TEOFIL GAUTIER
STOPA MUMII
I INNE OPOWIADANIA FANTASTYCZNE
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY WARSZAWA 1980
Onufriusz, czyli fantastyczne udręki
pewnego wielbiciela Hoffmanna
Szukał wiatru w polu,
chował się przed deszczem pod rynnę...
Gargantua, ks. I, rozdz. XI
Dzyń, dzyń, dzyń!
- Żadnej odpowiedzi. Czyżby go nie było? - rzekła młoda dziewczyna.
Raz jeszcze pociągnęła za taśmę dzwonka; z mieszkania nie dobiegł żaden odgłos: nie było nikogo.
- Dziwne!
Przygryzła wargę, gniewny rumieniec z policzka przepłynął na czoło; zaczęła schodzić stopień za stopniem, bardzo powoli, jakby z żalem, odwracając głowę, by zobaczyć, czy uprzykrzone drzwi się nie otworzą. - Nic.
Na zakręcie ulicy ujrzała z daleka Onufriusza, szedł po słonecznej stronie, z miną czło-wieka, któremu się nigdzie nie spieszy, co trochę przystawał, przypatrywał się psom, które się gryzły, ulicznikom, którzy grali w klasy, czytał napisy na murach, sylabizował szyldy, jak człowiek, który nie ma nic do roboty i którego nic nie pogania.
Kiedy się zrównali, zdumienie rozszerzyło mu źrenice: nie spodziewał się tego spotka-nia.
- Jak to? To pani? Już? Któraż to godzina?
- Już? A to uprzejmie! Co zaś do godziny, sam powinien pan wiedzieć najlepiej, która, a nie dowiadywać się ode mnie - odparła młoda panna nadąsanym tonem, ujmując jednocześnie młodzieńca pod ramię - jest wpół do dwunastej.
- Niemożliwe - rzekł Onufriusz. - Przed chwilą przechodziłem kolo Świętego Pawła i była dopiero dziesiąta; rękę dam sobie uciąć, że było to nie dalej niż pięć minut temu; idę o zakład!
- Niech pan lepiej da spokój z ucinaniem i niech się pan o nic nie zakłada, przegrałby pan.
Onufriusz postanowił jednak postawić na swoim; ponieważ do kościoła było nie więcej niż pięćdziesiąt kroków, chcąc go przekonać, Hiacynta zgodziła się mu towarzyszyć. Onu-friusz triumfował. Kiedy znaleźli się przed portalem, Hiacynta powiedziała:
- No, proszę!
Gdyby zamiast tarczy zegara ujrzał słońce czy księżyc, Onufriusz nie zdumiałby się bardziej. Było po wpół do dwunastej; wyciągnął binokle, przetarł je chusteczką, przesunął dłonią po oczach, żeby lepiej widzieć; starsza wskazówka doganiała swą siostrzyczkę przy X godziny dwunastej.
- Południe! - mruknął przez zęby - widać jakiś chochlik musiał się zabawiać przesuwa-niem wskazówek; widziałem przecież, że była dziesiąta!
Hiacynta była dobra; nie robiła mu więcej wymówek i razem zawrócili do pracowni, bowiem Onufriusz był malarzem i malował jej portret. Usiadła w ustalonej pozie. Onufriusz wziął płótno, ustawione przodem do ściany, i umieścił je na sztalugach.
Nad usteczkami Hiacynty jakaś nieznajoma dłoń wymalowała wąsy godne dobosza. Nietrudno sobie wyobrazić gniew naszego artysty, gdy ujrzał swój szkic tak pomazany; byłby przedziurawił płótno, gdyby nie błagania Hiacynty. Zmazał więc tylko, jak mógł najlepiej, te znamiona męskości, coraz to klnąc na żartownisia, który pozwolił sobie na ten wybryk; gdy jednak chciał się zabrać do malowania, pędzle, choć zanurzone w oliwie, były tak sztywne i zjeżone, że nie mógł się nimi posłużyć. Musiał posłać po nowe; czekając, aż mu przyniosą, rozrabiał na palecie brakujące farby.
Nowe utrapienie. Pęcherze stwardniały tak, jakby w nich były ołowiane kule, i próżno je cisnął, farba nie wychodziła, lub też rozrywały się nagle jak małe pociski, plując na prawo i lewo ochrą, lakiem indyjskim czy asfaltem.
Myślę, że gdyby był sam, to mimo pierwszego przykazania Dekalogu Onufriusz nieje-den raz wezwałby imienia Pana Boga nadaremno. Powstrzymał się jednak, pędzle przynie-siono i zabrał się do dzieła; mniej więcej przez godzinę wszystko szło dobrze.
Krew zaczęła krążyć po ciele, kontury się zarysowały, kształty nabierały wypukłości, światło oddzielało się od mroku, połowa płótna żyła już.
Oczy zwłaszcza były przepiękne; łuk brwi świetnie nakreślony topniał miękko ku skro-niom w tonach błękitnawych i aksamitnych; cień rzęs cudownie łagodził olśniewającą biel rogówki, źrenica spoglądała jak należy, tęczówka nie pozostawiała nic do życzenia; brakowa-ło jeszcze tylko tego diamencika blasku, tej pajetki światła, którą malarze nazywają blikiem.
By umieścić go tam, gdzie było jego miejsce, w oprawie dżetu (Hiacynta miała oczy czarne), Onufriusz wziął najdelikatniejszy, najcieńszy pędzelek, trzy włoski z sobolowego ogona.
Sięgnął nim w górę palety, tam gdzie biel srebrzysta wznosiła się wśród ochr i ziem sjeneńskich, jak szczyt okryty śniegiem wśród czarnych skał, i zanurzył.
Widząc, jak drży ten błyskotliwy punkcik na końcu pędzla, rzekłby ktoś, że to kropla rosy na czubku igły; już miał położyć ją na źrenicy, kiedy gwałtownie trącony w łokieć machnął ręką, umieścił biały punkcik na brwiach, a wyłogiem rękawa przejechał po świeżym jeszcze policzku, który dopiero co skończył. Wobec tej nowej katastrofy obrócił się tak rapto-wnie, że sztalugi potoczyły się o dziesięć kroków. Nie dostrzegł nikogo. Gdyby ktokolwiek nawinął mu się wtedy pod rękę, niechybnie byłby go zabił.
- To doprawdy nie do pojęcia! - rzekł do siebie, do głębi poruszony. - Jakoś mi nie idzie, Hiacynto, dajmy już spokój na dzisiaj.
Hiacynta wstała i zamierzała wyjść.
Onufriusz chciał ją zatrzymać; objął ją ramieniem. Hiacynta miała białą sukienkę; Onufriusz zapomniał wytrzeć palce i zostawił na niej ślad tęczy.
- Niezgrabiaszu! - powiedziała panienka. - Ale mnie pan urządził! Co powie ciotka, która i tak nie chce mnie puszczać do pana samej?
- Zmienisz sukienkę, nie zobaczy niczego.
Pocałował ją. Hiacynta nic sprzeciwiała się temu.
- Co robi pan jutro? - zapytała po chwili milczenia.
- Ja? Nic, a pani?
- Będę z ciotką na obiedzie u starego pana de ***, którego pan zna, i może spędzę tam wieczór.
- Ja też tam będę - odparł Onufriusz - może pani liczyć na mnie.
- Niech pan przyjdzie nie później niż o szóstej, jak pan wie, moja ciotka jest strachliwa i jeśli nie zastaniemy u pana de *** żadnego grzecznego kawalera, który by nas odprowadził, wróci do domu przed zapadnięciem nocy.
- Dobrze, będę o piątej. Do jutra, Hiacynto, do jutra.
Wychylił się przez poręcz, odprowadzając wzrokiem szczupłą postać dziewczęcą, która się oddalała. Kiedy ostatnie fałdy sukni zniknęły pod arkadami, wrócił do siebie.
Zanim przejdziemy do dalszych wydarzeń, najpierw słów parę o Onufriuszu. Był to młody człowiek lat około dwudziestu, chociaż przy pierwszym zetknięciu wyglądał na więcej. Dopiero później w tej twarzy bladej i zmęczonej można było dostrzec coś dziecięcego i nie-zdecydowanego jeszcze, jakieś formy przejściowe między wiekiem młodzieńczym a męskim. I tak cała górna część twarzy nosiła znamiona powagi i namysłu, jak czoło starca, gdy tym-czasem usta ledwo znaczył w kącikach niebieskawy cień, a młody uśmiech błąkał się po war-gach, których mocna czerwień kontrastowała dziwnie z bladością policzków i reszty fizjono-mii.
Tak wyglądając Onufriusz musiał wydawać się dość dziwny, wrodzoną jednak nieco-dzienność podkreślał jeszcze strój i uczesanie. Włosy, rozdzielone pośrodku jak u kobiety, opadały symetrycznie wzdłuż skroni aż na ramiona, gładkie, nieufryzowane i lśniące, na spo-sób gotycki, tak jak się to widuje u aniołków Giotta i Cimabuego. Obszerna opończa ciemne-go koloru okrywała sztywnymi, prostymi fałdami jego giętką i szczupłą postać, na modłę iście dantejską. Prawdą jest, że nie pokazywał się jeszcze w tyra stroju, nie tyle jednak z braku chę-ci, co z braku odwagi; nie muszę chyba mówić państwu, że Onufriusz był młodofrancuzem i zagorzałym romantykiem.
Na ulicy, a wychodził jak najrzadziej się dało, by nie hańbić się strojem niecnego mie-szczucha, ruchy miał gwałtowne, urywane; gesty kanciaste, jakby źródłem ich były stalowe sprężyny; chód niepewny, przy czym to zatrzymywał się nagle, to znów rwał do przodu, posuwał się zygzakiem, tak iż brano go za szaleńca, a przynajmniej za oryginała, co wychodzi niemal na jedno.
Onufriusz wiedział o tym, i to była może przyczyna, dla której unikał tego, co nazywa-my światem, i przybierał w rozmowie ton naburmuszony i kostyczny, zupełnie jakby się chciał zemścić; ilekroć musiał opuścić swoje schronienie, obojętne z jakiego powodu, obja-wiał w towarzystwie niezręczność bez onieśmielenia, brak wszelkich przyjętych form, poga-rdę tak doskonałą dla wszystkiego, co bywa tam przedmiotem podziwu, że po paru minutach, wypowiedziawszy trzy czy cztery słowa, potrafił przysporzyć sobie sforę zajadłych wrogów.
Nie znaczy to, by nie umiał być miły, kiedy zechciał, rzadko jednak chciał, a przyja-ciołom, którzy robili mu z tego powodu wyrzuty, odpowiadał: i po co? Miał bowiem przyja-ciół; niewielu, dwóch czy trzech najwyżej, ale takich, którzy kochali go całą miłością, jakiej odmawiali mu inni, którzy kochali go jak ludzie mający mu wynagrodzić jakąś niesprawiedli-wość. „I po co? Ci, co są mnie godni i co mnie rozumieją, nie zwracają uwagi na chropawą korę i wiedzą, że perła kryje się w ordynarnej muszli; głupcy, którzy nie wiedzą, dają się znie-chęcić i odchodzą: i cóż w tym złego?” Jak na szaleńca nie było to najgorsze rozumowanie.
Onufriusz, jak już powiedziałem, był malarzem, a także i poetą; w jakiż więc sposób jego mózg mógł wyjść z tego cało? zaś do utrzymania go w stanie gorączkowej egzaltacji, z którą Hiacynta nic zawsze potrafiła się uporać, w znacznej mierze przyczyniały się lektury. Czytywał jedynie cudowne legendy i dawne romanse rycerskie, poezje mistyczne, rozprawy kabalistyczne, niemieckie ballady, księgi o czarach i demonografii; pośród rzeczywistego świata, który otaczał go swym brzękiem, tworzył sobie przy ich pomocy świat wizji i ekstazy, do którego niewielu dany jest dostęp. Z najpospolitszego i jak najbardziej konkretnego szcze-gółu przez właściwe sobie przyzwyczajenie do odkrywania strony nadprzyrodzonej potrafił wykrzesać coś fantastycznego i nieoczekiwanego. Nawet gdyby go zamknąć w kwadratowym pokoju o ścianach bielonych wapnem i szybach z matowego szkła, zdolny byłby dojrzeć jakąś dziwną zjawę równie łatwo, jakby to było jedno z wnętrz Rembrandta, pełne cieni i rozja-śnione płowymi błyskami, tak dalece oczy jego duszy i ciała posiadały zdolność mącenia naj-prostszych linii i komplikowania najzwyklejszych rzeczy, podobnie jak zwierciadła wklęsłe lub fasetowe nie oddają wiernie przedstawionych sobie przedmiotów, lecz ukazują je jako groteskowe lub straszne.
Toteż Hoffmann i Jean-Paul znaleźli w nim wymarzony grunt; we dwóch dokończyli dzieła rozpoczętego przez autorów legend. Wyobraźnia Onufriusza rozgorzała i zdeprawowa-ła się do reszty, widoczne to było w tym, co malował i co pisał, zawsze gdzieś tam wystawał pazur czy ogon diabła; na rozpoczętym płótnie, obok łagodnej i czystej głowy Hiacynty, stroiła nieuniknione grymasy jakaś monstrualna twarz zrodzona z majaków jego mózgu.
Onufriusz poznał Hiacyntę przed dwoma laty, gdy był tak nieszczęśliwy, iż najgor-szemu wrogowi nie życzyłbym innych cierpień; znajdował się w tej straszliwej sytuacji, w jakiej znajduje się każdy, kto coś wymyślił i nie spotyka nikogo, kto dałby mu wiarę. Hiacy-nta uwierzyła w to, co mówił, uwierzyła na słowo, bowiem dzieło było w nim jeszcze, i po-kochał ją, jak Krzysztof Kolumb musiał pokochać pierwszego człowieka, który nie parsknął mu w nos słysząc o przeczuwanym przez niego nowym świecie. Hiacynta kochała go, jak matka kocha syna, i miłość jej zaprawiona była głęboką litością; któż, oprócz niej, potrafiłby kochać go tak, jak powinien był być kochany?
Któż umiałby pocieszyć go w jego urojonych cierpieniach, jedynych rzeczywistych dla niego, który żył tylko wyobraźnią? Kto umiałby dodać mu otuchy, podtrzymać go, zachęcić? Kto umiałby uciszyć tc chorobliwe okrzyki bliskie szaleństwa, nie przeciwstawiając im się, lecz raczej wtórując? Z pewnością nikt.
A poza tym powiedzieć mu, jak może się z nią zobaczyć, samej wyznaczyć mu spotka-nie, robić mu rozmaite awanse, które świat potępia, pocałować go, podsunąć mu okazję do pocałunku, gdy widziała, że jej szuka - tego żadna kokietka by nie zrobiła; lecz ona wiedziała, ile to wszystko kosztowało biednego Onufriusza, i oszczędzała mu tego trudu.
Nie przyzwyczajony żyć życiem rzeczywistym, nic wiedział, jak należy się zabrać do wprowadzenia w czyn idei, i w najmniejszym drobiazgu widział potwora.
Długie medytacje, podróże w zaświaty nie zostawiały mu czasu na zajmowanie się tym światem. Umysłem miał lat trzydzieści, zaś ciałem pół roku; tak całkowicie zaniedbał edu-kacji zwierzęcia, które zamieszkiwał, że gdyby Hiacynta i przyjaciele nim nie kierowali, po-pełniłby niejedną dziwaczną omyłkę. Słowem, trzeba było żyć za niego, jego ciału potrzebny był zarządca, tak jak wielkim panom potrzebni są zarządcy do ich dóbr.
I jeszcze jedno wyznać muszę z drżeniem, w czasach bowiem ogólnej niewiary może to narazić mego biednego przyjaciela na zarzut, że jest głupcem: Onufriusz bał się. Czego? Proszę bardzo: bał się diabla, upiorów, duchów i tysiąca innych niemądrych rzeczy; natomiast ludzi bał się tyle akurat, ile inni zjawy.
Wieczorem za skarby świata nie byłby spojrzał w lustro z obawy, że ujrzy tam coś wię-cej oprócz własnej twarzy; nie byłby wsunął ręki pod łóżko po ranne pantofle czy jakiś inny przedmiot, bo lękał się, że czyjaś zimna i wilgotna dłoń wysunie się naprzeciw i wciągnie go; nie byłby rzucił okiem w żaden ciemny kąt, gdyż drżał, że dostrzeże tam główkę pomarszczo-nej staruszki osadzoną na kiju od szczotki.
Kiedy był sam w swojej wielkiej pracowni, fantastycznym kołem krążyli wokół niego radca Tusmann, doktor Tabraccio, szacowny Peregrynus Tyss, Crespel ze swymi skrzypcami i córką Antonią, nieznajoma z opuszczonego domu i cała dziwna rodzina z zamku w Cze-chach; był to kompletny sabat i niewiele brakowało, by - jak drugiego Mürra - lękał się wła-snego kota.
Ledwo Hiacynta wyszła, usiadł przed płótnem i zaczął rozmyślać o tym, co nazywał wydarzeniami poranka. Zegar u Świętego Pawła, wąsy, zaskorupiałe pędzle, dziurawe pęche-rze, a zwłaszcza blik, wszystko to wydawało mu się teraz czymś fantastycznym i nadprzyro-dzonym; łamał sobie głowę nad jakimś wytłumaczeniem, które byłoby do przyjęcia; wysunął na ten temat cały tom in octavo przypuszczeń jak najdziwaczniejszych i jak najbardziej nie-prawdopodobnych, jakie mogły tylko zaświtać w chorym mózgu. Po długich medytacjach nie wymyślił nic mądrzejszego ponad to, iż rzecz nie da się w żaden sposób wytłumaczyć... chyba że sam diabeł we własnej osobie... Ta myśl, która z początku wydała mu się śmieszna, zakorzeniła się w jego mózgu i przestała go śmieszyć w miarę, jak się z nią oswajał, aż wreszcie poczuł, że trafiła mu do przekonania.
W gruncie rzeczy cóż sprzecznego z rozsądkiem było w tym przypuszczeniu? Istnienie diabła, podobnie jak istnienie Boga, dowiedzione zostało przez najbardziej godne szacunku autorytety. Jest to nawet artykuł wiary i Onufriusz, by nie dopuścić do siebie wątpliwości, przewertował w rejestrach swej rozległej pamięci wszystkie te miejsca u autorów świeckich czy kościelnych, które traktują o tej ważnej materii.
Diabeł krąży wokół człowieka; sam Jezus nie uchronił się przed jego zasadzkami; wszyscy wiedzą o kuszeniu świętego Antoniego; Luter także dręczony był przez Szatana i, by się go pozbyć, musiał cisnąć w niego przyborem do pisania. Widać jeszcze plamę z atramentu na ścianie jego celi.
Przypomniały mu się wszystkie historie o opętanych, od opętanego z Biblii aż po zakonnice z Loudun; wszystkie książki o czarach, jakie tylko czytał: Bodin, Delrio, Le Loyer, Bordelon, Zaczarowany świat Bekkera, Infernalia, Chochliki Berbiguiera de Terre-Neuve du Thym, Wielki i Mały Albert, i wszystko, co wydawało mu się niepojęte, stało się jasne jak dzień; to diabeł przesunął wskazówkę na zegarze, domalował wąsy na portrecie, włosie pędzli zamienił w mosiężne druty i napełnił pęcherze wybuchającym prochem. Szturchnięcie w ło-kieć nie wymagało nadprzyrodzonych wyjaśnień; z jakiej jednak przyczyny Belzebub uwziął się na niego? Żeby zdobyć jego duszę? Nie w ten sposób zabiera się wtedy do rzeczy; wre-szcie Onufriusz przypomniał sobie, że niedawno namalował świętego Dunstana trzymającego diabła za nos rozżarzonymi szczypcami; nie miał wątpliwości, iż to dlatego, że przedstawił go w sytuacji tak upokarzającej, diabeł płatał mu teraz figielki. Wieczór zapadał, na podłodze rysowały się długie, dziwaczne cienie. Myśl o diable wzbierała w głowie Onufriusza, dreszcz zaczynał przechodzić mu po krzyżu i niedługo ogarnęłaby go trwoga, lecz zjawienie się jednego z przyjaciół oderwało go od tych wszystkich rogatych przywidzeń. Wyszli razem, a ponieważ nie było na świecie drugiej osoby równie łatwo poddającej się nastrojom, przyjaciel zaś był wesoły, rój płochych myśli wypłoszył wkrótce zadumę z głowy Onufriusza. Zapo-mniał zupełnie o tym, co zaszło, a jeśli nawet sobie przypominał, śmiał się z tego cichutko w duchu. Nazajutrz zabrał się z powrotem do dzieła. Przez parę godzin pracował zajadle. Cho-ciaż nie miał przed sobą Hiacynty, jej rysy tak głęboko wyryte były w jego sercu, że i bez niej mógł wykończyć portret. Był już prawie skończony, zostały jeszcze dwa czy trzy pociągnię-cia pędzlem i podpis do złożenia, gdy wtem drobny pyłek, tańczący ze swymi braćmi w pię-knym złotym promieniu, przez jakiś niewytłumaczony kaprys opuścił nagle swą świetlistą salę balową, skierował się rozkołysanym krokiem ku płótnu Onufriusza i opadł na świeżo położoną barwną plamę.
Onufriusz odwrócił pędzel i najdelikatniej, jak tylko potrafił, zdjął pyłek trzonkiem. Jednak mimo, iż tak się starał, zebrał przy tym trochę farby i odsłonił podkład. Dobrał kolor, by naprawić szkodę: farba okazała się za ciemna, odbijała od tła; nie udało mu się przywrócić poprzedniej harmonii, musiał przerobić całą partię, zepsuł przy tym jednak kontury, nos z nie-mal zadartego zrobił się orli, co całkowicie zmieniło charakter twarzy; nie była to już Hiacy-nta, lecz jedna z jej przyjaciółek, z którą się pokłóciła, bo tamta podobała się Onufriuszowi.
Ta dziwna metamorfoza znów nasunęła Onufriuszowi myśl o diable; kiedy jednak przy-jrzał się uważniej, zobaczył, że to tylko gra wyobraźni, a że dzień miał się już ku skłonowi, wstał i udał się do pana de ***, gdzie miał się spotkać z kochanką. Koń mknął jak wiatr; wkrótce na szczycie wzgórza, wśród drzew kasztanowych, ukazał się biały dom pana de ***. Ponieważ główna droga robiła pętlę, Onufriusz skierował się w boczną wiejską drogę o stro-mych zboczach, którą znał doskonale, bo jako dziecko przychodził tu na jeżyny i polował na chrabąszcze.
Kiedy ujechał mniej więcej połowę, zobaczył przed sobą wóz z sianem, niewidoczny do tej pory, bo drożyna biegła zakosami. Parów był tak wąski, a wóz tak szeroki, że nie sposób było go wyminąć: Onufriusz przyhamował konia i miał nadzieję, że w jakimś szerszym miej-scu uda mu się wyprzedzić wóz. Płonna nadzieja; miał przed sobą jakby mur, który cofał się niedostrzegalnie. Chciał zawrócić, lecz drugi wóz z sianem jechał za nim, tak iż znalazł się w potrzasku. Zaświtała mu myśl, by wdrapać się na zbocze wąwozu, wznosiło się jednak prosto-padle, porosłe górą kłującymi krzewami; musiał więc pogodzić się z losem: czas upływał, każda minuta wydawała się nieskończonością, wściekłość Onufriusza sięgała szczytu, w skro-niach mu szumiało, czoło perliło się potem.
Schrypnięty zegar z sąsiedniego miasteczka wybił szóstą; ledwo skończył, zaczął bić zegar zamkowy, innym tonem; potem jeszcze inny i jeszcze inny; wszystkie podmiejskie ze-gary odezwały się najpierw kolejno, potem wszystkie razem. Było to tutti dzwonów, concerto dźwięków piskliwych, chrapliwych, świdrujących, krzykliwych, od których pękały uszy. Onufriusz stracił wątek, zakręciło mu się w głowie. Dzwonnice chyliły się nad parowem, żeby mu się przyjrzeć, wytykały go palcami, szydziły z niego, jak na urągowisko podsuwały mu swoje zegarowe tarcze o wskazówkach ustawionych prostopadle. Dzwony pokazywały mu język, stroiły do niego miny, biły wciąż tę przeklętą godzinę szóstą. Trwało to długo, szósta biła tego dnia aż do siódmej.
Wreszcie wóz wyjechał na równinę. Onufriusz spiął konia ostrogą: zmrok zapadał, rzekłbyś, iż wierzchowiec rozumiał, jak bardzo Onufriuszowi zależy na pośpiechu. Kopytami ledwo dotykał ziemi i gdyby nie egrety iskier, które krzesał od czasu do czasu z trącanych kamieni, można by pomyśleć, iż unosi się w powietrzu. Wkrótce biała piana okryła, jak srebrny czaprak, jego hebanową pierś: było po siódmej, kiedy Onufriusz przybył na miejsce. Hiacynty już nie zastał. Pan de *** przyjął go z wielką uprzejmością, zaczął rozmawiać z nim o literaturze, a wreszcie zaproponował mu partię warcabów.
Onufriuszowi nie wypadało odmówić, chociaż wszelkie gry towarzyskie, a ta w szcze-gólności, nudziły go śmiertelnie. Przyniesiono warcaby. Pan de *** wziął czarne, Onufriusz białe: gracze byli mniej więcej na równym poziomie i upłynął jakiś czas, nim szala zaczęła chylić się to na jedną, to na drugą stronę.
Nagle przechyliła się na korzyść starego szlachcica; jego pionki posuwały się z niepo-jętą szybkością, a Onufriusz mimo wysiłków nie potrafił ich w żaden sposób zatrzymać. Zaprzątnięty swymi diabelskimi myślami uznał to za naturalne; podwoił więc uwagę i po jakimś czasie spostrzegł obok swego palca, którym przesuwał pionki, inny palec, chudy, sękaty, zakończony pazurem (najpierw wziął go za cień), który popychał jego damki na białą linię, gdy tymczasem damki przeciwnika całą procesją przechodziły po czarnej. Zbladł, włosy zjeżyły mu się na głowie. Ustawił jednak pionki z powrotem na miejsce i grał dalej. Powie-dział sobie, że to z pewnością tylko cień, i by utwierdzić się w tym przekonaniu, przestawił świecę: cień przeszedł na drugą stronę i zmienił kierunek, lecz palec z pazurem został na posterunku, przesuwał damki Onufriusza i używał wszelkich sposobów, by ten przegrał.
Nie mogło być najmniejszej wątpliwości: na tamtym palcu widniał wielki rubin. Onufriusz nie miał pierścionka.
- Nie, tego już za wiele! - wykrzyknął uderzając pięścią w stolik z warcabami i zerwał się gwałtownie. - Ty stary łajdaku! stary głupcze!
Pan de ***, który znał go od dziecka, przypisał ten wybryk rozgoryczeniu przegraną, wybuchnął śmiechem i zaczął go ironicznie pocieszać. Gniew i trwoga targały duszą Onufriu-sza; wziął kapelusz i wyszedł.
Noc była tak ciemna, że musiał jechać stępa. Ledwo tu i tam jakaś gwiazda wystawiała nos zza mantyli z chmur; przydrożne drzewa wyglądały jak wielkie zjawy o wyciągniętych ramionach; od czasu do czasu przemknął błędny ognik, wiatr chichotał niesamowicie w gałę-ziach. Robiło się coraz później, a Onufriusz wciąż nie mógł dojechać; podkowy konia uderzały jednak o bruk, a więc nie zmylił drogi.
Gwałtowny wiatr rozproszył mgłę i znów wyłonił się księżyc; zamiast okrągłego był jednak owalny. Przyglądając mu się uważniej Onufriusz dostrzegł, że ma na głowie czarną taftową chustkę, a policzki posypał sobie mąką; jego rysy ukazały się bardziej wyraźnie i wte-dy poznał, że jest to z całą pewnością blada i wydłużona twarz jego serdecznego przyjaciela Jana Kacpra Debureau, błazna z Funambules, który spoglądał na niego z nieokreślonym wy-razem drwiny i poczciwości.
Niebo także mrugało niebieskimi oczami o złotych rzęsach, jakby było w zmowie; ponieważ przy świetle gwiazd można było rozróżnić przedmioty, dojrzał cztery podejrzane postaci pół w czerni, a pół w czerwieni, które niosły za cztery rogi coś białawego, jakby przekładały dywan z miejsca na miejsce; minęły go szybko i rzuciły to, co niosły, pod nogi konia. Mimo przestrachu Onufriusz dojrzał bez trudu, że jest to droga, którą już przejechał, i że diabeł rozściela ją przed nim, żeby mu spłatać figla. Z całej siły spiął konia; ten stanął dęba i nie chciał iść inaczej niż stępa; cztery demony dalej robiły swoje.
Onufriusz zobaczył, że jeden z nich ma na palcu rubin podobny do tego, jaki widział na palcu, który tak go przestraszył przy grze w warcaby: nie miał więc już wątpliwości, co to jest za postać. Przeraził się tak bardzo, że stracił czucie, nic nie widział ani nic nie słyszał; zęby szczękały mu jak w gorączce, konwulsyjny śmiech wykrzywiał usta. Spróbował odmówić modlitwę i zrobić znak krzyża, ale nic mógł dokończyć. I tak upłynęła noc.
Wreszcie błękitna kresa zarysowała się brzegiem nieba; koń Onufriusza hałaśliwie wciągnął balsamiczne powietrze poranka, kogut w pobliskiej zagrodzie zapiał cienko i ochry-ple; zjawy znikły, koń sam ruszył galopem i o świcie Onufriusz znalazł się przed drzwiami swej pracowni.
Zmordowany rzucił się na kanapę i natychmiast zasnął; spał niespokojnie; koszmar ugniatał mu kolanem żołądek. Dopadły go sny, bezładne, straszne, i w dużej mierze przyczy-niło się to do zmącenia równowagi jego umysłu i tak już zachwianej. Oto jeden z tych snów, który szczególnie go uderzył, tak że mi go potem kilkakrotnie opowiadał.
„Znajdowałem się w sypialni, ale to nic była moja sypialnia ani też sypialnia żadnego z moich przyjaciół, nigdy przedtem w niej nie byłem, a mimo to znałem ją doskonale; żaluzje były spuszczone, firanki zaciągnięte; na nocnym stoliku dogorywał blady płomień lampki. Wszyscy poruszali się bezszelestnie, kładli palec na usta; na kominku pełno było jakichś fiolek, filiżanek. Ja leżałem w łóżku, jakbym był chory, chociaż nigdy nie czułem się lepiej. Osoby przechodzące przez pokój miały jakiś szczególny wyraz smutku i zaaferowania.
Hiacynta siedziała u mego wezgłowia, swoją małą dłoń trzymała na moim czole i pochylała się nade mną, by usłyszeć, czy oddycham. Od czasu do czasu łza spływała z jej powiek na moje policzki i ocierała ją lekko pocałunkiem.
Jej łzy rozdzierały mi serce i chciałem ją pocieszyć, ale nie mogłem zrobić najmniej-szego ruchu ani wypowiedzieć słowa, język miałem jak przygwożdżony do podniebienia, cia-ło jak skamieniałe.
Wszedł jakiś pan ubrany na czarno, zbadał mi puls, pokiwał beznadziejnie głową i po-wiedział głośno: «Skończone!» Wówczas Hiacynta zaczęła szlochać, załamywać ręce i obja-wiać gwałtowną rozpacz: wszyscy obecni robili to samo. Ten koncert westchnień i szlochów zdolny był wzruszyć skałę.
Sprawiało mi to sekretną przyjemność, że tak mnie opłakują. Przyłożono mi lusterko do ust; rozpaczliwie usiłowałem zmatowić je oddechem, by pokazać, że żyję: nic z tego. Po tej próbie zarzucono mi prześcieradło na twarz; byłem w rozpaczy, widziałem, że uważają mnie za zmarłego i pochowają mnie żywcem. Wszyscy wyszli: został tylko ksiądz, który mamrotał modlitwy, a potem zasnął.
Zjawił się żałobnik wziąć miarę na trumnę i całun; raz jeszcze spróbowałem się poru-szyć, przemówić - nadaremnie, spętała mnie jakaś nieprzezwyciężona siła: musiałem się pod-dać. Przez długi czas leżałem wydany na pastwę bolesnym rozmyślaniom. Wrócił żałobnik z ostatnim moim przyodziewkiem, ostatnim przyodziewkiem każdego człowieka, z trumną i całunem: nie pozostało mi nic innego, jak dać się w to ustroić.
Przybyły owinął mnie płótnem i zaczął je zszywać nieostrożnie, jak człowiek, któremu pilno uporać się z robotą: igła przebijała mi skórę, czułem tysiące ukłuć; moja sytuacja była nie do zniesienia. Kiedy już skończył, jeden z jego kolegów wziął mnie za nogi, on za głowę i włożyli mnie do skrzyni; trochę była na mnie za mała, tak że musieli upychać mi kolana, żeby domknęło się wieko.
Jakoś sobie z tym wreszcie poradzili i wbili pierwszy gwóźdź. Huk był straszliwy. Ilekroć młotek omsknął się na deskę, czułem wstrząs. Dopóki to trwało, nie traciłem jeszcze całkiem nadziei, lecz przy ostatnim gwoździu poczułem, że słabnę, serce mi się ścisnęło, zro-zumiałem bowiem, że nie ma już nic wspólnego między mną a światem: ten ostatni gwóźdź na zawsze przykuwał mnie do nicości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie całą okropność mego położenia.
Zabrano mnie; po głuchym łoskocie kół poznałem, że leżę na karawanie; chociaż bo-wiem w żaden sposób nie mogłem objawić mojego istnienia, władałem wszystkimi zmysłami. Pojazd zatrzymał się, zdjęto trumnę. Byłem w kościele, doskonale słyszałem nosowy śpiew księży, a przez szpary w trumnie widziałem żółte błyski świec. Po skończonej mszy ruszyli-śmy na cmentarz; kiedy spuszczono mnie do grobu, zebrałem wszystkie siły i mam wrażenie, że udało mi się krzyknąć; jednak łoskot ziemi spadającej na trumnę całkowicie zagłuszył mój krzyk; leżałem w ciemności dotykalnej i gęstej, czarniejszej od ciemności nocy. Nie cierpia-łem zresztą, w każdym razie nic fizycznie; co do cierpień moralnych, księgi by trzeba, żeby je zanalizować. Myśl, że umrę z głodu albo zjedzą mnie robaki, a ja nic na to nie poradzę, przy-szła pierwsza; później pomyślałem o wydarzeniach dnia ubiegłego, o Hiacyncie, o moim obrazie, który miałby takie powodzenie na Salonie, o moim dramacie, który miał być grany, o przejażdżce za miasto projektowanej z kolegami, o fraku, który krawiec miał mi przynieść dzisiaj, bo ja wiem, o tysiącu rzeczach, o które nie powinienem był się już troszczyć; później, wracając do Hiacynty, zadumałem się nad jej postępowaniem; rozważałem w pamięci każdy jej gest, każde słowo; wydało mi się, że było coś przesadnego i sztucznego w jej łzach, czego nic należało brać za dobrą monetę; to mi przypomniało o rozmaitych rzeczach, o których zu-pełnie zapomniałem; różne szczegóły, na które dawniej nic zwracałem uwagi, ujrzane w no-wym świetle wydały mi się bardzo znamienne; objawy uczuć, co do których przysiągłbym przedtem, że były szczere, teraz wydały mi się podejrzane; przypomniałem sobie, że pewien pyszałkowaty młokos, ni to fircyk, ni to zawadiaka, zabiegał niegdyś o jej względy. Któregoś wieczora, gdy bawiliśmy się razem, Hiacynta nazwała mnie imieniem tego młodzika, co wy-mownie świadczyło, że musiała myśleć o nim; wiedziałem zresztą, że wielokrotnie wyrażała się o nim przychylnie, jak o kimś, kto nie był jej niemiły.
Ta myśl zawładnęła mną, zaczęła we mnie fermentować; wdałem się w zestawienia, przypuszczenia, interpretacje: łatwo sobie wyobrazić, że nie wypadły one na korzyść Hiacy-nty. Nieznane uczucie wślizgnęło mi się do serca i dowiedziałem się, co to znaczy cierpieć: poczułem straszliwą zazdrość i nic wątpiłem, że to Hiacynta w zmowie z kochankiem kazała pogrzebać mnie żywcem, żeby się mnie pozbyć. Pomyślałem, że może właśnie w tej chwili zaśmiewają się z udanego podstępu, a Hiacynta oddaje pocałunkom tamtego usta, które tyle-kroć mi przysięgały, że nigdy nic tknęły ich niczyje wargi prócz moich.
Na tę myśl wpadłem w taką wściekłość, że odzyskałem zdolność poruszania się; szarp-nąłem się tak gwałtownie, że za jednym pociągnięciem pękły szwy całunu. Kiedy oswobodzi-łem już ręce i nogi, zacząłem walić łokciami i kolanami w wieko trumny, by je zrzucić, wy-rwać się i zabić moją niewierną w ramionach jej tchórzliwego i nędznego galanta. Krwawe pośmiewisko, ja, pogrzebany, chciałem zadać śmierć! Olbrzymi ciężar ziemi leżącej na de-skach sprawił, że moje wysiłki pozostały bez skutku. Wyczerpany, znów popadłem w pierwo-tne odrętwienie, stawy mi zesztywniały: na nowo stałem się trupem. Podniecenie umysłowe opadło, osąd rzeczy stał się przytomniejszy: przypomniałem sobie wszystko, co uczyniła dla mnie ta młoda kobieta, jej poświęcenie, jej nieustającą o mnie dbałość i te śmieszne podejrze-nia zaraz się rozwiały.
Kiedy wyczerpałem już wszystkie tematy do rozmyślań i nie wiedziałem, jak zabić czas, zacząłem układać wiersze; w moim smutnym położeniu nie mogły być zbyt wesołe: w porównaniu z nimi nasiąkłe nocą pieśni Younga i grobowe pienia Herveya to wesołe żarciki. Odmalowałem w nich doznania człowieka, który zachował pod ziemią wszystkie namiętno-ści, jakie żywił na jej powierzchni, i zatytułowałem te trupie dumania: Życie w śmierci. Wy-borny tytuł, daję słowo, i cierpiałem tylko, że nie mogę tych wierszy nikomu zadeklamować.
Ledwo ukończyłem ostatnią strofę, gdy usłyszałem nad głową odgłosy gorliwego kopa-nia. Promień nadziei rozjaśnił moją noc. Uderzenia kilofa zbliżały się szybko. Moja radość nie trwała długo: wkrótce ustały. Nie, nie da się wyrazić ludzkim słowem ohydnej trwogi, jaka mnie w tej chwili przejęła; w porównaniu z nią prawdziwa śmierć jest niczym. Wreszcie znów usłyszałem hałasy: grabarze, odpocząwszy, na nowo zabrali się do roboty. Byłem jak w niebie; czułem, że wyzwolenie się zbliża. Wieko trumny uniosło się. Poczułem chłodne po-wietrze nocy. Bardzo dobrze mi to zrobiło, bo zaczynałem się już dusić. Nadal jednak nie mo-głem się poruszyć; chociaż żyw, miałem wszelkie pozory zmarłego. Schwyciło mnie dwóch ludzi: widząc, że całun popękał w szwach, ze śmiechem zamienili parę grubiańskich żartów, zarzucili mnie sobie na ramiona i ponieśli. Idąc podśpiewywali sprośne kuplety. Przyszła mi wtedy na myśl scena z grabarzami z Hamleta i stwierdziłem w duchu, że Szekspir był napra-wdę wielkim człowiekiem.
Kluczyliśmy po krętych uliczkach, aż wreszcie grabarze weszli do domu, który pozna-łem: był to dom mojego doktora; to on kazał mnie odgrzebać, by się przekonać, na co uma-rłem. Położono mnie na marmurowym stole. Doktor wszedł niosąc instrumenty; rozłożył je z zadowoleniem na komodzie. Na widok tych skalpeli, noży chirurgicznych, lancetów, tych sta-lowych pił lśniących i wypolerowanych, ogarnęło mnie straszne przerażenie, gdyż zrozumia-łem, że zrobią na mnie sekcję; dusza, która dotąd nie opuściła mego ciała, teraz przestała się wahać: pierwsze pociągnięcie skalpelem całkowicie wyzwoliło ją z pęt. Wolała cierpieć udrę-ki intelektu, któremu odebrano możność manifestowania swego istnienia, niż dzielić z moim ciałem straszliwe tortury. Zresztą nie było już nadziei, że uda się zachować to ciało, miano je posiekać na kawałki i nie przydałoby się już na wiele, nawet gdyby ten zabieg nie dobił go jeszcze. Nie chcąc być świadkiem ćwiartowania swej lubej powłoki, moja dusza opuściła ją co prędzej.
Przemknęła przez amfiladę pokoi i znalazła się na schodach. Z przyzwyczajenia scho-dziłem powoli, musiałem się jednak powstrzymywać, żeby nie robić tego prędzej, czułem się bowiem cudownie lekki. Na próżno czepiałem się ziemi, nieodparta siła ciągnęła mnie ku gó-rze zupełnie tak, jakbym był przywiązany do balona wypełnionego gazem: ziemia uciekała mi spod nóg, dotykałem jej samymi czubkami dużych palców; powiadam «dużych palców», bo chociaż byłem już tylko samym duchem, zachowałem poczucie członków, które utraciłem, podobnie jak człowiek, któremu amputowano rękę czy nogę, czuje, że bolą go jeszcze. Znużony wysiłkami, by zachować normalną postawę, i zastanowiwszy się, że przecież moja niematerialna dusza nie musi przenosić się z miejsca na miejsce w ten sam sposób co nędzny zewłok cielesny, pozwoliłem unieść się w górę i zacząłem opuszczać ziemię, nie uniosłem się jednak zbyt wysoko i utrzymywałem się w średnich rejonach. Wkrótce nabrałem śmiałości i bujałem to wysoko, to znów nisko, jakbym przez całe życie nie robił nic innego. Zaczynało świtać: wzbijałem się coraz wyżej i wyżej, zaglądałem przez szybki do mansard gryzetek, które wstawały i robiły poranną toaletę; przez kominy, jak głusi przez trąbkę, słuchałem, co mówią po domach. Muszę powiedzieć, że nie zobaczyłem nic bardzo pięknego i nie usłysza-łem nic pikantnego. Powoli przywykałem do nowego sposobu poruszania się, bez lęku uno-siłem się w powietrzu, ponad mgłą, i przypatrywałem się z góry olbrzymiej przestrzeni da-chów, którą można było wziąć za morze zakrzepłe w chwili burzy, temu chaosowi, który jeżył się od kominów, iglic, kopuł, wieżyczek, skąpany w oparach i dymach, tak piękny, tak malo-wniczy, że nie żałowałem, iż utraciłem ciało. Luwr ukazał mi się w bieli i czerni, z rzeką u stóp, z zielonymi ogrodami po drugiej stronie. Parły tam tłumy; była jakaś wystawa: wsze-dłem, ściany mieniły się różnobarwnie od nowych obrazów, szamerowane złotymi ramami bogato rzeźbionymi. Mieszczanie kręcili się tam i z powrotem, szturchali, deptali sobie po piętach, szeroko otwierali ogłupiałe oczy, jedni drugich pytali o zdanie, jak ludzie postawieni wobec czegoś nieznanego, którzy nic wiedzą, co mają myśleć i mówić. W wielkiej sali, pośród obrazów młodej generacji mistrzów, Delacroix, Ingres'a, Decampsa, zobaczyłem mój obraz: tłum tłoczył się wokół z pomrukiem zachwytu; ci, co stali z tyłu i nic nie widzieli, krzyczeli w dwójnasób głośno: «Wspaniałe! Wspaniałe!» Mnie samemu obraz wydał się o wiele lepszy niż przedtem i poczułem dla siebie głęboki szacunek. Jednak wszystkie te po-chwalne frazesy oplatały się wokół nazwiska, które nie było moje; zorientowałem się, że jest tu jakieś oszukaństwo. Uważnie obejrzałem płótno: w rogu, czerwonymi literkami, widniał podpis. Był to podpis mego przyjaciela, który widząc, że umarłem, bez skrupułów przywła-szczył sobie moje dzieło. Och, jakiż ogarnął mnie wówczas żal, że nie mam ciała! Nie mo-głem mówić ani pisać; nic miałem żadnego sposobu, by upomnieć się o moją sławę i zdema-skować niecnego oszusta. Ze ściśniętym sercem wycofałem się, posmutniały, by nie być świa-dkiem triumfu, który mnie się należał. Zapragnąłem zobaczyć Hiacyntę. Udałem się do niej, ale jej nie zastałem, na próżno szukałem jej w paru domach, gdzie spodziewałem się ją zastać. Dość mając samotności, wybrałem się mimo późnej pory do teatru; wszedłem do Porte-Saint-Martin i pomyślałem sobie, iż dobrą stroną mego nowego stanu jest to, że wszędzie mam wstęp bezpłatny. Sztuka dobiegała końca, zbliżała się ku katastrofie. Dorval, z okiem nabie-głym krwią, skąpana we łzach, z pobladłymi wargami, bezkrwistą skronią, rozwianym wło-sem, półnaga, wiła się z bólu na proscenium, o dwa kroki od rampy. Bocage, fatalny i milczą-cy, stał w głębi; chusteczki poszły w ruch, gorsety pękały od łkań; grzmot oklasków przery-wał każde rzężenie aktorki; parter, czarny od głów, falował jak morze: loże wychylały się na galerie, galerie na balkon. Kurtyna opadła: miałem wrażenie, że sala runie od oklasków, tupa-nia, krzyków; otóż sztuka, którą grano, to była moja sztuka: proszę tylko pomyśleć!
Głową sięgałem sufitu! Kurtyna podniosła się, w tłum padło nazwisko autora.
Nie było to moje nazwisko, lecz przyjaciela, który przywłaszczył już sobie mój obraz. Oklaski wybuchnęły ze zdwojoną siłą. Domagano się, by autor pokazał się publiczności: po-twór siedział w ciemnej loży z Hiacyntą. Kiedy wymieniono jego nazwisko, rzuciła mu się na szyję i wycisnęła mu na ustach najgorętszy pocałunek, jakim kiedykolwiek kobieta obdaro-wała mężczyznę. Wiele osób dojrzało ją; nie zarumieniła się nawet: była tak upojona, tak szalona i tak dumna z sukcesu, że gotowa była oddać się w tej loży i wobec wszystkich. Rozległy się głosy: «To on! To on!» Łajdak przybrał skromną minę i skłonił się głęboko. Zgaszenie świateł położyło kres tej scenie. Nic będę usiłował opisać, co działo się we mnie; zazdrość, pogarda, oburzenie kłębiły się w mojej duszy; była to burza tym gwałtowniejsza, że nie miałem żadnej możliwości jej uzewnętrznić: tłum odpłynął, wyszedłem z teatru; błąkałem się jakiś czas po ulicy nie wiedząc, dokąd się udać. Spacer nie sprawiał mi żadnej przyjemno-ści. Ciął ostry wiatr: moja biedna dusza, równie wrażliwa na chłód, jak było moje ciało, dy-gotała i umierała z zimna. Napotkawszy jakieś otwarte okno, wszedłem, zdecydowany nie ruszać się z tego pokoju aż do rana. Okno zamknęło się za mną: dostrzegłem siedzącą w dużej berżerce w roślinny deseń postać bardzo niezwykłą. Był to wysoki mężczyzna, chudy, zasu-szony, lekko przypudrowany, o twarzy pomarszczonej jak stare jabłko, w olbrzymich okula-rach na nochalu sięgającym niemal brody. Małe poprzeczne nacięcie, podobne do otworu w skarbonce, wtłoczone w nieskończoność fałd i włosków sztywnych jak świńska szczecina wyobrażało to, co w braku innego określenia nazwiemy ustami. Wiekowy frak przetarty do ostateczności, zbielały na szwach, kamizelka z mieniącego się materiału, krótkie spodnie, pstrokate pończochy i pantofle z klamrami: tyle jeśli chodzi o strój. Po moim przybyciu sza-cowny ten osobnik wyjął z szafy dwie miotełki specjalnego kształtu: z początku nie mogłem się domyśleć, do czego miały służyć; wziął po jednej do każdej ręki i z zaskakującą zręczno-ścią zaczął biegać po pokoju, jakby kogoś gonił, przy czym uderzał o siebie włosiem obu miotełek; domyśliłem się wówczas, że jest to słynny pan Berbiguier de Terre-Neuve du Thym, łowca chochlików; zaniepokoiłem się bardzo, co teraz nastąpi, miałem wrażenie, że ta dziwaczna postać widzi rzeczy niewidzialne, biegał bowiem za mną krok w krok i wymyka-łem mu się z najwyższym trudem. Wreszcie zapędził mnie w kąt, wyciągnął swoje fatalne miotełki, miliony żądeł wbiły mi się w duszę, każdy włosek ją dziurawił, ból był nie do wy-trzymania: zapominając, że nie mam języka ani piersi, robiłem rozpaczliwe wysiłki, by krzy-knąć, i...”
Kiedy wszedłem do pracowni, pogrążony we śnie Onufriusz krzyczał rzeczywiście z całych sił, potrząsnąłem nim, przetarł oczy i spojrzał na mnie z ogłupiałą miną; wreszcie poznał, kim jestem, i sam już nie wiedząc, czy to był sen, czy jawa, opowiedział mi swoje udręki, które tu zostały opisane; nie były to, niestety! ostatnie - prawdziwe czy nieprawdziwe - udręki, jakie miały go spotkać. Poczynając od tej fatalnej nocy pozostawał w ciągłym nie-mal stanie halucynacji, tak iż nie bardzo odróżniał sen od rzeczywistości. Kiedy spał, Hiacy-nta przysłała po swój portret; nie mogła przyjść sama, tak jak chciała, gdyż plamy na sukni zdradziły ją przed ciotką, której nie udało się jej zmylić.
Onufriusz bardzo się tym przejął, rzucił się na fotel i wsparłszy się łokciami na stole po-padł w smutną zadumę; błądził wzrokiem bez celu i przypadkiem spojrzał na duże lustro we-neckie w kryształowej ramie, które wisiało w głębi pracowni; ani jeden promień światła się w nim nie załamywał, ani jeden przedmiot nie odbijał się dość wyraźnie, by można było do-strzec jego kontury: tworzyło to pustą przestrzeń, okno otwarte na nicość, przez które duch mógł przeniknąć w nie istniejące światy. Onufriusz wpatrywał się w ten pryzmat głęboki i ciemny, jakby chciał wykrzesać z niego jakąś zjawę. Pochylił się, ujrzał podwójne odbicie, pomyślał, że to złudzenie, lecz przyglądając się uważniej doszedł do wniosku, że to drugie odbicie zupełnie jest do niego niepodobne; pomyślał, że widać ktoś wszedł do pracowni, a on nie usłyszał, i odwrócił się. Nikogo. Cień nadal jednak odbijał się w lustrze, był to blady męż-czyzna z dużym rubinem na palcu, podobnym do tajemniczego rubinu, który występował w fantasmagoriach minionej nocy. Onufriusz poczuł się nieswojo. Nagle tamto odbicie wyszło z lustra, zstąpiło do pokoju, podeszło wprost do niego, zmusiło go, by usiadł, i zdjęło mu czu-bek głowy, jak wierzch z pasztecika. Dokonawszy tej operacji nieznajomy włożył ścięty ka-wałek do kieszeni i zawrócił tam, skąd przyszedł. Zanim stracił go całkowicie z oczu w głębo-kościach lustra, Onufriusz dostrzegł jeszcze w niezmierzonej dali rubin, który błyszczał jak kometa.
Swoista trepanacja czaszki, jakiej został poddany, nie sprawiła mu zresztą najmniejsze-go bólu. Tyle tylko, że po paru minutach usłyszał dziwny szum nad głową; podniósł oczy i zobaczył, że to jego myśli, które niepowstrzymywane już przez sklepienie czaszki wymykały się bezładnie, jak ptaki z otwartej klatki. Każdy ideał kobiety, jaki kiedykolwiek sobie wyśnił, jawił się teraz w swoim stroju, z właściwym sobie sposobem mówienia i sposobem bycia (na pochwałę Onufriusza musimy powiedzieć, że wszystkie te bohaterki powieści, które zamie-rzał pisać, były bliźniaczo podobne do Hiacynty); każda z tych pań zjawiła się ze swym orszakiem kochanków, jedne w średniowiecznych płaszczach rycerskich, inne w kapeluszach i sukniach z roku tysiąc osiemset trzydziestego drugiego. Postaci, które stworzył, wzniosłe, groteskowe czy monstrualne, szkice do obrazów, wszechnarodowości i wszechczasów, idee metafizyczne pod postacią banieczek mydlanych, reminiscencje z lektur, wszystko to znajdo-wało sobie teraz ujście co najmniej przez godzinę: w pracowni zrobił się tłok. Panie i panowie kręcili się po niej bez śladu skrępowania, rozmawiali, śmiali się, kłócili jak u siebie w domu.
Oszołomiony Onufriusz, nic wiedząc, gdzie się podziać, uznał, że najlepiej będzie zejść im z oczu; kiedy przechodził przez bramę, stróż oddał mu dwa listy; dwa listy od kobiet, nie-bieskie, pachnące ambrą, adresowane drobnym pismem, w długich kopertach z różową pie-częcią.
Pierwszy list był od Hiacynty i brzmiał następująco:
„Szanowny Panie, nie mam nic przeciwko temu, żeby panna de *** była Pana kocha-nką, jeżeli sprawia to Panu przyjemność; co do mnie, nie zamierzam nią pozostać i żałuję je-dynie, że nią byłam. Będę Panu niezmiernie wdzięczna, jeżeli zechce Pan nie widywać się ze mną więcej.”
Onufriuszowi ziemia rozstąpiła się pod nogami; zrozumiał, że wszystkiemu zawiniło to przeklęte podobieństwo na portrecie; nie czując się winien, miał nadzieję, że z czasem wszy-stko się wyjaśni. Drugi list przynosił zaproszenie na wieczór.
- Dobrze! - rzekł do siebie Onufriusz - pójdę, to mnie trochę rozerwie i rozproszy wszy-stkie te czarne myśli.
Kiedy nadeszła pora, Onufriusz ubrał się, toaleta trwała długo; jak wszyscy artyści (o ile nie są zastraszająco brudni), Onufriusz ubierał się w sposób wyszukany, nie dlatego, by był elegantem, lecz starał się nadać naszemu żałosnemu odzieniu jakieś piętno fantazji, wyraz nie tak prozaiczny. Wzorował się na pięknym Van Dycku, który wisiał u niego w pracowni, i do-prawdy podobieństwo było takie, iż można się było omylić. Wydawało się, że portret wyszedł z ram lub że to jego odbicie w lustrze.
Gości było wielu; by dostać się do pani domu, Onufriusz musiał przedrzeć się przez gęstwę dam, przy czym nie obyło się bez tego, by nie zmiął po drodze jakichś koronek, nie zgniótł rękawów, nie pobrudził pantofelków; wymieniwszy powitalne banały zakręcił się na pięcie i zaczął szukać w tłumie jakiejś przyjaznej twarzy. Nie znajdując nikogo znajomego, usiadł na kanapce we wnęce okna, skąd, na pół ukryty za firanką, mógł patrzeć sam nie będąc widziany, bowiem od momentu fantastycznej ucieczki jego myśli nie zależało mu wcale na prowadzeniu rozmowy; sądził, że jest głupi, choć tak nie było; kontakt ze światem przywrócił go rzeczywistości.
Wieczór był wyjątkowo świetny. Wystarczyło spojrzeć, wszystko lśniło, błyszczało, mieniło się w oczach; szum, trzepot, wirowanie. Gazy jak skrzydła pszczele, tiule, krepy, blondyny lamowane, prążkowane, faliste, w ząbki, w ażury; pajęczyny, hafty powietrzne, tka-niny z mgieł; złoto i srebro, jedwab i aksamit, pajetki, błyskotki, kwiaty, pióra, diamenty i perły; wszystko, co tylko kryje się w puzderkach na klejnoty, co tylko świat złożyć może w dani. Piękne widowisko, na mą duszę! kryształowe żyrandole iskrzyły się jak gwiazdy; snopy światła, siedmiobarwne tęcze tryskały z drogich kamieni; ramiona kobiet lśniące, atlasowe, zroszone lekkim potem przypominały agaty czy onyksy pod wodą; oczy rzucały ukradkowe spojrzenia, piersi wychylały się, dłonie zwierały się w uścisku, głowy skłaniały się ku sobie, szarfy unosiły się w powietrzu, piękna to była chwila; muzykę tłumił szmer głosów, szuranie drobnych stóp po posadzce i szelest balowych sukien, wszystko zaś razem tworzyło odświę-tną harmonię, radosny rozgwar zdolny upoić największego melancholika, przyprawić o sza-leństwo każdego poza tym, kto już był szalony.
Co do Onufriusza, to nie zwracał na to uwagi, rozmyślał o Hiacyncie.
Nagle oko mu rozbłysło, ujrzał coś niezwykłego: zjawił się młody człowiek lat około dwudziestu pięciu, w czarnym fraku i takich samych spodniach, w czerwonej aksamitnej ka-mizelce, krojem przypominającej kubrak, białych rękawiczkach, binoklach w złotej oprawie, włosy miał ostrzyżone na jeża, rudą brodę a la hrabia de Saint-Mégrin, wszystko to jednak nic, wielu elegantów nosiło się tak samo; rysy miał idealnie regularne, a delikatnego i nieska-zitelnego profilu mogła mu pozazdrościć niejedna strojnisia, tyle jednak ironii było w tych ustach bladych i wąskich, których kąciki kryły się nieustannie w cieniu blond wąsów, tyle złośliwości w źrenicy płonącej poprzez szkła lorgnon, jak oko wampira, iż wyróżniał się spo-śród tysiąca innych.
Zdjął rękawiczki. Lord Byron i Bonaparte dumni byliby z takiej małej dłoni o palcach krągłych i zwężających się ku czubkom, dłoni tak drobnej, tak białej, tak przezroczystej, iż lęk mógł ogarnąć, że się ją zmiażdży w uścisku; na wskazującym palcu miał wielki pierścień, a w nim błyszczał ów fatalny rubin, tak lśniący, iż zmuszał do spuszczania wzroku.
Dreszcz przebiegł Onufriusza.
Światło kandelabrów przybladło i pozieleniało; oczy kobiet i diamenty zgasły i tylko promienny rubin rzucał blaski wśród pociemniałego salonu jak słońce we mgle.
Upojenie zabawą, balowe szaleństwo sięgało szczytu; nikt, z wyjątkiem Onufriusza, nie zwracał uwagi na nowo przybyłego; dziwny ten osobnik przemykał jak cień między grupami gości, temu rzucił słówko, tamtemu uścisnął rękę, kobiety witał z wyrazem szyderczego szacunku i przesadnej galanterii, tak iż jedne rumieniły się, a inne zagryzały wargi; rzekłbyś, iż swym wzrokiem rysia sięgał do głębi ich serc; szatańska pogarda przebijała w każdym jego geście, ledwo dostrzegalne przymrużenie oka, zmarszczka na czole, wygięcie brwi, stale, na-wet w odrażającym półuśmiechu, wydęta dolna warga, wszystko, mimo grzeczności manier i pokory odezwań, zdradzało w nim pychę, którą starał się ukryć.
Onufriusz nie spuszczał z niego oka i sam nie wiedział, co myśleć; gdyby nie był w tak licznym towarzystwie, bałby się bardzo.
Przez chwilę wydawało mu się nawet, że poznaje w przybyłym osobnika, który ściął mu wierzch głowy; wkrótce jednak przekonał się, że była to omyłka. Podeszło parę osób, nawią-zała się rozmowa; przeświadczenie, że pozbawiony jest myśli, istotnie pozbawiało ich Onu-friusza; poniżej własnego poziomu, był teraz na poziomie innych; uznano, że jest uroczy i o wiele bardziej dowcipny niż zazwyczaj. Wir zabawy porwał jego rozmówców, został sam; zadumał się o czym innym; zapomniał o balu, o nieznajomym, o hałasie nawet, o wszystkim; był o sto mil stamtąd.
Czyjś palec dotknął jego ramienia i Onufriusz wzdrygnął się, jakby nagle wyrwany ze snu. Ujrzał przed sobą panią de ***, która od kwadransa na próżno usiłowała zwrócić na siebie jego uwagę.
- O czymże pan tak myśli? O mnie może?
- O niczym, przysięgam.
Wstał, pani de *** ujęła go pod ramię; przeszli się parę razy wokół salonu. Po chwili rozmowy:
- Chcę pana prosić o pewną łaskę.
- Słucham, wie pani, że nie jestem okrutny, zwłaszcza wobec pani.
- Niechże pan zadeklamuje paniom swój poemat, ten, który słyszałam od pana nieda-wno, mówiłam im o nim i umierają z ciekawości.
Na tę propozycję czoło Onufriusza zachmurzyło się i odpowiedział zdecydowanym „nie”; pani de *** nie dała za wygraną i nalegała tak, jak kobiety potrafią nalegać. Onufriusz opierał się tak długo, jak należało, by usprawiedliwić we własnych oczach to, co nazywał sła-bością, po czym uległ, chociaż dość niechętnie.
Pani de *** z triumfem zaprowadziła go, trzymając za czubek palca, żeby jej nie uciekł, do zebranych w okrąg pań i tam puściła jego rękę; ta opadła jak martwa. Zmieszany, Onu-friusz rozglądał się wokół wzrokiem ponurym i błędnym, jak byk wypuszczony przez pika-dora na arenę. Dandys z czerwoną brodą stał tam, podkręcając wąsy i przypatrując się Onu-friuszowi ze złośliwym wyrazem zadowolenia. Chcąc położyć kres tej niemiłej sytuacji, pani de *** dała Onufriuszowi znak, by zaczął. Przedstawił temat swego poematu i wymienił tytuł, głosem dość niepewnym. Szmery ucichły, szepty zamilkły, wszyscy gotowali się do słucha-nia, zapanowała wielka cisza.
Onufriusz stał z ręką na oparciu fotela, który służył mu jako trybuna. Dandys stanął tuż obok, tak blisko, że go dotykał. Kiedy zobaczył, że Onufriusz ma otworzyć usta, wyciągnął z kieszeni srebrną łopatkę i siatkę z gazy, przymocowaną do hebanowej pałeczki; na łopatce znajdowała się jakaś substancja pienista i różowawa, dość podobna do kremu, jakim przekła-da się bezy, i Onufriusz poznał od razu, że to są wiersze Dorata, Boufflersa, Bernisa i kawalera de Pezay, przyrządzone jako papka czy też żelatyna. Siatka była pusta.
Bojąc się, aby dandys nie spłatał mu jakiegoś figla, Onufriusz przesunął fotel i usiadł; człowiek o zielonych oczach stanął tuż za nim; nie mogąc zwlekać dłużej, Onufriusz zaczął deklamować. Ledwo ostatnia sylaba pierwszego wiersza sfrunęła mu z warg, dandys, z nieby-wałą zręcznością wyciągając siatkę, złapał ją w locie i przechwycił, zanim dźwięk zdążył do-biec uszu zgromadzonych; później zaś, wymachując łopatką, wepchnął Onufriuszowi do ust porcyjkę swojej niestrawnej mieszanki. Onufriusz chętnie byłby przerwał albo uciekł, ale jakiś magiczny łańcuch przykuwał go do fotela. Musiał więc dalej pluć tą ohydną miksturą, w skład której wchodziła mitologiczna starzyzna i przerafinowane madrygały. Rzecz powtarzała się za każdym razem od nowa; wydawało się jednak, że nikt tego nie dostrzega.
Nowe myśli, piękne rymy Onufriusza mieniące się bogactwem romantycznych barw trzepotały i szamotały się w siatce, jak ryby w więcierzu czy motyle złapane w chusteczkę.
Biedny poeta cierpiał tortury, krople potu spływały mu ze skroni. Kiedy skończył, dan-dys ujął delikatnie rymy i myśli Onufriusza za skrzydła i wsadził do portfela.
- Dobre, bardzo dobre - odezwało się paru poetów czy artystów podchodząc do Onufriu-sza - doskonały pastisz, wyborny pastel, czysty Watteau, najprawdziwsza regencja, muszki, puder i barwiczka, jak ty to zrobiłeś, u licha, w tym przebraniu nikt by nie poznał twojej poezji. Rozkoszne rokoko; brawo, brawo, na honor, żart bardzo dowcipny!
Parę dam otoczyło go powtarzając: „Rozkoszne!”, i śmiejąc się przy tym drwiąco, by każdy widział, że są ponad takie bagatelki, chociaż w głębi serca uważały je za urocze i na własny użytek doskonale by się były zadowoliły taką poezją.
- Jesteście wszyscy zbóje! - wykrzyknął Onufriusz piorunującym głosem, przewracając podaną mu na tacce szklankę słodzonej wody. - To jest zmowa, kompletne oszustwo; sprowa-dziliście mnie tutaj, żebym był igraszką Diabła, tak, Szatana we własnej osobie - dorzucił wskazując palcem eleganta w szkarłatnej kamizelce.
Po tym wyskoku wcisnął kapelusz na oczy i wyszedł z nikim się nie żegnając.
- Doprawdy - odezwał się młody człowiek wpychając pod poły fraka dobre pół łokcia włochatego ogona, który mu się wysunął i rozwijał się podrygując - wziąć mnie za diabla, cóż za zabawny pomysł! Ten biedny Onufriusz najwyraźniej oszalał. Czy zechce pani zrobić mi ten zaszczyt i zatańczy ze mną tego kontredansa, mademoiselle? - podjął w chwilę później całując dłoń anielskiej istoty lat piętnastu, jasnowłosej i perłowej, ideału w typie Lawrance'a.
- Och, mój Boże, tak - odparła panienka z niewinnym uśmiechem, unosząc długie jedwabiste powieki i posyłając mu spojrzenie pięknych oczu barwy nieba.
Na dźwięk słowa „Bóg” z rubinu trysnęła siarka, potępiony pobladł jeszcze bardziej; dziewczę niczego jednak nie dostrzegło, a gdyby nawet dostrzegło i cóż z tego? Kochało go przecież!
Znalazłszy się na ulicy Onufriusz puścił się pędem przed siebie, miał gorączkę, bredził, krążył bez celu po niezliczonych uliczkach i pasażach. Niebo było burzowe, chorągiewki na dachach zgrzytały, okiennice stukały o ściany, kołatki przy drzwiach kołatały, światła w oknach po kolei gasły; turkot pojazdów gubił się w oddali, paru zapóźnionych przechodniów przemykało pod domami, parę dziewcząt lekkich obyczajów wlokło gazowe suknie po błocie; latarnie kołysane wiatrem rzucały czerwone i rozhuśtane błyski do rynsztoków wezbranych deszczem; Onufriuszowi dzwoniło w uszach; wszystkie przytłumione odgłosy nocy, chrapa-nie pogrążonego we śnie miasta, szczekanie psa, miauczenie kota, plusk kropli wody spadają-cej z dachu, kwadranse wybijające na gotyckim zegarze, zawodzenie wichru, wszystkie te głosy z ciszy szarpały jego fibrami napiętymi do ostateczności po wydarzeniach tego wieczo-ra. Każda latarnia była krwawym okiem, które go śledziło; widział, jak w ciemności mrowią się jakieś bezimienne kształty, jak pod nogami roi się od nieczystych gadów; słyszał diabel-skie chichoty, tajemnicze szepty. Domy chwiały się wokół niego; bruk się kołysał, niebo się osuwało, jak kopuła, której kolumny podcięto; chmury mknęły, mknęły, mknęły, jakby unosił je diabeł; zamiast księżyca widniała wielka trójkolorowa kokarda. Ulice i uliczki odchodziły pod rękę, trajkocząc jak stare kumoszki; przeszło ich tak wiele. Zjawił się dom pani de ***. Goście wychodzili z balu, przy drzwiach panował tłok; rozlegały się przekleństwa, przywoły-wano ekwipaże. Młody człowiek z siatką zszedł ze stopni; podawał ramię jakiejś damie; damą tą był nikt inny tylko Hiacynta; stopień karety opadł, dandys podał dłoń Hiacyncie; wsiedli; Onufriusz nie posiadał się z wściekłości; zdecydowany wyjaśnić tę sprawę, skrzyżował ręce na piersiach i stanął na środku jezdni. Stangret trzasnął z bicza, miriady iskier trysnęły spod kopyt konia. Ruszył galopem; stangret krzyknął: „Z drogi!”, ale Onufriusz się nie ruszył: konie zbyt były rozpędzone, żeby można je było zatrzymać. Hiacynta krzyknęła; Onufriusz myślał, żc już po nim; lecz konie, stangret, kareta były tylko tumanem, który rozdarł się o jego ciało, jak woda rozdziera się na filarach mostu, by znów się potem zewrzeć. Kawałki fantastycznego ekwipażu złączyły się o parę kroków za nim i kareta potoczyła się dalej, jakby nic się nie stało. Skonsternowany Onufriusz odprowadził ją wzrokiem: dojrzał Hiacyntę, która uniósłszy zasłonki spoglądała na niego smutno i łagodnie, i dandysa z rudą brodą, który śmiał się jak hiena; ulica zakręciła i nie mógł dojrzeć nic więcej; zlany potem, zdyszany, ubłocony do pasa, blady, zmordowany i postarzały o dziesięć lat Onufriusz z trudem wrócił do domu. Było już jasno, jak dnia poprzedniego, stanąwszy w progu upadł zemdlony. Dopiero po go-dzinie odzyskał przytomność; później przyszła straszliwa gorączka. Na wieść, że Onufriusz jest w niebezpieczeństwie, Hiacynta szybko zapomniała o swojej zazdrości i obietnicy, że nie zobaczy go więcej; nie odstępowała od jego wezgłowia i nie szczędziła mu posług i pieszczot jak najczulszych. Nie poznawał jej; tak upłynął tydzień; gorączka spadła; ciało wróciło do zdrowia, lecz rozum nie; Onufriusz wyobrażał sobie, że diabeł zabrał mu ciało, a przeświad-czenie to opierał na fakcie, iż nic nie czuł, kiedy kareta przejechała przez niego.
Przypomniał sobie dzieje Piotra Schlemihla, któremu diabeł zabrał cień! historię nocy sylwestrowej, kiedy to ktoś stracił swoje odbicie; twierdził z uporem, że nie odbija się w lustrze, że nie widzi swego cienia na podłodze, rzecz oczywista, skoro jest tylko nieuchwytną substancją; na próżno uderzano go, szczypano, by udowodnić mu, że tak nie jest, znajdował się w stanie somnambulizmu i katalepsji, tak iż nie czuł nawet pocałunków Hiacynty.
Światło w jego lampie zgasło; ta piękna wyobraźnia, nadmiernie rozbudzona sztuczny-mi sposobami, zużyła się na próżnych wybrykach; zbytnio wpatrzony we własne istnienie, Onufriusz zapomniał o istnieniu innych i więzy łączące go ze światem zerwały się jedne po drugich.
Opuściwszy arkę rzeczywistości rzucił się w mgławicowe głębie fantazji i metafizyki; nie mógł jednak powrócić z gałązką oliwną; nie napotkał lądu, na który mógłby stąpnąć, i nie umiał odnaleźć drogi, którą przybył, gdy ogarnął go zawrót głowy, że jest tak wysoko i tak daleko, nie mógł zstąpić z powrotem, tak jak pragnął, i nie mógł z powrotem nawiązać przy-mierza ze światem rzeczywistym. Byłoby mu się udało, gdyby nie to zgubne dążenie, by stać się największym z poetów; stał się jednym z najdziwniejszych szaleńców. Ponieważ za wiele przyglądał się swemu życiu przez lupę, fantastykę swoich utworów czerpiąc niemal wyłą-cznie z wydarzeń codziennych, zdarzyło mu się to, co zdarza się ludziom, którzy przy pomo-cy mikroskopu dostrzegają robaki w najzdrowszych produktach, węże w najprzejrzystszym płynie. Nie śmieją już jeść; każda najzwyklejsza rzecz, wyolbrzymiona przez wyobraźnię, wydawała się Onufriuszowi monstrualna.
Doktor Esquirol sporządził w roku ubiegłym tabelę szaleństwa.
Obłąkani z miłości Mężczyźni 2 Kobiety 60
" z pobożności " 6 " 20
" na tle polityki " 48 " 3
" z powodu utraty majątku " 27 " 24
" Z przyczyn niewiadomych " 1 " -
Ten jeden to nasz biedny przyjaciel.
A Hiacynta? Przez dwa tygodnie płakała, dwa następne była smutna, a po miesiącu wzięła sobie paru kochanków, pięciu czy sześciu, mam wrażenie, żeby rozmienić Onufriusza na drobne; a rok później zapomniała o nim całkowicie, nie pamiętała nawet jego imienia. Nieprawdaż, czytelniku, że to bardzo pospolite zakończenie jak dla niezwykłej historii? Przy-jmij je lub odrzuć, ja jednak wolałbym poderżnąć sobie gardło, niż miałbym skłamać choć na jotę.
Omfala
Historia w stylu rokoko
Mój wuj, kawaler de ***, zamieszkiwał niewielki dom wychodzący z jednej strony na smutną ulicę des Tournelles, a z drugiej na smutny bulwar Saint-Antoine. Między bulwarem a domkiem parę starych grabów zżartych przez mech i owady wyciągało żałośnie swoje wychu-dłe ramiona z głębi jakby kloaki uwięzłej w czarnych, wysokich murach. Parę mizernych kwiatków chyliło tęsknie główki, jak młode suchotnice, oczekując, by promień słońca osuszył im na pół zgniłe liście. Trawa zarosła ścieżki, trudne do poznania, tak dawno nie tknęły ich grabie. Jedna czy dwie złote rybki raczej unosiły się bezwładnie, niż pływały w basenie zaro-słym rzęsą i bagiennymi roślinami.
Mój wuj nazywał to ogrodem.
Oprócz tych wszystkich opisanych przez nas piękności w ogrodzie wuja znajdował się jeszcze dość ponury pawilon, zapewne na zasadzie antyfrazy ochrzczony mianem Delicji. Chylił się całkowicie do upadku; wielkie płaty tynku odpadały i leżały na ziemi między po-krzywami i głuchym owsem; kamienna podmurówka pozieleniała od zgnilizny i pleśni; spa-czone okiennice i drzwi ledwo się domykały lub nie domykały się wcale. Duży ornament w kształcie urny z tryskającymi z niej ognistymi promieniami zdobił główne wejście; bowiem za czasów Ludwika XV, za czasów kiedy wybudowano Delicje, zawsze, dla przezorności, robiono dwa wejścia. Rozsypujący się od deszczowej wilgoci, którą nasiąkał, gzyms przeła-dowany był wolimi oczami i ornamentyką roślinną, wolutami. Słowem, żałość brała patrzeć na te Delicje mego wuja, kawalera de ***.
Ta smętna ruina raptem wczorajsza, zniszczona jakby miała tysiąc lat, ruina z gipsu, a nie z kamienia, cała pomarszczona, cała porysowana, okryta trądem, zżarta przez mech i saletrę przypominała przedwczesnego starca wyniszczonego obmierzłą rozpustą; nie budziła najmniejszego szacunku, nie ma bowiem nic równie brzydkiego ani równie nędznego na świecie jak stara muślinowa suknia i stare gipsowe ściany, dwie rzeczy, którym nie pisany jest długi żywot, a które potrafią żyć długo.
W tym to pawilonie umieścił mnie wuj.
Wnętrze nie mniej było rokokowe, choć trochę lepiej zachowane niż strona zewnętrzna. Łóżko kryte żółtym lampasem w duże białe kwiaty. Rocaille'owy zegar ścienny spoczywał na hermie inkrustowanej masą perłową i kością słoniową. Wieniec różyczek kokieteryjnie opla-tał weneckie lustro; nad drzwiami malowidło en camaieu przedstawiało cztery pory roku. Piękna dama lekko przyprószona pudrem, w błękitnym gorsecie z dwoma rzędami wstążek w tym samym kolorze, z łukiem w prawej, a kuropatwą w lewej ręce, z sierpem księżyca na czo-le i chartem u stóp, nonszalancka i zadowolona z siebie, uśmiechała się najwdzięczniejszym uśmiechem w szerokiej owalnej ramie. Była to jedna z dawnych kochanek mego wuja, którą kazał namalować jako Dianę. Umeblowanie, jak widać, nie było zbyt nowoczesne. Odnosiło się wrażenie, że wróciły czasy Regencji, a mitologiczna tapiseria na ścianach doskonale uzu-pełniała to wrażenie.
Tapiseria przedstawiała Herkulesa przędącego u stóp Omfali. Rysunek był przełado-wany i niespokojny, na modę Vanloo, i jak najbardziej w stylu Pompadour. Kądziel Herkule-sa oplatała różowa wstążeczka; ze szczególną gracją unosił mały palec, jak markiz biorący szczyptę tabaki, a między wskazującym i kciukiem skręcał biały płomyk przędziwa; nerwowa jego szyja ginęła w jedwabnych kokardach, rozetkach, sznurach pereł i innych kobiecych błyskotkach; olbrzymia rogówka barwy gołębiej piersi do reszty przemieniała w strojnisię herosa, zwycięzcę potworów.
Na białe ramiona Omfala narzuconą miała skórę lwa nemejskiego; jej drobna dłoń wspierała się na sękatej maczudze kochanka; piękne popielatoblond włosy, odrobinę tylko przypudrowane, spływały swobodnie wzdłuż szyi giętkiej i falistej jak szyja gołąbki; jej stó-pki, których nic powstydziłaby się Hiszpanka ani Chinka i którym za luźno byłoby w szkla-nym pantofelku Kopciuszka, obute były w półantyczne bladolila koturny, naszywane perełka-mi. Doprawdy była urocza! Głowę odrzuciła do tyłu z prześlicznym wyrazem zuchwalstwa; usta zmarszczyła, rozkosznie nadąsane; nozdrza miała lekko rozdęte, policzki okryte nikłym rumieńcem; umiejętnie przylepiona muszka cudownie podnosiła ich urodę; brakowało jej tylko wąsika, by wyglądać jak ideał muszkietera.
Na tapiserii widniało jeszcze wiele innych postaci, obowiązkowa przyzwoitka, nieodzo-wny amorek, ale nie zostawiły w mojej pamięci śladu dość wyraźnego, bym je mógł opisać.
W owych czasach byłem bardzo młody, co nie znaczy, że teraz jestem bardzo stary; le-dwo ukończyłem szkoły i przebywałem u wuja czekając, aż obiorę sobie jakiś zawód. Gdyby zacny ten człowiek mógł przewidzieć, że zostanę autorem opowiadań fantastycznych, z pe-wnością wyrzuciłby mnie za drzwi i nieodwołalnie wydziedziczył, żywił bowiem dla literatu-ry w ogóle, a dla pisarzy w szczególności pogardę jak najbardziej arystokratyczną. Jak na pra-wdziwego szlachcica przystało, najchętniej byłby powiesił albo kazał obić pachołkom wszy-stkich tych gryzipiórków, którym zachciewa się skrobać po papierze i którzy wyrażają się bez należytego szacunku o osobach dobrze urodzonych. Bóg niech ma w opiece mego poczciwe-go wuja, ale tak naprawdę to uznawał on jedynie list do Zetulbiusza.
Tak więc świeżo opuściłem progi szkolne. Pełen byłem marzeń i iluzji; naiwnością dorównywałem największym niewiniątkom, a może i prześcigałem je jeszcze. Uszczęśliwio-ny, że nic muszę już odrabiać żadnego pensum, uważałem, że wszystko jest jak najlepiej na najlepszym ze światów. Wierzyłem w nieskończoną ilość rzeczy; wierzyłem w pasterkę Floriana i jej przyczesane i upudrowane owieczki; nie wątpiłem ani na chwilę w trzódkę pani Deshoulières. Myślałem, że naprawdę jest dziewięć muz, tak jak to podawał Appendix de Diis et Heroibus ojca Jouvency. Berquin i Gesner, których wciąż jeszcze miałem w pamięci, stworzyli dla mnie świat różowy, błękitny i seledynowy. O święta naiwności! sancta simplici-tas! jak powiada Mefisto.
Kiedy znalazłem się sam w tym pięknym pokoju, moim własnym, do mojej wyłącznej dyspozycji, poczułem radość, z którą żadnej się nic da porównać. Nie było kąta, w który bym nic wsadził nosa, najmniejszego mebla, który bym wzrokiem pominął. Byłem w czwartym niebie, szczęśliwy jak król, a może nawet dwóch królów. Po kolacji (gdyż u mego wuja jadało się jeszcze późne kolacje) - uroczy to zwyczaj, który przepadł wraz z tyloma innymi, nie mniej uroczymi, których żal mi z całego serca, jakim zostałem obdarzony - wziąłem świecę i udałem się do siebie, tak śpieszno mi było nacieszyć się moją nową siedzibą.
Kiedy się rozbierałem, wydało mi się, że Omfala poruszyła oczami; spojrzałem uwa-żniej, nie bez lekkiego uczucia przestrachu, gdyż pokój był duży, a świetlisty półmrok wokół świecy podkreślał jeszcze ciemności. Wydało mi się, że Omfala ma teraz głowę zwróconą w inną stronę. Zaczął mnie ogarniać prawdziwy lęk. Zdmuchnąłem świecę. Odwróciłem się do ściany, naciągnąłem prześcieradło na głowę, czepek nocny głęboko na oczy i w końcu zasną-łem.
Przez parę dni nie odważyłem się rzucić okiem na tę przeklętą tapiserię.
By ta nieprawdopodobna historia, którą zamierzam tu opowiedzieć, nabrała trochę pra-wdopodobieństwa, nie będzie może całkiem od rzeczy, jeśli zdradzę moim pięknym czytelni-czkom, że w tamtych czasach byłem naprawdę całkiem ładnym chłopcem. Oczy miałem naj-piękniejsze w świecie: powtarzam tylko to, co mi powiadano; cerę trochę świeższą, niż mam teraz, prawdziwie jak płatek kwiatu; włosy ciemne i kręcone, takie jak mam nadal, i siedem-naście lat, których już nic mam. Brakowało mi tylko ładnej matki chrzestnej, a byłby ze mnie zupełnie udany Cherubin; niestety, moja matka chrzestna miała pięćdziesiąt siedem lat i trzy zęby, pod jednym względem więc trochę za dużo, a pod drugim trochę za mało.
Pewnego wieczora tak dalece nabrałem animuszu, iż rzuciłem okiem na piękną kochankę Herkulesa; spoglądała na mnie z wyrazem nieskończonego smutku i tęsknoty. Tym razem naciągnąłem czepek aż na ramiona i wbiłem głowę pod poduszkę.
W nocy miałem sen, o ile to był sen.
Usłyszałem chrobot kółek przesuwających się po pręcie, jakby ktoś szybko rozsuwał zasłony przy łóżku. Obudziłem się; w każdym razie we śnie zdawało mi się, że się budzę. Nie zobaczyłem nikogo.
Księżyc padał na posadzkę i napełniał pokój blaskiem niebieskim i bladym. Wielkie cienie, dziwaczne kształty rysowały się na podłodze i na ścianach. Zegar wydzwonił kwa-drans; dźwięk cichnął powoli; rzekłbyś - czyjeś westchnienie. Kołysanie się wahadła, które doskonale było słychać, przypominało do złudzenia bicie serca osoby wzruszonej.
Czułem się bardziej niż nieswojo i nie wiedziałem, co myśleć.
Gwałtowny poryw wiatru załomotał okiennicami, szyby w oknach zadrżały. Boazerie zaskrzypiały, tapiseria zafalowała. Zerknąłem w stronę Omfali podejrzewając niejasno, że ma w tym wszystkim swój udział. Nie omyliłem się.
Tapiseria poruszyła się gwałtownie. Omfala oderwała się od ściany i zeskoczyła lekko na podłogę; podeszła do mego łóżka pilnie bacząc, by zwracać się do mnie prawą stroną. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo byłem zdumiony. Najbardziej nieustraszony stary wiarus nie czułby się pewnie w takich okolicznościach, a ja nic byłem ani stary, ani wiarus. Czekałem w milczeniu, co z tego wyniknie.
W uszach zabrzmiał mi łagodnie, podobny do dźwięków fletu, perlisty głosik grasejują-cy przymilnie, jak to było w dobrym tonie za czasów Regencji wśród markiz i ludzi z towa-rzystwa:
- Boisz się mnie, moje dziecko? To prawda, że jesteś jeszcze dzieckiem; ale to nieładnie bać się dam, zwłaszcza młodych i takich, które pragną twego dobra; to nic przystoi Francu-zowi; musisz wyzbyć się tych obaw. Słyszysz, ty mały dzikusie, nie rób takiej miny i nie chowaj głowy pod kołdrę. Wiele trzeba będzie uzupełnić w twojej edukacji, nie jesteś zbyt rozgarnięty, mój piękny paziu; za moich czasów Cherubin bardziej był rezolutny od ciebie.
- To dlatego że...
- Dlatego że wydaje ci się dziwne, iż widzisz mnie tutaj, a nie tam - odparła, białymi zębami lekko przygryzając czerwoną wargę i wyciągając w kierunku ściany długi i zwężający się ku końcowi palec. - Istotnie, nie jest to rzecz całkiem naturalna, ale nawet gdybym ci ją wytłumaczyła, i tak niewiele byś zrozumiał: niechaj wystarczy ci więc, że nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.
- Boję się, że pani jest... że...
- Że jestem diabłem, mówiąc krótko, tak? to chciałeś powiedzieć? Przyznasz jednak, że jak na diabła nie jestem zbyt czarna i że gdyby piekło zaludnione było diabłami podobnymi do mnie, można by spędzać w nim czas równie przyjemnie, jak w raju.
Żeby pokazać mi, że to nie przechwałki, Omfala odrzuciła lwią skórę i ukazała ramiona i pierś doskonałej piękności i olśniewającej bieli.
- No i co powiesz? - zapytała z minką zadowolonej z siebie kokietki.
- Powiem, że nawet gdyby była pani wcielonym diabłem, już bym się go nie bał, madame Omfalo.
- No, wreszcie mądre słowa; ale nie mów do mnie madame ani Omfalo. Dla ciebie nic chcę być madame, a Omfalą nie jestem tak samo, jak nie jestem diabłem.
- Więc kim jest pani w takim razie?
- Jestem markizą de T ***. W jakiś czas po ślubie markiz kazał utkać do moich aparta-mentów tę tapiserię, na której przedstawiono mnie w stroju Omfali; on sam figuruje na niej pod postacią Herkulesa. Szczególny to był pomysł, gdyż, Bóg świadkiem, nikt nie był mniej podobny do Herkulesa niż biedny markiz. Od dawna już nikt nie zamieszkiwał w tym pokoju. Ja, która z natury lubię towarzystwo, nudziłam się śmiertelnie i aż cierpiałam na migrenę. Przebywać z moim mężem to znaczy żyć w samotności. Zjawiłeś się ty i ucieszyło mnie to; ten martwy pokój ożył, miałam się kim zająć. Przyglądałam ci się, przysłuchiwałam się, jak śpisz, i słuchałam twoich snów, śledziłam, co czytasz. Wydawałeś mi się wdzięczny, miły, coś w tobie było takiego, co mi się podobało: słowem, pokochałam cię. Starałam się dać ci to do zrozumienia; wzdychałam, ale ty myślałeś, że to wiatr wzdycha; dawałam ci znaki, puszczałam tęsknie oko, ale ty wpadałeś tylko w okropny popłoch. Straciwszy więc nadzieję, zdecydowałam się na ten niestosowny krok, jaki zrobiłam teraz, i postanowiłam powiedzieć ci wprost to, czego nie mogłeś zrozumieć w pół słowa. Teraz kiedy już wiesz, że cię kocham, mam nadzieję, że...
W tym momencie rozległ się zgrzyt klucza w zamku.
Omfala zadrżała i zarumieniła się aż po białka oczu.
- Adieu! - rzekła - do jutra.
I powróciła tyłem na ścianę, z obawy zapewne, by nie pokazać mi się z odwrotnej strony.
Był to Baptysta, który przyszedł wyczyścić mi ubranie.
- Źle pan robi - odezwał się - rozsuwając na noc zasłony przy łóżku. Może się pan nabawić kataru; ten pokój jest taki zimny!
Istotnie, zasłony były rozsunięte; ja, który sądziłem, że wszystko mi się tylko śniło, zdziwiłem się bardzo, bo pewien byłem, że zasunięto je z wieczora.
Gdy tylko Baptysta wyszedł, podbiegłem do tapiserii. Zacząłem macać ją na wszystkie strony; była to najprawdziwsza wełniana tapiseria, szorstka w dotyku jak wszystkie tapiserie. Omfala zaś tyle przypominała uroczą zjawę nocną, ile umarły przypomina żywego. Zajrzałem pod spód gobelinu; lita ściana; nic dojrzałem żadnego zamaskowanego panneau, żadnych ukrytych drzwiczek. Zauważyłem jedynie, że w miejscu, gdzie stały stopy Omfali, nici były popękane. Dało mi to do myślenia.
Przez cały dzień byłem roztargniony jak nigdy; wyczekiwałem wieczoru jednocześnie z niepokojem i z niecierpliwością. Wcześnie udałem się do siebie, postanowiwszy przekonać się, jak się to wszystko skończy. Położyłem się; markiza nie kazała na siebie czekać; zesko-czyła do stóp trema i przybiegła wprost do mego łóżka; usiadła u wezgłowia i zaczęliśmy rozmawiać.
Podobnie jak poprzedniego dnia zadawałem jej pytania, prosiłem o wyjaśnienia. Jedne wymijała, na drugie odpowiadała w sposób wykrętny, ale tak dowcipnie, że nie minęła godzi-na, a nie miałem już najmniejszych skrupułów co do naszego związku.
Gawędząc, Omfala przeczesywała mi palcami włosy, klepała mnie delikatnie po poli-czkach i składała lekkie pocałunki na moim czole.
Szczebiotała, szczebiotała drwiąco i przymilnie, posługując się językiem zarazem ele-ganckim i prostym, jak przystało na wielką damę; nigdy później nie zetknąłem się u nikogo z takim sposobem bycia.
Najpierw usiadła na berżerce przy łóżku; wkrótce objęła ramionami moją szyję, czułem, jak serce biło jej mocno. Kobieta siedząca obok mnie naprawdę była piękną i pełną uroku kobietą, najbardziej rzeczywistą, prawdziwą markizą. Biedny, siedemnastoletni uczniak! Miał od czego stracić głowę; toteż straciłem ją z kretesem. Nie bardzo wiedziałem, co się stanie, czułem jednak niejasno, że raczej nie spodoba się to markizowi.
- A pan markiz, tam na ścianie, co powie?
Lwia skóra leżała na ziemi, biadoliła koturny przybrane srebrem stały obok moich pantofli.
- Nic nie powie - podjęła markiza śmiejąc się z całego serca. - Czyż on coś widzi? Zre-sztą nawet gdyby widział, jest uosobieniem męża filozofa, który nikomu nie wadzi; przyzwy-czaił się do tych rzeczy. Kochasz mnie, dziecko?
- Tak, bardzo, bardzo...
Nadszedł świt; moja kochanka umknęła cichutko.
Dzień dłużył mi się straszliwie. Wreszcie zapadł wieczór. Wszystko odbyło się tak sa-mo, jak poprzednio, i druga noc niczego nie musiała zazdrościć pierwszej. Markiza była coraz bardziej czarująca. I tak się to powtarzało przez długi czas jeszcze. Ponieważ nie dosypiałem w nocy, podrzemywałem we dnie i mój wuj uznał, że te drzemki nie wróżą nic dobrego. Domyślił się czegoś; prawdopodobnie podsłuchiwał pod drzwiami i usłyszał wszystko, gdyż pewnego pięknego poranka wszedł do mojej sypialni tak raptownie, iż Antonina ledwo zdą-żyła wrócić na swoje miejsce.
Za wujem szedł tapicer z obcęgami i drabinką.
Wuj spojrzał na mnie srogo, tak iż zrozumiałem, że wie o wszystkim.
- Ta markiza de T *** naprawdę jest szalona; co jej wpadło do głowy, żeby się zako-chać w takim smarkaczu? - rzucił wuj przez zęby - a przyrzekała, że będzie rozsądna! Janie, proszę zdjąć tę tapiserię, zwinąć ją i zanieść na strych.
Każde słowo wuja było jak cios sztyletem.
Jan zwinął moją kochankę Omfalę, czyli markizę Antoninę de T ***, razem z Herku-lesem, czyli markizem de T ***, i zaniósł wszystko na strych. Nic mogłem powstrzymać łez.
Nazajutrz wuj odesłał mnie dyliżansem do moich czcigodnych rodziców, którym, jak łatwo się domyślić, nie pisnąłem ani słowem o mojej przygodzie.
Wuj umarł; sprzedano dom i meble; tapiserię sprzedano prawdopodobnie razem z resztą.
Otóż jakiś czas potem, myszkując u pewnego handlarza starzyzną w poszukiwaniu czegoś zabawnego, trąciłem niechcący nogą rulon zakurzony i okryty pajęczynami.
- Co to takiego? - spytałem Owerniatczyka.
- Rokokowa tapiseria przedstawiająca miłostki pani Omfali z panem Herkulesem; prawdziwy Beauvais w dobrym stanie. Niech pan to weźmie do swego gabinetu; jak dla pana, sprzedam niedrogo.
Na dźwięk imienia Omfali cała krew napłynęła mi do serca.
- Niech pan rozwinie tę tapiserię - rzuciłem sprzedawcy krótko, urywanym głosem, jak-bym miał gorączkę.
Tak, to była ona. Wydało mi się, że jej usta przesłały mi wdzięczny uśmiech, a oko zabłysło spotkawszy się z moim.
- Ile pan chce za to?
- Nie mogę odstąpić taniej niż za czterysta franków.
- Nie mam tyle przy sobie. Pójdę po pieniądze; najdalej za godzinę będę tu z powrotem.
Wróciłem z pieniędzmi; tapiserii już nie było. Pod moją nieobecność wytargował ją jakiś Anglik, który dał za nią sześćset franków i zabrał ze sobą.
W gruncie rzeczy może i lepiej, że tak się stało i że zachowałem nietknięte to rozkoszne wspomnienie. Powiadają, iż nie należy wracać do pierwszych miłości ani oglądać róży podzi-wianej dnia poprzedniego.
A poza tym nie jestem już dość młodym ani dość ładnym chłopcem, by tapiserie opuszczały ścianę na moją cześć.
Stopa mumii
Nic mając nic lepszego do roboty wstąpiłem kiedyś do handlarza starociami; w pary-skim żargonie, tak doskonale niezrozumiałym dla reszty Francji, mówi się na to rupiecie.
Na pewno zdarzyło się państwu zerknąć nieraz przez szybę do jednego z tych sklepi-ków, które rozmnożyły się jak grzyby po deszczu, od kiedy nastała moda na stare meble i od kiedy najlichszy agent giełdowy czuje się w obowiązku mieć sypialnię w stylu średniowie-cznym.
Taki sklepik przypomina jednocześnie kram ze starym żelastwem, zakład tapicerski, laboratorium alchemika i pracownię malarza. W tych tajemniczych jaskiniach, dokąd przez zasłonięte okno sączy się przezorny półmrok, najbardziej wiekowy jest kurz; pajęczyny są tam autentyczniejsze niż gipiury, a stara grusza młodsza niż mahoń wczoraj przywieziony z Ameryki.
Sklep mojego handlarza rupieciami przypominał prawdziwy perski rynek; wydawało się, że wszystkie wieki i wszystkie kraje wyznaczyły tu sobie spotkanie; etruska lampka z wy-palanej gliny stała na szafie Boule'a o hebanowych płycinach zdobnych w miedziane inkrusta-cje; diuszesa z epoki Ludwika XV wyciągała nonszalancko swoje nogi łani pod masywnym stołem z czasów panowania Ludwika XIII, o ciężkich spiralach z dębowego drewna, rzeźbio-nym w motywy roślinne i chimery.
W kącie połyskiwał brzuch damaskinowanej zbroi z Mediolanu; na półkach i półe-czkach pełno było amorków i nimf z biskwitu, chińskich figurek, kubków do gry w kości, z porcelany seledynowej lub zdobnej krakelurą, miśnieńskich i starosewrskich filiżanek.
Na ząbkowanych półkach dresuarów promieniały olbrzymie naczynia japońskie o rysu-nku czerwonym i niebieskim, złocone delikatną kreską, obok emaliowanych naczyń Bernarda Palissy przedstawiających wypukłe żmije, żaby i jaszczurki.
Z rozprutych szaf tryskały kaskady posrebrzanych lampasów, wezbrane fale brokateli w skośnym promieniu słońca błyskającej świetlistymi ziarenkami; portrety z wszystkich epok uśmiechały się poprzez zżółkły werniks, w ramach mniej lub bardziej spłowiałych.
Handlarz postępował za mną ostrożnie krętym przejściem między stosami mebli, otrze-pywał dłonią ryzykowne wzloty pół mego surduta, baczył na moje łokcie, z niespokojną uwa-gą antykwariusza i lichwiarza.
Dziwną miał twarz ten handlarz: olbrzymia czaszka gładka jak kolano, otoczona wątłą aureolą siwych włosów, od których jeszcze żywiej odbijała jasnołososiowa barwa skóry, nadawała mu pozory patriarchalnej dobrotliwości, którym przeczyło migotanie żółtych oczek podrygujących w orbitach, jak dwa złote ludwiki na powierzchni rtęci. Linia orlego nosa przypominała typ wschodni lub żydowski. Dłonie chude, drobne, żylaste, zakończone szpona-mi podobnymi do szponów, jakie widujemy u błoniastych skrzydeł nietoperzy, dygotały nie-pokojącym starczym dygotem; wystarczyło jednak, by te drżące od nerwowych tików dłonie ujęły jakiś cenny przedmiot, czarkę z onyksu, szkło weneckie czy kryształową tackę z Czech, a stawały się pewniejsze od stalowych szczypiec czy kleszczy homara; ten dziwaczny starzec tak głęboko przypominał rabina i kabalistę, że dla samego wyglądu byłby przed trzema wie-kami poszedł na stos.
- Nie weźmie pan dzisiaj nic ode mnie? Oto malajski kris o ostrzu falującym jak płomień; niech pan spojrzy na te żłobienia, którymi spływa krew, na te nacięcia w kierunku odwrotnym od ostrza, żeby wyciągając sztylet wyszarpać wnętrzności; to okrutna broń o pięknym charakterze i doskonale pasowałaby do pana zbiorów; ten oburęczny miecz Josepe de la Hera jest bardzo piękny, a koszelimarda z ażurową rękojeścią, cóż to za wspaniała robota!
- Nie, dosyć mam broni i narzędzi mordu; chciałbym jakąś figurynkę, coś, co by mi mo-gło służyć jako przycisk do papierów, bo nie mogę znieść tych wszystkich tandetnych brązów, które sprzedają w papeteriach i które się potem spotyka nieodmiennie na wszystkich biurkach.
Stary gnom poszperał w swoich rupieciach i rozłożył przede mną antyczne czy pseudo-antyczne brązy, kawałki malachitu, figurki bóstw hinduskich czy chińskich, rodzaj nefryto-wych waniek-wstaniek, wcielenia Brahmy czy Wisznu doskonale nadające się do tego nie-specjalnie boskiego użytku, jakim jest przyciskanie gazet i listów.
Wahałem się między porcelanowym smokiem usianym brodawkami, z paszczą zdobną w kły i kolczastą, i małym fetyszem meksykańskim, bardzo paskudnym, przedstawiającym wiernie boga Witziliputzili, gdy raptem dostrzegłem prześliczną stopę, którą wziąłem zrazu za fragment antycznej Wenus.
Miała ten piękny odcień płowordzawy, który nadaje brązom florentyńskim wygląd cie-pły i żywy, o ileż milszy od grynszpanowego odcienia zwykłych brązów przywodzącego na myśl posągi w stanie rozkładu: aksamitne lśnienia pełgały po jego krągliznach wygładzonych miłosnymi pocałunkami dwudziestu stuleci, był to bowiem z pewnością jakiś spiż koryncki, wyrób z najświetniejszych czasów, może jakiś odlew Lizypa!
- Ta stopa będzie mi doskonale pasować! - powiedziałem do handlarza, który spojrzał na mnie ironicznie spod oka podając żądany przedmiot, abym mógł lepiej mu się przyjrzeć.
Zaskoczyła mnie jego lekkość; nie była to stopa z metalu, lecz z ciała, stopa zabalsamo-wana, stopa mumii; patrząc z bliska można było dojrzeć uziarnienie skóry i prawie niedo-strzegalne ślady pozostawione przez lniane bandaże. Palce były cienkie, delikatne, o pazno-kciach doskonałych, przejrzystych jak agaty; duży palec, trochę oddzielony, przeciwstawiał się harmonijnie układowi pozostałych, na modę antyczną, i nadawał stopie swobodę, wysmu-kłość ptasią; spód nogi, ledwo poznaczony paroma niewidocznymi kreseczkami, świadczył, że nigdy nie dotykała ziemi i stykała się jedynie z najdelikatniejszymi matami z nadnilowej trzciny i najmiększymi skórami panter rozścielonymi jako kobierce.
- Ha, ha! Chce pan stopę księżniczki Hermontis! - powiedział handlarz z dziwnym i szyderczym śmiechem, wpijając we mnie swoje sowie oczy: - Ha, ha, ha! jako przycisk do papieru! oryginalny pomysł, godny artysty; zdziwiłby się bardzo stary faraon słysząc, że stopa jego umiłowanej córki posłuży jako przycisk do papierów, kiedy kazał wydrążyć całą górę granitu, by złożyć w niej potrójną trumnę malowaną i złoconą, całą pokrytą hieroglifami, o malowidłach przedstawiających dzień sądu - dodał półgłosem, jakby do siebie, dziwny mały handlarz.
- Ile chce pan ode mnie za ten fragment mumii?
- Ach, najwięcej, jak tylko się da, bo to wspaniała sztuka; gdybym miał pendant, którego jej brakuje, nie sprzedałbym panu całości niżej pięciuset franków: córki faraonów nie trafiają cię często!
- Istotnie, nie jest to rzecz pospolita; ostatecznie jednak, ile pan chce? Uprzedzam pana z góry, że za cały skarb posiadam raptem pięć ludwików; kupię wszystko, co kosztuje pięć lu-dwików, ale nic więcej. Może mi pan śmiało grzebać w kamizelkach i najbardziej sekretnych szufladkach!
- Pięć ludwików za stopę księżniczki Hermontis to mało, to naprawdę bardzo mało za autentyczną stopę! - powiedział handlarz kręcąc głową i wywracając oczami. - No, niech ją pan bierze, dodam panu jeszcze opakowanie - dorzucił owijając ją w strzęp starego adama-szku - bardzo piękny adamaszek, prawdziwy, indyjski, nigdy nie był farbowany; doskonały materiał, mięciutki - mamrotał głaszcząc poprzecieraną materię odruchowo, przez resztkę kupieckiego nawyku, który kazał mu zachwalać przedmiot tak małej wartości, że sam zdecy-dował się go pozbyć.
Wpuścił złote monety do zawieszonej u pasa jakby średniowiecznej sakiewki i powtó-rzył:
- Stopa księżniczki Hermontis jako przycisk do papierów!
A później, wpijając we mnie swoje fosforyzujące źrenice, powiedział skrzekliwie, jakby miauknął kot, który połknął ość:
- Stary faraon nie będzie rad, ten zacny człowiek kochał swoją córkę.
- Mówi pan o nim tak, jakby żył pan w jego czasach; mimo swoich lat nie sięga pan przecież wiekiem egipskich piramid - odparłem śmiejąc się, już w progu.
Wróciłem do domu zadowolony z zakupu.
Żeby natychmiast zrobić z niego użytek, postawiłem stopkę boskiej księżniczki Her-montis na stercie papierów, szkiców, wierszy, nieczytelnej mozaiki skreśleń: były to zaczęte artykuły, zapomniane listy wrzucone do szuflady zamiast do skrzynki, która to omyłka przy-trafia się często ludziom roztargnionym; efekt był uroczy, dziwny i romantyczny.
Bardzo zadowolony z tej nowej ozdoby wyszedłem z domu i zacząłem się przechadzać z powagą i dumą, jak przystało na człowieka, który nad każdym napotkanym przechodniem ma tę niewypowiedzianą przewagę, iż posiada w domu kawałek księżniczki Hermontis, córki faraona.
Wszyscy, którzy nie mieli, jak ja, przycisku tak samo niezaprzeczalnie egipskiego, wydawali mi się absolutnie śmieszni, uważałem, że każdy człowiek prawdziwie coś znaczący powinien posiadać na swoim biurku stopę mumii.
Na szczęście spotkałem paru przyjaciół i oderwało mnie to od moich uniesień świeżego nabywcy, poszedłem z nimi na obiad, gdyż trudno by mi było zjeść obiad ze sobą.
Gdy wróciłem wieczorem z głową odrobinę zaprószoną, nieokreślona woń wschodnich pachnideł połechtała delikatnie mój zmysł powonienia; ciepło panujące w pokoju ogrzało so-dę, smołę ziemną i mirrę, w których paraszyci, rozcinacze trupów, skąpali byli ciało księżni-czki; była to woń łagodna, choć przejmująca, woń, która nie rozwiała się przez cztery tysiące lat.
Marzeniem Egiptu było trwanie wieczne: jego zapachy mają trwałość granitu i żywot równie długi.
Wkrótce wielkimi łykami wychyliłem mroczną czarę snu; na godzinę czy dwie wszy-stko straciło przejrzystość, zapomnienie i nicość zalały mnie swą ciemną falą.
Później jednak mroki intelektu przetarły się i sny zaczęły mnie muskać w milczącym swoim locie.
Oczy mojej duszy otwarły się i ujrzałem mój pokój taki, jakim był w rzeczywistości: mogłem sądzić, że nie śnię, lecz jakieś nieokreślone odczucie mówiło mi, że jestem we śnie i że za chwilę stanie się coś niezwykłego.
Zapach mirry stał się bardziej intensywny i czułem lekki ból głowy, który, bardzo słu-sznie, przypisywałem paru kieliszkom szampańskiego wina wypitym z kolegami na cześć nie-znanych bogów i naszych przyszłych sukcesów.
Rozglądałem się po pokoju z uczuciem oczekiwania, którego nic nie usprawiedliwiało; meble stały dokładnie na swoim miejscu, lampa paliła się na konsoli łagodnie uwypuklona mleczną bielą okrągłego, matowego klosza; akwarele połyskiwały pod kryształowym szkłem; firanki wisiały melancholijnie: wszystko wydawało się spokojne i pogrążone we śnie.
Po chwili jednak coś zamąciło ten spokój, boazerie zatrzeszczały ukradkiem; zagrzeba-na w popicie szczapa trysnęła nagle błękitną smużką płomienia, a rozetki podtrzymujące firanki wyglądały jak oczy i zdawały się jak i ja uważnie wypatrywać tego, co miało nadejść.
Przypadkiem skierowałem wzrok na stół, na którym postawiłem stopę księżniczki Hermontis.
Zamiast stać nieruchomo, jak przystało na stopę zabalsamowaną od czterech tysięcy lat, wierciła się, napinała i podskakiwała na papierach, jak przerażona żaba: można by pomyśleć, że podłączono ją do ogniwa galwanicznego; słyszałem bardzo wyraźnie suchy tupot jej piętki, twardej jak kopytko gazeli.
Byłem dość niezadowolony z mojego nabytku, ponieważ nie lubię, by przycisk do papierów ruszał się z miejsca, i uważam za rzecz przeciwną naturze, by stopa odłączona od dalszego ciągu nogi rozpoczynała przechadzkę; toteż ogarniało mnie uczucie podobne do przerażenia.
Nagle zobaczyłem, że fałdy jednej z kotar poruszają się i usłyszałem, jakby ktoś kuśty-kał na jednej nodze. Muszę przyznać, że zrobiło mi się zimno i gorąco na przemian, że poczu-łem jakiś nieznany powiew na plecach i że włosy, jeżąc mi się na głowie, parokrotnie podnio-sły jej nocne nakrycie.
Kotara rozchyliła się i ujrzałem postać najdziwniejszą, jak tylko można sobie wyobra-zić.
Była to młoda dziewczyna barwy kawy z mlekiem bardzo mocnej, jak bajadera Amani, doskonałej piękności i w najczystszym typie egipskim; oczy miała wykrojone w migdał, o ką-cikach podniesionych i brwiach tak czarnych, iż wydawały się granatowe, nos delikatny, nie-mal grecki w swej doskonałości, i można by ją wziąć za brązowy posąg z Koryntu, gdyby wystające kości policzkowe i nieco afrykańska wypukłość warg nie świadczyły niezbicie, iż należy do hieroglificznej rasy znad brzegów Nilu.
Jej ramiona, szczupłe i wrzecionowate jak u bardzo młodych dziewcząt, ujęte były jak-by w okrągłe metalowe uchwyty i szklane zwoje; włosy splecione miała w sznureczki, a na piersi zawieszone bóstwo z zielonej glinki, przy czym po siedmioramiennym biczu poznać było, iż jest to Izis, przewodniczka dusz; złote kółko połyskiwało jej na czole, a na miedzianej barwy policzkach znać było ślady różu.
Co do stroju, to był on bardzo dziwny.
Proszę sobie wyobrazić przepaskę na biodra z lnianych bandaży w czarne i czerwone hieroglify, sztywnych od smoły i zdających się należeć do mumii dopiero co rozpowitej.
Raptowny przeskok myśli, jak to często bywa we śnie, sprawił, że nagle zadźwięczał mi w uszach fałszywy i schrypnięty głos handlarza rupieciami, niby monotonny refren powtarza-jący słowa, które usłyszałem wypowiedziane z tak enigmatyczną intonacją: „Stary faraon nie będzie zadowolony; ten zacny człowiek bardzo kochał swoją córkę.”
Nie bez zaniepokojenia zauważyłem pewną rzecz szczególną: zjawa miała tylko jedną nogę, druga urywała się w kostce.
Postać skierowała się w stronę stołu, gdzie stopa mumii kręciła się i podrygiwała ze zdwojoną szybkością. Gdy już była przy stole, nieznajoma oparła się o jego brzeg i ujrzałem, jak łza zbiera się i perli w jej oczach.
Choć nic nie mówiła, czytałem jasno w jej myślach: spoglądała na stopę, która była jej stopą, z wyrazem kokieteryjnego smutku nieskończenie wdzięcznego, lecz stopa skakała i pomykała tu i tam, jakby poruszana stalową sprężyną.
Parę razy przybyła wyciągała rękę, by ją schwytać, ale jej się nie udało.
Wówczas to między księżniczką Hermontis i jej stopą, która wydawała się obdarzona własnym życiem, nawiązał się bardzo dziwny dialog w bardzo dawnym języku koptyjskim, takim, jaki mógł być w użyciu ze trzydzieści wieków temu, w podziemnych grobowcach królewskich w krainie Ser; na szczęście tej nocy władałem koptyjskim wyśmienicie...
Księżniczka Hermontis mówiła głosem łagodnym i wibrującym jak kryształowy dzwo-neczek:
- Jak to, moja kochana stopko, więc wciąż przede mną uciekasz, a przecież bardzo dba-łam o ciebie. Kąpałam cię w wonnościach w alabastrowym basenie; wycierałam cię do gła-dkości pumeksem zwilżonym palmowym olejem, paznokcie obcinałam ci złotymi szczypcami i polerowałam zębem hipopotama, wybierałam dla ciebie haftowane i malowane tabeb o za-dartych czubkach, które były przedmiotem zazdrości wszystkich młodych dziewcząt egip-skich; na dużym palcu miałaś pierścienie przedstawiające świętego skarabeusza i nosiłaś jedno z najlżejszych ciał, jakie mogła by sobie wymarzyć leniwa stopa.
Stopa odparła tonem naburmuszonym i zatroskanym:
- Wiesz dobrze, że nic należę już do siebie, zostałam kupiona i zapłacono za mnie; stary kupiec dobrze wiedział, co robi, wciąż jeszcze ma do ciebie żal, że odmówiłaś mu swej ręki: spłatał ci brzydkiego figla. To on nasłał Araba, który otworzył przemocą twoją królewską trumnę w podziemnej komorze nekropolu w Tebach, żebyś nic mogła udać się na spotkanie mieszkańców ciemności. Czy masz pięć złotych monet, aby mnie odkupić?
- Niestety, nie! Klejnoty, pierścienie, złote i srebrne sakiewki, wszystko zostało mi skra-dzione - odparła księżniczka Hermontis z westchnieniem.
- Księżniczko! - wykrzyknąłem wówczas - nigdy nie zatrzymywałem bezprawnie niczy-jej stopy: chociaż nic ma pani pięciu ludwików, które zapłaciłem, chętnie oddam ją pani; nie darowałbym sobie, gdybym miał mieć na sumieniu kalectwo osoby tak uroczej jak księżni-czka Hermontis.
Wygłosiłem moją przemowę tak, jakbym żył za czasów Regencji albo trubadurów, i mój ton musiał zaskoczyć piękną Egipcjankę.
Zwróciła ku mnie spojrzenie pełne wdzięczności i w oczach jej zalśniły niebieskawe błyski.
Wzięła swoją stopę, tym razem nic stawiającą już oporu, jak kobieta, która chce włożyć trzewiczek, i przytwierdziła ją do nogi z wielką zręcznością.
Dokonawszy tego zabiegu przeszła się parę kroków po pokoju, jakby chcąc się upe-wnić, iż rzeczywiście przestała utykać.
- Ach, jakże mój ojciec będzie rad, on, który tak się martwił moim okaleczeniem i któ-ry, ledwo przyszłam na świat, kazał całemu ludowi mozolić się nad wykopaniem mi grobu tak głębokiego, bym doczekała w nim nietknięta owego dnia, kiedy dusze ludzkie spoczną na wadze bogini Amentet. Chodź ze mną do mego ojca, przyjmie cię dobrze, oddałeś mi moją stopę.
Propozycja wydała mi się zupełnie naturalna; przywdziałem wzorzysty robdeszan, który mi nadawał wygląd bardzo faraoński, pośpiesznie włożyłem tureckie bambosze i oznajmiłem księżniczce Hermontis, że jestem gotów.
Przed wyjściem Hermontis zdjęła z szyi figurynkę z zielonej glinki i położyła ją na rozrzuconych po stole papierach.
- Jest rzeczą słuszną - powiedziała z uśmiechem - abym zastąpiła czymś pana przycisk do papierów.
Podała mi dłoń gładką i zimną jak skóra węża i udaliśmy się w drogę.
Jakiś czas mknęliśmy z szybkością strzały w przestrzeni płynnej i szarawej, mijając mgliste zarysy jakichś postaci.
Później przez chwilę nie było nic, tylko woda i niebo.
W parę minut potem zaczęły kiełkować wierzchołki obelisków, pylony, aleje sfinksów zarysowały się na horyzoncie.
Byliśmy na miejscu.
Księżniczka zaprowadziła mnie do stóp góry z różowego granitu, gdzie znajdowało się wąskie i niskie wejście, które trudno byłoby odróżnić od szczelin w kamieniach, gdyby dla oznaczenia nic towarzyszyły mu dwie złote stele upstrzone barwnymi rzeźbami.
Hermontis zapaliła pochodnię i ruszyła przodem.
Szliśmy korytarzami wykutymi w skale; nad hieroglifami i alegorycznymi procesjami, które widniały na ścianach, musiały trudzić się niegdyś tysiące rąk przez tysiące stuleci; korytarze te, nieskończenie długie, prowadziły do kwadratowych pomieszczeń, pośrodku któ-rych był szyb; zapuszczaliśmy się w głąb po klamrach lub po spiralnych schodach; szyby te wiodły do dalszych pomieszczeń, skąd brały początek dalsze korytarze również zdobne w ba-rwne krogulce, węże zwinięte w krąg, egipskie krzyże, pastorały, mistyczne łodzie o płaskim dnie, cudowną robotę, której żadne żywe oko ludzkie nic miało oglądać, nie kończące się granitowe legendy, które jedynie zmarli mieli czas odczytywać przez całą wieczność.
Doszliśmy wreszcie do sali tak rozległej, tak wielkiej, tak nieprawdopodobnych rozmia-rów, że nie można było dojrzeć jej krańców; jak okiem sięgnąć ciągnęły się rzędy monstrua-lnych kolumn, między którymi migotały blade gwiazdy żółtego światła: te błyszczące punkty odkrywały nieobliczalne głębie.
Księżniczka Hermontis nadal trzymała mnie za rękę i wdzięcznie pozdrawiała znajome mumie.
Moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku i zaczynały rozróżniać przedmioty.
Ujrzałem siedzących na tronach władców podziemi: byli to ogromni, wyschnięci starcy, pomarszczeni jak pergamin, sczerniali od nafty i smoły, w złotych pszentach na głowie, z pektorałami i zakuci w blachę pod szyją, w konstelacjach drogich kamieni, o oczach patrzą-cych nieruchomo, jak oczy sfinksa, i o długich brodach pobielałych od śnieżycy wieków: za nimi ich zabalsamowane ludy trwały w sztywnych i wymuszonych pozach sztuki egipskiej, zachowując na wieczność postawę zgodną z nakazami uświęconej tradycji; za ludami miau-czały, trzepotały skrzydłami i chichotały koty, ibisy i krokodyle z tamtych czasów, jeszcze bardziej niesamowite w swych lnianych powijakach.
Byli tu wszyscy faraonowie, Cheops, Chefren, Psametych, Sezostris, Amenofis; wszy-scy czarni władcy piramid i podziemnych grobów; na podwyższeniu tronowali królowie Chronos i Ksiksutros, który żył w czasie potopu, i Tubal Kain, jego poprzednik.
Broda króla Ksiksutrosa zdążyła tak urosnąć, że siedmiokrotnie oplotła już wokoło gra-nitowy stół, na którym wspierał się pogrążony w głębokim zamyśleniu i głębokiej drzemce.
W zakurzonej dali majaczyli mi przez mgłę wieków siedemdziesiąt dwaj królowie przed-Adamowi i ich siedemdziesiąt dwa ludy na zawsze zniknione.
Księżniczka Hermontis pozwoliła mi przez parę minut sycić się tym zawrotnym wido-kiem, po czym przedstawiła mnie faraonowi, swemu ojcu, który skinął mi głową bardzo ma-jestatycznie.
- Odzyskałam stopę! odzyskałam stopę! - wołała księżniczka klaszcząc w rączki i na wszelkie sposoby objawiając szaloną radość - ten pan mi ją oddał!
Ludy Kemet, ludy Nehesi, wszystkie narody czarne, brązowe, miedziane powtarzały chórem:
- Księżniczka Hermontis odzyskała stopę!
Nawet sam Ksiksutros się tym wzruszył.
Uniósł opadłe powieki, przeczesał palcami wąsy i rzucił mi z wysoka spojrzenie obar-czone ciężarem stuleci.
- Na Omsa, psa piekielnego, i na Tmei, córkę Słońca i Prawdy, oto dzielny i zacny mło-dzieniec - rzekł faraon wyciągając ku mnie berło zakończone kwiatem lotosu.
- Co chcesz w nagrodę?
Śmiały tą śmiałością, jaką dają sny, kiedy to nic nie wydaje się nam niemożliwe, popro-siłem go o rękę Hermontis: ręka za nogę wydała mi się zgrabną nagrodą-antytezą.
Faraon otworzył szeroko swoje szklane oczy, zaskoczony moim żartem i moją prośbą.
- Z jakiego kraju jesteś i ile masz lat?
- Jestem Francuzem i mam dwadzieścia siedem lat, czcigodny faraonie.
- Dwadzieścia siedem lat! i on chce poślubić księżniczkę Hermontis, która ma trzydzie-ści wieków! - wykrzyknęły jednocześnie wszystkie trony i wszystkie narody.
Tylko jedna Hermontis nie wydawała się widzieć w mojej prośbie nic niestosownego.
- Gdybyś miał chociaż ze dwa tysiące lat - podjął stary król - chętnie oddałbym ci księ-żniczkę, ale dysproporcja jest zbyt wielka, a poza tym naszym córkom potrzeba mężów obda-rzonych trwaniem, a wy nic potraficie się już konserwować: ostatni, których przyniesiono tu zaledwie przed piętnastoma wiekami, są już tylko szczyptą prochu; spójrz, moje ciało jest twarde jak bazalt, moje kości to stalowe pręty. W ostatnim dniu tego świata moje ciało i twarz będą takie same, jak były za życia; moja córka Hermontis przetrwa dłużej niż statua z brązu. Do tej pory wiatr rozproszy ostatnie ziarna twego prochu i nawet sama Izyda, która potrafiła pozbierać szczątki Ozyrysa, miałaby trudności z odtworzeniem twojej postaci. Spójrz, jaki mam jeszcze wigor i ile mam siły w ręce - powiedział potrząsając moją dłonią z angielska, tak że o mało jej nie zmiażdżył.
Ściskał mnie tak mocno, że aż się obudziłem i ujrzałem mego przyjaciela, Alfreda, który szarpał mnie za ramię i potrząsał mną, żebym wstał.
- Ach, ty śpiochu, czy mam kazać wynieść cię na środek ulicy i strzelać ci z armat nad uchem? Już po dwunastej, czy zapomniałeś, że obiecywałeś zabrać mnie na wystawę hiszpań-skich obrazów pana Aguado?
- Miły Boże, zupełnie mi to wyleciało z głowy! - odparłem ubierając się - już idziemy: karty wstępu leżą u mnie na biurku.
Zrobiłem krok w tamtą stronę, proszę sobie jednak wyobrazić moje zdumienie, gdy zamiast stopy mumii kupionej poprzedniego dnia zobaczyłem figurynkę z zielonej gliny, położoną na jej miejsce przez księżniczkę Hermontis!
Dwóch aktorów do jednej roli
I
SPOTKANIE W OGRODZIE CESARSKIM
Zbliżał się koniec listopada: ogród cesarski w Wiedniu był pusty, przejmujący wiatr gnał kłęby liści barwy szafranu, zwarzonych przez pierwsze przymrozki, targał krzakami róż, których połamane gałązki poniewierały się w błocie. Jednakże główna aleja, wysypana pia-skiem, była sucha i nadawała się do spacerów. Choć spustoszony zbliżaniem się zimy, ogród cesarski miał w sobie pewien melancholijny urok. Długa aleja ciągnęła daleko swoje rude arkady, spoza których przezierały na horyzoncie wzgórza skąpane już w niebieskawych opa-rach i mgle wieczornej, dalej zaś widniał Prater i Dunaj; promenada ta zdawała się być stwo-rzona dla poetów.
Aleją przechadzał się wielkimi krokami młody człowiek, wyraźnie dając po sobie po-znać, że się niecierpliwi; jego strój, którego elegancja miała w sobie coś teatralnego, składał się z czarnej aksamitnej redingoty ze złotymi brandenburgami, obszytej futrem, szarych try-kotowych spodni i miękkich butów z chwostami, sięgających do pół łydki. Mógł mieć około dwudziestu siedmiu, dwudziestu ośmiu lat; twarz miał bladą o rysach regularnych i pełnych finezji, a w fałdach oczu i kącikach ust czaiła się ironia; na uniwersytecie, dokąd wydawał się niedawno jeszcze uczęszczać, gdyż nosił jeszcze studencką czapkę z dębowymi liśćmi, stano-wił zapewne ciężki orzech do zgryzienia dla f i l i s t y n ó w, a błyszczał w pierwszym rzę-dzie b u r s z ó w i l i s ó w.
Ponieważ ograniczał swą przechadzkę do bardzo krótkiego odcinka, widać było, że czeka na kogoś, a że wiedeński ogród cesarski w listopadzie nie sprzyja raczej spotkaniom w interesach, była to zapewne kobieta.
I rzeczywiście, u wlotu alei ukazała się wkrótce młoda dziewczyna: czarny jedwabny stroik okrywał jej bujne blond włosy, długie loki rozkręciły się trochę pod wpływem wieczo-rnej wilgoci: cera, zazwyczaj bieli jarego wosku, nabrała pod ukąszeniami chłodu odcienia bengalskiej róży. Otulona długą narzutką przybraną futerkiem, panienka przypominała żywcem posążek Zziębniętej; towarzyszył jej czarny pudel, wygodna przyzwoitka, na której wyrozumiałość i dyskrecję można było liczyć.
- Niech pan sobie wyobrazi, Heinrichu - powiedziała urodziwa wiedenka ujmując mło-dego człowieka pod ramię - że już od przeszło godziny byłam ubrana i gotowa do wyjścia, ale ciocia nie mogła skończyć swoich przestróg na temat niebezpieczeństw walca i przepisów na świąteczne ciasta i karpia w czerwonym winie. Wyszłam pod pretekstem, że muszę sobie kupić szare trzewiczki, chociaż wcale ich nie potrzebuję. To dla pana, Heinrichu, dopuszczam się tych kłamstewek, których potem żałuję i znów do nich wracam; doprawdy, cóż za pomysł wpadł panu do głowy, by związać się z teatrem; czy warto było tak długo studiować teologię w Heidelbergu? Moi rodzice lubili pana i bylibyśmy już dzisiaj po ślubie. Zamiast spotykać się ukradkiem pod łysymi drzewami w ogrodzie cesarskim, siedzielibyśmy obok siebie przy pięknym piecu z saskiej porcelany, w zacisznym salonie i gawędzili o przyszłości naszych dzieci: czy to nie byłby, Heinrichu, bardzo szczęśliwy los?
- I owszem, Katy, bardzo szczęśliwy - odparł młody człowiek ściskając przez atłas i futro pulchne ramię pięknej wiedenki - cóż jednak mogę poradzić, to skłonność nie do prze-zwyciężenia; teatr mnie kusi; marzę o nim we dnie, myślę o nim w nocy; pragnę żyć życiem, które powstaje pod piórem poetów, wydaje mi się, że mam dziesiątki istnień. Każda rola stwarza mnie na nowo; doznaję wszystkich tych namiętności, którym daję wyraz na scenie; jestem Hamletem, Otellem, Karolem Moorem: będąc tym wszystkim, trudno pogodzić się ze skromną rolą wiejskiego pastora.
- Bardzo to pięknie, ale wie pan dobrze, że moi rodzice nigdy nie zechcą mieć komedia-nta za zięcia.
- Tak, zapewne, nikomu nie znanego komedianta, biednego wędrownego artysty będą-cego igraszką w ręku dyrektorów teatru i publiczności; lecz żeby mieli nie wiem jakie wyma-gania, na pewno zechcą za zięcia wielkiego aktora oklaskiwanego i okrytego sławą, opłacane-go lepiej niż minister. Kiedy przyjadę prosić o panią w pięknej żółtej kolasce, tak błyszczącej, że zdziwieni sąsiedzi będą się mogli w niej przejrzeć, a rosły lokaj w liberii opuści stopień, bym wysiadł, czy myśli pani, Katy, że i wtedy też mnie nie przyjmą?
- Nie myślę... Ale kto powiedział, Heinrichu, że osiągnie pan to kiedyś?... Ma pan ta-lent, ale talent nie wystarcza, trzeba jeszcze wiele szczęścia. Zanim zostanie pan tym wielkim aktorem, o którym pan mówi, najpiękniejsze dni naszej młodości już przeminą i czy zechce pan wówczas poślubić starą Katy, mając do swej dyspozycji miłość wszystkich teatralnych księżniczek, tak strojnych i tak radosnych?
- Ta przyszłość - odparł Heinrich - jest bliższa, niż pani sądzi; mam korzystne engage-ment do teatru przy Bramie Karynckiej, a dyrektor był tak zadowolony z mojej ostatniej roli, że przyznał mi dwa tysiące talarów gratyfikacji.
- Tak - powiedziała młoda dziewczyna z powagą - wiem, to rola demona w tej nowej sztuce; przyznam się panu, że niechętnym okiem patrzę, gdy chrześcijanin przywdziewa maskę wroga rodzaju ludzkiego i wypowiada bluźniercze słowa. Byłam zobaczyć pana w Teatrze Karynckim i wciąż się bałam, by prawdziwy ogień piekielny nie trysnął z zapadni, w której znika pan w ognistych kłębach spirytusu. Wróciłam do domu głęboko poruszona i mia-łam straszne sny.
- Urojenia, moja miła Katy; zresztą jutro już ostatnie przedstawienie i nie włożę więcej czarno-czerwonego kostiumu, który tak ci się nie podoba.
- To dobrze, bo dręczy mnie jakiś nieokreślony niepokój i boję się bardzo, że ta rola, sprzyjająca pana sławie, nie sprzyja zbawieniu; boję się także, by nie popadł pan w złe oby-czaje w towarzystwie tych przeklętych komediantów. Jestem pewna, że nie odmawia pan już pacierza, i założyłabym się, że zgubił pan krzyżyk, który panu dałam.
Za całe usprawiedliwienie Heinrich rozsunął wyłogi redingoty; krzyżyk błyszczał nadal na jego piersi.
Tak gawędząc kochankowie doszli na ulicę Tabor w Leopoldstadt i znaleźli się przed sklepem szewca znanego z wyrobu wyśmienitych szarych trzewików; zamieniwszy jeszcze słów parę na progu, Katy weszła do wnętrza, pozwoliwszy najpierw Heinrichowi uścisnąć swoje ładne, zwężające się ku czubkom palce.
Heinrich usiłował jeszcze dojrzeć postać kochanki przez ustawione na mosiężnych pod-stawkach w witrynie malutkie pantofelki i wdzięczne trzewiczki; jednak mgła zasnuła szyby wilgotnym oddechem i dostrzegał jedynie niewyraźną sylwetkę; zdobył się więc na bohater-ską decyzję, zawrócił na pięcie i śmiałym krokiem ruszył do oberży Pod Dwugłowym Orłem.
II
OBERŻA POD DWUGŁOWYM ORŁEM
Tego wieczora w oberży Pod Dwugłowym Orłem zebrała się liczna kompania; towarzy-stwo było jak najbardziej mieszane i nawet połączenie kapryśnej wyobraźni Calota i Goyi nie dałoby dziwaczniejszej mieszaniny typów. Dwugłowy Orzeł był jedną z tych szczęśliwych pi-wniczek rozsławionych przez Hoffmanna, których schodki tak są wydeptane, tak namaszczo-ne i tak śliskie, że ledwo człowiek postawi nogę na pierwszym stopniu, a już jest na dole, wsparty łokciami o stół, z fajką w zębach, między kuflem piwa i kwaterką młodego wina.
Przez gęstą chmurę dymu, który dławił najpierw w gardle i przesłaniał oczy, zarysowy-wały się po paru chwilach rozmaite przedziwne twarze.
Byli to Wołosi w kaftanach i karakułowych czapkach, Serbowie, Węgrzy o długich cza-rnych wąsach, strojni w dolmany i szamerowania; Cyganie o miedzianej cerze, wąskim czole, za krzywionym nosie; szacowni Niemcy w redingotach z brandenburgami, Tatarzy o oczach skośnych na modłę chińską; wszystkie możliwe nacje. Wschód reprezentował gruby Turek przykucnięty w kącie, który spokojnie palił latakiję w fajce z cybuchem z mołdawskiej wiśni i lulką z wypalanej glinki zakończoną żółtym bursztynem.
Całe to towarzystwo, stłoczone przy stołach, jadło i piło; napój stanowiło mocne piwo i mieszanina młodego wina czerwonego ze starszym białym; pożywienie - krojona w plastry zimna cielęcina, szynka albo ciasto.
Wokół stołów krążył bez wytchnienia jeden z tych długich niemieckich walców, które działają na północną wyobraźnię tak, jak haszysz i opium na mieszkańców Wschodu; tańczą-ce pary pojawiały się i znikały szybko; kobiety, niemal omdlałe z rozkoszy w ramionach tan-cerza, przy dźwiękach walca Lamnera zmiatały spódnicami chmury fajkowego dymu i chło-dziły twarze piwoszów. Przy kontuarze grupa chorwackich śpiewaków recytowała z akompa-niamentem jednostrunnych skrzypiec jakąś smętną skargę ludową, która zdawała się bardzo podobać kilku zebranym wokół dziwacznym postaciom w tarbuszach i skórach baranich.
Heinrich skierował się w głąb piwnicy i zajął miejsce przy stole, gdzie siedziały już trzy czy cztery osoby z wesołymi minami i w świetnym humorze.
- Patrzcie, Heinrich! - wykrzyknął najstarszy z tej paczki - strzeżcie się, przyjaciele: foenum habet in cornu. Czy wiesz, że zeszłego wieczora rzeczywiście wygląd miałeś diabo-liczny: omal się nie przestraszyłem. I jak tu uwierzyć, że Heinrich, który pociąga razem z nami piwo i nie stroni od plasterka zimnej szynki, potrafi przybrać wyraz tak jadowity, tak niedobry i tak sardoniczny i że wystarcza mu jeden gest, by dreszcz przebiegł całą salę?
- Ha, dlatego właśnie jest Heinrich wielkim artystą, wzniosłym komediantem. Nic w tym nadzwyczajnego, gdy się występuje w roli zgodnej z własnym charakterem; triumf dla kokietki to świetnie zagrać niewiniątko.
Heinrich usiadł skromnie, kazał podać sobie dużą szklankę mieszanego wina i rozmowa toczyła się dalej na ten sam temat. Ze wszystkich stron rozlegały się same tylko wyrazy po-dziwu i komplementy.
- Ach, gdyby wielki Wolfgang von Goethe mógł cię zobaczyć! - powiadał jeden.
- Zdejmij no buty - dodawał drugi - pewien jestem, że masz koźlą nóżkę.
Zwabieni tymi okrzykami inni biesiadnicy spoglądali na Heinricha z powagą, radzi, że mają sposobność przyjrzeć się z bliska tak znanej postaci. Młodzi ludzie, którzy zetknęli się niegdyś z Heinrichem na uniwersytecie i ledwo znali jego nazwisko, podchodzili i ściskali mu serdecznie rękę, jakby byli jego najbliższymi przyjaciółmi. Najpiękniejsze tancerki rzucały mu w przelocie najczulsze spojrzenia błękitnych i aksamitnych oczu.
Jeden tylko mężczyzna, siedzący przy sąsiednim stole, nie zdawał się podzielać ogólne-go entuzjazmu; z głową odrzuconą do tyłu bębnił z roztargnieniem po kapeluszu i wygrywał na nim wojskowego marsza, od czasu do czasu rzucając „hum”, pełne szczególnego pową-tpiewania.
Mężczyzna ten sprawiał niezwykłe wrażenie, choć ubrany był jak uczciwy wiedeński mieszczuch dysponujący przyzwoitym majątkiem; jego szare oczy miały odcień zielonkawy i rzucały fosforyczne błyski jak oczy kotów. Zaciśnięte wargi, blade i płaskie, ukazywały roz-chylając się dwa rzędy zębów bardzo białych, bardzo ostrych i bardzo rzadkich, krwiożer-czych i okrutnych; paznokcie długie, błyszczące i zakrzywione miały niejasne podobieństwo do szponów; lecz ta fizjognomia przebłyskiwała tylko czasem, na mgnienie; wystarczyło uważniej mu się przyjrzeć, by twarz jego odzyskała natychmiast swój mieszczański i poczci-wy wyraz wiedeńskiego kupca, który wycofał się z interesów, i człowiek sam się dziwił, że mógł podejrzewać o zbrodniczość i diabelstwo twarz tak pospolitą i tak trywialną.
Nonszalancja tego człowieka dotknęła Heinricha; to milczenie tak pogardliwe zmniej-szało wagę pochwał, którymi zasypywali go hałaśliwi towarzysze. Było to milczenie starego znawcy i praktyka, który nie da się nabrać na pozory i nie takie rzeczy widział w swoim cza-sie.
Atmayer, najmłodszy z gromady, najgorętszy entuzjasta Heinricha, nie mógł znieść tej chłodnej miny i zwrócił się w stronę szczególnej postaci, jakby brał ją na świadka swoichsłów:
- Nieprawdaż, proszę pana, że żaden aktor nic grał lepiej Mefistofelesa niż tu obecny nasz kolega?
- Hum! - rzucił nieznajomy błyskając niebieskozielonym okiem i zgrzytając ostrymi zębami - pan Heinrich jest utalentowanym młodzieńcem, którego wielce poważam, lecz aby grać rolę diabła, wiele mu jeszcze brakuje.
I prostując się niespodziewanie:
- Czy widział pan kiedyś diabła, panie Heinrichu?
Zadał to pytanie tonem tak dziwnym i tak szyderczym, że wszystkim zebranym dreszcz przeszedł po plecach.
- Przydałoby się to jednak, aby pańska gra mogła być prawdziwa. Byłem ubiegłego wie-czora w teatrze przy Bramie Karynckiej i nie podobał mi się pana śmiech; w najlepszym razie był to śmiech filuta. Oto jak należałoby się zaśmiać, mój miły panie Heinrichu...
I jakby chcąc dać mu przykład, wybuchnął śmiechem tak ostrym, tak przejmującym, tak sardonicznym, że orkiestra i walce zamilkły w tej samej chwili; szyby gospody zadrżały. Jeszcze przez parę chwil nieznajomy śmiał się tym śmiechem bezlitosnym i konwulsyjnym, a Heinrich i jego towarzysze, choć przestraszeni, naśladowali go mimo woli.
Kiedy Heinrich złapał oddech, sklepienia oberży powtarzały, jak osłabłe echo, ostatnie nuty tego chichotu nikłego i straszliwego, zaś nieznajomego już nie było.
III
TEATR PRZY BRAMIE KARYNCKIEJ
W parę dni po tym dziwnym wydarzeniu, o którym już niemal zapomniał i przypominał je sobie tylko jako żart ironicznego mieszczucha, Heinrich występował w roli demona w no-wej sztuce.
W pierwszym rzędzie za orkiestrą siedział ów nieznajomy i przy każdym słowie Heinri-cha kręcił głową, mrugał oczami, mlaskał i objawiał najżywsze zniecierpliwienie: „Nie tak! nie tak!”
Jego sąsiedzi, zdziwieni i zgorszeni takim zachowaniem, oklaskiwali i mówili między sobą:
- Trudno dogodzić temu panu!
Pod koniec pierwszego aktu nieznajomy podniósł się, jakby powziąwszy nagłą decyzję, dał susa przez kotły, bęben i tam-tam i zniknął w drzwiczkach prowadzących za scenę.
Oczekując na podniesienie kurtyny Heinrich przechadza! się za kulisami i jakież było jego przerażenie, gdy odwróciwszy się przy końcu swej krótkiej promenady dostrzegł pośro-dku wąskiego korytarza tajemniczą postać ubraną dokładnie tak samo jak on; przybysz spo-glądał na niego oczami, których zielonkawa przejrzystość nabierała w ciemnościach niesły-chanej głębi, a ostre, białe, rzadkie zęby nadawały czegoś okrutnego jego uśmiechowi.
Trudno było nie poznać nieznajomego z oberży Pod Dwugłowym Orłem, a raczej diabła we własnej osobie; on to był bowiem.
- Ach, ach, miły mój panie, chce pan grać rolę diabła! Bardzo kiepsko poszło panu w pierwszym akcie i doprawdy nazbyt marne wyobrażenie dałby pan o mnie zacnym wiedeń-czykom! Pozwoli więc pan, że zastąpię go dziś wieczór, a ponieważ by mi pan przeszkadzał, odeślę pana do drugiego podscenia.
Heinrich poznał anioła ciemności i poczuł się zgubiony; machinalnie podnosząc dłoń do krzyżyka od Katy, z którym nie rozstawał się nigdy, usiłował wezwać pomocy i wyrzec for-mułę egzorcyzmu, lecz przerażenie zbyt gwałtownie ściskało mu gardło: wydał ze siebie tylko słaby charkot. Diabeł oparł szponiaste dłonie na ramionach Heinricha i siłą wepchnął go w podłogę; później, jak skończony artysta, wyszedł na scenę, gdy nadeszła pora.
Jego gra wyrazista, przejmująca, jadowita i naprawdę diaboliczna zaskoczyła z począ-tku widzów.
- Jakąż Heinrich ma werwę dzisiaj! - wykrzykiwano ze wszystkich stron.
Największe wrażenie robił ten cierpki chichot jak zgrzyt piły, ten śmiech potępieńca bluźniącego niebiańskiemu weselu. Nigdy żaden aktor nie był tak sarkastyczny, tak do głębi zbrodniczy: ludzie śmiali się i drżeli. Sala z trudem chwytała oddech, fosforyzujące iskry try-skały spod palców groźnego aktora; płomienie pełgały u jego stóp; blask świecznika słabnął, rampa rzucała błyski czerwone i zielonkawe, coś jakby woń siarki napełniła salę; widzowie byli jak w delirium, grzmoty frenetycznych oklasków rozlegały się po każdym zdaniu cudo-wnego Mefista, który często własnym wierszem zastępował wiersze poety i były to zmiany zawsze szczęśliwe i przyjmowane z uniesieniem.
Katy, której Heinrich przesłał zaproszenie do loży, doznawała niezwykłego niepokoju; nie poznawała swego kochanego Heinricha; przeczuwała niejasno jakieś nieszczęście, kiero-wana proroczym instynktem, jaki daje miłość, ten drugi wzrok duszy.
Przedstawienie dobiegło końca wśród niebywałego uniesienia. Kiedy kurtyna opadła, publiczność gromkimi okrzykami domagała się, by Mefisto wyszedł na proscenium. Na próż-no szukano go jednak, posługacz teatralny przyszedł powiedzieć dyrektorowi, że w drugim podsceniu znaleziono pana Heinricha, który musiał tam widać wpaść przez zapadnię. Hein-rich był nieprzytomny: odwieziono go do domu i tam, rozbierając go, ujrzano ze zdziwie-niem, że ma na ramionach ślady głębokich zadrapań, jakby jakiś tygrys usiłował go dusić. Srebrny krzyżyk od Katy uratował go od śmierci i diabeł, pokonany, zepchnął go jedynie do piwnic teatru.
Długo powracał Heinrich do zdrowia: gdy tylko poczuł się lepiej, dyrektor zjawił się u niego z propozycją niezmiernie korzystnego engagement, lecz Heinrich odmówił; nie zamie-rzał po raz drugi narażać swego zbawienia i wiedział zresztą, że nigdy nie uda mu się dorów-nać swemu groźnemu zastępcy.
Po dwu czy trzech latach, odziedziczywszy niewielki spadek, poślubił piękną Katy i teraz oboje, siedząc w zacisznym saloniku przy piecu z saskiej porcelany, gawędzą o przy-szłości dzieci.
Wielbiciele teatru opowiadają jeszcze z zachwytem o tamtym cudownym wieczorze i dziwią się kaprysowi Heinricha, który po tak wielkim triumfie rozstał się ze sceną.
Klub haszyszystów
I
PAŁAC PIMODAN
Posłuszny tajemniczemu wezwaniu, ułożonemu w sposób zagadkowy, zrozumiały jedynie dla wybranych, niepojęty zaś dla innych - udałem się w pewien wieczór grudniowy do odległej dzielnicy, tworzącej w samym środku Paryża rodzaj zacisznej oazy, którą rzeka ota-cza ramionami, jakby biorąc w obronę przed wścibstwem cywilizacji. Albowiem ten dziwny klub, którego członkiem byłem od niedawna, urządzał posiedzenia w starym domu na wyspie Św. Ludwika, w pałacu Pimodan zbudowanym przez Lauzuna.
Było to pierwsze posiedzenie, w którym miałem wziąć udział.
Mimo że była dopiero szósta godzina, noc panowała zupełna.
Mgła, zgęszczona jeszcze oparami Sekwany, owijała wszystkie przedmioty jakby w wa-tę, podartą i postrzępioną w kilku miejscach przez czerwonawe aureole latarń i przez smugi światła wymykające się z oświetlonych okien.
Bruk, zalany deszczem, błyszczał pod latarniami jak woda odbijająca rzędy świateł pło-nących na brzegu. Ostry wiatr smagał twarz igiełkami lodu, a jego gardłowe gwizdy tworzyły górne tony tej symfonii, której nabrzmiałe fale, rozbijając się po arkadach, przechodziły w bas: nic brakło tego wieczoru nic z surowej poezji zimy.
Nic było rzeczą łatwą na tym opustoszałym wybrzeżu, wśród tej masy ciemnych budy-nków, odnaleźć dom, którego szukałem; w końcu woźnica mój podniósł się z siedzenia i zdołał odczytać na płycie marmurowej do połowy wyblakłą nazwę starego pałacu, miejsca zgromadzeń adeptów.
Wziąłem do ręki rzeźbiony młotek (dzwonki o tastrze miedzianym nie były jeszcze w użyciu w tym kraju zacofanym) i słyszałem, jak sznur kilkakrotnie zazgrzytał bez skutku; na koniec, ustępując pod silniejszym naciskiem, zardzewiałe rygle rozwarły się, i brama o potę-żnych podwojach zdołała się obrócić na zawiasach.
Kiedy wszedłem, zza mętnej żółtawej szyby ukazała się głowa starej odźwiernej, obry-sowana drgającym światłem świecy - gotowy obraz Skalkena. Głowa powitała mnie dziwnym grymasem, a chudy palec, wytknięty spoza okienka, wskazał mi drogę.
O ile mogłem zauważyć przy tym bladym świetle, jakie pada zawsze nawet z najcie-mniejszego nieba, dziedziniec, przez który przechodziłem, otoczony był starą architekturą o murach ostro zakończonych; czułem wilgoć na nogach, jakbym szedł przez łąkę, albowiem przerwy między płytami kamiennymi zarośnięte były trawą.
Wysokie okna klatki schodowej płonęły jasno na tle ciemnej fasady i służyły mi za przewodnika, nie pozwalając zabłądzić.
Znalazłem się tedy u stóp jednej z tych olbrzymich klatek schodowych, jak je budowano od czasów Ludwika XIV, tak wielkich, że w nich dzisiejsze damy swobodnie tańczyć by mogły. Egipska chimera w guście Lebruna, z amorkiem na grzbiecie, wyciągała swe łapy na piedestale i trzymała świece w szponach zakrzywionych tak, że tworzyły jakby krążek lichta-rza.
Schody wspinały się w górę łagodnie; ustępy i zakręty, dobrze rozłożone, świadczyły o geniuszu starego architekta i o wspaniałości życia wieków minionych; wstępując po tych oka-załych schodach, ubrany w mały czarny fraczek, miałem wrażenie, że jestem plamą na tym rozkosznym tle i uzurpuję sobie przywileje, do których nie mam prawa; schodki dla służby byłyby dla mnie aż nadto dobre.
Ściany ubierały obrazy, przeważnie bez ram, kopie arcydzieł szkoły włoskiej i hiszpań-skiej, a w górze, w mroku, rysował się niewyraźnie wielki plafon, zawierający jakiś fresk mitologiczny.
Wszedłem na wskazane piętro.
Zadzwoniłem; otworzono mi ze zwykłymi ostrożnościami i znalazłem się w wielkiej sali oświetlonej w samym końcu przez kilka lamp. Wchodząc tam, pozostawiało się za sobą dwa stulecia. Zdawało się, że czas, co mija tak szybko, nie przepłynął nad tym domem i jak zegar, który zapomniano nakręcić, wskazywał wciąż tę samą datę.
Ściany z boazeriami, biało malowanymi, do połowy były pokryte sczerniałymi płótna-mi, noszącymi znamię epoki; na olbrzymim kominku wznosiła się statua, o której można było sądzić, że ją wykradziono z parku wersalskiego. Na pułapie, zaokrąglonym w kopułę, pokuto-wała jakaś niedbale narysowana alegoria w guście Lemoine'a, a być może nawet własne jego dzieło.
Skierowałem się ku oświetlonej części sali, gdzie dokoła stołu poruszało się kilka ludzkich kształtów, i z chwilą, gdy stanąłem w kręgu światła tak, że mnie można było poznać, gromkie „hura” wstrząsnęło akustyczną głębią starego gmachu.
- To on, to on! - wołało kilka głosów naraz. - Niech mu dadzą jego porcję!
Doktor stał koło kredensu, gdzie znajdowała się taca, pełna talerzyków z japońskiej por-celany. Z kryształowej wazy dobywał za pomocą kopystki po kawałku pasztetu, czy jakiejś konfitury koloru zielonawego, i kładł na każdym talerzyku obok łyżeczki z pozłacanego sre-bra.
Twarz doktora promieniała entuzjazmem; oczy mu błyszczały, policzki barwiły się rumieńcem, żyły na skroniach naprężyły się, rozdęte nozdrza silnie wdychały powietrze.
- Będzie to panu odliczone od pańskiej porcji raju - rzekł, podając mi talerzyk.
Gdy każdy już zjadł swą porcję, podawano kawę na sposób arabski, to jest razem z fusami i bez cukru.
Po czym zasiedli wszyscy do stołu.
Te opaczne zwyczaje kulinarne bez wątpienia zdziwiły czytelnika; w istocie nie jest przyjęte pić kawę przed zupą i zwykle dopiero na deser podają konfitury. Rzecz zatem wyma-ga wyjaśnienia.
II
NAWIAS
Istniał niegdyś na Wschodzie zakon straszliwych sekciarzy, na którego czele stał pe-wien szejk, noszący tytuł Starca z Gór albo Księcia Assassynów.
Ten Starzec z Gór wymagał ślepego posłuszeństwa; jego poddani, Assassyni, wykony-wali z bezwzględnym poświęceniem wszelkie jego rozkazy; nie cofali się przed żadnym nie-bezpieczeństwem, nawet przed zupełnie pewną śmiercią. Na jedno skinienie wodza rzucali się ze szczytu wieży, szli, aby zabić któregokolwiek z władców w własnym jego pałacu, wpośród jego straży.
Jakąże to sztuką Starzec z Gór wyrobił w nich takie zupełne wyrzeczenie się swego ja?
Za pomocą pewnej cudownej mikstury, której tajemnicę przyrządzenia on jeden znał; miała ona tę właściwość, że wywoływała olśniewające widzenia.
Ktokolwiek jej skosztował, po ocknięciu się z upojenia odnajdywał wokoło siebie życie takie smutne, takie bezbarwne, że z radością poświęcał je, aby jak najrychlej wrócić do raju swych marzeń; albowiem każdy kto, wypełniając rozkaz szejka, poniósł śmierć, szedł prosto do nieba, a kiedy mu się udało uniknąć niebezpieczeństwa, na nowo był dopuszczony do rozkoszy, jakimi darzyła owa tajemnicza mikstura.
Otóż ten pasztet zielony, którym nas doktor obdzielił, był właśnie tą samą mieszaniną, jaką niegdyś podawał swym fanatycznym wyznawcom Starzec z Gór, a oni wierzyli, że ma do rozporządzenia niebo Mahometa i huryski wszystkich trzech kategorii; był to zaś po prostu haszysz.
Z pewnością ci wszyscy ludzie, którzy widzieli, jak wyjeżdżałem z domu w porze, gdy zwykli śmiertelnicy spożywają swój posiłek wieczorny - nie domyślali się nawet, że udaję się na wyspę Świętego Ludwika, w tę dzielnicę tak cnotliwą i patriarchalną, po to, aby się ura-czyć dziwną potrawą, jaka kilka wieków temu służyła za środek podniecający oszukańczemu szejkowi, który swych wiernych nakłaniał do zbrodni. W całej mej postawie mieszczańskiej nic nie wskazywało na podobne skłonności orientalistyczne; wyglądałem raczej na siostrzeń-ca, który jedzie na obiad do starej ciotki, niż na człowieka wierzącego w rozkosze raju Maho-meta i zażywającego tych słodyczy w towarzystwie dwunastu Arabów, takich, jak i ja sam, najautentyczniejszych Francuzów.
Gdybym wam sam tego nic powiedział, nie uwierzylibyście, że w Paryżu, w roku 1845, w epoce paskarstwa i kolei żelaznych, istniał klub haszyszystów, nie opisany przez pana Hammera - a jednak nic równie prawdziwego, zwyczajem wszystkich rzeczy nieprawdopodo-bnych.
III
AGAPE
Ucztę zastawiono w sposób dziwaczny, w naczyniach niezwykłych i malowniczych.
Wielkie szkła weneckie z mlecznymi żyłkami, wijącymi się jak węże, kufle niemieckie ozdobione herbami, dzbanki flamandzkie emaliowane, flakony o smukłych szyjkach, otoczo-ne plecionką z łyka - zastępowały kieliszki, butelki i karafki.
Ciemna porcelana Ludwika Leboeufa i angielskie fajanse w kwiatki - zwykła ozdoba stołów mieszczańskich - błyszczały nieobecnością i ani jeden talerz nie był taki sam, lecz każdy odznaczał się jakąś szczególną zaletą. Chiny, Japonia, Sasy dały tam próbki swych naj-piękniejszych materiałów i najbogatszych kolorów: wszystko nieco powyszczerbiane, trochę obtłuczone, lecz wszystko w jak najwytworniejszym guście.
Półmiski były to przeważnie emalie Bernarda Palissy lub fajanse z Limoges - i nieraz nóż krajczego napotykał pod rzeczywistymi potrawami podobiznę jakiegoś płaza, żaby lub ptaka. Jadalny węgorz wił się wśród splotów malowanego węża.
Każdy uczciwy filister doznałby pewnego przerażenia na widok tych biesiadników, o gęstych czuprynach, z brodami i wąsami, lub ogolonych w jakiś niezwykły sposób, wywijają-cych nożami z XVI w., malajskimi krisami, nawadżami, pochylonych nad potrawami, którym refleksy niepewnego światła nadawały wygląd podejrzany.
Obiad miał się ku końcowi; niektórzy z bardziej wrażliwych odczuwali już skutki zielo-nej mikstury: co do mnie, miałem wrażenie, jakby smak mój uległ jakiejś gwałtownej prze-mianie. Woda, którą piłem, miała dla mnie smak wybornego wina, mięso zmieniło się w mo-ich ustach w maliny - i odwrotnie. Nie potrafiłbym odróżnić kotleta od brzoskwini.
Spostrzegłem, że sąsiedzi moi wyglądają nieco oryginalnie; źrenice mieli rozszerzone jak u sowy; nosy wydłużyły im się jak trąba słonia; usta ich rozwierały się jak otwór grzecho-tki. Oblicza ich mieniły się nienaturalnymi barwami.
Jeden z nich, o twarzy bladej, ukrytej wśród czarnej brody, śmiał się do jakiegoś niewi-dzialnego obrazu; drugi czynił nieprawdopodobne wysiłki, aby podnieść szklankę do ust, i je-go męczarnie wywoływały ogłuszające okrzyki reszty towarzystwa.
Ktoś inny wśród drgań nerwowych kręcił młynka wielkimi palcami z niesłychaną szyb-kością; jeszcze inny rzucił się na tył krzesła i z oczyma błędnymi, z opuszczonymi martwo ramionami, pozwalał się unosić rozkoszy ku niezgłębionemu oceanowi nicości.
Wsparłem łokcie na stole i przypatrywałem się wszystkiemu z resztkami świadomości, która mnie powoli opuszczała i wracała chwilami, podobna lampce nocnej, bliskiej zgaśnię-cia. Członki moje ogarniała jakaś tępa gorączka i szaleństwo - niby fala, pieniąca się na skale, fala, co przychodzi i odpływa, aby znów wrócić za chwilę - szaleństwo zalewało mi mózg i w końcu opanowało go zupełnie.
Dziwny gość, halucynacja, przyszedł i zamieszkał we mnie.
- Do salonu, do salonu! - zawołał jeden ze współbiesiadników - czy nie słyszycie tych chórów niebiańskich? Od dawna już muzykanci stoją przy swych pulpitach.
Jakoż w istocie słodka harmonia szła ku nam gęstymi falami poprzez zgiełk rozmów.
IV
PAN, KTÓREGO NIE ZAPROSZONO
Salon jest to wielki pokój z lamperiami, rzeźbionymi i złoconymi, z malowanym puła-pem, z fryzami, na których satyrowie gonią nimfy kryjące się wśród sitowia, z wielkim ko-minkiem z barwnego marmuru, z szerokimi firankami z brokateli - pokój, gdzie oddycha się przepychem czasów minionych.
Miękkie meble, kanapy, fotele i berżerki, dość szerokie, aby spódnice księżniczek i markiz mogły się w nich pomieścić wygodnie - przyjęły haszyszystów w swe rozkoszne, wie-cznie otwarte ramiona.
Szofeza, stojąca wedle kominka, patrzyła na mnie zalotnie; rozłożyłem się na niej i bez oporu oddałem się działaniu fantastycznej mikstury.
Po kilku minutach moi towarzysze znikli, jeden po drugim, nie pozostawiając innego śladu, jak swój cień na ścianach, a wkrótce i ten się rozpłynął; podobnie znikają pod działa-niem słońca brudne plamy, które woda zostawia na piasku.
Od tego zaś czasu, kiedy straciłem świadomość i przestałem ich widzieć, musicie się zadowolić opowiadaniem mych prostych osobistych wrażeń.
W salonie panowała samotna cisza, rozjaśniona jedynie kilku niepewnymi światłami; po czym, nagle, pod powiekami przeleciała mi czerwona błyskawica, niezliczona ilość świec zapaliła się sama przez się i czułem się jakby skąpany w ciepłym złotym świetle. Miejsce, w którym się znajdowałem, pozostało takie samo, tylko jakby na nowo przerysowane; wszystko było jakby większe, bogatsze, bardziej okazałe. Rzeczywistość służyła jedynie za punkt opa-rcia dla przepysznych halucynacji.
Nie dostrzegłem jeszcze nikogo, a jednak odgadywałem już obecność jakiegoś tłumu ludzi.
Słyszałem szelest sukni, szmer trzewików, szepty, stłumione śmiechy, hałas odsuwa-nych foteli i stołu. Rozstawiano porcelanę, otwierano i zamykano drzwi; działo się coś nie-zwykłego.
Jakaś zagadkowa postać zjawiła się nagle przede mną.
Którędy on wszedł? nie wiem. Zresztą widok jego nie przeraził mnie wcale: miał nos zakrzywiony jak dziób ptaka, oczy zielone otoczone trzema brunatnymi kręgami; olbrzymią chustką przecierał sobie oczy co chwila; jego cienką szyję dusił wysoki, sztywny biały kołnie-rzyk, spoza którego wyłaniały się czerwonawe fałdy policzków; kołnierz był przepasany kra-watem, w którego węźle tkwiła wizytówka z takim napisem: Daucus-Carota ze Złotego garnka; czarny surdut o kwadratowych połach, skąd zwieszały się breloki na podobieństwo winogron, opinał jego gruby tułów o piersiach kapłona. Jego zaś nogi, muszę przyznać, były zrobione z korzenia mandragory, rozszczepionej, czarnej, pomarszczonej, pełnej sęków i gu-zów - zdawało się, jakby ją świeżo wyrwano, albowiem cząstki ziemi były jeszcze przylepio-ne do włókien. Te nogi rzucały się i kręciły z niesłychaną szybkością, i kiedy ów mały tors, który one podtrzymywały, zbliżył się ku mnie, dziwna istota wybuchła głośnym płaczem i, ocierając sobie oczy rękawem, ozwała się do mnie głosem jak najbardziej bolesnym:
- Oto dziś trzeba umrzeć ze śmiechu!
I łzy grube jak groch poczęły się sypać po jego policzkach.
- Ze śmiechu... ze śmiechu... - powtarzały jak echo niezgodne chóry nosowych głosów.
V
FANTAZJA
Spojrzałem na sufit i zobaczyłem mnóstwo głów bez tułowia, jak to malują cherubinów - a głowy te miały wyraz tak zabawny, fizjonomię tak jowialną i tak do głębi szczęśliwą, że nie mogłem się oprzeć, aby nie podzielić ich wesołości. Oczy ich były zmrużone, usta rozsze-rzyły się, nozdrza się rozdęły: takie pocieszne grymasy mogły człowieka uleczyć ze spleenu. Owe maski komiczne poruszały się w kołach obracających się w kierunku przeciwnym, co wywoływało wrażenie czegoś oślepiającego i zawrotnego.
Z wolna cały salon zapełnił się dziwnymi figurami, jakie spotyka się jedynie na akwafo-rtach Callota i akwatintach Goyi: mieszanina łachmanów i gałganków charakterystycznych, kształtów ludzkich i zwierzęcych. W każdej innej okoliczności byłbym zaniepokojony podo-bnym towarzystwem, wszelako przyznać trzeba, że w tych poczwarach nic było nic groźnego. W źrenicach ich błyszczała złośliwość, nie zaś dzikość. Jakiś dobry humor błąkał się po tych zębiskach wyszczerzonych.
Jak gdybym był królem zabawy, każda z figur po kolei wchodziła w oświetlony krąg, którego środek ja zajmowałem, i z wyrazem groteskowej skruchy mamrotała mi do ucha roz-maite fraszki. Nic już z tego nie pamiętam, lecz wówczas wydawały mi się one zdumiewająco dowcipne i wprawiały mnie w szaloną wesołość.
Za zjawieniem się każdej nowej postaci wybuchał kolo mnie z łoskotem grzmotu śmiech homerycki, olimpijski, ogromny, ogłuszający, śmiech, który zdawał się rozbrzmiewać w nieskończoności.
Głosy na poły skrzeczące i grobowe krzyczały:
- Nie, tego już za wiele; to takie śmieszne! Mój Boże, mój Boże, jakże się uśmiałem! Coraz lepiej, coraz lepiej!
- Dość już, przestańcie! nic mogę już więcej... Ho, ho! Hu, hu! Hi, hi! Jaka doskonała komedia! Co za świetny dowcip!
- Przestańcie! duszę się! umieram! Nic patrzcie na mnie w ten sposób!...
Pomimo tych protestów na pół komicznych, na pół błagalnych, przeraźliwa wesołość wzrastała coraz bardziej, hałas wzmagał się z każdą chwilą, podłogi i ściany domu podnosiły się i drżały jak serce ludzkie, wstrząsane tym śmiechem frenetycznym, niepohamowanym, nieubłaganym.
Wrychle, zamiast jak dotychczas przedstawić mi się po jednemu, te zjawy groteskowe obiegły mnie kupą, potrząsając długimi rękawami, plątając się w swych długich szatach ja-kichś czarodziejów, otoczone białą chmurą puchu, który się obsypywał z ich peruk; kręcąc się koło mnie, śpiewały fałszywie przeróżne niesłychane pieśni o rymach nieprawdopodobnych.
Wszystkie typy, stworzone żartobliwą werwą narodów i artystów, znajdowały się tam, lecz jakby obdarzone dziesięćkroć, stokroć większą mocą. Było to dziwne zbiegowisko: nea-politański Pulcinella klepał poufale po garbie angielskiego Puncha, arlekin z Bergamo ocierał swą czarną gębę o pobieloną maskę francuskiego pajaca, który wydawał straszliwe okrzyki; doktor boloński sypał tabakę do oczu ojca Kassandra; Tartaglia jeździł na klownie jak na ko-niu, a Gilles kopał w zadek don Spaventa; Karagheuz, uzbrojony w swą laskę nieprzyzwoitą, bił się z jakimś błaznem oskijskim.
Nieco dalej miotały się bezładnie zjawy snów dziwacznych, stwory mieszane, bez-kształtne, połączenia człowieka, zwierzęcia i przedmiotu martwego: mnisi, mający koła za-miast nóg i brytfanki zamiast brzucha, wojownicy, okryci zbroją z naczyń kuchennych, trzy-mający w szponach ptasich szable drewniane, mężowie stanu oskubani na rożnach, królowie, zanurzeni do połowy ciała w budkach szyldwachów, podobnych do pieprzniczek, alchemiści o głowach, wydętych jak pęcherze, o członkach powyginanych w alembiki, rozpustnicy zło-żeni z jakiejś kombinacji dyń, dziwacznie nabrzmiałych - wszystko, co tylko narysować zdoła w gorączce ołówek cynika, którego łokciem kieruje wyobraźnia pijacka.
Ruszało się to, pełzało, dreptało, skakało, mruczało, świszczało - jak mówi Goethe w Nocy Walpurgii.
Chcąc uniknąć nieznośnego natręctwa tych barokowych postaci, zaszyłem się w ciemny kąt, skąd mogłem je widzieć, jak oddawały się tańcom, jakich nie znał renesans za czasów Chicarda ani opera za rządów Musarda, króla rozpasanego kadryla. Ci tancerze, tysiąc razy wyżsi od Moliera, Rabelais'go, Swifta i Woltera, przebierając nogami i kołysząc się w bio-drach, tworzyli na poczekaniu komedie tak głęboko filozoficzne, satyry tak znakomite i zja-dliwe, że trzymałem się za boki ze śmiechu.
Daucus-Carota, nie przestając wycierać sobie oczu, wykonywał piruety i skoki niepoję-te, zwłaszcza u człowieka, który miał nogi z korzenia mandragory - a przy tym wciąż powta-rzał zabawnie żałosnym głosem:
- Dziś trzeba umrzeć ze śmiechu!
Ach, gdybyście mogli widzieć ten piekielny bal, wywołany haszyszem, poznalibyście, że najweselsi komicy z naszych teatrzyków nadają się jedynie do tego, aby ich maski wyrze-źbić na katafalku lub na grobowcu!
Ileż tu twarzy, konwulsyjnie wykrzywionych! Ileż oczu, błyskających sarkazmem! Co za gęby zakazane! Co za nosy wielokątne, prześmieszne! Co za brzuchy wzdęte pantagrueli-cznym kpiarstwem!
Poprzez to całe kłębowisko pogodnego koszmaru rysowały się w błyskawicach nieocze-kiwanego podobieństwa i nieodpartego efektu karykatury tak świetne, że na ich widok Dau-mier i Gavarni pożółkliby z zazdrości, oraz fantazje tak śmiałe, że niczym są wobec nich cudowni artyści chińscy, ci Fidiasze straszydeł i koczkodanów!
Nie wszystkie jednak zjawy były potworne lub komiczne; nie brakło też i wdzięku na tym karnawale kształtów; niedaleko kominka mała główka o liczkach jak brzoskwinie tarzała się na swych złotych włosach i w przystępie nieugaszonej wesołości pokazywała trzydzieści dwa zęby, wielkie jak ziarnka ryżu, i śmiała się śmiechem ostrym, drgającym, srebrzystym, nieskończonym.
Radosne wesele doszło do szczytu; słyszało się już tylko westchnienia konwulsyjne, bełkotania nieartykułowane, śmiech przeszedł w kwik, spazm następował po rozkoszy; refren Daucusa-Caroty zaczynał się sprawdzać.
Już kilku haszyszystów w zupełnym bezwładzie stoczyło się na ziemię, z tą miękką ociężałością ludzi pijanych, która chroni przed niebezpieczeństwami upadku; okrzyki jak: „Mój Boże, jakiż jestem szczęśliwy! Co za szczęście! Rozpływam się w ekstazie! Jestem już w raju! Pogrążam się w otchłaniach rozkoszy!” - krzyżowały się, mieszały, pokrywały.
Z uciśnionych piersi dobywały się chrapliwe okrzyki; ramiona wytężały się namiętnie ku jakiejś wizji ulotnej; pięty i głowy bębniły po podłodze.
Czas już było cisnąć krople zimnej wody na te opary gorące, bo kocioł mógł pęknąć lada chwila.
Powłoka ludzka, tak nieodporna na rozkosz, a tak wytrzymała na ból, nie zniosłaby wię-kszego ciśnienia szczęścia.
Jeden z członków klubu, który nie brał udziału w tym rozkosznym zatruciu, aby móc czuwać i nie pozwolić spuścić się z okna tym spośród nas, którym by się zdawało, że mają skrzydła - wstał, otworzył fortepian i usiadł. Jego zgodne ręce zagłębiły się w klawiszach i wspaniały akord siłą stłumił wszystkie hałasy i zmienił kierunek upojenia.
VI
KIF
Była to, jak mi się zdaje, partia Agaty z Wolnego Strzelca; ta niebiańska melodia wnet rozproszyła śmieszne widma, którymi byłem osaczony - jak powiew wiatru rozprasza chmu-ry. Upiory powpełzały pod fotele lub schowały się w załomach firanek, wydając stłumione westchnienia, i znowu miałem wrażenie, że jestem sam w wielkim salonie.
Kolosalne organy we Fryburgu nie zdołałyby zabrzmieć tak potężnie, jak ów fortepian pod dotknięciem w i d z ą c e g o (tak się nazywa członek klubu, który pozostaje trzeźwym do końca). Dźwięki drgały z taką siłą, że zdawało mi się, iż przeszywają mą pierś na kształt strzał promienistych; po chwili czułem, jakby ta melodia wychodziła wprost ze mnie; palce moje poruszały się po nie istniejących klawiszach; wyskakiwały z nich dźwięki niebieskie i czerwone w postaci iskier elektrycznych; dusza Webera wcieliła się we mnie.
Skończywszy tę partię, nie przerywałem mych wewnętrznych improwizacji w stylu niemieckiego mistrza i odczuwałem zachwyt po prostu niewypowiedziany; co za szkoda, że jakaś stenografia magiczna nie mogła utrwalić tych natchnionych melodii, które ja sam tylko słyszeć mogłem i których nie waham się - to bardzo skromnie z mojej strony - postawić wyżej od arcydzieł Rossiniego, Meyerbeera, Felicjana Davida!
Po nieco konwulsyjnej początkowej wesołości nastąpił błogostan nieokreślony, spokój bez granic.
Znajdowałem się w tym szczęśliwym okresie działania haszyszu, który ludzie wschodni nazywają kif. Nic czułem mego ciała; spoidła materii i ducha rozwiązały się, i jedynie dzięki własnej woli poruszałem się w środowisku, w którym nie napotykałem najmniejszego oporu.
Wyobrażam sobie, że tak poruszają się dusze w zaświatach, dokąd idziemy po śmierci.
Niebieskawa mgła, jakby świt elizejski lub refleks groty lazurowej, tworzyła w pokoju szczególną atmosferę, w której drżały niepewnie nieokreślone zarysy; ta atmosfera, jednocze-śnie rześka i ciepła, wilgotna i wonna, ogarniała mnie, jak woda w kąpieli, niby pocałunkiem o upajającej słodyczy; gdy chciałem zmienić miejsce, pieściwe powietrze rozstępowało się przede mną tysiącem fal rozkosznych; słodkie omdlenie opanowało moje zmysły i złożyło mnie na sofie, na którą upadłem jak porzucone ubranie.
Zrozumiałem wówczas rozkosz, jakiej doświadczają, stosownie do swego stopnia do-skonałości, duchy i anioły przelatujące eter i niebiosa, i stało mi się nagle jasnym, czym może być wypełniona wieczność w raju.
W tej ekstazie nie było nic materialnego; żadne pragnienie ziemskie nie plamiło jej niepokalanej czystości. Nawet miłość sama nie mogłaby jej powiększyć - gdyby Romeo był haszyszystą, zapomniałby o Julii. Biedne dziecko, pochylone nad krzewami jaśminu, na pró-żno wyciągałoby swe ramiona alabastrowe w noc ciemną - Romeo nie wstąpiłby na drabinkę z jedwabiu, i chociaż jestem na zabój zakochany w tym aniele młodości i krasy, stworzonym przez Szekspira, muszę wyznać, że najpiękniejsza dziewczyna z Werony w oczach haszyszy-sty nic przedstawia żadnego uroku, nie jest nawet tego warta, aby się dla niej z miejsca poru-szyć.
Stąd też z całym spokojem patrzyłem na girlandę kobiet idealnie pięknych, które wień-czyły fryz swą boską nagością; prawda, byłem oczarowany, ale zachowywałem zupełną równowagę ducha; widziałem, jak połyskują aksamitne ramiona, jak skrzą się srebrzyste piersi, jak wykwitają drobne nóżki o stopach różowych, jak falują bujne biodra - i nie odczu-wałem najmniejszego wzruszenia ani pokusy. Cudne zjawy, które odbierały spokój świętemu Antoniemu, nic miałyby nade mną żadnej mocy.
Jakimś cudem niepojętym po kilku minutach kontemplacji rozpływałem się w przed-miocie, na który patrzyłem, i z kolei sam stawałem się tym przedmiotem.
W taki sposób zmieniłem się w nimfę Syrinks, ponieważ fresk w istocie przedstawiał córkę Ladona uciekającą przed Panem.
Doznawałem trwogi, jaka miotała biedną dziewczyną, i starałem się ukryć wśród fanta-stycznego sitowia, aby zmylić pogoń kozłonogiego potwora.
VII
KIF PRZECHODZI W KOSZMAR
Podczas mojej ekstazy Daucus-Carota wrócił do pokoju.
Usiadłszy jak krawiec lub jak pasza na swych korzeniach, zgrabnie poskręcanych, utkwił we mnie płomienne źrenice; dziobem kłapał w sposób tak sardoniczny, a z całej jego karykaturalnej postaci bił taki blask szyderczego triumfu, że mimo woli zadrżałem.
Odgadując mój przestrach, wił się i czynił coraz groźniejsze grymasy, a jednocześnie zbliżał się ku mnie w podskokach, jak kozioł zraniony lub jak kulawy biegnący na drewnianej nodze.
Wtedy poczułem tuż przy moim uchu zimny powiew, a głos, którego akcent był mi znany, chociaż nie umiałbym powiedzieć, do kogo on należał, mówił:
- Ten podły Daucus-Carota, który przepił własne nogi, ukradł ci głowę i na jej miejsce wsadził nie głowę osła, jak to czynił Puk Spodkowi, lecz głowę słonia!
To mnie zainteresowało; podszedłem do lustra i przekonałem się, że ostrzeżenie bynaj-mniej nie było fałszywe.
Można mnie było wziąć za jakiegoś bałwana indyjskiego lub jawajskiego: czoło miałem podniesione, nos, wydłużony w trąbę, zaginał się i opadał mi na piersi, uszy zwisały na ramio-na i, na domiar złego, byłem cały barwy indygo, jak błękitny bóg Sziwa.
Wściekły z rozpaczy, zacząłem gonić Daucusa-Carotę, który skakał i skrzeczał, i zacho-wywał się jak człowiek w najwyższej trwodze; udało mi się go wreszcie złapać i zacząłem go tak mocno bić, że w końcu oddał mi moją głowę, zawiniętą w chustkę.
Zadowolony z tego zwycięstwa, wracałem, by znów zająć swe miejsce na kanapie, lecz w tej chwili ten sam głosik nieznany rzekł:
- Strzeż się, jesteś otoczony wkoło nieprzyjaciółmi; niewidzialne potęgi starają się cie-bie przyciągnąć ku sobie i zatrzymać. Jesteś tu więźniem: staraj się wyjść, a sam zobaczysz.
W moim umyśle jakby się nagle rozdarła zasłona: zrozumiałem, że członkowie klubu byli po prostu kabalistami lub czarownikami, którzy wciągnęli mnie tutaj, aby mnie zgubić.
VIII
TREAD-MILL
Podniosłem się z wielkim trudem i skierowałem się ku wyjściu. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim dotarłem do drzwi salonu, albowiem jakaś nieznana siła kazała mi za każdym trzecim krokiem cofać się wstecz. Według moich obliczeń zużyłem na tę drogę dziesięć lat.
Daucus-Carota szedł za mną, śmiał się szyderczo i mamlał z udanym współczuciem:
- Jeżeli on iść będzie tak dalej, postarzeje się, zanim dojdzie.
Udało mi się w końcu dotrzeć do sąsiedniego pokoju, którego rozmiary, miałem wraże-nie, zmieniły się do niepoznania. Wydłużał się, wydłużał... w nieskończoność, światło, bły-szczące w końcu pokoju, zdawało się być tak odległe, jak jakaś gwiazda na horyzoncie.
Ogarnął mnie niepokój i chciałem się już zatrzymać, gdy ów głosik zaczął mi szeptać do ucha, tak blisko, że czułem lekkie muśnięcie warg:
- Odwagi! Ona ma czekać na ciebie o jedenastej.
Z głębi rozpaczy zebrałem wszystkie swe siły i olbrzymim aktem woli zdołałem pod-nieść nogi, jakby przygwożdżone do ziemi - musiałem je po prostu wyrwać, jak się wyrywa drzewo z korzeniami. Potwór o nogach z mandragory szedł za mną i, parodiując moje wysiłki, śpiewał tonem jakiejś rozwlekłej psalmodii:
- Marmur sięga coraz wyżej! Marmur sięga coraz wyżej!
Jakoż w istocie czułem, że moje kończyny kamienieją i marmur okrywa mnie do lę-dźwi, jak Dafne w Tuileriach; byłem posągiem do połowy ciała, podobny do książąt zaczaro-wanych z Tysiąca i jednej nocy. Stwardniałe stopy uderzały ze straszliwym łoskotem o podło-gę: mógłbym był grać Komandora w Don Juanie.
Tymczasem dotarłem do schodów i starałem się zejść na dół; schody były słabo oświe-tlone i w półśnie wydawały mi się potwornie wielkie; obydwa ich końce, nurzające się w cie-niu, sięgały w moim przekonaniu nieba i piekła, dwie otchłanie - jedna u góry, druga u dołu; podniósłszy głowę, ujrzałem w jakiejś nieprawdopodobnej perspektywie nieskończony szereg schodów, spojrzawszy zaś w dół, przeczuwałem przepaście stopni, wiry spirali kręcących się bez opamiętania.
- Te schody przebijają zapewne ziemię na wylot - mówiłem do siebie, idąc dalej machi-nalnie. - Dojdę do końca chyba w dzień sądu ostatecznego.
Postaci z obrazów patrzyły na mnie z politowaniem; niektóre z nich wiły się w bole-snych łamańcach, jak ludzie niemi, pragnący krzyknąć komuś kilka słów ostrzeżenia w chwili najwyższego niebezpieczeństwa. Powiedziałby ktoś, że chcą mnie uprzedzić o jakiejś zasa-dzce, w którą dawałem się wciągnąć jakiejś sile bezwładnej i ponurej; schody były miękkie i uginały się pode mną, jak tajemnicze drabiny w godzinach próby adeptów wolnomularstwa. Kamienie miękkie i lepkie zapadały się jak brzuch ropuchy; nowe zakręty, nowe stopnie na-potykały moje nogi zrozpaczone, a te, które już przeszedłem, na nowo, same przez się, rozkła-dały się przede mną.
Według moich obliczeń trwało to wszystko tysiąc lat.
Wreszcie znalazłem się w sieni, gdzie czekały mnie nowe męczarnie.
Chimera, trzymająca świecę w łapie, którą zauważyłem, wchodząc do tego domu, broniła mi przejścia w zamiarach widocznie wrogich; jej zielonawe oczy błyszczały ironią, jej usta przewrotne śmiały się złośliwie; czołgała się ku mnie, wlokąc po ziemi swe cielsko z brązu, lecz w postawie nie było nic z pokory; dzikie drgania poruszały jej zadem, a Daucus-Carota szczuł ją przeciw mnie jak psa:
- Kąsaj! Kąsaj! Mięso z marmuru dla paszczy z brązu to uczta wspaniała!
Nie dając się nastraszyć tej groźnej bestii szedłem dalej. Powiew zimnego powietrza uderzył mnie po twarzy i nagle ujrzałem niebo nocne bez chmur. Gwiazdy rozsypywały się złotym pyłem po żyłach tego wielkiego złomu lapis-lazuli.
Stałem na dziedzińcu.
Dziedziniec ów osiągnął tymczasem rozmiary Pola Marsowego i w kilka godzin otoczył się rzędem olbrzymich gmachów, które odrzynały się na horyzoncie koronką iglic, kopuł, wież, szczytów, piramid, godnych Rzymu lub Babilonu.
Zdumienie moje nie miało granic; nigdy nic przypuszczałem, że wyspa Świętego Ludwika zawiera tyle wspaniałości monumentalnych, które zresztą mogły dwadzieścia razy pokryć jej przestrzeń rzeczywistą, i myślałem nie bez pewnej obawy o potędze tych czarowni-ków, którzy zdołali w ciągu jednego wieczora wznieść podobne budowle.
- Jesteś igraszką czczych złudzeń; to podwórze jest bardzo małe - szeptał głos - mierzy ono zaledwie dwadzieścia siedem kroków wzdłuż i dwadzieścia pięć wszerz.
- Tak, tak - mruczał widłowaty potwór - oczywiście, ale trzeba mieć siedmiomilowe buty. Nic uda ci się dojść na jedenastą; wyruszyłeś w drogę tysiąc pięćset lat temu. Połowa twoich włosów jest już siwa... Najmądrzej postąpisz, jeśli wrócisz na górę.
Ponieważ żadną miarą nic chciałem go usłuchać, wstrętne monstrum oplotło mnie swy-mi nogami, rękoma zaś schwyciło niby kleszczami i pomimo mojego oporu zmusiło mnie do ponownego wejścia na schody, gdzie doznałem tyle trwogi, i ku mojej wielkiej rozpaczy spo-strzegłem, że znajduję się z powrotem na tej samej kanapie, z której z takim trudem udało mi się uciec.
Wówczas wszystko zawirowało mi w głowie - oszalałem.
Daucus-Carota skakał aż pod sufit i mówił;
- Głupcze, oddałem ci twoją głowę, lecz wprzódy łyżką wybrałem z niej mózg.
Ogarnął mnie smutek straszliwy, albowiem zmacawszy ręką czaszkę, poznałem, że jest otwarta - i straciłem przytomność.
IX
NIE WIERZCIE ZEGAROM
Odzyskawszy świadomość, zobaczyłem w pokoju pełno ludzi czarno ubranych, którzy podchodzili do siebie z miną smutną i ściskali sobie ręce z melancholijną serdecznością, jak osoby dotknięte wspólnym cierpieniem.
Mówili:
- Czas umarł; odtąd nie będzie już ani lat, ani miesięcy, ani godzin. Czas umarł i my idziemy na jego pogrzeb.
- Prawda, że był już bardzo stary, ale przyznam się, że nie oczekiwałem jeszcze tak rychłego końca; trzymał się cudownie jak na swój wiek - dorzucił jeden z żałobnych gości, w którym poznałem mego przyjaciela, malarza.
- Wieczność zużyła się, trzeba już było raz koniec położyć - odparł ktoś inny.
- Wielki Boże! - zawołałem, uderzony nagłą myślą - skoro nie ma już czasu, kiedyż będzie jedenasta godzina?...
- Nigdy - zakrzyknął grzmiącym głosem Daucus-Carota, nachylając ku mnie swą twarz i ukazując się w swej prawdziwej postaci. - Nigdy... Zawsze już będzie kwadrans po dziewią-tej... Wskazówki zatrzymały się na tej minucie, kiedy czas przestał istnieć, a ty za karę bę-dziesz musiał patrzeć na nieruchome wskazówki. Będziesz tak wstawał, chodził do zegara i wracał, aż póki nie zedrzesz swych pięt do samej kości.
Jakąś siłą wyższą popychany, odbyłem wskazaną drogę czterysta lub pięćset razy, wciąż patrząc na tarczę zegara z trwożnym niepokojem.
Daucus-Carota usiadł okrakiem na zegarze i wykrzywiał mi się w przeraźliwych gryma-sach.
Wskazówki pozostawały nieruchome.
- Nędzniku! - zawołałem w najwyższej wściekłości - zatrzymałeś wahadło!
- Bynajmniej. Wahadło porusza się jak zwykle... lecz wpierw słońca upadną w proch, zanim ta strzałka stalowa posunie się o milionową część milimetra.
- Oho! Widzę, że czas już odegnać złe duchy; zaczyna się spleen – rzekł w i d z ą c y. - Spróbujmy trochę muzyki. Harfę Dawida zastąpi na ten raz fortepian Erarda.
I usiadłszy na taburecie, zaczął grać melodie żywe i wesołe.
To zdawało się źle oddziaływać na człowieka-mandragorę; malał, nikł, bladł i wydawał jęki nieokreślone; w końcu stracił wszelkie podobieństwo ludzkie i potoczył się po podłodze w postaci salsefinu o dwóch końcach.
Czar ustał.
- Alleluja! Czas zmartwychwstał! - zawołały dziecinnie rozradowane głosy. - Idź i spójrz teraz na zegar!
Wskazówki oznaczały jedenastą.
- Pański powóz czeka na dole - oznajmił mi służący.
Sen skończył się.
Haszyszyści rozeszli się, każdy w swoją stronę, jak oficerowie po pogrzebie Malboro-ugh.
Ja zaś lekkim krokiem zeszedłem z tych schodów, które kosztowały mnie tyle wysił-ków, i w kilka chwil potem znajdowałem się w swoim pokoju, wśród pełnej rzeczywistości; ostatnie mgły haszyszu znikły.
Powrócił mi rozum albo raczej to, co nazywam rozumem, w braku innego określenia.
Byłem na tyle przytomny, że mógłbym opowiedzieć treść jakiejś pantomimy czy wode-wilu albo podać wiersze z trzygłoskowymi rymami.
Iettatura
I
„Leopold”, wspaniały toskański parowiec, kursujący pomiędzy Marsylią a Neapolem, właśnie opłynął cypel wyspy Procida. Wszyscy pasażerowie wyszli na pokład: widok lądu skuteczniej uleczył ich z choroby morskiej niż maltańskie cukierki i inne środki stosowane w podobnym przypadku.
Na najwyższym pokładzie, w kręgu przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy, zebrali się Anglicy: każdy starał się trzymać jak najdalej od pozostałych, zakreślając wokoło nieprzebytą linię demarkacyjną; ich hipochondryczne twarze były starannie wygolone, krawa-ty nienagannie zawiązane, a białe sztywne kołnierzyki przypominały zgięty kawałek brystolu; nieskazitelne irchowe rękawiczki chroniły ich ręce, a werniks lorda Elliota lśnił na nowych trzewikach. Zdawało się, że właśnie opuścili jedną z przegródek swoich neseserów; w ich bezbłędnym stroju na próżno by szukać drobnych usterek, jakie zazwyczaj są następstwem podróży. Byli tam lordowie, członkowie izby gmin, kupcy z City, krawcy z Regent's Street i nożownicy z Sheffield, wszyscy poprawni, wszyscy poważni, wszyscy sztywni, wszyscy znu-dzeni. Nic brakowało i pań, gdyż Angielki nie są takimi domatorkami jak kobiety innych kra-jów i korzystają z byle pretekstu, żeby opuścić rodzinną wyspę. Obok ladies i mistresses, przekwitłych piękności o twarzach okraszonych trądzikiem, promieniały pod woalami z nie-bieskiej gazy młode misses; ich cera ze śmietanki i poziomek, lśniące spiralne loki jasnych włosów i długie białe zęby przywodziły na myśl typy z predylekcją przedstawiane w keepsakes i potwierdzały prawdomówność rycin tworzonych po drugiej stronie kanału La Manche, którym tak często zarzuca się kłamstwo. Zachwycające te osoby wygłaszały każda na swój sposób, z najbardziej uroczym brytyjskim akcentem sakramentalne zdanie: Vedi Napoli e poi muori, zaglądały do przewodników podróży albo zapisywały wrażenia w nota-tnikach, nie zwracając najmniejszej uwagi na uwodzicielskie spojrzenia paru krążących wokół paryskich fanfaronów, a tylko poirytowane mamusie półgłosem oburzały się na francuski brak taktu.
Na krańcu dzielnicy arystokratycznej przechadzało się paląc cygara paru młodych ludzi; kapelusze słomiane albo z szarego filcu, sakpalta z mnóstwem wielkich rogowych guzików, szerokie nankinowe spodnie łatwo pozwalały rozpoznać w nich artystów, co potwierdzały zresztą ich wąsy à la van Dyck, włosy w lokach à la Rubens albo ostrzyżone na jeża à la Pao-lo Veronese; starali się, w zupełnie jednak innym celu niż dandysi, uchwycić parę rysów tych piękności, do których, jako zbyt ubodzy, nie mieli przystępu; usiłowania te odrywały nieco ich uwagę od wspaniałej panoramy roztaczającej się wokoło.
Na dziobie statku, oparci o burtę lub usadowieni na kłębach zwiniętych lin, zebrali się ubodzy pasażerowie trzeciej klasy, kończąc zapasy żywności, które dzięki chorobie morskiej zachowali dotąd nie tknięte, i wcale nie patrzyli na ów najpiękniejszy widok świata, ponieważ umiłowanie natury jest przywilejem umysłów wykształconych, których nie pochłaniają bez reszty materialne troski życiowe.
Pogoda była piękna; błękitne fale szeroko roztaczały swoje zakola i ledwie miały dość siły, aby zatrzeć ślad statku; dym z komina, tworząc chmury na tym przepysznym niebie, roz-chodził się z wolna w lekkich kłębkach jak z waty, a łopatki kół, trzepocząc się w diamento-wym pyle, gdzie słońce rozwieszało tęcze, wesoło odrzucały wodę, jak gdyby i one wiedziały, że do portu już blisko.
Długi łańcuch wzgórz, zarysowujący od Posilippo do Wezuwiusza cudowną zatokę, w której niby morska nimfa, susząca się na brzegu po kąpieli, spoczywa Neapol, zaczął właśnie ukazywać swoje fiołkowe falistości i wyraźniejszą kreską odcinać się na olśniewającym lazu-rze nieba; już parę punktów bieli pstrzyło ciemniejsze tło pól sygnalizując obecność rozsia-nych w okolicy domów. Żagle rybackich statków wracających do portu sunęły po jednolitym błękicie jak łabędzie pióra poruszane lekkim wiatrem, zdradzając ludzką działalność w maje-statycznej pustce morza.
Jeszcze parę obrotów koła i już zamek Sant'Elmo i klasztor San Martino zarysowały się ostro na szczycie góry, o którą wspiera się Neapol, ponad kopułami kościołów, tarasami ho-teli, zielenią ogrodów i fasadami pałaców, jeszcze rozpływającymi się w świetlistej mgiełce. Castel dell' Ovo, usadowiony na obmywanej morską pianą skale, zdawał się teraz zbliżać do parowca, a molo z latarnią morską wyciągało się niby ramię trzymające pochodnię.
Na drugim końcu zatoki Wezuwiusz, bliższy, zmienił niebieskawe barwy, w jakie stroi-ło go oddalenie, na tony ciemniejsze i wyrazistsze; zbocza góry poryte były parowami i zasty-głymi potokami lawy, a z jej ściętego wierzchołka jak z ażurowej pokrywki kadzielnicy wy-dobywały się doskonale widoczne smugi białego dymu, drżące w oddechach wiatru.
Wyraźnie już widać było Chiatamone, Pizzo Falcone, nabrzeże Santa Lucia, całe zabu-dowane hotelami, Palazzo Reale i jego rzędy balkonów, Palazzo Nuovo i jego wieże z machi-kułami, Arsenał i statki wszelkich narodowości, których maszty i drzewca tworzyły istną gę-stwinę bezlistnego lasu, gdy z jednej z kabin wyszedł pasażer, który nic pokazywał się przez cały czas podróży; może zatrzymywała go tam morska choroba, może niechęć do ludzkiego towarzystwa sprawiła, że nie chciał mieszać się z resztą podróżnych, może wreszcie widoki, nowe dla większości, były mu dobrze znane i nic budziły w nim już zainteresowania.
Był to młodzieniec lat dwudziestu sześciu lub ośmiu, a przynajmniej taki wiek można mu było przypisać na pierwsze wejrzenie, bo kto przypatrzył mu się z większą uwagą, docho-dził do wniosku, że jest albo znacznie młodszy, albo znacznie starszy, tak bowiem w tej zaga-dkowej twarzy łączyły się rześkość i zmęczenie. Ciemnoblond włosy wpadały w odcień, któ-ry Anglicy określają jako auburn: w słońcu zapalały się miedzianymi lub metalicznymi bły-skami, w cieniu natomiast wydawały się prawie czarne; linie profilu zaznaczały się czysto i zdecydowanie, czoło swoimi wypukłościami zaciekawiłoby frenologa, orli nos był szlachetnie wygięty, usta ładnie wykrojone, mocna krąglizna podbródka przywodziła na pamięć staroży-tne medale; a jednak wszystkie te rysy, piękne same w sobie, nie tworzyły powabnej całości. Brakowało im tej tajemniczej harmonii, która łagodzi kontury i stapia je w jedną całość. Le-genda mówi o włoskim malarzu, który zamierzając przedstawić zbuntowanego anioła skom-ponował jego maskę z rysów pięknych, ale nie zharmonizowanych i uzyskał dzięki temu efekt większej grozy, niż gdyby wymalował rogi, zmarszczone brwi i konwulsyjnie wykrzywione usta. Twarz nieznajomego wywierała podobne wrażenie. Niezwykłe były zwłaszcza jego oczy: okalające je czarne rzęsy kontrastowały z jasnoszarą barwą źrenic i rudokasztanowym odcieniem włosów; cienkie kości nosa sprawiały, że oczy te wydawały się osadzone bliżej siebie, niż zezwalają przyjęte proporcje, a wyraz ich był naprawdę trudny do określenia. Kie-dy się na niczym nie zatrzymywały, łagodna melancholia, tęskna czułość malowały się w nich wilgotnym połyskiem; gdy natrafiły na osobę lub przedmiot, brwi się ściągały, marszczyły, żłobiąc na czole pionową bruzdę; źrenice z szarych stawały się zielone, pojawiały się w nich czarne cętki, żółte prążki; tryskało z nich spojrzenie ostre, niemal raniące; potem wszystko odzyskiwało poprzednią łagodność i człowiek o mefistofelicznej powierzchowności stawał się znowu światowym młodzieńcem, członkiem Jockey Clubu, który zamierzał spędzić sezon w Neapolu i rad już był postawić stopę na chodniku z zastygłej lawy, nie tak chwiejnym jak pokład „Leopolda”.
W jego wytwornym stroju nie było nic, co szczególnie rzucałoby się w oczy; miał na sobie granatowy surdut, czarny krawat w groszki, którego węzeł nie był ani przesadny, ani też niedbały, kamizelkę w ten sam deseń co krawat, jasnoszare spodnie, opadające na wytworne buty; łańcuszek u zegarka był ze złota, ale nie ozdobny, binokle zwisały na płaskim jedwa-bnym sznureczku; dłoń w eleganckiej rękawiczce bawiła się cienką laseczką z wygiętej wino-rośli ze srebrnym herbem.
Przeszedł parę kroków po pokładzie, kierując roztargniony wzrok ku brzegowi, który wciąż się zbliżał i gdzie widać było toczące się pojazdy, skłębiony tłum i wyczekujące groma-dki gapiów, dla których przybycie dyliżansu albo statku parowego jest widowiskiem zawsze ciekawym i zawsze nowym, chociaż podziwiali go tysiąc razy.
Już oderwała się od wybrzeża eskadra łodzi i szalup, gotujących się do szturmu na „Leopolda”; załoga ich składała się z garsonów hotelowych, miejscowej służby do wynajęcia, tragarzy i innej hałastry, przywykłej uważać cudzoziemców za swój łup; w każdej łodzi wio-słowano z całych sił, aby wyprzedzić pozostałe, i marynarze jak zawsze wymieniali obelgi i pogróżki zdolne przerazić ludzi mało wtajemniczonych w obyczaje neapolitańskiego pospól-stwa.
Młodzieniec o włosach w odcieniu auburn, chcąc dokładniej przyjrzeć się obrazowi, ja-ki się przed nim rozpościerał, założył binokle; ale wnet uwaga jego, oderwana od wzniosłego widoku zatoki przez koncert wrzasków dochodzący od flotylli, skupiła się na łodziach; wido-cznie zgiełk drażnił go, gdyż ściągnął brwi, bruzda na czole pogłębiła się, a szarość źrenic przybrała żółty odcień.
Nagła fala, obrębiona frędzlą piany, szybko tocząc się z pełnego morza, niespodziewa-nie przeszła pod parowcem, podniosła go w górę i ciężko opuściła, po czym rozbiła się u na-brzeża w miliony lśniących łusek, opryskała spacerowiczów, zdumionych tym nieoczekiwa-nym tuszem, a gwałtownością swojego odpływu wywołała tak silne zderzenie łodzi, że paru facchini znalazło się w wodzie. Wypadek nie był poważny, bo ci hultaje wszyscy pływają jak ryby albo bogowie morscy, toteż po paru sekundach wypłynęli na powierzchnię, z włosami przylepionymi do skroni, wypluwając gorzką wodę ustami i wydmuchując nosem, na pewno równie tym nurkowaniem zdziwieni, jak Telemach syn Odyseusza, gdy Atena, przybrawszy postać mądrego Mentora, zrzuciła go ze szczytu skały do morza, aby wyrwać go z ramion rozkochanej Eucharis.
Za dziwnym podróżnym stał, w pełnej szacunku odległości, przy stosie bagażu, mały groom, rodzaj piętnastoletniego starca czy też gnoma w liberii, podobny do karłowatych ro-ślin, jakie chińska cierpliwość hoduje w doniczkach, nic pozwalając im urosnąć; zdawało się, że jego plaska twarz, na której nos ledwie się zaznaczał, była ściskana od dzieciństwa, zaś wyłupiaste oczy odznaczały się ową łagodnością, jaką niektórzy naturaliści przypisują oczom ropuchy. Żadna wypukłość nie zaokrąglała mu pleców ani nie wydymała piersi, a jednak czy-nił wrażenie garbusa, chociaż na próżno by szukać jego garbu. W sumie, był to groom nader poprawny, który mógł bez treningu stanąć do races w Ascott albo do wyścigów w Chantilly, każdy gentleman rider przyjąłby go chętnie z uwagi na nędzny wygląd. Był niesympatyczny, ale w swoim rodzaju bez zarzutu, podobnie jak jego pan.
Parowiec przybił do brzegu; tragarze, po wymianie obelg bardziej niż homeryckich, po-dzielili między siebie przybyszów i bagaże i skierowali się do różnych hoteli, od których roi się w Neapolu.
Podróżny w binoklach i jego groom udali się do Hotelu Rzymskiego, a za nimi liczną falangą krzepcy facchini, którzy udawali, że dyszą i oblewają się potem pod ciężarem pudła na kapelusze albo lekkiej skrzynki, w naiwnej nadziei, że otrzymają obfitszy napiwek, a tym-czasem pięciu czy sześciu ich kamratów, napinając potężne mięśnie godne Herkulesa, którego można podziwiać w muzeum w Palazzo dei Studî, popychało ręczny wózek, gdzie podrygi-wały dwa średniej wielkości i niezbyt ciężkie kuferki.
Kiedy przybyli do bramy hotelu i padron di casa wskazał nowo przybyłemu przezna-czony dla niego apartament, tragarze, chociaż otrzymali mniej więcej trzy razy tyle, ile wynosił ich kurs, rozpoczęli szaleńczą wprost gestykulację i wymianę zdań, gdzie błagalne formuły w sposób niezwykle komiczny mieszały się z pogróżkami; mówili wszyscy na raz i z przerażającą płynnością, domagając się wyższej zapłaty i zaklinając się na wszystkie święto-ści, że za trud swój nie zostali należycie wynagrodzeni.
Paddy, który sam pozostał, aby stawić im czoło, pan jego bowiem nie zważając na tę wrzawę wszedł już na schody, wyglądał jak małpa obskoczona przez sforę dogów; chcąc uspokoić ów huragan krzyku, spróbował wygłosić krótką mowę w macierzystym języku, to znaczy po angielsku. Przemówienie odniosło znikomy skutek. Wtedy zacisnął pięści, podniósł je na wysokość piersi, przyjmując ku wielkiej uciesze tragarzy bardzo poprawną postawę bokserską, i jednym prostym, którego nie powstydziłby się Adams albo Tom Cribbs, wymie-rzonym w dołek, posłał największego draba z bandy na płyty chodnika z zastygłej lawy.
Czyn ten skłonił gromadę do ucieczki; kolos podniósł się ociężale, zupełnie ogłuszony swoją klęską; nie szukając zemsty na Paddym, odszedł okropnie skrzywiony rozcierając dło-nią siny znak na skórze, który zaczynał mienić się kolorami tęczy; był przekonany, że diabeł skrył się pod bluzą tej małpy, która mogłaby co najwyżej wyprawiać sztuki galopując na grzbiecie psa i którą on, jak mu się wydawało, powinien był przewrócić jednym dmuchnię-ciem.
Cudzoziemiec kazał tymczasem przywołać właściciela i zapytał, czy w Hotelu Rzym-skim nie ma listu dla pana Pawła d'Aspremont; padron di casa odparł, że list z takim adresem istotnie leży od tygodnia w jednej z przegródek szafki na korespondencję, i szybko poszedł go przynieść.
List, zamknięty w grubej kopercie z niebieskiego czerpanego papieru w prążki, opatrzo-nej pieczęcią z awenturowego wosku, pisany był pochyłymi literami, których główne laski były kanciaste, a cienkie kreski wyokrąglone; pismo takie jest oznaką wykształcenia wielce arystokratycznego i posługują się nim, w sposób może zbyt szablonowy, młode Angielki z dobrych rodzin.
Oto co zawierała koperta, którą pan d'Aspremont otworzył z pośpiechem wynikającym może nie z samej tylko ciekawości:
„Drogi panie! Jesteśmy w Neapolu od dwóch miesięcy. W czasie podróży, odbywanej w krótkich etapach, mój stryj gorzko uskarżał się na upał, moskity, wino, miasto, łóżka; przy-sięgał, że trzeba być naprawdę szalonym, aby opuszczać wygodny wiejski dom o parę mil od Londynu i tłuc się po zakurzonych drogach, przy których stoją obrzydliwe oberże, gdzie przy-zwoite angielskie psy nie raczyłyby spędzić choćby jednej nocy; ale tak zrzędząc dotrzymy-wał mi jednak towarzystwa i dałby się zaprowadzić na koniec świata; zresztą nie czuje się go-rzej, a ja czuję się lepiej. Zamieszkaliśmy nad brzegiem morza; dom jest pobielony wapnem i ukryty w istnym dziewiczym lesie drzew pomarańczowych i cytrynowych, mirtów, olean-drów i innych egzotycznych roślin. Z tarasu można się napawać cudownym widokiem, a dla Pana znajdzie się co wieczór do wyboru filiżanka herbaty albo szklanka mrożonej lemoniady. Stryj, którego Pan oczarował, będzie zachwycony, mogąc uścisnąć Panu rękę. Czy trzeba do-dawać, że niżej podpisana również rada to uczyni, chociaż żegnając ją na molo w Folkestone zmiażdżył jej Pan palce swoim pierścieniem.”
Alicja W.
II
Paweł d'Aspremont kazał sobie podać obiad do pokoju, a potem zamówił powóz. Wokoło wielkich hoteli zawsze stoją pojazdy, gotowe na każde skinienie podróżnych, rozkaz Pawła spełniono więc natychmiast. Neapolitańskie konie dorożkarskie są tak chude, że Rosy-nant wydałby się przy nich zbyt utuczony; ich suche łby, żebra widoczne jak obręcze beczki, stercząca, zawsze odarta ze skóry kość pacierzowa obciągnięta wyleniałą skórą zdają się niby o łaskę wołać o nóż oprawcy, południowcy bowiem w swoim niedbalstwie uważają karmienie zwierząt za trud całkowicie zbyteczny; uprząż, zwykle porwaną, łatają sznurkami, toteż kiedy woźnica ujmuje lejce i cmoka, co jest sygnałem do wyruszenia, wydaje się, że konie znikną, a powóz rozpłynie się we mgle jak kareta Kopciuszka, kiedy wbrew rozkazowi wróżki dzie-wczę wracało z balu już po północy. Otóż nic podobnego: szkapy prostują się zachwiawszy się parę razy na nogach, puszczają się galopem i już nie zwalniają; udziela się im zapał wo-źnicy, a trzaskawka jego bata wydobywa ostatnią iskrę życia drzemiącego w tych szkieletach. Grzebie to kopytem, potrząsa głową, udaje rączego rumaka, wytrzeszcza oczy, rozdyma chra-py i utrzymuje tempo, któremu nic dorównałyby najszybsze angielskie kłusaki. Jak tłumaczyć ten fenomen i jaka siła każe tym martwym zwierzętom pędzić wyciągniętym galopem? Tego nie potrafimy wyjaśnić. A jednak ów cud spełnia się w Neapolu codziennie i nikt się temu nie dziwi.
Powóz pana Pawła d'Aspremont gnał poprzez gęsty tłum, ocierając się o kramy tak zwanych acquaiuoli, zdobne w girlandy cytryn, o kuchnie pod gołym niebem, gdzie można dostać smażoną rybę albo maccheroni, o stragany z frutti di mare i stosami kawonów ułożo-nych na ulicy jak kule armatnie w parkach artyleryjskich. Jeśli tylko lazzaroni wylegujący się pod ścianami, okutani w swoje opończe, raczyli usunąć nogi, aby nie dosięgnęły ich zaprzęgi, od czasu do czasu toczył się na wielkich szkarłatnych kołach corricolo zapchany mnóstwem mnichów, nianiek, facchini i różnej hałastry, przemykając obok powozu, ocierając się o jego oś w chmurze pyłu i hałasu. Obecnie corricoli są zakazane i nie wolno produkować nowych, można natomiast dorabiać nowe pudła do starych kół albo nowe koła do starych pudeł: prze-myślny proceder, który pozwoli tym dziwacznym wehikułom istnieć jeszcze długo ku ogro-mnemu zadowoleniu amatorów kolorytu lokalnego.
Nasz podróżny dość obojętnie spoglądał na pełen życia, malowniczy obraz, jaki na pe-wno zainteresowałby turystę, gdyby w Hotelu Rzymskim nie zastał pod swoim adresem listu z podpisem: Alicja W.
Patrzył w roztargnieniu na przejrzyste i niebieskie morze, gdzie w olśniewającym bla-sku widniały i dzięki oddaleniu nabierały tonów ametystu i szafiru piękne wyspy rozsiane półkolem u wejścia do zatoki, Capri, Ischia, Nisida, Procida, których harmonijne nazwy dźwięczą jak greckie daktyle, duszą bowiem był gdzie indziej; mknęła ona jak strzała w stro-nę Sorrento, ku małemu białemu domowi ukrytemu w zieleni, o którym wspomniała w liście Alicja. W tej chwili twarz pana d'Aspremont nie miała nieokreślonego przykrego wyrazu, jaki widniał na niej, kiedy wewnętrzna radość nie godziła jej skłóconych z sobą doskonałości; była naprawdę piękna i sympatyczna, żeby posłużyć się określeniem ulubionym przez Wło-chów; łuk brwi wyrównał się; kąciki ust nie opadały pogardliwie, a tkliwy błysk rozświetlał spokojne oczy; widząc go takim, łatwo było pojąć uczucie, jakie zdawały się zdradzać dla niego na wpół czułe, na wpół żartobliwe zdania wypisane na niebieskawym czerpanym papie-rze. Jego oryginalność, wsparta wielką dystynkcją, mogła się podobać młodej miss, na sposób angielski liberalnie wychowanej przez bardzo pobłażliwego stryja.
Dzięki szybkości, do której woźnica zmuszał swoje zwierzęta, wnet minęli Chiaię, La Marinellę i powóz potoczył się wśród pól, drogą, którą dzisiaj przebiega tor kolei żelaznej. Czarny pył, podobny do miału węglowego, nadaje plutoniczny wygląd całej tej plaży, nad którą iskrzy się niebo i którą muska morze barwy najsłodszego lazuru; jest to rozsiewana przez wiatr sadza z Wezuwiusza, która przysypuje wybrzeże i upodabnia domy w Portici i w Torre del Greco do fabryk w Birmingham. Pana d'Aspremont wcale nie zainteresował kon-trast pomiędzy hebanową ziemią a szafirowym niebem; pilno mu było znaleźć się u celu. Naj-piękniejsza droga dłużyłaby się i wam, gdyby u jej kresu oczekiwała was miss Alicja, poże-gnana przed sześciu miesiącami na molo w Folkestone; wówczas niebo i morze Neapolu stra-ciłyby swój czar.
Powóz zjechał z gościńca na boczną drogę i zatrzymał się przed bramą utworzoną z dwóch ceglanych pobielonych słupów, zwieńczonych terakotowymi urnami, gdzie aloesy rozchylały liście podobne do stalowych kling i zakończone ostro jak sztylety. Malowana na zielono krata służyła za bramę. Zamiast muru wznosił się żywopłot z kaktusów, których pędy nieforemnie się wykręcały, a cierniste tarcze tworzyły nieprzeniknioną gęstwinę.
Nad żywopłotem parę ogromnych drzew figowych z iście afrykańskim wigorem rozta-czało w zbitych masach duże liście o metalicznej zieleni; wielka pinia kołysała koroną; poprzez szpary w bujnej wegetacji oko z trudem dostrzegało poprzez tę gęstą zasłonę fasadę domu lśniącą białymi płytami.
Śniada służąca z włosami kędzierzawymi i tak gęstymi, że połamałby się na nich każdy grzebień, wybiegła usłyszawszy zajeżdżający powóz, otworzyła bramę i poprzedzając pana d'Aspremont w alei oleandrów, których gałęzie muskały kwiatami jej twarz, zaprowadziła go na taras, gdzie miss Alicja Ward piła właśnie herbatę w towarzystwie stryja.
Powodując się kaprysem, bardzo zrozumiałym u młodej panny, której sprzykrzyły się wszelkie wymysły komfortu i elegancji, a może trochę na przekór stryjowi, z którego mie-szczańskich zamiłowań lekko pokpiwała, miss Alicja zamiast wykwintnego mieszkania wy-brała tę willę, której właściciele gdzieś podróżowali, toteż przez wiele lat stała pustką. W opu-szczonym ogrodzie, który niemal powrócił do stanu natury, miss Alicja dostrzegała miłą sobie dziką poezję; w sprzyjającym neapolitańskim klimacie wszystko rosło z przedziwną szybko-ścią. Drzewa pomarańczowe, mirty, granatowce, drzewa cytrynowe radośnie z tego korzysta-ły i gałęzie, nie obawiając się ogrodniczego noża, podawały sobie ręce z jednego krańca alei w drugi albo poufale wchodziły do pokojów przez wybitą szybę. Nie było tutaj, jak zdarza się na Północy, smutku opuszczonego domostwa, lecz szaleńcza wesołość i radosna niesforność przyrody Południa, pozostawionej samej sobie; pod nieobecność właściciela bujna roślinność z rozkoszą oddawała się orgii liści, kwiatów, owoców i zapachów i odbierała sobie to, czego pozbawia ją człowiek.
Kiedy komodor - tak Alicja poufale nazywała stryja - po raz pierwszy zobaczył nieprze-nikniony gąszcz, poprzez który należałoby chyba przedzierać się, jak w puszczach amerykań-skich, z maczetą, zaczął głośno wykrzykiwać i twierdził, że jego bratanica niewątpliwie po-stradała zmysły. Alicja wszakże z całą powagą zapewniła go, że każe od drzwi wejściowych do salonu i z salonu na taras urządzić przejście dość szerokie, aby zmieściła się beczułka mał-mazji - jedyne ustępstwo, jakie mogła uczynić na rzecz stryjowskiego pozytywizmu. Komo-dor dał za wygraną, bo nie umiał czegokolwiek odmówić bratanicy, i oto teraz, siedząc na ta-rasie naprzeciwko niej, małymi łykami popijał z wielkiej filiżanki rum, udając, że to herbata.
Taras, który przede wszystkim oczarował młodą miss, był istotnie nadzwyczaj malo-wniczy, toteż zasługuje na osobny opis, jako że Paweł d'Aspremont miał tam często powracać i że godzi się odmalować dekorację scen, które się relacjonuje.
Na taras, którego pionowe ściany górowały nad drogą biegnącą w głębokiej koleinie, prowadziły schody z wielkich, nic przystających do siebie płyt, wśród których znakomicie czuły się bardzo żywotne chwasty. Cztery naruszone zębem czasu kolumny, wzięte z jakiejś antycznej ruiny, a których utracone głowice zastąpiono kamiennymi impostami, podtrzymy-wały kratę splecioną z tyczek, którą porastała winna latorośl. Z balustrady opadało strumie-niami i girlandami dzikie wino i pomurnik. Dołem w uroczym chaosie rosły figa indyjska, aloes i mącznica, a za lasem, ponad który wybujała palma i trzy pinie, rozciągał się widok na faliste tereny usiane białymi willami, sięgając aż po liliowawą sylwetę Wezuwiusza albo tonąc w błękitnym bezmiarze morza.
Gdy pan d'Aspremont ukazał się u szczytu schodów, Alicja podniosła się z lekkim okrzykiem radości i podeszła parę kroków na jego spotkanie. Paweł angielskim obyczajem ujął jej rękę, ale dziewczyna ruchem pełnym dziecinnego wdzięku i niewinnej kokieterii pod-niosła tę uwięzioną dłoń do jego ust.
Komodor usiłował wyprostować się na trochę podagrycznych nogach, co udało mu się po paru grymasach bólu, zabawnie kontrastujących z rozpromienionym wyrazem jego wie-lkiej twarzy; szybkim jak na niego krokiem podszedł do uroczej grupy dwojga młodych i tak energicznie ujął rękę Pawła, że o mało nie pogruchotał mu palców, co jest najwyższym wy-razem starej brytyjskiej kordialności.
Miss Alicja Ward należała do tej odmiany Angielek-brunetek, które wcielają pewien ideał kojarzący cechy, wydawałoby się, sprzeczne, to znaczy miała cerę tak olśniewającej bia-łości, że żółkły przy niej mleko, śnieg, lilia, alabaster, wosk zwany jarzącym i to wszystko, co służy poetom do „białych” porównań, a przy tym wargi wiśniowe i włosy czarne jak noc na kruczych skrzydłach. Efekt tego kontrastu jest niezwykły i rodzi szczególną piękność, której ekwiwalentu na próżno by szukać gdzie indziej. Podobno niekiedy Czerkieski, od dzieciństwa chowane w seraju, miewają tę cudowną cerę, ale w tym względzie musimy wierzyć przesa-dnym zachwytom poezji wschodniej i gwaszom Lewisa przedstawiającym haremy Kairu. Alicja bez wątpienia była najdoskonalszym wcieleniem tego typu urody.
Wydłużony owal twarzy, cera nieporównanej czystości, subtelny, cienki, niemal prze-zroczysty nos, ciemnoniebieskie oczy w oprawie długich rzęs, które, gdy opuszczała powieki, drżały na bladoróżowych policzkach jak czarne motyle, usta zabarwione połyskliwą purpurą, włosy niby atłasowe wstęgi opadające w lśniących wolutach wzdłuż policzków i łabędziej szyi świadczyły na korzyść romantycznych kobiecych twarzy Maclise'a, które na Wystawie Powszechnej wydawały się uroczymi szalbierstwami.
Alicja miała na sobie organdynową suknię z marszczonymi wolantami, haftowanymi w czerwone liście palmowe, cudownie harmonizujące z plecionką z drobnych korali, z których zrobione były przybranie głowy, naszyjnik i bransolety; po pięć wisiorków zdobiących szlifo-wany koral drżało u płatków jej małych, subtelnie ukształtowanych uszu.
- Jeżeli gorszy pana ten nadmiar korali, proszę nie zapominać, że jesteśmy w Neapolu i że rybacy specjalnie wracają z morza, aby dostarczać nam tych gałązek, czerwieniejących na powietrzu.
Nakreśliwszy portret miss Alicji Ward, musimy chociażby dla kontrastu ukazać przy-najmniej karykaturę komodora, w stylu Hogartha.
Komodor, liczący lat około sześćdziesięciu, tym się odznaczał, że miał purpurową, jednostajnie rozognioną twarz, na której ostro odcinały się białe brwi i tejże barwy faworyty, przycięte w kształt tak zwanych „kotletów”, wskutek czego wyglądał jak stary Indianin, który wytatuował się kredą. Udar słoneczny, nieuniknione następstwo podróży do Włoch, dodał je-szcze parę warstw do tego gorącego kolorytu i komodor mimo woli przywodził na myśl dużą pralinę w wacie. Ubrany był od stóp do głów - surdut, kamizelka, spodnie i getry - w wigo-niowy samodział koloru intensywnie zielonego, na który namówił go niewątpliwie krawiec zaklinając się na honor, że jest to odcień najmodniejszy i że materiał nosi się doskonale, co zresztą może nawet nie było kłamstwem. Pomimo płomiennej cery i groteskowego stroju ko-modor wcale nie wyglądał pospolicie. Jego pedantyczna czystość, schludny ubiór i doskonałe maniery zdradzały prawdziwego dżentelmena, chociaż w niejednym przypominał Anglików z wodewilu, parodiowanych przez Hoffmanna albo Levassora. Istotą jego charakteru było uwielbienie dla bratanicy i wypijanie wielkich ilości porto oraz rumu jamajki w celu utrzyma-nia w organizmie owej podstawowej wilgoci, zgodnie z metodą kaprala Trimma.
- Proszę spojrzeć, jak doskonale się czuję i jak ładnie wyglądam! I jakie kolory! Co prawda nie takie, jak u mego stryja; do tego, miejmy nadzieję, nie dojdzie. Ale tutaj jestem różowa, naprawdę różowa - mówiła Alicja przesuwając po policzku smukłym paluszkiem, którego paznokieć lśnił jak agat. - Przybyło mi też na wadze i nie widać już tych nieszczę-snych solniczek, którymi tak się martwiłam przed każdym balem. Przyznaj, pan, wielka ze mnie kokietka, skoro wyrzekłam się na trzy miesiące towarzystwa narzeczonego, byle po rozłące ujrzał mnie rześką i dorodną.
Wypowiadając tę tyradę właściwym sobie wesołym i lekkim tonem, Alicja stała przed Pawłem, jak gdyby chciała sprowokować jego opinię i stawić jej czoło.
- Nieprawdaż - dodał komodor - że Alicja jest teraz silna i wspaniała jak dziewczęta z Procidy, które noszą amfory greckie na głowie?
- Ależ tak, komodorze - odparł Paweł. - Miss Alicja nie wypiękniała, to byłoby niemo-żliwe, ale stan jej zdrowia jest bez wątpienia lepszy niż wówczas, gdy, jak utrzymuje, przez kokieterię narzuciła mi tę uciążliwą rozłąkę.
I spojrzenie jego ze szczególną uporczywością zatrzymało się na stojącej przed nim dziewczynie.
Nagle śliczne różowe kolory, których zyskaniem tak się chlubiła, znikły z policzków Alicji, jak rumieniec wieczoru spływa ze śnieżnych szczytów, kiedy słońce skryje się za widnokręgiem; drżąc cała podniosła rękę do serca; ściągnęły się czarujące pobladłe usta.
Paweł, zaniepokojony, podniósł się, podobnie uczynił komodor; rumieńce powróciły na twarz Alicji; uśmiechała się z pewnym wysiłkiem.
- Przyrzekłam panu filiżankę herbaty albo sorbet, ale chociaż jestem Angielką, nama-wiam na sorbet. W tym kraju sąsiadującym z Afryką i gdzie sirocco przybywa prostą drogą, lepszy jest śnieg niż gorąca woda.
Wszyscy troje zasiedli wokoło kamiennego stołu, pod sklepieniem z winnej latorośli; słońce zanurzyło się w morzu i błękitny dzień, który w Neapolu nazywa się nocą, następował po dniu żółtym. Księżyc przez szczeliny między liśćmi rozsiewał po tarasie srebrne monety; morze szeleściło u brzegu jak pocałunki, a z dali dochodził miedziany dreszcz tamburynów wtórujących tarantelom...
Trzeba się było pożegnać; Vicè, nieokrzesana służąca o kędzierzawych włosach, przy-szła z latarką, aby odprowadzić Pawła przez labirynty ogrodu. Podając sorbety i zamrożoną wodę, wciąż wpatrywała się w nowo przybyłego wzrokiem, w którym ciekawość mieszała się z lękiem. Widocznie wynik badania nie był pomyślny dla Pawła, bo czoło Vicè, i tak już żółte jak cygaro, jeszcze pociemniało; towarzysząc cudzoziemcowi niepostrzeżenie kierowała ku niemu palce mały i wskazujący, podczas gdy dwa środkowe, zagięte ku dłoni złączyły się z kciukiem, jak gdyby tworząc jakiś znak kabalistyczny.
III
Przyjaciel Alicji wrócił do Hotelu Rzymskiego tą samą drogą; wieczór był niezrówna-nie piękny; czysty i lśniący księżyc rzucał na przezroczyście lazurową wodę długą smugę srebrnych łusek, których nieustanne migotanie wywołane ruchem fal dodawało jeszcze świetności obrazowi. Na morzu łodzie rybackie, z żelaznymi latarniami pełnymi palących się pakuł na dziobie, znaczyły morze niby czerwone gwiazdy i ciągnęły za sobą szkarłatne bruzdy; dym z Wezuwiusza, biały w dzień, przeobraził się w świetlne kolumny i też rzucał refleksy na zatokę. W tej chwili przedstawiała ona ten nieprawdopodobny dla oczu ludzi z Północy widok, jaki nadają jej włoskie gwasze w czarnych ramach, tak rozpowszechnione przed paru laty i w swojej rażącej przesadzie wierniejsze, niżby się wydawało.
Jacyś lazzaroni, nocni włóczędzy, snuli się jeszcze po nabrzeżu, nieświadomie porusze-ni tym czarodziejskim widokiem, i wlepiali wielkie czarne oczy w niebieskawą dal. Inni, sie-dząc na krawędzi osadzonej na mieliźnie łódki, śpiewali Lucię albo modną w tym czasie ludo-wą romancę Ti voglio ben'assai, głosami, których mogłoby im pozazdrościć wielu tenorów otrzymujących po sto tysięcy franków. Neapol idzie spać późno, jak wszystkie południowe miasta, jednakże powoli okna wygasały i tylko jaskrawo oświetlone biura loteryjne, reklamu-jące swoje szczęśliwe numery i zdobne girlandami z kolorowego papieru, stały jeszcze otwo-rem, gotowe przyjąć pieniądze od kapryśnych graczy, którym w drodze do domu przyszłoby nagle do głowy postawić parę carlini albo dukatów na numer, jaki się im przyśnił.
Paweł położył się, zaciągnął gazowe zasłony moskitiery i wnet zasnął. Jak często zdarza się podróżnym po morskiej przeprawie, jego posłanie, jakkolwiek nieruchome, zdawało się pod nim kołysać i toczyć, jak gdyby Hotel Rzymski był „Leopoldem”. Pod tym wrażeniem śnił teraz, że jest na morzu i że na molo widzi bardzo bladą Alicję, a obok jej szkarłatnego stryja; dawała mu ręką znaki, aby nie przybijał do brzegu; jej twarz wyrażała głęboki ból; odpędzając go zdawała się czynić to wbrew własnej woli, ulegać jakiemuś przemożnemu fata-lizmowi.
Ów sen, który z ostatnio oglądanych obrazów czerpał ogromną realność, był dla śniące-go niezwykle przykry, toteż obudził się szczęśliwy, że znajduje się w swoim pokoju, gdzie drżał opalowy blask nocnej lampki, oświetlając małą porcelanową wieżyczkę atakowaną przez brzęczące komary. Aby nie zapaść znowu w ten męczący koszmar, Paweł przezwycię-żył senność i jął wspominać początki swojej znajomości z miss Alicją, odtwarzając kolejno w myśli wszystkie naiwnie urocze sceny pierwszej miłości.
Stanął mu przed oczyma dom w Richmond, cały z różowej cegły, obrośnięty krzewami dzikiej róży i kapryfolium, dom, w którym mieszkała miss Alicja ze stryjem i do którego pod-czas swojej pierwszej podróży do Anglii zyskał wstęp dzięki jednemu z tych listów polecają-cych, których efekt ogranicza się zazwyczaj do zaproszenia na obiad. Wspomniał białą suknię z indyjskiego muślinu, ze zwyczajną wstążką za całą ozdobę, jaką tego wieczoru miała na sobie Alicja, która właśnie poprzedniego dnia wróciła z pensji, i gałązkę jaśminu wijącą się w kaskadzie jej włosów jak porwany prądem kwiat z wianuszka Ofelii, i aksamitnie błękitne oczy, i lekko rozchylone usta, ukazujące drobne zęby z masy perłowej, i smukłą szyję wygi-nającą się jak szyja czujnego ptaka, i nagły rumieniec, gdy spojrzenie młodego francuskiego dżentelmena spotkało się z jej wzrokiem.
Salonik z brązową boazerią, obity zielonym materiałem, z rycinami przedstawiającymi polowanie na lisa i steeplechases, utrzymanymi w ostrych tonach właściwych angielskiej gra-fice, odtwarzał się w jego mózgu niby w ciemni optycznej. Fortepian ukazywał rząd jednako-wych klawiszów podobnych do uzębienia leciwej wdowy. Kominek, zdobny gałązką irlandz-kiego bluszczu, połyskiwał szkliwionymi ołowiem płytami; dębowe fotele na toczonych no-gach otwierały ramiona obleczone safianową skórą, dywan pysznił się rozetami, miss Alicja, drżąc jak listek, śpiewała najcudowniejszym w świecie fałszywym głosem romancę z opery Anna Bolena: Deb, non voler costringere, nie mniej przejęty Paweł akompaniował jej nie zawsze utrzymując się w rytmie, zaś komodor, uśpiony trudami trawienia i bardziej niż kiedy-kolwiek purpurowy, bezwolnie upuścił na ziemię olbrzymi numer „Times'a” wraz z suple-mentem.
Potem scena się zmieniła. Paweł, już bardziej zadomowiony, na zaproszenie komodora spędził parę dni w jego wiejskiej siedzibie w Lincolnshire... Stary zamek feudalny, o blanko-wanych wieżach, z gotyckimi oknami na wpół zarosłymi bujnym bluszczem, ale wewnątrz urządzony z całym nowoczesnym komfortem, wznosił się na końcu trawnika, którego rajgras, pieczołowicie podlewany i ubijany, był gładki jak aksamit; dokoła gazonu biegła aleja wysy-pana żółtym piaskiem, która służyła miss Alicji do konnej jazdy, gdy dosiadała jednego ze szkockich poneys o kędzierzawych grzywach, jakie chętnie maluje Sir Edward Landseer nadając im ludzkie niemal spojrzenie. Paweł na gniadoczerwonym koniu, pożyczonym od komodora, towarzyszył pannie Ward w jej okrężnej przejażdżce, lekarz bowiem, stwierdzi-wszy, że ma słabe płuca, zalecił jej ruch na świeżym powietrzu.
Innym razem lekkie czółno mknęło po stawie, rozsuwając lilie wodne i płosząc zimoro-dki spod srebrzystych wierzbowych liści. Alicja wiosłowała, a Paweł siedział przy sterze: była taka śliczna w złotej aureoli, jaką zarysowywał wokół jej głowy kapelusz ze słomki, prześwietlonej promieniami słońca! Pochylała się do tyłu ciągnąc wiosło; lakierowany czubek szarego trzewiczka wpierał się w deskę ławki; miss Ward nic miała krótkiej i wyokrąglonej niczym żelazko andaluzyjskiej stopy, jaką podziwia się w Hiszpanii, lecz nóżkę cienką w ko-stce, z ładnie sklepionym podbiciem, a podeszwa jej bucika, może trochę za długa, nie miała ani dwóch cali szerokości.
Komodor pozostawał zakotwiczony u brzegu, nie dla zachowania należnej godności, lecz z uwagi na ciężar, który spowodować mógł zatonięcie wątłej łodzi; czekał na bratanicę w przystani i z macierzyńską pieczołowitością zarzucał jej na ramiona mantylkę, aby się nie przeziębiła; uwiązawszy łódź do palika, wszyscy wracali na lunch do zamku. Przyjemnie było patrzeć, jak Alicja, która zazwyczaj jadała jak ptaszek, z zapałem atakowała perłowymi ząb-kami różowy, cienki jak papier płatek jorkszyrskiej szynki i chrupała bułeczkę, nie rzucając ani okruszyny złotym rybkom w akwarium.
Szczęśliwe dnie mijają tak szybko! Z tygodnia na tydzień Paweł odkładał wyjazd i pię-kne kępy parkowej zieleni zaczynały nabierać szafranowych odcieni; ze stawu rankiem pod-nosiły się białe mgły. Zeschłe liście, mimo że ogrodnik stale je grabił, leżały na piasku alei, miliony drobnych zmarzniętych pereł lśniło na zielonym gazonie, wieczorem zaś widywano sroki, które podskakując wadziły się ze sobą między wierzchołkami łysych drzew.
Alicja bladła pod niespokojnym spojrzeniem Pawła i z żywego kolorytu pozostały jej tylko dwie różowe plamy u góry policzków. Często było jej chłodno i nic mogła się rozgrzać nawet przy najsutszym ogniu z węgla kamiennego. Lekarz wydawał się zatroskany i podczas ostatniej konsultacji poradził, aby miss Ward spędziła zimę w Pizie, a wiosnę w Neapolu.
Sprawy rodzinne wezwały Pawła do Francji; Alicja z komodorem wybierali się do Włoch i rozstanie odbyło się w Folkestone. Nic nie zostało wyraźnie powiedziane, ale miss Ward uważała Pawła za narzeczonego, a komodor znacząco uścisnął rękę młodzieńca: w ten sposób można miażdżyć palce tylko przyszłemu zięciowi.
Paweł po sześciu miesiącach, które w jego niecierpliwości wydawały mu się niby sześć stuleci, pełen szczęścia odnajdował teraz Alicję wyleczoną z osłabienia, tryskającą zdrowiem. To, co było w niej jeszcze z dziecka, znikło bezpowrotnie, toteż Paweł z rozkoszą myślał, że komodor nie będzie się sprzeciwiał, gdy on poprosi o rękę jego bratanicy.
Kołysany tymi radosnymi wizjami zasnął i obudził się dopiero rankiem. Neapol zaczy-nał już hałasować: sprzedawcy mrożonej wody zachwalali swój towar; kucharze podawali przechodniom kawały mięsa nadziane na tyczkę, leniwe gospodynie, wychylone z okien, opu-szczały na sznurku koszyki na żywność i wciągały je na górę pełne pomidorów, ryb i ogro-mnych ćwiartek dyni. Pisarze publiczni w wytartych surdutach, zatknąwszy pióro za uchem, rozsiadali się w swoich kramach; wekslarze na małych stolikach układali w stosy grani, carlini i dukaty; woźnice zmuszali do galopu chude szkapy, szukając porannych klientów, a dzwony ze wszystkich wież kościelnych radośnie obwieszczały Angelus.
Nasz podróżny, otulony szlafrokiem, wsparł się łokciem o drzwi na balkon; za oknem rysowała się Santa Lucia, fort Castel dell'Ovo i ogromna przestrzeń morska aż do Wezuwiu-sza i do niebieskiego przylądka, na którym bielały wielkie casini w Castellamare, a jeszcze dalej wille w Sorrento.
Niebo było czyste, tylko lekka biała chmurka płynęła ku miastu, pędzona przez zuchwa-ły wietrzyk. Paweł utkwił w niej to osobliwe spojrzenie, na które już zwróciliśmy uwagę, i zmarszczył brwi. Do jednego obłoku dołączyły się inne i wkrótce gęsta zasłona chmur roz-wiesiła czarne zwoje nad zamkiem Sant'Elmo. Wielkie krople spadły na bruk z zastygłej lawy i w parę minut przerodziły się w jedną z tych dyluwialnych ulew, które zmieniają ulice Neapolu w strumienie, unosząc psy, a nawet osły do rynsztoków. Zdziwiony tłum rozproszył się szukając schronienia; kramy ustawione pod gołym niebem szybko zniknęły, tracąc przy tym część towaru, ulewa zaś, zawładnąwszy polem walki, gnała w białych kłębach po opusto-szałym nabrzeżu Santa Lucia.
Olbrzymi facchino, któremu Paddy wymierzył był tak piękny cios, oparty o mur pod trochę osłaniającym go balkonem, nie dał się porwać ogólnej fali ucieczki i z wielką zadumą w oczach patrzył w okno, z którego wyglądał pan Paweł d'Aspremont.
Swój monolog wewnętrzny streścił w zdaniu wymruczanym z gniewną miną:
„Kapitan «Leopolda» powinien był wrzucić tego forestiere do morza”, po czym sięgnął ręką w zanadrze grubej płóciennej koszuli i dotknął zawiniątka z amuletami, które nosił na szyi na sznureczku.
IV
Piękna pogoda wnet powróciła, gorące promienie słońca w parę minut osuszyły ostatnie łzy ulewnego deszczu i tłum znowu zaroił się wesoło na nabrzeżu. Ale Timberio, tragarz, widocznie nie zmienił opinii o młodym podróżnym Francuzie i przezornie przeniósł swoje penaty w miejsce niewidoczne z okien hotelu; paru jego znajomych lazzaroni zdziwiło się, że porzuca tak znakomity punkt, wybierając stanowisko znacznie mniej korzystne.
- Niech je zajmuje, kto chce - odrzekł Timberio kiwając głową z tajemniczą miną - już ja wiem, co robię.
Paweł zjadł śniadanie w pokoju, bo czy to przez nieśmiałość, czy przez dumę, nie lubił bywać w miejscach publicznych; następnie ubrał się i chcąc doczekać pory stosownej, aby udać się do miss Ward, wstąpił do muzeum w Palazzo dei Studî. Roztargnionym okiem patrzył na cenny zbiór kampańskich waz, brązy wydobyte podczas prac archeologicznych w Pompejach, pokryty grynszpanem spiżowy hełm grecki, zawierający jeszcze głowę rycerza, który go nosił, grudę stwardniałego błota, w której niby w formie do odlewów zachował się odcisk uroczego torsu młodej kobiety zaskoczonej przez wybuch w wiejskim domu Arriusa Diomedesa, dalej Herkulesa Farnezyjskiego i jego imponującą muskulaturę, Florę, archaiczną Minerwę, dwóch Balbusów i wspaniały posąg Arystydesa, chyba najdoskonalsze dzieło, jakie pozostawiła nam starożytność. Ale człowiek zakochany nie jest zbyt entuzjastycznym wielbi-cielem pomników sztuki; najmniejszy rys uwielbianej głowy wart jest dla niego więcej niż wszystkie marmury greckie albo rzymskie razem wzięte.
Skoro udało mu się jako tako spędzić dwie czy trzy godziny w Studî, pobiegł do powozu i skierował się ku wiejskiemu domowi, gdzie mieszkała miss Ward. Woźnica z chara-kterystyczną dla natur południowych wyrozumiałością dla namiętnych uczuć eksploatował do ostateczności swoje szkapy, toteż wkrótce powóz zatrzymał się przy filarach uwieńczonych wazami gruboszowatych roślin, któreśmy już opisali. Ta sama służąca wyszła otworzyć bramę; jej włosy, jak zawsze, zwijały się w nieposkromione kędziory; jej strój, jak pierwszym razem, składał się jedynie z koszuli z grubego płótna haftowanej przy rękawach i szyi koloro-wą nicią oraz spódnicy z grubego materiału w poprzeczne jaskrawe pasy, jak u kobiet z Procidy; nie miała - niestety - pończoch i brnęła w kurzu stopami, którymi zachwyciłby się rzeźbiarz. Na piersi, na czarnym sznureczku zawieszony był pęk drobnych, dziwnego kształtu breloków z rogu i koralu, na których, ku widocznemu zadowoleniu Vicè, zatrzymał się wzrok Pawła.
Miss Alicja była na tarasie, tej części domu, gdzie przesiadywała najchętniej. Indyjski hamak z czerwonobiałej bawełny, ozdobiony ptasimi piórami, umocowany do dwóch kolumn podpierających sklepienie z winorośli, swobodnie kołysać dziewczynę otuloną lekkim kremo-wym peniuarem z chińskiego jedwabiu, którego rurkowane przybranie gniotła niemiłosiernie. Stopy, których końce widać było przez oka hamaka, obute były w pantofelki z aloesowych włókien; piękne nagie ramiona skrzyżowała nad głową, w pozie starożytnej Kleopatry, bo chociaż był dopiero początek maja, panował już wielki upał i tysiące koników polnych chó-rem cykało w pobliskich zaroślach.
Komodor w stroju plantatora, usadowiony w trzcinowym fotelu, rytmicznie pociągał za sznur od hamaka.
Grupę uzupełniała trzecia osoba: hrabia Altavilla, młody elegant neapolitański, którego obecność wywołała na czole Pawła ową zmarszczkę nadającą jego fizjonomii wyraz diabo-licznej złośliwości.
Hrabia istotnie należał do mężczyzn, jakich niechętnie widuje się przy ukochanej ko-biecie. Wysoka jego postać odznaczała się doskonałymi proporcjami, włosy czarne jak węgiel w obfitych puklach otaczały gładkie i ładnie zarysowane czoło; iskra neapolitańskiego słońca migotała mu w oczach, a duże i mocne, ale białe jak perły zęby zdawały się nabierać jeszcze większego blasku przy żywej czerwieni warg i oliwkowym tonie cery. Jedyny zarzut, jaki małostkowy gust mógłby postawić hrabiemu, to że był zbyt piękny.
Co do garderoby, Altavilla sprowadzał ją z Londynu i nawet najsurowszy dandy musiał-by ją zaaprobować. Czymś włoskim w całym jego ubiorze były tylko bogate spinki u koszuli. Przejawiało się w tym bardzo zakorzenione u ludzi Południa zamiłowanie do klejnotów. Zapewne też wszędzie poza Neapolem uznano by za wyraz miernego raczej smaku wiązkę koralowych rozdwojonych gałązek, miniaturowych, zrobionych z zastygłej lawy Wezuwiusza dłoni o palcach zgiętych albo dzierżących sztylet, psów leżących na wyciągniętych łapach, rogów białych i czarnych oraz innych w tym rodzaju drobiazgów, jak pospolity pierścionek zawieszony na łańcuszku od zegarka; ale jedna przechadzka po ulicy Toledańskiej lub do Villa Reale przekonałaby nas, że hrabia nosząc przy kamizelce te dziwaczne breloki nie grzeszył żadną ekscentrycznością.
Kiedy wszedł Paweł d'Aspremont, hrabia na usilną prośbę miss Ward śpiewał właśnie jedną z uroczych neapolitańskich pieśni ludowych, których autorzy są nieznani, a z których każda, opracowana przez muzyka, mogłaby zapewnić bogactwo operze. Tym, którzy nie sły-szeli ich na wybrzeżu Chiaja albo na molo, z ust jakiegoś lazzarone, rybaka czy trovatello, pewne o nich wyobrażenie mogłyby dać prześliczne romance Gordigianiego. Powstają one z westchnienia wiatru, promienia księżyca, zapachu drzew pomarańczowych i uderzeń serca.
Alicja ładnym, trochę fałszywym angielskim głosem powtarzała motyw, który chciała zapamiętać, i nie przerywając sobie uczyniła drobny przyjazny gest w stronę Pawia, ten jednak patrzył na nią z dość niechętną miną, zmrożony obecnością pięknego młodzieńca.
Jeden ze sznurów hamaka pękł i miss Ward ześliznęła się na ziemię, nie czyniąc sobie wszakże nic złego; sześć rąk wyciągnęło się do niej jednocześnie. Dziewczyna już była na nogach, cała w rumieńcach wstydu, gdyż padanie w obecności mężczyzn jest improper. Ale nie spowodowało to żadnego nieładu wśród fałdów skromnie otulającej ją sukni.
- Przecież ja sam wypróbowałem te sznury - powiedział komodor — a miss Ward nie waży więcej od kolibra.
Hrabia Altavilla z tajemniczą miną pokiwał głową; w duszy najwidoczniej czymś in-nym niż ciężar tłumaczył pęknięcie sznura, ale jako człowiek dobrze wychowany nie powie-dział nic; poprzestał na potrząśnięciu pękiem breloków, jakie miał przy kamizelce.
Jak wszyscy mężczyźni, którzy stają się posępni i sztywni w obecności rywala, jeśli wydaje się im groźny, Paweł d'Aspremont, chociaż obyty w towarzystwie, zamiast podwoić względy i uprzejmości, nie potrafił ukryć złego humoru; odpowiadał monosylabami, pozwalał rozmowie zamierać, a spojrzenie jego zwracając się ku Altavilli nabierało złowrogiego wyra-zu; żółte włókienka wiły się pod przezroczystą szarością źrenic jak wodne węże na dnie źró-dła.
Ilekroć Paweł tak na niego popatrzył, hrabia gestem niby to odruchowym wyrywał kwiat ze stojącej obok żardyniery i rzucał tak, aby przeciąć fluid tego rozdrażnionego spojrze-nia.
- Dlaczego pan tak plądruje w mojej żardynierce? - zawołała miss Alicja Ward, która dostrzegła ten manewr. - Co zawiniły panu moje kwiaty, że ścina im pan główki?
- Ach, to nic, pani; po prostu nerwowy tik - odpowiedział Altavilla ścinając paznokciem wspaniałą różę, którą odrzucił, aby podzieliła los innych.
- Strasznie mi się pan naraża - rzekła Alicja - i nic o tym nie wiedząc godzi pan w jedną z moich manii. Jeszcze nigdy nic zerwałam kwiatu. Bukiet budzi we mnie jakieś przerażenie; to kwiaty martwe, trupy róż, werbeny albo barwinku i zapach ich ma dla mnie coś grobowe-go.
- Aby odpokutować popełnione morderstwa - rzekł z ukłonem hrabia Altavilla - przyślę pani sto koszów kwiatów żyjących.
Paweł wstał i z wymuszoną miną gniótł rondo kapelusza, jak gdyby zamierzał odejść.
- Cóż to, pan już wychodzi? - spytała miss Ward.
- Muszę napisać listy, bardzo ważne listy.
- Och, szkaradnie to pan powiedział! - zawołała dziewczyna z nadąsaną minką. - Czy listy mogą być ważne, kiedy nie pisze pan do mnie?
- Niechże pan zostanie - rzekł komodor. — Ułożyłem sobie w głowie plan wieczoru nie pytając o zgodę mojej bratanicy: pójdziemy naprzód wypić przy studni na Santa Lucia po szklance wody, która zalatuje nieświeżymi jajkami, ale pobudza apetyt; na targu rybnym każemy podać sobie po tuzinie albo po dwa ostryg białych i czerwonych, obiad zjemy pod sklepieniem z winnej latorośli w jakiejś prawdziwie neapolitańskiej austerii, popijemy falernu i Lacrima Christi, a zakończymy wyprawę wizytą u signora Pulcinelli. Hrabia wyjaśni nam subtelności dialektu.
Projekt ten zdawał się mało pociągać pana d'Aspremont; skłonił się chłodno i wyszedł.
Altavilla został jeszcze parę chwil, a ponieważ miss Ward zagniewana odejściem Pawła nic poparła projektu komodora, i on się pożegnał.
W dwie godziny później miss Alicja otrzymała mnóstwo doniczek z bardzo rzadkimi kwiatami i, co więcej ją zdziwiło, olbrzymią parę rogów sycylijskiego wołu, przejrzystych ni-by jaspis, gładkich jak agat, długości trzech stóp i zakończonych groźnymi czarnymi szpica-mi. Wspaniała oprawa z brązu pozwalała umieszczać rogi, końcami ku górze, na kominku, konsoli albo gzymsie.
Vicè, która pomagała tragarzom rozpakowywać kwiaty i rogi, zdawała się pojmować doniosłość dziwacznego podarunku.
Umieściła na widocznym miejscu, na kamiennym stole wspaniałe półksiężyce, jak gdyby zdjęte z czoła boskiego byka, który porwał Europę, i rzekła:
- No, teraz możemy się bronić.
- Co masz na myśli, Vicè? - zapytała miss Ward.
- E, nic... chyba to, że francuski signor ma bardzo dziwne oczy.
V
Dawno minęła już pora posiłków i ogień z węgla kamiennego, który w ciągu dnia zmie-niał kuchnię Hotelu Rzymskiego w krater Wezuwiusza, powoli żarząc się dogasał pod blasza-nymi pokrywami; patelnie wróciły na wyznaczone im gwoździe i lśniły rzędem jak tarcze na poszyciu starożytnej triery; miedziana lampa, podobna do tych, które wydobywa się podczas archeologicznych poszukiwań w Pompejach, zawieszona na potrójnym łańcuszku u poprze-cznej belki sufitu, oświetlała trzema knotami, nurzającymi się prostodusznie w oliwie, śro-dkową część obszernej kuchni, której kąty pozostawały zanurzone w cieniu.
Promienie światła padające z wysoka modelowały nadzwyczaj malowniczą grą światło-cieni grupę charakterystycznych postaci zgromadzonych dokoła ciężkiego drewnianego stołu, który, cały pocięty i poryty uderzeniami noża kuchennego, zajmował środek tej wielkiej izby, gdzie dym unoszący się z przyrządzanego jadła pociągnął ściany owym bituminem, tak lu-bianym przez malarzy ze szkoły Caravaggia. Również Lo Spagnoletto czy też Salvatore Rosa, w swoim wielkim umiłowaniu prawdy, nie pogardziliby modelami, jakie przywiódł tutaj przypadek, a raczej, mówiąc ściślej, cowieczorny nałóg.
Był tam przede wszystkim kuchmistrz Virgilio Falsacappa, osobistość bardzo ważna, ogromnej statury i olbrzymiej tuszy, który mógłby ujść za jednego ze współbiesiadników Witeliusza, gdyby zamiast bluzy z białej dymki miał na sobie rzymską togę z purpurowym szlakiem: jego rysy, nadzwyczaj wyraziste, tworzyły coś w rodzaju zrobionej serio karykatury pewnych typów znanych ze starożytnych medali; krzaczaste czarne brwi sterczały na pół cala nad oczyma wykrojonymi jak oczy masek teatralnych; potężny nos rzucał cień na duże usta, które zdawały się uzbrojone w trzy rzędy zębów, jak paszcza rekina. Podgardle potężne jak u farnezyjskiego byka łączyło brodę opatrzoną dołkiem, w którym zmieściłaby się cała pięść, z atletyczną szyją, żylastą i mocno umięśnioną. Dwie kępy faworytów, z których każda starczy-łaby na przyzwoitą brodę dla strażaka, tworzyły ramę tej wielkiej twarzy o bardzo ostrym ko-lorycie; kędzierzawe, lśniące czarne włosy, lekko posrebrzone siwizną, zwijały się na czaszce w małe, krótkie kosmyki, a kark z trzema poprzecznymi fałdami wylewał się z kołnierza blu-zy; w płatkach usznych, uwydatnionych przez wyrostki kostne szczęk zdolnych w jeden dzień pożreć wołu, błyszczały srebrne kolczyki wielkie jak tarcza księżyca; taki był mistrz Virgilio Falsacappa; podkasany na biodrze fartuch i nóż schowany w drewnianej pochwie sprawiały, że bardziej wyglądał na kapłana-ofiarnika niż na kucharza.
Następny był tragarz Timberio; związane z jego zawodem stałe ćwiczenia mięśni i skro-mne posiłki, na które składały się garść nie dogotowanego makaronu poprószonego serem caciocavallo, kawał dyni i szklanka mrożonej wody, utrzymywały go w stanie względnej chu-dości, gdyż suto odżywiany na pewno osiągnąłby tuszę Falsacappy, mocny jego kościec wy-dawał się bowiem zdatny do dźwigania ogromnego ciężaru ciała. Miał na sobie tylko spodnie, długą kamizelę z brunatnego materiału i pospolitą opończę przerzuconą przez ramię.
Oparty o brzeg stołu, Scazziga, stangret powozu, który wynajmował pan Paweł d'Aspremont, również odznaczał się uderzającą fizjonomią; nieregularne, a subtelne rysy wy-rażały naiwną przebiegłość; zawodowy uśmiech błąkał się po szyderczych wargach, a jego uprzejmość wskazywała, że nieustannie miał do czynienia z ludźmi dobrych manier; kupiona w kramie ze starzyzną odzież udawała coś w rodzaju liberii, z której wielce był dumny i która w jego pojęciu stwarzała ogromny dystans społeczny pomiędzy nim a nieokrzesanym Tim-berio; jego styl upstrzony był wyrazami angielskimi i francuskimi, które nie zawsze najszczę-śliwiej oddawały treść tego, co chciał powiedzieć, ale i tak budziły podziw dziewcząt kuchen-nych i kuchcików, olśnionych taką erudycją.
Trochę w głębi trzymały się dwie młode służące, których rysy, chociaż bez wątpienia mniej szlachetne, jednak przywodziły na pamięć typ tak dobrze znany z monet syrakuzań-skich: niskie czoło tworzące jedną linię z nosem, wargi trochę za grube, podbródek mięsisty i mocny; pasma włosów niebieskawej czerni łączyły się na karku w ciężki kok przebity szpil-kami o koralowych główkach; naszyjniki, również z korala, podwójnym rzędem otaczały szyje jak u kariatyd, gdyż mięśnie ich wzmocniły się dzięki obyczajowi noszenia ciężarów na głowie. Dandysi na pewno wzgardziliby biednymi dziewczętami, w których płynęła przecież czysta, bez domieszek krew pięknych ras Wielkiej Grecji, ale każdy artysta na ich widok wy-jąłby szkicownik i zaostrzył ołówek.
Czy widzieliście w galerii marszałka Soulta obraz Murilla, gdzie anioły zajęte są goto-waniem? Jeśli go znacie, darujecie nam, że nie odmalujemy tutaj paru kędzierzawych głów kuchcików, którzy uzupełniali grupę.
Tajne zgromadzenie omawiało sprawę nadzwyczaj ważną. Chodziło o pana Pawła d'Aspremont, podróżnego Francuza, który przybył ostatnim parowcem: kuchnia pozwalała sobie na sądzenie pokojów.
Tragarz Timberio był właśnie przy głosie; pomiędzy zdaniami - jak cieszący się popu-larnością aktor - czynił pauzy, aby publiczność miała czas pojąć całą ich doniosłość, wyrazić aprobatę albo wysunąć zarzuty.
- Starajcie się śledzić mój tok rozumowania - prawił orator. - „Leopold” jest przyzwoi-tym toskańskim parowcem, któremu nic można nic zarzucić poza tym, że przewozi za dużo angielskich heretyków...
- Angielscy heretycy dobrze płacą - wtrącił się Scazziga, którego napiwki uczyniły bar-dziej tolerancyjnym.
- I słusznie! Kiedy heretyk każe pracować dla siebie chrześcijaninowi, niech mu przy-najmniej dobrze płaci, aby zmniejszyć doznane upokorzenie.
- Nie czuję się upokorzony, kiedy wiozę takiego forestiere; to nie jest praca zwierzęcia jucznego, jak w twoim przypadku, Timberio.
- Czy nie jestem tak samo ochrzczony jak ty? - odparł tragarz marszcząc brew i zaciska-jąc pięści.
- Pozwól mówić Timberiowi - zawołało chórem zgromadzenie w obawie, że ta ciekawa dysertacja przerodzi się w kłótnię.
- Zgodzicie się ze mną - podjął udobruchany mówca — że kiedy „Leopold” wszedł do portu, pogoda była wspaniała.
- Zgadzamy się, Timberio - zapewnił kuchmistrz z majestatyczną łaskawością.
- Morze było gładkie jak lustro - ciągnął facchino - i nagle ogromna fala tak tęgo potrząsnęła barką Gennara, że wpadł do wody wraz z paroma kamratami. Czy to naturalne? Gennaro nie miewa morskiej choroby i mógłby bez balansu tańczyć na rejach tarantelę.
- Może wypił jedną butelkę asprino za dużo - zaoponował Scazziga, racjonalista tego zgromadzenia.
- Nic wypił nawet szklaneczki lemoniady - ciągnął Timberio - ale na pokładzie parowca znajdował się pewien jegomość, który przypatrywał mu się w pewien sposób... rozumiecie!
- Ach tak, rozumiemy doskonale - odpowiedział chór z zadziwiającą zgodnością, wysuwając do przodu palce wskazujący i mały.
- A ten jegomość - rzekł Timberio - to właśnie pan Paweł d'Aspremont.
- Ten spod numeru trzeciego - zapytał kuchmistrz - któremu posyłam obiad na tacy?
- Święta prawda - odpowiedziała młodsza i ładniejsza ze służących. - Nigdy nie widzia-łam u nas gościa tak dziwacznego, niesympatycznego i zarozumiałego; nie popatrzył na mnie, słowem się do mnie nie odezwał, a tymczasem wszyscy panowie powtarzają mi, że warta jestem miłego słówka.
- Warta jesteś znacznie więcej, Gelsomino, moje ty śliczności - z galanterią powiedział Timberio - ale całe twoje szczęście, że ten cudzoziemiec nie zwrócił na ciebie uwagi.
- A ty jesteś zanadto przesądny - zauważył sceptyk Scazziga, jako że stosunki z cudzo-ziemcami uczyniły go trochę wolterianinem.
- Jeżeli będziesz się zadawał z heretykami, w końcu przestaniesz wierzyć nawet w świętego Januarego.
- To, że Gennaro wpadł do wody, nie dowodzi jeszcze - ciągnął Scazziga, który bronił swojego klienta - że pan Paweł d'Aspremont ma taki wpływ, jaki mu przypisujesz.
- Chcesz innych dowodów? Dzisiaj rano zobaczyłem go w oknie, ze wzrokiem wlepio-nym w chmurkę nie większą od pióra, które wypada z nadprutej poduszki, i zaraz napłynęły czarne obłoki i spadł taki deszcz, że psy mogły pić wodę nie opuszczając pysków.
Nie przekonało to Scazzigi, z powątpiewaniem kiwał głową.
- Zresztą groom nie lepszy od pana - mówił dalej Timberio - i na pewno ta małpa w wysokich butach ma konszachty z diabłem, jeżeli potrafił rozciągnąć na ziemi mnie, który mógłbym go zabić prztyczkiem w nos.
- Jestem tego samego zdania, co Timberio - oświadczył dostojnie kuchmistrz. - Ten cudzoziemiec jada niewiele; odesłał faszerowane dynie, smażone kurczę i maccheroni z po-midorami, które przygotowałem własnymi rękoma! Pod tą wstrzemięźliwością kryje się jakaś dziwna tajemnica. Dlaczego dobrze sytuowany człowiek miałby się wyrzekać wybornych dań i jeść tylko rosół z żółtkami i trochę zimnego mięsa?
- On jest rudy - rzekła Gelsomina przeczesując palcami czarny gąszcz swoich włosów.
- I ma trochę wyłupiaste oczy - dodała Pepina, druga służąca.
- Osadzone bardzo blisko nosa - z naciskiem dorzucił Timberio.
- A zmarszczka między jego brwiami tworzy podkowę - zakończył akt oskarżenia gro-źny Virgilio Falsacappa - jest to więc...
- Lepiej nie wymawiać tego słowa, to niepotrzebne - zawołał chór, do którego nie przy-łączył się tylko zatwardziały niedowiarek Scazziga - będziemy się mieli na baczności.
- I pomyśleć, że policja dałaby mi szkołę - rzekł Timberio - gdybym tak przypadkiem upuścił na głowę temu przeklętemu forestiere trzystufuntowy kufer!
- Ryzykant z tego Scazzigi, że chce go wozić - powiedziała Gelsomina.
- Siedzę na koźle, więc on widzi tylko moje plecy i jego oczy nie mogą się spotkać z moimi pod niebezpiecznym kątem. A poza tym mam to w nosie!
Bezbożnik z ciebie, Scazziga - orzekł potężny Palforio, kucharz o wyglądzie Herkulesa - źle skończysz.
Podczas gdy w kuchni Hotelu Rzymskiego tak o nim rozprawiano, Paweł, podrażniony widokiem hrabiego Altavilli u boku miss Ward, poszedł na spacer do Villa Reale; zmarszczka coraz to żłobiła się na jego czole, a oczy nabierały ostrego wyrazu. Nagle wydało mu się, że Alicja minęła go jadąc karetą w towarzystwie hrabiego i komodora, więc podbiegł do okienka wkładając binokle, aby się upewnić, że się nie myli: nie była to Alicja, lecz osoba z daleka trochę do niej podobna, ale konie, prawdopodobnie przestraszone nagłym ruchem Pawła, poniosły.
Paweł wstąpił na lody do kawiarni Europejskiej na Largo di Castello; parę osób przy-jrzało mu się uważnie i zmieniło miejsce, czyniąc przy tym jakiś szczególny gest.
D'Aspremont zaszedł do teatru marionetek, gdzie dawano widowisko tutto da ridere. Aktor zaciął się w swojej błazeńskiej improwizacji i wprawdzie opanował się, ale w samym środku jednego z lazzi odpadł mu nos z czarnego kartonu, a że nie udało mu się go z powro-tem nałożyć, jak gdyby na usprawiedliwienie, szybkim gestem zdradził przyczynę niepowo-dzeń: wzrok Pawła, utkwiony w niego, zupełnie go obezwładniał.
Widzowie siedzący w pobliżu Pawła wymknęli się kolejno; pan d'Aspremont skierował się do wyjścia, nie zauważywszy, jak dziwny wpływ wywiera; w korytarzu usłyszał wypo-wiadany po cichu, obcy i pozbawiony dlań znaczenia wyraz: iettatore! iettatore!
VI
Nazajutrz po przysłaniu rogów hrabia Altavilla złożył pannie Ward wizytę. Młoda An-gielka piła herbatę w towarzystwie stryja, dokładnie tak, jak gdyby znajdowała się w Rams-gate w domu z żółtej cegły, a nie w Neapolu na pobielanym tarasie, obrośniętym figowcami, kaktusami i aloesami; jedną bowiem z charakterystycznych cech rasy anglosaskiej jest wie-rność własnym obyczajom, choćby najbardziej były sprzeczne z danym klimatem. Komodor promieniał: dzięki bryłkom lodu, chemicznie uzyskanym w aparacie - gdyż z gór wznoszą-cych się za Castellamare sprowadza się tylko śnieg - mógł utrzymywać masło w należytym stanie skupienia i teraz z wyraźną satysfakcją smarował nim kromkę chleba podzieloną na małe sandwicze.
Po paru ogólnikach, jakie poprzedzają każdą rozmowę i spełniają rolę przygrywek, którymi pianiści wypróbowują fortepian, zanim zaczną właściwy utwór, Alicja, przerywając nagle zwyczajne komunały, żywo zapytała młodego neapolitańczyka:
- Co oznacza ten dziwny podarunek, te rogi, które przysłał mi pan wraz z kwiatami? Moja służąca Vicè powiedziała mi, że jest to środek chroniący przed jakimś fascino, nic więcej nie udało mi się z niej wydobyć.
- Vicè ma słuszność - odrzekł hrabia Altavilla pochylając się w ukłonie.
- Ale co to jest fascino? - ciągnęła młoda miss. - Nie znam waszych przesądów... afrykańskich, bo chyba musi się to wiązać z jakimś wierzeniem ludowym?
- Fascino to zgubny wpływ wywierany przez osobę obdarzoną, a raczej pokaraną złym okiem.
- Udaję tylko, że pana rozumiem, gdyż nie chcę, aby wyrobił pan sobie ujemny sąd o mojej inteligencji, gdy wyznam, że nie pojmuję sensu pańskich słów - powiedziała miss Alicja Ward. - Wyjaśnia mi pan jedną rzecz nieznaną poprzez drugą równie mi nie znaną; moim zdaniem złe oko wcale nie tłumaczy, co to jest fascino; podobnie jak owa postać z komedii, rozumiem po łacinie, ale niech pan mówi tak, jakbym nie rozumiała.
- Postaram się wyrazić rzecz z całą możliwą jasnością - odparł Altavilla - jednakże w swej brytyjskiej pogardzie niech pani nie uważa mnie za dzikusa i nie myśli, że odzież moja ukrywa skórę tatuowaną na czerwono i niebiesko. Jestem człowiekiem cywilizowanym; wy-chowałem się w Paryżu, mówię po angielsku i francusku, czytałem Woltera; wierzę w maszy-ny parowe, w kolej żelazną, w dwuizbowy parlament, jak Stendhal; makaron jadam wide-lcem; z rana wkładam rękawiczki irchowe, po południu kolorowe, a wieczorem paliowe.
Ten dziwaczny wstęp zainteresował komodora, który właśnie smarował masłem drugą tartynkę: znieruchomiał z nożem w ręce, utkwiwszy w Altavillę bladoniebieskie źrenice, które dziwnie kontrastowały z ceglastoczerwoną cerą.
- Istotnie są to argumenty przekonujące - z uśmiechem rzekła miss Alicja Ward - i musiałabym być bardzo nieufna, gdybym dalej podejrzewała pana o barbarzyństwo. Ale czy to, co chce mi pan powiedzieć, jest bardzo straszne albo bardzo niedorzeczne, że tak okrężną drogą zmierza pan do właściwego tematu?
- Tak, bardzo straszne, bardzo niedorzeczne i, co gorsza, bardzo komiczne - ciągnął hrabia. - Gdybym znajdował się w Londynie albo w Paryżu, śmiałbym się może wraz z panią, ale tutaj w Neapolu...
- Woli pan zachować powagę; czy to chciał pan powiedzieć?
- Właśnie to.
- Powróćmy do fascino - powiedziała miss Ward, mimo woli poddając się powadze Altavilli.
- Wierzenie to sięga dalekiej starożytności. Aluzję do niego znajdujemy w Biblii. Wergiliusz pisze o nim z całym przekonaniem; brązowe amulety wydobyte w Pompejach, w Herkulanum, w Stabiae; ochronne znaki wyrysowane na ścianach odkopanych domostw świa-dczą, jak bardzo zabobon ów był niegdyś rozpowszechniony (Altavilla z pewną złośliwością zaakcentował wyraz: zabobon). Cały Wschód dziś jeszcze mu hołduje. Czerwone albo zielone dłonie widnieją na każdej ścianie domów mauretańskich, aby odwracać szkodliwe prądy. Wy-rzeźbioną rękę widać na zworniku portalu sali Trybunału w Alhambrze; wszystko to dowodzi, że ów przesąd, jeśli nie jest uzasadniony, jest przynajmniej bardzo stary. Kiedy miliony ludzi przez tysiące lat podzielały pewien pogląd, jest rzeczą prawdopodobną, że ta ogólnie przyjęta opinia opierała się na realnych faktach, na długim ciągu obserwacji popartych jakimiś zda-rzeniami. Choćbym najkorzystniej osądzał własną osobę, trudno by mi uwierzyć, że tyle ludzi, a wśród nich wiele osób niechybnie znakomitych, wykształconych i mądrych, tak grubo się myliło w sprawie, na którą tylko ja jeden miałbym właściwy pogląd...
- Łatwo zbić pańskie rozumowania - przerwała miss Alicja Ward. - Wszak politeizm był religią Hezjoda, Homera, Arystotelesa, Platona, a nawet Sokratesa, który złożył Asklepiosowi w ofierze koguta, oraz mnóstwa innych osobistości, którym geniuszu nikt nie odmawia.
- Oczywiście, ale dzisiaj nikt już nie składa Zeusowi byków w ofierze.
- Lepiej jest robić z nich befsztyki i rumsztyki - sentencjonalnie stwierdził komodor, którego zawsze oburzał u Homera obyczaj spalania na rozżarzonych węglach tłustych udźców ofiarnych zwierząt.
- Nie ofiarowuje się również gołębi bogini Afrodycie ani pawi Herze, ani kozłów Dioni-zosowi; chrystianizm zajął miejsce marzeń z białego marmuru, którymi Grecja zaludniła swój Olimp; prawda wytępiła błąd, ale jeszcze mnóstwo ludzi boi się skutków fascino, czyli tego, co popularnie nazywa się iettatura.
- Rozumiem, że nieoświecony lud boi się podobnych oddziaływań - rzekła miss Ward - ale dziwi mnie, że człowiek pańskiego pochodzenia i edukacji podziela to wierzenie.
- Niejeden z tych, co podają się za wolnomyślicieli - odpowiedział hrabia - zawiesza róg w oknie, przybija całe poroża jelenie nad drzwiami i kroku nie zrobi bez całego mnóstwa amuletów; jestem szczery i nie wstydzę się przyznać, że gdy spotkam takiego iettatore, skwa-pliwie przechodzę na drugą stronę ulicy, a gdy nie mogę uniknąć jego spojrzenia, staram się unieszkodliwić je uświęconym gestem. Postępuję w tym przypadku jak byle lazzarone i do-brze na tym wychodzę. Liczne przykrości nauczyły mnie nie pogardzać podobnymi środkami ostrożności.
Miss Alicja Ward była protestantką, wychowano ją w duchu wielkiej swobody poglą-dów, toteż uznawała to tylko, co sama zbadała, i jej zdrowy rozsądek odrzucał wszystko, cze-go nie można by wyjaśnić matematycznie. Wywody hrabiego zadziwiły ją. Zrazu chciała je uznać za zwyczajne żarty, ale spokojne i pełne przekonania słowa Altavilli sprawiły, że choć wcale nie przekonana, zmieniła ton.
- Przyznaję - powiedziała - że przesąd ten istnieje, że jest bardzo rozpowszechniony, wierzę, że pan szczerze boi się złego spojrzenia, i proszę się nie natrząsać z prostoduszności biednej cudzoziemki, ale niech mi pan poda jakąś fizyczną przyczynę tej przesądnej wiary, bo gdyby nawet miał pan uznać mnie za istotę wyzutą z wszelkiej poetyczności, jestem bardzo nieufna: fantastyka, tajemniczość, okultyzm, zjawiska niewytłumaczalne mało do mnie prze-mawiają.
- Ale chyba uznaje pani, miss Alicjo - odparł hrabia - potęgę ludzkiego oka; światło nieba łączy się w nim z odbiciem duszy; źrenica jest soczewką skupiającą promienie życia i energia intelektualna tryska przez tę wąską szczelinę. Czy wzrok kobiety nie przenika do naj-twardszego serca? Czy spojrzenie bohatera nie porywa za sobą całej armii, zaś oko lekarza nie ujarzmia szaleńca niby strumień zimnej wody? Czy pod wzrokiem matki nie cofają się lwy?
- Bardzo wymownie broni pan swojej sprawy - odrzekła miss Ward potrząsając śliczną główką - proszę mi więc wybaczyć, ale mam jeszcze wątpliwości.
- Czy ptak, kiedy drży ze strachu i wydaje rozpaczliwe krzyki, ale schodzi ze szczytu drzewa, skąd mógłby się wzbić w powietrze, i rzuca się w gardziel wpatrzonego weń węża, także ulega przesądowi? Czy słyszał, jak w gniazdach upierzone kumoszki opowiadały histo-ryjki o złym spojrzeniu? Czy wiele zjawisk nie zachodzi z przyczyn, których nasze umysły nie są zdolne uchwycić? Czy miazmaty gorączki bagiennej, dżumy, cholery są dostrzegalne? Niczyje oko nie widzi prądu elektrycznego na metalowym pręcie piorunochronu, a jednak piorun zostaje doprowadzony do ziemi! Co absurdalnego jest w przypuszczeniu, że z tego czarnego, niebieskiego albo szarego krążka tryska promień dobroczynny albo zgubny? Dla-czego ów fluid nie miałby być przychylny lub wrogi zależnie od sposobu wysyłania go oraz od kąta, pod jakim pada na dany przedmiot?
- Zdaje mi się - odezwał się komodor - że teoria hrabiego zawiera w sobie trochę pra-wdy; ja na przykład nigdy nie mogłem patrzeć w złotawe oczy ropuchy nie odczuwając przy tym nieznośnego gorąca, jak gdybym wypił emetyk, a przecież biedny płaz miałby więcej powodów do strachu niż ja, który w każdej chwili mogłem go zmiażdżyć obcasem.
- Ach, stryju, skoro ty opowiadasz się po stronie pana Altavilli - rzekła miss Ward - mu-szę zostać pobita. Nie mam dość siły do walki. Chociaż mogłabym wicie zarzucić tej ocznej elektryczności, o której nie wspomina żaden fizyk, chętnie przyjmę na chwilę, że ona istnieje, ale jaki wpływ ochronny przed jej zgubnymi skutkami mogą mieć te olbrzymie rogi, którymi pan mnie obdarzył?
- Podobnie jak piorunochron wierzchołkiem ściąga piorun do ziemi - odpowiedział Altavilla - tak ostre odnogi rogów, kiedy iettatore zatrzyma na nich spojrzenie, odwracają kierunek zgubnego fluidu i pozbawiają go niebezpiecznej elektryczności. Wyciągnięte do przodu palce oraz amulety z koralu spełniają tę samą rolę.
- Wszystko, co mi pan tutaj opowiada, jest bardzo niemądre panie hrabio - mówiła dalej miss Ward. - I oto, co udało mi się wyrozumieć: według pana zagraża mi fascino ze strony niebezpiecznego iettatore, a zatem przysłał mi pan te rogi jako środek ochronny?
- Obawiam się, że tak, panno Alicjo - odparł hrabia tonem głębokiego przekonania.
- Niechby tylko któryś z tych zezowatych nicponiów chciał rzucić urok na moją bratani-cę! Mimo sześćdziesiątki na karku nie zapomniałem jeszcze lekcji boksu.
I zacisnął pięść przyciskając kciuk do zgiętych pozostałych palców.
- Wystarczą dwa palce, milordzie - odezwał się Altavilla układając rękę komodora w pożądany sposób. - iettatura najczęściej jest nieumyślna; dokonuje się bez wiedzy tych, któ-rzy posiadają ów fatalny dar, a czasem nawet, kiedy iettatori uświadomią sobie swoją złowie-szczą moc, boleją nad jej skutkami bardziej niż ktokolwiek inny; należy więc ich unikać, ale nie prześladować. Zresztą uciekając się do rogów, do wysuniętych palców i rozdwojonych gałązek koralu można unieszkodliwić albo przynajmniej osłabić ich działanie.
- Nie miałam pojęcia, że iettatori tak mi zagrażają; nie opuszczam tego tarasu, jedynie wieczorem w towarzystwie stryja wybieram się zwykle powozem na przejażdżkę do parku przy Villa Reale i nie zauważyłam nic, co mogłoby uzasadnić pańskie domysły - rzekła miss Alicja, w której, mimo iż trwała w swoim sceptycyzmie, budziła się ciekawość. - Na czym opiera pan te podejrzenia?
- To nie są podejrzenia, miss Ward; mam całkowitą pewność - odrzekł młody neapoli-tański hrabia.
- Błagam, proszę nam zdradzić imię tej złowrogiej istoty - powiedziała miss Ward z lekką drwiną w głosie.
Altavilla milczał.
- Dobrze jest wiedzieć, kogo należałoby się wystrzegać - dodał komodor.
Młody hrabia zdawał się zastanawiać, potem podniósł się, stanął przed stryjem panny Ward, skłonił mu się głęboko i rzekł:
- Milordzie, proszę o rękę pańskiej bratanicy.
Na te nieoczekiwane słowa Alicja mocno się zarumieniła, a komodor z czerwonego stał się szkarłatny.
Oczywiście, hrabia Altavilla mógł pretendować do ręki miss Ward; należał do jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin w Neapolu; był przystojny, młody, bogaty, cieszył się ogólną sympatią, odznaczał się wybornymi manierami i nienaganną elegancją; oświadczyny jego nie miały same w sobie nic niestosownego, ale wystąpił z nimi w sposób tak nagły i oso-bliwy, bez żadnego związku z prowadzoną właśnie rozmową, że zdumienie stryja i bratanicy było zupełnie naturalne, toteż Altavilla nie wydawał się ani zdziwiony, ani zniechęcony i spokojnie czekał na odpowiedź.
- Drogi hrabio - przemówił w końcu komodor, gdy trochę odzyskał kontenans - pańska propozycja dziwi mnie, choć sprawia mi zaszczyt. Naprawdę nie wiem, co panu odpowie-dzieć; musiałbym wysłuchać opinii mojej bratanicy. Mówiliśmy o takich rzeczach, jak fasci-no, jak iettatura, o rogach, amuletach, dłoniach otwartych lub zaciśniętych, o najrozmaitszych sprawach nie mających nic wspólnego z małżeństwem i nagle pan prosi mnie o rękę Alicji! To coś zupełnie innego i proszę się nie dziwić, że nie mam w tej materii jasnego zdania. Byłby to niechybnie związek bardzo odpowiedni, ale wydawało mi się, że moja bratanica ma inne zamiary. Co prawda, stary wilk morski, jak ja, nie nazbyt biegle czyta w sercach mło-dych panien...
Alicja, widząc, że stryj plącze się w słowach, skorzystała z przerwy, jaką uczynił po ostatnim zdaniu, i aby położyć kres kłopotliwej scenie, rzekła do neapolitańczyka:
- Hrabio, kiedy zacny człowiek szczerze prosi o rękę uczciwej dziewczyny, ona nie ma powodu do obrazy, ale ma prawo dziwić się, jeśli oświadczynom nadano tak niezwykłą fo-rmę. Zwróciłam się do pana, abyś wyjawił imię mniemanego iettatore, którego wpływ pań-skim zdaniem może być dla mnie szkodliwy, a tymczasem pan nagle występuje do mego stry-ja z propozycją, której motywów nie umiem sobie wytłumaczyć.
- Człowiek szlachetnie urodzony - odpowiedział Altavilla - niechętnie zostaje donosi-cielem i tylko małżonek ma prawo bronić swojej żony. Ale proszę zostawić sobie parę dni do namysłu. Tymczasem rogi, umieszczone na widocznym miejscu, wystarczą, mam nadzieję, aby uchronić panią od wszelkich przykrości.
Z tymi słowy hrabia wstał, skłonił się głęboko i wyszedł.
Vicè, nieokrzesana służąca o kędzierzawych włosach, która miała zabrać czajnik i fili-żanki, idąc powoli schodami na taras, dosłyszała ostatnie słowa rozmowy; czuła do Pawła d'Aspremont odrazę, jaką jedynie wieśniaczka z Abruzzów, z lekka tylko ucywilizowana przez parę lat służby, żywić może do forestiere podejrzanego o złe spojrzenie. Poza tym uwa-żała, że hrabia Altavilla jest wspaniałym mężczyzną, i w głowie jej się nie mieściło, że miss Ward może woleć młodzieńca wątłego i bladego, którego ona, Vice, nie zechciałaby, nawet gdyby nie rzucał uroków. Nie rozumiejąc subtelności postępowania hrabiego i pragnąc uchro-nić swą panią, do której była przywiązana, od szkodliwego wpływu, Vice nachyliła się do ucha miss Ward i powiedziała:
- A ja znam nazwisko, które pan hrabia Altavilla ukrywa przed panią.
- Zabraniam ci je wymawiać, Vice, jeżeli nie chcesz mnie rozgniewać - odrzekła Alicja. - Doprawdy, wszystkie te przesądy są haniebne i ja stawię im czoło jako chrześcijanka, która boi się jedynie Boga.
VII
„Iettatore! Iettatore! Te słowa niewątpliwie zwrócone były do mnie - myślał Paweł d'Aspremont wracając do hotelu. - Nie wiem, co oznaczają, ale muszą mieć sens ubliżający albo szyderczy. Co jest w mojej osobie szczególnego, niezwykłego lub śmiesznego, że budzę w ludziach takie nieżyczliwe zainteresowanie? Chociaż człowiek jest raczej złym sędzią samego siebie, wydaje mi się, że nie jestem ani ładny, ani brzydki, ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby i że w tłumie nie powinienem zwracać uwagi. W moim stroju nie ma nic ekscentrycznego: nie noszę na głowie turbanu z płonącymi świeczkami, jak pan Jourdain podczas ceremonii w komedii Mieszczanin szlachcicem, ani kaftana z wyhaftowanym na ple-cach złotym słońcem, nie poprzedza mnie Murzyn grający na cymbałkach; moja osoba, niko-mu zresztą w Neapolu nie znana, kryje się pod banalnym odzieniem stanowiącym domino nowoczesnej cywilizacji i jestem kubek w kubek podobny do elegantów przechadzających się ulicą Toledańską i na largo przy Palazzo Reale, chociaż może im ustępuję trochę, jeśli chodzi o krawat, szpilkę, haftowaną koszulę, kamizelkę i złoty łańcuszek, a znacznie, jeśli chodzi o uczesanie.
A może nie jestem dość starannie uczesany? Jutro każę hotelowemu fryzjerowi, aby mi nieco przykarbował włosy żelazkiem. Ale przecież tutaj ludzie oswojeni są z widokiem cudzoziemców i parę nieuchwytnych różnic w toalecie nie może uzasadniać tajemniczego słowa i dziwacznego gestu, jakie wywołuje moja osoba. Poza tym dostrzegłem wyraz antypa-tii i przerażenia w oczach przechodniów, którzy usuwali mi się z drogi. Co uczyniłem tym ludziom, których spotykam po raz pierwszy w życiu? Podróżny, cień, który przechodzi, aby nigdy nie wrócić, budzi tylko obojętność, jeżeli nie przybywa ze stron bardzo dalekich i nie jest okazem nieznanej rasy; ale tutaj statki pasażerskie wyrzucają co tydzień na molo tysiące turystów, od których niczym się nie odróżniam. Kto się nimi interesuje oprócz facchini, hote-larzy i służby do wynajęcia? Nie zabiłem brata, bo nigdy go nie miałem, nie mogę więc być naznaczony przez Boga piętnem Kaina, a jednak ludzie wpadają w popłoch i uciekają na mój widok; w Paryżu, w Londynie, we Wiedniu, we wszystkich miastach, gdzie dotąd mieszka-łem, nigdzie nie spostrzegłem, abym wywierał podobne wrażenie; czasami uważano, że je-stem dumny, wzgardliwy, odludek; mówiono, iż silę się na angielski sneer, że naśladuję lorda Byrona, ale wszędzie traktowano mnie jak dżentelmena i moje awanse, co prawda rzadkie, spotykały się z dobrym przyjęciem. Trzydniowa podróż morska z Marsylii do Neapolu nie mogła tak mnie odmienić, abym stał się odrażający albo dziwaczny, ja, którego wyróżniały wytworne kobiety i który potrafiłem wzruszyć serce miss Alicji Ward, dziewczyny uroczej, niebiańskiej istoty, anioła godnego poematów Thomasa Moore'a.”
Rozważania te, na pewno słuszne, uspokoiły nieco Pawła d'Aspremont; doszedł do wniosku, że przypisywał mimice neapolitańczyków, ludzi o najżywszej w świecie gestykula-cji, znaczenie, którego wcale nie posiadała.
Zrobiło się późno. Wszyscy podróżni, z wyjątkiem Pawła, wrócili do swoich pokoi; Gelsomina, jedna ze służących, których fizjonomie nakreśliliśmy w związku z naradą odbytą w kuchni pod przewodnictwem Virgilia Falsacappy, czekała na Pawła, aby zasunąć rygle u drzwi, bowiem druga służąca, Nanetta, choć była to jej kolej czuwania, wcześniej już uprosiła śmielszą towarzyszkę, aby ją zastąpiła, gdyż bała się tego forestiere podejrzanego o złe spoj-rzenie; Gelsomina była pod bronią: mnóstwo amuletów jeżyło się na jej piersi, po pięć małych rożków koralowych drżało, zamiast wisiorków, przy szlifowanych perłach jej kolczyków; dłoń, zawczasu zaciśnięta, wysuwała palec mały i wskazujący z precyzją, która bez wątpienia zyskałaby aprobatę wielebnego Andrei de Jorio, autora dzieła Mimica degli antichi investiga-ta nel gestire napoletano.
Odważna Gelsomina, kryjąc drugą rękę w fałdach spódnicy, podała lichtarz panu d'Aspremont i zwróciła na niego ostre, przeciągłe, niemal wyzywające spojrzenie o wyrazie tak osobliwym, że młodzieniec spuścił oczy; sprawiło to pięknej dziewczynie widoczną przy-jemność.
Widząc ją tak nieruchomą i wyprostowaną, podającą świecę ruchem godnym posągu, jej profil ostro zarysowany linią światła, wzrok nieruchomy i rozpłomieniony, można ją było wziąć za starożytną Nemezys, pragnącą unicestwić winowajcę.
Kiedy podróżny wszedł po schodach i odgłos jego kroków utonął w ciszy, Gelsomina z tryumfalną miną podniosła głowę i powiedziała:
- No, i udało mi się wtłoczyć z powrotem w oczy spojrzenie tego niegodziwca, którego oby raczył pokarać święty January; jestem pewna, że nie stanie mi się nic złego.
Paweł spał źle i niespokojnie; dręczyły go różnego rodzaju sny związane z myślami, jakie zaprzątały go dnia poprzedniego; otaczały go twarze wykrzywiające się i potworne, z wyrazem nienawiści, gniewu i lęku; później twarze znikały; długie, chude, kościste palce o guzowatych stawach, wyłaniające się z cienia i zaczerwienione od piekielnego blasku, wygra-żały mu czyniąc kabalistyczne znaki; paznokcie tych palców, zakrzywione jak tygrysie szpo-ny, jak sępie pazury, zbliżały się coraz bardziej do jego twarzy, jak gdyby chciały wyłupić mu oczy. Z największym wysiłkiem zdołał odepchnąć te ręce unoszące się na nietoperzych skrzy-dłach, ale po szponiastych dłoniach ukazały się rogi wołów, bawołów i jeleni, zbielałe czaszki obdarzone martwym życiem, które atakowały go i zmuszały, aby rzucał się w morze, gdzie rozdzierał sobie ciało na lesie koralowym o gałązkach ostro zakończonych albo rozwidlo-nych; fala niosła go na brzeg znużonego, potłuczonego, na wpół martwego; i jak Don Juan lorda Byrona ujrzał w omdleniu pochyloną nad nim uroczą głowę; nie była to Hajdea, lecz Alicja, jeszcze piękniejsza niż postać stworzona przez wyobraźnię poety. Dziewczyna czyniła bezskuteczne wysiłki wlokąc po piasku ciało, które fale morskie chciały jej odebrać, i błagała nieokrzesaną sługę Vicè o pomoc, której ta z okrutnym śmiechem jej odmawiała; ramiona Alicji omdlewały i Paweł znowu wpadał w otchłań.
Te mgliście groźne, niejasno przerażające zwidy, a także inne majaki, jeszcze bardziej nieuchwytne, podobne do niekształtnych mar jawiących się w gęstym cieniu na akwatintach Goyi, dręczyły śpiącego aż do pierwszych promieni świtu; dusza jego, wyzwolona przez uni-cestwienie ciała, jak gdyby odgadywała to, czego świadoma myśl nie mogła pojąć, i usiłowała przetworzyć swoje przeczucia na obraz w ciemni optycznej snu.
Paweł wstał rozbity, niespokojny, jakby te koszmary, których tajemnicy wolał nie zgłę-biać, stanowiły zapowiedź jakiegoś nieznanego nieszczęścia; krążył wokoło fatalnej zagadki, przymykając oczy, aby nie widzieć, i zatykając uszy, aby nie słyszeć; nigdy jeszcze nie był tak przygnębiony; wątpił nawet w Alicję; wyraz szczęśliwej ufności na twarzy hrabiego Alta-villi, upodobanie, z jakim dziewczyna słuchała jego słów, aprobująca mina komodora, wszy-stko to, uzupełnione mnóstwem przykrych szczegółów, odżywało w jego pamięci napełniając serce goryczą i pogłębiając jeszcze smutek.
Światło ma ten przywilej, że rozprasza zły nastrój, jaki wywołują nocne wizje. Oślepio-ny nim Smarra ucieka trzepocząc błoniastymi skrzydłami, gdy dzień przez szpary w zasło-nach wysyła złote strzały do pokoju. Słońce lśniło wesołym blaskiem, niebo było czyste, a na błękicie morza migotały tysiące Złotych i srebrnych łusek; Paweł z wolna odzyskiwał pogodę ducha; zapomniał o przykrych i dziwnych przeżyciach dnia poprzedniego, a jeżeli nawet o nich myślał, zarzucał sobie, że jest dziwakiem.
Wybrał się na przechadzkę na Chiaja, aby zabawić się widokiem neapolitańskiej niepo-hamowanej żywotności; przekupnie z dziwacznym zaśpiewem, w ludowym dialekcie niezro-zumiałym dla Pawła, który znał tylko literacki język włoski, zachwalali swój towar z nieopa-nowanymi gestami i furią nie spotykaną na Północy; ilekroć jednak zatrzymał się przy kra-mie, na twarzy kupca pojawiał się niepokój, półgłosem mruczał on jakieś zaklęcia i wysuwał palce mały i wskazujący, jak gdyby chciał go nimi zasztyletować; przekupki, zuchwalsze, obrzucały go wyzwiskami i groziły pięścią.
Pan d'Aspremont słuchając obelg, jakich nie szczędziło mu pospólstwo na Chiaja, my-ślał, że chodzi tutaj o te prostacko żartobliwe litanie obelg, jakimi handlarze ryb raczą dobrze ubranych ludzi przechodzących przez targowisko; ale w ich oczach malowała się odraza tak żywa, lęk tak prawdziwy, że musiał zrezygnować z tej interpretacji; wyraz iettatore, który już obił się o jego uszy w teatrze San Carlino, rozlegał się znowu, tym razem w tonie groźby; odszedł więc wolnym krokiem, na niczym nie zatrzymując wzroku, który wywoływał tyle zamieszania. Trzymając się blisko domów, aby nie zwracać na siebie uwagi, Paweł doszedł do kramu antykwariusza; przystanął, brał do rąk jakieś książki i przeglądał je, aby odzyskać pewność siebie; w ten sposób mógł odwrócić się plecami do przechodniów, a twarz, na wpół osłonięta kartkami, nie ściągała na niego obelg. Przez chwilę nawet chciał rzucić się z laską na tę hołotę, powstrzymał go jednak nieokreślony zabobonny lęk, któremu już z wolna i sam ulegał. Przypomniał sobie, że gdy pewnego razu uderzył cienką laseczką zuchwałego stangre-ta, trafił go w skroń i zabił na miejscu; do dziś dręczyło go to mimowolne morderstwo. Brał i odkładał liczne tomy do właściwych przegródek, aż wreszcie natrafił na traktat signora Niccola Valetty De iettatura; tytuł błysnął mu w oczach płomiennymi literami; pomyślał, że ręka losu położyła tutaj tę książkę; antykwariuszowi, który spojrzał na niego z szyderczą miną poruszając paroma czarnymi różkami, jakie miał wśród breloków przy zegarku, rzucił sześć czy osiem carlini, wziął książkę i pobiegł do hotelu, aby zamknąć się w pokoju i zacząć lekturę, która miała wyjaśnić i umocnić wątpliwości trapiące go od przyjazdu do Neapolu.
Księga signora Valetty jest w Neapolu równie popularna, jak w Paryżu Tajemnice Alberta Wielkiego albo Eteila, czyli Klucz do wykładania snów. Valetta definiuje, co to jest iettatura, podaje sposoby, jak ją rozpoznać oraz jak się przed nią ustrzec; iettatori dzielą się u niego na wiele kategorii, zależnie od stopnia złośliwości; autor roztrząsa wszystkie zagadnie-nia związane z tym doniosłym tematem.
Gdyby d'Aspremont natrafił na tę książkę w Paryżu, przekartkowałby ją w roztargnie-niu, jak stary kalendarz nafaszerowany uciesznymi historyjkami, i zabawiłaby go powaga, z jaką autor traktował te głupstwa; w obecnym nastroju ducha, wyrwany z naturalnego środowi-ska, skłonny do łatwowierności pod wpływem mnóstwa drobnych zdarzeń, przeczytał ją z tajoną zgrozą, jak profan sylabizujący z czarnoksięskiej księgi sposoby wywoływania duchów i kabalistyczne formuły. Mimo że nie starał się ich przeniknąć, tajemnice piekła same się mu objawiały; nie mógł już o nich nie wiedzieć i uświadomił sobie swoją fatalną moc: iettatore! Musiał to sobie powiedzieć: posiadał wszystkie znaki charakterystyczne opisane przez Va-lettę.
Zdarza się niekiedy, że człowiek, który dotąd uważał się za zupełnie zdrowego, przypa-dkiem albo w roztargnieniu otworzy książkę lekarską i, natrafiwszy na patologiczny opis danej choroby, stwierdza, że sam na nią cierpi; oświecony fatalnym błyskiem czuje, jak przy wyliczaniu kolejnych symptomów drży w nim boleśnie jakiś nieokreślony organ, jakaś utajo-na żyłka, których działania dotąd nie zauważał, i blednie na myśl, że śmierć, jak mu się wyda-wało, tak daleka, jest tak blisko. Tego właśnie doświadczył Paweł.
Podszedł do lustra i popatrzył na siebie z przerażającą przenikliwością: ta pełna kontra-stów doskonałość, złożona z piękności, które zazwyczaj nie chodzą z sobą w parze, bardziej niż kiedykolwiek czyniła go podobnym do upadłego archanioła i złowróżbnie promieniowała w czarnym tle zwierciadła; prążki źrenic wiły się konwulsyjnie jak żmije; brwi wibrowały po-dobne do łuku, z którego padła właśnie śmiertelna strzała; jasna zmarszczka na czole wyda-wała się jak blizna po rażeniu piorunem, a w rudawych włosach zdawały się płonąć piekielne ognie; marmurowa bladość cery dodawała jeszcze wyrazistości każdemu rysowi tej naprawdę groźnej fizjonomii.
Paweł sam był sobą przerażony; wydawało mu się, że fluidy jego oczu, odbite przez lu-stro, wracały do niego niby zatrute pociski: wyobraźcie sobie Meduzę przyglądającą się swo-jej straszliwej i uroczej głowie w żółtym odblasku spiżowej tarczy.
Ktoś może zarzuci nam, że jest rzeczą mało prawdopodobną, aby młodzieniec świato-wy, karmiony nowoczesną wiedzą, wyrosły w sceptycyzmie naszej cywilizacji mógł trakto-wać serio przesąd ludowy i uwierzyć, że jest obdarzony fatalną tajemną złą mocą. Odpowie-my na to, że w ogólnej opinii zawiera się przemożny magnetyzm, który przenika nas wbrew naszej woli i z którym jednostkowa wola nie zawsze może skutecznie walczyć; ktoś przybywa do Neapolu drwiąc sobie z takich przesądów, jak iettatura, a w końcu obwiesza się rogatymi amuletami i jak zarazy unika wszelkich indywiduów podejrzanych o złe oko. Paweł d'Aspremont znajdował się w jeszcze gorszym położeniu; sam nosił w sobie fascino i wszy-scy go unikali albo też czynili na jego widok znaki ochronne, zalecane przez signora Valettę. Mimo iż jego zdrowy rozum buntował się przeciw takiemu osądowi, nie mógł nie przyznać, że posiada wszelkie cechy zdradzające to, co określono słowem iettatura. W umyśle ludzkim, nawet najbardziej światłym, zawsze znajdzie się jakiś mroczny zakątek, gdzie czają się ohy-dne chimery zabobonów i gdzie gnieżdżą się nietoperze przesądów. Nawet codzienne życie nastręcza tyle nierozwiązalnych problemów, że w końcu to, co niemożliwe, staje się prawdo-podobne. Wolno nam we wszystko wierzyć albo wszystkiemu zaprzeczać; z pewnego punktu widzenia sen jest równie realny jak rzeczywistość.
Paweł czuł, że przenika go wielki smutek. Był potworem! Mimo że wyposażony w naj-lepsze instynkty i z natury ogromnie ludziom życzliwy, przynosił nieszczęście, jego spojrze-nie, mimo woli nasycone trucizną, szkodziło tym, na których spoczęło nawet w dobrej inten-cji. Posiadał okropny przywilej gromadzenia, koncentrowania i destylowania chorobliwych miazmatów, niebezpiecznych prądów elektrycznych, zgubnych wpływów atmosfery i wysyła-nia ich dokoła. Liczne przypadki życiowe, które dotąd uważał za nie wytłumaczone i za które niejasno winił zbieg okoliczności, ukazywały mu się teraz w złowrogim świetle: przypomniał sobie różne tajemnicze zdarzenia, niepojęte nieszczęścia, katastrofy bez powodu, których zagadkę teraz rozwiązywał; dziwaczne analogie rodziły się w jego umyśle i utwierdzały go w smutnej opinii, jaką o sobie powziął.
Przebiegł w myśli swoje życie rok za rokiem: przypomniał sobie matkę, która umarła wydając go na świat, tragiczne zgony małych przyjaciół z kolegium, z których najukochańszy zabił się spadając z drzewa, gdy on, Paweł, przyglądał się jego wspinaczce; radośnie rozpo-czętą przejażdżkę z dwoma kolegami, z której wrócił sam jeden, po niesłychanych wysiłkach, aby wyplątać z wodorostów ciała biednych chłopców, którzy utonęli pod przewróconą łódką; wypadek podczas fechtowania się, kiedy jego floret, ułamany tuż przy gałce i zmieniony w szpadę, niebezpiecznie zranił przeciwnika - młodzieńca szczerze przezeń lubianego; oczywi-ście wszystko można było wyjaśnić rozumowo, i dotąd Paweł zawsze tak czynił, jednakże to, co było w tych zdarzeniach przypadkowe i nieprzewidziane, teraz, gdy przeczytał książkę Valetty, ukazało mu się w innym świetle: fatalny wpływ, fascino, iettatura dopominały się o swój udział w tych katastrofach. Taki ciąg nieszczęść wokoło jednej osoby - nie był n a t u- r a l n y.
Przypomniał sobie z wszelkimi strasznymi szczegółami jeszcze jedno, niedawne zdarze-nie, i to niemało przyczyniło się do utwierdzenia go w rozpaczliwym mniemaniu.
W Londynie często bywał w Queen's Theater, gdzie szczególnie go zachwycił wdzięk pewnej młodej angielskiej tancerki. Zakochany w niej tak, jak w uroczej postaci z obrazu lub ryciny, szukał jej spojrzeniem wśród towarzyszek z corps de ballet, w wirze tanecznych ewo-lucji; lubił tę łagodną i melancholijną twarz, delikatną bladość, która nawet w tańcu nigdy nie czerwieniała z podniecenia, piękne blond włosy jedwabiste i lśniące, ustrojone zależnie od roli w gwiazdy lub kwiaty, powłóczyste spojrzenie zagubione w przestrzeni, ramiona dziewi-czo niewinne, drżące pod szkłem lornetki, nogi jak gdyby z niechęcią unoszące obłoki gazy i lśniące pod jedwabiem niby marmur antycznego posągu; ilekroć przebiegała przed rampą, witał ją jakimś drobnym gestem nieśmiałego podziwu albo sięgał po binokle, aby ją lepiej widzieć.
Pewnego wieczora tancerka, porwana kolistym lotem walca, otarła się bliżej o tę roz-iskrzoną linię ognia, która w teatrze oddziela świat urojony od rzeczywistego; lekkie draperie sylfidy trzepotały niby skrzydła gołębicy, gotowe rozwinąć się do lotu. Palnik gazowy wysu-nął swój niebiesko-biały język i dosięgnął powiewnej tkaniny. W jednej chwili płomień oga-rnął dziewczynę, która jeszcze przez moment tańczyła jak błędny ognik w czerwonym świetle i zaraz znikła w kulisach nieprzytomna, oszalała ze strachu, żywcem pożerana przez płonące szaty. Paweł głęboko przejął się tym nieszczęśliwym wypadkiem, o którym pisały wszystkie ówczesne dzienniki, gdzie zainteresowani mogliby odszukać nazwisko ofiary. Ale w swoim zmartwieniu wolny był od wyrzutów sumienia. Nie przypisywał sobie żadnego udziału w zda-rzeniu, nad którym ubolewał bardziej niż ktokolwiek inny.
Teraz był pewien, że jego upór w ściganiu jej wzrokiem przyczynił się do śmierci uro-czego stworzenia. Uznał się za jej mordercę; czul wstręt do siebie i wolałby w ogóle na świat nie przychodzić.
Po tej chwili prostracji nastąpiła gwałtowna reakcja; wybuchnął nerwowym śmiechem, cisnął do diabła książkę Valetty i zawołał:
- Naprawdę staję się durniem albo wariatem! Widocznie poraziło mnie neapolitańskie słońce! Co powiedzieliby moi przyjaciele z klubu na wieść, że poważnie roztrząsałem w moim sumieniu to doniosłe pytanie: czy jestem iettatore, czy też nie?
Paddy dyskretnie zapukał do drzwi. Paweł otworzył i groom, wielki służbista, podał mu na lakierowanej skórze swojej czapki, przepraszając, że nie ma srebrnej tacy, list od miss Alicji.
Pan d'Aspremont złamał pieczątkę i przeczytał, co następuje:
„Czy pan dąsa się na mnie? Nie przyszedł pan do nas wieczorem i pański cytrynowy sorbet melancholijnie tajał na stole. Aż do dziewiątej natężałam słuch, aby spośród uprzy-krzonego ćwierkania świerszczy i pomruku baskijskich bębenków wyłowić skrzypienie kół pańskiego powozu; ale wreszcie trzeba było porzucić wszelką nadzieję, wobec czego posprze-czałam się z komodorem. Niech pan podziwia kobiecą sprawiedliwość! Widocznie oczarował pana Pulcinella z czarnym nosem, don Limone i donna Pangrazia, bo od mojej policji dowie-działam się, że spędził pan wieczór w San Carlino i nie napisał ani jednego z tych rzekomo ważnych listów. Czemu nie przyznać się po prostu i zwyczajnie, że był pan zazdrosny o hrabiego Altavillę? Myślałam, że jest pan bardziej pewny siebie, i pańska skromność wzrusza mnie. Proszę się nie obawiać ani trochę, pan Altavilla jest zbyt piękny, a ja nie gustuję w Apollach z brelokami. Powinna bym okazać panu dumną pogardę i oświadczyć, że nie zauwa-żyłam pańskiej nieobecności; ale prawdą jest, że czas ogromnie mi się dłużył, że byłam w bardzo złym humorze, bardzo zdenerwowana i o mało nie wybiłam Vicè, która nie wiadomo dlaczego śmiała się jak wariatka.”
A. W.
Wesoły i kpiarski ton listu sprowadził myśli Pawła na grunt realnych uczuć i realnego życia. Ubrał się, kazał sprowadzić powóz i wkrótce wolterianin Scazziga strzelał sceptycznym batem nad uszami swoich szkap, które galopem ruszyły po bruku z lawy, przez jak zawsze gęsty tłum na nabrzeżu Santa Lucia.
- Scazziga, co za mucha cię ugryzła? Spowodujesz jakieś nieszczęście! - zawołał pan d'Aspremont. Woźnica szybko się odwrócił, aby odpowiedzieć, i gniewne spojrzenie Pawła padło mu wprost na twarz. Jakiś kamień, którego nie zauważył, podbił jedno z przednich kół i wstrząs był tak gwałtowny, że Scazziga zleciał z kozła, nie wypuszczając jednak lejc. Zręczny jak małpa, jednym skokiem znalazł się znowu na koźle, ale na czole wyrósł mu guz wielkości kurzego jaja.
- Niech mnie diabli, jeżeli odwrócę się teraz, choćbyś nie wiadomo co do mnie gadał! - mruknął pod nosem. - Timberio, Falsacappa i Gelsomina mieli rację: to iettatore! Jutro kupuję parę rogów. Jeżeli nie pomogą, to na pewno nie zaszkodzą.
Drobne to zajście sprawiło przykrość Pawłowi; wciągało go znowu w magiczny krąg, z którego chciał się wyrwać: zawsze może się trafić kamień pod kołem powozu, niezręczny wo-źnica często spada z kozła - trudno o coś prostszego i pospolitszego. Jednakże skutek nastąpił tak bezpośrednio po przyczynie, upadek Scazzigi tak dokładnie zbiegł się w czasie ze spojrze-niem, które on rzucił woźnicy, że lęki znowu osaczyły Pawła.
„Bardzo chętnie - mówił sobie - zaraz jutro opuściłbym ten dziwaczny kraj, gdzie, jak czuję, mózg kołacze mi w czaszce niby suchy orzech w łupinie. Ale gdybym zwierzył się z moimi obawami pannie Ward, wyśmiałaby mnie, a poza tym klimat Neapolu korzystnie wpływa na jej zdrowie. Jej zdrowie! Ależ ona dobrze się czuła, zanim mnie poznała! Nigdy Anglia, to kołyszące się na falach łabędzie gniazdo, nie wydało tak białego i różowego pisklę-cia. Życie iskrzyło się w jej świetlistych oczach, rozkwitało na świeżych jedwabistych poli-czkach, bogata i czysta krew krążyła niebieskawymi żyłkami pod przezroczystą skórą; w jej piękności wyczuwało się uroczą siłę. Jakże ona pobladła, zeszczuplała, jak zmieniła się pod moim wzrokiem! Jak wątłe stały się jej ręce! Pełne życia oczy otoczyły się miękkimi cienia-mi. Wydaje się, że wyniszczająca choroba kładzie jej na ramieniu kościste palce. Pod moją nieobecność szybko odzyskała żywe kolory; oddech swobodnie igrał w jej piersi, którą lekarz badał z niepokojem; uwolniona od mojego zgubnego wpływu, żyłaby długie lata. Czy to nie ja ją zabijam? Przecież tamtego wieczoru, gdy u niej byłem, uczuła ból tak przejmujący, że policzki jej pobladły jak pod zimnym tchnieniem śmierci. Czy niechcący nie rzuciłem na nią uroku? Ale może to wszystko jest zupełnie naturalne. Wiele Angielek wykazuje skłonności do chorób piersiowych.”
Tak rozmyślał Paweł w drodze. Gdy wszedł na taras, gdzie zwykle przebywała miss Ward z komodorem, ogromne rogi sycylijskiego wołu, podarek od hrabiego Altavilli, zakrzy-wiały marmurkowane półksiężyce na najbardziej widocznym miejscu. Zdając sobie sprawę, że Paweł je zauważył, komodor posiniał, co było jego sposobem rumienienia się, gdyż nie tak subtelny jak jego bratanica, wysłuchał zwierzeń Vicè...
Alicja gestem doskonałej pogardy dała znak służącej, aby zabrała rogi, i skierowała na Pawła piękne oczy pełne miłości, odwagi i zaufania.
- Proszę je zostawić - rzekł Paweł do Vice - są bardzo piękne.
IX
Uwaga Pawła na temat rogów przysłanych przez hrabiego Altavillę, jak można było sądzić, ucieszyła komodora; Vicè uśmiechnęła się ukazując wszystkie zęby, wśród których sterczące i ostre kły błyszczały okrutną bielą; Alicja szybkim spojrzeniem jak gdyby zadała przyjacielowi pytanie, które jednak zostało bez odpowiedzi.
Zapadło przykre milczenie.
Pierwsze chwile wizyty, nawet serdecznej, intymnej, codziennie oczekiwanej i pona-wianej, są zazwyczaj kłopotliwe. W czasie nieobecności, chociażby parugodzinnej, na nowo tworzy się wokoło wszystkich osób niewidzialna aura, o którą rozbija się ich spontaniczność. Jest to jak gdyby doskonale przezroczysta szyba, przez którą widać krajobraz, ale nic przeleci przez nią nawet mucha. Pozornie nie ma nic, a jednak odczuwa się przeszkodę.
Ukryta myśl, maskowana przez wielkie obycie towarzyskie, zaprzątała jednocześnie trzy osoby tej grupy, zazwyczaj czującej się znacznie swobodniej. Komodor machinalnie krę-cił młynka kciukami; d'Aspremont uparcie wpatrywał się w czarne i gładkie końce rogów, których nic pozwolił Vicè wynieść, niby naturalista usiłujący na podstawie fragmentu sklasy-fikować jakiś nieznany gatunek; Alicja poprawiała kokardę z szerokiej wstążki, którą przepa-sany był jej muślinowy peniuar, udając, że zacieśnia jej węzeł.
Pierwsze lody przełamała miss Ward z wesołą swobodą właściwą angielskim dziewczę-tom, tak przecież skromnym i powściągliwym po zamążpójściu.
- Doprawdy, od pewnego czasu wcale nie jest pan miły. Czy pańska galanteria jest rośliną hodowaną w chłodni i kwitnąć może tylko w Anglii, a wysoka temperatura tutejszego klimatu nie pozwala się jej rozwijać? Był pan tak uważny, gorliwy, zawsze gotów do usług w naszym wiejskim domu w Lincolnshire. Przychodził pan do mnie z układną miną, z ręką na sercu, nienagannie ufryzowany, gotów ugiąć kolano przed bóstwem swojej duszy, po prostu jak wzorowy kochanek z winiety romansu.
- Nie przestałem pani uwielbiać, Alicjo - odrzekł d'Aspremont poważnie, ale nie odry-wając oczu od rogów umieszczonych na jednej z antycznych kolumn, jakie podtrzymywały sklepienie z winogradu.
- Mówi pan to głosem tak posępnym, że musiałabym być wielką kokietką, aby uwierzyć - mówiła dalej miss Ward. - Wyobrażam sobie, że podobała się panu we mnie blada cera, mo-ja wpółprzezroczystość, wdzięk osjaniczny i ulotny; cierpienie nadawało mi pewien romanty-czny urok, który utraciłam.
- Alicjo, nigdy nie była pani piękniejsza!
- Słowa, słowa, słowa, jak powiada Szekspir. Jestem tak piękna, że nie raczy pan na mnie spojrzeć.
Istotnie wzrok pana d'Aspremont ani razu nie skierował się ku dziewczynie.
- A zatem - rzekła z głębokim westchnieniem - stałam się tęgą, zamaszystą wieśniaczką, bardzo krzepką, mocno rumianą, ale bez cienia dystynkcji, osobą, która nie może pokazać się na balu w klubie Almack's ani figurować w albumie piękności, oddzielona od pochwalnego sonetu arkusikiem bibułki.
- Panno Ward, znajduje pani przyjemność w szkalowaniu siebie - rzekł Paweł nie pod-nosząc oczu.
- Lepiej pan zrobi szczerze mi mówiąc, że jestem szkaradna! To także twoja wina, ko-modorze; przez te twoje kurze skrzydełka, kotleciki, wołowe polędwiczki, kieliszeczki wina z Wysp Kanaryjskich, przejażdżki konne, morskie kąpiele i ćwiczenia gimnastyczne nabrałam tego okropnego mieszczańskiego zdrowia, wobec którego pryskają poetyckie iluzje pana d'Aspremont.
- Dręczysz pana d'Aspremont i drwisz sobie ze mnie - odpowiedział zaatakowany ko-modor - ale niewątpliwie polędwica wołowa jest pożywna, a wino kanaryjskie nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
- Cóż za rozczarowanie, mój biedny Pawle! Pożegnać nimfę, elfa, rusałkę i odnaleźć to, co lekarze i rodzice nazywają młodą osobą o silnej kompleksji! Ale skoro brak panu odwagi, aby na mnie popatrzeć, niech mnie pan przynajmniej posłucha i zadrży ze zgrozy: odkąd wy-jechałam z Anglii, przybyło mi siedem uncji.
- Osiem uncji - wtrącił z dumą komodor, który opiekował się Alicją jak najczulsza matka.
- Czy naprawdę osiem uncji? Okrutny stryju, chcesz więc na zawsze pozbawić złudzeń pana d'Aspremont? - zawołała Alicja udając wielkie przygnębienie.
Podczas gdy Alicja prowokowała go swoją kokieterią, na którą bez ważnych przyczyn nie pozwoliłaby sobie nawet w stosunku do narzeczonego, pan d'Aspremont, wciąż dręczony jedną myślą i nie chcąc narażać miss Ward na zgubne wpływy swojego spojrzenia, kierował wzrok ku rogom-talizmanom albo pozwalał mu błądzić po ogromnym niebieskim obszarze, jaki widać było z tarasu.
Zastanawiał się, czy nic powinien - choćby nawet miano go uznać za człowieka bez czci i wiary - uciec od Alicji i dokonać żywota na jakiejś odludnej wyspie, gdzie jego złe spojrze-nie zagasłoby nie napotykając oczu ludzkich, które by jc wchłaniały.
- Wiem - mówiła Alicja tym samym żartobliwym tonem - dlaczego jest pan tak ponury i poważny: ślub nasz ma się odbyć za miesiąc i przeraża pana myśl, żc zostanie pan mężem biednej wieśniaczki, która zatraciła wszelki polor. Zwracam panu słowo; może pan poślubić moją przyjaciółkę miss Sarę Templeton, która, aby zachować smukłą figurę, jada pikle i popija octem.
Na myśl tę zaśmiała się srebrzystym i jasnym śmiechem młodości. Komodor i Paweł szczerze się do niego przyłączyli.
Kiedy zgasła ostatnia rakieta jej nerwowego humoru, Alicja podeszła do d'Aspremonta, ujęła go za rękę, zaprowadziła do fortepianu ustawionego w kącie tarasu i otwierając nuty na pulpicie powiedziała:
- Drogi mój, dzisiaj nie jest pan usposobiony do rozmowy, a że to, co ciężko wypowie-dzieć, można wyśpiewać, proszę zagrać swoją partię w tym duettino; akompaniament nie jest trudny, prawie same proste akordy.
Paweł usiadł na taborecie, miss Alicja stanęła obok, aby móc czytać partyturę. Komodor odchylił głowę do tyłu, wyciągnął nogi i już z góry przybrał pozę wyrażającą błogość, uważał się bowiem za miłośnika sztuki i twierdził, że uwielbia muzykę, ale już przy szóstym takcie zasnął snem sprawiedliwego, snem, który uparcie, pomimo żartów bratanicy, nazywał ekstazą - jakkolwiek nieraz zdarzyło mu się chrapnąć, co trudno było uznać za symptom istotnie ekstatyczny.
Duettino było żywą i lekką melodią w guście Cimarosy, ze słowami Metastasia, i naj-trafniej moglibyśmy je scharakteryzować porównując do motyla, który wielokrotnie przelatu-je przez promień słoneczny.
Muzyka posiada moc odpędzania złych duchów; po kilku frazach Paweł zapomniał o palcach zażegnujących uroki, o magicznych rogach i koralowych amuletach, o groźnej księ-dze signora Valetty, o wszystkich urojeniach na temat złego spojrzenia. Dusza jego wesoło unosiła się wraz z głosem Alicji w czystym, promiennym powietrzu.
Koniki polne zamilkły, jakby chciały ich słuchać, a lekki wiatr, który właśnie powiał od morza, porywał nuty wraz z płatkami kwiatów spadającymi z donic ustawionych na skraju tarasu.
- Stryj usnął, jak siedmiu braci śpiących w grocie. Gdyby nie było to jego stałym zwy-czajem, moglibyśmy się czuć urażeni w naszej ambicji wirtuozów - rzekła Alicja zamykając nuty. - Pawle, czy zanim stryj się obudzi, zechciałby pan przejść się ze mną po ogrodzie? Nie pokazałam panu jeszcze mojego raju.
I z gwoździa wbitego w jedną z kolumn zdjęła zawieszony za wstążki duży kapelusz z florenckiej słomki.
W dziedzinie ogrodnictwa Alicja głosiła bardzo osobliwe zasady: nic pozwalała zrywać kwiatów ani przycinać gałęzi; ta willa urzekła ją, jak już wspominaliśmy, tym właśnie, że ogród był całkowicie dziki i zaniedbany.
Dwoje młodych torowało sobie drogę poprzez gęste zarośla, które natychmiast zamyka-ły się za nimi. Alicja szła przodem i śmiała się patrząc, jak idącego za nią Pawła smagały odgarniane przez nią gałązki oleandrów. Nic uszła ani dwudziestu kroków, gdy zielona ręka gałęzi, w przystępie roślinnej figlarności, chwyciła i zatrzymała jej słomkowy kapelusz, uno-sząc go tak wysoko, że nawet Paweł nie mógł go dosięgnąć.
Na szczęście liście były gęste, a słońce przez szczeliny w gałęziach rzucało na piasek tylko drobne garstki cekinów.
- Oto mój ulubiony zakątek - rzekła Alicja wskazując Pawłowi złom skalny o malowni-czych konturach, ocieniony gąszczem drzew pomarańczowych, cytrynowych, lentyszków i mirtów.
Usiadła we wklęsłości kształtem przypominającej krzesło i dała znak Pawłowi, aby ukląkł przed nią na grubej warstwie mchu wyścielającej podnóże skały.
- Złóż obie ręce w moich dłoniach i popatrz mi prosto w oczy. Za miesiąc będę twoją żoną. Dlaczego wzrok twój unika mojego?
Istotnie Paweł, którego znowu opanowały myśli o fatalnej mocy jego spojrzenia, starał się na nią nie patrzeć.
- Boisz się wyczytać tam myśl nieprzychylną albo karygodną? Wiesz, że moja dusza na-leży do ciebie od dnia, kiedy w salonie w Richmond oddałeś stryjowi list polecający. Należę do rasy Angielek wrażliwych, romantycznych i dumnych, które w jednej chwili ogarnia mi-łość raz na całe życie, a może i na dłużej, bo kto umie kochać, umie też umrzeć. Niech twoje spojrzenie zagłębi się w moim; chcę tego; nic próbuj opuszczać powiek, nie odwracaj głowy, bo pomyślę, że dżentelmen, który winien bać się jedynie Boga, dał się przestraszyć nędznym przesądom. Skieruj na mnie te oczy, które uważasz za tak groźne, a w których widzę tyle słodyczy, bo czytam w nich miłość, i powiedz, czy jestem jeszcze dość ładna, abyś po ślubie zabrał mnie do Hyde Parku na przejażdżkę odkrytym powozem.
Paweł z trwogą zwrócił na Alicję długie spojrzenie pełne namiętności i uniesienia. Nagle dziewczyna zbladła; ból ostry jak strzała przeszył jej serce; zdawało się, że jakaś żyłka pękła w jej piersi; szybko podniosła chusteczkę do ust. Czerwona kropla splamiła cienki batyst; Alicja szybko ją zmięła.
- Och, dziękuję ci, Pawle; uczyniłeś mnie bardzo szczęśliwą, bo już myślałam, że mnie nie kochasz!
X
Ruch, jakim Alicja ukryła chusteczkę, nie był tak szybki, aby nic zauważył go pan d'Aspremont; twarz Pawia straszliwie pobladła, bo oto otrzymał nieodparty dowód swej fata-lnej mocy, toteż najbardziej posępne myśli przebiegały mu przez głowę; chwilę nawet zasta-nawiał się, czy nie popełnić samobójstwa; czyż nie miał obowiązku unicestwić siebie jako istoty czyniącej zło i usunąć w ten sposób mimowolną przyczynę tylu nieszczęść? Jeśli cho-dziło o niego, zniósłby najcięższe próby i mężnie by dźwigał brzemię życia; ale czy nie było rzeczą zbyt straszną zabijanie tego, co kochał najbardziej na świecie?
Bohaterska dziewczyna zapanowała nad bólem, który był następstwem spojrzenia Pa-wła i który w tak dziwny sposób potwierdzał opinię hrabiego Altavilli. Umysł mniej zrówno-ważony mógłby się przerazić tym zbiegiem okoliczności, jeśli nie nadnaturalnym, to przynaj-mniej trudnym do wytłumaczenia, jednakże, jak mówiliśmy, Alicja była religijna, ale nie zabobonna. Jej niezachwiana wiara w to, w co wierzyć trzeba, odrzucała jako dziecinne bajki wszelkie opowieści o tajemniczych fluidach; śmiała się z najgłębiej chociażby zakorzenio-nych ludowych przesądów. Zresztą gdyby nawet doszła do wniosku, że iettatura rzeczywiście istnieje, i spostrzegła u Pawia nieomylne jej oznaki, tkliwe i dumne serce panny Ward nie zawahałoby się ani przez sekundę. Paweł nie uczynił nic, co największa choćby skrupulatność mogłaby mu poczytać za złe, i Alicja wolałaby paść martwa pod jego spojrzeniem, rzekomo tak zgubnym, niż odepchnąć miłość, którą zaakceptowała za zgodą stryja i którą wkrótce ukoronować miał związek małżeński. Miss Alicja Ward przypominała trochę naiwnie zu-chwałe bohaterki Szekspira, dziewiczo rezolutne, których miłość, chociaż nagle zrodzona, jest czysta i wierna i które w jednej minucie wiążą się na wieki; ręka jej uścisnęła dłoń Pawła i żaden inny mężczyzna nie mógł już tą ręką zawładnąć. Uważała, że jest związana na zawsze, i jej skromność wzdragała się na samą myśl o małżeństwie z kimś innym.
Okazała więc radość prawdziwą albo też dobrze odegraną, że oszukałaby najbystrzej-szego obserwatora, i podniósłszy Pawła, który wciąż klęczał u jej nóg, przechadzała się z nim po zarosłych kwiatami i zielenią alejach zaniedbanego ogrodu, aż do miejsca, gdzie zieleń rozsuwała się, pozwalając dojrzeć morze niczym błękitny sen o nieskończoności. Promienna pogoda raz jeszcze rozproszyła ponure myśli Pawła; Alicja opierała się na ramieniu młodzień-ca z ufnym oddaniem, jak gdyby już była jego żoną. W tej czystej i milczącej pieszczocie, błahej w przypadku innej dziewczyny, ale ważkiej w jej poczuciu, powierzała mu siebie w sposób jeszcze formalniejszy, uspokajała jego lęki i dawała dowód, jak mało się troszczy o niebezpieczeństwo, którym ją straszono. Chociaż nakazała milczenie najpierw służącej Vicè, a następnie stryjowi i chociaż hrabia Altavilla nie wymienił nikogo, zalecając jedynie, aby chroniła się przed szkodliwym wpływem, szybko się domyśliła, że chodzi o Pawła d'Aspre-mont: niejasne słowa pięknego neapolitańczyka mogły się odnosić jedynie do młodego Fran-cuza. Zauważyła również, że Paweł, ulegając przesądowi tak rozpowszechnionemu w Neapo-lu, gdzie każdy człowiek o trochę oryginalniejszej fizjonomii może zostać zakwalifikowany jako iettatore, przez jakąś niepojętą słabość ducha uwierzył, że posiada moc rzucania uroków, i odwracał od niej pełne miłości oczy w obawie, że spojrzeniem uczyni jej krzywdę; chcąc zwalczyć rodzącą się myśl prześladowczą, doprowadziła do wyżej opisanej sceny, której wy-nik sprzeczny był z jej intencją, gdyż tylko umocnił Pawła w jego groźnej monomanii.
Zakochani wrócili na taras, gdzie komodor, wciąż poddając się urokom muzyki, spał w bambusowym fotelu pochrapując melodyjnie. Paweł pożegnał się, a miss Ward, żartobliwie naśladując neapolitański gest pożegnalny, posłała mu koniuszkami palców nieuchwytny pocałunek mówiąc głosem pełnym słodkiej pieszczoty:
- A więc do jutra, prawda, Pawle?
Piękność Alicji stała się w tym momencie tak promienna, niepokojąca, niemal nadnatu-ralna, że zwróciło to uwagę jej stryja, którego nagle obudziło wyjście Pawła. Białka jej oczu przybierały tony polerowanego srebra, źrenice iskrzyły się jak lśniące czarne gwiazdy, poli-czki miały odcień idealnej różowości, bosko czystej i namiętnej, jakiej nigdy żaden malarz nie osiągnął na swojej palecie; na skroniach o przezroczystości agatu znaczyła się siateczka dro-bnych niebieskich żyłek, a całe ciało zdawały się przenikać promienie, jak gdyby prześwity-wała przez nie jej dusza.
- Jakaś ty dzisiaj piękna, Alicjo! - zawołał komodor.
- Psujesz mnie, stryju; i jeżeli nic jestem najbardziej zarozumiałą dziewczyną w całym Zjednoczonym Królestwie, nie twoja to zasługa. Na szczęście nic wierzę pochlebstwom, na-wet gdy są bezinteresowne.
- Piękna, niebezpiecznie piękna - dalej mówił do siebie komodor - przypomina mi w każdym rysie matkę, biedną Nancy, która zmarła w dziewiętnastym roku życia. Takie anioły nie mogą długo przebywać na ziemi; wydaje się, że unosi je każdy powiew i niewidzialne skrzydła trzepocą im u ramion; są za białe, za różowe, za czyste, za doskonałe; ich etery-cznym ciałom brakuje czerwonej, pospolitej krwi życia. Bóg, który obdarza nimi ziemię na krótki czas, szybko je zabiera. Ten wspaniały rozkwit zasmuca mnie jak pożegnanie.
- Stryju, ponieważ wyglądam tak ładnie - przemówiła znów miss Ward, która spostrze-gła jego zasępione czoło - przyszła odpowiednia chwila, aby wydać mnie za mąż: będzie mi do twarzy w welonie i wianku.
- Wydać cię za mąż? A więc tak ci spieszno rozstać się ze stryjem, ze starym czerwono-skórym?
- Wcale się z tobą nic rozstanę; czyż nie ustaliliśmy z panem d'Aspremont, że zamie-szkamy razem? Wiesz doskonale, że żyć bez ciebie nie mogę.
- Pan d'Aspremont! Pan d'Aspremont!... Jeszczeście ślubu nie wzięli.
- Czyż nie otrzymał słowa twojego... i mojego? Sir Jozue Ward nigdy jeszcze słowa nic złamał.
- Trudno zaprzeczyć, dałem słowo - odpowiedział z widocznym zakłopotaniem komo-dor.
- Czy wyznaczony przez ciebie półroczny termin nic upłynął... parę dni temu? - zapytała Alicja, której wstydliwe policzki jeszcze bardziej poróżowiały, ta rozmowa bowiem, niezbę-dna w obecnym stanie rzeczy, raziła jej subtelność mimozy.
- A, liczyłaś miesiące, moja mała; i jak tu wierzyć tym skromnym minkom!
- Kocham pana d'Aspremont - odrzekła poważnie.
- Otóż to - powiedział sir Jozue Ward, który pod wpływem Vicè i Altavilli nie bardzo chciał, aby jego zięciem został iettatore. - Czemu nie pokochałaś innego?
- Nie posiadam dwóch serc - odparła Alicja - będę kochać tego jednego, choćbym miała jak moja matka umrzeć w dziewiętnastym roku życia.
- Umrzeć! Błagam cię, nic wymawiaj takich szkaradnych słów! - zawołał komodor.
- Czy masz coś do zarzucenia panu d'Aspremont?
- Oczywiście, że nie.
- Czy uchybił w jakiś sposób honorowi? Czy kiedy skłamał, okazał się tchórzliwy, po-dły albo przewrotny? Czy obraził kiedy kobietę albo nie stawił czoła mężczyźnie? Czy blask jego herbowej tarczy przyćmiewa jakaś sekretna plama? Czy dziewczyna przyjmując jego ramię, aby pokazać się w towarzystwie, musiałaby się czerwienić albo spuszczać oczy?
- Pan Paweł d'Aspremont jest prawdziwym dżentelmenem, nic można mu nic zarzucić.
- Wierzaj mi, stryju, że gdyby istniał tego rodzaju powód, natychmiast wyrzekłabym się pana d'Aspremont i zamknęłabym się w jakiejś niedostępnej samotni; ale nic innego, sły-szysz?, nie skłoni mnie do złamania świętej obietnicy - powiedziała miss Ward stanowczym, choć łagodnym tonem.
Komodor kręcił młynka kciukami, co czynił stale, gdy nie mając gotowej odpowiedzi starał się ukryć zakłopotanie.
- Stryju, dlaczego jesteś teraz wobec Pawła tak oziębły? - ciągnęła dalej miss Ward. - Dawniej tak go lubiłeś; w naszym domu w Lincolnshire nic mogłeś się bez niego obejść i tak mocno ściskając mu rękę, jakbyś chciał mu pogruchotać palce, mówiłeś, że to zacny chłopiec, któremu chętnie powierzyłbyś los młodej panny.
- Tak, rzeczywiście, lubiłem tego poczciwego Pawła - potwierdził komodor wzruszony tak w porę obudzonymi wspomnieniami - ale to, co jest niewidoczne w angielskich mgłach, staje się jasne w neapolitańskim słońcu.
- Co masz na myśli? - drżącym głosem zapytała Alicja, która nagle straciła żywe kolory i była biała jak alabastrowy posąg na grobowcu.
- Że twój Paweł to iettatore!
- Co mówisz, stryju! Ty, sir Jozue Ward, szlachcic, chrześcijanin, poddany Jej Brytyj-skiej Królewskiej Mości, były oficer angielskiej marynarki, człowiek oświecony i cywilizo-wany, do którego można się zwrócić w każdej sprawie, ty, wykształcony i mądry, codziennie czytający Biblię i Ewangelię, ty ważysz się oskarżać Pawła o rzucanie uroków. Ach, tego się po tobie nie spodziewałam!
- Droga Alicjo - odparł komodor - może jestem tym wszystkim, co mówisz, kiedy rzecz nie dotyczy ciebie, ale gdy jakieś niebezpieczeństwo, chociażby urojone, zagraża tobie, staję się bardziej przesądny niż chłop z Abruzzów, niż lazzarone z Molo, niż ostricaio z Chaia, niż służąca z Caserty, a nawet niż neapolitański hrabia. Paweł może mi się ile chce przypatrywać oczyma, których promienie wzrokowe przecinają się, a zachowam taki sam spokój jak przed ostrzem szabli albo lufą pistoletu. Fascino nie ugryzie mojej skóry, wygarbowanej, ogorzałej i spalonej na czerwono przez wszystkie słońca świata. Jestem przesądny tylko, gdy chodzi o ciebie, droga bratanico, i przyznaję, że czuję zimny pot na skroniach, gdy wzrok tego nie-szczęsnego chłopca zatrzymuje się na tobie. Wiem, on nie ma złych zamiarów i kocha cię nad życie, ale wydaje mi się, że pod tym wzrokiem mienisz się na twarzy, tracisz kolory i usiłu-jesz ukryć jakiś ostry ból; a wtedy bierze mnie dzika chęć, aby temu twojemu panu d'Aspre-mont wyłupić oczy ostrymi końcami rogów, które ci podarował Altavilla.
- Biedny, drogi stryju - rzekła Alicja wzruszona płomiennym wybuchem komodora - nasze istnienia są w ręku Boga; nic umiera książę w łożu, nie ginie wróbel gnieżdżący się pod dachówką, jeżeli tam w górze nie wybije jego godzina; fascino nie ma z tym nic wspólnego i bezbożnością jest wierzyć, że mniej lub bardziej ukośne spojrzenie może wywierać jakiś szczególny wpływ. Słuchaj, nuncle - mówiła dalej, zapożyczając serdeczne poufałe określenie od błazna z Króla Lira - przed chwilą nie mówiłeś poważnie; przywiązanie do mnie zmąciło twój zawsze tak niezawodny zdrowy rozsądek. Przecież nie śmiałbyś oświadczyć panu Pa-włowi d'Aspremont, że odbierasz mu rękę swojej bratanicy, którą sam włożyłeś w jego dłoń, i że nie chcesz go za zięcia pod pięknym pretekstem, że jest... iettatore!
- Na Jozuego, mego patrona, który zatrzymał słońce - zawołał komodor - powiem to bez ogródek temu twojemu panu d'Aspremont. Mogę sobie być śmieszny, głupi, nawet nieuczci-wy, jeżeli w grę wchodzi twoje zdrowie, a może i życie! Zobowiązałem się wobec uczciwego mężczyzny, a nie wobec czarownika. Przyrzekłem? Więc dobrze, łamię przyrzeczenie, i ko-niec; jeśli mu się to nie spodoba, udzielę mu satysfakcji.
I rozjątrzony komodor zrobił wypad, nie bacząc na podagrę, którą poczuł w palcach nóg.
- Sir Jozue Ward, nic uczyni pan tego - odezwała się ze spokojną godnością Alicja.
Komodor bardzo zdyszany opadł na bambusowy fotel i milczał.
- Posłuchaj, stryju, gdyby nawet to wstrętne i głupie oskarżenie było zgodne z prawdą, czy wolno nam z tej przyczyny odtrącić pana d'Aspremont i jego nieszczęście poczytać mu za zbrodnię? Sam przyznałeś, że zło, jakie mógłby wyrządzać, nie zależy od jego woli i że nie ma duszy bardziej kochającej, szlachetniejszej i godniejszej szacunku.
- Nie poślubia się wampirów, choćby ich intencje były najzacniejsze - odpowiedział komodor.
- Ależ to wszystko jest urojeniem, niedorzecznością, zabobonem; prawdą jest niestety tylko to, że Paweł przejął się tymi głupstwami, że wziął je poważnie; jest przerażony, zahi-pnotyzowany; wierzy w swoją fatalną moc, boi się samego siebie i każde najdrobniejsze zda-rzenie, na które dawniej nie zwróciłby uwagi, a które dziś wydaje mu się jego dziełem, uma-cnia w nim to przekonanie. Czy nie ja, która jestem jego żoną przed Bogiem, a wkrótce z two-im błogosławieństwem zostanę nią przed ludźmi, powinnam uspokoić tę nadmiernie podnie-coną wyobraźnię, przegnać urojone widma, okiełzać jawnym i rzeczywistym opanowaniem jego obłędną trwogę, siostrę monomanii, i darząc szczęściem uratować tę piękną zbłąkaną duszę, uroczy, a zagrożony umysł?
- Ty zawsze masz słuszność, panno Ward - odrzekł komodor - a ja, chociaż uważasz mnie za mądrego, jestem po prostu starym durniem. Zdaje mi się, że to Vicè jest czarownicą; zawróciła mi głowę tymi wszystkimi bajdami. Co do hrabiego Altavilli, jego rogi i kabalisty-czne zabawki wydają mi się teraz raczej śmieszne. Na pewno wymyślił ten podstęp, bo chce pozbyć się Pawła i sam się z tobą ożenić.
- Ale możliwe, że hrabia Altavilla działa w dobrej wierze - zauważyła Alicja. - Jeszcze przed chwilą sam podzielałeś jego pogląd.
- Nie nadużywaj swojej przewagi, miss Alicjo; zresztą nie wyleczyłem się jeszcze z błędu i mogę do niego wrócić. Najlepiej byłoby wyjechać z Neapolu pierwszym parowcem i spokojnie wrócić do Anglii. Paweł, kiedy nie będzie już oglądał wolich i jelenich poroży, wycelowanych w niego palców, koralowych amuletów i wszystkich innych diabelskich narzę-dzi, zapomni o tych bzdurach, przez które o mało nic złamałem danego słowa i nie popełni-łem czynu niegodnego porządnego człowieka. Wyjdziesz za Pawła, bo to rzecz postanowiona. Dacie mi salonik i sypialnię na parterze domu w Richmond oraz ośmiokątną wieżyczkę w zamku w Lincolnshire i będziemy sobie żyli szczęśliwie. Jeżeli twoje zdrowie będzie wyma-gać cieplejszego klimatu, najmiemy dworek w okolicach Tours albo Cannes, gdzie lord Bro-ugham ma piękną posiadłość, gdzie, Bogu dzięki, nieznane są te niecne zabobony i nikt nie wie, co to jest iettatura. Co o tym myślisz, Alicjo?
- Nie potrzebujesz mojej aprobaty; czyż nie jestem najposłuszniejszą bratanicą na świe-cie?
- Tak, wtedy gdy robię to, czego chcesz, mała obłudnico - odrzekł z uśmiechem komo-dor, który wstał, aby pójść do siebie.
Alicja pozostała jeszcze chwilę na tarasie; ale czy to że scena ta obudziła w niej jakieś gorączkowe podniecenie, czy też Paweł istotnie wywierał na nią wpływ, którego obawiał się komodor, dość że gdy ciepły wiatr musnął jej ramiona osłonięte jedynie gazą, ogarnęło ją lodowate zimno i wieczorem, czując się nieswojo, poprosiła Vicè, aby na nogi, chłodne i białe jak marmur, narzuciła jej pstrokaty pled, z tych, jakie wyrabia się w Wenecji.
Robaczki świętojańskie błyskały na gazonie, świerszcze ćwierkały, a wielki żółty księ-życ wznosił się na niebie w upalnej mgiełce.
XI
Nazajutrz po tej scenie Alicja, która w nocy źle spała, zaledwie umoczyła wargi w napoju, jaki co ranka podawała jej Vicè, i omdlałym ruchem odstawiła go na gerydonik przy łóżku. Właściwie nic jej nie bolało, ale czuła się wyczerpana; była to raczej pewna niezdo-lność do życia niż choroba, i Alicja nie bardzo umiałaby opisać jej objawy lekarzowi. Popro-siła Vicè o lustro, gdyż młoda osoba bardziej boi się zmian, jakie cierpienie mogłoby spowo-dować w jej urodzie, niż samego cierpienia. Była niezwykle blada; jedynie dwie niewielkie plamy, jak dwa płatki róży bengalskiej opadłe do czary z mlekiem, muskały białą cerę. Oczy lśniły dziwnym blaskiem, wznieconym przez ostatnie płomienie gorączki; natomiast wiśnio-wy kolor ust znacznie przybladł, więc aby przywrócić im żywszą barwę, przygryzła je dro-bnymi perłowymi zębami.
Wstała, otuliła się białym kaszmirowym szlafrokiem, głowę owinęła gazowym szalem - bo mimo upału, od którego ćwierkały koniki polne, było jej jeszcze trochę chłodno - i o zwyczajnej godzinie wyszła na taras, aby nie niepokoić zawsze czujnego komodora. Starała się zjeść coś przy śniadaniu, choć wcale nie była głodna, ale najmniejszy objaw choroby sir Jozue Ward na pewno przypisałby wpływowi Pawła, a tego przede wszystkim chciała uniknąć Alicja.
Potem, pod pozorem, że męczy ją jaskrawe światło dnia, wróciła do swojego pokoju, wprzód wielokrotnie zapewniwszy komodora, bardzo w tych sprawach podejrzliwego, że czu-je się znakomicie.
- Znakomicie!... Bardzo w to wątpię - powiedział do siebie komodor, gdy jego bratanica wyszła. - Ma perłowe cienie wokoło oczu i małe jaskrawe rumieńce, zupełnie jak jej matka, która także zapewniała, że miewa się doskonale. Co robić? Rozłączyć ją z Pawłem znaczyło-by ją zabić innym sposobem; pozwólmy działać naturze. Alicja jest jeszcze taka młoda! Ale właśnie na najmłodsze i najładniejsze dybie stara Mob, zazdrosna jak kobieta. A gdybym sprowadził lekarza? Ale medycyna bezsilna jest wobec anioła! Zresztą wszystkie niepokojące objawy ustąpiły... Ach, gdybyś to rzeczywiście ty, przeklęty panie d'Aspremont, swym odde-chem miał zwarzyć ten boski kwiat, udusiłbym cię własnymi rękoma! Żaden iettatore nie pa-trzył na Nancy, a jednak umarła. A jeżeli Alicja umrze? Nie, to niemożliwe! Nic nie uczyni-łem Bogu, aby miał mnie skazać na tak straszny ból. Kiedy to się stanie, będę od dawna spał pod kamieniem z napisem Sacred to the memory of Sir Joshua Ward w cieniu rodzinnej dzwonnicy. Ona będzie przychodzić i modlić się za starego komodora przy szarym kamieniu. Nie wiem, co mi się stało, ale jestem dzisiaj diablo smętny i ponury.
Chcąc rozproszyć czarne myśli komodor dodał trochę rumu jamajka do herbaty, która zdążyła już wystygnąć w filiżance, i kazał przynieść nargile; na tę niewinną przyjemność po-zwalał sobie tylko pod nieobecność Alicji, tak wrażliwej, że nawet ten lekki wonny dym mógł jej zaszkodzić.
Doprowadził już do stanu wrzenia zaprawioną wonnościami wodę w szklanym naczy-niu i wypuścił parę niebieskawych obłoków dymu, gdy zjawiła się Vicè anonsując hrabiego Altavillę.
- Milordzie - rzekł hrabia po wymianie wstępnych uprzejmości - czy zastanowił się pan nad prośbą, z którą niedawno zwróciłem się do pana?
- Zastanowiłem się - odparł komodor - ale jak panu wiadomo, pan d'Aspremont wcze-śniej otrzymał moje słowo.
- Oczywiście, jednakże zdarzają się przypadki, kiedy słowo należy cofnąć; na przykład, gdy człowiek, któremu daliśmy je, z tych czy innych powodów okazuje się kimś innym, niż sądziliśmy.
- Hrabio, proszę wyrażać się jaśniej.
- Nie chciałbym oskarżać rywala, ale po naszej rozmowie powinien mnie pan rozumieć. Czy jeżeli pan odrzuci pana Pawła d'Aspremont, przyjmie mnie pan za zięcia?
- Ja owszem, ale nie mam wielkiej pewności, czy miss Ward zgodzi się na taką zamia-nę. Nabiła sobie głowę tym Pawłem, czemu i ja jestem trochę winien, bo mu sprzyjałem, zanim zaczęły się te wszystkie głupie historie. Przepraszam, panie hrabio, za to określenie, ale naprawdę już mąci mi się w głowie.
- Chce pan śmierci swojej bratanicy? - zapytał hrabia z przejęciem i powagą.
- Do kroćset, moja bratanica miałaby umrzeć? - wykrzyknął komodor podskakując i odrzucając marokinową rurkę fajki.
Gdy dotykano tej struny w duszy sir Jozuego Warda, zawsze drgała ona bardzo mocno.
- Czy moja bratanica jest niebezpiecznie chora?
- Proszę się tak nie denerwować, milordzie. Miss Alicja może żyć, i to jeszcze bardzo długo.
- Dzięki Bogu! Ale mnie pan przeraził!
- Wszakże pod jednym warunkiem - ciągnął Altavilla - że nigdy nie zobaczy się z panem Pawłem d'Aspremont.
- Otóż znowu iettatura na tapecie! Niestety, miss Ward wcale w nią nie wierzy.
- Proszę posłuchać - z powagą rzekł hrabia Altavilla. - Kiedy po raz pierwszy ujrzałem miss Alicję na balu u księcia Syrakuz i zapałałem do niej miłością równie pełną szacunku, jak żarliwą, tym, co przede wszystkim zwróciło moją uwagę, było wspaniałe zdrowie, radość życia, pełnia sił witalnych, jakie promieniowały z jej całej osoby. Dzięki temu piękność jej była po prostu olśniewająca i zdawała się unosić w atmosferze błogości. Ta fosforescencja sprawiała, że błyszczała jak gwiazda, przyćmiewała Angielki, Rosjanki, Włoszki, ją tylko widziałem. Z brytyjską dystynkcją łączyła czysty i krzepki wdzięk starożytnych bogiń; proszę darować tę mitologię potomkowi greckich kolonistów.
- To prawda, była cudowna! Miss Edwina O'Herty, lady Eleonor Lilly, mistress Jane Strangford, księżna Wiera Fiodorowna Bariatyńska o mało nie dostały żółtaczki z zazdrości - powiedział uszczęśliwiony komodor.
- A czy teraz nie dostrzega pan, że w jej piękności pojawiła się jakaś omdlałość, że rysy jej nabierają chorobliwej subtelności, żyłki na rękach są bardziej niebieskie, niż należałoby sobie życzyć, a głos ma brzmienie harmoniki o niepokojącej wibracji i bolesnym uroku? Element ziemski zanika i ustępuje elementowi anielskiemu. Miss Alicja nabiera eterycznej doskonałości, której ja, może nazwie mnie pan materialistą, nie lubię u panien na naszym globie.
Wywody hrabiego tak bardzo zgadzały się z tajemnymi obawami sir Jozuego Warda, że parę minut milczał, pogrążony w głębokiej zadumie.
- Wszystko to prawda; chociaż niekiedy próbuję się łudzić, trudno nie przyznać panu słuszności.
- Jeszcze nie skończyłem - oświadczył hrabia. - Czy zdrowie miss Alicji przed przyby-ciem pana d'Aspremont do Anglii budziło jakieś niepokoje?
- Nigdy, była najzdrowszą i najweselszą dziewczyną w całym Zjednoczonym Króle-stwie!
- Jak pan widzi, obecność pana d'Aspremont zbiega się z okresami, w których zagrożo-ne jest cenne zdrowie miss Alicji Ward. Nie wymagam, aby pan, człowiek Północy, ślepo przyjął wierzenie, przesąd, zabobon, jeśli pan chce tak to nazwać, naszego południowego kra-ju, ale proszę przyznać, że te fakty są dziwne i zasługują na pańską najbaczniejszą uwagę.
- Alicja nie może być chora... naturalnie? - zapytał komodor; choć był wstrząśnięty podstępnym rozumowaniem Altavilli, coś w rodzaju angielskiego wstydu powstrzymywało go od uwierzenia w neapolitańskie gusła.
- Miss Ward nie jest chora; została jak gdyby w pewien sposób zatruta drogą spojrzenia i jeśli nawet pan d'Aspremont nie jest tym, co nazywamy iettatore, jego wzrok przynosi zgubę.
- Co mam robić? Ona kocha Pawła, śmieje się ze złych uroków i twierdzi, że takim argumentem nie można posłużyć się w stosunku do człowieka honoru, żeby z nim zerwać.
- Nie mam prawa opiekować się pańską bratanicą, nie jestem ani jej bratem, ani kre-wnym, ani narzeczonym; ale gdybym uzyskał pańską zgodę, może podjąłbym próbę uwolnie-nia jej spod tego fatalnego wpływu. Och, proszę się nie obawiać; nic uczynię nic nierozsądne-go; jestem młody, ale wiem, że nie należy czynić hałasu, jeśli chodzi o reputację młodej pan-ny; niech mi pan tylko zezwoli nie wyjawiać mojego zamiaru. Proszę zaufać mojej lojalności i uwierzyć, że plan ów nie zawiera w sobie nic, co byłoby sprzeczne z najsubtelniejszym poczuciem honoru.
- A zatem kochasz pan moją bratanicę? - spytał komodor.
- Tak, bo kocham ją bez nadziei; ale czy pozostawia mi pan swobodę działania?
- Straszny z pana człowiek, hrabio Altavilla! A więc dobrze, niech pan próbuje ocalić Alicję na swój sposób, a ja nie tylko nie będę miał tego za złe, ale nawet uznam za bardzo dobre.
Hrabia wstał, skłonił się, wrócił do powozu i kazał się wieźć stangretowi do Hotelu Rzymskiego.
Paweł, łokciami wsparty o stół, z głową ukrytą w dłoniach, pogrążony był w najbole-śniejszych myślach; dojrzał parę czerwonych kropelek na chusteczce Alicji i, wciąż opętany jedną myślą, wyrzucał sobie swoją morderczą miłość, potępiał siebie, że przyjął ofiarę tej pięknej istoty, gotowej umrzeć dla niego; zastanawiał się, jakim nadludzkim poświęceniem mógłby jej odpłacić za to wzniosłe wyrzeczenie.
Paddy, groom o wyglądzie karła, przerwał te rozmyślania podając mu bilet hrabiego Altavilli.
- Hrabia Altavilla! Czego on może chcieć ode mnie? - rzekł Paweł, niezmiernie zdzi-wiony. - Wprowadź go!
Kiedy neapolitańczyk ukazał się na progu, pan d'Aspremont utaił już zdziwienie pod maską lodowatej obojętności, pod którą ludzie światowi ukrywają prawdziwe wrażenia.
Z chłodną uprzejmością wskazał hrabiemu fotel, sam także usiadł i czekał w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w przybyłego.
- Panie - zaczął hrabia bawiąc się brelokami przy zegarku - to, co chcę panu powie-dzieć, jest tak niezwykłe, tak niestosowne, tak nie na miejscu, że miałby pan prawo wyrzucić mnie przez okno. Proszę mi oszczędzić tego grubiaństwa, gdyż jestem gotów udzielić panu satysfakcji, jak przystało człowiekowi z towarzystwa.
- Słucham pana, z tym, że mogę potem skorzystać z propozycji, jaką pan uczynił, jeśli pańskie słowa nie spodobają mi się - odrzekł Paweł; żaden mięsień nie drgnął w jego twarzy.
- Wzrok pana przynosi nieszczęście!
Na te słowa zielonkawa bladość pokryła nagle twarz pana d'Aspremont, czerwona obwódka pojawiła się dokoła oczu, brwi się ściągnęły, zmarszczka na czole pogłębiła się, a ze źrenic trysnęły jak gdyby siarczane płomienie; na wpół się podniósł, miażdżąc zaciśniętymi kurczowo rękoma mahoniowe poręcze fotela. Było to tak straszne, że Altavilla, chociaż nic brakowało mu odwagi, pochwycił jedną z małych rozwidlonych gałązek koralu zawieszonych na łańcuszku od zegarka i końce jej instynktownie zwrócił na rozmówcę.
Najwyższym wysiłkiem woli pan d'Aspremont opanował się i powiedział:
- Miał pan słuszność; takiego właśnie zadośćuczynienia wymagałaby podobna obelga; ale wystarczy mi cierpliwości, aby poczekać na inną satysfakcję.
- Niech mi pan wierzy - ciągnął dalej hrabia - że nie wyrządziłbym człowiekowi honoru tej obelgi, którą zmazać można tylko krwią, gdybym nie miał po temu ważnych powodów. Kocham miss Alicję Ward.
- Cóż to mnie obchodzi?
- Istotnie, bardzo mało to pana obchodzi, gdyż pan jest kochany; ale ja, don Felipe Alta-villa, zabraniam panu widywać miss Alicję Ward.
- Nie mam obowiązku wypełniać pańskich rozkazów.
- Wiem - odrzekł neapolitański hrabia - toteż nie spodziewam się, że mnie pan posłucha.
- A zatem jakie są motywy pańskiego postępowania? - zapytał Paweł.
- Jestem przekonany, że fascino, którym pan jest niestety obdarzony, wywiera zgubny wpływ na miss Alicję Ward. Jest to myśl absurdalna, przesąd godny średniowiecza, który panu musi się wydawać naprawdę śmieszny; nie będę z panem na ten temat dyskutował. Pańskie oczy zwracają się na miss Ward i mimo pańskiej woli rzucają zgubne spojrzenie, od którego ona umrze. Mam tylko jeden sposób zapobieżenia temu smutnemu kresowi: doprowa-dzić do sprzeczki z panem. W wieku XVI kazałbym zamordować pana jednemu z moich górali; ale dzisiaj nie ma już tego zwyczaju. Najpierw chciałem pana prosić, abyś wrócił do Francji, ale było to zbyt naiwne: wyśmiałby pan rywala, który namawiałby pana do usunięcia się i zostawienia go samego przy pańskiej narzeczonej, pod pretekstem, że wchodzi tu w grę iettatura.
Kiedy hrabia Altavilla mówił, Pawła d'Aspremont ogarniała tajemna zgroza: a więc on, chrześcijanin, był w mocy piekielnych potęg i zły anioł patrzył przez jego źrenice! On, Paweł, siał zniszczenie, jego miłość przynosiła śmierć! Przez chwilę zakręciło mu się w głowie i szaleństwo zatrzepotało swoimi skrzydłami o wewnętrzne ściany jego czaszki.
- Hrabio, na honor, czy pan wierzysz w to, co mówisz? - zawołał d'Aspremont po paru chwilach zadumy, którą neapolitańczyk uszanował.
- Na honor, wierzę.
- Ach, więc to byłaby prawda - półgłosem powiedział Paweł - więc jestem mordercą, demonem, wampirem! Zabijam niebiańską istotę, doprowadzam do rozpaczy starca! - I już gotów był przyrzec hrabiemu, że nie zobaczy się z Alicją, ale poczucie ludzkiej godności i budząca się w sercu zazdrość powstrzymały te słowa na jego ustach.
- Hrabio, nic ukrywam, że natychmiast wybiorę się do miss Ward.
- Nic mogę pana aresztować, aby w tym przeszkodzić; przed chwilą oszczędził mi pan środków przemocy, za co jestem wdzięczny; ale rad bym zobaczyć pana jutro, o godzinie szóstej w ruinach Pompejów, na przykład w termach: tam będzie doskonale. Jaką broń pan wybiera? Pan został obrażony: szpada, szabla czy pistolet?
- Będziemy walczyć na noże i z zawiązanymi oczyma, rozdzieleni chustką; każdy z nas będzie trzymał za jeden z jej rogów. Trzeba wyrównać szanse: jako iettatore zabiłbym pana spojrzeniem, panie hrabio!
Paweł d'Aspremont wybuchnął przeraźliwym śmiechem, otworzył drzwi i zniknął.
XII
Alicja usadowiła się w dolnej sali domu, której ściany ozdobione były krajobrazami malowanymi al fresco, zastępującymi we Włoszech tapety. Słomiane maty z Manili wyściela-ły podłogę. Stół, przykryty kawałkiem wschodniego kobierca, zarzucony tomami poezji Cole-ridge'a, Shelleya, Tennysona i Longfellowa, lustro w antycznej ramie i parę trzcinowych krzeseł stanowiły całe umeblowanie; story z bambusowych włókien, na których wymalowano pagody, skały, wierzby, żurawie i smoki, przystosowane do okien i na wpół podniesione, sączyły łagodne światło; gałąź drzewa pomarańczowego, ciężka od kwiatów, które swe za-wiązujące się owoce strącały na ziemię, poufale wciskała się do pokoju i zwisała jak girlanda nad głową Alicji, obsypując ją wonnym śniegiem.
Alicja, wciąż trochę cierpiąca, leżała na wąskiej kanapce pod oknem, wsparta na paru marokańskich poduszkach; wenecki pled skromnie osłaniał nogi; tak przygotowana, mogła przyjąć Pawła nie łamiąc praw angielskiej wstydliwości.
Zaczęta książka wysunęła się na ziemię z nieuważnej ręki Alicji; jej źrenice ocienione długimi rzęsami błądziły w przestrzeni, jak gdyby zapatrzone w zaświaty; czuła owo niemal rozkoszne rozleniwienie, jakie następuje po ataku gorączki: całym jej zajęciem było pogryza-nie kwiatów pomarańczowych, które zbierała na okrywającym ją pledzie, a których gorzki zapach sprawiał jej przyjemność. Czyż Schiavone nie namalował Wenus jedzącej róże? Jak wdzięczny odpowiednik obrazu starego wenecjanina stworzyć by mógł nowoczesny artysta przedstawiając Alicję pogryzającą kwiaty pomarańczowe!
Myślała o panu d'Aspremont i zastanawiała się, czy naprawdę dożyje chwili, gdy zosta-nie jego żoną; nie wierzyła w moc złego spojrzenia, ale nie mogła oprzeć się smutnym prze-czuciom; tej nocy miała sen, którego przykre wspomnienie nie pierzchło wraz z przebudze-niem.
W swoim śnie leżała nie śpiąc i patrzyła na drzwi pokoju, z wrażeniem, że zaraz ktoś się ukaże. Po paru minutach trwożnego oczekiwania ujrzała, że na ciemnym tle, w ramach drzwi zarysowuje się smukły biały kształt, który, zrazu tak przejrzysty, że jak przez lekką mgłę można było przezeń dostrzec różne przedmioty, zbliżając się do łóżka nabierał konsystencji.
Zjawa miała na sobie muślinową suknię, której fałdy wlokły się po ziemi; długie czarne loki, na wpół rozkręcone, opadały wzdłuż bladej twarzy o policzkach naznaczonych dwiema różowymi plamkami; szyja i dekolt były tak białe, że zlewały się z suknią i trudno byłoby powiedzieć, gdzie kończy się ciało, a zaczyna materiał; ledwie widoczny łańcuszek weneckiej roboty otaczał wątłą szyję cienką złotą linią; szczupła, poznaczona niebieskimi żyłkami ręka trzymała kwiat - różę herbacianą - z której odrywały się płatki i padały na ziemię jak łzy.
Alicja nie pamiętała matki, zmarłej w rok po wydaniu jej na świat, ale bardzo często siadywała w zamyśleniu przed miniaturą, której barwy, niemal zupełnie wyblakłe, nie zakry-wające tła z kości słoniowej i nikłe jak wspomnienie o zmarłych, nasuwały myśl raczej o wizerunku ducha niż żywej osoby, toteż domyśliła się, że kobieta, która wchodzi do pokoju, to Nancy Ward, jej matka. Biała suknia, złoty łańcuszek, kwiat w ręku, czarne włosy, policzki z różowymi plamami - nie brakowało niczego, była to miniatura powiększona, wzbogacona, poruszająca się z całą oczywistością snu.
Tkliwość złączona z lękiem wezbrała w piersi Alicji. Chciała wyciągnąć ręce do cienia, ale ramiona, ciężkie jak z marmuru, nie mogły się unieść z posłania, na którym spoczywały. Chciała coś powiedzieć, ale język odmawiał posłuszeństwa, z ust wydobywały się niezrozu-miałe sylaby.
Nancy, złożywszy herbacianą różę na gerydonie, uklękła przy łóżku i przyłożyła głowę do piersi Alicji, nasłuchując oddechu w płucach, licząc uderzenia serca; chłodny policzek zjawy ciążył niby kawał lodu dziewczynie przerażonej tym milczącym badaniem.
Mara podniosła się, rzuciła na dziewczynę bolesne spojrzenie i licząc listki róży, z której opadło jeszcze parę płatków, powiedziała:
- Został już tylko jeden.
Potem sen zapuścił czarną gazę pomiędzy zjawą a śpiącą i wszystko pochłonęła noc.
Czy dusza matki przyszła ostrzec ją i zabrać? Co znaczyło tajemnicze zdanie, jakie pa-dło z ust mary. „Został już tylko jeden?” Czy blada róża ogołocona z płatków była symbolem jej życia? Dziwny sen pełny powabnych lęków i przerażającego uroku, wdzięczna postać udrapowana w muślin i licząca płatki kwiatu opanowały imaginację dziewczyny, obłok melancholii przesuwał się po jej pięknym czole, nieokreślone przeczucia muskały ją czarnymi skrzydłami.
Czy gałąź pomarańczowego drzewa, która rzucała na nią kwiaty, nie miała również jakiegoś złowrogiego znaczenia? Małe dziewicze gwiazdy nie rozkwitną więc pod jej welo-nem panny młodej? Smutna i zamyślona, Alicja odjęła od ust kwiat, który właśnie rozgryzała; kwiat był żółty i już zwiędły...
Zbliżała się pora wizyty pana d'Aspremont. Miss Ward z wysiłkiem opanowała się, roz-pogodziła twarz, poprawiła loki nawijając je na palec, wyprostowała zmięte fałdki gazowego szala i aby poczuć się pewniej, znowu wzięła książkę do ręki.
Wszedł Paweł, a miss Ward przyjęła go wesołym uśmiechem, nie chcąc, aby zaniepo-koił się zastając ją leżącą, gdyż na pewno uznałby się za sprawcę jej choroby. Po scenie, jaka niedawno rozegrała się pomiędzy nim a hrabią Altavilla, Paweł miał minę wzburzoną i gnie-wną, toteż Vicè ułożyła palce w znak ochronny; ale serdeczny uśmiech Alicji wnet rozproszył chmury.
- Mam nadzieję, że nie jest pani poważnie chora - rzekł do miss Ward siadając przy niej.
- Och, to nic, po prostu trochę zmęczenia; wczoraj wiał sirocco, a ten afrykański wiatr szkodzi mi; ale zobaczy pan, jak dobrze się poczuję w naszym domu w Lincolnshire! Teraz jestem silna, więc będziemy kolejno wiosłować po stawie.
Mówiąc to, nie mogła całkiem powstrzymać lekkiego napadu kaszlu.
Pan d'Aspremont zbladł i odwrócił wzrok.
W pokoju przez pewien czas panowało milczenie.
- Pawle, nigdy ci nic nie podarowałam - mówiła Alicja zdejmując z wychudłego już palca bardzo skromny złoty pierścionek. - Weź ten pierścionek i noś na moją pamiątkę; chyba możesz go włożyć, bo masz ręce jak kobieta. Żegnaj, czuję się zmęczona, więc spróbuję za-snąć; przyjdź mnie odwiedzić jutro.
Paweł wyszedł zrozpaczony; na nic nie zdały się wysiłki Alicji, która chciała ukryć swoje cierpienia; kochał do szaleństwa miss Ward i zabijał ją! Czy pierścień, który mu dala, nie był pierścieniem zaręczyn na inne życie?
Błądził po wybrzeżu na wpół przytomny, chciał uciec, zamknąć się w klasztorze trapi-stów, aby tam oczekiwać śmierci siedząc na trumnie i nigdy nie unosząc zakonnego kaptura. Uważał, że jest niewdzięcznikiem i tchórzem nie chcąc wyrzec się tej miłości i wykorzystując heroizm Alicji, która wie o wszystkim, wie, że on, Paweł, jest - jak twierdzi hrabia Altavilla - obdarzony fatalną siłą, ale pełna anielskiej litości, nie odtrąca go!
- Tak - mówił sobie - ten neapolitańczyk, ten piękny hrabia, którym ona gardzi, jest na-prawdę zakochany. Jego namiętność zawstydza mnie: dla ocalenia Alicji nie waha się atako-wać, prowokować mnie, chociaż jego zdaniem, jako iettatore, jestem istotą groźną niczym zły duch. Rozmawiając ze mną, przez cały czas bawił się amuletami i ten słynny pojedynkowicz, który już trzech ludzi położył trupem, spuszcza wzrok, bojąc się spojrzeć mi w oczy!
Wróciwszy do Hotelu Rzymskiego Paweł napisał parę listów, sporządził testament, w którym cale mienie przekazywał miss Alicji Ward, wyjąwszy legat dla Paddy'ego, i wydał wszelkie dyspozycje, jak przystało człowiekowi honoru, który nazajutrz ma stoczyć pojedy-nek na śmierć i życic.
Otworzył palisandrowe skrzynki, gdzie w przegrodach wyściełanych zieloną szarszą leżała jego broń, przejrzał szpady, pistolety, noże myśliwskie i wreszcie znalazł dwa korsy-kańskie sztylety, podobne do siebie jak dwie krople wody, które kupił był na prezenty dla przyjaciół.
Były to dwa noże z czystej stali o ostrzach grubych przy rękojeści, a obosiecznych przy końcu, dziwerowane, starannie oprawione: broń niezwykle groźna. Paweł wybrał również trzy fularowe chusty i wszystko to razem spakował.
Następnie uprzedził Scazzigę, że ma stawić się wczesnym rankiem, bo wybiera się na przejażdżkę za miasto.
- Och - powiedział rzucając się w ubraniu na łóżko - daj, Boże, abym poległ w tej walce. Jeżeli spotka mnie to szczęście, że zginę, Alicja będzie ocalona!
XIII
Pompeje, miasto umarłe, nie budzą się rankiem, jak miasta żywe, i chociaż na wpół od-rzuciły całun z popiołu, który okrywał je od stuleci, śpią na swoim żałobnym posłaniu nawet wówczas, gdy rozproszą się nocne ciemności.
Turyści wszelkich nacji, którzy zwiedzają Pompeje za dnia, o tej godzinie leżą jeszcze w łóżkach, ledwo żywi po trudach zwiedzania, toteż jutrzenka wschodząca nad ruinami miasta-mumii nie oświetla żadnej ludzkiej twarzy. Tylko jaszczurki o trzepoczących ogonach pełzają po murach, biegają po uszkodzonych mozaikach, nic bacząc na cave canem, wypisane na progach opuszczonych domostw, i radośnie witają pierwsze promienie słońca. One zajęły miejsce dawnych mieszkańców i można by sądzić, że jedynie dla nich odkopano Pompeje.
Dziwny widok przedstawiają w lazurze i różowości poranka te zwłoki miasta zaskoczo-nego w rozkoszach i działaniu, w rozkwicie cywilizacji, miasta, które nie zaznało powolnego rozkładu zwyczajnych ruin; wydaje się, że właściciele domów, zachowanych w każdym naj-drobniejszym szczególe, zaraz wyjdą z mieszkań ubrani w szaty greckie albo rzymskie; wozy, których koła pozostawiły ślad na płytach, znów ruszą w drogę; amatorzy napojów wejdą do Termopil, gdzie krążki po kubkach widnieją jeszcze na marmurze kontuaru. Jak we śnie idziemy pośród przeszłości; na skrzyżowaniu ulic odczytujemy czerwone litery ogłoszenia o widowisku mającym się odbyć dzisiaj, ale to dzisiaj minęło siedemnaście stuleci temu. W ro-dzącej się jasności świtu malowane na murach tancerki zdają się wprawiać w ruch grzechotki i końcem białej stopy unosić, niby różową pianę, skraj drapowanych sukien, myśląc zapewne, że to zapalają się świeczniki na orgie w tryklinium; Wenery, Satyry, postaci heroiczne lub groteskowe, ożywione promieniem słońca, usiłują zastąpić zmarłych mieszkańców i dać ma-rtwemu miastu malowaną ludność. Barwne cienie drżą na ścianach i umysł może przez chwilę poddać się złudzeniu antycznej fantasmagorii. Ale tego dnia, ku wielkiemu przerażeniu jaszczurek, poranną błogość Pompejów zamącił dziwny przybysz; u początku Drogi Grobo-wców zatrzymał się powóz, wysiadł z niego Paweł d'Aspremont i pieszo udał się na miejsce spotkania.
Przyszedł wcześniej i chociaż ani myślał w tej chwili o archeologii, nie mógł nie do-strzec po drodze tysiąca błahych szczegółów, których by może nie zauważył w zwyczajnych okolicznościach. Zmysły, nad którymi dusza już nie panuje i które działają wówczas na wła-sny rachunek, nabierają czasami niezwykłej ostrości. Ludzie skazani na śmierć, idąc na miej-sce kaźni, widzą drobny kwiatek w szparach bruku, numer na guzikach munduru, błąd orto-graficzny na szyldzie albo inny drobiazg, który nagle nabiera dla nich ogromnego znaczenia. Pan d'Aspremont minął willę Diomedesa, grobowiec Mammii, półkoliście sklepione nisze grobowe, starożytną bramę miasta, domy i sklepy przy Drodze Konsulów, niemal ich nie do-strzegając, a jednak barwne i żywe obrazy tych budowli przenikały do jego mózgu z dosko-nałą wyrazistością; widział wszystko: i żłobkowane kolumny, do połowy wysokości powle-czone czerwonym albo żółtym tynkiem, i malowidła al fresco, i napisy na murach; ogłoszenie o lokalu do wynajęcia, skreślone lubryką, tak mocno wyryło się mu w pamięci, że jego wargi automatycznie powtarzały łacińskie wyrazy, z którymi nie wiązały się dla niego żadne treści.
Czy to sprawa pojedynku tak pochłaniała Pawła? Nie, wcale o tym nie myślał; duchem był gdzie indziej: w salonie w Richmond. Podawał komodorowi list polecający, a miss Ward dyskretnie mu się przyglądała; była w białej sukni, kwiaty jaśminu jak gwiazdki lśniły w jej włosach. Jakaż była młoda, piękna, pełna życia... wtedy.
Starożytne termy znajdują się przy końcu Drogi Konsulów, w pobliżu ulicy Fortuny; pan d'Aspremont bez trudu je odnalazł. Wszedł do sklepionej sali, którą wieńcem obiegały nisze; tworzyły je postaci terakotowych atlantów podtrzymujących architraw i fryz zdobiony postaciami puttów wśród listowia. Okładziny z marmuru, mozaiki, trójnogi z brązu znikły. Z dawnej wspaniałości pozostali tylko terakotowi atlanci; ściany były nagie jak w grobie; niepe-wne światło z małego kolistego okienka, odcinającego krążek błękitnego nieba, z drżeniem ślizgało się po spękanych płytach posadzki.
Tutaj schodziły się pompejańskie kobiety po kąpieli, suszyły piękne wilgotne ciała, poprawiały fryzury, wkładały tuniki i uśmiechały się w polerowanej miedzi zwierciadeł. Za chwilę miała się tu rozegrać całkiem inna scena, krew miała splamić posadzkę, na którą nie-gdyś spływały wonności.
Wkrótce ukazał się hrabia Altavilla; w ręce niósł skrzynkę z pistoletami, a pod pachą dwie szpady, nie mógł bowiem uwierzyć, że pan d'Aspremont poważnie zaproponował swoje warunki; widział w tym jedynie mefistofeliczne szyderstwo, piekielny sarkazm.
- Hrabio, po co nam pistolety i szpady? - zapytał Paweł na widok tego rynsztunku. - Czyż nie zgodziliśmy się obaj na inny rodzaj walki?
- To prawda, ale sądziłem, że pan może zmieni zdanie; nie słyszałem jeszcze, aby kto walczył w ten sposób.
- Chociaż jesteśmy jednakowo zręczni, moja sytuacja daje mi nad panem zbyt wielką przewagę - rzekł Paweł z gorzkim uśmiechem - i nie chcę jej nadużywać. Przyniosłem szty-lety; proszę się im przyjrzeć; są idealnie jednakowe; a to fularowe chustki, abyśmy mogli za-wiązać sobie oczy. Proszę popatrzeć, są grube i mój wzrok nie przebije tkaniny.
Hrabia Altavilla skinął głową na znak zgody.
- Nie mamy świadków - powiedział Paweł - i jeden z nas nie wyjdzie żywy z tego pod-ziemia. Obaj więc napiszmy bilety zaświadczające, że walka była uczciwa; zwycięzca położy bilet na piersi tego, który zginie.
- Przezorność godna pochwały - odrzekł z uśmiechem neapolitańczyk kreśląc parę lini-jek na kartce z notatnika Pawła, który z kolei dopełnił tej samej formalności.
To uczyniwszy, przeciwnicy zdjęli fraki, zawiązali sobie oczy, uzbroili się w sztylety i każdy chwycił za koniec chusty, tej okrutnej więzi pomiędzy ich nienawiściami.
- Czyś pan gotów? - zapytał pan d'Aspremont hrabiego Altavillę.
- Tak - odpowiedział idealnie spokojnym głosem neapolitańczyk.
Don Filipe Altavilla znany był z odwagi, lęk budziła w nim tylko iettatura, toteż spo-kojnie stawał do pojedynku na ślepo, który przeraziłby każdego innego; grał o swoje życie jak w orła i reszkę, nie narażony na dziki wzrok przeciwnika, który godziłby w niego żółtym spojrzeniem.
Dwaj zapaśnicy zamachnęli się nożami i chusta, łącząca ich w gęstej ciemności, mocno się napięła. Instynktownym ruchem Paweł i hrabia odchylili się do tyłu, co było jedynym mo-żliwym manewrem w tej niezwykłej walce, po czym ramiona ich opadły napotykając jedynie próżnię.
Ta walka po ciemku, gdzie każdy przeczuwał śmierć nie widząc jej zbliżania się, miała w sobie coś straszliwego. Okrutni i milczący, dwaj przeciwnicy cofali się, obracali, skakali, niekiedy potrącali się, chybiając celu albo szukając go za daleko; słychać było tylko tupotanie i ciężki oddech dwóch piersi.
Raz Altavilla poczuł, że ostrze jego sztyletu na coś się natknęło; znieruchomiał sądząc, że zabił rywala, i czekał, aby jego ciało upadło na ziemię; trafił tylko w ścianę.
- Do licha, zdawało mi się, że przebiłem pana na wylot - rzekł stając znowu w pozycji obronnej.
- Proszę nie mówić - ostrzegł go Paweł - pański głos wskazuje mi kierunek!
I walka zaczęła się na nowo.
Nagle obaj przeciwnicy uczuli, że są rozłączeni. Nóż Pawła przeciął chustę.
- Stój! - krzyknął neapolitańczyk. - Nie trzymamy się już, chustka jest przecięta.
- Cóż z tego? Walczmy dalej - odpowiedział Paweł.
Zapanowało ponure milczenie. Jako lojalni przeciwnicy, ani pan d'Aspremont, ani hrabia nic chcieli korzystać ze wskazówki, jaką była ta wymiana słów. Zrobili parę kroków, aby zmylić kierunek, i znów zaczęli się szukać w ciemności.
D'Aspremont potrącił nogą mały kamyk; ten lekki odgłos wskazał właściwy trop neapo-litańczykowi, który dotąd na oślep wywijał nożem. Ugiąwszy nogi w kolanach dla nabrania większego rozmachu, skoczył jak tygrys i natknął się na sztylet pana d'Aspremont.
Paweł dotknął końca swej broni i poczuł, że jest wilgotny... niepewne kroki głucho zabrzmiały na kamiennych flizach; rozległo się ciężkie westchnienie i ciało runęło na ziemię.
Paweł w przerażeniu zerwał opaskę z oczu i zobaczył Altavillę, bladego, leżącego bez ruchu na wznak, a na jego koszuli w okolicy serca wielką czerwoną plamę.
Piękny neapolitańczyk nie żył.
Pan d'Aspremont położył na piersi Altavilli bilet, który zaświadczał, że pojedynek odbył się honorowo; gdy wyszedł ze starożytnej łaźni, był bledszy niż ów zbrodniarz, którego Prud'hon przedstawił w świetle księżyca, ściganego przez mściwe erynie.
XIV
Około godziny drugiej po południu gromada angielskich turystów, którym przewodził cicerone, przyszła zwiedzić ruiny Pompejów; wyspiarski szczep, złożony z ojca, matki, trzech dorosłych córek, dwóch małych chłopców i kuzyna, obejrzał już zielonawoniebieskimi, chłodnymi oczyma, z których wyzierała owa charakterystyczna dla brytyjskiej rasy głęboka nuda, amfiteatr, duży teatr i odeon, tak ciekawie zestawione; dzielnicę wojskową, obrysowaną karykaturami przez nudzących się żołnierzy gwardii przybocznej, forum, gdzie w chwili kata-strofy właśnie przeprowadzano remont, bazylikę, świątynię Wenus i Zeusa Meilichiosa, Panteon i otaczające go sklepiki. Wszyscy w milczeniu kontrolowali w swoich Murrayach ga-datliwe objaśnienia miejscowego cicerone, i zaledwie spod oka patrzyli na kolumny, fragme-nty posągów, mozaiki, freski i inskrypcje.
Dotarli w końcu do term stabijskich, odkrytych w roku 1824, o czym nie omieszkał ich poinformować przewodnik. „Tutaj były łaźnie, tutaj palenisko do grzania wody, a dalej sala o umiarkowanej temperaturze”; szczegóły te podawane w narzeczu neapolitańskim, upstrzonym niekiedy angielskimi końcówkami, zdawały się umiarkowanie interesować przybyszów, któ-rzy już zabierali się do odwrotu, gdy miss Ethelwina, najstarsza z panien, młoda osoba o wło-sach jasnych jak len i cerze upstrzonej piegami, cofnęła się dwa kroki z miną na wpół zgor-szoną, a na wpół przerażoną, i zawołała:
- Jakiś człowiek!
- To napewno któryś z robotników pracujących przy wykopaliskach; widać uznał, że to dobre miejsce na sjestę; pod tym sklepieniem panuje chłód i cień; proszę bez obawy, pani - rzekł przewodnik trącając nogą leżące na ziemi ciało. - Hola, obudź się, nicponiu, i zrób przejście szanownym państwu.
Rzekomy śpioch nie poruszył się.
- Ten człowiek nie śpi, on jest martwy - powiedział jeden z chłopców, który dzięki niskiemu wzrostowi lepiej widział zwłoki w półmroku.
Cicerone pochylił się nad ciałem i gwałtownie się wyprostował; twarz miał wzburzoną.
- Ten człowiek jest zamordowany! - wykrzyknął.
- Och, to doprawdy bardzo nieprzyjemnie natknąć się na coś podobnego! Odsuńcie się, Ethelwino, Kitty, Bess - odezwała się mistress Bracebridge - dla dobrze wychowanych panie-nek widok to ze wszech miar niestosowny! Czy w tym kraju nie ma policji? Koroner powi-nien był zabrać to ciało!
- Papier - powiedział lakonicznie kuzyn, sztywny, wysoki i zakłopotany własną osobą, jak laird Dumbidike z Więzienia w Edynburgu.
- Istotnie - przytaknął cicerone podnosząc bilet leżący na piersiach Altavilli - papier, a na nim parę linijek pisma.
- Niech pan przeczyta - odezwali się chórem ogromnie zaciekawieni wyspiarze.
„Proszę nie ścigać ani nie niepokoić nikogo z powodu mojej śmierci. Jeżeli ktoś znaj-dzie niniejszy bilet na mojej ranie, znaczy to, że zginąłem w honorowym pojedynku.
Podpisano: Felipe, hrabia Altavilla”
- To był człowiek z towarzystwa! Co za szkoda! - westchnęła mistress Bracebridge, na której hrabiowski tytuł zmarłego zrobił silne wrażenie.
- I jaki przystojny - szepnęła cichutko piegowata Ethelwina.
- Nie będziesz już narzekać - powiedziała Bess do Kitty - że w czasie podróży nie dzieje się nic nadzwyczajnego; co prawda, nie napadli nas rozbójnicy w drodze z Terraciny do Fondi, ale młody arystokrata przebity sztyletem w ruinach Pompejów to już prawdziwa przy-goda. Kryje się w tym na pewno jakaś rywalizacja miłosna; przynajmniej będziemy miały coś włoskiego, malowniczego i romantycznego do opowiadania naszym przyjaciółkom. Narysuję tę scenę w moim albumie, a ty dołączysz do szkicu tajemnicze stance w guście Byrona.
- Nie ma co mówić - rzekł cicerone - cios zadany celnie, od dołu do góry, zgodnie z wszelkimi zasadami, wszystko w porządku.
Taka była mowa pogrzebowa na cześć hrabiego Altavilli.
Paru robotników, zawiadomionych przez przewodnika, poszło dać znać policji i zwłoki biednego Altavilli przewieziono do rodzinnego zamku w okolicy Salerno.
Co do pana d'Aspremont, wrócił do powozu; oczy miał szeroko otwarte jak lunatyk i nic nie widział. Wyglądał jak idący posąg. Chociaż na widok trupa doznał tej religijnej grozy, jaką budzi śmierć, nie czuł się winny i w rozpaczy jego wcale nie było wyrzutów sumienia. Wyzwany w taki sposób, że nie mógł odmówić, zgodził się na pojedynek tylko w nadziei, że straci w nim życie, do którego czuł nieprzeparty wstręt. Ponieważ miał złe spojrzenie, zapra-gnął walki na ślepo, tak aby jedynie na los spadla wszelka odpowiedzialność. Jego ręka nawet nie uderzyła: przeciwnik sam nadział się na ostrze! Żal mu było hrabiego Altavilli, jak gdyby w niczym nie przyczynił się do jego śmierci. „To mój sztylet go zabił - powtarzał sobie - ale gdybym mu się przyjrzał na jakimś balu, świecznik oderwałby się od sufitu i roztrzaskał mu głowę. Jestem niewinny jak piorun, jak lawina, jak mancinella, owo drzewo śmierci, jak wszystkie moce niszczycielskie i nieświadome. Nigdy wola moja nie była zła, serce mam pe-łne miłości i życzliwości, ale wiem, że przynoszę nieszczęście. Piorun nie wie, że zabija; ale ja, człowiek, istota rozumna, czy nie powinienem sam surowo wymierzyć sobie sprawiedli-wości? Czy nie jest moim obowiązkiem powołać się przed własny trybunał i przeprowadzić śledztwo? Czy mogę pozostać na ziemi, gdzie jestem tylko przyczyną nieszczęść? Czy Bóg ukarze mnie, jeżeli zabiję się z miłości do bliźnich? Straszliwe i głębokie zagadnienie, które-go nie śmiem rozstrzygnąć; zdaje mi się, że w moim położeniu dobrowolna śmierć jest możli-wa do usprawiedliwienia. Ale jeżeli się mylę, na całą wieczność pozbawiony będę widoku Alicji, chociaż wtedy mógłbym patrzeć nie czyniąc jej szkody, bo w oczach duszy nie istnieje fascino. Jest to strata, na jaką nie chciałbym się narażać.”
Nagle przez głowę nieszczęsnego iettatore przemknęła jakaś myśl i przerwała ten we-wnętrzny monolog. Rysy twarzy rozluźniły się; niewzruszona pogoda ducha, która następuje po wielkich rozstrzygnięciach, wygładziła zmarszczki na bladym czole; powziął ostateczną decyzję.
„Zostałyście skazane, moje oczy, gdyż jesteście mordercami, ale nim zamkniecie się na zawsze, nasyćcie się światłem, podziwiajcie słońce, błękitne niebo, niezmierzone morze, lazu-rowe łańcuchy górskie, zieleniejące drzewa, bezkresne widnokręgi, kolumnady pałaców, chatę rybaka, dalekie wyspy w zatoce, biały sunący nad otchłanią żagiel, Wezuwiusza i jego pióropusz dymu; patrzcie i zapamiętajcie te wszystkie urocze widoki, bo już więcej ich nie ujrzycie; zanotujcie każdy kształt i każdą barwę, urządźcie sobie ostatnie święto! Dzisiaj, zgubne lub nie, możecie zatrzymywać się na wszystkim; upajajcie się wspaniałym widowi-skiem wszelkiego stworzenia! Dalej, patrzcie, wędrujcie dokoła! Wkrótce pomiędzy wami a dekoracją wszechświata zapadnie kurtyna!”
W tej chwili powóz jechał wybrzeżem, promienna zatoka lśniła, niebo wydawało się wycięte z jednego szafiru; wszystko tchnęło wspaniałą pięknością.
Paweł kazał woźnicy zatrzymać się; usiadł na skale i patrzył długo, długo, długo, jak gdyby chciał zagarnąć dla siebie nieskończoność. Oczy jego tonęły w przestrzeni i świetle, wznosiły się jak w ekstazie, syciły się blaskami, wchłaniały słońce! Nadchodząca noc nie miała już dla niego świtu.
Otrząsnąwszy się z milczącej kontemplacji, pan d'Aspremont wrócił do powozu i pojechał do miss Alicji Ward.
Jak poprzedniego dnia, leżała na wąskiej kanapce w dolnej sali, którą już opisywaliśmy. Paweł usiadł naprzeciwko, ale tym razem nie opuszczał oczu ku ziemi, jak to czynił, odkąd uświadomił sobie ich zgubną moc.
Doskonała piękność Alicji uduchowiała się przez cierpienie; kobieta niemal znikła, by ustąpić miejsca aniołowi: ciało było przezroczyste, eteryczne, świetliste; skroś niego widziało się duszę niby płomyk alabastrowej lampy. Oczy miały w sobie nieskończoność nieba i skrzyły się jak gwiazdy; życie kładło swój czerwony znak jedynie na szkarłacie warg.
Boski uśmiech, podobny słonecznemu światłu padającemu na różę, rozpromienił jej usta, gdy ujrzała, że spojrzenie narzeczonego ogarnia ją długą pieszczotą. Pomyślała, że Paweł uwolnił się wreszcie od zgubnych myśli i wraca do niej szczęśliwy i ufny jak w pierwszych dniach, wyciągnęła więc do pana d'Aspremont małą, białą i wiotką rękę, którą on zatrzymał w swojej dłoni.
- A zatem już się mnie nie boisz? - zapytała z łagodną drwiną Pawła, który wciąż miał oczy w nią utkwione.
- Och, pozwól mi patrzeć na siebie - odpowiedział szczególnym tonem klękając przy kanapce - pozwól mi upajać się tą niewypowiedzianą pięknością! - i zachłannie podziwiał czarne lśniące włosy Alicji, piękne czyste czoło jak z greckiego marmuru, oczy ciemnonie-bieskie jak lazur pogodnej nocy, nos o subtelnym rysunku, usta, których omdlewający uśmiech na wpół odsłaniał perły, łabędzią giętką szyję; zdawał się notować w pamięci każdy rys, każdy szczegół, każdą doskonałość, jak malarz zabierający się do malowania portretu z pamięci; napawał się uwielbianym widokiem, gromadził zapas wspomnień, utrwalając w my-śli zarysy, powtarzając kontury.
Pod tym płomiennym spojrzeniem Alicja, oczarowana i zachwycona, doznawała bole-snej, błogo śmiertelnej rozkoszy; życie jej nasilało się i zamierało; rumieniła się i bladła, raz była zimna, to znów rozpłomieniona. Jeszcze minuta, a uleciałaby jej dusza.
Położyła rękę na oczach Pawła, ale wzrok młodzieńca jak płomień przebijał przez wątłe i przezroczyste palce Alicji.
- Teraz moje oczy mogą zgasnąć, będę ją zawsze widział w moim sercu - powiedział Paweł podnosząc się.
Wieczorem, popatrzywszy na zachód słońca - ostatni, jaki miał oglądać - pan d'Aspre-mont wrócił do Hotelu Rzymskiego i kazał sobie przynieść piecyk oraz węgiel.
„Czy chce się zaczadzić? - pomyślał Vergilio Falsacappa wręczając Paddy'emu to, czego zażądał jego pan - to najlepsze, co mógłby zrobić ten przeklęty iettatore!”
Narzeczony Alicji wbrew domysłom Falsacappy otworzył okno, rozjarzył węgiel, wsu-nął w ogień ostrze sztyletu i czekał, aby żelazo poczerwieniało.
Cienkie ostrze rozpaliło się wkrótce do białości; Paweł, jak gdyby żegnając się z samym sobą, oparł się łokciami o kominek przed dużym zwierciadłem, w którym odbijało się światło wieloramiennego świecznika; ze smutną ciekawością patrzył na tę zjawę, jaką był, na tę po-włokę myśli, której nie miał już więcej oglądać: „Żegnaj, blady cieniu, który od tylu lat wlokę za sobą przez życie, nieudany i złowrogi kształcie, gdzie piękno skojarzyło się z ohydą, glino naznaczona fatalną pieczęcią na czole, konwulsyjna masko łagodnej i tkliwej duszy! Wkrótce na zawsze dla mnie znikniesz; za życia zanurzę cię w wiecznych ciemnościach i niedługo zapomnę o tobie, jak o śnie burzliwej nocy. Na próżno, nędzna formo cielesna, przemawiała-byś do mojej niezłomnej woli: «Hubercie, Hubercie, moje biedne oczy», nie wzruszyłabyś jej. Dalej, do dzieła, ofiaro i kacie!” I odszedłszy od kominka usiadł na skraju łóżka.
Własnym tchnieniem rozniecił mocniej węgle w piecyku umieszczonym na sąsiednim gerydonie i chwycił za rękojeść noża, z którego, lekko trzeszcząc, opadały białe iskierki.
W tej ostatecznej chwili pan d'Aspremont, choć postanowienie jego było niezłomne, poczuł jakąś omdlałość; zimny pot zrosił mu skronie, ale szybko opanował to czysto fizyczne wahanie i zbliżył do oczu rozpalone żelazo.
Ból ostry, przeszywający, nie do zniesienia, omal nie wydarł mu okrzyku; zdawało mu się, że dwa strumienie roztopionego ołowiu przepłynęły przez jego źrenice w głąb czaszki; upuścił sztylet, który potoczył się po ziemi zostawiając brunatny ślad na podłodze.
Gęsty, nieprzejrzysty cień, przy którym najciemniejsza noc jest promiennym dniem, okrywał go swoim czarnym woalem; odwrócił głowę od kominka, na którym musiały jeszcze płonąć świece; zobaczył tylko ciężkie, nieprzeniknione ciemności, w których nie drżały nawet niepewne błyski, jakie ludzie widzący dostrzegają przy zamkniętych powiekach, kiedy znajdą się naprzeciwko światła. Ofiara była spełniona!
- Teraz - mówił Paweł - szlachetna i czarująca istoto, mogę zostać twoim mężem nie stając się mordercą. Nie będziesz już heroicznie marnieć pod moim zabójczym spojrzeniem; odzyskasz wspaniałe zdrowie; niestety, nie zobaczę cię nigdy, ale niebiański twój obraz bę-dzie jaśniał nieśmiertelnym blaskiem w moim wspomnieniu; będę cię oglądał oczyma duszy, słyszał twój głos bardziej harmonijny od najsłodszej muzyki, będę czuł wiew powietrza wy-wołany twoimi poruszeniami, dosłyszę jedwabisty szelest sukni, niepochwytne skrzypnięcie trzewika, odetchnę lekkim zapachem emanującym z ciebie i tworzącym wokoło jak gdyby odrębną atmosferę. Czasem pozostawisz dłoń w moich rękach, aby dać mi dowód swej obe-cności, zechcesz łaskawie prowadzić biednego ślepca, gdy jego stopa zawaha się na swojej ciemnej drodze; będziesz mu czytała poetów, opisywała obrazy i posągi. Swoim słowem powrócisz mu utracony świat; będziesz jego jedyną myślą, jedynym marzeniem; jego duch wolny od roztargnienia, jakie powodują przedmioty, i nic oślepiany światłem poleci ku tobie niestrudzonym skrzydłem!
Nie żałuję niczego, bo ty jesteś ocalona; istotnie, cóż straciłem? Monotonne widowisko pór roku, dni, możność oglądania mniej lub bardziej malowniczych dekoracji, w których roz-grywa się sto różnych aktów smutnej komedii ludzkiej. Ziemia, niebo, woda, góry, drzewa, kwiaty: czcze pozory, nudne powtórki, wciąż te same formy! Kto jest kochany, posiada pra-wdziwe słońce, światło, które nigdy nie gaśnie.
Tak mówił w swoim monologu wewnętrznym nieszczęsny Paweł d'Aspremont w gorączce egzaltacji uczuć, do której dołączało się niekiedy szaleństwo cierpienia.
Powoli ból jego zacichał; zapadł w ów czarny sen, który jest bratem śmierci i jak ona przynosi pociechę.
Światło dzienne, docierając do pokoju, nie obudziło go. Południe i północ miały odtąd być dla niego tej samej barwy; ale dzwony na Angelus radosnymi falami niejasno przebijały się przez jego sen i, coraz wyraźniejsze, powoli sprawiły, że się ocknął.
Otworzył powieki i zanim uśpiona dusza odzyskała świadomość, doznał straszliwego uczucia. Jego oczy otwierały się na pustkę, na ciemność, na nicość, jak gdyby, żywcem pogrzebany, w trumnie obudził się z letargu; bardzo szybko jednak opanował się. Czyż odtąd nie miało już tak być zawsze? Czyż każdego ranka nic czekało go przejście od ciemności snu do ciemności jawy?
Po omacku sięgnął do taśmy dzwonka. Nadbiegł Paddy. Ponieważ wyraził zdziwienie na widok pana wstającego niepewnymi ruchami ślepca, Paweł, aby nie wdawać się w dłuższe wyjaśnienia, rzekł:
- Byłem tak nierozsądny, że spałem przy otwartym oknie i, zdaje się, dostałem poraże-nia nerwu wzrokowego, ale to przejdzie; zaprowadź mnie do fotela i podaj mi szklankę zimnej wody.
Paddy, który odznaczał się typowo angielską dyskrecją, nie pozwolił sobie na żadną uwagę, spełnił rozkazy pana i wyszedł.
Kiedy Paweł został sam, umoczył chustkę w zimnej wodzie i przyłożył do oczu, aby złagodzić palący ból, jaki mu sprawiała oparzelizna.
Zostawmy pana d'Aspremont w jego bolesnym bezwładzie i zajmijmy się trochę innymi osobami naszej opowieści.
Wiadomość o niezwykłej śmierci hrabiego Altavilli szybko obiegła Neapol i posłużyła za temat tysiącowi domysłów, z których jedne były dziwniejsze od drugich. Hrabia znany był jako zręczny szermierz; zaliczano go też do najlepszych strzelców tej neapolitańskiej szkoły, tak groźnej w pojedynku: zabił trzech przeciwników, a pięciu czy sześciu ciężko zranił. Sława jego w tej dziedzinie tak była ugruntowana, że nie musiał już walczyć. Najbardziej zajadli pojedynkowicze grzecznie mu się kłaniali, a jeżeli spojrzał na nich z ukosa, schodzili mu z drogi. Gdyby któryś z tych fanfaronów zabił był Altavillę, nie omieszkałby chlubić się takim zwycięstwem. Pozostawała hipoteza, iż dokonano morderstwa, którą jednak obalał bilet znaleziony na piersi zmarłego. Zrazu kwestionowano autentyczność pisma, ale różne osoby, które posiadały ponad setkę jego listów, rozpoznały rękę hrabiego. Nie wyjaśniona była ró-wnież sprawa zawiązanych oczu, trup bowiem wciąż jeszcze miał głowę okręconą w fularową chustę. Oprócz sztyletu, wbitego w pierś Altavilli, odnaleziono drugi, który zapewne wypadł z jego omdlewającej ręki; jeżeli była to walka na noże, po co były szpady i pistolety, które rozpoznano jako własność hrabiego; stangret Altavilli zeznał, że zawiózł pana do Pompejów i otrzymał rozkaz, aby po niego przyjechał, jeśli do godziny on sam się nie zjawi.
Trudno się było w tym wszystkim połapać.
Wiadomość o śmierci hrabiego dotarła wkrótce i do uszu Vicè, która podzieliła się nią z sir Jozuem Wardem. Komodor natychmiast przypomniał sobie tajemniczą rozmowę, jaką Al-tavilla odbył z nim na temat Alicji, i niejasno wyczuł tutaj jakąś ponurą aferę, jakąś groźną i rozpaczliwą walkę, w którą dobrowolnie albo wbrew woli wciągnięty został pan d'Aspre-mont. Co do Vicè, bez wahania przypisała śmierć pięknego hrabiego szkaradnemu iettatore i w tym przypadku nienawiść uczyniła ją jasnowidzącą. Ale przecież pan d'Aspremont złożył był wizytę miss Ward o zwykłej porze i nic w jego zachowaniu nie zdradzało, że przeżył straszliwy dramat; wydawał się nawet spokojniejszy niż zwykle.
Nowinę zatajono przed miss Alicją Ward, gdyż stan jej był niepokojący, chociaż angielski lekarz, którego wezwał sir Jozue, nie mógł stwierdzić żadnej określonej choroby; było to raczej zanikanie życia, pulsowanie duszy trzepoczącej skrzydłami, aby wzbić się do lotu, duszenie się ptaka pod działaniem maszyny pneumatycznej, niż rzeczywista choroba, którą można by leczyć zwykłymi środkami. Była jak anioł zatrzymany na ziemi i tęskniący do nieba; jej piękność stała się tak łagodna, tak delikatna, tak przejrzysta, tak niematerialna, że Alicja nie mogła już oddychać w prostackiej ludzkiej atmosferze; widziało się ją krążącą w złotej światłości Raju, a mała koronkowa poduszka pod jej głową promieniała jak aureola. Na tym łóżku przypominała wdzięczną Dziewicę Schoorela, najsubtelniejszy klejnot w koronie sztuki gotyckiej.
Tego dnia pan d'Aspremont nie przyszedł; pragnąc ukryć spełnioną ofiarę, nie chciał pokazać się z zaczerwienionymi powiekami, i postanowił podać jakąś zupełnie inną przyczy-nę nagłej utraty wzroku.
Nazajutrz, nie odczuwając już bólu, wsiadł do karety, którą powoził jego groom Paddy.
Pojazd zatrzymał się jak zwykle przed kratą bramy. Dobrowolny ślepiec pchnął ją i stopą macając grunt przed sobą zapuścił się w znaną aleję. Vicè nie nadbiegła swoim zwycza-jem na dźwięk dzwonka wprawionego w ruch przy bramie; żaden z tysiącznych wesołych szmerów, które są jakby oddechem żyjącego domu, nie dolatywał do czujnych uszu Pawła; ponure, przerażające milczenie panowało w tej jak gdyby wyludnionej siedzibie. Ta cisza, która nawet człowiekowi o najbystrzejszym wzroku wydałaby się złowróżbna, stawała się jeszcze groźniejsza w ciemnościach, jakie otaczały nowo oślepionego.
Gałęzie, których już nic widział, zdawały się go zatrzymywać jak błagalne ramiona, wzbraniać, aby szedł dalej. Wawrzyny zagradzały drogę; róże czepiały się ubrania, pnącza chwytały za nogi, ogród wołał w swoim niemym języku: „Nieszczęsny, po coś tu przyszedł, nie pokonuj przeszkód, jakie ci stawiamy, odejdź stąd!” - ale Paweł nie słuchał i dręczony strasznymi przeczuciami torował sobie drogę wśród listowia, odpychał masy zieleni, łamał krzewy i stopniowo zbliżał się do domu.
Kaleczony i bity przez rozgniewane gałęzie, dotarł wreszcie do końca alei. Poczuł falę wolnego powietrza na twarzy, więc szedł dalej z rękoma wyciągniętymi do przodu.
Napotkał ścianę i po omacku znalazł drzwi.
Wszedł; nie przywitał go żaden przyjazny glos. Nie słysząc żadnego dźwięku, który mógłby go poprowadzić, przez parę chwil stał niepewnie na progu. Woń eteru, jakieś aroma-ty, swąd palącego się wosku, rozmaite trudne do określenia zapachy domów żałoby uderzyły powonienie ślepca, dyszącego ze strachu: okropna myśl zrodziła się w jego głowie; wszedł do pokoju.
Po kilku krokach potknął się o coś, co upadło z wielkim hałasem; pochylił się i doty-kiem stwierdził, że był to metalowy świecznik podobny do lichtarzy kościelnych, z wysoką świecą.
Przerażony szedł dalej poprzez ciemność. Wydało mu się, że słyszy głos cicho szepczą-cy modlitwy; posunął się jeszcze o krok i jego ręce napotkały skraj łóżka; pochylił się i drżące palce musnęły naprzód nieruchome wyprostowane ciało pod cienką szatą, a potem wieniec z róż i twarz gładką i chłodną jak marmur.
Była to Alicja, złożona na śmiertelnym posłaniu!
- Umarła - tłumiąc chrapliwy oddech zawołał Paweł. - Umarła i to ja ją zabiłem.
Komodor, zlodowaciały ze zgrozy, widział, jak ów upiór z zagasłymi oczyma wchodzi chwiejąc się na nogach, błąka się na oślep i potyka przy śmiertelnym łożu jego bratanicy; zro-zumiał wszystko. Wielkość tej bezużytecznej ofiary wycisnęła łzy z zaczerwienionych oczu starca, któremu wydawało się, że już płakać nie potrafi.
Paweł rzucił się na kolana przy łóżku i obsypał pocałunkami lodowatą rękę Alicji; co chwila konwulsyjne łkanie wstrząsało jego ciałem. Ból jego wzruszył nawet okrutną Vicè, która stała pod ścianą milcząca i ponura, czuwając nad ostatnim snem swojej pani.
Po milczącym pożegnaniu pan d'Aspremont wstał i skierował się ku drzwiom, sztywny, jak z jednej bryły wykuty, niby automat poruszany przez sprężyny; otwarte i nieruchome oczy o martwych źrenicach miały nadnaturalny wyraz: chociaż ślepe, zdawały się widzieć. Podo-bny marmurowej zjawie ciężkim krokiem ruszył przez ogród, potem przez pola i szedł, poty-kał się o kamienie, niekiedy zataczał się, nasłuchiwał, jak gdyby chciał pochwycić jakiś głos w oddali, ale wciąż dążył naprzód.
Majestatyczny głos morza rozlegał się z każdą chwilą wyraźniej; fale wywołane gwałto-wnym wiatrem załamywały się u brzegu z potężnymi westchnieniami, wyrażającymi jakieś nieznane cierpienia, i rozdymały pod płatami piany swoje pełne rozpaczy piersi; miliony gorzkich łez spływały po skalach, a niespokojne rybitwy żałośnie kwiliły.
Paweł doszedł wkrótce na skraj skalnego występu. Szum fal, słony deszcz, jaki nawałni-ca wydzierała falom i rzucała mu w twarz, powinny go były przestrzec przed niebezpieczeń-stwem; nie zważał na nic; dziwny uśmiech wykrzywił jego blade wargi i d'Aspremont nie zaprzestał posępnego marszu, nawet gdy poczuł pustkę pod uniesioną stopą.
Spadł; pochwyciła go olbrzymia fala, kręciła nim przez chwilę w swoim wirze, a wreszcie pochłonęła.
Burza rozpętała się teraz z całą furią; fale wyrzucając na pięćdziesiąt stóp w górę opary piany atakowały plażę gęstymi szeregami, jak wojownicy biegnący do szturmu; czarne chmu-ry pękały jak ściany piekieł, ukazując w szczelinach gorejący żar błyskawic; żółte jak siarka, oślepiające blaski oświetlały okolicę; wierzchołek Wezuwiusza poczerwieniał i pióropusz cie-mnego dymu, znoszony wiatrem, zakołysał się u czoła wulkanu. Przycumowane łodzie zde-rzyły się z ponurym łoskotem, a zbyt napięte liny odezwały się bolesną skargą. Wkrótce spa-dła ulewa, a jej syczące strugi siekły niby strzały; zdawało się, że chaos chcąc znowu opano-wać naturę i raz jeszcze pomieszać jej żywioły.
Pomimo poszukiwań, jakie zarządził komodor, ciała pana d'Aspremont nigdy nie udało się odnaleźć.
Hebanową trumnę ze srebrnymi zamkami i uchwytami, wybitą pikowanym atłasem, jak ta, której szczegóły miss Klarysa Harlowe z tak wzruszającym wdziękiem poleca uwadze „pana stolarza”, załadowano na jacht za staraniem komodora i złożono w rodzinnym grobo-wcu przy wiejskim domu w Lincolnshire. Zawierała ona zwłoki Alicji Ward, pięknej nawet w śmierci.
Co do komodora, w osobie jego zaszły ogromne zmiany. Stracił imponującą tuszę. Nie dolewa już rumu do herbaty, jada bez apetytu, prawie się nie odzywa; zniknął też kontrast, jaki tworzyły białe faworyty i karmazynowa twarz. Komodor jest teraz blady!
Powtórne wcielenie
I
Choroba, która z wolna toczyła Oktawiusza de Saville, była dla wszystkich czymś nie-zrozumiałym. Nie leżał przecież w łóżku i wiódł zwykły tryb życia; niknął w oczach, chociaż nigdy się na nic nie skarżył. Badany przez lekarzy, do których zapędzała go troska krewnych i przyjaciół, nie zdradzał żadnego określonego cierpienia, i nauka nie umiała odkryć żadnego niepokojącego objawu: opukiwane płuca oddawały dźwięk zupełnie prawidłowy, a ucho, przyłożone do serca, z trudem chwytało jakieś uderzenia nazbyt powolne lub zbyt przyśpie-szone; nie kaszlał, nie miewał gorączki, a życie od niego uciekało przez te niewidzialne szczeliny, których - jak powiada Terencjusz - jest pełno w ciele ludzkim.
Czasami wskutek dziwnej omdlałości stawał się blady i zimny jak marmur. Przez minu-tę lub dwie można go było uważać za umarłego; po czym wahadło, jakby zatrzymane taje-mnym palcem, wyswobodzone, znów wracało do ruchu, i Oktawiusz budził się niby ze snu. Wysłano go do wód, lecz nimfy ciepłych źródeł nie zdołały mu pomóc. Podobnie bez skutku pozostała podróż do Neapolu. Owo piękne i tak sławione słońce zdało mu się czarne, jakby ze sztychu Albrechta Dürera; nietoperz, mający na skrzydłach napis: „melancholia”, trzepotał brudnymi błonami po tym promienistym lazurze i zasłaniał mu światło; na Margellino, gdzie półnadzy lazzaroni prażą się na słońcu, które pokrywa ich skórę jakby powłoką z brązu - Oktawiusz trząsł się z zimna.
Wrócił tedy do małego mieszkanka przy ulicy Św. Łazarza i ponownie wszedł w swe dawne przyzwyczajenia.
Apartament ów był urządzony z całą wygodą, na jaką stać kawalerskie mieszkanie. Lecz ponieważ wnętrze bierze na się z wolna fizjognomię, a nawet wypełnia się myślą tego, kto je zajmuje, mieszkanie Oktawiusza z biegiem czasu stało się smutne.
Wielkie bukiety piwonii więdły na coraz mniej białym tle tapet; złoto ram otaczających kilka akwarel i parę szkiców dawnych mistrzów poczerniało pod powłoką bezlitosnego pyłu; onieśmielony piec wygasał i dymił wśród zwałów popiołu. Stary Boule, inkrustowany mie-dzią i szylkretem, coraz ciszej powtarzał swoje tik-tak, a głos nudnych godzin zmieniał się w szept jak w pokoju chorego; drzwi zamykały się bez szmeru, a kroki rzadkich gości marły na miękkich kobiercach; śmiech nie wchodził do tych pokoi, przy całym swym współczesnym przepychu - ponurych, zimnych i mrocznych.
Jan, służący Oktawiusza, wślizgiwał się jak cień, ze zmiataczką pod pachą, z tacką w ręku - gdyż pod wrażeniem panującej tu melancholii stracił swą dawną gadatliwość. Na ścia-nach jako trofea wisiały rękawice bokserskie, maski i florety; łatwo jednak było zauważyć, że nie tknięto ich od dawna; książki, porzucone niedbale, zalegały na wszystkich sprzętach, jak gdyby Oktawiusz chciał tą machinalną lekturą uśpić dręczące go myśli. Rozpoczęty list, któ-rego papier już pożółkł, zdawał się od miesięcy czekać, aby go dokończono, i leżał na biurku jak niemy wyrzut. Chociaż zamieszkany, apartament ów tchnął pustką. Nie było w nim życia i wchodząc odczuwało się powiew zimnego powietrza, jakie wieje z otwartych grobów.
W tym ponurym mieszkaniu, gdzie kobieta nie stąpiła nawet końcem bucika - Okta-wiusz czuł się lepiej niż gdziekolwiek indziej - ta cisza, ten smutek, to opuszczenie odpowia-dały mu w zupełności. Radosny zgiełk życia przerażał go zawsze, ilekroć starał się w nim uto-nąć; ze wszystkich balów maskowych, wieczorów, kolacji, na które go zaciągnęli koledzy - wracał jeszcze bardziej posępny.
Przestał więc walczyć z tą tajemniczą boleścią i spędzał dni tak obojętnie, jak człowiek, który nie spodziewa się jutra. Nie wierząc w przyszłość, nie snuł żadnych planów i w cichości ofiarował Bogu swe wyrzeczenie się życia, oczekując, rychło li On przyjąć je raczy.
Wyobrażacie sobie zapewne postać wychudłą, o zapadłych policzkach, cerze ziemistej, członkach wynędzniałych - słowem, wielką ruinę zewnętrzną. Mylicie się zupełnie! Co naj-wyżej, można było zauważyć lekkie sińce pod oczami, nieznaczne zaczerwienienie dokoła orbit, pewne wycieńczenie skroni, pooranych błękitnymi żyłkami. Jedynie iskra duszy nie lśniła w oku, z którego uleciała wszelka wola, nadzieja i pragnienie. To martwe spojrzenie tworzyło dziwny kontrast do młodej twarzy i sprawiało bardziej bolesne wrażenie niż jakaś wychudła maska o oczach rozgorzałych gorączką zwyczajnej choroby.
Przedtem Oktawiusz był, co się nazywa, ładnym chłopcem, a pozostał nim jeszcze i teraz. Gęste czarne włosy zbierały się na skroniach w bujne loki, jedwabiste i lśniące; oczy długie, aksamitne, koloru nieba nocnego, obramione łukowatymi brwiami, zapalały się niekiedy jakąś wilgotną skrą; podczas spoczynku lub gdy nie ożywiała ich żadna namiętność, oczy te odznaczały się owym niezmąconym spokojem ludzi wschodnich, gdy u drzwi kawia-rni w jakiejś Smyrnie albo Konstantynopolu zapadają w kif, wypaliwszy nargile.
Oktawiusz nigdy nie miał żywej cery. Była to cera południowców, bladooliwkowa, któ-ra czyni wrażenie dopiero przy świetle. Rękę miał zgrabną i wytworną, stopę wąską i wygiętą. Ubierał się dobrze; nie wyprzedzał mody ani się jej nie opierał i doskonale umiał podkreślać swe przyrodzone zalety. Nie żywiąc ambicji dandysa lub gentelman ridera, mógł być pe-wnym, że nie doznałby odmowy, gdyby mu przyszła ochota zapisać się do Jockey Clubu.
Czymże się więc działo, że człowiek młody, piękny, bogaty, mający tyle praw do szczę-ścia, stał się taki biedny i pożałowania godny? Mógłby ktoś powiedzieć, że Oktawiusz był zblazowany, że modne romanse napełniły jego mózg niezdrowymi myślami, że w nic nie wie-rzył, że z jego młodości i majątku, roztrwonionego w szalonych orgiach, pozostały jeno długi - lecz wszystkie te podejrzenia nie zawierają ani odrobiny prawdy.
Oktawiusz bardzo mało używał rozkoszy, tak że nic mógł się nimi przesycić; nie cierpiał ani na spleen, ani na romantyzm, nie był ani ateuszem, ani wolnomyślnym, ani rozrzutnym; dotychczasowe jego życic poświęcone było nauce i rozrywkom stosownym dla młodego wieku. Rano siadał na ławie Sorbony, a wieczorem wspinał się po schodach Opery, aby spoglądać na kaskadę toalet. Nie umiano by wskazać na jakiś jego stosunek z artystką lub księżniczką; zadowalał się rentą i fantazje jego nie nadgryzały kapitału - cieszył się szacun-kiem swego rejenta. Co się tyczy przyczyny jego dziwnego stanu, który wprawiał w kłopot wiedzę lekarską, to była ona czymś tak nieprawdopodobnym w Paryżu dziewiętnastego wie-ku, że nie ośmielamy się jej wymienić - niech raczej opowie o tym sam bohater.
Zwyczajni lekarze nie rozumieli jego choroby, ponieważ w amfiteatrach anatomii nie podejmowano dotychczas wiwisekcji duszy: zwrócono się tedy po ostateczną pomoc do nie-zwykłego lekarza, który właśnie wrócił po długim pobycie w Indiach i znany był z cudo-wnych uzdrowień.
Oktawiusz, przeczuwając w nim jakąś wyższą przenikliwość, zdolną odgadnąć tajemni-cę, obawiał się odwiedzin doktora i dopiero na usilne naleganie matki zgodził się przyjąć pana Baltazara Cherbonneau.
Gdy doktor wszedł, Oktawiusz leżał na kanapie: na jednej poduszce spoczywała głowa, na drugiej opierał się łokciem, trzecia przykrywała mu nogi; arabska gandura owijała go w miękkie i delikatne fałdy; czytał, a raczej trzymał książkę, gdyż oczy utkwione w stronicę nie rozróżniały liter. Twarz miał bladą, lecz jak powiedzieliśmy, nie było w niej żadnych zmian widocznych. Powierzchowna obserwacja nie dostrzegłaby niebezpieczeństwa grożącego temu młodzieńcowi, przy którym zamiast flaszeczek, odwarów, lekarstw stało na stoliku pudełko z cygarami. Rysy czyste lubo nieco zmęczone nie straciły nic ze swego wdzięku i gdyby nie głęboka atonia i nieuleczalna rezygnacja w spojrzeniu, zdawałoby się, że Oktawiusz cieszy się doskonałym zdrowiem.
Pomimo całej swej obojętności Oktawiusz był zaskoczony dziwacznym wyglądem do-ktora. Pan Baltazar Cherbonneau sprawiał wrażenie postaci z jakiejś fantastycznej opowieści Hoffmanna, która przypadkiem zabłąkała się wśród rzeczywistości, zdumionej na widok tak zabawnej istoty.
Twarz, nadmiernie ogorzała, zdawała się być pochłonięta przez ogromną czaszkę, którą brak włosów czynił jeszcze większą. Naga czaszka, wygładzona jak kość słoniowa, zachowa-ła kolor biały, gdy tymczasem twarz, wystawiona na działanie promieni słonecznych, przy-brała barwę starego dębu lub zniszczonego portretu. Nierówności, wklęsłości i wypukłości odznaczały się tak silnie, że ta odrobina ciała pokrywająca kości podobna była ze swymi tysiącznymi fałdami do zwilżonej skóry, narzuconej na trupią czaszkę. Rzadkie szare włosy, rozpierzchnięte po ciemieniu, zebrane w trzy skąpe kosmyki (dwa z nich opadały nad uszami, a trzeci tuż nad czołem), wieńczyły w sposób groteskowy tę fizjognomię dziadka do orze-chów.
Co jednak naprawdę przykuwało - to oczy doktora. Wpośród oblicza, steranego latami, spalonego przez rozżarzone słońce, zużytego w ciągu pracy, gdzie trudy nauki i życia zapisały się głębokimi bruzdami - błyszczały dwie źrenice jak turkus niebieskie, jasne, świeże, młode. Te gwiazdy niebieskie lśniły w głębi ciemnych orbit i błon koncentrycznych, których płowe kręgi przypominały nieco pióra rozkładające się aureolą dokoła źrenicy puchacza. Można było podejrzewać, że za pomocą czarów, przejętych od braminów i panditów, doktor skradł oczy jakiemuś dziecku i włożył je w głąb swej trupiej twarzy. Spojrzenie tego starca miało lat dwadzieścia.
Ubrany był w klasyczny strój lekarzy: surdut i spodnie z czarnego sukna, jedwabna ka-mizelka tego samego koloru, a w koszulę wpięty duży diament - dar jakiegoś radży lub naba-ba. Szaty powiewały na nim jak na wieszadle i układały się w pionowe fałdy, które doktor, siadając, rozbijał na ostre kąty. Nie samo chyba słońce Indii było przyczyną tej chudości. Bez wątpienia doktor Baltazar Cherbonneau, w celach wtajemniczenia, musiał się poddawać długim postom fakirów i razem z jogami leżał na skórze gazeli, między czterema płonącymi ogniskami. Lecz ten brak ciała bynajmniej nie był oznaką osłabienia.
Doktor usiadł na fotelu, który mu wskazał Oktawiusz, tuż obok kanapy, przy czym uczynił ruch właściwy ludziom nawykłym do siadania na matach. Pan Cherbonneau odwrócił się od światła, które padało na twarz chorego, ułatwiając badanie, zwłaszcza że doktor pra-gnął widzieć jak najwięcej i jednocześnie samemu nie być obserwowanym. Oktawiusz zau-ważył skrzenie się dziwnych źrenic niebieskich, które miały w sobie coś z ciał fosforyzują-cych; wytryskał z nich promień ostry i jasny, a chory brał go w siebie pełną piersią, doznając lekkiego kłucia i ciepła jak po zażyciu emetyku.
Doktor milczał chwilę, jakby rozmyślał nad wynikiem swej błyskawicznej obserwacji, wreszcie rzekł:
- Widzę już, że nie zachodzi u pana wypadek pospolitej patologii. Nie cierpi pan na ża-dną z tych chorób skatalogowanych, o znanych objawach, które lekarz usuwa lub obezwła-dnia. Pogawędzę tedy z panem parę minut, po czym nie wezmę papieru, nie napiszę żadnej formułki opatrzonej znakiem hieroglificznym i nie każę posłać pańskiego służącego do naro-żnej apteki.
Oktawiusz uśmiechnął się słabo, jakby dziękując panu Cherbonneau, że mu oszczędza zbytecznych i przykrych lekarstw.
- Ale niech się pan tak zaraz nie cieszy - mówił doktor. - Skoro nie ma pan ani hiper-trofii serca, ani gruźlicy, ani rozmiękczenia mózgu, ani gorączki tyfoidalnej - z tego jeszcze nie wynika, że jest pan zdrów zupełnie. Proszę mi podać rękę.
Sądząc, że pan Cherbonneau chce z zegarkiem w ręku zbadać puls, Oktawiusz odwinął fałdy gandury, odsłonił napięstek i wyciągnął machinalnie rękę w stronę doktora. Lecz pan Cherbonneau nie szukał wielkim palcem owych drżeń szybkich lub powolnych, które wska-zują, czy zegar życia idzie prawidłowo. Ujął cienką, poznaczoną żyłkami, wilgotną rękę mło-dego człowieka w swą brunatną łapę, której kościste palce podobne były do kleszczów kraba, dotykał jej, miął, gniótł, jakby chciał nawiązać magnetyczny kontakt ze swym pacjentem. Oktawiusz pomimo całej nieufności do medycyny nie mógł się oprzeć pewnemu wzruszeniu, albowiem zdawało mu się, że doktor tym dotknięciem wyprowadza jego duszę z ciała.
- Drogi panie Oktawiuszu - ozwał się lekarz, puszczając rękę młodzieńca - stan pański jest bardziej poważny, niż się pan sam domyśla, i wiedza, przynajmniej ta, na której opiera się stara rutyna europejska, nie pomoże tu nic; nie ma pan woli życia i dusza pańska nieznacznie wymyka się z ciała. Nie ma pan ani hipochondrii, ani lipemanii, ani obłędu samobójczego. Nie. Rzadki i ciekawy wypadek. Mógłby pan umrzeć bez żadnej widocznej przyczyny we-wnętrznej lub zewnętrznej. W porę mnie pan wezwałeś, albowiem duch trzyma się ciała już tylko jedną nicią, lecz my go jeszcze przywiążemy mocnym węzłem.
I doktor wesoło zatarł ręce, siląc się na uśmiech, który poruszył tysiączne zmarszczki na jego twarzy.
- Panie Cherbonneau, ja nie wiem, czy pan mnie uleczy, i zresztą nie mam do tego naj-mniejszej ochoty, wszelako przyznać muszę, że od razu odgadłeś pan przyczynę tajemniczego stanu, w którym się znajduję. Zdaje mi się, że ciało moje stało się dziurawe i jaźń moja wy-cieka jak woda przez sito. Czuję, jak rozpływam się w wielkim wszechświecie, i z trudem odróżniam siebie od tego środowiska, w którym się pogrążam. Życie wydaje mi się takie odległe ode mnie, że nieraz mam wrażenie, jakbym już wyszedł poza sferę ludzką; chodzę i poruszam się jak dawniej, lecz jakbym nie brał udziału w tym, co robię. Siadam do stołu o zwykłej porze i zdaje się, że jem i piję, chociaż nie czuję żadnego smaku w potrawach naj-lepiej przyrządzonych i w najmocniejszych winach. Światło słońca wydaje mi się blade jak światło księżyca, a świece mają czarne płomienie. Zimno mi w najgorętsze dni lata. Czasami zalega we mnie cisza, jak gdyby moje serce przestało bić i jak gdyby maszyna wewnętrzna zatrzymała się z niewiadomego powodu.
- Pan cierpi - odparł doktor - na chroniczną niemożność życia, chorobę moralną i bar-dziej częstą, niż się to wydaje. Myśl jest siłą, która może zabić równie dobrze, jak kwas pru-ski, jak iskra z butelki lejdejskiej, chociaż śladów jej spustoszeń niepodobna dojrzeć za pomo-cą słabych środków analizy, jakimi rozporządza zwyczajna wiedza. Jakiż to smutek zapuścił swój krzywy dziób w pańską wątrobę? Z wyżyn jakiej ambicji spadłeś pan rozbity i poszarpa-ny? Czy kobieta pana zdradziła?
- Nie, doktorze - odpowiedział Oktawiusz - nawet tego szczęścia nie miałem.
- A jednak - rzekł pan Baltazar Cherbonneau - w pańskich zamglonych oczach, w onie-śmielonych ruchach ciała, w głuchym dźwięku głosu czytam tytuł jednej sztuki Szekspira tak jasno, jakby był wypisany złotymi literami na skórzanym grzbiecie książki.
- Jakaż to sztuka, którą bezwiednie tłumaczę? - zapytał Oktawiusz, w którym mimowo-lnie wzbudziła się ciekawość.
- Love's labours lost - rzekł doktor z taką czystością akcentu, jakiej mógł nabyć jedynie w czasie długiego pobytu w Indiach angielskich.
- To znaczy, jeśli się nie mylę: Stracone zachody miłości.
- Właśnie.
Oktawiusz nic nie odpowiedział. Lekki rumieniec zabarwił jego policzki i aby pokryć zmieszanie, zaczął się bawić węzłem sznura, którym był przepasany. Doktor założył nogę na nogę, co wywołało wrażenie skrzyżowanych piszczeli, tak jak je przedstawiają na grobo-wcach - i ręką przytrzymywał nogę zwyczajem wschodnim. Niebieskie oczy zanurzały się w oczach Oktawiusza i pytały go spojrzeniem władczym a łagodnym.
- Niech mi pan duszę otworzy. Jestem lekarzem dusz. Pan jesteś moim pacjentem i jak kapłan katolicki penitenta wzywam pana do szczerej i zupełnej spowiedzi, a możesz jej dokonać, nie klękając przede mną.
- Po co? Przypuśćmy, że pan zgadł, to czyż opowiadanie o mym bólu przyniesie mi ulgę? Mój smutek nie jest gadatliwy. Żadna siła ludzka, nawet pan, nie może mnie uleczyć.
- Kto wie - rzekł doktor, układając się w fotelu bardziej kwadratowo jak ten, co się przygotowuje do wysłuchania dłuższych zwierzeń.
- Nie chcę - odparł Oktawiusz - abyś mnie pan posądzał o dziecinny upór, i nie chcę, aby przez moje milczenie zrzucił pan z siebie odpowiedzialność za moją śmierć. Ponieważ pan tego żąda, opowiem moją historię: odgadł pan istotę rzeczy, nie mogę panu odmówić szczegółów. Niech się pan nie spodziewa czegoś niezwykłego lub romantycznego. To historia bardzo prosta, bardzo zużyta, lecz - jak powiada piosenka Heinego - ten, komu się ona przy-darzy, patrzy na nią, jak na coś nowego, i serce mu pęka. W istocie, wstyd mi opowiadać coś tak pospolitego człowiekowi, który żył w krajach najbardziej bajecznych i najbardziej chime-rycznych.
- Niech się pan nie obawia. Dla mnie jedynie rzeczy codzienne są nadzwyczajnością - rzekł doktor z uśmiechem.
- A więc, doktorze, umieram z miłości.
II
Byłem we Florencji z końcem lata roku 184..., w najpiękniejszej dla Florencji porze. Miałem dużo czasu, pieniędzy, listów polecających i byłem wówczas młodzieńcem wesołym, który pragnął tylko się bawić. Osiedliłem się na Lungarno, wynająłem powóz i dałem się unieść życiu florenckiemu, które ma tyle uroku dla cudzoziemca. Rankiem zwiedzałem jakiś kościół, pałac lub galerię, zależnie od humoru, bez pośpiechu. Raz oglądałem odrzwia brązo-we baptysterium, to znów Perseusza Benwenuta Celliniego w Loggia dei Lanzi, portret Fornariny w Uffizi albo Wenus Canovy w pałacu Pittich, lecz nigdy więcej, jak jedną rzecz na raz. Po czym w kawiarni Doney podawano mi filiżankę kawy mrożonej, wypalałem kilka cygar, przerzucałem dzienniki i wracałem do domu na sjestę z butonierką pełną kwiatów, przemocą wetkniętych mi przez jedną z tych ładnych kwiaciarek, ubranych w wielkie słomia-ne kapelusze, a stojących u wejścia do kawiarni; o trzeciej zajeżdżał powóz i zabierał mnie do Cascine.
Cascine są dla Florencji tym, czym Lasek Buloński dla Paryża, z tą różnicą, że tam wszyscy się znają i że jest to jakby salon na świeżym powietrzu, gdzie zamiast foteli są powo-zy, które się ustawiają w półkole. Kobiety w przepysznych toaletach, wpółleżąc na podu-szkach, przyjmują wizyty kochanków i adoratorów, dandysów i członków poselstwa, którzy stoją u drzwi powozów z kapeluszem w ręku.
Ale pan to zna równie dobrze jak ja.
Tam układa się plany na wieczór, umawia się na rendez-vous, oddaje się odpowiedzi, odbiera się zaproszenia. Jest to jakby giełda rozkoszy, otwarta od trzeciej do piątej, w cieniu cudnych drzew, pod najsłodszym na świecie niebem. Obowiązkiem każdej istoty, bodaj tro-chę dobrze sytuowanej, jest być codziennie w Cascine. Starałem się, aby mnie tam nie brakło, a wieczorem, po obiedzie, odwiedzałem parę salonów lub szedłem do Pergoli, jeśli występo-wała tam jakaś ciekawa śpiewaczka.
W taki sposób spędziłem jeden z najszczęśliwszych miesięcy w życiu. Lecz szczęście to nie miało trwać długo.
Wspaniała kareta pojawiła się pewnego dnia w Cascine. Ten przepyszny wytwór fabry-ki wiedeńskiej, arcydzieło Laurenziego, połyskujący lśniącym werniksem, ozdobiony herbem prawie królewskim, był zaprzęgnięty w najpiękniejszą parę koni, jaka kiedykolwiek stąpała po Hyde Parku; prowadził ją w sposób zupełnie doskonały młodziutki dżokej, w spodniach z białej skóry i w zielonym kaftanie; uprząż, kola, klamki u drzwiczek jaśniały jak złote i na słońcu ciskały snopy błyskawic. Wszystkie oczy biegły za tym rozkosznym ekwipażem, który, zakreśliwszy na piasku półkole tak wierne, jakby cyrklem wyrysowane, złączył się ze stojącymi powozami.
Jak się pan może domyślać, kareta nie była pusta; lecz w szybkim ruchu niepodobna było rozróżnić nic więcej jak końce bucika wyciągniętego na przednią poduszkę, szeroką fałdę szala i krąg parasolki obramionej białym jedwabiem. Parasolka się zamknęła i na oczach wszystkich rozkwitła kobieta niezrównanej piękności.
Jechałem konno i mogłem stanąć dość blisko, aby nie uronić z tego arcydzieła ludzkie-go ani jednego szczegółu. Nieznajoma miała suknię koloru wody morskiej, przetykaną sre-brem, w której każda kobieta, o ile nie posiada cery nienagannej, wydaje się po prostu czarna; była to zuchwałość blondynki, zupełnie pewnej siebie. Wielki biały szal z chińskiego jedwa-biu, ozdobiony haftem tejże barwy, osłaniał ją miękką draperią, układając się w łagodne fałdy, jak tuniki w rzeźbach Fidiasza. Twarz otaczał aureolą kapelusz z najwytworniejszej słomki florenckiej, ozdobiony niezabudkami i delikatnymi roślinami wodnymi o cienkich modrych liściach; jedyny klejnot - złota jaszczurka osypana turkusami - otaczała ramię, które trzymało rączkę parasolki z kości słoniowej.
Niech mi pan wybaczy, drogi doktorze, ten opis jakby z żurnalu, albowiem dla kocha-nka te drobne wspomnienia posiadają znaczenie wprost olbrzymie. Ciężkie, kręcące się zwoje blond włosów, których pierścienie były podobne do fal światła, ujęte w luźną siatkę, opadały z dwóch stron na czoło, bielsze i czystsze niż dziewiczy śnieg, który nocą spada na szczyty Alp. Rzęsy, długie i cienkie, jak te nici złote, którymi miniaturzyści średniowieczni opromie-niali głowy swoich aniołów - przesłaniały do połowy jej oczy zielononiebieskie, podobne do owych błysków, biegnących po lodowcach, dzięki pewnym efektom słońca; usta jej, bosko narysowane, miały te odcienie purpurowe, które widuje się na skorupach muszli Wenery, a policzki jej przypominały lękliwe białe róże, które się rumienią pod pocałunkiem motyla lub gdy słuchają wyznań słowika; żaden pędzel ludzki nie potrafiłby oddać tej płci o słodyczy, świeżości i przejrzystości po prostu niematerialnej; zdawało się niepodobieństwem, aby te barwy zawdzięczały swe powstanie tej samej krwi, która płynie w naszych żyłach.
Pierwsze róże jutrzenki na szczycie Sierra Nevada, cielisty ton pewnych gatunków białej kamelii u nasady płatków, marmur paryjski, widziany przez zasłonę z różowej gazy - mogą jedynie dać o tym oddalone pojęcie. Część szyi, którą można było dojrzeć między kre-sami kapelusza a szalem, lśniła tęczową białością - kontury miały błędne refleksy opalu. Ta cudna głowa nie zachwycała jedynie rysunkiem, lecz przede wszystkim kolorytem, podobnie jak piękne dzieła szkoły weneckiej - chociaż jej rysy były tak czyste i tak wytworne, jak pro-file starożytnych kamei rżniętych w agacie.
Podobnie jak Romeo zapomniał o Rozalindzie na widok Julii, ze zjawieniem się tej nieziemskiej piękności zapomniałem o wszystkich mych dawnych miłostkach. Karty mojego serca stały się znów białe: znikło z nich wszelkie imię, wszelkie wspomnienie. Nie rozumia-łem, jak mogłem widzieć pewien powab w tych pospolitych związkach, których unika tylko bardzo niewielu młodych ludzi, i wyrzucałem je sobie niby świadomą zdradę. Nowe życie zaczęło się dla mnie od tego fatalnego spotkania.
Kareta opuściła Cascine i zawróciła w stronę miasta, unosząc oślepiające zjawisko. Zrównałem swego konia z koniem pewnego młodego Rosjanina, człowieka bardzo miłego, który jeździł do wszystkich wód, bywał we wszystkich kosmopolitycznych salonach Europy i znał na wylot cały podróżujący high life. Skierowałem rozmowę na cudzoziemkę i dowiedzia-łem się, że była to hrabina Praskowia Łabińska, Litwinka, znakomitego rodu i wielkiej fortu-ny, której mąż od dwóch lat brał udział w wojnie kaukaskiej.
Zbytecznie panu opowiadać, jakiej chwytałem się dyplomacji, aby zostać przyjętym przez hrabinę, która z powodu nieobecności hrabiego była nader powściągliwą w nawiązywa-niu nowych znajomości. W końcu zostałem dopuszczony. Dwie księżny wdowy i czterech podstarzałych baronów ręczyło za mnie swą starożytną cnotą.
Hrabina Łabińska odnajmowała wspaniałą willę, która niegdyś należała do Salviatich, o pół mili od Florencji, i w kilka dni zdołała wprowadzić cały komfort współczesny do starego dworzyszcza, w niczym nie naruszając jego surowej piękności i poważnej elegancji. Wielkie portiery herbowe upinały się doskonale na łukowatych arkadach; fotele i meble o kształtach starożytnych harmonizowały ze ścianami pokrytymi ciemną boazerią lub freskami o tonach wyblakłych jak stare obicia; oka nie raziła ani jedna barwa zbyt świeża, ani jedno złocenie zbyt błyszczące, i teraźniejszość nie tworzyła dysonansu obok przeszłości. Hrabina do tego stopnia przypominała dawne kasztelanki, że zdawało się, iż pałac ten zbudowano właśnie dla niej.
Jeżeli byłem oczarowany promienną urodą hrabiny, to czar jeszcze bardziej się zwię-kszył po kilku wizytach pod wpływem jej wyjątkowego umysłu, tak wytwornego i wszech-stronnego. Ilekroć mówiła o czymś zajmującym, duszę, że tak powiem, czuło się pod skórą, dusza jej stawała się po prostu widzialną. Twarz jej rozjaśniała się promieniem wewnętrznym jak lampa z alabastru; drgały w niej jakieś lśnienia fosforyczne, owe drżenia świetlne, o których mówi Dante, kiedy maluje przepych raju; patrząc na nią, miało się wrażenie, że to anioł rysujący się na jakimś słońcu.
Byłem olśniony, w ekstazie, w odrętwieniu. Pogrążony całkowicie w rozważaniu jej piękności, porwany dźwiękiem jej niebiańskiego głosu, który z każdego słowa tworzył muzy-kę niewysłowioną - w chwili kiedy miałem coś odpowiedzieć, jąkałem się, mamrotałem kilka wyrazów bez związku, co musiało w niej ustalić jak najgorsze mniemanie o mej inteligencji. Czasem nawet nieuchwytny uśmiech przyjaznej ironii przelatywał jak różowy błysk po tych wargach uroczych, zwłaszcza gdy wypowiadałem jakieś zdanie świadczące o głębokim zmie-szaniu lub nieuleczalnej głupocie.
Nie mówiłem jej jeszcze nic o swej miłości. Wobec niej byłem bez myśli, bez siły, bez odwagi; serce mi biło, jakby chciało wyskoczyć z piersi i upaść na kolana swej pani. Dwa-dzieścia razy chciałem wyznać wszystko, lecz powstrzymywała mnie nieprzezwyciężona nie-śmiałość; najlżejszy chłód lub zbyt spokojny ton hrabiny wprawiał mnie w drżenie śmierte-lne; byłem jak skazaniec, który z głową na klocu złożoną oczekuje na niecofniony błysk topo-ru. Dławiły mnie nerwowe skurcze, ciało moje oblewał zimny pot. Rumieniłem się i bladłem i, nie powiedziawszy nic, wychodziłem, nie mogąc znaleźć drzwi i zataczając się na scho-dach, jak człowiek pijany.
Kiedy już byłem poza domem, zdolności moje wracały i puszczałem na wiatr najbar-dziej płomienne dytyramby. Wygłaszałem przed nieobecnym bóstwem tysiące oświadczyn o nieodpartej wymowie. W tych niemych apostrofach równałem się z wielkimi poetami miłości.
Salomonowa Pieśń nad pieśniami, z jej zawrotną wonią wschodnią i przepojonym haszyszem liryzmem, sonety Petrarki, pełne platonicznych subtelności i eterycznie delikatne, Intermezzo Henryka Heinego z całą swą nerwową i szaloną zmysłowością są dalekie od tych nieprzebranych wylewów duszy, w które kładłem całe swoje życie. Pod koniec każdego z tych monologów zdawało mi się, że hrabina, ulegając mym zaklęciom, powinna zejść z nieba i pochylić ku mnie głowę; nieraz krzyżowałem ręce na piersiach, jakbym ją miał uścisnąć.
Byłem tak zupełnie opętany, że godzinami jak litanię powtarzałem te dwa słowa: Pra-skowia Łabińska - odnajdując czar nieokreślony w tych zgłoskach, które czasem rozsypywa-łem z wolna, jak perły, czasem znów wypowiadałem z gorączkową szybkością człowieka, którego własna modlitwa wprawia w zachwycenie. Kiedy indziej pisałem ubóstwiane imię na najpiękniejszych kartach welinowych, zdobiąc je wyszukaną kaligrafią rękopisów średniowie-cznych, oplatając w smugi złote, kwiaty lazurowe, gałązki zielone. Spędzałem nad tą robotą długie godziny, dzielące mnie od wizyty w willi Salviatich.
Nie mogłem nic czytać ani nic robić. Nic poza Praskowią mnie nie zajmowało i nie otwierałem nawet listów, które mi przysyłano z Francji. Kilkakrotnie czyniłem usiłowania, aby wyjść z tego stanu; starałem się przypomnieć sobie zasady uwodzenia, stosowane przez młodych ludzi, zabiegi, którymi się posługują Valmontowie z kawiarń paryskich i Don Juani z Jockey Clubu. Lecz do ich wykonania brakło mi odwagi i żałowałem, że nie posiadam, jak Julian Sorel u Stendhala, gotowych wzorów, z których bym odpisywał listy i posyłał je hrabi-nie.
Wystarczało mi, że kocham, i oddawałem się całkowicie, nic w zamian nie żądając, bez odległej choćby nadziei, albowiem w najśmielszych marzeniach odważałem się zaledwie do-tknąć ustami końców różowych palców Praskowii. W XV wieku młody nowicjusz z czołem na stopniach ołtarza, rycerz, klęczący w twardej zbroi, nie mieli więcej bałwochwalczej czci dla madonny...
Pan Baltazar Cherbonneau słuchał Oktawiusza z wielką ciekawością, albowiem opowia-danie młodego człowieka nie było dlań jedynie romantyczną historią, i podczas przerwy rzekł jakby sam do siebie:
- Tak, oto diagnoza namiętnej miłości, choroby bardzo dziwnej, którą widziałem raz ty-lko - w Czandernagor - u pewnej młodej pariaski, rozkochanej w braminie: biedna dziewczy-na przypłaciła to życiem, ale to była dzikuska; pan zaś, panie Oktawiuszu, jesteś człowiekiem cywilizowanym i my pana uleczymy.
Zamknąwszy swój nawias, dał znak ręką panu de Saville, aby mówił dalej, i zgiąwszy nogę, jak łapę jaszczurki, w taki sposób, ze kolanem podpierał brodę, pozostał w tej pozycji, snadź szczególnie dlań wygodnej.
Oktawiusz mówił dalej:
- Nie chcę pana nużyć szczegółami mej męki tajemnej i przystąpię do sceny rozstrzyga-jącej. Pewnego dnia, nie mogąc opanować żądzy ujrzenia hrabiny, przyszedłem wcześniej niż zwykle. Pogoda była burzliwa, powietrze ciężkie.
Nie zastałem pani Łabińskiej w salonie. Przeniosła się na krużganek, podtrzymywany przez smukłe kolumny, prowadzący na terasę, którą schodziło się do ogrodu. Kazała tam przynieść fortepian, kanapę i kilka krzeseł wyplatanych; żardynierki, pełne cudnych kwiatów - nigdzie nie są one tak świeże ani tak pachnące, jak we Florencji - stały między kolumnami i nasycały swą wonią rzadkie powiewy idące z Apeninów. Przez arkady widziało się cisy i strzyżone bukszpany ogrodu, z którego wznosiło się w górę kilka cyprysów stuletnich i który zaludniały marmury mitologiczne w spaczonym guście Baccia Bandinella i Ammanata. W głębi, ponad sylwetą Florencji, rozpinała się kopuła Santa Maria del Fiore i strzelała czworo-boczna wieżyca Palazzo Vecchio.
Hrabina była sama, siedziała, wpółleżąc, na kanapie trzcinowej. Nigdy nie wydawała mi się tak piękną; jej ciało niedbałe, omdlałe od gorąca, pławiło się jak nimfa morska w białej pianie obszernego peniuaru z indyjskiego muślinu; od góry do dołu biegła zmarszczona frę-dzla niby srebrna grzywa fali; broszka ze szmelcowanej stali korassańskiej spinała na pier-siach tę szatę, równic lekką jak draperia, która powiewa dokoła Nike zawiązującej sandał.
Z rękawów, otwartych u łokcia, niby słupki z kielicha kwiatu wynurzały się ramiona o tonie bardziej czystym niż alabaster, w którym rzeźbiarze florenccy wykuwają kopie posągów starożytnych; szeroka czarna wstążka, związana u pasa, odrzynała się silnie na tle tej białości. Wszystko, co ten kontrast odcieni, właściwych żałobie, mógł mieć smutnego, rozweselał koniec małego pantofelka czerkieskiego, bez obcasów, z niebieskiej skóry, z wyciśniętymi żółtymi arabeskami, który wywijał się z ostatniej fałdy muślinu.
Jasne włosy hrabiny tworzyły jakby nimb, którego światło drgało iskierkami złota.
Koło niej, na krześle, trzepotał się duży kapelusz z różowej słomki, ozdobiony długimi czarnymi wstążkami, podobnymi do tej, którą miała przy sukni, i leżała para rękawiczek szwedzkich, ani razu jeszcze nie używanych. Na mój widok Praskowia zamknęła książkę, którą czytała - poezje Mickiewicza – i powitała mnie życzliwym skinieniem głowy. Była sama - sposobność rzadka i pomyślna.
Usiadłem naprzeciw niej na krześle, które mi wskazała. Milczenie, jedno z tych najnie-znośniejszych, panowało między nami kilka minut. Nie mogłem znaleźć żadnej z tych bana-lności, którymi można zacząć rozmowę. Szumiało mi w głowie, błędne ognie podnosiły się z serca do oczu i miłość moja wołała: „Nie trać tej jedynej sposobności.”
Nie wiem, co bym uczynił, gdyby hrabina, odgadując powód mego zmieszania, nie wstała i nie wyciągnęła ku mnie swej pięknej ręki, jakby mi chciała zamknąć usta.
- Proszę nic nie mówić, Oktawiuszu. Pan mnie kocha: ja to wiem, ja to czuję. Nie czy-nię panu wyrzutów, albowiem miłość jest bezwolna. Inne kobiety, bardziej surowe, czułyby się tym obrażone; ja się nie skarżę, albowiem nie mogę pana kochać, i smutno mi, że staję się pańskim nieszczęściem. Żałuję, że mnie pan spotkał, i przeklinam kaprys, który mi kazał opu-ścić Wenecję i przyjechać do Florencji. Z początku miałam nadzieję, że mój nieprzejednany chłód znuży pana i oddali, lecz prawdziwa miłość, której wszystkie znamiona widzę w pań-skich oczach, niczym się nie zraża. Niechaj moja łagodność nie obudzi w panu żadnych złu-dzeń, żadnego marzenia i proszę nie brać litości za zachętę. Anioł z puklerzem diamentowym, z mieczem płomiennym, broni mnie przed wszelką pokusą, lepiej niż religia, lepiej niż obowiązek, lepiej niż cnota - a tym aniołem jest moja miłość: ubóstwiam hrabiego Łabiń-skiego. Przypadło mi w udziale szczęście znaleźć gorącą miłość w małżeństwie.
Potok łez trysnął spod moich powiek na to wyznanie, tak szczere, tak rzetelne i tak szlachetnie wstydliwe, i poczułem, jak łamie się we mnie siła życiowa.
Praskowia, wzruszona, wstała i cudnym gestem litości niewieściej przesunęła batystową chustką po moich oczach.
- Proszę nie płakać - rzekła - zabraniam panu. Niech pan stara się myśleć o czym innym, niech pan sobie wyobrazi, że wyjechałam na zawsze, że umarłam; niech pan o mnie zapomni. Niech pan podróżuje, pracuje, czyni dobrze, bierze gorący udział w życiu ludzkim; niech się pan pocieszy jakąś sztuką lub miłością...
Uczyniłem ruch przeczący.
- Czy zdaje się panu, że będzie pan mniej cierpiał, widując mnie nadal? - zapytała hrabi-na. - Dobrze. Niech pan przychodzi. Przyjmę pana zawsze. Bóg mówi, że trzeba przebaczać nieprzyjaciołom, dlaczegóż byśmy mieli gorzej odnosić się do tych, co nas kochają? Jednak nieobecność wydaje mi się pewniejszym lekarstwem. Za dwa lata będziemy mogli uścisnąć sobie ręce bez niebezpieczeństwa - dla pana - dodała, usiłując się uśmiechnąć.
Nazajutrz wyjechałem z Florencji. Lecz ani nauka, ani podróże, ani czas nie zmniejszy-ły mego cierpienia - i oto czuję, że umieram. Niech mi pan nie przeszkadza, doktorze!
- Czy widział pan jeszcze potem hrabinę Praskowię Łabińską? - zapytał doktor, którego niebieskie oczy dziwnie błyszczały.
- Nie, ale ona jest w Paryżu.
I podał panu Baltazarowi Cherbonneau kartę, na której wykaligrafowano :
„Hrabina Praskowia Łabińska przyjmuje we czwartki.”
III
Wśród dość rzadkich wówczas przechodniów, którzy zdążali na Pola Elizejskie przez avenue Gabriel, od ambasady ottomańskiej aż do Élysée Bourbon, przenosząc nad tuman kurzu i elegancki hałas wielkiej drogi samotność, ciszę i spokojną świeżość tej ulicy, obra-mionej z jednej strony drzewami, a z drugiej - ogrodami, niewielu było takich, co by się nie zatrzymali z uczuciem podziwu i zazdrości przed poetycznym i tajemniczym domem, gdzie - rzecz niezwykła - bogactwo zdawało się gościć szczęście.
Komuż nie zdarzyło się stanąć przed sztachetami parku, patrzeć długo na białą willę poprzez kłębowiska zieleni i odchodzić z ciężkim sercem, jak gdyby sen życia ukryty był za tymi murami? Przeciwnie, inne domy, widziane z zewnątrz, napawają człowieka nieokreślo-nym smutkiem; nuda, opuszczenie, beznadziejność powlekają fasadę szarą barwą i pod ich tchnieniem żółkną na pół łyse szczyty drzew; posągi, pokryte trądem mchu, kwiaty zwiędłe, woda w sadzawce zielona, chwasty zarastające ścieżki; ptaki, jeśli tam są, milkną.
Ogrody wzdłuż alei oddzielone były od niej rowem i ciągnęły się mniej lub więcej sze-roką wstęgą aż do domów, których fasada wychodziła na przedmieście Św. Honoriusza. Ten, o którym mowa, otoczony był murem z dużych głazów, wybranych jakby umyślnie dla dzi-wnej nieregularności kształtów; mur, wznosząc się z każdej strony na podobieństwo kulis, osłaniał ciemną masą świeży i zielony krajobraz.
W załomach tych skał kaktus, tojeść, dziurawiec, łomikamień, zwiesieniec, rozchodnik, bluszcz irlandzki znajdowały dość ziemi żywiącej, aby zapuścić korzenie, i rysowały swą różnorodną zieleń na potężnym tle kamieni.
Boczne mury, zamykające ten raj ziemski, ginęły pod zasłoną pnących roślin, i dzięki temu ogród zdawał się być podobnym do leśnej polany raczej niż do kawałka ziemi, ujętego w więzy cywilizacji. Nieco w tyle poza masą skał stała grupa drzew o pniach wytwornych i rozłożystych konarach. Poza drzewami rozścielał się gazon zarosły angielską trawą, której ani jedno źdźbło nie wystawało ponad drugie, gazon bardziej delikatny, bardziej miękki niż aksa-mitny płaszcz królowej, o tym idealnie szmaragdowym odcieniu, jaki spotyka się tylko w Anglii przed dworami feudalnymi - puszyste dywany naturalne, które pieszczą oko i których noga nie waży się deptać.
W jednym końcu gazonu, w czasie kiedy rozgrywa się ta historia, wybuchał istny ogień jakby sztucznych kwiatów, stworzony przez pęki geranium, których szkarłatne gwiazdy pło-nęły na ciemnym tle ziemi.
Elegancka fasada pałacu zamykała perspektywę. Smukłe jońskie kolumny podtrzymują-ce attykę, na której obu rogach stały wdzięczne grupy marmurowe, nadawały mu pozór świą-tyni greckiej, przeniesionej tu kaprysem jakiegoś magnata, a wnosząc z sobą tchnienie poezji i sztuki, zacierały wszelki nadmiar przepychu.
Kiedy kapryśne niebo paryskie raczyło rozpostrzeć nad tym palazzino zasłonę z lazuru, kontury rysowały się wśród zieleni tak cudnie, że można było ten dom wziąć za mieszkanie królowej wróżek.
Gdyby jakiś ranny poeta przechodził przez avenue Gabriel o pierwszych różach jutrze-nki, posłyszałby, jak słowik kończy ostatnie trele swego nokturnu, i widziałby, jak kos w żół-tych pantoflach przechadza się po ogrodzie. Lecz w nocy, gdy turkot powozów, wracających z Opery, cichł wśród milczenia kładącego się na sen życia, tenże poeta zauważyłby niewy-raźny blady cień, idący pod rękę z pięknym młodym mężczyzną, i wróciłby do swej samotnej mansardy z duszą śmiertelnie smutną.
Tam właśnie od pewnego czasu mieszkała hrabina Praskowia Łabińska z mężem swym hrabią Olafem Łabińskim, który powrócił z wojny kaukaskiej. Uniknął kul tak, jak ich unikają ludzie odważni: rzucając się na nie; a zakrzywione damascenki dzikich wojowników pryskały na jego piersi, nie czyniąc mu żadnej szkody. Odwaga jest najlepszym pancerzem. Hrabia Łabiński posiadał to szalone męstwo ras słowiańskich, które kochają niebezpieczeństwo dla samego niebezpieczeństwa i do których można jeszcze zastosować refren starej pieśni ska-ndynawskiej: „Oni zabijają, śmieją się i umierają.”
Z jakim upojeniem powitali się ci małżonkowie, dla których małżeństwo było jedynie namiętnością dozwoloną przez Boga i ludzi - o tym mógłby powiedzieć tylko Tomasz Moore stylem Miłości aniołów!
Każda kropla atramentu musiałaby się zmienić pod naszym piórem w kroplę światła, a każde słowo musiałoby wzbić się na papierze ognistą i wonną chmurą, jak ziarnko kadzidła. Tc dwie dusze w jednej podobne były do dwóch łez rosy, które, ściekając po płatkach lilii, spotykają się, mieszają, wchłaniają się wzajemnie i tworzą jedną perłę. Szczęście jest rzeczą tak rzadką na świecie, że człowiek nie zdołał znaleźć wyrazów na jego oddanie, gdy tymcza-sem słownik cierpień moralnych i fizycznych zajmuje tak wielką przestrzeń w języku każde-go narodu.
Olaf i Praskowia kochali się jeszcze jako dzieci. Ich serca biły zawsze na dźwięk jedne-go tylko imienia; wiedzieli prawie od kolebki, że będą należeć do siebie, i reszta świata nie istniała dla nich; tworzyli tę dwoistość w jedności, która jest harmonią doskonałą, i szli, a raczej lecieli przez życie równym lotem jak para gołębi.
Aby zaś nic nie mąciło tego szczęścia, olbrzymi majątek otaczał ich jakby atmosferą złota.
Odkąd politeizm zabrał ze sobą młode bóstwa, uśmiechniętych geniuszów, efebów nie-biańskich o kształtach skończonej doskonałości, o rytmie harmonijnym, idealnie czystych, i odkąd Grecja starożytna przestała śpiewać w strofach paryjskich swój hymn na cześć piękna, człowiek nadużył w sposób okrutny przywileju brzydoty i stworzony na obraz Boga, nie od-daje bynajmniej jego podobieństwa.
Lecz hrabia Łabiński nie skorzystał z tego przywileju; nieco wydłużony owal twarzy, nos mały, zarysowany śmiało i wytwornie, usta silnie podkreślone, wąs jasny, zaostrzony na końcach, podbródek podniesiony i przerżnięty małą bruzdą, oczy czarne - nadawały mu pozór tych aniołów wojowniczych, świętego Michała lub Rafaela, którzy walczą z demonami, odziani w zbroję złocistą. Byłby zbyt pięknym, gdyby nie męski błysk ciemnych źrenic i śnia-dość cery, którą go obdarzyło słońce Azji.
Hrabia był średniego wzrostu, szczupły, smukły, żylasty, ukrywający stalowe muskuły pod pozorną delikatnością, i kiedy na bal w poselstwie wdziewał kostium magnata, cały szamerowany złotem, rozgwieżdżony diamentami, obszyty perłami - przechodził wśród grup jak zjawisko błyszczące, budząc zazdrość mężczyzn i miłość kobiet, które dzięki Praskowii były mu obojętne.
Możecie zrozumieć, że wobec takiego współzawodnika Oktawiusz de Saville miał szanse bardzo niewielkie i że dobrze czynił marniejąc po cichu wśród poduszek kanapy i nie łudząc się zbytnio nadzieją, jaką starał się w nim obudzić fantastyczny doktor Baltazar Cherbonneau.
Jedynym środkiem było zapomnieć o Praskowii, ale było to rzeczą niemożliwą. Pójść ją raz jeszcze zobaczyć? - po co? Oktawiusz czuł, że stałość młodej kobiety nie osłabnie, że zawsze pozostanie równie łagodną i nieubłaganą, równie chłodną i współczującą. Bał się, żeby jego rany nie zabliźnione nie otworzyły się i nie zaczęły krwawić na widok tej, która go zabiła; pozostała niewinną - i on nie mógł jej oskarżać, słodkiej, kochanej morderczyni!
IV
Dwa lata upłynęły od chwili, kiedy hrabina Łabińska powstrzymała na ustach Oktawiu-sza wyznanie miłości, której nie godziło się jej słuchać. Oktawiusz spadł ze szczytów swego marzenia i oddalił się, czując, jak mu wątrobę żre dziób czarnej niedoli. Nie dawał o sobie znać Praskowii. Jedyne słowo, jakie mógł jej napisać, było mu wzbronione. Nieraz myśl hrabiny, zatrwożona tym milczeniem, ulatywała na ciemnych skrzydłach melancholii ku jej biednemu wielbicielowi - czy o niej zapomniał?
Nie mając w sobie nic kokieterii, pragnęła tego, a jednocześnie nie wierzyła, aby się to stać mogło, gdyż w jej pamięci oczy Oktawiusza błyszczały nieugaszonym płomieniem na-miętności - nie mogła się przecież mylić. Miłość i bogów poznaje się od jednego spojrzenia. Ta myśl przelatywała po czystym lazurze jej szczęścia, jak mała chmurka, i napawała ją ulo-tnym smutkiem aniołów, które w niebie pamiętają o ziemi; jej urocza dusza cierpiała na myśl o człowieku, który z jej powodu jest nieszczęśliwy; lecz cóż może uczynić dla biednego pa-stuszka gwiazda błyszcząca u szczytu firmamentu? W czasach mitologicznych Febe schodziła z niebios, w promieniach srebrnych, na sen Endymiona; lecz Febe nie była poślubioną pol-skiemu hrabi.
Zaraz po swym przyjeździe do Paryża hrabina Łabińska posłała Oktawiuszowi to bana-lne zaproszenie, które doktor Baltazar Cherbonneau dyskretnie obracał w palcach - a widząc, że nie przychodzi pomimo jej życzenia, powiedziała sobie z uczuciem mimowolnej radości: „On mnie zawsze jeszcze kocha.” A była to przecież kobieta anielskiej nieskazitelności, czy-sta jak śnieg na najwyższym szczycie Himalajów.
Lecz sam Bóg w głębi swego bezkresu nie ma większej rozrywki wśród nudy wieczno-ści nad rozkosz słuchania, jak bije dlań serce biednej istoty ginącej na jakimś nędznym globie, zagubionym w nieskończoności. Praskowia nie była bardziej surowa niż Bóg i hrabia Olaf nie mógłby jej wyrzucać tej niewinnej rozkoszy, czysto duchowej.
- Opowiadanie, którego wysłuchałem uważnie - odezwał się doktor - jest dla mnie dowodem, że wszelkie pańskie nadzieje byłyby jeno złudą. Nigdy hrabina nie odpowie panu wzajemną miłością.
- A więc widzi pan, panie Cherbonneau, że dobrze uczyniłem, nie chcąc zatrzymywać życia, które ode mnie odchodzi.
- Powiedziałem, że niepodobna pokładać nadziei w zwyczajnych środkach - mówił dalej doktor - lecz istnieją potęgi ukryte, jakich nie zna wiedza współczesna, a których tradycja żyje w tych dziwnych krajach, przez nieświadomą cywilizację nazwanych barbarzyńskimi.
Tam, w pierwszych dniach świata, ród ludzki, w bezpośrednim zetknięciu z żywymi siłami przyrody, poznawał tajemnice, o których się mówi, że zaginęły i że nie zabrały ich ze sobą te wędrujące plemiona, z których później powstały narody. Owe tajemnice, przekazywa-ne wpierw z jednego wtajemniczonego na drugiego, w niezbadanych samotniach świątyń, potem spisane w świętym języku, niezrozumiałym dla ludu, wykute w kolumnach hieroglifów wzdłuż podziemnych ścian Ellory, na zboczach góry Meru, spod której wypływa Ganges, u stóp schodów z białego marmuru w świętym mieście Benares, w głębi cejlońskich pagód, zapadłych w ruiny - znajdzie pan jeszcze kilku stuletnich braminów wczytujących się w nie-znane rękopisy, kilku jogów zajętych jedynie powtarzaniem niepodobnej do oddania zgłoski om, tak pochłoniętych tą pracą, że nie widzą, jak ptaki niebieskie gnieżdżą się w ich włosach; znajdzie pan kilku fakirów, którzy posiadają mnóstwo zaginionych tajemnic i dzięki nim dokonują rzeczy cudownych.
Nasza Europa, całkowicie oddana sprawom materialnym, nawet nie wyobraża sobie, do jakiego stopnia spirytualizmu doszli pokutnicy indyjscy. Całkowite posty, przeraźliwa wy-trwałość w kontemplacji, nieprawdopodobne pozycje, zachowywane latami, tak wycieńczają ich ciało, że, patrząc na nich, jak siedzą skuleni, pod słońcem rozżarzonym, między płonący-mi ogniskami - ma się wrażenie, że są to mumie egipskie wyjęte z pudła i powyginane jak małpy; ich powłoka ludzka jest jeno poczwarką, którą dusza, ten motyl nieśmiertelny, może wedle woli porzucać lub z powrotem brać na siebie. Podczas gdy ich nędzny zewłok leży tam, bezsilny, a straszny jak larwa nocna, ich duch, wolny od wszystkich więzów, wznosi się na skrzydłach halucynacji i niezmierzonych wyżyn do światów nadzmysłowych. Mają wizje i sny dziwne; w ekstazie przechodzą wszystkie falowania, jakich doznają stulecia, zagubione w oceanie wieczności; we wszystkich kierunkach przebiegają bezmiar, są obecni przy tworzeniu się światów, przy powstawaniu bogów i przy ich metamorfozach; wraca do nich pamięć rze-czy, pochłoniętych przez kataklizmy wulkaniczne i dyluwialne, oni na nowo związują porwa-ne węzły, jakie łączyły człowieka z poszczególnymi żywiołami.
W tym dziwnym stanie mruczą słowa należące do języków, którymi od lat tysięcy nie mówi już żaden naród na powierzchni ziemi, odnajdują jakieś prasłowo, słowo, które światło dobyło z odwiecznych ciemności. Uważa się ich za szaleńców, a są oni niemal bogami!
Ta szczególna przedmowa rozbudziła w Oktawiuszu ciekawość do najwyższego stopnia. Młody człowiek, nie wiedząc, dokąd zdąża pan Baltazar Cherbonneau, utkwił w nim oczy zdziwione i pytające; nie rozumiał bowiem, jaki związek mogą mieć pokutnicy indyjscy z jego miłością do hrabiny Praskowii Łabińskiej.
Doktor, odgadując myśli Oktawiusza, uczynił ruch ręką, jakby chciał uprzedzić pytanie, i rzekł:
- Trochę cierpliwości, mój drogi pacjencie; zrozumie pan za chwilę, że to, co mówię, nie jest zbyteczną dygresją. Ustawiczne badanie skalpelem trupów, które mi nie odpowiadały i pokazywały mi jeno śmierć, gdy tymczasem ja szukałem życia, znużyło mnie i powziąłem postanowienie - równie śmiałe, jak zamiar Prometeusza: dojść do duszy, złowić ją, poddać analizie, krajać ją i patrzeć, jak drga; od tej chwili miałem w pogardzie całą tę naszą wiedzę materialistyczną, albowiem poznałem jej nicość.
Usiłowałem za pomocą magnetyzmu rozluźnić węzły, które przykuwają ducha do jego powłoki; rychło przewyższyłem Mesmera, Deslona, Maxwela, Puységura, Deleuze'a i innych, bardziej od nich zręcznych, dokonywałem doświadczeń po prostu cudownych, które jednak wciąż mnie jeszcze nie zadowalały: katalepsja, somnambulizm, widzenie na odległość, eksta-tyczne jasnowidzenie - wszystkie te efekty, niewytłumaczone dla tłumu, a proste i zrozumiałe dla mnie, wywoływałem z niesłychaną łatwością.
Wznosiłem się wyżej: od zachwyceń Cardana i świętego Tomasza z Akwinu przecho-dziłem w stany nerwowe Pytii delfickich; odkryłem arkana greckich epoptów i hebrajskich nebi; sposobem retrospektywnym wtajemniczałem się w misteria Trofoniusza, rozpoznając w cudach, które o nich opowiadano, ześrodkowanie lub ekspansję duszy, wywołane bądź to gestem, bądź spojrzeniem, słowem, wolą lub wszelkim innym nie znanym czynnikiem. Jeden po drugim spełniałem wszystkie cuda Apoloniusza z Tiany.
Mimo to moje marzenie nie było urzeczywistnione; dusza wciąż uciekała przede mną; czułem ją, słyszałem, wpływałem na nią; stępiałem lub zaostrzałem jej zdolności; lecz między nią a mną istniała zasłona z ciała, której nie mogłem usunąć, aby jednocześnie dusza się nie wymknęła.
Wyjechałem do Indii, w nadziei, że znajdę rozwiązanie zagadki w tym kraju odwiecznej mądrości. Wyuczyłem się sanskrytu i prakrytu, narzeczy uczonych i ludowych, mogłem ro-zmawiać z pandytami i braminami. Przeszedłem dżungle, które tygrys napełnia swym rykiem; przepłynąłem jeziora święte, inkrustowane łuską krokodylów; wdarłem się do niedostępnych lasów zamkniętych siecią lian; za moim zbliżeniem podnosiły się chmury nietoperzy i małp, na zakręcie ścieżki, pełnej dzikich zwierząt, spotkałem słonia i wreszcie docierałem do szała-su jakiegoś starego jogi, utrzymującego stały kontakt z Muni, i całymi dniami siedziałem przy nim, dzieląc z nim jego skórę gazeli - siedziałem tam po to, aby zapisywać obłędne zaklęcia, które ekstaza wywoływała na jego wargi czarne i spękane. W ten sposób udało mi się po-chwycić wyrazy wszechpotężne, formuły nieodparte, zgłoski twórczego Słowa.
W zakamarkach pagód badałem rzeźby symboliczne, których nie widziało nigdy oko profana i dokąd ułatwiała mi dostęp szata bramina; naczytałem się wielu tajemnic kosmogoni-cznych, wielu legend, stworzonych przez umarłe cywilizacje, odgadłem znaczenie emblema-tów, które trzymają w swych rękach te bóstwa dwoiste i bujne jak sama przyroda Indii; rozmyślałem nad kołem Brahmy, lotosem Wisznu, wężem Sziwy, błękitnego boga. Ganesha, rozwijający swą trąbę i błyskający małymi oczkami spod cienia długich rzęs, zdawał się uśmiechać na widok mych wysiłków i dodawać mi odwagi do dalszych poszukiwań. Wszy-stkie te postaci potworne mówiły do mnie w swej mowie kamiennej: „Jesteśmy jeno formą, a duch porusza wszystko.”
Pewien kapłan świątyni w Tirunamalaju, któremu zwierzyłem się z mych myśli, wska-zał mi pokutnika mieszkającego w jednej z grot wyspy Elefanta jako tego, co doszedł do najwyższego stopnia doskonałości. Znalazłem go opartego o ścianę pieczary, owiniętego w matę, z brodą opartą na kolanach, z palcami zagiętymi dokoła nóg, w stanie zupełnego bez-ruchu; w oczach wywróconych widziało się tylko białka; skóra zdawała się powlekać same kości - tak był wychudzony; włosy, odrzucone w tył, zwisały w kosmykach jak długie źdźbła trawy wymykające się z załomków skały; broda dwoma strumieniami spływała do ziemi, a paznokcie zakrzywiały się jak szpony orła.
Słońce wysuszyło go i poczerniło tak, że jego skóra, z natury już brunatna, przybrała barwę bazaltu. W tej postawie przypominał kształtem i kolorem wazę z Kanopos. W pie-rwszej chwili myślałem, że to człowiek umarły. Potrząsnąłem jego ramiona zesztywniałe w śnie kataleptycznym, krzyczałem mu do uszu, jak mogłem najgłośniej, słowa sakramentalne, które miały mu wskazać, że jestem wtajemniczony; nie drgnął nawet, jego powieki pozostały nieruchome.
Miałem się już oddalić, straciwszy nadzieję wydobycia zeń czegokolwiek, kiedy usły-szałem dziwny trzask; niebieskawa iskra zamigotała mi w oczach, z błyskawiczną szybkością na jedną chwilę przeleciała po wpółotwartych ustach pokutnika i znikła.
Brahma-Logum (takie było imię świętej osoby) zdawał się budzić z letargu: źrenice wróciły na swoje miejsce, obrzuciły mnie ludzkim spojrzeniem i taką dał odpowiedź na moje pytania:
- Pragnienie twoje spełnione: widziałeś duszę. Doszedłem do tego, że mogę duszę od-dzielić od ciała, kiedy mi się podoba: wychodzi i wraca jak świetlista pszczoła, widoczna jedynie dla oczu adeptów. Tyle pościłem, tyle modliłem się, tyle rozmyślałem, katowałem się tak srodze, że w końcu mogłem rozwiązać węzły ziemskie, które ją trzymają, a Wisznu, bóg o dziesięciu wcieleniach, objawił mi słowo tajemnicze, które strzeże duszy w jej awatarach poprzez różnorodne kształty.
Jeżeli po wykonaniu świętych gestów wymówię to słowo, dusza twoja wyjdzie z ciała, aby ożywić człowieka lub zwierzę, jakie jej wskażę. Powierzam ci tę tajemnicę, którą dziś ja tylko posiadam na świecie. Cieszę się, żeś przyszedł, albowiem śpieszno mi rozpłynąć się w niebycie, jak kropla rozpływa się w morzu.
I pokutnik wyszeptał głosem słabym, jak ostatnie rzężenie konającego, kilka zgłosek, na dźwięk których przebiegł mnie ów dreszcz, o jakim mówi Hiob.
- Co chcesz przez to powiedzieć, doktorze? - zawołał Oktawiusz. - Nie śmiem zajrzeć w przeraźliwą głębię twej myśli.
- Chcę powiedzieć - odparł spokojnie pan Baltazar Cherbonneau - że nie zapomniałem magicznej formuły mego przyjaciela Brahma-Logum i że hrabina Praskowia okaże się nazbyt wrażliwą, jeśli rozpozna duszę Oktawiusza de Saville w ciele Olafa Łabińskiego.
V
Sława doktora Baltazara Cherbonneau jako lekarza i cudotwórcy zaczynała być głośna w Paryżu; jego dziwactwa, udane lub prawdziwe, uczyniły go modnym. Lecz zamiast jednać sobie klientelę starał się pozbywać chorych, zamykając im drzwi przed nosem lub przepisując dziwną i niemożliwą kurację. Przyjmował tylko w wypadkach beznadziejnych i wtedy osiągał rezultaty wręcz niepojęte. Stojąc przy łóżku, czynił gesty magiczne nad szklanką wody - i ciało już sztywniejące i zimne, że je tylko do trumny kłaść, po wypiciu kilku kropel tego na-poju nabierało życia, cery i zdrowia, podnosiło się na wezgłowiu, wodząc dokoła wzrokiem, który już z wolna przywykał do ciemności grobu.
Nazywano go lekarzem umarłych i wskrzesicielem. Nie zawsze zgadzał się na leczenie i odrzucał wielkie sumy ofiarowywane mu przez bogatych konających. Żeby się zdecydował stanąć do walki ze śmiercią, musiały go wzruszyć łzy matki błagającej o zbawienie dla jedy-nego dziecka lub rozpacz kochanka proszącego o łaskę dla ubóstwianej istoty, albo gdy wi-dział, że zagrożone życie może służyć poezji, wiedzy i postępowi ludzkości. Ocalił w ten sposób urocze dziecię, którego szyjkę ściskał krup żelaznymi palcami, cudną dziewczynkę w ostatnim stadium suchot, poetę u wrót delirium tremens, wynalazcę, porażonego paraliżem mózgu, człowieka, który miał już zagrzebać swą tajemnicę pod kilku warstwami ziemi.
W innych wypadkach mówił, iż nie należy sprzeciwiać się naturze, że nieraz śmierć ma swą rację bytu i że, opierając się jej, można naruszyć porządek wszechświata. Widzicie więc, że pan Baltazar Cherbonneau był najparadoksalniejszym doktorem na świecie i że przywiózł z Indii wyjątkowo ekscentryczne usposobienie; lecz sława jego jako magnetyzera była jeszcze większa od sławy lekarza; w gronie nielicznych wybranych urządził kilka seansów, o których opowiadano cuda, zdolne pomieszać pojęcie możliwości i niemożliwości - rzeczy, przewy-ższające wszystko, co czynił Cagliostro.
Doktor zajmował na parterze starego pałacu przy rue du Regard mieszkanie w amfila-dzie, tak, jak to dawniej budowano. Okna jego wychodziły na ogród zasadzony wielkimi drzewami o czarnych pniach a jasnozielonych liściach. Chociaż było to lato, potężne kalory-fery napełniały przestronne sale gorącym powietrzem i utrzymywały temperaturę trzydziestu pięciu lub czterdziestu stopni, gdyż pan Baltazar Cherbonneau, nawykły do pożarnego klima-tu Indii, trząsł się z zimna na naszym bladym słońcu, jak ów podróżnik, który po powrocie ze źródeł Nilu Błękitnego w Afryce Środkowej zmarzł w Kairze. Nie wyjeżdżał nigdy inaczej, jak w karecie zamkniętej, szczelnie owinięty w futro z niebieskich lisów syberyjskich, pod-czas gdy nogi ogrzewała mu żelazna butelka napełniona gorącą wodą.
W tych salach nie było innych mebli oprócz niskich sof z materii malabarskich, zdo-bnych w bajeczne słonie i fantastyczne ptaki, dalej półki rzeźbione, malowane i złocone z barbarzyńską naiwnością przez cejlońskich artystów, wazy japońskie, pełne kwiatów egzoty-cznych, kilka bożków indyjskich z marmuru lub brązu, o długich oczach kształtu migdałów, z nosami, zdobnymi w pierścienie, o wargach grubych i uśmiechniętych, w naszyjnikach z pereł spadających aż do pępka, o atrybutach dziwnych i tajemniczych; na ścianach wisiały minia-tury, robione gwaszem przez jakiegoś malarza z Kalkuty, przedstawiające dziewięć awatarów Wisznu: rybę, żółwia, prosię, lwa z głową ludzką, karła w stroju bramina, Ramę, bohatera walczącego z olbrzymem tysiącramiennym, Krisznę, dziecko cudowne, w którym marzyciele widzą indyjskiego Chrystusa, jako Buddę, wyznawcę wielkiego boga Mahadawi; i w końcu zjawił się jako Wisznu uśpiony, w pośrodku mlecznego morza, leżący na wężu o pięciu wy-giętych łbach, oczekujący godziny, w której na ostatnie wcielenie przyjmie postać owego bia-łego skrzydlatego konia, który w swym locie uroni podkowę i wprowadzi koniec świata.
W najbardziej ustronnej sali, ogrzanej jeszcze mocniej niż inne, przebywał sam Baltazar Cherbonneau otoczony księgami sanskryckimi, pisanymi pędzelkiem na cieniutkich dese-czkach, przekłutych dziurką, przez którą szedł sznurek, łączący je w jedną całość. W pośro-dku pokoju wznosiła się zaciekawiająca i skomplikowana sylweta maszyny elektrycznej z butelkami, pełnymi płatków złota, z tarczami szklanymi, które obracały się za pomocą korby. Obok stało wiaderko mesmeryczne, w którym pływał pręt metalowy i błyszczało mnóstwo sztabek żelaza.
Cherbonneau nie był bynajmniej szarlatanem i nie starał się otaczać efektowną tajemni-czością, a przecież wchodziło się do tego dziwnego ustronia nie bez owego wzruszenia, które ongiś budziły laboratoria alchemików.
Hrabia Olaf Łabiński słyszał o cudach dokonywanych przez doktora i to rozpaliło jego dość łatwowierną ciekawość. Rasa słowiańska ma przyrodzoną skłonność do cudowności, której nie usuwa nawet najstaranniejsze wychowanie, atoli wiarygodni świadkowie tych sean-sów opowiadali takie rzeczy, jakim można wierzyć dopiero po naocznym przekonaniu się, choćby się miało nie wiem jakie zaufanie do opowiadającego. Poszedł tedy odwiedzić cudo-twórcę.
Kiedy hrabia Łabiński wszedł do doktora Baltazara Cherbonneau, doznał uczucia, jakby go otaczał niewidzialny płomień; wszystka krew napłynęła mu do głowy, nabrzmiały mu żyły na skroniach, dusiło go przeraźliwie gorąco panujące w mieszkaniu; lampy, w których płonęła oliwa aromatyczna, wielkie kwiaty jawajskie poruszające olbrzymim kielichem jak kadzielni-cą odurzały go zawrotną wonią.
Chwiejąc się, postąpił kilka kroków ku doktorowi, który siedział skulony na sofie, w dziwnej pozie jakiegoś fakira lub sannyasi *, przedstawionych tak malowniczo w opisie podróży do Indii księcia Sołtykowa. Gdy tak siedział owinięty w swe szaty, podobny był do ludzkiego pająka, który w głębi swej tkaniny czyha na zdobycz.
Na widok hrabiego oczy turkusowe zapaliły się fosforycznymi blaskami i natychmiast zgasły, jakby nakryte bielmem. Doktor wyciągnął rękę w stronę Olafa, odgadując jego omdle-nie, i kilku pociągnięciami otoczył go atmosferą wiosny, stwarzając dlań chłodny raj w tym piekle upału.
- Czy lepiej panu teraz? Pańskie płuca, nawykłe do powiewów bałtyckich, co przycho-dzą zupełnie jeszcze zimne z bieguna, gdzie tarzały się po śniegach stuletnich, płuca pańskie dyszały zapewne jak miechy kowalskie w tym rozpalonym powietrzu, w którym ja jednak marznę, ja, ze wszystkich stron wysmażony w wielkich piecach słońca.
Hrabia Olaf Łabiński uczynił ruch, mający oznaczać, że już mu nic ciąży wysoka temperatura mieszkania.
- Słyszałeś pan zapewne - ozwał się doktor tonem dobrodusznym - że umiem robić ró-
* sannyasi - pustelnik
żne sztuczki i chciałby pan widzieć, jak ja to robię. O! jestem mocniejszy niż Comus, Comte lub Bosco.
- Moja ciekawość nie jest tak swawolna - odparł hrabia – i mam wiele szacunku dla jednego z książąt wiedzy.
- Nie jestem uczonym w zwykłym znaczeniu tego słowa; przeciwnie, badając pewne rzeczy, którymi nauka pogardza, stałem się panem sił ukrytych i osiągam efekty na pozór cudowne, a przecież zupełnie naturalne. Tak długo czyhałem na duszę, że w końcu udało mi się ją kilka razy zaskoczyć - poczyniła mi pewne zwierzenia, z których skorzystałem, i powiedziała mi słowa, które zapamiętałem.
Duch jest wszystkim, materia istnieje tylko pozornie; wszechświat jest pono tylko marzeniem Boga albo promieniowaniem Słowa w nieskończoności. Mogę robić z łachmanem ciała ludzkiego, co mi się podoba, zatrzymuję życie lub je przyśpieszam, przenoszę zmysły, usuwam przestrzeń, unicestwiam ból bez chloroformu, eteru lub jakiejkolwiek mikstury znie-czulającej. Uzbrojony w wolę, tę elektryczność intelektualną, daję życie lub zabieram.
Nic nie jest ciemne dla moich oczu; spojrzeniem przenikam wszystko; widzę dokładnie promienie myśli i podobnie, jak można rzucić na ekran widmo słoneczne, tak ja owe promie-nie mogę przepuścić przez swój niewidzialny pryzmat i zmusić do odbicia się na białym płótnie mego mózgu.
Lecz wszystko to jest niczym w porównaniu do cudów spełnianych przez pewnych jogów indyjskich, którzy doszli do szczytu ascezy. My Europejczycy jesteśmy zanadto lekko-myślni, zbyt roztargnieni, zbyt rozmiłowani w swym glinianym więzieniu, aby móc w nim otworzyć prawdziwie szerokie okna na wieczność i nieskończoność. Mimo to osiągnąłem ki-lka rzeczy dość niezwykłych i wnet pan się o tym przekona - rzekł doktor Baltazar Cherbon-neau rozsuwając ciężką zasłonę, za którą był rodzaj alkowy wciętej w głąb sali.
W świetle płomyka spirytusowego, który błyszczał na trójnogu brązowym, hrabia Olaf Łabiński ujrzał widowisko straszne tak, że pomimo całej swej odwagi zadrżał. Na stole z cza-rnego marmuru leżało ciało młodego mężczyzny, nagie i w trupim bezruchu; z piersi, najeżo-nych strzałami, jak u świętego Sebastiana, nic płynęła ani kropla krwi; rzekłbyś, że to malo-wana statua męczennika, na której zapomniano ubarwić cynobrem otwory ran.
„Kto wie - pomyślał Olaf - czy ten dziwny lekarz nie jest wyznawcą Sziwy i czy nie zakłuł człowieka na ofiarę swemu bóstwu.”
- Ależ on wcale nie cierpi, niech go pan kłuje bez obawy; ani jeden muskuł na twarzy nie drgnie - i doktor wyjął z ciała strzały, jak się wyjmuje igły z poduszki.
Kilka ruchów ręką wystarczyło, aby się ocknął z uśmiechem zachwytu na ustach, jak ten, co budzi się ze słodkiego snu. Baltazar Cherbonneau pożegnał go skinieniem, on zaś wyszedł przez małe drzwiczki, wycięte w obramieniu alkowy.
- Mógłbym mu był odjąć rękę lub nogę, i nawet by tego nie spostrzegł - ozwał się doktor, składając swe zmarszczki do uśmiechu. - Nie uczyniłem tego, albowiem nie umiem jeszcze stwarzać i ponieważ człowiek, niższy w tym od jaszczurki, nie ma w sobie tak mocnych soków, które sprawiają, że odjęty członek odrasta. Nie mogąc tworzyć, odmładzam przy-najmniej.
I w tej chwili podniósł zasłonę, która okrywała starszą kobietę, siedzącą w śnie magne-tycznym na fotelu, nie opodal owego stołu z czarnego marmuru; rysy jej, piękne niegdyś, były zwiędłe i niszczycielski prąd czasu widziało się w wychudłych zarysach ramion, pleców i piersi. Na kilka minut doktor utkwił w niej uporczywe spojrzenie niebieskich oczu; zmącone linie nabrały znów siły, zarys piersi odzyskał czystość dziewiczą, ciało białe i gładkie zape-łniło wychudzoną szyję; policzki zaokrągliły się i stały się miękkie, aksamitne jak brzoskwi-nie w całej świeżości młodego wieku; oczy rozwarły się, błyszczące żywym fluidem.
- Czy wierzy pan, że Źródło Młodości kiedyś rozlewało swe wody cudowne? - zapytał doktor hrabiego, który osłupiał na widok tej przemiany. - Ja w to wierzę, albowiem człowiek nie wynajduje nic i każde jego marzenie jest odgadywaniem lub przypomnieniem.
Lecz porzućmy ten kształt, wolą moją powołany do dawno umarłego życia, i przyjrzy-my się dziewczynie, która tam oto w kącie śpi spokojnie. Niech pan ją zapyta, ona wie więcej niż Pytie i Sybille. Może ją pan posłać do któregoś ze swych siedmiu zamków w Czechach, zapytać ją, co zawiera jakiś najbardziej tajemny schowek, i ona powie, gdyż dusza jej potrze-buje na odbycie tej drogi jednej sekundy, rzecz zresztą nie tak dziwna, skoro elektryczność przebiega siedemdziesiąt tysięcy mil w tej samej ilości czasu; a elektryczność wobec myśli jest tym, czym dorożka wobec kolei żelaznej. Niech jej pan poda rękę, aby nawiązać z nią kontakt; nie potrzebuje pan nawet stawiać pytania, ona je wyczyta z pańskiej duszy.
Dziewczyna głosem bezdźwięcznym odpowiedziała na bezsłowne zapytanie hrabiego:
- W szkatułce cedrowej znajduje się kawałek ziemi posypanej miękkim piaskiem, na którym widać odcisk małej stopy.
- Czy dobrze odgadła? - zapytał doktor od niechcenia, jakby był najzupełniej pewny nieomylności swej uśpionej.
Gorący rumieniec pokrył policzki hrabiego. W istocie, w pierwszych dniach swej miło-ści zabrał z jednej alei parku odcisk stopy Praskowii i przechowywał ją jak relikwię w puszce inkrustowanej macicą perłową i srebrem, nader kosztownej roboty; malutki kluczyk od szka-tułki nosił zawsze ze sobą, zawieszony na szyi, w szkaplerzyku weneckim.
Pan Baltazar Cherbonneau, który był człowiekiem towarzyskim, widząc zakłopotanie hrabiego, nie nalegał i podprowadził go do stołu, gdzie stała woda tak czysta jak diament.
- Bez wątpienia słyszałeś pan o zwierciadle magicznym, w którym Mefistofeles poka-zuje Faustowi obraz Heleny; chociaż nie mam kopyta końskiego pod moją pończochą jedwa-bną ani dwóch piór kogucich na kapeluszu, mogę pana uraczyć tym samym dziwem. Niech się pan pochyli nad tą czarą i niech pan mocno myśli o tej osobie, którą chce pan zobaczyć; żyjąca czy umarła, daleka czy bliska - przyjdzie na pańskie wezwanie, z końca świata lub z głębi dziejów.
Hrabia pochylił się nad czarą, której woda natychmiast zmąciła się pod jego spojrze-niem i przybrała odcień opalowy, jakby wlano do niej kroplę jakiejś esencji; tęczowy krąg barw otoczył brzeg naczynia, ujmując w ramy obraz, który się już wyłaniał spoza białawej chmury.
Mgła się rozproszyła. Młoda kobieta w koronkowym peniuarze, o oczach zielonych jak woda morska, o wijących się złotych włosach, przesuwająca roztargnionymi dłońmi po klawiszach - zarysowała się na dnie wody, która znów stała się przejrzystą: była to Praskowia Łabińska; nie wiedząc o tym, szła, posłuszna namiętnemu wołaniu hrabiego.
- A teraz przejdźmy do rzeczy bardziej zajmującej - rzekł doktor, biorąc hrabiego za rękę i kładąc ją na jednym z prętów żelaznych wiaderka mesmerycznego. Ledwo Olaf dotknął metalu, naładowanego magnetyzmem, padł, jak piorunem rażony.
Doktor wziął go w ramiona, podniósł jak piórko, złożył na sofie, zadzwonił i rzekł do służącego, który się zjawił na progu:
- Idź i sprowadź pana Oktawiusza de Saville.
VI
Turkot karety dał się słyszeć na cichym dziedzińcu pałacowym i prawie jednocześnie Oktawiusz stanął przed doktorem; ogarnęło go zdumienie, gdy pan Cherbonneau pokazał mu hrabiego Olafa Łabińskiego leżącego na sofie jak człowiek umarły. W pierwszej chwili zda-wało mu się, że dokonano morderstwa, i przez pewien czas nie mógł słowa wymówić ze zgro-zy; lecz po dokładniejszym zbadaniu zauważył, że ledwo dostrzegalny oddech podnosi pierś uśpionego.
- Oto - rzekł doktor - gotowe dla pana przebranie; zapewne nic tak łatwo je ubrać jak domino od Babina; lecz Romeo, wdzierając się na balkon w Weronie, nie myślał o tym, że może kark skręcić; wiedział, że Julia oczekuje go tam, w pokoju, pod zasłoną nocy; a hrabina Praskowia Łabińska godna jest chyba córy Kapuletów.
Oktawiusz, zmieszany niezwykłością sytuacji, nie odpowiedział nic; wciąż jeszcze patrzył na hrabiego, którego głowa, z lekka w tył odrzucona, spoczywała na poduszce tak, że podobny był do owych wizerunków rycerzy na pomnikach w klasztorach gotyckich - tak samo leżą oni sztywni, z głową opartą o wezgłowie z rzeźbionego marmuru. Ta piękna i szla-chetna postać, której miał odebrać duszę, budziła w nim mimowolnie pewne wyrzuty sumie-nia.
Doktor wziął rozmarzenie Oktawiusza za objaw wahania; lekki uśmiech pogardy prze-mknął po jego wargach:
- Jeżeli nie jesteś pan zdecydowany - rzekł — mogę obudzić hrabiego, który wyjdzie stąd, jak przyszedł, oczarowany mą siłą magnetyczną; lecz niech pan się dobrze zastanowi: taka sposobność może się już drugi raz nie zdarzyć. Zresztą, pomimo całego współczucia dla pańskiej miłości, pomimo chęci dokonania eksperymentu nie znanego dotychczas w Europie - nie mogę ukryć przed panem, że ta zamiana dusz ma swoje niebezpieczeństwo. Uderz się pan w piersi, zapytaj się swego serca. Czy stawia pan swoje życie na tę ostatnią kartę? Miłość jest silna, jak śmierć - powiada Biblia.
- Jestem gotów - brzmiała prosta odpowiedź Oktawiusza.
- Dobrze, mój młody panie! - zawołał doktor, pocierając swe ciemne, suche ręce z niezwykłą szybkością, jakby chciał sposobem dzikich skrzesać ognia. - Podoba mi się takie uczucie, które się przed niczym nie cofa. Są tylko dwie rzeczy na świecie: uczucie i wola. Jeżeli nie będziesz szczęśliwy, nie będzie w tym z pewnością mojej winy. O, mój stary Brahma-Logum, tam, ze szczytów nieba Indry, gdzie otaczają cię aspary * chórem rozko-sznym, zobaczysz, że nie zapomniałem tej nieodpartej formuły, którąś mi szeptał do ucha, porzucając swój zewłok ziemski. Wszystko pamiętam: i słowa, i gesty.
Do dzieła! do dzieła! Proszę usiąść naprzeciw mnie, na tym fotelu; oddaj mi się pan z całym zaufaniem i wierz w mą siłę. Dobrze! Oczy naprzeciw oczu, ręce naprzeciw rąk. Czar zaczyna działać. Pojęcia czasu i przestrzeni gubią się gdzieś powoli, świadomość się zaćmie-wa, powieki opadają; muskuły, nie otrzymując już rozkazów od mózgu, rozprężają się; myśl zasypia, wszystkie delikatne nici, wiążące duszę z ciałem, rozluźniają się. Sam Brahma we-wnątrz złotego jajka, w którym prześnił dziewięć tysięcy lat, nie był tak oddzielony od rzeczy zewnętrznych; nasycimy go prądem, skąpiemy w promieniach.
Doktor, mrucząc te zdania urywane, jednocześnie czynił odpowiednie ruchy; z jego rąk wyciągniętych strzelały świetlane błyski, które uderzały w czoło lub serce Oktawiusza tak, że dokoła niego utworzyła się widzialna atmosfera, fosforyzująca jak aureola.
- Doskonale - pan Baltazar Cherbonneau sam pochwalił swą pracę. - Takim go chciałem mieć. O, o, a cóż tam jeszcze zostało? - zawołał po chwili, jakby przez czaszkę Oktawiusza dojrzał ostatnie wysiłki osobowości, bliskiej unicestwienia. - Cóż to za myśl jakaś uparta? Zaraz ją pochwycę i zduszę.
Aby przełamać ten bunt niewolny, doktor jeszcze mocniej naładował baterię magnety-czną swego wzroku i dosięgnął zrewoltowanej myśli w miejscu, gdzie móżdżek łączy się z rdzeniem pacierzowym, w najtajniejszym sanktuarium duszy. Triumf jego był zupełny.
Z majestatyczną uroczystością zaczął się przygotowywać do niesłychanego doświadcze-nia. Na podobieństwo maga wdział szatę z płótna, umył ręce w wodzie, zaprawionej won-nościami, wyjął różne pudełka ze szminkami: na czole i na policzkach utatuował się według
* nimfy wodne
hieratycznych przepisów; ramię opasał sznurem bramina, odczytał dwie lub trzy sloki ze świętych poematów i nie ominął ani jednego obrzędu, zaleconego przez sannyasich z grot Elefanty.
Po skończonych ceremoniach rozwarł wszystkie ujścia żaru tak, że sala napełniła się rychło atmosferą po prostu płomienną, w której nie wytrzymałby tygrys z dżungli, a kwiat aloesu uwiądłby natychmiast.
- Te dwie iskierki boskiego ognia, które zaraz się zjawią, nagie i pozbawione swej śmie-rtelnej powłoki, nie powinny zblednąć lub zagasnąć w naszym lodowatym powietrzu - rzekł doktor, spoglądając na termometr, który pokazywał 120 stopni Fahrenheita.
Doktor Baltazar Cherbonneau podszedł do hrabiego Olafa Łabińskiego, zawsze jedna-kowo nieruchomego, i wymówił niepowtarzalną zgłoskę, po czym natychmiast uczynił to samo nad uśpionym Oktawiuszem. Zwykle takie zabawne oblicze pana Cherbonneau miało w sobie teraz szczególny majestat; wielka moc, jaką rozporządzał, uszlachetniła jego bezładne rysy i gdyby go ktoś widział w tej chwili spełniającego obrzęd tajemniczy, nie poznałby w nim owego doktora hoffmannowskiego, który prosił się pod ołówek karykaturzysty.
Zaczęły się dziać rzeczy dziwne: ciałem Oktawiusza de Saville i hrabiego Olafa Łabiń-skiego wstrząsały konwulsje, jakby w agonii, twarz się zmieniła, na usta wystąpiła lekka pia-na; skórę ich pokryła śmiertelna bladość; a nad ich głowami trzepotały się dwa małe niebie-skawe płomyki.
Na błyskawiczne skinienie doktora, jakby wyznaczające im drogę w przestrzeni, dwa te punkciki fosforyczne poruszyły się i, zostawiając za sobą świetlane bruzdy, przeszły każda do nowego domostwa: dusza Oktawiusza wzięła w posiadanie ciało hrabiego Łabińskiego, a dusza Olafa weszła w ciało Oktawiusza.
Awatar był dokonany.
Nieznaczny rumieniec, który pojawił się na policzkach, wskazywał, że życie wraca do tej gliny ludzkiej, co przez kilka sekund pozostawała bez duszy.
Niebieskie oczy Cherbonneau rozgorzały radością triumfu. Chodził po pokoju wielkimi krokami i sam ze sobą rozmawiał:
- Niech to potrafią najsławniejsi lekarze - oni, tacy dumni, że umieją naprawiać zegar życia, ilekroć się zepsuje: Hipokrates, Galenus, Paracelsus, Van Helmont, Boerhaave, Tron-chin, Hahnemann, Rasori - najlichszy fakir indyjski, siedzący na schodach pagody, wie tysiąc razy więcej od was!
Doktor Baltazar Cherbonneau, uniesiony radością, zaczął tańczyć, jak tańczą góry w Salomonowej Pieśni nad pieśniami.
Zaplątawszy się w fałdy szaty bramińskiej, omal nie upadł; to wróciło mu zimną krew i równowagę ducha.
- Trzeba obudzić śpiących - rzekł pan Cherbonneau.
Starł szminkę z twarzy i rozebrał się z szaty bramina. Stojąc przed ciałem hrabiego Łabińskiego, w którym mieszkał duch Oktawiusza, uczynił kilka gestów, niezbędnych do wy-prowadzenia go ze stanu somnambulicznego, strzepując za każdym ruchem fluid z palców.
W kilka minut Oktawiusz-Łabiński (będziemy go odtąd tak nazywali dla większej jasności opowiadania) podniósł się, przetarł oczy rękoma i powiódł dokoła zdziwionym spoj-rzeniem, którego nie rozjaśniała jeszcze całkowita świadomość. Kiedy mógł już dokładnie rozróżniać przedmioty - pierwsza rzecz, którą zobaczył, był jego własny kształt leżący na sofie z dala od niego.
Widział samego siebie! Nie w zwierciadle, lecz w rzeczywistości. Wydał okrzyk, który go napełnił nowym strachem albowiem był to okrzyk nie jego, nie własny, jakimś cudzym głosem brzmiący. Ponieważ wymiana dusz odbyła się podczas snu magnetycznego, nie pamiętał nic i odczuwał jakąś dziwną niepewność siebie. Myśl jego, posługująca się teraz nowymi organami, była jak robotnik, któremu zamiast zwykłych narzędzi dano jakieś inne. Wygnana Psyche biła niespokojnymi skrzydłami o sklepienie tej czaszki nieznanej i gubiła się co chwila w meandrach tego mózgu, gdzie pozostawały jeszcze ślady obcych myśli.
- No tak - ozwał się doktor, gdy się już dostatecznie nacieszył zdziwieniem Oktawiusza-Łabińskiego - jakże się panu podoba nowe mieszkanie? Czy dobrze się czuje pańska dusza w ciele tego pięknego kawalera, hetmana, hospodara czy magnata, męża najpiękniejszej kobiety na świecie? Sądzę, że nie masz pan teraz ochoty umierać, jak to było pańskim życzeniem, gdy cię pierwszy raz ujrzałem w tym smutnym mieszkaniu przy ulicy Świętego Łazarza? Teraz bramy pałacu Łabińskich stoją przed panem otwarte na oścież i nie potrzebuje się pan oba-wiać, że Praskowia położy panu rękę na ustach jak wtedy, w willi Salviatich - teraz możesz jej pan mówić o miłości, ile się tylko panu podobał
- Doktorze! - zawołał Oktawiusz-Łabiński - masz siłę Boga albo przynajmniej demona.
- Ohoho! niech się pan nie boi, w tym wszystkim nie ma żadnej diabelskiej sztuczki. Nie każę panu własną krwią podpisywać cyrografu. Nie ma nic prostszego ponad to, co wła-śnie zostało spełnione. Słowo, które stworzyło światło, może z łatwością przenosić dusze.
- Czymże ja panu odpłacę za tę nieocenioną przysługę?
- Nie jesteś pan moim dłużnikiem; zajmowałeś mnie, a dla starego wycierusa, jakim jestem, wypieczonego na wszystkich słońcach, wzruszenie jest rzeczą rzadką. Ale niechże się pan rusza, chodzi, niech pan spróbuje, czy nowa skóra dobrze na panu leży, czy nie ciśnie pod pachami.
Oktawiusz-Łabiński usłuchał doktora i przeszedł kilka razy po pokoju; nie był już tak zakłopotany; ciało hrabiego, mimo że zamieszkane obecnie przez inną duszę, zachowało swe dawne zwyczaje i nowy gospodarz nic opierał się tym fizycznym wspomnieniom, albowiem musiał umieć chodzić, stać i ruszać się, jak to czynił wygnany właściciel.
- Gdybym przed chwilą sam nie dokonał przeprowadzki waszych dusz - rzekł, śmiejąc się, doktor Baltazar Cherbonneau - sądziłbym, że nic niezwykłego nie zaszło podczas tego wieczoru, i brałbym pana za prawdziwego, prawowitego i autentycznego hrabię litewskiego Olafa Łabińskiego, którego jaźń śpi jeszcze tam, w owej poczwarce, wzgardliwie przez pana porzuconej.
Lecz niebawem wybije dwunasta; proszę już iść, aby Praskowia nie gniewała się i nie wyrzucała panu, że wolisz od niej lancknechta lub bakarata. Nie powinieneś pan zaczynać swego małżeństwa od kłótni - to zły znak. Tymczasem zajmę się rozbudzeniem pańskiej dawnej powłoki z całą ostrożnością i wszystkimi względami, na jakie zasługuje.
Oktawiusz-Łabiński wyszedł. Przed bramą niecierpliwiły się wspaniałe konie hrabiego, gryząc wędzidła, że aż piana kapała im z pysków.
Na odgłos kroków młodego człowieka okazały strzelec, cały zielony, z zaginionej rasy hajduków, porwał się ku drzwiom karety i otworzył je z hałasem. Oktawiusz, który w pie-rwszej chwili skierował się w stronę swego powoziku, rozsiadł się w przepysznym pojeździe i zawołał: „Do pałacu!” Strzelec powtórzył rozkaz woźnicy.
Dla takich koni droga na przedmieście Świętego Honoriusza nie była daleka, pochło-nęły tę przestrzeń w kilka minut i woźnica zawołał stentorowym głosem: „Brama!”
Ogromne podwoje, pchnięte przez szwajcara, wpuściły powóz, który zawrócił na wie-lkim dziedzińcu, wysypanym piaskiem, i zatrzymał się z niezwykłą dokładnością pod zasłoną w białe i różowe paski. Dziedziniec, który Oktawiusz-Łabiński obejrzał z taką szybkością, jaką dusza posiada w pewnych wyjątkowych okolicznościach - był przestronny, symetrycznie otoczony zabudowaniami, oświecony lampami z brązu, w których drgały białe języki gazu; wazony drzew pomarańczowych, godne Wersalu, stały w różnych odstępach na asfalcie opa-sującym kobierzec piasku.
Biedny przemieniony kochanek, stawiając nogę na progu, musiał zatrzymać się na chwilę i położyć rękę na sercu, aby powstrzymać jego gwałtowne uderzenia. Miał, co prawda, na sobie ciało hrabiego Olafa Łabińskiego, ale były to jeno pozory; wszystko, co zawierał ten mózg, uciekło wraz z duszą pierwotnego właściciela. Dom, który miał być odtąd jego własnością, był mu nie znany; widząc jakieś schody, wszedł na nie w przekonaniu, że w razie pomyłki wytłumaczy się roztargnieniem.
Stopnie z polerowanego kamienia jaśniały białością, na tle której silniej występowała czerwień szerokiego kobierca, przytwierdzonego prętami z pozłacanej miedzi; żardynierki, pełne najpiękniejszych kwiatów egzotycznych, wznosiły się na każdym stopniu.
Olbrzymia, rzeźbiona i oszklona latarnia, zawieszona na grubej linie z purpurowego jedwabiu, rozrzucała złote deszcze po ścianach, pokrytych białym stiukiem, i oświetlała jasno replikę jednej z najsławniejszych grup Canovy: Amora całującego Psyche.
Oktawiusz-Łabiński pchnął wysokie drzwi wychodzące na korytarz i znalazł się w obszernym przedpokoju, gdzie spało kilku lokajów; na jego widok zerwali się, jak podrzuceni sprężyną, i ustawili się wzdłuż ścian z biernością wschodnich niewolników.
Szedł dalej. Za przedpokojem był salon, cały biały i złoty, gdzie nie było nikogo. Okta-wiusz pociągnął za dzwonek. Weszła pokojówka.
- Czy pani może mnie przyjąć?
- Pani hrabina właśnie się rozbiera; za chwilę będzie gotowa.
VII
Zostawszy sam z ciałem Oktawiusza de Saville, zajętym przez duszę hrabiego Olafa Łabińskiego, doktor Baltazar Cherbonneau zakrzątnął się koło wrócenia życia tej masie nieruchomej. W kilka chwil potem Olaf-de Saville wyszedł niby widmo z objęć głębokiego snu lub raczej katalepsji; podniósł się ruchem automatycznym, którym jeszcze nie kierowała wola.
Przedmioty chwiały się w jego oczach, wcielenia Wisznu tańczyły po ścianach saraban-dę, doktor Cherbonneau wydawał mu się sannyasim z Elefanty; dziwne rzeczy, na które patrzył przed zapadnięciem w nicość magnetyczną, jeszcze oddziaływały na jego rozum, i bardzo wolno wracał do rzeczywistości: był jak człowiek, którego nagle obudzono z koszmar-nego snu, tak że wciąż jeszcze w przedmiotach otaczających widzi same widma, a miedziane kule karniszów zdają się dlań być gorejącymi oczyma cyklopów.
Powoli ta fantasmagoria ulotniła się i wszystko przybrało kształty naturalne; pan Baltazar Cherbonneau z pokutnika indyjskiego stał się znów zwyczajnym lekarzem, który witał pacjenta banalnym uśmiechem:
- Czy pan hrabia jest zadowolony z tych paru doświadczeń, jakie miałem zaszczyt mu pokazać? - rzekł tonem uprzedzającej uniżoności, w którym ledwo można było zauważyć lek-ki odcień ironii. - Śmiem żywić nadzieję, że nie żal mu tego wieczoru i że odejdzie stąd prze-konany, iż wszystko, co opowiadają o magnetyzmie, nie jest bajką ani oszustwem, jak to sądzi nauka oficjalna.
Olaf-de Saville odpowiedział twierdzącym skinieniem głowy i wyszedł, odprowadzany przez doktora Cherbonneau, który go żegnał przy każdych drzwiach głębokim ukłonem.
Powozik zajechał pod same schody i dusza małżonka hrabiny Łabińskiej weszła doń wraz z ciałem Oktawiusza de Saville, Olaf nie zdawał sobie sprawy, że to nie była ani jego kareta, ani jego liberia.
Woźnica zapytał, gdzie ma jechać.
- Do domu - odparł Olaf-de Saville, trochę zdziwiony, że nie poznaje głosu zielonego Strzelca, który zwykle zadawał mu to pytanie z silnym akcentem węgierskim.
Powóz był wybity ciemnoniebieskim adamaszkiem, jego zaś kareta była pokryta atła-sem w złote guziki, i hrabia dziwił się tej różnicy, jednocześnie godząc się na nią, jak we śnie, gdy zwykłe przedmioty ukazują się pod innymi pozorami, a mimo to nie tracą swej znajomej fizjognomii; czuł również, że jest jakby mniejszy niż zwykle; poza tym zdawało mu się, że przyszedł do doktora czarno ubrany, gdy tymczasem miał na sobie zarzutkę letnią, jakiej nie było w jego garderobie; umysł jego doznawał dziwnego skrępowania, a myśli jego, tak jasne przedtem, okrywały się jakąś nieznośną mgłą. Przypisując ten stan niezwykłym przeżyciom tego wieczoru, nie badał więcej i, wsunąwszy głowę w kąt powozu, oddał się marzeniom, które nie były ni snem, ni jawą.
Ocknął się, gdy koń nagle stanął, a woźnica zawołał: „Brama!” Otworzył okno, wytknął głowę na zewnątrz i w świetle latarni ujrzał nieznaną ulicę i dom, który nie był jego domem.
- Co, u diabła! gdzieś mnie zawiózł, bydlę? - krzyknął. - Czy to przedmieście świętego Honoriusza, pałac Łabińskich?
- Przepraszam pana: nie zrozumiałem - bąknął furman, popędzając konia we wskaza-nym kierunku.
Podczas drogi zadawał sobie hrabia szereg pytań, na które nie znajdował odpowiedzi.
Jak się to stało, że jego powóz odjechał bez niego pomimo wyraźnego rozkazu? Jakim sposobem znajduje się w cudzym powozie? Przyszło mu na myśl, że może lekka gorączka zmąciła jasność jego sądów albo doktor cudotwórca dał mu podczas snu wdychać haszysz, aby tym skuteczniej oddziałać na jego łatwowierność; przypuszczał też, że noc rozproszy owe złudzenia.
Powóz zajechał przed pałac Łabińskich; szwajcar, wezwany, nie chciał otworzyć bra-my, mówiąc, że państwo dziś nie przyjmują, że pan wrócił od godziny, a pani udała się do swych apartamentów.
- Czyś ty się upił, bałwanie, czy oszalał? - zawołał Olaf-de Saville, odpychając olbrzy-ma, który stał na progu wpółuchylonej bramy, jak jeden z tych posągów z brązu, co w bajkach arabskich bronią błędnym rycerzom przystępu do zamków zaczarowanych.
- Pan sam, łaskawy panie, upił się albo zwariował - odparł szwajcar, który z czerwone-go stał się siny ze złości.
- Łajdaku! - ryknął Olaf-de Saville - gdybym siebie nic szanował...
- Cicho - albo ci kości połamię i wyrzucę na ulicę! - zawołał olbrzym. - Nie należy ze mną żartować, jeśli się wypiło o dwie butelki szampana za wiele.
Olaf-de Saville, wściekły, odepchnął szwajcara tak mocno, że udało mu się wejść do sieni. Kilku służących, którzy jeszcze nie położyli się spać, nadbiegło, posłyszawszy hałas.
- Wyrzucam cię, zwierzę ordynarne, bandyto, łajdaku! nie pozwolę ci tu nawet przeno-cować. Idź precz albo cię zabiję jak psa wściekłego. Nie każ mi przelewać nikczemnej krwi lokajskiej.
I hrabia, pozbawiony swego ciała, z oczyma krwią nabiegły- mi, z pianą na ustach, z zaciśniętymi pięściami szedł ku olbrzymiemu szwajcarowi, gdy ten pochwycił obie ręce napastnika, zgniótł je w swej jednej i rzekł:
- No, teraz się uspokójmy. Czy to ładnie tak się wstawić, gdy się jest porządnie ubra-nym? I jeszcze potem urządzać awantury po nocy w przyzwoitym domu? Trzeba być ostro-żnym z winem, i to musi być szelma ten, co pana tak urżnął! oto dlaczego nie zabiję pana, lecz złożę spokojnie na ulicy, gdzie się już panem zajmie patrol.
- Łajdaki! - zawołał Olaf-de Saville, zwracając się do lokajów - pozwalacie tej kanalii znieważać swego pana, szlachetnego hrabiego Łabińskiego!
Na dźwięk tego imienia lokajstwo ryknęło zgodnym śmiechem, ogromnym, homery-cznym, konwulsyjnym śmiechem:
- Ten panek uważa siebie za hrabiego Łabińskiego! Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! A to dobre!
Zimny pot oblał skronie Olafa-de Saville. Myśl ostra jak stal przeszyła mu mózg, uczuł, że mu szpik ścina się w kościach. Czy rozum jego zaćmił się w bezdennym oceanie magne-tyzmu, czy też stał się igraszką jakiegoś podstępu diabelskiego? - Żaden z jego lokajów, tak uległych, tak oddanych, nie poznawał go. Czyżby zamienił ciało jak strój i powóz?
- Abyś pan był pewny, że nie jesteś hrabią Łabińskim - rzekł jeden z najbezczelniej-szych - to spójrz tam, oto on sam schodzi, zaalarmowany twym wrzaskiem.
Olaf-de Saville zwrócił oczy w głąb dziedzińca i ujrzał na schodach młodego męż-czyznę wytwornych i smukłych kształtów, o twarzy owalnej, oczach czarnych, orlim nosie, który był nim samym albo też widmem, stworzonym przez diabła, podobnym do ostatecznego złudzenia.
Szwajcar puścił mu ręce. Służba ustawiła się pod murem w postawie pełnej szacunku, z oczyma spuszczonymi, z rękoma przy udach, w zupełnym bezruchu; oddawali temu widmu honory, których odmówili prawdziwemu panu.
Małżonek Praskowii pomimo swego słowiańskiego męstwa doznał niewypowiedziane-go lęku za zbliżeniem się tego Menechma, który, groźniejszy niż ów z teatru, wkraczał w życie realne i czynił niepoznawalnym swego sobowtóra. Przypomniał sobie dawną rodzinną legendę i przeraził się jeszcze bardziej. Ilekroć któryś z Łabińskich miał umrzeć, ostrzegało go o tym zjawisko we wszystkim do niego podobne. U ludów północnych ujrzeć swego sobo-wtóra, choćby nawet we śnie, było zawsze złym znakiem i nieuległego wojownika kaukaskie-go na widok tej zewnętrznej wizji jego ja ogarnął nieprzeparty zabobonny strach; on, co mógł zanurzyć ramię w paszczy armaty, gotowej do wystrzału, zadrżał przed samym sobą.
Oktawiusz-Łabiński podszedł do swego dawnego ciała, gdzie biła się, oburzała i drżała dusza hrabiego, i rzekł doń z wyniosłą lodowatą uprzejmością:
- Przestańże się pan pospolitować z tymi pachołkami. Jeśli chce pan mówić z hrabią Łabińskim, to wiedz, proszę, że przyjmuje codziennie od dwunastej do drugiej. Pani hrabina zaś w każdy czwartek jest rada osobom, które jej były przedstawione.
Co powiedziawszy z wolna i dobitnie, fałszywy hrabia oddalił się krokiem spokojnym i drzwi zamknęły się za nim.
Olafa-de Saville, omdlałego, odniesiono do powozu.
Gdy odzyskał przytomność, spostrzegł, że spoczywa na łóżku, które nie było jego łóżkiem, w pokoju, w którym nigdy nie był; przy nim stał nieznany służący, podnosił mu głowę i dawał wąchać eter.
- Czy panu już lepiej? - zapytał Jan hrabiego, biorąc go za swego pana.
- Tak - odparł Olaf-de Saville - to było tylko lekkie osłabienie.
- Czy mogę odejść, czy też pozostać, proszę pana?
- Nie, zostaw mnie samego, lecz zanim odejdziesz, zapal świeczniki przy lustrze.
- Czy pan nie obawia się, że jaskrawe światło nie pozwoli mu zasnąć?
- Nie; zresztą nie chce mi się spać jeszcze.
- Ja się nie będę kładł i jeśli pan będzie czegoś potrzebował, przybiegnę na pierwszy głos dzwonka - rzekł Jan, zaniepokojony bladością i zmienioną twarzą hrabiego.
Gdy Jan się oddalił, zapaliwszy świece, hrabia podszedł do lustra i w głębokim czystym krysztale ujrzał głowę młodą, łagodną i smutną, o bujnych czarnych włosach, o źrenicach z ciemnego lazuru, o bladych policzkach, pokrytych puchem ciemnej jedwabistej brody - głowę nie swoją, która z głębi zwierciadła patrzyła nań ze zdziwieniem. Wyciągnął rękę w tył - nikt za nim nie stał.
Dotknął swych rąk - były szczuplejsze, dłuższe, bardziej żylaste; na palcach widniał pierścień złoty z topazem, jakiego hrabia nigdy nie posiadał. Przeszukał kieszenie i znalazł w nich mały portfel z wizytówkami. Odczytał nazwisko: „Oktawiusz de Saville”.
Śmiech lokajów w pałacu Łabińskich, pojawienie się jego dwójnika, nieznana fizjogno-mia, odbijająca się w zwierciadle - to wszystko mogło być ostatecznie złudzeniem chorego mózgu; lecz ten strój, ten pierścień, który oto zdejmował ze swego palca, były dowodem materialnym, dotykalnym, świadkami nieomylnymi. Poza jego świadomością dokonała się w nim zupełna przemiana - to było widoczne; jakiś czarownik lub może demon zabrał mu jego kształt, szlachectwo, imię, całą jego osobowość i zostawił mu jeno duszę bez możności jej okazania.
Przypomniał sobie fantastyczne historie Piotra Schlemihla i nocy sylwestrowej; lecz utrata cienia lub odbicia nie wpływała na to, by ludzie ich przestali poznawać. Jego położenie było znacznie gorsze, on nie mógł upominać się o swój tytuł hrabiego Łabińskiego w tym kształcie, w którym go uwięziono. Wszyscy go będą uważali za bezczelnego oszusta lub, co najmniej, za wariata. Własna żona nie pozna go, uwiedziona tym kłamliwym pozorem.
Jakże udowodnić swoją tożsamość? Prawda, istnieje tysiąc rzeczy intymnych, tysiąc tajemniczych szczegółów, nie znanych nikomu, i gdyby je przypomniał Praskowii, poznałaby duszę swego męża pod tym przebraniem; lecz cóż znaczy to odosobnione przekonanie wobec zwartej opinii ogółu?... Był rzeczywiście i całkowicie pozbawiony swego ja.
Inna obawa: czy ta metamorfoza ogranicza się jedynie do zmiany kształtów i rysów, czy też zamieszkał on w ciele innego człowieka? W takim razie co uczyniono z jego ciałem? Czy wrzucono je do dołu z wapnem, czy też stało się własnością śmiałego złodzieja? Sobowtór z pałacu Łabińskich mógł być widmem, przywidzeniem, ale również istotą żywą, która się wda-rła do jego skóry, skradzionej mu z piekielną zręcznością przez owego lekarza o wyglądzie fakira.
Myśl straszna zapuściła w jego serce zęby żmii: „Przecież ten fikcyjny hrabia Łabiński, wcielony w mój kształt rękami demona, ten wampir zamieszkujący teraz mój pałac, któremu są posłuszni moi pachołcy - może w tej chwili stawia swe rozszczepione kopyto na progu pokoju, do którego zawsze wchodziłem z tym samym wzruszeniem, co w pierwszy wieczór, i Praskowia uśmiecha się doń słodko i w boskim rumieńcu kładzie głowę na tym ramieniu, znaczonym pazurem diabła, biorąc za mnie tę larwę zwodniczą, tego wstrętnego syna nocy i piekła. Gdybym tak poleciał i podłożył ogień pod pałac, i spośród płomieni zakrzyknął do Praskowii: «Oszukują cię; to nie Olaf, kochany twój, którego trzymasz w objęciach! Nieświadomie popełniasz wstrętną zbrodnię, o której dusza moja pamiętać będzie jeszcze wówczas, gdy wieczności ręce opadną od przesiewania piasku!»”
Płomienie ogarniały mózg hrabiego, wydawał nieartykułowane okrzyki wściekłości, gryzł zaciśnięte pięści, biegał po pokoju, jak dzikie zwierzę. Szaleństwo zaćmiewało tę resztę świadomości, którą jeszcze posiadał; podszedł do toalety Oktawiusza, nalał miednicę pełną wody i zanurzył w niej głowę. Wróciła mu zimna krew. Powiedział sobie, że czasy magii i czarów minęły; że jedynie śmierć wyzwala duszę z ciała; że nikt by się nie ważył obrabować w taki sposób, w samym środku Paryża, polskiego grafa, mającego wielomilionowy kredyt u Rotszyldów, spowinowaconego z najwyższymi rodami, kochanego męża kobiety będącej w modzie, odznaczonego Orderem świętego Andrzeja pierwszej klasy, i że to wszystko razem jest dość niesmacznym żartem Baltazara Cherbonneau i wyjaśni się w sposób zupełnie natura-lny jak straszydła w romansach Anny Radcliffe.
Złamany znużeniem rzucił się na łóżko Oktawiusza i zasnął snem ciężkim, ciemnym jak śmierć, z którego się nie ocknął nawet wtedy, gdy Jan, sądząc, że pan już wstał, przyniósł listy i gazety.
VIII
Hrabia otworzył oczy i powlókł dokoła badawczym spojrzeniem, ujrzał sypialnię wygo-dną, lecz prostą; podłogę okrywał dywan naśladujący skórę leoparda; portiery, które właśnie Jan rozsunął, zasłaniały okna i drzwi; ściany pokryte były zielonym papierem o odcieniu aksamitu. Na kominku z białego marmuru w błękitnawe żyłki stał zegar zrobiony z jednego kawałka czarnego marmuru ze srebrną statuetką gabijskiej Diany na górze; obok były dwie starożytne czary, również srebrne; lustro weneckie, w którym wczoraj hrabia ujrzał, że nie po-siada swych zwykłych rysów, i portret starszej damy, zapewne matki Oktawiusza, malowany przez Flandrina, stanowiły jedyną ozdobę tego pokoju, nieco surowego i smutnego; sofa, fotel wolterowski koło kominka, biurko zawalone papierami i książkami, tworzyły umeblowanie wygodne, lecz w niczym nie przypominające okazałości pałacu Łabińskich.
- Pan wstaje? - zapytał Jan ściszonym głosem, który sobie wyrobił podczas choroby Oktawiusza, i podał hrabiemu koszulę kolorową, spodnie flanelowe i algierską gandurę - zwykły strój poranny swego pana.
Hrabia myślał z przykrością o wkładaniu na siebie cudzych rzeczy, lecz nie chcąc zo-stać nagim, postawił nogi na jedwabistej skórze niedźwiedzia leżącej przed łóżkiem.
Toaleta była rychło ukończona i Jan, ani na chwilę nie podejrzewając tożsamości osoby fałszywego Oktawiusza de Saville, któremu pomagał się ubierać, zapytał:
- Kiedy mam podać śniadanie?
- O zwykłej porze - odparł hrabia, który, aby nie stawiać przeszkód na drodze do odkry-cia własnej osobowości, postanowił zewnętrznie pogodzić się z niewytłumaczoną przemianą.
Jan wyszedł, a Olaf-de Saville otworzył dwa listy, przyniesione razem z gazetami, w nadziei, że znajdzie tam jakieś wskazówki; pierwszy zawierał przyjacielskie wymówki i skarżył się na zerwane bez powodu dobre stosunki towarzyskie; podpisane było jakieś imię nieznane. Drugi był od rejenta Oktawiusza z wezwaniem do natychmiastowego podjęcia renty kwartalnej albo też wskazania, co należy czynić z pieniędzmi.
- Ach! więc Oktawiusz de Saville, którego skórę noszę mimo woli, istnieje rzeczywi-ście; nie jest to więc postać fantastyczna, stworzona przez Achima von Arnim lub Klemensa Brentano; posiada mieszkanie, przyjaciół, rejenta, renty, słowem wszystko, co stanowi stan cywilny dżentelmena. A jednak zdaje mi się, że wciąż jeszcze jestem hrabią Olafem Łabiń-skim.
Spojrzawszy w lustro, przekonał się, że tego poglądu nikt z nim dzielić nie będzie; czy to w jasny dzień, czy to w niepewnym świetle świec odbicie było identyczne.
W dalszym zwiedzaniu pokoju otworzył szuflady biurka; w jednej znalazł dokumenty, dwa banknoty tysiącfrankowe i pięćdziesiąt ludwików, które bez skrupułów zabrał na potrze-by kampanii, jaką zamierzał rozpocząć, w drugiej zaś - portfel z rosyjskiej skóry, zamykany na sekretną klamrę.
Zjawił się Jan z oświadczeniem, że przyszedł pan Alfred Humbert, który zresztą nie czekając na odpowiedź sam wbiegł do pokoju z poufałością starego przyjaciela.
- Dzień dobry, Oktawiuszu - rzekł gość, piękny młody człowiek o usposobieniu serde-cznym i szczerym - co porabiasz, co się z tobą dzieje, jesteś żywy czy umarły? Nigdzie ciebie nie widać, napisać do ciebie: nie odpowiadasz. Powinienem się na ciebie gniewać, ale że moja miłość własna nie jest zbyt drażliwa, więc wolę ci uścisnąć rękę. Tam, do diabła! niepodobna pozwolić umrzeć przyjacielowi z ławy szkolnej w tym ponurym mieszkaniu, podobnym do celi klasztornej Karola V. Zdaje ci się, że jesteś chory, a ty się po prostu nudzisz - oto wszystko; ale ja cię zmuszę, żebyś się rozerwał, i przemocą zaprowadzę cię na wesołe śnia-danie, na którym Gustaw Raimbaud ma pogrzebać swą wolność kawalerską.
Wygłaszając tę tyradę na pół z miną obrażoną, na pół komiczną, potrząsał silnie, zwy-czajem angielskim, ręką hrabiego, którą trzymał w dłoni.
- Nie - odpowiedział małżonek Praskowii, wchodząc w swoją rolę - jestem dziś więcej cierpiący niż zwykle; nie jestem w humorze; wniosę między was smutek i przymus.
- W istocie, jesteś blady i jakby zmęczony. W takim razie kiedy indziej! Uciekam, albowiem spóźniłem się o trzy tuziny ostryg i butelkę Sauterne'a. Raimbaud będzie się czuł dotknięty, żeś nie przyszedł.
Ta wizyta zwiększyła jeszcze smutek hrabiego.
Jan brał go za swego pana, Alfred - za swego przyjaciela. Brak mu było jeszcze jednego dowodu. Drzwi się otworzyły; do pokoju weszła dama, w której puklach widniały srebrne nitki, podobna bardzo do portretu wiszącego na ścianie. Usiadła na sofie, rzekła:
- Jak się czujesz, mój biedny Oktawiuszu? Jan powiedział mi, że wczoraj wróciłeś pó-źno, w stanie niepokojącej słabości; szanuj się, drogi synu, bo wiesz, jak bardzo cię kocham, pomimo całej zgryzoty, jaką mi przyczynia ten twój niewytłumaczony smutek, którego taje-mnicy nigdy nie chciałeś mi zdradzić.
- Niech się mama nie boi, to nic poważnego - odparł Olaf-de Saville - dzisiaj jest mi o wiele lepiej.
Pani de Saville, pocieszona, wstała i wyszła, nie chcąc krępować swego syna, który nie lubił, aby mu zbyt długo zakłócano samotność.
- A więc jestem już naprawdę Oktawiuszem de Saville! - zawołał hrabia po wyjściu starej damy - jego matka poznała mnie i nie domyśliła się obcej duszy pod skórą syna. Być może, na zawsze jestem zapakowany w tę powlokę; co za dziwne więzienie dla ducha - cudze ciało! Ciężko przyjdzie wyrzec się tytułu hrabiego Olafa Łabińskiego, swej żony, majątku, herbu i prowadzić nędzną egzystencję mieszczańską. Och! żeby z niej wyleźć, rozedrę tę skó-rę Nessusa, która się uczepiła mojego ja, i oddam ją w strzępach pierwotnemu właścicielowi. Może by wrócić do pałacu? Nie! Wywołam znów niepotrzebny skandal i szwajcar wyrzuci mnie za drzwi, albowiem nie mam swej dawnej siły w tym szlafroku schorowanego czło-wieka; trzeba się rozglądnąć, wybadać, poznać trochę życie tego Oktawiusza de Saville, który jest mną obecnie.
Próbował otworzyć portfel. Sprężyna, którą przypadkiem nacisnął, ustąpiła - i hrabia wyjął ze skórzanych przegródek najpierw różne papiery, zapełnione pismem ciasnym i cie-nkim, w końcu ćwiartkę welinowego papieru; na niej ręką niewprawną, lecz wierną naryso-wano z pamięci portret hrabiny Praskowii Łabińskiej, tak podobny, że nie sposób było nie poznać go na pierwszy rzut oka.
Hrabia osłupiał wobec tego odkrycia. Po zdziwieniu nastąpił szalony atak zazdrości; jakim sposobem portret hrabiny znalazł się w sekretnym portfelu tego nieznanego młodzień-ca, skąd przyszedł, kto go zrobił, kto go dał? Czy to Praskowia, którą czcił tak nabożnie, zstą-piła z nieba miłości, aby się uwikłać w pospolitą intrygę? Jakież piekielne szyderstwo uosa-biał on, małżonek, uwięziony w ciele kochanka kobiety, którą dotychczas miał za tak czystą?
Był mężem, teraz stawał się kochankiem! Sarkastyczna metamorfoza, zamiana ról, od której można oszaleć; sam siebie mógł teraz zdradzać, być jednocześnie Klitandrem i Grzegorzem Dyndałą!
Wszystkie te myśli kotłowały się i brzęczały w jego mózgu; czuł, że go rozum zaczyna opuszczać, i czynił ostateczne wysiłki woli, aby odzyskać nieco spokoju. Nie słuchając Jana, który przyszedł oświadczyć, że śniadanie podano, z nerwowym drżeniem badał dalej zawar-tość tajemniczego portfela.
Zapisane kartki stanowiły rodzaj dzienniczka psychologicznego, który autor porzucał i znów otwierał w różnych epokach życia; oto kilka urywków, jakie hrabia pochłonął z pełną trwogi ciekawością.
„Nigdy mnie ona kochać nie będzie, nigdy, nigdy! Wyczytałem w jej słodkich oczach to słowo tak okrutne, że Dante nic mógł znaleźć bardziej twardego na napis nad spiżową bramą Miasta Boleści: «Porzućcie wszelką nadzieję.» Cóż zawiniłem Bogu, aby być przeklętym za życia? Jutro, pojutrze, zawsze będzie tak samo! Ciała niebieskie mogą przecinać swe orbity, gwiazdy mogą tworzyć konstelacje, a w moim życiu nic się nie zmieni. Jednym słowem roz-wiała marzenie; jednym ruchem złamała skrzydła chimerze. Bajeczne kombinacje niemożli-wości nie dają mi żadnej szansy; cyfry, rzucone choćby miliard razy na koło szczęścia, nie wyjdą - nie ma numeru, który by mi przyniósł wygraną!
Jakiż jestem nieszczęśliwy! Wiem, że raj jest dla mnie zamknięty, i siedzę odrętwiały na progu, plecami oparty o bramę, która się nigdy nie otworzy, i płaczę w milczeniu, bez wstrząśnień, bez wysiłku, jak gdyby oczy moje były źródłem żywej wody. Nie mam odwagi wstać i pogrążyć się w olbrzymiej pustyni lub w gwarnym Babilonie ludzkim.
Nieraz w nocy, nic mogąc spać, myślę o Praskowii: kiedy śpię, marzę o niej. O! jakaż piękna była dziś w ogrodzie willi Salviatich, we Florencji! - Ta biała suknia i te czarne wstążki - to było urocze i jednocześnie posępne! Białe dla niej, a czarne dla mnie! - Chwilami wstążki, poruszone wiatrem, tworzyły krzyż na tym tle olśniewającej białości; jakiś duch niewidzialny po cichu odprawiał mszę żałobną po moim sercu.
Gdyby jakaś niesłychana katastrofa włożyła mi na czoło koronę cesarzy i kalifów, gdyby ziemia wypruwała dla mnie swe żyły złota, gdybym mógł zejść w błyszczące chodniki kopalni diamentów w Golkondzie lub w Visapur, gdyby pod mymi palcami dźwięczała lutnia Byrona, gdyby najdoskonalsze arcydzieła sztuki starożytnej i nowoczesnej mnie zawdzięczały swą piękność, gdybym odkrył jakiś świat nieznany - ani bym się na krok do niej nie zbliżył!
Czymże jest przeznaczenie! Chciałem jechać do Konstantynopola i nie byłbym jej spo-tkał; a tak siedzę we Florencji, widzę ją i umieram.
Byłbym się zabił, lecz ona oddycha tym samym powietrzem, w którym żyjemy, i kto wie, czy moich spragnionych warg – o szczęście niewypowiedziane! - nie muśnie czasem jakiś daleki powiew tego słodkiego oddechu; zresztą, duszy mojej zbrodniczej wyznaczono by jakąś samotną gwiazdę na mieszkanie i nie miałbym nadziei, że na tamtym świecie ona mnie pokocha. - Być i tam w rozłące: ona w raju, ja w piekle - to myśl nic do zniesienia!
Komuż to się zda na co, że ja muszę właśnie kochać tę jedną kobietę, która mnie kochać nie może? Inne, o których mówią, że są ładne, a przede wszystkim są wolne, uśmiechały się do mnie swym najtkliwszym uśmiechem i zdawały się prosić o wyznanie, które nie przycho-dziło. O! jakiż on szczęśliwy! Jakiż wzniosły musiał być jego żywot poprzedni, skoro go Bóg tak nagradza, dając mu ten dar wspaniały: tę miłość!”
...Zbyteczne było czytać dalej. Podejrzenie, jakie hrabia mógł powziąć na widok portre-tu Praskowii, rozwiało się od pierwszych słów tej smutnej spowiedzi. Zrozumiał, że ten uko-chany obraz został wypieszczony z dala od modelu z niezmordowaną cierpliwością nieszczę-śliwej miłości i że to jest madonna z małej mistycznej kapliczki, przed którą pada na kolana beznadziejne uwielbienie.
- Lecz jeśli ten Oktawiusz zawarł układ z diabłem, aby mi odebrać moje ciało i pod tą formą zdobyć miłość Praskowii!
To przypuszczenie w dziewiętnastym wieku było tak nieprawdopodobne, że je natych-miast porzucił, mimo że go wewnętrznie głęboko ta myśl trapiła.
Uśmiechnął się z własnej łatwowierności, zjadł wystygłe śniadanie, które mu podał Jan, ubrał się i kazał sprowadzić powóz.
Gdy zaprzęgnięto, podał adres doktora Baltazara Cherbonneau; przeszedł znów przez te sale, gdzie wszedł wczoraj jako hrabia Olaf Łabiński, a wyszedł uznany przez cały świat za Oktawiusza de Saville. Doktor siedział swoim zwyczajem na sofie w ustronnym pokoju, trzymając nogę ręką, i zdawał się być zatopiony w głębokiej zadumie.
Na odgłos kroków hrabiego doktor podniósł głowę.
- A, to pan, drogi Oktawiuszu; chciałem zajść do pana; ale to dobry znak, że chory sam przychodzi do swego lekarza.
- Wciąż ten Oktawiusz! - zawołał hrabia - przyjdzie mi oszaleć z wściekłości.
Po czym, skrzyżowawszy ramiona, usiadł naprzeciw doktora i patrząc nań z groźnym uporem:
- Pan wie dobrze, doktorze Cherbonneau, że nie jestem żadnym Oktawiuszem, lecz hrabią Olafem Łabińskim, i nie dalej jak wczoraj wieczór ukradłeś mi pan moją skórę za pomocą sztuczek czarodziejskich.
Na te słowa doktor wybuchnął głośnym śmiechem, przewrócił się na poduszki i trzymał się za boki, aby pohamować konwulsje wesołości.
- Niech doktor uspokoi tę radość niewczesną, której może pożałować. Mówię zupełnie poważnie.
- Tym gorzej, tym gorzej! to świadczy jedynie, że anestezja i hipochondria, na którą pana leczyłem, przechodzi po prostu w szaleństwo. Trzeba będzie zmienić system, oto wszy-stko.
- Nie wiem sam, diabelski doktorze, dlaczego dotychczas nie zadusiłem cię własnymi dłońmi! - zawołał hrabia, idąc ku panu Cherbonneau.
Doktor uśmiechnął się z groźby hrabiego i dotknął go końcem stalowej laseczki.
Olaf-de Saville uczuł straszliwy wstrząs i zdawało mu się, że ma ramię złamane.
- O, posiadamy na szczęście środki do uspokojenia chorych, gdy zaczną swawolić - rzekł, obrzucając go tym zimnym jak tusz spojrzeniem, które poskramia szaleńców i lwy przymusza do uległości. - Niech pan wraca do siebie i każe sobie przyrządzić kąpiel; podnie-cenie natychmiast ustąpi.
Olaf-de Saville, ogłuszony wstrząsem elektrycznym, wyszedł od doktora Cherbonneau jeszcze bardziej niepewny i bardziej niespokojny niż kiedykolwiek. Kazał się zawieźć do Passy, do doktora B., z zapytaniem go o radę.
- Jestem - rzekł do słynnego lekarza - w szponach dziwnej halucynacji. Gdy przeglądam się w lustrze, widzę, że twarz moja nie ma zwykłych rysów; kształty otaczających mnie przedmiotów uległy zmianie, nie poznaję ani ścian, ani sprzętów w moim pokoju; wydaje mi się, jakobym był kimś innym.
- Jakim się pan widzi? - zapytał lekarz - błąd może pochodzić od oczu albo od mózgu.
- Widzę się z czarnymi włosami, z oczami ciemnoniebieskimi, z twarzą bladą otoczoną brodą.
- Rysopis paszportowy nie mógłby być bardziej dokładny; nie cierpi pan ani na halucy-nację, ani na zboczenie wzroku. Wygląda pan tak w istocie.
- Ależ nie! W istocie mam włosy blond, oczy czarne, cerę śniadą i wąs przycięty po węgiersku.
- To już - odparł doktor - zaczyna się lekkie osłabienie zdolności umysłowych.
- Ale przecież ja nie jestem wariatem.
- Bez wątpienia. Tylko mądrzy ludzie przychodzą do mnie sami. Jakieś zmęczenie, jakiś nadmiar pracy lub rozkoszy wywołał z pewnością ten stan choroby. Pan się myli: wizja pańska jest rzeczywistą, nic ma w niej nic chimerycznego; zamiast być blondynem, który sam siebie widzi brunetem, pan jesteś brunetem, który sądzi, że jest blondynem.
- Jednak jestem najzupełniej pewny, że jestem hrabią Olafem Łabińskim, a cały świat od wczoraj nazywa mnie Oktawiuszem de Saville.
- Właśnie to powiadam - odparł lekarz. - Jesteś pan Oktawiuszem de Saville, a wy-obrażasz sobie, że jesteś hrabią Łabińskim, którego raz widziałem, i przypominam sobie, że jest w istocie blondynem. To tłumaczy doskonale, dlaczego widzi pan inną postać w lustrze; ta postać jest pańską; ale nie odpowiada pańskiemu przekonaniu i powoduje zdziwienie. Niech się pan zastanowi nad tym, że wszyscy nazywają pana Oktawiuszem de Saville, a więc nie podzielają pańskiego zapatrywania. Niechaj pan tu spędzi jakie dwa tygodnie: kąpiele, wypoczynek, przechadzki w cieniu starych drzew rozproszą te myśli uparte.
Hrabia pochylił głowę i obiecał przyjść znowu. Nie wiedział już, co ma sądzić. Wrócił do mieszkania przy ulicy świętego Łazarza i zobaczył przypadkiem zaproszenie hrabiny Łabińskiej, które Oktawiusz pokazywał panu Cherbonneau.
- Z tym talizmanem - zawołał - będę ją mógł jutro zobaczyć!
IX
Kiedy lokaje wynieśli do powozu prawdziwego hrabiego Łabińskiego, którego wygnał z jego raju fałszywy stróż, stojący tam na progu, Oktawiusz przemieniony wszedł do biało-złotego saloniku, aby poczekać na hrabinę.
Oparty o biały marmur kominka, którego otwór zapełniony był kwiatami, ujrzał swoje odbicie w lustrze ustawionym na konsoli o bogato zdobionych, złoconych nogach. Chociaż znał tajemnicę swej przemiany, zaledwie mógł uwierzyć, że ten obraz, tak różny od jego postaci, był jednak jego odbiciem, i nie mógł oczu oderwać od tej dziwnej zjawy. Patrzył na siebie i widział kogo innego. Mimowolnie obejrzał się, czy hrabia Olaf nie opiera się równo-cześnie o gzyms pieca i czy to nie jego odbicie widać w lustrze; ale nie - był najzupełniej sam; doktor Cherbonneau sumiennie wywiązał się z zadania.
W kilka minut potem Oktawiusz-Łabiński nie myślał już o cudownym awatarze, dzięki któremu dusza jego przeszła w ciało małżonka Praskowii; myśli jego skierowały się ku rzeczom bardziej odpowiednim do jego sytuacji. Stał się ów niewiarygodny fakt, o którym marzyć nic śmiał kołysany najbardziej chimeryczną nadzieją! Oto za chwilę stanie przed tym cudnym ubóstwianym stworzeniem, i ona go nie odepchnie!
Ze zbliżaniem się tej jedynej chwili dusza jego doznawała straszliwych niepokojów; nieśmiałość prawdziwej miłości rodziła taką obawę, jak gdyby dusza ubrana była wciąż je-szcze we wzgardzony kształt Oktawiusza de Saville.
Wejście pokojówki położyło kres tym zgiełkliwym myślom. Na jej widok nie mógł opa-nować nerwowego ruchu i wszystka krew spłynęła mu do serca, gdy posłyszał słowa:
- Pani hrabina może już przyjąć jaśnie pana.
Oktawiusz-Łabiński poszedł za pokojówką, albowiem, nie znając urządzenia pałacu, nie chciał się zdradzić niepewnością kroków.
Pokojówka wprowadziła go do pokoju dość przestronnego, który był gotowalnią, urzą-dzoną z najbardziej wyszukanym przepychem.
Szereg szaf z kosztownego drzewa, rzeźbionych przez Knechta i Lienharta, mających odrzwia przedzielone krętymi kolumnami, dokoła których wiły się spiralnie lekkie gałązki, z liśćmi w kształcie serca i kwiatami jak dzwonki - tworzył rodzaj boazerii architekturalnej, portyk kapryśnego porządku, niezwykle wytworny i doskonale wykończony; w tych szafach wisiały rzędem suknie z aksamitu i mory, kaszmiry, pelerynki, koronki, futra sobole, lisy nie-bieskie, kapelusze o kształtach tysiącznych - wszystkie powaby ładnej kobiety.
Naprzeciw powtarzał się ten samy motyw, z tą jedynie różnicą, że były tam lustra na za-wiasach, tak urządzone, iż można się było przeglądnąć en face, z profilu, z tyłu i ocenić efekt gorsetu lub uczesania.
Przy trzeciej ścianie była długa toaleta, wyłożona alabastrem i onyksem, gdzie ze sre-brnych kranów płynęła woda gorąca lub zimna do wielkich mis japońskich, ujętych w obręcze z tego samego metalu; flakony z czeskiego szkła, które w blasku świec lśniły jak diamenty i rubiny, zawierały esencje i perfumy.
Ściany i sufit były obite aksamitem koloru wody morskiej niby wnętrze puzderka. Gru-by dywan smyrneński w odpowiednio miękkim tonie pokrywał podłogę jakby warstwą waty.
W pośrodku pokoju, na podstawie wyłożonej zielonym aksamitem stała wielka skrzynia dziwacznego kształtu, z cyzelowanej stali korassańskiej, pokrytej tak zawiłymi arabeskami, że ozdoby sali poselskiej w Alhambrze wydawałyby się przy nich zdumiewająco proste. Zdawa-ło się, że sztuka wschodnia wypowiedziała swe ostatnie słowo w tej cudownej robocie, w któ-rej musiały brać udział palce jakiejś wróżki.
W tej skrzyni przechowywała hrabina Łabińska swe kosztowności godne królowej, któ-re jednak wkładała rzadko, słusznie sądząc, że nie są tak piękne, jak ciało, które zakrywają. Była zbyt piękną, aby potrzebowała być bogatą; mówił jej o tym instynkt niewieści. Wypro-wadzała je na światło jedynie w chwilach uroczystych, gdy dziedziczny przepych domu Łabińskich miał się ukazać w całej wspaniałości.
Koło okna siedziała przy lustrze hrabina Praskowia Łabińska, promieniejąca świeżością i urodą. Burnus tunezyjski, idealnie cienki, w błękitne i białe pasy, owijał ją, jak lekki obłok; powiewna materia zsunęła się na aksamit ramion i pozwalała dojrzeć szyję, przy której śnie-żna szyja łabędzia wydałaby się szarą. Pomiędzy fałdami kipiały koronki batystowego peniu-aru, stroju nocnego, którego nie podtrzymywał żaden pas. Włosy były rozpuszczone i opadały na plecy obfitą kaskadą niby płaszcz cesarzowej.
Owe frędzle płynnego złota, z których Wenus Afrodyta wyciskała perły, klęcząc w swej muszli perłowej, gdy wyszła z lazurów jońskich niby kwiat morski - nie były ani tak jasne, ani tak obfite, ani tak ciężkie! Zmieszajcie ambrę Tycjanowską i srebro Pawła Veronese ze złotym werniksem Rembrandta: przepuśćcie słońce przez topaz, a jeszcze nie otrzymacie cudownego tonu tych przepysznych włosów, które zdawały się nie chłonąć, lecz same rzucać światło, i godniejsze były od warkoczy Bereniki, aby błyszczeć jako nowa konstelacja wśród starych gwiazd!
Dwie służące dzieliły je, gładziły, skręcały i układały w ciasne pukle, aby nie zawadzały na poduszce.
Podczas tej delikatnej operacji hrabina podrzucała końcem nogi pantofel, z białego aksamitu haftowanego złotem, tak mały, że pozazdrościłyby go jej odaliski padyszacha. Od czasu do czasu, odrzucając jedwabiste fałdy burnusa, odsłaniała białe ramię i odpychała ręką kilka niesfornych włosów, czyniąc to ruchem pełnym figlarnego wdzięku.
W tej pozie niedbałej przypominała owe miłe kobietki, zajęte toaletą, na wazach gre-ckich, których czysty i słodki zarys, piękność młoda i lekka są nie do naśladowania; była ty-siąc razy bardziej urocza niż w ogrodzie willi Salviatich we Florencji; i gdyby Oktawiusz nie był już szalenie zakochany, oszalałby z miłości właśnie w tej chwili; lecz na szczęście, niepo-dobna nic dodać do nieskończoności.
Na ten widok Oktawiusz-Łabiński, jakby zdjęty strachem, uczuł, że mu kolana drżą i uginają się pod nim. Przed oczami zaczęły mu latać czerwone płomienie. Piękność tej kobiety obracała go w kamień jak spojrzenie Meduzy.
Zdobył się jednak na odwagę, mówiąc sobie, że te maniery pełne przestrachu i ogłupie-nia dobre są dla odtrąconego kochanka, lecz zupełnie śmieszne u małżonka, choćby nie wiem jak był jeszcze zakochany w swej żonie - podszedł tedy do hrabiny krokiem dość stano-wczym.
- Ach! to ty, Olaf! Tak późno przychodzisz dzisiaj! - rzekła i, nie odwracając głowy, podała mu swą piękną rękę.
Oktawiusz-Łabiński ujął tę rękę, bardziej delikatną i świeższą od kwiatu, podniósł ją do ust i wycisnął na niej długi, gorący pocałunek - cała jego dusza skupiła się w tym małym miejscu.
Nie wiemy, jaki instynkt boskiej wstydliwości, jaka nieświadoma intuicja serca obudzi-ła czujność hrabiny: czerwona chmura okryła nagle jej twarz, szyję i ramiona, które nabrały tego odcienia, jakim się barwi na szczytach gór dziewiczy śnieg pod pierwszym pocałunkiem słońca. Zadrżała i cofnęła nagle rękę, na poły obrażona, na poły ze wstydem; usta Oktawiusza czyniły wrażenie rozpalonego żelaza. Atoli szybko się opanowała i uśmiechnęła się z własne-go dzieciństwa.
- Nie odpowiadasz, drogi Olafie; czy wiesz, że to już sześć godzin, odkąd cię nie widziałam; ty mnie zaniedbujesz - rzekła tonem wymówki. - Dawniej nie porzuciłbyś mnie na cały długi wieczór. Czy tylko o mnie myślałeś?
- Zawsze - odparł Oktawiusz-Łabiński.
- O, nie; nie zawsze. Ja wiem, kiedy myślisz o mnie, nawet gdy jesteś daleko. Na przy-kład, dziś wieczór byłam sama, siedziałam przy fortepianie i grałam Webera, kojąc muzyką moją tęsknotę; dusza twoja unosiła się kolo mnie przez kilka minut, odczułam ją w zamęcie dźwięków; potem, z ostatnim akordem, nie wiadomo gdzie uleciała i nie wróciła więcej. Nie kłam, wiem na pewno, co mówię.
W istocie Praskowia nie myliła się; była to właśnie chwila, kiedy hrabia Olaf Łabiński pochylał się nad szklanką wody magicznej, wywołując ze wszystkich sil ześrodkowanej myśli ubóstwiany obraz. Od tej zaś chwili hrabia, zatopiony w bezdennym oceanie snu magnety-cznego, nie myślał, nie czuł, nie objawiał woli.
Kobiety, ukończywszy nocną toaletę hrabiny, odeszły; Oktawiusz-Łabiński wciąż je-szcze stał, patrząc na Praskowię płomiennym spojrzeniem. Zmieszana tym wzrokiem, który ją palił, hrabina owinęła się w burnus, jak Polihymnia w swą draperię. Tylko głowa wystawała ponad białe i niebieskie fałdy - niespokojne, czarujące.
Chociaż żadne oko ludzkie, nawet najbardziej przenikliwe, nie mogłoby odgadnąć taje-mniczego przeniesienia dusz, jakiego dokonał doktor Cherbonneau za pomocą formuły świę-tego Brahma-Logum, Praskowia nie poznawała w oczach Oktawiusza-Łabińskiego zwykłego spojrzenia Olafa, spojrzenia miłości czystej, spokojnej, równej, wiecznej jak miłość aniołów - ziemska namiętność płonęła w tym spojrzeniu, które ją mieszało i kazało się jej rumienić.
Nie wiedziała, co się stało, lecz czuła, że się coś stało. Tysiąc dziwnych podejrzeń przeszło jej przez myśl: czy nie była ona dla Olafa niczym więcej jak zwykłą kobietą, pożą-daną dla swej piękności jak kurtyzana? Czyli ta wzniosła jedność ich dusz została zerwana jakimś dysonansem, którego ona nie znała? Czy Olaf kochał inną? Czy zepsucie Paryża splu-gawiło to czyste serce?
Zadawała sobie te pytania, jedno po drugim, nie znajdując na nie zadowalającej odpo-wiedzi, i jednocześnie mówiła sobie, że jest głupia; ale w głębi duszy czuła, że ma słuszność. Niepojęty strach ją ogarniał, jak gdyby była w obliczu nieznanego niebezpieczeństwa, które odgadnąć może jedynie ów drugi wzrok duszy - lecz popełniamy zawsze ten błąd, że go nie słuchamy.
Wstała wzburzona i zdenerwowana i skierowała się ku drzwiom swej sypialni. Fałszy-wy hrabia towarzyszył jej, obejmując ramieniem stan, jak to czyni Otello w sztuce Szekspira, ilekroć odprowadza Desdemonę; kiedy stanęła na progu, odwróciła się, zatrzymała na chwilę, biała i zimna jak posąg, rzuciła przerażone spojrzenie na młodego człowieka, weszła i szybko zamknęła drzwi na zasuwkę.
- Spojrzenie Oktawiusza! - zawołała i padła wpółzemdlona na kozetkę.
Kiedy wróciła do przytomności:
- Jak się to dzieje - zapytała sama siebie - że to spojrzenie, którego nigdy nie mogłam zapomnieć, błyszczy dziś w oczach Olafa? Skądże ten płomień ponury i rozpaczliwy w źreni-cach mego męża? Czyżby Oktawiusz umarł? Czy to jego dusza stanęła na chwilę przede mną, aby przed opuszczeniem ziemi pożegnać się raz ostatni? Olaf! Olaf! jeśli się omyliłam, jeśli uległam bezpodstawnej bojaźni, ty mi to wybaczysz, albowiem gdybym cię przyjęła dziś wie-czór, miałabym wrażenie, że oddaję się komu innemu.
Hrabina, upewniwszy się, że drzwi zamknięte, zapaliła lampę zwieszającą się z pułapu, zagrzebała się w swym łóżku, jak spłoszone dziecko, z uczuciem nieokreślonej trwogi i za-snęła dopiero nad ranem.
Marzenia dziwne i bez związku dręczyły ją w czasie niespokojnego snu. Oczy płomien-ne - oczy Oktawiusza - wyglądały ku niej jakby spoza mgły, pełne ogni, a jednocześnie w stopach łóżka siedziała skulona jakaś postać, czarna, pomarszczona i mruczała słowa w nie-znanym języku; hrabia Olaf pojawił się również w tych snach, ale odziany w kształt zupełnie obcy.
Nie będziemy się starali odmalować zakłopotania Oktawiusza, gdy znalazł się przed zamkniętymi drzwiami i posłyszał zgrzyt zasuwki. Ostatnia jego nadzieja upadla. Jakże to! uciekł się do środków strasznych, dziwnych, oddał się w ręce czarodzieja, kto wie, czy nie demona, postawił na kartę swe życie i swą duszę - wszystko, aby zdobyć tę kobietę, a ona mu się wymyka!
Sztuczki indyjskie okazały się zawodne. Odepchnęła go i jako kochanka, i jako męża; nieugięta czystość Praskowii obracała wniwecz najpiekielniejsze machinacje. Na progu sypia-lni stanęła przed nim jak biały anioł Swedenborga, rażący piorunem złego ducha.
Nie mógł pozostać przez całą noc w tym śmiesznym położeniu; zaczął szukać apartame-ntu hrabiego i na końcu amfilady ujrzał pokój, gdzie wznosiło się łóżko na słupach hebano-wych, zasłonięte firankami, na których między kwiatami i arabeskami wyhaftowano herby. Panoplie wschodniej broni, pancerze i hełmy rycerskie, na które padało światło lampy, rozsy-pywały w cieniu blaski niepewne; po ścianach migotały skóry czeskie wytłaczane złotem. Trzy lub cztery wielkie rzeźbione fotele, skrzynia, której małe figurki opowiadały jakąś histo-rię, dopełniały tego umeblowania owianego jakimś duchem feudalnym, godnym wielkiej sali gotyckiego zamczyska. Nie było w tym jednak naśladownictwa mody, lecz pietyzm dla odle-głych pamiątek. Pokój ów przypominał mu ten, w którym mieszkał jako dziecko u matki, i chociaż nieraz wyśmiewano te dekoracje jakby z piątego aktu krwawego dramatu - nie chciał w nich nic zmienić.
Oktawiusz-Łabiński, wycieńczony zmęczeniem i przejściami całego dnia, rzucił się na łóżko i zasnął, przeklinając doktora Baltazara Cherbonneau. Na szczęście dzień przyniósł mu weselsze myśli; powiedział sobie, że odtąd będzie się zachowywał bardziej wstrzemięźliwie i nabierze manier męża; z pomocą kamerdynera hrabiego ubrał się starannie i spokojnym kro-kiem udał się do jadalni, gdzie hrabina czekała nań ze śniadaniem.
X
Oktawiusz-Łabiński szedł krok w krok za kamerdynerem, gdyż nie wiedział, gdzie jest jadalnia w tym domu, którego zdał się być panem; jadalnia była na parterze - obszerny pokój z oknami na dziedziniec w stylu szlachetnym i surowym, mającym jednocześnie coś z dworu i opactwa; obramienia dębowe w tonie ciepłym i bogatym, podzielone na części symetryczne, sięgały aż do pułapu, gdzie przecinające się belki tworzyły sześciokątne kasetony, po których błękicie pełzały delikatne złote arabeski; na ścianach, ujęte w boazerie, Filip Rousseau odtwo-rzył cztery pory roku, symbolizując je nie za pomocą figur mitologicznych, lecz jakby apoteo-zą martwej natury, odpowiedniej do każdej pory roku; sceny myśliwskie pędzla Jodiera two-rzyły pendant do martwej natury Rousseau, a nad każdym obrazem lśniły niby dyski puklerza wielkie misy Bernarda Palissy czy Leonarda de Limoges, porcelana japońska, majolika, ciekawe wyroby arabskich zdunów, których powierzchnie mieniły się wszystkimi barwami tęczy; łby jeleni, rogi żubrów ustępowały miejsca fajansom.
W dwóch rogach sali stały olbrzymie, jak ołtarz hiszpański, półki, które architekturą i rzeźbą mogły współzawodniczyć z najpiękniejszymi pracami Berruguete'a, Korneja Duque'a, Verbruggena; w ich wnętrzu lśniły starożytne srebra rodu Łabińskich: dzbanki o uszkach fan-tastycznych, staroświeckie solniczki, roztruchany, kubki - ozdoby stołu, cudowne w rysunku, stworzone dziwną fantazją niemieckich złotników, godne stanąć w skarbcu drezdeńskim.
Obok starożytnych sreber roztaczały swe blaski wyroby współczesnego złotnictwa, arcydzieła Wagnera, Duponchela, Rudolphiego, Froment Meurice'a, jaskrawe przybory do herbaty z figurkami Feuchère'a, Vechte'a, tace ozdobione czarną emalią; cebrzyki do szam-pana pokryte płaskorzeźbami o motywach bachicznych, zakończone uszkami z liści winoro-śli; naczynia do grzania potraw, zgrabne jak dynarki pompejańskie; żeby już nie wymieniać kryształów czeskich, szkła weneckiego, sewrskich i starosaskich serwisów.
Dębowe krzesła, wybite zielonym safianem, stały wzdłuż ścian, a na stół o nogach rzeźbionych w szpony orła padało z góry światło równe, przepuszczone przez matowe szkło, które wypełniało wolny od kasetonów środek pułapu. Tę mleczną przestrzeń obejmowała girlanda liści winnej latorośli.
Na stole, zastawionym na sposób rosyjski, stały już owoce, otoczone wianuszkiem fioł-ków, a potrawy pod kloszami z metalu, błyszczącego jak kaski emirów, czekały, rychło ich dosięgną noże biesiadników. Moskiewski samowar, szumiąc, wyrzucał z siebie kłęby pary. Dwaj lokaje jak dwa posągi stali w milczeniu za dwoma naprzeciw siebie ustawionymi krze-słami.
Oktawiusz ogarnął te wszystkie szczegóły jednym szybkim spojrzeniem, aby nie za-przątała go nowość przedmiotów, które powinny mu były być znane.
Odwrócił głowę, posłyszawszy lekki szmer kroków i szelest tafty. Była to hrabina Pra-skowia Łabińska; usiadła, powitawszy go lekkim przyjaznym skinieniem.
Miała na sobie peniuar w białe i zielone kraty, ubrany riuszą z tej samej materii, wyci-naną w zęby; włosy jej, w gęstych puklach ułożone na skroniach, upięte były nisko, u nasady karku; złoty ich sznur wił się na kształt woluty w jońskim kapitelu. Uczesanie to było skro-mne, a jednocześnie tak szlachetne, że rzeźbiarz grecki nic by w nim zmieniać nie potrzebo-wał.
Jej cera róży cielistego koloru przybladła nieco pod wrażeniem przejść wczorajszego dnia i burzliwego snu w nocy; miała wyraz twarzy zmęczony i tęskny, lecz piękność jej na-bierała przez to jedynie jakichś cech bardziej człowieczych; bogini stawała się kobietą; anioł przestał się unosić w powietrzu i zwinął skrzydła.
Nauczony doświadczeniem. Oktawiusz przysłonił płomień swych oczu i ukrył milczący zachwyt pod pozorem obojętności.
Hrabina wsunęła swą nóżkę w pantoflu z czerwonej skóry w jedwabistą wełnę dywanu, rozłożonego pod stołem, aby zabezpieczał od zimnego zetknięcia się z mozaiką, którą pokój był wykładany, uczyniła lekki ruch ramion, jakby zmrożona ostatnim dreszczem gorączki, i utkwiwszy swe piękne oczy w towarzyszu, którego brała za małżonka (gdyż z nastaniem dnia pierzchły wszelkie przeczucia, strachy i widma nocne) - ozwała się doń głosem harmonijnym i miękkim, mówiąc słów kilka po polsku!!! Wobec hrabiego posługiwała się często kochaną mową ojczystą, zwłaszcza w chwilach tkliwości i serdeczności, gdy chciała nie być zrozumia-ną przez służbę francuską.
Paryżanin Oktawiusz znał język łaciński, włoski, hiszpański, kilka słów po angielsku, lecz jak wszyscy Galloromanie, nie znał zupełnie języków słowiańskich. Konnica spółgłosek, stojąca na straży rzadkich samogłosek w języku polskim, nie pozwoliłaby mu się zbliżyć, gdyby miał nawet kiedykolwiek ochotę tam się wśliznąć.
We Florencji mówiła z nim hrabina zawsze po francusku lub po włosku i na myśl nie przyszło mu uczyć się języka, w którym Mickiewicz prawie dorównał Byronowi. Nigdy nie-podobna przewidzieć wszystkiego.
Na dźwięk tego zdania dokonało się w mózgu hrabiego, zamieszkanym przez jaźń Oktawiusza, bardzo ciekawe zjawisko: wyrazy obce paryżaninowi, idąc wzdłuż zagięć sło-wiańskiego ucha, dotarły do zwykłego miejsca, gdzie dusza Olafa przyjmowała je, aby prze-łożyć na myśl, i wywołały tam coś w rodzaju fizycznej pamięci; znaczenie ich stało się jakby przez pół zrozumiałe dla Oktawiusza; słowa, zagrzebane po zwojach mózgowych, leżące w głębi tajemnych szufladek pamięci, poczęły się cisnąć gwarno, gotowe do odpowiedzi; lecz te wspomnienia niepewne, nie znajdując połączenia z duchem, rozpierzchły się wrychle, i wszy-stko na powrót okryło się mrokiem.
Zakłopotanie biednego kochanka było straszne. Nie myślał o podobnych zawiłościach, wkładając skórę hrabiego Olafa Łabińskiego, i zrozumiał, że, kradnąc cudzy kształt, naraża się człowiek na okrutne nieporozumienia.
Praskowia, zdziwiona milczeniem Oktawiusza i sądząc, że w roztargnieniu nie dosły-szał jej słów, powtórzyła zdanie z wolna i głośniej.
Mimo że fałszywy hrabia lepiej teraz słyszał dźwięk słów, nie stały mu się one przez to zrozumialsze; czynił rozpaczliwe wysiłki, aby odgadnąć, o co chodziło; lecz dla człowieka, który ich nie zna, zwarte języki północne nie posiadają żadnej przejrzystości i jeśli Francuz może się domyśleć, co mówi Włoszka, staje jak głuchy przed Polką.
Pomimo woli gorący rumieniec oblał mu policzki, gryzł wargi i, aby sobie dodać odwa-gi, zaczął krajać gwałtownie kawałek mięsa na talerzyku.
- Można by naprawdę powiedzieć, mój drogi panie - rzekła hrabina tym razem po francusku - że mnie nie słuchasz albo że mnie zgoła nie rozumiesz...
- W istocie - wyjąkał Oktawiusz-Łabiński, nie wiedząc dobrze, co mówi - ten przeklęty język jest taki trudny!
- Trudny! tak, być może, dla cudzoziemców, ale nie dla człowieka, który w tym języku uczył się mówić na kolanach swej matki, on tryska z ust jak tchnienie życia, jako naturalny wypływ myśli.
- Tak, bez wątpienia, lecz mimo to są chwile, w których mi się zdaje, że go nie rozu-miem.
- Co ty mówisz, Olaf? jak to? ty miałbyś zapomnieć mowy swych przodków, mowy świętej ojczyzny, która ci pozwala poznać swych braci wśród ludzi i - dodała ciszej - mowy, w której powiedziałeś mi po raz pierwszy, że mnie kochasz!
- Przyzwyczajenie posługiwania się innym językiem... - wtrącił Oktawiusz-Łabiński jako ostatni argument.
- Olaf - odparła hrabina tonem wymówki - widzę, że Paryż cię zepsuł; miałam słuszność, że nie chciałam tu jechać. Któż by powiedział, że gdy szlachetny hrabia Łabiński wróci do swych ziem, nie potrafi odpowiedzieć na powitania swych wasali!
Cudne oblicze Praskowii przybrało wyraz bolesny; po raz pierwszy smutek rzucił cień na to czoło czyste jak u anioła, to szczególne zapomnienie zmroziło ją do najdalszej głębi duszy i wydało się jej po prostu zdradą.
Dalsza część śniadania przeszła w milczeniu; Praskowia dąsała się na tego, którego uważała za hrabiego. Oktawiusz siedział jak na torturach, w ciągłej obawie pytań, które by musiał pozostawić bez odpowiedzi.
Hrabina wstała i przeszła do swoich apartamentów.
Oktawiusz, zostawszy sam, zaczął się bawić rączką noża, który miał ochotę wbić sobie w serce, tak dalece położenie jego było nieznośne; liczył jedynie na pewne niespodzianki, gdy tymczasem zaplątał się w labirynt bez wyjścia.
Biorąc na się ciało hrabiego Olafa Łabińskiego, trzeba mu było zabrać wszystkie jego dawne wiadomości, znajomość języków, wspomnienia dzieciństwa, tysiąc intymnych szcze-gółów, które tworzą ludzkie ja, wszystkie węzły, łączące jego egzystencję z egzystencją dru-gich; a na to nie starczyłoby całej wiedzy doktora Baltazara Cherbonneau.
Co za przekleństwo! Być w tym raju, którego jeno próg ośmielał się oglądać z daleka; mieszkać pod jednym dachem z Praskowią, widzieć ją, mówić do niej, całować jej piękną rękę ustami jej męża i nie móc oszukać jej skromności niebiańskiej, i zdradzać się na każdym kroku - co za głupota!
- Było snadź napisane w górze, iż Praskowia nigdy mnie kochać nic będzie! A przecież uczyniłem największą ofiarę, do jakiej zniżyć się może duma ludzka; wyrzekłem się swego ja i zgodziłem się pod cudzą formą korzystać z pieszczot przeznaczonych dla innego!
Monologował właśnie w ten sposób, gdy groom pochylił się przed nim z oznakami naj-głębszego uszanowania i zapytał, jakiego ma dziś konia siodłać...
Widząc, że hrabia nic nie odpowiada, groom ważył się, przerażony własną odwagą, wyszeptać:
- Vultur czy Rustem? od tygodnia nie wychodziły.
- Rustem - odparł Oktawiusz-Łabiński, chociaż mógł tak samo dobrze powiedzieć: Vultur.
Ubrał się do konnej jazdy i pojechał w stronę Lasku Bulońskiego, chcąc kąpielą po-wietrzną rozproszyć napięcie nerwowe.
Rustem, wspaniałe zwierzę z rasy nażdi, noszący na piersiach w torebce wschodniej z aksamitu haftowanego złotem swe tytuły szlacheckie, sięgające pierwszych lat hidżry - nie potrzebował ostrogi. Zdawał się rozumieć myśl jeźdźca i pomknął od razu jak strzała. Po dwu godzinach szalonej jazdy jeździec i zwierzę wrócili do pałacu, jeden uspokojony, drugi cały dymiący, z czerwonymi nozdrzami.
Rzekomy hrabia poszedł do hrabiny, którą znalazł w salonie, ubraną w suknię z białej tafty, z falbanami idącymi od dołu do pasa; we włosach, nad uchem, miała kokardę z wstążki. Był to właśnie czwartek - dzień, w którym pozostawała w domu i przyjmowała wizyty.
- No i cóż - ozwała się z miłym uśmiechem, albowiem dąs nie mógł długo bawić na tych pięknych ustach - czyś odzyskał pamięć, przelatując po alejach Lasku?
- Na Boga, nie, kochanie - odparł Oktawiusz-Łabiński - lecz muszę ci coś powiedzieć.
- Czyż nie znam ja z góry wszystkich twych myśli? Czyż przestaliśmy się przenikać wzajemnie?
- Wczoraj poszedłem do tego doktora, o którym tyle się mówi.
- Tak, do doktora Baltazara Cherbonneau, który dłuższy czas przebywał w Indiach i jak powiadają, wyuczył się od braminów mnóstwa tajemnic, jedna cudowniejsza od drugiej. Chciałeś, żebym z tobą poszła, ale ja nie jestem ciekawa - gdyż wiem, że mnie kochasz, i to mi wystarcza.
- Dokonał wobec mnie doświadczeń tak dziwnych, pokazał mi tyle cudów, że do teraz czuję zamęt w głowie. Ten niezwykły człowiek, który posiada wielką potęgę, pogrążył mnie w sen magnetyczny tak głęboki, że po obudzeniu się spostrzegłem, iż straciłem pamięć wielu rzeczy; przeszłość zapadła w ciemną mgłę; jedynie miłość moja dla ciebie pozostała nietknię-ta.
- Źle uczyniłeś, Olafie, że poddałeś się wpływowi tego doktora. Jeden tylko Bóg, który stworzył duszę, ma prawo do niej; lecz człowiek, opanowując duszę drugiego człowieka, po-pełnia czyn bezbożny - rzekła hrabina Praskowia Łabińska tonem poważnym. - Mam nadzie-ję, że więcej tam nie pójdziesz i że jeśli powiem ci coś miłego - po polsku - to zrozumiesz jak dawniej.
Oktawiusz podczas przejażdżki konno wymyślił tę historię z magnetyzmem jako uspra-wiedliwienie wszelakich nieporozumień, których nie mógł uniknąć w swym nowym życiu; lecz to nie był bynajmniej koniec jego mąk.
Służący, rozwierając podwoje drzwi, zapowiedział gościa:
- Pan Oktawiusz de Saville.
Chociaż był przygotowany, że takie spotkanie musi któregoś dnia następie, prawdziwy Oktawiusz, posłyszawszy te proste słowa, zbladł, jakby mu nagle nad uchem zagrała trąba sądu ostatecznego. Zebrał całą swą odwagę i aby się nie zachwiać, powiedział sobie, że prze-cież znajduje się w położeniu znacznie korzystniejszym: instynktownie ścisnął palcami po-ręcz fotela i w ten sposób zdołał się utrzymać na nogach, zachowując postawę silną i spokoj-ną.
Hrabia Olaf, schowany pod skórą Oktawiusza, podszedł do hrabiny i skłonił się głębo-ko.
- Hrabia Łabiński... pan Oktawiusz de Saville... - przedstawiła hrabina.
Dwaj mężczyźni skłonili się sobie zimno, obrzucając się dzikim spojrzeniem poprzez marmurową maskę światowej dystynkcji, która nieraz ukrywa tak straszne namiętności.
- Nie widziałam pana od czasów florenckich, panie Oktawiuszu - ozwała się hrabina głosem przyjaznym i poufałym - bałam się, że przyjdzie mi opuścić Paryż, nic zobaczywszy pana. Byłeś pan grzeczniejszy w willi Salviatich i zaliczałeś się wówczas do moich najwie-rniejszych.
- Podróżowałem, byłem cierpiący, nawet chory, i kiedy otrzymałem zaproszenie pani, nie wiedziałem, czy z niego skorzystam, albowiem nie należy być egoistą i nadużywać pobła-żliwości, jaką się ma dla człowieka nudnego.
- Znudzonego, być może, ale nie nudnego - odparła hrabina. - Byłeś pan zawsze mela-ncholijny, ale czyż nie powiedział jeden z waszych poetów o melancholii: „Oprócz lenistwa - to najlepszy z błędów.”
- Takie plotki rozpuszczają ludzie szczęśliwi, aby nie potrzebowali żałować tych, co cierpią - rzekł Olaf-de Saville.
Hrabina spojrzała z niewypowiedzianą słodyczą na hrabiego, ukrytego pod skórą Okta-wiusza, jakby go chciała prosić o przebaczenie, że mimowolnie obudziła w nim taką miłość.
- Uważa mnie pan za bardziej lekkomyślną, niż jestem, mam litość dla każdej prawdzi-wej boleści, i jeśli nie mogę jej przynieść ulgi, umiem współczuć. Chciałabym, żebyś pan był szczęśliwy, drogi panie Oktawiuszu: ale czemu zamyka się pan za furtą swego smutku, od-rzucając życie, które idzie ku panu ze swoim szczęściem, swymi czarami i swymi obowią-zkami? Dlaczegoś odrzucił przyjaźń, którą ci ofiarowałam?
Te słowa tak proste i tak szczere rozmaicie podziałały na obu słuchających.
Oktawiusz słyszał w nich potwierdzenie wyroku wydanego w ogrodzie Salviatich tymi pięknymi usty, które nigdy nie splamiły się kłamstwem; Olaf widział w tym jeden więcej dowód niezachwianej cnoty swej żony, która mogła ulec jedynie diabelskim podstępom. Oga-rnęła go nagła wściekłość na widok swego widma ożywionego cudzą duszą, tak że rzucił mu się do gardła:
- Złodzieju, bandyto, zbrodniarzu, oddaj mi moją skórę!
Hrabina zadzwoniła i lokaje wyprowadzili hrabiego.
- Ten biedny Oktawiusz zwariował! - rzekła Praskowia w chwili, gdy wyprowadzano szarpiącego się Olafa.
- Tak - odparł prawdziwy Oktawiusz - zwariował z miłości! Hrabino, jesteś stanowczo zanadto piękna!
XI
W dwie godziny po tej scenie fałszywy hrabia od prawdziwego hrabiego otrzymał list zapieczętowany sygnetem Oktawiusza de Saville - gdyż nieszczęśliwy wydziedziczony nie posiadał innego.
List zawierał, co następuje, skreślone pismem, które się wydawało jakby podrobione, albowiem Olaf nie był przyzwyczajony pisać palcami Oktawiusza:
„Gdyby ten list przeczytał kto inny, nabrałby przekonania, że przyniesiono go z domu wariatów, ale pan mnie zrozumie. Niewytłumaczony zbieg fatalnych okoliczności, jaki chyba nie zdarzył się nigdy, odkąd ziemia obraca się dokoła słońca, zmusza mnie do czynności, której żaden człowiek nie wykonał. Piszę sam do siebie i na tym adresie kładę imię, które jest moim imieniem, a któreś mi pan skradł razem z moją osobą.
Jakich ciemnych machinacji padłem ofiarą, w jakie kolisko piekielnych złudzeń dosta-łem się - nie wiem; pan musi to lepiej wiedzieć ode mnie. Jeżeli nie jesteś pan tchórzem, lufa mego pistoletu lub koniec mej szpady zmusi pana do wyznania tej tajemnicy na gruncie, na którym każdy człowiek honoru lub łajdak odpowiada na stawiane zapytania; nie może być inaczej, tylko jutro jeden z nas przestanie oglądać światło dzienne.
Ten wielki wszechświat stał się obecnie dla nas za ciasny: zabiję swoje ciało zamieszka-ne przez pańską oszukańczą duszę albo też pan zabije swoje, w którym wścieka się moja du-sza uwięziona.
Nie staraj się pan podawać mnie za wariata - będę miał dość odwagi, aby być rozu-mnym i wszędzie, gdzie pana spotkam, będę pana znieważał z uprzejmością dżentelmena, z zimną krwią dyplomaty: sądzę, że moi świadkowie doskonale porozumieją się z pańskimi co do godziny, miejsca i warunków pojedynku.”
List ten wprawił Oktawiusza w wielkie zakłopotanie. Nie mógł odrzucić wyzwania hra-biego, a jednocześnie czuł wstręt bić się z samym sobą, albowiem zachował dla swej dawnej powłoki nieco tkliwości. Myśl, że może być zmuszonym do walki jakąś jaskrawą zniewagą, skłoniła go do przyjęcia. Mógł co prawda włożyć przeciwnikowi kaftan bezpieczeństwa, lecz ten gwałtowny środek obrażał delikatność jego uczuć.
Uniesiony namiętnością nie do pokonania, popełnił czyn karygodny, ukrywając kocha-nka pod maską męża, aby zatriumfować nad cnotą stojącą ponad wszelkie pokusy, ale mimo to nie był człowiekiem bez honoru ani tchórzem; tę ostatnią stawkę zagrał dopiero po trzech latach walki i cierpienia, w chwili, gdy jego życie, zżarte przez miłość, uciekało już od niego.
Nie znał hrabiego: nie był jego przyjacielem, nie był mu winien nic i skorzystał po prostu z ryzykownego środka, jaki mu zaproponował doktor Baltazar Cherbonneau.
Skąd wziąć świadków? Bez wątpienia spośród przyjaciół hrabiego, ale Oktawiusz w ciągu jednego dnia pobytu w pałacu nie zdołał się z nimi zetknąć.
Na kominku stały dwie czary z porcelany seledynowego koloru, których ucha tworzyły smoki złote. Jedna z nich zawierała pierścienie, szpilki i inne drobne kosztowności: w drugiej były wizytówki, na których pod koronami książąt, markizów, hrabiów biegli grawerzy wypi-sali mnóstwo nazwisk polskich, rosyjskich, węgierskich, niemieckich, włoskich, hiszpań-skich, świadczących o podróżach hrabiego, który miał przyjaciół we wszystkich krajach.
Oktawiusz wybrał z nich dwa: hrabiego Zamoyskiego * i markiza de Sepulveda.
Kazał zaprząc i pojechał do nich. Zastał obydwu w domu. Nie okazali zdziwienia, wy-słuchawszy żądania tego, którego brali za hrabiego Olafa Łabińskiego. Najzupełniej wyzbyci wrażliwości burżuazyjnych świadków, nie zadawali sobie pytania, czy sprawy nie można by załatwić ugodowo, i jako prawdziwi dżentelmeni zachowywali pełne dobrego smaku milcze-nie w kwestii motywów zwady.
Ze swojej strony, prawdziwy hrabia lub jeśli wolicie fałszywcy Oktawiusz był w podo-bnym kłopocie: przypomniał sobie Alfreda Humberta, Gustawa Raimbauda i postanowił użyć ich do tej posługi przyjacielskiej.
Dwaj młodzi ludzie okazywali pewne zdziwienie, że ich przyjaciel wplątał się w aferę pojedynkową, on, który prawie od roku nie opuszczał swego pokoju i był znany z usposobie-nia raczej łagodnego niż wojowniczego; lecz gdy im powiedział, że idzie tu o walkę na śmierć, z powodu, którego wyjawić nie może - nie czynili więcej trudności i udali się do pała-cu Łabińskich.
Warunki ułożono natychmiast. Pieniążek rzucony w powietrze rozstrzygnął o rodzaju broni, albowiem przeciwnicy oświadczyli, że wszystko im jedno - czy szpady, czy pistolety. Punkt zborny był w ustronnej części Lasku Bulońskiego, o godzinie szóstej rano.
Kiedy wszystko już było załatwione, była prawie dwunasta w nocy i Oktawiusz zbliżył się do drzwi apartamentu Praskowii. Drzwi były zamknięte jak wczoraj, a spoza nich ozwał się drwiący glos hrabiny:
- Przyjdziesz, kiedy będziesz umiał po polsku; zanadto jestem patriotką, abym mogła przyjmować cudzoziemca.
* W oryginale „Zamoleczki”. Sądzę, że nie obrażę intencji autora, jeśli to nazwisko oddam prawdziwie po polsku. Czytelnik mógł zauważyć, że Gautier ma w ogóle o Polsce niejasne pojęcie. Bohaterce daje imię rosyjskie, jej mężowi skandynawskie. Ich dobra i „zamki” umieszcza w Czechach. (Przyp. tłum.)
Rano zjawił się uprzedzony przez Oktawiusza doktor Cherbonneau, niosąc torbę z in-strumentami chirurgicznymi i pakiet bandaży. Wsiedli razem do powozu. Panowie Zamoyski i de Sepulveda jechali za nimi.
- A więc, kochany Oktawiuszu - rzekł doktor - cała awantura bierze obrót tragiczny? Powinienem był kazać spać hrabiemu w pańskim ciele przez jakiś tydzień i trzymać go u siebie w domu. Nieraz przeciągałem sen magnetyczny i poza tę granicę. Ale można wyuczyć się mądrości braminów i zapomnieć o jakimś drobiazgu; najlepiej ułożony plan ma swoje niedokładności. No, a jak przyjęła hrabina Praskowia swego wielbiciela z Florencji w tym nowym przebraniu?
- Sądzę - odparł Oktawiusz - że poznała mnie pomimo tej przemiany albo też jej anioł-stróż kazał jej mi nie ufać; była tak czysta, tak zimna, jak śnieg polarny. Jej wyborna dusza domyślała się pod kochanymi rysami jakiejś obcej duszy. Mówiłem panu, że pan nie może dla mnie nic uczynić; jestem bardziej nieszczęśliwy niż wówczas, gdy mnie pan po raz pierwszy odwiedził.
- Któż może oznaczyć kres zdolnościom duszy - rzekł w zadumie doktor Baltazar Cher-bonneau - zwłaszcza jeśli jej nie odrywa żadna myśl ziemska i jeśli zachowała się ona taką, jaką wyszła z rąk Stwórcy? Tak, pan ma słuszność, ona pana poznała; jej anielska wstydli-wość zadrżała pod spojrzeniem żądzy i instynktownie zakryła się białymi skrzydłami. Żal mi pana, mój biedny Oktawiuszu! Choroba pańska jest w istocie nieuleczalna. Gdybyśmy żyli w średnich wiekach, powiedziałbym panu: wstąp do klasztoru.
- Myślałem o tym często - odparł Oktawiusz.
Przyjechano. Powóz fałszywego Oktawiusza stał już w oznaczonym miejscu.
Lasek o tej porannej godzinie przedstawiał się naprawdę malowniczo. Była to owa pora lata, w której słońce nie miało jeszcze czasu przyćmić zieleni liści; odcienie świeże, przejrzy-ste, omyte rosą nocną, kładły się na drzewach, z których wyłaniała się woń młodej roślinno-ści. W tej części lasu drzewa są szczególnie piękne. Ptaki, które hałas dzienny przygłusza, ćwierkały wesoło po gałęziach.
Te poezje przyrody, zaskoczonej w dezabilu, mało zajmowały, jak się tego można było spodziewać, obydwu przeciwników i ich świadków.
Widok doktora Cherbonneau sprawił na Łabińskim bardzo niemiłe wrażenie, które jednak szybko opanował.
Odmierzono szpady, wyznaczono stanowiska.
Świadkowie zawołali: „Ruszać!”
W każdym pojedynku, bez względu na zaciekłość przeciwników, jest chwila uroczyste-go bezruchu; każdy walczący bada w milczeniu współzawodnika, obmyśla plan, atak, przygo-towuje się do odpowiedzi; potem szpady zaczynają się szukać wzajem, najeżają się ku sobie, obmacują się, jeśli się można tak wyrazić; to trwa kilka sekund, które wydają się patrzącym minutami, godzinami całymi.
Tutaj okoliczności pojedynku, dla widzów pozornie zwyczajne, były dla walczących tak dziwne, że obaj pozostali w oczekiwaniu dłużej, niż należało. Każdy z nich bowiem miał przed sobą swą własną postać i miał zanurzyć stal w ciele, które jeszcze wczoraj należało do niego.
W ten sposób walka stawała się rodzajem samobójstwa i, mimo że obaj byli odważni, odczuwali instynktowny lęk na myśl, że stoją na długość szpady naprzeciw swych własnych widm.
Świadkowie zniecierpliwieni zawołali powtórnie:
- Panowie, ruszajcie!
Kilka ataków odparowała dzielnie jedna i druga strona.
Hrabia, dzięki wychowaniu wojskowemu, był dzielnym strzelcem; podziurawił tarcze najsławniejszych mistrzów; znając natomiast doskonale teorię fechtunku nie miał do rozpo-rządzenia swej tęgiej i żylastej ręki; swą szpadę trzymał słabą dłonią Oktawiusza.
Przeciwnie znów Oktawiusz w ciele hrabiego odnajdywał nie znaną sobie siłę, i chociaż mniej wprawny, z łatwością odrzucał żelazo od swej piersi.
Na próżno Olaf starał się dosięgnąć przeciwnika, nawet za cenę bardzo ryzykownych uderzeń. Oktawiusz, bardziej spokojny i wytrwały, odbijał wszystkie finty.
Hrabiego począł ogarniać gniew; walczył coraz bardziej nerwowo i bezładnie. Zdecydo-wany pozostać na zawsze Oktawiuszem de Saville, pragnął zabić to oszukańcze ciało, które mogło uwieść Praskowię - a jedna ta myśl podnosiła w nim burzę wściekłości.
Z narażeniem się na przebicie szpadą spróbował pchnięcia prostego, aby tylko dotrzeć poprzez własne ciało do duszy i życia swego rywala; lecz szpada Oktawiusza owinęła się dokoła jego szpady ruchem tak prędkim, tak suchym, tak nieodbitym, iż żelazo, wyrwane z garści, wyskoczyło w górę i upadło o kilka kroków dalej.
Życie Olafa było w ręku Oktawiusza: twarz hrabiego skurczyła się, nie z trwogi przed śmiercią, lecz na myśl, że pozostawia swą żonę człowiekowi, który ukradł mu ciało.
Oktawiusz, bynajmniej nie wyzyskując położenia, odrzucił szpadę i, uczyniwszy znak świadkom, aby nie przeszkadzali, podszedł do zdumionego hrabiego, wziął go za ramię i zaprowadził w głąb lasu.
- Czego pan chce ode mnie? - zapytał hrabia. - Dlaczego mnie pan nie zabije, skoro mo-że pan to uczynić? Dlaczego nie chce pan walczyć dalej, pozwalając mi wziąć szpadę, jeżeli nie może pan zabić bezbronnego? Pan wie dobrze, iż słońce nie powinno rzucać na piasek dwóch naszych cieni i że ziemia musi jednego z nas pochłonąć.
- Niech mnie pan wysłucha cierpliwie - odparł Oktawiusz. - Szczęście pańskie jest w moim ręku. Mogę na zawsze zachować to ciało, w którym tkwię teraz, a które jest pańską prawną własnością; mogę to śmiało przyznać, kiedy nie ma koło nas świadków i gdy słyszą nas jedynie ptaki, a te nie powtórzą mych słów nikomu; jeżeli wznowimy pojedynek, zabiję pana. Hrabia Olaf Łabiński, którego wyobrażam najlepiej, jak umiem, jest w szermierce silniejszy od Oktawiusza de Saville, którego będę, niestety, zmuszony usunąć; śmierć ta, cho-ciaż nierealna, albowiem dusza moja pozostanie przy życiu, doprowadzi do rozpaczy moją matkę.
Hrabia, uznając prawdę tych uwag, zachowywał milczenie, jakby na znak potwierdze-nia.
- Nigdy - ciągnął dalej Oktawiusz - nie uda się panu, jeśli ja tego nie zechcę, odzyskać swej indywidualności; widziałeś pan, do czego doprowadziły dotychczasowe pańskie próby. Dalsze usiłowania uczynią z pana zupełnego szaleńca. Nikt nie uwierzy w pańskie dowodze-nia i, jeśli zechce pan uchodzić za hrabiego Olafa Łabińskiego, wszyscy roześmieją się panu w nos, jak się pan mógł o tym już przekonać. Zamkną pana i przez resztę życia, pod zimnym tuszem, będzie pan wołał, że jesteś właściwym mężem pięknej hrabiny Praskowii Łabińskiej. Dusze współczujące powiedzą: „Ach! ten biedny Oktawiusz!” Staniesz się pan zapoznany, jak Chabert Balzaka, który chciał udowodnić, że nie umarł.
To wszystko było tak matematycznie pewne, że zgnębiony hrabia opuścił głowę na piersi.
- Ponieważ jesteś pan chwilowo Oktawiuszem de Saville, przeszukałeś niewątpliwie je-go szuflady, przerzuciłeś papiery; wiadomo panu, że od trzech lat żywi on dla hrabiny Prasko-wii Łabińskiej miłość straceńczą, beznadziejną, którą na próżno starał się wyrwać z serca i która skończy się jedynie z jego życiem, a może i pójdzie z nim do grobu.
- Tak, wiem o tym - rzekł hrabia, zagryzając wargi.
- I oto, aby się do niej dostać, użyłem środka strasznego, okropnego, na który ważyć się może jedynie szalona namiętność; doktor Cherbonneau dokonał dla mnie dzieła, przed któ-rym cofnęliby się cudotwórcy wszystkich krajów i wszystkich stuleci. Pogrążywszy nas obu we śnie, siłą magnetyczną zmusił nasze dusze do przeniesienia się z jednego ciała w drugie. Zbyteczny cud! Oddam panu pańskie ciało. Praskowia mnie nie kocha! Pod rysami męża poznała duszę kochanka; na progu alkowy spojrzenie jej było równie zimne, jak w ogrodzie willi Salviatich.
W głosie Oktawiusza brzmiał taki serdeczny ból, że hrabia uwierzył jego słowom.
- Jestem tylko zakochany - dodał Oktawiusz z uśmiechem - ale nie jestem złodziejem, a ponieważ jedyne dobro, którego na tej ziemi pożądam, nie może do mnie należeć, nie potrze-buję pańskich tytułów, zamków, ziem, pieniędzy, koni. Niech mi pan poda ramię i odejdzie-my stąd pogodzeni, podziękujemy swoim świadkom, zabierzemy ze sobą doktora Cherbonne-au i wrócimy do tego laboratorium magicznego, skąd wyszliśmy przeobrażeni; stary bramin potrafi naprawić to, co zrobił.
- Panowie - rzekł Oktawiusz, utrzymując się jeszcze kilka minut w roli hrabiego Olafa Łabińskiego - wymieniliśmy między sobą szereg poufnych zwierzeń, które czynią dalszą walkę bezpodstawną. Nic tak nie potrafi wyjaśnić sytuacji między dwoma szlachetnymi lu-dźmi jak skrzyżowanie szpad.
Panowie Zamoyski i Sepulveda wsiedli do swojego powozu.
Alfred Humbert i Gustaw Raimbaud uczynili to samo. Hrabia Olaf Łabiński, Oktawiusz de Saville i doktor Baltazar Cherbonneau zdążali w stronę ulicy du Regard.
XII
Przejeżdżając przez Lasek Buloński, niedaleko już ulicy du Regard, Oktawiusz de Sa-ville odezwał się do doktora Cherbonneau:
- Kochany doktorze, chcę jeszcze raz wystawić wiedzę pańską na próbę: trzeba wrócić dusze nasze do ich zwykłego miejsca zamieszkania. To nie sprawi panu żadnej trudności; sądzę, że hrabia Łabiński nie będzie panu pamiętał, żeś mu kazał zamienić pałac na chatę i przez kilka godzin przebywać jego wspaniałej osobowości w mym biednym indywiduum. Zresztą, masz pan dość siły, aby się nie obawiać zemsty.
Doktor uczynił twierdzący ruch i rzekł:
- Operacja będzie teraz znacznie prostsza; nieuchwytne niteczki, które duszę łączą z ciałem, zostały u was niedawno zerwane i nie miały jeszcze czasu nawiązać się na nowo i wasze wole nie będą czyniły tych trudności, jakie tworzy dla magnetyzera instynktowny opór magnetyzowanego. Hrabia przebaczy staremu uczonemu, który nie mógł sobie odmówić przyjemności wykonania eksperymentu, dla którego nie tak łatwo znaleźć przedmiot - przeba-czy tym bardziej, że próba ta posłużyła jedynie do jaskrawego stwierdzenia cnoty odnoszącej zwycięstwo nawet tam, gdzie każda inna uległaby bez wątpienia. Pan na tę chwilową prze-mianę będzie patrzył jak na dziwaczny sen i być może, nie będzie pan żałował tych wrażeń, które niewielu ludziom przypadły w udziale: że zamieszkiwali dwa ciała. Metempsychoza nie jest nauką nową, lecz zanim przejdzie się do innego istnienia, dusza pije z czary zapomnienia i nie wszyscy mogą, jak Pitagoras, pamiętać, że brali udział w wojnie trojańskiej.
- Dobrodziejstwo, jakie mi pan okaże, wracając mi moją indywidualność - odparł uprzejmie hrabia - równoważy nieprzyjemność pozbycia się jej, co jednak mówię bez złej intencji dla pana Oktawiusza de Saville, którym jestem jeszcze, a którym wkrótce być prze-stanę.
Oktawiusz uśmiechnął się ustami hrabiego Łabińskiego i milczenie zaległo między tymi trzema osobami, którym rozmowę utrudniało ich niezwykłe położenie.
Biedny Oktawiusz rozmyślał o swych zawiedzionych nadziejach i trzeba przyznać, że myśli jego nie były całkiem różowe. Jak wszyscy odtrąceni kochankowie, zadawał sobie wciąż jeszcze pytanie, dlaczego nie był kochany - jak gdyby miłość była jakimś „dlaczego”. Uznawał się pokonanym i czuł, że iskra życia, rozdmuchana w nim na chwilę przez doktora Cherbonneau, znowu gaśnie.
Oktawiusz nie sprawiłby swej matce zgryzoty, spowodowanej samobójstwem, i szukał tylko ustronia, gdzie mógłby cicho odejść z wymówką jakiejś choroby. Gdyby był malarzem, poetą lub muzykiem, ból swój zamknąłby w arcydziełach, i Praskowia w białej szacie, uwień-czona gwiazdami, jak Beatrycze Dantego, uniosłaby się nad jego natchnieniem niby anioł świetlany; ale na wstępie powiedzieliśmy, że Oktawiusz, chociaż wykształcony i wytworny, nie był jednym z tych umysłów wybranych, które wyciskają na świecie ślad swych stóp. Dusza, wzniosła a nieświadoma, umiała tylko kochać i umierać.
Powóz wjechał na dziedziniec starego pałacu przy rue du Regard; szare mury sąsiednich budynków rzucały na dziedziniec chłodne cienie, podobne do tych, które padają z arkad klasztornych. Milczenie i Bezruch czuwały na progu jak dwa posągi niewidzialne, aby strzec spokoju rozmyślań uczonego.
Oktawiusz i hrabia wysiedli, a doktor zeskoczył ze stopnia ruchem tak zwinnym, jakie-go nie można było oczekiwać po człowieku w jego latach, i nie oparł się na ramieniu, które mu podawał lokaj z tą uniżonością, z jaką służba w wielkich domach zwraca się do osób sła-bych i starszych.
Gdy się drzwi za nimi zamknęły, Olaf i Oktawiusz uczuli się otoczeni tą gorącą atmo-sferą, która doktorowi przypominała słoneczne powietrze Indii i gdzie tylko on jeden mógł oddychać swobodnie.
Wcielenia Wisznu wychylały się z grymasem ze swych ram, bardziej jeszcze cudaczne za dnia niż przy świetle; Sziwa, błękitny bóg, śmiał się ze swego cokołu, a Durga, gryząc wargi zębami dzika, zdawał się poruszać swą kapliczką z czaszek. Mieszkanie miało zwykły nastrój tajemniczy i magiczny.
Doktor Baltazar Cherbonneau zaprowadził swe media do tego samego pokoju, w któ-rym dokonał pierwszego przeobrażenia; obrócił szklany dysk maszyny elektrycznej, poruszył żelazne pręty w wiaderku mesmerycznym, otworzył kaloryfery, aby jeszcze bardziej nasilić gorącem powietrze, przeczytał parę wierszy z papirusów tak starych, że podobne były do kory drzewnej, już rozsypującej się w proch, i po kilku minutach ozwał się do Oktawiusza i hrabie-go:
- Panowie, jestem na wasze usługi; czy chcecie, żebyśmy zaczynali?
Gdy doktor zajęty był swymi przygotowaniami, przez głowę hrabiego przelatywały my-śli niespokojne:
„Gdy będę uśpiony, ten stary czarodziej z twarzą diabła może znów zrobić z moją du-szą, co mu się podoba. Czy ja wiem, co on uczyni z moją duszą? Czy ją wróci w moje ciało, czy też zabierze ją ze sobą do piekła? Kto wie, czy ta zamiana, która ma wrócić mi moje szczęście, nie jest jakąś nową zasadzką, makiawelicznym podstępem, którego celu przewi-dzieć nie mogę? A jednak niepodobna mi trwać w moim położeniu. Oktawiusz posiada moje ciało i, jak to dobrze powiedział dziś rano, nic mogę ludziom mówić o swej niedoli, bo mnie zamkną w domu obłąkanych. Jeżeliby się chciał mnie pozbyć, wystarczyło mu tylko pchnąć szpadą; byłem bezbronny, zdany na jego łaskę. Sprawiedliwość ludzka nie miałaby tu nic do gadania: formy pojedynku były zupełnie prawidłowe i wszystko odbywało się według zwy-czaju. Dosyć! Pomyślmy o Praskowii i nie trwóżmy się jak dzieci! Spróbujmy tego ostatniego środka do jej odzyskania!”
I wziął, podobnie jak Oktawiusz, pręt żelazny, który mu wskazał doktor Baltazar Cher-bonneau.
Rażeni fluidem magnetycznym, dwaj młodzi ludzie wpadli natychmiast w stan zupełnej nicości, który dla osób nie uprzedzonych mógł się wydawać śmiercią: doktor wykonał szereg ruchów, spełnił obrzędy, wymówił te same zgłoski, co poprzednio, i wrychle dwie małe iskierki pojawiły się nad Oktawiuszem i hrabią; doktor odprowadził do dawnej siedziby duszę hrabiego Olafa Łabińskiego, która poleciała szybkim lotem na skinienie magnetyzera.
Tymczasem dusza Oktawiusza oddalała się z wolna od ciała Olafa i, zamiast łączyć się ze swą formą, wznosiła się, jakby uradowana swobodą, i nie zdawała się myśleć o powrocie do więzienia. Doktora zdjął żal nad tą Psyche trzepoczącą skrzydełkami i pytał sam siebie, czy w istocie będzie dobrze, jeśli się ją odwoła na ten padół płaczu.
W ciągu tych wahań dusza ulatywała coraz wyżej. Przypomniawszy sobie swą rolę, pan Cherbonneau powtórzył tonem rozkazującym nieodpartą zgłoskę i uczynił piorunujący wysi-łek woli; małe drżące światełko było już poza kręgiem przyciągania i wrychle znikło przez górne okno.
Doktor zaprzestał starań, o których wiedział, że są zbyteczne, i obudził hrabiego. Ów, ujrzawszy w lustrze swe zwykłe rysy, wydał okrzyk radości, rzucił okiem na wciąż jeszcze bezwładne ciało Oktawiusza, jakby się chciał przekonać, czy w istocie pozbył się już cudzej skóry - i wybiegł, śląc doktorowi ręką pożegnanie.
W kilka chwil potem dał się słyszeć na dziedzińcu głuchy turkot karety i doktor Balta-zar Cherbonneau został sam z trupem Oktawiusza de Saville.
- Na trąbę Ganeschy! - zawołał uczeń bramina z Elefanty - oto przykra historia; otwo-rzyłem drzwi klatki, ptak uciekł i jest już poza sferą tego świata, tak daleko, że nawet sam sannyasi Brahma-Logum nie zdołałby go pochwycić; zostałem sam z tym ciałem bez duszy. Mogę je z łatwością rozpuścić w cieczach gryzących o takiej mocy, że nie zostanie ani jeden uchwytny atom, albo uczynić z niego w kilka godzin mumię faraona, podobną do tych, które zamykają w pudłach, opatrzonych napisami hieroglificznymi, ale zaczną się dochodzenia, przetrząsną moje mieszkanie, otworzą moje kufry, poddadzą mnie wszelkim rodzajom nudne-go śledztwa...
W tej chwili olśniewająca myśl przebiegła mu przez głowę; chwycił pióro i nakreślił szybko kilka wierszy na ćwiartce papieru, którą zamknął do szuflady biurka.
Na papierze widniały te słowa:
„Nie posiadając ni rodziny, ni krewnych, zapisuję cały mój majątek panu Oktawiuszowi de Saville, dla którego żywię szczególną sympatię - przy czym polecam mu wypłacić legat w wysokości stu tysięcy franków szpitalowi bramińskiemu na Cejlonie, dla zwierząt starych, znękanych i chorych, wypłacać dożywotnią rentę w wysokości tysiąca dwustu franków moje-mu służącemu Hindusowi i mojemu służącemu Anglikowi i oddać do biblioteki Mazariniego rękopis praw Manu.”
Testament pisany przez człowieka żyjącego na rzecz zmarłego nie jest jedną z najmniej dziwnych rzeczy w tym opowiadaniu nieprawdopodobnym, a jednak prawdziwym; lecz ta niezwykłość wyjaśni się natychmiast.
Doktor dotknął ciała Oktawiusza de Saville, którego nie opuściło jeszcze ciepło życia, przyjrzał się w lustrze swej twarzy pomarszczonej, spalonej i stwardniałej jak pergamin, uczynił minę bardzo wzgardliwą i wykonawszy nad sobą ruch taki, jakim się zrzuca z siebie stare odzienie, gdy krawiec przyniósł nowe, wymówił formułę Brahma-Logum.
W tejże chwili ciało doktora Baltazara Cherbonneau padło, jak piorunem rażone, na dywan, a Oktawiusz de Saville powstał silny, zdrów i pełen życia.
Oktawiusz-Cherbonneau stał przez jakiś czas nad tym zewłokiem chudym, kościstym i żółtym, który, nie ożywiony potężną duszą, zdradzał wszelkie znamiona starości powleczone maską śmierci.
- Bądź zdrów, nędzny łachmanie ludzki, wytarty na łokciach, wystrzępiony na wszy-stkich szwach, który wlokłem ze sobą przez siedemdziesiąt lat po wszystkich pięciu częściach świata! Służyłeś mi dość dobrze, i nie porzucam cię bez pewnego żalu. Przywyka się do tego, z czym się tak długo zżyło! ale w tej młodej powłoce, którą moja wiedza uczyni silną, będę mógł studiować, pracować, przeczytać jeszcze kilka słów z wielkiej księgi i śmierć nie za-mknie mi jej w najciekawszym miejscu, mówiąc: „Dosyć.”
Wypowiedziawszy tę mowę żałobną nad samym sobą, Oktawiusz-Cherbonneau wyszedł krokiem spokojnym, aby objąć w posiadanie swe nowe życie.
Gdy hrabia Olaf Łabiński wrócił do pałacu, natychmiast zapytał, czy hrabina może go przyjąć.
Siedziała na ławce z mchu, w oranżerii, której kryształowe okna, do połowy podniesio-ne, wpuszczały powietrze ciepłe i naświetlone; dokoła piętrzył się istny las dziewiczy roślin egzotycznych i podzwrotnikowych; czytała Novalisa, autora jednego z najsubtelniejszych, najrzadszych, najmniej materialnych, jakich wydał spirytualizm niemiecki; hrabina nie lubiła książek, które malują życie w barwach rzeczywistych i mocnych; ponieważ przebywała w świecie wykwintu, miłości i poezji, samo życie wydawało się jej ordynarnym.
Odrzuciła książkę i z wolna podniosła swe oczy na hrabiego.
Bała się, że znowu w czarnych źrenicach męża spotka owo spojrzenie palące, burzliwe, pełne nieznośnych myśli, które ją tak boleśnie zdumiało, że zdawało się jej - myśl dzika, sza-lona - spojrzeniem obcego człowieka!
Z oczu Olafa biła spokojna radość, płonął w nich równy płomień miłości niepokalanej i czystej; obca dusza, która zmieniła wyraz jego rysów, uleciała na zawsze; Praskowia od razu poznała swego umiłowanego Olafa i nagły rumieniec radości ubarwił jej lica przejrzyste.
- Co czytasz, droga Praskowio? - rzekł Olaf, podejmując z mchu książkę oprawną w błękitną skórę. - A! historia Henryka z Ofterdingen - ta sama książka, której szukałem po całym Mohilowie, bo nagle jednego dnia, przy stole, wyraziłaś życzenie jej posiadania. O pół-nocy już leżała na twoim stoliczku, koło lampy.
- I wówczas powiedziałam, że nigdy nie zdradzę się przed tobą z najmniejszą fantazją. Ty masz charakter owego granda hiszpańskiego, który prosił swą kochankę, by nie patrzyła na gwiazdy, ponieważ nie może jej ich ofiarować.
- Gdybyś ty sobie którąś upodobała, poszedłbym do nieba i prosił o nią Pana Boga.
Słuchając męża, hrabina odrzucała krnąbrny kosmyk, który wywinął się z pukli włosów i błyszczał jak promień. Wskutek tego ruchu opadł jej rękaw i obnażył ramię, które, u napię-stka, otaczała jaszczurka, usiana turkusami - ta sama, jaką miała w ów dzień zjawienia się w Cascine, dzień tak złowróżbny dla Oktawiusza.
- Pamiętasz - ozwał się hrabia - jakiego strachu nabawiła cię ta biedna mała jaszczurka, którą zabiłem uderzeniem laseczki - pamiętasz ten dzień, kiedyś, na moje usilne prośby, po raz pierwszy zeszła do ogrodu! Kazałem ją zalać złotem i ozdobić kamieniami; ale nawet jako klejnot, wydawała ci się wciąż jeszcze straszną - i dopiero po upływie pewnego czasu zdecy-dowałaś się ją nosić.
- O! bardzo się do niej przyzwyczaiłam i to najmilsza z moich kosztowności, albowiem stanowi dla mnie jedno z bardzo drogich wspomnień.
- Tak - odparł hrabia - w tym dniu zgodziliśmy się, że nazajutrz oficjalnie poproszę cio-tkę o twoją rękę.
Hrabina, odnajdując spojrzenie i ton prawdziwego Olafa, uspokojona w dodatku tymi wspomnieniami, które im tylko były znane, wstała, uśmiechnęła się doń, wzięła go pod ramię i przeszła się kilka razy po oranżerii; po drodze wolną ręką zrywała kwiaty i gryzła ich płatki swymi świeżymi ustami, jak owa Wenus Schiavonego, która je róże.
- Ponieważ masz dziś taką dobrą pamięć - rzekła, rzucając kwiat, pokąsany przez jej perłowe ząbki - musiałeś z pewnością przypomnieć sobie i swój język ojczysty... którego wczoraj nie znałeś.
- Och! - odparł hrabia po polsku - przecież to język, którym dusza moja mówić będzie w niebie, do ciebie będzie mówiła, że cię kocha - jeżeli tylko dusze w raju mówią językiem ludzkim.
Praskowia skłoniła głowę na ramię Olafa.
- Kochanie moje - szepnęła - tyś znowu taki, jakim cię kocham. Wczoraj ja bałam się ciebie i uciekałam przed tobą jak przed obcym.
Nazajutrz Oktawiusz de Saville, ożywiony duchem starego doktora, otrzymał list w czarnej obwódce z prośbą o udział w pogrzebie Baltazara Cherbonneau.
Doktor, odziany w nowe ciało, szedł na cmentarz za swymi zwłokami, widział, jak go chowają, wysłuchał w skupieniu przemówień, jakie wygłoszono nad grobem, a w których opłakiwano niepowetowaną stratę, jaką poniosła nauka; po czym wrócił na ulicę Świętego Łazarza i oczekiwał otwarcia testamentu, który sam dla siebie sporządził.
Dnia tego w kronice dzienników była następująca notatka:
„Doktora Baltazara Cherbonneau, znanego ze swego długiego pobytu w Indiach, ze swej wiedzy filologicznej i cudownych uzdrowień, znaleziono wczoraj martwego w jego pra-cowni. Dokładne oględziny ciała usuwają zupełnie podejrzenie zbrodni. Pan Cherbonneau uległ zapewne wyczerpaniu wskutek nadmiernej pracy umysłowej lub też zginął przy jakimś śmiałym doświadczeniu. Opowiadają, że własnoręczny testament zmarłego, znaleziony w biurku doktora, oddaje bibliotece Mazariniego niesłychanie cenne rękopisy, a głównym spa-dkobiercą czyni pewnego młodzieńca z bardzo dobrej rodziny, pana O. de S.”
Posłowie
Czytelnik polski zamykając tę książkę poznał nowe oblicze Teofila Gautier - autora opowiadań fantastycznych. W młodości mogła mu się spodobać przygodowa powieść z cza-sów trzech muszkieterów Kapitan Fracasse. Być może nie znudziła go także historia dziwnej miłości Alberta do Teodora, który czarował wszystkich inteligencją i urodą, a okazał się dzie-wczyną w męskim przebraniu. Była nią Panna de Maupin, powieść z roku 1835, opatrzona słynną przedmową będącą romantycznym manifestem doktryny „sztuka dla sztuki”. Jeżeli zaś naszego czytelnika interesują artyści tej epoki, z pewnością zetknął się ze zbiorem artykułów Gautiera - publicysty, o Delacroix, Wiktorze Hugo, Nervalu, Wagnerze i wielu innych *. Znał bowiem „dobry Teo” cały świat artystyczny Paryża i był jedną z jego najznakomitszych po-staci. Do legendy romantycznej przeszedł jako przywódca młodej literatury w walce z klasy-kami z okazji batalii o dramat Wiktora Hugo Hernani. Do poezji lat trzydziestych wniósł romantyczny ton satanizmu i grozy, ujawniony szczególnie w poemacie Komedia śmierci (1838). W latach następnych dał się poznać jako poeta niezwykle wrażliwy na barwę i kształt i ta malarskość widzenia sprawiła, że mówiono o nim: to artysta, dla którego świat zewnę-trzny istnieje. Jego to Baudelaire nazwał czarodziejem literatury, a poeci lat sześćdziesiątych obrali sobie za mistrza.
Poeta, prozaik, eseista i krytyk, w każdej dziedzinie literatury dał Gautier coś wybitne-go. Skandalizował współczesnych oryginalnością sądów, duchem przekory i kpiny, gaskoń-skim temperamentem. Miał w sobie żywiołowość południowca, który ma emocjonalny stosu-nek do każdej sprawy. Cenił bardziej bujność i spontaniczność baroku niż ład i harmonię kla-sycyzmu. Starożytność kochał za pogański ideał życia, tak daleki od chrześcijańskiej ascezy i wyrzeczenia. I zdawał sobie sprawę z niemożności jego realizacji w wymiarze społecznym w czasach oficjalnego kultu mieszczańskich cnót, obyczajowej pruderii i religijnej ortodoksji.
Urodzony w 1811 roku, należał do drugiej generacji romantycznej. Odcisnęła ona wła-sne piętno na sztuce, podejmując romantyczne dziedzictwo, lecz i przeciwstawiając się poko-leniu Lamartine'a i Hugo. Musset, Nerval, Gautier wzrastali w dobie triumfu bogacącego się mieszczaństwa i nie akceptowali - podobnie jak ich poprzednicy - ani jego praktyk, ani ideo-logii. Jednak na tym biernym oporze poprzestawali. Nie wierzyli w skuteczność moralnego oddziaływania i nie uznawali społecznej funkcji sztuki. Odwracali się od tego, co polityczne i zbiorowe, skupili swoją uwagę na tym, co indywidualne i wewnętrzne. Fascynowała ich psy-chika człowieka w całym jej skomplikowaniu. I pociągało ich w niej nie to, co wspólne, ra-cjonalne i kontrolowane, ale to, co jednostkowe, emocjonalne, instynktowne i stłumione. Zja-wiska te manifestują się w uczuciach i namiętnościach, toteż tę sferę chcieli zgłębić przede wszystkim. W niej szukali ideału i absolutu, w niej widzieli zasadniczy przedmiot sztuki.
Konwencja literatury fantastycznej, wypracowana w Anglii i Niemczech, okazała się w zgłębianiu owego terenu bardzo użyteczna. Dawała wzory literackich ujęć, inspirowała do dalszej penetracji. Była innym (nie mimetycznym) sposobem powiedzenia prawdy o człowie-ku. Zapuszczała sondę w rejony, które dopiero psychologia głębi w kilkadziesiąt lat później pokazała w naukowych wywodach.
W przypadku Gautiera zwracano uwagę na jego związki z dziełem E. T. A. Hoffmanna. Owszem, popularyzował je w młodości, bo uważał go za wybitnego pisarza. Francuzi rozczy-tywali się wówczas w Hoffmannie. Czytali go więc i bohaterowie utworów Gautiera. W opo-wiadaniu Onufriusz bohater tytułowy stracił rozum jakoby dlatego, że przejął się lekturą nie-mieckiego pisarza. Nawet upodobnił się do niektórych postaci hoffmannowskich. Te jawne
* Teofil Gautier, Pisarze i artyści romantyczni, Czytelnik, Warszawa 1975.
ślady Hoffmanna w tej czy innej opowieści Gautiera nie świadczą jednak o naśladownictwie i kopiowaniu. Wszak Onufriusz znalazł się w zbiorze Les Jeunes-France (1833), w którym nasz nowelista z sentymentem, ale też z ironią opisywał obyczaje i nastroje ówczesnej bohe-my artystycznej. Gautier potrafił samodzielnie podejść do konwencji fantastyki i wykorzystać ją dla własnych celów estetycznych.
Widoczne jest to już w samym prowadzeniu narracji, czyli sposobie opowiedzenia historii. We wczesnych opowiadaniach (Omfala, Stopa mumii) bohaterem jest sam opowiada-jący, który przedstawia, co mu się niezwykłego przydarzyło: raz jest to przygoda miłosna z wielką damą, która zeszła nocą z tapiserii, innym razem spotkanie z księżniczką Hermontis, żyjącą w starożytnym Egipcie. Po intrygującym przekazaniu czytelnikowi zdarzenia (sen to czy jawa?) narrator Omfali zaznacza w ostatnich zdaniach swój dystans wobec opisywanych faktów i figlarnie uśmiecha się do nas. W zakończeniu opowiadania Onufriusz w ten sposób mówi do czytelnika: „Przyjmij je lub odrzuć, ja jednak wolałbym poderżnąć sobie gardło, niż miałbym skłamać choć na jotę.”
W utworze tym dowiadujemy się z narracji w trzeciej osobie o coraz bardziej niepoko-jących symptomach depresji bohatera. Narrator jest tu powiernikiem relacjonującym przywidzenia Onufriusza. Lecz nie zawsze ich punkty widzenia są zbieżne. To narrator, dy-skretnie ujawniony po wyjściu Onufriusza z salonu, spostrzega, jak pewien młody człowiek o wyglądzie satanicznym - rywal bohatera - chowa pod poły fraka „pół łokcia włochatego ogona” (uwaga, zjawisko niezwykłe, dostrzeżone przez kogoś innego niż bohater - sugeruje autor). W dwóch ostatnich opowiadaniach, bliskich poetyki powieści, narrator nie będąc jedną z osób fabuły daje o sobie znać jako ten, który wie wszystko o swoich bohaterach i który chę-tnie komentuje zdarzenia i ocenia zachowanie postaci tych osobliwych historii.
Paleta Gautiera jest zatem bogata, a sposoby kształtowania narracji ściśle przylegają do zamierzonych efektów. Jaka jest w niej rola fantastyki?
Sam Gautier tak o niej pisał: „W fantazji najbardziej szalonej i nieokiełznanej potrzebny jest pozór rozsądku, pretekst jakiś, plan, postacie, kompozycja, bez czego utwór będzie tylko czczą gadaniną, a najbardziej barokowe twory wyobraźni nie wywołają nawet zaskoczenia.” Tak więc Gautier realistycznie kreśli fabułę, lecz wprowadza do niej zdarzenie niewytłuma-czalne prawami fizycznymi. Wydaje się ono dziwne, niezwykłe, cudowne. Intryguje, dziwi, niepokoi. W sumie autor tak przekształca rzeczywistość i tak przedstawia los postaci, że każe się zastanowić nad tajnikami psychiki ludzkiej.
Przypomnijmy sobie choćby treść Stopy mumii. Młody człowiek kupuje u antykwariu-sza stopę kobiecej mumii. Piękna księżniczka odżywa we śnie bohatera po wielu wiekach i odzyskuje swoją stopę. Po przebudzeniu młody człowiek znajduje na stole figurkę Izydy z zielonej gliny, którą widział zawieszoną na szyi dziewczyny. Stopa zniknęła.
Jak łatwo zauważyć, doniosłą rolę w opowiadaniach Gautiera pełnią marzenia senne, halucynacje, wizje. Wywołane są one bodźcami sztucznymi (na przykład spożyciem haszy-szu) lub szczególnym przeżyciem. Kiedy to przeżycie powtarza się lub nasila, osobnik ulega depresji, manii, obsesji - jest bliski szaleństwa. Następuje zaburzenie osobowości. Tak dzieje się z Onufriuszem, Pawłem d'Aspremont i Oktawiuszcm de Saville.
We wczesnych opowiadaniach Gautiera sen często jest rewelatorem podświadomości. Ujawnia popędy stłumione, zahamowane, niezaspokojone. W Omfali ukazał nowelista bardzo młodego chłopca, który jest pod wrażeniem wizerunku pięknej kobiety wyhaftowanej na tapi-serii. Wizerunek ten działa na jego wyobraźnię i obiektywizuje jego pożądanie. Rodzi uczucie miłosne. Podobne znaczenie dla bohatera ma stopa mumii czy odcisk lawy wulkanicznej w opowiadaniu Arria Marcella *. Omamy dręczą Onufriusza, ujawniając manię prześladowczą, chorobliwą zazdrość, megalomanię. Ich natężenie stanowi o obłędzie młodzieńca.
* Opowiadanie to ukazało się w tomie Historie osobliwe i fantastyczne, PIW, Warszawa 1975.
Zwróćmy jeszcze uwagę, że bohaterowie tych opowiadań to przeważnie artyści. Sztuka jest racją ich bytu i przedmiotem inspiracji. Z niej czerpią podnietę do własnej twórczości. Sztuka dla nich to nieraz prawdziwsza rzeczywistość niż świat realny. Bohater powieści Panna de Maupin mówi, że doskonałe dzieło sztuki - na przykład posąg kobiety - jest bardziej warte miłości niż żywy model. Ma ono cechy trwałości, nie podlega destrukcyjnemu działa-niu czasu; artysta przedłuża swoje trwanie poprzez dzieło sztuki stworzone siłą jego uczucia i wyrażające jego ideał piękna. Na myśl przychodzi mit o Pigmalionie, który wyrzekł się kobie-ty, wyrzeźbił i pokochał Galateę, ożywioną w końcu przez boginię Wenus. Ów mit splata się w prozie Gautiera z romantyczną wiarą w miłość idealną, przezwyciężającą czas i przestrzeń.
Opowiadania Iettatura i Powtórne wcielenie ukazały się w roku 1856. Romantyczni kochankowie spragnieni idealnej miłości nie przeżywają już rozkosznych snów, nie doznają koszmarnych wizji ani nie widzą wokół siebie złowrogich zjaw. świat demonów i wampirów zniknął w literaturze wraz ze wzmożonym kultem wiedzy pozytywnej, sprawdzonej w do-świadczeniu. Oniryzm, hipnozę, magnetyzm uznano za zjawiska godne szkiełka uczonego. Przedmiotem nauki stały się religie, wierzenia, rytuały. Rozbudziło się zainteresowanie psy-chologią i socjologią. Gautier dał mu wyraz w obu opowiadaniach.
Tak Paweł d'Aspremont jak Oktawiusz de Saville mają pełną świadomość własnych namiętności. Lecz żadna z nich nie doznaje spełnienia. W pierwszym przypadku przeszkodą jest zgubne przekonanie Pawła o niszczycielskiej sile własnego spojrzenia (rola sugestii!), w drugim - kompleks niższości wobec ukochanej i jej męża - rywala. Coś łamie się w ich osobo-wości i stanowi o zachwianiu psychicznej równowagi. Zjawiska te obudowane są szeroko fakturą tła środowiskowego. Spójrzmy, jak barwnie zarysowana jest w Iettatura konfrontacja angielskiej racjonalności z włoską zabobonnością. W tym klimacie neapolitańskich obycza-jów nasz bohater, Francuz, zaczyna wierzyć w rzekomą władzę swojego wzroku, który szko-dzi otoczeniu, nie wyłączając jego dziewczyny. Nie pamięta już, że Alicja od dawna jest cho-ra na płuca. A przecież fakty są tak sugestywnie dobrane i połączone, że wydają się zupełnie niewytłumaczalne. Fatalne zbiegi okoliczności bierze Paweł za groźne zjawiska psychiczne i sam popada w ostateczną frustrację.
W Powtórnym wcieleniu fantastyka przekracza już próg dziwności i zamienia się w cudowność. Dusze rywali, widoczne materialnie, przechodzą z jednego ciała do drugiego za pomocą hinduskiej magii. Ta czysta fantazja (ale czy byłaby nią, gdyby dokonano transplan-tacji mózgów?) służy jednak autorowi do powiedzenia czegoś bardzo istotnego; tego miano-wicie, że o osobowości człowieka świadczy przede wszystkim jego charakter, temperament i wola, a nie powierzchowność. Intuicja pięknej Polki każe jej odtrącić nieszczęsnego wielbi-ciela zjawiającego się pod powłoką własnego męża. Oktawiusz nigdy nie będzie się cieszył względami ukochanej kobiety. Toteż nie ma miejsca na tej ziemi dla kochanka, którego opęta-nie miłosne doprowadza do stopniowego unicestwienia. Jego ciało odżyje, ale będzie w nim przebywać dusza odmłodzonego maga - doktora. Raz jeszcze szaleńcza miłość - motyw typo-wo romantyczny - spotyka się ze śmiercią. Tyle tylko że historii patronuje duch naukowego eksperymentu.
Gautier sięgał do fantastyki subtelnie i oryginalnie. Do autora Powtórnego wcielenia można odnieść słowa, którymi on sam tak charakteryzował sztukę pisarską Hoffmanna: „Nic trudniejszego niż celować w gatunku, w którym wszystko jest dozwolone, a to dlatego że czy-telnik domaga się rygoru tam, gdzie pisarzowi przyznana jest całkowita swoboda.”
Nie bez żalu żegnamy więc te przedziwne postacie: schodzącą z rokokowej tapiserii czułą damę, uroczą córkę faraona skłonną znów do miłości, demony prześladujące młodych artystów, nieszczęsnego iettatore, co zabijał wzrokiem, uczonego, co potrafił zamieniać du-sze... Gautier zaciekawia, to pewne. Czasem bawi, czasem skłania do refleksji. A ponadto od-krywa samego siebie: świetnego nowelistę panującego nad materią słowa i obrazu, a także i tego, który kochał i cierpiał, cieszył się i smucił. Sny i marzenia jego postaci to chyba też jego własne sny i marzenia, niespełniona miłość jego bohaterów to trochę i jego wielka miłość do tancerki Carlotty Grisi, która wyszła za mąż za księcia Radziwiłła. Ale to już całkiem inna historia...
Jerzy Parvi
Spis rzeczy
Onufriusz, czyli fantastyczne udręki pewnego wielbiciela Hoffmanna 002
(Onuphrius ou les vexations fantastiques d'un admirateur d’Hoffmann)
Przełożyła Krystyna Dolatowska
Omfala 017
(Omphale)
Przełożyła Krystyna Dolatowska
Stopa mumii 022
(Le Pied de la Momie)
Przełożyła Krystyna Dolatowska
Dwóch aktorów do jednej roli 028
(Deux acteurs pour un rôle)
Przełożyła Krystyna Dolatowska
Klub haszyszystów 033
(Le Club des Haschischins)
Przełożył Jan Parandowski
Iettatura 044
Przełożyła Eligia Bąkowska
Powtórne wcielenie 090
(Avatar)
Przełożył Jan Parandowski
Jerzy Parvi - Posłowie 135