Choromański Michał WARIANTY OPOWIADANIA

Choromański Michał

WARIANTY

OPOWIADANIA


MAŁA GALERIA

Umówiłem się z nim w parku. By i ci tam niewielka ka— wiarnia i stoliki pod parasolami stały między pniami drzew. Siedziałem w cieniu kwitnącego kasztana i czeka­jąc na małego Ryszarda jadłem lody.

Mały Ryszard. Tak go nazywano w rodzinie i w kółku bliskich znajomych jeszcze przed wojną, żeby nie plątać z bratem jego matki, starym wujem Ryszardem. Pamię­tałem go jako piętnastoletniego chłopaka, zawadiacko jeż­dżącego na nartach w pewnej miejscowości podgórskiej, gdzie uczył się w gimnazjum. Wojna zmiotła część rodzi­ny, część zaniosła na drugą półkulę i w kraju pozostawiła tylko . starego Ryszarda, jego wuja. Ale wuj Ryszard wkrótce po wojnie zmarł, wśród plotek i okoliczności do­tąd nie wyjaśnionych. Praktycznie rzecz biorąc, mały Ry­szard nie miał w kraju nikogo, więc przyjazd jego tutaj był jakby skokiem w nieznane; tak to sam określił w jed­nym ze swoich listów do mnie przed przyjazdem. Trzeba przyznać, że uczynił to, to znaczy skoczył, z pewną nar­ciarską elastycznością; o ile mi było wiadomo, nie popeł­nił ani jednej gafy, ani jednego towarzyskiego nietaktu:, nie zranił nikogo uszczypliwościami w stosunku do teraź­niejszej rzeczywistości, nie zraził nikogo łzawym senty­mentem do wszystkiego, co swojskie. Zachował umiar i- powściągliwość. .

Miało to swaje dobre i .złe strony. Złe dlatego, że więk­szość jego nowych znajomych uznała go wkrótce za prze­ciętność. „Po prostu nie ma nic do powiedzenia” — mó­wiono o nim tam i ówdzie. Mały Ryszard tym się nie przejmował. Nie miał wygórowanych ambicji i nie chciał uchodzić za lepszego, niż był naprawdę.

Ale po upływie dwóch lub trzech miesięcy zauważyłem

'W nim pewną zmianę. Coś jak gdyby zaczęło się psuć i mały Ryszard zaczął okazywać zdenerwowanie. Zatele­fonował do mnie w niedzielę z rana. Z kapeluszem i laską ■w ręku, bo byłem na odchodnym, zdjąłem słuchawkę. „Dzień dobry panu — usłyszałem jego głos — bardzo bym chciał się z panem zobaczyć. Czy ma pan trochę wolnego czasu?” Mówił szybciej niż zwykle i głos miał trochę zmieniony. „Właśnie wybieram się na spacer” — odpowiedziałem. „Doskonale. Czy mógłbym się do pana dołączyć? —: spytał. — Chcę panu coś powiedzieć”. Po­wiedziałem, dokąd się wybieram i gdzie będę na niego czekał.

Zjadłem lody, przejrzałem ilustrowane czasopismo i spoj­rzałem na zegarek. Dochodziło wpół do dwunastej. Mały Ryszard spóźnił się już pół godziny. Czekałem jeszcze kwadrans. Chciałem już wstać, gdy nagle posłyszałem za plecami jego zdyszany głos:

Przepraszam bardzo, że się spóźniłem.

Odwróciłem się. Mały Ryszard nadszedł boczną ścieżką

i teraz ukazał się moim oczom w całym blasku swej za­granicznej doskonałości. Na nogach miał nowiutkie, brą­zowe buty, błyszczące matowym, drogim blaskiem, oraz granatowe nylonowe skarpetki w paski; granatowe spod­nie były starannie zaprasowane bodajże ręką krawca; na szarej, kraciastej marynarce nie było ani zmarszczki, ani plamki. Był w kremowej koszuli o sztywnym, połysku­jącym kołnierzyku, z granatowym krawatem w srebrne pasy. Pachniał delikatnie lawendą. Uśmiech jego przypo­minał reklamę Dentosanu.

Co się stało? — spytałem.

Tramwaj — odpowiedział i usiadł na ogrodowym krzesełku obok. Z przyjemnością spojrzałem na jego wy­pielęgnowane ręce wystające z nieskazitelnie czystych mankietów. Widać było, że mył je często, szorując szczotką.

Nie trafił pan do tramwaju? — spytałem.

Do kilku — odpowiedział. — Na stadionie jest ja­kiś mecz i nie można się dostać do żadnego wozu. Taki &isk i tłok, że pomyślałem sobie o Dantem. Widziałem,

jak jakiś pan, wskakując na stopień, łokciem uderzył ko­bietę po twarzy.

Ach tak? — powiedziałem i nastawiłem ucha. Po raz

pierwszy bowiem z ust jego padła krytyczna uwaga. Po­tem dodał coś jeszcze, co wydało mi się wręcz zaskaku­jące; ''''

Wszystko to razem jest bardzo egzotyczne — po­wiedział.

Przyjrzałem mu się, nie kryjąc zdziwienia. Miał małą główkę, o bujnej czuprynie orzechowego koloru, takie sa­me jak marynarka szare oczy i gładko wygolone, upu- drowane policzki; na kościach policzkowych widniały dwie różowe plamki wypieków. Wiedziałem, że ma lat trzydzieści pięć, ale nie dałbym mu nawet trzydziestu. Mimo że wciąż jeszcze był zdyszany —ł bo widocznie szybko przedtem szedł — nie zauważyłem w nim szcze­gólnego podniecenia; mówił wcale rzeczowo i spokojnie, aczkolwiek z pewnymi akcentami, których dawniej nieby­ło; przy słowie „egzotyczne” błysły mu na sekundę oczy. Potem zacisnął wargi.

Czy w ciągu tych paru ostatnich dni, kiedyśmy się nie widzieli, zaszło coś nowego? — spytałem.

Nie. Otóż właśnie że nie — rzekł.

A przecież miał mi pan coś do powiedzenia?

Mały Ryszard sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął notes. Była to oprawna w safian książeczka o złoconych brzegach. Otworzył ją na pierwszej stronie.

Poznaje pan charakter pisma?

Poznaję pismo pańskiej matki — odpowiedziałem.

To moja matka zanotowała tych kilka adresów, kie­dy zachorowała. Chciała koniecznie, żebym tych ludzi odszukał.

Czy matka pańska wiedziała o pańskich zamiarach powrotu do kraju? — spytałem.

Przeczuwała to przed śmiercią.

: I to są adresy jej przyjaciół?

To są adresy przyjaciół wuja Ryszarda. Matka nie

wierzyła w jego samobójstwo. Znała zbyt dobrze swego brata.

Przecież to nie było samobójstwo — odpowiedzia­łem. — O ile pamiętam, sekcja zwłok nie wykazała obe­cności trucizny w organizmie.

Dlaczego w takim razie na stole przed nim leżał list, w którym pisał, ze rozstaje się z życiem bez żalu do kogokolwiek? — powiedział mały Ryszard. — Od razu po przyjeździe odwiedziłem tych jego przyjaciół. Ja wtedy nie jeździłem jeszcze tramwajami. Wziąłem taksówkę i pojechałem za rzekę, do dawnej dzielnicy willowej. Tam, w szarej, pocętkowanej odpryskami pocisków willi, położonej w ogródku, mieszkają Mirowscy. Olgierd i Ma­ria Mirowscy. O, widzi pan?

Mały Ryszard znowu otworzył notes na pierwszej stro­nie i wskazał coś palcem. Kiwnąłem głową.

Wysiadłem z taksówki. Zapłaciłem kierowcy i po­wiedziałem: „Dziękuję”. Nic nie odpowiedział. Zirytowa­łem się. „Dziękuję!” -r- powtórzyłem. Popatrzył na mnie i trochę przy tym wybałuszył oczy. „Czego pan ode mnie: chcesz?” — spytał. Westchnąłem i wzruszyłem ramiona­mi. Był koniee marca i chlapanina. Z nieba padał ni to śnieg, ni to deszcz. Byłem więc w kaloszach i z paraso­lem. W ogródku na ścieżkach było błoto po kolana. Do-| brnąłem jakoś do drzwi i nacisnąłem guzik dzwonka.. Mo­głem tak dzwonić do następnego rana, bo, jak się okaza­ło, dzwonek nie działał. Wreszcie zniecierpliwiłem się i zapukałem rączką parasola w drzwi. Otworzyła mi ja­kaś kobieta w przedziwnej kapocie, sięgającej do stópj Włosy miała w nieładzie, mimo że już było południe. Nie wiem, czy mój wygląd zrobił na niej takie wrażenie, ale popatrzyła na mnie jak na Marsjanina. Uchyliłem kape-' lusza i spytałem uprzejmie, czy zastałem państwa Mi­rowskich. „Co to mnie obchodzi? — odpowiedziała, — Jak do Mirowskich, to trzeba było pukać do okna”. Otworzy­ła jednak połówkę drzwi na oścież, tak że mogłem wejść.; Znalazłem się w przedpokoju, w którym nie było ani jed­nego mebelka. Na ścianach wisiało parę sztychów w dre-

wnianych ramach bez szkła, a obok na prawo — wieszak. Wskazała właśnie te drzwi. „To tam” — powiedziała. Pa­miętam, że krępowały mnie zabłocone kalosze. Zdjąłem je nie ruszając się z miejsca i odstawiłem trochę na bok. Gdy się wyprostowałem, patrzę — w- drzwiach na prawo stoi jakaś pani niewysokiego wzrostu, w przezroczystej bluzeczce i z głową przypominającą szare karakuły, tyle miała siwych loczków. Była to pani Mirowska. Pan jej nie zna?

Nie — odpowiedziałem. — Nie znam tych państwa.

Okropne miała ręce i paznokcie — ciągnął mały Ry­szard. — I okropne usta. Brakowało jej kilku zębów. Ukłoniłem się i powiedziałem, kim jestem. „Proszę wejść” — powiedziała. Powiesiłem kapelusz i parasol na wieszaku i chciałem zdjąć płaszcz, gdy zawołała: „Chry­ste Panie!” Cofnąłem się mimo woli. „Czy zamierza pan to wszystko zostawić w przedpokoju?” Ku memu zaże­nowaniu podbiegła ku kaloszom i chwyciła je ręką. Pod­biegłem również. „Pani pozwoli” — powiedziałem. „Ależ to głupstwo —- odpowiedziała nie oddając kaloszy — pan zaniesie do pokoju resztę”. Weszliśmy do pokoju i wte­dy przedstawiła mnie panu Mirowskiemu. Cóż to był za pokój. Stała w nim wielka, żółta szafa i dwa żelazne łóżka, przykryte watowanymi kołdrami. Pod oknem stał okrągły stół, dwa kuchenne krzesełka i obdarty klubowy fotel z wy­stającymi sprężynami. Żadnej doniczki z kwiatami, żad­nego obrazka na gołych ścianach. Stół był przykryty ga­zetami. Jakieś szmatki leżały na jednym z krzeseł. To wszystko. „Oto siostrzeniec Ryszarda” . — przedstawiła mnie pani Mirowska swemu mężowi. Staruszek był w czarnym, poplamionym ubraniu i w zatłuszczonym kra­wacie, niegdyś wiśniowego koloru. Był niziutkiego wzro­stu, szczupły i kruchy. Zdawało się, iż ledwie się trzymał na nogach. Miał też okropne usta. Nie chciał wypuścić z rąk mej ręki, aż wreszcie to mnie zaczęło krępować. „Chciałem się dowiedzieć szczegółów śmierci wuja” — powiedziałem. Mirowscy spojrzeli po sobie. „Umarł. Po prostu umarł na zawał serca” — powiedział staruszek.

Oleś — powiedziała pani Mirowska, jak mi się zdawało ostrzegawczo — poproś, pana, żeby usiadł. Ja zaraz wró­cę”. Wyszła za drzwi, ale kroków jej w przedpokoju nie słyszałem. Usiadłem na krzesełku. Staruszek stał obok i patrzył mi na nogi. „Przepraszam — powiedział w pew­nej chwili — czy to są buty zagraniczne?” Odpowiedzia­łem, że tak. Podniósł na mnie swe wyblakłe,, załzawione oczy. „Mam do pana wielką prośbę” — powiedział. „Słu­cham” — odpowiedziałem. Miałem wrażenie, że czytam w je­go myślach. Nie wiedziałem tylko, jaką kwotę zechce ode mnie pożyczyć. „Jestem emerytem i dopiero przed pierw­szym otrzymuję moją emeryturę — powiedział. — Czy nie może mi pan pożyczyć ze sto złotych do pierwszego?” Wyjąłem z kieszeni paczkę banknotów. Coś drgnęło na zżółkłej, o zapadłych policzkach twarzy Mirowskiego, kie­dy zobaczył pieniądze, ale twarz jego nie wyrażała takie­go zaciekawienia, jak wtedy, gdy patrzył na moje buty. Spytał: „Buty pańskie są ręcznego wyrobu czy też fa­bryczne?” „Fabryczne” — odpowiedziałem i położyłem sto złotych na stole. „Bardzo pana przepraszam — powie­dział — a nie mógłby mi pan pożyczyć dwustu?” „Bardzo proszę” — ; odpowiedziałem. Jednocześnie rozwarły się drzwi i weszła pani Mirowska. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że po prostu stała przez cały czas za progiem, podsłuchując. „Jak tylko zobaczyłam pańskie kalosze, od razu się domyśliłam, że pan jest z zagranicy — powie­działa. Że też mogło panu przyjść do głowy zostawić swo-r je rzeczy w przedpokoju!” „A dlaczego nie?” — spytałem ze zdziwieniem. „Zaraz by wszystko skradli” — odpowie­działa. Była samą słodyczą i usłużnością. Nagle przypo­mniała sobie, że widziała wuja Ryszarda na parę dni przed śmiercią. W jakich okolicznościach? Ano, w bardzo prostych, na ciuchach. Nie wiedziałem, co to znaczy, ciu­chy. Ano, to takie miejsce, gdzie wszystko można kupić i sprzedać. „Patrzę, w tłumie znajoma postać. Przecisnę­łam się do niego. — A pan, co pan tu robi, panie Ryszar­dzie? — spytałam. — Szukam trutki na szczury — odpo­wiedział i roześmiał się. Nie zwróciłam wtedy na to uwa-

gi, ale po jego śmierci przypomniałam sobie od razu, co za dziwny żart. Na zdrowie się nie użalał. Był to jeszcze .mocny, czerstwy człowiek, pański wuj. Wie pan, kto mo- ,że więcej o nim opowiedzieć? To państwo Drzymałowie. Myśmy ostatnio prawie że się nie widywali. Drzymało­wie natomiast mieszkali w tej samej co on dzielnicy. Czy pańska matka miała adres Drzymałów?”

Mały Ryszard sięgnął do tylnej kieszeni, ale notesu ponownie nie wyjął.

Pokazywałem już panu. Drzymałowie, Ignacy i Fran­ciszka.

To zdaje mi się inżynier?

r I nawet dość wzięty. Powiedział mi, że kreśli dwa­naście godzin na dobę. Skarżył się na tempo życia... Cały ten tydzień lub dwa byłem też bardzo zajęty. Zała­twiałem formalności w związku z moim przyjazdem i tak dalej. Dość że wybrałem się do nich dopiero na początku kwietnia. W powietrzu już czuć było wiosnę, ale pogoda była zmienna, a chodniki mokre, więc nie rozstawałem się jeszcze ani z parasolem, ani z kaloszami. Już się lepiej orientowałem w stosunkach i wziąłem z sobą na wszelki •wypadek blaszankę z doskonałą ceylońską herbatą. Pan Drzymała borykał się chwil kilka w na wpół ciemnym przedsionku z żelazną zasuwą, łańcuchem i dwoma zam­kami, zanim otworzył drzwi obite blachą. Drzymałowie mieszkali w bocznej, zacisznej uliczce, w nowo zbudowa­nym domu. W klatce schodowej pachniało stęchłą wilgo­cią i cementem. Zobaczywszy moje kalosze, bardzo się zdziwił. „Pan w kaloszach?” — spytał. „W kaloszach” — odpowiedziałem i pomyślałem sobie: U kaduka! czego oni wszyscy chcą od moich kaloszy? „Dziwne — powiedział pan Drzymała — a czy za granicą wszyscy noszą kalo­sze?” „Wszyscy” — odpowiedziałem. „Przypuszczam, że nie wszędzie — odpowiedział jakby urażony — w Pary­żu na pewno nie noszą”. Nie znam na tyle paryskich oby­czajów, więc nie chciałem się sprzeczać. W przedpokoju był półmrok, twarzy pana Drzymały prawie nie widzia­łem. Zauważyłem tylko, że był łysy i słusznego wzrostu.

Zaprowadził mnie do pokoju o ścianach pomalowanych! zieloną farbą, powiedziawszy: „Proszę do gabinetu”.! W pokoju tym stało biurko zarzucone papierami, trochę- J antycznych mebli, półka z książkami oraz stolik, na któ-il rym dostrzegłem piękny porcelanowy czajnik ze złoce-i niami i w kwiatki oraz takie same dwie filiżanki. Przypo-I mniałem sobie, że pani Drzymałowa miała w herbie sie-l dem pałek. Jakaś pani, przy moim wejściu, < wstała z fo-J tela. „Fru-Fru lig powiedział pan Drzymała — przypro-J wadzam bardzo rzadkiego gościa”. Przedstawiłem się. Pa-1 ni Franciszka była w zielonkawej wełnianej spódnicy i obcisłym, seledynowym pulowerze. Pasowała poniekąd I do ścian pokoju, zlewała się z nimi. Kiedy pochyliłem sięj ku jej ręce, przed oczami błysnął mi brylant. Miała wspa-| niałe kocie oczy, jakby zapraszające i trochę przymilne,: a na głowie moc puszystych, przypominających złotą pia­nę włosów. Była jeszcze bardzo przystojna i z pewnością,

o tym wiedziała. Ale gdy powiedziała do mnie: „Ach, to pan dopiero co przyjechał?” i uśmiechnęła się, zobaczy­łem, że w kącikach jej ust, z prawej i lewej strony, zieje ciemna pustka. Zrobiło mi się nieswojo. Czy nie może pójść do dentysty? — pomyślałem i starałem się nie pa­trzeć na jej usta. „Pozwoliłem sobie przynieść państwu trochę herbaty” — powiedziałem i wyjąłem z paczuszki metalowe pudełko. „Widziałem już taką herbatę w komi­sach” — powiedział Drzymała. Żona popatrzyła na niego zdziwionym wzrokiem. „Ja nigdzie takiej nie widziałam zaprzeczyła. — C’est très gentil de votre part, to bardzo mile z pańskiej strony” — powiedziała nie wiadomo czemu po francusku. Oboje ożywili się. Na stoliku zjawiła się trzecia filiżanka, prześliczne cacko, z pewnością' Meissen łub coś w tym rodzaju. Pan Ignacy Drzymała usiadł na krzesełku i póki żona parzyła moją herbatę, poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem Uprzejmie i zaproponowa­łem swego. Chętnie wziął. Mimo że siedział tuż obok mnie, podając mi ognia ni stąd ni zowąd uniósł się z krzesła. Nie mogłem pojąć, dlaczego to uczynił i co mu przeszka­dzało siedzieć spokojnie. Usiadł zaraz z powrotem i po-

patrzył krytycznie na papierosa, który obracał w pal­cach. „Pańskie papierosy są opiumowane” — powiedział, ■powiedziałem, że wątpię, ażeby zezwolono na rynku otwarcie sprzedawać papierosy z opium. Pokręcił głową uparcie. „Z opium” — powtórzył. Miał proste, nieco kan­ciaste rysy oraz świdrujące błękitne oczka, które złagod­niały tylko na chwilę, gdy patrzył na pudełko z herbatą. Miał rudawe, nasrożone brwi i rzadko kiedy się uśmie­chał. Był w nocnych pantoflach z grubego filcu, w nie odprasowanym ubraniu brudno-stalowego koloru. Był bez krawata, w pasiastej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i tego dnia widać się nie golił. „Czy widywał pan wuja Ryszarda często?” — spytałem. Popatrzył na mnie spode łba. „Widywałem go często, owszem. Nigdy o samobój­stwie nie wspominał i tam, gdzie mieszkał, szczurów nie było — powiedział. — Jeżeli chodził na ciuchy, to po to, żeby kupić sobie kotary. Nie trutkę, ale kotary. Pyta­nie — po co? Miał sąsiadów, którzy mieszkali obok za drzwiami. Więc skarżył się na hałas i drzwi swoje chciał zawiesić. Nie wiem, czy to ważne. Mówił, że ma zamiar przeprowadzić się za miasto, przypuszczam, że właśnie z powodu dokuczliwych sąsiadów. Był starej daty czło­wiekiem i nie mógł się przyzwyczaić do nowych warun­ków. Nie wiem, czy miał z nimi zatargi. Dawne to dzie­je i niczego się pan po latach nie dowie”. Czy zna Nie- zbytowicza? „A jakże. A dlaczego pan pyta? Ma pan je­go nazwisko zapisane w notesie? Owszem, był jego przy­jacielem. Ale my z Niezbytowiczem nie podtrzymujemy stosunków. Nie dlatego, że siedział w więzieniu, kto w tamtych czasach nie siedział, ale dlatego, że zbyt dużo pije i towarzysko jest zupełnie nie do strawienia”. Pan Drzymała spojrzał na mnie świdrującym spojrzeniem i znacząco chrząknął. „Helas, niestety tak jest” — nie wiadomo dlaczego znowu po francusku powiedziała pani Franciszka. Promień światła padł na jej wyciągniętą rę­kę, kiedy nalewała nam herbaty. Miała manicure, ale zauważyłem też, że ma niedomyte paznokcie. I zauwa­żyłem jeszcze jedną rzecz — w cukierniczce nie było ły­

żeczki. Pani Franciszka wzięła sobie cukru, zamieszała herbatę, skosztowała, oblizała łyżeczkę i jeszcze raz po­grążyła ją w cukier. Spojrzałem na nią ze strachem.! „Doskonała herbata” — powiedziała.

Mały Ryszard urwał, bo obok naszego stolika przecho­dziła właśnie kelnerka.

Poproszę o pół czarnej — powiedział.

Odwiedził pan tego pana Niezbytowicza? — spyta-j łem po przerwie.

W parę dni później. Kupiłem koniak i z butelką! w kieszeni palta zadzwoniłem do jego mieszkania. Schody! były zaśmiecone i pachniało świeżym cementem. Nie wiemJ dlaczego w tym kraju na schodach zawsze tak okropniej pachnie. Słyszałem, jak ktoś odryglował drzwi, zdjął łań-l cuch i wreszcie przekręcił klucz w zamku. Byłem już doi tego przyzwyczajony, że mieszkają jak w fortecach. W szpa-j rze ukazała się twarz jakiegoś mężczyzny i od razu wionę-; ło na mnie alkoholem. „Aha, ha, ha...” — roześmiał się ten ktoś bardzo głośno. Wiedziałem już, na co patrzy — znowu szło o kalosze —ale nie wiedziałem jeszcze, dlaczego się śmieje. Twarz była w rogowych okularach i dość starannie ogolona, co sprawiło mi ulgę. Nikodem Niezbytowicz miał już pod sześćdziesiątkę. Miał różową łysinkę, obramionąl siwiejącymi włosami. Miał ciemną szczoteczkę wąsa pod| nosem, a kiedy się śmiał, ukazywał tam i ówdzie dziąsła! I jemu też brakowało kilku zębów. „Aha, ha, nie uchro-il ni się pan od naszego błotka” —- śmiał się. — „Dziś z ra­na trochę podeschło — odpowiedziałem — ale teraz z po-i wrotem mży”. „Mówiłem w sensie przenośnym — zawo-'i łał na całą klatkę schodową. — Błoto! Stare rodzime bło­to!” Otworzył wreszcie drzwi. „Co? Jest pan siostrzeńcem* Ryszarda? Rysiu, o, kochany, stary Rysiu! Niech pan wejdzie. Wszystkich nas czeka zawał serca! Raczej wcze­śniej niż później! Miałem też coś w rodzaju zawału. Aleś wie pan, co mnie uratowało? Słowo daję, wódzia! Piłeml nawet leżąc w łóżku. Co? Czy nie było to samobójstwo?;} Czyje? Ryszarda? A diabli wiedzą, różnie gadano. Woda j po wojnie była jeszcze taka mętna. Zaraz panu opowiem”.

Nikodem Niezbytowicz zobaczył w moich rękach butelkę zawiniętą w papier i przyłożył palec do ust. „Sz! — po­wiedział. — Szszsz!... Moja pani nie powinna się dowie­dzieć, że pan to przyniósł. Jest na spacerze wraz z naszym kundlem i dwoma bachorami. Zaraz wróci i wtedy może być bura. Proszę tymczasem wejść do moich apartamen­tów. Przyniosę drugi kieliszek. Gniłem przez dwa lata w lochu, proszę pana, z powodu rozrachunków powojen­nych, i za to otrzymałem te apartamenty. Zadośćuczynie­nie za popełnioną niesprawiedliwość. Apartament! A kto mi zapłaci za lata spędzone w więzieniu? Proszę wejść! Ja zaraz!” Zniknął w przyległym pokoju. Trochę ogłu­szony rozejrzałem się za krzesłem. W pokoju cała ścia­na zastawiona była półkami na książki. Książki przeważ­nie były nieoprawne, przypominały raczej księgarnię niż bibliotekę. Na ścianach wisiały powiększone, tak zwane artystyczne fotografie: cienie pni i ślady czyichś nóg na śniegu, rybackie łódki i blask słońca na pomarszczonej wodzie. Przy oknie stał stolik z maszyną do pisania, za oknem widać było sąsiednią zburzoną kamienicę. Przez uchyloną ramę okienną ulatniał się z pokoju tytoniowy dym, ale za to wdzierały się z podwórka dziecięce wrza­ski. Au-a! — zawodząco płakało jakieś dziecko. Na owal­nym stole koło kanapy stała karafka z wódką, kieliszek, talerz z kanapkami ze śledziem oraz doniczka białych alpejskich fiołków. Obicie kanapy widocznie było znisz­czone, bo siedzenię gospodarze przykryli haftowanym lau­frem. Nikodem Niezbytowicz wrócił z koniakiem i kie­liszkiem w rękach. Pośliznął się i o mało nie upadł. Po­patrzyłem na niego z niepokojem. Był pijany. Zamiast domowych pantofli miał na nogach letnie sandały. Był w kremowych spodniach, zrobionych z jakiegoś materia­łu bardzo podobnego do brezentu, oraz w kurtce z krót­kimi rękawkami. „Aha, ha, ha! — roześmiał się. — Oto moja pracownia i salon. W innym pokoju, do którego pa­na nie zapraszam, mieści się mój barłóg i dwa łóżeczka dla bliźniaków. Tu tworzę. Nie wiem, czy panu wiadomo, czym się trudnię. Ja, stary, ugłaskany więzień, piszę

obecnie bajeczki dla dzieci. O, słyszy pan, jak ta bestia krzyczy! Trzeba zamknąć okno. Opisałem, kiedyś jak mrów­ki wciągnęły zranioną muszkę do mrowiska, gdzie miały specjalną komorę z zakratowanym okienkiem, i dziwię się, że cenzura mi tej bajeczki nie skreśliła. Aha, ha, ha!” Usiadł obok mnie i drżącą ręką napełnił kieliszki. „Zdro­wie! Powiem panu, kochany, nikt nie wytłumaczy, dla­czego Ryś wieczorami bał się wychodzić na ulicę”. „A czy się bał?” — spytałem. „Już o zmierzchu zamykał się w swoim pokoju. Udało mu się w czasie wojny ocalić tro-' chę kosztowności. W mieszkaniu ich nie trzymał, miał je" gdzieś zakopane. Plącze mi się język i wciąż zapominam, co chciałem panu powiedzieć. Aha. Hałaśliwi sąsiedzi? Nonsens! Mieszkała obok niego jakaś staruszka. Więci skąd hałasy? Zawiesił sobie drzwi do jej pokoju widocz­nie w innym celu. A bo ja wiem? Gorzej, że podobno kiedyś otrzymał list anonimowy z pogróżkami. To było wkrótce po wojnie i panował jeszcze straszny rozgar­diasz. Woda, powiadam, była taka mętna i Bóg wie co w niej podówczas pływało. Nie, tego listu mnie nie po­kazywał. Dość, że nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Napomknął coś o tym, że niezadługo zaczną żądać od nie­go pieniężnego okupu. Za co? A bo ja wiem. Nie wytłu­maczył. Tylko coś burknął. Tak jest. Przyszedł do mnie i pokazał złoty zegarek. — Pamiątkowy zegarek, powie­dział, szkoda będzie sprzedać. — Wydał mi się zdener­wowany. — Czy masz jakieś przykrości? — spytałem. — Et, burknął, szkoda słów. — Niech pan jeszcze raz po­zwoli swój notes. Zygmunt Noyszak? Biedny Zygmunt dawno ziemię gryzie, ale wiem, że pomagał Rysiowi wy­zbyć się co cenniejszych rzeczy. Po nim została wdowa, aha, ha! Mieszka tamże. Noyszak na stare lata ożenił się z kociakiem”. „Z jakim kociakiem?” — spytałem nic nie rozumiejąc. „My tak nazywamy nasze dziewczęta — od­powiedział — kociakami. Aha, ha, ha! Niech pan tylko dobrze uważa, bo to był sprytny kociak, oj, sprytny!” Wychylił duszkiem kieliszek i roztarł sobie dłonią dołek. Wyjąłem paczkę papierosów. „To zagraniczne papiero-

,». spytał. Odpowiedziałem, że tak. Wziął do ręki

pudełko zapałek. Czekałem, co będzie dalej. Pomyślałem: wstanie czy nie wstanie? Wstał. Zapaliwszy zapałkę, po­dał mi ognia stojąc. „Osobliwe przyzwyczajenie” — po­myślałem.

Kawa dla pana, kochany? — spytała kelnerka. Była

to otyła kobieta w czarnej lśniącej sukience.

Mały Ryszard drgnął i odwrócił głowę.

Dla mnie. Dziękuję bardzo — powiedział. Postawił filiżankę przed sobą na stoliku. — Poszedłem więc do Noyszakowej — zaczął i nagle przestał mówić. Wypieki na jego policzkach poszerzyły się. Patrzył dzikim wzro­kiem w jeden punkt. Dopiero po chwili zorientowałem się, że patrzy w ten sposób na filiżankę. I wtedy domy­śliłem się, o co mu szło. Na białym brzegu filiżanki wi­dać było półokrągłą pieczątkę kobiecych warg, ślad czer­wonej pomadki.

Proszę pani! — zawołał mały Ryszard.

Kelnerka zawróciła i wychyliła się zza pnia kasztana.

Słucham, kochany.

Proszę łaskawie przynieść mi kawę w czystej fili­żance — powiedział.

Wzięła filiżankę do rąk i obejrzała ją.

Może się zdarzyć, kochany — powiedziała.

Mały Ryszard zacisnął wargi i przez pewien czas bę­bnił palcami w blat stolika.

Mówiłem panu, że egzotyczne, no nie? Dla każdego jestem kochany, a zarazem to wszystko jest takie zdaw­kowe i wulgarne — powiedział wreszcie. Z trudem się opanował. — Poszedłem do pani Noyszakowej bez wiel­kiego przekonania — mówił dalej. — Dotąd nie wiem, czy był to stary kociak, czy młoda babka, nie potrafię się jeszcze połapać w tych niuansach. Daję panu słowo, że otworzyła mi drzwi w samej tylko koszuli. Była to dłu­ga, łososiowego koloru koszula, z ciężkimi brązowymi ko­ronkami dokoła dekoltu. „Czy zastałem panią Teresę Noyszakową?” — spytałem trochę speszony. „Jestem” — odpowiedziała niskim, prawie męskim głosem. Miała ru- » ^

de włosy, niezręcznie utlenione, bo przy korzeniu rudziz- na mieniła się odcieniami fioletu, a niekiedy nawet zie­leni. Miała ołówkiem podrysowane brwi i jakąś sadzę na rzęsach. Twarz jej była mlecznobiała, a wargi blade. Mia­ła lat trzydzieści parę, ale kiedy się uśmiechała, dołki ukazywały się na jej policzkach i wyglądała młodziej.! Powiedziałem przez próg, po co przyszedłem. „Nie pa- miętam pańskiego wuja — odrzekła niechętnie. — Ach> to pan dla mnie przyniósł te kwiaty? Jaki pan przezor­ny”. Trzymałem w ręku kilka herbacianych róż. „Dla­czego pan na mnie tak patrzy, czy jestem brzydka?” Uśmiechnąłem się mimo woli. Widocznie wyczuła coś w moim zachowaniu, gdyż zmieniła ton. „Zaraz wrócę, przepraszam”. Poszedłem za nią, aż znalazłem się sam w głębi wąskiego korytarzyka. Po prawej i po lewej stronie były drzwi. Klamka drzwi, przed którymi przy­stanąłem, trzymała się luźno, zawieszona na jednej śrub­ce. Z wysokiego sufitu zwisała na drucie żarząca się ża­rówka. Teresa Noyszakowa mieszkała w starej przedwo-1 jennej kamienicy, do której nie trafiła żadna bomba. 1 Mieszkała w przestronnym pokoju, o dwóch oknach zwróconych na ulicę. Kiedy mnie tam zaprowadziła, była już w palcie, które narzuciła na koszulę. Pluszowe palto imitowało tygrysią skórę. „Pan się jeszcze więcej wy­straszy tej tygrysiej skóry, bo pomyśli, że zaraz ugry­zę” — powiedziała. Mimo zmierzchu światła nie zapaliła. W pokoju stał tapczan, lustrzana szafa, damskie biurecz- ko z pękniętym lustrem, kozetka i fotel, względnie no­we i wygodne. W czasie rozmowy objaśniła mnie, że są to meble poniemieckie. Na stoliku nocnym stała lampka z abażurem w kształcie tulipana, pod nim leżała detek­tywistyczna książka w jaskrawej okładce. Wchodząc, drzwi za sobą na korytarz nie zamknęła, pozostały szero­ko otwarte. Może zależało jej na tym, żeby sąsiedzi nie pomyśleli czegoś zdrożnego o mej wizycie. Może dbała.

o opinię. „Czy się panu podobają nasze kobiety?” — | spytała. Odpowiedziałem coś uprzejmego. „A czy są szy- | kownie ubrane?” Westchnąłem. „Nie znam się na tym, ]

ale wydaje mi się, że zbyt często chodzą albo w sweter­kach, albo w sukniach skrojonych jak worki”. „Co pan mówi! — zawołała. — A my się tak staramy. Nie, pro­szę pana, pańskiego wuja nie pamiętam. Z pewnością to była jakaś antypowieściowa znajomość”. Speszyłem się jeszcze bardziej. „Jaka?” „Zjawił się w życiu i znikł bez konsekwencji, to antypowieściowa znajomość — wytłu­maczyła. — A zjawił się w życiu i ożenił się, to znajo­mość typu dawnej powieści konwencjonalnej. Do jakiej znajomości pan się zaliczy?” Założyła nogę na nogę i ró­żowy pantofelek z puszkiem na czubku spadł na posadzkę. Paznokcie na nodze miała czerwone jak krew. „Żartuję — powiedziała. — Jeżeli się wysilę, to może przypomnę sobie pańskiego wuja. Czy nie jest pan do niego podobny z pro­filu? Jeżeli tak, to owszem. A widzi pan! Myśmy z mężem dopiero się pobrali i on bywał u nas, w tym nawet po­koju”. „Czy sprzedawał biżuterię?” „Nie pamiętam — powiedziała. — A skąd pan wie?” wzdrygnęła się 1 lekka i spojrzała na mnie z ukosa. Potem wzruszyła ramionami i roześmiała się. „Zaraz coś panu pokażę”. Wydostała z sza­fy dość pokaźną kasetkę z inkrustacjami i postawiła ją przede mną na biurku. Mosiężny ornament dokoła dziurki od klucza zwisał żałośnie w bok, tam również brakowało śrubki. „O, proszę! Ta mała broszka z granacikami. Ukłuję pana, żeby się nie kłócić”. Ukłuła mnie w rękę dość bo­leśnie. „Boli? — spytała z uśmiechem. —i A pan nie lu­bi, żeby bolało? Bo ja jestem sadystka. Pan przecież wie, że nie ma takiego zabobonu, żeby kłuć. To tylko wtedy, gdy się coś ostrego darowuje. A ja nie mam zamiaru nic panu darować, chociaż pan mi przyniósł kwiaty. Nic za darmo!” Zamilkła i popatrzyła na mnie zalotnie. To, co było w jej urodzie taniego i dwuznacznego, uwidoczniło się jeszcze bardziej. „Tę broszkę dostaliśmy od niego. Bo mąż mój w istocie pomagał mu sprzedawać to i owo. Owszem, odkopał swe kosztowności, ale zdaje się, że część zakopał z powrotem. Na co potrzebował tyle pieniędzy — nie wiem. Zresztą pieniędzy przy nim po śmierci żad­nych nie znaleziono. W tym właśnie sęk. Nie znaleziono

też listu, o którym pan wspominał. Anonim? Skądże! Po prostu otrzymał list z pogróżkami od jakiejś organi­zacji. Wiem od męża. Nie tylko, że się bał wieczo­rami wychodzić, ale pewnego popołudnia przyszedł do nas i poprosił o nocleg. Ja się nie zgodziłam, bo byliśmy dopiero po ślubie, pan rozumie? Poradziliśmy mu pójść do innych znajomych. Do kogo poszedł? Do sióstr Ryl­skich. Dwie przystojne panny z towarzystwa, które; w czasie wojny prowadziły kawiarnię. Nie wyszły za mąż,- bo czekały na narzeczonych zaginionych na froncie. I przeczekały się... O, jaką ładną ma pan książeczkę adre­sową! Ma pan tam adresy swych kochanek? Bo za granicą podobno kobiety lekkich obyczajów mają mieszkania z telefonem. Wystarczy nakręcić numer. O, my bynaj­mniej nie jesteśmy zacofaną prowincją, jak to się może panu wydaje. My doskonale wiemy, co się dzieje za gra­nicą, począwszy od Freuda, Faulknera, a kończąc na strip-tease... O, pan i nasze nazwisko miał zanotowane, bardzo mi to pochlebia. Tak jest! Siostry Rylskie. Te sa­me. Miały pokój z komórką i mógł u nich przenocować..,.: A jak rączka? Czy wciąż jeszcze boli, bo pan jest taki nadąsany. Czy nie jest pan przypadkiem zepsutym dzie­ckiem? Bo ja skończyłam psychologię i pracuję w zakła­dzie dla zepsutych dzieci. Jeżeli się pan u nas popsuje, proszę do mnie” — powiedziała na zakończenie swym niskim, ochrypłym głosem. Odetchnąłem dopiero na schodach. Wyznam, że już miałem dość tych wizyt. ĄJe przemogłem się i do sióstr Rylskich wybrałem się tegoż dnia. Mieszkały w nowo zbudowanym bloku, przypomi­nającym koszary. Trzeba było do nich windą jechać na czwarte piętro. Do windy właśnie wchodził jakiś pan w kapeluszu o niemodnym szerokim rondzie i w długiej po kolana skórzanej kurtce. Natomiast jakaś przechodzą­ca obok pani żachnęła się z przerażeniem. „Za nic windą .nie pojadę” — zawołała. Mężczyzna jej towarzyszący na­legał. „Dlaczego się boisz?” „Ja się w powstaniu nie ba­łam, a windy się boję. Ja już siedziałam kiedyś w win­dzie przez całą noc” — odpowiedziała. Wszedłem i zatrza­

snąłem za sobą drzwiczki. Miałem pod pachą paczuszkę kawy. Winda była nowa, błyszczało w niej lustro, przy­mocowane do ścianki śrubkami. Oczywiście jednej śrubki brakowało, zamiast niej czerniała dziurka.

Mały Ryszard roześmiał się krótko. Roześmiałem się również.

Że też pan tak o tych śrubkach — powiedziałem.

Niech pan zaczeka, zobaczy pan dlaczego — odpo­wiedział. — Pomyślałem sobie: u licha, gdzie te śrubki giną? Pod lustrem ktoś kredą nabazgrał jakąś nieprzy- zwoitość. Nie dojechaliśmy do trzeciego piętra, gdy win­da stanęła. Przez szybę widać było cementową ścianę. Znaleźliśmy się w pułapce. Pan w skórzanej kurtce zaczął wołać: „O Boże mój, o Boże mój, co teraz będzie?” Po­tem krzyknął do mnie: „Niech pan się oprze z całej siły

o drzwi, niech pan pcha ramieniem, może się rozluźni­ły!” Oparłem się, a pan nacisnął guzik. To jakoś pomo­gło, zjechaliśmy trochę niżej. Pan wyskoczył z windy jednym susem. „Bóg strzegł! — wykrzyknął. — Nie ra­dzę panu ryzykować!” Posłuchałem go i z powrotem do windy nie wszedłem. Gramoliłem się po schodach pie­chotą. Na półpiętrze zauważyłem otwarte drzwi do ja­kiejś komórki. Był w niej otwór na śmieci, ale lokato­rzy domu widocznie nie bardzo celnie trafiali do otworu, bo śmieci leżały na podłodze. Obie siostry Rylskie, Bro­nisława i Józefina, były w domu. Obie były w sweter­kach — ciemnozielonym i ciemnoczerwonym. Obie miały nie bardzo czyste ręce i paznokcie. Z urody ich nic nie pozostało. Przyjęły mnie nad wyraz gościnnie. „Niech pan usiądzie, kochany” — powiedziały. Młodsza siostra, Bro­nisława, nagle znikła i pozostałem z Józefiną. Posadziła mnie na tapczanie przykrytym pasiastym kilimem. Łóżko stało w rogu, nad nim wisiał inny kilim, też w pasy. Na oknie stały w doniczkach kaktusy i przekwitły liliowy hiacynt. Krzesełka były nowoszesne, widocznie kupione okazyjnie i nie dopasowane do siebie. Tylko mahoniowy stół z klapami był ładny, ale jego rzeźbiona noga była z jednej strony nadpalona, prawie zwęglona. Na nim leża-

21

la dziecinna pikowana kołderka i skrawki błękitnej saty-ś ny. Siostry pracowały w jakiejś spółdzielni, ale dorabiały szyciem. „Myśmy bardzo lubiły pańskiego wuja — po­wiedziała sapiąc Józefina. — Zawsze podtrzymywał nas na duchu. Tylko ostatnio nagle się zmienił i jakoś przykro żartował. Poprosił nas rzeczywiście, żebyśmy<; go prze-1 nocowały. Nie chciał wracać po ciemku ulicami. Po-3 ■myślałyśmy, że jest nerwowo wyczerpany, bo taką dziwnąI rzecz nam przy tym powiedział. — Kupiłem —- powie-2 dział — dzisiaj kotarę. I całe popołudnie robiłem w niej " dziureczki. — Ależ na Boga, panie Ryszardzie, — | za-ffl krzyknęłam^- po co panu w kotarze dziureczki? — Rozę«"?; śmiał się. — Będzie dobra pułapka na szczury. — Po-JŚ patrzyłyśmy jedna na drugą. Jak to się panu podoba? Tak . powiedział, a w dwa dni potem, proszę pana, zmarł”., Pani Józefina zamilkła i bolejąco pokręciła głową. Zmarszczyła brwi, które na jej czole zlały się w całość przypominającą odwróconą literę V. Twarz miała wydłużoną, pergamino- g wą. Siwe włosy miała uczesane w węzeł, a węzeł przymOr|fi cowany z tyłu głowy grzebieniem. Popatrzyła w sufit. „Znowu się zaczęło” -¡-i powiedziała. W istocie skądsiś z gó- I ry od pewnego czasu dolatywały wybuchy śmiechu, szura- I nie nóg i pijacki śpiew. „Sto lat, sto lat”. Jednocześnie^ za | ścianą obok ktoś nieustannie a cierpliwie pukał- młotecz^^B kiem: tuk, tuk, tuk. „Co to?” — spytałem. „Mówią, że|S imieniny — odpowiedziała z dreszczykiem pani Józefina.— I Ale te imieniny co tydzień się powtarzają. Po prostu się ■ upijają. Nie wiem, skąd mają na wódkę tyle pieniędzy”. I „Mówiłem o tym pukaniu za ścianą” — powiedziałem. H „A tego to ja już nawet nie słyszę — odpowiedziała. — To | nasz sąsiad, technik dentystyczny. Może robi protezę”.;.» Drzwi rozwarły się i weszła siostra Bronisława. Trzymała ■ oburącz paczkę z ciasteczkami. „Po co pani narobiła sobie tyle kłopotu?”—powiedziałem z zażenowaniem. Tuk, tuk, I tuk — pukał za ścianą dentysta-dzięcioł. „To żaden kłopot, * tym smaczniejsza będzie pańska kawa” — odpowiedziała ■ z sapiącą serdecznością. Tuk, tuk, tuk. Była szatynką i wło-S sy czesała po starodawnemu, podobnie jak i starsza siostra. I

Ale Józefina była chuda jak tyka, natomiast Bronisława była pulchna i twarz miała rumianą i okrągłą. Na zęby jej wolałem nie patrzeć. Tuk, tuk, tuk. „Broniu, czy słyszałaś, że pan Ryszard podobno przed śmiercią otrzymał anonimo­wy list z pogróżkami? Może żądali od niego okupu?" — powiedziała pani Józefina. „Coś takiego! — zawołała pani Bronisława — strach pomyśleć. Za co okupu? A może po prostu wiedzieli, że ma kosztowności? Bo w czasie okupacji, kochany, żyliśmy wszyscy.w zgodzie. Ale zaraz potem — jak się nie zacznie wzajemna krzywda ...Co czło­wiek, to wilk. Nié mówię oczywiście o przyjaciołach pańskiego wuja. Czy pan ich wszystkich odwiedził? Nie? . Może, kiedy odwiedzi pan pana Pokulczyckiego, to się pan czegoś dowie. Proszę go od nas pozdrowić. To biedny czło­wiek, dużo przeżył, był na wojnie lotnikiem i teraz zupeł­nie się wykoleił. Ma syna i trzecią żonę, bo żadna z nim długo nie potrafiła wytrzymać... To nasze nowe budownic­two! Teraz budują takie ściany, że wszystko słychać. Te hałasy, mój Boże! Owszem, hałasują tak do późna w nocy.

O, słyszy pan!...” Tuk, tuk, tuk — pukał dentysta. Pani Józefina wzniosła oczy ku sufitowi. Potem pochyliła się i wyciągnęła ' do mnie ramię tak nieoczekiwanie, że się cofnąłem odruchowo, nie zrozumiawszy, o co jej szło. „Przepraszam — powiedziała — chciałam pomacać materiał pańskiej marynarki. Można?” Pomacała i zaczęła mlaskać językim. „Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje naam!...” — huknęło nagle nad nami. Rozbolała mnie głowa i wkrótce zacząłem się żegnać. Tuk, tuk, tuk odprowadziło mnie do drzwi. Siostry koniecznie chciały, żebym zjechał windą w dół. Ale winda była w ciągłym ruchu. Stało w niej kilku chłopaków i kilka dziewczynek. Przesunęła się przed naszymi oczami zjeżdżając w dół i zaraz ukazała się z po­wrotem jadąc w górę. W szybie mignęły roześmiane twarze ■dzieci. Naciskały guzik to na parter, to na ostatnie piętro i jeździły tam i z powrotem. Nie miałem cierpliwości cze­kać i zszedłem piechotą. Zresztą bałem się już windy. Toteż ucieszyłem się, że Pokulczyccy mieszkają na parte­rze. Było to tydzień temu. Było mi bardzo przykro, ale

do nich przyszedłem z pustymi rękami. Przechodziłem obok ich mieszkania i nie namyślając się długo wstąpiłem. Mieszkali w na wpół zburzonej kamienicy, w hallu na dole. W środku stał piecyk z blaszaną rurą, która od­prowadzała dym nie do komina, ale przez lufcik wprost na ulicę. Część hallu oddzielona była parawanem. Na podło­dze leżał wydeptany dywanik. Pstrym dywanikiem przy­kryty był głęboki fotel stojący koło piecyka. Nad tym wszystkim zwisał na poły stłuczony żyrandol. W kącie kręte dębowe schody prowadziły do właściwego mieszka­nia, którego już nie było. Prowadziły więc do nikąd. Na ścianie wisiały fotografie jakiegoś samolotu. Bukiet bzów widniał w głębi na stole, w innym kącie. W hallu stało jeszcze kilka krzeseł z wysokimi oparciami. Pan Czesław Pokulczycki przysunął mi jedno, a sam usiadł w fotelu przykrytym dywanikiem. Wyciągnął przed siebie nogi i przymknął powieki. Wydawało się, że zaraz zaśnie. „Uff — powiedział — jak ja się podle czuję”. „Jest pan chory?” „Largactil” — powiedział. „Nie rozumiem” — odpowiedziałem. „Jak ja ich nienawidzę” powiedziały „Kogo?” — spytałem. „Tych durni w białych kitlach. Czło­wiek za dużo śpi, dają largactil. Człowiek nie może spać, dają largactil. Szkodzi jednakowo”. Coś jeszcze mamrotał

o lekarzach. „A u kogo się pan leczy?” „U doktora Pyszo- mirskiego”. „U Pyszomirskiego? — powtórzyłem. — Akurat miałem zamiar go odwiedzić.” „A pan go zna?” — Nie, ale mam jego adres. Był przyjacielem mego wuja”. „Zgadza się. Jest też moim przyjacielem. Ale nic a nic się nie wyznaje na medycynie”. Użył przy tym nieprzy­zwoitego słowa. Znowu przymknął powieki. „Kotary, a jakże, kotary” — powtórzył dwukrotnie. W pewnej chwili poderwał się i z wysiłkiem zwlókł się z fotela. „Nie mogę” — powiedział. „Co?” — spytałem. „Pójdę” — po­wiedział. ,Przepraszam?” — spytałem. „Do apteki na­przeciwko”. „Może ja coś pomogę panu załatwić?” Na­wet nie podziękował. Nie wiedział czemu uśmiechnął się krzywo, samymi wargami. „Tylko osobiście” — po­wiedział, i pomyślałem sobie, co za lekarstwo ma kupować

tylko osobiście. Podszedł do parawanu i zawołał: „Bolek!” „Słucham” — odpowiedział zza parawanu czyjś skrzeczą­cy głos. „Zabaw pana, ja zaraz wrócę” — powiedział Pokulczycki i zniknął za drzwiami. Zza parawanu nato­miast wyłonił się w wąskich porteczkach i w kraciastej czerwonej koszuli jakiś młody człowiek, z jasną bródką okalającą mu twarz. Włosy miał długie, nie strzyżone. Popatrzył na mnie obojętnie. Usiadł w fotelu ojca. „Sta­rzy się wygłupiają” — powiedział. Do kogo się to odno­siło? Ano w ogóle, w tym wypadku do lekarzy ojca. Zaw­sze radził mu pójść do młodego lekarza. „Ojciec źle sypia. Wciąż mu się śni, że leci na pikującej maszynie i budzi się od zamętu w głowie. A potem cały dzień nie może so­bie znaleźć miejsca. Przeważnie drzemie w tym fotelu.

A jak dostanie w aptece swe pigułki, to się ożywia na jakiś czas i wtedy idzie do miasta sprzedawać nasze pacz­ki. Otrzymujemy paczki z zagranicy. Pan się zresztą co do ojca przekona”. „A co to za pigułki?” — spytałem. Nie chciał odpowiedzieć. Milczał i bawił się frędzlami dywanika. „Czy pan się uczy?” — spytałem. „Tak”. „W uniwersytecie?” — spytałem. „Nie”. „A kim pan chce zostać?” Milczał. „Chodzi pan do kina?” j— spytałem. „Rzadko”. „A do teatru?” „Zależy na jaką sztukę.” „A co pan lubi?” Milczał. Miałem wrażenie, że w fotelu na przeciwko mnie siedzi jakiś młody sfinks z bródką. „Pań­stwo przynajmniej mieszkają w dużym pokoju — powie­działem. — Inni gnieżdżą się w małych pokoikach.” „W małych pokoikach!” — zawołał z nagłym wzburzeniem. Snadź uczuł się osobiście dotknięty. „Pan nie wie, jakie klitki budują w Finlandii!” Powiedziałem, że w Finlandii nigdy nie byłem, ale nie wiem, dlaczego by Finowie mieli budować sobie klitki zamiast pokoi. „Bo to nowoczesna architektura!” Zamilkłem. Wtedy zapytał: „Czy prawda, że i za granicą są chuligani?” „Nie jest to zjawisko na­gminne” —I odpowiedziałem. Wzruszył ramionami. „Myśli pan, że my nie wiemy? A co się dzieje w Szwecji? Sama chuliganeria!” Patrzył na mnie zniecierpliwiony, z leciutką pogardą. Drzwi trzasnęły i wrócił Czesław Pokulczycki.

Pigułki zrobiły swoje: poruszał się sprężyście, oczy SB błyszczały. Pomyślałem, że był chyba pod wpływem narkotyku. „Puść mnie, Bolku” — powiedział i usiadł; w fotelu z powrotem. Sfinks z bródką znowu zniknął za parawanem. „Wszystko wiem o tej kotarze i nawet wiem, dla kogo pański wuj robił w niej dziureczki” — powiedział Pokulczycki już zupełnie zbudzony. „Jak to? — zawoła* Jem. — Jak to? Dla kogo?” „Dla mnie — odpowiedział by­ły lotnik. — Ryszard skontaktował się ze mną któregoś dnia i zapytał, czy mam rewolwer. Powiedziałem, że już broni nie mam. — Ano to nic, obejdzie się. Mam, powiada, ładną metalową sztabę. — A po co? — Na szczury, psia­krew. Nie będą do mnie listów z pogróżkami pisali. Mam plan — powiada — zawiesiłem drzwi do sąsiedniego po­koju kotarą. X zrobiłem w niej dziureczki na wysokości J ludzkiego wzrostu. Schowasz się za kotarą i będziesz przez . cały czas przez dziureczki patrzył. Naturalnie ze sztabą w ręku. Jak tylko puszczą farbę i zażądają pieniędzy,\ wyjdziesz zza kotary i zobaczymy, co potem będzie, Zga- | dzasz się? — Zgodziłem się, ale nikt z tej organizacji nie przyszedł. Zwęszyli pismo nosem albo po prostu ktoś zro­bił Ryszardowi kawał”. Czesław Pokulczycki nagle wstał z fotela i podszedł do drzwi. „O — powiedział — słysza­łem kroki. Mój skowroneczek wraca.” Do hallu weszła pani Pokulczycka, była młoda, roześmiana i zdyszana. Nie była ładna. Ale wszystko się na jej twarzy śmiało: piwne I oczy, perkaty nos, drżący podbródek. Ciemne włosy miała krótko ostrzyżone, z grzywką na czole. Była w czerwonej wełnianej sukience z dużym białym kołnierzem, widocznie z paczek. Była ładnie zbudowana, a na nogach miała pan- tofelki z dziureczkami na czubkach. Jeden obcas był skrzy­wiony. „Czesiku — powiedziała®-jak się czujesz? Do apte­ki dziś nie chodziłeś?” — Oczy jej przez chwilę stały się poważne i czujne. „Nie chodziłem” odpowiedział były lot­nik. „Znacznie lepiej wyglądasz” — powiedziała i roześmiać ła się. Był to cichy, gardlany śmiech. „A gdzie Bolek?” „Za parawanem”. „A to kto?” Dopiero teraz mnie zauważy- ła, stałem akurat za rurą. „A, to panowie już ze sobą roz­

mawiali? Wybieramy się dziś do teatru. Może i pan z nami pójdzie? Dopiero co wracam z pracy, bo musiałam jeszcze gdzieś po drodze wstąpić. Tyle zabawy w tym tramwa­ju — powiedziała i twarz jej się cała świeciła beztroskim śmiechem. — Ten humor w tramwaju! Mówcie, co chce­cie, ale jest to najweselsze miasto na świecie!” Spojrzałem na nią z podziwem, a potem wzrok mój utknął na rurze pieca. Co w tym było wesołego? W tej rurze? Albo w tych zatłoczonych tramwajach? Mąż jej usiadł. Usiadła przy nim na rączce fotela. Rąk sobie nie umyła. Ale uśmiech miała ładny, błyszczący. Była tak mile i tak zaraźliwie wesoła, że zgodziłem się pójść do teatru. Zresztą tego wieczoru nie miałem nic lepszego do roboty. Czesław Po- kulczycki włożył granatowy beret, a na sweter szarą ma­rynarkę. Gdy wyszliśmy za bramę, spłoszyliśmy stado go­łębi. Jeszcze przez czas jakiś krążyły i sejmowały nad na­szymi głowami. Teatr był w pobliżu, szliśmy piechotą. Na skrzyżowaniu ulic paliło się czerwone światło, więc za­trzymałem się na rogu. Pokulczyccy przebiegli przez jezd­nię nie czekając na mnie. „Pan nie umie chodzić po uli­cy” powiedzieli, kiedy ich dopędziłem. W teatrze sie­dzieliśmy obok siebie.

Mały Ryszard zamilkł.

Jaka to była sztuka? B ,spytałem.

Dopił kawy i oparł się łokciem o stolik.

Ni to sztuka, ni to sztuczydło z klasycznego repertuaru, doprawdy trudno osądzić, bo pomysły dekoracyjne były takie natrętne, że rozpraszały uwagę ■— powiedział. — Na widowni zgasło światło. Za kurtyną ktoś głośno rozmawiał. Słychać było, jak robotnicy pokrzykują jeden na drugie­go. Na scenie zamiast dekoracyj stały jakieś ramy. Mniej­sza już z tym, gdyby te ramy przynajmniej były mocno ustawione. A to rozwarły się drzwi i wszystkie' deko­racje zaczęły się chwiać. „Prawda, że mamy wspaniałych scenografów?’|^fei!W przerwie powiedziała pani Pokulczyc- ka. „Dekoracje trochę się chwiały — powiedziałem ostroż­nie. „Nie zauważyłam nawet odpowiedziała. — Ach, to pan zwraca uwagę na takie drobiazgi?” i roześmiała

się. Czesław Pokulczycki natomiast dotknął palcem nu­merka przymocowanego do pleców krzesła przed nim i powiedział: „Ładna śrubka!” Wyjął z kieszeni scyzoryk. „Czesiku — zawołała ze śmiechem pani Pokulczycka — zostaw! Nie będziesz przecież odkręcał tej śrubki, ludzie patrzą! Są już śrubki w sprzedaży, sama widziałam, w jakimś sklepie.” Zupełnie się mną nie krępowali. Cze^ sław Pokulczycki schował scyzoryk do spodni i powiedział jakby usprawiedliwiająco: „To przyzwyczajenie z czasów okupacji”. Nic nie zrozumiałem, bo przecież wiedziałem, że w czasie okupacji był w wojsku. To było mniej więcej tydzień temu.

Czy to była pańska ostatnia wizyta? — spytałem małego Ryszarda.

Nie. Odwiedziłem jeszcze doktora Pyszomirskiego i pewnego dziennikarza. Neurolog psychiatra Pyszomirski mieszkał w uliczce, którą pożar i pociski oszczędziły. Tynk opadł z tych nie odnawianych domostw. W przedsionku siedziały cztery osoby, kiedy przyszedłem. Na ścianach wisiały zakurzone miedzioryty, przeważnie wyobrażające nagie bachantki spożywające winogrona. W kącie stał stoliczek. Podłużne lustro wisiało nad nim. W przedsion­ku było dwoje drzwi: jedne rozwarły się i przez przed­sionek przeszła kobiecina z koszykiem w ręku. W szparze drzwi mignął sąsiedni pokój, stłoczone meble, dwa łóżka i aparat telewizyjny. Drzwi zamknęły się. Obok mnie siedziała leciwa już pani w brązowym sweterku i w kolo­rowym turbanie na głowie. Nagle wstała, podeszła do drzwi gabinetu i schyliła się nisko ku klamce. Podgląda­ła przez dziurkę od klucza. Podziwiałem, iż nie bała się, że drzwi nagle mogą się otworzyć i uderzyć ją po głowie. Kiedy przyszła moja kolej, wszedłem do gabinetu. W ga­binecie okno zawieszone było firanką. Plecami do okna siedział przy biurku doktor Pyszomirski. Przed nim stał telefon i aparat do mierzenia ciśnienia krwi. Na bloczku I leżał steteskop. Na ścianach wisiały miedzioryty, podobne do tamtych w przedsionku. Z prawej strony stała szafka^ wypchana książkami, z lewej tapczanik, na poły przykryty

prześcieradłem. Natomiast na podłodze, z boku, oparta

o biurko, stała strzelba. Dwururka. Nie uwierzyłem włas­nym oczom. Do kogo miał zamiar strzelać? „Trzymam tę dubeltówką na wszelki wypadek pod ręką” — powiedział doktor przywitawszy się. Nerwowym ruchem często ocierał sobie twarz, jak gdyby chciał coś z niej zdjąć. Był bardzo wysokiego wzrostu, kościsty. Miał siwego wąsika, a białe włosy czesał do tyłu. Twarz jego pozostawała w cieniu. Był w zapiętym pod szyją kitlu. Popatrzyłem na niego zaskoczony. „Boi się pan własnych pacjentów?” — spyta­łem. „Właśnie ze zdrowych — odpowiedział. — Przed laty występowałem w przewodzie sądowym w charakterze eksperta. Oskarżonego skazano na kilka lat. Teraz go wypuszczono i nagle telefon! Grozi, że przyjdzie do mnie, żeby się porachować. Czym mogę panu służyć?” Doktor skrzyżował ręce na piersi i czekał. „Pańskiego wuja spot­kałem na kilka dni przed śmiercią na ulicy. Skarżył się, że nie może spać i prosił mnie o nasenniki. Powiedziałem mu, żeby wpadł do mnie, ale nie przyszedł. Zdenerwowany nie był, był raczej zgniewany. Powiedział, że miał przy­krości, ale wśród gruzów brzmiało to nie groźnie. W żad­ne szczegóły się nie wdawał”. Doktor znowu otarł sobie twarz ręką. „Przepraszam, że przerwę — powiedział swym tubalnym głosem — ale mówię o pańskim wuju, a jedno­cześnie myślę o semantyce”. Ten przeskok kojarzeniowy zaskoczył mnie jeszcze bardziej. „O czym, panie doktorze?” Ale dla doktora semantyka była tym samym, co dla innych kaloszę. „Pan przecież wie, co to jest semantyka? No wi­dzi pan! Sam pan mówił, że za granicą w każdej księgarni jest osobna półka, gdzie są same książki o semantyce. A u nas nikt nic nie wie. Proszę spytać, kto to był Korzybski. Nie ma przekładu nie tylko jego dzieł, ale i popularyzatorów. Za granicą przecież próbują leczyć semantyką, a my...” Milczałem. „Śmierć pańskiego wuja bardzo mnie obeszła, dowiedziałem się o niej dopiero z gazet. Czy nie przypuszczam, że ktoś zmusił go do na­pisania tego pożegnalnego listu? A czy nie prościej przy- przypuścić, że w istocie miał zamiar skończyć samobój­

stwem, zdenerwował się w ostatniej chwili i po napisaniu tego listu zmarł śmiercią naturalną, na serce?” „W rodzi­nie nie wierzono w samobójstwo” — powiedziałem. „Ba!

zawołał Pyszomirski — kiedy to było. Nie był zdolny do samobójstwa przed wojną! Ludzie się po wojnie tak zmie­nili!” Roześmiałem się. „Poważnie! — zawołał doktor*: i znowu dłonią otarł sobie coś z twarzy. — Pan myśli, że gdyby pański wuj żył, pan by go poznał? Byłby panu tak samo obcy jak my wszyscy!... Jak się pan wśród nas czuje?” Na to obcesowe pytanie nie odpowiedziałem.

Mały Ryszard znowu zamilkł. Czekałem przez kilka chwil.

Nigdy bym nie wracał, gdybym wiedział, że to takie trudne — powiedział wreszcie.

Co trudne? — spytałem.

Znaleźć wspólny język.

W zielonkawym półcieniu kasztana, oparty łokciemiS

o stolik, siedział przygarbiony. Przejrzyste plamki słońca przezierały przez liście i kładły mu się na twarz i na gło­wę. Wydał mi się w tej chwili bardzo samotny.

Poznałem pewnego dziennikarza, który robił ze mną wywiad od razu po przyj eździe — westchnął. -— Zanoto-1 wałem jego nazwisko obok adresów pisanych ręką mojej matki. Z tym młodym człowiekiem postanowiłem onegdaj się zobaczyć. Prasa mogła mi być pomocna. Zatelefonowa­łem do redakcji. Powiedziano mi, że młody Seruga od kilku dni jest chory na grypę i nie przychodzi do redakcji. Powiedziano mi, gdzie mieszka. Po drodze wstąpiłem do sklepu i kupiłem puszkę pomarańczowego soku. Z począt­ku stałem w kolejce przed sprzedawczynią, potem w kolej­ce przed kasą. W kolejkach bardzo się denerwowano, ku­pujące panie i sprzedawczynie były w pąsach, włosy po- ■ wiewały nad ich twarzami. Nigdzie nie zauważyłem numer­ków, które przecież tak usprawniają ruch w sklepie. Dali mi puszkę wprost do ręki, niczym nie owiniętą. Ale prze-J de mną szła jakaś kobieta z nie zawiniętym nadkrajanym bochenkiem chleba w siatce i to mnie trochę pocieszyło.! Na ulicach już wiatr zamiatał kurz i proch cegły. Patrzę,!

tuż obok księgarnia. Zaszedłem tam. W księgarni, dziwna rzecz, chociaż również był tłok, ale jakoś nikt się nie de­nerwował. „Proszę coś o semantyce” — powiedziałem. „Coś wojskowego?” — spytał usłużnie sprzedawca. „Dlaczego wojskowego? O semantyce” — powtórzyłem. „A ja myśla­łem, że to coś o artylerii. Nie, nie, niestety. Nie wiem na­wet, co to jest.” Wyszedłem znowu. Seruga mieszkał wraz z kolegą w takim samym, przypominającym koszary, blo­ku co i siostry Rylskie. Było to trzypokojowe mieszkanie, w którym odnajmował jeden pokój. Na drzwiach widniało kilka kartek, na jednej napisane był nazwisko Seruga, dzwonić trzy razy. Wpuściła mnie do przedpokoju jakaś osoba — oczywiście w sweterku. Te sweterki naprzykrzy­ły mi się niczym lalki w folklorystycznych strojach. Zau­ważył pan te lalki w gablotkach i na wystawach, wszę­dzie ich pełno. „Pan do kogo?” spytał miękki głos. Osoba w sweterku podniosła rękę ku ścianie, przekręciła kontakt i na suficie zapaliła się mleczna kula lampy. „Ja do pana Serugi” — zacząłem i urwałem. Przede mną stała chłopka, której wieku określić nie było można, jak niepodobna określić wieku twarzy zwieczniałej na starym obrazie.

I wszystko na niej, na twarzy chłopki, było tak samo ciemne i popękane jak na obrazie. Twarz ta była podłuż­na i trochę na bok przechylona, wyrastała z gołej długiej szyi, popękanej i scaerniałej. Wielkie, czarne oczy, zbyt blisko u nasady nosa osadzone, patrzyły na mnie bez blasku. Miała długi nos, a zamiast zapadniętych warg kre- seczkę, wokoło której gromadziły się szczelinki i zmarszcz­ki. Włosy miała ciemne, gładko zaczesane przy skroniach. Wyznam, że już nie dostrzegałem brązowego sweterka. Kiedy otworzyła bezzębne usta i powiedziała: „Pan Seru­ga to w tym pokoju” — uczułem nawet coś w rodzaju wstydu. Bezzębne usta nie miały już nic odstręczającego. Przebiegłem wzrokiem po jej wzniesionym ramieniu aż po palce, którymi trochę kurczowo trzymała się sztepsla. Pal­ce i ręka były jakby korą porośnięte. To może dziwnie brzmi, ale daję słowo, że wzrok mój przez chwilę odpoczął. Ukłoniłem się i spytałem: „Pani jest...?” „Taż to ja jestem

tak zwana gosposia, od innych państwa, to tamte drzwi” — odpowiedziała i znikła w kuchni. Słychać było, jak zaraz potem zaczęła coś siekać. Ochłonąłem od kontrastu i za­pukałem. „Proszę” — posłyszałem. Rozwarłem drzwi] i przymrużyłem oczy — tyle w pokoju było słońca. Na łóżku pod oknem coś się poruszyło przy moim wejściu^? „O, przepraszam — zawołałem. — Nie wiedziałem, że jest pan obłożnie chory. Czy może pan przyjąć gościa?” Drugie łóżko posłane było żołnierskim kocem. Na ścianie, na gwoździach bez wieszaków wisiały pomarańczowe spod-; nie i granatowa marynarka. Na komodzie ze zwykłego drzewa, stojącej tuż przy drzwiach, zauważyłem małe, białe radio i zeszyt jakiegoś miesięcznika, rozwarty na stronie „Cybernetyka”. Podręczniki leżały na stole i na krześle, u wezgłowia dziennikarza Serugi. Pod łóżkiem widniała para butów. Młodzieniec poznał mnie od razu. „Nigdy się nie spodziewałem” — zawołał szepleniąc. Miał bowiem policzki i głowę obwiązane ręcznikiem, który przysłaniał mu wargi. Jego lniane włosy były rozczochra­ne. Nie wiem, czy był ogolony, jasnego zarostu i tak nie było widać. Miał wypukłe, trochę niezdrowe oczy koloru indygo i zaskakująco ciemne brwi, które ściągnął. Był w barchanowej piżamie w niebieskie i różowe jjaski. „Niech się pan nie zbliża — zawołał — bo to paskudna grypa”. „Wolę się nie zarazić” — odpowiedziałem i usiad­łem na wolnym krzesełku jak najdalej. Przeto rąk jego nie widziałem, nie wiem, czy były brudne, czy czyste. „Przy­niosłem panu soku pomarańczowego, pan powinien pić dużo płynów” — powiedziałem. Przyjrzał mi się szybko. „Tego mi nie powiedziano — wyszeplenił — czy za grani­cą tak leczą grypę?” „Widzę, że ma pan nie tylko grypę — odpowiedziałem. — Skąd ten kompres?” Roześmiał się z wysiłkiem. „A, to takie cholerne draństwo — powie­dział. — Ząb mi dokucza. Jak tylko wyzdrowieję, pójdę do dentysty i każę go sobie zaraz wyrwać.” O mało nie wstałem z krzesła. „Na litość boską!” — zawołałem. Nie mógł zrozumieć mego wzburzenia. „Co się stało?” §1 spy­tał. „Na litość boską — powtórzyłem — niech pan za żad­

ne skarby nie wyrywa sobie zębów!” Zamyślił się. „My­ślałem, że to najprościej, leczyć zęby to tylko kłopot/' „Widzę, że czyta pan o cybernetyce?” — spytałem. „A tak, bardzo to jest trudne do zrozumienia.” „Idąc do pana wstąpiłem do księgarni, zapytałem, czy nic nie mają o se­mantyce. Nie mają nic” — powiedziałem. Oparł się na łokciu i popatrzył na mnie czujnie. „O jakiej semantyce?

Co to jest?” Był bardzo zaciekawiony i nie odrywał ode mnie oczu. „To dziwne, że nigdy o tym nie słyszałem — powiedział potem. — Myślałem, że my wszystko tłuma­czymy.” Wyjąłem tedy mój notes. „Właściwie przyszed­łem do pana w następującej sprawie...” Opowiedziałem wszystko, czegom się dowiedział o wuju Ryszardzie. Słu­chał, ale uważnie śledził moją rękę, kiedy gasiłem pa­pierosa. Sam nie palił. W pewnej chwili powiedział: „Pan pali nie po naszemu. Nie dopala pan papierosa do koń­ca”. Popatrzył na mój kapelusz, który trzymałem na ko­lanie. „I pan nie po naszemu zgina rondo kapelusza z przodu”. Wydało mi się, że sprawa mego wuja mało go obeszła. „Miałem takie straszne dzieciństwo — wyszeple- nił nagle. — Pierwsze moje wspomnienia to głód, krew i ogień. Pamiętam sceny i opowiadania tak wstrząsające, że reszta blednie. Panu po dwudziestu latach nieobecności w kraju wszystko się może wydać dzikie. I niech tak po­zostanie. Za to pana szanuję.” Zdziwiłem się i nie wie­działem, czy mam mu dziękować. „Bo pan nie chciał ca­łować ziemi i nie płakał koło każdej brzózki czy wierzby. Jako dziennikarz witałem wielu powracających i słysza­łem o łzach, ale ci, którzy o łzach opowiadali, mieli prze­ważnie oczy suche. Kto ich sprawdzi!” Poprawił pod gło­wą poduszkę. „Niech wszystko będzie dzikie — mamro­tał w ręcznik — panu jednak powiem, że ja na tym zy­skałem. Było nas ośmioro rodzeństwa, miałem samych braci i jedną siostrę. Ojciec mój był chłopem i miał tyle ziemi, że nie starczało mu, żeby wyżywić całą rodzinę. Tak było przed wojną. Nie wyobrażam sobie, co by by­ło, gdybyśmy podrośli. Byłbym chyba najbiedniejszym z chłopów. Teraz tylko jeden z mych braci pozostał na

3 — Warianty

roli. Wszyscy ukończyli szkolą i takie lub inne studia. Mój starszy brat jest inżynierem, ja jestem dziennika^ rzem z wykształcenia, spodziewam się, że otrzymam sty­pendium zagraniczne.” Mówił tak przez kilka minut sa­mymi wykrzyknikami. Przyjąłem to jako dowód sympa-j tii. Wreszcie przypomniał sobie o celu mej wizyty. „To, była z pewnością jakaś organizacja samozwańcza, proszą pana, istniały i takie, spod ciemnej gwiazdy. Mogli żądać pieniędzy po prostu po to, żeby zasilić swoją kasę. Mogli wiedzieć o zasadzce, jaką pański wuj im zrobił, i mogli;: go zmusić do napisania tego listu. W jakimś tygodniku można umieścić coś w rodzaju reportażu w tej sprawie, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem pańskie życzenie?’’ ! Żachnąłem się. Nie chciałem rozgłosu i moja matka nie chciałaby tego również. Chciałem tylko poradzić się dziennikarzy, co mam robić. „Ano, w takim razie może się poradzę swego naczelnego redaktora. Zatelefonuję do pana do hotelu.” Zauważyłem, że przypatruje się memu krawatowi. Nie wytrzymał i zapytał, czy prawda, że za granicą są ręcznie przez malarzy malowane krawaty i że podobno niektóre są w cenie 2000 dolarów. „Podobno ta­kie krawaty malował Salvador Dali” — odpowiedzia-śj łem. „Salvador Dali?” — powtórzył mętnie. To nazwij sko brzmiało jeszcze w pokoju, kiedy przypadkiem spoj­rzałem w okno. Za oknem naprzeciwko nas wznosiła się dziwna budowla: był to kamienny szkielet porośnięty tra­wą. Klatka schodowa ocalała i pięła się w błękitne nie­bo, a na szczycie jej wśród baranków rosła mała brzóz-;| ka. Nie wiem czemu, ale to okno utkwiło mi w pamięci. I Mały Ryszard nawet przetarł sobie oczy, jakby chcącSg opędzić się od natrętnego obrazu. Zrozumiałem, że skoń- czył swe opowiadanie. Patrzył na mnie czekając na coś.i|

Niech pan nie myśłi, że zapomniałem o pewnej rze­czy —; dodał nagle.

^ — O czym?

Bo widzi pan — powiedział i rozejrzał się — roz-j! mawiamy pod tym kasztanem i nie jesteśmy pewni, ani >

pan, ani ja, czy kasztan ten przed laty nie był podlany krwią.

Wciąż pocierał sobie oczy. Wyznam, że czułem się tro­chę nieswojo. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że siedzę nie w ogródku, ale na wystawie, otoczony zewsząd portretami i obrazami. Ten młody dentysta — bo zapo­mniałem powiedzieć, że mały Ryszard z zawodu był den­tystą i nosił się z zamiarem założenia w mieście własne­go gabinetu dentystycznego — miał w sobie niechybnie żyłkę malarską. Notes, który znowu wyjął z kieszeni, przypomniał mi teraz katalog.

KRZYŻÓWKA

Golił srę przed lustrem i myślał:

Franek mnie zastrzeli, na pewno zastrzeli. Trzeba po­wiedzieć, żeby nikogo do mnie nie wpuszczali. Ale jak to zrobić? Zdjąć z drzwi kartkę, ze do Grzegorza Hysza należy dzwonić dwa razy. Wszystko jedno, zadzwoni, niech nawet raz, i zapyta Zagajłłę, czy tu mieszka doktor Hysz. Proszę bardzo, proszę bardzo, drzwi na prawo. Nie słysza­łem,, żeby wychodził. Albo jeszcze gorzej, drzwi otworzy pani Kubłakowa, powie: ktoo, czeego, i od razu cofnie się do kuchni. Franek poruszy wąsikiem, powie szarmanc-.; ko: dziękuję bardzo, i przejdzie przez przedsionek. Ku­błakowa ma przeszło osiemdziesiąt lat i ledwie powłó-j czy nogami. Zagajłło przynajmniej jest tęgi, ale też 1 podszyty tchórzem, za drzwi się z pewnością nie wychyli, * jeżeli posłyszy strzał. Zresztą, mój Boże, cóż to za non­sens. Oczywiście, że się zaciąłem. Trzeba będzie potem przyłożyć kawałek papieru. Dlaczego nonsens? Franek może wieczorem obserwować dom z ulicy. Jeżeli w na­szym mieszkaniu pali się światło tylko w narożnym po­koju, wiadomo będzie, żę jestem w domu. To domyślna kanalia. Nie będzie dzwonił, zacznie dobijać się pięścią. ; Zasłoni sobie chustką usta i powie zmienionym głosem, . że to telegram. Potem, nawet nie wchodząc, wystrzeli wprost przez szparę kilka razy. Będzie celował w pierś i w brzuch, bo mówił, że trafieni w brzuch najwięcej się męczą. Znowu nonsens. Po co by miał hałasować, z pew­nością zbiegliby się lokatorzy z innych mieszkań. A mo­że nie. Kto posłyszy strzał z rewolweru, kiedy na całą klatkę schodową rozlegają się dźwięki głośników? Będę rzęził wraz z jakąś taneczną melodią. Ta sama krew, któ­

ra teraz miesza się z mydłem, zaleje moją koszulę i ubra­nie. Mydlę się zupełnie różową pianą, obrzydliwość. Czy to maszynka do golenia się rozkręciła, czy też drży mi ręka? Po co zmieniać ostrze, to tylko skóra ze strachu zrobiła się niewrażliwa. Nie wiem, czy ze strachu skóra może stwardnieć. Dlaczego przychodzą mi do głowy sa­me niedorzeczności? Życie to nie kryminał, życie jest znacznie prostsze. Skąd Frankowi do rewolweru? Wszyst­kiemu winien ten telefon. I po co on dzwonił?! Franek mnie zabije. Niekoniecznie z rewolweru, zadźga mnie no­żem. Jak to on powiedział przez telefon? Grzegorzu, chcę się z tobą dziś zobaczyć. Głos miał przy tym taki przy­milny. Trzeba się umyć.”

Otworzył kran i umył sobie twarz zimną wodą. Potem zwilżył włosy mokrą dłonią. Wydało mu się, że woda trochę go orzeźwiła, ale kiedy rozejrzał się po łazience, zobaczył, że wanna, zlew, ręczniki patrzą na niego, obce i nieznajome. Kiedy szedł przez przedsionek, wydało mu się, że znajduje się w cudzym mieszkaniu. Nie poznał własnego palta wiszącego na wieszaku. Jakiś brązowy kapelusz wisiał obok. Przecież to nie mój kapelusz. Na miłość boską, kto chodzi w brązowym kapeluszu? Fra­nek! Zatrzymał się i ręką pomacał kapelusz. Nie bądź osłem. To kapelusz Zagajłły. Dlaczegóż ja go w takim ra­zie nie poznaję? O, masz tobie! Podszedł do wejściowych drzwi. Drzwi nie są zamknięte na łańcuch, łańcuch zwi- ,sa. To nie do wiary. A klucz? Spróbował klucza w zam­ku. Tak jest. Drzwi są niezamknięte. Ciarki przeszły mu po grzbiecie i uczuł leciutkie mrowienie na policzkach. Kto osioł? Jakiś osioł zostawił drzwi otwarte. Trzeba zro­bić z tym porządek. Starej Kubłakowej wszystko wyla­tuje z pamięci. Zaraz zawieszę łańcuch i przekręcę dwu­krotnie klucz w zamku, o! Trzeba po prostu skrzyczeć jej syna, kiedy ją odwiedzi. Panie inżynierze, niech pan wpłynie na swoją matkę, żeby zamykała drzwi. Mogą się zakraść do mieszkania i wszystko wynieść. Człowiek nie jest pewny ani dnia, ani godziny. Oczywiście nie chodzi

o złodziei, ale o Franka. Szkoda, że nie mogę o tym po-

wiedzieć. Ciekaw jestem, czy i w pokoju wszystko wyda mi się obce. Otóż to.

Wszedł do swego pokoju, w pantoflach, w spodniach i w rozpiętej koszuli. Na przegubie łokcia zwisał mu wło­chaty ręcznik, a w garści trzymał przyrządy do golenia. Obejrzał pokój tak, jak gdyby widział go po raz pierwszy w życiu. To było zadziwiające! Nieprzytulny, nie zamiesz­kany przez nikogo lokal. Nie, w tym pokoju nie można czuć się bezpiecznym. Gdzie lusterko? Czy wciąż jeszcze krwawię? O, leży pod gazetą. Wziął do ręki kieszonkowe kwadratowe lusterko i przyjrzał się w nim sobie z trwóż- ^ ną ciekawością. Czyjeś nieznajome, zielonkawobrązowe oczy patrzyły na niego. Ciekawe, czy można nie poznać § własnej twarzy. Dziwne. Przecież patrzę na samego sie­bie z ciekawością, a twarz w lustrze patrzy na mnie z wyrazem lęku. Kropla krwi ciekła mu po podbródku. Oderwał kawałek gazety i przyłożył do ranki. Papierek przykleił się i od razu zrobił się czerwony. Wtem głośne pukanie rozległo się w przedsionku. Już? Żadna inna myśl nie przyszła mu do głowy. Ktoś się dobija. Niemal podskoczył na krzesełku, potem zamarł. Głośny, nieocze­kiwany dzwonek rozbrzmiewał po całym mieszkaniu. Dlaczego nigdy przedtem ten dzwonek tak głośno nie dzwonił? Oczywiście, że nie otworzę. Zagajłło jest w do­mu. O, coś mamrocze w przedpokoju. Czy już otworzył? Klak. To łańcuch odpadł i uderzył o futrynę.

Ktoo zamknął drzwi? Wyniosłam śmieci, wracam, a drzwi zamknięte!

Nic się nie stało, to głos Kubłakowej. Niech krzyczy, i Przynajmniej domowe codzienne hałasy.

Usiadł na łóżku i zaczął wzuwać buty. Palce miał nie­posłuszne. A jednak drżą mi ręce, dlatego się zaciąłem.

Że też dzisiaj, po tym telefonie, zobaczyłem krew. I zo­baczyłem te moje, niby własne, piwne oczy. Franek lubi piwo. Przyjdzie do mnie na pewno po kilku butelkach pilznera. Sięgnie do kieszeni i wyjmie jakiś kozik. Zno­wu o tym samym! Zadźgać człowieka nożem, to nie takie proste. Trzeba będzie nie spuszczać oczu z jego rąk. Co

to pomoże, kiedy Franek jest o głową wyższy ode mnie? Mam siły w mięśniach tyle co piętnastoletni chłopak. Obrzydliwość. Jeden but już gotów. Teraz drugi. Te sznu­rowadła są stare i strzępią się na końcach. Dlaczego Fra­nek ma przyjść do mnie, skoro chciał się ze mną umó­wić w mieście? Nonsens. W bezludnym miejscu się z nim nie spotkam. W kawiarni nic mi nie może zrobić. Miał więc jakiś inny plan. Zadzwonił o ósmej rano, bo wie­dział, że jeszcze jestem w domu. Czy dobrze zrobiłem, że odpowiedziałem mu tak obcesowo? Może nie. Może lepiej było grać na zwłokę. Na pewno wyczuł, że ja się go bo­ję. Dziwne, że nie od razu poznałem jego głos w słuchaw­ce.;.;^ zadzwoniłem tak wcześnie, bo wiem, że z pewnością wybierasz się do kościoła. — A kto mówi? — Franek. — Zamilkłem. Zamiast zawołać jednym tchem:

A, dzień dobry ci, Franku — milczałem. Wisiał na pewno na słuchawce i delektował się tym milczeniem. Minęła może minuta, zanim się odezwał. — Czy jesteś? — Je­stem.— Dlaczego mówisz takim słabym głosem, nic nie sły­chać. — Ja nie mówię słabym głosem, to na pewno w słu­chawce coś brzęczy, Franku. — Aha, tak jest lepiej, zna­cznie lepiej. Doskonale cię słyszę, jesteś klawy chłop, Grzegorzu! —- Dlaczego wspomniał o kościele? Czy dla­tego, że dziś niedziela? Nie. Bo... ,

Zawiązał sznurowadła i noga opadła mu na podłogę. Nagle sprężył się i tułowiem, czujnie, przechylił się na­przód. Jednocześnie zrozumiał, co .znaczyło słowo kościół. Jak mogłem wtedy nie zrozumieć, co to miało znaczyć? Jednocześnie ostry dzwonek rozległ się znowu w przed­sionku. Nie poznawał dźwięków. Znowu ktoś się będzie dobijał do drzwi. Dzwonek dzwonił w równych odstę­pach, a jednak nie poznawał, że był to telefon. Niech dzwonią, to nie do mnie. Mimo to słuchał, stuknęły drzwi i wyszedł Zagajłło. To dobrze.

Słucham. Koogo?

Może to syn Kubłakowej. A może pomyłka. Zaraz po­wie: po-mył-ka. Co?

Zaraz poproszę.

Co? — Słychać było kroki i ktoś zapukał do ieJ drzwi. — Zaraz poproszę?, Kogo? Mnie?

Kto tam? — spytał.

Do pana telefon.

Do mnie?

Wstał. Niech to diabli wezmą. Znowu do mnie telefon. Może ze szpitala. Niech i tak będzie, wszystko jedno, kto dzwoni, zawsze raźniej. Wyszedł do przedsionka, zapina­jąc na sobie koszulę. Telefon stał na etażerce, a słuchaw­ka zwisała na sznurze na tle białej ściany. Jeszcze się z lekka obracała, kiedy wziął ją do ręki. Można będzie' umówić się z kimś i pójść dajmy na to do operetki. Nie!: Sam do domu wracać nie będę. Ale zobaczymy najpierw, kto to jest. Przyłożył słuchawkę do ucha i powiedział ucieszonym głosem:

Jestem przy aparacie, tu mówi doktor Hysz.

Hysiu — powiedział ktoś.

pS- Słucham, nie poznaję głosu.

Nie poznajesz głosu, Hysiu? — powtórzył ktoś.

Kto mówi? — zakrzyknął.

O, teraz ja twego głosu nie poznaję, dlaczego krzy­czysz, masz czas.

Uczuł wstrętną słabość z' początku w nogach, potem w całym ciele. Trzeba coś mówić. Byle zaraz. Nic mi nie przychodzi do głowy. Nie wolno go zrazić. Więc spokój; Trzeba coś powiedzieć, bo milczenie trwa zbyt długo. Za­czaił się w słuchawce, widzę go, jak zwisa na aparacie. Trzeba powiedzieć coś zupełnie naturalnego. Za późno, bo już krzyknąłem. Trach! błysło mu w mózgu, nas rozłączono.

Nas rozłączono — powiedział. Głos wydobył mg się z krtani słaby i drżący. Obrzydliwość.

Kto nas rozłączył? Dlaczego milczałeś, Hysiu? — po­wiedział ktoś.

Ja nie milczałem, to telefonistka.;

Jaka telefonistka? — powiedział ktoś.

Nie wiem. Rozłączyła nas i dlatego mnip nie sły­szałeś.

A skąd wiesz, że ja ciebie nie słyszałem, Hysiu?

Złapał, złapał mnie. Szeroko rozwartymi oczami patrzył przed siebie, na ścianą. Tynk był tandetny, a ściana po­rysowana. Trzeba coś mówić, prędzej.

W słuchawce była* ciszą, dlatego pomyślałem, że nas rozłączono.

Jaka cisza, kiedy słyszałem twój oddech, Hysiu.

Nie rozumiem, czego chcesz!

O, tak jest lepiej, znacznie lepiej — powiedział ktoś. Był to tenor, zawadiacki, śpiewny tenorek. — Ty ją zwy­myślasz, Grzegorzu?

Kogo zwymyślam?

Ngi tę babkę; ' - r ».;

Jaką babkę, Franku? Co ty wygadujesz!

Telefonistkę. Znowu milczysz?

. — Nie milczę, Franku, po prostu nie rozumiem, czego się czepiasz.

Kto? Ja? Coraz lepiej. Jesteś klawy, Grzegorzu.

Słucham.

Mówię, że jesteś klawy.

Ale niezupełnie. Niezupełnie jesteś klawy. Rozu­miesz?

Rozpinał i zapinał na piersi guzik.

.'“i#Czy jesteś wstawiony, Franku?

Broń Panie Boże!

Tenorek w membranie coś mruknął, wydało mu się, że: „ciuć-ciuć.” Uspokoił-się trochę i czuł, że głos mu okrzepł. Byle wytrzymać parę minut i nic po sobie nie dać po­znać.1 Może Franek naprawdę jest wstawiony. Może dla­tego po raz drugi telefonuje. Pijanego mniej się boję niż trzeźwego.

Grzegorzu — powiedział tenorek.

Słucham.

Grzegorzu — powtórzył tenorek. — Dlaczego nie chcesz się ze mną dziś zobaczyć?

Powiedziałem ci już, Franku, że jestem zajęty.

A do kościoła nie poszedłeś?

Znowu uczuł słabość w nogach. Kościół. Wciąż powta­rza o tym kościele. Wiedział, że głos mu się zaraz zała­mie, coś omdlewającego czuł w gardle.

To ty coś wspomniałeś o kościele, ale nie ja, Franku.

Czy jesteś religijny, czy też zaziębiony — powie­dział z troską tenorek.

Nie jestem zaziębiony.

Masz głos taki słabiuchny. A może to telefonistka? i

Żadna telefonistka, mówię do ciebie zupełnie nor­malnie.

Pilnuj zdrowia, Grzegorzu — powiedział tenorek.

Dlaczego mam pilnować zdrowia?

O, znowu masz ten sam głos. Pójdź do laryngologa, do koleżki.

Nie zawracaj mi głowy, Franku.

O, wreszcie! Zupełnie dobrze. Męskie słowo. To odłóż: słuchawkę, skoro cię irytuję.

Naprawdę, irytujesz mnie!

Nie trzeba się irytować, Hysiu, a fe... Grzegorzu! |

- — Słucham.

Grzegorzu — powtórzył tenorek uniżonym tonem — bądź dobrym koleżką.

Jestem, Franku.

Doskonale. Chcę z tobą porozmawiać, zanim cię zo­baczę leżącego w kościele.

Dlaczego leżącego? — spytał mdlejącym głosem. — W kościele siedzą.

Nie wszyscy. Można i leżeć.

Nie rozumiem.

Krzyżem, powiadam, leżeć krzyżem.

Otarł sobie twarz ręką i westchnął. Był spocony, chłod­nym, lepkim potem.

Czy ty westchnąłeś, czy to mi się tylko wydało?

Westchnąłem, bo coś tam bajdurzysz.

Bajdurzę? To odłóż słuchawkę, ofermo jedna!

Już raz to dzisiaj zrobiłem, idź się prześpij.

Kiedyż ja, dziękuję, spałem tej nocy bardzo dobrze. Więc nie chcesz się ze mną zobaczyć?

Ja dziś jestem zajęty.

No, to przepraszam — powiedział tenorek przy­milnie.

Ze słuchawką przy uchu czekał. W membranie było ci­cho, słuchawki widocznie nie odłożono. Wtedy ostrożnie nacisnął palcem widełki.

Wrócił do pokoju i znowu wydało mu się, że nigdy przedtem w pokoju tym nie był. Łóżko było nie posłane, na prześcieradle leżały rozrzucone nogawice niebieskiej piżamy. Można było pomyśleć, że nogawice gdzieś bieg­ną w panice. Panika to trafne słowo. Uciekłbym chętnie na prowincję. Zaszyć się w jakiejś dziurze, w jakimś prowincjonalnym szpitalu i przeczekać parę lat. Z pewno­ścią by mnie nie odszukał. Ale na to trzeba czasu. A co będzie, jutro? Może naprawdę lepiej pójść do szpitala, mi­mo że się ma wolny dzień. Posiedzieć w dyżurce i napić się kawy. Powiem, że przechodziłem obok i wstąpiłem. Zażyję też coś na uspokojenie.

Zawiązał brązowozłocisty krawat i włożył brązową ma­rynarkę. Zapiął ją na guzik i rozpiął. Franek mnie zabi­je. Na pewno zabije. Bawił się guzikiem, aż uczuł, że zwisa mu na jednej nitce. O, trzeba to przyszyć. Zdejmę marynarkę i przyszyję guzik. O, ręce mi już nie drżą. Jest lepiej, znacznie lepiej. Wzdrygnął się. To on tak po­wtarzał, że znacznie lepiej. Nie trzeba o tym myśleć. Po prostu zapomnieć. O, biorę do rąk igłę i nitkę i— Ręce mu tak skakały, że wyglądało, jak gdyby poruszał nimi naumyślnie, w górę i w dół, jak gdyby igła i nitka były kukiełkami, którymi się bawił. Obrzydliwość. Podszedł słabnąc do okna, patrzcie! Ta sama ulica, a jednak wy­gląda, jak gdyby była w innym mieście. Przechodnie szli w ciemnoszarych workowatych ubraniach. Drzewka już były jesienne. Zobaczył budkę z gazetami na rogu i nie­mal że się przestraszył. Ta sama budka stała na rogu, ko­ło mieszkania Franka, pamiętał, jak kiedyś czekał koło niej na niego. Kiedyż to było? Brr... To mi się wszystko wydaje, jestem u siebie w domu. Stanąłem przy oknie,

bo myślałem, że będzie lepiej widać ucho igielne. Jakie to wstrętne.

Nie mógł opanować swych rąk, nitka z igłą, w pod­skokach, mijały się w powietrzu. Oparł się łokciem o fra­mugę okna, rękę podniósł do ust i poślinił nitkę. Dom to jeszcze pół biedy, najgorsze z tym chodzeniem do szpita­la. Trzeba było przejść pięć przecznic od przystanku tram­wajowego. O zmroku na ulicach już zupełnie pusto. Fra­nek wyłoni się z jakiejś bramy, nawet wiem, z której. Pod arkadami. Tam jest podwórze o podwójnym wyjściu. Non­sens. Będzie się bał, że zacznę krzyczeć. A kto posłyszy? A jak posłyszą, to czy wybiegną na ulicę? Każdy będzie się cieszył, że to się nie jemu przytrafiło. Znam tych dra­ni. Najwyżej wyjrzą przez okno. Zresztą wtedy będzie już za późno. Mój Boże, jak mnie mdli. Nie przyszyję guzika} Położył igłę i nitkę na parapecie. Coś go ścisnęło w doł­ku i uczuł przykre łechtanie. Nudności wzbierały w nim i szły do góry do przełyku. Najlepiej się położę! Położył się w butach na łóżku, piżamowe spodnie wystawały spod niego, biegnąc. W uczuciu mdłości było coś kołyszącego, „to od zmiany poziomów”, pomyślał. O, jest mi trochę lżej. O mało nie krzyknął: aaa! — tak bolesna była myśl

o telefonie. Przypomniał sobie, że Franek telefonował te­go rana po raz drugi, i uświadomił sobie, dlaczego to robił. Pastwił się nade mną! Wyobraził sobie samego sie­bie klęczącego przed Frankiem ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi. A może się zlituje? Obrzydzenie nie ty­le ogarnęło go, co po nim się rozlazło, i znowu przemie­niło się w nudności. Zabije, z pewnością zabije. Mówił, że w kościele są nie tylko siedzące miejsca... Mam wra­żenie, że jestem spocony.

Pomacał sobie kark — był mokry. Ciało przy dotknię­ciu wydało mu się obce, „najlepiej nie zagłębiać się”, po­myślał. Wyobraził sobie, że wchodzi do szpitala i wkłada kitel. Tak, lepiej myśleć o tym, to uspokaja. Pielęgniar­ka mówi, że ordynator się spóźni. Wszędzie biel, pachnie lekarstwami, a na szklanej płycie niklowego stolika w dy­żurce stoi flakonik z kwiatkami. — Był do pana telefon —

powie pielęgniarka. — A kto dzwonił? — spyta nastro­szony. — Jakiś pan. Powiedział, że się nazywa Franek i że pan doktor będzie wiedział kto.

Niech tak będzie, wszystko jedno, pójdę do szpitala. Le­żał jednak nieruchomo, z rękami wyciągniętymi wzdłuż tułowia. Ku jego przerażeniu w przedsionku rozległ się wibrującą nutą dzwonek. Świdrujący, bezduszny dźwięk uderzył go po nerwach. Dlaczego się boisz, to nie on. On mieszka koło budki z gazetami, na drugim krańcu mia­sta. To do Zagajłły. Dziś wszystko się powtarza dwa razy. Dwa razy telefon, dwa razy Zagajłło wychodzi do przed­pokoju i otwiera drzwi. Nerwowo się poruszył, przewró­cił się na bok i oparł się o dłoń. Nasłuchiwał.

Zagajłło wyszedł do przedsionka, słychać było, jak dre­pcze nogami w pantoflach. Klak! To już było. Znowu łańcuch uderzył o odrzwia. Dureń! Dlaczego nie zapytał przedtem, kto dzwoni!

Pan do kogo? — zapytał Zagajłło.

Nic nie było słychać. A jednak to nie do niego. Może do Kubłakowej.

Owszem, jest w domu — powiedział Zagajłło.

Nic nie było słychać. Na pewno ten ktoś stoi jeszcze w klatce schodowej i rozmawia przez próg. Nagle posły­szał stąpnięcie, jedno, a potem drugie.

Proszę bardzo, proszę bardzo — powiedział Za­gajłło — zapuka pan do tych drzwi.

Dziękuję bardzo — odpowiedział znajomy głos.

Zerwał się i usiadł na łóżku. Kosmyk włosów ztoisł

mu na czoło. Ktoś kostkami palców zapukał do drzwi kilkakrotnie.

Proszę — powiedział odruchowo, nie zastanawiając się.

Drzwi uchyliły się, z początku ledwie ledwie, jak gdy­by ktoś chciał zajrzeć tylko przez szparkę, potem roz­warły się szerzej i do pokoju wszedł jakiś mężczyzna słusznego wzrostu. Jedną rękę trzymał jeszcze na klamce drzwi, a w drugiej trzymał pudełko cukierków. Był w spiczastych, gładkich półbucikach. i na sobie miał

wąskie, niczym dudki, spodnie, niebieskie, z prążkowa­nego aksamitu. Bury sweter z szalowym kołnierzem opi­nał mu wzniesione do góry barki, miało się wrażenie, że chce ukryć głowę w ramionach. Elegancki motylek, nie­bieski w czerwone groszki, usiadł mu na kołnie^yku pod grdyką. Nie mógł oderwać od niego oczu.

Franku — powiedział.

Koleżko — powiedział mężczyzna. Postąpił jeszcze I krok naprzód i z wolna przymknął za sobą drzwi.

Drzwi skrzypiały okropnie, rozdzierająco, na cały dom. Potem wszystko ucichło. Oparł się dłońmi o materac, wy­silił się i wstał. „Koniec — pomyślał — to już koniec”.1®

Powiedziałem ci, że idę do szpitala — powiedział.

Właśnie — powiedział tenorem mężczyzna. |

Brązowa marynarka, ze zwisającą na niej niteczką za­miast guzika, leżała na krzesełku. „Włożyć ją i powie­dzieć, że już wychodzę” — pomyślał.

Brzydki szpital — powiedział mężczyzna. Dopiero teraz zdjął z głowy pluszowy, jak u Zagajłły, kapelusz, I Był to ciemny brunet i wijące się upomadowane włosy przechowywały ślady grzebienia. — Brzydki szpital — powtórzył z wyrzutem mężczyzna — jak chcesz, to ci opowiem.

Nie mam czasu, Franku. Daję słowo, że już się spó- żniłem.

Mężczyzna westchnął. Zerknął w bok, na stół, potem na stole położył kapelusz. Usiadł na wolnym krzesełku obok I W ręce wciąż trzymał pudełko cukierków.

A fe — powiedział.

Miał ciemne, prawie czarne, bardzo błyszcząc^ oczka, I których wyraz był pełen karesów. Miał czarny, puszysty wąsik, który się poruszał, gdy się uśmiechał. Miał dołek na podbródku. „Koniec, to już koniec. Patrzę na niego i nie ruszam się. Jak to wygląda?” — pomyślał. Przełknął ślinę.

Dlaczego mówisz: a fe, Franku? — powiedział. 1

Bo zatelefonowałem od razu po naszej rozmowie do

szpitala i powiedziano mi, że dziś doktor Hysz nie ma dyżuru. Brzydki szpital.

Uczuł, jak kolana się pod nim ugięły. Złapał, znowu złapał! Mężczyzna patrzył na niego pieszczotliwie. Wte­dy, żeby nie upaść, oparł się dłonią o plecy krzesełka i usiadł, wprost na marynarkę.

Zgniecie się — powiedział mężczyzna.

To nic — odpowiedział.

Tak jest lepiej, znacznie lepiej, Grzegorzu. Niech się gniecie.

Skąd telefonowałeś, Franku? — spytał.

Z cukierni na dole — odpowiedział mężczyzna.

Mów, Franku, prędzej czego chcesz? — powiedział.

Skąd ten papierek? — powiedział nagle mężczyzna.

Jaki papierek?

Albo ja wiem, jaki. Papierek.

Mówisz zagadkami, Franku — powiedział.

Nie mówię zagadkami, a mówię papierek. Czerwony.

Nie widzę żadnego czerwonego papierka.

Na buzi — powiedział mężczyzna.

Pokrył się chłodnym potem i mimo woli cofnął się tu­łowiem.

Jaka buzia?

O Chryste, jakiż on niedomyślny!

Mężczyzna wskazującym palcem podrapał się po pod­bródku. Jak gdyby dawał mu coś do zrozumienia. Odru­chowo podniósł rękę i dotknął palcem podbródka rów­nież.

Nie z tej strony — powiedział mężczyzna — z dru­giej-

Wtedy pomacał się z drugiej strony i w palcach pozo­stał mu zakrwawiony papierek, skraweczek gazety, któ­rym zalepił rankę.

Zaciąłem się przy goleniu — powiedział.

Aj, aj, aj — potrząsnął głową mężczyzna. Wąsik mu się poruszył i pod nim ukazała się lśniąca biel zębów. — Mówiłem ci, uważaj na zdrowie, Hysiu. Ten tylko się do-

4 — Warianty

wie, kto cię straci. Wieszcz powiedział. Jesteś doktorem, a nie umiesz trzymać w rękach brzytwy.

Nie jestem chirurgiem, Franku.

Co ty mówisz? Nieużeli? Zapomniałem, że jesteś] analityk.

Dopiero teraz mężczyzna położyf na rogu stołu pudeł­ko z cukierkami. „Trzeba uważać na jego ręce” — my­ślał patrząc mężczyźnie na rękę: miał grubą, z czerwo­nego złota obrączkę, a na piątym paluszku pierścionek z rubinkiem. Mężczyzna złożył na brzuchu, pod swetrem, obie ręce i zaczął kciukami kręcić młynka. Widać było, że się nie śpieszył.

Przyniosłem ci coś słodkiego na ce — powiedział mężczyzna..

Jak to na ce? — spytał nie zrozumiawszy. Wciąż cze7 kał na coś strasznego.

A krzyżówki rozwiązujesz?

Rozwiązuję.

A więc coś słodkiego z pięciu liter, zaczyna się na ce. „Cukierki!”jS pomyślał. Mignęło mu przed oczami to

słowo i wydało mu się, że ma znaczenie więcej liter niż pięć. Chciał policzyć i nie mógł. Nonsens!

Cukier! 4- wyrzekł.

Mężczyzna patrzył na niego z uśmiechniętą pobłażliwo­ścią.

Analityk, a nie może zgadnąć — powiedział. — Krzy-. żówka to nie medycyna, trzeba myśleć. Czy ty, Hysiu, myślisz, kiedy masz przed sobą chorego?

Myślę — odpowiedział, znów słabnąc.

Nieużeli? — powiedział mężczyzna. ■

Zaraz zacznie o tym mówić” — trajkotało mu w gło­wie. Zarazem oślizły bezwład rozpłynął mu się po całym ciele. Trzeba odwrócić jego uwagę od tego tematu, ale jak? Nic mi nie przychodzi na myśl. Zaraz zacznie o tym mówić. I rzeczywiście:

Jestem chory — powiedział obleśnie mężczyzna.- i Milczał.

Dlaczego milczysz, Grzegorzu? Jakiż z ciebie lekarz,

50

skoro milczysz, kiedy pacjent użala się przed tobą na cho­robę. Czy jesteś lekarzem?

Jestem.

Słabiuchny masz głosik. Jak w telefonie. Mówiłeś, że to telefonistka, a fe.

Poruszył się nagle na krześle. Nie wiadomo skąd, ale odnalazł w sobie jeszcze trochę siły.

Cały ranek zawracasz mi głowę, Franku — wykrzyk­nął półgłosem.

Niegrzecznie — odpowiedział mężczyzna.

Za drzwiami słychać było, jak Zagajłło rozmawia z Ku- błakową. Na pewno wychodzi z domu. Za oknem zakwilił klakson. Potem wszystko znowu zamarło.

Wiesz, że jestem od ciebie starszy wiekiem — powie­dział mężczyzna.

Wiem — odpowiedział. Znowu oklapł na krześle.

Rozmawiaj ze mną jak ze starszym, dobrze?

Milczał.

if)'czym to, myśmy mówili?

O telefonistce.

Nie, Hysiu, to nieładnie. Mówiłem o tym, że jestem chory. Czy nie jestem chory?

Milczał.

Telefonistko! — wyrzekł z widoczną przyjemnością, mężczyzna. W szpitalu do ciebie powinni mówić nie pa­nie doktorze, a pani telefonistko. Kiedyś ty ukończył wy­dział medyczny?

Niedawno.

Bardzo niedawno, Grzegorzu. Jesteś jeszcze niedo­świadczonym medykiem. Powiedz: tak, czy nie?

Tak — odpowiedział.

Widzisz, Grzegorzu. Tak jest lepiej, znacznie lepiej. Nie jesteś jeszcze doświadczony. Masz dwadzieścia kilka lat. Chałat lekarski na tobie leży jak siodło na krowie. Przychodzi do ciebie koleżka i mówi: jestem chory, pa­nie doktorze. Co trzeba odpowiedzieć? Milczysz? Proszę, pani telefonistko, nas nie rozłączać!... Trzeba się grzecz-

51

nie, Hysiu, zapytać: na co pan jest chory? Wtedy odpo­wiem: mam przywidzenia.

Tak — wyszeptał bezdźwięcznie.

Nieużeli? — powiedział mężczyzna, r-f Pan doktor z praktyka staje się coraz iepszym diagnostą. A dlaczegóż ty, ofermo jedna, w obecności profesora powiedziałeś, że nic mi nie jest?!

Nic się przecież takiego nie stało — odpowiedział z tym samym wstrętnym drżeniem w głosie. Wydało mu się, że ręce i nogi miał z waty.

Mężczyzna przestał obracać kciukami, rozplótł palce i dłoń położył na pudełku z cukierkami.

Jeszcze się nic nie stało, ale mogło się stać — powie­dział. — Przyszedłem do ciebie, żeby się spytać, panie doktorze, co się dzieje z mymi uszami.

Z uszami? — powtórzył ze strachem.

Tak jest, z uszami. To nie krzyżówka, to twój fach, więc powinieneś szybko zgadnąć. — Mężczyzna podniósł jg rękę do twarzy i pogrążył w uchu paluszek z rubinem. Potem paluszkiem w uchu potrząsnął. — Co mi jest? — | powiedział z udanym zdziwieniem.

Słyszysz głosy — odpowiedział ledwie dosłyszalnie.

Brawo! — zawołał mężczyzna. — Zdałeś egzamin, | będziesz dyrektorem kliniki! Mam przywidzenia i słyszę głosy.

Przez chwilę czarne oczka mężczyzny ściemniały jesz­cze bardziej i nagle zmatowiały. Patrząc na niego pomy­ślał z nieoczekiwaną nadzieją: „Franek darował mi ży­cie”. Wszystko, nawet wąsik, nawet obrzydliwa fryzjer­ska uroda twarzy, wydało mu się drogie.

A sen? — spytał nagle mężczyzna.

Co za sen? Jaki sen? — myślał zgubiony. Radosna na­dzieja przeszkadzała mu się skupić. Darował. Najstrasz­niejsze jest już poza nami.

Co za sen? Ty śpisz dobrze, Franku — powiedział. 1

Nieużeli? — znowu tenorkiem powiedział mężczyz­na. — Pan doktor znów nawala.

Przełknął ślinę.

Nie nawalam. Po prostu sana mi przez telefon po­wiedziałeś, że spałeś dobrze — powiedział.

A ty o tym zapomnij — powiedział mężczyzna. — Zapomniałeś?

Zapomniałem — odpowiedział.

Więc zacznijmy od początku. A sen? — spytał męż­czyzna.

Masz koszmary, Franku — powiedział.

Dostateczne!... — westchnął z zadowoleniem męż­czyzna. Jedną rękę trzymał na kolanie, a drugą na pu­dełku z cukierkami. Wąsik poruszył mu się i znowu ły- snęły białe, równe zęby.

Czuł w sobie radosną usłużność i czuł, że głowa pracu­je mu sprawniej. Już się zaraz udobrucha. Zaproponować mu łapówkę. „Łapówkę” — pomyślał i ni stąd ni zowąd zamigotały mu w oczach ampułki.

Franku... — zaczął.

Patrzcie państwo, już pan doktor wydobrzał? — po­wiedział mężczyzna.

Franku — powtórzył — chcesz, ja ci naszykuję pa­rę pudełek morfiny.

Hysiu, znowu brykasz — odpowiedział z wyrzutem i godnością mężczyzna. — Ja się pokątnym handlem nie zajmuję.

Oj, źle” — pomyślał.

Myślałem, że ci się przysłużę — powiedział.

Patrzcie państwo, pan doktor je z ręki — powiedział mężczyzna.

Milczeli.

Ja się pokątnym handlem nie zajmuję — powiedział mężczyzna potem. — Mnie wystarczy moja prywatna ini­cjatywa. Do mnie klienty po morfinę nie przychodzą, ale po chlebek, masełko i delikatesy. Mam klientelę poważ­ną, nawet jeżeli pijak wejdzie do sklepu, to od razu trze­źwieje. Pijak, jak to było z pijaństwem, Grzegorzu? — nagle spytał mężczyzna.

Przeląkł się znowu.

Nie przypominam sobie żadnego pijaństwa — po­wiedział.

A kto przez telefon powiedział, że jestem pijany? Czy jestem pijany, Hysiu, jak się tobie wydaje? ,

Nie jesteś pijany.

Nieużeli?... A więc z egzaminem skończono. Alkoho­lizmu nie stwierdzono — mówił mężczyzna poruszając szybko palcami i po pudełku, i po kolanie. —- Teraz zo­stała tylko krzyżówka.

Odczep się! — chciał zawołać, ale się bał. — Jeszczęj trochę, żeby prędzej sobie poszedł” -— pomyślał i uczuł, jak wargi mu się same rozsunęły w przypochlebnym uśmiechu.

Wciąż żartujesz z tą krzyżówką — powiedział sła­bym głosem.

Przyuważyłeś? O powiedział tenorkiem mężczyzna. |

Nie odrywał oczu od jego rąk. Nagle mężczyzna pod­niósł rękę z kolana i położył ją obok drugiej na pudełku. Teraz dopiero zauważył, że papier, w który zawinięte by­ło pudełko, upstrzony był wedlowskimi pieczątkami. „Skąd Wedel w niedzielę?” — pomyślał na wpół przy­tomnie. Czerwona wstążeczka owiązywała pudełko przepi­sowo nie na krzyż, ale przez cztery rogi na skos. Męż­czyzna ostrożnie dwoma palcami zsunął wstążeczkę z jed­nego rogu. Paluszek z rubinkiem sterczał mu przy tym do góry.

Widzisz, niedługo z tobą bawiłem — powiedział mężczyzna.

Niedługo — powtórzył.

Zaraz sobie pójdę, tylko pokażę ci, że to nie cukier.

Papier nagle pękł na rogu i wyjrzało zza niego coś

ciemnego i czerwonawego. „Przecież to nie pudełko” — pomyślał czując z powrotem mdłości. Mężczyzna włożył palec do dziurki i szarpnął papierem, rozrywając go. od rogu do rogu. „Cegła!” — pomyślał.

Zawinięta w podarty wedlowski papier leżała przed nim cegła.

Mówiłem ci, że z pięciu liter na ce — powiedział te-

norkiem mężczyzna i włożył na głowę kapelusz. — Nie umiesz rozwiązywać krzyżówek, Grzegorzu, a fe. Bywaj, koleżko — dodał jakby obrażonym tonem, otworzył drzwi i wyszedł do przedsionka.

Podreptał za nim tylko do progu. Mężczyzna spokoj­nie pochylił się, zdjął łańcuch i przekręcił klucz w zamku. Nawet ani razu na niego nie spojrzał. Potem otworzył drzwi wejściowe i zniknął w klatce schodowej. Jak przez sen, stąpając na palcach, przeszedł do przedsionka i wyj­rzał za nim. Na schodach zamierały kroki.

Wtedy byle jak zamknął drzwi i wrócił co prędzej do pokoju. Cegła leżała na stole. „Cegła, cegła, cegła, cegła, cegła”' trajkotało mu w głowie. Oparł się dłonią o ścia­nę i nie wytrzymał. Zemdliło go i zwymiotował, śliną i powietrzem.

Starszy pan, o sumiastym siwym wąsie i z sękatą gru­bą laską, którą trzymał między kolanami, siedział na ław­ce w korytarzu szpitalnym i czekał. Patrząc na niego trudno było przypuścić, że może paść ofiarą czyjegoś pa­stwienia się. Pastwiono się jednak nad tyloma osobami dziennie, że los już przestał w ofiarach przebierać. Star­szy pan był nie tyle nieszczęśliwym wybrańcem losii, co po prostu podpadał — jak każdy z nas — pod prawo wielkich liczb. Ale to straszne, i wymyślne, co na niego czekało, czekało wyłącznie na jego jednego.

W grubym swetrze z czerwonej i zielonej włóczki, za­pinanym na błyszczące guziki z plastiku, w szarej mary­narce zacerowanej na łokciach i w spodniach wydętych na kolanach, w wyczyszczonych butach o zadartych do góry noskach — starszy pan czekał na korytarzu już prze­szło półtorej godziny. Z początku czytał gazetę. Laska sterczała mu między kolanami, nogę założył na nogę, a na ławce obok położył płócienny kapelusz. Płachtę gazety trzymał w obu pięściach, trochę kurczowo. Palce miał białe, ze zgrubieniami na stawach. Czytając, włeżył na nos z garbkiem rogowe okulary. Miał szpakowate włosy, strzyżone na jeża, czerwone plamki na policzkach i wy­stające jabłko Adama. Bardzo luźny kołnierz koszuli od­słaniał pomarszczoną szyję.

Starszy pan miewał niekiedy płochliwy wyraz twarzy, wydawało się wówczas, że zobaczył coś niewidzialnego dla innych, co groziło mu jakimś niebezpieczeństwem. Był ugrzeczniony po staromodnemu, i to ugrzecznienie zaled-

wie przysłaniało jego bezradność. Nazywał się Ignacy Witejko i przyszedł do szpitala, żeby sią prześwietlić.

Korytarz znajdował się w suterenach, słabe światło sączyło się przez okienka z góry. W głębi, koło starej szafy z aktami i stolika, przykrytego zieloną podartą bibułą, paliła się zwisając z sufitu kulista lampa. Od dawna nie malowane ściany, tam i ówdzie popękane, wydawały się szare. Wzdłuż nich, nad ławkami wisiały widoki górskie. Na ławkach siedzieli pacjenci z miasta, mężczyźni i ko­biety przeróżnie ubrani oraz chorzy szpitalni w szlafro­kach, piżamach i pantoflach na gołych nogach.

Jakiś chory, o śpiczastym nosie i roczochranej czupry­nie, podszedł do Ignacego Witejki. Ręce trzymał w kiesze­niach szlafroka.

Kapelusz — powiedział. Głos miał z chrypką.

Witejko podniósł znad gazety oczy, zobaczył, że chory

patrzy nie na niego, ale gdzieś w bok, pomyślał, że to się nie odnosi do niego, i znowu czytał. Chory, który powie­dział „kapelusz”, wyjął rękę z kieszeni, pochylił się i wziął z ławki kapelusz Witejki. Pochylił się jeszcze niżej

i położył go na brudnej 'kamiennej posadzce, koło nogi Witejki. Na ławce naprzeciwko poruszono się i ktoś się roześmiał. Chory usiadł na ławce, na tym miejscu, gdzie przedtem leżał kapelusz, i sadowiąc się, szturchnął Witej- kę łokciem.

Przepraszam — powiedział Witejko, przestał czytać

i odsunął się.

Chory przysunął się jeszcze bliżej.

Powiedziałem, że kapelusz — powiedział.

Witejko rozejrzał się bezradnie.

A, mój kapelusz — przypomniał sobie — gdzież on mi się podział?

Fiuć! — gwizdnął chory. — Ma skrzydła.

Kto ma skrzydła?

Kapelusz. Poleciał.

Nie lubię takich żartów — powiedział Witejko.

Powyzdychały — odpowiedział na to chory.

Gdzie kapelusz? O czym pan mówi?

0 §¡1 O żartach. Była epidemia — powiedział ochryple chory. — Tu szpital. Wszystkie żarty powyzdychały. Sam widziałem, jak ich wynoszono.

Na ławce naprzeciwko znowu się roześmiano.

Tu — powiedział chory i palcem wskazał podłogę. Witejko spojrzał sobie pod nogi i zobaczył kapelusz. '

Sam się tam nie dostał... — wymamrotał, schylając ■się. Kolana chorego sąsiada były teraz na poziomie jego twarzy. Przykryte połami beżowego szlafroka stale się po­ruszały, rozsuwając się i podrygując.

Znalazł się? — spytał chory.

Witejko spojrzał na niego swym nieco przerażonym wzrokiem, chciał uprzejmie odpowiedzieć, że tak, ale zauważył coś na twarzy chorego i nie powiedział nic.

Czemu pan tak patrzy? — spytał chory.

= Ją nie patrzę.

Patrzy pan na moje ucho — powiedział chory.

Przepraszam igą cicho odpowiedział Witejko i od­wrócił oczy w stronę ściany.

Wie pan, co to znaczy kalafior? Nie spodobał się panu mój kalafior? — spytał chory.

^ Pan też na prześwietlenie? •££[ spytał Witejko.

Nie mówię o prześwietleniu, ale o uchu — powiedział i chory. — Takie ucho, całe w szramach, jakie ja mam, nazywa się po naszemu kalafior.

Był pan pięściarzem? — cicho spytał Witejko.

Nie, kelnerką — odpowiedział chory.

Koguciej wagi z pewnością — powiedział Witejko. — Mam syna, Bolek mu na imię, który się bardzo interesuje sportem.

O Matko Boska, i za co? — jęknął w odpowiedzi chory. Kolana mu się znów poruszały. Podrygiwały i pod-- skakiwały, miało się wrażenie, że trzyma na nich nie­widzialnego chłopaka bawiącego się w konną jazdę. Ław­ka pod nim zaczęła skrzypieć. — O Matko' Boska! — powtarzał.

Ma pan chore kolana? — spytał Witejko.

Nie wiedzą, co to jest.

Lekarze?

Pięściarz nie odpowiedział. Witejko schował gazetę do kieszeni. Minęło jeszcze parę kwadransów. Wskazówki na ściennym zegarze powoli posuwały się ku tej godzinie,

o której czekał na niego nie umówiony przypadek. Ale od tej godziny dzielił go jeszcze czas wypełniony nieoczeki­wanymi przykrościami.

Drzwi obok rozwarły się i wyszedł, zapinając na sobie marynarkę, jakiś mężczyzna. Gdzieś się śpieszył.

Teraz pan — powiedział do Witejki.

Kto? ja? — Witejko spojrzał w głąb korytarza, tam gdzie obok szafy widniał na ścianie napis „Do Rentge­na”. —Chyba że nie ja.

' Tak, pan — powiedział mężczyzna i przeszedł obok.

Na cóż' pan czeka, panie starszy — powiedział ochryple chory bokser.

Witejko wstał i podszedł do otwartych drzwi. Zobaczył wąski pokoik, a przy stoliku koło okna siedzącą kobietę w lekarskim kitlu.

Witejko jestem powiedział, przymykając za sobą drzwi. — Ja na prześwietlenie.

Wiem. Niech pan zdejmie marynarkę — powiedziała kobieta. Siedziała tyłem do niego, pochyliwszy się nad stolikiem.

Ja na prześwietlenie fr-s powtórzył.

Mówił już pan!

Witejko zdjął marynarkę i powiesił ją na stojącym w rogu wieszaku. Obok w rogu postawił laskę. Kobieta odwróciła się.

Niech pan również zdejmie sweter.

.-U-Dobrze, proszę pani.

Witejko zdjął sweter, powiesił go na wieszaku i pod­szedł do stolika.

Niech pan siada —* powiedziała kobieta.

Witejko usiadł na stołku obok okna.

Dzień dobry — powiedział jak zawsze grzecznie. Prawa ręka podniosła mu się do góry i z przyzwyczajenia

poprawił wąsa. Kobieta milczała. Jakieś szkło i zakrwawio­ne szkiełka leżały przed nią.

Niech pan rozepnie mankiet i zawinie rękaw.

Witejko rozpiął i zawinął rękaw powyżej łokcia.

Czy to ma z początku być jakiś zastrzyk, a potem prześwietlenie, proszę pani?

Widocznie — odpowiedziała kobieta w kitlu. Miała Inianoszare włosy zawinięte w rurkę nad czołem i przy­słaniające oba ucha. Miała grube wargi umalowane karmi­nową kredką i prosty nos, który — gdy się na nią patrzyło z profilu — zlewał się niemal z linią pochyłego czoła. Miała małe, głęboko osadzone oczy o twardym spoj­rzeniu. — Uciekły — powiedziała, patrząc na obnażone żółtawe ramię Witej ki.

Kto uciekł, proszę pani?

Milczała. Wzięła ze stolika długą gumową rurkę i ob­wiązała ją mocno dokoła ramienia Witejki, trochę po­wyżej łokcia.

Niech pan popracuje swoją ręką — powiedziała.

Witejko siedział nieruchomo.

Powiedziałam panu, żeby popracować ręką, jaki pan niepojętny — powiedziała podnosząc głos.

Jak mam pracować ręką, proszę pani?

Niecierpliwie targnęła podbródkiem.

Niech pan ściśnie pięść, tak. Teraz niech pan wy­prostuje palce, tak. Znowu zacisnąć pięść, tak. Niech pan pracuje.

Nigdy w życiu tak nie pracowałem — westchnął łagodnie.

Praca wzbogaca — odpowiedziała krótko.

Uśmiechnął się spod wąsa samymi wargami.

Wiele godzin dziennie mam tak pracować, żeby się wzbogacić, proszę pani?

Milczała. Potarła dłonią gołe ramię Witejki.

Też żyły — powiedziała.

Teraz nie podobają się pani moje żyły — powiedział.

Jakie żyły?

Przecież pani sama mówiła o żyłach.

Nie ma pan żadnych żył, ot co.

Pulchnym palcem z paznokciem, z którego na wpół zszedł lakier, pomacała coś na przegubie jego łokcia.

Może tu — powiedziała do siebie.

Czy ma to być zastrzyk dożylny? — spytał.

Czy pan z nieba spadł, czy co?

Dlaczego?

Dlaczego! Pobieranie krwi.

Do analizy?

Nie, dla zabawy.

Mokrą watką wytarła skórą na przegubie łokcia Witejki

i wzięła do ręki grubą strzykawkę. Przytknęła igłę do skóry i pchnęła strzykawkę rezolutnie. Pod igłą na skórze wytworzyło się tylko wgłębienie.

Ma pan twardą skórę — powiedziała. — Niech pan popracuje jeszcze ręką.

Przygryzła dolną wargę i pchnęła igłę jeszcze mocniej. Witejko wzdrygnął się.

Boli?

Nie.

To dlaczegoś pan jęknął?

Bo to przykre, proszę pani. Pani się grzebie igłą pod skórą.

Psiamać — powiedziała.

Wbiła igłę jeszcze głębiej i poruszyła nią. Witejce wy­dało się, że coś pod igłą trzeszczy. Trzymała lewą ręką strzykawkę, a prawą ciągnęła za tłoczek.

Kłuje — poskarżył się.

Co pan mówi? — zawołała przeciągle. — A ja myśla­łam, że sprawiam panu przyjemność.

Pani jest bardzo miła.

Znów poruszyła igłą.

A teraz? Jestem mniej miła?

Witejko mimo woli skrzywił się.

Była, psiamać.

Co, proszę pani?

Nie ja, ale igła. Była w żyle. Czułam to.

Coś szarpnęło Witejkę za skórę na przegubie. Kobieta

wyprostowała się i we wzniesionej ręce trzymała pustą strzykawkę. Patrzyła na nią swym nieruchomym, twardym spojrzeniem.

Niech pan pokaże drugą rękę.

Rozpiął rękaw i odsłonił ramię.

Jeszcze górzej — powiedziała.

Woli pani tamtą?

Wolę żadną. Niech pan pracuje.

Jeszcze?

Dosyć.

Poczuł ukłucie i znowu igła dłubała dokoła żyły.

Mam! — zawołała. Ale zaraz dodała: — A jużci!

Znowu nic? — spytał.

Ale będę cię miała — odpowiedziała. — Czego się pan tak denerwuje?

Ja się nie denerwuję, proszę pani.

Czuję to!... Nigdy pana nie kłuto, czy co?

Nigdy — odpowiedział. — Ja, proszę pani, nigdy w życiu nie chorowałem.

-r- Coo?

I nigdy się nie leczyłem.

Niech się pan nie obawia...

Przepraszam?

Niech się pan nie obawia, to pana nie minie. Będzie pan chorował i będzie się leczył. Daję panu słowo honoru. Boli?

Podniosła twarz i Witej ko zobaczył błyszczące czar­ne oczy, patrzące na niego niecierpliwie.

Kłuje!

Mówił już pan. Takie to już życie.

Dlaczego pani mówi o życiu?

Bo się składa z samych przykrości. Jedna przykrość mniej, jedna więcej, czy nie wszystko jedno? Chyba że przebiłam ją na wylot.

Żyłę?

Niech pan czeka.

Wit ej ko czekał. Minęło znowu kilka minut. Wreszcie kobieta odłożyła na stół strzykawkę pełną krwi.

Mogę się ubierać? — spytał.

Nie! To jeszcze nie wszystko.

Jak to nie?

Niech pan da palec.

Znowu wyciągnął do niej rękę. Chwyciła go za czwar­ty palec, a wolną ręką przysunęła do siebie jakiś słoik. Dopiero teraz ze zdziwieniem zauważył, że w słoiku było pełno stalówek. Spojrzał na nie spod okularów.

To stalówki?

Stalówki.

A na co pani tyle stalówek?

Zaraz pan zobaczy.

Coś nowego zjawiło się w jej twarzy, jakiś wyraz, któ-. rego Witejko nigdy przedtem nie widział i którego znacze­nia nie zrozumiał. Prawe oko jej poruszyło się i spojrza­ło w bok, podczas gdy lewe nieruchomo patrzyło na niego.

Może pan nie patrzeć — powiedziała — albo jak pan chce.

Dlaczego nie mam patrzeć?

Niektórzy tego nie lubią.

Uśmiechnęła się. Wyjęła ze słoika jedną stalówkę i trzy-- mała ją w pulchnych palcach.

To nie zwykła stalówka — powiedział.

Nie, to z wy Ida stalówka.

To złamana stalówka.

Tak, jeżeli pan woli. To jest tylko połówka stalówki. W lewej ręce trzymała wciąż jego palec, a prawą nagle

się zamachnęła.

Co pani chce zrobić? — spytał mimo woli zżymając się.

Czy pan sam tego nie widzi?

Nie rozumiem.

Jaki pan niepojętny. Chcę wbić stalówkę panu w palec.

Pani żartuje — powiedział.

Dlaczego bym miała żartować. Nic mnie dzisiaj mi-

iego nie spotkało, żeby być w dobrym nastroju. Nie mam ochoty żartować.

Znów zamachnęła się. Witejko drgnął, ale trzymała ■ go mocno za palec.

- Już, proszę pani?

Czego się pan szarpnął? — krzyknęła nagle. ■ S|^H

Przecież uczułem ukłucie, proszę pani.

Proszę pani, proszę pani! Ukłułam pana, ale pan się V szarpnął. Nawet kropelka się nie ukazała. Zaledwie jedna i czerwona kropeczka. O! teraz!

Uczuł ból i odetchnął. Po palcu ciekła krew. Wzięła do ust szklaną rureczkę i drugim końcem przytknęła ją do ranki. Znowu minęło trochę czasu.

Już! — powiedziała zgniewanym głosem.

Witejko, trzymając między palcami watkę, wstał.

Dziękuję — powiedział.

Nie odpowiedziała. Ustawiła szklane rureczki w słoiku. Nie podnosząc głowy, spytała:

Zaniósł pan mocz?

lii' Co zanieść?

Miał pan przecież zanieść mocz. Mówiłam panu.

Nic pani mi nie mówiła.

Jak to nic? Jeżeli pan nie pamięta, to myśli pan, że i ja nie pamiętam?

Odwróciła się i oparła rękami o kolana.

¡¡I Przecież pan już tu był?

Nie, nie byłem.

Przed pół godziną?

Nie.

Jak pańskie nazwisko?

Witejko.

Zajrzała przez ramię na stół.

Nie wiadomo, co tu nabazgrano. Ma pan prześwietle­nie żołądka?

Nie, płuc.

Co pan opowiada! Za pierwszym razem, jak pan tu wchodził, pan mi sam powiedział, że ma dziś prze­świetlenie żołądka.

Kiedyż ja tu nie wchodziłem, proszą pani.

To po co ja panu pobierałam krew?

A ja nie wiem, proszę pani.

Proszę pani! krzyknęła. — Myśli pan, że ja mam czas na to, żeby się mylić? Nie mogę na pana patrzeć!

Witejko drżącymi palcami zapiął wreszcie mankiet.

1 Dlaczego? — spytał niemal bezmyślnie.

Dlaczego nie mogę na pana patrzeć? Bo pan jest bez łokci.

Witejko 'spojrzał sobie na łokieć lewej ręki, potem prawej.

Nie ma pan,' nie ma pan -A- powtórzyła. — Po co pan szuka! Zamiast łokci ma pan co innego. Niech się pan nie ogląda, bo tego pan nie zobaczy. Pana jeszcze tramwaj nie przejechał?

Witejko zagryzł wąsa, podszedł do wieszaka, milcząc włożył sweter, potem marynarkę. Twarz go paliła, policzki zrobiły się ceglastobure. Gdy palce mu się wyłoniły z rękawa marynarki, nie wiedzieć czemu zaczął nimi po- ruszaćjii

Jak pan będzie leżał pod tramwajem, to wie pan, co pan powie? Przepraszam bardzo, tyle pan powie...! Niech pan zawoła Jakubowskiego!

Witejko milcząc wziął do ręki laskę i otworzył drzwi.

Jaki pan nieuprzejmy! Może pan zawołać Jakubow­skiego, czy nie? —' zawołała za nim. — Zresztą, wszystko jedno, pan coś naplącze!...

Witejko bez słowa wyszedł na korytarz. Policzki i czo­ło stawały mu się coraz ciemniejsze, tylko jakieś białawe żyły wzdęły się na skroniach i zaczęły pulsować.

Na ławkach wszystkie miejsca już były zajęte. Nic nie widząc wokoło, z kapeluszem i laską w ręku, Witejko przeszedł się po korytarzu wolnym krokiem, tam i z po­wrotem. Wyglądało to z zewnątrz zupełnie inaczej, niż było wewnątrz. Oto po prostu jakiś zaczerwieniony star­szy pan zgubił coś i szuka na korytarzu, z godnością roz­glądając się po bokach i ostrożnie, żeby nikogo nie po­trącić, przestępując przez wyciągnięte nogi siedzących na

5 — Warianty

ławkach chorych. Wskazówki na zegarze nieubłaganie posuwały się naprzód.

W głębi, koło szafy i napisu „Do Rentgena”, ukazała się grupa biało ubranych mężczyzn, gestykulujących

i śmiejących się. W pewnej chwili Witejko znalazł się w samym ich środku. Otoczył go zewsząd śmiech. Kiedy się zeń wyłonił, twarz mu już przybladła i oddychał spo­kojniej. Przy stoliku, pokrytym podartą bibułą, siedzia­ła teraz jakaś otyła kobieta, też w lekarskim poplamio­nym kitlu. Siedziała, wsparłszy głowę o rękę i jakby od­poczywała. Gdy podszedł do niej, nagle się ocknęła

i wstała.

Pan czego? spytała.

Uprzejmie się skłonił.

Przepraszam panią — powiedział. — Ja do rentge­na. Oto moje skierowanie. Zaszło jakieś nieporozumie­nie i pobrano mi krew...

Krew? — przerwała ■—- pobieranie krwi to tam —

i wskazała ręką gdzieś za jego plecami.

Nie, proszę pani. Mają mi dziś prześwietlić płuca.

To dlaczego pan powiedział krew?

Bo niepotrzebnie pobrano mi krew.

Kobieta w lekarskim kitlu miała dwa tłuste podbród­ki; dolny przysłaniał medalik zawieszony na czarnej aksa­mitnej wstążeczce. Na łysiejącej głowie miała moc kółek, zrobionych z czarnych włosów. Spod gęstych czarnych brwi patrzyły na Witejkę olbrzymie, wilgotne, mętnosza- re oczy. Nagle rozjaśniły się jakimś podejrzliwym świa­tełkiem.

Dlaczego pan tak sapie? — spytała.

Witejko wstrzymał oddech.

U nas się nic niepotrzebnie nie robi — powiedziała potem pouczająco. — To skierowanie może pan schować. Jeżeli pan przychodzi za późno, to co ja mogę panu na to poradzić.

Ja nie przychodzę za późno, proszę pani. Ja tu cze­kam prawie trzy godziny. Ja nie mam żył i mnie całego pokłuto.

O czym pan mówi? Przyszedł pan do rentgena. Pań­ski rentgenolog już wyjechał.

To co ja mam robić?

Przychodzić na czas.

Witejko szarpnął ręką i laska uderzyła w podłogę. Nic się jednak nie ujawniło na jego twarzy. Była wciąż na swój sposób uprzejma i uprzedzająca. Odczekał chwilę.

Czy ja mogę przyjść jutro? — spytał.

Oczywiście, tylko jak najwcześniej!... Pani Zosień- ko, ja tu na panią czekam! — zawołała nagle kobieta w kitlu, odsunęła go łokciem i przeszła obok tak blisko, że poczuł na ramieniu miękkie zwały jej rozgrzanego cia­ła. Przystanęła trochę opodal, rozmawiając o czymś z ni­ską blondyneczką, też w białym kitlu. Wskazówka znów się przesunęła po cyferblacie.

Witejko wyszedł z sutereny, minął szatnię i otworzył frontowe drzwi. Wionęło nań mokrym pyłem.

Pogoda w ciągu tych paru godzin znacznie się pogor­szyła. Przechodniów było mniej na ulicy, wszyscy się gdzieś śpieszyli, żeby ukryć się przed deszczem. Niebo sczerniało. Na przystanku jednak był tłok. Gdy nadje­chał tramwaj, Witejko nagle znalazł się w gąszczu ludz­kich łokci. Czyjś łokieć odepchnął go z lewej strony, ktoś popchnął z prawej, na stopniu tramwaju przed sa­mą swą twarzą zobaczył łokieć w kremowym nylono­wym rękawie. Był to damski spiczasty łokieć, i Witej­ko odruchowo Się cofnął, ale z tyłu nad nerką uczuł pchnięcie łokciem, a tuż przed nim, zamiast damskiego łokcia, wyłonił się skądś męski, opięty brudnym płótnem

i pachnący kuchennymi garnkami. Tramwaj zadzwonił

i ruszył, a Witejko pozostał sam pośrodku jezdni. Strzał­ki na wszystkich zegarach posuwały się coraz prędzej. Wtem jakby się powstrzymały. Było to wtedy, kiedy po trzech kwadransach Witejko wysiadł wreszcie z które­goś tam tramwaju na przystanku, niedaleko swego domu. Marynarkę miał już przemoczoną.

Padało i w tej dzielnicy było zupełnie pusto mimo obia­dowej mniej więcej pory. Żeby dojść do swego domu,

Witej ko musiał minąć przecznicę, otoczoną długim par­kanem. Za parkanem wznosił się szkielet nowych zabu­dowań. Szedł drewnianym chodnikiem, i buty jego i la­ska postukiwały miarowo. Z tyłu rozległ się krok jakie­goś przechodnia. Z początku brzmiał również miarowo, potem zadudnił i zbliżył się do Witejki. Teraz kroki brzmiały tuż za nim. Nie wiedzieć czemu Witejko poczuł coś nieprzyjemnego u siebie na karku. Ktoś mu dreptał po piętach. Oczywiście, nic w tym nie' było nadzwyczaj­nego. Zastanawiającym było tylko to, że przechodzień wciąż go nie mijał. Witejko przystanął i obejrzał się. Ktoś za nim przystanął również i odsunął się ku parkanowi. Witejko wzruszył ramieniem i poszedł dalej, zwolniwszy kroku, chociaż nagle zachciało mu się biec. Kroki na­tychmiast zaczęły dudnić po deskach, tuż za jego obcasa­mi. Jednocześnie z przykrością stwierdził, że przed nim na ulicy jakby wymiotło. Ale był jasny dzień i nie by­ło szczególnego powodu do obaw. Witejko znowu się obejrzał. Jakaś sylwetka wreszcie go dopędziła. Jakiś młody człowiek z krótko ostrzyżoną głową bez przedzia­łu, z papierosem w ustach, w granatowym, dość elegan­ckim, choć przemoczonym ubraniu, szedł obok, krok w krok z nim. Najwidoczniej nie miał najmniejszego za­miaru go minąć. Wyjął z ust papierosa i, ku przerażeniu Witejki, nawet nie odwróciwszy ku niemu twarzy, po­wiedział:

Ma pan oryginalną laskę.

Witejko nie odpowiedział.

Takich lasek teraz nie robią. W ogóle wyszły z mo­dy — powiedział nieznajomy i, schyliwszy się, raptem chwycił ręką laskę Witejki. Zaraz potem ją wypuścił.

Czego pan chce? — spytał Witejko. Chciał się za­trzymać, zawahał się jednak i poszedł dalej. Zamiast przyśpieszyć kroku, wciąż go zwalniał.

Młody człowiek odwrócił wreszcie ku niemu twarz. Miał hiszpańskie baczki i podgolony wąsik, niczym czar­na niteczka pod długim mięsistym nosem. Tylko to Wi­tejko zdołał zauważyć.

Nie może być? Pan rozmawia z nieznajomymi na uli­cy? — przeciągle zawołał młody człowiek, jak gdyby głęboko tym zaskoczony.

Witejko znowu zerknął na niego. Na twarzy nieznajo­mego odmalowało się w istocie zdumienie. Parkan ciągną­cy się przed nimi zwężał, się w perspektywie i wydawał się bardzo długi. Deszcz przestał padać. Coś białego mignę­ło z boku, i Witejko domyślił się, że młody człowiek otarł sobie twarz chusteczką. Szli w dalszym ciągu w nogę,

i deski pod nimi się uginały, dudniąc.

Dziwne naprawdę, jak można być takim nieostroż­nym — mówił młody człowiek teraz przed siebie. Mia­ło się wrażenie, że rozmawia sam ze sobą, nad czymś ubo­lewając. Mówił bardzo niewyraźnie, niemal łykając sło­wa, i Witejko musiał wytężyć słuch, żeby zrozumieć,

o czym mówił. — A wszystko dlatego, że się nie miało kindersztubę. Że mama w dzieciństwie nie przestrzegała przed obcymi przechodniami. Ale czy to możliwe? W tam­tych czasach? Co? Co pan powiedział?

Głos odczekał chwilę, i zdawało się, że nieznajomy wsłuchuje się w jakąś, dla niego tylko zrozumianą, od­powiedź.

Nic pan nie powiedział, ale wiem co pan myśli — cią­gnął po przerwie. — Myśli pan, że kindersztubę zawo­dzi. Nie mogę się sprzeczać, bo nie mam dzieci z powo­du młodego wieku, no i antyseptycznych zasad. Ale na miejscu pana, statecznego mężczyzny w podeszłym wie­ku, zastanowiłbym się poważnie. Nad czym? Nad zagad­nieniem wychowania młodzieży...

Witejko nie wytrzymał i targnął ręką, w której trzy­mał laskę. Koniec laski z hukiem walnął w chodnik.

A cio tio? — zawołał wtedy młody człowiek, zupeł­nie innym tonem, bardzo ubawionym, ale udającym za­razem zgorszenie. — Nerwowa laseczka — powiedział później, wciąż idąc obok.

Witejko stąpił parę kroków szybciej, ale znowu zaha­mował się i zwolnił kroku. Najbezpieczniej było się nie

śpieszyć i, w miarę możności, na nic nie zwracać uwagi, Do końca parkanu było jeszcze daleko. Witejko spojrzał w bok, i już nie spuszczał z oka profilu młodego człowie­ka. Nogi zaczęły mu ciążyć.

O niej, to znaczy o tej laseczce też porozmawiamy przy sposobności. Może nawet wkrótce — mówił nie śpie­sząc się młody człowiek. — Ale przedtem musimy ko­niecznie skończyć z kindersztubą. Pan jest rodzic, i jako rodzic jest odpowiedzialny za wychowanie swych milu­sińskich. Trzeba nie tylko uważać na to, żeby się w nich rozwijały mięśnie. O nie, nie tylko. Musi się w nich normalnie rozwijać koleżeńskość.

Młody człowiek natarczywie towarzyszący Witejce uśmiechnął się. Miał niebieskawe, jakby wyschnięte war­gi, z których dolna była znacznie cieńsza od górnej. Obli­zał je. Koniuszek języka miał też niebieskawy, ciemny.

A to wyrośnie taki bąk, mięśnie Bóg wie jakie, a koleżeńskości ani za grosz. Mp!... — wargi pogardliwie mlasnęły, wydając dźwięk splunięcia. Młody człowiek po­wiedział jeszcze coś, co było już zupełnie niedosłyszalne. Ale widać było, że do czegoś uporczywie zmierza. — Mięśnie! — zawołał głośniej. — Ja, jak pan widzi, je­stem chuderlawy od urodzenia. Cóż więc mogę poradzić na mięśnie innych. Mogę zaradzić tylko wynalazczością, niczym innym.

Dopiero w tej chwili Witejko dostrzegł, że jego współ­towarzysz był rzeczywiście bardzo niewysokiego wzrostu, wątły, o zapadniętej piersi, i że granatowa marynarka zwisała na nim jak na wieszaku, zupełnie luźno. Zamiast go uspokoić, fakt ten napełnił go jeszcze większym stra­chem. Koniec parkanu zbliżył się o połowę. Zbliżał się bardzo powoli, i to z winy samego Witejki, który się le­dwie wlókł.

Stąd też moja teoria działania pośredniego. Napaść pośrednia, to mój wynalazek. Pan myśli, niech pan nie mówi, pan myśli, jaki to może być wynalazek? Chwilecz­kę. Wyobraźmy sobie, że znam kogoś, kto ma bardzo mo­

cne łokcie. A właściwie bicepsy. Po co mam na takiego się targać? No nie? Proste.

Młody człowiek rozłożył obie ręce, i papieros wypadł mu z palców. Wciąż nie patrzył na Witejkę i mówił przed siebie.

Pan jeszcze nic nie rozumie?

Witejko nagle poderwał się i zadreptał prędzej. Młody człowiek zmienił nogę, podskoczywszy zgrabnie, i też przyśpieszył kroku. Szli bardzo rytmicznie. Deski parka­nu, po prawej stronie od nich, zamigotały w ruchu. Par­kan już się skończył. Do kamienicy, w której mieszkał Witejko, pozostało ze trzydzieści kroków, najwyżej.

A teraz o laseczce — ciągnął młody człowiek zupeł­nie nie poruszony i bynajmniej nie zdyszany. — To dziw­ny zbieg okoliczności. Taką samą lagę ma tata mego przy­jaciela.

Weszli na kamienny chodnik i od razu wokoło zrobiło się cicho. Nogi na chodniku szurały, zamiast postukiwać.

W głębi, zza rogu ulicy, wyszły dwie panie, skręciły jed­nak i szły w tym samym co oni kierunku, ani oddalając się, ani zbliżając. Witejko zobaczył już tuż przed sobą bra­mę swego domu, ale to nie sprawiło mu spodziewanej ulgi. Zamiast wejść do środka, przystanął.

Czego pan chcesz? spytał. Głos jego miał za­brzmieć stanowczo, ale zabrzmiał słabo i prawie prosząco.

Już się pan pytał.

Ręka Witejki z nawyknięcia podniosła się do wąsa. Młody człowiek parsknął.

Ma pan sumiastego wąsa, jak przystoi tacie — po­wiedział. I nagle odskoczył. -

Zamilkłszy z obojętną miną, młody człowiek spojrzał w bok. Założywszy ręce w tył, znieruchomiał. Całkiem się przemienił. Zdawało się, że Witejko przestał nagle dla niego istnieć i zupełnie przestał go obchodzić. Tkwił w niedbałej pozie, jak gdyby kogoś od dłuższego czasu wyczekując. Stał się na powrót tym obojętnym przechod­niem, jakim wypadało mu być. Witejko patrzył nań przerażonym wzrokiem. Całkiem niepotrzebnie zauważył,

że młody człowiek ma wąskie oczy, przysłonięte gruby­mi, jakby spuchniętymi powiekami, że ma czarno-biała wzorzystą koszulę i cieniutki pomarańczowy krawat. Znaj­dował się zaledwie o dwa kroki od niego, ale z takim wy­razem twarzy, jak gdyby już dawno o nim zapomniał lub nawet wcale z nim nie rozmawiał. Trudno było uwierzyć że jeszcze przed chwilą tak go napastował. Widocznie wszystko było tylko snem. Jednak żadnej ulgi i z tego po­wodu Witejko nie zaznał. Zrobiło mu się jeszcze straszniej. Chrząknął, minął młodzieńca i wszedł do bramy. Nie zdążył jednak wejść na podwórze, gdy posłyszał obok sie­bie szuranie. Młody człowiek za nic nie chciał się od niego odczepić.

Znowu zaczął padać deszcz, na podwórzu nie było ży­wej duszy. Witejko mieszkał w pierwszej klatce schodo­wej. Drzwi do niej stały otworem. Witejko stąpił na ga­nek, i młody człowiek skoczył tuż obok niego, jedno- I cześnie. Witejko przekroczył próg, wyciągnął rękę i chwy­cił za klamkę rozwartych drzwi, ciągnąc je do siebie. Na­potkał przy tym opór. „Mam przecież ludzkie prawo szukać schronienia przed deszczem” — posłyszał. Coś miękko I popchnęło go, uczuł czyjś łokieć z nieoczekiwanej stronyB

i domyślił się, że młodzieniec obszedł go z tyłu. W chwili- następnej już obaj znajdowali się w dość obszernej sieni.

Z lewej strony były schody, prowadzące na półpięterko do windy, z prawej widniały drzwi do piwnicy. Na tych drzwiach wisiałą, olbrzymia kłódka. Kłódka była pomalo­wana jaskrawo-zieloną farbą, i Witejko chociaż codzien--'J nie przechodził obok niej, zwrócił dopiero teraz na to uwagę. Na wymiecionych schodach leżało pudełko po papierosach. Na półpiętrze z boku widniały inne drzwi, też zamknięte na kłódkę. Pachniało cementem.

Witejko bezmyślnie sięgnął do kieszeni, gdzie miał klucz od windy. Ale młody człowiek zagrodził mu drogę do schodów.

Odczep się pan wreszcie — powiedział Witejko, nie poznając własnego głosu, do takiego stopnia był .głuchy

i błagalny.

Wciąż się spodziewał, że stanie się coś strasznego, ale tego, co nastąpiło, zupełnie nie oczekiwał. Młody czło­wiek ni stąd ni zowąd wskazał palcem sufit.

Ot tam — powiedział, podnosząc głowę i patrząc w górę.

Witejko podniósł głowę również, tak że rondem kapelu­sza dotknął swych pleców. Tylko na ułamek sekundy, ale tego wystarczyło. Młody człowiek szybko się pochylił i wyrwał mu z rąk laskę.

To może teraz pan zrozumiał? — powiedział prostu­jąc się, jak gdyby nic się nie stało. Tylko oddech jego był inny. Był krótki, świszczący. Nozdrza mu się przy tym poruszały.

Witejko już dawno wypuścił z ręki klamkę drzwi i stał przed schodami, z pustymi rękami bezwiednie opuszczony­mi wzdłuż tułowia. Sumiasty wąs w dalszym ciągu nada­wał mu jakiś stateczny, ugrzeczniony i bezradny wygląd.

Pan pozwoli mi przejść — powiedział ni to z godnoś­cią, ni to prbsząco.! Wtem wydało mu się, że w sieni zrobiło się ciemniej. To młody człowiek, pchnąwszy laską, przymknął za jego plecami drzwi.

Jest pan bardzo grzeczny, to ja wiem. Ale czy dziecko swoje rodzone wychował pan na grzecznego? O to pytam.

Młody człowiek mówił teraz nierówno, przez zęby. Widać, że przeszkadzał mu oddech. Wyrywał mu się z piersi niczym króciutkie westchnienia, raz po raz, coraz szybciej. ■Coraz szybciej. To było okropne. Witejko na wpół przy­tomny pchnął przed siebie obiema rękami, ale znalazł tylko próżnię i o mało nie upadł. Młody człowiek zgrabnie od­skoczył.

Teraz pan wie, co to znaczy napaść pośrednia — po­wiedział urywanym głosem. Nie śpiesząc strącił Witejce kapelusz z głowy. — Tak będzie wygodniej bić — powie­dział bo kapelusz by zawadzał.

Witejko pochwycił równowagę i zaczął biec po scho­dach. W tej chwili walnęło go coś po ciemieniu. Zachwiał się i upadł, zasłaniając głowę obiema rękami. Zacerowana

na łokciu marynarka pękła. Chciał krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wydobył mu się z gardła.

Masz pan, masz pan! — słyszał nad sobą zdyszany»

głos. To się nazywa napaść pośrednia. Po co mam bić

pańskiego syna, skoro jest mocniejszy. ode mnie.

Witejko uczuł straszliwy ból za uchem, coś mokrego i lepkiego zalało mu połowę twarzy. Tracąc przytomność!« posłyszał jeszcze:

Powie pan Bolkowi, że teraz jesteśmy kwita!

Jestem jak najbardziej dorosły, mimo lat, mimo że ukończyłem zaledwie dwadzieścia i dwa. I jestem bardzo przystojny, zwłaszcza jak popatrzeć z prawej lub lewej strony. Kiedy rozmawiam z jakąś starszą panią, ustawiam się bokiem. Z przodu wyglądam trochę za naiwnie. Ale i to ma plusy.

Co robię? Ano, stoję obecnie przed szklanymi tymi drzwiami. Zaraz na prawo okienko kasy teatralnej, a tuż przede mną lustrzana szyba tych drzwi. Widzę w nich własne odbicie. Mam nos z garbkiem, mięsiste wargi i pod­bródek prawie graniasty, który tak działa na kociaków. Znajdują w nim coś filmowego. Ale ja kociaków nie lubię, i nie cierpię nawet samego tego słowa. Używam go, żeby dodać swej mowie trochę codzienności. Bo zanadto nie chcę się wyróżniać. Znajomi, których cenię — a którym tego nie mówię, że ich cenię, bo i po co by mieli o tym wiedzieć? ^ : zwracali mi na to uwagę. Ma pan w sobie coś, panie Witoldzie! Pan ma w sobie coś.

Uśmiechałem się na to też boczkiem. Teraz stoję przed szybą i właśnie tak się uśmiecham. Jest to leciutkie drże­nie w kąciku warg — nic więcej. A ma swój efekt. Widzę w szybie amerykańską kraciastą marynarkę i niebieską koszulę bez krawata. Spodnie mam granatowe i starannie zaprasowane, o co dbam. Buty noszę modne, o spiczastych czubkach. Ale nie znoszę ani długich włosów, ani egzy- stencjalistycznej brody. Bo jestem sobą.

Jestem sobą i mam swoje plany. I nie radzę zanadto się nimi interesować. Znajomi wiedzą o mnie zaledwie coś niecoś. To, na co im pozwalam. Bo mimo moich lat po-

trafię być skryty. I rozumiem moich znajomych o wiele lepiej niż oni mnie. Nie ukrywam jednak przed nikim faktu, że jestem narkomanem. Dopiero przed niecałym kwadransem, w aptece naprzeciwko teatru, kupiłem na podrobioną przez siebie receptę całą tubkę kodeiny. Mam do tej pory jeszcze spocone ręce ze wzruszenia.

Po co bym miał się przechwalać? Recepty podrabiam świetnie. Nazwisko doktora Zimmermana wypisuję na nich sprawniej niż sam nieboraczek doktor, któremu kie­dyś z gabinetu zabrałem nowy bloczek recept. Nie do­strzegł niczego. Mógłbym powiedzieć — ukradłem ten blo­czek. Ale przecież nie ukradłem? Kradzież to krzywda, a ja po prostu zabrałem go i niczym biednego starucha aie skrzywdziłem.

Czytałem niedawno w popularnonaukowym piśmie, że podobno nowocześni psychiatrzy znaleźli w mózgu ośrodek winy. Wystarczy ten ośrodek połechtać elektrodą, czy ja wiem czym — żeby pacjent zaczął się kajać. Ja tego ośrodka chyba nie posiadam. Bo z ręką na sercu, jak ko­cham samego siebie, nie wiem, co to znaczy wina. Jest, jest wymysłem psychiatrów. Posiadam natomiast w mózgu cały szereg ośrodków radości. Radości życia.

Wiem o sobie z całą pewnością, że jestem bardzo inteligentny. Może przeto przeciętni ludzie czują się w moim towarzystwie trochę nieswojo. Na przykład, tak było z aptekarką.

Dziś bowiem popełniłem pewną nieostrożność i kupi­łem kodeinę w tej samej aptece co wczoraj. I obsługiwała mnie ta sama aptekarka. Uczułem, jak za gardło coś mnie ścisnęło, a ręce zwilgotniały. Miała rudawe włosy, za­pracowaną twarz i podbite oczy. I przypominała mi kogoś. Zgarnęła receptę z początku obojętnie. Ale kiedy spoj­rzała na mnie, uczułem od razu, że mnie poznała.

A czy pan wczoraj nie przychodził po to samo lekarstwo?

Zwilżyłem sobie wargi.

Nie, proszę pani.

Wydaje mi się, źe był pan wczoraj? I dałam panu kodeiny.

Wczoraj był doktor — odpowiedziałem.

Jaki doktor?

U siostry — odpowiedziałem.

Popatrzyła na receptę. Data była wczorajsza.

Dziwne.

Obracała na wszystkie strony papierek w ręku, i przyj­rzała się podpisowi. Potem wyjęła z szuflady tekturowe pudełko, gdzie było pełno zużytych recept. Zaczęła spraw­dzać, milcząc.

Mówię pani, nic pani tam nie znajdzie.

Milczała.

Bo mówię pani, wczoraj ja w tej aptece nie byłem.

Z tyłu jakiś pan w berecie wyrzekł zgniewany:

Proszę nie zatrzymywać kolejki!

Grzebała w starych receptach, coraz bardziej się śpie­sząc.

No i co, znalazła pani?

Po co pan tyle mówi? — spytał pan w berecie.

Ja się też denerwuję — powiedziałem do niego. — Siostra jest chora.

Jednocześnie nie spuszczałem z niej oka. Miała już wy­pieki na twarzy, ale zacisnęła wargi i wciąż szperała.

Proszę pani!

Słucham — odpowiedziała nieuprzejmie.

Mówię, niech pani zatelefonuje do doktora. To pilne!

Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Od wewnątrz

leciutko się wysiliłem, i uczułem jak w oczach moich posłusznie się zjawił szczery naiwny błysk.

Do kogo mam zatelefonować? — zmiękła. — Do pańskiego doktora?

Mówię, że to najprościej.

Wypuściła z rąk paczuszkę z receptami. I doznałem zarazem niewymownej ulgi. Wiedziałem, że przestała już szukać, że zaraz zatelefonuje. I wiedziałem, że doktora Zimmermana nie ma o tej porze w domu, bo przyjmuje

w poradni. W istocie podeszła do telefonu i nakręciła numer.

To się nigdy nie skończy! — westchnął pan w bere­cie.

I po co to wszystko — rzekł czyjś starczy głos.

A jakaś kobieta dodała:

Musi przecież sprawdzić!

Ee... to się nigdy nie skończy — powtórzył pan w berecie.

Zawiesiła słuchawkę.

Nikt się nie zgłasza! ■— i znowu wyciągnęła rękę do pudełka z receptami. Nie mogłem do tego dopuścić. Cho­ciaż czułem już, że sprawa jest wygrana. Również wy­ciągnąłem rękę.

Proszę mi to oddać, proszę pani.

Czego pan chce? — spytała, trzymając receptę w pal­cach jak najdalej ode mnie.

Receptę na kofeinę.

Tak, jak i przewidywałem, nie doceniła mej inteligencji. |H^Na co?

mSzĘ, Mówię, na kofeinę! Wezmę w innej aptece.

A na co pańska siostra jest chora? — spytała.

Mówię, że kaszle, proszę pani!

To od kaszlu się daje kodeinę. To narkotyk. A kofeina to na serce.

Z uporem pokręciłem głową.

Nie, proszę pani, to kofeina.

r— Proszę państwa!... — zniecierpliwił się pan w berecie.

Dobrze, już dobrze! zawołała cała w pąsach, —i Dam panu tej kodeiny.

. 1— Kofeiny.

W każdym razie to, co tu napisane! — niemal za­krzyknęła i cisnęła receptę na ladę. I podając mi całą

Tylko niech pan jutro znów po nią nie przychodził Schowałem kodeinę do kieszeni i spytałem spokojnie:

Co to ma znaczyć, proszę pani?

Dobrze, już dobrze.

tubkę:

Zupełnie nie jest dobrze! Mówię, dlaczego ja jutro nie mam tu przyjść?

Nie mam czasu rozmawiać!

A sprawdzać ma pani czas?

Ktoś się roześmiał. Wyszedłem z apteki i na ulicy otar­łem sobie czoło chustką. Mimo wszystko to była przepra­wa! Nie wiadomo, jak by się skończyła, gdyby nie chwyt z kofeiną. Ale chwyt był niezły, tak sobie myślę. Wy­starczyło mi przejść przez ulicę, i byłem już w teatrze. Afisz zapowiadał nowoczesną sztukę z umownymi deko-, racjami i z aktorami mówiącymi, co popadło. Wiele słyszałem o niej od kolegów. Stoję teraz przed kasą i pa­trzę na siebie w szybie. Myślę o rudej aptekarce. Kogo ona mi przypomina? Aha, wiem już. Ten sam nos. Cho­ciaż aptekarka była znacznie młodsza. Ale też taka sama brzydula.

Mam bowiem romans z matką mego kolegi, którego uważam za durnia. Bo romans trwa już od szeregu mie­sięcy, a jeszcze niczego nie dostrzegł. Przychodzę do ich mieszkania, właśnie kiedy go nie ma w domu, i niby to czekam nań całymi godzinami. Dureń. Jakie to dziwne, że ślepota ogarnia nie tylko zdradzanych mężów, ale i zdradzanych synów.

Zresztą, co to mnie obchodzi. W lustrzanej szybie widzę, jak w kolejce za mną stoi jakaś pani w wyświechtanym szarym kostiumie, w starodawnym kapelusiku z piórkami; twarz ma zmęczoną, wychudłą. W każdym może wzbudzić najszczersze współczucie. W pewnej chwili potrącam ją łokciem, jakby przypadkiem, i mówię:

Przepraszam panią bardzo.

Trochę się odsunęła.

Nic nie szkodzi — odpowiedziała.

Ach, jeżeli nic nie szkodzi...” pomyślałem i, pamiętam, pochyliłem głowę, patrząc na podłogę. Na podłodze tuż za sobą widzę jej zdeptane pantofelki z wytartego zamszu. Prawą nogą niemal dotyka obcasa mego trzewika. Bardzo zgrabnie przesunąłem tedy ciężar ciała na prawą nogę, a obcas lewej uniosłem z lekka do góry, nieznacznie prze-*

suwając się do tyłu. Teraz obcas trzewika zawisł akurat nad czubkiem jej pantofelka, nad samymi jej palcami. Zamarłem. I nic już nie widziałem. Tak, jak gdyby na chwilę przysłoniła mi oczy jakaś mętna biaława zasłona. X jednocześnie uczułem zbliżającą Się radość. Pamiętani, •drżałem od wewnątrz leciutkim słodkawym dreszczykiem. I już nie zwlekając, z całej siły nastąpiłem jej na nogę.

CÓRKA EWY

Przyjechał z dalekiego podzwrotnikowego kraju i jesz­cze przez dłuższy czas mówił zamiast nie — no, a zamiast tak — si. Z początku chodził w wysokich butach, z których zdjął srebrne ostrogi, potem na buty włożył spodnie i przykrył rude cholewy nogawkami, potem kupił sobie zwykłe trzewiki. Wciąż narzekał na okropne zimno. Na imię było mu Karol. Ale z początku, kiedy do niego mówiono „panie Karolu”, nie odwracał głowy, tak jak gdyby to się nie odnosiło do niego. Trzeba było zawołać „Don Carlos" lub po prostu „Carlos”, żeby się wreszcie od­wrócił. Nie było go w kraju trzydzieści dwa lata i nie miał tu ani znajomych, ani krewnych. Przywiózł z sobą tylko książeczkę czekową i niewielki tropikalny kufer obity blachą. Kufer był bardzo podniszczony, ot, taka sobie od­miana kuferka emigranta lub marynarza, i nic wartościowe­go, zdawałoby się, nie mógł zawierać. I gdyby przypadkowo pani Maryla nie ujrzała jego wieka od wewnętrznej stro­ny, nie byłoby początku tej opowieści. Znałem panią Marylę i znałem dobrze jej współlokatorkę, panią Helenę. Mieszkałem bowiem w tym samym starym domu, tylko

o piętro niżej, i spotykałem je często na schodach.

Dzień dobry paniom — powiedziałem. Wróciłem właśnie z miasta i otwierałem kluczem drzwi do swego mieszkania. Obie panie schodziły po schodach z drugiego piętra.

A dobry dzień, dobry dzień — życzliwie przywitała się pani Helena. Natomiast pani Maryla, jako znacznie powściągliwsza i skądinąd wynioślejsza, ukłoniła się mil­cząc i minęła mnie nie zatrzymując się. — Marylko, ja cię zaraz dopędzę — powiedziała w ślad za nią pani Helena.

Panie zapewne do kawiarni? — spytałem.

Zgadł pan.

Pani Helena oparła się o poręcz schodów i wydawało-' się, że była trochę zdyszana. Mogła była mieć najwyżej^ pod sześćdziesiątkę, ale znosiła ciężar swoich lat bardzo źle. Zdaje się, że cierpiała poza tym na astmę. Jej szare, strzyżone włosy z lekka się skręcały na karku. Miała szeroką dobrotliwą twarz i błękitne dziecinne oczy, pełne życzliwego zaciekawienia. Nosiła kupioną okazyjnie ciem­nogranatową sukienkę w białe groszki, a w ręku trzymała torebkę z czarnego lakieru. Widać było, że chce się po­dzielić ze mną jakąś ciekawą nowiną.

Wie pan — rzekła w istocie — mamy nowego sąsiada.Sj

Sąsiada? Od kiedy?

Dziś z rana się przyprowadził. Nazywa się... Pan nie "j da wiary.

J Dlaczego? — spytałem.

Bo nazywa się don Carlos.

Roześmieliśmy się.

|^g- Myśmy z Marylką właśnie szły do biura. Nagle ktoś puka do drzwi wejściowych. Otwieram. Wchodzi jakiś. drab, z siwym wąsikiem jak biała niteczka na oliwkowej twarzy i z takim, o, kufrem na ramieniu. Zgiął się nie-;| mai wpół, jak wchodził. Dopiero niedawno przyjechał,* a już znalazł się dla niego pokój!

Nie rozmawiała pani z nim jeszcze?

'Rozmawiałam — odpowiedziała z pewnym zgorsze­niem pani Helena. — Spytałam się go, czego sobie życzy? — Podobno jest tu wolny pokój? — powiedział i i pokazał mi jakiś papierek, -ri Ach, to pan ma być nowym lokatorem? — spytałam. — Si — odpowiedział.

Z początku nie zrozumiałem.

Co odpowiedział?

-— Si, si,' zamiast tak. Ale mówi zupełnie poprawnie i języka jeszcze nie zapomniał.

A skąd przyjechał?

Tego się nie pytałam. Mówią, że z Ameryki Połud­niowej czy też z jakiejś wyspy na Atlantyku. Zabawne,

nb. nie? Ale uciekam, bo Marylka na mnie czeka. Do widzenia panu.

Pożegnałem sią i o don Carlosie zapomniałem. Pewnej niedzieli pojechałem na spacer do ogrodu zoologicznego. Był upał lipcowy. Szło sią pod drzewami szukając zbaw­czego cienia. Wszystkie ławki po przeciwnej, nasłonecz­nionej stronie alei były puste. Nagle w samym słoń­cu zobaczyłem czyjąś samotną męską postać. Szybko zbliżała się ku mnie. Był to wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu skrojonym nie po naszemu i w słomkowym kape­luszu ze zbyt szeroką czarną wstążką. Wydawał się jesz­cze wyższego wzrostu, niż był w rzeczywistości, gdyż buty miał na wysokich obcasach. Gdy mijaliśmy się, zobaczy­łem na ciemnej twarzy siwy, krótko przystrzyżony wąsik. Coś mnie tknęło i pomyślałem, czy nie jest to don Carlos. Był to oczywiście on, jak się o tym później przekonałem. Ale co mógł robić w ogrodzie zoologicznym? Mignął mi jeszcze raz między drzewami. Szedł szybko i rozglądał się w prawo i w lewo jak człowiek, który czegoś szuka. Za­cierał przy tym ręce jakby marznąc.

Powiedziałem o tym spotkaniu pani Helenie. Tym razem było to na przystanku autobusowym; i tym razem udział w rozmowie wzięła także pani Maryla. Nie widziała jesz­cze kufra don Carlosa i jego wieka, i dlatego wciąż jeszcze była powściągliwsza i wynioślejsza.

Więc spotkał go pan w Zoo? A czy się chwiał na nogach — powiedziała pani Helena.

Domyśliłem się, o co jej szło.

Ach tak? Czy on pije?

My coś o tym wiemy, nieprawdaż, Marylko?

^ Cóż, kiedy w pobliżu Zoo nie ma nawet szynku — powiedziałem.

To nic nie znaczy. Na pewno zabrnął tam po pijane­mu. Wczoraj przyszedł do naszej wspólnej kuchni z im- brykiem w ręku. Zapytał, czy nie mamy trochę gotowanej wody. Myślałem, że mu chodzi o wrzątek. — No, no —i powiedział -§g zimnej! — Do picia? — Wyszczerzył swe błyszczące zęby i powiada: — Si.

A po co mu był aż cały imbryk?

Rozcieńcza spirytus! Sama widziałam. Miał drzwi na wpół uchylone i z przedsionka widać było stół, na którym stały właśnie imbryk, szklanka i butelka spirytusu. Nie wiem, jak to wszystko godzi z ryżem i cynamonem.

Pomyślałem, że się przesłyszałem.

Z czym? Czy pani powiedziała ryż?

Tak. Ryż z cynamonem i cukrem. Na mleku. Prawie nic innego nie je. Z rana pije mocną czarną kawę, a po południu gotuje sobie ryż na mleczku. No, proszę.

Pytał się mnie o adres lekarza — odezwała się na­gle pani Maryla.

Panią?

Niech pan sobie wyobrazi.

W głosie jej brzmiało trochę niesmaku. Pani Maryla stała do mnie bokiem, i widziałem tylko jej z lekka za­darty profil. W urodzie jej było coś z oleodruku; zbyt biała cera, zbyt różowe policzki, zbyt wiele ufryzowanych loczków. Była co najmniej o dwadzieścia lat młodsza od swej kuzynki, ale tak samo jak ona korpulentna. Miała na sobie pastelowy błękitny sweter, zapinany z przodu na wielkie guziki i też prawdopodobnie kupiony okazyj­nie, oraz szeroką wzorzystą spódnicę.

A czy jest chory?

: Powiedział tylko, że codziennie o siódmej wieczo­rem biją go dreszcze. — Zwróciła ku mnie swą twarz. — Nieprzyjemnie mieć chorego sąsiada. Może to jakaś za­raźliwa, tropikalna choroba.

W istocie, wszystko jest możliwe. Przykra sprawa — westchnęła poczciwa pani Helena na pożegnanie.

Poniekąd przyzwyczajona była do tego, że wszystkie przykre sprawy skupiały się na jej szarej głowie. W ich malutkim, dwuosobowym gospodarstwie odgrywała nie­wdzięczną rolę gospodyni i służącej. Pani Maryla była tylko łaskawym gościem. Cały dom o tym wiedział i wszyscy w kamienicy o tym mówili. Wiedziałem o tym również. To pani Helena płaciła za czynsz i rachunki za światło, to pani Helena co rano, jeszcze przed śniada-

niem, chodziła po zakupy, to ona gotowała i sprzątała w pokoju — podczas gdy jej młodsza kuzynka leżąc na tapczanie czytała książki. Bo pani Maryla była wielką mi­łośniczką książek, zwłaszcza poezji. Była nią poniekąd z urzędu. Tytułem swego stanu cywilnego. Była bowiem w oczach niektórych, a nade wszystko w pojęciu wła­snym, wdową po zapoznanym poecie.

Mąż ją odumarł przed dziesięciu laty, pozostawiwszy jej w spadku cieniutki tomik wierszy pod tytułem Wiosna gdzie indziej, czy coś w tym rodzaju. Właściwie niebosz­czyk z zawodu był dziennikarzem, ale pani Maryla nie lubiła o tym wspominać. Zdaniem jej, było to dla pamię­ci męża krzywdzące. Było coś wzruszającego w tym, do jakiego stopnia była ślepa. Jej się wciąż zdawało, że jest ofiarą zawiści ludzkiej. Tylko tym tłumaczyła sobie brak rozgłosu dookoła własnej osoby. Po śmierci męża wszyscy jego przyjaciele odsunęli się od niej, 1 wraz z tym skoń­czyły się bywania w kołach artystycznych. Nazwisko jej nic nie znaczyło. Po upływie kilku lat roztyła się i znajomi przestali ją poznawać na ulicy. Ale uczucie odwetu żarzyło się w niej jeszcze przez dłuższy czas, po­zostawiając na twarzyczce piętno gderliwego niezado­wolenia. Drugi raz za mąż, oczywiście, nie wyszła. Zna­lazła sobie posadę w tym samym biurze, co i pani He­lena, i zamieszkała wraz z nią w naszym domu.

Któregoś dnia je odwiedziłem. Otworzyła mi drzwi pa­ni Helena.

A dobry dzień, dobry dzień.

Czy?...

Wszedłem do przedsionka i rozejrzałem się; znałem rozkład tego mieszkania, ponieważ był podobny do mie­szkania, w którym odnajmowałem pokój. Drzwi na wprost powinny były prowadzić do pokoju don Carlosa. Miesz­kał akurat nad moją głową. Na lewo był korytarz, inne pokoje, łazienka i wspólna kuchnia. Na prawo były drzwi do pokoju kuzynek.

Był to wielki narożny pokój o dwóch oknach, na któ­rych stały w doniczkach kaktusy. Dwa tapczany przyj

kryte kilimami stały po kątach, nad jednym wisiała oprawna w złoconą ramę karykatura nieboszczyka męża pani Maryli; widocznie to było jej wdowie łoże. Środek pokoju zajmował biedermayerowski stół, z nogami w kształcie liry, oraz kilka foteli i krzeseł. Było tu jasno i przytulnie.

Pani Maryla powoli wstała z tapczanu i odłożyła na bok książkę w żółtej okładce. Wszystko na jej twarzy było jak na oleodruku: wielkie błękitne oczy, nosek, usteczka i ząbki.

Myśmy dziś nie poszły do kawiarni, zbyt gorąco — powiedziała. — Helenko, przynieś nam kawy.

Pani Helena wyszła do kuchni. Pozostaliśmy na chwi­lę sami.

Jakżeż zdrowie sąsiada? — spytałem i wskazałem ścianę, na której wisiała karykatura.

Co? — spytała takim tonem, jak gdybym popełnił nietakt.

Czy już znalazł sobie lekarza?

A, nawet nie wiem — odrzekła obojętnie.

Już więcej ją o to nie pytałem. Zresztą wróciła z kuch­ni pani Helena, wnosząc na tacy trzy filiżanki przykry­te spodeczkami. Przyrządzała kawę w ten powojenny spo­sób. Kawa przeto była niedobra, z fusami. Zdążyłem za­ledwie wypić pół filiżanki, gdy w przedpokoju trzasnęły drzwi.

Wrócił! — powiedziała szeptem pani Helena i od­stawiła filiżankę. — Pan zobaczy, co zaraz będzie.

A co takiego? — spytałem.

Za ścianą słychać było kroki, potem ktoś przesunął krzesełko.

Dlaczego tak wszystko słychać? — spytałem.

Twarz pani Heleny spurpurowiała z gniewu.

Bo zawsze zostawia swoje drzwi otwarte.

Uspokój się — powiedziała do niej pani Maryla. — Najlepiej czytać. Kiedy czytam, ja nic nie słyszę.

Nawet tego? — spytała pani Helena i kiwnęła gło­wą w stronę ściany.

Za ścianą nagle rozległy się jakieś melodyjne odgłosy.

Ni to śpiew, ni to pomrukiwanie.

Śpiewa? — spytałem.

Samba — odpowiedziała. — Niekiedy mam wraże­nie, że mieszkamy na dansingu. To się dziwnie zaczęło i na pewno źle się skończy.

Ach, dlaczego. Najlepiej nie zwracać na to uwagi — chłodno i cokolwiek opryskliwie powtórzyła pani Maryla.

I żeby zmienić temat rozmowy, spytała mnie, czy dawno byłem w kinie.

Roimowa nie kleiła się. Wróciłem do domu pod wraże­niem, że może pani Helena ma rację. Minęło kilka dni. Siedziałem w swym pokoju, czytając popołudniową ga­zetę, gdy zadzwoniono trzy razy. Znaczyło to, że ktoś przyszedł do mnie. W istocie za progiem, w klatce scho­dowej, stała pani Helena. Była trochę zmieniona.

Czy ma pan ochotę napić się z nami kawy?

Byłem przecież tak niedawno, proszę pani — od­powiedziałem nieco zaskoczony. — Ale z przyjemnością zaraz przyjdę. Bardzo dziękuję.

Nie ruszyła się z miejsca.

To ja zaczekam.

To mnie zaskoczyło jeszcze bardziej. Czy miała mi coś do powiedzenia, czy może czuła się żle?

Ano, to w takim razie już idę — odpowiedziałem i zatrzasnąłem za sobą drzwi.

Oparła się o poręcz schodów i zamarła z jedną nogą na stopniu.

Pan nie ma pojęcia, co się stało — wysapała.

Domyślam się, że znowu coś z don Carlosem — po­wiedziałem.

Popatrzyła na mnie jakimś dziwnym wzrokiem.

Żeby to tylko on — powiedziała. — Marylka!

Pani Maryla? — zawołałem.

Cicho! — odpowiedziała.

Szliśmy po schodach, co chwila przystając.

—• Marylka zajrzała do jego kufra — powiedziała szep­tem.

To nie mówiło mi jeszcze nic, więc czekałem, co będzie dalej.

Don Carlos wyszedł po papierosy i zostawił swoje drzwi, jak zawsze uchylone — ciągnęła jakby słabnąc pa­ni Helena.

Pani Maryla weszła do jego pokoju? — spytałem ze zdumieniem.

Tylko przez próg. Bo zobaczyła, że na stole zamiast spirytusu stoi jego kuferek. Był otwarty. Mówi, że nie mogła się powstrzymać. I do wieka były przyklejone różne zdjęcia.

Jakie zdjęcia?

Fotografie. To okropne.

Uśmiechnąłem się.

A cóż na nich było?

Przystanęła i widziałem, jak jej palce zacisnęły się do­okoła poręczy.

Marylka jest dalekowidzem. Ma doskonały wzrok. Mówi, że od razu zobaczyła, ale nie uwierzyła własnym zmysłom. Zrobiła parę kroków, jak somnambuliczka. Ale, niestety, to była prawda.

Co prawda?

No to, co było na fotografiach. Wąż! Olbrzymi czar­ny wąż z rozwartą paszczą!

Byliśmy już na drugim piętrze. Nie wiedziałem, co po­wiedzieć. Przyłożyła palec do ust.

Sza — powiedziała szybkim szeptem — pan nic

o tym nie wie. Dobrze?

Kiwnąłem głową.

Dobrze.

Weszliśmy do przedpokoju.

Drzwi na wprost były rzeczywiście niedomknięte, ale

w szparze z tego miejsca, gdzie stałem, nic nie było wi­dać, tylko kant stołu.

A pani Maryla w domu? — spytałem.

A jakże, a jakże. Parzy kawę — z naciskiem w gło­sie, niemal z goryczą powiedziała pani Helena.

Było to coś nowego. „Parzy kawę?” — o mato nie

zakrzyknąłem i pokręciłem głową. Byłem przygotowany zobaczyć panią Marylą na kanapie z książką w ręku; za­miast tego spotkaliśmy się z nią w progu; szła do kuchni.

W rękach trzymała jakiś biały długi woreczek — na kształt pończoszki, tylko bez stopy. Przywitała się ze mną — o dziwo, niezwykle wylewnie:

Dzień dobry panu. Cieszę się, że pana widzę — po­wiedziała — zaraz poczęstuję wyborną kawą. Zobaczy pan.

Nie wiedziałem, że pani Maryla lubi gospodarzyć — powiedziałem siadając przy stole na fotelu. Na stole sta­ły już puste filiżanki i jakieś ciasteczka.

Na razie tylko parzy kawę — powiedziała pani He­lena. Była zupełnie czerwona i sapała. — Za parę dni poczęstuje pana kaszką z cynamonem.

Nie chce pani powiedzieć, że... —; zawołałem.

A jakże — odsapnęła. — Rozmawia z nim już od kilku dni.

O czym?

Abo ja wiem. Czego się można spodziewać po czło­wieku, który ma fotografie węża u siebie w kufrze. — Wzruszyła grubymi ramionami. — Nie wiem, czy umie pisać i czytać. To mi sią bardzo nie podoba.

Rozmawiała z nim?

Tak, parokrotnie, mówiłam przecież panu. Mam wrażenie, że naumyślnie poszła do kuchni, kiedy on tam coś pitrasił. Od tej pory jej nie poznaję. Zresztą na pew­no sama panu zaraz opowie. Bo ze mną się tylko kłóci i już przestała się zwierzać. Dlatego pana zaprosiłam.

Drzwi rozwarły się i uczułem aromat świeżo parzone] kawy. Była to niezwykła, podniecająca woń. Mimo woli pociągnąłem nosem. To pani Maryla weszła z dymiącym dzbankiem w rękach.

Czuje pan, jak pachnie?

Jak pani to robi? r-1 zawołałem.

Jak w puszczy. To don Carlos mnie nauczył — od­powiedziała z prostotą. — Z początku się szyje worek,

sypie się do niego mieloną kawę, worek pogrąża się dzbanka i zalewa się wrzątkiem.

Poznała tego pijaka — powiedziała pani Helena — i zupełnie straciła głowę.

Don Carlos nie jest pijakiem — odparła pani Ma­ryla. Usiadła w fotelu obok mnie i wypełniła go swą ©so­bą szczelnie. Wydało mi się, że miała znacznie więcej loczków niż zwykle.

A ten czajnik z wodą? — spytała pani Helena.

Ach, mój Boże, po co mu to wypominasz? Pije po to, żeby się ogrzać. Nie może się przyzwyczaić do nasze­go klimatu. Poza tym miał bardzo ciężki fach. Bardzo osobliwy. Przypuszczam, że to go zżarło.

Cóż to był za fach”? — chciałem zapytać, ale po­wstrzymałem się. Pani Maryla zastygła na chwilę z fili­żanką we wzniesionej ręce. Na przegubie jej zauważyłem kilka bransoletek, których przedtem nie nosiła. Tak mi się przynajmniej wydało. Czyżby już więcej dbała • swą powierzchowność? Ważyła w duchu jakieś pytanie.

I — Pan, zdaje się, niedawno był w ogrodzie zoologicz­nym? — spytała wreszcie od niechcenia.

Już opowiadałem o tym paniom. Spotkałem tam don Carlosa.

Nie o to chodzi — odpowiedziała. Przez chwilę wa­hała się. — A czy tam ładnie?

Bardzo.

Wypiła łyk kawy.

A czy są tam żmije?

O mało się nie zakrztusiłem.

Zdaje się, tylko jeden wąż. Pyton.

Coś w rodzaju czułej zadumy przysłoniło jej wzrok.

Pyton?

Milczeliśmy. Otrząsnęła się i przysunęła do mnie ta­lerzyk z ciasteczkami.

Pan nic nie je?

Dziękuję. Kawa jest taka smaczna.

Obdarzyła mnie uśmiechem.

Nieprawdaż?

Wyśmienita!

A Helenka mnie na złość nie chce jej pić. Woli z fusami. Ja panu jeszcze doleję.

Powoli wyciągnąła ramią i wzięła dzbanek za ucho. Przyglądałem się -jej uważnie; ruchy jej były ociężałe, jakby ospałe.

To pan powiada, że więcej wężów nie ma? — spyta­ła z żalem. — A czy w kraju w ogóle są?

Pani chodzi o jadowite?

Oczywiście.

Bardzo mało.

Westchnęła z rozczarowaniem:

Aaa...

Potem popatrzyła na mnie, jakby mnie nie widząc.

Podobno, kiedy tu grzebano się w gruzach i rumo­wiskach, znajdowano całe gniazda żmij. Ciekawa jestem, co to były za żmije?

W każdym razie opowiadano, że były.

Ciekawa jestem, czy wielkie?

Znowu nieco marzycielska zaduma przysłoniła jej oczy.

Myślę, że trzeba mieć bardzo mocne palce, żeby utrzymać żmiję w rękach?

Co za dziwna myśl! — zawołałem.

Dziwna? Tak. Może dziwna. Przepraszam, że wciąż się o coś pytam, ale co to znaczy, immunizowany?

Uodporniony. Ktoś może być sztucznie uodporniony na jakąś chorobę.

Chorobę. Nie, to nie to. Co to znaczy być immuni­zowany m na żmije. Czy można być w stosunku do nich immunizowanym? — W głosie jej brzmiało zdziwienie, połączone z czymś jeszcze, co trudno było określić.

Marylko, przestań! Nie mogę tego słuchać! — ode­zwała się nagle pani Helena; wachlowała się chusteczką i co chwila ocierała sobie kark. — Jak można przy stole, w czasie jedzenia opowiadać o takich wstrętnych rzeczach.

Kiedyż to wcale nie jest wstrętne. Po prostu w słow­nictwie nie ma takiego słowa, żeby określić, jakie to jest...

f“5 Odpychające — podpowiedziałem.

Pan myśli?... — Pokiwała powątpiewająco głową

A może żmije są piękne, tylko istnieje jakaś zasłona, która nie pozwala nam tego odczuć. Opowiadano mi w tych dniach...

Pani Helena gwałtownie poruszyła się na krześle.

Kto ci to opowiadał? Powiedz głośno. Kto?

Oczywiście, że powiem. Don Carlos. I co to ciebie obchodzi. Nie ma w tym nic złego. Don Carlos opowiadał, że kiedyś w puszczy tropikalnej rozbili namiot na ur­wisku nad rzeką. I posłali robotnika z wiadrem po wodę. Nagle słyszą krzyk. Patrzą, nad ścieżką, po której w dół szedł robotnik, zwisa z drzewa nieruchome cielsko kilku­metrowego węża. Robotnik zamiast uciekać, rzucił wiadro i krzycząc szedł jak urzeczony wprost na niego... Nie, nie wydaje mi się, żeby słowa „coś odpychającego” były tu na miejscu. — Pani Maryla znowu popatrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby mnie nie widziała. — Niekiedy myślę, że ja go rozumiem.

Wzdrygnąłem się.

Kogo?

Robotnika.

Zamilkła. Była to moja ostatnia z nią rozmowa. Z pa­nią Heleną natomiast zamieniłem jeszcze kilka zdań na odchodnym. Nagle bowiem okazało się, że została bez papierosów.

Pójdę do budki na rogu — powiedziała, i wyszliśmy z ich mieszkania razem. Oczywiście, papierosy były tylko pretekstem. Chciała pozostać ze mną sam na sam. Była cała w wypiekach. Na schodach ciężko dyszała przy Każ­dym stąpnięciu.

Jak się to panu podoba? — spytała.

Bardzo zajmujące — odrzekłem i roześmiałem się, żeby ją uspokoić.

W istocie westchnęła jakby z ulgą.

Może ja przesadzam — sapnęła — ale, dalibóg, nie­dobrze mu patrzy z oczu.

To z pewnością przesada.

Tak, ale czy wie pan, jaki byt jego fach?

Właśnie, właśnie?

Łapacz żmij — szepnęła.

Nie wiedziałem nawet, że taki fach istnieje.

Wyprawiał skórki. Niektóre okazy sprzedawał do ogrodów zoologicznych, niektóre do zakładów, gdzie wy­rabiano serum przeciw ukąszeniu żmij. A wie pan, Jak on je łapał?

Powiedziałem, że nie wiem.

Chodził po trawie z rozwidlonym patykiem w ręku. Przygniatał widełkami żmije do ziemi. Potem pochylał się i gołą ręką chwytał je z tyłu pod paszczę. Brr... Pan rozumie, gołą ręką! Opowiadała mi Maryla, że jedna fo­tografia w kuferku wyobraża go w tym momencie. W rę­kach trzyma węża!

Do wszystkiego się można przyzwyczaić — wyrze­kłem.

Ale kobieta, nie! — odszepnęła z panieńską zgrozą. To mnie uderzyło. Zapomniałem powiedzieć, że pani

Helena była starą panną. Być może dlatego tak bardzo niepokoiło ją zachowanie kuzynki. Powiedziałem ogól­nikowo:

Może ma pani rację.

No widzi pan — rzekła i pożegnała się.

Widziałem jej otyłą, pulchną postać, w granatowej su­kience w groszki, jak niemal kurczowo trzymając się po­ręczy, zniknęła w dole za zakrętem. Było to również ostatni raz, kiedy z nią rozmawiałem. W nocy bowiem za­szedł wypadek, który zaważył na naszej znajomości...

Od tego wypadku obie kuzynki mnie unikały; zbyt się widać wstydziły. Zresztą unikały wszystkich mieszkań­ców naszego domu. Chętnie by się przeniosły do innego mieszkania, gdyby miały po temu sposobność. W kamie­nicy przebąkiwano o tym, że szukają sobie pokoju w in­nej dzielnicy. Pamiętam dobrze tę noc.

Było to mniej więcej o godzinie wpół do dwunastej; spojrzałem na zegarek gasząc światło. Przewracałem się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Wtem nad moją głową

posłyszałem jakieś szmery. Nastawiłem ucha. W pokoju don Carlosa coś się działo. Z początku były to tylko szme­ry, potem odgłosy jakby sprzeczki, wreszcie rozległ się łoskot i kobiece krzyknięcie. Myślałem przez chwilę, że sufit nade mną się zawali. „Chyba że kuferek spadł ze stołu” — domyśliłem się. Ale czyj to był krzyk? Wyda­ło mi się, że poznałem głos pani Maryli. Po chwili roz­legły się głosy innych sąsiadów. Ale na bardzo krótko. Gdy zapaliłem światło, wszystko już się uspokoiło i ucichło.

Nazajutrz, gdy przechodziłem obok przystanku autobu­sowego, zobaczyłem koło słupa obie kuzynki. Ku memu zdumieniu obie udały, że mnie nie poznają. Przeszedłem obok i jeszcze raz się obejrzałem. Na szyi pani Maryli zauważyłem coś białego; miała obwiązane gardło, jak człowiek chorujący na anginę.

Trzymałem się z dala od innych lokatorów i nie bra­łem udziału w plotkach. Ale obiło mi się o uszy, że kom­pres na gardle pani Maryli był dowodem siły palców don Carlosa. Mieszkał jeszcze przez dłuższy czas w naszym domu i nigdy nic po nim nie można było poznać. Był im- munizowany.

GRA PRZYRODY

Ma się rozumieć, że upadek w raju odbił się nie tylko na ludzkości, ale też na panujących w przyrodzie stosun­kach. Takim zachwianym stanem rzeczy tłumaczy się wie­le spraw niejasnych z moralnego punktu widzenia. Cho­ciażby ten wypadek z Bożenką Szwarcewiczówną, który podejmuję się teraz opowiedzieć, aczkolwiek nie mam pewności, że udźwigam to zadanie. Opisać w każ­dym razie niczego nie potrafię.

Ilekroć bowiem biorę długopis do ręki, doznaję coś w rodzaju skurczu mięśni — dość, że zaciskam go mię­dzy palcami zbyt mocno. Sprawia to, że już po chwili uczucie drobnej fizycznej niewygody rozprasza moją uwa­gę: myślę o czymś innym. Dlatego w życiu nie napisałem listu dłuższego niż na pół stroniczki. Przeto też wszyst­kie moje raporty służbowe odznaczały się lapidarnością, której zazdrościli mi koledzy w pułku, nie przypuszcza­jąc, że jest to raczej wynikiem mej ułomności, niż cnoty wojskowej.

Być może inny na moim miejscu nie przyznałby się do te­go, powiedziałby po prostu, że „Dłoń moja bardziej nawy­kła do szabli niż do pióra”. Ale po co? Nie mam zamiaru ani chwalić się, ani wypierać swej prawej ręki, która (za­znaczę przy tej okazji) była kontuzjowana pod Kutnem. Wydawało się to ukoronowaniem wszystkiego. Pamiętam, chwyciłem za mapnik, wyjąłem bloczek i, na oczach cze­kającego na rozkazy adiutanta, który dopiero co przy- cwałował, zamiast kolejnego do dowódcy meldunku, po­trafiłem skreślić na kratkowanym papierze tylko jeden krzyżyk. Nie trzeba być mistykiem, żeby dopatrzeć się w tym jakiejś szczególnej zawziętości losu. Bo i jak to! Te same nieposłuszne przy pisaniu palce zostały nagle od

wybuchu kolejnego pocisku doszczętnie sparaliżowane Wszystko na te palce! Pamiętam, że ogarnęła mnie g}u, pia wściekłość na myśl, że adiutant generała może opacz­nie zrozumieć drżenie mej ręki. W istocie wydało mi sie że zmrużył jedno oko, z wyrazem zaciekawienia patrząc na krzyżyk, który nabazgrałem na bloczku. Warknąłem ochryple:

Podporuczniku Hopsyński!

Tak jest, panie pułkowniku!

: Pan będzie łaskaw stanąć na baczność.

Wyprężył się jak struna, ale jedno oko wciąż miał przymrużone. To mnie zirytowało do ostatnich granic. Cała rzecz polegała na tym, że ja też nie bardzo się jesz­cze orientowałem, co się stało z moją prawicą. Tyle było przeróżnych wybuchów wokoło, że nie zauważyłem, któ­ry spowodował moją kontuzję. Z początku wcale się jej nie domyśliłem. Pomyślałem natomiast, że może porucz­nik w istocie ma rację. Bo kiedy ponownie z furią porwa­łem za mapnik i, oparłszy o niego bloczek, wyciągnąłem rękę z ołówkiem, przekonałem się, że ręka mi się trzęsie zupełnie tak samo jak u człowieka, który się czegoś prze­straszył. Przypatrywałem się jej ze zdziwieniem nie mniejszym niż porucznikowskie i z mieszanymi uczucia­mi antypatii i współczucia dla samego siebie. Mniemam jednak, że byłem dobrym oficerem i uczucie antypatii za- górowało. Pierwsza moja myśl była, że trzeba natych­miast samego siebie ukarać. Ale bitwa toczyła się coraz zajadlej i nie było do stracenia ani chwili cennego czasu, zwłaszcza na dokonanie jakiegoś sądu doraźnego nad swo­ją osobą. Mimo wszystko lepszy był żywy tchórz pełniący do końca swe funkcje, od pułkownika, który skończył sa­mobójstwem. To było jasne. Ale jak się przymusić do peł­nienia funkcji? Palce moje drżały i zamiast napisać „Pan­cerna kolumna wroga zatacza...”, potrafiłem skreślić tylko drugi krzyżyk. Pytam się teraz, dlaczego nie kółko? Czy sam ten pomysł losu, żeby zmuszać kogoś pod obstrzałem artyleryjskim do rysowania krzyżyków, nie miał w so­bie czegoś diabolicznego? Gra przyrody, nieprawdaż?

Bałem się spojrzeć na porucznika. Wiedziałem, że twarz jego wyraża niesmak, a oko miało taki wyraz, jak gdyby mówiło „Aha!” Różne myśli przeszły mi przez głowę. Żadna nie podsuwała wyjścia. Wszystko to, proszę mi wierzyć, odbywało się w zawrotnym tempie. Był wy­marzony wrześniowy poranek, szafirowe niebo bez chmur­ki, jednym słowem: przeklęta Hitlerwetter. Pamiętam, kula z cyknięciem strąciła listek klonu, pod którym sta­liśmy. Ale nie zdążył jeszcze opaść, gdy coś mnie na­tchnęło. Pomyślałem o sobie „Kanalio! skoro jesteś tchó­rzem, trzeba cię upić!” Odkorkowałem połową flaszkę i pociągnąłem dwa łyki koniaku, nie spuszczając wzroku z porucznika. Wciąż stał wyprężony na baczność, ale no­zdrza mu się nagle poruszyły: węszył alkohol i domyślił się, na co mi był potrzebny! Chłopięca twarz jego była pełna takiego obrzydzenia, że o mało się nie zakrztusi- łem. Najgorsze, że na to nie było rady i całkowicie to jego obrzydzenie do mnie samego podzielałem.

Rozległy się cykania, i wysoka seria z cekaemu prze­cięła powietrze nad naszymi rogatywkami, obsypując je chmarą tych samych klonowych listków. Tułów adiutan­ta pozostawał nieruchomy, ale głowę porucznik odrucho­wo wciągnął w ramiona. Mimo całego pośpiechu, uczu­łem satysfakcję z tego powodu. Smarkacz, ważył się mru­żyć oko do mnie wówczas, gdy sam kucał przy gwiździe byle jakiej kuli! Zbeształem go od nurków. Spiekł raka i zastygł z podniesionym czołem. Sapiąc ze wściekłości, chwyciłem znów ołówek do ręki po to, by zaraz się prze­konać, że palce podrygują mi każdy z osobna, niczym ku­kiełki w teatrzyku dla dzieci. Koniak zawiódł, nie dodał mi kurażu. Pozostawałem tchórzem. Nie mogłem po pro­stu patrzeć na to, co się ze mną dzieje. Na szczęście jesz­cze jeden klonowy liść, wirując z wolna, opadł mi na rę­kę, przysłaniając kompromitujące palce.

Kiedy w niewoli opowiadałem o tym współjeńcom — ten ostatni szczegół nad wyraz zafrapował mego kanadyj­skiego kolegę, brygadiera Strzelców Quebeckich, Jana Ja­kuba Commenta. Trzeba wiedzieć, że liść klonu jest em-

7 — Warianty

blematem Kanady i widniał wszędzie, gdzie powiewały chorągwie sprzymierzonej Armii Kanadyjskiej. Poza tynj jesień w Kanadzie, właśnie z powodu tych narodowych można powiedzieć drzew, jest niezwykła. Po prostu razi oczy. Klony tam nie żółkną tak jak u nas, ale mienią się wszelkimi odcieniami jesiennych kolorów, których gama na skutek ostrzejszego klimatu jest niewymownie bo­gatsza od naszej. Niektóre klony różowieją niewinnie, inne płoną pomarańczowym płomieniem, a jeszcze trze­cie są ni stąd ni zowąd nawet liliowe, co przystałoby ra­czej bzom. Od września do listopada wzgórza Quebecu przypominają lekkomyślny bucharski dywan. Brygadier Jean Jacques Comment zdjął okulary, żeby niby to prze­trzeć szkła, co pozwoliło mu przymknąć zwilgotniałe oczy. Miał w sercu szczyptę sentymentalności, której zwykł był się wstydzić u siebie w Prowincji, gdzie niestety trzeba było stale walczyć z terrorem Rządu Federalnego, z prze­klętymi Anglikami — les salles Anglais! — i gdzie wciąż panoszyły się narzucone z zewnątrz zasady anglosaskie, na przykład self-controlu, czyli ciągłego panowania nad sobą. W tych warunkach nie dziw, że przyzwyczaił się ukrywać ciepłą francuską łezkę, która kręciła mu się nie­kiedy w oku. Zwłaszcza w tej chwili, gdy być może przy­szło mu do głowy wspomnienie typowej, a dla niego swojskiej uroczystości jesiennej, też związanej z klonami, a którą po polsku chciałoby się nazwać kanadyjskim Świętem Klonobrania. Zbierało się oczywiście nie klony, ale ich żywicę, bursztynowy sok sączący się z nadciętych pni, mający w sobie słodycz miodu. Tym przepysznym sy­ropem — sirop d’érables — polewano bliny, tak zwane crêpes, które na pierwsze śniadanie pałaszowali wszyscy, począwszy od premiera Quebecu, a skończywszy na drwa­lach w głębi niedostępnych lasów, pełnych komarów. Na Boże Narodzenie brygadier otrzymał z domu paczkę, za­wierającą blsszónk^ tCgo klonowego nektaru, którym nas częstował, wywołując w polskich podniebieniach uczucie jakby zaskoczenia — oprócz słodyczy, sok posiada także

pówną goryczkę. Pamiętam, że major Kwas nie mógł się powstrzymać i splunął za siebie.

Tfy! — powiedział po polsku — paskudztwo! Czy też u nas przyszłoby komuś do głowy zajadać się żywicą?!” Zaraz się jednak opanował i przetłumaczył to, co powie­dział, na uprzejmy francuski: delisju, mersi boku. Ale trzeba wiedzieć, że major Kwas był w obozie znanym, zażartym szowinistą, i nic mu nie smakowało, co nie pol­skie. Moje losy potoczyły się inaczej niż jego i miałem potem możność przyzwyczaić się nie tylko do syropu. Na­wiasem mówiąc, blaszankę po syropie wykorzystaliśmy jako wiadro do wynoszenia ziemi przy kolejnym pod­kopie.

Klonowe liście! — wołał rozczulony brygadier, słu­chając mego opowiadania. — Pan tak o nich opowiada, jak gdyby był prawdziwym Kanadyjczykiem, un vrai Canadien français!

Odparłem, że jest to tylko zbiegiem okoliczności lub raczej zasługą jego własnych patriotycznych kojarzeń. Mojej w tym woli nie było, że w czasie bitwy o Kutno staliśmy z adiutantem Hopsyńskim akurat pod klonem, którego koronę już obstrzelano z liści doszczętnie, tak że sterczały w niebo same kilkuty gałęzi. Listek na mej drżącej ręce podrygiwał. Mnie osobiście przypominał nie Kanadę oczywiście, (która mnie przed wojną nie intere­sowała), ale na swój sposób listek figowy, przysłaniający haniebną słabość. Zacisnąwszy zęby, próbowałem pisać. Ale kiedy wiatr obnażył mi rękę — okazało się, że na­rysowałem na bloczku jeszcze jeden krzyżyk. Zapewniam was i poprzysiąc mogę w kościele, że nic nie blaguję. Słyszałem, jak gołowąsy porucznik aż westchnął z prze­jęcia. Teraz widocznie pomyślał sobie co innego. Był chy­ba pod wrażeniem, że ma do czynienia z obłąkańcem. Nie z normalnym dowódcą pułku, lecz z nerwowcem, któ­ry pod wpływem bitewnego szoku zaczął cierpieć na ma­nię religiosa. Niestety, dla mnie krzyżyki miały jeszcze bardziej denerwującą wymowę. Wciąż myślałem, że mu­szę skończyć samobójstwem i każdy wynikły spod mego

ołówka krzyżyk rozumiałem jak przykrą aluzję | napo­mnienie.

W tym miejscu mego opowiadania brygadier zazwy­czaj poprawiał wiśniowy ber.et i mocno klepał mnie po kolanie. Patrzył na baraki, zasieki z drutu kolczastego, na rozpościerającą się na dole protestancką dolinę i zno­wu oczy jego zachodziły mgiełką. W wyobraźni przesu­nął mu się z pewnością całkiem inny obraz — upstrzony czubkami dzwonnic, z błyszczącymi na nich krzyżami. W Quebecu nie można się poruszyć, żeby nie zawadzić

o krzyż lub statuę jakiegoś świętego.

Nie znaczy to, żeby było tam specjalnie dużo cmenta­rzy lub że panuje tam większa śmiertelność. Broń Bo­że! Po prostu Męka Pańska i posągi apostołów, męczen­ników i ojców Kościoła zlały się z samym tamecznym kra­jobrazem w jedną, chwalącą Boga całość. Święci ci stali szpalerami wzdłuż wyasfaltowanych dróg i w różnych pozach przyglądali się przejeżdżającym automobilistom, tak do nich nawykłym, że przeważnie orientujących się w zakrętach szosy nie po napisach drogowych, lecz we­dług tego lub innego świętego. Oto stoi z podniesioną rę­ką św. Eustachy, co oznacza, że zaraz będzie zakręt na prawo; a oto wznosi oczy do góry św. Hipolit, co wskazu­je, że odtąd nie wolno jechać z większą szybkością niż 60 mil na godzinę. W parkach miejskich za każdym krzakiem bieleją gipsowe kobiece postacie, o złożonych do modli­twy dłoniach, z aureolą przytwierdzoną do głowy. Koło ogrodu zoologicznego oczywiście widnieje ubogi braciszek z Asyżu, a za drzewami na prawo strzeże wejścia do po­bliskiej kliniki stomatologicznej św. Apolonia, z twarzą nieco cierpiącą i z uśmiechem jakby ostrzegawczym. Co do ulic, to — proszę was — Kraków jest po prostu zerem w porównaniu do ulic tamtejszych miast. W metropoli- tańskim Montrealu zabrakło świętych w kalendarzu dla nazw awenid, przecznic i zaułków — toteż można spotkać tabliczki z napisem: Layoli Wschód i Layoli Zachód, oraz awenida św. Jana Ewangelisty I i św. Jana Ewangelisty

II, co na pierwszy rzut oka wydawało się nawet prze­sadne.

Brygadier Comment był przykładnym synem swej Pro wincji, gorliwym katolikiem, siostrzeńcem proboszcza w Saint Sauveur, kuzynem prałata. W licznej — bo li­czącej przeszło trzystu członków — rodzinie Commentów roiło się od sutann i habitów. To, że rysowałem pod Kut­nem krzyżyki, nie zamąciło mu wiary. Tchenatohova wysylabizował pobożnie. To przecież powinno było panu dodać otuchy, drogi panie pułkowniku, mon cher colonel!”

Można być tej samej wiary, ale różnić się po trochu od siebie w zależności od folkloru i klimatu, i chociaż przed wojną pułk mój w istocie stacjonował pod Jasną Górą, do czego pił brygadier, byłem bardziej od niego skłonny do zabobonów.

Obawiam się — powiedziałem do niego innym ra­zem — że walcząc po stronie Dobra, jesteśmy po złej stronie barykady. To znaczy, chcę powiedzieć, po słabszej. Zwłaszcza od czasu upadku w raju.

Rozmowie naszej przysłuchiwali się oficerowie, i major Kwas zapytał, zaczepnie się marszcząc:

Czy pan pułkownik, mówiąc o barykadzie, ma na myśli aliantów i hitlerowców?

Hitler to pół biedy — odpowiedział za mnie bryga­dier. — Ale gdyby panowie wiedzieli, co to Anglicy!

Nie mówiłem o wojnie — odparłem. — Mówiłem

o życiu codziennym. Na każdym kroku napotykamy do­wody, że istnieje w przyrodzie jakaś ciemna kpina, być może prawieczna, która zawsze wszystko psuje.

Na przykład?

Nic jakoś nie przyszło mi do głowy, a że wypadek z Bo­żenką jeszcze wówczas nie zdarzył się, nie znalazłem ni­czego jaskrawszego na poparcie mych słów. Po prostu mnie zagadano. Tylko brygadierowi twarz nagle drgnęła.

Tiens! vous m’avez troubler — powiedział półgło­sem. — Może coś w tym jest. Może rzeczywiście jakaś prawieczna kpina istnieje. Ciekawe tylko, dlaczego ma cechy angielskiego humoru?

Nie zapytał się nawet, jak się skończyła sprawa mych palców pod Kutnem. Natomiast wszyscy w polskim bara­ku wiedzieli, że podporucznik Hopsyński wreszcie do­myślił się, o co szło, i pocwałował z powrotem do szta­bu z moim ustnym raportem o posuwającej się na pra­wym skrzydle kolumnie tanków i meldując od siebie

o kontuzji pułkownika ułanów poznańskich Faustyna Pe- reszczenko. Bo tak się nazywam.

W obozie jeszcze przez dłuższy czas nosiłem rękę na temblaku. Ma się rozumieć, pisać zupełnie nie mogłem, do czego zmierzam od początku. Bo z wymienionych po­wodów źle władam piórem w dosłownym znaczeniu, i rę­ka od czasu do czasu do tej pory płata mi figle. To wszystko więc, co opowiadam teraz, opowiadam do ma­gnetofonu.

O Bożence Szwarcewiczównie w obozie nie wiedziałem nawet, że istnieje. Zaprzyjaźniła się z moją żoną dopiero po wyzwoleniu. Była młodsza od niej o kilkanaście lat i moja Zosia odnosiła się do niej jak do dziecka. To, co się z nią stało, stało się na moich oczach w pewnym przymorskim wczasowisku, które nazwę Zaciszem. Nie chcę bowiem narazić się ojcom miasta opisem niektórych stosunków. Niech więc będzie to jakieś nieznane Zacisze Morskie. W zeszłym roku spędziłem tam trzy tygodnie. Byłem sam. Bożenka zjechała również i zamieszkała na drugim końcu wioski, w domu, który nie wiem dlacze­go nazywał się „Grzebień”. Może szło o grzebień fali. Pi­łem pół czarnej w kawiarence położonej nad samym mo­rzem, przy ulicy mającej właściwie tylko jedną stronę, gdyż zamiast drugiej była plaża. Nagle pośpiesznie weszła Bożenka, dwudziestoparoletnie stworzonko o włosach cie­mniejszych od sadzy i o twarzy, ramionach i nogach tro­chę jakby sadzą przyprószonych — do takiego stopnia była opalona.

Nie zauważyła mnie i przeszła obok do drzwi, na któ­rych widniało zielone kółko oraz wisząca na ukos kar­teczka z napisem: „remont.” Przepraszam za ten ludzki szczegół. Położyła dłoń na klamce i pociągnęła za nią.

Natychmiast w powstałej szparze coś przeraźliwie zagda­kało i zatrzepotało. Bożenka co prędzej przymknęła drzwi i zaskoczona szarpnęła się do tyłu. Wtedy dopiero włoży­ła okulary i przeczytała napis na karteczce.

Oj!” — słyszałem, jak powiedziała. Rozejrzała się i z tym samym pośpiechem podeszła do sąsiedniego sto­lika; usiadła i zaczęła szybko przebierać nogami. Pomy­ślałem, że jest w doskonałym humorze i wystukuje ob­casikami do taktu twista, który rozbrzmiewał z głośnika i właśnie wchodził w modę. Chciałem do niej pomachać ręką, ale nie patrzyła na mnie. Zresztą po chwili wstała, jakby się nagle na coś zdecydowawszy, i znowu rezolut­nie pociągnęła za klamkę. Być może zamierzała zbadać, co to za drzwiami tak dziwnie trzepotało. Tym razem szpara poszerzyła się powoli i Bożenka ostrożnie wycią­gnęła szyję, zaglądając do środka. Potem cofnęła się ze zdumieniem, a na salę przez uchylone drzwi weszła kura.

Nie znam się na tym, ale przypuszczam, że była mie­szanej rasy, bo na głowie miała szary czubek, podczas gdy resztę jej ciała pokrywały białe pióra o cytrynowym, wręcz kanarkowym odcieniu. Wyglądała nieszczęśliwie

i w jej oczkach widniał strach. Za nią wlókł się sznurek, przywiązany do jednej łapki. Bożenka popatrzyła na nią, rozchyliwszy wargi. Kura zatrzymała się koło jej nóg, przechyliła główkę na bok i parę razy dziobnęła powie­trze. Bożenka cofnęła się i usiadła z powrotem na krześle. Kura i wdzięcznością podreptała za nią i z uporem za­częła się czemuś przyglądać na jej łydce. Nie przymyka­jąc ust, Bożenka spojrzała tedy na zielone kółko na drzwiach, potem wzrok zatrzymała na kurze, żeby zaraz z powrotem spojrzeć na drzwi. Co ta kura, tam za tymi drzwiami, robiła? Czy miało to coś wspólnego z remon­tem? Wyznam, że i mnie to się wydało nieoczekiwane.

A pójdziesz! — syknęła Bożenka.

Kura posłusznie oddaliła się i, podkurczywszy jedną łapkę, stanęła pod pobliskim stolikiem. Natomiast Bożen­ka znowu zaczęła postukiwać obcasikami, obracając tam

i nazad podeszwą, jak przy twiście, chociaż melodia obec­

nie była powolna, do której to nerwowe jazzowe frote­rowanie podłogi nie pasowało. W pewnej chwili zmarsz­czyła się i po opalonej twarzyczce przeszedł parokrotny tik. Nie, nie była w doskonałym nastroju — była wyraź­nie zatrwożona. Ale wtem coś widocznie bardzo dobrego przyszło jej do głowy, bo na wymalowanych bladolilio- wych wargach mignął uśmiech ulgi. Wstrząsnęła włosa­mi i przeszła obok. Tym razem mnie zauważyła.

Nie ucieszyła się jednak. Prawdopodobnie się gdzieś śpieszyła. Niecierpliwie podsunęła mi rękę do pocałunku. To tylko wzmogło we mnie opiekuńcze uczucia, jakie do niej żywiłem. Poza tym, mimo że się starzeję, nie za­przestałem być w stosunku do pań tym samym, jakim byłem, gdy nosiłem mundur. Poprawiłem wąsika, co by­najmniej nie uważam za gest banalny i co śmieszyć może tylko głupków, szargających dawniejsze obyczaje. Zresztą nie boję się tego. Mam w całej swej postawie coś, co znie­chęca otoczenie do niestosownych uwag. Wnikliwie spoj­rzałem w oczy Bożence i zapytałem, czy nie ma mi nic do powiedzenia.

Ja? — spytała, i wydała mi się nad wyraz roztar­gniona. — Właśnie wracam do domu.

Ja też wychodzę.

Znowu leciutki uśmiech ulgi zajaśniał na jej wargach.

Świetnie — powiedziała. — To chodźmy.

Wtem coś się stało, bo zrobiwszy dwa kroki ku drzwiom, nagle usiadła na krzesełku przy innym stoliku.

Przepraszam? — powiedziałem. (Mam takie przy­zwyczajenie, że ilekroć jestem zdziwiony, zawsze prze­praszam).

Może lepiej posiedzimy — odrzekła.

Że jak?

Wolę tu — odpowiedziała.

Coś w tym wszystkim wydawało mi się niejasne.

Że jak? Przepraszam? Woli pani siedzieć przy tym stoliku niż przy tamtym?

Siedzieliśmy tuż przy rozwartych drzwiach, bardzo nie­

wygodnie, na krzesełkach odsuniętych od stolika, tyłem do wejścia i widoku na morze.

A dlaczego by nie? — odparła siląc się na natural­ność. — Stąd ładniej widać.

Przed nami w głębi widniała bufetowa lada z butelka­mi krajowego wina. Co było ładniej widać? To jej sa­mej wydało się niezrozumiałe. Dolna warga jej opadła, jak wtedy gdy patrzyła na kurę.

Aha! — połapała się. — Co ja mówię!

Odwróciła się bokiem, szukając oczami morza, które

wszak wciąż znajdowało się za naszymi plecami. Wresz­cie w tym się zorientowała i wskazała kciukiem za siebie.

Chcę powiedzieć, że już mi obrzydły te morskie wi­doki! — i spojrzała na mnie złym wzrokiem.

Doprawdy? — spytałem, czując, jak mi się brwi uniosły do góry. — A dlaczego?

Znowu tik poruszył jej policzkiem, ale zaraz znikł, i Bo­żenka roześmiała się nieco sztucznie. Oparłszy się łok­ciem o stolik, przybrała pozę światowej damy, podejmu­jącej kogoś towarzyską rozmową.

: Ach — odpowiedziała zdawkowo. — Woda i •woda. Wciąż tylko woda. Co to jest woda?

Co to jest woda? — powtórzyłem zgubiony. Bądź co bądź nigdy jeszcze z takim pytaniem się nie spotka­łem.

Spod jej rzęs strzeliła we mnie iskierka nienawiści. Czy wiedziała, co mówi? Zdawało się, że zabrnęła w tę wo­dę i nie umie z niej wybrnąć.

Ach tak! — dorzuciła nonszalancko. — Woda. Szara. Albo błękitna. I wciąż te fale. Wciąż.

Miało to już więcej sensu, ale mimo wszystko ta awer­sja do wody wydała mi się niepokojąca. I dlaczego narze­ka na fale? Co jej woda zrobiła? Potem dowiedziałem się z podziwem, że miało to w jej podświadomości swe zdu­miewające wytłumaczenie.

Przestała się pani kąpać? — spytałem. — Za zimno?

Czy za zimno? — powtórzyła. — Albo ja wiem? — , Twarz jej wciąż wyrażała chęć konwersacji. Pamiętała,

jak należy się zachować w towarzystwie. — Co jest w ogóle zimno? — spytała z rozczarowaniem w głosie. •— No niech pan powie?

Chrząknąłem, bo nie wiedziałem dokładnie, z jakiego punktu widzenia do zimna podchodzi. Czy to nie było dziwne?

Ma pan rację! — otrząsnęła się. — Jest tu nieprzy- tulnie. Chodźmy stąd! — powiedziała wstając.

Przepraszam? — powiedziałem. — Przecież dopiero co usiedliśmy? — Ale z brwiami wzniesionymi wysoko po­szedłem za nią.

Wyszliśmy na ulicę i skręciliśmy na prawo w kierun­ku jej domu, odległego co najmniej o kilometr.

Uff — odetchnęła. — Jak tu jednak przyjemnie nad morzem!... ,

Szła coraz szybciej. I wtem przystanęła tak raptownie, jak by natknęła się na ścianę.

To nie ma sensu — szepnęła.

Znowu przeprosiłem. Przerwała mi bowiem w samym środku, kiedy streszczałem jej list mojej żony, w któ­rym opisywała letnie pustki w Warszawie: wszystko można było kupić w sklepach bez kolejki.

Przepraszam? — powtórzyłem. — Dlaczego pani mó­wi, że to nie ma sensu? A czy kolejki mają sens? Jaki?

Bo ja tam nie pójdę! — szepnęła ze złością.

Do domu?

Poruszyła ręką, jak gdyby chcąc się od czegoś opędzić. A może od kogoś. Może ode mnie.

Staliśmy na chodniku, ramię w ramię, niemal że z go­towymi do następnego kroku nogami, przypominając tym film, którego taśma się urwała. Robiło to szczególnie dziwne wrażenie, bo tło, na którym zastygliśmy, nie prze­stawało się poruszać. Na plaży chudy goły jegomość o wy­stającym brzuchu bawił się w piłkę z półnagą kobietą, którą objąć zdołałoby tylko dwóch mężczyzn naraz. Mętna lodowata fala raz po raz dobiegała ich nóg, po­wodując wizgi. Niebo też było w ciągłym ruchu. Górna warstwa czarnych chmur poruszała się z prawej na le-

wo, podczas gdy pod nią, dolna — składająca się z prze­zroczystych burych mgieł — szybko sunęła z lewej na prawo. W ten sposób bez sensu się mijały. Na żerdzi ło­potała żółta flaga, dowodząc dobrej pogody i kłamiąc nam w oczy. Wiatr świstał. Kolorowa sukienka, z namalowa­nymi na niej filiżankami i czajnikami, przylepiła się do ud i piersi Bożenki, wydymając się z tyłu. Po drugiej stronie chodnika widniały wśród żywopłotów mury dom- ków, w których nie mieszkał nikt z jej znajomych. Nikt z bliskich. Dowiedziałem się później, że z rozpaczą to sobie wówczas uświadomiła. Ja dla niej nie wchodziłem w rachubę. Nienawidziła mnie. Być może nienawidziła wszystkich mężczyzn.

To, co powiedziała przy tym, nie trzymało się kupy.

Po tych piachach? — wyrzekała, patrząc w dal, gdzie urywał się chodnik i zaczynała się piaszczysta ścież­ka. — Lepiej do „Pomorzanki!” Do „Pomorzanki!”...

Tak nazywała się inna kawiarnia, znajdująca się w przeciwnym kierunku, czyli akurat za nami.

Przecież pani szła do domu? — zawołałem.

I— Do domu, nie!

Zawróciła na pięcie i poszła i powrotem. Oburącz trzy­mała torebkę, coś na kształt koszyczka z pokrywką, któ­rą wciąż odmykała i przymykała. W tej chwili gwizdnęła lokomotywa — pośpieszny z Warszawy — który proszę was zazwyczaj przychodził o dziewiątej, a dziś się spóźnił

o przeszło godzinę. Wiatr podarł ten gwizd w strzępy. Teraz sukienka przylgnęła do Bożenki z tyłu i powiewała przed jej nogami.

Czy nic pani przede mną nie ukrywa? — spyta­łem. — Nie chce pani do domu, jak gdyby czekało tam na panią coś przykrego?

Wydało mi się, że się ucieszyła.

Ach tak — wyrzekła. — Właśnie!

To było jakieś niekonsekwentne.

Przepraszam? Czy pani się z tego cieszy? Właści­wie, jak to?

Wsunęła mi dłoń pod pachę.

Chodźmy prędzej! — zawołała.

Nie lubię szybko chodzić, w stosunku do chodzenia ma opór starego kawalerzysty. Przeszkadza mi uczucie, |g| mam niewidzialne siodło między nogami, zanadto szeroko je przeto rozstawiam. Ale w tej chwili przeniosłem się p0 chodniku kilka metrów do przodu tak szybko, jak gdy­bym miał pod sobą moją wysłużoną pułkową Czubatkę

I cóż się stało! Znów stanęła jak wryta. Zrobiła kilka ruchów, jakby balansując nad przepaścią.

Chodniki w Zaciszu co prawda były cokolwiek spraca wane, i tam i ówdzie płyty sterczały bokiem, więc moż­na było z nich się obsunąć. Ale tej płycie, na której ak rat się zatrzymała, niczego nie brakowało. Dlaczego wi balansowała? Proszę was, uczułem, jak brwi utknęły j na środku czoła i tam już pozostały aż do wyjaśnieni całej sprawy. Musiałem mieć bardzo zdziwioną min która rzucała się w oczy, bo kiedy szedłem do „Grz' bienia”, napotykani przechodnie oglądali się za mną. Ale

0 tym opowiem w swoim czasie.

Więc, proszę was, znowu udawaliśmy fotograficzne zdj.

cie dokonane w ruchu. Znajdowaliśmy się z powrote: koło kawiarenki, skąd wyszliśmy przed paroma minuta­mi. Przez drzwi słychać było radio, a na progu stała na sza znajoma biała kura z szarym czubkiem na głowie Ktoś w radio śpiewał „Ludzie, ludzie, jak ten czas le­ci!...”, a kura patrzyła na nas, jakby rozumiejąc te słow

1 witając nas jak starych znajomych. Nie wiedziałem, cz go od nas chce, ale w oczach jej był nie tylko strach, ał

i nadzieja.

Bożenka zauważyła ją pierwsza.

Po co ona mi o tym przypomina! — zakrzyknęła.

O czym? — Wydała mi się na wpół przytomna.

Jako były oficer dyplomowany jestem przyzwyczajony

do obcowania raczej z żołnierzami niż z nerwowymi nie­wiastami. Nie rozumiałem naprawdę nic. Bo, proszę so­bie wyobrazić, postać Bożenki znowu się rozluźniła, jak­by na rozkaz „spocznij!” i po twarzy jej rozlał się błogi spokój.

Chodźmy! — powiedziała, i poszliśmy dalej.

Z trudem ochłonąłem. Ale słowa jej brzmiały już dla mego ucha fałszywie. Wciąż robiła podejrzane pauzy.

Czy nagle brakło jej tchu? Czy szukała wykrętów?

Ach, pan się dziwi na pewno — mówiła idąc — ale to wszystko przez Włodka. — Pauza. — Pan wie, że on mieszka w „Grzebieniu”. Czeka na mnie teraz i to jest takie przykre. — Przerwa i westchnienie. — Nie mogę panu wszystkiego opowiedzieć, ale nie chcę go w domu zobaczyć! — Zaczerpnęła oddechu. — Wolę spotkać w „Pomorzance”. Dlatego jestem trochę poddenerwowa- na. — Znów urwała. — Pan wie, jacy są teraz młodzi lu­dzie. Chuligani!

Wydało mi się to krzywdzące, bo Włodek, o którym mówiła, nic w sobie z chuligana nie miał. Był statecznym młodym ortopedą i wiedziałem, że poważnie starał się

o jej względy. Raczej bez powodzenia, chociaż nieraz wi­dywano ich razem. Skąd więc chuliganie?

Do „Pomorzanki” było znacznie bliżej, oczywiście, niż do „Grzebienia”. Była to drewniana szopka, coś w ro­dzaju kiosku z werandą i parasolami. Znajdowała się na piaszczystym wzniesieniu, skąd widać było jeszcze lepiej ołowiane morze, oddzielone od ołowianego nieba kreską horyzontu, na którym nic się nie działo. Do „Pomorzan­ki” prowadziły drewniane schodki, po których weszliśmy bez żadnych zdarzeń.

Niech pan tu poczeka, zobaczę, czy nie ma wolne­go stolika w środku — i Bożenka zniknęła w drzwiach. Przeczucie czegoś niedobrego mnie ogarnęło.

Przeżywałem podobne stany, kiedy w oflagu nie udał nam się trzeci podkop. Pamiętam, nie mogłem sobie zna­leźć miejsca. Ja osobiście, z powodu ręki, w pracach udziału nie brałem, wiedziałem jednak, że podkop po­sunął się już daleko za mury fortecy. Wszyscy się cie­szyli, a ja czułem się tak, jak gdyby w klatce piersio­wej ktoś odkurzał mi serce elektroluksem. Z naszego ok­na widać było łąkę i kępę krzaków na dole, do których podkop prowadził. Po łące szła krowa. Szła, i mnie ssa-

jo w sercu. Myślałem, dlaczego? Może tęsknota za wsią rodzinną? Ale byłoby to raczej niepodobne do mnie, bo nie pochodzę z byłych ziemian i całe życie spędziłem w miejskich garnizonach. Może chciałem krowiego mle­ka? Kto wie? — pomyślałem zdziwiony, bo nigdy przed­tem mleka mi się nie chciało i byłem nieobyty z podob­nym uczuciem. Próbowałem przypomnieć sobie wszystko, co mi o nim było wiadomo. Niestety, byłem na mylnej drodze. Mleko stanowiło tylko odnogę moich, poza tym słusznych przeczuć. Krowa doszła do krzaków i raptem zapadła się przednimi nogami w ziemię po brzuch. Za­częła ryczeć, donosząc szkopom o naszej próbie ucieczki

i o miejscu, gdzie podkop się znajdował.

Więc Bożenka zniknęła w kiosku, a mnie w podobny sposób ssało w sercu. „O nie! — pomyślałem. — Nie opuszczę cię w takiej chwili!” — i wszedłem za nią. Ża­den Włodek nie mógł mnie uspokoić.

Postępowanie Bożenki pozostawało zagadką. Po wejściu do kiosku nie zainteresowała się stolikami, lecz wbiła wzrok w ścianę naprzeciwko.

Co to ma znaczyć? — wyszeptała.

Co?

’— Wydało mi się, że tam były drzwi.

Jakie drzwi?

W kiosku nie było żadnych, z wyjątkiem wejścia. Na całą szerokość ściany biegły półki, zastawione chłodzą­cymi napojami, a w kącie, koło schylonej kobiety w czar­nym kitlu, stała bania ze śmietankowymi lodami.

Nic... — odrzekła Bożenka głucho. — Myślałam, że Włodek wejdzie przez inne drzwi.

A czy jest gdzieś w pobliżu? Przścież czeka na pa­nią w domu!

Ach, czy ja wiem! Zaraz sprawdzę, czy go tu nie było!

Podeszła do kobiety w czarnym kitlu, i pomyślałem sobie przy tej okazji, że nasze kelnerki wyglądają, jak gdyby nosiły po kimś żałobę. Zapytała ją o coś cicho.

Żałobnie wyglądająca kobieta — nie miała nawet białego fartuszka — pokręciła głową i rozłożyła ręce.

Bożenka wróciła do mnie z twarzą zupełnie zbulwer­sowaną.

Jeszcze go nie było...

To może poczekam tu z panią, aż przyjdzie — powie­działem, podsuwając jej krzesełko.

Podobnie jak w poruczniku Hopsyńskim (mówię o tym bez drwiny), umocniło się we mnie wrażenie, że rozma­wiam z kimś niespełna rozumu. Ale niestety, miałem większe niż porucznik podstawy do obaw. Pamiętałem dobrze, że w rodzinie Szwarcewiczów był wypadek pa­ranoi.

Takiego błędnego spojrzenia, jakie Bożenka miała w tej chwili, nie widziałem w życiu, chociaż raz kiedyś sie­działem w poczekalni zakładu dla obłąkanych, w związ­ku właśnie z jej chorym na paranoję stryjem. Nie wiem, czy mam to opowiedzieć teraz, czy jeszcze poczekać. Mo­że lepiej jednak nie przerywać opowiadania. Patrząc w próżnię szeroko rozwartymi, nie mrugającymi oczami, usiadła na wskazanym krzesełku, ale kiedy zaproponowa­łem „czegoś się napić” — podskoczyła.

Tylko nie to! Żadnej oranżady!

Jeżeli nie lubi pani likierów, to może napije się pa­ni piwa? Szklaneczkę? — rzekłem, wciąż życząc jej jak najlepiej (czego nie doceniała).— Tu mają pilznera.* Mnie by się też przydał — dodałem szczerze. — Pani naprawdę jest zbyt skryta, panno Bożenko. Ale proszę być spokoj­ną, nie obrażę się. Zanadto panią lubię i szanuję, tak jak

i całą pani rodzinę. Tylko to niedobrze czegoś niedopo- wiadać. A jak się pani czuje? Czy nic się pani nie wy­daje?

Piwo? Pan chce, żebym znowu piła?

Ach tak? Czy to znaczy, że pani piła już dziś z ra­na? — Przechyliłem się ku niej i, jak porucznik Hopsyń- ski, poruszyłem nozdrzami.

Piłam! Całą noc!

Była pani na dansingu?

W domu!

A może to się pani tylko wydaje — powiedziałem ostrożnie. — Może nie o piwo idzie? '

Co prędzej odsunąłem się wraz z krzesełkiem i obej­rzałem się, czy nas nikt nie widzi. Żachnęła się bowiem w moją stronę i z boku mogło się wydać, że chce mnie ugryźć.

Że co pani powiedziała?

Podkręciłem wąsika. Brwi moje były wciąż wzniesione do góry.

-1|§ Taksówka!... — wyrzekła.

Nie przypuszczałem, iż takie trywialne słowo może za­brzmieć tak obelżywie. Zastanawiałem się, czy odnosiło się do mnie? Nic z taksówkami nie miałem wspólnego. Nie mogła wołać taksówki, bo takowych w mieście nie było. Ze stacji, znajdującej się za lasem, dojeżdżano do Zacisza na furkach i bryczkami. Nie wątpiłem już te­raz, że to była choroba.

A więc z początku piwo, a teraz taksówka? Niech się pani rozejrzy, tu nie ma żadnej. Ani na grosz. Proszę się nic nie bać. W towarzystwie moim nic złego pani nie spotka, żadna taksówka.

Kilometr! — odpowiedziała zupełnie bez sensu. — Gdy pomyślę, że cały kilometr!...

Znowu zaczęła postukiwać obcasem i poruszać podesz­wą, chociaż w kiosku radia nie było. Gdy popatrzyłem ] na jej podrygujące kolana, zrobiło mi się zimno.

Bo przypomniałem sobie, że gdy siedziałem w pocze- . kalni wspomnianego zakładu dla obłąkanych, w sprawie jej biednego stryja Arnolda, obok mnie siedział pacjent, któremu podrygiwały kolana w podobny sposób. Był cho­ry psychicznie, a nogi mu się same poruszały, jak gdyby szło o coś fizycznego. Czy nie ciekawe? Gdybym nie zo­baczył tego na własne oczy, nie uwierzyłbym za nic, że choroba umysłowa może — wyrażać się w nogach. Chce się zaprotestować, nieprawdaż? A jednak. Pacjent bezskutecznie usiłował rękami je przytrzymać. Opuściłem poczekalnię, wstrząśnięty tym widokiem i nie wychodząc

z podziwu dla oczywistych związków między duchem a materią. Nigdy nie przypuszczałem, że zetkną się kie­dykolwiek jeszcze z podobnym fenomenem. I cóż? Sie­działa teraz obok mnie młoda Szwarcewiczówna z tymi samymi objawami. Kolano Bożenki podskakiwało tak, że filiżanki i czajniczki na jej sukience zlały się w plamę, a drżenie udzieliło się nawet stolikowi. Postukiwała ob­casikiem chyba w takt swym chorym skojarzeniom. Go­nitwie myśli! Zapamiętałem sobie bowiem ten fachowy wyraz, gdyż u Arnolda Szwarcewicza choroba zaczęła się właśnie od gonitwy myśli. Długo nad tym swego czasu debatowaliśmy, bo nikt z nas nie umiał sobie wyobrazić, na ezym taka gonitwa może polegać. Pożałowałem, że nic, się nie znam na medycynie, a nawet często odzywa­łem się o niej pogardliwie. My z moją Zosią nie choro­waliśmy na nic, oprócz grypy...

Brakuje mi narratorskich zdolności, mam nawet ocho­tę wyłączyć magnetofon, proszę was... kchm... kchm... Przepraszam za to kaszlnięcie. Idzie o to, że wypadki,

o których opowiadam, urwały się w tej chwili jakby z uwięzi i pobiegły z taką szybkością, że do tej pory na wspomnienie o nich zapiera mi dech.

Bożenka nagle zdecydowała się wstać. Co prędzej za­proponowałem jej swoje ramię. Nawet go nie dostrzegła.

Wyszliśmy na schody.

Oj! — wyrzekła.

Co, co? —.¡spytałem, fil Skręciłam sobie nogę.

t*—■ Którą? :; , > •

Z początku pokazała prawą, a potem lewą.

Nie wiem, na pewno która, ale nie mogę iść — rzekła. — Muszę usiąść.

Usiedliśmy na schodkach. Wiatr świstał. „Co robić? — myślałem. — Przecież bredzi!” Wtem skądś doszedł nas krzyk: Bożenko! Bożenko!

Odwróciłem głowę. Steranym chodnikiem wzdłuż ży­wopłotów, krzycząc i wymachując błękitnym ręcznikiem, który w roztargnieniu zabrał ze sobą, biegł ku nam or-

topeda Włodek. Był w białych pantoflach, ale zauważy­łem, że tylko na jednej nodze miał skarpetką. Wiatr po­ruszał jego włosami. Wydało mi się że od młodego me­dyka w istocie wiało czymś chuligańskim. Przynajmniej z oddali. Gdy się zbliżył, zrozumiałem, że był po prostu przejęty jakąś ważną nowiną.

Do ciebie gość przyjechał, Bożenko!

Patrzyła na niego, nie tak jak się normalnie patrzy na zwykłego ortopedę — wyszczerzyła zęby, raczej jak do dentysty. Kolano jej wciąż podrygiwało.

Bożenko! Czy słyszysz? Twoja ciotka, pani Grażyna Szwarcewiczowa przyjechała z Kanady! — krzyczał.

Podniosłem się szybko. Żona! Żona mego starego przy­jaciela Arnolda była tutaj? Nic nie słyszałem o tym, że wybiera się odwiedzić kraj. Potem dowiedziałem się, że depesza, którą wysłała do bratanicy, trafiła nie do tego Zacisza Morskiego, ale do Zacisza w Tatrach. Bo powiedz­my, że i takie istniało. Kiedyż przyjechała? Właśnie tym pociągiem, którego gwizd słyszeliśmy przed paroma kwa­dransami. Jakiś usłużny, prawdopodobnie kulturalny wczasowicz zawiózł ją swoim autem do „Grzebienia”. Włodek nie zdążył się nawet umyć i po ludzku ubrać.

Pośpiesz się, bo czeka! Chodź!

Wziąłem go za guzik koszuli i odszedłem z nim na bok.

Z Bożenką dzieje się coś niedobrego — szepnąłem! do jego ucha.

A co takiego?

To chyba dziedziczne.

Chryste!...

Niech pan popatrzy na jej kolano.

Popatrzył i rzeczywiście od razu odpowiedział:

To nie moja specjalność.

Wydało mi się, że to nieładnie tak od razu spychać

z siebie wszelką odpowiedzialność.

Pan przecież leczy nogi?

To system wegetatywny.

Mogę ręczyć, że tak właśnie się wyraził, chociaż potem

się tego wypierał. W każdym razie widać było, że stra­cił głowę jeszcze w większym stopniu niż ja.

Obawiam się, że to coś jeszcze gorszego. Jej stryj... — narysowałem palcem kółko na czole.

-V Co to znaczy ten trójkąt?

Jaki trójkąt?

Narysował pan trójkąt u siebie nad brwiami.

Zdenerwowałem się.

To mi pozostało po wojnie. Byłem kontuzjowany w rękę. Kiedy się denerwuję, odmawia mi posłuszeństwa.

Chce pan powiedzieć, że Bożenka jest... kukunamu- niu?

To pan przecież jest lekarzem, a nie ja.

Przybladł.

A co w takich wypadkach się robi? — spytał.

A czy ona z panem coś piła?

ij^Jak to piła? Zaraz, zaraz. Słyszałem, jak w nocy wciąż wstawała i chodziła po wodę do łazienki. Wyjrza­łem na korytarz i widzę, że wraca z pełną karafką. To bywa przy cukrzycy.

Ona wciąż narzekała na wodę — przypomniałem sobie. Odniosłem wrażenie, że ma do niej wstręt.

Siedź! — odpowiedział naglę.

Widziałem po jego twarzy, że doszedł do jakiegoś me­dycznego wniosku.

' Co pan przez to rozumie?

Wystarczy tylko trochę pomyśleć — odrzekł. — Trze­ba myśleć, kiedy chodzi o symptomy. Tak zawsze radził nasz profesor. Na kolację był wczoraj śledź z kartoflami w kożuszkach.

~ Ona wydaje mi się na wpół przytomna, a pan mówi śledź! — rzekłem surowym tonem. — Nie spodziewałem się tego po panu! Jestem laikiem, mimo to wiem, że śledź niczego nie tłumaczy. Ona już nie wie, co gada. Nazwała mnie taksówką. Niech pan spojrzy, niech pan tylko spoj­rzy na to kolano! Mówi o kilometrze, widzi wszędzie drzwi, których nie ma!

Uległ memu tonowi i z pokorą, jak przed profesorem,

pochylił przede mną głowę. Opuścił ręce wzdłuż tułowia... To nie było w porządku z jego strony! Czułem, do czego drań zmierza: chciał umyć od tego ręce.

Co pan radzi? — spytał.

A więc miałem rację! Przypomniałem sobie, że obecnie młode pokolenie zawsze we wszystkim wini starszych, ale jak dojdzie co do czego, nie może się bez nich obejść.

Skąd ja mogę wiedzieć, co się robi w wypadkach gonitwy myśli!

Popatrzył na mnie niedowierzająco.

A pan przypuszcza, że ona ma gonitwę myśli?

To się przecie widzi! — powiedziałem, być może nieco pochopnie. Ale on zmuszał mnie swoim zachowa­niem do zajęcia wyraźnego stanowiska, do aktywnego wypowiedzenia się.

Wtedy popatrzył na rozwianą fryzurę Bożenki, na jej nieprzytomną twarzyczkę i dziwnie wyszczerzone zęby,

i — musiał przyznać mi rację. Teraz wiem, że był to po prostu człowiek bez charakteru.

Tak — powiedział. — Na to wygląda... — i dodał do siebie: — O, Boże, gdyby ona miała zdeformowaną stopę!

Przynajmniej byłoby wiadomo, czego się trzymać... Uczułem niesmak. Jak mógł żartować w takiej chwili!

Ale on nie żartował. Z goryczą poskarżył się, że w obec­nej medycynie mnożą się objawy, których nie sposób spa­miętać. Chciał się przede mną w ten sposób wytłuma­czyć. Wspomniał nawet coś o tym, że musi zaraz wracać do domu. Uczucie jego do Bożenki nie było takie głębo­kie, jak przypuszczałem.

Włodku!... — jęknęła w tej chwili.

Nerwowo obejrzał się za siebie, i postąpił zamiast do przodu, raczej do tyłu. Coś go rzeczywiście ciągnęło do domu.

Ja nic... — powiedział.

Chodź tutaj! — poprosiła.

Bardzo ostrożnie, powiedziałbym — niechętnie zbliżył się do niej. Chwyciła go za rękę. Widziałem, jak drgnął.

Puść... — powiedział słabo.

Ale zawisła na jego ramieniu i mimo woli usiadł obok na schodkach. Był spocony. Lekarskie sumienie w nim milczało przez pewien czas.

Wreszcie jednak przemówiło, i zapytał niepewnym, proszącym głosem:

Jakie masz objawy?

Zamiast odpowiedzieć jakie, ni stąd ni zowąd rzuciła się na mnie.

Niech pan odejdzie! — krzyknęła. — Niech pan za­raz idzie do mej ciotki! Dlaczego pan jeszcze sterczy!

Oj źle! oj, bardzo niedobrze!” szepnąłem do siebie. Ko­lano Bożenki migotało wraz z czajnikami i filiżankami. Nie mogłem na to patrzeć! Wtem, pomyślałem sobie, że może ma rację, że najlepiej zaraz powiadomić jej ciot­kę o tym, co tutaj się dzieje.

Już idę! — powiedziałem. — Już biegnę! Niech pa­ni się nie denerwuje. A pan, panie Włodku, proszę pana ani na chwilę nie zostawiać Bożenki samej!

Zawróciłem i jak mogłem najszybciej poszedłem, z po­czątku chodnikiem, a potem piaszczystą ścieżką, prowa­dzącą do „Grzebienia”. Pszechodnie przystawali i oglą­dali się. Jeden chłopak nawet gwizdnął, pobiegł za mną

i wciąż zaglądał mi w twarz.

Wiatr też gwizdał. Jakieś ciemne mgiełki, niczym strzę­py żałobnej woalki, sunęły teraz nad dachami domków, podczas gdy we mnie roiło się od sprzecznych uczuć, wy­wołanych przyjazdem ciotki i chorobą bratanicy. Rysy twarzy mojej wyrażały odpowiednio mój stosunek do na­tłoku tych przeżyć. Miałem wrażenie, że wraz z ■ mgiełką latają nad moją głową wspomnienia kanadyjskie oraz me­dyczne terminy i symptomy. Bo nadszedł wreszcie czas, żeby opowiedzieć wszystko o Arnoldzie Szwarcewiczu, któ­rego poznałem w Kanadzie.

Zagnał mnie tam tułaczy los uchodźcy, który wybra­łem po wyjściu z oflagu. Zresztą pod wpływem opowiadań brygadiera, już na odległość nauczyłem się lubić Quebec, do którego coś mnie ciągnęło. Była jesień, kiedy wylą-

dowalem w Montrealu, z listem polecającym brygadiera w bocznej kieszeni marynarki. Bo trzeba wiedzieć, skoro jesteśmy cały czas przy chorobach, że mój kanadyjski kolega zmarł w obozie, nie doczekawszy się końca wojny, na chorobę o cechach niektórych chorób dziecięcych. Zda­niem jeńców, mających dzieci i przeto bardziej w tym przedmiocie obeznanych, miała ona objawy nie tylko dyfterytu. Sam brygadier czuł się zbyt kiepsko, żeby mieć wyrobiony o niej sąd, aczkolwiek mam wrażenie, że wiedział, czego się trzymać. Dość na tym, że obiecałem odwiedzić w Montrealu jego rodzinę i spełnić to przy­rzeczenie uważałem za swój święty obowiązek.

W porcie montrealskim spotkała mnie przedstawicielka naszego komitetu opieki nad uchodźcą. Szczupła pani, na wysokich obcasach i w srebrnych lisach, oświadczyła mi z miejsca i nie kryjąc wzruszenia, że doskonale rozumie wszystko, com przeżył i przecierpiał w latach niewoli. ,,Bo, proszę pana pułkownika — dodała — myśmy też przeszli niejedno, tu w Kanadzie, jako nowo przybyli, emigranci zwłaszcza. Firanki!”.

Co firanki? — zdziwiłem się.

Proszę sobie wyobrazić, że kiedy zaczęliśmy się urządzać, kanadyjski Czerwony Krzyż dał nam firanki, które nie pasowały do okien.

Źe co? Przepraszam?

Były za wąskie. Wiele goryczy z tego powodu, jak również i innych, przechowuję w sercu i kiedy wrócimy do Warszawy, kraj się dowie prawdy o tutejszym Czer­wonym Krzyżu. Dowie się, o dowie!

Nie bardzo zrozumiałem, o co szło, ale jako rodak obu­rzyłem się wraz z nią, a potem schyliłem się ku błyszczą­cej pierścionkami rączce, za co popatrzyła na mnie z wdzięcznością.

Proszę sobie wyobrazić, panie pułkowniku — rzekła z żalem — że tu mnie nikt nie całuje w rękę. Nie mogę się oswoić z dziwnym uczuciem pustki, wywołanym przez ten fakt. — Poruszyła bezradnie palcami w powietrzu. — Ręce mojej wciąż czegoś brakuje.

Fiu, fiu, fiu! — pomyślałem. — Widocznie z bliska Kanada wygląda zgoła inaczej, niż to sobie wyobraża­łem!” W domu dla uchodźca spędziłem tylko jedną noc, uważnie przedtem przyjrzawszy się firankom z tiulu. Nie zauważyłem, żeby czegoś im brakowało, ale prawdopodob­nie jakieś szczegóły uszły memu niewprawnemu męskie­mu oku. Gorzej było z nastrojem panującym w tym schronisku, przypominał poniekąd obozowe nieporozumie­nia, o których wolę przemilczeć, toteż z westchnieniem wyszedłem nazajutrz z rana na ulicę, włożywszy uprzed­nio czarny krawat. Pani brygadierowa Jacqueline Com­ment wraz z ośmiorgiem dzieci mieszkała we francus­kiej dzielnicy miasta, na skrzyżowaniu (jeżeli pamięć mnie nie myli) Piusa XI i któregoś Urbana. W pobliżu był skwer, w którego środku stała statua w gipsowej bieli

i sandałach. Tak się i nie dowiedziałem, kogo wyobraża­ła. Ulice były zabudowane piętrowymi domkami, bez wspólnej klatki schodowej, która zamiast wewnątrz, znaj­dowała się po prostu przed domem na chodniku. Wszę­dzie więc, jak okiem sięgnąć, widniały kręte żelazne schody, po których wszedłem, żeby delikatnie zapukać mosiężną łapką przymocowaną do drzwi.

Oh, vous êtes le brave colonel! Prechienqueau, l’ami de mon feu Jean-Jeacques! — zawołała ze łzami w oczach madame Jacqueline, wprowadzając mnie do saloniku, gdzie na ścianie wisiał piękny oleodruk wyobrażający białą zakonnicę obramowaną girlandą pąsowych róż. W pokoju było moc poduszek i pufów, o ręcznie hafto­wanych poszewkach, świadczących o dobrym smaku, nie­co co prawda krzykliwym. Potem przekonałem się, że w czasie rozmowy madame Jacqueline miała zwyczaj często i energicznie podnosić głos, nawet nie tylko wte­dy, gdy zwracała się do swoich dzieci, które już szczel­nie wypełniały pokój. Wciąż pokrzykiwała na śmiechli- wą czarniutką córeczkę, która ponoć w przyszłości wy­bierała się do klasztoru.

Comme tante Marie-Anne — oznajmiła jej matka.

Et vous jeune homme? — spytałem chłopaka z wrot­

kami na nogach. — Wybierasz się z pewnością w ślady ojca? Zostaniesz jak i on żołnierzem?

Non, monsieur, je deviendrai évêque.

W tej chwili pani Commentowa coś sobie przypomnia­ła, przeprosiła i, zarumieniwszy się, wyszła. W Kanadzie panuje nieznośna reguła, o której wtedy jeszcze nie wie­działem: nie wolno nikogo odwiedzić bez telefonicznego uprzedzenia. Miły warszawski zwyczaj wpaść do kogoś na chwilkę, ot tak po prostu wstąpić po drodze, jest przez Kanadyjczyków nie zrozumiany, powiedziałbym, niedoceniony. Bezskutecznie usiłowałem potem ich do tego przekonać.

Wychodząc, madame Jacqueline bąknęła coś z zakłopo­taniem o tym, że zastałem ją w negliżu, co też mnie za­stanowiło, bo nie dostrzegłem nieładu w jej sukience ani w całym wyglądzie.

Pardon? — spytałem.

Mimo że matka tylu dzieci, pani Commentowa posiadała jeszcze śliczną sylwetkę, aczkolwiek jeżeli idzie o biust, nie tyle dziewczęcą, co skądinąd chłopięcą. Wspominam

0 tym, by pokazać, że stosunek mój do kanadyjskiej kul­tury nie we wszystkim był krytyczny, jak to się zdarza na porządku dziennym u emigrantów. Jeżeli przodujemy pod względem towarzyskim (dajmy na to pod względem wizyt lub całowania rąk), to daleko w tyle pozostajemy pod innymi, nie mniej ważnymi względami. Mam na myśli pewną techniczną sprawność, której nam brak. Madame Jacqueline bowiem wróciła po chwili, w tej sa­mej sukience (białej, z czarnymi esami), ale z wysokim

1 nader nobliwym biustem.

Et bien, racontez-moi donc quelles etaient ses der­nières minutes! — powiedziała, siadając naprzeciwko.

Nie znam się zupełnie na medycynie. To wszystko może plotka... — zacząłem.

Racontez-moi tout. Niech pan nie opuszcza detali, to wszystko tak mnie obchodzi!

Miał wysypkę — powiedziałem z westchnieniem.

Oh, mon pauvre Jean-Jeacques! I co jeszcze?

Białe plamy w gai die.

W miarę jak wyłuszczałem symptomy, jej miła twa­rzyczka o dużych czarnych oczach poważniała, aż z pew­ną, dotkliwą można powiedzieć, nieufnością spojrzała na mnie.

C’est étrange! — powiedziała. — Przecież on był ta­kim dorosłym mężczyzną!

Voilà — odpowiedziałem i mimo woli z wyrzutem popatrzyłem na oleodruk. — Que faire! Koledzy z nasze­go obozu wystąpili z żądaniem, żeby zawezwano do nie­go pediatrę. Ale pani wie, jacy są szkopy, ces boches. Do ostatniej chwili leczył go zwykły wojskowy lekarz, podob­no nawet stary kawaler i nie mający pojęcia o dzieciach.

Mais c’est odieu! A co przypuszczali koledzy?

Czułem, że dotoczyłem się do najważniejszego,' czego

nie miałem prawa przed nią ukrywać. Dotknąłem ręką krawata. Z żołnierską otwartością, ale z szacunkiem dla pamięci kolegi, opowiedziałem jej o tym, że szyję miał spuchniętą.

Comment ça?

Narysowałem przed nią, jak umiałem najściślej, żałob­ny obraz świnki. Nie wiedziałem tylko, jak się po francusku ta choroba nazywa.

Po naszemu to się nazywa un petit cochon — doda­łem odpowiednio ściszonym tonem. — C’est douloureux a dire.

Vous dites? Un cochonnet?!

Proszę mnie źle nie zrozumieć rzekłem pośpiesz­nie. — Jeżeli się nie mylę, tylko w naszym języku istnie­je ta głupia gra słów, ce regretable jeu de mots. Niestety, nieboszczyk dowiedział się o niej od brutalniejszych kolegów, mianowicie od majora Kwasa — i to go nad­miernie zaszokowało. W tym jest trochę mojej winy, bo kiedyś w rozmowie z nim wspomniałem, że wszędzie do­strzegam nawet w przyrodzie obecność jakiejś wyższej kpiny. W każdym razie prosił mnie zakomunikować o tym pani.

Jej biust gwałtownie się poruszył.

To ich sprawka! — zawołała nagle. — Oh, vous ne les connaissez-pas!

To, to, to! — rzekłem. — Drogi brygadier wyraził opinię, że Zło ma cechy anglosaskiego humoru. Pensez-vous que c’est possible?

En tout cas c’est très probable — odparła. Mamy z nimi do czynienia na co dzień.

Nie chciało mi się w to uwierzyć i zostałem przy odręb­nym zdaniu. Przecież Anglików w kraju mamy najwyżej co palców u rąk, i w każdym razie nie było ich pod Kut- sem. Ale jestem zabobonny i potem przez cały czas po­bytu w Kanadzie raczej unikałem wszystkiego, co anglo­saskie.

Znajomość moją ze Szwarcewiczami, muszę dodać, zawdzięczam nie komitetowi opieki nad uchodźcą, lecz właśnie przemiłej wdowie po moim nieodżałowanym kanadyjskim koledze. Madame Jacqueline dowiedziawszy się o tym, że rozglądam się za posadą, przypomniała so­bie o zamożnycli sąsiadach z naprzeciwka.

Voyons — powiedziała — mais ce sont vos compa­triotes! Aussi des réfugiés de guerre. Il a un nom difficile à prononcer, quelque chose comme votre poèta Mitzque- vitch! O tej porze nie ma go w domu. Najlepiej niech pan pójdzie wprost do jego biura, i tam go ode mnie pozdrowi. To niedaleko. Ça suffit de prendre une marche.

Był to właśnie Arnold Szwarcewicz, do którego udałem się niezwłocznie. Pan Arnold urzędował przy ulicy św. Wawrzyńca, mającej wiele wspólnych rysów z dawniej­szymi naszymi Nalewkami. Coś swojskiego uderzyło mnie natychmiast: w oknach sklepików tam i ówdzie z przy­jemnością zauważyłem królewskie śledzie w śmietanie, kiszone ogórki, kaszę hreczaną — wszystko to, czego gdzie indziej w Kanadzie nie było. Biuro Szwarcewicza składa­ło się z trzech pokoi; w pierwszym stało biurko i kilka foteli, w drugim był skład bawełnianych materiałów, w trzecim mieściła się pracownia bardzo delikatnych brukselskich koronek, z których Szwarcewicz był znany w kołach klerykalnych.

Entrez! — powiedział zza szklanych drzwi niski bas

Z zakasanymi rękawami, gruby mężczyzna ■/. sumia­stym wąsem, przypominającym Sobieskiego, wstał od biurka. Nic szczególnego, żadnej gonitwy myśli w nim nie dostrzegłem. Szczerze się tylko mną ucieszył i zaczął zasypywać nazwiskami: Czy znam Goldblumów? Co się stało z Noworadomskimi? Czy nie słyszałem o jego bra­towej, Henrykowej Szwarcewiczowej, która wraz z có­reczką Bożenką ocalała i mieszka teraz na Pradze?

Ależ moja żona, Zosia, mieszka również na Pra­dze! — zawołałem. — Napiszę do niej, żeby ją odszukała. Będzie jej bardzo miło.

Bożenka! Nieprawda, że to zastanawiające imię? — spytał nagle Szwarcewicz i popatrzył na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zrozumiałem. Teraz, gdy szedłem do „Grzebienia”, wydawało mi się, że wzrok ten przypo­minał oczy jego bratanicy. Było w nim w każdym razie coś przelęknionego. — A pan? Czy pan pułkownik ma dzieci? Nie? My też. Ale my z żoną, na miejscu brater­stwa, nazwalibyśmy córeczkę raczej Joanną D’Arc. Tu w Quebecu to bardzo powszechne imię. Jeanne D’Arc Chwartzevitch, pas mal — powtórzył i zamyślił się.

Wywnioskowałem z tego, że w quebeckich politycznych rozgrywkach pan Arnold, zgodnie z naszymi tradycjami, jest po stronie słabszych. Po konspiratorsku mrugnąłem do niego okiem.

Wiele już słyszałem o ucisku i prześladowaniach — napomknąłem.

Co znaczy? — zawołał. — Czyżby i pana coś spot­kało? Co jest?

Jeszcze nic — zdziwiłem się. Niestety, nie wiedzia­łem jeszcze, o czym on mówił.

Spędziliśmy w biurze półtorej godziny na serdecznej rozmowie o tym i owym (przeważnie jednak o restaura­cjach — Szwarcewiczowie przed wojną posiadali w sto­licy kilka zakładów gastronomicznych), potem mówiliśmy

o koronkach, których jakość tu na miejscu mogłem nale­życie ocenić, i wreszcie pan Arnold zabrał mnie autem

do siebie na śniadanie. Zaparkował wóz za rogiem, a kie­dy mijaliśmy skwer, uchylił kapelusza i komuś się ukło­nił. Obejrzałem się ze zdziwieniem bo nie zauważyłem nikogo z przechodniów komu mógłby się kłaniać. Tylko trochę opodal stała pod koroną klonu czyjaś statua.

Uprzedzona przez męża telefonicznie, pani Grażyna Szwarcewiczowa (właśnie ta sama pani, do której teraz śpieszyłem), czekała nas na progu ich domku. Naprze­ciwko, jak powiedziałem, mieszkała wdowa po brygadie­rze. Przypadkiem stała również w oknie i uśmiechnęła się do mnie smętnym wdowim uśmiechem. Za jej pleca­mi wisiał na ścianie ten sam oleodruk. Pani Grażyna by­ła już wtedy nieco tęga i cierpiała na zadyszltę. Podejmu­jąc mnie doskonałym faszerowanym szczupakiem (u nich też skosztowałem po raz pierwszy słonawej macy amery­kańskiej, usianej kropeczkami maku, którą każdemu mo­gę polecić), cały czas ukradkiem i dysząc spoglądała na męża. Kiedy mąż na chwilę wyszedł, spytała mnie cicho:

Czy nie zauważył pan, żeby mego Arnolda coś go­niło?

Wysoko uniosłem brwi.

Przepraszam? W jakim sensie szanowna pani to mówi?

Potem wydało mi się, że zrozumiałem w jakim. Mój stary przyjaciel brygadier widocznie miał rację. Synowie Albionu docierali wszędzie, nawet pod dach tego gościn­nego, warszawskiego domu. Znowu leciutko, i z szacun­kiem (bo do kobiety) mrugnąłem.'Ale i tym razem nie

o to szło.

Arnold był u lekarza — szepnęła. — Nie wiem sa­ma, co mu jest, bo nagle do niego poszedł. Wiem tylko, że się skarżył, że coś go goni. A lekarz powiedział, że to gonitwa myśli. Co by to mogło być, jak pan sądzi?

Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym — odpo­wiedziałem nad wyraz zaskoczony. — Gonitwa czego?

Myśli.

Dziwne. A może pan Arnold jest amatorem wyści­gów konnych? — przyszło mi do głowy.

Co znaczy wyścigi konne? — odparła z pewnym wyrzutem. — Dlaczego pan pułkownik myśli, że on jest sportowcem? On raczej się boi koni.

Nie wiem, czemu tak pomyślałem, proszą pani. Przepraszam bardzo. Ale kiedy przymknąłem oczy, żeby wyobrazić sobie, co to znaczy gonitwa myśli, to zobaczy­łem jeźdźców pędzących jeden za drugim.

Przymknęła oczy.

Nie widzę żadnych jockeyów — pokręciła głową. — Może to dlatego, że pan był kawalerzystą.

Głowiliśmy się w ten sposób bezskutecznie, gdy wtem wrócił pan Arnold.

Słyszałem, że mówiliście o koniach — powiedział. — Mam dla pana posadę! Oczywiście, jeżeli jest pan demo­kratycznym człowiekiem. Ale dlaczego by pan nie był demokratyczny, ja się pytam?

Ta rozmowa zadecydowała o mej przyszłości. Już w biu­rze Szwarcewicz pytał mnie, czy nie mam w życiu jakie­goś szczególnego powołania. Odpowiedziałem, że umiem jeździć konno. („A czy to takie bezpieczne?” — spytał). Powiedział, że praktycznie rozpatrując sprawę, nie wy­obraża sobie, żeby w Kanadzie jazda konna mogła ułat­wić znalezienie posady. Spytał, czy władam językami? Na co odpowiedziałem, że w obozie ukończyłem kursa roma- nistyki i że zawsze miałem sympatię do galijskiej kul­tury. I oto teraz nagle zmienił zdanie.

Niemiła rzecz, która frapuje każdego rodaka po przyjeż- dzie do Kanady, to brak koni. Monotonnymi szeregami suną przed nim bezduszne auta, i bezskutecznie rozglą­da się on chociażby za jedną chłopską furką. Jakżeż więc się ucieszyłem, dowiedziawszy się od Szwarcewicza, że konie jednak w Montrealu istniały. Skoro świt, truchci­kiem rozwoziły mleko, żeby usunąć się w cień jeszcze przed rozpoczęciem roboczego dnia i godzin urzędowania. Dzięki uprzejmej protekcji pana Arnolda przez rok trud­niłem się rozwożeniem mleka po domach, żwawo szyku­jących się do pracy Francuzów.

Wspominam z rozczuleniem o tej mej aktywności. Jak­

żeż dobrze się czułem, idąc świeżego poranka obok swej inteligentnej klaczy, którą też przezywałem Czubatką. O, gdyby nie ta nostalgia! Postukując butelkami wbiega­łem po kuchennych schodkach, wołając do zaspanych go­spodyń: „Ça va, madame?” — na co słyszałem niezmien­nie: „Woij, monsieur, et vous-même?” Bo trzeba pamię­tać, że quebec’czanie zachowali najczystszą francuską wy­mowę, panującą jeszcze na dworze Burbonów i wymawia­ją: woij! zamiast pospolitego: oui. Po odwiezieniu pustych butelek do rozlewni, miałem właściwie sporo czasu dla siebie, który wypełniałem rozmyślaniem nad kolejami swego losu i planami na przyszłość. Z początku bowiem zamierzałem sprowadzić moją Zosię do Kanady. Ze Szwar- cewiczami łączyła już mnie serdeczna zażyłość.

I oto pewnego późnego wieczoru w pokoiku moim za­dzwonił telefon. Zdyszany głos pani Grażyny, nie wnika­jąc w zbędne szczegóły, prosił, bym zaraz do nich przy­jechał. Była jesień, wieczory były ciemne. Na skwerze ko­ło ich domu panował mrok, widniały tylko czarne zary­sy klonów, kiedy wysiadłem z autobusu.

r¥- Co się stało? — spytałem zaniepokojony, wchodząc do ich mieszkania.

Pani Szwarcewiczowa, z dramatycznym wyrazem twa­rzy i wciąż dysząc, wskazała na fotel.

Arnolda prześladuje Joanna D’Arc — powiedziała.

Byłem tak do tego nie przygotowany, że o mało nie

usiadłem obok fotela. Przeprosiłem. Przeprosiłem jak zawsze.

Przepraszam? — rzekłem.

Czy pan myśli, że ja żartuję? — spytała. — Po co bym miała żartować?

Broń Boże, oczywiście, że nie! — zawołałem. — Nie rozumiem tylko, jak ona to robi?

Nie wiem — odpowiedziała. — Nie wiem. Ale boję się tego. Wolałabym, żeby to była w dalszym ciągu świę­ta Teresa.

Popatrzyłem przez okno. Naprzeciwko paliło się świa­

tło w mieszkaniu pani Comment, gdzie na ścianie wciąż wisiał oleodruk.

Przepraszam? — spytałem. — A co święta Teresa ma do tego?

Żebym ja to wiedziała. On zawsze patrzył na nią przez to okno, a niekiedy kłaniał się na ulicy.

Milczałem przez chwilę, starając się opanować. Potem nieco niedowierzającym głosem spytałem:

Czy pani się nie myli?

Nie opowiadałam panu tego wcześniej, bo my z mę­żem nie jesteśmy katolikami i mnie to samej wydawało się niejasne ~ westchnęła sapiąc. — Nie wiem, jak to jest? Czy przypuszcza pan, że święci katoliccy mogli po­mylić adres i objawiać się mężczyznom innych wyznań? — Podniosła obie dłonie i przed twarzą nimi potrząsnęła. — Poza tym dlaczego akurat Arnoldowi?

Nie słyszałem o takim wypadku — odpowiedziałem pomyślawszy. —; U nas w wojsku czegoś podobnego nie było.

: Właśnie wojsko! — wzdrygnęła się. — To przecież uzbrojona kobieta!

B Kt°?

On miał całe życie kategorię E i był zupełnie nie­zdolny do służby wojskowej! Do czego ona go namawia? Jeżeli idzie o świętą Teresę, to ja jeszcze nie przypusz­czałam niczego złego. Ale on dziś przyszedł i powiedział, że się pomylił, że to nie była święta Teresa, a Joanna D’Arc, bo ma miecz w rękach.

Pochyliła się ku mnie.

Czy pan wie? szepnęła.

Co?

Że on już słyszy głosy?

Jakie?

Obejrzała się za siebie.

Słyszy, jak kobiecy głos mówi do niego: Aux armes!

Do broni? — powtórzyłem. — Przeciwko komu?

Boję się nawet głośno mówić. Mam wrażenie, że królewska konna policja już krąży pod naszymi oknami.

Namyśliłem się, usiłując jak najlepiej rozejrzeć się w sytuacji.

W każdym razie — powiedziałem półgłosem — nie powinien niczego robić na własną rękę. Nie porozumiaw­szy się z resztą ludności Quebecu. A gdzież on teraz?

W basemencie.

Basement po naszemu oznacza tyle, co wysoka suterena. '

A co on tam robi?

Co znaczy co? Ja też nie wiem, co? _Ałe przypusz­czam, że w nim mówi zdrowy rozsądek. Pan jako wojsko­wy powinien się na tym znać. Wciąż mówi, że zdaniem jego nie należy opuszczać podziemia. I z nią się sprzecza, bo go stamtąd wygania.

Z perspektywy lat zachowanie się pana Arnolda może wywołać różne komentarze, a rodakom ;—rzadko w swych podróżach docierającym do Kanady — może się wydać nie­prawdopodobnym. Ale tam na miejscu wyglądało to cał­kiem inaczej. Po rocznym pobycie w Montrealu byłem kompletnie pod wpływem dwujęzycznego, wręcz dwu­znacznego klimatu politycznego.

Czy można go tam odwiedzić? — spytałem.

Ależ proszę bardzo! Z pewnością się ucieszy. On te- ma rosnącą słabość do wojskowych. Wciąż powtarza:

o, gdybym miał szabelkę! Myśli pan, że to mnie uspokaja?

Zeszliśmy do sutereny, w której zarazem mieścił się podręczny składzik bławatnych towarów. Boczne rozwar­te okno wychodziło na skwer. Pana Szwarcewicza nie by­ło. Domyśliliśmy się, że wylazł przez okno. Co prędzej wybiegłem na ulicę i zacząłem się rozglądać. Miasto tę­tniło życiem, w oddali błyszczały neony, szeleściły opo­ny aut. Tylko skwer naprzeciwko tonął w mroku. Wy­dało mi się, że stamtąd dochodzi słabe wołanie: Aux armes!

Pamiętam, że pani Comment, zauważywszy przez okno niezwykły ruch w basemencie Szwarcewiczów, też wyszła na chodnik.

Qu’est ce que se passe? — spytała. — J’ai des pres­sentiments que ce sont de nouveau eux!

W istocie, wtedy po raz pierwszy zetknąłem się bliżej z Anglosasem. Był to szczupły staruszek, bardzo odpy­chający, i wąsikiem, przypominającym szczoteczkę do zę­bów, nad wargą. Wyłonił się zza drzew skwefu, przeszedł przez ulicę i podszedł ku nam. Nie zrozumiałem oczywiś­cie ani słowa z tego, co mówił z niesympatyczną i chłod­ną pretensją w głosie. Madame Jacqueline służyła mi za tłumaczkę.

On to nazywa zakłóceniem porządku publicznego! — powiedziała, cokolwiek wrogo podnosząc głos.

Mianowicie, co? — spytałem.

Okazało się, że wspomniany Anglosas ze swoją szczo­teczką do zębów — avec sa brosse à dents — odpoczywał na ławeczce pod klonem, kiedy obok przeszedł jakiś gru­by pan z zakasanymi rękawami, z wyglądu cudzozie­miec — bo o nietutejszym wyzywającym wąsie, który bardzo Anglosasa podrażnił. Grubas zatrzymał się koło statuy i, nie zważając, że się znajduje w publicznym miejscu i że wszyscy mogą go słyszeć, powiedział do niej: „Bonsoir, mademoiselle!” Anglik nie mógł tego znieść. Wstał z ławeczki. „Pan napastuje kobiety?” — spytał. Szwarcewicz od razu cofnął się za krzak, jak gdyby nie bardzo był pewny gruntu pod nogami. Przypuszczam, że był nieco przerażony, bo bądź co bądź był to decydujący krok w jego życiu i czuł, do czego obowiązywał. Zawo­łał: Aux armes!

Po tym przedwczesnym geście politycznym — ce geste ;prématuré! — niewiele już mogliśmy pomóc. Anglik, mi­mo naszych protestów, zatelefonował z pobliskiej kawiar­ni tam, gdzie trzeba, a właściwie — gdzie nie było trze­ba, i pan Arnold tejże nocy spał już za kratami pewnego zakładu leczniczego. Na szczęście zakład znajdował się we francuskich rękach. Gdy nazajutrz zgłosiłem się tam, żeby porozmawiać z naczelnym psychiatrą, zaprowadzono mnie do poczekalni pełnej pacjentów. Obok mnie siedział młody człowiek, o którym już mówiłem ze względu na jego rzu­cające się w oczy kolano, tak Bożenkę przypominające.

Docteur De Fracas przyjął mnie z właściwą swym ro-

9 — Warianty

dakom staroświecką, dworską kurtuazją, ale też zachowu­jąc zrozumiałą ostrożność.

C’est un cas très symptomatique — powiedział do mnie i przymknął okno.

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Potem on spojrzał w bok

i ja — również. Nie znaliśmy się bowiem wcale, a spra­wa była nader delikatna.

Przypuszcza pan, że to choroba? — spytałem.

A vrai dire il a des jugements très sains. Prawdę powiedziawszy, ma sąd o rzeczach jak najbardziej zdro­wy. Vous comprenez?

Et alors, a więc?

Pokręcił głową, jakby o czym wątpiąc i bolejąc.

Ale to wyłożenie kart na stół! — powiedział.

W jakim sensie? — spytałem.

Czy kto kiedy pytał Joannę D’Arc, w jakim sensie działała? — odpowiedział wymijająco. — Działała zawsze w jednym kierunku.

Jako były wojskowy doskonale rozumiem odważne­go człowieka, którego poniósł temperament.

C’est ca. Ale, jeżeli ja go wypuszczę, to może się dostać do innego szpitala. Do niewłaściwych rąk. Vous comprenez? Lepiej sobie nie wyobrażać, co wtedy może go spotkać.

Wzdrygnęliśmy się.

Co pan zamierza robić?

Jestem właśnie w rozterce — westchnął. — Jako le­karz wiem, że niektóre symptomy świadczą o paranoi, ale jako obywatel nie mogę nazywać człowieka, słyszącego głosy tego rodzaju, ces nobles voix, chorym umysłowo. To by mi nie przeszło przez gardło.

Czy to uleczalne?

N’pas — wyrzekł gorzko. — Pas dans notre pays.

A jak on spał? Żona się bardzo niepokoi.

Może ją pan uspokoić. Tu są kraty. Ils ne peuvent pas pénétrer par ici. Bardzo smutny wypadek, bardzo! Nie powinien był się ujawniać.

Kiedyż on nie chciał wychodzić z basementu!

Bardzo rozsądne. Wiem o tym. Gdyby nie wyszedł, byłby zupełnie zdrowym człowiekiem. Ale jednak coś go poniosło.

Wydało mi się to niesprawiedliwe.

—■ To raczej nie była jego wina, o ile wiem?

Oui, peut-être. Elle étais trop impatiente. Cóż, kie­dy ona z przyrodzenia była taka. Kąpana w gorącej wo­dzie.

Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań o Dziewicy Orleań­skiej — proszę mi wierzyć, wśród posągów, krzyży

i dzwonnic, brzmiało to zupełnie jak normalna rozmowa. Na zakończenie docteur De Fracas spojrzał mi w oczy.

On verra ce qu’on peut faire! — rzekł znacząco.

Mogłem jako tako uspokoić biedną panią Grażynę.

Zresztą spadło na nią tyle handlowych spraw, że na szczęście nie miała kiedy zastanawiać się nad swym bó­lem. Okazała się nad wyraz praktyczną osobą. Los posa­dził ją za biurko męża, i wnet rozpoczęła urzędowanie, wykazując wielkie komercjalne uzdolnienia i podwoiw­szy dochody pana Arnolda już po kilku tygodniach.

. W tym samym czasie otrzymałem telegram od mojej Zosi, która za nic nie chciała opuszczać kraju i żądała me­go powrotu. Pożegnałem się więc ze wszystkimi, spako­wałem i z walizką w ręku wychodziłem już z pokoju, gdy zadzwonił telefon. Tym razem była to pani Commentowa.

-— Czy pan wie — powiedziała dziwnym głosem — że nasz przyjaciel, notre ami, pan wie, o kim myślę? znikł ze szpitala? Il a disparu!

Jak to? — prawie że się przeraziłem.

Nie mogę tego panu opowiedzieć przez telefon.

Zadzwoniłem od razu do pani Szwarcewieżowej, ale jej

nie zastałem w biurze. W porcie już huczała syrena Ba­torego, więc odpłynąłem, nie dowiedziawszy się, co się stało. W kraju czekał na mnie list, wysłany pocztą lotni­czą. Aczkolwiek przyzwyczajeni jesteśmy do czytania między wierszami, nie zorientowałem się, o co chodzi.

Drogi Panie Faustynie! — pisała pani Szwarcewiczo- wa. — Wawelskie arrasy są w porządku, tak się cieszę, że

są zdrowe. Szkoda tylko, że tam jest dużo komarów i bo­ję się, żeby gobelinom to nie zaszkodziło... Proszę ucało­wać ode mnie Bożenkę i żonę, której nie mamy, nieste­ty, przyjemności znać osobiście. Grażyna Szw. PS. Jaki to niezwykły Hałas!”

Dlaczego hałas przez wielkie H? Zastanowiłem się. Jak się po francusku mówi hałas? Fracas. Czyżby to znaczyło: jaki to niezwykły człowiek, ten De Fracas!?

Tak, to było dość logiczne wnioskowanie, bo sam zaw­sze z szacunkiem wspominam tego starszego uczynnego pana. Ale cóż wspólnego z wawelskimi skarbami, o któ­rych tyle wówczas trąbiono w prasie, mogła mieć zacna pani Szwarcewiczowa? Nigdy się nie zajmowała polity­ką i, jak wiadomo, nie podzielała zaangażowania się w niej męża. Trzymała się z dala nawet od komitetu opieki nad uchodźcą, który zdaniem moim odegrał swoją rolę w ta­jemniczym zniknięciu skarbów. Zaczęło się od firanek, skończyło się na arrasach! Stanowczo to do niej nie pa­sowało, nie mieszała się w takie rzeczy. Dlaczegóż teraz zabiera głos w dyskusji, czy arrasy w ukryciu niszczeją, czy nie — i skąd znowu wzięły się te komary? Przecież każda gospodyni wie, że w takich wypadkach winne by­wają raczej mole? Nie miałem klucza do tego szyfru. W następnych listach już o nich nie wspomniała. Nie wspomniała też o mężu. Nawet Bożenka nie wiedziała

o losach swego kanadyjskiego stryja. Potem pani Graży­na w ogóle przestała pisać.

Czym więc tłumaczył się ten nagły przyjazd?” — my­ślałem, podchodząc do „Grzebienia” i grzęznąc w piasku, szczególnie tego dnia wilgotnym, co czułem będąc w san­dałach.

Grzebień” był podłużną piętrową budą, pomalowaną żółtą farbą, z niemieckim dachem z czerwonych gontów. Tylko okna pokoju stołowego i bawialni wychodziły na morze, przysłonięte zresztą czubkami jarzębin, rosnących na zboczu i bardzo zawadzających, jeżeli szło o widok. Po­koje pensjonariuszy zwrócone były na podwórko, otoczo­

ne zamiast płotu, schnącymi na wietrze rybackimi sie­ciami.

Bez pukania wszedłem przez otwarte drzwi do wąskie­go mrocznego korytarzyka i zacząłem głośno chrząkać. Tam i ówdzie otworzyły się inne drzwi, ale zaraz się po­zamykały. Ktoś wyjrzał i być może się mnie przestraszył. Proszę pamiętać, że mimo kanadyjskich dygresji, myślą raz po raz powracałem do Bożenki i troska o nią musia­ła się na mnie odbić. Wreszcie w głębi ukazała się ża­łobna postać pokojówki. Była w tej samej lśniącej czerni co i kelnerka, nad którą już tego rana się zastanawiałem.

Przyjrzała mi się też z przestrachem.

O, mój Boże! — zakrzyknęła, zamiast jakiegokolwiek powitania: — O, mój Boże! Czy ja coś takiego zrobiłam?

Nie słuchając mnie, nie dając mi prawie dojść do gło­su, zaczęła się oglądać, z początku po bokach, potem spoj­rzała sobie na dekolcik i ręką sprawdziła, czy guziki u sukni ma zapięte.

Co jest, słowo daję! Czy ja, proszę pana, tak dziw­nie wyglądam, czy co? Mam takie samo uczesanie, jak wszystkie inne!... — Na głowie jej rzeczywiście wznosiła się kopicą jasnych włosów.

Proszę łaskawej pani nie robić aluzji, co do mej twarzy i pozostawić ją dla mnie samego. Nie pani są­dzić o tym, czy powinna wyrażać zdumienie! — rzek­łem. — Powtarzam, że przyszedłem do pani Szwarcewi- czowej, która dopiero co przyjechała z Kanady. Czy mo­gę się z nią zobaczyć? To bardzo pilne.

To pan już wie? — zakrzyknęła ponownie.

O czym? Że przyjechała?

Że jest chora!

Znowu? I tu też? Oparłem się o ścianę. Wyjąłem chu­steczkę, ale schowałem ją z powrotem, nie otarłszy czo­ła — mogła taki gest zrozumieć jako słabość. Poprawiłem wąsika, ale to nic nie pomogło. Dwie kobiety chore na­raz! Czy mogłem temu podołać, zważywszy sanitarne wa­runki Zacisza, w których już zaczynałem się orientować.

Mam nadzieję, że to nic groźnego? — spytałem.

Czy ja wiem?... w tej chwili się położyła.

A jakie są symptomy?

Że jak?

Każde małe dziecko wie, co to takiego sympto­my, a pani nie wie! — wybuchnąłem rozgoryczony i, przy­znaję, tonem człowieka, który przecenia samego siebie.

. — Nigdy się z nimi nie spotkałam — odpowiedziała. Uporczywie patrzyła mi gdzieś na czoło.

Ale trzeba było działać.

A na co się pani Szwarcewiczowa skarżyła?

Na jedną połowę ciała.

Niech pani mówi do rzeczy! Co jej jedna połowa cia­ła mogła zrobić? Czy to była własna połowa?

Własna, ale nie mogła nią poruszać.

I pani tak stoi przede mną, utleniona i ufryzowa­na! — wykrzyknąłem niepomny siebie. — Czy zadzwoniła pani do lekarki?

Po co? Pan wie sam, że lekarka do poradni przyjeż­dża autobusem dopiero po południu?

Otóż to! Pozostawał tylko ten wylękniony ortopeda — jedyny medyk wśród wczasowiczów. Pokojówka z pew­nością zdawała sobie z tego sprawę.

Przecież pan Włodek wybiegł stąd niedawno i na pewno zaraz wróci. Ta pani zasłabła akurat po jego wyj­ściu. Czy myśli pan, że muszę pójść po niego?

Spojrzałem nieufnie na jej sukienkę. Żałoba! Stanow­czo żałoba.

Niech pani przede wszystkim zaprowadzi mnie do pani Szwarcewiczowej!

Proszę za mną!

Poszliśmy w głąb korytarzyka i, pamiętam, fuknęła na mnie, że „przyciskam ją do ściany!” W korytarzyku było bardzo ciasno — widocznie ze wzburzenia rozstawiałem nogi szerzej niż zwykle. Organizm mój nie wytrzymywał już ustawicznych prób i powoli się poddawał. Ale tro­szczyłem się nie o siebie. Pokojówka zapukała, a potem pchnęła drzwi leciutko do środka.

Za progiem stała lotnicza walizka i szkocka torba pod­

różna. W zwykłym pokoiku, do których przyzwyczailiśmy się w Zaciszu, na drewnianym łóżku ^ożenki leżała twa­rzą do nas pani Grażyna. Poznałem ją od razu, mimo że nos jej był znacznie bardziej wydłużony niż przed laty w Kanadzie. Miała zamknięte oczy i rysy twarzy jej wy­rażały zadumane rozczarowanie, które mi się bardzo nie podobało.

Śpi! — powiedziała pokojówka.

Nigdy nie wiadomo, czy to nie symptom czegoś — odpowiedziałem szeptem, przymknąwszy drzwi. — Trze­ba pomyśleć. Nie podoba mi się ta zaduma.

Pan co do czego?

Miałem przyjaciela w obozie, to on, mimo że męż­czyzna i miał spuchniętą szyję, bardzo ją w tej chwili przypominał! Tak samo się uśmiechał, kiedy to ostatecz­nie go spotkało.

I-i! — pisnęła. — Może jednak lepiej zaraz pobie­gnę po pana Włodka?

Wiem, co to za człowiek — odpowiedziałem z gry­masem, na który zasłużył. — Będzie panią pytał, co trze­ba robić w takich wypadkach! Zresztą ma już jedną pa­cjentkę, z którą nie może sobie dać rady. Ale niech pani biegnie. Siedzi teraz na schodkach „Pomorzanki”. I niech pani za wszelką cenę przyprowadzi tu pannę Bożenkę. Ona też nie czuje się dobrze. Bardzo nawet źle!

I-i — pisnęła znowu.

Miała na nogach modne spiczaste pantofelki, na których z trudem pokusztykała ku wyjściu. Ja zaś chrząknąwszy, pozwoliłem sobie wejść do pokoju. Za oknem widać było rybackie sieci i ciemne, nieżyczliwe niebo, które zamiast nam pomóc, w tej chwili rozwarło się nagle i lunął deszcz! Był to cały potop, a ze strony przyrody jak zawsze — coś w rodzaju praktycznego żartu.

Przestąpiłem przez torbę i stanąłem w nogach łóżka, oparłszy się dłońmi o poręcz. W tej pozie czułem się bar­dziej przygotowany do niespodzianek. Ale tego, co się stało, w żadnym wypadku nie mogłem przewidzieć.

Pani Grażyno? — spytałem, dopasowując swój głos odpowiednio do całego nastroju. — Czy pani śpi?

Kura — odpowiedziała.

Niczym błyskawica, przeleciała mi przed oczami dzi­siejsza kura, z jej sznurkiem na łapce i z jej kanarko­wymi piórkami. Wspomnienie to było tak żywe, że nawet posłyszałem w uszach coś jakby kwoknięcie.

Czy pani też ją spotkała? — spytałem, raczej bar­dzo zdziwiony. — Gdzie? Przecież pani nie była jeszcze w kawiarni?

Śniła mi się w samolocie — odsapnęła, nie otwiera­jąc oczu i z wielkimi przerwami. — Nie jestem tego pew­na, ale mam wrażenie, że... że chciała mi coś zakomu­nikować.

Nie zdawałem sobie sprawy, jaką rolę kura chciała w tym wszystkim odegrać. Byłem jednak głęboko nią po­ruszony.

Testa... ment... — wyrzekła z trudem pani Szwarce- wiczowa.

Chce pani spisać testament?

Otworzyła jedno oko. Człowiek, który otwiera jedno oko, niczym się nie różni od człowieka, który przymyka drugie. Nie wiem, czy państwo to zauważyli. W obu wy­padkach wygląda to co najmniej niepoważnie, a dla oto­czenia trochę obraźliwie. Znowu młody adiutant kazał mi się kłaniać. Znowu, jakby podejrzewano mnie o coś nie­właściwego.

Dopiero po chwili zorientowałem się, że była to po pro­stu gra przyrody: panią Szwarcewiczową tknął paraliż.

Taa... aak... — odpowiedziała. — Wszystko, co mam... należy do Bożenki.

Będę o tym pamiętać — powiedziałem.

Pa... pier...

Rzuciłem się ku stolikowi i porwałem bloczek kratko­wanego papieru, niemal taki sam, jaki miałem pod Kut­nem. Potem włożyłem długopis między jej palce. Od razu wypadł i obsunął się na koc.

Nie mogę... utrzymać... — wykrztusiła. — Niech pan pomoże.

Ująłem jej bezsilną rękę i zacząłem nią kierować, ni­czym ręką dziecka uczącego się pisać. Ma się rozumieć! To co wynikło spod naszych palców na papierze rażąco przy­pominało gwiazdę! Kometę o długim ogonie!

Co to ma znaczyć? — szepnęła, jednym okiem pa­trząc na mnie. Widocznie była bardzo zrażona. — Tak się nie robi!

Zrobiło mi się wstyd, chociaż sumienie miałem zupeł­nie czyste.

Proszę się na mnie nie obrażać, proszę pani — wy- jąknąłem. — To figle moich palców.

Nie chciałem jej przestraszyć, i napomknąłem o palcach możliwie obojętnym, opanowanym tonem — chociaż w du­szy czułem, że ktoś za nimi stoi. Czy ten ktoś był An- glosasem i brygadier Comment w końcu miał rację — nie wiem. Kogoś z rodaków, powiedzmy Wiecha, w każdym razie wtedy jeszcze nie podejrzewałem.

Rozwarte oko patrzyło na mnie niedowierzająco.

Niech pan pamięta... medalion.

Co? Jaki?

. Podniosła zdrowe ramię i odpięła na karku zatrzask złotego łańcuszka. Trzymała teraz na dłoni medalion, prawdopodobnie wysadzony kamieniami, bo bardzo błysz­czący. Położyła go na nocnym stoliku.

To dla Bożenki... — wyrzekła. Czy ja mam od razu mówić, ile to kosztuje? W każdym razie starczy jej na parę lat, jeżeli go sprzeda i będzie oszczędna. Ale dla­czego do tej pory nie wraca?

Spotkała znajomego i na pewno sobie gadu gadu — odpowiedziałem.

Wtem do drzwi zapukano. Gdy uchyliłem je pośpiesznie, zobaczyłem na korytarzu tę samą pokojówkę. Wróciła z pół drogi. Była mokra do nitki. Zamiast wspaniałego balonu włosów, na głowie jej chybotało coś w rodzaju wycieraczki. Była zachlapana, bosa, a w rękach trzyma­ła swe wytworne pantofelki. Wyjrzałem za próg.

No i co?

Mam dobry wzrok, proszę pana. Dobiegłam tylko do końca ścieżki. Stamtąd widać „Pomorzankę” jak na dło­ni”. Nikt nie siedzi na schodkach.

Nawet chory na umyśle nie będzie siedział w taką pogodę na dworze — szepnąłem cierpko. — Z pewnością weszli do środka.

Obejrzałem się w stronę okna. Nie zauważyłem kie­dy — ale deszcz przestał padać.

Przecież już się przejaśniło!

Gdzież tam! Ciemno jak w grobie, ale mnie wszystko jedno — odpowiedziała. — Mogę jeszcze raz pobiec. Cho­ciaż wiem, że zaraz będzie lało znowu.

Niech się pani popyta znajomych, czy ich nie wi­dziano?

Ja nie tutejsza. Nikogo nie znam, z wyjątkiem kil­ku marynarzy. Ale niech będzie!... — Przypatrzyła się znowu mej twarzy i pokręciła głową. — Święci Pańscy, ależ pan ma brwi!

Oglądając się, szybko wybiegła na dwór. Na korytarzy­ku pod lustrem stał stolik z telefonem. Podszedłem i za­telefonowałem po karetkę do pobliskiego portowego mia­sta. Odpowiedziano mi, że przyjadą nie wcześniej niż za godzinę. Potem wróciłem do pokoju Bożenki, przymkną­łem drzwi i znowu stanąłem koło łóżka. Starałem się opa­nować. Twarz pani Szwarcewiczowej wciąż wyrażała roz­czarowaną zadumę. Miała z pewnością jakieś czarne myśli, które należało rozproszyć. Ale jak zacząć?

Cacy, cacy — powiedziałem wahającym się głosem, bo nie bardzo byłem pewny, czy jest to właściwy zwrot. — Widzę, że ktoś się czuje coraz lepiej?

Patrzyła na mnie jednym przymrużonym okiem, i to mnie nad wyraz krępowało. Przypomniałem sobie, że właściwie dotąd nie przywitaliśmy się.

Tak się cieszę, pani Grażyno, że pani przyjechała — powiedziałem. — Dzień dobry.

Dzień dobry.

Niech się pani tylko nie denerwuje.

I pan też.

Poprawiłem wąsika.

Skąd! Mam zahartowane nerwy. Pani się bardzo myli. Po prostu sprawiła nam pani miłą niespodziankę.

W dalszym ciągu nie byłem pewny, czy się poprawnie wyrażam.

A jak się miewa pan Arnold? — spytałem.

Łza ukazała się w jej oku i pociekła wzdłuż nosa.

Jestem w ciężkiej żałobie... — odsapnęła.

Jakżeż on mógł! — zawołałem przejęty. — Wszyscy, wszyscy nas opuszczają!...

Poszukałem odpowiedniego wyrazu.

A gdzież on zgasł?

On zgasł w lesie.

Mimo woli klasnąłem dłońmi.

Dlaczego akurat w lesie? Wybaczy pani, ale to bar­dzo do męża pani nie pasuje. Pani nic o tym nie pisała. Przed wyjazdem miałem tylko telefon od madame Com- ment, że on znikł ze szpitala?

Pisałam panu wyraźnie o arrasach. Czy to takie nie­jasne? Arnold znikł zupełnie tak samo jak arras. Czy myśli pan, że ja mogę coś więcej powiedzieć?

Francuzi”, domyśliłem się i dyskretnie zamilkłem.

Ale dlaczego w lesie? — powtórzyłem potem.

Co znaczy dlaczego? Czy panu się wydaje, że go mo­gli zawiesić w ąuebeckim muzeum? Podobieństwo z ar­rasami ma swoje granice.

Ma się rozumieć, że ma.

Docteur De Francas odprzedał nam swoją kurzą farmę, znajdującą się w bezpiecznym miejscu, bo w le­sie było dużo komarów. Nawet królewska konna policja nie lubiła tam zaglądać. Ale wolałam stamtąd do kraju nie pisać.

Aha! Państwo przenieśli się na farmę. A pan Ar­nold? Czy był zdrów?

Ja się pana pytam, czy paranoia jest chorobą? To taka jakaś złuda, która każdemu może się przydarzyć — odsapnęła. — Zresztą, docteur De Fracas postawił diagno-

zę, że to w ogóle nic nie było. Po prostu Arnold był tor­turowany psychicznie, wie pan przez kogo, bo pan ich poznał. Arnold przyrzekł, że jak zamieszka na odludziu, to nie będzie przyśpieszał politycznych wydarzeń. On się zupełnie wycofał z tych interesów.

Westchnąłem.

A co spowodowało jego zgaśnięcie?

Mówią, że to była wodna puchlina, ale ja wiem, że był spuchnięty od komarów! — sapnęła zgoła nieocze­kiwanie.

Przepraszam?

Podniosła zdrowe ramię, obnażone po łokieć. Na skó­rze pełno było czerwonych blizn.

Co to takiego? — spytałem.

Les maringouins! Ces sales petites mouches noi- res! — odpowiedziała z przyzwyczajenia po francusku. — Te czarne małe paskudztwa.

Przypomniałem sobie, że komary kanadyjskie właści­wie niewiele mają wspólnego z naszymi poczciwymi ko­marami, od których można się jeszcze odpędzić dymem papierosa. Są to ledwie dostrzegalne czarne kropeczki, przylepiające się do twarzy i rąk, i wywołujące natych­miast owe obfite krwawienie. Krople krwi spływają po po­liczkach Kanadyjczyków, łapiących na stawach ryby. Na wsi wszystkie okna i drzwi są zaopatrzone w siatki i każ­dy, kto niepotrzebnie wyszedłby na dwór, przypomina po chwili człowieka, zranionego w ulicznej bitce. Na porząd­ku dziennym zdarzają się wypadki, że chodzące po ja­gody dzieci nie wracają z lasu do domu, i potem kordony wojska i policji znajdują ich nieżywe ciałka, zagryzione przez te bestie. Z trudem jednak mogłem sobie wyobra­zić, że podobny los mógł spotkać dorodnego i poniekąd opasłego mężczyznę.

Na nocnym stoliku leżały dwie książki.

Zaraz przyjedzie doktor — powiedziałem. — A tym­czasem może ja pani coś poczytam? To panią rozerwie. I proszę nic już nie mówić.

Czy to bratanica? — spytała mimo to, ni stąd ni

zowąd. — Czy ja chcą mieć z taką bratanicą coś wspól­nego? — Sięgnęła po medalion i zacisnęła go w dłoni. —

A juści! Nic jej nie dam!

Trzeba było skierować jej uwagę na coś innego.

Cacy, cacy! — powtórzyłem weselszym tonem.

Usiadłem na krzesełku i wziąłem do rąk pierwszą

z dwóch książek. Nie potrzebuję dodawać, że był to Wiech. Przygody pana Wątróbki. Pytam się teraz, kto ją tam położył?

Na szczęście druga książka wydała mi się taktowniej- sza. Było w niej coś o średniowiecznej ekstazie religijnej i o dzieciach, śpieszących gromadnie do Ziemi Obiecanej. Słyszałem już wiele o tej powieści naszego zasłużonego pisarza starszego pokolenia. O humor lub żart praktycz­ny nikt by go nie posądzał. Niestety, co się okazało! Nie było w niej ani jednej kropki. Gdy zacząłem ją czytać na głos, nie przypuszczałem, że nie potrafię się od niej oder­wać, ale kropek nie było jak na zbawienie i nie mia­łem się na czym zatrzymać. Z początku łudziłem się, że oto zaraz zdanie się skończy. Lecz gdzie tam! Przeczyta­łem jedną stronę, drugą, a kropki wciąż nie było. Głos zaczął mi się załamywać. Zerknąłem na chorą i zobaczy­łem w jej otwartym oku zdumienie. Widocznie ten brak kropki podziałał i na nią.

Czy pan poważnie? — szepnęła. — Dlaczego pan nie może doczytać do końca?

Pokręciłem głową i brnąłem dalej od jednego prz^tin- ka do następnego. Dzieci wciąż szły do Ziemi Obieca­nej, szły, szły i nawet żadne z nich nie chciało na chwilę przystanąć, dla tej lub innej potrzeby.

Ci... ci... p... — posłyszałem nagle.

Znowu zerknąłem na chorą i książka wypadła mi z rąk. Pani Szwarcewiczowa miała już oboje oczu przymknięte. Nos jej się wydłużył jeszcze bardziej.

Czy pani coś potrzeba?

Poruszyła wargami. Schyliłem się.

Co? co?

Cip, cip... ci... ip!... — szepnęła.

To były jej ostatnie słowa. Leciutka fala przeszła po ciele, poruszywszy biustem, i twarz jej się rozpogodziła, aczkolwiek nadal wyrażała rozczarowanie. Przypominała twarz kobiety, która przed chwilą posłyszała coś nie- dowcipnego. „Okropna śmierć!” — pomyślałem, bo na­prawdę nie chciałbym umrzeć z takim słowem na ustach.

Wyszedłem na palcach, zamknąłem drzwi i klucz scho­wałem do kieszeni. Bałem się o ten medalion i o jej rze­czy. Na korytarzu było cicho. Deszcz przestał padać, ale na dworze nadal świstało. Zszedłem z ganku i od razu pośliznąłem się. Rozmyło do takiego stopnia, że ścieżka przypominała lep do much. Tam i ówdzie widać było na niej ludzi, bezskutecznie usiłujących wyciągnąć nogi z bło­ta. Do tej pory z trudem mogę zrozumieć wczasowiczów, którym zachciało się wyjść w taką pogodę, mimo że do­ceniam naszą potrzebę dostępu do morza. A trzeba przy­znać, że rzadko kiedy bywało takie dostępne. Gdy stra­ciwszy równowagę, obsunąłem się ze ścieżki na kraj ur­wiska, zobaczyłem tuż pod nogami pieniącą się wodę, która zalała już całą plażę. Fale na dole ryczały. Obją­łem w pół jarzębinę i tak zamarłem, czekając, aż wiatr zawieje z pomyślnej strony. W dalszym ciągu dmuchało zewsząd. Wreszcie uczułem wyraźniejsze pchnięcie z ty­łu i, oderwawszy się od pnia stąpiłem przed siebie. Wo­lę nie wspominać o stanie mych sandałów. Jakżeż bra­kowało mi przedwojennych fajnych butów z cholewami! Zb^versowany wypadkami a także przejęty tym, co się działo pod mymi nogami — brnąłem z trudem naprzód i nie pamiętam, jak udało mi się dojść do chodnika. Po­patrzyłem w dal. Na schodach „Pomorzanki” w istocie nikt nie siedział.

Wtedy na wszelki wypadek zajrzałem do kawiarni. Tam Bożenki też nie było, ale za to siedział młody ortopeda. Rzuciłem się ku niemu.

Na stoliku przed nim stały dwie butelki krajowego wi­na. Włodek miał zaczerwienione policzki, czoło i kark. Ale nie była to opalenizna. Dowodziło raczej niesmaku, który w tej chwili czuł do życia.

Gdzie Bożenka! — ryknąłem i potrząsnąłem go za ramię.

Albo ja wiem.

Pan sobie raczy żartować, młody panie! Jak pan mógł, jako medyk i starający się o jej względy, zostawić ją w takim stanie samą?!

W jakim stanie? — zmarszczył się.

Nieprzytomnym!

Et! To jej przeszło.

Nie miałem do niego ani na grosz zaufania, mimo to uczułem, że ktoś wreszcie wyłączył odkurzacz w mej klatce piersiowej.

To co to było? — spytałem.

Nalał sobie pół szklanki wina i wypił duszkiem.

Ma do mnie wstręt!

Usiadłem powoli na krzesełku naprzeciwko. Zobaczy­łem inną szklankę i raczej odruchowo nalałem sobie również. Czułem, że znowu zaczynam się gniewać.

Nie będzie mi pan mówił, że to kolano było ze wstrętu do pana! Chociaż tylko to można do pana czuć!

Mimo że mam przyrodnicze wykształcenie, niekie­dy przyroda mnie irytuje — wyrzekł.

Wydało mi się, że czyta moje myśli.

Gdzie Bożenka? — ryknąłem.

Albo ja wiem? Na pewno już w domu. Bo pobiegła do „Grzebienia” dobrych kilka minut temu.

Którędy?

Szosą! Naokoło.

A pokojówkę pan widział?

Jaką pokojówkę?

Ciotka Bożenki nie żyje! — powiedziałem. — Gdy­by Bożenka przyszła na czas, odziedziczyłaby... w każdym razie broszkę. A tak?...

Chryste!...

Dopiero wtedy zauważyłem w ręku jego jakąś kar­teczkę. Rzucił ją na stół. Na kartce napisane było „Re­mont”.

Popatrzyłem na drzwi z kółkiem. Popatrzył tam rów­nież.

Skąd pan to ma? — spytałem.

Nie było tam żadnego remontu. Po prostu zapom­nieli ją stamtąd zabrać! — odpowiedział.

Milczałem przez dłuższą chwilę.

Kura z pewnością o tym wiedziała — rzekłem po­tem, ale nie zrozumiał, o co mi szło.

KONRAD PRZEZ C

Mam swoje lata. Przed wojną mieszkałem w Warsza­wie, gdzie zarabiałem wcale nieźle na życie, jako wzię­ty... Wolę postawić tu wielokropek. Dość, że byłem won- czas młodym fachowcem, coraz lepiej w swej branży pro­sperującym i nigdy nie przypuszczałem, że na starość bę­dę się parał piórem. Chociaż miałem sporo przyjaciół wśród literatów i artystów. Te ciągoty ku bohemie odzie­dziczyłem prawdopodobnie po babce, wraz z jej piękny­mi wschodnimi oczami. Zawsze przesiadywała w arty­stycznych kawiarniach. Podobno w młodości pisywała wiersze. Babka ta i ustawa norymberska spowodowały, że w takiej panice wraz z wieloma innymi opuściłem kraj we wrześniu 1939 roku.

Przez okrągłe dwadzieścia lat przebywałem potem wy­łącznie śród Anglosasów, w prowincjonalnym miastecz­ku, gdzie oprócz nas z żoną mieszkał tylko jeden Polak, Mr. J. S. Page. Wymawia się Pejdż. Był to oczywiście skrót. Prawdziwe jego nazwisko, aczkolwiek to się może wydać dziwne, było Perzyński. Ale niestety, Janek Pejdż nas wkrótce opuścił. Wyrwano mu ząb — nic więcej.

I proszę sobie wyobrazić, że w trakcie wyrywania tego zęba zmarł, nawet nie schodząc z fotela dentystycznego. Dentysta przez czas jakiś grzebał się jeszcze w jego ja­mie ustnej. Ale kiedy wyjął szczypce wraz z zębem i po­wiedział cokolwiek chełpliwie: „proszę!” to zobaczył, że Pejdż nic nie odpowiada i wcale z powodu udanego za­biegu nie wyraża radości. Więc zostaliśmy z żoną sami w tym zaprzepaszczonym miasteczku, nader purytańskim. Fach mój przydał mi się o tyle, że chociaż sam uprawiać go nie miałem prawa, to jednak mogłem pracować u ko­

goś w charakterze dajmy na to asystenta. Nazywało sit* to jakoś inaczej, ale niniejsza z tym.

Żona moja była przystojną, aczkolwiek trochę nietole- rancyjną kobietą. Na imię jej było Rózia. Mam zwyczaj przy słuchaniu kogoś z lekka rozchylać wargi. Sprawdza­łem potem w lustrze, że to nie przynosi mej twarzy żadnej ujmy. To przesąd, że człowiek z rozwartymi ustami wy­gląda bezmyślnie. Wszystko zależy od pewnego skupienia się, od wewnętrznej treści. Można na przykład otworzyć usta z takim wyrazem, jak gdyby szykowano się do waż­nego oświadczenia. Widziałem kiedyś sportowca, który to robił przy skoku w dal.

Otóż żona moja miała tę słabość, że zawsze czyniła mi z tego powodu wymówki, nawet w obecności obcych. Mogliśmy prowadzić Bóg wie jaką towarzyską' rozmo­wę — to ją, zdawałoby się, nie obchodziło. Najważniej­sze dla niej pozostawały moje nieszczęsne wargi. Pa­miętam w Warszawie przed wojną zaprosiliśmy na kola­cję kilku artystów i pewnego czcigodnego profesora, na którym mi bardzo zależało. Profesor właśnie żywo opo­wiadał o frapującym wypadku ze swej praktyki, a kie­dy był w samym środku anegdoty, żona moja się nagle odezwała. Nie odwróciwszy głowy w moją stronę, a tyl- ; ko pobieżnie na mnie zerknąwszy i wciąż z uwagą słu- i chając profesora, powiedziała przez stół:

Zamknijże usta!

.-¿-i Przepraszam? — powiedział profesor i zamilkł. Wszyscy zaniemówili. Wyznam, że nie byłem dobrym gospodarzem. Należało wziąć winę na siebie i powiedzieć: „Panie profesorze, to żona o mnie”. Ale zaciąłem się. Natomiast żona, u której wyraz „zamkij usta!” przeszedł, w automatyzm, nawet nie zauważyła, że się w ogóle ode­zwała. Zdziwiła się zapadłej ciszy i pyta profesora:

Czy coś się stało?

Potem rozejrzała się wokoło, ale twarze zebranych nic jej nie powiedziały, prócz tego, że niektórzy patrzyli na nią podejrzliwie. Tylko jeden z literatów, który jako klient profesora uważał, że mu przepłaca, popatrzył na

nią z zachętą. Wtedy żona, uprzejma gospodyni, przerwa­ła ciszę mówiąc:

To było bardzo zajmujące, co pan profesor opowia­dał. Ale właściwie bez pointy. Tak jak gdyby anegdocie brakowało końca. Dlaczego tak?

Wszyscy, z wyjątkiem profesora roześmiali się. Z pew­nością wydało im się, że słowa „zamknij usta!” można uważać za pointę anegdoty. W każdym razie coś ich w tym ubawiło. Żona nic nie zrozumiała aż do końca wieczoru, a profesor wychodząc w rękę jej nie pocałował.

Po wyjściu gości zrobiłem jej straszliwą awanturę. Pi­szę o tym ze skruchą, li tylko po to, żeby pokazać czy­telnikowi, że byłem kiedyś taki sam jak on teraz. Wal­nąłem pięścią w stół, w przedpokoju. Nie wiem, dlacze­go zdjąłem marynarkę i cisnąłem ją na krzesło. Potem włożyłem ją z powrotem i zapiąłem na guziki. Podszed­łem do biurka — bo działo się to już w saloniku przy­ległym do jadalni — wziąłem z niego list od krawca i też nie wiedzieć czemu podarłem w strzępy. Potem rozrzu­ciłem kawałki papieru po dywanie szerokim ruchem rę­ki, który miał ilustrować stan mego ducha. Chodziłem wzdłuż i wszerz saloniku, uderzając się w meble — ale nie w zwykły, banalny sposób: ot, potknął się o krze­sło i poszedł sobie dalej — nie! uderzając ’się, można po­wiedzieć, z premedytacją, tak że nie wiadomo było, kogo to potknięcie więcej boli, mnie czy mebel. Chwyciłem żo­nę za rękę i podniosłem do góry, ściskając z całej siły za przegub. Nie wiem też, co przez to chciałem powiedzieć, ale potrząsnąłem tą ręką w powietrzu i nagle pozosta­wiłem ją w górze, a sam porwałem z kanapki poduszkę i jąłem oburącz tłamsić ją i prostować niczym harmonię. Potem przenieśliśmy się do jadalni, gdzie szkło w kreden­sie natychmiast zabrzęczało. Tam — niech mi kto wytłu­maczy po co? — podniosłem ze stołu widelec, spróbowa­łem, czy się zgina w ręku, zgiąłem go, wyprostowałem i wreszcie zacząłem stukać nim po podeszwie własnego trzewika, bo na chwilę usiadłem i założyłem nogę na no­gę. Zaraz potem zerwałem się z miejsca po to, by dwu-

krotnie otworzyć i zamknąć drzwi na korytarz, z po­czątku z głośnym trzaskiem, potem cicho.

Czyniłem to wszystko nie przestając oczywiście mówić. Mówiłem niekiedy szeptem, niemal sycząc. Nagle głos mój kiksował, dźwięczał jak piszczałka. Ale przeważnie wrzeszczałem na całe gardło.

A jak się zachowywała żona?

Rózia też była czynna. Bębniła palcami po stole, zjadli­wie i cierpliwie, ucząc się werbla. Żałobnego. Przyznała się do tego otwarcie, oświadczywszy w pewnej chwili, że po prostu życzy mi rychłego zgonu. Potem zaczęła prze­suwać krzesła w jadalni, zupełnie bez sensu, robiąc tyl­ko jeszcze większe zamieszanie. Kiedy zaczęła przesuwać fotele w saloniku, zaprotestowałem. Uczułem się o to za­zdrosny. Wyrwałem fotel z jej rąk i sam odepchnąłem go w kąt, gdzie się przewrócił. Przez cały ten czas Ró­zia bez przerwy wskazywała mnie palcem to jednej, to drugiej ręki, co było a la longue bardzo dokuczliwe: mimo woli oglądałem się, czy nie ma świadków naszej kłót­ni — ten wskazujący gest był jakby przeznaczony dla szerszego audytorium! Mówiła przy tym nad wyraz wy­sokim, dźwięcznym głosem, wkładając weń cały ból i za­wód, że ma męża, który zawsze jak idiota siedzi z roz­wartymi ustami.

Najdziwniejsze było zakończenie. Ponieważ miotani du­chem niepokoju przenosiliśmy się w czasie rozmowy z po­koju do pokoju, nieoczekiwanie wpadłem nawet do kuch­ni. Do tej pory nie mogę zrozumieć, jak to się stało. Zda­je się tyłem pchnąłem drzwi, żeby z lepszego rozbiegu rzucić się na żonę, pozostałą na korytarzu. I oto w kuch­ni nagle ocknąłem się...

Koło blachy, twarzą do nas, stała nasza gruba kuchar­ka, pani Poprosiowa i — płakała. Za jej plecami, w otwo­rze kuchennego wejścia, tłoczyli się pokojówka i kuchar­ka sąsiadów oraz zupełnie nie znany nam mężczyzna, którego sprowadziło tu prawdopodobnie współczucie. Był w wizytowym garniturze, w sztywnym kołnierzyku z za­łamanymi rożkami i w czerwonym krawacie. Jasny fil—

cowy kapelusz zsunął mu się na tył głowy. Miał mocno podkręconego wąsa i szeroko otwarte oczy, pełne niezro­zumiałego wyrazu. Potem się domyśliłem, że patrzył na mnie jak na.zabójcę. Na nogach jego lśniły lakierki, przy czym jeden lakierek lśnił mniej — był jak gdyby przy­deptany czyjąś nogą. Ale najbardziej niepojęte w tym wszystkim było to, że nieznajomy trzymał w ręku miotłę. Pamiętam, zachodziłem w głowę, skąd on ją mógł wziąć? Nie była to nasza ordynarna miotła do podłogi — służy­ła najwidoczniej do zamiatania jezdni. Ujrzawszy mnie, wszyscy gwałtownie się poruszyli i nagle zastygli.

O rety! — zawołała jedna z kobiet. Natomiast pani Poprosiowa, wciąż łkając, popatrzyła na mnie wzrokiem, którego nigdy chyba nie zapomnę, i wyszeptała:

Co? Już??

Nie wiedziałem, o co jej szło. Ni stąd ni zowąd nato­miast pomyślałem, że nieznajomy to spóźniony klient. Siląc się na naturalność, wypowiedziałem cokolwiek zmę­czonym już głosem:

Za chwilę panu służę.

Ale coś bardzo przejmującego wciąż nie dawało spokoju pani Poprosiowej. Łzy ciekły po jej twarzy ciurkiem.

A nasza pani, co? Już?? — powtórzyła jakoś dziw­nie.

Ponieważ nieznajomy nie odpowiadał, i chcąc upew­nić się, czy nie ma tu żadnego nieporozumienia, zapyta­łem ponad jej głową:

Pan do mnie?

Nie — odpowiedział. — Ja przechodziłem obok.

W tej chwili do kuchni zajrzała Rózia. Z nieco roz­wianą fryzurą, wydawała się nadmiernie zaróżowiona. Ale nic jej nie brakowało. Tylko wyraz twarzy i oczy miała nieobecne. Mimo to, ku memu szczeremu zdumie­niu, pani Poprosiowa rozpłakała się jeszcze mocniej. Aż się trzęsła. „Chwalić Boga! — szlochała. — Chwalić Boga!”

Wtedy, zupełnie już panując nad sytuacją — tak mi się przynajmniej zdawało — spytałem:

Która godzina? — i popatrzyłem na zegarek na ręce.

Pan w lakierkach i z miotłą wyjął zegarek z kamizelki.

Za kwadrans dwunasta.

Dziękuję — odpowiedziałem i wyszedłem z kuchni.

Co to wszystko miało znaczyć? Nie przypuszczałem, że

batalia, którą stoczyłem z Rózią, mogła kimś z boku wstrząsnąć. Przeszliśmy tedy do sypialni, gdzie w ogóle jakiś czas przestaliśmy rozmawiać ze sobą.

Nie wiem, kta tę batalię wygrał. Pozornie skończyła się nierozegraną. Obawiam się jednak, że Rózia pozostała na wierzchu. Dowiodła tego swym życiem. Co prawda zdobyłem to, że nigdy więcej o moich wargach nie wspo­minała, ale wystarczyło mi zobaczyć na jej twarzy wyraz milczącej ironii, żeby się domyślić, że coś z mymi war­gami jest nie w porządku.

Więc szefem moim w owej prowincjonalnej mieścinie na obczyźnie był pewien grubas pochodzenia irlandzkie­go. Był łysawy i miał pyzatą twarz koloru zabielanego barszczyku. Chodził w sportowych koszulkach i nauczył żonę moją grać w golfa. Próbował uczyć i mnie, ale od wielu lat mam kamień w nerce, który nie lubi, jeżeli za­nadto wymachuję ręką. Natychmiast się odzywa. Kamicy nabawiłem się jeszcze w kraju — może to nieładnie wy­pominać, ale zapewniam, że do nikogo nie mam za to ża­lu. Po prostu ta sama pani Poprosiowa miała predylek- cję do kwaśnej śmietany. Na pierwsze był wspomniany zabielany barszczyk, na drugie zając w szarym sosie, na trzecie poziomki z bitą śmietanką. Śmietana szybko za­częła osiadać na biodrach żony, ale póki Rózia była mło­da, to jakoś uchodziło. Gorzej było ze mną. Obudziłem się pewnej nocy po to, by zaraz zatelefonować po ka­retkę pogotowia. Stękałem i chwytałem się poręczy łóżka. Oczywiście nad ranem byłem już w rękach doświadczo­nych urologów, nie mogli mi jednak zasadniczo pomóc.

Dopiero po latach, na obczyźnie, sprawa się sama ja­koś ułożyła. Rózia, która w Warszawie nie miała pojęcia

o gotowaniu, musiała się zabrać do garnków z pomocą

angielskiej książki kucharskiej. Dało to rezultaty nieko­niecznie przekonujące, ale za to śmietana z miejsca zo­stała wyeliminowana. Wówczas szczęśliwie pozbyłem się kamyków, z wyjątkiem jednego, który — jak rentgen wykazał — miał nadzwyczaj regularne kształty ośmiora­miennej gwiazdy. Dodam jako curiosum — i proszę mi wierzyć, że wiem, co mówię — że znacznie przyjemniej jest nosić w sobie kamień o estetycznym wyglądzie niż byle jaką wapienną pokrakę.

Nie grając w golfa, towarzyszyłem jednak Rózi i sze­fowi do parku. Była tam wielka zielona polanka, tam i ówdzie falista, po której oddalali się ode mnie, wyma­chując młoteczkami, czy jak to się w golfie nazywa. Cze­kałem ich powrotu na ławeczce, wstając z niej dopiero wtedy, gdy byli już blisko i gdy zdawało się, że Rózia za­nadto celuje w moją stronę. Mogła jak nic trafić we mnie twardą białą piłeczką. Nigdy nie zauważyłem, żeby w cza­sie gry rozmawiali. Szef był wyjątkowo niekomunika­tywny i zawsze podejrzewałem go o to, że porozumiewa się z otoczeniem drogą telepatii. Nie przypuszczałem jed­nak, że i Rózia nauczy się tej angielskiej mowy bez słów.

Otóż po skończonej grze podchodzili do mnie i odpo­czywali — Rózia na ławce obok, szef na składanym krzesełku. Zgodnie z panującym w świecie anglosaskim zwyczajem, wymienialiśmy kilka uwag o pogodzie. Były to ubogie na pozór zdania, aczkolwiek intonacjami gło­sów przekazywaliśmy sobie nawzajem dość ścisłe wia­domości.

Ładna pogoda! — powiedział szef. ,

Śliczna! — odpowiedziała Rózia.

Wcale niezła, wcale niezła! — dodałem po pewnym czasie.

To jeszcze nie była telepatia. To był namacalny język, którego każdy — nawet mało inteligentny człowiek — mógł się nauczyć. Mówiąc, że pogoda jest ładna, szef naj­wyraźniej dawał nam do zrozumienia, że spodziewa się lepszych zarobków w przyszłości. „Skąd taka pew­ność?” — pomyślałem i badawczo nań spojrzałem. Prze­

cież dźwigałem na barach wszystkie jego sprawy i orien­towałem się w jego kieszeni jak we własnej. Ale najbar­dziej zastanowiło mnie, że w odpowiedzi Rózi brzmiała nuta tryumfu. Zerknąłem na nią też z ukosa. Siedziała kamienna i tyle można było z niej poznać, co z metalo­wego młoteczka golfowego, który wciąż trzymała w rę­ku. Szef również skamieniał. Mimo to wiedziałem, że jed­no z nich jest pełne optymizmu, drugie tryumfu. Zasta­nowiłem się nad przyczynami tych stanów, ale do żad­nych wniosków dojść nie umiałem. Wydawało mi się jed­nak, że jest to odpowiednia chwila, żeby napomknąć coś

o podwyżce, która, sądziłem, słusznie mi się należy. Dla­tego też powiedziałem o pogodzie „Wcale niezła, wcale niezła!” — bez szczególnego zachwytu, tonem, który nie mógł ujść jego uwagi. Wynikało zeń niedwuznacznie, że podczas gdy dla szefa pogoda była ładna, dla popychad- ła jego interesów była — ledwie że taka sobie. Notabe­ne, zbierało na deszcz i pogoda była pod psem.

Zdaję sobie sprawę, że to, co piszę, może być wiernie odczute li tylko przez tych, co spędzili co. najmniej ćwierć wieku wśród dzieci Albionu. Jednakże próbuję nadal streścić ten ważny dla mej opowieści epizod.

Więc obiektywnie rzeczy biorąc, niebo było tylko gdzie­niegdzie jasne, i to przeważnie na horyzoncie. Nad na­szymi głowami było bure, a nawet nieprzyjazne. Od cza­su do czasu kropelki, jakby w roztargnieniu, spadały nam za kołnierz. Wcale ochoczo za to dobierał się do nas pół­nocny wiaterek, przynosząc z sobą niezdrowy dreszczyk, a z pobliskiej papierni zapachy chemikaliów.

O tej papierni w towarzystwie głośno nie mówiono, za­chowywano się tak, jak gdyby nie istniała. Szło o to, że chemikalia zalatywały stęchłymi jajami tak łudząco, że nie sposób było rozróżnić, gdzie są chemikalia, a gdzie co innego. Nie podejmuję się wypowiedzieć na ten temat żadnej teorii. Trzeba być chemikiem, żeby mieć wyro­biony sąd, dlaczego papier — i to luksusowy, a nawet czerpany — powstając z drzewa, z pięknych leśnych smreków, wydaje z siebie nagły protest (bo jak to ina­

czej nazwać?) w postaci wonnych oparów dokuczliwych dla otoczenia. Osobiście dopatrywałem się w tym ironii cywilizacji, czym różniłem się od przeciętnych obywa­teli miasta, którzy — przykro powiedzieć — odnosili się do papierni po prostu jako do nietaktu towarzyskiego. Minęło sporo czasu, zanim stanąłem również na tym praktycznym punkcie widzenia. Znacznie łatwiej żyć wśród nietaktów towarzyskich niż wśród niepokojów wyższego rzędu. Jakkolwiek było, papier — szczególnie przy północnych wiatrach — nałożył na pogodę swoje piętno. Poza tym poprzedniego dnia padało, nasze panto­fle grzęzły w wilgotnej trawie i rozmiękłej ziemi. Cała masa komarów i szczególnie złośliwych muszek, niezna­nych w poczciwym kraju, krążyła dokoła naszych twa­rzy.

Tak jest! — powiedział szef.

: Właśnie! — powiedziała Rózia.

Umocnili w ten sposób wypowiedzianą przez siebie opinię o pogodzie, opinię ze wszech miar dodatnią. Mo­ją na to reakcję szef puścił mimo uszu. Nawet zaczął lekkomyślnie pogwizdywać. Wtem Rózia z granitowym wyrazem twarzy zwróciła się do niego.

Czy już pan to dostrzegł? — spytała.

Rzuciła to całkiem od niechcenia, jak gdyby szło jej

o drobiazg, na którym nie warto było zatrzymywać uwa­gi. Na to szef nagle przestał gwizdać. Urwał melodię w połowie frazy, nie troszcząc się o resztę nut. Walnął ręką po kolanie.

Fantastyczne! — zawołał.

Coś jakby stłamszony rechot wyrwał mu się z gardła. Oczy jego cokolwiek wylazłszy z orbit wyraziły ogrom­ny, sportowy zachwyt. Znałem ten wyraz, bo w ten spo­sób przyglądał się hokeistom. „O czym oni mówią?” — pomyślałem uczuwszy powiew samotności. Znowu z uko­sa spojrzałem na żonę i przyłapałem tym razem na jej twarzy coś bardzo, ale to bardzo znajomego... Co prędzej przymknąłem usta. „To chyba przypadek!” — pomyśla­łem spozierając znowu na szefa. Bo i skądby mógł wie­

dzieć o takich intymnych rzeczach jak moje wargi? Ale niestety!

Szef, będąc najwidoczniej czymś zafascynowany i pur­purowiejąc mi w oczach, odezwał się do Rózi:

Zupełnie jak Pejdż!

Kiwnęła głową w odpowiedzi. Naraz wydęła policzki. Wreszcie nie wytrzymała i wybuchnęła:

Acha, cha, cha!...

Proszę mi wybaczyć, ale mam wrażenie, że czegoś nie chwytam? — powiedziałem nie kryjąc zdziwienia. — Czy państwo mówią o śp. panu Perzyńskim?

Wtem coś mnie jakby olśniło: przypomniałem sobie, że Janek Pejdż umarł z otwartymi ustami. Więc była to aluzja!

Z początku nie mogłem uwierzyć, że szef jest zdolny do bawienia się moim kosztem, i to w mej obecności. To byłoby nie fair. Wnet jednak przypomniałem sobie stare angielskie porzekadło o tym, że istnieją dwa wypadki, kiedy można być nie fair, pozostając moralnie krytym, wypadki te to: wojna i miłość. Byliśmy po wojnie już dobrych kilkanaście lat. Co prawda na peryferiach świata coś się jeszcze żarzyło, ale z pewnością szef na ochotni­ka tam się nie wybierał. Nic wojowniczego w sobie nie miał. Pozostawała więc miłość.

Chrząknąłem i powiedziałem:

O!

Nie potrafię czytelnikowi wytłumaczyć, co ta samo­głoska w języku angielskim oznacza. Podtekstami w niej .zawartymi łatwo dałoby się wypełnić tom leksykonu. Na przykład „o!” mówią Anglosasi zamykając komuś oczy na zawsze, i „o!” mówią poklepując noworodka po tyłku. „O!” w ustach człowieka biegle władającego an­gielskim oznacza, że nigdy nie pożyczy bliźniemu ani grosza, choćby nie wiem jak o to prosił, i zarazem „o!” w tychże ustach może oznaczać, że lubi sandwicze z sie­kanym jajkiem i łyżką majonezu. W każdym razie Rózia i szef należycie zrozumieli wszystko, co miałem na myśli wypowiadając to pożegnalne „o”. Bo wszyscyśmy wstali

i rozmawiając o czymś innym, poszli do miasta. Przed domem szef mocno uścisnął moją dłoń.

Tak! — rzekł nienaturalnie wesołym głosem.

Cóż! — odpowiedziałem też najweselej.

Rózia już stała na ganeczku i milcząc pomachała doń ręką.

Szef poszedł chodnikiem w dół ulicy, my zaś weszliśmy do mieszkania, gdzie żona niezwłocznie zaczęła pakować swoje rzeczy. Zauważyłem przelotnie, że dwie walizki miała już na poły spakowane. Siadłem w fotelu i zapali­łem fajkę. Czy mam dodać, że w kraju paliłem tylko pa­pierosy? Paląc, rozmyślałem o telepatii. Bo w jaki spo­sób mógł szef dowiedzieć się o mej słabostce, która draż­niła tylko Rózię i na którą naprawdę dotąd nikt nie zwracał uwagi? Musiała mu kiedyś o niej opowiedzieć. Ale przecież nigdy nie zostawała z nim sam na sam, cze­go byłem pewien. Miasteczko było zbyt purytańskie, jaka­kolwiek niewłaściwość byłaby natychmiast napiętnowana, a wszelka zdrożność obleciałaby błyskawicą wszystkich, poruszając domy do podstaw. W czasie gry w golfa wprawdzie oddalali się ode mnie, ale znowuż nie za da­leko i zazwyczaj szli po polance w przyzwoitej odległości od siebie. Echo doniosłoby do mnie ich głosy, gdyby

o czymś rozmawiali. Najwyżej mogli parę razy powie­dzieć do siebie „o”. Ale tu właśnie się zastanowiłem. Czy tylko parę razy? Coś zaczęło mi świtać w głowie. Tak. Pozostawało tylko to jedno wytłumaczenie, że — drep­cząc po golfowej łące — wymieniali między sobą „o” we wszystkich jego znaczeniach tak długo, aż opowiedzieli sobie nawzajem wszystko. Aż uzgodnili swe plany na przyszłość.

Myśląc o tym, poruszyłem się w fotelu. Wtedy właśnie stała się rzecz, która odbiła się na mnie, w fizycznym sensie, więcej niż rozstanie z żoną. Nie wiem, czy to ze zdenerwowania, czy też ząb czasu to sprawił, ale gdy się poruszyłem — kamień mój nagle pękł. Towarzyszył temu niegłośny, klarowny dźwięk. Coś jakby: klik! Nie od ra­zu domyśliłem się, o co szło.

Co to? — spytałem.

Rózia, schylona nad walizką, odwróciła ku mnie twarz, widocznie też nasłuchując.

Czy to trzasnął zamek walizki? — spytałem nie­pewnie, bo nagle coś ścisnęło mnie za serce.

Nie, ja zamka nie ruszałam — odpowiedziała.

Na stoliku przed kanapą stał imbryk z herbatą i dwie filiżanki. Rózia podeszła, wzięła filiżanką za uszko i obej­rzała ją starannie. Nawet pod światło. Potem obejrzała drugą.

Dziwne — powiedziała. — Byłam pewna, że pękło coś porcelanowego.

Odczekałem chwilę, żeby zapanować nad drżeniem głosu.

A czy to nie we mnie?

Nie chcę robić wyrzutów Rózi, ale nie zachowała się odpowiednio. Popatrzyła na mnie krytycznie.

Zawsze byłeś egocentrykiem — powiedziała.

Zaraz jednak odczuła coś w mym milczeniu i trochę

się zawstydziła. Ale potem rozmyśliła się i pożałowała, że jest sentymentalna. Była ambitna. Chciała udowodnić, że w ogóle zawsze się mylę.

A! już wiem! — powiedziała. — To puderniczka!

Jaka puderniczka? — spytałem.

Mam taką, która zawsze stała na toaletowym biu- reczku. Schowałam ją już do kufra.

Nonsens! Gdyby pękła w kufrze, nic by nie było słychać.

Zobaczymy! — odpowiedziała i otworzyła kufer. -=$ Dźwięk pęknięcia był raczej stłumiony.

Przeciwnie, był bardzo czysty! — sprostowałem.

Nie masz słuchu. Za to ja jestem muzykalna! — od­powiedziała. — Dźwięk dochodził jak przez watę. To co pękło, obłożone było watą.

To było obok mnie. Może nawet we mnie. A ja nie mam przy sobie żadnej waty! — powiedziałem.

Ego! — powtórzyła. — Zapomnij o swoim egu!

Grzebała w kufrze i wyjęła kruche porcelanowe pu-

,-dełeczko. Było rzeczjrwiście zawinięte — nie w watę, ale w jej jedwabną koszulę z koronkami.

No i co? — spytałem.

Całe — odpowiedziała.

A widzisz!

Ogarnęło mnie uczucie bezbronności. Coś, może coś bardzo cennego, mogło się we mnie stłuc, a ja na to nie miałem żadnego wpływu. „To nie mogło być trzaśnięcie stawu — myślałem — stawy trzeszczą głucho i jakoś po­spolicie. Cóż to więc było?”... Ale Rózia obstawała przy swoim. Przeszła do łazienki i nagle posłyszałem jej wo­łanie:

To pękł zlew!

Pośpieszyłem tam i przekonałem się, że porcelanowa muszla w istocie była pęknięta. Ale niestety, niestety. Przy bliższym obejrzeniu okazało się, że rysa wcale nie była świeża.

To dawne pęknięcie — stwierdziłem z rozczarowa­niem.

Myślisz? — spytała i palcem wodziła po rysie.

Czytelnik oczywiście wie, że w świecie anglosaskim

wszędzie wiszą napisy: „Uśmiechaj się! uśmiechaj!” Przy­pomniałem sobie o tym. Zresztą stało się to moją dru­gą naturą, weszło mi w krew.

Nie ma co — powiedziałem i teraz — trzeba się uśmiechać.

! Ale co by to mogło w takim razie być? — spytała Rózia.

Nie wiem. Nie mam pojęcia.

Może to życie? — powiedziała nagle i zobaczyłem w jej oczach światło. Była schlebiona odkryciem, któ­rego dokonała. Wręcz zbulwersowana. Ja dopiero potem zrozumiałem, o co szło. Złożona i wytrawna gdzie indziej, Rózia w sprawach zerwań nie miała żadnego doświad­czenia. Logicznie sobie dopowiedziała, że skoro coś się łamie, to towarzyszy mu trzask. Miała to do siebie, że dochodziła do sedna rzeczy po swojemu, w sposób dla otoczenia zgoła nieoczekiwany. Tak było i wtedy.

O Waw! — zawołała. — O! Waw! — i miała łzy w oczach.

Tu muszę coś wyjaśnić. Na imię mi Wawrzyniec. Rój zia, zarówno jak i mieszkańcy miasta, zwracali się do mnie, używając zdrobnienia. Ale W po angielsku wyma­wia się jak U.

O Uau! — wołała Rózia. — Jaka ja jestem z cie­bie dumna!

Doprawdy? — spytałem. — Czy to ma jakiś zwią­zek z trzaskiem?

Kiwnęła głową.

Ma.

Jaki? — spytałem ostrożnie.

Ja tego nie chciałam — powiedziała. — O nie! Ja nie chciałam.

O czym ty mówisz?

O twoim życiu.

Nie widziałem takiej Rózi od lat. Zaraz jednak opa­miętała się. Już nieraz o tym wspominałem, że miała ka­mienny wyraz twarzy. Twarz jej zaczęła kamienieć wraz z kupnem angielskiej książki kucharskiej. Chcę powie­dzieć, że to się zbiegło w tym samym okresie. Natomiast dawniej, w Warszawie — o jakżeż było inaczej!

Pamiętam, w czasie sławetnej batalii cała gama skur­czów przechodziła po jej twarzy. Ściągała brwi w prostą linię, nagle linia łamała się w środku i brwi tworzyły tragiczny kąt. Można było pomyśleć, że przed chwilą otrzymała przykrą depeszę. Potem jedna brew zawisła nad okiem, wówczas gdy druga wyginała się łukiem, przypominając w ten sposób Szalapina w roli Mefistofe- lesa. Wskazując mnie palcem, marszczyła nos. Zmarszczki ukazywały się i znikały na czole. Można mnożyć i mno­żyć te drobiazgi. Dostrzegłem także i siebie — w lustrze w przedpokoju — i pamiętam z odrazą, jak migały na mej twarzy przeróżne, niekiedy wysoce dziwne wyrazy.

Lecz kiedy to było! W kilkanaście lat po wojnie twa­rze nasze, pod wpływem anglosaskiej kultury, pokryły się skorupą. Z niewzruszonym spokojem Rózia usiadła

przy oknie. Nie odezwała się już ani słówkiem. Czekała. Wtem pod domem zatrąbił klakson. Pomogłem wynieść walizki i wyciągnąłem kufer na ganek. Wraz z szefem wpakowaliśmy rzeczy do bagażnika.

Byłeś wspaniały! — powiedziała Rózia i potrząsnęła moją dłoń.

Właściwie wyraziła się nieco inaczej. Nie wiem tylko, jak to przetłumaczyć na polski. Powiedziała coś o tym, że w przyszłości będę dobrym sportowcem. Albo — może poprawniej — poradziła mi, żebym uprawiał sport. Nie, to jednak nie oddaje odcieni, czytelnik może się zdziwić, zwłaszcza że jak wiadomo, z powodu kamienia unikałem sportu. To, co powiedziała, dosłownie brzmiałoby tak:

Bądź, Uau, dobrym sportem!

Jest to po angielsku klasyczny zwrot, znaczy tyle, co „nie psuj innym zabąwy!”

O kej! — powiedziałem.

Pa, Uau! — powiedział szef.

Wymieniliśmy uśmiechy, potem oni wsiedli do auta

i słyszałem, jak Rózia rzekła półgłosem:

Och, złamałam mu życie!

Skąd wiesz? — spytał szef spokojnie.

Słyszałam to! — odpowiedziała.

Wróciłem do bawialni i też usiadłem przy oknie. W oknie notabene była gęsta siatka od komarów. Wionę­ło na mnie zapachem papieru. Myślałem o nich i o ksią­żeczce czekowej Rózi, którą oczywiście zabrała ze sobą. Mieliśmy ten zwyczaj w gospodarstwie, że połowę zaro­bionych przy szefie pieniędzy kładłem na jej konto. Te­raz pieniądze wracały do swego źródła. Było w tym coś, co mnie zabolało. „Te same pieniądze, które mu z takim trudem wyrwałem!” — myślałem. Ale przypomniałem so­bie o zasadach sportu, o tym, że oni też są sportowcami,

i w duchu życzyłem im szczęśliwej podróży. Z niedomó­wień i przeróżnych „o!” domyślałem się, że wybierali się aż do Kalifornii. Auto mieli gdzieś po drodze załadować na statek.

Rzecz jasna, że obchodziła mnie praktyka szefa, krąg

jego interesów — który to krąg przecież dotąd obracał się wokoło mnie. Nie mogłem jednak nadal pozostawać jego osią, skoro nie miałem prawa do uprawiania swego zawodu. Położenie wyglądało niewyraźnie. Te myśli wy­pełniły mi resztę wieczoru i zapomniałem o owym pęknię­ciu. Delikatny trzask zatarł się w mym uchu i byłem na­wet skłonny przypuszczać, że Rózia miała rację i coś się stało ze zlewem. Niestety, niestety. Zaledwie zasnąłem w łóżku, gdy obudził mnie potworny wstrząs. Miałem wrażenie, że ktoś wbija mi w krzyże nóż do rozcinania książek.

Oczywiście — uśmiechnąłem się. Uśmiechnięty leża­łem na wznak, czując, że ból spycha mnie z łóżka i na­suwa jakieś dziwne myśli, że na przykład muszę wspiąć się zaraz na ścianę. „O!!!” powiedziałem na cały głos, ale raczej nie w angielskim znaczeniu tej samogłoski.

Wyrzucając z siebie to: O!!! pomyślałem sobie o pocz­ciwym starym kraju — brzmiały w nim nie tylko ból, ale i nostalgia. Zresztą byłem u siebie w domu i mogłem sobie pozwolić na prywatną interpretację moich osobi­stych spraw. Powiedziałbym: czułem się jak w zamku — bo wiadomo nasz dom to nasz zamek — ale nie chcę wywoływać w czytelniku fałszywych obrazów, daj­my na to skojarzeń z Wawelem. W każdym razie mój krzyk przedostał się przez mury tej warowni i wraz z wia­terkiem i zapachem jaj przeleciał wzdłuż uliczki, zaglą­dając do rozwartych okien sąsiadów.

Życzyłbym sobie, żeby wśród krajanów uczucie solidar­ności rozwinięte było w tym stopniu co wśród mieszkań­ców opisywanego miasteczka. Mój pożałowania godny krzyk obudził większość z nich. Zdołałem zwlec się z łóż­ka i sam sobie zaaplikowałem wszystkie lekarstwa, ja­kie w tych okolicznościach pasowały. Wszakże na tym się znałem nie gorzej niż specjalista. W miasteczku nie było szpitala. Domyślałem się, co mnie czeka: podróż do metropolii. Zaledwie popiłem wodą pigułkę na uśmierze­nie bólu, a drugą — na rozszerzenie naczyń, gdy roz­legł się ostrożny dzwonek. Sąsiadka z pobliskiej willi,

stara mysis Gołąb, stała w szlafroku na moim ganku, trzymając w rąku filiżankę herbaty.

Pogoda była w dalszym ciągu pod psem. Coś w rodza­ju księżyca świeciło w oddali, przysłonięte łachmanami chmur. Komary bzykały. Z północy szedł ku nam, nie zwracający na nic uwagi, odór papierni.

Co za piękna noc, mysis Gołąb! — zawołałem z pew­ną, dopuszczalną w towarzystwie emfazą i trzymając się za nerkę. Byłem również w szlafroku i dopiero po chwili zorientowałem się, że mam rozczochrane włosy.

Czarująca noc! — podchwyciła skwapliwie.

Nie byłem Jankiem Pejdż. Aczkolwiek nie czynię mu pośmiertnych wymówek. Byłem po prostu bardziej od niego przywiązany do czci rodowego nazwiska, którego nie skróciłem. Zresztą miałem te fory, że było ono ła­twiejsze do wymawiania. Mimo to czytelnik od razu zro­zumie, że Anglosasi i tutaj musieli coś przekręcić.

O! mister Siski — powiedziała pani Gołąb. — Cie­szę się, że wygląda pan tak, jak gdyby z panem wszystko było w porządku.

Dziękuję pani, pani Gołąb.

Czy pan coś takiego powiedział? — pytała, zagląda­jąc mi w oczy.

Powiedziałem, dziękuję, mysis Gołąb.

Nie, dziesięć minut temu?

Dziesięć minut temu ja jeszcze spałem — skłama­łem chłodno.

Czy jest pan pewien, że mimo to niczego nie po­wiedział? Nie chcę być niedyskretna. Ale miałam telefon od sąsiadów, co mieszkają na wzgórzu. Wie pan, ten wła­ściciel sklepu korzennych towarów. Powiada, że ma ciot­kę, która jest głucha jak pień, i mimo to obudziła się, ponieważ posłyszała czyjś głos.

Naprawdę? — spytałem lodowato.

Sąsiadka z naprzeciwka, wie pan, starsza córka pie­karza, też zapukała do mnie i powiedziała, że na pewno coś się stało!

Oo — odpowiedziałem niedbale. — Z pewnością był to huk przejeżdżającej lokomotywy.

Nie przypuszczam, mister Siski, byłoby to czymś raczej niezwykłym. Wszak mamy tylko stację autobuso­wą. Nie mamy nie tylko dworca kolejowego, ale nawet torów. Ja bym się bardzo przeraziła, gdybym zobaczyła u nas lokomotywę. Pan mnie wcale nie uspokoił.

Milczałem wyniośle. Takie milczenie oczywiście było aluzją, że popełniła niewybaczalny nietakt, obalając mo­ją teorię o huku lokomotywy. Coś ją od razu szarpnęło w tył. Prawdopodobnie świadomość, że znajdowałem się nie na Wawelu, jak już zaznaczyłem, ale bądź co bądź na progu własnego mieszkania. Wyprostowała się.

Bardzo mi przykro — powiedziała sztywniejąc. — Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Nie wiem tylko, dlaczego w huku lokomotywy wszyscy rozpoznali pański głos? Wie pan, był to huk z cudzoziemskim akcentem.

Kto wszyscy? — spytałem, gwałtownie pocierając sobie krzyże. Ból chwycił znowu. Ale popatrzyłem wzdłuż uliczki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, zapalały się w ok­nach światełka. Najwidoczniej zbudziłem całe miasto. Nagle nie wytrzymałem i nieznacznie podskoczyłem na jednej nodze.

Czy jest pan jednak pewien, mister Siski, że rze­czywiście wszystko jest w najlepszym porządku? — spy­tała z niepokojem.

Najzupełniej, aj! — odpowiedziałem stanowczo. Popatrzyła na mnie. Uśmiechnęliśmy się.

Przyniosłam panu miłą filiżankę herbaty — powie­działa.

O jakżeż to kochane! — zawołałem. (Tak się w ta­kich wypadkach woła.)

Wypiłem herbatę, stojąc w progu.

Czy nie zechciałaby pani wejść, mysis Gołąb? — spytałem.

Jakżeż to miło z pańskiej strony, okropnie miło, mister Siski! — A!e pora jest raczej spóźniona.

Było w istocie wpół do czwartej.

Wtem znów, psiakrew, nie wytrzymałem i podskoczy­łem na jednej nodze. Ból podrzucał mną do góry. Nie był to już nóż do rozcinania książek. Miałem wrażenie, że z nerki mojej zrobiono poduszeczkę do szpilek. Ale my- sis Gołąb dojrzała wytłumaczenie mej nerwowości w czymś innym. Z niezwykłym wysiłkiem zdobyła się na poufa­łość. Patrząc życzliwie w bok (żeby nie krępować mnie wzrokiem), powiedziała półgębkiem:

Nigdy nie można przewidzieć. Może ona jeszcze wróci!

Zrozumiałem, że myśli o Rózi, a mój krzyk — ten huk lokomotywy — wzięła za objaw rozpaczy zawiedzionej miłości.

To nie ona! — odpowiedziałem.

Potrząsnęła głową z uznaniem. Nie wątpiła, że jako dżentelmen będę bronił biednej kobiety.

A kto? — spytała.

Kamica! — odpowiedziałem.

Nagle zmieniła ton.

Przepraszam pana bardzo! — zawołała, z trudem pa­nując nad oburzeniem. — Że co?

Nic, zwykły drobiazg! — odpowiedziałem bagate- lizująco. Uśmiechnąłem się. Ale cokolwiek krzywo. Igieł w poduszce było coraz więcej. — W każdym razie dzię­kuję pani bardzo, że mnie odwiedziła.

Popatrzyła ozięble. Czułem, że wiele w jej oczach stra­ciłem.

Nie przypuszczam, że ja osobiście byłabym zdolna do czegoś podobnego! — powiedziała w zgorszeniu i dodała, że nie wie, „czy to fair: stracić kontrolę nad sobą, a po­tem wszystko zwalić na lokomotywę, która nie może się bronić po prostu dlatego, że jest nieobecna!” W podob­nym wypadku zamknęłaby okno! — Dobranoc panu, mi­ster Siski! — zakończyła.

Dobranoc pani, mysis Gołąb!

Wróciłem do łóżka z uczuciem goryczy. Starałem się usprawiedliwić samego siebie, że krzyk, który mi się wy­rwał z piersi, zrobił to podstępnie, kiedy byłem jeszcze

w objęciach snu — ale wyznani, że mój swojski, jeszc^^ warszawski ambit na tym ucierpiał. Toteż kiedy z ranił odwiedził mnie lekarz, powitałem go szerokim uśmiechem nieco drżących warg. Była niedziela.

Jak się pan miewa, stary chłopaku? — spytał.

Jak najlepiej! — zapewniłem go.

Uderzył mnie po nerce.

No jak tam, boli?

Było to to samo, co zapytać o to człowieka — którego przed chwilą przejechał tramwaj.

Et! — odpowiedziałem — ciut ciut. Jakby łechtało.

No to nic takiego — powiedział i zaczął zamykać lekarską torbę z instrumentami.

Usiadłem mimo woli na łóżku.

Jak to nic? — spytałem, czując, że coś niesprawiedli­wego może się zaraz stać.

Lekarz rzeczywiście zbierał się do odejścia.

No, skoro pan mówi, że nic panu nie dokucza? — powiedział z dobrotliwą rześkością. Podniósł rękę w po­żegnalnym geście.

Co pan chce przez to powiedzieć? — spytałem. — Czy pan chce odejść? — Umiejętnie cały czas maskowa­łem zrozumiałą trwogę.

Czekają inni pacjenci! — odpowiedział jeszcze raźniej. Leżałem już z powrotem na wznak, bo ból mnie do­słownie ściął. Nie przestawałem jednak się uśmiechać.

Z pewnością zjadł pan coś takiego, co w żołądku niezupełnie się z panem zgadza.

Nie mogłem zdobyć się na żadną odpowiedź, nawet I najbardziej lakoniczną, po prostu dlatego, że bałem się otworzyć usta. Mógł się z nich wyrwać ten sam huk, który spłoszył mieszkańców w nocy. Doktor włożył ka­pelusz.

Z jakimś szczególnym zainteresowaniem przyglądał się •moim rysom. Proszę nie zapominać, że wciąż się uśmie­chałem, mimo że z nerką działy się rzeczy, których nie podejmuję się opisać. To już nie była poduszeęzka do igieł, ale nożna maszyna do szycia.

Czy może zjadł pan coś takiego? — powtórzył do­ktor.

Pokręciłem przecząco głową. Huk utkwił mi w gardle

i tylko czekał, aż go stamtąd wypuszczę.

O! o! — powiedział doktor jowialnie. — A jak tam odnośnie whisky?

Coś go zafrapowało na mej twarzy, bo obszedł doko­ła, chcąc się jej przyjrzeć ze wszystkich stron.

Whisky też nie? — spytał.

Potem słyszałem, jak szepnął do siebie „Ciekawe!” Od­chylił się tułowiem w tył i patrzył na mnie takim wzro­kiem, jak gdybym był surrealistycznym obrazem, którego nie może rozgryźć. Najwidoczniej nie znał się na sztuce. Zapytał w pewnej chwili:

Czy mi się wydaje, że pan się uśmiecha? — Spojrzał w okno, a potem szybko z powrotem na mnie, jakby chcąc mnie na czymś przyłapać. Ale najwidoczniej mia­łem ten sam wyraz. — Nie! — szepnął. — To nie może być uśmiech!

Na szczęście ból popuścił i mogłem bez ryzyka powie­dzieć:

Czy nie zechce pan usiąść, panie doktorze?

Dobrze, dobrze — rzekł niepewnie. (Czytelnik nie ma pojęcia, jak często ludzie mówiący po angielsku nad­używają tego słówka, mówiąc „dobrze” nawet wtedy, kiedy jest źle.) Usiadł z powrotem u wezgłowia. — Więc jak się czujemy?

Doskonale! — odpowiedziałem. Jednocześnie ból opuścił nerkę i czułem, jak się skrada w kierunku dołka.

No to świetnie! Oby tak trwało!

Dziękuję bardzo — odpowiedziałem.

Ma pan zdrową cerę — zauważył.

Było to akurat w tym momencie, kiedy ból już doto- czył się do dołka i chwycił mnie z przodu. Krew uderzy­ła mi do głowy i zaróżowiłem się z wysiłku, żeby nie oka­zać swych prawdziwych uczuć.

Ale podziękowałem.

Cieszę się bardzo — dodałem.

W dalszym ciągu nic pana nie boli?

Et! — powtórzyłem i nawet zdobyłem się na lekce­ważące machnięcie dłonią. — Nie warto mówić o takich drobiazgach!

Zaraz, niech pan poczeka, zbadam pana z przodu... A tutaj?

Dotknął mego dołka.

Głupstwo! — odpowiedziałem. Z zewnątrz musiało się wydawać, że jestem w wyjątkowo dobrym, wręcz pysznym nastroju.

Był bardzo zadowolony.

Miło stwierdzić — powiedział — że jest pan w wyśmienitej formie! — Znowu uderzył mnie z tyłu. — A teraz?

Zgiąłem się wpół, ale zaraz odzyskałem coś w rodzaju równowagi. Gardło miałem już całkiem wyschnięte.

Bolało? — spytał.

Gdzież tam! Co znowu!

Dobrze, dobrze. Ani trochę?

Ależ nie warto o czymś takim wspominać!

No więc? Czy nie mówiłem, nic panu nie jest!

Jasna rzecz, że nic! — odpowiedziałem bez wahania. To było beznadziejne. Naprawdę nie sposób było z te­go wybrnąć bez narażenia własnej postawy i zamanife­stowania słabości, której bym się potem wstydził i sobie nie darował. Gentleman zawsze jest zdrów — pamięta­łem o tym. Doktor wziął walizkę.

Cieszę się, stary człowieku — powiedział, wycho­dząc — że zastałem pana w dobrym stanie zdrowia.

Miałem oczywiście własne auto, ale już nie mogłem samego siebie wyobrazić z gorącym termoforem za pleca­mi, siedzącego przy kierownicy! Zwłaszcza że do metro­polii było do cholery i trochę kilometrów! Mimo to po­stanowiłem nie zwlekać. W miasteczku nie było nawet rentgena. Należało po południu wsiąść w autobus, doje­chać do pobliskiej stacji, skąd dalszą podróż mogłem od­być już w leżącej pozycji, pociągiem. Wyszedłem na mia­sto z pochyloną głową.

Zapomniałem poinformować czytelnika o charakterys­tycznym szczególe. Wiem, że o ten szczegół może mieć do mnie żal. Nie jestem pewien, czy nie zacznie mnie po­tem uważać za dziwaka lub — czego bym zupełnie nie strawił! — za blagiera. Ale proszę go tylko o to, żeby wczuł się w atmosferę, która mnie otaczała i rozgrzesza. Otóż przed przyjściem lekarza i mimo ataku kamicy, zdążyłem się dość starannie ogolić! Słowo daję! Teraz, kiedy z odległości czasu o tym wspominam, wydaje mi się, że to nie byłem ja. A kto w takim razie? Kto się go­lił codziennie, czy to w niepogodę, czy to w święto?

Proszę mi wybaczyć te wykrzykniki i — że dałem się ponieść temperamentowi. Ale sprawa golenia się jest ta­ka drażliwa! Tyle o niej myślałem po powrocie do kra­ju! Tyle jest w niej teraz zupełnie nowych aspektów. Trudno, nie kluczmy.

Najważniejsza, że kiedy lekarz przyszedł, zdążyłem się już nie tylko ogolić, ale i wziąć prysznic. Tu znowu kilka szczegółów. Lekarz nie od razu zaczął mnie badać.

Na początku wizyty napomknął był coś o tym, że nie­którzy w mieście są niewyspani.

Jako że słyszeli w nocy jakieś hałasy. — Nie pa­trząc mi w oczy, dodał: — Dziwna rzecz, ale inni twier­dzą, że hałasy dochodziły z okien pana Siskiego.

Jakie hałasy?

Ano, hałasy jak na kolei — wytłumaczył znaczą­co. — Chociaż ja osobiście temu nie wierzę. Zwłaszcza, że ksiądz pastor wygłosił z ambony kazanie o tych nie­wyspanych, dowodząc, że jeżeli coś ich zbudziło, to nie­chybnie był to głos własnego sumienia... Musiał to być potężny głos! — dodał od siebie doktor. — Potem ksiądz pastor zaproponował wspólną modlitwę za wszystkich wędrowców, co to odbywają niebezpieczne podróże, z po­czątku autem, a potem po wzburzonych morskich falach!

Chociaż ta modlitwa o Rózię i szefa szczerze mnie wzruszyła, uczułem ulgę, kiedy wreszcie znalazłem się w autobusie, poza zasięgiem szkalujących plotek. Nieste­ty, nie na długo. Spokój mój zaczęły mi zatruwać koszty.

Koszty i koszty. Podróż, sleeping, hotel w metropolii. Tak się wydaje, ale pieniądze moje zarobione przy szefie pły­nęły między palcami jak woda. Nie można było ich za­trzymać, mimo że w restauracji nie jadałem a la carte, lecz wybierałem skromne dietetyczne potrawy. Wreszcie rentgen.

Rentgenolog w asyście sekretarki, która przyszła, żeby popatrzeć, bo coś ją zaintrygowało w mym wyglądzie (chociaż proszę mi wierzyć, do tego stopnia panowałem nad sojaą, że nawet nie pocierałem sobie ręką z tyłu), prześwietlił mnie ze wszystkich stron, a potem zawołał do gabinetu.

Trzymał w ręku zdjęcie. Oczywiście wiedział, że dosko­nale się na kliszach wyznaję i umiem je czytać.

Piękny kamień — powiedział ze znawstwem. Nie wątpiłem, że był szczery. Oświetlił kliszę. Poznałem od razu szlachetne, można powiedzieć jubilerskie zarysy ośmioramiennej gwiazdy. Była niczym płatek śniegu w powiększeniu. I oczywiście, na negatywie jak to na negatywie, to co ma być białe, było czarne. Najzupełniej niesłusznie. Wtem coś dostrzegłem.

A co to? — zawołałem i wskazałem palcem.

Gwiazdę na skos, ale akurat pośrodku, przecinała jasna

kreska.

A rzeczywiście! — powiedział rentgenolog i przyj­rzał się uważniej — pęknięcie!

A więc miałem rację! Kamień pękł. Przypomniałem sobie ów żałosny klarowny dźwięk: klik! kiedy Rózia pa­kowała rzeczy, a ja siedziałem w fotelu. W pamięci po­wstał mi także obraz zlewu i uczułem z powodu niego coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Jakżeż często jesteś­my niewierni w stosunku do siebie, do czegoś, co tkwi w nas, i zrzucamy winę na otoczenie. Postanowiłem wię­cej ufać swej intuicji i nigdy nie zbaczać z wytkniętej drogi.

To mi się przydało. Bo specjalista, do którego udałem się potem, orzekł, że, zdaniem jego, w stosunku do ka­mienia należy zająć stanowisko wyczekujące — ja zaś

wiedziałem swoje. Kamieniowi memu groziło zupełne złamanie! Zamiast wrócić do miasteczka, zostałem w ho­telu mimo kosztów, przygotowany na dalsze wypadki. Na­stąpiły znowu pewnej nocy.

Można to było nazwać schyłkiem i upadkiem gwiazdy. Runęła w dół. Wiedziałem o tym po ledwie uchwytnych, lecz jakże dotkliwych poruszeniach, słusznie przez urolo­gów porównywanych do połogu. Z tą różnicą, że drganiom tym nie towarzyszyła, niestety, radość macierzyństwa. Bez skierowania lekarskiego zgłosiłem się nazajutrz do tego samego rentgenologa.

Dobrze, dobrze — powiedział. (Skarżyłem się już czytelnikowi na to dobrze wypowiedziane w niesto­sownych momentach.)

Ruszyło! — powiedziałem zwięźle.

Nie byłem pewny, czy to dobrze, bo czułem się nija­ko. Zamiast sceptycznie odnosić się do mych słów, czy­telnik lepiej zrobi, uważnie notując w pamięci poniższe moje uwagi. Bo każdemu mogą się przydać i o kamyczki nerkowe nietrudno się potknąć...

Klisza wykazała, że tylko jedna połówka gwiazdy roz­poczęła swą mozolną wędrówkę. Druga połowa czterema ramionami wciąż trzymała się nerki. Tak przy mnie po­została i po dziś. Mimo że w szpitalu (w którym się w końcu znalazłem) potrząsano mną na wszystkie strony

i mimo że przyszłość nie, szczędziła mi wstrząsów. Nie oderwała się. Zaczepiła się ząbkami i zawisła. Natomiast inna, bardziej płochliwa połowa, odeszła. Nie bez drama­tycznych perypetyj, zbyt intymnych, żeby się nad nimi rozwodzić. Po drodze tak pocięła odpowiednie przewody, że operacja okazała się niezbędna, wraz z dodatkowymi kosztami.

Pamiętam, już leżałem na sali szpitalnej, gdy przyszła siostra z druczkiem w ręku. Był to akt prawny, którym chirurg zrzekał się odpowiedzialności za skutki operacji, cedując wszystko na moje nazwisko. Znaczyło to, że sam sobie będę winien, że się zgodziłem na nią. Szło tylko

o mój podpis.

Byłem dobrze obeznany z tą procedurą, ale uczułem po raz pierwszy trochę niechęci do kamienia, który aż do tego stopnia zawiódł pokładane w nim zaufanie! Mó­wią, że nie można czuć żalu do martwych przedmiotów, ale to jeszcze pytanie, czy przedmiot, który jest dziełem naszych rąk, nie przechowuje w sobie czegoś z nas sa­mych. Byłem tak rozgoryczony, że kiedy po operacji po­kazano mi zwapniałe i rogate szczątki czegoś, co przed­tem można było uznać za dzieło sztuki — nie chciałem po prostu na to patrzeć. Świadomość, że pozostała we mnie połówka jest niesymetryczna i właściwie bez sen­su — odpychała mnie w tym stopniu, że zacząłem czuć gntypatię do samego siebie.

Gdybym miał gusty nowocześniejsze, gdybym był daj­my na to zwolennikiem malarstwa abstrakcyjnego, być może nie przeżyłbym tego tak ciężko. Ale żyłem przez dwadzieścia lat w środowisku na wskroś purytańskim

i wrażliwość moja na piękno uległa pewnym zahamowa­niom. Nie znoszę w sztuce czegoś, co można nazwać mi­styfikacją.

Tymczasem pielęgniarka wpisywała do druczku moje personalia.

Imię i nazwisko? — spytała.

Wawrzyniec Rzycki — odpowiedziałem.

Co to ma znaczyć? Po jakiemu pan mówi?

Tak się nazywam.

A ja myślałam, że pan mówi po norwesku.

Czy siostra zna norweski? — spytałem.

Dziwny z pana człowiek! Gdybym znała, to bym zro­zumiała, co pan powiedział.

Toteż, kiedy w pół roku później wysiadałem na Okę­ciu z samolotu i celnik wywołał mnie: g Panie Rzycki, proszę pana tutaj! — stałem nieruchomo, a nawet odwró­ciłem głowę w bok, żeby zobaczyć, kogo to wołają. Do tego stopnia bowiem odzwyczaiłem się, że się rzeczy na­zywa po imieniu. Ale po pewnym czasie zrozumiałem,

o kogo celnikowi chodziło.

Dobrze, dobrze! — zawołałem automatycznie.

170

Mimo że głos mój był pełen serdeczności, celnikowi coś w tym wszystkim się nie spodobało. Też rozejrzał się wo­koło, a potem rzekł cokolwiek (nie mogą tego nazwać inaczej) obcesowo:

Co to znaczy, dobrze? Proszę nie zatrzymywać ruchu!

Zapewniłem go z przekąsem, że powróciłem do kraju po dwudziestu latach zupełnie nie po to, żeby wstrzymy­wać jalyś ruch i udałem się autokarem do miasta.

W mieście znalazłem wielkie zmiany. Kawiarni, w któ­rej przesiadywała z artystami moja babka, już nie by­ło. Nawet jej nie odbudowano. Życie bohemy prawie nie istniało. Spośród moich kolegów po fachu pozostała tyl­ko garstka. Wyrosło nowe pokolenie, składające się z sa­mych nieznajomych. Natomiast spośród przyjaciół ar­tystów został tylko pewien pisarz oraz muzyk. Odwiedzi­łem ich i tu się zaczyna makabra. Jakżeż bardzo już się zmieniłem i jacy dziwni mi się wydali!

W przedwojennym moim mieszkaniu, w saloniku, któ­ry służył za poczekalnię, ściany zawieszone były obraza­mi Fałatów, Malczewskich, Wyczółkowskich, nawet koń­mi Kossaków. Część odziedziczyłem po babce, część uzbie­rałem sam. Należałem do tych warszawskich przedwo­jennych humanistów — dentystów, lekarzy, prawników—i którzy w charakterze grzybów obsiedli pień sztuki. Z tą różnicą, że nie były to grzyby z rodziny żagwiowatych, jak na przykład huba, lecz grzyby jadalne. Artyści ni­mi się zajadali i bardzo sobie chwalili możność pożycze­nia kilkudziesięciu złotych. Stąd moja zażyłość z litera­tem Pardonem.

Czytelnik z pewnością przywykł do brzmienia tego na­zwiska. Za moich jednak czasów, kiedy Leszek Pardon dopiero wschodził na horyzoncie, było ono przedmiotem dociekań: czy w istocie jest polskie? Najosobliwsze, że Leszek pochodził z chłopów i że dopiero jego dziadek

i ojciec byli urzędnikami na poczcie głównej, na dawniej­szym placu Napoleona.

Leszek Pardon już w młodości uchodził za człowieka w siebie zapatrzonego. To w nim pozostało i jakby nawet

narosło. Zauważyłem na przykład, że zawsze siada w tak­sówce obok szofera, nie troszcząc się o to, że reszta to­warzystwa tłoczy się u siebie na kolanach na tylnym siedzeniu, i stwarzając wrażenie, że to on ich wiezie w dal.

Przywitał mnie rozwartymi ramionami. Dosłownie. Otwo­rzył ramiona i nagle uczułem ich uścisk u siebie za plecami. Denerwująca myśl przyszła mi do głowy. Pederasta! Pro­szę sobie wyobrazić, co przeżywałem. Od dwudziestu lat na obczyźnie nikt nawet palcem nie dotknął mego ramie­nia. W miasteczku, w którym mieszkałem, nawet młode zakochane pary całowały się bez udziału rąk. A tu siwa- wy gruby mężczyzna, zalatujący wódką, obłapia mnie z tyłu i coś maca na łopatce. Tego mu nie wystarczyło! Poklepał mnie po policzku, słowo daję! I tu nie koniec. Patrzę, a on składa wargi w rureczkę i wyciąga je ku mnie. Czy mam dodać, że był nie ogolony? Odchyliłem się trochę do tyłu, co go jeszcze bardziej rozbestwiło. Wciąż poruszał rureczką, jak gdyby był aparatem do wchłaniania kurzu.

Oczywiście nie straciłem zimnej krwi. Udało mi się chwycić za jego dłoń u siebie na karku i podnieść ją z lekka do góry. Potem pochyliłem się i zrobiłem pod nią coś w rodzaju pirueta. Ale — nie jestem tancerzem, więc zdołałem dokonać tylko pół obrotu. Toteż nie zna­leźliśmy się przepisowo z powrotem en face, ale przeciw­nie: jakoś bardzo intymnie oparłem się o niego tyłem, co dało mu możność przywarcia policzkiem do mego policz­ka. Miał zarost co najmniej dwudniowy. Wszystko to — ponieważ był pijany — wcale go nie zaskoczyło, a to, jak zgrabnie trzymałem jego dłoń nad naszymi głowami, wca­le mu nie zaimponowało. W dalszym ciągu usiłował po­całować mnie, tym razem w lewą skroń. Pociągnąłem go za palec do tyłu, ale zbyt mocno i o mało nie przewró­ciłem etażerki.

Odskoczyliśmy od niej i od siebie. Etażerka powróciła do równowagi, ale bynajmniej nie Pardon. Znowu rozło­żył ręce, chociaż znajdował się w drugim kącie pokoju.

Co prędzej tedy usiadłem w fotelu i, założywszy nogę na nogę, wysunąłem but, żeby się nań natknął, gdyby, broń Boże, chciał się do mnie zbliżyć... Obszedł mnie z tyłu. Nie mógł żyć bez pocałunków.

Szybko wyjąłem paczkę papierosów i pchając dłoń za siebie usiłowałem utrzymać go na odległości przynaj­mniej tej dłoni. Papierosa, owszem, wziął. Nawet ze wzruszeniem. Wymamrotał przy tym kilka zdań, z któ­rych wynikało, że mnie „bardzo lubi”. To mnie zaniepo­koiło jeszcze poważniej. Za czasów młodości nigdy go

o takie rzeczy nie podejrzewałem. Usiadłem w fotelu bo­kiem i podałem mu ognia. Ale on nie chciał palić. On chciał mnie pocałować.

Wtem jakby uchylił się rąbek zasłony i zobaczyłem skrawek samego siebie w przeszłości. Przypomniałem so­bie mianowicie, że przed laty żegnając się z Pardonem, wycałowaliśmy się z dubeltówki. Wydało mi się to teraz nie tylko dzikie, ale przerażające. Jakież miałem zająć wobec tego stanowisko? „To stary zwyczaj, wstyd, że

0 nim zapomniałeś! — powiedziałem do siebie. — Uchyl czoła przed tradycjami”.

Nie miałem czasu, żeby to sobie dokładnie przemyśleć

1 wstałem pełen najlepszych chęci. Zbliżyłem się do nie­go o krok. Drgnął i pośpieszył ku mnie, trzymając ra­miona rozkrzyżowane w powietrzu. Od razu się cofnąłem.

Powiedziałem do niego: „zaraz!” Ale on właśnie chciał zaraz. Natychmiast. Widziałem to po jego ruchach.

Wciąż nie mogłem się zdecydować. Chciałem pocałować go z zamkniętymi oczami, ale przypomniałem sobie, że tak właśnie całują kobiety i nagle uczułem, że za nic nie chcę być kobietą. Wtedy pomyślałem, że już za późno, że nie ma co, bo przeżywam wahania, typowe wahania jak przed upadkiem. „Więc?” powiedziałem do siebie za­chęcająco. Ale myśl, że oto zaraz wargami dotknę jego porosłego policzka, wydała mi się czymś tak wstrząsają­cym, że wolałem odstąpić od tradycji. Zdaję sobie spra­wę, że to bardzo nieładnie.

Kiedy Pardon znów zbliżył się do mnie, spojrzałem na niego wzrokiem nakazującym dystans.

O!... — powiedziałem. Było to bardzo elokwentne oświadczenie, niemal postawienie kropki nad i.

Nic nie zrozumiał, bo nie znał angielskiego. Może na­wet uznał to za wyraz przyjaznych uczuć. Patrzyłem na jego twarz i podziwiałem, że można mieć tak wymowne a nawet wylewne rysy. Zamiast życzliwego spokoju, któ­ry winien cechować gospodarza mającego gości, twarz jego wyrażała kolejno: pewność, że zachwycam się jego twórczością i nim samym, chęć napicia się jeszcze jed­nego kieliszka, a nade wszystko zawód, że nie może mnie pocałować. Widać było, że nie zazna spokoju, póki nie przełamie mego oporu. Wiedziałem, że zawsze był upar­ty — musiałem się z tym liczyć. Moja nieugięta postawa (bo czy nie powiedziałem mu wyraźnie, co o tym myślę?) zamiast go zmrozić, raczej go natchnęła. Oczy mu nie­dobrze zabłyszczały. Trzymając teraz ręce jakoś na ukos, prawe ramię wyżej a lewe niżej (widocznie wszystkiego mu było za mało i plan jego polegał na tym, że chciał objąć mnie za kark i za talię jednocześnie), zaczął skra­dać się bokiem, przypuszczając, że z boku jestem bez­bronny. Ale tu popełnił błąd, ponieważ potknął się o sto­lik, na którym stała butelka z wódką.

Muszę wyznać, że z tym, co się stało potem, trudno mi się pogodzić. Pardon natychmiast wyrzekł się mnie i, z całkowitą obojętnością — tak, jak gdyby mnie już nie było w pokoju — pochylił się nad wódką. Te same ręce, które tak zdawało się tęskniły do mnie, te same ręce wyciągnęły się ku kieliszkowi. Uśmiech, który zda­wało się był przeznaczony tylko dla mnie, teraz był — jeżeli można tak powiedzieć — zwrócony ku wyborowej. Uczułem się nawet dotknięty. Nie! nie mogłem pochwalić takiej niestałości. Sarmacka chwiejność charakteru wyda­ła mi się czymś obcym. Uśmiechnąłem się kącikiem warg, z wyrazem niesmaku na myśl, że oto ten sam człowiek, który gotów był oddać życie i sławę literacką za jeden

tylko uścisk — że ten sam człowiek teraz najspokojniej pije wódkę.

Bo zapomniał mnie poczęstować. Aczkolwiek obok stał drugi kieliszek. Mlasnął językiem, roztarł sobie dołek

i powiedział: „Całe szczęście, że wódka nie drożeje!”... — Ten sam człowiek! Po tym wszystkim! Wydało mi się to prawie cyniczne.

Ale przymknąłem na to oczy i kiedy przypomniał sobie

o mnie i wreszcie nalał i mnie — podniosłem kieliszek z przyjaznym „Twoje zdróweczko!” Nie moja wina, że jednocześnie nic po mnie nie było widać. W stosunku do jego twarzy, twarz moja musiała się wydać skorupą,

o której już wspominałem. Przez pewien czas usiłowałem ją ożywić, zabarwić jaskrawszym uczuciem, ale nic z te­go nie wyszło i zrezygnowałem. Było to już wbrew mej dzisiejszej naturze. Nie zgadzałem się z tym, że nasze oblicza mają być otwartą księgą, w której wszystko się czyta bez względu na wartość literacką treści. A prze­ważnie lektura ta jest gorsząca i przypomina kronikę są­dową tak zwanych pyskówek. Niestety, nie ogolona twarz Leszka Pardona zdradziła mi natychmiast kilka szczegó­łów z jego biografii, o których przez lojalność wolę nie wspominać. Na przykład jestem przekonany, że ma kre­dyt w jakimś sklepiku, o który zupełnie się nie troszczy.

Siedzieliśmy już w fotelach i ktoś musiał zacząć roz­mowę.

Dobrze, dobrze! — zawołałem ze szczyptą umiar­kowanej radości w głosie: że oto znów po tylu latach jesteśmy razem.

Od razu trochę wytrzeźwiał. Jak ów celnik na lotnisku rozejrzał się wokoło i widać nie mógł czegoś skapować... Byłem dopiero kilka dni w kraju. Owszem, w mowie mo­jej tkwiły jeszcze obce naleciałości, chociaż z drugiej strony, przepraszam! nie powiedziałem nic takiego, co by się mogło wydać łamaną polszczyzną.

Reakcja jego była symptomatyczna. Nie zobaczywszy w pokoju nic, do czego by się moje słowa mogły odnosić, doszedł do konkluzji, że z entuzjazmem wyrażam się o je­

go ostatniej powieści. Zgadzał się ze mną pod tym wzglę­dem. Powiedział, że sam wie o tym, że pisze dobrze. Nie tylko czytelnicy. (O! powiedziałem.) Że nawet jest zbla­zowany. Że nawet coś go korci, żeby zacząć pisać źle.

Stare angielskie przysłowie powiada, że trzeba aż 7 lat bywać w czyimś domu, żeby mieć prawo podejść do kominka, odwrócić się doń tyłem i że tak powiem z lek­ka wypiąć się na ogień, w celu ogrzania sobie pośladków.

O, nie zaraz wolno sobie pozwolić na taki gest świadczą­cy o przyjaznej otwartości. Niestety, Pardon nie miał

o tym zielonego pojęcia. Nagle ubrdał sobie, że jestem kominkiem i zaczął się przede mną żalić.

Wyznał, że tworząc — ustawicznie cierpi. Że cierpie­nie w ogóle cechuje jego stosunek do ludzi, do wszystkie­go — ot, na przykład do tego! — dodał i wskazał wód­kę. Mowa jego, skądinąd bełkotliwa, stała się podobna do urywanych westchnień. Ani razu się nie uśmiechnął. Być może przy jego tuszy wydaje się to paradoksalne, ale wy­glądał jak człowiek, którego dopiero zdjęto z krzyża. Po­nieważ w świecie anglosaskim odzwyczaiłem się od ta­kich okropnych obrazów szczerości, przypuszczałem przez chwilę, że w istocie spotkał go jakiś kataklizm. Ale szło tylko — jak sam przyznał — o coś nieuchwytnego; być może o wewnętrzne niezadowolenie, które go dręczy z te­go powodu, że nie może odpowiedzieć na pytanie, czy dość kocha samego siebie? A wciąż takie pytanie sobie zadaje. „Bo czy kto inny mi na to odpowie?” — spytał

i znowu, tym razem sarkastycznie, wskazał na wódkę. Po­patrzyłem na nią — pozornie nie chciała zabrać w tym głosu.

A propos wódki. Przyzwyczaiłem się do tak zwanego „powolnego napoju”. Polega to na sączeniu rozcieńczonej whisky, nigdzie się nie śpiesząc. Tymczasem Pardon bły­skawicznie raz po raz dolewał mi do kieliszka. Zacząłem sztywnieć.

Pamiętam, kilka lat temu wracaliśmy z Rózią wieczo­rem do domu. W oddali widać było oświetlone drzwi miejskiego baru. Rozwarły się i na ulicę wyszła mysis

Gołąb. Nogi jej mężnie walczyły z przydługą spódnicą. Zbliżała się ku nam środkiem chodnika.

Miło powiedzieć, że nie wymachiwała przy tym ręka­mi, nie zataczała się i nie śpiewała sprośnych piosenek. Przeciwnie, była tak sztywno wyprostowana, że nam z Rózią zrobiło się nieswojo. Poza tym była taka jak zawsze, i tylko pewien szczegół świadczył, że zaszło coś niecodziennego (nawet zważywszy, że nasza sąsiadka za­glądała do baru bardzo często, niemal co dzień). Mianowi­cie: mysis Gołąb regularnie co pięć kroków przystawa­ła, zamieniając się w posąg. Po czym jakaś siła rzucała ją w stronę jezdni i dzielna pani robiła krok w bok. Tam zatrzymywała się i patrzyła w niebo. Po czym wracała na sam środek chodnika i robiła znowu pięć kroków, bardzo sztywnych i pełnych godności. Spotkaliśmy się tuż koło jej domku. Otoczył nas zapach whisky.

Halo! — powiedzieliśmy z Rózią.

Wzniosła ramię i wskazała gwieździste niebo.

Wielka Niedźwiedzica! — wyrzekła.

Rózia, która mimo wszystko miała dobre serce, popa­trzyła na gwiazdy i spytała z niepokojem:

Czy coś się z nią stało, nie daj Boże?

Błyszczy! — odpowiedziała lakonicznie.

To wszystko. Ani słówka więcej. Podziwialiśmy potem z Rózią to poczucie taktu, kiedy zamiast opowiedzieć nam, nie schodząc z chodnika, o niedolach, jakich dozna­ła w swym długim życiu, po prostu wskazała siedem gwiazd, tworzących na firmamencie wiadomy kształt pa­telni. Bez jednego zbytecznego gestu, bez cienia zgagi. Wiedzieliśmy natomiast, że życie jej nie było różowe, że w dzieciństwie uważano ją za niezdolne dziecko i że wy­szła za mąż już w podeszłym wieku za rudego stroiciela fortepianów, mimo że miała wstręt do ryżych i do for­tepianów — wolała organy. Wszak nadarzała się teraz wspaniała okazja, mogła się wypłakać na naszych ra­mionach i zwierzyć się ze wszystkich czarnych myśli, które niewątpliwie przychodziły jej do głowy, gdy z rana budziła się z katzenjammerem.

Ale nie była Leszkiem Pardonem — podobna spowiedź nie przeszłaby jej przez gardło. Niczym uosobienie samo­dyscypliny, prostolinijnym krokiem weszła i zamknęła za sobą drzwi. Zaraz potem posłyszeliśmy za drzwiami głu­chy hałas, jak gdyby ktoś rzucił na podłogę worek kar­tofli, ale mysis Gołąb była już u siebie w domu i mogła robić z kartoflami, co jej się żywnie podoba.

Przypomniałem sobie o niej, i kiedy Pardon znów chciał mi dolać, przykryłem kieliszek dłonią. Ten gest widocz­nie odrzucił go ode mnie. Ale na razie nie przypuszczał, że zrobiłem go na serio. Podniósł butelkę do góry, po­patrzył, ile tam zostało i nie nalegał. Z westchnieniem powiedział, że wódka należy do największych rozczarowań w jego życiu. Wyraził się o niej nawet obelżywie: „Ta kanalia wciąż milczy!”

Nie wiem, Leszku! — dodał po chwili enigmatycz­nie, zwracając się do siebie — nie wiem, czemu ty się czepiasz?

I zauważywszy moje zdziwienie, wyjaśnił:

Może po prostu nie jestem zdolny do głębszych uczuć?

Uczułem, pamiętam, żal, że wciąga mnie w swe fami­lijne niesnaski, żeby nie powiedzieć — brudy. Proszę so­bie wyobrazić, w jakie zakłopotanie mógł mnie wprawić, gdyby był zapytał, po czyjej jestem stronie: Leszka czy jego? Na szczęście trochę się zmęczył. Wydostał skądś inną flaszkę wódki i, póki ją odkorkowywał, milczał. Miałem możność dojścia do głosu.

Mogłem opowiedzieć mu, jak po operacji musiałem spę­dzić miesiąc w kosztownym domu dla rekonwalescentów, zbudowanym w wiktoriańskim stylu, co podnosiło koszty kuracji; jak potem wróciłem do miasteczka, gdzie klien­telę po mym szefie szybko pozbierał ktoś przyjezdny, kto mimo mych dystyngowanych perswazji nie chciał żadne­go popychadła; jak mijały tygodnie upstrzone wydatkami

i jak wreszcie powiedziałem: basta! Czas było strudzone­mu marynarzowi zawinąć do ojczystego portu. Nie do­słownie, oczywiście, bo przez Gdynię nie wracałem.

Bez goryczy wspominam moją wizytę w konsulacie, gdzie na moją uwagę, że posiadam pięciopokojową willę umeblowaną samymi czypendlami, nie zareagowano i nie ułatwiono mi przewozu mebli, zapewniwszy jedynie, że „w kraju tego dobrego jest pod dostatkiem!” Pytam tyl­ko, czy w istocie „dobrego”? Czy która warszawska Desa ma pojęcie o takich podwójnych materacach, jakie posia­dałem i które, leżącemu na nich, nasuwały myśli o obło­ku? Ooch, ooch... Musiałem sprzedać całą swoją ruchomość i, uplasowawszy w banku nikłe oszczędności, wydałem zlecenie, aby wysyłano do mnie co miesiąc paczkę z kon­serwami, a nade wszystko ze specjalnie przyrządzoną mą­kę hreczaną na pyszne naleśniki, które się przyzwyczaiłem jadać na śniadanie wraz z żywicą klonową, bez której obecnie nie wyobrażam sobie życia.

Mogłem też dyskretnie wspomnieć o Rózi, o tym, że niedawno otrzymałem list od wspólnych przyjaciół, w któ­rym donoszą mi, że moja żona (a obecnie czyjaś szefowa) uchodzi na wybrzeżu kalifornijskim niemal za współ­czesną Lady Mackbeth.

Z początku przypuszczałem, że autor listu usiłuje mnie tylko taktownie pocieszyć. Czytelnik zna mój obiektywny stosunek do dawniejszej pani Rzyckiej, nigdy nie prze­sadzałem, nigdy nie twierdziłem, że może ona mieć coś wspólnego z wielką tragedią. A jednak coś jest.

Z listu wynikało, że Rózia leczy się u modnego psy­choanalityka, nawet polskiego pochodzenia (ale nie u By- chowskiego), z powodu — tak w liście dosłownie stało — kliku! Ponoć pewnego dnia weszła do gabinetu szefa, w czasie gdy ten przyjmował interesanta i, oglądając się za siebie, oświadczyła szeptem, że przed chwilą siedząc na werandzie słyszała parokrotnie: klik! klik! klik! Szef

o mało nie stracił klienta, który był też irlandzkiego po­chodzenia i wierzył w zabobony. Weranda, o której mowa, zwrócona była na Pacyfik i z początku przypuszczano, że to coś się stało z oddechem Oceanu. Akurat dął wiatr, a obok przepływał statek. Ale w czasie lunchu, na który

autor listu był zaproszony, szefowa nagle przestała jeść roztbif.

Roz? — spytał z niepokojem szef, bo tak brzmiało po angielsku imię Rózi.

Klik!... — odpowiedziała bezradnie.

Nie bądź melodramatyczna! — zauważył na to.

Z powodu tych słuchowych halucynacyj, które wciąż jej nie opuszczają, podobno stała się bardzo pobożna i, z bra­ku kościoła w pobliżu, zaczęła uczęszczać na zebrania ja­kiejś sekty...

Tu postawię kropkę. Nie! to nie wszystko. Jako epilog mógłbym opowiedzieć Leszkowi Pardonowi o nieporozu­mieniu, którego padłem ofiarą, a którego głębszy sens byłby chyba bliski Józefowi Konradowi Korzeniowskiemu. Zrobiono mi zarzut, że się wynarodowiłem!

Pamiętam jak dziś, jak to było. Wychodząc z konsulatu byłem tak przejęty historią z meblami, że postanowiłem pójść do tak zwanych kąpieli fińskich, czyli do łaźni, że­by wyparować i jako tako wrócić do równowagi. Kąpie­lowy otworzył wszystkie krany i wszędzie zaczęło się dy­mić i syczeć.

Jest to ostatnia moja kąpiel tutaj — powiedziałem. (Byłem w podniosłym cokolwiek nastroju). — Bo dziś wie­czorem odlatuję do mego Starego Kraju.

Kąpielowy przez kłęby pary spojrzał z początku mi w twarz, potem na moją pierś, a potem spojrzał jeszcze trochę niżej. Po prostu nie mógł od czegoś oderwać oczu.

Przypuszczam, ser, że wraca pan do Japonii? — spytał ze czcią.

Dlaczego do Japonii? — zdziwiłem się.

Ale szacunek w jego głosie oraz wzrok skierowany na moją 30-centymetrową szramę po operacji dopowiedziały mi reszty. Przypominałem prawdopodobnie człowieka, który dokonał na sobie harakiri...

Czytelnik, któremu już się otworzyły oczy, musi przy­znać, że. miałem dość barwne życie i mógłbym od biedy nim błysnąć. Ale Pardon odkorkował butelkę i dolał już wódki a ja... ja tylko chrząknąłem.

Dobrze, dobrze! — powiedziałem potem.

Ciarki mi przeszły po skórze, gdy zorientowałem się, że już nie zdołam wyrzec nic więcej. Miałem gardło jak­by zalepione kluską. „Anglosasi!” błysło mi zaraz w mózgu.

To była ich sprawka. Wczepili mi się w gardło! To oni nadali mej twarzy tyle martwego glansu! To oni uwią­zali mi ręce i nogi! Owszem, nie mieli nic przeciwko temu, żebym się odezwał, ale wolno mi było wyrzec tylko słów­ko: Dobrze.

Spokój!” — rzekłem do siebie, i od razu pomyślałem: „Co? znowu? Przecie jestem aż nadto spokojny!” Wów­czas nie wiedziałem już, jak samego siebie uspokoić.

Wódka? Ale wódka zamiast rozwiązać język, przylepi­ła mi go do podniebienia. Byłem sztywny jak drewno. Anglosasi dobrali się nawet do wódki. W pewnej chwili uczułem wokoło nóg spódnicę i nagle wydało mi się, że jestem mysis Gołąb. Ręka moja sama się wyciągnęła i po raz drugi przysłoniłem kieliszek. Wybiła ostatnia godzina. Czułem to. Ale jak wstać z fotela, nie straciwszy nic w swoich oczach? Nie zdobyłbym się na to, gdyby nie to, że wciąż mi się wydawało, że jestem mysis Gołąb. Na­brawszy tchu w piersi, naprężyłem muskuły i, o dziwo! podniosłem się powoli. Od razu rzuciło mnie w bok. Ale przypomniałem sobie, co w takich wypadkach robiła na­sza sąsiadka i przesunąłem z początku jedną nogę, potem drugą w stronę okna, za którym widniały: oświetlony szpic Pałacu Kultury i niebo usiane gwiazdami. Wznio­słem ramię i rzekłem:

Wielka...

Naraz urwałem, bo Wielka Niedźwiedzica najwidoczniej była po drugiej stronie domu. W każdym razie jej tu nie było. Wszelkie inne natomiast konstelacje wyleciały mi z głowy. Jakaś piękna biała gwiazda mrugała do mnie. Jak się mogła nazywać? Skąd ją znam? W odpowiedzi przyszła mi na myśl łacińska nazwa kamienia nerkowego, której nie omieszkałem wymówić na glos.

Wróciłem do domu taksówką. Nazajutrz z niedowierza1

jącym uśmiechem przypomniałem sobie przygodę z An- glosasami. „Nonsens! — mruknąłem, zajadając płatki ow­siane z dżemem. — Po prostu miałem w czubie i przeto w rozmowie z Pardonem zabrakło mi słów. Nic wielkie­go!” — próbowałem się oszukać. Niestety, gdy odwiedzi­łem mego drugiego przyjaciela, przekonałem się, jak bar­dzo było ze mną źle.

Idzie tu o muzyka Emila Luza, którego nieraz podzi­wiamy w radio, bo z koncertowej działalności pianista już się wycofał.

Wiesz, wolę działalność pedagogiczną — powiedział do mnie i mrugnął.

W sąsiednim pokoju zamilkł fortepian. Poczciwa Ró- zia miała rację, że nie mam słuchu — mimo to obstaję, że był to Szopen. „Do!” — krzyknął Luz, ale do pokoju weszła pani, którą mi przedstawił jako swoją żonę. W mej obecności, bez żadnej żenady, powiedział do niej coś fa­chowego, czego nie podejmuję się powtórzyć — pamiętam tylko, że szło o jakiś podwójny, jeżeli nie potrójny, be- kar. „Arpeggio!” — krzyknął do niej grubiańsko.

Odzwyczaiłem się od podobnego niedżentelmeńskiego traktowania kobiety, nie wierzyłem nawet, że jakikol­wiek rodak do tego jest zdolny. Niestety, przypomniałem sobie swą przedwojenną sprzeczkę z Rózią. Jesteśmy, jesteśmy do tego zdolni! Zupełnie stracił głowę. Kiedy wrzasnął do niej: „Glissando!” :— o mało nie podniosłem się z krzesła, żeby stanąć w jej obronie.

Jednocześnie za drzwiami zabrzmiał fortepian.

O! kto to gra? — spytałem pojednawczo, żeby nie dopuścić do dalszej kłótni małżeńskiej. Ku memu osłupie­niu Luz odpowiedział, że to gra żona. Jak to było możli­we, skoro żona jego stała przede mną?

Tak, to żona Emilka — kiwnęła głową pani, którą obecnie nie wiedziałem jak nazwać, i ze swoistą gracją usiadła pianiście na kolanach. Zaczęła palcem łaskotać go za uchem, a potem nawet podrapała go po nozdrzach. Wszystko to z niepohamowanym erotyzmem, żeby nie rzec — ze zmysłowym rozwydrzeniem, które nie tylko nie

krępowało Luza, lecz bardzo mu odpowiadało, bo nagle zaczął pomrukiwać. Nie na długo. Fortepian widocznie popełnił coś takiego, czego muzyk nie mógł znieść. Strą­cił kobietę z kolan i podbiegł do drzwi, wołając na cały głos: „Do!... do!...” — Fortepian zamilkł i do pokoju we­szła inna pani.

Państwo się nie znają? — przedstawił mnie mu­zyk — to moja żona.

Jak się okazało, w czasie mej nieobecności w kraju Luz zdążył się ożenić kilkakrotnie, za każdym razem z no­wą uczennicą. Przedostatnia żona, z którą niedawno się rozwiódł, nie znalazła dla siebie jeszcze własnego kąta w Warszawie i mieszkała razem z nimi pod jednym da­chem. W przedpokoju rozległ się dzwonek i weszła mło­da panna z nutami pod pachą. Podała rękę swemu nau­czycielowi, który od razu zaczął całować jej przegub, a potem łokieć. Łokcie działały na niego szczególnie pod­niecająco, z czym się nie taił. Panna z nutami przyjemnie się zarumieniła i nawet zaczęła się śmiać perlistym śmie­chem. I to wszystko w biały dzień. Nie dość na tym, Luz w pewnym momencie jakoś po ptasiemu wyciągnął szy­ję i zupełnie otwarcie zajrzał pannie za dekolt. Powiedział przy tym: „Niech pani, kotku, odwróci głowę trochę na bok!” — bo mu jej podbródek zawadzał. Mimo najszczer­szych chęci nie mogę go usprawiedliwić jako mężczyzny.

Wreszcie jednak zaprowadził uczennicę do sąsiedniego pokoju, skąd ponownie doleciały nas pasaże, przerywane chichotem. Myślałem: żony pianisty nie wytrzymają i po­łożą kres tej niemoralnej lekcji. Nie pomyślały o tym. Uwaga ich była skierowana wyłącznie na mnie. Paradoks? Kobieca chęć zemsty? Nie zdążyłem się obejrzeć, gdy któraś z nich nie dbając wcale o pozory podeszła do mnie

i, oparłszy się jedną ręką o biurko, łokciem drugiej za­częła wywijać przed moją twarzą znacząco i zachęcająco. Całe szczęście, że mnie łokcie akurat nie podniecają.

Śliczną mamy dziś pogodę! — powiedziałem uprzej­mie. Przyzwyczaiłem się do tego zwrotu, którego używa­łem przez dwadzieścia lat na obczyźnie.

Byłem niemile zaszokowany, kiedy obie panie naraz od­powiedziały: „Leje!” Wyznam, że wydało mi się to bru­talne. Wtem rozległ się jeszcze raz dzwonek i weszła in­na uczennica, niziutka blondyneczka, trzymająca pod pa­chą szopenowskie preludia. Był to ktoś nieznajomy, bo Emil Luz, który znów się pojawił, przywitał ją nie oka­zując zwykłej, pożałowania godnej chuci. Opanował się. Z trudem — ale się opanował. Podniósł dłoń blondynecz- ki wysoko do ust i tylko trzykrotnie (!) ją pocałował, bez przerwy zaglądając pannie do oczu. Jest to szczegół, być może, drastyczny, ale blondyneczka spojrzeniem odpowie­działa na jego spojrzenie, a nawet trochę wywróciła ga­ły do góry. Pianista wypuścił jej dłoń, wnet tego pożało­wał i znowu pochwycił ją, całując po raz czwarty! Owszem, rzekł przy tym: — Bardzo mi miło panią poznać! — Ale cóż, kiedy zza tej zdawkowej uprzejmości wciąż wyzierała niedżentełmeńska żądza.

W tym czasie blondyneczka wyprawiała oczami coś za­iste karkołomnego. To lewym okiem patrzyła sobie na nasadę nosa, to prawym, przy czym białka migały, roz­taczając zdrożny seksualny urok. Pamiętam, że młodsza córka piekarza, mieszkającego naprzeciwko mysis Gołąb, miała przyrodzonego zeza, który nadawał jej twarzy sta­le flirtujący wygląd, czego otoczenie nie mogło długo to­lerować. Biedna dziewczyna musiała się przenieść do metropolii, gdzie towarzystwo było mniej purytańskie! Ale to, to był tylko zez!

Ma się rozumieć pedagog w końcu się załamał, i Luz spojrzał na uczennicę wzrokiem, który niedwuznacznie błagał o randkę. Blondyneczka zamrugała w odpowiedzi tak szybko, że nic nie można było z tego zrozumieć — co na chwilę nawet Luza zaskoczyło. Pożądliwym wzro­kiem spojrzał na jej łokieć, spod którego wystawały nuty.

A cio tu pani ma? — spytał, jak gdyby był analfa­betą i nie umiał sam przeczytać, co na żółtej okładce by­ło wydrukowane.

Szło mu o co innego. Zabrał jej nuty, zwinął w rulon

i tym rulonem, tymi pięknymi preludiami, pogłaskał ją

po łokciu wysoce niestosownym, powłóczystym gestem. Wtem za drzwiami Szopen utknął. Luz odwrócił gło­wę i krzyknął coś w rodzaju „rubato!” Widać było, że poprzednia uczennica, grająca na fortepianie, już mu cią­żyła, już miał jej dość. Rzeczywiście, kiedy ukazała się w drzwiach, rzucił jej w twarz wulgarne: „Czy to górne Ge?!”...

Czytelnik zrozumie, że tu chodzi nie o fachowe termi­ny, na których się zaledwie znam, lecz o niedopuszczal­ną familiarność manier. Uczennica, zobaczywszy niezna­jomą rywalkę, domyśliła się przyczyny zmiany nastroju nauczyciela. „Jeszcze jakie Ge!...” — odfuknęła. Ale Luz już prowadził do fortepianu swą nową pasję. Zostałem oko w oko z żonami pianisty.

Podkreślam, że „oko w oko”, bo tu znowu zaszła scena z oczami. Ilekroć spojrzenia nasze się spotykały, miałem wrażenie, że panie obiecują mi — sam nie wiem co. Sta­łem bezradny wobec tej zagadki. Zwłaszcza nie mogłem odcyfrować wzroku przedostatniej pani Luzowej. Uniosła do góry jedną brew i załopotała powiekami. Oko jej było pełne obietnic. Ale jakich? O co chodziło? Instynktownie poprawiłem na sobie krawat. Po raz pierwszy uczułem, że moje rozchylone wargi wyrażają bezgraniczne zdumie­nie. Proszę nie zapominać, że to wszystko odbywało się na tle Szopena, co nadawało sprawie poważny, prawie narodowy charakter.

Nie będę opowiadał o tym, jak Luzowie zatrzymali mnie na kolację, po której wstałem od stołu i siłą wieloletnie­go nawyku przeszedłem do kuchni, żeby pomóc gospody­niom pozmywać statki. Na to Emil Luz, naprawdę wy­trawny pianista, którego pianissimo było znane z tego, że wydawało się niesłyszalne — powstrzymał mnie za rę­kę, mówiąc: „Czyś ty z byka spadł! Kobiety pozmywa­ją same!” Tak się wyraził bez żadnego tłumika i, do­dam, że na cały głos, hucząc, miał w ogóle zwyczaj prze­mawiania do swych żon, zwłaszcza w sprawach kulinar­nych. Nigdy nie zapomnę na przykład tonu, jakim spy­tał podczas kolacji: „A gdzie sardynki?”

Z kuchni więc zaczął dochodzić jazgot, sztućców, wy­wołujący we mnie uczucie poniżenia, że oto odstąpiłem od zasady: pomagać kobietom w trudnych chwilach ży­cia. Natomiast Luz przysłuchiwał się tym odgłosom naj­zupełniej z siebie zadowolony, nawet nucąc mazurka. Bóg z nim! Siedząc koło fortepianu, oparty niedbale o kla­wiaturę, zaczął mi opowiadać o sobie. Gdy skończył...

Właściwie, nie tak. Luz nie posiadał lakoniczności me­go szefa. Nie skończył swego opowiadania dobrowolnie. Był bardzo daleki od czegoś podobnego, nie zamierzał go skończyć w ogóle. Luz się przypadkowo zakrztusił ja­kimś słowem. A gdy kaszlał, wytworzyło się kilka tak­tów pauzy, którą mógłbym wypełnić. Tak, nawijała się sposobność rewanżu, mogłem też opowiedzieć o sobie. Ale co?

Pomyślałem, że jako muzyka zainteresuje go, że sąsia­dowałem z wdową po stroicielu fortepianów. Wtem prze­konałem się, że znowu mam zalepione gardło kluską. Czas wytłumaczyć, co przez nią rózumię.

Mówiąc o klusce w gardle, wszyscy zawsze mają na myśli wzruszenie. Nie wiem, co ich skłania tak myśleć. Jest w tym, w stosunku do emocyj, jakaś frywolność. Proszę sobie na przykład wyobrazić kluskę francuską osobno, a osobno człowieka, który nie może mówić, po­nieważ dajmy na to przed chwilą (skoro już jesteśmy przy muzykach) słyszał Witolda Małcużyńskiego. Co Mał- cużyński ma do tego? Nie wypada nawet używać podob­nych porównań... Co innego moja kluska: nie ubliża ni­komu i tylko sprawia kłopot mnie samemu. Uniemożli­wia mi porozumienie się z rodakami. Przypomina nie­ustannie o tym, że wszelka wylewność jest niewłaściwa.

Otóż prawdopodobnie dlatego uczułem ją w gardle, gdy chciałem coś wspomnieć Luzowi o stroicielu forte­pianów. Wydało mi się, że snując głośno podobne wspom­nienia, stawałem przed Luzem nagi w swej szczerości. Byłoby to zgoła szokujące, zważywszy purytańskie zasa­dy starej wdowy po stroicielu, do której nadal żywi-

łem szacunek, mimo ochłodzenia naszych stosunków po incydencie z lokomotywą.

Dla odmiany mogłem też coś wspomnieć o papierni. Ale

i tu uczułem kluskę. Bo czy wolno mi było poniżać ro­daka tematem, którego wśród obcych nigdy nie porusza­no? — Poza tym — użalać się na zapachy, czy było to męskie?... Coś wspomnieć o operacji? Znowu kluska. Zna­łem bowiem Luza dobrze, wiedziałem, że przekroczy do­zwolone granice dyskrecji i zacznie pytać: „A co się sta­ło z drugą połówką kamienia? A jakiego był kształtu?” —

i wzdrygałem się na myśl o podobnej poufałości.

Wtedy w całej pełni uświadomiłem sobie tragizm mej sytuacji. Byłem niemy. Przypomniałem sobie, że w roz­mowie z Pardonem przeżywałem podobne już rzeczy, aczkolwiek przez alkohol zaciemnione. Wówczas też to była ich sprawka. Anglosasi! Nic innego.

Wróciłem do domu i zaraz zacząłem pisać, bo uczułem nagłą potrzebę porozumienia się ze światem zewnętrznym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
choromanski, Michał Choromański, Zazdrość i medycyna
Choromański Michał Makumba
Choromański Michał BIALI BRACIA
Choromański Michał SKANDAL W WESOŁYCH BAGNISKACH
proza, Zazdrość i Medycyna, Zazdrość i Medycyna, Michał Choromański, 1933, Polska
MICHALKIEWICZ RÓŻNE WARIANTY ŚWIETLANEJ PRZYSZŁOŚCI (2)
Michał Choromański Zazdrość i medycyna
Michał Choromański
Miecz szala i pieśń opowiadanie dziadka Michała
Choramański Michał OPOWIADANIE WARIACKIE
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
michalpasterski pl 10 sposobw na nieograniczon motywacj
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
Metodologia - SPSS - Zastosowanie komputerów - Lipiec - Analiya wariancji, Metodologia - SPSS - Zast
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody

więcej podobnych podstron