Choramański Michał MAKUMBA CZYLI DRZEWO GADAJĄCE

Choramański Michał

MAKUMBA CZYLI DRZEWO GADAJĄCE



M-A acznę od drzew. Czy słyszał kto o mówiących drzewach? Ręczę, że nie. A tam są! I są — nie tylko takie wynatu­rzenia. Opowiadali mi ludzie, godni całkowitego zaufania, że pod Kurytybą rosło drzewo, które mówiło nawet po polsku, mazurząc. Za czasów prezydenta Vargasa, który miał dziwną ansę do Polaków i, zdaniem moim, był po trochu dyk­tatorem, wkroczyła w to policja. Było to przed wojną, kiedy legioniści z Pierwszej Brygady obsadzili w Paranie kluczowe stanowiska kie­rowników szkół polskich, polskich spółdzielni, a nawet nie zawahali się opanować pewnego warsztatu kilimarskiego, do którego niebawem powrócę. Pobrzękiwali szabelką i chodziły słu-

chy o tym, że nasze kontrtorpedowce i niektó­re statki Żeglugowych Linii Gdynia—Ameryka zamierzają dokonać na wybrzeżu desantu.

Obecnie brzmi to nieprzekonywająco. Czuję się głupio i mogę wyglądać niepoważnie, ale proszę zajrzeć do podręczników historii mię­dzywojennej: czy chcieliśmy kolonii, czy nie?! Mimo arystokratycznego pochodzenia, nie jes­tem błahym sobie człowiekiem i nie rzucam słów na wiatr. O niektórych rzeczach jednak w towarzystwie przestałem już opowiadać. Zre­zygnowałem. Niezależnie od tego, jakim tonem mówię, wszyscy patrzą na mnie z tym samym obrażającym wyrazem twarzy: że niby — hra­bia błaznuje! Ale proszę się we mnie wczuć. Co mam robić? Są przeklęte prawdy, wywołu­jące nieufność, bo w naturze swojej mają coś lekkomyślnego. Doświadczyłem tego na sobie,

Więc na skutek projektowanego desantu za­częły się w Paranie polakożercze nastroje. Vargas nie miał poczucia humoru za grosz

i pomysł przyłączenia Kurytyby do macierzy nie wywołał na jego wargach nawet uśmiechu. Z miejsca zamknięto polski teatr. W warsztacie kilimarskim kazano zamiast łowickich pasów

i krakowskich kogucików trzymać się motywów portugalskich. Na ulicach nie wolno było roz­mawiać po polsku. Wyszło nawet rozporządze­nie, żeby na cmentarzu miejskim napisy na nagrobkach przetłumaczono na portugalski ję­zyk. Śmieszne? Proszę pojechać i zapytać sta­rych wychodźców. Znajdą tam państwo pro­

chy nie tyle pana Władysława Kowalca, co senhora Ladislau Covalez.

Drzewo, o którym pisałem na początku, ścię­to w tym samym okresie prześladowań. Swą polszczyzną zanadto zawadzało władzom. Po prostu pewnego rana znaleziono po nim tylko pniak. Policja wywiozła je w nieznanym kie­runku. Tak mi przynajmniej opowiadano, bo wtedy tam jeszcze nie byłem. Ale w mówiące drzewa nie wątpię. Znalazłem się kiedyś pod wieczór na skraju puszczy, i sam słyszałem, jak ktoś powiedział: Pardon. W puszczy dzieje się straszliwy harmider. Coś jęczy, stęka, wyje — na wszystkie sposoby i głosy. Jednak obok mnie nie było ani ptaków, ani gadów — stało tylko drzewo, jeżeli to paskudztwo można tak na­zwać. Więc kto powiedział: Pardon?

Co prawda potrąciłem o pień łokciem, ale w takim razie to ja raczej powinienem był przeprosić? Włosy stanęły mi dęba. To pas­kudztwo z zewnątrz zupełnie nie wyglądało uprzejmie. Było od stóp do głów porosłe bro­dami. Teraz, kiedy brody zwycięsko powracają do mody męskiej, wydałoby się to mniej nie­pokojące. Ale wtedy wszyscy się jeszcze golili, z wyjątkiem nielicznych literatów. Właśnie oni! Proszę sobie wyobrazić, że u państwa w podwórku na drzewie zamiast liści rośnie coś, co przypomina Bernarda Shawa lub He­mingwaya. Każda gałązka obwieszona brodami! Tylko fryzjer mógłby się nie przestraszyć.

1 właśnie to brodate paskudztwo powiedziało wyraźnie: Pardon. Zawróciłem i, z maczetą

7

w ręku, rzuciłem się do ucieczki. Nie pamię­tam, jak dobiegłem do szakary, czyli po nasze­mu — małego dworku, który sobie nabyłem za parukaratowy brylant oraz pewne renesan­sowe kolczyki z ametystami. Do kolczyków tych też niebawem powrócę.

Mulat Petroniusz, zatrudniony u mnie w cha­rakterze kuchcika (bo słowo gosposia było wówczas jeszcze nie znane), stał właśnie na ganku i, zobaczywszy mój roztrzęsiony wygląd, uśmiechnął się łagodnym, biorącym za serce uśmiechem. Nikt nie umie się tak kojąco uśmiechać, jak kolorowi. Zrozumiał od razu, że spotkało mnie coś raczej przykrego, lecz pomyślał, że to policja.

Policja? — spytał po portugalsku.

Całe życie władałem biegle czterema języka­mi i nauczenie się piątego nie sprawiło mi trudności. Kiedy, zdyszany, opowiedziałem mu

o drzewie, nie okazał najmniejszego zdziwie­nia. Uśmiechnął się, tym razem ze znawstwem. Pois no? Certa! — rzekł współczująco. — A dla­czego by nie? Jasne, że mówiło!

Miał życzliwe, na poły czarne serce. Wygrze­bał coś z kieszeni portek i wyciągnął dłoń. Zo­baczyłem na mej kawałek drewna w kształcie malutkiej ludzkiej rączki. Kciuk rączki wło­żony był między wskazujący a średni palec.

Przecież to figa? — spytałem niedowie­rzająco.

Niech senhor nigdy się z nią nie rozstaje! Zawsze nosi przy sobie!

Podziękowałem nieufnie — ale nie chcia­

9

łem go obrazić. Stawiałem w Paranie dopiero pierwsze kroki. Byłem niedowiarkiem. Scho­wałem amulet lekceważącym ruchem do spod­ni i wszedłem do dworku. Dyszałem. Ręce miałem podrapane, w bąblach. Włosów moich

i koszuli czepiały się zielska. Chciałem się umyć. Był jeszcze jasny dzień, kiedy wszedłem do łazienki. Atoli noc w tamtych stronach zapa­da tak gwałtownie, że kiedy zbliżyłem się do zlewu, w łazience zrobiło się już czarno. Po omacku otworzyłem kran.

Trzeba wiedzieć, że takie codzienne zjawisko, jak zimna woda, w Brazylii po prostu nie za­chodzi. Nikt o niej nawet nie słyszał. Wszyst­ko, co cieknie, co płynne — jest ciepłe. Byłem więc przygotowany, że z kranu poleje się wstrętna rozgrzana ciecz. Jakież było moje zdumienie i ulga, kiedy w zlewie pod palcami uczułem coś zimnego. Zamarłem z rozkoszy, chłodząc zbolałe ręce. Wtem zrozumiałem pew­ną rzecz, która wydała mi się zaskakująca. To nie woda była zimna — to, co mnie chłodziło., było twarde, okrągłe i leżało na dnie zlewu. Przypominało kiełbasę. Pomacałem ją palcami. Oburzyłem się i zawołałem na cały głos: Petro- niuszu!

Miałem zawsze z nim kłopoty, i minęło sporo czasu, zanim przyzwyczaiłem go do gospodar­skiej solidności. Gdy się pojawił w drzwiach oświetlonego sąsiedniego pokoju, wytłumaczy­łem mu, że prowianty trzeba trzymać w spiżar­ni, a nie w łazience. Owszem, kiełbasa w tym klimacie łatwo się psuje, ale to nie znaczy, że

ma ją chować w porcelanowym zlewie. A pro­pos, w jaki sposób i dlaczego jest zimna? Jak to możliwe?

Jaka kiełbasa? — spytał i zapalił światło.

A ta! — odpowiedziałem, wciąż macając palcami. Byłem tak pewien swej racji, że z po­czątku nie spojrzałem w dół. Wiedziałem na­wet, jaki to był gatunek. Krakowska — bo pol­ska masarnia w Kurytybie słynęła z niej.

To nie była ani krakowska, ani polędwicowa, moi państwo. To była żararaka. Dwumetrowy, powiedziałbym wypasiony okaz. Zwinięta w kłębek patrzyła na mnie niemal po ludzku, z pretensją człowieka, którego nagle wyrwano z drzemki. Ponadto miała w sobie coś, co w ogóle cechuje trujące węże i jest odpycha­jące. Dwuznaczny, niesympatyczny magnes. Od­pychała i przyciągała zarazem. Nigdy nie za­pomnę tego wahadłowego uczucia, które mnie ogarnęło. Patrzyliśmy sobie w oczy z tym wzajemnym niesmakiem i szokiem, jakiego w towarzystwie doznaje przy poznaniu się dwoje ludzi o różnych poglądach politycznych. Takie rzeczy od razu się czuje. Jestem przeko­nany, że jej się nie podobałem, a co najdziw­niejsza — uczułem z tego powodu zawód. Bo nie wstydzę się dodać — byłem już w niej trochę zakochany. Nie mogę tego ująć inaczej. Czułem, że wzbiera we mnie jeżeli nie okre­ślony sentyment, to rodzaj ciągoty miłosnej — un faible, jak do młodej kobiety, o której in­stynkt podpowiada, że jest naszym typem w sen­sie doboru seksualnego. Przypuszczałem, że

jeżeli nie ugryzła mnie, to tylko dlatego, że wciąż jeszcze była nie bardzo obudzona. Jednak Petroniusz zapewniał potem, że mnie uratował amulet. Ta figa. W tamtych czasach w takie rzeczy jeszcze nie wierzyłem.

Ale wracając do drzew. Jeżeli państwa nie przekonałem, to powiem, że tam nie tylko na ziemi rosną i dzieją się rzeczy zaskakujące, lecz i na niebie. Na ma zwykłych obłoków! Mo­żecie godzinami patrzeć, a nie zobaczą państwo ani cumulusów, ani altostratusów. Niebo tam po prostu niczego porządnego nie przypomina. Cholera wie, dlaczego tam się tak dzieje. Szedłem kiedyś ulicą z młodym księciem Do­biesławem K. W pewnej chwili podniósł oczy, nie podejrzewając, co go tam, w niebie cze­ka — i wzdrygnął się.

Wszelki duch Pana Boga chwali! — krzyknął.

Nad naszymi głowami rozpościerało się fioł­kowe niebo w regularne białe groszki. Zupeł­nie jak perkal. Aż nas zatkało.

Młody książę Dobiesław pochodził z gorszej gałęzi K., z tych kołomyjskich. Na domiar mó­wiono o nim, a właściwie o jego matce, że zapatrzyła się w swego domowego lekarza. Dobiesław rzeczywiście był hipochondrykiem, zawsze łapał się za puls i nosił przy sobie moc różnych pigułek. Nie wiem, czy się na tym znał, ale miał słabość do lekarstw. Poza tym uchodził za wyjątkowego szczęściarza, i w po- kera waliły mu co najmniej same fulle. We Wrześniu opuścił swą willę na Saskiej Kępie,

12

akurat w momencie, gdy do jego sypialni tra­fił pocisk. Przeniósł się do hotelu, a kiedy Niemcy wchodzili, żeby go aresztować — weszli przez omyłkę do sąsiedniego numeru! Ze wszystkimi się mijał i wszystko go omijało. Nie imały się go nawet kule. Gdy przechodził nielegalnie węgierską granicę, był obstrzeliwa- ny z tyłu, z tym jeno skutkiem, że wytrącono mu z ręki tobołek z piżamą i kosztownościa­mi. To właśnie razem z nim, poprzez Węgry, Włochy i Irlandię, przyjechałem do południo­wej Brazylii. Dlaczego o tym wspominam? Bo kiedy przystanęliśmy na ulicy, patrząc w to wysoce niestosowne niebo — spadł na niego mamon.

Mamon zupełnie niesłusznie uważa się za owoc. Przypomina co prawda dynię, ale czy w przeciętnym europejskim społeczeństwie dy­nie rosną na czubkach drzew? Tam rosną. Ksią­żę Dobiesław mógł się o tym przekonać. Trzeba dodać, że taka dynia po rozcięciu nie ma w so­bie nic normalnego. Ma w środku czarne pest­ki, które — jak wykazuje analiza — są w rze­czywistości tabletkami skondensowanej pepsy­ny. Czy jedlibyśmy nasze kawony, gdyby za­miast nasion zawierały preparaty farmaceutycz­ne? Tam wszystko jest możliwe. Wnętrze mamonu jest pomarańczowej barwy, kiedy jednak człowiek pochyla się nad nim z wi­delcem, straszliwy odór wyzwala mu się wprost w twarz. Nie znam się na małpach, ale w Paranie zapewniano mnie, że tak pach­ną pawiany. Trudno naprawdę zrozumieć, jak

mogą wszyscy bez wyjątku tubylcy zajadać się tą potwornością co rano na czczo. Lecz i tu­taj zetknąłem się z dwuznaczną właściwością tropików. Tutaj znowu występowało wahadło­we prawo. Po miesiącu ciągnęło mnie do ma- monów, jak gdybym był narkomanem. Czu­łem się wobec nich bezbronny, i nic nie pomo­gła mi świadomość, że pepsyna na ogół nie wytwarza szkodliwego nawyku.

Był to oczywisty nonsens — nie po to się uniknęło gestapo, przetrwało bombardowanie itp., żeby oberwać po głowie wielokilowym cię­żarem zwyrodniałego frukta. Dobek — bo tak

w naszych kołach nazywano księcia — nie zdą­żył nawet dokończyć zdania. Bez szemrania ru­nął do moich nóg. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, o co szło, i że Dobek... obra­ził naszych gospodarzy — to znaczy Brazylij- czyków. Jaki to ma związek z mamonem?

A ma! Dobek kiedyś miał nieostrożność wy­razić się w rozmowie z pewnym fidalgo, że pogoda jest po prostu do niczego. Taka krytyka autochtonów nad wyraz boli. A Dobkowi ona się wyrwała — nie zważając na guwernantki, które miał w dzieciństwie, a także na to, że nigdy przedtem nie uchybiał savoir vivre’u.

Brązylijczycy to przemili ludzie. Nie raz i nie dwa wydawali mi się sympatyczniejsi od nas. Ich wierność w przyjaźni jest przysłowiowa, a miłość do kobiet nie pozostawia nic do ży­czenia. Nasze Kasie i Jasie powinny zazdrościć Gloriom i Aurorom, chociaż wiem, że imiona te mogą je razić. Tam nie rażą. Znałem starą chłopkę spod Kurytyby, której na imię było nawet Petunia. I nic. Nikt nie zwracał na to uwagi. Opowiadano mi też o małżeńskim nie­porozumieniu, które dla lepszej ilustracji ta­mecznych stosunków zaraz przytoczę.

Gdzieś w głębi kraju, na fazendzie, czyli w swym majątku, zazdrosny mąż przyłapał kochanka żony. Zabił go w krzakach kawy, w których się ten schował, uciekając. Nie było­by w tym nic szczególnego, gdyby mąż nie ka­zał go potem w kuchni usmażyć. Dokładnie nie wiem, ale prawdopodobnie wykroił nożem naj­lepsze kawałki i przyniósł nieświadomej ku-

charce. Brazylijska kuchnia w ogóle odznacza się swymi potrawami a la broche, które się u nich nazywają szurasko. Nie znaczy to jed­nak, że tam panuje kanibalizm.

Oczywiście w czasie posiłku mąż nic nie wspomniał o dokonanym przez siebie geście. Całe clou polegać miało na niespodziance, na końcowym efekcie. Kiedy na drugie przynie­siono coś w rodzaju szaszłyka — nie tknąwszy pieczeni osobiście, jął ją wychwalać, mlaszcząc językiem. Nie tylko namawiał małżonkę, że­by jeszcze i jeszcze jadła, ale wciąż zapytywał: jak smakuje? Dopiero przy kawie wyznał praw­dę. Nie potrafimy chyba uplastycznić sobie zdziwienia niewiernej kobiety, kiedy dowiedzia­ła się, kogo właściwie zjadła. Co przy tym czu­ła? Wypadek ten zdarzył się co prawda przed wielu, wielu laty, ale się zdarzył. Zazdrość

i zemsta rosną pod zwrotnikami na każdym kroku, jak bananowce lub inne kaktusy. Klimat robi cuda.

Myślą państwo, że tam po prostu panuje upał? Naiwność! Pewien inżynier rolny przed wyjazdem do Brazylii przesiadywał całymi dniami w inspektach poznańskiego ogrodu bo­tanicznego. Jak to poznaniak, miał dobrze we łbie i chciał się z góry przyzwyczaić do tempe­ratury 45 stopni w cieniu i wyżej. Może też nakłoniły go do tego władze. Znowu obawiam się, że wyglądam niepoważnie, atoli był to fakt, o którym wiem z całą pewnością, bo znałem inżyniera osobiście. Fakt zaistniał przed wojną, więc chyba nie obeszło się bez wpływów ów-

16

T Ti r ilTIWnP^ F^l. l-

%i> w»ywy*i>yi#lK* % #»4 < >«wiy■4 %mm, * *ry.

yśi ,* |h»mi>śi«i #'*■*»* ^M<hGHn9Wlf »v %'4 j jfifcł <Ł

i ’/' 'H. *»■■ , F *L -iw''/>• JŁTKTI '"V'■-•//, mj'**'*. y ‘,: I '<' \ :j «- V /- ",/, , ., * '•.. •*'.,

Ifll %*wĘfcWmĘ^w*k MAMf w n v%***

czesnego MSZ, z którego ramienia inżynier wy­jeżdżał. Ponoć miał zbadać, czy można nad Amazonką uprawiać hreczychę.

Proszę mieć na uwadze te lata! Narzekano podówczas, że tak zwane wychodźcze fale roz­bijają się raz po raz o rzeczywistość, do któ­rej nie były przygotowane! Że nasi chłopi, po wylądowaniu w tej łaźni, całkiem tracą głowy! Jeżeli w istocie chciano temu zaradzić, i próby inżyniera rolnego miały utorować innym dro­gę, to trzeba przyznać, że świadczyły one

o sanacyjnym MSZ raczej dodatnio. Mimo to, jest coś śmiesznego w przesiadywaniu w in­spektach, nie mówiąc o tym — jak się to ża­łośnie skończyło. Zahartowany zdawałoby się inżynier, po opuszczeniu statku w Santos, do­znał natychmiast poparzeń drugiego i trzeciego stopnia!

To nie jest upał! To nie jest łaźnia! W war­szawskich zakładach kąpielowych nie tylko szorujący się bywalce, lecz nawet kąpielowi mogą przetrwać, i żyć. Tam nikt żyć nie mo­że, do czego przyznają się sami gospodarze.

Zastanawiające jednak, że nie lubią, kiedy im klimat wypominają. Przeżywają to niemal, jak śmiertelną obrazę osobistą.

Toteż krytyczna uwaga księcia Dobka, że pogoda jest do niczego — była nie tylko nie­taktem. Mogła wywołać, i wywołała — dla nas niezrozumiałe, ciemne chęci. Państwo mo­gą mi przerwać i sceptycznie spytać: Dobrze, tylko co to wspólnego ma z mamonem? W jaki sposób mógł spaść? Czy pan przypuszcza, że

jt WH} v

ii ¿Ąt 0i liailM

17

było to z góry ukartowanym aktem zemsty? — Na to mogę się jeno uśmiechnąć pobłażliwie. Proszę poczekać i czytać dalej.

Kupiłem swój dworek niemal od razu po przyj eździe, ponieważ wychwalano mi pogodę w Paranie, wyróżniającą się swym względnym chłodem. Był ładnie, skądinąd korzystnie po­łożony na skraju miasta, akurat w pobliżu ku- rytybskiego kasyna, czego nie mam zamiaru taić. Sąsiedztwo było takie intymne, że przy mocniejszym podmuchu wiatru na werandę do­latywały słowa krupiera: rien ne va plus.

Dopiero po kupnie szakary zorientowałem się, jaką właściwie ma nazwę — stara wy­wieszka przy bramie była nieczytelna. Otóż poprzedni właściciele nazywali dworek Lagu­ną Zapomnienia. Domyślałem się, że byli emi­grantami włoskiego pochodzenia, ponieważ ściany werandy zdobił fresk domowej roboty, wyobrażający zatokę Neapolu. Dodam, że wy­konanie było partackie i po czasie kazałem go przemalować kurytybskiemu malarzowi poko­jowemu — rodakowi z kaszubskich okolic. By­liśmy w rozgwarze wojny i nie mogłem po­zwolić, żeby u mnie na ścianie widniało coś faszystowskiego. Malarz pozostawił zatokę nie tkniętą, ale domalował do niej parę naszych rybackich kutrów, powiewających banderami, oraz przerobił domki tak, że Neapol w rzeczy samej zaczął przypominać Jastarnię. Miałem z tego powodu potem przykrości, bo posądzono mnie, że jestem kontynuatorem naszej zabor­czej ekspansji morskiej. Na razie jeszcze nic

® łk*^« *1e<|S^4 j

lmYtł Ufflhfi

0 tym nie wiedziałem, a że wille w Kurytybie często zdobią malowidła, nie przypuszczałem, że to się rzuca komukolwiek w oczy.

Pewnego ranka przyszedł policjant. Cały oblany potem — byłem tylko w kąpielówkach, za co go przeprosiłem. Miałem jednak wrażenie, że patrzy na mój tors nie tak, jak trzeba. Ra­czej podejrzliwie. Wytłumaczył swą wczesną wizytę przypadkiem. Miał interes do dawniej­szych właścicieli, i nie wiedział, że już się wy­prowadzili. Lecz mimo tego nieporozumienia, nie odchodził. Przeciwnie, zajrzał na werandę

1 zawołał z udanym zaciekawieniem:

i— A co to takiego? Que e isto?

To morski widoczek z moich ojczystych stron.

Patrzył na zamalowaną ścianę nad wyraz przenikliwie, ale trudno było zrozumieć, co myśli.

A to? — Wskazał palcem skuner z pro­porcem.

Rybacka łódeczka.

A tu obok?

To zdaje się wiosło.

A nie armata?...

Cisza, która zapadła, bardzo mi się nie po­dobała. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Jestem w ogóle nerwowy, ale kiedy czuję na sobie nie­ufne, a tym bardziej niezasłużone spojrzenia, robię się jeszcze nerwowszy. Odruchowo za­czynam niecodziennie się zachowywać. Spoj­rzenie policjanta było bardzo niestosowne. Czego ode mnie chciał? Co ja mu takiego zro-

■ ■ IrafîK

N*''. '• i* ¿»ty!#*!

* ś**\ ił.

i. • i«vii.xrvi'i 2. i

bilem? Ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie

0 kasetce z biżuterią, którą wywiozłem z kraju. Zawierała między innymi owe kolczyki rene­sansowe. Coś mnie pchnęło i, chociaż nikogo to w Południowej Ameryce nie powinno było obchodzić, powiedziałem do niego.

To ciocia.

Muito interesante, baardzo ciekawe — wyrzekł.

Czy pomyślał coś strasznego, czy też w ogóle miał takie przyzwyczajenie, ale zauważyłem, że odpiął pochwę pistoletu. Potem na szczęście prywatna ciekawość w nim zagórowała, i stał się na powrót ludzki. Czegoś tu nie chwytał. Ta ciocia — a miałem na myśli ciocię Bubę — wytrąciła go z równowagi.

Czy pan powiedział, ciocia? — spytał.

Bagatela! — odrzekłem. — Bagatela. Nie warto o niej więcej wspominać. Passons!

Wahadło krańcowych sentymentów znowu zaczęło działać. Każdego przebywającego w Pa­ranie, zwłaszcza jeżeli zamieszany był w kolo­nialne nasze zakusy — policjanci przyciągają

1 odpychają zarazem. Lecz nic jeszcze o tych Sanacyjnych tajemnicach sztabowych nie wie­działem, więc skąd mogłem czuć do niego te sprzeczne uczucia? I dlaczego zacząłem się zwierzać z rodzinnych spraw, wspominając

o cioci Bubie, która niestety twierdziła, że do­browolnie nie podarowała nikomu czternasto­wiecznych kolczyków z ametystami. Nie mogła nic darować, proszę państwa, bo kolczyki nale­

20

1

żały do mnie, jako że odziedziczyłem je po matce prawnie.

Moja wylewność tego ranka wydaje mi się do tej pory nie moją własną. Dość na tym, że zmieniłem temat. Odprowadziłem policjanta do bramy i, bawiąc go rozmową, nieopatrznie wspomniałem, że dziś gorąco. Potem bardzo tego żałowałem. Chociaż otarł rękawem kark, popatrzył na mnie niczym osoba, którą ciężko zraniłem.

Przed bramą rosły piniory. Parańczycy upie­rają się przy tym, że jest to tropikalna odmia­na sosny europejskiej. Drodzy państwo, czuli­byście się dotknięci, gdybyście zetknęli się z czymś podobnym. Jak można nazwać sosną komin fabryczny, na którego wierzchołku znaj­duje się zielony parasol? Mało tego — ten rozwarty parasol aż się jeży szpikulcami. Za­miast pachnącego żywicą igliwia, sterczą tam pączki damskich drutów do szydełkowania, takich kłujących 1— że nie można ich dotknąć bez groźnych skutków dla zdrowia! Płakać się chce, kiedy pomyślę, że nasi wychodźcy uży­wają je na Boże Narodzenie zamiast choinki, przyozdabiając zabawkami. Nostalgia jest rze­czą straszną, i widziałem niejedną poczciwą gospodynię w Paranie, która miała potem ręce pokaleczone i w bliznach.

Więc znowu zmieniłem temat i, żegnając się z policjantem, wskazałem pinior.

Co to ma znaczyć? — spytałem z pewną pretensją — bo wciąż nie orientowałem się ani w zwyczajach, ani w przyrodzie, i nie' wie­

działem że o takie rzeczy nie wypada py­tać. — Jak się to nazywa?

To sosna.

Myślałem, że on żartuje.

Wciąż jednak patrzył podejrzliwie, i znowu uczułem, że nie wiem, co robić z rękami. Chciałem schować je do kieszeni. Niestety, przekonałem się, że nadal jestem w kąpielów­kach. Palce mi zadrżały.

,Too? to ma być sosna? Przecież to kłują­ca poczwara! wynaturzony kaktus! — zawoła­łem szczerze.

Nie trzeba było tego mówić, nie trzeba. Zra­niłem go jeszcze boleśniej. Uznał, że kpię so­bie ze Stanu Parany. Długo, długo milczał, przyglądając się moim palcom. Był wszelako w mundurze i zachował się konsekwentnie.

My wszystko wiemy... — posłyszałem wreszcie.

Nie było na to rady — miał w sobie coś fascynującego! Cofnąłem się o krok, i zaraz

0 krok się doń zbliżyłem. Znowu się cofnąłem!

1 znowu wyciągnąłem szyję! Niemal słyszałem, jak tułów mój przy pochyleniu się naprzód i w tył, wydaje dźwięk zegarowego wahadła: tik-tak. Znowu pomyślałem o kolczykach cioci, chociaż szło prawdopodobnie tylko o dawniej­sze sprawki legionistów z Pierwszej Brygady. Dalniejsze wypadki to potwierdziły, mimo że w zachowaniu policjanta pozostawało wiele niejasnego. Mówię to, bo dla mnie w ogóle niejasne jest postępowanie każdego jasnowidza. A ten policjant z łatwością mógł nim być. Mógł.

; 1 £E9 §' 5 i' ^ * ?“■ * f *¥ 4 v#* * Ps * * F1 '*

rargfll^iKyly H^kwri ? wraif' «¿rlS«*#1*4$ j^^ff #

V' ■"•',\.v • ;* ; * ’■*•*' % w •, -/, -, . ; ^ $4$#« % * i*w %4 ***

i?fi$ronsVs!rajfl^Sfi£cEHnK#«';a' v | *, iJfii' i. c

i '2' -. i ■ akIMailnWi«Kaił^Mkirim 'łu'»»Łlii </Ł *.. * j •.;-...,.., .. ł ■ ■••',. * i* '■-» •

1 *Ęw'’*■ wVm1>9§ wl*,y <-'**■

FfłliilŁijlir/łM A a

To, że posterunkowy obcuje z zaświatami, ni­kogo by tam nie zdziwiło.

Odszedł, a ja pozostałem przy bramie, wciąż wahając się: nazad i przed siebie. — My wszystko wiemy! — powtarzałem w duchu. Ciekawe, co on miał na myśli? Nie kryję, że czułem się przykro. W każdym razie nijako. Zresztą nikt nie lubi obcować z kimś, kto wie

o nim wszystko. Czułem wstrętne dreszczyki, a zarazem byłem oczarowany. Oszołomiony wróciłem do dworku. Była dopiero 9 rano. Pani Powłóczyska jeszcze spała. I Mimo to zapuka­łem do jej drzwi.

Powłóczyscy figurują w Złotej Księdze szlachty polskiej, ale ku memu strapieniu kie­dyś się wydało, że pani Zofia — którą właśnie chciałem obudzić — nie należała do dobrych Powłóczyskich. Pochodziła z rodziny, której członkowie niezależnie od płci, nazywali się Powłóczyskami tout court. Miała na przykład brata Wiktora Powłóczyskę. Nikt nie domyślał się tego, i mówiono o niej. jako o madame Po- włóczyskiej. Zamieszkiwała ze mną w cha­rakterze dame de compagnie.

Czy coś się stało, panie hrabio? — spy­tała sennym głosem przez drzwi. — Zaraz wyjdę.

Przypomniałem sobie o szlafroku i włożyłem go dla przyzwoitości. Natychmiast uczułem się, jak gdybym był w szubie. Powietrze było tak duszne, że można je było ciąć siekierą.

Pani Powłóczyska wyszła w peniuarze. Ufry­zowana rudawa peruczka zsunęła się trochę na

W:srHs ' '

» %**»#»' 4 %\OliA

P*2 -e 9'

M* ■'

liif Vw

“• »•W ♦ * #'v - Jk m£< Ji , *■

|x* An| ^Pj

i 'pi » • i

* ~J T » Hk/j

Hf ■ /: ‘ . ■ 1

! ’ V. 1

I**

K IWfiM Mj&fl

23

bakier, i z boku powiewało zlepione pasemko siwych włosów. Na szyi jej coś intensywnie błyszczało. Zdziwiłem się, że tak wcześnie wło­żyła kolię. Ale to nie były półszlachetne ka­mienie, to były tylko krople potu.

Odpowiedziałem jej pokrótce, że miałem tyl­ko co wizytę człowieka, który dowodzi, iż wie

o nas wszystko.

Pan myśli i o mnie? — spytała po fran­cusku.

Sądząc z jego wyglądu, tak.

Nie, nie była przygotowana do tej wiado­mości. Nikt jej przedtem nie uprzedził. Zbyt egoistycznie zaprzątnięty swymi myślami, mó­wiąc do niej, nie owinąłem rzeczy w bawełnę. Z wrażenia potknęła się i zaczęła co prędzej rozglądać się za krzesełkiem. Opadła na nie.

Wielki Boże! Ciel! — szepnęła. — A w ja­kim sensie? Czy w sensie biografii?

Może i w majątkowym.

No, to by raczej chodziło o pańskie Szu- mipupy.

Ujawniła się w ten sposób! Zdradziła się mi­mo woli, że i ona brała udział w plotkach i wie, jak za mymi plecami nazywano moje dobra w Rzeszowskiem. Atoli tak byłem przejęty na­szym dialogiem, że puściłem to mimo uszu.

Kiedyż, droga pani Zozo...! — zacząłem.

A tak, to na pewno o nie chodziło. Mam przynajmniej nadzieję. Ufam Bogu! Mam na­dzieję, a tak.

Co za nonsens! Kogo to grzeje lub ziębi,

24

że dobra moje były trzykrotnie zadłużone? Po co pani mówi takie straszne rzeczy!

Ale mówiła. A ja jej odpowiadałem. Potem ja zacząłem mówić i starałem się ją przekonać. Ale ona nie dała się. Przeczyła wszystkiemu. Byliśmy oboje nieco podenerwowani. W pew­nych momentach dialog nasz, prowadzony po francusku, przypominał Ionesco. Bardzo zain­teresował Petroniusza, który przechodząc przez pokój, wypuścił nawet z rąk filiżaneczkę Meisse- na. Jednak gdyby nawet umiał po francusku, to by też nic nie zrozumiał. Nie wiem, co się stało poczciwej madame Zozo, że tego ranka nie była w formie. Nie mogłem doszukać się w jej słowach żadnego sensu. Był to najciem­niejszy dialog w mym życiu. Oto fragment:

Pszenica — powiedziała.

Pszenica? — spytałem.

A ta zleżała, pamięta pan?

Nic nie pamiętam!

Sprzedać państwu! jakże to można! — po­kręciła głową.

Pani się coś śni!

Sprzedało się, sprzedało? co?!

O czym pani mówi?

O pszenicy!

O której??

Szumipupskiej.

Niech się pani przeżegna, pani Zozo!

Przeżegnam się, bo chwalić Boga — mam nadzieję... Tak, mam nadzieję!

Znowu pani ma nadzieję! na co?

No, bo pszenica.

Mówi pani od rzeczy! — wykrzyknąłem.

Bóg da! Bóg da, i to będzie tylko to.

Co to?

No, to, co on miał na myśli. Pszenica.

Niczego, literalnie niczego nie mogłem zro­zumieć. Czy nie Ionesco?!!

Prywatnie jednak czułem w tym coś nieszla­chetnego; pani Powłóczyska jakby czepiała się nadziei, że policjant mówił raczej o mnie niż

o niej. Było to irytujące. Ze swej strony miałem nadzieję, że ona się myli i że jest odwrotnie. Wszak mogło po prostu iść o jej stosunki z hra­bią Tomaszem. Oczywiście było to jeszcze za wczesnej jej młodości, ale policja mogła

0 tym pamiętać. Interpol przecież istnieje.

Stary hrabia Tomasz był moim ciotecznym

wujem, i w naszej rodzinie przechowywano da­ne o tej historii. Chory na reumatyzm wuj wciąż w olbrzymich dawkach zażywał aspirynę

1 nigdy nie schodził ze swego fotela na kół­kach. Mieszkał w apartamentach na drugim piętrze pałacu. Obok mieszkała pani Powłóczy­ska, która już wtedy — mimo że była jeszcze młodą panienką —| odgrywała wszędzie rolę przyzwoitki.

Otóż stało się pewnego pięknego dnia, że wuj mój stoczył się wraz z fotelem z drugiego piętra w dół. — Dans l’enfer! — jak mawiała potem moja nieboszczka matka. Sprawa jest prze­dawniona i można o niej opowiadać. Nie stwier­dzono, żeby ktoś biednego wuja pchnął z tyłu, bo w pałacu akurat nie było żywej duszy, oprócz pani Powłóczyskiej.

Ale | drugiej strony przecież sam nie mógł się potoczyć na kółkach po schodach? Bieda- czyskę nic na dół nie ciągnęło (jako były mar­szałek szlachty, dawno już się wycofał z życia publicznego), i kiedy w westybulu znaleziono po nim same drzazgi — nikt naprawdę nie mógł się czegoś domyślić, a nawet ich pozbierać. Na wszelkie pytania pani Powłóczyska uroczyście zapewniała, że przez cały czas z zaciekawie­niem czytała „La Petite Illustration” — doda­tek do popularnego francuskiego tygodnika — i nie słyszała nawet żadnych podejrzanych ha­łasów. O niewinności jej nie wątpiono. Jedynie co ją obciążało, to to, że po stoczeniu się fote­la — zaczęła się kosztownie stroić.

Państwo z pewnością wiecie, że w naszych kołach panuje dewiza: wszystko można, byleby pozostało w rodzinie. Więc to w rodzinie pozo­stało. Ale — jak z interpolem? Czy nic się na zewnątrz nie przesączyło?

Chrząknąłem i możliwie delikatnie napo­mknąłem:

Niech sobie pani dobrze przypomni? Mo­że temu policjantowi jednak nie o moją psze­nicę chodziło?

Bóg mi świadkiem, panie hrabio — od­rzekła. — Nie wiem, co pan ma na myśli, ale proszę pamiętać, że Pan Bóg wszystko słyszy.

Ja nic takiego pani nie wypominam, moja droga pani Zozo. Chociaż może ten policjant nie lubił pewnych dodatków, hę?

Przeczuwała już coś i zaczęła kręcić się na krzesełku.

23

A jakich dodatków on może nie lubić?

Dodatków dla stałych prenumeratorów — rzekłem aluzyjnie, mając wciąż na myśli wspomniany francuski tygodnik.

.— Panie hrabio, niech pan pomyśli o swo­jej duszy...!

Niesmacznie było patrzeć, jak się wykręca — i w przenośnym znaczeniu, i dosłownie.

„La Petite Illustration”, hę? — rzekłem z lekką wymówką i pogroziłem je] palcem.

Od razu znieruchomiała. Już nie tylko pod gardłem lśniła kolia, ale i na czole jej zabłysło coś w. rodzaju diademu. Pociła się coraz więcej.

Tak — wyznała cicho — to był dodatek.

O, teraz pani to nazywa zwyczajnym so­bie dodatkiem! Pani jest zbyt dla siebie wyro­zumiała, pani Zozo! — powiedziałem. — Sły­szałem, że wtedy w Warszawie mówiono o tym jako o premedytacji.

Panie hrabio! Nieboszczka pańska matka w tej chwili na pana patrzy z nieba i pana obserwuje! Hrabina tak mnie kochała! Pamię­tam, że „La Petite Illustration” była literackim dodatkiem dla prenumeratorów francuskiego tygodnika ilustrowanego „Illustration”. Sama byłam prenumeratorką. Czy w tym jest coś złego? Wszyscy święci mogą poświadczyć, że nic więcej nie wiem!

Złego? — powtórzyłem ze zdziwieniem. — A czy ja mówiłem, że widzę w tym coś złego? Po prostu przypomniałem sobie, że pani wte­dy coś rzekomo czytała?

Właśnie „La Petite Illustration”! tylko

wcale nie rzekomo! — wyrzekła wyzywająco.

I co? Nic potem nie było w dodatku?

Przypuszczam — wreszcie zrozumiała, że mó­wimy o tym samym, o stoczeniu się biednego wuja dans l’enfer. Ale stanowczo nie była w formie. To, co mi odpowiedziała, zaskoczyło­by samego mistrza Ionesco! Mimo pudru zro­biła się zupełnie pąsowa. Prosząco i trochę się mizdrząc, wyszeptała:

:— Ja tylko paluszkiem...

Pani znowu mówi tak, że nic nie można zrozumieć, pani Zozo! — zniecierpliwiłem się. — Jakim paluszkiem?

Zaledwie musnęłam, panie hrabio. To było takie naoliwione!

Naoliwione? A po cóż miała pani sobie oliwić palec? Chce pani powiedzieć, posmaro­wany kremem?

Tak, posmarowałam kremem do twarzy.

■— Jaki paluszek?

Zawstydziła się.

Ach, pan rozumie...

Daję słowo, że nic!

Tym... — Podniosła uszny palec.

Co pani pokazuje? stół?

Nie, to krzesło.

W istocie dotknęła palcem pleców krzesła.

Pani pozwoli, że obejrzę z bliska.

Zwarła palce w kułaczek i tylko piąty, z wy-

politurowanym paznokciem, sterczał teraz w bok. Zobaczyłem na nim kilka pierścionków. Poza tym paluszek przypominał mumię.

Ma chère — powiedziałem po pauzie. —

29

Przed chwilą pani przysięgała, że czytała „La Petite Illustration”...

Czytałam!

Teraz nie wiem, kiedy pani wierzyć!

Zaklinam na wszystko, że czytałam. Przez cały czas!

Miała uroczystą, solenną minę, która wtem jakby się rozpłynęła. Czyżby wspomnienie o fo­telu ją cieszyło?... Nie, to było co innego. To był jej stary wyłysiały szpic, zwany Fou. Wbiegł właśnie z werandy i, skomląc, skoczył na jej kolana. Mimo całego zdenerwowania i powagi chwili, macierzyński uśmiech zaigrał na jej wargach. Wiedziałem, że dla niej nie ma na ziemi nic równie świętego.

Niech pani położy rękę na jego głowie!

Położyła i, niczym w sądzie, wyrzekła do­bitnym głosem:

Jak kocham Fouszka, czytałam wtedy „Illustration”!

Dałem za wygraną i uwierzyłem w jej nie­winność. Znałem ją zbyt dobrze — nie mogła złamać słowa danego Fou, a tym bardziej przy­sięgi złożonej na jego łbie.

Zresztą wzrok policjanta zanadto na mnie jeszcze ciążył. Wciąż czułem go na swojej twa­rzy, i musiałem mieć ten sam charakterystycz­ny, roztrzęsiony wygląd, kiedy poszedłem do kuchni, żeby poradzić się Petroniusza. Panią Powłóczyską pozostawiłem w saloniku na krze­śle, w objęciach Fou. Szpic łapkami oparł się

o jej obojczyki i zamerdał ogonem. Ilekroć

30

sprzeczałem się z panią Zozo, pies zawsze był po jej stronie.

Zobaczywszy mnie, mulat z miejsca domyślił się, o co szło.

Policja? — spytał jak kiedyś.

Si.

Jeden czy kilku?

Jeden.

A czego chciał?

Powiedział, że „my o wszystkim wiemy”!

Jasne! — odrzekł Petroniusz. — Claro!

Tym mi trochę zaimponował, a zarazem

i obraził.

A dlaczego to takie jasne? — spytałem dotknięty. — Dla mnie to wcale nie takie jasne, że policja mną się interesuje.

Bo on jest makumbeiro.

Makumbeiro?? — zawołałem.

Pois no! dlaczego by nie.

Coś niecoś słyszałem już o makumbie. Jednak nie wszystko, o nie! Słyszałem, że makumba to czarna magia, a makumbeirami nazywają jej adeptów. Słyszałem, że uprawiają ją w ce­lach swojej kariery lub szkodzenia sąsiadom...

Ale co do tego mieliśmy my? Bynajmniej nie sąsiadowaliśmy z policją i dzisiejszy po­sterunkowy nie mógł przypuszczać, że zamie­rzam zająć jego miejsce i podstawić mu nogę przy awansie. Wizyta musiała się tłumaczyć czymś innym. Poczciwy Petroniusz zaraził się od pani Powłóczyskiej, i tego rana plótł same banialuki.

Zlekceważyłem je sobie i postanowiłem zwró-

cić się o radę do osób powołanych. Pomyślałem

o konsulacie.

Dziwna rzecz, z każdym kwadransem czułem się coraz bardziej nijako. Może pod wpływem pani Zozo, ale dokonałem przeglądu całej swej biografii, i chociaż naprawdę jest bez plamki, wciąż się bałem, czy czegoś nie przeoczyłem. Ubrałem się z rosnącym zdenerwowaniem i po­szedłem szosą w kierunku miasta. Na skrzyżo­waniu szosy, w pobliżu naszego dworku, stał ten sam posterunkowy. Udałem, że go nie po­znałem. Potem jednak uznałem, że to mnie może tylko obciążać, odwróciłem się i uchyliłem panamy. Wsiadłem zaraz do autobusu. A po­tem znowu wysiadłem i szedłem piechotą.

Proszę nie zapominać, w jakich to się działo warunkach! Powietrze było takie ciężkie, że idąc napotykałem ustawiczny jego opór. Wzno­siła się przede mną cementowa rozgrzana ściana. Za nią druga, trzecia. Musiałem dobrze się napracować łokciami, żeby skutecz­nie posuwać się naprzód. Szeroko otwierałem usta, dysząc. Przepocone ubranie przylepiło się do mnie, i wyglądałem jak topielec, który wy­lazł na brzeg, i ocieka wodą. Tylko szkolny fi­zyk wie, dlaczego tego dnia nie popękały termo­metry! Byłem skonany już po dwu krokach.

Z początku zamierzałem zejść do centrum, gdzie mieścił się nasz konsulat. Po namyśle zaniechałem tego. Co by tam pomyślano o mnie i czy zrozumiano by stan mych nerwów? Było w tym je ne sais pas quoi, coś krępującego i nie dającego się załatwić drogą konsularną. Czy

32

X

mogłem powiedzieć: Panie konsulu generalny, policja coś o mnie wie! Z pewnością by to go zaintrygowało i zapytałby: A co? — Jak bym ja, przy mej nerwowości, wówczas się zacho­wał?

Powiedziałem tedy do samego siebie: Dziu- nio! nie wypada niepokoić samego konsula ge­neralnego! Pójdź zamiast do niego, wiesz do kogo? On z MSZ-em miał, zdaje się, coś wspól­nego i na pewno ci poradzi i zrozumie twoje położenie. Wiesz, o kim myślę?

Wiedziałem i poszedłem. Poszedłem do pana Zakrotyńskiego, który do Kurytyby zjechał dopiero przed wojną, ale już cieszył się mirem. Był wykładowcą w warsztacie kilimarskim, przed jego zamknięciem i likwidacją, i z tego tytułu nazywano go profesorem. Utrzymywał stały służbowy kontakt z konsulatem. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że jednocześnie był byłym legionistą w przebraniu i przyjechał tu z zadaniem, by opanować strategiczny punkt, jakim był warsztat. Miał łysinę, jak każdy in­ny, a to, że przy mówieniu wypinał cokolwiek pierś, nie wskazywało jeszcze na wojskowe po­chodzenie. W dalszym ciągu twierdzę, że jestem niewinny i do niczego się nie poczuwam. Po­stępowałem w dobrej wierze, kiedy ledwie ży­wy zjawiłem się w jego podwórku.

Pcin Wyżeł Zakrotyński leżał w hamaku. Był zbyt gruby, by na powitanie się zeń wydostać. Zatrzepotał tylko w swej siatce.

Niech pan sobie nie przeszkadza i leży spokojnie — poprosiłem go.

33

Cześć czołem! — powiedział.

Nieraz już przedtem miałem możność prze-' konać się, jakim osobliwym językiem mawia. Atoli przed wojną w kraju wszyscy używali nie­co koszarowych zwrotów, co ułatwiało stosunki z sanacją. A Zakrotyński był nader przedwo­jennym typem.

Dziękuję — odpowiedziałem.

Bo tak, zdaje się, należało odpowiedzieć? Mo­że słowa: cześć czołem! zawierały pytanie o mo­im samopoczuciu? Dodałem więc, że tego rana czuję się nieszczególnie.

Co wam? Wyglądacie jak mysz kościelna.

Upał! — wytłumaczyłem. — I różne ta­rapaty.

Proszę tam nie siadać! — krzyknął.

A miałem właśnie zamiar usiąść na ogrodo­wym stoiku.

Wydało mi się to paradoksalne. Wszak za­zwyczaj bywa odwrotnie i gospodarze raczej proszą gościa, by usiadł?

Czy się nie przesłyszałem? — spytałem. — Czy pan rzeczywiście prosił mnie, żebym nie siadał?

Bo tam ona gdzieś siedzi!

Jaka ona?

Byłem jeszcze pod wrażeniem rozmowy z Pe- troniuszem o makumbie, i z lękiem popatrzy­łem na pusty stołek. Może siedział na nim ja­kiś duch?

Stołek składał się z podłużnych deszczułek, tkwiących na skrzyżowanych nóżkach. Ze

34

szczeliny między deszczułkami wystawał ka­wałek czarnego sznurowadła do butów.

Oczywiście nie będę komuś siadał na ko­lanach — zapewniłem Zakrotyńskiego. — Ale nie widzę na stołku nikogo?

Nie czułem się tu przytulnie. Pomysł, że mo­głem był naprawdę usiąść na kolanach widmu, wydał mi się mało zachęcający. — A czy ten stołek- jest przez kogoś zajęty? — spytałem ostrożnie.

Siedzi tam już od pięciu minut! — po­wtórzył z uporem i wbrew zdrowemu rozsąd­kowi.

Kto? —| spytałem. — Widzę tylko sznu­rowadło.

Czarna Wdowa!

Entomologia moim hobby nigdy nie była, i nawet za chłopięcych lat nie łapałem motyli. Co do insektów, to nie pamiętam, żebym kie­dykolwiek w pałacu szumipupskim widział ży­wego pająka. I nigdy nie słyszałem, że entomo­lodzy mają zwyczaj dawać im takie makabrycz­ne nazwy. Wyraz Czarna Wdowa ponownie skojarzył mi się z makumbą i tym jeszcze bar­dziej pogorszył moje stany lękowe.

To żadne sznurowadło! — warknął Wyżeł Zakrotyński — to jej łapka!

Pochyliłem się i rzeczywiście zobaczyłem, że to, co wystawało ze szczeliny, było jakby łapką w czarnej kobiecej rękawiczce. Ma się rozumieć w pomniejszeniu. Poruszało się kur­czowo, trzymając stołka. Jeszcze chwila, i ze szczeliny, przed mymi przerażonymi oczami,

35

wylazła miniaturowa kobieca postać w dłu­gim żałobnym welonie.

Ręczę słowem honoru, że i państwo ulegliby temu obrzydłemu złudzeniu. Krepa przysłania­ła jej główkę, opadając do nóżek w czarnych pończoszkach. Wiało od niej niesfałszowanym bólem i pogrzebem. Co za wstrząs! Stałem oko w oko z nowym niemoralnym wybrykiem fauny.

:— A kto to? — spytałem, przełknąwszy z trudem ślinę. Język mi się ledwie poruszał. — I po kim ta dama nosi żałobę?

To żadna dama. To śmiertelnie trujący

pająk! — odpowiedział. — Niech pan lepiej usiądzie na tym pudle.

Skrzynia, na którą wskazywał, znajdowała się w bezpiecznej odległości od stołka, i mo­głem spokojnie usiąść, żeby odsapnąć. Nieste­ty! Na wieku jej widniała kolorowa nalepka | napisem „Landrynki Wedla”.

Wzmogło to we mnie nie tylko nostalgię, lecz i uczucie osamotnienia, znane każdemu uchodź­cy. Nie mówię już o koronie hrabiowskiej, któ­rą uważam za mało przydatny obecnie przeży­tek — i proszę' mi wierzyć, że jestem szczery. Ale mówię, że po przeżyciach tego rana, sie­dzieć na landrynkach byłoby po prostu ironią. W tułaczce emigracyjnej jest wiele poniżają­cego. Czy przed wojną usiadłbym na czymś po­dobnym?... En fin! — westchnąłem — honi soist qui mal y pense! niech będzie nawet ta skrzy­nia i czarna wdowa, byleby się dobrze skończy­ło z policjantem. I, chusteczką strzepnąwszy z nalepki wedlowskiej kurz, usiadłem nadzwy­czaj przygnębiony.

Byczo! — powiedział Zakrotyński nieocze­kiwanie.

Ten wyraz przygnębił mnie jeszcze bardziej. Jestem tak wychowany, że naprawdę nie wie­działem, jak się nań reaguje.

Krzepa! — dodał.

O czym pan właściwie, panie profeso­rze? — spytałem go.

Sulejówek!

Wiadomo było, że marszałek Piłsudski za tycia stale w tej miejscowości podwarszawskiej

przebywał, jednak dlaczego Zakrotyński teraz

o tym wspominał? Dawno byliśmy nie tylko po panowaniu Rydza Śmigłego, ale i po wrześnio­wej klęsce. Obecnie wiem, że chciał po prostu mnie wybadać, jakie są moje sentymenty poli­tyczne.

Byczy dziadek! — zawołał.

Normalnie byłbym się wreszcie domyślił, że to leguny nazywają dziadkiem swego wodza, atoli tego rana wszyscy nazywali zwykłe przed­mioty niezwykłymi imionami: pająka — wdo­wą, policjanta — czarodziejem, Więc może i pod dziadkiem kryło się coś innego? Zapytałem o to Zakrotyńskiego wręcz, ale odpowiedział jednym słowem: Tężyzna! — i wypiął pierś tak bardzo, że wystawała nad hamakiem.

Ufnie na nią spojrzałem. Instynkt widocznie zaprowadził mnie do j odpowiedniego osobnika. Tężyzny było mi brak, och, jak brak było mi jej na co dzień — gdyż na ogół jestem nieco wydelikacony.

Proszę sobie wyobrazić — wyrzekłem, nerwowo obejrzawszy się — był u nas dziś po­licjant jasnowidz. Powiedział, że wszystko

o nas wie.

Teraz stało się coś tak błyskawicznie, że nie mogłem się w niczym połapać. Une sorte de tourbillon, kołowrotek, w którym zamigotały rękawki, nogi i brzuch: hamak widocznie się wywrócił, i Wyżeł Zakrotyński wypadł zeń na ziemię. Stał przez chwilę na czworakach, po trochu w istocie przypominając wyżła, któremu spod nosa wyfrunęła przepiórka. Miał taki sam

38

oszołomiony wyraz twarzy i rozwarte usta. Oczywiście musiałby to być bardzo otyły wy- żeł, jakich w rzeczywistości na polowaniach się nie spotyka. Nie otrząsnąwszy pyłu z kolan, podniósł się i, z nieprawdopodobną dla swej tuszy chyżością, pomknął przez podwórko do rozwartego okna domku. W oknie tym stała madame Zakrotyńska.

Pal! pal! — krzyczał wykładowca.

Zniknął w drzwiach, a w oknie znikła profe­sorowa. Przez kilka dobrych minut tkwiłem bez ruchu, do głębi przejęty tak szybko rozwi­jającymi się wypadkami. Ze swej skrzyni mo­głem obserwować, jak małżeństwo Zakrotyń- scy biegali po całym domku, ukazując się we wszystkich oknach naraz. Ale najczęściej uka­zywali się w kuchennym. Krzyki: pal! pal! — wciąż dochodziły stamtąd. Co się stało? Profe­sor chyba oszalał i rozkazywał niewidzialnej strzeleckiej gromadzie do kogoś strzelać. Sły­szałem, jak wrzeszczał: ognia! jeszcze ognia!... — Moje osłupienie doszło szczytu, kiedy spojrza­łem na dach: z komina walił dym, wraz z iskrami.

Scena ta zaćmiła poranną wizytę policjanta, stanowczo była l’événement du jour, i odtąd wiem, jak wygląda palenie papierów ściśle po­ufnych, wraz — być może — z mapami wy­brzeża Parany. Zresztą mogła zaćmić wszyst­ko — tyle było dymu. Wypełnił podwórko i za­cząłem kaszleć. Zakrotyński już się więcej nie pojawił.

Natomiast zza szarych kłębów wyłoniła się

imponująca postać profesorowej. Była też na­der korpulentna, powiedziałbym, atletyczna. Podobno jedną ręką z łatwością podnosiła sto kilo. Wstałem z pudła, żeby ustąpić jej miej­sca.

Ale kiedy wskazałem dłonią nalepkę: Lan­drynki — zrozumiałem, po jej twarzy, że i ona nie wierzy już w nic słodkiego. Żadne landryn­ki na nią w życiu już nie czekały. Nie łudziła się.

Miała w ogóle takie oblicze, że od razu wia­domo było, że gdyby co doszło do czego, zajmie wasze miejsce w kolejce. Ten, kto zwykł wy­czekiwać w kolejce, wie, jak takie panie wy­glądają.

Ponadto zachodziły tu okoliczności niezwykle ten wygląd gmatwające. Profesorowa na sku­tek wątrobianych dolegliwości była cała w ciemnobrązowych plamach. Na tle tej pig- mentacji oczy jej do tego stopnia bladły, że wyglądały jak katarakta. Tkwił w nich blask ślepej nieżyczliwości do otoczenia. Nie wiem, czy nawet męża darzyła sympatią.

Nie było to właściwie małżeństwo ślubne. Profesor, zwyczajem legionowym, porzucił le­galną żonę w kraju i udał się do Parany ze swą tajną misją polityczną, marząc po drodze raczej o przelotnych amorach z egzotycznymi fordanserkami. Ale zaledwie po przyjeździe do Kurytyby wysiadł z autobusu, gdy już za­prosiła go na kolację pewna rodaczka. Nie ma­jąca notabene nic wspólnego z kilimami. Żyła w Kurytybie z lekcji gimnastyki. Taki przynaj­

mniej był jej dzienny zawód. W nocy zaś | pewnością wylatywała na miotle przez komin. Bo jest obecnie faktem dowiedzionym, że I miejsca, podejmując gościa ową kolacją, pod­łożyła mu coś do bigosu. Skutek był piorunu­jący. Zakrotyński znalazł się pod jej pantofel­kiem.

Proszę zajrzeć do słownika. Znajdą państwo pod hasłem: lubczyk, co następuje: Roślina z rodziny baldaszkowatych, mniemany środek na wzbudzenie miłości... Ale słownik był wy­dany przez Arcta w naszych banalnych warun­kach i otoczeniu. Co u nas jest zaledwie mnie­mane, tam jest kawałkiem chleba z masłem. Rodzina baldaszkowatych w Kurytybie wszyst­kich po prostu śmieszy, znają rodziny, które w ogóle nie uczestniczą w przyzwoitej botanice.

Pozostawmy jednak lubczyk na boku; była to ich prywatna sprawa, w którą nie wchodzę. Zdaniem moim rodaczka podłożyła Zakrotyń- skiemu do bigosu jeszcze co innego. Coś, co się nazywa chyba: samolubczyk. Bo były legun nie tylko, że się w niej zakochał, lecz zaraz zaczął marzyć o karierze politycznej. Rozsadza­ła go pycha. Nie tylko że dowodził, iż nikt tak się nie zna, jak on, na palmetach i ornamen­tach kwiatowych i nie tylko że wraz z nową małżonką przeniósł się do warsztatu, lecz ponoć zaczął pisywać do centrali w .Warszawie, żąda­jąc dla siebie stanowiska wicekonsula. I to wszystko pod wpływem jakiejś rośliny, która być może nawet wyglądała niewinnie, i którą nieraz deptałem nogą w zachwaszczonym po­

41

dwórku profesorostwa. Mimochodem powie­dziawszy, każde podwórko parańskie, w dwie godziny po wygracowaniu, porasta i przypo­mina małą dżunglę.

Po kolana w niej stała teraz pani profesoro­wa, a ponieważ wówczas nie posądzałem ją

o kontakty z Nadprzyrodzonym — patrzyłem na jej przepoconą sylwetkę bez tego dzikiego popłochu, który powinna by była wywołać.

Bolek już nie wyjdzie — powiedziała do mnie ochryple.

A czy, nie daj Boże, coś się stało profe­sorowi, że tak nagle znikł?

Boli go głowa. Prosił pana przeprosić.

Przykro mi, że nie w porę trafiłem. Są­dząc po kominie, państwo szykują się do obia­du? Mam nadzieję, że to nie pożar.

Popatrzyła na dym nad dachem z niewy­mowną ulgą.

Już prawie po wszystkim!... — zauwa­żyła.

Z zewnątrz wyglądała jak ja, też przypomi­nała niedoszłą topielicę. Słone strumienie ście­kały po jej policzkach, a sukienka kleiła się do bioder. I może dlatego coś uwidoczniło się pod jej dekoltem, kiedy profesorowa trochę się pochyliła do przodu. Co to było? Myślałem, że to pokaźnych rozmiarów medalik. Atoli proszę sobie wystawić mon ahurissement, kiedy prze­konałem się, że był to czymś wypchany, brud­ny woreczek z płótna, wielkości kurzego jaja. Zwisał jej z szyi na łańcuszku i w pewnej chwili zadyndał w powietrzu.

Co to? — spytałem mimo woli.

Ach, to nic... To kosteczki! — odpowie­działa z zakłopotaniem. I zaraz potem schowa­ła ten wstrętny przedmiot w dołku między pier­siami.

Uczułem, że byłoby w złym guście wypyty­wać o szczegóły. Zresztą dym wokoło już się rozpraszał, i odsłonił wspomnienie o policjan­cie.

Szkoda, że profesor nie mógł mi służyć radą — westchnąłem.

Bolek opowiedział mi o najściu policji na pana. Ja tu mieszkam już od nastu lat. Przetrwałam najgorsze polakożercze nastroje. Znam tutejsze obyczaje, i pan może mieć do mnie zaufanie.

Podziękowałem. Rozmawialiśmy stojąc. Po­wtórzyłem swój gest w kierunku landrynek.

Może jednak pani łaskawie spocznie?

Wolę na stołku.

Na miłość boską! tylko nie to! — zakrzyk­nąłem.

Bo co?

Tam się schowała ona! jak się to nazy­wa, Czarna Sierota, czy też Wdowa...

Czarna Wdowa? — spytała. — A gdzież ona siedzi?

Ot, tam! Widzi pani, jakby sterczał ka­wałek sznurowadła. Jest pod spodem, pod sie­dzeniem.

Energicznie podeszła do stołka. Profil jej świadczył, że będzie draka. Myślałem, że chwy­ci za stołek i trzepnie nim o ziemię. Wyciąg-

43

/ - \ v\

nęla już nawet dłoń. I oto, zamiast draki — zrobiła tylko parę passów nad stoikiem.

Deiche com isto! — wyrzekła nieuprzej­mie po portugalsku. W tłumaczeniu znaczyło to, że powiedziała do pająka: Dajże temu spo­kój, odwal!

Czarna łapka natychmiast zniknęła w szcze­linie, i eoś miękko spadło na trawę. Zielska poruszyły się i — ciarki przeszły mi po skórze, kiedy zobaczyłem prawie u swych pantofli czar­nego niebezpiecznego insekta. Na szczęście pa­jąk był niepomny siebie. W panice usiłował wstać na nogi. Wreszcie pozbierał się i Zaczął uciekać w stronę furtki, oglądając się raz po raz na profesorową.

A tak! Nie ma w tym opisie przesady. Za­chowanie się Czarnej Wdowy było tak natu­ralne, że aż się czekało na jeszcze bardziej ludz­ką reakcję. Mogła zawołać: Ludzie, gwałtu! —

i ja bym ją zrozumiał. Sam bowiem zaczyna­łem się bać profesorowej.

Wypędziwszy pająka, usiadła na stołku.

Co ten policjant jeszcze mówił? — spy­tała.

Odpowiedziałem, że nieważne było to, co mówił, ale to, co myślał.

Chciałbym się mylić, proszę pani, ale mam wrażenie, że chodziły mu po głowie różne głupstwa.

A mianowicie?

Bo ja wiem. Jestem nerwowy z natury.

Mieszkam w Kurytybie od nastu lat,

i wiem, że tu zawsze przyjeżdżali sami nerwo-

44

wcy — burknęła. — Zwłaszcza, jak kto z War­szawy !

A dlaczego by tak?

Akta!

Znowu zaczynałem tracić grunt pod nogami. Znowu Ionesco.

Mówiono do mnie same niepojęte rzeczy.

Czyje akta?

Noo, każdy miał swą kartotekę, i dlatego się denerwował.

Czy mówi pani o sanacji? Jaką kartote­kę? Polityczną?

Przeważnie kulturalną. Bo chodzi o inte­ligentów | lepszych rodzin. — Popatrzyła na mnie bokiem. — Jeden zgrał się w totalizato­ra, na wyścigach, drugi w karty... trzeci... No,

i prychali tutaj.

A co w tym takiego? To ich sprawa, że grali.

Nic takiego, nic. Nic specjalnego nie ma.

A więc?

Tylko, że oni z pieniędzy państwowych.

Proszę pani! — zawołałem. — Kiedyż miałem na myśli zupełnie co innego!

A co?

Właściwie myślałem o kolczykach z ame­tystami...

Być może zagalopowałem się — bo nie mo­głem się powstrzymać. Zacząłem jej opowiadać. Nie wiem jednak, czy zrozumiała, o co mi cho­dzi. Miałem ściśnięte gardło, jak każdy czło­wiek o czystym sumieniu. Wspomniałem z ża­lem, że we wzroku policjanta wyczytałem pew­

45

ną insynuację. Wspomniałem ogólnikowo, że re­nesansowe kolczyki dotarły do mojej rodziny za czasów niepamiętnych, i że nikt, ale to nikt nie miał do nich prawa, oprócz mnie. Przypomniaw­szy sobie, jak pani Powłóczyska położyła dłoń na głowie szpica, w pewnej chwili również podniosłem dwa palce do góry. Zapożyczyłem nawet jej zwrotu, i, powołując się na moją matkę, powiedziałem, że wszystko I góry obser­wuje. Trochę jąkając się, dokończyłem:

Te niepotrzebne szczegóły robią mi tylko zaszczyt, choć zastana^dam się... hmy, tak... czy nie byłoby wskazane te kolczyki wykupić, je­żeli nie za późno. Jak pani sądzi?

A pan je komuś sprzedał?

Wraz z brylantem, kiedy potrzebowałem gotówki, żeby kupić mój dworek. Tę Lagunę Zapomnienia. Sprzedałem w antykwariacie z różnymi bric-a-brae.

W jej białawych oczach błysło zrozumienie.

Czy może przyszedł pani do głowy jakiś lepszy pomysł? — ucieszyłem się. — Jakaś ra­da na to?

Paserstwo!... — burknęła.

Pa... pa... pa co? — spytałem.

Pierwszy raz mi się to zdarzyło, żeby ktoś

wyrzekł podobne słowo w powiązaniu z mymi majątkowymi interesami.

Passons! — zawołałem pośpiesznie. — Passons!

Był to błąd. Profesorowa oczywiście nie zna­ła francuskiego. Pomyślała, że passons i pa­

46

serstwo są do siebie podobne. Stąd wywniosko­wała, że się' przyznałem do wszystkiego.

Dwa lata! — zawyrokowała tedy.

Nieswojo poruszyłem się na skrzyni. Dwa la­ta? Upał był potworny, aż dzwoniło w uszach. Jakiś piewik cykał na dachu tak głośno, że zagłuszał nasze słowa. Dwa lata? O czym właś­ciwie mówiła? 45 stopni w cieniu powoduje w człowieku pewne rozgorączkowanie, pewną egzaltację. Nierealne wypadki, które dopiero majaczą w perspektywie, wydają się być tuż przed naszym nosem. Zatraca się poczucie pro­porcji. W tej spiekocie, myśl o dwóch latach więzienia — nie raziła niczym, była wręcz lo­giczna. Co mi pozostawało? Jak pani Zozo podniosłem oczy, szukając w niebie oparcia...

I od razu otworzyłem usta.

Mogą mi państwo wierzyć lub nie, wszystko mi jedno! — ale na niebie zobaczyłem reklamę: „Palmolive”. Inaczej nie można było nazwać tych obłoków. Niebo było zupełnie takie, jak gdyby wycięto je z żumalu mody dla elegan­ckich panów. Tyle piany, tyle mydlanej piany nad moją głową. Na dodatek była seledynowa. Ochłapy jej zwisały tak nisko, że nieomal nas dotykały. Pomyślałem, że niebo nie usłuchało mej prośby. Bo zamiast jakiejś pociechy, za­chęcająco a cokolwiek bez sensu mówiło do mnie: Kupujcie wyroby „Palmolive”.

Pomacałem się po policzkach: nie byłem sta­rannie ogolony. Ba, tak się dziś śpieszyłem, że w ogóle zapomniałem się ogolić. Dodam, że jestem brunetem, i gdy gładko bywam ogolo-

47

ny, mam na policzkach granatowy blask, pra­wie stali. Wystarczy mi jednak ogolić się o go­dzinę później niż zwykle, ażeby policzki moje przypominały kogoś zbiegłego z Cayenne. I oto, niebo, zamiast mi pomóc, to mi teraz łagodnie wypominało... Ale, czy w istocie łagodnie, i czy była po temu odpowiednia pora? Mimo wszyst­ko zobaczyłem w tym jakiś brak serca.

I wtem, nie wiem, jak to się stało — zarost mój skojarzył mi się z panią Powłóczyską. Za­sadniczo nie przepadam za kobietami; zazdrosz­czę im jednak bez troski spędzonych poranków, ich nieznajomości wyczerpującego obowiązku golenia się przy twardym zaroście. Pani Zozo mogła się wylegiwać, podczas gdy ja skroba­łem żyletką podrażnioną skórę. I oto, gdy przy­pomniałem sobie moją damę de compagnie — ni stąd ni zowąd błogi spokój spłynął mi na serce. Bo niebo jednak wiedziało, co czyni,

i swą reklamą mydła naprowadziło mnie na właściwy trop.

Wszystkiemu była winna pani Zozo. O, po­myślałem, wszystkiemu! Zrozumiałem w lot, że można było czytać „La Petite Illustration”, stojąc. I że można było, nie przerywając czy­tania — nawet ciekawej francuskiej powieści — musnąć usznym paluszkiem oparcie fotela na naoliwionych kołach. Naoliwionych! Zrozumia­łem, że to nie palec był posmarowany kremem, lecz że naoliwiła nim fotel, który potoczył się w dół, niczym po szynach. Mogła to zrobić, mogła! Nigdy jej z oczu dobrze nie patrzyło — zawsze patrzyły tak, jak gdyby mówiły: Vous

48

AwC% +mw *>,--, jû* <t ##• # 1 *CjfcfBJLVj j¿*<ŁŁsi •; 4Jiï ¿.śfeAif i-:. '■ i ;

Kir

fiTO^f*%#?C#f MS u* ■■

êtes un peu ridicule!... Oczywiście, ważne było­by dla śledztwa, czy potem pamiętała treść czy­tanej powieści? Jeżeli nie, to świadczyło to

o afekcie, ale... Powtarzam, ulga spłynęła mi na serce, i nawet po raz pierwszy uczułem, że siedzę na landrynkach w dobrym znaczeniu tego słowa.

Ozy pan pomyślał o czymś miłym? ;— spytała profesorowa Zakrotyńska, spozierając na mnie swymi bielmami.

Wiem! — zawołałem i klapnąłem się po kolanie.

Co pan wie? — odsunęła się nagle.

Wiem, co policjant myślał! I wiem o kim!

A o ki-im?

Wiem!

O, jakżeż byłem nieostrożny! Człowiek, który coś wie, zwłaszcza jeżeli idzie o sprawy pań­stwowej wagi, narażony bywa na ustawiczne niebezpieczeństwa. Strach pomyśleć, czym wie­dza taka w ogóle może grozić ze strony polity­ków, lubiących dyskrecję. Profesorowa, niczym jej mąż z hamaku, omalże nie spadła ze stołka. Do tego stopnia przybladła, że nawet wątro- biane plamy gdzieś znikły. Odwróciła się do okna, wrzeszcząc ochryple: Pal, Bolku! pal jesz­cze! On wie wszystko!... I znowu dym buchnął z komina.

Czy nie obawia się pani, że komin zanad­to się rozgrzeje? To nie moja rzecz, ale pytam się nie tyle z ciekawości, co dlatego że niepo­koją mnie iskry. Wie pani, jest taka susza.

To pan taki!! — zawołała wrogo.

0*ilfh. s!l

yflwT: ^ ‘S t»-y i

' lv x

i ią f W&Wti

¡¿Julw*Vii¿'%rA ¥ y -S'

I tri i ji|jiriiyi ■» jJSt».' » f-Tit /1

*Ti

.;'V W

I li IMUWrrnll *• t iSs Ą

49

4 — Małcumhfl

Jaaki?

Nie chciała mi wytłumaczyć, jaki jej się wydawałem, choć teraz wiem, że wzięła mnie za szantażystę. Nienawiść w jej oczach miała już sens. Siedział przed nią wróg — nie ogo­lony mężczyzna, który robił niedwuznaczne po­lityczne aluzje. Pił do desantu.

A może się jednak dogadamy, skoro pan wie... — odezwała się do mnie nagle.

Zatarłem sobie ręce. — Ma się rozumieć! Z panią profesorową? A jakże! zawsze!

Wtem połapałem się, że właściwie nie bardzo wiem, co mówię.

W jakim sensie się dogadamy? — spyta­łem więc dodatkowo.

To pan jest taki!! — powtórzyła. '— Noo, no. Dobrze. Coś panu zaproponuję. Chce pan mieć szczęście w ruletce?

Zamilkłem. Cykada na dachu znowu zacyka- ła, tym razem kpiarsko. Zdawało się, że piewik trajkocze ludzkim głosem: Rien ne va plus, rien ne va plus! — Znowu zepsuł mi się na­strój.

Trzeba państwu wiedzieć, że na ogół trak­tuję pieniądze en canaille. Jeżeli do tej dzie­dzicznej właściwości dodamy brak weny — bę­dą państwo mieli przed sobą wierny obraz mej ówczesnej sytuacji finansowej. Bynajmniej nie była różowa. Sąsiedztwo z kasynem miało swe dogodności, ale i minusy.

A dlaczego się pani pyta, czy mam szczę­ście w grze? — spytałem. — Czy już może ktoś

o mnie plotkował?

¿ft&SKKMNfiWK 'ujl4.wv§? *

fclgkljij Mc»'*tTŁ » ~- , , . i*j - . x >-•

nrflri^frTMwiłMm. >i i., *Wpwfyflfjył '< jp* f ’Wt"* 3 jrWi

f. *r-

»1» wWn •%•'*■ i V

Dopiero wtedy zauważyłem, że trzyma w rę­ku torebkę, skąd nagle wyjęła zatłuszczoną talię kart. Zdziwiłem się. Czy zamierzała kłaść pasjansa? Czy może proponowała mi partyjkę?

Co pani pokazuje? — spytałem zaintry­gowany.

Chcę pana nauczyć systemu.

Przecież to karty! Ja w bakarata nie gram. A kart zasadniczo nie biorę do rąk.

To była prawda. Po bardzo drażliwych przej­ściach w przedwojennym kurhauzie w Sopocie dałem matce słowo honoru, że „nigdy więcej nie zasiądę do zielonego stolika”! Słowa do­trzymałem: kazałem w swym dworze wszystkie stoliki do kart obić granatowym suknem. Nie­stety w kurytybskim kasynie o tym nie wie­dziano, i stoły były zielone.

Ale co innego stolik do kart, a co innego ru­leta. Żadne słowo mnie tu nie wiązało. Schy­lałem się nad nią niemal co wieczór z czystym sumieniem. Wypróbowałem wszystkie syste­my — niestety bez powodzenia. I oto teraz, madame Zakrotyńska zademonstrowała mi na kartach, które ułożyła sobie na kolanach, nowy system — jak można grać w ruletę, nie prze­grywając.

Przetarłem sobie oczy i spojrzałem na nią, jak na cudo! To było epatujące. Bo udowodniła mi, jak dwa razy dwa cztery, że karty zawsze w pewnym regularnym porządku układają się w talii.

Jak to możliwe? Wiemy, że gdy są dobrze tasowane, układają się w niepowtarzalnych

51

yifcsjp jtĘ mm*# v

¿-i

*|| fi W *• f*tf • Jl$jr

MM

mirf>i 13OS

¿.a\ ń ‘•'L.'- i 2.

r.Ti rynnimi

fvi -»^1 *ii wjsl ? »v

> 4H i * *4?

lii lTirlw łl J .«.-ł.- .. a .

¿i • <

1"liji I j5v?5j

kombinacjach. A jednak państwo zobaczą, je­żeli przyjrzą się z bliska pierwszej lepszej talii, którą znajdą u siebie w domu, że działają tu zaskakujące, jeżeli nie mistyczne, prawa aryt­metyki. Tymczasem proszę mi wierzyć na sło­wo.

Dość, że kiedy profesorowa zmieszała karty, czułem się już właścicielem znacznej fortuny. Co prawda należało udowodnić, że prawa te sprawdzają się i w kasynie. Więc z niecierpli­wością zerknąłem na zegarek, chociaż było do­piero południe.

Wzruszony jestem pani życzliwością — zacząłem. — Już biegnę do domu. Tak jestem przejęty tym karcianym trikiem, że...

To co? Teraz pan o nas już nic nie wie? — przerwała ze znaczącym naciskiem.

Jaa? A czy ja coś wiedziałem o państwu? Co?

Qui pro quo wciąż trwało i nie domyślałem się, że jej szło o ten nieszczęsny desant.

Niestety tak mało państwa znam, że na­prawdę nie wiem. Skąd bym ja coś miał wie­dzieć? — dodałem.

Odniosłem wrażenie, że burknęła „To pan zmądrzał!” lecz mogłem się przesłyszeć. Spie­szyłem już do domu. Fascynujący system gry w ruletę odsunął na drugi plan poprzednie troski. Na odchodnym jednakże przypomniałem sobie o policjancie.

Jeżeli mąż pani będzie się widział z kon­sulem generalnym, czy mogłaby go pani po­prosić, aby en passant wspomniał mu o dzisiej­

52

szej wizycie u mnie tutejszych władz? — rzek­łem, wciąż jeszcze siedząc. — Będę panu pro­fesorowi wdzięczny, jeżeli napomknie konsulo­wi generalnemu, że zdaniem moim tu chodziło

o moją damę de compagnie. Ani słówka więcej ! Konsul zrozumie, że po prostu spełniłem swój patriotyczny obowiązek.

Aha! to teraz już nie o nas chodzi! — mruknęła. — Teraz pan o swojej madame Po- włóczyskiej?

.Niestety! — westchnąłem. — Właśnie

o niej. Jak najbardziej.

A czy ona słyszała, co policjant do pana mówił?

Powtórzyłem jej to.

Aha, aha, aha. — Znowu wyglądała, jak gdyby nie chciała wyczekiwać w ogonku swej kolejki, gotowa była stąpać innym po nogach. Pogroziła nawet komuś pięścią. — O, gdybym mogła dostać kawałek jego munduru! — wy­mamrotała.

Nic nie rozumiem — odpowiedziałem uprzejmie i cokolwiek oddaliłem się od niej tu­łowiem. — Nic dzisiejszego rana nie rozumiem. Czyjego munduru? Może powie pani wyraźniej.

Tego policjanta!

Ach, pani się pyta na pewno, czy był w mundurze? Owszem. Bardzo mi przykro — nie był ubrany po cywilnemu. Zielonkawy mun­dur tylko podkreślał powagę jego intencyj. Pa­miętam, poprawił sobie pas i pogłaskał pochwę pistoletu, kiedy powiedział: My wszystko wie­my!

Pan znowu zaczyna! — zakrzyknęła.

Ależ, proszę pani! teraz, skoro wyjaśniło się, że on mówił o...

Deiche com isto, deiche com isto! — powtórzyła szybko, niczym wtedy, gdy mówiła do Czarnej Wdowy: dajże temu spokój, odwal! Wykonała nawet dłonią ten sam mesmeryczny gest. Niemal przed samą moją twarzą.

Z początku pomyślałem, że wyciągnęła do mnie rękę, żeby się pożegnać. Ale to widocznie były passy. Uczułem osłupienie, które zaraz przeszło w bezwład. Nie mogłem oderwać oczu od jej oczu. Słyszałem jak we śnie, że powie­działa kusząco: — Moje hrabia zostanie u nas na óbiedzie, co? Poczęstuję pana dobrym do­mowym bigosem. Bigosikiem! — Atoli w od­powiedzi potrafiłem tylko kiwnąć głową. Wy­glądało, że się zgadzam. Postać profesorowej zachybotała i jakby rozpłynęła się w powietrzu.

Zresztą pot zawisł mi na rzęsach, i nic przed sobą prawie nie widziałem. Bezwiednym ru­chem sięgnąłem po chusteczkę, i nagle nama- całem w kieszeni drewnianą figę, którą mi po­darował Petroniusz... Znowu uratowała mi ży­cie! Kropelki natychmiast spadły mi z rzęs,

i kształty pani Zakrotyńskiej zarysowywały się w sposób normalny na jej ogrodowym stołku.

Cóż za upał, co za piekło! — pomyślałem, spychając swe doznania i wszystko na nieprzy­chylne kondycje meteorologiczne. Jakżeż byłem naiwny! Ponieważ dłoń jej wciąż znajdowała się w pobliżu, wstałem i z ukłonem ją poca­

54

łowałem. Coś mnie przy tym jakby ukłuło w wargi, niczym słaby prąd.

No, to innym razem pan skosztuje — po­wiedziała z żalem. — Już ja się o to, panie hrabio, postaram.

W jej głosie drżały czarne nutki, nawet po­gróżka. Co prędzej wyszedłem z ich podwórka, trochę się oglądając, w ten sam sposób, co pa­jąk przede mną. Gdy mijałem otwarte okno, wychylił się przezeń Zakrotyński. Nie wiem, czy głowa go wciąż bolała, ale miał zniekształ­cone, niewyraźne rysy. Przypuszczalnie słyszał część nciszej rozmowy.

Sztama??!! — huknął nad moją głową.

Mówiłem już, że zawsze się osobliwie wyra­żał. Zastanowiłem się i teraz, co słowo sztama mogło oznaczać. Może chęć ponownego miłego zobaczenia się?

Będzie mi bardzo miło — odpowiedzia­łem przystając. — A kiedy?

Co kiedy? — przestraszył się. — Sztama raz na zawsze!

Hmy... — powiedziałem.

Byłem jednak już tak tymi przeżyciami zmę­czony, że nie zgłębiwszy sprawy do dna, wy­szedłem przez furtkę. Przypadkiem zerknąłem na niebo. Czy mam dodać, że nadal przypomi­nało mi o tym, że byłem nie ogolony? „Tylko Palmolive jest najlepszy!” — oto, co na nim zo­baczyłem.

Droga powrotna wydała mi się znacznie krót­sza. Prawda, w dalszym ciągu napotykałem ściany rozgrzanego powietrza, i nieustannie

55

się pociłem: prawda, że na moim ubraniu wy­stąpiły mokre plamy nie tylko pod pachami

i między łopatkami, ale i na siedzeniu (pamię­tam, tak się przykleiłem tyłem do skrzyni, że z trudem mogłem się oderwać); to wszystko prawda — lecz podtrzymywała mnie świado­mość nowego systemu gry. Niestety, czekały mnie jeszcze różne przykre niespodzianki.

Dwa dni spędziłem potem na pamięciowym opanowaniu systemu. Na trzeci, kiedy umiałem go już par coeur, wlazłem po południu pod prysznic. Woda była mdła, ciepła. Człowiek ma mdłości, ilekroć sobie teraz o tej lepkiej cieczy przypomina. Podstawiając pod nią pierś, za­uważyłem z przejęciem, że mam na sobie wy­sypkę. Szkarlatyna? Ospa? Całą pierś miałem w czerwonych krążkach, a nawet gdzieniegdzie w pręgach. Zawołałem na cały głos: Petroniu- szu!

Krzątał się gdzieś na werandzie, bo zaraz się pojawił.

Policaja? — spytał.

Już nie to. Zobacz, co mam tutaj?

Mój tors przypominał ni to pąsową zebrę, ni to lamparta. Jednak w żadnym wypadku nie przypominał psa — za to mogę ręczyć. Prze­ciwnie, zachowywałem się jak zawsze z god­nością.

Aa to nic — powiedział — obejrzawszy mnie.

Jak to nic?!!

Cochoro vermelho! Nada mais, nic wię­cej, tylko cochoro vermelho!

W przekładzie na polski, cochoro vermelho znaczyło tyle właśnie, co czerwony pies. Więc — nawet nie zebra, ani tym bardziej lampart! Po prostu pies. Ileż upodlenia tkwi w życiu emigranta... Nie wiedziałem, że była to po prostu nazwa popularnej wysypki tropi­kalnej, gnębiącej ludzi przepoconych. Wziąłem rzecz dosłownie i pomyślałem, że czymś się zaraziłem od naszego Fou. Szpic był nie tylko wyłysiały, ale na skórze miał coś w rodzaju egzemy, zaledwie przysłoniętej białymi włoska­mi. Zrobiło mi się wstyd za siebie, i przez dłuż­szą chwilę stałem pod prysznicem, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

Żeby nie stracić twarzy, odwróciłem się do kuchcika tyłem i zapytałem, czy i na plecach mam plamy? Nie! — podobno z tyłu byłem czysty. To tylko z przodu wyglądałem, jak...

Si, si! — powtarzał. — Pąsowy pies! Cer­ta, pewnie! dlaczego by nie!

Wciąż stojąc tyłem, krzyknąłem, że za dużo sobie pozwala i że u siebie w domu nie ścier- pię podobnych rzeczy. Wyszedłem i zacząłem szperać w komodzie. Z początku przypuszcza­łem, że to uczucie poniżenia przeszkadza mi od razu znaleźć koszulkę w pomarańczowe dese­nie — której szukałem. Ale nigdzie jej nie by­ło. Zapukałem tedy do drzwi pani Zozo.

Pardon? — spytałem po francusku. — Czy pani nie wie, gdzie się podziała moja trykotowa koszulka?

Czy w pomarańczowy deseń?

Tak.

Coś w jej pokoju spadło z hałasem.

A co? Czy gdzieś zniknęła? — spytała zmienionym głosem.

Dawno jej nie nosiłem. Pamiętam, że powinna była być w komodzie. Akurat bardzo tę koszulkę lubiłem.

Ukazała się w progu. Patrzyła na mnie z niezrozumiałym niepokojem.

Dziwny zbieg... okoliczności... — wy­rzekła.

Jaki zbieg! Po prostu zginęła koszulka, w której najmniej transpiruję.

Och, mam jakieś złe przeczucia! — wy­rzekła. — Proszę sobie wyobrazić, że szukam też swej nocnej koszuli. Seledynowej z włos­kiego jedwabiu i z ciężkimi brązowymi koron­kami wokoło dekoltu i rękawów.

Też zginęła?

Jakby wyparowała.

A może dała pani praczce?

Coś mnie niedobrze ściska za serce, panie hrabio. To przeczucia. Zwykłe koszule, a tak się przejmuję. Pytałam się Petroniusza, ale pan wie, że po portugalsku zaledwie mogę się wysłowić. Mówi coś, czego nie sposób pojąć.

Petroniuszu! — zawołałem.

Zjawił się z sąsiedniego pokoju, uśmiechnię­ty.

Makumba! — orzekł z przekonaniem. Ukazał swe kojące zęby. Tylko bardzo do­bry i życzliwy człowiek mógł z takim spoko­jem mówić, że do naszego domu zakradły się

złe czary. Nie uwierzyliśmy, kiedy nam opo­wiedział, co następuje:

Onegdaj, w czasie naszej nieobecności (bo po­szliśmy z panią Powłóczyską na spacer), do ogródka weszła żebraczka. Petroniusz wyniósł jej ooś do jedzenia, oświadczyła jednak, że przyszła nie po żywność, tylko po jakąś starą •odzież. Zależało jej na czymś, co gospodarze :stale na sobie noszą. Na przykład — może ja- Meś stare koszule? Petroniusz w lot zrozu­miał, że tu idzie o makumbę i wypędził ją za hramę.

Roześmieliśmy się bez przekonania.

Byłaś zawsze dobra katolik — powiedzia­ła pani Zozo swą łamaną portugalszczyzną. — Niebo nie zna taka rzeczy, jak makumba. Po prostissimo to była kradzież. Rozumiere?

- Si, tak!

Petroniuszu — zawołałem z wyrzutem. Czy przypuszczasz, że żebraczka zakradła się do naszego mieszkania? Jak mogłeś do tego do­puścić?

Ona na pewno nie klaskała w dłonie!

W Paranie panuje zwyczaj, że zanim się wchodzi do cudzego mieszkania, klaszcze się na ulicy w dłonie, zamiast pytania, czy można wejść?

To co z tego, że nie klaskała?

Więc mogła wejść bez klaskania, kiedy ja już pracowałem w ogrodzie warzywnym. Tak, mogła. Dlaczego by nie?

Niedorzeczność! Jeżeli się już zakradła do nas, to dlaczego nie skradła cenniejszych

59

przedmiotów? Nic nam nie brakuje, tylko dwie koszule !

Popatrzył na mnie jak na małe dziecko.

No, bo tylko te koszule były jej potrzebne do makumby! — odrzekł, przyjaźnie szczerząc zęby. — Jasne! Wciąż o nie żebrała: O, gdybym tylko mogła dostać kawałek ich koszuli, o gdy­by!

Petroniusz odszedł, a my z panią Zozo łama­liśmy sobie głowy, co przez to wszystko chciał powiedzieć. Ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie, że i profesorowa, mówiąc o policjancie, wołała: O, gdybym, gdybym miała choć kawa­łek jego munduru!

Talku w domu nie mieliśmy, atoli poczciwa pani Zozo użyczyła mi swej puderniczki Co- ty’ego i damskim puszkiem upudrowałem sobie pierś. Robiąc to, myślałem już nie o Ionesco, nie o awangardzie teatralnej, która zresztą podówczas jeszcze nie istniała, lecz — raczej o Martwym Domu Dostojewskiego, o jego Po­niżonych i Obrażonych. Tylko emigrantowi do­stępne są takie myśli. Coś z dostojewszczyzny było też w skradzionych koszulach.

Zresztą nastrój ten minął i nowy cel zaczął mi z powrotem przeświecać. Pani Powłóczyska miała malutkie karty do pasjansów, i resztę dnia spędziłem, wypróbowując ów karciany trik pani profesorowej. Wszystko szło jak po maśle, trik ani razu nie zawiódł. To było naprawdę épatant!

Wieczorem przebrałem się w biały smoking i, mocno pachnąc Coty’em, wszedłem do kasy­

mm

na. Było jeszcze wcześnie, i stoły były przy­kryte płóciennymi pokrowcami. Pierś mi swę­dziła. Żeby się nie drapać, włożyłem ręce w kie­szenie. I znowu pod palcami namacałem coś twardego. Była to figa Petroniusza. Widocznie w podświadomości zaczynałem już w nią wie- Tzyć, skoro nie wiem sam kiedy, wychodząc z domu, przełożyłem ją do smokingu. Gdy te­raz jej dotknąłem, nagle zobaczyłem obok okna znajomego pana. Stał trochę przysłonięty ko­tarą. Był to wojskowy lekarz weterynaryjny, major Agamemnao di Silva. Zwyczajem bra­zylijskim poklepaliśmy się po łopatkach.

Wtem pomyślałem, że może go zsyła sam przychylny los. Czy mogłem z psią chorobą zwrócić się do normalnego lekarza? Czy wy­padało? Nie jestem snobem, niemniej Kuryty- ba to małe miasteczko, każdy każdego zna, i nie chciałbym sobie wyobrazić sytuacji, w której skórnik — popatrzywszy na moją pierś, po­myśli coś niewłaściwego o moich przodkach. Mimo radykalnych zmian, jakie zaszły w mych poglądach, i mimo że to może wywołać pro­testy, dowodzę że arystokracja miała kilka dobrych stronic w naszej historii. O tych stro­nicach lekarze kurytybscy mogli wiedzieć. Miałemj.e naszą historię teraz kompromitować? Nigdy się swą osobą nie afiszowałem, jednakże wszyscy orientowali się w ilości pałek w mym herbie. Mieliż teraz na podstawie mej wysypki dojść do mylnych wniosków o polskości w ogó­le? Nigdy nie zapomniałem o patriotyzmie.

Rozmowę przykro było zacząć. Czułem nadal,

61

że było w niej coś z Dostojewskiego. Jako ta­ko przemogłem uczucie hańby.

Kochany doktorze Agamemnonie! — rze­kłem niedbale. — Proszę sobie wyobrazić, że zaniemógł mi pies.

A co mu się stało, amigo?

Opisałem dokładnie, jak ta moja wysypka wygląda.

Wolałbym to osobiście zobaczyć.

Odruchowo odpiąłem guzik na gorsie i zaraz

zapiąłem go z powrotem.

Bagatela! — powiedziałem. — Za nic nie pozwolę fatygować swych przyjaciół dla takie­go głupstwa.

A czy szczeka? — spytał.

Bardzo się przeraziłem. Państwo rozumieją, jakie miałem przy tym myśli.

Nie, na razie nie szczeka.

A czy ślina mu cieknie, nie zauważył pan?

Słabo poruszyłem językiem w ustach.

Jak gdyby trochę — powiedziałem.

No, to jeszcze nic groźnego. Zapiszę dla niego maść.

Wyjął bloczek z receptami i coś skreślił. Po­tem z piórem w ręce, zapytał:

A jak się nazywa?

Hrabia... — zacząłem i urwałem.

Trochę się zdziwił.

Jak? też hrabia?

Pan właściwie o kim? — pośpieszyłem.

Muszę wiedzieć, jak się nazywa pański

pies, żeby napisać na recepcie.

62

Ach tak, rzeczywiście. Pan mówi o nim? Fou!

Kurytybscy Silvowie to bardzo kulturalna rodzina, w której władano francuskim perfect. Weterynarz zrozumiał, że słowo Fou oznacza to samo, co Wariat. Ale jak wszyscy Brazylij- czycy był bardzo delikatny i zamiast Wariat, napisał na recepcie Dla Niezrównoważonego. Dosłownie: Para um Desiąuilibrado.

Nie, nie, dlaczego od razu wariat! Niech pan się na niego nie gniewa. Przecież nawet nie szczeka! — dodał.

Schowałem tę receptę z podziękowaniem do portfelu, nie przypuszczając, że w przyszłości odegra taką tragiczną rolę. Znaleziono ją bo­wiem później w mych papierach, kiedy w dwor­ku moim dokonano rewizji. Zachowała się u mnie do tej pory, i załączam ją do niniejsze­go maszynopisu, jako dowód rzeczowy.

Co do jej zawartości lekarskiej, muszę z nie­smakiem wyznać, że maść mi pomogła. Trudno wymagać, żebym się czuł z tego powodu dum­ny. Wiem, że to nieszlachetne, ale po wyzdro­wieniu czułem nawet żal do weterynarza, coś jakby uraz osobisty. Ale Bóg z nim! Pokrowce już zdjęto i stoły z ruletą czekały na mnie. Zacząłem grać. Czy system działał? Wystarczy, że powiem, iż nad ranem miałem kieszenie wypchane sztonami.

Pamiętam, byłem tak przejęty powodzeniem, że zbliżyłem się do kasy jak we mgle. Zaczą­łem garściami wpychać sztony przez okienko, otrzymując w zamian od uśmiechniętego z po-

dziwem kasjera pliki banknotów. Prawdopo­dobnie wtedy właśnie rozstałem się z figą Pe- troniusza: wsunąłem ją pod kratki wraz ze sztonami. Byłem zbyt zamroczony, żeby to w porę zauważyć.

Jak we mgle wróciłem do dworku i z tru­dem potrafiłem zasnąć. Było niesamowicie duszno, i spałem goły, w kałuży własnego potu. Dlatego przyśniło mi się, że tonę i że z ukropu wyciąga mnie za rękę policjant. Ze strachu obudziłem się w podskoku.

Dziunio! musisz te kolczyki wykupić! — po­wiedziałem do siebie. Teraz masz na to dość pieniędzy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z pew­nością wczorajsza wizyta policjanta dotyczyła pani Powłóczyskiej, ale lepiej ze swej strony nie zapominać o detalach — tak myślałem,

i zaznaczam raz jeszcze, że ciocia Buba była znaną plotkarką. Więc jeszcze przed lunchem wybrałem się do miasta, tym razem taksówką, gdyż zdawało mi się, że już mogę nie oszczę­dzać. Policjant stał na skrzyżowaniu, i uśmiech­nąłem się do niego, uchylając panamy.

Sklepik z bric-a-brac znajdował się w pobli­żu polskiego kościoła. Z wyglądu niczym nie różnił się od podobnych kramików i w innych krajach. Półki zastawione były bibelotami, z sufitu zwisały stare lampy, na ladzie pod szkłem widniały kosztowne drobiazgi. Właści­cielem tego zakładu był staruszek, też emi­grant — tylko dokładnie nie wiem, jakiej na­rodowości, bo był poliglotą.

Sprzedałem panu kolczyki z ametystami,

w renesansowej oprawie, czy pan sobie przy­pomina?

Co warte są ametysty? — odpowiedział na wszelki wypadek.

Bo co?

Czy kto kiedy przyjeżdżał poważnie do Brazylii z kamieniami półszlachetnymi? Prze­cież to ojczyzna ametystów, które właśnie stąd emigrują do Europy! Pańskie kolczyki były szlifowane przez ignoranta. Nikt teraz tak nie szlifuje. Zrobiłem zły interes.

Bardzo się cieszę. Bardzo się cieszę, że mogę je teraz odkupić.

Ametysty poszły w górę — odpowiedział od razu, nawet bez namysłu. — Poza tym hi­storyczne oprawy z każdym miesiącem nabie­rają wartości. Są jeszcze bardziej historyczne! Pan sam to rozumie.

A gdzie pan je ma?

W pracowni.

Za tropikalną zasłoną z wiszących paciorków, zamiast drzwi — siedziała jego żona, pochylona nad ręczną robótką, a zarazem jakby drze­miąc (umiała łączyć drzemkę z pracą). Wokoło pełno było złamanych parasoli, rozebranych zegarków i nadtłuczonej porcelany. Na stole zauważyłem też kilka połamanych lalek. Chcia­łem już się cofnąć za próg, gdy coś dziwnego rzuciło mi się w oczy. Robótka, którą sklepi- karka trzymała w ręce, miała znajome poma­rańczowe desenie.

Nad czym to senhora pracuje? — spyta­łem.

A dała mi klientka do zreperowania dwie lalki, i prosiła, żebym przy okazji uszyła dla nich koszulki — odezwała się i ziewnęła: U-ua!

Pochyliłem się. Coraz bardziej wydawało mi się, że skądś znam ten pomarańczowy deseń. Obok leżała lalka w seledynowej koszulce z ko­ronkami. — Kie licho! — pomyślałem.

Byłoby jednak typowym emigranckim faux pas, gdybym zapytał na przykład: a skąd pani ma tę szmatkę? Czy to przypadkiem nie resztki koszuli?... — Tak nisko nie upadłem. Udałem więc, że to mnie nic nie obchodzi, i (żeby czymś wytłumaczyć zdziwienie, które odbiło się na mej twarzy) spytałem obojętnie:

A co brakowało tym lalkom?

Wskazała lalkę w seledynowej koszulce: —

Tej brakowało nóg. To dziewczynka. Musiałam jej dorobić nowe. Uszyłam je z woreczków upchanych słomą. — Podniosła koszulkę, i uj­rzałem nieforemne płócienne nóżki, przylepione plastrem do celuloidowego brzuszka. — A tej ! —

i teraz wskazywała lalkę leżącą na jej kolanach wraz z robótką — a tej trzeba załatać w gło­wie. To chłopak. Niech senhor popatrzy!

Lalka otworzyła i zamknęła oczy, mrug­nąwszy do mnie. Na jasnoróżowym czółku wid­niał czarny otwór. Razem wziąwszy był do dość nędzny obrazek. Ale pomyślałem, że w tym upale przesadnie reaguję na widok pokaleczo­nych zabawek. Gdybym był wtedy wiedział, co w istocie symbolizowały, jakie było ich prze­znaczenie — uciekłbym ze sklepu w najwyż- szej zgrozie. Spakowałbym manatki i wyjechał­

bym gdziekolwiek by się dało, nawet bez wizy.

Zamiast tego ograniczyłem się do zwykłej uprzejmości.

Bravo, bravo! — powiedziałem z zachętą

i, jak zawsze, gdy widzę kogoś pracującego. Szczęść Boże, madame!

Mąż jej wyciągnął już z kasy moje kolczyki. Helas, niestety — nic z tego! Zażądał za nie trzykrotnej ceny, mimo że wspomniałem, iż uchodźców winny łączyć stosunki braterskie. Pomacałem się po kieszeni i — westchnąwszy, wróciłem do domu z pustymi rękami. Wczoraj­szej wygranej nie wystarczyło.

Pani Powłóczyska siedziała w peniuarze na werandzie i przez srebrną rureczkę sączyła z fi­liżanki ervę-matę. Usiadłem naprzeciwko! Ota­czał nas zewsząd czerwieniejący żar. Zdawało nam się, że pod werandą znajduje się piec, i że krzesła ustawiono na blasze kuchennej.

Erva-mate to południowoamerykański wy­war, pity o każdej porze dnia, tak w samotnoś­ci, jak i w towarzystwie. Służy więc albo do rozmyślań, albo jako pretekst do rozmów. Czło­wiek, gdy po raz pierwszy to skosztuje, za­zwyczaj robi bardzo zdziwioną minę. Z począt­ku bowiem wywar nic nie przypomina, w każ­dym razie nic miłego. Ale potem znowu staje się coś niezrozumiałego i, mimo że zdziwienie nasze wciąż wzrasta, napój zaczyna ku sobie pociągać.

No! chociaż wciąż mi jeszcze brak pienię­dzy, mam teraz nadzieję, że sprawy nasze wkrótce się poprawią. Widzę skrawek jasnego

nieba na zachmurzonym horyzoncie mojego ży­cia. Mówię to entre nous i nie powinno się tego rozgłaszać.

A czy pan hrabia coś wczoraj wygrał? — spytała.

Cała twarz jej i ręce perliły się. Była uszmin- kowana i przy pewnej okazji pomadką popra­wiła sobie wargi.

W tak zwanych wyższych sferach, w których urodziłem się i obracałem, panuje pewna po­błażliwość dla bliskich, łamiących to lub inne przykazanie, wspomniane w katechizmie. Na­turalnie, to nieładnie publicznie łamać, po­wiedzmy, siódme, ale gdyby to uczynił twój kuzyn, to jednak to co innego. Nie wiem, czy się dość jasno wyrażam? Teraz, kiedy już coś niecoś wiedziałem o zamazanej przeszłości pani Powłóczyskiej, która bądź co bądź po trochu należała do lepszej sosjety — skłonny już by­łem patrzeć na te jej grzeszki przez palce. Debrouillez-vous vous même avec ce flic! — pomyślałem życzliwie. Co znaczyło: Niech pani sama się z tą gliną wykałaputka.

Postanowiłem pozostawić ją swemu losowi. I tu właśnie jej nie doceniłem. Mimo wieku, nie miała zamiaru rezygnować.

Znać w ciągu tych paru nocy przemyślała sobie jakiś plan. W jej oczach, które zawsze mówiły do mnie: pan jest skądinąd bez sen­su! — zobaczyłem zadumę, która bardzo mi się nie podobała.

Oblizała sobie wargi prawie łakomie.

A wiele pan wygrał — panie hrabio?

Niestety jeszcze za mało. Ale dziś wie­czorem mam nadzieję wygrać więcej.

A gdzie pan schował pieniądze? — za­troszczyła się.

Jak zawsze w kasetce. W szufladzie swe­go biurka.

Nie zgubi pan kluczyka?

Klucz mam przywieszony do łańcuszka przy spodniach. Dlaczego pani tak na mnie patrzy?

Bo pan tak przypomina swego wuja. Tyle rodzinnego podobieństwa! — odpowiedziała. — Zawsze się wzruszam.

Jakiego wuja? — spytałem. — Miałem ich wielu.

Potem coś mi przyszło do głowy i mimo woli odsunąłem się od niej wraz z krzesełkiem.

Madame Zozo! — zawołałem cokolwiek oburzony. — Mam nadzieję, że nie przypomi­nam pani tego starego ordynata, który siedział w fotelu na kółkach i zażywał aspirynę? Było­by to z pani strony... Nie wiem nawet, jak to nazwać !

Broń Boże! — przysięgam. — Jakże pa­nu mogło coś podobnego przyjść do głowy. Chociaż z profilu nos ma pan trochę ten sam.

Zerwałem się z miejsca.

Pani mnie raczej straszy, ma chère!

Kiedyż ja zupełnie nie o nim mówiłam.

A jakiego wuja, w takim razie, ja pani przypominam?

Wuja Seweryna.

Wuj Seweryn był zasadniczo złotego serca

89

SÎÎÎSliïlSœîÎ

ES » w Î. , 1 fit

4 *4 i

staruszek, un peu toqué et bon viveur. Więc skądinąd odsapnąłem i nawet przeprosiłem, że się uniosłem.

A co pani dziś robiła? ’— spytałem, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie moje zrywanie się z krzesła mogło pozostawić.

Byłam w bibliotece.

Zauważyłem na stole, pod jej łokciem, gru­bą książkę, oprawną w płótno i półskórek.

Czy wzięła pani coś interesującego do czytania?

Et, taka sobie francuska powieść. Uprzejmie pomachałem rączką i wszedłem

do pokoi. Gdy jednak przekroczyłem próg, coś przyszło mi znowu do głowy.

A jaki tytuł? — spytałem, wracając na werandę.

Et, nawet nie wiem.

Można zobaczyć?

Odchyliłem okładkę i na pierwszej stronie zobaczyłem napis: „La Petite Illustration”.

Zrobiłem do tyłu parę kroków. Czy miałem zrozumieć tę wypożyczoną z biblioteki książkę jako aluzję? Ale aluzja do czego? Do zamie­rzonego mordu? Siedziała jednak tak niewin­nie, że nie mogłem powiązać końca z końcem.

Zapewne jakieś wewnętrzne głosy każą pani do tej książki wracać, hę? — spytałem. — Co to musi być za nieprzeparte uczucie, skoro pani nie może mu się oprzeć, i do wspomnień

o przeszłości tak jawnie powraca?

Ja nie myślę o przeszłości — odpowiedzia-

70

ła z westchnieniem, spuściwszy oczy. — Raczej myślę o przyszłości.

To mi się zupełnie nie podobało.

Pardon? Jak mam to rozumieć? Czuję się nawet dość dziwnie. Tak, jak gdyby zagrażało mi jakieś niebezpieczeństwo.

Ach tak? — zaciekawiła się. — Czyżby?

Wciąż pani nie rozumiem.

To ja pana nie rozumiem, panie hrabio.

Co to ma znaczyć, że pani myśli, o przy­szłości i oblizuje sobie przy tym wargi?

Panie hrabio — zgorszyła się. — Czy w naszym domu jest chociażby jeden fotel na kółkach? Naprawdę nie wiem, co mi pan wytyka.

Rozejrzałem się: w dworku żadnych schodów nie było, z wyjątkiem trzech stopni, po któ­rych się schodziło do ogródka. Antyczne me­belki z egzotycznego drzewa dżakarandy (któ­rego nie potrafi zgryźć podobno żaden robak na świecie — takie jest twarde), były mocno zbudowane i nie ślizgały się po podłodze. Był jasny dzień. Ślepiące słońce pokrywało wszyst­ko różem. Niebo za werandą było też różowe,

i — nagle zobaczyłem na nim obłok, łudząco przypominający wannę z prysznicem. To mnie do reszty wytrąciło z równowagi.

Gdybym zobaczył na niebie lady Macbeth lub Urke Nachalnika, znanego przed wojną warszawskiego złodzieja, przestraszyłbym się mniej. Niedorzeczność tej wizji, poniekąd do­mowej, była czymś wstrząsającym. Do tej po­ry nie wiem, dlaczego niebiosa w tym kraju

71

mają do ludzi potrzebujących ich interwencji taki nieludzki stosunek.

Stawałem się zabobonny. Poszedłem zara2 do łazienki i na wszelki wypadek znowu wzią­łem prysznic. Gdy wróciłem na werandę, pani Zozo już nie było. Natomiast wanna w dal­szym ciągu wisiała u góry, za okapem. Prze­czucia mówiły mi, że nic dobrego nie przepo­wiadała. Piewiki w ogrodzie trajkotały. To nie były już koniki polne, lecz całe koniska. Na werandę wleciał koliber i, połyskując jaskra­wą zielenią, zatrzepotał mi .tuż pod nosem. Emigracyjne życie coraz bardziej dawało się we znaki. Postanowiłem co noc zamykać drzwi sypialni na klucz.

Gdyby nie wspomnienie o wygranej, czuł­bym się — och, jak podle. Na szczęście, gdy przeszedłem do saloniku, zobaczyłem na se- kretarzyku karty do pasjansa, i znowu usiad­łem, żeby po raz setny wypróbować trik pro­fesorowej.

Proszę państwa! Powaga tej spowiedzi wy­maga ode mnie nagiej szczerości psychicznej. Inny być może tego by nie zrobił, ale opowiem państwu, na czym sekret systemu polegał.

Proszę wziąć talię kart do ręki i ułożyć cztery górne karty w jeden rząd przed sobą na stole. Są to dajmy na to: 8 — 5 — 2 .— 10. Nie zwracajmy uwagi na dwie karty środkowe, ważne są tylko dwie karty po bokach, czyli 8 i 10. Dlaczego tak trzeba, wie prawdopodob­nie tylko pani Zakrotyńska.

Teraz odejmujemy od 12 — 8, i jeszcze raz

odejmujemy od 12 — 10. W ten sposób otrzy­mujemy dwie liczby: 4 i 2. Czy to skompliko­wane? Nie mam do matematyki żadnych zdol­ności, mimo to sądzę, że nikomu nie sprawia trudności odejmowanie od 12.

Państwo mogą zaprotestować: Dlaczego ma­my odejmować akurat od 12? — Nie wiem. Tak mnie nauczyła profesorowa. Liczba dwana­ście, być może, związana jest z makumbą.

Proszę uprzejmie nie wrzucać tego maszy­nopisu do kosza, proszę nie wzruszać ramie­niem. Wbrew swemu sumieniu, przekonacie się zaraz, że w talii najbardziej nawet przetasowa­nej — karty ułożone są zawsze według pew­nej reguły! Bo liczby 4 i 2, które otrzymaliśmy po odejmowaniu, czyli czwórka i dwójka, znaj­dą państwo obok siebie w talii kart, pozostałych w waszej ręce. Czwórka i dwójka zawsze w ta­kim wypadku znajdują się obok siebie lub przedzielone są jedną tylko kartą.

Z góry przepraszam czytających za małą fa­tygę, za te odejmowania i układania kart — ale gra warta zachodu, i kto wie czy nie da się systemu dostosować do gry w Toto-Lotka.

Spróbujmy raz jeszcze. Ułożywszy cztery karty na stole, mamy tym razem przed sobą:

3 — 7 — 9 — Król. Figura liczy się jako 10. Czyli dwie boczne karty, to 3 oraz 10. Odejmu­jemy je od tej samej kabalistycznej dwunastki. Otrzymujemy w rezultacie 9 i 2. Proszę teraz przejrzeć resztę talii: dziewiątkę i dwójkę znaj­dziecie obok siebie lub najwyżej przedzielo­ne jedną kartą!

73

Rmt>V*

JkJŁm *

***• *§» j

UMHŚir ni I'

Teraz rozumieją państwo moją egzaltację

i te moje mrówki na grzbiecie. Po kolacji wło­żyłem smoking i znowu poszedłem do kasyna.

Wystarczyło wyjść za bramę i skręcić trochę na prawo, żeby znaleźć się u progu rozłożyste­go białego budynku, skąd dochodził szmer szto- nów i obracającego się Koła Fortuny. Było ciemno, choć oko wykol. Kasyno oczywista było oświetlone, ale wokoło okien krążyło tyle ciem

i nietoperzy, że światło ledwie się sączyło,

i gmach przypominał Warszawę w czasie oblę­żenia. Miało się wrażenie, że ktoś przysłonił go czarnym papierem. Olbrzymia ćma w kształcie fruwającej ścierki musnęła mnie po policzku, obsypawszy kurzem. Inna, znacznie brutalniej- sza i przypominająca furkoczący pocisk, z ta­kim impetem potrąciła mnie o ramię, że o ma­ło się nie potknąłem. Z puszczy, która wszak znajdowała się pod bokiem, dochodziły niesa­mowite odgłosy. Bo ja wiem, może to znowu krzyczało i wymyślało jakieś drzewo. Jeżeli jedno mogło powiedzieć do mnie: Pardon! — to dlaczego inne, gorzej wychowane, nie mogło zawołać: Mer de? — A w tym rodzaju słowa z puszczy dolatywały.

Toteż nieco ogłuszony schyliłem się nad sto­łem z ruletą. W kasynie było przytulniej niż na dworze, i wkrótce o niczym nie myślałem, tylko o podskakującej kulce.

Nie wiem, czy inni przeżywają to tak samo, ale grając w ruletę, staję się zupełnie innym człowiekiem. Zewnętrzna powłoka opada, i za­miast mej osobowości, pozostaje tylko jakaś

nnnmnsT

ml W; Jr 7I19wi9tÍV

F*rfv$J$v h iljl (4|* «*»

4 jl\» i|j[ v* I

:í J}”* ÉNpl

'.H Mh w 3* 'ł* - ¿*m

¡^MLrZ/lS'í **” 9W IMWI łfc.Kfe'^®- ; ^ »iH

ra Æ&èi

JMŁwÜâL.«Mif ®3»%i% 4tfc«u V'< >, ¿7 , '• J kf *'£• •> “

1

£ •, j y .Vi ■■ ■ 1>Í¡ -> * ■' •*■*- '<,*ą /*/•?' f > BE ^T" » w» Æ

i# Mhfo flàSSaSSÏSjlSciÿlfff i ¿m¿ *&• ív#/ i ■>•■■

'-\r*í "*■%» trtraWMij Atfc.jgf yJalEJri *-inTTf"yf àVütài

_^gr^^MÍ¿—¿Z~121L-Z££3 J M lF*CTf7 9

Jin»iplï mjWlli fit I I

^■f «ME i'MlH^.1* gx># á W v„ ;-.

$w*W • * i

iTLfit LæI

y. •♦***??* «&#<u i» i §|

Hff lii«í ilt¿S iff * '■ ' ** ÍTt

Erfr 3 vL* **«WvfU

51 ^S9ÿflV|Â' >■ mí¿?

P^ÎFf jF,Ä'S^§:SjN.f^4i%l| i

IM

15

¡ ■ % • ÄaTÄjlKivJfi ■ *

fifi, ^ ■-v ¿i

iy%ill?Í7T^ÍKf^vj ■ '■ :-. ■"' ■■■'- ' ■■ • ■■ ■ ' :

|4V*Xm iM.'t^ficfl

zagadka psychologiczna. Wówczas proszę mnie ukłuć szpilką, a nic nie uczuję. Zamiast mego JA mam wtedy do czynienia z kimś całkiem nieznajomym, i kto nie zwraca na mnie żadnej uwagi. Mogę do samego siebie powtarzać sto razy: Wstań już, Dziuniu! — i nie otrzymać w odpowiedzi nawet spojrzenia.

Hazard wyraża się u mnie także i tym, że przy podwojeniu stawek dostaję kataru i nos mi trochę puchnie. Sądzę jednak, że to już ra­czej zwykła alergia.

Messieurs dames faites vos jeux! —powie­dział krupier z początku po francusku, potem po portugalsku.

Stół rulety podzielony jest na prostokąty,

i w każdym z nich mieszczą się cztery numery. Wyobraźmy sobie, że zamiast tych prostoką­tów są karty, od asa począwszy do dziewiątki. Za dziesiąty prostokąt uważamy Zero. Wy­starczy tedy notować — na jaki prostokąt padła wygrana. Kulka zatrzymała się kolejno na 6, 8, 9 i 3 prostokącie.

W ten sposób miałem przed sobą szereg liczb: 6—8—9—3. Tak samo jak w kartach. Więc odejmujemy dwie liczby boczne, 6 i 3, jak tego uczyła pani Zakrotyńska, od dwunastki. Pozo­staje 6 i 9. Teraz wiadomo było, że jeżeli kulka trafi do 6 prostokąta — natychmiast padnie na 9-ty. Lub jeżeli z początku na 9-ty, to po­tem natychmiast na 6-ty. Albo też — jeżeli nie natychmiast, to o jedno uderzenie później, bo przecież pamiętamy, że wybrane karty znaj­

dują się obok siebie w talii lub też są prze­dzielone jedną kartą.

Rien ne va plus! — rzekł krupier.

Słychać było jak kulka turkocze po żebrach

koła. Pośliznęła się, wpadła do sąsiedniego prze­działku, do innego i wreszcie znieruchomiała na numerze 35.

Trinte et cinque, trzydzieści pięć!

Numer 35 znajdował się w szóstym prosto­kącie. Wiedziałem, że za następnym razem z niezrozumiałą uległością zatrzyma się na którymś z numerów dziewiątego. Pośpiesznie wyciągnąłem nieco drżącą rękę i obsadziłem cały ten prostokąt. Faites vos -jeux, rien ne va plus, itd. itd., i oto krupier łopatką przysuwa do mnie kupkę sztonów. Kulka przez cały wie­czór aż do końca była posłuszna pani Zakrotyń- skiej.

Gdyby w Sopocie nadal istniało kasyno, miał­bym setki dziękczynnych listów. Ale opisałem ten system nie dla praktycznych celów. Cho­dzi mi o to, żeby otworzyć wam oczy na panią profesorową, i na jej działalność. Jeżeli nie uczynią tego państwo osobiście, to niech da­dzą komuś, powiedzmy swej sekretarce, wy­próbować wspomnianą sztuczkę karcianą. Zo­baczycie, jak bardzo będzie przejęta i może wkrótce zacznie zabiegać o urlop i wyjazd do księstwa panny Grace Kelly. Czas nagli, i pro­szę nie zapominać, że Wyżeł Zakrotyńska do­tąd grasuje bezkarnie. Zdaniem moim, osoby obcujące z czymś, czego ani fizyka, ani wyższa matematyka nie zdoła wytłumaczyć, winny być

co najmniej odizolowane. Cóż dopiero osoba, która czyni to dla swych ciemnych celów, krzywdzących otoczenie? A są to jeszcze tylko kwiatki, nie zaś same oskarżenia.

Nie byłem niczego świadom, kiedy o świcie wstałem od rulety z rozdętym od portfelu bo­kiem. Pobrzękując drobnymi w kieszeni, otwo­rzyłem bramę naszego dworku. Na wywieszce widniało kilka liter, pozostałych z napisu La­guna Zapomnienia. Słońca natomiast nie było jeszcze widać, aczkolwiek nie można było wąt­pić, że się znajduje gdzieś za drzewami. Pro­mienie bowiem przenikały przez wszystko, nie tylko przez gałęzie i pnie, lecz i przez dach domu, do którego zbliżałem się ścieżką.

W ogródku kwitły mimozy oraz europejskie drzewko śliwkowe, zasadzone przez poprzednich właścicieli, a które zawsze napełniało mnie zdumieniem. Nie szło o to, że dawało owoce jakby żywe w środku — tyle było w nich ro­bactwa, że śliwki nieustannie poruszały się w powietrzu. Frapowało mnie, że na drzewku były jednocześnie i śliwki, i ich kwiaty, zielo­ne pączki i zwiędłe jesienne liście. Zadziwia­jący miszmasz. W pewnej chwili uczułem, że coś pod mymi lakierkami chrzęści. Popatrzy­łem w dół i przekonałem się, że zamiast iść ścieżką, kroczę po wielometrowej kolumnie czarno-czerwonych mrówek wielkości, bez prze­sady, małych karaluchów. Mrówki dążyły do śliwy. Ponieważ Petroniusz spotkał mnie na ganku, poprosiłem go, aby natychmiast zaban­dażował pień drzewka pasami lepu do much.

78

Tak się to tam robi, i jest to specjalny lep, niecodziennie zawiesisty.

W sypialni zasłoniłem rolety, rozebrałem się

i chciałem się położyć, gdy przypomniałem so­bie o pani Powłóczyskiej. Lepiej było zamknąć drzwi. Niestety, z wielkim niesmakiem musia­łem stwierdzić, że klucza nie było ani z tej, ani z tamtej strony klamki. — Cacy, cacy! — pomyślałem sobie, trzeba będzie tę sprawę zbadać! — i tymczasem zabarykadowałem drzwi, przysuwając ku nim krzesełko, a do krzesła nocny stolik. Stara pani Powłóczyska wciąż nie wychodziła mi z głowy. Podszedłem do okna i podniosłem roletę. Wychyliwszy się przez parapet, przywołałem do siebie Petro- niusza.

Proszę od czasu do czasu sprawdzać, czy moje drzwi do saloniku są dobrze przymknięte.

Claro! — odpowiedział. — Jasne!

Znowu! Myślisz, że to takie jasne? — spytałem nie bardzo pewnym głosem.

Pois no? dlaczego by nie?

1— Czy madame Powłóczyska nie wydaje ci się trochę zmieniona?

Si.

A dlaczego?

Pytała mnie się o arszenik.

Na miłość boską, a skąd miałeś arszenik?

Przecież każdy rolnik może dostać go w aptece bez recepty. Wystarczy powiedzieć, że to na mrówki. Tylko nie wolno przy tym mrugnąć.

Jak to, nie wolno mrugnąć?

A

,. Zfl \\\

Aptekarz zagląda kupującemu do oczu.

A na co pani Powłóczyskiej arszenik? Wskazał mnie palcem.

Na co wskazujesz?

Na pana!

O mało nie wypadłem przez okno.

Petroniuszu! — szepnąłem. — Ty coś wiesz?

Uśmiechnął się kojąco:

I— Niech senhor niczego się nie obawia. Senhor może spać spokojnie. Prosiła tylko o jedną łyżeczkę do herbaty.

Całą łyżeczkę! czy ty mówisz poważ­nie? — zawołałem. — Jak po tym wszystkim można w ogóle zasnąć?

Certa. Pewnie, że poważnie. Pan ma przecież moją figę.

Aha — wymamrotałem do siebie. — Fi­ga. Figa.

Trochę zaczynałem w nią wierzyć. To dzięki niej spotkałem weterynarza, to dzięki niej od­zyskałem w ogródku Zakrotyńskich przytom­ność, kiedy wokoło rozlegały się okrzyki: pal! pal! — a profesorowa dokonywała swe passy. Dobrze, że ją noszę przy sobie.

Hélas! Nié wiedziałem, że użyję tej gry słów — że zamiast figi, miałem figę w kiesze­ni!

Wróciłem do łóżka. Popatrzyłem na prawo, na lewo. Szukałem czegoś podejrzanego. Na stoli­ku, przysuniętym do drzwi, leżała srebrna ły­żeczka do herbaty. Łyżeczka? Co tam robiła? Obejrzałem ją nieufnie. Znowu wstałem i wy­

80

lałem lemoniadę za okno, na grządkę czamo- -liliowych storczyków.

Nie byłem wyspany, kiedy w południe za­siadłem do śniadania.

Bonjour, madame Zozo! — powiedziałem.

Bonjour, mon cher comte!

Jak pani spała?

A pan?

Postawiła przede mną talerzyk ze skibką mamonu. Przedziwny owoc, jak zawsze na­tychmiast przykuł mnie do siebie, okropnie zarazem rażąc powonienie.

!— Miałem przykry sen — rzekłem żując.

Dlaczego by tak? Ja przeciwnie, miewam raczej przyjemne sny. Choć to może dlatego, że mam czyste sumienie. Nie obciąża go żadna pszenica. Tak, mam czyste sumienie.

Hmy.

Czy pan coś powiedział?

Powiedziałem, hmy.

W jakim sensie? — spytała z chłodkiem.

Przysunęła do mnie cukierniczkę. Popatrzy­łem do środka i nie wiem czemu — odechciało mi się pić kawy z cukrem. Wyjąłem łyżeczkę z cukierniczki i też ją obejrzałem.

Czemu się pan hrabia tak przygląda?

Łyżeczka do herbaty, hę? — spytałem.

Czy jej coś brakuje?

Powinna pani o niej wiedzieć więcej, niż ]a, ma chere. Według pani jedna łyżeczka wy­starczy, hę?

Zawsze biorę do kawy tylko jedną.

Tiens, tiens. To pani to robiła zawsze?

Całe życie! — odpowiedziała ze zdziwie­niem, w które naturalnie nie uwierzyłem.

Winszuję pani! — Odsunąłem od siebie cukierniczkę jak najdalej. — Całe życie, tieńs, tiens. À propos, czy to pani przyrządziła mi na noc lemoniadę?

Ja. Jak zawsze.

Znowu, jak zawsze? Dziękuję bardzo!

Czuję, że pan ma coś na myśli, chociaż ostatnio nigdy nie wiem, co.

Bardzo się cieszę, że pani to uczuła, pani Zozo. A czy pani słodziła moją lemoniadę, czy­tając jak zawsze „La Petite Illustration”?

Pan hrabia ma jakąś niezadowoloną minę. Dlaczego?

Ma chère — odpowiedziałem. — Nie za­mierzam bynajmniej stawiać kropek nad i. Ale czy się dobrze domyślam, na co pani był potrzebny arszenik, o który pani prosiła Pe- troniusza?

Vous avez un esprit mal tourné! — od­rzekła z wyrzutem. — Ma pan uwagę zwróco­ną nie tam, gdzie trzeba. Bardzo nad tym ubo­lewam.

Moim zdaniem to nie esprit, to instynkt samozachowawczy, proszę pani!

Bój się pan Boga, panie hrabio. Będzie panu bardzo wstyd, kiedy zaraz coś panu po­każę. Pozwoli pan za mną do pańskiej sypialni.

W sypialni odsunęła na bok łóżko i wskazała na otwór w podłodze, powstały po wypadnię­ciu sęka. Z dziurki nieustannie wyłaziły te sa-

^ 82

me czarno-czerwone mrówki. Kupka jakiegoś proszku leżała obok.

Pan jest tak zajęty swym passe-temps w kasynie, że nawet nie wie, że od paru dni napastują nas termity, a w studni zabrakło wo­dy! — powiedziała drżącym od żalu głosem. — Nie chciałam termitów dopuścić do pańskiej sypialni. Arszenik je odstrasza.

Madame Zozo! Przecież żeby zwalczyć takie mnóstwo mrówek, trzeba co najmniej kilo trucizny. A pani położyła tu tylko jedną ły­żeczkę. Hę? Dlaczego tak mało?

Nie mam doświadczenia :— odrzekła skromnie. — Chciałam z początku wypróbo­wać.

Była to wręcz dwuznaczna odpowiedź, ale z natury jestem łatwowierny i nie od razu podejrzewam bliźnich o coś złego. Przekonała mnie i tym razem. Więc ukłoniwszy się dwu­krotnie, przeprosiłem.

Mille fois pardon, biorę swe słowa z po­wrotem. Naprawdę nie chciałem pani dotknąć.

Nie szkodzi. Pan na pewno wczoraj prze­grał?

Wygrałem.

Wiele? 1— zatroszczyła się.

Trochę, trochę.

Popatrzyła na biurko przez drzwi.

Zamknął pan szufladę na kluczyk?

Proszę nie martwić się, pani Zozo. Nigdy tego nie zapominam.

Skoro spotkała pana taka wena, to dla-

czego miewa pan przykre sny? Mam nadzieję^ że to nie ja się panu przyśniłam?

Broń Boże! Coś niewymownie gorszego? Śniły mi się dwie lalki, które wczoraj ogląda­łem w antykwariacie.

Lalki? Nie przypuszczałam, że pan jest jeszcze taki dziecinny. Co... w tym nieprzy­jemnego?

Chłopak i dziewczynka. Chłopak miał dziurę na czole, a dziewczynka bezwładne nóż­ki ze słomy. Wstrętne laleczki. Obie otwierały usteczka i mówiły do mnie, rien ne va plus!

Przeżegnała się.

-— A może to na deszcz?

Nie wiem, czy na deszcz, czy na co in­nego. A propos, czy już odnalazła pani nasze koszule?

Skąd! Przeglądałam spis bielizny, którą dawałam do prania. Nigdzie ich nie ma.

Zaczęliśmy przetrząsać tę sprawę, gdy wtem rozległo się w oddali klaskanie w dłonie. To ktoś do nas przyszedł i, stojąc przed dworkiem na szosie, klaskał pytająco.

Pośpieszyłem ku bramie. W słomkowym som­brero z zielonym piórkiem, w pufach, uszytych z tropikalnego płótna, oraz w tyrolskich poń­czochach po kolana stał za nią jakiś pan. Przed­stawił się jako senhor Juan Vernero. Kto to był?

Od razu powiem — członek piątej kolumny. Prawdziwe jego nazwisko brzmiało Johannes Werner, aczkolwiek dowodził, że przed przy­

84

jazdem do Parany nazywał się Janićek Ver- naśek.

Wszyscy Niemcy w Kurytybie znikli- w cza­sie wojny po prostu z dnia na dzień, jak kam­fora. Zamiast nich byli teraz sami Szwajcarzy lub Czesi. Rodacy żyli z nimi na noże. Był tam na przykład taki magnat, o nazwisku Schmidt. Prawdopodobnie herszt piątej kolumny. Ale kiedy sąsiadujący z nim Polacy nagabywali go o to, odpowiadał najniewinniej w świecie: Po> pierwsze nie nazywam się już herr Ludvig von Schmidt, zaś tylko Ludovico Chmiteiro, fidalgo. Po wtóre — jestem pochodzenia szwajcarskie­go, de la descendencia Suissa, bo wywodzę się z licznej rodziny Szmitów z Bazylei, a po trzecie — niech żyje prezydent Vargas! — Ro­dacy tylko drapali się w głowę i odchodzili.

Johannes Werner, który stał za bramą, był z zawodu reprezentantem maszyn do szycia Singera, ale dorabiał poszukiwaniami źródeł wody. Ponad palisadą dał mi swą kartkę wizy­tową. W okolicy już gadano, że studnia nam wyschła — i oto senhor przyszedł osobiście zaproponować swe usługi.

Sprechen sie Deutsch? — spytałem z na­leżną podejrzliwością.

Nein — odpowiedział — nie mrugnąwszy.

Bardzo dobrze. A czy wolno wiedzieć, z jakich stron psin pochodzi?

Jestem Czechem.

Jeszcze lepiej. A... a czy czasem nie z Su­detów? Tam podobno dość dużo było szwabów?

Słowo honoru, że z Moraw! Himmel, was noch?

Czy mogłem wypytywać o coś więcej? Też podrapałem się w głowę. Czechosłowacja to bratni naród, który przeżywał mniej więcej to, co i my. Być może było to lekkomyślne z mej strony, że wpuściłem go do ogródka, ale jeżeli ktoś mi daje słowo honoru... zachowuję się tzgodnie z konwenansami i nie pytam: A czy pan czasem nie kłamie? Zresztą, senhor zdążył już wymienić kilku szanowanych w mieście obywateli, znanych z proalianckich przekonań, a którzy rzekomo byli jego klientami.

Pan zdaje się zna Zakrotyńskiego? — do­dał.

A jakże! — ucieszyłem się. — Nie tylko że się znamy z profesorem, wręcz nawet nader ze sobą sympatyzujemy. A dlaczego się pan py­ta? Czy pan go zna również?

O nie! — zaprzeczył gwałtownie. — Nein! Stanęliśmy już nad studnią. Na dnie widnia­ło trochę wody, coś jakby kałuża, w której od­bijało się pomarańczowe niebo w szary rzucik.

No, tego państwu na długo nie starczy — orzekł. — Zaraz poszukamy źródła gdzie indziej. Czy nie ma tu jakiejś suchej gałązki?'

Zerwał długi badyl i nadłamał go wpół. Przegiął. Uchwycił za oba końce i, oto trzy­mał go teraz w obu dłoniach, niczym odwróco- ną do góry nogami literę V. Po czym z wolna obrócił się na miejscu.

Jest woda! ciągnie mnie w tym kierun­

ku! — i z natchnioną twarzą ruszył w stronę domu.

Postępowałem za nim z rozwartymi ustami. W ciągu pół wieku przedwojennego życia nie uzbierałem tylu bulwersujących doświadczeń, co wtedy, za dwuletni zaledwie okres uchodź­stwa. Przedstawiciel firmy Singera podszedł już do werandy.

Nie rozumiem. Różdżka każe mi wejść do pańskiego domu!

To może dlatego, że ze studni pompujemy wodę wprost do rezerwuaru, umieszczonego na strychu? Mamy tam jeszcze zapas.

Nein, przenigdy! — odrzekł jak w tran­sie. — Różdżka pcha mnie wprost do mieszka­nia!

Stał podgiąwszy kolana i widocznie opierał się jakiejś zagadkowej sile, pchającej go na­przód. Naraz uległ jej i skoczył na werandę.

Nie mogę ostać. Źródło jest gdzieś w po­bliżu !

Niemal wbiegliśmy do saloniku.

Może w łazience? — spytałem.

Nein! raczej za tymi drzwiami! — wska­zał drzwi madame Powłóczyskiej.

Czy do pani można, chère madame Zo­zo? — zapukałem.

Ach! jestem w peniuarze — odkrzyknę­ła. — Zaraz przyjdę do łazienki i wtedy proszę!...

Więc po chwili weszliśmy wraz z różdżką do staropanieńskiego pokoiku, pachnącego kosme­tycznymi smarami i zawieszonego fotografiami

07 \ \ \ \

mych ciotek i kuzynów. Gabinetowe zdjęcie ś. p. wuja Tomasza stało na eleganckiej toalet­ce o trzech zwierciadłach. Gałązka mimozy zdobiła złoconą ramkę. Obok leżała rozwarta książka: naturalnie „La Petite Illustration”.

Czy pan przypuszcza, że woda jest gdzieś tutaj?

Nic nie rozumiem — odrzekł. — Różdżka ciągnie mnie jeszcze dalej.

Przystanęliśmy, tym razem przed progiem łazienki.

Jednak miałem nację, ciągnie pana chyba do wanny! — zawołałem i ponownie zapukałem do drzwi:

Bardzo przepraszamy, że wciąż panią fa­tygujemy, pani Zozo! Czy nie mogłaby pani przejść do mej sypialni?

Ach, Boże! dobrze!

i

89

Posłyszeliśmy, jak stuknęła drzwiami. Ale w łazience — różdżka wciąż nie chciała się uspokoić — ciągnęła senhora Verneiro dalej i dalej. Aż zaprowadziła nas do mej sypialni, a stamtąd z powrotem do saloniku. W zamy­kających się przed nami drzwiach migał peniu- ar uciekającej pani Powłóczyskiej.

Co za cholera! — wymamrotał reprezen­tant Singera. — Może zaczniemy od początku?

Pani Zozo? — zawołałem. '— Czy można raz jeszcze do pani?

Przecież biegaliście już za mną krok w krok. Proszę zaczekać, zaraz zarzucę na sie­bie szal i przejdę do kuchni.

Wyszliśmy na werandę i przez minutę cze­kaliśmy, zaciekawieni. Wtem różdżka znów po­ruszyła się. Dla odmiany wskazywała kuchnię.

Czyż można? — spytałem.

Madame Powłóczyska, w długim haftowanym szalu, stała w kuchni obok zlewu i patrzyła na nas w zgorszeniu.

Czego panowie ode mnie chcą? — zapro­testowała. Potem z uśmiechem na uróżowio- nych ustach, przywitała różdżkarza swą kiep­ską portugalszczyzną:

Buenos dzienios, sinior. Pardonere, że jestem w negliżu.

Szukamy wody — wytłumaczyłem.

Jest! źródło! — zawołał Johannes Werner.

Znalazł pan? Gdzie?

Jawohl! Tutaj!

Nadłamanym badylem wskazywał ten właś-

mie kwadrat kaflowej posadzki, na którym sta- sła pani Powłóczyska.

Byłem trochę zdetonowany.

Czy radzi pan rozebrać podłogę w tym •miejscu? — spytałem. — Oczywiście, studnia w kuchni się przyda, nie wiem jednak, czy tak ;się praktykuje.

i— O, to już pańska rzecz.

Rozłożył ręce obojętnie. Pani Zozo zaś odeszła i usiadła z boczku, obok kuchennego stołu. Szal przysłaniał ją, od wydekoltowanej szyjki aż po pięty, w atłasowych pantofelkach z puszkiem. Jak zawsze perliła się potem. Johannes Wer­ner pochylił się, ołówkiem narysował krzyżyk na podłodze.

To tu! — oznajmił.

Co ja mam z tym fantem robić? —zauwa­żyłem. — To naprawdę ambarasujące. Jak pan chce, żebym tu kopał? Zwłaszcza, jeżeli źródło jest gdzieś głęboko. Niech no pan lepiej spraw­dzi, czy nie ma tu pomyłki?

Ausgeschlossen! Woda jest podskórna, może tuż pod podłogą. Ale jeżeli pan chce, mo­gę jeszcze raz spróbować 1— rzekł i prawie przytknął badylem do ziemi.

Wtedy ku naszemu zdumieniu, różdżka nagle zmieniła zdanie o tym wszystkim. Wystawała teraz w bok, jakby patrząc w tę stronę, gdzie siedziała moja dame de compagnie. Wydawa­ło mi się, że senhor Vernero przybladł.

Donnerwetter! — wyszeptał i postąpił ku niej.

Pani Zozo przeżegnała się.

.«EL

Znalazł pan wreszcie? — spytałem.

Ludzie!! — zawołał przerażony.

Co się stało?

Woda!

Woda? gdzie?

Nic nie odpowiedział. Nie uchyliwszy nawet sombrera, rzucił się ku drzwiom. — Mein liebes Mütterchen!

Wysoce nieufnie przyjrzałem się pani Po- włóczyskiej. Bo i co ją mogło łączyć ze stu­dnią? Ale otrząsnąłem się i pośpieszyłem za Czechem. Dopędziłem go pod śliwkowym drzewkiem.

Co pan o tym wszystkim sądzi?

Jakieś zakłócenie w odbiorze — odpowie­dział wciąż jeszcze sapiąc, i popatrzył na swoje palce, jak gdyby były zepsutym radio­odbiornikiem. — Człowiek się robi nerwowy w tym klimacie.

Komu to pani mówi — westchnąłem.

Czy ta Frau, która była w kuchni, nie jest przypadkiem przyjaciółką pani Zakrotyń- skiej? — spytał, jak mi się wydało, z nadmier­nym szacunkiem.

Znają się tylko zaledwie. A bo co?

Nic. Muszę opowiedzieć o tym wypadku żonie. Może to ją odstraszy.

Od czego?

Gott, Gott! Co ja z tym nam! — westch­nął również. — Zona moja chce zostać wiedź­mą, eine Hexe.

Jak to, wiedźmą? — zdziwiłem się. — Aha, może psuje się jej charakter?

m.

4JfiW

Elizie? O nein! Eliza to siwy gołąbek w naszym gniazdku rodzinnym.

I— To o co chodzi?

Spojrzał znacząco.

Bierze lekcje od Frau Professor Zakrotyń- skiej.

Aha, kilimarstwa?

Nie, makumby.

Znowu makumba! Co jest? — pomyślałem.

To pan nie wie? — spytał.

1— O czym?

Nic, nic... Byłem na pewno źle poinfor­mowany. — Widocznie o czymś sobie jeszcze pomyślał, bo dodał innym, służbistym to­nem: — Rozumiem, dyskrecja. Jawohl, ściśle poufne. To oczywiście pozostanie między na­mi. Verzeihen sie bitte, przepraszam.

Pan co do czego?

Sprężyście przyłożył dłoń do sombrero, salu­tując. — Jestem sumiennym pracownikiem w swym zawodzie, Herr Greif! i wodę dla pana jednak znajdę. To na pewno ten badyl był do niczego. — Wyjął z kieszeni zegarek na łańcuszku. — Spróbujemy z tym!

Zwisający mu z palca zegarek zaczął kreślić łuki. Wraz z nim zacząłem też trochę się ki­wać, tam i nazad. Powtarzam, w tym nieludz­kim upale wszystko fascynuje, a zarazem od­pycha. Nawet poprzednia scena z panią Po- włóczyską, mimo swych ciemnych stron, wy­dała mi się teraz pełna uroku.

Wszystko w porządku! — oświadczył na-

11

r

gle Czech. — Woda jest akurat w tym miej­scu, gdzie stoimy.

Niepodobna! A skąd taka pewność?

Też podskórna! Nie głębiej, niż parę stóp.. Może pan spokojnie kopać studnię tutaj.

Podziękowałem i sięgnąłem po pieniądze. — A ile ja jestem winien?

Nie wiedzieć czemu przymrużył jedno oko..

Jakie mogą być rachunki między swoimi.. Policzymy się, nie ma obawy. Jestem solidnym fachowcem. Przyślę rachunek, kiedy odzyska pan już swój towar... Ależ ma pan tu robac­twa! — zawołał na zakończenie.

Podniosłem oczy. Nie pomógł tu łep, którym pień był omotany. Mrówki obsiadły go zewsząd.

Nachodzą naszą szakarę już od kilku dni — poskarżyłem się, z lekka wzdrygając.

To dlaczego nie poprosi pan Frau Pro- fessor, żeby wam pomogła? Wyprowadzi mrów­ki raz dwa.

Naprawdę? Wyprowadzi? kogo? Mrówki? dokąd? — spytałem z początku nie zrozumiaw­szy. I wtem zamilkłem.

Przypomniałem sobie Czarną Wdowę i passy profesorowej. Dziwne, pomyślałem. A może ja rzeczywiście czegoś o niej nie wiem?

Po odejściu Czecha kazałem Petroniuszowi zabrać się do kopania studni, sam zaś udałem się do miasta, żeby wreszcie wykupić te nie­szczęsne kolczyki. Policjant stał na swoim miej­scu, więc ukłoniliśmy się sobie wzajem. Być może, zbyt szybko zerwałem kapelusz z głowy

na jego widok, ale zasadniczo uważam, że lepiej być zbyt uprzejmym niż za mało.

Był zaduch jak w kotłowni. Wrząca para unosiła się nad ulicami. Zdawać się mogło, że tylko co przejechała tędy niewidzialna loko­motywa, wypuszczając spod kół kłęby pary. Ręce i twarz miałem poparzone. Kiedy dotkną­łem gałki drzwi antykwariatu, odniosłem wra­żenie, że trzymam w dłoni pieczony kartofel, który dopiero co wyjęto z ogniska. Chuchnąłem sobie na rękę, wchodząc. Dzwoneczek nad gło­wą zabrzęczał, i zza paciorkowej zasłony wy­szła zaspana antykwariuszowa. Dzierżąc w pal­cach tubkę z klejem, usiłowała połączyć w ca­łość pęknięty porcelanowy wazonik.

Bravo, bravo! — odezwałem się. — Miło mi, że widzę panią zawsze przy pracy. Szla­chetne usposobienie!

Niestety męża nie ma w domu — odpo­wiedziała sennie. — Tylko on ma klucze do kasy ogniotrwałej. Bardzo mi przykro, że bez niego nie będę mogła odsprzedać panu tych kol­czyków.

A kiedy on wróci?

O, dopiero pojutrze, u-ua... — ziewnę­ła. ■— Pojechał autobusem do Sao Paulo. Czy to takie pilne?

To pech!

Czy te kolczyki mają dla pana pamiątko­wą wartość, że panu tak na nich zależy?

Hmy — odpowiedziałem ogólnikowo.

Zrobiło mi się jakoś niewyraźnie. Uważaj,

Dziuniu. Dlaczego się ona o to wypytuje?

95

i* V<*>- ilt 7 *■*# w i

MwnniiM■■ i

w - jrJ

Senhora ma rację — dorzuciłem pośpiesz­nie. :— To rodzinny klejnot, bijou de familie, odziedziczony jeszcze po matce, która otrzyma­ła go w prezencie od ciotki. Przezacnej osoby!

A czy nie daj Boże, też nie żyje?

Żyje, jak najbardziej. Jeżeli życie na emi­gracji można nazwać życiem. Nieludzki los zagnał ją aż do Islandii.

Co pan mówi? — westchnęła. — Que pe­na, szkoda jej.

Westchnąłem również.

Jedyna rzecz, która mnie pociesza, to tyl­ko to, że jest w podeszłym wieku. Bo i co? czy wiele nam w starości potrzeba? Trochę kleiku i miękkie łóżko. Czy myślimy wtedy o dobrach doczesnych, czy to mamy w głowie? Chyba nie, i dlatego nie odsyłam cioci Bubie tych kolczy­ków, chociaż nieraz nad tym się zastanawiałem.

A po co odsyłać, skoro podarowała pań­skiej matce?

Z dobrego serca, proszę senhory! Musimy wspierać się wzajemnie na uchodźstwie. Tylko co jej z nich przyjdzie? Sprzeda, to co będzie miała? jeszcze więcej kleików? To nie ma sen­su.

Pewnie! — odpowiedziała. — Senhor ma słuszność. Po co jej tyle kaszki.

Zapewniam państwa, że byłem szczery. Zawsze wyobrażałem sobie zbliżającą się sta­rość jako wyzwolenie z wszelkiego egoizmu. To nie moja wina, że — kiedy Polonia kurytyb- ska wzięła mnie na języki '— rozmowę tę prze­inaczono. Bynajmniej nie twierdziłem, jak

V

96

o tym plotkowano, że ciocia Buba w ogóle kolczyków się nie upominała. To zupełnie inna strona zagadnienia, której nie poruszam. Owszem, upomina się po dziś dzień, ale cho­dzi o to, że nie ma do tego podstaw. Jeżeli by­łem trochę nieszczery, to raz tylko, kiedy na­zwałem ją zacną osobą! Czy jednak i państwo nie postąpiliby tak samo, mówiąc o swych krewnych?

Lecz wracajmy do sklepiku z bric-a-brac. Pechowa nieobecność gospodarza zepsuła mi nastrój. Owszem, system systemem, ale — przypomniałem sobie brak wody w domu, mrówki, podejrzane zachowanie się pani Po­włóczy skiej, wreszcie — swój przykry sen. — Trzeba byłoby raz jeszcze obejrzeć te lalecz­ki! — pomyślałem i powiedziałem:

Czy już zreperowała pani tego chłopaka z celuloidu i dziewczynkę, których mi pani wczoraj pokazywała? Chłopak miał koszulkę w pomarańczowe wzory, a dziewczynka...

A dlaczego senhora to interesuje?

Bo ja wiem? Bagatela! Widocznie spodo­bały mi się.

Obudziła się prawie zupełnie. — Ja już je oddałam.

Ach tak? A komu?

Co to znaczy, komu? Klientce!

Zaczerwieniłem się. Poniżająca scena! Wy­glądałem jak tajniak, który przyszedł na spyt­ki. Chrząknąłem. Mimo to wszystko zapyta­łem, pozornie swobodnym tonem:

A jak się ta klientka nazywa?

To przecież pańska rodaczka.

Rodaczka?

No jakże, senhora profesora?

Rozwarłem usta, nie zważając na moskity,

które nieomal od razu zaczęły w nich bzykać.

Senhora profesora Zakrotyńska? Na Bo­ga miłego, a po co jej lalki?

Jak to, po co?

Wszak Zakrotyńscy, jeżeli się nie mylę, są bezdzietni?

A co do tego mają dzieci? — i aż nadto obudzona, patrzyła na mnie.

Sam Ionesco byłby się znalazł w kropce.

A kto ma się nimi bawić?

Fe! — skrzywiła się. — Jakże tak można. Lalki nie są dla dzieci. Prawo tego zabrania. Mogą się w to bawić dopiero po maturze,

Zwariowała baba! — pomyślałem.

Bo nie wiedziałem, o czym mówi. Nie wie­działem, do czego lalki służą ani też tego, że parańskie ustawodawstwo nie pozwala nielet­nim uprawiać makumbę. Dopiero po fakcie sły­szałem od starych wychodźców, że tak było. Zapewniali mnie też, że w szkołach makum- by nie uczą. Mam nadzieję, że nie.

Cofając się tyłem, wyszedłem ze sklepiku. Olbrzymie słońce, które tam bywa jakby trzy­krotnie większe od naszego, wisiało nad komi­nem domku naprzeciwko, i wściekłe purpurowe kręgi stanęły mi w oczach. Instynkt prawie wrzasnął nad samym moim uchem: Dziunio! biegnij do tego podejrzanego warsztatu i do-

98

jkidikjl2<V *ł JlM«»l ŁmHiifc 4 <- »• '7 - •■■ Z ilŁl^ł ■■« W- tW

'I ■ IIYy ji.'%C|t<cCyP» jlw t. lit *’ Tpi~r* ? *T?Jf r '^Sl*#*S&^6S»,^,'?■>?"Hf*4#" i5"- '*•*^ -4♦**>,■* * *f> ■ ’ ■ i1 -.■-■•■

llfc' iw* PV"‘: V ■ '•'■ 4 V % - '.'/: &

wiedz się zaraz od profesorowej, skąd doszła do waszych koszulek!

Słońce robiło swoje: byłem przejęty, jak nigdy. Zresztą chciałbym widzieć państwa. Co byście zrobili, gdyby w Warszawie, kupując dla córki laleczkę, rozpoznali na niej część własnej garderoby, która akurat zginęła w pral­ni chemicznej na Placu Dąbrowskiego? Czy nie zawołalibyście milicji?

Niestety, miałem do władz parańskich pewien kompleks, niezrozumiałe obecnie, stany lękowe. Więc zawołałem tylko taksówkę. Wyjąc klakso­nem, auto brawurowo zatoczyło półkole, a po­tem, mimo całego rozpędu, zatrzymało się przede mną jak wryte. Aż się zakurzyło. W ten zawadiacki sposób jeżdżą nie tylko kierowcy polskiego pochodzenia, lecz i mulaci. Z okien­ka wyjrzała kawowa twarz, oświetlona łagod­nym, za serce biorącym uśmiechem.

Dokąd mam pana zawieźć, senhor?

E... e... — wyjąkałem, sadowiąc się na rozgrzanej poduszce auta, przypominającej pa­telnię. Pośladki moje o mało na niej nie za- skwierczały. E...

Co mi jest? — pomyślałem i jednocześnie rozejrzałem się głupio. Pamiętna, pamiętna chwila. Bo to od niej właśnie zaczął się łańcuch psychologicznych fenomenów, mających naro­bić w Kurytybie tyle skandalu. Atoli proszę czytać dalej.

E... e... — powtórzyłem. — Zapomniałem, jak się ta uliczka nazywa.

Vini• %ik4iffy

tfc- W# yt ?**** ^

m i ir ^ iwyf «PM

5 •»» 5K33S3*» #•-

i’-. fiJWS

|n ii

i* U- y*

Si fiifiraEi «ś

i«3Bgł.e> 1 fc~*C-ŁV •

§4 ll»#

Wy 'v ■

A do kogo chce pan jechać? Bo znam wszystkich w mieście.

E... e... też zapomniałem. Mam to na ję­zyku... Co... u diabła? W każdym razie,- mi­nie pan plac, a potem proszę skręcić na pra­wo.

Com muito prazer, z najmilszą chęcią.

Wóz dojechał do uliczki i skręcił. Ale wydało

mi się, że nie tam, gdzie trzeba.

Przecież prosiłem skręcić ną prawo!

Gdzie-e-e?

Popatrzył podejrzliwie na moje ramię, któ­rym wskazywałem w lewo.

Tam! — powiedziałem.

Madonna! — zawołał czknąwszy. — To pan to nazywa w prawo?

Ani rusz nie mogłem skapować, o co mu szło. — A j^kże pan chce, żebym to nazwał? W prawo, to znaczy w prawo! — objaśniłem go, a sam zaraz wskazywałem na lewo.

I-ik!... Madonna! A jaką ręką pan się że­gna, senhor?

Dotknąłem czoła lewą ręką...

Nie dodaję komentarzy. Z dalszego jego za­chowania się miałem prawo wnioskować, że to­warzystwo moje zaczęło mu ciążyć. Zahamował nagle. Otworzył drzwiczki i wysunął przez nie nogę z zamiarem skoczenia na jezdnię.

A kysz! — zawołał.

Ze jak? Poruszyłem się na swej patelni, nie kryjąc oburzenia. Na ogół nikt się jeszcze nie odzywał do mnie per a kysz.

y

5

100

Czy coś się stało z taksówką, że pan chce z niej wysiąść? — spytałem oziębłej.

Przestraszył się... Łagodny uśmiech zgasł mu na wargach. Wybałuszył oczy, w których nagle coś zajaśniało. Prawdopodobnie pomyślał

0 teście, któremu chciał mnie poddać.

Az której strony senhor ma serce?

Dziwne pytanie, naturalnie, że z tej! —

1 dotknąłem żebra, trochę powyżej wątroby.

I-ikL.

Byłem już tak wytrącony z równowagi jego nietaktami i tą ciągłą czkawką, że naraz uczu­łem, jak serce zaczyna mi walić. I wtedy, ku własnemu zakłopotaniu, przekonałem się, że wali ono po innej stronie, niż się spodziewałem.

Z goryczą potrząsnąłem nad sobą głową: ży­cie na emigracji to taka poniewierka, że czło­wiek nawet najbardziej normalny może z łat­wością pomylić prawą stronę z lewą... Nie mó­wię tego nawet w sensie politycznym, wręcz w dosłownym.

Poplątało mi się... e... Serce oczywista znajduje się tutaj.

No faz mai, nie szkodzi! — Odzyskał u- śmiech, choć drzwiczki przymknął nieco ner­wowym ruchem. — To gdzie ja mam pana w końcu zawieźć?

A tam, gdzie powiedziałem.

Kiwnął, i ruszyliśmy w dół śpiącej uliczki, obsadzonej liliowymi drzewami.

Znowu drzewa. Nie wiem dotąd, jak się one nazywały, ale odznaczały się tym, że przez rok okrągły pokryte były kwieciem, przypomina-

jącym olbrzymie fiołki. Nawet pnie miały li­liowe. Są poza tym zupełnie gołe, gdyż nie po­siadają ani jednego normalnego ludzkiego list­ka. Też jakieś nieporozumienie, a nie drzewa.

I pomyśleć, że tęskniący za krajem rodacy twierdzą, że osiedlili się w Kurytybie ze wzglę­dów na jej swojski pejzaż. Sam to słyszałem na własne uszy. O, do czego tylko nie pcha tych biedaków nostalgia! Plączą liście bana­nowców z krajowymi łopianami, i tak samo używają je, jako papieru, pour des raisons hi- gieniąues. Sfermentowany sok trzciny cukro­wej, o odorze jeszcze gorszym niż mamony — plączą z czystą! itd. itd. Własnoręcznie bu­dują sobie domki, przeróżnych swojskich sty­lów, począwszy od chatki kurnej i skończywszy na chałupie zakopiańskiej, o spiczastym dachu, których by pozazdrościł sam Witkiewicz, se­nior. Mówiono mi, że obecnie Kurytyba zmie­niła swe urbanistyczne oblicze. Ponoć drapa­czami chmur rywalizuje z metropoliami Nowe­go Świata. Niemniej w czasie wojny była jesz­cze taka, jaką opisuję.

Wzdłuż uliczki wznosiły się więc liliowe drzewa i chałupki, otoczone grządkami rzodkie­wek, szczypiorku i orchidei. Ale patrzyłem wkoło i wydawało mi się, że tej uliczki nie po­znaję, mimo że tyle razy po niej chodziłem.

A teraz dokąd? — spytał kierowca.

Nie wiedziałem, co odrzec. Na szczęście uj­rzałem przechodnia, który — ma się rozu- okazał się rodakiem. Gdy zapytałem

102

go o drogę do warsztatu, obdarzył mnie nad wyraz nieprzyjemnym wzrokiem.

A od jak dawna pan tu mieszka? — spy­tał.

O, już prawie pół roku.

Wciąż patrzył na mnie, coś jakby na idiotę. Bo proszę sobie wystawić, zajechaliśmy do zupełnie innej dzielnicy, niż należało!

Zawróciliśmy, i szofer, tym razem gładko, za­wiózł mnie pod furtkę Zakrotyńskich. Wysia­dłem i kazałem mu zaczekać. Byłem ubawiony swym roztargnieniem, nie przypuszczając, cze­go było wynikiem. Ale gdy wszedłem do pod­wórka, dostrzegłem pudło od landrynek Wedla, które znów wyglądało jak osobista w stosunku do mnie wycieczka. — Bywały w mym życiu słodycze, cóż kiedy już po nich! — westchną­łem. Zbliżyłem się do rozwartego okna i klas­nąłem w dłonie: — Czy zastałem drogich pań­stwa? — zawołałem.

Wszystko było cicho. Parapet okna znajdował się na poziomie mych ramion. Na nim leżało coś, co od razu mnie zainteresowało. Była to jeszcze jedna laleczka!

Nie przypominała jednak dwóch poprzednich. Uszyta ze szmatek, była w zielonkawym mun­durze policjanta. I jeszcze dziwniejsza rzecz: w brzuszku jej sterczało kilka igieł i szpilek.

Co jest! trzymajcie mnie! — pomyślałem. Zakrotyńska widocznie zdziecinniała, skoro na stare lata bawi się w gry dla dziewczynek. Co prawda nie widziałem dziewczynki, która by kołysała do snu policjanta, ale ... — Boże! —

o mało nie zakrzyknąłem. Spóźniony refleks dopiero teraz pozwolił mi skojarzyć laleczkę 7. policjantem żywym, z tym niedawnym mo­im gościem.

Wtem okno wypełniło się potężną, na poły gołą postacią. Profesorowa była w nad wyraz wydekoltowanej sukience, z ramiączkami na tłustych ramionach. Z powodu swych brązo­wych plamek wyglądała bardzo pstro. Patrzy­ła pytająco, ja zaś uchyliłem panamy.

Jak się pan czuje, panie hrabio? — spy­tała.

Kto, ja?

Ano właśnie że pan?

Milczałem co najmniej minutę. Potem od­rzekłem szczerze:

Nie mogę sobie przypomnieć, jak się czu­li

Proszę się nie śmiać; mnie w każdym razie było nie do śmiechu. Natomiast profesorowa niestety roześmiała się, i to z kokieterią, której przedtem wobec mnie nie okazywała.

Czy pana coś zdziwiło, że ma pan otwarte usta?

Byłem jak anestezowany.

Co... co to takiego? — kiwnąłem w stronę parapetu.

To? — roześmiała się. —[ To zwykła podu­sze czka do igieł.

Wyjęła jedną ze szpilek z brzuszka policjan­ta, i wbiła ją z powrotem, w sam jego pę­pek.

Znowu pan otworzył usta, panie hrabio?

Gdyby był pan żonaty, to by wiedział, że żony mają różne przyrządy do szycia. Pokażę panu kiedyś moją maszynę Singera, jeżeli to pana tak interesuje. Kupiłam ją na spłaty przed sa­mą wojną. — Wzięła do ręki laleczkę. — A to lepiej schowam od pana. Bo jestem zazdrosna. Cały czas patrzy pan na poduszeczkę, zamiast na mnie.

Odeszła w głąb pokoju, a gdy wróciła, miała ten sam zalotny, niemal nieprzyzwoity uśmiech. Jakżeż bardzo różniła się od dawniejszej, sta­tecznej profesorowej. Jedno ramiączko zsunęła jej się z ramienia, chyba nieprzypadkowo.

Widzę, że panu w usta wlatują komary, niechże pan je zamknie, proszę! — rzekła ka­pryśnie. — Czy pan wciąż jest zdziwiony, czy co?

Przecież to był... policjant? — wybełkota­łem.

Jaki policjant? O czym pan mówi?

O tej poduszeczce. Niech pani pokaże mi ją raz jeszcze.

Ach, cha, cha! — roześmiała się. — Pan jest cuduś, panie hrabio. No, skoro nie może pan bez tego żyć, to zaraz przyniosę ją panu z powrotem.

Zniknęła i zaraz zjawiła się, trzymając na dłoni okrągłe lakierowane pudełko z aksamitną poduszeczką zamiast pokrywki. Postawiła je na parapecie. — Zadowolony pan?

Przecież to była inna poduszeczką!

Jaka inna? Nie mam żadnej innej.

Inna!

Uparciuch! — zawołała ze śmieszkiem. —

Jeżeli inna, to niech pan opowie, jaka ona by­ła?

Milczałem. Wyglądałem idiotycznie.

Nie wiem sam... Może. Może to ta sama — wyjąknąłem w końcu.

A pan coś mówił o jakimś policjancie?

O czym? — zdziwiłem się i mignęło we mnie uczucie, jak gdybym coś zgubił: ni to chusteczkę, ni to portfel. Szybko pomacałem się po kieszeniach. Nic w nich nie brakowało.

A może pan coś zapomniał, panie hrabio? Albo może ja tak na pana działam? — Zsunęła ramiączko i pierś jej częściowo się obnażyła. Znać sądziła, że pigmentacja działa na męż­czyzn podniecająco. — Dlaczego przyszedł pan akurat wtedy, kiedy męża mego nie ma w do­mu?

Zaraz, zaraz! — zawołałem. — Zdaje mi się, już wiem, o co chodzi!

Mianowicie, słucham... Co? Pan znowu o- tworzył usta?

W istocie. Zamilkłem po raz trzeci.

Wstydzi się pan przyznać?

Kiedyż...

Co?

Podrapałem się za uchem.

Czuję się okropnie głupio, proszę pani. Nigdy jeszcze to mi się nie zdarzyło. Tak, jak gdybym miał w głowie dziurę, z której wszyst­ko powylatywało. Wiem tylko, że szedłem tu w jakimś określonym celu.

Oj, panie hrabio, z pana to figlarz!

O MM U

Słowa, że szedłem do niej w określonym ce­lu, zabrzmiały dla jej ucha widocznie jako su­gestia pójścia do łóżka. Była w odpowiednim nastroju. Zachichotała.

Ale Bóg z nią, nie to było ważne. Zmarszczy­łem czoło. Przyłożyłem palec do skroni i sta­rałem się skupić. Po co ja tu przyszedłem?

Wypada mi się pożegnać — wyrzekłem — czerwieniąc się po uszy. Wstyd mi po prostu...

Aha, teraz pan się wstydzi, chi, chi!

Po prostu skandal! Proszę sobie wyobra­zić, że wciąż nie mogę sobie czegoś przypom­nieć. Teraz wydaje mi się, że wybierałem się z wizytą do kogoś innego. Może trafiłem tu przez omyłkę? A nuż szedłem na przykład do konsulatu, i coś mi się znowu poplątało po drodze.

A czy jest pan roztargniony?

Otóż to, że przeciwnie! Mam świetną pa­mięć!

Bo tak było. Nie ma szlacheckiej rodziny,

0 której bym czegoś przykrego nie wiedział

1 nie pamiętał. Znam Almanach Gotha par co- eur. Można mnie w nocy obudzić, a odpowiem na wyrywki, kto z kim jest skoligacony.

Ciekawe! Całą drogę o czymś myślałem, i nagle — fiuć! wyfrunęło mi to spod panamy, jak ptaszek. Pani mi wybaczy, że już biegnę. Państwo nie mają telefonu? Nie? no, to nic, wstąpię do pobliskiej apteki, żeby zatelefono­wać do konsulatu. Bo prawie jestem pewien, iż to tam właśnie śpieszyłem. Nie do pani.

W takim razie nie zatrzymuję pana hra-

>. •, T,> * i *1,1 i la

I

107

biego. — Oczy jej poruszyły się w kółko: ob­macała nimi moją twarz. Uczułem chciwe spoj­rzenia u siebie na nosie, na uchu, na podbród­ku. Była nader zadowolona z tej inspekcji. Po prostu pękała z satysfakcji.

Uchyliłem panamy.

Proszę mi nie brać za złe tego epizodu! Do widzenia! Bardzo się spieszę, bo czeka na mnie taksówka. Już biegnę. Do widzenia, pa­ni Zozo.

Stąpiłem parę kroków ku furtce i zatrzyma­łem się tak raptownie, że panama sama zsu­nęła mi się na czoło. Hę? Co ja, u cholery, po­wiedziałem? Jak ją nazwałem?

Lapsus linguae! — zawołałem jeszcze ner- wowiej. — Zwykłe przejęzyczenie! Oczywista! zamiast pani Zozo, miałem powiedzieć — do widzenia pani konsulowej!

He? Co? jaka znowu konsulowa? O mało nie splunąłem ze złości.

C’est rigolo! Przecie miałem na myśli pa­nią Powłóczyską, a powiedziałem, pani pro­fesorowo !

Nie, pan powiedział: pani konsulowa — sprostowała.

Tfu! Znowu przejęzyczyłem się. Co jest! U- śmiechnąłem się nad wyraz bezmyślnie.

Wychyliła się z okna i teraz obejrzała mnie całego, od stóp do głów. Jeszcze większa przy­jemność odmalowała się na jej twarzy. Po­dobałem się jej coraz bardziej.

Właśnie, właśnie. Pan myślał o pani Po-

włóczyskiej, a ja akurat chciałam się zapytać, jak się ona miewa?

Dziękuję bardzo — odrzekłem. — Miewa się doskonale. Powiedziałbym nawet, że jest zbyt aktywna na swój wiek.

Chusteczką otarłem czoło. Odsapnąłem. Na­wet ucieszyłem się. Pomyślałem, ze rozmowa wkracza na zwykłe towarzyskie tory: jak się pan miewa? a jak pani?... Helas, gdzież tam!

A czy nic jej nie dokucza? — spytała.

Pani właściwie o czym?

Chciałam się dowiedzieć, jak ona chodzi?

Chodzi? Przyłożyłem dłoń do ucha. — Jedno

z dwojga! — pomyślałem. — Albo ona ma hy­zia, albo ja! Albo wszyscy ludzie stali się Iones- cami, albo ja sam jestem Ionesco! Ba! gorzej nawet. — Ów sławetny ciemny dialog o psze­nicy, który prowadziłem z panią Powłóczyską, wydał mi się teraz szczytem klarowności. Tam przynajmniej było wiadomo, czego się trzy­mać — ale tu! Chodzi?...

Proszę raz jeszcze powtórzyć, o co się pani pytała? — wyrzekłem wreszcie.

Mówiłam o chodzeniu. Jak się pani Po- włóczyska porusza?

Wydaje mi się, że zupełnie tak, jak wszyscy. Z początku jedną nogą naprzód, potem drugą.

A czy nie trzyma się ścian?

Tego było za wiele. Nerwy każdego, nie tylko uchodźcy, mają swą wytrzymałość. Eksplodo­wałem.

Można pomyśleć, że w Kurytybie zanikła

100

l’art de conversation! Nikt tu nie umie po ludzku porozmawiać ze swym bliźnim. Przy­zwoita pani domu winna wiedzieć, jak się bawi gościa! Szuka ona jakiegoś miłego tematu, a w każdym razie nie mówi o rzeczach, których gość nie może zrozumieć! — wołałem. — A tu co! W tej Kurytybie wszyscy się zmówili i od­zywają do mnie samymi rebusami! Sklepikarka pyta, czy uważam, że lalki są dla dzieci? Poli­cjant pyta, czy wiosło na fresku nie jest armatą? A teraz pani się pyta, czy madame Powłóczyska trzyma się ścian? Czego wszyscy ode mnie chcą? jakich ścian? jakiego chodzenia? Skąd ja wiem, kto w jaki sposób chodzi, proszę pani! — Prawie załamałem ręce. — O niebo, niebo! co bym dał, żeby ktoś porozmawiał ze mną o po­godzie!...

Bywam pasjonatem — wyszedłem, trzas­nąwszy furtką. Położenie moje skądinąd do tego mnie upoważniało. Ale postąpiłem ryzy­kancko i zrobiłem z Zakrotyńskiej jeszcze wię­kszego wroga. Potem doniesiono mi, że wnet pospieszyła na zebranie Komitetu Pań Czer­wonego Krzyża, gdzie nieomieszkała mnie ob- gadać. Ponieważ do Komitetu Pań uczęszczały także parańskie senhory, szepnęła do nich po portugalsku, że zrobiłem na niej wrażenie wy­trąconego z równowagi — czyli completamente desiquilibrado. A już państwo wiedzą, że de­likatni Brazylijczycy nazywają tak po prostu słabych na umyśle.

Za furtką zatrzymałem się zdziwiony: co zno­wu! gdzież się podziała taksówka? Przecież nie

zapłaciłem nawet za kurs. Znikła. A może to ta, co stoi na rogu? Podszedłem. Z okienka w istocie wyjrzała znajoma twarz szofera, acz­kolwiek wydała mi się trochę bledsza, niż była przedtem.

A teraz proszę mnie zawieźć do poblis­kiej apteki — rzekłem siadając na swą patel­nię — poduszkę siedzenia.

Moje uszanowanko panu hrabiemu! — odrzekł po polsku.

Dziwne. Mulat, owszem, mógł władać języ­kiem Reja — w Kurytybie takie rzeczy są na porządku dziennym — jednak dlaczego przed­tem nie rozmawiał ze mną po polsku.

Nie wiedziałem, że jest pan krajanem?

A jakżeby nie, panie hrabio. Nieraz już pana woziłem. Kwaśniewski jestem.

Zupełnie polskie nazwisko. Dziwne. A... dlaczego pan na mnie nie zaczekał przy furt­ce, tylko odjechał na róg?

Przy furtce to nie ja czekałem, to ko­lega. Ale wrócił co prędzej do chałupy, żeby się odespać. Zarzekał się, że już kaszasy do ust nie weźmie.

A cóż to mu się nagle stało? Nie zauwa­żyłem, żeby był pod muchą.

Owszem, trochę popił sobie wczoraj. A dziś miał kaca i wciąż wydawało mu się, że pan hrabia ma serce z prawej strony.

A więc to tak. Teraz zrozumiałem, dlaczego kierowca był jakby bledszy. Pojechaliśmy z pa­nem Kwaśniewskim do apteki.

Z początku długo nie mogłem się do konsula-

111

tu dodzwonić, linia była wciąż zajęta. Być może ktoś już telefonicznie donosił władzom

o moich na pozór nielogicznych krokach. Na­turalnie, donosami tymi się nie przejąłem, bo władze londyńskie nigdy mnie w duszy nie ob­chodziły. Nazywano mnie nawet za to różo­wym hrabią.

Wreszcie do telefonu podszedł woźny.

Nie, panie hrabio. Pan w żadnym razie nie zapowiadał na dziś swej wizyty. Nie, nie mogę się pomylić, bo mam przed sobą księ­gę służbową, gdzie wszystko notuję — odpo­wiedział.

Miałem więc miarodajne informacje z pierw­szej ręki. Widocznie z pamięcią moją było źle. Jak mogłem poplątać Zakrotyńską z konsulem. Nawet z twarzy nie byli do siebie podobni, chyba że samą miłość... Oparłem się drżącą dłonią o ladę, zastawioną preparatami farma­kologicznymi, i tu, w aptece, zastanowiłem się nad swym stanem.

Zasadniczo wydał mi się zadowalający. Raz jeszcze sprawdziłem, czy pamiętam, kto z kim był spowinowacony. Pamiętałem. A jak z tab­liczką mnożenia? Sześć razy siedem czterdzieści sześć. Pamiętałem. Skutecznie odtworzyłem w głowie wszystkie wypadki tych dni. Ale wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, co za in­teres miałem do pani Zakrotyńskiej.

Niektórzy zarzucają mi pański gest. Śmieszne zarzuty. Po prostu, jak to już państwu mówi­łem, traktuję gotówkę tak, jak na to zasłużyła, innymi słowy, jak kanalię.

Dość, że wprost z apteki skierowałem swe kroki do sąsiednich delikatesów, skąd pan Kwaśniewski pomógł mi wynieść pół tuzina bu­telek szampana, wintażu 1926, oraz 30 deka czarnego kawioru.

Upał wyczyniał wręcz niesamowite rzeczy. Wszystko było tak rozgrzane, że nawet od pa­na Kwaśniewskiego dyszało żarem, niczym z otwartych drzwiczek rury do pieczenia cia­sta. Pakował właśnie zakupy na tylne siedze­nie, i pot kapał zeń na zawinięte w papier zakupy. Przeto paczki już były mokre.

Żarem dyszał także pień drzewa, które ro­sło obok. Nawiasem mówiąc, była to jeszcze jedna tutejsza osobliwość, o szarych, zwisają­cych uszach słonia, zamiast liści. Byłaby na miejscu raczej w klatce w ZOO, niż na chodni­ku w przyzwoitym mieście. W ogóle wolałem już się nie rozglądać wcale, żeby nie spotykać podobnych wykroczeń przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Toteż, gdy się nagle ściemniło, nie popatrzyłem nawet na niebo. Nie chciałem mieć z nim do czynienia.

A widocznie coś się u góry stało. Bo gdy zakurzoną szosą dążyliśmy do odległego ban- lieu, w którym znajdował się mój dworek — na dach taksówki runęła cała Niagara.

W jednej sekundzie wszystko się zmieniło. Kolorowe kręgi, stojące mi w oczach od słoń­ca, zgasły i miałem przed sobą absolutną ciem­ność. Co prędzej zasunąłem okienka, po których spływał czarny atrament. Głowy pana Kwaś­niewskiego prawie nie było widać. Krzyk-

nąl coś do mnie, zdaje się „zaczął się kapu­śniaczek”, ale na pewno nie wiem, bo szum spadającej wody wszystko zagłuszył. Pluskało, bębniło, a w pewnym momencie tak huknęło, że zdawało się — to bomba wybuchła nad na­mi i taksówka aż podskoczyła na czterech ko­łach naraz. Nagle zapaliło się widmowe zielone światło, i przez dłuższy czas potem jechaliś­my, jakby oświetleni magnezją. — Skąd takie światło? — pomyślałem. — Nigdy czegoś po­dobnego nie widziałem! — A był to po prostu blask jednej błyskawicy. Bo aczkolwiek brzmi to prawie jak paradoks, ale bywają tam błyska­wice trwające przez kilka minut każda. Kiedy wreszcie zgasła, znowu otoczyły nas potoki atramentu.

Aż naraz Niagara ustała. Chmury przemknę­ły, i taksówka, zanurzona niemal po okienka w wodzie, płynęła szosą, wśród tego samego rozgrzanego pejzażu, rzekomo swojskiego. Da­chy, bananowce i piniory obeschły w mig. Tam i ówdzie śpieszyli już przechodnie. Gdy jednak mijaliśmy skrzyżowanie, na którym zazwyczaj stał policjant, zauważyłem, że na posterunku nie ma nikogo. Chyba że ulewa go stamtąd zmyła.

Co nowego? — spytałem Petroniusza, któ­ry wyszedł na ganek.

Podźwignął paczki i rozpłynął się w uśmie­chu.

Policaja! — odrzekł.

Nie miałem już sił na to zareagować. Zno- ^ wu policja? Czy może są już u nas w domu?

114

No, senhor. Chociaż być może zaraz tu przyjdą. Dlaczego by nie? Oni na pewno będą szukali sprawcy.

Sprawcy cze-go?

Ano nic takiego — pośpieszył mnie uspo­koić.

Nic szczególnego nie zaszło. Według niego przynajmniej. Godzinę temu ktoś na szosie za­czął głośno wołać: Lekarza, lekarza! Sąsiedzi pozbiegali się i obstąpili kołem naszego poli­cjanta, wijącego się w torsjach. Przypuszczali, że ktoś go zatruł. Ale kiedy nadjechała ka­retka, lekarz tylko rozłożył ręce. Powiedział, że nic z tego wszystkiego nie rozumie, gdyż objawy nie są dla zatrucia przepisowe.

Bolał go brzuch? — spytałem.

Ano.

Znowu mignęło we mnie uczucie, jak gdy­bym zgubił chusteczki lub portfel. Czyżbym znowu o czymś zapomniał? Et, wzruszyłem ramieniem. — Najzwyklej w świecie struł się czymś nieświeżym! Czy u nas by to kogo zdzi­wiło? — i wszedłem po stopniach na weran­dę. Nieprawdą jest, jakobym dodał, że bardzo się cieszę. Ale pani Powłóczyska, która znaj­dowała się podówczas w kuchni i słyszeć mnie w ogóle nie mogła, miała potem czelność przy­sięgać, że tak się odezwałem.

Było nadal jak w kotłowni. Niebo, na które zerknąłem, wyglądało dla odmiany jak łowicki kilim. Słowo daję. Całe w pasy, liliowe, poma­rańczowe i zielone. Siadów ulewy nie zauważy­

łem już żadnych, suchy grunt i żarłoczne ro­śliny wchłonęły ją bez reszty.

Nieprawda też, że byłem jakoby specjalnie rozdrażniony. Nie dospany po całonocnej grze, chciałem się po prostu zdrzemnąć przed obia­dem. U siebie w Szumipupach zawsze upra­wiałem przedobiednią drzemkę. Tu zaś pani Zo- zo, która wyszła już z kuchni, stała nad moją duszą i upominała się o wyschniętą studnię, mrówki itp. Z burknięciem więc poszedłem za­raz tę studnię obejrzeć. I wróciłem z dobrymi nowinami. Bo u nas byłoby nie do pomyślenia, żeby deszcz, padający zaledwie kilka minut, mógł ją wypełnić. Tam jednak to fraszka, stu­dnia była pełna po brzegi.

Pozostawały jeszcze mrówki. W czasie mej nieobecności przeniosły się ze śliwki na drzew­ko, rosnące pod samym moim oknem. Notabene też jakiś botaniczny dziwoląg, który zawsze mnie odpychał swym wyglądem. Owocowało bowiem czymś w rodzaju naszych ogórków. Mrówki szybko załatwiwszy się z nim, po ga­łęziach dostały się na dach.

Tam spotkała je falanga innych mrówek, które, okazuje się, gnieździły się nad naszymi głowami, bo potem znaleziono na strychu ter- mittierę, wysokości około dwóch metrów. Oba gatunki stoczyły taki bój, że aż szyby zabrzę­czały. Szurały nogami, biegały tam i nazad, niemal piszczały. Przenosiły z jednego kąta w drugi jakieś ciężkie przedmioty, przewracały się i padały, a nade wszystko mordowały się nawzajem. Baliśmy się nawet, że sufit nie wy.-

^niwH

^ i •¡* **^ Mf$ é

ÜliAW'W'X»*<mA m • » * •* f "1*,..* '3* jfcGh2 «BL*^ *': *" _

trzyma. I nagle hałasy zaczęły się oddalać. Po­patrzyliśmy na-siebie.

Co to było? — spytała pani Powłóczyska, trochę jak i ja ogłuszona.

Na werandę wbiegł Petroniusz.

O laboga! proszę popatrzeć na ścianę! — zawołał.

Odwróciliśmy się i popatrzyli tam, gdzie wskazywał. Piękny malunek Kaszuba był obec­nie czarny jak noc. Pani Zozo pomyślała nawet, że to sadza. Ale to były mrówki. Obu gatun­ków, przestały się kłócić, i opuszczały Jastar­nię. Zbiegały po jej domkach i po zatoce Puc­kiej w dół, opadały na podłogę werandy i wia­ły stamtąd do ogrodu. Coś im w naszym dwor­ku czy też w Jastarni nie spodobało się.

Czują nieszczęście i dlatego zmykają! — szepnął Petroniusz.

Przesąd! — odrzekłem.

W duszy jednak nie tak bardzo byłem tego pewny, i głos miałem cokolwiek zachrypnięty. Obecnie zadaję sobie pytanie, dlaczego tak tam jest? I dlaczego na przykład nasze plu­skwy przetrwały okupację, zamiast opuścić sto­licę już we wrześniu?

Usiedliśmy przy nakrytym stole w niepysz­nych humorach.

Eh bien! — otrząsnąłem się. — Co się mamy martwić. Przeczucia zawodzą nie tylko mrówki. — Odkorkowałem butelkę i wypełni­łem płaskie kieliszki. — A la votre, pani Zozo!

Szampan? A pan to właściwie z jakiej okazji?

fhâi**

Z okazji wygranej... Mam właśnie z tego powodu do pani małą prośbę.

A jaką?

Czy nie pożyczyłahy mi pani na dziś wie­czór swej torebki. Sztony i pieniądze zanadto rozpychają kieszenie.

Wypróżniła sakiewkę i podsunęła do mego nakrycia.

Proszę.

Dziękuję — odpowiedziałem.

I tyle. Reszta to kłamstwa. Bynajmniej nie proponowałem toastu z okazji choroby poli­cjanta.

Madame Zozo tymczasem wachlowała się chusteczką. Pot jak zawsze nadawał jej repre- zentacyjności, wciąż robiła wrażenie wielkiej damy, która włożyła na siebie biżuterię. Ale pod wpływem szampana musiała ocierać sobie czółko raz po raz.

Pardon... — wreszcie wstała od stołu. — Zapomniałam zapasowej chusteczki. Może i pa­nu hrabiemu przynieść?

Każdy uchodźca w Brazylii nosi przy sobie aż kilka chusteczek, jeżeli nie chce razić oto­czenia swą mokrą powierzchownością. Jedna wystarczy na kwadrans. Kieszeń moja była ni­mi zawsze wypełniona i przypominała małą balię.

Owszem, jeżeli pani będzie taka łaska­wa — wyrzekłem po francusku. I naraz urwa­łem, a nawet przetarłem sobie oczy. Bo i co się jej stało?

Z początku pomyślałem, że tańczy. Nóżki za­

chwiały się pod nią, i madame Zozo, odszedłszy od stołu, zrobiła wpierw to, co w balecie kla­sycznym nazywa się balancé, a potem — co się nazywa grand plié. Byłem w Warszawie zna­nym baletomanem i nie opuszczałem ani jed­nego Łabędziego Jeziora. Balancé polega na podniesieniu obu rąk do góry i zrobieniu paru kroczków, przechylając się to w jeden bok, to w drugi. Natomiast grand plié to po naszemu po prostu głęboki przysiad.

Mes compliments! — wykrzyknąłem mi­mo woli. — Ależ pani z pewnością brała kiedyś lekcje tańca!

Popatrzyła na mnie z antypatią.'

Vous êtes un scélérat! — pisnęła nieo­czekiwanie.

Ja? ja jestem łajdakiem? A dlaczego?

Czy pan nie widzi, że nie mogę stać na nogach?

Aha! toż to widocznie działa szampan! — domyśliłem się. Natomiast pani Zozo oparła się

0 ścianę, i trzymając się jej rączkami, zrobiła parę kroczków ku drzwiom. Po prostu czepiała się tej ściany i zdawało się, że nie może się bez niej obejść. — Ciekawe! — pomyślałem. — Dlaczego oto znowu kojarzy mi się to z uczu­ciem, jak gdybym coś zgubił czy też zapomniał? Coś mi w tym wszystkim wydaje się znajome, ale co?

Klasnąłem w dłonie z przejęcia. Potem o- czywiście rzuciłem się ku niej, zaproponowaw­szy ramię. Sumienie mam zupełnie czyste,

1 w tym wypadku. Wrogowie jednak później

twierdzili, że jestem zdolny klaskać na widok cudzego nieszczęścia, że biłem brawa.

Zaprowadziłem madame Zozo do sypialni i pomogłem się położyć na łóżku, przykrytym koronkową różową kapą.

Nie przypuszczałem, że ma pani taką sła­bą głowę?

To nie głowa, panie hrabio, to nogi. Gdzie pan ma oczy, skoro nie może odróżnić nóg od głów. Zresztą nie dopiłam nawet swego kie­liszka.

Odsłoniłem firankę i spojrzałem na taras: na stole wciąż stał jej kielich, prawie pełny.

A rzeczywiście! To cóż to w takim razie może być?

Czy nie rozumie pan, że trzeba natych­miast zawołać lekarza?

Zdjęła wreszcie maskę, i widać było, jaką niewdzięczną ma naturę. Ona, która wiedziała, jaki dobrotliwy bywam na co dzień, jęła wy­krzykiwać na cały dom, że jestem monstrum. — Monstre, monstre!

En tous cas to nie ja czytałem „La Petite Illustration”, proszę pani — zauważyłem. — A doktora musimy oczywiście zawołać. Zaraz poślę Petroniusza do miasta. Dam mu nawet na taksówkę. Proszę tymczasem spróbować się przespać, bonnes rêves!

Pomachałem do niej rączką i wyszedłem. Za drzwiami zaś znów zaczęły się psychologiczne fenomeny.

W kuchni Petroniusz kończył właśnie swój 120

ulubiony obiad, z czarnej fasoli i ryżu, arroz i fejon.

Nie wiesz, po co ja tu przyszedłem? — spytałem, rozglądając się.

No, senhor. A pan nie wie?

Nie wiem. Mam wrażenie, że jednak po coś przyszedłem.

Dlaczego by nie, pewnie.

Ale po co?

Może senhor chciał mnie o coś zapytać?

Bardzo możliwe, tylko ciekawym o co? Może szło mi o jakieś sprawy gospodarcze? — Wciąż rozglądałem się po kuchni. — Czy ty przypadkiem się nie domyślasz?

Si!

No, to powiedz. Bo już mi się wydaje, że coś mam z nerwami.

Nie potrzeba na to nerwów, senhor. Na­wet zdrowy człowiek myśli zawsze o tym sa­mym.

Wypluń to sobie zaraz z ust, domyślam się, o czym mówisz! — zawołałem nieco nie­pewnym głosem. — Zawsze mnie przerażasz tą policją. Et... — dodałem jeszcze. — Widocznie nie szło mi o nic ważnego. Otwórz drugą bu­telkę. A tę trzecią możesz wypić sam. Fiu, fiu, fiu...!

Zagwizdałem nienaturalnie i wyszedłem z ku­chni. Słyszałem, jak za mymi plecami strzelił w sufit korek. Skąd mogłem wiedzieć, że nie przyzwyczajony do lepszych trunków Petro- niusz zaśnie sobie w najlepsze. Przypuszczał, ze to rodzaj lemoniady i wypił butelkę duszkiem.

121

Miało to fatalne skutki, nawet nie zdążył mnie obsłużyć. Zresztą byłem też bardzo senny i, przebrawszy się w kąpielówki, wyciągnąłem się na łóżku.

Obudziłem się od jakichś hałasów, gdy było już ciemno. Która godzina? Mogła być zarów­no szósta wieczorem, jak i dwunasta. Już mó­wiłem, że w Kurytybie nie ma zmierzchu, lecz od razu zapada północ. Włożyłem szlafrok i, za­palając po drodze światła, przeszedłem przez sa­lonik. Hałasy jakby dochodziły z kuchni. I rze­czywiście, to za przepierzeniem chrapał Pe- troniusz. Błogo uśmiechnięty, leżał na swym posłaniu, a kiedy potrząsnąłem go za ramię, podskoczył: Policaja?

Maniak, pomyślałem, trochę nań rozżalony. On zaś, przekonawszy się, że ma do czynienia tylko ze mną, znowu opadł na poduszki.

Na pomoc! — rozległo się wtem czyjeś wołanie. Do tego stopnia zapomniałem o mada­me Zozo, że nawet nie poznałem jej głosu.

Wiem, że nie wypada tak mówić o samym sobie i chwalić się, że sadyzm jest mi zasad­niczo obcy. Ale teraz nie zdziwiłem się pani Powłóczyskiej, że doszła do przeciwnego wnios­ku. Kiedy wszedłem do niej, nie chciała nawet na mnie spojrzeć. Wydawało się jej, że jestem markizem De Sade.

Gdzież doktor? — zakrzyknęła w końcu.

Petroniusz jeszcze nie wrócił z miasta — skłamałem (bo i co innego miałem zrobić?) — Może lepiej będzie, jeżeli sam pójdę do leka-

rza. Niech pani będzie zupełnie spokojna. Ja cały czas o pani myślę.

Zdobyłem się tylko na to. Stąpając na pal­cach, jak należy to czynić w domu, gdzie prze­bywa chory, wróciłem do swej sypialni. Tam znowu wydało mi się, że o czymś zapomniałem. Czy może nie zapłaciłem rachunku za światło? Co to mogło być, i co-ja tu właściwie miałem robić? — myślałem i rozglądałem się bezrad­nie. Zobaczyłem wiszący na fotelu wyprasowa­ny smoking. Aha! po prostu miałem pójść do kasyna!... — i zdjąłem smoking z poręczy. Do­dam en passant, że poręcz fotela była całkiem mokra — wieczór był taki duszny, że nawet meble jakby się pociły, co w tym klimacie ni­kogo nie dziwi.

Nadal zachowywałem się tak, jak gdybym był sam w domu. Zgasiłem światło. Ogolony, odświeżony i odświętnie ubrany, z damską to­rebką w ręce, zbiegłem po schodach. Panowały egipskie ciemności, w których jaśniała tylko biała plama mego smokingu. Zresztą, na bar­dzo krótko, bo zaraz obsiadły go moskity i wte­dy z białego przemienił się w czarny. Wrzawa w pobliskiej puszczy doszła szczytu. Jak zawsze odbywała się tam tak zwana pyskówka.

Po wejściu do kasyna przez pewien czas tu­pałem nogami o matę w hallu, strzepując z sie­bie moskity. Byłem już jednak bardziej do­świadczony, i gdy oddawałem szatniarzowi pa­namę i laskę, zamiast poskarżyć się na pogodę, przeciwnie, pochwaliłem' ją.

Przepiękny wieczór! — zagaiłem.

123

w 4njnli

Tą uwagą bardzo go ująłem.

U nas wszystko jest lepsze niż w Euro­pie — odrzekł z ukłonem. — Słyszałem, że tam teraz śnieg, barbaridade! — Wskazał torebkę pani Zozo. — A czy senhor nie zostawi w sza­tni także swego sakwojażu?

Dziękuję. Wolę się z nim nie rozstawać, będzie mi potrzebny.

Jak państwo widzą, wciąż byłem dobrej my­śli. Wypiwszy w barze szklankę dżinu z wodą chinową, podszedłem do pierwsz:¿o stołu. W ka­synie był tłok i z trudem zdobyłem sobie miejsce obok krupiera. Zacząłem grać, numery zamigotały mi przed oczami i aż sam nie za­uważyłem, jak mińęło kilka godzin. Gdy bo­wiem spojrzałem na zegarek na ręce, była już pierwsza. Zdziwiło mnie, że wokoło nie ma ży­wej duszy. Stałem sam przed pustym stołem, zasłoniętym płóciennym pokrowcem.

Co się stało? — spytałem krupiera, który właśnie złaził ze swego wysokiego stolca i wi­docznie też zbierał się do odejścia.

Rozbił pan bank — odrzekł. — Ograł pan kasyno przy tym stole.

Wtedy dopiero zajrzałem do torebki pani Zo­zo. Wprost pękała od różnokolorowych szto- nów. — Dziunio! winszuję z całego serca. Radzę ci jednak, nie przesadzaj. Dość, na dziś już dość — rzekłem do siebie.

Ale było to niczym groch o ścianę, miałem po prostu wrażenie, że mówię do pustego krzesła. Nie słuchając żadnych perswazji, niegrzecznie coś do siebie odburknąwszy, podążyłem do ka­

sy. Potem wypiłem jeszcze jedną szklanką dżinu i, wciąż nie zwracając uwagi na samego siebie, podszedłem do drugiego stołu. Byłem na­wet jakby na siebie obrażony, że wtrącam się w nie swoje rzeczy.

A szkoda. Byłoby lepiej przymknąć oczy na drobne wady osobiste, na personalne urazy. — Dziunio, zobaczysz, że to się źle skończy! — po­wtórzyłem ostrzegawczo. Ale czy wśród blis­kich można się cieszyć posłuchem? W odpowie­dzi tylko lekkomyślnie, a nawet arogancko wzruszyłem ramieniem. I za tę lekkomyślność wnet miałem drogo zapłacić.

Bo tak byłem przejęty kłótnią z samym so­bą, że nagle przestałem odejmować od dwuna­stu. Cały czas robiłem to odruchowo, i wtem straciłem odruchowość. Gdy zaś usiłowałem to naprawić, było już za późno. Dwunastka wyle­ciała mi z głowy. Nic nie pamiętałem. Stało się. System od razu przestał działać.

Natychmiast ochłonąłem. Byłem na powrót nieszczęśliwym pielgrzymem, z pobytową wizą brazylijską, któremu koleje losu na emigracji odebrały pamięć. Tak to sobie przynajmniej wytłumaczyłem, i rzecz szczególna, żadne ko­jarzenie ani z profesorową Zakrotyńską, ani z laleczką-chłopakiem o dziurawej główce — nie przyszło mi na myśl. Pomyślałem tylko: Dziunio, a co! czy nie mówiłem?! Wracaj do domu, może to jutro minie.

Łatwo powiedzieć!... Ociągając się, wstałem.

W drodze zaś do szatni coś sobie nagle uprzy­tomniłem i aż skostniałem. W lustrze, wiszą-

125

cym na ścianie (z boku) widziałem, jak mi wi­chur poruszył się na czubku głowy. Dosłownie.

Amigo — powiedziałem do szatniarza, po złodziejsku patrząc w bok. Byłem straszliwie zdenerwowany. — Czy pan mnie zna z widze­nia?

A jakżeby nie, como no?

A jak ja się, hmy... nazywam?

Wiem, że jest pan hrabia, um comte... ale polskie nazwiska są takie trudne do zapamięta­nia.

Hmy, właśnie. Bardzo trudne. Hmy. A czy pan przypadkiem nie wie, gdzie ja... tego, mieszkam?

Como, jak?

Roześmiałem się, bo znajomość salonowych form kazała mi się zgrywać. Musiałem udawać kogoś, kto jest rozradowany faktem, że nie wie, ani jak się nazywa, ani jak się ma dostać do domu.

Bo i gdzie był ten dom, i jakie było moje na­zwisko? Niekiedy wydawało mi się, że się za­czyna na T, niekiedy że na P. — Tyszkiewicz? Potocki? Ciekawe — pomyślałem niedowierza­jąco. — Czyżbym był swym własnym kuzy­nem? Nie, chyba nie to. Nie chcę wymieniać rodzinnych wad Tyszkiewiczów i Potockich, ale różniły się od moich i żadne familijne po­dobieństwo nigdy nas nie łączyło.

Na szczęście dla mnie szatniarz pomyślał, że znajduję się pod mocnym działaniem dżinu. Wziął mnie pod łokieć. Troskliwie zaprowadził do domu, za co otrzymał hojny napiwek. Przed

naszą bramą stały dwa czarne auta o wygaszo­nych światłach.

Senhor ma gości? — zdziwił się.

Byłem zdziwiony nie mniej niż on. Dostrze­głem, że w dworku pałą się światła. We wszyst­kich pokojach. Co jest? Wtem szatniarz wskazał drzwiczki pierwszego auta. To, co na nich było napisane, tak nas przeraziło, że o mało nie zwaliliśmy się z nóg. Zupełnie nie troszcząc się o dalsze moje losy, przestał mnie podtrzy­mywać. Nawet ode mnie odskoczył, jakbym był pokrzywą, o którą się sparzył. Zawrócił na pię­cie, i tyłem go widział. Znikł w ciemnościach.

Opuszczony przez wszystkich, podszedłem do ganku. Był jaskrawo oświetlony. Drzwi otwo­rzyły się i zobaczyłem Petroniusza.

Przyjechali! — wyrzekł ze swym koją­cym uśmiechem.

Policaja? — spytałem.

A skąd senhor już o tym wie?

Widziałem napis na aucie.

Dwóch panów jest u pani starszej, a trze­ci z latarką kręci się po ogrodzie, po tamtej stronie domu.

Może ja lepiej wrócę do kasyna — rze­kłem czując, że głos mi słabnie. — Może tam poczekam.

Oni pana znajdą, nawet gdyby senhor się schował pod ruletę.

Więc co mi radzisz?

Trzymać w ręku figę.

Kiedyż zgubiłem ją! Czy nie masz przy­padkiem innej?

126

127

Niestety. Miał, ale z własną nie mógł się rozstać. Czułem, jak wokoło mej szyi zaciska się pętla.

Najlepiej od razu do wszystkiego się przy­znać — poradził mi wreszcie.

Czy uważasz, że mam powiedzieć o cioci Bubie? — wyszeptałem wzburzony. — Nigdy nie potrafię tak samego siebie oszkalować.

Tss! Niech senhor lepiej już wejdzie, bo posłyszą, że my tu szepczemy.

Przemogłem się i wszedłem do saloniku. W saloniku palił się żyrandol i wszystkie kin­kiety na ścianach. Drzwi do pani Powłóczyskiej były nie domknięte.

A jaki tryb życia pani prowadzi, mada­me? — posłyszałem czyjś tenor, mówiący po francusku.

Bardzo unormowany — pośpieszyła od­powiedzieć pani Zozo swym dyszkantem. — Przeważnie czytam. Kchm, kchm — zakrztu- siła się ze wzruszenia. — Czy pan przypuszcza, że czytanie może mi zaszkodzić?

Skądże! chyba żeby czytała pani coś denerwującego. Co to na przykład za książka?

Ach to? Kchm, kchm... Nie warto pa­trzeć, proszę pana. Wzięłam ją z biblioteki dla pana hrabiego.

Rozległ się szelest przewracanych kartek.

Pani pozwoli, że jednak tę książkę przej­rzę.

Proszę bardzo, owszem! Jest mi zupełnie niepotrzebna. Co prawda to biblioteczna.

Zwrócimy ją panu hrabiemu. Tymczasem

proszę nie wstawać. Oto pigułki na sen, które przepisał nasz doktor. Uważa on, że byłby wskazany dla pani pobyt w sanatorium. Ale proszę się nie denerwować, nic groźnego.

Zaszurano nogami i stuknięto krzesłem. Drzwi rozwarły się i z sypialni wyszło dwóch fidalgów. Ukłoniłem się pośpiesznie, usiłując wyrazić swą twarzą zadowolenie. Byłem jednak bliski zawału.

Pierwszy był w białym ubraniu, przy czym zamiast paska spodnie podtrzymywała mu czar­na hiszpańska szarfa. Trochę przeto przypomi­nał toreadora. Drugi, chudszy fidalgo, był w sportowej koszulce z krótkimi rękawkami. Zobaczywszy mnie, wypowiedzieli: Aaa! — tak, jak gdybym był laryngologiem i zaglądał im do gardła.

Nie! nerwy moje nie zdały egzaminu. Poma­całem muszkę krawata. Wyjąłem jedną z chu­steczek z kieszeni spodni i przełożyłem do kie­szeni smokinga. Zorientowałem się, że wciąż trzymam pod pachą damską torebkę, co mogło być źle widziane. Zgiąłem się i, bezwiednym ruchem, podłożyłem ją pod stół. Przypomniaw­szy sobie, że zawiera majątek, lakierkiem prze­sunąłem ją pod kanapę. Wreszcie z zastygłym uśmiechem na twarzy, zainteresowałem się bu­kietem kwiatów. Wazon stał na stole, i nic bukietowi nie brakowało. Zachowałem się jed­nak tak, jak gdyby kwiaty były niegustownie ułożone i mnie drażniły. Mimo nieodpowied­niej chwili, wyciągnąłem jedną dalię za czubek.

Działałem tak pod wpływem owej samogłos­

ki: aa! — zdaniem moim, zawierającej nieuf­ność. Oczy ich też o czymś wątpiły. Krytycz­nie śledziły każde moje poruszenie. Fidalgo, przypominający toreadora, namacał z tyłu klamkę i cicho przymknął za sobą drzwi. Aż się przymrużył, patrząc na mnie. Od razu wy­czułem, że był z natury sceptykiem. Natomiast chudszy widocznie cierpiał na nadkwasotę, bo nawet w twarzy jego zjawiło się coś kwaśnego i było coraz kwaśniejsze, w miarę jak mi się przyglądał.

Wreszcie chudszy zwrócił się do toreado­ra. — Ano, ja już swoje zrobiłem. Reszta należy do pana, senhorze pułkowniku.

Toreador na to tylko kiwnął.

Tak jest, panie doktorze. Może pan już jechać.

Było jasnym, że nic nie widzi poza moją o- sobą, że przysłaniam mu cały świat. Nie uczu­łem się z tego powodu schlebiony. Doktor natomiast — mimo że się ukłoniłem ponow­nie — starannie ominął moją wyciągniętą dłoń. Obszedł stół dokoła i nawet trochę się żachnął w bok. Chyba też był nerwowcem i nie lubił obcować z przestępcami. Wyszedł na dwór, i wkrótce posłyszeliśmy, jak jedno z aut zafur- czało.

Z tarasu zdążyło już wlecieć mnóstwo ciem. Tonąc w nich, niczym w obłoku, pozostaliśmy z toreadorem sam na sam.

Uf, doszedłem w swej spowiedzi do apogeum. Nic, ale to nic — ani mamony, ani owa żara- raka w zlewie — nie pociągały mnie do siebie

130

w tym stopniu, co mój gość. Był bowiem pełen niebywałej brazylijskiej ogłady towarzyskiej.

Zaczął od tego, że podsunął mi krzesło.

Pan będzie łaskaw — powiedział.

Nie pozostałem dłużny. Też podsunąłem fotel.

Nie, nie, to pan pułkownik przede wszyst­kim pozwoli.

Ależ, proszę się nie fatygować.

Wskazałem kanapę.

Może pan woli na kanapie?

A jak pan woli? — odpowiedział. — Ten wyplatany fotel jest bardzo wygodny.

To może spocznie pan w tym właśnie fo­telu?

To dla gospodarza, przede wszystkim dla gospodarza!

O nie! to dla miłych gości.

Przyjemnie było na nas patrzeć. Podsuwaliś­my sobie nawzajem krzesła i fotele, a w pewnej chwili nawet obaj naraz odsunęliśmy kanapę na środek pokoju.

Zapomniałem się panu przedstawić — rzekł nagle zwinnie się schyliwszy. — Proszę mi to darować.

Ależ, nie ma za co, nie ma za co — schy­liłem się tułowiem również.

A jakże, jest! jest za co. Najuprzejmiej przepraszam. Nazywam się pułkownik De Bar- ros. Zaiście, bardzo mi przyjemnie.

Mnie również, kochany pułkowniku. Nie­zwykle miło. Proszę mi wierzyć, że mówię to bez arrićre-pensśe. Jestem oczarowany. — Zno­

wu ukłoniliśmy się. — Pan mi daruje, że ja się też jeszcze nie przedstawiłem.

Kiedyż proszę drogiego pana, to drobiazg.

Dobrze panu mówić, panie pułkowniku. Dla mnie to zupełnie drobiazg, bo... bo...

Człowiek bez nazwiska zawsze wzbudza cie­kawość policji. Ja zaś nie chciałem go cieka­wić, nie zależało mi na tym. Wtem przypom­niałem sobie, że przy poznaniu się niektórzy wypowiadają swe nazwiska bardzo niewyraź­nie. Znałem kogoś, kto poszedł nawet o zakład, że ściskając dłoń nowego znajomego, mruknie po prostu: sześćdziesiąt sześć — i że nikt tego nie zauważy.

Nie wiem, czy należy mnie zaraz za to potę­piać: że niby to chciałem władze parańskie wprowadzić w błąd. Przepraszam, prawo po­zwala niewinnemu się bronić. Rozmawialiśmy wciąż naturalnie po portugalsku, ale liczbę 66 wypowiedziałem po polsku. Gdy się to zrobi dość szybko, każdy z boku ma wrażenie, że rozmawia z Przeździeckim.

Pułkownik jakby niczego nie dostrzegł. Wreszcie usiadł na wilgotnej kanapie. Podsu­nąłem sobie równie spocony fotel i usiadłem obok. Zaraz jednak wstałem. Coś mnie tak doń ciągnęło, że musiałem się przesiąść na kanapę. Wtem zauważyłem, że trzyma pod pachą jakąś książkę. Poznałem ją od razu.

„La Petite Illustration”! — zawołałem.

Otóż to — odrzekł z uprzejmym pochyle­niem torsu. Coraz bardziej mnie oczarowy- wał. — Nie chcę, broń Boże, zadawać niedy-

skrętnych pytań, pan mi wybaczy, panie hra­bio... ale czy to pan czyta tę książkę?

Skoro „La Petite Illustration” uratowała kie­dyś panią Powłóczyską, to dlaczego by teraz nie miała uratować mnie. Palce mi zadrżały. Po­stanowiłem na wszelkie pytania odpowiadać za­wsze to samo, jak i ona.

A jakże! — zawołałem. — Stale! Całymi dniami! Nic poza tym nie wiem, najdroższy pułkowniku, nic a nic. Mieszkamy na uboczu. Prowadzimy wiejski tryb życia. Czytam, nic — tylko czytam.

Dzieliła nas jedwabna poduszeczka. Przełoży­łem ją na fotel. Chciałem przysunąć się bliżej. Wciąż mnie do niego ciągnęło. Niczym jakiś olbrzymi magnes. I wtem nawiedziła mnie re­fleksja: Interpol. To z pewnością Interpol był na tropie pani Powłóczyskiej. Po cóż w takim razie wspomniałem o „La Petite Illustration”, i tym samym jakbym brał winę na siebie. Tylko dureń mógł tak postąpić. Należało to sprostować co prędzej. Wskazując palcem drzwi mej dame de compagnie, szepnąłem pośpiesz­nie:

Nie, właściwie to ona... ona!

My wszystko wiemy — odrzekł.

Te straszne słowa tym razem mnie nie prze­raziły: szło jednak o panią Zozo, tak jak to przypuszczałem zawsze. Pauvre madame Zozo.

Czy pan pułkownik jest z Interpolu?

N-nie. I proszę mi wybaczyć, jeżeli spra­wiam tym zawód. Kieruję lotnym oddziałem,

133

wyspecjalizowanym w walce z piątą kolumną.

Z piątą kolumną? — wykrzyknąłem. — Po dwakroć się tedy cieszę. Witam, witam.

Dziękuję bardzo — odrzekł. — Ale czy pan wie, .że redaktor Illustration obecnie kola­boruje z Niemcami w Paryżu? Mamy dokładne

o tym informacje.

To zmieniało postać rzeczy.

A więc nie szło panu o nic kryminalnego?

Oh, querrido amigo — westchnął. — O- becnie sprawy polityczne a kryminalne, to pra­wie to samo. La mesma coisa, no e? czy nie tak?

Si, si — podchwyciłem.

Zastanowiłem się, czy nie warto go poklepać

po łopatce, ale uznałem, że klepać osoby urzę­dowej nie wypada. Był bądź co bądź w służbie. Zaznaczył to, kiedy zaproponowałem mu, by napił się szampana. Odmówił i położył „La Pe­tite Illustration” na stół. Wydał mi się czymś zmartwiony.

Bardzo mi przykro, że znalazłem u pana tę gadzinówkę — rzekł.

Znowu zacząłem zachowywać się nienatu­ralnie. Znowu szło o te moje palce. Schowałem je pod książkę.

Jako patriota, czuję się cokolwiek do­tknięty — wypowiedziałem. — Żadnej gadzi- nówki nie brałem nigdy nawet do rąk.

Ale sam pan przecie przed chwilą za­pewniał, że nic innego nie czyta?

Powiedziałem to przez omyłkę. Ale po­tem poprawiłem się i wskazałem na te drzwi.

Bo to moja dame de compagnie zwykła czytać „La Petite Illustration”.

Aha, aha. Ona? czy pan się nie myli. Za­pewniała nas właśnie, że wzięła tę książkę dla pana z biblioteki. Zresztą jest chora, więc...

Jest chora? — zdziwiłem się. — Po raz pierwszy słyszę. Właśnie zastanawiałem się, dlaczego tu z panem był doktor. A co jej jest?

Wodna puchlina.

Uczułem ciarki na skórze.

Zdumiewające! — wyrzekłem. — Zdu­miewające! Więc różdżka jednak miała rację.

Jaka różdżka? — spytał.

Dziś był u nas różdżkarz i szukał wody.

Muito interesante, bardzo ciekawe. W związku z tym pozwoli pan, że o coś za­pytam?

Ależ najmocniej proszę, naturalnie!

Czy panu była potrzebna maszyna do szycia?

Mnie? — zawołałem takim tonem, że od razu widać było, że kłamię. A po co mi ma­szyna? Ja nic nie szyję.

Piąta kolumna nie śpi. Znaleźliśmy u ko­goś płytę gramofonową. Ale kiedy włożyliśmy ją do adapteru, zamiast muzyki, posłyszeliśmy stuk maszyny do szycia. A propos, jak się na­zywa pański różdżkarz?

Senhor Ludovico Verneiro. Oto jego wi­zytówka.

Hm. Właśnie u niego tę płytę znaleziono.

Wtem z werandy zapukano. Ma się rozumieć, zbladłem. Kto to mógł być? — A nie, to z pe-

135

wnością nasz człowiek — odrzekł uspokajająco pułkownik de Barros, a do saloniku wszedł po­licjant w kasku z podpinką. Był to ten sam, mój stary znajomy. Oniemiałem z wrażenia, gdy zobaczyłem w jego rękach pustą butelkę szampana, pokrytą czerwonym czarnoziemem.

Nieprzyjemnym tonem, na który nie zasłu­żyłem, powiedział do mnie: A... Potem wypro­stował się przed swym przełożonym:

Oto co znaleziono w ogrodzie pod śliwką. Była przysypana ziemią, ktoś ją widocznie chciał zakopać.

Zobaczymy, zobaczymy, vames ver. — Pułkownik odebrał mu flaszkę i popatrzył pod światło. — Tam coś wewnątrz jest.

Si, senhor. Zauważyłem to.

Niech pan ją stłucze.

Położył butelkę na stół, a posterunkowy kol­bą pistoletu uderzył w szyjkę. Byłem coraz bardziej przerażony i mimo woli przymknąłem oczy. Gdy je otworzyłem, butelka już była stłuczona i z nadłamanej szyjki sterczał ka­wałek zwiniętej tekturki. De Barros ostrożnie wyjął ją i rozprostował.

Była to stara pocztówka wyobrażająca jakiś luksusowy parowiec, o trzech kominach. Z po­czątku go nie poznałem. Ale na odwrocie zau­ważyłem napis, wydrukowany maczkiem.

S/s Batory — rzekłem wzruszony. — To nasz transatlantyk.

A wreszcie! — zawołał z triumfem, i nagle uczułem, że siedzę zbyt blisko. Wstałem nerwowo i przesiadłem się na fotel. Ale i fotel

4ví% kWHkyk 4%«•‘ÍÍÍb* B jJkmgá¡ÉBÉréM ę Vv < ? ** ¿

'* 2^'Í* V-’f- « i V ■■ '■ v ■ ’f

stał zanadto obok. Zamiast pociągać, mój przemiły kulturalny gość zaczął mnie odpy­chać. Wahadłowe prawo znów działało.

Czy zna pan hrabia państwa Zakrotyń- skich? — spytał ni stąd ni zowąd.

Kogo? — spytałem. — A kto to tacy?

On do niedawna kierował warsztatem kilimarskim.

Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Kili­my? Jakie kilimy?

Byłem jak najbardziej szczery. Nic, ale to nic o żadnych Zakrotyńskich nie pamiętałem.

A gdzie pan był dziś przed południem?

Zamrugałem oczami i przyłożyłem palec do

czoła.

Gdzie ja byłem? Aha, w sklepie z delika­tesami.

Hm.

Odpychał mnie tak bardzo, że znów wysko­czyłem z fotela. Odszedłem tyłem do drzwi. Ale tam tkwił policjant.

Senhor chce wyjść na werandę? — spy­tał. — Właśnie i tam znaleźliśmy coś nowego.

Otworzył drzwi i wyszliśmy. Lampa na we­randzie wciąż paliła się pod sufitem, oświetla­jąc wiadomy fresk.

W tym miejscu widać było małą arma­tę — rzekł policjant, wskazując na fale zato­ki. — A teraz, proszę zobaczyć. Jakaś plama zasłania wszystko.

To pani Zozo pantofelkiem zgniotła dziś mrówki — zaprotestowałem.

Można pomyśleć, że pańska dame de

137

compagnie jest złym duchem w tym mieszka­niu — posłyszałem w odpowiedzi. — Hrabia mi wybaczy, ale posiadam nakaz zrobienia re­wizji.

Wróciliśmy do saloniku. Pułkownik znikł w mej sypialni, ja zaś opadłem na fotel. Wy­glądałem z pewnością bardzo niekorzystnie. Policjant cały czas mi się przypatrywał. Chcia­łem w jego oczach zyskać.

Słyszałem, że miał pan coś z żołąd­kiem? — spytałem współczująco.

Dziękuję, już mi lepiej.

Był pan w szpitalu?

Trochę się zażenował.

Tylko godzinę. Córka przyniosła mi ziół­ka i od razu mi przeszło.

A czy córka jest lekarką?

Skąd!

Ja sam pijałem kiedyś ziółka na noc... — zacząłem.

Ziółka to jeszcze nic — przerwał. — To jest najważniejsze.

Rozpiął mundur na szyi i zobaczyłem, za­miast medalika, woreczek z płótna, czymś wy­pchany.

Zaraz, zaraz, ja już gdzieś to widzia­łem! — zawołałem. — Nie mogę sobie tylko przypomnieć, gdzie. Czy tam może są kostecz­ki?

Nietoperza i żaby — odpowiedział.

Ale na ogół rozmowny nie był. Miał jakby un sorte de rancune, czuł ukryty żal do mnie. Z jakiego powodu? Pomyślałem, że jemu jesz­

cze nie proponowałem szampana. Przeprosiłem i poszedłem do kuchni poradzić się Petroniu- sza.

W lot zrozumiał, że coś mnie gnębi.

Policaja? — spytał.

Policaja — odpowiedziałem.

A co?

■— Zaproponowałem pułkownikowi szampa­na. Ale nie chciał. Może posterunkowy się na­pije, jak myślisz?

Zaraz przyniosę.

Nie, lepiej ja sam.

Dał mi butelkę.

Kieliszki znajdzie senhor w kredensie.

Ach, dziękuję, dziękuję... Co mi radzisz, Petroniuszu? Jestem zupełnie niewinny.

Ja też. Ja cały czas spałem.

Kto ich tu sprowadził? Czuję, że tu się nie obeszło bez madame Zozo. Zbyt dużo o jej sprawkach wiedziałem.

Nie, to raczej Fou.

Co Fou? Co ten stary łysy szpic ma do tego?

Trochę się jąkał, ni to ze strachu, ni to dla­tego, że szampan nie wywietrzał mu jeszcze | głowy. Więc z jego słów, jako tako, mogłem wywnioskować, co następuje. Madame Zozo, po moim wyjściu, czekała niecierpliwie godzinę lub dwie. Nie wiedziała, że Petroniusz śpi w kuchni. Wtem przeraziła się samotności

i zaczęła wołać do siebie pieska. Ale drzwi do jej pokoju były zamknięte, a piesek był zbyt zgrzybiały i artretyczny, żeby skoczyć przez

139

okno. Więc z początku skomlał za progiem. Potem zdecydował się na coś i wybiegł na szo­sę po policjanta. Wył i kręcił się wkoło jego nóg tak długo, aż posterunkowy zrozumiał, że coś takiego się stało, i przyszedł jego śladem do dworku. Przez otwarte okno doszły go jęki pani Powłóczyskiej.

Czy kogoś zamordowano? — spytał.

Dowiedziawszy się, o co szło, pobiegł do są­siedniej wendy — po naszemu, małego wy­szynku — i stamtąd zatelefonował na posteru­nek. Od razu potem nadjechał pułkownik wraz z doktorem. Władze podobno miały już nasz dworek na oku.

A to dlaczego? — spytałem.

Bo w mieście podobno gadano, że ma pan przyjaciół wśród byłych wojskowych.

'— Wojskowych? Dziwne. Zdaje mi się, ni­kogo z wojskowych nie znam. A skąd ty o tym wszystkim wiesz, skoro spałeś?

Posterunkowy mi potem opowiadał. Po­częstowałem go ryżem z fasolą.

A nie mówił, czego od nas chcą?

Pytał tylko, czy słyszałem, że pan chce kupić maszynę do szycia.

Znowu ten Singer! o Boże — zakrzykną­łem. — Czy wiesz, że w jamie pod śliwką zna­leziono butelkę po szampanie?

Po jakim? Po tym?

Właśnie. Przelicz butelki.

Jak ona się tam znalazła? — zdziwił

się. — Czy była choć pusta?

140

Otóż to, że była w niej widokówka. Nie wiem czemu, ale to im się nie podobało.

Nic, tylko zrobiono panu makumbę — zawołał. — Teraz widzę to jasno. Niech pan im to zaraz powie. Oni zrozumieją z pół słowa.

Myślisz? — spytałem. — Trochę nadziei wstąpiło we mnie. Ale gdy wróciłem do salo­niku, zobaczyłem obu swych gości, oglądają­cych me białe spodnie i letnie pantofle. Serce ścisnęło mi się od niedobrego przeczucia.

Czemu panowie się tak przyglądają?

Posterunkowy wskazał zabłocone nogawki.

A co! świeża ziemia! Taka sama, jak pod śliwką.

Ręce mi drżały do tego stopnia, że zdawać się mogło, iż trzymam w nich nie butelkę, lecz wiatraczek. Co prędzej postawiłem ją na stół.

Wiem! — zawołałem, chowając palec do kieszeni smokinga. — Już wiem, czym się to wszystko tłumaczy. To po prostu...

Co po prostu?

Zrobiłem dwa kroki ku pułkownikowi, a po­tem odszedłem dwa kroki od niego. Znowu podszedłem i znowu odszedłem. Tik-tak, tik- -tak. Wreszcie w okropnym popłochu wyma­mrotałem coś przepraszającego — zdaje się, rzekłem: Zapomniałem czegoś w kuchni! —

i wybiegłem. Rzecz jasna, że z boku takie la­tanie tam i z powrotem bardzo mnie obciążało.

W kuchni wydałem z siebie jakiś łkający dźwięk. Byłem bliski ataku histerycznego.

A więc, co? — spytał Petroniusz. — Czy powiedział im pan?

Właśnie, Petroniuszu — jęknąłem. — Co, na miłość boską, ja im miałem powiedzieć? Przypomnij mi.

Miał pan powiedzieć, że zrobiono panu makumbę.

Aha, dziękuję, dziękuję...

Wróciłem biegiem do saloniku. Na próżno! Znów przystanąłem na progu z rozwartymi u- stami. Tym razem zapomniałem o wszystkim tak doszczętnie, że nawet nie pamiętałem, że czegoś nie pamiętam. Posterunkowy wciąż tkwił obok drzwi, natomiast pułkownik wy­szedł z mej sypialni z jakimś papierkiem w rę­ce. Był jakby zmieszany.

Znalazłem tę receptę w pańskim biurku, hrabio — odezwał się zupełnie nowym to­nem. — Gdybym o niej wiedział wcześniej, nigdy byśmy pana nie fatygowali. Przepra­szam najmocniej. Proszę nam wierzyć, że głę­boko z panem współczujemy.

Jaka recepta? — spytałem. — Czy mia­łem jakąś receptę?

Proszę się tylko nie denerwować — za­wołał. — Proszę dbać o swoje zdrowie, proszę...

Nie dokończył, bo w miarę jak mówił, zbli­żałem się doń somnambulicznym krokiem. Jako patriota, życzyłbym sobie szczerze, żeby nasza milicja potrafiła tak do siebie pociągać, jak to stwierdziłem po sobie, umiała robić policja Vargasa. Tik-tak, tik-tak! Wahadło odrzuciw­szy mnie najpierw aż do kuchni, teraz niosło wprost w objęcia pułkownika. Dosłownie. Stą­piłem jeszcze krok naprzód, jeszcze dwa. Jesz­

142

cze i jeszcze. Stałem już tuż przed nim. Potem zacząłem się pochylać, pochylać...

Rzecz jasna, że oskarżony, padający w obję­cia urzędnika śledczego, wywołuje w wyo­braźni naszej pojęcie czegoś chorobliwego. Przynajmniej takiego zdania byli potem nie­omal wszyscy w Kurytybie!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Choromański Michał Makumba
Choramański Michał OPOWIADANIE WARIACKIE
Bł Michał Sopoćko, czyli ufać w miłosierdzie Boże
USTAWA CECHU PIEKARSKIEGO W RADOMIU POTWIERDZONA W 1760 ROKU, Drzewo Geneologiczne, Genealogia czyli
Muzeum Szlachty Mazowieckiej, Drzewo Geneologiczne, Genealogia czyli szukaj swoich przodków
Księga Adresowa Polski 1929-Polesie, Drzewo Geneologiczne, Genealogia czyli szukaj swoich przodków
Michał Wróblewski Zatarg Jeana Francoisa Lyotarda, czyli o postmodernizmie raz jeszcze
Zaufanie czyli waluta przyszłości Moja droga od zera do 7 milionów z bloga Szafrański Michał
PROROCTWO KRÓLOWEJ SABY czyli Przepowiednie Michaldy albo inaczej Mądra Rozmowa Królowej ze Saby z K
Co Ty mowisz Magia slow czyli retoryka dla dzieci Rusinek Michal zalazinska Aneta
Koronka Uwielbienia Boga ze Świętym Michałem Archaniołem i Chórami Aniołów
Koniec, czyli początek MICHAŁ ZIOŁO OCSO
Jezyki obce Nie obce Czyli J Michal Przybylski
Michał Garcarz Wulgaryzmy a przekład, czyli życie wulgaryzmów od oryginału do przekładu notatki
Zlikwiduj drzewo, czyli jak pozbyć się drzewa, którego urzędnicy nie pozwalają Ci wyciąć
Michalkiewicz Przypadek prof Jasiewicza czyli jak odróżnić uczonego od osła

więcej podobnych podstron