Choramański Michał
MAKUMBA CZYLI DRZEWO GADAJĄCE
M-A acznę od drzew. Czy słyszał kto o mówiących drzewach? Ręczę, że nie. A tam są! I są — nie tylko takie wynaturzenia. Opowiadali mi ludzie, godni całkowitego zaufania, że pod Kurytybą rosło drzewo, które mówiło nawet po polsku, mazurząc. Za czasów prezydenta Vargasa, który miał dziwną ansę do Polaków i, zdaniem moim, był po trochu dyktatorem, wkroczyła w to policja. Było to przed wojną, kiedy legioniści z Pierwszej Brygady obsadzili w Paranie kluczowe stanowiska kierowników szkół polskich, polskich spółdzielni, a nawet nie zawahali się opanować pewnego warsztatu kilimarskiego, do którego niebawem powrócę. Pobrzękiwali szabelką i chodziły słu-
chy o tym, że nasze kontrtorpedowce i niektóre statki Żeglugowych Linii Gdynia—Ameryka zamierzają dokonać na wybrzeżu desantu.
Obecnie brzmi to nieprzekonywająco. Czuję się głupio i mogę wyglądać niepoważnie, ale proszę zajrzeć do podręczników historii międzywojennej: czy chcieliśmy kolonii, czy nie?! Mimo arystokratycznego pochodzenia, nie jestem błahym sobie człowiekiem i nie rzucam słów na wiatr. O niektórych rzeczach jednak w towarzystwie przestałem już opowiadać. Zrezygnowałem. Niezależnie od tego, jakim tonem mówię, wszyscy patrzą na mnie z tym samym obrażającym wyrazem twarzy: że niby — hrabia błaznuje! Ale proszę się we mnie wczuć. Co mam robić? Są przeklęte prawdy, wywołujące nieufność, bo w naturze swojej mają coś lekkomyślnego. Doświadczyłem tego na sobie,
Więc na skutek projektowanego desantu zaczęły się w Paranie polakożercze nastroje. Vargas nie miał poczucia humoru za grosz
i pomysł przyłączenia Kurytyby do macierzy nie wywołał na jego wargach nawet uśmiechu. Z miejsca zamknięto polski teatr. W warsztacie kilimarskim kazano zamiast łowickich pasów
i krakowskich kogucików trzymać się motywów portugalskich. Na ulicach nie wolno było rozmawiać po polsku. Wyszło nawet rozporządzenie, żeby na cmentarzu miejskim napisy na nagrobkach przetłumaczono na portugalski język. Śmieszne? Proszę pojechać i zapytać starych wychodźców. Znajdą tam państwo pro
chy nie tyle pana Władysława Kowalca, co senhora Ladislau Covalez.
Drzewo, o którym pisałem na początku, ścięto w tym samym okresie prześladowań. Swą polszczyzną zanadto zawadzało władzom. Po prostu pewnego rana znaleziono po nim tylko pniak. Policja wywiozła je w nieznanym kierunku. Tak mi przynajmniej opowiadano, bo wtedy tam jeszcze nie byłem. Ale w mówiące drzewa nie wątpię. Znalazłem się kiedyś pod wieczór na skraju puszczy, i sam słyszałem, jak ktoś powiedział: Pardon. W puszczy dzieje się straszliwy harmider. Coś jęczy, stęka, wyje — na wszystkie sposoby i głosy. Jednak obok mnie nie było ani ptaków, ani gadów — stało tylko drzewo, jeżeli to paskudztwo można tak nazwać. Więc kto powiedział: Pardon?
Co prawda potrąciłem o pień łokciem, ale w takim razie to ja raczej powinienem był przeprosić? Włosy stanęły mi dęba. To paskudztwo z zewnątrz zupełnie nie wyglądało uprzejmie. Było od stóp do głów porosłe brodami. Teraz, kiedy brody zwycięsko powracają do mody męskiej, wydałoby się to mniej niepokojące. Ale wtedy wszyscy się jeszcze golili, z wyjątkiem nielicznych literatów. Właśnie oni! Proszę sobie wyobrazić, że u państwa w podwórku na drzewie zamiast liści rośnie coś, co przypomina Bernarda Shawa lub Hemingwaya. Każda gałązka obwieszona brodami! Tylko fryzjer mógłby się nie przestraszyć.
1 właśnie to brodate paskudztwo powiedziało wyraźnie: Pardon. Zawróciłem i, z maczetą
7
w ręku, rzuciłem się do ucieczki. Nie pamiętam, jak dobiegłem do szakary, czyli po naszemu — małego dworku, który sobie nabyłem za parukaratowy brylant oraz pewne renesansowe kolczyki z ametystami. Do kolczyków tych też niebawem powrócę.
Mulat Petroniusz, zatrudniony u mnie w charakterze kuchcika (bo słowo gosposia było wówczas jeszcze nie znane), stał właśnie na ganku i, zobaczywszy mój roztrzęsiony wygląd, uśmiechnął się łagodnym, biorącym za serce uśmiechem. Nikt nie umie się tak kojąco uśmiechać, jak kolorowi. Zrozumiał od razu, że spotkało mnie coś raczej przykrego, lecz pomyślał, że to policja.
— Policja? — spytał po portugalsku.
Całe życie władałem biegle czterema językami i nauczenie się piątego nie sprawiło mi trudności. Kiedy, zdyszany, opowiedziałem mu
o drzewie, nie okazał najmniejszego zdziwienia. Uśmiechnął się, tym razem ze znawstwem. Pois no? Certa! — rzekł współczująco. — A dlaczego by nie? Jasne, że mówiło!
Miał życzliwe, na poły czarne serce. Wygrzebał coś z kieszeni portek i wyciągnął dłoń. Zobaczyłem na mej kawałek drewna w kształcie malutkiej ludzkiej rączki. Kciuk rączki włożony był między wskazujący a średni palec.
— Przecież to figa? — spytałem niedowierzająco.
— Niech senhor nigdy się z nią nie rozstaje! Zawsze nosi przy sobie!
Podziękowałem nieufnie — ale nie chcia
9
łem go obrazić. Stawiałem w Paranie dopiero pierwsze kroki. Byłem niedowiarkiem. Schowałem amulet lekceważącym ruchem do spodni i wszedłem do dworku. Dyszałem. Ręce miałem podrapane, w bąblach. Włosów moich
i koszuli czepiały się zielska. Chciałem się umyć. Był jeszcze jasny dzień, kiedy wszedłem do łazienki. Atoli noc w tamtych stronach zapada tak gwałtownie, że kiedy zbliżyłem się do zlewu, w łazience zrobiło się już czarno. Po omacku otworzyłem kran.
Trzeba wiedzieć, że takie codzienne zjawisko, jak zimna woda, w Brazylii po prostu nie zachodzi. Nikt o niej nawet nie słyszał. Wszystko, co cieknie, co płynne — jest ciepłe. Byłem więc przygotowany, że z kranu poleje się wstrętna rozgrzana ciecz. Jakież było moje zdumienie i ulga, kiedy w zlewie pod palcami uczułem coś zimnego. Zamarłem z rozkoszy, chłodząc zbolałe ręce. Wtem zrozumiałem pewną rzecz, która wydała mi się zaskakująca. To nie woda była zimna — to, co mnie chłodziło., było twarde, okrągłe i leżało na dnie zlewu. Przypominało kiełbasę. Pomacałem ją palcami. Oburzyłem się i zawołałem na cały głos: Petro- niuszu!
Miałem zawsze z nim kłopoty, i minęło sporo czasu, zanim przyzwyczaiłem go do gospodarskiej solidności. Gdy się pojawił w drzwiach oświetlonego sąsiedniego pokoju, wytłumaczyłem mu, że prowianty trzeba trzymać w spiżarni, a nie w łazience. Owszem, kiełbasa w tym klimacie łatwo się psuje, ale to nie znaczy, że
ma ją chować w porcelanowym zlewie. A propos, w jaki sposób i dlaczego jest zimna? Jak to możliwe?
— Jaka kiełbasa? — spytał i zapalił światło.
— A ta! — odpowiedziałem, wciąż macając palcami. Byłem tak pewien swej racji, że z początku nie spojrzałem w dół. Wiedziałem nawet, jaki to był gatunek. Krakowska — bo polska masarnia w Kurytybie słynęła z niej.
To nie była ani krakowska, ani polędwicowa, moi państwo. To była żararaka. Dwumetrowy, powiedziałbym wypasiony okaz. Zwinięta w kłębek patrzyła na mnie niemal po ludzku, z pretensją człowieka, którego nagle wyrwano z drzemki. Ponadto miała w sobie coś, co w ogóle cechuje trujące węże i jest odpychające. Dwuznaczny, niesympatyczny magnes. Odpychała i przyciągała zarazem. Nigdy nie zapomnę tego wahadłowego uczucia, które mnie ogarnęło. Patrzyliśmy sobie w oczy z tym wzajemnym niesmakiem i szokiem, jakiego w towarzystwie doznaje przy poznaniu się dwoje ludzi o różnych poglądach politycznych. Takie rzeczy od razu się czuje. Jestem przekonany, że jej się nie podobałem, a co najdziwniejsza — uczułem z tego powodu zawód. Bo nie wstydzę się dodać — byłem już w niej trochę zakochany. Nie mogę tego ująć inaczej. Czułem, że wzbiera we mnie jeżeli nie określony sentyment, to rodzaj ciągoty miłosnej — un faible, jak do młodej kobiety, o której instynkt podpowiada, że jest naszym typem w sensie doboru seksualnego. Przypuszczałem, że
jeżeli nie ugryzła mnie, to tylko dlatego, że wciąż jeszcze była nie bardzo obudzona. Jednak Petroniusz zapewniał potem, że mnie uratował amulet. Ta figa. W tamtych czasach w takie rzeczy jeszcze nie wierzyłem.
Ale wracając do drzew. Jeżeli państwa nie przekonałem, to powiem, że tam nie tylko na ziemi rosną i dzieją się rzeczy zaskakujące, lecz i na niebie. Na ma zwykłych obłoków! Możecie godzinami patrzeć, a nie zobaczą państwo ani cumulusów, ani altostratusów. Niebo tam po prostu niczego porządnego nie przypomina. Cholera wie, dlaczego tam się tak dzieje. Szedłem kiedyś ulicą z młodym księciem Dobiesławem K. W pewnej chwili podniósł oczy, nie podejrzewając, co go tam, w niebie czeka — i wzdrygnął się.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — krzyknął.
Nad naszymi głowami rozpościerało się fiołkowe niebo w regularne białe groszki. Zupełnie jak perkal. Aż nas zatkało.
Młody książę Dobiesław pochodził z gorszej gałęzi K., z tych kołomyjskich. Na domiar mówiono o nim, a właściwie o jego matce, że zapatrzyła się w swego domowego lekarza. Dobiesław rzeczywiście był hipochondrykiem, zawsze łapał się za puls i nosił przy sobie moc różnych pigułek. Nie wiem, czy się na tym znał, ale miał słabość do lekarstw. Poza tym uchodził za wyjątkowego szczęściarza, i w po- kera waliły mu co najmniej same fulle. We Wrześniu opuścił swą willę na Saskiej Kępie,
12
akurat w momencie, gdy do jego sypialni trafił pocisk. Przeniósł się do hotelu, a kiedy Niemcy wchodzili, żeby go aresztować — weszli przez omyłkę do sąsiedniego numeru! Ze wszystkimi się mijał i wszystko go omijało. Nie imały się go nawet kule. Gdy przechodził nielegalnie węgierską granicę, był obstrzeliwa- ny z tyłu, z tym jeno skutkiem, że wytrącono mu z ręki tobołek z piżamą i kosztownościami. To właśnie razem z nim, poprzez Węgry, Włochy i Irlandię, przyjechałem do południowej Brazylii. Dlaczego o tym wspominam? Bo kiedy przystanęliśmy na ulicy, patrząc w to wysoce niestosowne niebo — spadł na niego mamon.
Mamon zupełnie niesłusznie uważa się za owoc. Przypomina co prawda dynię, ale czy w przeciętnym europejskim społeczeństwie dynie rosną na czubkach drzew? Tam rosną. Książę Dobiesław mógł się o tym przekonać. Trzeba dodać, że taka dynia po rozcięciu nie ma w sobie nic normalnego. Ma w środku czarne pestki, które — jak wykazuje analiza — są w rzeczywistości tabletkami skondensowanej pepsyny. Czy jedlibyśmy nasze kawony, gdyby zamiast nasion zawierały preparaty farmaceutyczne? Tam wszystko jest możliwe. Wnętrze mamonu jest pomarańczowej barwy, kiedy jednak człowiek pochyla się nad nim z widelcem, straszliwy odór wyzwala mu się wprost w twarz. Nie znam się na małpach, ale w Paranie zapewniano mnie, że tak pachną pawiany. Trudno naprawdę zrozumieć, jak
mogą wszyscy bez wyjątku tubylcy zajadać się tą potwornością co rano na czczo. Lecz i tutaj zetknąłem się z dwuznaczną właściwością tropików. Tutaj znowu występowało wahadłowe prawo. Po miesiącu ciągnęło mnie do ma- monów, jak gdybym był narkomanem. Czułem się wobec nich bezbronny, i nic nie pomogła mi świadomość, że pepsyna na ogół nie wytwarza szkodliwego nawyku.
Był to oczywisty nonsens — nie po to się uniknęło gestapo, przetrwało bombardowanie itp., żeby oberwać po głowie wielokilowym ciężarem zwyrodniałego frukta. Dobek — bo tak
w naszych kołach nazywano księcia — nie zdążył nawet dokończyć zdania. Bez szemrania runął do moich nóg. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, o co szło, i że Dobek... obraził naszych gospodarzy — to znaczy Brazylij- czyków. Jaki to ma związek z mamonem?
A ma! Dobek kiedyś miał nieostrożność wyrazić się w rozmowie z pewnym fidalgo, że pogoda jest po prostu do niczego. Taka krytyka autochtonów nad wyraz boli. A Dobkowi ona się wyrwała — nie zważając na guwernantki, które miał w dzieciństwie, a także na to, że nigdy przedtem nie uchybiał savoir vivre’u.
Brązylijczycy to przemili ludzie. Nie raz i nie dwa wydawali mi się sympatyczniejsi od nas. Ich wierność w przyjaźni jest przysłowiowa, a miłość do kobiet nie pozostawia nic do życzenia. Nasze Kasie i Jasie powinny zazdrościć Gloriom i Aurorom, chociaż wiem, że imiona te mogą je razić. Tam nie rażą. Znałem starą chłopkę spod Kurytyby, której na imię było nawet Petunia. I nic. Nikt nie zwracał na to uwagi. Opowiadano mi też o małżeńskim nieporozumieniu, które dla lepszej ilustracji tamecznych stosunków zaraz przytoczę.
Gdzieś w głębi kraju, na fazendzie, czyli w swym majątku, zazdrosny mąż przyłapał kochanka żony. Zabił go w krzakach kawy, w których się ten schował, uciekając. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby mąż nie kazał go potem w kuchni usmażyć. Dokładnie nie wiem, ale prawdopodobnie wykroił nożem najlepsze kawałki i przyniósł nieświadomej ku-
charce. Brazylijska kuchnia w ogóle odznacza się swymi potrawami a la broche, które się u nich nazywają szurasko. Nie znaczy to jednak, że tam panuje kanibalizm.
Oczywiście w czasie posiłku mąż nic nie wspomniał o dokonanym przez siebie geście. Całe clou polegać miało na niespodziance, na końcowym efekcie. Kiedy na drugie przyniesiono coś w rodzaju szaszłyka — nie tknąwszy pieczeni osobiście, jął ją wychwalać, mlaszcząc językiem. Nie tylko namawiał małżonkę, żeby jeszcze i jeszcze jadła, ale wciąż zapytywał: jak smakuje? Dopiero przy kawie wyznał prawdę. Nie potrafimy chyba uplastycznić sobie zdziwienia niewiernej kobiety, kiedy dowiedziała się, kogo właściwie zjadła. Co przy tym czuła? Wypadek ten zdarzył się co prawda przed wielu, wielu laty, ale się zdarzył. Zazdrość
i zemsta rosną pod zwrotnikami na każdym kroku, jak bananowce lub inne kaktusy. Klimat robi cuda.
Myślą państwo, że tam po prostu panuje upał? Naiwność! Pewien inżynier rolny przed wyjazdem do Brazylii przesiadywał całymi dniami w inspektach poznańskiego ogrodu botanicznego. Jak to poznaniak, miał dobrze we łbie i chciał się z góry przyzwyczaić do temperatury 45 stopni w cieniu i wyżej. Może też nakłoniły go do tego władze. Znowu obawiam się, że wyglądam niepoważnie, atoli był to fakt, o którym wiem z całą pewnością, bo znałem inżyniera osobiście. Fakt zaistniał przed wojną, więc chyba nie obeszło się bez wpływów ów-
16
• T Ti r ilTIWnP^ F^l. l-
%i> w»ywy*i>yi#lK* % #»4 < >«wiy■4 %mm, * *ry.
yśi ,* |h»mi>śi«i #'*■*»* ^M<hGHn9Wlf »v %'4 j jfifcł <Ł
i ’/' 'H. *»■■ , F *L -iw''/>• JŁTKTI '"V'■-•//, mj'**'*. y ‘,: I '<' \ :j «- V /- ",/, , ., * '•.. •*'.,
Ifll %*wĘfcWmĘ^w*k MAMf w n v%***
czesnego MSZ, z którego ramienia inżynier wyjeżdżał. Ponoć miał zbadać, czy można nad Amazonką uprawiać hreczychę.
Proszę mieć na uwadze te lata! Narzekano podówczas, że tak zwane wychodźcze fale rozbijają się raz po raz o rzeczywistość, do której nie były przygotowane! Że nasi chłopi, po wylądowaniu w tej łaźni, całkiem tracą głowy! Jeżeli w istocie chciano temu zaradzić, i próby inżyniera rolnego miały utorować innym drogę, to trzeba przyznać, że świadczyły one
o sanacyjnym MSZ raczej dodatnio. Mimo to, jest coś śmiesznego w przesiadywaniu w inspektach, nie mówiąc o tym — jak się to żałośnie skończyło. Zahartowany zdawałoby się inżynier, po opuszczeniu statku w Santos, doznał natychmiast poparzeń drugiego i trzeciego stopnia!
To nie jest upał! To nie jest łaźnia! W warszawskich zakładach kąpielowych nie tylko szorujący się bywalce, lecz nawet kąpielowi mogą przetrwać, i żyć. Tam nikt żyć nie może, do czego przyznają się sami gospodarze.
Zastanawiające jednak, że nie lubią, kiedy im klimat wypominają. Przeżywają to niemal, jak śmiertelną obrazę osobistą.
Toteż krytyczna uwaga księcia Dobka, że pogoda jest do niczego — była nie tylko nietaktem. Mogła wywołać, i wywołała — dla nas niezrozumiałe, ciemne chęci. Państwo mogą mi przerwać i sceptycznie spytać: Dobrze, tylko co to wspólnego ma z mamonem? W jaki sposób mógł spaść? Czy pan przypuszcza, że
jt WH} v
17
było to z góry ukartowanym aktem zemsty? — Na to mogę się jeno uśmiechnąć pobłażliwie. Proszę poczekać i czytać dalej.
Kupiłem swój dworek niemal od razu po przyj eździe, ponieważ wychwalano mi pogodę w Paranie, wyróżniającą się swym względnym chłodem. Był ładnie, skądinąd korzystnie położony na skraju miasta, akurat w pobliżu ku- rytybskiego kasyna, czego nie mam zamiaru taić. Sąsiedztwo było takie intymne, że przy mocniejszym podmuchu wiatru na werandę dolatywały słowa krupiera: rien ne va plus.
Dopiero po kupnie szakary zorientowałem się, jaką właściwie ma nazwę — stara wywieszka przy bramie była nieczytelna. Otóż poprzedni właściciele nazywali dworek Laguną Zapomnienia. Domyślałem się, że byli emigrantami włoskiego pochodzenia, ponieważ ściany werandy zdobił fresk domowej roboty, wyobrażający zatokę Neapolu. Dodam, że wykonanie było partackie i po czasie kazałem go przemalować kurytybskiemu malarzowi pokojowemu — rodakowi z kaszubskich okolic. Byliśmy w rozgwarze wojny i nie mogłem pozwolić, żeby u mnie na ścianie widniało coś faszystowskiego. Malarz pozostawił zatokę nie tkniętą, ale domalował do niej parę naszych rybackich kutrów, powiewających banderami, oraz przerobił domki tak, że Neapol w rzeczy samej zaczął przypominać Jastarnię. Miałem z tego powodu potem przykrości, bo posądzono mnie, że jestem kontynuatorem naszej zaborczej ekspansji morskiej. Na razie jeszcze nic
■ lmYtł Ufflhfi
0 tym nie wiedziałem, a że wille w Kurytybie często zdobią malowidła, nie przypuszczałem, że to się rzuca komukolwiek w oczy.
Pewnego ranka przyszedł policjant. Cały oblany potem — byłem tylko w kąpielówkach, za co go przeprosiłem. Miałem jednak wrażenie, że patrzy na mój tors nie tak, jak trzeba. Raczej podejrzliwie. Wytłumaczył swą wczesną wizytę przypadkiem. Miał interes do dawniejszych właścicieli, i nie wiedział, że już się wyprowadzili. Lecz mimo tego nieporozumienia, nie odchodził. Przeciwnie, zajrzał na werandę
1 zawołał z udanym zaciekawieniem:
i— A co to takiego? Que e isto?
— To morski widoczek z moich ojczystych stron.
Patrzył na zamalowaną ścianę nad wyraz przenikliwie, ale trudno było zrozumieć, co myśli.
— A to? — Wskazał palcem skuner z proporcem.
— Rybacka łódeczka.
— A tu obok?
— To zdaje się wiosło.
— A nie armata?...
Cisza, która zapadła, bardzo mi się nie podobała. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Jestem w ogóle nerwowy, ale kiedy czuję na sobie nieufne, a tym bardziej niezasłużone spojrzenia, robię się jeszcze nerwowszy. Odruchowo zaczynam niecodziennie się zachowywać. Spojrzenie policjanta było bardzo niestosowne. Czego ode mnie chciał? Co ja mu takiego zro-
■ ■ IrafîK
* ś**\ ił.
bilem? Ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie
0 kasetce z biżuterią, którą wywiozłem z kraju. Zawierała między innymi owe kolczyki renesansowe. Coś mnie pchnęło i, chociaż nikogo to w Południowej Ameryce nie powinno było obchodzić, powiedziałem do niego.
— To ciocia.
— Muito interesante, baardzo ciekawe — wyrzekł.
Czy pomyślał coś strasznego, czy też w ogóle miał takie przyzwyczajenie, ale zauważyłem, że odpiął pochwę pistoletu. Potem na szczęście prywatna ciekawość w nim zagórowała, i stał się na powrót ludzki. Czegoś tu nie chwytał. Ta ciocia — a miałem na myśli ciocię Bubę — wytrąciła go z równowagi.
— Czy pan powiedział, ciocia? — spytał.
— Bagatela! — odrzekłem. — Bagatela. Nie warto o niej więcej wspominać. Passons!
Wahadło krańcowych sentymentów znowu zaczęło działać. Każdego przebywającego w Paranie, zwłaszcza jeżeli zamieszany był w kolonialne nasze zakusy — policjanci przyciągają
1 odpychają zarazem. Lecz nic jeszcze o tych Sanacyjnych tajemnicach sztabowych nie wiedziałem, więc skąd mogłem czuć do niego te sprzeczne uczucia? I dlaczego zacząłem się zwierzać z rodzinnych spraw, wspominając
o cioci Bubie, która niestety twierdziła, że dobrowolnie nie podarowała nikomu czternastowiecznych kolczyków z ametystami. Nie mogła nic darować, proszę państwa, bo kolczyki nale
20
1
żały do mnie, jako że odziedziczyłem je po matce prawnie.
Moja wylewność tego ranka wydaje mi się do tej pory nie moją własną. Dość na tym, że zmieniłem temat. Odprowadziłem policjanta do bramy i, bawiąc go rozmową, nieopatrznie wspomniałem, że dziś gorąco. Potem bardzo tego żałowałem. Chociaż otarł rękawem kark, popatrzył na mnie niczym osoba, którą ciężko zraniłem.
Przed bramą rosły piniory. Parańczycy upierają się przy tym, że jest to tropikalna odmiana sosny europejskiej. Drodzy państwo, czulibyście się dotknięci, gdybyście zetknęli się z czymś podobnym. Jak można nazwać sosną komin fabryczny, na którego wierzchołku znajduje się zielony parasol? Mało tego — ten rozwarty parasol aż się jeży szpikulcami. Zamiast pachnącego żywicą igliwia, sterczą tam pączki damskich drutów do szydełkowania, takich kłujących 1— że nie można ich dotknąć bez groźnych skutków dla zdrowia! Płakać się chce, kiedy pomyślę, że nasi wychodźcy używają je na Boże Narodzenie zamiast choinki, przyozdabiając zabawkami. Nostalgia jest rzeczą straszną, i widziałem niejedną poczciwą gospodynię w Paranie, która miała potem ręce pokaleczone i w bliznach.
Więc znowu zmieniłem temat i, żegnając się z policjantem, wskazałem pinior.
— Co to ma znaczyć? — spytałem z pewną pretensją — bo wciąż nie orientowałem się ani w zwyczajach, ani w przyrodzie, i nie' wie
działem że o takie rzeczy nie wypada pytać. — Jak się to nazywa?
— To sosna.
Myślałem, że on żartuje.
Wciąż jednak patrzył podejrzliwie, i znowu uczułem, że nie wiem, co robić z rękami. Chciałem schować je do kieszeni. Niestety, przekonałem się, że nadal jestem w kąpielówkach. Palce mi zadrżały.
— ,Too? to ma być sosna? Przecież to kłująca poczwara! wynaturzony kaktus! — zawołałem szczerze.
Nie trzeba było tego mówić, nie trzeba. Zraniłem go jeszcze boleśniej. Uznał, że kpię sobie ze Stanu Parany. Długo, długo milczał, przyglądając się moim palcom. Był wszelako w mundurze i zachował się konsekwentnie.
— My wszystko wiemy... — posłyszałem wreszcie.
Nie było na to rady — miał w sobie coś fascynującego! Cofnąłem się o krok, i zaraz
0 krok się doń zbliżyłem. Znowu się cofnąłem!
1 znowu wyciągnąłem szyję! Niemal słyszałem, jak tułów mój przy pochyleniu się naprzód i w tył, wydaje dźwięk zegarowego wahadła: tik-tak. Znowu pomyślałem o kolczykach cioci, chociaż szło prawdopodobnie tylko o dawniejsze sprawki legionistów z Pierwszej Brygady. Dalniejsze wypadki to potwierdziły, mimo że w zachowaniu policjanta pozostawało wiele niejasnego. Mówię to, bo dla mnie w ogóle niejasne jest postępowanie każdego jasnowidza. A ten policjant z łatwością mógł nim być. Mógł.
; 1 £E9 §' 5 i' ^ * ?“■ * f *¥ 4 v#* * Ps * * F1 '*
rargfll^iKyly H^kwri ? wraif' «¿rlS«*#1*4$ j^^ff #
V' ■"•',\.v • ;* ; * ’■*•*' % w •, -/, -, . ; ^ $4$#« % * i*w %4 ***
i?fi$ronsVs!rajfl^Sfi£cEHnK#«';a' v | *, iJfii' i. c
•i '2' -. i ■ akIMailnWi«Kaił^Mkirim 'łu'»»Łlii </Ł *.. * j •.;-...,.., .. ł ■ ■••',. * i* '■-» •
1 *Ęw'’*■ wVm1>9§ wl*,y <-'**■
FfłliilŁijlir/łM A a
To, że posterunkowy obcuje z zaświatami, nikogo by tam nie zdziwiło.
Odszedł, a ja pozostałem przy bramie, wciąż wahając się: nazad i przed siebie. — My wszystko wiemy! — powtarzałem w duchu. Ciekawe, co on miał na myśli? Nie kryję, że czułem się przykro. W każdym razie nijako. Zresztą nikt nie lubi obcować z kimś, kto wie
o nim wszystko. Czułem wstrętne dreszczyki, a zarazem byłem oczarowany. Oszołomiony wróciłem do dworku. Była dopiero 9 rano. Pani Powłóczyska jeszcze spała. I Mimo to zapukałem do jej drzwi.
Powłóczyscy figurują w Złotej Księdze szlachty polskiej, ale ku memu strapieniu kiedyś się wydało, że pani Zofia — którą właśnie chciałem obudzić — nie należała do dobrych Powłóczyskich. Pochodziła z rodziny, której członkowie niezależnie od płci, nazywali się Powłóczyskami tout court. Miała na przykład brata Wiktora Powłóczyskę. Nikt nie domyślał się tego, i mówiono o niej. jako o madame Po- włóczyskiej. Zamieszkiwała ze mną w charakterze dame de compagnie.
— Czy coś się stało, panie hrabio? — spytała sennym głosem przez drzwi. — Zaraz wyjdę.
Przypomniałem sobie o szlafroku i włożyłem go dla przyzwoitości. Natychmiast uczułem się, jak gdybym był w szubie. Powietrze było tak duszne, że można je było ciąć siekierą.
Pani Powłóczyska wyszła w peniuarze. Ufryzowana rudawa peruczka zsunęła się trochę na
W:srHs ' '
» %**»#»' 4 %\OliA
P*2 -e 9'
M* ■'
liif Vw
“• »•W ♦ * #'v - Jk m£< Ji , *■
|x* An| ^Pj
i 'pi » • i
* ~J T » Hk/j
Hf ■ /: ‘ . ■ 1
! ’ V. 1
I**
K IWfiM Mj&fl
23
bakier, i z boku powiewało zlepione pasemko siwych włosów. Na szyi jej coś intensywnie błyszczało. Zdziwiłem się, że tak wcześnie włożyła kolię. Ale to nie były półszlachetne kamienie, to były tylko krople potu.
Odpowiedziałem jej pokrótce, że miałem tylko co wizytę człowieka, który dowodzi, iż wie
o nas wszystko.
— Pan myśli i o mnie? — spytała po francusku.
— Sądząc z jego wyglądu, tak.
Nie, nie była przygotowana do tej wiadomości. Nikt jej przedtem nie uprzedził. Zbyt egoistycznie zaprzątnięty swymi myślami, mówiąc do niej, nie owinąłem rzeczy w bawełnę. Z wrażenia potknęła się i zaczęła co prędzej rozglądać się za krzesełkiem. Opadła na nie.
— Wielki Boże! Ciel! — szepnęła. — A w jakim sensie? Czy w sensie biografii?
— Może i w majątkowym.
— No, to by raczej chodziło o pańskie Szu- mipupy.
Ujawniła się w ten sposób! Zdradziła się mimo woli, że i ona brała udział w plotkach i wie, jak za mymi plecami nazywano moje dobra w Rzeszowskiem. Atoli tak byłem przejęty naszym dialogiem, że puściłem to mimo uszu.
— Kiedyż, droga pani Zozo...! — zacząłem.
— A tak, to na pewno o nie chodziło. Mam przynajmniej nadzieję. Ufam Bogu! Mam nadzieję, a tak.
— Co za nonsens! Kogo to grzeje lub ziębi,
24
że dobra moje były trzykrotnie zadłużone? Po co pani mówi takie straszne rzeczy!
Ale mówiła. A ja jej odpowiadałem. Potem ja zacząłem mówić i starałem się ją przekonać. Ale ona nie dała się. Przeczyła wszystkiemu. Byliśmy oboje nieco podenerwowani. W pewnych momentach dialog nasz, prowadzony po francusku, przypominał Ionesco. Bardzo zainteresował Petroniusza, który przechodząc przez pokój, wypuścił nawet z rąk filiżaneczkę Meisse- na. Jednak gdyby nawet umiał po francusku, to by też nic nie zrozumiał. Nie wiem, co się stało poczciwej madame Zozo, że tego ranka nie była w formie. Nie mogłem doszukać się w jej słowach żadnego sensu. Był to najciemniejszy dialog w mym życiu. Oto fragment:
— Pszenica — powiedziała.
— Pszenica? — spytałem.
— A ta zleżała, pamięta pan?
— Nic nie pamiętam!
— Sprzedać państwu! jakże to można! — pokręciła głową.
— Pani się coś śni!
— Sprzedało się, sprzedało? co?!
— O czym pani mówi?
— O pszenicy!
— O której??
— Szumipupskiej.
— Niech się pani przeżegna, pani Zozo!
— Przeżegnam się, bo chwalić Boga — mam nadzieję... Tak, mam nadzieję!
— Znowu pani ma nadzieję! na co?
— No, bo pszenica.
— Mówi pani od rzeczy! — wykrzyknąłem.
— Bóg da! Bóg da, i to będzie tylko to.
— Co to?
— No, to, co on miał na myśli. Pszenica.
Niczego, literalnie niczego nie mogłem zrozumieć. Czy nie Ionesco?!!
Prywatnie jednak czułem w tym coś nieszlachetnego; pani Powłóczyska jakby czepiała się nadziei, że policjant mówił raczej o mnie niż
o niej. Było to irytujące. Ze swej strony miałem nadzieję, że ona się myli i że jest odwrotnie. Wszak mogło po prostu iść o jej stosunki z hrabią Tomaszem. Oczywiście było to jeszcze za wczesnej jej młodości, ale policja mogła
0 tym pamiętać. Interpol przecież istnieje.
Stary hrabia Tomasz był moim ciotecznym
wujem, i w naszej rodzinie przechowywano dane o tej historii. Chory na reumatyzm wuj wciąż w olbrzymich dawkach zażywał aspirynę
1 nigdy nie schodził ze swego fotela na kółkach. Mieszkał w apartamentach na drugim piętrze pałacu. Obok mieszkała pani Powłóczyska, która już wtedy — mimo że była jeszcze młodą panienką —| odgrywała wszędzie rolę przyzwoitki.
Otóż stało się pewnego pięknego dnia, że wuj mój stoczył się wraz z fotelem z drugiego piętra w dół. — Dans l’enfer! — jak mawiała potem moja nieboszczka matka. Sprawa jest przedawniona i można o niej opowiadać. Nie stwierdzono, żeby ktoś biednego wuja pchnął z tyłu, bo w pałacu akurat nie było żywej duszy, oprócz pani Powłóczyskiej.
Ale | drugiej strony przecież sam nie mógł się potoczyć na kółkach po schodach? Bieda- czyskę nic na dół nie ciągnęło (jako były marszałek szlachty, dawno już się wycofał z życia publicznego), i kiedy w westybulu znaleziono po nim same drzazgi — nikt naprawdę nie mógł się czegoś domyślić, a nawet ich pozbierać. Na wszelkie pytania pani Powłóczyska uroczyście zapewniała, że przez cały czas z zaciekawieniem czytała „La Petite Illustration” — dodatek do popularnego francuskiego tygodnika — i nie słyszała nawet żadnych podejrzanych hałasów. O niewinności jej nie wątpiono. Jedynie co ją obciążało, to to, że po stoczeniu się fotela — zaczęła się kosztownie stroić.
Państwo z pewnością wiecie, że w naszych kołach panuje dewiza: wszystko można, byleby pozostało w rodzinie. Więc to w rodzinie pozostało. Ale — jak z interpolem? Czy nic się na zewnątrz nie przesączyło?
Chrząknąłem i możliwie delikatnie napomknąłem:
— Niech sobie pani dobrze przypomni? Może temu policjantowi jednak nie o moją pszenicę chodziło?
— Bóg mi świadkiem, panie hrabio — odrzekła. — Nie wiem, co pan ma na myśli, ale proszę pamiętać, że Pan Bóg wszystko słyszy.
— Ja nic takiego pani nie wypominam, moja droga pani Zozo. Chociaż może ten policjant nie lubił pewnych dodatków, hę?
Przeczuwała już coś i zaczęła kręcić się na krzesełku.
23
— A jakich dodatków on może nie lubić?
— Dodatków dla stałych prenumeratorów — rzekłem aluzyjnie, mając wciąż na myśli wspomniany francuski tygodnik.
.— Panie hrabio, niech pan pomyśli o swojej duszy...!
Niesmacznie było patrzeć, jak się wykręca — i w przenośnym znaczeniu, i dosłownie.
— „La Petite Illustration”, hę? — rzekłem z lekką wymówką i pogroziłem je] palcem.
Od razu znieruchomiała. Już nie tylko pod gardłem lśniła kolia, ale i na czole jej zabłysło coś w. rodzaju diademu. Pociła się coraz więcej.
— Tak — wyznała cicho — to był dodatek.
—O, teraz pani to nazywa zwyczajnym sobie dodatkiem! Pani jest zbyt dla siebie wyrozumiała, pani Zozo! — powiedziałem. — Słyszałem, że wtedy w Warszawie mówiono o tym jako o premedytacji.
— Panie hrabio! Nieboszczka pańska matka w tej chwili na pana patrzy z nieba i pana obserwuje! Hrabina tak mnie kochała! Pamiętam, że „La Petite Illustration” była literackim dodatkiem dla prenumeratorów francuskiego tygodnika ilustrowanego „Illustration”. Sama byłam prenumeratorką. Czy w tym jest coś złego? Wszyscy święci mogą poświadczyć, że nic więcej nie wiem!
— Złego? — powtórzyłem ze zdziwieniem. — A czy ja mówiłem, że widzę w tym coś złego? Po prostu przypomniałem sobie, że pani wtedy coś rzekomo czytała?
Właśnie „La Petite Illustration”! tylko
wcale nie rzekomo! — wyrzekła wyzywająco.
— I co? Nic potem nie było w dodatku?
Przypuszczam — wreszcie zrozumiała, że mówimy o tym samym, o stoczeniu się biednego wuja dans l’enfer. Ale stanowczo nie była w formie. To, co mi odpowiedziała, zaskoczyłoby samego mistrza Ionesco! Mimo pudru zrobiła się zupełnie pąsowa. Prosząco i trochę się mizdrząc, wyszeptała:
:— Ja tylko paluszkiem...
— Pani znowu mówi tak, że nic nie można zrozumieć, pani Zozo! — zniecierpliwiłem się. — Jakim paluszkiem?
— Zaledwie musnęłam, panie hrabio. To było takie naoliwione!
— Naoliwione? A po cóż miała pani sobie oliwić palec? Chce pani powiedzieć, posmarowany kremem?
— Tak, posmarowałam kremem do twarzy.
■— Jaki paluszek?
Zawstydziła się.
— Ach, pan rozumie...
— Daję słowo, że nic!
— Tym... — Podniosła uszny palec.
— Co pani pokazuje? stół?
— Nie, to krzesło.
W istocie dotknęła palcem pleców krzesła.
— Pani pozwoli, że obejrzę z bliska.
Zwarła palce w kułaczek i tylko piąty, z wy-
politurowanym paznokciem, sterczał teraz w bok. Zobaczyłem na nim kilka pierścionków. Poza tym paluszek przypominał mumię.
— Ma chère — powiedziałem po pauzie. —
29
Przed chwilą pani przysięgała, że czytała „La Petite Illustration”...
— Czytałam!
— Teraz nie wiem, kiedy pani wierzyć!
— Zaklinam na wszystko, że czytałam. Przez cały czas!
Miała uroczystą, solenną minę, która wtem jakby się rozpłynęła. Czyżby wspomnienie o fotelu ją cieszyło?... Nie, to było co innego. To był jej stary wyłysiały szpic, zwany Fou. Wbiegł właśnie z werandy i, skomląc, skoczył na jej kolana. Mimo całego zdenerwowania i powagi chwili, macierzyński uśmiech zaigrał na jej wargach. Wiedziałem, że dla niej nie ma na ziemi nic równie świętego.
— Niech pani położy rękę na jego głowie!
Położyła i, niczym w sądzie, wyrzekła dobitnym głosem:
— Jak kocham Fouszka, czytałam wtedy „Illustration”!
Dałem za wygraną i uwierzyłem w jej niewinność. Znałem ją zbyt dobrze — nie mogła złamać słowa danego Fou, a tym bardziej przysięgi złożonej na jego łbie.
Zresztą wzrok policjanta zanadto na mnie jeszcze ciążył. Wciąż czułem go na swojej twarzy, i musiałem mieć ten sam charakterystyczny, roztrzęsiony wygląd, kiedy poszedłem do kuchni, żeby poradzić się Petroniusza. Panią Powłóczyską pozostawiłem w saloniku na krześle, w objęciach Fou. Szpic łapkami oparł się
o jej obojczyki i zamerdał ogonem. Ilekroć
30
sprzeczałem się z panią Zozo, pies zawsze był po jej stronie.
Zobaczywszy mnie, mulat z miejsca domyślił się, o co szło.
— Policja? — spytał jak kiedyś.
— Si.
— Jeden czy kilku?
— Jeden.
— A czego chciał?
— Powiedział, że „my o wszystkim wiemy”!
— Jasne! — odrzekł Petroniusz. — Claro!
Tym mi trochę zaimponował, a zarazem
i obraził.
— A dlaczego to takie jasne? — spytałem dotknięty. — Dla mnie to wcale nie takie jasne, że policja mną się interesuje.
— Bo on jest makumbeiro.
— Makumbeiro?? — zawołałem.
— Pois no! dlaczego by nie.
Coś niecoś słyszałem już o makumbie. Jednak nie wszystko, o nie! Słyszałem, że makumba to czarna magia, a makumbeirami nazywają jej adeptów. Słyszałem, że uprawiają ją w celach swojej kariery lub szkodzenia sąsiadom...
Ale co do tego mieliśmy my? Bynajmniej nie sąsiadowaliśmy z policją i dzisiejszy posterunkowy nie mógł przypuszczać, że zamierzam zająć jego miejsce i podstawić mu nogę przy awansie. Wizyta musiała się tłumaczyć czymś innym. Poczciwy Petroniusz zaraził się od pani Powłóczyskiej, i tego rana plótł same banialuki.
Zlekceważyłem je sobie i postanowiłem zwró-
cić się o radę do osób powołanych. Pomyślałem
o konsulacie.
Dziwna rzecz, z każdym kwadransem czułem się coraz bardziej nijako. Może pod wpływem pani Zozo, ale dokonałem przeglądu całej swej biografii, i chociaż naprawdę jest bez plamki, wciąż się bałem, czy czegoś nie przeoczyłem. Ubrałem się z rosnącym zdenerwowaniem i poszedłem szosą w kierunku miasta. Na skrzyżowaniu szosy, w pobliżu naszego dworku, stał ten sam posterunkowy. Udałem, że go nie poznałem. Potem jednak uznałem, że to mnie może tylko obciążać, odwróciłem się i uchyliłem panamy. Wsiadłem zaraz do autobusu. A potem znowu wysiadłem i szedłem piechotą.
Proszę nie zapominać, w jakich to się działo warunkach! Powietrze było takie ciężkie, że idąc napotykałem ustawiczny jego opór. Wznosiła się przede mną cementowa rozgrzana ściana. Za nią druga, trzecia. Musiałem dobrze się napracować łokciami, żeby skutecznie posuwać się naprzód. Szeroko otwierałem usta, dysząc. Przepocone ubranie przylepiło się do mnie, i wyglądałem jak topielec, który wylazł na brzeg, i ocieka wodą. Tylko szkolny fizyk wie, dlaczego tego dnia nie popękały termometry! Byłem skonany już po dwu krokach.
Z początku zamierzałem zejść do centrum, gdzie mieścił się nasz konsulat. Po namyśle zaniechałem tego. Co by tam pomyślano o mnie i czy zrozumiano by stan mych nerwów? Było w tym je ne sais pas quoi, coś krępującego i nie dającego się załatwić drogą konsularną. Czy
32
X
mogłem powiedzieć: Panie konsulu generalny, policja coś o mnie wie! Z pewnością by to go zaintrygowało i zapytałby: A co? — Jak bym ja, przy mej nerwowości, wówczas się zachował?
Powiedziałem tedy do samego siebie: Dziu- nio! nie wypada niepokoić samego konsula generalnego! Pójdź zamiast do niego, wiesz do kogo? On z MSZ-em miał, zdaje się, coś wspólnego i na pewno ci poradzi i zrozumie twoje położenie. Wiesz, o kim myślę?
Wiedziałem i poszedłem. Poszedłem do pana Zakrotyńskiego, który do Kurytyby zjechał dopiero przed wojną, ale już cieszył się mirem. Był wykładowcą w warsztacie kilimarskim, przed jego zamknięciem i likwidacją, i z tego tytułu nazywano go profesorem. Utrzymywał stały służbowy kontakt z konsulatem. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że jednocześnie był byłym legionistą w przebraniu i przyjechał tu z zadaniem, by opanować strategiczny punkt, jakim był warsztat. Miał łysinę, jak każdy inny, a to, że przy mówieniu wypinał cokolwiek pierś, nie wskazywało jeszcze na wojskowe pochodzenie. W dalszym ciągu twierdzę, że jestem niewinny i do niczego się nie poczuwam. Postępowałem w dobrej wierze, kiedy ledwie żywy zjawiłem się w jego podwórku.
Pcin Wyżeł Zakrotyński leżał w hamaku. Był zbyt gruby, by na powitanie się zeń wydostać. Zatrzepotał tylko w swej siatce.
— Niech pan sobie nie przeszkadza i leży spokojnie — poprosiłem go.
33
— Cześć czołem! — powiedział.
Nieraz już przedtem miałem możność prze-' konać się, jakim osobliwym językiem mawia. Atoli przed wojną w kraju wszyscy używali nieco koszarowych zwrotów, co ułatwiało stosunki z sanacją. A Zakrotyński był nader przedwojennym typem.
— Dziękuję — odpowiedziałem.
Bo tak, zdaje się, należało odpowiedzieć? Może słowa: cześć czołem! zawierały pytanie o moim samopoczuciu? Dodałem więc, że tego rana czuję się nieszczególnie.
— Co wam? Wyglądacie jak mysz kościelna.
— Upał! — wytłumaczyłem. — I różne tarapaty.
— Proszę tam nie siadać! — krzyknął.
A miałem właśnie zamiar usiąść na ogrodowym stoiku.
Wydało mi się to paradoksalne. Wszak zazwyczaj bywa odwrotnie i gospodarze raczej proszą gościa, by usiadł?
— Czy się nie przesłyszałem? — spytałem. — Czy pan rzeczywiście prosił mnie, żebym nie siadał?
— Bo tam ona gdzieś siedzi!
— Jaka ona?
Byłem jeszcze pod wrażeniem rozmowy z Pe- troniuszem o makumbie, i z lękiem popatrzyłem na pusty stołek. Może siedział na nim jakiś duch?
Stołek składał się z podłużnych deszczułek, tkwiących na skrzyżowanych nóżkach. Ze
34
szczeliny między deszczułkami wystawał kawałek czarnego sznurowadła do butów.
— Oczywiście nie będę komuś siadał na kolanach — zapewniłem Zakrotyńskiego. — Ale nie widzę na stołku nikogo?
Nie czułem się tu przytulnie. Pomysł, że mogłem był naprawdę usiąść na kolanach widmu, wydał mi się mało zachęcający. — A czy ten stołek- jest przez kogoś zajęty? — spytałem ostrożnie.
— Siedzi tam już od pięciu minut! — powtórzył z uporem i wbrew zdrowemu rozsądkowi.
— Kto? —| spytałem. — Widzę tylko sznurowadło.
— Czarna Wdowa!
Entomologia moim hobby nigdy nie była, i nawet za chłopięcych lat nie łapałem motyli. Co do insektów, to nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w pałacu szumipupskim widział żywego pająka. I nigdy nie słyszałem, że entomolodzy mają zwyczaj dawać im takie makabryczne nazwy. Wyraz Czarna Wdowa ponownie skojarzył mi się z makumbą i tym jeszcze bardziej pogorszył moje stany lękowe.
— To żadne sznurowadło! — warknął Wyżeł Zakrotyński — to jej łapka!
Pochyliłem się i rzeczywiście zobaczyłem, że to, co wystawało ze szczeliny, było jakby łapką w czarnej kobiecej rękawiczce. Ma się rozumieć w pomniejszeniu. Poruszało się kurczowo, trzymając stołka. Jeszcze chwila, i ze szczeliny, przed mymi przerażonymi oczami,
35
wylazła miniaturowa kobieca postać w długim żałobnym welonie.
Ręczę słowem honoru, że i państwo ulegliby temu obrzydłemu złudzeniu. Krepa przysłaniała jej główkę, opadając do nóżek w czarnych pończoszkach. Wiało od niej niesfałszowanym bólem i pogrzebem. Co za wstrząs! Stałem oko w oko z nowym niemoralnym wybrykiem fauny.
:— A kto to? — spytałem, przełknąwszy z trudem ślinę. Język mi się ledwie poruszał. — I po kim ta dama nosi żałobę?
— To żadna dama. To śmiertelnie trujący
pająk! — odpowiedział. — Niech pan lepiej usiądzie na tym pudle.
Skrzynia, na którą wskazywał, znajdowała się w bezpiecznej odległości od stołka, i mogłem spokojnie usiąść, żeby odsapnąć. Niestety! Na wieku jej widniała kolorowa nalepka | napisem „Landrynki Wedla”.
Wzmogło to we mnie nie tylko nostalgię, lecz i uczucie osamotnienia, znane każdemu uchodźcy. Nie mówię już o koronie hrabiowskiej, którą uważam za mało przydatny obecnie przeżytek — i proszę' mi wierzyć, że jestem szczery. Ale mówię, że po przeżyciach tego rana, siedzieć na landrynkach byłoby po prostu ironią. W tułaczce emigracyjnej jest wiele poniżającego. Czy przed wojną usiadłbym na czymś podobnym?... En fin! — westchnąłem — honi soist qui mal y pense! niech będzie nawet ta skrzynia i czarna wdowa, byleby się dobrze skończyło z policjantem. I, chusteczką strzepnąwszy z nalepki wedlowskiej kurz, usiadłem nadzwyczaj przygnębiony.
— Byczo! — powiedział Zakrotyński nieoczekiwanie.
Ten wyraz przygnębił mnie jeszcze bardziej. Jestem tak wychowany, że naprawdę nie wiedziałem, jak się nań reaguje.
— Krzepa! — dodał.
— O czym pan właściwie, panie profesorze? — spytałem go.
— Sulejówek!
Wiadomo było, że marszałek Piłsudski za tycia stale w tej miejscowości podwarszawskiej
przebywał, jednak dlaczego Zakrotyński teraz
o tym wspominał? Dawno byliśmy nie tylko po panowaniu Rydza Śmigłego, ale i po wrześniowej klęsce. Obecnie wiem, że chciał po prostu mnie wybadać, jakie są moje sentymenty polityczne.
— Byczy dziadek! — zawołał.
Normalnie byłbym się wreszcie domyślił, że to leguny nazywają dziadkiem swego wodza, atoli tego rana wszyscy nazywali zwykłe przedmioty niezwykłymi imionami: pająka — wdową, policjanta — czarodziejem, Więc może i pod dziadkiem kryło się coś innego? Zapytałem o to Zakrotyńskiego wręcz, ale odpowiedział jednym słowem: Tężyzna! — i wypiął pierś tak bardzo, że wystawała nad hamakiem.
Ufnie na nią spojrzałem. Instynkt widocznie zaprowadził mnie do j odpowiedniego osobnika. Tężyzny było mi brak, och, jak brak było mi jej na co dzień — gdyż na ogół jestem nieco wydelikacony.
— Proszę sobie wyobrazić — wyrzekłem, nerwowo obejrzawszy się — był u nas dziś policjant jasnowidz. Powiedział, że wszystko
o nas wie.
Teraz stało się coś tak błyskawicznie, że nie mogłem się w niczym połapać. Une sorte de tourbillon, kołowrotek, w którym zamigotały rękawki, nogi i brzuch: hamak widocznie się wywrócił, i Wyżeł Zakrotyński wypadł zeń na ziemię. Stał przez chwilę na czworakach, po trochu w istocie przypominając wyżła, któremu spod nosa wyfrunęła przepiórka. Miał taki sam
38
oszołomiony wyraz twarzy i rozwarte usta. Oczywiście musiałby to być bardzo otyły wy- żeł, jakich w rzeczywistości na polowaniach się nie spotyka. Nie otrząsnąwszy pyłu z kolan, podniósł się i, z nieprawdopodobną dla swej tuszy chyżością, pomknął przez podwórko do rozwartego okna domku. W oknie tym stała madame Zakrotyńska.
— Pal! pal! — krzyczał wykładowca.
Zniknął w drzwiach, a w oknie znikła profesorowa. Przez kilka dobrych minut tkwiłem bez ruchu, do głębi przejęty tak szybko rozwijającymi się wypadkami. Ze swej skrzyni mogłem obserwować, jak małżeństwo Zakrotyń- scy biegali po całym domku, ukazując się we wszystkich oknach naraz. Ale najczęściej ukazywali się w kuchennym. Krzyki: pal! pal! — wciąż dochodziły stamtąd. Co się stało? Profesor chyba oszalał i rozkazywał niewidzialnej strzeleckiej gromadzie do kogoś strzelać. Słyszałem, jak wrzeszczał: ognia! jeszcze ognia!... — Moje osłupienie doszło szczytu, kiedy spojrzałem na dach: z komina walił dym, wraz z iskrami.
Scena ta zaćmiła poranną wizytę policjanta, stanowczo była l’événement du jour, i odtąd wiem, jak wygląda palenie papierów ściśle poufnych, wraz — być może — z mapami wybrzeża Parany. Zresztą mogła zaćmić wszystko — tyle było dymu. Wypełnił podwórko i zacząłem kaszleć. Zakrotyński już się więcej nie pojawił.
Natomiast zza szarych kłębów wyłoniła się
imponująca postać profesorowej. Była też nader korpulentna, powiedziałbym, atletyczna. Podobno jedną ręką z łatwością podnosiła sto kilo. Wstałem z pudła, żeby ustąpić jej miejsca.
Ale kiedy wskazałem dłonią nalepkę: Landrynki — zrozumiałem, po jej twarzy, że i ona nie wierzy już w nic słodkiego. Żadne landrynki na nią w życiu już nie czekały. Nie łudziła się.
Miała w ogóle takie oblicze, że od razu wiadomo było, że gdyby co doszło do czego, zajmie wasze miejsce w kolejce. Ten, kto zwykł wyczekiwać w kolejce, wie, jak takie panie wyglądają.
Ponadto zachodziły tu okoliczności niezwykle ten wygląd gmatwające. Profesorowa na skutek wątrobianych dolegliwości była cała w ciemnobrązowych plamach. Na tle tej pig- mentacji oczy jej do tego stopnia bladły, że wyglądały jak katarakta. Tkwił w nich blask ślepej nieżyczliwości do otoczenia. Nie wiem, czy nawet męża darzyła sympatią.
Nie było to właściwie małżeństwo ślubne. Profesor, zwyczajem legionowym, porzucił legalną żonę w kraju i udał się do Parany ze swą tajną misją polityczną, marząc po drodze raczej o przelotnych amorach z egzotycznymi fordanserkami. Ale zaledwie po przyjeździe do Kurytyby wysiadł z autobusu, gdy już zaprosiła go na kolację pewna rodaczka. Nie mająca notabene nic wspólnego z kilimami. Żyła w Kurytybie z lekcji gimnastyki. Taki przynaj
mniej był jej dzienny zawód. W nocy zaś | pewnością wylatywała na miotle przez komin. Bo jest obecnie faktem dowiedzionym, że I miejsca, podejmując gościa ową kolacją, podłożyła mu coś do bigosu. Skutek był piorunujący. Zakrotyński znalazł się pod jej pantofelkiem.
Proszę zajrzeć do słownika. Znajdą państwo pod hasłem: lubczyk, co następuje: Roślina z rodziny baldaszkowatych, mniemany środek na wzbudzenie miłości... Ale słownik był wydany przez Arcta w naszych banalnych warunkach i otoczeniu. Co u nas jest zaledwie mniemane, tam jest kawałkiem chleba z masłem. Rodzina baldaszkowatych w Kurytybie wszystkich po prostu śmieszy, znają rodziny, które w ogóle nie uczestniczą w przyzwoitej botanice.
Pozostawmy jednak lubczyk na boku; była to ich prywatna sprawa, w którą nie wchodzę. Zdaniem moim rodaczka podłożyła Zakrotyń- skiemu do bigosu jeszcze co innego. Coś, co się nazywa chyba: samolubczyk. Bo były legun nie tylko, że się w niej zakochał, lecz zaraz zaczął marzyć o karierze politycznej. Rozsadzała go pycha. Nie tylko że dowodził, iż nikt tak się nie zna, jak on, na palmetach i ornamentach kwiatowych i nie tylko że wraz z nową małżonką przeniósł się do warsztatu, lecz ponoć zaczął pisywać do centrali w .Warszawie, żądając dla siebie stanowiska wicekonsula. I to wszystko pod wpływem jakiejś rośliny, która być może nawet wyglądała niewinnie, i którą nieraz deptałem nogą w zachwaszczonym po
41
dwórku profesorostwa. Mimochodem powiedziawszy, każde podwórko parańskie, w dwie godziny po wygracowaniu, porasta i przypomina małą dżunglę.
Po kolana w niej stała teraz pani profesorowa, a ponieważ wówczas nie posądzałem ją
o kontakty z Nadprzyrodzonym — patrzyłem na jej przepoconą sylwetkę bez tego dzikiego popłochu, który powinna by była wywołać.
— Bolek już nie wyjdzie — powiedziała do mnie ochryple.
— A czy, nie daj Boże, coś się stało profesorowi, że tak nagle znikł?
— Boli go głowa. Prosił pana przeprosić.
— Przykro mi, że nie w porę trafiłem. Sądząc po kominie, państwo szykują się do obiadu? Mam nadzieję, że to nie pożar.
Popatrzyła na dym nad dachem z niewymowną ulgą.
— Już prawie po wszystkim!... — zauważyła.
Z zewnątrz wyglądała jak ja, też przypominała niedoszłą topielicę. Słone strumienie ściekały po jej policzkach, a sukienka kleiła się do bioder. I może dlatego coś uwidoczniło się pod jej dekoltem, kiedy profesorowa trochę się pochyliła do przodu. Co to było? Myślałem, że to pokaźnych rozmiarów medalik. Atoli proszę sobie wystawić mon ahurissement, kiedy przekonałem się, że był to czymś wypchany, brudny woreczek z płótna, wielkości kurzego jaja. Zwisał jej z szyi na łańcuszku i w pewnej chwili zadyndał w powietrzu.
— Co to? — spytałem mimo woli.
— Ach, to nic... To kosteczki! — odpowiedziała z zakłopotaniem. I zaraz potem schowała ten wstrętny przedmiot w dołku między piersiami.
Uczułem, że byłoby w złym guście wypytywać o szczegóły. Zresztą dym wokoło już się rozpraszał, i odsłonił wspomnienie o policjancie.
— Szkoda, że profesor nie mógł mi służyć radą — westchnąłem.
— Bolek opowiedział mi o najściu policji na pana. Ja tu mieszkam już od nastu lat. Przetrwałam najgorsze polakożercze nastroje. Znam tutejsze obyczaje, i pan może mieć do mnie zaufanie.
Podziękowałem. Rozmawialiśmy stojąc. Powtórzyłem swój gest w kierunku landrynek.
— Może jednak pani łaskawie spocznie?
— Wolę na stołku.
— Na miłość boską! tylko nie to! — zakrzyknąłem.
— Bo co?
— Tam się schowała ona! jak się to nazywa, Czarna Sierota, czy też Wdowa...
— Czarna Wdowa? — spytała. — A gdzież ona siedzi?
— Ot, tam! Widzi pani, jakby sterczał kawałek sznurowadła. Jest pod spodem, pod siedzeniem.
Energicznie podeszła do stołka. Profil jej świadczył, że będzie draka. Myślałem, że chwyci za stołek i trzepnie nim o ziemię. Wyciąg-
43
/ - \ v\
nęla już nawet dłoń. I oto, zamiast draki — zrobiła tylko parę passów nad stoikiem.
— Deiche com isto! — wyrzekła nieuprzejmie po portugalsku. W tłumaczeniu znaczyło to, że powiedziała do pająka: Dajże temu spokój, odwal!
Czarna łapka natychmiast zniknęła w szczelinie, i eoś miękko spadło na trawę. Zielska poruszyły się i — ciarki przeszły mi po skórze, kiedy zobaczyłem prawie u swych pantofli czarnego niebezpiecznego insekta. Na szczęście pająk był niepomny siebie. W panice usiłował wstać na nogi. Wreszcie pozbierał się i Zaczął uciekać w stronę furtki, oglądając się raz po raz na profesorową.
A tak! Nie ma w tym opisie przesady. Zachowanie się Czarnej Wdowy było tak naturalne, że aż się czekało na jeszcze bardziej ludzką reakcję. Mogła zawołać: Ludzie, gwałtu! —
i ja bym ją zrozumiał. Sam bowiem zaczynałem się bać profesorowej.
Wypędziwszy pająka, usiadła na stołku.
— Co ten policjant jeszcze mówił? — spytała.
Odpowiedziałem, że nieważne było to, co mówił, ale to, co myślał.
— Chciałbym się mylić, proszę pani, ale mam wrażenie, że chodziły mu po głowie różne głupstwa.
— A mianowicie?
Bo ja wiem. Jestem nerwowy z natury.
Mieszkam w Kurytybie od nastu lat,
i wiem, że tu zawsze przyjeżdżali sami nerwo-
44
wcy — burknęła. — Zwłaszcza, jak kto z Warszawy !
— A dlaczego by tak?
— Akta!
Znowu zaczynałem tracić grunt pod nogami. Znowu Ionesco.
Mówiono do mnie same niepojęte rzeczy.
— Czyje akta?
— Noo, każdy miał swą kartotekę, i dlatego się denerwował.
— Czy mówi pani o sanacji? Jaką kartotekę? Polityczną?
— Przeważnie kulturalną. Bo chodzi o inteligentów | lepszych rodzin. — Popatrzyła na mnie bokiem. — Jeden zgrał się w totalizatora, na wyścigach, drugi w karty... trzeci... No,
i prychali tutaj.
— A co w tym takiego? To ich sprawa, że grali.
— Nic takiego, nic. Nic specjalnego nie ma.
— A więc?
— Tylko, że oni z pieniędzy państwowych.
— Proszę pani! — zawołałem. — Kiedyż miałem na myśli zupełnie co innego!
— A co?
— Właściwie myślałem o kolczykach z ametystami...
Być może zagalopowałem się — bo nie mogłem się powstrzymać. Zacząłem jej opowiadać. Nie wiem jednak, czy zrozumiała, o co mi chodzi. Miałem ściśnięte gardło, jak każdy człowiek o czystym sumieniu. Wspomniałem z żalem, że we wzroku policjanta wyczytałem pew
45
ną insynuację. Wspomniałem ogólnikowo, że renesansowe kolczyki dotarły do mojej rodziny za czasów niepamiętnych, i że nikt, ale to nikt nie miał do nich prawa, oprócz mnie. Przypomniawszy sobie, jak pani Powłóczyska położyła dłoń na głowie szpica, w pewnej chwili również podniosłem dwa palce do góry. Zapożyczyłem nawet jej zwrotu, i, powołując się na moją matkę, powiedziałem, że wszystko I góry obserwuje. Trochę jąkając się, dokończyłem:
— Te niepotrzebne szczegóły robią mi tylko zaszczyt, choć zastana^dam się... hmy, tak... czy nie byłoby wskazane te kolczyki wykupić, jeżeli nie za późno. Jak pani sądzi?
— A pan je komuś sprzedał?
— Wraz z brylantem, kiedy potrzebowałem gotówki, żeby kupić mój dworek. Tę Lagunę Zapomnienia. Sprzedałem w antykwariacie z różnymi bric-a-brae.
W jej białawych oczach błysło zrozumienie.
— Czy może przyszedł pani do głowy jakiś lepszy pomysł? — ucieszyłem się. — Jakaś rada na to?
— Paserstwo!... — burknęła.
— Pa... pa... pa co? — spytałem.
Pierwszy raz mi się to zdarzyło, żeby ktoś
wyrzekł podobne słowo w powiązaniu z mymi majątkowymi interesami.
— Passons! — zawołałem pośpiesznie. — Passons!
Był to błąd. Profesorowa oczywiście nie znała francuskiego. Pomyślała, że passons i pa
46
serstwo są do siebie podobne. Stąd wywnioskowała, że się' przyznałem do wszystkiego.
— Dwa lata! — zawyrokowała tedy.
Nieswojo poruszyłem się na skrzyni. Dwa lata? Upał był potworny, aż dzwoniło w uszach. Jakiś piewik cykał na dachu tak głośno, że zagłuszał nasze słowa. Dwa lata? O czym właściwie mówiła? 45 stopni w cieniu powoduje w człowieku pewne rozgorączkowanie, pewną egzaltację. Nierealne wypadki, które dopiero majaczą w perspektywie, wydają się być tuż przed naszym nosem. Zatraca się poczucie proporcji. W tej spiekocie, myśl o dwóch latach więzienia — nie raziła niczym, była wręcz logiczna. Co mi pozostawało? Jak pani Zozo podniosłem oczy, szukając w niebie oparcia...
I od razu otworzyłem usta.
Mogą mi państwo wierzyć lub nie, wszystko mi jedno! — ale na niebie zobaczyłem reklamę: „Palmolive”. Inaczej nie można było nazwać tych obłoków. Niebo było zupełnie takie, jak gdyby wycięto je z żumalu mody dla eleganckich panów. Tyle piany, tyle mydlanej piany nad moją głową. Na dodatek była seledynowa. Ochłapy jej zwisały tak nisko, że nieomal nas dotykały. Pomyślałem, że niebo nie usłuchało mej prośby. Bo zamiast jakiejś pociechy, zachęcająco a cokolwiek bez sensu mówiło do mnie: Kupujcie wyroby „Palmolive”.
Pomacałem się po policzkach: nie byłem starannie ogolony. Ba, tak się dziś śpieszyłem, że w ogóle zapomniałem się ogolić. Dodam, że jestem brunetem, i gdy gładko bywam ogolo-
47
ny, mam na policzkach granatowy blask, prawie stali. Wystarczy mi jednak ogolić się o godzinę później niż zwykle, ażeby policzki moje przypominały kogoś zbiegłego z Cayenne. I oto, niebo, zamiast mi pomóc, to mi teraz łagodnie wypominało... Ale, czy w istocie łagodnie, i czy była po temu odpowiednia pora? Mimo wszystko zobaczyłem w tym jakiś brak serca.
I wtem, nie wiem, jak to się stało — zarost mój skojarzył mi się z panią Powłóczyską. Zasadniczo nie przepadam za kobietami; zazdroszczę im jednak bez troski spędzonych poranków, ich nieznajomości wyczerpującego obowiązku golenia się przy twardym zaroście. Pani Zozo mogła się wylegiwać, podczas gdy ja skrobałem żyletką podrażnioną skórę. I oto, gdy przypomniałem sobie moją damę de compagnie — ni stąd ni zowąd błogi spokój spłynął mi na serce. Bo niebo jednak wiedziało, co czyni,
i swą reklamą mydła naprowadziło mnie na właściwy trop.
Wszystkiemu była winna pani Zozo. O, pomyślałem, wszystkiemu! Zrozumiałem w lot, że można było czytać „La Petite Illustration”, stojąc. I że można było, nie przerywając czytania — nawet ciekawej francuskiej powieści — musnąć usznym paluszkiem oparcie fotela na naoliwionych kołach. Naoliwionych! Zrozumiałem, że to nie palec był posmarowany kremem, lecz że naoliwiła nim fotel, który potoczył się w dół, niczym po szynach. Mogła to zrobić, mogła! Nigdy jej z oczu dobrze nie patrzyło — zawsze patrzyły tak, jak gdyby mówiły: Vous
48
AwC% +mw *>,--, jû* <t ##• # 1 *CjfcfBJLVj j¿*<ŁŁsi •; 4Jiï ¿.śfeAif i-:. '■ i ;
fiTO^f*%#?C#f MS u* ■■
êtes un peu ridicule!... Oczywiście, ważne byłoby dla śledztwa, czy potem pamiętała treść czytanej powieści? Jeżeli nie, to świadczyło to
o afekcie, ale... Powtarzam, ulga spłynęła mi na serce, i nawet po raz pierwszy uczułem, że siedzę na landrynkach w dobrym znaczeniu tego słowa.
— Ozy pan pomyślał o czymś miłym? ;— spytała profesorowa Zakrotyńska, spozierając na mnie swymi bielmami.
— Wiem! — zawołałem i klapnąłem się po kolanie.
— Co pan wie? — odsunęła się nagle.
— Wiem, co policjant myślał! I wiem o kim!
— A o ki-im?
— Wiem!
O, jakżeż byłem nieostrożny! Człowiek, który coś wie, zwłaszcza jeżeli idzie o sprawy państwowej wagi, narażony bywa na ustawiczne niebezpieczeństwa. Strach pomyśleć, czym wiedza taka w ogóle może grozić ze strony polityków, lubiących dyskrecję. Profesorowa, niczym jej mąż z hamaku, omalże nie spadła ze stołka. Do tego stopnia przybladła, że nawet wątro- biane plamy gdzieś znikły. Odwróciła się do okna, wrzeszcząc ochryple: Pal, Bolku! pal jeszcze! On wie wszystko!... I znowu dym buchnął z komina.
— Czy nie obawia się pani, że komin zanadto się rozgrzeje? To nie moja rzecz, ale pytam się nie tyle z ciekawości, co dlatego że niepokoją mnie iskry. Wie pani, jest taka susza.
— To pan taki!! — zawołała wrogo.
yflwT: ^ ‘S t»-y i
i ią f W&Wti
¡¿Julw*Vii¿'%rA ¥ y -S'
I tri i ji|jiriiyi ■» jJSt».' » f-Tit /1
*Ti
49
4 — Małcumhfl
— Jaaki?
Nie chciała mi wytłumaczyć, jaki jej się wydawałem, choć teraz wiem, że wzięła mnie za szantażystę. Nienawiść w jej oczach miała już sens. Siedział przed nią wróg — nie ogolony mężczyzna, który robił niedwuznaczne polityczne aluzje. Pił do desantu.
— A może się jednak dogadamy, skoro pan wie... — odezwała się do mnie nagle.
Zatarłem sobie ręce. — Ma się rozumieć! Z panią profesorową? A jakże! zawsze!
Wtem połapałem się, że właściwie nie bardzo wiem, co mówię.
— W jakim sensie się dogadamy? — spytałem więc dodatkowo.
— To pan jest taki!! — powtórzyła. '— Noo, no. Dobrze. Coś panu zaproponuję. Chce pan mieć szczęście w ruletce?
Zamilkłem. Cykada na dachu znowu zacyka- ła, tym razem kpiarsko. Zdawało się, że piewik trajkocze ludzkim głosem: Rien ne va plus, rien ne va plus! — Znowu zepsuł mi się nastrój.
Trzeba państwu wiedzieć, że na ogół traktuję pieniądze en canaille. Jeżeli do tej dziedzicznej właściwości dodamy brak weny — będą państwo mieli przed sobą wierny obraz mej ówczesnej sytuacji finansowej. Bynajmniej nie była różowa. Sąsiedztwo z kasynem miało swe dogodności, ale i minusy.
— A dlaczego się pani pyta, czy mam szczęście w grze? — spytałem. — Czy już może ktoś
o mnie plotkował?
fclgkljij Mc»'*tTŁ » ~- , , . i*j - . x >-•
■nrflri^frTMwiłMm. >i i., *Wpwfyflfjył '< jp* f ’Wt"* 3 jrWi
Dopiero wtedy zauważyłem, że trzyma w ręku torebkę, skąd nagle wyjęła zatłuszczoną talię kart. Zdziwiłem się. Czy zamierzała kłaść pasjansa? Czy może proponowała mi partyjkę?
— Co pani pokazuje? — spytałem zaintrygowany.
— Chcę pana nauczyć systemu.
— Przecież to karty! Ja w bakarata nie gram. A kart zasadniczo nie biorę do rąk.
To była prawda. Po bardzo drażliwych przejściach w przedwojennym kurhauzie w Sopocie dałem matce słowo honoru, że „nigdy więcej nie zasiądę do zielonego stolika”! Słowa dotrzymałem: kazałem w swym dworze wszystkie stoliki do kart obić granatowym suknem. Niestety w kurytybskim kasynie o tym nie wiedziano, i stoły były zielone.
Ale co innego stolik do kart, a co innego ruleta. Żadne słowo mnie tu nie wiązało. Schylałem się nad nią niemal co wieczór z czystym sumieniem. Wypróbowałem wszystkie systemy — niestety bez powodzenia. I oto teraz, madame Zakrotyńska zademonstrowała mi na kartach, które ułożyła sobie na kolanach, nowy system — jak można grać w ruletę, nie przegrywając.
Przetarłem sobie oczy i spojrzałem na nią, jak na cudo! To było epatujące. Bo udowodniła mi, jak dwa razy dwa cztery, że karty zawsze w pewnym regularnym porządku układają się w talii.
Jak to możliwe? Wiemy, że gdy są dobrze tasowane, układają się w niepowtarzalnych
51
*|| fi W *• f*tf • Jl$jr
r.Ti rynnimi
fvi -»^1 *ii wjsl ? »v
lii lTirlw łl J .«.-ł.- .. a .
kombinacjach. A jednak państwo zobaczą, jeżeli przyjrzą się z bliska pierwszej lepszej talii, którą znajdą u siebie w domu, że działają tu zaskakujące, jeżeli nie mistyczne, prawa arytmetyki. Tymczasem proszę mi wierzyć na słowo.
Dość, że kiedy profesorowa zmieszała karty, czułem się już właścicielem znacznej fortuny. Co prawda należało udowodnić, że prawa te sprawdzają się i w kasynie. Więc z niecierpliwością zerknąłem na zegarek, chociaż było dopiero południe.
— Wzruszony jestem pani życzliwością — zacząłem. — Już biegnę do domu. Tak jestem przejęty tym karcianym trikiem, że...
— To co? Teraz pan o nas już nic nie wie? — przerwała ze znaczącym naciskiem.
— Jaa? A czy ja coś wiedziałem o państwu? Co?
Qui pro quo wciąż trwało i nie domyślałem się, że jej szło o ten nieszczęsny desant.
— Niestety tak mało państwa znam, że naprawdę nie wiem. Skąd bym ja coś miał wiedzieć? — dodałem.
Odniosłem wrażenie, że burknęła „To pan zmądrzał!” lecz mogłem się przesłyszeć. Spieszyłem już do domu. Fascynujący system gry w ruletę odsunął na drugi plan poprzednie troski. Na odchodnym jednakże przypomniałem sobie o policjancie.
— Jeżeli mąż pani będzie się widział z konsulem generalnym, czy mogłaby go pani poprosić, aby en passant wspomniał mu o dzisiej
52
szej wizycie u mnie tutejszych władz? — rzekłem, wciąż jeszcze siedząc. — Będę panu profesorowi wdzięczny, jeżeli napomknie konsulowi generalnemu, że zdaniem moim tu chodziło
o moją damę de compagnie. Ani słówka więcej ! Konsul zrozumie, że po prostu spełniłem swój patriotyczny obowiązek.
— Aha! to teraz już nie o nas chodzi! — mruknęła. — Teraz pan o swojej madame Po- włóczyskiej?
— .Niestety! — westchnąłem. — Właśnie
o niej. Jak najbardziej.
— A czy ona słyszała, co policjant do pana mówił?
— Powtórzyłem jej to.
— Aha, aha, aha. — Znowu wyglądała, jak gdyby nie chciała wyczekiwać w ogonku swej kolejki, gotowa była stąpać innym po nogach. Pogroziła nawet komuś pięścią. — O, gdybym mogła dostać kawałek jego munduru! — wymamrotała.
— Nic nie rozumiem — odpowiedziałem uprzejmie i cokolwiek oddaliłem się od niej tułowiem. — Nic dzisiejszego rana nie rozumiem. Czyjego munduru? Może powie pani wyraźniej.
— Tego policjanta!
— Ach, pani się pyta na pewno, czy był w mundurze? Owszem. Bardzo mi przykro — nie był ubrany po cywilnemu. Zielonkawy mundur tylko podkreślał powagę jego intencyj. Pamiętam, poprawił sobie pas i pogłaskał pochwę pistoletu, kiedy powiedział: My wszystko wiemy!
— Pan znowu zaczyna! — zakrzyknęła.
— Ależ, proszę pani! teraz, skoro wyjaśniło się, że on mówił o...
— Deiche com isto, deiche com isto! — powtórzyła szybko, niczym wtedy, gdy mówiła do Czarnej Wdowy: dajże temu spokój, odwal! Wykonała nawet dłonią ten sam mesmeryczny gest. Niemal przed samą moją twarzą.
Z początku pomyślałem, że wyciągnęła do mnie rękę, żeby się pożegnać. Ale to widocznie były passy. Uczułem osłupienie, które zaraz przeszło w bezwład. Nie mogłem oderwać oczu od jej oczu. Słyszałem jak we śnie, że powiedziała kusząco: — Moje hrabia zostanie u nas na óbiedzie, co? Poczęstuję pana dobrym domowym bigosem. Bigosikiem! — Atoli w odpowiedzi potrafiłem tylko kiwnąć głową. Wyglądało, że się zgadzam. Postać profesorowej zachybotała i jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Zresztą pot zawisł mi na rzęsach, i nic przed sobą prawie nie widziałem. Bezwiednym ruchem sięgnąłem po chusteczkę, i nagle nama- całem w kieszeni drewnianą figę, którą mi podarował Petroniusz... Znowu uratowała mi życie! Kropelki natychmiast spadły mi z rzęs,
i kształty pani Zakrotyńskiej zarysowywały się w sposób normalny na jej ogrodowym stołku.
— Cóż za upał, co za piekło! — pomyślałem, spychając swe doznania i wszystko na nieprzychylne kondycje meteorologiczne. Jakżeż byłem naiwny! Ponieważ dłoń jej wciąż znajdowała się w pobliżu, wstałem i z ukłonem ją poca
54
łowałem. Coś mnie przy tym jakby ukłuło w wargi, niczym słaby prąd.
— No, to innym razem pan skosztuje — powiedziała z żalem. — Już ja się o to, panie hrabio, postaram.
W jej głosie drżały czarne nutki, nawet pogróżka. Co prędzej wyszedłem z ich podwórka, trochę się oglądając, w ten sam sposób, co pająk przede mną. Gdy mijałem otwarte okno, wychylił się przezeń Zakrotyński. Nie wiem, czy głowa go wciąż bolała, ale miał zniekształcone, niewyraźne rysy. Przypuszczalnie słyszał część nciszej rozmowy.
— Sztama??!! — huknął nad moją głową.
Mówiłem już, że zawsze się osobliwie wyrażał. Zastanowiłem się i teraz, co słowo sztama mogło oznaczać. Może chęć ponownego miłego zobaczenia się?
— Będzie mi bardzo miło — odpowiedziałem przystając. — A kiedy?
— Co kiedy? — przestraszył się. — Sztama raz na zawsze!
— Hmy... — powiedziałem.
Byłem jednak już tak tymi przeżyciami zmęczony, że nie zgłębiwszy sprawy do dna, wyszedłem przez furtkę. Przypadkiem zerknąłem na niebo. Czy mam dodać, że nadal przypominało mi o tym, że byłem nie ogolony? „Tylko Palmolive jest najlepszy!” — oto, co na nim zobaczyłem.
Droga powrotna wydała mi się znacznie krótsza. Prawda, w dalszym ciągu napotykałem ściany rozgrzanego powietrza, i nieustannie
55
się pociłem: prawda, że na moim ubraniu wystąpiły mokre plamy nie tylko pod pachami
i między łopatkami, ale i na siedzeniu (pamiętam, tak się przykleiłem tyłem do skrzyni, że z trudem mogłem się oderwać); to wszystko prawda — lecz podtrzymywała mnie świadomość nowego systemu gry. Niestety, czekały mnie jeszcze różne przykre niespodzianki.
Dwa dni spędziłem potem na pamięciowym opanowaniu systemu. Na trzeci, kiedy umiałem go już par coeur, wlazłem po południu pod prysznic. Woda była mdła, ciepła. Człowiek ma mdłości, ilekroć sobie teraz o tej lepkiej cieczy przypomina. Podstawiając pod nią pierś, zauważyłem z przejęciem, że mam na sobie wysypkę. Szkarlatyna? Ospa? Całą pierś miałem w czerwonych krążkach, a nawet gdzieniegdzie w pręgach. Zawołałem na cały głos: Petroniu- szu!
Krzątał się gdzieś na werandzie, bo zaraz się pojawił.
— Policaja? — spytał.
— Już nie to. Zobacz, co mam tutaj?
Mój tors przypominał ni to pąsową zebrę, ni to lamparta. Jednak w żadnym wypadku nie przypominał psa — za to mogę ręczyć. Przeciwnie, zachowywałem się jak zawsze z godnością.
— Aa to nic — powiedział — obejrzawszy mnie.
— Jak to nic?!!
— Cochoro vermelho! Nada mais, nic więcej, tylko cochoro vermelho!
W przekładzie na polski, cochoro vermelho znaczyło tyle właśnie, co czerwony pies. Więc — nawet nie zebra, ani tym bardziej lampart! Po prostu pies. Ileż upodlenia tkwi w życiu emigranta... Nie wiedziałem, że była to po prostu nazwa popularnej wysypki tropikalnej, gnębiącej ludzi przepoconych. Wziąłem rzecz dosłownie i pomyślałem, że czymś się zaraziłem od naszego Fou. Szpic był nie tylko wyłysiały, ale na skórze miał coś w rodzaju egzemy, zaledwie przysłoniętej białymi włoskami. Zrobiło mi się wstyd za siebie, i przez dłuższą chwilę stałem pod prysznicem, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Żeby nie stracić twarzy, odwróciłem się do kuchcika tyłem i zapytałem, czy i na plecach mam plamy? Nie! — podobno z tyłu byłem czysty. To tylko z przodu wyglądałem, jak...
— Si, si! — powtarzał. — Pąsowy pies! Certa, pewnie! dlaczego by nie!
Wciąż stojąc tyłem, krzyknąłem, że za dużo sobie pozwala i że u siebie w domu nie ścier- pię podobnych rzeczy. Wyszedłem i zacząłem szperać w komodzie. Z początku przypuszczałem, że to uczucie poniżenia przeszkadza mi od razu znaleźć koszulkę w pomarańczowe desenie — której szukałem. Ale nigdzie jej nie było. Zapukałem tedy do drzwi pani Zozo.
— Pardon? — spytałem po francusku. — Czy pani nie wie, gdzie się podziała moja trykotowa koszulka?
— Czy w pomarańczowy deseń?
— Tak.
Coś w jej pokoju spadło z hałasem.
— A co? Czy gdzieś zniknęła? — spytała zmienionym głosem.
— Dawno jej nie nosiłem. Pamiętam, że powinna była być w komodzie. Akurat bardzo tę koszulkę lubiłem.
Ukazała się w progu. Patrzyła na mnie z niezrozumiałym niepokojem.
— Dziwny zbieg... okoliczności... — wyrzekła.
— Jaki zbieg! Po prostu zginęła koszulka, w której najmniej transpiruję.
— Och, mam jakieś złe przeczucia! — wyrzekła. — Proszę sobie wyobrazić, że szukam też swej nocnej koszuli. Seledynowej z włoskiego jedwabiu i z ciężkimi brązowymi koronkami wokoło dekoltu i rękawów.
— Też zginęła?
— Jakby wyparowała.
— A może dała pani praczce?
— Coś mnie niedobrze ściska za serce, panie hrabio. To przeczucia. Zwykłe koszule, a tak się przejmuję. Pytałam się Petroniusza, ale pan wie, że po portugalsku zaledwie mogę się wysłowić. Mówi coś, czego nie sposób pojąć.
— Petroniuszu! — zawołałem.
Zjawił się z sąsiedniego pokoju, uśmiechnięty.
— Makumba! — orzekł z przekonaniem. Ukazał swe kojące zęby. Tylko bardzo dobry i życzliwy człowiek mógł z takim spokojem mówić, że do naszego domu zakradły się
złe czary. Nie uwierzyliśmy, kiedy nam opowiedział, co następuje:
Onegdaj, w czasie naszej nieobecności (bo poszliśmy z panią Powłóczyską na spacer), do ogródka weszła żebraczka. Petroniusz wyniósł jej ooś do jedzenia, oświadczyła jednak, że przyszła nie po żywność, tylko po jakąś starą •odzież. Zależało jej na czymś, co gospodarze :stale na sobie noszą. Na przykład — może ja- Meś stare koszule? Petroniusz w lot zrozumiał, że tu idzie o makumbę i wypędził ją za hramę.
Roześmieliśmy się bez przekonania.
— Byłaś zawsze dobra katolik — powiedziała pani Zozo swą łamaną portugalszczyzną. — Niebo nie zna taka rzeczy, jak makumba. Po prostissimo to była kradzież. Rozumiere?
—- Si, tak!
— Petroniuszu — zawołałem z wyrzutem. Czy przypuszczasz, że żebraczka zakradła się do naszego mieszkania? Jak mogłeś do tego dopuścić?
— Ona na pewno nie klaskała w dłonie!
W Paranie panuje zwyczaj, że zanim się wchodzi do cudzego mieszkania, klaszcze się na ulicy w dłonie, zamiast pytania, czy można wejść?
— To co z tego, że nie klaskała?
— Więc mogła wejść bez klaskania, kiedy ja już pracowałem w ogrodzie warzywnym. Tak, mogła. Dlaczego by nie?
— Niedorzeczność! Jeżeli się już zakradła do nas, to dlaczego nie skradła cenniejszych
59
przedmiotów? Nic nam nie brakuje, tylko dwie koszule !
Popatrzył na mnie jak na małe dziecko.
— No, bo tylko te koszule były jej potrzebne do makumby! — odrzekł, przyjaźnie szczerząc zęby. — Jasne! Wciąż o nie żebrała: O, gdybym tylko mogła dostać kawałek ich koszuli, o gdyby!
Petroniusz odszedł, a my z panią Zozo łamaliśmy sobie głowy, co przez to wszystko chciał powiedzieć. Ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie, że i profesorowa, mówiąc o policjancie, wołała: O, gdybym, gdybym miała choć kawałek jego munduru!
Talku w domu nie mieliśmy, atoli poczciwa pani Zozo użyczyła mi swej puderniczki Co- ty’ego i damskim puszkiem upudrowałem sobie pierś. Robiąc to, myślałem już nie o Ionesco, nie o awangardzie teatralnej, która zresztą podówczas jeszcze nie istniała, lecz — raczej o Martwym Domu Dostojewskiego, o jego Poniżonych i Obrażonych. Tylko emigrantowi dostępne są takie myśli. Coś z dostojewszczyzny było też w skradzionych koszulach.
Zresztą nastrój ten minął i nowy cel zaczął mi z powrotem przeświecać. Pani Powłóczyska miała malutkie karty do pasjansów, i resztę dnia spędziłem, wypróbowując ów karciany trik pani profesorowej. Wszystko szło jak po maśle, trik ani razu nie zawiódł. To było naprawdę épatant!
Wieczorem przebrałem się w biały smoking i, mocno pachnąc Coty’em, wszedłem do kasy
na. Było jeszcze wcześnie, i stoły były przykryte płóciennymi pokrowcami. Pierś mi swędziła. Żeby się nie drapać, włożyłem ręce w kieszenie. I znowu pod palcami namacałem coś twardego. Była to figa Petroniusza. Widocznie w podświadomości zaczynałem już w nią wie- Tzyć, skoro nie wiem sam kiedy, wychodząc z domu, przełożyłem ją do smokingu. Gdy teraz jej dotknąłem, nagle zobaczyłem obok okna znajomego pana. Stał trochę przysłonięty kotarą. Był to wojskowy lekarz weterynaryjny, major Agamemnao di Silva. Zwyczajem brazylijskim poklepaliśmy się po łopatkach.
Wtem pomyślałem, że może go zsyła sam przychylny los. Czy mogłem z psią chorobą zwrócić się do normalnego lekarza? Czy wypadało? Nie jestem snobem, niemniej Kuryty- ba to małe miasteczko, każdy każdego zna, i nie chciałbym sobie wyobrazić sytuacji, w której skórnik — popatrzywszy na moją pierś, pomyśli coś niewłaściwego o moich przodkach. Mimo radykalnych zmian, jakie zaszły w mych poglądach, i mimo że to może wywołać protesty, dowodzę że arystokracja miała kilka dobrych stronic w naszej historii. O tych stronicach lekarze kurytybscy mogli wiedzieć. Miałemj.e naszą historię teraz kompromitować? Nigdy się swą osobą nie afiszowałem, jednakże wszyscy orientowali się w ilości pałek w mym herbie. Mieliż teraz na podstawie mej wysypki dojść do mylnych wniosków o polskości w ogóle? Nigdy nie zapomniałem o patriotyzmie.
Rozmowę przykro było zacząć. Czułem nadal,
61
że było w niej coś z Dostojewskiego. Jako tako przemogłem uczucie hańby.
— Kochany doktorze Agamemnonie! — rzekłem niedbale. — Proszę sobie wyobrazić, że zaniemógł mi pies.
— A co mu się stało, amigo?
Opisałem dokładnie, jak ta moja wysypka wygląda.
— Wolałbym to osobiście zobaczyć.
Odruchowo odpiąłem guzik na gorsie i zaraz
zapiąłem go z powrotem.
— Bagatela! — powiedziałem. — Za nic nie pozwolę fatygować swych przyjaciół dla takiego głupstwa.
— A czy szczeka? — spytał.
Bardzo się przeraziłem. Państwo rozumieją, jakie miałem przy tym myśli.
— Nie, na razie nie szczeka.
— A czy ślina mu cieknie, nie zauważył pan?
Słabo poruszyłem językiem w ustach.
— Jak gdyby trochę — powiedziałem.
— No, to jeszcze nic groźnego. Zapiszę dla niego maść.
Wyjął bloczek z receptami i coś skreślił. Potem z piórem w ręce, zapytał:
— A jak się nazywa?
— Hrabia... — zacząłem i urwałem.
Trochę się zdziwił.
— Jak? też hrabia?
— Pan właściwie o kim? — pośpieszyłem.
— Muszę wiedzieć, jak się nazywa pański
pies, żeby napisać na recepcie.
62
— Ach tak, rzeczywiście. Pan mówi o nim? Fou!
Kurytybscy Silvowie to bardzo kulturalna rodzina, w której władano francuskim perfect. Weterynarz zrozumiał, że słowo Fou oznacza to samo, co Wariat. Ale jak wszyscy Brazylij- czycy był bardzo delikatny i zamiast Wariat, napisał na recepcie Dla Niezrównoważonego. Dosłownie: Para um Desiąuilibrado.
— Nie, nie, dlaczego od razu wariat! Niech pan się na niego nie gniewa. Przecież nawet nie szczeka! — dodał.
Schowałem tę receptę z podziękowaniem do portfelu, nie przypuszczając, że w przyszłości odegra taką tragiczną rolę. Znaleziono ją bowiem później w mych papierach, kiedy w dworku moim dokonano rewizji. Zachowała się u mnie do tej pory, i załączam ją do niniejszego maszynopisu, jako dowód rzeczowy.
Co do jej zawartości lekarskiej, muszę z niesmakiem wyznać, że maść mi pomogła. Trudno wymagać, żebym się czuł z tego powodu dumny. Wiem, że to nieszlachetne, ale po wyzdrowieniu czułem nawet żal do weterynarza, coś jakby uraz osobisty. Ale Bóg z nim! Pokrowce już zdjęto i stoły z ruletą czekały na mnie. Zacząłem grać. Czy system działał? Wystarczy, że powiem, iż nad ranem miałem kieszenie wypchane sztonami.
Pamiętam, byłem tak przejęty powodzeniem, że zbliżyłem się do kasy jak we mgle. Zacząłem garściami wpychać sztony przez okienko, otrzymując w zamian od uśmiechniętego z po-
dziwem kasjera pliki banknotów. Prawdopodobnie wtedy właśnie rozstałem się z figą Pe- troniusza: wsunąłem ją pod kratki wraz ze sztonami. Byłem zbyt zamroczony, żeby to w porę zauważyć.
Jak we mgle wróciłem do dworku i z trudem potrafiłem zasnąć. Było niesamowicie duszno, i spałem goły, w kałuży własnego potu. Dlatego przyśniło mi się, że tonę i że z ukropu wyciąga mnie za rękę policjant. Ze strachu obudziłem się w podskoku.
Dziunio! musisz te kolczyki wykupić! — powiedziałem do siebie. Teraz masz na to dość pieniędzy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z pewnością wczorajsza wizyta policjanta dotyczyła pani Powłóczyskiej, ale lepiej ze swej strony nie zapominać o detalach — tak myślałem,
i zaznaczam raz jeszcze, że ciocia Buba była znaną plotkarką. Więc jeszcze przed lunchem wybrałem się do miasta, tym razem taksówką, gdyż zdawało mi się, że już mogę nie oszczędzać. Policjant stał na skrzyżowaniu, i uśmiechnąłem się do niego, uchylając panamy.
Sklepik z bric-a-brac znajdował się w pobliżu polskiego kościoła. Z wyglądu niczym nie różnił się od podobnych kramików i w innych krajach. Półki zastawione były bibelotami, z sufitu zwisały stare lampy, na ladzie pod szkłem widniały kosztowne drobiazgi. Właścicielem tego zakładu był staruszek, też emigrant — tylko dokładnie nie wiem, jakiej narodowości, bo był poliglotą.
— Sprzedałem panu kolczyki z ametystami,
■
w renesansowej oprawie, czy pan sobie przypomina?
— Co warte są ametysty? — odpowiedział na wszelki wypadek.
— Bo co?
— Czy kto kiedy przyjeżdżał poważnie do Brazylii z kamieniami półszlachetnymi? Przecież to ojczyzna ametystów, które właśnie stąd emigrują do Europy! Pańskie kolczyki były szlifowane przez ignoranta. Nikt teraz tak nie szlifuje. Zrobiłem zły interes.
— Bardzo się cieszę. Bardzo się cieszę, że mogę je teraz odkupić.
— Ametysty poszły w górę — odpowiedział od razu, nawet bez namysłu. — Poza tym historyczne oprawy z każdym miesiącem nabierają wartości. Są jeszcze bardziej historyczne! Pan sam to rozumie.
— A gdzie pan je ma?
— W pracowni.
Za tropikalną zasłoną z wiszących paciorków, zamiast drzwi — siedziała jego żona, pochylona nad ręczną robótką, a zarazem jakby drzemiąc (umiała łączyć drzemkę z pracą). Wokoło pełno było złamanych parasoli, rozebranych zegarków i nadtłuczonej porcelany. Na stole zauważyłem też kilka połamanych lalek. Chciałem już się cofnąć za próg, gdy coś dziwnego rzuciło mi się w oczy. Robótka, którą sklepi- karka trzymała w ręce, miała znajome pomarańczowe desenie.
— Nad czym to senhora pracuje? — spytałem.
— A dała mi klientka do zreperowania dwie lalki, i prosiła, żebym przy okazji uszyła dla nich koszulki — odezwała się i ziewnęła: U-ua!
Pochyliłem się. Coraz bardziej wydawało mi się, że skądś znam ten pomarańczowy deseń. Obok leżała lalka w seledynowej koszulce z koronkami. — Kie licho! — pomyślałem.
Byłoby jednak typowym emigranckim faux pas, gdybym zapytał na przykład: a skąd pani ma tę szmatkę? Czy to przypadkiem nie resztki koszuli?... — Tak nisko nie upadłem. Udałem więc, że to mnie nic nie obchodzi, i (żeby czymś wytłumaczyć zdziwienie, które odbiło się na mej twarzy) spytałem obojętnie:
— A co brakowało tym lalkom?
Wskazała lalkę w seledynowej koszulce: —
Tej brakowało nóg. To dziewczynka. Musiałam jej dorobić nowe. Uszyłam je z woreczków upchanych słomą. — Podniosła koszulkę, i ujrzałem nieforemne płócienne nóżki, przylepione plastrem do celuloidowego brzuszka. — A tej ! —
i teraz wskazywała lalkę leżącą na jej kolanach wraz z robótką — a tej trzeba załatać w głowie. To chłopak. Niech senhor popatrzy!
Lalka otworzyła i zamknęła oczy, mrugnąwszy do mnie. Na jasnoróżowym czółku widniał czarny otwór. Razem wziąwszy był do dość nędzny obrazek. Ale pomyślałem, że w tym upale przesadnie reaguję na widok pokaleczonych zabawek. Gdybym był wtedy wiedział, co w istocie symbolizowały, jakie było ich przeznaczenie — uciekłbym ze sklepu w najwyż- szej zgrozie. Spakowałbym manatki i wyjechał
bym gdziekolwiek by się dało, nawet bez wizy.
Zamiast tego ograniczyłem się do zwykłej uprzejmości.
— Bravo, bravo! — powiedziałem z zachętą
i, jak zawsze, gdy widzę kogoś pracującego. Szczęść Boże, madame!
Mąż jej wyciągnął już z kasy moje kolczyki. Helas, niestety — nic z tego! Zażądał za nie trzykrotnej ceny, mimo że wspomniałem, iż uchodźców winny łączyć stosunki braterskie. Pomacałem się po kieszeni i — westchnąwszy, wróciłem do domu z pustymi rękami. Wczorajszej wygranej nie wystarczyło.
Pani Powłóczyska siedziała w peniuarze na werandzie i przez srebrną rureczkę sączyła z filiżanki ervę-matę. Usiadłem naprzeciwko! Otaczał nas zewsząd czerwieniejący żar. Zdawało nam się, że pod werandą znajduje się piec, i że krzesła ustawiono na blasze kuchennej.
Erva-mate to południowoamerykański wywar, pity o każdej porze dnia, tak w samotności, jak i w towarzystwie. Służy więc albo do rozmyślań, albo jako pretekst do rozmów. Człowiek, gdy po raz pierwszy to skosztuje, zazwyczaj robi bardzo zdziwioną minę. Z początku bowiem wywar nic nie przypomina, w każdym razie nic miłego. Ale potem znowu staje się coś niezrozumiałego i, mimo że zdziwienie nasze wciąż wzrasta, napój zaczyna ku sobie pociągać.
— No! chociaż wciąż mi jeszcze brak pieniędzy, mam teraz nadzieję, że sprawy nasze wkrótce się poprawią. Widzę skrawek jasnego
nieba na zachmurzonym horyzoncie mojego życia. Mówię to entre nous i nie powinno się tego rozgłaszać.
— A czy pan hrabia coś wczoraj wygrał? — spytała.
Cała twarz jej i ręce perliły się. Była uszmin- kowana i przy pewnej okazji pomadką poprawiła sobie wargi.
W tak zwanych wyższych sferach, w których urodziłem się i obracałem, panuje pewna pobłażliwość dla bliskich, łamiących to lub inne przykazanie, wspomniane w katechizmie. Naturalnie, to nieładnie publicznie łamać, powiedzmy, siódme, ale gdyby to uczynił twój kuzyn, to jednak to co innego. Nie wiem, czy się dość jasno wyrażam? Teraz, kiedy już coś niecoś wiedziałem o zamazanej przeszłości pani Powłóczyskiej, która bądź co bądź po trochu należała do lepszej sosjety — skłonny już byłem patrzeć na te jej grzeszki przez palce. Debrouillez-vous vous même avec ce flic! — pomyślałem życzliwie. Co znaczyło: Niech pani sama się z tą gliną wykałaputka.
Postanowiłem pozostawić ją swemu losowi. I tu właśnie jej nie doceniłem. Mimo wieku, nie miała zamiaru rezygnować.
Znać w ciągu tych paru nocy przemyślała sobie jakiś plan. W jej oczach, które zawsze mówiły do mnie: pan jest skądinąd bez sensu! — zobaczyłem zadumę, która bardzo mi się nie podobała.
Oblizała sobie wargi prawie łakomie.
— A wiele pan wygrał — panie hrabio?
— Niestety jeszcze za mało. Ale dziś wieczorem mam nadzieję wygrać więcej.
— A gdzie pan schował pieniądze? — zatroszczyła się.
— Jak zawsze w kasetce. W szufladzie swego biurka.
— Nie zgubi pan kluczyka?
— Klucz mam przywieszony do łańcuszka przy spodniach. Dlaczego pani tak na mnie patrzy?
— Bo pan tak przypomina swego wuja. Tyle rodzinnego podobieństwa! — odpowiedziała. — Zawsze się wzruszam.
— Jakiego wuja? — spytałem. — Miałem ich wielu.
Potem coś mi przyszło do głowy i mimo woli odsunąłem się od niej wraz z krzesełkiem.
— Madame Zozo! — zawołałem cokolwiek oburzony. — Mam nadzieję, że nie przypominam pani tego starego ordynata, który siedział w fotelu na kółkach i zażywał aspirynę? Byłoby to z pani strony... Nie wiem nawet, jak to nazwać !
— Broń Boże! — przysięgam. — Jakże panu mogło coś podobnego przyjść do głowy. Chociaż z profilu nos ma pan trochę ten sam.
Zerwałem się z miejsca.
— Pani mnie raczej straszy, ma chère!
— Kiedyż ja zupełnie nie o nim mówiłam.
— A jakiego wuja, w takim razie, ja pani przypominam?
— Wuja Seweryna.
Wuj Seweryn był zasadniczo złotego serca
89
SÎÎÎSliïlSœîÎ
ES » w Î. , 1 fit
4 *4 i
staruszek, un peu toqué et bon viveur. Więc skądinąd odsapnąłem i nawet przeprosiłem, że się uniosłem.
— A co pani dziś robiła? ’— spytałem, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie moje zrywanie się z krzesła mogło pozostawić.
— Byłam w bibliotece.
Zauważyłem na stole, pod jej łokciem, grubą książkę, oprawną w płótno i półskórek.
— Czy wzięła pani coś interesującego do czytania?
— Et, taka sobie francuska powieść. Uprzejmie pomachałem rączką i wszedłem
do pokoi. Gdy jednak przekroczyłem próg, coś przyszło mi znowu do głowy.
— A jaki tytuł? — spytałem, wracając na werandę.
— Et, nawet nie wiem.
— Można zobaczyć?
Odchyliłem okładkę i na pierwszej stronie zobaczyłem napis: „La Petite Illustration”.
Zrobiłem do tyłu parę kroków. Czy miałem zrozumieć tę wypożyczoną z biblioteki książkę jako aluzję? Ale aluzja do czego? Do zamierzonego mordu? Siedziała jednak tak niewinnie, że nie mogłem powiązać końca z końcem.
— Zapewne jakieś wewnętrzne głosy każą pani do tej książki wracać, hę? — spytałem. — Co to musi być za nieprzeparte uczucie, skoro pani nie może mu się oprzeć, i do wspomnień
o przeszłości tak jawnie powraca?
— Ja nie myślę o przeszłości — odpowiedzia-
70
ła z westchnieniem, spuściwszy oczy. — Raczej myślę o przyszłości.
To mi się zupełnie nie podobało.
— Pardon? Jak mam to rozumieć? Czuję się nawet dość dziwnie. Tak, jak gdyby zagrażało mi jakieś niebezpieczeństwo.
— Ach tak? — zaciekawiła się. — Czyżby?
— Wciąż pani nie rozumiem.
— To ja pana nie rozumiem, panie hrabio.
— Co to ma znaczyć, że pani myśli, o przyszłości i oblizuje sobie przy tym wargi?
— Panie hrabio — zgorszyła się. — Czy w naszym domu jest chociażby jeden fotel na kółkach? Naprawdę nie wiem, co mi pan wytyka.
Rozejrzałem się: w dworku żadnych schodów nie było, z wyjątkiem trzech stopni, po których się schodziło do ogródka. Antyczne mebelki z egzotycznego drzewa dżakarandy (którego nie potrafi zgryźć podobno żaden robak na świecie — takie jest twarde), były mocno zbudowane i nie ślizgały się po podłodze. Był jasny dzień. Ślepiące słońce pokrywało wszystko różem. Niebo za werandą było też różowe,
i — nagle zobaczyłem na nim obłok, łudząco przypominający wannę z prysznicem. To mnie do reszty wytrąciło z równowagi.
Gdybym zobaczył na niebie lady Macbeth lub Urke Nachalnika, znanego przed wojną warszawskiego złodzieja, przestraszyłbym się mniej. Niedorzeczność tej wizji, poniekąd domowej, była czymś wstrząsającym. Do tej pory nie wiem, dlaczego niebiosa w tym kraju
71
mają do ludzi potrzebujących ich interwencji taki nieludzki stosunek.
Stawałem się zabobonny. Poszedłem zara2 do łazienki i na wszelki wypadek znowu wziąłem prysznic. Gdy wróciłem na werandę, pani Zozo już nie było. Natomiast wanna w dalszym ciągu wisiała u góry, za okapem. Przeczucia mówiły mi, że nic dobrego nie przepowiadała. Piewiki w ogrodzie trajkotały. To nie były już koniki polne, lecz całe koniska. Na werandę wleciał koliber i, połyskując jaskrawą zielenią, zatrzepotał mi .tuż pod nosem. Emigracyjne życie coraz bardziej dawało się we znaki. Postanowiłem co noc zamykać drzwi sypialni na klucz.
Gdyby nie wspomnienie o wygranej, czułbym się — och, jak podle. Na szczęście, gdy przeszedłem do saloniku, zobaczyłem na se- kretarzyku karty do pasjansa, i znowu usiadłem, żeby po raz setny wypróbować trik profesorowej.
Proszę państwa! Powaga tej spowiedzi wymaga ode mnie nagiej szczerości psychicznej. Inny być może tego by nie zrobił, ale opowiem państwu, na czym sekret systemu polegał.
Proszę wziąć talię kart do ręki i ułożyć cztery górne karty w jeden rząd przed sobą na stole. Są to dajmy na to: 8 — 5 — 2 .— 10. Nie zwracajmy uwagi na dwie karty środkowe, ważne są tylko dwie karty po bokach, czyli 8 i 10. Dlaczego tak trzeba, wie prawdopodobnie tylko pani Zakrotyńska.
Teraz odejmujemy od 12 — 8, i jeszcze raz
odejmujemy od 12 — 10. W ten sposób otrzymujemy dwie liczby: 4 i 2. Czy to skomplikowane? Nie mam do matematyki żadnych zdolności, mimo to sądzę, że nikomu nie sprawia trudności odejmowanie od 12.
Państwo mogą zaprotestować: Dlaczego mamy odejmować akurat od 12? — Nie wiem. Tak mnie nauczyła profesorowa. Liczba dwanaście, być może, związana jest z makumbą.
Proszę uprzejmie nie wrzucać tego maszynopisu do kosza, proszę nie wzruszać ramieniem. Wbrew swemu sumieniu, przekonacie się zaraz, że w talii najbardziej nawet przetasowanej — karty ułożone są zawsze według pewnej reguły! Bo liczby 4 i 2, które otrzymaliśmy po odejmowaniu, czyli czwórka i dwójka, znajdą państwo obok siebie w talii kart, pozostałych w waszej ręce. Czwórka i dwójka zawsze w takim wypadku znajdują się obok siebie lub przedzielone są jedną tylko kartą.
Z góry przepraszam czytających za małą fatygę, za te odejmowania i układania kart — ale gra warta zachodu, i kto wie czy nie da się systemu dostosować do gry w Toto-Lotka.
Spróbujmy raz jeszcze. Ułożywszy cztery karty na stole, mamy tym razem przed sobą:
3 — 7 — 9 — Król. Figura liczy się jako 10. Czyli dwie boczne karty, to 3 oraz 10. Odejmujemy je od tej samej kabalistycznej dwunastki. Otrzymujemy w rezultacie 9 i 2. Proszę teraz przejrzeć resztę talii: dziewiątkę i dwójkę znajdziecie obok siebie lub najwyżej przedzielone jedną kartą!
73
Rmt>V*
JkJŁm *
***• *§» j
Teraz rozumieją państwo moją egzaltację
i te moje mrówki na grzbiecie. Po kolacji włożyłem smoking i znowu poszedłem do kasyna.
Wystarczyło wyjść za bramę i skręcić trochę na prawo, żeby znaleźć się u progu rozłożystego białego budynku, skąd dochodził szmer szto- nów i obracającego się Koła Fortuny. Było ciemno, choć oko wykol. Kasyno oczywista było oświetlone, ale wokoło okien krążyło tyle ciem
i nietoperzy, że światło ledwie się sączyło,
i gmach przypominał Warszawę w czasie oblężenia. Miało się wrażenie, że ktoś przysłonił go czarnym papierem. Olbrzymia ćma w kształcie fruwającej ścierki musnęła mnie po policzku, obsypawszy kurzem. Inna, znacznie brutalniej- sza i przypominająca furkoczący pocisk, z takim impetem potrąciła mnie o ramię, że o mało się nie potknąłem. Z puszczy, która wszak znajdowała się pod bokiem, dochodziły niesamowite odgłosy. Bo ja wiem, może to znowu krzyczało i wymyślało jakieś drzewo. Jeżeli jedno mogło powiedzieć do mnie: Pardon! — to dlaczego inne, gorzej wychowane, nie mogło zawołać: Mer de? — A w tym rodzaju słowa z puszczy dolatywały.
Toteż nieco ogłuszony schyliłem się nad stołem z ruletą. W kasynie było przytulniej niż na dworze, i wkrótce o niczym nie myślałem, tylko o podskakującej kulce.
Nie wiem, czy inni przeżywają to tak samo, ale grając w ruletę, staję się zupełnie innym człowiekiem. Zewnętrzna powłoka opada, i zamiast mej osobowości, pozostaje tylko jakaś
nnnmnsT
■ml W; Jr 7I19wi9tÍV
4 jl\» i|j[ v* I
'.H Mh w 3* 'ł* - ¿*m
¡^MLrZ/lS'í **” 9W IMWI łfc.Kfe'^®- ; ^ »iH
ra Æ&èi
JMŁwÜâL.«Mif ®3»%i% 4tfc«u V'< >, ¿7 , '• J kf *'£• •> “
1
£ •, j y .Vi ■■ ■ 1>Í¡ -> * ■' •*■*- '<,*ą a» /*/•?' f > BE ^T" » w» Æ
i# Mhfo flàSSaSSÏSjlSciÿlfff i ¿m¿ *&• ív#/ i ■>•■■
■ '-\r*í "*■%» trtraWMij Atfc.jgf yJalEJri *-inTTf"yf àVütài
_^gr^^MÍ¿—¿Z~121L-Z££3 J M lF*CTf7 9
^■f «ME i'MlH^.1* gx># á W v„ ;-.
$w*W • * i
iTLfit LæI
Hff lii«í ilt¿S iff * '■ ' ** ÍTt
Erfr 3 vL* **«WvfU
15
¡ ■ % • ÄaTÄjlKivJfi ■ *
iy%ill?Í7T^ÍKf^vj ■ '■ :-. ■"' ■■■'- ' ■■ • ■■ ■ ' :
zagadka psychologiczna. Wówczas proszę mnie ukłuć szpilką, a nic nie uczuję. Zamiast mego JA mam wtedy do czynienia z kimś całkiem nieznajomym, i kto nie zwraca na mnie żadnej uwagi. Mogę do samego siebie powtarzać sto razy: Wstań już, Dziuniu! — i nie otrzymać w odpowiedzi nawet spojrzenia.
Hazard wyraża się u mnie także i tym, że przy podwojeniu stawek dostaję kataru i nos mi trochę puchnie. Sądzę jednak, że to już raczej zwykła alergia.
— Messieurs dames faites vos jeux! —powiedział krupier z początku po francusku, potem po portugalsku.
Stół rulety podzielony jest na prostokąty,
i w każdym z nich mieszczą się cztery numery. Wyobraźmy sobie, że zamiast tych prostokątów są karty, od asa począwszy do dziewiątki. Za dziesiąty prostokąt uważamy Zero. Wystarczy tedy notować — na jaki prostokąt padła wygrana. Kulka zatrzymała się kolejno na 6, 8, 9 i 3 prostokącie.
W ten sposób miałem przed sobą szereg liczb: 6—8—9—3. Tak samo jak w kartach. Więc odejmujemy dwie liczby boczne, 6 i 3, jak tego uczyła pani Zakrotyńska, od dwunastki. Pozostaje 6 i 9. Teraz wiadomo było, że jeżeli kulka trafi do 6 prostokąta — natychmiast padnie na 9-ty. Lub jeżeli z początku na 9-ty, to potem natychmiast na 6-ty. Albo też — jeżeli nie natychmiast, to o jedno uderzenie później, bo przecież pamiętamy, że wybrane karty znaj
dują się obok siebie w talii lub też są przedzielone jedną kartą.
— Rien ne va plus! — rzekł krupier.
Słychać było jak kulka turkocze po żebrach
koła. Pośliznęła się, wpadła do sąsiedniego przedziałku, do innego i wreszcie znieruchomiała na numerze 35.
— Trinte et cinque, trzydzieści pięć!
Numer 35 znajdował się w szóstym prostokącie. Wiedziałem, że za następnym razem z niezrozumiałą uległością zatrzyma się na którymś z numerów dziewiątego. Pośpiesznie wyciągnąłem nieco drżącą rękę i obsadziłem cały ten prostokąt. Faites vos -jeux, rien ne va plus, itd. itd., i oto krupier łopatką przysuwa do mnie kupkę sztonów. Kulka przez cały wieczór aż do końca była posłuszna pani Zakrotyń- skiej.
Gdyby w Sopocie nadal istniało kasyno, miałbym setki dziękczynnych listów. Ale opisałem ten system nie dla praktycznych celów. Chodzi mi o to, żeby otworzyć wam oczy na panią profesorową, i na jej działalność. Jeżeli nie uczynią tego państwo osobiście, to niech dadzą komuś, powiedzmy swej sekretarce, wypróbować wspomnianą sztuczkę karcianą. Zobaczycie, jak bardzo będzie przejęta i może wkrótce zacznie zabiegać o urlop i wyjazd do księstwa panny Grace Kelly. Czas nagli, i proszę nie zapominać, że Wyżeł Zakrotyńska dotąd grasuje bezkarnie. Zdaniem moim, osoby obcujące z czymś, czego ani fizyka, ani wyższa matematyka nie zdoła wytłumaczyć, winny być
co najmniej odizolowane. Cóż dopiero osoba, która czyni to dla swych ciemnych celów, krzywdzących otoczenie? A są to jeszcze tylko kwiatki, nie zaś same oskarżenia.
Nie byłem niczego świadom, kiedy o świcie wstałem od rulety z rozdętym od portfelu bokiem. Pobrzękując drobnymi w kieszeni, otworzyłem bramę naszego dworku. Na wywieszce widniało kilka liter, pozostałych z napisu Laguna Zapomnienia. Słońca natomiast nie było jeszcze widać, aczkolwiek nie można było wątpić, że się znajduje gdzieś za drzewami. Promienie bowiem przenikały przez wszystko, nie tylko przez gałęzie i pnie, lecz i przez dach domu, do którego zbliżałem się ścieżką.
W ogródku kwitły mimozy oraz europejskie drzewko śliwkowe, zasadzone przez poprzednich właścicieli, a które zawsze napełniało mnie zdumieniem. Nie szło o to, że dawało owoce jakby żywe w środku — tyle było w nich robactwa, że śliwki nieustannie poruszały się w powietrzu. Frapowało mnie, że na drzewku były jednocześnie i śliwki, i ich kwiaty, zielone pączki i zwiędłe jesienne liście. Zadziwiający miszmasz. W pewnej chwili uczułem, że coś pod mymi lakierkami chrzęści. Popatrzyłem w dół i przekonałem się, że zamiast iść ścieżką, kroczę po wielometrowej kolumnie czarno-czerwonych mrówek wielkości, bez przesady, małych karaluchów. Mrówki dążyły do śliwy. Ponieważ Petroniusz spotkał mnie na ganku, poprosiłem go, aby natychmiast zabandażował pień drzewka pasami lepu do much.
78
Tak się to tam robi, i jest to specjalny lep, niecodziennie zawiesisty.
W sypialni zasłoniłem rolety, rozebrałem się
i chciałem się położyć, gdy przypomniałem sobie o pani Powłóczyskiej. Lepiej było zamknąć drzwi. Niestety, z wielkim niesmakiem musiałem stwierdzić, że klucza nie było ani z tej, ani z tamtej strony klamki. — Cacy, cacy! — pomyślałem sobie, trzeba będzie tę sprawę zbadać! — i tymczasem zabarykadowałem drzwi, przysuwając ku nim krzesełko, a do krzesła nocny stolik. Stara pani Powłóczyska wciąż nie wychodziła mi z głowy. Podszedłem do okna i podniosłem roletę. Wychyliwszy się przez parapet, przywołałem do siebie Petro- niusza.
— Proszę od czasu do czasu sprawdzać, czy moje drzwi do saloniku są dobrze przymknięte.
— Claro! — odpowiedział. — Jasne!
— Znowu! Myślisz, że to takie jasne? — spytałem nie bardzo pewnym głosem.
— Pois no? dlaczego by nie?
1— Czy madame Powłóczyska nie wydaje ci się trochę zmieniona?
— Si.
— A dlaczego?
— Pytała mnie się o arszenik.
— Na miłość boską, a skąd miałeś arszenik?
— Przecież każdy rolnik może dostać go w aptece bez recepty. Wystarczy powiedzieć, że to na mrówki. Tylko nie wolno przy tym mrugnąć.
— Jak to, nie wolno mrugnąć?
A
,. Zfl \\\
— Aptekarz zagląda kupującemu do oczu.
— A na co pani Powłóczyskiej arszenik? Wskazał mnie palcem.
— Na co wskazujesz?
— Na pana!
O mało nie wypadłem przez okno.
— Petroniuszu! — szepnąłem. — Ty coś wiesz?
Uśmiechnął się kojąco:
I— Niech senhor niczego się nie obawia. Senhor może spać spokojnie. Prosiła tylko o jedną łyżeczkę do herbaty.
— Całą łyżeczkę! czy ty mówisz poważnie? — zawołałem. — Jak po tym wszystkim można w ogóle zasnąć?
— Certa. Pewnie, że poważnie. Pan ma przecież moją figę.
— Aha — wymamrotałem do siebie. — Figa. Figa.
Trochę zaczynałem w nią wierzyć. To dzięki niej spotkałem weterynarza, to dzięki niej odzyskałem w ogródku Zakrotyńskich przytomność, kiedy wokoło rozlegały się okrzyki: pal! pal! — a profesorowa dokonywała swe passy. Dobrze, że ją noszę przy sobie.
Hélas! Nié wiedziałem, że użyję tej gry słów — że zamiast figi, miałem figę w kieszeni!
Wróciłem do łóżka. Popatrzyłem na prawo, na lewo. Szukałem czegoś podejrzanego. Na stoliku, przysuniętym do drzwi, leżała srebrna łyżeczka do herbaty. Łyżeczka? Co tam robiła? Obejrzałem ją nieufnie. Znowu wstałem i wy
80
lałem lemoniadę za okno, na grządkę czamo- -liliowych storczyków.
Nie byłem wyspany, kiedy w południe zasiadłem do śniadania.
— Bonjour, madame Zozo! — powiedziałem.
— Bonjour, mon cher comte!
— Jak pani spała?
— A pan?
Postawiła przede mną talerzyk ze skibką mamonu. Przedziwny owoc, jak zawsze natychmiast przykuł mnie do siebie, okropnie zarazem rażąc powonienie.
!— Miałem przykry sen — rzekłem żując.
— Dlaczego by tak? Ja przeciwnie, miewam raczej przyjemne sny. Choć to może dlatego, że mam czyste sumienie. Nie obciąża go żadna pszenica. Tak, mam czyste sumienie.
— Hmy.
— Czy pan coś powiedział?
— Powiedziałem, hmy.
— W jakim sensie? — spytała z chłodkiem.
Przysunęła do mnie cukierniczkę. Popatrzyłem do środka i nie wiem czemu — odechciało mi się pić kawy z cukrem. Wyjąłem łyżeczkę z cukierniczki i też ją obejrzałem.
— Czemu się pan hrabia tak przygląda?
— Łyżeczka do herbaty, hę? — spytałem.
— Czy jej coś brakuje?
— Powinna pani o niej wiedzieć więcej, niż ]a, ma chere. Według pani jedna łyżeczka wystarczy, hę?
— Zawsze biorę do kawy tylko jedną.
— Tiens, tiens. To pani to robiła zawsze?
Całe życie! — odpowiedziała ze zdziwieniem, w które naturalnie nie uwierzyłem.
— Winszuję pani! — Odsunąłem od siebie cukierniczkę jak najdalej. — Całe życie, tieńs, tiens. À propos, czy to pani przyrządziła mi na noc lemoniadę?
— Ja. Jak zawsze.
— Znowu, jak zawsze? Dziękuję bardzo!
— Czuję, że pan ma coś na myśli, chociaż ostatnio nigdy nie wiem, co.
— Bardzo się cieszę, że pani to uczuła, pani Zozo. A czy pani słodziła moją lemoniadę, czytając jak zawsze „La Petite Illustration”?
— Pan hrabia ma jakąś niezadowoloną minę. Dlaczego?
— Ma chère — odpowiedziałem. — Nie zamierzam bynajmniej stawiać kropek nad i. Ale czy się dobrze domyślam, na co pani był potrzebny arszenik, o który pani prosiła Pe- troniusza?
— Vous avez un esprit mal tourné! — odrzekła z wyrzutem. — Ma pan uwagę zwróconą nie tam, gdzie trzeba. Bardzo nad tym ubolewam.
— Moim zdaniem to nie esprit, to instynkt samozachowawczy, proszę pani!
— Bój się pan Boga, panie hrabio. Będzie panu bardzo wstyd, kiedy zaraz coś panu pokażę. Pozwoli pan za mną do pańskiej sypialni.
W sypialni odsunęła na bok łóżko i wskazała na otwór w podłodze, powstały po wypadnięciu sęka. Z dziurki nieustannie wyłaziły te sa-
^ 82
me czarno-czerwone mrówki. Kupka jakiegoś proszku leżała obok.
— Pan jest tak zajęty swym passe-temps w kasynie, że nawet nie wie, że od paru dni napastują nas termity, a w studni zabrakło wody! — powiedziała drżącym od żalu głosem. — Nie chciałam termitów dopuścić do pańskiej sypialni. Arszenik je odstrasza.
— Madame Zozo! Przecież żeby zwalczyć takie mnóstwo mrówek, trzeba co najmniej kilo trucizny. A pani położyła tu tylko jedną łyżeczkę. Hę? Dlaczego tak mało?
— Nie mam doświadczenia :— odrzekła skromnie. — Chciałam z początku wypróbować.
Była to wręcz dwuznaczna odpowiedź, ale z natury jestem łatwowierny i nie od razu podejrzewam bliźnich o coś złego. Przekonała mnie i tym razem. Więc ukłoniwszy się dwukrotnie, przeprosiłem.
— Mille fois pardon, biorę swe słowa z powrotem. Naprawdę nie chciałem pani dotknąć.
— Nie szkodzi. Pan na pewno wczoraj przegrał?
— Wygrałem.
— Wiele? 1— zatroszczyła się.
— Trochę, trochę.
Popatrzyła na biurko przez drzwi.
— Zamknął pan szufladę na kluczyk?
— Proszę nie martwić się, pani Zozo. Nigdy tego nie zapominam.
— Skoro spotkała pana taka wena, to dla-
czego miewa pan przykre sny? Mam nadzieję^ że to nie ja się panu przyśniłam?
— Broń Boże! Coś niewymownie gorszego? Śniły mi się dwie lalki, które wczoraj oglądałem w antykwariacie.
— Lalki? Nie przypuszczałam, że pan jest jeszcze taki dziecinny. Co... w tym nieprzyjemnego?
— Chłopak i dziewczynka. Chłopak miał dziurę na czole, a dziewczynka bezwładne nóżki ze słomy. Wstrętne laleczki. Obie otwierały usteczka i mówiły do mnie, rien ne va plus!
Przeżegnała się.
-— A może to na deszcz?
— Nie wiem, czy na deszcz, czy na co innego. A propos, czy już odnalazła pani nasze koszule?
— Skąd! Przeglądałam spis bielizny, którą dawałam do prania. Nigdzie ich nie ma.
Zaczęliśmy przetrząsać tę sprawę, gdy wtem rozległo się w oddali klaskanie w dłonie. To ktoś do nas przyszedł i, stojąc przed dworkiem na szosie, klaskał pytająco.
Pośpieszyłem ku bramie. W słomkowym sombrero z zielonym piórkiem, w pufach, uszytych z tropikalnego płótna, oraz w tyrolskich pończochach po kolana stał za nią jakiś pan. Przedstawił się jako senhor Juan Vernero. Kto to był?
Od razu powiem — członek piątej kolumny. Prawdziwe jego nazwisko brzmiało Johannes Werner, aczkolwiek dowodził, że przed przy
84
jazdem do Parany nazywał się Janićek Ver- naśek.
Wszyscy Niemcy w Kurytybie znikli- w czasie wojny po prostu z dnia na dzień, jak kamfora. Zamiast nich byli teraz sami Szwajcarzy lub Czesi. Rodacy żyli z nimi na noże. Był tam na przykład taki magnat, o nazwisku Schmidt. Prawdopodobnie herszt piątej kolumny. Ale kiedy sąsiadujący z nim Polacy nagabywali go o to, odpowiadał najniewinniej w świecie: Po> pierwsze nie nazywam się już herr Ludvig von Schmidt, zaś tylko Ludovico Chmiteiro, fidalgo. Po wtóre — jestem pochodzenia szwajcarskiego, de la descendencia Suissa, bo wywodzę się z licznej rodziny Szmitów z Bazylei, a po trzecie — niech żyje prezydent Vargas! — Rodacy tylko drapali się w głowę i odchodzili.
Johannes Werner, który stał za bramą, był z zawodu reprezentantem maszyn do szycia Singera, ale dorabiał poszukiwaniami źródeł wody. Ponad palisadą dał mi swą kartkę wizytową. W okolicy już gadano, że studnia nam wyschła — i oto senhor przyszedł osobiście zaproponować swe usługi.
— Sprechen sie Deutsch? — spytałem z należną podejrzliwością.
— Nein — odpowiedział — nie mrugnąwszy.
— Bardzo dobrze. A czy wolno wiedzieć, z jakich stron psin pochodzi?
— Jestem Czechem.
— Jeszcze lepiej. A... a czy czasem nie z Sudetów? Tam podobno dość dużo było szwabów?
— Słowo honoru, że z Moraw! Himmel, was noch?
Czy mogłem wypytywać o coś więcej? Też podrapałem się w głowę. Czechosłowacja to bratni naród, który przeżywał mniej więcej to, co i my. Być może było to lekkomyślne z mej strony, że wpuściłem go do ogródka, ale jeżeli ktoś mi daje słowo honoru... zachowuję się tzgodnie z konwenansami i nie pytam: A czy pan czasem nie kłamie? Zresztą, senhor zdążył już wymienić kilku szanowanych w mieście obywateli, znanych z proalianckich przekonań, a którzy rzekomo byli jego klientami.
— Pan zdaje się zna Zakrotyńskiego? — dodał.
— A jakże! — ucieszyłem się. — Nie tylko że się znamy z profesorem, wręcz nawet nader ze sobą sympatyzujemy. A dlaczego się pan pyta? Czy pan go zna również?
— O nie! — zaprzeczył gwałtownie. — Nein! Stanęliśmy już nad studnią. Na dnie widniało trochę wody, coś jakby kałuża, w której odbijało się pomarańczowe niebo w szary rzucik.
— No, tego państwu na długo nie starczy — orzekł. — Zaraz poszukamy źródła gdzie indziej. Czy nie ma tu jakiejś suchej gałązki?'
Zerwał długi badyl i nadłamał go wpół. Przegiął. Uchwycił za oba końce i, oto trzymał go teraz w obu dłoniach, niczym odwróco- ną do góry nogami literę V. Po czym z wolna obrócił się na miejscu.
Jest woda! ciągnie mnie w tym kierun
ku! — i z natchnioną twarzą ruszył w stronę domu.
Postępowałem za nim z rozwartymi ustami. W ciągu pół wieku przedwojennego życia nie uzbierałem tylu bulwersujących doświadczeń, co wtedy, za dwuletni zaledwie okres uchodźstwa. Przedstawiciel firmy Singera podszedł już do werandy.
— Nie rozumiem. Różdżka każe mi wejść do pańskiego domu!
— To może dlatego, że ze studni pompujemy wodę wprost do rezerwuaru, umieszczonego na strychu? Mamy tam jeszcze zapas.
— Nein, przenigdy! — odrzekł jak w transie. — Różdżka pcha mnie wprost do mieszkania!
Stał podgiąwszy kolana i widocznie opierał się jakiejś zagadkowej sile, pchającej go naprzód. Naraz uległ jej i skoczył na werandę.
— Nie mogę ostać. Źródło jest gdzieś w pobliżu !
Niemal wbiegliśmy do saloniku.
— Może w łazience? — spytałem.
— Nein! raczej za tymi drzwiami! — wskazał drzwi madame Powłóczyskiej.
— Czy do pani można, chère madame Zozo? — zapukałem.
— Ach! jestem w peniuarze — odkrzyknęła. — Zaraz przyjdę do łazienki i wtedy proszę!...
Więc po chwili weszliśmy wraz z różdżką do staropanieńskiego pokoiku, pachnącego kosmetycznymi smarami i zawieszonego fotografiami
07 \ \ \ \
mych ciotek i kuzynów. Gabinetowe zdjęcie ś. p. wuja Tomasza stało na eleganckiej toaletce o trzech zwierciadłach. Gałązka mimozy zdobiła złoconą ramkę. Obok leżała rozwarta książka: naturalnie „La Petite Illustration”.
— Czy pan przypuszcza, że woda jest gdzieś tutaj?
— Nic nie rozumiem — odrzekł. — Różdżka ciągnie mnie jeszcze dalej.
Przystanęliśmy, tym razem przed progiem łazienki.
— Jednak miałem nację, ciągnie pana chyba do wanny! — zawołałem i ponownie zapukałem do drzwi:
— Bardzo przepraszamy, że wciąż panią fatygujemy, pani Zozo! Czy nie mogłaby pani przejść do mej sypialni?
— Ach, Boże! dobrze!
i
89
Posłyszeliśmy, jak stuknęła drzwiami. Ale w łazience — różdżka wciąż nie chciała się uspokoić — ciągnęła senhora Verneiro dalej i dalej. Aż zaprowadziła nas do mej sypialni, a stamtąd z powrotem do saloniku. W zamykających się przed nami drzwiach migał peniu- ar uciekającej pani Powłóczyskiej.
— Co za cholera! — wymamrotał reprezentant Singera. — Może zaczniemy od początku?
— Pani Zozo? — zawołałem. '— Czy można raz jeszcze do pani?
— Przecież biegaliście już za mną krok w krok. Proszę zaczekać, zaraz zarzucę na siebie szal i przejdę do kuchni.
Wyszliśmy na werandę i przez minutę czekaliśmy, zaciekawieni. Wtem różdżka znów poruszyła się. Dla odmiany wskazywała kuchnię.
— Czyż można? — spytałem.
Madame Powłóczyska, w długim haftowanym szalu, stała w kuchni obok zlewu i patrzyła na nas w zgorszeniu.
— Czego panowie ode mnie chcą? — zaprotestowała. Potem z uśmiechem na uróżowio- nych ustach, przywitała różdżkarza swą kiepską portugalszczyzną:
— Buenos dzienios, sinior. Pardonere, że jestem w negliżu.
— Szukamy wody — wytłumaczyłem.
— Jest! źródło! — zawołał Johannes Werner.
— Znalazł pan? Gdzie?
— Jawohl! Tutaj!
Nadłamanym badylem wskazywał ten właś-
mie kwadrat kaflowej posadzki, na którym sta- sła pani Powłóczyska.
Byłem trochę zdetonowany.
— Czy radzi pan rozebrać podłogę w tym •miejscu? — spytałem. — Oczywiście, studnia w kuchni się przyda, nie wiem jednak, czy tak ;się praktykuje.
i— O, to już pańska rzecz.
Rozłożył ręce obojętnie. Pani Zozo zaś odeszła i usiadła z boczku, obok kuchennego stołu. Szal przysłaniał ją, od wydekoltowanej szyjki aż po pięty, w atłasowych pantofelkach z puszkiem. Jak zawsze perliła się potem. Johannes Werner pochylił się, ołówkiem narysował krzyżyk na podłodze.
— To tu! — oznajmił.
— Co ja mam z tym fantem robić? —zauważyłem. — To naprawdę ambarasujące. Jak pan chce, żebym tu kopał? Zwłaszcza, jeżeli źródło jest gdzieś głęboko. Niech no pan lepiej sprawdzi, czy nie ma tu pomyłki?
— Ausgeschlossen! Woda jest podskórna, może tuż pod podłogą. Ale jeżeli pan chce, mogę jeszcze raz spróbować 1— rzekł i prawie przytknął badylem do ziemi.
Wtedy ku naszemu zdumieniu, różdżka nagle zmieniła zdanie o tym wszystkim. Wystawała teraz w bok, jakby patrząc w tę stronę, gdzie siedziała moja dame de compagnie. Wydawało mi się, że senhor Vernero przybladł.
— Donnerwetter! — wyszeptał i postąpił ku niej.
Pani Zozo przeżegnała się.
.«EL
— Znalazł pan wreszcie? — spytałem.
— Ludzie!! — zawołał przerażony.
— Co się stało?
— Woda!
— Woda? gdzie?
Nic nie odpowiedział. Nie uchyliwszy nawet sombrera, rzucił się ku drzwiom. — Mein liebes Mütterchen!
Wysoce nieufnie przyjrzałem się pani Po- włóczyskiej. Bo i co ją mogło łączyć ze studnią? Ale otrząsnąłem się i pośpieszyłem za Czechem. Dopędziłem go pod śliwkowym drzewkiem.
— Co pan o tym wszystkim sądzi?
— Jakieś zakłócenie w odbiorze — odpowiedział wciąż jeszcze sapiąc, i popatrzył na swoje palce, jak gdyby były zepsutym radioodbiornikiem. — Człowiek się robi nerwowy w tym klimacie.
— Komu to pani mówi — westchnąłem.
— Czy ta Frau, która była w kuchni, nie jest przypadkiem przyjaciółką pani Zakrotyń- skiej? — spytał, jak mi się wydało, z nadmiernym szacunkiem.
— Znają się tylko zaledwie. A bo co?
— Nic. Muszę opowiedzieć o tym wypadku żonie. Może to ją odstraszy.
— Od czego?
— Gott, Gott! Co ja z tym nam! — westchnął również. — Zona moja chce zostać wiedźmą, eine Hexe.
Jak to, wiedźmą? — zdziwiłem się. — Aha, może psuje się jej charakter?
m.
— Elizie? O nein! Eliza to siwy gołąbek w naszym gniazdku rodzinnym.
I— To o co chodzi?
Spojrzał znacząco.
— Bierze lekcje od Frau Professor Zakrotyń- skiej.
— Aha, kilimarstwa?
— Nie, makumby.
Znowu makumba! Co jest? — pomyślałem.
— To pan nie wie? — spytał.
1— O czym?
— Nic, nic... Byłem na pewno źle poinformowany. — Widocznie o czymś sobie jeszcze pomyślał, bo dodał innym, służbistym tonem: — Rozumiem, dyskrecja. Jawohl, ściśle poufne. To oczywiście pozostanie między nami. Verzeihen sie bitte, przepraszam.
— Pan co do czego?
Sprężyście przyłożył dłoń do sombrero, salutując. — Jestem sumiennym pracownikiem w swym zawodzie, Herr Greif! i wodę dla pana jednak znajdę. To na pewno ten badyl był do niczego. — Wyjął z kieszeni zegarek na łańcuszku. — Spróbujemy z tym!
Zwisający mu z palca zegarek zaczął kreślić łuki. Wraz z nim zacząłem też trochę się kiwać, tam i nazad. Powtarzam, w tym nieludzkim upale wszystko fascynuje, a zarazem odpycha. Nawet poprzednia scena z panią Po- włóczyską, mimo swych ciemnych stron, wydała mi się teraz pełna uroku.
— Wszystko w porządku! — oświadczył na-
r
gle Czech. — Woda jest akurat w tym miejscu, gdzie stoimy.
— Niepodobna! A skąd taka pewność?
— Też podskórna! Nie głębiej, niż parę stóp.. Może pan spokojnie kopać studnię tutaj.
Podziękowałem i sięgnąłem po pieniądze. — A ile ja jestem winien?
Nie wiedzieć czemu przymrużył jedno oko..
— Jakie mogą być rachunki między swoimi.. Policzymy się, nie ma obawy. Jestem solidnym fachowcem. Przyślę rachunek, kiedy odzyska pan już swój towar... Ależ ma pan tu robactwa! — zawołał na zakończenie.
Podniosłem oczy. Nie pomógł tu łep, którym pień był omotany. Mrówki obsiadły go zewsząd.
— Nachodzą naszą szakarę już od kilku dni — poskarżyłem się, z lekka wzdrygając.
— To dlaczego nie poprosi pan Frau Pro- fessor, żeby wam pomogła? Wyprowadzi mrówki raz dwa.
— Naprawdę? Wyprowadzi? kogo? Mrówki? dokąd? — spytałem z początku nie zrozumiawszy. I wtem zamilkłem.
Przypomniałem sobie Czarną Wdowę i passy profesorowej. Dziwne, pomyślałem. A może ja rzeczywiście czegoś o niej nie wiem?
Po odejściu Czecha kazałem Petroniuszowi zabrać się do kopania studni, sam zaś udałem się do miasta, żeby wreszcie wykupić te nieszczęsne kolczyki. Policjant stał na swoim miejscu, więc ukłoniliśmy się sobie wzajem. Być może, zbyt szybko zerwałem kapelusz z głowy
na jego widok, ale zasadniczo uważam, że lepiej być zbyt uprzejmym niż za mało.
Był zaduch jak w kotłowni. Wrząca para unosiła się nad ulicami. Zdawać się mogło, że tylko co przejechała tędy niewidzialna lokomotywa, wypuszczając spod kół kłęby pary. Ręce i twarz miałem poparzone. Kiedy dotknąłem gałki drzwi antykwariatu, odniosłem wrażenie, że trzymam w dłoni pieczony kartofel, który dopiero co wyjęto z ogniska. Chuchnąłem sobie na rękę, wchodząc. Dzwoneczek nad głową zabrzęczał, i zza paciorkowej zasłony wyszła zaspana antykwariuszowa. Dzierżąc w palcach tubkę z klejem, usiłowała połączyć w całość pęknięty porcelanowy wazonik.
— Bravo, bravo! — odezwałem się. — Miło mi, że widzę panią zawsze przy pracy. Szlachetne usposobienie!
— Niestety męża nie ma w domu — odpowiedziała sennie. — Tylko on ma klucze do kasy ogniotrwałej. Bardzo mi przykro, że bez niego nie będę mogła odsprzedać panu tych kolczyków.
— A kiedy on wróci?
— O, dopiero pojutrze, u-ua... — ziewnęła. ■— Pojechał autobusem do Sao Paulo. Czy to takie pilne?
— To pech!
— Czy te kolczyki mają dla pana pamiątkową wartość, że panu tak na nich zależy?
— Hmy — odpowiedziałem ogólnikowo.
Zrobiło mi się jakoś niewyraźnie. Uważaj,
Dziuniu. Dlaczego się ona o to wypytuje?
95
i* V<*>- ilt 7 *■*# w i
MwnniiM■■ i
— Senhora ma rację — dorzuciłem pośpiesznie. :— To rodzinny klejnot, bijou de familie, odziedziczony jeszcze po matce, która otrzymała go w prezencie od ciotki. Przezacnej osoby!
— A czy nie daj Boże, też nie żyje?
— Żyje, jak najbardziej. Jeżeli życie na emigracji można nazwać życiem. Nieludzki los zagnał ją aż do Islandii.
— Co pan mówi? — westchnęła. — Que pena, szkoda jej.
Westchnąłem również.
— Jedyna rzecz, która mnie pociesza, to tylko to, że jest w podeszłym wieku. Bo i co? czy wiele nam w starości potrzeba? Trochę kleiku i miękkie łóżko. Czy myślimy wtedy o dobrach doczesnych, czy to mamy w głowie? Chyba nie, i dlatego nie odsyłam cioci Bubie tych kolczyków, chociaż nieraz nad tym się zastanawiałem.
— A po co odsyłać, skoro podarowała pańskiej matce?
— Z dobrego serca, proszę senhory! Musimy wspierać się wzajemnie na uchodźstwie. Tylko co jej z nich przyjdzie? Sprzeda, to co będzie miała? jeszcze więcej kleików? To nie ma sensu.
— Pewnie! — odpowiedziała. — Senhor ma słuszność. Po co jej tyle kaszki.
Zapewniam państwa, że byłem szczery. Zawsze wyobrażałem sobie zbliżającą się starość jako wyzwolenie z wszelkiego egoizmu. To nie moja wina, że — kiedy Polonia kurytyb- ska wzięła mnie na języki '— rozmowę tę przeinaczono. Bynajmniej nie twierdziłem, jak
V
96
o tym plotkowano, że ciocia Buba w ogóle kolczyków się nie upominała. To zupełnie inna strona zagadnienia, której nie poruszam. Owszem, upomina się po dziś dzień, ale chodzi o to, że nie ma do tego podstaw. Jeżeli byłem trochę nieszczery, to raz tylko, kiedy nazwałem ją zacną osobą! Czy jednak i państwo nie postąpiliby tak samo, mówiąc o swych krewnych?
Lecz wracajmy do sklepiku z bric-a-brac. Pechowa nieobecność gospodarza zepsuła mi nastrój. Owszem, system systemem, ale — przypomniałem sobie brak wody w domu, mrówki, podejrzane zachowanie się pani Powłóczy skiej, wreszcie — swój przykry sen. — Trzeba byłoby raz jeszcze obejrzeć te laleczki! — pomyślałem i powiedziałem:
— Czy już zreperowała pani tego chłopaka z celuloidu i dziewczynkę, których mi pani wczoraj pokazywała? Chłopak miał koszulkę w pomarańczowe wzory, a dziewczynka...
— A dlaczego senhora to interesuje?
— Bo ja wiem? Bagatela! Widocznie spodobały mi się.
Obudziła się prawie zupełnie. — Ja już je oddałam.
— Ach tak? A komu?
— Co to znaczy, komu? Klientce!
Zaczerwieniłem się. Poniżająca scena! Wyglądałem jak tajniak, który przyszedł na spytki. Chrząknąłem. Mimo to wszystko zapytałem, pozornie swobodnym tonem:
— A jak się ta klientka nazywa?
— To przecież pańska rodaczka.
— Rodaczka?
— No jakże, senhora profesora?
Rozwarłem usta, nie zważając na moskity,
które nieomal od razu zaczęły w nich bzykać.
— Senhora profesora Zakrotyńska? Na Boga miłego, a po co jej lalki?
— Jak to, po co?
— Wszak Zakrotyńscy, jeżeli się nie mylę, są bezdzietni?
— A co do tego mają dzieci? — i aż nadto obudzona, patrzyła na mnie.
Sam Ionesco byłby się znalazł w kropce.
— A kto ma się nimi bawić?
— Fe! — skrzywiła się. — Jakże tak można. Lalki nie są dla dzieci. Prawo tego zabrania. Mogą się w to bawić dopiero po maturze,
— Zwariowała baba! — pomyślałem.
Bo nie wiedziałem, o czym mówi. Nie wiedziałem, do czego lalki służą ani też tego, że parańskie ustawodawstwo nie pozwala nieletnim uprawiać makumbę. Dopiero po fakcie słyszałem od starych wychodźców, że tak było. Zapewniali mnie też, że w szkołach makum- by nie uczą. Mam nadzieję, że nie.
Cofając się tyłem, wyszedłem ze sklepiku. Olbrzymie słońce, które tam bywa jakby trzykrotnie większe od naszego, wisiało nad kominem domku naprzeciwko, i wściekłe purpurowe kręgi stanęły mi w oczach. Instynkt prawie wrzasnął nad samym moim uchem: Dziunio! biegnij do tego podejrzanego warsztatu i do-
98
jkidikjl2<V *ł JlM«»l ŁmHiifc 4 <- »• '7 - •■■ Z ilŁl^ł ■■« W- tW
'I ■ IIYy ji.'%C|t<cCyP» jlw t. lit *’ Tpi~r* ? *T?Jf r '^Sl*#*S&^6S»,^,'?■>?"Hf*4#" i5"- '*•*^ -4♦**>,■* * *f> ■ ’ ■ i1 -.■-■•■
llfc' iw* PV"‘: V ■ '•'■ 4 V % - '.'/: &
■wiedz się zaraz od profesorowej, skąd doszła do waszych koszulek!
Słońce robiło swoje: byłem przejęty, jak nigdy. Zresztą chciałbym widzieć państwa. Co byście zrobili, gdyby w Warszawie, kupując dla córki laleczkę, rozpoznali na niej część własnej garderoby, która akurat zginęła w pralni chemicznej na Placu Dąbrowskiego? Czy nie zawołalibyście milicji?
Niestety, miałem do władz parańskich pewien kompleks, niezrozumiałe obecnie, stany lękowe. Więc zawołałem tylko taksówkę. Wyjąc klaksonem, auto brawurowo zatoczyło półkole, a potem, mimo całego rozpędu, zatrzymało się przede mną jak wryte. Aż się zakurzyło. W ten zawadiacki sposób jeżdżą nie tylko kierowcy polskiego pochodzenia, lecz i mulaci. Z okienka wyjrzała kawowa twarz, oświetlona łagodnym, za serce biorącym uśmiechem.
— Dokąd mam pana zawieźć, senhor?
— E... e... — wyjąkałem, sadowiąc się na rozgrzanej poduszce auta, przypominającej patelnię. Pośladki moje o mało na niej nie za- skwierczały. E...
— Co mi jest? — pomyślałem i jednocześnie rozejrzałem się głupio. Pamiętna, pamiętna chwila. Bo to od niej właśnie zaczął się łańcuch psychologicznych fenomenów, mających narobić w Kurytybie tyle skandalu. Atoli proszę czytać dalej.
— E... e... — powtórzyłem. — Zapomniałem, jak się ta uliczka nazywa.
’Vini• %ik4iffy
tfc- W# yt ?**** ^
i’-. fiJWS
|n ii
i* U- y*
Si fiifiraEi «ś
i«3Bgł.e> 1 fc~*C-ŁV •
§4 ll»#
— A do kogo chce pan jechać? Bo znam wszystkich w mieście.
— E... e... też zapomniałem. Mam to na języku... Co... u diabła? W każdym razie,- minie pan plac, a potem proszę skręcić na prawo.
— Com muito prazer, z najmilszą chęcią.
Wóz dojechał do uliczki i skręcił. Ale wydało
mi się, że nie tam, gdzie trzeba.
— Przecież prosiłem skręcić ną prawo!
— Gdzie-e-e?
Popatrzył podejrzliwie na moje ramię, którym wskazywałem w lewo.
— Tam! — powiedziałem.
— Madonna! — zawołał czknąwszy. — To pan to nazywa w prawo?
Ani rusz nie mogłem skapować, o co mu szło. — A j^kże pan chce, żebym to nazwał? W prawo, to znaczy w prawo! — objaśniłem go, a sam zaraz wskazywałem na lewo.
— I-ik!... Madonna! A jaką ręką pan się żegna, senhor?
Dotknąłem czoła lewą ręką...
Nie dodaję komentarzy. Z dalszego jego zachowania się miałem prawo wnioskować, że towarzystwo moje zaczęło mu ciążyć. Zahamował nagle. Otworzył drzwiczki i wysunął przez nie nogę z zamiarem skoczenia na jezdnię.
— A kysz! — zawołał.
Ze jak? Poruszyłem się na swej patelni, nie kryjąc oburzenia. Na ogół nikt się jeszcze nie odzywał do mnie per a kysz.
y
5
100
— Czy coś się stało z taksówką, że pan chce z niej wysiąść? — spytałem oziębłej.
Przestraszył się... Łagodny uśmiech zgasł mu na wargach. Wybałuszył oczy, w których nagle coś zajaśniało. Prawdopodobnie pomyślał
0 teście, któremu chciał mnie poddać.
— Az której strony senhor ma serce?
— Dziwne pytanie, naturalnie, że z tej! —
1 dotknąłem żebra, trochę powyżej wątroby.
— I-ikL.
Byłem już tak wytrącony z równowagi jego nietaktami i tą ciągłą czkawką, że naraz uczułem, jak serce zaczyna mi walić. I wtedy, ku własnemu zakłopotaniu, przekonałem się, że wali ono po innej stronie, niż się spodziewałem.
Z goryczą potrząsnąłem nad sobą głową: życie na emigracji to taka poniewierka, że człowiek nawet najbardziej normalny może z łatwością pomylić prawą stronę z lewą... Nie mówię tego nawet w sensie politycznym, wręcz w dosłownym.
— Poplątało mi się... e... Serce oczywista znajduje się tutaj.
— No faz mai, nie szkodzi! — Odzyskał u- śmiech, choć drzwiczki przymknął nieco nerwowym ruchem. — To gdzie ja mam pana w końcu zawieźć?
— A tam, gdzie powiedziałem.
Kiwnął, i ruszyliśmy w dół śpiącej uliczki, obsadzonej liliowymi drzewami.
Znowu drzewa. Nie wiem dotąd, jak się one nazywały, ale odznaczały się tym, że przez rok okrągły pokryte były kwieciem, przypomina-
jącym olbrzymie fiołki. Nawet pnie miały liliowe. Są poza tym zupełnie gołe, gdyż nie posiadają ani jednego normalnego ludzkiego listka. Też jakieś nieporozumienie, a nie drzewa.
I pomyśleć, że tęskniący za krajem rodacy twierdzą, że osiedlili się w Kurytybie ze względów na jej swojski pejzaż. Sam to słyszałem na własne uszy. O, do czego tylko nie pcha tych biedaków nostalgia! Plączą liście bananowców z krajowymi łopianami, i tak samo używają je, jako papieru, pour des raisons hi- gieniąues. Sfermentowany sok trzciny cukrowej, o odorze jeszcze gorszym niż mamony — plączą z czystą! itd. itd. Własnoręcznie budują sobie domki, przeróżnych swojskich stylów, począwszy od chatki kurnej i skończywszy na chałupie zakopiańskiej, o spiczastym dachu, których by pozazdrościł sam Witkiewicz, senior. Mówiono mi, że obecnie Kurytyba zmieniła swe urbanistyczne oblicze. Ponoć drapaczami chmur rywalizuje z metropoliami Nowego Świata. Niemniej w czasie wojny była jeszcze taka, jaką opisuję.
Wzdłuż uliczki wznosiły się więc liliowe drzewa i chałupki, otoczone grządkami rzodkiewek, szczypiorku i orchidei. Ale patrzyłem wkoło i wydawało mi się, że tej uliczki nie poznaję, mimo że tyle razy po niej chodziłem.
— A teraz dokąd? — spytał kierowca.
Nie wiedziałem, co odrzec. Na szczęście ujrzałem przechodnia, który — ma się rozu- okazał się rodakiem. Gdy zapytałem
102
go o drogę do warsztatu, obdarzył mnie nad wyraz nieprzyjemnym wzrokiem.
— A od jak dawna pan tu mieszka? — spytał.
— O, już prawie pół roku.
Wciąż patrzył na mnie, coś jakby na idiotę. Bo proszę sobie wystawić, zajechaliśmy do zupełnie innej dzielnicy, niż należało!
Zawróciliśmy, i szofer, tym razem gładko, zawiózł mnie pod furtkę Zakrotyńskich. Wysiadłem i kazałem mu zaczekać. Byłem ubawiony swym roztargnieniem, nie przypuszczając, czego było wynikiem. Ale gdy wszedłem do podwórka, dostrzegłem pudło od landrynek Wedla, które znów wyglądało jak osobista w stosunku do mnie wycieczka. — Bywały w mym życiu słodycze, cóż kiedy już po nich! — westchnąłem. Zbliżyłem się do rozwartego okna i klasnąłem w dłonie: — Czy zastałem drogich państwa? — zawołałem.
Wszystko było cicho. Parapet okna znajdował się na poziomie mych ramion. Na nim leżało coś, co od razu mnie zainteresowało. Była to jeszcze jedna laleczka!
Nie przypominała jednak dwóch poprzednich. Uszyta ze szmatek, była w zielonkawym mundurze policjanta. I jeszcze dziwniejsza rzecz: w brzuszku jej sterczało kilka igieł i szpilek.
— Co jest! trzymajcie mnie! — pomyślałem. Zakrotyńska widocznie zdziecinniała, skoro na stare lata bawi się w gry dla dziewczynek. Co prawda nie widziałem dziewczynki, która by kołysała do snu policjanta, ale ... — Boże! —
o mało nie zakrzyknąłem. Spóźniony refleks dopiero teraz pozwolił mi skojarzyć laleczkę 7. policjantem żywym, z tym niedawnym moim gościem.
Wtem okno wypełniło się potężną, na poły gołą postacią. Profesorowa była w nad wyraz wydekoltowanej sukience, z ramiączkami na tłustych ramionach. Z powodu swych brązowych plamek wyglądała bardzo pstro. Patrzyła pytająco, ja zaś uchyliłem panamy.
— Jak się pan czuje, panie hrabio? — spytała.
— Kto, ja?
— Ano właśnie że pan?
Milczałem co najmniej minutę. Potem odrzekłem szczerze:
— Nie mogę sobie przypomnieć, jak się czuli
Proszę się nie śmiać; mnie w każdym razie było nie do śmiechu. Natomiast profesorowa niestety roześmiała się, i to z kokieterią, której przedtem wobec mnie nie okazywała.
— Czy pana coś zdziwiło, że ma pan otwarte usta?
Byłem jak anestezowany.
— Co... co to takiego? — kiwnąłem w stronę parapetu.
— To? — roześmiała się. —[ To zwykła podusze czka do igieł.
Wyjęła jedną ze szpilek z brzuszka policjanta, i wbiła ją z powrotem, w sam jego pępek.
— Znowu pan otworzył usta, panie hrabio?
Gdyby był pan żonaty, to by wiedział, że żony mają różne przyrządy do szycia. Pokażę panu kiedyś moją maszynę Singera, jeżeli to pana tak interesuje. Kupiłam ją na spłaty przed samą wojną. — Wzięła do ręki laleczkę. — A to lepiej schowam od pana. Bo jestem zazdrosna. Cały czas patrzy pan na poduszeczkę, zamiast na mnie.
Odeszła w głąb pokoju, a gdy wróciła, miała ten sam zalotny, niemal nieprzyzwoity uśmiech. Jakżeż bardzo różniła się od dawniejszej, statecznej profesorowej. Jedno ramiączko zsunęła jej się z ramienia, chyba nieprzypadkowo.
— Widzę, że panu w usta wlatują komary, niechże pan je zamknie, proszę! — rzekła kapryśnie. — Czy pan wciąż jest zdziwiony, czy co?
— Przecież to był... policjant? — wybełkotałem.
— Jaki policjant? O czym pan mówi?
— O tej poduszeczce. Niech pani pokaże mi ją raz jeszcze.
— Ach, cha, cha! — roześmiała się. — Pan jest cuduś, panie hrabio. No, skoro nie może pan bez tego żyć, to zaraz przyniosę ją panu z powrotem.
Zniknęła i zaraz zjawiła się, trzymając na dłoni okrągłe lakierowane pudełko z aksamitną poduszeczką zamiast pokrywki. Postawiła je na parapecie. — Zadowolony pan?
— Przecież to była inna poduszeczką!
— Jaka inna? Nie mam żadnej innej.
— Inna!
Uparciuch! — zawołała ze śmieszkiem. —
Jeżeli inna, to niech pan opowie, jaka ona była?
Milczałem. Wyglądałem idiotycznie.
— Nie wiem sam... Może. Może to ta sama — wyjąknąłem w końcu.
— A pan coś mówił o jakimś policjancie?
— O czym? — zdziwiłem się i mignęło we mnie uczucie, jak gdybym coś zgubił: ni to chusteczkę, ni to portfel. Szybko pomacałem się po kieszeniach. Nic w nich nie brakowało.
— A może pan coś zapomniał, panie hrabio? Albo może ja tak na pana działam? — Zsunęła ramiączko i pierś jej częściowo się obnażyła. Znać sądziła, że pigmentacja działa na mężczyzn podniecająco. — Dlaczego przyszedł pan akurat wtedy, kiedy męża mego nie ma w domu?
— Zaraz, zaraz! — zawołałem. — Zdaje mi się, już wiem, o co chodzi!
— Mianowicie, słucham... Co? Pan znowu o- tworzył usta?
W istocie. Zamilkłem po raz trzeci.
— Wstydzi się pan przyznać?
— Kiedyż...
— Co?
Podrapałem się za uchem.
— Czuję się okropnie głupio, proszę pani. Nigdy jeszcze to mi się nie zdarzyło. Tak, jak gdybym miał w głowie dziurę, z której wszystko powylatywało. Wiem tylko, że szedłem tu w jakimś określonym celu.
Oj, panie hrabio, z pana to figlarz!
O MM U
Słowa, że szedłem do niej w określonym celu, zabrzmiały dla jej ucha widocznie jako sugestia pójścia do łóżka. Była w odpowiednim nastroju. Zachichotała.
Ale Bóg z nią, nie to było ważne. Zmarszczyłem czoło. Przyłożyłem palec do skroni i starałem się skupić. Po co ja tu przyszedłem?
— Wypada mi się pożegnać — wyrzekłem — czerwieniąc się po uszy. Wstyd mi po prostu...
— Aha, teraz pan się wstydzi, chi, chi!
— Po prostu skandal! Proszę sobie wyobrazić, że wciąż nie mogę sobie czegoś przypomnieć. Teraz wydaje mi się, że wybierałem się z wizytą do kogoś innego. Może trafiłem tu przez omyłkę? A nuż szedłem na przykład do konsulatu, i coś mi się znowu poplątało po drodze.
— A czy jest pan roztargniony?
— Otóż to, że przeciwnie! Mam świetną pamięć!
Bo tak było. Nie ma szlacheckiej rodziny,
0 której bym czegoś przykrego nie wiedział
1 nie pamiętał. Znam Almanach Gotha par co- eur. Można mnie w nocy obudzić, a odpowiem na wyrywki, kto z kim jest skoligacony.
— Ciekawe! Całą drogę o czymś myślałem, i nagle — fiuć! wyfrunęło mi to spod panamy, jak ptaszek. Pani mi wybaczy, że już biegnę. Państwo nie mają telefonu? Nie? no, to nic, wstąpię do pobliskiej apteki, żeby zatelefonować do konsulatu. Bo prawie jestem pewien, iż to tam właśnie śpieszyłem. Nie do pani.
— W takim razie nie zatrzymuję pana hra-
■>. •, T,> * i *1,1 i la
I
107
biego. — Oczy jej poruszyły się w kółko: obmacała nimi moją twarz. Uczułem chciwe spojrzenia u siebie na nosie, na uchu, na podbródku. Była nader zadowolona z tej inspekcji. Po prostu pękała z satysfakcji.
Uchyliłem panamy.
— Proszę mi nie brać za złe tego epizodu! Do widzenia! Bardzo się spieszę, bo czeka na mnie taksówka. Już biegnę. Do widzenia, pani Zozo.
Stąpiłem parę kroków ku furtce i zatrzymałem się tak raptownie, że panama sama zsunęła mi się na czoło. Hę? Co ja, u cholery, powiedziałem? Jak ją nazwałem?
— Lapsus linguae! — zawołałem jeszcze ner- wowiej. — Zwykłe przejęzyczenie! Oczywista! zamiast pani Zozo, miałem powiedzieć — do widzenia pani konsulowej!
He? Co? jaka znowu konsulowa? O mało nie splunąłem ze złości.
— C’est rigolo! Przecie miałem na myśli panią Powłóczyską, a powiedziałem, pani profesorowo !
— Nie, pan powiedział: pani konsulowa — sprostowała.
Tfu! Znowu przejęzyczyłem się. Co jest! U- śmiechnąłem się nad wyraz bezmyślnie.
Wychyliła się z okna i teraz obejrzała mnie całego, od stóp do głów. Jeszcze większa przyjemność odmalowała się na jej twarzy. Podobałem się jej coraz bardziej.
Właśnie, właśnie. Pan myślał o pani Po-
włóczyskiej, a ja akurat chciałam się zapytać, jak się ona miewa?
— Dziękuję bardzo — odrzekłem. — Miewa się doskonale. Powiedziałbym nawet, że jest zbyt aktywna na swój wiek.
Chusteczką otarłem czoło. Odsapnąłem. Nawet ucieszyłem się. Pomyślałem, ze rozmowa wkracza na zwykłe towarzyskie tory: jak się pan miewa? a jak pani?... Helas, gdzież tam!
— A czy nic jej nie dokucza? — spytała.
— Pani właściwie o czym?
— Chciałam się dowiedzieć, jak ona chodzi?
Chodzi? Przyłożyłem dłoń do ucha. — Jedno
z dwojga! — pomyślałem. — Albo ona ma hyzia, albo ja! Albo wszyscy ludzie stali się Iones- cami, albo ja sam jestem Ionesco! Ba! gorzej nawet. — Ów sławetny ciemny dialog o pszenicy, który prowadziłem z panią Powłóczyską, wydał mi się teraz szczytem klarowności. Tam przynajmniej było wiadomo, czego się trzymać — ale tu! Chodzi?...
— Proszę raz jeszcze powtórzyć, o co się pani pytała? — wyrzekłem wreszcie.
— Mówiłam o chodzeniu. Jak się pani Po- włóczyska porusza?
— Wydaje mi się, że zupełnie tak, jak wszyscy. Z początku jedną nogą naprzód, potem drugą.
— A czy nie trzyma się ścian?
Tego było za wiele. Nerwy każdego, nie tylko uchodźcy, mają swą wytrzymałość. Eksplodowałem.
— Można pomyśleć, że w Kurytybie zanikła
100
l’art de conversation! Nikt tu nie umie po ludzku porozmawiać ze swym bliźnim. Przyzwoita pani domu winna wiedzieć, jak się bawi gościa! Szuka ona jakiegoś miłego tematu, a w każdym razie nie mówi o rzeczach, których gość nie może zrozumieć! — wołałem. — A tu co! W tej Kurytybie wszyscy się zmówili i odzywają do mnie samymi rebusami! Sklepikarka pyta, czy uważam, że lalki są dla dzieci? Policjant pyta, czy wiosło na fresku nie jest armatą? A teraz pani się pyta, czy madame Powłóczyska trzyma się ścian? Czego wszyscy ode mnie chcą? jakich ścian? jakiego chodzenia? Skąd ja wiem, kto w jaki sposób chodzi, proszę pani! — Prawie załamałem ręce. — O niebo, niebo! co bym dał, żeby ktoś porozmawiał ze mną o pogodzie!...
Bywam pasjonatem — wyszedłem, trzasnąwszy furtką. Położenie moje skądinąd do tego mnie upoważniało. Ale postąpiłem ryzykancko i zrobiłem z Zakrotyńskiej jeszcze większego wroga. Potem doniesiono mi, że wnet pospieszyła na zebranie Komitetu Pań Czerwonego Krzyża, gdzie nieomieszkała mnie ob- gadać. Ponieważ do Komitetu Pań uczęszczały także parańskie senhory, szepnęła do nich po portugalsku, że zrobiłem na niej wrażenie wytrąconego z równowagi — czyli completamente desiquilibrado. A już państwo wiedzą, że delikatni Brazylijczycy nazywają tak po prostu słabych na umyśle.
Za furtką zatrzymałem się zdziwiony: co znowu! gdzież się podziała taksówka? Przecież nie
zapłaciłem nawet za kurs. Znikła. A może to ta, co stoi na rogu? Podszedłem. Z okienka w istocie wyjrzała znajoma twarz szofera, aczkolwiek wydała mi się trochę bledsza, niż była przedtem.
— A teraz proszę mnie zawieźć do pobliskiej apteki — rzekłem siadając na swą patelnię — poduszkę siedzenia.
— Moje uszanowanko panu hrabiemu! — odrzekł po polsku.
Dziwne. Mulat, owszem, mógł władać językiem Reja — w Kurytybie takie rzeczy są na porządku dziennym — jednak dlaczego przedtem nie rozmawiał ze mną po polsku.
— Nie wiedziałem, że jest pan krajanem?
— A jakżeby nie, panie hrabio. Nieraz już pana woziłem. Kwaśniewski jestem.
— Zupełnie polskie nazwisko. Dziwne. A... dlaczego pan na mnie nie zaczekał przy furtce, tylko odjechał na róg?
— Przy furtce to nie ja czekałem, to kolega. Ale wrócił co prędzej do chałupy, żeby się odespać. Zarzekał się, że już kaszasy do ust nie weźmie.
— A cóż to mu się nagle stało? Nie zauważyłem, żeby był pod muchą.
— Owszem, trochę popił sobie wczoraj. A dziś miał kaca i wciąż wydawało mu się, że pan hrabia ma serce z prawej strony.
A więc to tak. Teraz zrozumiałem, dlaczego kierowca był jakby bledszy. Pojechaliśmy z panem Kwaśniewskim do apteki.
Z początku długo nie mogłem się do konsula-
111
tu dodzwonić, linia była wciąż zajęta. Być może ktoś już telefonicznie donosił władzom
o moich na pozór nielogicznych krokach. Naturalnie, donosami tymi się nie przejąłem, bo władze londyńskie nigdy mnie w duszy nie obchodziły. Nazywano mnie nawet za to różowym hrabią.
Wreszcie do telefonu podszedł woźny.
— Nie, panie hrabio. Pan w żadnym razie nie zapowiadał na dziś swej wizyty. Nie, nie mogę się pomylić, bo mam przed sobą księgę służbową, gdzie wszystko notuję — odpowiedział.
Miałem więc miarodajne informacje z pierwszej ręki. Widocznie z pamięcią moją było źle. Jak mogłem poplątać Zakrotyńską z konsulem. Nawet z twarzy nie byli do siebie podobni, chyba że samą miłość... Oparłem się drżącą dłonią o ladę, zastawioną preparatami farmakologicznymi, i tu, w aptece, zastanowiłem się nad swym stanem.
Zasadniczo wydał mi się zadowalający. Raz jeszcze sprawdziłem, czy pamiętam, kto z kim był spowinowacony. Pamiętałem. A jak z tabliczką mnożenia? Sześć razy siedem czterdzieści sześć. Pamiętałem. Skutecznie odtworzyłem w głowie wszystkie wypadki tych dni. Ale wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, co za interes miałem do pani Zakrotyńskiej.
Niektórzy zarzucają mi pański gest. Śmieszne zarzuty. Po prostu, jak to już państwu mówiłem, traktuję gotówkę tak, jak na to zasłużyła, innymi słowy, jak kanalię.
Dość, że wprost z apteki skierowałem swe kroki do sąsiednich delikatesów, skąd pan Kwaśniewski pomógł mi wynieść pół tuzina butelek szampana, wintażu 1926, oraz 30 deka czarnego kawioru.
Upał wyczyniał wręcz niesamowite rzeczy. Wszystko było tak rozgrzane, że nawet od pana Kwaśniewskiego dyszało żarem, niczym z otwartych drzwiczek rury do pieczenia ciasta. Pakował właśnie zakupy na tylne siedzenie, i pot kapał zeń na zawinięte w papier zakupy. Przeto paczki już były mokre.
Żarem dyszał także pień drzewa, które rosło obok. Nawiasem mówiąc, była to jeszcze jedna tutejsza osobliwość, o szarych, zwisających uszach słonia, zamiast liści. Byłaby na miejscu raczej w klatce w ZOO, niż na chodniku w przyzwoitym mieście. W ogóle wolałem już się nie rozglądać wcale, żeby nie spotykać podobnych wykroczeń przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Toteż, gdy się nagle ściemniło, nie popatrzyłem nawet na niebo. Nie chciałem mieć z nim do czynienia.
A widocznie coś się u góry stało. Bo gdy zakurzoną szosą dążyliśmy do odległego ban- lieu, w którym znajdował się mój dworek — na dach taksówki runęła cała Niagara.
W jednej sekundzie wszystko się zmieniło. Kolorowe kręgi, stojące mi w oczach od słońca, zgasły i miałem przed sobą absolutną ciemność. Co prędzej zasunąłem okienka, po których spływał czarny atrament. Głowy pana Kwaśniewskiego prawie nie było widać. Krzyk-
nąl coś do mnie, zdaje się „zaczął się kapuśniaczek”, ale na pewno nie wiem, bo szum spadającej wody wszystko zagłuszył. Pluskało, bębniło, a w pewnym momencie tak huknęło, że zdawało się — to bomba wybuchła nad nami i taksówka aż podskoczyła na czterech kołach naraz. Nagle zapaliło się widmowe zielone światło, i przez dłuższy czas potem jechaliśmy, jakby oświetleni magnezją. — Skąd takie światło? — pomyślałem. — Nigdy czegoś podobnego nie widziałem! — A był to po prostu blask jednej błyskawicy. Bo aczkolwiek brzmi to prawie jak paradoks, ale bywają tam błyskawice trwające przez kilka minut każda. Kiedy wreszcie zgasła, znowu otoczyły nas potoki atramentu.
Aż naraz Niagara ustała. Chmury przemknęły, i taksówka, zanurzona niemal po okienka w wodzie, płynęła szosą, wśród tego samego rozgrzanego pejzażu, rzekomo swojskiego. Dachy, bananowce i piniory obeschły w mig. Tam i ówdzie śpieszyli już przechodnie. Gdy jednak mijaliśmy skrzyżowanie, na którym zazwyczaj stał policjant, zauważyłem, że na posterunku nie ma nikogo. Chyba że ulewa go stamtąd zmyła.
— Co nowego? — spytałem Petroniusza, który wyszedł na ganek.
Podźwignął paczki i rozpłynął się w uśmiechu.
— Policaja! — odrzekł.
Nie miałem już sił na to zareagować. Zno- ^ wu policja? Czy może są już u nas w domu?
114
— No, senhor. Chociaż być może zaraz tu przyjdą. Dlaczego by nie? Oni na pewno będą szukali sprawcy.
— Sprawcy cze-go?
— Ano nic takiego — pośpieszył mnie uspokoić.
Nic szczególnego nie zaszło. Według niego przynajmniej. Godzinę temu ktoś na szosie zaczął głośno wołać: Lekarza, lekarza! Sąsiedzi pozbiegali się i obstąpili kołem naszego policjanta, wijącego się w torsjach. Przypuszczali, że ktoś go zatruł. Ale kiedy nadjechała karetka, lekarz tylko rozłożył ręce. Powiedział, że nic z tego wszystkiego nie rozumie, gdyż objawy nie są dla zatrucia przepisowe.
— Bolał go brzuch? — spytałem.
— Ano.
Znowu mignęło we mnie uczucie, jak gdybym zgubił chusteczki lub portfel. Czyżbym znowu o czymś zapomniał? Et, wzruszyłem ramieniem. — Najzwyklej w świecie struł się czymś nieświeżym! Czy u nas by to kogo zdziwiło? — i wszedłem po stopniach na werandę. Nieprawdą jest, jakobym dodał, że bardzo się cieszę. Ale pani Powłóczyska, która znajdowała się podówczas w kuchni i słyszeć mnie w ogóle nie mogła, miała potem czelność przysięgać, że tak się odezwałem.
Było nadal jak w kotłowni. Niebo, na które zerknąłem, wyglądało dla odmiany jak łowicki kilim. Słowo daję. Całe w pasy, liliowe, pomarańczowe i zielone. Siadów ulewy nie zauważy
łem już żadnych, suchy grunt i żarłoczne rośliny wchłonęły ją bez reszty.
Nieprawda też, że byłem jakoby specjalnie rozdrażniony. Nie dospany po całonocnej grze, chciałem się po prostu zdrzemnąć przed obiadem. U siebie w Szumipupach zawsze uprawiałem przedobiednią drzemkę. Tu zaś pani Zo- zo, która wyszła już z kuchni, stała nad moją duszą i upominała się o wyschniętą studnię, mrówki itp. Z burknięciem więc poszedłem zaraz tę studnię obejrzeć. I wróciłem z dobrymi nowinami. Bo u nas byłoby nie do pomyślenia, żeby deszcz, padający zaledwie kilka minut, mógł ją wypełnić. Tam jednak to fraszka, studnia była pełna po brzegi.
Pozostawały jeszcze mrówki. W czasie mej nieobecności przeniosły się ze śliwki na drzewko, rosnące pod samym moim oknem. Notabene też jakiś botaniczny dziwoląg, który zawsze mnie odpychał swym wyglądem. Owocowało bowiem czymś w rodzaju naszych ogórków. Mrówki szybko załatwiwszy się z nim, po gałęziach dostały się na dach.
Tam spotkała je falanga innych mrówek, które, okazuje się, gnieździły się nad naszymi głowami, bo potem znaleziono na strychu ter- mittierę, wysokości około dwóch metrów. Oba gatunki stoczyły taki bój, że aż szyby zabrzęczały. Szurały nogami, biegały tam i nazad, niemal piszczały. Przenosiły z jednego kąta w drugi jakieś ciężkie przedmioty, przewracały się i padały, a nade wszystko mordowały się nawzajem. Baliśmy się nawet, że sufit nie wy.-
ÜliAW'W'X»*<mA m • » * •* f -Ł "1*,..* '3* jfcGh2 «BL*^ *': *" _
trzyma. I nagle hałasy zaczęły się oddalać. Popatrzyliśmy na-siebie.
— Co to było? — spytała pani Powłóczyska, trochę jak i ja ogłuszona.
Na werandę wbiegł Petroniusz.
— O laboga! proszę popatrzeć na ścianę! — zawołał.
Odwróciliśmy się i popatrzyli tam, gdzie wskazywał. Piękny malunek Kaszuba był obecnie czarny jak noc. Pani Zozo pomyślała nawet, że to sadza. Ale to były mrówki. Obu gatunków, przestały się kłócić, i opuszczały Jastarnię. Zbiegały po jej domkach i po zatoce Puckiej w dół, opadały na podłogę werandy i wiały stamtąd do ogrodu. Coś im w naszym dworku czy też w Jastarni nie spodobało się.
— Czują nieszczęście i dlatego zmykają! — szepnął Petroniusz.
— Przesąd! — odrzekłem.
W duszy jednak nie tak bardzo byłem tego pewny, i głos miałem cokolwiek zachrypnięty. Obecnie zadaję sobie pytanie, dlaczego tak tam jest? I dlaczego na przykład nasze pluskwy przetrwały okupację, zamiast opuścić stolicę już we wrześniu?
Usiedliśmy przy nakrytym stole w niepysznych humorach.
— Eh bien! — otrząsnąłem się. — Co się mamy martwić. Przeczucia zawodzą nie tylko mrówki. — Odkorkowałem butelkę i wypełniłem płaskie kieliszki. — A la votre, pani Zozo!
— Szampan? A pan to właściwie z jakiej okazji?
— Z okazji wygranej... Mam właśnie z tego powodu do pani małą prośbę.
— A jaką?
— Czy nie pożyczyłahy mi pani na dziś wieczór swej torebki. Sztony i pieniądze zanadto rozpychają kieszenie.
Wypróżniła sakiewkę i podsunęła do mego nakrycia.
— Proszę.
— Dziękuję — odpowiedziałem.
I tyle. Reszta to kłamstwa. Bynajmniej nie proponowałem toastu z okazji choroby policjanta.
Madame Zozo tymczasem wachlowała się chusteczką. Pot jak zawsze nadawał jej repre- zentacyjności, wciąż robiła wrażenie wielkiej damy, która włożyła na siebie biżuterię. Ale pod wpływem szampana musiała ocierać sobie czółko raz po raz.
— Pardon... — wreszcie wstała od stołu. — Zapomniałam zapasowej chusteczki. Może i panu hrabiemu przynieść?
Każdy uchodźca w Brazylii nosi przy sobie aż kilka chusteczek, jeżeli nie chce razić otoczenia swą mokrą powierzchownością. Jedna wystarczy na kwadrans. Kieszeń moja była nimi zawsze wypełniona i przypominała małą balię.
— Owszem, jeżeli pani będzie taka łaskawa — wyrzekłem po francusku. I naraz urwałem, a nawet przetarłem sobie oczy. Bo i co się jej stało?
Z początku pomyślałem, że tańczy. Nóżki za
chwiały się pod nią, i madame Zozo, odszedłszy od stołu, zrobiła wpierw to, co w balecie klasycznym nazywa się balancé, a potem — co się nazywa grand plié. Byłem w Warszawie znanym baletomanem i nie opuszczałem ani jednego Łabędziego Jeziora. Balancé polega na podniesieniu obu rąk do góry i zrobieniu paru kroczków, przechylając się to w jeden bok, to w drugi. Natomiast grand plié to po naszemu po prostu głęboki przysiad.
— Mes compliments! — wykrzyknąłem mimo woli. — Ależ pani z pewnością brała kiedyś lekcje tańca!
Popatrzyła na mnie z antypatią.'
— Vous êtes un scélérat! — pisnęła nieoczekiwanie.
— Ja? ja jestem łajdakiem? A dlaczego?
— Czy pan nie widzi, że nie mogę stać na nogach?
— Aha! toż to widocznie działa szampan! — domyśliłem się. Natomiast pani Zozo oparła się
0 ścianę, i trzymając się jej rączkami, zrobiła parę kroczków ku drzwiom. Po prostu czepiała się tej ściany i zdawało się, że nie może się bez niej obejść. — Ciekawe! — pomyślałem. — Dlaczego oto znowu kojarzy mi się to z uczuciem, jak gdybym coś zgubił czy też zapomniał? Coś mi w tym wszystkim wydaje się znajome, ale co?
Klasnąłem w dłonie z przejęcia. Potem o- czywiście rzuciłem się ku niej, zaproponowawszy ramię. Sumienie mam zupełnie czyste,
1 w tym wypadku. Wrogowie jednak później
twierdzili, że jestem zdolny klaskać na widok cudzego nieszczęścia, że biłem brawa.
Zaprowadziłem madame Zozo do sypialni i pomogłem się położyć na łóżku, przykrytym koronkową różową kapą.
— Nie przypuszczałem, że ma pani taką słabą głowę?
— To nie głowa, panie hrabio, to nogi. Gdzie pan ma oczy, skoro nie może odróżnić nóg od głów. Zresztą nie dopiłam nawet swego kieliszka.
Odsłoniłem firankę i spojrzałem na taras: na stole wciąż stał jej kielich, prawie pełny.
— A rzeczywiście! To cóż to w takim razie może być?
— Czy nie rozumie pan, że trzeba natychmiast zawołać lekarza?
Zdjęła wreszcie maskę, i widać było, jaką niewdzięczną ma naturę. Ona, która wiedziała, jaki dobrotliwy bywam na co dzień, jęła wykrzykiwać na cały dom, że jestem monstrum. — Monstre, monstre!
— En tous cas to nie ja czytałem „La Petite Illustration”, proszę pani — zauważyłem. — A doktora musimy oczywiście zawołać. Zaraz poślę Petroniusza do miasta. Dam mu nawet na taksówkę. Proszę tymczasem spróbować się przespać, bonnes rêves!
Pomachałem do niej rączką i wyszedłem. Za drzwiami zaś znów zaczęły się psychologiczne fenomeny.
W kuchni Petroniusz kończył właśnie swój 120
ulubiony obiad, z czarnej fasoli i ryżu, arroz i fejon.
— Nie wiesz, po co ja tu przyszedłem? — spytałem, rozglądając się.
— No, senhor. A pan nie wie?
— Nie wiem. Mam wrażenie, że jednak po coś przyszedłem.
— Dlaczego by nie, pewnie.
— Ale po co?
— Może senhor chciał mnie o coś zapytać?
— Bardzo możliwe, tylko ciekawym o co? Może szło mi o jakieś sprawy gospodarcze? — Wciąż rozglądałem się po kuchni. — Czy ty przypadkiem się nie domyślasz?
— Si!
— No, to powiedz. Bo już mi się wydaje, że coś mam z nerwami.
— Nie potrzeba na to nerwów, senhor. Nawet zdrowy człowiek myśli zawsze o tym samym.
— Wypluń to sobie zaraz z ust, domyślam się, o czym mówisz! — zawołałem nieco niepewnym głosem. — Zawsze mnie przerażasz tą policją. Et... — dodałem jeszcze. — Widocznie nie szło mi o nic ważnego. Otwórz drugą butelkę. A tę trzecią możesz wypić sam. Fiu, fiu, fiu...!
Zagwizdałem nienaturalnie i wyszedłem z kuchni. Słyszałem, jak za mymi plecami strzelił w sufit korek. Skąd mogłem wiedzieć, że nie przyzwyczajony do lepszych trunków Petro- niusz zaśnie sobie w najlepsze. Przypuszczał, ze to rodzaj lemoniady i wypił butelkę duszkiem.
121
Miało to fatalne skutki, nawet nie zdążył mnie obsłużyć. Zresztą byłem też bardzo senny i, przebrawszy się w kąpielówki, wyciągnąłem się na łóżku.
Obudziłem się od jakichś hałasów, gdy było już ciemno. Która godzina? Mogła być zarówno szósta wieczorem, jak i dwunasta. Już mówiłem, że w Kurytybie nie ma zmierzchu, lecz od razu zapada północ. Włożyłem szlafrok i, zapalając po drodze światła, przeszedłem przez salonik. Hałasy jakby dochodziły z kuchni. I rzeczywiście, to za przepierzeniem chrapał Pe- troniusz. Błogo uśmiechnięty, leżał na swym posłaniu, a kiedy potrząsnąłem go za ramię, podskoczył: Policaja?
Maniak, pomyślałem, trochę nań rozżalony. On zaś, przekonawszy się, że ma do czynienia tylko ze mną, znowu opadł na poduszki.
— Na pomoc! — rozległo się wtem czyjeś wołanie. Do tego stopnia zapomniałem o madame Zozo, że nawet nie poznałem jej głosu.
Wiem, że nie wypada tak mówić o samym sobie i chwalić się, że sadyzm jest mi zasadniczo obcy. Ale teraz nie zdziwiłem się pani Powłóczyskiej, że doszła do przeciwnego wniosku. Kiedy wszedłem do niej, nie chciała nawet na mnie spojrzeć. Wydawało się jej, że jestem markizem De Sade.
— Gdzież doktor? — zakrzyknęła w końcu.
— Petroniusz jeszcze nie wrócił z miasta — skłamałem (bo i co innego miałem zrobić?) — Może lepiej będzie, jeżeli sam pójdę do leka-
rza. Niech pani będzie zupełnie spokojna. Ja cały czas o pani myślę.
Zdobyłem się tylko na to. Stąpając na palcach, jak należy to czynić w domu, gdzie przebywa chory, wróciłem do swej sypialni. Tam znowu wydało mi się, że o czymś zapomniałem. Czy może nie zapłaciłem rachunku za światło? Co to mogło być, i co-ja tu właściwie miałem robić? — myślałem i rozglądałem się bezradnie. Zobaczyłem wiszący na fotelu wyprasowany smoking. Aha! po prostu miałem pójść do kasyna!... — i zdjąłem smoking z poręczy. Dodam en passant, że poręcz fotela była całkiem mokra — wieczór był taki duszny, że nawet meble jakby się pociły, co w tym klimacie nikogo nie dziwi.
Nadal zachowywałem się tak, jak gdybym był sam w domu. Zgasiłem światło. Ogolony, odświeżony i odświętnie ubrany, z damską torebką w ręce, zbiegłem po schodach. Panowały egipskie ciemności, w których jaśniała tylko biała plama mego smokingu. Zresztą, na bardzo krótko, bo zaraz obsiadły go moskity i wtedy z białego przemienił się w czarny. Wrzawa w pobliskiej puszczy doszła szczytu. Jak zawsze odbywała się tam tak zwana pyskówka.
Po wejściu do kasyna przez pewien czas tupałem nogami o matę w hallu, strzepując z siebie moskity. Byłem już jednak bardziej doświadczony, i gdy oddawałem szatniarzowi panamę i laskę, zamiast poskarżyć się na pogodę, przeciwnie, pochwaliłem' ją.
— Przepiękny wieczór! — zagaiłem.
123
Tą uwagą bardzo go ująłem.
— U nas wszystko jest lepsze niż w Europie — odrzekł z ukłonem. — Słyszałem, że tam teraz śnieg, barbaridade! — Wskazał torebkę pani Zozo. — A czy senhor nie zostawi w szatni także swego sakwojażu?
— Dziękuję. Wolę się z nim nie rozstawać, będzie mi potrzebny.
Jak państwo widzą, wciąż byłem dobrej myśli. Wypiwszy w barze szklankę dżinu z wodą chinową, podszedłem do pierwsz:¿o stołu. W kasynie był tłok i z trudem zdobyłem sobie miejsce obok krupiera. Zacząłem grać, numery zamigotały mi przed oczami i aż sam nie zauważyłem, jak mińęło kilka godzin. Gdy bowiem spojrzałem na zegarek na ręce, była już pierwsza. Zdziwiło mnie, że wokoło nie ma żywej duszy. Stałem sam przed pustym stołem, zasłoniętym płóciennym pokrowcem.
— Co się stało? — spytałem krupiera, który właśnie złaził ze swego wysokiego stolca i widocznie też zbierał się do odejścia.
— Rozbił pan bank — odrzekł. — Ograł pan kasyno przy tym stole.
Wtedy dopiero zajrzałem do torebki pani Zozo. Wprost pękała od różnokolorowych szto- nów. — Dziunio! winszuję z całego serca. Radzę ci jednak, nie przesadzaj. Dość, na dziś już dość — rzekłem do siebie.
Ale było to niczym groch o ścianę, miałem po prostu wrażenie, że mówię do pustego krzesła. Nie słuchając żadnych perswazji, niegrzecznie coś do siebie odburknąwszy, podążyłem do ka
sy. Potem wypiłem jeszcze jedną szklanką dżinu i, wciąż nie zwracając uwagi na samego siebie, podszedłem do drugiego stołu. Byłem nawet jakby na siebie obrażony, że wtrącam się w nie swoje rzeczy.
A szkoda. Byłoby lepiej przymknąć oczy na drobne wady osobiste, na personalne urazy. — Dziunio, zobaczysz, że to się źle skończy! — powtórzyłem ostrzegawczo. Ale czy wśród bliskich można się cieszyć posłuchem? W odpowiedzi tylko lekkomyślnie, a nawet arogancko wzruszyłem ramieniem. I za tę lekkomyślność wnet miałem drogo zapłacić.
Bo tak byłem przejęty kłótnią z samym sobą, że nagle przestałem odejmować od dwunastu. Cały czas robiłem to odruchowo, i wtem straciłem odruchowość. Gdy zaś usiłowałem to naprawić, było już za późno. Dwunastka wyleciała mi z głowy. Nic nie pamiętałem. Stało się. System od razu przestał działać.
Natychmiast ochłonąłem. Byłem na powrót nieszczęśliwym pielgrzymem, z pobytową wizą brazylijską, któremu koleje losu na emigracji odebrały pamięć. Tak to sobie przynajmniej wytłumaczyłem, i rzecz szczególna, żadne kojarzenie ani z profesorową Zakrotyńską, ani z laleczką-chłopakiem o dziurawej główce — nie przyszło mi na myśl. Pomyślałem tylko: Dziunio, a co! czy nie mówiłem?! Wracaj do domu, może to jutro minie.
Łatwo powiedzieć!... Ociągając się, wstałem.
W drodze zaś do szatni coś sobie nagle uprzytomniłem i aż skostniałem. W lustrze, wiszą-
125
cym na ścianie (z boku) widziałem, jak mi wichur poruszył się na czubku głowy. Dosłownie.
— Amigo — powiedziałem do szatniarza, po złodziejsku patrząc w bok. Byłem straszliwie zdenerwowany. — Czy pan mnie zna z widzenia?
— A jakżeby nie, como no?
— A jak ja się, hmy... nazywam?
— Wiem, że jest pan hrabia, um comte... ale polskie nazwiska są takie trudne do zapamiętania.
— Hmy, właśnie. Bardzo trudne. Hmy. A czy pan przypadkiem nie wie, gdzie ja... tego, mieszkam?
— Como, jak?
Roześmiałem się, bo znajomość salonowych form kazała mi się zgrywać. Musiałem udawać kogoś, kto jest rozradowany faktem, że nie wie, ani jak się nazywa, ani jak się ma dostać do domu.
Bo i gdzie był ten dom, i jakie było moje nazwisko? Niekiedy wydawało mi się, że się zaczyna na T, niekiedy że na P. — Tyszkiewicz? Potocki? Ciekawe — pomyślałem niedowierzająco. — Czyżbym był swym własnym kuzynem? Nie, chyba nie to. Nie chcę wymieniać rodzinnych wad Tyszkiewiczów i Potockich, ale różniły się od moich i żadne familijne podobieństwo nigdy nas nie łączyło.
Na szczęście dla mnie szatniarz pomyślał, że znajduję się pod mocnym działaniem dżinu. Wziął mnie pod łokieć. Troskliwie zaprowadził do domu, za co otrzymał hojny napiwek. Przed
naszą bramą stały dwa czarne auta o wygaszonych światłach.
— Senhor ma gości? — zdziwił się.
Byłem zdziwiony nie mniej niż on. Dostrzegłem, że w dworku pałą się światła. We wszystkich pokojach. Co jest? Wtem szatniarz wskazał drzwiczki pierwszego auta. To, co na nich było napisane, tak nas przeraziło, że o mało nie zwaliliśmy się z nóg. Zupełnie nie troszcząc się o dalsze moje losy, przestał mnie podtrzymywać. Nawet ode mnie odskoczył, jakbym był pokrzywą, o którą się sparzył. Zawrócił na pięcie, i tyłem go widział. Znikł w ciemnościach.
Opuszczony przez wszystkich, podszedłem do ganku. Był jaskrawo oświetlony. Drzwi otworzyły się i zobaczyłem Petroniusza.
— Przyjechali! — wyrzekł ze swym kojącym uśmiechem.
— Policaja? — spytałem.
— A skąd senhor już o tym wie?
— Widziałem napis na aucie.
— Dwóch panów jest u pani starszej, a trzeci z latarką kręci się po ogrodzie, po tamtej stronie domu.
— Może ja lepiej wrócę do kasyna — rzekłem czując, że głos mi słabnie. — Może tam poczekam.
— Oni pana znajdą, nawet gdyby senhor się schował pod ruletę.
— Więc co mi radzisz?
— Trzymać w ręku figę.
— Kiedyż zgubiłem ją! Czy nie masz przypadkiem innej?
126
127
Niestety. Miał, ale z własną nie mógł się rozstać. Czułem, jak wokoło mej szyi zaciska się pętla.
— Najlepiej od razu do wszystkiego się przyznać — poradził mi wreszcie.
— Czy uważasz, że mam powiedzieć o cioci Bubie? — wyszeptałem wzburzony. — Nigdy nie potrafię tak samego siebie oszkalować.
— Tss! Niech senhor lepiej już wejdzie, bo posłyszą, że my tu szepczemy.
Przemogłem się i wszedłem do saloniku. W saloniku palił się żyrandol i wszystkie kinkiety na ścianach. Drzwi do pani Powłóczyskiej były nie domknięte.
— A jaki tryb życia pani prowadzi, madame? — posłyszałem czyjś tenor, mówiący po francusku.
— Bardzo unormowany — pośpieszyła odpowiedzieć pani Zozo swym dyszkantem. — Przeważnie czytam. Kchm, kchm — zakrztu- siła się ze wzruszenia. — Czy pan przypuszcza, że czytanie może mi zaszkodzić?
— Skądże! chyba żeby czytała pani coś denerwującego. Co to na przykład za książka?
— Ach to? Kchm, kchm... Nie warto patrzeć, proszę pana. Wzięłam ją z biblioteki dla pana hrabiego.
Rozległ się szelest przewracanych kartek.
— Pani pozwoli, że jednak tę książkę przejrzę.
— Proszę bardzo, owszem! Jest mi zupełnie niepotrzebna. Co prawda to biblioteczna.
Zwrócimy ją panu hrabiemu. Tymczasem
proszę nie wstawać. Oto pigułki na sen, które przepisał nasz doktor. Uważa on, że byłby wskazany dla pani pobyt w sanatorium. Ale proszę się nie denerwować, nic groźnego.
Zaszurano nogami i stuknięto krzesłem. Drzwi rozwarły się i z sypialni wyszło dwóch fidalgów. Ukłoniłem się pośpiesznie, usiłując wyrazić swą twarzą zadowolenie. Byłem jednak bliski zawału.
Pierwszy był w białym ubraniu, przy czym zamiast paska spodnie podtrzymywała mu czarna hiszpańska szarfa. Trochę przeto przypominał toreadora. Drugi, chudszy fidalgo, był w sportowej koszulce z krótkimi rękawkami. Zobaczywszy mnie, wypowiedzieli: Aaa! — tak, jak gdybym był laryngologiem i zaglądał im do gardła.
Nie! nerwy moje nie zdały egzaminu. Pomacałem muszkę krawata. Wyjąłem jedną z chusteczek z kieszeni spodni i przełożyłem do kieszeni smokinga. Zorientowałem się, że wciąż trzymam pod pachą damską torebkę, co mogło być źle widziane. Zgiąłem się i, bezwiednym ruchem, podłożyłem ją pod stół. Przypomniawszy sobie, że zawiera majątek, lakierkiem przesunąłem ją pod kanapę. Wreszcie z zastygłym uśmiechem na twarzy, zainteresowałem się bukietem kwiatów. Wazon stał na stole, i nic bukietowi nie brakowało. Zachowałem się jednak tak, jak gdyby kwiaty były niegustownie ułożone i mnie drażniły. Mimo nieodpowiedniej chwili, wyciągnąłem jedną dalię za czubek.
Działałem tak pod wpływem owej samogłos
ki: aa! — zdaniem moim, zawierającej nieufność. Oczy ich też o czymś wątpiły. Krytycznie śledziły każde moje poruszenie. Fidalgo, przypominający toreadora, namacał z tyłu klamkę i cicho przymknął za sobą drzwi. Aż się przymrużył, patrząc na mnie. Od razu wyczułem, że był z natury sceptykiem. Natomiast chudszy widocznie cierpiał na nadkwasotę, bo nawet w twarzy jego zjawiło się coś kwaśnego i było coraz kwaśniejsze, w miarę jak mi się przyglądał.
Wreszcie chudszy zwrócił się do toreadora. — Ano, ja już swoje zrobiłem. Reszta należy do pana, senhorze pułkowniku.
Toreador na to tylko kiwnął.
— Tak jest, panie doktorze. Może pan już jechać.
Było jasnym, że nic nie widzi poza moją o- sobą, że przysłaniam mu cały świat. Nie uczułem się z tego powodu schlebiony. Doktor natomiast — mimo że się ukłoniłem ponownie — starannie ominął moją wyciągniętą dłoń. Obszedł stół dokoła i nawet trochę się żachnął w bok. Chyba też był nerwowcem i nie lubił obcować z przestępcami. Wyszedł na dwór, i wkrótce posłyszeliśmy, jak jedno z aut zafur- czało.
Z tarasu zdążyło już wlecieć mnóstwo ciem. Tonąc w nich, niczym w obłoku, pozostaliśmy z toreadorem sam na sam.
Uf, doszedłem w swej spowiedzi do apogeum. Nic, ale to nic — ani mamony, ani owa żara- raka w zlewie — nie pociągały mnie do siebie
130
w tym stopniu, co mój gość. Był bowiem pełen niebywałej brazylijskiej ogłady towarzyskiej.
Zaczął od tego, że podsunął mi krzesło.
— Pan będzie łaskaw — powiedział.
Nie pozostałem dłużny. Też podsunąłem fotel.
— Nie, nie, to pan pułkownik przede wszystkim pozwoli.
— Ależ, proszę się nie fatygować.
Wskazałem kanapę.
— Może pan woli na kanapie?
— A jak pan woli? — odpowiedział. — Ten wyplatany fotel jest bardzo wygodny.
— To może spocznie pan w tym właśnie fotelu?
— To dla gospodarza, przede wszystkim dla gospodarza!
— O nie! to dla miłych gości.
Przyjemnie było na nas patrzeć. Podsuwaliśmy sobie nawzajem krzesła i fotele, a w pewnej chwili nawet obaj naraz odsunęliśmy kanapę na środek pokoju.
— Zapomniałem się panu przedstawić — rzekł nagle zwinnie się schyliwszy. — Proszę mi to darować.
— Ależ, nie ma za co, nie ma za co — schyliłem się tułowiem również.
— A jakże, jest! jest za co. Najuprzejmiej przepraszam. Nazywam się pułkownik De Bar- ros. Zaiście, bardzo mi przyjemnie.
— Mnie również, kochany pułkowniku. Niezwykle miło. Proszę mi wierzyć, że mówię to bez arrićre-pensśe. Jestem oczarowany. — Zno
wu ukłoniliśmy się. — Pan mi daruje, że ja się też jeszcze nie przedstawiłem.
— Kiedyż proszę drogiego pana, to drobiazg.
— Dobrze panu mówić, panie pułkowniku. Dla mnie to zupełnie drobiazg, bo... bo...
Człowiek bez nazwiska zawsze wzbudza ciekawość policji. Ja zaś nie chciałem go ciekawić, nie zależało mi na tym. Wtem przypomniałem sobie, że przy poznaniu się niektórzy wypowiadają swe nazwiska bardzo niewyraźnie. Znałem kogoś, kto poszedł nawet o zakład, że ściskając dłoń nowego znajomego, mruknie po prostu: sześćdziesiąt sześć — i że nikt tego nie zauważy.
Nie wiem, czy należy mnie zaraz za to potępiać: że niby to chciałem władze parańskie wprowadzić w błąd. Przepraszam, prawo pozwala niewinnemu się bronić. Rozmawialiśmy wciąż naturalnie po portugalsku, ale liczbę 66 wypowiedziałem po polsku. Gdy się to zrobi dość szybko, każdy z boku ma wrażenie, że rozmawia z Przeździeckim.
Pułkownik jakby niczego nie dostrzegł. Wreszcie usiadł na wilgotnej kanapie. Podsunąłem sobie równie spocony fotel i usiadłem obok. Zaraz jednak wstałem. Coś mnie tak doń ciągnęło, że musiałem się przesiąść na kanapę. Wtem zauważyłem, że trzyma pod pachą jakąś książkę. Poznałem ją od razu.
— „La Petite Illustration”! — zawołałem.
— Otóż to — odrzekł z uprzejmym pochyleniem torsu. Coraz bardziej mnie oczarowy- wał. — Nie chcę, broń Boże, zadawać niedy-
skrętnych pytań, pan mi wybaczy, panie hrabio... ale czy to pan czyta tę książkę?
Skoro „La Petite Illustration” uratowała kiedyś panią Powłóczyską, to dlaczego by teraz nie miała uratować mnie. Palce mi zadrżały. Postanowiłem na wszelkie pytania odpowiadać zawsze to samo, jak i ona.
— A jakże! — zawołałem. — Stale! Całymi dniami! Nic poza tym nie wiem, najdroższy pułkowniku, nic a nic. Mieszkamy na uboczu. Prowadzimy wiejski tryb życia. Czytam, nic — tylko czytam.
Dzieliła nas jedwabna poduszeczka. Przełożyłem ją na fotel. Chciałem przysunąć się bliżej. Wciąż mnie do niego ciągnęło. Niczym jakiś olbrzymi magnes. I wtem nawiedziła mnie refleksja: Interpol. To z pewnością Interpol był na tropie pani Powłóczyskiej. Po cóż w takim razie wspomniałem o „La Petite Illustration”, i tym samym jakbym brał winę na siebie. Tylko dureń mógł tak postąpić. Należało to sprostować co prędzej. Wskazując palcem drzwi mej dame de compagnie, szepnąłem pośpiesznie:
— Nie, właściwie to ona... ona!
— My wszystko wiemy — odrzekł.
Te straszne słowa tym razem mnie nie przeraziły: szło jednak o panią Zozo, tak jak to przypuszczałem zawsze. Pauvre madame Zozo.
Czy pan pułkownik jest z Interpolu?
— N-nie. I proszę mi wybaczyć, jeżeli sprawiam tym zawód. Kieruję lotnym oddziałem,
133
wyspecjalizowanym w walce z piątą kolumną.
— Z piątą kolumną? — wykrzyknąłem. — Po dwakroć się tedy cieszę. Witam, witam.
— Dziękuję bardzo — odrzekł. — Ale czy pan wie, .że redaktor Illustration obecnie kolaboruje z Niemcami w Paryżu? Mamy dokładne
o tym informacje.
To zmieniało postać rzeczy.
— A więc nie szło panu o nic kryminalnego?
— Oh, querrido amigo — westchnął. — O- becnie sprawy polityczne a kryminalne, to prawie to samo. La mesma coisa, no e? czy nie tak?
— Si, si — podchwyciłem.
Zastanowiłem się, czy nie warto go poklepać
po łopatce, ale uznałem, że klepać osoby urzędowej nie wypada. Był bądź co bądź w służbie. Zaznaczył to, kiedy zaproponowałem mu, by napił się szampana. Odmówił i położył „La Petite Illustration” na stół. Wydał mi się czymś zmartwiony.
— Bardzo mi przykro, że znalazłem u pana tę gadzinówkę — rzekł.
Znowu zacząłem zachowywać się nienaturalnie. Znowu szło o te moje palce. Schowałem je pod książkę.
— Jako patriota, czuję się cokolwiek dotknięty — wypowiedziałem. — Żadnej gadzi- nówki nie brałem nigdy nawet do rąk.
— Ale sam pan przecie przed chwilą zapewniał, że nic innego nie czyta?
— Powiedziałem to przez omyłkę. Ale potem poprawiłem się i wskazałem na te drzwi.
Bo to moja dame de compagnie zwykła czytać „La Petite Illustration”.
Aha, aha. Ona? czy pan się nie myli. Zapewniała nas właśnie, że wzięła tę książkę dla pana z biblioteki. Zresztą jest chora, więc...
— Jest chora? — zdziwiłem się. — Po raz pierwszy słyszę. Właśnie zastanawiałem się, dlaczego tu z panem był doktor. A co jej jest?
— Wodna puchlina.
Uczułem ciarki na skórze.
— Zdumiewające! — wyrzekłem. — Zdumiewające! Więc różdżka jednak miała rację.
— Jaka różdżka? — spytał.
— Dziś był u nas różdżkarz i szukał wody.
— Muito interesante, bardzo ciekawe. W związku z tym pozwoli pan, że o coś zapytam?
— Ależ najmocniej proszę, naturalnie!
— Czy panu była potrzebna maszyna do szycia?
— Mnie? — zawołałem takim tonem, że od razu widać było, że kłamię. A po co mi maszyna? Ja nic nie szyję.
— Piąta kolumna nie śpi. Znaleźliśmy u kogoś płytę gramofonową. Ale kiedy włożyliśmy ją do adapteru, zamiast muzyki, posłyszeliśmy stuk maszyny do szycia. A propos, jak się nazywa pański różdżkarz?
Senhor Ludovico Verneiro. Oto jego wizytówka.
Hm. Właśnie u niego tę płytę znaleziono.
Wtem z werandy zapukano. Ma się rozumieć, zbladłem. Kto to mógł być? — A nie, to z pe-
135
wnością nasz człowiek — odrzekł uspokajająco pułkownik de Barros, a do saloniku wszedł policjant w kasku z podpinką. Był to ten sam, mój stary znajomy. Oniemiałem z wrażenia, gdy zobaczyłem w jego rękach pustą butelkę szampana, pokrytą czerwonym czarnoziemem.
Nieprzyjemnym tonem, na który nie zasłużyłem, powiedział do mnie: A... Potem wyprostował się przed swym przełożonym:
— Oto co znaleziono w ogrodzie pod śliwką. Była przysypana ziemią, ktoś ją widocznie chciał zakopać.
— Zobaczymy, zobaczymy, vames ver. — Pułkownik odebrał mu flaszkę i popatrzył pod światło. — Tam coś wewnątrz jest.
— Si, senhor. Zauważyłem to.
— Niech pan ją stłucze.
Położył butelkę na stół, a posterunkowy kolbą pistoletu uderzył w szyjkę. Byłem coraz bardziej przerażony i mimo woli przymknąłem oczy. Gdy je otworzyłem, butelka już była stłuczona i z nadłamanej szyjki sterczał kawałek zwiniętej tekturki. De Barros ostrożnie wyjął ją i rozprostował.
Była to stara pocztówka wyobrażająca jakiś luksusowy parowiec, o trzech kominach. Z początku go nie poznałem. Ale na odwrocie zauważyłem napis, wydrukowany maczkiem.
— S/s Batory — rzekłem wzruszony. — To nasz transatlantyk.
— A wreszcie! — zawołał z triumfem, i nagle uczułem, że siedzę zbyt blisko. Wstałem nerwowo i przesiadłem się na fotel. Ale i fotel
4ví% kWHkyk 4%«•‘ÍÍÍb* B jJkmgá¡ÉBÉréM ę Vv < y» ? ** ¿
'* 2^'Í* V-’f- « i V ■■ '■ v ■ ’f
stał zanadto obok. Zamiast pociągać, mój przemiły kulturalny gość zaczął mnie odpychać. Wahadłowe prawo znów działało.
— Czy zna pan hrabia państwa Zakrotyń- skich? — spytał ni stąd ni zowąd.
— Kogo? — spytałem. — A kto to tacy?
— On do niedawna kierował warsztatem kilimarskim.
— Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Kilimy? Jakie kilimy?
Byłem jak najbardziej szczery. Nic, ale to nic o żadnych Zakrotyńskich nie pamiętałem.
— A gdzie pan był dziś przed południem?
Zamrugałem oczami i przyłożyłem palec do
czoła.
— Gdzie ja byłem? Aha, w sklepie z delikatesami.
— Hm.
Odpychał mnie tak bardzo, że znów wyskoczyłem z fotela. Odszedłem tyłem do drzwi. Ale tam tkwił policjant.
— Senhor chce wyjść na werandę? — spytał. — Właśnie i tam znaleźliśmy coś nowego.
Otworzył drzwi i wyszliśmy. Lampa na werandzie wciąż paliła się pod sufitem, oświetlając wiadomy fresk.
— W tym miejscu widać było małą armatę — rzekł policjant, wskazując na fale zatoki. — A teraz, proszę zobaczyć. Jakaś plama zasłania wszystko.
— To pani Zozo pantofelkiem zgniotła dziś mrówki — zaprotestowałem.
— Można pomyśleć, że pańska dame de
137
compagnie jest złym duchem w tym mieszkaniu — posłyszałem w odpowiedzi. — Hrabia mi wybaczy, ale posiadam nakaz zrobienia rewizji.
Wróciliśmy do saloniku. Pułkownik znikł w mej sypialni, ja zaś opadłem na fotel. Wyglądałem z pewnością bardzo niekorzystnie. Policjant cały czas mi się przypatrywał. Chciałem w jego oczach zyskać.
— Słyszałem, że miał pan coś z żołądkiem? — spytałem współczująco.
— Dziękuję, już mi lepiej.
— Był pan w szpitalu?
Trochę się zażenował.
— Tylko godzinę. Córka przyniosła mi ziółka i od razu mi przeszło.
— A czy córka jest lekarką?
— Skąd!
— Ja sam pijałem kiedyś ziółka na noc... — zacząłem.
— Ziółka to jeszcze nic — przerwał. — To jest najważniejsze.
Rozpiął mundur na szyi i zobaczyłem, zamiast medalika, woreczek z płótna, czymś wypchany.
— Zaraz, zaraz, ja już gdzieś to widziałem! — zawołałem. — Nie mogę sobie tylko przypomnieć, gdzie. Czy tam może są kosteczki?
— Nietoperza i żaby — odpowiedział.
Ale na ogół rozmowny nie był. Miał jakby un sorte de rancune, czuł ukryty żal do mnie. Z jakiego powodu? Pomyślałem, że jemu jesz
cze nie proponowałem szampana. Przeprosiłem i poszedłem do kuchni poradzić się Petroniu- sza.
W lot zrozumiał, że coś mnie gnębi.
— Policaja? — spytał.
— Policaja — odpowiedziałem.
— A co?
■— Zaproponowałem pułkownikowi szampana. Ale nie chciał. Może posterunkowy się napije, jak myślisz?
— Zaraz przyniosę.
— Nie, lepiej ja sam.
Dał mi butelkę.
— Kieliszki znajdzie senhor w kredensie.
— Ach, dziękuję, dziękuję... Co mi radzisz, Petroniuszu? Jestem zupełnie niewinny.
— Ja też. Ja cały czas spałem.
— Kto ich tu sprowadził? Czuję, że tu się nie obeszło bez madame Zozo. Zbyt dużo o jej sprawkach wiedziałem.
— Nie, to raczej Fou.
— Co Fou? Co ten stary łysy szpic ma do tego?
Trochę się jąkał, ni to ze strachu, ni to dlatego, że szampan nie wywietrzał mu jeszcze | głowy. Więc z jego słów, jako tako, mogłem wywnioskować, co następuje. Madame Zozo, po moim wyjściu, czekała niecierpliwie godzinę lub dwie. Nie wiedziała, że Petroniusz śpi w kuchni. Wtem przeraziła się samotności
i zaczęła wołać do siebie pieska. Ale drzwi do jej pokoju były zamknięte, a piesek był zbyt zgrzybiały i artretyczny, żeby skoczyć przez
139
okno. Więc z początku skomlał za progiem. Potem zdecydował się na coś i wybiegł na szosę po policjanta. Wył i kręcił się wkoło jego nóg tak długo, aż posterunkowy zrozumiał, że coś takiego się stało, i przyszedł jego śladem do dworku. Przez otwarte okno doszły go jęki pani Powłóczyskiej.
— Czy kogoś zamordowano? — spytał.
Dowiedziawszy się, o co szło, pobiegł do sąsiedniej wendy — po naszemu, małego wyszynku — i stamtąd zatelefonował na posterunek. Od razu potem nadjechał pułkownik wraz z doktorem. Władze podobno miały już nasz dworek na oku.
— A to dlaczego? — spytałem.
— Bo w mieście podobno gadano, że ma pan przyjaciół wśród byłych wojskowych.
'— Wojskowych? Dziwne. Zdaje mi się, nikogo z wojskowych nie znam. A skąd ty o tym wszystkim wiesz, skoro spałeś?
— Posterunkowy mi potem opowiadał. Poczęstowałem go ryżem z fasolą.
— A nie mówił, czego od nas chcą?
— Pytał tylko, czy słyszałem, że pan chce kupić maszynę do szycia.
— Znowu ten Singer! o Boże — zakrzyknąłem. — Czy wiesz, że w jamie pod śliwką znaleziono butelkę po szampanie?
— Po jakim? Po tym?
— Właśnie. Przelicz butelki.
— Jak ona się tam znalazła? — zdziwił
się. — Czy była choć pusta?
140
— Otóż to, że była w niej widokówka. Nie wiem czemu, ale to im się nie podobało.
— Nic, tylko zrobiono panu makumbę — zawołał. — Teraz widzę to jasno. Niech pan im to zaraz powie. Oni zrozumieją z pół słowa.
— Myślisz? — spytałem. — Trochę nadziei wstąpiło we mnie. Ale gdy wróciłem do saloniku, zobaczyłem obu swych gości, oglądających me białe spodnie i letnie pantofle. Serce ścisnęło mi się od niedobrego przeczucia.
— Czemu panowie się tak przyglądają?
Posterunkowy wskazał zabłocone nogawki.
— A co! świeża ziemia! Taka sama, jak pod śliwką.
Ręce mi drżały do tego stopnia, że zdawać się mogło, iż trzymam w nich nie butelkę, lecz wiatraczek. Co prędzej postawiłem ją na stół.
— Wiem! — zawołałem, chowając palec do kieszeni smokinga. — Już wiem, czym się to wszystko tłumaczy. To po prostu...
— Co po prostu?
Zrobiłem dwa kroki ku pułkownikowi, a potem odszedłem dwa kroki od niego. Znowu podszedłem i znowu odszedłem. Tik-tak, tik- -tak. Wreszcie w okropnym popłochu wymamrotałem coś przepraszającego — zdaje się, rzekłem: Zapomniałem czegoś w kuchni! —
i wybiegłem. Rzecz jasna, że z boku takie latanie tam i z powrotem bardzo mnie obciążało.
W kuchni wydałem z siebie jakiś łkający dźwięk. Byłem bliski ataku histerycznego.
— A więc, co? — spytał Petroniusz. — Czy powiedział im pan?
— Właśnie, Petroniuszu — jęknąłem. — Co, na miłość boską, ja im miałem powiedzieć? Przypomnij mi.
— Miał pan powiedzieć, że zrobiono panu makumbę.
— Aha, dziękuję, dziękuję...
Wróciłem biegiem do saloniku. Na próżno! Znów przystanąłem na progu z rozwartymi u- stami. Tym razem zapomniałem o wszystkim tak doszczętnie, że nawet nie pamiętałem, że czegoś nie pamiętam. Posterunkowy wciąż tkwił obok drzwi, natomiast pułkownik wyszedł z mej sypialni z jakimś papierkiem w ręce. Był jakby zmieszany.
— Znalazłem tę receptę w pańskim biurku, hrabio — odezwał się zupełnie nowym tonem. — Gdybym o niej wiedział wcześniej, nigdy byśmy pana nie fatygowali. Przepraszam najmocniej. Proszę nam wierzyć, że głęboko z panem współczujemy.
— Jaka recepta? — spytałem. — Czy miałem jakąś receptę?
— Proszę się tylko nie denerwować — zawołał. — Proszę dbać o swoje zdrowie, proszę...
Nie dokończył, bo w miarę jak mówił, zbliżałem się doń somnambulicznym krokiem. Jako patriota, życzyłbym sobie szczerze, żeby nasza milicja potrafiła tak do siebie pociągać, jak to stwierdziłem po sobie, umiała robić policja Vargasa. Tik-tak, tik-tak! Wahadło odrzuciwszy mnie najpierw aż do kuchni, teraz niosło wprost w objęcia pułkownika. Dosłownie. Stąpiłem jeszcze krok naprzód, jeszcze dwa. Jesz
142
cze i jeszcze. Stałem już tuż przed nim. Potem zacząłem się pochylać, pochylać...
Rzecz jasna, że oskarżony, padający w objęcia urzędnika śledczego, wywołuje w wyobraźni naszej pojęcie czegoś chorobliwego. Przynajmniej takiego zdania byli potem nieomal wszyscy w Kurytybie!