WARIANTY
OPOWIADANIA
MAŁA GALERIA
Umówiłem się z nim w parku. By i ci tam niewielka ka— wiarnia i stoliki pod parasolami stały między pniami drzew. Siedziałem w cieniu kwitnącego kasztana i czekając na małego Ryszarda jadłem lody.
Mały Ryszard. Tak go nazywano w rodzinie i w kółku bliskich znajomych jeszcze przed wojną, żeby nie plątać z bratem jego matki, starym wujem Ryszardem. Pamiętałem go jako piętnastoletniego chłopaka, zawadiacko jeżdżącego na nartach w pewnej miejscowości podgórskiej, gdzie uczył się w gimnazjum. Wojna zmiotła część rodziny, część zaniosła na drugą półkulę i w kraju pozostawiła tylko . starego Ryszarda, jego wuja. Ale wuj Ryszard wkrótce po wojnie zmarł, wśród plotek i okoliczności dotąd nie wyjaśnionych. Praktycznie rzecz biorąc, mały Ryszard nie miał w kraju nikogo, więc przyjazd jego tutaj był jakby skokiem w nieznane; tak to sam określił w jednym ze swoich listów do mnie przed przyjazdem. Trzeba przyznać, że uczynił to, to znaczy skoczył, z pewną narciarską elastycznością; o ile mi było wiadomo, nie popełnił ani jednej gafy, ani jednego towarzyskiego nietaktu:, nie zranił nikogo uszczypliwościami w stosunku do teraźniejszej rzeczywistości, nie zraził nikogo łzawym sentymentem do wszystkiego, co swojskie. Zachował umiar i- powściągliwość. .
Miało to swaje dobre i .złe strony. Złe dlatego, że większość jego nowych znajomych uznała go wkrótce za przeciętność. „Po prostu nie ma nic do powiedzenia” — mówiono o nim tam i ówdzie. Mały Ryszard tym się nie przejmował. Nie miał wygórowanych ambicji i nie chciał uchodzić za lepszego, niż był naprawdę.
Ale po upływie dwóch lub trzech miesięcy zauważyłem
'W nim pewną zmianę. Coś jak gdyby zaczęło się psuć i mały Ryszard zaczął okazywać zdenerwowanie. Zatelefonował do mnie w niedzielę z rana. Z kapeluszem i laską ■w ręku, bo byłem na odchodnym, zdjąłem słuchawkę. „Dzień dobry panu — usłyszałem jego głos — bardzo bym chciał się z panem zobaczyć. Czy ma pan trochę wolnego czasu?” Mówił szybciej niż zwykle i głos miał trochę zmieniony. „Właśnie wybieram się na spacer” — odpowiedziałem. „Doskonale. Czy mógłbym się do pana dołączyć? —: spytał. — Chcę panu coś powiedzieć”. Powiedziałem, dokąd się wybieram i gdzie będę na niego czekał.
Zjadłem lody, przejrzałem ilustrowane czasopismo i spojrzałem na zegarek. Dochodziło wpół do dwunastej. Mały Ryszard spóźnił się już pół godziny. Czekałem jeszcze kwadrans. Chciałem już wstać, gdy nagle posłyszałem za plecami jego zdyszany głos:
— Przepraszam bardzo, że się spóźniłem.
Odwróciłem się. Mały Ryszard nadszedł boczną ścieżką
i teraz ukazał się moim oczom w całym blasku swej zagranicznej doskonałości. Na nogach miał nowiutkie, brązowe buty, błyszczące matowym, drogim blaskiem, oraz granatowe nylonowe skarpetki w paski; granatowe spodnie były starannie zaprasowane bodajże ręką krawca; na szarej, kraciastej marynarce nie było ani zmarszczki, ani plamki. Był w kremowej koszuli o sztywnym, połyskującym kołnierzyku, z granatowym krawatem w srebrne pasy. Pachniał delikatnie lawendą. Uśmiech jego przypominał reklamę Dentosanu.
— Co się stało? — spytałem.
— Tramwaj — odpowiedział i usiadł na ogrodowym krzesełku obok. Z przyjemnością spojrzałem na jego wypielęgnowane ręce wystające z nieskazitelnie czystych mankietów. Widać było, że mył je często, szorując szczotką.
— Nie trafił pan do tramwaju? — spytałem.
— Do kilku — odpowiedział. — Na stadionie jest jakiś mecz i nie można się dostać do żadnego wozu. Taki &isk i tłok, że pomyślałem sobie o Dantem. Widziałem,
jak jakiś pan, wskakując na stopień, łokciem uderzył kobietę po twarzy.
Ach tak? — powiedziałem i nastawiłem ucha. Po raz
pierwszy bowiem z ust jego padła krytyczna uwaga. Potem dodał coś jeszcze, co wydało mi się wręcz zaskakujące; ''''
— Wszystko to razem jest bardzo egzotyczne — powiedział.
Przyjrzałem mu się, nie kryjąc zdziwienia. Miał małą główkę, o bujnej czuprynie orzechowego koloru, takie same jak marynarka szare oczy i gładko wygolone, upu- drowane policzki; na kościach policzkowych widniały dwie różowe plamki wypieków. Wiedziałem, że ma lat trzydzieści pięć, ale nie dałbym mu nawet trzydziestu. Mimo że wciąż jeszcze był zdyszany —ł bo widocznie szybko przedtem szedł — nie zauważyłem w nim szczególnego podniecenia; mówił wcale rzeczowo i spokojnie, aczkolwiek z pewnymi akcentami, których dawniej niebyło; przy słowie „egzotyczne” błysły mu na sekundę oczy. Potem zacisnął wargi.
— Czy w ciągu tych paru ostatnich dni, kiedyśmy się nie widzieli, zaszło coś nowego? — spytałem.
— Nie. Otóż właśnie że nie — rzekł.
— A przecież miał mi pan coś do powiedzenia?
Mały Ryszard sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął notes. Była to oprawna w safian książeczka o złoconych brzegach. Otworzył ją na pierwszej stronie.
— Poznaje pan charakter pisma?
— Poznaję pismo pańskiej matki — odpowiedziałem.
— To moja matka zanotowała tych kilka adresów, kiedy zachorowała. Chciała koniecznie, żebym tych ludzi odszukał.
— Czy matka pańska wiedziała o pańskich zamiarach powrotu do kraju? — spytałem.
— Przeczuwała to przed śmiercią.
—: I to są adresy jej przyjaciół?
To są adresy przyjaciół wuja Ryszarda. Matka nie
wierzyła w jego samobójstwo. Znała zbyt dobrze swego brata.
— Przecież to nie było samobójstwo — odpowiedziałem. — O ile pamiętam, sekcja zwłok nie wykazała obecności trucizny w organizmie.
— Dlaczego w takim razie na stole przed nim leżał list, w którym pisał, ze rozstaje się z życiem bez żalu do kogokolwiek? — powiedział mały Ryszard. — Od razu po przyjeździe odwiedziłem tych jego przyjaciół. Ja wtedy nie jeździłem jeszcze tramwajami. Wziąłem taksówkę i pojechałem za rzekę, do dawnej dzielnicy willowej. Tam, w szarej, pocętkowanej odpryskami pocisków willi, położonej w ogródku, mieszkają Mirowscy. Olgierd i Maria Mirowscy. O, widzi pan?
Mały Ryszard znowu otworzył notes na pierwszej stronie i wskazał coś palcem. Kiwnąłem głową.
— Wysiadłem z taksówki. Zapłaciłem kierowcy i powiedziałem: „Dziękuję”. Nic nie odpowiedział. Zirytowałem się. „Dziękuję!” -r- powtórzyłem. Popatrzył na mnie i trochę przy tym wybałuszył oczy. „Czego pan ode mnie: chcesz?” — spytał. Westchnąłem i wzruszyłem ramionami. Był koniee marca i chlapanina. Z nieba padał ni to śnieg, ni to deszcz. Byłem więc w kaloszach i z parasolem. W ogródku na ścieżkach było błoto po kolana. Do-| brnąłem jakoś do drzwi i nacisnąłem guzik dzwonka.. Mogłem tak dzwonić do następnego rana, bo, jak się okazało, dzwonek nie działał. Wreszcie zniecierpliwiłem się i zapukałem rączką parasola w drzwi. Otworzyła mi jakaś kobieta w przedziwnej kapocie, sięgającej do stópj Włosy miała w nieładzie, mimo że już było południe. Nie wiem, czy mój wygląd zrobił na niej takie wrażenie, ale popatrzyła na mnie jak na Marsjanina. Uchyliłem kape-' lusza i spytałem uprzejmie, czy zastałem państwa Mirowskich. „Co to mnie obchodzi? — odpowiedziała, — Jak do Mirowskich, to trzeba było pukać do okna”. Otworzyła jednak połówkę drzwi na oścież, tak że mogłem wejść.; Znalazłem się w przedpokoju, w którym nie było ani jednego mebelka. Na ścianach wisiało parę sztychów w dre-
wnianych ramach bez szkła, a obok na prawo — wieszak. Wskazała właśnie te drzwi. „To tam” — powiedziała. Pamiętam, że krępowały mnie zabłocone kalosze. Zdjąłem je nie ruszając się z miejsca i odstawiłem trochę na bok. Gdy się wyprostowałem, patrzę — w- drzwiach na prawo stoi jakaś pani niewysokiego wzrostu, w przezroczystej bluzeczce i z głową przypominającą szare karakuły, tyle miała siwych loczków. Była to pani Mirowska. Pan jej nie zna?
— Nie — odpowiedziałem. — Nie znam tych państwa.
— Okropne miała ręce i paznokcie — ciągnął mały Ryszard. — I okropne usta. Brakowało jej kilku zębów. Ukłoniłem się i powiedziałem, kim jestem. „Proszę wejść” — powiedziała. Powiesiłem kapelusz i parasol na wieszaku i chciałem zdjąć płaszcz, gdy zawołała: „Chryste Panie!” Cofnąłem się mimo woli. „Czy zamierza pan to wszystko zostawić w przedpokoju?” Ku memu zażenowaniu podbiegła ku kaloszom i chwyciła je ręką. Podbiegłem również. „Pani pozwoli” — powiedziałem. „Ależ to głupstwo —- odpowiedziała nie oddając kaloszy — pan zaniesie do pokoju resztę”. Weszliśmy do pokoju i wtedy przedstawiła mnie panu Mirowskiemu. Cóż to był za pokój. Stała w nim wielka, żółta szafa i dwa żelazne łóżka, przykryte watowanymi kołdrami. Pod oknem stał okrągły stół, dwa kuchenne krzesełka i obdarty klubowy fotel z wystającymi sprężynami. Żadnej doniczki z kwiatami, żadnego obrazka na gołych ścianach. Stół był przykryty gazetami. Jakieś szmatki leżały na jednym z krzeseł. To wszystko. „Oto siostrzeniec Ryszarda” . — przedstawiła mnie pani Mirowska swemu mężowi. Staruszek był w czarnym, poplamionym ubraniu i w zatłuszczonym krawacie, niegdyś wiśniowego koloru. Był niziutkiego wzrostu, szczupły i kruchy. Zdawało się, iż ledwie się trzymał na nogach. Miał też okropne usta. Nie chciał wypuścić z rąk mej ręki, aż wreszcie to mnie zaczęło krępować. „Chciałem się dowiedzieć szczegółów śmierci wuja” — powiedziałem. Mirowscy spojrzeli po sobie. „Umarł. Po prostu umarł na zawał serca” — powiedział staruszek.
„Oleś — powiedziała pani Mirowska, jak mi się zdawało ostrzegawczo — poproś, pana, żeby usiadł. Ja zaraz wrócę”. Wyszła za drzwi, ale kroków jej w przedpokoju nie słyszałem. Usiadłem na krzesełku. Staruszek stał obok i patrzył mi na nogi. „Przepraszam — powiedział w pewnej chwili — czy to są buty zagraniczne?” Odpowiedziałem, że tak. Podniósł na mnie swe wyblakłe,, załzawione oczy. „Mam do pana wielką prośbę” — powiedział. „Słucham” — odpowiedziałem. Miałem wrażenie, że czytam w jego myślach. Nie wiedziałem tylko, jaką kwotę zechce ode mnie pożyczyć. „Jestem emerytem i dopiero przed pierwszym otrzymuję moją emeryturę — powiedział. — Czy nie może mi pan pożyczyć ze sto złotych do pierwszego?” Wyjąłem z kieszeni paczkę banknotów. Coś drgnęło na zżółkłej, o zapadłych policzkach twarzy Mirowskiego, kiedy zobaczył pieniądze, ale twarz jego nie wyrażała takiego zaciekawienia, jak wtedy, gdy patrzył na moje buty. Spytał: „Buty pańskie są ręcznego wyrobu czy też fabryczne?” „Fabryczne” — odpowiedziałem i położyłem sto złotych na stole. „Bardzo pana przepraszam — powiedział — a nie mógłby mi pan pożyczyć dwustu?” „Bardzo proszę” — ; odpowiedziałem. Jednocześnie rozwarły się drzwi i weszła pani Mirowska. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że po prostu stała przez cały czas za progiem, podsłuchując. „Jak tylko zobaczyłam pańskie kalosze, od razu się domyśliłam, że pan jest z zagranicy — powiedziała. Że też mogło panu przyjść do głowy zostawić swo-r je rzeczy w przedpokoju!” „A dlaczego nie?” — spytałem ze zdziwieniem. „Zaraz by wszystko skradli” — odpowiedziała. Była samą słodyczą i usłużnością. Nagle przypomniała sobie, że widziała wuja Ryszarda na parę dni przed śmiercią. W jakich okolicznościach? Ano, w bardzo prostych, na ciuchach. Nie wiedziałem, co to znaczy, ciuchy. Ano, to takie miejsce, gdzie wszystko można kupić i sprzedać. „Patrzę, w tłumie znajoma postać. Przecisnęłam się do niego. — A pan, co pan tu robi, panie Ryszardzie? — spytałam. — Szukam trutki na szczury — odpowiedział i roześmiał się. Nie zwróciłam wtedy na to uwa-
gi, ale po jego śmierci przypomniałam sobie od razu, co za dziwny żart. Na zdrowie się nie użalał. Był to jeszcze .mocny, czerstwy człowiek, pański wuj. Wie pan, kto mo- ,że więcej o nim opowiedzieć? To państwo Drzymałowie. Myśmy ostatnio prawie że się nie widywali. Drzymałowie natomiast mieszkali w tej samej co on dzielnicy. Czy pańska matka miała adres Drzymałów?”
Mały Ryszard sięgnął do tylnej kieszeni, ale notesu ponownie nie wyjął.
— Pokazywałem już panu. Drzymałowie, Ignacy i Franciszka.
— To zdaje mi się inżynier?
—r I nawet dość wzięty. Powiedział mi, że kreśli dwanaście godzin na dobę. Skarżył się na tempo życia... Cały ten tydzień lub dwa byłem też bardzo zajęty. Załatwiałem formalności w związku z moim przyjazdem i tak dalej. Dość że wybrałem się do nich dopiero na początku kwietnia. W powietrzu już czuć było wiosnę, ale pogoda była zmienna, a chodniki mokre, więc nie rozstawałem się jeszcze ani z parasolem, ani z kaloszami. Już się lepiej orientowałem w stosunkach i wziąłem z sobą na wszelki •wypadek blaszankę z doskonałą ceylońską herbatą. Pan Drzymała borykał się chwil kilka w na wpół ciemnym przedsionku z żelazną zasuwą, łańcuchem i dwoma zamkami, zanim otworzył drzwi obite blachą. Drzymałowie mieszkali w bocznej, zacisznej uliczce, w nowo zbudowanym domu. W klatce schodowej pachniało stęchłą wilgocią i cementem. Zobaczywszy moje kalosze, bardzo się zdziwił. „Pan w kaloszach?” — spytał. „W kaloszach” — odpowiedziałem i pomyślałem sobie: U kaduka! czego oni wszyscy chcą od moich kaloszy? „Dziwne — powiedział pan Drzymała — a czy za granicą wszyscy noszą kalosze?” „Wszyscy” — odpowiedziałem. „Przypuszczam, że nie wszędzie — odpowiedział jakby urażony — w Paryżu na pewno nie noszą”. Nie znam na tyle paryskich obyczajów, więc nie chciałem się sprzeczać. W przedpokoju był półmrok, twarzy pana Drzymały prawie nie widziałem. Zauważyłem tylko, że był łysy i słusznego wzrostu.
Zaprowadził mnie do pokoju o ścianach pomalowanych! zieloną farbą, powiedziawszy: „Proszę do gabinetu”.! W pokoju tym stało biurko zarzucone papierami, trochę- J antycznych mebli, półka z książkami oraz stolik, na któ-il rym dostrzegłem piękny porcelanowy czajnik ze złoce-i niami i w kwiatki oraz takie same dwie filiżanki. Przypo-I mniałem sobie, że pani Drzymałowa miała w herbie sie-l dem pałek. Jakaś pani, przy moim wejściu, < wstała z fo-J tela. „Fru-Fru lig powiedział pan Drzymała — przypro-J wadzam bardzo rzadkiego gościa”. Przedstawiłem się. Pa-1 ni Franciszka była w zielonkawej wełnianej spódnicy i obcisłym, seledynowym pulowerze. Pasowała poniekąd I do ścian pokoju, zlewała się z nimi. Kiedy pochyliłem sięj ku jej ręce, przed oczami błysnął mi brylant. Miała wspa-| niałe kocie oczy, jakby zapraszające i trochę przymilne,: a na głowie moc puszystych, przypominających złotą pianę włosów. Była jeszcze bardzo przystojna i z pewnością,
o tym wiedziała. Ale gdy powiedziała do mnie: „Ach, to pan dopiero co przyjechał?” i uśmiechnęła się, zobaczyłem, że w kącikach jej ust, z prawej i lewej strony, zieje ciemna pustka. Zrobiło mi się nieswojo. Czy nie może pójść do dentysty? — pomyślałem i starałem się nie patrzeć na jej usta. „Pozwoliłem sobie przynieść państwu trochę herbaty” — powiedziałem i wyjąłem z paczuszki metalowe pudełko. „Widziałem już taką herbatę w komisach” — powiedział Drzymała. Żona popatrzyła na niego zdziwionym wzrokiem. „Ja nigdzie takiej nie widziałam zaprzeczyła. — C’est très gentil de votre part, to bardzo mile z pańskiej strony” — powiedziała nie wiadomo czemu po francusku. Oboje ożywili się. Na stoliku zjawiła się trzecia filiżanka, prześliczne cacko, z pewnością' Meissen łub coś w tym rodzaju. Pan Ignacy Drzymała usiadł na krzesełku i póki żona parzyła moją herbatę, poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem Uprzejmie i zaproponowałem swego. Chętnie wziął. Mimo że siedział tuż obok mnie, podając mi ognia ni stąd ni zowąd uniósł się z krzesła. Nie mogłem pojąć, dlaczego to uczynił i co mu przeszkadzało siedzieć spokojnie. Usiadł zaraz z powrotem i po-
patrzył krytycznie na papierosa, który obracał w palcach. „Pańskie papierosy są opiumowane” — powiedział, ■powiedziałem, że wątpię, ażeby zezwolono na rynku otwarcie sprzedawać papierosy z opium. Pokręcił głową uparcie. „Z opium” — powtórzył. Miał proste, nieco kanciaste rysy oraz świdrujące błękitne oczka, które złagodniały tylko na chwilę, gdy patrzył na pudełko z herbatą. Miał rudawe, nasrożone brwi i rzadko kiedy się uśmiechał. Był w nocnych pantoflach z grubego filcu, w nie odprasowanym ubraniu brudno-stalowego koloru. Był bez krawata, w pasiastej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i tego dnia widać się nie golił. „Czy widywał pan wuja Ryszarda często?” — spytałem. Popatrzył na mnie spode łba. „Widywałem go często, owszem. Nigdy o samobójstwie nie wspominał i tam, gdzie mieszkał, szczurów nie było — powiedział. — Jeżeli chodził na ciuchy, to po to, żeby kupić sobie kotary. Nie trutkę, ale kotary. Pytanie — po co? Miał sąsiadów, którzy mieszkali obok za drzwiami. Więc skarżył się na hałas i drzwi swoje chciał zawiesić. Nie wiem, czy to ważne. Mówił, że ma zamiar przeprowadzić się za miasto, przypuszczam, że właśnie z powodu dokuczliwych sąsiadów. Był starej daty człowiekiem i nie mógł się przyzwyczaić do nowych warunków. Nie wiem, czy miał z nimi zatargi. Dawne to dzieje i niczego się pan po latach nie dowie”. Czy zna Nie- zbytowicza? „A jakże. A dlaczego pan pyta? Ma pan jego nazwisko zapisane w notesie? Owszem, był jego przyjacielem. Ale my z Niezbytowiczem nie podtrzymujemy stosunków. Nie dlatego, że siedział w więzieniu, kto w tamtych czasach nie siedział, ale dlatego, że zbyt dużo pije i towarzysko jest zupełnie nie do strawienia”. Pan Drzymała spojrzał na mnie świdrującym spojrzeniem i znacząco chrząknął. „Helas, niestety tak jest” — nie wiadomo dlaczego znowu po francusku powiedziała pani Franciszka. Promień światła padł na jej wyciągniętą rękę, kiedy nalewała nam herbaty. Miała manicure, ale zauważyłem też, że ma niedomyte paznokcie. I zauważyłem jeszcze jedną rzecz — w cukierniczce nie było ły
żeczki. Pani Franciszka wzięła sobie cukru, zamieszała herbatę, skosztowała, oblizała łyżeczkę i jeszcze raz pogrążyła ją w cukier. Spojrzałem na nią ze strachem.! „Doskonała herbata” — powiedziała.
Mały Ryszard urwał, bo obok naszego stolika przechodziła właśnie kelnerka.
— Poproszę o pół czarnej — powiedział.
— Odwiedził pan tego pana Niezbytowicza? — spyta-j łem po przerwie.
— W parę dni później. Kupiłem koniak i z butelką! w kieszeni palta zadzwoniłem do jego mieszkania. Schody! były zaśmiecone i pachniało świeżym cementem. Nie wiemJ dlaczego w tym kraju na schodach zawsze tak okropniej pachnie. Słyszałem, jak ktoś odryglował drzwi, zdjął łań-l cuch i wreszcie przekręcił klucz w zamku. Byłem już doi tego przyzwyczajony, że mieszkają jak w fortecach. W szpa-j rze ukazała się twarz jakiegoś mężczyzny i od razu wionę-; ło na mnie alkoholem. „Aha, ha, ha...” — roześmiał się ten ktoś bardzo głośno. Wiedziałem już, na co patrzy — znowu szło o kalosze —ale nie wiedziałem jeszcze, dlaczego się śmieje. Twarz była w rogowych okularach i dość starannie ogolona, co sprawiło mi ulgę. Nikodem Niezbytowicz miał już pod sześćdziesiątkę. Miał różową łysinkę, obramionąl siwiejącymi włosami. Miał ciemną szczoteczkę wąsa pod| nosem, a kiedy się śmiał, ukazywał tam i ówdzie dziąsła! I jemu też brakowało kilku zębów. „Aha, ha, nie uchro-il ni się pan od naszego błotka” —- śmiał się. — „Dziś z rana trochę podeschło — odpowiedziałem — ale teraz z po-i wrotem mży”. „Mówiłem w sensie przenośnym — zawo-'i łał na całą klatkę schodową. — Błoto! Stare rodzime błoto!” Otworzył wreszcie drzwi. „Co? Jest pan siostrzeńcem* Ryszarda? Rysiu, o, kochany, stary Rysiu! Niech pan wejdzie. Wszystkich nas czeka zawał serca! Raczej wcześniej niż później! Miałem też coś w rodzaju zawału. Aleś wie pan, co mnie uratowało? Słowo daję, wódzia! Piłeml nawet leżąc w łóżku. Co? Czy nie było to samobójstwo?;} Czyje? Ryszarda? A diabli wiedzą, różnie gadano. Woda j po wojnie była jeszcze taka mętna. Zaraz panu opowiem”.
Nikodem Niezbytowicz zobaczył w moich rękach butelkę zawiniętą w papier i przyłożył palec do ust. „Sz! — powiedział. — Szszsz!... Moja pani nie powinna się dowiedzieć, że pan to przyniósł. Jest na spacerze wraz z naszym kundlem i dwoma bachorami. Zaraz wróci i wtedy może być bura. Proszę tymczasem wejść do moich apartamentów. Przyniosę drugi kieliszek. Gniłem przez dwa lata w lochu, proszę pana, z powodu rozrachunków powojennych, i za to otrzymałem te apartamenty. Zadośćuczynienie za popełnioną niesprawiedliwość. Apartament! A kto mi zapłaci za lata spędzone w więzieniu? Proszę wejść! Ja zaraz!” Zniknął w przyległym pokoju. Trochę ogłuszony rozejrzałem się za krzesłem. W pokoju cała ściana zastawiona była półkami na książki. Książki przeważnie były nieoprawne, przypominały raczej księgarnię niż bibliotekę. Na ścianach wisiały powiększone, tak zwane artystyczne fotografie: cienie pni i ślady czyichś nóg na śniegu, rybackie łódki i blask słońca na pomarszczonej wodzie. Przy oknie stał stolik z maszyną do pisania, za oknem widać było sąsiednią zburzoną kamienicę. Przez uchyloną ramę okienną ulatniał się z pokoju tytoniowy dym, ale za to wdzierały się z podwórka dziecięce wrzaski. Au-a! — zawodząco płakało jakieś dziecko. Na owalnym stole koło kanapy stała karafka z wódką, kieliszek, talerz z kanapkami ze śledziem oraz doniczka białych alpejskich fiołków. Obicie kanapy widocznie było zniszczone, bo siedzenię gospodarze przykryli haftowanym laufrem. Nikodem Niezbytowicz wrócił z koniakiem i kieliszkiem w rękach. Pośliznął się i o mało nie upadł. Popatrzyłem na niego z niepokojem. Był pijany. Zamiast domowych pantofli miał na nogach letnie sandały. Był w kremowych spodniach, zrobionych z jakiegoś materiału bardzo podobnego do brezentu, oraz w kurtce z krótkimi rękawkami. „Aha, ha, ha! — roześmiał się. — Oto moja pracownia i salon. W innym pokoju, do którego pana nie zapraszam, mieści się mój barłóg i dwa łóżeczka dla bliźniaków. Tu tworzę. Nie wiem, czy panu wiadomo, czym się trudnię. Ja, stary, ugłaskany więzień, piszę
obecnie bajeczki dla dzieci. O, słyszy pan, jak ta bestia krzyczy! Trzeba zamknąć okno. Opisałem, kiedyś jak mrówki wciągnęły zranioną muszkę do mrowiska, gdzie miały specjalną komorę z zakratowanym okienkiem, i dziwię się, że cenzura mi tej bajeczki nie skreśliła. Aha, ha, ha!” Usiadł obok mnie i drżącą ręką napełnił kieliszki. „Zdrowie! Powiem panu, kochany, nikt nie wytłumaczy, dlaczego Ryś wieczorami bał się wychodzić na ulicę”. „A czy się bał?” — spytałem. „Już o zmierzchu zamykał się w swoim pokoju. Udało mu się w czasie wojny ocalić tro-' chę kosztowności. W mieszkaniu ich nie trzymał, miał je" gdzieś zakopane. Plącze mi się język i wciąż zapominam, co chciałem panu powiedzieć. Aha. Hałaśliwi sąsiedzi? Nonsens! Mieszkała obok niego jakaś staruszka. Więci skąd hałasy? Zawiesił sobie drzwi do jej pokoju widocznie w innym celu. A bo ja wiem? Gorzej, że podobno kiedyś otrzymał list anonimowy z pogróżkami. To było wkrótce po wojnie i panował jeszcze straszny rozgardiasz. Woda, powiadam, była taka mętna i Bóg wie co w niej podówczas pływało. Nie, tego listu mnie nie pokazywał. Dość, że nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Napomknął coś o tym, że niezadługo zaczną żądać od niego pieniężnego okupu. Za co? A bo ja wiem. Nie wytłumaczył. Tylko coś burknął. Tak jest. Przyszedł do mnie i pokazał złoty zegarek. — Pamiątkowy zegarek, powiedział, szkoda będzie sprzedać. — Wydał mi się zdenerwowany. — Czy masz jakieś przykrości? — spytałem. — Et, burknął, szkoda słów. — Niech pan jeszcze raz pozwoli swój notes. Zygmunt Noyszak? Biedny Zygmunt dawno ziemię gryzie, ale wiem, że pomagał Rysiowi wyzbyć się co cenniejszych rzeczy. Po nim została wdowa, aha, ha! Mieszka tamże. Noyszak na stare lata ożenił się z kociakiem”. „Z jakim kociakiem?” — spytałem nic nie rozumiejąc. „My tak nazywamy nasze dziewczęta — odpowiedział — kociakami. Aha, ha, ha! Niech pan tylko dobrze uważa, bo to był sprytny kociak, oj, sprytny!” Wychylił duszkiem kieliszek i roztarł sobie dłonią dołek. Wyjąłem paczkę papierosów. „To zagraniczne papiero-
,». spytał. Odpowiedziałem, że tak. Wziął do ręki
pudełko zapałek. Czekałem, co będzie dalej. Pomyślałem: wstanie czy nie wstanie? Wstał. Zapaliwszy zapałkę, podał mi ognia stojąc. „Osobliwe przyzwyczajenie” — pomyślałem.
Kawa dla pana, kochany? — spytała kelnerka. Była
to otyła kobieta w czarnej lśniącej sukience.
Mały Ryszard drgnął i odwrócił głowę.
— Dla mnie. Dziękuję bardzo — powiedział. Postawił filiżankę przed sobą na stoliku. — Poszedłem więc do Noyszakowej — zaczął i nagle przestał mówić. Wypieki na jego policzkach poszerzyły się. Patrzył dzikim wzrokiem w jeden punkt. Dopiero po chwili zorientowałem się, że patrzy w ten sposób na filiżankę. I wtedy domyśliłem się, o co mu szło. Na białym brzegu filiżanki widać było półokrągłą pieczątkę kobiecych warg, ślad czerwonej pomadki.
— Proszę pani! — zawołał mały Ryszard.
Kelnerka zawróciła i wychyliła się zza pnia kasztana.
— Słucham, kochany.
— Proszę łaskawie przynieść mi kawę w czystej filiżance — powiedział.
Wzięła filiżankę do rąk i obejrzała ją.
— Może się zdarzyć, kochany — powiedziała.
Mały Ryszard zacisnął wargi i przez pewien czas bębnił palcami w blat stolika.
— Mówiłem panu, że egzotyczne, no nie? Dla każdego jestem kochany, a zarazem to wszystko jest takie zdawkowe i wulgarne — powiedział wreszcie. Z trudem się opanował. — Poszedłem do pani Noyszakowej bez wielkiego przekonania — mówił dalej. — Dotąd nie wiem, czy był to stary kociak, czy młoda babka, nie potrafię się jeszcze połapać w tych niuansach. Daję panu słowo, że otworzyła mi drzwi w samej tylko koszuli. Była to długa, łososiowego koloru koszula, z ciężkimi brązowymi koronkami dokoła dekoltu. „Czy zastałem panią Teresę Noyszakową?” — spytałem trochę speszony. „Jestem” — odpowiedziała niskim, prawie męskim głosem. Miała ru- » ^
de włosy, niezręcznie utlenione, bo przy korzeniu rudziz- na mieniła się odcieniami fioletu, a niekiedy nawet zieleni. Miała ołówkiem podrysowane brwi i jakąś sadzę na rzęsach. Twarz jej była mlecznobiała, a wargi blade. Miała lat trzydzieści parę, ale kiedy się uśmiechała, dołki ukazywały się na jej policzkach i wyglądała młodziej.! Powiedziałem przez próg, po co przyszedłem. „Nie pa- miętam pańskiego wuja — odrzekła niechętnie. — Ach> to pan dla mnie przyniósł te kwiaty? Jaki pan przezorny”. Trzymałem w ręku kilka herbacianych róż. „Dlaczego pan na mnie tak patrzy, czy jestem brzydka?” Uśmiechnąłem się mimo woli. Widocznie wyczuła coś w moim zachowaniu, gdyż zmieniła ton. „Zaraz wrócę, przepraszam”. Poszedłem za nią, aż znalazłem się sam w głębi wąskiego korytarzyka. Po prawej i po lewej stronie były drzwi. Klamka drzwi, przed którymi przystanąłem, trzymała się luźno, zawieszona na jednej śrubce. Z wysokiego sufitu zwisała na drucie żarząca się żarówka. Teresa Noyszakowa mieszkała w starej przedwo-1 jennej kamienicy, do której nie trafiła żadna bomba. 1 Mieszkała w przestronnym pokoju, o dwóch oknach zwróconych na ulicę. Kiedy mnie tam zaprowadziła, była już w palcie, które narzuciła na koszulę. Pluszowe palto imitowało tygrysią skórę. „Pan się jeszcze więcej wystraszy tej tygrysiej skóry, bo pomyśli, że zaraz ugryzę” — powiedziała. Mimo zmierzchu światła nie zapaliła. W pokoju stał tapczan, lustrzana szafa, damskie biurecz- ko z pękniętym lustrem, kozetka i fotel, względnie nowe i wygodne. W czasie rozmowy objaśniła mnie, że są to meble poniemieckie. Na stoliku nocnym stała lampka z abażurem w kształcie tulipana, pod nim leżała detektywistyczna książka w jaskrawej okładce. Wchodząc, drzwi za sobą na korytarz nie zamknęła, pozostały szeroko otwarte. Może zależało jej na tym, żeby sąsiedzi nie pomyśleli czegoś zdrożnego o mej wizycie. Może dbała.
o opinię. „Czy się panu podobają nasze kobiety?” — | spytała. Odpowiedziałem coś uprzejmego. „A czy są szy- | kownie ubrane?” Westchnąłem. „Nie znam się na tym, ]
ale wydaje mi się, że zbyt często chodzą albo w sweterkach, albo w sukniach skrojonych jak worki”. „Co pan mówi! — zawołała. — A my się tak staramy. Nie, proszę pana, pańskiego wuja nie pamiętam. Z pewnością to była jakaś antypowieściowa znajomość”. Speszyłem się jeszcze bardziej. „Jaka?” „Zjawił się w życiu i znikł bez konsekwencji, to antypowieściowa znajomość — wytłumaczyła. — A zjawił się w życiu i ożenił się, to znajomość typu dawnej powieści konwencjonalnej. Do jakiej znajomości pan się zaliczy?” Założyła nogę na nogę i różowy pantofelek z puszkiem na czubku spadł na posadzkę. Paznokcie na nodze miała czerwone jak krew. „Żartuję — powiedziała. — Jeżeli się wysilę, to może przypomnę sobie pańskiego wuja. Czy nie jest pan do niego podobny z profilu? Jeżeli tak, to owszem. A widzi pan! Myśmy z mężem dopiero się pobrali i on bywał u nas, w tym nawet pokoju”. „Czy sprzedawał biżuterię?” „Nie pamiętam — powiedziała. — A skąd pan wie?” wzdrygnęła się 1 lekka i spojrzała na mnie z ukosa. Potem wzruszyła ramionami i roześmiała się. „Zaraz coś panu pokażę”. Wydostała z szafy dość pokaźną kasetkę z inkrustacjami i postawiła ją przede mną na biurku. Mosiężny ornament dokoła dziurki od klucza zwisał żałośnie w bok, tam również brakowało śrubki. „O, proszę! Ta mała broszka z granacikami. Ukłuję pana, żeby się nie kłócić”. Ukłuła mnie w rękę dość boleśnie. „Boli? — spytała z uśmiechem. —i A pan nie lubi, żeby bolało? Bo ja jestem sadystka. Pan przecież wie, że nie ma takiego zabobonu, żeby kłuć. To tylko wtedy, gdy się coś ostrego darowuje. A ja nie mam zamiaru nic panu darować, chociaż pan mi przyniósł kwiaty. Nic za darmo!” Zamilkła i popatrzyła na mnie zalotnie. To, co było w jej urodzie taniego i dwuznacznego, uwidoczniło się jeszcze bardziej. „Tę broszkę dostaliśmy od niego. Bo mąż mój w istocie pomagał mu sprzedawać to i owo. Owszem, odkopał swe kosztowności, ale zdaje się, że część zakopał z powrotem. Na co potrzebował tyle pieniędzy — nie wiem. Zresztą pieniędzy przy nim po śmierci żadnych nie znaleziono. W tym właśnie sęk. Nie znaleziono
też listu, o którym pan wspominał. Anonim? Skądże! Po prostu otrzymał list z pogróżkami od jakiejś organizacji. Wiem od męża. Nie tylko, że się bał wieczorami wychodzić, ale pewnego popołudnia przyszedł do nas i poprosił o nocleg. Ja się nie zgodziłam, bo byliśmy dopiero po ślubie, pan rozumie? Poradziliśmy mu pójść do innych znajomych. Do kogo poszedł? Do sióstr Rylskich. Dwie przystojne panny z towarzystwa, które; w czasie wojny prowadziły kawiarnię. Nie wyszły za mąż,- bo czekały na narzeczonych zaginionych na froncie. I przeczekały się... O, jaką ładną ma pan książeczkę adresową! Ma pan tam adresy swych kochanek? Bo za granicą podobno kobiety lekkich obyczajów mają mieszkania z telefonem. Wystarczy nakręcić numer. O, my bynajmniej nie jesteśmy zacofaną prowincją, jak to się może panu wydaje. My doskonale wiemy, co się dzieje za granicą, począwszy od Freuda, Faulknera, a kończąc na strip-tease... O, pan i nasze nazwisko miał zanotowane, bardzo mi to pochlebia. Tak jest! Siostry Rylskie. Te same. Miały pokój z komórką i mógł u nich przenocować..,.: A jak rączka? Czy wciąż jeszcze boli, bo pan jest taki nadąsany. Czy nie jest pan przypadkiem zepsutym dzieckiem? Bo ja skończyłam psychologię i pracuję w zakładzie dla zepsutych dzieci. Jeżeli się pan u nas popsuje, proszę do mnie” — powiedziała na zakończenie swym niskim, ochrypłym głosem. Odetchnąłem dopiero na schodach. Wyznam, że już miałem dość tych wizyt. ĄJe przemogłem się i do sióstr Rylskich wybrałem się tegoż dnia. Mieszkały w nowo zbudowanym bloku, przypominającym koszary. Trzeba było do nich windą jechać na czwarte piętro. Do windy właśnie wchodził jakiś pan w kapeluszu o niemodnym szerokim rondzie i w długiej po kolana skórzanej kurtce. Natomiast jakaś przechodząca obok pani żachnęła się z przerażeniem. „Za nic windą .nie pojadę” — zawołała. Mężczyzna jej towarzyszący nalegał. „Dlaczego się boisz?” „Ja się w powstaniu nie bałam, a windy się boję. Ja już siedziałam kiedyś w windzie przez całą noc” — odpowiedziała. Wszedłem i zatrza
snąłem za sobą drzwiczki. Miałem pod pachą paczuszkę kawy. Winda była nowa, błyszczało w niej lustro, przymocowane do ścianki śrubkami. Oczywiście jednej śrubki brakowało, zamiast niej czerniała dziurka.
Mały Ryszard roześmiał się krótko. Roześmiałem się również.
— Że też pan tak o tych śrubkach — powiedziałem.
— Niech pan zaczeka, zobaczy pan dlaczego — odpowiedział. — Pomyślałem sobie: u licha, gdzie te śrubki giną? Pod lustrem ktoś kredą nabazgrał jakąś nieprzy- zwoitość. Nie dojechaliśmy do trzeciego piętra, gdy winda stanęła. Przez szybę widać było cementową ścianę. Znaleźliśmy się w pułapce. Pan w skórzanej kurtce zaczął wołać: „O Boże mój, o Boże mój, co teraz będzie?” Potem krzyknął do mnie: „Niech pan się oprze z całej siły
o drzwi, niech pan pcha ramieniem, może się rozluźniły!” Oparłem się, a pan nacisnął guzik. To jakoś pomogło, zjechaliśmy trochę niżej. Pan wyskoczył z windy jednym susem. „Bóg strzegł! — wykrzyknął. — Nie radzę panu ryzykować!” Posłuchałem go i z powrotem do windy nie wszedłem. Gramoliłem się po schodach piechotą. Na półpiętrze zauważyłem otwarte drzwi do jakiejś komórki. Był w niej otwór na śmieci, ale lokatorzy domu widocznie nie bardzo celnie trafiali do otworu, bo śmieci leżały na podłodze. Obie siostry Rylskie, Bronisława i Józefina, były w domu. Obie były w sweterkach — ciemnozielonym i ciemnoczerwonym. Obie miały nie bardzo czyste ręce i paznokcie. Z urody ich nic nie pozostało. Przyjęły mnie nad wyraz gościnnie. „Niech pan usiądzie, kochany” — powiedziały. Młodsza siostra, Bronisława, nagle znikła i pozostałem z Józefiną. Posadziła mnie na tapczanie przykrytym pasiastym kilimem. Łóżko stało w rogu, nad nim wisiał inny kilim, też w pasy. Na oknie stały w doniczkach kaktusy i przekwitły liliowy hiacynt. Krzesełka były nowoszesne, widocznie kupione okazyjnie i nie dopasowane do siebie. Tylko mahoniowy stół z klapami był ładny, ale jego rzeźbiona noga była z jednej strony nadpalona, prawie zwęglona. Na nim leża-
la dziecinna pikowana kołderka i skrawki błękitnej saty-ś ny. Siostry pracowały w jakiejś spółdzielni, ale dorabiały szyciem. „Myśmy bardzo lubiły pańskiego wuja — powiedziała sapiąc Józefina. — Zawsze podtrzymywał nas na duchu. Tylko ostatnio nagle się zmienił i jakoś przykro żartował. Poprosił nas rzeczywiście, żebyśmy<; go prze-1 nocowały. Nie chciał wracać po ciemku ulicami. Po-3 ■myślałyśmy, że jest nerwowo wyczerpany, bo taką dziwnąI rzecz nam przy tym powiedział. — Kupiłem —- powie-2 dział — dzisiaj kotarę. I całe popołudnie robiłem w niej " dziureczki. — Ależ na Boga, panie Ryszardzie, — | za-ffl krzyknęłam^- po co panu w kotarze dziureczki? — Rozę«"?; śmiał się. — Będzie dobra pułapka na szczury. — Po-JŚ patrzyłyśmy jedna na drugą. Jak to się panu podoba? Tak . powiedział, a w dwa dni potem, proszę pana, zmarł”., Pani Józefina zamilkła i bolejąco pokręciła głową. Zmarszczyła brwi, które na jej czole zlały się w całość przypominającą odwróconą literę V. Twarz miała wydłużoną, pergamino- g wą. Siwe włosy miała uczesane w węzeł, a węzeł przymOr|fi cowany z tyłu głowy grzebieniem. Popatrzyła w sufit. „Znowu się zaczęło” -¡-i powiedziała. W istocie skądsiś z gó- I ry od pewnego czasu dolatywały wybuchy śmiechu, szura- I nie nóg i pijacki śpiew. „Sto lat, sto lat”. Jednocześnie^ za | ścianą obok ktoś nieustannie a cierpliwie pukał- młotecz^^B kiem: tuk, tuk, tuk. „Co to?” — spytałem. „Mówią, że|S imieniny — odpowiedziała z dreszczykiem pani Józefina.— I Ale te imieniny co tydzień się powtarzają. Po prostu się ■ upijają. Nie wiem, skąd mają na wódkę tyle pieniędzy”. I „Mówiłem o tym pukaniu za ścianą” — powiedziałem. H „A tego to ja już nawet nie słyszę — odpowiedziała. — To | nasz sąsiad, technik dentystyczny. Może robi protezę”.;.» Drzwi rozwarły się i weszła siostra Bronisława. Trzymała ■ oburącz paczkę z ciasteczkami. „Po co pani narobiła sobie tyle kłopotu?”—powiedziałem z zażenowaniem. Tuk, tuk, I tuk — pukał za ścianą dentysta-dzięcioł. „To żaden kłopot, * tym smaczniejsza będzie pańska kawa” — odpowiedziała ■ z sapiącą serdecznością. Tuk, tuk, tuk. Była szatynką i wło-S sy czesała po starodawnemu, podobnie jak i starsza siostra. I
Ale Józefina była chuda jak tyka, natomiast Bronisława była pulchna i twarz miała rumianą i okrągłą. Na zęby jej wolałem nie patrzeć. Tuk, tuk, tuk. „Broniu, czy słyszałaś, że pan Ryszard podobno przed śmiercią otrzymał anonimowy list z pogróżkami? Może żądali od niego okupu?" — powiedziała pani Józefina. „Coś takiego! — zawołała pani Bronisława — strach pomyśleć. Za co okupu? A może po prostu wiedzieli, że ma kosztowności? Bo w czasie okupacji, kochany, żyliśmy wszyscy.w zgodzie. Ale zaraz potem — jak się nie zacznie wzajemna krzywda ...Co człowiek, to wilk. Nié mówię oczywiście o przyjaciołach pańskiego wuja. Czy pan ich wszystkich odwiedził? Nie? . Może, kiedy odwiedzi pan pana Pokulczyckiego, to się pan czegoś dowie. Proszę go od nas pozdrowić. To biedny człowiek, dużo przeżył, był na wojnie lotnikiem i teraz zupełnie się wykoleił. Ma syna i trzecią żonę, bo żadna z nim długo nie potrafiła wytrzymać... To nasze nowe budownictwo! Teraz budują takie ściany, że wszystko słychać. Te hałasy, mój Boże! Owszem, hałasują tak do późna w nocy.
O, słyszy pan!...” Tuk, tuk, tuk — pukał dentysta. Pani Józefina wzniosła oczy ku sufitowi. Potem pochyliła się i wyciągnęła ' do mnie ramię tak nieoczekiwanie, że się cofnąłem odruchowo, nie zrozumiawszy, o co jej szło. „Przepraszam — powiedziała — chciałam pomacać materiał pańskiej marynarki. Można?” Pomacała i zaczęła mlaskać językim. „Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje naam!...” — huknęło nagle nad nami. Rozbolała mnie głowa i wkrótce zacząłem się żegnać. Tuk, tuk, tuk odprowadziło mnie do drzwi. Siostry koniecznie chciały, żebym zjechał windą w dół. Ale winda była w ciągłym ruchu. Stało w niej kilku chłopaków i kilka dziewczynek. Przesunęła się przed naszymi oczami zjeżdżając w dół i zaraz ukazała się z powrotem jadąc w górę. W szybie mignęły roześmiane twarze ■dzieci. Naciskały guzik to na parter, to na ostatnie piętro i jeździły tam i z powrotem. Nie miałem cierpliwości czekać i zszedłem piechotą. Zresztą bałem się już windy. Toteż ucieszyłem się, że Pokulczyccy mieszkają na parterze. Było to tydzień temu. Było mi bardzo przykro, ale
do nich przyszedłem z pustymi rękami. Przechodziłem obok ich mieszkania i nie namyślając się długo wstąpiłem. Mieszkali w na wpół zburzonej kamienicy, w hallu na dole. W środku stał piecyk z blaszaną rurą, która odprowadzała dym nie do komina, ale przez lufcik wprost na ulicę. Część hallu oddzielona była parawanem. Na podłodze leżał wydeptany dywanik. Pstrym dywanikiem przykryty był głęboki fotel stojący koło piecyka. Nad tym wszystkim zwisał na poły stłuczony żyrandol. W kącie kręte dębowe schody prowadziły do właściwego mieszkania, którego już nie było. Prowadziły więc do nikąd. Na ścianie wisiały fotografie jakiegoś samolotu. Bukiet bzów widniał w głębi na stole, w innym kącie. W hallu stało jeszcze kilka krzeseł z wysokimi oparciami. Pan Czesław Pokulczycki przysunął mi jedno, a sam usiadł w fotelu przykrytym dywanikiem. Wyciągnął przed siebie nogi i przymknął powieki. Wydawało się, że zaraz zaśnie. „Uff — powiedział — jak ja się podle czuję”. „Jest pan chory?” „Largactil” — powiedział. „Nie rozumiem” — odpowiedziałem. „Jak ja ich nienawidzę” powiedziały „Kogo?” — spytałem. „Tych durni w białych kitlach. Człowiek za dużo śpi, dają largactil. Człowiek nie może spać, dają largactil. Szkodzi jednakowo”. Coś jeszcze mamrotał
o lekarzach. „A u kogo się pan leczy?” „U doktora Pyszo- mirskiego”. „U Pyszomirskiego? — powtórzyłem. — Akurat miałem zamiar go odwiedzić.” „A pan go zna?” — Nie, ale mam jego adres. Był przyjacielem mego wuja”. „Zgadza się. Jest też moim przyjacielem. Ale nic a nic się nie wyznaje na medycynie”. Użył przy tym nieprzyzwoitego słowa. Znowu przymknął powieki. „Kotary, a jakże, kotary” — powtórzył dwukrotnie. W pewnej chwili poderwał się i z wysiłkiem zwlókł się z fotela. „Nie mogę” — powiedział. „Co?” — spytałem. „Pójdę” — powiedział. ,Przepraszam?” — spytałem. „Do apteki naprzeciwko”. „Może ja coś pomogę panu załatwić?” Nawet nie podziękował. Nie wiedział czemu uśmiechnął się krzywo, samymi wargami. „Tylko osobiście” — powiedział, i pomyślałem sobie, co za lekarstwo ma kupować
tylko osobiście. Podszedł do parawanu i zawołał: „Bolek!” „Słucham” — odpowiedział zza parawanu czyjś skrzeczący głos. „Zabaw pana, ja zaraz wrócę” — powiedział Pokulczycki i zniknął za drzwiami. Zza parawanu natomiast wyłonił się w wąskich porteczkach i w kraciastej czerwonej koszuli jakiś młody człowiek, z jasną bródką okalającą mu twarz. Włosy miał długie, nie strzyżone. Popatrzył na mnie obojętnie. Usiadł w fotelu ojca. „Starzy się wygłupiają” — powiedział. Do kogo się to odnosiło? Ano w ogóle, w tym wypadku do lekarzy ojca. Zawsze radził mu pójść do młodego lekarza. „Ojciec źle sypia. Wciąż mu się śni, że leci na pikującej maszynie i budzi się od zamętu w głowie. A potem cały dzień nie może sobie znaleźć miejsca. Przeważnie drzemie w tym fotelu.
A jak dostanie w aptece swe pigułki, to się ożywia na jakiś czas i wtedy idzie do miasta sprzedawać nasze paczki. Otrzymujemy paczki z zagranicy. Pan się zresztą co do ojca przekona”. „A co to za pigułki?” — spytałem. Nie chciał odpowiedzieć. Milczał i bawił się frędzlami dywanika. „Czy pan się uczy?” — spytałem. „Tak”. „W uniwersytecie?” — spytałem. „Nie”. „A kim pan chce zostać?” Milczał. „Chodzi pan do kina?” j— spytałem. „Rzadko”. „A do teatru?” „Zależy na jaką sztukę.” „A co pan lubi?” Milczał. Miałem wrażenie, że w fotelu na przeciwko mnie siedzi jakiś młody sfinks z bródką. „Państwo przynajmniej mieszkają w dużym pokoju — powiedziałem. — Inni gnieżdżą się w małych pokoikach.” „W małych pokoikach!” — zawołał z nagłym wzburzeniem. Snadź uczuł się osobiście dotknięty. „Pan nie wie, jakie klitki budują w Finlandii!” Powiedziałem, że w Finlandii nigdy nie byłem, ale nie wiem, dlaczego by Finowie mieli budować sobie klitki zamiast pokoi. „Bo to nowoczesna architektura!” Zamilkłem. Wtedy zapytał: „Czy prawda, że i za granicą są chuligani?” „Nie jest to zjawisko nagminne” —I odpowiedziałem. Wzruszył ramionami. „Myśli pan, że my nie wiemy? A co się dzieje w Szwecji? Sama chuliganeria!” Patrzył na mnie zniecierpliwiony, z leciutką pogardą. Drzwi trzasnęły i wrócił Czesław Pokulczycki.
Pigułki zrobiły swoje: poruszał się sprężyście, oczy SB błyszczały. Pomyślałem, że był chyba pod wpływem narkotyku. „Puść mnie, Bolku” — powiedział i usiadł; w fotelu z powrotem. Sfinks z bródką znowu zniknął za parawanem. „Wszystko wiem o tej kotarze i nawet wiem, dla kogo pański wuj robił w niej dziureczki” — powiedział Pokulczycki już zupełnie zbudzony. „Jak to? — zawoła* Jem. — Jak to? Dla kogo?” „Dla mnie — odpowiedział były lotnik. — Ryszard skontaktował się ze mną któregoś dnia i zapytał, czy mam rewolwer. Powiedziałem, że już broni nie mam. — Ano to nic, obejdzie się. Mam, powiada, ładną metalową sztabę. — A po co? — Na szczury, psiakrew. Nie będą do mnie listów z pogróżkami pisali. Mam plan — powiada — zawiesiłem drzwi do sąsiedniego pokoju kotarą. X zrobiłem w niej dziureczki na wysokości J ludzkiego wzrostu. Schowasz się za kotarą i będziesz przez . cały czas przez dziureczki patrzył. Naturalnie ze sztabą w ręku. Jak tylko puszczą farbę i zażądają pieniędzy,\ wyjdziesz zza kotary i zobaczymy, co potem będzie, Zga- | dzasz się? — Zgodziłem się, ale nikt z tej organizacji nie przyszedł. Zwęszyli pismo nosem albo po prostu ktoś zrobił Ryszardowi kawał”. Czesław Pokulczycki nagle wstał z fotela i podszedł do drzwi. „O — powiedział — słyszałem kroki. Mój skowroneczek wraca.” Do hallu weszła pani Pokulczycka, była młoda, roześmiana i zdyszana. Nie była ładna. Ale wszystko się na jej twarzy śmiało: piwne I oczy, perkaty nos, drżący podbródek. Ciemne włosy miała krótko ostrzyżone, z grzywką na czole. Była w czerwonej wełnianej sukience z dużym białym kołnierzem, widocznie z paczek. Była ładnie zbudowana, a na nogach miała pan- tofelki z dziureczkami na czubkach. Jeden obcas był skrzywiony. „Czesiku — powiedziała®-jak się czujesz? Do apteki dziś nie chodziłeś?” — Oczy jej przez chwilę stały się poważne i czujne. „Nie chodziłem” odpowiedział były lotnik. „Znacznie lepiej wyglądasz” — powiedziała i roześmiać ła się. Był to cichy, gardlany śmiech. „A gdzie Bolek?” „Za parawanem”. „A to kto?” Dopiero teraz mnie zauważy- ła, stałem akurat za rurą. „A, to panowie już ze sobą roz
mawiali? Wybieramy się dziś do teatru. Może i pan z nami pójdzie? Dopiero co wracam z pracy, bo musiałam jeszcze gdzieś po drodze wstąpić. Tyle zabawy w tym tramwaju — powiedziała i twarz jej się cała świeciła beztroskim śmiechem. — Ten humor w tramwaju! Mówcie, co chcecie, ale jest to najweselsze miasto na świecie!” Spojrzałem na nią z podziwem, a potem wzrok mój utknął na rurze pieca. Co w tym było wesołego? W tej rurze? Albo w tych zatłoczonych tramwajach? Mąż jej usiadł. Usiadła przy nim na rączce fotela. Rąk sobie nie umyła. Ale uśmiech miała ładny, błyszczący. Była tak mile i tak zaraźliwie wesoła, że zgodziłem się pójść do teatru. Zresztą tego wieczoru nie miałem nic lepszego do roboty. Czesław Po- kulczycki włożył granatowy beret, a na sweter szarą marynarkę. Gdy wyszliśmy za bramę, spłoszyliśmy stado gołębi. Jeszcze przez czas jakiś krążyły i sejmowały nad naszymi głowami. Teatr był w pobliżu, szliśmy piechotą. Na skrzyżowaniu ulic paliło się czerwone światło, więc zatrzymałem się na rogu. Pokulczyccy przebiegli przez jezdnię nie czekając na mnie. „Pan nie umie chodzić po ulicy” powiedzieli, kiedy ich dopędziłem. W teatrze siedzieliśmy obok siebie.
Mały Ryszard zamilkł.
— Jaka to była sztuka? B ,spytałem.
Dopił kawy i oparł się łokciem o stolik.
Ni to sztuka, ni to sztuczydło z klasycznego repertuaru, doprawdy trudno osądzić, bo pomysły dekoracyjne były takie natrętne, że rozpraszały uwagę ■— powiedział. — Na widowni zgasło światło. Za kurtyną ktoś głośno rozmawiał. Słychać było, jak robotnicy pokrzykują jeden na drugiego. Na scenie zamiast dekoracyj stały jakieś ramy. Mniejsza już z tym, gdyby te ramy przynajmniej były mocno ustawione. A to rozwarły się drzwi i wszystkie' dekoracje zaczęły się chwiać. „Prawda, że mamy wspaniałych scenografów?’|^fei!W przerwie powiedziała pani Pokulczyc- ka. „Dekoracje trochę się chwiały — powiedziałem ostrożnie. „Nie zauważyłam nawet odpowiedziała. — Ach, to pan zwraca uwagę na takie drobiazgi?” i roześmiała
się. Czesław Pokulczycki natomiast dotknął palcem numerka przymocowanego do pleców krzesła przed nim i powiedział: „Ładna śrubka!” Wyjął z kieszeni scyzoryk. „Czesiku — zawołała ze śmiechem pani Pokulczycka — zostaw! Nie będziesz przecież odkręcał tej śrubki, ludzie patrzą! Są już śrubki w sprzedaży, sama widziałam, w jakimś sklepie.” Zupełnie się mną nie krępowali. Cze^ sław Pokulczycki schował scyzoryk do spodni i powiedział jakby usprawiedliwiająco: „To przyzwyczajenie z czasów okupacji”. Nic nie zrozumiałem, bo przecież wiedziałem, że w czasie okupacji był w wojsku. To było mniej więcej tydzień temu.
— Czy to była pańska ostatnia wizyta? — spytałem małego Ryszarda.
— Nie. Odwiedziłem jeszcze doktora Pyszomirskiego i pewnego dziennikarza. Neurolog psychiatra Pyszomirski mieszkał w uliczce, którą pożar i pociski oszczędziły. Tynk opadł z tych nie odnawianych domostw. W przedsionku siedziały cztery osoby, kiedy przyszedłem. Na ścianach wisiały zakurzone miedzioryty, przeważnie wyobrażające nagie bachantki spożywające winogrona. W kącie stał stoliczek. Podłużne lustro wisiało nad nim. W przedsionku było dwoje drzwi: jedne rozwarły się i przez przedsionek przeszła kobiecina z koszykiem w ręku. W szparze drzwi mignął sąsiedni pokój, stłoczone meble, dwa łóżka i aparat telewizyjny. Drzwi zamknęły się. Obok mnie siedziała leciwa już pani w brązowym sweterku i w kolorowym turbanie na głowie. Nagle wstała, podeszła do drzwi gabinetu i schyliła się nisko ku klamce. Podglądała przez dziurkę od klucza. Podziwiałem, iż nie bała się, że drzwi nagle mogą się otworzyć i uderzyć ją po głowie. Kiedy przyszła moja kolej, wszedłem do gabinetu. W gabinecie okno zawieszone było firanką. Plecami do okna siedział przy biurku doktor Pyszomirski. Przed nim stał telefon i aparat do mierzenia ciśnienia krwi. Na bloczku I leżał steteskop. Na ścianach wisiały miedzioryty, podobne do tamtych w przedsionku. Z prawej strony stała szafka^ wypchana książkami, z lewej tapczanik, na poły przykryty
prześcieradłem. Natomiast na podłodze, z boku, oparta
o biurko, stała strzelba. Dwururka. Nie uwierzyłem własnym oczom. Do kogo miał zamiar strzelać? „Trzymam tę dubeltówką na wszelki wypadek pod ręką” — powiedział doktor przywitawszy się. Nerwowym ruchem często ocierał sobie twarz, jak gdyby chciał coś z niej zdjąć. Był bardzo wysokiego wzrostu, kościsty. Miał siwego wąsika, a białe włosy czesał do tyłu. Twarz jego pozostawała w cieniu. Był w zapiętym pod szyją kitlu. Popatrzyłem na niego zaskoczony. „Boi się pan własnych pacjentów?” — spytałem. „Właśnie ze zdrowych — odpowiedział. — Przed laty występowałem w przewodzie sądowym w charakterze eksperta. Oskarżonego skazano na kilka lat. Teraz go wypuszczono i nagle telefon! Grozi, że przyjdzie do mnie, żeby się porachować. Czym mogę panu służyć?” Doktor skrzyżował ręce na piersi i czekał. „Pańskiego wuja spotkałem na kilka dni przed śmiercią na ulicy. Skarżył się, że nie może spać i prosił mnie o nasenniki. Powiedziałem mu, żeby wpadł do mnie, ale nie przyszedł. Zdenerwowany nie był, był raczej zgniewany. Powiedział, że miał przykrości, ale wśród gruzów brzmiało to nie groźnie. W żadne szczegóły się nie wdawał”. Doktor znowu otarł sobie twarz ręką. „Przepraszam, że przerwę — powiedział swym tubalnym głosem — ale mówię o pańskim wuju, a jednocześnie myślę o semantyce”. Ten przeskok kojarzeniowy zaskoczył mnie jeszcze bardziej. „O czym, panie doktorze?” Ale dla doktora semantyka była tym samym, co dla innych kaloszę. „Pan przecież wie, co to jest semantyka? No widzi pan! Sam pan mówił, że za granicą w każdej księgarni jest osobna półka, gdzie są same książki o semantyce. A u nas nikt nic nie wie. Proszę spytać, kto to był Korzybski. Nie ma przekładu nie tylko jego dzieł, ale i popularyzatorów. Za granicą przecież próbują leczyć semantyką, a my...” Milczałem. „Śmierć pańskiego wuja bardzo mnie obeszła, dowiedziałem się o niej dopiero z gazet. Czy nie przypuszczam, że ktoś zmusił go do napisania tego pożegnalnego listu? A czy nie prościej przy- przypuścić, że w istocie miał zamiar skończyć samobój
stwem, zdenerwował się w ostatniej chwili i po napisaniu tego listu zmarł śmiercią naturalną, na serce?” „W rodzinie nie wierzono w samobójstwo” — powiedziałem. „Ba!
zawołał Pyszomirski — kiedy to było. Nie był zdolny do samobójstwa przed wojną! Ludzie się po wojnie tak zmienili!” Roześmiałem się. „Poważnie! — zawołał doktor*: i znowu dłonią otarł sobie coś z twarzy. — Pan myśli, że gdyby pański wuj żył, pan by go poznał? Byłby panu tak samo obcy jak my wszyscy!... Jak się pan wśród nas czuje?” Na to obcesowe pytanie nie odpowiedziałem.
Mały Ryszard znowu zamilkł. Czekałem przez kilka chwil.
— Nigdy bym nie wracał, gdybym wiedział, że to takie trudne — powiedział wreszcie.
— Co trudne? — spytałem.
— Znaleźć wspólny język.
W zielonkawym półcieniu kasztana, oparty łokciemiS
o stolik, siedział przygarbiony. Przejrzyste plamki słońca przezierały przez liście i kładły mu się na twarz i na głowę. Wydał mi się w tej chwili bardzo samotny.
— Poznałem pewnego dziennikarza, który robił ze mną wywiad od razu po przyj eździe — westchnął. -— Zanoto-1 wałem jego nazwisko obok adresów pisanych ręką mojej matki. Z tym młodym człowiekiem postanowiłem onegdaj się zobaczyć. Prasa mogła mi być pomocna. Zatelefonowałem do redakcji. Powiedziano mi, że młody Seruga od kilku dni jest chory na grypę i nie przychodzi do redakcji. Powiedziano mi, gdzie mieszka. Po drodze wstąpiłem do sklepu i kupiłem puszkę pomarańczowego soku. Z początku stałem w kolejce przed sprzedawczynią, potem w kolejce przed kasą. W kolejkach bardzo się denerwowano, kupujące panie i sprzedawczynie były w pąsach, włosy po- ■ wiewały nad ich twarzami. Nigdzie nie zauważyłem numerków, które przecież tak usprawniają ruch w sklepie. Dali mi puszkę wprost do ręki, niczym nie owiniętą. Ale prze-J de mną szła jakaś kobieta z nie zawiniętym nadkrajanym bochenkiem chleba w siatce i to mnie trochę pocieszyło.! Na ulicach już wiatr zamiatał kurz i proch cegły. Patrzę,!
tuż obok księgarnia. Zaszedłem tam. W księgarni, dziwna rzecz, chociaż również był tłok, ale jakoś nikt się nie denerwował. „Proszę coś o semantyce” — powiedziałem. „Coś wojskowego?” — spytał usłużnie sprzedawca. „Dlaczego wojskowego? O semantyce” — powtórzyłem. „A ja myślałem, że to coś o artylerii. Nie, nie, niestety. Nie wiem nawet, co to jest.” Wyszedłem znowu. Seruga mieszkał wraz z kolegą w takim samym, przypominającym koszary, bloku co i siostry Rylskie. Było to trzypokojowe mieszkanie, w którym odnajmował jeden pokój. Na drzwiach widniało kilka kartek, na jednej napisane był nazwisko Seruga, dzwonić trzy razy. Wpuściła mnie do przedpokoju jakaś osoba — oczywiście w sweterku. Te sweterki naprzykrzyły mi się niczym lalki w folklorystycznych strojach. Zauważył pan te lalki w gablotkach i na wystawach, wszędzie ich pełno. „Pan do kogo?” spytał miękki głos. Osoba w sweterku podniosła rękę ku ścianie, przekręciła kontakt i na suficie zapaliła się mleczna kula lampy. „Ja do pana Serugi” — zacząłem i urwałem. Przede mną stała chłopka, której wieku określić nie było można, jak niepodobna określić wieku twarzy zwieczniałej na starym obrazie.
I wszystko na niej, na twarzy chłopki, było tak samo ciemne i popękane jak na obrazie. Twarz ta była podłużna i trochę na bok przechylona, wyrastała z gołej długiej szyi, popękanej i scaerniałej. Wielkie, czarne oczy, zbyt blisko u nasady nosa osadzone, patrzyły na mnie bez blasku. Miała długi nos, a zamiast zapadniętych warg kre- seczkę, wokoło której gromadziły się szczelinki i zmarszczki. Włosy miała ciemne, gładko zaczesane przy skroniach. Wyznam, że już nie dostrzegałem brązowego sweterka. Kiedy otworzyła bezzębne usta i powiedziała: „Pan Seruga to w tym pokoju” — uczułem nawet coś w rodzaju wstydu. Bezzębne usta nie miały już nic odstręczającego. Przebiegłem wzrokiem po jej wzniesionym ramieniu aż po palce, którymi trochę kurczowo trzymała się sztepsla. Palce i ręka były jakby korą porośnięte. To może dziwnie brzmi, ale daję słowo, że wzrok mój przez chwilę odpoczął. Ukłoniłem się i spytałem: „Pani jest...?” „Taż to ja jestem
tak zwana gosposia, od innych państwa, to tamte drzwi” — odpowiedziała i znikła w kuchni. Słychać było, jak zaraz potem zaczęła coś siekać. Ochłonąłem od kontrastu i zapukałem. „Proszę” — posłyszałem. Rozwarłem drzwi] i przymrużyłem oczy — tyle w pokoju było słońca. Na łóżku pod oknem coś się poruszyło przy moim wejściu^? „O, przepraszam — zawołałem. — Nie wiedziałem, że jest pan obłożnie chory. Czy może pan przyjąć gościa?” Drugie łóżko posłane było żołnierskim kocem. Na ścianie, na gwoździach bez wieszaków wisiały pomarańczowe spod-; nie i granatowa marynarka. Na komodzie ze zwykłego drzewa, stojącej tuż przy drzwiach, zauważyłem małe, białe radio i zeszyt jakiegoś miesięcznika, rozwarty na stronie „Cybernetyka”. Podręczniki leżały na stole i na krześle, u wezgłowia dziennikarza Serugi. Pod łóżkiem widniała para butów. Młodzieniec poznał mnie od razu. „Nigdy się nie spodziewałem” — zawołał szepleniąc. Miał bowiem policzki i głowę obwiązane ręcznikiem, który przysłaniał mu wargi. Jego lniane włosy były rozczochrane. Nie wiem, czy był ogolony, jasnego zarostu i tak nie było widać. Miał wypukłe, trochę niezdrowe oczy koloru indygo i zaskakująco ciemne brwi, które ściągnął. Był w barchanowej piżamie w niebieskie i różowe jjaski. „Niech się pan nie zbliża — zawołał — bo to paskudna grypa”. „Wolę się nie zarazić” — odpowiedziałem i usiadłem na wolnym krzesełku jak najdalej. Przeto rąk jego nie widziałem, nie wiem, czy były brudne, czy czyste. „Przyniosłem panu soku pomarańczowego, pan powinien pić dużo płynów” — powiedziałem. Przyjrzał mi się szybko. „Tego mi nie powiedziano — wyszeplenił — czy za granicą tak leczą grypę?” „Widzę, że ma pan nie tylko grypę — odpowiedziałem. — Skąd ten kompres?” Roześmiał się z wysiłkiem. „A, to takie cholerne draństwo — powiedział. — Ząb mi dokucza. Jak tylko wyzdrowieję, pójdę do dentysty i każę go sobie zaraz wyrwać.” O mało nie wstałem z krzesła. „Na litość boską!” — zawołałem. Nie mógł zrozumieć mego wzburzenia. „Co się stało?” §1 spytał. „Na litość boską — powtórzyłem — niech pan za żad
ne skarby nie wyrywa sobie zębów!” Zamyślił się. „Myślałem, że to najprościej, leczyć zęby to tylko kłopot/' „Widzę, że czyta pan o cybernetyce?” — spytałem. „A tak, bardzo to jest trudne do zrozumienia.” „Idąc do pana wstąpiłem do księgarni, zapytałem, czy nic nie mają o semantyce. Nie mają nic” — powiedziałem. Oparł się na łokciu i popatrzył na mnie czujnie. „O jakiej semantyce?
Co to jest?” Był bardzo zaciekawiony i nie odrywał ode mnie oczu. „To dziwne, że nigdy o tym nie słyszałem — powiedział potem. — Myślałem, że my wszystko tłumaczymy.” Wyjąłem tedy mój notes. „Właściwie przyszedłem do pana w następującej sprawie...” Opowiedziałem wszystko, czegom się dowiedział o wuju Ryszardzie. Słuchał, ale uważnie śledził moją rękę, kiedy gasiłem papierosa. Sam nie palił. W pewnej chwili powiedział: „Pan pali nie po naszemu. Nie dopala pan papierosa do końca”. Popatrzył na mój kapelusz, który trzymałem na kolanie. „I pan nie po naszemu zgina rondo kapelusza z przodu”. Wydało mi się, że sprawa mego wuja mało go obeszła. „Miałem takie straszne dzieciństwo — wyszeple- nił nagle. — Pierwsze moje wspomnienia to głód, krew i ogień. Pamiętam sceny i opowiadania tak wstrząsające, że reszta blednie. Panu po dwudziestu latach nieobecności w kraju wszystko się może wydać dzikie. I niech tak pozostanie. Za to pana szanuję.” Zdziwiłem się i nie wiedziałem, czy mam mu dziękować. „Bo pan nie chciał całować ziemi i nie płakał koło każdej brzózki czy wierzby. Jako dziennikarz witałem wielu powracających i słyszałem o łzach, ale ci, którzy o łzach opowiadali, mieli przeważnie oczy suche. Kto ich sprawdzi!” Poprawił pod głową poduszkę. „Niech wszystko będzie dzikie — mamrotał w ręcznik — panu jednak powiem, że ja na tym zyskałem. Było nas ośmioro rodzeństwa, miałem samych braci i jedną siostrę. Ojciec mój był chłopem i miał tyle ziemi, że nie starczało mu, żeby wyżywić całą rodzinę. Tak było przed wojną. Nie wyobrażam sobie, co by było, gdybyśmy podrośli. Byłbym chyba najbiedniejszym z chłopów. Teraz tylko jeden z mych braci pozostał na
3 — Warianty
roli. Wszyscy ukończyli szkolą i takie lub inne studia. Mój starszy brat jest inżynierem, ja jestem dziennika^ rzem z wykształcenia, spodziewam się, że otrzymam stypendium zagraniczne.” Mówił tak przez kilka minut samymi wykrzyknikami. Przyjąłem to jako dowód sympa-j tii. Wreszcie przypomniał sobie o celu mej wizyty. „To, była z pewnością jakaś organizacja samozwańcza, proszą pana, istniały i takie, spod ciemnej gwiazdy. Mogli żądać pieniędzy po prostu po to, żeby zasilić swoją kasę. Mogli wiedzieć o zasadzce, jaką pański wuj im zrobił, i mogli;: go zmusić do napisania tego listu. W jakimś tygodniku można umieścić coś w rodzaju reportażu w tej sprawie, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem pańskie życzenie?’’ ! Żachnąłem się. Nie chciałem rozgłosu i moja matka nie chciałaby tego również. Chciałem tylko poradzić się dziennikarzy, co mam robić. „Ano, w takim razie może się poradzę swego naczelnego redaktora. Zatelefonuję do pana do hotelu.” Zauważyłem, że przypatruje się memu krawatowi. Nie wytrzymał i zapytał, czy prawda, że za granicą są ręcznie przez malarzy malowane krawaty i że podobno niektóre są w cenie 2000 dolarów. „Podobno takie krawaty malował Salvador Dali” — odpowiedzia-śj łem. „Salvador Dali?” — powtórzył mętnie. To nazwij sko brzmiało jeszcze w pokoju, kiedy przypadkiem spojrzałem w okno. Za oknem naprzeciwko nas wznosiła się dziwna budowla: był to kamienny szkielet porośnięty trawą. Klatka schodowa ocalała i pięła się w błękitne niebo, a na szczycie jej wśród baranków rosła mała brzóz-;| ka. Nie wiem czemu, ale to okno utkwiło mi w pamięci. I Mały Ryszard nawet przetarł sobie oczy, jakby chcącSg opędzić się od natrętnego obrazu. Zrozumiałem, że skoń- czył swe opowiadanie. Patrzył na mnie czekając na coś.i|
— Niech pan nie myśłi, że zapomniałem o pewnej rzeczy —; dodał nagle.
^ — O czym?
— Bo widzi pan — powiedział i rozejrzał się — roz-j! mawiamy pod tym kasztanem i nie jesteśmy pewni, ani >
pan, ani ja, czy kasztan ten przed laty nie był podlany krwią.
Wciąż pocierał sobie oczy. Wyznam, że czułem się trochę nieswojo. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że siedzę nie w ogródku, ale na wystawie, otoczony zewsząd portretami i obrazami. Ten młody dentysta — bo zapomniałem powiedzieć, że mały Ryszard z zawodu był dentystą i nosił się z zamiarem założenia w mieście własnego gabinetu dentystycznego — miał w sobie niechybnie żyłkę malarską. Notes, który znowu wyjął z kieszeni, przypomniał mi teraz katalog.
KRZYŻÓWKA
Golił srę przed lustrem i myślał:
„Franek mnie zastrzeli, na pewno zastrzeli. Trzeba powiedzieć, żeby nikogo do mnie nie wpuszczali. Ale jak to zrobić? Zdjąć z drzwi kartkę, ze do Grzegorza Hysza należy dzwonić dwa razy. Wszystko jedno, zadzwoni, niech nawet raz, i zapyta Zagajłłę, czy tu mieszka doktor Hysz. Proszę bardzo, proszę bardzo, drzwi na prawo. Nie słyszałem,, żeby wychodził. Albo jeszcze gorzej, drzwi otworzy pani Kubłakowa, powie: ktoo, czeego, i od razu cofnie się do kuchni. Franek poruszy wąsikiem, powie szarmanc-.; ko: dziękuję bardzo, i przejdzie przez przedsionek. Kubłakowa ma przeszło osiemdziesiąt lat i ledwie powłó-j czy nogami. Zagajłło przynajmniej jest tęgi, ale też 1 podszyty tchórzem, za drzwi się z pewnością nie wychyli, * jeżeli posłyszy strzał. Zresztą, mój Boże, cóż to za nonsens. Oczywiście, że się zaciąłem. Trzeba będzie potem przyłożyć kawałek papieru. Dlaczego nonsens? Franek może wieczorem obserwować dom z ulicy. Jeżeli w naszym mieszkaniu pali się światło tylko w narożnym pokoju, wiadomo będzie, żę jestem w domu. To domyślna kanalia. Nie będzie dzwonił, zacznie dobijać się pięścią. ; Zasłoni sobie chustką usta i powie zmienionym głosem, . że to telegram. Potem, nawet nie wchodząc, wystrzeli wprost przez szparę kilka razy. Będzie celował w pierś i w brzuch, bo mówił, że trafieni w brzuch najwięcej się męczą. Znowu nonsens. Po co by miał hałasować, z pewnością zbiegliby się lokatorzy z innych mieszkań. A może nie. Kto posłyszy strzał z rewolweru, kiedy na całą klatkę schodową rozlegają się dźwięki głośników? Będę rzęził wraz z jakąś taneczną melodią. Ta sama krew, któ
ra teraz miesza się z mydłem, zaleje moją koszulę i ubranie. Mydlę się zupełnie różową pianą, obrzydliwość. Czy to maszynka do golenia się rozkręciła, czy też drży mi ręka? Po co zmieniać ostrze, to tylko skóra ze strachu zrobiła się niewrażliwa. Nie wiem, czy ze strachu skóra może stwardnieć. Dlaczego przychodzą mi do głowy same niedorzeczności? Życie to nie kryminał, życie jest znacznie prostsze. Skąd Frankowi do rewolweru? Wszystkiemu winien ten telefon. I po co on dzwonił?! Franek mnie zabije. Niekoniecznie z rewolweru, zadźga mnie nożem. Jak to on powiedział przez telefon? Grzegorzu, chcę się z tobą dziś zobaczyć. Głos miał przy tym taki przymilny. Trzeba się umyć.”
Otworzył kran i umył sobie twarz zimną wodą. Potem zwilżył włosy mokrą dłonią. Wydało mu się, że woda trochę go orzeźwiła, ale kiedy rozejrzał się po łazience, zobaczył, że wanna, zlew, ręczniki patrzą na niego, obce i nieznajome. Kiedy szedł przez przedsionek, wydało mu się, że znajduje się w cudzym mieszkaniu. Nie poznał własnego palta wiszącego na wieszaku. Jakiś brązowy kapelusz wisiał obok. Przecież to nie mój kapelusz. Na miłość boską, kto chodzi w brązowym kapeluszu? Franek! Zatrzymał się i ręką pomacał kapelusz. Nie bądź osłem. To kapelusz Zagajłły. Dlaczegóż ja go w takim razie nie poznaję? O, masz tobie! Podszedł do wejściowych drzwi. Drzwi nie są zamknięte na łańcuch, łańcuch zwi- ,sa. To nie do wiary. A klucz? Spróbował klucza w zamku. Tak jest. Drzwi są niezamknięte. Ciarki przeszły mu po grzbiecie i uczuł leciutkie mrowienie na policzkach. Kto osioł? Jakiś osioł zostawił drzwi otwarte. Trzeba zrobić z tym porządek. Starej Kubłakowej wszystko wylatuje z pamięci. Zaraz zawieszę łańcuch i przekręcę dwukrotnie klucz w zamku, o! Trzeba po prostu skrzyczeć jej syna, kiedy ją odwiedzi. Panie inżynierze, niech pan wpłynie na swoją matkę, żeby zamykała drzwi. Mogą się zakraść do mieszkania i wszystko wynieść. Człowiek nie jest pewny ani dnia, ani godziny. Oczywiście nie chodzi
o złodziei, ale o Franka. Szkoda, że nie mogę o tym po-
wiedzieć. Ciekaw jestem, czy i w pokoju wszystko wyda mi się obce. Otóż to.
Wszedł do swego pokoju, w pantoflach, w spodniach i w rozpiętej koszuli. Na przegubie łokcia zwisał mu włochaty ręcznik, a w garści trzymał przyrządy do golenia. Obejrzał pokój tak, jak gdyby widział go po raz pierwszy w życiu. To było zadziwiające! Nieprzytulny, nie zamieszkany przez nikogo lokal. Nie, w tym pokoju nie można czuć się bezpiecznym. Gdzie lusterko? Czy wciąż jeszcze krwawię? O, leży pod gazetą. Wziął do ręki kieszonkowe kwadratowe lusterko i przyjrzał się w nim sobie z trwóż- ^ ną ciekawością. Czyjeś nieznajome, zielonkawobrązowe oczy patrzyły na niego. Ciekawe, czy można nie poznać § własnej twarzy. Dziwne. Przecież patrzę na samego siebie z ciekawością, a twarz w lustrze patrzy na mnie z wyrazem lęku. Kropla krwi ciekła mu po podbródku. Oderwał kawałek gazety i przyłożył do ranki. Papierek przykleił się i od razu zrobił się czerwony. Wtem głośne pukanie rozległo się w przedsionku. Już? Żadna inna myśl nie przyszła mu do głowy. Ktoś się dobija. Niemal podskoczył na krzesełku, potem zamarł. Głośny, nieoczekiwany dzwonek rozbrzmiewał po całym mieszkaniu. Dlaczego nigdy przedtem ten dzwonek tak głośno nie dzwonił? Oczywiście, że nie otworzę. Zagajłło jest w domu. O, coś mamrocze w przedpokoju. Czy już otworzył? Klak. To łańcuch odpadł i uderzył o futrynę.
— Ktoo zamknął drzwi? Wyniosłam śmieci, wracam, a drzwi zamknięte!
Nic się nie stało, to głos Kubłakowej. Niech krzyczy, i Przynajmniej domowe codzienne hałasy.
Usiadł na łóżku i zaczął wzuwać buty. Palce miał nieposłuszne. A jednak drżą mi ręce, dlatego się zaciąłem.
Że też dzisiaj, po tym telefonie, zobaczyłem krew. I zobaczyłem te moje, niby własne, piwne oczy. Franek lubi piwo. Przyjdzie do mnie na pewno po kilku butelkach pilznera. Sięgnie do kieszeni i wyjmie jakiś kozik. Znowu o tym samym! Zadźgać człowieka nożem, to nie takie proste. Trzeba będzie nie spuszczać oczu z jego rąk. Co
to pomoże, kiedy Franek jest o głową wyższy ode mnie? Mam siły w mięśniach tyle co piętnastoletni chłopak. Obrzydliwość. Jeden but już gotów. Teraz drugi. Te sznurowadła są stare i strzępią się na końcach. Dlaczego Franek ma przyjść do mnie, skoro chciał się ze mną umówić w mieście? Nonsens. W bezludnym miejscu się z nim nie spotkam. W kawiarni nic mi nie może zrobić. Miał więc jakiś inny plan. Zadzwonił o ósmej rano, bo wiedział, że jeszcze jestem w domu. Czy dobrze zrobiłem, że odpowiedziałem mu tak obcesowo? Może nie. Może lepiej było grać na zwłokę. Na pewno wyczuł, że ja się go boję. Dziwne, że nie od razu poznałem jego głos w słuchawce.;.;^ zadzwoniłem tak wcześnie, bo wiem, że z pewnością wybierasz się do kościoła. — A kto mówi? — Franek. — Zamilkłem. Zamiast zawołać jednym tchem:
A, dzień dobry ci, Franku — milczałem. Wisiał na pewno na słuchawce i delektował się tym milczeniem. Minęła może minuta, zanim się odezwał. — Czy jesteś? — Jestem.— Dlaczego mówisz takim słabym głosem, nic nie słychać. — Ja nie mówię słabym głosem, to na pewno w słuchawce coś brzęczy, Franku. — Aha, tak jest lepiej, znacznie lepiej. Doskonale cię słyszę, jesteś klawy chłop, Grzegorzu! —- Dlaczego wspomniał o kościele? Czy dlatego, że dziś niedziela? Nie. Bo... ,
Zawiązał sznurowadła i noga opadła mu na podłogę. Nagle sprężył się i tułowiem, czujnie, przechylił się naprzód. Jednocześnie zrozumiał, co .znaczyło słowo kościół. Jak mogłem wtedy nie zrozumieć, co to miało znaczyć? Jednocześnie ostry dzwonek rozległ się znowu w przedsionku. Nie poznawał dźwięków. Znowu ktoś się będzie dobijał do drzwi. Dzwonek dzwonił w równych odstępach, a jednak nie poznawał, że był to telefon. Niech dzwonią, to nie do mnie. Mimo to słuchał, stuknęły drzwi i wyszedł Zagajłło. To dobrze.
— Słucham. Koogo?
Może to syn Kubłakowej. A może pomyłka. Zaraz powie: po-mył-ka. Co?
— Zaraz poproszę.
Co? — Słychać było kroki i ktoś zapukał do ieJ drzwi. — Zaraz poproszę?, Kogo? Mnie?
— Kto tam? — spytał.
— Do pana telefon.
— Do mnie?
Wstał. Niech to diabli wezmą. Znowu do mnie telefon. Może ze szpitala. Niech i tak będzie, wszystko jedno, kto dzwoni, zawsze raźniej. Wyszedł do przedsionka, zapinając na sobie koszulę. Telefon stał na etażerce, a słuchawka zwisała na sznurze na tle białej ściany. Jeszcze się z lekka obracała, kiedy wziął ją do ręki. Można będzie' umówić się z kimś i pójść dajmy na to do operetki. Nie!: Sam do domu wracać nie będę. Ale zobaczymy najpierw, kto to jest. Przyłożył słuchawkę do ucha i powiedział ucieszonym głosem:
— Jestem przy aparacie, tu mówi doktor Hysz.
Hysiu — powiedział ktoś.
pS- Słucham, nie poznaję głosu.
— Nie poznajesz głosu, Hysiu? — powtórzył ktoś.
— Kto mówi? — zakrzyknął.
— O, teraz ja twego głosu nie poznaję, dlaczego krzyczysz, masz czas.
Uczuł wstrętną słabość z' początku w nogach, potem w całym ciele. Trzeba coś mówić. Byle zaraz. Nic mi nie przychodzi do głowy. Nie wolno go zrazić. Więc spokój; Trzeba coś powiedzieć, bo milczenie trwa zbyt długo. Zaczaił się w słuchawce, widzę go, jak zwisa na aparacie. Trzeba powiedzieć coś zupełnie naturalnego. Za późno, bo już krzyknąłem. Trach! błysło mu w mózgu, nas rozłączono.
— Nas rozłączono — powiedział. Głos wydobył mg się z krtani słaby i drżący. Obrzydliwość.
— Kto nas rozłączył? Dlaczego milczałeś, Hysiu? — powiedział ktoś.
— Ja nie milczałem, to telefonistka.;
— Jaka telefonistka? — powiedział ktoś.
— Nie wiem. Rozłączyła nas i dlatego mnip nie słyszałeś.
A skąd wiesz, że ja ciebie nie słyszałem, Hysiu?
Złapał, złapał mnie. Szeroko rozwartymi oczami patrzył przed siebie, na ścianą. Tynk był tandetny, a ściana porysowana. Trzeba coś mówić, prędzej.
— W słuchawce była* ciszą, dlatego pomyślałem, że nas rozłączono.
— Jaka cisza, kiedy słyszałem twój oddech, Hysiu.
— Nie rozumiem, czego chcesz!
— O, tak jest lepiej, znacznie lepiej — powiedział ktoś. Był to tenor, zawadiacki, śpiewny tenorek. — Ty ją zwymyślasz, Grzegorzu?
— Kogo zwymyślam?
— Ngi tę babkę; ' - r ».;
— Jaką babkę, Franku? Co ty wygadujesz!
— Telefonistkę. Znowu milczysz?
. — Nie milczę, Franku, po prostu nie rozumiem, czego się czepiasz.
— Kto? Ja? Coraz lepiej. Jesteś klawy, Grzegorzu.
— Słucham.
— Mówię, że jesteś klawy.
—
— Ale niezupełnie. Niezupełnie jesteś klawy. Rozumiesz?
Rozpinał i zapinał na piersi guzik.
.'“i#Czy jesteś wstawiony, Franku?
— Broń Panie Boże!
Tenorek w membranie coś mruknął, wydało mu się, że: „ciuć-ciuć.” Uspokoił-się trochę i czuł, że głos mu okrzepł. Byle wytrzymać parę minut i nic po sobie nie dać poznać.1 Może Franek naprawdę jest wstawiony. Może dlatego po raz drugi telefonuje. Pijanego mniej się boję niż trzeźwego.
— Grzegorzu — powiedział tenorek.
— Słucham.
— Grzegorzu — powtórzył tenorek. — Dlaczego nie chcesz się ze mną dziś zobaczyć?
— Powiedziałem ci już, Franku, że jestem zajęty.
— A do kościoła nie poszedłeś?
Znowu uczuł słabość w nogach. Kościół. Wciąż powtarza o tym kościele. Wiedział, że głos mu się zaraz załamie, coś omdlewającego czuł w gardle.
— To ty coś wspomniałeś o kościele, ale nie ja, Franku.
— Czy jesteś religijny, czy też zaziębiony — powiedział z troską tenorek.
— Nie jestem zaziębiony.
— Masz głos taki słabiuchny. A może to telefonistka? i
— Żadna telefonistka, mówię do ciebie zupełnie normalnie.
— Pilnuj zdrowia, Grzegorzu — powiedział tenorek.
— Dlaczego mam pilnować zdrowia?
— O, znowu masz ten sam głos. Pójdź do laryngologa, do koleżki.
— Nie zawracaj mi głowy, Franku.
O, wreszcie! Zupełnie dobrze. Męskie słowo. To odłóż: słuchawkę, skoro cię irytuję.
— Naprawdę, irytujesz mnie!
— Nie trzeba się irytować, Hysiu, a fe... Grzegorzu! |
- — Słucham.
— Grzegorzu — powtórzył tenorek uniżonym tonem — bądź dobrym koleżką.
— Jestem, Franku.
— Doskonale. Chcę z tobą porozmawiać, zanim cię zobaczę leżącego w kościele.
— Dlaczego leżącego? — spytał mdlejącym głosem. — W kościele siedzą.
— Nie wszyscy. Można i leżeć.
— Nie rozumiem.
— Krzyżem, powiadam, leżeć krzyżem.
Otarł sobie twarz ręką i westchnął. Był spocony, chłodnym, lepkim potem.
— Czy ty westchnąłeś, czy to mi się tylko wydało?
— Westchnąłem, bo coś tam bajdurzysz.
— Bajdurzę? To odłóż słuchawkę, ofermo jedna!
— Już raz to dzisiaj zrobiłem, idź się prześpij.
— Kiedyż ja, dziękuję, spałem tej nocy bardzo dobrze. Więc nie chcesz się ze mną zobaczyć?
— Ja dziś jestem zajęty.
— No, to przepraszam — powiedział tenorek przymilnie.
Ze słuchawką przy uchu czekał. W membranie było cicho, słuchawki widocznie nie odłożono. Wtedy ostrożnie nacisnął palcem widełki.
Wrócił do pokoju i znowu wydało mu się, że nigdy przedtem w pokoju tym nie był. Łóżko było nie posłane, na prześcieradle leżały rozrzucone nogawice niebieskiej piżamy. Można było pomyśleć, że nogawice gdzieś biegną w panice. Panika to trafne słowo. Uciekłbym chętnie na prowincję. Zaszyć się w jakiejś dziurze, w jakimś prowincjonalnym szpitalu i przeczekać parę lat. Z pewnością by mnie nie odszukał. Ale na to trzeba czasu. A co będzie, jutro? Może naprawdę lepiej pójść do szpitala, mimo że się ma wolny dzień. Posiedzieć w dyżurce i napić się kawy. Powiem, że przechodziłem obok i wstąpiłem. Zażyję też coś na uspokojenie.
Zawiązał brązowozłocisty krawat i włożył brązową marynarkę. Zapiął ją na guzik i rozpiął. Franek mnie zabije. Na pewno zabije. Bawił się guzikiem, aż uczuł, że zwisa mu na jednej nitce. O, trzeba to przyszyć. Zdejmę marynarkę i przyszyję guzik. O, ręce mi już nie drżą. Jest lepiej, znacznie lepiej. Wzdrygnął się. To on tak powtarzał, że znacznie lepiej. Nie trzeba o tym myśleć. Po prostu zapomnieć. O, biorę do rąk igłę i nitkę i— Ręce mu tak skakały, że wyglądało, jak gdyby poruszał nimi naumyślnie, w górę i w dół, jak gdyby igła i nitka były kukiełkami, którymi się bawił. Obrzydliwość. Podszedł słabnąc do okna, patrzcie! Ta sama ulica, a jednak wygląda, jak gdyby była w innym mieście. Przechodnie szli w ciemnoszarych workowatych ubraniach. Drzewka już były jesienne. Zobaczył budkę z gazetami na rogu i niemal że się przestraszył. Ta sama budka stała na rogu, koło mieszkania Franka, pamiętał, jak kiedyś czekał koło niej na niego. Kiedyż to było? Brr... To mi się wszystko wydaje, jestem u siebie w domu. Stanąłem przy oknie,
bo myślałem, że będzie lepiej widać ucho igielne. Jakie to wstrętne.
Nie mógł opanować swych rąk, nitka z igłą, w podskokach, mijały się w powietrzu. Oparł się łokciem o framugę okna, rękę podniósł do ust i poślinił nitkę. Dom to jeszcze pół biedy, najgorsze z tym chodzeniem do szpitala. Trzeba było przejść pięć przecznic od przystanku tramwajowego. O zmroku na ulicach już zupełnie pusto. Franek wyłoni się z jakiejś bramy, nawet wiem, z której. Pod arkadami. Tam jest podwórze o podwójnym wyjściu. Nonsens. Będzie się bał, że zacznę krzyczeć. A kto posłyszy? A jak posłyszą, to czy wybiegną na ulicę? Każdy będzie się cieszył, że to się nie jemu przytrafiło. Znam tych drani. Najwyżej wyjrzą przez okno. Zresztą wtedy będzie już za późno. Mój Boże, jak mnie mdli. Nie przyszyję guzika} Położył igłę i nitkę na parapecie. Coś go ścisnęło w dołku i uczuł przykre łechtanie. Nudności wzbierały w nim i szły do góry do przełyku. Najlepiej się położę! Położył się w butach na łóżku, piżamowe spodnie wystawały spod niego, biegnąc. W uczuciu mdłości było coś kołyszącego, „to od zmiany poziomów”, pomyślał. O, jest mi trochę lżej. O mało nie krzyknął: aaa! — tak bolesna była myśl
o telefonie. Przypomniał sobie, że Franek telefonował tego rana po raz drugi, i uświadomił sobie, dlaczego to robił. Pastwił się nade mną! Wyobraził sobie samego siebie klęczącego przed Frankiem ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi. A może się zlituje? Obrzydzenie nie tyle ogarnęło go, co po nim się rozlazło, i znowu przemieniło się w nudności. Zabije, z pewnością zabije. Mówił, że w kościele są nie tylko siedzące miejsca... Mam wrażenie, że jestem spocony.
Pomacał sobie kark — był mokry. Ciało przy dotknięciu wydało mu się obce, „najlepiej nie zagłębiać się”, pomyślał. Wyobraził sobie, że wchodzi do szpitala i wkłada kitel. Tak, lepiej myśleć o tym, to uspokaja. Pielęgniarka mówi, że ordynator się spóźni. Wszędzie biel, pachnie lekarstwami, a na szklanej płycie niklowego stolika w dyżurce stoi flakonik z kwiatkami. — Był do pana telefon —
powie pielęgniarka. — A kto dzwonił? — spyta nastroszony. — Jakiś pan. Powiedział, że się nazywa Franek i że pan doktor będzie wiedział kto.
Niech tak będzie, wszystko jedno, pójdę do szpitala. Leżał jednak nieruchomo, z rękami wyciągniętymi wzdłuż tułowia. Ku jego przerażeniu w przedsionku rozległ się wibrującą nutą dzwonek. Świdrujący, bezduszny dźwięk uderzył go po nerwach. Dlaczego się boisz, to nie on. On mieszka koło budki z gazetami, na drugim krańcu miasta. To do Zagajłły. Dziś wszystko się powtarza dwa razy. Dwa razy telefon, dwa razy Zagajłło wychodzi do przedpokoju i otwiera drzwi. Nerwowo się poruszył, przewrócił się na bok i oparł się o dłoń. Nasłuchiwał.
Zagajłło wyszedł do przedsionka, słychać było, jak drepcze nogami w pantoflach. Klak! To już było. Znowu łańcuch uderzył o odrzwia. Dureń! Dlaczego nie zapytał przedtem, kto dzwoni!
— Pan do kogo? — zapytał Zagajłło.
Nic nie było słychać. A jednak to nie do niego. Może do Kubłakowej.
— Owszem, jest w domu — powiedział Zagajłło.
Nic nie było słychać. Na pewno ten ktoś stoi jeszcze w klatce schodowej i rozmawia przez próg. Nagle posłyszał stąpnięcie, jedno, a potem drugie.
— Proszę bardzo, proszę bardzo — powiedział Zagajłło — zapuka pan do tych drzwi.
— Dziękuję bardzo — odpowiedział znajomy głos.
Zerwał się i usiadł na łóżku. Kosmyk włosów ztoisł
mu na czoło. Ktoś kostkami palców zapukał do drzwi kilkakrotnie.
— Proszę — powiedział odruchowo, nie zastanawiając się.
Drzwi uchyliły się, z początku ledwie ledwie, jak gdyby ktoś chciał zajrzeć tylko przez szparkę, potem rozwarły się szerzej i do pokoju wszedł jakiś mężczyzna słusznego wzrostu. Jedną rękę trzymał jeszcze na klamce drzwi, a w drugiej trzymał pudełko cukierków. Był w spiczastych, gładkich półbucikach. i na sobie miał
wąskie, niczym dudki, spodnie, niebieskie, z prążkowanego aksamitu. Bury sweter z szalowym kołnierzem opinał mu wzniesione do góry barki, miało się wrażenie, że chce ukryć głowę w ramionach. Elegancki motylek, niebieski w czerwone groszki, usiadł mu na kołnie^yku pod grdyką. Nie mógł oderwać od niego oczu.
— Franku — powiedział.
— Koleżko — powiedział mężczyzna. Postąpił jeszcze I krok naprzód i z wolna przymknął za sobą drzwi.
Drzwi skrzypiały okropnie, rozdzierająco, na cały dom. Potem wszystko ucichło. Oparł się dłońmi o materac, wysilił się i wstał. „Koniec — pomyślał — to już koniec”.1®
— Powiedziałem ci, że idę do szpitala — powiedział.
— Właśnie — powiedział tenorem mężczyzna. |
Brązowa marynarka, ze zwisającą na niej niteczką zamiast guzika, leżała na krzesełku. „Włożyć ją i powiedzieć, że już wychodzę” — pomyślał.
— Brzydki szpital — powiedział mężczyzna. Dopiero teraz zdjął z głowy pluszowy, jak u Zagajłły, kapelusz, I Był to ciemny brunet i wijące się upomadowane włosy przechowywały ślady grzebienia. — Brzydki szpital — powtórzył z wyrzutem mężczyzna — jak chcesz, to ci opowiem.
— Nie mam czasu, Franku. Daję słowo, że już się spó- żniłem.
Mężczyzna westchnął. Zerknął w bok, na stół, potem na stole położył kapelusz. Usiadł na wolnym krzesełku obok I W ręce wciąż trzymał pudełko cukierków.
— A fe — powiedział.
Miał ciemne, prawie czarne, bardzo błyszcząc^ oczka, I których wyraz był pełen karesów. Miał czarny, puszysty wąsik, który się poruszał, gdy się uśmiechał. Miał dołek na podbródku. „Koniec, to już koniec. Patrzę na niego i nie ruszam się. Jak to wygląda?” — pomyślał. Przełknął ślinę.
— Dlaczego mówisz: a fe, Franku? — powiedział. 1
— Bo zatelefonowałem od razu po naszej rozmowie do
szpitala i powiedziano mi, że dziś doktor Hysz nie ma dyżuru. Brzydki szpital.
Uczuł, jak kolana się pod nim ugięły. Złapał, znowu złapał! Mężczyzna patrzył na niego pieszczotliwie. Wtedy, żeby nie upaść, oparł się dłonią o plecy krzesełka i usiadł, wprost na marynarkę.
— Zgniecie się — powiedział mężczyzna.
— To nic — odpowiedział.
— Tak jest lepiej, znacznie lepiej, Grzegorzu. Niech się gniecie.
— Skąd telefonowałeś, Franku? — spytał.
— Z cukierni na dole — odpowiedział mężczyzna.
— Mów, Franku, prędzej czego chcesz? — powiedział.
— Skąd ten papierek? — powiedział nagle mężczyzna.
— Jaki papierek?
— Albo ja wiem, jaki. Papierek.
— Mówisz zagadkami, Franku — powiedział.
— Nie mówię zagadkami, a mówię papierek. Czerwony.
— Nie widzę żadnego czerwonego papierka.
— Na buzi — powiedział mężczyzna.
Pokrył się chłodnym potem i mimo woli cofnął się tułowiem.
— Jaka buzia?
— O Chryste, jakiż on niedomyślny!
Mężczyzna wskazującym palcem podrapał się po podbródku. Jak gdyby dawał mu coś do zrozumienia. Odruchowo podniósł rękę i dotknął palcem podbródka również.
— Nie z tej strony — powiedział mężczyzna — z drugiej-
Wtedy pomacał się z drugiej strony i w palcach pozostał mu zakrwawiony papierek, skraweczek gazety, którym zalepił rankę.
— Zaciąłem się przy goleniu — powiedział.
— Aj, aj, aj — potrząsnął głową mężczyzna. Wąsik mu się poruszył i pod nim ukazała się lśniąca biel zębów. — Mówiłem ci, uważaj na zdrowie, Hysiu. Ten tylko się do-
4 — Warianty
wie, kto cię straci. Wieszcz powiedział. Jesteś doktorem, a nie umiesz trzymać w rękach brzytwy.
— Nie jestem chirurgiem, Franku.
— Co ty mówisz? Nieużeli? Zapomniałem, że jesteś] analityk.
Dopiero teraz mężczyzna położyf na rogu stołu pudełko z cukierkami. „Trzeba uważać na jego ręce” — myślał patrząc mężczyźnie na rękę: miał grubą, z czerwonego złota obrączkę, a na piątym paluszku pierścionek z rubinkiem. Mężczyzna złożył na brzuchu, pod swetrem, obie ręce i zaczął kciukami kręcić młynka. Widać było, że się nie śpieszył.
— Przyniosłem ci coś słodkiego na ce — powiedział mężczyzna..
— Jak to na ce? — spytał nie zrozumiawszy. Wciąż cze7 kał na coś strasznego.
— A krzyżówki rozwiązujesz?
Rozwiązuję.
— A więc coś słodkiego z pięciu liter, zaczyna się na ce. „Cukierki!”jS pomyślał. Mignęło mu przed oczami to
słowo i wydało mu się, że ma znaczenie więcej liter niż pięć. Chciał policzyć i nie mógł. Nonsens!
Cukier! 4- wyrzekł.
Mężczyzna patrzył na niego z uśmiechniętą pobłażliwością.
Analityk, a nie może zgadnąć — powiedział. — Krzy-. żówka to nie medycyna, trzeba myśleć. Czy ty, Hysiu, myślisz, kiedy masz przed sobą chorego?
— Myślę — odpowiedział, znów słabnąc.
— Nieużeli? — powiedział mężczyzna. ■
„Zaraz zacznie o tym mówić” — trajkotało mu w głowie. Zarazem oślizły bezwład rozpłynął mu się po całym ciele. Trzeba odwrócić jego uwagę od tego tematu, ale jak? Nic mi nie przychodzi na myśl. Zaraz zacznie o tym mówić. I rzeczywiście:
— Jestem chory — powiedział obleśnie mężczyzna.- i Milczał.
— Dlaczego milczysz, Grzegorzu? Jakiż z ciebie lekarz,
50
skoro milczysz, kiedy pacjent użala się przed tobą na chorobę. Czy jesteś lekarzem?
— Jestem.
— Słabiuchny masz głosik. Jak w telefonie. Mówiłeś, że to telefonistka, a fe.
Poruszył się nagle na krześle. Nie wiadomo skąd, ale odnalazł w sobie jeszcze trochę siły.
— Cały ranek zawracasz mi głowę, Franku — wykrzyknął półgłosem.
— Niegrzecznie — odpowiedział mężczyzna.
Za drzwiami słychać było, jak Zagajłło rozmawia z Ku- błakową. Na pewno wychodzi z domu. Za oknem zakwilił klakson. Potem wszystko znowu zamarło.
— Wiesz, że jestem od ciebie starszy wiekiem — powiedział mężczyzna.
— Wiem — odpowiedział. Znowu oklapł na krześle.
— Rozmawiaj ze mną jak ze starszym, dobrze?
Milczał.
—if)'czym to, myśmy mówili?
— O telefonistce.
Nie, Hysiu, to nieładnie. Mówiłem o tym, że jestem chory. Czy nie jestem chory?
Milczał.
— Telefonistko! — wyrzekł z widoczną przyjemnością, mężczyzna. W szpitalu do ciebie powinni mówić nie panie doktorze, a pani telefonistko. Kiedyś ty ukończył wydział medyczny?
— Niedawno.
— Bardzo niedawno, Grzegorzu. Jesteś jeszcze niedoświadczonym medykiem. Powiedz: tak, czy nie?
Tak — odpowiedział.
— Widzisz, Grzegorzu. Tak jest lepiej, znacznie lepiej. Nie jesteś jeszcze doświadczony. Masz dwadzieścia kilka lat. Chałat lekarski na tobie leży jak siodło na krowie. Przychodzi do ciebie koleżka i mówi: jestem chory, panie doktorze. Co trzeba odpowiedzieć? Milczysz? Proszę, pani telefonistko, nas nie rozłączać!... Trzeba się grzecz-
51
nie, Hysiu, zapytać: na co pan jest chory? Wtedy odpowiem: mam przywidzenia.
— Tak — wyszeptał bezdźwięcznie.
— Nieużeli? — powiedział mężczyzna, r-f Pan doktor z praktyka staje się coraz iepszym diagnostą. A dlaczegóż ty, ofermo jedna, w obecności profesora powiedziałeś, że nic mi nie jest?!
— Nic się przecież takiego nie stało — odpowiedział z tym samym wstrętnym drżeniem w głosie. Wydało mu się, że ręce i nogi miał z waty.
Mężczyzna przestał obracać kciukami, rozplótł palce i dłoń położył na pudełku z cukierkami.
Jeszcze się nic nie stało, ale mogło się stać — powiedział. — Przyszedłem do ciebie, żeby się spytać, panie doktorze, co się dzieje z mymi uszami.
— Z uszami? — powtórzył ze strachem.
— Tak jest, z uszami. To nie krzyżówka, to twój fach, więc powinieneś szybko zgadnąć. — Mężczyzna podniósł jg rękę do twarzy i pogrążył w uchu paluszek z rubinem. Potem paluszkiem w uchu potrząsnął. — Co mi jest? — | powiedział z udanym zdziwieniem.
— Słyszysz głosy — odpowiedział ledwie dosłyszalnie.
— Brawo! — zawołał mężczyzna. — Zdałeś egzamin, | będziesz dyrektorem kliniki! Mam przywidzenia i słyszę głosy.
Przez chwilę czarne oczka mężczyzny ściemniały jeszcze bardziej i nagle zmatowiały. Patrząc na niego pomyślał z nieoczekiwaną nadzieją: „Franek darował mi życie”. Wszystko, nawet wąsik, nawet obrzydliwa fryzjerska uroda twarzy, wydało mu się drogie.
— A sen? — spytał nagle mężczyzna.
„Co za sen? Jaki sen? — myślał zgubiony. Radosna nadzieja przeszkadzała mu się skupić. Darował. Najstraszniejsze jest już poza nami.
— Co za sen? Ty śpisz dobrze, Franku — powiedział. 1
— Nieużeli? — znowu tenorkiem powiedział mężczyzna. — Pan doktor znów nawala.
Przełknął ślinę.
— Nie nawalam. Po prostu sana mi przez telefon powiedziałeś, że spałeś dobrze — powiedział.
— A ty o tym zapomnij — powiedział mężczyzna. — Zapomniałeś?
— Zapomniałem — odpowiedział.
— Więc zacznijmy od początku. A sen? — spytał mężczyzna.
— Masz koszmary, Franku — powiedział.
— Dostateczne!... — westchnął z zadowoleniem mężczyzna. Jedną rękę trzymał na kolanie, a drugą na pudełku z cukierkami. Wąsik poruszył mu się i znowu ły- snęły białe, równe zęby.
Czuł w sobie radosną usłużność i czuł, że głowa pracuje mu sprawniej. Już się zaraz udobrucha. Zaproponować mu łapówkę. „Łapówkę” — pomyślał i ni stąd ni zowąd zamigotały mu w oczach ampułki.
— Franku... — zaczął.
— Patrzcie państwo, już pan doktor wydobrzał? — powiedział mężczyzna.
— Franku — powtórzył — chcesz, ja ci naszykuję parę pudełek morfiny.
— Hysiu, znowu brykasz — odpowiedział z wyrzutem i godnością mężczyzna. — Ja się pokątnym handlem nie zajmuję.
„Oj, źle” — pomyślał.
— Myślałem, że ci się przysłużę — powiedział.
— Patrzcie państwo, pan doktor je z ręki — powiedział mężczyzna.
Milczeli.
— Ja się pokątnym handlem nie zajmuję — powiedział mężczyzna potem. — Mnie wystarczy moja prywatna inicjatywa. Do mnie klienty po morfinę nie przychodzą, ale po chlebek, masełko i delikatesy. Mam klientelę poważną, nawet jeżeli pijak wejdzie do sklepu, to od razu trzeźwieje. Pijak, jak to było z pijaństwem, Grzegorzu? — nagle spytał mężczyzna.
Przeląkł się znowu.
— Nie przypominam sobie żadnego pijaństwa — powiedział.
— A kto przez telefon powiedział, że jestem pijany? Czy jestem pijany, Hysiu, jak się tobie wydaje? ,
— Nie jesteś pijany.
— Nieużeli?... A więc z egzaminem skończono. Alkoholizmu nie stwierdzono — mówił mężczyzna poruszając szybko palcami i po pudełku, i po kolanie. —- Teraz została tylko krzyżówka.
„Odczep się! — chciał zawołać, ale się bał. — Jeszczęj trochę, żeby prędzej sobie poszedł” -— pomyślał i uczuł, jak wargi mu się same rozsunęły w przypochlebnym uśmiechu.
— Wciąż żartujesz z tą krzyżówką — powiedział słabym głosem.
— Przyuważyłeś? O powiedział tenorkiem mężczyzna. |
Nie odrywał oczu od jego rąk. Nagle mężczyzna podniósł rękę z kolana i położył ją obok drugiej na pudełku. Teraz dopiero zauważył, że papier, w który zawinięte było pudełko, upstrzony był wedlowskimi pieczątkami. „Skąd Wedel w niedzielę?” — pomyślał na wpół przytomnie. Czerwona wstążeczka owiązywała pudełko przepisowo nie na krzyż, ale przez cztery rogi na skos. Mężczyzna ostrożnie dwoma palcami zsunął wstążeczkę z jednego rogu. Paluszek z rubinkiem sterczał mu przy tym do góry.
— Widzisz, niedługo z tobą bawiłem — powiedział mężczyzna.
— Niedługo — powtórzył.
— Zaraz sobie pójdę, tylko pokażę ci, że to nie cukier.
Papier nagle pękł na rogu i wyjrzało zza niego coś
ciemnego i czerwonawego. „Przecież to nie pudełko” — pomyślał czując z powrotem mdłości. Mężczyzna włożył palec do dziurki i szarpnął papierem, rozrywając go. od rogu do rogu. „Cegła!” — pomyślał.
Zawinięta w podarty wedlowski papier leżała przed nim cegła.
— Mówiłem ci, że z pięciu liter na ce — powiedział te-
norkiem mężczyzna i włożył na głowę kapelusz. — Nie umiesz rozwiązywać krzyżówek, Grzegorzu, a fe. Bywaj, koleżko — dodał jakby obrażonym tonem, otworzył drzwi i wyszedł do przedsionka.
Podreptał za nim tylko do progu. Mężczyzna spokojnie pochylił się, zdjął łańcuch i przekręcił klucz w zamku. Nawet ani razu na niego nie spojrzał. Potem otworzył drzwi wejściowe i zniknął w klatce schodowej. Jak przez sen, stąpając na palcach, przeszedł do przedsionka i wyjrzał za nim. Na schodach zamierały kroki.
Wtedy byle jak zamknął drzwi i wrócił co prędzej do pokoju. Cegła leżała na stole. „Cegła, cegła, cegła, cegła, cegła”' trajkotało mu w głowie. Oparł się dłonią o ścianę i nie wytrzymał. Zemdliło go i zwymiotował, śliną i powietrzem.
Starszy pan, o sumiastym siwym wąsie i z sękatą grubą laską, którą trzymał między kolanami, siedział na ławce w korytarzu szpitalnym i czekał. Patrząc na niego trudno było przypuścić, że może paść ofiarą czyjegoś pastwienia się. Pastwiono się jednak nad tyloma osobami dziennie, że los już przestał w ofiarach przebierać. Starszy pan był nie tyle nieszczęśliwym wybrańcem losii, co po prostu podpadał — jak każdy z nas — pod prawo wielkich liczb. Ale to straszne, i wymyślne, co na niego czekało, czekało wyłącznie na jego jednego.
W grubym swetrze z czerwonej i zielonej włóczki, zapinanym na błyszczące guziki z plastiku, w szarej marynarce zacerowanej na łokciach i w spodniach wydętych na kolanach, w wyczyszczonych butach o zadartych do góry noskach — starszy pan czekał na korytarzu już przeszło półtorej godziny. Z początku czytał gazetę. Laska sterczała mu między kolanami, nogę założył na nogę, a na ławce obok położył płócienny kapelusz. Płachtę gazety trzymał w obu pięściach, trochę kurczowo. Palce miał białe, ze zgrubieniami na stawach. Czytając, włeżył na nos z garbkiem rogowe okulary. Miał szpakowate włosy, strzyżone na jeża, czerwone plamki na policzkach i wystające jabłko Adama. Bardzo luźny kołnierz koszuli odsłaniał pomarszczoną szyję.
Starszy pan miewał niekiedy płochliwy wyraz twarzy, wydawało się wówczas, że zobaczył coś niewidzialnego dla innych, co groziło mu jakimś niebezpieczeństwem. Był ugrzeczniony po staromodnemu, i to ugrzecznienie zaled-
wie przysłaniało jego bezradność. Nazywał się Ignacy Witejko i przyszedł do szpitala, żeby sią prześwietlić.
Korytarz znajdował się w suterenach, słabe światło sączyło się przez okienka z góry. W głębi, koło starej szafy z aktami i stolika, przykrytego zieloną podartą bibułą, paliła się zwisając z sufitu kulista lampa. Od dawna nie malowane ściany, tam i ówdzie popękane, wydawały się szare. Wzdłuż nich, nad ławkami wisiały widoki górskie. Na ławkach siedzieli pacjenci z miasta, mężczyźni i kobiety przeróżnie ubrani oraz chorzy szpitalni w szlafrokach, piżamach i pantoflach na gołych nogach.
Jakiś chory, o śpiczastym nosie i roczochranej czuprynie, podszedł do Ignacego Witejki. Ręce trzymał w kieszeniach szlafroka.
— Kapelusz — powiedział. Głos miał z chrypką.
Witejko podniósł znad gazety oczy, zobaczył, że chory
patrzy nie na niego, ale gdzieś w bok, pomyślał, że to się nie odnosi do niego, i znowu czytał. Chory, który powiedział „kapelusz”, wyjął rękę z kieszeni, pochylił się i wziął z ławki kapelusz Witejki. Pochylił się jeszcze niżej
i położył go na brudnej 'kamiennej posadzce, koło nogi Witejki. Na ławce naprzeciwko poruszono się i ktoś się roześmiał. Chory usiadł na ławce, na tym miejscu, gdzie przedtem leżał kapelusz, i sadowiąc się, szturchnął Witej- kę łokciem.
— Przepraszam — powiedział Witejko, przestał czytać
i odsunął się.
Chory przysunął się jeszcze bliżej.
— Powiedziałem, że kapelusz — powiedział.
Witejko rozejrzał się bezradnie.
— A, mój kapelusz — przypomniał sobie — gdzież on mi się podział?
— Fiuć! — gwizdnął chory. — Ma skrzydła.
— Kto ma skrzydła?
— Kapelusz. Poleciał.
— Nie lubię takich żartów — powiedział Witejko.
— Powyzdychały — odpowiedział na to chory.
— Gdzie kapelusz? O czym pan mówi?
0 §¡1 O żartach. Była epidemia — powiedział ochryple chory. — Tu szpital. Wszystkie żarty powyzdychały. Sam widziałem, jak ich wynoszono.
Na ławce naprzeciwko znowu się roześmiano.
— Tu — powiedział chory i palcem wskazał podłogę. Witejko spojrzał sobie pod nogi i zobaczył kapelusz. '
— Sam się tam nie dostał... — wymamrotał, schylając ■się. Kolana chorego sąsiada były teraz na poziomie jego twarzy. Przykryte połami beżowego szlafroka stale się poruszały, rozsuwając się i podrygując.
— Znalazł się? — spytał chory.
Witejko spojrzał na niego swym nieco przerażonym wzrokiem, chciał uprzejmie odpowiedzieć, że tak, ale zauważył coś na twarzy chorego i nie powiedział nic.
— Czemu pan tak patrzy? — spytał chory.
= Ją nie patrzę.
— Patrzy pan na moje ucho — powiedział chory.
— Przepraszam igą cicho odpowiedział Witejko i odwrócił oczy w stronę ściany.
— Wie pan, co to znaczy kalafior? Nie spodobał się panu mój kalafior? — spytał chory.
^ Pan też na prześwietlenie? •££[ spytał Witejko.
— Nie mówię o prześwietleniu, ale o uchu — powiedział i chory. — Takie ucho, całe w szramach, jakie ja mam, nazywa się po naszemu kalafior.
— Był pan pięściarzem? — cicho spytał Witejko.
— Nie, kelnerką — odpowiedział chory.
— Koguciej wagi z pewnością — powiedział Witejko. — Mam syna, Bolek mu na imię, który się bardzo interesuje sportem.
— O Matko Boska, i za co? — jęknął w odpowiedzi chory. Kolana mu się znów poruszały. Podrygiwały i pod-- skakiwały, miało się wrażenie, że trzyma na nich niewidzialnego chłopaka bawiącego się w konną jazdę. Ławka pod nim zaczęła skrzypieć. — O Matko' Boska! — powtarzał.
— Ma pan chore kolana? — spytał Witejko.
— Nie wiedzą, co to jest.
— Lekarze?
Pięściarz nie odpowiedział. Witejko schował gazetę do kieszeni. Minęło jeszcze parę kwadransów. Wskazówki na ściennym zegarze powoli posuwały się ku tej godzinie,
o której czekał na niego nie umówiony przypadek. Ale od tej godziny dzielił go jeszcze czas wypełniony nieoczekiwanymi przykrościami.
Drzwi obok rozwarły się i wyszedł, zapinając na sobie marynarkę, jakiś mężczyzna. Gdzieś się śpieszył.
— Teraz pan — powiedział do Witejki.
Kto? ja? — Witejko spojrzał w głąb korytarza, tam gdzie obok szafy widniał na ścianie napis „Do Rentgena”. —Chyba że nie ja.
' Tak, pan — powiedział mężczyzna i przeszedł obok.
Na cóż' pan czeka, panie starszy — powiedział ochryple chory bokser.
Witejko wstał i podszedł do otwartych drzwi. Zobaczył wąski pokoik, a przy stoliku koło okna siedzącą kobietę w lekarskim kitlu.
Witejko jestem powiedział, przymykając za sobą drzwi. — Ja na prześwietlenie.
— Wiem. Niech pan zdejmie marynarkę — powiedziała kobieta. Siedziała tyłem do niego, pochyliwszy się nad stolikiem.
— Ja na prześwietlenie fr-s powtórzył.
— Mówił już pan!
Witejko zdjął marynarkę i powiesił ją na stojącym w rogu wieszaku. Obok w rogu postawił laskę. Kobieta odwróciła się.
Niech pan również zdejmie sweter.
.-U-Dobrze, proszę pani.
Witejko zdjął sweter, powiesił go na wieszaku i podszedł do stolika.
— Niech pan siada —* powiedziała kobieta.
Witejko usiadł na stołku obok okna.
— Dzień dobry — powiedział jak zawsze grzecznie. Prawa ręka podniosła mu się do góry i z przyzwyczajenia
poprawił wąsa. Kobieta milczała. Jakieś szkło i zakrwawione szkiełka leżały przed nią.
— Niech pan rozepnie mankiet i zawinie rękaw.
Witejko rozpiął i zawinął rękaw powyżej łokcia.
— Czy to ma z początku być jakiś zastrzyk, a potem prześwietlenie, proszę pani?
— Widocznie — odpowiedziała kobieta w kitlu. Miała Inianoszare włosy zawinięte w rurkę nad czołem i przysłaniające oba ucha. Miała grube wargi umalowane karminową kredką i prosty nos, który — gdy się na nią patrzyło z profilu — zlewał się niemal z linią pochyłego czoła. Miała małe, głęboko osadzone oczy o twardym spojrzeniu. — Uciekły — powiedziała, patrząc na obnażone żółtawe ramię Witej ki.
— Kto uciekł, proszę pani?
Milczała. Wzięła ze stolika długą gumową rurkę i obwiązała ją mocno dokoła ramienia Witejki, trochę powyżej łokcia.
— Niech pan popracuje swoją ręką — powiedziała.
Witejko siedział nieruchomo.
— Powiedziałam panu, żeby popracować ręką, jaki pan niepojętny — powiedziała podnosząc głos.
— Jak mam pracować ręką, proszę pani?
Niecierpliwie targnęła podbródkiem.
— Niech pan ściśnie pięść, tak. Teraz niech pan wyprostuje palce, tak. Znowu zacisnąć pięść, tak. Niech pan pracuje.
— Nigdy w życiu tak nie pracowałem — westchnął łagodnie.
— Praca wzbogaca — odpowiedziała krótko.
Uśmiechnął się spod wąsa samymi wargami.
— Wiele godzin dziennie mam tak pracować, żeby się wzbogacić, proszę pani?
Milczała. Potarła dłonią gołe ramię Witejki.
— Też żyły — powiedziała.
— Teraz nie podobają się pani moje żyły — powiedział.
— Jakie żyły?
— Przecież pani sama mówiła o żyłach.
— Nie ma pan żadnych żył, ot co.
Pulchnym palcem z paznokciem, z którego na wpół zszedł lakier, pomacała coś na przegubie jego łokcia.
— Może tu — powiedziała do siebie.
— Czy ma to być zastrzyk dożylny? — spytał.
— Czy pan z nieba spadł, czy co?
— Dlaczego?
— Dlaczego! Pobieranie krwi.
— Do analizy?
— Nie, dla zabawy.
Mokrą watką wytarła skórą na przegubie łokcia Witejki
i wzięła do ręki grubą strzykawkę. Przytknęła igłę do skóry i pchnęła strzykawkę rezolutnie. Pod igłą na skórze wytworzyło się tylko wgłębienie.
— Ma pan twardą skórę — powiedziała. — Niech pan popracuje jeszcze ręką.
Przygryzła dolną wargę i pchnęła igłę jeszcze mocniej. Witejko wzdrygnął się.
— Boli?
— Nie.
— To dlaczegoś pan jęknął?
— Bo to przykre, proszę pani. Pani się grzebie igłą pod skórą.
— Psiamać — powiedziała.
Wbiła igłę jeszcze głębiej i poruszyła nią. Witejce wydało się, że coś pod igłą trzeszczy. Trzymała lewą ręką strzykawkę, a prawą ciągnęła za tłoczek.
— Kłuje — poskarżył się.
— Co pan mówi? — zawołała przeciągle. — A ja myślałam, że sprawiam panu przyjemność.
— Pani jest bardzo miła.
Znów poruszyła igłą.
— A teraz? Jestem mniej miła?
Witejko mimo woli skrzywił się.
— Była, psiamać.
— Co, proszę pani?
— Nie ja, ale igła. Była w żyle. Czułam to.
Coś szarpnęło Witejkę za skórę na przegubie. Kobieta
wyprostowała się i we wzniesionej ręce trzymała pustą strzykawkę. Patrzyła na nią swym nieruchomym, twardym spojrzeniem.
— Niech pan pokaże drugą rękę.
Rozpiął rękaw i odsłonił ramię.
— Jeszcze górzej — powiedziała.
— Woli pani tamtą?
— Wolę żadną. Niech pan pracuje.
— Jeszcze?
— Dosyć.
Poczuł ukłucie i znowu igła dłubała dokoła żyły.
— Mam! — zawołała. Ale zaraz dodała: — A jużci!
— Znowu nic? — spytał.
— Ale będę cię miała — odpowiedziała. — Czego się pan tak denerwuje?
— Ja się nie denerwuję, proszę pani.
— Czuję to!... Nigdy pana nie kłuto, czy co?
— Nigdy — odpowiedział. — Ja, proszę pani, nigdy w życiu nie chorowałem.
-r- Coo?
— I nigdy się nie leczyłem.
— Niech się pan nie obawia...
— Przepraszam?
— Niech się pan nie obawia, to pana nie minie. Będzie pan chorował i będzie się leczył. Daję panu słowo honoru. Boli?
Podniosła twarz i Witej ko zobaczył błyszczące czarne oczy, patrzące na niego niecierpliwie.
— Kłuje!
— Mówił już pan. Takie to już życie.
— Dlaczego pani mówi o życiu?
— Bo się składa z samych przykrości. Jedna przykrość mniej, jedna więcej, czy nie wszystko jedno? Chyba że przebiłam ją na wylot.
— Żyłę?
— Niech pan czeka.
Wit ej ko czekał. Minęło znowu kilka minut. Wreszcie kobieta odłożyła na stół strzykawkę pełną krwi.
— Mogę się ubierać? — spytał.
— Nie! To jeszcze nie wszystko.
— Jak to nie?
— Niech pan da palec.
Znowu wyciągnął do niej rękę. Chwyciła go za czwarty palec, a wolną ręką przysunęła do siebie jakiś słoik. Dopiero teraz ze zdziwieniem zauważył, że w słoiku było pełno stalówek. Spojrzał na nie spod okularów.
— To stalówki?
— Stalówki.
— A na co pani tyle stalówek?
— Zaraz pan zobaczy.
Coś nowego zjawiło się w jej twarzy, jakiś wyraz, któ-. rego Witejko nigdy przedtem nie widział i którego znaczenia nie zrozumiał. Prawe oko jej poruszyło się i spojrzało w bok, podczas gdy lewe nieruchomo patrzyło na niego.
— Może pan nie patrzeć — powiedziała — albo jak pan chce.
— Dlaczego nie mam patrzeć?
— Niektórzy tego nie lubią.
Uśmiechnęła się. Wyjęła ze słoika jedną stalówkę i trzy-- mała ją w pulchnych palcach.
— To nie zwykła stalówka — powiedział.
— Nie, to z wy Ida stalówka.
— To złamana stalówka.
— Tak, jeżeli pan woli. To jest tylko połówka stalówki. W lewej ręce trzymała wciąż jego palec, a prawą nagle
się zamachnęła.
— Co pani chce zrobić? — spytał mimo woli zżymając się.
— Czy pan sam tego nie widzi?
— Nie rozumiem.
— Jaki pan niepojętny. Chcę wbić stalówkę panu w palec.
— Pani żartuje — powiedział.
— Dlaczego bym miała żartować. Nic mnie dzisiaj mi-
iego nie spotkało, żeby być w dobrym nastroju. Nie mam ochoty żartować.
Znów zamachnęła się. Witejko drgnął, ale trzymała ■ go mocno za palec.
- Już, proszę pani?
— Czego się pan szarpnął? — krzyknęła nagle. ■ S|^H
— Przecież uczułem ukłucie, proszę pani.
— Proszę pani, proszę pani! Ukłułam pana, ale pan się V szarpnął. Nawet kropelka się nie ukazała. Zaledwie jedna i czerwona kropeczka. O! teraz!
Uczuł ból i odetchnął. Po palcu ciekła krew. Wzięła do ust szklaną rureczkę i drugim końcem przytknęła ją do ranki. Znowu minęło trochę czasu.
— Już! — powiedziała zgniewanym głosem.
Witejko, trzymając między palcami watkę, wstał.
— Dziękuję — powiedział.
Nie odpowiedziała. Ustawiła szklane rureczki w słoiku. Nie podnosząc głowy, spytała:
— Zaniósł pan mocz?
■lii' Co zanieść?
— Miał pan przecież zanieść mocz. Mówiłam panu.
— Nic pani mi nie mówiła.
— Jak to nic? Jeżeli pan nie pamięta, to myśli pan, że i ja nie pamiętam?
Odwróciła się i oparła rękami o kolana.
¡¡I Przecież pan już tu był?
— Nie, nie byłem.
— Przed pół godziną?
— Nie.
— Jak pańskie nazwisko?
— Witejko.
Zajrzała przez ramię na stół.
— Nie wiadomo, co tu nabazgrano. Ma pan prześwietlenie żołądka?
— Nie, płuc.
— Co pan opowiada! Za pierwszym razem, jak pan tu wchodził, pan mi sam powiedział, że ma dziś prześwietlenie żołądka.
■ Kiedyż ja tu nie wchodziłem, proszą pani.
To po co ja panu pobierałam krew?
— A ja nie wiem, proszę pani.
— Proszę pani! krzyknęła. — Myśli pan, że ja mam czas na to, żeby się mylić? Nie mogę na pana patrzeć!
Witejko drżącymi palcami zapiął wreszcie mankiet.
—1 Dlaczego? — spytał niemal bezmyślnie.
— Dlaczego nie mogę na pana patrzeć? Bo pan jest bez łokci.
Witejko 'spojrzał sobie na łokieć lewej ręki, potem prawej.
— Nie ma pan,' nie ma pan -A- powtórzyła. — Po co pan szuka! Zamiast łokci ma pan co innego. Niech się pan nie ogląda, bo tego pan nie zobaczy. Pana jeszcze tramwaj nie przejechał?
Witejko zagryzł wąsa, podszedł do wieszaka, milcząc włożył sweter, potem marynarkę. Twarz go paliła, policzki zrobiły się ceglastobure. Gdy palce mu się wyłoniły z rękawa marynarki, nie wiedzieć czemu zaczął nimi po- ruszaćjii
— Jak pan będzie leżał pod tramwajem, to wie pan, co pan powie? Przepraszam bardzo, tyle pan powie...! Niech pan zawoła Jakubowskiego!
Witejko milcząc wziął do ręki laskę i otworzył drzwi.
— Jaki pan nieuprzejmy! Może pan zawołać Jakubowskiego, czy nie? —' zawołała za nim. — Zresztą, wszystko jedno, pan coś naplącze!...
Witejko bez słowa wyszedł na korytarz. Policzki i czoło stawały mu się coraz ciemniejsze, tylko jakieś białawe żyły wzdęły się na skroniach i zaczęły pulsować.
Na ławkach wszystkie miejsca już były zajęte. Nic nie widząc wokoło, z kapeluszem i laską w ręku, Witejko przeszedł się po korytarzu wolnym krokiem, tam i z powrotem. Wyglądało to z zewnątrz zupełnie inaczej, niż było wewnątrz. Oto po prostu jakiś zaczerwieniony starszy pan zgubił coś i szuka na korytarzu, z godnością rozglądając się po bokach i ostrożnie, żeby nikogo nie potrącić, przestępując przez wyciągnięte nogi siedzących na
5 — Warianty
ławkach chorych. Wskazówki na zegarze nieubłaganie posuwały się naprzód.
W głębi, koło szafy i napisu „Do Rentgena”, ukazała się grupa biało ubranych mężczyzn, gestykulujących
i śmiejących się. W pewnej chwili Witejko znalazł się w samym ich środku. Otoczył go zewsząd śmiech. Kiedy się zeń wyłonił, twarz mu już przybladła i oddychał spokojniej. Przy stoliku, pokrytym podartą bibułą, siedziała teraz jakaś otyła kobieta, też w lekarskim poplamionym kitlu. Siedziała, wsparłszy głowę o rękę i jakby odpoczywała. Gdy podszedł do niej, nagle się ocknęła
i wstała.
— Pan czego? spytała.
Uprzejmie się skłonił.
— Przepraszam panią — powiedział. — Ja do rentgena. Oto moje skierowanie. Zaszło jakieś nieporozumienie i pobrano mi krew...
— Krew? — przerwała ■—- pobieranie krwi to tam —
i wskazała ręką gdzieś za jego plecami.
— Nie, proszę pani. Mają mi dziś prześwietlić płuca.
— To dlaczego pan powiedział krew?
— Bo niepotrzebnie pobrano mi krew.
Kobieta w lekarskim kitlu miała dwa tłuste podbródki; dolny przysłaniał medalik zawieszony na czarnej aksamitnej wstążeczce. Na łysiejącej głowie miała moc kółek, zrobionych z czarnych włosów. Spod gęstych czarnych brwi patrzyły na Witejkę olbrzymie, wilgotne, mętnosza- re oczy. Nagle rozjaśniły się jakimś podejrzliwym światełkiem.
— Dlaczego pan tak sapie? — spytała.
Witejko wstrzymał oddech.
— U nas się nic niepotrzebnie nie robi — powiedziała potem pouczająco. — To skierowanie może pan schować. Jeżeli pan przychodzi za późno, to co ja mogę panu na to poradzić.
— Ja nie przychodzę za późno, proszę pani. Ja tu czekam prawie trzy godziny. Ja nie mam żył i mnie całego pokłuto.
— O czym pan mówi? Przyszedł pan do rentgena. Pański rentgenolog już wyjechał.
— To co ja mam robić?
— Przychodzić na czas.
Witejko szarpnął ręką i laska uderzyła w podłogę. Nic się jednak nie ujawniło na jego twarzy. Była wciąż na swój sposób uprzejma i uprzedzająca. Odczekał chwilę.
— Czy ja mogę przyjść jutro? — spytał.
— Oczywiście, tylko jak najwcześniej!... Pani Zosień- ko, ja tu na panią czekam! — zawołała nagle kobieta w kitlu, odsunęła go łokciem i przeszła obok tak blisko, że poczuł na ramieniu miękkie zwały jej rozgrzanego ciała. Przystanęła trochę opodal, rozmawiając o czymś z niską blondyneczką, też w białym kitlu. Wskazówka znów się przesunęła po cyferblacie.
Witejko wyszedł z sutereny, minął szatnię i otworzył frontowe drzwi. Wionęło nań mokrym pyłem.
Pogoda w ciągu tych paru godzin znacznie się pogorszyła. Przechodniów było mniej na ulicy, wszyscy się gdzieś śpieszyli, żeby ukryć się przed deszczem. Niebo sczerniało. Na przystanku jednak był tłok. Gdy nadjechał tramwaj, Witejko nagle znalazł się w gąszczu ludzkich łokci. Czyjś łokieć odepchnął go z lewej strony, ktoś popchnął z prawej, na stopniu tramwaju przed samą swą twarzą zobaczył łokieć w kremowym nylonowym rękawie. Był to damski spiczasty łokieć, i Witejko odruchowo Się cofnął, ale z tyłu nad nerką uczuł pchnięcie łokciem, a tuż przed nim, zamiast damskiego łokcia, wyłonił się skądś męski, opięty brudnym płótnem
i pachnący kuchennymi garnkami. Tramwaj zadzwonił
i ruszył, a Witejko pozostał sam pośrodku jezdni. Strzałki na wszystkich zegarach posuwały się coraz prędzej. Wtem jakby się powstrzymały. Było to wtedy, kiedy po trzech kwadransach Witejko wysiadł wreszcie z któregoś tam tramwaju na przystanku, niedaleko swego domu. Marynarkę miał już przemoczoną.
Padało i w tej dzielnicy było zupełnie pusto mimo obiadowej mniej więcej pory. Żeby dojść do swego domu,
Witej ko musiał minąć przecznicę, otoczoną długim parkanem. Za parkanem wznosił się szkielet nowych zabudowań. Szedł drewnianym chodnikiem, i buty jego i laska postukiwały miarowo. Z tyłu rozległ się krok jakiegoś przechodnia. Z początku brzmiał również miarowo, potem zadudnił i zbliżył się do Witejki. Teraz kroki brzmiały tuż za nim. Nie wiedzieć czemu Witejko poczuł coś nieprzyjemnego u siebie na karku. Ktoś mu dreptał po piętach. Oczywiście, nic w tym nie' było nadzwyczajnego. Zastanawiającym było tylko to, że przechodzień wciąż go nie mijał. Witejko przystanął i obejrzał się. Ktoś za nim przystanął również i odsunął się ku parkanowi. Witejko wzruszył ramieniem i poszedł dalej, zwolniwszy kroku, chociaż nagle zachciało mu się biec. Kroki natychmiast zaczęły dudnić po deskach, tuż za jego obcasami. Jednocześnie z przykrością stwierdził, że przed nim na ulicy jakby wymiotło. Ale był jasny dzień i nie było szczególnego powodu do obaw. Witejko znowu się obejrzał. Jakaś sylwetka wreszcie go dopędziła. Jakiś młody człowiek z krótko ostrzyżoną głową bez przedziału, z papierosem w ustach, w granatowym, dość eleganckim, choć przemoczonym ubraniu, szedł obok, krok w krok z nim. Najwidoczniej nie miał najmniejszego zamiaru go minąć. Wyjął z ust papierosa i, ku przerażeniu Witejki, nawet nie odwróciwszy ku niemu twarzy, powiedział:
— Ma pan oryginalną laskę.
Witejko nie odpowiedział.
— Takich lasek teraz nie robią. W ogóle wyszły z mody — powiedział nieznajomy i, schyliwszy się, raptem chwycił ręką laskę Witejki. Zaraz potem ją wypuścił.
— Czego pan chce? — spytał Witejko. Chciał się zatrzymać, zawahał się jednak i poszedł dalej. Zamiast przyśpieszyć kroku, wciąż go zwalniał.
Młody człowiek odwrócił wreszcie ku niemu twarz. Miał hiszpańskie baczki i podgolony wąsik, niczym czarna niteczka pod długim mięsistym nosem. Tylko to Witejko zdołał zauważyć.
— Nie może być? Pan rozmawia z nieznajomymi na ulicy? — przeciągle zawołał młody człowiek, jak gdyby głęboko tym zaskoczony.
Witejko znowu zerknął na niego. Na twarzy nieznajomego odmalowało się w istocie zdumienie. Parkan ciągnący się przed nimi zwężał, się w perspektywie i wydawał się bardzo długi. Deszcz przestał padać. Coś białego mignęło z boku, i Witejko domyślił się, że młody człowiek otarł sobie twarz chusteczką. Szli w dalszym ciągu w nogę,
i deski pod nimi się uginały, dudniąc.
— Dziwne naprawdę, jak można być takim nieostrożnym — mówił młody człowiek teraz przed siebie. Miało się wrażenie, że rozmawia sam ze sobą, nad czymś ubolewając. Mówił bardzo niewyraźnie, niemal łykając słowa, i Witejko musiał wytężyć słuch, żeby zrozumieć,
o czym mówił. — A wszystko dlatego, że się nie miało kindersztubę. Że mama w dzieciństwie nie przestrzegała przed obcymi przechodniami. Ale czy to możliwe? W tamtych czasach? Co? Co pan powiedział?
Głos odczekał chwilę, i zdawało się, że nieznajomy wsłuchuje się w jakąś, dla niego tylko zrozumianą, odpowiedź.
— Nic pan nie powiedział, ale wiem co pan myśli — ciągnął po przerwie. — Myśli pan, że kindersztubę zawodzi. Nie mogę się sprzeczać, bo nie mam dzieci z powodu młodego wieku, no i antyseptycznych zasad. Ale na miejscu pana, statecznego mężczyzny w podeszłym wieku, zastanowiłbym się poważnie. Nad czym? Nad zagadnieniem wychowania młodzieży...
Witejko nie wytrzymał i targnął ręką, w której trzymał laskę. Koniec laski z hukiem walnął w chodnik.
— A cio tio? — zawołał wtedy młody człowiek, zupełnie innym tonem, bardzo ubawionym, ale udającym zarazem zgorszenie. — Nerwowa laseczka — powiedział później, wciąż idąc obok.
Witejko stąpił parę kroków szybciej, ale znowu zahamował się i zwolnił kroku. Najbezpieczniej było się nie
śpieszyć i, w miarę możności, na nic nie zwracać uwagi, Do końca parkanu było jeszcze daleko. Witejko spojrzał w bok, i już nie spuszczał z oka profilu młodego człowieka. Nogi zaczęły mu ciążyć.
— O niej, to znaczy o tej laseczce też porozmawiamy przy sposobności. Może nawet wkrótce — mówił nie śpiesząc się młody człowiek. — Ale przedtem musimy koniecznie skończyć z kindersztubą. Pan jest rodzic, i jako rodzic jest odpowiedzialny za wychowanie swych milusińskich. Trzeba nie tylko uważać na to, żeby się w nich rozwijały mięśnie. O nie, nie tylko. Musi się w nich normalnie rozwijać koleżeńskość.
Młody człowiek natarczywie towarzyszący Witejce uśmiechnął się. Miał niebieskawe, jakby wyschnięte wargi, z których dolna była znacznie cieńsza od górnej. Oblizał je. Koniuszek języka miał też niebieskawy, ciemny.
— A to wyrośnie taki bąk, mięśnie Bóg wie jakie, a koleżeńskości ani za grosz. Mp!... — wargi pogardliwie mlasnęły, wydając dźwięk splunięcia. Młody człowiek powiedział jeszcze coś, co było już zupełnie niedosłyszalne. Ale widać było, że do czegoś uporczywie zmierza. — Mięśnie! — zawołał głośniej. — Ja, jak pan widzi, jestem chuderlawy od urodzenia. Cóż więc mogę poradzić na mięśnie innych. Mogę zaradzić tylko wynalazczością, niczym innym.
Dopiero w tej chwili Witejko dostrzegł, że jego współtowarzysz był rzeczywiście bardzo niewysokiego wzrostu, wątły, o zapadniętej piersi, i że granatowa marynarka zwisała na nim jak na wieszaku, zupełnie luźno. Zamiast go uspokoić, fakt ten napełnił go jeszcze większym strachem. Koniec parkanu zbliżył się o połowę. Zbliżał się bardzo powoli, i to z winy samego Witejki, który się ledwie wlókł.
— Stąd też moja teoria działania pośredniego. Napaść pośrednia, to mój wynalazek. Pan myśli, niech pan nie mówi, pan myśli, jaki to może być wynalazek? Chwileczkę. Wyobraźmy sobie, że znam kogoś, kto ma bardzo mo
cne łokcie. A właściwie bicepsy. Po co mam na takiego się targać? No nie? Proste.
Młody człowiek rozłożył obie ręce, i papieros wypadł mu z palców. Wciąż nie patrzył na Witejkę i mówił przed siebie.
— Pan jeszcze nic nie rozumie?
Witejko nagle poderwał się i zadreptał prędzej. Młody człowiek zmienił nogę, podskoczywszy zgrabnie, i też przyśpieszył kroku. Szli bardzo rytmicznie. Deski parkanu, po prawej stronie od nich, zamigotały w ruchu. Parkan już się skończył. Do kamienicy, w której mieszkał Witejko, pozostało ze trzydzieści kroków, najwyżej.
— A teraz o laseczce — ciągnął młody człowiek zupełnie nie poruszony i bynajmniej nie zdyszany. — To dziwny zbieg okoliczności. Taką samą lagę ma tata mego przyjaciela.
Weszli na kamienny chodnik i od razu wokoło zrobiło się cicho. Nogi na chodniku szurały, zamiast postukiwać.
W głębi, zza rogu ulicy, wyszły dwie panie, skręciły jednak i szły w tym samym co oni kierunku, ani oddalając się, ani zbliżając. Witejko zobaczył już tuż przed sobą bramę swego domu, ale to nie sprawiło mu spodziewanej ulgi. Zamiast wejść do środka, przystanął.
— Czego pan chcesz? spytał. Głos jego miał zabrzmieć stanowczo, ale zabrzmiał słabo i prawie prosząco.
— Już się pan pytał.
Ręka Witejki z nawyknięcia podniosła się do wąsa. Młody człowiek parsknął.
— Ma pan sumiastego wąsa, jak przystoi tacie — powiedział. I nagle odskoczył. -
Zamilkłszy z obojętną miną, młody człowiek spojrzał w bok. Założywszy ręce w tył, znieruchomiał. Całkiem się przemienił. Zdawało się, że Witejko przestał nagle dla niego istnieć i zupełnie przestał go obchodzić. Tkwił w niedbałej pozie, jak gdyby kogoś od dłuższego czasu wyczekując. Stał się na powrót tym obojętnym przechodniem, jakim wypadało mu być. Witejko patrzył nań przerażonym wzrokiem. Całkiem niepotrzebnie zauważył,
że młody człowiek ma wąskie oczy, przysłonięte grubymi, jakby spuchniętymi powiekami, że ma czarno-biała wzorzystą koszulę i cieniutki pomarańczowy krawat. Znajdował się zaledwie o dwa kroki od niego, ale z takim wyrazem twarzy, jak gdyby już dawno o nim zapomniał lub nawet wcale z nim nie rozmawiał. Trudno było uwierzyć że jeszcze przed chwilą tak go napastował. Widocznie wszystko było tylko snem. Jednak żadnej ulgi i z tego powodu Witejko nie zaznał. Zrobiło mu się jeszcze straszniej. Chrząknął, minął młodzieńca i wszedł do bramy. Nie zdążył jednak wejść na podwórze, gdy posłyszał obok siebie szuranie. Młody człowiek za nic nie chciał się od niego odczepić.
Znowu zaczął padać deszcz, na podwórzu nie było żywej duszy. Witejko mieszkał w pierwszej klatce schodowej. Drzwi do niej stały otworem. Witejko stąpił na ganek, i młody człowiek skoczył tuż obok niego, jedno- I cześnie. Witejko przekroczył próg, wyciągnął rękę i chwycił za klamkę rozwartych drzwi, ciągnąc je do siebie. Napotkał przy tym opór. „Mam przecież ludzkie prawo szukać schronienia przed deszczem” — posłyszał. Coś miękko I popchnęło go, uczuł czyjś łokieć z nieoczekiwanej stronyB
i domyślił się, że młodzieniec obszedł go z tyłu. W chwili- następnej już obaj znajdowali się w dość obszernej sieni.
Z lewej strony były schody, prowadzące na półpięterko do windy, z prawej widniały drzwi do piwnicy. Na tych drzwiach wisiałą, olbrzymia kłódka. Kłódka była pomalowana jaskrawo-zieloną farbą, i Witejko chociaż codzien--'J nie przechodził obok niej, zwrócił dopiero teraz na to uwagę. Na wymiecionych schodach leżało pudełko po papierosach. Na półpiętrze z boku widniały inne drzwi, też zamknięte na kłódkę. Pachniało cementem.
Witejko bezmyślnie sięgnął do kieszeni, gdzie miał klucz od windy. Ale młody człowiek zagrodził mu drogę do schodów.
— Odczep się pan wreszcie — powiedział Witejko, nie poznając własnego głosu, do takiego stopnia był .głuchy
i błagalny.
Wciąż się spodziewał, że stanie się coś strasznego, ale tego, co nastąpiło, zupełnie nie oczekiwał. Młody człowiek ni stąd ni zowąd wskazał palcem sufit.
— Ot tam — powiedział, podnosząc głowę i patrząc w górę.
Witejko podniósł głowę również, tak że rondem kapelusza dotknął swych pleców. Tylko na ułamek sekundy, ale tego wystarczyło. Młody człowiek szybko się pochylił i wyrwał mu z rąk laskę.
— To może teraz pan zrozumiał? — powiedział prostując się, jak gdyby nic się nie stało. Tylko oddech jego był inny. Był krótki, świszczący. Nozdrza mu się przy tym poruszały.
Witejko już dawno wypuścił z ręki klamkę drzwi i stał przed schodami, z pustymi rękami bezwiednie opuszczonymi wzdłuż tułowia. Sumiasty wąs w dalszym ciągu nadawał mu jakiś stateczny, ugrzeczniony i bezradny wygląd.
— Pan pozwoli mi przejść — powiedział ni to z godnością, ni to prbsząco.! Wtem wydało mu się, że w sieni zrobiło się ciemniej. To młody człowiek, pchnąwszy laską, przymknął za jego plecami drzwi.
— Jest pan bardzo grzeczny, to ja wiem. Ale czy dziecko swoje rodzone wychował pan na grzecznego? O to pytam.
Młody człowiek mówił teraz nierówno, przez zęby. Widać, że przeszkadzał mu oddech. Wyrywał mu się z piersi niczym króciutkie westchnienia, raz po raz, coraz szybciej. ■Coraz szybciej. To było okropne. Witejko na wpół przytomny pchnął przed siebie obiema rękami, ale znalazł tylko próżnię i o mało nie upadł. Młody człowiek zgrabnie odskoczył.
— Teraz pan wie, co to znaczy napaść pośrednia — powiedział urywanym głosem. Nie śpiesząc strącił Witejce kapelusz z głowy. — Tak będzie wygodniej bić — powiedział bo kapelusz by zawadzał.
Witejko pochwycił równowagę i zaczął biec po schodach. W tej chwili walnęło go coś po ciemieniu. Zachwiał się i upadł, zasłaniając głowę obiema rękami. Zacerowana
na łokciu marynarka pękła. Chciał krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wydobył mu się z gardła.
— Masz pan, masz pan! — słyszał nad sobą zdyszany»
głos. To się nazywa napaść pośrednia. Po co mam bić
pańskiego syna, skoro jest mocniejszy. ode mnie.
Witejko uczuł straszliwy ból za uchem, coś mokrego i lepkiego zalało mu połowę twarzy. Tracąc przytomność!« posłyszał jeszcze:
— Powie pan Bolkowi, że teraz jesteśmy kwita!
Jestem jak najbardziej dorosły, mimo lat, mimo że ukończyłem zaledwie dwadzieścia i dwa. I jestem bardzo przystojny, zwłaszcza jak popatrzeć z prawej lub lewej strony. Kiedy rozmawiam z jakąś starszą panią, ustawiam się bokiem. Z przodu wyglądam trochę za naiwnie. Ale i to ma plusy.
Co robię? Ano, stoję obecnie przed szklanymi tymi drzwiami. Zaraz na prawo okienko kasy teatralnej, a tuż przede mną lustrzana szyba tych drzwi. Widzę w nich własne odbicie. Mam nos z garbkiem, mięsiste wargi i podbródek prawie graniasty, który tak działa na kociaków. Znajdują w nim coś filmowego. Ale ja kociaków nie lubię, i nie cierpię nawet samego tego słowa. Używam go, żeby dodać swej mowie trochę codzienności. Bo zanadto nie chcę się wyróżniać. Znajomi, których cenię — a którym tego nie mówię, że ich cenię, bo i po co by mieli o tym wiedzieć? ^ : zwracali mi na to uwagę. Ma pan w sobie coś, panie Witoldzie! Pan ma w sobie coś.
Uśmiechałem się na to też boczkiem. Teraz stoję przed szybą i właśnie tak się uśmiecham. Jest to leciutkie drżenie w kąciku warg — nic więcej. A ma swój efekt. Widzę w szybie amerykańską kraciastą marynarkę i niebieską koszulę bez krawata. Spodnie mam granatowe i starannie zaprasowane, o co dbam. Buty noszę modne, o spiczastych czubkach. Ale nie znoszę ani długich włosów, ani egzy- stencjalistycznej brody. Bo jestem sobą.
Jestem sobą i mam swoje plany. I nie radzę zanadto się nimi interesować. Znajomi wiedzą o mnie zaledwie coś niecoś. To, na co im pozwalam. Bo mimo moich lat po-
trafię być skryty. I rozumiem moich znajomych o wiele lepiej niż oni mnie. Nie ukrywam jednak przed nikim faktu, że jestem narkomanem. Dopiero przed niecałym kwadransem, w aptece naprzeciwko teatru, kupiłem na podrobioną przez siebie receptę całą tubkę kodeiny. Mam do tej pory jeszcze spocone ręce ze wzruszenia.
Po co bym miał się przechwalać? Recepty podrabiam świetnie. Nazwisko doktora Zimmermana wypisuję na nich sprawniej niż sam nieboraczek doktor, któremu kiedyś z gabinetu zabrałem nowy bloczek recept. Nie dostrzegł niczego. Mógłbym powiedzieć — ukradłem ten bloczek. Ale przecież nie ukradłem? Kradzież to krzywda, a ja po prostu zabrałem go i niczym biednego starucha aie skrzywdziłem.
Czytałem niedawno w popularnonaukowym piśmie, że podobno nowocześni psychiatrzy znaleźli w mózgu ośrodek winy. Wystarczy ten ośrodek połechtać elektrodą, czy ja wiem czym — żeby pacjent zaczął się kajać. Ja tego ośrodka chyba nie posiadam. Bo z ręką na sercu, jak kocham samego siebie, nie wiem, co to znaczy wina. Jest, jest wymysłem psychiatrów. Posiadam natomiast w mózgu cały szereg ośrodków radości. Radości życia.
Wiem o sobie z całą pewnością, że jestem bardzo inteligentny. Może przeto przeciętni ludzie czują się w moim towarzystwie trochę nieswojo. Na przykład, tak było z aptekarką.
Dziś bowiem popełniłem pewną nieostrożność i kupiłem kodeinę w tej samej aptece co wczoraj. I obsługiwała mnie ta sama aptekarka. Uczułem, jak za gardło coś mnie ścisnęło, a ręce zwilgotniały. Miała rudawe włosy, zapracowaną twarz i podbite oczy. I przypominała mi kogoś. Zgarnęła receptę z początku obojętnie. Ale kiedy spojrzała na mnie, uczułem od razu, że mnie poznała.
— A czy pan wczoraj nie przychodził po to samo lekarstwo?
Zwilżyłem sobie wargi.
— Nie, proszę pani.
— Wydaje mi się, źe był pan wczoraj? I dałam panu kodeiny.
— Wczoraj był doktor — odpowiedziałem.
— Jaki doktor?
— U siostry — odpowiedziałem.
Popatrzyła na receptę. Data była wczorajsza.
— Dziwne.
Obracała na wszystkie strony papierek w ręku, i przyjrzała się podpisowi. Potem wyjęła z szuflady tekturowe pudełko, gdzie było pełno zużytych recept. Zaczęła sprawdzać, milcząc.
— Mówię pani, nic pani tam nie znajdzie.
Milczała.
— Bo mówię pani, wczoraj ja w tej aptece nie byłem.
Z tyłu jakiś pan w berecie wyrzekł zgniewany:
— Proszę nie zatrzymywać kolejki!
Grzebała w starych receptach, coraz bardziej się śpiesząc.
— No i co, znalazła pani?
— Po co pan tyle mówi? — spytał pan w berecie.
— Ja się też denerwuję — powiedziałem do niego. — Siostra jest chora.
Jednocześnie nie spuszczałem z niej oka. Miała już wypieki na twarzy, ale zacisnęła wargi i wciąż szperała.
Proszę pani!
— Słucham — odpowiedziała nieuprzejmie.
— Mówię, niech pani zatelefonuje do doktora. To pilne!
Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Od wewnątrz
leciutko się wysiliłem, i uczułem jak w oczach moich posłusznie się zjawił szczery naiwny błysk.
— Do kogo mam zatelefonować? — zmiękła. — Do pańskiego doktora?
— Mówię, że to najprościej.
Wypuściła z rąk paczuszkę z receptami. I doznałem zarazem niewymownej ulgi. Wiedziałem, że przestała już szukać, że zaraz zatelefonuje. I wiedziałem, że doktora Zimmermana nie ma o tej porze w domu, bo przyjmuje
w poradni. W istocie podeszła do telefonu i nakręciła numer.
To się nigdy nie skończy! — westchnął pan w berecie.
— I po co to wszystko — rzekł czyjś starczy głos.
A jakaś kobieta dodała:
— Musi przecież sprawdzić!
— Ee... to się nigdy nie skończy — powtórzył pan w berecie.
Zawiesiła słuchawkę.
— Nikt się nie zgłasza! ■— i znowu wyciągnęła rękę do pudełka z receptami. Nie mogłem do tego dopuścić. Chociaż czułem już, że sprawa jest wygrana. Również wyciągnąłem rękę.
— Proszę mi to oddać, proszę pani.
— Czego pan chce? — spytała, trzymając receptę w palcach jak najdalej ode mnie.
— Receptę na kofeinę.
Tak, jak i przewidywałem, nie doceniła mej inteligencji. |H^Na co?
mSzĘ, Mówię, na kofeinę! Wezmę w innej aptece.
— A na co pańska siostra jest chora? — spytała.
— Mówię, że kaszle, proszę pani!
— To od kaszlu się daje kodeinę. To narkotyk. A kofeina to na serce.
Z uporem pokręciłem głową.
— Nie, proszę pani, to kofeina.
• r— Proszę państwa!... — zniecierpliwił się pan w berecie.
— Dobrze, już dobrze! zawołała cała w pąsach, —i Dam panu tej kodeiny.
. 1— Kofeiny.
— W każdym razie to, co tu napisane! — niemal zakrzyknęła i cisnęła receptę na ladę. I podając mi całą
— Tylko niech pan jutro znów po nią nie przychodził Schowałem kodeinę do kieszeni i spytałem spokojnie:
— Co to ma znaczyć, proszę pani?
— Dobrze, już dobrze.
tubkę:
— Zupełnie nie jest dobrze! Mówię, dlaczego ja jutro nie mam tu przyjść?
— Nie mam czasu rozmawiać!
— A sprawdzać ma pani czas?
Ktoś się roześmiał. Wyszedłem z apteki i na ulicy otarłem sobie czoło chustką. Mimo wszystko to była przeprawa! Nie wiadomo, jak by się skończyła, gdyby nie chwyt z kofeiną. Ale chwyt był niezły, tak sobie myślę. Wystarczyło mi przejść przez ulicę, i byłem już w teatrze. Afisz zapowiadał nowoczesną sztukę z umownymi deko-, racjami i z aktorami mówiącymi, co popadło. Wiele słyszałem o niej od kolegów. Stoję teraz przed kasą i patrzę na siebie w szybie. Myślę o rudej aptekarce. Kogo ona mi przypomina? Aha, wiem już. Ten sam nos. Chociaż aptekarka była znacznie młodsza. Ale też taka sama brzydula.
Mam bowiem romans z matką mego kolegi, którego uważam za durnia. Bo romans trwa już od szeregu miesięcy, a jeszcze niczego nie dostrzegł. Przychodzę do ich mieszkania, właśnie kiedy go nie ma w domu, i niby to czekam nań całymi godzinami. Dureń. Jakie to dziwne, że ślepota ogarnia nie tylko zdradzanych mężów, ale i zdradzanych synów.
Zresztą, co to mnie obchodzi. W lustrzanej szybie widzę, jak w kolejce za mną stoi jakaś pani w wyświechtanym szarym kostiumie, w starodawnym kapelusiku z piórkami; twarz ma zmęczoną, wychudłą. W każdym może wzbudzić najszczersze współczucie. W pewnej chwili potrącam ją łokciem, jakby przypadkiem, i mówię:
— Przepraszam panią bardzo.
Trochę się odsunęła.
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała.
„Ach, jeżeli nic nie szkodzi...” pomyślałem i, pamiętam, pochyliłem głowę, patrząc na podłogę. Na podłodze tuż za sobą widzę jej zdeptane pantofelki z wytartego zamszu. Prawą nogą niemal dotyka obcasa mego trzewika. Bardzo zgrabnie przesunąłem tedy ciężar ciała na prawą nogę, a obcas lewej uniosłem z lekka do góry, nieznacznie prze-*
suwając się do tyłu. Teraz obcas trzewika zawisł akurat nad czubkiem jej pantofelka, nad samymi jej palcami. Zamarłem. I nic już nie widziałem. Tak, jak gdyby na chwilę przysłoniła mi oczy jakaś mętna biaława zasłona. X jednocześnie uczułem zbliżającą Się radość. Pamiętani, •drżałem od wewnątrz leciutkim słodkawym dreszczykiem. I już nie zwlekając, z całej siły nastąpiłem jej na nogę.
Przyjechał z dalekiego podzwrotnikowego kraju i jeszcze przez dłuższy czas mówił zamiast nie — no, a zamiast tak — si. Z początku chodził w wysokich butach, z których zdjął srebrne ostrogi, potem na buty włożył spodnie i przykrył rude cholewy nogawkami, potem kupił sobie zwykłe trzewiki. Wciąż narzekał na okropne zimno. Na imię było mu Karol. Ale z początku, kiedy do niego mówiono „panie Karolu”, nie odwracał głowy, tak jak gdyby to się nie odnosiło do niego. Trzeba było zawołać „Don Carlos" lub po prostu „Carlos”, żeby się wreszcie odwrócił. Nie było go w kraju trzydzieści dwa lata i nie miał tu ani znajomych, ani krewnych. Przywiózł z sobą tylko książeczkę czekową i niewielki tropikalny kufer obity blachą. Kufer był bardzo podniszczony, ot, taka sobie odmiana kuferka emigranta lub marynarza, i nic wartościowego, zdawałoby się, nie mógł zawierać. I gdyby przypadkowo pani Maryla nie ujrzała jego wieka od wewnętrznej strony, nie byłoby początku tej opowieści. Znałem panią Marylę i znałem dobrze jej współlokatorkę, panią Helenę. Mieszkałem bowiem w tym samym starym domu, tylko
o piętro niżej, i spotykałem je często na schodach.
— Dzień dobry paniom — powiedziałem. Wróciłem właśnie z miasta i otwierałem kluczem drzwi do swego mieszkania. Obie panie schodziły po schodach z drugiego piętra.
— A dobry dzień, dobry dzień — życzliwie przywitała się pani Helena. Natomiast pani Maryla, jako znacznie powściągliwsza i skądinąd wynioślejsza, ukłoniła się milcząc i minęła mnie nie zatrzymując się. — Marylko, ja cię zaraz dopędzę — powiedziała w ślad za nią pani Helena.
— Panie zapewne do kawiarni? — spytałem.
— Zgadł pan.
Pani Helena oparła się o poręcz schodów i wydawało-' się, że była trochę zdyszana. Mogła była mieć najwyżej^ pod sześćdziesiątkę, ale znosiła ciężar swoich lat bardzo źle. Zdaje się, że cierpiała poza tym na astmę. Jej szare, strzyżone włosy z lekka się skręcały na karku. Miała szeroką dobrotliwą twarz i błękitne dziecinne oczy, pełne życzliwego zaciekawienia. Nosiła kupioną okazyjnie ciemnogranatową sukienkę w białe groszki, a w ręku trzymała torebkę z czarnego lakieru. Widać było, że chce się podzielić ze mną jakąś ciekawą nowiną.
— Wie pan — rzekła w istocie — mamy nowego sąsiada.Sj
— Sąsiada? Od kiedy?
— Dziś z rana się przyprowadził. Nazywa się... Pan nie "j da wiary.
J Dlaczego? — spytałem.
— Bo nazywa się don Carlos.
Roześmieliśmy się.
|^g- Myśmy z Marylką właśnie szły do biura. Nagle ktoś puka do drzwi wejściowych. Otwieram. Wchodzi jakiś. drab, z siwym wąsikiem jak biała niteczka na oliwkowej twarzy i z takim, o, kufrem na ramieniu. Zgiął się nie-;| mai wpół, jak wchodził. Dopiero niedawno przyjechał,* a już znalazł się dla niego pokój!
— Nie rozmawiała pani z nim jeszcze?
'Rozmawiałam — odpowiedziała z pewnym zgorszeniem pani Helena. — Spytałam się go, czego sobie życzy? — Podobno jest tu wolny pokój? — powiedział i i pokazał mi jakiś papierek, -ri Ach, to pan ma być nowym lokatorem? — spytałam. — Si — odpowiedział.
Z początku nie zrozumiałem.
Co odpowiedział?
-— Si, si,' zamiast tak. Ale mówi zupełnie poprawnie i języka jeszcze nie zapomniał.
— A skąd przyjechał?
— Tego się nie pytałam. Mówią, że z Ameryki Południowej czy też z jakiejś wyspy na Atlantyku. Zabawne,
nb. nie? Ale uciekam, bo Marylka na mnie czeka. Do widzenia panu.
Pożegnałem sią i o don Carlosie zapomniałem. Pewnej niedzieli pojechałem na spacer do ogrodu zoologicznego. Był upał lipcowy. Szło sią pod drzewami szukając zbawczego cienia. Wszystkie ławki po przeciwnej, nasłonecznionej stronie alei były puste. Nagle w samym słońcu zobaczyłem czyjąś samotną męską postać. Szybko zbliżała się ku mnie. Był to wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu skrojonym nie po naszemu i w słomkowym kapeluszu ze zbyt szeroką czarną wstążką. Wydawał się jeszcze wyższego wzrostu, niż był w rzeczywistości, gdyż buty miał na wysokich obcasach. Gdy mijaliśmy się, zobaczyłem na ciemnej twarzy siwy, krótko przystrzyżony wąsik. Coś mnie tknęło i pomyślałem, czy nie jest to don Carlos. Był to oczywiście on, jak się o tym później przekonałem. Ale co mógł robić w ogrodzie zoologicznym? Mignął mi jeszcze raz między drzewami. Szedł szybko i rozglądał się w prawo i w lewo jak człowiek, który czegoś szuka. Zacierał przy tym ręce jakby marznąc.
Powiedziałem o tym spotkaniu pani Helenie. Tym razem było to na przystanku autobusowym; i tym razem udział w rozmowie wzięła także pani Maryla. Nie widziała jeszcze kufra don Carlosa i jego wieka, i dlatego wciąż jeszcze była powściągliwsza i wynioślejsza.
— Więc spotkał go pan w Zoo? A czy się chwiał na nogach — powiedziała pani Helena.
Domyśliłem się, o co jej szło.
Ach tak? Czy on pije?
— My coś o tym wiemy, nieprawdaż, Marylko?
^ Cóż, kiedy w pobliżu Zoo nie ma nawet szynku — powiedziałem.
— To nic nie znaczy. Na pewno zabrnął tam po pijanemu. Wczoraj przyszedł do naszej wspólnej kuchni z im- brykiem w ręku. Zapytał, czy nie mamy trochę gotowanej wody. Myślałem, że mu chodzi o wrzątek. — No, no —i powiedział -§g zimnej! — Do picia? — Wyszczerzył swe błyszczące zęby i powiada: — Si.
— A po co mu był aż cały imbryk?
— Rozcieńcza spirytus! Sama widziałam. Miał drzwi na wpół uchylone i z przedsionka widać było stół, na którym stały właśnie imbryk, szklanka i butelka spirytusu. Nie wiem, jak to wszystko godzi z ryżem i cynamonem.
Pomyślałem, że się przesłyszałem.
— Z czym? Czy pani powiedziała ryż?
— Tak. Ryż z cynamonem i cukrem. Na mleku. Prawie nic innego nie je. Z rana pije mocną czarną kawę, a po południu gotuje sobie ryż na mleczku. No, proszę.
— Pytał się mnie o adres lekarza — odezwała się nagle pani Maryla.
— Panią?
— Niech pan sobie wyobrazi.
W głosie jej brzmiało trochę niesmaku. Pani Maryla stała do mnie bokiem, i widziałem tylko jej z lekka zadarty profil. W urodzie jej było coś z oleodruku; zbyt biała cera, zbyt różowe policzki, zbyt wiele ufryzowanych loczków. Była co najmniej o dwadzieścia lat młodsza od swej kuzynki, ale tak samo jak ona korpulentna. Miała na sobie pastelowy błękitny sweter, zapinany z przodu na wielkie guziki i też prawdopodobnie kupiony okazyjnie, oraz szeroką wzorzystą spódnicę.
— A czy jest chory?
—: Powiedział tylko, że codziennie o siódmej wieczorem biją go dreszcze. — Zwróciła ku mnie swą twarz. — Nieprzyjemnie mieć chorego sąsiada. Może to jakaś zaraźliwa, tropikalna choroba.
— W istocie, wszystko jest możliwe. Przykra sprawa — westchnęła poczciwa pani Helena na pożegnanie.
Poniekąd przyzwyczajona była do tego, że wszystkie przykre sprawy skupiały się na jej szarej głowie. W ich malutkim, dwuosobowym gospodarstwie odgrywała niewdzięczną rolę gospodyni i służącej. Pani Maryla była tylko łaskawym gościem. Cały dom o tym wiedział i wszyscy w kamienicy o tym mówili. Wiedziałem o tym również. To pani Helena płaciła za czynsz i rachunki za światło, to pani Helena co rano, jeszcze przed śniada-
niem, chodziła po zakupy, to ona gotowała i sprzątała w pokoju — podczas gdy jej młodsza kuzynka leżąc na tapczanie czytała książki. Bo pani Maryla była wielką miłośniczką książek, zwłaszcza poezji. Była nią poniekąd z urzędu. Tytułem swego stanu cywilnego. Była bowiem w oczach niektórych, a nade wszystko w pojęciu własnym, wdową po zapoznanym poecie.
Mąż ją odumarł przed dziesięciu laty, pozostawiwszy jej w spadku cieniutki tomik wierszy pod tytułem Wiosna gdzie indziej, czy coś w tym rodzaju. Właściwie nieboszczyk z zawodu był dziennikarzem, ale pani Maryla nie lubiła o tym wspominać. Zdaniem jej, było to dla pamięci męża krzywdzące. Było coś wzruszającego w tym, do jakiego stopnia była ślepa. Jej się wciąż zdawało, że jest ofiarą zawiści ludzkiej. Tylko tym tłumaczyła sobie brak rozgłosu dookoła własnej osoby. Po śmierci męża wszyscy jego przyjaciele odsunęli się od niej, 1 wraz z tym skończyły się bywania w kołach artystycznych. Nazwisko jej nic nie znaczyło. Po upływie kilku lat roztyła się i znajomi przestali ją poznawać na ulicy. Ale uczucie odwetu żarzyło się w niej jeszcze przez dłuższy czas, pozostawiając na twarzyczce piętno gderliwego niezadowolenia. Drugi raz za mąż, oczywiście, nie wyszła. Znalazła sobie posadę w tym samym biurze, co i pani Helena, i zamieszkała wraz z nią w naszym domu.
Któregoś dnia je odwiedziłem. Otworzyła mi drzwi pani Helena.
— A dobry dzień, dobry dzień.
— Czy?...
Wszedłem do przedsionka i rozejrzałem się; znałem rozkład tego mieszkania, ponieważ był podobny do mieszkania, w którym odnajmowałem pokój. Drzwi na wprost powinny były prowadzić do pokoju don Carlosa. Mieszkał akurat nad moją głową. Na lewo był korytarz, inne pokoje, łazienka i wspólna kuchnia. Na prawo były drzwi do pokoju kuzynek.
Był to wielki narożny pokój o dwóch oknach, na których stały w doniczkach kaktusy. Dwa tapczany przyj
kryte kilimami stały po kątach, nad jednym wisiała oprawna w złoconą ramę karykatura nieboszczyka męża pani Maryli; widocznie to było jej wdowie łoże. Środek pokoju zajmował biedermayerowski stół, z nogami w kształcie liry, oraz kilka foteli i krzeseł. Było tu jasno i przytulnie.
Pani Maryla powoli wstała z tapczanu i odłożyła na bok książkę w żółtej okładce. Wszystko na jej twarzy było jak na oleodruku: wielkie błękitne oczy, nosek, usteczka i ząbki.
— Myśmy dziś nie poszły do kawiarni, zbyt gorąco — powiedziała. — Helenko, przynieś nam kawy.
Pani Helena wyszła do kuchni. Pozostaliśmy na chwilę sami.
— Jakżeż zdrowie sąsiada? — spytałem i wskazałem ścianę, na której wisiała karykatura.
— Co? — spytała takim tonem, jak gdybym popełnił nietakt.
— Czy już znalazł sobie lekarza?
— A, nawet nie wiem — odrzekła obojętnie.
Już więcej ją o to nie pytałem. Zresztą wróciła z kuchni pani Helena, wnosząc na tacy trzy filiżanki przykryte spodeczkami. Przyrządzała kawę w ten powojenny sposób. Kawa przeto była niedobra, z fusami. Zdążyłem zaledwie wypić pół filiżanki, gdy w przedpokoju trzasnęły drzwi.
— Wrócił! — powiedziała szeptem pani Helena i odstawiła filiżankę. — Pan zobaczy, co zaraz będzie.
— A co takiego? — spytałem.
Za ścianą słychać było kroki, potem ktoś przesunął krzesełko.
— Dlaczego tak wszystko słychać? — spytałem.
Twarz pani Heleny spurpurowiała z gniewu.
— Bo zawsze zostawia swoje drzwi otwarte.
— Uspokój się — powiedziała do niej pani Maryla. — Najlepiej czytać. Kiedy czytam, ja nic nie słyszę.
— Nawet tego? — spytała pani Helena i kiwnęła głową w stronę ściany.
Za ścianą nagle rozległy się jakieś melodyjne odgłosy.
Ni to śpiew, ni to pomrukiwanie.
— Śpiewa? — spytałem.
— Samba — odpowiedziała. — Niekiedy mam wrażenie, że mieszkamy na dansingu. To się dziwnie zaczęło i na pewno źle się skończy.
— Ach, dlaczego. Najlepiej nie zwracać na to uwagi — chłodno i cokolwiek opryskliwie powtórzyła pani Maryla.
I żeby zmienić temat rozmowy, spytała mnie, czy dawno byłem w kinie.
Roimowa nie kleiła się. Wróciłem do domu pod wrażeniem, że może pani Helena ma rację. Minęło kilka dni. Siedziałem w swym pokoju, czytając popołudniową gazetę, gdy zadzwoniono trzy razy. Znaczyło to, że ktoś przyszedł do mnie. W istocie za progiem, w klatce schodowej, stała pani Helena. Była trochę zmieniona.
— Czy ma pan ochotę napić się z nami kawy?
— Byłem przecież tak niedawno, proszę pani — odpowiedziałem nieco zaskoczony. — Ale z przyjemnością zaraz przyjdę. Bardzo dziękuję.
Nie ruszyła się z miejsca.
— To ja zaczekam.
To mnie zaskoczyło jeszcze bardziej. Czy miała mi coś do powiedzenia, czy może czuła się żle?
— Ano, to w takim razie już idę — odpowiedziałem i zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Oparła się o poręcz schodów i zamarła z jedną nogą na stopniu.
— Pan nie ma pojęcia, co się stało — wysapała.
— Domyślam się, że znowu coś z don Carlosem — powiedziałem.
Popatrzyła na mnie jakimś dziwnym wzrokiem.
— Żeby to tylko on — powiedziała. — Marylka!
— Pani Maryla? — zawołałem.
— Cicho! — odpowiedziała.
Szliśmy po schodach, co chwila przystając.
—• Marylka zajrzała do jego kufra — powiedziała szeptem.
To nie mówiło mi jeszcze nic, więc czekałem, co będzie dalej.
— Don Carlos wyszedł po papierosy i zostawił swoje drzwi, jak zawsze uchylone — ciągnęła jakby słabnąc pani Helena.
— Pani Maryla weszła do jego pokoju? — spytałem ze zdumieniem.
— Tylko przez próg. Bo zobaczyła, że na stole zamiast spirytusu stoi jego kuferek. Był otwarty. Mówi, że nie mogła się powstrzymać. I do wieka były przyklejone różne zdjęcia.
— Jakie zdjęcia?
— Fotografie. To okropne.
Uśmiechnąłem się.
— A cóż na nich było?
Przystanęła i widziałem, jak jej palce zacisnęły się dookoła poręczy.
— Marylka jest dalekowidzem. Ma doskonały wzrok. Mówi, że od razu zobaczyła, ale nie uwierzyła własnym zmysłom. Zrobiła parę kroków, jak somnambuliczka. Ale, niestety, to była prawda.
— Co prawda?
— No to, co było na fotografiach. Wąż! Olbrzymi czarny wąż z rozwartą paszczą!
Byliśmy już na drugim piętrze. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przyłożyła palec do ust.
— Sza — powiedziała szybkim szeptem — pan nic
o tym nie wie. Dobrze?
Kiwnąłem głową.
— Dobrze.
Weszliśmy do przedpokoju.
Drzwi na wprost były rzeczywiście niedomknięte, ale
w szparze z tego miejsca, gdzie stałem, nic nie było widać, tylko kant stołu.
— A pani Maryla w domu? — spytałem.
— A jakże, a jakże. Parzy kawę — z naciskiem w głosie, niemal z goryczą powiedziała pani Helena.
Było to coś nowego. „Parzy kawę?” — o mato nie
zakrzyknąłem i pokręciłem głową. Byłem przygotowany zobaczyć panią Marylą na kanapie z książką w ręku; zamiast tego spotkaliśmy się z nią w progu; szła do kuchni.
W rękach trzymała jakiś biały długi woreczek — na kształt pończoszki, tylko bez stopy. Przywitała się ze mną — o dziwo, niezwykle wylewnie:
— Dzień dobry panu. Cieszę się, że pana widzę — powiedziała — zaraz poczęstuję wyborną kawą. Zobaczy pan.
— Nie wiedziałem, że pani Maryla lubi gospodarzyć — powiedziałem siadając przy stole na fotelu. Na stole stały już puste filiżanki i jakieś ciasteczka.
— Na razie tylko parzy kawę — powiedziała pani Helena. Była zupełnie czerwona i sapała. — Za parę dni poczęstuje pana kaszką z cynamonem.
— Nie chce pani powiedzieć, że... —; zawołałem.
— A jakże — odsapnęła. — Rozmawia z nim już od kilku dni.
— O czym?
— Abo ja wiem. Czego się można spodziewać po człowieku, który ma fotografie węża u siebie w kufrze. — Wzruszyła grubymi ramionami. — Nie wiem, czy umie pisać i czytać. To mi sią bardzo nie podoba.
— Rozmawiała z nim?
— Tak, parokrotnie, mówiłam przecież panu. Mam wrażenie, że naumyślnie poszła do kuchni, kiedy on tam coś pitrasił. Od tej pory jej nie poznaję. Zresztą na pewno sama panu zaraz opowie. Bo ze mną się tylko kłóci i już przestała się zwierzać. Dlatego pana zaprosiłam.
Drzwi rozwarły się i uczułem aromat świeżo parzone] kawy. Była to niezwykła, podniecająca woń. Mimo woli pociągnąłem nosem. To pani Maryla weszła z dymiącym dzbankiem w rękach.
— Czuje pan, jak pachnie?
— Jak pani to robi? r-1 zawołałem.
— Jak w puszczy. To don Carlos mnie nauczył — odpowiedziała z prostotą. — Z początku się szyje worek,
sypie się do niego mieloną kawę, worek pogrąża się dzbanka i zalewa się wrzątkiem.
— Poznała tego pijaka — powiedziała pani Helena — i zupełnie straciła głowę.
— Don Carlos nie jest pijakiem — odparła pani Maryla. Usiadła w fotelu obok mnie i wypełniła go swą ©sobą szczelnie. Wydało mi się, że miała znacznie więcej loczków niż zwykle.
— A ten czajnik z wodą? — spytała pani Helena.
— Ach, mój Boże, po co mu to wypominasz? Pije po to, żeby się ogrzać. Nie może się przyzwyczaić do naszego klimatu. Poza tym miał bardzo ciężki fach. Bardzo osobliwy. Przypuszczam, że to go zżarło.
„Cóż to był za fach”? — chciałem zapytać, ale powstrzymałem się. Pani Maryla zastygła na chwilę z filiżanką we wzniesionej ręce. Na przegubie jej zauważyłem kilka bransoletek, których przedtem nie nosiła. Tak mi się przynajmniej wydało. Czyżby już więcej dbała • swą powierzchowność? Ważyła w duchu jakieś pytanie.
I — Pan, zdaje się, niedawno był w ogrodzie zoologicznym? — spytała wreszcie od niechcenia.
— Już opowiadałem o tym paniom. Spotkałem tam don Carlosa.
— Nie o to chodzi — odpowiedziała. Przez chwilę wahała się. — A czy tam ładnie?
— Bardzo.
Wypiła łyk kawy.
— A czy są tam żmije?
O mało się nie zakrztusiłem.
— Zdaje się, tylko jeden wąż. Pyton.
Coś w rodzaju czułej zadumy przysłoniło jej wzrok.
— Pyton?
Milczeliśmy. Otrząsnęła się i przysunęła do mnie talerzyk z ciasteczkami.
— Pan nic nie je?
— Dziękuję. Kawa jest taka smaczna.
Obdarzyła mnie uśmiechem.
— Nieprawdaż?
— Wyśmienita!
— A Helenka mnie na złość nie chce jej pić. Woli z fusami. Ja panu jeszcze doleję.
Powoli wyciągnąła ramią i wzięła dzbanek za ucho. Przyglądałem się -jej uważnie; ruchy jej były ociężałe, jakby ospałe.
— To pan powiada, że więcej wężów nie ma? — spytała z żalem. — A czy w kraju w ogóle są?
— Pani chodzi o jadowite?
— Oczywiście.
— Bardzo mało.
Westchnęła z rozczarowaniem:
— Aaa...
Potem popatrzyła na mnie, jakby mnie nie widząc.
— Podobno, kiedy tu grzebano się w gruzach i rumowiskach, znajdowano całe gniazda żmij. Ciekawa jestem, co to były za żmije?
— W każdym razie opowiadano, że były.
— Ciekawa jestem, czy wielkie?
Znowu nieco marzycielska zaduma przysłoniła jej oczy.
— Myślę, że trzeba mieć bardzo mocne palce, żeby utrzymać żmiję w rękach?
— Co za dziwna myśl! — zawołałem.
— Dziwna? Tak. Może dziwna. Przepraszam, że wciąż się o coś pytam, ale co to znaczy, immunizowany?
— Uodporniony. Ktoś może być sztucznie uodporniony na jakąś chorobę.
— Chorobę. Nie, to nie to. Co to znaczy być immunizowany m na żmije. Czy można być w stosunku do nich immunizowanym? — W głosie jej brzmiało zdziwienie, połączone z czymś jeszcze, co trudno było określić.
— Marylko, przestań! Nie mogę tego słuchać! — odezwała się nagle pani Helena; wachlowała się chusteczką i co chwila ocierała sobie kark. — Jak można przy stole, w czasie jedzenia opowiadać o takich wstrętnych rzeczach.
— Kiedyż to wcale nie jest wstrętne. Po prostu w słownictwie nie ma takiego słowa, żeby określić, jakie to jest...
f“5 Odpychające — podpowiedziałem.
— Pan myśli?... — Pokiwała powątpiewająco głową
A może żmije są piękne, tylko istnieje jakaś zasłona, która nie pozwala nam tego odczuć. Opowiadano mi w tych dniach...
Pani Helena gwałtownie poruszyła się na krześle.
— Kto ci to opowiadał? Powiedz głośno. Kto?
— Oczywiście, że powiem. Don Carlos. I co to ciebie obchodzi. Nie ma w tym nic złego. Don Carlos opowiadał, że kiedyś w puszczy tropikalnej rozbili namiot na urwisku nad rzeką. I posłali robotnika z wiadrem po wodę. Nagle słyszą krzyk. Patrzą, nad ścieżką, po której w dół szedł robotnik, zwisa z drzewa nieruchome cielsko kilkumetrowego węża. Robotnik zamiast uciekać, rzucił wiadro i krzycząc szedł jak urzeczony wprost na niego... Nie, nie wydaje mi się, żeby słowa „coś odpychającego” były tu na miejscu. — Pani Maryla znowu popatrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby mnie nie widziała. — Niekiedy myślę, że ja go rozumiem.
Wzdrygnąłem się.
— Kogo?
— Robotnika.
Zamilkła. Była to moja ostatnia z nią rozmowa. Z panią Heleną natomiast zamieniłem jeszcze kilka zdań na odchodnym. Nagle bowiem okazało się, że została bez papierosów.
— Pójdę do budki na rogu — powiedziała, i wyszliśmy z ich mieszkania razem. Oczywiście, papierosy były tylko pretekstem. Chciała pozostać ze mną sam na sam. Była cała w wypiekach. Na schodach ciężko dyszała przy Każdym stąpnięciu.
— Jak się to panu podoba? — spytała.
— Bardzo zajmujące — odrzekłem i roześmiałem się, żeby ją uspokoić.
W istocie westchnęła jakby z ulgą.
— Może ja przesadzam — sapnęła — ale, dalibóg, niedobrze mu patrzy z oczu.
— To z pewnością przesada.
— Tak, ale czy wie pan, jaki byt jego fach?
— Właśnie, właśnie?
— Łapacz żmij — szepnęła.
— Nie wiedziałem nawet, że taki fach istnieje.
— Wyprawiał skórki. Niektóre okazy sprzedawał do ogrodów zoologicznych, niektóre do zakładów, gdzie wyrabiano serum przeciw ukąszeniu żmij. A wie pan, Jak on je łapał?
Powiedziałem, że nie wiem.
— Chodził po trawie z rozwidlonym patykiem w ręku. Przygniatał widełkami żmije do ziemi. Potem pochylał się i gołą ręką chwytał je z tyłu pod paszczę. Brr... Pan rozumie, gołą ręką! Opowiadała mi Maryla, że jedna fotografia w kuferku wyobraża go w tym momencie. W rękach trzyma węża!
— Do wszystkiego się można przyzwyczaić — wyrzekłem.
— Ale kobieta, nie! — odszepnęła z panieńską zgrozą. To mnie uderzyło. Zapomniałem powiedzieć, że pani
Helena była starą panną. Być może dlatego tak bardzo niepokoiło ją zachowanie kuzynki. Powiedziałem ogólnikowo:
— Może ma pani rację.
— No widzi pan — rzekła i pożegnała się.
Widziałem jej otyłą, pulchną postać, w granatowej sukience w groszki, jak niemal kurczowo trzymając się poręczy, zniknęła w dole za zakrętem. Było to również ostatni raz, kiedy z nią rozmawiałem. W nocy bowiem zaszedł wypadek, który zaważył na naszej znajomości...
Od tego wypadku obie kuzynki mnie unikały; zbyt się widać wstydziły. Zresztą unikały wszystkich mieszkańców naszego domu. Chętnie by się przeniosły do innego mieszkania, gdyby miały po temu sposobność. W kamienicy przebąkiwano o tym, że szukają sobie pokoju w innej dzielnicy. Pamiętam dobrze tę noc.
Było to mniej więcej o godzinie wpół do dwunastej; spojrzałem na zegarek gasząc światło. Przewracałem się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Wtem nad moją głową
posłyszałem jakieś szmery. Nastawiłem ucha. W pokoju don Carlosa coś się działo. Z początku były to tylko szmery, potem odgłosy jakby sprzeczki, wreszcie rozległ się łoskot i kobiece krzyknięcie. Myślałem przez chwilę, że sufit nade mną się zawali. „Chyba że kuferek spadł ze stołu” — domyśliłem się. Ale czyj to był krzyk? Wydało mi się, że poznałem głos pani Maryli. Po chwili rozległy się głosy innych sąsiadów. Ale na bardzo krótko. Gdy zapaliłem światło, wszystko już się uspokoiło i ucichło.
Nazajutrz, gdy przechodziłem obok przystanku autobusowego, zobaczyłem koło słupa obie kuzynki. Ku memu zdumieniu obie udały, że mnie nie poznają. Przeszedłem obok i jeszcze raz się obejrzałem. Na szyi pani Maryli zauważyłem coś białego; miała obwiązane gardło, jak człowiek chorujący na anginę.
Trzymałem się z dala od innych lokatorów i nie brałem udziału w plotkach. Ale obiło mi się o uszy, że kompres na gardle pani Maryli był dowodem siły palców don Carlosa. Mieszkał jeszcze przez dłuższy czas w naszym domu i nigdy nic po nim nie można było poznać. Był im- munizowany.
Ma się rozumieć, że upadek w raju odbił się nie tylko na ludzkości, ale też na panujących w przyrodzie stosunkach. Takim zachwianym stanem rzeczy tłumaczy się wiele spraw niejasnych z moralnego punktu widzenia. Chociażby ten wypadek z Bożenką Szwarcewiczówną, który podejmuję się teraz opowiedzieć, aczkolwiek nie mam pewności, że udźwigam to zadanie. Opisać w każdym razie niczego nie potrafię.
Ilekroć bowiem biorę długopis do ręki, doznaję coś w rodzaju skurczu mięśni — dość, że zaciskam go między palcami zbyt mocno. Sprawia to, że już po chwili uczucie drobnej fizycznej niewygody rozprasza moją uwagę: myślę o czymś innym. Dlatego w życiu nie napisałem listu dłuższego niż na pół stroniczki. Przeto też wszystkie moje raporty służbowe odznaczały się lapidarnością, której zazdrościli mi koledzy w pułku, nie przypuszczając, że jest to raczej wynikiem mej ułomności, niż cnoty wojskowej.
Być może inny na moim miejscu nie przyznałby się do tego, powiedziałby po prostu, że „Dłoń moja bardziej nawykła do szabli niż do pióra”. Ale po co? Nie mam zamiaru ani chwalić się, ani wypierać swej prawej ręki, która (zaznaczę przy tej okazji) była kontuzjowana pod Kutnem. Wydawało się to ukoronowaniem wszystkiego. Pamiętam, chwyciłem za mapnik, wyjąłem bloczek i, na oczach czekającego na rozkazy adiutanta, który dopiero co przy- cwałował, zamiast kolejnego do dowódcy meldunku, potrafiłem skreślić na kratkowanym papierze tylko jeden krzyżyk. Nie trzeba być mistykiem, żeby dopatrzeć się w tym jakiejś szczególnej zawziętości losu. Bo i jak to! Te same nieposłuszne przy pisaniu palce zostały nagle od
wybuchu kolejnego pocisku doszczętnie sparaliżowane Wszystko na te palce! Pamiętam, że ogarnęła mnie g}u, pia wściekłość na myśl, że adiutant generała może opacznie zrozumieć drżenie mej ręki. W istocie wydało mi sie że zmrużył jedno oko, z wyrazem zaciekawienia patrząc na krzyżyk, który nabazgrałem na bloczku. Warknąłem ochryple:
— Podporuczniku Hopsyński!
— Tak jest, panie pułkowniku!
—: Pan będzie łaskaw stanąć na baczność.
Wyprężył się jak struna, ale jedno oko wciąż miał przymrużone. To mnie zirytowało do ostatnich granic. Cała rzecz polegała na tym, że ja też nie bardzo się jeszcze orientowałem, co się stało z moją prawicą. Tyle było przeróżnych wybuchów wokoło, że nie zauważyłem, który spowodował moją kontuzję. Z początku wcale się jej nie domyśliłem. Pomyślałem natomiast, że może porucznik w istocie ma rację. Bo kiedy ponownie z furią porwałem za mapnik i, oparłszy o niego bloczek, wyciągnąłem rękę z ołówkiem, przekonałem się, że ręka mi się trzęsie zupełnie tak samo jak u człowieka, który się czegoś przestraszył. Przypatrywałem się jej ze zdziwieniem nie mniejszym niż porucznikowskie i z mieszanymi uczuciami antypatii i współczucia dla samego siebie. Mniemam jednak, że byłem dobrym oficerem i uczucie antypatii za- górowało. Pierwsza moja myśl była, że trzeba natychmiast samego siebie ukarać. Ale bitwa toczyła się coraz zajadlej i nie było do stracenia ani chwili cennego czasu, zwłaszcza na dokonanie jakiegoś sądu doraźnego nad swoją osobą. Mimo wszystko lepszy był żywy tchórz pełniący do końca swe funkcje, od pułkownika, który skończył samobójstwem. To było jasne. Ale jak się przymusić do pełnienia funkcji? Palce moje drżały i zamiast napisać „Pancerna kolumna wroga zatacza...”, potrafiłem skreślić tylko drugi krzyżyk. Pytam się teraz, dlaczego nie kółko? Czy sam ten pomysł losu, żeby zmuszać kogoś pod obstrzałem artyleryjskim do rysowania krzyżyków, nie miał w sobie czegoś diabolicznego? Gra przyrody, nieprawdaż?
Bałem się spojrzeć na porucznika. Wiedziałem, że twarz jego wyraża niesmak, a oko miało taki wyraz, jak gdyby mówiło „Aha!” Różne myśli przeszły mi przez głowę. Żadna nie podsuwała wyjścia. Wszystko to, proszę mi wierzyć, odbywało się w zawrotnym tempie. Był wymarzony wrześniowy poranek, szafirowe niebo bez chmurki, jednym słowem: przeklęta Hitlerwetter. Pamiętam, kula z cyknięciem strąciła listek klonu, pod którym staliśmy. Ale nie zdążył jeszcze opaść, gdy coś mnie natchnęło. Pomyślałem o sobie „Kanalio! skoro jesteś tchórzem, trzeba cię upić!” Odkorkowałem połową flaszkę i pociągnąłem dwa łyki koniaku, nie spuszczając wzroku z porucznika. Wciąż stał wyprężony na baczność, ale nozdrza mu się nagle poruszyły: węszył alkohol i domyślił się, na co mi był potrzebny! Chłopięca twarz jego była pełna takiego obrzydzenia, że o mało się nie zakrztusi- łem. Najgorsze, że na to nie było rady i całkowicie to jego obrzydzenie do mnie samego podzielałem.
Rozległy się cykania, i wysoka seria z cekaemu przecięła powietrze nad naszymi rogatywkami, obsypując je chmarą tych samych klonowych listków. Tułów adiutanta pozostawał nieruchomy, ale głowę porucznik odruchowo wciągnął w ramiona. Mimo całego pośpiechu, uczułem satysfakcję z tego powodu. Smarkacz, ważył się mrużyć oko do mnie wówczas, gdy sam kucał przy gwiździe byle jakiej kuli! Zbeształem go od nurków. Spiekł raka i zastygł z podniesionym czołem. Sapiąc ze wściekłości, chwyciłem znów ołówek do ręki po to, by zaraz się przekonać, że palce podrygują mi każdy z osobna, niczym kukiełki w teatrzyku dla dzieci. Koniak zawiódł, nie dodał mi kurażu. Pozostawałem tchórzem. Nie mogłem po prostu patrzeć na to, co się ze mną dzieje. Na szczęście jeszcze jeden klonowy liść, wirując z wolna, opadł mi na rękę, przysłaniając kompromitujące palce.
Kiedy w niewoli opowiadałem o tym współjeńcom — ten ostatni szczegół nad wyraz zafrapował mego kanadyjskiego kolegę, brygadiera Strzelców Quebeckich, Jana Jakuba Commenta. Trzeba wiedzieć, że liść klonu jest em-
7 — Warianty
blematem Kanady i widniał wszędzie, gdzie powiewały chorągwie sprzymierzonej Armii Kanadyjskiej. Poza tynj jesień w Kanadzie, właśnie z powodu tych narodowych można powiedzieć drzew, jest niezwykła. Po prostu razi oczy. Klony tam nie żółkną tak jak u nas, ale mienią się wszelkimi odcieniami jesiennych kolorów, których gama na skutek ostrzejszego klimatu jest niewymownie bogatsza od naszej. Niektóre klony różowieją niewinnie, inne płoną pomarańczowym płomieniem, a jeszcze trzecie są ni stąd ni zowąd nawet liliowe, co przystałoby raczej bzom. Od września do listopada wzgórza Quebecu przypominają lekkomyślny bucharski dywan. Brygadier Jean Jacques Comment zdjął okulary, żeby niby to przetrzeć szkła, co pozwoliło mu przymknąć zwilgotniałe oczy. Miał w sercu szczyptę sentymentalności, której zwykł był się wstydzić u siebie w Prowincji, gdzie niestety trzeba było stale walczyć z terrorem Rządu Federalnego, z przeklętymi Anglikami — les salles Anglais! — i gdzie wciąż panoszyły się narzucone z zewnątrz zasady anglosaskie, na przykład self-controlu, czyli ciągłego panowania nad sobą. W tych warunkach nie dziw, że przyzwyczaił się ukrywać ciepłą francuską łezkę, która kręciła mu się niekiedy w oku. Zwłaszcza w tej chwili, gdy być może przyszło mu do głowy wspomnienie typowej, a dla niego swojskiej uroczystości jesiennej, też związanej z klonami, a którą po polsku chciałoby się nazwać kanadyjskim Świętem Klonobrania. Zbierało się oczywiście nie klony, ale ich żywicę, bursztynowy sok sączący się z nadciętych pni, mający w sobie słodycz miodu. Tym przepysznym syropem — sirop d’érables — polewano bliny, tak zwane crêpes, które na pierwsze śniadanie pałaszowali wszyscy, począwszy od premiera Quebecu, a skończywszy na drwalach w głębi niedostępnych lasów, pełnych komarów. Na Boże Narodzenie brygadier otrzymał z domu paczkę, zawierającą blsszónk^ tCgo klonowego nektaru, którym nas częstował, wywołując w polskich podniebieniach uczucie jakby zaskoczenia — oprócz słodyczy, sok posiada także
pówną goryczkę. Pamiętam, że major Kwas nie mógł się powstrzymać i splunął za siebie.
„Tfy! — powiedział po polsku — paskudztwo! Czy też u nas przyszłoby komuś do głowy zajadać się żywicą?!” Zaraz się jednak opanował i przetłumaczył to, co powiedział, na uprzejmy francuski: delisju, mersi boku. Ale trzeba wiedzieć, że major Kwas był w obozie znanym, zażartym szowinistą, i nic mu nie smakowało, co nie polskie. Moje losy potoczyły się inaczej niż jego i miałem potem możność przyzwyczaić się nie tylko do syropu. Nawiasem mówiąc, blaszankę po syropie wykorzystaliśmy jako wiadro do wynoszenia ziemi przy kolejnym podkopie.
— Klonowe liście! — wołał rozczulony brygadier, słuchając mego opowiadania. — Pan tak o nich opowiada, jak gdyby był prawdziwym Kanadyjczykiem, un vrai Canadien français!
Odparłem, że jest to tylko zbiegiem okoliczności lub raczej zasługą jego własnych patriotycznych kojarzeń. Mojej w tym woli nie było, że w czasie bitwy o Kutno staliśmy z adiutantem Hopsyńskim akurat pod klonem, którego koronę już obstrzelano z liści doszczętnie, tak że sterczały w niebo same kilkuty gałęzi. Listek na mej drżącej ręce podrygiwał. Mnie osobiście przypominał nie Kanadę oczywiście, (która mnie przed wojną nie interesowała), ale na swój sposób listek figowy, przysłaniający haniebną słabość. Zacisnąwszy zęby, próbowałem pisać. Ale kiedy wiatr obnażył mi rękę — okazało się, że narysowałem na bloczku jeszcze jeden krzyżyk. Zapewniam was i poprzysiąc mogę w kościele, że nic nie blaguję. Słyszałem, jak gołowąsy porucznik aż westchnął z przejęcia. Teraz widocznie pomyślał sobie co innego. Był chyba pod wrażeniem, że ma do czynienia z obłąkańcem. Nie z normalnym dowódcą pułku, lecz z nerwowcem, który pod wpływem bitewnego szoku zaczął cierpieć na manię religiosa. Niestety, dla mnie krzyżyki miały jeszcze bardziej denerwującą wymowę. Wciąż myślałem, że muszę skończyć samobójstwem i każdy wynikły spod mego
ołówka krzyżyk rozumiałem jak przykrą aluzję | napomnienie.
W tym miejscu mego opowiadania brygadier zazwyczaj poprawiał wiśniowy ber.et i mocno klepał mnie po kolanie. Patrzył na baraki, zasieki z drutu kolczastego, na rozpościerającą się na dole protestancką dolinę i znowu oczy jego zachodziły mgiełką. W wyobraźni przesunął mu się z pewnością całkiem inny obraz — upstrzony czubkami dzwonnic, z błyszczącymi na nich krzyżami. W Quebecu nie można się poruszyć, żeby nie zawadzić
o krzyż lub statuę jakiegoś świętego.
Nie znaczy to, żeby było tam specjalnie dużo cmentarzy lub że panuje tam większa śmiertelność. Broń Boże! Po prostu Męka Pańska i posągi apostołów, męczenników i ojców Kościoła zlały się z samym tamecznym krajobrazem w jedną, chwalącą Boga całość. Święci ci stali szpalerami wzdłuż wyasfaltowanych dróg i w różnych pozach przyglądali się przejeżdżającym automobilistom, tak do nich nawykłym, że przeważnie orientujących się w zakrętach szosy nie po napisach drogowych, lecz według tego lub innego świętego. Oto stoi z podniesioną ręką św. Eustachy, co oznacza, że zaraz będzie zakręt na prawo; a oto wznosi oczy do góry św. Hipolit, co wskazuje, że odtąd nie wolno jechać z większą szybkością niż 60 mil na godzinę. W parkach miejskich za każdym krzakiem bieleją gipsowe kobiece postacie, o złożonych do modlitwy dłoniach, z aureolą przytwierdzoną do głowy. Koło ogrodu zoologicznego oczywiście widnieje ubogi braciszek z Asyżu, a za drzewami na prawo strzeże wejścia do pobliskiej kliniki stomatologicznej św. Apolonia, z twarzą nieco cierpiącą i z uśmiechem jakby ostrzegawczym. Co do ulic, to — proszę was — Kraków jest po prostu zerem w porównaniu do ulic tamtejszych miast. W metropoli- tańskim Montrealu zabrakło świętych w kalendarzu dla nazw awenid, przecznic i zaułków — toteż można spotkać tabliczki z napisem: Layoli Wschód i Layoli Zachód, oraz awenida św. Jana Ewangelisty I i św. Jana Ewangelisty
II, co na pierwszy rzut oka wydawało się nawet przesadne.
Brygadier Comment był przykładnym synem swej Pro wincji, gorliwym katolikiem, siostrzeńcem proboszcza w Saint Sauveur, kuzynem prałata. W licznej — bo liczącej przeszło trzystu członków — rodzinie Commentów roiło się od sutann i habitów. To, że rysowałem pod Kutnem krzyżyki, nie zamąciło mu wiary. Tchenatohova wysylabizował pobożnie. To przecież powinno było panu dodać otuchy, drogi panie pułkowniku, mon cher colonel!”
Można być tej samej wiary, ale różnić się po trochu od siebie w zależności od folkloru i klimatu, i chociaż przed wojną pułk mój w istocie stacjonował pod Jasną Górą, do czego pił brygadier, byłem bardziej od niego skłonny do zabobonów.
— Obawiam się — powiedziałem do niego innym razem — że walcząc po stronie Dobra, jesteśmy po złej stronie barykady. To znaczy, chcę powiedzieć, po słabszej. Zwłaszcza od czasu upadku w raju.
Rozmowie naszej przysłuchiwali się oficerowie, i major Kwas zapytał, zaczepnie się marszcząc:
— Czy pan pułkownik, mówiąc o barykadzie, ma na myśli aliantów i hitlerowców?
— Hitler to pół biedy — odpowiedział za mnie brygadier. — Ale gdyby panowie wiedzieli, co to Anglicy!
— Nie mówiłem o wojnie — odparłem. — Mówiłem
o życiu codziennym. Na każdym kroku napotykamy dowody, że istnieje w przyrodzie jakaś ciemna kpina, być może prawieczna, która zawsze wszystko psuje.
— Na przykład?
Nic jakoś nie przyszło mi do głowy, a że wypadek z Bożenką jeszcze wówczas nie zdarzył się, nie znalazłem niczego jaskrawszego na poparcie mych słów. Po prostu mnie zagadano. Tylko brygadierowi twarz nagle drgnęła.
— Tiens! vous m’avez troubler — powiedział półgłosem. — Może coś w tym jest. Może rzeczywiście jakaś prawieczna kpina istnieje. Ciekawe tylko, dlaczego ma cechy angielskiego humoru?
Nie zapytał się nawet, jak się skończyła sprawa mych palców pod Kutnem. Natomiast wszyscy w polskim baraku wiedzieli, że podporucznik Hopsyński wreszcie domyślił się, o co szło, i pocwałował z powrotem do sztabu z moim ustnym raportem o posuwającej się na prawym skrzydle kolumnie tanków i meldując od siebie
o kontuzji pułkownika ułanów poznańskich Faustyna Pe- reszczenko. Bo tak się nazywam.
W obozie jeszcze przez dłuższy czas nosiłem rękę na temblaku. Ma się rozumieć, pisać zupełnie nie mogłem, do czego zmierzam od początku. Bo z wymienionych powodów źle władam piórem w dosłownym znaczeniu, i ręka od czasu do czasu do tej pory płata mi figle. To wszystko więc, co opowiadam teraz, opowiadam do magnetofonu.
O Bożence Szwarcewiczównie w obozie nie wiedziałem nawet, że istnieje. Zaprzyjaźniła się z moją żoną dopiero po wyzwoleniu. Była młodsza od niej o kilkanaście lat i moja Zosia odnosiła się do niej jak do dziecka. To, co się z nią stało, stało się na moich oczach w pewnym przymorskim wczasowisku, które nazwę Zaciszem. Nie chcę bowiem narazić się ojcom miasta opisem niektórych stosunków. Niech więc będzie to jakieś nieznane Zacisze Morskie. W zeszłym roku spędziłem tam trzy tygodnie. Byłem sam. Bożenka zjechała również i zamieszkała na drugim końcu wioski, w domu, który nie wiem dlaczego nazywał się „Grzebień”. Może szło o grzebień fali. Piłem pół czarnej w kawiarence położonej nad samym morzem, przy ulicy mającej właściwie tylko jedną stronę, gdyż zamiast drugiej była plaża. Nagle pośpiesznie weszła Bożenka, dwudziestoparoletnie stworzonko o włosach ciemniejszych od sadzy i o twarzy, ramionach i nogach trochę jakby sadzą przyprószonych — do takiego stopnia była opalona.
Nie zauważyła mnie i przeszła obok do drzwi, na których widniało zielone kółko oraz wisząca na ukos karteczka z napisem: „remont.” Przepraszam za ten ludzki szczegół. Położyła dłoń na klamce i pociągnęła za nią.
Natychmiast w powstałej szparze coś przeraźliwie zagdakało i zatrzepotało. Bożenka co prędzej przymknęła drzwi i zaskoczona szarpnęła się do tyłu. Wtedy dopiero włożyła okulary i przeczytała napis na karteczce.
„Oj!” — słyszałem, jak powiedziała. Rozejrzała się i z tym samym pośpiechem podeszła do sąsiedniego stolika; usiadła i zaczęła szybko przebierać nogami. Pomyślałem, że jest w doskonałym humorze i wystukuje obcasikami do taktu twista, który rozbrzmiewał z głośnika i właśnie wchodził w modę. Chciałem do niej pomachać ręką, ale nie patrzyła na mnie. Zresztą po chwili wstała, jakby się nagle na coś zdecydowawszy, i znowu rezolutnie pociągnęła za klamkę. Być może zamierzała zbadać, co to za drzwiami tak dziwnie trzepotało. Tym razem szpara poszerzyła się powoli i Bożenka ostrożnie wyciągnęła szyję, zaglądając do środka. Potem cofnęła się ze zdumieniem, a na salę przez uchylone drzwi weszła kura.
Nie znam się na tym, ale przypuszczam, że była mieszanej rasy, bo na głowie miała szary czubek, podczas gdy resztę jej ciała pokrywały białe pióra o cytrynowym, wręcz kanarkowym odcieniu. Wyglądała nieszczęśliwie
i w jej oczkach widniał strach. Za nią wlókł się sznurek, przywiązany do jednej łapki. Bożenka popatrzyła na nią, rozchyliwszy wargi. Kura zatrzymała się koło jej nóg, przechyliła główkę na bok i parę razy dziobnęła powietrze. Bożenka cofnęła się i usiadła z powrotem na krześle. Kura i wdzięcznością podreptała za nią i z uporem zaczęła się czemuś przyglądać na jej łydce. Nie przymykając ust, Bożenka spojrzała tedy na zielone kółko na drzwiach, potem wzrok zatrzymała na kurze, żeby zaraz z powrotem spojrzeć na drzwi. Co ta kura, tam za tymi drzwiami, robiła? Czy miało to coś wspólnego z remontem? Wyznam, że i mnie to się wydało nieoczekiwane.
— A pójdziesz! — syknęła Bożenka.
Kura posłusznie oddaliła się i, podkurczywszy jedną łapkę, stanęła pod pobliskim stolikiem. Natomiast Bożenka znowu zaczęła postukiwać obcasikami, obracając tam
i nazad podeszwą, jak przy twiście, chociaż melodia obec
nie była powolna, do której to nerwowe jazzowe froterowanie podłogi nie pasowało. W pewnej chwili zmarszczyła się i po opalonej twarzyczce przeszedł parokrotny tik. Nie, nie była w doskonałym nastroju — była wyraźnie zatrwożona. Ale wtem coś widocznie bardzo dobrego przyszło jej do głowy, bo na wymalowanych bladolilio- wych wargach mignął uśmiech ulgi. Wstrząsnęła włosami i przeszła obok. Tym razem mnie zauważyła.
Nie ucieszyła się jednak. Prawdopodobnie się gdzieś śpieszyła. Niecierpliwie podsunęła mi rękę do pocałunku. To tylko wzmogło we mnie opiekuńcze uczucia, jakie do niej żywiłem. Poza tym, mimo że się starzeję, nie zaprzestałem być w stosunku do pań tym samym, jakim byłem, gdy nosiłem mundur. Poprawiłem wąsika, co bynajmniej nie uważam za gest banalny i co śmieszyć może tylko głupków, szargających dawniejsze obyczaje. Zresztą nie boję się tego. Mam w całej swej postawie coś, co zniechęca otoczenie do niestosownych uwag. Wnikliwie spojrzałem w oczy Bożence i zapytałem, czy nie ma mi nic do powiedzenia.
— Ja? — spytała, i wydała mi się nad wyraz roztargniona. — Właśnie wracam do domu.
— Ja też wychodzę.
Znowu leciutki uśmiech ulgi zajaśniał na jej wargach.
— Świetnie — powiedziała. — To chodźmy.
Wtem coś się stało, bo zrobiwszy dwa kroki ku drzwiom, nagle usiadła na krzesełku przy innym stoliku.
— Przepraszam? — powiedziałem. (Mam takie przyzwyczajenie, że ilekroć jestem zdziwiony, zawsze przepraszam).
— Może lepiej posiedzimy — odrzekła.
— Że jak?
— Wolę tu — odpowiedziała.
Coś w tym wszystkim wydawało mi się niejasne.
— Że jak? Przepraszam? Woli pani siedzieć przy tym stoliku niż przy tamtym?
Siedzieliśmy tuż przy rozwartych drzwiach, bardzo nie
wygodnie, na krzesełkach odsuniętych od stolika, tyłem do wejścia i widoku na morze.
— A dlaczego by nie? — odparła siląc się na naturalność. — Stąd ładniej widać.
Przed nami w głębi widniała bufetowa lada z butelkami krajowego wina. Co było ładniej widać? To jej samej wydało się niezrozumiałe. Dolna warga jej opadła, jak wtedy gdy patrzyła na kurę.
— Aha! — połapała się. — Co ja mówię!
Odwróciła się bokiem, szukając oczami morza, które
wszak wciąż znajdowało się za naszymi plecami. Wreszcie w tym się zorientowała i wskazała kciukiem za siebie.
— Chcę powiedzieć, że już mi obrzydły te morskie widoki! — i spojrzała na mnie złym wzrokiem.
— Doprawdy? — spytałem, czując, jak mi się brwi uniosły do góry. — A dlaczego?
Znowu tik poruszył jej policzkiem, ale zaraz znikł, i Bożenka roześmiała się nieco sztucznie. Oparłszy się łokciem o stolik, przybrała pozę światowej damy, podejmującej kogoś towarzyską rozmową.
—: Ach — odpowiedziała zdawkowo. — Woda i •woda. Wciąż tylko woda. Co to jest woda?
— Co to jest woda? — powtórzyłem zgubiony. Bądź co bądź nigdy jeszcze z takim pytaniem się nie spotkałem.
Spod jej rzęs strzeliła we mnie iskierka nienawiści. Czy wiedziała, co mówi? Zdawało się, że zabrnęła w tę wodę i nie umie z niej wybrnąć.
— Ach tak! — dorzuciła nonszalancko. — Woda. Szara. Albo błękitna. I wciąż te fale. Wciąż.
Miało to już więcej sensu, ale mimo wszystko ta awersja do wody wydała mi się niepokojąca. I dlaczego narzeka na fale? Co jej woda zrobiła? Potem dowiedziałem się z podziwem, że miało to w jej podświadomości swe zdumiewające wytłumaczenie.
— Przestała się pani kąpać? — spytałem. — Za zimno?
— Czy za zimno? — powtórzyła. — Albo ja wiem? — , Twarz jej wciąż wyrażała chęć konwersacji. Pamiętała,
jak należy się zachować w towarzystwie. — Co jest w ogóle zimno? — spytała z rozczarowaniem w głosie. •— No niech pan powie?
Chrząknąłem, bo nie wiedziałem dokładnie, z jakiego punktu widzenia do zimna podchodzi. Czy to nie było dziwne?
— Ma pan rację! — otrząsnęła się. — Jest tu nieprzy- tulnie. Chodźmy stąd! — powiedziała wstając.
— Przepraszam? — powiedziałem. — Przecież dopiero co usiedliśmy? — Ale z brwiami wzniesionymi wysoko poszedłem za nią.
Wyszliśmy na ulicę i skręciliśmy na prawo w kierunku jej domu, odległego co najmniej o kilometr.
— Uff — odetchnęła. — Jak tu jednak przyjemnie nad morzem!... ,
Szła coraz szybciej. I wtem przystanęła tak raptownie, jak by natknęła się na ścianę.
— To nie ma sensu — szepnęła.
Znowu przeprosiłem. Przerwała mi bowiem w samym środku, kiedy streszczałem jej list mojej żony, w którym opisywała letnie pustki w Warszawie: wszystko można było kupić w sklepach bez kolejki.
— Przepraszam? — powtórzyłem. — Dlaczego pani mówi, że to nie ma sensu? A czy kolejki mają sens? Jaki?
— Bo ja tam nie pójdę! — szepnęła ze złością.
— Do domu?
Poruszyła ręką, jak gdyby chcąc się od czegoś opędzić. A może od kogoś. Może ode mnie.
Staliśmy na chodniku, ramię w ramię, niemal że z gotowymi do następnego kroku nogami, przypominając tym film, którego taśma się urwała. Robiło to szczególnie dziwne wrażenie, bo tło, na którym zastygliśmy, nie przestawało się poruszać. Na plaży chudy goły jegomość o wystającym brzuchu bawił się w piłkę z półnagą kobietą, którą objąć zdołałoby tylko dwóch mężczyzn naraz. Mętna lodowata fala raz po raz dobiegała ich nóg, powodując wizgi. Niebo też było w ciągłym ruchu. Górna warstwa czarnych chmur poruszała się z prawej na le-
wo, podczas gdy pod nią, dolna — składająca się z przezroczystych burych mgieł — szybko sunęła z lewej na prawo. W ten sposób bez sensu się mijały. Na żerdzi łopotała żółta flaga, dowodząc dobrej pogody i kłamiąc nam w oczy. Wiatr świstał. Kolorowa sukienka, z namalowanymi na niej filiżankami i czajnikami, przylepiła się do ud i piersi Bożenki, wydymając się z tyłu. Po drugiej stronie chodnika widniały wśród żywopłotów mury dom- ków, w których nie mieszkał nikt z jej znajomych. Nikt z bliskich. Dowiedziałem się później, że z rozpaczą to sobie wówczas uświadomiła. Ja dla niej nie wchodziłem w rachubę. Nienawidziła mnie. Być może nienawidziła wszystkich mężczyzn.
To, co powiedziała przy tym, nie trzymało się kupy.
— Po tych piachach? — wyrzekała, patrząc w dal, gdzie urywał się chodnik i zaczynała się piaszczysta ścieżka. — Lepiej do „Pomorzanki!” Do „Pomorzanki!”...
Tak nazywała się inna kawiarnia, znajdująca się w przeciwnym kierunku, czyli akurat za nami.
— Przecież pani szła do domu? — zawołałem.
I— Do domu, nie!
Zawróciła na pięcie i poszła i powrotem. Oburącz trzymała torebkę, coś na kształt koszyczka z pokrywką, którą wciąż odmykała i przymykała. W tej chwili gwizdnęła lokomotywa — pośpieszny z Warszawy — który proszę was zazwyczaj przychodził o dziewiątej, a dziś się spóźnił
o przeszło godzinę. Wiatr podarł ten gwizd w strzępy. Teraz sukienka przylgnęła do Bożenki z tyłu i powiewała przed jej nogami.
— Czy nic pani przede mną nie ukrywa? — spytałem. — Nie chce pani do domu, jak gdyby czekało tam na panią coś przykrego?
Wydało mi się, że się ucieszyła.
— Ach tak — wyrzekła. — Właśnie!
To było jakieś niekonsekwentne.
— Przepraszam? Czy pani się z tego cieszy? Właściwie, jak to?
Wsunęła mi dłoń pod pachę.
— Chodźmy prędzej! — zawołała.
Nie lubię szybko chodzić, w stosunku do chodzenia ma opór starego kawalerzysty. Przeszkadza mi uczucie, |g| mam niewidzialne siodło między nogami, zanadto szeroko je przeto rozstawiam. Ale w tej chwili przeniosłem się p0 chodniku kilka metrów do przodu tak szybko, jak gdybym miał pod sobą moją wysłużoną pułkową Czubatkę
I cóż się stało! Znów stanęła jak wryta. Zrobiła kilka ruchów, jakby balansując nad przepaścią.
Chodniki w Zaciszu co prawda były cokolwiek spraca wane, i tam i ówdzie płyty sterczały bokiem, więc można było z nich się obsunąć. Ale tej płycie, na której ak rat się zatrzymała, niczego nie brakowało. Dlaczego wi balansowała? Proszę was, uczułem, jak brwi utknęły j na środku czoła i tam już pozostały aż do wyjaśnieni całej sprawy. Musiałem mieć bardzo zdziwioną min która rzucała się w oczy, bo kiedy szedłem do „Grz' bienia”, napotykani przechodnie oglądali się za mną. Ale
0 tym opowiem w swoim czasie.
Więc, proszę was, znowu udawaliśmy fotograficzne zdj.
cie dokonane w ruchu. Znajdowaliśmy się z powrote: koło kawiarenki, skąd wyszliśmy przed paroma minutami. Przez drzwi słychać było radio, a na progu stała na sza znajoma biała kura z szarym czubkiem na głowie Ktoś w radio śpiewał „Ludzie, ludzie, jak ten czas leci!...”, a kura patrzyła na nas, jakby rozumiejąc te słow
1 witając nas jak starych znajomych. Nie wiedziałem, cz go od nas chce, ale w oczach jej był nie tylko strach, ał
i nadzieja.
Bożenka zauważyła ją pierwsza.
— Po co ona mi o tym przypomina! — zakrzyknęła.
— O czym? — Wydała mi się na wpół przytomna.
Jako były oficer dyplomowany jestem przyzwyczajony
do obcowania raczej z żołnierzami niż z nerwowymi niewiastami. Nie rozumiałem naprawdę nic. Bo, proszę sobie wyobrazić, postać Bożenki znowu się rozluźniła, jakby na rozkaz „spocznij!” i po twarzy jej rozlał się błogi spokój.
— Chodźmy! — powiedziała, i poszliśmy dalej.
Z trudem ochłonąłem. Ale słowa jej brzmiały już dla mego ucha fałszywie. Wciąż robiła podejrzane pauzy.
Czy nagle brakło jej tchu? Czy szukała wykrętów?
— Ach, pan się dziwi na pewno — mówiła idąc — ale to wszystko przez Włodka. — Pauza. — Pan wie, że on mieszka w „Grzebieniu”. Czeka na mnie teraz i to jest takie przykre. — Przerwa i westchnienie. — Nie mogę panu wszystkiego opowiedzieć, ale nie chcę go w domu zobaczyć! — Zaczerpnęła oddechu. — Wolę spotkać w „Pomorzance”. Dlatego jestem trochę poddenerwowa- na. — Znów urwała. — Pan wie, jacy są teraz młodzi ludzie. Chuligani!
Wydało mi się to krzywdzące, bo Włodek, o którym mówiła, nic w sobie z chuligana nie miał. Był statecznym młodym ortopedą i wiedziałem, że poważnie starał się
o jej względy. Raczej bez powodzenia, chociaż nieraz widywano ich razem. Skąd więc chuliganie?
Do „Pomorzanki” było znacznie bliżej, oczywiście, niż do „Grzebienia”. Była to drewniana szopka, coś w rodzaju kiosku z werandą i parasolami. Znajdowała się na piaszczystym wzniesieniu, skąd widać było jeszcze lepiej ołowiane morze, oddzielone od ołowianego nieba kreską horyzontu, na którym nic się nie działo. Do „Pomorzanki” prowadziły drewniane schodki, po których weszliśmy bez żadnych zdarzeń.
— Niech pan tu poczeka, zobaczę, czy nie ma wolnego stolika w środku — i Bożenka zniknęła w drzwiach. Przeczucie czegoś niedobrego mnie ogarnęło.
Przeżywałem podobne stany, kiedy w oflagu nie udał nam się trzeci podkop. Pamiętam, nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Ja osobiście, z powodu ręki, w pracach udziału nie brałem, wiedziałem jednak, że podkop posunął się już daleko za mury fortecy. Wszyscy się cieszyli, a ja czułem się tak, jak gdyby w klatce piersiowej ktoś odkurzał mi serce elektroluksem. Z naszego okna widać było łąkę i kępę krzaków na dole, do których podkop prowadził. Po łące szła krowa. Szła, i mnie ssa-
jo w sercu. Myślałem, dlaczego? Może tęsknota za wsią rodzinną? Ale byłoby to raczej niepodobne do mnie, bo nie pochodzę z byłych ziemian i całe życie spędziłem w miejskich garnizonach. Może chciałem krowiego mleka? Kto wie? — pomyślałem zdziwiony, bo nigdy przedtem mleka mi się nie chciało i byłem nieobyty z podobnym uczuciem. Próbowałem przypomnieć sobie wszystko, co mi o nim było wiadomo. Niestety, byłem na mylnej drodze. Mleko stanowiło tylko odnogę moich, poza tym słusznych przeczuć. Krowa doszła do krzaków i raptem zapadła się przednimi nogami w ziemię po brzuch. Zaczęła ryczeć, donosząc szkopom o naszej próbie ucieczki
i o miejscu, gdzie podkop się znajdował.
Więc Bożenka zniknęła w kiosku, a mnie w podobny sposób ssało w sercu. „O nie! — pomyślałem. — Nie opuszczę cię w takiej chwili!” — i wszedłem za nią. Żaden Włodek nie mógł mnie uspokoić.
Postępowanie Bożenki pozostawało zagadką. Po wejściu do kiosku nie zainteresowała się stolikami, lecz wbiła wzrok w ścianę naprzeciwko.
— Co to ma znaczyć? — wyszeptała.
— Co?
’— Wydało mi się, że tam były drzwi.
— Jakie drzwi?
W kiosku nie było żadnych, z wyjątkiem wejścia. Na całą szerokość ściany biegły półki, zastawione chłodzącymi napojami, a w kącie, koło schylonej kobiety w czarnym kitlu, stała bania ze śmietankowymi lodami.
— Nic... — odrzekła Bożenka głucho. — Myślałam, że Włodek wejdzie przez inne drzwi.
— A czy jest gdzieś w pobliżu? Przścież czeka na panią w domu!
— Ach, czy ja wiem! Zaraz sprawdzę, czy go tu nie było!
Podeszła do kobiety w czarnym kitlu, i pomyślałem sobie przy tej okazji, że nasze kelnerki wyglądają, jak gdyby nosiły po kimś żałobę. Zapytała ją o coś cicho.
Żałobnie wyglądająca kobieta — nie miała nawet białego fartuszka — pokręciła głową i rozłożyła ręce.
Bożenka wróciła do mnie z twarzą zupełnie zbulwersowaną.
— Jeszcze go nie było...
— To może poczekam tu z panią, aż przyjdzie — powiedziałem, podsuwając jej krzesełko.
Podobnie jak w poruczniku Hopsyńskim (mówię o tym bez drwiny), umocniło się we mnie wrażenie, że rozmawiam z kimś niespełna rozumu. Ale niestety, miałem większe niż porucznik podstawy do obaw. Pamiętałem dobrze, że w rodzinie Szwarcewiczów był wypadek paranoi.
Takiego błędnego spojrzenia, jakie Bożenka miała w tej chwili, nie widziałem w życiu, chociaż raz kiedyś siedziałem w poczekalni zakładu dla obłąkanych, w związku właśnie z jej chorym na paranoję stryjem. Nie wiem, czy mam to opowiedzieć teraz, czy jeszcze poczekać. Może lepiej jednak nie przerywać opowiadania. Patrząc w próżnię szeroko rozwartymi, nie mrugającymi oczami, usiadła na wskazanym krzesełku, ale kiedy zaproponowałem „czegoś się napić” — podskoczyła.
— Tylko nie to! Żadnej oranżady!
— Jeżeli nie lubi pani likierów, to może napije się pani piwa? Szklaneczkę? — rzekłem, wciąż życząc jej jak najlepiej (czego nie doceniała).— Tu mają pilznera.* Mnie by się też przydał — dodałem szczerze. — Pani naprawdę jest zbyt skryta, panno Bożenko. Ale proszę być spokojną, nie obrażę się. Zanadto panią lubię i szanuję, tak jak
i całą pani rodzinę. Tylko to niedobrze czegoś niedopo- wiadać. A jak się pani czuje? Czy nic się pani nie wydaje?
— Piwo? Pan chce, żebym znowu piła?
— Ach tak? Czy to znaczy, że pani piła już dziś z rana? — Przechyliłem się ku niej i, jak porucznik Hopsyń- ski, poruszyłem nozdrzami.
— Piłam! Całą noc!
— Była pani na dansingu?
— W domu!
— A może to się pani tylko wydaje — powiedziałem ostrożnie. — Może nie o piwo idzie? '
Co prędzej odsunąłem się wraz z krzesełkiem i obejrzałem się, czy nas nikt nie widzi. Żachnęła się bowiem w moją stronę i z boku mogło się wydać, że chce mnie ugryźć.
— Że co pani powiedziała?
Podkręciłem wąsika. Brwi moje były wciąż wzniesione do góry.
-1|§ Taksówka!... — wyrzekła.
Nie przypuszczałem, iż takie trywialne słowo może zabrzmieć tak obelżywie. Zastanawiałem się, czy odnosiło się do mnie? Nic z taksówkami nie miałem wspólnego. Nie mogła wołać taksówki, bo takowych w mieście nie było. Ze stacji, znajdującej się za lasem, dojeżdżano do Zacisza na furkach i bryczkami. Nie wątpiłem już teraz, że to była choroba.
— A więc z początku piwo, a teraz taksówka? Niech się pani rozejrzy, tu nie ma żadnej. Ani na grosz. Proszę się nic nie bać. W towarzystwie moim nic złego pani nie spotka, żadna taksówka.
— Kilometr! — odpowiedziała zupełnie bez sensu. — Gdy pomyślę, że cały kilometr!...
Znowu zaczęła postukiwać obcasem i poruszać podeszwą, chociaż w kiosku radia nie było. Gdy popatrzyłem ] na jej podrygujące kolana, zrobiło mi się zimno.
Bo przypomniałem sobie, że gdy siedziałem w pocze- . kalni wspomnianego zakładu dla obłąkanych, w sprawie jej biednego stryja Arnolda, obok mnie siedział pacjent, któremu podrygiwały kolana w podobny sposób. Był chory psychicznie, a nogi mu się same poruszały, jak gdyby szło o coś fizycznego. Czy nie ciekawe? Gdybym nie zobaczył tego na własne oczy, nie uwierzyłbym za nic, że choroba umysłowa może — wyrażać się w nogach. Chce się zaprotestować, nieprawdaż? A jednak. Pacjent bezskutecznie usiłował rękami je przytrzymać. Opuściłem poczekalnię, wstrząśnięty tym widokiem i nie wychodząc
z podziwu dla oczywistych związków między duchem a materią. Nigdy nie przypuszczałem, że zetkną się kiedykolwiek jeszcze z podobnym fenomenem. I cóż? Siedziała teraz obok mnie młoda Szwarcewiczówna z tymi samymi objawami. Kolano Bożenki podskakiwało tak, że filiżanki i czajniczki na jej sukience zlały się w plamę, a drżenie udzieliło się nawet stolikowi. Postukiwała obcasikiem chyba w takt swym chorym skojarzeniom. Gonitwie myśli! Zapamiętałem sobie bowiem ten fachowy wyraz, gdyż u Arnolda Szwarcewicza choroba zaczęła się właśnie od gonitwy myśli. Długo nad tym swego czasu debatowaliśmy, bo nikt z nas nie umiał sobie wyobrazić, na ezym taka gonitwa może polegać. Pożałowałem, że nic, się nie znam na medycynie, a nawet często odzywałem się o niej pogardliwie. My z moją Zosią nie chorowaliśmy na nic, oprócz grypy...
Brakuje mi narratorskich zdolności, mam nawet ochotę wyłączyć magnetofon, proszę was... kchm... kchm... Przepraszam za to kaszlnięcie. Idzie o to, że wypadki,
o których opowiadam, urwały się w tej chwili jakby z uwięzi i pobiegły z taką szybkością, że do tej pory na wspomnienie o nich zapiera mi dech.
Bożenka nagle zdecydowała się wstać. Co prędzej zaproponowałem jej swoje ramię. Nawet go nie dostrzegła.
Wyszliśmy na schody.
— Oj! — wyrzekła.
— Co, co? —.¡spytałem, fil Skręciłam sobie nogę.
t*—■ Którą? :; , > •
Z początku pokazała prawą, a potem lewą.
— Nie wiem, na pewno która, ale nie mogę iść — rzekła. — Muszę usiąść.
Usiedliśmy na schodkach. Wiatr świstał. „Co robić? — myślałem. — Przecież bredzi!” Wtem skądś doszedł nas krzyk: Bożenko! Bożenko!
Odwróciłem głowę. Steranym chodnikiem wzdłuż żywopłotów, krzycząc i wymachując błękitnym ręcznikiem, który w roztargnieniu zabrał ze sobą, biegł ku nam or-
topeda Włodek. Był w białych pantoflach, ale zauważyłem, że tylko na jednej nodze miał skarpetką. Wiatr poruszał jego włosami. Wydało mi się że od młodego medyka w istocie wiało czymś chuligańskim. Przynajmniej z oddali. Gdy się zbliżył, zrozumiałem, że był po prostu przejęty jakąś ważną nowiną.
— Do ciebie gość przyjechał, Bożenko!
Patrzyła na niego, nie tak jak się normalnie patrzy na zwykłego ortopedę — wyszczerzyła zęby, raczej jak do dentysty. Kolano jej wciąż podrygiwało.
— Bożenko! Czy słyszysz? Twoja ciotka, pani Grażyna Szwarcewiczowa przyjechała z Kanady! — krzyczał.
Podniosłem się szybko. Żona! Żona mego starego przyjaciela Arnolda była tutaj? Nic nie słyszałem o tym, że wybiera się odwiedzić kraj. Potem dowiedziałem się, że depesza, którą wysłała do bratanicy, trafiła nie do tego Zacisza Morskiego, ale do Zacisza w Tatrach. Bo powiedzmy, że i takie istniało. Kiedyż przyjechała? Właśnie tym pociągiem, którego gwizd słyszeliśmy przed paroma kwadransami. Jakiś usłużny, prawdopodobnie kulturalny wczasowicz zawiózł ją swoim autem do „Grzebienia”. Włodek nie zdążył się nawet umyć i po ludzku ubrać.
— Pośpiesz się, bo czeka! Chodź!
Wziąłem go za guzik koszuli i odszedłem z nim na bok.
— Z Bożenką dzieje się coś niedobrego — szepnąłem! do jego ucha.
— A co takiego?
— To chyba dziedziczne.
— Chryste!...
— Niech pan popatrzy na jej kolano.
Popatrzył i rzeczywiście od razu odpowiedział:
— To nie moja specjalność.
Wydało mi się, że to nieładnie tak od razu spychać
z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Pan przecież leczy nogi?
— To system wegetatywny.
Mogę ręczyć, że tak właśnie się wyraził, chociaż potem
się tego wypierał. W każdym razie widać było, że stracił głowę jeszcze w większym stopniu niż ja.
— Obawiam się, że to coś jeszcze gorszego. Jej stryj... — narysowałem palcem kółko na czole.
-V Co to znaczy ten trójkąt?
— Jaki trójkąt?
— Narysował pan trójkąt u siebie nad brwiami.
Zdenerwowałem się.
— To mi pozostało po wojnie. Byłem kontuzjowany w rękę. Kiedy się denerwuję, odmawia mi posłuszeństwa.
— Chce pan powiedzieć, że Bożenka jest... kukunamu- niu?
— To pan przecież jest lekarzem, a nie ja.
Przybladł.
A co w takich wypadkach się robi? — spytał.
— A czy ona z panem coś piła?
ij^Jak to piła? Zaraz, zaraz. Słyszałem, jak w nocy wciąż wstawała i chodziła po wodę do łazienki. Wyjrzałem na korytarz i widzę, że wraca z pełną karafką. To bywa przy cukrzycy.
— Ona wciąż narzekała na wodę — przypomniałem sobie. Odniosłem wrażenie, że ma do niej wstręt.
— Siedź! — odpowiedział naglę.
Widziałem po jego twarzy, że doszedł do jakiegoś medycznego wniosku.
—' Co pan przez to rozumie?
— Wystarczy tylko trochę pomyśleć — odrzekł. — Trzeba myśleć, kiedy chodzi o symptomy. Tak zawsze radził nasz profesor. Na kolację był wczoraj śledź z kartoflami w kożuszkach.
—~ Ona wydaje mi się na wpół przytomna, a pan mówi śledź! — rzekłem surowym tonem. — Nie spodziewałem się tego po panu! Jestem laikiem, mimo to wiem, że śledź niczego nie tłumaczy. Ona już nie wie, co gada. Nazwała mnie taksówką. Niech pan spojrzy, niech pan tylko spojrzy na to kolano! Mówi o kilometrze, widzi wszędzie drzwi, których nie ma!
Uległ memu tonowi i z pokorą, jak przed profesorem,
pochylił przede mną głowę. Opuścił ręce wzdłuż tułowia... To nie było w porządku z jego strony! Czułem, do czego drań zmierza: chciał umyć od tego ręce.
— Co pan radzi? — spytał.
A więc miałem rację! Przypomniałem sobie, że obecnie młode pokolenie zawsze we wszystkim wini starszych, ale jak dojdzie co do czego, nie może się bez nich obejść.
— Skąd ja mogę wiedzieć, co się robi w wypadkach gonitwy myśli!
Popatrzył na mnie niedowierzająco.
— A pan przypuszcza, że ona ma gonitwę myśli?
— To się przecie widzi! — powiedziałem, być może nieco pochopnie. Ale on zmuszał mnie swoim zachowaniem do zajęcia wyraźnego stanowiska, do aktywnego wypowiedzenia się.
Wtedy popatrzył na rozwianą fryzurę Bożenki, na jej nieprzytomną twarzyczkę i dziwnie wyszczerzone zęby,
i — musiał przyznać mi rację. Teraz wiem, że był to po prostu człowiek bez charakteru.
— Tak — powiedział. — Na to wygląda... — i dodał do siebie: — O, Boże, gdyby ona miała zdeformowaną stopę!
— Przynajmniej byłoby wiadomo, czego się trzymać... Uczułem niesmak. Jak mógł żartować w takiej chwili!
Ale on nie żartował. Z goryczą poskarżył się, że w obecnej medycynie mnożą się objawy, których nie sposób spamiętać. Chciał się przede mną w ten sposób wytłumaczyć. Wspomniał nawet coś o tym, że musi zaraz wracać do domu. Uczucie jego do Bożenki nie było takie głębokie, jak przypuszczałem.
— Włodku!... — jęknęła w tej chwili.
Nerwowo obejrzał się za siebie, i postąpił zamiast do przodu, raczej do tyłu. Coś go rzeczywiście ciągnęło do domu.
— Ja nic... — powiedział.
— Chodź tutaj! — poprosiła.
Bardzo ostrożnie, powiedziałbym — niechętnie zbliżył się do niej. Chwyciła go za rękę. Widziałem, jak drgnął.
— Puść... — powiedział słabo.
Ale zawisła na jego ramieniu i mimo woli usiadł obok na schodkach. Był spocony. Lekarskie sumienie w nim milczało przez pewien czas.
Wreszcie jednak przemówiło, i zapytał niepewnym, proszącym głosem:
— Jakie masz objawy?
Zamiast odpowiedzieć jakie, ni stąd ni zowąd rzuciła się na mnie.
— Niech pan odejdzie! — krzyknęła. — Niech pan zaraz idzie do mej ciotki! Dlaczego pan jeszcze sterczy!
„Oj źle! oj, bardzo niedobrze!” szepnąłem do siebie. Kolano Bożenki migotało wraz z czajnikami i filiżankami. Nie mogłem na to patrzeć! Wtem, pomyślałem sobie, że może ma rację, że najlepiej zaraz powiadomić jej ciotkę o tym, co tutaj się dzieje.
— Już idę! — powiedziałem. — Już biegnę! Niech pani się nie denerwuje. A pan, panie Włodku, proszę pana ani na chwilę nie zostawiać Bożenki samej!
Zawróciłem i jak mogłem najszybciej poszedłem, z początku chodnikiem, a potem piaszczystą ścieżką, prowadzącą do „Grzebienia”. Pszechodnie przystawali i oglądali się. Jeden chłopak nawet gwizdnął, pobiegł za mną
i wciąż zaglądał mi w twarz.
Wiatr też gwizdał. Jakieś ciemne mgiełki, niczym strzępy żałobnej woalki, sunęły teraz nad dachami domków, podczas gdy we mnie roiło się od sprzecznych uczuć, wywołanych przyjazdem ciotki i chorobą bratanicy. Rysy twarzy mojej wyrażały odpowiednio mój stosunek do natłoku tych przeżyć. Miałem wrażenie, że wraz z ■ mgiełką latają nad moją głową wspomnienia kanadyjskie oraz medyczne terminy i symptomy. Bo nadszedł wreszcie czas, żeby opowiedzieć wszystko o Arnoldzie Szwarcewiczu, którego poznałem w Kanadzie.
Zagnał mnie tam tułaczy los uchodźcy, który wybrałem po wyjściu z oflagu. Zresztą pod wpływem opowiadań brygadiera, już na odległość nauczyłem się lubić Quebec, do którego coś mnie ciągnęło. Była jesień, kiedy wylą-
dowalem w Montrealu, z listem polecającym brygadiera w bocznej kieszeni marynarki. Bo trzeba wiedzieć, skoro jesteśmy cały czas przy chorobach, że mój kanadyjski kolega zmarł w obozie, nie doczekawszy się końca wojny, na chorobę o cechach niektórych chorób dziecięcych. Zdaniem jeńców, mających dzieci i przeto bardziej w tym przedmiocie obeznanych, miała ona objawy nie tylko dyfterytu. Sam brygadier czuł się zbyt kiepsko, żeby mieć wyrobiony o niej sąd, aczkolwiek mam wrażenie, że wiedział, czego się trzymać. Dość na tym, że obiecałem odwiedzić w Montrealu jego rodzinę i spełnić to przyrzeczenie uważałem za swój święty obowiązek.
W porcie montrealskim spotkała mnie przedstawicielka naszego komitetu opieki nad uchodźcą. Szczupła pani, na wysokich obcasach i w srebrnych lisach, oświadczyła mi z miejsca i nie kryjąc wzruszenia, że doskonale rozumie wszystko, com przeżył i przecierpiał w latach niewoli. ,,Bo, proszę pana pułkownika — dodała — myśmy też przeszli niejedno, tu w Kanadzie, jako nowo przybyli, emigranci zwłaszcza. Firanki!”.
— Co firanki? — zdziwiłem się.
— Proszę sobie wyobrazić, że kiedy zaczęliśmy się urządzać, kanadyjski Czerwony Krzyż dał nam firanki, które nie pasowały do okien.
— Źe co? Przepraszam?
— Były za wąskie. Wiele goryczy z tego powodu, jak również i innych, przechowuję w sercu i kiedy wrócimy do Warszawy, kraj się dowie prawdy o tutejszym Czerwonym Krzyżu. Dowie się, o dowie!
Nie bardzo zrozumiałem, o co szło, ale jako rodak oburzyłem się wraz z nią, a potem schyliłem się ku błyszczącej pierścionkami rączce, za co popatrzyła na mnie z wdzięcznością.
— Proszę sobie wyobrazić, panie pułkowniku — rzekła z żalem — że tu mnie nikt nie całuje w rękę. Nie mogę się oswoić z dziwnym uczuciem pustki, wywołanym przez ten fakt. — Poruszyła bezradnie palcami w powietrzu. — Ręce mojej wciąż czegoś brakuje.
„Fiu, fiu, fiu! — pomyślałem. — Widocznie z bliska Kanada wygląda zgoła inaczej, niż to sobie wyobrażałem!” W domu dla uchodźca spędziłem tylko jedną noc, uważnie przedtem przyjrzawszy się firankom z tiulu. Nie zauważyłem, żeby czegoś im brakowało, ale prawdopodobnie jakieś szczegóły uszły memu niewprawnemu męskiemu oku. Gorzej było z nastrojem panującym w tym schronisku, przypominał poniekąd obozowe nieporozumienia, o których wolę przemilczeć, toteż z westchnieniem wyszedłem nazajutrz z rana na ulicę, włożywszy uprzednio czarny krawat. Pani brygadierowa Jacqueline Comment wraz z ośmiorgiem dzieci mieszkała we francuskiej dzielnicy miasta, na skrzyżowaniu (jeżeli pamięć mnie nie myli) Piusa XI i któregoś Urbana. W pobliżu był skwer, w którego środku stała statua w gipsowej bieli
i sandałach. Tak się i nie dowiedziałem, kogo wyobrażała. Ulice były zabudowane piętrowymi domkami, bez wspólnej klatki schodowej, która zamiast wewnątrz, znajdowała się po prostu przed domem na chodniku. Wszędzie więc, jak okiem sięgnąć, widniały kręte żelazne schody, po których wszedłem, żeby delikatnie zapukać mosiężną łapką przymocowaną do drzwi.
— Oh, vous êtes le brave colonel! Prechienqueau, l’ami de mon feu Jean-Jeacques! — zawołała ze łzami w oczach madame Jacqueline, wprowadzając mnie do saloniku, gdzie na ścianie wisiał piękny oleodruk wyobrażający białą zakonnicę obramowaną girlandą pąsowych róż. W pokoju było moc poduszek i pufów, o ręcznie haftowanych poszewkach, świadczących o dobrym smaku, nieco co prawda krzykliwym. Potem przekonałem się, że w czasie rozmowy madame Jacqueline miała zwyczaj często i energicznie podnosić głos, nawet nie tylko wtedy, gdy zwracała się do swoich dzieci, które już szczelnie wypełniały pokój. Wciąż pokrzykiwała na śmiechli- wą czarniutką córeczkę, która ponoć w przyszłości wybierała się do klasztoru.
— Comme tante Marie-Anne — oznajmiła jej matka.
— Et vous jeune homme? — spytałem chłopaka z wrot
kami na nogach. — Wybierasz się z pewnością w ślady ojca? Zostaniesz jak i on żołnierzem?
— Non, monsieur, je deviendrai évêque.
W tej chwili pani Commentowa coś sobie przypomniała, przeprosiła i, zarumieniwszy się, wyszła. W Kanadzie panuje nieznośna reguła, o której wtedy jeszcze nie wiedziałem: nie wolno nikogo odwiedzić bez telefonicznego uprzedzenia. Miły warszawski zwyczaj wpaść do kogoś na chwilkę, ot tak po prostu wstąpić po drodze, jest przez Kanadyjczyków nie zrozumiany, powiedziałbym, niedoceniony. Bezskutecznie usiłowałem potem ich do tego przekonać.
Wychodząc, madame Jacqueline bąknęła coś z zakłopotaniem o tym, że zastałem ją w negliżu, co też mnie zastanowiło, bo nie dostrzegłem nieładu w jej sukience ani w całym wyglądzie.
— Pardon? — spytałem.
Mimo że matka tylu dzieci, pani Commentowa posiadała jeszcze śliczną sylwetkę, aczkolwiek jeżeli idzie o biust, nie tyle dziewczęcą, co skądinąd chłopięcą. Wspominam
0 tym, by pokazać, że stosunek mój do kanadyjskiej kultury nie we wszystkim był krytyczny, jak to się zdarza na porządku dziennym u emigrantów. Jeżeli przodujemy pod względem towarzyskim (dajmy na to pod względem wizyt lub całowania rąk), to daleko w tyle pozostajemy pod innymi, nie mniej ważnymi względami. Mam na myśli pewną techniczną sprawność, której nam brak. Madame Jacqueline bowiem wróciła po chwili, w tej samej sukience (białej, z czarnymi esami), ale z wysokim
1 nader nobliwym biustem.
— Et bien, racontez-moi donc quelles etaient ses dernières minutes! — powiedziała, siadając naprzeciwko.
— Nie znam się zupełnie na medycynie. To wszystko może plotka... — zacząłem.
— Racontez-moi tout. Niech pan nie opuszcza detali, to wszystko tak mnie obchodzi!
— Miał wysypkę — powiedziałem z westchnieniem.
— Oh, mon pauvre Jean-Jeacques! I co jeszcze?
— Białe plamy w gai die.
W miarę jak wyłuszczałem symptomy, jej miła twarzyczka o dużych czarnych oczach poważniała, aż z pewną, dotkliwą można powiedzieć, nieufnością spojrzała na mnie.
— C’est étrange! — powiedziała. — Przecież on był takim dorosłym mężczyzną!
— Voilà — odpowiedziałem i mimo woli z wyrzutem popatrzyłem na oleodruk. — Que faire! Koledzy z naszego obozu wystąpili z żądaniem, żeby zawezwano do niego pediatrę. Ale pani wie, jacy są szkopy, ces boches. Do ostatniej chwili leczył go zwykły wojskowy lekarz, podobno nawet stary kawaler i nie mający pojęcia o dzieciach.
— Mais c’est odieu! A co przypuszczali koledzy?
Czułem, że dotoczyłem się do najważniejszego,' czego
nie miałem prawa przed nią ukrywać. Dotknąłem ręką krawata. Z żołnierską otwartością, ale z szacunkiem dla pamięci kolegi, opowiedziałem jej o tym, że szyję miał spuchniętą.
— Comment ça?
Narysowałem przed nią, jak umiałem najściślej, żałobny obraz świnki. Nie wiedziałem tylko, jak się po francusku ta choroba nazywa.
— Po naszemu to się nazywa un petit cochon — dodałem odpowiednio ściszonym tonem. — C’est douloureux a dire.
— Vous dites? Un cochonnet?!
— Proszę mnie źle nie zrozumieć — rzekłem pośpiesznie. — Jeżeli się nie mylę, tylko w naszym języku istnieje ta głupia gra słów, ce regretable jeu de mots. Niestety, nieboszczyk dowiedział się o niej od brutalniejszych kolegów, mianowicie od majora Kwasa — i to go nadmiernie zaszokowało. W tym jest trochę mojej winy, bo kiedyś w rozmowie z nim wspomniałem, że wszędzie dostrzegam nawet w przyrodzie obecność jakiejś wyższej kpiny. W każdym razie prosił mnie zakomunikować o tym pani.
Jej biust gwałtownie się poruszył.
— To ich sprawka! — zawołała nagle. — Oh, vous ne les connaissez-pas!
— To, to, to! — rzekłem. — Drogi brygadier wyraził opinię, że Zło ma cechy anglosaskiego humoru. Pensez-vous que c’est possible?
— En tout cas c’est très probable — odparła. — Mamy z nimi do czynienia na co dzień.
Nie chciało mi się w to uwierzyć i zostałem przy odrębnym zdaniu. Przecież Anglików w kraju mamy najwyżej co palców u rąk, i w każdym razie nie było ich pod Kut- sem. Ale jestem zabobonny i potem przez cały czas pobytu w Kanadzie raczej unikałem wszystkiego, co anglosaskie.
Znajomość moją ze Szwarcewiczami, muszę dodać, zawdzięczam nie komitetowi opieki nad uchodźcą, lecz właśnie przemiłej wdowie po moim nieodżałowanym kanadyjskim koledze. Madame Jacqueline dowiedziawszy się o tym, że rozglądam się za posadą, przypomniała sobie o zamożnycli sąsiadach z naprzeciwka.
— Voyons — powiedziała — mais ce sont vos compatriotes! Aussi des réfugiés de guerre. Il a un nom difficile à prononcer, quelque chose comme votre poèta Mitzque- vitch! O tej porze nie ma go w domu. Najlepiej niech pan pójdzie wprost do jego biura, i tam go ode mnie pozdrowi. To niedaleko. Ça suffit de prendre une marche.
Był to właśnie Arnold Szwarcewicz, do którego udałem się niezwłocznie. Pan Arnold urzędował przy ulicy św. Wawrzyńca, mającej wiele wspólnych rysów z dawniejszymi naszymi Nalewkami. Coś swojskiego uderzyło mnie natychmiast: w oknach sklepików tam i ówdzie z przyjemnością zauważyłem królewskie śledzie w śmietanie, kiszone ogórki, kaszę hreczaną — wszystko to, czego gdzie indziej w Kanadzie nie było. Biuro Szwarcewicza składało się z trzech pokoi; w pierwszym stało biurko i kilka foteli, w drugim był skład bawełnianych materiałów, w trzecim mieściła się pracownia bardzo delikatnych brukselskich koronek, z których Szwarcewicz był znany w kołach klerykalnych.
— Entrez! — powiedział zza szklanych drzwi niski bas
Z zakasanymi rękawami, gruby mężczyzna ■/. sumiastym wąsem, przypominającym Sobieskiego, wstał od biurka. Nic szczególnego, żadnej gonitwy myśli w nim nie dostrzegłem. Szczerze się tylko mną ucieszył i zaczął zasypywać nazwiskami: Czy znam Goldblumów? Co się stało z Noworadomskimi? Czy nie słyszałem o jego bratowej, Henrykowej Szwarcewiczowej, która wraz z córeczką Bożenką ocalała i mieszka teraz na Pradze?
— Ależ moja żona, Zosia, mieszka również na Pradze! — zawołałem. — Napiszę do niej, żeby ją odszukała. Będzie jej bardzo miło.
— Bożenka! Nieprawda, że to zastanawiające imię? — spytał nagle Szwarcewicz i popatrzył na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zrozumiałem. Teraz, gdy szedłem do „Grzebienia”, wydawało mi się, że wzrok ten przypominał oczy jego bratanicy. Było w nim w każdym razie coś przelęknionego. — A pan? Czy pan pułkownik ma dzieci? Nie? My też. Ale my z żoną, na miejscu braterstwa, nazwalibyśmy córeczkę raczej Joanną D’Arc. Tu w Quebecu to bardzo powszechne imię. Jeanne D’Arc Chwartzevitch, pas mal — powtórzył i zamyślił się.
Wywnioskowałem z tego, że w quebeckich politycznych rozgrywkach pan Arnold, zgodnie z naszymi tradycjami, jest po stronie słabszych. Po konspiratorsku mrugnąłem do niego okiem.
— Wiele już słyszałem o ucisku i prześladowaniach — napomknąłem.
— Co znaczy? — zawołał. — Czyżby i pana coś spotkało? Co jest?
— Jeszcze nic — zdziwiłem się. Niestety, nie wiedziałem jeszcze, o czym on mówił.
Spędziliśmy w biurze półtorej godziny na serdecznej rozmowie o tym i owym (przeważnie jednak o restauracjach — Szwarcewiczowie przed wojną posiadali w stolicy kilka zakładów gastronomicznych), potem mówiliśmy
o koronkach, których jakość tu na miejscu mogłem należycie ocenić, i wreszcie pan Arnold zabrał mnie autem
do siebie na śniadanie. Zaparkował wóz za rogiem, a kiedy mijaliśmy skwer, uchylił kapelusza i komuś się ukłonił. Obejrzałem się ze zdziwieniem bo nie zauważyłem nikogo z przechodniów komu mógłby się kłaniać. Tylko trochę opodal stała pod koroną klonu czyjaś statua.
Uprzedzona przez męża telefonicznie, pani Grażyna Szwarcewiczowa (właśnie ta sama pani, do której teraz śpieszyłem), czekała nas na progu ich domku. Naprzeciwko, jak powiedziałem, mieszkała wdowa po brygadierze. Przypadkiem stała również w oknie i uśmiechnęła się do mnie smętnym wdowim uśmiechem. Za jej plecami wisiał na ścianie ten sam oleodruk. Pani Grażyna była już wtedy nieco tęga i cierpiała na zadyszltę. Podejmując mnie doskonałym faszerowanym szczupakiem (u nich też skosztowałem po raz pierwszy słonawej macy amerykańskiej, usianej kropeczkami maku, którą każdemu mogę polecić), cały czas ukradkiem i dysząc spoglądała na męża. Kiedy mąż na chwilę wyszedł, spytała mnie cicho:
— Czy nie zauważył pan, żeby mego Arnolda coś goniło?
Wysoko uniosłem brwi.
— Przepraszam? W jakim sensie szanowna pani to mówi?
Potem wydało mi się, że zrozumiałem w jakim. Mój stary przyjaciel brygadier widocznie miał rację. Synowie Albionu docierali wszędzie, nawet pod dach tego gościnnego, warszawskiego domu. Znowu leciutko, i z szacunkiem (bo do kobiety) mrugnąłem.'Ale i tym razem nie
o to szło.
— Arnold był u lekarza — szepnęła. — Nie wiem sama, co mu jest, bo nagle do niego poszedł. Wiem tylko, że się skarżył, że coś go goni. A lekarz powiedział, że to gonitwa myśli. Co by to mogło być, jak pan sądzi?
— Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym — odpowiedziałem nad wyraz zaskoczony. — Gonitwa czego?
— Myśli.
— Dziwne. A może pan Arnold jest amatorem wyścigów konnych? — przyszło mi do głowy.
— Co znaczy wyścigi konne? — odparła z pewnym wyrzutem. — Dlaczego pan pułkownik myśli, że on jest sportowcem? On raczej się boi koni.
— Nie wiem, czemu tak pomyślałem, proszą pani. Przepraszam bardzo. Ale kiedy przymknąłem oczy, żeby wyobrazić sobie, co to znaczy gonitwa myśli, to zobaczyłem jeźdźców pędzących jeden za drugim.
Przymknęła oczy.
— Nie widzę żadnych jockeyów — pokręciła głową. — Może to dlatego, że pan był kawalerzystą.
Głowiliśmy się w ten sposób bezskutecznie, gdy wtem wrócił pan Arnold.
— Słyszałem, że mówiliście o koniach — powiedział. — Mam dla pana posadę! Oczywiście, jeżeli jest pan demokratycznym człowiekiem. Ale dlaczego by pan nie był demokratyczny, ja się pytam?
Ta rozmowa zadecydowała o mej przyszłości. Już w biurze Szwarcewicz pytał mnie, czy nie mam w życiu jakiegoś szczególnego powołania. Odpowiedziałem, że umiem jeździć konno. („A czy to takie bezpieczne?” — spytał). Powiedział, że praktycznie rozpatrując sprawę, nie wyobraża sobie, żeby w Kanadzie jazda konna mogła ułatwić znalezienie posady. Spytał, czy władam językami? Na co odpowiedziałem, że w obozie ukończyłem kursa roma- nistyki i że zawsze miałem sympatię do galijskiej kultury. I oto teraz nagle zmienił zdanie.
Niemiła rzecz, która frapuje każdego rodaka po przyjeż- dzie do Kanady, to brak koni. Monotonnymi szeregami suną przed nim bezduszne auta, i bezskutecznie rozgląda się on chociażby za jedną chłopską furką. Jakżeż więc się ucieszyłem, dowiedziawszy się od Szwarcewicza, że konie jednak w Montrealu istniały. Skoro świt, truchcikiem rozwoziły mleko, żeby usunąć się w cień jeszcze przed rozpoczęciem roboczego dnia i godzin urzędowania. Dzięki uprzejmej protekcji pana Arnolda przez rok trudniłem się rozwożeniem mleka po domach, żwawo szykujących się do pracy Francuzów.
Wspominam z rozczuleniem o tej mej aktywności. Jak
żeż dobrze się czułem, idąc świeżego poranka obok swej inteligentnej klaczy, którą też przezywałem Czubatką. O, gdyby nie ta nostalgia! Postukując butelkami wbiegałem po kuchennych schodkach, wołając do zaspanych gospodyń: „Ça va, madame?” — na co słyszałem niezmiennie: „Woij, monsieur, et vous-même?” Bo trzeba pamiętać, że quebec’czanie zachowali najczystszą francuską wymowę, panującą jeszcze na dworze Burbonów i wymawiają: woij! zamiast pospolitego: oui. Po odwiezieniu pustych butelek do rozlewni, miałem właściwie sporo czasu dla siebie, który wypełniałem rozmyślaniem nad kolejami swego losu i planami na przyszłość. Z początku bowiem zamierzałem sprowadzić moją Zosię do Kanady. Ze Szwar- cewiczami łączyła już mnie serdeczna zażyłość.
I oto pewnego późnego wieczoru w pokoiku moim zadzwonił telefon. Zdyszany głos pani Grażyny, nie wnikając w zbędne szczegóły, prosił, bym zaraz do nich przyjechał. Była jesień, wieczory były ciemne. Na skwerze koło ich domu panował mrok, widniały tylko czarne zarysy klonów, kiedy wysiadłem z autobusu.
r¥- Co się stało? — spytałem zaniepokojony, wchodząc do ich mieszkania.
Pani Szwarcewiczowa, z dramatycznym wyrazem twarzy i wciąż dysząc, wskazała na fotel.
— Arnolda prześladuje Joanna D’Arc — powiedziała.
Byłem tak do tego nie przygotowany, że o mało nie
usiadłem obok fotela. Przeprosiłem. Przeprosiłem jak zawsze.
— Przepraszam? — rzekłem.
— Czy pan myśli, że ja żartuję? — spytała. — Po co bym miała żartować?
— Broń Boże, oczywiście, że nie! — zawołałem. — Nie rozumiem tylko, jak ona to robi?
— Nie wiem — odpowiedziała. — Nie wiem. Ale boję się tego. Wolałabym, żeby to była w dalszym ciągu święta Teresa.
Popatrzyłem przez okno. Naprzeciwko paliło się świa
tło w mieszkaniu pani Comment, gdzie na ścianie wciąż wisiał oleodruk.
— Przepraszam? — spytałem. — A co święta Teresa ma do tego?
— Żebym ja to wiedziała. On zawsze patrzył na nią przez to okno, a niekiedy kłaniał się na ulicy.
Milczałem przez chwilę, starając się opanować. Potem nieco niedowierzającym głosem spytałem:
— Czy pani się nie myli?
Nie opowiadałam panu tego wcześniej, bo my z mężem nie jesteśmy katolikami i mnie to samej wydawało się niejasne ~ westchnęła sapiąc. — Nie wiem, jak to jest? Czy przypuszcza pan, że święci katoliccy mogli pomylić adres i objawiać się mężczyznom innych wyznań? — Podniosła obie dłonie i przed twarzą nimi potrząsnęła. — Poza tym dlaczego akurat Arnoldowi?
— Nie słyszałem o takim wypadku — odpowiedziałem pomyślawszy. —; U nas w wojsku czegoś podobnego nie było.
—: Właśnie wojsko! — wzdrygnęła się. — To przecież uzbrojona kobieta!
B Kt°?
— On miał całe życie kategorię E i był zupełnie niezdolny do służby wojskowej! Do czego ona go namawia? Jeżeli idzie o świętą Teresę, to ja jeszcze nie przypuszczałam niczego złego. Ale on dziś przyszedł i powiedział, że się pomylił, że to nie była święta Teresa, a Joanna D’Arc, bo ma miecz w rękach.
Pochyliła się ku mnie.
— Czy pan wie? szepnęła.
— Co?
— Że on już słyszy głosy?
— Jakie?
Obejrzała się za siebie.
— Słyszy, jak kobiecy głos mówi do niego: Aux armes!
— Do broni? — powtórzyłem. — Przeciwko komu?
— Boję się nawet głośno mówić. Mam wrażenie, że królewska konna policja już krąży pod naszymi oknami.
Namyśliłem się, usiłując jak najlepiej rozejrzeć się w sytuacji.
— W każdym razie — powiedziałem półgłosem — nie powinien niczego robić na własną rękę. Nie porozumiawszy się z resztą ludności Quebecu. A gdzież on teraz?
— W basemencie.
Basement po naszemu oznacza tyle, co wysoka suterena. '
— A co on tam robi?
— Co znaczy co? Ja też nie wiem, co? _Ałe przypuszczam, że w nim mówi zdrowy rozsądek. Pan jako wojskowy powinien się na tym znać. Wciąż mówi, że zdaniem jego nie należy opuszczać podziemia. I z nią się sprzecza, bo go stamtąd wygania.
Z perspektywy lat zachowanie się pana Arnolda może wywołać różne komentarze, a rodakom ;—rzadko w swych podróżach docierającym do Kanady — może się wydać nieprawdopodobnym. Ale tam na miejscu wyglądało to całkiem inaczej. Po rocznym pobycie w Montrealu byłem kompletnie pod wpływem dwujęzycznego, wręcz dwuznacznego klimatu politycznego.
— Czy można go tam odwiedzić? — spytałem.
— Ależ proszę bardzo! Z pewnością się ucieszy. On te- ma rosnącą słabość do wojskowych. Wciąż powtarza:
o, gdybym miał szabelkę! Myśli pan, że to mnie uspokaja?
Zeszliśmy do sutereny, w której zarazem mieścił się podręczny składzik bławatnych towarów. Boczne rozwarte okno wychodziło na skwer. Pana Szwarcewicza nie było. Domyśliliśmy się, że wylazł przez okno. Co prędzej wybiegłem na ulicę i zacząłem się rozglądać. Miasto tętniło życiem, w oddali błyszczały neony, szeleściły opony aut. Tylko skwer naprzeciwko tonął w mroku. Wydało mi się, że stamtąd dochodzi słabe wołanie: Aux armes!
Pamiętam, że pani Comment, zauważywszy przez okno niezwykły ruch w basemencie Szwarcewiczów, też wyszła na chodnik.
— Qu’est ce que se passe? — spytała. — J’ai des pressentiments que ce sont de nouveau eux!
W istocie, wtedy po raz pierwszy zetknąłem się bliżej z Anglosasem. Był to szczupły staruszek, bardzo odpychający, i wąsikiem, przypominającym szczoteczkę do zębów, nad wargą. Wyłonił się zza drzew skwefu, przeszedł przez ulicę i podszedł ku nam. Nie zrozumiałem oczywiście ani słowa z tego, co mówił z niesympatyczną i chłodną pretensją w głosie. Madame Jacqueline służyła mi za tłumaczkę.
— On to nazywa zakłóceniem porządku publicznego! — powiedziała, cokolwiek wrogo podnosząc głos.
— Mianowicie, co? — spytałem.
Okazało się, że wspomniany Anglosas ze swoją szczoteczką do zębów — avec sa brosse à dents — odpoczywał na ławeczce pod klonem, kiedy obok przeszedł jakiś gruby pan z zakasanymi rękawami, z wyglądu cudzoziemiec — bo o nietutejszym wyzywającym wąsie, który bardzo Anglosasa podrażnił. Grubas zatrzymał się koło statuy i, nie zważając, że się znajduje w publicznym miejscu i że wszyscy mogą go słyszeć, powiedział do niej: „Bonsoir, mademoiselle!” Anglik nie mógł tego znieść. Wstał z ławeczki. „Pan napastuje kobiety?” — spytał. Szwarcewicz od razu cofnął się za krzak, jak gdyby nie bardzo był pewny gruntu pod nogami. Przypuszczam, że był nieco przerażony, bo bądź co bądź był to decydujący krok w jego życiu i czuł, do czego obowiązywał. Zawołał: Aux armes!
Po tym przedwczesnym geście politycznym — ce geste ;prématuré! — niewiele już mogliśmy pomóc. Anglik, mimo naszych protestów, zatelefonował z pobliskiej kawiarni tam, gdzie trzeba, a właściwie — gdzie nie było trzeba, i pan Arnold tejże nocy spał już za kratami pewnego zakładu leczniczego. Na szczęście zakład znajdował się we francuskich rękach. Gdy nazajutrz zgłosiłem się tam, żeby porozmawiać z naczelnym psychiatrą, zaprowadzono mnie do poczekalni pełnej pacjentów. Obok mnie siedział młody człowiek, o którym już mówiłem ze względu na jego rzucające się w oczy kolano, tak Bożenkę przypominające.
Docteur De Fracas przyjął mnie z właściwą swym ro-
9 — Warianty
dakom staroświecką, dworską kurtuazją, ale też zachowując zrozumiałą ostrożność.
— C’est un cas très symptomatique — powiedział do mnie i przymknął okno.
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Potem on spojrzał w bok
i ja — również. Nie znaliśmy się bowiem wcale, a sprawa była nader delikatna.
— Przypuszcza pan, że to choroba? — spytałem.
— A vrai dire il a des jugements très sains. Prawdę powiedziawszy, ma sąd o rzeczach jak najbardziej zdrowy. Vous comprenez?
— Et alors, a więc?
Pokręcił głową, jakby o czym wątpiąc i bolejąc.
— Ale to wyłożenie kart na stół! — powiedział.
— W jakim sensie? — spytałem.
Czy kto kiedy pytał Joannę D’Arc, w jakim sensie działała? — odpowiedział wymijająco. — Działała zawsze w jednym kierunku.
— Jako były wojskowy doskonale rozumiem odważnego człowieka, którego poniósł temperament.
— C’est ca. Ale, jeżeli ja go wypuszczę, to może się dostać do innego szpitala. Do niewłaściwych rąk. Vous comprenez? Lepiej sobie nie wyobrażać, co wtedy może go spotkać.
Wzdrygnęliśmy się.
— Co pan zamierza robić?
— Jestem właśnie w rozterce — westchnął. — Jako lekarz wiem, że niektóre symptomy świadczą o paranoi, ale jako obywatel nie mogę nazywać człowieka, słyszącego głosy tego rodzaju, ces nobles voix, chorym umysłowo. To by mi nie przeszło przez gardło.
— Czy to uleczalne?
— N’pas — wyrzekł gorzko. — Pas dans notre pays.
— A jak on spał? Żona się bardzo niepokoi.
— Może ją pan uspokoić. Tu są kraty. Ils ne peuvent pas pénétrer par ici. Bardzo smutny wypadek, bardzo! Nie powinien był się ujawniać.
— Kiedyż on nie chciał wychodzić z basementu!
— Bardzo rozsądne. Wiem o tym. Gdyby nie wyszedł, byłby zupełnie zdrowym człowiekiem. Ale jednak coś go poniosło.
Wydało mi się to niesprawiedliwe.
—■ To raczej nie była jego wina, o ile wiem?
— Oui, peut-être. Elle étais trop impatiente. Cóż, kiedy ona z przyrodzenia była taka. Kąpana w gorącej wodzie.
Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań o Dziewicy Orleańskiej — proszę mi wierzyć, wśród posągów, krzyży
i dzwonnic, brzmiało to zupełnie jak normalna rozmowa. Na zakończenie docteur De Fracas spojrzał mi w oczy.
— On verra ce qu’on peut faire! — rzekł znacząco.
Mogłem jako tako uspokoić biedną panią Grażynę.
Zresztą spadło na nią tyle handlowych spraw, że na szczęście nie miała kiedy zastanawiać się nad swym bólem. Okazała się nad wyraz praktyczną osobą. Los posadził ją za biurko męża, i wnet rozpoczęła urzędowanie, wykazując wielkie komercjalne uzdolnienia i podwoiwszy dochody pana Arnolda już po kilku tygodniach.
. W tym samym czasie otrzymałem telegram od mojej Zosi, która za nic nie chciała opuszczać kraju i żądała mego powrotu. Pożegnałem się więc ze wszystkimi, spakowałem i z walizką w ręku wychodziłem już z pokoju, gdy zadzwonił telefon. Tym razem była to pani Commentowa.
-— Czy pan wie — powiedziała dziwnym głosem — że nasz przyjaciel, notre ami, pan wie, o kim myślę? znikł ze szpitala? Il a disparu!
— Jak to? — prawie że się przeraziłem.
— Nie mogę tego panu opowiedzieć przez telefon.
Zadzwoniłem od razu do pani Szwarcewieżowej, ale jej
nie zastałem w biurze. W porcie już huczała syrena Batorego, więc odpłynąłem, nie dowiedziawszy się, co się stało. W kraju czekał na mnie list, wysłany pocztą lotniczą. Aczkolwiek przyzwyczajeni jesteśmy do czytania między wierszami, nie zorientowałem się, o co chodzi.
„Drogi Panie Faustynie! — pisała pani Szwarcewiczo- wa. — Wawelskie arrasy są w porządku, tak się cieszę, że
są zdrowe. Szkoda tylko, że tam jest dużo komarów i boję się, żeby gobelinom to nie zaszkodziło... Proszę ucałować ode mnie Bożenkę i żonę, której nie mamy, niestety, przyjemności znać osobiście. Grażyna Szw. PS. Jaki to niezwykły Hałas!”
Dlaczego hałas przez wielkie H? Zastanowiłem się. Jak się po francusku mówi hałas? Fracas. Czyżby to znaczyło: jaki to niezwykły człowiek, ten De Fracas!?
Tak, to było dość logiczne wnioskowanie, bo sam zawsze z szacunkiem wspominam tego starszego uczynnego pana. Ale cóż wspólnego z wawelskimi skarbami, o których tyle wówczas trąbiono w prasie, mogła mieć zacna pani Szwarcewiczowa? Nigdy się nie zajmowała polityką i, jak wiadomo, nie podzielała zaangażowania się w niej męża. Trzymała się z dala nawet od komitetu opieki nad uchodźcą, który zdaniem moim odegrał swoją rolę w tajemniczym zniknięciu skarbów. Zaczęło się od firanek, skończyło się na arrasach! Stanowczo to do niej nie pasowało, nie mieszała się w takie rzeczy. Dlaczegóż teraz zabiera głos w dyskusji, czy arrasy w ukryciu niszczeją, czy nie — i skąd znowu wzięły się te komary? Przecież każda gospodyni wie, że w takich wypadkach winne bywają raczej mole? Nie miałem klucza do tego szyfru. W następnych listach już o nich nie wspomniała. Nie wspomniała też o mężu. Nawet Bożenka nie wiedziała
o losach swego kanadyjskiego stryja. Potem pani Grażyna w ogóle przestała pisać.
„Czym więc tłumaczył się ten nagły przyjazd?” — myślałem, podchodząc do „Grzebienia” i grzęznąc w piasku, szczególnie tego dnia wilgotnym, co czułem będąc w sandałach.
„Grzebień” był podłużną piętrową budą, pomalowaną żółtą farbą, z niemieckim dachem z czerwonych gontów. Tylko okna pokoju stołowego i bawialni wychodziły na morze, przysłonięte zresztą czubkami jarzębin, rosnących na zboczu i bardzo zawadzających, jeżeli szło o widok. Pokoje pensjonariuszy zwrócone były na podwórko, otoczo
ne zamiast płotu, schnącymi na wietrze rybackimi sieciami.
Bez pukania wszedłem przez otwarte drzwi do wąskiego mrocznego korytarzyka i zacząłem głośno chrząkać. Tam i ówdzie otworzyły się inne drzwi, ale zaraz się pozamykały. Ktoś wyjrzał i być może się mnie przestraszył. Proszę pamiętać, że mimo kanadyjskich dygresji, myślą raz po raz powracałem do Bożenki i troska o nią musiała się na mnie odbić. Wreszcie w głębi ukazała się żałobna postać pokojówki. Była w tej samej lśniącej czerni co i kelnerka, nad którą już tego rana się zastanawiałem.
Przyjrzała mi się też z przestrachem.
— O, mój Boże! — zakrzyknęła, zamiast jakiegokolwiek powitania: — O, mój Boże! Czy ja coś takiego zrobiłam?
Nie słuchając mnie, nie dając mi prawie dojść do głosu, zaczęła się oglądać, z początku po bokach, potem spojrzała sobie na dekolcik i ręką sprawdziła, czy guziki u sukni ma zapięte.
— Co jest, słowo daję! Czy ja, proszę pana, tak dziwnie wyglądam, czy co? Mam takie samo uczesanie, jak wszystkie inne!... — Na głowie jej rzeczywiście wznosiła się kopicą jasnych włosów.
— Proszę łaskawej pani nie robić aluzji, co do mej twarzy i pozostawić ją dla mnie samego. Nie pani sądzić o tym, czy powinna wyrażać zdumienie! — rzekłem. — Powtarzam, że przyszedłem do pani Szwarcewi- czowej, która dopiero co przyjechała z Kanady. Czy mogę się z nią zobaczyć? To bardzo pilne.
— To pan już wie? — zakrzyknęła ponownie.
— O czym? Że przyjechała?
— Że jest chora!
Znowu? I tu też? Oparłem się o ścianę. Wyjąłem chusteczkę, ale schowałem ją z powrotem, nie otarłszy czoła — mogła taki gest zrozumieć jako słabość. Poprawiłem wąsika, ale to nic nie pomogło. Dwie kobiety chore naraz! Czy mogłem temu podołać, zważywszy sanitarne warunki Zacisza, w których już zaczynałem się orientować.
— Mam nadzieję, że to nic groźnego? — spytałem.
— Czy ja wiem?... w tej chwili się położyła.
— A jakie są symptomy?
— Że jak?
— Każde małe dziecko wie, co to takiego symptomy, a pani nie wie! — wybuchnąłem rozgoryczony i, przyznaję, tonem człowieka, który przecenia samego siebie.
. — Nigdy się z nimi nie spotkałam — odpowiedziała. Uporczywie patrzyła mi gdzieś na czoło.
Ale trzeba było działać.
— A na co się pani Szwarcewiczowa skarżyła?
— Na jedną połowę ciała.
— Niech pani mówi do rzeczy! Co jej jedna połowa ciała mogła zrobić? Czy to była własna połowa?
— Własna, ale nie mogła nią poruszać.
— I pani tak stoi przede mną, utleniona i ufryzowana! — wykrzyknąłem niepomny siebie. — Czy zadzwoniła pani do lekarki?
— Po co? Pan wie sam, że lekarka do poradni przyjeżdża autobusem dopiero po południu?
Otóż to! Pozostawał tylko ten wylękniony ortopeda — jedyny medyk wśród wczasowiczów. Pokojówka z pewnością zdawała sobie z tego sprawę.
— Przecież pan Włodek wybiegł stąd niedawno i na pewno zaraz wróci. Ta pani zasłabła akurat po jego wyjściu. Czy myśli pan, że muszę pójść po niego?
Spojrzałem nieufnie na jej sukienkę. Żałoba! Stanowczo żałoba.
— Niech pani przede wszystkim zaprowadzi mnie do pani Szwarcewiczowej!
— Proszę za mną!
Poszliśmy w głąb korytarzyka i, pamiętam, fuknęła na mnie, że „przyciskam ją do ściany!” W korytarzyku było bardzo ciasno — widocznie ze wzburzenia rozstawiałem nogi szerzej niż zwykle. Organizm mój nie wytrzymywał już ustawicznych prób i powoli się poddawał. Ale troszczyłem się nie o siebie. Pokojówka zapukała, a potem pchnęła drzwi leciutko do środka.
Za progiem stała lotnicza walizka i szkocka torba pod
różna. W zwykłym pokoiku, do których przyzwyczailiśmy się w Zaciszu, na drewnianym łóżku ^ożenki leżała twarzą do nas pani Grażyna. Poznałem ją od razu, mimo że nos jej był znacznie bardziej wydłużony niż przed laty w Kanadzie. Miała zamknięte oczy i rysy twarzy jej wyrażały zadumane rozczarowanie, które mi się bardzo nie podobało.
— Śpi! — powiedziała pokojówka.
— Nigdy nie wiadomo, czy to nie symptom czegoś — odpowiedziałem szeptem, przymknąwszy drzwi. — Trzeba pomyśleć. Nie podoba mi się ta zaduma.
— Pan co do czego?
— Miałem przyjaciela w obozie, to on, mimo że mężczyzna i miał spuchniętą szyję, bardzo ją w tej chwili przypominał! Tak samo się uśmiechał, kiedy to ostatecznie go spotkało.
— I-i! — pisnęła. — Może jednak lepiej zaraz pobiegnę po pana Włodka?
— Wiem, co to za człowiek — odpowiedziałem z grymasem, na który zasłużył. — Będzie panią pytał, co trzeba robić w takich wypadkach! Zresztą ma już jedną pacjentkę, z którą nie może sobie dać rady. Ale niech pani biegnie. Siedzi teraz na schodkach „Pomorzanki”. I niech pani za wszelką cenę przyprowadzi tu pannę Bożenkę. Ona też nie czuje się dobrze. Bardzo nawet źle!
— I-i — pisnęła znowu.
Miała na nogach modne spiczaste pantofelki, na których z trudem pokusztykała ku wyjściu. Ja zaś chrząknąwszy, pozwoliłem sobie wejść do pokoju. Za oknem widać było rybackie sieci i ciemne, nieżyczliwe niebo, które zamiast nam pomóc, w tej chwili rozwarło się nagle i lunął deszcz! Był to cały potop, a ze strony przyrody jak zawsze — coś w rodzaju praktycznego żartu.
Przestąpiłem przez torbę i stanąłem w nogach łóżka, oparłszy się dłońmi o poręcz. W tej pozie czułem się bardziej przygotowany do niespodzianek. Ale tego, co się stało, w żadnym wypadku nie mogłem przewidzieć.
— Pani Grażyno? — spytałem, dopasowując swój głos odpowiednio do całego nastroju. — Czy pani śpi?
— Kura — odpowiedziała.
Niczym błyskawica, przeleciała mi przed oczami dzisiejsza kura, z jej sznurkiem na łapce i z jej kanarkowymi piórkami. Wspomnienie to było tak żywe, że nawet posłyszałem w uszach coś jakby kwoknięcie.
— Czy pani też ją spotkała? — spytałem, raczej bardzo zdziwiony. — Gdzie? Przecież pani nie była jeszcze w kawiarni?
— Śniła mi się w samolocie — odsapnęła, nie otwierając oczu i z wielkimi przerwami. — Nie jestem tego pewna, ale mam wrażenie, że... że chciała mi coś zakomunikować.
Nie zdawałem sobie sprawy, jaką rolę kura chciała w tym wszystkim odegrać. Byłem jednak głęboko nią poruszony.
— Testa... ment... — wyrzekła z trudem pani Szwarce- wiczowa.
— Chce pani spisać testament?
Otworzyła jedno oko. Człowiek, który otwiera jedno oko, niczym się nie różni od człowieka, który przymyka drugie. Nie wiem, czy państwo to zauważyli. W obu wypadkach wygląda to co najmniej niepoważnie, a dla otoczenia trochę obraźliwie. Znowu młody adiutant kazał mi się kłaniać. Znowu, jakby podejrzewano mnie o coś niewłaściwego.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że była to po prostu gra przyrody: panią Szwarcewiczową tknął paraliż.
— Taa... aak... — odpowiedziała. — Wszystko, co mam... należy do Bożenki.
— Będę o tym pamiętać — powiedziałem.
— Pa... pier...
Rzuciłem się ku stolikowi i porwałem bloczek kratkowanego papieru, niemal taki sam, jaki miałem pod Kutnem. Potem włożyłem długopis między jej palce. Od razu wypadł i obsunął się na koc.
— Nie mogę... utrzymać... — wykrztusiła. — Niech pan pomoże.
Ująłem jej bezsilną rękę i zacząłem nią kierować, niczym ręką dziecka uczącego się pisać. Ma się rozumieć! To co wynikło spod naszych palców na papierze rażąco przypominało gwiazdę! Kometę o długim ogonie!
— Co to ma znaczyć? — szepnęła, jednym okiem patrząc na mnie. Widocznie była bardzo zrażona. — Tak się nie robi!
Zrobiło mi się wstyd, chociaż sumienie miałem zupełnie czyste.
— Proszę się na mnie nie obrażać, proszę pani — wy- jąknąłem. — To figle moich palców.
Nie chciałem jej przestraszyć, i napomknąłem o palcach możliwie obojętnym, opanowanym tonem — chociaż w duszy czułem, że ktoś za nimi stoi. Czy ten ktoś był An- glosasem i brygadier Comment w końcu miał rację — nie wiem. Kogoś z rodaków, powiedzmy Wiecha, w każdym razie wtedy jeszcze nie podejrzewałem.
Rozwarte oko patrzyło na mnie niedowierzająco.
— Niech pan pamięta... medalion.
— Co? Jaki?
. Podniosła zdrowe ramię i odpięła na karku zatrzask złotego łańcuszka. Trzymała teraz na dłoni medalion, prawdopodobnie wysadzony kamieniami, bo bardzo błyszczący. Położyła go na nocnym stoliku.
— To dla Bożenki... — wyrzekła. Czy ja mam od razu mówić, ile to kosztuje? W każdym razie starczy jej na parę lat, jeżeli go sprzeda i będzie oszczędna. Ale dlaczego do tej pory nie wraca?
— Spotkała znajomego i na pewno sobie gadu gadu — odpowiedziałem.
Wtem do drzwi zapukano. Gdy uchyliłem je pośpiesznie, zobaczyłem na korytarzu tę samą pokojówkę. Wróciła z pół drogi. Była mokra do nitki. Zamiast wspaniałego balonu włosów, na głowie jej chybotało coś w rodzaju wycieraczki. Była zachlapana, bosa, a w rękach trzymała swe wytworne pantofelki. Wyjrzałem za próg.
— No i co?
— Mam dobry wzrok, proszę pana. Dobiegłam tylko do końca ścieżki. Stamtąd widać „Pomorzankę” jak na dłoni”. Nikt nie siedzi na schodkach.
— Nawet chory na umyśle nie będzie siedział w taką pogodę na dworze — szepnąłem cierpko. — Z pewnością weszli do środka.
Obejrzałem się w stronę okna. Nie zauważyłem kiedy — ale deszcz przestał padać.
— Przecież już się przejaśniło!
— Gdzież tam! Ciemno jak w grobie, ale mnie wszystko jedno — odpowiedziała. — Mogę jeszcze raz pobiec. Chociaż wiem, że zaraz będzie lało znowu.
— Niech się pani popyta znajomych, czy ich nie widziano?
— Ja nie tutejsza. Nikogo nie znam, z wyjątkiem kilku marynarzy. Ale niech będzie!... — Przypatrzyła się znowu mej twarzy i pokręciła głową. — Święci Pańscy, ależ pan ma brwi!
Oglądając się, szybko wybiegła na dwór. Na korytarzyku pod lustrem stał stolik z telefonem. Podszedłem i zatelefonowałem po karetkę do pobliskiego portowego miasta. Odpowiedziano mi, że przyjadą nie wcześniej niż za godzinę. Potem wróciłem do pokoju Bożenki, przymknąłem drzwi i znowu stanąłem koło łóżka. Starałem się opanować. Twarz pani Szwarcewiczowej wciąż wyrażała rozczarowaną zadumę. Miała z pewnością jakieś czarne myśli, które należało rozproszyć. Ale jak zacząć?
— Cacy, cacy — powiedziałem wahającym się głosem, bo nie bardzo byłem pewny, czy jest to właściwy zwrot. — Widzę, że ktoś się czuje coraz lepiej?
Patrzyła na mnie jednym przymrużonym okiem, i to mnie nad wyraz krępowało. Przypomniałem sobie, że właściwie dotąd nie przywitaliśmy się.
— Tak się cieszę, pani Grażyno, że pani przyjechała — powiedziałem. — Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Niech się pani tylko nie denerwuje.
— I pan też.
Poprawiłem wąsika.
— Skąd! Mam zahartowane nerwy. Pani się bardzo myli. Po prostu sprawiła nam pani miłą niespodziankę.
W dalszym ciągu nie byłem pewny, czy się poprawnie wyrażam.
— A jak się miewa pan Arnold? — spytałem.
Łza ukazała się w jej oku i pociekła wzdłuż nosa.
— Jestem w ciężkiej żałobie... — odsapnęła.
— Jakżeż on mógł! — zawołałem przejęty. — Wszyscy, wszyscy nas opuszczają!...
Poszukałem odpowiedniego wyrazu.
— A gdzież on zgasł?
— On zgasł w lesie.
Mimo woli klasnąłem dłońmi.
— Dlaczego akurat w lesie? Wybaczy pani, ale to bardzo do męża pani nie pasuje. Pani nic o tym nie pisała. Przed wyjazdem miałem tylko telefon od madame Com- ment, że on znikł ze szpitala?
— Pisałam panu wyraźnie o arrasach. Czy to takie niejasne? Arnold znikł zupełnie tak samo jak arras. Czy myśli pan, że ja mogę coś więcej powiedzieć?
„Francuzi”, domyśliłem się i dyskretnie zamilkłem.
— Ale dlaczego w lesie? — powtórzyłem potem.
— Co znaczy dlaczego? Czy panu się wydaje, że go mogli zawiesić w ąuebeckim muzeum? Podobieństwo z arrasami ma swoje granice.
— Ma się rozumieć, że ma.
— Docteur De Francas odprzedał nam swoją kurzą farmę, znajdującą się w bezpiecznym miejscu, bo w lesie było dużo komarów. Nawet królewska konna policja nie lubiła tam zaglądać. Ale wolałam stamtąd do kraju nie pisać.
— Aha! Państwo przenieśli się na farmę. A pan Arnold? Czy był zdrów?
— Ja się pana pytam, czy paranoia jest chorobą? To taka jakaś złuda, która każdemu może się przydarzyć — odsapnęła. — Zresztą, docteur De Fracas postawił diagno-
zę, że to w ogóle nic nie było. Po prostu Arnold był torturowany psychicznie, wie pan przez kogo, bo pan ich poznał. Arnold przyrzekł, że jak zamieszka na odludziu, to nie będzie przyśpieszał politycznych wydarzeń. On się zupełnie wycofał z tych interesów.
Westchnąłem.
— A co spowodowało jego zgaśnięcie?
— Mówią, że to była wodna puchlina, ale ja wiem, że był spuchnięty od komarów! — sapnęła zgoła nieoczekiwanie.
— Przepraszam?
Podniosła zdrowe ramię, obnażone po łokieć. Na skórze pełno było czerwonych blizn.
— Co to takiego? — spytałem.
— Les maringouins! Ces sales petites mouches noi- res! — odpowiedziała z przyzwyczajenia po francusku. — Te czarne małe paskudztwa.
Przypomniałem sobie, że komary kanadyjskie właściwie niewiele mają wspólnego z naszymi poczciwymi komarami, od których można się jeszcze odpędzić dymem papierosa. Są to ledwie dostrzegalne czarne kropeczki, przylepiające się do twarzy i rąk, i wywołujące natychmiast owe obfite krwawienie. Krople krwi spływają po policzkach Kanadyjczyków, łapiących na stawach ryby. Na wsi wszystkie okna i drzwi są zaopatrzone w siatki i każdy, kto niepotrzebnie wyszedłby na dwór, przypomina po chwili człowieka, zranionego w ulicznej bitce. Na porządku dziennym zdarzają się wypadki, że chodzące po jagody dzieci nie wracają z lasu do domu, i potem kordony wojska i policji znajdują ich nieżywe ciałka, zagryzione przez te bestie. Z trudem jednak mogłem sobie wyobrazić, że podobny los mógł spotkać dorodnego i poniekąd opasłego mężczyznę.
Na nocnym stoliku leżały dwie książki.
— Zaraz przyjedzie doktor — powiedziałem. — A tymczasem może ja pani coś poczytam? To panią rozerwie. I proszę nic już nie mówić.
— Czy to bratanica? — spytała mimo to, ni stąd ni
zowąd. — Czy ja chcą mieć z taką bratanicą coś wspólnego? — Sięgnęła po medalion i zacisnęła go w dłoni. —
A juści! Nic jej nie dam!
Trzeba było skierować jej uwagę na coś innego.
— Cacy, cacy! — powtórzyłem weselszym tonem.
Usiadłem na krzesełku i wziąłem do rąk pierwszą
z dwóch książek. Nie potrzebuję dodawać, że był to Wiech. Przygody pana Wątróbki. Pytam się teraz, kto ją tam położył?
Na szczęście druga książka wydała mi się taktowniej- sza. Było w niej coś o średniowiecznej ekstazie religijnej i o dzieciach, śpieszących gromadnie do Ziemi Obiecanej. Słyszałem już wiele o tej powieści naszego zasłużonego pisarza starszego pokolenia. O humor lub żart praktyczny nikt by go nie posądzał. Niestety, co się okazało! Nie było w niej ani jednej kropki. Gdy zacząłem ją czytać na głos, nie przypuszczałem, że nie potrafię się od niej oderwać, ale kropek nie było jak na zbawienie i nie miałem się na czym zatrzymać. Z początku łudziłem się, że oto zaraz zdanie się skończy. Lecz gdzie tam! Przeczytałem jedną stronę, drugą, a kropki wciąż nie było. Głos zaczął mi się załamywać. Zerknąłem na chorą i zobaczyłem w jej otwartym oku zdumienie. Widocznie ten brak kropki podziałał i na nią.
— Czy pan poważnie? — szepnęła. — Dlaczego pan nie może doczytać do końca?
Pokręciłem głową i brnąłem dalej od jednego prz^tin- ka do następnego. Dzieci wciąż szły do Ziemi Obiecanej, szły, szły i nawet żadne z nich nie chciało na chwilę przystanąć, dla tej lub innej potrzeby.
— Ci... ci... p... — posłyszałem nagle.
Znowu zerknąłem na chorą i książka wypadła mi z rąk. Pani Szwarcewiczowa miała już oboje oczu przymknięte. Nos jej się wydłużył jeszcze bardziej.
— Czy pani coś potrzeba?
Poruszyła wargami. Schyliłem się.
— Co? co?
— Cip, cip... ci... ip!... — szepnęła.
To były jej ostatnie słowa. Leciutka fala przeszła po ciele, poruszywszy biustem, i twarz jej się rozpogodziła, aczkolwiek nadal wyrażała rozczarowanie. Przypominała twarz kobiety, która przed chwilą posłyszała coś nie- dowcipnego. „Okropna śmierć!” — pomyślałem, bo naprawdę nie chciałbym umrzeć z takim słowem na ustach.
Wyszedłem na palcach, zamknąłem drzwi i klucz schowałem do kieszeni. Bałem się o ten medalion i o jej rzeczy. Na korytarzu było cicho. Deszcz przestał padać, ale na dworze nadal świstało. Zszedłem z ganku i od razu pośliznąłem się. Rozmyło do takiego stopnia, że ścieżka przypominała lep do much. Tam i ówdzie widać było na niej ludzi, bezskutecznie usiłujących wyciągnąć nogi z błota. Do tej pory z trudem mogę zrozumieć wczasowiczów, którym zachciało się wyjść w taką pogodę, mimo że doceniam naszą potrzebę dostępu do morza. A trzeba przyznać, że rzadko kiedy bywało takie dostępne. Gdy straciwszy równowagę, obsunąłem się ze ścieżki na kraj urwiska, zobaczyłem tuż pod nogami pieniącą się wodę, która zalała już całą plażę. Fale na dole ryczały. Objąłem w pół jarzębinę i tak zamarłem, czekając, aż wiatr zawieje z pomyślnej strony. W dalszym ciągu dmuchało zewsząd. Wreszcie uczułem wyraźniejsze pchnięcie z tyłu i, oderwawszy się od pnia stąpiłem przed siebie. Wolę nie wspominać o stanie mych sandałów. Jakżeż brakowało mi przedwojennych fajnych butów z cholewami! Zb^versowany wypadkami a także przejęty tym, co się działo pod mymi nogami — brnąłem z trudem naprzód i nie pamiętam, jak udało mi się dojść do chodnika. Popatrzyłem w dal. Na schodach „Pomorzanki” w istocie nikt nie siedział.
Wtedy na wszelki wypadek zajrzałem do kawiarni. Tam Bożenki też nie było, ale za to siedział młody ortopeda. Rzuciłem się ku niemu.
Na stoliku przed nim stały dwie butelki krajowego wina. Włodek miał zaczerwienione policzki, czoło i kark. Ale nie była to opalenizna. Dowodziło raczej niesmaku, który w tej chwili czuł do życia.
— Gdzie Bożenka! — ryknąłem i potrząsnąłem go za ramię.
— Albo ja wiem.
— Pan sobie raczy żartować, młody panie! Jak pan mógł, jako medyk i starający się o jej względy, zostawić ją w takim stanie samą?!
— W jakim stanie? — zmarszczył się.
— Nieprzytomnym!
— Et! To jej przeszło.
Nie miałem do niego ani na grosz zaufania, mimo to uczułem, że ktoś wreszcie wyłączył odkurzacz w mej klatce piersiowej.
— To co to było? — spytałem.
Nalał sobie pół szklanki wina i wypił duszkiem.
— Ma do mnie wstręt!
Usiadłem powoli na krzesełku naprzeciwko. Zobaczyłem inną szklankę i raczej odruchowo nalałem sobie również. Czułem, że znowu zaczynam się gniewać.
— Nie będzie mi pan mówił, że to kolano było ze wstrętu do pana! Chociaż tylko to można do pana czuć!
— Mimo że mam przyrodnicze wykształcenie, niekiedy przyroda mnie irytuje — wyrzekł.
Wydało mi się, że czyta moje myśli.
— Gdzie Bożenka? — ryknąłem.
— Albo ja wiem? Na pewno już w domu. Bo pobiegła do „Grzebienia” dobrych kilka minut temu.
— Którędy?
— Szosą! Naokoło.
— A pokojówkę pan widział?
— Jaką pokojówkę?
— Ciotka Bożenki nie żyje! — powiedziałem. — Gdyby Bożenka przyszła na czas, odziedziczyłaby... w każdym razie broszkę. A tak?...
— Chryste!...
Dopiero wtedy zauważyłem w ręku jego jakąś karteczkę. Rzucił ją na stół. Na kartce napisane było „Remont”.
Popatrzyłem na drzwi z kółkiem. Popatrzył tam również.
— Skąd pan to ma? — spytałem.
— Nie było tam żadnego remontu. Po prostu zapomnieli ją stamtąd zabrać! — odpowiedział.
Milczałem przez dłuższą chwilę.
— Kura z pewnością o tym wiedziała — rzekłem potem, ale nie zrozumiał, o co mi szło.
Mam swoje lata. Przed wojną mieszkałem w Warszawie, gdzie zarabiałem wcale nieźle na życie, jako wzięty... Wolę postawić tu wielokropek. Dość, że byłem won- czas młodym fachowcem, coraz lepiej w swej branży prosperującym i nigdy nie przypuszczałem, że na starość będę się parał piórem. Chociaż miałem sporo przyjaciół wśród literatów i artystów. Te ciągoty ku bohemie odziedziczyłem prawdopodobnie po babce, wraz z jej pięknymi wschodnimi oczami. Zawsze przesiadywała w artystycznych kawiarniach. Podobno w młodości pisywała wiersze. Babka ta i ustawa norymberska spowodowały, że w takiej panice wraz z wieloma innymi opuściłem kraj we wrześniu 1939 roku.
Przez okrągłe dwadzieścia lat przebywałem potem wyłącznie śród Anglosasów, w prowincjonalnym miasteczku, gdzie oprócz nas z żoną mieszkał tylko jeden Polak, Mr. J. S. Page. Wymawia się Pejdż. Był to oczywiście skrót. Prawdziwe jego nazwisko, aczkolwiek to się może wydać dziwne, było Perzyński. Ale niestety, Janek Pejdż nas wkrótce opuścił. Wyrwano mu ząb — nic więcej.
I proszę sobie wyobrazić, że w trakcie wyrywania tego zęba zmarł, nawet nie schodząc z fotela dentystycznego. Dentysta przez czas jakiś grzebał się jeszcze w jego jamie ustnej. Ale kiedy wyjął szczypce wraz z zębem i powiedział cokolwiek chełpliwie: „proszę!” to zobaczył, że Pejdż nic nie odpowiada i wcale z powodu udanego zabiegu nie wyraża radości. Więc zostaliśmy z żoną sami w tym zaprzepaszczonym miasteczku, nader purytańskim. Fach mój przydał mi się o tyle, że chociaż sam uprawiać go nie miałem prawa, to jednak mogłem pracować u ko
goś w charakterze dajmy na to asystenta. Nazywało sit* to jakoś inaczej, ale niniejsza z tym.
Żona moja była przystojną, aczkolwiek trochę nietole- rancyjną kobietą. Na imię jej było Rózia. Mam zwyczaj przy słuchaniu kogoś z lekka rozchylać wargi. Sprawdzałem potem w lustrze, że to nie przynosi mej twarzy żadnej ujmy. To przesąd, że człowiek z rozwartymi ustami wygląda bezmyślnie. Wszystko zależy od pewnego skupienia się, od wewnętrznej treści. Można na przykład otworzyć usta z takim wyrazem, jak gdyby szykowano się do ważnego oświadczenia. Widziałem kiedyś sportowca, który to robił przy skoku w dal.
Otóż żona moja miała tę słabość, że zawsze czyniła mi z tego powodu wymówki, nawet w obecności obcych. Mogliśmy prowadzić Bóg wie jaką towarzyską' rozmowę — to ją, zdawałoby się, nie obchodziło. Najważniejsze dla niej pozostawały moje nieszczęsne wargi. Pamiętam w Warszawie przed wojną zaprosiliśmy na kolację kilku artystów i pewnego czcigodnego profesora, na którym mi bardzo zależało. Profesor właśnie żywo opowiadał o frapującym wypadku ze swej praktyki, a kiedy był w samym środku anegdoty, żona moja się nagle odezwała. Nie odwróciwszy głowy w moją stronę, a tyl- ; ko pobieżnie na mnie zerknąwszy i wciąż z uwagą słu- i chając profesora, powiedziała przez stół:
— Zamknijże usta!
.-¿-i Przepraszam? — powiedział profesor i zamilkł. Wszyscy zaniemówili. Wyznam, że nie byłem dobrym gospodarzem. Należało wziąć winę na siebie i powiedzieć: „Panie profesorze, to żona o mnie”. Ale zaciąłem się. Natomiast żona, u której wyraz „zamkij usta!” przeszedł, w automatyzm, nawet nie zauważyła, że się w ogóle odezwała. Zdziwiła się zapadłej ciszy i pyta profesora:
— Czy coś się stało?
Potem rozejrzała się wokoło, ale twarze zebranych nic jej nie powiedziały, prócz tego, że niektórzy patrzyli na nią podejrzliwie. Tylko jeden z literatów, który jako klient profesora uważał, że mu przepłaca, popatrzył na
nią z zachętą. Wtedy żona, uprzejma gospodyni, przerwała ciszę mówiąc:
— To było bardzo zajmujące, co pan profesor opowiadał. Ale właściwie bez pointy. Tak jak gdyby anegdocie brakowało końca. Dlaczego tak?
Wszyscy, z wyjątkiem profesora roześmiali się. Z pewnością wydało im się, że słowa „zamknij usta!” można uważać za pointę anegdoty. W każdym razie coś ich w tym ubawiło. Żona nic nie zrozumiała aż do końca wieczoru, a profesor wychodząc w rękę jej nie pocałował.
Po wyjściu gości zrobiłem jej straszliwą awanturę. Piszę o tym ze skruchą, li tylko po to, żeby pokazać czytelnikowi, że byłem kiedyś taki sam jak on teraz. Walnąłem pięścią w stół, w przedpokoju. Nie wiem, dlaczego zdjąłem marynarkę i cisnąłem ją na krzesło. Potem włożyłem ją z powrotem i zapiąłem na guziki. Podszedłem do biurka — bo działo się to już w saloniku przyległym do jadalni — wziąłem z niego list od krawca i też nie wiedzieć czemu podarłem w strzępy. Potem rozrzuciłem kawałki papieru po dywanie szerokim ruchem ręki, który miał ilustrować stan mego ducha. Chodziłem wzdłuż i wszerz saloniku, uderzając się w meble — ale nie w zwykły, banalny sposób: ot, potknął się o krzesło i poszedł sobie dalej — nie! uderzając ’się, można powiedzieć, z premedytacją, tak że nie wiadomo było, kogo to potknięcie więcej boli, mnie czy mebel. Chwyciłem żonę za rękę i podniosłem do góry, ściskając z całej siły za przegub. Nie wiem też, co przez to chciałem powiedzieć, ale potrząsnąłem tą ręką w powietrzu i nagle pozostawiłem ją w górze, a sam porwałem z kanapki poduszkę i jąłem oburącz tłamsić ją i prostować niczym harmonię. Potem przenieśliśmy się do jadalni, gdzie szkło w kredensie natychmiast zabrzęczało. Tam — niech mi kto wytłumaczy po co? — podniosłem ze stołu widelec, spróbowałem, czy się zgina w ręku, zgiąłem go, wyprostowałem i wreszcie zacząłem stukać nim po podeszwie własnego trzewika, bo na chwilę usiadłem i założyłem nogę na nogę. Zaraz potem zerwałem się z miejsca po to, by dwu-
krotnie otworzyć i zamknąć drzwi na korytarz, z początku z głośnym trzaskiem, potem cicho.
Czyniłem to wszystko nie przestając oczywiście mówić. Mówiłem niekiedy szeptem, niemal sycząc. Nagle głos mój kiksował, dźwięczał jak piszczałka. Ale przeważnie wrzeszczałem na całe gardło.
A jak się zachowywała żona?
Rózia też była czynna. Bębniła palcami po stole, zjadliwie i cierpliwie, ucząc się werbla. Żałobnego. Przyznała się do tego otwarcie, oświadczywszy w pewnej chwili, że po prostu życzy mi rychłego zgonu. Potem zaczęła przesuwać krzesła w jadalni, zupełnie bez sensu, robiąc tylko jeszcze większe zamieszanie. Kiedy zaczęła przesuwać fotele w saloniku, zaprotestowałem. Uczułem się o to zazdrosny. Wyrwałem fotel z jej rąk i sam odepchnąłem go w kąt, gdzie się przewrócił. Przez cały ten czas Rózia bez przerwy wskazywała mnie palcem to jednej, to drugiej ręki, co było a la longue bardzo dokuczliwe: mimo woli oglądałem się, czy nie ma świadków naszej kłótni — ten wskazujący gest był jakby przeznaczony dla szerszego audytorium! Mówiła przy tym nad wyraz wysokim, dźwięcznym głosem, wkładając weń cały ból i zawód, że ma męża, który zawsze jak idiota siedzi z rozwartymi ustami.
Najdziwniejsze było zakończenie. Ponieważ miotani duchem niepokoju przenosiliśmy się w czasie rozmowy z pokoju do pokoju, nieoczekiwanie wpadłem nawet do kuchni. Do tej pory nie mogę zrozumieć, jak to się stało. Zdaje się tyłem pchnąłem drzwi, żeby z lepszego rozbiegu rzucić się na żonę, pozostałą na korytarzu. I oto w kuchni nagle ocknąłem się...
Koło blachy, twarzą do nas, stała nasza gruba kucharka, pani Poprosiowa i — płakała. Za jej plecami, w otworze kuchennego wejścia, tłoczyli się pokojówka i kucharka sąsiadów oraz zupełnie nie znany nam mężczyzna, którego sprowadziło tu prawdopodobnie współczucie. Był w wizytowym garniturze, w sztywnym kołnierzyku z załamanymi rożkami i w czerwonym krawacie. Jasny fil—
cowy kapelusz zsunął mu się na tył głowy. Miał mocno podkręconego wąsa i szeroko otwarte oczy, pełne niezrozumiałego wyrazu. Potem się domyśliłem, że patrzył na mnie jak na.zabójcę. Na nogach jego lśniły lakierki, przy czym jeden lakierek lśnił mniej — był jak gdyby przydeptany czyjąś nogą. Ale najbardziej niepojęte w tym wszystkim było to, że nieznajomy trzymał w ręku miotłę. Pamiętam, zachodziłem w głowę, skąd on ją mógł wziąć? Nie była to nasza ordynarna miotła do podłogi — służyła najwidoczniej do zamiatania jezdni. Ujrzawszy mnie, wszyscy gwałtownie się poruszyli i nagle zastygli.
— O rety! — zawołała jedna z kobiet. Natomiast pani Poprosiowa, wciąż łkając, popatrzyła na mnie wzrokiem, którego nigdy chyba nie zapomnę, i wyszeptała:
— Co? Już??
Nie wiedziałem, o co jej szło. Ni stąd ni zowąd natomiast pomyślałem, że nieznajomy to spóźniony klient. Siląc się na naturalność, wypowiedziałem cokolwiek zmęczonym już głosem:
— Za chwilę panu służę.
Ale coś bardzo przejmującego wciąż nie dawało spokoju pani Poprosiowej. Łzy ciekły po jej twarzy ciurkiem.
— A nasza pani, co? Już?? — powtórzyła jakoś dziwnie.
Ponieważ nieznajomy nie odpowiadał, i chcąc upewnić się, czy nie ma tu żadnego nieporozumienia, zapytałem ponad jej głową:
— Pan do mnie?
— Nie — odpowiedział. — Ja przechodziłem obok.
W tej chwili do kuchni zajrzała Rózia. Z nieco rozwianą fryzurą, wydawała się nadmiernie zaróżowiona. Ale nic jej nie brakowało. Tylko wyraz twarzy i oczy miała nieobecne. Mimo to, ku memu szczeremu zdumieniu, pani Poprosiowa rozpłakała się jeszcze mocniej. Aż się trzęsła. „Chwalić Boga! — szlochała. — Chwalić Boga!”
Wtedy, zupełnie już panując nad sytuacją — tak mi się przynajmniej zdawało — spytałem:
— Która godzina? — i popatrzyłem na zegarek na ręce.
Pan w lakierkach i z miotłą wyjął zegarek z kamizelki.
— Za kwadrans dwunasta.
— Dziękuję — odpowiedziałem i wyszedłem z kuchni.
Co to wszystko miało znaczyć? Nie przypuszczałem, że
batalia, którą stoczyłem z Rózią, mogła kimś z boku wstrząsnąć. Przeszliśmy tedy do sypialni, gdzie w ogóle jakiś czas przestaliśmy rozmawiać ze sobą.
Nie wiem, kta tę batalię wygrał. Pozornie skończyła się nierozegraną. Obawiam się jednak, że Rózia pozostała na wierzchu. Dowiodła tego swym życiem. Co prawda zdobyłem to, że nigdy więcej o moich wargach nie wspominała, ale wystarczyło mi zobaczyć na jej twarzy wyraz milczącej ironii, żeby się domyślić, że coś z mymi wargami jest nie w porządku.
Więc szefem moim w owej prowincjonalnej mieścinie na obczyźnie był pewien grubas pochodzenia irlandzkiego. Był łysawy i miał pyzatą twarz koloru zabielanego barszczyku. Chodził w sportowych koszulkach i nauczył żonę moją grać w golfa. Próbował uczyć i mnie, ale od wielu lat mam kamień w nerce, który nie lubi, jeżeli zanadto wymachuję ręką. Natychmiast się odzywa. Kamicy nabawiłem się jeszcze w kraju — może to nieładnie wypominać, ale zapewniam, że do nikogo nie mam za to żalu. Po prostu ta sama pani Poprosiowa miała predylek- cję do kwaśnej śmietany. Na pierwsze był wspomniany zabielany barszczyk, na drugie zając w szarym sosie, na trzecie poziomki z bitą śmietanką. Śmietana szybko zaczęła osiadać na biodrach żony, ale póki Rózia była młoda, to jakoś uchodziło. Gorzej było ze mną. Obudziłem się pewnej nocy po to, by zaraz zatelefonować po karetkę pogotowia. Stękałem i chwytałem się poręczy łóżka. Oczywiście nad ranem byłem już w rękach doświadczonych urologów, nie mogli mi jednak zasadniczo pomóc.
Dopiero po latach, na obczyźnie, sprawa się sama jakoś ułożyła. Rózia, która w Warszawie nie miała pojęcia
o gotowaniu, musiała się zabrać do garnków z pomocą
angielskiej książki kucharskiej. Dało to rezultaty niekoniecznie przekonujące, ale za to śmietana z miejsca została wyeliminowana. Wówczas szczęśliwie pozbyłem się kamyków, z wyjątkiem jednego, który — jak rentgen wykazał — miał nadzwyczaj regularne kształty ośmioramiennej gwiazdy. Dodam jako curiosum — i proszę mi wierzyć, że wiem, co mówię — że znacznie przyjemniej jest nosić w sobie kamień o estetycznym wyglądzie niż byle jaką wapienną pokrakę.
Nie grając w golfa, towarzyszyłem jednak Rózi i szefowi do parku. Była tam wielka zielona polanka, tam i ówdzie falista, po której oddalali się ode mnie, wymachując młoteczkami, czy jak to się w golfie nazywa. Czekałem ich powrotu na ławeczce, wstając z niej dopiero wtedy, gdy byli już blisko i gdy zdawało się, że Rózia zanadto celuje w moją stronę. Mogła jak nic trafić we mnie twardą białą piłeczką. Nigdy nie zauważyłem, żeby w czasie gry rozmawiali. Szef był wyjątkowo niekomunikatywny i zawsze podejrzewałem go o to, że porozumiewa się z otoczeniem drogą telepatii. Nie przypuszczałem jednak, że i Rózia nauczy się tej angielskiej mowy bez słów.
Otóż po skończonej grze podchodzili do mnie i odpoczywali — Rózia na ławce obok, szef na składanym krzesełku. Zgodnie z panującym w świecie anglosaskim zwyczajem, wymienialiśmy kilka uwag o pogodzie. Były to ubogie na pozór zdania, aczkolwiek intonacjami głosów przekazywaliśmy sobie nawzajem dość ścisłe wiadomości.
— Ładna pogoda! — powiedział szef. ,
— Śliczna! — odpowiedziała Rózia.
— Wcale niezła, wcale niezła! — dodałem po pewnym czasie.
To jeszcze nie była telepatia. To był namacalny język, którego każdy — nawet mało inteligentny człowiek — mógł się nauczyć. Mówiąc, że pogoda jest ładna, szef najwyraźniej dawał nam do zrozumienia, że spodziewa się lepszych zarobków w przyszłości. „Skąd taka pewność?” — pomyślałem i badawczo nań spojrzałem. Prze
cież dźwigałem na barach wszystkie jego sprawy i orientowałem się w jego kieszeni jak we własnej. Ale najbardziej zastanowiło mnie, że w odpowiedzi Rózi brzmiała nuta tryumfu. Zerknąłem na nią też z ukosa. Siedziała kamienna i tyle można było z niej poznać, co z metalowego młoteczka golfowego, który wciąż trzymała w ręku. Szef również skamieniał. Mimo to wiedziałem, że jedno z nich jest pełne optymizmu, drugie tryumfu. Zastanowiłem się nad przyczynami tych stanów, ale do żadnych wniosków dojść nie umiałem. Wydawało mi się jednak, że jest to odpowiednia chwila, żeby napomknąć coś
o podwyżce, która, sądziłem, słusznie mi się należy. Dlatego też powiedziałem o pogodzie „Wcale niezła, wcale niezła!” — bez szczególnego zachwytu, tonem, który nie mógł ujść jego uwagi. Wynikało zeń niedwuznacznie, że podczas gdy dla szefa pogoda była ładna, dla popychad- ła jego interesów była — ledwie że taka sobie. Notabene, zbierało na deszcz i pogoda była pod psem.
Zdaję sobie sprawę, że to, co piszę, może być wiernie odczute li tylko przez tych, co spędzili co. najmniej ćwierć wieku wśród dzieci Albionu. Jednakże próbuję nadal streścić ten ważny dla mej opowieści epizod.
Więc obiektywnie rzeczy biorąc, niebo było tylko gdzieniegdzie jasne, i to przeważnie na horyzoncie. Nad naszymi głowami było bure, a nawet nieprzyjazne. Od czasu do czasu kropelki, jakby w roztargnieniu, spadały nam za kołnierz. Wcale ochoczo za to dobierał się do nas północny wiaterek, przynosząc z sobą niezdrowy dreszczyk, a z pobliskiej papierni zapachy chemikaliów.
O tej papierni w towarzystwie głośno nie mówiono, zachowywano się tak, jak gdyby nie istniała. Szło o to, że chemikalia zalatywały stęchłymi jajami tak łudząco, że nie sposób było rozróżnić, gdzie są chemikalia, a gdzie co innego. Nie podejmuję się wypowiedzieć na ten temat żadnej teorii. Trzeba być chemikiem, żeby mieć wyrobiony sąd, dlaczego papier — i to luksusowy, a nawet czerpany — powstając z drzewa, z pięknych leśnych smreków, wydaje z siebie nagły protest (bo jak to ina
czej nazwać?) w postaci wonnych oparów dokuczliwych dla otoczenia. Osobiście dopatrywałem się w tym ironii cywilizacji, czym różniłem się od przeciętnych obywateli miasta, którzy — przykro powiedzieć — odnosili się do papierni po prostu jako do nietaktu towarzyskiego. Minęło sporo czasu, zanim stanąłem również na tym praktycznym punkcie widzenia. Znacznie łatwiej żyć wśród nietaktów towarzyskich niż wśród niepokojów wyższego rzędu. Jakkolwiek było, papier — szczególnie przy północnych wiatrach — nałożył na pogodę swoje piętno. Poza tym poprzedniego dnia padało, nasze pantofle grzęzły w wilgotnej trawie i rozmiękłej ziemi. Cała masa komarów i szczególnie złośliwych muszek, nieznanych w poczciwym kraju, krążyła dokoła naszych twarzy.
— Tak jest! — powiedział szef.
—: Właśnie! — powiedziała Rózia.
Umocnili w ten sposób wypowiedzianą przez siebie opinię o pogodzie, opinię ze wszech miar dodatnią. Moją na to reakcję szef puścił mimo uszu. Nawet zaczął lekkomyślnie pogwizdywać. Wtem Rózia z granitowym wyrazem twarzy zwróciła się do niego.
— Czy już pan to dostrzegł? — spytała.
Rzuciła to całkiem od niechcenia, jak gdyby szło jej
o drobiazg, na którym nie warto było zatrzymywać uwagi. Na to szef nagle przestał gwizdać. Urwał melodię w połowie frazy, nie troszcząc się o resztę nut. Walnął ręką po kolanie.
— Fantastyczne! — zawołał.
Coś jakby stłamszony rechot wyrwał mu się z gardła. Oczy jego cokolwiek wylazłszy z orbit wyraziły ogromny, sportowy zachwyt. Znałem ten wyraz, bo w ten sposób przyglądał się hokeistom. „O czym oni mówią?” — pomyślałem uczuwszy powiew samotności. Znowu z ukosa spojrzałem na żonę i przyłapałem tym razem na jej twarzy coś bardzo, ale to bardzo znajomego... Co prędzej przymknąłem usta. „To chyba przypadek!” — pomyślałem spozierając znowu na szefa. Bo i skądby mógł wie
dzieć o takich intymnych rzeczach jak moje wargi? Ale niestety!
Szef, będąc najwidoczniej czymś zafascynowany i purpurowiejąc mi w oczach, odezwał się do Rózi:
— Zupełnie jak Pejdż!
Kiwnęła głową w odpowiedzi. Naraz wydęła policzki. Wreszcie nie wytrzymała i wybuchnęła:
— Acha, cha, cha!...
— Proszę mi wybaczyć, ale mam wrażenie, że czegoś nie chwytam? — powiedziałem nie kryjąc zdziwienia. — Czy państwo mówią o śp. panu Perzyńskim?
Wtem coś mnie jakby olśniło: przypomniałem sobie, że Janek Pejdż umarł z otwartymi ustami. Więc była to aluzja!
Z początku nie mogłem uwierzyć, że szef jest zdolny do bawienia się moim kosztem, i to w mej obecności. To byłoby nie fair. Wnet jednak przypomniałem sobie stare angielskie porzekadło o tym, że istnieją dwa wypadki, kiedy można być nie fair, pozostając moralnie krytym, wypadki te to: wojna i miłość. Byliśmy po wojnie już dobrych kilkanaście lat. Co prawda na peryferiach świata coś się jeszcze żarzyło, ale z pewnością szef na ochotnika tam się nie wybierał. Nic wojowniczego w sobie nie miał. Pozostawała więc miłość.
Chrząknąłem i powiedziałem:
— O!
Nie potrafię czytelnikowi wytłumaczyć, co ta samogłoska w języku angielskim oznacza. Podtekstami w niej .zawartymi łatwo dałoby się wypełnić tom leksykonu. Na przykład „o!” mówią Anglosasi zamykając komuś oczy na zawsze, i „o!” mówią poklepując noworodka po tyłku. „O!” w ustach człowieka biegle władającego angielskim oznacza, że nigdy nie pożyczy bliźniemu ani grosza, choćby nie wiem jak o to prosił, i zarazem „o!” w tychże ustach może oznaczać, że lubi sandwicze z siekanym jajkiem i łyżką majonezu. W każdym razie Rózia i szef należycie zrozumieli wszystko, co miałem na myśli wypowiadając to pożegnalne „o”. Bo wszyscyśmy wstali
i rozmawiając o czymś innym, poszli do miasta. Przed domem szef mocno uścisnął moją dłoń.
— Tak! — rzekł nienaturalnie wesołym głosem.
— Cóż! — odpowiedziałem też najweselej.
Rózia już stała na ganeczku i milcząc pomachała doń ręką.
Szef poszedł chodnikiem w dół ulicy, my zaś weszliśmy do mieszkania, gdzie żona niezwłocznie zaczęła pakować swoje rzeczy. Zauważyłem przelotnie, że dwie walizki miała już na poły spakowane. Siadłem w fotelu i zapaliłem fajkę. Czy mam dodać, że w kraju paliłem tylko papierosy? Paląc, rozmyślałem o telepatii. Bo w jaki sposób mógł szef dowiedzieć się o mej słabostce, która drażniła tylko Rózię i na którą naprawdę dotąd nikt nie zwracał uwagi? Musiała mu kiedyś o niej opowiedzieć. Ale przecież nigdy nie zostawała z nim sam na sam, czego byłem pewien. Miasteczko było zbyt purytańskie, jakakolwiek niewłaściwość byłaby natychmiast napiętnowana, a wszelka zdrożność obleciałaby błyskawicą wszystkich, poruszając domy do podstaw. W czasie gry w golfa wprawdzie oddalali się ode mnie, ale znowuż nie za daleko i zazwyczaj szli po polance w przyzwoitej odległości od siebie. Echo doniosłoby do mnie ich głosy, gdyby
o czymś rozmawiali. Najwyżej mogli parę razy powiedzieć do siebie „o”. Ale tu właśnie się zastanowiłem. Czy tylko parę razy? Coś zaczęło mi świtać w głowie. Tak. Pozostawało tylko to jedno wytłumaczenie, że — drepcząc po golfowej łące — wymieniali między sobą „o” we wszystkich jego znaczeniach tak długo, aż opowiedzieli sobie nawzajem wszystko. Aż uzgodnili swe plany na przyszłość.
Myśląc o tym, poruszyłem się w fotelu. Wtedy właśnie stała się rzecz, która odbiła się na mnie, w fizycznym sensie, więcej niż rozstanie z żoną. Nie wiem, czy to ze zdenerwowania, czy też ząb czasu to sprawił, ale gdy się poruszyłem — kamień mój nagle pękł. Towarzyszył temu niegłośny, klarowny dźwięk. Coś jakby: klik! Nie od razu domyśliłem się, o co szło.
— Co to? — spytałem.
Rózia, schylona nad walizką, odwróciła ku mnie twarz, widocznie też nasłuchując.
— Czy to trzasnął zamek walizki? — spytałem niepewnie, bo nagle coś ścisnęło mnie za serce.
— Nie, ja zamka nie ruszałam — odpowiedziała.
Na stoliku przed kanapą stał imbryk z herbatą i dwie filiżanki. Rózia podeszła, wzięła filiżanką za uszko i obejrzała ją starannie. Nawet pod światło. Potem obejrzała drugą.
— Dziwne — powiedziała. — Byłam pewna, że pękło coś porcelanowego.
Odczekałem chwilę, żeby zapanować nad drżeniem głosu.
— A czy to nie we mnie?
Nie chcę robić wyrzutów Rózi, ale nie zachowała się odpowiednio. Popatrzyła na mnie krytycznie.
— Zawsze byłeś egocentrykiem — powiedziała.
Zaraz jednak odczuła coś w mym milczeniu i trochę
się zawstydziła. Ale potem rozmyśliła się i pożałowała, że jest sentymentalna. Była ambitna. Chciała udowodnić, że w ogóle zawsze się mylę.
— A! już wiem! — powiedziała. — To puderniczka!
— Jaka puderniczka? — spytałem.
— Mam taką, która zawsze stała na toaletowym biu- reczku. Schowałam ją już do kufra.
— Nonsens! Gdyby pękła w kufrze, nic by nie było słychać.
— Zobaczymy! — odpowiedziała i otworzyła kufer. -=$ Dźwięk pęknięcia był raczej stłumiony.
— Przeciwnie, był bardzo czysty! — sprostowałem.
— Nie masz słuchu. Za to ja jestem muzykalna! — odpowiedziała. — Dźwięk dochodził jak przez watę. To co pękło, obłożone było watą.
— To było obok mnie. Może nawet we mnie. A ja nie mam przy sobie żadnej waty! — powiedziałem.
— Ego! — powtórzyła. — Zapomnij o swoim egu!
Grzebała w kufrze i wyjęła kruche porcelanowe pu-
,-dełeczko. Było rzeczjrwiście zawinięte — nie w watę, ale w jej jedwabną koszulę z koronkami.
— No i co? — spytałem.
— Całe — odpowiedziała.
— A widzisz!
Ogarnęło mnie uczucie bezbronności. Coś, może coś bardzo cennego, mogło się we mnie stłuc, a ja na to nie miałem żadnego wpływu. „To nie mogło być trzaśnięcie stawu — myślałem — stawy trzeszczą głucho i jakoś pospolicie. Cóż to więc było?”... Ale Rózia obstawała przy swoim. Przeszła do łazienki i nagle posłyszałem jej wołanie:
— To pękł zlew!
Pośpieszyłem tam i przekonałem się, że porcelanowa muszla w istocie była pęknięta. Ale niestety, niestety. Przy bliższym obejrzeniu okazało się, że rysa wcale nie była świeża.
— To dawne pęknięcie — stwierdziłem z rozczarowaniem.
— Myślisz? — spytała i palcem wodziła po rysie.
Czytelnik oczywiście wie, że w świecie anglosaskim
wszędzie wiszą napisy: „Uśmiechaj się! uśmiechaj!” Przypomniałem sobie o tym. Zresztą stało się to moją drugą naturą, weszło mi w krew.
— Nie ma co — powiedziałem i teraz — trzeba się uśmiechać.
—! Ale co by to mogło w takim razie być? — spytała Rózia.
— Nie wiem. Nie mam pojęcia.
— Może to życie? — powiedziała nagle i zobaczyłem w jej oczach światło. Była schlebiona odkryciem, którego dokonała. Wręcz zbulwersowana. Ja dopiero potem zrozumiałem, o co szło. Złożona i wytrawna gdzie indziej, Rózia w sprawach zerwań nie miała żadnego doświadczenia. Logicznie sobie dopowiedziała, że skoro coś się łamie, to towarzyszy mu trzask. Miała to do siebie, że dochodziła do sedna rzeczy po swojemu, w sposób dla otoczenia zgoła nieoczekiwany. Tak było i wtedy.
— O Waw! — zawołała. — O! Waw! — i miała łzy w oczach.
Tu muszę coś wyjaśnić. Na imię mi Wawrzyniec. Rój zia, zarówno jak i mieszkańcy miasta, zwracali się do mnie, używając zdrobnienia. Ale W po angielsku wymawia się jak U.
— O Uau! — wołała Rózia. — Jaka ja jestem z ciebie dumna!
— Doprawdy? — spytałem. — Czy to ma jakiś związek z trzaskiem?
Kiwnęła głową.
— Ma.
— Jaki? — spytałem ostrożnie.
— Ja tego nie chciałam — powiedziała. — O nie! Ja nie chciałam.
— O czym ty mówisz?
— O twoim życiu.
Nie widziałem takiej Rózi od lat. Zaraz jednak opamiętała się. Już nieraz o tym wspominałem, że miała kamienny wyraz twarzy. Twarz jej zaczęła kamienieć wraz z kupnem angielskiej książki kucharskiej. Chcę powiedzieć, że to się zbiegło w tym samym okresie. Natomiast dawniej, w Warszawie — o jakżeż było inaczej!
Pamiętam, w czasie sławetnej batalii cała gama skurczów przechodziła po jej twarzy. Ściągała brwi w prostą linię, nagle linia łamała się w środku i brwi tworzyły tragiczny kąt. Można było pomyśleć, że przed chwilą otrzymała przykrą depeszę. Potem jedna brew zawisła nad okiem, wówczas gdy druga wyginała się łukiem, przypominając w ten sposób Szalapina w roli Mefistofe- lesa. Wskazując mnie palcem, marszczyła nos. Zmarszczki ukazywały się i znikały na czole. Można mnożyć i mnożyć te drobiazgi. Dostrzegłem także i siebie — w lustrze w przedpokoju — i pamiętam z odrazą, jak migały na mej twarzy przeróżne, niekiedy wysoce dziwne wyrazy.
Lecz kiedy to było! W kilkanaście lat po wojnie twarze nasze, pod wpływem anglosaskiej kultury, pokryły się skorupą. Z niewzruszonym spokojem Rózia usiadła
przy oknie. Nie odezwała się już ani słówkiem. Czekała. Wtem pod domem zatrąbił klakson. Pomogłem wynieść walizki i wyciągnąłem kufer na ganek. Wraz z szefem wpakowaliśmy rzeczy do bagażnika.
— Byłeś wspaniały! — powiedziała Rózia i potrząsnęła moją dłoń.
Właściwie wyraziła się nieco inaczej. Nie wiem tylko, jak to przetłumaczyć na polski. Powiedziała coś o tym, że w przyszłości będę dobrym sportowcem. Albo — może poprawniej — poradziła mi, żebym uprawiał sport. Nie, to jednak nie oddaje odcieni, czytelnik może się zdziwić, zwłaszcza że jak wiadomo, z powodu kamienia unikałem sportu. To, co powiedziała, dosłownie brzmiałoby tak:
— Bądź, Uau, dobrym sportem!
Jest to po angielsku klasyczny zwrot, znaczy tyle, co „nie psuj innym zabąwy!”
— O kej! — powiedziałem.
— Pa, Uau! — powiedział szef.
Wymieniliśmy uśmiechy, potem oni wsiedli do auta
i słyszałem, jak Rózia rzekła półgłosem:
— Och, złamałam mu życie!
— Skąd wiesz? — spytał szef spokojnie.
— Słyszałam to! — odpowiedziała.
Wróciłem do bawialni i też usiadłem przy oknie. W oknie notabene była gęsta siatka od komarów. Wionęło na mnie zapachem papieru. Myślałem o nich i o książeczce czekowej Rózi, którą oczywiście zabrała ze sobą. Mieliśmy ten zwyczaj w gospodarstwie, że połowę zarobionych przy szefie pieniędzy kładłem na jej konto. Teraz pieniądze wracały do swego źródła. Było w tym coś, co mnie zabolało. „Te same pieniądze, które mu z takim trudem wyrwałem!” — myślałem. Ale przypomniałem sobie o zasadach sportu, o tym, że oni też są sportowcami,
i w duchu życzyłem im szczęśliwej podróży. Z niedomówień i przeróżnych „o!” domyślałem się, że wybierali się aż do Kalifornii. Auto mieli gdzieś po drodze załadować na statek.
Rzecz jasna, że obchodziła mnie praktyka szefa, krąg
jego interesów — który to krąg przecież dotąd obracał się wokoło mnie. Nie mogłem jednak nadal pozostawać jego osią, skoro nie miałem prawa do uprawiania swego zawodu. Położenie wyglądało niewyraźnie. Te myśli wypełniły mi resztę wieczoru i zapomniałem o owym pęknięciu. Delikatny trzask zatarł się w mym uchu i byłem nawet skłonny przypuszczać, że Rózia miała rację i coś się stało ze zlewem. Niestety, niestety. Zaledwie zasnąłem w łóżku, gdy obudził mnie potworny wstrząs. Miałem wrażenie, że ktoś wbija mi w krzyże nóż do rozcinania książek.
— Oczywiście — uśmiechnąłem się. Uśmiechnięty leżałem na wznak, czując, że ból spycha mnie z łóżka i nasuwa jakieś dziwne myśli, że na przykład muszę wspiąć się zaraz na ścianę. „O!!!” powiedziałem na cały głos, ale raczej nie w angielskim znaczeniu tej samogłoski.
Wyrzucając z siebie to: O!!! pomyślałem sobie o poczciwym starym kraju — brzmiały w nim nie tylko ból, ale i nostalgia. Zresztą byłem u siebie w domu i mogłem sobie pozwolić na prywatną interpretację moich osobistych spraw. Powiedziałbym: czułem się jak w zamku — bo wiadomo nasz dom to nasz zamek — ale nie chcę wywoływać w czytelniku fałszywych obrazów, dajmy na to skojarzeń z Wawelem. W każdym razie mój krzyk przedostał się przez mury tej warowni i wraz z wiaterkiem i zapachem jaj przeleciał wzdłuż uliczki, zaglądając do rozwartych okien sąsiadów.
Życzyłbym sobie, żeby wśród krajanów uczucie solidarności rozwinięte było w tym stopniu co wśród mieszkańców opisywanego miasteczka. Mój pożałowania godny krzyk obudził większość z nich. Zdołałem zwlec się z łóżka i sam sobie zaaplikowałem wszystkie lekarstwa, jakie w tych okolicznościach pasowały. Wszakże na tym się znałem nie gorzej niż specjalista. W miasteczku nie było szpitala. Domyślałem się, co mnie czeka: podróż do metropolii. Zaledwie popiłem wodą pigułkę na uśmierzenie bólu, a drugą — na rozszerzenie naczyń, gdy rozległ się ostrożny dzwonek. Sąsiadka z pobliskiej willi,
stara mysis Gołąb, stała w szlafroku na moim ganku, trzymając w rąku filiżankę herbaty.
Pogoda była w dalszym ciągu pod psem. Coś w rodzaju księżyca świeciło w oddali, przysłonięte łachmanami chmur. Komary bzykały. Z północy szedł ku nam, nie zwracający na nic uwagi, odór papierni.
— Co za piękna noc, mysis Gołąb! — zawołałem z pewną, dopuszczalną w towarzystwie emfazą i trzymając się za nerkę. Byłem również w szlafroku i dopiero po chwili zorientowałem się, że mam rozczochrane włosy.
— Czarująca noc! — podchwyciła skwapliwie.
Nie byłem Jankiem Pejdż. Aczkolwiek nie czynię mu pośmiertnych wymówek. Byłem po prostu bardziej od niego przywiązany do czci rodowego nazwiska, którego nie skróciłem. Zresztą miałem te fory, że było ono łatwiejsze do wymawiania. Mimo to czytelnik od razu zrozumie, że Anglosasi i tutaj musieli coś przekręcić.
— O! mister Siski — powiedziała pani Gołąb. — Cieszę się, że wygląda pan tak, jak gdyby z panem wszystko było w porządku.
— Dziękuję pani, pani Gołąb.
— Czy pan coś takiego powiedział? — pytała, zaglądając mi w oczy.
— Powiedziałem, dziękuję, mysis Gołąb.
— Nie, dziesięć minut temu?
— Dziesięć minut temu ja jeszcze spałem — skłamałem chłodno.
— Czy jest pan pewien, że mimo to niczego nie powiedział? Nie chcę być niedyskretna. Ale miałam telefon od sąsiadów, co mieszkają na wzgórzu. Wie pan, ten właściciel sklepu korzennych towarów. Powiada, że ma ciotkę, która jest głucha jak pień, i mimo to obudziła się, ponieważ posłyszała czyjś głos.
— Naprawdę? — spytałem lodowato.
— Sąsiadka z naprzeciwka, wie pan, starsza córka piekarza, też zapukała do mnie i powiedziała, że na pewno coś się stało!
— Oo — odpowiedziałem niedbale. — Z pewnością był to huk przejeżdżającej lokomotywy.
— Nie przypuszczam, mister Siski, byłoby to czymś raczej niezwykłym. Wszak mamy tylko stację autobusową. Nie mamy nie tylko dworca kolejowego, ale nawet torów. Ja bym się bardzo przeraziła, gdybym zobaczyła u nas lokomotywę. Pan mnie wcale nie uspokoił.
Milczałem wyniośle. Takie milczenie oczywiście było aluzją, że popełniła niewybaczalny nietakt, obalając moją teorię o huku lokomotywy. Coś ją od razu szarpnęło w tył. Prawdopodobnie świadomość, że znajdowałem się nie na Wawelu, jak już zaznaczyłem, ale bądź co bądź na progu własnego mieszkania. Wyprostowała się.
— Bardzo mi przykro — powiedziała sztywniejąc. — Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Nie wiem tylko, dlaczego w huku lokomotywy wszyscy rozpoznali pański głos? Wie pan, był to huk z cudzoziemskim akcentem.
— Kto wszyscy? — spytałem, gwałtownie pocierając sobie krzyże. Ból chwycił znowu. Ale popatrzyłem wzdłuż uliczki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, zapalały się w oknach światełka. Najwidoczniej zbudziłem całe miasto. Nagle nie wytrzymałem i nieznacznie podskoczyłem na jednej nodze.
— Czy jest pan jednak pewien, mister Siski, że rzeczywiście wszystko jest w najlepszym porządku? — spytała z niepokojem.
— Najzupełniej, aj! — odpowiedziałem stanowczo. Popatrzyła na mnie. Uśmiechnęliśmy się.
— Przyniosłam panu miłą filiżankę herbaty — powiedziała.
— O jakżeż to kochane! — zawołałem. (Tak się w takich wypadkach woła.)
Wypiłem herbatę, stojąc w progu.
— Czy nie zechciałaby pani wejść, mysis Gołąb? — spytałem.
— Jakżeż to miło z pańskiej strony, okropnie miło, mister Siski! — A!e pora jest raczej spóźniona.
Było w istocie wpół do czwartej.
Wtem znów, psiakrew, nie wytrzymałem i podskoczyłem na jednej nodze. Ból podrzucał mną do góry. Nie był to już nóż do rozcinania książek. Miałem wrażenie, że z nerki mojej zrobiono poduszeczkę do szpilek. Ale my- sis Gołąb dojrzała wytłumaczenie mej nerwowości w czymś innym. Z niezwykłym wysiłkiem zdobyła się na poufałość. Patrząc życzliwie w bok (żeby nie krępować mnie wzrokiem), powiedziała półgębkiem:
— Nigdy nie można przewidzieć. Może ona jeszcze wróci!
Zrozumiałem, że myśli o Rózi, a mój krzyk — ten huk lokomotywy — wzięła za objaw rozpaczy zawiedzionej miłości.
— To nie ona! — odpowiedziałem.
Potrząsnęła głową z uznaniem. Nie wątpiła, że jako dżentelmen będę bronił biednej kobiety.
— A kto? — spytała.
— Kamica! — odpowiedziałem.
Nagle zmieniła ton.
— Przepraszam pana bardzo! — zawołała, z trudem panując nad oburzeniem. — Że co?
— Nic, zwykły drobiazg! — odpowiedziałem bagate- lizująco. Uśmiechnąłem się. Ale cokolwiek krzywo. Igieł w poduszce było coraz więcej. — W każdym razie dziękuję pani bardzo, że mnie odwiedziła.
Popatrzyła ozięble. Czułem, że wiele w jej oczach straciłem.
— Nie przypuszczam, że ja osobiście byłabym zdolna do czegoś podobnego! — powiedziała w zgorszeniu i dodała, że nie wie, „czy to fair: stracić kontrolę nad sobą, a potem wszystko zwalić na lokomotywę, która nie może się bronić po prostu dlatego, że jest nieobecna!” W podobnym wypadku zamknęłaby okno! — Dobranoc panu, mister Siski! — zakończyła.
— Dobranoc pani, mysis Gołąb!
Wróciłem do łóżka z uczuciem goryczy. Starałem się usprawiedliwić samego siebie, że krzyk, który mi się wyrwał z piersi, zrobił to podstępnie, kiedy byłem jeszcze
w objęciach snu — ale wyznani, że mój swojski, jeszc^^ warszawski ambit na tym ucierpiał. Toteż kiedy z ranił odwiedził mnie lekarz, powitałem go szerokim uśmiechem nieco drżących warg. Była niedziela.
— Jak się pan miewa, stary chłopaku? — spytał.
— Jak najlepiej! — zapewniłem go.
Uderzył mnie po nerce.
— No jak tam, boli?
Było to to samo, co zapytać o to człowieka — którego przed chwilą przejechał tramwaj.
— Et! — odpowiedziałem — ciut ciut. Jakby łechtało.
— No to nic takiego — powiedział i zaczął zamykać lekarską torbę z instrumentami.
Usiadłem mimo woli na łóżku.
— Jak to nic? — spytałem, czując, że coś niesprawiedliwego może się zaraz stać.
Lekarz rzeczywiście zbierał się do odejścia.
— No, skoro pan mówi, że nic panu nie dokucza? — powiedział z dobrotliwą rześkością. Podniósł rękę w pożegnalnym geście.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytałem. — Czy pan chce odejść? — Umiejętnie cały czas maskowałem zrozumiałą trwogę.
— Czekają inni pacjenci! — odpowiedział jeszcze raźniej. Leżałem już z powrotem na wznak, bo ból mnie dosłownie ściął. Nie przestawałem jednak się uśmiechać.
— Z pewnością zjadł pan coś takiego, co w żołądku niezupełnie się z panem zgadza.
Nie mogłem zdobyć się na żadną odpowiedź, nawet I najbardziej lakoniczną, po prostu dlatego, że bałem się otworzyć usta. Mógł się z nich wyrwać ten sam huk, który spłoszył mieszkańców w nocy. Doktor włożył kapelusz.
Z jakimś szczególnym zainteresowaniem przyglądał się •moim rysom. Proszę nie zapominać, że wciąż się uśmiechałem, mimo że z nerką działy się rzeczy, których nie podejmuję się opisać. To już nie była poduszeęzka do igieł, ale nożna maszyna do szycia.
— Czy może zjadł pan coś takiego? — powtórzył doktor.
Pokręciłem przecząco głową. Huk utkwił mi w gardle
i tylko czekał, aż go stamtąd wypuszczę.
— O! o! — powiedział doktor jowialnie. — A jak tam odnośnie whisky?
Coś go zafrapowało na mej twarzy, bo obszedł dokoła, chcąc się jej przyjrzeć ze wszystkich stron.
— Whisky też nie? — spytał.
Potem słyszałem, jak szepnął do siebie „Ciekawe!” Odchylił się tułowiem w tył i patrzył na mnie takim wzrokiem, jak gdybym był surrealistycznym obrazem, którego nie może rozgryźć. Najwidoczniej nie znał się na sztuce. Zapytał w pewnej chwili:
— Czy mi się wydaje, że pan się uśmiecha? — Spojrzał w okno, a potem szybko z powrotem na mnie, jakby chcąc mnie na czymś przyłapać. Ale najwidoczniej miałem ten sam wyraz. — Nie! — szepnął. — To nie może być uśmiech!
Na szczęście ból popuścił i mogłem bez ryzyka powiedzieć:
— Czy nie zechce pan usiąść, panie doktorze?
— Dobrze, dobrze — rzekł niepewnie. (Czytelnik nie ma pojęcia, jak często ludzie mówiący po angielsku nadużywają tego słówka, mówiąc „dobrze” nawet wtedy, kiedy jest źle.) Usiadł z powrotem u wezgłowia. — Więc jak się czujemy?
— Doskonale! — odpowiedziałem. Jednocześnie ból opuścił nerkę i czułem, jak się skrada w kierunku dołka.
— No to świetnie! Oby tak trwało!
— Dziękuję bardzo — odpowiedziałem.
— Ma pan zdrową cerę — zauważył.
Było to akurat w tym momencie, kiedy ból już doto- czył się do dołka i chwycił mnie z przodu. Krew uderzyła mi do głowy i zaróżowiłem się z wysiłku, żeby nie okazać swych prawdziwych uczuć.
Ale podziękowałem.
— Cieszę się bardzo — dodałem.
— W dalszym ciągu nic pana nie boli?
— Et! — powtórzyłem i nawet zdobyłem się na lekceważące machnięcie dłonią. — Nie warto mówić o takich drobiazgach!
— Zaraz, niech pan poczeka, zbadam pana z przodu... A tutaj?
Dotknął mego dołka.
— Głupstwo! — odpowiedziałem. Z zewnątrz musiało się wydawać, że jestem w wyjątkowo dobrym, wręcz pysznym nastroju.
Był bardzo zadowolony.
— Miło stwierdzić — powiedział — że jest pan w wyśmienitej formie! — Znowu uderzył mnie z tyłu. — A teraz?
Zgiąłem się wpół, ale zaraz odzyskałem coś w rodzaju równowagi. Gardło miałem już całkiem wyschnięte.
— Bolało? — spytał.
— Gdzież tam! Co znowu!
— Dobrze, dobrze. Ani trochę?
— Ależ nie warto o czymś takim wspominać!
— No więc? Czy nie mówiłem, nic panu nie jest!
— Jasna rzecz, że nic! — odpowiedziałem bez wahania. To było beznadziejne. Naprawdę nie sposób było z tego wybrnąć bez narażenia własnej postawy i zamanifestowania słabości, której bym się potem wstydził i sobie nie darował. Gentleman zawsze jest zdrów — pamiętałem o tym. Doktor wziął walizkę.
— Cieszę się, stary człowieku — powiedział, wychodząc — że zastałem pana w dobrym stanie zdrowia.
Miałem oczywiście własne auto, ale już nie mogłem samego siebie wyobrazić z gorącym termoforem za plecami, siedzącego przy kierownicy! Zwłaszcza że do metropolii było do cholery i trochę kilometrów! Mimo to postanowiłem nie zwlekać. W miasteczku nie było nawet rentgena. Należało po południu wsiąść w autobus, dojechać do pobliskiej stacji, skąd dalszą podróż mogłem odbyć już w leżącej pozycji, pociągiem. Wyszedłem na miasto z pochyloną głową.
Zapomniałem poinformować czytelnika o charakterystycznym szczególe. Wiem, że o ten szczegół może mieć do mnie żal. Nie jestem pewien, czy nie zacznie mnie potem uważać za dziwaka lub — czego bym zupełnie nie strawił! — za blagiera. Ale proszę go tylko o to, żeby wczuł się w atmosferę, która mnie otaczała i rozgrzesza. Otóż przed przyjściem lekarza i mimo ataku kamicy, zdążyłem się dość starannie ogolić! Słowo daję! Teraz, kiedy z odległości czasu o tym wspominam, wydaje mi się, że to nie byłem ja. A kto w takim razie? Kto się golił codziennie, czy to w niepogodę, czy to w święto?
Proszę mi wybaczyć te wykrzykniki i — że dałem się ponieść temperamentowi. Ale sprawa golenia się jest taka drażliwa! Tyle o niej myślałem po powrocie do kraju! Tyle jest w niej teraz zupełnie nowych aspektów. Trudno, nie kluczmy.
Najważniejsza, że kiedy lekarz przyszedł, zdążyłem się już nie tylko ogolić, ale i wziąć prysznic. Tu znowu kilka szczegółów. Lekarz nie od razu zaczął mnie badać.
Na początku wizyty napomknął był coś o tym, że niektórzy w mieście są niewyspani.
— Jako że słyszeli w nocy jakieś hałasy. — Nie patrząc mi w oczy, dodał: — Dziwna rzecz, ale inni twierdzą, że hałasy dochodziły z okien pana Siskiego.
— Jakie hałasy?
— Ano, hałasy jak na kolei — wytłumaczył znacząco. — Chociaż ja osobiście temu nie wierzę. Zwłaszcza, że ksiądz pastor wygłosił z ambony kazanie o tych niewyspanych, dowodząc, że jeżeli coś ich zbudziło, to niechybnie był to głos własnego sumienia... Musiał to być potężny głos! — dodał od siebie doktor. — Potem ksiądz pastor zaproponował wspólną modlitwę za wszystkich wędrowców, co to odbywają niebezpieczne podróże, z początku autem, a potem po wzburzonych morskich falach!
Chociaż ta modlitwa o Rózię i szefa szczerze mnie wzruszyła, uczułem ulgę, kiedy wreszcie znalazłem się w autobusie, poza zasięgiem szkalujących plotek. Niestety, nie na długo. Spokój mój zaczęły mi zatruwać koszty.
Koszty i koszty. Podróż, sleeping, hotel w metropolii. Tak się wydaje, ale pieniądze moje zarobione przy szefie płynęły między palcami jak woda. Nie można było ich zatrzymać, mimo że w restauracji nie jadałem a la carte, lecz wybierałem skromne dietetyczne potrawy. Wreszcie rentgen.
Rentgenolog w asyście sekretarki, która przyszła, żeby popatrzeć, bo coś ją zaintrygowało w mym wyglądzie (chociaż proszę mi wierzyć, do tego stopnia panowałem nad sojaą, że nawet nie pocierałem sobie ręką z tyłu), prześwietlił mnie ze wszystkich stron, a potem zawołał do gabinetu.
Trzymał w ręku zdjęcie. Oczywiście wiedział, że doskonale się na kliszach wyznaję i umiem je czytać.
— Piękny kamień — powiedział ze znawstwem. Nie wątpiłem, że był szczery. Oświetlił kliszę. Poznałem od razu szlachetne, można powiedzieć jubilerskie zarysy ośmioramiennej gwiazdy. Była niczym płatek śniegu w powiększeniu. I oczywiście, na negatywie jak to na negatywie, to co ma być białe, było czarne. Najzupełniej niesłusznie. Wtem coś dostrzegłem.
— A co to? — zawołałem i wskazałem palcem.
Gwiazdę na skos, ale akurat pośrodku, przecinała jasna
kreska.
— A rzeczywiście! — powiedział rentgenolog i przyjrzał się uważniej — pęknięcie!
A więc miałem rację! Kamień pękł. Przypomniałem sobie ów żałosny klarowny dźwięk: klik! kiedy Rózia pakowała rzeczy, a ja siedziałem w fotelu. W pamięci powstał mi także obraz zlewu i uczułem z powodu niego coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Jakżeż często jesteśmy niewierni w stosunku do siebie, do czegoś, co tkwi w nas, i zrzucamy winę na otoczenie. Postanowiłem więcej ufać swej intuicji i nigdy nie zbaczać z wytkniętej drogi.
To mi się przydało. Bo specjalista, do którego udałem się potem, orzekł, że, zdaniem jego, w stosunku do kamienia należy zająć stanowisko wyczekujące — ja zaś
wiedziałem swoje. Kamieniowi memu groziło zupełne złamanie! Zamiast wrócić do miasteczka, zostałem w hotelu mimo kosztów, przygotowany na dalsze wypadki. Nastąpiły znowu pewnej nocy.
Można to było nazwać schyłkiem i upadkiem gwiazdy. Runęła w dół. Wiedziałem o tym po ledwie uchwytnych, lecz jakże dotkliwych poruszeniach, słusznie przez urologów porównywanych do połogu. Z tą różnicą, że drganiom tym nie towarzyszyła, niestety, radość macierzyństwa. Bez skierowania lekarskiego zgłosiłem się nazajutrz do tego samego rentgenologa.
— Dobrze, dobrze — powiedział. (Skarżyłem się już czytelnikowi na to dobrze wypowiedziane w niestosownych momentach.)
— Ruszyło! — powiedziałem zwięźle.
Nie byłem pewny, czy to dobrze, bo czułem się nijako. Zamiast sceptycznie odnosić się do mych słów, czytelnik lepiej zrobi, uważnie notując w pamięci poniższe moje uwagi. Bo każdemu mogą się przydać i o kamyczki nerkowe nietrudno się potknąć...
Klisza wykazała, że tylko jedna połówka gwiazdy rozpoczęła swą mozolną wędrówkę. Druga połowa czterema ramionami wciąż trzymała się nerki. Tak przy mnie pozostała i po dziś. Mimo że w szpitalu (w którym się w końcu znalazłem) potrząsano mną na wszystkie strony
i mimo że przyszłość nie, szczędziła mi wstrząsów. Nie oderwała się. Zaczepiła się ząbkami i zawisła. Natomiast inna, bardziej płochliwa połowa, odeszła. Nie bez dramatycznych perypetyj, zbyt intymnych, żeby się nad nimi rozwodzić. Po drodze tak pocięła odpowiednie przewody, że operacja okazała się niezbędna, wraz z dodatkowymi kosztami.
Pamiętam, już leżałem na sali szpitalnej, gdy przyszła siostra z druczkiem w ręku. Był to akt prawny, którym chirurg zrzekał się odpowiedzialności za skutki operacji, cedując wszystko na moje nazwisko. Znaczyło to, że sam sobie będę winien, że się zgodziłem na nią. Szło tylko
o mój podpis.
Byłem dobrze obeznany z tą procedurą, ale uczułem po raz pierwszy trochę niechęci do kamienia, który aż do tego stopnia zawiódł pokładane w nim zaufanie! Mówią, że nie można czuć żalu do martwych przedmiotów, ale to jeszcze pytanie, czy przedmiot, który jest dziełem naszych rąk, nie przechowuje w sobie czegoś z nas samych. Byłem tak rozgoryczony, że kiedy po operacji pokazano mi zwapniałe i rogate szczątki czegoś, co przedtem można było uznać za dzieło sztuki — nie chciałem po prostu na to patrzeć. Świadomość, że pozostała we mnie połówka jest niesymetryczna i właściwie bez sensu — odpychała mnie w tym stopniu, że zacząłem czuć gntypatię do samego siebie.
Gdybym miał gusty nowocześniejsze, gdybym był dajmy na to zwolennikiem malarstwa abstrakcyjnego, być może nie przeżyłbym tego tak ciężko. Ale żyłem przez dwadzieścia lat w środowisku na wskroś purytańskim
i wrażliwość moja na piękno uległa pewnym zahamowaniom. Nie znoszę w sztuce czegoś, co można nazwać mistyfikacją.
Tymczasem pielęgniarka wpisywała do druczku moje personalia.
— Imię i nazwisko? — spytała.
— Wawrzyniec Rzycki — odpowiedziałem.
— Co to ma znaczyć? Po jakiemu pan mówi?
— Tak się nazywam.
— A ja myślałam, że pan mówi po norwesku.
— Czy siostra zna norweski? — spytałem.
— Dziwny z pana człowiek! Gdybym znała, to bym zrozumiała, co pan powiedział.
Toteż, kiedy w pół roku później wysiadałem na Okęciu z samolotu i celnik wywołał mnie: g Panie Rzycki, proszę pana tutaj! — stałem nieruchomo, a nawet odwróciłem głowę w bok, żeby zobaczyć, kogo to wołają. Do tego stopnia bowiem odzwyczaiłem się, że się rzeczy nazywa po imieniu. Ale po pewnym czasie zrozumiałem,
o kogo celnikowi chodziło.
— Dobrze, dobrze! — zawołałem automatycznie.
170
Mimo że głos mój był pełen serdeczności, celnikowi coś w tym wszystkim się nie spodobało. Też rozejrzał się wokoło, a potem rzekł cokolwiek (nie mogą tego nazwać inaczej) obcesowo:
— Co to znaczy, dobrze? Proszę nie zatrzymywać ruchu!
Zapewniłem go z przekąsem, że powróciłem do kraju po dwudziestu latach zupełnie nie po to, żeby wstrzymywać jalyś ruch i udałem się autokarem do miasta.
W mieście znalazłem wielkie zmiany. Kawiarni, w której przesiadywała z artystami moja babka, już nie było. Nawet jej nie odbudowano. Życie bohemy prawie nie istniało. Spośród moich kolegów po fachu pozostała tylko garstka. Wyrosło nowe pokolenie, składające się z samych nieznajomych. Natomiast spośród przyjaciół artystów został tylko pewien pisarz oraz muzyk. Odwiedziłem ich i tu się zaczyna makabra. Jakżeż bardzo już się zmieniłem i jacy dziwni mi się wydali!
W przedwojennym moim mieszkaniu, w saloniku, który służył za poczekalnię, ściany zawieszone były obrazami Fałatów, Malczewskich, Wyczółkowskich, nawet końmi Kossaków. Część odziedziczyłem po babce, część uzbierałem sam. Należałem do tych warszawskich przedwojennych humanistów — dentystów, lekarzy, prawników—i którzy w charakterze grzybów obsiedli pień sztuki. Z tą różnicą, że nie były to grzyby z rodziny żagwiowatych, jak na przykład huba, lecz grzyby jadalne. Artyści nimi się zajadali i bardzo sobie chwalili możność pożyczenia kilkudziesięciu złotych. Stąd moja zażyłość z literatem Pardonem.
Czytelnik z pewnością przywykł do brzmienia tego nazwiska. Za moich jednak czasów, kiedy Leszek Pardon dopiero wschodził na horyzoncie, było ono przedmiotem dociekań: czy w istocie jest polskie? Najosobliwsze, że Leszek pochodził z chłopów i że dopiero jego dziadek
i ojciec byli urzędnikami na poczcie głównej, na dawniejszym placu Napoleona.
Leszek Pardon już w młodości uchodził za człowieka w siebie zapatrzonego. To w nim pozostało i jakby nawet
narosło. Zauważyłem na przykład, że zawsze siada w taksówce obok szofera, nie troszcząc się o to, że reszta towarzystwa tłoczy się u siebie na kolanach na tylnym siedzeniu, i stwarzając wrażenie, że to on ich wiezie w dal.
Przywitał mnie rozwartymi ramionami. Dosłownie. Otworzył ramiona i nagle uczułem ich uścisk u siebie za plecami. Denerwująca myśl przyszła mi do głowy. Pederasta! Proszę sobie wyobrazić, co przeżywałem. Od dwudziestu lat na obczyźnie nikt nawet palcem nie dotknął mego ramienia. W miasteczku, w którym mieszkałem, nawet młode zakochane pary całowały się bez udziału rąk. A tu siwa- wy gruby mężczyzna, zalatujący wódką, obłapia mnie z tyłu i coś maca na łopatce. Tego mu nie wystarczyło! Poklepał mnie po policzku, słowo daję! I tu nie koniec. Patrzę, a on składa wargi w rureczkę i wyciąga je ku mnie. Czy mam dodać, że był nie ogolony? Odchyliłem się trochę do tyłu, co go jeszcze bardziej rozbestwiło. Wciąż poruszał rureczką, jak gdyby był aparatem do wchłaniania kurzu.
Oczywiście nie straciłem zimnej krwi. Udało mi się chwycić za jego dłoń u siebie na karku i podnieść ją z lekka do góry. Potem pochyliłem się i zrobiłem pod nią coś w rodzaju pirueta. Ale — nie jestem tancerzem, więc zdołałem dokonać tylko pół obrotu. Toteż nie znaleźliśmy się przepisowo z powrotem en face, ale przeciwnie: jakoś bardzo intymnie oparłem się o niego tyłem, co dało mu możność przywarcia policzkiem do mego policzka. Miał zarost co najmniej dwudniowy. Wszystko to — ponieważ był pijany — wcale go nie zaskoczyło, a to, jak zgrabnie trzymałem jego dłoń nad naszymi głowami, wcale mu nie zaimponowało. W dalszym ciągu usiłował pocałować mnie, tym razem w lewą skroń. Pociągnąłem go za palec do tyłu, ale zbyt mocno i o mało nie przewróciłem etażerki.
Odskoczyliśmy od niej i od siebie. Etażerka powróciła do równowagi, ale bynajmniej nie Pardon. Znowu rozłożył ręce, chociaż znajdował się w drugim kącie pokoju.
Co prędzej tedy usiadłem w fotelu i, założywszy nogę na nogę, wysunąłem but, żeby się nań natknął, gdyby, broń Boże, chciał się do mnie zbliżyć... Obszedł mnie z tyłu. Nie mógł żyć bez pocałunków.
Szybko wyjąłem paczkę papierosów i pchając dłoń za siebie usiłowałem utrzymać go na odległości przynajmniej tej dłoni. Papierosa, owszem, wziął. Nawet ze wzruszeniem. Wymamrotał przy tym kilka zdań, z których wynikało, że mnie „bardzo lubi”. To mnie zaniepokoiło jeszcze poważniej. Za czasów młodości nigdy go
o takie rzeczy nie podejrzewałem. Usiadłem w fotelu bokiem i podałem mu ognia. Ale on nie chciał palić. On chciał mnie pocałować.
Wtem jakby uchylił się rąbek zasłony i zobaczyłem skrawek samego siebie w przeszłości. Przypomniałem sobie mianowicie, że przed laty żegnając się z Pardonem, wycałowaliśmy się z dubeltówki. Wydało mi się to teraz nie tylko dzikie, ale przerażające. Jakież miałem zająć wobec tego stanowisko? „To stary zwyczaj, wstyd, że
0 nim zapomniałeś! — powiedziałem do siebie. — Uchyl czoła przed tradycjami”.
Nie miałem czasu, żeby to sobie dokładnie przemyśleć
1 wstałem pełen najlepszych chęci. Zbliżyłem się do niego o krok. Drgnął i pośpieszył ku mnie, trzymając ramiona rozkrzyżowane w powietrzu. Od razu się cofnąłem.
Powiedziałem do niego: „zaraz!” Ale on właśnie chciał zaraz. Natychmiast. Widziałem to po jego ruchach.
Wciąż nie mogłem się zdecydować. Chciałem pocałować go z zamkniętymi oczami, ale przypomniałem sobie, że tak właśnie całują kobiety i nagle uczułem, że za nic nie chcę być kobietą. Wtedy pomyślałem, że już za późno, że nie ma co, bo przeżywam wahania, typowe wahania jak przed upadkiem. „Więc?” powiedziałem do siebie zachęcająco. Ale myśl, że oto zaraz wargami dotknę jego porosłego policzka, wydała mi się czymś tak wstrząsającym, że wolałem odstąpić od tradycji. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo nieładnie.
Kiedy Pardon znów zbliżył się do mnie, spojrzałem na niego wzrokiem nakazującym dystans.
— O!... — powiedziałem. Było to bardzo elokwentne oświadczenie, niemal postawienie kropki nad i.
Nic nie zrozumiał, bo nie znał angielskiego. Może nawet uznał to za wyraz przyjaznych uczuć. Patrzyłem na jego twarz i podziwiałem, że można mieć tak wymowne a nawet wylewne rysy. Zamiast życzliwego spokoju, który winien cechować gospodarza mającego gości, twarz jego wyrażała kolejno: pewność, że zachwycam się jego twórczością i nim samym, chęć napicia się jeszcze jednego kieliszka, a nade wszystko zawód, że nie może mnie pocałować. Widać było, że nie zazna spokoju, póki nie przełamie mego oporu. Wiedziałem, że zawsze był uparty — musiałem się z tym liczyć. Moja nieugięta postawa (bo czy nie powiedziałem mu wyraźnie, co o tym myślę?) zamiast go zmrozić, raczej go natchnęła. Oczy mu niedobrze zabłyszczały. Trzymając teraz ręce jakoś na ukos, prawe ramię wyżej a lewe niżej (widocznie wszystkiego mu było za mało i plan jego polegał na tym, że chciał objąć mnie za kark i za talię jednocześnie), zaczął skradać się bokiem, przypuszczając, że z boku jestem bezbronny. Ale tu popełnił błąd, ponieważ potknął się o stolik, na którym stała butelka z wódką.
Muszę wyznać, że z tym, co się stało potem, trudno mi się pogodzić. Pardon natychmiast wyrzekł się mnie i, z całkowitą obojętnością — tak, jak gdyby mnie już nie było w pokoju — pochylił się nad wódką. Te same ręce, które tak zdawało się tęskniły do mnie, te same ręce wyciągnęły się ku kieliszkowi. Uśmiech, który zdawało się był przeznaczony tylko dla mnie, teraz był — jeżeli można tak powiedzieć — zwrócony ku wyborowej. Uczułem się nawet dotknięty. Nie! nie mogłem pochwalić takiej niestałości. Sarmacka chwiejność charakteru wydała mi się czymś obcym. Uśmiechnąłem się kącikiem warg, z wyrazem niesmaku na myśl, że oto ten sam człowiek, który gotów był oddać życie i sławę literacką za jeden
tylko uścisk — że ten sam człowiek teraz najspokojniej pije wódkę.
Bo zapomniał mnie poczęstować. Aczkolwiek obok stał drugi kieliszek. Mlasnął językiem, roztarł sobie dołek
i powiedział: „Całe szczęście, że wódka nie drożeje!”... — Ten sam człowiek! Po tym wszystkim! Wydało mi się to prawie cyniczne.
Ale przymknąłem na to oczy i kiedy przypomniał sobie
o mnie i wreszcie nalał i mnie — podniosłem kieliszek z przyjaznym „Twoje zdróweczko!” Nie moja wina, że jednocześnie nic po mnie nie było widać. W stosunku do jego twarzy, twarz moja musiała się wydać skorupą,
o której już wspominałem. Przez pewien czas usiłowałem ją ożywić, zabarwić jaskrawszym uczuciem, ale nic z tego nie wyszło i zrezygnowałem. Było to już wbrew mej dzisiejszej naturze. Nie zgadzałem się z tym, że nasze oblicza mają być otwartą księgą, w której wszystko się czyta bez względu na wartość literacką treści. A przeważnie lektura ta jest gorsząca i przypomina kronikę sądową tak zwanych pyskówek. Niestety, nie ogolona twarz Leszka Pardona zdradziła mi natychmiast kilka szczegółów z jego biografii, o których przez lojalność wolę nie wspominać. Na przykład jestem przekonany, że ma kredyt w jakimś sklepiku, o który zupełnie się nie troszczy.
Siedzieliśmy już w fotelach i ktoś musiał zacząć rozmowę.
— Dobrze, dobrze! — zawołałem ze szczyptą umiarkowanej radości w głosie: że oto znów po tylu latach jesteśmy razem.
Od razu trochę wytrzeźwiał. Jak ów celnik na lotnisku rozejrzał się wokoło i widać nie mógł czegoś skapować... Byłem dopiero kilka dni w kraju. Owszem, w mowie mojej tkwiły jeszcze obce naleciałości, chociaż z drugiej strony, przepraszam! nie powiedziałem nic takiego, co by się mogło wydać łamaną polszczyzną.
Reakcja jego była symptomatyczna. Nie zobaczywszy w pokoju nic, do czego by się moje słowa mogły odnosić, doszedł do konkluzji, że z entuzjazmem wyrażam się o je
go ostatniej powieści. Zgadzał się ze mną pod tym względem. Powiedział, że sam wie o tym, że pisze dobrze. Nie tylko czytelnicy. (O! powiedziałem.) Że nawet jest zblazowany. Że nawet coś go korci, żeby zacząć pisać źle.
Stare angielskie przysłowie powiada, że trzeba aż 7 lat bywać w czyimś domu, żeby mieć prawo podejść do kominka, odwrócić się doń tyłem i że tak powiem z lekka wypiąć się na ogień, w celu ogrzania sobie pośladków.
O, nie zaraz wolno sobie pozwolić na taki gest świadczący o przyjaznej otwartości. Niestety, Pardon nie miał
o tym zielonego pojęcia. Nagle ubrdał sobie, że jestem kominkiem i zaczął się przede mną żalić.
Wyznał, że tworząc — ustawicznie cierpi. Że cierpienie w ogóle cechuje jego stosunek do ludzi, do wszystkiego — ot, na przykład do tego! — dodał i wskazał wódkę. Mowa jego, skądinąd bełkotliwa, stała się podobna do urywanych westchnień. Ani razu się nie uśmiechnął. Być może przy jego tuszy wydaje się to paradoksalne, ale wyglądał jak człowiek, którego dopiero zdjęto z krzyża. Ponieważ w świecie anglosaskim odzwyczaiłem się od takich okropnych obrazów szczerości, przypuszczałem przez chwilę, że w istocie spotkał go jakiś kataklizm. Ale szło tylko — jak sam przyznał — o coś nieuchwytnego; być może o wewnętrzne niezadowolenie, które go dręczy z tego powodu, że nie może odpowiedzieć na pytanie, czy dość kocha samego siebie? A wciąż takie pytanie sobie zadaje. „Bo czy kto inny mi na to odpowie?” — spytał
i znowu, tym razem sarkastycznie, wskazał na wódkę. Popatrzyłem na nią — pozornie nie chciała zabrać w tym głosu.
A propos wódki. Przyzwyczaiłem się do tak zwanego „powolnego napoju”. Polega to na sączeniu rozcieńczonej whisky, nigdzie się nie śpiesząc. Tymczasem Pardon błyskawicznie raz po raz dolewał mi do kieliszka. Zacząłem sztywnieć.
Pamiętam, kilka lat temu wracaliśmy z Rózią wieczorem do domu. W oddali widać było oświetlone drzwi miejskiego baru. Rozwarły się i na ulicę wyszła mysis
Gołąb. Nogi jej mężnie walczyły z przydługą spódnicą. Zbliżała się ku nam środkiem chodnika.
Miło powiedzieć, że nie wymachiwała przy tym rękami, nie zataczała się i nie śpiewała sprośnych piosenek. Przeciwnie, była tak sztywno wyprostowana, że nam z Rózią zrobiło się nieswojo. Poza tym była taka jak zawsze, i tylko pewien szczegół świadczył, że zaszło coś niecodziennego (nawet zważywszy, że nasza sąsiadka zaglądała do baru bardzo często, niemal co dzień). Mianowicie: mysis Gołąb regularnie co pięć kroków przystawała, zamieniając się w posąg. Po czym jakaś siła rzucała ją w stronę jezdni i dzielna pani robiła krok w bok. Tam zatrzymywała się i patrzyła w niebo. Po czym wracała na sam środek chodnika i robiła znowu pięć kroków, bardzo sztywnych i pełnych godności. Spotkaliśmy się tuż koło jej domku. Otoczył nas zapach whisky.
— Halo! — powiedzieliśmy z Rózią.
Wzniosła ramię i wskazała gwieździste niebo.
— Wielka Niedźwiedzica! — wyrzekła.
Rózia, która mimo wszystko miała dobre serce, popatrzyła na gwiazdy i spytała z niepokojem:
— Czy coś się z nią stało, nie daj Boże?
— Błyszczy! — odpowiedziała lakonicznie.
To wszystko. Ani słówka więcej. Podziwialiśmy potem z Rózią to poczucie taktu, kiedy zamiast opowiedzieć nam, nie schodząc z chodnika, o niedolach, jakich doznała w swym długim życiu, po prostu wskazała siedem gwiazd, tworzących na firmamencie wiadomy kształt patelni. Bez jednego zbytecznego gestu, bez cienia zgagi. Wiedzieliśmy natomiast, że życie jej nie było różowe, że w dzieciństwie uważano ją za niezdolne dziecko i że wyszła za mąż już w podeszłym wieku za rudego stroiciela fortepianów, mimo że miała wstręt do ryżych i do fortepianów — wolała organy. Wszak nadarzała się teraz wspaniała okazja, mogła się wypłakać na naszych ramionach i zwierzyć się ze wszystkich czarnych myśli, które niewątpliwie przychodziły jej do głowy, gdy z rana budziła się z katzenjammerem.
Ale nie była Leszkiem Pardonem — podobna spowiedź nie przeszłaby jej przez gardło. Niczym uosobienie samodyscypliny, prostolinijnym krokiem weszła i zamknęła za sobą drzwi. Zaraz potem posłyszeliśmy za drzwiami głuchy hałas, jak gdyby ktoś rzucił na podłogę worek kartofli, ale mysis Gołąb była już u siebie w domu i mogła robić z kartoflami, co jej się żywnie podoba.
Przypomniałem sobie o niej, i kiedy Pardon znów chciał mi dolać, przykryłem kieliszek dłonią. Ten gest widocznie odrzucił go ode mnie. Ale na razie nie przypuszczał, że zrobiłem go na serio. Podniósł butelkę do góry, popatrzył, ile tam zostało i nie nalegał. Z westchnieniem powiedział, że wódka należy do największych rozczarowań w jego życiu. Wyraził się o niej nawet obelżywie: „Ta kanalia wciąż milczy!”
— Nie wiem, Leszku! — dodał po chwili enigmatycznie, zwracając się do siebie — nie wiem, czemu ty się czepiasz?
I zauważywszy moje zdziwienie, wyjaśnił:
— Może po prostu nie jestem zdolny do głębszych uczuć?
Uczułem, pamiętam, żal, że wciąga mnie w swe familijne niesnaski, żeby nie powiedzieć — brudy. Proszę sobie wyobrazić, w jakie zakłopotanie mógł mnie wprawić, gdyby był zapytał, po czyjej jestem stronie: Leszka czy jego? Na szczęście trochę się zmęczył. Wydostał skądś inną flaszkę wódki i, póki ją odkorkowywał, milczał. Miałem możność dojścia do głosu.
Mogłem opowiedzieć mu, jak po operacji musiałem spędzić miesiąc w kosztownym domu dla rekonwalescentów, zbudowanym w wiktoriańskim stylu, co podnosiło koszty kuracji; jak potem wróciłem do miasteczka, gdzie klientelę po mym szefie szybko pozbierał ktoś przyjezdny, kto mimo mych dystyngowanych perswazji nie chciał żadnego popychadła; jak mijały tygodnie upstrzone wydatkami
i jak wreszcie powiedziałem: basta! Czas było strudzonemu marynarzowi zawinąć do ojczystego portu. Nie dosłownie, oczywiście, bo przez Gdynię nie wracałem.
Bez goryczy wspominam moją wizytę w konsulacie, gdzie na moją uwagę, że posiadam pięciopokojową willę umeblowaną samymi czypendlami, nie zareagowano i nie ułatwiono mi przewozu mebli, zapewniwszy jedynie, że „w kraju tego dobrego jest pod dostatkiem!” Pytam tylko, czy w istocie „dobrego”? Czy która warszawska Desa ma pojęcie o takich podwójnych materacach, jakie posiadałem i które, leżącemu na nich, nasuwały myśli o obłoku? Ooch, ooch... Musiałem sprzedać całą swoją ruchomość i, uplasowawszy w banku nikłe oszczędności, wydałem zlecenie, aby wysyłano do mnie co miesiąc paczkę z konserwami, a nade wszystko ze specjalnie przyrządzoną mąkę hreczaną na pyszne naleśniki, które się przyzwyczaiłem jadać na śniadanie wraz z żywicą klonową, bez której obecnie nie wyobrażam sobie życia.
Mogłem też dyskretnie wspomnieć o Rózi, o tym, że niedawno otrzymałem list od wspólnych przyjaciół, w którym donoszą mi, że moja żona (a obecnie czyjaś szefowa) uchodzi na wybrzeżu kalifornijskim niemal za współczesną Lady Mackbeth.
Z początku przypuszczałem, że autor listu usiłuje mnie tylko taktownie pocieszyć. Czytelnik zna mój obiektywny stosunek do dawniejszej pani Rzyckiej, nigdy nie przesadzałem, nigdy nie twierdziłem, że może ona mieć coś wspólnego z wielką tragedią. A jednak coś jest.
Z listu wynikało, że Rózia leczy się u modnego psychoanalityka, nawet polskiego pochodzenia (ale nie u By- chowskiego), z powodu — tak w liście dosłownie stało — kliku! Ponoć pewnego dnia weszła do gabinetu szefa, w czasie gdy ten przyjmował interesanta i, oglądając się za siebie, oświadczyła szeptem, że przed chwilą siedząc na werandzie słyszała parokrotnie: klik! klik! klik! Szef
o mało nie stracił klienta, który był też irlandzkiego pochodzenia i wierzył w zabobony. Weranda, o której mowa, zwrócona była na Pacyfik i z początku przypuszczano, że to coś się stało z oddechem Oceanu. Akurat dął wiatr, a obok przepływał statek. Ale w czasie lunchu, na który
autor listu był zaproszony, szefowa nagle przestała jeść roztbif.
— Roz? — spytał z niepokojem szef, bo tak brzmiało po angielsku imię Rózi.
— Klik!... — odpowiedziała bezradnie.
— Nie bądź melodramatyczna! — zauważył na to.
Z powodu tych słuchowych halucynacyj, które wciąż jej nie opuszczają, podobno stała się bardzo pobożna i, z braku kościoła w pobliżu, zaczęła uczęszczać na zebrania jakiejś sekty...
Tu postawię kropkę. Nie! to nie wszystko. Jako epilog mógłbym opowiedzieć Leszkowi Pardonowi o nieporozumieniu, którego padłem ofiarą, a którego głębszy sens byłby chyba bliski Józefowi Konradowi Korzeniowskiemu. Zrobiono mi zarzut, że się wynarodowiłem!
Pamiętam jak dziś, jak to było. Wychodząc z konsulatu byłem tak przejęty historią z meblami, że postanowiłem pójść do tak zwanych kąpieli fińskich, czyli do łaźni, żeby wyparować i jako tako wrócić do równowagi. Kąpielowy otworzył wszystkie krany i wszędzie zaczęło się dymić i syczeć.
— Jest to ostatnia moja kąpiel tutaj — powiedziałem. (Byłem w podniosłym cokolwiek nastroju). — Bo dziś wieczorem odlatuję do mego Starego Kraju.
Kąpielowy przez kłęby pary spojrzał z początku mi w twarz, potem na moją pierś, a potem spojrzał jeszcze trochę niżej. Po prostu nie mógł od czegoś oderwać oczu.
— Przypuszczam, ser, że wraca pan do Japonii? — spytał ze czcią.
— Dlaczego do Japonii? — zdziwiłem się.
Ale szacunek w jego głosie oraz wzrok skierowany na moją 30-centymetrową szramę po operacji dopowiedziały mi reszty. Przypominałem prawdopodobnie człowieka, który dokonał na sobie harakiri...
Czytelnik, któremu już się otworzyły oczy, musi przyznać, że. miałem dość barwne życie i mógłbym od biedy nim błysnąć. Ale Pardon odkorkował butelkę i dolał już wódki a ja... ja tylko chrząknąłem.
— Dobrze, dobrze! — powiedziałem potem.
Ciarki mi przeszły po skórze, gdy zorientowałem się, że już nie zdołam wyrzec nic więcej. Miałem gardło jakby zalepione kluską. „Anglosasi!” błysło mi zaraz w mózgu.
To była ich sprawka. Wczepili mi się w gardło! To oni nadali mej twarzy tyle martwego glansu! To oni uwiązali mi ręce i nogi! Owszem, nie mieli nic przeciwko temu, żebym się odezwał, ale wolno mi było wyrzec tylko słówko: Dobrze.
„Spokój!” — rzekłem do siebie, i od razu pomyślałem: „Co? znowu? Przecie jestem aż nadto spokojny!” Wówczas nie wiedziałem już, jak samego siebie uspokoić.
Wódka? Ale wódka zamiast rozwiązać język, przylepiła mi go do podniebienia. Byłem sztywny jak drewno. Anglosasi dobrali się nawet do wódki. W pewnej chwili uczułem wokoło nóg spódnicę i nagle wydało mi się, że jestem mysis Gołąb. Ręka moja sama się wyciągnęła i po raz drugi przysłoniłem kieliszek. Wybiła ostatnia godzina. Czułem to. Ale jak wstać z fotela, nie straciwszy nic w swoich oczach? Nie zdobyłbym się na to, gdyby nie to, że wciąż mi się wydawało, że jestem mysis Gołąb. Nabrawszy tchu w piersi, naprężyłem muskuły i, o dziwo! podniosłem się powoli. Od razu rzuciło mnie w bok. Ale przypomniałem sobie, co w takich wypadkach robiła nasza sąsiadka i przesunąłem z początku jedną nogę, potem drugą w stronę okna, za którym widniały: oświetlony szpic Pałacu Kultury i niebo usiane gwiazdami. Wzniosłem ramię i rzekłem:
— Wielka...
Naraz urwałem, bo Wielka Niedźwiedzica najwidoczniej była po drugiej stronie domu. W każdym razie jej tu nie było. Wszelkie inne natomiast konstelacje wyleciały mi z głowy. Jakaś piękna biała gwiazda mrugała do mnie. Jak się mogła nazywać? Skąd ją znam? W odpowiedzi przyszła mi na myśl łacińska nazwa kamienia nerkowego, której nie omieszkałem wymówić na glos.
Wróciłem do domu taksówką. Nazajutrz z niedowierza1
jącym uśmiechem przypomniałem sobie przygodę z An- glosasami. „Nonsens! — mruknąłem, zajadając płatki owsiane z dżemem. — Po prostu miałem w czubie i przeto w rozmowie z Pardonem zabrakło mi słów. Nic wielkiego!” — próbowałem się oszukać. Niestety, gdy odwiedziłem mego drugiego przyjaciela, przekonałem się, jak bardzo było ze mną źle.
Idzie tu o muzyka Emila Luza, którego nieraz podziwiamy w radio, bo z koncertowej działalności pianista już się wycofał.
— Wiesz, wolę działalność pedagogiczną — powiedział do mnie i mrugnął.
W sąsiednim pokoju zamilkł fortepian. Poczciwa Ró- zia miała rację, że nie mam słuchu — mimo to obstaję, że był to Szopen. „Do!” — krzyknął Luz, ale do pokoju weszła pani, którą mi przedstawił jako swoją żonę. W mej obecności, bez żadnej żenady, powiedział do niej coś fachowego, czego nie podejmuję się powtórzyć — pamiętam tylko, że szło o jakiś podwójny, jeżeli nie potrójny, be- kar. „Arpeggio!” — krzyknął do niej grubiańsko.
Odzwyczaiłem się od podobnego niedżentelmeńskiego traktowania kobiety, nie wierzyłem nawet, że jakikolwiek rodak do tego jest zdolny. Niestety, przypomniałem sobie swą przedwojenną sprzeczkę z Rózią. Jesteśmy, jesteśmy do tego zdolni! Zupełnie stracił głowę. Kiedy wrzasnął do niej: „Glissando!” :— o mało nie podniosłem się z krzesła, żeby stanąć w jej obronie.
Jednocześnie za drzwiami zabrzmiał fortepian.
— O! kto to gra? — spytałem pojednawczo, żeby nie dopuścić do dalszej kłótni małżeńskiej. Ku memu osłupieniu Luz odpowiedział, że to gra żona. Jak to było możliwe, skoro żona jego stała przede mną?
— Tak, to żona Emilka — kiwnęła głową pani, którą obecnie nie wiedziałem jak nazwać, i ze swoistą gracją usiadła pianiście na kolanach. Zaczęła palcem łaskotać go za uchem, a potem nawet podrapała go po nozdrzach. Wszystko to z niepohamowanym erotyzmem, żeby nie rzec — ze zmysłowym rozwydrzeniem, które nie tylko nie
krępowało Luza, lecz bardzo mu odpowiadało, bo nagle zaczął pomrukiwać. Nie na długo. Fortepian widocznie popełnił coś takiego, czego muzyk nie mógł znieść. Strącił kobietę z kolan i podbiegł do drzwi, wołając na cały głos: „Do!... do!...” — Fortepian zamilkł i do pokoju weszła inna pani.
— Państwo się nie znają? — przedstawił mnie muzyk — to moja żona.
Jak się okazało, w czasie mej nieobecności w kraju Luz zdążył się ożenić kilkakrotnie, za każdym razem z nową uczennicą. Przedostatnia żona, z którą niedawno się rozwiódł, nie znalazła dla siebie jeszcze własnego kąta w Warszawie i mieszkała razem z nimi pod jednym dachem. W przedpokoju rozległ się dzwonek i weszła młoda panna z nutami pod pachą. Podała rękę swemu nauczycielowi, który od razu zaczął całować jej przegub, a potem łokieć. Łokcie działały na niego szczególnie podniecająco, z czym się nie taił. Panna z nutami przyjemnie się zarumieniła i nawet zaczęła się śmiać perlistym śmiechem. I to wszystko w biały dzień. Nie dość na tym, Luz w pewnym momencie jakoś po ptasiemu wyciągnął szyję i zupełnie otwarcie zajrzał pannie za dekolt. Powiedział przy tym: „Niech pani, kotku, odwróci głowę trochę na bok!” — bo mu jej podbródek zawadzał. Mimo najszczerszych chęci nie mogę go usprawiedliwić jako mężczyzny.
Wreszcie jednak zaprowadził uczennicę do sąsiedniego pokoju, skąd ponownie doleciały nas pasaże, przerywane chichotem. Myślałem: żony pianisty nie wytrzymają i położą kres tej niemoralnej lekcji. Nie pomyślały o tym. Uwaga ich była skierowana wyłącznie na mnie. Paradoks? Kobieca chęć zemsty? Nie zdążyłem się obejrzeć, gdy któraś z nich nie dbając wcale o pozory podeszła do mnie
i, oparłszy się jedną ręką o biurko, łokciem drugiej zaczęła wywijać przed moją twarzą znacząco i zachęcająco. Całe szczęście, że mnie łokcie akurat nie podniecają.
— Śliczną mamy dziś pogodę! — powiedziałem uprzejmie. Przyzwyczaiłem się do tego zwrotu, którego używałem przez dwadzieścia lat na obczyźnie.
Byłem niemile zaszokowany, kiedy obie panie naraz odpowiedziały: „Leje!” Wyznam, że wydało mi się to brutalne. Wtem rozległ się jeszcze raz dzwonek i weszła inna uczennica, niziutka blondyneczka, trzymająca pod pachą szopenowskie preludia. Był to ktoś nieznajomy, bo Emil Luz, który znów się pojawił, przywitał ją nie okazując zwykłej, pożałowania godnej chuci. Opanował się. Z trudem — ale się opanował. Podniósł dłoń blondynecz- ki wysoko do ust i tylko trzykrotnie (!) ją pocałował, bez przerwy zaglądając pannie do oczu. Jest to szczegół, być może, drastyczny, ale blondyneczka spojrzeniem odpowiedziała na jego spojrzenie, a nawet trochę wywróciła gały do góry. Pianista wypuścił jej dłoń, wnet tego pożałował i znowu pochwycił ją, całując po raz czwarty! Owszem, rzekł przy tym: — Bardzo mi miło panią poznać! — Ale cóż, kiedy zza tej zdawkowej uprzejmości wciąż wyzierała niedżentełmeńska żądza.
W tym czasie blondyneczka wyprawiała oczami coś zaiste karkołomnego. To lewym okiem patrzyła sobie na nasadę nosa, to prawym, przy czym białka migały, roztaczając zdrożny seksualny urok. Pamiętam, że młodsza córka piekarza, mieszkającego naprzeciwko mysis Gołąb, miała przyrodzonego zeza, który nadawał jej twarzy stale flirtujący wygląd, czego otoczenie nie mogło długo tolerować. Biedna dziewczyna musiała się przenieść do metropolii, gdzie towarzystwo było mniej purytańskie! Ale to, to był tylko zez!
Ma się rozumieć pedagog w końcu się załamał, i Luz spojrzał na uczennicę wzrokiem, który niedwuznacznie błagał o randkę. Blondyneczka zamrugała w odpowiedzi tak szybko, że nic nie można było z tego zrozumieć — co na chwilę nawet Luza zaskoczyło. Pożądliwym wzrokiem spojrzał na jej łokieć, spod którego wystawały nuty.
— A cio tu pani ma? — spytał, jak gdyby był analfabetą i nie umiał sam przeczytać, co na żółtej okładce było wydrukowane.
Szło mu o co innego. Zabrał jej nuty, zwinął w rulon
i tym rulonem, tymi pięknymi preludiami, pogłaskał ją
po łokciu wysoce niestosownym, powłóczystym gestem. Wtem za drzwiami Szopen utknął. Luz odwrócił głowę i krzyknął coś w rodzaju „rubato!” Widać było, że poprzednia uczennica, grająca na fortepianie, już mu ciążyła, już miał jej dość. Rzeczywiście, kiedy ukazała się w drzwiach, rzucił jej w twarz wulgarne: „Czy to górne Ge?!”...
Czytelnik zrozumie, że tu chodzi nie o fachowe terminy, na których się zaledwie znam, lecz o niedopuszczalną familiarność manier. Uczennica, zobaczywszy nieznajomą rywalkę, domyśliła się przyczyny zmiany nastroju nauczyciela. „Jeszcze jakie Ge!...” — odfuknęła. Ale Luz już prowadził do fortepianu swą nową pasję. Zostałem oko w oko z żonami pianisty.
Podkreślam, że „oko w oko”, bo tu znowu zaszła scena z oczami. Ilekroć spojrzenia nasze się spotykały, miałem wrażenie, że panie obiecują mi — sam nie wiem co. Stałem bezradny wobec tej zagadki. Zwłaszcza nie mogłem odcyfrować wzroku przedostatniej pani Luzowej. Uniosła do góry jedną brew i załopotała powiekami. Oko jej było pełne obietnic. Ale jakich? O co chodziło? Instynktownie poprawiłem na sobie krawat. Po raz pierwszy uczułem, że moje rozchylone wargi wyrażają bezgraniczne zdumienie. Proszę nie zapominać, że to wszystko odbywało się na tle Szopena, co nadawało sprawie poważny, prawie narodowy charakter.
Nie będę opowiadał o tym, jak Luzowie zatrzymali mnie na kolację, po której wstałem od stołu i siłą wieloletniego nawyku przeszedłem do kuchni, żeby pomóc gospodyniom pozmywać statki. Na to Emil Luz, naprawdę wytrawny pianista, którego pianissimo było znane z tego, że wydawało się niesłyszalne — powstrzymał mnie za rękę, mówiąc: „Czyś ty z byka spadł! Kobiety pozmywają same!” Tak się wyraził bez żadnego tłumika i, dodam, że na cały głos, hucząc, miał w ogóle zwyczaj przemawiania do swych żon, zwłaszcza w sprawach kulinarnych. Nigdy nie zapomnę na przykład tonu, jakim spytał podczas kolacji: „A gdzie sardynki?”
Z kuchni więc zaczął dochodzić jazgot, sztućców, wywołujący we mnie uczucie poniżenia, że oto odstąpiłem od zasady: pomagać kobietom w trudnych chwilach życia. Natomiast Luz przysłuchiwał się tym odgłosom najzupełniej z siebie zadowolony, nawet nucąc mazurka. Bóg z nim! Siedząc koło fortepianu, oparty niedbale o klawiaturę, zaczął mi opowiadać o sobie. Gdy skończył...
Właściwie, nie tak. Luz nie posiadał lakoniczności mego szefa. Nie skończył swego opowiadania dobrowolnie. Był bardzo daleki od czegoś podobnego, nie zamierzał go skończyć w ogóle. Luz się przypadkowo zakrztusił jakimś słowem. A gdy kaszlał, wytworzyło się kilka taktów pauzy, którą mógłbym wypełnić. Tak, nawijała się sposobność rewanżu, mogłem też opowiedzieć o sobie. Ale co?
Pomyślałem, że jako muzyka zainteresuje go, że sąsiadowałem z wdową po stroicielu fortepianów. Wtem przekonałem się, że znowu mam zalepione gardło kluską. Czas wytłumaczyć, co przez nią rózumię.
Mówiąc o klusce w gardle, wszyscy zawsze mają na myśli wzruszenie. Nie wiem, co ich skłania tak myśleć. Jest w tym, w stosunku do emocyj, jakaś frywolność. Proszę sobie na przykład wyobrazić kluskę francuską osobno, a osobno człowieka, który nie może mówić, ponieważ dajmy na to przed chwilą (skoro już jesteśmy przy muzykach) słyszał Witolda Małcużyńskiego. Co Mał- cużyński ma do tego? Nie wypada nawet używać podobnych porównań... Co innego moja kluska: nie ubliża nikomu i tylko sprawia kłopot mnie samemu. Uniemożliwia mi porozumienie się z rodakami. Przypomina nieustannie o tym, że wszelka wylewność jest niewłaściwa.
Otóż prawdopodobnie dlatego uczułem ją w gardle, gdy chciałem coś wspomnieć Luzowi o stroicielu fortepianów. Wydało mi się, że snując głośno podobne wspomnienia, stawałem przed Luzem nagi w swej szczerości. Byłoby to zgoła szokujące, zważywszy purytańskie zasady starej wdowy po stroicielu, do której nadal żywi-
łem szacunek, mimo ochłodzenia naszych stosunków po incydencie z lokomotywą.
Dla odmiany mogłem też coś wspomnieć o papierni. Ale
i tu uczułem kluskę. Bo czy wolno mi było poniżać rodaka tematem, którego wśród obcych nigdy nie poruszano? — Poza tym — użalać się na zapachy, czy było to męskie?... Coś wspomnieć o operacji? Znowu kluska. Znałem bowiem Luza dobrze, wiedziałem, że przekroczy dozwolone granice dyskrecji i zacznie pytać: „A co się stało z drugą połówką kamienia? A jakiego był kształtu?” —
i wzdrygałem się na myśl o podobnej poufałości.
Wtedy w całej pełni uświadomiłem sobie tragizm mej sytuacji. Byłem niemy. Przypomniałem sobie, że w rozmowie z Pardonem przeżywałem podobne już rzeczy, aczkolwiek przez alkohol zaciemnione. Wówczas też to była ich sprawka. Anglosasi! Nic innego.
Wróciłem do domu i zaraz zacząłem pisać, bo uczułem nagłą potrzebę porozumienia się ze światem zewnętrznym.