z kochankiem? Nieświadomie zacisnął pięści. Jego serce też się ścisnęło na tę myśl. Mimo to poszedł za nią, wspinając się po schodach najciszej, jak potrafił. Spuścił głowę. Co miał zrobić w takiej sytuacji? Wyskoczyć z kąta i zawołać: „Aha!”? Powinien odejść.

Nie potrafił odejść.

W końcu ucisk w piersi zelżał, kiedy Tom uświadomił sobie, że na strychu nie ma nikogo poza Sylvie.

Stanęła, na środku pomieszczenia, spuszczając głowę, odwodząc ramiona do tyłu, układając ręce tak, jakby tuliła do siebie wielkie, niewidoczne serce. Czubki jej palców ledwie dotykały brzucha. Stopy ustawiła równiutko, włosy miała zaczesane do tyłu w kok tak ścisły, że słońce odbijało się od nich jak od lustrzanej tafli; w tym świetle wydawały się czarne, z przebłyskami ognia.

Tom spostrzegł złożony starannie płaszcz, który leżał z boku. Sylvie miała na sobie sukienkę, która skandalicznie, wyraźnie, zachwycająco ukazywała zgrabne kostki i łydki. Pewnie dlatego okryła się tym płaszczem. Spódnica z delikatnego materiału przypominała mgiełkę otulającą nogi kobiety, tak zwiewną, że zdawała się ulatywać w górę za każdym ruchem lub oddechem.

Szyja Sylvie była długa i biała, widział delikatne niebieskie żyłki pod skórą. Kobieta z taką szyją powinna wyglądać ulegle; jednak postawa i wygląd tej dziewczyny mówiły tylko o determinacji i sile. Nie wiedział, czy to z niej emanuje takie światło, czy też słoneczne promienie rozświetlają jej sylwetkę jasnym blaskiem, jakby podpisała ze słońcem umowę o wzajemnej współpracy… Potem zauważył jej uśmiech. Delikatny, ale pełen intensywnej, wewnętrznej radości - takiej, że Tom nieomalże sam ją odczuł. Nieomalże. Była zarazem gorzka i słodka, skromna i bogata, jak smak pierwszych śliwek… On nigdy nie uśmiechał się w ten sposób… nigdy nie odczuwał takiej radości. Miał wrażenie, że takim uśmiechem kobieta wita ukochanego po wielu latach związku…

Uśmiech Sylvie stał się zapraszający; wyciągnęła ramiona ku niewidocznemu partnerowi i stanęła na jednej nodze tak lekko, jakby unosiła się w powietrze. Lekkim, szybkim ruchem złączyła nogi i wykonała piruet na czubkach palców, a potem płynnie jak puszek mlecza niesiony wiatrem przemknęła w podskokach i obrotach przez całe pomieszczenie. Zatrzymała się i przechyliła w tył, i podciągając kolano do góry i wyginając ciało, które zdawało się być jedwabną wstęgą. Tomowi wydawało się teraz, jakby miała na sobie parę skrzydeł, a nie kostium. Muślin tylko potęgował wrażenie, że tańczy przed nim istota zdolna do lotu.

Nie był w stanie ruszyć się z miejsca, obserwował Sylvie, wciśnięty w róg klatki schodowej, tamując oddech, by lepiej słyszeć i odczuwać jej taniec. Widział kiedyś baleriny na obrazach, ale ten rodzaj tańca nigdy go nie interesował. Wydawał mu się rozrywką wymyśloną przez zadufanych w sobie arystokratów, w dodatku nieprzynoszącą żadnych zysków.

Ale teraz w jego sercu zachwyt walczył o lepsze z paniką. Nieco go to bawiło. Miał wrażenie, jakby spotkał prawdziwą wróżkę, i jedną z tych, w jakie gorąco wierzyła jego matka i jakich się bała. Była to istota zupełnie odmienna od tych, które razem z Generałem hurtowo wypuszczali na scenę ku rozpasanej radości widowni. Wydawało mu się, że Sylvie należy do innego gatunku niż on, że nie składa się z kości i ciała, ale z ognia i wody, czegoś co płonie, a zarazem płynie.

Dobry Boże, popatrzcie no na to! Potrafiła wygiąć się wpół! I to do tyłu…

Nie omieszkał rozważyć ewentualnych, smakowitych konsekwencji tego faktu.

Prawie że słyszał muzykę, do której Sylvie tańczyła, rozumiał, jaką historię opowiada swoim tańcem. Przeżywał rozkosz, malującą się na jej twarzy, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że tancerka dokładnie liczy kroki, za każdym razem stawia stopę w jedwabnych baletkach z matematyczną, zimną precyzją, a gdy unosi się w powietrze jak ptak, dokładnie kalkuluje każdy ruch, choć widzowi taniec wydaje się naturalny i spontaniczny. Nie miała lustra, w którym mogłaby korygować ruchy. Tom był ciekaw, czy jej tego brakowało. Prawdopodobnie znała swoje ciało tak dobrze, że czuła, kiedy ćwiczenie jest poprawne, a kiedy nie, w podobny sposób, jak Josephine grała melodie ze słuchu.

Kiedy obserwował Sylvie niemal płynącą w powietrzu, był urzeczony tym zjawiskowym pięknem. Ale wiedział, że „piękno” jest niewłaściwym określeniem dla takiego widoku. To była sztuka, do której czuł coś; w rodzaju niechęci, ponieważ kazała mu boleśnie odczuwać swoje prostactwo - prostactwo, które zwalczał w sobie z całą bezwzględnością. Miał też świadomość, że ktoś, kto umie tak tańczyć, dobrze wie, co to jest ból, poświęcenie, praca bez końca i nadludzka determinacja. Determinacja osoby, która postanowiła stać się kimś… dalekim od przeciętności. Właściwie, znał taką determinację z własnego doświadczenia.

Wszystkie kawałki układanki trafiły na swoje miejsce: wiedział już, skąd się bierze pewność siebie tej kobiety i jej determinacja, by wydostać się z cieni półświatka. Być może Sylvie, tak samo jak on, zrozumiała, jakie ograniczenia narzuca przebywanie wśród tych cieni: wiedziała, że wyznaczają one określone miejsce w społeczeństwie. Być może właśnie z tego powodu wzięła sobie kochanka, bez wątpienia bardzo bogatego.

On da mi wszystko, czego potrzebuję, powiedziała.

Od chwili, gdy ta kobieta wskoczyła mu na kolana w dyliżansie, Tom wiedział, że jest osobą daleką, bardzo daleką od przeciętności. Teraz wiedział też, dlaczego obserwując, jak Sylvie macha kordelasem i klepie koleżanki po tyłkach, ma wrażenie, jakby patrzył na jednorożca zaprzężonego do pługa. Ale właściwie bardzo mu się podobała ze skrzydełkami wróżki. Podobała mu się też w pirackim przebraniu i podobało mu się poklepywanie tyłków w jej wykonaniu. Wszystkie te scenki tworzyły jej portret: osoby delikatnej, eterycznej i magicznej. A także niebezpiecznej, niepokornej i nieustraszonej. Prawdę mówiąc, najbardziej podobałaby mu się w ogóle bez ubrania.

Obserwował ją dalej, wiedząc, że im dłużej będzie patrzeć, tym bardziej ryzykuje, że zostanie odkryty. Teraz prawie żałował, że za nią poszedł, bo wiedział, że obraz tego tańca i tego uśmiechu będzie prześladować go całymi dniami. Czuł się niemal tak samo rozdarty, jakby przyłapał ją na schadzce.

W pewnym sensie ją przyłapał. Zdawał sobie z tego sprawę. Szczęśliwa, jak nie wiem co.

Wycofał się powoli i ostrożnie zszedł po schodach, rozmyślając, dlaczego się obwinia i dlaczego czuje się jak intruz, wchodząc do pomieszczenia, które ona wprawdzie wysprzątała i zmieniła w prywatną scenę, ale które należało do niego, jak wszystko w tym teatrze. Zdobył to dzięki własnej determinacji i pasji.

Zapomniał tylko, że ten ostatni schodek zawsze trochę skrzypiał…

Sylvie przerwała taniec i odwróciła się czujnie, słysząc skrzypienie schodów. Zamarła i na moment przestała oddychać, kiedy pochwyciła wzrokiem błysk rudej czupryny i znajome, szerokie ramiona, które zresztą natychmiast zniknęły jej z widoku.











Trochę spóźniła się na próbę, gdyż musiała pośpiesznie zrzucić z siebie baletki i suknię, a potem przebrać się w kostium w pustej garderobie. Kordelas trochę przeszkadzał jej w biegu, ale w ostatniej chwili dołączyła do reszty.

Generał chciał przećwiczyć numer piracki, bo nic był do końca zadowolony z ich pracy. Wszystkie dziewczęta stały już na swoich miejscach na okręcie. Generał postał Sylvie dyscyplinujące spojrzenie z powodu spóźnienia, a potem kiwnął dłonią w stronę Josephine. Zabrzmiała muzyka.

W tym momencie Sylvie zauważyła Toma Shaughnessy'ego, który stał w przejściu między rzędami, pod samą sceną, z poważną, nieco roztargnioną miną. oglądał na kogoś, kto zamierza wydać jakiś osąd. Sylvie podejrzewała, że zna przyczynę. Serce zabiło jej mocniej; czuła się jak podczas ataku choroby morskiej - być może zresztą te objawy miały swoje uzasadnienie,

Dziewczęta tłoczyły się na pokładzie statku, przygotowując się do zejścia po trapie, i wymachiwały kordelasami. Generał rozsądnie rozdzielił Sylvie i Molly, choć przez to szereg tancerek stał się nieco nierówny. Ważniejsze jednak było utrzymanie spokoju w zespole. Daisy wcisnęła się już do ładowni. Dzięki rozpiłowaniu otworu, dziś potrzebowała tylko odrobiny pomocy ze strony dwóch rozbawionych tancerek, które wpychały ją do otworu, opierając stopy na jej szerokich ramionach, aż wielki piracki kapelusz Daisy w końcu zniknął z widoku. Josephine zaczęła grać żeglarską melodię.

Po dwóch taktach piracki kapelusz Daisy i jej ogromny biust wychynęły z ładowni. Primadonna podparła się rękoma i przy odrobinie wysiłku wydostała się na pokład z jaką taką gracją. Jej śpiew był dość naturalny dzięki temu, że wysiłek przyprawił ją o lekką zadyszkę.

Wywijaj mieczem, chłopcze, śmiało.

Patrz, jak się pręży moje ciało…

W tym samym czasie Sylvie z pozostałymi piratkami pracowicie wymachiwała kordelasem, pocierała go i wykonywała inne sugestywne gesty.

Posępna twarz Toma Shaughnessy, spoglądającego na nie ze złością z widowni, stanowiła niepokojący kontrast z radosną atmosferą przedstawienia. Sylvie nie była w stanie ułożyć ust w regulaminowy uśmiech. Pomyślała, że ma pewnie tak ponurą minę, jakby tańczyła przed plutonem egzekucyjnym.

Generał usiadł w jednym z pierwszych rzędów, żeby im się przyjrzeć. Założył nogi na oparcie fotela z przodu, Ale nawet on podskoczył, kiedy Tom nieoczekiwanie huknął laską w podłogę,

- Josephine - warknął.

Ta zaskoczona przestała grać i wszystkie tancerki zatrzymały się wpół kroku.

Wszystkie dziewczyny wpatrywały się w Toma, czekając na sugestię lub reprymendę.

- Ona. - Tom wskazał na Sylvie pozłacanym czubkiem laski.

- Sylvie? - spytał ostrożnie Generał, patrząc na Toma jak na wariata.

- Ma się uśmiechać.

Sylvie, w absolutnej sprzeczności z poleceniem, posłała mu rozeźlone spojrzenie.

Tom starannie unikał jej wzroku.

- Sylvie, to naprawdę nie jest takie trudne. - Generał wetknął palce w kąciki swoich ust i podciągnął je w górę. - Widzisz, uśmiech wygląda w ten sposób. Spróbuj sama. Zapewniam cię, że panowie, którzy bywają na naszych przedstawieniach, niechętnie przyglądają się takim… wkurzonym chudzielcom.

Rozległy się dźwięczne chichoty, jakby Josephine przebiegła palcami po klawiaturze w górnych rejestrach.

- I równie niechętnie patrzą na stado bab zupełnie wyzutych z wdzięku - przyłączył się Tom. Powiedział to tak ostro, że zdziwili się wszyscy obecni, włącznie z Generałem, jeśli sądzić po gwałtownym uniesieniu brwi. wszystkie tancerki na scenie odwróciły się w jego stronę.

Ale Tom na tym nie poprzestał.

- Niektóre z was wyraźnie doszły do wniosku, że nie warto się starać - oświadczył i wbił nieprzyjazne spojrzenie w Molly.

Sylvie, której policzki zaczynały się z lekka czerwienić, doszła do wniosku, że ten człowiek najpierw zaatakował ją, a potem - w ciągu niecałej minuty - postanowił stanąć w jej obronie, zwracając swoją niechęć na kogo innego. I cały czas uparcie odwracał od niej wzrok. Tom Shaughnessy był naprawdę mocno zirytowany.

- Co to znaczy wyzuty? - Rosie spytała koleżanki szeptem.

- Pozbawiony czegoś - wyjaśniła Lizzie po cichu.

- Na przykład: pan Shaughnessy jest wyzuty z uczuć, bo nie ma kobiety, która by mu ogrzała łóżko - oświadczyła Jenny, dumna, że zna takie słownictwo.

Rozległy się chichoty.

Molly jednak nie przyłączyła się do nich. Stała sztywna jak słup, a jej twarz nabrała kolom purpury. Była wściekła, że Tom udzielili jej reprymendy.

Generał uciszył dziewczęta gniewnym spojrzeniem.

- Miłe panie, jesteście piratami groźnymi, ale wzbudzającymi pożądanie. Mniemam, że potraficie tańczyć, nie zderzając się ze sobą i nie przynosząc mi wstydu. - Glos Toma nigdy nie brzmiał tak oschle. - Proszę, zaczynamy.

Po chwili zwrócił się do Josephine, która obserwowała tę scenę z otwartymi ze zdziwienia ustami.

- Josephine?

Kobieta drgnęła i prawie rzuciła się na fortepian, grając z jeszcze większą energią niż zwykle, jakby to ona została skarcona przez Toma Shaughnessy'ego.

Dziewczęta posłusznie zbiegły po trapie, wymachując kordelasami, z wdziękiem robiąc groźne miny i kołysząc biodrami.

Tom przyglądał im się jeszcze chwilę, rysując końcem laski jakieś figury na podłodze. Patrzył na scenę, ale jej chyba nie widział. Stuknął laską jeszcze raz, lecz zdawał się być zbyt zaabsorbowany myślami, żeby jednocześnie zastanawiać się i postukiwać w podłogę. Wyraźnie zwlekał z odejściem. Jednak po chwili odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę swojego biura.

Mimo głośnej muzyki wszyscy słyszeli trzaśniecie drzwiami, o wiele głośniejsze niż zwykle.

Sylvie z trudem przetrwała resztę próby, starając się nie zastanawiać, co teraz zrobi Tom Shaughnessy. Czy ją… wyleje i zostawi własnemu losowi w tym Londynie? Czy starczy jej odwagi, żeby zwalić winę na Generała?

Kiedy Generał w końcu pozwolił im zejść ze sceny, wlokła się z tyłu, obserwując, jak pozostałe dziewczęta znikają w garderobie. Widziała, jak Molly spogląda na nią przez ramię, a potem pochyla się, żeby coś szepnąć Lizzie.

A potem, czując w skroniach pulsowanie tak głośne, jakby Tom Shaughnessy wybijał rytm swoją laską, Sylvie podjęła decyzję. Odwróciła się i poszła prosto do biura. Kiedy stanęła w progu, zdejmował właśnie surdut. Znieruchomiał z jednym ramieniem w rękawie, a drugim wolnym. Krawat leżał na globusie w kącie, jakby Tom, wchodząc do biura, gwałtownym szarpnięciem pozbył się tej pętli,

W tym momencie Sylvie nagle uświadomiła sobie, że Tom także nosi kostium teatralny. Ten człowiek, którego widziała wieczorem, jak pisze coś przy biurku z podwiniętymi rękawami i kołnierzykiem rozpiętym, by mieć większą swobodę ruchów - to był prawdziwy Tom Shaughnessy.

Patrzyli na siebie nieruchomo, na próżno starając się odczytać nawzajem swoje myśli.

- Widziałem cię.

- Widziałam cię.

Powiedzieli to jednocześnie, z równym pośpiechem. W obu wypadkach zabrzmiało to trochę jak oskarżenie, a trochę jak przeprosiny.

Tom miał dziwną minę. Odwrócił się od Sylvie, zdjął do końca surdut i powiesił go starannie na oparciu krzesła. W zamyśleniu rozpiął mankiety koszuli i podwinął rękawy. Sylvie obserwowała go uważnie. Ten gest, którym obnażył przedramiona wydał jej się tak intymny, jak gdyby mężczyzna się przed nią rozebrał. Nawet przez chwilę nie była w stanie wyobrazić sobie, jak Etienne w jej obecności podwija rękawy, choć naturalnie, doskonale znała jego nagie ciało.

Tom popatrzył na biurko, zaczął przerzucać papiery, powędrował wzrokiem w stronę okna, potem ku półkom z książkami, potem popatrzył znowu na biurko. Innymi słowy, starał się omijać ją wzrokiem.

- Co cię sprowadza do mojego biura, Sylvie? - zapytał oficjalnym tonem. W jego ustach brzmiało to jak obcy język.

Obserwowała go uważnie, ponieważ pierwszy raz widziała go w takim nastroju. On też czuł się nieswojo, co było widać gołym okiem.

- Czy pan się… gniewa? - Postanowiła zacząć od pytania.

Patrzył w stronę biblioteczki.

- Nie - powiedział w końcu. Powiedział to biblioteczce, a nie jej.

Zapanowała niewygodna cisza.

- Rozumiem. To ja już pójdę.

- To nie przyniesie zysków - oświadczył nagle, jakby sam starał się o czymś przekonać.

Nie ruszyła się z miejsca.

Dopiero wtedy popatrzył wprost na nią. O mało nie zamrugał, gdy spotkali się wzrokiem, jakby odczuł lekki wstrząs elektryczny. Na jej twarzy malowało się jednocześnie wyzwanie i niepewność, tak jakby chciała się bronić, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać.

Krótko mówiąc, Tom Shaughnessy z nieznanych powodów odczuwał zakłopotanie.

Nie złość. Nie przekorę. Nie rozbawienie. Ani cienia zalotności.

Sylvie wpatrywała się w niego zafascynowana, widziała, jak z wdziękiem i niewątpliwym talentem radzi sobie z rzezimieszkami, książętami, przestraszonymi kobietami oraz rozwścieczonymi mężami, nie tracąc autorytetu i dobrego humoru, a teraz…

To ja, pomyślała. Ja mu to zrobiłam. Zachwiała jego równowagę psychiczną swoim tańcem i błyskotliwością. Sprawiła, że Tom Shaughnessy poczuł się… bezbronny. O właśnie. Dokładnie tak.

Napełniło ją to nieopisanym zadowoleniem, ponieważ przez tego człowieka nieraz miała poczucie, że ziemia pod jej stopami chwieje się jak pokład statku, który przewiózł ją przez kanał La Manche.

Podejrzewała, że jej oczy zaczęły błyszczeć, bo na twarzy Toma pojawił się wyraz zdecydowania. Podszedł do niej bliżej.

Odetchnęła głęboko i niemal niedostrzegalnie odsunęła się w tył.

W odpowiedzi kąciki jego ust leciutko zadrgały.

Zebrała całą odwagę, by pozostać na miejscu, gdy on się zbliżał powoli, aż w końcu stanął tak blisko, że ciepło jego ciała i jego zapach otuliły ją jak kokon. Powinna już wcześniej się domyślić, że taki bezwstydny mężczyzna będzie pachniał jak bramy raju: tytoniem, delikatną nutą dobrych perfum, odrobiną potu i czystą bielizną oraz subtelnym, szczególnym zapachem pożądania. Znała ten zapach, ponieważ, jak się słusznie domyślał, nie była niewiniątkiem.

Słowa. Potrzebne mi są słowa. Słowa, którymi można szermować, z których można zbudować siatkę bezpieczeństwa.

- Czy może znów pan widzi coś na moim policzku, panie Shaughnessy?

Niestety, wypowiedziała to głosem tak cichym, że bliskim szeptu. Setce jej waliło, czuła szum krwi w uszach. Sprawiał wrażenie, jakby nie słyszał tego pytania.

- Mówiłem ci już, Sylvie, że ja nie muszę grać uczciwie. - Mówił niskim, beznamiętnym głosem.

To było ostrzeżenie. Przeprosiny. I jednocześnie wyzwanie.

Z tego ostatniego powodu postanowił walczyć do upadłego, mimo oszalałego rytmu serca, szumu krwi w uszach i stanu płuc, które niemalże przestały funkcjonować. Tym bardziej że obudziło się w niej dzikie pożądanie. Czuła, że tym razem po prostu umrze, jeśli on nie… jeśli on nie…

Był tak blisko, że widziała srebrzyste prążki w jego tęczówkach, jak nieuchwytne promienie jakiejś gwiazdy. Kiedy dotknął ustami jej warg, nie widziała już nic. Zamknęła oczy. Ten pocałunek był tak słodki, że aż bolesny. Miała uczucie, jakby ktoś ją delikatnie otworzył i przekonał się, że jest wypełniona słonecznym blaskiem. A potem wszystko się skończyło. Zamrugała rzęsami i otworzyła oczy, by się dowiedzieć dlaczego.

Tom odsunął się od niej o krok. Jego srebrzyste oczy przybrały barwę ciemnej cyny. Stali bez ruchu, oszołomieni tym, co im się przytrafiło.

Ten jeden pocałunek, nieomalże cnotliwy, odarł ich oboje z pretensji, chęci walki, umiejętności flirtowania i tysiąca innych drobiazgów, których używali jako tarcz obronnych przeciwko sobie. Teraz byli równi sobie. I równie niepewni.

Chwilę później jedno z nich nabrało pewności - naturalnie był to Tom. Ujął jej twarz w dłonie. Wyraźna deklaracja zamiarów. Ale nic poza tym; pozostał w tej pozycji przez kilka urywanych oddechów. Czekał. Ja nie muszę grać fair, powiedział kiedyś. Miał rację, teraz też nie grał fair, ponieważ właśnie zmuszał ją do podjęcia decyzji.

Mogła się przecież wymknąć z jego objęć albo cofnąć o krok. Bardzo prosta rzecz - i być może bardzo rozsądna.

Jednak Sylvie lekko westchnęła, nie wiadomo czy z ulgi, czy z rozkoszy, i przechyliła głowę. Nie wiedziała, że pocałunek może zaczynać się właśnie w ten sposób: bardziej westchnieniem niż dotykiem, gdy męskie usta delikatnieją musnęły. To muśnięcie sprawiło, że zaczęli się uczyć siebie nawzajem; Sylvie czuła, że nawet jej kości stają się miękkie jak wosk… Wyszeptała jego imię. Tom bardzo, bardzo delikatnie skubał jej dolną wargę, a potem dotknął kącika jej ust. Sylvie, zahipnotyzowana tak słodką, wyrafinowaną pieszczotą, pozwoliła mu prowadzić w tym tańcu i pieścić ją samymi wargami. Wkrótce jednak napięcie stało się zbyt silne; drżała jak struna i nie była w stanie go znieść. To ona rozchyliła usta, połaskotała mu wargi językiem i zaprosiła, by wniknął głębiej.

Tom wydał niski, gardłowy odgłos. Odchylił jej głowę, tak by pocałunek stał się głębszy. Szorstkie opuszki palców mężczyzny na jej twarzy miały gładkość jedwabiu. Smak, dotyk, ciepło, aksamitna wilgoć języka i warg przyprawiały Sylvie o zawrót głowy. Chwyciła Toma za koszulę, by utrzymać równowagę, i wtuliła się w niego całą sobą. Czuła, jak pod jej dłońmi unosi się i opada twarda klatka piersiowa, a przy udzie pręży się twardy członek w erekcji. Tom gwałtownie wciągnął powietrze. Jeszcze dryfowała na fali podniecenia, ale ono rosło, oszałamiało, domagając się spełnienia. Miała na to ochotę. Właściwie w tym momencie zrobiłaby wszystko, by je zaspokoić, zatonąć w głębinie rozkosznych doznań.

Wtedy jego pocałunek stał się dziką walką o to, by więcej dać i więcej zdobyć. Szeroko rozwarta dłoń Toma zsunęła się z jej policzka; lekko dotknął piersi i pieścił nabrzmiały sutek. Dotyk ten rozdarł ją jak uderzenie pioruna, wygięła się w tył, oddychając głęboko.

Chyba oboje odebrali to jak ostrzeżenie przed poważnym zagrożeniem, bo znieruchomieli. Jego dłoń nie zaryzykowała dalszych wędrówek; opuścił ją swobodnie. Odsunęli się od siebie, jakby skończyli układ choreograficzny.

Oddychali urywanie, powietrze było przesiąknięte piżmem i pożądaniem. Odczuwali dziwne zmieszanie.

W milczeniu obserwowali siebie przez tę niebezpieczną, nieznaną przestrzeń, jaką stworzyli miedzy sobą. Sylvie straciła poczucie czasu; być może ten pocałunek trwał wieczność, a może kilka minut. Wszechświat właśnie dobiegł końca i czas przestał istnieć.

- Masz jeszcze próbę, Sylvie - odezwał się Tom gardłowym głosem. Odchrząknął i dodał: - Jeśli zdołasz utrzymać się na nogach.

Powiedział to tak, jakby te przyziemne słowa mogły przywrócić porządek rzeczy.

Sylvie mogła tylko patrzeć na niego. Ten pocałunek stworzył ją na nowo i jeszcze nie znała ludzkiej mowy.

Gdy nie odpowiedziała na zaczepkę, cień uśmiechu zniknął z twarzy Toma. Pochylił głowę i wbił wzrok w podłogę. Ramiona wciąż poruszały mu się wraz z urywanym oddechem - wyglądało to tak, jakby przed chwilą przetańczyli ze sobą cały bal. Sylvie wciąż wpatrywała się w niego bez słowa, zachwycona i trochę przestraszona tym, że Tom tak głęboko przeżył ten pocałunek - choć bez wątpienia często doznawał miłosnych uniesień z kochankami różnego autoramentu i nieraz… dzielnie wywijał mieczem.

Wyglądało na to, że jest między nimi coś, co domaga się rozwiązania, choć rozwiązanie to być może nie będzie ani rozsądne, ani bezpieczne.

Wpatrywanie się w podłogę widocznie pomogło Tomowi podjąć decyzję, bo w końcu podniósł wzrok.

- Mój pokój jest na ostatnim piętrze, Sylvie. Wiesz, gdzie to jest Znajdziesz mnie tam… prawie każdej nocy.

Z tymi słowami odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi, tak jakby chciał, by przemyślała to sobie w samotności.

Prawie każdej nocy. Dobrze rozumiała, co chciał przez to powiedzieć. O mało nie wybuchnęła śmiechem. A potem o mało nie wybuchnęła płaczem. Gdyby miała coś w ręku, pewnie z impetem rzuciłaby tym w drzwi.

Taki właśnie był Tom Sbaughnessy. W jego obecności wszystkie uczucia płonęły w niej naraz, co dawało jej wrażenie, że żyje pełnią, tak jak nigdy przedtem. Doprowadzało ją to do szału, bo wcale nie chciała pełni tycia. Chodziło jej tylko o to, by czuć się bezpieczna. Ten mężczyzna w żadnym wypadku nie był bezpieczny.

Prawie każdej nocy…

Kipiała wściekłością na myśl, że pozostawił decyzję w jej rękach. Też sobie znalazł moment, żeby udawać dżentelmena, ten cały Tom Shaughnessy.









12



Sylvie nie mogła zasnąć. Rzucała się na wąskim łóżku, zdziwiona i zirytowana, że teraz jej ciało buntuje się przeciwko dyscyplinie jaką narzucała mu od lat. Pragnęło czegoś, co nie miało sensu i było równie nierozumne jak bezcelowe.

Ten człowiek trafu zawsze w dziesiątkę, używa noża nie tylko do krojenia sera i prawdopodobnie utrzymuje gdzieś w hrabstwie Kent kochankę imieniem Kitty.

Czy to ma jakieś znaczenie? Jej ciało kpiło z tego, używając swoich twardych argumentów. Bądź z nim. Bądź z nim. Bądź z nim. Jej ciało pragnęło dotyku dłoni i warg Toma Shaughnessy'ego, pragnęło czuć na sobie ciężar jego ciała. Bardzo proste.

Następnego ranka na próbach zachowywała się jak lunatyczka; uśmiechała się, robiła skłony, klepała koleżanki po pupach nie wiedząc, co właściwie robi. Zyskała sobie tym pochwałę Generała: „Dzięki ci, Sylvie, że choć raz się nie wykrzywiasz, gdy dotykasz Molly!”

Potem precz godzinę pomagała Josephine naprawiać kostiumy wróżek, przezroczyste szatki nimf i szarawary piratów, wkłuwała w nie igły, zaszywając rozdarcia, i marzyła, by jej problemy dało się naprawić w równie prosty sposób. Ten pocałunek, który ją otworzył na oścież, nie pozostawił rany, tylko coś w rodzaju przejścia. Nie wiedziała, dokąd to przejście prowadzi, ale nie była w stanie go zamknąć z powrotem. Mogła tylko odwrócić się od niego, wiedząc, że zawsze będzie przy niej.

Mogła też nie wejść.

Mogła też zatracić się w tańcu, gdzie wszystko było zaplanowane i opracowane przez choreografa z bezbłędną logiką i gdzie dyscyplina była potrzebna do tego, by tworzyć piękno - i nie zapomnieć o swoich problemach na resztę popołudnia.

Wyszła wcześniej od Josephine, wymyślając jakąś wymówkę i uciekła na strych, żeby tańcem oddać swoje przeżycia i myśli.

Teraz rozciągała się i ćwiczyła równowagę, rozkładając dłonie jak skrzydła na wietrze, zjedna nogą uniesioną do góry. Doskonała, nie prawie doskonała arabesque. Nieomalże słyszała głos monsieur Favrea: „Masz wyglądać jak tancerka, a nie jak wół u pługa”.

- A co to takiego?

Sylvie pogratulowała sobie, że udało jej się utrzymać równowagę i nie upaść na podłogę. Była dumna z tego, że tylko zamrugała, ale nawet się nie zachwiała.

- Balet - odpowiedziała jednym słowem, tak jakby się spodziewała nadejścia Molly w każdej chwili.

Opuściła ramiona i nogę, połączyła dłonie nad głową i wykonała plie, żeby rozciągnąć mięśnie. Jej ciało potrafiło wykonać poszczególne figury tańca tak, jak palce muzyka potrafią zagrać melodię bez patrzenia w nuty. Mimo to brakowało jej lustra i drążka. Bywało, że tęskniła za monsieur Favre'em.

Najbardziej jednak pragnęła rzeczy absolutnie niemożliwych - aby Bóg cofnął czas do chwili, gdy Molly jeszcze nie odkryła, ze Sylvie tańczy na strychu teatru. I może jeszcze, żeby pozbawił tę dziewuchę przytomności jednym ciosem pięści.

Przypuszczała, że Molly ją śledziła, tak jak przedtem Tom. Niedługo na tym cholernym strychu zapanuje taki sam tłok, jak w salach na dole.

- A komu by się chciało patrzeć… jak kucasz? - O dziwo, w głosie Molly było mniej ironii, niż można by się spodziewać.

- Książętom - odparła Sylvie od niechcenia. - Królom.

Ustawiła się w czwartej pozycji. Releve. Mimo wszystko serce biło jej nieco mocniej, gdy siliła się na nonszalancję.

Molly prychnęła.

Słysząc to, Sylvie podjęła postanowienie. Stanęła en demi-pointe, wyrzuciła ramiona nad głowę, a potem zawirowała, śmigając przez salkę pozornie bez wysiłku w serii ronde de jambe. Na koniec stanęła w klasycznej pozycji attitude crosse, potem wygięła plecy do tyłu i opadła na kolana. Wiedziała, że jej ciało wydaje się tak miękkie, jakby było z aksamitu, wstała z obojętną miną i znowu stanęła w trzeciej pozycji. Potem rzuciła błyskawiczne spojrzenie w stronę Molly. Na twarzy Angielki malowała się tęsknota, bezsilny gniew i bezradny podziw, którego w żadnym wypadku nie mogły ukryć docinki ani dumne pozy.

Sylvie poczuła piekący wstyd. To było poniżej jej godności; nie powinna pysznić się umiejętnościami, które zdobywała ciężką pracą i poświęceniem przez całe lata, aż doszła do prawdziwego mistrzostwa. Pycha, której nie potrafiła zwalczyć, kazała jej się zachować w tak nieuczciwy, okrutny sposób.

Molly się zarumieniła. Przełknęła ślinę i uparcie wpatrywała się w okno.

- Trochę brudne - wymamrotała pod nosem.

Sylvie przytaknęła i wróciła do ćwiczeń. Podniosła ramię nad głową, wyginając je elegancko; drugie uniosła do wysokości talii. Z czwartej pozycji można…

- Po co ci to?… Po co to robisz? Żeby faceci cię podziwiali?

Sylvie zatrzymała się i popatrzyła na Molly, która walczyła z poczuciem dumy, chcąc zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Pytanie zostało zadane z całą powagą.

- Żeby… Nie. Żebym mogła podziwiać samą siebie - odpowiedziała, choć nie było to całą prawdą.

Molly zamilkła.

- I to przez ten balet nie masz… - Molly wskazała palcem jej piersi, jedną po drugiej. - Nie ma na czym oka zawiesić?

To pytanie również było bardzo poważne. Sylvie nie wiedziała, czy ma się Śmiać, czy westchnąć ciężko.

- Może i tak - przyznała w końcu. - Śledziłaś mnie, Molly?

- Myślałam, że… - Odwróciła się i zamilkła. Przeszła przez pokój i zdaje się, zobaczyła coś fascynującego w starej beczce, bo przyglądała jej się z uwagą, stojąc tyłem.

- Dlaczego mnie nie lubisz? - Sylvie postanowiła rozbroić ją bezpośredniością.

Molly się odwróciła. Sylvie z lekkim rozbawieniem zanotowała, że nie zaprzeczyła temu. Na jej twarzy malował się cień podziwu. Wyglądało na to, że stara się przemyśleć odpowiedź, żeby powiedzieć prawdę.

- On na ciebie patrzy. Naprawdę, patrzy na ciebie - odparła, odwracając wzrok. - Nas w ogóle nie widzi. Nigdy nie widział. - dodała z lekką goryczą, ale z uśmiechem.

- Kto? - spytała Sylvie, choć chyba znała odpowiedź. Coś w środku niej wykonało tygrysi skok.

- Jak to: kto? - oburzyła się Molly. Mogła równie dobrze dodać „ty idiotko”, bo w jej tonie brzmiał dokładnie taki podtekst.

Nie skończyła zdania. Sylvie nie pytała więcej.

Molly przyglądała się Sylvie z rezygnacją,

- TO najlepszy facet, jakiego znam - powiedziała, a w jej głosie zabrzmiał ból.

Sylvie oniemiała. Nic wpadłoby jej do głowy, by opisać Toma Shaughnessy’ego w ten sposób.

- A twój kochanek? - zapytała spokojnie. - Ten, który jest przystojny jak jakiś książę?

- To tylko facet - odparła, wyginając usta w ironicznym gry, masie. Wzruszyła ramionami. - Nawet i on pytał o ciebie. Powiedział, że tu nie pasujesz - oświadczyła ni to z zadowoleniem, ni to z niechęcią. - Ciekaw był, dlaczego pracujesz w Białej Lilii, to mu odpowiedziałam, że masz tu kochanka - dodała Molly obojętnie, z nutką złośliwości i znowu rzuciła jej spojrzenie przez ramię.

Sylvie, niezadowolona z przebiegu rozmowy, nie chcąc angażować się w słowną potyczkę, oparła się lekko o beczkę dla złapania równowagi i wykonają kolejny plie. Pozwoliła Molly przyglądać się ćwiczeniom. Miała wrażenie, że rzeczywiście wygląda źle na tej scenie, mimo że dokładała starań, żeby się kołysać, schylać i klepać pupy koleżanek. To dziwne, ale zabolała ją ta krytyka.

- Trudno się tego wyuczyć? - Zapytała Molly z udawaną obojętnością. - Tego tańca?

Potwornie trudno. Taniec odbiera ci wszystko, zabiera wszystko, co masz, sprawia, że stopy ci się wykrzywiają, ciało chudnie i nabiera mocy, sprawia, że zawsze towarzyszy ci ból. Tylko nielicznym udaje się osiągnąć mistrzostwo, a ja jestem najlepsza, naprawdę najlepsza, i ciężko na to zapracowałam.

Molly zobaczyła tę odpowiedź w twarzy Sylvie.

Sylvie wydało się, że dostrzegła ślady siniaka pod okiem, na tej jasnej, gładkiej skórze. Ślad po uderzeniu Belstowa. Taką cenę płaciła Molly za to, że mężczyźni ją podziwiali.

Wtedy Sylvie zrozumiała, że jej odpowiedź była niezgodna z prawdą.

Poświęciła baletowi cale życic, żeby oddalić się od szarej codzienności. W pewnym sensie jej celem było przyciągnięcie takich mężczyzn jak Etienne, który miał zapewnić jej przyszłość zupełnie odmienną od życia Claude - od ciągłych, groszowych oszczędności, tanich wspomnień, samotnego i gorzkiego życia na obrzeżach społeczeństwa, w maleńkiej klitce, z tą inteligentną papugą o niewyparzonym dziobie.

Krótko mówiąc: Sylvie rzeczywiście tańczyła po to, żeby faceci ją podziwiali.

Z czasem pokochała balet, ale zaczęła tańczyć z dwóch nierozdzielnych od siebie powodów.

Z drugiej strony: dobrze wiedziała, że kobieta, która opanuje taką umiejętność, zdobywa magiczny urok i moc.

Popatrzyła na Molly i powiedziała, nie wierząc, że wypowiada te słowa.

- Pokazać ci, jak to się robi?







13



W stosie korespondencji związanej z Imperium Dżentelmena był list od producenta luster, używanych w garderobach teatralnych. Tom odnalazł go tego popołudnia, gdy Sylvie tańczyła na strychu. Uśmiechał się do siebie, bo właśnie wpadł na świetny pomysł. Potrzebował tylko tych luster. Potem zobaczył inny list, umieszczony dokładnie na środku biurka. Inna pieczęć, inne pismo. Wiedział, co jest w środku, jeszcze zanim go otworzył. Uśmiech zniknął z jego twarzy.









- Wicehrabia Howath się wycofał - powiedział Tom do Generała przed wieczornym przedstawieniem. - Dziś przysłał mi wiadomość.

Inwestorzy zachowywali się co najmniej dziwnie, kolejno rezygnując z projektu. Miał wrażenie, że przedsięwzięcie wykrwawia się na śmierć z wielu drobnych ran. Było to zupełnie nietypowe dla ludzi, z którymi od lat się przyjaźnił i robił interesy. Ostatnio żaden z nich nie zjawiał się w teatrze, Na mieście też ich nie spotykał. Mogło to oznaczać tylko jedno: unikali go.

Takie sytuacje doprowadzały go do szału. Potrafił stosować perswazję, namawiać, prezentować przekonujące fakty i wykorzystywać urok osobisty. Chętnie - no, może nie tyle chętnie, ile ze zrozumieniem - przyjąłby rozsądnie uzasadnioną rezygnację z projektu w tak niedogodnym momencie. Potrafił radzie sobie bezpośrednio z każdym problemem.

Ukradkowe ucieczki budziły w nim pogardę. Uważał je za tchórzostwo, a. poza tym nic potrafił im przeciwdziałać. Nie miał pojęcia, dlaczego ci ludzie tak się zachowywali - ich rejterada ma zapewne jakieś konkretne przyczyny. A jednak nie potrafił odgadnąć ani jednej.

W pewnym sensie go to bawiło. Od czasów dzieciństwa nie znajdował się w tak trudniej sytuacji To dziwne… gdy jego marzenia zaczęły przybierać realną formę, wszystko się sypało. Kiedy zaczynał pracowicie to naprawiać, pojawiło się coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że jego świat stał się zupełnie niepewny i niezrozumiały.

Chciał rozwiązać ten problem poprzedniego dnia, jednym pocałunkiem. Naturalnie, całował się już z kobietami i sprawiało mu to niezmierną przyjemność. Pocałunki były zwykle wstępem do jeszcze większych przyjemności. Zanim pocałował Sylvie Chapeau, wyobrażał sobie, że przywróci w ten sposób zachwiany porządek rzeczy. Zawsze, gdy ulegał pożądaniu, zaczynało ono tracić siłę. Kiedy zaspokajał swoją ciekawość, wygasało. Ta kobieta budziła w nim i pożądanie, i ciekawość, od chwili, gdy wskoczyła mu na kolana i dźgnęła go szydełkiem.

Kiedy beztrosko dotknął jej skóry, nie zdawał sobie sprawy, że taki dotyk mu nie wystarczy. Nikt go nie ostrzegł, że jeden pocałunek może obudzić taki przeraźliwy głód i niecierpliwość, które nie tylko pozbawiają snu, ale sprawiają, że chciałby zdobyć księżyc i położyć go tej kobiecie u stóp. No cóż, skoro księżyca nie udało się zdobyć, można zacząć od… luster. Uśmiechnął się lekko. Lustra pojawią się wkrótce.

- Czy ty kiedyś byłeś zakochany, Gen?

Generał błyskawicznie odwrócił głowę w jego stronę. Zmarszczył czoło, zirytowany.

- Dobry Boże, Tom, ile brandy ty już dzisiaj wypiłeś? Czy teraz co wieczór będziemy się sobie zwierzać jak pensjonarki? Opowiadać sobie o nadziejach i marzeniach? - spytał głosem młodej panienki. - Nie życzę sobie tego.

- Ale ja chcę to wiedzieć, Gen.

- To znaczy, że zastanawiasz się, czy sam się nie zakochałeś, prawda? - odparł kąśliwie Generał. - Dlaczego nie powiesz wprost?

Tom wpatrywał się w niego z kamienną twarzą.

- Kiedy znalazłem cię zapijaczonego, brudnego na tej ulicy…

Generał posłał mu ponure spojrzenie.

- To chwyt poniżej pasa, Shaughnessy.

Tom radośnie wzruszył ramionami. Generał westchnął.

- No, dobrze. Tak. Byłem kiedyś zakochany.

- I co?

- Zakochany człowiek staje się śmieszny, bezradny, niezgrabny, wspaniały i nieśmiertelny - oświadczył Generał z urazą, jakby odznaczał punkty na liście. - Zadowolony jesteś?

- I co jeszcze? - dopytywał się Tom. Długie milczenie.

- Uznała, że jestem za niski - odparł Generał lekko.

Tom miał uczucie, jakby ktoś wbił mu w serce nieduży, ostry nóż.

- Jesteś największym facetem, jakiego w życiu widziałem, Gen - powiedział, dokładając starań, by słowa te zabrzmiały równie beztrosko.

- Bynajmniej mnie to nie dziwi.

Tom się roześmiał i dodał gładko:

- To co, spróbujemy w przyszłym tygodniu zrobić numer haremowy? Myślę, że Daisy świetnie będzie się do tego nadawała.

- Daisy świetnie się nadaje tylko do roli świątecznej szynki - mruknął ponuro Generał.

- Może i masz rację, taka różowa, pulchna, ciepła i soczysta. - Tom przeciągał każde słowo złośliwie.

Zauważył przy tym, że uszy Generała z każdym kolejnym określeniem stawały się coraz czerwieńsze.











W dwa dni po płomiennym pocałunku i po spokojnym przespaniu całej nocy Sylvie poczuła się o wiele silniejsza. Czasem udawało jej się nie myśleć o Tomie Shaughnessym nawet przez dwie-trzy minuty.

Do chwili, gdy po południu weszła na strych. Zatrzymała się u szczytu schodów, oślepiona blaskiem. Minęło parę sekund, zanim się zorientowała w czym rzecz. Lustra. O ścianę oparto cały szereg wysokich, prostokątnych luster. Promienie słońca sprawiały, że ich tafle lśniły oślepiająco. Okna niewielkiej salki umyto starannie, od wewnątrz i z zewnątrz. Jedno z nich nawet było otwarte, żeby mógł wpadać letni wietrzyk. Ponieważ jednak teatr mieścił się w dzielnicy East End, wraz z wietrzykiem napływały inne, mniej zachęcające zapachy nieznanego pochodzenia. Jednak mimo wszystko podmuch świeżego powietrza podczas tańca to wspaniałe uczucie.

Sylvie dotknęła dłonią policzka; jej serce wykonało nagły grand jete w porywie słodkiej, nieznanej przedtem radości. Niespodzianka, nie wiadomo dlaczego, zaparła jej dech w piersiach. Nieraz przecież dawano jej prezenty. Etienne wprost zasypywał ją nimi. Większość z nich stanowiły cacka jubilerskie, tkaniny pachnące perfumami, suknie z eleganckiego jedwabiu lub aksamitu albo futra.

W lustrach widziała swoją twarz z wyrazem zachwytu, wywołanym niespodzianką, jaką sprawił jej Tom.

Sześć luster, zajmujących całą długość ściany. Pierwszy prezent obmyślony specjalnie dla niej, prezent, który nie nadawał się dla żadnej innej kobiety.

Wpatrywała się w swoje odbicie, bo wyglądała zupełnie inaczej - jak obca osoba, pełna życia i radości, być może spokrewniona, ale nie za blisko. Wybiegła myślą do Susannah. Czy życie w innym świecie sprawiło, że oczy jej siostry lśniły innym blaskiem? Czy błyszczała w nich ciekawość i radość, czy też były smutne i pogodzone z losem? Ciekawe, czy wiedziały więcej o świecie niż Sylvie, i czy były dobre, czy nie… Czy byłyby tak samo zachwycone na widok prostego, doskonałego prezentu od przystojnego, niebezpiecznego mężczyzny?

To nie przynosi zysków…

Tom Shaughnessy, zwracający uwagę wyglądem zewnętrznym, drobny ciułacz, który spał w teatrze piętro niżej, postanowił wykosztować się na taki prezent

Zaskrzypiała podłoga. Sylvie struchlała. Odwróciła się.

Z jakiegoś powodu nie chciała spotkać się z nim akurat teraz, wydawało jej się nieprawdopodobne, żeby przyszedł tu za nią, sprawdzając, jak zareaguje na prezent. Chciała być sama ze swoimi myślami, chciała się zastanowić, czego naprawdę pragnie.

Czego pragnę… Pomysł, by po prostu pójść za głosem pragnienia wydawał jej się zupełnie obcy. Bawiła się nim, jak dziecko, które próbuje podnieść zbyt dużą zabawkę. Odwróciła się w stronę schodów, ale nikogo nie było widać. Jednak stopnie skrzypiały w dalszym ciągu, powoli, ale coraz wyżej. Pomyślała, że to najpewniej Generał - w przeciwnym razie widziałaby już czubek czyjejś głowy. Rzeczywiście, to był on.

- No, no - powiedział na widok luster.

Słowa doskonale wyrażały jego nastawienie. Generał nie był głupi. Wiedział, że nie zdobyłaby ich sama i nie wtaszczyłaby do Białej Lilii. Przyglądała mu się z uniesionymi brwiami, czekając, co będzie dalej.

- No cóż, to pomieszczenie zmieniło się nie do poznania, od kiedy je ostatnio widziałem - stwierdził. - Nie było tu… luster - dodał z naciskiem.

- Nie. - Czekała na następne pytanie. Pytanie, na które nie miała ochoty odpowiadać. - Nie było tu luster.

Doszła do wniosku, że spojrzenie Generała jest za bardzo przenikliwe. Ten człowiek stanowczo zbyt wiele wiedział. Nagle zdała sobie sprawę, że wie, jak sprawić, by spuścił wzrok

- Generale, czy znasz może pana Beedle'a?

Aha, efekt tego pytania był w zupełności zadowalający. Bystro patrzące oczy otworzyły się szeroko. Na policzki napłynął gorący rumieniec. Generał zamrugał gwałtownie powiekami. Szybko jednak doszedł do równowagi i odzyskał pewność siebie.

- Dlaczego? - rzucił. - Dlaczego pytasz? - Nadał pytaniu inne brzmienie, jakby się starał, by było trochę uprzejmiejsze.

Przeszła na drugą stronę salki, przypatrując się sobie w lustrach w każdym z nich po kolei.

- Kiedyś poznałam pana Beedle'a, bardzo utalentowanego angielskiego choreografa. Odwiedził Operę Paryską, tańczyłyśmy specjalnie dla niego. Poślubił jedną ze swoich balerin, zdaje się, że nazywała się Maria Bellacusi. Niezwykle utalentowana. Słyszałam ostatnio, że pracował na dworze królewskim w Anglii. Ale balet nie jest tu zbyt popularny.

- Nie - przyznał Generał. Obserwował ją bacznie, zmrużywszy oczy. - Nie jest zbyt popularny.

- Interesuje się nim tylko dwór. I król.

- Tak. Tylko dwór. I król.

Sylvie uśmiechnęła się do niego, przechylając głowę.

- Pan chyba kocha balet Ale nie… baleriny.

Zaskoczony Generał wydał z siebie urywany śmiech, podobny do szczeknięcia.

Potem przeszedł przez pokój równymi krokami, jakby wymierzał podłogę. Promienie słońca odbijały się od guzików na jego surducie. Odwrócił się i popatrzył na nią.

- Raczej chodziło o to, panno Lamoreux… że balerina nie kochała mnie.

To wyznanie sprawiło, ze Sylvie poczuła się uhonorowana i zaskoczona jednocześnie. Odezwała się szybko, by General nie poczuł się zakłopotany.

- Czy przyszedłeś tu z towarzyską wizytą. Generale, czy chciałeś mi powiedzieć, że potrzebują mnie na dole w teatrze? - spytała.

Założył ręce za plecami.

- Przyszedłem, panno Lamoreux, bo mam pewien pomysł.

Powiedział to z godnością, ale nie mógł ukryć zdenerwowania.

Na jego twarzy malowało się napięcie… A może była to nadzieja?

- Pomysł?

- Tak, pomysł na… - odchrząknął - na balet.











- Chciałam ją tylko chronić.

Claude Lamoreux i Guillaume wreszcie byli blisko siebie. Papuga, siedząc na ramieniu swej pani, co chwila z uczuciem skubała ją w ucho. Claude, blada i zdenerwowana, siedziała na krześle naprzeciwko wicehrabiego i lady Grantham, przyciskając rożek chusteczki do oczu. Miała ciemne włosy, przetykane nitkami siwizny na skroniach. Skóra pod wielkimi oczyma była napuchnięta ze zmęczenia. Po obu stronach nosa rysowały się głębokie zmarszczki, które sprawiały wrażenie, jakby twarz odpadała; Susannah wiedziała, że u takich osób z wiekiem policzki stają się obwisłe. Wyglądało na to, że życie nie obeszło się łaskawie z Claude Lamoreux, która nigdy nic była ładna i nigdy nie wyszła za mąż.

- Bałam się, że Sylvie zrobi sobie coś złego, gdy pozna prawdę. Albo gdy Etienne, jej kochanek, dowie się, kim ona naprawdę jest

Susannah wiedziała, że powinna zachowywać się bardziej światowo, ale trudno jej było się przyzwyczaić, że ktoś używa słowa „kochanek” tak spokojnie, jakby mówił „kanapa” albo „czajnik”.

- Widzicie państwo, on się chce z nią ożenić, zapewnić jej wygodne życie, o wiele lepsze, niż ja miałam i mogłabym jej dać. Jest księciem. Z rodu Bourbonów.

Claude nie do końca udało się ukryć nutkę dumy, gdy mówiła te słowa. Książę to zdecydowanie coś więcej niż wicehrabia.

- Więc paliłam listy od pani, lady Grantham. Przepraszam panią, lady Grantham. Bałam się o Sylvie i o siebie.

Susannah przeżywała rozterki: chciała jak najszybciej wyjechać do Anglii w ślad za swoją siostrą, i chciała też widzieć się z Claude. Okazało się jednak, że rozkład rejsów wyklucza natychmiastowy wyjazd. Siedzieli więc teraz w pokoju, w którym Sylvie, jej siostra, spędziła prawie całe życie. Mieszkanko było malutkie, a zniszczone meble i dywany świadczyły o latach oszczędnego życia. Przez okno wpadały promienie słońca, oświetlając grzędę papugi, wyglądało na to, że Guillaume jest tu szefem. Jego pióra i puch były wszędzie. Nic dziwnego, że madame Gabon pałała do niego tak żywą niechęcią.

Susannah położyła dłoń na ręce Claude.

- Dziękuję, że przez tyle lat otaczała ją pani taką troską. Zdaję sobie sprawę, jakie to było ryzyko.

- Wiele lat temu tańczyłam w Zielonym Jabłuszku. Tam właśnie spotkałam Annę i Daisy Jones. Od Daisy dowiedziałam się, co się z wami stało… i kiedy wracałam do domu, do Francji, zabrałam ze sobą Sylvie i wychowałam jak córkę. Nikt nie miał później żadnych wiadomości od Anny, wiec nigdy nie mówiłam o niej Sylvie. Nie chciałam jej martwić, nie było takiej potrzeby. Nie wiedziałam, co się stało z pozostałymi dziewczynkami - z panią, lady Grantham, i z Sabriną. Uznałam, że najlepiej będzie z nikim nie korespondować, bo to groziło… groziło…

Guillaume czule wymruczał Claude do ucha angielskie przekleństwo i znowu skubnął ją w ucho.

Claude popatrzyła na nich przepraszająco.

- Kiedyś należał do marynarza… dawno temu. Ma niesamowicie bogate słownictwo.

Susannah uśmiechnęła się lekko. Kit wziął ją za rękę i uścisnął. Wiedziała, że robi wszystko, by nie wybuchnąć śmiechem.

- Przepraszam, Susannah - powiedziała Claude grubym głosem i znów zaczęła manewrować chusteczką przy oczach.

- Och, Claude, przecież ja się nie gniewam. Prawdopodobnie też bym paliła takie listy, gdybym kogoś kochała. Powiedziałaś nam, że Sylvie napisała ci, że jedzie do Anglii. Czy wiesz może, gdzie mogła się tam zatrzymać?

- Przykro mi, ale nie wiem. Znam w Anglii tylko Daisy Jones. Ale Sylvie chyba nic o niej nie wiedziała. - Claude pociągnęła nosem.

Po chwili odezwała się znowu:

- Martwię się o nią. Widzicie, prowadzimy tu więcej niż skromne życie. Kiedy Sylvie była mała, było bardzo ciężko. Ale teraz… Sylvie jest najlepszą baleriną w Paryżu. Wszyscy wiedzą, że wyjechała. Monsieur Faure… Madame Gabon powtórzyła mi, że jest po prostu wściekły.

- Sylvie jest baleriną? - powtórzył zafascynowany Kit.

Susannah odczuła lekkie ukłucie zazdrości, bo to rzeczywiście brzmiało fascynująco. Potem poczuła też przypływ dumy, bo bycie siostrą baleriny też było podniecające. Baleriny, która miała kochanka.

Claude odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.

- Jeśli ją odnajdziecie… po powrocie… Powiecie jej, że ją przepraszam? Nie chciałam jej skrzywdzić. Jest bardzo zdyscyplinowana, ta moja Sylvie. Taka ucieczka zupełnie do niej nie pasuje. Ale to dziewczyna z temperamentem, więc pewnie pojechała pod wpływem impulsu. Boję się, że nie jest tam bezpieczna.

Susannah pochwyciła spojrzenie Kita.

No cóż, Sylvie nie była jedyną osobą z temperamentem w rodzinie Holtów. Susannah ucieszyła się na tę wiadomość i poczuła rodzącą się więź ze swoją siostrą.













Ponieważ i Tom, i Generał lubili dramatyczne sytuacje, tego popołudnia posadzili dziewczęta i Daisy na widowni. Taki widok był niezwykle rzadki. Tancerki zachowywały się trochę jak uczennice na wycieczce: siedziały cicho, wpatrywały się w nich wielkimi, pełnymi oczekiwania oczyma i starały się grzecznie zachowywać. Żadnych chichotów ani szeptów. Wiedziały, jaki jest powód tego zebrania.

Sylvie popatrzyła spod oka na Molly i napotkała jej spojrzenie. Molly była przekonana, że Sylvie dostanie rolę Wenus - dowodziła tego ich wczorajsza rozmowa na strychu.

Nagle zza czerwonej aksamitnej kurtyny rozległ się głośny łomot, potem coś jakby się zsunęło na deski i coś trzasnęło do wtóru serii przekleństw.

- Dziewczęta, nadszedł dzień, na który wszystkie czekałyście - zaczął Tom pompatycznie.

Kurtyna poszła w górę.

- Jejusiu! - szepnęła Rose, jak zwykle.

Na scenie stała olbrzymia, lśniąca muszla. W przyćmionych światłach było ledwie widać umocowane do niej grube liny, pomalowane na czarno, żeby nic rzucały się w oczy w ciemnościach. Po obu stronach stało po kilku pomocników, którzy ciągnąc za nie, mieli otworzyć ogromną konchę.

- Wieczorem będzie jeszcze ładniejsza - zapewnił Generał. - Naokoło będą atrapy wodorostów, przepływające ryby… - Gestykulował, opowiadając o dekoracjach, a dziewczęta śledziły ruchy jego dłoni, wyobrażając sobie, jak to wszystko będzie wyglądać.

- Wenus - powiedział Tom ze swego miejsca na scenie - najpierw będzie ukryta w muszli, a potem powoli się z niej wyłoni, ku zachwytowi widowni. Będzie prawdziwą perłą w muszli. Powstanie z wdziękiem, by odśpiewać piosenkę, skomponowaną już przez naszą nieocenioną Josephine.

Josephine skromnie spuściła oczy.

Sylvie zrymowała natychmiast morza file, ust korale… Co ten teatr z niej zrobił?

- A ponieważ wiem, że wszystkie w napięciu czekacie, żeby się dowiedzieć, kto nią będzie… - kontynuował Tom.

Naprawdę byty mocno spięte.

Sylvie w szczególności - modliła się, żeby jej nie wybrali. Naprawdę nie miała pojęcia, czego należy się spodziewać po kimś takim jak Tom Shaughnessy… Czy potraktowałby tę rolę jako prezent? A może bawiłoby go wsadzenie jej do tej muszli, bo wiedział, jak bardzo tego nie chce? Pewnie mogłaby protestować, ale przecież jest jej pracodawcą. Musiałaby podporządkować się jego woli.

Nie; był praktycznym człowiekiem, a ona byłaby okropną Wenus.

Tom poczekał, aż cisza stanie się nie do wytrzymania, przeciągając ją jak dyrygent modulujący sekcję smyczkową w orkiestrze.

- Molly - powiedział w końcu cicho. - Czy możesz wejść na scenę?

Wszystkie dziewczęta westchnęły tak głęboko, że nieomal poruszyły ciężką aksamitną kurtynę.

- Och!… Molly… - Wybór nie budził zdziwienia, bo jej pozycja w zespole była niekwestionowana. Tancerki gratulowały jej szczerze i okazywały sympatię, co należało zapisać na korzyść Molly.

Molly wstała i wpłynęła na scenę godnym krokiem, jak podczas koronacji.

Uśmiech na jej twarzy był tak jasny, że mógłby oświetlić cały teatr.

- Brawa dla Molly, dziewczęta - powiedział Tom z należytą powagą.

Rozległy się oklaski, a Molly ukłoniła się, mając po obu stronach Generała i Toma.

Daisy Jones wstała z krzesła i cicho, z godnością, ruszyła w stronę tylnych rzędów, ku swojej aksamitnej, różowej garderobie, jak burzowa chmura umykająca przed promieniami słońca.

Sylvie popatrzyła za nią… Daisy nigdy nie odezwała się do niej wprost Właściwie do żadnej z nich się nie odzywała. Wyznaczyła ścisłą granicę między sobą a tancerkami, które być może uważała za gorsze od siebie.

Sylvie podniosła wzrok i zobaczyła, jak Tom uśmiecha się do dziewcząt. Za to Generał obserwował majestatyczny odwrót Daisy z nieodgadnionym wyrazem twarzy.











Przez następną godzinę Molly się uczyła, jak chować się w muszli i wsuwać z niej, gdy otwierała się bardzo powoli. Każda z dziewcząt chciała spróbować, co pochłonęło sporo czasu, ale Generał, podekscytowany sukcesem, ten jeden, jedyny raz zgodził się na rozluźnienie dyscypliny. Tom z powagą omawiał z pomocnikami kolejność uruchamiania wielokrążków, kąt, pod jakim należało ciągnąć za liny oraz szybkość, z jaką muszla powinna się otwierać, by uzyskać jak najlepszy efekt. Wszystko pokazywał im sam.

Sylvie przyglądała się z bliska wielkiej muszli. Pogładziła dłonią satynową wyściółkę, podziwiając wspaniałe wykonanie i genialność pomysłu. Muszlę wyłożono błyszczącą, miękką, bladoróżową satyną. Widać było, że tkanina miękko zalśni w świetle reflektorów, rzucając refleksy na jasną skórę Molly, która będzie rzeczywiście wyglądać jak prawdziwa perła.

Osobą, która wpadła na ten pomysł, dostrzegając jego zmysłowość i atrakcyjność, był oczywiście Tom Shaughnessy.

Sylvie pomyślała o jego dzieciństwie w dzielnicy biedoty, o tym, że musiał kraść, żeby żyć. O tym, jak się ukrywał przed ludźmi, którzy mogli go wtrącić do więzienia. O tym, jak się uczył walki i sztuki przetrwania, mając tylko to, co akurat dostał od losu.

Mam szczęście do przyjaciół, powiedział.

Gdy gładziła wnętrze tej pięknej, dziwnej muszli, marzyła o tym, że dotyka skóry Toma. Podniosła wzrok, wiedząc, że jego oczy na pewno ją śledzą.

Wciąż rozmawiał z pomocnikami o wielokrążkach, ale chyba zauważył jej ruch, bo rzucił jej jedno jedyne spojrzenie. Oczy mu natychmiast pociemniały. A potem wrócił do przerwanej rozmowy.











14



Następnego dnia Molly pojawiła się na strychu chwilę po przyjściu Sylvie. Ale nie była sama. Przyprowadziła ze sobą resztę dziewcząt.

Wszystkie bez słowa wpatrywały się z nieskrywanym zdziwieniem w Sylvie, która stała z włosami upiętymi w ciasny koczek, ubrana w prześliczną, egzotyczną spódniczkę do łydek, w której zwykle ćwiczyła.

- Powiedziałam im o balecie, o książętach i królach. - Pierwsza odezwała się Molly, zadzierając podbródek.

- I wszystkie chcecie się nauczyć takiego tańca? - zapytała Sylvie.

Nigdy nie prowadziła takiej dużej grupy tancerek, choć czasem doradzała adeptkom i od czasu do czasu ocierała im łzy, które płynęły z winy monsieur Favre’a.

- Możesz nam pokazać?

Sylvie popatrzyła na te śliczne dziewczęta, na ich okrągłe ciała nieprzyzwyczajone do ciężkiej pracy, poza taką, która odbywała się na materacach albo na scenie Białej Lilii. Ciekawa była. jak poradzą sobie z bólem, z dyscypliną, z niuansami i z całym tańcem…

Ale nie chciała im mówić o tym, jak trudny i bolesny jest balet i jak niewiele tancerek dochodzi do szczytu sławy. Postanowiła tylko pokazać, jak on wygląda, żeby same podjęły decyzję.

- Tak, nauczę was.

Spojrzały na nią z nieśmiałymi uśmiechami.

Nagle wyraz twarzy Molly się zmienił, gdy zauważyła nowy szczegół w pomieszczeniu:

- Te lustra… nie miałaś tu luster - przypomniała niemal oskarżycielskim tonem.

Ale zanim Sylvie zdążyła odpowiedzieć, zaskrzypiały schody, po których kolejna osoba wspinała się na górę.

Dziewczęta zamarły. Sylvie spostrzegła, jak twarz Molly na ułamek sekundy przybrała wyraz rozpaczy. Pewnie jest przekonana, że Tom tu idzie, żeby się ze mną zobaczyć, pomyślała.

Wiedziała jednak dobrze, że to nie jest Tom, tylko Generał, którego sama zaprosiła.

- Chcą się uczyć baletu - poinformowała go ze spokojem.

Generał popatrzył na sześć pięknych kobiet, różniących się charakterem i urodą, i na ich odbicia w lustrach. Niewielka salka tworzyła zupełnie inny klimat niż scena Białej Lilii.

W spojrzeniu jego bystrych oczu było niedowierzanie i rozbawienie. A potem… pojawił się w nich błysk inspiracji, graniczącej z fanatyzmem. Sylvie widywała taki błysk w oczach monsieur Favre’a.

- Czy będziecie ciężko pracować i bez narzekania wykonywać moje polecenia? Nie będę ich powtarzał, a jeśli zaczniecie marudzić, to po prostu przestanę z wami pracować. - Powiedział to do wszystkich, z wyjątkiem Sylvie.

Pięć głów pochyliło się i podniosło. Pewnie myślały, że to żaden problem. Nie miały pojęcia, co je czeka.

- Dobrze. To co, zaczynamy?











Miała to być noc piratów, wróżek, dam dworu i syreny na huśtawce. Tancerki, po pierwszych łatwych lekcjach baletu, usiadły przed toaletkami, by przeobrazić się we wróżki. W garderobie jak zwykle panował zgiełk, w powietrzu unosiły się chmury pudru, wszędzie słychać było narzekania albo radosne okrzyki na widok prezentów, dostarczanych przez wszechobecnych chłopców na posyłki.

Sylvie podeszła do toaletki, żeby przygotować się do przedstawienia i nagle zatrzymała się zdziwiona. Na toaletce stało nieduże pudełeczko,

- Sylvie, zobacz, masz wielbiciela! - powiedziała Rose zachęcająco. Nareszcie, dodała w myślach.

W porównaniu z kiczowatymi opakowaniami prezentów, które co wieczór pojawiały się na toaletkach, w towarzystwie bukietów i ozdóbek, prezent na toaletce Sylvie wydawał się wręcz ubogi. Przygadała nur się zaciekawiona i rozbawiona, nic wiedząc, jak u licha odpowiada się na tego rodzaju awanse.

W tym momencie Molly wyjęła z pudełka jedwabny szal - najnowszy prezent od jej anonimowego wielbiciela, tego, który zasiadał w loży i zamierzał zalecać się do niej „jak należy”. Szal był zwiewny i świetlisty, więc z piersi dziewcząt zgodnie wydobyło się westchnienie. Stłoczyły się przy Molly, żeby popatrzeć. Wszystkie chciały go założyć na ramiona albo dotknąć. Nikt nie zwracał uwagi na Sylve i jej prezencik.

Dotknęła pudełka ostrożnie, jakby mogło się zmienić w wielką ćmę i odlecieć. W końcu wzięła je w ręce. Było drewniane i tak małe, że mieściło się na dłoni, ale bardzo ciężkie. Potem zobaczyła delikatne malowidło na wieczku; przedstawiało balerinę w spódniczce otulającej ją jak chmura, z rękami wzniesionymi nad głową i wyrazem zachwytu na twarzy. Poczuła, jak na twarz napływa jej rumieniec, ten, który zawsze odbierał jej oddech i sprawiał, że serce rozpalało się jak słoneczko zamknięte w klatce piersiowej.

Do pudełka dołączono maleńki kluczyk, umocowany na złotym sznureczku. Drżącymi rękami otworzyła wieczko. W środku był metalowy walec, który - obracając się - wydawał dźwięki. To rzeczywiście była boite a musique. Pozytywka.

Włożyła kluczyk na miejsce, świadoma, że ta czynność - wkładanie klucza do dziurki, by usłyszeć muzykę - jest sama w sobie poetycka i niepozbawiona podtekstu. Ta symbolika kojarzyła jej się z osobą, która dała jej ten prezent i bez wątpienia osoba ta również ją zauważyła.

A czego ty chcesz, Sylvie?

Przekręciła kluczyk. Rozległa się cicha melodia, ledwie słyszalna wśród wybuchów śmiechu i hałasów. Melodia, która brzmiała tylko dla niej.











Odegrały już rolę piratów i wróżek i wróciły do garderoby, żeby się przebrać za damy dworu. Kiedy stały za kurtyną, obserwując Daisy na huśtawce i zakładały się, czy łańcuchy wytrzymają, Sylvie wyczuła obecność Toma za sobą. Przyglądał się Daisy, kołyszącej się nad ich głowami. Nie patrzył na Sylvie, nie odezwał się ani do niej, ani do Molly lub Rose. Sylvie też się nie odwróciła, by spojrzeć mu w oczy. Błądził gdzieś myślami, ale czujnie obserwował przedstawienie, jak każdego wieczoru. Ale kiedy się odwrócił, by odejść, przesunął ręką po jej plecach, lekko, niby przypadkiem. Właściwie nie można tego było nazwać dotknięciem.

Potem odszedł na spotkanie z księciem Rawdenem, słynnym arystokratą i poetą, który właśnie przybył, świadomy swojej ważności, i rozglądał się, szukając Toma. Musiał też opłacić królewskiego nadzorcę Crumsteada, który przyszedł na przedstawienie i po łapówkę.

Właściwie nie można tego było nazwać dotknięciem. Można było nawet uznać to za przypadek. Reszta dziewcząt z pewnością nic nie zauważyła, bo choć stały blisko, cały czas przyglądały się widowni, wymieniając uwagi, których dawno już przestała słuchać.

Ale to był przecież Tom Shaughnessy, z całym jego zamiłowaniem do dramatycznych napięć i wyboru odpowiedniego momentu. Wiedziała, że ten dotyk był celowy. To była wyraźna wiadomość. Ulotna chwila tylko dla nich dwojga, milczące porozumienie: Pragnę cię.

Radość i szalone pożądanie walczyły w niej z gniewem i lekiem przed siłą namiętności. Dławiły ją też niechęć i bunt, bo nie chciała uczuciowego zamętu, kiedy wszystko w jej życiu ułożyło się, tak sensownie jak choreografia w tańcu, i wreszcie wiedziała, jakie kolejne kroki powinna wykonać.

Ale Tom Shaughnessy, dając jej te lustra, pozytywkę i ulotne pieszczoty, zalecał się do niej subtelnie, co kłóciło się z jego zwykłym, zachowaniem. Udało mu się w ten sposób wkraść poza mur jej rozsądku, przeniknąć przezeń tak, jak woda wsiąka w suchą ziemię, omijając wszelkie przeszkody. Przeszkody, które miały właściwie stanowić wyzwanie. Po chwili poprawiła sama siebie. On się do niej nie zalecał. On ją uwodził. Cale jego zachowanie o tym mówiło.

On nie tyka tancerek, przypomniała sobie słowa Rose. Dla Toma teatr był wszystkim. Postępował rozsądnie. Zręcznie wykorzystywał swój urok, jednocześnie utrzymując odpowiedni dystans do tancerek, świadom, że musi być delikatny i taktowny, aby wszyscy dobrze się czuli, a teatralne życie toczyło się bez zakłóceń. Sylvie zdawała sobie sprawę, jak ważny jest dla niego teatr i zespół ludzi, z którymi pracuje. Nagle uświadomiła sobie, że te subtelne zatory mówią, jak poważnieją traktuje.

Świadomość, co to oznacza, na chwilę zaparła jej dech w piersiach.

Często miała wrażenie, że zaloty Etienne'a są takie oficjalne, bo ich wynik, jego zdaniem, jest przesądzony.

Tu miała wybór.

Chociaż z początku była wściekła na Toma, że dał jej ten wybór, teraz uznała, że jest to najwspanialszy z jego prezentów.













Pod koniec wieczoru Sylvie, ponownie odziana w muślin, z różem na policzkach i włosami uczesanymi w układny kok, patrzyła, jak dziewczęta rozchodzą się do domów, i machała im na pożegnanie. Pomachała również do Poego, który stał przy drzwiach. W odpowiedzi uniósł rękę zakończoną, hakiem.

Kiedy wszyscy wyszli, odwróciła się, poszukała zapalonej świecy i ruszyła po schodach do pokoju. Zanim to zrobiła, sprawdziła, czy na końcu ciemnego korytarza przypadkiem nie pali się światło, ale drzwi do biura Toma były zamknięte i wyglądało na to, że w środku też jest ciemno.

Wieczór był długi i hałaśliwy. Toma zapraszano na różne imprezy - słyszała to, kiedy witał gości przy wejściu do teatru i kiedy się z nimi żegnał. Nieraz proponowano spotkanie w Aksamitnej Rękawiczce.

Prawie każdej nocy…

Poszła na górę do siebie. Rozpuściła włosy i wyszczotkowała je starannie. Zdjęła suknię, odpięta pończoszki, zwinęła je i wzięła koszulę nocną, by ją na siebie narzucić.

Na chwilę zatrzymała się i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Pomyślała o choreografii w życiu, o lustrach i o pozytywce. Tam, na najwyższym piętrze tego teatrzyku leżał dumny, przystojny mężczyzna, który jej pragnął. Swymi drobnymi prezentami udowodnił też, że ją zna. Te drobiazgi powiedziały jej o nim o wiele więcej, niż się spodziewał.

Odłożyła koszulę nocną na łóżko i ponownie narzuciła suknię. Zdjęła płaszcz z wieszaka i otuliła się nim. Potem znów wzięła świecę do ręki.











Dopiero, gdy usłyszał skrzypienie schodów i lekkie kroki kierujące się do jego pokoju, przyznał sam przed sobą, że czekał na nią już od wielu dni. Leżał, nie śpiąc przez całe noce, pełen nadziei, pragnąc tego spotkania. Każdy z jego zmysłów był napięty do ostateczności. Odrzucał wszystkie zaproszenia, prowadził delikatną kampanię uwodzicielską, tak nietypową dla niego, że czuł się zirytowany i nieomalże rozbawiony. Nigdy nie pragnął niczego aż tak bardzo. Nigdy nie odczuwał tak wielkiej niepewności, czy dostanie to, czego pragnął.

Usiadł na łóżku, zapalił lampę i pokoik zalało ciepłe światło. Do licha, ręce mu się trzęsły. Serce tłukło się w piersi jak oszalałe.

Najpierw zobaczył, jak blask jej świecy drga na ścianach, potem pojawił się jej cień, a potem ona sama. Była otulona płaszczem, spod którego wyglądał delikatny muślin.

Rozpuszczone włosy wyglądały jak ciemna jedwabista chmura, lśniąca w rywalizującym ze sobą blasku świecy i lampy. Z trudem oddychał. Kiedy zobaczyła, że w jego pokoju świeci się lampa, drżącymi rękoma uniosła świecę i zdmuchnęła płomyk.

Nie był w stanie powiedzieć ani słowa.

W milczeniu patrzył, jak zrzuca z siebie płaszcz. Przez muślinową suknię widział zarys jej silnego ciała, długie nogi i szczupłą talię. W milczeniu obserwował, jak zwyczajnie chwyta fałdy sukni i - o mój Boże! - zdejmuje ją przez głowę.

Widok jej nagiego ciała wywołał w nim głęboki wstrząs. Zaparło mu dech w piersiach.

Zaczęła starannie składać ubranie. Przypomniał sobie o oddychaniu, bo musiał się odezwać.

- Na litość boską, Sylvie, zostaw tę sukienkę - powiedział niskim, gardłowym głosem.

Rzuciła ją na podłogę i roześmiała się, cichym, perlistym śmiechem. Uniosła dłoń, by odrzucić w tył chmurę włosów. Zafascynowany patrzył, jak jej mała pierś unosi się wraz z ruchem ręki, a potem wodospad włosów opada na plecy.

Ta kobieta już kiedyś stała naga przed mężczyzną. Nie wstydziła się, nie kryła, ale nie była też bezwstydna. Rozumiała, po co jest ciało. Bez wątpienia wiedziała, jak pracować ciałem, jak tworzyć sztukę i jak… dawać przyjemność.

Wraz z tą ostatnią myślą, Tom poczuł dziwną zazdrość, która na moment przyćmiła jego podniecenie. Być może nawet w tej chwili ktoś gdzieś za nią tęsknił. Ktoś ją kiedyś dotykał. Ktoś czuł, że ma do niej prawo. Być może Tom powinien zatem odczuwać żal albo poczucie winy.

Ale ona była tu i teraz.

Nawet jeśli inny kochanek czekał na nią gdzie indziej, tej nocy Sylvie przeszła przez teatr ze świecą w dłoni i wspięła się po skrzypiących schodach, żeby przyjść tylko do niego. Usiadła przy nim na łóżku, podkurczając nogi.

- Sylvie - szepnął. W jego głosie brzmiała nuta żalu.

Przesunął się, a lekka kołdra zsunęła się, obnażając go aż do pasa. Odrzucił ją niecierpliwie i oto tuż obok siebie zobaczyła szerokie, gładkie ramiona, twarde mięśnie klatki piersiowej, szczupłe biodra, płaski brzuch, a niżej… prężył się dowód tego, jak bardzo Tom jej pragnął. Nadmiar wrażeń dla zmysłów… Nie mogła uwierzyć, że do niego przyszła.

Wyciągnął dłoń i na moment zatrzymał się z wahaniem. Potem delikatnie dotknął palcami jej pleców, jakby sprawdzał temperaturę wody, obawiając się, czy się nie oparzy.

Miała wrażenie, że cale jej ciało zaczęło świecić, zapłonęło ulotnym płomieniem.

Odwróciła głowę, żeby nie patrzeć mu w oczy. Nie potrafiła poradzić sobie z tymi wszystkimi doznaniami naraz.

Dłoń Toma poruszyła się nagle. Słyszała, jak oddycha, kiedy jego dotyk powoli przenosił się w górę, pozostawiając pamięć delikatnej pieszczoty na skórze. Zamknął w dłoni jej pierś; szorstka skóra na kciuku dotknęła sutka. Czuła rozkosz każdą komórką ciała. Zamknęła oczy. Jej oddech nagle osłabł; słyszała jego urywany odgłos.

- Malutkie - szepnęła gardłowo, świadoma swego wyglądu.

- Miękkie - odpowiedział natychmiast, jakby ją poprawiał, głosem cichym i chrapliwym, równie erotycznym jak dotyk.

Powoli opuścił dłoń, jakby wyczuwał napięcie w jej ciele. Przez chwilę siedzieli razem w milczeniu tak gęstym i gorącym, jakby było trzecią osobą, rozdzielającą ich ciała.

- Pokaż mi kochanie, jak chciałabyś być ze mną - powiedział cicho.

Otworzyła oczy i wzięła głęboki oddech, wciągając w płuca zapach jego pożądania, ciepło skóry. Zapach mocny, fizyczny i słodki; jak wino, jak opium. Zapach, który sprawił, że do reszty utraciła zdolność myślenia, ale powitała to nieomal z ulgą. Przyszła tu tylko z jednego powodu, który nie miał nic wspólnego z myśleniem.

Pochyliła się do przodu i objęła go lekko ramionami za szyję. Położyła je na ciepłej, nagiej skórze mężczyzny. Ledwie dotykała go ustami; sutki tylko ocierały się o jego pierś, przekazując delikatne, przyjemne doznania. Oddychał płytko i urywanie, czuła ten oddech na swoich wargach. Przygląda! się jej z namysłem. Nie odrywał od niej spojrzenia, ale jego ręce czekały, zaciskając się na kołdrze.

Odchyliła się i pociągała go powoli za sobą, aż przykrył ją swoim ciałem i otulił ciepłem. Otoczyła nogami jego uda i pieszczotliwie pogładziła łydki stopami - brzydkimi stopami tancerki. Zobaczyła, jak oczy Toma ciemnieją, gdy poczuł, że jest na niego gotowa już - w tej chwili.

Oddychali razem, szybko, wtuleni w siebie. Wydawało się, że wciągają w płuca to samo powietrze.

Szukał w jej oczach wątpliwości, uległości albo przebiegłości; naprawdę nie wiedział, co w nich znajdzie. Pragnę, mówiły zgodnie jej ciało i umysł. Pragnę.

- Nie ma litości, co? - szepnął.

Pocałunek był twardy i mocny; oboje wreszcie zaznali smaku swoich ust.

Nie potrzebowali długich wstępów, a szczególnie ona, bo chciała mieć go całego naraz, jak antidotum. Wygięła biodra w łuk, żeby go przyjąć i wzięła go tak, jak on wziął ją, prawie krzycząc z rozkoszy, gdy się połączyli.

Oparł się na rękach i przeciągłe popatrzył na nią z góry. Patrzył i patrzył.

Tom w s’il te plait - szybko - vite

Ciągle patrzył pociemniałymi oczyma. Wygiął usta w uśmiechu. Czuła, jak pot spływa po jej skórze. A on wciąż się nie ruszał.

- Tom… musisz… ja chcę…

- Nie.

Czuła jego oddech na swoich wargach. Otworzyła oczy, jego twarz niemal jej dotykała. Odmowa zabrzmiała wręcz nonszalancko, ale pot, gromadzący się na piersi Toma, mięśnie dygocące pod jej palcami, zdradzały, że kłamie.

- Tak bardzo…

- Poproś mnie, Sylvie.

- Proszę cię, błagam…

- Cicho, Sylvie. Ty nigdy nie powinnaś błagać.

- Tu est un bete - jęknęła i się zaśmiała.

- Zwierzak ze mnie? - W jego głosie też usłyszała śmiech. Cofnął biodra powoli, bardzo powoli, tak by czuli każdy centymetr siebie. Co za niesłychana przyjemność, za wiele, aż za wiele.

- Czy tego… - Pchnął szybko, raz i drugi. Zatrzymał się. Znowu zawisł nad nią, opierając się na rękach.

- Czy tego chciałaś, Sylvie?

Chciała zakląć, wszystko jedno czy po angielsku, czy po francusku, ale na Boga, potrafiła tylko jęknąć, przytakując. Co za podlec. W końcu opuścił głowę, dotknął wargami jej ust i szepnął:

- Ja też tego chcę.

O mało się nie roześmiała, ale dźwięk ten w jej gardle przemienił się w bezwstydny jęk, bo Tom w końcu poruszył się w niej.

Patrząc mu w oczy, przywarta do niego, czując, jak koc drapie ją w plecy. Wygięła się w tuk, idąc na spotkanie jego pchnięciom. Słyszała, jak skrzypią sprężyny łóżka, czuła dotyk jego bokobrodów na swoim gardle, gdy pochylił się, by pocałować napiętą skórę szyi. Przesuwała dłońmi po jego spoconych plecach. Oddychali wciąż jednym rytmem, a ich usta spotykały się i oddalały od siebie w miłosnym pojedynku. Wbiła paznokcie w jego łopatki, a chwilę potem pierwotny dźwięk nagiego ciała stykającego się z drugim nagim ciałem szybko i gwałtownie doprowadził ich do spełnienia.

Wszystko odbyto się zbyt szybko dla Sylvie; nagła fala miłości ogarnęła ją całą bez reszty, dając jej niewiarygodną przyjemność.

- Tom…

Chciała wykrzyczeć to imię, ale zamknął jej usta wargami, wziął własne imię do ust, gdy ciało Sylvie otwierało się pod jego dotykiem, darząc ją dziką, sejsmiczną rozkoszą. Wygięła się jeszcze mocniej, a on wciąż poruszał się w niej bez końca, aż wreszcie zaniknął oczy j i znieruchomiał, gdy i jego ogarnęła rozkosz spełnienia.

Powoli opuścił się na nią, uważając, by jej nie przygnieść. Poczuła na szyi gorący, urywany oddech.

Nigdy jeszcze nie odczuwała takiego spokoju. Słuchała, jak Tom oddycha, dźwięk ten unosił ją coraz dalej i dalej, jak przyciszona muzyka. Po chwili owinęła na palcu kosmyk jego włosów, rozprostowała go, a potem puściła i patrzyła, jak dołącza do falującej czupryny.

Poczuła jego uśmiech na skórze szyi.

Leniwie uniósł głowę, jakby ten ruch kosztował go olbrzymi wysiłek, i spojrzał na nią, wpatrując się w jej rysy, jakby widział je pierwszy raz w życiu. Trwało to tak długo, że zaczęła się czuć nieswojo.

- Twoje usta… - zaczął.

Przerwał i tylko pokręcił głową, a potem ją pocałował. Ten pocałunek był samą czułością. Był tak delikatny, że zamilkła, ogarnięta nieśmiałością.

Odsunął się na chwilę. Leżeli razem w zgodnym milczeniu.

Potem oparł się na łokciu i zapytał poważnie:

- Czy teraz mogę ci pokazać, jak ja to lubię najbardziej?

Jego spojrzenie mówiło, że pytanie jest jak najbardziej serio.

Wahała się chwilę, bez tchu. Potem kiwnęła głową. I czekała.

Opuścił głowę i bardzo delikatnie dotknął wargami jej ust. Od chwili, kiedy ją zobaczył, wybierał sobie na jej ciele miejsca do pocałunków; pragnął poznać ją całą. Teraz mógł ją wreszcie całować. Musnął płatek ucha. Skroń. Nasadę szyi. Obojczyk. Tak jakby każde miejsce było czymś bezcennym i wartym zbadania. Odkrywała te wszystkie miejsca razem z nim. Miała wrażenie, że śpiewają pod skórą, obudzone dotykiem jego warg.

- Kiedy zobaczyłem, jak tańczysz. Sylvie, wydawało mi się, że widzę… płomień. Ale nie. To jest twoje ciało, dotykalne i silne… Silne jak wół… - Lekko przeciągnął palcem po jej szczupłym udzie, a potem pocałował pieprzyk na jedwabistej skórze.

- Jak wół? - W tym ostatnim słowie zabrzmiała uraza, która zmieniła się w jęk, gdy zagłębił język w jej pępek.

- Jak wół - powtórzył twardo. p Nie jestem poetą. Takie silne… takie piękne…

Przykrył dłonią jej płaski brzuch, potem przesunął ją na twarde biodra, potem pocałował ich gładką wypukłość i przytulił do nich policzek, by dotyk bokobrodów pieścił delikatną skórę. Poczuła gęsią skórkę.

- Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak pięknego, Sylvie - zwierzył się nagle zgrubiałym głosem.

Usta wędrowały coraz niżej i niżej, w stronę jedwabistego, ciemnego trójkąta między jej nogami.

Jęknęła, gdy jeżykiem dotarł do celu i zagłębił się w jej wilgotne gorąco, darząc je umiejętną, zdecydowaną pieszczotą.

- Dobrze ci? - spytał niskim, napiętym głosem.

- Dieu - wydyszała to jedno słowo.

- A będzie jeszcze lepiej - odpowiedział cicho, tonem pełnym obietnic.

I udowodnił jej to swym językiem i wargami. Trudno jej było udzielić na to pozwolenia, gdyż oznaczało to jeszcze inny rodzaj uległości. Musiała otworzyć się, pozwolić temu doświadczonemu kochankowi, by poznał ją całą, tak jak tego pragnął. Choć jej ciało pragnęło oddać mu się całkowicie, poddać się i zatracić bez reszty, jakaś cześć jej świadomości stawiała opór, bała i się, choć nie wiedziała czego. A on wiedział.

- Nie bój się, kochanie - mruknął. - Mam ciebie. Mam ciebie całą. Pozwól sobie na to.

W końcu poddała się jego palcom, jego językowi, jego oddechowi i jego ustom, a wtedy świąt wokół niej zniknął i pozostała tylko pieszczota i odpowiedź jej ciała. Poruszała się wraz z nim, ucząc się najpierw, jak brać rozkosz, a potem jak jej żądać wśród westchnień.

- Taka piękna - mruczał. I dawał jej wciąż więcej i więcej, aż poczuła, że dłużej tego nie zniesie.

Kiedy nadeszło spełnienie, poczuła, że nic potrafi sprostać tej wielkiej fali, która wyrwała się wprost z jej wnętrza i trwała, bezlitośnie targając jej ciałem.

- Chcę wejść w ciebie, Sylvie - dotarł do niej z oddali szorstki, nakazujący glos Toma.

- Tak - odpowiedziała, bo w tej chwili znała tylko to jedno słowo.

Uniósł biodra i wszedł w nią powoli, bardzo powoli, aż odczuła nową falę rozkoszy i zachwytu, kiedy obserwowała, jak się w niej zatracał. Poruszał się rytmicznie. Zamknął oczy. W chwili spełnienia jęknął cicho, a jego ciałem targnął spazm.

Wycofał się i położył obok, przytulając ją lekko. Długo leżeli obok siebie, zaspokojeni, mokrzy od potu. Błądził dłońmi po jej włosach, rozprostowując splątane kędziory tak powoli, jakby ich bliskość mogła trwać do końca świata.

- Nie pytał, czy może, zanim cię wziął, prawda, Sylvie? Ten… twój kochanek?

O mało się nie zakrztusiła.

Wstrząsnął nią ton jego głosu. Nie spodobał się jej wcale… choć w jakimś sensie jej pochlebiał. Taki niski dźwięk, pełen napięcia. Łagodny, ale zrodzony z tłumionej furii.

Nie była w stanie na to odpowiedzieć, tak samo, jak nie była w stanie powstrzymać łez. Zaskoczyło ją to. A by toczyły się po policzkach, wielkie i zimne. Stare łzy. Płynęły, jakby od dawna nie mogły doczekać się uwolnienia.

Otarła je niecierpliwie.

- Byłam dorosła. Nie odrzuciłam go.

- Aha. To znaczy, że wszystko w porządku. - Twardy, ironiczny ton głosu.

Słyszała, jak jego oddech przyspiesza, ale dłoń wciąż gładziła ją łagodnie po wystających łopatkach, po delikatnych, silnych mięśniach pleców, które zawdzięczała magii tańca i które pozwalały jej tworzyć tę magię. Malutkie, równe wypukłości kręgosłupa. Lekko, delikatnie. Obnażał ją ze szczętem tą nieugiętą, badawczą czułością.

- Jak to się stało?

- Czy to ma jakieś znaczenie?

Milczenie powiedziało jej, że zrozumiał. To nie miało najmniejszego znaczenia.

- Tak było. Tak się stało. Po prostu… wziął mnie.

Sylvie zamknęła oczy i starała się skupić na pieszczocie jego dłoni.

Przypomniała sobie urok Etienne'a, jego słowa. Była utalentowaną kokietką, zachwyconą i podbudowaną jego zalotami, więc uznała, że są podniecającą grą, choć zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Dobrze pamiętała tamten dzień: ukradł jej całusa, jak wiele razy przedtem. Nagle znalazła się w jego ramionach, oparta o ścianę. Całował ją gorącymi ustami, a ona oddawała mu pocałunki, płomiennie i umiejętnie, ponieważ była to część tej emocjonującej rozgrywki. Potem jego ręce znalazły się nagle pod jej spódnicą i poczuła… coś ciekawego, coś nowego. Raczej wyczuła, niż zobaczyła, że mężczyzna rozpina spodnie. Bała się mu sprzeciwić, zachwycona własną światowością, w pewnym sensie zbyt dumna, by zaprotestować przeciwko temu, co miało się zdarzyć i co się zdarzyło.

Kiedy się skończyło, wiedziała już, że nie ma w tym nic światowego.

Wygładził jej suknię i obiecał, że następnym razem będzie przyjemniej. Że ogarnęło go pożądanie i za bardzo się pośpieszył. Przepraszał gorąco, wdzięczył się do niej, zasypywał ją kwiatami i prezentami. I rzeczywiście… było lepiej. Nauczyła się doznawać przyjemności, a nie tylko ją dawać.

Ale nie, nigdy ją o nic nie pytał. Nigdy nie dał jej wyboru.

Nigdy nie wpadł na to, że mogłaby tego chcieć.

Był jej pierwszym kochankiem.

- Kocha mnie. Chce się ze mną ożenić.

Ręce Toma nagle znieruchomiały. Ucieszyła się, bo dzięki temu mogła wreszcie dojść do siebie. Była też zadowolona, gdy podjął pieszczotę, bo przez chwilę bała się, że już nie będzie chciał jej dotykać.

- Kochasz go? - zapytał wprost.

Prawdę mówiąc, sama tego nie wiedziała.

- Jest księciem - odpowiedziała.

Poczuła, jak ciało Toma sztywnieje.

- W przenośni, czy naprawdę?

- W przeno… - Nie znała tego angielskiego słowa.

- Czy naprawdę jest księciem? - wyjaśnił. - Prawdziwym księciem?

- Tak, jest prawdziwym księciem - potwierdziła, dając mu do zrozumienia, że mówi poważnie. Zamilkł na chwilę.

- Chryste, Sylvie! - powiedział w końcu. W jego głosie brzmiała zarazem niechęć i rozbawienie.

Usiadł gwałtownie i opuścił nogi na podłogę. Nie przypuszczała jednak, by się gdzieś wybierał, bo był całkiem nagi, ubranie leżało w drugim końcu pokoju, a poza tym to była przecież jego sypialnia.

- Kochasz go? - zapytał.

Prawdę mówiąc, sama tego nie wiedziała. Co ona właściwie wiedziała o miłości? Etienne obiecał jej bezpieczeństwo, stałość i status - to wszystko, o czym od dawna marzyła. Długą, bezpieczną przyszłość. Pewność jutra.

Ale to było coś zupełnie innego.

Kusiło ją, by nazwać miłością to szalone, pełne czułości pragnienie, jakie odczuwała przy Tomie Shaughnessym, ale wcale nie była pewna, czy to jest to. Bała się pomyśleć, że tak jest; bała się, że zbyt wiele straci, odchodząc od tamtego mężczyzny. Łatwiej było nazwać to pożądaniem, bo takie uczucie można było łatwiej zaspokoić i ugasić.

Nieśmiało popatrzyła na jego szerokie plecy w świetle lamy, na gładkie, złociste wypukłości mięśni po obu stronach kręgosłupa. Nie zwracał uwagi na swoją nagość. Jego spocone włosy układały się w osobliwe fale, które uformowała własnymi dłońmi podczas miłosnych zmagań. Małe, białe pośladki wyglądały dziwnie bezbronnie - komiczne, a jednocześnie męskie.

Nagle ten silny, przystojny, inteligentny mężczyzna wydał jej się kimś obcym i skomplikowanym.

Możliwe, że to była miłość - ten zdumiewający ból, który ogarniał ją całą i domagał się ukojenia. Ta błyskotliwość, ten temperament, ta szorstkość, ta czułość, ten pragmatyzm, to gorące uczucie. Ale czy miłość pojawia się w tak krótkim czasie?

Może lepiej byłoby spytać: jak to się stało, że ten krótki czas wydaje się teraz wiecznością?

Mimo wszystko jednak Tom Shaughnessy nie miał nic wspólnego z życiem, jakie chciała prowadzić i jakiego potrzebowała. Wzięła go sobie, a on wziął ją. I może na tym powinno się skończyć.

Chwilę później przysunęła się do niego, otoczyła ramionami jego plecy, przytuliła się i tak została. Czuła, jak w jej ramionach opuszcza go napięcie. Dziwne. Nigdy nie doznała poczucia takiej sity jak teraz, gdy widziała, że potrafi dać mu nie tylko rozkosz, ale i pociechę.

- Chodźmy spać - mruknęła.

Odwrócił się i popatrzył na nią przez ramię.

- Zostajesz? - zapytał.

Kiwnęła głową.

Wsunął się do łóżka, podniósł kołdrę, a ona położyła się obok niego.

Otoczył ją ramieniem. Poczekała, aż zaśnie, a potem też pozwoliła sobie na sen.













Następnego dnia Tom obudził się w sposób, jaki jego zdaniem był najlepszym przebudzeniem dla każdego mężczyzny pod słońcem.

Po jego udzie przesuwała się miękka dłoń, a w ślad za nią czuł jedwabisty dotyk włosów.

- Sylvie? - zamruczał w półśnie.

Otworzył jedno oko: nie było jej obok na poduszce. Wsunął rękę pod koc. Zaplątała się w jej włosach.

- Dzień dob… Boże. Dobry Boże.

Językiem właśnie dotknęła jego męskości, która natychmiast stanęła na baczność. Przerwała na moment.

- Dzień dobry panu - odpowiedziała grzecznie, choć jej głos pod kołdrą był nieco stłumiony. A potem zachichotała.

- Och! - jęknął w odpowiedzi.

Zaśmiała się znowu. Poczuł wibracje na najwrażliwszej części swego ciała. Ogarnęło go bolesne podniecenie.

Wzięła go całego do ust, najpierw powoli i łagodnie. Odetchnął głęboko i poruszył się, szerzej rozkładając nogi. Potem wyplątał palce z jej włosów i odsunął koc, bo chciał się temu przyglądać.

Leniwie poddawał się jej umiejętnym ustom i palcom, czując ich gorący i delikatny dotyk na wrażliwej skórze ud i nieubłagany, mocny nacisk na członku. Jego leniwy, bezwolny zachwyt zmienił się w gorączkową rozkosz, o krok od spełnienia.

Chwycił jej włosy dłonią, by ją powstrzymać.

- Sylvie - wykrztusił. - Pragnę cię.

Podniosła wzrok, spojrzała w jego twarz i wsunęła się w jego ramiona, bo wiedziała, co to oznacza.

Przetoczył ją na plecy, by w nią wejść. Teraz mógł całować jej usta i patrzeć w oczy, kiedy się w niej poruszał. Czuł, jak ociera się piersiami o jego skórę. Takie piękne oczy. Powieki ciężkie od rozkoszy, przymrużone w oczekiwaniu. Drgające, ciemne rzęsy. Patrzył, jak na policzki Sylvie wypływa rumieniec, jak różowieje jej szyja, gdy kołysali się razem w powolnym rytmie. Gładził rękoma jej mocne plecy, nogi i włosy. Całowali się delikatnie, mrucząc do siebie niezrozumiale czułe słówka i wyrażając zmysłowe pragnienia.

- Je t’aime - wydawało mu się, że usłyszał westchnienie z jej ust.

- Powtórz to - poprosił szeptem.

Nie powtórzyła. Ale kiedy drżąc z rozkoszy, wtuliła się w jego ramiona, wypowiedziała jego imię tak, jakby to było wyznanie miłości.







15



Sylvie włożyła suknię przez głowę, z pomocą Toma przygładziła zbuntowane włosy, zwinęła je w grzeczny kok, a potem, siedząc na brzegu łóżka, patrzyła, jak jej kochanek się ubiera. Obserwowała każdy jego ruch - zapinanie spodni, wiązanie krawata - z taką fascynacją, jakby sama czynność ubierania była czymś cudownym i nowym.

Cała różnica polegała na tym, że to właśnie on się ubierał.

Kiedy spostrzegł, że go obserwuje, znieruchomiał, uśmiechnął się, a potem usiadł obok niej. Wstrzymała oddech. W piersiach wciąż odczuwała to dziwne uczucie, kłujące i emocjonujące. Czyżby to była radość?

Położył jej rękę z tyłu na głowie; palce na moment zaplątały mu się w jej włosy, a potem lekko dotknęły szyi. Popatrzył na nią z góry, zamyślonymi, srebrzystymi oczyma. Potem obdarzył ją ciepłym, solidnym, długim pocałunkiem.

Tak zaczął się ich dzień - bez słowa, od pocałunku. Pierwsza zeszła ze strychu; on szedł za nią. Uśmiechnęła się przez ramię i pobiegła na próbę, a on udał się od biblioteki, a może zupełnie gdzie indziej? Nie pytała.

Wchodząc do garderoby, zastanawiała się, czy któraś z koleżanek się zorientuje, że spędziła tę noc z Tomem Shaughnessym. Z pewnością ani jedna z nich nie była dziewicą. Czy rozpoznają błękitne cienie pod zmęczonymi powiekami, usta spuchnięte od pocałunków, oczy, które patrzą, ale widzą tylko zdarzenia poprzedniej nocy, jak oczy lunatyka?

Wszystkie dziewczęta rozmawiały ze sobą jak zwykle, przebierały się z codziennych sukienek w kostiumy nimf wodnych. Żadna z nich chyba nie zauważyła, że Sylvie nie odzywa się ani słowem - może z wyjątkiem Molly, która zawsze miała ją na oku.

- Dzień dobry wszystkim.

Głos był cichy, ale na jego dźwięk chichoty i gwar w garderobie ucichły nagle, jakby ktoś uderzył w gong. Wszystkie tancerki odwróciły się ku drzwiom.

Stała w nich dziewczyna wyróżniająca się urodą, nawet wśród tancerek z Białej Lilii. Przepiękne włosy blond o srebrzystym odcieniu otaczały jej twarz; kilka pasemek opadło swobodnie i rozjaśniało skórę na delikatnych policzkach i czole; na nosie miała parę bladych piegów. Oczy miała złociste, lśniące i wielkie jak u sarny. Była ubrana dostatnio, nawet bogato, w jedwabną suknię dopasowaną kolorystyką do jej urody i rudobrązowy czepek zawiązany na wstążki pod brodą.

Ale uwagę dziewcząt przykuła nie tyle jej uroda, ile mały tobołek, który trzymała w ramionach. Wychylały się z niego dwie maleńkie, czerwone piąstki. Nagle wszystkie usłyszały ciche popiskiwanie.

Powietrze w garderobie aż zgęstniało od szaleńczej ciekawości.

- Ma rude włoski? - spytała szeptem jedna z dziewcząt.

Pod Sylvie ugięły się nogi. Kitty. To była Kitty, ulubienica Toma. Tajemnicza nieobecna.

Stała w progu z niemowlakiem w ramionach.

- Kitty! - Rose podeszła do niej i pocałowała ją w policzek. - Jakie śliczne maleństwo! A ty wyglądasz cudownie. Tęskniłam za tobą.

- Chłopiec - odpowiedziała Kitty z dumą, wpatrując się w zawiniątko. - Silny i krzykliwy. Na szczęście zasnął. To pewnie przez te wszystkie kobiety. Uparciuch z niego. Wie, że rządzi całym światem.

Uśmiechnęła się czule do dziecka i zacmokała.

- Nazwałaś go Tom… Au! - Rose dostała kuksańca od stojącej obok koleżanki.

Kitty podniosła na nią rozmarzony wzrok.

- Powinnam tak zrobić - odpowiedziała i znowu popatrzyła na dziecko z delikatnym uśmiechem, który, choć enigmatyczny, wydawał się oczywisty dla wszystkich dziewcząt obecnych w pokoju.

Rose zajrzała do zawiniątka.

- Nie ma włosków - oświadczyła znacząco.

Kitty chyba nie zdawała sobie sprawy z emocji, jakie wzbudziła jej obecność. Macierzyństwo jak niewidzialna zapora oddzielała ją od świata. Nie interesowało jej nic, co nie miało bezpośredniego związku z dzieckiem.

- No to jak go nazwałaś? - spytała Rose.

Kitty popatrzyła na nią ze złośliwym uśmieszkiem,

- Generał.

Gdy wszystkie dziewczęta oniemiały ze zdziwienia, roześmiała się radośnie. Jej synek zaprotestował przeciwko hałasowi, wydając niemowlęce pomruki. Śmiech rozjaśnił twarz i oczy Kitty. Ta kobieta była więcej niż piękna: była niepowtarzalna.

Sylvie poczuła przerażenie w sercu. A więc to była ulubienica Toma.

Przypomniała sobie drewnianego konika zabawkę, który stał na półce, a potem zniknął.

- Chciałam się tylko z wami zobaczyć. Pomyślałam, że może się o mnie martwicie. Ale naprawdę wszystko nam się świetnie ułożyło.

Brzmiało to nieomal zaczepnie, jak ostateczne pożegnanie. Z pewnością tak było. Kitty prawdopodobnie przyszła po raz ostatni rzucić okiem na dawne życie, może chciała coś udowodnić koleżankom… a może samej sobie.

Odwróciła się i wyszła.

- Niech któraś leci i ją zapyta.

- Nic nie powie, znam ją. Ale z niej mamuśka.

- Spytaj, czy mieszka w Kencie. No, leć!

- Sama ją spytaj.

Dziewczęta szeptały jedna przez drugą.

Sylvie zauważyła, że Molly dziwnie pobladła i nic odzywała się ani słowem.

Seks, powiedział Tom Shaughnessy. Wokół tego słowa kręciło się wszystko w Białej Lilii. Tym zajmował się ten teatrzyk, oboje z Tomem też poświęcili mu nieco czasu w nocy i rano.

Przecież od początku wiedziałam, o co chodzi, powtarzała sobie w duchu.

Jego zachowanie nie mogło w żaden sposób oznaczać zdrady, bo przecież nic jej nie obiecywał. Było jej dobrze, dała komuś przyjemność. Teraz trzeba za to zapłacić. To uczucie pustki w żołądku, lodowate zimno, to właśnie koszt przyjemności. Zaczynała rozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Odczekała chwilę w milczeniu, a potem wyszła z garderoby Być może chciała szukać na oślep jakiegoś schronienia… być może chciała pobiec do swojego pokoju, popłakać się z bólu albo rozchodzić smutek, tak jakby to było naciągnięte ścięgno.

Rozgadane dziewczęta nie zwróciły na nią uwagi, więc wybiegła na korytarz - wciąż w swej codziennej sukni.

Tom, w rękawiczkach, kapeluszu i z laską w dłoni, pośpiesznie i zmierzał w stronę swojego biura.

- Sylvie - powiedział, zatrzymując się na jej widok. W jego oczach i uśmiechu widziała wspomnienie minionej nocy i nagle poczuła ciepło w całym ciele, choć chciała przywitać go chłodem, spowodowanym niepewnością i dumą.

- Wybierasz się na spotkanie z rodziną, prawda?

Zdumiał się.

- Z moją rodziną?

- Jedziesz do Kentu? - ciągnęła. Być może dziwił się, że ona już o wszystkim wie.

- Z moją rodziną? - powtórzył. Popatrzył na nią dziwnym wzrokiem. A potem chrząknął, nie wierząc własnym uszom. - No… być może tak. Ale… skąd ty…

- Więc zabierasz ich ze sobą? Kitty i dziecko?

- Kitty i… - Nie skończył zdania, jakby w ogóle nie rozumiał o co chodzi. - O czym ty bredzisz, do licha? Co ty wiesz o Kitty? Czy…

- Kitty była tu przed chwilą. Z dzieckiem - odpowiedziała obojętnie.

- Kitty tu była? I jeszcze tu jest? Z dzieckiem? Pewnie Poe albo Stark ją wpuścili.

Jak on może być taki zakłamany? Chyba że…

- Oboje czują się dobrze - powiedziała ostrożnie.

- To wspaniale - odparł z uśmiechem.

Nie potrafiła odpowiedzieć tym samym. Nachmurzyła się i popatrzyła na niego bez słowa, analizując jeszcze raz rozmowę, zagubiona we własnych myślach i emocjach.

W końcu odwróciła się i chciała odejść. Złapał ją za ramię i zatrzymał.

- Sylvie, czym ty się martwisz, do diaska?

Widziała, jak tancerki wychodzą z garderoby. Kilka z nich odwróciło głowy. Ściszyły głosy.

Być może Tom je zauważył, bo puścił ramię Sylvie, głaszcząc je pieszczotliwie.

Nie miała prawa mówić takich rzeczy, nie mogła niczego żądać, nie powinna prosić o wyjaśnienia. Nie miała prawa ani powodów oczekiwać, by okazał się kimś innym, niż wydawał się być na co dzień.

- Mówią… - przerwała. - Dziewczęta mówią… - Odchrząknęła. - One mówią, że ty… mówią, że Kitty…

Zmarszczył brwi. A potem odchylił się lekko do tyłu, gdy wreszcie zrozumiał, o co chodzi. Kiwnął głową.

- Naprawdę tak mówią? - spytał, ironicznie przeciągając słowa.

Podniosła wzrok, żeby spojrzeć mu w oczy, ale jakoś jej się to nie udało. Więc zamiast tego popatrzyła w dół, na jego buty. Ujrzała w nich odbicie swojej twarzy, na której malowało się cierpienie. Uraziło to jej dumę - zdała sobie sprawę, że on również to zauważył.

- Powiedz no prawdę, Sylvie: zmartwiłabyś się, gdyby te plotki były prawdą? - zaczął ostrożnie.

Nie powinna się zmartwić. Nie powinna się nawet dziwić. Nie miała prawa do żadnych emocji z tego powodu.

Wtedy podniosła wzrok.

Dłubał przy swojej łasce z niepewną miną, obracając ją dłonią, przyodzianą w rękawiczkę. Może to pomagało mu zebrać myśli. Patrzył na nią w napięciu.

Milczała.

W końcu wziął głęboki oddech, jakby chciał nabrać odwagi.

- Miło mi będzie, jeśli zechcesz towarzyszyć mi do Kentu, Sylvie. Pojedziesz ze mną?

Wygłosił to oficjalnym tonem, ale nie wyszło mu to zbyt gładko.

- Z Kitty i…

- Nie.

Nachmurzyła się, nie rozumiejąc, o co chodzi. Zrobiła zbuntowaną minę.

- Ale mam szycie…

- Poczeka.

- Próbę…

- Sylvie - przerwał jej niecierpliwie. - Ja tu jestem pracodawcą.

Oznaczało to, że może jej wydać polecenie, żeby z nim pojechała.

Mężczyzna taki jak Tom Shaughnessy… Przypomniała sobie swoje wrażenia tuż po przybyciu do teatru. On chyba z czymś walczył, a ona zbyt szybko wyrobiła sobie zdanie na jego temat.

Miała wrażenie, że to, co zobaczy w Kencie, wreszcie pozwoli jej poznać prawdę.

- Dobrze, pojadę z tobą.









Tom po drodze żartował i zabawiał ją rozmową. Nauczył ją kolejnej nieprzyzwoitej piosenki - tym razem o piratach. Niestety, była zbyt dosłowna, by ją zaprezentować na scenie Białej Lilii. Mimo to nawet jej nie dotknął, nie pocałował, ani nawet słowem nie wspomniał o minionej nocy, choć zamknięty powóz wydawał się idealnym miejscem na amory. Etienne chętnie się im oddawał w powozach.

- Jedziemy do państwa May w Little Swathing - powiedział jej tylko. - A ty jesteś moją kuzynką - dodał, gdy byli już blisko celu podróży.

Pokręciła głową bez słowa. Roześmiał się.

- To dla dobra pani May. I tak uważa mnie za skandalistę, więc proszę, graj tę rolę przez jedno popołudnie. Nie sądzę, by dała się oszukać, ale myślę, że takie kłamstwo będzie jej po prostu na rękę.

Domek państwa May był mały i stary, ale wyglądał na wygodny. Sztachety otaczającego go płotku obrosły dzikim winem i kwiatami. Pani May, poważnie wyglądająca kobieta, powitała ich przy drzwiach. Zanim Tom przedstawił Sylvie, z pokoju wytoczył się mały chłopczyk i wyciągnął do Toma ramiona.

- Ta!

Tom pochylił się, wziął go na ręce i posadził na barana. Mały roześmiał się i złapał go za włosy.

- Anuuu! - zawył Tom teatralnie, by go rozbawić. Udało się, bo Jamie wybuchnął śmiechem, Tom delikatnie rozluźnił jego chwyt. - No, stary, nie ściskaj tak mocno - powiedział.

Odwrócił się i spojrzał w oczy Sylvie, której serce na krótką chwilę przestało bić. Widziała przed sobą dwie twarze.

Tom i jego bliźniak w miniaturze. Para oczu szeroko otwartych, zaciekawionych i niewinnych. Para oczu skupionych i nieco niepewnych, a do tego zupełnie pozbawionych niewinności. Przeprosin też nie było w nich widać.

- Nauczył się tak mówić, panie Shaughnessy - powiedział pani May. - Myślę, że to oznacza „Tom”. On pana woła.

Po tych słowach twarz Toma wyrażała różne emocje. Zdziwienie, przyjemność… a może zdziwienie i ból? Sylvie nie potrafiła powiedzieć, bo trwało to tylko krótką chwilę.

Urok Toma prawie podbił panią May. Jej stosunek do niego znacznie się ocieplił przez tych kilka tygodni. Być może jedną z przyczyn była pomoc finansowa, jakiej Tom nie szczędził. Z pewnością jego osobowość też się do tego przyczyniła.

Tak przynajmniej sobie pochlebiał.

- Mądry chłopiec - pochwalił Tom synka, stawiając go na ziemi - Co jeszcze umiesz mówić?

- Piłka! - zawołał malec, jakby mu odpowiadał i zaczął uwalniać się z jego objęć. Tom puścił go, a Jamie natychmiast sięgnął po piłkę, a potem podszedł do Sylvie i podał jej zabawkę.

Nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Mały James był po prostu miniaturową kopią swojego ojca. Śmiały, odważny chłopiec, pełen radości, ciekawości i niespożytej energii. Pewnie częściowo dzięki państwu May. Ciekawa była, czy Tom widział w malcu te cechy i czy widział w nim podobieństwo do siebie.

Pochyliła się, żeby wziąć piłkę. Jamie upuścił zabawkę na podłogę, po czym chwycił małą rączką za nos kobietę i ścisnął go mocno.

- No? - zawołał radośnie.

Oczy Sylvie nabiegły łzami, kiedy starała się nie krzyknąć z bólu.

- Nauczył się też mówić „nos” - skomentowała pani May.

Tom śmiał się do rozpuku, ale nic nie mówił, niegodziwiec jeden. W końcu ukląkł i delikatnie odgiął paluszki zaciśnięte na nosie Sylvie jak szczypce.

Pomacała nos, żeby sprawdzić, czy wciąż jest na miejscu. Wydawało jej się, że płonie żywym ogniem.

Miała bardzo niewielkie doświadczenie z dziećmi. Wiedziała, że wydają z siebie głośne wrzaski oraz paskudne wonie, a poza tym mają wiele uroku. Choć nos piekł ją i bolał, zachwyciła się, gdy twarz chłopczyka rozpromieniła się szerokim uśmiechem.

- Też mnie nieraz kusiło, by to zrobić - powiedział Tom nie tyle do Sylvie czy Jamiego, ile dla własnej przyjemności. - Bardzo ładny nosek.

Złapał chłopca i posadził go sobie na ramionach.

- Są jakieś wiadomości od Maribeth? - spytał cicho panią May.

- Niestety, żadnych.

Potem zaczęli rozmowę o Jamiem. Sylvie obserwowała ich i przysłuchiwała się w milczeniu. Mówili o tym, co umie powiedzieć, jak szybko rośnie, co je, a czego nie lubi. O tym, czego może potrzebować za parę tygodni - ubranek, butów… Tom był równie rzeczowy jak podczas rozmów o kostiumach i pisania nieprzyzwoitych piosenek.

Sylvie, zafascynowana, patrzyła, jak dziecko zagłębia rączki we włosy Toma i kopie go w pierś małymi nóżkami, kiedy podrzucał je do góry. Obserwowała, jak Tom obojętnie, ale stanowczo odrywa ciekawskie paluszki dziecka od swojego ucha. Z małym chłopcem na ramionach wyglądał tak samo naturalnie, jak na widowni teatru, gdy witał gości napływających do Białej Lilii.

- Obawiam się, parne Shaughnessy, że dał temu koniowi na imię… „Jasna Cholera” - powiedziała pani May lekko oskarżającym tonem, zniżając głos do szeptu. Jej policzki wyraźnie pordzewiały

- Naprawdę, gorąco panią przepraszam, pani May. - Tom z trudem hamował śmiech. - Może wyrośnie z tej zabawki i zapomni o wszystkim.

- On tak szybko rośnie. Pomyślałam sobie… - pani May przerwała i odchrząknęła - że mógłby wziąć go pan do siebie na cały dzień, panie Shaughnessy. Pewnie panu przykro, że nie pan pierwszy słyszy te wszystkie nowe słowa.

Wyraz twarzy Toma prawie się nie zmienił, ale Sylvie zauważyła, że beztroska radość w jego rysach ustąpiła miejsca ostrożności.

- Może rzeczywiście - powiedział lekko i postawił chłopca na podłodze. - Porozmawiamy o tym jeszcze.











- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś po drodze? - spytała Sylvie, kredy jechali do domu.

- Chciałem, żebyś go najpierw zobaczyła. Zanim zaczniesz mnie oceniać - odparł.

Naturalnie wiedział, że w końcu zacznie go oceniać. Rozumiała, o co mu chodziło, choć niespecjalnie podobało jej się, że trzymał ją tyle czasu w napięciu.

- Kim jest jego matka?

Odchrząknął.

- Maribeth May nade wszystko lubiła przygody. - Uśmiechnął się z przekąsem. - Nieraz cieszyliśmy się swoim towarzystwem. - Położył ironiczny akcent na to ostatnie słowo. - Potem zostawiła mnie i pojechała do Shropshire… tak przynajmniej mówiono… z innym, który bez wątpienia miał więcej pieniędzy niż ja, a przynajmniej lepsze perspektywy na zrobienie pieniędzy. Maribeth była ambitna, i trudno ją za to winić. Nie złamała mi serca, nawet mnie nie zaskoczyła, bo za dobrze ją znałem. O Jamiem napisała w liście. - Mówiąc to, Tom bezmyślnie, powoli gładził palcami bliznę na drugiej dłoni. - Pewnie mały jej przeszkadzał… za dużo kosztował… albo nie mogła przy nim cieszyć się życiem. - Te ostatnie słowa wypowiedział z pewną niechęcią.

Zamilkli na chwilę.

- Nie mam wątpliwości, że to mój syn - dodał.

Nikt, kto choć raz widział chłopca, nie mógłby w to wątpić. Sylvie kiwnęła głowa.

- Jest śliczny - powiedziała cicho.

Tom popatrzył na nią przez chwilę. Jego wzrok był pełen emocji. Potem uśmiechnął się do niej żartobliwie, wiedząc, że ten komplement był przeznaczony również i dla niego.

- Nie zapytałaś o Kitty.

- A Kitty? - spytała posłusznie.

- Kitty była… - zaczął z bladym uśmiechem. - Kitty była bystra, bystrzejsza niż inne dziewczęta. Była prześliczna. Bardzoją lubiłem. Kiedyś przyszła do mnie i powiedziała, że jest w ciąży. Bała się, ze ją wyrzucę, i nie bez powodu. Wyrzuciłbym ją bez względu na wszystko. To oczywiste, że nie mogę posyłać na scenę dziewcząt z brzuchem. Jej mężczyzna był wtedy bez pracy, więc… dałem jej jakieś pieniądze. Wystarczyło im na ślub i na wynajęcie mieszkania. Popytałem ludzi i znalazłem dla niego pracę. Wtedy już… - przerwał. - Wtedy już wiedziałem o Jamiem.

Powiedział jej w ten sposób, że być może istnienie tego chłopczyka zmieniło jego sposób patrzenia na świat. Być może wielkoduszność wobec Kitty miała też coś wspólnego z poczuciem winy.

- Daj mi rękę - powiedziała Sylvie.

Spojrzał na nią, zaskoczony.

- Daj rękę - zaczęła, ale przerwała i po prostu ujęła ją w dłonie. Zaczęła umiejętnie ugniatać jego dłoń między palcami, rozciągając i rozgrzewając stawy. Umiała to doskonale, bo musiała w ten sposób kurować własne stopy po próbach i przedstawieniach. Doskonale poznała budowę ciała człowieka.

- Dobrze ci?

Kiwnął głową. Widać było, że się wciąż pilnował, choć był zamyślony. Miała wrażenie, że Tom z czymś walczy w myślach i nie ma ochoty na rozmowę. Pomyślała o tym, że ten człowiek zawsze troszczy się o otaczających go ludzi, włącznie z nią. Ciekawa była, czy o niego ktoś się kiedyś zatroszczył. Wydawało jej się, że nie umiałby się odnaleźć w takiej sytuacji.

- To twoje jedyne dziecko - ni to spytała, ni to stwierdziła.

- Jedyne, o którym wiem.

Ironiczna odpowiedź. No cóż, coś takiego można powiedzieć prawie o każdym mężczyźnie, nawet - a może w szczególności - o kimś takim jak Etienne.

Tom westchnął, przymknął oczy i oparł się o siedzenie, zgadzając się, by zajęła się jego dłonią.

Ale z nas para, pomyślała z pewnym żalem. Popędziłam na drugą stronę kanału, uciekając z ramion kochanka, żeby się dowiedzieć czegoś o sobie. Do głowy mi nie przyszło, że znajdę drugiego mężczyznę.

Przestała masować jego rękę; po prostu przez chwilę potrzymała ją w dłoniach i lekko, pieszczotliwie, pogładziła wnętrze. Otworzył oczy i powoli cofnął rękę, a potem dotknął jej twarzy. Kciukiem dotknął jej podbródka. Wtuliła policzek w jego dłoń. Przez chwilę trwali w bezruchu.

Pomyślała, że może ja teraz pocałuje, ale sama nie wiedziała czy tego chce. Pragnęła posiedzieć chwilę w spokoju i przemyśleć tę rzeczową opowieść o przypadkowym związku z kobietą, z którego urodziło się piękne, nieślubne dziecko. Chciała przywołać obraz Toma z tym chłopcem na ramionach.

Chciała przypomnieć sobie wyraz jego oczu, kiedy był nad nią, kiedy się w niej poruszał. Kiedy pocałował ją pierwszy raz. Chciała ponownie zobaczyć, jak jego oczy ciemnieją ze zdziwienia. Kiedy jej się to udało, poczuła, jak oszałamiają potężna, niepokonana fala pożądania, przyprawiająca o zawrót głowy. Ciekawa była, czy ta wycieczka do Kentu miała być ostrzeżeniem, czy miała oznaczać: zobacz, kim właściwie jestem. A może Tom, pokazując jej Jamiego, otworzył przed nią swoje serce i czekał na jej zdanie? Nie pocałował jej. Odsunął dłoń od jej policzka, a potem zapatrzył się w okno. Przez resztę podróży nie odezwał się ani słowem.

Zatrzymali się pod krzykliwym szyldem Białej Lilii. Tom pomógł jej wysiąść z powozu, zapłacił woźnicy, odliczając monety, i pomachał mu na pożegnanie.

Sylvie wygładziła suknię i patrzyła na niego. Nie szukał jej wzroku: spoglądał w stronę Londynu, zezując w blasku słońca. Miał minę kogoś, kto patrzy przez teleskop, chcąc skupić się na czymś bardzo odległym. Stał niemal bez mchu, postukując w ziemię laską.

- Ten twój książę, Sylvie… czy on jest bardzo bogaty?

- Tak - odparła po chwili wahania.

Obserwowała go, starając się wyczuć jego nastrój. Spochmurniała. Odpowiedziała z ociąganiem, jakby nie chciała, żeby Tom wyciągnął jakiś wniosek. Serce zaczęło tłuc się jej w piersi.

- I kocha cię.

To było stwierdzenie. Znał odpowiedź na to pytanie, bo powiedziała mu o tym poprzedniej nocy. Wyglądało na to, że próbuje zsumować te wszystkie informacje w myślach.

Nagłe popatrzył na swój kapelusz, jakby przypomniał sobie, że ma go w ręku, i włożył na głowę. W tym geście było pewne poczucie winy - jakby wiedział, że prawdziwy dżentelmen nigdy nie zapomina o założeniu kapelusza.

- No cóż, byłabyś głupia, gdybyś za niego nie wyszła.

Gdy to mówił, zmierzył ją beznamiętnym spojrzeniem.

Nie odezwała się, bo nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Skinął na to głową, jakby jej zachowanie wystarczyło za odpowiedź na niewypowiedziane na głos pytanie.

Odwrócił się, pchnął drzwi wejściowe. Obserwowała, jak znika w ciemnościach Białej Lilii.













Notatkę napisał Generał. Była zwięzła, jak na poważną wiadomość przystało. Leżała pod przyciskiem do papieru, o który postarał się wiedziony rozsądkiem Tom. Potężne westchnienia Generała przestały wreszcie zagrażać porządkowi na jego biurku.

Pinkerton-Knowles się wycofał. To już ostatni z nich”.

Tom nawet nie zaklął. Nie podarł kartki. Po prostu trzymał ją w ręku, czując zimny dreszcz na plecach. Najpierw pojawiła się fala rozczarowania, a potem fala natchnienia - jak zwykle po totalnej klęsce… Wydawało się, że nigdy jeszcze nie zaznał takiej porażki. Potem przyszło dziwne uczucie potężnego, lecz spokojnego gniewu.

Działo się coś dziwnego, a on nie miał pojęcia, o co chodzi. Wszyscy wykazywali pełen entuzjazm, pomysł był świetny, wszystko układało się doskonale. Poświęcił tyle dni na nadzorowanie budowniczych i projektowanie przebudowy.

Zaangażował w to przedsięwzięcie cały wolny kapitał. A teraz, kiedy wszyscy inni inwestorzy zawiedli… czekało go błyskawiczne bankructwo.











Wszystko zaczęło się od jednej, jedynej iskierki, iskierki, która powstała, gdy Sylvie bez końca obracała w myślach jego słowa: No cóż, byłabyś głupia, gdybyś za niego nie wyszła. No cóż, byłabyś głupia, gdybyś za niego nie wyszła. No cóż, byłabyś głupia, gdybyś za niego nie wyszła.

Słowa te brzmiały do wtóru bezgłośnej muzyce, w której takt tańczyła, ucząc dziewczęta kroków baletowych. Słyszała je w myślach, kiedy chwaliła swoje koleżanki i kiedy śmiała się razem z nimi. Słyszała je, gdy wykłócała się z Generałem o kolejne kroki układu.

Potem iskierka rozrosła się, gdy Sylvie poczuła przypływ dumy. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby to ona powiedziała do Toma:

- Nie, mój drogi, nic z tego nic będzie. Mam zobowiązania wobec kogoś innego. Dzięki za przyjemne chwile.

Sylvie Lamoreux, pożądana przez wszystkich królowa paryskiego baletu, wzięła sobie kochanka, prostackiego kochanka, dla kaprysu, a teraz wszystko się skończyło. Zaspokoiła swoje pragnienia i na tym koniec.

Ale Tom Shaughnessy, ten człowiek, którego imię wszystkie damskie usta w Londynie mruczały z lubością, a przynajmniej tak powiadano, zmęczył się nią po jednym zmysłowym wieczorze. Powiedziała to sobie, żeby sprawdzić, czy to prawda, czy to jest przyczyną jej wściekłego gniewu, czy warto wybuchać furią, żeby ten gniew wypalić.

Nie. To wcale nie brzmiało prawdziwie. Próbowała więc poszukać innych przyczyn tej wściekłości, z powodu której jej policzki nabiegały krwią.

Nagle zdała sobie sprawę, że powinna tych przyczyn poszukać w swoim sercu.

I tam właśnie znalazła odpowiedź.

Dopiero wtedy ogarnął ją szaleńczy gniew.









Szarpnięciem otworzyła drzwi do jego biura, nie dbając o to, czy ją ktoś zobaczy, potem nimi trzasnęła i rzuciła w Toma przyciskiem do papieru.

Trafiłaby go prosto w pierś, ale złapał go w samą porę. Popatrzył na nią ze zdziwieniem. Był wyraźnie pod wrażeniem - nie wiadomo tylko, czy zachwycił go własny refleks, czy jej celność.

- Co, do jasnej chole…

- Tu est un lache! - Sięgnęła po książkę i również nią w niego rzuciła.

Ale Tom szybko się uczył. Uchylił się sprawnie i cofnął się za| biurka.

- Kim ja niby jestem? - Naprawdę nie zrozumiał. Cofał się tylko przed jej gniewem. - Co ty do diabła wypra…

Ruszyła jego śladem naokoło biurka. W końcu, mimo furii, znalazła angielskie stówko.

- Tchórzem! - fuknęła.

Widziała, jak wyraz jego twarzy zmienia się w jednej chwili. Przerażająca transformacja: oczy nabrały barwy ołowiu, usta zacisnęły się, tworząc wąską, białą linię. Doprowadziła go do gniewu.

- Wyjaśnij to.

Każdy rozsądny człowiek przestraszyłby się i wycofał. Wiedziała, jaki Tom ma temperament - co najmniej taki, jak ona sama. Ale była zbyt wściekła, by zdobyć się na rozsądek.

- No cóż, byłabyś głupia, gdybyś za niego nie wyszła - sparodiowała złośliwie. - Tchórz! Boisz się, bo… bo…

- Bo? - rzucił.

- Bo się na mnie zakochałeś.

Zamrugał, jakby te słowa trafiły go prosto miedzy oczy.

Cisza zapadła jak ostrze gilotyny.

Sylvie nagie uświadomiła sobie, że słyszy czyjś urywany oddech. Była równie wściekła, jak on.

Nie odrywał oczu od jej twarzy. Nie podnosił rąk, ale był gotów do obrony, gdyby rzuciła w niego czymś jeszcze.

Nagle wydało jej się to wszystko komiczne. Zdała sobie sprawę, że wpatrują się w siebie od dłuższego czasu, ale o dziwo żadne z nich nawet nie mrugnęło.

A potem - potem kąciki ust tego podleca powoli uniosły się do góry. Nawet cień uśmiechu potrafił całkowicie odmienić jego twarz.

- Zakochałem się na tobie? - spytał cicho.

Z całej siły zacisnęła powieki. Psiakrew. Przez te wszystkie emocje znów pomyliły jej się słówka. Wzięła głęboki oddech, zmuszając się do spokoju, starając się odzyskać godność.

- We mnie - poprawiła się spokojnie. - Zakochałeś się we mnie.

Obserwowała, jak opuszczają go resztki gniewu. Milczenie, dziwnym sposobem, zmieniło się z napiętej ciszy w niecierpliwe oczekiwanie.

- No cóż, zdaje mi się - odparł wreszcie - że to ty się „na mnie” zakochałaś, Sylvie.

Żadne z nich nie zaprzeczyło ani nie potwierdziło niczego. W końcu jednak to uparte milczenie na nowo rozpaliło jej temperament

- Boisz się - machnęła ręką gwałtownie, z bezradną frustracją - i dlatego mnie odrzucasz.

Przyglądał jej się ze zdziwieniem, lekko marszcząc czoło. A potem wziął tak głęboki oddech jakby chciał wyssać z powietrza choć odrobinę cierpliwości. Poprawił się w fotelu.

- Posłuchaj mnie, Sylvie. Widziałaś dzisiaj tego chłopca.

Kiwnęła głową, choć wiedziała, ze nie jest to potrzebne.

Uważnie dobierał słowa, prawic jakby coś recytował. Miała wrażenie, że ułożył sobie tę przemowę podczas powrotnej jazdy do Londynu.

- Nie znam mojego ojca. Byliśmy z matką biedni jak myszy kościelne. Umarła, kiedy byłem mały. Nie zamierzam się chwalić różnymi rzeczami, które robiłem, żeby przetrwać. Nie zamierzam ci o nich opowiadać. Robiłem to, bo musiałem. Mam cholerne szczęście, że nie wsadzili mnie do Newgate albo nie zawisłem na szubienicy. Gdybym to rozpamiętywał, paru rzeczy w życiu bym pewnie żałował. Ale to nie dotyczy Jakiego… i nie dotyczy… - przerwał na chwilę, jakby szukał słów… - nie dotyczy ciebie - dopowiedział cicho. - Ale wiem też, że bardzo… nieprzemyślane… byłoby wymaganie od kogoś, żeby dzielił niepewność związaną z moim życiem i moją reputacją, kiedy tego kogoś czeka o wiele lepszy los.

Nie wiedziała, co dokładnie oznacza słowo „nieprzemyślane” ale była prawie pewna, że ma coś wspólnego z „niedobre”.

- Jednak, Sylvie, wcale nie jestem z tego powodu… jak ty powiedziałaś?

- Lache? - podrzuciła.

- Tak, wcale nie jestem z tego powodu żadnym lache. Gdybyś naprawdę rozumiała, jak… gdybyś wiedziała… - niecierpliwie przeczesał dłońmi włosy - to uznałabyś, że raczej jestem… - przerwał na moment - …że jestem jakimś cholernym bohaterem.

Wyrzucił te ostatnie słowa przez zaciśnięte zęby, z dziwnym poczuciem, że wszystko to jest zarazem śmieszne i dramatyczne. Nie spodziewał się po sobie takiego zachowania.

Zastanowiła się nad tym, co powiedział.

- Jesteś raczej totalnym durniem - odparła.

Gwałtownie szarpnął głową w jej stronę.

Potem jednym płynnym ruchem wstał, przemierzył pokój i ujął jej twarz w dłonie. Próbowała się odwrócić, ale trzymał mocno.

- Powiedz mi, Sylvie - ale raz w życiu bądź uczciwa. Czy ty jesteś zła na mnie? Czy na siebie?

- Ja…

W tym momencie jego wargi znalazły się na jej ustach. Pocałował ją mocno, doprowadzając do szału. Ten pocałunek oznaczał potwierdzenie, wprowadzał zamęt i… mimo wszystko… stał się tym, czego zawsze potrzebowała i czego się po nim spodziewała, Gdy sobie to uświadomiła, ogarnęła ją kolejna fala gniewu.

To chyba koniec.

Uwolnił jej podbródek i na moment zamknął oczy.

Oboje oddychali gwałtownie. Kiedy otworzył powieki, zobaczyła w jego oczach żelazne postanowienie.

- Więc przestali zwalać winę na mnie, panno Chapeau. Tak po prostu musi być. Gdybyś przez chwilę się zastanowiła, zamiast ulegać temperamentowi, zrozumiałabyś, że mam rację. Masz po prostu cholernego pecha, że pokochałaś dwóch mężczyzn.

- Ja nie…

- Tak? - spytał natychmiast. Jego twarz była pełna napięcia. Czekał. Kiedy nic nie odpowiedziała, skwitował to jednym krótkim skinieniem głowy.

- A teraz mi powiedz, Sylvie, które z nas jest cholernie głupie. Teraz mi powiedz, które z nas jest tchórzem.

Popatrzyła na niego. Zabrakło jej słów i po prostu patrzyła na tę przystojną, męską, dumną twarz, podziwiając jej rysy i przebijający i z niej charakter. Szukała powodów, żeby go znienawidzić.

Znalazła tylko poryw własnego serca. Ogarnęło ją przerażenie.

- Nie musisz tu zostawać - powiedział cicho, z ironią.

Odwróciła się gwałtownie i wyszła.

Wiedziała, że czeka na wybuch jej temperamentu, więc na złość jemu zamknęła drzwi w niezwykle delikatny sposób.











16



W pokoju, przypominającym celę mniszki, było tak ciemno, że gdy leżała z otwartymi oczyma, miała wrażenie, że ogłada wnętrze swoich powiek. Kiedyś znajdowała w tym pocieszenie i ukojenie. Teraz wydawało jej się, że noc jest równie czarna, jak jej nastrój, wstyd był znacznie mniej sympatycznym towarzyszem w łóżku, i niż ciepły, uczuciowy mężczyzna.

Temperament był jej przekleństwem. Przypomniała sobie, jak rzucała różnymi przedmiotami i krzyczała. Dotknęła dłońmi policzków. Mon Dieu. Ciekawe, czy jej siostra też była taka wybuchowa, wspaniale byłoby dzielić z kimś tę przeklętą rodzinną przypadłość.

No cóż, zdaje mi się, że to ty się „na mnie” zakochałaś, Sylvie.

Czy ty jesteś zła na mnie? Czy na siebie?

Wiedziała, jak wygląda życie z Etienne'em, wiedziała, czego może się spodziewać. Wiedziała, jak będą mijały dni w przyszłości. Trochę było jej żal, że go zostawiła, bo przez to nauczyła się, że są na jej ciele takie miejsca, których on nigdy nie będzie w stanie pobudzić. Bardziej niż kiedykolwiek zdawała sobie sprawę, ze Etienne da jej różne rzeczy, których ktoś taki jak Tom Shaughnessy nigdy nie zdoła jej zapewnić.

Właściwie nawet nie próbuje.

Takie są skutki ulegania swoim pragnieniom.

Wychodząc z biblioteki, rzuciła okiem na notatkę spod przycisku na papiery, którym rzuciła w Toma:

Pinkerton-Knowles się wycofał. To już ostatni z nich”.

Wiedziała, co to oznacza: Tom stracił wszystkich inwestorów, a co za tym idzie, cały kapitał. Jego przyszłość była teraz równie niepewna, jak w dzieciństwie, kiedy kradł ser ze straganów, współczuła mu. Miała wrażenie, że stoi na krawędzi przepaści. Zbyt długo sama walczyła - właściwie całe życie - żeby beztrosko się stamtąd oddalić.

Wstała, zapaliła światło, otworzyła skrzynię, wyjęła miniaturowy portret matki, który trzymała tam w ukryciu, zawinięty w miękki bawełniany gałganek. Popatrzyła na nią, trzymając świecę z daleka, żeby wosk nie kapał na malowidło.

Powiem mu, kim jestem, pomyślała.

Chciała mu dać coś od siebie - pożegnalny prezent na przeprosiny. Miało nim być zaufanie. Chciała mu przez to powiedzieć, że mimo wszystko miał rację - musiało tak być. Chciała powiedzieć, że rozumie wszystko: ich krótki romans naprawdę się skończył, a ona wkrótce zniknie z jego życia.

Chciała mu podziękować. Nieważne za co. Prawdopodobnie za to, że po prostu był.

Serce jej biło, gdy szła ciemnym korytarzem, a potem wspinała się po schodach na strych.

W pokoju było ciemno. Zatrzymała się z wahaniem na ostatnim stopniu, nasłuchując jego oddechu.

Cisza.

- Tom?- szepnęła.

Zrobiła ostatni krok i podniosła świecę.

Łóżko było starannie, gładko pościelone. Nie kładł się do niego.

Znajdziesz mnie tam… prawie każdej nocy.

Poczuła nagły, przeraźliwy, wstrząsający ból. Przez chwilę nic mogła oddychać, jakby nagle płuca wypełniło jej tłuczone szkło. Stała tylko na tym ostatnim stopniu i patrzyła na pościelone łóżko Toma w pokoju, który pachniał nim tak intensywnie, że jego nieobecność wydawała się iluzją.

Dopiero wtedy przyznała sama przed sobą, że wcale nie przyszła z przeprosinami za swój wybuch. Wcale nie przyszła opowiedzieć mu o sobie. Nie przyszła też po to, by mu przyznać rację.

Być może zresztą powiedziałaby mu to wszystko na koniec, kiedy by przestali się kochać.

Jakiś zegar wybił trzecią nad ranem.

Wyszła, chyba jeszcze bardziej zawstydzona niż w chwili, gdy postanowiła pójść na ten strych.







17



Na dole dziewczęta przebierały się na przedstawienie w kostiumy nimf - togi uszyte z lśniącej organdyny, dobrane kolorem do wyściółki wielkiej konchy. Wcierały róż w policzki, podczas gdy Tom i Generał rozmawiali o ostatnich szczegółach, lego wieczoru miała się odbyć premiera Wenus. W sytuacji, gdy wycofali się wszyscy inwestorzy, od przedstawienia zależała właściwie cała przyszłość Toma.

- To cholerne przedstawienie musi nam przynieść fortunę albo koniec z nami. - Tomowi udało się to powiedzieć beztroskim tonem. Nie przyszło mu łatwo.

- W takim razie przyniesie nam fortunę - odparł Generał ze spokojną pewnością siebie.

Tom niespokojnie kręcił się na fotelu. Położył rękę na oparciu.

- Gen… mam taki pomysł…

Generał wyostrzył spojrzenie.

- Wiesz… co by było, gdyby zamiast Imperium Dżentelmena zrobić Rodzinne Imperium?

- Co takiego? - W głosie Generała zabrzmiał niepokój.

- Rodzinne Imperium.

- Rodzinne - powtórzył powoli Generał, przeciągając to słowo, jakby go nigdy w życiu nie słyszał. - Rodzinne Imperium.

- To właśnie przed chwilą powiedziałem - zdenerwował się Tom. - Pomyślałem sobie, że na jednym piętrze mogłaby być herbaciarnia dla matek, a na drugim klub dla ojców, wiesz, karty i gry. Byłyby lody i inne słodycze, na jednym piętrze byłyby rozrywki, na które panowie mogliby zaprosić żony, sala zabaw dla dzieci z małymi statkami pirackimi i zamkami, i…

Przerwał na widok wyrazu twarzy Generała, który wpatrywał się w niego tak, jakby szukał objawów wysokiej gorączki.

- I tak dalej - dokończył niezgrabnie.

Generał przez dłuższą chwilę milczał, starając się dobrać dyplomatyczne słowa - zupełnie jak nie on.

- Tommy, masz dziedzinę, na której naprawdę świetnie się znasz - zaczął powoli.

- Kilka dziedzin - poprawił go Tom.

- Dobrze, kilka dziedzin - zgodził się Generał dla świętego spokoju. - Dlatego jesteś bogaty.

- Byłem - sprostował Tom. - Wpakowałem w ten drugi budynek wszystko, co do grosza, i tak jak ci mówiłem, jeżeli dziś nie zrobimy fortuny…

Generał niecierpliwie machnął ręką.

- Właśnie na tym znasz się tak doskonale. Wenus… - wypowiedział to słowo z miłością. Żaden z nich nie potrafił go już wymawiać inaczej. - Wenus to rodzaj przedstawienia, na jakim się znasz. Tworzysz je instynktownie, a ten instynkt przyniósł ci sukcesy.

- To nie znaczy, że nie powinienem rozwijać się w innych dziedzinach -zirytował się Tom.

- Ano, nie znaczy - przyznał Generał, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco.

- Ale Rodzinne Imperium to chyba nie jest zły pomysł, prawda? - upierał się Tom.

General wzruszył ramionami. Chyba postanowił pójść na ustępstwa.

Tom zapadł w ponure milczenie. Nigdy przedtem się tak nie zachowywał.

- Nazwała mnie tchórzem, rzucała we mnie różnymi przedmiotami

Te zwierzenia chyba zaczynały mu wchodzić w krew.

Generał milczał przez chwilę.

- Te Francuzki - powiedział w końcu, z politowaniem kręcąc głową.

Doskonale wiedział, o kogo chodzi. Tom odczuł lekkie rozbawienie na tę myśl. Zresztą może to wcale nie było takie dziwne… Generał nagle odwrócił głowę w jego stronę.

- Zaraz. Nazwała ciebie tchórzem?

- Powiedziała konkretnie, że jestem lache.

- I jeszcze żyje?

Tom zaśmiał się półgębkiem.

- A dlaczego właściwie tak cię nazwala? Czy to znaczy… Czy chcesz przez to powiedzieć… to znaczy… czy chcesz wyznać, że w końcu jednak zainteresowałeś się tancerką?

Generał zacisnął usta, jakby powstrzymywał wybuch śmiechu.

- Tak, zainteresowałem się tancerką, Gen - potwierdził Tom z urazą. - Ona rzeczywiście jest prawdziwą tancerką, tak jak mówiłeś.

Generał spoglądał w bok, jakby unikał jego spojrzenia. Upił łyk herbaty.

- Ten taniec - zaczął Tom. - Ona… To jest… - Z trudem szukał słów.

- Piękne? - zapytał Generał,

- Tak - potwierdził Tom, pokonany.

- Więc widziałeś, jak to wygląda?

- Tak. - Pokiwał głową. - Ale na tym się nie zrobi pieniędzy - dodał pośpiesznie.

Generał znowu uciekł spojrzeniem w bok.

- Zauważyłeś, Gen, że dziewczyny jakby trochę wyszczuplały? - Tom rzucił mu surowe spojrzenie. - Zupełnie, jakby ostatnio zaczęły więcej ćwiczyć.

- Niemożliwe - odparł Generał, błądząc wzrokiem po ścianach. - Więc… rzucała w ciebie przedmiotami i nazwała cię tchórzem, bo…

- Jakiś bogaty francuski arystokrata chce się z nią ożenić. Powiedziałem, że powinna za niego wyjść. Byłaby głupia, gdyby zrezygnowała.

Popatrzył na Generała, z którego twarzy przez chwilę nie można było nic wyczytać.

Przyjaciel wpatrywał się w niego. Potem zmarszczył brwi, najwyraźniej czegoś nie rozumiejąc. Chwilę przyglądał się płaskorzeźbom, jakby szukał w nich odpowiedzi na dręczące go pytanie.

- Tom? - odezwał się w końcu.

- O co chodzi?

- Jak się nazywał ten szlachetny facet z greckich mitów, o którym mi opowiadałeś, kiedy robili te freski? Ten, który żył z raną, i codziennie cierpiał, i był coraz mądrzejszy?

- Chiron? - podpowiedział zdziwiony Tom.

- Tak. Chiron. A teraz słuchaj. Ty nie jesteś takim szlachetnym facetem. Nawet się do niego nic umywasz. Takie umartwienie po prostu nie leży w twojej naturze. To - wskazał na rękę Toma, którą tamten wciąż masował - i to - okrągłym gestem objął cały teatr - jest twoją naturą. Ty umiesz walczyć. Jeżeli trzeba, walczysz nieczysto, ale zawsze walczysz o to, czego pragniesz. Lubisz dramatyczne sytuacje. To jest mocna strona ludzi, którzy nie są dżentelmenami. Ty się nie umiesz wycofać w milczeniu. - Generał dobitnie wypowiedział te ostatnie słowa.

Tom zastanowił się nad tym.

- To jest zupełnie inna sprawa, Gen - powiedział ponuro.

Generał wpatrywał się w niego ciemnymi oczyma spod grubych brwi, które prawie się zrastały nad jego nosem.

Tom nie odwracał wzroku.

- Do jasnej cholery - powiedział w końcu Generał w zamyśleniu. Zaśmiał się z niedowierzaniem. Wyjął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę. Potem wstał i zgasił cygaro.

- O co chodzi? - warknął Tom.

Generał włożył surdut i ruszył w stronę drzwi, odchodząc, rzucił przez ramię.

- Ona miała rację.











Siedzenia skrzypiały, odzież szeleściła, ten i ów odchrząknął, a potem zapadła cisza, ciężka jak aksamitna kurtyna, przysłaniająca atrakcje obiecane na ten wieczór. Ponieważ w Białej Lilii zarówno przed przedstawieniem, jak i w trakcie występów zazwyczaj panował zgiełk, a nie cisza, milczenie publiczności podkreślało szczególny charakter tego wieczoru. Atmosfera napięcia i oczekiwania tak zgęstniała, że można było bić w nią jak w bęben.

Tom przyglądał się temu spod tylnej ściany teatru. Rząd za rzędem wypełniały głowy, wpatrzone w scenę. W kulisach za kurtyną grupa małych chłopców czekała, żeby wprawić w ruch ryby i otworzyć konchę; tancerki przebrane za nimfy wodne czekały, by pojawić się na scenie, gdy Molly zacznie swoją piosenkę.

Żołądek Toma zacisnął się, jakby wróciły czasy Zielonego Jabłuszka, gdy właściciel teatrzyku groził mu poderżnięciem gardła, jeśli występ zrobi klapę. Tak wiele zależało od tego wieczoru.

W ciemnościach widział zarys twarzy Josephine, która wpatrywała się w niego przez ramię, czekając na sygnał do rozpoczęcia przygrywki. W końcu podniósł rękę. Kiwnęła głową w odpowiedzi i zagrała głośne glissando. Kurtyna powędrowała w górę.

Wszyscy na widowni zgodnie westchnęli z zadowolenia. Poczuł ulgę.

Na scenie stała ogromna koncha, pofałdowana z przodu i z góry, świecąca nieziemskim blaskiem. Drewniane wodorosty pomalowane na ciemnozielono poruszały się, gdy chłopcy za kulisami przeciągali je na wózkach. Olbrzymie, barwne, egzotyczne ryby zwisały z sufitu jak gigantyczne latawce. Poruszał nimi prąd powietrza z miechów podwieszonych pod sufitem, uruchamianych przez inny zespół małych pomocników.

Generał, stojący obok Toma, po prostu puchł z dumy. Te cudowne, przepiękne dekoracje były jego osobistym triumfem. Brakowalo jedynie skąpo odzianej piękności śpiewającej nieprzyzwoitą: piosenkę. Ale za moment i ona miała się pojawić.

Josephine, podkreślając powagę chwili, zaczęła grać delikatną sonatę. Za trzy takty pokrywa konchy uniesie się na linach i wreszcie… odsłoni Wenus.

Josephine zagrała pierwszy takt…

Potem drugi…

I trzeci…

I nic się nie zdarzyło.

Grała dalej. Dźwięki sonaty rozbrzmiewały w teatrze, ale na scenie nikt się nie pojawił. Odgłosy z widowni nie wyrażały juz oczekiwania, a zniecierpliwienie.

- Co tam się popsuło, do cholery? - szepnął Tom do Generała, który wyprostował się jak struna i czujnie obserwował scenę.

Nagle w świetlistej szczelinie muszli pojawiło się jedno pulchne ramię.

Widzowie westchnęli.

Ramię przez chwilę wymachiwało na wszystkie strony, rozpaczliwie, jakby próbowało zbadać otoczenie albo szukało pomocy. Po chwili zniknęło we wnętrzu muszli.

Och, na litość boską!

- Do jasnej cholery, to przecież nie jest Molly. To… to Daisy! - warknął Tom. - Zamorduję ją.

Na widowni rozległ się pomruk rozczarowania. Takie pomruki oznaczały zwykle straty finansowe.

Josephine w panice wpatrywała się w Toma, ale nie przerywała gry. Marzycielskie tony sonaty w dalszym ciągu brzmiały w teatrze, jak szum fal bijących o morski brzeg.

Nagle w szczelinie muszli ukazała się noga: stopa i apetyczna łydka odziana w różową pończoszkę. Noga wierzgnęła.

- Czy to coś… ją zjadło? - zapytał na głos ktoś z widowni, nie wiadomo, czy z niepewnością, czy z nadzieją.

W ciemności Tom widział, jak na twarz Generała występują kropelki potu. Gen ruszył energicznie w stronę sceny, ale zaraz się cofnął, bo muszla skrzypnęła i zaczęła się otwierać. W środku była rzeczywiście Daisy.

Diwa klęczała i obiema rękami podnosiła nad głową górną część skorupy, jak jakiś cholerny Atlas. Jedną nogę wystawiła na zewnątrz.

- Wielki Boże! - zaskrzeczał spanikowany Generał, łapiąc się za głowę. - To przez tych chłopaków. Co za cholerna banda. Wielokrążki! Co, u diabła…

Daisy obdarzyła widownię promiennym uśmiechem, chociaż w jej oczach widać było obłęd, a na policzkach wykwitły rumieńce z wysiłku.

Mimo jej starań wieko muszli zaczęło po trochu, nieuchronnie opadać, skrzypiąc niemiłosiernie. Zanim zamknęło się całkiem, widownia, razem z Tomem i Generałem, mogła rzucić ostatnie szybkie spojrzenie na spanikowaną twarz Daisy. Obie połówki muszli zwarły się z klapnięciem i Daisy zniknęła.

Widzowie ryknęli śmiechem.

Przez cały czas w sali rozbrzmiewały słodkie tony sonaty, bo Josephine pracowicie grała dalej.

- Zrób coś - warknął Tom do Generała.

Generał pomknął za kulisy.

Przez chwilę panowała cisza. Muszla tkwiła na scenie bez ruchu i lśniła kojącym, cudownym, różanym blaskiem, a dźwięki sonaty unosiły się w powietrzu jak delikatny aromat. Publiczność czekała w napięciu. Tom wyczuwał je doskonale.

Nagle muszla uchyliła się odrobinę. Zaskrzypiała.

Widzowie westchnęli i zamarli w oczekiwaniu.

Muszla nagle zamknęła się znowu. Klapnięcie.

Zbiorowy wydech.

Muszla uchyliła się znowu. Zaskrzypiała.

Wdech pełen oczekiwania.

Muszla się zamknęła. Klapnięcie.

Dobry Boże, to wyglądało jakby…

- Ono ją zjada! Chyba chce ją dobrze pogryźć? - zdumiał się glos z widowni.

No właśnie.

Widzowie śmiali się do łez. Ogarnęło ich kompletne szaleństwo. Przez tłum przetaczał się ryk śmiechu, rechot i wycie. Ludzie trzęśli się z radości i opadali bezradnie na siedzenia. Po chwili rozległo się zbiorowe klepanie się w kolana i tupanie w podłogę.

- To genialne! - huknął któryś z widzów - Shaughnessy, psiakrew, jesteś genialny!

Muszla znowu uchyliła się ze skrzypnięciem. Tym razem otwierała się powoli, centymetr po centymetrze: dziesięć, trzydzieści, potem na pół metra.

Widzowie trochę się uspokoili i patrzyli na to w napięciu, pochyleni do przodu.

Wreszcie z konchy wyłoniła się Daisy. Rozczochrana, z szaleństwem w oku i uśmiechem przyklejonym do twarzy. Lękliwie unosiła, ramiona, by przybrać kuszącą pozę, ale jednocześnie oglądała się niepewnie za siebie, czy muszla nie zamknie się znowu.

I rzeczywiście się zamknęła, tym razem stanowczo i bezdyskusyjnie.

Daisy zniknęła.

Widzowie ryczeli ze śmiechu.

Josephine, wyraźnie niepewna, co robić dalej, niestrudzenie grała swoją sonatę. Ze swego miejsca Tom widział, że na jej czole też się perlił pot

Delikatnej muzyki prawie nie było słychać wśród odgłosów tupania i histerycznego śmiechu.

Skorupa zaczęła się znowu rozchylać. Powoli, bardzo powoli…

Daisy, która utraciła cały swój optymizm, leżała w środku zwinięta w kłębek, osłaniając głowę rękoma. Gdy przekonała się, że muszla pozostanie otwarta, uniosła głowę i nieufnie popatrzyła na nią przez ramię. Wokół zaczerwienionej twarzy kłębiły się rozczochrane pasma czerwonawych włosów.

- Daisy, to stworzenie chce cię zeżreć na obiad! - krzyknął jeden z widzów. - Zwiewaj! Zwiewaj, póki się da!

- Daisy Jones, daj mi swoją perłę!

Muszla tkwiła nieruchomo. Ostrożnie, z wahaniem, Daisy uklękła twarzą do publiczności. Podejrzliwie popatrzyła przez ramię na swoją nemezis: na muszlę.

- Harpunem w nią! - ryknął ktoś.

- Załatw ją, zanim cię zje, Daisy!

Ryk histerycznego śmiechu.

Jedna z olbrzymich piersi Daisy prawie uwolniła się z wdzięcznie upiętej togi, i teraz, gdy diwa zaczęła się podnosić, lśniła w światłach rampy jak maleńka miniaturowa wersja muszli, z której wychyliła się diwa.

- Och… mój… Boże - wył ktoś w porywie niekontrolowanej radości.

Widać było, jak Daisy bierze głęboki oddech, bo jej biust uniósł się i opadł jak fala przypływu. Poprawiła togę, by ukryć pierś.

Na koniec, gdy stało się jasne, że muszla się już nie zamknie, Daisy triumfalnie wyrzuciła ramiona w powietrze i ugięła kolano.

Pulchna, piersiasta, roześmiana antyteza Wenus Botticelliego.

- Brawo! Brawo!

Na widowni rozległ się grzmiący aplauz: nigdy jeszcze na widowni tego teatru nie rozlegały się tak entuzjastyczne oklaski, tupanie i okrzyki. Nagle w powietrzu coś zalśniło: to setki drobnych monet leciały na scenę. Potem deszcz kwiatów. Na końcu krawaty, buty i łańcuszki od kieszonkowych zegarków.

Na widowni zapanowało radosne, porywające szaleństwo.

Ze swego miejsca Tom obserwował, jak z oczu Daisy powoli znika obłęd, a na jego miejscu pojawia się rozpaczliwy uśmiech… a potem panika, którą zastąpiła niepewność, zamienia się…

W triumf.

No, cóż. Daisy jest prawdziwą primadonną. Primadonny zawsze wychodzą na swoje, prawda?

Wrócił Generał, jeszcze bardziej spocony i rozczochrany.

- Ci cholerni chłopcy gdzieś zniknęli.

- Wyrzuć ich z pracy, jeśli się pojawią z powrotem - odparł beznamiętnie Tom. - Dlaczego ta muszla ją zjadała?

- Próbowałem ją otworzyć, i to kilka razy, ale nie udało mi się przeważyć jej na wielokrążkach. Byłem za lekki - tłumaczył rzeczowo, przyzwyczajony do licznych drobnych niewygód związanych z jego wzrostem. - W końcu dziewczęta pomogły otworzyć.

Przez chwilę obserwowali Daisy pławiącą się w entuzjastycznym aplauzie.

- No. Teraz ta przeklęta baba będzie musiała powtarzać swoje popisy co wieczór, przez cały tydzień - podsumował Tom z ponurą satysfakcją.













W końcu zachwyceni wielbiciele powychodzili z garderoby Daisy i zostawili ją sarną wśród bukietów, które wystarczyłyby do ukwiecenia sporego ogrodu. Zastanawiała się, czy zawołać dorożkę, żeby wrócić do domu. Sama. Może przedtem powinna się zobaczyć z Tomem.

Niespecjalnie śpieszyło jej się do tej rozmowy.

Ktoś zastukał do drzwi. Drgnęła, zaskoczona. Szybko osuszyła policzki i zdmuchnęła najbliższą lampę. Miała nadzieję, że w cieniu nikt nie dojrzy zaczerwienionych oczu.

- Proszę - powiedziała melodyjnie, w nadziei, że osoba po drugiej stronie drzwi nie zorientuje się, że jej głos zwykle nie brzmi aż tak grubo.

W otwartych drzwiach stanął General.

Nie odezwał się ani słowem. Patrzył tylko na nią tymi głębokimi, ciemnymi oczyma. Odpowiedziała mu spojrzeniem.

- Co jest? - warknęła w końcu.

- Płakałaś - odparł oskarżająco.

Odwróciła się od niego i zaczęła majstrować przy jednym z bukietów. Szklarniowe kwiaty, takie bukiety dostawało się od książąt i hrabiów. Miała ich pod dostatkiem od lat - nie była przecież niewiniątkiem. Przez chwilę zastanawiała się, jak długo jeszcze może się spodziewać takich hołdów.

General, naturalnie, przyszedł z pustymi rękoma,

- Odniosłaś dzisiaj ogromny sukces - zaczął.

- „Ogromny” to dobre słowo - stwierdziła, odwracając się.

Nie odpowiedział.

Próbowała się powstrzymać, ale nie wyszło: w końcu pociągnęła nosem. Do diabła. Wydało się, że rzeczywiście płakała,

- Chyba powinnam przeprosić Toma.

- Och, myślę, że ci wybaczył. - W glosie Generała brzmiała lekka ironia.

Chwilę milczeli.

- Zapłaciłam Molly sporo - zwierzyła się Daisy.

- Myślałem, że nie jest zbyt droga.

Daisy prawie się uśmiechnęła na te słowa.

- Pomyślałam, że to takie… ładne - powiedziała z urazą. - Chciałam tam być. Wszystkie dziewczyny były takie wredne… tak się cieszyły, że ja…

Daisy sama ponosi część winy, bo za bardzo odgrywała primadonnę, pomyślał Generał, ale nie odezwał się ani słowem.

- Przepraszam, że zniszczyłam wasze piękne przedstawienie. - Mówiła szczerze.

Wzruszył ramieniem.

- Widzowie byli szczęśliwi. Podobałaś im się.

- Ale nie z takich powodów, jak bym chciała.

- Może wyszło ci to na dobre.

Daisy zrozumiała z tego, że w przyszłości będzie musiała się zadowolić rolami komicznymi. Wiedziała, że powinna zacząć się do nich przyzwyczajać.

- Już nie jestem taka ładna, co nie, Gen?

- Daj spokój, Daisy. Nigdy nie byłaś ładna.

Gwałtownie zwróciła się w jego stronę, wstrząśnięta, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia.

W okamgnieniu był przy niej. Ku jej zdumieniu wyciągnął rękę i delikatnie wytarł łzę z jej policzka.

- Daisy Jones, nigdy nie waż się mówić o sobie „ładna” - powiedział łagodnie, ale stanowczo. Nie zamierzał jej przecież przepraszać. - Słowo „ładna” jest stanowczo zbyt letnie dla ciebie. Poza tym widzowie nigdy nie zapomną o tobie i doskonale o tym wiesz.

Nagle ta Daisy Jones, która figlowała z książętami i hrabiami na swojej słynnej różowej, aksamitnej kanapie, ta Daisy, którą najbogatsi mężczyźni w Londynie fetowali i obsypywali prezentami, zawstydziła się jak mała dziewczynka. Oszołomiło ją to, co wyczytała w ciemnych oczach Generała,

Łagodnie, ale bez wahania uniósł jej podbródek i dotknął wargami jej ust. A potem pocałował ją w taki sposób, że znowu poczuła się młoda i niedoświadczona, zgubiła gdzieś cały cynizm, i zostali sami… tylko we dwoje.

- Wiesz, że cię kocham, prawda? - spytał potem cichym głosem.

- Wiem - szepnęła bez tchu, jak nastolatka.

- No i?

- Też cię kocham, ty mały draniu.

- To się dla nas dobrze składa, prawda? - odparł szorstko. - A jeśli chodzi o te pieniądze, Daisy… mogłaś je lepiej zainwestować. Zamiast dawać Molly, mogłaś pomyśleć o Tomie.













Tom dotrzymał słowa. Codziennie, przez cały tydzień, Daisy dawała się zamknąć w przepięknej muszli, potem walczyła, by się z niej wydostać, ginęła w jej otchłaniach, wypadała jej pierś z togi, a potem odbierała należne, entuzjastyczne oklaski. Miała też śpiewać nieprzyzwoitą piosenkę, ale aplauz byt tak hałaśliwy, że rzadko jej się to udawało.

Teatr co wieczór był pełny po brzegi, więc pośpiesznie zorganizowali dodatkowe przedstawienia, przez co Daisy miała mnóstwo roboty. Tom zaczął lżej oddychać. Nie miał inwestorów, tonął w długach po uszy, ale jego skarbonki powoli napełniały się znowu. Jeszcze kilka tygodni takich sukcesów, a będzie miał dość czasu, by zebrać następną grupę inwestorów, zanim przerosną go koszty budowy Imperium Dżentelmena, powodując zagładę Białej Lilii, wszystkich pracowników… i wreszcie jego samego.

Wenus w wykonaniu Daisy budziła taki zachwyt, że właściwie wszystko, co się potem pojawiało na scenie, zyskiwało natychmiastową aprobatę, wróżki, piraci, damy dworu - nawet gdyby poprzebierał dziewczyny za konie i kazał im kłusować, widownia też by to kupiła.

Motyw jeździecki!

Jak widać, natchnienie zawsze było odległe zaledwie o myśl.

Przypomniał sobie też o drewnianym koniku imieniem Jasna Cholera, którego można było ciągnąć za sobą na sznurku. Wyobraził sobie zaraz, jak świetnie mali chłopcy bawiliby się ze sobą, siedząc na bujanych konikach. A jak spodobałoby im się przedstawienie z bujanymi konikami!

Albo z kukiełkami…

Miała rację, powiedział Generał. Umiesz walczyć. Jeżeli trzeba, walczysz nieczysto.

Na pewno uda mu się dostać to, czego pragnie. Musi być na to jakiś sposób. Do tej pory zawsze mu się udawało.

Bił się z myślami: z jednej strony próbował zaakceptować fakt, że może tym razem jego pragnienia nie zostaną spełnione, a z drugiej strony szukał sposobów na ich realizację, i odrzucał jeden po drugim.

Przez kilka nocy czekał na nią i nasłuchiwał, czy schody nie zaskrzypią. W końcu oczy zaczęły go piec z niewyspania.

Widywał ją jedynie na scenie, w przebraniu wróżki, pirata albo damy dworu, posłuszną, choć zbuntowaną, pełną ognia i dumy.

Od czasu do czasu wychodził na noc, żeby poszukać towarzystwa innych kobiet, innych ramion, innych dłoni, które by go dotykały i przypominały, jak łatwo można zapomnieć o pewnych rzeczach i ile przyjemności można czerpać ze swego ciała bez zbędnych komplikacji. Pod warunkiem że nie szuka się niczego więcej oprócz cielesnych rozkoszy.

Ale jakoś zawsze tracił na to chęć w połowie drogi do Aksamitnej Rękawiczki, której pensjonariuszki bez wątpienia tęskniły za jego towarzystwem. Zamiast tego spędzał wieczory, wpatrując się w budynek, w którym chciał urządzić Imperium Dżentelmena, pociągał whisky z piersiówki i snuł plany na przyszłość. Z pewnym rozbawieniem myślał o tych wszystkich ułomnych, kruchych osobach, które tak bardzo kochał. O karłowatym choreografie, o podstarzałej primadonnie, o małym chłopcu z drewnianym konikiem, który nazywał się Jasna Cholera, i o pięknej, cholerycznej, boleśnie delikatnej baletnicy, która kochała się z nim tak, jakby tańczyła i zarazem walczyła o życie.

Właściwie wiedział, gdzie ona sypia. Właściwie mógłby odłożyć dumę i pójść do niej.

Ale tak jest lepiej, upewniał sam siebie. Ona wkrótce odejdzie, a życie będzie się dalej toczyć i bez niej, dobrze o tym wiedział.













Augustus Beedle nieładnie się starzał, ale Generał ku swojemu zdziwieniu nie poczuł z tego powodu szczególnej satysfakcji. Włosy baletmistrza, niegdyś przypominające lwią grzywę, teraz pozostały na tyle głowy, a nagie czoło było ozdobione pięcioma - jak Generał policzył - równymi bruzdami. Kamizelka wybrzuszała się nieco.

Patrzcie, ludzie, pomyślał Generał, ten Beedle, słynny ze swej sylwetki, teraz dorobił się brzuszka.

Patrząc na ubytki fryzury i bruzdy na czole. Generał był skłonny przypuścić, że małżeństwo z wybuchowa, baleriną było większym wyzwaniem, niż Beedle się spodziewał.

Wymienili ukłony. Kiedy już się wyprostowali, oszacowali nawzajem wzrokiem. Generał spostrzegł, że Beedle rzucił okiem na jego ubranie, błyskawicznie ocenił, że zrobiono je w Weston, potem obliczył jego cenę i na jego twarzy ukazał się wyraz niechętnej aprobaty

Generałowi brakowało wzrostu, ale zawsze nadrabiał to stylem. Przynajmniej w tej dziedzinie Beedle nie był w stanie z nim rywalizować.

- Brakowało nam ciebie - powiedział baletmistrz. - Miałeś wyjątkowy talent do budowy dekoracji, a twój talent choreograficzny…

- Te czasy już bardzo dawno minęły - stwierdził Generał oschle. Wątpił w szczerość swego rozmówcy

Beedle uśmiechnął się kwaśno, zrozumiawszy aluzję.

- Miałeś wyjątkowy talent i naprawdę dobrze mi się z tobą pracowało. Gdybyś potrzebował…

- Dobrze mi tam, gdzie jestem - odparł Generał. Jego myśli na chwilę powędrowały do Daisy, pełnej ciepła, okrągłej, hałaśliwej, uczciwej, dobrej i dumnej Daisy. - Jestem bardzo szczęśliwy.

- Chciałem powiedzieć, że cieszę się, bo dzięki temu spotkaniu mam możliwość przeprosić cię za to nieporozumienie.

- Maria nie była nieporozumieniem, Beedle.

Generał przebaczył Beedle'owi. Beedle - niegdyś jego przyjaciel - przecież nie ponosił winy za to, że Maria nie chciała pokochać niskiego mężczyzny i że Generał postanowił topić złamane serce we wszelkich rodzajach alkoholu dostępnego w miastach całej Europy. Jednak strategia, którą przyjął Generał, wymagała, by jego znajomego nękało poczucie winy, niepewności i dyskomfortu, przynajmniej przez jakiś czas.

Innymi słowy, chodziło o to, żeby znalazł się w odpowiednim stanie ducha i w związku z tym wyświadczył Generałowi przysługę. Tylko o to chodziło. Tom Shaughnessy nic nie wiedział o planach Generała.

- A Maria? Dobrze się czuje? - spytał z troską, starając się, by w jego głosie brzmiało lekkie napięcie. Chciał pokazać, że jest dzielny.

- Tak. - Beedle uśmiechnął się ze znużeniem.

- To dobrze. - Znowu ten pozornie niezauważalny ton napięcia i szlachetności w głosie.

Generał pozwolił, by milczenie przeciągnęło się do chwili, gdy stało się niezręczne. A potem spytał:

- Słyszałeś o Białej Lilii, Augustusie?

Nikły uśmiech pełen akceptacji.

- Tak. Teatr Toma Shaughnessy'ego. Piękne dziewczęta.

- Może zainteresuje cię zatem wiadomość, że utworzyłem swój własny corps de ballet. Bardzo utalentowane tancerki, wszystkie pracują w Białej Lilii.

Z satysfakcją patrzył, jak Beedle robi wielkie oczy.

- Gdzie można je zobaczyć?

- Właśnie o to chodzi, Augustusie. Będą występować w nowym, wielkim centrum rozrywek. W… Rodzinnym Imperium.

- Pomysł Toma Shaughnessy’ego?

- Tak.

- W takim razie sukces murowany, bez dwóch zdań.

- Naturalnie - przytaknął Generał. - Ale chciałbym cię poprosić o przysługę.

- Mów.

- Potrzebujemy błogosławieństwa kogoś wysoko postawionego. Konkretnie chodzi nam o ogólnie znanego patrona baletu.

Beedle potrzebował tylko krótkiej chwili, by zrozumieć.

- To nie powinno być trudne, przyjacielu - powiedział z uśmiechem.













Sylvie siedziała wraz z Josephine w zalanym słońcem pokoju. Za ścianą rozlegały się zwykłe hałasy i przekleństwa. Pracowicie zszywała podarte skrzydełko wróżki, gdy w drzwiach stanęła gospodyni, pani Pool.

- Proszę pan, na dole czekają wicehrabia Grantham i lady Grantham.

Sylvie zerwała się z miejsca. Skrzydełko spadło jej z kolan na podłogę jak wielki motyl zestrzelony z nieba.

- Szukają pewnej dziewczyny, imieniem Sylvie Lamoo - Lamoo… i coś tam. Strasznie dziwne nazwisko. Zdaje im się, że występuje w Białej Lilii - oświadczyła pani Pool, śmiejąc się z tak absurdalnego pomysłu. - Pan Shaughnessy mnie do was przysłał. Mam powiedzieć im, że tu takiej nie ma?

- Ja… - odezwała się Sylvie bez tchu. Przez moment wpatrywała się w gospodynię, a potem przeniosła wzrok na Josephine.

Potem nerwowo przeczesała włosy, wygładziła suknię, i nie dbając już o nic, zbiegła po schodach.

Przy drzwiach w pobliżu sceny stały trzy osoby - dwóch mężczyzn i kobieta. Jeden z nich był wysoki, jasnowłosy i sprawiał wrażenie kogoś ważnego - z lekka niebezpiecznego, choć się o to wcale nie starał. Tom Shaughnessy też czasami tworzył wokół siebie taką atmosferę. Tym jasnowłosym mężczyzną był pewnie wicehrabia Grantham.

Obok niego stał Tom, z twarzą spokojną i dziwnie zamyśloną. Nie uśmiechnął się na jej widok, tylko po prostu stał i patrzył na nią bez słowa. Czuła spojrzenie Toma tak wyraźnie, jakby dotykał jej rękami.

Jednak uwagę Sylvie przykuła przędę wszystkim trzecia osoba - niewysoka kobieta.

Sylvie zatrzymała się i popatrzyła na nią.

Jest ładna. Nie jest do mnie podobna. Dobry Boże, wygląda dokładnie jak mama. Jaką ma piękną suknię. To moja rodzina. Moja rodzina. Moja siostra.

Myśli te wirowały w głowie Sylvie, walcząc o pierwszeństwo. Nie była w stanie wypowiedzieć żadnej z nich, bo straciła gros. Z lekko otwartymi ustami wpatrywała się w Susannah Whitelaw, z domu Holt, lady Grantham. Ze zdziwienia przytknęła rękę do ust. Oczy piekły ją od łez.

Na szczęście Susannah zachowywała się dokładnie tak samo. Sylvie nie musiała się więc obawiać, że ktoś z obecnych uzna ją za źle wychowaną.

Wreszcie Sylvie udało się ukłonić. Jej siostra, Susannah, lady Grantham, zaśmiała się nerwowo i również jej się ukłoniła.

Zbliżały się do siebie powoli, z wahaniem, jakby każda z nich obawiała się, że druga może nagłe wyparować. W tym samym momencie wyciągnęły do siebie ręce; ich palce się spotkały i zamknęły się w mocnym uścisku,

Moje ciało, moja krew, pomyślała Sylvie ze zdziwieniem, trzymając zimną dłoń swojej siostry.

- Jesteś bardzo podobna do matki - powiedziała jednym tchem.

- A ty nie - odparła Susannah, równie zdyszana i zdziwiona.

- Pewnie jestem podobna do niego - stwierdziła Sylvie. Roześmiały się nerwowo, choć nie było w tym nic śmiesznego. Radość. Radość i niedowierzanie.

Zapadło milczenie, trochę niezręczne, trochę pełne zachwytu. Przerwał je Tom:

- Może zaprosi pani siostrę do swojego pokoju na górze, panno Lamoreux?

Sylvie drgnęła, słysząc z jego ust swoje nazwisko… swoje prawdziwe nazwisko.

- Dziękuję - odpowiedziała cicho, starając się zawrzeć w tym słowie jak najwięcej znaczeń. Przez chwilę patrzyła mu w oczy. Potem ujęła Susannah pod rękę i poprowadziła ją na górę.

Usiadły razem - dwie nieśmiałe obce osoby, które wcale nie były obce. W rękach trzymały miniaturowe portrety matki. Było to w pewnym sensie rodzinne spotkanie po latach.

- Twoja gosposia… - zaczęła Susannah.

- Madame Gabon?

- Tak. Powiedziała, że jesteś tancerką, Sylvie. I że jesteś sławna.

- Jestem baletnicą - potwierdziła Sylvie. - I rzeczywiście jestem sławna - dodała bez przechwałki w głosie. - Przynajmniej w Paryżu. Jestem też znana w kilku innych krajach.

Lady Grantham, jej siostra i żona wicehrabiego, westchnęła.

- W tej rodzinie chyba wszystkie kobiety są tancerkami, oprócz mnie. Chyba że wliczać w to walca.

- Zawsze trzeba wliczać w to walca - odpowiedziała Sylvie poważnie.

Siostra roześmiała się, co było wspaniałe. Sylvie podejrzewała, że Susannah lubi się śmiać i że radość przychodzi jej łatwo.

- Sabrina to nasza trzecia siostra?

- Tak. Ją także musimy odnaleźć.

- Panna Daisy Jones uważa, że wychował ją jakiś wikary.

- Panna Daisy Jones? - Sylvie popatrzyła na siostrę z niedowierzaniem. - Skąd Daisy Jones miałaby cokolwiek wiedzieć o Sabrinie?

- Daisy znała naszą matkę! Nie wiedziałaś o tym? - zdziwiła się Susannah.

To była niespodziewaną wiadomość.

- Panna Jones nie rozmawia z innymi tancerkami z Białej Lilii.

Sylvie dobrze rozumiała, dlaczego tak się dzieje, ale nie była pewna, czy Susannah to zrozumie: Daisy Jones trzymała się z dala, bo zbyt wiele przeszła w życiu. Teraz chciała, by możliwie jak najwięcej dzieliło ją od przeszłości. Odległość ta przypominała jej, jak daleko w życiu zaszła, i stanowiła zabezpieczenie przed różnymi niewygodnymi sytuacjami.

- Porozmawiam z Daisy - wykrztusiła Sylvie.

To drobne ustępstwo miało pomoc im obu we wzajemnym poznawaniu się, w zaakceptowaniu tego, że są siostrami.

- Twoja gospodyni powiedziała, że jesteś piękna, gdy tańczysz.

- To prawda - przyznała bez fałszywej skromności Sylvie.

Susannah roześmiała się z zachwytem.

- Teraz to na pewno wiem, że jesteśmy rodziną.

Wymieniły dumne, pewne siebie, rozbawione spojrzenia, w pierwszym porywie solidarności rodzinnej.

Sylvie uścisnęła rękę Susannah. Ta odpowiedziała jej uściskiem. Cudownie czuła się z tą wymianą serdeczności.

Pozostało jedno ważne pytanie.

- Czy masz… wybuchowy temperament? - spytała.

- Kiedyś, w przypływie złości, uderzyłam mężczyznę - przyznała się Susannah ze wstydem. - Kiedy chciał mi zabrać suknię, zagroziłam, że rzucę w niego wazonem.

Sylve poczuta ogromną ulgę.

- Więc to nie tylko ja. Mon Dieu, to moje przekleństwo, wiesz?

- Daisy mówi, że mama też była - jest - taka.

Susannah zająknęła się, nie wiedząc jakiego czasu użyć, i obie zamilkły.

- Myślisz, że ona żyje? - odważyła się spytać Susannah.

- Wiesz, nawet kiedy byłam bardzo mała i sama z Claude… jakoś nie mogłam uwierzyć, że umarła, chociaż Claude mi to powtarzała. Pan Bale powiedział, że był jakiś… proces?

Susannah opowiedziała Sylvie, która słuchała z wielką uwagą całą niezwykłą historię ich matki i ojca; matkę, Anne Holt, obwiniono o zabójstwo ojca i zmuszono do ucieczki. Zostawiła wtedy trzy śliczne córeczki. Ich ojcem byt Richard Lockwood - bardzo lubiany - i naturalnie przystojny - polityk. Teraz w więzieniu w Tower siedział inny polityk, Thaddeus Morley, i czekał na wyrok za zabicie Richarda Lockwooda.

- Jak myślisz, odnajdziemy ją?

- Spróbujemy - odparła zdecydowanie Susannah.

Sylvie kiwnęła głową, zgadzając się z jej decyzją. Siostry Holi nic dadzą sobie w kaszę dmuchać.

- Kim jest twój mąż, Susannah?

Na policzki Susannah wypłynął uroczy, delikatny rumieniec. Zamilkła.

Sylvie roześmiała się.

- To znaczy, że jesteś w nim zakochana!

- On jest… - przerwała i pokręciła głową, jakby nie umiała znaleźć słów. Odchrząknęła. - A ty… ty masz ko-kochanka - zająknęła się. starając się, by zabrzmiało to nonszalancko. Rozbawiła tym Sylvie. - Jakiegoś Etienne'a, twoja gosposia mówiła, ze nazywa się Etienne.

- Madame Gabon powiedziała wam o nim? - Sylvie chętnie zamieniłaby parę słów z tą plotkarą. - Jest stanowczo zbyt gadatliwa.

- Madame Gabon powiedziała, że cię szukał i że poinformowała go o twojej wyprawie do Anglii. Nie był zadowolony z tego, że wyjechałaś. Czy jesteś w nim zakochana? - spytała Susannah nieśmiało, po krótkiej przerwie.

Sylvie się roześmiała, by uniknąć odpowiedzi na to pytanie.

- Jest bardzo przystojny.

Susannah nie była głupia. Przechyliła głowę i obserwowała siostrę z uwagą. Sylvie poczuła niepokój. Nagle zrozumiała, że siostry mogą być także kłopotliwe. Miło było mieć kogoś, kto się o nią troszczył, miło też, że ten ktoś przyglądał jej się z taką uwagą, choć nie było to tak do końca przyjemne.

- Kiedy się przekonałaś, ze kochasz Kita? - odważyła się zapytać. Nigdy nie miała nikogo bliskiego, komu mogłaby zadać to pytanie.

Susannah w zamyśleniu lekko odchyliła głowę w tył.

- Nie wiem, czy to był konkretny moment Miałam takie poczucie… że to jest od zawsze. Na początku w ogóle mi nie pasował. Chyba nie kogoś takiego się spodziewałam. Ale… - zaśmiała się trochę sztucznie - kogoś takiego właśnie potrzebowałam. Był… jak powietrze - wyrzuciła z siebie i zarumieniła się znowu. - Nie wiem, jak to powiedzieć.

Sylvie milczała, podziwiając siostrę. Taka śliczna. Nie wiedzieć czemu, wydawało się to ważne. Cieszyła się, że ma śliczną siostrę, która do tego była również mądrą kobietą.

- Pan Shaughnessy jest bardzo przystojny - rzuciła Susannah od niechcenia.

- Tak sądzisz? - Sylvie odwróciła się i zaczęła przesuwać palcem po kwadracikach na narzucie przykrywającej łóżko.

- Och, tak. Pamiętam, kiedy go pierwszy raz spotkałam, dech mi zaparło, chociaż Kit stał obok.

Sylvie rzuciła jej błyskawiczne spojrzenie, a potem równie szybko odwróciła wzrok.

- Nie chodzi tylko o jego wygląd. Jest w nim coś… - przerwała na chwilę. - Coś, co przypomina mi Kita - dokończyła.

Wiedziała, że siostra analizuje jej słowa w ciszy, która nastąpiła. Sylvie była jednocześnie zadowolona i zirytowana. Pomyślała, że pewnie siostry tak się czasem czują w swojej obecności.

- Przeniesiesz się do nas czy zostaniesz tu w Białej Lilii? - zapytała Susannah nieśmiało.

Sylvie w końcu podniosła wzrok i przestała męczyć narzutę.

Dobrze byłoby zostać tu, gdzie na strychu był pokoik mężczyzny, który spędzał tam prawie każdą noc. Pomyślała jednak, że ta pokusa jest zbyt niebezpieczna. Przypomniała sobie, jak zabolało ją, gdy okazało się, że pokoik był pusty - miała wrażenie, że ktoś wyrwał w niej wielką dziurę.

Prawie każdej nocy.

Nie, to byłoby absurdalne. Bezsensowne, niebezpieczne i głupie.

- Czy mogę zamieszkać u was? - spytała równie nieśmiało. Choć właściwie już cieszyła się na myśl, że będzie miała okazję przywitać się z panem Bale'em, tym lokajem. Może pokaże mu język za plecami.

- Och, tak, bardzo cię proszę!

Objęły się i cieszyły się tym pierwszym z wielu siostrzanych uścisków.

Po tym uścisku, który przypieczętował umowę, Susannah wesoło zbiegła ze schodów, żeby powiedzieć Kitowi nowinę o ich gościu. Sylvie zaczęła się pakować.

Podniosła wieko kufra i znalazła w nim swoją żałobną suknię, ukrytą jak pasażer na gapę. Jej przebranie. Tom Shaughnessy od razu ją przejrzał, był przecież ekspertem od kostiumów.

Wyprostowała się i sięgnęła po płaszcz wiszący na kołku w ścianie. Podniosła go, poczuła jego ciężar w dłoniach i zagłębiła się we wspomnienie tej nocy, kiedy otuliła się nim podczas wyprawy do małego pokoiku na górze.

Nigdy nie zapomni wyrazu oczu Toma, gdy zdjęła ten płaszcz, tak jakby ona, Sylvie, była prezentem, o którym nawet nie śmiał marzyć.

- Mogłaś mi powiedzieć, Sylvie Lamoreux. Czy może Sylvie Holt?

Aż podskoczyła. Odwróciła się na pięcie. W progu stał Tom. Jego ramiona wypełniały framugę drzwi. Poczuła, jak serce się w niej szarpnęło, lekko i boleśnie, jakby ktoś wrzucił kamień do wody.

Dziwnie się czuła, gdy w jej skromnym pokoiku zjawił się ten pełen życia mężczyzna, którego kojarzyła ze wszystkimi niegodziwymi przyjemnościami.

Właściwie nie było to oskarżenie. Wypowiedział te słowa swoim zwykłym tonem. Prawie żartobliwym. Uśmiechał się swobodnie, a w jego zachowaniu - co dziwne - wyczuwała skrępowanie.

- Chciałam ci to powiedzieć - zająknęła się. - Poszłam do…

Przerwała. Nie powie mu przecież, że tamtego wieczoru poszła do jego pokoju… ale nikogo nie zastała.

Nie powie też, jak się czuła na myśl, że rzucił się już w ramiona innej kobiety.

Zamiast tego zadarła podbródek i poszukała oparcia w swej dumie.

- Patrzyłbyś na mnie inaczej, gdybym ci powiedziała od razu?

- Że jesteś słynną paryską baleriną i kuzynką wicehrabiego. - Wyczuła jego ironię.

- Bałam się, że potraktujesz innie jak kolejną oszustkę, kogoś, kto udaje siostrę lady Grantham. Nie chciałam, żebyś tak o mnie myślał.

- Bałaś się też, że mogę cię wydać dla pieniędzy - uzupełnił.

Zarumieniła się.

- Sylvie, byłabyś fatalną oszustką. W twoich oczach zawsze widać prawdę. Nigdy bym o tobie czegoś takiego nie pomyślał.

Powiedział to cicho, niemal z oburzeniem.

Te słowa przyprawiły ją o dziwne podniecenie i o głęboki smutek. Zbita z tropu, opuściła wzrok i zaczęła składać płaszcz, żeby znaleźć zajęcie dla rąk.

- Twoja siostra jest zachwycona, że u nich zamieszkasz.

Poczuła, jak na policzki wypływa miłe ciepło na tę myśl.

Uśmiechnęła się miękko.

- Ja jestem zachwycona tym, że mam siostrę.

Tom obserwował ją chwilę, jakby po prostu dzielił jej radość.

- Cieszę się - powiedział łagodnym głosem.

Uklękła i włożyła płaszcz do kufra, by nie oczarowała jej ta łagodność, by nie zaczęła zastanawiać się nad swoimi uczuciami.

- Czy to przed nim uciekłaś do Anglii? - zapytał nagle.

Podniosła głowę, zdziwiona:

- Przed Etienne'em?

- Tak. - Uśmiechnął się.

Znowu to zrobił; zaskoczył ją tak, że powiedziała więcej, niż miała zamiar, tym razem ujawniła imię kochanka. Tom rzeczywiście miał rację: nie byłaby dobrą oszustką.

- Ja chyba… ja nie chciałam go urazić, nie chciałam też, żeby mi wyperswadował wyjazd do Anglii, więc nie powiedziałam mu o moich planach.

To była tylko część prawdy. W dalszym ciągu nie była pewna czym jest cala prawda; krążyła gdzieś, poza zasięgiem jej myśli. A może ukryła ją sprytnie w zakamarkach swojego umysłu, bo się jej obawiała? Przez tak długi czas znała przecież tylko jedną, niepodzielną prawdę…

- Aha - powiedział tylko. Odwrócił wzrok, ale pokój nie miał zbyt wielu atrakcji przyciągających uwagę kogoś przyzwyczajonego do ekstrawagancji, więc powrócił spojrzeniem do niej.

- I wrócisz do niego? - rzucił swobodnie. - Po wizycie u siostry?

Popatrzyła na niego.

- Tak.

Jeśli mnie przyjmie z powrotem, pomyślała, tak jej się w każdym razie wydawało.

Tom wziął głęboki wdech i kiwnął głową. Potem wyprostował się i sięgnął po zegarek. Zajęty jak zwykle, ten Tom Shaughnessy.

- Chodzi o dzisiejsze przedstawienie. Przyszedłem zapytać, czy odejdziesz od razu, czy zostaniesz do końca tygodnia. - Przeszedł na oschły, oficjalny ton.

Uśmiechnęła się.

- Dla ciebie, będę przez resztę tygodnia wróżką, piratem i damą dworu.

Nie odpowiedział uśmiechem.

- Tak cię właśnie widzę. Jest w tobie po trochu z każdej z tych postaci.

Roześmiała się, zaskoczona.

Żeby ją jeszcze bardziej zdziwić, przesunął palcem po delikatnej linii jej podbródka, dokładnie niczym kartograf sporządzający mapę.

Zamknęła oczy, jakby chciała, żeby skóra zapamiętała ten jego ostatni dotyk.

- Do widzenia. Wszystkiego najlepszego, Sylvie Lamoreux.

Odwrócił się i wyszedł.











18



W piątek po południu pierwszego tygodnia, w którym wystawiali Wenus, Tom i Generał serdecznie witali pierwszych gości wchodzących na widownię Białej Lilii. Nagle w wejściu stanął cenzor królewski Crumstead z wielce niepewną miną. Za nim majaczyło trzech postawnych mężczyzn, których Tom nigdy nie widział. Miny mieli równie nietęgie, ale wyglądali na zdecydowanych.

- Crummy! - powitał go Tom. - Wpadłeś znowu? Przecież dopiero co ci zapłaciliśmy.

- Zamykamy teatr, Shaughnessy - wykrztusił pośpiesznie Crumstead, jakby te słowa były tak niesmaczne, że chciał je wypluć z ust jak najszybciej.

Tom zamarł. Rzucił pytające spojrzenie Generałowi, Który zwykle przekazywał łapówki, len tylko wzruszył ramionami. Tom ponownie zwrócił się do Crumsteada:

- Żartujesz sobie, prawda?

- Shaughnessy, strasznie mi przykro, ale tak każe prawo. Musimy zamknąć Białą Lilię - powtórzył i napiął ramiona, jakby potrzebował wszystkich sił, by przekazać tę wiadomość.

Tom wybuchnął krótkim, niewesołym śmiechem.

- Daj spokój, Crummy Jeśli chcesz więcej pieniędzy, to po prostu powiedz. Znamy się nie od dziś.

Crumstead coś wymamrotał.

- Nie słyszałem, Crumstead - warknął Tom.

Jego rozmówca odchrząknął.

- Nieprzyzwoitość. Zamykamy za nieprzyzwoitość.

Crumstead, lojalny jak zwykle, czuł się mocno zakłopotany tą sytuacją. Biała Lilia wcale nie była najgorszym z londyńskich teatrów. Była po prostu najbardziej popularna, odniosła największy sukces i miała najciekawsze przedstawienia.

Tom obrzucił go wściekłym wzrokiem. Crumstead milczał, świadomy, że wszystko, co powie będzie zupełną bzdurą. Popatrzył nerwowo na zaciśnięte pięści Toma, a potem na jego twarz. Tom czuł, jak jego policzki czerwienieją z gniewu.

- Tom. jeśli nie zamkniesz drzwi i nie przerwiesz przedstawienia, będziemy… będziemy musieli cię aresztować - oświadczył.

- Aresztować mnie? - warknął Tom. Crumstead cofnął się o krok.

- Nie zastrzelisz mnie, prawda, Shaughnessy? - Cenzor nie był najodważniejszym człowiekiem świata.

- Och nie, na litość boską, Crumstead… O co w tym wszystkim chodzi? Powiedz mi, a rozwiążemy tę sprawę jak zwykle. To jest przecież śmieszne, dobrze o tym wiesz.

Crumstead zrobił żałosną minę.

- Nie mogę ci powiedzieć, Tommy. Naprawdę nie mogę. Sam nie wiem, o co chodzi. Wydali mi taki rozkaz. Proszę cię. Muszę zamknąć ten teatr. Bóg jeden wie, że nie chcę używać siły.

Na twarzach mężczyzn stojących z tyłu malowało się to samo uczucie - nerwowa determinacja, by wypełnić wydane im rozkazy.

Tom nagle zdał sobie sprawę, że mieli polecenie użycia siły w razie oporu.

Posłał Crumsteadowi takie spojrzenie, że cenzor aż zgiął się wpół, ale właściwie to nie o niego chodziło. Tom stał jak wmurowany w ataku oślepiającej furii. Nagle coś przyszło mu na myśl. Zrozumiał, że ktoś zachęcił - o nie, raczej zaszantażował - jego inwestorów do wycofania się z projektu. Kiedy się okazało, że to go nie zrujnuje, wtedy ten ktoś celowo spowodował zamknięcie Białej Lilii. Uświadomił sobie, jaką sieć powiązań trzeba było mieć żeby to osiągnąć. Tylko ktoś posiadający ogromne pieniądze i władzę - praktycznie nieograniczoną władzę - mógł dowiedzieć się szczegółowo, jak doprowadzić do ruiny Toma Shaughnessy’ego. Ten ktoś toczył z nim osobistą wojnę.

Ale komu, u licha, chciałoby się coś takiego robić? Właściwie nie miał wrogów.

- Na jak długo zamykacie? - warknął.

- Pewnie sprawa pójdzie do sądu.

W nieruchawych trzewiach angielskich sądów każda sprawa przepadała na długie lata.

Tancerki, słysząc zamieszanie na dole, wybiegły z kulis i zgromadziły się na scenie, obserwując cafe zdarzenie.

Tom popatrzył w górę, na rządek pobladłych twarzy. Sylvie stała z tyłu, za Molly, ale i tak widział jej lśniące oczy.

Uświadomił sobie, że zawsze w jej pobliżu będzie przeszywało go to dziwne uczucie samoświadomości

Crumstead westchnął.

- Tom, czy mogę ci zaufać, że sam zamkniesz, czy będziemy musieli cię zabrać ze sobą?

Umysł Toma pracował błyskawicznie, badając możliwości, odrzucając je, podejmując je na nowo.

- Tom, ja naprawdę nie chciałbym…

- Sam zamknę - odpowiedział z urazą,

- Bardzo mi przykro Shaughnessy. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Przekażesz ode mnie ukłony dla Molly? - spytał ze smutkiem cenzor. On także znał angielskie sądy i wiedział, że cała wieczność upłynie, zanim Molly wróci na scenę.

W końcu odszedł razem z podwładnymi.

Wtedy okazało się, że za nimi stał jeszcze jeden człowiek - mężczyzna, którego Tom nigdy przedtem nie widział. Prawie dorównywał mu wzrostem. Jego twarz była ukryta w cieniu, dopóki nie wszedł do wnętrza teatru. Zatrzymał się o metr od Toma.

Popatrzył na niego ze spokojnym triumfem i ledwie zauważalną pogardą.

Arystokratyczne pochodzenie otaczało tego człowieka aureolą, jak u świętych na średniowiecznych obrazach. Prawie dawało się dotknąć i usłyszeć. Był przystojny, choć wyraz twarzy raczej mroczny. Jego elegancka odzież wyglądała nieskazitelnie, tak jakby nic nie miało prawa go dotknąć - ani kurz, ani uraza, ani obelga. Tom uświadomił sobie, że tego rodzaju ludzie nigdy nie kryją się w cieniu. Nawet nie próbują tego robić.

Zupełnie jak on.

Nagle uświadomił sobie, kim jest ten człowiek.

Był starszy, niż Tom sobie wyobrażał. Oczy miał zmęczone, a w twarzy charakterystyczną twardość, biorącą się być może z nadmiernego używania życia. Albo ze świadomości, że część jego rodziny została w przeszłości skazana na gilotynę.

W końcu był francuskim arystokratą, nieprawdaż?

Wstrząśnięta Sylvie powiedziała półgłosem:

- Etienne.

Jeszcze jeden głos powtórzył to imię jak echo. To był kobiecy głos. Zaskoczony Tom odwrócił się, by sprawdzić, kto to powiedział.

Molly.

Popatrzyła na niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. Pokręciła głową i zakryła twarz dłońmi. Odwróciła głowę.

Etienne obrzucił ją krótkim spojrzeniem. Tom zrozumiał, że dziewczyna była jedynie narzędziem, którym Francuz posłużył się, by zdobyć wiadomości. Na pewno wabił ją błyskotkami, pięknymi sukniami, zachwycał i zastraszał swoimi manierami, aż w końcu wydobył z niej wszystkie informacje o Tomie, Sylvie i o Białej Lilii. Teraz była już niepotrzebna.

Etienne niecierpliwie prześlizgiwał się wzrokiem po twarzach dziewcząt, aż natrafił na Sylvie: popatrzył na jej kostium, różdżkę i skrzydełka.

A jego oczy…

Tom, wstrząśnięty, uświadomił sobie, że ten mężczyzna ją kocha.

Jeśli rzeczywiście był księciem, to bez wątpienia mógł mieć wszystko, co chciał, i każdą kobietę, której pragnął. Ale nawet status księcia nie chronił mężczyzny przed poniżającymi kaprysami miłości. Przed tymi wszystkimi rzeczami, które kiedyś wymienił Generał. Tom wyobrażał sobie, że Etienne nienawidzi być poniżany, w dodatku przez tancerkę, nawet jeśli to była genialna tancerka, wspaniała Sylvie Lamoreux. Niewątpliwie Etienne nie mógł się pogodzić z faktem, że jakiś półkrwi Irlandczyk, półkrwi Cygan i Bóg wie co jeszcze - choć ogólnie Anglik - w dodatku będący właścicielem kiczowatego teatrzyku, mógł dotknąć czegoś, co on uznał za swoje.

Postanowił zrujnować Toma. Żeby dać szkołę tancerce? Czy żeby dać szkołę angielskiemu mieszańcowi?

Wszystkie uczucia, które przemknęły przez twarz Etienne'a na widok Sylvie, zmieniły się w końcu w urazę i złość. Jego twarz zastygła w tym grymasie.

Sylvie odpowiedziała mu spojrzeniem, jakby nie była w stanie oderwać wzroku.

- Skąd ty…

- Mogłaś mi powiedzieć, że wyjeżdżasz, Sylvie - powiedział. Jego angielski był bezbłędny. Prawne bez obcego akcentu. - Łatwo cię odnalazłem, moja droga - dodał z lekką pogardą. - Najpierw w Paryżu, a potem w tym… miejscu.

Tom z trudem się pohamował, by nie chwycić tego człowieka za krawat i nie przydusić go solidnie.

Przy drzwiach gęstniał tłum, ciekawy, dlaczego jakiś człowiek blokuje wejście do ich ulubionego teatru. Tom zobaczył twarz Batesona. Za Batesonem stał… Belstow. Belstow, który parę dni temu dostał od Toma nauczkę. Jeszcze jeden mężczyzna, który uważał, że może robić z kobietami, co mu się żywnie podoba. Tom podejrzewał, że Belstow pomagał Etienne’owi w doprowadzeniu go do ruiny.

- Nie pozwoliłbyś mi pojechać do Londynu, Etienne - tłumaczyła Sylvie. - A ja chciałam poznać prawdę o sobie i o mojej rodzinie. To wszystko.

Etienne popatrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy ale nie zaprzeczył.

- Wybaczam ci - rzekł chłodno. - Porozmawiamy na ten temat po powrocie.

Tom spostrzegł, jak Sylvie zaciska palce na różdżce. Ciekaw był, czy zamierza nią rzucać.

A więc ten człowiek… posiadał Sylvie. Czuł się jej właścicielem, jakby była unikalnym, cennym i pięknym, wartym walki przedmiotem. Czymś wartym wysiłku.

A teraz przyjechał, żeby ją zabrać z powrotem. Jakby miał do niej wszelkie prawa.

Ale ty walczysz. Walczysz nieczysto, jeśli trzeba.

Nagle wszystko wydało mu się bardzo proste.

- Wybierz sobie sekundantów, Etienne.

Rozległo się zbiorowe westchnienie. Tom - miłośnik dramatycznych widowisk - poczuł nawet zadowolenie, chociaż trudno mu było uwierzył, że w końcu sam wypowiedział słowa, które przecież tylokrotnie słyszał od innych. Właściwie nie miał nawet prawa ich wypowiadać, nie będąc w zasadzie dżentelmenem.

Teraz dopiero dostrzegł sens kodeksu honorowego. Ponieważ jednak był Tomem Shaughuessym, to wymyślił również pewien niby-honorowy plan.

Usta Eticnnc'a lekko wygięły się pogardliwie. Być może jego brwi również się odrobinę uniosły, ale poza tym jego twarz pozostała bez wyrazu, jakby nic nie mogło go dotknąć.

- Wyzywasz mnie na pojedynek, Shaughnessy? Nie mam pojęcia, czemu uważasz, że masz do tego prawo.

- Ponieważ jak do tej pory twoja znajomość angielskiego była znakomita, nudno mi uwierzyć, że nagle potrzebujesz wyjaśnień. Ale niech ci będzie. Tak, to prawda. Wyzywam cię na pojedynek.

- Tom, na litość boską… - mruknął Generał. - Przecież ty go zabijesz. Naprawdę go zabijesz.

- On pana zabije. - Generał zwrócił się do Etienne'a zaniepokojony.

Etienne zwrócił ku niemu twarz i opuścił głowę, żeby popatrzeć na mężczyznę, który wypowiedział te słowa. Nieco spochmurniał, zaskoczony, ale po chwili znowu popatrzył na Toma.

- On jest rzeczywiście wspaniałym strzelcem, Etienne - przyznał Belstow, który po raz pierwszy się odezwał.

Wszyscy uznali pewnie, że Londyn byłby o wiele nudniejszym miejscem, gdyby Tom został zastrzelony. Nawet Belstowowi to się nie uśmiechało.

- Nie masz prawa wyzywać mnie na pojedynek, panie Shaughnessy - odparł spokojnie Etienne. - Pojedynki są dla… - pozwolił, żeby jego głos umilkł, jakby nie chciał zachowywać się nieelegancko, sugerując, że Tom nie jest przecież dżentelmenem. - Poza tym na czym miałoby polegać moje wykroczenie?

Tom popatrzył na niego. W sali zapadło niepokojące milczenie.

- To znaczy, że się mnie boisz? Taki z ciebie mości książę, co psy wiąże?

Nie najlepszy był to dowcip, ale Tom usprawiedliwił się sam przed sobą, że właśnie pierwszy raz w życiu wyzwał kogoś na pojedynek, a poza tym targała nim zimna, dzika wściekłość.

Etienne zesztywniał. Jego arystokratyczne szczęki zacisnęły się mocno.

- Och, daj spokój, Shaughnessy. Będziesz wisiał, jeśli mnie zabijesz.

- Ale ty będziesz wtedy równie martwy jak ja, tylko wcześniej, bo rzeczywiście jestem doskonałym strzelcem.

- Za każdym razem trafia w cel - ogłosił z lekka drżącym głosem Bateson, który kręcił się na obrzeżach zgromadzonego towarzystwa.

Etienne odparł zimno:

- Jeżeli inwestorzy sami podjęli decyzję o wycofaniu się z twojego przedsięwzięcia, jeżeli władze same podjęły decyzję o odebraniu ci prawa do prowadzenia tej parodii teatru…

- Z tego co słyszałem, dość mocno im to sugerowano - odezwał się jakiś głos.

- Podobno straszył Pinkertona-Knowlesa, że doniesie żonie o jego upodobaniu do oglądania ślicznotek w tym teatrze - dodał ktoś inny.

- …to był to ich wolny wybór - dokończył Etienne.

- Ty to zrobiłeś, Etienne? - spytała Sylvie. - To ty zamknąłeś Białą Lilię?

Etienne zwrócił do niej twarz, otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, a potem chyba uznał, że nie musi. Popatrzył na Toma.

Tom widział, że oczy Sylvie zaczynają przypominać zielone krzemienie.

- Wybierz sobie sekundantów - powtórzył spokojnie Tom.

Na moment spotkali się wzrokiem. Tom dostrzegł w ciemnych źrenicach Etienne'a błysk paniki, choć Francuz starał się zachować obojętną minę.

- Etienne - zaczęła Molly.

Etienne rzucił jej spojrzenie pełne takiej pogardy, że zbladła.

- Przepraszam - wykrztusiła, napotykając wzrok Toma. - Panie Shaughnessy… ja…

- Przestańcie - powiedziała cicho Sylvie, głosem pełnym tłumionej furii. - Obaj.

- Przestanę - oświadczył spokojnie Tom. - Jeśli Etienne przeprosi za to, co zrobił.

Usta Francuza wykrzywił złośliwy grymas.

- To interesy, Shaughn…

- Nie, Etienne. - Głos Toma był równie śmiercionośny i celny, jak jego talent snajperski. - To nie są interesy. Chciałem powiedzieć, że powinieneś przeprosić Sylvie. Tu chodzi o Sylvie. Przypuszczam, że wiesz dlaczego,

Etienne milczał. Wbił w Toma spojrzenie, które zaćmiła czarna, zimna nienawiść. Oceniał swego przeciwnika, ale wynik tej oceny wcale mu się nie podobał.

- Proszę was - odezwała się znowu Sylvie. - Przestańcie.

Tom odwrócił się do niej.

- Dobrze. Powiedz mi, że mnie nie kochasz, a nie będzie pojedynku.

Patrzyła na niego oczyma płonącymi jak węgle. Tancerki wpatrywały się w Sylvie wstrząśnięte, z otwartymi ustami.

- Powiedz, że mnie nic kochasz, Sylvie - powtórzył To. - Popatrz mi prosto w oczy i powiedz przy tych wszystkich świadkach, że mnie nie kochasz, a nie będzie żadnego pojedynku, i ty wrócisz do Paryża z Etienne'em.

Zauważył, jak napina ramiona nieznacznym mchem, przygotowując się do działania w taki sam sposób, jak przed pocałunkiem, którym obdarzyła rzezimieszka Biggsy'ego.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Nie kocham cię.

Głos jej prawie nie zadrżał.

Trzy słowa. Każde wypowiedziane z tym samym naciskiem. Takie poważne, takie niezmienne - jak wyrok ogłoszony przez sędziego. Tom nie opuścił wzroku, jakby rzucał jej kolejne wyzwanie.

- A teraz mi powiedz, że kochasz Eticnnc'a. Popatrz mi w oczy i powiedz, przy tych wszystkich świadkach, że go kochasz, a nie będzie żadnego pojedynku.

Z jej policzków i warg odpłynęła cała krew. Widział, że ręce jej się trzęsą. Przezornie przycisnęła je do boków. Uniosła podbródek.

- Kocham Etienne’a.

Tom wpatrywał się w nią przez chwilę. W końcu kiwnął głową. Potem popatrzył na księcia.

- Do zobaczenia o świcie, Etienne. Moi sekundanci ustalą wszystko z twoimi.

- Ale… - zaprotestowała wstrząśnięta Sylvie.

- Skłamałem - oświadczył Tom, nie patrząc na nią.

Etienne westchnął ze zniecierpliwieniem, a potem odwrócił dłonie wnętrzem do góry, wyraźnie zmieszany.

- Daj spokój, Shaughnessy. Niczego nie udowodnisz. Daruj sobie ten dramatyzm. Ona cię nie chce, przecież sama ci to powiedziała. A mnie szkoda marnować kul na mieszańca.

Tom kiwał głową do wtóru tym słowom, jakby właśnie usłyszał coś fascynującego.

- No tak, ale zabrałeś mi wszystko, co mam, włącznie z Sylvie, która właśnie powiedziała wszystkim wokoło, że mnie nie kocha. Teraz nie mam już nic do stracenia, prawda, Etienne? Nie dbam o życie, wszystko mi jedno - mówił głosem pozbawionym uczucia, jakby konstatował problem filozoficzny, w rodzaju tych, które rozważa się w towarzystwie nad kieliszkiem brandy.

- Och, wiedziałem, że znacznie większą przyjemność będę miał, kiedy cię zrujnuję, niż kiedy cię zabiję - odparł rzeczowo Etienne. - Nie masz do niej prawa. Nigdy nie miałeś do niej prawa.

Tom lekko zmarszczył brwi

- Rozumiem. Więc teraz, kiedy mnie już zrujnowałeś… Sylvie cię pokocha? - mówił, jakby logika tej sytuacji była dla niego niezrozumiała. - Z tego, że tyle wysiłku włożyłeś w zrujnowanie mnie, wnioskuję, iż nie wierzysz, że ona cię naprawdę kocha. I że cię kiedykolwiek pokocha. Pomimo tego, co właśnie powiedziała.

Tom obserwował z satysfakcją, jak twarz Etienne'a pobladła z gniewu.

- Słyszałeś ją - odpowiedział zimno arystokrata. - Ona cię nie chce, Shaughnessy.

- Słyszałem ją. - Tom uśmiechnął się enigmatycznie.

Etienne zaczął gwałtownie oddychać, a jego słowa popłynęły gniewnym staccato:

- Zatem dobrze. Jeśli tak koniecznie chcesz umrzeć, to cię zastrzelę o świcie.

- Wspaniale. Jak już mówiłem, moi sekundanci porozumieją się z twoimi.

Tom się odwrócił i ruszył do pokoju z freskami, mijając Sylvie i wszystkich gapiów, wśród szeptów i cichych okrzyków; nie zaszczycając spojrzeniem nikogo z obecnych.













- Naprawdę chcesz się w to bawić?

Generał - jak zwykle przy takich okazjach - obserwował, jak Tom wyjmuje pistolety. Nie zapalił cygara ze względów praktycznych. To był niewłaściwy moment na rozkoszowanie się paleniem, ponieważ świt miał nadejść już za godzinę.

Tom wydobył pistolet z aksamitnej wyściółki. Być może sprawdzam go po raz ostatni w życiu, pomyślał ponuro.

- Tak.

- Zamierzasz go zastrzelić?

- Dołożę wszelkich starań - odpowiedział, ważąc broń w ręku. - Jeśli do tego dojdzie.

W przytulnym pokoju zapanowała cisza. Kit Whitelaw, wicehrabia Grantham, rozmawiał na zewnątrz z Belstowem; sam się zgłosił jako drugi sekundant Toma. Rozmowa była zwykłą formalnością, bo pojedynek miał się odbyć jak zazwyczaj, na polance na skraju parku St. Johns Wood, na pistolety, o świcie, gdy tylko światło słońca zacznie rozpraszać ciemności.

- A twój syn?

- Dowie się, że jego ojciec nie był tchórzem. Jeśli ktoś będzie o mnie pamiętał i mu o tym opowie. Zakładam, że to będziesz ty

Generał wzruszył ramionami. Naturalnie, że ja, pomyślał. Tom popatrzył na niego.

- Nie zamierzasz mi przypominać, że przepowiadałeś kłopoty, prawda?

Generał potrząsnął głową.

- Być może jest nawet tego warta - powiedział. Nagle rzucił mu szybkie spojrzenie. - Zaraz, zaraz. Powiedziałeś przed chwilą: „jeśli do tego dojdzie”. Czy to oznacza, że masz jakiś plan?

- A czego innego się spodziewałeś, Gen? - Tom się uśmiechnął.











Gdy Tom sprawdzał pistolety. Kit odesłał Susannah i Sylvie powozem do ich domu, żeby mógł się spokojnie zająć męskimi sprawami, to znaczy odgrywaniem roli sekundanta.

Susannah, siedząc w salonie, trzymała Sylvie za rękę i popijała herbatę zaprawioną irlandzką whisky.

Sylvie nagle uświadomiła sobie, że wciąż jest przebrana za wróżkę.

- Pamiętam taka scenę - powiedziała cicho Susannah. - Wtedy też była noc. Dawno temu. Wtedy ty trzymałaś mnie za rękę.

- Płakałaś. Ja też to pamiętam.

Przypomniała sobie oprócz tego, że od tej pory rzadko płakała. Właściwie chyba nigdy. Teraz też nie płakała. Nie mogła. Była jak odrętwiała, jakby jej ciało zamarzło, jakby oddychała lodem. Jej serce może i biło, ale wcale go nie czuła.

- Cieszę się. Że teraz też mogę cię trzymać za rękę.

Sylvie milczała.

- Cały czas byłam pewna, że dobrze jest mieć siostrę i że to będzie podniecająca przygoda - dodała Susannah.

Sylvie udało się roześmiać.

- Chyba jesteśmy skazane na podniecające przeżycia, sądząc po historii życia naszej matki.

- Czasem mężczyźni celowo chybiają podczas pojedynków. Kit postrzelił swojego najlepszego przyjaciela z powodu kobiety, kiedy miał zaledwie siedemnaście lat. Celowo chybił - próbowała ją pocieszyć Susannah.

- Etienne nie chybi - odpowiedziała Sylvie martwym głosem. - Nie będzie się starał. Jego temperament… A Tom… - zająknęła się na tym imieniu. - Tom też nie będzie chciał chybić.

Susannah zamilkła. Siedziała całkiem nieruchomo, ale Sylvie wręcz czuła, jak cała drży

- Pan Shaughnessy jest bardzo przystojny. Au! - Sylvie ścisnęła jej rękę zbyt mocno.

- Przepraszam, Susannah.

Znowu głucha cisza.

- Przed chwilą nazwałaś go po imieniu - dodała miękko Susannah.

Prawdę powiedziawszy, mówiła tak, jakby delikatnie nalegała. Ten nacisk zaczął przenikać przez lodowe okowy umysłu i serca , Sylvie.

Bezpieczeństwo, pewność. Zawsze tego chciała. Albo tak jej się wydawało. Etienne obiecywał jej przyszłość, która wydawała się wspaniała i wygodna, przyszłość poza półświatkiem.

Dlaczego więc na samą myśl o tym odczuwała taką niechęć. A nawet strach?

Czy to przed nim uciekłaś do Anglii, zapytał Tom. Wiedziała, że miał na myśli Etienne'a.

Nagle uświadomiła sobie, że to była prawda. Uciekała przed Etienne’em, a poza tym chciała poznać swoją przeszłość.

Zaczęła oddychać urywanie. Etienne twierdził, że ją kocha. Nagle powróciły do niej słowa Toma: „Więc teraz, kiedy mnie już zrujnowałeś… Sylvie cię pokocha?”

Etienne jej nie kochał. Tylko uważał ją za swoją własność.

Potem pomyślała o tym, co powiedziała wcześniej Susannah, że Kit był dla niej jak powietrze. Był wszystkim, czego potrzebowała. Ale niekoniecznie tym, czego oczekiwała.

Pomyślała o Tomie Shaughnessym, o jego błyskotliwości, o umiłowaniu kiczu i rożnych nieczystych sprawkach, o tym, że swoimi ustami i rękami doprowadził ją do szczytu grzesznych rozkoszy i o tym, że przy nim czuła się… bezpieczna. Nie miało to nic wspólnego z jego zachowaniem ani stanem posiadania. To było z nim nierozerwalnie związane; rdzeń jego istoty stanowiły siła i pewność siebie… i ta jego dobroć.

To by go na pewno rozbawiło.

Był najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała.

- Susannah, wezwij powóz! Zaraz! - Sylvie poderwała siostrę na równie nogi.

- Dobry Boże, myślałam, że już nigdy się nie zdecydujesz - odparła Susannah i ruszyła w ślad za nią,













Tom znał tę polankę na skraju parku równie dobrze, jak strzelnicę Mantona. Na niebie lśnił jasny półksiężyc, widoczny przez smugi chmur. Nadchodził świt; głęboki fiolet nieba stawał się coraz jaśniejszy, perłowoszary.

Na skraju polany stały dwa powozy; konie spokojnie skubały trawę, nie dbając o ludzkie szaleństwa. Widać było, że nie zwrócą też uwagi na odgłos strzałów, które padną już za kilka minut.

Powietrze było ostre; zbliżała się przecież jesień. Powiał niecierpliwy wiatr, wichrząc włosy ludziom, podwiewając surduty, poruszając lejcami.

Sekundanci naładowali pistolety; chirurg, wyrwany ze snu przecierał oczy i stał w milczeniu obok Kita i Generała. Tom i Etienne odliczali kroki.

Stanęli od siebie w odpowiedniej odległości, by zabić się nawzajem zgodnie z regułami, unieśli ramiona i wycelowali pistolety.

Nagle rozległ się tętent kopyt. Jakiś powóz nadjechał, pędząc na złamanie karku, i zatrzymał się obok karety zaprzęgniętej w kare konie. Drzwi otworzyły się gwałtownie, zanim jeszcze się zatrzymał.

- Stać!

Z powozu wyskoczyła jakaś osoba, poruszająca się tak szybko, że widać było jedynie ciemną plamę płaszcza i masę włosów. Stanęła miedzy mężczyznami, jakby nie mogła podjąć decyzji, do którego podbiec

- Podobno takie rzeczy się czasem zdarzają - mruknął Generał.

Z początku zapanowała pełna zdziwienia cisza, ponieważ Kodeks pojedynków nie przewidywał kobiet wbiegających na pole wałki.

- Sylvie. - Ciszę przerwał Etienne. - Nie bądź głupia. Odsuń się. Daj nam spokój.

Odwróciła się ku niemu gwałtownie.

- Opuść pistolet, Etienne, bo cię zastrzelę.

Na Boga, rzeczywiście miała w ręku pistolet, który w niego wymierzyła. Kto jej go dał? Jej siostra?

Susannah obserwowała całą scenę z okna powozu. Wicehrabia posłał jej gniewne spojrzenie. Pisnęła cicho i schowała głowę.

- Susannah - warknął.

No tak, to było oczywiste.

- Obawiam się, że w tej sprawie muszę się zgodzić z Etienne'em, Sylvie - oświadczył Tom spokojnie. - Proszę, nie kieruj broni w stronę uzbrojonego, rozgniewanego mężczyzny.

Sylvie obróciła się w jego stronę; jej oczy lśniły w pierwszych promieniach słońca. Zacisnęła drugą rękę w pieść i przytrzymała nią wzdymającą się na wietrze suknię.

- Czy zmieniono jakieś zasady? - mruknął Kit do Generała. - Zwykle tylko dwie osoby są uzbrojone.

- Sylvie. - Etienne posłał jej gniewne ostrzeżenie.

Odwróciła się po raz kolejny i krzyknęła tak głośno, że słyszeli to wszyscy obecni. Była wściekła, że musi wyznać to publicznie:

- Skłamałam! Skłamałam. Do diabła z wami obydwoma. Skłamałam.

- O jakie kłamstwo pani chodzi, panno Chapeau? - podjął Tom, tonem salonowej konwersacji

Wściekła, popatrzyła w jego stronę. Wiatr rozwiewał jej włosy; najpierw odrzucił je do tyłu, a potem zasłonił jej twarz gęstymi pasmami, przypominającymi chmury na niebie.

Potem znowu zwróciła się w stronę Etienne’a i powiedziała nieco łagodniejszym głosem, w którym jednak pobrzmiewał twardy ton.

- Przepraszam cię, Etienne. Kiedy powiedziałam, że cię kocham, chciałam tylko nie dopuścić do tego pojedynku. Ale ponieważ obaj jesteście idiotami, i uparliście się, by do siebie strzelać…

Nagłe opuścił ją gniew. Przytrzymała włosy, które zasłaniały jej twarz.

- Naprawdę skłamałam, Etienne. Nie chcę być z tobą. Nie kocham cię. To znaczy… nie ciebie kocham.

Tom nie przypuszczał, by ktokolwiek ze zgromadzonych na polance odczuł satysfakcje, słysząc to wyznanie, bo Etienne, który stał jak skamieniały, wyglądał, jakby właśnie odniósł ranę z rąk tej kobiety.

Było cicho, tylko jakiś koń zarżał cicho.

- Kiedy Molly powiedziała… że chyba słyszała, jak ciskałaś w niego różnymi przedmiotami… - Etienne opuścił pistolet i oddał go Belstowowi. Zaśmiał się krotko, urywanie, na poły z bólem, na poły z niesmakiem. - Chyba wtedy… to zrozumiałem.

Mówiąc to, próbował zachować choć odrobinę godności.

Sylvie milczała i obserwowała go bacznie, rzucając mu wyzywające spojrzenia.

Wszyscy stali nieruchomo, tylko psotny wiatr podwiewał surduty i buszował im we włosach.

W końcu Etienne skłonił głowę i podniósł rękę takim gestem, jakby się poddawał, żegnał albo oddalał od siebie całą tę sprawę. Odwrócił się i wsiadł do powozu. Belstow podążył jego śladem chwilę później.

Wszyscy patrzyli, jak konie ruszają i powóz oddala się z wolna.

Tom odchrząknął.

Sylvie odwróciła się nagłym ruchem ku niemu. Przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem pochyliła się i położyła pożyczony pistolet na ziemi. Zrobiła dwa kroki i zatrzymała się znowu.

Tom z ukłonem oddał broń Kitowi.

Wtedy Sylvie rzuciła mu się w objęcia. Chwycił ją mocno, wtulił twarz w jej włosy i w przypływie ulgi zapomniał o całym świecie.

- Skłamałam - mruknęła.

- Mówiłaś to już. Szkoda, że nie wierzysz w moją celność - odpowiedział zgrubiałym głosem. - Myślałaś, że mnie zabije. Chciałaś mnie uratować.

- Skłamałam, bo kocham ciebie - odparła z urazą.

- Tak, wiem. Ty jedna o tym nie wiedziałaś.

Przytulił ją do siebie. Delikatnie otarł kciukiem łzę lśniącą na jej policzku. Dotknął wargami tego miejsca.

- I co teraz? - spytała, zaglądając mu w oczy. - Tom. - W jej głosie brzmiało ostrzeżenie i rozkaz.

- Dobrze już, dobrze. Ja też cię kocham.

Wyrzucił z siebie te słowa szybko, siląc się na nonszalancję. Nigdy czegoś takiego jeszcze nikomu nie mówił. Czuł się, jak wywrócony na nice. Nagle ucieszył się, że ma ją przy sobie i że trzyma ją w ramionach, bo choć nie był tchórzem, poczuł się jak obnażony.

Domyśliła się tego. Uśmiechnęła się do niego z czułością.

Pierwszy pocałunek po tym wyznaniu miłości był inny od wszystkich pocałunków, jakich zaznał do tej pory. Przyciągnął ją blisko do siebie i dotknął jej ust, wiedząc, że nigdy go nie znuży perfekcja jej dolnej wargi, ten szczególny i słodki smak pocałunku.

Uniósł głowę.

- Widzisz, jaki jestem mądry? - pogratulował sam sobie. - Myślałaś, że Etienne mnie zastrzeli i będę leżał na ziemi, wykrwawiając się na śmierć. A ja wiedziałem, że przyjedziesz i przerwiesz całą zabawę, bo nie pozwolisz mi umrzeć, zanim wyznasz mi mił…

Położyła mu dłoń na wargach, żeby nie mówił już więcej.

Potem, kiedy dotarł do niej sens tych słów, spochmurniała i znieruchomiała w jego ramionach. Trochę się odsunęła.

- Ty… doprowadziłeś do tego pojedynku specjalnie po to, żebym przyjechała i zrobiła scenę?

Przytrzymał ją siłą. Nie mógł jej pozwolić odejść w chwili, kiedy właśnie wyznał jej miłość.

- Naturalnie. Jak inaczej miałbym się przekonać, że mnie kochasz? Jak znalazłabyś dość odwagi, żeby wziąć sobie to, czego naprawdę chcesz, Sylvie? Gdybym nie doprowadził do tego momentu, jak inaczej przekonałabyś się, że i ja cię kocham? Mogłaś odjechać z Etienne'em do domu tylko po to, by uratować mi życie.

Przemyślała to wszystko, a potem spojrzała na niego spod przymkniętych powiek.

- To była ryzykowna zagrywka.

Uśmiechnął się niewyraźnie.

- Oczywiście, że tak. Ale mam sporo doświadczenia w radzeniu sobie z ryzykownymi sytuacjami.

Mimo że zachodzący księżyc dawał tylko nikły blask, zauważył, że jej oczy zaczynają niebezpiecznie lśnić. Napięła ramiona ze złości.

- W miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone, Sylvie.

Naturalnie, zagrał niesportowo. Ale nie z Etienne’em. Z nią. Teraz w milczeniu taksowała go wściekłym spojrzeniem.

- Znowu chcesz we mnie czymś rzucić, Sylvie? Jeśli tak, to czy mogłabyś rzucić się na mnie osobiście?

Aha, uśmiechnęła się. Przesunął dłońmi po jej nagich, zziębniętych rękach, ponownie przytulił ją do siebie i otoczył ramionami. Wtuliła policzek w jego pierś i została tak na chwilę.

Ledwie zauważył, że Kit i Generał uprzejmie się od nich oddalili, tak by do ich uszu nie docierały wyznania miłości.

Gdzieś w okolicy powozów zobaczył niewielki, rozżarzony punkcik: koniuszek cygara Generała.

- Przepraszam - odezwała się Sylvie po chwili. - Byłam strasznie głupia.

- Racja - przyznał wielkodusznie.

- Potrzebujesz może żony? - mruknęła w jego kamizelkę.

- Czy pani mi się oświadcza, panno Sylvie Lamoreux?

- Zdaje się, że tak.

- Ale ja jestem bastardem bez grosza, a pani jest najlepszą baletnicą świata, w dodatku spowinowaconą z jakimś cholernym wicehrabią.

- Nie tak całkiem bez grosza - mruknęła.

- To ja powinienem się tobie oświadczyć. Mogłaś trochę zaczekać, choćby z przyzwoitości.

- Przepraszam cię bardzo - odparła z pewną irytacją. - A jak ty byś to zrobił? Zaśpiewałbyś sprośną piosenkę?

- Ano w taki sposób, jak każdy oszczędny w słowach mężczyzna. Spytałbym: „Czy zostaniesz moją żoną?”

Przeżył moment przerażenia, gdy wypowiedział te słowa, a ona milczała w jego ramionach. Nagle poczuł zawrót głowy, jakby świat przestał się obracać. Uświadomił sobie, że od tej pory nic już nie będzie takie samo, jak przedtem.

- Mmm - mruknęła cicho wprost w jego szyję, bezwstydnie przesuwając po niej wargami. - Tak, chyba mam na to wielką ochotę.

Śmieszny, bezradny, niezgrabny, wspaniały i nieśmiertelny.

Należało to przypieczętować kolejnym pocałunkiem - pierwszym po oświadczynach. Ten pocałunek także był zupełnie inny - pełen zdziwienia i obietnic.

- Zaraz, zaraz - powiedział nagle. - Nie tak całkiem bez grosza? Co to miało znaczyć?

Popatrzyła na niego z poczuciem winy, ale blask bijący z jej oczu mógł iść o lepsze ze wschodzącym właśnie słońcem.

- Ja i Generał chcielibyśmy ci coś powiedzieć.











Postanowili wrócić do domu dwoma powozami. Susannah i Kit wykazali wiele zrozumienia, kiedy Sylvie oświadczyła, że zamierza spędzić wieczór ze swoim narzeczonym, panem Tomem Shaughnessym. Kto by tam zwracał uwagę na ich uniesione brwi i znaczące uśmiechy… i na to, jak Kit poklepywał Toma po plecach, wszystko i tak zostało w rodzinie; chirurg był zbyt śpiący, żeby rozpowszechniać skandaliczne plotki o Tomie Shaughnessym i jego narzeczonej, a Kit i Susannah wyraźnie o to nie dbali, bo sami byli tematem paru skandali w przeszłości

Tak więc Tom i Sylvie byli sami w powozie.

Natychmiast wziął ją w ramiona, posadził ją sobie na kolanach i otulił oboje płaszczem. Rozgrzewali się ciepłem swoich ciał.

- Ciągle jesteś przebrana za wróżkę? - szepnął nieoczekiwanie.

- Mhm.

Nagle dotknął jej zziębniętej szyi gorącymi ustami; jego ręce zaczęły manipulować przy sukni. Przeżyty strach i zagrożenie, ulga i spełnienie zmuszały go do pośpiechu. Sylvie mu pomagała, gnana podobną tęsknotą. Szybko i niezgrabnie podwinęli suknię. Pocałował ją, położył dłonie na jej piersiach, a potem kochali się szybko i niezdarnie, śmiejąc się, że tak im spieszno do siebie i do spełnienia, które nadeszło w kilka minut później, wśród jęków i okrzyków.

Potem nastąpił spokój.

Tom mocniej otulił ją płaszczem. Oparł głowę na jej ramieniu, rozkoszując się miękkością i aromatem jej ciała. Dotknął wargami miejsca, gdzie wyczuwał bicie serca.

- Tak przy okazji, Sylvie, ja wiem, o co chodzi - szepnął.

Znieruchomiała.

- Jak to, „wiem, o co chodzi”? - udawała niewinność.

Zaśmiał się cicho.

- Nie zauważyłaś, że luster było sześć? Po jednym dla każdej. Miałem wrażenie, że jeśli chodzi o balet, będziesz wolała wziąć sprawy w swoje ręce.

Cisza.

- Straszny spryciara z ciebie.

- Mhm.

- Ale jest coś, o czym możesz nie wiedzieć, Tom - oświadczyła z satysfakcją.

- Co takiego?

- Z tego mogą być pieniądze.

I opowiedziała mu o ich planach.













W Londynie było mnóstwo wież, mostów i innych wysokich budowli. Powiadano, że w dniu, w którym Tom Shaughnessy poślubił Sylvie Lamoreux, kobiety spadały z nich tak gęsto, jak konfetti. Pamiętajmy jednak, że Tomowi zwykle towarzyszyła przesada i zamiłowanie do widowisk. Właściwie sam starał się rozpuszczać różne plotki, bo go bawiły, choć żonie niezbyt się podobały

Niektórzy powiadali zresztą, że nie potrzebują ekscytujących płotek - wystarczy im popatrzeć na Toma Shaughnessy'ego, niegdyś znanego libertyna, w roli ojca rodziny, który prowadzi pod rękę piękną żonę. Sylvie Holt Lamoreux Shaughnessy, i dźwiga na ramionach małego rudowłosego chłopczyka, spacerując po salach Rodzinnego Imperium - miejsca, które cieszyło się szaloną popularnością w Londynie.

Znowu okazało się, że Tom Shaughnessy ma szczęście w doborze przyjaciół.

Kiedy Augustus Beedle dowiedział się od Generała o tym pomyśle, nie tylko zainteresował mm wielu bogatych inwestorów, lecz takie przekonał Jego Wysokość króla Jerzego IV, aby przybył na przedstawienie nowego corps de ballet, w którym występowały piękne, utalentowane tancerki; Molly, Lizzie. Jenny, Sally, Rose i Sylvie. Choreografię opracował sam Generał.

Przedstawienie, naturalnie, zatytułowano Wenus.

Jego Wysokość nie dał się długo prosić. Mężczyźni rzadko potrzebują zachęty, by popatrzeć na piękne kobiety.

- Przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić, Tom. - powiedział Generał.

Na każdym piętrze działo się coś niezwykłego: na jednym grano przedstawienia dla dzieci i zapraszano maluchy do sal zabaw, gdzie mogły się wspinać, bawić konikami i zdobywać zamki albo pirackie statki; gdzie indziej panowie i panie mogli spędzać czas osobno lub razem, popijając herbatę, grając w karty lub rozkoszując się cygarami.

Balet oglądano wspólnie, głównie dlatego, że król dał dobry przykład.

Dla wszystkich było jasne, że Tom Shaughnessy, który miał teraz piękną żonę i urocze dziecko - bo Jamie zamieszkał z nimi - na dobre porzucił swobodne życie kawalera.

Ale każdej nocy w przytulnym łóżku, w przytulnej sypialni, żona domagała się, by przypomniał jej, jak bardzo potrafi być niegodziwy.













Podziękowania



Serdecznie dziękuję zespołowi Fog City Divas za wsparcie i optymizm, Melanii Murray za cierpliwość i redakcję oraz Steinowi Axelrodowi za to, że jest dla mnie skarbnicą mądrości i źródłem zdrowia psychicznego oraz za to, ze w windzie pewnego hotelu w Reno tak dowcipnie się wypowiadał na temat paskudnej kawy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bruce Campbell Ken Holt 02 Riddle of Stone Elephant UC
Long Julie Anne Miłosna kapitulacja
Long Julie Anne Nieuchwytny książę
Way Margaret Siostry McIvor 02 Nowa gwiazda
Krentz Jayne Ann Arcane Society 02 Białe kłamstwa
Krentz Jayne Ann Eclipse Bay 02 Świt nad zatoką
Long Julie Anne Pennyroyal Green 08 1 Wydarzenie pewnej nocy t 1
Jayne Ann Krentz Dar 02 Dar ognia
Bruce Campbell Ken Holt 02 Riddle of Stone Elephant UC
Long Julie Anne Nieuchwytny ksiaze
The Dead I Owe Paranormal Roma Levin Julie Ann
Palmer Diana Long Tall Texans Most wanted 02 Samotnik z wyboru (Harlequin Desire 322)
0595 McMahon Barbara Siostry Beaufort 02 Ślub z nieznajomym
Medeiros Teresa Siostry Fairleigh 02 Skandal
Elizabeth Ann Scarborough Argonia 02 The Unicorn Creed
Holt Anne Vik i Stubø 02 To co sie nigdy nie zdarza

więcej podobnych podstron