BIALI BRACIA
Zdążył na dworzec dopiero na godziną 22.15. To go bardzo zaniepokoiło, gdyż kurier do Charkowa odchodził za pół godziny. Na szczęście kolejka przed kasą nie była zbyt długa; obliczył, że jest dwudziesty trzeci.
Jakaś baba z tłumokiem na plecach kręciła się przed nim.
— Dokąd to obywatel jedzie?
Zwrócił ku niej pociągłą, wzgardliwą twarz z przymkniętymi powiekami i nic nie odpowiedział. Takie ponure, trochę aroganckie milczenie mogło zniechęcić każdego, lecz baba, wytarłszy okrągły rosyjski nos z wielkimi dziurkami, poprawiła na plecach kraciasty tobołek i spytała powtórnie:
— Dokąd to obywatel jedzie, może do Moskwy?
Milczał. Nagle zobaczył czekistę kolejowego, który
podsłuchiwał oparty o ścianę tuż obok. Wtedy rzekł:
— Jadę, babciu, do Charkowa.
Głos miał kusząco miękki i ładny, zdradzający dobrego, czystego człowieka. Wydawało się to jednak dziwne. Opuszczone w dół kąciki ust i przykre, nieruchome oczy narzucały każdemu myśl o szorstkim i niemiłym głosie.
Nasunął na czoło czapkę i schował brodę w podniesionym kołnierzu czarnego palta. Nie słuchał, jak baba paple o bydlęcych wagonach i rekwizycjach.
Wreszcie kiedy czekista odszedł, odezwał się krótko:
— Dajcie mi spokój. Trzymajcie się lepiej kolejki.
Tym razem głos. miał rzeczywiście przykry.
Zbita z tropu baba spojrzała nań zdziwiona, potem odwróciła się i pokazała mu tyłek. Prawdopodobnie nie zauważył tego; głowę miał pochyloną na pierś.
Tymczasem kolejka posuwała się naprzód. Był obecnie szesnasty. Jego wygląd zdradzał raczej zadumę niż niepokój. Dopiero punktualnie o 22.40 spojrzał na zegarek, W tym samym momencie rozległ się gwizd lokomotywy i kurier złożony z pięciu czy sześciu wagonów z łoskotem i ciężkim sapaniem wjechał na peron. Przez szklane drzwi zauważył przesuwające się oświetlone, zaśnieżone okna wagonów i kolejarzy stojących z czerwonymi latarkami na stopniach. Słychać było czyjeś wymyślania i krzyki. Wojskowy w spiczastym hełmie spuszczonym na twarz wszedł z peronu i wniósł ze sobą śnieżny obłok i powiew zimnego wiatru.
Spojrzał znów na zegarek, minęły trzy minuty. Chociaż był dziesiąty, zrozumiał, że biletu kupić już nie zdąży.
— Kasy nie zamkną, póki wszystkie bilety nie zostaną sprzedane, a miejsc starczy — zauważył bagażowy.
To go zwiodło. Był gotów wziąć swój worek i prze- kraść się na pociąg bez biletu, musiał bowiem koniecznie odjechać dzisiaj wszystko jedno w jaki sposób. Gdy się zorientował, że bagażowy zakpił z niego, było już za późno: rozległ się trzeci dzwonek i pociąg ruszył. Rzucił się ku wyjściu, chciał dać kontrolerowi parę groszy, żeby ten go przepuścił, lecz nagle zrezygnował i machnął ręką.
Ruchliwy i niespokojny przez parę chwil, miał obecnie znowu ponury i niedostępny wyraz twarzy.
Wszedł do poczekalni pierwszej klasy, z hałasem zamykając drzwi.
W ten sposób Piotr Brajtis nie zdążył wyjechać do
Charkowa w oznaczonym terminie (co było dla niego niezmiernie ważne), a konsekwencje tego faktu okazały się niespodziewane, i przykre.
n
mvu
mi
Wchodząc do poczekalni natknął się na kupca Graasa. Od razu zauważył znajomą twarz z melancholijnymi, wąskimi oczami i lewym wąsem sterczącym do góry. Odwrócił się z miną niezadowoloną, gdyż miał poważne powody, ażeby unikać tego spotkania, lecz tamten położył mu ciężką, czerwoną dłoń na ramieniu.
— Dobry wieczór panu. Nie wiedziałem, że pan wciąż jeszcze przebywa w naszym mieście.
Brajtis spojrzał złowrogo na czerwoną rękę, usunął się spod jej ciężaru i z zupełnie już opanowaną twarzą rzekł prawie że radośnie:
— A, dobry wieczór. Nigdzie nie wyjeżdżałem.
— Właściwie to nigdy nie wiadomo, kiedy pan jest, a kiedy pana nie ma — z naciskiem powiedział Graas.
— Ale może pan być pewien, że gdziekolwiek jestem, zawsze o panu pamiętam.
W odpowiedzi tej był zapewne jakiś ukryty sens, ponieważ i drugi wąs Graasa opadł nagle. Oznaczało to pewne niezadowolenie czy też konsternację. Tę właściwość zauważył Brajtis jeszcze w zeszłym roku, gdy układał się z nim o kupno zdemolowanej kamienicy.
Było to pewnego jesiennego wieczoru, kiedy Graas dopiero co wrócił do domu po całodziennym uganianiu się po czarnej giełdzie, i czekając na herbatę, grał na flecie.
Okno było otwarte; Graas widział swoje podwórko aż do furtki, kawał ciemnozielonego nieba i czerwone ko-
lory klonów. Furtka była cały czas zamknięta i nikt nawet pies, nie wszedł przez nią. Kupiec był tego pewien. Zdziwił się przeto, gdy nagle ukazała się w oknie jakaś postać. Był to mężczyzna, który oparty jedną ręką o parapet zapytał:
— Przepraszam pana bardzo, czy pan Graas jest w domu?
Graas odłożył flet, wytarł usta chusteczką i odpowiedział:
— Nie wiem. Zdaje mi się, że go nie ma. A czego pan sobie życzy?
— To wielka szkoda, bo chciałem od niego kupić dom. Kupiec wziął do ręki flet, obejrzał go i znowu położył na stole.
— W takim razie — powiedział — niech pan obejdzie naokoło i wejdzie do tego pokoju.
A gdy Brajtis wszedł, spojrzał na niego przelotnie, bez żadnego zaciekawienia.
— O jakim domu pan wspominał? Jestem Graas.
— Domyśliłem się tego — rzekł tamten z promieniejącym uśmiechem — mówiłem o pańskiej kamienicy na bulwarze Lenina.
— Więc cóż? To bardzo ładna kamienica.
Właśnie w tej chwili drugi wąs Graasa opadł w dół. Chodziło o to, że dom jego został rok temu zniszczony podczas pogromu, później urządzono tam koszary dla denikinowców, jeszcze później zarekwirowali dom bolszewicy, którzy palili w piecach posadzkami i drzwiami. Obecnie dom stoi bez dachu, bez okien, a nawet bez schodów, mieszka tam banda włóczęgów i dzieci.
„Nie wygląda na wariata, myślał Graas, po diabła w takim razie kupuje?” Węszył zasadzkę czy też jakieś sprytne nabieranie, lecz nie wiedział, gdzie się czai niebezpieczeństwo, był więc niezadowolony i niepewny siebie.
— Jeżeli mam być ścisły, to wspomnienia, które pozostały po pańskiej kamienicy, są' rzeczywiście bardzo ładne — rzekł Brajtis tonem urzekającym — lecz są to tylko wspomnienia. Zresztą jeżeli panu chodzi o punkt widzenia estetyczny, zgadzam się również, gdyż ruiny pańskiego domu nie są pozbawione malowniczości. W każdym razie dobrze panu za nie zapłacę.
Graas przełknął gorącą ślinę i spojrzał melancholijnie na flet.
— Właściwie — spytał obojętnie, a nawet ze smutkiem — w jakim celu chce go pan nabyć? — Piotr Brajtis milczał, uśmiechając się. — To znaczy, na co panu mój dom?
— Na co?... Przecie dam panu zań dość pokaźną sumę.
Później kupiec przypomniał sobie, że Brajtis nie dał
mu jednak odpowiedzi na jego pytanie. Lecz wtedy tego nie zauważył, zahipnotyzowany czarownym głosem nieznajomego. Uczuł doń raptem wyraźną sympatię, którą | trudem pohamował.
— A w jakiej walucie?
— W jakiej pan sobie życzy — powiedział Brajtis uprzejmie i zapalił papierosa.
Wąsy kupca zwisały ponuro i żałośliwie. Nigdy w życiu nie prowadził tak niezrozumiałego interesu. Zastanowił się, ile ma zażądać i w jakiej walucie. Najprościej byłoby w dolarach albo w złocie, lecz jego niezawodny węch handlowy przestrzegł go przed tym.
— Ma pan carskie? — powiedział po namyśle i po raz pierwszy otwarcie spojrzał na swego rozmówcę.
Człowiek siedzący obok był wysokiego wzrostu i bardzo chudy. Włosy miał kędzierzawe, nos garbaty, oczy zielone, a etiopskie grube wargi nadawały twarzy jakiś pogardliwy i znużony wyraz. Zresztą, był to stanowczo bardzo miły człowiek, więc zaufanie kupca wzrastało z każdą chwilą.
— Mogę panu zapłacić carskimi, ale wątpię, czy to się opłaci. To nie są pieniądze pewne.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony, że mnie pan uprzedza — rzekł z niezgrabną wytwornością Graas
— ale ja przez całe życie prowadziłem interesy i wiem mniej więcej, co mi się może opłacić.
Po upływie pół godziny dobili targu. Omówili spotkanie nazajutrz przed ratuszem, gdzie Brajtis miał mu wręczyć piętnaście tysięcy carskich rubli.
Na odchodnym Brajtis zwrócił nagle uwagę na flet.
— Zdaje mi się, że przeszkodziłem panu, byłbym rad posłuchać pańskiej muzyki.
Usiadł powtórnie, przysłonił oczy bladymi powiekami i czekał bezceremonialnie. Graas, człowiek na ogół mało ustępliwy, a we współżyciu niemiły, westchnął i zagrał jakąś wschodnią melodię. Przypominał tresowaną świnię. Z melancholijną zadumą spoglądał przez okno, z którego widać było kawałek nieba i krwawe liście klonów.
Nazajutrz zjawił się wczesnym rankiem na giełdzie. Spotkał paru znajomych kupców, lecz żadnemu z nich nie opowiedział o wczorajszej transakcji. Trzymał się zasady, aby nikomu nie opowiadać o swoich interesach, dopóki nie zostaną ostatecznie załatwione. Zresztą, czując w tym wypadku, że sprawa jest dziwna, obawiał się śmieszności. Toteż uspokoił się zupełnie, gdy zobaczył zbliżającego się Brajtisa. Przeszedł się z nim parę razy po zaludnionym chodniku koło ratusza, potem stanął w bramie i szybko przeliczył pieniądze: wszystko było w porządku. Był w bardzo dobrym usposobieniu, chciał zatrzymać Brajtisa i porozmawiać z nim dłużej. Kto j zacz? Znał wszystkich w mieście, ale tej twarzy nigdy j nie widział.
— Może pójdziemy zakropić sprawę samogonem? — zaproponował — tu, do tego sklepu z jarzynami?
— A, więc to tu sprzedają samogon? — zaciekawił się
Brajtis — nie wiedziałem o tym, Niestety, drogi panie, nie mam ani chwili czasu.
Pożegnał się zimno, gdyż nie potrzebował już teraz uśmiechać się zwodniczo, i zniknął. Graas widział ze zdumieniem, jak wszedł do ratusza, gdzie mieścił się Komitet Rewolucyjny. To go ostatecznie skonsternowało. „Po co wspominałem o samogonie, jeszcze mnie zade- nuncjuje”. Postanowił na wszelki wypadek wrócić do domu jak najprędzej. Chciał jednak przedtem porozmawiać z jubilerem Pikusem, który wiedział o wszystkim, co się dzieje w mieście. Stał właśnie na rogu.
— Panie Pikus — powiedział w żargonie — znasz pan tego jegomościa, z którym się przechadzałem?
— Bardzo mało, panie Graas. Wiem tylko tyle, że stary aptekarz sprzedał mu zrujnowaną kamienicę, a potem miał z tego powodu zmartwienia i przykrości.
Kupiec Graas otarł twarz chustką i niespokojnie pokręcił wąsa.
— Jakie przykrości?
— Nie wiem — odpowiedział jubiler, patrząc na niego zezem — stary nie chciał opowiadać szczegółów. A dlaczego to pana interesuje?
— Panie Pikus — ciągnął dalej Graas, nie słysząc pytania — co pan jeszcze wie o nim?
— Wiem, że przyjechał miesiąc temu z jakąś starą kobietą i zamieszkał na Czerwonej. Nic więcej.
Graas odwrócił się i prędko poszedł do domu.
Traf chciał, że w domu zastał swego brata Tomasza, który przed chwilą powrócił rannym pociągiem z Odessy. Bracia byli do siebie podobni. Tomasz był również słusznego wzrostu, miał duży brzuch i takie same czerwone, odmrożone ręce. Wąsy jednak golił i dlatego choć starszy, wyglądał na młodszego.
— Jeżeli masz carskie — powiedział z miejsca — to sprzedaj natychmiast, bo się spóźnisz.
SH ?*'
in
W&r
szczał, że kryje się w tym jakaś dziwaczna afera zakrojona na wielką skalę.
W kilka dni potem postanowił odszukać Brajtisa. Z ko- [lei teraz Graas miał do niego interes, do którego nikt lepiej się nie mógł nadawać.
Znalazł Brajtisa w mieszkaniu składającym się i z dwóch wielkich pokoi zupełnie nie umeblowanych; w jednym stał stół i łóżko, w drugim tylko łóżko.
Brajtis był bardzo zdziwiony, lecz nie okazał tego.
— Czym mogę służyć? Cieszę się, że widzę pana w do- | brym zdrowiu.
— Dziękuję, powodzi mi się nieźle. — Graas westchnął, obejrzał się uważnie. — Przyszedłem w dość pilnej sprawie. Nie wiem, czy można z panem porozmawiać sam na sam?
Drzwi rozwarły się cicho i do pokoju weszła staruszka. Była ubrana w długą aksamitną czarną suknię i ciemnokremową koronkową narzutkę. Włosy jaśniały nad jej głową w białej aureoli.
Zdumiony jej starczą urodą, Graas nawet się nie ukłonił.
Kiwnęła mu pierwsza głową i uśmiechając się jak święta, przeszła do drugiego pokoju.
— Jeżeli życzy pan sobie rozmowy sam na sam, to możemy wyjść — rzekł Brajtis cicho. Widać było, że jest z czegoś bardzo niezadowolony.
— Ta pani jest?... — wyjąknąl Graas, lecz Piotr Brajtis stał już na progu.
— Pogadamy na ulicy, panie Graas.
Szli pochyłą uliczką, obsadzoną wzdłuż trotuarów lipami i kasztanami. Suche liście padały im na ramiona.
— Wolę nawet niektóre rozmowy prowadzić na ulicy, w pokoju są ściany — powiedział kupiec tym zrówno-
— Co to znaczy? przecież są jeszcze notowane na giełdzie.
— Prawdopodobnie nie, jeśli wiadomości z Odessy już tu dotarły. — Brat patrzył na niego z politowaniem. — Zresztą, spóźniłeś się na pewno. Widziałem naszych ludzi na dworcu, jak się dopytywali. Carskie nie mają już żadnej wartości i od dziś ani grosza za nie nie będą dawać. Widzę, że wpadłeś.
Młodszy Graas pobiegł z powrotem bez czapki na giełdę. Na rogu znowu spotkał Pikusa.
— Panie Pikus — rżekł mimochodem, z trudem maskując przyśpieszony oddech — sprzedaję romanówki.
— Niech pan je sprzeda jako papier higieniczny — poradził jubiler. — Przykro nam, panie Graas, lecz tych pieniędzy nikt nie kupuje, chyba wariaci bez głowy. Ale czemu pan jest bez czapki?
— Gorąco mi — odpowiedział kupiec Graas.
Sęk w tym, że nie mógł do Brajtisa mieć żadnego żalu, przeciwnie, wypadało mu być wdzięcznym.
„To dopiero szubrawiec, myślał ze zrozumiałą goryczą, wpakował mi bezwartościowe papiery”. Zresztą był to raczej odruch, po namyśle przecie musiał całkowicie usprawiedliwić Brajtisa, który sam go przestrzegał przed niepewną walutą. „To raczej ja jestem durniem”, stwierdził Graas.
Przez cały wieczór grał na flecie piękne wschodnie melodie. Fakt, że sam prosił o carskie, a nie o inne pieniądze, drażnił go najbardziej. Zdawało mu się, i kto wie czy nie słusznie, że dopiero teraz odzyskał własną wolę i swobodę ruchów, a przedtem był cały czas zahipnotyzowany przez tego młodzieńca. Co za interes mógł mieć Brajtis w tej całej sprawie, i kto wie, ile osób prócz kupca i aptekarza (co do którego losu nie było wątpliwości) padło ofiarą mętnych spekulacji? Przypu
ważonym, trochę smutnym tonem, który zawsze przybierał, gdy mówił o ważnych sprawach.
Liście padały.
— Bardzo mi się podoba pański sposób załatwiania interesów, panie Brajtis. Dlatego też chciałbym panu zrobić pewną propozycję.
Strzepnął z ramienia zwiędły liliowy liść.
— Widzi pan...
Schwycił w powietrzu ten sam liść i obejrzał go z drobiazgową dokładnością. Znowu poczuł się zahipnotyzowany.
— Jest taka rzecz — ciągnął bez wielkiego przekonania — że nawinęła mi się dość popłatna kombinacja i chciałbym, ażeby pan wziął w niej udział.
„Czemu on, do cholery, milczy?” myślał z rozpaczą. Jednocześnie obecność Brajtisa była dlań bodajże kojąca. Wydawał mu się najmilszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznał.
Milczeli obaj. Potem powiedział szeptem, choć na ulicy nie było żywej duszy:
— Czy pan wie, co to jest dziewięćdziesiąta szósta próba?
Przyłapał nareszcie wzrok Brajtisa i powrócił do duchowej równowagi, ponieważ miał wrażenie, a nawet pewność, że w na wpół przymkniętych oczach wyczytał błysk porozumiewawczy.
— Mogę to wytłumaczyć, jeśli pan nie wie. Próba jest to nic innego, jak dwie cyfry i mały znaczek odbite na jakimś metalu.
— Chce pan powiedzieć, na złocie lub srebrze, panie Graas? — odezwał się Brajtis po raz pierwszy.
— Nie. Właśnie, że tego nie chcę powiedzieć.
Przeszli ze sto kroków, nie mówiąc do siebie nic. Potem kupiec wskazał ręką na lecący pod niebem klucz żurawi.
I — Czy to nie piękne? Bardzo lubię naturę.
I Brajtis milcząc podniósł głowę i patrzył. Raptem zapytał:
I — Więc cóż?
I — Więc jeśli, powiedzmy, pozłocić miedzianą obrącz- Ikę i opatrzyć ją tym znaczkiem, obrączka nabierze war- Itości — powiedział Graas, patrząc na żurawie.
[ —r A potem?
— Mogę panu dostarczyć znacznej ilości złotych ze- I garków i obrączek. Pan dzięki swej łatwości w obcowa- I niu z ludźmi... och, jak lecą... łatwo potrafi je sprzedać.
Tu Graas spostrzegł z przerażeniem, że Brajtis opuścił I głowę i ziewnął. Był przygotowany na wszystko, lecz [ nie na taką reakcję.
Brajtis ziewnął i rzekł:
— Nie jestem farmazonem, panie Graas.
— Po co od razu używać takich słów, panie Brajtis? ś Nie było to bynajmniej dowcipne określenie.
„Czy udaje, czy może go wystraszyłem?” myślał ku- ' piec. Był wściekły. W obecności tego młodzieńca (wiele też on może mieć lat? 25? 30? 35? starannie ogolona i twarz nie zdradzała wieku), w obecności tego zuchwalca j czuł się bałwanem.
— Niech pan odrzuci fałszywą pychę — oświadczył cynicznie — doskonale poznałem się na pańskiej aferze z domami. Dlatego też nie radzę panu udawać świętoszka. Czy to nie pan mnie nabrał na carskie ruble?
— Zdaje mi się, że pan zwariował, panie Graas. Proponowałem przecież zapłatę w dowolnej walucie i uprzedzałem pana o niepewności carskich — rzekł Brajtis głośno, nie bacząc na dwóch przechodniów, którzy ukazali się zza węgła. Był zniecierpliwiony i prawdopodobnie bardzo podniecony, gdyż głos mu się załamał. Nagle zwalił się na nieszczęśliwego Graasa deszczem obelżywych wyrazów i złowrogich spojrzeń, mieszaniną pro
Kr
miennych uśmiechów i pomruków. W tym chaosie połyskujących zębów, opadających powiek i etiopskich warg Graas zupełnie stracił głowę. Głos Brajtisa, chwilami szorstki jak u przekupki, wabił go swoją niesamowitą śpiewnością. Wydawał mu się najpiękniejszym fletem, i pod jego wpływem kurczył się i wił w psychofizycznych drgawkach jak żmija odurzona muzyką zaklinacza. Nagle usłyszał, a ucho miał muzykalne, że Brajtis, widocznie w uniesieniu, zdradza jakiś dziwny akcent i wtrąca od czasu do czasu nie znane syczące wyrazy. Ale trwało to tak krótko, że kupiec nie był pewien, czy było tak istotnie.
— Nie lubię takiego rodzaju rozmów, panie Graas, i wypraszam je sobie na przyszłość stanowczo. Zresztą — rzekł z zimnym uśmiechem — choć nasza rozmowa była prowadzona sam na sam, żyjemy w takich czasach, że w razie rozprawy sądowej uwierzą mnie, jedynemu świadkowi. Gdziekolwiek jestem, panie Graas, zawsze
o panu pamiętam, tego pan może być pewien.
Oświadczenie brzmiało jak pogróżka. Piotr Brajtis zdjął czapkę, ukłonił się nonszalancko i odszedł. Graas miał wrażenie, że jakiś aktor skończył swą rolę i z udaną skromnością wycofał się za kulisy. Ani przez chwilę nie wątpił, że Brajtis zgrywał się przed nim. Tak czy inaczej, był zmartwiony nieoczekiwanym obrotem sprawy. Ostatnia pogróżka nie przestraszyła go, lecz nałożyła nań krępujące więzy. Przypomniał sobie w dodatku, jak Brajtis krokiem bywalca wchodził do Komitetu Rewolucyjnego. A nuż pracuje w czerezwyczajce czy w jakimś innym paskudztwie? Lewy wąs opadł znowu, gdyż do kupco- wego serca wkradło się zwątpienie: żeby tylko nie zaczął mnie teraz szantażować. Odrzucił jednak tę myśl jako mało prawdopodobną. Było coś takiego w samej postaci Brajtisa, co zawsze usypiało nieufność. Postanowił jed
nakże raz jeszcze wstąpić do Pikusa, żeby zebrać trochę informacji i upewnić się.
I Były jubiler siedział za kontuarem i pił zbożową kawę. I — Panie Graas, ostatnio pan jakoś dziwnie wygląda — rzekł na powitanie — co panu jest?
I ■— Nic mi nie jest, panie Pikus, mam na widoku pew- hą sprawę, i dlatego pragnę szczegółów o Brajtisie.
I — Znowu ten Brajtis? Nic o nim nie wiem, panie jGraas.
I Kupiec zapukał palcami w ladę; brzmiało to jak wer- jbel.
I — Niech mi pan odpowie tylko na dwa pytania. •Pierwsze: co to za stara kobieta razem z nim mieszka? i — Kucharka.
I — Kto pana nabujał, panie Pikus? Kucharki nie noszą Jaksamitnych sukien i nie mają takich twarzy.
— A ja panu mówię, że to kucharka, tak przynajmniej I ją zameldował.
— Dziwna kucharka.
Graas głowił się nad czymś, aż mu czoło nabrzmiało I od wysiłku. Wreszcie zapytał:
— Po drugie: jakiej on jest narodowości?
— Mówią, że Litwin.
— Litwin? Aha.
Nie był to materiał wyczerpujący, lecz w następnym tygodniu udało się Graasowi uzupełnić skąpe informacje szczegółem drobnym na pozór, ale ciekawym. Dopomógł mu w tym wypadku również brat, Tomasz. Nie było go : znowu przez kilka dni w mieście, gdyż jeździł spekulować do Płoskirowa i innych miast nad granicą południowo-zachodnią.
— Wyobraź sobie — mówił po powrocie do brata (działo się to jak zawsze na chodniku koło ratusza, gdzie Graas spędzał całe dnie) — wyobraź sobie, że na samej
granicy polskiej, w Szepietówce, widziałem tego twego) nabywcę...
— Brajtisa?
— Właśnie. Stał na peronie i rozmawiał z polskim kolejarzem. Zdaje mi się, że mówili po rosyjsku.
W tej chwili jakiś przechodzień minął ich spokojnym krokiem. Był to Brajtis.
— A! — krzyknął Graas młodszy — dzień dobry, obywatelu!
— Do pioruna, przecież to jego widziałem wczoraj w Szepietówce — zdziwił się Tomasz.
Brajtis schylił z lekka głowę i wywijając zgrabnie laską szedł dalej.
Lecz kupiec dogonił go.
— Dzień dobry panu, dawno pan wrócił?
—r Nigdzie nie wyjeżdżałem — odpowiedział nie zatrzymując się. Graas biegł obok niego z wybałuszonymi oczami i trzęsącym się brzuchem, wymachując czerwonymi rękami.
— Nigdzie pan nie wyjeżdżał? To doprawdy niezwykłe. Ma pan w takim razie jakiegoś krewnego w Szepietówce.
— A to dlaczego? — zdziwił się Brajtis. — W Szepietówce? — i szedł dalej.
— Może tam mieszka krewny pański, ktSry jest do pana bliźniaczo podobny, a nawet ubiera się tak jak pan.
Graas roześmiał się głośno śmiechem zdrowego zadowolonego z siebie mężczyzny, lecz jednocześnie bardzo przebiegle i przewrotnie. Pokazywał przy tym wielkie złote zęby.
— Nie wiem, o czym pan mówi — odpowiedział Brajtis, patrząc przed siebie. — W Szepietówce krewnych nie mam, a wczoraj spędziłem cały dzień przy budowie pewnego domu.
— Właściwie to nigdy nie wiadomo, kiedy pan jest,
a kiedy pana nie ma — rzekł kupiec, zmęczony do ostateczności tym fantastycznym i niezrozumiałym dlań człowiekiem i stosunkiem, który się między nimi wytworzył; palnął desperacko:
— Po co długo gadać? Może pan sprzedawał coś polskiemu kolejarzowi w Szepietówce? Co?
— Pan widocznie jest czymś bardzo przemęczony — łagodnie, prawie czule przemówił Brajtis. — Czy nie mógłbym być panu w czymś pomocnym?
Dziwna rzecz, ten współczujący ton nie wydał się kup- ! cowi drwiący, przeciwnie, przyniósł mu wielką ulgę. Doznał wrażenia, że wszystko jest jasne i proste i że się znajduje w towarzystwie bliskiego, troskliwego przyja- [ cielą. Melancholijnie i sentymentalnie patrzył na pociągłą śniadą twarz, która wydawała mu się olśniewająco I piękna.
Lecz cały urok chwili został popsuty przez Brajtisa.
— Nigdzie wczoraj nie byłem — rzekł i powtórzył I tonem' groźby: — Zresztą, gdziekolwiek jestem, zawsze | o panu pamiętam, tego może pan być pewien.
Uchylił czapki i odszedł jak aktor.
Teraz prawdopodobnie znowu wyjeżdża.
„Aha, złapałem ptaszka”, pomyślał z zadowoleniem kupiec Graas, spotkawszy go w poczekalni. Zajmowanie się tym człowiekiem weszło u niego w chorobliwe przyzwyczajenie. Ucieszył się szczerze, że znowu się z nim zetknął.
Przełknął z pokorą stałą aluzję Brajtisa co do fałszowania obrączek.
— Właściwie po co pan ma taką dobrą pamięć? —
powiedział dobrotliwie. — Ja przecie panu nic nie wypominam. — Potem chrząknął. — Czy wyjeżdża pan do Charkowa? Jadę tam i czekam na osobowy.
Tym razem Brajtis nie dał odpowiedzi wymijającej.
— Owszem — rzekł — lecz nie zdążyłem na kurier.
— Osobowy spóźnia się o dwie godziny, będzie
0 pierwszej w nocy. Podobno są zaspy.
— Będę czekał na osobowy. Proszę mi darować, panie Graas, ale muszę napisać bardzo pilny list.
Z tymi słowami Brajtis usiadł przy stole, wyjął papier
1 zaczął coś pisać. I ■
Koło bufetu, gdzie stał duży dymiący samowar, siedzieli półkolem na koszach i pakach miejscowi paskarze. Graas znał wszystkich. Między nimi był także Pikus.
— Słyszał pan? — zawołał tamten. — Pociąg spóźnia się o pięć godzin! Z warsztatów kolejowych wysłano partię robotników, bo cztery kilometry przed miastem jakiś towarowy ugrzązł w śniegu.
Graas usiadł na swym koszu. Wiózł, jak wszyscy, mleko skondensowane, ser szwajcarski i masło; z Charkowa miał przywieźć manufakturę.
— To głupi kawał; na stacji węzłowej nie będą przecie na nas czekali z przesiadaniem. Musimy zdążyć przed południem.
Kolejarz w urzędowym szynelu i czapce z futrzanymi nausznikami wwalił się do poczekalni. Na ramionach i rękawach miał całe poduchy śniegu. Roztarł zmarzniętą twarz i na tablicy u wyjścia napisał kredą:
Osobowy Nr 1414 Odessa—Charków | spóźniony
o 5 godz.
Potem wypił koło lady na stojąco szklankę herbaty.
— Cóż tam? — zapytał go Pikus.
Kolejarz machnął ręką.
— Wichura! Taki wiatr, że nie ma czym oddychać.
W towarowym, który utknął, zamarzł podobno jeden z konduktorów.
— A czy towarowy przyjdzie?
— Przyjdzie! Diabli tylko wiedzą kiedy.
Tymczasem Piotr Brajtis wciąż udawał, że coś pisze.
Kupiec Graas podziwiał, jak można pisać tak długie listy. Patrzył na niego, uśmiechając sią cierpliwie. Wtem podszedł do Brajtisa jakiś mężczyzna w pięknym czerwonym kożuchu i szarej wysokiej czapce z baranich skórek. Prawdopodobnie również czekał na pociąg.
— Siądę sobie koło was, towarzyszu — rzekł cichym bezbarwnym głosem — jeżeli nie przeszkadzam?...
Brajtis usunął się i spojrzał nań uważnie. Nieznajomy miał przeraźliwie białą, semicką twarz i jaskrawe, czerwone wargi. W ich wyrazie było coś nieuchwytnego, co uderzyło Brajtisa niemile i wywarło na nim wrażenie jakiegoś nonsensu. Podobnego wrażenia doznał już kiedyś, gdy przyglądał się fotografii okazu mającego zamiast lewej ręki — prawą, i odwrotnie. Na razie nie umiał określić, co by to być mogło, uczuł z tego powodu przykrość i zajął, jak zawsze wobec rzeczy nieokreślonych, stanowisko ostrożne i wyczekujące.
Wstał, aby uniknąć rozmowy, i poszedł w stronę bufetu. Lecz tam za dużym koszem czaił się Graas, czyhający na niego z jakąś wprost erotyczną nienawiścią i uwielbieniem.
— Słyszał pan? — krzyczał doń lubieżnie. — Słyszał pan, jakiś konduktor zamarzł w polu!
Brajtis cofnął się za kolumnę. Oparł się o nią plecami, odwrócony tyłem do wszystkich. Nie znosił znajomości w ogóle, a w tym wypadku miał konkretne powody do unikania kupca Graasa.
Wiatr tańczył za oknami i bił w szyby soplami śniegu.
Nagle w niespokojnym umyśle Brajtisa powstał obraz
kobiety w czarnej sukni, o olśniewająco białych włosach, kobiety, którą zostawił samotną w domu. Ujrzał również, jak żegnając go, stanęła we drzwiach frontowych, i jak potem rzuciła się na nią mgła niby siwe widmo. Był zupełnie przygnębiony. Stan ten został spowodowany fatalnym zbiegiem okoliczności, które wytrąciły go z równowagi.
Gdyby kobieta w czarnej sukni nie powiedziała mu dzisiejszego wieczoru pewnej rzeczy, nie siedziałby przy niej tak długo nie spóźniłby się na kurier, a wtedy siłą rzeczy nie spotkałby Graasa. Kto wie, gdzie się kończy ten łańcuch zgubnych przykrości? W każdym niepowodzeniu kryją się w stanie embrionalnym jakieś następne i nie wiadomo, w jaki sposób można by ich uniknąć. Jak szereg liczb parzystych — w pewnych odstępach po sobie następują jeden po drugim wypadki szczęśliwe, i biada człowiekowi, który raz się omyli i trafi między nie. Wtedy zmuszony jest kroczyć od nieparzystej ku następnej nieparzystej, od nieszczęścia ku nowemu nieszczęściu. Istnieje bowiem na ziemi rytm, któremu podlegamy, i tylko jego wyczucie zapewnia nam w życiu powodzenie. Pewna osoba zdradzała męża w ciągu lat pięciu, i nikt jej nigdy nie przyłapał, chociaż nieraz postępowała nieoględnie. Jednak zdarzyło się jej raz stracić tempo, omylić się o jeden interwał — od tego czasu zdradzała męża w ciągu następnych pięciu lat, ale nie było ani jednego wypadku, w którym by jej ktoś nie przyłapał, chociaż właśnie zachowywała wszelkie środki ostrożności. Żeby móc doznać szczęścia, trzeba bezsprzecznie być muzykalnym. Tak zwane stracone życie przypomina taniec człowieka poruszającego się nie do taktu.
Wrodzone poczucie rytmu mówiło Brajtisowi teraz, iż z tego powodu, że usłuchał siwowłosej kobiety i pozostał z nią dłużej, niż należało, stracił ułamek czasu i czyni
obecnie wszystko niestosownie i w czasie nieodpowiednim. „Dlaczego nie walczyłem z sentymentem? myślał bezwstydnie, przecież na cudzych cierpieniach i troskach budujemy własne życie”.
W tym pomyśleniu wyraziła się jego natura. Mając wytknięty cel, nie cofał się przed niczym. Ludzie byli wygodnym chodnikiem, po którym się kroczyło. Nigdy nawet nie przyszło mu do głowy liczyć się z czystością tego chodnika.
Z łatwością, właściwą ludziom przyzwyczajonym do panowania nad sobą, położył kres niebezpiecznemu roztargnieniu. Wytężył czujność i zmusił się do skupienia rozproszonej uwagi wyłącznie w trzech kierunkach: pierwszy — jego worek z zawartością mocno kompromitującą; drugi — obecność Graasa i mogące stąd wyniknąć skutki; trzeci — cokolwiek by się stać miało, przyjechać nazajutrz do Charkowa.
To były trzy rzeczy, o których powinien był pamiętać, reszta nie obchodziła go wcale.
Jego worek podróżny leżał na stole. Obok siedział na ławce mężczyzna z semicką, bladą twarzą i purpurowymi wargami; zdawało się, że śpi.
„Prawdopodobnie jakiś buchalter”, pomyślał Brajtis lekceważąco. Jegomość ten nie wydawał mu się niebezpieczny. Jednak na wszelki wypadek powrócił na dawne miejsce.
Sąsiad poruszył się.
— Zdaje mi się, towarzyszu, że już was gdzieś widziałem — odezwał się nieoczekiwanie ospałym głosem.
— Wątpię — odpowiedział Brajtis.
— Czy nie byliście w Orle, towarzyszu?
— Byłem, ale z dziesięć lat temu.
— To szkoda, że nie teraz. Bardzo ładne miasto. Wielka kultura. Właśnie tam jadę. — Nieznajomy podniósł marzące, wyblakłe oczy. — Pracuję tam od dawna. Mam
dobrą posadę i bardzo się do niej przywiązałem. Nawet jest mi teraz jakoś tęskno. W biurze spędzam zwykle cały dzień. Pijemy sobie herbatę z kolegami. — Zmarszczył brew. — Widzę, towarzyszu, że chce się wam spać.
— Zmęczony jestem — odrzekł Brajtis i położył się na wpół, kładąc worek pod głowę. W tej pozycji uczułby najlżejsze poruszenie.
— Ano to śpijcie, ja też zasnę.
Nieznajomy zawinął się w kożuch i pochylił na piersi głowę odzianą w ciężką baranicę.
„Za nic nie pojadę! Nie chcę tam wracać”! słyszał Brajtis w półśnie. Przypomniał sobie, że krzycząc tak, siwowłosa kobieta miała rozpaczliwy strach w oczach. „Co ona robi w tej chwili?” pomyślał. Siedzi przy piecyku i coś sobie smaży — dobrze przynajmniej, że jest kucharką. Może śpiewa? Gdy skłamał przed nią dzisiaj, jak to czynił bardzo często, uspokoiła się nieco i zaczęła mu smażyć na drogę pierog i kapustą. Nuciła przy tym zupełnie ładnie. Ale... jak można śpiewać takie piosenki?
Drgnął z przerażenia i wstrętu i otworzył oczy. Owiała go nieprzeparta chęć rzucenia wszystkiego (choćby na dziś tylko!) i powrócenia natychmiast do domu. Biec po ulicach co tchu, aby natychmiast, aby jak najprędzej dowiedzieć się, co robi ta kobieta. Przecie może nastąpić katastrofa.
Lecz uśmiechnął się i znów przymknął powieki. Plecak, Graas i Charków — więcej go już nic nie obchodziło.
W poczekalni robiło się chłodno. Brajtis miał na sobie cienkie buty z obcisłymi cholewami — nogi mu marzły i zaczęły boleć. To przeszkadzało Brajtisowi usnąć, lecz jakie było jego zdumienie, gdy po minucie zapomnienia zobaczył, spojrzawszy na zegarek, że minęła druga. „Więc jednak spałem?” Z rozpaczą myślał o tym, że w ciągu paru godzin leżał bezwładny i że widocznie traci
nad sobą panowanie. Ścierpł. „Może nawet mówiłem coś przez sen, psiakrew!”
Naprzeciwko zza kolumny wyglądał kupiec Graas i dawał jakieś tajemnicze znaki.
Brajtis spojrzał na swego sąsiada, który spał mocno; przerzucił przez ramię worek i wstał. Teraz dopiero dostrze'gł, że wśród pasażerów panuje dziwne ożywienie. Na podłodze koło drzwi leżała kupa nie topniejącego śniegu. Ten sam kolejarz, który przychodził przedtem, stał obok otoczony paskarzami.
— Czy pan mnie wołał? — spytał Brajtis.
— W pańskim interesie — odpowiedział Graas. — Pan spał i nie wie...
— Że co?
Tu Brajtis spojrzał na tablicę z rozkładem jazdy i przeczytał:
Osobowy Nr 1414 Odessa—Charków spóźniony
o 18 godz.
— A! — zawołał.
— To nic nie szkodzi — uspokoił go kupiec. — Właśnie znaleźliśmy wyjście. Czy da pan swoją część, żeby posmarować zawiadowcę? Każdy daje po dziesięć kawałków.
Brajtis zasępił się. Znał na pamięć wszystkie plakaty wiszące na ścianach dworca: „Religia — opium dla ludu”, „Wesz to największy wróg proletariatu”. Lecz był także plakat: „Sąd proletariacki karze w równej mierze i biorącego, i dającego łapówkę”.
— Nie wiem, na co panu pieniądze — rzekł po chwili
— lecz w ten czy inny sposób muszę dziś wyjechać. Jeżeli potrzebuje pan dziesięciu kawałków, by mi w tym pomóc, mogę je panu dać.
Mówiąc to, zbliżył się razem z Graasem do rozmawiających.
Kolejarz miał opuchniętą z zimna twarz; Stał koło pieca ledwie ciepłego, płaszcz jego parował i śmierdział mokrym psem.
— Osobowy, towarzysze, może nawet za tydzień nie przyjdzie — mówił — chociaż wiatr, Bogu dziękować, ustał. Towarowy natomiast w drodze; za kwadrans tu będzie. . • -
Brajtis uczuł, jak Graas szturchnął go poufale. Odwrócił się wściekły.
„Jaki on piękny, gdy się gniewa”, pomyślał entuzjastycznie tamten. Oczy Graasa łzawiły się od wręcz zmysłowego zachwytu. Pomimo to powiedział gderliwie:
— Niech się pan tak nie ciska, panie Brajtis. Jeśli pan chce jechać, to proszę przyłączyć się do nas. Zawiadowca ruchu ma nas wpuścić do towarowego, robimy więc maleńką kwestę. My z Pikusem pójdziemy zaraz do kancelarii.
Paskarze otoczyli ich kołem. Pikus wysunął się naprzód.
— Wszystko jest jasne i proste — rzekł stanowczo — jeśli towarzysz Brajtis chce jechać, to proszę o dziesięć... i pan również — dodał.
Nagle Brajtis zauważył, że w oczach Pikusa odbiło się niesamowite przerażenie. Patrzył gdzieś w przestrzeń ponad jego lewym ramieniem.
„Coś tu jest nie w porządku”, pomyślał Brajtis, nic nie rozumiejąc. Lecz w tej samej chwili usłyszał koło lewego Ucha znajomy bezbarwny szept:
— Towarzysze, kto daje łapówkę? Jestem członkiem czeka.
Brajtis poczuł ciężar własnego plecaka. Pewien papier, znajdujący się w pierogu z kapustą, zaważył osiemdziesięcioma kilogramami rozstrzelanego człowieka. Trzymając się kurczowo rzemienia, odwrócił się powoli.
— Natychmiast każę was wszystkich aresztować i roz
strzelać, skurwysyny — sennie ciągnął sąsiad w czerwonym kożuchu. Zrobił krok naprzód i obracając głowę na karku, pokazał wszystkim po kolei swoją przeraźliwie białą twarz. W rysach tej twarzy stanowczo krył się jakiś nonsens. Lecz dopiero po dwunastu mniej więcej godzinach Brajtis zrozumiał tajemnicę tego wyrazu.
— O jaką łapówkę chodzi wam, towarzyszu? — zawołał Pikus i cofnął się — czyście zwariowali?
— Oddajcie wszystkie pieniądze, któreście zebrali — rzekł człowiek w kożuchu — oddajcie, bo was wsadzę do piwnicy.
— Nie śniło się nawet nikomu o żadnej łapówce — zaczął Pikus, lecz Brajtis nie usłyszał już nic więcej. Nie zwlekając, w natchnionym skupieniu ducha, zdecydował się i krzyknął najpiękniejszym, na jaki się mógł zdobyć, głosem:
— Dobra, towarzyszu! Trzeba raz skończyć z tym bałaganem...
Zaśmiał się melodyjnie i przeciągle, jak gdyby zobaczył coś bardzo śmiesznego i ładnego zarazem, obrócił się na pięcie i starając się nie spojrzeć wstecz ani razu, wyszedł z poczekalni. Wiedział, że człowiek w kożuchu patrzy podejrzliwie na jego plecy, nadał im więc jakieś szczególnie sympatyczne i beztroskie wygięcie. Dopiero w hali bagażowej rozprężył się. Prześladowało go wciąż wrażenie, że czyni wszystko w chwili nieodpowiedniej, i dlatego trapią go niepowodzenia. Postanowił jednak decyzji nie zmieniać.
„Zanim oni się pogodzą, zdążę wyjść na peron", pomyślał i zbiegł po schodach na dziedziniec.
Śnieg wielkimi płatami pokrył mu od razu czapkę i płaszcz. Gdzieś bardzo nisko, prawie nad głową, mknęły szare chmury.
Naciągając po drodze rękawiczki, biegł wzdłuż otacza
jącego dworzec płotu. Widział, że w rogu jest furtka nigdy nie zamykana. Przez nią wydostał się na peron.
Nad wielkim zegarem kolejowym wskazującym godzinę 3 paliła się mętna, żółta latarnia. Śnieg wirował dokoła jak kwiaty mlecza. Z oddali dochodziło jednostajne wycie lokomotywy.
„W sam czas, zdaje mi się”, pomyślał Brajtis. Dostrzegł przez mgłę trzy plamy świateł nadchodzącego pociągu. Pamiętał, że towarowy ma się zatrzymać tuż obok, na pierwszym torze. Ukrył się za jakimś budynkiem i czekał. W tym samym momencie wyszedł z biura kierownika ruchu jakiś człowiek, przypuszczalnie sam zawiadowca. W mroźnym, czystym powietrzu słychać było wyraźny, dobitny turkot kół. Przypominało to serce tętniące powoli, lecz mocno. Brajtis poprawił na plecach worek i przygotował się do skoku. „Jak on się wlecze”, pomyślał. I nagle bicie serca stało się nierówne, szalenie przyspieszone jak u biegnącego zdyszanego człowieka. Rytm zmienił się. Zza śnieżnej kurtyny wyłonił się ciemny kształt lokomotywy. Raz — dwa, raz — dwa, dudniły koła; Brajtis czuł, jak serce jego, ściskając się kurczowo, wtórowało im. Zorientował się prawie natychmiast: pociąg z wyjątkową jak na towarowy szybkością wjechał na ostatni tor.
Wtedy Brajtis rzucił się na przełaj. Przeskoczył przez szyny, potknął się o próg kolejowy i biegł dalej, aż znalazł się na trzecim torze. Lecz było już za późno. O krok od niego przebiegł ostatni wagon. Brajtis skoczył naprzód, wyciągnął rękę, żeby się chwycić poręczy, lecz znowu potknął się o szynę i z pomrukiem wściekłości zwalił się w śnieg. Plecak przeszkadzał mu wyprostować się i wstać szybko. Tarzał się przez chwilę w śniegu jak epileptyk, a gdy wreszcie podniósł się, zobaczył tylną latarkę uciekającego pociągu, a tuż przed sobą jakiegoś człowieka w czerwonym kożuchu. Poznał go od razu.
— Nie potłukłem się ani trochę — powiedział — wv, towarzyszu, też chcieliście się dostać na towarowy?
— Owszem — odrzekł tamten sennie — mam do tego prawo. Ale ten drań zawiadowca przestraszył się awantury i puścił pociąg całą parą przez ostatni tor.
Szli powoli z powrotem do poczekalni, wybierając miejsca, gdzie śnieg był mniej głęboki.
— Nastraszyłem tych Żydów... — ciągnął — tędy, towarzyszu, łatwiej... Nie znoszę Żydów, gdy tchórzą. Mam prawo tak mówić, ponieważ sam jestem z Żydów.
— Nastraszyliście ich porządnie — zwodniczo zaśmiał się Brajtis.
— Podobacie mi się, towarzyszu — cedził tamten — macie sympatyczny śmiech. Czy gracie w szachy?
— W szachy? Owszem.
— To bardzo dobrze. Mam szachy w walizce. Zagramy, co?
— Nie wiem, co będę robił z czasem — odpowiedział Brajtis ostrożnie. „Po licha mu szachy?”
— Mamy czas, towarzyszu, do siódmej. Moje Żydki proponują jechać do stacji węzłowej na saniach. Wszystkiego czterdzieści wiorst... Ciekaw jestem, jaka pogoda jest obecnie u nas, w guberni orłowskiej.
W bufecie zamówił dwie szklanki herbaty i wziął spod lady swoją walizkę. Usiadł na dawnym miejscu i wyciągnął do Brajtisa rękę.
— Nazywam się Bielicz — przedstawił się — Roman Bielicz. Jestem zastępcą naczelnika czeka w Orle. Bardzo ładne miasto.
Brajtis oparł się łokciem o worek leżący obok. Z ulgą namacał coś miękkiego. Był to pierog z kapustą.
— A wy kim jesteście?
— Jestem architektem — odpowiedział i dodał bezczelnie: — obecnie odnawiam domy.
— Aha. No więc zagramy partyjkę?
Towarzysz Bielicz położył na stół ładną skórzaną walizkę i otworzył ją, nie spiesząc się. Brajtis zauważył, że była prawie pusta. Leżały w niej lakierowane wysokie buty, pudełko z szachami i dwie bomby.
Każdy szachista ma swój odrębny styl gry, często mało uchwytny, lecz zawsze zdradzający jego charakter.
— Tetete — odezwał się towarzysz Bielicz — jesteście, widzę, bardzo sprytny.
Zaatakował stojącego pośrodku konia.
Brajtis niewinnie: — Dlaczego? czy wnosicie to z gry w szachy? — i ostrożnie usunął konia.
— Właśnie — odparł towarzysz Bielicz.
Schyleni nad szachownicą, widzieli tylko białe i czarne kwadraty. Nagle uczuli obaj, że partia przybiera charakter przykrej osobistej sprzeczki. Pewne posunięcia wydawały się obelgami.
„Co on sobie wyobraża, przecie ucieknę mu z koniem”, pomyślał Brajtis, lecz w tej chwili Bielicz podniósł na niego zdziwione oczy.
— Zabawny z pana człowiek — powiedział — przecie i tak wszystko jedno, ja was daleko od siebie nie puszczę.
„Muszę przegrać, postanowił Brajtis, w przeciwnym razie nie będzie miał do mnie zaufania.” Wziął do ręki konia i z wolna przestawił go na dawne miejsce pośrodku szachownicy. Czuł przy tym odrobinę pogardy dla siebie, że stchórzył i nie doprowadził swego zamiaru do logicznego końca.
Towarzysz Bielicz chrapnął, jakby się nagle obudził.
— Aha — powiedział zaspanym głosem. — Wiedzia-
łem, że ze swoim koniem tu wrócicie. Zawsze wiem, co zrobicie z koniem.
— A to w jaki sposób, ciekaw jestem.
— Inteligenckie posunięcia. Wiedziałem, że nie wytrzymacie napięcia — rzekł Bielicz zagadkowo i znów zasnął.
— Nie rozumiem — odrzekł Brajtis; nie myślał już
o szachach. Uczuł ponownie szalony niepokój. „Ta kobieta potrafi każdego doprowadzić do szaleństwa”. Trzeba było wczoraj wrócić do domu. Lecz kto mógł wiedzieć, że osobowy nie przyjdzie? Koło wypadków wciągnęło go w swój wir i szarpało nim jak młyn wodny zaplątaną szmatą.
— Zagramy jeszcze? — spytał towarzysz Bielicz. — W szpitalu grywaliśmy z sąsiadem do dwudziestu partii dziennie.
— W szpitalu?...
— Tak jest. Przed paru tygodniami robiono mi operację. Leżał ze mną bardzo niegłupi robotnik, taki wiecie, porewolucyjny typ. Grał nieźle i był niezłym partyjni- kiem, chociaż nie miał prawej ręki i miał wstręt do mechanizacji.
— Wstręt do mechanizacji? — zdziwił się Brajtis.
— Mechanizacji, towarzyszu. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, mówiłem, że stracił rękę. W ciągu dziesięciu lat podawał pod prasę jakiś materiał, który mu dostarczano co parę sekund. Materiał ten, nim doszedł do niego, wędrował z rąk do rąk. Otóż pewnego razu pierwszy robotnik spóźnił się w swej pracy o jedną tylko sekundę. Wskutek tego ostatni, który jemu podawał, spóźnił się również, i mój sąsiad, nie mając nic innego do podłożenia pod prasę, siłą bezwładu podłożył własną rękę. Ucięło mu palce, aż miło. Nie mógł uczynić inaczej, gdyż sam stał się maszyną... Zaciekawiło to was, towarzyszu?
— Oczywiście — rzeki Brajtis. Zastanawiał się nad nowym zbiegiem okoliczności. W jaki sposób Bielicz trafił na podobny temat? Czy nie przypomina to czytania cudzych myśli? Przecie ten robotnik postradał rękę tylko dlatego, że w pewnym momencie nie potrafił zmienić rytmu.
— Oczywiście — rzekł, z trudem odrywając oczy od własnych palców. „Ale mimo wszystko saniami pojadę”, pomyślał. Czy było bowiem jakie inne wyjście?
— To ciekawa historia — kończył, wstając — lecz na nas już czekają. — Uśmiechnął się ujmująco i uścisnął Bieliczowi dłoń. — Już biały dzień... A w szachy gram gorzej od was.
Wśród obłoków tytoniowego dymu snuły się zmęczone postacie. Za oknami widać było nagie gałęzie akacji i dachy budynków.
Brajtis włożył plecak i nie czekając na czekistę, wyszedł razem ze wszystkimi na podwórze.
Mroźne powietrze uspokoiło jego nerwy. Stojąc na schodach, widział przed sobą wymieciony przez wiatr dziedziniec i zaspy śniegu leżące u płotu.
„Pogoda”, pomyślał z ulgą. Było to pierwsze powodzenie, pierwsza okoliczność sprzyjająca od szeregu godzin. Przy takiej pogodzie dojadą w porę do stacji węzłowej. Wszystko będzie jak najlepiej. W nocy, a zwłaszcza nad ranem skłonny jest człowiek do przesady, złych przeczuć, pesymizmu, a nawet do mistycznej wykładni zwykłych wypadków.
Pięcioro szerokich chłopskich sań wjechało na dziedziniec, brzęcząc dzwoneczkami. Paskarze z swymi pakami kręcili się obok nich.
Wtem zauważył Brajtis idącego ku sobie Graasa. - Graas wymachiwał rękami, głowa zaś drgała mu wyraźnie. Wyglądał na człowieka czymś mocno przygnębio
nego i wzruszonego. Jedynie oczy łzawiły mu jeszcze melancholijnie i słodko.
— Proszą pana — powiedział i wziął Brajtisa pod rękę — czy ten czekista też pojedzie z nami? Trzeba by uniknąć jego towarzystwa. Wątroba mnie boli ną samą myśl o tym, co on mógł był z nami zrobić dzisiejszej nocy.
Brajtis usunął się: dotknięcie ręki Graasa sprawiło mu przykrość.
— Ma pan coś na sumieniu, drogi panie Graas — rzekł wzgardliwie — i jest pan w swoich odruchach najbardziej ekspansywnym człowiekiem, jakiego znam.
— To nic nie szkodzi — odpowiedział kupiec i znowu wziął go pod rękę. — Jestem trochę za stary i za nerwowy. — Mrugał prędko zmęczonymi, spuchniętymi po nie przespanej nocy powiekami. Stanowczo działy się z nim rzeczy niesamowite, i prawie że nie poznawał samego siebie. Wrażenie, że zatraca poczucie własnego „ja” i że jest obecnie całkiem nowym człowiekiem, jak gdyby urodzonym po raz wtóry, zaczęło się w nim od tej chwili potęgować, aż doszło wreszcie do poczucia zupełnego przeistoczenia się w niemowlę.
Miał za sobą zwykłe i szare życie żydowskiego kupca, w którym głównymi zdarzeniami były pomyślne lub niepomyślne transakcje. Handel, w którego tradycjach i atmosferze był wychowany, stał się dlań już od lat funkcją fizjologiczną o wartości jedynie negatywnej. Pieniądz jako cel przestał być namiętnością, stal się nużącym przyzwyczajeniem.
W doskonałej zgodzie z samym sobą, nie mógł mieć obiektywnego wyczucia życia, lecz był pospolitą jego cząstką, czymś w rodzaju drzewa rosnącego na chodniku koło czarnej giełdy. Obecnie wiedział, że się coś zmieniło, lecz nie uświadamiał sobie dokładnie, na czym ta zmiana polega. W każdym razie odnosił się do życia nieco inaczej,
a liryzm rósł w nim z minuty na minutę, grożąc nie- bawem wybuchem jakiegoś sentymentalnego obłędu.
— Och, pan jest młody — rzekł do Brajtisa pozornie bez związku z tym, co myślał, chociaż związek ten istniał i mechanizm jego był bardzo prosty. — Ja zaś jestem stary, a dzieci nigdy nie miałem, taki los.
Zamiast odpowiedzi Brajtis odsunął się od niego z niepokojem. Przyszła mu bowiem do głowy niedorzeczna myśl, że Graas po to tylko trzyma go za łokieć, aby sięgnąć niepostrzeżenie do worka.
Był to oczywiście nonsens. Maskując swój odruch, uniósł ramiona.
— Nie jestem pewien — rzekł z tą nieubłaganą grzecznością, którą zawsze drażnił i zniewalał w równej mierze — nie jestem pewien, czy mnie cokolwiek upoważnia do wysłuchiwania tak poufnych zwierzeń...
Uśmiechnął się samymi tylko wargami, przy czym oczy jego pozostały nieruchome i przykre.
— Oj, panie Brajtis, źle z panem — syknął Graas znowu opanowany przez nienawiść. Miotany krańcowymi uczuciami, przypominał człowieka, którego z łaźni wyrzucono na śnieg, aby zaraz wciągnąć go z powrotem do gorącej kąpieli.
Wtem rozległy się kroki, śnieg zaskrzypiał przeciągle
i smętnie, a na górnych schodach ukazał się towarzysz Bielicz. Stał z zamkniętymi oczami jak ślepy, a w niezgrabnie odstającej od tułowia ręce trzymał walizkę.
„Więc jechać z nimi czy nie?” wahał się Brajtis. Jechać nie chciało mu się. Jakieś „ja”, czuwające nad nim i jego równowagą duchową, mówiło mu: nie jedź. Natomiast rozum przychodził raz po raz do wniosku, że jechać musi niezwłocznie, jeżeli chce być w oznaczonym terminie w Charkowie. Taka dwoistość i niezwykła u niego niepewność niepokoiła go i przestraszała. Czuł, że grzęzawisko wypadków wciągnęło go już po kolana.
Bezmyślnym wzrokiem spojrzał na swoją rękę. „Robotnik musiał włożyć pod prasę palce, musiał, gdyż był do tego stopnia uległy kolejności i determinacji zjawisk...
I ja również mogę stracić rękę”.
— A więc, panie Graas —r rzekł, schodząc po schodach — czy to pan wynajął chłopów? po ile płaci im się za sanie?
— Po dwadzieścia pięć... Może pan siądzie razem ze mną? — natarczywie zapytał. Graas. Był znowu względnie spokojny, chociaż czuło się, że gotów jest każdej chwili z przymilającego stać się krwiożerczym.
— Wszystko mi jedno — odpowiedział Brajtis. — Zaraz przyjdę.
Zawrócił i nie spiesząc się poszedł w stronę peronu. Wydostał się przez tę samą co w nocy furtkę. Szedł wysmukły i sztywny, zdumiewając wszystkich sprężystym, rzec by można wojskowym sposobem trzymania się.
Był uśmiechnięty i wyglądał beztrosko. Nikt nie przypuściłby, że jest ponury i że powziął przed chwilą przykre postanowienie.
Wszedł do maleńkiego domku po prawej stronie dworca, gdzie wapnem napisane było na ścianie: dla mężczyzn. Był to wychodek najbardziej prymitywny, nie było tam nawet na czym siąść, po prostu — czerniała jama.
Obejrzał się, chociaż wiedział, że nikogo wokoło nie ma, i opuścił do łokcia rzemień plecaka. Potem zrzucił go z pleców i szarpiąc za sznurek otworzył.
Wszystko leżało tak, jak sam zapakował. Trochę bielizny, tytoniu i ten pierog z kapustą. Był dość duży, kwadratowy, z kruchego ciemnego ciasta. Lecz nie po to go wydostał, aby oglądać czy też kosztować. Zresztą oglądać — owszem; najważniejsze było to, że był nietknięty.
Obejrzał się raz jeszcze za siebie i z rozmachem wrzucił go do cuchnących czeluści. Poczekał, aż się cały za-
37
nurzył. Wówczas pewnym, sprężystym krokiem wyszedł □a peron.
Uśmiechając się, zbliżył się do sani na dziedzińcu. Zobaczył, że były wolne tylko ostatnie, więc się ku nim skierował.
— Niech pan siądzie z nami! — krzyknął kupiec Graas z sąsiednich sani. Leżał w słomie razem z Pikusem. — Zmieścimy się jakoś.
— A któż jedzie na tamtych? — spytał Brajtis, lecz spojrzał do góry i domyślił się tego od razu. Zobaczył bowiem, że na schodach, w tej samej pozycji co pięć minut temu stoi nieruchomo towarzysz Bielicz. Oczy miał zamknięte jak ślepy, a w niezgrabnie odstającej ręce trzymał walizkę. , ; •
Nagle drgnął i miarowym krokiem zszedł na dół. Zatrzymał się koło Brajtisa.
— Znów jesteśmy razem — powiedział, kładąc walizkę na dno sań — podobacie mi się bardzo, towarzyszu.
Rozciągnął wargi od ucha do ucha i nie wiadomo w jakim celu — czy żartował sobie, czy kłaniał się komuś niewidzialnemu — zdjął z głowy siwą baranią czapę. Okazało się, że towarzysz Bielicz jest rudy.
Wyglądało to tak, jakby głowę miał we krwi.
V
Sanie ruszyły.
Na wschodzie słońce wisiało niewyraźną żółtą plamą. Tu i tam przesuwały się po niebie szare chmurki.
— Robi się zimno! — zawołał Graas ze swoich sani. Chciał za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę Brajtisa, lecz tamten nie raczył nawet odpowiedzieć. Cóż z tego, że zimno? Oczywiście, że zmarznie w drodze, chociaż
poranek nie wróżył ani szczególnie zimnego dnia, ani śniegowej burzy.
Jechali po cichych ulicach miasteczka; niezwykła karawana zdumiewała sennych sklepikarzy i robotników zamiatających trotuary. Śnieżne zaspy leżały wzdłuż jezdni.
Gdy wyjechali za miasto, okazało się że po wczorajszej wichurze sanna była zła. Samotny ślad czyichś płóz wił się przed nimi dwiema błękitnymi wstęgami. To było wszystko. Na prawo i na lewo leżał śnieg.
Miasto niknęło z oczu. Brajtis szukał ulicy Czerwonej, która z daleka wyglądała jak brudny korytarzyk. Domyślał się, że tam powinien być jego dom. A czy ona już wstała? Prawdopodobnie. Smaży sobie coś i znowu śpiewa. Och, te piosenki, żeby je czart porwał!
Odwrócił się pośpiesznie.
— Boję się, że zmarzniecie, towarzyszu — rzekł Bie- licz.
— To trudno — odparł niechętnie.
Ze smutnym krakaniem wyfrunęło z wąwozu kilkanaście wron i zataczając coraz to węższe koła, siadło na drzewach podmiejskiego lasku. Był to ostatni ciemny punkt na całej przestrzeni. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, leżał śnieg jak rozfalowane białe morze. Niebo było jasne, podobne do sinego marmuru, i tylko na wschodzie szare chmurki kłębiły się wciąż jak dym ulatujący z niewidzialnych kominów.
Z przednich sani zeskoczył młody ładny Żyd i zaśpiewał falsetem:
Okropny hałas w domu Sznajersona,
Tam taki bal, że ai się dymi,
Tam żenią syna Salomona...
Drugi, krępy i niski, zeskoczył również i obaj biegli po śniegu.
Mróz tężał. Na wschodzie dymki zlały się w jeden obłok, który dotarł aż do samego słońca i rozlany po niebie pokrył je mętną zasłoną. Wtedy zaczął padać śnieg. Z początku małe przeźroczyste płatki spokojnie
i powoli opadały na zaśnieżone pola. Delikatne gwiazdki śnieżne kładły się puchem na kożuchy i płaszcze jadących, na grzbiety i pyski chłopskich koni i ginęły natychmiast od samego dotknięcia. Potem płatki zaczęły się stopniowo zwiększać, i śnieg stawał się coraz bardziej
i bardziej gęsty.
Brajtis uczuł przejmujący chłód, wyprostował się i zeskoczył z sań. Prawie wszyscy biegli po śniegu, tupiąc przesadnie nogami, żeby się zagrzać. Tylko towarzysz Bielicz leżał nieruchomo i spał zawinięty w kożuch.
Kupiec Graas biegł o parę kroków przed Brajtisem, ciężko sapiąc. Obejrzał się i chrząknął:
— Hę? ładny czas? Najwyraźniej pogoda się psuje. — Zatrzymał się, poczekał na Brajtisa i biegnąc obok: — Myślę, że zrobiliśmy ze sześć kilometrów?
Stary chłop, leniwo popędzający konia, spojrzał na nich trwożnie.
— Zapewne — wtrącił. Jego pomarszczona ziemista twarz była mokra od śniegu. Płatki padały coraz większe.
Kupiec Graas myślał: „Może to nie przypadek, że ten czekista jedzie razem z Brajtisem? Może Brajtis — to jego kolega? Trzeba pozbyć się ich towarzystwa”.
Poczuł przed chwilą dreszcze i zaczął rozcierać sobie brzuch i ramiona. Właściwie nie tyle dokuczało mu zimno cielesne — miał futro i ciepłą bieliznę pod spodem — ile ogarnął go nagle chłód duchowy. Ta podróż saniami wydawała mu się karykaturą całego jego nierzeczywistego życia. Nierzeczywistego — gdyż kupiec Graas zaczął wątpić w realność otaczających go przedmiotów i zjawisk. Wynikało to prawdopodobnie z przemęczenia, a także z nużącej jednostajności dnia powszedniego —
r
ale stało też niewątpliwie w jakimś niezrozumiałym związku z Brajtisem.
Niezdolny na ogół do samoanalizy, kupiec był przykro zaskoczony pierwszą próbą spojrzenia na siebie samego z boku. Zobaczył siebie spieszącego na łeb na szyję do jakiegoś tam miasta, aby masło, które już zaczęło się psuć w jego koszu, nie zepsuło się do reszty, i przyniosło mu przy sprzedaży zysk, na który liczył.
Było to głupie, i nie warto było po to biec w kaloszach po śniegu, śmiesznie wymachując rękami i umizgując się do jakiegoś podejrzanego młokosa. Czy wypadało jemu, siwiejącemu, zmęczonemu kupcowi, wieść taki żywot?
„Ten Brajtis, myślał ponuro, patrząc na wirujący śnieg, co mnie ten łajdak może obchodzić? Niechby to nawet był sam Dzierżyński, czy on mi dziecko zrobi w kieszeni, czy co? Mam swoje interesy, które prowadzę na swój sposób, i nic więcej”.
Ciężko i wściekle sapiąc, biegł dalej. W pewnej chwili odwrócił głowę i spojrzał na Brajtisa. Wydał mu się obrzydliwy. Podziwiał siebie, że jeszcze niedawno ten człowiek miał na niego jakiś niewytłumaczalny wpływ.
Aby uczuć w sposób namacalny swoją niezależność, wyrzekł głosem pełnym niepohamowanej wyższości:
— Biedak z pana, panie Brajtis. Wiem, że tylko bardzo pilne sprawy mogły pana zmusić do tak nagłej podróży. Ale nie bójcie się, nie powiem o tym nikomu.
Roześmiał się protekcjonalnie i wlazł z powrotem do sań. Nie zainteresował się nawet, jakie wrażenie wywarła jego uwaga. Lecz, gdy położył się na słomie obok Pikusa, którego twarz zdawała się pokryta kawałkami waty, pomyślał znów o swoim życiu i zrobiło mu się smutno. Patrząc na brudnawe niebo, z którego coraz mocniej prószył śnieg i gdzie kłębiły się dymy, trwożnie zasłaniając spłowiałe słońce — myślał melancholijnie
i prawie że rozpaczliwie o swej samotności.
Przypomniał sobie żonę, starą rozczochraną babę, która rodziła cztery razy, za każdym razem przedwcześnie i za każdym razem martwego chłopca.
„Gdyby nie to, myślał, kto wie, wszystko miałoby może więcej sensu”. W każdym razie mógłby zbijać pieniądze, powiedzmy, dla dzieci, i wtenczas byłoby warto znosić to wszystko. Zresztą, czy pieniądze nie mają żadnej wartości jako takie?
Myśl o pieniądzach nasunęła Graasowi pewne wspomnienie. Któregoś popołudnia, gdy grał na flecie, weszła do pokoju żona. „Rzuć to głupie granie — zawołała — aż uszy puchną! Cała ulica śmieje się, że grasz na flecie, siedząc w kalesonach. Daj lepiej pieniędzy na obiad!” -■:&
Prawdopodobnie nieznaczne to zdarzenie musiało mu sprawić głęboką przykrość, skoro teraz, po tylu latach przypomniał je sobie ni stąd, ni zowąd. Wspomnienie to wzmogło w nim uczucie, że jest samotny i krzywdzony przez cały świat.
— Czemu pan wzdycha? — obudził go nagle z przykrych marzeń Pikus; jubiler zezował z ciekawości. — Panu już od dłuższego czasu coś dolega? Czy nie obrączki przypadkiem?
Jubiler wiedział o wszystkim, tak ..przynajmniej mówiono o nim w mieście, lecz na pewno nie wiedział o tym, co się dzieje w duszy Graasa. Gdyby był wiedział — poszedłby lamentować do synagogi i zmieniłby swój pogląd na ludzi i na ich namiętności; nigdy by również nie zadawał niepotrzebnych pytań.
— Panie Pikus... — rzekł Graas mętnym głosem
i westchnął. Śnieg wirował przed jego oczami razem z ponurymi myślami. Nie znany mu dotąd stan psychiczny narkotyzował go, lecz nie podniecał: wywoływał tylko mdławą senność. — Panie Pikus — ciągnął dalej — mówiłem panu, że nigdy więcej nie będę się puszczał na
takie afery jak obrączki, i naprawdę nie mam już z tym nic wspólnego.
Kłamał. Gdy parę miesięcy temu zawiódł się na Braj- tisie, znalazł sobie innego wspólnika. Nie mógł przecież jakiś smarkacz odstraszyć od spekulacji doświadczonego, odważnego kupca, który nieraz potrafił dzięki łapówkom wymigać się nawet samej czerezwyczajce. Miał głębokie przeświadczenie, że Brajtisa potrafiłby również przekupić, chodziło tylko o wielkość kwoty.
„Ha, pomyślał z triumfującą złośliwością, każdego człowieka można kupić, jeżeli się umiejętnie potargować. Matkę rodzoną zabije, wszystko do cholery zdradzi. Zależy tylko od wysokości kwoty. Im człowiek jest uczciwszy, tym taniej się sprzeda. Najbardziej zaś nieuczciwy łotr zażąda miliona”.
Z satysfakcją spojrzał raz jeszcze na biegnącego po zaspach Brajtisa, żeby ocenić na oko, ile też może być wart.
Zaśnieżony, prawdopodobnie porządnie zmarznięty, borykał się Brajtis ze wzmagającym się wiatrem. Schyloną twarz miał do połowy schowaną w podniesionym kołnierzu palta.
Cała sylwetka jego znów wydała się kupcowi wstrętna
i ohydna aż do mdłości. Stwierdził z przyjemnością, że jest już spod jego uroku raz na zawsze wyzwolony.
„Parę drobnych tysiączek wystarczy”, pomyślał z brutalną radością, że może choć w duchu upokorzyć tego obrzydliwego człowieka. Odwrócił czym prędzej głowę
i wyciągnął się z zadowoleniem. Rozważanie na temat przedajności świata przyniosło mu ulgę, za pozorną zmiennością wszystkiego krył się bezwzględny imperatyw — pieniądz.
Odnalezienie tego starego wiernego przyjaciela wśród zupełnie nowych, obcych uczuć, z którymi szamotał się od niedawna, było dlań niespodziewanym ratunkiem.
Rzeczywiście, jaką wartość, u licha, mogą mieć uczucia, jeśli każde z nich można zamówić jak parę butów u szewca czy też kupić niby pierwszy lepszy towar na rynku? Potęga pieniądza olśniła go jak za dawnych lat,
i Graas znowu odzyskał normalne poczucie rzeczywistości. Miał wrażenie, że we wszechświecie, w którym się coś było popsuło, którego spokój został nagle przez coś zakłócony, panuje obecnie znowu absolutna harmonia. Całkiem uspokojony zaczął myśleć o swoich codziennych sprawach. Weksle, procenty, brutto, netto — razem ze śniegiem rzuciły się na niego w zawrotnym pędzie. Po raz nie wiedzieć który obliczał ewentualny zarobek w Charkowie na produktach i dolarach, które sprzeda z dwunastoipółprocentowym zyskiem. Handlowa arytmetyka poniosła go na skrzydłach liczb do jakiejś idyllicznej krainy, gdzie wszystko jest proste i jasne jak w buchalteryjnej księdze i gdzie w każdym razie nie ma głupiej szarpaniny różnorakich wątpliwości.
„Dam sobie z nimi radę”, uśmiechnął się kupiec Graas, zwycięski i pewny siebie, mając na myśli czekistę w kożuchu, a przede wszystkim Brajtisa z jego czarami. „W ogóle każdemu życzę, by tak sobie dawał w życiu radę, jak ja to potrafię”.
Pijany handlową arytmetyką, leżał na saniach jak gruba, stara, zadowolona z siebie Świnia.
Ale z harmonią świata nie było wszystko w takim porządku, jak mu się zdawało.
Przeciwnie, w sposób wyraźnie dysharmonijny budziły się wokoło żywioły.
Wiatr, który, nierówny i nieśmiały, zrywał się przed-
. W?*
tem tylko od czasu do czasu, dął obecnie w dwóch kierunkach z wciąż wzrastającą siłą. Bez ustanku prószący śnieg nie padał już na ziemią, lecz wirował w powietrzu w coraz gwałtowniejszych pląsach. Mróz tężał.
„Ależ pogoda, myślał Brajtis, szczęście, że nie tak daleko mamy jechać”. Zamknął oczy, gdyż garść śniegu chlusnęła mu w twarz.
Wtem w tyle ktoś krzyknął:
— Uwaga! Hop, hop!...
Słychać było obelgi:
— Ostrożnie, bydlaku!
Odwrócił się i zobaczył, że o dwadzieścia kroków od niego jadą kłusem zaprzężone w parę koni sanie, których obecności dotychczas nikt nie zauważył. Bezszelestnie jak widmo wynurzyły się z tumanu. Były wielkie, naładowane pakami pełnymi butelek; paki wznosiły się wysoko ponad głową siedzącego na przodzie chłopa. Drugi chłop, chudy, z maleńką lnianą bródką, leżał w słomie na samej górze.
— Bracie, uwaga! — krzyczał.
Zahaczył płozami ostatnie sanie, na których spał Bie- licz, a potem zataczając łuk, wyprzedził wszystkie inne.
Okropny hałas w domu Sznajersona...
Młody ładny Żyd w czarnej czapce z nausznikami, z którymi igrał wiatr, urwał nagle i zaśmiał się falsetem. Na drugich i trzecich saniach śmiano się również. Ten śmiech nie podobał się woźnicy Brajtisa. Otarł ziemistą, pomarszczoną twarz.
— Zobaczycie, co to znaczy śmiać się w taką pogodę.
— Co? — zapytał Brajtis.
Lecz stary chłop patrzył w białą przestrzeń i milczał. Tylko szkapa kulejąca obok podniosła pysk i głośno parsknęła.
Słońce było już dość wysoko, lecz nie wiadomo z któ-
I ■ RM RH I
rej strony, ponieważ zasłaniała je śnieżna mgła. Wiatr wzdychał i jęczał. Nagle poprzez westchnienia i jęki, dosięgnął Brajtisa okrzyk:
— Hop, hop!...
Podniósł oczy i spojrzał przed siebie, ale śnieg mu zasypał powieki, więc nic nie dojrzał. Dopiero po dłuższej chwili domyślił się, że to na przednich, nikomu nie znanych saniach z butelkami ktoś krzyczy:
— Hop, hop!...
Potem nastąpiła przerwa. Po tej przerwie zobaczył, jak chłop leżący na butelkach ukląkł i z twarzą ku nim zwróconą, krzycząc bez ustanku, pokazywał coś ręką. Wiatr szarpał jego lnianą bródką i podnosił do góry kołnierz kożucha.
Z początku nic nie można było zrozumieć. Wiatr rozrywał słowa na dudniące strzępy, szarpał nimi i roznosił wokoło tylko jedną samogłoskę:
— A-a-a-a-a-a-
Dopiero później można było rozróżnić:
— Bra-a-cie, uwa-a-ża-aj!
Chłop wskazywał coś przed sobą na mętnym horyzoncie. Widząc, że go nikt nie słyszy, wstał z kolan i kołysząc się na stosie butelek, złożył ręce w tubę wokoło ust.
— Fu-ha...! — wrzasnął.
Z tyłu powtórzono ze zdumieniem: —Fu-ha... — lecz wiatr natychmiast połknął to słowo.
—- Co to znaczy „fu-ha”? — zapytał Brajtis woźnicy. Staruszek szedł obok i bił się rękami po udach.
— Tam oto fuha — powiedział, wskazując palcem.
Wiatr uspokajał się, zrobiło się ponuro i mglisto.
Na widnokręgu na tle ciemnego dymu jaśniała niewielka, przypominająca księżyc w pełni, srebrna plama.
— Co się stało? — odezwał się jeden z chłopów.
Plama na widnokręgu stawała się wielka i rozmazana.
Staruszek z pomarszczoną twarzą chwycił szkapą za uzdę i zatrzymał.
Na saniach poruszył się wówczas towarzysz Bielicz. Założył starannie jedną połę kożucha na drugą, nasunął na czoło baranicę i podniół głowę.
— Halo! — zawołał na Brajtisa.
— O co wam chodzi? — zapytał, włażąc na sanie.
O nic. Mam wrażenie, że coś się popsuło. Nie wiecie, towarzyszu, co znaczy „fuha”?
— Nie wiem. To jakieś tutejsze słowo.
Sanie stały. Konie chrapały, przebierając na miejscu nogami. Para kłębiła się z ich nozdrzy i szronem opadała na grzywy.
Nagle znowu nadciągnął wiatr, lecz teraz ze wszystkich stron na raz. Podniósł gdzieś w oddali z ziemi słup śnieżnego kurzu i pędził tę wirującą kolumnę przez pola
i wąwozy, aż rozprysła się wreszcie w białym wybuchu, tylko górna jej część drgała jeszcze przez chwilę w powietrzu w postaci olśniewającej chmurki.
Chłopi naradzali się koło przednich sani. Wymachując batami tłumaczyli coś pasażerom. Spieszył do nich jakiś niski jegomość w palcie, którego poły łopotały niby żałobny żagiel. Śnieżki wielkości pięści biły go po plecach.
Narada skończyła się. Woźnice rozchodzili się każdy do swego konia.
— A więc, z Bogiem, ojcze! — krzyczał chłop z lnianą bródką. — Prowadź nas, stary! — i wlazł z powrotem na sanie z butelkami.
— Jazda, ojcze! — pokrzykiwali inni.
Wtedy staruszek wiozący Brajtisa wytarł twarz, przeżegnał się i trzasnął z bata. Wszyscy patrzyli na niego.
Podniósł rękę w grubej rękawicy ku oczom, zasłonił je daszkiem i patrzył przed siebie jakby bezmyślnym wzrokiem. Potem ciężkim krokiem ruszył w bok. W krótkim po pas kożuszku, szedł zgarbiony pod ciężarem od
powiedzialności; lejce owinął dookoła lewej ręki, a w prawej trzymał bat, który co parę kroków wtykał w śnieg, aby namacać pod nim drogę. Wszyscy milczeli. Nagle klacz ruszyła za nim z parskaniem. Staruszek naciągnął lejce, twarz mu się wykrzywiła od wysiłku, płozy skrzypnęły i sanie, na których leżał Brajtis, skręciły z wolna, minęły wszystkich i wyjechały naprzód.
Na ich spotkanie szły do swoich sani dwie postacie, rozmawiając w żargonie.
Brajtis zawołał:
— Co się stało?!
Obok poruszył się Bielicz.
— Zabawna historia — rzekł sennie.
— Co się stało?! — wołał Brajtis.
Jedna z postaci zatrzymała się, otrząsnęła z obrzydzeniem mokry śnieg z kołnierza futra i spojrzała nań. Był to Pikus.
— Zgubiliśmy drogę — rzekł zmieszany — trzeba wracać.
— To głupstwo — odpowiedział ktoś, lecz słowa pozostały daleko w tyle.
Brajtis widział przed sobą woźnicę, który dziurawił batem śnieg, a drugą ręką prowadził konia. Stary chłop szedł ostrożnie, co chwila podnosił głowę i patrzył w niebo. Jaskrawa plama na horyzoncie rozlała się jeszcze bardziej: zajmowała już trzecią część nieba.
— Widzi pan, jak ta plama potwornie wygląda?! — wrzasnął ktoś nad uchem Brajtisa. Poznał Pikusa po krzyku: musiał być gdzieś tuż obok; obejrzał się w prawo, w lewo, potem odwrócił się, ale nic nie ujrzał, prócz białej włochatej ściany.
Pikus był jednak obok. Wylazł zza śnieżnej zasłony.
— Fu — wzdrygał się; twarz miał mętną. — Fu. Po
diabła jedziemy naprzód? Wiem wszystko.
— Co pan wie? — zapytał Brajtis.
— Wiem wszystko. Fuha to zamieć. Jeżeli człowiek nie zdąży od niej uciec, to żywy nie wróci.
— Aha, więc fuha znaczy zamieć — zainteresował się towarzysz Bielicz.
Fikus dopędził idącego przed nim staruszka.
' — Słuchajcie. Przecie drogi nie ma. Jedźcie z powrotem.
— Odczep się —' odrzekł chłop, nie patrząc na niego. — Sam mówiłem, że trzeba wracać, ale płacicie za to, więc jadę. O drogę nie, obawiaj się, znajdę.
Szedł dalej uparcie. Przekłuł jeszcze z parę razy śnieg
i nagle skierował konia w lewo. Wtedy sanie, podskakujące po pagórkach i zaspach, wyjechały na równy i pewny grunt. Była to droga.
— Droga! — rzekł chłop gniewnie. — Widzisz, zawsze ją wywącham... — i rękawicą wytarł pot z twarzy.
Wiatr świstał.
Płatki leciały w dwóch kierunkach pod ostrym kątem, z taką zawrotną chyżością, że wydawały się nieprzerwanymi, zbitymi białymi trójkątami. Polowa nieba była zalana rażącym oczy srebrem. Druga, mętna i zadymiona, robiła wrażenie czarnej. Od czasu do czasu docierały do niej srebrzyste chmurki i kłębiły się niespokojnie.
Nagle z szalonym hukiem zwaliła się na plecy jadących, na ich sanie i konie, cała lawina śniegu...
— Dość tego! — wrzasnął ktoś, a potem, gdy sanie się zatrzymały, kilku ludzi zeskoczyło na śnieg i stając pośrodku domniemanej drogi, żeby zatrzymać innych, wołało wymachując rękami:
— Wracać! Wracać!...
Odwróceni plecami do wiatru, pochyliwszy.głowy, stali skuleni jak czarne łuki, a wicher pędził po ich grzbietach smugi śnieżnego pyłu.
Wówczas zupełnie nieoczekiwanie nastąpiła cisza.
Pauzy, chwile spokoju, które poprzedzały dotychczas porywy rozpoczynającej się burzy, były niczym wobec tej potwornej pustki dźwiękowej. Śnieg przestał padać, wokoło leżały nieruchome martwe fale pól.
Wszyscy zamilkli, zaskoczeni ciszą, a potem zaczęli na raz:
— Niepodobna jechać!
— Wracajmy po śladach, póki czas!
— Czy nie widzicie, co się zaczyna?!
— Co to za cisza?
Sanie stały gęsiego. Słychać było ostrożne końskie oddechy i brzęk uprzęży. Te ciche dźwięki traciły natychmiast swe echo i stawały się nierzeczywiste wśród beznadziejnego ogromu otaczającej próżni.
Brajtis zlazł z sani. Był ponury i niezadowolony.
— Zdaje mi się, że wracamy — rzekł.
Nie rozumiał ogólnego lęku, a kurzawie śnieżnej nie przypisywał znaczenia. Uważał wszystko za objaw histerii swych towarzyszy i ową histerię traktował jako jedno więcej niepowodzenie tej fatalnej dla niego doby. „Gdybym nie jechał z tchórzami, dotarłbym do stacji bez względu na zamieć”. W tym właśnie mylił się. Przypisywał bowiem znaczenie klęski nie zamieci, lecz usposobieniu towarzyszy i powrotowi do miasta. To ostatnie było najsmutniejsze. Znowuż trzeba rezygnować i wracać do domu. Nie pójdzie przecież na piechotę sam przez śniegi i tumany.
Patrzył bezradny, jak chłopi jeden po drugim zawracają sanie. Stał zrozpaczony. I oto zauważył, że duże sanie, które nie wiedzieć skąd przyplątały się do nich, nie wracają, lecz — ruszają naprzód. Chłop z lnianą bródką siedział na butelkach i okrywał sobie nogi workiem.
— Czekajcie! — krzyknął Brajtis i pobiegł do nich.
W powietrzu zastygła dławiąca cisza. Wszystko jakby spało, tylko wysoko na niebie podzielonym na części, jasną i ciemną, snuły się chmurki.
— Dokąd? — pytał się chłopów — czy nie wracacie?
— My się nie boimy — odrzekł ten, który leżał na górze — jeździmy tędy z piwem dwa razy na tydzień. Starego nic nie obchodzi, jaka niby pogoda. Kazał zawieźć piwo | fabryki do stacji i ślus.
— Weźcie mnie z sobą — zawołał Brajtis.
— Czemu nie — rzekł drugi z nich, ten, co powoził. By to duży brodaty chłop z dziecięcymi błękitnymi oczami.
— Dziękuję, zapłacę wam za to.
Zadowolony i pewny, biegł Brajtis po plecak. „Trafi- .łem — myślał — zdaje mi się, że wybrnąłem nareszcie z tego koła nieszczęśliwych wypadków”. Lecz popełniał właśnie straszliwy błąd. Miał-przed sobą dwa wyjścia: albo wracać do domu, rezygnując z Charkowa, albo jechać na przełaj, nie zważając na wichurę. Która | tych dwóch dróg kryła w sobie prawdziwe nieszczęście?
Nie wiedział sam, że zatracił już poczucie rytmu i, wessany przez niepowodzenia, dąży do zguby. Złapał siebie na strzępie bezkształtnej myśli, na przebłysku instynktu, na niepojętej tęsknocie: „Może jednak wrócić do domu?” Lecz prawo nierozerwalności tragicznych splotów nie puszczało go ze swych szponów — zaćmiła się w nim wszelka świadomość. Był w tej chwili robotnikiem, który musi podłożyć rękę pod rytmicznie pracującą prasę. On także nie mógł zapanować nad ponętnie nieuniknionym odruchem.
Stał obok sani i prędko wygrzebywał ze słomy worek.
— Towarzyszu — rzekł nagle Bielicz, siedział opuściwszy nogi — czy jedziecie dalej?
— Jadę.
Towarzysz Bielicz rozciągnął wargi od ucha do ucha. Potem:
— A co będzie z fuhą? — Brajtisa znów zastanowił dwuznaczny wyraz jego twarzy. Przyglądał mu się uważnie. Towarzysz Bielicz potrząsnął głową. — Zresztą, macie rację, towarzyszu — rzekł chłodno i nieszczerze. — Pojadę z wami. — Zawinął się w czerwony kożuch, wziął walizkę do ręki i dodał zagadkowo: — Kto wie, może ja w ogóle nie potrafię żyć bez zamieci?
„Dlaczego on mnie prześladuje?” pomyślał Brajtis i rzekł wyszukanie: — Cieszę się bardzo, towarzyszu.
Towarzysz Bielicz stał na śniegu naprzeciw niego i uśmiechał się równie uprzejmie. Ton ich rozmowy był bezsprzecznie dziwny, szczególnie na tle ciszy i pośród martwych zasp. Wtem Bielicz sposępniał i rzekł obojętnie:
— Jedziemy zatem, towarzyszu. Bardzo mi się podo- bacie.
— Prędzej, do licha! — krzyczano w ich stronę. — Albo tędy, albo owędy... Patrzcie, wiatr się zrywa na nowo...
Po śniegu szło dwóch mężczyzn, jeden w czarnym palcie z plecakiem na ramieniu, drugi w czerwonym kożuchu z walizką w ręku. >
Na horyzoncie zakurzyło się, przemknęła zadymka i wiatr musnął po twarzach.
Wręczyli rzeczy chłopu leżącemu na butelkach z piwem.
— Ostrożnie z walizką — uprzedzał towarzysz Bielicz — uważajcie, żeby was nie wysadziło.
W tyle rozległ się brzęk dzwoneczków i krzyki: wio! Prawdopodobnie inni wracali.
— A więc ruszajmy — rzekł towarzysz Bielicz. — Można jechać, co? Ja na razie trochę się przejdę pie
chotą, znudziło mi się leżeć... Nawet u nas, w orłowskiej guberni, nie pamiętam takiej zabawnej pogody.
Brajtis chciał pójść za nim, gdy nagle zatrzymało go czyjeś wołanie. Odwrócił głowę. Wtedy właśnie nastąpił wypadek najbardziej niezrozumiały i niedorzeczny w jego życiu.
Gdy się odwrócił, zobaczył, że wśród wracających do miasta powstał popłoch. Otyły pan złaził z sań i wściekle borykał się i walczył z kilkoma towarzyszami, którzy mu w tym przeszkadzali.
Bielicz obejrzał się zaciekawiony.
Przez delikatną białą ścianę jak przez szybę matową — śnieg prószył i prószył — widać było, jak otyły pan w ciemnym futrze rozpędził wszystkich i śmiesznie podrygując całym ciałem, biegł w ich kierunku. Kiedy był już zupełnie blisko, podniósł ku niebu obie ręce i krzyknął spazmatycznie:
— Niech pan nie jedzie, panie Brajtis!
Brajtis zrobił krok naprzód.
— Co panu się stało, panie Graas? — był skonsternowany.
Kupiec Graas załamał dłonie:
— Panie Brajtis! Panie Brajtis!...
Stał jak wryty, z wzniesionymi rękami i tylko brzuch falował mu razem z piersią. Był na wpół przytomny.
Z jednej strony resztki zdrowego rozsądku — ho, ho, procenty, brutto, netto — uświadamiał sobie, że popełnia niewłaściwość. Podobnego uczucia doznaje podpity człowiek, który potrafi jeszcze trzeźwo patrzeć na swe czyny, lecz już nie ma dość siły, by nad nimi panować.
Wydawało się to Graasowi czymś haniebnym i koszmarnym.
Z drugiej strony — zdawał sobie jednak dokładnie sprawę z tego, że pochłonęła go otchłań uczuć w swoim rodzaju bezwzględnie wartościowych, których istnienia
w duszy swej nawet nie przeczuwał. Jakby przez całe życie mieszkał w ciasnym, ciemnym, źle przewietrzanym pokoiku i dopiero teraz, u schyłku żywota, ktoś rozwarł mu drzwi do ogromnej białej sali, gdzie jest tyle jasności, światła i świeżego powietrza, że aż się zawraca w głowie i pierś pęka z zachwytu.
— Panie Brajtis — zawołał zdławionym głosem — co pan chce uczynić? Po co pan jedzie? Ja to panu mówię, stary, doświadczony człowiek. Nie wiem, co to jest zamarznąć w polu i co to śnieżyca, lecz to się samo przez się rozumie... Jaka to była cisza! Przecie nieboszczyków nawet nie chowają w takiej ciszy. Ja od niej dostałem wysypki, a niech pan posłucha, jak wiatr teraz szeleści w powietrzu, zupełnie jak skrzydła Abadona! Czy pan jest dzieckiem? a może wariatem? że pan jedzie, co?
— Czego się pan martwi, panie Graas? Wiem, co robię, i nic w tym nie ma przerażającego — powiedział Brajtis spokojnie. Jako dobrze wychowany człowiek był zgorszony, lecz zajście wydało mu się tak nadzwyczajne, że nie chciał go od razu zakończyć. Gdyby był wiedział, że ten wypadek będzie miał tak doniosłe znaczenie — ujemne dla niego, a dodatnie dla życia Graasa — odniósłby się do niego zupełnie inaczej niż ze zwykłą ciekawością. Niestety był oślepiony i ogłuszony dławiącym tłokiem nieszczęść, pod który się dostał; żadne przestrogi nie mogły go już uratować.
— Panie Brajtis — błagalnie wołał kupiec, i głowa mu się trzęsła jak u paralityka — niech pan nie jedzie! Proszę pana o to jak syna. Widzi pan, jaka burza się znowu zaczyna?
Śnieg smagał go po twarzy, jakby go ktoś chłostał białymi batami. Wiatr zawodził piosenkę o nużącej monotonnej melodii. Wówczas to Brajtis zwrócił na nią po raz pierwszy uwagę, lecz nie przyszła jeszcze kolej, by się tą melodią zachwycać...
Graas żachnął się w stronę Bielicza; był zrozpaczony.
— Towarzyszu — wrzeszczał — proszę was, wpłyńcie na niego, żeby nie jechał! Wpłyńcie!
Ale towarzysz Bielicz stał nieruchomy.
Wiatr gwizdał i wył. Z rozwartymi ustami, cały zasypany śniegiem, Graas słuchał. Majaczyło mu się, że to flet, jego drogi, piękny flet śpiewa i gwiżdże.
Wszystko, czym żył dotychczas: handlowa arytmetyka, odsetki, zniżka, weksle, dywidendy — wszystko to waliło się na zbity łeb diabli wiedzą dokąd razem z wichurą i śniegiem. „Pieniądz”, pomyślał przez chwilę, lecz co był wart pieniądz, ten ostatni, lecz już umarły pewnik wobec nawału zupełnie nieznanych, dziewiczych sentymentów.
„To niemożliwe, ażeby taki człowiek miał zginąć, myślał patrząc na Brajtisa, ja na to nie pozwolę”.
Widział przed sobą niedobrą, lecz jakże umiłowaną twarz, która stała się dlań wszystkim. Śniady, kochany owal, na którym zakrzepły cierpiące wargi... Że są cierpiące, tego się kupiec w lot domyślił, kierowany jakimś boskim węchem. O tak, wiedział już o Brajtisie prawie wszystko. Obecnie nie było dla niego żadnych tajemnic. „Biedny chłopcze, jakbym cię ukoił, jakbym całował twą smętną, znużoną twarz”. Nie można pozwolić na zgubę, którą on, Graas, kupiec i spekulant, czuje w powietrzu jak zniżkę, jak spadek papierów na giełdzie.
— Panie Brajtis — zaskowyczał Graas, a brzuch mu falował jeszcze gwałtowniej — po raz ostatni błagam pana!
Skoczył niezgrabnie naprzód, chwycił Brajtisa za rękaw i upadł w śnieg na kolana.
Wtedy stało się to, co się stać musiało. Został ogarnięty szałem sentymentalnego obłędu, który wybuchł w nim z piekielną wprost siłą.
Klęcząc przed Brajtisem i całując go po rękach, łkał:
y
— Niech pan nie jedzie na własną zgubę! Czy pan jest zupełnie wyzuty z serca, żeby przez dobroć dla mnie nie móc tego uczynić, och?!...
Graas podniósł twarz do góry, jak gdyby się modlił. Melancholijne szpary oczu łzawiły, siwe wąsy zwisały tragicznie dwoma soplami lodu; lecz nieskazitelne płatki śniegu padały mu na pierś i czoło jako błogosławieństwo niebios.
— Miłości! — wołał i czuł, jak całą pierś rozsadza mu promieniująca dobroć.
Piotr Brajtis zaśmiał się.
— Powinien się pan leczyć, panie Graas — wyrwał mu rękę i odsunął się opryskliwie. Nic go to nie obchodziło. Nie zadawał sobie trudu wnikania w cudze konflikty, szczególnie gdy były nudne i nieprzyzwoite.
— Jazda! — krzyknął do chłopów.
— A, to pan taki?! — zawołał Graas.
Z daleka krzyczano na nich:
— Jeżeli pan nie wróci zaraz, panie Graas, zostawimy pana, zdychaj tu sobie!...
— Taki jestem — rzekł Brajtis i oddalił się.
Wtedy, czując się znowu jak człowiek, którego z gorącej kąpieli wyrzucono na śnieg, Graas wstał i z widocznym wysiłkiem, gdyż dusiła go nienawiść, wykrztusił:
— Towarzyszu komisarzu, pilnujcie tego ptaszka. Znam wszystkie jego sprawki, to aferzysta i prowokator! Wiecie, towarzyszu, że on kupuje nie istniejące domy i jeździ na polską granicę?!
Brajtis szedł dalej i nie słuchał.
Graas spojrzał za nim, potem złapał się za głowę i z cichym jękiem pobiegł do swoich sani. Była już ostatnia chwila. Nie czekając dłużej, towarzysze jego ruszali. Dopędził ich i wgramolił się na sanie obok Pikusa.
Wicher szalał.
Po raz ostatni obejrzał się i o sto kroków dostrzegł jeszcze Brajtisa i czekistę kroczących obok sani z piwem. Zobaczył również, jak na spotkanie ich parła kolumnada wściekle wirujących śniegowych słupów sięgających aż do samego nieba.
Graas krzyknął.
Strach przed pracodawcą powstrzymał chłopów wiozących Brajtisa i czekistę od powrotu ze wszystkimi; strach ten był silniejszy nawet od obawy zamarznięcia w polu.
„Zresztą, jakoś to będzie”, myślał Filip, chłop z lnianą bródką, leżący na pakach z butelkami; był to niepo- kaźny, piegowaty staruszek. „Jakoś to będzie. Pogoda psia, ale zarobimy na naszych pasażerach...” Obejrzał się za znikającym Graasem. „Czego ten człowiek drze się jak Świnia? I co pokazuje palcem?” pomyślał i już chciał spojrzeć za siebie, aby zobaczyć, o co chodzi, gdy wzrok jego utknął po drodze na błyszczącej walizce towarzysza Bielicza. Leżała koło jego nóg i tak mu się spodobała, że natychmiast zapomniał o Graasie i wyciągnął rękę, aby dotknąć skóry. Lecz wtem stało się coś niespodziewanego. Gdyby zamiast na walizkę popatrzył na horyzont, byłby przynajmniej przygotowany, a tak...
Z przeraźliwym skowytem nadleciał wicher, i śnieżna ■ nawałnica z łomotem i hukiem spadła na niego, gniotąc mu piersi i zatykając usta.
Usiadł, przytrzymując czapkę, lecz wicher przewrócił go na bok, tak że o mały włos nie zleciał z sań. Przez
dłuższą chwilę nic nie widział i nie rozumiał. Coś ciężkiego przewaliło się przez niego i oparzyło przejmującym zimnem. Gdzieś bardzo daleko, o pół kilometra, nie bliżej, ktoś krzyknął ochrypłym głosem:
— Daj-cie rę-kę!...
Gdy spojrzał na dół, zobaczył, iż pasażer w czerwonym kożuchu stoi w śniegu na czworakach i bez żadnego dźwięku szeroko otwiera i zamyka usta. Tylko z półkilo- metrowej odległości dochodziło przeraźliwe wołanie:
— Daj-cie rę-kę!...
Drugi pasażer stał obok, czepiając się kurczowo brzegu sań. Czapkę miał nasuniętą na sam nos, a płaszcz mu rozdymało jak balon. Wyciągnął rękę i wtedy człowiek w kożuchu schwycił ją i wstał z takim wysiłkiem, jak gdyby go ktoś niewidzialny cisnął z powrotem do ziemi. Potem znów nadleciało coś kolosalnego, jakieś białe ryczące widmo, i Filip zmartwiał — czuł, że zaraz zostanie zmiażdżony i uduszony. Sanie drgały, przechylając się z boku na bok, i przy każdym szarpnięciu zdawało się, że się wywrócą. Konie, wspierając się grzbietami, leżały na wygiętym trzeszczącym dyszlu.
— Matko Boska — jęknął Filip.
Nie usłyszał własnego głosu. Ogromny słup śnieżnego kurzu przewalił się przez nich i wirując z piekielną szybkością, popędził dalej. Rząd białych kolumn mknął za nim.
— Zleź no, Kosmo, z sani — szepnął Filip do powożącego chłopa; był jeszcze na wpół omdlały: „Matko Boska, ten wicher” — zleź no, koniom ciężko...
Kosma zlazł. Jego czarna, długa po pas broda rozwiewała się w wichrze. Stąpał ostrożnie, jak gdyby bał się zgnieść ziemię swym ciężarem.
Towarzysz Bielicz rozcierał sobie policzki śniegiem. Był zielonkawo blady.
— Przeżyłem zabawny moment, towarzyszu — rzekł
do Brajtisa — kiedy się na nas to zwaliło. Myślałem, że mi płuca pękną. A wy?
Zobaczył, że Brajtis spogląda w górę, podniósł głowę i zdumiał się.
Niebo było jaskrawo białe, tylko na horyzoncie pozostało ciemne pasemko. Ale i ono zniknęło po chwili; wtedy wszystko wokoło pokryło się srebrzystą, oślepiającą mgłą. Zrobiło się tak jasno, jakby w pudełku wyłożonym watą zapalono tysiące lamp elektrycznych. Światło dzienne, przenikając przez warstwę skrzącego się śniegu, raziło oczy nienaturalną bielą. Śnieg był wszędzie. Zdawało im się, że znajdują się w środku śnieżnej kuli, której średnica nie przewyższa dwudziestu metrów.
— Tamci mieli nosa, wrócili w sam czas — powiedział towarzysz Bielicz sennie. — Odnajdą jeszcze drogę do miasta. — Rozcierał machinalnie ręką policzki, chociaż śniegu pod palcami już nie miał. Jednej rzeczy był ciekaw: — Czy to był pański ojciec?
Brajtis zdziwił się.
— Kto?
— Ten starszy gość, który przed wami klęczał... Graas?...
— Skądże znów, ojciec?...
— Nie? A ja myślałem, że ojciec. W takim razie to bardzo zabawny jegomość.
Szli wciąż naprzód. Kula śnieżna, w której środku obaj się znajdowali, posuwała się razem z nimi, tak że w żaden sposób nie mogli się z niej wydostać.
Kosma trącił Brajtisa łokciem.
— Teraz będzie cicho. Wiatr przeleciał.
— Jak długo to może trwać?
— Ze trzy godziny.
Brajtis spojrzą! na zegarek: była jedenasta. Nie przypuszczał. że tak długo jechali.
— A jeżeli po trzech godzinach nié ustanie?
— To będzie wiało przez trzy doby.
Śnieg już nie padał, nie leciał, lecz wisiał w powietrzu drżącym dymem. Wysoko nad ich głowami wiatr 'Zawodził jednostajną piosenkę *.
Towarzysz Bielicz szedł posępny. Poły kożucha piękną czerwienią wlokły się po śniegu, zostawiając głęboki ślad.
— Mam wrażenie — rzekł — że błądzimy. Patrzcie, towarzyszu, jak sanie podskakują. Tak się po równej drodze nie jedzie...
Brodacz pokiwał głową.
— Kto wie, czy to droga — zgodził się.
— Co to znaczy, kto wie? — rozgniewał się Brajtis — musicie wiedzieć, jeżeli nas wieziecie.
Filip wynurzył się zza sani.
— Wszystko w porządku — zachrypiał — jedziemy dobrze.
Ale to Brajtisa nie uspokoiło. Zrozumiał, że nikt właściwie nie docenia sytuacji. Chłopi zachowują się biernie, towarzysz Bielicz jak nienormalny, cóż za niedorzeczną ma twarz! Ciężar czuwania nad wszystkim przesuwał się na niego. Na nikim nie mógł istotnie polegać. „Zresztą, pomyślał, może przesadzam. Może chłopi istotnie znają tę drogę i nie po raz pierwszy przeżywają zamieć”. Wtem zobaczył, że konie nagle szarpnęły w bok i z wysiłkiem brną w jakąś zaspę.
— Tprr... — krzyknął razem z chłopami.
Konie zdyszane stały bez ruchu. Sanie pochylone w tył, ciągnęły je dyszlem do góry, a końcami płóz wcinały się w głęboki śnieg.
— To żadna droga! — rozzłościł się Brajtis. — Oszukujecie nas czy co? Jedziemy przecie po wertepach!
Niespokojnie obliczał: „Jest piętnaście po jedenastej. Pociąg odchodzi o drugiej dwadzieścia. Mamy trzy godziny i pięć minut czasu. Zrobiliśmy... ale kto wie, ile zrobiliśmy? Zrobiliśmy siedemnaście, może dwadzieścia kilometrów, zostało nam... ale kto wie, ile nam zostało? Może dziesięć, może sto...
Ściany połyskliwej mgły wisiały dokoła jak dekoracje. Nagle jedna z nich zachwiała się, wygięła się naprzód i zaczęła się huśtać i kołysać. Wreszcie — pękła i mętne kaskady śniegu runęły w dół. Stało się to prędzej, niż ktokolwiek zdołał się zorientować, co się dzieje. W tej chwili wicher poderwał wielką zaspę i rozwiał ją w powietrzu w śnieżną fontannę. Natychmiast potem Brajtis stracił z oczu wszystko. Na wysokości ludzkiego wzrostu wynurzyła się przerażona brodata twarz; coś ryczała, lecz zniknęła prawie od razu. Widział tylko, jak kawał śniegu zakneblował rozwarte czarne usta.
Schylony wpół, łokciami zasłaniając głowę, Brajtis rzucił się naprzód w stronę, gdzie przypuszczał, że są sanie. Wicher zbijał go z nóg i prał z całej siły po głowie. Potknął się o kogoś, chciał zbadać, kto to jest, lecz odtrącony wiatrem w tył, zwalił się w bok i o coś się uderzył. Pod ręką wyczuł okrągły twardy przedmiot, którego się uczepił. „Drąg”, pomyślał. Mokry, wstrętny śnieg zalepił mu usta, uszy i nozdrza. W białym koszmarze widział migającą brodatą twarz, która schylona nad nim niknęła i zjawiała się raz po raz. Był to Kosma. Dotykając wargami jego ucha, ryczał, zrywając piersi:
— Sa-nie!... — i jakieś drugie słowo, którego Brajtis nie mógł dosłyszeć. Wiedział jednak, że w tym drugim słowie kryje się coś bardzo ważnego.
— Co sa-nie?!... — zawył. W odpowiedzi usłyszał huk wichru i daleki, zupełnie nieludzki ryk:
— Sa-nie przy-y-y-L.
— Co sa-nie?!... — zawył jeszcze głośniej. Wtedy zrozumiał: przymarzły! Śnieżne zwały toczyły się po polu, rozsuwając mgłę; wtedy ukazywały się sklepienia niebios, po których spiesznie wdrapywały się mgiełki. Wyglądało to, jakby jakieś tłumy pięły się po chmurach do zenitu.
Towarzysz Bielicz stał oparty o sanie. U nóg jego przykucnął Filip, prawie całkiem zasypany śniegiem. Zataczając się jak pijany, zjawił się Brajtis. Później znikł i znów się pojawił. Z trudem utrzymywał równowagę. Zamiast twarzy miał kawał śniegu. Wpadł na czekistę całym rozpędem, jakby go ktoś pchnął z tyłu.
-T- Towarzyszu! ■— krzyczał — po-móż-cie ru-szyć sa-nie-e przy-mar-zły!...
Filip podniósł się, lecz się tak zachwiał na nogach, że musiał schwycić czekistę za połę.
Trzymając się' jeden drugiego zaczęli obchodzić sanie. Na ich spotkanie leciały śnieżne bałwany wysokości wielopiętrowych gmachów. Obrzucały ich zimną parą, załamywały się z rumotem nad ich głowami, padały na nich, pokrywając zaspami lotnego śniegu. Od czasu do czasu wicher przynosił rozpaczliwe rżenie koni.
— Matko Boska, Matko Boska... — powtarzał Filip.
Z tyłu sań, przymarznięty do wystającego spod butelek drąga, sterczał słup lodu i śniegu i tylko po rozwianej brodzie można było poznać człowieka.
— Po-rzą-dnie dmu-cha! — ryczał.
Na dole huczał rozbestwiony wicher, w górze szalały białawe tajemnicze tłumy *.
>
— U-derz-cie ko-nie! — krzyczał Brajtis. — Podłóżcie... hop!... drąg... pod... pło-zy... hop!
Wyciągnęli drąg, który nagle zaczął szamotać się i wyrywać się im | rąk, kreśląc w powietrzu ogromne łuki. Unieruchomili go wreszcie i zaczęli podnosić przy- marznięte do ziemi sanie. Wicher zrywał ubrania i kożuchy.
Wymyślając od ostatnich i modląc się, Filip dobrnął nareszcie do koni. Aby zrobić tych parę kroków potrzebował kwadransa. Wychudłe w ciągu godziny konie rzucały się | jednej strony na drugą i gryzły wędzidła. Gdy uderzył je batem, stanęły dęba, śnieg białymi czaprakami zleciał z ich zadów. Zaczął okładać je batogiem celując w najczulsze miejsca, lecz mimo to nie ruszyły. Filip splunął. Z powrotem szedł bardzo długo, mając przed oczami tylko tę część sani, której się trzymał rękami. Potem zobaczył przez mgłę towarzysza Bielicza. Ten rozpiął kożuch i trzymał się za lewy bok. Zdawało się, że zaraz zacznie rzygać.
— Ser-ce... — powtarzał — ser-ce...
— Nie... bądź-cie... ba-bą... — krzyczał Brajtis.
Koło nich poruszyła się jakaś zaspa jak żywa; nagle
pękła w środku i wylazł z niej Filip.
— Wszystko na nic! — chrypiał.
— Co?
— Konie są zmordowane...
Śnieżne bałwany z łomotem i grzmotem sunęły obok, zostawiając w powietrzu potargane płachty zlodowaciałej piany.
„Co robić?” pomyślał Brajtis. Czuł, że zaczyna zamarzać. Katastrofa była tuż, tuż. Wtem olśniło go jak gdyby zstąpienie Ducha Świętego. Zrozumiał wszystko:
„Trzeba było wracać z Graasem! Dlaczego nie usłu
chałem jego nawoływań, a nawet kpiłem z nich? Tam były liczby parzyste, wypadki szczęśliwe, a nie tu, w tych strasznych interwałach, nieuniknienie prowadzących do zguby”. Lecz już było za późno. „Muszę jednak wybrnąć”
Śnieżne zwały mijały ich teraz bokiem, posuwały się coraz wolniej. Brajtis wlazł na sanie.
— Wyładowywać!
Wicher wytrącił mu z rąk butelkę i rzucił w powietrze jak piórko.
— Ostrożniej — błagał Filip — gospodarz nie uwierzy, że była fucha. Powie: pokradliście piwo!...
Brodacz zeskoczył razem z Brajtisem i obaj ponieśli wielką pakę z butelkami. Ni stąd, ni zowąd zamiast postawić ją na ziemi odbiegli od sań i dopiero, gdy przebiegli z dziesięć kroków, zatrzymali się. Wicher dął im w plecy z taką siłą, że zmusił znowu do biegu. Wrócili na czworakach.
Śnieżny zwał, większy od wszystkich poprzednich, przewalił się przez nich, grzebiąc wszystko.
Gdy borykając się z bezkształtną masą śniegu wydobyli się na powierzchnię, jedna połowa pola była spokojna, na drugiej kłębiła się uciekająca wichura. Wokoło oparami podnosiła się mgła.
Kosma, którego broda od szronu posiwiała, rzekł łagodnie i dziecinnie:
— A no, to niby już śmierć.
— Wszystko będzie dobrze, daleko jeszcze do śmier
ci — a w duchu Brajtis pomyślał: „Może jeszcze godzina, może sześć, może dziesięć?...”
Lecz chłop powtórzył:
— Gdzież tam dobrze, kiedy śmierć.
Brajtis pohamował się.
— Gdzie droga?
— A kto ją wie.
— Kto wie? Szukajcie drogi!...
Ręce mu opadły. „Czyżby rzeczywiście koniec?”
Towarzysz Bielicz podszedł do niego.
— Zabawna anegdota, co?... — a potem, jakby nigdy nic: — Szczególnie ci chłopi. Dranie. Dawać swobodę takim niezdolnym do niczego elementom. Zwróćcie uwagę, towarzyszu, na ten niemrawy fatalizm.
— Na nich nie można Uczyć — odrzekł Brajtis. - Zmarzłem bardzo — dodał.
— Odstąpię wam potem kożuch — powiedział towarzysz Bielicz chłodno, a Brajtis popatrzył na niego długim, zdumionym spojrzeniem.
Wtem rozległy się jakieś piski i łkania, wszyscy obejrzeli się. Zobaczyli Filipa, który pokazywał coś ręką, starając się wydobyć ze zdławionego gardła krzyk, lecz przeszkadzały mu spazmy:
— I—i—i!!! — wrzasnął. — Wiatrak!
— Gdzie?
Pokazywał ręką.
W oddali, między śniegiem a niebem, ukazał się w obłokach maleńki wiatrak, obracający potarganymi skrzydłami.
— Tam na pewno wieś!...
„Wszystko było snem”, pomyślał Brajtis. Uczuł natychmiast krew krążącą spokojnie j słodko w żyłach. Zrobiło mu się nawet ciepło. Niebezpieczeństwo? O jakim niebezpieczeństwie mowa? Ozy ono istniało w rzeczywistości? Zachowywałem się jak sztubak...
Spojrzał na zegarek: było wpół do pierwszej. „Doje- dziemy do wsi, wynajmę sanie i na pociąg jeszcze zdążę”. Wiatrak na widnokręgu machał skrzydłem jak ręką. Chwilami nikł w zadymce.
Towarzysz Bielicz ruszył w ślad za Brajtisem w kierunku wsi. Śnieg wydawał się lekki i płynący spod nóg. Wiatr pieścił i kołysał.
Lecz zrobili zaledwie trzy-cztery kroki. Przed nimi piętrzyła się duża zaspa śniegu, z której wierzchołka sterczała sucha gałąź krzaka. Wiatraka żadnego nie było. Śnieg był ciężki i czarny, wicher wył.
Tumany wzbijały się. Brajtis rozważał:
„Jeśli nie znajdziemy drogi, trzeba pojechać konno, aby poszukać najbliższej osady. Ci, którzy zostaną, zginą”, uśmiechnął się przykro. Co go mogli obchodzić chłopi albo czekista? Nie był tak naiwny, żeby się interesować kimś poza sobą. Świat zaczynał się w nim i w nim się kończył. Nawet przyczyna obecnej niepogody kryła się prawdopodobnie w jego życiu prywatnym, a nie w prawach meteorologii. Gdyby unikał błędów osobistych, nie byłoby żadnej zamieci.
Postąpił prawdopodobnie źle: wyjechał z miasta, nie zważając na to, że mógł złamać życie nie byle jakie. Sprawiało mu to dotkliwy ból. Żeby tylko nie popełniła jakiej nieostrożności ta srebrnowłosa kucharka! Dużo by dał, żeby się uspokoić. Ale trudno. Życie wymaga postanowień. Jeśli w Charkowie załatwi pomyślnie ostatnie zlecenie, odmieni się jego los i osiągnie cel najważniejszy. Żeby tylko ta kobieta znów mu nie przeszkodziła! Czyż łamiąc wszystko, musi i ją złamać?
Przypomniał sobie ponownie ładne oczy pełne dzikiego strachu i krzyk: „Nie pojadę za nic, nie chcę tam wracać!” Krzyk i późniejsze jej zachowanie zatrzymały go wczoraj wieczorem. Brajtis wzdrygał się ze wstrętem na samo wspomnienie. Cóż za skandaliczny los być przykutym — na ile lat? — łańcuchem głupich przesądów! .Nie! Jeżeli tak dalej będzie trwało i jeżeli siłą, pieniędzmi, dobrocią, miłością niczego nie dokaże — to ucieknie na zawsze, choćby go to kosztowało Bóg wie ile siły, i niech kucharka ściga go potem wszędzie aż do samego grobu.
Uczuł taki niepokój i tak się przejął złymi przeczuciami, że przez chwilę zapomniał, w jakich się znajduje warunkach. Kobieta mogła podczas jego nieobecności w ciągu ostatnich dwunastu godzin popełnić najgorsze szaleństwa. Na pewno stało się z nią coś strasznego.
— Trzeba coś zrobić — powtarzał w kółko.
Z kolei zaprzątał mu głowę Graas. Kupiec prawdopodobnie nic konkretnego nie wiedział — straszył tylko. Co prawda, sprawa z domem nie należała do miłych, ale nie była znów taka ważna. Kupiec Graas stracił na tym tylko tyle, że nic nie zyskał. Nie warto myśleć o tym dłużej.
Śmieszne są skrupuły wobec pewności, że ma się rację. Godna uwagi była raczej wzmianka Graasa o granicy polskiej. Zresztą pieroga z kapustą nie ma, o cóż więc chodzi? Trzeba coś robić.
Wstał. Zaczął chodzić wokoło sań, szukając drogi. Lecz im dalej szedł, tym więcej zbierało się śniegu; starał się stąpać jak najmocniej, aby wyczuć grunt pod nogami, ale trafiał tylko na watę. Śnieg dochodził do kolan; rozsypywał się na prawo i lewo, stawał się coraz głębszy, sięgał do pasa. Brajtis brnął dalej, choć śnieg pokrywał mu już brzuch i pierś. Osłupiały, zrobił jeszcze krok i uczuł lodowate dotknięcie na szyi.
5V • f ą i Wjni wmw fi' ł*ł
INK łł'?
i T^yNl *ll* IWMM9JI, f | *» **,łt nv
: - '*»■» VStM YfRit*lun>!rifiVTT 5 lii »»Z iiffirelł'* m**'
• f *>w?<ĄĘNĘk-■ '" ■'•'
HI?s%K»i*>łii *¿3
«•• -; 1
1
^ybvbm^js
■ ;^HV=E‘ł ł ** ^l'':'
ŁmŁ^ i j*yyyy * --^Mpjvii
i E TA*1 ij.1 jiFiŁiźi
Towarzysz Bielicz, idący w tyle, zatrzymał się:
Zobaczył przed sobą nagą śnieżną płaszczyznę, a na | środku płynącą głowę ludzką. Czekista ledwo się opa-1 imętaŁ
— Może podać wam rękę, towarzyszu? Nigdy nie wi- | działem tyle śniegu.
— Wpadłem do jamy czy co? — otrząsał się Braj- tis, — Czemu tak na mnie patrzycie? — zapytał chłopów — nic się nie stało. Trzeba wyładować sanie do reszty.
Przed ich oczami mknęły przejrzyste widma, które jak nie znane ludzkie postacie, tłumami wznosiły się ku niebu. •■
— Wyładować sanie do reszty?...
— Oczywiście, z ładunkiem przecie nie dojedziemy. Wszystkie pąki z butelkami precz!
— Precz? — zapytał Kosma tak dziwnym tonem, że Brajtis spojrzał na niego zezem.
— Nie dam .wam ładunku — rzekł chłop. — Odpowiadam za butelki ja, i wszystko mi jedno, co się na polu dzieje.
— Musicie wyładować — powtórzył Brajtis — albo zginiemy wszyscy.
— I tak poginiemy — odpowiedział chłop. Zaczerwienił się nagle. Błękitne dziecinne oczy zbielały jak u pijanego. W jego mętnej wyobraźni powstała sylwetka gospodarza, grożącego palcem.
— Zrobicie to, bo ja wam każę.
— Ty?!
— Każę wam wyładować, i tak zrobicie — powtórzył Brajtis.
To rozjuszyło chłopa. Niepohamowany potok wściekłości porwał go i poniósł. Wiedział, że zaraz zbije tego człowieka na kwaśne jabłko.
Ty? — zapytał posuwając się naprzód — rozkazywać mnie? A ja to kto? ja? .
Znowu tłumy śnieżnych cieni przemknęły między nimi.
Wtedy zastąpił mu drogę Filip.
— Kosma... bój się Boga... — bełkotał. „Matko Boska, Bogurodzico, zaraz wyrżnie go po pysku!”
— Odejdź! — krzyknął Kosma i odtrącił go na bok, tak że Filip przewrócił się w śnieg.
To trochę pomogło. Mięśnie chłopa rozprężyły się, błękitny wzrok złagodniał.
— Nie zrozumieliście, o co chodzi — zaczął Brajtis. Nie wiadomo, jak udało mu się wydobyć ze zbolałego gardła dźwięki przypominające ludzki głos: głos ten był jeszcze piękny, ale śpiewność jego, którą doprowadzał kupca Graasa do szału, nie wywarła na chłopie żadnego wrażenia. Nie miał słuchu. Zresztą w skroniach i uszach Kośmy tętniła jeszcze krew, nic więc nie słyszał. Nie słyszał nawet, jak trąbiąc i bębniąc, niesamowitą orkiestrą nadciągnął nowy wicher. Dopiero gdy zwalił go z nóg i rzucił do jamy głową w dół, oprzytomniał. Podniósł się zawstydzony.
Brajtis stanął odwrócony od niego plecami, rozkraczywszy nogi. W podobnej postawie stał obok czekista.
— Może to nam się wydaje? — mówił Brajtis —może to znowu złudzenie?
Zwrócili się do chłopów.
— Czy widzicie tę gałąź krzaku na prawo?
Filip patrzył długo w czarny punki poruszający się na horyzoncie.
— To nie krzaki! — zawołał wreszcie — Kosma, widzisz?
Biała chmura nadleciała z boku, niebo zlało się z ziemią i na dłuższy czas zniknęło wszystko.
Brajtis zakrył twarz rękami. Śnieg był pod nim, śnieg był nad nim. Śnieg był wokoło, śnieg był wszędzie.
40
Czy było rzeczywistością to brnięcie po gardło w śniegu uciekającym spod nóg w nieskończoność? Czy to nie maligna?
— Ajajaj — powiedział towarzysz Bielicz — zbielało wam ucho.
Brajtis stał, nie rozumiejąc. Wtedy czekista zaczął śniegiem rozcierać mu drewienko zwisające spod jego czapki.
Brajtis przymknął powieki i nadsłuchiwał •*.
Istnieje w duszy sprężyna, od której zależy sprawność ludzkiego mechanizmu. Jest nią zdolność do oderwania się od samego siebie, aby pokierować sobą jak czymś obcym. Ta zdolność usuwa podczas niebezpieczeństwa strach śmierci i zabijając subiektywne refleksje, wytwarza między czynami świadomymi a odruchami doskonały współudział zwany odwagą.
— Muszę wytrwać — wyrzekł Brajtis i otworzył oczy. W ciągu sekundy zdołał odzyskać równowagę. Jednocześnie uczuł, że boli go ucho.
— Ja bym sam tego nie zauważył, odmarzłoby. Dziękuję wam, towarzyszu.
— Nie ma za co — odrzekł czekista chłodno.
Śnieżne chmury opuściły ich wreszcie i pomknęły
dalej, zostawiając w powietrzu potargane gałgany. Na horyzoncie zamajaczyła ciemna plama. Poruszała się z wolna równolegle do nich.
— To są sanie — bełkotał Filip — Matko Boska, gdyby oni nas wyciągnęli na drogę!
Wicher smagał. Brajtis wyjął chusteczkę i obwiązał sobie uszy i policzki żeby uchronić się przed mrozem.
Jeden z nas — powiedział — pojedzie natychmiast
konno i dopędzi sanie, aby je zatrzymać.
Patrzył w przestrzeń. Słyszał, jak tuż obok ktoś zaczął ciężko i nierówno oddychać. Wiedział już, co to znaczy. Mimo to powtórzył:
— Wyprzęgać konia! Pojadę ja!
Nikt nie odpowiedział. Zrozumiał to milczenie, lecz nie odwrócił głowy w tył. Tam wściekle ktoś sapał.
— Nie pojedziesz.
Wtedy Brajtis obrócił się na pięcie.
— Kto powiedział, że nie pojadę?
Przed nim stał Kosma. Patrzył na niego samymi tylko białkami.
— Ja! '
— To wezmę konia siłą — odpowiedział Brajtis cicho.
— Spróbuj! uch... — zaryczał chłop i nagle uniósł nad głową niezgrabną pięść w futrzanej rękawicy.
Brajtis cofnął się. Wiedział, że zaraz nastąpi coś obrzydliwego. Wtem uczuł, że ktoś mu do ręki wsuwa niewielki twardy przedmiot. To Bielicz podał mu nagan. Popatrzył przelotnie z wdzięcznością na czerwoną plamę kożucha, lecz na nic więcej nie miał czasu. Wyciągnął nagan, lufą dotknął policzka chłopa i krzyknął:
— Odclasz konia czy nie?!
— Nie dam!
Chłop skoczył w tył. Widział przed sobą noc, a na tle nocy zeszpeconą twarz Brajtisa. Gotów był zadusić tego człowieka i niech to się skończy więzieniem!
Lecz Brajtis uderzył go naganem po kościach policzkowych i wrzasnął:
Człowiek, który przez całe życie wyrażał się z przesadnym wykwintem, który nigdy nie wymyślał i nie podnosił głosu, jeśli tego nie wymagało jego deklama- torskie usposobienie, człowiek, którego uprzejmość i wy-
mm
KEM
M>*>
m
tworność zdawały się zrośnięte z jego ciałem, zwalił się nagle na ogłupiałego chłopa piorunami najplugawszych wyzwisk. Wrzask jego był ostry i przykry. Krzycząc, mieszał wyrazy i przekręcał słowa. Wplątywał syczące zgłoski, zdradzał cudzoziemski akcent, tak iż zdawało się, że wrzeszczy w jakimś twardym, obcym języku.
— Puść mnie — jęknął chłop. — Oddam konia.
Filip przebiegł obok: — Matko Boska, Matko Boska...
Brajtis usunął rewolwer.
— Jadę — rzekł spokojnie z zupełnie opanowaną twarzą. Tylko kąciki ust drgały mu jeszcze. — Dziękuję wam za rewolwer.
— Nie ma za co, towarzyszu. Weźcie go na drogę. W razie czego... — Bielicz nie dokończył, ale Brajtisowi wydawało się, że znacząco mrugnął okiem. Kryła się w tym jakaś obelga, jak gdyby czekista pomyślał: „Tetete, jesteście, jak widzę, bardzo sprytny szarlatan”, albo coś w tym rodzaju. W każdym razie, choć żaden z nich nie powiedział drugiemu nic przykrego, uczuli obaj, że zaszła między nimi osobista sprzeczka.
„Co on sobie wyobraża? pomyślał Brajtis, przecie ucieknę mu z koniem”, i włożył nagan do kieszeni palta.
Daleko na tle śnieżnych gór widniała ciemna plama.
Brajtis gwałtownie zawrócił konia, tak że ten usiadł na zadzie, uderzył go obcasami i pojechał.
Wszyscy zauważyli, że się nawet nie obejrzał.
Miał konia, nagan i portfel z gotówką, wszystko więc sprzyjało jego ucieczce.
Jednak ku jego szczeremu zdumieniu i zgorszeniu, wypadki potoczyły się inaczej. Gdyby był znał swoją
przyszłość, nie uwierzyłby w nią i nigdy by się na nią nie zgodził.
Później w chwilach przytomności wił się w bezsilnej rozpaczy i pogardzie dla siebie samego. „Gdzie było moje Ja prawdziwe? To czy tamto?!”, lecz niestety, tego nie miał się dowiedzieć nigdy.
Obecnie stał na progu tych konfliktów. Niepokój i rozluźnienie woli były zwiastunami przyszłych zmian, przed którymi bronił się jedynie dzięki dyscyplinie wewnętrznej. Wszystko sprowadzał do mianownika: złoży nazajutrz w oznaczonym terminie ostateczne sprawozdanie w Charkowie.
Uderzył konia batem po pysku. Ale uździenica miała jeden tylko rzemień — koń nie zrozumiał, o co chodzi, i zaczął kręcić się w miejscu.
Wiatr zamiatał pole, odsłaniał tu i tam czarne kwadraty ziemi. Nasuwało to pewne domysły i przypomnienia. Jak gdyby przeżywał to wszystko po raz drugi lub widział to już kiedyś we śnie.
Koń kręcił się w miejscu, Brajtis także. Był to kołowrót, do którego wpadł razem z wykrzyknikami: nie patrz na siebie! pozbądź się czekisty i chłopów jak plecaka!
W głębi roiło się od wykrzykników, na powierzchnię zaś wydobywał się, .gramoląc się z jednego pytajnika na drugi: przecie zginą? czy potrafię to uczynić?
Koń wierzgał. Brajtis kręcił się i nie mógł zrozumieć,
o co chodzi. Musiał pamiętać o wszystkim: bić konia po pysku batem, nie opierać się o ruchome szleje, nie stracić z oczu ciemnej plamy.
Po pochyłej pozycji końskiego grzbietu zrozumiał, że zjeżdża z góry. Chciał zawrócić — kto wie, ile tam może być śniegu! — lecz koń się poślizgnął i zjechał na tylnych nogach w dół.
Wicher zamiatał drogę i dął prosto w twarz. Ciemna
plama zrobiła się wyraźniejsza, Brajtis nie wątpił, że to są sanie.
„Byle nie zsunąć się na bok...” myślał i pochylił się ku końskiej grzywie. Koń potknął się o głaz i upadł na przednią nogę. Wicher rozdmuchał przed nim śnieżną górę i pchnął go pyskiem w śnieg.
— Cicho, cicho — powtarzał Brajtis, gotów zeskoczyć.
Znowu zawrzała burza konfliktów. Wydawało mu się,
że na dnie jego duszy znajduje się druga, ciemna i twarda jak granit pod gliną. Było to nowe i swą nowością zbijające z tropu, było to nawet przerażające. Kipiał z wręcz mistycznego lęku: „Nie chcę żadnej innej duszy!” Lecz druga dusza, ta głębsza i nieznana, panoszyła się coraz bezczelniej. Walka z nią była bezskuteczna. Nagle przerosła go zupełnie, miażdżąc pod sobą jego przeszłe życie.
Koń wstał i kulejąc pobiegł kłusem. Brajtis chwycił się grzywy.
„Nie widzę sań, gdzie są sanie?... pamiętaj o szle- jach”...
Wicher oderwał mu dwa dolne guziki palta i porwał do góry poły. Koń nastraszył się i popędził galopem.
Wiatr zawodził wstrętną urywaną melodię. Białawe postacie wchodziły na niebo.
„Co to za melodia? co za postacie?” myślał Brajtis. Zaklął jak szewc: — Opuszczę ich!
Koń potknął się i upadł na przednie kolana.
— Cicho, cicho...
Ktoś cieniutkim falsetem — przypomniał mu się czemuś młody ładny Żyd śpiewający Sznajersona — ktoś piszczał:
„Czy opuszczasz ich dlatego, że masz być w Charkowie? Czy może z innego powodu?”
Koń szarpnął się, powstał na jedną nogę i — upadł.
Brajtis: „Milcz, ścierwo! Żadnych powodów!”
Ciemna dusza, falsetem: „Czy nie straszy cię myśl powstania z nimi w śniegu? Czy nie jest to ordynarne tchórzostwo?"
Brajtis: „Milcz, ścierwo! Nigdy tchórzem nie byłem!”
Kolumnada śniegowych słupów parła na nich, zmiatała po drodze wszystek śnieg i obnażała czarne pola. Cała przestrzeń wyglądała jak ogromna szachownica.
Koń parskał, ślina leciała mu z pyska kawałkami lodu, koń uciekał od wichury, wysadzając kopytami śnieżne zaspy; te wybuchały z tyłu jak wulkany.
„Jeśli raz jeszcze upadnie, nie wstanie!... Gdzie są sanie? ratować się, ratować...”
Para z ust osiadała na chustce, którą obwiązał twarz. Chustka krzepła lodową korą.
„Dopędzę sanie, będę wolny...”
Zatracił już poczucie, kiedy mówi on, a kiedy tamten, i który z nich jest prawdziwy. Jadowicie zapytał: „Każesz powrócić? Może dlatego, że boisz się pojechać sam na koniu Bóg wie dokąd? To nie ja, to ty jesteś tchórzem!”
Został tym przypuszczeniem spoliczkowany. Był przede wszystkim odważnym człowiekiem. Zawsze i przede wszystkim. A może nie?
W głowie miotały się słowa bez związku. Nagle wywołany słowem „ratunek” przedostał się do świadomości obraz: dwaj chłopi i człowiek w czerwonym kożuchu stoją obok zasypanych sani. Twarze mają błędne. Śnieg powoli pokrywa wszystko.
— Cicho, cicho.
Obraz znikł, pozostała myśl: będę wolny!
Wiatr rozerwał zasłonę; Brajtis zobaczył mijające go sanie, a w saniach dwóch mężczyzn. Jeden z nich klęczał i mówił coś do drugiego.
Brajtis uderzył konia: — Jeszcze trochę!
Teraz wiedział już, gdzie droga. Wyjedzie na nią i po
pędzi śladem płóz. Ma się rozumieć, że będzie wolny. Mieć skrupuły? Nie przekroczyć przez cudze życie, gdy chodzi o własne? Wyrzuty sumienia są oznaką słabej woli. Ludzie są zwyczajnym chodnikiem, po którym się kroczy. Niech ten chodnik zamarznie, niech zginie! Czyżby nie ośmielił się pozostawić towarzyszów ich losowi, • aby ratować się samemu? .
Wicher zsunął mu czapkę na kark. — Jeszcze trochę!... Na zamkniętych powiekach, wśród zielonych i żółtych kół zobaczył: zasypane sanie, kupę butelek obok, niziutkiego chłopa i lnianą bródką i siną twarzą. Człowiek. w kożuchu rozcierał mu ucho śniegiem.
Wtedy po raz ostatni spóbował walczyć. Druga dusza powaliła go pod siebie i zaczęła dusić. Przypomniało to rodzaj francuskiej walki o siłach niesprawiedliwie, potwornie nierównych. Skończyło się klęską.
Zupełnie niespodziewanie, ku swemu szczeremu zdumieniu i zgorszeniu krzyknął:
— Ratunku!
Gdy znacznie później, w chwilach przytomności, przypominał sobie ten moment, wił się w torsjach bezsilnej rozpaczy i pogardy dla siebie samego: „Gdzie byłem Ja prawdziwy do diabła?!”
Teraz żył w ekstazie. Stara dusza umarła, nowa rozkwitła idiotycznym czy świętobliwym kwieciem. Walka się skończyła. Wiedział, jak ma postępować! Intelekt? — pal go sześć, pal go tysiąc, jeżeli kryje się pod nim wzruszający nonsens!
Oddychał całą piersią, wchłaniając ulgę] Koń gonił resztkami' sił.
, Nagle wyłoniła się tylna część sani. Były całkiem blisko. Widział nawet łaty na giermaku klęczącego człowieka.
— Ratujcie! — krzyknął gardząc jednocześnie sobą.
Nie słyszeli na pewno, gdyż nikt nie obejrzał się. Wów
czas Brajtis podniósł dłoń do ust i wrzasnął wbrew woli:
— Ratunku!
Obejrzeli się, i Brajtis rozpoznał strach na ich twarzach. Zobaczyli bowiem jeźdźca w paltocie, którego poły rozwiewały się dziko, upiora z twarzą obwiązaną chustką. Klęczący mężczyzna wyrwał drugiemu bat i uderzył konie.
Brajtis wrzasnął ekstatycznie:
— Zatrzymajcie się!...
Lecz tamci popędzili konie, i odległość zwiększyła się
0 połowę. Śnieżne postacie przebiegały przez drogę
1 wznosiły się po zaspach coraz wyżej i wyżej. Co za postacie? co za tłumy?
Koń kulejąc skakał, śnieg tryskał spod kopyt, koń targał pyskiem, chcąc wyrwać uździenicę z rąk zrozpaczonego jeźdźca. Kupa śniegu spadła na nich i rozsypała się.
Wówczas Brajtis sięgnął po nagan i wziął na cel zmykające sanie.
— Zatrzymajcie się albo strzelam!
Pociągnął za cyngiel. Rozległ się huk.
Koń stanął dęba, Brajtis stracił równowagę i zsunął się na bok, koń skoczył do zaspy, podnosząc kopytami biały puch, Brajtis, z lewą nogą zaplątaną w szleje wciąż zsuwał się na bok, koń zrzucił Brajtisa i wlókł po śniegu za sobą, a potem z całej siły wyrżnął go kopytem w dolną część brzucha.
W oczach Brajtisa zamigotał olśniewający radosny puch i nagle razem z tym puchem zaczął lecieć ku niebu.
X
Gdy odzyskał przytomność, domyślił się, że leży w szpitalu.
Na karku czuł kompres, coś równie mokrego czuł na
brzuchu i nodze. Ciało jego spoczywało na materacu, pod ramionami miał chłodne poduszki i na ogół było mu tak wygodnie, że nie chciał otworzyć oczu, aby spojrzeć na sufit. Uczynił to dopiero wówczas, gdy myśl, kto go wyratował, zaczęła mu dokuczać.
Chciał odpocząć, więc nie zwracał zrazu na nią uwagi. Ból w lewej połowie ciała sprawiał nawet przyjemność.
Przypomniało mu to, jak swego czasu leżał w szpitalu chory na dur.
Biegał po mieście i załatwiał męczące sprawy: kupował nie istniejące domy i zbierał informacje grożące piwnicą. Potrzebna mu była jasność umysłu, a czuł zamiast głowy ołowianą kulę. Cóż robić! W końcu nie podołał czterdziestu stopniom. Pozostawił wówczas, jak i teraz, siwowłosą, piękną kucharkę samotną w kuchence. Odrzucił wszelką myśl o niej, taka bowiem jest siła instynktu samozachowawczego.
Dbały o niego pielęgniarki, on zaś nie dbał o nikogo. Godzinami patrzał w sufit, który był bliski i żywy. Był seledynowy. Gdy gorączka się podnosiła, kołysał się kojąco, gdy opadała, zwisał symbolem spokoju i bezpieczeństwa. Leżał znowu spowity okładami, nie spieszył się teraz z tym, żeby spojrzeć do góry. Wystarczała świadomość, że ma nad głową sufit szpitalny. Uczynił to dopiero gdy myśl: w jaki sposób został wyratowany, i gdzie są oni? zrobiła się zbyt natrętną.
— Jestem w szpitalu — westchnął i otworzył oczy. Zamiast sufitu zobaczył seledynowe chmury i ciemne kłaki śniegu. Podniósł głowę.
Był zmierzch. Na prawo leżała zaspa niby czyjaś mogiła, na lewo ciągnęły się pola. Biały koszmar rzeczywistości opętał go na nowo.
Leżał na wznak. Nogi miał zasypane po kolana, coś piekącego ściskało za szyję. Gdy dotknął głowy zrozu
miał, że zgubił czapkę, i włosy ma posklejane śniegiem. Nie był to kompres.
Usiadł z trudem — doznał wrażenia, że ma sparaliżowaną lewą część ciała -— i zobaczył: spodnie miał rozdarte pośrodku, nagim pośladkiem dotykał zaskorupiałego palta.
Dół brzucha leżał w śniegu. Ból posuwał się stamtąd aż do gardła. Chciał wstać, lecz zdołał tylko przewrócić się na bok i z jękiem upadł na łokieć. „Ginę”, pomyślał. Ohydny ból powracał ku dołowi brzucha.
Gdzie koń? uświadomił sobie jakby przypadkowo i oblał się zimnym potem. Konia nie było widać.
Jak długo leżał nieprzytomny? Zegarek miał stłuczony: minutowa wskazówka pokazywała za siedem nie wiadomo którą.
Szydząc z wszystkiego, parła wichura. Niekiedy przypominała kucharkę. Miała takie same srebrne włosy niby aureolę nad głową i białe, koronkami ubrane ręce.
Z przerażeniem rzucił się w tył, żeby pozbyć się tego widma. Ale na niebie zobaczył rzeczy jeszcze dziwniejsze. Postacie prześladujące go od szeregu godzin przybrały wyraźne ludzkie kształty.
W białych habitach i kapturach szli po obłokach, chyląc ponure głowy. Śpiewali psalm.
— W białych habitach! — bełkotał — któż to? Biali bracia...
W istocie. To byli mnisi. Szli gęsiego; wśród zielonych chmur i dymów posuwał się z wolna żałobny orszak mnichów. Rozdymały się trójkąty kapturów.
I nagle ogarnęła go śmiertelna rozpacz, nawet w ustach miał smak rozpaczy. Śnieżna mgławica pchała się naprzód skokami, podrygując i tańcząc jak obłąkana siwa wiedźma. Albo kucharka?... Och! ta kucharka! Nie nadaremnie go zatrzymywała, przeczuwała, co mu grozi.
— Wariatko! — krzyknął Brajtis i zerwał z twarzy chustkę. — Com ja z tobą uczynił?
Zobaczył scenę pożegnania.
Wariatka siedziała obok piecyka; nuciła piosenkę.
Tłumaczył jej po raz setny, że powinna jechać z nim, że tam na nich czeka ich ziemia. Nie chciała nawet słuchać: — Piotrze, zapominasz o tym, że właśnie tam został poćwiartowany mój mąż? — Mąż? Ten może, którego zdradzałaś w ciągu lat pięciu, w ciągu lat dziesięciu? — Cóż z tego? — Zaczęła śpiewać: — Cóż z tego, cóż z tego?... — Gdzieś w małym miasteczku, gdzie w lisich czapkach spacerowali brodaci Żydzi, został poćwiartowany, porąbany.
— Za nic tam nie pojadę! Nie chcę tam wracać! — krzyczała i strach miała w oczach. — Pojedziesz! — zniecierpliwił się — i mnie tam puścisz. Dlatego właśnie muszę być w Charkowie!
Uczepiła się jego kolan, tarzała się po podłodze. — Nie puszczę ęię, Piotrze! Jeśli dziś mnie opuścisz, głowę sobie rozbiję o ścianę.
W ohydzie i męce jęknął: — Daj pokój...
Łzy ciekły po jej twarzy.— Wiedz — szlochała — że jeśli wyjedziesz, ja się zabiję!...
Miał worek przygotowany do podróży, był w palcie, zrobił ruch, żeby wyjść z pokoju, ale wtedy właśnie powiedziała najpotworniejsze, co mogła wymyślić.
Podniosła oczy i wyrzekła,' chichocąc:
— Zabójco!
Wtedy został. Licząc uciekające minuty, zaczął — jak to zresztą czynił zawsze — okłamywać ją słowami, głosem, pieszczotą. Wreszcie, uspokojona, usiadła na łóżku i zaśpiewała swoją piosenkę. Ażeby móc znieść tę piosenkę, trzeba było mieć końskie nerwy!
Wił się w śniegu, klęknął, szczęka mu opadła.
— Wariatko!
Czuł ją w sobie, może w klatce piersiowej. Stała w aksamitnej czarnej sukni z koronkami, ona — jedyna radość i największe szczęście!
Jeden po drugim,, chyląc ponuro głowy, szli nad nim biali zakonnicy.
Obudziło go rżenie. O parę kroków stał koń. Zobaczył wyciągnięty pysk i rozwianą grzywę.
Brajtis pełzł ku niemu na czworakach.
— Zaczekaj.
Setki mnichów przebiegły drogę. Mnisi? Skądże znów? A? — to koń jest także marą?
Koń wyszczerzył zęby i powoli odszedł.
Grzęznąc po kolana i strasznie kulejąc, Brajtis zrobił parę kroków.
— Zaczekaj! — krzyknął.
Koń wciąż odchodził.
Wtedy skupiwszy w sobie całe rozrzewnienie i miłość do świata, na jaką tylko mógł się zdobyć, rzekł pieszczotliwie jak do najdroższej kochanki:
— Zaczekaj, jaskółeczko moja!
Koń nadstawił uszu i zatrzymał się. Łypnął liliowym okiem.
— Jesteś moim przyjacielem — rzekł Brajtis i uczuł, że znów staje się aktorem, jak wówczas kiedy na przykład rozmawał z Graasem. Uśmiechał się, patrząc na koński pysk, i gładził konia po nozdrzach, zupełnie jakby głaskał kobiece ciało.
— Nie ruszaj się, nie ruszaj się — pogroził palcem.
Zagryzł dolną wargę i próbował wdrapać się na konia,
ale stracił przytomność i zleciał w śnieg.
— Nie bój się nic, nie bój się — powiedział po chwili z uprzejmością obłąkańca — zaczekaj, jaskółeczko.
Koń stał zaczarowany. Wlazł na niego wreszcie, mówiąc wciąż pieszczotliwe słowa. Pomimo bólu w brzuchu zmusił wargi do uśmiechu. Był to ostatni wysiłek, na jaki się zdobył.
Jakiś mnich, trąciwszy konia nogą, przeszedł tuż przed samym jego nosem. Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Było mu wszystko jedno. Odpowiedzialność za wszystko ponosił koń.
Charków pękł. Był wieczorny zmierzch, wszystko tonęło w zielonym mleku. Puścił konia wolno i rzekł prawie że ironicznie:
— Idź, gdzie chcesz, kochanie.
„Gdybym się wyratował, przestrzeliłbym cię za to uderzenie kopytem”, pomyślał. Wtem przypomniał mu się nagan. W kieszeni go nie było. Zgubiłem? — i to nie wywarło na nim wrażenia.
„Charków pękł. Niczego nie dopiąłem. Ale dlaczego?” Znalazł odpowiedź od razu i uczuł dla siebie pogardę. Nie doprowadziłem planu do końca. Dlaczego strzelałem, dlaczego chciałem zatrzymać sanie? Zeby tamtych ratować? Wystarczyło jechać śladem płóz, a byłbym uratowany.
Jechał na koniu skulony, wszystko tonęło w mleku, wicher rwał.
— Idź, gdzie chcesz — jęknął. „To okropne, że nie wiem, gdzie byłem ja!”
Dla martwej duszy wszystko było proste i jasne. Opuścił kucharkę, odtrącił Graasa, dążył do Charkowa, musiał więc porzucić towarzyszy. Dlaczego tego nie uczynił? Może dlatego właśnie, że w istocie nic nie jest ani proste, ani jasne.
Był wzburzony. Kto jest prawdziwym tchórzem? Czy się tego nigdy nie dowiem?
W oczach zamigotał biały puch. Zemdlał. Gdy podniósł
głowę, ujrzał tłumy białych mnichów. Wiatr huczał jak ogromne organy. Nareszcie udało mu się dośpiewać swoją melodię *. Brajtis słuchał.
Rozhukane, rozśpiewane modły, bałwochwalcze psalmy zerwały wszystkie przegrody, wszystkie mosty i niosły się teraz pod niebem niepowstrzymanym potokiem. Ziemia dudniła. Jak trąby niewidzialnej orkiestry grzmiały potworne, bluźniercze głosy, wyrywały się jednostajnym wyciem coraz potężniej, coraz bardziej zwycięsko. Czy to była niedziela? Czy to było święto? Czy to była msza? Gdzie się podziała zamieć i burza? Byli tylko święci mnisi! Był tylko biały klasztor!
— Mój Boże! — zawołał Brajtis i ręce wzniósł ku niebu. Wtem, wskutek głupiej gry światłocieni albo wskutek diabli wiedzą czego, twarz jego przeistoczyła się nagle i zabłysła rażącym podobieństwem do kupca Graasa.
Trwało to krótko.
„W człowieku są dwie dusze”, myślał obojętnie. Chciało mu się spać. „Druga jest schowana w pierwszej jak żółtko w jajku”. Przyzwyczaił się do tego odkrycia jak zresztą do wszystkiego, co się działo — niepowodzenia, nieszczęścia, klęski... Pogodził się z myślą, że nie ma słuchu i przeto nie chwyta ogólnego rytmu. Tak było bez wątpienia.
Prócz tego kierowały nim siły, których nie znal i których nienawidził.
„Dlaczego krzyknąłem: ratujcie ich! a nie: ratujcie mnie? Nigdy z tego nie wybrnę”.
Zakonnicy parli na niego, podkasawszy poły. Wyglą
dali groteskowo i strasznie. Nagle ktoś roześmiał się koło jego ucha. Urągliwy śmiech przypomniał mu kucharkę.
Wtem seledynowa ściana naleciała na nich, i koń zakręcił młynka: „Ginę”, pomyślał znowu Brajtis. Równocześnie, o paręset kroków coś huknęło i pękło. Dźwięk był głuchy, urwany i nadwerężony, lecz tak silny, że wicher od razu wydał się cichszy. Seledynowa ściana zniknęła i niebo nagle zapłonęło krwawą zorzą. Spod ziemi wytrysnął płomień, zachwiał się i zgasł natychmiast. Wtedy mnisi, którzy zatrzymali się, patrząc na ogień, ruszyli naprzód białą lawiną.
Brajtis nie wiedział co oznacza ten huk. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to towarzysz Bielicz, zastępca naczelnika czeka w Orle, idzie mu na ratunek.
Domyślił się tego koń. Parskał, wchłaniał nozdrzami delikatny swąd. Potem wyciągnął Brajtisa na jakiś pagórek. Wówczas Brajtis spostrzegł człowieka, który odważnie kroczył po zaspach. W wyciągniętej ręce trzymał bombę.
— Aha — powiedział czekista zaspanym głosem. — Wiedziałem, że ze swoim koniem tu wrócicie. Zawsze wiem, co zrobicie z koniem.
— A to w jaki sposób, ciekaw jestem?
— Inteligenckie posunięcie. Wiedziałem, że nie wytrzymacie napięcia — rzekł Bielicz zagadkowo.
— Nie rozumiem — odrzekł Brajtis, lecz gdy spojrzał wokoło, zrozumiał wszystko. Wiatr zmiótł śnieg tu i tam, obnażywszy ciemne prostokąty ziemi. Pole podzielone na białe i czarne kwadraty było jedną wielką szachownicą. Przypomniał sobie, że dokładnie to samo widział
już kiedyś, może we śnie. „Musiałem przegrać”, pomyślał, złażąc z konia. Sanie były zasypane śniegiem. Koło nich na słomie leżeli chłopi.
— Myśleliśmy, że nie wrócisz — powiedział Filip. — Miałeś konia i rewolwer...
— Tak... rewolwer... zgubiłem wasz nagan, towarzyszu — rzekł Brajtis i położył się obok chłopów.
Towarzysz Bielicz uśmiechnął się.
— Nie szkodzi. Zwrócicie mi za niego pieniądze.
Przykrył Brajtisa połą kqżucha i zdjął z rudej głowy
baranicę.
— Widzę, że i czapkę zgubiliście! — krzyczał, gdyż wicher znowu tłumił słowa. — Wdziejcie tymczasem moją!...
Brajtisowi opadła głowa. Spać chciało mu się potwornie. Zobaczył pod swoją pachą brodatą twarz chłopa i nie zdziwił się, choć zauważył, że czoło Kośmy było w guzach, a z nosa i ust ciekła krew. „Coś takiego zaszło... Spać... spać...”
Towarzyz Bielicz krzyczał mu do ucha:
— Tu, jak was nie było, towarzyszu, miałem zabawną Przygodę!...
Czekista marząco podniósł oczy ku niebu. W górze sunęły zakapturzone cienie.
— Wyobraźcie sobie, towarzyszu — ciągnął takim tonem, jak gdyby prowadził rozmowę w poczekalni dworca. — Gdy tylko pojechaliście, ten drań — wskazał palcem na skrwawionego Kosmę — zwariował.
Brajtia podniósł się na łokcie, spojrzał wokoło i znów upadł.
— Widzę przed sobą kopyta waszego konia zmykającego w najlepsze — mówił czekista dalej. Chwilami gdy wicher się zrywał, podnosił głos do krzyku. — Pomyślałem: „Tetete, sprytni jesteście, ale to nic nie szkodzi.” Wtem słyszę, z tyłu ktoś sapie, odwracam się, to ten
brodaty drań: Podchodzi na palcach. „Ty, powiada do mnie, jesteś przebrany ksiądz albo mnich”. Al-bo mni- -ich!! — wrzasnął towarzysz Bielicz, aby przekrzyczeć wicher.
— Jaki mnich? — krzyknął Brajtis w strachu i podniósł się na łokcie. Dziwny zbieg okoliczności! Czy nie przypomina to czytania cudzych myśli?
— Nie wiem, towarzyszu — ciągnął Bielicz. — Zapytałem go o to, a sam szukam schronienia. „Mnich, powiada, jesteś i dlatego się nam nie powodzi!” Pysk miał wykrzywiony, a na oczach kataraktę czy co? Nigdy takich oczu nie widziałem. „Głupiś, mówię, jestem ateistą, mogę zaraz przekląć Boga”. Zacząłem bluźnić i dopiero tu zauważyłem, że drugi chłop znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Brodaty drań sunie na mnie. „Bluźnisz? powiada, to jeszcze gorzej, bo jesteś w takim razie od diabła!” i podnosi drąg. „Czekaj, bratku, myślę, ja cię urządzę”. Cofnąłem się. Nie dosięgnę, myślę, jakby dobrnąć do walizki. Cóż było robić, nic nie miałem pod ręką. Będę może rzucał w niego śnieżkami czy co? Tamten sunie na mnie niby zwierzę z lasu. Trzęsie brodą i w gardle mu coś charczy. Aż mi się zrobiło wesoło. „Zabawny kawał, myślę, ten dopiero mnie zakatrupi". Znam ich, draniów! Powiadam spokojnie: „Zastanów się, barania głowo...” Wtem podniósł drąg i z całej siły we mnie! Nie trafił. Na szczęście zasłoniła mnie mgła. Rzuciłem się w bok. „Schowam się, myślę, za pakę z butelkami, a stamtąd obejdę go i... do sani”. Stał drań przez cały czas, jak naumyślnie, koło nich, widać przeczuwał. Zobaczył, jak się wyłoniłem z mgły, i znów na mnie. „Drugiego również musiałem zabić! krzyczy z furią, czemu na mnie z rewolwerem lazł?” to niby o was. Potem wrzeszczy. „Butelek ci nie dam kraść, diable!... mnichu opętany!... co powie gospodarz?" Ja nic. Oho, tylko, oho, powiadam. Schowam się za pakę, a potem pokażę
ci... byłem zdyszany, i nagle rzygać mi się zachciało. Serce mam, towarzyszu, nie w porządku po operacji. Niedobrze, czuję, źle. Mięśnie jak flaki, siły żadnej. Do tego śnieg w oczy i nic nie widzę.
... Na oślep rzucam się za pakę, a stamtąd raptem ktoś mnie odpycha rękami. „Zabawna anegdota!” krzyczę, ale powiem szczerze, że wówczas nic zabawnego w tym nie zauważyłem. Śnieg co chwila tryska przede mną strumieniem, nie widzę, skąd tamten na mnie prze, ale czuję, że właśnie w jego stronę ktoś mnie pcha z całej siły. „Kto tam? syczę, puść!” Nic nie rozumiałem, chociaż to było proste. Pchają mnie z tyłu i ktoś też syczy: „Matko Boska, Matko Boska”. „Puść!” syczę. Nigdy nie zapomnę, jak razem syczeliśmy. Zebrałem wszystkie siły, żeby tylko serce nie pękło. Zacząłem szamotać się. Namacałem coś miękkiego, szyję czy co? Nic nie widziałem, bo śniegu była lawina, jak piekło! Mówię wam! Zobaczyłem tylko język i bródkę. Zgadłem dopiero wówczas: Aha, to ja drugiego chłopa duszę!
...Wtem świsnęło coś z boku, aż mnie w sercu za- kłuło. Nic. Znów nie trafił. „Dobra!” Zmiętosiłem sobą staruszka i pobiegłem do sań. Tamten z tyłu krzyczy: „Za-bi-i-ję... uu!”... Cholera go wie, gdzie jest, bo wiatr ze wszystkich stron naraz i nie można się połapać, z której strony dochodzi krzyk. „Wszystko jedno, myślę, byle dobrnąć do walizki”. Biegnę więc w kierunku sań. Tamten z lewej strony ryczy: „U-u!...” Nic nie widać, otwieram co sekundę oczy, łzawią. Biegnę z dziesięć kroków. „Tu powinny być sanie, myślę, przecież były przed nosem”. Nie ma. Biegnę dalej, nie ma! Co chwilę zapadam się w zaspy, kożuch przeklęty zawadza, śnieg aż po gardło. Tamten z prawej strony ryczy: „U-uf...” Towarzysz Bielicz popatrzył na Brajtisa, leżącego z zamkniętymi oczami, i może dlatego, że tamten go nie widział, uśmiechnął się dziwnym pogodnym uśmiechem.
— Wtedy — ciągnął dalej — zawróciłem w bok. — Biegnę, biegnę... nagle widzę: sanie trzy kroki przede mną. Odetchnąłem!... Rzuciłem się ku nim co tchu. Biegnę znowu. „Co jest? krzyczę, co jest?” Biegnę. Biegnę. Śnieg. Zaspy. Pole. Nie ma sani.
Towarzysz Bielicz zamilkł i rozciągnął wargi od ucha do ucha.
— W gardle wyschło mi zupełnie — powiedział, jakby wspominał coś bardzo przyjemnego. — Zupełnie wyschło mi w gardle — powtórzył. Wzniósł ku niebu wyblakłe oczy. Śnieg wybuchał wokoło, jak gdyby z nieba ciskano w nich bombami.
— Ten drań — mówił — wciąż z innego miejsca hukał. Nie wiem, jak to mogło być. Gdziekolwiek się obrócę, ten ryczy wprost koło mnie. Biegałem, towarzyszu, po polu na wszystkie strony jak opętany. Serce waliło, a raz po drodze zwymiotowałem. Nie miałem już siły. „Wszystko jedno”, pomyślałem. Zatrzymałem się i rzuciłem się na wznak na ziemię. Nie upadłem jednak, gdyż plecami się o coś oparłem, a głową o coś uderzyłem. Patrzę, za mną sanie.
Qd razu odzyskałem siły. „Dobra, pomyślałem, zaraz ja wam pokażę”. Sięgnąłem po walizkę i otworzyłem ją. „Chodź no tu, bratku!” krzyczę. Zdążyłem nawet odsapnąć, nim tamten się zjawił. Zatacza się. Sam sobie włosy z brody kłakami wyrywa. „Mówiłem, że śmierć!” ryczy, a potem: „Nie chcę umierać!”
„Nie chcesz?” pytam i bęc! Wyciągam z walizki...
„A to widzisz? myślisz może, że cytryna?” i podnoszę rękę z bombą. „Wysadzę w powietrze! mówię, mama wasza niedobra kobieta!” Patrzy na mnie tylko samymi białkami. Zabawne, co? Byłem już pewniejszy siebie: bombę uczułem w ręku. Co znaczy przyzwyczajenie z czasów walki domowej. „Słuchaj, bratku, kontrrewolucyjna hydro, powiadam i podchodzę doń, ja siebie nie
pożałuję, ale i tobie wszystkie kiszki wypruję i zmieszam z śniegiem”. Stoi cicho, palcem kiwnąć nie może. „Żaden wariat, zwyczajny histeryk”. Znam u nas w Orle pewną niewiastę. Tak samo się zachowywała. Z nią tylko spokojem można było sobie poradzić. Powiadam więc spokojnie: „Co sobie myślisz, chłopie drobnoburżuazyjny, kułaku mieńszewicki, że coś tym sposobem wskórasz? Do lampy!” i pcham się, rozumiecie, na niego, twarzą do wsi. Milczy. Mruga. „Poczekaj”, mówię i sam śmieję się w duszy. Poczekał. Wtedy pomacałem palcami swoją cytrynkę i rozważam: jeżeli troszeczkę, odrobinkę uderzę, nie wysadzi przecież? Chyba nie wysadzi. A z drugiej strony może właśnie pęknie. Jak? Zechciało mi się spróbować, nie do wytrzymania. „Poczekaj”, powtarzam i patrzę na jego górną wargę. Podniosłem bombę i ostrożnie, ale ostro trach go po zębach! Czuję, że coś wybiłem. Wtedy drugi raz. Uchylił się i dlatego trafiłem w nos. Od razu krwią się zalał i upadł. Związałem mu ręce rzemieniem, ale pożałowałem człowieka. Wziąłem śniegu i wpakowałem mu do ust. Bomba jednak nie wybuchła, schowałem ją do kieszeńi. „Dobra, rzekłem, z tym już koniec”.
Ostatnie słowa wypowiedział towarzysz Bielicz jednym tchem. — Dobra! — wykrzyknął nagle z całej siły, aż Brajtis podskoczył.
— Dobro? Co to jest dobro? — zapytał, walcząc ze snem.
Chłopi spali przytuleni do siebie. Śnieg pokrył ich grubą kosmatą warstwą.
Czekista patrzył w niebo, skąd znowu runął na nich śniegowy wodospad.
— Nie wiem, o jakie dobro wam chodzi, towarzyszu — rzekł swym stłumionym głosem. Najwidoczniej szeplenił.
Może walczył z jakąś wadą wymowy i dlatego głos jego wydawał się stłumiony.
Nagle Brajtis spostrzegł, że czekista, aby coś wykrzyknąć, rozwarł usta tak szeroko, że pokazał podniebienie język i nawet gardło. Na górnej szczęce czekisty nie zauważył ani jednego zęba. Teraz dopiero zrozumiał, na czym polega owa niedorzeczność, która go tak niepokoiła od pierwszej chwili ich znajomości. Ale było mu wszystko jedno, byle tylko móc spać.
Towarzysz Bielicz, jakby zażenowany, zamknął szybko i bezdźwięcznie usta. Warga mu się zapadła i nadała twarzy niedorzeczny i makabryczny wyraz.
— Zauważyliście, że nie mam zębów? Niedawno mi je usunięto, skrobano kość — rzekł chłodno i nieszczerze. Kłamał prawdopodobnie. „Może jemu też ktoś powybijał zęby bombą”, pomyślał Brajtis. Czekista uśmiechnął się do czegoś niewidzialnego.
— Bardzo długo na was czekaliśmy — zaszeplćnił. — Nie było was dobrych parę godzin. Drugiego chłopa też powaliłem na śnieg i kazałem mu spać. Leżał i jęczał: „Matko Boska, Bogurodzico”. Wnet podniósł się i powiada: „Po coście puścili tego szubrawca na koniu? Uciekł na pewno.” „Nie bój się, mówię, nie ucieknie.”
Brajtis zaczerwienił się.
— Kcha, kcha — zaśmiał się ochryple Bielicz — podobacie mi się bardzo, towarzyszu. Dlatego też może wyszedłem na wasze spotkanie. Myślałem, że błądziliście i sań nie możecie odnaleźć. Czułem nawet, że nas szukacie. Postanowiłem pójść naprzód i bombę rzucić: jeżeli nie wy, to koń wasz się zorientuje, w której jesteśmy stronie. Poszedłem. Wicher oderwał mi jedną połę kożucha. Rzuciłem cytrynkę, aż miło było słuchać. Wtenczas właśnie nadjechaliście. Nie dziękujcie — dodał nagle — to nie ja uczyniłem, to inny człowiek... Czyście zauważyli, towarzyszu, że w człowieku żyje dwóch ludzi?
„Co za głupi splot okoliczności”, przemknęło przez zmęczoną głowę Brajtisa. Miał tego dosyć! W jaki sposób
V,
do licha, stały się myśli jego o dwoistej duszy wiadome temu szpiclowi? Leżał wtedy sam w polu!...
Ale czekista mówił dalej:
— W każdej duszy są dwie dusze — i patrzył w górę. — Przekonałem się dziś, że ludzie są na ogół bardzo dobrzy. Nie wierzycie? A wiecie, towarzyszu, kiedy człowiek się upije, rozluźniają się jego centra hamujące; biorą w nim górę istotne instynkty i wtedy właśnie człowiek staje się wyjątkowo szczery | dobry. Mówię wam, jeżeli poskrobać duszę ludzką, to pod górną, złą, znajdziecie inną: dobrą i miłującą.
Tu czekista zauważył, że Brajtis śpi, schyliwszy głowę na śnieg. Profil jego był potwornie chudy i kościsty. Etiopskie wargi bezkrwiste. Wyglądał na umarłego.
Towarzysz Bielicz pomyślał widocznie o czymś bardzo smutnym. Przykrył Brajtisa połą kożucha i położył się obok. Dotykając ciałem jego ciała, uczuł niespodzianie dziwną radość. Trupi profil wydał mu się piękny i drogi. Ten człowiek leżący obok, którego podejrzewał o najgorsze rzeczy, którego by chętnie postawił pod mur, pociągał go prawie po kobiecemu. Było to jakieś słodkie i zarazem wstydliwe uczucie.
Uśmiechnął się swym na wpół obłąkanym uśmiechem. „Ciekaw jestem, pomyślał obojętnie, jak on się odnosi do śmierci. Ja, okazuje się, bardzo lubię zamieć”.
Na niebie roiło się od mnichów.
Mnisi śpiewali psalmy. Brajtis widział ich profile i brody. Chudymi długimi palcami przebierali różańce. Potem kilku pochyliło się nad nim i podniosło go z ziemi. Słyszał, jak wołali: jesteś naszym bratem! Był to mo-
ment, w którym musiał albo zgodzić się na coś bezbożnego, na jakieś wniebowstąpienie, i umrzeć, albo... ale to drugie było przykre i wymagało wysiłku. Jeszcze chwileczkę, byle nie zaraz — chciał za wszelką cenę odwlec decyzję. Przed oczami mignęło mu brudne stołeczne miasto i ulica imienia pewnego rewolucyjnego pisarza. Widział sylwetki przechodniów, mętne latarnie i kominy fabryk. Zza każdego węgła czyhał na niego czekista. Chciał wejść do znajomej bramy dużej, oświetlonej kamienicy, i wtedy wszystko skończyłoby się natychmiast i na zawsze, lecz ktoś go trzymał za palto i nie chciał wpuścić. Mknęły tramwaje, sunęły wojskowe ciężarowe samochody. Był to Charków.
Od razu obudził się ze snu, chociaż nie było to łatwe. „Jeszcze chwileczkę”, prosił i znowu zasnął. Gorący sen był największym odpoczynkiem, jakiego w życiu doznał. Mnisi porwali go razem z zaspą i ponieśli w białej trumnie. W sennym mózgu powstał obraz pokoju, w którym stoi łóżko i piecyk. Piecyk dymił i śmierdział rozgrzaną blachą. Na patelni smażyły się ciemne pierogi. Czyjeś ręce trzymały patelnię za rączkę. Poznał te palce od razu i obudził się z krzykiem! Ale jak się okazało, krzyknął nie on, lecz towarzysz Bielicz. Czekista spał obok niego z otwartymi oczami; źrenice wydawały się ścięte w galaretę; usta miał rozchylone i na górnej bezzębnej szczęce leżał śnieg. Wokoło stali mnisi pochyliwszy głowy. „Bracia”, rzekł do nich Brajtis i znowu zasnął. Jeden z zakonników, bliźniaczo podobny do kupca Graasa, wziął go za rękę. „Wesprzyj się na mym ramieniu, mówił, wesprzyj się”. A gdy Brajtis znalazł się w ich orszaku, spojrzał w dół wbrew prośbom: „Nie patrz tam! tam patrzeć nie wolno!” „Muszę!” odpowiedział. W dole zobaczył całun. Właściwie nie był to całun, lecz zaspa. W tej zaspie leżał czekista i obaj chłopi. Był to widok bardziej niepokojący niż poprzedni. Nagle czekista ode
zwał się prawie że z sarkazmem: „Żyjecie jeszcze, towarzyszu?” Wtedy obudził się po raz trzeci, choć kosztowało go to wiele fizycznej męki.
Biali mnisi szli parami. Zwariowane śniegowe nabożeństwo trwało bez końca.
— Żyjecie jeszcze, towarzyszu?
Nie odpowiadał. Za każdą minutę snu sprzedałby chętnie wszystkie domy, koszary i fortece.
Znów dokuczał ból w lewej nodze. Kazał więc palcom poprawić płaszcz i rozetrzeć nogę. „Co się stało?” Ogarnął go lęk tak nagły, wielki, zwierzęcy, że chciał wstać i biec, aby uciec, od kogo? dokąd? „Co się stało!” trząsł się i kurczył na śniegu: nie znalazł miejsca, gdzie powinny były znajdować się jego palce.
Wytężył się, aż nabrzmiały mu żyły na skroniach, lecz ledwo zdołał poruszyć ramieniem. To samo było z nogami, czuł je tylko do kolan. Wówczas skupił siły w kadłubie i starał się oddychać jak najrzadziej, żeby nie pozbawiać się, jak mniemał, ciepła. „O rany!” powtarzał. Nie chciał niczego. Wariatka, domy i papier w pierogu — wszystko to nie miało już żadnego sensu. Przeszłość stała się bledsza niż śnieg; istniał tylko kadłub, mięśnie, wnętrzności, „Poruszają się jednak we mnie”, pomyślał i uczuł wielką radość właśnie w tych wnętrznościach, nie w duszy, nie w sercu! Skupił się w psychicznym wysiłku i trwał jak w bezpiecznym ukryciu, niezmiernie długo.
Prawdopodobnie minęły lata, nim doznał znowu lęku i uczuł dreszcze. Odgadł w lot, że zimno dotarło aż do ramion i posuwa się pod pachy. Pomyślał o wnętrznościach i ogarnęła go nagle chęć, by rozpruć komuś brzuch i zanurzyć tam ręce, aby się wreszcie zagrzać.
„Nie mam noża”, pomyślał rzeczowo, jakby chodziło
o przyrządzenie potrawy. Wtem wicher zdmuchnął piętrzącą się nad nim górę śniegu i z szelestem zwalił
na niego. Nie miał już tyle sił, aby się spod niej wygramolić. Uczuł zawrót głowy, wszystko zaczęło się pod nim zapadać, i Brajtis zaczął lecieć w dół, trochę w lewą stronę. Z prawej przesuwały się obrazy dzieciństwa. Oddalał się od nich, wciąż opadał w dół i w lewo, gdzie wiedział, że znajduje się koniec. Wtem mruknął z niezadowoleniem. Ktoś przerwał mu jego lot i dusił go teraz ciepłym ciężarem.
„Nikt nie ma prawa mi przeszkadzać!” pomyślał z pasją.
Przed chwilą był już bliski zrozumienia tajemnicy wszechświata, było to niezwykłe i fascynujące, a teraz ktoś zepsuł wszystko. Ale dzięki temu zagrzał się niespodzianie: w palcach uczuł władzę. Aha! obecnie był nawet wdzięczny. .Ciężar leżący na nim dusił go, lecz ogrzewał. Cóż to może być? Widział tylko coś czarnego
o zwierzęcym zapachu. Poruszył ręką i namacał brzuch!
„Nie mam noża”, pomyślał, ale właściwie nóż ten nie był mu już niezbędny. Macał dalej i dokonał ze zdumieniem odkrycia: brzuch leżący na nim był włochaty. Wszędzie sterczały kłaki włosów. Wtedy domyślił się: „Pies! Duży pies! Skąd on się tu wziął?”
— Zdaje mi się, że jednak żyjecie? — zaszeplenił Bie- licz.
Brajtis poruszył się pod nim:
— A, to wy, towarzyszu?
Zastępca naczelnika czeka w Orle leżał na nim, przykrywszy go ciałem i kożuchem.
Brajtis podniósł się.
Sanie były zasypane. Konie, z których pozostały tylko szkielety i skóra, stały po brzuch w śniegu przytulone do siebie, i zady ich drgały bez przerwy. Z zaspy sterczały sine twarze chłopów. Towarzysz Bielicz zaczął:
— Nie wiem, czy warto było was ratować — zawsty-
dził się swego tonu i chłodno: — Co za naiwność, przecież i tak zamarzniecie. Na to nie ma rady.
„To jest wariat”, pomyślał Brajtis. Był tego pewien. Ale pomimo że czuł wstręt do tej twarzy, do jej niedorzecznego, makabrycznego wyrazu, zrobiło mu się jej żal. Chwycił czekistę za połę i pociągnął.
— Wstawaj! — krzyknął — trzeba się bić! — potem odgrzebał chłopów i począł ich szturchać nogą. — Wstawajcie! " »
Okładał chłopów pięściami, aż się spocił. Następnie śniegiem rozcierał twarze.
Wszyscy zrozumieli, o co chodzi. Towarzysz Bielicz przysunął się do niego bokiem, zamachnął się pięścią i wyrżnął go w ramię. Potem odwrócił się i drugą ręką poczęstował go w pierś. Ktoś podszedł z tyłu, uderzył go po plecach i złapał w objęcia. Powstało kłębowisko ciał, pięści, kopniaków, ciężkich oddechów, lecz równocześnie powracało życie.
— Zagrzałem się, ale to mnie dużo kosztowało — odezwał się towarzysz Bielicz; trzymał się za serce... Chłopi podnieśli się zdyszani.
Zmierzch zapadał. Na tle kurzawy i wieczoru odbijały się jasne sylwetki mnichów. Nie można ich było się pozbyć!
— Będziemy tu nocować — powiedział Kosma.
Brajtis nie mógł się pogodzić z tą myślą: jeżeli pozostaniemy na noc, zamarzniemy na pewno, konie również.
Za parę godzin nic nie będzie widać. Trzeba by wyjątkowego trafu, by tu ich ktoś w polu odnalazł. Prawdopodobieństwo jest jedno na tysiąc, czy można zawierzyć życie przypadkowi?
— Wszystko jedno, ratunku nie ina — rzekł Bielicz, Brajtis upierał się dalej:
Musimy spróbować. — Wciąż stała mu w pamięci
straszna chwila, .kiedy to nie mógł odnaleźć swych pal-
KAT^K^fl
Mlii
arin v
£>T
ców, a potem leciał na dno. To przypomnienie dodało mu życia, tak mu się przynajmniej zdawało. W istocie jednak podnieciło go co innego: przeraził się, że zapomina o sobie i swych sprawach.
Zaproponował, żeby — póki konie jeszcze nie zamarzły — dwóch z nich pojechało konno albo z powrotem do miasta, albo do pierwszej napotkanej osady. Szanse są równe. Obowiązkiem tych, którzy dojadą, będzie zrobić wszystko, by zaraz powrócić do pozostałych z pomocą. — Niech z miasta przyj edzie straż ogniowa — rzekł i nie zauważył nawet, jakie to fantastyczne i niemożliwe. Ujrzał nawet, jak już z miasta wśród szalonej zamieci ruszają wspaniałe rumaki.
— Zawołać od razu straż ogniową! — krzyknął z pośpiechem i nie mógł odczepić się od naiwnego do głupoty planu. Rzecz szczególna, że nikt nie zauważył tego nonsensu.
— Tak, tak!... — powtarzali chłopi — żeby zaraz przyjechali!
Nie słyszeli siebie wzajemnie, nie mieli już głosu, by przekrzyczeć wicher, ale psim węchem wiedzieli, o czym każdy mówi. Brajtis naglił:
— Nie traćmy czasu, noc już zapada. — Zerwał z szyi chustkę do nosa i na dwóch jej rogach zawiązał węzełki.
— Szanse są równe: ci, którzy pojadą, zginą także — mówił czekista. — Nie chcę losować!
„Boisz się! pomyślał Brajtis, czemu mówisz, że szanse są równe?”
Miał rację, gdyż towarzysz Bielicz był przekonany, że ci, którzy pojadą, mają więcej szans uratowania się. „Wcześniej czy później natrafią na jakąś wioskę”, myślał. Nie chciał losować! „A co będzie, jeśli wypadnie mi tu pozostać? Zresztą, pomyślał, gdybym nawet wyciągnął: pozostać, mógłbym razem z Brajtisem sterroryzować chłopów i zwiać. Zwiać, po prostu, zwiać!”
96
Chichotał bezdźwięcznie. Postanowił, że pojedzie 1 Brajtisem nie przez sympatię do niego, skądże znów sympatię? Jest z nim po prostu związany pewną sprawą nieosobistą i — hm, hm — antypatią! Nie, nie spuszczę go z oka, teraz wymknąłby mi się na amen.
— Dobrze, będę losował — zgodził się, a Brajtis zrozumiał, że kryje się w tym jakiś kawał. Zachodził w głowę: „W jaki sposób on chce mnie nabrać? Ten czekista mnie śledzi”. Wtem przyłapał siebie na tym, że również nie chce losować. „Szanse nie są równe!” Ale już wy- . ciągnął pięść, z której sterczały rogi chustki.
Pierwszy losował Kosma. Wyciągnął: zostać. Potem towarzysz Bielicz. Czekista zastanawiał się długo, następnie mocno szarpnął za kraj chustki: był to węzełek — miał jechać.
„Teraz ten”, pomyślał Brajtis o Filipie i spojrzał na staruszka magnetyzująco. „Wyciągnij węzełek, wyciągnij węzełek” — chciał go zasugestionować! Był pewien, że lepiej jest pozostać niż jechać.
„Szanse są równe!” myślał tak intensywnie, że obawiał się, czy go kto nie słyszy, czy nie krzyczy tej myśli na cały głos. Był to ostatni przebłysk zdrowego rytmu. Gdyby mu był zaufał do końca!
„Chcę pozostać”, pomyślał i z ulgą przekonał się, że chłop wyciągnął węzełek. Po raz ostatni los był łaskawy dla swego ulubieńca. Ale ten już stracił głowę. Przeklęta arytmia ciągnęła go na manowce bezlitośnie i nieustępliwie. Pierwszy odruch wydał mu się nagle nieostrożnością, nawet omyłką. „Wciąż czynię wszystko Inaczej, niż powinienem! Nie trzeba słuchać mamiących głosów!”
Tymczasem czekista przeżywał stan niezrozumiałego zakłopotania. Mimo że wyciągnął węzełek i wypadło mu jechać, jak tego chciał — uczuł gwałtowny niepokój i postanowił nie jechać. Pewną rolę odegrało w tym prze-
• - -—-*7 .... «7
czucie, że Brajtis również już nie chce zostać. Zrozumiał to wprost fizycznie. Wówczas zapomniał o swym zamiarze i puścił pewną rzecz, a raczej sprawę, podobnie jak i Brajtis, po prostu kantem.
— Niech pan zamiast mnie jedzie! — rzekł ostro. Odgadł po ciemku piękny profil i nieświadomie się nim rozkoszował. Stan jego był tak skomplikowany, że nie dosłyszał myśli, która w nim nurtowała od dłuższego czasu: „Co warte jest moje życie? Śmierć, śmierć, rozstrzeliwania — mknęło w nim histerycznie — ja bez zamieci żyć nie mogę! I tak tu zginę, niech lepiej tamten się wyratuje”. Histeryczne, krwawe obrazy powstawały powoli, aż napięły jego nerwy do pęknięcia.
— Dobrze, lepiej pozostań — rzekł Brajtis. Mówił do niego ty, choć tej formy nigdy w życiu nie uznawał; zresztą wszyscy nie wiedzieć czemu zaczęli tak mówić do siebie.
— Lepiej zostań, pojadę zamiast ciebie — rzekł z niedobrym wyrachowaniem, ale w głosie jego zabrzmiała dobroć. Ta nieproszona dobroć rozzłościła go. „Diabli wiedzą, co mnie tam gna — myślał z głuchą rozpaczą — przecie nie po to jadę, aby mu odstąpić bezpieczniejszą i lepszą dolę”.
— Jedź, jedź ty — powtarzał towarzysz Bielicz, walcząc z histerycznymi obrazami. — My tu z nim zostaniemy — wziął pod ramię skrwawionego, wpółzidiocia- łego Kosmę — chodźmy, bratku, położymy się razem i będziemy się grzali. Chodźmy, skurwysynu wranglo- wski, ja ci jeszcze pokażę!...
„Zostawiam dwóch wariatów”, pomyślał Brajtis, a w sercu jego zrodziła się litość. Odrzucił to uczucie czym prędzej. „Dobrze, że jadę”.
Było to ostatnie szyderstwo losu, równoznaczne z morderczym ciosem. Był złamany przez przeklęty rytm, któremu zawsze wiernie służył ‘i który go wreszcie zdra
dził tak haniebnie. Brajtis nie wiedział, że sam sobie przygotował pułapkę.
Siedział na koniu prosto i pewnie, mimo że dotykał nagim ciałem końskiego grzbietu; może obudziła się w nim stara, żołnierska wprawa. Nie poruszył się nawet, gdy Bielicz rozciągnął wargi — „zupełny wariat”, przemknęło mu przez głowę — i wyrzekł znacząco:
— Worka chyba nie potrzebujesz, tam, zdaje mi się, już nic nie ma!..
„Co to znaczy? pomyślał Brajtis, dobrze, że jadę”. Ale czekista ciągnął:
— Możesz go wziąć. Gdyby był nawet pełny, oddałbym ci go również — i Brajtis po ciemku odgadł, że Bielicz uśmiechnął się dziwnie i dobrotliwie.
Lecz histeryczne obrazy walczyły z głupią dobrocią i z niesamowitą, jak na członka kolegium Nadzwyczajnej Komisji, bezinteresownością. Nagle gdy Brajtis wspiął konia obcasami, wynurzyły się całkowicie w swej bezwstydnej nagości nerwy czekisty i pękły.
— Stój! — krzyknął. — Albo jedź, jedź sobie, do licha! Myślisz, że nie mogłem cię zakatrupić, rzodkiewko jedna? Chodziłem za tobą krok W krok, lokaju międzynarodowej burżuazji! Sprałbym cię u siebie w piwnicy jak ostatnią dziewkę, a potem kazałbym rozstrzelać! Myślisz, że ja o niczym nie wiem!... Ale jedź sobie stąd! Uciekaj, pókiś cały, ja ci daruję, rozumiesz, daruję, socjalzdrajco! bo mi życia w o-gó-le szkoda!...
Zastępca naczelnika czeka w Orle rozpiął na piersi kożuch.
— Myślisz — krzyczał w ataku histerycznym — że kim jesteśmy?... W piwnicach woda po kostki!... Na ścianach mózg i bebechy... Ale to nic nie znaczy! Znajduję w tym nawet radość, nie mogę bez krwi! Rozstrzeliwałem, badałem po nocach, a potem pod mur! pod mur! i znowu badałem po nocach, tak że w końcu spać
nie mogłem. Ale mówię ci, że to nic nie znaczy! Ja się upiłem śmiercią! Bez śmierci już żyć nie potrafię!... Czeka! Czeka!... . — •
Towarzysz Bielicz krzyczał o rozstrzeliwaniach, o sadyzmie, o śmierci. Od krwawych słów szedł w powietrzu smród i trupi zapach rozkładu.
— To nic nie znaczy! — krzyczał — pomimo to jesteśmy czyści! Mamy ludzkie dusze!
Spojrzał w prawo i w lewo, ujrzał w histerycznym objawieniu coś nadzwyczajnego, ogromnego, cudownego, i krzyknął jeszcze głośniej, porwany tym, co zobaczył:
— Wszyscy jesteśmy dobrzy!
Wtedy przywidziało się Brajtisowi, że czekista i chłopi przemienili się w białych zakonników. Stali w sandałach na bosych nogach, w długich habitach z podniesionymi kapturami. Tak! Nie było żadnej wątpliwości. Chłopi, zastępca naczelnika czeka w Orle i on, Brajtis — wszyscy zamarzli, zginęli w polu, umarli w zaspach, nawet nie wiadomo dokąd poroznosił wicher ich szczątki. Zamiast nich, wśród modłów i śpiewófo umiłowanego przez zamieć zakonu, stali w śniegu jacyś święci bracia, apo- stoły, Boży ludzie!!!
— Towarzyszu — krzyknął Brajtis — za-po-mniałem, że mam na głowie wa-szą czapę. Nie jest mi potrzebna na drogę.
Jak? Dlaczego czapa nie jest mu potrzebna na drogę? Wicher od razu rozwiał włosy i zimnym powiewem i śniegiem smagał po czaszce, tak że czuł śmiertelny chłód.
Nic nie było słychać. Coś ryczało, huczało, wyło. Ciężkie zwały jeden po drugim toczyły się na nich, zasypywały ich i sunęły dalej. Ciemne ściany śniegu wyrastały pomiędzy nimi, a potem wirowały wokoło z lubieżnym poświstem, opadały z druzgocącą siłą. Wicher dął wprost z góry i wbijał się, wklinowywał w ziemię.
Nagle śnieg rozstąpił się pod nogami, aby później z czterech stron zwalić się wielotonowym ciężarem.
— To-wa-rzy-szu!... — krzyczał gdzieś ktoś kiedyś.
Wicher rozrzucał zgłoski, zbierał je, potem znowu roznosił jakby czyjeś' łkanie.
— To-wa-rzy-szu weź cza-pę... to-bie po-trze-bniej- szaL.
— Nie-e! — krzyknął Brajtis.
Ktoś nad samą jego głową wrzasnął przeraźliwie:
■— Matko Boska! Matko Boska!...
Domyślił się, że to Filip, który miał z nim jechać, ale gdzie on może być? Coś pchnęło Brajtisa w bok, uczuł ból w nodze i międzykroczu, wyprostował się, ale upadł na koński grzbiet brzuchem i piersią, gdyż koń szarpnął nagle i pomknął przez śnieg oszalałym, niezgrabnym galopem.
Z tyłu ktoś dopędzał go na wyścigi z wichurą.
XIV
Dopiero w parę dobrych godzin później, długo już po północy, do wioski położonej o półtora tylko kilometra od miejsca wypadku dwóch ledwo żywych ludzi przyjechało konno.
Od razu potem były wójt, obecnie prezes wiejskiego komitetu wykonawczego, wybiegł z latarką na podwórko.
W tym samym czasie z bramy sąsiedniej chaty wyszło trzech dyżurujących chłopów z karabinami.
Natychmiast po swoim przybyciu człowiek w czarnym palcie i bez czapki zeskoczył z konia pierwszy, zeskoczył jakoś dziwnie, głową w dół, i wyciągnął się po wojskowemu na baczność. Przy tym szarpnęło nim coś w tył i w przód, tak że zachwiał się jak pijany, lecz wypróżni
stowany w kolanach złapał równowagę i stanął nieruchomo. Ale koń jego upadł.
Gdy były wójt oświetlił twarz pierwszego przybysza, zobaczył prawdopodobnie coś straszliwego. Cofnął się i otworzył usta.
Człowiek bez czapki, w czarnym, podartym na strzępy paltocie, powiedział z wysiłkiem:
—Ftra-ftra-itra...
Natychmiast potem latarka w rękach wójta zgasła od porywu wichru. W ciemnościach trzej chłopi z karabinami prędko otoczyli przybyszów i zażądali dokumentów.
W odpowiedzi człowiek bez czapki wybełkotał nieartykułowane długie zdanie, którego nikt nie zrozumiał.
Tymczasem na drugim koniu poruszyła się zaśnieżona skulona postać. Ten ruch wydał się byłemu wójtowi podejrzany. Lecz gdy podszedł bliżej, zobaczył tylko posiwiały pysk konia i przymarzniętą do końskiej szyi ludzką twarz.
— Ściągnijcie tego gościa z konia — rzekł — i zaprowadźcie obydwóch do izby.
Człowiek bez czapki stał nadal na baczność. Potem podniósł nogę, zgiął ją z trudem w kolanie i krokiem automatu wszedł na ganek. Zatrzymał się w izbie w sztucznie wyprostowanej pozie. Twarz jego była biała, zniekształcona przez zimno, pokryta skorupą szronu i lodu. Obrzmiałe powieki miał zrośnięte, dziurki od nosa pozaklejane.
Nagle coś nim szarpnęło, może jakiś ukryty mechanizm, chciał otworzyć usta jak najszerzej, lecz wargi nie usłuchały go najwidoczniej, gdyż rozchyliły się zaledwie wąziutką szparą. Z uporem wypowiedział jakieś zdanie, ale znowu nikt nic nie zrozumiał prócz świszczących ochrypłych dźwięków: — ftra-ftra-ftra... — To prawdopodobnie wprawiło człowieka w palcie i bez czapki
w stan ostrej rozpaczy. Głowa mu zadrgała, tak ze rysy twarzy zlały się w jedną plamę. Wreszcie głosem brzu- chomówcy wykrztusił:
— Niedaleko... w jarze... pozostały sanie... dwóch ludzi... na pomoc...
Były wójt schylił się prędko i wydostał zza pieca butelkę z samogonem.
— Wypij, bracie.
Piotr Brajtis posłusznie wyciągnął ręce, lecz okazało się, że nie może ich podnieść do góry, gdyż rękawy przymarzły pod pachami do piersi. Płaszcz był zlodowaciały, twardy, jakby blaszany.
— Nie... mogę... — jęknął.
Dali mu do rąk butelkę. Nie potrafił zgiąć palców. Butelka spadła i stłukła się. Wtedy wlano mu do gardła drugą. Smaku samogonu nie uczuł. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zachwiał się i jak był wyprostowany, upadł na podłogę. Ściągnięto z niego płaszcz i ubranie i położono go na szerokim rosyjskim piecu. Od razu stracił przytomność.
W pół godziny potem kilku chłopów konno z latarkami i pochodniami wyruszyło ze wsi. Bezpośrednio za nimi dwie pary sań wyjechały ostrym kłusem.
Poszukiwania trwały długo. Nad ranem, gdy chłopi mieli już powrócić z niczym, zauważyli przypadkowo kij, sterczący spod śniegu. Gdy brnąc po kilkumetrowych zaspach, dotarli do niego, kij okazał się dużym drągiem wetkniętym w śnieg, do kija był przywiązany szeroki skórzany pas, łopocący w powietrzu jak flaga. Niedługo potem odkopali sanie z pakami butelek, a pod nimi w słomie znaleźli dwóch ludzi. Jeden z nich, chłop z białą, długą po pas brodą, był omdlały, drugi, leżący pod nim człowiek w kożuchu, poruszał się jeszcze, a nawet, jak się ratującym wydawało, uśmiechnął się, kiedy przenoszono go na sanie.
Powrót był bardzo ciężki. Pochodnie się wypaliły, a wicher zdmuchnął latarkę jak zapałkę. Zamieć szalała.
Po powrocie umieszczono człowieka w kożuchu w tej samej izbie, w której leżał Brajtis. Przyszedł do siebie bardzo prędko. Rozebrał się do naga i rozcierał sobie ciało śniegiem.
— Takiemu nic się nie stanie — powiedział były wójt. Stary, ponury chłop patrzył krzywym okiem na rudego przybysza.
— I to właśnie jest bardzo nudne — odrzekł towarzysz Bielicz sennie.
Podszedł do pieca i schylił się nad nagim ciałem Braj- tisa. Ten oddychał głośno i nierówno. Od czasu do czasu kaszlał. Gadał coś od rzeczy. Czekista nasłuchiwał parę chwil, machnął ręką i położył się spać na tapczanie.
Spał przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Gdy się obudził, od razu przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego w izbie jest ciemno i po co w kącie pod obrazem pali się lampka.
„Czyżbym spał parę minut zaledwie?” pomyślał w przekonaniu, że trwa ta sama noc. Odszukał w kieszeni zegarek i przekonał się, że stoi.
„Zawsze się tego obawiałem, pomyślał obojętnie, kupiłem dlatego, że jest złoty, a mechanizm na pewno nic nie wart. Jaka zabawna firma: Satyr!”
Długo rozcierał palce u nóg, które całkiem zbielały. Nasłuchiwał przy tym uważnie, gdyż niepokoiły go jakieś dźwięki. Były wójt chrapał na ziemi razem ze swoją babą. Za oknami i w kominie zawodził wicher. Ale były jeszcze inne dźwięki, które go zaciekawiły: narzucił na siebie kożuch i skradając się po cichu, podszedł do pieca. Zobaczył nagie, czerwone ciało w złowrogich plamach. Brajtis rzucał się z boku na bok w malignie. Mówił prędko coś niezrozumiałego.
Nagłym ruchem czekista zapalił zapałkę i oświetlił
jego twarz. Brajtis krzyknął przeraźliwie i "zerwał się | pieca.
— Nie dam, nie dam!... Gdzie pierog?
Potem wypowiedział szereg nieznanych i niezrozumiałych słów.
„W jakim języku on gada?” zainteresował się Bielicz. W każdym razie nie była to mowa rosyjska.
— Mój przyjaciel jest chory — powiedział z niezadowoleniem, gdy gospodarz obudził się. — Nic się nie stało.
— Ten wasz przyjaciel umrze na pewno — rzekł gospodarz — ale nie krzyczcie mi tu po nocach!
Towarzysz Bielicz zwrócił ku niemu powoli swą bladą niedorzeczną twarz.
— Milcz,, służebniku carski. Spij, cokolwiek się tu stanie! Jutro pogadam % tobą o samogonie, masz u siebie gorzelnię.
Zaczaił się pod piecem i słuchał dalej. Brajtis bredził. Nie ulegało kwestii, że mówi w obcym języku. Fakt ten nie zdziwił czekisty, przeciwnie, upewnił go we wszyst- kich jego przypuszczeniach.
— Pospolita... Rzecz... — bełkotał Brajtis — pospolita...
„Co to znaczy?” wściekał się Bielicz. Kiedy Brajtis zawołał na głos: — Mamo! — zniecierpliwił się do reszty: „Jaka mama? to i owo twoją mamę!”
Brajtis kaszlał. Co chwila wyrywało mu się z gardła ochrypłe szczekanie. Trząsł się w gorączce. — Mamo! — zawołał raz jeszcze. Wtedy towarzysz Bielicz obudził go nagle i po chamsku chwycił za ramię:
— Gdzieście podzieli plany fortyfikacyjne, towarzyszu, które mieliście dostarczyć przez Charków swej ojczyźnie!?
Brajtis usiadł i spojrzął na niego w milczeniu.
Panie rotmistrzu — syknął Bielicz z grubiańską
satysfakcją — panie rotmistrzu, coście zrobili z planami?
Brajtis bredził dalej i znowu zwalił się na piec. Czekista zapalił drugą zapałkę i przyglądał mu się z jakimś niezdrowym zaciekawieniem.
Nigdy jeszcze nie widział z bliska męskiego nagiego ciała. Widywał może w łaźniach czy we wspólnych mogiłach, lecz było to wstrętne i wyglądało całkiem inaczej.
Surowe nagie kształty uderzyły go drastycznym pięknem i pradawną pokusą. Linia uda wydała mu się nawet niebezpieczna. Wstrzymując oddech, patrzył, dopóki zapałka nie zgasła.
— Zabawny kawał — powiedział i cicho się oddalił. Jego stosunek do Brajtisa znów uległ zmianie. Zawodowa podejrzliwość, partyjna nienawiść zniknęły, a kompromitujące fakty, o których wiedział, wydawały mu się błahostką.
W wyobraźni jego utkwiła piękna głowa, ciało i białe nogi w straszliwych plamach.
Siadł koło okna i zamyślił się. Nudy były piekielne. Baby, czeka, nawet rewolucja wydała mu się czymś bardzo nudnym. Nie można przecie co dzień przeżywać zamieci, bo i ona się znudzi.
Tylko jego stosunek do Brajtisa stał poza nawiasem. Był bezsprzecznie zabawny i mieścił w sobie uczucie niepowszednie, może całkiem dobre, prócz innych niezupełnie na razie jasnych. A może świat ten nie jest w ogóle tak bardzo nudny i może nie tylko w Orle płynie życie interesujące.
Za oknem huczał opętany wicher i mknęły śnieżne za- kapturzone widma. Ale w zastępcy naczelnika czeka nie wskrzesiło to żadnych wspomnień. Wzruszył ramionami i rozciągnął krwawe, żarłoczne wargi. Budziła się w nim zewnętrzna, stara, pierwsza natura: dusza życia codziennego. Świeże, nietknięte uczucia chowały się śpiesznie w głąb.
Przysunął się do okna i patrzył z nudów w swoje
M§> 1* «%V •% #5 2§%4m(P
V'.^;i* *'!' *
? ##.ł*lilr|i% Łyjffiwfrfr1 f|)»4 * *^#P # pi
odbicie w brudnej szybie; z nudów również zaczął oglądać nowy niedawno kupiony zegarek. Zmartwiło go, że był poplamiony, jak gdyby zardzewiał. Przypomniał sobie grubego kupca, od którego ten zegarek kupił przed paru dniami.
„Zabawne, kojarzył dalej, że właśnie.z nim się spotkałem wczoraj. Co też go łączy z Brajtisem?”
Nagle schylił się nisko, poskrobał palcem pokrywkę i cisnął zegarek o podłogę. Złoto było sfałszowane.
^1)
i* $
r
Kupiec Graas powrócił w przeddzień wieczorem. Wpadł do swego pokoju w futrze, czapce i kaloszach i usiadł na kanapie. Żony w domu nie było. Gdy wróciła, spojrzała przede wszystkim na kałużę, która utworzyła się wokoło jego nóg.
— Czy sądzisz — powiedziała zjadliwie — że dywan nic nie kosztuje?
Kupiec Graas milczał. Futrzaną czapkę miał zsuniętą na tył głowy, mokre zaś wąsy przykleiły mu się do podbródka. Przy świetle naftowej lampy wydawał się żółty.
— Patrzcie na tego wariata — rzekła żona, i nagle jakby się czegoś przelękła — co ci jest? Idź, rozbierz się natychmiast.
— Nic mi nie jest — odrzekł kupiec cicho i sflaczały wyszedł do przedpokoju. Przez dłuższy czas nie mógł znaleźć na ścianie wieszaka, chociaż wiedział doskonale, gdzie powinien się znajdować. W jednym kaloszu chodził po pokoju, czekając na herbatę. Gdy ją wypił, powiedział:
Cytryna jest kwaśna.
Zona zaśmiała się. Wtedy zmrużył świńskie, melancholijne oczy i spojrzał na nią z taką nienawiścią, że się znowu przelękła. Stała nie'wiedząc, co począć, następnie, popychana przez głupotę czy przez instynkt, zsunęła z ramion szlafrok i rzekła sztucznie:
— Chodźmy spać.
Kupiec Graas zerknął okiem na jej pulchną, nie mytą pierś, potem położył się na otomanie i odwrócił się tyłem.
„Bardzo dobrze, że usnął”, uspokoiła się żona, lecz gdy nad ranem obudziły ją niesamowite żałośliwe dźwięki, siadła na łóżku, przerażona do ostateczności.
Działy się rzeczy głupie.
Świtało. Śnieg bębnił o szyby. Wszystkie przedmioty w pokoju zdawały się szarego koloru.
Na kanapie siedział w kalesonach kupiec Graas i przyciskał do ust flet. Czynił to tak namiętnie, jak gdyby go całował, śliniąc językiem i wargami. Oczy przymknął, policzki miał rozdęte.
Lecz najgłupsze wydały się żonie dźwięki, które wydobywał z fletu. Były to cztery łkające nuty, powtarzające się w kółko. Chwilami zdawało się, że to jęczy wiatr, chwilami — że kwili Świnia. Nagle kupiec Graas z niezadowoleniem cmoknął wargami — brzmiało to, do złudzenia, jak urwany pocałunek — spostrzegł żonę i zamilkł. Potem uniósł nad głowę flet i wywijał nim jak laską. Zona pomyślała, że w tej chwili rzuci się na nią i zacznie ją bić. Lecz nic podobnego nie zaszło. Kupiec Graas położył z westchnieniem flet pod kanapę.
Nazajutrz wstał w porze obiadowej. Twarz miał w pęcherzach. Bywało z nim tak zawsze, gdy się denerwował lub czymś bardzo przejmował. Dotąd zdarzyło się to w jego życiu cztery razy, wówczas gdy pani Graas rodziła martwych chłopaków.
Gdy żona go ujrzała, wycofała się do przedpokoju i krzyknęła:
— Masz znowu wysypkę! — Bała się zostać z nim sama w pokoju, sprowadziła więc do Siebie szwagra. To ostatecznie zgnębiło Graasa. Nie wiedział, gdzie ma się podziać. Brat Tomasz włóczył się po pokojach, wnosząc do domu hałas i nieporządek. Kupiec znosił i to cierpliwie jak dziecko. Zaczynał życie od początku i przykrości jedynie go dziwiły i peszyły. Spoglądał przez okno, za którym widział niebieski wirujący śnieg i upudrowane korony klonów. Wzdrygał się i natychmiast odwracał plecami. Raz powiedział obojętnie. — Sijieg jest zimny — jakby teraz dopiero spostrzegał i poznawał najzwyklejsze właściwości zjawisk.
Gdy z Kasy Chorych przyjechał wezwany przez żonę lekarz, powitał go na progu jakimś nowym, dobrym, ale pomimo to kwaśnym uśmiechem.
— Po co pan doktór się trudził? Nie warto było.
Lekarz go zbadał.
— Febris urticaria... czy ciało swędzi bardzo?
—- Bardzo.
S Musiał pan jeść raki — rzekł lekarz. Był roztargniony i najwidoczniej w złym humorze. Nagle spadły mu z nosa szkła; schylił się, by ich ¡»szukać pod kanapą. Ze zdumieniem wyciągnął flet.
— Niech pan to zostawi, doktorze! — zawołał kupiec Graas z bolesnym grymasem. A przy pożegnaniu zapytał ni stąd, ni zowąd:
— He czasu potrzebuje człowiek, by zamarznąć?
Lekarz poprawił szkła i ziewnął:
— Parę godzin.
— Pssst... — syknął kupiec.
W nocy miał przykre niezrozumiałe sny: treści ich nie pamiętał. Utkwiły mu jedynie w pamięci szeregi zaśnie-
jng
żonych klonów, które pchały się na niego, kiwając koronami. Może przyglądał im się z okna mknącego pociągu. W każdym razie biały rząd sunących drzew utożsamił się w jego pojęciu w niewiadomy sposób z wiecznością i nieśmiertelnością duszy. Przestał o tym myśleć dopiero na piąty dzień, gdy ustaliła się pogoda. Zdecydował się po południu wyjść z domu. Na rogu, koło czarnej giełdy zobaczył Pikusa, zrobiło mu się przykro, więc minął go czym prędzej.
— Panie Graas! — krzyknął jubiler — czy to prawda, że pan chce się rozwieść z żoną? — Jak zawsze wiedział
o wszystkim.
Kupiec odwrócił się i niezgrabnie zdjął czapkę. Ta niezwykła grzeczność była wręcz niepokojąca.
— Zamiast zajmować się cudzymi sprawami — rzekł tonem proroczym, przechodząc na drugą stronę ulicy — pomyśl pan lepiej o swej duszy — i ciężko stąpał po śniegu. Ten śnieg przygniatał go i denerwował, nie mógł wprost na niego patrzeć. Kojarzył się zapewne z jakimiś przykrymi przeżyciami i wspomnieniami. One to prawdopodobnie wywołały w jego umyśle tak straszliwą wizję, że zatrząsł się, a w oczach stanęły mu łzy.
„Nie daj Boże!” zawołał w duchu, odpędzając nasuwające się przypuszczenia. Drapał się przy tym zajadle: ciało miał spuchnięte i swędzące od pokrzywki.
Przyspieszył kroku, jak gdyby uciekał od własnych myśli, i ciężko sapiąc wbiegł do bramy fabryki.
— Czy dyrektor browaru jest? — spytał, lecz zobaczył dyrektora przez okno i bez meldowania się wszedł do gabinetu.
— Dzień dobry — rzekł zrównoważonym, ale tak smutnym głosem, jak gdyby zamiast: dzień dobry, powiedział: umarło mi piąte dziecko, też chłopak.
— W interesie, w interesie — ciągnął i widocznie zbierał siły, aby zacząć ważną rozmowę.
— Obywatelu dyrektorze, czy chłopi, którzy w zeszły piątek odwozili piwo na stację węzłową, wrócili czy nie?
Patrzył i zamiast twarzy dyrektora ujrzał mętny śnieżny obłok, zamiast słów posłyszał ohydne wycie i brzęk dzwoneczków. Nie rozumiał odpowiedzi. Dopiero urywki zdania: — ...w szpitalu... wrócił, ale... — doszły do jego świadomości. Skoczył wtedy opuchłym cielskiem i zakwilił:
— Co? co? co? Pan mówi, że gdzieś tu czeka na korytarzu? — i wybiegł z pokoju.
Na korytarzu na ławce siedział stary niziutki chłop z lnianą bródką. Kupiec Graas wymamrotał z egzaltacją:
— Czekaj!... Kiedy wróciłeś?... Co?...
Chłop z lnianą bródką kiwał się na ławce. Śmierdział samogonem.
— Nareszcie już... trochę...
— Co trochę?...
— Trochę sie... zagrzałem.. — wypowiedział Filip. Był pijany jak bela. Z jego słów nie mógł się Graas niczego dowiedzieć. Domyślił się tylko jakimś cudem, że kogoś przywieziono do szpitala, aby mu amputować odmrożoną nogę. Któż to mógł być? Kupiec kurczył się od lęku
i tracił głowę.
— Mówże — nalegał, rozdrapując do krwi swędzącą szyję. Potem żebrał o odpowiedź i gotów był do wszelkich poniżeń. Było to przykre widowisko. Wreszcie wydusił z nagłą pasją: — Kogo przywiozłeś do szpitala? Komu amputowano nogę? — Spostrzegł przez łzy, że na korytarzu zjawiło się kilku gapiów, ale zapomniał o tym natychmiast. Filip kiwał się na ławce i jego pijany bełkot wydawał się kupcowi bluźnierstwem. Opowiadał
0 czymś długo i rozwlekle. Były w tym śnieżne słupy
1 bomby, jakieś mordobicie i jacyś bracia śnieżni, a potem znowu śnieg i fuha. Nie można było się w tym połapać. Jedynie dzięki intuicji, rzec by można macierzyńskiej,
udało się kupcowi coś niecoś zrozumieć. W szpitalu miano amputować nogę jednemu z chłopów, Kośmie. Inni pozostali w jakiejś wiosce? W jakiej? Kto?...
Nie wytrzymał dłużej niepewności i znieważając godność osobistą, zapytał:
— A gdzie jest Brajtis?
Uczuł, że samo imię tego człowieka, wobec którego czuł się zawsze nieswój, wprawia go w mediumiczny trans, działa na niego jak zmysłowa pieszczota fizyczna. Jednocześnie umysł jego rozjaśnił się i wyczuł nieszczęście bliskiego sobie człowieka jako coś namacalnego.. To jasnowidzenie uderzyło mu do głowy razem z krwią
i pękło w skroniach z hukiem. Wiedział już wszystko dokładnie. Ciało Brajtisa stało się jego ciałem, a życie — jego życiem. Każdy krok tamtego człowieka odbijał się echem w jego jestestwie, jak gdyby był przywiązany do niego pępowiną. Wnet odszyfrował pijacką paplaninę chłopa: Brajtis ciężko chory, pozostał na wsi; nie dało się go przywieźć.
— To fajny... gość... — skończył Klip.
— Kto? — zapytał kupiec Graas i uczuł dla chłopa cień wdzięczności.
Ale był oszukany przez miłość.
— Gość... w czerwonym kożuchu... — odpowiedział Filip.
Wtedy kupiec Graas chwycił go za kołnierz.
— Nie o niego mi chodzi! Co z drugim?!
Na kupca zionęło cebulą i samogonem.
— Tamten?... kona...
— Wal! — krzyknął kupiec i wyleciał z rozwianą głową jak, furiat. Na ulicy domy skakały i waliły się na siebie. Chodnik poleciał do góry i zaczął kręcić się w kółko.
Gdy wszystko powróciło na dawne miejsce, kupiec wdział czapkę. Duszę jego ogarną! wielki, niewzruszony
spokój. Szedł miarowym, pewnym krokiem, a z twarzy jego przebijał ukryty uśmiech — dobry, ale wciąż jeszcze kwaśny. Kroczył z powagą. Znajomi jego myśleli, że idzie załatwić ważny i korzystny interes.
Zegar na ratuszu wskazywał godzinę 6 wieczór. Mimo to było zupełnie jasno, gdyż nad samą wieżą strażacką palił się wielki, zielony księżyc w pełni.
Na krańcu miasta kupiec Graas z łatwością odszukał potrzebną mu ulicę. Zatrzymał się koło parterowego domu, dokąd zdążał z nie zapowiedzianą wizytą. Otworzył nigdy nie zamykaną bramkę i wszedł. W wąskim korytarzyku było ciemno i pachniało brudną bielizną. Szedł trzymając się ściany, aż namacał klamkę. Wtedy zapukał. Nikt nie odpowiadał. Uczuł się zakłopotany i odruchowo chwycił się za kieszeń, gdzie miał portfel. Tak głęboko tkwiła w nim jeszcze siła nałogu: zwracania się do pieniądza w chwilach zakłopotania.
Ciemności, zapachy i cisza stawały się coraz nieprzyjemniejsze. Pożerany niepewnością, wyszedł na ulicę
i przeczytał zgłoskami na tabliczce przybitej do muru: Nr 15 ul. Czerwona. Z większym jeszcze niepokojem powrócił i zaczął dobijać się do drzwi. Cisza. Nagle posłyszał przez ścianę głośne westchnienia i lamenty. Nie hamując się dłużej, zabębnił bezceremonialnie pięściami, a gdy pomimo to nikt się nie odezwał, otworzył drzwi kopniakiem. Oczy jego, przywykłe do ciemności, spostrzegły od razu, że duży nie umeblowany pokój — w którym stały tylko stół i łóżko — jest pusty. Pobiegł niezgrabnie do następnych drzwi i zatrzymał się olśniony na progu drugiego pokoju. Jaskrawe zielone światło
księżyca było tak rażące, że uczuł ból w gałkach ocznych
i prędko zamrugał powiekami. Od tego, co ujrzał, zabrakło mu tchu.
Ten pokój był również zupełnie nie umeblowany. Przy ścianie stało nie posłane łóżko, obok niego mały żelazny piecyk. Na zamarzniętych szybach okien błyszczały śnieżne wzory niby liście paproci. Pomiędzy framugami, wśród ukośnych słupów księżycowych promieni stała jakaś kobieta. Matową zielenią połyskiwał aksamit czarnej sukni, a koronkowa narzutka paliła się zielonym ogniem. Kobieta była wysoka i szczupła. Gdy jęcząc i lamentując wyciągnęła ręce przed siebie, zdawało się, że zaraz się zegnie jak łodyga. Siwe włosy jaśniały nad jej głową. Rozanieloną, przeźroczystą twarz zwróciła do księżyca.
Kupiec Graas stał bez ruchu. Śnieg opadał z niego na podłogę.
— Przepraszam... — wyjąkał, ale zamilkł od razu, rozdygotany i rozkochany do głębi.
Melodyjnym pięknym głosem, tak dobrze mu znanym, kobieta na wpół deklamowała, na wpół śpiewała:
— Czemu nie wracasz, czemu? Świata przez łzy nie widzę. Śnieżne kwiaty... a ty leżysz głową na dółj Czemu? Czuję, że ciebie długo nie będzie... A!... te kwiaty śnieżne są gorsze od śmierci! Księżycu, książę, księże! Wyratuj go. Przeklęłam wszystkie drogi! Widzę tylko kwiaty śniegu. Już nie mogę, nie mogę, nie mogę...
Wyciągnęła się do księżyca, i Graasowi zdawało się, że gotowa jest ulecieć w powietrze i wtedy wszystko się rozpryśnie.
Nic nie widziała i nic nie słyszała. Widocznie jednak odczuła czyjąś obecność, gdyż opuściła ręce i odwróciła się cicho. Ujrzała w drzwiach nieznajomego otyłego mężczyznę w futrze, ale nawet się nie zdziwiła. Uśmiechnęła się tylko jak święta, tak szczególnie, że kupiec
Graas poczuł, że coś w nim zadrgało, i nieustannie już drgało aż do końca tej wizyty.
— Pan zapewne go zna?
— Piotra Brajtisa znam, proszę pani — wysapał
i schylił się dworsko. Przypominał zresztą tresowaną świnię.
— Mój syn jest łajdak! — krzyknęła kobieta ostro. W jej pięknych oczach błysnął strach i szalony niepokój.
Kupiec Graas uśmiechnął się dobrze i kwaśno. Przymknął za sobą drzwi i pomyślał z pieczołowitością: „Nie trzeba wyziębiać jej pokoju”.
— Przepraszam bardzo — rzekł z godnością i aby opanować wewnętrzne radosne dreszcze, ścisnął ręce na brzuchu — przepraszam jak najmocniej za to, że przyszedłem o takiej porze. Ale mam wiadomości o panu Brajtisie, spieszyłem więc zakomunikować je łaskawej pani.
Wyrażał się z koślawą wytwornością, sam był przejęty swoim sposobem wyrażania się, który świetnie pasował do obecnego nastroju.
— Wiadomości, wiadomości, jakie wiadomości?... — spytała w roztargnieniu i ręką tarła czoło.
— Pani pozwoli, że usiądę — rzekł pogodnie. Pogoda ducha i spokój, które spadły na niego po wyjściu z fabryki, rosły | każdym kwadransem. — To nie szkodzi że nie ma krzesła, siądę na oknie — dorzucił z gwałtowną delikatnością.
Zaczęła od rzeczy:
— Wiadomości? Były wiadomości. W nocy przybiegł ordynans. Małe żydowskie miasteczko, okna pozamykane, drzwi pozamykane. Ordynans woła: wiadomości!... Teraz już tego nie pamiętam, bo widzę dużo śniegu, ach, śnieg, śnieg... został porąbany, woła ordynans, poćwiartowany!... Nic? Dlaczegóż Piotr mówi, że to nic nie znaczy? Skąd on wie, że zdradzałam jego ojca przez lat pięć,
•• ni,
przez lat dziesięć? To nieprawda! To on sam wymyślił, żeby mnie dręczyć do końca! Ja jestem tylko kucharką, a Piotr zabójcą! Chce mnie zabić... Naumyślnie się schował... Gdzie? Aha, widzę gdzie! Do zaspy!... żebym umarła z głodu.
— Nie trzeba tak mówić — zaczął kupiec pogodnie, lecz kobieta w aksamitnej sukni zakrzyczała przenikliwie i przykro głosem, którego bał się i który znał tak dobrze.
— A-a! — krzyczała wariatka.
Zobaczył, że oczy ma zielone, nos garbaty i takie same jak u tamtego zmęczone usta. Chciał ją uspokoić.
— Proszę pani...
Nie słuchała.
— Nie przeżyję tego, nie zniosę! Skąd pan się tu wziął, panie gruby?... — zachichotała. — Myśli pan, że go zdradzę? Owszem. Żył sobie tu z różnych sprawek.
Z ramienia pewnego towarzystwa skupował za bezcen akta własności zniszczonych domów. Co tydzień wyjeżdżał i robił fotografie, a mnie opuszczał. — Wybuchnęła płaczem. — To też nieprawda! Piotrze, czemu wyjechałeś? Kwiaty, śnieżne kwiaty!...
Kupiec Graas poruszył się na oknie, jakby mu było bardzo niewygodnie siedzieć.
— Pani mąż został zabity? — spytał.
— Porąbany... małe miasteczko... spacerują brodaci Żydzi w lisich czapkach... Nie chcę tam wracać! za nic! za nic!
Potem wariatka podniosła głowę do góry i powtórzyła:
— Mój syn jest łajdak i łotr!
Jej starcza uroda była niezwykła. Patrząc na nią z zachwytem niedoszłego artysty, Graas rzekł górnolotnie, lecz bez wszelkiego sensu:
— Łaskawa pani się myli. Synowska miłość pana Brajtisa i miłość pani do niego są nieprzemijające i...
Struchlał nagle, aż włosy mu powstały na głowię. Sta
ruszka zbliżyła się do niego, zaśmiała się i zaśpiewała nad samym uchem:
Już nie ma w śniegu róż,
A syn mój — iotr i tchórz!
— Skąd pani zna tę melodię? — krzyknął Graas. Były to cztery łkające nuty, powtarzające się w kółko. Był to wicher i śnieg.
— To wiatr — powiedziała staruszka.
— Pani mnie przestraszyła — rzekł kupiec, i dech wyrywał mu się z piersi z furkotem.. Otarł twarz ręką i podkręcił wąs do góry. Był zdruzgotany do reszty.
Wariatka spojrzała na niego poważnie i przysunęła bliżej fosforyzującą twarz.
— Niech pan mi powie — pytała — co się z nim stało? Całe noce za niego się modlę. Czuję, że on gdzieś umiera. Jakie pan ma wiadomości? O, gdybym mogła umrzeć! Pan wie, nic od trzech dni nie jadłam. Ostatnią kapustę włożyłam mu do pieroga. Czemu? Aha! Nie powiem.
Kupiec uczuł drapanie w gardle i ślina wydała mu się słona i niesmaczna.
— Pani nie jadła? — spytał.
— Nic — odpowiedziała radośnie i pieszczotliwie.
Zachłyśnięty blaskiem jej starczej urody, miał wrażenie, że rozmawia z aniołem. Wtedy zaczął, nie poznając własnego głosu:
— Spotkałem syna pani w Charkowie, jest zdrów i dobrze mu się powodzi. Kazał powiedzieć, że jakieś pilne sprawy zatrzymały go dłużej, niż z początku przypuszczał. To są wiadomości. Prócz tego...
Kupiec Graas miał chyba przez całe swe życie dość czasu, by przyzwyczaić się do kłamstwa, było to nieodzowne w jego zawodzie, ale nie przypuszczał, że kłamstwo może mieć taką pozytywną wartość. Urwał nawet swą przemowę, do takiego stopnia był zdumiony tym
faktem. Kłamał jak najęty, pomimo to czuł, że mówi największą, najszczerszą prawdę, jaka tylko może istnieć na świecie. Każde słowo nabierało ciepła i istotnej moralności.
— Nadto prosił mnie Piotr Brajtis, który jest moim przyjacielem i któremu jestem winien dość dużo pieniędzy, bym je spłacał pani ratami. Przyniosłem właśnie trochę gotówki i... jeżeli pani chce, mogę pani jutro kupić... mąki...
Tu kupiec uczuł raptownie, że zatracił władzę nad mięśniami twarzy. Każda zmarszczka drgała i krzywiła się. Usta miał pełne niesmacznej śliny, którą połykał głośno. Machinalnie otarł twarz ręką i spostrzegł, że dłoń od razu zrobiła się mokra. Powiedział jeszcze: — Przepraszam, że tak mało przyniosłem pieniędzy, następnym razem przyniosę więcej — i wyciągnął portfel.
Wariatka siedziała na łóżku koło piecyka i coś nuciła. Nie zwracała już na niego uwagi.
Wyjął parę paczek sowieckich banknotów i wsunął jej do ręki; wzięła nie patrząc.
„Aha, pieniądz!” pomyślał kupiec triumfująco. Wciąż zwalczał dziwny skurcz twarzy i z obawy utonięcia bezustannie połykał słone świństwo. „Aha, pieniądz!” Uczuł w stosunku' do tych papierków rozczulenie i ślepą wdzięczność. „Przecie jeszcze, psiakrew, mają jakąś wartość, a nawet całkiem nową”. To właśnie było wzruszające. Dostosowały się! Rozrzewniony w duchu myślał: „Nie zdradziły mnie, kochane, okazuje się nawet, że mają jeszcze większą cenę!”
— Pan mówi, że on żyje i że jest zdrów?...
— A jakże, a jakże — kłamał.
Pokiwała głową z powątpiewaniem, potem uwierzyła i uśmiechnęła się wniebowziętym uśmiechem.
— Dziękuję ci — powiedziała modlitewnie.
118
Graas szybko i bez przerwy ocierał ręką mokrą twarz. Posłyszał z niepokojem, że kobieta chce mu zaśpiewać jakąś piosenkę. Instynktownie nie chciał słuchać. Pomimo to zmusił się do kulejącej grzeczności:
— Proszę bardzo, lubię pieśni. — Czuł, że nie wytrzyma napięcia i pęknie jak łzawiąca bomba. — Cóż to za głos, cóż to za głos! — powtarzał, gdy staruszka zaczęła śpiewać O, jakże kochany, piękny ten głos, który czarował i hipnotyzował go zawsze. Ten sam głos! Lecz dlaczego, takie niedorzeczne słowa? O, nie mają żadnego sensu! Uspokajał sam siebie: zwyczajna kakofonia! Ale słowa męczyły go niedorzecznością. Tego nie można było znieść dłużej! — Co za głos, co za głos! — jęczał znowu. Mrówki biegały mu po plecach.
Kobieta śpiewała ostatnią zwrotkę:
Porzuć plany, odrzuć troski,
Licz no po dwa, licz no po trzy,
Prędzej, łotrze, synu Piotrze!
Jedzie do nas Poniatowski...
Cóż tymczasem robić, drogi?
Kupiec Graas ciężko zeskoczył z okna.
— Niech pani nie śpiewa — poprosił. Jak i ona, był również poplamiony księżycem.
Kobieta przestała śpiewać i powiedziała z wyrzutem:
— Po co pan skłamał? Przecie on umiera!
— Nie, nie, nie! — zakwilił kupiec. — Niech pani tak nie myśli!
— Księżycu! Książę! Księże! uratuj go!
W pokoju zrobiło się jeszcze jaśniej, jak gdyby oświecało go coś więcej niż księżycowe promienie. Atmosfera macierzyńskiej miłości i męki upiła roztrzęsionego kupca.
— Nie trzeba, nie trzeba! — wołał. Potem uspokajał ją niestworzonymi bajkami. Całą wyobraźnię kupiecką skierował na stworzenie uspokajających faktów.
— Niech pani schowa pieniądze — mówił zmienionym głosem — jutro z rana przyniosę pani produktów. Proszę sobie coś usmażyć.
Schylił się niespodziewanie, podniósł niezgrabnie jej dłoń do ust. Po raz pierwszy w życiu ucałował kobiecą rękę. Robił to z zabawną i tragiczną uprzejmością. Srebrnowłosa kucharka uśmiechała się pięknie. Z nie znanym mu dotąd uczuciem, które poczęło rozsadzać mu pierś od chwili, gdy klęczał przed Brajtisem, Graas zwrócił się ku drzwiom.
Wiedział, że uspokoił starą kobietę, i takiego zadowolenia nie dała mu nigdy nawet najkorzystniejsza transakcja. Gdy stał we drzwiach, cień ramy okiennej odbił się na jego plecach czarnym krzyżem.
Kupiec Graas obejrzał się raz jeszcze na pożegnanie i uśmiechnął się spod wąsa. Uśmiech ten świadczył
0 wzrastającej pogodzie ducha.
— Co pani mówi?
— Czemu pan miał zupełnie mokrą rękę?
Kupiec był zażenowany: — Gdzież tam, gdzież tam —
1 starannie zamknął za sobą drzwi. Gdy wychodził, zauważył na ścianie oleodruk. Na koniu, którego przednie wzniesione kopyta były znacznie krótsze od tylnych, siedział oficer w dziwacznym marszałkowskim uniformie. Miał młodą charakterystyczną twarz z baczkami. „Jakiś jenerał”, domyślił się kupiec.
Na ulicy, choć księżyc pławił się w śniegu i wszystko błyszczało i iskrzyło się, wydało się bez porównania ciemniej niż w pokoju. Pomimo to nad duszą jego ciążył niezmącony, niewzruszony spokój.
Śnieg opadał powoli dużymi płatami. Był zimowy pogodny wieczór.
Naprzeciw kupca szedł wojskowy w kozackiej burce i spuszczonym na twarz hełmie; przeszedł obok cały pokryty śniegiem. „Zupełnie jak biały mnich”, pomyślał kupiec i popatrzył za nim z niewytłumaczonym zaciekawieniem. Nagle rząd upudrowanych klonów, rosnących wzdłuż chodnika, zachwiał się, i drzewa ruszyły na niego jak wieczność i nieśmiertelność duszy.
— Tfu! — splunął kupiec i rzucił się w bok. Uspokoił się natychmiast i uśmiechnął się nowym, ale już całkiem dobrym uśmiechem. Drzewa stały spokojnie. Nie mniej spokojnie było w jego duszy. Wąsy kupca Graasa zwycięsko sterczały do góry.
Szedł przez Bulwar Lenina. Spojrzał na swą dawną kamienicę: ziała ciemnością wybitych okien i drzwi — Ho, ho, psiakrew — mruknął. A potem pomyślał z przyzwyczajenia: „Rozsądniej było oddać staruszce carskie ruble. Tak przynajmniej postąpiłbym pół roku temu. Och, och, źle, źle...”
Ale na ogół wszystko było nie najgorzej. Prócz handlowych interesów istniały nowe, dość zajmujące i przekonywające uczucia. Poza tym kto wie, czy nie ma dobra.
W każdym razie jeśli nawet istnieje, to jest wielką i trudną sztuką, szczególnie dla człowieka mądrego.
Zakopane jesień 1930