Choramański Michał OPOWIADANIE WARIACKIE

Choramański Michał

OPOWIADANIE WARIACKIE



Zniewaga, jaka spotkała znakomitego powieściopisarza ze strony byłego fizyka Antoniego Tomicza, była szcze­gólnie dotkliwa dlatego, że nie dawała prawa do żadne­go zadośćuczynienia honorowego. Okoliczności należały do zbyt wyjątkowych, aby dało się zastosować do zaj­ścia zwykłą miarę przyjętych konwenansów. Bo ostatecz­nie nie można się pojedynkować z ordynarnym i zawo­dowym wariatem. Antoni zaś Tomicz był takim w stu procentach, jeżeli stuprocentowym wariatem można na­zwać zdeklarowanego schizofrenika, którego postępowe zniedołężnienie doszło w ostatnich dniach do zupełnej demencji. Zresztą o ciężkim stanie choroby Tomicza znakomity powieściopisarz był już poinformowany od razu po przyjeździe. — Jest to wypadek beznadziejny — powiedziano mu w dyskrecji i powieściopisarz skwapli­wie zanotował to w nowym notesie. Notes ten, piękna skórzana książeczka o złoconych brzegach, był kupiony przez znakomitego powieściopisarza na kilka minut przed wyruszeniem autobusu.

W mieście padał deszcz. Powieściopisarz z paraso­lem pod pachą i w botach wbiegł do księgami, podczas gdy do złocisto-czerwonego autobusu wnoszono jego wa­lizkę.

Proszę o najlepszy notes — rzekł powieściopisarz, a subiekt spojrzał na niego osłupiały.

Zobaczył przed sobą chudą, bladą twarz o perkatym

nosie, charakterystycznym wystającym podbródku i zna­nych caiemu światu niebieskich binoklach.

Poproszę o najlepszy notes — powtórzył powie- śdopisarz gderliwie.

Woda ściekała 1 parasola strumieniami, powieśdopi- sarz zdjął z siwiejącej, łysawej czaszki kapelusz i czekał. Lecz subiekt stał nieruchomo, wyprężony na baczność. W oczach miał łzy.

Nagle od kasy wstała panienka, zaczerwieniła się, na wydekoltowanej szyi wystąpiły ze wzruszenia fioletowe plamy. Dwaj panowie kupujący książki odwrócili się zdziwieni, lecz natychmiast i oni zrozumieli wszystko. Powieściopisarz, znużony, schylił głowę, patrzył na ściekającą z parasola wodę. Panowie, którzy przedtem byli w kapeluszach, odsłonili głowy jak przed kościołem i jeden z nich zawołał, niepomny siebie:

Autor Przyjaźni i śmierci!...

Powieściopisarz milcząc ukłonił się. Na ulicy, nieda­leko sklepu niecierpliwie ryczała trąbka autobusu, po­wieściopisarz chwycił notes i wybiegł, lecz we drzwiach dopędziła go kasjerka.

Panie — powiedziała — dziękuję panu, pan mi wródł narzeczonego!...

Sława deptała mu po piętach. Gdy właził do auto­busu, przyłapał go redaktor miejscowego dziennika. Sta­ruszek był zdyszany, widocznie biegł przedtem co tchu. Stał pod ulewnym deszczem również z odkrytą głową.

Dziękuję — zaczął, ale powieściopisarz wziął go pod rękę i zaprowadził do bramy.

Panie redaktorze — powiedział zmęczony — niech pan nikomu nie mówi, że mnie widział. Jadę do zakładu dla nerwowo chorych, zależy mi na tym, żeby

6

nikt nie wiedział, kim jestem. Jadę tam w sprawie pry­watnej. — Potem dodał ze smutkiem: — Jadę tam do przyjaciela.

O! — zawołał staruszek z tak wielkim poszano­waniem, jak gdyby usłyszał rzecz świętą.

Istotnie. Słowo „przyjaciel” w ustach autora Przy­jaźni i śmierci brzmiało jak psalm.

Motor warczał niezadowolony, potoki wody runęły na złodsto-czerwony dach autobusu.

Odjazd! — krzyknął szofer, a powieściopisarz zaniknął za sobą drzwiczki.

Usiadł na ławce i z wprawą szpicla zaczął przyglądać się pasażerom. Było ich troje. Obok niego siedziała chuda, prawie przejrzysta panienka o rudych warko­czach, naprzedwko zaś dwóch panów w sztywnych, sztucznych pozach. Obaj byli wyprostowani, patrzyli gdzieś przed siebie, a ręce trzymali na kolanach nieru­chomo. Powieściopisarz odruchowo chciał wyjąć tylko co kupiony notes, aby wpisać pierwsze spostrzeżenie: „Oczy jadących ze mną pasażerów, prawdopodobnie pacjentów zakładu, płoną jednakowym żarłocznym blaskiem” — przypomniał sobie, że obiecał niczym nie zdradzać przed chorymi swego prawdziwego fachu, i zanotował to spostrzeżenie tylko w pamięci, z kieszeni zaś zamiast notesu wyjął papierośnicę. Na drzwiczkach wisiało ogło­szenie: „Palić nie wolno!” i powieściopisarz pozostał | otwartą papierośnicą w ręku, zmieszany i zażenowany. „Czy aby nie zauważyli mego zakłopotania?” — pomy­ślał z fałszywym wstydem. Lecz panowie siedzieli nie­wzruszeni i sztywni. Mieli dziwnie skupione twarze i płonące, ciemne oczy. Po kwadransie jeden z nich odezwał się:

imiiM

fismi

IS3Z51

Pan po raz pierwszy jedzie do zakładu?

Nie wiadomo było, do kogo odnosiły się te słowa, pa­nowie mieli oczy utkwione w nieznaną przestrzeń, po- wieściopisarz był zupełnie zmieszany.

Czy pan się mnie pyta?

Wtedy jeden z panów odpowiedział, wciąż nie patrząc na niego:

Tak.

Powieściopisarz poprawił na nosie binokle — no, no, odwagi — rzekł do siebie, a głośno powiedział:

Jadę do zakładu po raz pierwszy.

Drugi z panów zapytał:

A pan dawno już... — i wówczas obaj, a także

i panienka o rudych warkoczach, wreszcie poruszyli się niespokojnie na ławkach.

Powieściopisarz odparł ostrożnie, że czuje się prze­męczony i trochę chory od wielu lat, lecz do dziś dnia jakoś nie miał czasu się leczj'ć.

Znowu odezwał się jeden z panów:

To w takim razie będzie pan z nami w pierwszym pawilonie, ale na jaki czas? Na rok? Co?

Powieściopisarzowi wstyd się zrobiło, że jedzie tylko na dwa tygodnie, przeto skłamał:

Nie wiem, hm, może na pół roku.

Wtem autobus podskoczył nagle, szofer coś krzyknął ku jadącej naprzeciw furze. Deszcz przestał padać, słońce zabłysło na mokrych szybach. Patrząc na błysz­czące krople wody, panienka o rudych warkoczach ode­zwała się śpiewnie:

Nic nie wiadomo. Po pół roku można się znaleźć w drugim pawilonie.

Cóż to jest ten drugi pawilon? — zapytał powie-

S

ściopisarz, ale autobus już wjeżdżał w bramę. O szyby muskały mokre gałęzie drzew. Powieściopisarz zdążył jeszcze zapytać: — Czy państwo nie znają mego przy­jaciela, doktora Wrotnego? On się tu leczy?...

Odpowiedziała panienka:

Doktor Wrotny nie opuszcza swego pokoju —

i wychodząc z autobusu, potrąciła powieściopisarza ko­lanem.

Przepraszam — mruknął, ale nie słyszała i nic odwróciła się.

Wtedy zanotował w pamięci drugie spostrzeżenie: „Chorzy chciwie rzucają się na każdego nowego pa­cjenta, z chęcią dowiedzenia się, czy jest bardziej od nich chory”. I jeszcze jedno, trzecie spostrzeżenie, któ­re sformułował w postaci pytajnika: „Czy panienka

0 rudych warkoczach dotknęła mego kolana przypad­kowo?”

Znakomity powieściopisarz stał na stopniach i szukał walizki, lecz jej nie znalazł. Wtedy obejrzał się. Zoba­czył duży, zielony ogród, a w głębi piętrowy, biały dom. Boczną aleją szedł jakiś człowiek w białym kitlu. Byt to asystent Sztoss. Asystent zbliżył się do powieściopisarza

1 ukłonił się z nabożeństwem.

Sztoss — powiedział.

Pan nikomu nie powie, że to ja... — zaczął po­wieściopisarz.

O nie — uspokoił go asystent. — Nikt o tym mc wie.

Dokąd prowadzi ta boczna aleja? — zapytał po­wieściopisarz.

Do drugiego pawilonu — odpowiedział asystent.

W ogrodzie nikogo nic było. Ścieżki były liliowe, wil-

gotne, po prawe; i po lewej ręce kwitły bzy. Szli obok kortu tenisowego, potem minęli plac do gry w kręgle, Ale nigdzie nie było żywaj duszy. Idąc powieściopisarz dopytywał się o stan zdrowia przyjaciela.

Narkomania daleko posunięta — opowiadał Sztos«. — Zmniejszamy dawki i przeto pacjent jest trochę rozdrażniony. To bardzo miły człowiek, doktor Wrotny, ale cóż robić...

Potem Sztoss zaśmiał się i śmiech ten bardzo się nie podobał powieściopisarzowi.

Ha, ha, ha, poawanturuje się, poawanturuje, i na tym się skończy...

Powieściopisarz zanotował czwarte spostrzeżenie: „U personelu lekarskiego stopniowo zanikają ludzkie uczucia w stosunku do pacjentów”. Zrobiło mu się smut­no, jak zawsze, gdy się spotykał ze zjawiskiem nienor­malnym. Wtem zauważył spacerującego po łące wśród krzaków bzu mężczyznę w eleganckim, czarnym ubra­niu. Był słusznego wzrostu, chudy i wiotki. Twarz mial sępią, włosy czarne i kędzierzawe jak u Murzyna. Prze­chadzał się po łące wielkimi krokami.

Kim jest ten pan? — zapytał powieściopisarz.

Fizyk Antoni Tomicz — odpowiedział asystent

i znowu zaśmiał się tak lekceważąco i przykro, że po­wieściopisarz aż się skrzywił. — Tu u nas wszyscy na­zywają go Einsteinem...

Szli teraz przez gąszcz drzew. Z liści opadały cięż­kie, zielonkawe krople. Powieściopisarz poprawił pod pachą parasol i zapytał szeptem:

A na co on jest chory?

Schizofrenik — rzekł Sztoss. — Powiem panu w dyskrecji, że wypadek zupełnie beznadziejny. De­

mentuje coraz bardziej. Mówi, że chce albo umrzeć, albo przenieść się na płaszczyznę absolutnej przyjaźni.

Czego?... — zapytał powieściopisarz szeptem.

Przyjaźni — powtórzył Sztoss.

Przyjaciel znakomitego powieściopisarza, wenerolog Rafał Wrotny, mieszkał pod numerem piętnastym

i w istocie już od paru tygodni nie opuszczał pokoju. Okna miał zawieszone roletami, w pokoju był zawsze zmrok i chłód. Wenerolog Wrotny leżał na łóżku na pół ubrany, przykryty żółtym pledem w czarne pasy. Ostat­nia dawka eukodalu, którą pozwolono mu zażyć, rów­nała się tylko jednemu deci i doktor czul niezadowole­nie i wywracającą tęsknotę narkotyczną. Dzwonił przeto co godzinę.

Proszę siostry — wolał do pielęgniarki — te daw­ki są śmiechu warte! Proszę powiedzieć profesorowi, że ja już nie mogę wytrzymać, że sam siebie własnymi rę­kami uduszę!

Niech się pan uspokoi — mówiła siostra. Miała głupią, rozlaną twarz, na którą doktor patrzył z cho­robliwym wtrętem. — Profesor przyjdzie później. Na razie dam panu czarnej kawy.

Wenerolog Wrotny odwrócił się do ściany.

Co mi po waszej kawie!... Nie jestem dzie­ckiem!... — i po godzinie znowu dzwonił na siostrę. — Proszę o zastrzyk!

Nie wolno, panie doktorze, robiliśmy panu iniek­cję parę godzin temu. Przyniosę panu jeszcze kawy.

Wrotny wymamrotał do poduszki wszystkie nieprzy­zwoite wyrazy, jakie znał. Niepokój i tęsknota zwię-

11

MHB v-f * *\.

& W Z2KH v.: m I

A <* Mnl IWW^lPTO >

kszały się. „Mój Boże — pomyślał — gdyby przynaj­mniej prędzej przyszła Lena.”

Lecz pani Lena Sztossowa przychodziła dopiero po południu. Przynosiła kwiaty, stawiała je na stole, sama zaś kładła się. na łóżku obok Wrotnego. Były to dziwne chwile wzajemnej niemocy erotycznej, oboje leżeli w tu­manie czysto psychicznej zmysłowości, bezwładni i sen­ni. Doktor Wrotny kochał Lenę bladą i tragiczną mi­łością eukodalisty i mniemał, że tylko dzięki niej wyra­tuje się ze zgubnego nałogu. Po świeżym zastrzyku, w chwili gorączkowego podniecenia, wołał:

Jesteś moim narkotykiem! Jeżeli będziesz mnie kochała wiernie, z poświęceniem, wyleczę się od razu! Gdy jestem z tobą, nie potrzebuję eukodału.

Tłumaczył jej, że wpadł w nałóg tylko dlatego, że był nieszczęśliwy, i pani Lena Sztossowa połykała ten słodki haczyk jak każda kobieta, łatwo i chętnie. Jej początkowa litość dla narkomana przeistoczyła się po paru dniach znajomości w miłość niebezpieczną, zwłasz­cza dlatego, że budziła instynkty opiekunki i matki, świadomość, że jest dla człowieka ostatnim ratunkiem, podniecała ją prawie fizycznie i dodawała sensu całemu życiu. Zapominała, że w domu wieczorami czeka na nią mąż, asystent Sztoss. Asystent Sztoss udawał, że nic nie widzi i nie rozumie.

Czy odwiedzałaś i dziś doktora Wrotnego? — py­tał obojętnie.

Tak — odpowiadała — jest on naprawdę nie­szczęśliwy i chciałam mu pomóc.

Pomagaj, pomagaj — mówił, lecz ona nawet nie dostrzegała kpiącego tonu.

Wenerolog Wrotny derpiał na osłabienie mięśnia ser­

cowego, miewał chwile zupełnego zamroczenia i zawro­ty głowy połączone z niewytłumaczonym lękiem. Wił się na łóżku, pled jak skóra tygrysia spełzał na podłogę, doktor dzwonił bez przerwy:

Proszę o zastrzyk eukodalu! — krzyczał.

W ogrodzie słychać było stuk kręgli, z długiego pa­wilonu dolatywały czyjeś wołania, po prostych ścież­kach, wśród kwitnących krzaków, spacerowali pacjenci.

Czy nie mogą grać w kręgle ciszej? — niecierpli­wił się Wrotny. — Nie chcę więcej czarnej kawy!... —

i uspokajał się dopiero, gdy przychodziła Lena.

Chcą mnie powoli zabić — skarżył się jej. — Leno, moja wierna Leno.

Że chcą go zabić, skarżył się wszystkim, lecz istotnie wierzył mu tylko były fizyk, Antoni Tomicz.

Schizofrenik przychodził z rana, w większości wy­padków po kryjomu. Uścisnął mocno dłoń wenerologa Wrotnego, spojrzał mu w oczy otwarcie i życzliwie po­wiedział:

Czwartym wymiarem jest przyjaźń!

Nasłuchiwał. Dolatywał stuk kręgli, za oknami na

ścieżkach szemrał piasek pod nogami spacerujących pa­cjentów.

Powiem panu jedną rzecz — mówił doktor. — Niech pan mi wierzy, że chcą mnie zabić!...

Antoni Tomicz z poszanowaniem i powagą pochylił głowę, słuchał. Wenerolog z rozczuleniem oglądał ku­dłaty murzyński łeb i mówił:

Leczenie ich nic nie jest warte. Oni leczą objawy mej choroby, lecz nie samą chorobę. To tak, jak gdyby usiłować zagoić syfilistyczną rankę, nie lecząc syfilisu.

A cóż jest istotną chorobą? — zapytywał Tomicz.

Nasze życie — odpowiadał doktor. — Wszelka choroba jest skutkiem naruszenia równowagi. My zaś nie mamy na czym się oprzeć. Wszystko się chwieje. Gdyby przynajmniej znaleźć skrawek pewnego gruntu, trochę wierności i poświęcenia, wszystko byłoby urato­wane.

Tak! — rzekł Tomicz. — Geometria życiowa po­winna być oparta, jak każda inna, na przesłankach aksjomatycznych. Jedynym aksjomatem na ziemi jest przyjaźń!...

Pan mnie zrozumiał! — wołał Wrotny, a schizo- fremk mocno na pożegnanie potrząsał jego dłonią. We drzwiach zawsze powtarzał:

Na mnie pan może liczyć, na mnie pan może liczyć.

Doktor Wrotny pozostawał sam i dzwonił na pie­lęgniarkę:

Proszę o zastrzyk! — krzyczał.

Ale pewnego dnia do pokoju numer piętnasty za­miast siostry wszedł człowiek niewysokiego wzrostu, ły­sawy, w binoklach. Doktor z początku go nie poanał:

Kto pan jest? — ale znakomity powieściopisarz usiadł obok na łóżku, pogłaskał doktora delikatnie i czu­le po nogach i powiedział:

Przyjechałem cię odwiedzić, Rafdu.

Wtedy wenerolog Wrotny rozpłakał się na cały głos.

Przyjazd bowiem znakomitego powieściopisarza, au­tora książki, która uszczęśliwiła tysiące nieszczęśliwych, był dla doktora Wrotnego aktem tej wzniosłej wierności,

o jakiej przestał już nawet marzyć.

Po dziesięciu latach niewidzenia się i niekorespondo- wania, właśnie teraz, kiedy życie doktora załamało się na całej linii, jego szkolny i uniwersytecki towarzysz przyjechał go odwiedzić. Przyjaciel dzieciństwa, który kiedyś w obronie jego jako chłopak dwunastoletni wal­czył z całą trzecią klasą, przyjaciel młodości, który ukrył go, gdy przyłapano studencką bojówkę, przyja­ciel, o którym wiedział teraz tylko z książek, dzienników i megafonów, nie zdradził go do końca i w chwili naj­bardziej potrzebnej znalazł się przy nim. Znakomity powieściopisarz, człowiek, który poświęci! samego sie­bie i całą swą twórczość walce o humanitamo-społeczne idee, siedział teraz na jego łóżku i rozmawiał z nim po bratersku jak za dawnych młodzieńczych czasów. Doktor Wrotny szlochał. Znakomity powieściopisarz bacznie śledził wyraz wykrzywionej, żółtej twarzy, za oknami po ścieżce cicho przeszedł Antoni To- ■micz.

Ależ, ależ — powiedział powieściopisarz jak do dziecka — nie puszczą mnie do ciebie więcej, jeżeli bę­dziesz się tak denerwował... — i z fachową bezstron­nością przyglądał się wykrzywionej twarzy.

Podniesione brwi doktora Wrotnego zlały się na czole w tragicznym trójkącie; koło warg, opuszczonych kąci­kami w dół, zjawiły się podłużne fałdy. Powieściopisarz odruchowo stwierdził: „Rysy twarzy układają mu się w typowo histeryczną maskę”.

Wrocnemu przeszła przez głowę moc myśli, którymi chciał podzielić sdę natychmiast, uczuda i zwierzenia tłumnie gromadziły się, ale nie zdoła! wypowiedzieć ani słowa. Wtedy przypomniał sobie, jak łatwo mu było mówić w stanie zeukodalizowania, uczuł po dwakroć,

w iw r

u»!

rv * ’ % v » mw ^ ^ w.

V W* * %' * »H

*&»¥>fr*R3£tf

SaU-i- •■-•- B Vi % &

fjfpjrisnsiais

fpi#*.v

i *» *3K.t.

żę jest zgaszooy' i bezsilny, i znowu zaczął tęsknić za narkotykiem, budzącym inwencję.

Proszę siostry, ja już nie mogę! Waszym psim obowiązkiem jest dać mi eukodalu!

Powieściopisarz powiedział z westchnieniem: „Ten człowiek jest już wariatem!”

W pokoju był zmrok i chłód, za oknami zaś błysz­czało po deszczu słońce. W końcu bocznej alei, nad drugim pawilonem, rozpostarła zieloną koronę stuletnia akacja. Ciężkie, okute drzwi drugiego pawilonu były zamknięte.

Eukodalista był bliski szału, wrzeszczał:

Nie masz pojęcia, jak oni mnie męczą!... Musisz mnie stąd zabrać!...

Siostra mrugnęła na powieściopisarza, powieściopi­sarz powiedział:

Ma się rozumieć, bądź spokojny, zrobię wszyst­ko — potem zrozumiał, co oznaczało mrugnięcie, i po­spiesznie wyszedł.

Doktorowi Wrotnemu zrobiono iniekcję, leżał otuma­niony i chrapał. Na korytarzu zaś znakomity powieścio­pisarz po raz pierwszy zetknął się twarzą w twarz z An­tonim Tomiczem. Schizofrenik chodził wielkimi kro­kami przed drzwiami. Był wzburzony.

Co oni z nim robią? — zapytał.

O nic, dają zastrzyk — odparł powieściopisarz uspokajająco i chciał przejść do swego pokoju, ale An­toni Tomicz zagrodził mu drogę.

Mam wrażenie, że gdzieś pana widziałem — rzekł uprzejmie — lecz nie mogę sobie przypomnieć.

Męczące skupienie odbiło się na jego twarzy. Po- wieściopisarz przestraszył się, że zaraz go poznają:

16

Myli się pan, myli się pan! — zaprzeczy! czym prędzej.

Schizofrenik jak gdyby coś sobie przypomniał:

Aha, zapomniałem się panu przedstawić — ukło­ni! się — jestem Antoni Tomicz. Przepraszam, ale przed chwilą znajdowałem się w drugiej płaszczyźnie.

Na korytarzu już uderzył gong, była pora kolacji. Powieściopisarz zauważył, że z kuchni wytoczyli na podwórko duży, zamknięty wózek na dwóch kółkach.

Co to jest? — zaciekawił się.

Antoni Tomicz, który przebywał już w pierwszej płaszczyźnie, spokojnie i rzeczowo odpowiedział:

To wiozą kolaqę dla drugiego pawilonu.

A ten drugi pawilon?... — zaczął powieściopisarz. Tomicz zmarszczył się:

Och, lepiej o tym nie mówmy.

Powieściopisarz zanotował piąte spostrzeżenie:

Wszyscy pacjenci wspominają o drugim pawilonie bar­dzo niechętnie, jakby ze strachem”. W tej chwili gong uderzył dwa razy, po korytarzu szli pacjenci. Obok przeszła panienka o rudych warkoczach i trąciła po­wieściopisarza łokciem. Głowę miała skromnie pochylo­ną na piersi jak zakonnica.

W jadalni puszczono radio, transmitowano jakiś kon­cert. Powieściopisarz ukłonił się wszystkim i usiadł przy stole pomiędzy panem o czarnej brodzie i młodzieńcem

0 zapuchniętej twarzy. Wszyscy jedli w milczeniu

1 z wielką uwagą przypatrywali się powieściopisarzowi. Gdy zaś o pół do dziesiątej wieczór znakomity powie- ściopisarz wrócił po spacerze do siebie, wpisał do no­tesu: „Pierwsza kolacja wśród ludzi nerwowo chorych nie sprawiła na mnie takiego niesamowitego wrażenia,

jakiego się spodziewałem. Do atmosfery panującej w za­kładzie można się łatwo przyzwyczaić. Pacjenci przy bliższym poznaniu zyskują. Są to ludzie nieszczęśliwi, ale uprzejmi i życzliwi. Widok natomiast drugiego pa­wilonu, w pobliżu którego spacerowałem po kolacji, wy­warł na mnie wrażenie fatalne.”

i ' - #'* ,

W&swk

Podczas kolacji zaszedł jeden tylko przykry wypadek.

Potrawy były mdłe. Na stole nie było nic ostrego do przyprawy, ani musztardy, ani pieprzu.

Siedzący obok powieściopisarza człowiek o czarnej brodzie zadzwonił i poprosił do sałaty trochę octu.

Profesor pozwolił mi kilka kropel dla smaku — powiedział.

Przyniesiono mu całą butelkę. Nagle powieściopisarz zauważył, że na butelce pozostała jeszcze etykieta „Wódka monopolowa”. Widocznie zauważyła to także panienka o rudych warkoczach i zaczęła się bardzo zło­śliwie uśmiechać. Wreszcie wzięła butelkę do rąk i po­stawiła ją na środku stołu tak, że wszyscy mogli zoba­czyć etykietę. „Co to ma znaczyć?” — pomyślał po­wieściopisarz, ale w tej chwili sąsiad jego, pan z czarną brodą, krzyknął coś niewyraźnie i wstał od stołu.

Wtedy na drugim końcu stołu podniósł się Antoni Tomicz i rzekł do panienki:

Postąpiła pani bardzo nie po przyjacielsku! Tak!...

Był popłoch i zamieszanie. Wbiegła służąca i szybko

sprzątnęła butelkę. Brodaty pan usiadł z powrotem. Od­dychał nierówno, ręce mu się trzęsły, oczy miał zasnute szarokrwawą mgiełką. Był alkoholikiem.

Zbliżała się noc. Przez otwarte okna widać było

wSKwmSi^iz ^Sfif

{ą&fcr* f w*

czame drzewa ogrodu. Nad drugim pawilonem zawisł czerwony księżyc. Znakomity powieściopisarz po kolacji poszedł na spacer. Koło sadzawki spotkał kilku pacjen­tów: dwóch panów cierpiących na postępowy paraliż i panią leczącą się na histerię. Potem zbliżył się do nie­go w alei alkoholik i uchylił kapelusza:

Co słychać w mieście? Nie wolno mi czytać gazet.

Powieściopisarz wciąż miał się na baczności, rozma­wiał więc bardzo ostrożnie.

Może pan też pije? — zapytał alkoholik.

Tak, tak — zgodził się chętnie.

Wtedy alkoholik westchnął. Szedł obok i opowiadał

o swoim nałogu.

Ostatnimi czasy zupełnie przestałem sypiać, ka­tzenjammer doprowadził mnie do manii samobójczej!...

Naprzeciw nich szedł młodzieniec o zapuchniętej, babskiej twarzy.

To biedny chłopak — powiedział alkoholik. — W gruncie rzeczy, zamiast trzymać w zakładzie, trzeba by go ożenić... Pan dokąd? — zapytał.

Powieściopisarz skręcił w boczną aleję.

Chciałem się przejść dookoła drugiego pawilo­nu — rzekł.

Och — westchnął alkoholik — w takim razie po­żegnam pana, nie lubię tam chodzić. — Uchylił kapelu­sza i zginął natychmiast w gąszczu krzaków.

Bez pachniał odurzająco. Z dużą gałęzią bzu w ręku przeszła obok tajemnicza i czysta panienka z warko­czami, przez chwilę w ciemnościach majaczyła jej biała suknia. Potem do głównego budynku przemknęła asy- stentowa Sztossowa. Powieściopisarz w ciągu paru go­dzin zdążył poznać prawie wszystkich, ale jej jeszcze

# i

jpnSŁ V*'7* ^ £¥» JhjKiSN S

«ISHralfOsSrj

$ •m i i

f*-*: 1**1^ &

l1'5 i ■

E ‘4.5!

Eępyh&ffH:

>■ Ltąiii 4 W >

nPn^sllRI * H

fi •%,** ł*• *jgJ >;b'V*-

sadzawką słychać byto rozmowy i śmiech, noc była chłodna i wilgotna. Powieściopisarz doszedł boczną ale­ją do drugiego pawilonu.

Był to niski parterowy domek o wielkich, ciężkich drzwiach. Okien z frontu nie było. Wokoło domku wznosiło się kamienne ogrodzenie. Powieściopisarz po­macał zapory bramy, która była jak zawsze zamknięta, zajrzał przez szparkę, lecz wieczór zgęszczał się coraz bardziej i powieściopisarz nic za ogrodzeniem nie zo­baczył. Wtedy odszedł i wlazł na pień.

Znowu zza chmury ukazał się czerwony księżyc i nie­ruchomo zawisł nad dachem drugiego pawilonu. Powie­ściopisarz widział otwarte, oświetlone okna. Przez okna dolatywało mruczenie, brzęczenie, śpiew, potem roz­legł się jednostajny metalowy dźwięk. Powieściopisarz widział zupełnie pusty pokój, pośrodku którego stało dziwaczne łóżko, otoczone ze wszystkich stron wysoką, sięgającą sufitu metalową siatką. Za tą cienką siatką, jak w klatce, stała na łóżku półnaga kobieta, trzymając podniesiony do góry brzeg koszuli. Nagle zaczęła pod­skakiwać, metalowa siatka brzęczała rytmicznie. Kobieta rzucała się na wszystkie strony, jęcząc i wijąc. Jej wy­ciu odpowiedział czyjś chichot z sąsiedniego okna.

Znakomity powieściopisarz przypatrywał się chciwie przez pewien czas, potem szybko się oddalił. Było już po dziewiątej, znowu rozległ się gong. Pacjenci szli z po­wrotem ścieżkami do głównego budynku. Powieściopi- sarza dopędził alkoholik. Palił cygaro.

Widział pan?

Widziałem — westchnął powieściopisarz. Zapach cygara i bzu wydał mu się oszałamiający i wstrętny.

Na korytarzu już zgaszono światło. Powieściopisarz chciał zamknąć się w łazience, aby się umyć, lecz prze­konał się ku swemu zdumieniu, że drzwi nie mają klam­ki. W ubikacji dostrzegł to samo. Poza tym nad muszlą nie wisiała, jak wszędzie, rączka na łańcuszku do spusz­czania wody, lecz w tym celu była urządzona w ścianie mała zasuwka. Wtedy wpisał do notesu: ,.W całym pawilonie nie zamykają się na klucz żadne drzwi. W ubi­kacji nie ma łańcuszka, prawdopodobnie, aby nikt się tam nie mógł powiesić”.

Tej nocy znakomity powieściopisarz długo nie mógł zasnąć. Przeszkadzały mu nieustające dzwonki na kory­tarzu i ciągła bieganina pielęgniarek. O trzeciej nad ra­nem, gdy już zupełnie świtało, był tak rozdrażniony ha­łasem, że wyszedł na korytarz. Drzwi naprzeciwko otworzyły się również i wyjrzał przez nie alkoholik.

Pan też nie może spać? — zapytał. — Jutro wszyscy będziemy się skarżyli. W zakładzie tym można się dopiero rozchorować nerwowo.

Któż to dzwoni? — burknął powieściopisarz.

To doktor Wrotny spod piętnastego — odpowie­dział alkoholik. — Awanturuje się coraz bardziej.

Pielęgniarka przyszła z maszynką do kawy. Była roz­gniewana.

Niech panowie się kładą — rzekła niecierpli­wie. — Jutro zrobimy temu koniec.

Zniknęła w pokoju doktora Wrotnego.

Wenerolog siedział na krawędzi łóżka i walił pięścią w materac.

Co wy ze mną robicie!... — krzyczał płaczliwie. Potem zlazł na podłogę i klęczał przed pielęgniarką. — Niech mi pani da jeszcze pół dcci! — błagał.

21

Na korytarzu znakomity powieściopisarz kiwał gło­wą współczująco i nasłuchiwał.

Profesor przyjeżdżał zwykle o godzinie dziesiątej rano. Jego małe czarne auto bezszelestnie zatrzymywało się przed schodami pierwszego pawilonu, szofer otwierał drzwiczki i z auta, schylony wpół, niezgrabnie zeska­kiwał profesor. Był to barczysty, kwadratowy mężczyzna

0 rozwichrzonej głowie i długich, zwisających wąsach. Ciężki, mało ruchliwy, wchodził na schody jak posąg

1 witał się z pacjentami poważnym, surowym basem. Mówił bardzo powoli, skandując każde słowo, patrząc rozmawiającym prosto w oczy. — Jakże się pań­stwo czują? — Pacjenci uginali się przed nim z bez­wiednym pochlebstwem. Psychiatra uśmiechał się ponuro i, mocno uderzając obcasami, szedł do gabi­netu.

Tym razem w hallu przywitała go panienka o rudych warkoczach. Zawstydzona i zarumieniona, podała mu bukiet białego bzu, psychiatra spojrzał na nią surowo i rzekł powoli:

Dziękuję. Odwiozę to mojej żonie — i zniknął w gabinecie.

Na dole w łazience brał chłodne półkąpiele alkoholik. Leżał w wannie, pielęgniarka, zamknąwszy oczy, ma­sowała w wodzie jego ciało. Druga pielęgniarka kręciła się koło aparatu diatermii. W łazience było wilgotno i chłodno, na dworze zaś zaczynał się upał. Naprzeciw­ko pierwszego pawilonu na łące stało rzędem trzech panów i dwie panie, przed nimi jak kapral na para­dzie stał w kidu asystent Sztoss i rozkazywał:

Lewą nogę podnieść i odrzucić w tył!... Raz, dwa, trzy...

Pod drzewem w cieniu i na przeciągu leżał pacjent cierpiący na manię samobójczą i brał kąpiele ¡»wietrz­ne. Dębowe drzwi drugiego pawilonu rozwarły się i w towarzystwie sanitariusza wyszedł na spacer ksiądz paranoik. Sanitariusz nie spuszczał z niego oka. Drzwi za nimi zamknęły się znowu. Ptaki świergotały przeraźliwie i beztrosko, złote chmurki przesuwały się nad koronami drzew. Z rakietą w ręku przeszedł do kortu tenisowego Antoni Tomicz, szedł tak szybko, że z trudem dopędziła go pielęgniarka, która od dzisiejszego dnia z rozkazu psychiatry miała być z nim nieodstępnie. Niosła ze sobą rakiety i piłki.

Na korde tenisowym Antoni Tomicz powiedział jej, że wczoraj wieczorem zrozumiał, że pan Wrotny wkrót­ce zamieszka definitywnie, jak i on, w drugiej płasz­czyźnie.

Niech pan da spokój ze swymi płaszczyznami — rzekła pielęgniarka miękko — przecież to wszystko się panu tylko wydaje.

Antoni Tomicz obraził się.

Nie rozumie pani rzeczy najważniejszej — rzekł wyniośle — jestem bardzo szczęśliwy, ponieważ wiem już, że mój przyjaciel, doktor Wrotny, będzie miał bez­względny spokój.

Prawą nogę podnieść... raz, dwa... — rozkazywał Sztoss i pacjenci na łące wykonywali nieumiejętnie i nierytmicznie wszystkie jego ruchy.

Zza drzewa wychylił się znakomity powieściopisarz, Sztoss machnął na niego ręką. „Chorzy nie potrafią

23

*. iii i feiij“*#'V

^¿M§¥f!S,T!r

wytSsMla

wB£

■ ■

R'-»v^iKa JM

E?P£Wfr#sw'

¡&1TM&

ans

- ■ ■■ -':/";i ii#łIiMss§

nawet gimnastykować się” — pomyślał powieściopisarz, chciał się oddalić, ale Sztoss krzyknął:

Na dziś dość gimnastyki! — dopędził powieścio- pisarza i przywitał się z nim prawie uniżenie.

Mam właściwie iść do profesora — rzekł — ale nie spełnię obowiązku, wolę spędzić z panem parę minut.

Widmo sławy znowu stanęło przed oczami znakomi­tego powieściopisarza i sława ta wydała mu się nudną pielęgniarką, której kazano nie odstępować go ani na krok.

Sztoss był głęboko przejęty rozmową z powieściopi­sarz em — dumny, że może mu być potrzebny, chutli- wie opowiadał o trybie życia w zakładzie.

Mistrzu — powiedział wreszcie wzruszony — czy mogę pana prosić o autograf, oprawię go w ramki.

W oddali wśród krzaków zobaczyli księdza paranoi- ka, sanitariusz prowadził go pod rękę.

Co tu robi ksiądz? — zapytał powieściopisarz.

Szczęśliwy przebieg sprawy — odpowiedział asy­stent usłużnie — teraz jest mu znacznie lepiej. Wkrótce przeniesiemy go z powrotem do pierwszego pawilonu.

Jakże się on znalazł na drugim? — zapytał po­wieściopisarz i Sztoss natychmiast go objaśnił.

Historia była dość zabawna. Ksiądz z początku miesz­kał w pierwszym pawilonie, wydawał się spokojny i nor­malny. Całymi dniami wycinał z kolorowego papieru kwiatki. Pewnej zaś nocy ubrał się w prześcieradło i za­czął chodzić po wszystkich pokojach, strasząc pacjen­tów. Mówił do wszystkich po łacinie. Wreszcie wpadł do pokoju alkoholika, obudził go modlitewnym śpie­wem, a potem krzyknął: Homo sum: nihil, quid suis est, a me dlienum esse pulo!... — Alkoholik narobił wrzasku,

wtedy na dzwonki przyszła pielęgniarka i księdza skrę­powano.

Odnieśliśmy go do drugiego pawilonu, borykające­go się i wrzeszczącego. Wszyscy oni u nas się tego pa­wilonu boją... — i Sztoss zaśmiał się. Śmiech ten byt wyraźnie przykry, niemoralny, i powieśdopisarz wes­tchnął.

Chciałbym się tam dostać i zobaczyć, co się tam dzieje.

To będzie trudniej — odrzekł Sztoss — do dru­giego pawilonu jest surowo wzbroniony wstęp obcym. Tam są sami furiaci.

Antoni Tomicz wciąż serwował. W ciągu ostatnich paru dni zupełnie zapomniał grać w tenisa i nie potrafił teraz odbić ani jednej piłki.

Jest to dla mnie za prędko — mówił — nie mogę się połapać z myślą... kiedy ona już leci z powrotem...

Przeto nie ruszał się z miejsca i wciąż serwował.

Powieśdopisarz poprawił binokle i przyglądał się przez parę minut jego grze. W tej chwili przybiegła zdyszana pielęgniarka, krzyknęła:

Panie Tomicz, pan profesor czeka na pana.

Schizofrenik rozwarł usta, jakby przerażony.

Nie wiem — wybełkotał — jak mam z nim roz­mawiać? Czy on znajduje się w tej rzeczywistości, czy w tamtej?

Widocznie cierpiał bardzo, gdyż twarz mu się zmie­niła i przybrała wyraz męczeński. Przeszedł obok po- wieściopisarza i Sztossa i nawet ich nie zauważył.

Żle bardzo — rzekł Sztoss. — Prędko już się sta­nie niebezpieczny.

Powieśdopisarz patrzył wokoło, zbierał dalej obser-

wacje i materiał. Drzewa szumiały nad ich głowami. Osika drgała srebrnymi listkami i osypywały się z nie) kropelki rosy. Tak samo, drżąc i rozbryzgując na wszy­stkie strony krople chłodnej wody, wychodził z wanny alkoholik. Pielęgniarka rozcierała mu plecy kosmatym ręcznikiem, alkoholik mówił wzburzony:

Nie spałem przez całą noc i dziś czuję się zupeł­nie chory!

Młodzieniec cierpiący na samogwałt, którego w tej chwili elektryzowano, krzyknął również:

Nie spałem i ja!...

Pielęgniarka podała szlafrok alkoholikowi:

Niech się panowie nie przejmują, na pewno pan profesor coś na to zapisze.

W hallu, koło gabinetu profesora, stało dwóch para­lityków, jednym z nich był starszy mecenas, który parę dni temu, grając w brydża, licytował sześćdziesiąt bez atu.

Gdy tylko wyjdzie profesor, powiem mu w imie­niu wszystkich, że nie możemy tego znieść!

Drugi paralityk powiedział:

Albo napiszemy o tym w gazetach.

W hallu na ścianach wisiały obrazki malowane przez pacjentów, ramki były również przez nich zrobione z tektury. Panienka o rudych warkoczach zbiegła po scho­dach z pierwszego piętra, niosąc w rękach nowy bukiet bzu.

Pani powie również? — zwrócił się do niej para­lityk mecenas.

Dziewicza i skromna pochyliła głowę. Powieki miała spuszczone, nigdy nie patrzyła na mężczyzn.

Drzwi rozwarły się z hukiem i wielkimi krokami

26

* * wsH# i:

- ,c - vrvri‘T r

»> > ■ '• * ’ T. V ‘W

r >

przeszedł przez hall Antoni Tomicz. Pacjenci zatrzy­mali go koło gabinetu.

Mam nadzieję — rzekł do niego mecenas — że i pan zaraz poskarży się profesorowi?

Schizofrenik odwrócił się na pięcie.

Co? — zapytał. Potrząsnął murzyńską głową, pia­na leciała mu z ust. Znajdował się w drugiej płaszczyź­nie. — Podłość! — wrzasnął. — Nigdy!!! — i wbiegł do gabinetu.

Profesor wychylił przez drzwi głowę i powiedział po­woli, z siłą:

Proszę się uspokoić. — Zaniknął drzwi.

Za ogrodzeniem drugiego pawilonu wypuszczono na podwórko furiata. Był cały w sińcach. Powieściopisarz, który przechadzał się w pobliżu razem z asystentem, zauważył:

Co za dziwne dźwięki. Nigdy nie przypuszczałem, że człowiek potrafi trfk skowytać.

Tymczasem profesor pytał się Antoniego Tomicza:

Czy słyszy pan nadal głosy?

Słyszę — odpowiedział poważnie — ale to nie są bynajmniej halucynacje. Dziś rano pod moim oknem krzyczał pan doktor Sztoss.

Cóż on krzyczał — profesor z uporem patrzył mu w oczy.

Nie mogę panu tego powiedzieć — odrzekł schi­zofrenik — było to ordynarne i nieprzyzwoite.

Wszystko jedno, niech pan powie...

Antoni Tomicz zaczerwienił się.

Łajdactwo — wykrztusił — pański asystent krzyk­nął pod moim oknem: „przyjaźń — do dupy!...”

Profesor był wrogiem psychoanalizy, rzecz oczywi­

sta, że w wypadkach schizofrenii uważat jej metody za zgubne, pomimo to zadał pytanie:

Czy to panu nic nie przypomina? Może kiedyś ktoś wyraził się przy panu w ten sposób o przyjaźni?

Antoniemu Tomiczowi nagle błysnęło w świadomo­ści jakieś wspomnienie, ale natychmiast uciekło. Powstał mu natomiast w mózgu obraz laboratorium fizycznego przy uniwersytecie. Widział nawet przed sobą twarz swe­go kolegi, również asystenta fizyki, lecz dalej nic sobie nie mógł przypomnieć. Uczucie było męczące, nie do wytrzymania, więc Antoni Tomicz, szukając od niego ucieczki, czym prędzej przeniósł się na drugą płaszczy­znę.

Z papierów, które leżały na stole w teczce, profesor wiedział dokładnie, kim był ten kolega Tomicza i jaką rolę odegrał w jego życiu. Wiedział także, że ten kolega ożenił się z młodą słuchaczką, z którą przedtem schizo- frenik żył przeszło dwa lata. Lecz tym danym profesor przypisywał minimalne znaczenie i raczej tylko dla for­my zapytał jeszcze:

Nic sobie pan nie przypomina, co się stało z pań­skimi kolegami?

Ale Antoni Tomicz znajdował się w ukryciu drugiej płaszczyzny, odpowiedział więc beztrosko:

Pan chce mnie nabrać, profesorze... Przecież wie­my, że koledzy istnieją tylko w tamtej rzeczywistości...

Nagle wyjął z kieszeni skrawek papieru, profesor pa­trzył na niego nieruchomy i surowy, a schizofrenik rzekł:

Napisałem poemat, który pan koniecznie musi wy­słuchać i powiedzieć, co o nim sądzi...

Odrzucił murzyńską, kudłatą głowę w tył i przeczy­tał:

A w tej drugiej rzeczywistości Po rozszczepieniu jaźni,

Nie będziemy mówić o miłości,

Lecz o czystej przyjaźni...

W tej chwili za oknem zatrzymał się asystent Sztoss i pociągnął znakomitego powieściopisarza za rękaw:

Tomicz deklamuje swoje wiersze.

Obaj podsłuchiwali, powieśriopisarz wytężył słuch, lecz obecnie dolatywał do nich tylko miarowy bas psy­chiatry.

Miewa pan podniecenie erotyczne? — pytał psy­chiatra.

W hallu siedzieli paralitycy i czekali na koniec bada­nia. Na schodach ukazał się alkoholik, rozczesywał grze­bykiem mokrą brodę.

Profesor jeszcze nie wychodził? — zapytał.

A gdy profesor wreszcie wyszedł z gabinetu, zbliżył się do niego pierwszy.

Przepraszam bardzo pana profesora — rzeki — ale w imieniu wszystkich pacjentów chciałem się panu poskarżyć. Pacjent spod piętnastki tak się awanturował przez całą noc, że nikt z nas nie mógł spać!

Eukodalista, wenerolog Rafał Wrotny, choć męczyły go najgorsze przeczucia, nie przypuszczał jednak, że nie­szczęście było tak bliskie. Myśl o tego rodzaju nieszczę­ściu nie mogłaby nawet przejść mu przez głowę, do ta­kiego stopnia była niedorzeczna i straszna. Przeto ni­

czego nie podejrzewał. Gdy asystent Sztoss uprzedzał go łagodnie, by się więcej nie awanturował i hałasem nie niepokoił innych chorych, odpowiedział zgryźliwie, że wszystkiemu jest winna obsługa, która w zakładzie jest pod psem, i że cały system leczenia jest diabła wart.

Pan profesor kazał mi pana uprzedzić, że jeżeli pan nie opanuje swej histerii — odparł Sztoss z ukry­tą groźbą — to zmuszeni będziemy pana odwieźć do miasta...

Wrotny patrzył na niego nic nie rozumiejąc.

...na konsylium — dodał Sztoss dziwnie pośpiesz­nie, jakby w popłochu.

Aha! — Eukodalista nie tylko, że niczego nie po­dejrzewał, lecz przeciwnie, wydawał się ucieszony. — Wreszcie zaczną jakąś racjonalną kurację! — zawołał.

A gdy po południu przyszła Lena Sztossowa, oznaj­mił jej z histerycznym triumfem, że dopiął swego, że wreszcie zaczną go poważnie leczyć.

Leno — rzekł zadowolony — wiesz, że odwiozą nonie do miasta na konsylium...

Wtem zapadł w narkotyczną drzemkę, przedmioty w pokoju widział przez mgłę. Powieki miał na wpół przymknięte, przez wąską szparkę widoczne były tylko białka.

Posiadał inne niż u ludzi normalnych poczucie czasu, godziny mijały szybko jaik minuty, niektóre zaś chwile dłużyły się godzinami.

Czemu ty się nie cieszysz? — zapytał Lenę.

Ogarnął go eukodaliczny czar niemocy, chciał spać.

Słuch miał chorobliwie wyostrzony, każdy szmer w po­koju wydawał mu się hałasem. Zapadł w półsen i za­

30

pomniał o tym, że Lena znajduje się w pokoju. Obudzi! go nagły dźwięk, przypominający łoskot blachy, i czyjś syczący krzyk poderwał go z łóżka. „Na pewno już noc” — pomyślał i ze zdumieniem zobaczył, że rolety są jeszcze przesiąknięte słońcem, a Lena stoi pośrodku pokoju z wzniesionymi rękami. Klasnęła w dłonie i szep­nęła przerażona:

Do miasta?

Wtedy zrozumiał, że dopiero co przyszła i że od chwili, gdy na powitanie powiedział jej o zamiarze od­wiezienia go na konsylium, minęła prawdopodobnie sekunda.

No, oczywiście — chrząknął — do miasta. Tam mnie porządnie zbadają. Czemu ty się nie cieszysz?

Wydało mu się, że zbladła, ale ukołysany eukodalem, znowu przymknął powieki.

Więc zachowanie Leny nie wzbudziło w nim żadnych podejrzeń. Usiadła obok niego na łóżku.

Błagam cię, Rafał — mówiła gorączkowo — nie dzwoń więcej. Przecież zobaczysz, że po dwóch tygod­niach się przyzwyczaisz i będziesz spokojny. — Potem dodała cicho: — Chcesz, przyjdę do ciebie po kolacji, jeżeli mi obiecasz, że nie będziesz więcej dzwonił. — Mówiąc to zrozumiała, że miłość jej do eukodalisty przekroczyła już pewną granicę, i teraz z omdlewającą determinacją przyglądała się skutkom.

Był rdzawy zachód. W ogrodowej altanie siedzieli pa­ralitycy. Obok trzy razy przeszedł Antoni Tomicz, za nim z trudem biegła pielęgniarka.

Niech się pani ode mnie odczepi — zniecierpli­wił się schizofrenik — więcej w tenisa grać nie będę.

Po raz czwarty przeszedł obok altany, potem zajrzał

tam i rzekł, odgarniając od czoła gałęzie dzikiego wina:

Przeczytam panom poemat.

W tym czasie znakomity powieściopisarz wszedł do pokoju Rafała Wroniego. W roztargnieniu otworzył drzwi nie pukając, zobaczył Sztossową, która szybko podniosła się z łóżka. Udał, że nic nie zauważył.

Jak tu u ciebie ciemno — wyrzekł delikatnie i przetarł binokle. — Dzień dobry pani. — Na wszelki wypadek nie wymienił jednak swego nazwiska. — Ach, to pani jest żoną doktora Sztossa?

Oparły o poduszki, patrzył na niego wenerolog Wrot- ny.

Kto to? Kto to? — pytał.

Ajaj — ciągnął powies'ciopisarz ze sztuczną we­sołością — nie poznajesz? Przecież byłem już u ciebie wczoraj.

Nie, nie, jakże! Poznałem! — ucieszył się Wrot- ny — tylko wyleciało mi z głowy, żeś przyjechał.

Patrząc na wyżółkłą, martwą twarz eukodalisty, po­wieściopisarz powiedział:

Doskonale wyglądasz.

Wrocny usiłował sobie coś przypomnieć.

Dobra nowina — rzekł wreszcie — chcą mnie za­wieźć do miasta na badanie.

Znakomity powieściopisarz z trudem ukrył wzrusze­nie.

Wiesz już o tym? — zapytał głucho. — Właśnie przyszedłem, by z tobą o tym porozmawiać.

W ogrodowej altanie, odgarniając z czoła liście dzi­kiego wina, które kładły się na murzyńską głowę jak wieniec, schizofrenik Antoni Tomicz deklamował, dła­wiąc się patosem:

32

Słońce zdradzieckie tonie.

Lecz coraz głośniej i raźniej Na drugim pawilonie Krzyczą o przyjaźni!

Rozmawiałem o tobie z profesorem — rzeki zna­komity powieściopisarz — uważa, że jesteś trochę zde­nerwowany, ale to niedługo minie. Zabronit tylko widy­wać się z tobą.

Powieściopisarz spojrzał na Sztossową, Sztossowa od­wróciła się.

Bo na pewno to ciebie męczy. Żadnych wzruszeń!

Więc radzisz mi, abym pojechał do mias­ta? — zapytał eukodalista nagle.

Ja? — powieściopisarz wyglądał jak człowiek za­skoczony znienacka. — Ja?... Tak, tak, ma się rozu­mieć.

Jego zakłopotanie nie uszło uwagi Leny. Szybko spoj­rzeli na siebie i oboje pochylili głowy. Lecz Wrotny, który zupełnie obudził się z drzemki, pomimo to w dal­szym ciągu nic nie zauważył.

Wydaje mi się — wypowiedział z ulgą — żc po raz pierwszy jestem szczęśliwy. Podtrzymałeś mnie na duchu. Gdyby nie ty , zapewne by mnie zabito.

Powieściopisarz był wyraźnie zawstydzony:

Ależ, ałeż, daj spokój...

Nie, nie — ciągnął eukodalista — nie zaprzeczaj. Teraz wiem, że to ty zainicjowałeś mój wyjazd. W tym jest mój ratunek... — Rozrzewniony, znowu o mało się nie rozpłakał. — Ale — mówił przez łzy — czybyś nie mógł dostać mi trochę eukodalu? Daję ci słowo, żc się wyleczę, lecz potrzebuję po raz ostatni!...

Bądź rozsądny — rzeki powieściopisarz — o tym nie ma mowy.

Wenerolog nie wytrzymał i zadzwonił.

Proszę o zastrzyk! — błagał. Ale nikt się nawet nie wzruszył. — Madę rację — uspokoił się. Przypo­mniał sobie, że Lena ma przyjść do niego wieczorem, i to delikatnie, prawie nieuchwytnie poruszyło w nim popęd zmysłowy. Uśmiechnął się z chłopięcą rado­ścią. — Na tej ziemi nie jest jednak tak źle — stwier­dził i wziął powieśriopisarza za rękę. Opowiadał, że przez całe żyde świadomie unikał kobiet i był o nich najgorszego mniemania. — Są symbolem zdrady i ego­izmu! — wołał. — Jako lekarz przypatrywałem się ży- du prywatnemu mych chorych i mimo woli wyrabiał się we mnie sceptycyzm. Żyde płciowe każdej jednostki jest ropniem, po co walczyć z gruźlicą i rakiem, kiedy najważniejszym nicszczęśdem ludzkości jest płcio- wbść!

Znakomity powieśdopisarz słucha! uważnie.

Tak, tak, poznaję dę, Rafdu.

Wenerolog zaś mówił dalej i głos mu wzmacniał się

z każdym słowem. Opowiadał, że najgorsze w miłości jest złudzenie etycznych ideałów, które miłość rzekomo ze sobą niesie. Poświęcenie się kochanków wydawało mn się zawsze, jeżeli nie amoralne, to zgoła problematycz­ne. Dobroć ich wzajemna wynikała 7. egoizmu seksual­nego. Tam, gdzie jest erotyzm, nie może być etyki i dlatego...

I wenerolog, nie krępując się obecnością Leny, rzeki ze zbyteczną szczerością:

Tobie mogę powiedzieć wszystko. Wierzę, ii spotkałem istotę, która gotowa się poświęcić, będzie m

iMfaŁffiŁZ, W':. ti >-** •■:-'■ i 3-/..T- % ?» ' P \Vą

wierna i wierność jej i poświęcenie nie wynikają z pod­świadomej erotyki, bo nas nie łączy zmysłowa miłość!

Wypowiedział to jednym tchem i zaczął ciężko od­dychać. Wolę miał osłabioną, centra hamujące rozluź­nione, więc mówił wszystko, nie żenując się, co mu na myśl przyszło.

Znakomity powieściopisarz przed wyjściem ucałował ręce pani Lenie i rzekł opiekuńczo:

I ja również wierzyłem zawsze, że czysta miłość kobiety może być najlepszym ratunkiem.

Milczeli wszyscy troje, nikt z nich nawet nie uczuł fałszywego sentymentu tej sceny.

Lecz wenerolog Rafał Wrotny nie miał racji, czy też nieświadomie oszukiwał się mówiąc, że żadne uczucie nie łączy go z panią Leną. Gdy bowiem po kolacji przy­szła do niego, stwierdził z pewnym zakłopotaniem, że z niebywałą, rzec można, histeryczną siłą obudziły się w nim stłumione, zdawało się, już nieżywe pożądania. Pod wpływem eukodalu miłość jego urosła do niebywa­łych rozmiarów. Przywidziało mu się, że jest prawdziwa i najprzedniejszege gatunku, więc poddał się jej z pro­gramową biernością. Ogarnęła go cudowna elokwencja skutkiem rauszu eukodalowego, zaczął długo i obszernie rozpowiadać o potędze swego uczucia i tym potokiem przesadnych, ale pełnych dobrej wiary słów zachłysnęło się do reszty biedne, nabrzmiałe serce Leny.

Przyszła do niego, pchnięta dwoma prastarymi ko­biecymi instynktami: litośdą i ciekawością. Litość jej miała charakter fizycznego roztkłiwienia nad dużym męskim ciałem, które wobec niej było bezbronne i po-

35

U * ^r- ~ ~

SJifSltf f*#y *M [ •■■■ l': = ?

mhłwmgfljfl

lawt

słuszne, a z drugiej strony — rozbrajającego, również fi­zycznego smutku na widok męskich łez. Smutkowi te­mu nie miała siły się oprzeć. Gdy się w ten sposób smu­ciła, miała wrażenie, że jakieś muskularne ramiona chwytały ją wpół i że jest podzielona tym uściskiem na dwie części. Górna część: klatka piersiowa i gardło, ścis­kała się od męczącego współczucia, podczas gdy dol­na — w każdym calu pęczniała od wstydliwej namięt­ności. Bezsprzecznie smutek ten nie należał do uczuć zróżniczkowanych i przez swą animalność i podejrzane pochodzenie fizjologiczne posiadał wartość niepewną. Słowa Wrotnego o wierności i przekleństwie wszelkiej zdrady budziły w niej jakieś mętne, płochliwe myśli, które w gruncie rzeczy były tylko odbiciem jego słów. lecz zupełnie nie odzwierciedlały jej poglądów i stanów duszy. Właściwie całkiem nie rozumiała, o co mu szło z tą przyjaźnią i wzniosłą miłością, lecz jak każda za­kochana kobieta przejmowała się jego poglądami tak, że wkrótce w naiwnej i pięknej ślepocie uznała je za włas­ne, aby te skradzione poglądy mechanicznie umieścić w pamięci. Zresztą nie trzeba było się temu dziwić. Przez obcowanie z wartośoiowym i czule reagującym na dobroć człowiekiem, jakim był wenerolog, zetknęła się po raz pierwszy w życiu z zagadnieniami etycznymi i widocznie nie miała jeszcze czasu, aby się z nimi upo­rać. Chciała w każdym razie, żeby wszystko było jak najlepiej, i naprawdę w porównaniu z tymi dobrymi chęciami osobiste podłoże jej uczucia razem z ukrytą żądzą niepokojących, bo mało znanych pieszczot, wyda­wały się drobiazgami. Inna rzecz, że już wówczas moż­na było zarzucić jej pewną nielojalność w postępowa­niu. Wiadomo bowiem, że wiedziała o grożących Wrot-

r*% fi t

. I . ^v,,i... :.Ó-... '. .:,■'■■■•'■'• : i - 1^0ir|nU|'%4

. ¿HJHiMMgl w* MM£ m \

nemu przykrościach, lecz nie obroniła go, a sama nie zajęła wobec nich należytego stanowiska.

Bardzo się cieszę, że wywiozą mnie do miasta — powtórzył wenerolog, gdy tylko usiadła obok niego. — Ty mnie przecież nie opuścisz — ciągnął z dziecinną naiwnością. — W mieście nie odejdziesz ode mnie na sekundę. Wtedy wyleczę się w ciągu tygodnia. Będzie­my się starali o rozwód.

Drgnęła. Słowo „rozwód” zawsze uderzało iej do głowy jak czad, ale tym razem prędko wytrzeźwiała i nawet uczuła nieprzyjemny chłód na samą myśl o ko­nieczności powzięcia w związku z ewentualnym rozwo­dem decyzji. Tego zaś wieczoru stanowczo nie chciała

o niczym poważnym myśleć. Może przypuszczała już, że spotkanie jej z doktorem jesi ostatnie, i dążyła tylko ku wyczerpującemu wykorzystaniu każdej wspólnie spę­dzonej chwili. Tym się również tłumaczyło, że mimo surowego regulaminu zakładowego, którego jako żona asystenta musiała podwójnie przestrzegać, przyszła do pacjenta wieczorem, o porze niedozwolonej. Skoro go mieli usunąć z zakładu, chciała urwać dla siebie, wszyst­ko jedno za cenę jakiego ryzyka, przynajmniej parę go­dzin ostatecznego sam na sam. Inaczej doznałaby wiel­kiego rozczarowania, a stosunek swój do Wrotnego uwa­żałaby za niepełny i nie mający racji bytu. Takie nieco praktyczne podejście do rzeczywistości wkrótce jednak zeszło na drugi plan, była bowiem zbyt wybuchowa, aby nie poddać się nastrojowi bądź co bądź ważnej chwili.

Przeżycia jej tego wieczoru były tak ostre i niezna­jome, że zgubiła się w nich zupełnie. Różnorodność uczuć i rozpiętość skali sentymentalnej, o której wielko­ści i bogactwie do tego dnia nie miała pojęcia, przera-

37

V;v

mrnMwM ,. > . • Kv*

wifti W

ŚPpi

itMM# »iss 1

1 •*'4

, ¿¿"f Juwll MlTJjń

»iw »

.¿r*

i.

stały jej duszę i serce. Psychika doktora Wrctnego, któ­ra zawsze wydawała się jej niejasna, obecnie przerażała ją i w przyjemny, rzec można, słodkawy sposób dręczy­ła niespodziankami i napięciem. Runęła na nią miesza­nina wzniosłych, zdrowych pojęć moralnych i rozdętej chorobliwie miłości słów, klątw, przysiąg, nieuchwytnych pieszczot i nienormalnie długich, podsycanych narkoty­kiem pocałunków. Biła w nią prawdziwa tęsknota za naj­lepszą prawdą i sztucznie rozdmuchiwane pożądanie, niemoc przeżytego, zwątpiałego człowieka i pozorna zwierzęca siła eukodalisty. Lena czuła się zmiażdżona tymi uderzeniami, wypita do dna jak ampułka przez tego kochanka, łaknącego od wielu lat zwyczajnej ludzkiej prawdy i zadowalającego się surogatami. W głowie jej kręciły się myśli: „Ten człowiek mnie kocha — myśla­ła — dlaczegóż on mnie tak męczy? Czego on ode mnie wymaga?” Ani rusz nie mogła zrozumieć... „Żąda ode mnie prawdomówności, oddania się... ale przecież nigdy nie kłamię!” Była tego absolutnie pewna, o żydu swoim małżeńskim nawet nie pomyślała.

Uspokój się — powtarzała.

Wenerolog Wrotny, z rozpaloną twarzą, z błyszczący­mi oczami, w których nie widać było zupełnie źrenic, do takiego stopnia były zwężone, wenerolog Wrotny za­klinał ją na wszystko, co miała świętego, aby docho­wała mu wierności i aby nigdy go nie opuściła.

Nie opuścisz mnie nigdy? — żebrał, a sam gotów był uwierzyć, wbrew wieloletniemu życiowemu doświad­czeniu, każdemu usłyszanemu słowu.

Nigdy — powiedziała poważnie.

Zapaliła na stoliku lampę, wyjęła z torebki lusterko i długo pudrowała sobie nos. Wenerolog Wrotny uczul

się dotknięty, coś nim szarpnęło, ale natychmiast po­starał się wytłumaczyć sobie jej odruch w sposób moż­liwie szlachemy i prosty. „Ma niedługo pójść i nie chce, aby ktokolwiek zobaczył wzruszenie na jej twarzy.” W istocie dochodziła już jedenasta wieczór, w zakładzie wszystko spało, pani Lena Szto6sowa musiała się śpie­szyć.

Była tak rozbita fizycznie i duchowo, że podniosła się z trudem.

Widzisz, jak nam z sobą jest dobrze — westchnę­ła. — Ale pamiętaj, że obiecałeś więcej w nocy nie dzwonić — dodała raczej odruchowo, lecz w każdym razie było to ładnie z jej strony.

Obiecuję — przyrzekł Wrotny — dziś mi to przyjdzie bardzo łatwo.

Nie zauważył, że Lena była trochę roztargniona i znużona. Przesycona wrażeniami, reagowała na wszyst­ko słabo i blado. Nie mogła dłużej niż kilka kwadran­sów przebywać na szczytach uczuciowego i umysłowego napięcia, więc szybko i z pewną ulgą stoczyła się w dół, gdzie wszystko było niezajmujące, bez smaku, lecz nie szarpiące. Teraz myślała tylko o tym, jak niepostrze­żenie przekraść się przez korytarz i wrócić do domu. Przy pożegnaniu jednak, gdy pocałowała Wrotnego, mi­łość uśpiona w swym nasyceniu wybuchnęła w niej na nowo.

Bądź spokojny — zawołała z siłą i pewnością — będę z tobą zawsze!...

Decyzja, której się tak bała, przyszła sama, zabijając wszelkie wahania. I wenerolog wyczuł, że teraz Lena gotowa jest pójść z nim na koniec świata. Wyciągnął w ślad za nią ramiona.

39

.. ../ i / -- . Su

* >» .*» •« jj, •

Nie opuścisz mnie nigdy?! — powtórzył z naiw­nością i zaufaniem już nie dziecka, lecz embrionu.

Widział przed sobą tylko zamknięte drzwi.

ZnaJcomity powieściopisarz porządkował tego wieczo­ru notatki i opracowywał plan nowej powieści pod ty­tułem: Agatologia w domu dla obłąkanych. Miał w tym dziele udowodnić tezę, która powstała w jego umyśle już w pierwszej chwili pobytu w zakładzie. Teza brzmiała: Dobro jest wynikiem zdrowia. Zły człowiek jest to chory człowiek.

Powieściopisarz przygotował przedmowę: „Do sza­nownej publiczności! Książkę Agatologia w domu dla obłąkanych muszę opatrzyć wstępem. Ja, autor, ponoszę świadomą odpowiedzialność za każde słowo w niej wy­powiedziane i uważam za swój 'obowiązek podkreślić, że pomiędzy duchem mej powieści a moją duszą, pomiędzy poglądami w niej wypowiedzianymi a moimi osobistymi, pomiędzy życiem wyimaginowanym bohaterów a moim prywatnym zachodzi związek, którego bynajmniej nie mam zamiaru wypierać się w przeciwieństwie do innych autorów. Albowiem uważam, że autor ma prawo wy­powiadania prawd i sentencyj dopiero wówczas, gdy własnymi czynami wprowadza je w życie. Inaczej lite­ratura pozostanie literaturą i będzie rzeczą niemoralną. Każda twórczość jest owocem przeżyć osobistych. Wol­no je wynosić głodnym prawdy ludziom jedynie wtedy, gdy te przeżycia stoją na wysokim szczeblu hierarchii wartości. Podobnie jak we wstępie do Przyjaźni i śmier­ci pisałem, że gotów jestem umrzeć dla przyjaciela, tak obecnie oświadczam wszystkim...”

Znakomity powieściopisarz urwał i trwożliwie nasłu­

chiwał. Po korytarzu szybko, prawie biegnąc, przeszła pani Sztossowa. Powieśdopisarz nie mógł się przyzwy­czaić, że drzwi w pokoju nie są zamknięte, to go iry­towało i przeszkadzało pracować. W ogrodzie było jas­no jak w dzień, gdzieś w głębi przykro huknęła sowa. Alkoholik wyszedł z łazienki i wściekły popatrzył na plecy znikającej Sztossowej. Domyślił się, skąd ona wracała.

No, no — powiedział alkoholik i naumyślnie prze­kręcił kontakt, tak że na korytarzu zapaliły się wszystkie żarówki.

Pani Stossowa nie obejrzała się, znikła w klatce scho­dowej. Alkoholik stał na czerwonym chodniku pośrodku korytarza. Gdzieś na dole, prawdopodobnie w jadalni, zegar uderzył raz jeden. Zbliżała się północ. W swym demnym pokoju leżał na łóżku schizofrenik Antoni To- micz i patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczami. Dręczyło go wspomnienie hańbiące i straszne. Miano­wicie przypomniał sobie, że profesor na pożegnanie nie podał mu ręki. „Coś w tym jest... dwuznacznego...” — myślał obrażony. Potem ze strachem stwierdził, że nie ma przyjaciół. „Nie mam na ziemi żywej, bliskiej du­szy! Chyba że ostatecznie przeniosę sic na tamtą stro­nę!” I od razu uspokoił się, gdyż w umyśle jego po­wstał drogi mu obraz doktora Wrotnego, którego uwa­żał za jedynego swego przyjaciela. Lecz nagle zwątpił i o tym. „Przyjaciel? Skąd mi to przyszło?” — pomy­ślał melancholijnie i rozsądnie, jak praystało całkiem normalnemu człowiekowi. Westchnął głośno i wtedy w sąsiednim pokoju, do którego drzwi były otwarte na oścież, poruszyła się w fotelu drzemiąca pielęgniarka. Za oknami huknęła sowa.

41

Cóż to za przykry jęk!” — pomyślał znakomity powieściopisarz, spojrzał przez okno w noc i znowu pra­cował. Sowa zatrzepotała skrzydłami i ciężko przefru- nęła | jednego drzewa na drugie. Poza tym wszędzie było cicho i spokojnie. Na korytarzu nie było słychać dzwonków, wszyscy widocznie spali. „Jakże to dobrze — pomyślał powieściopisarz z czułością — Rafał albo zasnął, albo czuje się lepiej, gdyż nie dzwoni!...”

Zaczął rozmyślać na temat swego stosunku do Wrot- nego, przypomniała mu się także ni stąd, ni zowąd Sztossowa i przykre wrażenie, jakie na nim wywarła. „Zresztą kto wie, może rzeczywiście go uleczy!” — snuł wspomnienia dalej, aż wreszde ku swemu zakłopotaniu zauważył, że przybierają one coraz gwałtowniejszy, wręcz obelżywy dla niego charakter. W końcu trafił na myśl tak plugawą i przykrą, że aż pot wystąpił mu na czoło.

Hu-hu-hu!... — huknęła sowa. Noc zrobiła się dławiąca i budziła najgorsze obawy.

O tej nocy, właściwie o dziwnym toku myśli, które go tej nocy nawiedziły, miał powieściopisarz już po dwu­dziestu czterech godzinach zapomnieć doszczętnie. Po dwudziestu czterech bowiem godzinach powtarzał tylko z upartą chęcią usprawiedliwienia się: „Postąpiłem we­dług głosu sumienia!” Okłamywał samego siebie i za nic nie chciał się przyznać, że rozważał losy swego przy­jaciela w związku z planowanym wyjazdem na konsy­lium. „Nie przypominam sobie, żebym o tym myślał — uspokajał siebie w duchu. — W każdym razie, gdyby nawet tak było, to wiem na pewno, że było mi bardzo

42

smutno!... Nie! Stanowczo nie myślałem o jego wy- jeździe!” A jednak tak było istotnie, i ta właśnie myśl plugawa i lepka pokryła jego wysokie, jasne czoło kro­plami potu.

Głupie przeczulenie — burknął.

Otarł czoło chustką i znowu pisał: „...człowiek wy­zbyty poczucia obowiązku nie może być przyjacie­lem!...” Pracował jeszcze godzinę, świadomość, że wszystko śpi wokoło i on jeden tylko czuwa, działała na niego podniecająco. Pióro szybko biegało po kartkach notesu.

W jadalni wybiła godzina pierwsza. Schizofrenik To- micz spał. Pielęgniarka na palcach weszła do jego po­koju i przyglądała się śpiącemu fizykowi przez parę chwil. Potem wróciła i natychmiast rozległo się jej chrapanie, zasnęła, na pół leżąc w fotelu. O dwa po­koje dalej śnił o pomarańczówce alkoholik. Kelner przyniósł mu pełną szklankę, alkoholik wychylił ją dusz­kiem, coś gorącego wstrząsnęło nim. Obudzi! się, ale wszędzie było cicho. „Aha — pomyślał — wreszcie piętnastka przestała się awanturować!”

Powieściopisarz zaś w dalszym ciągu robił notatki. „Dowiedziałem się dziś wieczorem — pisał — że pa­nienka o rudych warkoczach jest nimfomanką. Siedzia­łem po kolaq’i w ogrodzie na ławeczce. Było bardzo ciemno. Nagle zobaczyłem coś białego. Nie poznałem jej z początku. Usiadła obok mnie, lecz tak blisko, jak gdyby na ławeczce było bardzo mało wolnego miejsca. Chciałem usunąć się, ale nagle zrobiła w stosunku do mnie ruch tak nieprzyzwoity i drastyczny, że zdębiałem. Mvślałem, że to wszystko złudzenie, że przywidziało mi się tylko... do takiego stopnia cicho i skromnie za-

chowywała się poza tym. Głowę miała pochyloną na piersi, jakby się modliła...”

Powieściopisarz nagle przestał pisać i wstał, z hała­sem odsuwając krzesło. Binokle zleciały mu z nosa. Po- wieśeiopisarz złapał je w powietrzu obiema rękami i prawie krzyknął:

Co się stało?

Na korytarzu coś huczało i brzęczało przeraźliwie, potem zaczęła się bieganina. To spod piętnastego nu­meru znowu dzwonił wenerolog Wrocny.

Szło o to, że eukodalista przestraszył się możliwości swego wyjazdu do miasta. Przestraszył sie z powodów dla siebie zupełnie niezrozumiałych i nieuchwytnych. Około północy uczuł taki nagły, niepowstrzymany strach, że trząsł się na łóżku, podrzucany niewidzialną siłą, jak gdyby w materacu był ukryty jakiś złośliwy mechanizm, gwałtownie i nieustannie poruszający sprę­żynami. Było to na kwadrans przed rozpaczliwą i tra­giczną walką wenerologa z tygrysem, w której nie został rozszarpany i nie zginął tylko dzięki osobliwemu szczę­ściu, że pod brzuchom u siebie znalazł potrzebny mu do ratunku guzik.

Nazajutrz, niedługo przed wyjazdem, przepraszał Lenę i tłumaczył się przed nią, że nie dotrzymał słowa.

Nie gniewaj się na mnie — mówił, naciągając rękawiczki — to wszystko było naprawdę takie straszne. Gdybyś była przy mnie, na pewno nic podobnego by nie zaszło! Zaczęło się to od razu po twoim wyjściu. Byłem bardzo senny i szczęśliwy, zmrużyłem oczy i myślałem, że zaraz zasnę.

44

* '

Zasnąć nie potrafił. Z początku na zamkniętych po­wiekach zarysowały się niesamowite ogniste wzory, ja­kieś płonące słońca, wirujące złote kule, wybuchające czerwone petardy. Potem płomienne plamy zlały się w przepiękny gmach z ognia i płynnego złota o dzi­wacznej architekturze. Snuł te zwykłe wizje przedsen- ne eukodalisty, lecz dzisiejszego dnia nie przyniosły mu spodziewanej rozkoszy i upojenia. Rozkoszowaniu się stanem narkotycznego półsnu przeszkodziła świadomość, że błogi ten stan niestety minie za pół godziny, a może i* za kwadrans, i że nie będzie miał więcej eukodalu, aby podtrzymać go w sobie. Wtedy uczuł ciężar danej obiet­nicy i zaczął żałować, że związał się słowem i nie może zadzwonić na pielęgniarkę. „Muszę jednak wytrzy­mać!” — postanowił w duchu i umyślnie wyobraził so­bie Lenę i swoje przyszłe z nią życie. Ale obraz ten widocznie nie był przekonywający, gdyż myślą coraz częściej powracał do granatowego tekturowego pudełka z napisem: Eukodal E. Merck. Radość chwili obecnej zgasła bezpowrotnie. Narkotyk wywoływał tylko niepo­kój o przyszłość: co będzie za pół godziny, kiedy prze­stanie działać?

Ale najbardziej dokuczała wenerologowi obfitość śli­ny w ustach i zupełnie wyschnięte, zwężone gardło.

Nie masz pojęcia, jakie to przykre uczucie — mó­wił do Leny i patrzył na swe eleganckie cytrynowe rę­kawiczki. Było to przed samym odjazdem i nieszczę­ściem, które tak nagle i niespodziewanie zwaliło się na niego. Nic jednak nie przeczuwał i opowiadał spokoj­nie: — Wypiłem dwie szklanki wody, ale to nic nie pomogło. Dusza moja uciekła do gardła i pragnienie ją dławiło, i wyciskało z niej ostatnie krople życia. Poza

tym drażnił mię fizyczny niepokój, który gnieździ! się w moim karku, jak gdyby ktoś łechtał go ohydnym, lep­kim palcem. Są to specyficzne uczucia, na pewno ich nie zrozumiesz. Mówię ci, że przez gardło i kark wy­ciągano ze mnie duszę!

Nie wytrzymam!” — pomyślał wówczas wenerolog, lecz zaciął się w sobie i zawstydził własnej słabości. I według wszelkiego prawdopodobieństwa udałoby mu się przetrwać do rana, gdyby nie dzika niechęć do wy­jazdu, mającego nastąpić jutro, niechęć, która po paru sekundach przeistoczyła się w lęk. Przyszła zupełnie niespodziewanie. Wenerolog zapadł na chwilę w lekki, pełen majaczeń sen. Znowu wydało mu się, że w po­koju coś huknęło z siłą wybuchającej prochowni, otwo­rzył oczy, zlany potem, i zobaczył, że to zapałki spadły ze stolika na podłogę. Nagle w oknie ujrzał białą postać, jakieś widmo, i chociaż wiedział na pewno, że mu się to tylko majaczy, wzdrygnął się, tłumiąc krzyk. Widmo w oknie rozpłynęło się, Rafał Wrotny znowu przypo­mniał sobie o ukochanych żółtawych ampułkach i o ma­ło nie zawył z tęsknoty i żalu. Dosłownie odechciewało się żyć. Życie bez eukodalu było szare i gnuśne, nie po­siadało najmniejszego sensu. „Gdyby przynajmniej Lena była przy mnie!” — pomyślał, tym razem bez żadnego już przekonania. Przymknął powieki, lecz od razu otwo­rzył je szeroko i niespokojnie zaczął rozglądać się po pokoju. Miał pewność, że w pokoju ktoś się ukrywa, jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to wszystko mu się tylko wydaje. Pomimo to schylił się i zajrzał nawet pod łóżko. Pod łóżkiem poruszyło się z cichym pomrukiem ogromne pasiaste zwierzę. Drżącą ręką wenerolog prze­kręcił kontakt lampki nocnej. W pokoju zrobiło się żól-

co: wenerolog wytarł rękawem pot z zimnej twarzy. Miał mętne, podkrążone oczy, bladą, ziemistą cerę i zwisające na czoło mokre włosy. Wyglądał na czło­wieka konającego z osłabienia. Nagle wyrzekł głośno:

Nie chcę jechać do miasta!...

Cisza wokoło była nieprzenikniona jak w trumnie. Wrotmy powtórzył:

Nie chcę jechać do miasta!... — i zaczął trząść się na łóżku z dzikiego, zabobonnego strachu.

Nigdy nie wyobrażał sobie, że można dojść do stanu takiego rozprzężenia nerwowego. Przestał panować nie tylko nad nerwami, lecz nad każdym calem swego cia­ła. Leżał bezwładny jak rozmontowana maszyna. Każ­dy członek poruszał się z osobna, nie podlegając jego woli. Ręce i nogi drgały, wykręcając sdę kurczowo, gło­wa, odrzucona w tył, coraz głębiej kryla się w po­duszkach. To, że jutro mają go zawieźć na konsylium, czego pragnął jeszcze parę godzin temu, nabrało nagle rozmiarów katastrofalnego nieszczęścia. W jaki sposób, dlaczego tak miało być — nie zdawał sobie sprawy. Strach jego wzmógł się i doszedł do stanu bliskiego obłąkania. Uświadomił to sobie i przeraził się jeszcze bardziej...

Zwariuję — wyszeptał — nie wytrzymam samot­ności!... Trzeba zadzwonić!...

Dzwonek na długim sznurku wisiał zawsze u jego wezgłowia. Latającymi rękami zaczął go szukać, lecz tym razem znalazł tylko sznurek. Dzwonka nie było. Ghdał krzyknąć, ale gardło przecież miał zwężone aż do bólu, spazmatycznie: żaden dźwięk nie przedostawał się przez nie.

Skradli, skradli!... — zdołał wyszeptać.

47

wMMMirf m ^5fi3łwfcej^T*5:

111%t+r v>' f ?T^S2 -* *■*#+9 f

I wtedy jak błyskawica olśniło go jasnowidzenie. Zro­zumiał, że wszyscy knują przeciwko niemu okropny spi- | sek i że wszystko, nawet błogosławiona przez niego ucieczka do miasta, kryło w sobie nieuniknioną zgubę.

Że też tafcie głupstwo mogło mi przyjść do gło­wy — mówił później do Leny. — Wszystko dlatego, że byłem samotny. Nie wolno, Leno, zostawiać mnie sa­mego, słyszysz!... Wstyd mi, że jak smarkacz przera­ziłem się nie wiedzieć czego. Widzisz, do jakiego stop­nia człowiek może zatracić zdrowy instynkt... Teraz, kiedy wyjeżdżam z tobą, wiem, że zaczyna się nowe życie.

Tak mówił, patrząc, jak wynosili jego walizki, zado­wolony, że wreszcie opuszcza zakład. Gdyby przynaj­mniej w swej niedorzecznej ślepocie wiedział, co go czeka!

Myślałem — powtarzał — że jesteście zdrajcami, i umierałem ze strachu! Wtem skoczył mi na łóżko ty- giys!... — i Wrotny nerwowo zaśmiał się.

Lecz tamtej nocy nie śmiał się wcale. Wszystko, tyl­ko nie śmiech. „Gdzie jest dzwonek?” — rozpaczał. Usiłował wstać z łóżka, lecz kręciło mu się w głowie i zbierało na wymioty. Było to znowu specyficzne uczu- oie dobrze znane eukodalistom i morfinistom, kiedy to mdłości i spazmy w gardle sprawiają nawet swoistą przyjemność. Lecz tym razem doznał tylko przykrych fizycznych sensacji i czuł, jak tętno powoli zanika. Było coraz słabsze, uciekające.

Zaraz zemdleję — jęknął, nie panując już zupeł­nie nad wzmagającym się strachem.

Trzęsły nim dreszcze tak silne, że zdawało się, iż ktoś siedzd pod materacem i podrzuca go do góry. Spod

łóżka wyłaziło rude zwierzę i całym ciężarem spadło na nogi Wrotnego. Wenerolog stęknąl i wreszcie udało mu się zerwać z łóżka. Przetarł oczy i jeszcze na wpół przytomny pomyślał: „Dziwne! Byłem pewny, że za­paliłem lampę!” Przez okno widział martwą, srebrzy­stą zieleń ogrodu. Zegarek wskazywał dopiero godzinę pierwszą. Wenerolog Wrotny napił się wody, był zu­pełnie trzeźwy, głowa pracowała jasno. „Ale gdzie dzwonek? — przypomniał sobie — czy może to mi się śniło?” Noc wydawała się nieskończenie długa i znowu powracał niewytłumaczalny strach. Nic go w tej chwili nie obchodziło. Trzeba było za wszelką cenę dostać przynajmniej kroplę zbawczego płynu, aby na nowo uczuć cudowne ukłucie w sczerniałej od ciągłych za­strzyków nodze, aby znowu po chwili ścisnąć się mogło gardło od mdłej rozkoszy zbliżającej się euforii. Lecz widział przed sobą tylko nieprzezwyciężone przeszkody, mur nieżyczliwych i obojętnych pielęgniarek i lekarzy, którzy nie zwrócą uwagi na jego błagania, mur, o któ­ry bezskutecznie rozwali swą czaszkę. Lecz najbardziej koszmarne w całym tym koszmarze było to, że dzwo­nek, zawsze wiernie zwisający u jego wezgłowia, w isto­cie zniknął teraz o północy razem z ostatnią nadzieją.

Nie szkodzi! Będę krzyczał na cały gmach! — bełkotał. Nie krzyknął jednak, bo zwierzę o mało go nie rozszarpało na kawałki, a strach nie pozwolił mu wykrztusić słowa. „Zwariuję, zwariuję!”

Wyzbyty ostatku sił, otworzył oczy. Lampa na sto­liku nie paliła się. W pokoju było ciemno.

Przecież zapaliłem lampę!” — pomyślał niepomny siebie i zaczął po omacku szukać dzwonka. Lecz zamiast mego znalazł tylko sznurek, sznurek ciągnący się bez

końca. Szarpnął nim tak, że zerwał z sufitu jakiś gwóźdź, który z nieoczekiwanym hałasem zleciał na podłogę. Dzwonka nie było! Milcząc, w strasznym skupieniu, obliczając każdy ruch, podniósł się i usiadł na krawędzi łóżka. Ale natychmiast rzucił się z powro­tem pod kołdrę. Bez słowa, ciężiko oddychając przez nos, mocował się z niewidzialnym, a jednak istniejącym drapieżnikiem...

Czuł już na sobie gorącą włochatą sierść. Obudził się znowu, cały mokiy i zimny, z jedną tylko myślą: „Wy- błagać za cenę całego przyszłego życia, całego mego majątku — świętą, błogosławioną dawkę eukodalu!” Wił się i skręcał jak dogorywający w agonii. Kurczył się w drgawkach eukodalicznej chuci. Nie widział dla sie­bie żadnego już ratunku. Przewrócił się na bok, potem upadł na brzuch i leżał tak, szlochając na cały pokój. I wtedy nagle uczuł pod sobą jakiś twardy, okrągły przedmiot. Był to drewniany dzwonek w kształcie grusz­ki. Wenerolog Wrotny przywarł do guzika brzuchem i leżał bez ruchu dłuższy czas, póki nie przybiegła pielęgniarka.

Nazajutrz w zakładzie gruchnęła plotka, że pani Lena Sztossowa spędziła noc pod numerem piętnastym.

Podczas pierwszego śniadania alkoholik odwołał na stronę mecenasa paralityka i powiedział:

Widziałem, jak wychodziła nad ranem z jego po­koju. Jak się to panu podoba?

Kilku pacjentów robiło przed pawilonem ranną gi-< mnastykę. Sztoss niewzruszony komenderował:

Raz, dwa, trzy!...

Obok przeszła nimfomanka i mruknęła pod nosem, jakby do siebie:

19

MHS

Mk

MH»af

Zdradza go podobno co noc, ale dopiero wczoraj ją przyłapano! To się nazywają porządki!...

Na szczęście pielęgniarka mogła poświadczyć, że gdy na dzwonek doktora przybiegła pod numer piętna­sty, nikogo tam oprócz Wrotnego nie znalazła.

To są na pewno czcze gadania — zwierzała się pacjentom. — Pani doktorowa odwiedza również i in­nych chorych.

Lecz ma się rozumieć, pielęgniarce nie bardzo uwie­rzono. Druga natomiast część jej opowiadania wywo­łała prawdziwą sensację. Ta druga wiadomość zelektry­zowała wszystkich chorych.

Nie może być? — pytali ze zdumieniem — i kie­dy to ma nastąpić? Dzisiaj?

Pielęgniarka odpowiadała, że dziś. Potem szczegóło­wo opisywała przykre zajście, jakie miała w nocy z dok­torem Wrotnym.

Alkoholik leżał w wannie, pielęgniarka masowała go i drewnianym wiaderkiem poruszając wodę, która fa­lowała i burzyła się, skrzeczała:

Gdy wbiegłam do pokoju, zobaczyłam go leżące­go na brzuchu. Za nic nie chciał przestać dzwonić. Wreszcie wyrwałam spod niego dzwonek. Wtedy zaczął miotać się i krzyczeć. O mało mnie nie zbił. Chwycił w objęcia pled i szamotał się z nim i mocował jak my­śliwy z tygrysem. Krzyczał, że na pewno nie ma czło­wieka, który by przynajmniej raz w życiu kogoś nie zdradził! Nie rozumiem, o co mu szło?

Pielęgniarka mrużyła oczy, krople wody leciały na wszystkie strony, alkoholik z przyjemnością wyciągał członki, poddawał się orzeźwiającym falom i słuchał.

A zresztą — pielęgniarka zachichotała i otarła

łokciem zroszoną wodą twarz — a zresztą wiem, kogo on miał na myśli. Ale czy ona jedna tylko zdradza męża? I na miłość boską, co w tym jest nadzwyczaj­nego?

Zdaje mi się, że nic — odpowiedział alkoholik, wyłażąc z wanny.

Młodzieniec o zapuchniętej twarzy, który był świad­kiem tej rozmowy, wyszedł z łazienki roztrzęsiony i przygnębiony. Sensacyjna wiadomość doszła i jego uszu i wywołała w nim z początku coś w rodzaju niejasnego buntu. Następnie jednak pogodził się z mającym nastą­pić faktem i razem z innymi pacjentami oczekiwał wieczoru. Spotkał koło drugiego pawilonu powieścio- pisarza, powieściopisarz spojrzał na niego pytająco, a młodzieniec zatrzymał się w odległości paru kro­ków.

Pan prawdopodobnie słyszał już tę okropną no­winę? — zapytał.

Znakomity powieściopisarz stanął w bramie. Można było pomyśleć, że jakaś siła ciągnęła go do drugiego pawilonu. W roztargnieniu słuchał paplaniny młodzień­ca, a potem ocknął się:

Młody człowieku. Nigdy nie trzeba powtarzać nie stwierdzonych wieśd — rzekł łagodnie.

Byl w tej chwili prawie piękny jakąś nadludzką, udu­chowioną miłością. Twarz emanowała lotnym, drgają­cym światłem, z oczu patrzyła dobroć i nieprzedajna miłość do świata. Lecz gdy zbity z tropu młodzieniec zapytał:

Ale czy pan wie, że z doktorem Wrotnym ma się stać rzecz straszna?! — powieściopisarz nachmurzył się i urwał rozmowę.

52

, S--; V :

i "■■•, ,'i"' i]z.#►

1*»J&TE sl."A»g»*Ł>T> ■ j ; ■'-«■

v"v:?-:\ .'^:;v/- ***%£&*■ ?Il.f\

HkinMmPv m?H ItM fA« » 41

P* 4n(kCPv •«

Nie wiadomo było, czy i jego również ogarnęły nie­dobre przeczucia, dotyczące losu przyjaciela, czy też młodzieniec wydał mu się zbyt natrętny.

Pielęgniarka, która masowała alkoholika, doniosła pa­cjentom również o tym, że prawdopodobnie dziś wieczo­rem chorym nie wolno będzie wychodzić do ogrodu. Prosiła jednakże o zachowanie tajemnicy i żeby, broń Boże, nikt jej nie zdradził.

Państwo mnie rozumieją, że mogę stracić posa­dę — mówiła niespokojna. Lecz trudno jej było utrzy­mać język za zębami, wiadomości zaś, jakie {»osiadała, były zbyt fascynujące, aby mogła się z nimi nie po­dzielić. — Bo to, właściwie, ma nastąpić po kolacji, gdy będzie już zupełnie ciemno. I nie radzę nikomu wychodzić do ogrodu, ponieważ pan profesor tego nie lubi i mogą wyniknąć przykrości!

Powieściopisarz słuchał tych opowiadań z rosnącym niesmakiem. Lecz z drugiej strony żył w nim bezlitosny, spokojny obserwator, przyglądał się więc z literacką cie­kawością temu mrowisku ludzkiemu i z dokładnością przyrządu fizycznego notował spostrzeżenia. Po po­łudniu zaś znowu wyłonił się z krzaków bzu i wszedł w boczną aleję. Drugi pawilon stercza! tuż pod samym jego nosem. Nie ulegało wątpliwości, że znakomitego pisarza ciągnęło ku niemu, jak zbrodniarza na miejsce zbrodni. Kręcił się z pół godziny naokoło krzaków, usiadł nawet w trawie pod berberysem, jak gdyby spo­dobało mu się szczególnie to miejsce. Zresztą czynił to wszystko raczej bezmyślnie. Opracowywał w duchu plan nowej powieści, był w natchnionym skupieniu i czyny jego i ruchy były mechaniczne i bez treści. Oprzyto­mniał ze stanu twórczego roztargnienia dopiero wów-

t> i $ i * rią/fa wkyŹfĄ * m « i § % 1+» %

ijsjjl i Ifiyt \ 1»^

Pi

czas, gdy obok niego, boczną aleją, przemknął w groź­nym i niesamowitym podniecenia były fizyk, schizofre- nik Antoni Tomicz.

Schizofrenik wymachiwał rękami jak wiatrak i robił tak wielkie kroki, że zdawało się — za każdym stąpnię­ciem musiał przestąpić przez jakąś otchłań. Przebiegi obok niego, pozostawiwszy w powietrzu syczenie jedne­go tylko słowa, wypowiedzianego wściekłym szeptom. To właśnie słowo wstrząsnęło powieściopisarzem i zmu­siło go do podniesienia głowy.

Schizofrenik Antoni Tomicz przemknął, wymachując pięścią i szepcąc:

Podłość!...

Był widocznie bliski ostrego szału. Możliwe jednak, że to wiadomość, o której szeroko rozprawiano w za­kładzie, podrażniła go do takiego stopnia. W każdym razie, gdy przypadkowo dowiedział się o wszystkim, ubrał się natychmiast i poszedł do swego przyjaciela z drugiej płaszczyzny, doktora Wrotnego. Lecz koło drzwi pokoju numer piętnasty stała na posterunku pie­lęgniarka i nie wpuszczała nikogo. Wtedy drżącym z oburzenia głosem krzyknął przez drzwi:

Panie doktorze, niech pan pamięta, że czwartym wymiarem jest przyjaźń!!

W mózgu jego mieszały się obrazy i pojęcia, zgubił się w wątku rozgorączkowanych myśli, stał na środku korytarza bezradny i zgubiony. Bez żadnego oporu dał się odprowadzić do pokoju, gdzie pielęgniarka pozwoliła mu pisać listy do wyimaginowanych przyjaciół. Zobo­jętniały i zwiędły, pisał w dziwnym języku, mieszaniną wyrazów angielskich i greckich, w ciągłej obawie, że ktoś potrafi odcyfrować jego bezcenne wynurzenia. Po­

54

tem udało mu się wymknąć z pokoju i przez godzinę latał po ogrodzie w dzikiej furii.

Podłość! — szeptał wściekły, a powieściopisarz podniósł głowę.

Podniósłszy głowę, powieściopisarz zaczerwienił się, jego łysa czaszka i wysokie szlachetne czoto zrobiły się różowe.

W głowie tego szaleńca roi się zapewne od jakichś niezdrowych planów, a może i zgubnych, zabójczych pomysłów” — pomyślał powieściopisarz w chwili pra­wie proroczego jasnowidztwa. Uplastycznił sobie w wy­obraźni stan duszy schizofrenika i wywody swoje skru­pulatnie wpisał do notesu. Ogólne zdenerwowanie udzie­liło mu się trochę. Razem ze wszystkimi pacjentami z niepokojem oczekiwał wieczoru. Kiedy zaś po pod­wieczorku alkoholik zauważył pokojową idącą z pustą walizą po korytarzu i opowiedział o tym przy stole, podniecenie wzrosło do ostatnich granic. Panienka o ru­dych warkoczach nie wytrzymała i pobiegła szukać pie­lęgniarki, która mogła udzielić jej świeżych wiadomości.

Widzieliśmy — powiedziała — jak nieśli walizkę.

A jakże — miała odpowiedzieć na to pielęgniar­ka — muszę spakować rzeczy, bo to może potrwać dłuż­szy czas.

Dłuższy czas? — powtórzyła panienka. — O, to bardzo interesujące...

Nie dokończyła zdania, gdyż jak bomba przeleciał Antoni Tomicz, pochyliwszy naprzód kudłatą, fanta­styczną głowę.

Rzecz polegała po prostu na tym, że wieczorem tego

55

II for „

¡t tjl

** iłtEfSiilfł

¿SffSffiEi

...'»¿u^y^ ŁjtBf

M{ r js|

v* *

dnia doktora Wrotnego mieli, jak wiadomo, zawieźć do miasta na konsylium, nie było w tym jednak nic przerażającego ani nadzwyczajnego. Lecz gdy pielęg­niarka opowiadała o tym pacjentom, nie mogła wstrzy­mać się od znaczącego uśmiechu.

Pan Wrotny jest bardzo chory — ciągnęła i war­gi jej mimo woli drgały. — Inne środki go dopiero ule­czą...

Alkoholik uśmiechnął się w brodę.

Doskonale, że go wywożą! Ja nie spałem już kilka nocy!... — wyrzekł i nagle zawrócił na pięcie.

Myśl bowiem o wyjeździe doktora Wrotnego wydała się alkoholikowi nie wiedzieć czemu obrzydliwa. Może zazdrościł Wrotnemu i marzył również o opuszczeniu zakładu, może przeciwnie, bał się znaleźć znowu poza obrębem opieki lekarskiej, jakikolwiek jednak był tego powód, uczuł smutek i gwałtowną chęć upicia się. Wy­starczało byle drobnostki, aby wyprowadzić go z rów­nowagi, i wówczas cała kuracja spełzała na niczym. Alkoholik brał pod pachę kapelusz i niepostrzeżenie wychodził do ogrodu. Tam przez dziurę w płocie wy­dostawał się w pole i szedł wzdłuż rzeki ze dwa kilo­metry do najbliższej wioski. W szynku chłopskim wy­pijał ćwiartkę wódki, a ponieważ w zakładzie nie wolno było pacjentom mieć przy sobie pieniędzy, regulował rachunki wekslami. Więc i tego popołudnia alkoholik wrócił z przechadzki wyraźnie podchmielony. Powie- ściopisarz spostrzegł to z pewnym zdumieniem. Alko­holik kapeluszem zakreślił łuk sięgający ziemi i wyrzekł jąkając się:

Jestem, proszę pana, zmartwiony przebiegiem sprawy. Dlatego też szukałem uoieczki od czarnych my-

56

I w%

LBRISK?#

.■•■ -wm

I II«' .

ślij których pełne jest nasze życie... — Urwał swą filo­zoficzną tyradę i patrzył na powieściopisarza nabrzmia­łymi, zakrwawionymi oczami. — Pan, zdaje się, zna dobrze pana Wrotnego? — ciągnął.

Jestem jego przyjacielem.

Czyżby? — zdziwił się po pijanemu alkoholik. — Ale jakże reaguje pan na to wszystko, co się dzieje?

Nie rozumiem pańskiego pytania? Co się dzie­je? — zapytał powieściopisarz sucho.

Tss... — odrzekł alkoholik tajemniczo i palcem wskazał doktorową Sztossową. Była w jaskrawej zielonej sukni, gołe nogi, ramiona i twarz były śmier­telnie blade. Z oddali wyglądało to tak, jakby żywy krzak białego bzu poruszał się i sunął naprzeciw aleją.

Właśnie, właśnie — pomyślał powieściopisarz — muszę się z nią koniecznie zobaczyć!” — i zszedł nie­zgrabnie ze schodów.

W ogrodzie pachniało odurzająco kwiatami i rosą, lekki wiaterek dzwonił liśćmi, powieściopisarz nerwo­wym, trochę kulejącym krokiem szedł przez łąkę. Pa­trząc z boku, można było pomyśleć, że nogi mu się plączą, że wciąż się potyka o niewidzialne kamienie i że zaraz straci równowagę i upadnie. Był bardzo za­absorbowany myślami, myśli były jak zawsze czyste, nieskalane, piękna zatroskana głowa znakomitego po- wieściopisarza zdawała się być przesiąknięta światłem.

Zapadał złocisty zmierzch. Powieściopisarz, roztar­gniony i krótkowzroczny, pocknął się o próg budynku służbowego, potem w przedsionku o chodnik i o mało nie upadł. Stanowczo nogi nie były posłuszne jego woli. Zdawało się, że głowa i dało żyły osobnym życiem.

m

i

ĄfbiĄ *Łi f

.is. i . i

'VV14}

V;V % h fli.4 ilS^' %

i»»# yif

W mieszkaniu Sztossów położył na fotelu panamę, ruchem poufałym wziął Lenę za ręce.

Chciałem z panią pomówić o wiadomej sprawie.

Kiwnęła głową, lecz cień, który przeszedł po jej

twarzy, nie uszedł bystrego oka powieściopisarza.

Niech pani będzie spokojna — dodał. — Pani już wie, kim testem?

O tak. Wiem od męża.

Była zażenowana mającą nastąpić rozmową z tym wielkim, znanym całemu światu człowiekiem. Nie tylko jego obecność, lecz samo nazwisko i otaczająca go sława uwodziły i przygnębiały. Patrzyła na niego szeroko roz­wartymi, zdziwionymi oczami zdeprawowanej dziew­czynki.

Ciężar własnego powodzenia i odpowiedzialności wo­bec wszystkich maluczkich spadł znowu na powieściopi­sarza i powieściopisarz westchnął:

Zna pani mnie z moich książek, sądzę, że wystar­czy tego, aby mieć do mnie zaufanie...

Przy świetle elektrycznym zielona suknia Leny wy­dawała się żółta, lecz twarz jej i ramiona były wciąż jeszcze śmiertelnie blade.

Jest pani rzetelną kobietą — szepnął powieścio­pisarz i pomyślał: „To, że zrobiła na mnie z początku odpychające wrażenie, niczego nie dowodzi”.

Kiwnęła głową i słuchała z zapartym oddechem. Za­czynała bać się tego poważnego, skupionego, jakby świecącego się dziwnym blaskiem człowieka.

...i mam do pani wielką prośbę — ciągnął po­wieściopisarz. — Lecz czy wyjazd doktora Wrotnego jest dla pani tajemnicą?

Podniósł brew do góry pytająco i znacząco zarazem.

Rzecz szczególna, że i pani Lena zrobiła się nagle zna­cząca i tajemnicza. Podniosła również jedną brew i w wyrazie jej twarzy zjawiło się dalekie, lecz nieza­przeczalne podobieństwo do twarzy powieściopisarza. Powieśdopisarz spostrzegł to natychmiast i od tej chwili przeglądał się w niej jak w mętnym lustrze. Odnajdy­wał wszystkie poszczególne stany swej duszy w tym ży­wym zwierciadle. Lecz w toku rozmowy zaniechał tego zajęcia, gdyż z każdym słowem widział rzeczy coraz mniej dla siebie pochlebne. W końcu zaś twarz Leny przybrała tak ciemny wyraz, była tak niesamowita, że szybko opuścił powieki i nie patrzył na nią więcej. Naj­widoczniej stawał się przeczulony.

Pani Leno — rzekł cicho — wpływ pani na mego przyjaciela jest zbawczy. Wczoraj rozmawiałem z pro­fesorem o zdrowiu Rafała i przekonałem się, że wyjazd jest nieunikniony. Obawiam sdę jednak, że Rafał w ostat­niej chwili się zawaha. Przyszedłem więc panią prosić, aby go pani namówiła do wyjazdu.

Jakże mam to zrobić? — szepnęła Lena.

Niech pani pojedzie razem z nim — odparł po­wieśdopisarz i chustką otarł czoło.

Mam jechać razem z nim — powtórzyła — ale...

Po drodze pani go uspokoi — gwałtownie prze­rwał powieśdopisarz, jakby w obawie, że Sztossowa wypowie nieopatrznie coś, czego nie wolno jej było wy­powiadać. — To leży przecież w dziedzinie naszych ludzkicfrobowiązków.

Pan każe, abym z nim pojechała? — przeraziła się Lena.

Nic nie każę — odrzekł powieśdopisarz — uwa­żam natomiast.

.'./r

. i * " -f *-* i wifcSi

- -' - fs I '■ ?

Wtedy podniosła się z krzesła i powiedziała prosto:

Dobrze — a powieściopisarz westchnął i spojrzał na nią z zaciekawieniem.

Wracał do pierwszego pawilonu krokiem pewnym i stanowczym, nie potknąwszy się ani razu, jak czło­wiek, którego sumienie było zupełnie czyste.

Pani Lena zaś wyciągnęła z szafy suknię i zaczęła się przebierać do podróży.

Poruszała się i wykonywała wszystkie czynności toa­letowe z automatycznośoią i nieświadomością somnam- buliczki. Nazajutrz miała wrażenie, że wszystko, co się stało, było złym snem, który się jej wyśnił. Lecz pomi­mo to, a może właśnie dlatego, nie czuła żadnych wy­rzutów. Jej mąż, który nadal udawał, że niczego się nie domyśla, mawiał tylko:

Mam takie przekonanie, że z tobą się coś stało. Skąd nagle taka zmiana i dlaczego z taką czułością od­nosisz się do mnie?

W istocie, stosunek jej do męża uległ zmianie. Zmie­nił się jeszcze tej nocy, gdy wróciła od eukodalisty. Po akcie bowiem zdrady stała się nagle rozważna i ostrożna.

Mąż jej leżał w łóżku.

Pocieszałaś doktora Wrotnego? — zapytał i zie­wając czytał gazetę.

Słowa te wydały się jej obelgą i jednocześnie zasta­nowiły ją. Przyjrzała się mężowi badawczo i stwier­dziła, że jego cyniczne, obojętne zachowanie jest na­wet pociągające. Była w tym siła i przyjemne ustosun­kowanie się do niej jako do rzeczy bezdusznej. Pomy­ślała wtedy o doktorze Wrotnym i zrobiło się jej smutno.

60

Doktor Wrotny byt symbolem jakiegoś nowego życia, na które nie wiedziała, czy starczy jej sit. Położyła się do łóżka i myślała, patrząc na sufit. Jeszcze brzmiała w jej uszach bujna gama idealnych haseł, jeszcze czuła na wargach cierpki smak eukodalu (tak się jej przynaj­mniej zdawało), gdy myślą już była w świecie najbar­dziej praktycznych prawd. Dokuczała jej zwłaszcza wąt­pliwość co do materialnego dobrobytu w przyszłości i poczucie ryzyka pieniężnego. „Rozwód!” — powta­rzała i czuła wewnętrzny chłód jak kiedyś, gdy grając w totalizatora postawiła na konia, który nie miał żad­nych szans, całą miesięczną pensję męża. Dowody jej i roztrząsania miały pozory słuszności. Gdzieś w du­szy przecież nie wierzyła w uleczalność Wrotnego: zbyt dobrze orientowała się w chorobach nerwowych, aby nie rozumieć, że narkomania tak daleko posunięta mu­siała go opętać na nowo w sposób ostateczny. Cóż miało być wtedy? Wrotny, który jako lekarz dużo zarabiał, w razie pogorszenia choroby zostanie zupełnie bez środ­ków.

Wówczas siłą kontrastu w wyobraźni jej powstała syl­wetka męża. Zarabiał niedużo, lecz miała byt zabezpie­czony, jak również nie wątpiła, że mąż jej z czasem zrobi karierę. Bezsprzecznie rozwód w tym wypadku byłby nieopłacalnym ryzykiem.

Rozmyślała tak zasypiając, gdy nagle wyczuła w so­bie fizyczną obecność kochanka. Było to uczucie potworne w samej nieubłaganej realności. On był tu, w niej, tak — jak gdyby spala z nim teraz na jednym łóżku. Niezaprzeczalność tego zjawiska była tak słodka, że nawet przewyższała radość samej mi-

>.£*$ gfMi #J> fV% 7?-3

P \ ik>^<kV| V 4>ł łjj ¿^'

slSffH

- - -

Rafał? — szepnęła i oczy jej stały się wąskie i mgliste.

Uśmiechnięta zasnęła. Lecz nad ranem wątpliwości obudziły się w niej z potrójną siłą.

Trzeba było postąpić tak lub iuaczej. Wyszła do ogrodu, blada i przerażona, ścieżki, po których chodziła, wydawały się strome i śliskie. W oddali między krza­kami migotał kitel męża. Sześć lat wspólnego pożycia miało posmak czegoś niekonkretnego i nieprzekonywa- jącego, ale tak samo nieprzekonywającą była jedna noc spędzona z kochankiem. Nie! Stanowczo nie mogła się połapać, kogo kocha: męża czy Wrotnego.

Mąż wracał z drugiego pawilonu. Miał w ręku niklo­we pudełko ze strzykawką. To przypomniało jej pewną rzecz straszną i przyspieszyło tok jej myśli. Do wieczo­ra musiała już być przygotowana na wszystko. „Roz­wód” — powtarzała, i znowu skojarzenia doprowadziły ją do słowa: pieniądze! Lecz wtedy właśnie przyszedł do niej powieściopisarz. Był chłodny, stanowczy.

Musi pani pojechać z nim — rzekł. W głowie jej zabrzmiał maniacki wykrzyknik wenerologa Wrotne­go: „Przyjaźń i wierność!”

Dobrze — zgodziła się prosto.

Wyjęła z szafy suknię i zaczęła się ubierać do po­dróży. Wbrew przyzwyczajeniu ubierała się byle jak, po raz pierwszy w żyoiu nie zależało jej na wyglądzie.

Narzuciwszy płaszcz w pośpiechu, wybiegła do ogro­du wówczas właśnie, gdy wenerolog Rafał Wrotny, cze­kający na nią, wkładał rękawiczki, a jej mąż, asystent, wszedł | urzędową miną do jadalni i zażądał, aby na­tychmiast nastawiono radio.

62

Było już po ósmej. Pacjenci kończyli kolację, w ogro­dzie zapadł zmierzch, lecz wokoło były jeszcze spokój i cisza. Tylko nimfomanka o rudych warkoczach zawo­łała w pewnej chwili:

Zdaje mi się, że słyszałam trąbkę samochodową!...

Było to jednak przedwczesne. Samochód zakładowy

stał przed garażem.

Nie — odpowiedział alkoholik, ale w tej chwili do pokoju wszedł asystent Sztoss.

Był na razie jeszcze w kitlu, lecz w ręce trzymał już kapelusz i laskę.

Dlaczego państwo nie puszczą radia? — zapytał szorstko. Poruszał się szybko, jak gdyby pilno mu było wyjść z tego pokoju. W ogóle przypominał człowieka, który ma moc ważnych spraw do załatwienia. — Pro­szę to zrobić zaraz!

Gdy tak mówił, żona jego wchodziła pod piętnastkę. Na podłodze zobaczyła spakowaną walizę, koło walizki zaś stał wenerolog Wrotny i naciągał na ręce żółte ir- chowe rękawiczki. Rzucił się ku niej:

Jedziesz?

Uśmiechnęła się pogodnie:

Tak.

Była w tej chwili abstrakcyjnie piękna. Wtedy Wrot­ny zaczął się przed nią spowiadać.

Nie dotrzymałem słowa — mówił ze skruchą — lecz to było piekło!...

Tak — kiwnęła głową.

Ale teraz — mówił — wszystko już jest skończo­ne. Aly oboje nigdy już tu nie wrócimy.

Tak — powtórzyła.

W żaden sposób nie mógł zapiąć guziczków, więc

63

pomogła mu, łagodna i uśmiechnięta. W płaszczu i ka­peluszu wydał się chudy i jakiś obcy. Zauważyła, że ręce mu się trzęsą, że jest na pół przytomny i nie wie­dzieć czemu zrobiło się jej przykro. Prawie nie słuchała jego usprawiedliwień. Niecierpliwość, z jaką spoglądał na zegarek, oczekując samochodu, martwiła ją, a zara­zem drażniła.

Która godzina? — zapytał.

Była za dziesięć dziewiąta. O tej godzinie pielęg­niarka dyżurująca przy schizofreniku Tomiczu wstała nagle z krzesła i bezszelestnie przeszła do jego pokoju. Przywidziało się jej bowiem, że słyszała w pokoju pa­cjenta szmer. Lecz Antoni Tomicz spokojnie spał. Usta miał po dziecinnemu otwarte, pięść podłożył pod gło­wę. Pielęgniarka wróciła do swego pokoiku i znowu zaczęła drzemać.

Na dziesięć minut przed dziewiątą znakomity po- wieśdopisarz zapukał do przyjaciela, aby się z nim po­żegnać, a w tej minucie asystent Sztoss własnoręcznie przeniósł radio na jedno z okien sali jadalnej.

Jest bardzo ładna noc — powiedział asystent — niech muzyka rozbrzmiewa w ogrodzie — i skierował głośnik w ciemny gąszcz drzew.

Czy pan doktor gdzieś się wybiera? — zapyta­no go.

Odwożę do miasta pana Wrotnego — odrzekł.

Wtedy znakomity powieściopisarz usiadł na łóżku

eukodalisty i objął przyjaciela wpół. Lena Sztossowa stała przez cały czas nieruchomo przy oknie. Pacjenci natomiast skupili się koło radia. Alkoholik złapał na krótkich falach transmisję z Londynu i natychmiast po­tem z głośnika runęły niepokojące dźwięki chóru mu­

rzyńskiego. Od nieoczekiwanego hałasu obudziła się pie­lęgniarka i znowu zajrzała do Tomicza. Wciąż miała wrażenie, że schizofrenik rusza się na łóżku, a nawet raz wydało się jej, że chodzi po pokoju. Lecz i tym razem omyliła się: były asystent uniwersytetu przy ka­tedrze fizyki spał mocno. Pielęgniarka zauważyła tylko ze zdumieniem, że spodnie jego, które leżały przedtem na krześle, spadły na podłogę. Zresztą była zbyt sen­na, aby przypisać temu znaczenie. Po chwili już znowu chrapała w fotelu.

Tymczasem z garażu wyjechało auto i cicho, na pierwszym biegu, ze zgaszonymi latarniami podjechało pod dom. Pod numer piętnasty weszła pokojówka i wzięła walizkę doktora Wrotnego. Znakomity powie- ściopisarz pocałował przyjaciela. Rafał Wrotny był żół­ty, chudy, smutny. Odezwał się nagle:

Strasznie mi się chce hodować własne jarzyny!...

Powieściopisarz pospiesznie wyszedł na korytarz, w

pawilonie i w ogrodzie rozbrzmiewała muzyka, powie­ściopisarz, zamiast wrócić do siebie lub na stopniach podjazdu żegnać Wrotnego, zniknął w kuchni. Przez kuchnię miał się wydostać do ogrodu zakładowego.

W sali jadalnej chorzy stali kolo otwartych okien i chciwie patrzyli w noc. Z ogrodu było widać ich oświetlone, wytęż one twarze.

Nie chcę się temu przyglądaćl — krzyknął ni stąd, ni zowąd młodzieniec o zapuchniętych oczach

i uciekł do siebie czym prędzej.

Lecz na korytarzu zetknął się z doktorem Wrotnym, który właśnie wychodził spod piętnastego numeru w to­warzystwie1 Leny i jej męża. Asystent Sztoss w kape­luszu i płaszczu wyglądał urzędowo i oficjalnie.

Młodzieniec z przejęciem zwrócił uwagę, że asysten Sztoss nie spuszczał wzroku z żółtych irchowych ręka wiczek doktora Wrotnego.

Pielęgniarka mocno spała, gdy schizofrenik Antoni Tomicz, udający przedtem śpiącego, podniósł się na łóżku. Za drzwiami słychać było kroki. To pokojówka wynosiła walizkę wenerologa. Pod oknami zaś dyskret­nie syczał motor. Poza tym gdzieś — można było po­myśleć: w ogrodzie, na ścieżkach, w koronach drzew, w ptasich gniazdach — rozlegały się potworne, ryczące dźwięki.

Tomicz ostrożnie i bezszelestnie zeskoczył na zimną posadzkę. Potem z prawdziwie obłąkańczym pośpiechem zaczął się ubierać. On jeden wiedział, że minuty, a na­wet sekundy są policzone. On jeden rozumiał ogrom podłości i niesprawiedliwości, która miała się stać.

Do diabła — szeptał — do stu tysięcy diabłówl...

Zaplątał się w szelkach i na prawą nogę chciał włożyć lewy trzewik. Nagle za oknem usłyszał dźwięk klaksonu, samochód odwożący doktora Wrotnego ruszył po głów­nej alei, białe ognie latarń zapaliły się i wbiły w za­rośla kwitnącego bzu. Tomicz, tylko w koszuli i spod­niach, bez krawata i kamizelki, przekradł się do pokoiku obok, rzucił się ku drzwiom, ale koło drzwi stało krze­sło, a na krześle drzemała pielęgniarka. „Więc jakże ja się stąd wydostanę?” — pomyślał w panice.

W ogrodzie ryczeli Murzyni. Gdzieś w mrocznym Londynie, gdzie latarnie zapalano w południe, mgła su­nęła nad dachami gmachów, a w dużej koncertowej sali kilkunastu czarnych, połyskujących zębami Murzynów

śpiewało chórom. Miękkie barytony i kwiczące sakso­fony dolatywały do ogrodu zakładu dla nerwowo cho­rych, ryki i gwizdy wydostawały się przez głośnik ra­dia stojącego na otwartym oknie jadalni. Lecz rozhu­kany, tańczący śpiew nie był w stanie stłumić zwyczaj­nego ludzkiego krzyku. Krzyk mógł być dla Tomicza sygnałem, że już się spóźnił.

Tamicz podbiegł do okna, lecz okno było zamknięte

i w ciemnościach i w pośpiechu schizofrenik nie ¡»trafił go otworzyć. Wtedy z rozpaczliwym pomrukiem zaczął szarpać na sobie koszulę i gryźć pięści. Potem, już do reszty oszalały, rzudł się znowu do okna. Było to wła­śnie w tym momende, gdy znakomity powieściopisarz z bijącym sercem usadowił się, jak tylko mógł najwy­godniej, pomiędzy krzakiem bzu a berberysem.

Z początku wenerolog Wrotny krzyknął:

A-a-a... — Potem wrzasnął kobiecym, nieprzy­tomnym głosem: — Leno, co ty robisz?...

A w tej chwili Antoni Tomicz miał już ręce zalane krwią, a wszystkie rozgłośnie polskiego radia transmi­towały koncert muzyki lekkiej z Londynu. Było to jed­nak jeszcze przed nagłym zamknięciem, przed zatrza­śnięciem bramy!

Tegoż wieczoru doktor Sztoss opowiadał powieśdo- pisarzowi:

Gdy wsiedliśmy do auta, od razu spojrzałem na rękawiczki doktora Wrotnego. One przede wszystkim przykuły moją uwagę. Wrotny był podniecony i smutny zarazem. W aude snuł w dalszym ciągu marzenia o ma­łym domku z ogródkiem i inspektami. Patrzyłem przez

67

cały czas na jego rękawiczki. Gdy wyjechaliśmy z głów­nej alei, wykonałem potrzebny ruch zupełnie mechanicz­nie. Najmniej w tej chwili myślałem o Tomiczu.

Powieściopisarz wiedział o przebiegu całej sprawy, a rzecz się miała w sposób następujący:

Po dziewiątej do pokoju numer piętnasty wszedł asy­stent Sztoss.

Musimy jechać — rzekł do eukodalisty.

Lena, która stała przedtem nieruchomo przy oknie, odwróciła się i zrobiła parę gwałtownych ruchów rę­kami.

Pojadę razem z wami — rzekła — bo mam w mieście załatwić sprawunki.

Wenerolog zrozumiał, że ona kłamie.

Po co mówić nieprawdę — zaczął, ale Lena wzię­ła go za rękę.

Potem, potem — szepnęła.

Więc, posłuszny jej dotknięciu, wenerolog zamilkł.

Tymczasem stojące na oknie jadalni radio wydawać zaczęło pomruki i wrzaski murzyńskiego chóru. Gdzieś w mgłach londyńskich kilkunastu czarnych ludzi śpie­wało bezmyślnie piosenki, aby w ogrodzie zakładowym stłumić niepożądane dźwięki, wołające o pomstę do sre­brzystych chmurek, mknących po niebie.

Wrotny sennym, automatycznym ruchem zapiął płaszcz i wziął do ręki kapelusz. Było to wtedy, gdy schizofrenik zaplątał się w szelkach. Wenerolog zrobił parę kroków i skierował się ku drzwiom, wszyscy cze­kali na niego z zakłopotaniem, schizofrenik Tomicz na­tomiast rzucał się bezdźwięcznie od ściany do ściany, jak w pułapce, nie mogąc wydostać się na korytarz. To było straszne. Długie włosy zwisały mu na czoło jak

pierze jakiegoś żałobnego ptaka, szelki jak pętle obej­mowały go za szyję, dusząc. O kołnierzyku nie było na­wet mowy. Koszula była rozpięta, widać było włochatą pierś i medalik na złotym łańcuszku. Lecz pierś, ko­szula i to wszystko, co stanowiło Tomicza, znajdowało się w pierwszej płaszczyźnie, w drugiej zaś nie było nic, prócz rozpalonej głowy i nieszczęścia, które miało spotkać doktora Wrotnego.

Role uczestników mającej nastąpić tragedii były po­dzielone w sposób następujący. Jak wiadomo, zadaniem asystenta Sztossa było nie spuszczać oczu z rękawiczek eukodalisty. Nie było to zadanie trudne, gdyż wenero- log trzymał ręce na kolanach, złożone, w półciemnym zaś samochodzie żółte rękawiczki odbijały się jasnymi plamami.

Zadaniem zaś szofera było pamiętać o prawym pe­dale. Mało tego, przy naciśnięciu gazu miał obrócić kie­rownicę na sto osiemdziesiąt stopni. Gdy tylko samo­chód z wolna ruszył po głównej alei, szofer w skupie­niu nachylił się naprzód i czekał na oznaczoną chwilę. Motor cicho warczał, strzałka zegarowa wskazywała dziesięć kilometrów na godzinę, radio w oknie huczało bez przerwy, aby zagłuszyć wszystko.

Role zaś przypadkowych uczestników nie były prze­widziane. Znakomity powieściopisarz, nie mówiąc niko­mu słowa, wyszedł przez kuchnię do ogrodu. Przemknął się, pochyliwszy głowę, pomiędzy zdziwioną służbą, szybkim krokiem zbiegł z czarnych kuchennych schodów

i skradając się wydostał na boczną aleję. Wreszcie usa­dowił się, jak tylko mógł najwygodniej, pomiędzy krza­

kiem bzu a berberysem. Po lewej ręce od niego znaj­dowała się główna aleja, po której sunął samochód, z prawej zaś strony, tuż o parę kroków, wznosiła się ściana. Znakomity powieśoiopisarz poprawił na nosie binokle, leżał w wilgotnej trawie, z zapartym oddechem czekał. To miejsce w ukryciu bzów i berberysu upatrzył dla siebie jeszcze rankiem dnia tego. Miejsce było w istocie bardzo wygodne. Nie będąc zauważony przez nikogo, mógł spokojnie obserwować całą scenę.

Znakomity powieśoiopisarz strzepnął z włosów i ra­mienia źdźbła słomy i znowu poprawił binokle. Znie­cierpliwienie jego i fachowa ciekawość wzrastały. Jednocześnie wzrastał niepokój i przerażenie schizofre- nika Tomicza. Był ogłuszony tykiem radia i rozpa­czą.

Dyszał ciepły, ciemny wieczór. Znowu czerwonawy księżyc zawisł nad dachem drugiego pawilonu.

Powieściopisarz leżał w trawie i przypatrywał się po­suwającemu się powoli wzdłuż głównej alei samochodo­wi. Nagle zauważył z bijącym sercem, że przednie koła samochodu zrobiły obrót o dziewięćdziesiąt stopni

i wówczas jaskrawe światło reflektorów oślepiło powie- śdopisarza. Szofer ze skupioną, poważną miną odwrócił kierownicę, wyprostował auto i teraz trzymał nogę na prawym pedale. Wszystko szło według ściśle z góry obmyślonego planu.

W głębi limuzyny, na skórzanych poduszkach, pomię­dzy Leną a asystentem Sztossem siedział wenerolog Wrotny. Pod pachą czuł miękką, ciepłą dłoń Leny, z lekka przycisnął ją do piersi i zapytał Sztossa:

Wy mnie od razu odwieziecie do hotelu, prawda?

Tak — odpowiedział Sztoss spokojnie, uprzejmie.

70

Dojeżdżali do końca głównej alei. Wtem staia się rzecz dziwna. Wenerolog zauważył, że siedzący przed nim szofer pochyli! się naprzód, kierownica w jego rę­kach obróciła się błyskawicznie, strzałka zegarowa sko­czyła nagle z dziesięciu kilometrów na sześćdziesiąt. Sa­mochód skręaił w boczną aleję.

Ależ — zdziwił się eukodalista — przecież wie­ziecie mnie w przeciwnym kierunku?

Wiedział na pewno, że brama wjazdowa pozostała w tyle za nimi, spojrzał przed siebie i ku własnemu osłupieniu ujrzał w końcu bocznej alei niski, ponury, parterowy gmach.

Wtedy odgadł wszystko i szarpnął się w bok, jak gdy­by chdał wyskoczyć, lecz uprzedzając ten ruch, asy­stent Sztoss chwycił go za przeguby rąk.

A-a-a!... — wrzasnął Wrotny.

Wyrywał się i borykał, ale brakło mu sił, gdyż teraz musiał walczyć sam przeciwko dwojgu ludzi. Z jednej strony trzymał go asystent Sztoss, z drugiej — czepiała się za ramię Lena. Motor warczał, powieściopisarz wy­chylił zza krzaków głowę, pożerał oczami mknący ku niemu samochód, z okna jadalni dolatywały słowa: „...Marylou... Marylou...”

I nagle wśród tej kakofonii wyłonił sic jeden dźwięk, czysty, rzeczowy, chłodny. Był to dźwięk stłuczonej szyby.

To schizofrenik Antoni Tomicz wysadził okno pię­ścią.

Natychmiast potem spostrzegł przelotnie, że ręce ma zbroczone krwią. Nie domyślił się, że to zraniło go

szkło, ponieważ bólu żadnego nie uczuł. Zresztą nie miałby nawet na to czasu.

Z nieludzką zwinnością i szybkością wydostał się przez okno do ogrodu, pielęgniarka w sąsiednim pokoju zerwała się z fotela z okrzykiem, schizofrenik Tomicz przesadził krzak bielejącego bzu, Antoni Tomicz mknął co tchu po łące zakładowej, a nad dziką, rozwianą czu­pryną mknęły srebrzyste obłoczki i dźwięki rozpano­szonych audycji.

Tymczasem w głębi limuzyny szamotał się doktor Wrotny. Sztoss i Lena trzymali go za ręce i ramiona:

Leno, Leno, co ty robisz?! — powtarzał Wrotny wściekłe i rozpaczliwie, strzałka zaś na manometrze skoczyła na osiemdziesiąt kilometrów.

Trwało to zaledwie parę sekund, samochód bez tłu- mnika z rykiem pędził obok powieściopisarza, a w koń­cu bocznej alei już krzątały się białe cienie sanitariuszy. W ogrodzie zrobiło się ciemno i duszno.

Powieściopisarz podniósł się na jedno kolano, zoba­czył przez mętną szybę samochodową niesamowitą twarz wenerologa w kapeluszu nasuniętym na nos, utrwa­lił sobie tę twarz w pamięci z pośpiechem i dokła­dnością migawkowego zdjęcia, z takim samym po­śpiechem w końcu bocznej alei sanitariusze otwierali bramę.

Lecz z jeszcze większą szybkością, z szybkością prze­kraczającą wszystkie HP świata, biegł jak burza, na przełaj przez łąkę, krzaki, ścięte pnie, doły — na ratu­nek doktorowi Wrotnemu schizofrenik Antoni Tomicz.

Pochyloną głową rozsadzał powietrze, w uszach miał gwizd i pękanie granatów, wszystko migotało, wirowało przed jego oczami, a w ślad za nim niósł się tropikal­

nym orkanem trzask gałęzi, poświst traw, skrzypienie zachwianych pni.

Powieści opisarz, który był przejęty odbywającą się przed nim sceną w samochodzie, zauważył go dopiero w ostatniej chwili. Był do takiego stopnia wstrząśnięty tym nagłym zjawieniem się, że z początku zupełnie nie wiedział, co ma począć. Widział przed sobą we mgle wieczoru ciemną łąkę i rząd krzaków tworzących jak gdyby nieprzenikniony plot i nagle w płocie tym, wprost w jego oczach, utworzyła się biała dziura. Jakaś siła rozdarła krzaki na dwie części, gałęzie rozpaczliwie zadrgały w powietrzu, znakomity powieściopisarz zoba­czył jasną plamę czyjejś koszuli, która, wymachując rękawami, zdawała się lecieć porwana przez wiatr.

Ale było już za późno. Samochód wjechał za ogro­dzenie drugiego pawilonu, brama zatrzasnęła się z hu­kiem, sanitariusze otworzyli drzwiczki i wynieśli z sa­mochodu borykającego się wenerologa Wrotnego. Asy­stent Sztoss wyjął z kieszeni strzykawkę i przez spod­nie wbił igłę w nogę Wrotnemu. Wówczas jakiś ciężki przedmiot jakby pocisk uderzył w bramę, sanitariusze krzyknęli, z pierwszego pawilonu dolatywały dźwięki murzyńskiego chóru. Schizofrenik Tomicz walił głową

0 ciężkie, dębowe bale, ryczał coś niezrozumiałego.

Potem zziajany, z pianą na ustach, zrobił parę nie­pewnych kroków. I nagle, gdy był już koło krzaku ber­berysu, natknął się na coś nogą. Wówczas natychmiast przeniósł się na drugą płaszczyznę.

Wyniosły, wściekły i chłodny zarazem, wyprostował się, zesztywniał i spojrzał w dół.

A, to pan?! — zapytał w największym zdumieniu

1 z całej siły wyrżnął powieściopisarka w pysk.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ks Władysław Michał Dębicki Wariacko zbójecka filozofia (Fr Nietzsche)
Choramański Michał MAKUMBA CZYLI DRZEWO GADAJĄCE
Koronka Uwielbienia Boga ze Świętym Michałem Archaniołem i Chórami Aniołów
Miecz szala i pieśń opowiadanie dziadka Michała
Choromański Michał WARIANTY OPOWIADANIA
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
michalpasterski pl 10 sposobw na nieograniczon motywacj
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
Wariacje pocztowe
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Miernictwo 11 Michała, miernictwo, lab, 11. histereza
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun

więcej podobnych podstron