Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 01 Burza z piorunami

Liliana Fabisińska

Burza z piorunami

Bezsennik
czyli
O czym dziewczyny rozmawiają nocą

ROZDZIAŁ 1
Za krótkie rękawy!

Nogi jak z waty, serce w gardle, a w gardle z kolei sucho jak na pustyni, chociaż wypiłam dwie herbatki z melisy (mama twierdzi, że to bardzo uspokaja). Mówiłam sobie cały czas: Żaba, czym ty się przejmujesz? Żaba, wyluzuj! Przecież tam na pewno będą jacyś fajni ludzie. Nie ty jedna nie znasz nikogo. Wszyscy będziecie tam nowi... Ale niewiele mi to pomogło, niestety. Już od kilku dni byłam na siebie zła. Dlaczego wybrałam tę szkołę??? Wszyscy z mojej klasy poszli do gimnazjum w naszej podstawówce. Po prostu zmienią im się legi­tymacje szkolne. Będą mieli napisane na pieczątce „Gimnazjum nr 1”, zamiast „Szkoła Podstawowa nr 3”. I tyle zmian. No dobra, jeszcze będą mieli kilku nowych nauczycieli. Ale budynek ten sam, klasę też tę samą. Gośka będzie wciąż siedziała z Magdą, Iza z Beatą... Będą tam wszyscy, którzy skończyli szóstą klasę we wrześniu. Oprócz mnie i Aśki.

Nagle zrobiłam się strasznie zła na Aśkę. Nie miała co zrobić, tylko wyjechać z rodzicami do tych Niemiec? No dobrze, wiem, nie miała innego wyjścia - oni posta­nowili wyjechać, więc ona też, to jasne. Trzynastolatki nie zostają same w domku jednorodzinnym... Ale gdyby nie jej wyjazd, pewnie poszłybyśmy razem do tego gim­nazjum w naszej podstawówce, jak wszyscy. No, ale z drugiej strony, bez Aśki nic już nie byłoby takie samo. Siedzenie bez niej w ławce, przerwy bez niej, wracanie do domu bez niej... Nie, to nie miałoby sensu. Przynaj­mniej wtedy, w czerwcu, wydawało mi się, że to całkiem wszystko jedno, czy pójdę do tego gimnazjum, czy do jakiegoś zupełnie innego... Bo bez Aśki i tak wszystko będzie inne. Przez sześć lat miałam przyjaciółkę, byłyś­my jak papużki nierozłączki, a teraz jej nie ma... Pisze do mnie, dzwoni, SMS - uje... ale to nie to, co kiedyś. Wtedy gdy była u mnie przez całą noc i płakała, prze­rażona nową szkołą w Berlinie, powiedziałam jej, nie zastanawiając się dobrze: „To ja też pójdę do jakiejś innej szkoły, gdzie nikogo nie znam”. Ot tak, żeby Aśce było raźniej. Bardzo się wtedy ucieszyła. Ale teraz jej nie ma, siedzi w Berlinie, pewnie w jednej ławce z jakąś Helgą albo Bertą, i wszystko jej jedno, czy pójdę do nowej szkoły, czy do starej. Ach, jakie życie byłoby proste, gdybym jej wtedy tego nie obiecała! Gdybym nie złożyła papierów do szkoły, o której nic nie wiem, całe dwadzieścia kilometrów od mojego domu!

Do starej szkoły mogłam chodzić piechotą, jest tuż za rogiem... A ta nowa? Co o niej wiem? Że jest w takim ślicznym starym budynku. Właściwie dlatego ją wybra­łam. Że niedaleko jest przystanek, więc nawet kiedy tata nie będzie mógł mnie zawieźć, to jakoś tam dotrę. No i że świetnie uczą języków. To moja cała wiedza o nowej szkole. Nikogo tam nie znam! Ani jednej osoby!

- Mamo - jęknęłam przy śniadaniu. - Może jeszcze mogę się przenieść z powrotem do mojej szkoły? Do tej starej?

- Za późno - powiedziała mama z pełnymi ustami, wkładając fartuch.

I wybiegła z pokoju, bo ktoś nerwowo zadzwonił do furtki. Pewnie znowu jakiś piesek ma kolkę nerkową. Albo kotek nie chce siusiać do kuwety. Moja mama, dzielna pani doktor, na pewno znajdzie sposób na te problemy. Zawsze znajduje, nawet w środku nocy. A moje problemy?

- Mamo! - zawołałam do szpary w drzwiach, zanim zatrzasnęły się na dobre.

Mama otworzyła je na moment, posłała mi spojrze­nie, które miało być krzepiące, uśmiech, który miał chyba dodać mi otuchy, i powiedziała:

- Nie bądź dzieckiem! Będzie super, zobaczysz.

Ale ja byłam dzieckiem. Czytałam przecież na godzi­nie wychowawczej konstytucję. Nie jestem pełnoletnia, żaden jej punkt o tym nie mówi! Jestem dzieckiem! Prawo jest po mojej stronie! Jestem dzieckiem i potrze­buję rodziców! A mama ma obowiązek, w świetle tego prawa, zajmować się mną i dodawać mi otuchy! Potrze­buję prawdziwej matki, a nie doktora Dolittle w spódnicy! No ale co mam zrobić, skoro potrzebują jej też wszyst­kie psy i koty z okolicy? I świnki morskie, i kanarki, i gołębie... Przecież nie wyciągnę jej z gabinetu siłą!

Podeszłam zrezygnowana do szafy i wyjęłam białą bluzkę. Czy mi się wydaje, czy rękawy są trochę za krótkie?

- Za krótkie rękawy! - westchnął ciężko tata za moimi plecami.

No tak, mama była już w gabinecie, ale tata wystar­czy mi dziś za pięć mam. To przecież ojciec idealny. Pewnie odprowadzi mnie do klasy. Może nie zauważył, że to już gimnazjum, a nie podstawówka? A to, że idę do pierwszej klasy, nie oznacza, że znowu mam sie­dem lat.

- Trzeba było przymierzyć wczoraj! - lamentował. - Jak ty będziesz w tej szkole wyglądać? Co oni sobie o tobie pomyślą? Że nikt się tobą w tym domu nie inte­resuje!

- Trzeba było przymierzyć wczoraj! - no tak, do taty dołączyła babcia.

Teraz już chyba w ogóle nie uda mi się wyjść z domu. Otworzymy tu salon mody i będziemy szyć mi nową bluz­kę, a fakt, że mam rozpoczęcie roku, jak mawia babcia, po prostu zaniedbamy. Moja babcia, hrabianka z TYCH Łaniewskich, nie pozwoli, by jej wnuczka i jedyna dziedzicz­ka poszła do szkoły w bluzce z przykrótkimi rękawami.

Podjęłam ostatni heroiczny wysiłek:

- Jest ciepło... prawie upał... w końcu to jeszcze astro­nomiczne lato... Wezmę bluzkę z krótkimi rękawkami!

I nie czekając, co powiedzą, włożyłam tę z krótkimi, a właściwie bez rękawków, w biegu spoglądając na termometr. No tak, na dworze jest jedenaście stopni. Istny upał. Ale może jeszcze się ociepli? W końcu to dopiero siódma trzydzieści, w zasadzie świt...

Ściągnęłam włosy gumką, zadowolona, że nareszcie urosły na tyle, żeby je bez problemu związać, złapałam sweter i wybiegłam z domu, zanim tata i babcia stwier­dzą, że znowu coś jest nie tak.

- Kaśka! Śniadanie! - chór damsko - męski, złożony z babci i taty, rozległ się za moimi plecami.

Zawróciłam posłusznie i włożyłam do ust pół kanap­ki. Natychmiast stanęła mi w gardle. Nie dam rady, nie w takim dniu...

- Wezmę do szkoły - westchnęłam i zawinęłam drugą kanapkę w folię. Przecież bez niej nie wypuszczą mnie z domu.

- Ślicznie wyglądasz - powiedział tata, otwierając przede mną drzwi do naszej wysłużonej skody. Zupeł­nie tak, jakbym naprawdę była dziedziczką fortuny TYCH Łaniewskich, a nie jakąś tam Kaśką Żabniak. I jakbym wsiadała do karety, a nie do siedemnastolet­niego samochodu, który na pewno znowu nie będzie chciał zapalić.

- Ślicznie wyglądasz! - powtórzyła jak echo babcia, pakując się na tylne siedzenie.

- Ty też jedziesz? - zdziwiłam się.

- Nigdy sobie nie daruję takiej chwili! - Babcia była wyraźnie w podniosłym nastroju. - Moja wnuczka gimnazjalistką! Muszę to zobaczyć!

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, poczułam, że ta wielka metalowa kula, którą nosiłam w żołądku, gdzieś znikła. Taka rodzina, mimo wszystkich jej wad, to jednak fajna sprawa.

- Bardzo was kocham, wiecie? - powiedziałam, zamykając za sobą drzwi i błagając niebiosa, by nasza skoda zapaliła za pierwszym podejściem.

- I ciebie, mamo, też - dodałam, patrząc w okno gabinetu naszej pani Dolittle.

ROZDZIAŁ 2
Marta Mądra

Nie wchodźcie ze mną! - poprosiłam pod szkołą.

Tam naprawdę nie było żadnych rodziców. No, prawie żadnych. I na pewno żadnej babci! Kocham swoją rodzinę i wcale się tego nie wstydzę... ale iść z nimi na rozpoczęcie roku jednak chyba bym się troszkę wstydziła. W końcu mam trzynaście lat. I chcę sama spojrzeć przeznaczeniu w oczy.

- Idź! - babcia niespodziewanie stanęła po mojej stronie. - Ja też, jak mnie rodzice zawieźli na pensję, błagałam, żeby ze mną nie wchodzili.

To za jej czasów były pensje dla dobrze urodzonych panien? A ja myślałam, że zamknęli je w XIX wieku... No dobrze, nie będę się teraz tym zajmować. Najważ­niejsze, że babcia przekonała jakimś sposobem tatę, że poradzę sobie bez nich. Jestem wolna! Nie będę pierwszego dnia pośmiewiskiem całej klasy! Hurra!

- A o której kończysz? - zainteresował się tata.

- Nie mam pojęcia, przecież to pierwszy dzień... Nie znam planu. Zrobiło mi się zimno. Sama nie wiem, czy z powodu tych jedenastu stopni, czy dlatego że nagle coś sobie uświadomiłam: to pierwszy z wielu, wielu dni, które spędzę w tym budynku.

- A może wejdę z tobą i się dowiem? - Tata naprawdę chciał dziś zdobyć medal ojca idealnego.

- Sama się dowiem i zadzwonię do ciebie do pracy! - powiedziałam, zanim uświadomiłam sobie, że nie będę miała z czego, bo przecież nie mam komórki i nawet SMS - y od Aśki odbieram na telefonie mamy. Ostatnia taka trzynastolatka na świecie!

- Będziemy musieli kupić ci komórkę - powiedział tata, myśląc najwyraźniej o tym samym, co ja. A przez jego twarz przemknął cień, jak zwykle, kiedy jest mowa o kupowaniu, czyli o pieniądzach.

- Zadzwonię z automatu - powiedziałam, marząc, by tata się nie domyślił, że nie mam też karty telefo­nicznej i żadnego pojęcia o tym, gdzie w okolicy może być automat. - Albo przyjdę do ciebie do pracy. Jakoś sobie poradzę.

- Wiem, że sobie poradzisz - głos taty zadrżał. - Jesteś duża... taka duża... i ślicznie wyglądasz. Jestem z ciebie dumny.

- I ja także! I twoja mama! Dziadek byłby szczę­śliwy, gdyby dożył tej chwili! - Babcia wychylała się z samochodu i ocierała łzy. - Ty spełnisz nasze ambi­cje! To nic, że nazywasz się Żabniak! Od razu widać, że jesteś stuprocentową Łaniewską. Z TYCH Łaniewskich!

Ucałowałam najpierw ją, a potem tatę i popę­dziłam do szkoły. Z wrażenia zapomniałam nawet na moment, że się tej szkoły bardzo boję. Bo nie myśla­łam o szkole, tylko o ambicjach babci. I prababci.

I praprababci. I dziadka, i pradziadka, i prapradziadka... Wszystkich Łaniewskich, żywych i martwych, którzy na mnie liczą. Zrobiło mi się gorąco na myśl o przodkach. Zawiodę ich tak jak mama. Już teraz jestem przekonana, że ich zawiodę... Ale oni jeszcze tego nie wiedzą. Babcia tak na mnie liczy... Wszystkim o tym opowiada. A tacie chyba nie jest zbyt miło, kiedy słyszy, jak babcia mówi do mnie: „To nic, że nazywasz się Żabniak”...

- Co tak stoisz w drzwiach? - zapytał jakiś chłopak. Miał chyba ze dwa metry wzrostu. - No, mała, tarasu­jesz przejście.

- Sorry - powróciłam ze świata ambicji moich przod­ków do tego, gdzie mimo wszystko powinno być ciut łatwiej.

- Pierwsza klasa? - domyślił się chłopak. - Mam odprowadzać takich jak ty na miejsca.

- A ty? Nie pierwsza? - Zrobiło mi się troszkę żal. Całkiem był miły i przystojny. Przystojny nawet bar­dziej niż „całkiem”. Był diabelnie przystojny!

- Trzecia, niestety - rozciągnął usta jakoś tak zabaw­nie, że musiałam się roześmiać, chociaż przed chwilą wcale nie było mi do śmiechu. - Mój ostatni rok w tym pięknym miejscu, żal serce ściska...

Cały czas błaznował. Prowadził mnie korytarzami, ale nawet nie usiłowałam zapamiętać drogi. Prawo, lewo, jeszcze raz lewo... A on cały czas się wygłupiał, podskakiwał, opowiadał coś o duchu woźnego, który mieszka w piwnicy, koło kotłowni...

Szkoda, że nie chodzi ze mną do klasy... Miałabym kumpla. Trochę szalonego, ale lepszy taki niż żaden...

No, ale on był z III b. Pokazał mi więc białe drzwi z tabliczką „Klasa I a”, zasalutował, strzelił obcasami jak ten pułkownik, który adorował babcię w młodości, i pobiegł przed siebie.

Wzięłam głęboki oddech. A potem drugi. Nie było tu babci ani jej pułkownika, ani rodziców, ani zabaw­nego dryblasa z III b. Byłam tylko ja i białe drzwi. Zrobiło mi się trochę słabo z wrażenia. I bardzo zimno. A sweter, niestety, został w samochodzie. Całkiem o nim zapomniałam, odjechał z tatą do pracy i już przepadło. Będę marzła w tej I a. I a... Moja nowa klasa. Jestem Żaba z I a. Kaśka z I a. Kaśka Żabniak z I a. W mojej starej szkole najpierw był apel, a dopiero potem szło się do klasy. Ale tutaj widocznie panują inne zwyczaje. Wszystko jest inne. Nowe. Bo to inna, nowa szkoła. Moja szkoła.

- No, na co czekasz? - zapytała jakaś dziewczyna, ubrana, jak ja, w bluzkę bez rękawów. Pewnie też urosła od czerwca i miała aferę w domu. - Wchodź, jeśli je­steś z I a.

- A ty? - spytałam, starając się przyjaźnie uśmiechać. Ale ona nie odpowiedziała. Otworzyła drzwi i weszła do środka, popychając mnie przed sobą. Wszyscy siedzieli już w ławkach i patrzyli na nas w napięciu. Oczywiście nie znałam nikogo. Znowu zrobiło mi się słabo. Kolejny głęboki wdech nic tu nie pomógł. Dziew­czyna stanęła na środku klasy, odrobinę speszona. Stanęłam obok niej.

- No, siadaj - szepnęła i pokazała mi miejsce w pierw­szej ławce. Oczywiście pustej, bo kto by chciał siedzieć zupełnie z przodu. Może ona usiądzie ze mną? Wsunę­łam się na krzesło pod ścianą, robiąc miejsce obok. Ale dziewczyna nie usiadła. Wzięła głęboki oddech, zupeł­nie jak ja przed chwilą, i powiedziała na cały głos:

- Nazywam się Marta Mądra. Ale czuję się dość głupio. W tym roku skończyłam studia i będę waszą wychowawczynią. Jesteście moją pierwszą klasą. Nigdy nikogo nie uczyłam, no, oczywiście oprócz praktyk, więc liczę na waszą wyrozumiałość.

Jeśli wcześniej było mi słabo, to teraz... sama nie wiem, jak określić to, co czułam. Marzyłam, żeby pod­łoga się rozstąpiła, żebym wpadła do środka w jakąś dziurę bez dna. Chciałam zniknąć z powierzchni ziemi, już na zawsze. Nauczycielka! Wychowawczyni! Marta Mądra! Rany! A ja zapytałam, czy też chodzi do I a! Musiałam stracić nie tylko rozum, ale i wzrok! Czyżby moje nowe okulary były już za słabe? Jak mogłam nie odróżnić starej... no dobra, nie starej, ale dorosłej kobiety od trzynastolatki? Jak ja mogłam!? Spuściłam głowę i dotknęłam policzków. Strasznie paliły. Pewnie byłam cała czerwona. Rety, co ona pomyśli? Pewnie powie mi na przerwie, żebym uważała, jak się zwracam do nauczycieli.

- Niektórzy z was wzięli mnie za koleżankę z klasy - powiedziała Marta Mądra, puszczając do mnie oko. - Chłopiec czekający przy wejściu do szkoły na nowych uczniów nawet chciał mi wskazać drogę do klasy. Bardzo to miłe... Ale, niestety, nie mogę usiąść z wami w ławkach. Jestem tu, żeby was uczyć. I wychowywać, bo po to jest wychowawca.

Mówiła coś dalej, ale nie mogłam się skupić. Myśla­łam tylko o tym, jak idiotycznie się zachowałam. I wcale nie pocieszał mnie fakt, że sympatyczny dryblas przy drzwiach zrobił to samo. Marta Mądra nie jest jego wychowawczynią. A moją jest! I coś teraz chyba mówi na ten temat...

- Widzę, że większość z was nie zna tu nikogo, tak jak ja - uśmiechała się krzepiąco. - W końcu to jedno z nielicznych gimnazjów, które nie są połączone z pod­stawówką. A więc wszyscy przyszliście z innych szkól. No, to musimy się jakoś poznać, a nie tak siedzieć, każdy w innej ławce...

Obejrzałam się za siebie. Faktycznie, większość uczniów siedziała sama. Wszystkie ławki zajęte, ale każdy osobno. Tylko w dwóch czy trzech siedziały po dwie osoby, ale też nie wyglądały na zaprzyjaźnione. Dwadzieścia kilka obcych sobie osób - co za przygnę­biający widok! Zatęskniłam za moją starą klasą. Pewnie wszyscy teraz opowiadają sobie o tym, jak było na wakacjach... Wychowawczyni musi ich przekrzyki­wać... A tu taka cisza!

- Nigdy nie można zmusić ludzi, żeby się zaprzyjaź­nili - mówiła Marta Mądra. Naprawdę miała dużo mądrych przemyśleń! - Postanowiłam jednak sprawić, że trochę lepiej się poznacie. Wiem, że nie brzmi to najlepiej, ale chciałabym, żebyście przygotowali referat o wybranym kraju. Po cztery osoby. Podzielimy się według listy w dzienniku. Adamska, Andrzejak, Bonikowski i Borkowska to pierwsza czwórka. Druga zacznie się od Czarneckiej. I znowu cztery osoby... Macie wybrać kraj na literę, na którą zaczynają się wasze nazwiska. A więc pierwsza czwórka na A lub B, druga na C albo D, trzecia na E, F lub G... I tak dalej, do końca. Do­wolny kraj na taką literę, czy to jasne?

Cała klasa mruknęła, że jasne. No tak, wyglądała miło, była właściwie nieśmiała, nigdy jeszcze nie uczy­ła... ale referat dla nas wymyśliła od ręki.

- To nie musi być typowy referat - uśmiechnęła się, wyczuwając chyba niechętny nastrój. - Nawet lepiej, jeśli nie będzie. Przygotujcie prezentację na temat tego kraju. Niezwykłą, interesującą, taką, która wszystkich zafascynuje. Od was zależy, jak będzie wyglądała. Tylko dobrze się zastanówcie, zanim wybierzecie kraj. Nie chcę na razie zdradzać wam za wiele, zobaczymy, jak pójdzie z referatem czy raczej prezentacją... ale możliwe, że będziecie się danym krajem zajmować przez cały rok. Więc wybierzcie taki, który naprawdę was interesuje.

- Ale tylko na A albo B? - upewnił się chłopak z przedostatniej ławki.

- A jak się nazywasz? - uśmiechnęła się Marta Mądra. - Paweł Andrzejak? Czy Marek Bonikowski?

- Krzysztof Więcek - powiedział chłopak, rozpro­mieniony, wywołując salwę śmiechu.

Po raz pierwszy nasza klasa robiła coś razem. Nabi­jała się z Więcka. Zrobiło mi się go nawet ciut żal. Przeczuwałam, że jeszcze nieraz będziemy się z niego śmiali.

Marta Mądra roześmiała się razem z nami, ale po sekundzie przypomniała sobie chyba, że jest nauczy­cielką. Opanowała się, spoważniała i zaczęła mu spo­kojnie tłumaczyć, że na B to tylko ci, którzy są w pier­wszej czwórce, a on na U albo W. Nagle jednak odezwał się następny chłopak.

- A jak ja mam nazwisko na M, to z kim jestem w grupie? Z panią?

Marta Mądra westchnęła głęboko. Chyba nie spo­dziewała się, że już pierwsze zadanie w jej życiu wycho­wawczyni będzie takie trudne.

- W takim razie, żeby uniknąć wątpliwości, podzie­limy was od razu - postanowiła. - Pierwszą czwórkę już znamy, druga to Anna Czarnecka, Michał Czerski...

Czekałam spokojnie. Z moim nazwiskiem na Z miałam jeszcze sporo czasu. Pewnie będę na liście ostatnia...

- A w ostatniej grupie będą tylko trzy osoby - powie­działa Marta Mądra ze zdziwieniem. - Zuzia Zawadzka... Zuzia, pokaż się!

Z miejsca przy oknie wstała nieduża ciemnowłosa dziewczyna. Miała okrągłe policzki, okrągłe oczy i cała była taka jakaś okrągła. Nie gruba, ale okrąglutka. Jak piłeczka. Nawet jej włosy, sięgające do połowy szyi i podkręcone w stronę policzków, też układały się w kolisty kształt. Wyglądała bardzo miło. Chciałam jej pomachać, ale przecież nie wiedziała jeszcze, że to ja będę jej partnerką do referatu.

- Druga osoba to Katarzyna Żabniak - nasza wycho­wawczyni powiodła wzrokiem po klasie.

Wstałam, poprawiając okulary i rumieniąc się na wspomnienie tego, jak wzięłam ją za swoją rówieśnicę, a ona znów puściła do mnie oko. Chyba ta sytuacja rozbawiła ją, zamiast zezłościć. Miałam szczęście.

- No a trzecia będzie Julia Ździebełko! - odczytała Marta Mądra.

A więc na liście jest ktoś za mną! Nie jestem ostat­nia! Hurra! Ale przecież Ż jest w alfabecie za Ź. Dla­czego więc na liście w dzienniku jest odwrotnie? Czyżby w tej szkole obowiązywał inny alfabet niż w całym kraju?

Po klasie przeszedł pomruk. Wszyscy śmiali się z nazwiska „Ździebełko”. I to w dodatku Julia... Z ławki przy szafie podniosła się blondynka z włosami prawie do pasa, bardzo szczupła, z błękitnymi oczami. Ubrana cała na biało. Brakowało jej tylko wianka na głowie. No tak, Julia, jak u Szekspira. Wyglądała faktycznie jak z książki. Tylko nazwisko jakoś nie pasowało do całości. W dodatku była wysoka, nie żadne tam ździebełko. Szczupła, ale wysoka, nawet bardzo. Cóż, pew­nie nie będzie z niej przy tym referacie dużego pożytku. Będzie patrzeć w okno i gadać wierszem. Nie wyglądała zwyczajnie, ta jej biała szata sięgała do ziemi, teczkę na zeszyty też miała białą, haftowaną w jakieś kwiatki... - No to mamy wszystkie grupy - uśmiechnęła się Marta Mądra i z wyraźną ulgą zatrzasnęła dziennik. - A teraz chodźmy na apel, pan dyrektor pewnie już czeka...

ROZDZIAŁ 3
Jak Isadora

No i tym sposobem znalazłyśmy się w domu Zuzi. Sama to zaproponowała, zaraz po apelu.

- Mieszkam po drugiej stronie ulicy, minutę od szkoły - powiedziała. - Nie ma dziś lekcji, może po­siedzimy przy herbacie i pomyślimy, co zrobić z tym referatem?

Usiadłyśmy więc nad wielkimi żółtymi kubkami pełnymi pachnącej truskawkowej herbaty w jej ma­lutkim, urządzonym sosnowymi meblami pokoju. Na ścianach wisiało mnóstwo zdjęć, nawet do lampy spi­naczami przypięte były czarno - białe fotografie. Mia­łyśmy rozmawiać o referacie, ale jakoś nam się do tego nie spieszyło.

- Co sobie pomyślałyście, jak zobaczyłyście, że jesteście ze mną w jednej grupie? - zapytała Julka.

Żadna z nas nie odpowiedziała. Bo co miałyśmy powiedzieć? Pewnie Zuzia miała takie skojarzenia jak ja. Że Szekspir, wiersze, oderwanie od świata. Jak można coś takiego powiedzieć komuś w oczy? Jak można powiedzieć, że się myśli, że nie będzie z niej pożytku przy pisaniu referatu i że w ogóle jest jakaś dziwna?

- Może napiszemy, co sobie pomyślałyśmy? - zapro­ponowała Zuzia. - O tych dwóch pozostałych. Teraz, póki jeszcze nic nie wiemy. Całkowita szczerość...

- A do tego portret siebie samej - podsunęłam. - Żeby się jakoś przedstawić. Co wy na to?

Okazało się, że wszystkie wolimy pisać niż mówić. Więc napisałyśmy. Referat poszedł w niepamięć, mia­łyśmy ciekawsze zajęcie.

- Nie przeczytam tego na głos - powiedziała Zuzka, gdy skończyła pisać. - To głupie... I pewnie się na mnie obrazicie.

- Ja też nie przeczytam - poparłam ją natychmiast, zerkając na kartkę. - Może każda z nas przeczyta sobie sama, po cichu, co napisały dwie pozostałe?

- Nie wygłupiajcie się - powiedziała Julka zadziwia­jąco stanowczym tonem. Nie spodziewałam się tego po niej. - W końcu to tylko nasze pierwsze wrażenia, warto wiedzieć, jak nas widzą ludzie, prawda? Ja chętnie się dowiem... No, kto czyta pierwszy?

- Ciągnijmy zapałki! - zaproponowała Zuzia. Ale oczywiście nie mogła znaleźć w całym domu najmniej­szego choćby pudełka z zapałkami. Ciągnęłyśmy więc długopisy. Kto wyciągnie czarny, czyta pierwszy. Wy­padło na Zuzię.

Wzięła głęboki oddech, spuściła wzrok i zaczęła czytać tak cicho, że niemal jej nie słyszałyśmy:

JULKA wygląda, jakby unosiła się dwa centymetry nad ziemią. Taka anielica ze skrzydłami schowanymi pod sukienką. Śliczna. Ciągle zamyślona, patrzy przed siebie, jakby wkoło niej nikogo nie było. Pewnie mie­szka w starej willi ze skrzypiącą podłogą i duchami unoszącymi się pod sufitem. Chyba jej rodzicom nie powodzi się zbyt dobrze, nawet buty ma takie dziwne, i torbę na zeszyty. Ani jednej markowej rzeczy. Wszystko wygląda, jakby sama sobie szyła, nawet te buty! Pew­nie jej mama dorabia wieczorami, skręcając długopisy albo haftując poduszki. Jest taka szczupła, zazdrosz­czę jej... Aż trochę za szczupła. Może ma anoreksję? Albo nic nie je z biedy? Jej rodziców nie stać nawet na bułki z masłem? Nie, to chyba niemożliwe... Chciała­bym się przyjaźnić z taką dziewczyną, widać od razu, że jest niezwykła.

KAŚKA wygląda na kujonkę. Te okularki, włosy grzecznie związane w kucyk no i to, że przyszła do klasy razem z nauczycielką i usiadła w pierwszej ławce... Na pewno będzie miała same piątki. Wygląda jednak na życzliwą, może pomoże, jak wpadnę w kłopoty z geografii albo z historii? Właściwie nie wiem, jakie ma pasje, nic po niej nie widać. Taki typ, który spędza wieczory z książką, nie interesują go imprezy, nie wyj­dzie na rower ani niepogoda dłużej przez telefon Pewnie jej rodzice pracują na uniwerku, zakopani w książkach po uszy. Obydwoje mają doktoraty...

JA czyli ZUZA... Cóż, spójrzmy prawdzie w oczy: jestem najmniej udana z naszej trójki. Stanowczo za niska i stanowczo za gruba. Ale pracuję nad sobą! W przeciwieństwie do Julki nie jestem artystką. Niestety, nie odziedziczyłam talentu po tacie. W przeciwieństwie do Kaśki nie jestem też kujonem. Co to to nie! I mam nadzieję, że nie wyglądam na córkę nauczycielki. I że mama nie będzie uczyła w naszej klasie. Obiecała, że nie będzie. Bo to największy obciach świata. Uczyła przez rok w mojej podstawówce, więc wiem, co mówię. Mam nadzieję, że nie będziecie miały okazji się przekonać, jaki to koszmar Oczywiście jestem dobra z chemii i fizyki, mama nie darowałaby mi, gdybym nie była. Chociaż mama twierdzi, że za mało przykładam się do nauki Może ma rację? A może po prostu nie jestem taka zdolna, jak ona sobie wyobraża? Tak naprawdę moją pasją nie jest jednak ani chemia, ani fizyka, ale fotografia. Nie rozstaję się z aparatem. Mama mówi, że to nie jest prawdziwy zawód, ale ja jej udowodnię, że się myli!

Kiedy nam to czytała, była cała czerwona. Nawet bardziej niż ja, kiedy okazało się, że wzięłam Martę Mądrą za koleżankę z klasy. Nic dziwnego, w końcu Julka mogła się obrazić o to, co usłyszała o swojej ro­dzinie. Zwłaszcza jeśli faktycznie jest bardzo biedna. A pewnie jest, też to zauważyłam...

Zrobiło mi się trochę przykro, kiedy Zuzia przeczy­tała, że wyglądam na kujona. Ciekawe, czy Julka też tak myśli? Chciałam im wyjaśnić, że wcale nie przy­szłam z nauczycielką do klasy dlatego, że chciałam, tylko dlatego, że tak głupio wyszło... I że usiadłam w pierwszej ławce, bo wskazała mi ją Marta Mądra... Chciałam im wszystko wytłumaczyć. I powiedzieć, że dom, który opisała Zuzka jako dom Julki, ze skrzy­piącą podłogą i duchami buszującymi po poddaszu, to mój dom! Wypisz, wymaluj! Ale jakoś się nie odezwa­łam. To znaczy nie na ten temat. Bo musiałam przecież przeczytać to, co napisałam, losowanie długopisów wskazało, że moja kolej. Wiedziałam już, że w paru sprawach się pomyliłam, na przykład co do Zuzi. Ale nie mogłam już nic poprawić. Zaczęłam więc czytać:

ZUZIA robi strasznie sympatyczne wrażenie. Wy­daje się ruchliwa jak piłeczka tenisowa. Wszędzie jej pełno, nie chodzi normalnie, tylko skacze jak pchełka. Szybka, energiczna... Widać, że niczym się nie przej­muje, nie martwi się nawet tym, że ma trochę za dużo centymetrów w biodrach, totalny luzak, po prostu cie­szy się życiem. Zazdroszczę jej! Właściwie nie umiem sobie wyobrazić, jaka jest, czym się interesuje. Ale chcę ją poznać. Bo wygląda na fajną i już. Ma takie roześmiane oczy...

JULKA to na pewno poetka. Raczej nie pomoże nam z matmy ani z fizyki, ale na pewno wniesie odrobinę magii w życie klasy. Pewnie ucieknie niebawem ze szkoły z pięknym latynoskim narzeczonym. Takie dziewczyny nie są stworzone do siedzenia w ławce i obliczania słupków. Myślę, że mama Julki jest malar­ką albo projektantką mody, a tata poetą. Mogę sobie z łatwością wyobrazić tę rodzinę. Julka ma też pewnie długowłosego brata, który studiuje malarstwo we Flo­rencji. A może sama też maluje obrazy, zamiast pisać wiersze?

JA, to znaczy ŻABA, bo wolę być Żabą niż Kaśką... cóż, najtrudniej pisać o sobie. Dziś przez tę nową szkołę czuję się beznadziejnie i jestem mało zabawna, ale chyba na co dzień nie jest aż tak źle. Mam nadzieję, że się polubimy, wszystkie trzy... Chciałabym mieć w tej szkole kogoś, z kim można pogadać od serca. Teraz jednak czuję się strasznie głupio i nie mam chyba na swój temat nic do powiedzenia. Czuję się taka nudna i mało ciekawa w porównaniu z wami. Co mam o sobie powiedzieć? Moją wielką pasją jest sport, konkretnie lekkoatletyka, to najważniejsza wiadomość na mój temat. Poza tym będę codziennie dojeżdżać do tej szko­ły prawie dwadzieścia kilometrów. Tata mówi, że mogłabym biegać, trenując do maratonu... Ale mnie dziś nie śmieszą jego żarty. Strasznie się boję, jak będzie...

Spuściłam głowę. Nie brzmiało to zachęcająco, wiem. Właściwie w ogóle nie powiedziałam, jaka jestem. Na pewno uznały mnie za idiotkę. I jeszcze przywaliłam Zuzi z tymi centymetrami w biodrach, a przecież z tego, co napisała o sobie, widać od razu, że ma na tym punkcie kompleksy... I nie tylko na tym. No, ale cóż, przepadło. Teraz kolej Julki. Bardzo byłam ciekawa, jak opisała nas i siebie. I ja, i Zuzia uznałyśmy ją za artystkę. Jeśli się okaże, że jest zapaloną matematyczką, to chyba spadnę z krzesła!

Julka podniosła się z fotela jak prawdziwa poetka na jakimś wieczorze autorskim i powoli wyciągnęła przed siebie dłoń z zeszycikiem w okładce w kwiatki.

- Pisałaś w zeszycie? - zainteresowała się Zuzia.

- To nie zwykły zeszyt. To mój Tobiaszek - powie­działa Julka, nie wyjaśniając nam zbyt wiele. I zaczęła czytać:

KATARZYNA niewątpliwie tańczy w balecie albo w zespole tańca nowoczesnego. Widać to po jej nogach. Wyrobione mięśnie, łydki jak z reklamy butów sporto­wych, doskonale wyrzeźbione. Nogi tancerki, niewątpli­wie! No i weszła do klasy tak, jakby przyniósł ją pod­much wiatru. Całości dopełniła bluzka bez rękawów i niedbale związane gumką włosy. Od razu widać, że Katarzyna nie przejmuje się ani modą, ani tym, co myślą ludzie. Jest prawdziwą artystką. Taniec to jedyny sens i cel jej życia...

A ja tańczę, tańczę,

trzymam w dłoniach pomarańcze.

Ich zapach odurza widownię,

tańczę jak Duncan, cudownie.

Nad sceną płynę jak mgiełka,

upaja mnie ta piosenka.

Krok każdy to dla mnie natchnienie,

taniec to moje spełnienie.

ZUZANNA to osoba zdyscyplinowana, obowiązko­wa, dokładna. Odda się z radością studiom, spędzając dni i noce wśród książek, pewnie będzie robić dokto­rat, a potem pracować na uczelni Najchętniej wiodłaby spokojny żywot w bibliotece, u boku takiego jak ona mola książkowego.

Wśród regałów zakurzeni

on i ona zadurzeni

w sobie wzajem i w literaturze,

kochankowie umysłów, koledzy po piórze.

Ich żywioł to nauka,

ich pożywieniem sztuka.

Wpatrzeni w siebie i w tomy opasłe,

z sobą i z książkami zostaną na zawsze.

JULIA - nazwisko pominę milczeniem,

choć widać ono mym jest przeznaczeniem.

Wolałabym inne miano nosić, powagą tchnące,

nazwisko jak serca bicie upojne i gorące.

Poetką jestem, zgadłyście już z pewnością,

mój los z literaturą złączony miłością.

Pisanie mą pasją, mym wielkim szaleństwem,

nauka, dom, praca zaś - losu przekleństwem.

Rety! Zatkało nas z wrażenia: i mnie, i Zuzię! Dobrze odgadłam, Marta Mądra połączyła nas tym referatem z prawdziwą poetką! I to jaką! Poetką, która na pocze­kaniu napisała trzy wiersze. Po raz pierwszy ktoś napisał o mnie wiersz. Jejku! Jak to było? „Tańczę, jak te pomarańcze”? Nie, jakoś inaczej! Muszę to sobie zapisać! W dodatku mówiła o mnie „Katarzyna”, a nie „Kaśka” ani „Żaba”. Nawet mi się to podobało, brzmia­ło artystycznie i jakoś tak dorosło. Nikt jeszcze tak o mnie nie mówił.

- Aleja, niestety, nie tańczę - westchnęłam, rozwie­wając złudzenia Julki. - W ogóle nie mam w sobie nic z artystki. Łydki mam umięśnione od moich ukocha­nych biegów, a do klasy weszłam dziwnym krokiem, bo się spóźniłam i Marta Mądra mnie popchnęła przed siebie, a ja chciałam wyglądać tak, jakby w ogóle mnie nie było. Chciałam się schować... i pewnie drobi­łam w miejscu jakieś idiotyczne kroczki, i tak to wy­szło. Przypadkiem.

- Niemożliwe - Julka pokręciła głową, zupełnie jak­bym usiłowała z premedytacją zrobić ją w konia, i odgar­nęła z oczu długie jasne włosy. - Masz w sobie mnóstwo z artystki! Musisz zacząć tańczyć, jesteś do tego stwo­rzona. Od razu zobaczyłam w tobie współczesną Isadorę Duncan. Świat czeka na kogoś takiego jak ty!

Jak ona mówiła! Nigdy nie znałam nikogo takiego! Wstydziłam się jej przyznać, że nie mam pojęcia, kim była Isadora Duncan. Postanowiłam, że sprawdzę to w encyklopedii natychmiast po powrocie do domu.

- A kto to jest ta cała Duncan? - zapytała Zuzia. Na szczęście nie miała takich oporów jak ja.

Julka wyglądała przez chwilę, jakby miała ochotę wyjść. Pewnie byłyśmy dla niej za głupie, za proste... Nie pisałyśmy wierszy, nie tańczyłyśmy w balecie, nie znałyśmy nazwiska, które najwidoczniej powinnyśmy znać... Beznadziejne koleżanki!

Szybko się jednak opanowała i zaczęła nam tłuma­czyć, zupełnie jakby odczytywała fragment z encyklo­pedii, bez jednego zająknięcia:

- Tancerka amerykańska, żyła na przełomie XIX i XX wieku. Stworzyła tak zwany taniec wyzwolony, nową szkołę choreografii. To była prawdziwa rewolucja. Nikt przedtem nie tańczył tak jak ona. Boso, z pasją, w powiewnej tunice. Do muzyki współczesnej i do Chopina... Wielka indywidualność! Żona poety rosyj­skiego, Siergieja Jesienina. Cudowna! Zginęła tragicz­nie, zadusiła się własnym powiewnym szalem, który zaplątał się w koło jej samochodu. Taka wspaniała, romantyczna śmierć...

Mogłabym jej słuchać godzinami. Nigdy nikt w moim wieku nie mówił przy mnie w taki sposób. Nie w moim wieku zresztą też nie. Nawet babcia tak nie mówi... Julka mogłaby prowadzić wykłady, jest chyba taki kierunek studiów: wiedza o kulturze. Ten jej język, szokujący po prostu. „Nowa szkoła choreografii”! ,.W powiewnej tunice”! Czad po prostu! Jak o mnie mówiła, to znaczy czytała, to było tak samo. „Niewątpli­wie”, „całości dopełniła”... Każde zdanie było jak wiersz.

- Mogę skorzystać z łazienki? - zapytałam, czując, że przez chwilę muszę zostać sama.

Zuzia pokazała mi drzwi z szybką na końcu przed­pokoju. Otworzyłam je, zapaliłam światło i popatrzyłam głęboko w oczy mojego odbicia w lustrze. Chciałam zobaczyć tam to, co zobaczyła we mnie Julka. Chciałam choć przez sekundę poczuć, że jestem niezwykła. Jak Isadora.

ROZDZIAŁ 4
A może Złotoryja?

Wypiłyśmy kolejne dwie albo trzy herbaty, rycząc ze śmiechu, gdy opowiadałam o tym, jak wzięłam naszą wychowawczynię za koleżankę z klasy. I gdy zasta­nawiałyśmy się, dlaczego Julka jest na liście za mną, a nie przede mną. Sprawdziłyśmy nawet w słowniku, żeby się upewnić: w alfabecie jest Z, Ź, Ż, a nie Z, Ż, Ż. A więc Żabniak powinno być w dzienniku po Ździebełko. Ale ktoś najwyraźniej tego nie wiedział.

- Może Marta Mądra wcale nie jest taka mądra? - śmiała się Zuzia do rozpuku.

- Na pewno nie uczy polskiego - przytakiwałyśmy jej z Julką, która nagle zrobiła się odrobinę mniej po­etycka. Zwłaszcza gdy na stole pojawiła się szarlotka.

- Mama upiekła dziś rano. Kurczę, zupełnie o niej zapomniałam! - Zuzia wyjęła z lodówki tortownicę z pachnącym rumianym ciastem.

Julka od razu nałożyła sobie dwa kawałki. Może naprawdę jest tak biedna, że nie ma co jeść? Mogły­byśmy jej jakoś pomóc, tylko jak to zaproponować, żeby jej nie urazić? Postanowiłam poczekać, aż pozna­my się trochę lepiej. Była teraz taka roześmiana i bez­troska, nie chciałam przypominać jej o rodzinnych kłopotach. Sama przecież wiem, jak to jest, kiedy rodzicom nie starcza do pierwszego. Na chleb, co praw­da, nigdy nam nie zabrakło, ale telefon wyłączyli nam dwa razy z powodu niezapłaconych rachunków. Nic zabawnego...

- Może zajmiemy się tym referatem? - westchnęłam, wyjadając okruszki z talerzyka. - W końcu po to tu siedzimy. Trzeba by wybrać jakiś kraj...

- Gniecie cię poczucie obowiązku? - roześmiała się Zuzia. - No to wybierzmy, tylko jaki? Znacie jakiś kraj na Z w Europie? Albo choćby w Ameryce?

- Bez sensu ta litera - przyznałam. - Chyba mamy do wyboru tylko Afrykę... Zambia, Zimbabwe...

- Przeczuwałam od dawna, że nazwisko Ździebełko ześle na mnie nieszczęście - szepnęła Julka. - Najgłup­sze nazwisko świata. Imię w porządku, pasuje do poetki, ale to Ździebełko... Co za zestawienie! Równie dobrze mogłabym się nazywać Samanta Obora. Albo Dulcynea Kurnik.

- Albo Eliza Violetta Katar - podsunęła Zuzia.

- Albo Hermenegilda Grzyb - dołączyłam się do wymyślania głupkowatych połączeń. - Rozalia Bzdurka. Beatrycze Zsyp. Adrianna Wołek.

- Zefiryna! - przypomniała sobie Zuzia. - Widziałam kiedyś w kalendarzyku imię Zefiryna! To dopiero ma­sakra tak się nazywać!

Sięgnęłam do torby i wyjęłam kalendarzyk, który podarowała mi babcia. Nigdy z niego nie korzystałam, no ale teraz okazało się, że jednak może się przydać. Wprost roiło się tam od głupich imion. Następny kwa­drans spędziłyśmy, wyszukując najdziwniejsze i doda­jąc do nich niefortunne nazwiska. Kordula Miska, Scholastyka Pawian, Agrypina Buc, Donata Stodoła, Zenobia Wisielec, Tekla Jędrna, Klotylda Amant.

- Wolałabym już być Klotylda niż Zuzanną - powie­działa nagle Zuzia całkiem poważnie.

Nie wiedziałyśmy, co jej na to odpowiedzieć.

- Nie mówisz serio, prawda? - upewniłam się.

- Ależ mówię... Nasza sąsiadka z trzeciego piętra, starsza elegancka pani, wciąż powtarza, że miała kiedyś służącą Zuzannę. I że to typowe imię dla plebsu.

No cóż, wiem coś o tym, że są na świecie ludzie, którzy potrafią obrzydzić wszystko. Zwłaszcza starsze panie z wyższych sfer. Moja babcia też nieźle sobie z tym radzi. Obrzydziła mi nawet na pól roku moje ukochane dżinsy, porównując je co rano do kaleso­nów koniuszego z jej rodzinnego majątku.

- Olej sąsiadkę! - powiedziałyśmy z Julką, jak na trzy cztery. A potem Julka dodała tym swoim rozma­rzonym głosem:

- Imię Zuzanna jest niezwykle poetyckie, mogłoby być natchnieniem dla niejednego wieszcza. Pochodzi zresztą z Biblii, oznacza, jeśli się nie mylę, niewinność, symbolem Zuzanny jest biała lilia... No i to takie między­narodowe imię, Susana: Susan... Jest znane chyba na każdym kontynencie. I tyle jest pięknych piosenek o Zu­zannach. Na przykład Leonarda Cohena. Czysta poezja!

- Co ty? - Zuzia chyba nie zamierzała jej tak od razu uwierzyć. - Ja czuję się przez to imię taka bezna­dziejnie zwyczajna. Zuzka Zawadzka. Naprawdę brzmi, jakbym była służącą.

- Wolimy Zuźkę niż Klotyldę - oświadczyłam.

- Definitywnie - potwierdziła Julka, znowu wpra­wiając nas w zdumienie. Co to za słowo? Nawet moja babcia go nie używa. Przynajmniej nie w normalnych rozmowach!

- Ty pewnie lubisz swoje imię i nazwisko, prawda? - spojrzała na mnie Zuzia uważnie.

- Lubię? - zastanowiłam się głośno. - Chyba lubię, tak... przyzwyczaiłam się już. Ale w przedszkolu poło­wa dziewczynek w mojej grupie miała na imię Kasia. Pani nas numerowała, żebyśmy się jej nie myliły. W podstawówce też było siedem Kasiek w mojej klasie. Żadna radość... Zresztą najczęściej wołano na mnie Żaba, zaczęło się już w przedszkolu. Teraz już to lubię, a nawet jestem trochę dumna z tego przezwiska... Chociaż w przedszkolu wiele razy przez nie płakałam. Pewien chłopiec mówił na mnie Ropucha. Z początku nie wiedziałam, co to znaczy, ale potem mama pokazała mi ropuchę na spacerze. Była taka duża i brzydka, i strasznie się jej bałam... A później, jak byłam na wczasach z babcią, wieczorem żaby rechotały ze wszyst­kich stron i wydawało mi się, że to zaczarowany kró­lewicz z bajki woła o pomoc... Że czarownica zaklęła go w żabę... I bałam się jeszcze bardziej, że zaczaruje i mnie z powodu tego nazwiska...

Nigdy nikomu nie opowiadałam o tamtych przeży­ciach z dzieciństwa. Nawet Aśce, mojej jedynej prawdzi­wej przyjaciółce. Ani Michałowi, mojej wielkiej pierwszej miłości... Nieszczęśliwej i beznadziejnej. Z Julką i Zuzią było jednak inaczej. Czułam się tak, jakbyśmy znały się od lat, chociaż naprawdę jeszcze niewiele o sobie wiedziałyśmy. Może zbliżyło nas to, że żadna z nas nie była zachwycona swoim imieniem i nazwiskiem? Niby w porównaniu z tymi z kalendarzyka nie były takie złe... Właściwie były całkiem normalne... Ale nie czułyśmy się z nimi najlepiej. Zwłaszcza w obliczu tego referatu i litery Z... Co jednak mogłyśmy na to poradzić?

- Może poprosimy Martę Mądrą, żeby nam pozwoliła zmienić literę? - zaproponowałam. - Przecież na Z nie znajdziemy nic sensownego. A tym bardziej na Ż czy Ż. Przecież żadna z nas nie była w Zimbabwe.

- Może chociaż na W? - Zuzi spodobał się mój pomysł. - To tylko jedna litera do przodu, a ile jest krajów do wyboru. Byłam na koloniach we Włoszech, mogłabym o nich napisać tysiąc referatów!

- A ja byłam z rodzicami na Węgrzech - przypom­niałam sobie. - Mogłabym napisać... tysiąc to nie, ale ze trzy referaty na pewno. O Balatonie i wodach lecz­niczych, i o mostach w Budapeszcie...

Julka nie odezwała się ani słowem. Najwyraźniej nie była nigdy w żadnym kraju na W. Może w ogóle nigdy nie była za granicą? Ani nawet na wakacjach w Polsce? Pewnie jej rodziców nie stać na to, żeby ją wysłać na wakacje. W końcu to żaden wstyd, moich też w zeszłym roku nie było stać, przesiedziałam całe lato w domu. No, ale jeśli Julka nie chciała o tym mówić, to nie zamierzałam jej zmuszać.

- A może byśmy poprosiły Mądrą, żeby nam za­mieniła kraj na miasto? - podsunęła Julka. - Jest tyle miast na Z... Zagrzeb na przykład... Złote Pias­ki... A w Polsce Zamość, Zielona Góra, Zabrze albo Złotoryja.

Skąd ona wytrzasnęła tę Złotoryję? Nigdy nie sły­szałam o takim mieście! No ale i tak wolałabym Złoto­ryję niż Zambię albo Zimbabwe. Mogłybyśmy nawet pojechać na weekend do tej Złotoryi.

- Tam są co roku mistrzostwa Polski, a może i Eu­ropy w poławianiu złota w rzece - opowiadała Julka. - Widziałam w telewizji. Wszyscy siedzą po pas w wodzie z takimi wielkimi sitkami jak do mycia warzyw...

No tak, o tym można by napisać! Pojechać na te mistrzostwa, zrobić zdjęcia albo wziąć nawet udział w zawodach.

- To mógłby być świetny fotoreportaż! - Zuzia naj­wyraźniej pomyślała o tym samym. - Najlepszy referat w klasie! Już to widzę!

Rozpromienione wyobrażałyśmy sobie przez moment nasz sukces. Wszyscy podają suche fakty z encyklopedii, a my prezentujemy porywający reportaż o tym, jak wygra­łyśmy mistrzostwa poławiaczy złota! To byłoby coś!

Z marzeń wyrwał nas dzwonek telefonu. Zanim Zuzia dobiegła na drugi koniec mieszkania i podniosła słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.

Proszę zostawić wiadomość”, powiedział mężczyzna zabawnym głosem, najwyraźniej parodiując Bogusła­wa Lindę. Pewnie to tata Zuzi... Nie zdążyłam jednak o niego zapytać. Rozległ się sygnał, a potem usłysza­łyśmy: „Dzień dobry, pani Wando, mówi Edwin Rożen”.

- Dyrektor szkoły! - szepnęła Zuzia.

Słuchałyśmy dalej, chociaż chyba nie powinnyśmy.

Mam już potwierdzenie z biura podróży”, mówił dy­rektor, bardzo radosny. „Tak jak prosiliśmy, zasponsorują wyjazd zagraniczny w nagrodę za najlepszy zestaw referatów. Proponuję jednak na razie utrzymać to w tajem­nicy. Większość wychowawców zgodziła się ze mną, że uczniowie nie powinni pracować dla nagrody... To ma być niespodzianka dla dzieciaków, które wypadną najlepiej. Porozmawiamy jutro, proszę tylko zachować dyskrecję”.

Ciągły piszczący sygnał wypełniający całe mieszka­nie oznaczał najwyraźniej, że dyrektor się rozłączył. Na telefonie zaczęła migać czerwona lampka. Informa­cja dla mamy Zuzi, że powinna odsłuchać wiadomość.

- Jak on się nazywa? - prychnęła Julka.

- Rożen - powiedziała Zuzia. - Edwin Rożen. Nie powiedział tego na apelu, nie przedstawił się?

- Chyba nie - zastanowiłam się. - I ja mu się nawet nie dziwię...

Nasze problemy z imionami i nazwiskami były ni­czym wobec Edwina Rożna! A może Rożena?

- Czy ja dobrze słyszałam? - Zuzia, córka nauczy­cielki z naszej szkoły, znała to imię i nazwisko nie od dziś, nie zrobiło więc na niej wrażenia.

- O tym biurze podróży? - nagle i ja zrozumiałam, że w podsłuchanej przez nas wiadomości było coś znacznie ważniejszego niż niezwykle imię i nazwisko dyrektora. - Że będzie nagroda?

- Wyjazd zagraniczny! - zapiszczała Julka i nagle przestała wyglądać jak anielska poetka. Była taką samą jak my szalenie przejętą trzynastolatką. - Wy­cieczka dla tych, którzy napiszą najlepszy referat! Nie, on nie powiedział „referat”, tylko „zestaw refe­ratów”...

- A więc to nie był pomysł Marty Mądrej - myślała na głos Zuzia. - Wszystkie klasy piszą referaty!

- A ci, którzy napiszą najlepszy, pojadą na wyciecz­kę - dokończyłam za nią.

- Za granicę - dodała Julka, a na jej bladej twarzy pojawiły się po raz pierwszy lekkie rumieńce.

- Ale żaden uczeń o tym nie wie - uświadomiła nam Zuzia. - Słyszałyście, to ma być niespodzianka...

- Tylko że my wiemy - roześmiałam się. - Wiemy, całkiem przypadkiem... I już tego nie zmienimy.

- Może powinnyśmy się przyznać? - Zuzia przy­gryzła w zamyśleniu górną wargę. - Może to nieuczciwe?

- Ale co? - zdenerwowałam się. - Co jest nieuczciwe? Nie dostałyśmy żadnych dodatkowych informacji o tym, co będzie punktowane, ani żadnych materiałów, z któ­rych mogłybyśmy skorzystać... Mamy najidiotyczniejsza literę na świecie! Będziemy pracować tak samo ciężko jak inni, tyle, że będziemy wiedziały, że warto się posta­rać. Ta wiedza to dla nas nagroda, zadośćuczynienie za literę Z...

- I tak byśmy się starały - powiedziała Zuzia. - Mama zawsze powtarza, że najważniejsze to dobrze się pokazać na początku. Jeśli nauczyciele uwierzą, że jesteś pilna, potem możesz daleko zajechać na dobrej opinii. A ten referat to właśnie najlepsza szansa na wyrobienie sobie dobrej opinii. Musimy się więc starać bez względu na to, czy można wygrać wycieczkę, czy nie.

- Czyli Złotoryja odpada - westchnęła Julka. - I wszystkie inne miasta też. Żadnych ułatwień. Musimy wybrać sobie jakiś kraj na Z. Z tych trzech czy czterech, które istnieją.

Mądra mówiła, że będziemy się tym krajem zajmo­wać przez cały rok... - przypomniałam sobie. Pewnie chodziło właśnie o zestaw referatów. Będziemy pisać o tym Zimbabwe co tydzień, aż do czerwca. Gdzie my znajdziemy tyle informacji?!

ROZDZIAŁ 5
Na ratunek

Gdy usiadłyśmy nad encyklopedią, by poszukać kraju o bogatej historii i kulturze, który zapewni nam opinię wspaniałych, pilnych uczennic i pomoże wygrać wy­cieczkę, spojrzałam na zegarek.

- Już czwarta! - przeraziłam się. - Tata zaraz wy­chodzi z pracy! Miałam się z nim zabrać do domu. Pewnie się denerwuje, nie wie, gdzie mnie szukać...

- Zadzwoń do niego - zaproponowała Zuzia. Podeszłam więc do telefonu, na którym wciąż migała czerwona lampka, i zadzwoniłam. Nikt nie odbierał. Zdenerwowałam się. Może czeka na mnie pod szkołą? Może poszedł do sekretariatu, narobił mi obciachu... Albo zgłosił na policji moje zaginięcie? Babcia już raz zrobiła taki numer. Zostawiłam jej kartkę, że jestem u Aśki, ale wiatr zwiał kartkę ze stołu, no i babcia wpadła w panikę. Gdy wróciłam do domu, pod furtką stał radiowóz. Wolałabym nie zaczynać mojej kariery w gimnazjum od wizyty policji w szkole! O dobrej opi­nii mogłabym wtedy zapomnieć, o zagranicznej wy­cieczce pewnie też...

- Tato, kup sobie komórkę! I mi też! - jęknęłam, wybierając po raz kolejny numer jego biura.

- Może jest w domu? - podsunęła Julka.

- Może... - nie wydawało mi się to prawdopodobne, tata nigdy w życiu nie wyszedł z pracy przed szesnastą. No, ale i tak nie miałam innego pomysłu. Zadzwoniłam więc do domu.

Natychmiast odezwała się babcia. Skąd ona się tam wzięła? Przecież rano była z tatą w samochodzie?! Czyżby wróciła autobusem? To do niej niepodobne. Babcia jako prawdziwa hrabianka nie znosi przecież komunikacji miejskiej...

- Dziecko, my tu włosy rwiemy z rozpaczy! Gdzie ty jesteś, na litość boską?! - zapytała, a ja po głosie poznałam, że jest na skraju histerii.

- Jestem u koleżanki z klasy - wyjaśniłam. - A ty? Skąd się wzięłaś w domu?

- Wróciliśmy godzinę temu, i ja, i twój tata - tłuma­czyła mi nerwowo. - Z powodu burzy wyłączyli mu w pracy prąd, telefony też nie działały, więc zdecydował się opuścić stanowisko pracy nieco wcześniej, choć sam uznał to za wysoce naganne.

- Burzy? - spojrzałam za okno, na piękne słońce i pierwsze żółte jesienne liście, których nie poruszał najlżejszy nawet wiatr.

- Kasieńko, dziecko, jak mogłaś nie zauważyć tej potwornej nawałnicy? - babcia miała chyba przez moment wrażenie, że straciłam wzrok.

- Tu nie było żadnej nawałnicy - wyjaśniłam, de­nerwując babcię jeszcze bardziej.

- Dziecinko, zaszło koszmarne nieporozumienie. Ja i twój ojciec myśleliśmy, że wróciłaś autobusem - tłumaczyła dalej. - Podjechaliśmy nawet pod szkołę, ale niestety była zamknięta na cztery spusty, nikogo choć oko wykol. A ty przecież zapomniałaś swetra, nie możesz tak wracać, zaziębisz się...

A więc jednak! Nie myliłam się! Chcieli narobić mi obciachu, ale na szczęście nie zdążyli. Nikogo już nie było w szkole. Uff... Moja rodzina jest jednak zdolna do wszystkiego!

- Wrócę autobusem, pożyczę sweter od koleżanki - powiedziałam, żeby skończyć tę rozmowę i nie nabijać Zuzi rachunku. - Ale dopiero za godzinę albo dwie. Mamy sporo nauki.

- Pierwszego dnia? - babcia była wyraźnie niezado­wolona z moich odpowiedzi.

- Piszemy referat. Opowiem wam wszystko przy kolacji. Pa! - odłożyłam słuchawkę, zanim babcia zdą­żyła zasypać mnie setką pytań: czy coś jadłam, piłam, czy nie jest mi zimno, czy mam pieniądze na bilet auto­busowy... To był jej stały zestaw.

- Ty też zadzwoń do domu - poradziłam Julce, ale ona wzruszyła ramionami.

- U mnie w domu nikogo nie ma. Może wrócą o pół­nocy, może później. Nie będą się martwić.

Zrobiło mi się jej żal. Nikt na nią nie czeka, nie denerwuje się, czy coś jadła i czy nie zmarzła... To już wolę moją nadopiekuńcza rodzinkę, gotową zaanga­żować w poszukiwanie mnie całą policję z naszego województwa, w razie gdybym spóźniła się do domu o pięć minut. I Komendę Główną, jeśli spóźnienie przekroczy godzinę. Rodzice Julki są zbyt zajęci, by się o nią martwić. Wyobraźnia podsunęła mi widok ojca zbierającego złom i butelki, a potem sprzedającego je w punkcie skupu. I matkę pracującą w jakiejś piwni­cy... Nie umiałam sobie wyobrazić, co by miała w tej piwnicy robić, ale na pewno coś strasznie ciężkiego. I marnie płatnego. Biedna Julką, nic dziwnego, że nie spieszy się do domu!

- Szkoła zamknięta, a twojej mamy nie ma w domu - powiedziałam do Zuzi, zanim zrozumiałam, że robię się nadopiekuńcza jak moja babcia. Zuzia jednak na szczęście wcale się nie zdenerwowała.

- Mama poszła ze swoją klasą do pubu, wróci bardzo późno - wyjaśniła spokojnie.

- Do pubu? - myślałam, że się przesłyszałam. Przecież jej mama pracuje w naszej szkole. Nawet jeśli jest wychowawczynią trzeciej klasy, to jej ucznio­wie mają po piętnaście lat. Piętnaście i pół. Niektórzy prawie szesnaście. Ale i tak nie wolno im chodzić do pubu. Czyżby mama Zuzi była aż tak wywrotową nauczy­cielką, by łamać prawo i zabierać na piwo nieletnich?

- To jej była klasa - roześmiała się Zuzia. - Mama przed reformą uczyła w liceum, potem przez rok w pod­stawówce, a dopiero potem trafiła tutaj. Jest w pubie z klasą, którą uczyła pięć czy sześć lat temu, w liceum właśnie. Od matury umawiają się zawsze pierwszego września. W kawiarni, w pubie, na lodach... Różnie. To taka tradycja. Opowiadają sobie, co u kogo słychać, kto studiuje, kto pracuje, kto się ożenił, komu się urodziło dziecko...

Bardzo mi się spodobała ta tradycja. I od razu polu­biłam mamę Zuzi, chociaż nigdy jej nie widziałam. Usiłowałam sobie przez moment wyobrazić naszą klasę w pubie z Martą Mądrą. Za pięć albo dziesięć lat. Ale jakoś mi nie wyszło. Właściwie nie pamiętałam żadnych twarzy, nawet twarzy naszej wychowawczyni...

- To co z tą literą Z? - sprowadziła nas na ziemię Julka. - Znajdźmy jakiś fajny kraj. I wygrajmy tę wycieczkę. Bardzo bym chciała pojechać z wami za granicę.

Przez następną godzinę niestety nie posunęłyśmy się ani trochę do przodu. Przewertowałyśmy encyklopedię trzy razy, ale do wyboru wciąż były tylko kraje, o których żadna z nas nie miała pojęcia. Do Zambii i Zimbabwe doszedł jeszcze Zair. Wszystkie trzy w czarnej Afryce.

- Może obejrzymy mapę? - podsunęłam. - Może coś przegapiłyśmy? Jakiś miły, mały europejski kraj. Z pięknymi krajobrazami, bogatą historią, wspania­łymi mieszkańcami.

- I najlepiej, żeby graniczył z Polską i żebyśmy mogły tam pojechać na weekend i zrobić zdjęcia, tak? - roześmiała się Zuzia. - Marzycielko, taki kraj nie istnieje! Ale przyniosę ci globus, żeby nie było, że jestem nieżyczliwa.

Wyszła z pokoju i w tym samym momencie... W pierwszej chwili myślałyśmy, że zgasło światło. Ale przecież nie włączałyśmy lampy, było jeszcze zupełnie jasno. To znaczy: było pięć minut temu. Bo nagle za oknem zrobiło się ciemno jak w nocy, a całym blokiem wstrząsnął potężny huk. W drzwiach pokoju Zuzi zadrżała szyba.

- Nawałnica - westchnęłam, przypominając sobie słowa babci. A więc doszła i tutaj. Chyba szybko nie wrócę do domu...

- Nawałnica - powtórzyła jak echo Julka, otworzyła swój zeszycik w okładce w kwiatki i zaczęła coś szybko notować. Nie ośmieliłam się zapytać, co. Ona tak jakoś śmiesznie ten zeszycik nazywała... Nadała mu jakieś imię, jakby był jej synkiem, a nie notesem... Jakieś takie dziwne imię... Nie mogłam sobie przypomnieć!

Zuzka wróciła do pokoju z globusem w jednej dło­ni i zapełnioną drobnymi literkami kartką papieru w drugiej.

- Lista zakupów - powiedziała grobowym głosem. - Mama zostawiła mi rano długą listę zakupów. Wie­działam, że tata wyjechał na trzy dni, a mama wróci bardzo późno. Kurczę, obiecałam jej, że wszystko kupię. Powiedziałam, że może na mnie liczyć.

- Lecimy! - postanowiłam. - Zdążymy do sklepu przed deszczem. Już grzmi, pospieszmy się. No dalej, odstawiaj ten globus i wkładaj buty. I daj nam jakieś kurtki, bo zamarzniemy na tym wietrze. Julka, odłóż pamiętnik! Dokończysz później.

- To nie pamiętnik, to Tobiaszek - wyjaśniła Julka. A ja znowu nie zdążyłam zapytać, co to znaczy. Bo gdy tylko zbiegłyśmy po schodach, ubrane w o wiele za duże kurtki mamy Zuzi, natychmiast zapomniałyśmy o wszystkich pamiętnikach i Tobiaszkach świata. I o za­kupach, które miałyśmy zrobić.

Przy drzwiach na klatkę schodową pod małym daszkiem stała starsza pani i zanosiła się płaczem.

- Co się stało? - zapytałam. - Źle się pani czuje? Możemy pani jakoś pomóc?

- Pikuś! O Boże, Pikuś! - wyszlochała kobieta z tru­dem i znowu zalała się łzami.

Przez chwilę miałam wrażenie, że usiłuje nam wmó­wić, że nic jej nie jest, że to wszystko to pikuś, czyli nic. Na szczęście Zuzia szybko zrozumiała, co się stało.

- Pani jest siostrą pani Marii, tak? - zapytała. - Pamiętam, widziałam panią kilka razy na spacerze z Pikusiem.

- Pikuś przestraszył się grzmotu! - łkała siwa, drobna kobieta.

Zaczął padać deszcz, wielkie krople leciały jej za kołnierz, ale ona kompletnie nie zwracała na to uwagi. Wpatrywała się nieprzytomnym wzrokiem w gęstniejący mrok, trzymając w ręce złożony parasol. Wyjęłam go delikatnie z jej dłoni i otworzyłam. Starsza pani lekko się uśmiechnęła.

- Byłam na spacerze z Pikusiem - zaczęła tłuma­czyć. - Gdy wychodziłam z domu, świeciło słońce, wzięłam parasol na wszelki wypadek... Prowadziłam go na smyczy... Pikusia, nie parasol - roześmiała się sama z tego, co powiedziała, tak jakoś rozpaczliwie. Aż przeszedł mnie dreszcz!

- I Pikuś uciekł - powiedziała Zuzia to, co już wszystkie wiedziałyśmy.

- Wyrwał mi się! - załkała siwa kobieta. - Taki malutki piesek, sama wiesz... A tak szarpnął, jak usły­szał ten grzmot... Tak strasznie szarpnął, nie spodzie­wałam się... wypuściłam smycz. A on pomknął jak strzała, prosto przed siebie.

- To znaczy w którą stronę? - dopytywała się Zuzka. Natychmiast przyszło mi do głowy, że odziedziczyła tę precyzję po mamie. Nauczycielka chemii i fizyki to w końcu umysł ścisły. No, ale nie o chemię i fizykę teraz chodziło, tylko o Pikusia.

- O tam... tam... - plecami kobiety znów wstrząsnął szloch. Było mi jej strasznie żal. Doskonale ją rozumia­łam. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby zginęła moja Etna.

- Moja siostra, Marysia, jutro wraca - mówiła starsza pani rwącym się, cichym głosem. - Jeśli zobaczy, że nie ma Pikusia, umrze. Na pewno umrze. I to ja ją za­biję! Bo to ja nie dopilnowałam jej psa, ja pozwoliłam mu uciec. Ona na pewno umrze, gdy się o tym dowie.

- To prawda - pokiwała głową Zuzia, strasznie mnie tym denerwując. Dlaczego ktoś miałby umrzeć z powodu psa? Nawet najbardziej ukochanego. Widzia­łam u mamy pod gabinetem różne sceny. Ludzie płaka­li, krzyczeli, tupali nogami. Pewna pani nawet zemdlała, kiedy dowiedziała się, że nie da się uratować jej świnki morskiej, która wypadła z balkonu razem z klatką. Ale od razu umierać to chyba przesada? Mama prowadzi ten gabinet od piętnastu lat i właściciel żadnego z jej pacjentów jeszcze nie umarł w naszym przedpokoju.

- Ja wiem, że pani Maria mogłaby tego nie przeżyć - przytakiwała wciąż Zuzia. - Wiem... Ale niech się pani nie martwi. Niech pani idzie odpocząć, niech pani wy­pije ciepłą herbatę, bo jeszcze się pani od tego deszczu rozchoruje. A my poszukamy Pikusia. Proszę się o nic nie martwić. Znajdziemy go, obiecuję.

- Ja z panią zostanę - powiedziała Julka. - Zrobię pani herbatę, przygotuję gorącą kąpiel... Pani nie powin­na być teraz sama. Tylko się pani będzie zamartwiać. A to nie odmieni wyroków losu.

No tak, z tym losem to jej wyjechała! Jak jakaś cza­rownica z domku na kurzej łapce! Wyrocznia za pięć groszy! Jeden rzut oka na Zuzię wystarczył, żeby zrozu­mieć, że ona też szczerze wątpi, czy Julka jest w stanie kogokolwiek pocieszyć. No, ale skoro woli zostać...

- Przyprowadzimy Pikusia z powrotem! - oświad­czyła Zuzia z całą mocą. - Obiecuję pani.

ROZDZIAŁ 6
Pikuś

Ona wcale nie przesadzała - wyjaśniła mi Zuzia, gdy starsza pani razem z Julką weszła na klatkę schodową, a my ruszyłyśmy w stronę krzaków, w których znikł piesek. - Jej siostra, pani Maria, ma chore serce. Trzy tygodnie temu zasłabła. Nie mogła się nawet doczołgać do telefonu. Pikuś od razu się zorientował, że dzieje się coś złego, i zaczął szczekać jak szalony, drapać w drzwi...

- I co, ktoś się zainteresował? - zdziwiłam się. - Przecież psy mają to do siebie, że szczekają...

- Nie Pikuś - pokręciła głową, całkiem już mokrą, Zuzia. - To bardzo grzeczny pies, wszyscy sąsiedzi to wiedzą. Pan Malikowski, który mieszka naprzeciwko, natychmiast zrozumiał, że Pikuś wzywa pomocy. Zaczął pukać, a potem zadzwonił po pogotowie. Wyważyli drzwi, lekarz powiedział, że zdążyli w ostatniej chwili. Gdyby nie Pikuś, pani Maria już by nie żyła.

Poczułam, że po plecach przeszły mi ciarki. I to wcale nie z zimna, lecz z wrażenia. Co za mądre zwierzę! Nic dziwnego, że ta kobieta jest do niego przywiązana.

- Pani Maria nie ma rodziny, tylko siostrę... Rok temu umarł jej mąż. To właśnie on dał jej na urodziny Pikusia, tuż przed swoją śmiercią. Ona wpadnie w rozpacz, kiedy się dowie, że piesek zginął. A jej serce może tego nie wytrzymać.

No tak, wyglądało na to, że ani starsza pani, ani Zu­zia nie przesadzały. Serce pani Marii było w poważnym niebezpieczeństwie. Musiałyśmy coś zrobić. Tylko co?

- Jak my go znajdziemy? - westchnęłam. - Po ciem­ku, w taki deszcz...

- Bez Pikusia nie wracam do domu - oświadczyła Zuzia bardzo poważnie. - Obiecałam, że go znajdę.

- No to szukajmy - powiedziałam, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać zwątpienia, i zaczęłam rozgarniać gałęzie.

- Myślisz, że uwił tu gniazdo i złożył jajka? - Zuzka chyba nie była zachwycona moją metodą poszuki­wań. - Po co miałby się chować w krzakach? Raczej poszukał sobie jakiegoś suchego, miłego miejsca. Ja­kiegoś daszku, piwnicy...

- Chyba nie sądzisz, że przeszukamy piwnice we wszystkich blokach? - chciałam popukać się w czoło, ale natychmiast opuściłam rękę. Woda zaczęła lać mi się do rękawa, brr... Dobrze, że wzięłam chociaż tę kurtkę Zuzi mamy, bez niej na pewno miałabym już zapalenie płuc!

- Może masz rację, Pikuś to nie kot, nie chodzi po piwnicach - przytaknęła Zuzia. - Ale, kurczę, nie mam już żadnego pomysłu, gdzie go szukać.

- Może w parku? - podsunęłam, przecierając zalane, parujące okulary. - Jest tu jakiś park? Jakieś miejsce, gdzie ta pani Maria zwykle z nim chodziła?

- Jest - Zuzia wskazała dłonią na lewo. W całkowi­tą ciemność. Chyba nie miałyśmy wyboru, ruszyłyśmy w tamtą stronę.

- A jak ten pies właściwie wygląda? - zapytałam w połowie drogi. - Duży, mały? Czarny, biały? Opisz go jakoś!

- Mały... bardzo mały... - Zuzia z trudem łapała oddech. Chyba nie miała takiej kondycji jak ja, nie bie­gała codziennie przez czterdzieści minut. - Malusień­ki - dodała, dysząc, i pozbawiła mnie resztek nadziei.

Żeby to chociaż był dog. Owczarek. Doberman. Bernardyn. Albo jakikolwiek inny pies z tej planszy zawieszonej w gabinecie mamy, zatytułowanej „Rasy duże”. Niestety, najwyraźniej pies pani Marii był przed­stawicielem zupełnie innej rasy. Może nawet którejś z tych z planszy pod tytułem „Miniaturki”? Jak mamy szukać takiej drobiny wśród wielkich drzew?! I jak mogłam choć przez chwilę wierzyć, że imię Pikuś na­dano ogromnemu wodołazowi albo majestatycznemu chartowi afgańskiemu?

- To kundelek - powiedziała Zuzia w bramie oddzie­lającej ulicę od parku. - Rudy, kudłaty, z zadartym ogonkiem. Najzwyklejszy kundelek na świecie... Tyle że z wielkim sercem. Po tym, jak uratował panią Marię, stał się ulubieńcem całego naszego bloku. To prawdziwy bohater. Żaden rasowy pies nie jest taki mądry jak on!

Przecież ja się wcale nie upieram, żeby był rasowy. Wolałabym tylko, by był trochę większy. I żeby miał jakiś kontrastowy kolor sierści. Na przykład różowy, fluores­cencyjny. .. Byłoby cudownie, gdyby świecił w ciemności!

- A może on szuka swojej pani w szpitalu? - powie­działam po piętnastu minutach spędzonych na bieganiu w strugach deszczu po parku i wołaniu na cały głos „Pikuś!”. - Mama opowiadała mi kiedyś o psie... nie, to nie był pies, tylko koń... Przeszedł pięćdziesiąt kilometrów, żeby znaleźć swojego pana. Może ten Pikuś pobiegł do szpitala?

- Czy ja wiem... - Zuzia wyraźnie miała dość, nie chciała już biegać, no i wcale nie była przekonana do mojego pomysłu. - To przecież cztery przystanki stąd... Nie wiem jak konie, ale psy chyba kierują się węchem? Jak miałby coś poczuć po trzech tygodniach od zabrania jego pani do szpitala? I to w takim deszczu?

- Może nie poczuł - broniłam swojego pomysłu nie z przekonania, ale po prostu dlatego, że żadna z nas nie miała innego. Nie wiedziałyśmy, w którą stronę iść. Potrzebowałyśmy jakiegoś planu i starałam się go wymyślić. - Może po prostu bardzo za nią tęsknił i wyruszył na beznadziejne poszukiwania, nie wiedząc, co robić. A może pomogła mu intuicja. Mama opowia­dała mi, że zwierzęta mają niesamowitą intuicję. Szczu­ry i karaluchy wyczuwają, że będzie trzęsienie ziemi wcześniej niż najczulsza aparatura...

- Tu nie chodzi o karalucha tylko o psa i nie o trzęsienie ziemi, tylko o szpital - ostudziła moje na­dzieje Zuzia.

- No to może wyczuł, że jego pani wyjdzie ze szpita­la? - nie poddawałam się. - Ta siostra pani Marii sprzątała, szorowała podłogę, a on się domyślił, co to znaczy, i wybiegł swojej właścicielce na spotkanie.

- Przecież on nie uciekł z premedytacją - przypom­niała Zuzia mnie i sobie. - Uciekł, bo przestraszył się grzmotu.

- Chciał uciec jak najdalej od tego grzmotu - powta­rzałam zamyślona. - A skoro tak, to biegł przed siebie...

Ruszyłyśmy jeszcze raz w stronę krzaków, które wskazała siostra pani Marii. Obejrzałyśmy je uważnie, niemal czołgając się między gałęziami. A potem poszły­śmy dalej. Tam, gdzie pobiegłby Pikuś, gdyby pędził cały czas prosto przed siebie. Jak strzała - jak powie­działa starsza pani.

Minęłyśmy przystanek autobusowy, potem drugi. Woda chlupała mi w butach, okulary parowały jak wściekłe, a od ciągłego krzyczenia „Pikuś! Piiiiiikuuuuuś!” zaczęło boleć mnie gardło. Zuzka dyszała jak zmęczony parowóz. Chyba powinnam trochę zwolnić swój długi lekkoatletyczny krok i dać jej odsapnąć...

- Stój! - Zuzia złapała mnie za rękę. Zastygłyśmy bez ruchu, kilka metrów od przejścia dla pieszych. Zu­zia miała rację! Teraz ja też wyraźnie słyszałam cichut­kie popiskiwanie! - To on! Pikuś! - Zuzia dobiegła pierwsza do psiaka leżącego na chodniku pod rachi­tycznym drzewkiem.

Wokół nie było widać żywej duszy, wszyscy pocho­wali się przed burzą w sklepach i pod daszkami.

- Nie ruszaj go! - krzyknęłam.

Pies wyglądał, jakby coś mu dolegało. Wyraźnie nie mógł się podnieść. Starałam się nie oglądać z blis­ka rannych czworonogów, którymi zajmowała się mama. Robiło mi się słabo na widok krwi... No ale coś jednak przez te trzynaście lat życia pod jednym dachem z dok­tor Dolittle udało mi się zapamiętać. W takiej sytuacji, gdy - jak to mówiła mama - „zachodzi podejrzenie zła­mania”, lepiej psa nie dotykać. Tak jak i człowieka. Nie przekładać, nie przenosić, poczekać na przyjazd pogotowia. Żeby nie poruszyć kości, nie... jak to nazywa mama? Żeby ich nie przemieścić.

- Musimy zadzwonić po lekarza - powiedziałam i w tym samym momencie zdałam sobie sprawę, jak absurdalnie brzmią moje słowa. Przecież nie mam ko­mórki. Zuzia chyba też nie, nie widziałam u niej żadnego telefonu oprócz tego, na który nagrał się dyrektor Edwin Rożen. Przytwierdzonego do ściany grubym czarnym kablem. Zresztą nawet gdyby Zuzia miała komórkę w kieszeni, na pewno już by nie działała. Zamokłaby w ciągu pierwszych dziesięciu minut naszej wyprawy ratunkowej.

Zuzia zrozumiała absurdalność mojej propozycji tak samo szybko jak ja.

- Co twoja mama zrobiłaby w takiej sytuacji? - zapytała.

Przymknęłam oczy. Siedziałam kiedyś w samocho­dzie, gdy mama ratowała psa, którego potrącił chłopak na motorze. Starałam się nie patrzeć, ale coś jednak zapamiętałam. Na pewno coś zapamiętałam!

- Coś twardego - powiedziałam w skupieniu, wciąż nie otwierając oczu. - Koniecznie musimy go położyć na czymś twardym. Bardzo delikatnie.

Zuzia pobiegła do sklepu i po chwili wróciła z dużym kawałkiem kartonu i foliową torbą.

- Wsadzimy tekturę w worek, żeby nie rozmiękła na deszczu - zaimponowała mi córka nauczycielki chemii. Miała zdecydowanie ścisły, precyzyjny umysł. Chociaż wciąż powtarzała, że wolałaby być artystką...

Psiak był naprawdę mądry. Od razu zrozumiał, że chcemy mu pomóc, i wcale nie warczał ani nie usiło­wał nas ugryźć. Nie to, co niektórzy mali pacjenci mojej mamy! Popiskiwał tylko cichutko, kiedy go nio­słyśmy. Widać było, że coś go boli. Gdybym tylko wiedziała co! Ach, mamo, dlaczego cię tu nie ma?!

Przemoknięte do szpiku kości zapukałyśmy do drzwi pani Marii. Otworzyła nam Julka, blada i roz­trzęsiona.

- Boże, żebyście wy wiedziały... - zaczęła, ale nie dałyśmy jej dojść do słowa.

- Opowiesz nam później - powiedziałam najbardziej stanowczym głosem, na jaki było mnie stać. Właściwie prawie krzyknęłam, aż zrobiło mi się głupio. Trochę jednak byłam na nią zła. Nie chciało jej się moknąć, nie chciała nam pomóc w poszukiwaniach, wolała siedzieć sobie w cieple... Więc niech teraz poczeka ze swoimi rewelacjami. - Teraz najważniejszy jest Pikuś. Jest ranny, musimy wezwać weterynarza - wyjaśniłam Julce już o wiele spokojniej.

Zauważyłam kątem oka, że po policzku płynie jej łza. Przecież wcale nie chciałam zrobić jej przykrości! Po prostu były teraz rzeczy ważniejsze niż jej wiersze.

Siostra pani Marii pochrapywała miarowo. Nie obudził jej ani dzwonek do drzwi, ani nasza rozmowa, ani popiskiwanie Pikusia.

- Kazałam jej połknąć środki uspokajające - po­wiedziała Julka, trochę przerażona. - Znalazłam je w apteczce w łazience. Może dałam jej za dużo? Na opakowaniu było napisane, że są ziołowe. Sprzeda­wane bez recepty. Czyli chyba niezbyt mocne?

- Nic jej nie będzie - nie mogłam się teraz przejmo­wać jeszcze starszą panią. - Chrapie, a to znaczy, że po prostu śpi. Przyda jej się sen po tych stresach. Wszystko będzie dobrze.

Przymknęłyśmy drzwi, żeby jej nie przeszkadzać w odpoczynku, i rzuciłyśmy się do telefonu. Na szczęście w mieszkaniu pani Marii wszystko było na swoim miejscu. Tabletki uspokajające w apteczce, apteczka w łazience, telefon w przedpokoju, a koło telefonu książka telefoniczna, białe karteczki do notowania i trzy długopisy. Otworzyłam opasłe żółte tomisko na stronie z telefonami weterynarzy i zaczęłam obdzwa­niać tych, którzy mieszkali najbliżej. Pod pięcioma numerami nikt nie odbierał. Pod szóstym usłyszałam, że gabinet zlikwidowano dwa miesiące temu, a nowy lokator jest pilotem helikoptera i o psich problemach ma raczej marne pojęcie.

- Całodobowa klinika! - Julka pokazała mi palcem numer na samym dole strony. - Dojazd do klienta! Dzwoń!

Zadzwoniłam, oczywiście. I usłyszałam:

- Mamy awarię prądu, dziwne, że telefon jeszcze działa. To ta burza... Niestety, dziś musi pani poszu­kać pomocy gdzie indziej.

Pani! Ucieszyłam się, że nie brzmiałam w słuchawce jak mała, wystraszona dziewczynka, którą się czułam. Ale jednocześnie zachciało mi się płakać. Czy naprawdę nikt nie pomoże Pikusiowi?!

- A dlaczego nie chcesz zadzwonić do mamy? - zapytała Zuzia zdziwiona.

- Nie chcę? - roześmiałam się z ulgą. - Ależ ja chcę! Tylko w ogóle nie przyszło mi to do głowy! Dzięki!

Szybko zadzwoniłam do domu. Mama chyba czato­wała przy telefonie, bo odebrała, jeszcze zanim prze­brzmiał pierwszy sygnał.

- Mamo... jestem u koleżanki z klasy... mówiłam już babci... - plątałam się w zeznaniach, bo chciałam jak najszybciej przejść do najważniejszego, czyli do tego, jak wyleczyć Pikusia. Ale nijak nie mogłam tego zrobić bez wyjaśnienia, jakim cudem ratowałam psa w środku burzy, daleko od szkoły, od przystanku, z któ­rego jechałabym do domu, a nawet od domu Zuzi.

- Lepiej zostań u tej koleżanki na noc - powiedziała mama. - Bo do domu się teraz nie dostaniesz. Burza zwaliła drzewo na rogu Kazimierza Wielkiego i Ogrodo­wej, autobus się nie przeciśnie, nie ma cudów. Tata też po ciebie nie dojedzie.

- Tata nie dojedzie - powtórzyłam po niej, a nadzieja uleciała ze mnie jak z przekłutego balonika. - A więc nie przywiezie cię tutaj...

- A po co miałby mnie przywozić? - zdziwiła się mama. - Wiesz, ile ja mam pracy? Psy i koty wariują w taką pogodę, sąsiedzi przychodzą co pięć minut po środki uspokajające. Kot pani Uli potłukł się, przera­żony błyskawicami. Spadł z komody, zupełnie nie jak kot, tylko jak jakiś worek mąki. Bez żadnego wdzięku!

- Ja tu mam rannego psa - zrezygnowałam z opo­wiadania mamie, jak do tego doszło. - Nie może wstać. Chyba ma coś z przednią łapą. Przyniosłam go z ulicy na twardej tekturze, żeby nie przemieścić mu kości.

- Brawo! - mama była wyraźnie zaskoczona. - Bra­wo, brawo! Do tej pory mdlałaś na widok krwi, a tu, proszę, potrafisz się zmobilizować. Zawsze w to wie­rzyłam. Babcia będzie z ciebie dumna!

- Mamo, co ja mam zrobić? - łamiącym się głosem opowiedziałam jej o telefonach do kolejnych wetery­narzy. - Jego to boli...

- Musisz mu unieruchomić łapę - postanowiła mama. - Będę ci mówiła, co masz robić, krok po kro­ku. Potrzebna ci będzie woda utleniona albo jodyna...

cokolwiek do przemycia rany, co tam znajdziesz. Ban­daż i coś twardego. Jakieś listewki... To duży pies?

- Malutki - uśmiechnęłam się, patrząc na rudą kupkę nieszczęścia leżącą na podłodze, wciąż na obciąg­niętej folią tekturze.

- Na pewno znajdziesz coś do usztywnienia łapki, nie będziesz miała problemu - mama chyba naprawdę wierzyła, że sobie poradzę. Nie wiedziała, że zakręciło mi się w głowie na sam dźwięk słowa Jodyna”!

Wzięłam się jednak w garść. W apteczce w łazience znalazłam na szczęście i bandaż, i wodę utlenioną, i termometr w płaskim plastikowym futerale. Zdecydo­wałam, że ten futerał doskonale spełni funkcję tym­czasowego usztywnienia. Mama pochwaliła mój wybór. Lekki, płaski, miał odpowiedni rozmiar...

- No to zaczynamy operację! - powiedziała moja domowa doktor Dolittle stanowczym głosem.

A ja poczułam, że robi mi się bardzo, bardzo słabo. I że muszę usiąść. Słuchawka wysunęła mi się z ręki, ale nie mogłam już nic na to poradzić.

ROZDZIAŁ 7
Gdzie ja jestem?

Otworzyłam oczy i w pierwszej chwili zupełnie nie wiedziałam, gdzie jestem. Widziałam nad sobą cytryno­wy sufit i lampę, której z całą pewnością nie znałam. Stopniowo zaczęłam sobie wszystko przypominać. Pier­wszy dzień szkoły, bluzka bez rękawów, ten chłopak przy drzwiach, taki wysoki, oferuje, że mnie odprowa­dzi do klasy... Czy to możliwe, że wdałam się z nim w szalony romans?! Zrobiło mi się aż zimno ze strachu. Jestem u niego w domu i zupełnie nie pamiętam, co się stało. Pewnie uciekłam z nim ze szkoły, nie poznałam swojej klasy, nie byłam na apelu... Nie, to nie tak... Apel wyraźnie pamiętałam, mężczyznę z ogromną siwie­jącą brodą stojącego pod biało - czerwona flagą też. Chyba więc nie uciekłam z dryblasem przed apelem. Więc może po? Ale chyba coś bym pamiętała? Choćby jego imię?! To niemożliwe, żebym przeżywała właśnie ognisty romans z chłopakiem bez imienia?! I jakim cudem znalazłam się u niego w domu? Przecież mam żelazne zasady: nie przyjmuję cukierków od obcych, przechodzę przez jezdnię tylko na pasach, nie odkręcam gazu, kiedy nie ma w domu dorosłych, nie otwieram inkasentowi, który nie ma identyfikatora... Babcia wpoiła mi te reguły jeszcze w przedszkolu. O ognistych romansach nic tam nie było, ale chłopak bez imienia to przecież trochę tak jak inkasent bez identyfikatora... A więc niemożliwe, żebym zakochała się po uszy w kimś, kto mi się nie przedstawił!

- Nareszcie! Śpiąca królewno, pora wstawać! Odwali­łyśmy całą brudną robotę za ciebie! - pojawiła się nade mną pyzata roześmiana twarz ciemnowłosej dziewczyny.

Na pewno skądś ją znam... Chyba z tego apelu pod biało - czerwona flagą. Może jest siostrą dryblasa bez imienia, z którym mam romans?

- Nie boli cię głowa? - pojawiła się nade mną druga twarz, rym razem zatroskana, pociągła i blada, okolona długimi jasnymi włosami. Co to, konkurs na najmniej podobne dziewczyny świata? Na negatyw i pozytyw? Nie wiem tylko, która miałaby być negatywem. Bo negatyw to coś negatywnego, czyli złego, a one obie wyglądały tak sympatycznie...

- Chyba ją boli - powiedziała pierwsza, okrąglutka. Nagle stała się nieco mniej radosna i uśmiechnięta. - Pewnie się jednak mocno uderzyła. Wygląda, jakby w ogóle nas nie poznawała. Kurczę, to wszystko przeze mnie, to ja zapomniałam o tych zakupach, wyprowadzi­łam was na dwór, na deszcz... To przeze mnie zaplątały­śmy się w tę sprawę z psem i przeze mnie Żaba zemdlała.

- Nie gadaj głupot - odpowiedziała blondynka. - Przecież gdybyśmy nie wyszły, Pikuś nigdy by się nie znalazł i pani Maria umarłaby ze zgryzoty. To było zrządzenie losu! Palec przeznaczenia! Byłyśmy ryce­rzami wysłanymi z odsieczą przez los, mówię ci! Szkoda tylko, że Żaba padła ofiarą tej odsieczy. Trzeba będzie wezwać medyków...

Medyków”? Nawet moja babcia nie powiedziałaby nigdy „medyk” zamiast „lekarz”! Nagle wszystko mi się przypomniało. Moja klasa, referat, państwo na literę Z, no i Julka Ździebełko! To musiała być ona! Najdziwniejsza osoba, jaką znałam! Dziewczyna w butach własnej roboty!

- Nic mi nie jest - oświadczyłam stanowczo, popra­wiłam okulary i podniosłam się na nogi. Chyba trochę za gwałtownie, bo znów zakręciło mi się w głowie. - Dlaczego tu leżę?

- Bo zemdlałaś, królewno! - roześmiała się Zuzia. - Zemdlałaś, gdy tylko usłyszałaś o operacji! A my prze­raziłyśmy się, że zaraz zemdleje też twoja mama, jak tylko usłyszy, co się stało. Ale ona zachowała idealnie zimną krew. Kazała nam tylko sprawdzić, czy oddy­chasz, i podłożyć ci poduszkę pod głowę. Zabroniła nam histeryzować i powiedziała, że ciągle mdlejesz na widok krwi. I że na pewno sama się obudzisz, jak zawsze. Prosiła tylko, żebyśmy nigdy nie wspominały o tym wypadku twojej babci, jeśli ją poznamy.

No tak... Babcię załamałaby wiadomość, że zemdla­łam na samą myśl o usztywnieniu psiej łapy. Przecież pochodziłam z rodziny z tradycjami. Z lekarskimi tra­dycjami. I powinnam je kultywować...

- Na szczęście twoja mama wszystko nam świetnie wytłumaczyła i Pikuś już czuje się lepiej, Dałyśmy mu pół tabletki uspokajającej, tak jak radziła, i teraz Pikuś odpoczywa. - Zuzia, wyraźnie z siebie dumna, wskazała na psiaka leżącego w kącie na kocyku. Miał fachowo zabandażowaną łapkę. Zupełnie, jakby zawi­nęła ją moja mama! I wyglądał na znacznie bardziej zadowolonego z życia niż przed moim telefonem do domu. Przysięgłabym, że uśmiechał się przez sen!

- Twoja mama jest niebywała - powiedziała Julka. - Tak precyzyjnie objaśniła nam każdy ruch, kierowała nami, jakbyśmy były zdalnie sterowanym narzędziem na baterie. Precyzyjna realizacja planu, nie istniało najdrobniejsze choćby ryzyko pomyłki. To było nieza­pomniane przeżycie, jestem jej niewypowiedzianie wdzięczna, że dała mi tego doświadczyć.

Kurczę, jak ona mówiła! Znowu mnie to oszołomi­ło, ten jej język...

- Nie opowiadajcie mi dokładnie, co robiłyście - poprosiłam. - Na pewno poradziłyście sobie świetnie... Ale nie chcę znać szczegółów.

I Julka, i Zuzia roześmiały się jak na komendę. Zu­pełnie jakby było z czego. Nie każdy lubi widok krwi i chyba nie ma w tym nic dziwnego, prawda? Ja na pewno bym się z nich nie śmiała, gdyby zemdlały...

- Dziewczynki, wy tutaj? - z dużego pokoju wyszła siostra pani Marii, otulona kocem i wciąż jeszcze nieco nieprzytomna. - Wybaczcie, nie słyszałam, jak wróci­łyście. Tak smacznie spałam... Julia zmusiła mnie do wzięcia dwóch tabletek i chyba miała rację. Nie ma sensu siedzieć i czekać na cud. W taką pogodę Pikusia nie znajdziemy, niestety... Może jutro... - głos jej się łamał, kiedy to mówiła. Jeszcze nie zauważyła leżące­go cichutko pieska!

- Pikuś tu jest! - powiedziałam, sprawdzając jedno­cześnie ręką, czy nie mam guza. Dziewczyny mówiły chyba, że uderzyłam się w głowę, upadając?

Zuzia ostrożnie podniosła pieska i podała siwej kobiecie. A ona rozpłakała się ze szczęścia.

- Co mu jest? - zapytała, dotykając delikatnie zabandażowaną prawą łapkę.

- Weterynarz twierdzi, że zaplątał się we własną smycz jak w sidła, kiedy przerażony biegł przed sie­bie - powiedziała Zuzia, robiąc mądrą minę. Na pewno taką samą ma jej mama, rozstawiając probówki i pre­zentując klasie nową fascynującą reakcję chemiczną!

- Weterynarz? - siostra pani Marii była chyba jeszcze bardziej wzruszona niż przed chwilą. - Moje kochane dziewczynki, zaniosłyście go do weterynarza, w taką pogodę! Zaraz wam oddam pieniążki, ile zapłaciłyście?

- Nic... weterynarz udzielił nam porady zaocznie... zdalnie... czyli przez telefon - wyjaśniła Julka. A potem najwyraźniej o czymś sobie przypomniała, bo nagle zbladła i schowała twarz w dłoniach.

- Boże... z tego wszystkiego całkiem zapomniałam o tym, co się stało!

- Co się stało? - zapytałam, nic nie rozumiejąc. - Pikuś zginął, ale się znalazł. I, z tego, co widzę, z pomocą mojej mamy świetnie sobie poradziłyście. Będzie zdrowy.

- Nie chodzi o Pikusia... O Boże! - Julka wyglądała, jakby teraz to ona miała zamiar zemdleć. Nie byłam pewna, czy powinnyśmy traktować ją poważnie. W koń­cu poetki mają w naturze skłonność do przesady, inaczej nie mogłyby pisać pięknych wierszy.

- Co się stało? - powtórzyła moje pytanie starsza pani, chyba też nie biorąc Julki tak całkiem serio. Nie wydawała się zaniepokojona. Raczej rozbawiona. Teraz, kiedy już odzyskała Pikusia i wiedziała, że jej siostra nie przeżyje szoku po powrocie ze szpitala, chyba niewiele rzeczy mogło ją zdenerwować.

- Widziałam... widziałam przestępstwo! Zbrodnię nawet! O Boże, powinnam od razu zadzwonić na poli­cję, ale przez Pikusia całkiem zapomniałam! Jak ja mogłam zapomnieć o czymś takim? - Julka ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.

Spojrzałyśmy na siebie z Zuzka bezradnie. Niby gdzie ta zbrodnia? I kto miałby ją popełnić? Nic nie rozumiałyśmy...

ROZDZIAŁ 8
Przywidzenie

Co ty opowiadasz, Julka, jaka zbrodnia? - chciało mi się śmiać.

Byłam bardzo zmęczona, marzyłam tylko o tym, żeby wypić gorącą herbatę i położyć się do łóżka. Jeśli Zuzia zgodzi się, żebym u niej nocowała... No, ale na­sza klasowa poetka nie zamierzała dać nam odpocząć. Trochę jednak tym razem przesadziła z wyobraźnią. Jest burza, wszyscy siedzą w domach... A ona, zamiast nam pomagać w poszukiwaniach Pikusia, wymyśla ja­kieś przestępstwa! Nakręciła się jak nie wiem, uwierzyła w to, co sobie wydumała... Cała się trzęsła, po policzkach leciały jej łzy. Na szczęście siostra pani Marii wyszła przygotować Pikusiowi coś do jedzenia i nie była świad­kiem tej sceny. Tylko by się niepotrzebnie zdenerwowała.

- Wyglądałam przez okno, martwiłam się, że tak długo was nie ma - zaczęła opowiadać Julka drżącym głosem. - Deszcz padał coraz bardziej, nie wiedziałam, co z sobą zrobić, przychodziły mi do głowy dziwne myśli... Pisałam wiersze, ale były takie ponure, że aż się bałam...

- No i wymyśliłaś sobie morderców - dokończyła za nią Zuzia, tak samo sceptyczna jak ja.

- To nie byli mordercy... Chyba nie... – powiedziała Julka i znowu zaczęła płakać.

Matko! To już wolę nie być artystką. Przynajmniej nie wpadam w takie dziwne nastroje jak ona, nie wy­obrażam sobie nie wiadomo czego, nie boję się własnych wierszy...

- No więc kto to był? - zapytała Zuzia głosem pie­lęgniarki z domu wariatów. Widziałam taką kiedyś w filmie, mówiła bardzo powoli i spokojnie, z takim przylepionym uśmiechem jak Zuzka właśnie.

- To byli... chyba włamywacze - szept Julki zrobił się świszczący i złowrogi. - Zobaczyłam ich przez okno, wchodzili na palcach do tego bloku... Cali ubrani na czarno, na głowach mieli kominiarki...

- Chyba żaden przestępca nie wkłada kominiarki, idąc na akcję - roześmiałam się. - To tylko takie fil­mowe przebranie. Przecież natychmiast zwróciliby na siebie uwagę. Wszyscy wiedzą, że ktoś w kominiarce i czarnym golfie musi być przestępcą. To zupełnie tak, jakby sobie przypięli identyfikatory z wielkimi literami: „Uwaga, idziemy kraść”!

Udało mi się na moment rozbawić Julkę wizją tego identyfikatora. Ale zaraz znowu zaczęły jej drżeć wargi, a oczy zrobiły się podejrzanie mokre.

- Mówcie, co chcecie, ale oni nie wyglądali normal­nie. Tak się skradali... I cały czas się rozglądali...

- Weszli do tego bloku, tak? - nasza pielęgniarka doskonała, siostra Zuzanna, znów zrobiła dobrotliwą minę. Chyba nie miałyśmy innego wyjścia, trzeba było tego cierpliwie wysłuchać.

- Poszli na górę... Wyglądałam przez wizjer. Widzia­łam, jak wchodzą na pierwsze piętro, ale potem znikli mi z oczu. Chciałam nawet za nimi biec, ale... ale się bałam! - po jej policzkach ciekły nieprzerwane stróżki łez. Z wrażenia przestała nawet mówić tym swoim nie­samowitym językiem, brzmiała całkiem zwyczajnie, jak ja czy Zuzia. Może powinnyśmy ją codziennie rano straszyć, żeby się nie wygłupiała z tymi artystycznymi przemówieniami? Nie, chyba nie... Właściwie to nawet całkiem mi się to dziwaczne mówienie podobało. Nigdy nie miałam takiej koleżanki. No, ale teraz nie chodziło o język, tylko o to, czy powinnyśmy jej uwierzyć. Gdyby to Zuzia twierdziła, że widziała coś takiego, nie waha­łabym się ani chwili. Gdyby to siostra pani Marii, ko­bieta o wciąż nieznanym mi imieniu, powiedziała, że za oknem przeszło przed chwilą dwóch zamaskowanych mężczyzn, też bym pobiegła na poszukiwania albo zadzwoniła na policję. Nawet gdyby Pikuś zaczął ujadać jak szalony, uwierzyłabym, że coś jest nie tak. Po tym, co słyszałam o jego mądrości i bohaterstwie, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ostrzegł nas przed złodziejami. Ale z drugiej strony... Czy to nie było zbyt krzywdzące dla Julki? Może nie stąpa zbyt twardo po ziemi, ale czy naprawdę nie zasłużyła na to, bym miała do niej przy­najmniej tyle zaufania, co do rudego kundelka z zadar­tym ogonkiem?

- Chodźmy, i tak już czas na nas - podniosłam się z krzesła. - Pani... pani siostra pani Marii i Pikuś na pewno chcą iść spać.

Pani siostra pani Marii! Jak to brzmiało! W dodatku osoba, o której mówiłam, akurat wróciła do pokoju i usłyszała moje ostatnie zdanie.

- Mam na imię Zofia - uśmiechnęła się. - Przepra­szam, że się wam nie przedstawiłam. No, dziewczynki, uciekajcie do domu. Powinnyście już dawno być w łóżku.

Bardzo wam dziękuję za pomoc. Gdyby nie wy, już nie zobaczyłabym Pikusia. I miałabym na sumieniu siostrę... Oczy zaszkliły się jej nagle, więc uścisnęłyśmy ją wszystkie serdecznie i wybiegłyśmy na klatkę schodową, jak najszybciej, żeby nie zaczęła znowu płakać.

- Rozejrzyjmy się, może faktycznie weszły tu jakieś podejrzane typy? - powiedziałam bez zbytniego prze­konania. Czułam jednak, że powinnam to zrobić dla Julki. Że powinnam jej zaufać mimo wszystko. Skoro zaufałabym nawet Pikusiowi...

- Ten blok ma pięć pięter, z parterem sześć, na każdym trzy mieszkania... - westchnęła Zuzia. - Chyba nie będziemy pukać do każdego?

- Nie będziemy - powiedziałam. - Tylko zobaczymy, czy gdzieś nie ma otwartych drzwi, nie słychać jakichś hałasów... Ot tak, dla świętego spokoju.

- Może okradają moje mieszkanie? - zdenerwowała się nagle Zuzia. - Nawet nie wiem, czy przekręciłam klucz w zamku, kiedy wychodziłyśmy po te zakupy. O rany, zakupy! Zapomniałyśmy!

Na sprawę zakupów nie mogłyśmy już nic poradzić. Miałam nadzieję, że mama Zuzi ma jednak w domu jakieś zapasy. Może chociaż ryż albo makaron? Uświa­domiłam sobie, że nie jadłam od rana nic poza kawał­kiem szarlotki. Miałam co prawda kanapkę, ale chyba została w samochodzie taty, razem ze swetrem... Wy­obraziłam sobie, jak ścianki mojego pustego żołądka się zlepiają... Brr, co za wizja!

- Z zakupów nici, ale majątek możemy uratować! - powiedziałam, wypędzając z wyobraźni sklejony z głodu żołądek. Rzuciłyśmy się przed siebie.

Chyba ustanowiłyśmy rekord świata w biegu po dwa schodki na drugie piętro. Szkoda, że na olimpia­dzie nie rozgrywa się takiej konkurencji.

- Jednak przekręciłam klucz! - w głosie Zuzi, gdy złapała za klamkę, brzmiała bezgraniczna ulga. - Nie pamiętam tego, ale przekręciłam! Uff!

A więc na szczęście wszystko było w porządku. Otworzyłyśmy drzwi, przedpokój wyglądał zupełnie normalnie. Zostawiłyśmy na wieszaku mokre kurtki i poszłyśmy obejrzeć pozostałe piętra.

- Już prawie dziesiąta - nie mogłam uwierzyć w to, co pokazywał mój zegarek. - Czy to możliwe, żeby...

Zuzia nie dała mi dokończyć zdania, kładąc palec lewej ręki na ustach, a prawą wskazując na otwarte okno na klatce schodowej, między trzecim a czwartym piętrem.

- Otwarte okno - powiedziałam, na wszelki wypa­dek szeptem. Ale w gruncie rzeczy nie widziałam w tym nic dziwnego. Kto w czasie burzy wychodziłby z mieszka­nia, żeby sprawdzić, czy na półpiętrze okno jest zam­knięte, czy otwarte? Pewnie ktoś z lokatorów otworzył je, gdy jeszcze świeciło słońce, i tak już zostało.

- Nie ma ani śladu wody na podłodze - szepnęła Zuzia, zamykając okno wyjątkowo starannie. - To przecież niemożliwe. Gdyby było otwarte przez cały czas, na pewno byłoby tu mnóstwo deszczu.

- No to może ktoś otworzył je przed chwilą? - wciąż nie dostrzegałam w całej sprawie niczego zagadkowe­go. - Może uznał, że jest duszno?

- Może... - Zuzia nie wydawała się przekonana. Nagle jednak wydarzyło się coś, co sprawiło, że natychmiast zapomniałyśmy o otwartym oknie na półpiętrze. Z samej góry bloku rozległ się straszny huk, a potem jakiś mężczyzna syknął: „Niech to szlag”. Chyba starał się mówić szeptem, ale i tak go usłyszałyśmy. Przez chwilę po tym łomocie było całkowicie cicho, ale potem ktoś zaczął ciągnąć po podłodze jakiś ciężki przedmiot.

- Miałaś rację, okradają jakieś mieszkanie - Zuzia spojrzała z podziwem na Julkę. - Przepraszam, że ci nie uwierzyłam od razu.

- Nie ma sprawy - Julka była bardzo, bardzo blada, znacznie bardziej niż normalnie... Chociaż właściwie przez cały czas jej skóra była niemal biała. Teraz jednak z białej zmieniła się w przezroczystą. Czyżby miała zem­dleć jako druga? Ciekawe, kiedy przyjdzie kolej na Zu­zię? Zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić rumianej, racjonalnej Zuzi osuwającej się nagle na ziemię!

Na palcach, starając się nie oddychać, weszłyśmy na czwarte piętro. Nie działo się tam nic podejrzanego. A więc trzeba iść dalej. Na ostatnie, piąte piętro. Strych właściwie...

Ostatnie schodki pokonałyśmy niemal na czwora­kach. Żeby tylko przestępcy nas nie zobaczyli. Wczołga­łyśmy się jeszcze kawałek i dostrzegłyśmy ich buty. A właściwie jednego... No tak, jasne, Julka wszystko przekręciła. Wcale nie byli ubrani na czarno! Ten facet miał na nogach żółte trampki i postrzępione dżinsy. Bardzo jasne, błękitne... Wcale nie wyglądał na zło­wrogiego bandytę. No, ale chyba jednak nim był. Wyno­sił z mieszkania wielką pakę, widziałam jego dłonie i kawałek tego kartonu, wypełnionego po brzegi... Nie miał na sobie czarnej kurtki, lecz flanelową koszulę w kratę. Ach, ta niesamowita wyobraźnia Julki!

Chciałam zobaczyć jego twarz. Byłam pewna, że nie zakrywa jej żadna czarna kominiarka. Podniosłam się odrobinkę, wspięłam na kolejny schodek i nagle... Zobaczyłam jego twarz, a on zobaczył moją.

- Uciekajcie! - pisnęłam do dziewczyn czających się za moimi plecami. - Uciekajcie, jesteśmy zdemasko­wane!

- Co to, bawicie się w podchody? Nie jesteście na to trochę za duże? - mężczyzna odłożył paczkę i zbliżył się do nas z takim dziwnym uśmiechem. Pewnie nas tu wszystkie zadusi... A rodzice nawet nie wiedzą, gdzie mnie szukać. Nie podałam im przecież adresu Zuzi, powiedziałam tylko, że mieszka niedaleko szkoły!

Facet jednak, zamiast nas zamordować, roześmiał się serdecznie.

- A ty jesteś Zuzia, córka pani profesor Zawadzkiej, prawda? - zapytał.

- Twoja mama jest profesorem? - zapytałam, cho­ciaż w tej sytuacji naprawdę powinno mi to być całkiem obojętne.

- W liceum tak się mówi do wszystkich nauczycieli - wyjaśnił młody mężczyzna. - A ona uczyła mnie w li­ceum... Osiem lat temu. Byłaś wtedy w przedszkolu, kilka razy cię widziałem. Miałaś taką samą fryzurę jak teraz i te same okrągłe oczy. Ostatnio spotkałem panią profesor na klatce schodowej, więc wiem, że tu mie­szka... Od razu mi się z nią skojarzyłaś.

- Pan tu mieszka? - zapytałam, nie dowierzając własnym uszom. Powiedział przecież, że już tu był, że widział się z mamą Zuzi na klatce schodowej...

- Jeszcze nie - roześmiał się nasz domniemany przestępca. - Dopiero udało mi się kupić to mieszkanie na poddaszu. Ostatnie dokumenty podpisałem kilka dni temu. Strasznie tu dużo rupieci, nikt tu nie mie­szkał chyba przez trzy lata. Postanowiłem więc trochę posprzątać. Żona wyjechała na tydzień do swoich rodziców, wraca jutro... Chciałem jej zrobić niespo­dziankę. Wszystko wypucować... Chciałem, żeby była zachwycona, choćbym miał tu spędzić całą noc.

- Więc pan nie jest złodziejem? - zapytałam, cho­ciaż znałam już odpowiedź.

- Pytasz o zawód, czy o nazwisko? - młody mężczyz­na był w naprawdę doskonałym humorze. - Z zawodu jestem ekonomistą, a nie złodziejem. I nie nazywam się Złodziej, ale Wilk. Robert Wilk. Brzmi dość anty­patycznie, ale chyba trochę lepiej niż Złodziej.

Ach, więc był następnym człowiekiem niezadowo­lonym ze swojego nazwiska. Witamy w klubie!

- Przepraszamy - powiedziała Zuzia, wyraźnie spe­szona. - Coś nam się wydawało...

- Nic wam się nie wydawało - roześmiał się Robert Wilk. - Przesuwałem paki, coś wynosiłem, szura­łem. .. To musiało brzmieć tak, jakbym kogoś okradał. A ja tylko sprzątałem własne mieszkanie! Zagadka wyjaśniona, możecie już iść spać.

- Na pewno pójdziemy - uśmiechnęłam się, bo w mej głowie pojawiła się niezwykle kusząca wizja czystej, ciepłej pościeli.

- Do widzenia, przepraszamy - powiedziała Zuzia, czerwona jak burak i zaczęła się wycofywać tyłem.

- Żona niewątpliwie będzie do głębi poruszona i za­chwycona pańskimi wysiłkami - szepnęła jeszcze Jul­ka, kiedy byłyśmy na półpiętrze. A potem, gdy Robert Wilk zamknął za sobą drzwi do mieszkania, powiedziała łamiącym się głosem: - To nie on! To nie jego widziałam! Jest za niski, za gruby, za... W ogóle nie taki! Tamci faceci byli bardzo zwinni, szczupli, no i ubrani na czarno.

- Julka... - teraz to ja zaczęłam przemawiać głosem pielęgniarki ze szpitala psychiatrycznego. - Było ciemno, szyba była cała mokra, nie mogłaś widzieć dokładnie...

- Widziałam! Widziałam, że byli ubrani na czarno i mieli kominiarki! Wszystko widziałam! - Julka pod­niosła głos, zaczęła niemal krzyczeć. Bałam się, że zaraz wyjrzą sąsiedzi i Zuzia będzie miała kłopoty. Na pewno jej mama nie byłaby zadowolona, widząc, co wyprawiamy.

- Uspokój się - poprosiłam, kładąc Julce rękę na ramieniu. Strąciła ją jednak i krzyknęła:

- Macie mnie za wariatkę! Powinnam od razu za­dzwonić na policję! Widziałam złodziei... To nie było przywidzenie!

I w tym momencie gdzieś pod naszymi stopami rozległ się dźwięk, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Dźwięk tłukącego się szkła.

ROZDZIAŁ 9
Panie Wilku!

Okno! - wszystkie trzy powiedziałyśmy to jedno­cześnie, zbiegając w dół.

Okno na klatce schodowej było rozbite. To nie mógł być przeciąg, bo Zuzia je zamknęła, wszystkie przy tym byłyśmy... Poza tym klameczka wciąż była przekręco­na. .. Okno było zamknięte, ale brakowało sporej części szyby. A na podłodze obok odłamków szkła leżała...

- Co to jest? - zastanowiłam się, podnosząc przed­miot. - Cukierniczka?

- Chyba raczej pudełko na drobiazgi - podsunęła Zuzia. - Na pierścionki albo na guziki. Moja mama ma podobne, trzyma w nim nici.

Podeszłam do okna i otworzyłam je zdecydowanym ruchem. Nie chciałam wystawiać głowy przez rozbitą szybę, pełno tam było ostrych krawędzi... Dopiero po chwili zaczęłam odróżniać kształty w ciemności. W ścia­nie obok, prostopadłej do tej, w której było okno klatki schodowej, zobaczyłam malutkie okienka. To na czwar­tym piętrze było zamknięte, a na trzecim... odrobinę uchylone. Wyraźnie słychać było za nim jakieś szuranie.

- Co to za okienka? - zapytałam Zuzię szeptem, chociaż chyba nie miało to sensu. Po tych krzykach Julki na całą klatkę schodową i po wybijaniu szyby...

Jeszcze tylko brakowało, żeby sąsiedzi uznali, że to my ją roztrzaskałyśmy!

- Okienka kuchenne - odpowiedziała Zuzia bez zastanowienia, też szeptem. - W naszym mieszkaniu jest takie samo, tylko z drugiej strony bloku.

- Ktoś wietrzy, może przypalił jajecznicę - stara­łam się nie poddawać emocjom. - Tylko dlaczego tak szura?

- Może sprząta, jak ten Wilk z góry? - szepnęła Zuzia. - Może burza tak nastraja ludzi, że zaczynają nagle sprzątać, zamiast iść spać?

- Tylko dlaczego wyrzucił cukierniczkę? - zastana­wiałam się. - Nie pasowała mu do wystroju wnętrz i nagle to zauważył, o dziesiątej wieczorem? No tak, to może mieć coś wspólnego z opętańczym sprząta­niem po burzy...

Nagle jednak okazało się, że to nie była przypalona kolacja ani nagły atak pedanterii. Okienko otworzyło się szerzej i czyjaś ręka wyrzuciła z niego gruby sznu­rek... linę właściwie, w naszym kierunku. Chyba na jej końcu przyczepiono coś ciężkiego, bo szybko prze­leciała nam przed nosem i zsunęła się po ścianie na podwórko.

- Cholera! - zaklął ktoś z głębi mieszkania, naj­wyraźniej bardzo niezadowolony. - I jak my teraz wyj­dziemy?

Przykucnęłyśmy na klatce schodowej, bojąc się oddychać. Spojrzałam Julce w oczy, starając się powie­dzieć jej wzrokiem: „Przepraszam”. Uznałyśmy ją za wariatkę, a przecież miała rację. To byli przestępcy. Tym razem już na pewno! Nikt uczciwy nie uważałby malusieńkiego kuchennego okna za jedyną drogę wyjścia z mieszkania. Nie używałby też do tego grubej liny.

- Panie Robercie! - krzyknęłam, zapominając o tym, że dawno minęła dziesiąta, że trwa cisza nocna i że sąsiedzi na pewno doniosą rano mamie Zuzi, jak skan­dalicznie się zachowywałyśmy. Może mama każe jej zerwać z nami znajomość? Byłoby to dość trudne, w końcu chodzimy razem do klasy i wspólnie piszemy ten nieszczęsny referat. No właśnie, to wszystko przez referat o tym okropnym, nieistniejącym państwie na literę Z! Gdyby nie on, nie byłoby poszukiwań Pikusia, operacji, robienia z siebie idiotek przed facetem sprzątającym poddasze... no i siedzenia w kucki pod oknem na klatce schodowej ze strachu przed prze­stępcami!

- Panie Robercie! Panie Wilku! - zawołałam jeszcze raz o wiele głośniej, doskonale wiedząc, że powinnam krzyczeć „Panie Wilk” a nie „Panie Wilku”. Ale było mi wszystko jedno... - Na pomoc!!!

Byłyśmy rekordzistkami świata w biegu z parteru na drugie piętro. Ale rekord w biegu z piątego piętra na półpiętro między trzecim a czwartym niewątpliwie należał do Roberta Wilka.

- Co się dzieje? - zapytał, nie mogąc się chyba zdecydować, czy jesteśmy w niebezpieczeństwie, czy też znowu coś sobie ubzdurałyśmy. - Wydawało mi się, że słyszałem brzęk szkła...

Pokazałyśmy palcem na okno i szybko, jak naj­szybciej opowiedziałyśmy mu o tym, co widziałyśmy. O wyrzucaniu liny z obciążnikiem, która miała chyba wylądować na klatce schodowej, ale minęła cel i spadła na chodnik. I o tym, jak ktoś się zdenerwował, że nie będzie miał jak wyjść. I jeszcze o tym, że okno na pół­piętrze było najpierw otwarte, potem zamknięte, a na końcu rozbite. Podałam mu cukierniczkę, która mogła być równie dobrze pudełkiem na guziki.

- Jest tam kto?! - zawołał były uczeń pani Zawadz­kiej w stronę małego okienka. - Pokażcie się albo natychmiast wezwę policję!

Przez otwarte okno słychać było nerwową rozmowę prowadzoną szeptem. W końcu w kuchni mieszkania numer 11 zapaliło się światło, a w okienku pokazała się przestraszona, pryszczata twarz chłopaka, niewiele chyba starszego od nas.

- Niech pan nie dzwoni po policję - powiedział łamiącym się głosem. - Wszystko oddamy. Możemy się z panem podzielić... Mamy tu złoto, spodoba się panu...

- Mówiłem ci, że nas nakryją! - zza jego pleców zakwiczał drugi chłopak, przechodzący chyba właśnie mutację. - Mówiłem ci, że się nie uda! A ty się uparłeś. Powiedziałeś, że jeden skok i będziemy bogaci! Trzeba było uciec od razu, jak się okazało, że nie da się otwo­rzyć drzwi od środka. Ale nie, ty się uparłeś...

- Skąd miałem wiedzieć, że ci ludzie mają taki głupi zamek w drzwiach?! - krzyczał za siebie ten, którego twarz już znaliśmy. - Jakiś skarbiec czy co? Nie da się otworzyć bez klucza nawet od strony mie­szkania...

- Trzeba było wiać, a nie iść do samochodu po worki i znowu tu wracać! - ten z tyłu był wyraźnie rozgoryczony. - Co my jesteśmy, jakieś małpy, żeby tak miotać się w tę i z powrotem między oknami? Wiedziałem, że tak będzie! Najpierw ktoś zamknie okno, a potem stracimy linę i będziemy w pułapce!

- Dzwonię po policję - zdecydował Robert Wilk i wyciągnął z kieszeni komórkę.

Pięć minut później na klatce schodowej pojawili się policjanci. Bez problemu poradzili sobie z drzwiami, których nie udało się sforsować pryszczatym prze­stępcom, i zakuli ich w kajdanki. Zajrzałyśmy do środka. W przedpokoju stały worki wypełnione po brzegi. Czego tam nie było! Zimowy kożuch, sztućce, chyba nawet nie srebrne, telefon, magnetowid, suszar­ka do włosów... To zdecydowanie nie byli profesjo­naliści.

Po następnych pięciu minutach do domu wrócili właściciele.

- Gdzie moja biżuteria? - zdenerwowała się ruda kobieta w długiej zielonej pelerynie przeciwdeszczowej. Złapała za ramię jednego z zakutych w kajdanki chło­paków.

- Lewa kieszeń w kurtce - powiedział cicho, spu­szczając głowę.

Chyba nie powinnyśmy tam dłużej stać i na to patrzeć. Właściwie było mi nawet trochę żal tych chło­paków. Bawili się w przestępców, włożyli kominiarki jak w filmach. Pewnie to ich pierwsza kradzież. Cho­dzili jeszcze do szkoły... może nawet do naszej? Co im odbiło? Czy to ta burza?

- Myśleliśmy, że w czasie burzy nikt nie będzie zwracał uwagi na niedomknięte okno - wyjaśnił jeden z nich cicho. - Myśleliśmy, że jeśli kiedyś może nam się udać, to właśnie w taką pogodę jak ta...

- I udałoby się, gdyby nie pewna młoda dama, która patrzyła przez okno na parterze, co się dzieje na podwórku - uśmiechnął się policjant i szarmancko ucałował Julkę w rękę. - Bardzo bystra młoda dama...

- No, no, jesteś nawet większą bohaterką niż kun­delek Pikuś! - powiedziała Zuzia z nutką zazdrości w głosie.

- Wszystkie trzy jesteście bohaterkami - uzupełnił policjant i złożył pocałunek najpierw na dłoni Zuzi, potem na mojej. - Policja jest wam bardzo wdzięczna. Czy mamy wysłać do szkoły pismo z podziękowaniem?

- Nieeee! - ryknęłyśmy zgodnie. Nie tak wyobraża­łyśmy sobie pracowanie na dobrą opinię. Marta Mądra na pewno zaraz by się zainteresowała, co robiłyśmy na klatce schodowej o takiej porze, dlaczego nie noco­wałyśmy każda we własnym łóżku... I z bohaterek zmieniłybyśmy się w podejrzane.

- Skoro nie chcecie... Ale na pewno zamieszczono by wasze zdjęcia w gazetce szkolnej, nauczyciele uwiel­biają takie historie - powiedział policjant, uśmiechnął się i zszedł na parter, prowadzać przed sobą przerażo­nych chłopaków w kajdankach.

- Jesteście bardzo dzielne - powiedział właściciel mieszkania. - Dziękuję w imieniu swoim i żony. Nie chodzi nawet o wideo, kożuch... to wszystko można odkupić. Ale dwa złote pierścionki, które te dzieciaki chciały ukraść, to jedyna pamiątka rodzinna, jaką ma moja żona... Jeszcze po prababci... Bardzo wam dzię­kuję. Gdybyście kiedykolwiek czegoś potrzebowały...

- To drobiazg - uśmiechnęła się Zuzia i zbiegła na dół, a my za nią. Wszystkie trzy już ledwo widziałyśmy na oczy.

- Do widzenia! Dobranoc! - zawołał do naszych pleców Robert Wilk.

Nie miałam siły mu odpowiedzieć. Pomachałam tylko ręką. Byłam pewna, że się nie obrazi. Sam na pewno miał już dość tego długiego, wyczerpującego dnia.

ROZDZIAŁ 10
Zostań moim Tobiaszkiem

Mogę u ciebie spać? - zapytała Julka Zuzię. - Nie mam czym dojechać do domu o tej porze...

- Nie tylko możesz, ale musisz. Obydwie musicie - uśmiechnęła się Zuzia, otwierając drzwi do mieszkania.

- O niczym innym nie marzę, tylko o chwili spokoj­nego snu - jęknęłam, zdejmując buty.

- Kładźcie się - powiedziała Julka. - Ja muszę je­szcze chwilę posiedzieć. Popisać. Takie rzeczy trzeba zapisywać na gorąco. Kiedy jeszcze buzują w sercu emocje.

No tak, przestała się bać i znów wróciła do swojego ulubionego języka. „Buzują w sercu emocje”! Chyba jednak byłyśmy jej coś z Zuzią winne.

- Przepraszam, że ci nie całkiem wierzyłyśmy - powiedziałam.

- Sorry, Julka - dołączyła się do moich przeprosin Zuzia. - Gdyby nie ty, policja na pewno nie złapałaby tych chłopaków. Jesteś bohaterką!

- Wiecie... to nie jest takie jednoznaczne moralnie - Julka najwyraźniej nie czuła się dobrze z tym, co się stało. - Oni są tacy młodzi... prawie jak my... Może nie powinno się wcale dzwonić na policję?

- Co ty wygadujesz? - nie wytrzymałam. - Gdybyś­my nie zadzwoniły... to znaczy nie my, tylko Robert Wilk, no ale przez nas... Gdyby nie to, oni mogliby już nie żyć. Próbowaliby wyjść przez to okienko.

- Już raz wyszli, po torby do samochodu - przy­pomniała sobie Zuzia.

- Ale wtedy mieli linę - nie dałam się zbić z tropu. - I otwarte okno na klatce schodowej, a nie taką małą dziurę wybitą w szybie, z ostrymi krawędziami. No i nie byli zdenerwowani. A potem, kiedy wiedzieli już, że my wiemy, że oni tam są... Byli roztrzęsieni, mogli się poślizgnąć na mokrym parapecie, spaść, zabić się. Uratowałyśmy im życie!

- Wiesz... ja też miałam wątpliwości - powiedziała Zuzia, skubiąc w zamyśleniu koniuszek ucha. - Że może ta policja niepotrzebna, że złamiemy im życie... I chyba Robert Wilk też miał wątpliwości, nie zadzwo­nił przecież od razu. Ale kiedy zaproponowali mu, że się z nim podzielą łupem po połowie, wtedy przestało mi być ich żal. I Wilkowi chyba też. Bo jeśli ktoś nie przeprasza za to, co zrobił, nie czuje się z tym głupio, tylko chce przekupić, zapłacić, uciec, to nie jest dobrze. Oni by nie zrozumieli, że daliśmy im szansę. Uznaliby nas za frajerów. Śmialiby się z nas. I zrobiliby to samo jeszcze raz. Bo byliby pewni, że są świetnymi włamy­waczami. I że mają szczęście, bo trafiają na takich głupków jak my. Ja o tym myślałam przez cały czas... I już wiem, że dobrze zrobiłyśmy.

- Muszę to przemyśleć - powiedziała Julka, zadu­mana. - A najlepiej mi się myśli, kiedy rozmawiam z Tobiaszkiem. To znaczy, kiedy piszę... Notuję... Mogę posiedzieć jeszcze chwilę? Dosłownie dziesięć minut...

- Tobiaszek? - nareszcie miałam okazję zadać jej to pytanie! - Co to znaczy?! Nadałaś imię swojemu pamiętnikowi?!

- Tobiaszek to mój przyjaciel od serca, taki, któremu można wszystko powiedzieć, bo on nigdy nie przekaże tego dalej. Najlepszy przyjaciel, jakiego mam. Jedyny właściwie... Zna wszystkie moje sekrety.

- Ale przecież czytałaś nam to, co zapisałaś w Tobiaszku - przypomniałam sobie. - To, co napisałaś o nas. Te wiersze i to, co sobie o nas pomyślałaś, jak nas zobaczyłaś w szkole. To już nie jest sekret. My to wiemy.

- Bo czasami... czasami, bardzo rzadko, można zna­leźć kogoś, komu się zaufa - Julka spuściła wzrok. - Kogoś, kto będzie bliskim przyjacielem... I wtedy mo­żna mu dać do przeczytania Tobiaszka. Całego... Nigdy nie miałam takiego przyjaciela... przyjaciółki. W pod­stawówce wszyscy myśleli, że jestem dziwna. Nigdy nie miałam też rodzeństwa, chociaż całe życie marzyłam o siostrze albo bracie. Zawsze miałam tylko Tobiaszka, tylko z nim rozmawiałam, tak od serca. Ale teraz, kiedy poznałam was, pomyślałam, że spróbuję. Pierwszy raz. Że może będziecie moimi przyjaciółkami. Lepszymi niż Tobiaszek. Takimi, które nie tylko słuchają, ale i mó­wią. Postanowiłam zaryzykować, od razu, pierwszego dnia. Myślicie, że się pomyliłam?

- No co ty! - objęłam ją ramieniem, niepewna, co powinnam powiedzieć.

Nie umiałam mówić tak ładnie jak ona, zwłaszcza o uczuciach. Nawet rodzicom chyba nigdy tak wprost nie powiedziałam, że ich kocham. To znaczy powie­działam rano, wychodząc do szkoły, ale oni tego nie słyszeli... Powiedziałam to do okna gabinetu mamy i do taty, który otwierał bramę dziesięć metrów ode mnie. Więc takie wyznanie chyba się nie liczy? W twarz nie umiałabym im powiedzieć, że są dla mnie bardzo ważni i że mam najwspanialszą rodzinę na świecie. Nawet bym chciała, ale nie potrafię... No, ale Julce bardzo chciałam powiedzieć teraz coś fajnego. Coś, żeby uwierzyła, że chcę być jej przyjaciółką. Prawie siostrą. Ja też zawsze marzyłam o rodzeństwie...

- Będziemy twoimi nowymi Tobiaszkami! - powie­działa Zuzia, zanim zdążyłam się zastanowić, jakich słów użyć. - Będziemy lepsze niż najlepszy zeszyt w kwiatki. Obiecuję!

- Ja też - dołączyłam do niej, bo to było najlepsze, co mogłam zrobić.

- A ty będziesz naszym Tobiaszkiem - mówiła dalej Zuzia. - Naszą przyjaciółką, której powierzymy wszyst­kie sekrety... Jak to nazywali w starych książkach?

- Powiernicą - podpowiedziała jej Julka, której wyraźnie ulżyło. Na jej policzkach pojawiły się nawet rumieńce. - Marzyłam o tym, żeby mieć prawdziwe przyjaciółki. Tak bardzo chciałam znaleźć w gimnazjum jakąś bratnią duszę. Tak się o to modliłam... Było mi nawet trochę głupio. Ludzie modlą się o zdrowie, o przebaczenie, o pracę, o odnalezienie kogoś, kto zaginął na wojnie... A ja nic, tylko o przyjaciółkę od serca. Ale, jak widać, i takie prośby zostają czasami wysłuchane!

Przymknęłam oczy i wyobraziłam sobie scenę jak z przedwojennego filmu. Pusty drewniany kościółek, na środku klęczy długowłosa dziewczyna w bieli... Gdy myślałam o Julce, nawet kiedy siedziała tuż obok, natychmiast miałam takie wizje. Ona po prostu nie była stworzona do współczesności. Znacznie lepiej pasowałaby do innych czasów... Mogłaby być na przy­kład przyjaciółką Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej... Jej powiernicą...

- Jesteśmy Sekretnym Siostrzanym Bractwem Zet! - roześmiała się Zuzia. - Żadnych tajemnic! I naj­lepszy referat w szkole! O państwie na literę Z...

- Jesteście kochane - powiedziała Julka i złapała się za brzuch. - Ale zgłodniałam! Na to nic nie pomoże najwspanialszy Tobiaszek świata. Do tego potrzebna jest prawdziwa kuchnia. I dwie pozostałe członkinie Sekretnego Siostrzanego Bractwa Zet! Idziemy robić kanapki?

- Pewnie, że idziemy - poczułam, że mnie też prze­raźliwie burczy w brzuchu. I że bardzo, bardzo chce mi się pić.

- Nie mamy chleba - powiedziała ponurym głosem Zuzia. - Ani wędliny. Nie zrobiłyśmy przecież zaku­pów. Czeka nas głodówka. Przynajmniej do szóstej rano, kiedy otworzą sklepy.

ROZDZIAŁ 11
Zapiekanka

Nie jadam wędliny - powiedziała Julka, ponownie wprawiając nas w zdumienie. - Jestem wegetarianką. Od trzech lat.

- Od trzech lat? - nie mogłam w to uwierzyć. - Twoi rodzice zgodzili się, żeby dziesięciolatka nie jadła mięsa? U mnie w domu byłaby o to nieustanna koszmarna awantura. Pewnie trwałaby przez trzy lata, aż do dziś, gdybym nie zrezygnowała ze swoich planów. I od dziś do końca świata, gdybym się nadal upierała przy swoim. Babcia wezwałaby wszystkich lekarzy z rodziny, blis­kiej i dalekiej, żeby mi zrobili pogadankę na temat tego, jak ważne jest białko zwierzęce w codziennej diecie. Miałam próbkę, gdy nie chciałam kiedyś jeść wątróbki.

- U mnie w domu też byłaby masakra! - pokręciła głową Zuzia. - Nawet dziś, a co dopiero trzy lata temu. Mama byłaby pewna, że zaraz umrę z wycieńczenia. Chyba płakałaby od rana do nocy.

- Moi rodzice nie zwracają uwagi na to, co jem - powiedziała Julka całkiem spokojnie.

Jak to: nie zwracają uwagi?! Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Nieważne, czy są ubodzy, czy nie... W końcu mieszkają wszyscy pod jednym dachem, jak mogą się nie przejmować tym, co ich córka ma na talerzu?

- Właściwie to oni chyba nawet nie wiedzą, że je­stem wegetarianką - dodała Julka po chwili zastano­wienia, wprawiając nas w kompletne osłupienie. Tak kompletne, że już nie pytałyśmy, jak to możliwe.

Przez moment przyszło mi nawet do głowy, że może państwo Ździebełko... czy raczej Ździebełkowie? Chyba Ździebełkowie, według tego, czego uczono mnie w pod­stawówce. .. Ale to tak głupio brzmi! A więc pozostanę przy formie niepoprawnej, ale znacznie milszej dla ucha: państwo Ździebełko są nie tylko ubodzy, ale też niewidomi. Ale nie, to byłoby za mało. Musieliby być też całkowicie głusi i stracić węch. I jeszcze zmysł dotyku. Tylko wówczas mogliby przez trzy lata nie zauważyć, że ich córka nie jada mięsa! Ale przy takim stopniu niepełnosprawności nie wychodziliby chyba zbyt często z domu bez opieki? A Julka mówiła wy­raźnie, że wracają bardzo późno, nawet po północy... Nie, to wszystko nie trzymało się kupy. A ja nie wiedzia­łam nawet, jakie zadać pytanie, żeby się dowiedzieć czegoś, co rozjaśni mi obraz państwa Ździebełko.

- I tak nie mamy w domu żadnego mięsa ani wę­dliny - powiedziała Zuzia. - W ogóle prawie nic nie mamy...

- Zobaczmy - postanowiłam się nie poddawać. Skoro jej mama piekła taką pyszną szarlotkę, a Zuzia wyglądała tak, jak wyglądała, to znaczy nie była chudzielcem, to chyba w tym domu ceniono dobre jedzenie? Mogło zabraknąć chleba, masła, wędliny, ale niemożliwe, żeby w lodówce i szafkach było całkiem pusto!

- Masz rację, Żaba, trzeba poszukać - Zuzia chyba też przemyślała sprawę i uznała, że warto byłoby jednak coś zjeść.

Stanęła na środku kuchni, idealnie wyprostowana, i w skupieniu rozejrzała się dookoła. Wyglądała jak druhna zastępowa. Nigdy nie należałam do harcerstwa i właściwie nie miałam pojęcia, jak wygląda druhna zastępowa... ale gdybym miała ją sobie wyobrazić, to byłaby właśnie taka jak Zuzia Zawadzka. Racjonalna, niepoddająca się panice, z łatwością kierująca innymi...

- Dwa jajka! - podniosła je do góry triumfującym gestem, odłożyła na biały kuchenny blat i ponownie włożyła głowę do lodówki.

Ja w tym czasie rozejrzałam się po półkach.

- Cebula! - ucieszyłam się, zaglądając do koszyczka stojącego pod oknem. - A nawet dwie. I pięć ziemniaków.

- Miseczka makaronu - Zuzia zatrzasnęła za sobą lodówkę. - Została od wczoraj. Była zupa pomidorowa, mama ugotowała trochę za dużo. Makaronu, nie zupy, niestety.

- Pomidor! - do poszukiwań włączyła się Julka. - I trzy pieczarki! Jakie dorodne!

Oczywiście, nie po prostu „duże”, lecz „dorodne”! Kiedy ja się przestanę dziwić?

- Nie ma w lodówce nic więcej? - zapytałam.

- Cztery plasterki żółtego sera, koperek, mleko - wyliczyła Zuzia. - Wróciłam z wakacji dopiero wczoraj, tata wyjechał służbowo, mama była przez cały sierpień na diecie jogurtowej... Bez skutku zresztą. Ale został w lodówce, z tej jej diety, jeszcze jeden jogurt. Truskaw­kowy. Poza tym pusto. Z tego, co miała, upiekła rano szarlotkę. Też taką płaską, bo nie było proszku do pieczenia... Miałam po szkole zrobić pierwsze porząd­ne powakacyjne zakupy!

- Jogurt chyba nam się nie przyda - pokręciłam głową. - Ale reszta...

Usiłowałam sobie wyobrazić jakieś danie, które można by zrobić z jednego pomidora, pięciu ziemnia­ków, pęczka koperku i litra mleka. Ale jakoś mi to nie wychodziło. Na pewno moja babcia nigdy nie gotowała niczego takiego... Może gdybym nie miała babci, moje pojęcie o gotowaniu byłoby większe? Ale mieszkając z nią, przyzwyczaiłam się do najróżniejszych i najpyszniejszych dań świata, powstających kompletnie bez mojego udziału. Babcia gotowała jak dobra wróżka... I czasami nawet podejrzewaliśmy z tatą, że nią jest. Bo jeśli faktycznie używa garnków, patelni i noży, a nie czarodziejskiej różdżki, to dlaczego nigdy nie pozwala nam wejść do kuchni? Mówi, że mistrzowie tworzą w samotności. Może to i racja? Nie próbowaliśmy się z nią spierać. Dopóki karmiła nas tymi wszystkimi pysznościami...

- Nie umiem gotować - westchnęła Zuzia żałośnie. A więc nasza druhna zastępowa nie zdobyła sprawności kuchcika? No cóż, w takim razie żadna z nas nie wy­myśli sensownego dania na kolację. Bo na Julkę na pewno nie mamy co liczyć. Sądząc po jej wyglądzie, w ogóle nie interesuje jej to, co je. Pewnie wystarcza jej jabłko albo płatki z mlekiem...

- Zrobimy zapiekankę! - powiedziała Julka, podry­wając się z krzesła. - Mamy wszystko, czego potrzeba. Musimy ugotować ziemniaki, najlepiej w mundurkach, czyli w łupince, bo to łatwiejsze i szybsze. Pokroić pomidora, koperek, cebulę, pieczarki... I już.

Nie widziałam tu żadnego „i już”. To, co mówiła, nie wyglądało na żaden sensowny przepis. Co ona może wiedzieć o gotowaniu?

- Zawsze sobie sama robię jedzenie - powiedziała, chyba widząc nasze zaniepokojenie. A potem umyła ziemniaki, włożyła je do wody, posoliła i postawiła garnek na kuchence.

- Co mam robić? Coś myć, kroić, siekać? - zapytała Zuzia, stając na baczność przed naszą niespodziewaną wybawczynią. Któż by się spodziewał, że to właśnie Julka będzie kierować pracami w kuchni? Poetka krojąca ziemniaki? Jakoś sobie tego nie mogłam wy­obrazić! Ale nie było innego wyjścia. Mogłam iść spać głodna albo jej zaufać. Wybrałam drugie rozwiązanie.

Okazało się, że Julka nie tylko nie obcięła sobie palców ostrym nożem, ale naprawdę poradziła sobie z kuchennymi zadaniami bez najmniejszego problemu. Kiedy ziemniaki gotowały się na małym gazie, kazała mi pokroić pomidora, obierając go najpierw ze skórki. Nie miałam pojęcia, że trzeba go polać wrzątkiem, żeby skórka sama odeszła od miąższu. Nie miałam też poję­cia, że można gotować ziemniaki bez obierania i dopiero potem szybko wyciągnąć je z tych, jak to nazywała Julka, mundurków. A już najbardziej ze wszystkiego nie miałam pojęcia, do czego w tej zapiekance ma służyć mleko. Zuzia zresztą też była dość zaskoczona.

- Jadłam w życiu kilka zapiekanek - szepnęła mi, kiedy Julka poszła do łazienki. - Ale nigdy w życiu takiej, w której byłoby mleko!

Mleko jednak świetnie pasowało do planu Julki. Trzeba było po prostu wbić do miseczki jajka, pomieszać je przez chwilę widelcem, żeby białka i żółtka połączyły się w jedną gęstą masę, a potem dolać kilka łyżek mleka i mieszać dalej.

- Masz naczynie żaroodporne? Albo jakąś brytfankę? - zapytała Julka. Okazało się, że Zuzia ma i jedno, i drugie. Julka zdecydowała, że naczynie żaroodporne będzie lepsze. Zażądała masła, posmarowała nim ścian­ki szklanej prostokątnej miski... czyli dolnej części tego naczynia, a potem zaczęła układać tam ciasno, jeden koło drugiego, ziemniaki. Już bez skórki, pokro­jone w plasterki i posypane pieprzem i papryką. Na nich cebulę, pieczarki, a potem warstwę makaronu.

- Makaron i ziemniaki razem? - nie wytrzymała Zuzia. - Przecież tego nie da się zjeść! Nikt nie je ma­karonu z ziemniakami.

- Włosi jedzą - odpowiedziała Julka, zaskakując mnie po raz kolejny. Przecież kiedy Zuzia opowiadała o koloniach, na których była we Włoszech, Julka nie odezwała się ani słowem. Uznałyśmy więc, że tam nie była. I że w ogóle nie była za granicą, bo nie podzieliła się z nami żadnymi wspomnieniami. Ożywiła się do­piero przy wymienianiu miast na Z. Polskich miast. A teraz opowiada tu o jakiejś specjalnej regionalnej potrawie jedzonej w Lombardii, czyli w Mediolanie i okolicach!

- Nazywa się pizzoccheri - mówiła, nie odrywając się od siekania na drobniutkie kawałeczki koperku. - Makaron jest co prawda razowy, a nie biały, ale sma­kuje prawie tak samo. I ziemniaki pasują do tego makaronu znakomicie.

Nie odpowiedziałyśmy na to ani słowem. No bo co można było powiedzieć? Nie miałyśmy pojęcia, co jedzą ludzie w Mediolanie. Nawet Zuzia, która spędziła we Włoszech trzy tygodnie.

- Byłam tylko nad morzem, koło Rimini - powie­działa. - I jadłam codziennie pizzę...

Julka obejrzała z niezadowoleniem cztery cieniut­kie plasterki sera.

- Lepszy byłby ser w kawałku, można by go zetrzeć na tarce - westchnęła. - Ale skoro nie mamy nic do starcia, to poradzimy sobie inaczej...

Nie zdążyłyśmy nawet zapytać, jak zamierza sobie poradzić, bo natychmiast zobaczyłyśmy odpowiedź. Julka złapała ser i pocięła go na kawałki prawie tak małe jak przed chwilą koperek. A potem wymieszała pomidory, ser, no i koperek właśnie. Zalała ziemniaki z pieczarkami, cebulą i makaronem tymi jajkami z mlekiem, na wierzch położyła pomidory z serem i ko­perkiem, posypała wszystko pieprzem i solą i wstawiła szklane naczynie do gorącego piekarnika.

- Rób, Zuzia, herbatę, zaraz będziemy jeść!

No i faktycznie. Po kwadransie na stole stały trzy talerze wypełnione po brzegi.

- Jak to ładnie pachnie - powiedziała Zuzia, sięga­jąc po widelec. - A jak smakuje! O kurczę!

- Kurczęcia tam nie ma - przypomniała jej wojująca wegetarianka, wyraźnie zadowolona z pochwały.

Ja też spróbowałam, odrobinkę, z samego brzegu. A potem jeszcze odrobinkę, żeby się upewnić, że nic mi się nie wydawało. I jeszcze troszkę... Nawet nie zauważyłam, kiedy w moich ustach znikł ostatni ka­wałek ziemniaka.

- Ależ to było pyszne! - powiedziałam, powstrzy­mując się z trudem, by nie wylizać talerza.

- Super! Po prostu boskie! W życiu nie jadłam ni­czego takiego! Sorry, Julka, że ci nie dowierzałam. Makaron i ziemniaki świetnie do siebie pasują! - wes­tchnęła Zuzia, przełknęła ostatni kęs i bez zastanowie­nia podniosła talerz, po czym starannie go wylizała.

Jeśli ona może... W końcu mojej babci tu nie ma i nigdy się nie dowie, że ja, spadkobierczyni tradycji Łaniewskich, zrobiłam coś takiego... Trudno, niech się dzieje, co chce! Podniosłam talerz tak jak Zuzia i wylizałam sos. Wiem, że to strasznie niekulturalne, okropne, naganne... Ale skoro gospodyni zrobiła to pierwsza... Babcia kiedyś mówiła, że dobre wychowa­nie wymaga, by dostosować się do gospodarzy. Więc się dostosowałam, chociaż było mi z tym trochę głupio.

- Wylizujecie talerze? - zapytała Julka z niedowie­rzaniem. - Myślałam, że tylko ja to robię, że jestem najbardziej niewychowaną trzynastolatką na świecie... Zawsze strasznie się wstydziłam...

- Ja też się wstydzę, ale to takie mile! - roześmiała się Zuzia.

- A jak ja się wstydzę... - dołączyłam do niej w wy­jaśnieniach. - Moja babcia chyba by zemdlała, gdyby zobaczyła, co zrobiłam, i to przy ludziach.

- My nie jesteśmy ludźmi! Jesteśmy twoimi powier­nicami z Siostrzanego Bractwa Zet! - przypomniała mi Julka i podniosła swój talerz. W końcu w towarzystwie samych powiernic mogła chyba go wylizać? Jeśli nie przy nas, to przy kim miałaby to zrobić? I kiedy, jeśli nie teraz, mając trzynaście lat?

- Nie opuszczajcie talerzy! Koniecznie muszę to sfotografować! - Zuzia poderwała się od stołu i wróciła po chwili z aparatem z długim obiektywem i wielką lampą błyskową. Zuzka, zaświeciła nam trzy razy prosto w oczy. No tak, teraz już nie ukryję przed babcią swo­jego grzechu... Zobaczy te zdjęcia i dowie się, że wyli­zuję talerze przy ludziach. I będzie mi ciągle powtarzać, że damy tak się nie zachowują. Ale ja przecież wcale nie zamierzam być damą. Dlaczego więc miałabym się tym martwić?

ROZDZIAŁ 12
Dwunasta czterdzieści siedem

Wiecie, która jest godzina? - powiedziałam, patrząc na zegarek. Może on się spieszy? To przecież niemoż­liwe...

- Mniej więcej czterdzieści siedem minut temu minęła północ - uśmiechnęła się Zuzia, zerkając na ścianę.

Faktycznie, wisiał tam wielki zielony zegar. I wska­zywał tę samą godzinę, którą widziałam na swoim małym starym zegarku. Dostałam go od babci na pierwszą komunię... Właściwie nawet bym się nie zdzi­wiła, gdyby się zepsuł. Nawet chyba trochę bym się ucieszyła. Może wtedy rodzice kupiliby mi tego swatcha, którego oglądałam na wystawie w centrum handlowym zawsze, gdy jechaliśmy na zakupy? Albo zegarek dla sportowców, który mierzy tętno w czasie biegu? No, ale na razie nie miałam szans ani na zegarek dla spor­towców, ani na zwykłego kolorowego swatcha. Zega­rek od babci wciąż chodził bez zarzutu. Dwunasta czterdzieści siedem…

- No to za długo nie pośpimy! - westchnęła Julka. - Mogę iść się myć pierwsza? Marzę o gorącym pryszni­cu... Albo wannie...

- Dwunasta czterdzieści siedem! - przeraziła się nagle Zuzia, nie odpowiadając Julce ani słowem. Chyba w ogóle nie słysząc jej pytania. Natychmiast zrozu­miałam, o czym myśli.

- Twoja mama, tak? - szepnęłam. - Powinna już być w domu?

- Pewnie, że powinna być, i to ze dwie godziny temu! Albo i trzy! - po raz pierwszy Zuzia wyglądała na na­prawdę zdenerwowaną. Nawet na klatce schodowej, kiedy stałyśmy oko w oko z włamywaczami, nie stra­ciła zimnej krwi. A teraz wyraźnie trzęsły się jej ręce.

- Nie ma komórki? - zapytała Julka. - Nie możesz do niej zadzwonić?

- Nie ma - dłonie Zuzi drżały coraz bardziej. Zaczy­nały też się trząść jej kąciki ust i broda. A więc jednak się myliłam: Zuzia Zawadzka nie jest ze stali i też może stracić głowę. Pewnie nawet zemdleć...

- A tata? - nie rezygnowała Julka.

- Tata ma komórkę, nawet dwie... bo pracuje dla dwóch firm... - Zuzia nie uspokoiła się ani odrobinkę. - Ale co to ma za znaczenie? Ja przecież wiem, gdzie jest tata! Wyjechał służbowo! Nie martwię się o niego, tylko o mamę!

Nagle dotarło do mnie, co miała na myśli Julka.

- Może twoja mama dzwoniła do taty? - powiedzia­łam. - Znalazła budkę telefoniczną albo wzięła od kogoś komórkę i zadzwoniła do domu, ale cię nie za­stała i wtedy zadzwoniła do taty. Bo wiedziała, że ty się z nim w razie czego skontaktujesz...

- Może? - na twarzy Zuzi pojawiła się leciutka, niepewna nadzieja. A potem zgasła tak szybko, jak się pojawiła. - Ale przecież ja nie mogę do niego dzwonić o pierwszej w nocy! Jeśli mama nie zostawiła mu dla mnie żadnej wiadomości, to tylko go niepotrzebnie obudzę i zdenerwuję. I nie zaśnie do rana, a jutro, to znaczy dzisiaj, wstaje o szóstej, ma ważne spotkania, od nich może zależeć jego przyszłość... Przyszłość naszej rodziny...

- A kim jest twój tata? - zapytałam, trochę dlatego, że mnie te ważne spotkania bardzo zaintrygowały... Moi rodzice nigdy nie mieli spotkań, od których by zależała przyszłość całej naszej rodziny... Bardziej jednak niż z ciekawości zapytałam po to, żeby odwrócić uwagę Zuzi od nieobecności mamy. Nie miałam na­prawdę żadnego pomysłu, gdzie jej szukać. Skoro Zuzka nie chciała zadzwonić do taty...

- Tata jest aktorem - powiedziała, wprawiając i mnie, i Julkę w absolutne zdumienie. Racjonalna Zuzia, siła spokoju, umysł ścisły, nasza druhna zastępowa... Ona jest córką aktora?! No tak, ale przecież wspomniała, opowiadając nam o sobie, że nie odzie­dziczyła talentu po tacie. A my to przegapiłyśmy, nie zapytałyśmy, jaki to talent...

- Ma jutro jakiś casting? - zapytała Julka, a na jej policzkach pojawiły się lekkie wypieki. - O szóstej rano?

- Tata jest aktorem, ale nie pracuje jako aktor - wyjaśniła Zuzia, gmatwając wszystko, co wydawało mi się w miarę jasne. - Pracuje jako agent ubezpiecze­niowy. Musi wstać wcześnie, żeby się dobrze przygo­tować do spotkań, które go czekają.

Nie miałam pojęcia, jakie spotkania decydują o przy­szłości całej rodziny agenta ubezpieczeniowego. I jak należy się do nich przygotować. Może spotyka się z Rockefellerem? Jeśli on jeszcze żyje? A jak nie żyje, to z jego spadkobiercami... Gdyby ubezpiecza} ich majątek i miałby procent od wartości tego ubezpiecze­nia... czyli wartości majątku... no tak, to mogłoby odmienić los jego rodziny! Pewnie wyprowadziliby się z bloku koło szkoły do jakiejś rezydencji z fontanną...

- Boję się o mamę - powiedziała Zuzia, a jej głos stał się nagle bardzo delikatny, zupełnie jakby to ona była poetką, a nie Julka. - Mama nigdy tak późno nie wraca. Tata też nie, chyba że wyjeżdża służbowo. Mamy taką umowę, że zawsze wracamy do domu o dziewiątej i jemy razem kolację. To mój pierwszy dzień w tej szkole, mama obiecała, że nie będzie długo siedziała w pubie. Wróciłam dopiero wczoraj z wakacji, jeszcze nic mamie nie opowiedziałam, miałyśmy dziś sobie pogadać...

Chciałam zapytać, gdzie była na tych wakacjach, ale czułam, że to nie jest odpowiedni moment. Ona przecież cała się trzęsie z niepokoju, nie będę jej teraz wypytywać o wakacyjne wyjazdy. Zwłaszcza że mogła­bym też urazić Julkę. Ona pewnie nigdzie nie wyjeż­dżała, byłoby jej przykro...

- Może zadzwonię na pogotowie? - powiedziała Zuzia. - W czasie burzy mogło się stać coś złego... Jakiś wypadek autobusu... Drzewo zwalone na tram­waj... Wielki pożar pubu z powodu pioruna...

- Już lepiej zadzwoń, zamiast wymyślać, co jeszcze mogło się stać! - prawie krzyknęłam. Stanowczo nie zgadzałam się na to, żeby rozsądna, zrównoważona Zuzia wpadła w panikę. Życzyłam sobie, żeby cały czas była opanowana. Nawet wtedy, kiedy ja i Julka nie jesteśmy. Miała być naszą ostoją!

Zuzia posłusznie wstała z krzesła i podeszła do telefonu. Na telefonie szybko migała czerwona lampka.

- Automatyczna sekretarka! - powiedziałyśmy wszystkie trzy jak na komendę. Jak mogłyśmy o niej zapomnieć? Ja i Julka to rozumiem, w końcu to nie nasz dom... Ale Zuzia? Czy nigdy mama nie zostawiała jej wiadomości na sekretarce?!

Zuzia nacisnęła jakiś przycisk. Taśma w małej kie­szonce telefonu zaczęła się szybko przewijać. Rozległy się trzaski, piski, a potem głos dyrektora: „Dzień dobry, pani Wando, mówi Edwin Rożen. Mam już potwierdze­nie z biura podróży”... Cierpliwie wysłuchałyśmy całej jego opowieści o referatach, to znaczy zestawach refe­ratów, i prośby o zachowanie dyskrecji. Gdy skończył, usłyszałyśmy trzy długie sygnały.

- To już koniec? - spytała Julka. - Jedyne nagranie? W tym momencie rozległ się jeszcze jeden sygnał, wyjątkowo głośny i piskliwy, a potem wysoki kobiecy głos: „Zuzanko, nie wrócę dziś do domu. Nie denerwuj się, to przez tę burzę. Musiałabym iść godzinę piechotą, wszędzie pełno przewróconych drzew, autobusy nie jeżdżą... Przenocuję u cioci Magdy, na szczęście byłam z moją klasą dwie przecznice od jej domu. Mam nadzie­ję, że nic ci się nie stało. Dlaczego nie odbierasz telefo­nu? Chyba nigdzie nie poszłaś w tę pogodę? U cioci nie ma prądu, komórka jej się rozładowuje, więc pew­nie nie będę już mogła zadzwonić i ty też się tu nie dodzwonisz, ale niczym się nie martw. Połóż się spać i niczego się nie bój. Jutro sobie pogadamy, dzióbeczku! Całuję w nosek, pa, pa”.

Zuzia wyraźnie się zaczerwieniła. Pewnie trochę z ulgi, a trochę z powodu tego dzióbeczka i całusków w nosek. Ja też bym wolała, żeby moje koleżanki nie słyszały takich wyznań mojej mamy. Jeśli znalazłaby czas, by zrobić cokolwiek poza posłaniem mi buziaka zza drzwi gabinetu... By powiedzieć do mnie „dzióbeczku”...

- Jesteśmy twoimi powiernicami! - powiedziałam Zuzi to, co przy wylizywaniu talerzy powiedziała mi Julka. - Nie zapominaj, że Sekretne Siostrzane Bractwo Zet nie ma przed sobą tajemnic!

Zuzia uśmiechnęła się do mnie promiennie. Widać było, że kamień spadł jej z serca. Jej mama była bez­pieczna. No i Zuzia miała nas...

- Ta burza chyba wszędzie dookoła była znacznie okropniejsza niż tutaj, u nas - powiedziała zamyślo­na. - Twoja mama mówiła coś o zwalonym drzewie w pobliżu waszego domu, moja też, o całej masie drzew. A u nas tylko lał deszcz i kilka razy zagrzmiało. Ale mamy prąd i gaz i nawet już nie pada.

- Może to znak, że czas położyć się do łóżka, chociaż na pięć godzin? - ziewnęła Julką. - To był naprawdę bardzo długi dzień...

ROZDZIAŁ 13
W ciemności

Zuzia wróciła do swojej ulubionej roli: była szefową całego naszego sekretnego bractwa. Biegała po mie­szkaniu bardzo przejęta i wydawała nam polecenia. Żaba - pompować materac, Julka - powlekać podusz­kę, Żaba - przesuwać biurko, tylko odrobinkę, tak żeby materac się zmieścił na podłodze...

- Chyba że wolicie spać w pokoju moich rodziców? - zapytała nagle, zastygając z kołdrą w rękach. - Żadne z nich do rana nie wróci, tam jest wygodne łóżko. To znaczy wersalka, rozkładana, ale bardzo duża...

- Wolimy z tobą! - powiedziałam, a Julka energicz­nie pokiwała głową na znak, że myśli tak samo. Nie po to przecież założyłyśmy Sekretne Siostrzane Bractwo Zet, żeby teraz nocować w sypialni państwa Zawadz­kich, zostawiając Zuzię samą.

- A może ty wolisz spać tu sama, potrzebujesz momentu samotności, skupienia, chcesz rozważyć wydarzenia dzisiejszego dnia... - Julka znów wpadła w swój ulubiony ton.

- Nie chcę nic rozważać, chcę iść spać! - roześmiała się Zuzia. - A prawdę mówiąc, strasznie się boję spać sama. Zawsze zostawiam otwarte drzwi do przedpokoju, żeby słyszeć rodziców... I żeby oni mnie słyszeli, gdyby coś się stało...

A więc nasza racjonalna Zuzia też miała swoje lęki! Na przykład przed ciemnością... Bardzo się ucie­szyłam, że nie jestem jedyną taką osobą na świecie. Babcia bardzo się złości, że boję się zasypiać bez zapa­lonej lampki. I bez mojego pluszowego pieska Feliksa. Dostałam go pierwszego dnia przedszkola. Podobno bardzo płakałam i tata kupił mi go na pocieszenie... Od tamtej pory zawsze przytulałam się przed snem do jego wytartego brzuszka. Nawet na wakacje zawsze jeździłam z Feliksem. To chyba będzie moja pierwsza noc bez niego, mniej więcej od dziesięciu lat. A nawet dokładnie dziesięciu. Przecież rok przedszkolny zaczyna się, podobnie jak szkolny, pierwszego września. A skoro teraz mam trzynaście lat, to do przedszkola szłam dziesięć lat temu, jako trzylatka. Kawał życia spędzi­łam z tym Feliksem! Czy ja w ogóle bez niego usnę?

- No to śpimy tutaj, wszystkie trzy! - uśmiechnęła się Zuzia. - We trzy damy sobie radę z każdą burzą, gdyby zechciała wrócić...

Chyba powiedziała to w złą godzinę! W tym samym momencie całym mieszkaniem wstrząsnął potężny huk, a światło zamrugało, przygasło na chwilę, potem rozbłysło tak, jakby w każdej lampie były dwie dodat­kowe żarówki, a potem... Potem zapanowała całkowita ciemność.

- Kurczę blade! - syknęła Zuzia, wpadając na biurko, które przesunęłam pod ścianę, i uderzając się z całej siły w biodro o kant blatu.

Przeciągnęłyśmy biurko z powrotem na jego dawne miejsce i rzuciłyśmy się do okna. W żadnym mieszkaniu nie paliło się światło. Zgasły wszystkie latarnie. Ulicę rozświetliły tylko na ułamek sekundy dwie ogrom­ne błyskawice. Rozległ się jeszcze jeden huk, chyba nawet potworniejszy od tego pierwszego, po którym wyłączono prąd. A potem zrobiło się całkiem cicho i ciemno.

- No to mamy nawałnicę - westchnęłam. - Trochę za wcześnie się ucieszyłyśmy, że nas prawie ominęła. A babcia przecież zawsze mi powtarza, że burza chodzi dookoła przez wiele godzin, że nie wolno jej ufać, bo odchodzi i wraca... jak niezdecydowana narzeczona.

Nagle bardzo zatęskniłam za babcią, rodzicami, za moim pokojem i Etną, która na pewno przybiegłaby do mnie przy pierwszej błyskawicy i wskoczyłaby mi pod kołdrę. Żaden pies nie boi się burzy tak jak ona! Miałam tylko nadzieję, że mama dała jej tabletkę uspo­kajającą. Skoro dała kotu pani Uli, to chyba nie za­pomniała o własnym psie?

Szkoda, że nie pojechałam do domu od razu po szkole. Z Zuzią i Julką jeszcze zdążę się zaprzyjaźnić... A w taką pogodę lepiej jednak być w domu niż w ja­kimś obcym bloku, bez dorosłych... Nawet nie znam adresu tego domu. Gdyby przyszło dzwonić po pomoc, to nawet nie umiałabym powiedzieć, gdzie jestem!

- Poszukam latarki - Zuzia, co było do przewidze­nia, uspokoiła się pierwsza. - Umyjemy się szybko i pójdziemy spać. W końcu jak się śpi, to wszystko jedno, czy jest prąd, czy nie ma, prawda?

Musiałyśmy przyznać jej rację. Żelazna logika ścis­łego umysłu. Wyraźnie odziedziczyła więcej cech po mamie fizyczce niż po tacie aktorze. Chociaż on prze­cież tak chyba do końca nie był aktorem, Zuzia mówiła, że nie pracuje w zawodzie, tylko sprzedaje ubezpie­czenia. To raczej mało artystyczne zajęcie...

Obeszłyśmy całe mieszkanie, trzymając się za ręce. Zaglądałyśmy do szafek w kuchni, komody w dużym pokoju, szafy z ubraniami, apteczki, a na końcu nawet do wersalki rodziców. Ale tam oczywiście była tylko pościel. Bo co innego ludzie mieliby trzymać w skrzyni na pościel w kanapie? Przecież nie latarkę!

- Nie mam już żadnego pomysłu. Nie wiem, gdzie jeszcze mogłybyśmy szukać - przyznała Zuzia, trochę przygnębiona. - Nigdy do tej pory nie potrzebowałam latarki, nigdy nie zapytałam rodziców, gdzie ją trzy­mają. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle mamy w domu latarkę...

- Ale świeczki chyba macie? - zapytała Julka.

- Świeczki! No jasne! - ucieszyła się Zuzia. Na tele­wizorze w dużym pokoju stał świecznik, a w nim pięć drugich czerwonych świec. Starczy nam na całą noc! Jesteśmy wybawione!

- Będzie bardzo romantycznie - rozmarzyła się Julka.

- Teraz jeszcze tylko potrzebujemy zapałek - powie­działa Zuzia, a mnie przeszedł dreszcz. Bo przypom­niałam sobie początek naszej wizyty w tym mieszkaniu. Całe lata świetlne temu... W czasach, gdy było jasno i wcale się nie bałyśmy. To znaczy bałyśmy się, ale nie burzy, ciemności, grzmotów i przestępców, lecz głośnego czytania tego, co pomyślałyśmy o sobie na­wzajem. Doskonale pamiętałam, że żadna nie chciała czytać pierwsza, postanowiłyśmy więc ciągnąć zapałki i Zuzia szukała ich po całym domu. Bez skutku! A prze­cież wtedy był środek dnia, świeciło słońce... Skoro nie znalazła ich wtedy, gdy widziała każdy szczegół, każdy kolor, kształt, każdy najmniejszy drobiazg, jakim cudem miałaby dotrzeć do zapałek teraz, gdy musiała polegać tylko na pamięci i dotyku? Czy naprawdę miała jakąkolwiek szansę, przetrząsając po omacku szafki i szuflady?

- Piecyk gazowy w łazience - powiedziała nagle Julka, po raz kolejny kompletnie nas zaskakując. - Widziałam tam piecyk gazowy z takim małym pło­myczkiem w środku. Czy od tego nie da się zapalić świeczki? Jak odkręciłam ciepłą wodę, to ten płomy­czek zamienił się w ogromny płomień...

- Jesteś genialna! - szepnęła Zuzia i ruszyła w stro­nę łazienki. - Jak mogłam na to nie wpaść? Mama nie byłaby ze mnie zadowolona. Powiedziałaby, że całkiem straciłam głowę.

- W tej sytuacji to chyba naturalne - starałam się ją pocieszyć. Nie byłam jednak pewna, czy mi to wyszło.

Już po chwili siedziałyśmy w pokoju Zuzi w blasku pięciu długich świec. Może dla Julki wyglądało to bar­dzo romantycznie, ale mnie ciarki chodziły po plecach. W tym przytłumionym świetle wszystko było jakieś nierzeczywiste. Świece rzucały długie cienie, ich pło­myki drżały, nasze twarze wykrzywiały się, wydłużały. Meble skąpane w mroku wyglądały jak ponure rzeź­by. Zupełnie jakby chciały nam coś przekazać... Aż przeszedł mnie zimny dreszcz, od głowy do stóp...

- O której wschodzi słońce? - zapytałam. Zuzia i Julka roześmiały się niepewnie. Chyba chciały mi dodać otuchy, ale nie wiedziały, jak to zrobić... W głę­bi duszy one przecież też czekały na świt.

- Pójdę się umyć - postanowiła Julka. - Przynaj­mniej zęby... Nie usnę bez mycia zębów.

- Ale ja nie mam zapasowej szczoteczki - przeraziła się Zuzia.

- Umyję zęby palcem, nałożę trochę pasty... Nieraz już tak robiłam - powiedziała Julka i wstała z matera­ca ze świeczką w dłoni.

- Odprowadzimy cię - zdecydowałyśmy z Zuzią. Żadna z nas nie miała ochoty zostać sama. Nie byłam pewna, czy w ogóle pójdę się myć. Sama, w ła­zience, z jedną, jedyną świeczką i tym piecykiem... Nie znałam się na piecykach gazowych, ale kiedyś wi­działam w telewizji wiadomość o wybuchu gazu w bloku. Były tam piecyki... Julka, o dziwo, nie bała się. Chyba nie oglądała tamtego dnia telewizji. A może miała w domu taki sam piecyk jak Zuzia? Wciąż nie mogłam sobie wyobrazić ani jej rodziców, ani mieszkania. Wi­dać jednak było, że Julka często siedziała w ciemności. Była do niej przyzwyczajona, bała się znacznie mniej niż ja i Zuzia, chodziła też jakoś pewniej niż my, zupeł­nie jak kot, który widzi w nocy...

Mama kiedyś mi tłumaczyła, jak to jest z tym wi­dzeniem. Zwierzęta podobno widzą w ogóle inaczej niż ludzie... Ale teraz z wrażenia nic nie pamiętałam. Tylko to, że nasza Etna, sprytna mądra sunia, rozbijała się o meble, biegnąc do drzwi po ciemku, a Lawa, ki­cia babci, skakała w środku nocy po szafkach i półkach równie miękko i precyzyjnie jak w dzień. A więc na pewno koty radziły sobie w ciemności lepiej niż psy. A Julka radziła sobie lepiej niż ja i Zuzia.

- Dam ci koszulę nocną - powiedziała Zuzia, sięga­jąc do szafy. - Dam koszule wam obu... I ręczniki...

Przez chwilę bałam się, że zaglądając ze świeczką do szafy, spali cały dom. Na szczęście jednak świetnie sobie poradziła - jedną ręką trzymała świecę z dala od półek, a drugą wyciągała białe mięciutkie ręczniki. A potem koszule nocne. Dla mnie krótką, z wzorkiem w pluszowe pieski. Czyżby intuicja podpowiedziała jej, że tęsknię za Feliksem? I za Etną? Ona też jest prawie pluszowa, taka miękka i kochana...

- Niestety, nie mam koszuli w żaby - uśmiechnęła się Zuzia, próbując dodać nam odwagi. A potem podała Julce koszulę z bufkami wykończonymi koronką.

- Najdłuższa, jaką mam - wyjaśniła. - Jesteś taka wysoka, pewnie i tak będzie ci sięgać do pępka... No a poza tym jest najbardziej romantyczna. Może ją so­bie weźmiesz? Do mnie te delikatne koronki zupełnie nie pasują...

Julka przytuliła ją, sprawnie manewrując świeczką i odsuwając ją od włosów Zuzi. A potem ruszyła w stro­nę łazienki.

Kochana Julka, pomyślałam. Dobrze, że nie powie­działa Zuzi, że koszula będzie na nią nie tylko za krótka, ale i stanowczo za szeroka. Julka jest przecież taka szczupła. A Zuzia raczej nie... Ale w żadnym wy­padku nie należy przypominać jej o tym w taką noc jak ta!

ROZDZIAŁ 14
Jedwabna bluzka

Nie wypadało stać pod drzwiami łazienki i nasłuchi­wać, jak sobie radzi Julka. Ja na pewno nie chciałabym, żeby ktoś słuchał, jak myję zęby, siusiam, śpiewam pod prysznicem... Chociaż, prawdę mówiąc, niewiele było słychać. Deszcz walił w szyby tak, że nawet roz­mawiając, musiałyśmy niemal krzyczeć.

- Wracamy do pokoju? - zapytała Zuzia. Pokiwałam głową. Może uda mi się zamienić z nią kilka słów z dala od Julki, porozmawiać o tym, jak jej pomóc... Żadna z nas nie jest przecież bogata, ale rodzina Julki wyraź­nie radzi sobie najgorzej z nas wszystkich. Co ona powiedziała? Że często myje zęby palcem, bez szczo­teczki? Stanowczo powinnyśmy coś zrobić! Skoro nam ufa, skoro założyła z nami Sekretne Siostrzane Bractwo Zet... Nie udało mi się jednak powiedzieć ani słowa. Zanim doszłyśmy do pokoju Zuzi, na moment zrobiło się całkiem jasno. Potężna błyskawica przeszyła niebo, a sekundę później mieszkaniem wstrząsnął kolejny huk.

- Czy to się nigdy nie skończy? - jęknęłam, czując się jak mała dziewczynka. Tak chciałam być w domu, z rodzicami! Pogłaskać Etnę, schować się pod kołdrę, przytulić pluszowego Feliksa...

Zuzia nie zdążyła odpowiedzieć. Nagle bowiem drzwi do dużego pokoju otworzyły się z impetem, a nasze nogi owionął lodowaty wiatr.

- Okno! - krzyknęła Zuzia. - Otworzyło się okno! Kurczę, pewnie go nie domknęłam rano, gdy wyszłam na balkon sprawdzić, czy jest ciepło...

Wiatr szalał po całym mieszkaniu. Roznosił jakieś papiery, zrzucił książkę ze stolika... i to było ostatnie zdarzenie, które widziałyśmy. Bo zaraz potem zdmuch­nął nam świeczki. Wokół znów zapanowała całkowita ciemność.

- Idziemy je zapalić do łazienki? - zapytałam.

- Nie ma sensu - pokręciła głową Zuzia. - Julka pewnie zamknęła się na haczyk i siedzi w wannie. Poczekamy, aż wyjdzie. Na razie musimy dotrzeć do tego okna i jak najszybciej je zamknąć.

Ruszyłyśmy więc, trzymając się mebli, do dużego pokoju państwa Zawadzkich. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się marzyć, żeby niebo przeszyła kolejna błyskawica. Dziwne marzenie, ale jednak... Wystar­czyłoby pół sekundy. Żeby oświetliła całe mieszkanie, żebyśmy zdążyły ominąć półkę z kaktusami, telewizor i druciany gazetnik. Nie chciałabym się nadziać na jego kłujące metalowe uchwyty!

Burza jednak, jak na złość, odrobinkę przycichła. I żadne pioruny ani na sekundę nie rozjaśniały naszej drogi.

- Na pewno zalało już cały parkiet - westchnęła Zuzia. Po głosie poznałam, że jest prawe tak zdener­wowana jak wtedy, gdy nie wiedziała, co stało się z jej mamą. I gdy wyobrażała sobie jakieś straszliwe wy­padki z jej udziałem.

- To tylko podłoga, nie denerwuj się! - powiedzia­łam, ale Zuzia zdenerwowała się jeszcze bardziej.

- To ukochany parkiet mojej mamy - zaczęła mówić jak katarynka. - Nie mamy żadnych cennych mebli, dywanów, nic... Żyjemy trochę jak harcerze, ale na punkcie tego parkietu mama ma lekką obsesję. Marzy­ła o nim chyba od dzieciństwa. Chciała, żeby był taki jak w domu jej ukochanej ciotki, który pamięta jak przez mgłę. Ciotka umarła, dom sprzedano... A mama wciąż wspominała zapach pastowanej podłogi. W koń­cu trzy lata temu, na dwudziestą rocznicę ślubu, tata kupił jej ten parkiet. Nie pozwoliła go polakierować. Jest woskowany, a mama co drugi dzień go pastuje. Obsesja, mówię ci. Raz moja siostra wylała szklankę wody. Awantury były przez tydzień.

- Siostra? - zastygłam w bezruchu, zapominając na moment o burzy. - Masz siostrę?!

Nie widziałam przecież żadnych ubrań tej siostry, w łazience były tylko trzy szczoteczki do zębów. Nie było też żadnego łóżka, na którym by ta siostra sypiała. Chyba nie śpi z Zuzią na wąskim sosnowym tapczaniku? Albo z rodzicami na ich wersalce? A może to bardzo mała siostra? Niemowlak? Niemowlaki nie po­trzebują szczoteczek do zębów, a łóżeczko mogą mieć składane... No ale w takim razie gdzie jest ten niemow­lak? Z mamą w pubie? Czy z tatą na wyjeździe służbo­wym, który ma odmienić życie całej rodziny?

- Mam siostrę, oczywiście, nie mówiłam wam? - zdziwiła się Zuzia. - Agatę. Całkiem dorosłą. Przynaj­mniej ona tak o sobie myśli. W świetle prawa jest pełno­letnia, niestety. Ale czasami mam wrażenie, że jest znacznie młodsza ode mnie...

Chętnie usłyszałabym o tej Agacie coś więcej.

O pełnoletniej, nieodpowiedzialnej Agacie. Co robi, gdzie mieszka, ile ma lat... No ale to nie był odpowiedni moment. Wiatr hulał po całym mieszkaniu, rzucił mi w twarz gazetę... Nigdy nie myślałam, że przejście kilku metrów, z jednego pokoju do drugiego, może być tak trudne!

- Dlaczego dorośli zostawiają dzieci same w takich chwilach? - westchnęłam, trochę zła na rodziców Zuzi.

I jej siostrę. Skoro jest pełnoletnia, to mogłaby się chyba zainteresować niepełnoletnim rodzeństwem.

- Ze wszystkim sobie poradzimy! - powiedziała Zuzia. Taką ją najbardziej lubiłam. Optymistyczną, stanowczą. - Nie damy tej głupiej burzy zniszczyć parkietu mamy!

Rzuciłyśmy się zdecydowanie do przodu. Pokona­łyśmy drzwi, weszłyśmy do pokoju... Woda chlupała nam pod nogami. Ten parkiet chyba jednak trochę się zniszczy. Widziałam kiedyś w telewizji program o powo­dzi. W jednym z domów, które pokazywali, była czarna, powykrzywiana podłoga. I jakaś kobieta płakała, że przez wodę cała klepka jej spuchła. Na pewno nie o ta­kim parkiecie marzyła mama Zuzi przez całe życie...

- Popchnij od dołu! - Zuzia szarpała się z ogrom­nym balkonowym oknem. Na razie było 1:0 dla okna. A właściwie dla wiatru. Ale wiatr nie wiedział o wszyst­kim. Nie wiedział, że Zuzia nie jest sama!

Podeszłam do niej. Nogi już miałam całe mokre i było mi strasznie zimno. No dobrze, będę się nad sobą użalać za chwilę. Teraz trzeba wygrać z oknem. Złapa­łam za ramę i z całej siły popchnęłam ją do przodu. I jeszcze raz...

- Hurra! Zamknęłyśmy! - Zuzia pocałowała mnie w policzek lodowatymi ustami.

No dobra, ale co teraz? Przecież zamknięcie okna to dopiero początek. Trzeba coś zrobić z tą wodą, jakoś uratować parkiet... To, co się jeszcze da uratować...

Domem wstrząsnął kolejny grzmot, a błyskawica na moment oświetliła cały pokój. No tak, rychło w czas! Prosiłam o światło przedtem, kiedy się obijałyśmy o meble...

- Jak to strasznie wygląda! - westchnęła Zuzia. Dzielna druhna zastępowa znowu gdzieś znikła? - Boże, co my zrobimy? Jak to posprzątać? Od czego zacząć?

- Od wody - powiedziałam stanowczo. - Najpierw trzeba zetrzeć wodę...

Zuzia bezradnie zaczęła podnosić z podłogi drobiazgi pozrzucane przez wiatr z półek i stolika. Książkę, kilka gazet, długopis, nożyczki, doniczkę z jakimś kwiat­kiem, paprotką chyba, szklankę z resztką kawy, drew­niany wazonik... Wszystko oczywiście było kompletnie mokre. Rozłożyłam na wersalce książkę i gazety. Może dzięki temu szybciej wyschną?

- Masz jakieś szmaty? - zapytałam. - Musimy czymś pozbierać tę wodę...

- Mama ma, ale nie wiem gdzie - Zuzia trzęsła się jeszcze bardziej niż wtedy, przy telefonie, gdy myślała, że mamę przywaliło drzewo. Sama już nie wiedziałam, czy drży z zimna, czy z nerwów. - Chyba w łazience, ale tam przecież siedzi Julka.

- Coś strasznie długo tam siedzi - powiedziałam. Ale przecież wcale nie zamierzałam jeszcze bardziej denerwować Zuzi! Szybko więc dodałam: - Mówiła, że marzy o gorącej kąpieli, pewnie leży w wannie i pisze wiersze... Potem się nią zajmiemy, teraz musimy wy­trzeć podłogę. Do sucha. Żeby parkiet nie spuchł!

- Parkiet! - Zuzia zareagowała na to słowo jak po­słuszny żołnierz na komendę dowódcy. Rzuciła się do szafy i zaczęła wyciągać z niej ubrania.

- Będziesz wycierać podłogę spodniami? - wyczu­łam dłonią twarde płaskie szwy na wąskich nogawkach. Dżinsy, na pewno!

- Wszystko mi jedno - Zuzia wyrwała mi spod­nie z rąk i zaczęła nimi zbierać wodę. - Gdzie ja mam to wycisnąć? Kurczę, miska też jest w łazience. Julka, wychodź!

- Przyniosę garnek - postanowiłam i ruszyłam po omacku w stronę kuchni. Wiedziałam, że dojście tam zajmie mi z dziesięć minut, ale co innego mogłam zro­bić? Zanim włączą prąd albo zacznie wschodzić słońce, parkiet nasiąkłby wodą i nic już by go nie uratowało. Trzeba było działać natychmiast.

Wycierałyśmy podłogę, czym popadnie, wyciska­jąc ubrania do dwóch wielkich garnków.

- To chyba jedwab - powiedziałam, dotykając kolej­nej „ścierki” podanej mi przez Zuzię.

- Kurczę, bluzka mamy - Zuzia rzuciła ją za siebie, na wersalkę, i sięgnęła po następne ubrania. - To chy­ba podkoszulek, upierze się bez problemu. Dobrze, że zauważyłaś, to znaczy wyczułaś, że tamto to był jedwab! Bo inaczej byłaby masakra i wielki płacz, może nawet większy niż o tę podłogę... Mama chodzi zwykle w dżinsach, sama zobaczysz. Ale tata miał w lipcu wielki bal ubezpieczycieli. Było ze trzech ministrów, wielka gala, kawior i homary... No i mama za prawie pół pensji kupiła sobie tę bluzkę. Nie spała z nerwów przez dwie noce, ale uznała, że ma do niej moralne prawo, że jej się należy, raz w życiu... Nawet ślub brała w sukience z bawełny, dosłownie za pięć złotych. Więc wtedy postanowiła zaszaleć. No a ja wytarłabym tą bluzką podłogę...

Wstałam z kolan i starannie złożyłam bluzkę, którą Zuzia rzuciła na kanapę. Skoro to najważniejsza i naj­droższa bluzka pani Zawadzkiej...

ROZDZIAŁ 15
Uwięziona

Sucha! Nareszcie! - Zuzka wyprostowała się z trudem, przeciągnęła i jak długa padła na wyszorowaną podło­gę. - Chyba mam już dość. Co za dzień... to znaczy noc!

- Nie zapomnimy jej do końca życia - roześmiałam się i położyłam obok niej na twardym parkiecie. Bolało mnie wszystko: ręce od wyżymania ubrań, kolana od klęczenia, kręgosłup od schylania się... A przede wszystkim głowa, chyba z braku snu.

- Idziemy spać? - zapytałam Zuzię.

- Pójdę jeszcze umyć zęby - odpowiedziała i nagle poderwała się na równe nogi.

- Julka! - odgadłam i też wstałam, zapominając o bólu rąk, kolan, pleców. - Jak długo ona siedzi w tej łazience? Coś musiało się stać!

- Spokojnie - Zuzia chciała mnie pocieszyć, ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie. Przesuwałyśmy się po omacku w stronę łazienki, zastanawiając się, czy istnie - je jakikolwiek niestraszny normalny powód tego, że Julka jeszcze nie wyszła.

- Może usnęła w wannie? - podsunęłam.

- Może pisze wiersz? - powiedziała Zuzia. - Albo raczej cały poemat. Coś bardzo długiego, jak „Pan Tadeusz”. Poeta, kiedy pisze, zapomina przecież o ca­łym świecie.

- Myślisz, że nie zauważyła, że siedzi w lodowatej wodzie? - pokręciłam głową, chociaż Zuzia i tak nie mogła tego zobaczyć. - Przecież ta kąpiel musiała jej już całkowicie wystygnąć!

- Może wyszła z wanny, wytarła się, ubrała w ko­szulę i nagle dopadło ją natchnienie? - Zuzia za wszelką cenę poszukiwała racjonalnego wyjaśnienia. - Usiadła na brzegu wanny albo na klapie od sedesu i pisze.

- Po ciemku? - spytałam. Nagle po plecach przebiegł mi znajomy zimny dreszcz. Który to już tej nocy? - Miała świeczkę... A teraz w okienku łazienki jest zupeł­nie ciemno. Żadnego, najmniejszego choćby blasku. Nic!

- Kurczę... - optymizm Zuzi wyraźnie się wyczer­pał. - Zgasiła tę świeczkę. Ale dlaczego?

Nagle przypomniałam sobie znowu ten straszny program, który oglądałam niedawno w telewizji. Ten o wybuchu gazu w domu, w którym były piecyki, ł inny, chyba jeszcze straszniejszy, o chłopczyku, który za­czadził się w łazience. Bo gaz ulatniał się z piecyka. Skoro te piecyki są takie niebezpieczne, to stanowczo powinni przestać je produkować! A może już przestali? Może tamte, które były takie groźne, już zastąpiono jakimś nowym typem, całkowicie bezpiecznym, z któ­rego nic się nie ulatnia i nic nie wybucha? Może... Ale ten piecyk u Zuzi w domu nie wyglądał, niestety, na zbyt nowoczesne urządzenie. Z drugiej strony jednak, nawet gdyby Julka zaczadziała, to dlaczego miałaby przedtem, w ostatnim przebłysku świadomości, zgasić świeczkę?!

- Julka! Julka! Żyjesz?! - krzyknęłam w stronę łazienki.

- Julka, odezwij się! - krzyknęła Zuzia.

- Żyję - z łazienki dobiegł cichy głos. Nie brzmiał zbyt dzielnie. Chyba jednak coś jej się stało... Może leży na podłodze, już prawie zaczadzona, półprzytom­na... Może odezwała się do nas resztką sił, w ostatnim przebłysku świadomości właśnie...

- Julka, co ci jest? - Zuzia też się zorientowała, że głos z łazienki nie brzmi normalnie.

- Jestem uwięziona... Moje kolano... Moje kola­no... - jęczała Julka.

- A co ze świeczką? - zapytała Zuzia, oczywiście już spokojnie i konkretnie.

- Nie mogę się ruszyć... - z łazienki wciąż dobiegał cichy jęk Julki.

- Ale co ze świeczką? - dopytywała się Zuzia.

- Zgasła, chyba zrobiłam niezłego wiatru, gdy się poślizgnęłam... - w głosie Julki zabrzmiało coś jakby uśmiech. A więc nie było tak źle.

- Całe szczęście, przynajmniej nie grozi nam pożar - odetchnęła z ulgą Zuzia. - Wyobraziłam sobie, że leżysz na podłodze, na tobie ręczniki, szlafroki... A w środku płonąca świeczka. Na razie nie widać płomienia, ale ten stos pali się od środka... Aż mnie dreszcz prze­szedł! No, ale na szczęście wszystko jest w porządku.

- Nic nie jest w porządku! - ryknęła Julka ze środka niespodziewanie potężnym głosem. - Nie mogę wstać i otworzyć drzwi, nie mogę się ruszyć, chyba mam kolano złamane w pięciu miejscach!

W pięciu miejscach? Miałam nadzieję, że przesadza, jak zwykle. Choć z przestępcami wcale nie przesadziła...

- A jak to się stało? - zainteresowałam się.

- Poślizgnęłam się i upadając, uderzyłam kolanem o wannę - głos dochodzący z łazienki znowu był słaby i jęczący. - To wcale nie jest przenośnia, człowiek naprawdę widzi w takiej chwili setki małych złotych gwiazdek. Jak w filmach animowanych...

- Nie otworzysz tego haczyka? Na pewno? - dopy­tywała się Zuzia.

- Nie otworzę! - zdenerwowała się Julka. - Nic innego nie próbuję zrobić, od kiedy się tu doczołgałam. Próbowałam ze sto razy. Nie dam rady! Jestem uwię­ziona, ten haczyk jest za wysoko, nie mam się na czym oprzeć, zresztą łokieć też sobie stłukłam...

- Leź spokojnie, żeby ci się kości nie przemieściły - przypomniałam sobie historię z Pikusiem. Nie powinna ruszać nogą! Ani łokciem! Ona przecież w ogóle nie ma mięśni i tłuszczu, sama skóra i kości. Nawet lekko się uderzając, mogła coś sobie złamać... Nie ma w ogó­le, jak mówi tata, amortyzacji. Zupełnie jakby się uderzyła prosto w kość, bez żadnej ochrony.

- Nie ruszaj się! Żaba ma rację! - krzyknęła Zuzia. - Zaraz cię wyciągniemy.

- Jak? - szepnęłam jej do ucha. - Przecież nie damy rady wyważyć tych drzwi.

- Wybijemy okienko - powiedziała Zuzia, a mnie zrobiło się wstyd, że sama na to nie wpadłam. Jasne, okienko! Jest malutkie, ale wystarczy, żeby włożyć rękę i otworzyć haczyk.

- Będziemy czymś rzucać? - spytałam, przypomina­jąc sobie cukierniczkę lub pudełko na guziki.

- Uderzymy czymś ciężkim. Nie będziemy rzucać, musimy to trzymać w ręku. Bo jak upadnie w dół, to może zabić Julkę. Musimy tylko uderzyć... Lekko, żeby nie było za dużo odłamków - Zuzia w skupieniu przesuwała dłońmi po szafce w przedpokoju, szuka­jąc odpowiedniego przedmiotu.

- Widziałam w filmach, że zawija się to w szmatę - powiedziałam. - Ale nie jestem pewna, po co się to robi. Może właśnie po to, żeby nie rozbiło się w drobny mak?

- A może po to, żeby było cicho? Bez brzęku? - zastanawiała się Zuzia. - Zresztą nieważne po co, po prostu to zrobimy. Na wszelki wypadek...

Zuzia zdjęła z półki przy drzwiach jakieś ubranie. Chyba kurtkę.

- Za duża - pokręciłam głową w ciemności. A po­tem, w chwili nagłego olśnienia, włożyłam rękę do kieszeni tej kurtki. Coś tam było. Szalik? Apaszka? W sam raz, żeby owinąć to coś, co w końcu znajdzie Zuzia. Jeśli znajdzie.

- Klucze taty - powiedziała, podając mi ciężki skó­rzany futerał.

- Tyle kluczy? - zdziwiłam się.

- Do domu, do piwnicy, na działkę, do samochodu, do garażu, do windy u babci i dziadka w bloku i do ich mieszkania, do biura... - wyliczała. - Najlepsze, co znalazłam. Ten futerał ma taki uchwyt, chyba do przyczepienia do paska od spodni. Będziemy za niego trzymać, żeby nie uderzyć Julki.

- Owijamy w szalik? - upewniłam się.

- Owijamy! - przytaknęła Zuzia i nagle o czymś sobie przypomniała. - Julka, odsuń się od drzwi jak najdalej. I przykryj się czymś. Jakimś ręcznikiem, szlafrokiem, czymkolwiek się da, bo będziemy wybijać szybę.

Z łazienki dobiegały pojękiwania. Julka przesuwała się z wyraźnym wysiłkiem.

- Możecie zaczynać! - zawołała po chwili. Zuzia wyjęła mi z ręki futerał z kluczami owinięty w szalik i mocno zacisnęła na nim dłoń. A więc to ona będzie rozbijać szybę, nie ja? Całe szczęście! Wola­łabym nie zranić Julki. A byłam zbyt zdenerwowana, by mieć pewność, że nie wypuszczę tych kluczy z ręki. Bardzo ciężkich kluczy...

Zamknęłam oczy, chociaż w ciemności i tak nie­wiele mogłabym zobaczyć. Ale na wszelki wypadek... Usłyszałam cichy brzęk.

- Julka, żyjesz? - zawołałam.

- Żyję, wszystko jest w porządku - powiedziała. - Oprócz tego, że nie mogę się podnieść...

Zuzia wyciągnęła rękę, by przełożyć ją przez wybite okno.

- Stój! - krzyknęłam. - Chyba coś mi się pomyliło. W tych filmach to nie to, czym walili, owijali szmatą, ale rękę, potem, żeby się nie pokaleczyć, wsadzając ją przez wybitą szybę. To znaczy, może ten przedmiot, którym ją rozbijali, też owijali... Nie jestem pewna. Ale rękę owijali na pewno!

- Dobra, owinę - powiedziała Zuzia spokojnie. - Tylko chyba już nie mam czym. Szalik wpadł mi przez okno do środka, do łazienki. Kurtka jest za gruba, a do szafy w pokoju nie będę już szła. Minie pół godzi­ny, zanim wrócę, Julka nam się wykrwawi.

- Ja nie krwawię! - dobiegł nas głos z łazienki. - Chyba nie...

- Wszystko jedno, nie będę szła do szafy - postano­wiła Zuzia. - Jeszcze sama się gdzieś przewrócę i Żaba będzie miała nas dwie do ratowania. Sama może sobie nie dać rady.

- Na pewno sobie nie dam rady - powiedziałam, dziękując niebiosom za zimną krew Zuzi. A potem, niewiele myśląc, zdjęłam białą bluzkę bez rękawów. I tak jest już troszkę za krótka, a lato właściwie się kończy... Do wiosny na pewno całkiem z niej wyrosnę. Mogę ją więc odżałować, nawet jeśli miałaby się rozer­wać, poszarpać o to szkło. W końcu chodzi o nogę Julki. A może nawet o jej życie? Przecież wcale nie jest pewna, czy nie krwawi. Nie może tego stwierdzić w ciemności...

Na myśl o krwi zrobiło mi się odrobinkę słabo. Szybko więc odgoniłam od siebie tę wizję, wzięłam głęboki oddech i podałam Zuzi bluzkę.

- Twoja bluzka? - zdziwiła się Zuzia.

- I tak jest ciemno - wyjaśniłam. - Zaraz włożę koszulę nocną, a rano... Rano pożyczę coś od ciebie.

- Jasne - Zuzia zacisnęła dłoń na moim ramieniu, a drugą rękę wsunęła ostrożnie przez wybite okienko.

Po chwili drzwi były otwarte. Wzięłyśmy Julkę pod ręce i pomogłyśmy jej wykuśtykać z łazienki na lewej nodze. Na prawej stanowczo nie zamierzała stanąć.

- Mam pogruchotane kolano, na pewno będę mu­siała leżeć bez ruchu, z nogą na wyciągu, przez wiele miesięcy, w jakiś okropnym szpitalu - upierała się. Miałam jednak nadzieję, że tym razem przesadza.

ROZDZIAŁ 16
I znów jedwabna bluzka!

Siedziałyśmy wszystkie trzy w kuchni, ubrane w ko­szule nocne. Wyjęłyśmy z lodówki, odciętej od dwóch czy trzech godzin od prądu, kostki lodu, trochę już rozpuszczone. Zuzia upierała się, że Julce koniecz­nie należy zrobić zimny okład: jeden na kolano, drugi na łokieć. Oparłyśmy jej nogę na stole, żeby miała ją jak najwyżej. Mama nie postępowała tak chyba ze swoimi pacjentami, żaden pies ani kot nie wysiedziałby bez ruchu z uniesioną nogą całymi godzinami. Ale widziałam kiedyś film, bardzo romantyczny, w którym panna młoda zwichnęła nogę w przededniu ślubu. Sie­działa całą noc ze stopą na pięciu poduchach. I następ­nego dnia mogła ją normalnie włożyć w biały but. I przetańczyć całą noc.

- Boli? - zapytałam po kwadransie.

- Trochę mniej - przyznała nasza poetka. - Kiedy jestem z wami, wszystko wydaje się lepsze. Nawet ból łatwiej mi znieść niż tam, w zamknięciu, w samotni.

W samotni! No tak, przy wycieraniu podłogi zupeł­nie zapomniałam o tym jej języku!

- My też czujemy się lepiej, kiedy jesteś z nami - zapewniła ją Zuzia. Ona zawsze wie, co powiedzieć!

- Zaraz będzie czwarta - spojrzałam na zegarek w świetle świeczki, znowu odpalonej od łazienkowego piecyka. - Chyba niedługo zacznie świtać, jak myślicie?

- Już jest chyba odrobinkę jaśniej - uśmiechnęła się Zuzia, patrząc na małe okienko nad lodówką, a jej twarz rozciągnęła się w blasku świec w jakiś dziwaczny kształt. Jak w pałacu śmiechu, w którym byłam kiedyś z tatą. W wesołym miasteczku, jeszcze w przedszkolu... Były tam różne lustra, w jednych byłam malutka jak krasnoludek, w innych długa i chuda jak jakiś patyk. A w jeszcze innych wyglądałam, jakby złożono mnie z kilku części. Byłam dosłownie przecięta w pasie, nogi miałam pół metra dalej niż korpus... Twarz Zuzi w tym świetle wyglądała właśnie tak, jakby złożono ją z kilku części, które wcale do siebie nie pasują.

- Może pójdziemy spać? - zapytała Julka. - Chociaż na godzinkę. Jestem taka zmęczona.

- Może masz wstrząs mózgu? - zdenerwowałam się. - Mama mówiła mi kiedyś, że osoby ze wstrząsem mózgu są bardzo senne. To znaczy, mówiła o zwierzę­tach, chyba o psach... Ale z ludźmi musi być tak samo, prawda?

- Senność o czwartej rano wydaje ci się dziwna? - Zuzia popukała się w głowę i nagle wszystkie się roze­śmiałyśmy.

Wyglądało na to, że najgorsze już za nami. Julka chyba nie miała połamanych kości, burza odeszła, zaraz zrobi się jasno... Tak, ta noc wcale nie była taka zła. Właściwie wolałam być tutaj mimo tych wszyst­kich okropnych przygód z przestępcami, otwartym oknem i w ogóle, niż siedzieć w domu z rodzicami i babcią. Mama pewnie od zmierzchu do świtu leczy zestresowane burzą zwierzęta, tata chrapie i niczym się nie przejmuje, Etna biega po całym domu z podku­lonym ogonem, a babcia stoi w oknie i wsłuchuje się w kolejne uderzenia piorunów. I modli się, żebyśmy wszyscy przeżyli do rana. Gdy była mała, w dom jej sąsiadów uderzył piorun. Nikt nie zginął, ale babcia od tamtej pory strasznie boi się burzy. I nie wierzy w żadne piorunochrony. Mama, żeby ją uspokoić, kupiła na kredyt najdroższy model instalacji odgromowej na świecie. Spłacamy ją do dzisiaj, ale babcia i tak jej nie ufa. Musiałabym do rana stać z nią w tym oknie i modlić się o cudowne ocalenie.

- Moja mama i ciocia Magda pewnie przegadały całą noc - powiedziała Zuzia. - Zupełnie jak my...

Nie byłam pewna, czy to, co robiłyśmy tej nocy, można było nazwać gadaniem. Ale na pewno spędzi­łyśmy ją bardzo ciekawie...

- To co, idziemy spać? - przyłączyłam się do Julki, - Skoro już wyjęłyśmy materac, powlekłyśmy pościel i mamy na sobie koszule nocne...

Ułożyłyśmy się w pokoju Zuzi. Julka, z nogą na poduszkach, leżała na tapczanie. Ja i Zuzia zajęłyśmy materac. Szeroki i wygodny. Za oknem powoli robiło się szaro. Niedługo trzeba będzie wstać i iść do szkoły. Bez śniadania, bo w lodówce został już tylko jogurt. Za mało, żeby najadła się choćby jedna z nas...

Po chwili, gdy jeszcze myślałam o tym jogurcie, usłyszałam pochrapywanie Julki i miarowy, spokojny oddech Zuzi, tuż obok mnie. Obie natychmiast usnęły! No jasne, wszystkie byłyśmy bardzo zmęczone. Ale do mnie sen jakoś wcale nie nadchodził. Może byłam zbyt zmęczona, by usnąć? Za wiele rzeczy się wyda­rzyło? Może, jak to powiedziała Julka, powinnam sobie w samotności, w skupieniu rozważyć to, co się stało? Ale co się właściwie stało? Chyba nic... Wszystko zakończyło się happy endem. Przestępcy w więzieniu, pies uratowany, noga Julki też, no i parkiet pani Za­wadzkiej. A jednak nie mogłam spać. Rozglądałam się po pokoju, zastanawiając się, jak ludzie kiedyś radzili sobie bez prądu. Nie mieli telewizorów, lodówek, lampek nocnych... Nie mogli czytać wieczorami, zimą pewnie chodzili spać o czwartej po południu. Nie mogli słuchać płyt... Odrabiali lekcje przy świecach...

Spojrzałam na biurko Zuzi. Nie było tam świec, tylko mała lampka. Wyobraziłam sobie, że będzie od­rabiać przy tym biurku lekcje przez cały rok... Przez całe trzy lata gimnazjum. Pewnie często będziemy tu przychodzić, uczyć się razem, gadać do rana... Nie spodziewałam się, że znajdę takie fantastyczne kole­żanki już pierwszego dnia! I że przenocuję u jednej z nich. I założymy Sekretne Siostrzane Bractwo Zet...

Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. Gdy się obudziłam, w pokoju było już całkiem jasno. Spojrza­łam na zegarek. Za dwadzieścia pięć ósma! Spóźnimy się do szkoły!

- Wstawajcie.' - krzyknęłam.

- Zuzanko, wstawaj! - zawołała w tym momencie jakaś kobieta. Na pewno pani Zawadzka... Miała taki sam wysoki miły głos jak na nagraniu na automatycznej sekretarce. I nosiła dżinsy, tak jak mówiła jej córka. - O, nie jesteś sama? - zdziwiła się, widząc rozłożony materac.

- Jestem Kaśka... Kaśka Żabniak - przedstawiłam się, obciągając koszulkę w pluszowe pieski. - A ta blondynka z nogą na poduchach to Julka Ździebełko. Chodzimy z Zuzią do klasy.

- Urządziłyście sobie nocowankę, tak? - uśmiech­nęła się mama Zuzi, strasznie sympatycznie. - Czytałam o rym z moją klasą na godzinie wychowawczej w ame­rykańskiej gazecie. To podobno jest w Stanach bardzo popularne. Dziewczynki nocują u siebie wzajemnie, rozmawiają całą noc... Sprzedaje się nawet specjalne zestawy: szczoteczki do zębów, ręczniki, nocne koszu­le... Wszystko na takie jednodniowe wypady. Ale chyba lepiej to robić w weekend niż na początku tygodnia. Będziecie dziś nieprzytomne.

- My tego nie planowałyśmy - zaczerwieniłam się. - To ta burza...

- No jasne, burza - mama Zuzki popukała się w czoło gestem, który widziałam już przedtem u jej córki. Tak śmiesznie, kciukiem, a nie palcem wskazu­jącym jak inni ludzie. - Sama musiałam przez nią nocować u mojej siostry ciotecznej, przed sekundą przyszłam do domu. Podobno prąd włączą dopiero po południu, drzewo spadło na jakiś słup trakcyjny...

- Wiele się wydarzyło - powiedziałam, chcąc jakoś ją przygotować na to, co zobaczy w mieszkaniu. I co usłyszy od sąsiadów. - Na klatce schodowej było wła­manie... Pewnej pani z dołu zginął pies...

- Ale wy chyba nie miałyście z tym nic wspólnego? - spojrzała na mnie uważnie. - Miałyście? No cóż, Zuzanka opowie mi o wszystkim po południu. Teraz muszę biec do pracy. Nawet nie zdążę się przebrać. Na szczęście Magda pożyczyła mi czystą bluzkę... Wy też już wstawajcie. Za dwadzieścia minut macie pierwsza lekcje. A musicie jeszcze zjeść śniadanie. Wychodzenie bez śniadania wykluczone.

- Ale my... - chciałam powiedzieć jej o zakupach, których nie zrobiłyśmy. Jakoś wytłumaczyć, że to nie była wina Zuzi.

- Macie zjeść i już - pogroziła mi palcem pani Za­wadzka. - Przyniosłam od Magdy, to znaczy od mojej siostry ciotecznej, kanapki. Robiłyśmy je po ciemku, więc są trochę krzywe. Ale za to z pysznym wiejskim serem.

To dobrze, że z serem, uśmiechnęłam się. Julka jest przecież wegetarianką...

Gdy za mamą Zuzi zatrzasnęły się drzwi, zerwałam kołdrę najpierw z Julki, a potem z pochrapującej Zuzki. Opowiedziałam im o rozmowie z panią Zawadzką, o kanapkach, które czekają na nas w kuchni. I o tym, że za piętnaście minut musimy wyjść do szkoły.

- Dam wam jakieś ubrania - powiedziała Zuzia, sięgając do swojej szafy. - O, ta spódnica na gumce...

I tak jest krótka, na ciebie Julka będzie jak mini.

- Nie noszę mini - zaprotestowała Julka, stając ostrożnie na obolałej nodze. A potem, widząc nasz wzrok, dodała szybko: - W zasadzie nie noszę. Ale dziś włożę. Mogę iść do szkoły nawet w szlafroku, jeśli tylko wy pójdziecie ze mną.

Po tej deklaracji każdej z nas było już wszystko jedno, co włoży. Chichocząc, wciągnęłam na siebie blu­zę Zuzi, zieloną w żółte pszczółki, z rękawami kończą­cymi się pięć centymetrów wyżej, niż powinny. I spodnie, które wyglądały na mnie zupełnie jak pumpy klauna.

Julka do spódniczki mini, oczywiście stanowczo za szerokiej, wykończonej romantyczną koronką, i oban­dażowanej nogi włożyła bluzkę w pingwinki. Także o wiele za krótką i za szeroką. Czy ta Zuzia nie miała żadnych normalnych ubrań? Tylko w zwierzaczki, jak przedszkolak?

- To wszystko prezenty od babci i dziadka. Wciąż traktują mnie jak małą dziewczynkę - wyjaśniła Zuzka, widząc mój zdumiony wzrok. A potem odłożyła czarny golfik, który miała włożyć, i ubrała bluzkę w kurczaczki. Nie wyglądałyśmy już jak Sekretne Siostrzane Bractwo Zet, ale jak trzy wyrośnięte uciekinierki ze żłobka. Czy w ogóle wpuszczą nas w tych strojach do poważnego gimnazjum? Miałam nadzieję, że przy drzwiach nie będzie dziś dyżurował ten przystojny dryblas z III b...

- Poczekajcie, muszę zrobić zdjęcie! - Zuzia zatrzy­mała nas przy szafie. - Gdzie ja mam statyw? O jest... Jeszcze sekundkę, ustawię samowyzwalacz... Trzy wariatki w bluzeczkach w misiaczki, w dodatku jedna ranna w boju... To koniecznie trzeba utrwalić! Uśmiech! Trzy, dwa, jeden... Gotowe!

Błyskawicznie zjadłyśmy kanapki przyniesione przez panią Zawadzką od kuzynki i rzuciłyśmy się do drzwi.

- Mamy pięć minut, powieszę jeszcze te mokre ubrania, którymi wycierałyśmy podłogę - powiedziała Zuzia i cofnęła się do dużego pokoju. A my, oczywiście, za nią. Parkiet faktycznie wyglądał jak nowy. Ani jednej ciemnej plamy! Był trochę matowy, ale na pewno wy­starczy go wypastować.

W jednym z garnków leżało mnóstwo mokrych, wygniecionych ciuchów. Dwie pary dżinsów, jakaś zielona bluzka, chyba z pięć podkoszulków... Jeden miał nawet pęknięty rękaw.

- Dobrze, że przynajmniej tę jedwabną bluzkę twojej mamy oszczędziłyśmy - powiedziałam i spojrzałam na wersalkę. Jedwabna bluzka? Za pół pensji? W wiel­kie, uśmiechnięte księżyce?!

- Kurczę... o kurczę... - Zuzia zauważyła ją w tym samym momencie. - To bluza od piżamy mojego taty. Dostał ją od babci i nigdy nie nosił. Mówił, że atłas szeleści, a on tego nie lubi.

- To atłas, a nie jedwab - szepnęłam, chociaż nie bardzo wiedziałam, na czym polega różnica. Oba ma­teriały były gładkie i śliskie...

- Gdzie jest bluzka mamy? - zdenerwowana Zuzia zaczęła wyrzucać wszystkie mokre ubrania z garnka na podłogę.

Bluzka oczywiście leżała na dnie. I była bardzo, bardzo ładna. Brązowa, w delikatny rudy wzorek. Śliczna! I bardzo pognieciona. Z plamą na rękawie. Pewnie zrobiło ją coś, co wiatr zrzucił ze stołu albo półki. Długopis? Resztka kawy? Ziemia z paprotki?

- Zaniosę ją do pralni, nie będzie śladu po plamie - powiedziała Julka.

- Sama zaniosę - Zuzia wyrwała jej bluzkę, niezbyt delikatnie. Zaczęły jej drżeć kąciki ust. - Parkiet! Kurczę! Przez tę bluzkę rzuciłam wszystkie mokre ubrania z garnka na podłogę! Znów trzeba wycierać! I to szybko!

Na pierwszą lekcję wpadłyśmy mocno spóźnione. O zgrozo, okazało się, że to godzina wychowawcza.

- O, widzę, że się już zaprzyjaźniłyście - powiedziała Marta Mądra. - I założyłyście jakieś stowarzyszenie miłośniczek przyrody? Na jednej bluzeczce pszczółki, na drugiej kurczaczki, na trzeciej pingwinki...

A na czwartej, pomyślałam, małe rude listki. Na tej najważniejszej... Puściłam oko do Julki, która sie­działa pod oknem. Upierała się, że chętnie usiądzie sama, żeby notować spokojnie w Tobiaszku. Nie mogła tak nagle go porzucić tylko dlatego, że spotkała nas. A potem spojrzałam na Zuzię, która siedziała w ławce obok mnie. Nasze stowarzyszenie nie miało nic wspól­nego z przyrodą. I nie było to stowarzyszenie, lecz bractwo. Ale poza tym wszystko się zgadzało. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy... I przeżyłyśmy najdłuższe dwa­dzieścia cztery godziny w naszym życiu. Czy to możliwe, że wczoraj o tej porze jeszcze się nie znałyśmy?!


Możesz zrobić to, co bractwo Zet...

tylko jeszcze lepiej!

ZAPIEKANKA JULKI

Dla trzech osób przygotuj:

6 dużych (lub 8 mniejszych) ziemniaków

3 pomidory

1 cebulę

6 dużych (lub 8 mniejszych) pieczarek

pęczek koperku

1 jajko

pół szklanki mleka

mały kawałek żółtego sera (około 10 dag)

łyżkę masła roślinnego

sól, pieprz, mieloną paprykę

1. Umyj ziemniaki, lecz ich nie obieraj. Włóż je do garn­ka i zalej zimną wodą, aby były całkowicie zakryte. Gotuj je na małym ogniu - od chwili, gdy woda zacznie wrzeć, przez około 10 - 12 minut.

2. W tym czasie zagotuj trochę wody w czajniku i sparz pomidory, polewając je lub zanurzając na moment w miseczce z wrzątkiem. Dzięki temu skórka bardzo łatwo od nich odchodzi! Obierz je, wykrój twardą część przy ogonku i pokrój pomidory w grube plastry.

3. Obierz cebulę (przy otwartym oknie, będziesz wtedy mniej płakać!) i pokrój w cienkie plasterki.

4. Umyj pieczarki, dokładnie szorując szczoteczką, i też pokrój w plasterki.

5. Umyj i drobno posiekaj koperek.

6. Odcedź ugotowane ziemniaki i odstaw na chwilę, by wystygły. Obierz nożem skórkę i pokrój je w grube plastry.

7. Wysmaruj masłem roślinnym naczynie żaroodporne lub brytfankę. Na dnie ułóż warstwę złożoną z połowy ziemniaków. Posól ją, posyp połową koperku, papryką i pieprzem. Potem ułóż wszystkie pomidory, cebulę, pieczarki i drugą warstwę z reszty ziemniaków. Dodaj odrobinę przypraw i resztę koperku.

8. Do szklanki lub małej miseczki wbij jajko, pomieszaj je przez chwilę widelcem, aby białko i żółtko się połą­czyły, a potem dolej mleko, dokładnie wymieszaj, posól i równomiernie zalej tym „sosem” zapiekankę.

9. Zetrzyj na tarce żółty ser i posyp nim zapiekankę.

10. Rozgrzej piekarnik do temperatury 200°C, wstaw zapiekankę na około 20 minut. Gdy z wierzchu będzie już rumiana, wyjmij ją, pokrój... No i jedzcie, póki go­rące. Najlepiej z herbatą z cytryną!

11. A potem koniecznie wyliżcie talerze, jak dziewczyny z bractwa Zet! Bo nie ma nic przyjemniejszego niż wy­lizywanie talerzy pokrytych pysznym sosem.

PS. Do zapiekanki pasuje niemal wszystko. Jeśli masz w lodówce ugotowany makaron, możesz go wykorzy­stać, podobnie jak zrobiła to Julka. Jeżeli lubisz cukinię, paprykę albo bakłażan, też możesz je dodać. Jeśli żadna z twoich koleżanek nie jest wegetarianką, możesz doło­żyć pokrojoną w plasterki parówkę lub drobno posie­kaną szynkę.

Zapiekanka musi być niepowtarzalna, taka, jak naj­bardziej lubisz - czyli po prostu TWOJA!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 07 Miłość czeka za rogiem
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 05 Gwiazdka z nieba
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 04 Andrzejkowa przepowiednia

więcej podobnych podstron