LILIANA FABISIŃSKA
GWIAZDKA Z NIEBA
Bezsennik
czyli
O czym dziewczyny rozmawiają nocą
ROZDZIAŁ 1
TYM RAZEM PRZEGIĘŁA
Dziękujemy wam serdecznie - dyrektorka domu dziecka naprawdę miała łzy w
oczach. - Dzieciaki nigdy jeszcze nie miały tylu pięknych zabawek i książek.
Dygnęłyśmy we cztery jak na komendę. Spojrzałam w lewo, na Julkę. Potem w
prawo, na Emmę i Zuzię. Wszystkie trzy miały niesamowite rumieńce. Czy ja też tak
wyglądałam? Nie, to niemożliwe, nie mogłam być aż taka czerwona! A jednak... Odwróciłam
się i spojrzałam w wielkie lustro, wiszące na ścianie sali gimnastycznej, na środku której
stałyśmy z tymi wielkimi workami. Zuzia, Emma i Julka były przy mnie białe jak mąka!
Bladziusieńkie! To ja byłam czerwona jak burak! Jak dwa buraki albo pięć! I to chyba nie ze
wstydu, jak to bywa zwykle, kiedy się rumienię... tym razem byłam czerwona z zadowolenia.
- Dziękujemy! - malutka, czarnowłosa dziewczynka zawisła mi na szyi.
- Dziękujemy! - dwie kolejne dziewczynki przylepiły się do kolan Emmy.
Już nie miałam wątpliwości: warto było zrobić to wszystko. Wcale nie przyszło to tak
łatwo, jak myślałyśmy, kiedy Julka zaproponowała pierwszego grudnia:
- Zamiast losować nazwiska i kupować sobie nawzajem prezenty, zróbmy w mikołajki
coś dla innych.
- Ale co? - patrzyłyśmy na nią zdumione.
- Zbierzmy pieniądze, te które byśmy wydali na prezenty, cała klasa... I wpłaćmy je na
dzieciaki z Zambii. Wystarczy po dziesięć złotych od osoby.
Tak, to miało sens... Gdyby tylko w naszej klasie było dwadzieścia osiem Julek. Albo
po siedem Julek, Emm, Zuzek i Żab. No, mógłby być jeszcze Mateusz... I Krzysiek Więcek
też, od biedy. W końcu nie był taki zły - od kiedy się dowiedziałyśmy, że to nie on pociął
torbę Emmy, całkiem nieźle nam się z nim rozmawiało. Zwłaszcza Emmie... Odpowiadało jej
nawet jego niewybredne, głupkowate chwilami poczucie humoru...
Niestety, w naszej klasie oprócz osób bardzo miłych i tych w miarę miłych były
jeszcze osoby... Dobra, i tak wiadomo, o co chodzi: oprócz tych osób była Karolina. I
miałyśmy pewność, że ona tego pomysłu nie zaakceptuje.
- Cóż za idiotyczny pomysł! - prychnęła, gdy Julka przedstawiła na godzinie
wychowawczej swój plan. - Ta Zambia padła wam na głowy! Nic tylko Zambia i Zambia! A
może kupimy coś dzieciom z Wielkiej Brytanii albo z Norwegii? O tych krajach też są w
naszej klasie referaty.
- W Wielkiej Brytanii nie głoduje tak wiele dzieci jak w Zambii - zdenerwowała się
Julka. - Nie chcę kupować im miśków, tylko jedzenie!
- A może właśnie kupimy miśki? - wtrąciła się Zuzia. Julka zabiła ją wzrokiem, ale
nasza gospodyni klasy nie zwróciła na to uwagi. - Może kupimy miśki, klocki, książki...
- Polskie książki dla dzieci z Zambii? - kpiła Karolina. - No to sobie nieźle poczytają...
- Polskie książki dla dzieci z Polski - Zuzia wyszła z ławki, przeszła przez całą klasę i
stanęła przed Karoliną. Niższa od niej o głowę, spojrzała jej prosto w oczy. - Urządzimy
jakimś maluchom z domu dziecka takie mikołajki, że zapamiętają je do końca życia.
Rozumiem, że Zambia może nie obchodzić większości klasy... Ale dzieci z domu dziecka
przy placu Słonecznym, który prawie wszyscy mijamy w drodze do szkoły? Chyba obchodzą
każdego, i chyba każdy woli dać im trochę radości, niż dostać w prezencie kolejny świecznik,
notesik, misia czy kubek. Prawda?
Czekałam, co powie Karolina. Byłam pewna, że coś powie. No i się doczekałam.
- Ja bardzo lubię dostawać prezenty, a mikołajki to taka stara tradycja - uśmiechnęła
się do Marty Mądrej ponad głową Zuzki. - Nie widzę powodów, żeby zrywać z tą tradycją i
wydawać pieniądze na inny cel. Na pewno wszyscy się ze mną zgodzą. Możemy głosować.
- Możemy głosować - powtórzyła nasza wychowawczyni. - Są dwie propozycje.
Przypominam.” pierwsza to przeznaczenie pieniędzy na prezenty dla dzieci z domu dziecka
zamiast na prezenty kupowane osobie, którą się wylosowało. Czyli zrobienie przyjemności
maluchom, które mają w życiu bardzo mało przyjemnych chwil. Druga możliwość to zwykłe
mikołajki, takie jak w podstawówce... takie, jakie wszyscy mieliście już wiele razy. Czyli
losowanie, a potem kupowanie prezentu.
- To niesprawiedliwe, pani dała do zrozumienia, które wyjście bardziej się pani
podoba! Pani nie jest obiektywna! - zdenerwowała się Karolina.
- Nie uważam, żeby w tej kwestii obiektywizm był sprawą najważniejszą -
powiedziała Mądra spokojnie. - Ważniejsze, by zrobić coś dobrego, coś co da nam wszystkim
satysfakcję. A więc głosujemy. Proszę, kto jest za pomocą dzieciakom z domu dziecka, za
podarowaniem im odrobiny radości, ręka w górę! A teraz kto jen za zwykłymi mikołajkami?
Za pierwszym razem w górę uniósł się prawdziwy las rąk, przy drugim pytaniu
pojawiły się tylko trzy dłonie. Karoliny, Moniki Frankowskiej i Renaty, ich wiernej
przyjaciółki. Czyli wygrałyśmy!!!
- Dlaczego wyskoczyłaś nagle z tym domem dziecka? - Julka napadła na Zuzię zaraz
po dzwonku na przerwę. - Chciałam, żebyśmy dały te pieniądze dzieciom z Zambii.' One
najbardziej ich potrzebują.'
- Ludzie z naszej klasy mają już dość Zambii po aferze ze zniczami - powiedziała
Zuzia. - Wciąż nie udało nam się wygłosić referatu, nic nie wiedzą o tym kraju, po prostu
mają go gdzieś...
Julka milczała przez moment, a potem powiedziała cichutko:
- No tak, może miałaś rację... Lepiej dać odrobinę radości smutnym dzieciakom niż
przegrać z Karoliną i kupować kolejne idiotyczne prezenty komuś, kogo wylosujemy... Teraz
przynajmniej mamy ją z głowy, musi się poddać woli większości.
Karolina jednak wcale nie zamierzała się poddać woli większości. Zaatakowała już
następnego dnia na lekcji angielskiego, zanim Marta Mądra zdążyła otworzyć dziennik.
- Proponuję, żebyśmy jeszcze raz przegłosowali sprawę prezentów mikołajkowych -
zapiszczała nerwowo jak zwykle, kiedy bardzo jej na czymś zależało. - Na pewno wszyscy
chcieliby dostać prezenty, jak inne klasy. Ale pani wywarła wczoraj na nas niedopuszczalną
presję. Mogłabym to zgłosić dyrektorowi, na pewno by panią ukarał..
Mądrą zatkało, podobnie jak nas. Karolinka posunęła się do szantażu. Wobec
wychowawczyni! Tym razem chyba odrobinkę przesadziła.
- Karolinko, udam, że cię nie słyszałam, dobrze? - Marta Mądra z trudem wydobyła z
siebie głos. - Będę udawać, że nigdy tego nie powiedziałaś.
- Ale ja mogę powtórzyć! - ona była naprawdę niesamowita. - Mogę powtórzyć głośno
i powoli: domagam się ponownego głosowania!
- Nie zamierzasz z tego zrezygnować? - głos Mądrej stał się nagle zimny jak stal.
Wstała zza biurka, ukazując zgrabne długie nogi w fioletowych rajstopach, i zbliżyła się do
ławki, w której siedziały Karolina i Monika. - Jesteś pewna, Karolinko?
- Oczywiście, chcę, żebyśmy jeszcze raz głosowali. Jeśli nie, to pójdę do dyrektora i
opowiem o tym, co pani wczoraj zrobiła - głos Karoliny był z minuty na minutę coraz
bardziej piskliwy.
- Wyręczę cię i sama pójdę do dyrektora - głos Mądrej był natomiast coraz bardziej
lodowaty. - Albo, jeśli masz ochotę, chodź ze mną.
- Oczywiście, że pójdę, bardzo chętnie! - Karolina radośnie podniosła się z krzesła i
ruszyła do drzwi. - Na pewno dyrektor Rożen przyzna mi rację. To była perfidna manipulacja.
- Licz się ze słowami i nie pogarszaj swojej sytuacji - powiedziała nasza
wychowawczyni, wychodząc na korytarz.
Zamknęła drzwi, a klasa chyba po raz pierwszy nawet się nie poruszyła. Nie było
nauczyciela, a my siedzieliśmy bez ruchu w ławkach! Jak nie my. W końcu odezwała się
Zuzia, jak zwykle pierwsza odzyskując trzeźwość umysłu.
- Chyba się dziewczyna doigra...
- Tym razem przegięła - przytaknął Mateusz. - I wcale mi jej nie żal, należało jej się
już przy zniczach...
- I za tę pociętą torbę Emmy też jej się należało - powiedziała Marysia z pierwszej
ławki.
Zamarłyśmy. Przecież to miała być tajemnica! Przecież obiecałyśmy Karolinie, że jej
nie wydamy... Same się sobie dziwiłyśmy, ale zrobiło nam się jej żal. Kiedy dowiedziała się,
że już znamy prawdę, przyjechała do mojego domu, zalała się łzami... Opowiedziała nam o
swoim życiu, o swojej rodzinie... Uwierzyłyśmy jej. Uwierzyłyśmy, że miała powody.
Idiotyczne, to fakt, ale miała. I uwierzyłyśmy, że nigdy więcej tak się nie zachowa.
Poprosiłyśmy Marysie, żeby nikomu nie mówiła. A ona powiedziała. Właśnie teraz, całej
klasie!
- No co tak patrzycie? - zdziwiła się Marysia i chyba po raz pierwszy nie zrobiła się
czerwona, przemawiając publicznie. - Obiecałyśmy jej milczenie, ale ona też nam coś
obiecała. Miała się zmienić. A chyba się nie zmieniła, prawda? Pokazała to przed chwilą. Nie
obchodzą jej inni ludzie. Więc dlaczego mamy się nią przejmować? Jest wredna.
W klasie znowu zapanowała całkowita cisza. Wystąpienie Marysi zdumiało
wszystkich jeszcze bardziej niż tupet Karoliny. Po Karolinie można się było spodziewać
czegoś takiego... ale po Marysi nikt nie spodziewał się stanowczości ani tego, że powie naraz
tyle zdań. I wcale się nie zaczerwienił Zresztą liczyło się nie tylko to, w jaki sposób mówiła,
ale przede wszystkim to, co powiedziała!
- Karolina pocięła torbę Emmie? - zapytał Krzysiek Więcek. Pierwszy odzyskał głos.
- Pocięła torbę, zniszczyła spodnie, ukradła zdjęcia, chciała zalać spódnicę woskiem -
Marysia była chyba w jakimś transie, wyrzucała z siebie słowa jak z karabinu maszynowego!
- Karolina postanowiła wykończyć Emmę, sprawić, że odejdzie z naszej klasy...
- Miała swoje powody - wtrąciła cichutko śliczna Monika Frankowska. Ale jej głos nie
brzmiał zbyt przekonująco. W końcu była najbliższą przyjaciółką Karoliny, mogłaby włożyć
w jej obronę odrobinkę więcej wysiłku!
- A my podejrzewałyśmy ciebie, Krzysiu - powiedziała Julka. Zaskoczony Krzysiek
Więcek aż wstał. Nie zdążył jednak zapytać, dlaczego akurat jego, nie zdążył zrobić żadnego
gestu. Nikt inny też nie zdążył powiedzieć ani słowa, bo w tym momencie do klasy wróciła
Marta Mądra. Tym razem nie tylko jej rajstopy, spódnica i sweter miały jej ulubiony kolor
śliwki, czy raczej fioletu. Również jej twarz była całkiem fioletowa, a w oczach pojawiły się
jakieś niesamowite, gniewne błyski.
- Karoliny nie będzie do końca dnia - powiedziała. - A my możemy przejść do lekcji,
prawda? Mikołajkowe problemy mamy już za sobą, tak? Na jutro wszyscy przynoszą po
dziesięć złotych i dają skarbnikowi.
- Czyli Karolinie? - zapytała Zuzka z najbardziej niewinną miną świata.
Marta Mądra wyglądała, jakby strzelił w nią piorun. Jeden z tych, które przedtem
błyskały w jej oczach.
- Karolina na pewno nie będzie już skarbnikiem - powiedziała, oddychając ciężko. -
Pieniądze zbierzesz ty, Zuziu, dobrze? Albo ty, Julko, w końcu ta akcja to twój pomysł...
Jakoś to ustalcie między sobą. Ja mam już dość...
I nagle, zamiast przejść do omawiania kolejnych angielskich czasów, jak zapowiadała
przed chwilą, po prostu się rozpłakała. A w klasie po raz kolejny tego dnia zapadła całkowita
cisza.
ROZDZIAŁ 2
DWIEŚCIE SIEDEMNAŚCIE DZIECIAKÓW
Mamy tyle do zrobienia! - powiedziała Julka bardzo przejęta, gdy usiadłyśmy po
lekcjach w pełnej słońca kuchni Zuzki. - Mikołajki są w sobotę, chyba powinnyśmy jechać do
domu dziecka w piątek. Jak myślicie? No to mamy tylko dwa dni na robotę: środę i
czwartek...
- Ale co chcesz zrobić? - nie rozumiałyśmy. - Jutro zbierzemy pieniądze, po lekcjach
pójdziemy kupić zabawki. .. No i już. Nie ma nic do załatwiania. Na dawanie prezentów
dzieciom nie potrzeba chyba pozwolenia, jak na sprzedawanie zniczy na ulicy?
- Trzeba te zabawki ładnie popakować - odgadła Zuzia. - Ale bez przesady, to też nie
będzie wcale tak dużo pracy. Mamy już praktykę po Dniu Nauczyciela i pakowaniu
dwudziestu ośmiu prezentów dla Mądrej.
- Wiesz, ile jest dzieci w domu dziecka? - westchnęła Julka. - Na pewno więcej niż
dwadzieścioro ośmioro. A my będziemy miały dwieście osiemdziesiąt złotych. Albo dwieście
siedemdziesiąt, bo Karolina na pewno nie weźmie udziału w zbiórce. Dwieście siedemdziesiąt
złotych to niestety nie jest fortuna... I co, myślicie, że będziemy losować? Jedno dziecko
dostanie prezent, a drugie nie? Wybierzemy te najładniejsze czy najsmutniejsze? Przecież tak
nie można! Złamałybyśmy im serca! Jeśli mamy coś dać, to musimy dać każdemu. Tego
wymaga elementarna przyzwoitość i zasady demokracji.
To przemówienie przypominało bardziej pogadanki mojej babci, wygłaszane przy
śniadaniu, niż zwykłe teksty Julki - poetki. Ale być może poetki czasami mogą zamienić się w
przyzwoite demokratki? Julka chyba właśnie przeżywała taki moment.
- Ale co zamierzasz? - nie rozumiałam. - Kupić każdemu dziecku gumę do żucia?
Chyba akurat na to wystarczy nam pieniędzy.
- Wszystko przemyślałam - powiedziała Julka. - Po prostu musimy trochę prezentów
zrobić same. I powinnyśmy zacząć już dzisiaj.
- Julka... Oj, Julka... - westchnęła Zuzia, zalewając herbatę malinową wrzątkiem i
stawiając na stole cztery wielkie kubki. - Tym razem chyba nie najlepiej to wymyśliłaś.. . Bo
co my możemy zrobić? Zabawki to nie znicze, nie można ich wyprodukować byle jak...
Znicze spaliły się tego samego dnia, a zabawki zostają na długo.
- Muszą być ładne - zgodziła się Emma. - Nie poradzimy sobie.
- Poradzimy sobie! - Julka tryskała optymizmem. - Możemy zrobić mnóstwo rzeczy.
Włożymy w to swoje serca, od razu będzie widać, że to dary, w których zostawiamy kawałek
siebie. To mogą być różne lalki, zrobione na drutach albo uszyte z niepotrzebnych szmatek, i
różne rzeczy z modeliny.
- Na drutach albo uszyte? - myślałam, że się przesłyszałam! - A kto to zrobi?
- U mnie w podstawówce robiliśmy na technice szaliki na drutach - przypomniała
sobie Zuzia. - Ale ja wtedy byłam chora, nie byłam na żadnej lekcji... Nie mam pojęcia, jak
się trzyma druty, nie mówiąc o plątaniu tej włóczki.
- Ja też nie mam pojęcia, my miałyśmy zajęcia z chłopakami i heblowałyśmy deski -
powiedziałam ponuro.
- A u mnie w szkole nie było w ogóle nic z wnuczką... znaczy z włóczką... Żadnych
lekcji - wypowiedź Emmy była gwoździem do trumny.
Ale Julka w ogóle się nie przejęła! Podskoczyła na krześle, jeszcze bardziej
rozpromieniona, i prawie krzyknęła:
- Mówiłam wam, że mam pomysł! Przecież babcia Emmy robi takie piękne rzeczy na
drutach i na szydełku. Na pewno coś nam zrobi w te dwa dni... Zwłaszcza jeśli się zajmiemy
bliźniakami.
Na myśl o zajmowaniu się braćmi Emmy i ja, i Zuzia jak na komendę ciężko
westchnęłyśmy. Wcale nam się nie uśmiechało udawanie kota, kamienia albo piłki futbo-
lowej. No ale chyba faktycznie nie miałyśmy wyjścia...
- A może nawet pokaże nam jakiś prosty ścieg? - tryskająca humorem Julka miała
widać bardzo wielostopniowy plan. - Wtedy mogłybyśmy coś robić wieczorami w domu.
- A odrabianie lekcji? - zainteresowała się trzeźwo Zuzka. - W czwartek mamy
klasówkę z chemii. Bzyk na pewno nie da mi szans na ściąganie. A ty, Żaba, siedzisz ze mną,
więc też masz przerąbane...
- Mądra nas usprawiedliwi - powiedziała Emma. Widocznie optymizm Julki był
zaraźliwy! - Ona chce, żebyśmy dobrze wpadły.
- Wypadły - poprawiłam ją odruchowo. I w tym samym momencie poczułam, że mnie
też udziela się optymizm Julki. Może faktycznie Marta Mądra jakoś załatwi z Bzykiem,
żebyśmy zaliczały klasówkę za tydzień albo dwa? Może coś nam się uda? Może jakimś
cudem zgromadzimy prezenty dla wszystkich dzieciaków z placu Słonecznego?
- Zadzwońmy do tego domu dziecka i zapytajmy, ilu mają podopiecznych -
zaproponowała trzeźwo Zuzia, znowu odgadując moje myśli.
- Świetny pomysł - zgodziła się Julka. A Zuzia wzięła z sosnowej półki w
przedpokoju, oczywiście zrobionej własnoręcznie przez jej tatę, książkę telefoniczną i zaczęła
szybko przewracać strony.
Już po chwili, trzymając słuchawkę w dłoni, mówiła najsłodszym tonem, na jaki
umiała się zdobyć:
- Szykujemy niespodziankę dla państwa wychowanków... Proszę tylko o informację,
ilu ich jest. Już notuję, tak... Słucham? Dwustu siedemnastu? Dziękuję bardzo... Tak,
niespodzianka jest aktualna, oczywiście... Tak... Nie mogę powiedzieć nic więcej, to w końcu
niespodzianka. Do widzenia.
Słuchawka wysunęła się jej z ręki, a Zuzia, oparta o ścianę, patrzyła w przestrzeń
nieobecnym wzrokiem.
- Dwieście siedemnaście dzieciaków - powtarzała, nie zwracając na nas uwagi. W
niczym nie przypominała wulkanu energii, którym zawsze była. Nawet jej promienny
uśmiech gdzieś się zapodział.
- Dwieście siedemnaście - westchnęła Julka. - Trochę dużo...
- Bardzo dużo! - Emma była przerażona, podobnie jak ja.
- Może damy prezenty tylko jednej grupie? - zaproponowałam niepewnie. - Chyba
mają tam jakieś grupy, jak my klasy? Musi być jakiś podział, choćby wiekowy, jak myślicie?
- Nie wiedziałam, że to taki duży dom... - mówiła Zuzia, wciąż jakby do siebie, a nie
do nas. - Może jest jakiś inny dom dziecka koło naszej szkoły, trochę mniejszy? Może jest
tam mniej dzieci?
- Może - pokiwała głową Julka. - Ale mniej to wciąż będzie dużo... Sto?
Dziewięćdziesiąt? Nie damy rady zrobić prezentów dla wszystkich.
Tak oto Miss Optymizmu tego popołudnia straciła swój tytuł. Zrozumiała, że nie
mamy szans...
- Damy radę - Emma nieoczekiwanie przejęła koronę Miss. - Dobrze mówiłaś, moja
babcia nam pomoże. Będzie dobrze. Damy radę. Nawet jakby tych dzieci było tysiące.
- Tysiąc? - roześmiałam się. - Twoja babcia zrobi w dwa dni prezenty dla tysiąca
maluchów?
- Babcia i my - Emma nie widziała problemu. - Ja mam dużo dolls... lalek, tak? Dużo
lalek, babcia mi robiła na tym drucie... szydełku... Wysyłała do Anglii... Nigdy się nimi nie
bawiłam, są nowe... to znaczy stare, ale niezjedzone...
- Niezniszczone! - musiałam się uśmiechnąć, słuchając jej kolejnej bitwy z językiem
polskim.
- Niezniszczone, yes... Są ładne, jak nowe, naprawdę. Całe pudło.
- Oddasz je dzieciakom? - zapytałam i nagle coś mi zaczęło świtać. - Ja też mogę coś
oddać. Mam w domu dwa albo trzy miśki, którymi nigdy się nie bawiłam. I jakiś idiotyczny
zestaw do makijażu dla lalek, nawet nieodpakowany. Mogę to wszystko oddać. Julka, ty na
pewno też coś masz? A ty, Zuzia?
Obie pokiwały głowami. A więc mój pomysł miał sens. Wzięłam głęboki oddech i
mówiłam dalej:
- Każdy ma coś w domu. Coś nieużywanego, co tylko zabiera miejsce. Miśka,
samochodzik, książkę. Nowiutkie, niekochane prezenty. Wystawmy jutro na korytarzu pudło,
wywieśmy kartkę... Ludzie z wszystkich klas pojutrze coś przyniosą, my to wieczorem
popakujemy i w piątek zawieziemy do domu dziecka. Trzeba będzie wszystko uważnie
przejrzeć, żeby nie dawać żadnych staroci... Ale to i tak mniej roboty niż własnoręczna
produkcja dwustu prezentów.
Zuzia, Julka i Emma wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem. Nie byłam pewna,
co to oznacza.
- No co, uważacie, że to zły pomysł? - zapytałam.
- Kurczę, to genialny pomysł! - Zuzka odzyskała nareszcie głos i rzuciła się, żeby
mnie uścisnąć.
- Super! - Emma zawisła mi na szyi, nie zwracając uwagi na to, że wbija łokieć w
plecy Zuzi.
Za chwilę dołączyła do nich Julka. Wszystkie trzy tuliły mnie i powtarzały, że jestem
niesamowita, genialna, wspaniała. A ja powoli zaczynałam w to wierzyć. W końcu gdyby nie
mój pomysł, spędziłybyśmy całe noce i dnie, szyjąc jakieś lalki i pieski...
- Świetny pomysł, dziewczynki - powiedziała Marta Mądra, kiedy przedstawiłyśmy jej
swój plan. Na przerwie, na korytarzu, przekrzykując rozwrzeszczany tłum, otaczający nas z
wszystkich stron... Po prostu nie chciałyśmy ryzykować kolejnej awantury na angielskim albo
godzinie wychowawczej. Co prawda Karolina wciąż nie wracała do szkoły, ale nam
brakowało odwagi, by zapytać, co to oznacza.
- Znakomity pomysł, dziewczynki, brawo! - powiedział Edwin Rożen, gdy na tej
samej przerwie wpadłyśmy do jego gabinetu razem z Martą Mądrą. Była tak samo
rozemocjonowana jak my!
Na następnej przerwie ustawiłyśmy więc na korytarzu dwa pudła i jeszcze jedno przy
szatni. Wywiesiłyśmy przy nich kartki, wydrukowane szybko w sekretariacie: „Zbieramy
prezenty mikołajkowe dla dzieciaków z domu dziecka. Przynieście niezniszczone zabawki i
książki! Dajmy tym maluchom trochę radości”.
- A może przejdziemy się jeszcze po klasach i powiemy, o co dokładnie chodzi? -
zaproponowała Zuzka. Według mnie, z tej kartki wynikało jasno, o co chodzi: o zabawki i
książki. I radość dzieciaków. Skoro jednak miałyśmy powiedzieć to jeszcze dokładniej...
Zwolniłyśmy się z matematyki, u bardzo niezadowolonej z tego powodu pani
Kwaśniak.
- Zaplanowałam na dziś kartkówkę - powiedziała. A ja westchnęłam w duchu: A na
kiedy pani nie zaplanowała? Przecież kartkówka jest co drugą lekcję!
- Zaliczymy ją ustnie - obiecała w desperacji Julka. Chyba sama nie wierzyła w to, co
mówiła! Kto niby zaliczy? Ona? Ja? Emma? Tylko Zuzia miała jakąkolwiek szansę w starciu
twarzą w twarz z panią Kwaśniak.
- Przełożę kartkówkę na jutro - zaskoczyła nas matematyczka. - To nawet lepiej,
będzie więcej materiału do zaliczenia...
No tak, oczywiście! Nawet lepiej! Cała klasa jęknęła, a my ukłoniłyśmy się i szybko
wybiegłyśmy na korytarz. Nie było czasu do stracenia, musiałyśmy oblecieć dwa piętra... A
potem zebrać pieniądze od koleżanek i kolegów z klasy. Jeśli je przynieśli...
ROZDZIAŁ 3
NOC Z SZABLONAMI
A jeśli nikt nic nie przyniesie? - zapytała ponuro Julka, gdy wracałyśmy ze szkoły.
- Obiecali, że przyniosą... Przecież każdy ma jakieś fajne rzeczy, którymi nigdy się nie
bawił... Kurczę, przecież tym dryblasom z trzeciej klasy miśki, lalki, samochodziki do
niczego już się nie przydadzą... - głos Zuzki brzmiał tak, jakby usiłowała przekonać przede
wszystkim samą siebie. Nie najlepiej jej to szło, niestety.
- To może same też coś urobimy? - zaproponowała Emma.
- Zrobimy - poprawiłam ją bezmyślnie i dopiero po chwili zrozumiałam, co ma na
myśli. - Chodzi ci o to, żeby zrobić jakieś zabawki, mimo wszystko? Żeby nie liczyć na to, co
przyniosą inne klasy, tylko coś mieć, na wszelki wypadek? Ale przecież nie zrobimy same
dwustu zabawek!
- Dwustu nie - zgodziła się Emma. - Ale trochę... kilka... kilkanaście... Żeby coś mieć,
jeśli zabraknie z pudłów... pudel... pudeł...
Problem pudła, czyli pudla do pakowania, już kiedyś przerobiłyśmy. Emma poradziła
sobie w końcu z odmianą bez naszej pomocy, a my przyznałyśmy jej rację.
- Gdyby zabrakło tylko dwóch albo trzech zabawek, to można byłoby je dokupić,
nawet z własnych pieniędzy - powiedziała Julka. - Ale gdyby zabrakło piętnastu...
Jej rodzice oczywiście mogliby kupić nawet pięćset zabawek za to, co mają akurat w
kieszeni... tyle że kieszenie pani Ździebełko i jej męża nie były niestety kieszeniami Julki.
Mało tego: Julka zdecydowanie odrzucała możliwość korzystania z dobytku rodziców. A
tylko jej rodzice mieli w ogóle jakiś dobytek, który mogliby bez problemu przeznaczyć na
książki i zabawki dla domu dziecka. Rodziców moich i Zuzki oraz mamy Emmy stanowczo
nie było stać na aż taką filantropię. Musiałyśmy więc poradzić sobie same.
- To co, idziemy do twojej babci? - spojrzałam pytająco na Emmę.
- Pewnie! - uśmiechnęła się moja ruda przyjaciółka. - Już jej wczoraj mówiłam, że
chcemy takie małe pipetki dla dzieciaków.
- Pipetki? - wszystkie trzy uniosłyśmy wysoko brwi.
- No pipetki... takie małe prezenty... takie...
- Drobiazgi? - domyśliła się Julka.
- Drobiazgi, tak - pokiwała głową Emma. - Myślałam, że to się nazywa pipetki.
- To się nie nazywa pipetki - warknęła Zuzia, jak zawsze, gdy była mowa o czymś, co
kojarzyło się z chemią albo fizyką. Tak jak pipeta właśnie...
- To nawet nie brzmi jak pipetki - uśmiechnęłam się.
- Coś mi się pomysiało - powiedziała Emma, smutna jak zwykle, kiedy okazywało się,
że jej polski wciąż nie jest doskonały. Darowałyśmy jej więc to pomysianie. Nie było sensu
jej dobijać... Zresztą i tak świetnie rozumiałyśmy, co miała na myśli. Pewnie połączyła słowo
„pomieszać” i „pomylić”. I wyszło „pomysiać”. Całkiem słodkie słowo...
- Mam tu szablony - babcia Emmy doskonale się przygotowała do naszej wizyty. -
Szyłam z nich zwierzęta dla moich dzieci, a potem dla Emmy i chłopców, i wysyłałam do
Anglii. O, widzicie? To jest pies, to kot, to żyrafa, a to dwa łabędzie, jeden ze złożonymi
skrzydłami, a drugi z rozłożonymi... Poradzicie sobie same.
Nie miałam pojęcia, w jaki sposób z kartonowych szablonów mamy zrobić prawdziwe
zabawki. I skąd ta pewność, że sobie poradzimy?
- Tu są kawałki różnych materiałów - babcia Emmy podała nam wielką torbę pełną
kolorowych skrawków. - Przykładacie szablon do materiału złożonego na dwoje, żeby
zwierzę miało dwa boki, obrysowujecie długopisem albo ołówkiem, wycinacie, potem
bierzecie kolejny szablon, ten mały... to brzuszek i grzbiet, żeby zwierzę nie było płaskie...
zszywacie, wypychacie watą, gąbką, innymi skrawkami, i już.
- Jakie już? - zapytała Emma. - A oczy?
- No tak, zwierzęta muszą mieć też oczy - roześmiała się jej babcia. - A czasami nawet
wąsy... Ale od czego są guziki, skrawki wełny, kawałki drutu? Poradzimy sobie, zobaczycie!
Niech każda z was weźmie szablon jednego zwierzaka i wycina. Ja wam to potem pozszywam
szybciutko na maszynie i będziemy mieć mnóstwo zabawek.
To naprawdę nie było trudne! Minęło całe popołudnie i wieczór, a my dalej
pracowałyśmy w tej małej manufakturze. Rysowałyśmy, wycinałyśmy, babcia Emmy
siedziała przy cichutko terkoczącej maszynie i co chwilę podawała nam gotowe do
wypychania zwierzęta. Potem jeszcze zostawało tylko zaszyć im brzuchy albo boki, doprawić
oczy... I już. Na stole stały cztery żyrafy, z czego jedna miała różowe paski, dwie były całe w
kropki, a ostatnia miała rzucik w kwiatki... Wszystkie były prześliczne! Obok stało aż siedem
psów. Równie pięknych!
- Ja najbardziej lubię tego z żółtymi wielkimi oczami - uśmiechnęłam się, zaszywając
brzuch łabędziowi w drobną czerwoną kratkę.
- A ja tamtego kotka z czerwonymi wąsami z drutu - powiedziała Julka.
- To drut uratowany z jakiegoś starego radia - babcia Emmy na moment oderwała się
od maszyny. - Spodobał mi się kolor, więc go schowałam. Z dziesięć lat przeleżał w
szufladzie i w końcu się przydał. Bardzo ładne te wąsy, takie zawadiackie... Dobrze, że
chłopców nie ma w domu, na pewno by chcieli zatrzymać tego kota... i jeszcze kilka innych. I
ze dwa łabędzie...
- A gdzie są twins? - zainteresowała się Emma. - Nie trzeba ich odebrać z
przedszkola? Robi się późno...
- Twoja mama już ich odebrała, nie martw się, możesz spokojnie wrócić do swojego
łabędzia. Nie wypchałaś mu lewego skrzydła! - miałam wrażenie, że babcia Emmy nie chce
za wiele mówić o rym, gdzie są bliźniaki. Wyraźnie usiłowała odwrócić uwagę wnuczki. No i
świetnie jej się udało. W końcu żadna z nas nie tęskniła specjalnie za Markiem i Robinem.
Przy nich na pewno nie uszyłybyśmy ani jednego zwierzaczka! Za to same musiałybyśmy
układać się na półkach albo skakać z szalki na tapczan i udawać koty.
Siedziałyśmy w maleńkim mieszkanku Emmy do świtu. Ale efekt był imponujący:
czterdzieści siedem zwierzaków uszytych z resztek, siedem lalek zrobionych na drutach i
szydełku przez babcię Emmy, wieki temu... I jeszcze dwadzieścia dwie figurki z modeliny.
- Twins wygrali konkurs w przedszkole, dostali wielką paczkę modelina... modeliny,
tak? Wielką paczkę modeliny, a nic z niej nie robią - to mówiąc, Emma wyciągnęła z
pawlacza gigantyczne pudło.
No tak, z tej modeliny naprawdę można było zrobić dwieście prezentów. A
przynajmniej sto. Niestety, z naszej czwórki tylko Zuzia potrafiła ulepić coś, co chociaż tro-
chę przypominało to, co zamierzyła autorka. Piesek był pieskiem, kotek kotkiem, a
krasnoludek krasnoludkiem. My mogłyśmy jej tylko pomóc, lepiąc z drobinek modeliny nosy.
Małe kuleczki - to właśnie potrafiłyśmy. I niestety nic więcej.
- Jutro zrobię jeszcze kilkanaście... - powiedziała Zuzia, ziewając. Była piąta rano.
Zdecydowanie nie opłacało się wracać do domu, gdyż o ósmej czekała nas kartkówka z
matmy... A zaraz po niej upiorna klasówka u Bzyka. Ułożyłyśmy się więc wszystkie na
wersalce Emmy.
- A gdzie śpi twoja babcia? - zainteresowałam się, zamykając oczy. - Chyba normalnie
dzieli pokój z tobą, tak mówiłaś, prawda?
- Prawda - przytaknęła Emma. - Ale dziś śpi z twins.
- Twins? Oni wrócili? - zapytała Julka. - Nawet nie zauważyłam... Pewnie musieli być
strasznie zmęczeni, skoro od razu poszli spać, zamiast biegać po mieszkaniu i krzyczeć.
- Wrócili z mamą, very tired... - powiedziała Emma.
- A gdzie jest twoja mama? - zapytała Zuzka. - Też śpi, z babcią i chłopcami? Musi im
być ciasno...
- Jest w pracy - powiedziała Emma, co sprawiło, że całkowicie odechciało nam się
spać.
- W pracy? Znalazła pracę? Gdzie? - miałyśmy setkę pytań.
- W biurze, jako secretary... sekretarka... W biurze. Od wczoraj.
- Biura pracują na nocną zmianę? - zdziwiłam się.
- Robią bilans, tak powiedziała, gdy przyprowadziła twins. Że wychodzi do pracy i
wróci dopiero rano.
Nie wyglądało to najlepiej. Siedzenie w pracy do rana, od razu drugiego dnia?
- Mam nadzieję, że przynajmniej zapłacą jej za nadgodziny - Zuzia nawet o piątej rano
była praktyczna do bólu.
- Mam nadzieję - przytaknęła Emma bardzo niepewnie.
A mnie nagle przyszła do głowy okropna myśl. Może jej mama wcale nie ma pracy?
Może po prostu ma romans? To znaczy, chyba nawet nie romans... ona w końcu rozwodzi się
z panem Adamsem... Więc to wcale nie była tak okropna myśl, jak mi się wydawało... Nie
chodziło przecież o romans, tylko o zwyczajnego, nowego mężczyznę. Może jest u niego, a
nie w żadnej pracy? I nie chce mówić o niczym rodzinie, nie wie, jak to przyjmą... Skoro
jednak pani Adams nie chciała informować Emmy, a Emma wierzyła w historię o pracy w
nocy, to chyba lepiej było siedzieć cicho. Nie chciałam jej denerwować. Za to bardzo, bardzo
chciałam spać.
- Dobranoc - powiedziałam więc po prostu i zamknęłam oczy.
W czwartek pojawiłyśmy się w szkole nieco spóźnione i zaspane. I od razu
wpadłyśmy na kartkówkę z matmy, chyba siedemnastą w tym semestrze. Wolałam nie myśleć
o tym, co z niej dostaniemy. Zwłaszcza ja... I faktycznie niemal natychmiast przestałam się
tym martwić. Bo gdy tylko rozległ się dzwonek i wyszłyśmy z klasy, matma przestała się
liczyć. Z pudła stojącego pod ścianą wysypywały się zabawki. Całe mnóstwo zabawek!
Klocki, miśki, małpki, pluszowe osiołki. No a przede wszystkim lalki. Najpiękniejsze lalki,
jakie widziałam.
- Mam nadzieję, że w tym domu dziecka jest więcej dziewczynek niż chłopców -
uśmiechnęła się Zuzka, zaskoczona i zachwycona tak jak ja.
Poszłyśmy skontrolować dwa pozostałe pudła: na pierwszym piętrze i przy wejściu do
szatni. Były wypełnione po brzegi! Przenoszenie zabawek zajęło nam tyle czasu, że
spóźniłyśmy się na kolejną lekcję, czyli na klasówkę u Bzyka. I, co najdziwniejsze, wcale się
tym nie przejęłyśmy. Za to na lekcji z naszą wychowawczynią stawiłyśmy się punktualnie. A
razem z nami wszystkie te miśki, klocki i lalki.
- Dzisiaj zamiast normalnej lekcji angielskiego czeka nas pakowanie prezentów -
powiedziała Mądra, bardzo wzruszona.
Klasa zareagowała na to z entuzjazmem... oprócz Moniki Frankowskiej. Przyjaciółka
Karoliny postanowiła być lojalna... troszkę lojalna. I na znak tej lojalności prychnęła cichutko
z wyraźnym niezadowoleniem.
- Coś nie tak, Moniczko? - Mądra jak fioletowa pantera znalazła się błyskawicznie
przy jej ławce. - Wolisz lekcję? Proszę bardzo, mogę dać ci do rozwiązania bardzo
interesujący test.
- Nie, dziękuję - zaczerwieniła się Monika, pochylając głowę. - Chętnie będę pakować
prezenty...
Okazało się, że mamy trzysta osiemdziesiąt trzy paczki! To było naprawdę
niesamowite. Ludzie poprzynosili po kilka rzeczy, jedna dziewczyna z II b nawet dziesięć czy
jedenaście ślicznych, pluszowych misiów... Wszystkie siedziały od lat na półce, za szkłem.
Nie bawiła się nimi ani razu. Jeden miał nawet metkę przy uchu!
- Paczki z czerwonymi kokardkami dla chłopców, dla dziewczynek z niebieskimi -
przypominała Mądra, przekładając je z biurka do worka.
- Jest tyle prezentów, że wystarczy dla dwóch domów dziecka, nie dla jednego -
powiedziała Zuzka. I oczywiście miała rację! Mogliśmy obdarować więcej dzieciaków, niż
zamierzaliśmy! Nie tylko nie zabrakło nam prezentów, ale było ich za dużo.
Chyba trafiłam do fajnej szkoły, pomyślałam. Wszyscy naprawdę się przejęli...
- No to zadzwońmy do jeszcze jednego domu dziecka, trochę mniejszego, dowiedzmy
się, ilu tam mają podopiecznych - snuła plan Julka.
Posłuchałyśmy jej. W domu przy Anielewicza było sto siedemdziesiąt jeden
dzieciaków. Dyrektorka popłakała się w słuchawkę, słysząc, że chcemy im coś dać.
- Na Gwiazdkę nasi podopieczni dostają paczki co roku - mówiła łamiącym się
głosem. - Ale mikołajki... Oni chyba nawet nie wiedzą, co to znaczy!
- Trzysta osiemdziesiąt trzy paczki - liczyłyśmy. - Dom dziecka z placu Słonecznego
to dwieście siedemnaście dzieciaków... Trzeba odjąć dwieście siedemnaście od trzystu
osiemdziesięciu trzech...
- Sto sześćdziesiąt sześć - Zuzka policzyła to w pamięci! - Brakuje nam jeszcze pięciu
prezentów.
- Uszajemi... uszyjemy je wieczorem - Emma nie widziała problemu.
- Pewnie, że uszyjemy - pokiwałam głową.
Dopiero następnego dnia, w wielkiej sali domu dziecka przy placu Słonecznym, i
mniejszej - tego przy Anielewicza, dotarło do mnie, ile dobrego zrobiłyśmy. Marta Mądra
siedziała w kąciku, ubrana oczywiście w różne odcienie fioletu i śliwki, a po policzkach
ciekły jej strumyczki łez. Julka rozpłakała się już w progu... Ja trzymałam się prawie do
samego końca. Do chwili, gdy mała, czarnowłosa dziewczynka zawisła mi na szyi. Wtedy i ja
zaczęłam ryczeć jak bobrzyca. I strasznie chciałam zabrać tę czarnulkę do domu. I wszystkie
pozostałe dzieciaki też. Dwieście siedemnaście maluchów. I jeszcze sto sześćdziesiąt sześć
kolejnych. W końcu te z Anielewicza były tak samo słodkie i kochane jak te z placu
Słonecznego. I też nie chciały nas puścić...
ROZDZIAŁ 4
SZUKAMY PRACY
Mam wrażenie, że mikołajki były dopiero wczoraj - westchnęła Julka. - Ale czas tak
pędzi... Do świąt niecałe dwa tygodnie, a ja wciąż nie mam prezentów.
- Ja też nie - pokiwała głową Zuzka.
- I ja... - poczułam, że w gardle staje mi wielka metalowa kula. Jak zwykle, kiedy
docierało do mnie, że muszę poprosić rodziców o pieniądze. Dokładnie mogłam sobie
wyobrazić ich miny...
- Ja chyba nic nie kupię - Emma najwyraźniej miała ten sam problem.
Następnego dnia zmieniła jednak zdanie.
- Babcia dała mi pieniądze! - powiedziała uradowana, gdy weszłyśmy po lekcjach do
mieszkania Zuzi, jak zwykle, na herbatę z malinami. - Kupię prezenty dla mamy i twins, no i
babci. Chociaż to głupio kupować babci coś za pieniądze babci.
Miała rację. Też zawsze mnie to denerwowało. Kupowanie rodzicom prezentów za
pieniądze, które sami mi dali, było naprawdę idiotyczne. Ale czy było inne wyjście?
- Może byśmy jakoś zarobiły na prezenty? - widać było, że Zuzkę też gryzło to, co
mnie i Emmę. - I kupiły je za własne pieniądze?
- Ale jak??? - spojrzałam na nią zdumiona. - Mamy po trzynaście lat, nie wolno nam
pracować, nikt nas nie zatrudni...
- Ja mam grosiki w skarbonce, jeszcze z szóstej klasy - westchnęła Zuzia. - Ale
strasznie mało tych grosików...
- A ja nie mam nawet grosików - odezwała się cichutkim głosem Emma. - I moja
mama też nie... Za to mamy twins, oni zawsze dostają dużo presents... to znaczy dostawali, w
Anglia... a w tym roku...
- W tym roku też dostaną! - Julka wpadła nagle w niezrozumiałą euforię. -
Zobaczycie, będzie nas stać na prezenty dla wszystkich! Dla całej rodziny! Zarobimy
mnóstwo pieniędzy!
- Niby jak? - nie rozumiałam. - Będziemy zbierać butelki po śmietnikach? Kiedyś
próbowałam, nie po śmietnikach, ale po sąsiadach... chciałam sobie kupić komórkę... w
sklepach nie chcą teraz butelek bez paragonu, że się tam kupiło te napoje, a w skupie są za to
jakieś grosze. Zbierałam tydzień i nawet na futerał do komórki mi nie starczyło! Nie ma
szans.
- Nie chodziło mi o butelki - pokręciła głową Julka. A Zuzia pisnęła, nagle też
wpadając na świetny pomysł:
- Mogłybyśmy bawić dzieci! Moja siostra bawiła, jeszcze gdy była w liceum. Trzeba
po prostu poczytać ogłoszenia.
- Zostawiłabyś dzieci z trzynastolatkami? - pomysł nie wydawał mi się wcale taki
genialny.
- Ja często zostaję z twins - powiedziała Emma.
- No tak, ty masz doświadczenie - zgodziłam się. - Ale my...
- A może nie dzieci tylko staruszki? - Zuzia nie zamierzała zrezygnować. - Możemy
robić zakupy staruszkom, żeby nie chodziły same do sklepu. W zimie to dla nich straszny
kłopot, ubrać się w te ciężkie płaszcze i przedzierać przez zaspy, ślizgać na oblodzonych
chodnikach...
Przez moment przed oczyma stały mi zaspy wielkie jak piramidy, ale szybko się
otrząsnęłam. Mieszkamy w mieście... to znaczy ja pod miastem, ale też nie w jakiejś głuszy.
Zaspy widziałam raz czy dwa, tylko w parku, i też wcale nie musiałam się przez nie
przedzierać... Ale przecież nie zaspy były tu największym problemem!
- Myślisz, że staruszki mają pieniądze na takie usługi? - miałam ochotę popukać się w
głowę. - Mogłybyśmy im pomóc, czemu nie, ale charytatywnie. Zrobić to bezinteresownie, a
nie jeszcze na nich żerować, na ich marnych emeryturach...
- Masz rację - zasmuciła się Zuzka. - Ale w takim razie nie wiem, co mogłybyśmy
jeszcze robić.
- A może dacie mi w końcu dojść do głosu? - Julka była najwyraźniej
zniecierpliwiona. - Mówiłam wam, że mam pomysł. I wcale nie wymaga on wyzyskiwania
biednych starszych pań, wysupłujących z podołka ostatnie grosze, albo złote monety jeszcze z
czasów wojny.
Nie byłam pewna, co to jest podołek i dlaczego właśnie tam staruszki miałyby trzymać
monety sprzed sześćdziesięciu lat. Ale nie o to teraz chodziło.
- Mów! - zażądałam od Julki.
- Mów, jaki to pomysł - zgodziła się ze mną Zuzka. - I to szybko!
- Szybko! - pokiwała głową Emma, najbardziej z nas potrzebująca pieniędzy.
- Pójdziemy do kwiaciarni - Julka powiodła po kuchni wzrokiem, spodziewając się
chyba burzliwych oklasków.
- Do kwiaciarni? - zupełnie nie rozumiałam, dlaczego miał to być taki świetny plan.
- Do kwiaciarni? Takiej z kwiatkami? - upewniła się Zuzka.
- Z kwiatkami - przytaknęła Julka, triumfując. - Nie rozumiecie? Do tej kwiaciarni na
moim osiedlu, do mamy Tomka!
Tomka... no tak, oczywiście, znałam kiedyś pewnego Tomka... Byłam w nim
zakochana po uszy. I on prawie poprosił mnie w andrzejki o rękę. To znaczy nie o rękę, ale o
to, żebym z nim chodziła. Prawie... to było wieki temu, niedługo miną dwa tygodnie... od
tamtej pory Tomek mnie nienawidzi. Myśli, że kocham innego. Głupie nieporozumienie,
oczywiście. Mogłabym je wyjaśnić w ciągu trzech minut. Ale nie wyjaśniłam, bo Tomek od
tamtej pory nie pojawiał się w szkole. Moja andrzejkowa, trochę oszukana wróżba, nie
chciała się spełnić. Powinnam chyba o nim zapomnieć...
- Do mamy Tomka - powtórzyła Julka, patrząc na mnie uważnie spod jasnych,
opadających na twarz włosów.
- Chodźmy! - uśmiechnęłam się, w najbardziej radosny i nic nie znaczący sposób, na
jaki mogłam się zdobyć. Ale oczywiście nie zwiodłam moich przyjaciółek.
- Tomek się od tamtej pory do ciebie nie odzywał? - zapytała wprost Zuzka. - W
szkole go nie ma, czyżby zrezygnował z nauki?
- Taki zawód miłosny mógł go nawet zabić - rozmarzyła się Julka. - Dawno go nie
widziałam, to fakt... Więc może umarł ze zgryzoty? Chociaż, gdyby umarł, jego mama na
pewno chodziłaby w żałobie. A ona... prawie zawsze ubiera się na czarno, więc nie wiem, czy
to żałoba czy nie... ale widziałam wczoraj, jak gdzieś biegła, zamknęła nawet na chwilę
kwiaciarnię... Miała pomalowane na czerwono paznokcie i czerwone buty. Zrozpaczona
matka nieboszczyka nie malowałaby chyba paznokci na krwisty kolor?
Brr! Nieboszczyka! Jak to brzmiało! Mój Tomek absolutnie nie mógł być
nieboszczykiem, nie zgadzałam się na to i już! Mógł być obrażony, urażony, mógł nie chcieć
mnie więcej widzieć... ale nieboszczyka stanowczo sobie wypraszałam!
- A po co pójdziemy do tej kwiaciarni? - zapytała Zuzka, trzeźwo jak zwykle.
- Po pracę! - uśmiechnęła się Julka. - Mama Tomka da nam pracę, na pewno. Zawsze
przed świętami jest u niej mnóstwo roboty. Pamiętam, co się działo w zeszłym roku. Czasami
siedziała do świtu, żeby przygotować to, co zamówili klienci na następny dzień.
- Będziemy układać bukiety? - zdziwiłam się. Nie miałam pojęcia o układaniu
bukietów, nawet gdy wręczałam komuś różę, miałam problem, jak ją podać. Stokrotki
rozsypywały mi się na wszystkie strony, trzech frezji nie umiałam włożyć do wazonu tak,
żeby wyglądały ładnie i naturalnie. Nawet po rocznym kursie bukieciarskim miałabym
problem. Stanowczo nie nadawałam się do tej pracy!
- Będziemy jej pomagać - powiedziała Julka enigmatycznie. - Zobaczycie, że się uda!
Pojedziemy od razu na moje osiedle?
- Jedźmy! - zgodziłyśmy się wszystkie trzy. Osiedle dla bogaczy nie było naszym
ulubionym miejscem, a pan Ździebełko stanowczo nie był naszym ulubionym mieszkańcem
tego osiedla... pani Ola jednak, właścicielka kwiaciarni przy bramie, nie była ani bogata, ani
niesympatyczna. Była strasznie miłą osobą. I kto wie, może faktycznie mogłaby nam pomóc?
Pomóc zobaczyć się z Tomkiem - podpowiedział jakiś cichutki głosik w środku mojej
głowy. Wcale nie chciałam tak pomyśleć! Chciałam skupić się na zarabianiu pieniędzy. Ale
myślenie o Tomku jakoś tak zawsze narzucało mi się samo...
- Możemy robić stroiki, łańcuchy, wyklejać jakieś oryginalne kartki pocztowe...
Możemy robić wszystko, co nam pani każe! Będziemy pani służącymi, jeśli pani zażąda! -
Julka z wrodzonym talentem przekonywała panią Olę, że mogłaby mieć z nas w kwiaciarni
pożytek.
A ja starałam się odgonić myśl o tym, że zrobione przez nas kartki byłyby naprawdę
bardzo, bardzo oryginalne. Ale niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu...
Lepsza, milsza wersja Palomy Picasso poprawiła małe, druciane okularki, zsuwające
się jej z nosa, i roześmiała się serdecznie.
- Z nieba mi spadacie!
Zuzia, Emma i ja stałyśmy jak zamurowane. Nie miałyśmy pojęcia, czy mama Tomka
kpi z nas, czy mówi poważnie. Nie, kpić to nie kpi, ona nie należy do kpiarzy... mogłaby
raczej żartować, delikatnie i wcale nie złośliwie. .. Ale to zdanie o spadaniu z nieba wcale nie
brzmiało jak żart.
- Nawet nie wiecie, jak ciężko o pomocników dwa tygodnie przed Gwiazdką! - to
naprawdę nie była kpina ani nawet żart. - Dawałam ogłoszenie, chciałam przyjąć studentów...
Ale oni mają o tej porze roku lepsze zajęcia, są dosłownie rozrywani. Biegają po mieście w
przebraniach świętych Mikołajów, roznoszą jakieś paczki po biurach, sprzątają, trzepią
dywany... Wolny, chętny do pracy student w grudniu to marzenie ściętej głowy.
- Ma pani za to przed sobą cztery wolne, chętne do pracy gimnazjalistki - dygnęła
Zuzka nerwowo. - Bardzo byśmy chciały zarobić kilka złotych na prezenty dla rodziców.
- Zarobicie więcej niż kilka złotych! - uśmiechnęła się pani Ola. - I naprawdę bardzo
się cieszę, że przyszłyście!
Wszystkie patrzyłyśmy na nią w milczeniu. Nie dlatego, że nie miałyśmy nic do
powiedzenia. Po prostu nas zatkało. Nie mogłyśmy wydobyć dźwięku z krtani... a może
dźwięku nie wydobywa się z krtani, lecz z tchawicy? Nie byłam pewna... A przecież
powinnam być! Przecież jestem z tych Łaniewskich, ze starej lekarskiej rodziny... No i
uczyłam się na biologii o powstawaniu dźwięku. Był nawet rysunek na całą stronę w książce.
Niestety, nic z niego nie pamiętałam. Dobrze, że babcia nie wiedziała o moich
wątpliwościach!
- Chciałabym też was prosić o wyprowadzanie psa - powiedziała pani Ola, korzystając
z tego, że żadna z nas nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
- Psa? - Julkę nareszcie odetkało. - Kamusi? A co, Tomek nie może z nią wychodzić?
- Nie może - pokiwała głową jego mama, a mnie znów przyszło do głowy to okropne
słowo „nieboszczyk”! Aż mnie przeszedł dreszcz!
- Dlaczego? - Zuzka też odzyskała mowę i domagała się konkretnej odpowiedzi. - Coś
mu jest?
- Prosił, żeby wam o niczym nie mówić... to znaczy tobie, Jula, bo tylko ty tu
przychodzisz... Ale w tej sytuacji... ja już naprawdę nie mogę zamykać codziennie kwiaciarni,
żeby wyprowadzić psa. Klienci dostają szału, kiedy muszą czekać pod drzwiami, Kama
dostaje szału, że nie może pobiegać tyle, ile by chciała... Muszę was poprosić o pomoc,
choćby mój własny syn miał się na mnie obrazić. Zresztą zupełnie nie wiem, dlaczego on tak
się upiera przy tej tajemnicy. W końcu to, co się stało, to przecież żaden wstyd...
Wstyd? O co może jej chodzić? Co mu się stało? Dostał jakiś parchów na całej twarzy
i nie chce, żebyśmy go oglądały w takim stanie? Ogolił głowę na łyso i z tego powodu nie
przychodzi do szkoły i unika znajomych? Nie, to nie miało sensu...
- Tomek złamał nogę w andrzejki - powiedziała jego mama. A ja poczułam, że zaraz
zemdleję.
ROZDZIAŁ 5
KOKARDKI
Nie słuchałam już, co mówi pani Ola. Pokazywała nam malutkie choinki, mówiła coś
o łańcuchach i kokardkach, wręczyła Julce worek wypełniony jakimiś czerwonymi
skrawkami... Nie miałam pojęcia, co to jest. One o tym dyskutowały, coś sobie rysowały na
kartce... A ja czułam się tak, jakby właścicielka kwiaciarni i moje trzy przyjaciółki
rozmawiały w obcym języku, który słyszę pierwszy raz w życiu. Słyszałam te głosy, ale jakby
z daleka... Nie docierały do mnie, do mojej głowy. Bo w niej było miejsce tylko na jedno
słowo: Tomek. Te pięć liter wypełniało cały mój mózg, moje serce, mój żołądek nawet...
Nawet powietrze, którym oddychałam, było wypełnione tym jednym słowem. Tomek,
Tomek, Tomek... Tylko o nim mogłam myśleć.
- To ja pójdę wyprowadzić psa! - powiedziałam, wpadając nagle na genialny pomysł.
Przecież mogę odwiedzić go od razu i wszystko wytłumaczyć...
- Już go dziś wyprowadziłam, będzie trzeba z nim wyjść dopiero wieczorem... ale
zrobię to sama, wy, dziewczynki, lepiej idźcie do domu robić kokardki - uśmiechnęła się pani
Ola, łamiąc mi serce.
Jakie kokardki?! Nie zamierzałam robić żadnych kokardek, chciałam zobaczyć się z
Tomkiem, porozmawiać z nim, wyjaśnić... Byłam gotowa nocować u Julki, żeby tylko jakoś
dorwać się do tego psa... a przez psa do Tomka.
- To może pójdziemy do mnie? - zaproponowała Emma. - Moja babcia robi takie
rzeczy... pomoże nam, tak jak z animals wpychanymi gąbką.
- Zwierzętami wypychanymi gąbką - poprawiłam ją zrezygnowana. Byłam pewna, że
Julka i Zuzia zachwycą się pomysłem wycieczki do małego, ciasnego mieszkanka Emmy. I
nie pomyliłam się.
- Ja wrócę na czas, wyprowadzę Kamusię wieczorem, niech się pani nie martwi -
zapewniła panią Olę Julka.
Czarnowłosa kobieta w drucianych okularkach pokręciła głową:
- Nie musisz, Jula, naprawdę... Skoro pomożecie mi z tymi kokardkami, to mogę
zamknąć kwiaciarnię i wrócić normalnie do domu. Może nawet uda mi się ugotować dla
Tomka zupę? I nareszcie trochę z nim porozmawiać. Biedak, nie może wychodzić z domu,
leży całymi dniami na kanapie... Ja bym się zanudziła na śmierć, ale on uczy się w tym czasie
węgierskiego, czyta, a nawet gra sam ze sobą w szachy.
Moje serce (i nogi też!) znów zaczęło się wyrywać do mieszkania pani Oli i jej syna.
Sama powiedziała, że jest biedny i brakuje mu towarzystwa. Proszę bardzo, mogę być jego
towarzystwem choćby codziennie! Mogę nawet zrezygnować ze szkoły, żeby siedzieć przy
jego łóżku. Mogę nauczyć się gotować zupy i grać w szachy... Mogę zapisać się na węgierski,
czemu nie... Nic nie wydawało mi się zbyt trudne ani zbyt głupie!
- W takim razie przyjdę do Kamy rano przed szkołą - zgodziła się Julka.
- Przed szkołą, to znaczy przed pracą, sama z nią wyjdę, kwiaciarnia to w końcu nie
piekarnia, nie otwieram jej o szóstej rano - uśmiechnęła się nasza Paloma Picasso. -
Wystarczy, że wyprowadzisz Kamusię po lekcjach. Wtedy najtrudniej mi wyrwać się z pracy,
muszę wszystko zamykać, wywieszać kartkę...
- Będę jutro od razu po lekcjach! - obiecała Julka, biorąc z ręki pani Oli klucze „żeby
Tomek nie musiał kuśtykać do drzwi”.
A ja obiecałam sobie w duchu, że nazajutrz przyjdę po szkole razem z nią na to
okropne osiedle, na które nie można wejść bez przepustki. Przyjdę, choćby nie wiem co! I
spotkam się z Tomkiem!
Następnego dnia jednak zdarzyło się właśnie to „nie wiem co”, i żadna z nas ani przez
chwilę nie myślała o Tomku, pani Oli i biednej Kamusi, która czekała na spacer, piszcząc pod
drzwiami.
Poszłyśmy do szkoły niewyspane, śmiertelnie zmęczone. .. Do trzeciej w nocy
wiązałyśmy bowiem malutkie czerwone kokardki. To było właśnie to, co wręczyła nam w
worku pani Ola. Mnóstwo czerwonej aksamitnej wstążki, z której trzeba było zrobić
równiutkie kokardki. Podobno miniaturowe choinki udekorowane takimi wstążeczkami idą w
kwiaciarni jak woda.
- Musicie wiązać bardzo równo! - powtarzała babcia Emmy. - Ludzie, którzy wydają
pieniądze, chcą dostać naprawdę towar doskonały. Oglądają każdy milimetr choinki,
rezygnują z byle powodu... Musicie się starać!
Starałyśmy się więc jak szalone.
- Jestem mistrzynią równych kokardek! - wołała Zuzia, wymachując nam przed
nosami kawałkami czerwonej wstążki, spiętej pośrodku malusieńką złotą klamerką.
- A moje co? Gorsze? - oburzona Julka prezentowała nam z dumą swoją produkcje.
Ja i Emma błyskawicznie włączyłyśmy się do zabawy i też zaczęłyśmy machać, a
nawet rzucać wstążeczkami.
W tym momencie drzwi uchyliły się i wyjrzała zza nich babcia Emmy. Byłam pewna,
że chce nas skrzyczeć za ten hałas. Dochodziła północ, bliźniaki już dawno spały, pani Adams
przed chwilą wróciła z pracy (pewnie znowu siedziała do nocy nad jakimś bilansem) i też
położyła się do łóżka. To na pewno nie była dobra pora na wrzeszczenie i skakanie po
wersalce.
A może babcia Emmy też chciała iść spać i po prostu nie miała gdzie? Przecież dzieli
pokój z Emmą, a teraz w tym pokoju jesteśmy my i dwa tysiące wstążeczek. I na pewno nie
można się tu spokojnie położyć. Tak, to chyba jednak nie był najlepszy pomysł, żeby
zajmować się pracą właśnie u Emmy. Mogłyśmy iść do mnie, do Zuzi, w ostateczności nawet
do Julki... może jej rodziców nie byłoby w domu? A nawet gdyby byli, jest to jednak dużo
większy dom niż mieszkanko Emmy. Ze czterdzieści razy większy, tak na oko...
Babcia Emmy nie zamierzała jednak ani nas uciszać, ani wyganiać.
- Przyszłam sprawdzić, jak wam idzie - powiedziała po prostu i podniosła do góry
pierwszą z kokardek leżących na biurku. - Będę waszą brakarką.
- Brakarką?! - tym razem nie tylko Emma, ale cała nasza czwórka słyszała to słowo po
raz pierwszy.
- Brakarką to kontroler jakości - wyjaśniła nam starsza pani. - Sprawdza, czy nie ma
jakiejś fuszerki.
- Fuszerki? - zdziwiła się Emma. - Ja wiem, ja jadłam takie jajka fuszerowane... i
kaczkę fuszerowaną... Ale tych kokardek nie fuszerujemy chyba?
Babcia razem z Julką zaczęły jej cierpliwie wyjaśniać różnicę między faszerowaniem i
fuszerowaniem. A ja znów mogłam odpłynąć myślami daleko, na znienawidzone osiedle dla
bogaczy. Na najcudowniejsze osiedle na świecie. Bo tam mieszkał Tomek. Uwięziony w
swoim pokoju z nogą w gipsie... Dlaczego nie pobiegłam do niego od razu, prosto z
kwiaciarni? Przecież Julka mówiła kiedyś, że pani Ola z synem mają malutkie mieszkanko
nad kwiaciarnią. A więc dzieliło mnie od niego tylko kilka schodków... Może nawet słyszał
naszą rozmowę? Może wiedział, że tam byłam? No tak, jeśli wiedział, jeśli słyszał mój głos,
to już po mnie. Tomek na pewno jest całkowicie przekonany, że mi na nim nie zależy. Gdyby
mi zależało, nie odeszłabym przecież dosłownie spod jego drzwi!
Zrobiłam się na siebie strasznie zła, byłam gotowa jechać na to osiedle natychmiast, w
środku nocy... Pewnie o tej porze nie jeżdżą już autobusy, na taksówkę wydam więcej, niż
zarobię na kokardkach... Wydam to, co dostałam od mamy na książkę do angielskiego. Ale
jakie znaczenie ma teraz angielski? Czułam, że nie mogę czekać ani chwili dłużej... Ale nagle,
jakimś kącikiem świadomości, jedynym nie zajętym bez reszty przez Tomka, zauważyłam, że
w pokoju dzieje się coś złego. Emma płakała jak bóbr! O czym to one rozmawiały, zanim się
wyłączyłam? O kaczce faszerowanej? I co, i ta kaczka to taki powód do łez?
- Co się stało? - zapytałam, zdradzając natychmiast, że byłam tu przez chwilę obecna
tylko ciałem.
Julka przyjrzała mi się uważnie i oczywiście zrozumiała bez słów, gdzie przebywała
moja dusza. Na szczęście nie skomentowała tego w żaden sposób, szepnęła tylko:
- Babcia odrzuciła wszystkie kokardki Emmy jako wybrakowane.
No tak... już przy szyciu psów, żyraf i łabędzi dla dzieciaków z domu dziecka Emmie
nie szło najlepiej. Nie miała zdolności manualnych i tyle. Miała inne talenty, umiała
fantastycznie śpiewać... Ale teraz nie chodziło o śpiew, lecz o kokardki.
- Musisz je mocniej spinać, o tak, zobacz - babcia starała się pomóc swojej wnuczce
naprawić błędy. - Wcale nie było brzydko, tylko troszkę nierówno. Spróbuj tak jak ja, od
dołu... Emma jednak nie chciała słuchać. Chlipała i powtarzała;
- Do niczego się nie nadaję...
A my we trzy, jedna przez drugą, usiłowałyśmy ją przekonać, że jest dokładnie
odwrotnie: nadaje się do wszystkiego! I do robienia kokardek też!
- Przestań płakać, kochanie - jej babcia miała tak łagodny głos jak nigdy przedtem. -
To wspaniale, że chcesz sama zarobić na prezenty... I na pewno sobie poradzisz. Jesteś taka
dzielna. Nawet nie wiesz, jaka mama jest z ciebie dumna. Wiele razy mi mówiła, że gdyby
nie ty, całkiem by się załamała po wyjeździe z Anglii. Ale ty zawsze umiesz podtrzymać ją na
duchu... Jesteś wspaniała!
Łzy Emmy obeschły w okamgnieniu. Widać babcia radziła sobie z pocieszaniem jej
znacznie lepiej niż my.
- Spróbuj, kochanie, jeszcze raz, powoli - dwie spracowane dłonie ujęły drobne ręce
wnuczki i wspólnie składały kawałek wstążeczki. Tym razem idealnie prosto!
O trzeciej w nocy babcia Emmy zgasiła nam światło i stanowczo zażądała, żebyśmy
poszły spać.
- Nie możecie w kółko pracować po nocach - powiedziała. - Najpierw te zabawki dla
dzieci, teraz kokardki... A gdzie wasz sen?
- Wyśpimy się w święta - uśmiechnęłam się i z ulgą przytuliłam do poduszki. Oczy
zamykały mi się same, podobnie jak przyjaciółkom. Tym razem wyjątkowo żadna nie miała
ochoty na rozmowę. Chciałyśmy po prostu iść spać.
ROZDZIAŁ 6
NIESPODZIEWANY GOŚĆ
Następnego dnia prawie przespałyśmy wszystkie lekcje. Nawet kolejna kartkówka z
matmy nie zdołała wyrwać nas z odrętwienia. Widać do wszystkiego można się
przyzwyczaić... do kartkówek robionych regularnie na co drugiej lekcji też.
- To co, idziemy do Emmy po kokardki, a potem do pani Oli? - zapytała Zuzka.
Wszystkie pokiwałyśmy głowami. Ja chyba najbardziej energicznie. Oczywiście
chciałam dostać pieniądze za pierwszą partię towaru... Oczywiście chciałam usłyszeć, co
powie właścicielka kwiaciarni na widok kokardek, czy będzie zadowolona, czy coś
skrytykuje... Ale znacznie bardziej interesowało mnie mieszkanko nad kwiaciarnią, gdzie
czekał pies, którego trzeba zabrać na spacer... i jego właściciel z nogą w gipsie. Bardzo na
mnie obrażony...
- Dobrze, że jesteście, dziewczynki - babcia Emmy wyraźnie się ucieszyła na nasz
widok. - Zostańcie na pięć minut z chłopcami, muszę iść do apteki.
- Z chłopcami? - zdziwiła się Emma. - A oni nie są w przedszkolu? O tej porze?
- W południe zadzwoniła ich wychowawczyni, obaj mają gorączkę, zabrałam ich do
domu... W aptece była długa kolejka, oni strasznie płakali... Przyszliśmy więc prosto tutaj.
Wiedziałam, że wpadniecie po lekcjach po kokardki, i postanowiłam poczekać. To co,
przypilnujecie ich? Dosłownie pięć minut...
- Nie ma sprawy - uśmiechnęłyśmy się, starając się ukryć przerażenie. Ostatnio, gdy
byłyśmy w domu same z bliźniakami, nie skończyło się to najlepiej. My sterroryzowane i
udające koty i kamienie, oni poparzeni... To znaczy, tylko Mark... Chyba Mark, nigdy nie
udawało mi się ich rozróżnić... Nie byłam pewna, jak poradzimy sobie tym razem z dwoma
potworkami, w dodatku gorączkującymi. Kto wie, jak wpływa na nich gorączka?
Na szczęście wpływała uspokajająco. Obaj leżeli w łóżku, przykryci kocem, i spali jak
aniołki. Uśmiechnęłyśmy się jeszcze raz, tym razem z wyraźną ulgą. Skoro śpią, to babcia
Emmy może odwiedzić nawet siedemnaście aptek!
- Nie spiesz się, babciu! - zawołała Emma do jej pleców, znikających za drzwiami.
Chyba wołała za głośno, bo w tym samym momencie cztery powieki otworzyły się, a
spoglądające spod nich dwie pary zielonych oczu wcale nie wyglądały na zaspane i osłabione
chorobą.
- Do szafy! - zawołał chłopiec w żółtej piżamce. - Wszystkie do szafy, no już!
Będziecie moimi więźniami!
Pomyślałam, że dzieci stanowczo nie powinny oglądać brutalnych filmów. Ani nawet
brutalnych kreskówek. Przecież pomysł z uwięzieniem nas w szafie musiał pochodzić z
jakiegoś filmu! Poprzednio tylko Zuzia leżała w szafie, udając kamień. Lepiej chyba być
kamieniem niż więźniem...
Zobaczyłam, że Julka wyraźnie zbladła, wchodząc do szafy. Czyżby bała się
ciemności? Albo ciasnych pomieszczeń? No tak, w jej domu wszystko było ogromne...
- Mam klaustrofobię - szepnęła, potwierdzając moje przypuszczenia. Klaustrofobię,
czyli lęk przed zamknięciem... Widziałam kiedyś w telewizji film na ten temat, taka osoba
może nawet umrzeć ze strachu w czasie krótkiej podróży windą! Stanowczo nie chciałam,
żeby Julka umarła uwięziona w szafie! Nie mogłam na to pozwolić. W końcu nas jest cztery,
a bliźniaków tylko dwóch. W dodatku są przedszkolakami... chorymi przedszkolakami. Nie
możemy dać się im sterroryzować!
Zacisnęłam pięści i postanowiłam ruszyć do ataku. Jak babcia Emmy to robiła? Nie
krzyczała, a jednak byli przy niej jak aniołki. Może w ten sposób działał jej łagodny głos, taki
jakim mówiła do Emmy poprzedniego wieczora, kiedy ta płakała jak bóbr? Niestety, mnie nie
było w tej chwili stać na spokojny, łagodny głos. Miałam ochotę wrzeszczeć, a nie
przemawiać uspokajającym, kojącym tonem.
Wrzasnęłam więc:
- Spokój! Nie będzie żadnego zamykania nas w szafie! Babcia zostawiła was pod
naszą opieką, a nie nas pod waszą.
Nie byłam pewna, czy te skomplikowane konstrukcje gramatyczne - „was pod naszą”,
„nas pod waszą” - są dla nich w ogóle zrozumiałe. Nie miałam żadnych doświadczeń z
dziećmi, zwłaszcza takimi, które niemal całe życie spędziły w Anglii.
Otworzyłam usta, żeby jakoś przystępniej przedstawić im moje przemyślenia, ale
nagle odezwała się Zuzka. Bardzo stanowczo się odezwała.
- Natychmiast wracajcie do łóżka! Natychmiast! Jeśli zdążycie, zanim doliczę do
pięciu, poczytam wam w nagrodę bajki! Raz, dwa, trzy...
Jeszcze zanim powiedziała „trzy”, maluchy znalazły się pod kołderkami, przykryte po
same uszy i wyraźnie spłoszone. Więc to było aż takie proste? Wystarczyło podnieść głos i
być stanowczą?
Julka, równie zdumiona i bardzo, bardzo blada, gramoliła się z szafy. Kto wie, może
uratowałyśmy jej życie?
- Gdzie macie jakieś bajki? - zapytała Zuzka. A spod pierzynek wyjrzały nieśmiało
dwie małe rączki i pokazały zgodnie półkę pod oknem. Oni się naprawdę nas bali!
- Poczytamy o smoku, chcecie? - Zuzia usiadła na podłodze i wzięła głęboki oddech.
Nie zdążyła jednak przeczytać ani słowa, bo w tym samym momencie rozległo się
energiczne pukanie do drzwi. Czy raczej kołatanie, bo przecież babcia Emmy miała zamiast
dzwonka śliczną, mosiężną kołatkę. Kołatkę, a więc kołatanie...
- Babcia nie wzięła klucza? - zdziwiła się Emma i poszła otworzyć.
Na progu jednak nie stała wcale jej babcia. Stał tam Krzysiek Więcek. Emma zrobiła
się czerwona jak burak.
- Cześć... - powiedział Krzysiek, cichutko, jak nie on. I też oblał się rumieńcem.
Wyglądało mi na to, że nie tylko on podoba się Emmie, ale i ona jemu... Ach, znowu
ta gramatyka. Wy nas, my was, on jej, ona jemu... Tylko w sprawie mojej i Tomka nie
obowiązywała taka wzajemność. Tu było tylko „on jej”. Ona jemu nie. Ona jemu obojętna, a
nawet wroga... To znaczy, on myśli, że ona mu wroga...
Z wysiłkiem otrząsnęłam się z rozmyślań o gramatycznej wzajemności i skupiłam
swoją uwagę na Krzyśku. Nie wiedziałam, że Emma dała mu swój adres.
- O, wszystkie tu jesteście? - zdziwił się na nasz widok. Nie ucieszył, lecz zdziwił.
Łatwo to było zrozumieć, w końcu chciał być z Emmą sam na sam.
- My zajmiemy się chłopcami, poczytamy im bajki, a wy tu sobie spokojnie
porozmawiajcie - zarządziła Zuzia i zaczęła zaganiać mnie i Julkę do pokoju bliźniaków.
- My też tam pójdziemy, Krzyś, poznasz twins... moje braty... moich bratów... braci... -
Emmie z nerwów myliły się końcówki, w oczach miała panikę i wściekłość. Wyraźnie była
zła, że zamierzałyśmy zostawić ich samych. A przecież my chciałyśmy dobrze! Bardzo
dobrze! Chciałyśmy, żeby wreszcie spokojnie sobie porozmawiali.
- Cześć, chłopaki! - Krzysiek wcale się nie wygłupiał i w niczym nie przypominał
klasowego błazna, którym przecież był. Zachowywał się poważnie, nawet bardzo poważnie.
Zwłaszcza w stosunku do bliźniaków. Podał każdemu z nich rękę, jak jeden dorosły facet
drugiemu dorosłemu facetowi. Mark i Robin byli oczywiście zachwyceni takim
traktowaniem. A ja miałam wrażenie, że śnię! Czyżby miłość tak zmieniała ludzi? No tak,
czemu się dziwię... w końcu to właśnie ja chciałam zacząć się uczyć węgierskiego, gry w
szachy i gotowania zup. Z miłości przecież, a nie z powodu nagłego nadmiaru czasu i chęci
znalezienia nowego fascynującego hobby...
Z trudem zmieściliśmy się wszyscy w pokoiku, w którym leżeli bracia Emmy. Zuzia
wzięła książkę i zaczęła czytać. Najpierw o smoku, potem o królewnie, która zgubiła koronę,
jeszcze później o dwóch myszkach i żabie...
- Oni już śpią - powiedziałam szeptem.
Zuzka z ulgą zamknęła książkę i wyszła na palcach z pokoju. A my za nią. W pokoju,
w którym robiłyśmy poprzedniego dnia kokardki, było jednak znacznie wygodniej. A przede
wszystkim można było nareszcie normalnie porozmawiać, zamiast słuchać w skupieniu bajek.
- Skąd wiesz, gdzie mieszkam? - Emma skupiła się i powiedziała całe zdanie, nie
myląc końcówek.
- Wiem o tobie więcej, niż ci się wydaje - odpowiedział Krzysiek, znów czerwony jak
burak. A ja poczułam, że zaraz dostanę zawału. Rety, ja już to słyszałam! Dokładnie te same
słowa! Albo prawie te same! Słyszałam je z ust Tomka, w identycznych okolicznościach.
Pojawił się w moim domu, a ja zdziwiłam się, skąd ma adres... Czy naprawdę ci faceci nie
zajmują się niczym oprócz śledzenia dziewczyn z naszej klasy? Zupełnie, jakby nie mogli
normalnie zapytać o adres...
- A po co przyszedłeś? - brawo! Emma chyba po raz pierwszy powiedziała
„przyszedłeś”, zamiast „przyszłaś”, „przyszłoś”, „przyszedłoś”... Różne formy z jej ust już
słyszałam, ale tej poprawnej chyba jeszcze nigdy! Naprawdę się starała panować nad
nerwami!
- Nie byłem dziś w szkole - powiedział Krzysiek.
No proszę! Nie było go? W ogóle tego nie zauważyłam! Jeden rzut oka na Julkę i
Zuzię wystarczył, żebym wiedziała, że one też kompletnie nie zwróciły na to uwagi. Za to
Emma... Zachowywała się tak, że mogłam dać sobie uciąć rękę za to, że zauważyła.
Zauważyła i bardzo się przejęła! Tylko my we trzy, niewyspane i zmęczone, jakoś nie
przyjrzałyśmy się jej w szkole dostatecznie uważnie. No ale teraz byłyśmy pewne: Krzysiek
bardzo, bardzo ją obchodził. I ona jego chyba też.
- Dlaczego nie byłeś w szkole? - zapytała Emma, starając się, żeby w jej głosie nie
było słychać najlżejszych choćby emocji.
- Byłem u lekarza - machnął ręką Więcek. - Nic takiego. Ale miała być dziś kartkówka
z matmy, chciałem zapytać, jak było.
No nie, on naprawdę był klasowym błaznem! W dodatku bez odrobiny wyobraźni!
Czy naprawdę uważał, że ktoś w to uwierzy? W to, że kartkówka z matmy obchodziła go tak
bardzo, że aż przyszedł „zapytać, jak było”? Może ktoś, kto nie chodzi do naszej szkoły i nie
wie, że pani Kwaśniak robi kartkówki regularnie na co drugiej lekcji, dałby się nabrać. Ale
my chodziłyśmy do tego samego gimnazjum co on! Do tej samej klasy! I doskonale
wiedziałyśmy, że kartkówka na matmie była czymś równie zwyczajnym jak sprawdzenie listy
obecności na jakiejkolwiek innej lekcji. Nie było sensu w ogóle o tym mówić.
A może właśnie dlatego powiedział o tej kartkówce? - pomyślałam nagle. Może
chciał, żeby od razu było oczywiste, że to tylko pretekst? Że tak naprawdę nie obchodzi go
matma, lecz Emma? Że o to tu chodzi... Ale nie, Krzysiek nie był na to dość przebiegły. On
dał się przecież nabrać adoratorowi Marty Mądrej, był prostoduszny i łatwowierny. I na
pewno nie umiałby uknuć takiej intrygi. On naprawdę uważał, że świetnie to sobie wymyślił i
że żadna z nas nie wpadnie na to, że kartkówka to tylko pretekst.
- Tak myślałem... myślałam, że przyjdziesz - zaczerwieniła się Emma. - To znaczy, nie
że przyjdziesz, ale że będziesz chciał wiedzieć, jak było... Spisałam ci pytania.
Co??? Wszystkie trzy otworzyłyśmy szeroko oczy. Emma myślała o Krzyśku w czasie
kartkówki, zrobiła notatki, bo spodziewała się, że ją odwiedzi?!
- Myślałam, że ci jutro dam, gdy przyjdziesz do szkoły - spuściła oczy i sięgnęła do
teczki.
- Dzięki! - Krzysiek był zachwycony. - Dzięki, że o mnie pomyślałaś!
Gruchali tak jeszcze przez chwilę jak dwa gołąbki. Aż robiło mi się słabo. Kto by się
spodziewał, że nasz klasowy błazen okaże się takim amantem?
Nagle jednak Krzysiek podniósł wzrok i powiedział, wyraźnie głośniej i wyraźnie do
nas wszystkich:
- Chciałem was jeszcze o coś zapytać... Nie daje mi to spokoju. Powiedziałyście przy
sprawie z Karoliną, że podejrzewałyście, że to ja pociąłem torbę Emmie. Dlaczego? Nie mogę
tego zrozumieć! Cała klasa wciąż mnie pyta, dlaczego... Wszyscy myślą, że coś wiem, że
może zrobiłem to razem z Karoliną... Przestają rozmawiać, gdy się zbliżam. Dlaczego tak
wtedy powiedziałyście?
- A pamiętasz, co mówiłeś w bibliotece? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- W bibliotece? - zatkało go całkowicie. - Ja rzadko bywam w bibliotece...
W to akurat nie wątpiłam. Ale był tam w andrzejki przed matematyką. I to nie sam!
- Nie pamiętasz, co mówiłeś między regałami do swoich kolegów dwudziestego
dziewiątego listopada? - przypomniała mu Zuzka bardzo poważnym tonem. Wyraźnie znowu
wcielała się w jedną ze swoich ulubionych ról: sędziego śledczego.
- Nic nie pamiętam - pokręcił głową bezradnie nasz przesłuchiwany.
- To ci przypomnę - rozkręcała się Zuzia. - Może niedokładnie, ale brzmiało to tak:
„Ta torba to dopiero początek, zobaczycie, co będzie dalej. Będziemy mieli ubaw po pachy!”.
- Ach, ta torba! - uśmiechnął się szeroko Krzysiek. - Torba dla Marty Mądrej!
Szykowaliśmy jej fajny prezent na mikołajki... ale przez was nic z tego nie wyszło. Bo przez
was w ogóle nie było prezentów.
- Prezent dla Mądrej? - nie rozumiałam. - Chcieliście dać Mądrej torbę?
- Torbę, ale specjalną... z której wyskakiwałyby główki na sprężynkach. Widziałem
taką kiedyś w filmie, dziewczyna nieźle się wystraszyła. I zrobiłem taką samą dla Mądrej,
własnoręcznie. Pokazałem kumplom, byli zachwyceni - spojrzał na nas, chyba oczekując
oklasków.
Braw nie było. Odezwała się za to Zuzka podejrzliwie:
- Ale powiedziałeś, że to dopiero początek...
- No tak, bo chciałem zrobić jeszcze kilka rzeczy... Takich jak w sklepie ze
śmiesznymi rzeczami, tylko jeszcze śmieszniejszych. Na przykład szalik, który sam by się
zaciskał i ją dusił...
No tak, boki zrywać! Już prawie uwierzyłam, że zmądrzał, że niesłusznie uznałyśmy
go za klasowego błazna... Ale on był właśnie błaznem. I to niebezpiecznym! Chciał udusić
naszą wychowawczynię na oczach całej klasy!
- Fajny pomysł - powiedziała Emma rozanielona. A mnie pociemniało przed oczami.
Najpierw Zuzka zgłupiała z powodu Radka, teraz Emma z powodu Więcka... Dobrze że
przynajmniej na mnie Tomek nie działał w taki sposób. Smutniałam na myśl o nim, ale nie
głupiałam. Chyba nie...
ROZDZIAŁ 7
A PIES???
Babcia Emmy wróciła do domu, bliźniaki wstały, zjadły obiad, położyły się... a my
wciąż siedziałyśmy w pokoju z Krzyśkiem i słuchałyśmy ochów i achów, które wyrzucała z
siebie Emma. Była zachwycona każdym jego pomysłem, nawet najgłupszym. Szklanką
parzącą w palce, duszącym szalikiem, strzelającym długopisem... Więcek miał tyle
pomysłów, że wystarczyłoby ich na każdy dzień roku szkolnego, aż do naszej matury.
- Pójdziemy zrobić herbatę - powiedziałam niepewnie, chcąc wycofać się do kuchni.
Zuzia i Julka poderwały się, żeby wyjść ze mną. Obserwowanie gruchających gołąbków było
fascynujące, ale czułyśmy się trochę nieswojo.
- Nie wychodźcie! - zaprotestowała natychmiast Emma, podrywając się z krzesła.
- Ja już idę do domu - powiedział Krzysiek, patrząc na zegarek. - Rodzice pewnie się
martwią...
- Nie idź - zaczerwieniła się Emma. - Jeszcze nie dałam ci notatek z matmy...
Notatek! Naprawdę powiedziała to bezbłędnie. Nie „notatków” czy wręcz „notesów”,
ale po prostu „notatek”! Byłyśmy w szoku! Więcek jednak wyraźnie przejął się tym, co
zobaczył na zegarku i wybiegł niemal bez pożegnania. To znaczy bez pożegnania ze mną,
Julką, Zuzką i rodziną Emmy. Bo z Emmą spędził przy drzwiach chyba z dziesięć minut,
chichocząc i szepcąc. Nie o matematyce oczywiście...
- Tak szybko sobie poszedł... - westchnęła Emma, zatrzaskując drzwi. - Szkoda...
- Szybko? - spojrzałam na zegarek. - Jest szósta! Za oknem już dawno zrobiło się
całkiem ciemno! Myślałam, że będzie tu nocował.
- Szósta?! - pisnęła Julka, przerażona. - Pies pani Oli! Dałam słowo!
Poczułam, że mój świat rozwala się na milion kawałeczków. To miał być mój wielki
dzień! Miałam się spotkać z Tomkiem, wyjaśnić to idiotyczne nieporozumienie... Myślałam o
tym przez cały czas w szkole... I co, i nagle tak po prostu zapomniałam? No dobrze, nie tak po
prostu... Byłam świadkiem rodzenia się wielkiej miłości. Patrzenie na nich, słuchanie ich, to
było lepsze niż najlepszy film. Wszystkie trzy wpatrywałyśmy się w nich zachłannie.
Rozumiem, że Zuzia i Julka mogły przy takiej niespodziewanej atrakcji zapomnieć o bożym
świecie. Ale ja? Jak ja mogłam?! Jak mogłam tak całkiem zapomnieć o Tomku i wpatrywać
się w Więcka?! Szkoda, że nie udało mu się jeszcze skonstruować szalika, który sam zaciska
się na szyi. Chętnie bym go użyła, żeby się własnoręcznie udusić! Kretynki podobne do mnie
stanowczo powinno się raz na zawsze eliminować ze społeczeństwa!
- Zawiodłam panią Olę, chciałabym umrzeć ze wstydu - westchnęła Julka
dramatycznie. A więc nie byłam sama ze swoimi ponurymi myślami!
- Przestań histeryzować! - powiedziała do niej Zuzia. - I ty też, Żaba, przestań się
zamartwiać, zobaczysz jeszcze swojego Tomeczka!
A więc aż tak było widać, że się dziko zdenerwowałam? Przecież nie powiedziałam
ani słowa! Ale Zuzia umiała czytać w moich myślach, oczywiście. I umiała, jak nikt,
sprowadzić mnie na ziemię. Może tylko moja babcia mogłaby z nią konkurować...
- Zakładajcie kurtki i biegniemy! Szybko! Emma, gdzie masz czapkę?
No tak, naprawdę była jak moja babcia... Dbała nawet o to, żebyśmy się pozapinały i
założyły coś na głowę!
W autobusie Emma, Zuzka i Julka chichotały i rozmawiały tylko na jeden temat: o
Krzyśku. Julka oczywiście na poczekaniu napisała wiersz o ich wielkiej miłości. Byłam nawet
ciekawa, jakie romantyczne skojarzenia może w niej wywołać klasowy błazen... ale nie udało
mi się tego usłyszeć. Bo natychmiast pogrążyłam się we własnych myślach. O Tomku,
oczywiście. O tym, że wszystko mu wyjaśnię. I będzie musiał mi uwierzyć. Powiem mu
nawet, że to Zuzia kocha się w Radku, a nie ja. Wkopię ją, ale przecież to prawda, nie
powinna się więc gniewać... A zresztą zależy mi tylko na jednej jedynej rzeczy: na tym, żeby
Tomek znał prawdę. I żeby wiedział, że dla mnie liczy się tylko on.
- Tak mi przykro - zaczęła Julka, kiedy wpadłyśmy zziajane do kwiaciarni. - Jestem
podłą, niegodną całować pani stóp, samolubną dziewuchą.
- My też - przytaknęłyśmy z Zuzią i Emmą. Pani Ola wybuchnęła serdecznym
śmiechem.
- Nie denerwujcie się, od trzech tygodni radzę sobie sama, to i dziś sobie poradziłam.
Kamusia nie była zachwycona krótkim spacerem, ale ona też już się przyzwyczaiła.
- To ja z nią wyjdę jeszcze raz - powiedziałam, czując, że serce wali mi jak młot. -
Wyprowadzę ją na solidny długi spacer. Mogę?
- Pewnie, że możesz - pani Ola naprawdę była aniołem. Aniołem w czerni! - Kamusia
się ucieszy... Ale najpierw dajcie mi te kokardki, które zrobiłyście. Choinki już czekają na
przybranie.
Poczułam, że zamieniam się w kamień. A potem rozsypuję się na milion małych
kawałeczków. Po raz kolejny tego dnia. Kokardki! Kokardki, nad którymi siedziałyśmy do
trzeciej w nocy! Pilne kokardki! Cały worek, wypełniony czerwonymi wstążeczkami, stał w
pokoju Emmy.
- Gdybyś nas tak nie poganiała... - rzuciłam się na Zuzię ze łzami w oczach. I zaraz się
opanowałam: Sorry, nie chciałam... To wina nas wszystkich...
- Pojadę po te kokardki - powiedziała Emma. - Sama. To moja wina.
- Tak samo twoja jak nasza! I pojedziemy we cztery! - zarządziła Zuzka. - A
właściwie we trzy... - dodała szybko, wpatrując się we mnie badawczo. - Bo Żaba wychodzi z
psem. Kurczę, przecież psom też się coś należy od życia.
Posłałam jej wdzięczne spojrzenie i weszłam za panią Olą po schodkach na górę. Do
Tomka! Zaraz go zobaczę! Zaraz mu wszystko wyjaśnię! Serce waliło mi jak szalone, czułam,
że robię się cała czerwona... Próbowałam to opanować, ale nie umiałam wygrać z biologią.
Mój organizm dobrze wiedział, że jestem zdenerwowana, nie dało się go oszukać.
Zza białych drzwi wyskoczył śliczny, czarny, kudłaty piesek i zaczął się łasić do pani
Oli.
- Kamusia, biedactwo, nudzisz się sama w domu... - słowa właścicielki kwiaciarni
dotarły do mnie z opóźnieniem. Jak to sama??? A Tomek? Nie liczy się jako towarzystwo dla
Kamusi? Gardzi nią? A może ona nim?
- Biedactwo, przyzwyczaiłaś się, że Tomek jest w domu, a dziś go nie ma... - pani Ola
na szczęście była odwrócona do mnie tyłem i nie mogła zobaczyć mojej twarzy. Nie byłam
pewna, co by z niej wyczytała... ale na pewno coś, czego nie chciałabym jej powiedzieć. Że
zakochałam się w jej synu i Kamusia miała być tylko pretekstem do spotkania... Nie, na
pewno nie powinna tego wiedzieć!
- Tomek zaczął już wychodzić z domu? - zapytałam, starając się, żeby mój głos był
beztroski i żeby nie było w nim absolutnie słychać nadmiernego zainteresowania. Ot, tylko
bardzo umiarkowane zainteresowanie, a właściwie jego brak... umiarkowaną, ogólnoludzką
życzliwość. Nawet mniej niż umiarkowaną... Życzliwa obojętność, to był właśnie efekt, który
chciałam osiągnąć! Nie wiedziałam tylko, jak to się robi.
- To było skomplikowane złamanie dwóch kości z przemieszczeniem, Tomek miał
operację i nie będzie chodził jeszcze co najmniej przez pięć tygodni! - to, co mówiła pani Ola,
sprawiło, że natychmiast zapomniałam o jakiejkolwiek życzliwej obojętności.
- Operację? - na sam dźwięk tego słowa zrobiło mi się słabo. Krew, chirurdzy,
skalpele, nici... A może nawet jakieś okropne metalowe szyny, którymi połączyli mu te
kawałki połamanych kości? Nie, nie mogłam sobie tego dłużej wyobrażać! Nie mogłam
zemdleć na progu mieszkania Tomka! Wbiłam sobie paznokcie w udo, prawie tego nie czując
przez grube spodnie i rajstopy. Pożałowałam, że dałam się babci namówić na ubranie się na
cebulkę. Nie było przecież aż tak zimno... ledwie siedem czy osiem stopni mrozu! Wbiłam
paznokcie lewej ręki w prawą rękę. Tym razem poczułam ból. Bardzo dotkliwie.
- Auu - zacisnęłam zęby.
Ale przynajmniej przestało mi się wreszcie kręcić w głowie...
- Tomek jest dziś w szpitalu - mówiła dalej pani Ola. - Mój brat zawiózł go na
kontrolę i na zdjęcie szwów. Mają mu też zmienić gips, zeszła już opuchlizna i gips niemal
obraca mu się wokół nogi.
Mogła sobie darować te szczegóły, naprawdę! Znowu było mi słabo!
- To ja wyjdę z Kamusią - powiedziałam, marząc o hauście mroźnego, zimowego
powietrza. Niech będzie nawet dwadzieścia stopni mrozu! Albo i trzydzieści! Niech mnie ten
mróz otrzeźwi!
Malutki czarny piesek był zachwycony, że ktoś zabiera go na nieplanowaną
przechadzkę.
- Nigdy nie wychodzi o tej porze - uśmiechnęła się pani Ola.
A ja wybiegłam z kwiaciarni, czując, że nie uda mi się tłumić łez ani chwili dłużej.
Byłam taka rozczarowana! Tak bardzo chciałam się spotkać z Tomkiem, tak bardzo na to
liczyłam...
- Kamusia, o której wróci twój pan? - przytuliłam kudłatego psiaka, który o dziwo nie
wyrywa} się i nie skamlał. Przeciwnie: zaczął lizać mnie po twarzy, popiskiwać...
Nagle pomyślałam, że to pies Tomka. Że Tomek na pewno tuli Kamę nie raz, tak jak
ja w tej chwili. Że jego długie palce przeczesują jej sierść dokładnie tak jak moje teraz. Że
może też do niej mówi, powierza jej swoje tajemnice...
Wtuliłam się w czarną sunie jeszcze mocniej, usiłując poczuć w jej sierści zapach
Tomka.
- Powiedz, Kamusia, twój pan coś ci o mnie opowiadał? Powiedz - prosiłam, a piesek
zlizywał mi z twarzy łzy i popiskiwał. Miałam nadzieję, że każdy z tych pisków oznacza
„tak”.
ROZDZIAŁ 8
NA ZAKUPY
Przez następne dni codziennie do późnej nocy robiłyśmy kokardki, łańcuchy i aniołki
ze słomy. Babcia Emmy pomagała nam jak mogła, zwłaszcza przy drobnych, wymagających
precyzji elementach. Malusieńkie uśmiechy miniaturowych aniołków wychodziły prosto tylko
jej i Julce. Z ulgą oddawałyśmy niedokończonych skrzydlaczy w ich ręce.
Dziewiętnastego grudnia zaraz po szkole zawiozłyśmy pani Oli worek aniołków oraz
drugi z kokardkami i wielkie pudło łańcuchów.
- Wasza pensja - właścicielka kwiaciarni podała każdej kopertę z banknotami. -
Ciężko zapracowana. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdyby nie wy!
Zajrzałam do środka i zakręciło mi się w głowie. Naprawdę kupię całej rodzinie
prezenty za własne pieniądze! I moim przyjaciółkom i... może... może także...
- Czy mogłabym zajrzeć do Tomka? - zapytałam, nie starając się już nawet udawać
życzliwej obojętności.
- Oczywiście, na pewno się ucieszy, że jesteście - pani Ola wbiegła po schodach. Serce
waliło mi znów jak szalone. Więc jest! Jest w domu! Zaraz mu powiem wszystko, co mam do
powiedzenia. Zaraz skończy się ten koszmar!
- Tomek prosił, żeby powiedzieć, że śpi - powiedziała jego mama i dopiero po chwili,
patrząc w nasze twarze, zrozumiała, że się zdradziła. Skoro śpi, to nie mówi! - Tomek śpi... to
znaczy...
- Nie chce mnie widzieć - westchnęłam, a w oczach stanęły mi łzy. - Nie musi pani nic
mówić. On... Proszę go pozdrowić!
Wybiegłam z kwiaciarni, czując, że to będą najgorsze święta w moim życiu.
Wolałabym, żeby w ogóle wykreślono je z kalendarza!
- Nie bierzesz nawet swoich pieniędzy? - za moimi plecami rozległ się trzeźwy,
spokojny głos Zuzki. - Porzuciłaś je?
- Nie - chlipnęłam, ocierając łzy.
- Idziemy na zakupy? - objęła mnie Julka.
- Idziemy - pokiwałam głową. W końcu nic nie poprawia humoru tak jak centrum
handlowe! Pomaga na jedynkę z matmy, na kłótnię rodziców... ale czy pomoże też na
złamane serce?
Pomoże. Zrozumiałam to natychmiast, gdy tylko tam weszłyśmy. Nie dlatego, że
zobaczyłam tyle wspaniałych rzeczy, które chciałabym kupić, i że w tym szale zakupów
zapomniałam o Tomku... Nie myślałam o nim, to prawda - jednak nie z powodu zakupów,
lecz w wyniku walki o przetrwanie. Piątek... ostatni piątek przed Bożym Narodzeniem...
- Wybrałyśmy sobie chyba najgorszy dzień na taką wyprawę - westchnęła Julka,
rezygnując z bitwy o koszyk. Kolejka do koszyków kłębiła się już w drzwiach wejściowych.
Ludzie przepychali się, krzyczeli, wręcz wyrywali sobie koszyki z rąk...
- Nie potrzebujemy koszyków, nie będziemy miały aż tyle zakupów - zdecydowała
Zuzia i, energicznie, jak to ona, zaczęła torować sobie drogę w gęstym tłumie.
Nie byłam pewna, co właściwie chcemy znaleźć. Nie miałam żadnego pomysłu na
prezenty dla rodziców, dla babci, no i dla moich przyjaciółek z Bractwa Zeta. Właściwie do
tej pory myślałam tylko o prezencie dla Tomka. Miałam ze sto pomysłów, albo i sto
dwadzieścia... Ale ten prezent raczej nie będzie potrzebny! Teraz muszę się skupić na
ludziach, którym na mnie zależy. Na mojej rodzinie, na Zuzi, Julce, Emmie... Poszukać
czegoś, co je ucieszy.
- Czy to nie Karolina? - zdziwiłam się, widząc dziewczynę podobną do niej jak dwie
krople wody.
Mignęła mi tylko, widziałam ją tak z tyło - boku... ale byłam prawie pewna. Prawie
pewna, że to ona. Tylko dlaczego pchała wózek z dzieckiem???
- Ona nie ma rodzeństwa - pokręciła głową Zuzka. - Pamiętacie, co nam mówiła wtedy
po andrzejkach, jak prosiła, żebyśmy nikomu nie wygadały, że to ona pocięła tę torbę?
Mówiła, że nie wie, co w nią wstąpiło, i że to wszystko przez jej rodzinę... Że jej rodzice nie
żyją, że wychowuje ją ciotka, okropna, skąpa... A druga ciotka, jak dobra wróżka, przywozi
jej od czasu do czasu ubrania z Anglii albo Francji, i zaraz znika...
- Może ta skąpa ciotka ma dziecko? Albo ta druga, od ubrań? - byłam naprawdę
niemal pewna, że widziałam Karolinę. Skoro jednak Zuzia twierdziła, że nie ma w jej rodzinie
takich niemowlaków, chyba to jednak nie ona...
- Lepiej poszukajmy prezentów - Zuzka rzuciła się między regały. - W końcu ten sklep
jest czynny naprawdę długo, ale chyba nie całą noc...
Miała rację. Trzeba było się na coś zdecydować! Przynajmniej postanowić, na której
półce szukać tych gwiazdek z nieba, które zamierzałyśmy podarować naszym bliskim.
- Może szals? - zaproponowała Emma.
Szals? No tak... to była liczba mnoga od „szal”. Niezbyt poprawna w Polsce,
znakomita w Anglii... W końcu tam dodaje się literę „s” na końcu wyrazu i już ma się liczbę
mnogą. Proste jak drut. Szkoda, że w naszym języku reguły nie są takie przejrzyste...
- Apaszki! - ucieszyła się Zuzia. - Zobaczcie tę, ma kolor włosów mojej mamy!
To prawda... Ta apaszka wyglądała jak rozmyte zdjęcie pani Zawadzkiej. Był na niej
kolor jej włosów, jej oczu... nawet odcień jej skóry.
- Musisz ją kupić, definitywnie! - powiedziała Julka, a ja i Emma pokiwałyśmy
energicznie głowami.
Nigdy jeszcze nie widziałam apaszki tak idealnie dopasowanej do osoby, która miała
ją nosić. Byłam pewna, że mama Zuzi padnie z zachwytu. Niestety, nie było apaszki w
kolorach mojej mamy. Pewnie byłoby o nią dość trudno. Mama ma błękitne oczy, a włosy
czarne jak smoła. To raczej nietypowe zestawienie... I wcale nie chciałam kupować jej czegoś
czarnego. Wolę, jak nosi weselsze kolory. Jasne... ale nie białe. W białym fartuchu i tak widzę
ją od świtu do nocy!
- To ona! - zawołała nagle Julka.
A do mnie dopiero po kilku sekundach dotarło, że nie chodzi jej o moją mamę, tylko o
Karolinę. Nie było wątpliwości. Między wysokimi regałami, wśród pracowników sklepu
przebranych za Mikołajów i za wielkie pluszowe misie, szła Karolina z wózkiem. A w wózku
darł się wniebogłosy mały dzieciak. Strasznie do niej podobny. To stanowczo nie mogło być
obce dziecko.
- Cześć - podeszłam do niej, zaskakując samą siebie. Ciekawość zwyciężyła we mnie z
niechęcią.
Chciałam dowiedzieć się, co to za dziecko. Chyba nie jej??? Tyle się słyszy o ciążach
nastolatek... Nie znam się na dzieciach, ale to siedziało samodzielnie, wcale się nie opierając
o wózek, a więc musiało mieć kilka miesięcy... pół roku pewnie albo i więcej? Więc Karolina
mogła urodzić dziecko jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. W czasie wakacji. I nikt
by nic o tym nie wiedział...
Chciałam jednak zapytać nie tylko o dziecko. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego nie
chodzi do szkoły, już tyle czasu. Prawie trzy tygodnie... Przecież jej nie wyrzucili? Ktoś pytał
Mądrą, chyba Rafał, a może Mateusz... Powiedziała, że nie. Że Karolina może wrócić, kiedy
tylko zechce. Więc dlaczego nie wracała???
- Cześć - powtórzyłam głośniej i Karolina nareszcie mnie zauważyła. Oczy zrobiły jej
się okrągłe jak spodki. Była przerażona. Więc to chyba naprawdę było jej dziecko!
Przypadkiem odkryłyśmy jej wielką tajemnicę!
Zuzia i Julka podeszły bliżej. Pewnie też, tak jak we mnie, ciekawość wygrała w nich
z niechęcią. Tylko Emma stała z boku i wyglądała, jakby się czegoś bała. Chyba wciąż nie
mogła zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś tak bezinteresownie ją znienawidził i chciał ją
wykurzyć z naszej klasy.
- Cześć, to twoje dziecko? - zapytała Zuzka prosto z mostu. Podziwiałam ją. Ja
zaczęłam już knuć jakąś skomplikowaną intrygę, żeby się tego dowiedzieć, miałam zamiar
zadać z piętnaście pytań naprowadzających.
A ona walnęła bezpośrednio... i dostała bezpośrednią odpowiedź.
- Zwariowałaś? - Karolina narysowała palcem kółko na czole. - To mój brat. Potwór,
który zamienił moje życie w koszmar. Zabrał mi rodziców.
- Twoja mama umarła przy porodzie? - domyśliłam się. - Ale tata? Mówiłaś, że on też
nie żyje, tak? Że obydwoje nie żyją?
- Oni żyją, tylko już nie dla mnie - powiedziała Karolina i spuściła głowę.
A więc nas okłamała! Wcale nie była sierotą! Wcale nie wychowywała jej żadna podła
ciotka! Wymyśliła to wszystko, żeby nas przekonać, że nie powinnyśmy mówić Mądrej o
tym, co odkryłyśmy. O tym, że to ona pocięła tę torbę. No i udało jej się znakomicie. Zrobiło
nam się jej żal i milczałyśmy jak zaklęte. Usiłowałyśmy jej bronić nawet wtedy, kiedy
Marysia wypaplała przed całą klasą, że to jej robota. Cóż, Marysia miała wyraźnie więcej
rozumu niż my we cztery razem wzięte!
- Okłamałaś nas! - nawet nie zauważyłam, kiedy Emma znalazła się tuż za moimi
plecami. Była blada jak ściana, ręce zacisnęła w pięści. Widać było, że jest strasznie
zdenerwowana.
- Nie kłamałam - uśmiechnęła się Karolina, ale tym razem nie był to wcale ten
okropny, szyderczy grymas, który tak dobrze znałyśmy. Tym razem to był naprawdę bardzo
smutny uśmiech.
- Jak to nie kłamałaś? - włączyła się Julka, mówiąc głosem słodkim jak miód. -
Przecież powiedziałaś wyraźnie, że jesteś sierotą. Płakałaś, gdy to mówiłaś!
- Bo czuję się jak sierota! - Karolina zaczęła wyrzucać z siebie słowa z szybkością
karabinu maszynowego. - Rodziców nie obchodzi to, co się ze mną dzieje. Gdybym umarła,
też by tego nie zauważyli! Nie chodzę od trzech tygodni do szkoły i nawet nie zwrócili na to
uwagi. Ja już dla nich nie istnieję. A wszystko przez tego gówniarza!
- Twojego brata? - upewniłam się.
Karolina pokiwała głową i nagle po jej policzkach zaczęły płynąć wielkie łzy.
- Wcale nie chciałam, żeby się urodził - chlipnęła. - Ale oczywiście nikt nie zapytał
mnie o zdanie. Nikogo nie obchodzi to, co ja czuję. Uważają, że powinnam się cieszyć.
Rozumiecie: cieszyć się! Z czego? Z tego, że wyje po nocach, że nie mogę spać, że na nic nie
ma pieniędzy... Przez trzynaście lat byłam jedynaczką, wszystko zawsze było dla mnie, co
tylko chciałam... A teraz on jest najważniejszy! Mama całą ciążę przeleżała, miała jakieś
problemy... I nic dziwnego! W końcu takie stare kobiety nie powinny rodzić dzieci, tylko
myśleć o emeryturze.'
- Ile twoja mama ma lat? - zapytała Zuzka, chyba podobnie jak ja wyobrażając sobie
siwą, pomarszczoną babunię z wielkim brzuchem.
- Trzydzieści dwa! - rozpłakała się Karolina na dobre.
- Moja mama miała więcej, kiedy mnie urodziła - uśmiechnęła się Zuzia. - To w ogóle
nie jest dużo, można mieć dzieci nawet po czterdziestce... Ja bym się nawet cieszyła, gdyby
urodził mi się teraz brat albo siostra. Emma ma małych braci i przynajmniej ma wesoło.
Nie byłam pewna, czy Zuzka mówi to szczerze. Wesoło? Z tymi małymi terrorystami,
którzy chcieli nas zamknąć w szafie?!
- Emma jest idealna - zagryzła wargi Karolina, usiłując jednocześnie wcisnąć smoczek
do ust płaczącego wniebogłosy chłopczyka. - Emma jest doskonała. Mama stawia mija ciągle
za wzór. Emma kocha swoich małych braci i się nimi zajmuje. Emma stara się przezwyciężyć
trudności w nauce, na przykład słabą znajomość polskiego. Jest ambitna. Wciąż to słyszę!
Chce mi się rzygać na samą myśl o Emmie! I jeszcze te jej ciuchy! Kiedyś dostawałam takie
co chwilę, teraz mama powiedziała ciotce, żeby mi już nic nie przywoziła, bo nas na to nie
stać. Najwyżej jakieś starocie z wyprzedaży.
No tak, to wiele wyjaśniało. Nawet więcej niż pierwsza wersja z Karolinką - sierotką.
- Tata też strasznie się zmienił! - mówiła dalej Karolina. - Przez dziewięć miesięcy
dbał tylko o to, żeby mama wypoczywała, krzyczał na mnie, żebym posprzątała, zrobiła
zakupy, nie pozwalał nawet głośno słuchać radia... Myślałam, że to się zmieni, kiedy ten
bachor już się urodzi. Ale teraz jest jeszcze gorzej. On jest wcześniakiem, ma skazę białkową,
płacze w dzień i w nocy, chce, żeby go cały czas nosić na rękach... Nie znoszę go! A oni
wciąż chcą, żebym się nim zajmowała. Tak jak teraz: oni są na zakupach, na pewno świetnie
się bawią, a ja muszę tu z nim chodzić jak jakaś głupia. Mówiłam im, że mam dużo nauki, ale
nie słuchali...
- Dużo nauki? - Zuzka, jak zwykle, jako pierwsza zauważyła, że coś się nie zgadza. -
Przecież nie chodzisz do szkoły?
- Nie chodzę - spuściła oczy Karolina. - Miałam nadzieję, że się przejmą... Mądra do
nich zadzwoniła, powiedziała, że mam przyjść do szkoły z rodzicami. A oni na to, że nie mają
czasu! Żeby powiedziała przez telefon, o co chodzi.
- I co, Mądra się wkurzyła? - domyśliłam się.
- Wkurzyła się - pokiwała głową Karolina. - I chyba nic im nie powiedziała. A oni
natychmiast zapomnieli o całej sprawie, bo mały miał czterdzieści stopni gorączki i trzeba
było jechać na pogotowie.
- A ty już więcej do szkoły nie poszłaś... - dokończyłam za nią. - I co, i Mądra więcej
nie dzwoniła?
- Dzwoniła, nawet dwa razy... ale za każdym razem to ja odbierałam telefon.
Powiedziałam jej, że jestem chora, udawałam, że kaszlę.
- I długo tak zamierzasz robić? - zainteresowała się Zuzka.
- Do końca życia - nabzdyczyła się Karolina. - A rodzicom nic do tego. Nie interesuje
ich moje życie, nie pytali, czy mam ochotę mieć rodzeństwo i pomagać im przy tym
dzieciaku, to ja teraz też nie będę pytać, czy im się podoba, że nie chodzę do szkoły.
Najchętniej uciekłabym z domu, ale nie mam dokąd, dziadkowie są tak daleko... Gdyby
mieszkali bliżej, może mogliby pomagać przy tym dziecku. Ale rodzice uważają, że to nic nie
szkodzi, powtarzają: „Z twoją pomocą, Karolinko, ze wszystkim sobie poradzimy”! A ja nie
chcę im pomagać! Ja też przecież jestem ich dzieckiem i potrzebuję uwagi!
- Mówiłaś im o tym? - zapytała Zuzia.
- Nie mówiłam... Nie ma o czym, i tak by nie zrozumieli... Liczy się dla nich tylko ten
bachor.
- On nie ma imię... imieni? Imienia? - Emma była bardzo zdenerwowana. - Nie
możesz mówić o nim jakoś miłoj? Milej? On nie jest winny!
- Jest, to wszystko przez niego! Gdyby nie on, moje życie byłoby idealne, tak jak do
tej pory! To on wszystko zepsuł! Mam go serdecznie dość!
Nie patrząc na nas, zrezygnowana Karolina popchnęła wózek i zniknęła między
regałami. Nie zdążyłyśmy się nawet odezwać.
- Biedne dziecko - powiedziała Zuzia. Nie umiałam rozstrzygnąć, czy mówi o
Karolinie, czy o jej małym braciszku.
ROZDZIAŁ 9
MIŚ NA WROTKACH
Wielka promocja krawatów! Specjalne krawaty gwiazdkowe! Na Boże Narodzenie
krawat jak marzenie! - zawołał niskim głosem żółty miś mknący na wrotkach główną aleją
supermarketu. Z trudem wprawdzie rozpędzał się w tłumie z wózkami i co chwilę zderzał się
z innymi kolorowymi miśkami zachwalającymi świeże karpie i pakowane po pięćset sztuk
bombki w promocyjnej cenie, ale naprawdę się starał.
- Kupujcie krawaty: dla dziadka, dla taty! - krzyknął jeszcze nieco zmęczony
niedźwiedź, po czym znikł między regałami.
- Kupię tacie krawat! - ucieszyłam się zachęcona przez zmachanego pluszaka. Ojciec
wprawdzie nigdy nie nosi krawatów, ale może dlatego, że nie ma? Na jego ostatnim krawacie
prowadzaliśmy psa, kiedy przepadła gdzieś smycz i nikt nie był pewny, czy to ja ją zgubiłam,
czy Etna zjadła w całości... A potem używałam go jako paska do starych spodni babci
podczas palenia ogniska... A więc tata właściwie nie mógł nosić krawatów, bo ich po prostu
nie posiadał. Ale teraz posiądzie! Dostanie ode mnie na tę Gwiazdkę najpiękniejszy krawat
świata.
- Myślisz, że ten spodoba się twojemu tacie? - Zuzia zdjęła z półki wściekle czerwony
krawat w mikołaje jeżdżące na sankach i założyła na szyję. - Wyglądałby w nim uroczo.
- A może ten? - złapałam zielony w różowe kwiatki i owinęłam wokół czoła. - W
środku zimy przyda się taki wiosenny akcent. Mój tata zawsze mówi, że zimą najbardziej
brakuje mu kwiatków kwitnących w ogrodzie i na parapecie. Miałby więc przynajmniej
krawat w kwiatki. Nie sądzicie, że to świetny pomysł?
- Twój tata jest taki fajny, że pewnie naprawdę by go nosił - powiedziała Emma. - A
mój... Mój w tym roku nie dostanie ode mnie nic. Może w ogóle od nikogo nic nie dostanie...
- A ja nawet nie wiem, kto jest moim ojcem - westchnęła Julka, opierając się o półkę z
krawatami. - I nie mogę mu nic dać...
Miałam wrażenie, że źle usłyszałam. Jak to nie wie, kto jest jej ojcem?!
- Twoim ojcem jest pan Ździebełko - powiedziałam, starając się nie przypominać go
sobie zbyt dokładnie. Ilekroć wspominam spotkanie z nim w domu Julki, przechodzą mnie
dreszcze wielkości kotów. Bardzo wypasionych kotów.
- Też tak myślałam - rzekła Julka, siadając na podłodze i wcale nie zwracając uwagi
na tłumy kupujących, potrącające i popychające ją we wszystkie strony. - Ale wczoraj...
wczoraj dowiedziałam się, że to nie są moi prawdziwi rodzice. Jestem adoptowana.
Rozumiecie?
Nic nie rozumiałyśmy... ale, choć to idiotyczne, ucieszyłam się, słysząc, że to nie jest
jej rodzina... że nie łączą jej z nimi więzy krwi.
- Ty tak strasznie do nich nie pasujesz - wypaliłam, zanim zastanowiłam się, co
mówię. - Nie możesz mieć ich genów, to przecież oczywiste... Nie możesz być ich córką...
- No właśnie, nie jestem - po policzkach Julki zaczęły płynąć wielkie łzy. - W
pierwszej chwili nawet się ucieszyłam. Może jestem córką jakiejś poetki, która umarła na
galopujące suchoty w biedzie i zapomnieniu? Może paryskiego malarza? Albo młodziutkiej
tancerki? Na pewno jestem dzieckiem namiętności, wielkiej miłości... a to zawsze
pocieszające. Ale potem, im dłużej o tym myślałam... potem jakoś przestało mnie to cieszyć.
Nie jestem córką tej pary nieczułych potworów z dolarami zamiast mózgów. I to jest dobra
wiadomość. Ale w takim razie nie jestem też wnuczką mojej babci, którą tak kochałam... Nie
należę do tego świata, nie wiem, kim jestem, skąd pochodzę... Nie mam korzeni. Jestem
dzieckiem nicości. Wiecie, jakie to uczucie?
Nie wiedziałyśmy, oczywiście. I żadna z nas nie wiedziała, co należałoby powiedzieć
w takiej sytuacji. Bo co można powiedzieć dziecku nicości?
- A właściwie skąd wiesz, że jesteś adoptowana? - zainteresowała się trzeźwo Zuzka.
Czyli wiedziała, co mówić ludziom bez korzeni! - Powiedzieli ci? Znalazłaś jakieś
dokumenty?
- Znalazłam... - zaczęła Julka, połykając łzy. Nie zdołała jednak dokończyć zdania, bo
w tym momencie w naszą skuloną grupkę wjechał wielki niebieski miś na wrotkach.
- Kapelusze w wielkim wyborze, nie umiesz dobrać, miś ci pomoże! - zaśpiewał
niedźwiedź wysokim, dziwnie znajomym głosem, z lekkim obcym akcentem.
- Mama? - oczy Emmy zrobiły się ogromne jak spodki. - Mamo, to ty?
- To ja - szepnął niebieski miś, szarpiąc swoją głowę. Przez sekundę miałam okropne
wrażenie, że pani Adams, zdruzgotana tym, że ją rozpoznałyśmy, chce się zabić w tak
niekonwencjonalny sposób. Przez urwanie łba. Ale to przecież nie był jej łeb. To był wielki,
pluszowy, niedźwiedzi łeb, spod którego wyjrzała jej zaczerwieniona twarz bez śladu
makijażu. Nie mogłam uwierzyć, że to ta sama szykowna kobieta, która wpadła do naszej
klasy kilka tygodni temu w czerwonej garsonce, z długimi paznokciami starannie
pomalowanymi na krwisty kolor. Teraz jej ręce, a więc i paznokcie, kryły się w przebraniu
misia. W obszytych futrem i zakończonych plastikowymi pazurkami rękawach.
- Mamo... mummy... - Emmie po policzkach ciekły łzy, jeszcze większe niż te, które
obsychały na twarzy Julki. - Mamo... mówiłaś, że pracujesz w biurze... Że jesteś sekretem...
sekretą...
- Sekretarką - poprawiłam ją odruchowo.
- A co miałam ci powiedzieć? - pani Adams z trudem usiadła na podłodze. - Że jeżdżę
po sklepie w ważącym tonę futrze, że nawet ta praca za tydzień się skończy i znów
zostaniemy bez grosza? Że boli mnie gardło od wykrzykiwania bzdur o kapeluszach i
świeżych karpiach? Powiedziałybyście, ty i babcia, żebym tego nie robiła. Ale muszę. Bo
lepsza taka praca niż żadna... Bo nie chcę, żeby moje dzieci zapamiętały te święta jako
najgorsze w życiu.
- Mummy... - Emma przytuliła się do niebieskiego futra. - Mummy, przecież nie
potrzebujemy dużo... Poradzimy sobie.
- Wiem, że sobie poradzimy, kochanie - plastikowe pazury spoczęły na ramieniu
Emmy. - Ale skoro mogę trochę zarobić jako misiek, a po zamknięciu sklepu jeszcze trochę
co drugi dzień, przy układaniu towarów na półkach, to czemu nie? Żadna praca nie hańbi,
zapamiętaj to na zawsze.
Słuchałyśmy w milczeniu. Pani Adams była prawdziwą bohaterką! Przeżyła tyle
okropnych chwil, a wciąż się nie załamywała. Chodziła do szkoły, zaliczała kolejne
egzaminy, pracowała w dzień jako misiek, a w nocy jako... jak się nazywa taki ktoś, kto
rozkłada na regałach mąkę i cukier? Zresztą, jakby się nie nazywał, na pewno nie jest to zbyt
fajne stanowisko, zwłaszcza dla kogoś, kto przez wiele lat wymyślał najlepsze reklamy w
Anglii. A ona po prostu to robiła, zupełnie jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.
Robiła to dla swoich dzieci. Miałam ochotę ją uścisnąć i powiedzieć, że jest najdzielniejszą
kobietą, jaką znam. Ale powstrzymałam się. To była taka chwila, kiedy liczyła się tylko ona i
Emma. My powinnyśmy stać z boku i udawać, że nic nie widzimy.
- Chodźmy obejrzeć długopisy, chciałabym kupić jakiś tacie - szepnęła Julka. A my
dopiero po chwili przypomniałyśmy sobie, że to przecież wcale nie jest jej ojciec. To znaczy,
ona tak mówiła, dosłownie pięć minut temu! A teraz nazywa go tatą?
Chciałam o to zapytać, czekałam tylko, aż skręcimy za regał, znikając z oczu Emmie i
jej mamie... Ale zanim to nastąpiło, pani Adams wypuściła córkę z objęć i powiedziała
sztucznie wesołym głosem:
- Muszę pędzić, bo wyrzucą mnie z pracy! Udanych zakupów, dziewczynki!
A potem nasadziła na głowę swój niebieski, kudłaty łeb i zawołała śpiewnie:
- Kapelusze w wielkim wyborze, nie umiesz dobrać, miś ci pomoże!
W oczach zakręciły mi się łzy. Była taka dzielna! Naprawdę!
Emma spojrzała na nas niepewnie. Zupełnie jakby się spodziewała, że będziemy się
śmiać z tego, co robi jej mama. Przytuliłam ją bez słowa, sekundę później to samo zrobiły
Zuzia i Julka. Ściskałyśmy się na środku hipermarketu, nie zwracając uwagi na otaczający nas
tłum.
- Bractwo Zeta to niezła rzeczą - chlipnęła Emma. A my energicznie pokiwałyśmy
głowami. Pewnie, że niezła! Z przyjaciółkami nawet najtrudniejsze chwile nie są takie
koszmarne, jak mogłyby być...
- Twoja mama jest wspaniała - powiedziała Julka to, co myślałyśmy wszystkie trzy. -
Mam nadzieję, że los niedługo przyniesie jej coś lepszego, jakiś dar, który odmieni jej trudną
egzystencję...
- Co może być lepszego niż praca miśka na wrotkach? - roześmiała się Zuzia. - Nie
marzyłyście o czymś takim, gdy byłyście małe? O jeżdżeniu przez cały dzień po sklepie,
wśród słodyczy i zabawek?
Ja, prawdę mówiąc, nie marzyłam ani przez sekundę. Zawsze trochę się bałam
pluszowych smoków, miśków i piesków chodzących po sklepach ze sztucznymi uśmiechami
na wielkich głowach. Nigdy nie byłam pewna, w którym miejscu mają oczy... To znaczy,
gdzie są oczy osoby siedzącej w środku. Trochę mi to przeszkadzało. Tym razem jednak nie
chodziło o mówienie prawdy, lecz o podniesienie Emmy na duchu. Wzięłam więc głęboki
oddech i skłamałam jak z nut:
- Pewnie, że o tym marzyłam, przez całe dzieciństwo!
- Ja też - powiedziała Julka.
I w rym momencie wszystkie cztery wybuchłyśmy szaleńczym śmiechem. W to, że
pluszakiem na wrotkach chciałam być ja, ktoś mógłby od biedy uwierzyć. W to, że takie
marzenia miała Zuzka, też. Ale Julka, nasza skrzydlata poetka??? Ona z całą pewnością nawet
nie zauważała takich zwierzątek rozdających ulotki! Nie byłam pewna, czy w ogóle bywała w
centrach handlowych. Przecież uduchowione stworzenia nie zajmują się zakupami...
- Julka jako misiek! - roześmiała się Emma serdecznie, aż po policzkach pociekły jej
łzy. A więc ona też umiała już z tego żartować... A to oznaczało, że jest lepiej. Teraz
nareszcie mogłyśmy wyruszyć na zakupy.
ROZDZIAŁ 10
WÓZEK WIDŁOWY
Chodziłyśmy po sklepie przez godzinę albo dwie. I wciąż nie miałyśmy wszystkich
prezentów!
- Nie mam nic dla Agaty - jęczała Zuzka. - Żadna z was nie ma starszej siostry, nie
wiecie, jakie to okropne... Ona jest świetnie ubrana, umalowana, ma wszystkie najnowsze
płyty... Ma po prostu wszystko! Nie istnieje absolutnie nic, czego by potrzebowała. Nic, co
mogłabym jej dać. Ani jedna rzecz!
- Daj jej coś, czego wcale nie potrzebuje - uśmiechnęła się Julka. - Coś kompletnie
niepraktycznego, co sprawi jej po prostu przyjemność, ogrzeje jej serce. Jest coś takiego?
Coś, o czym zawsze marzyła?
Zuzia bezradnie wzruszyła ramionami. Rzadko ją taką widziałyśmy. Zniechęconą,
bezradną... W głębi duszy nawet lubiłam takie momenty. Przypominały mi, że ten wulkan
energii i optymizmu też jest człowiekiem i ma swoje gorsze chwile. Stanowczo jednak nie
zgadzałam się, żeby trwały dłużej niż minutę!
- Na pewno Agata ma jakieś marzenie, jeszcze z dzieciństwa... - podpowiadałam, jak
mogłam. - Może chciała mieć na przykład pluszowego misia? Albo jakiś niesamowity szalik?
- Kapcie! - przypomniała sobie nagle Zuzka i natychmiast powróciła do roli pełnej
energii druhny zastępowej. - Zawsze chciała mieć wielkie kapcie z futra. Wiecie, takie pieski
albo kotki, albo myszki... Takie gigantyczne, kudłate, z oczami i nosem.
Wyraźnie prześladowały nas tego dnia wielkie, futrzane stwory z oczami i nosem.
Najpierw miśki na wrotkach, teraz monstrualne kapcie... Ciekawe, co nas jeszcze czeka?
- Myślicie, że takie kapcie są w dziale obuwniczym? A może w upominkach? -
zastanawiała się Zuzka.
Podeszłyśmy najpierw do regalu z butami, potem do półki z prezentami, z tabliczką
„101 drobiazgów”, po czym jeszcze do kilku innych. Nigdzie nie leżały kapcie z oczami i
nosem. Marzenie Agaty Zawadzkiej i tym razem nie miało się spełnić...
- Obtarł mnie but - jęknęła Julka. - Nie mogę już dłużej chodzić... Nie macie jakiegoś
plastra?
Pokręciłyśmy głowami. Nie miałyśmy nic takiego ani w kieszeniach, ani w torbach.
- Może wyjdź, usiądź na ławce, tam za kasami, i poczekaj na nas... - zaproponowałam.
- Tak zrobię - Julka wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Faktycznie kulała już
od jakiegoś czasu. Myślałam, że po prostu jest zmęczona tym chodzeniem. Ale ona nie mogła
się ruszyć! Każdy krok sprawiał jej ból!
- Poczekaj na nas, postaramy się szybko wyjść - powiedziała Zuzia. - Pewnie i tak
zaraz zamykają, musimy się pospieszyć...
I nagle zamarła, coś jej wyraźnie przyszło do głowy.
- Ależ z nas niedorozwinięte kretynki - westchnęła. - Aż żal patrzeć. Gdzie my
jesteśmy?
- W sklepie - odpowiedziałam, niepewna, o co jej właściwie chodzi.
- No właśnie! - rozpromieniła się Zuzka. - Przecież w tym sklepie muszą być plastry z
opatrunkiem!
Ach, więc dlatego była taka radosna! No jasne, w hipermarketach zawsze są plastry. I
tu też były! Pobiegłyśmy po nie we trzy, zostawiając Julkę opartą o wielki stojak z
egzotycznymi herbatami.
- Może wybierze z tych tea coś dla mamy? - powiedziała Emma. - To znaczy, dla tej
niby - mamy...
- Dla pani Ździebełko - sprecyzowałam. Nie zamierzałam obgadywać Julki za jej
plecami, ale po prostu musiałam o to zapytać: - Myślicie, że to prawda, z tą adopcją?
- Skoro mówi, że znalazła jakieś dowody... - Zuzia zmieniła się znów w śledczego. -
Dowody to dowody... Ale z drugiej strony, kiedy ona je znalazła? Mówiła, że wczoraj,
prawda? A wczoraj przecież siedziałyśmy do północy nad aniołkami z babcią Emmy...
- Może zaraz po szkole? - podsunęłam. - Była chwilę w domu, wyprowadzała psa pani
Oli.
Usiłowałam nie wyobrażać sobie zbyt dokładnie tego psa ani domku, w którym
mieszkał. Z pokoikiem nad kwiaciarnią, w którym leżał Tomek. Tomek, który nie chciał mnie
widzieć... Na samą myśl o nim chciało mi się płakać. Na szczęście nie było na to czasu.
Przepchałyśmy się w tłumie ludzi z wypchanymi po brzegi koszykami do regału z pastami do
zębów, podpaskami - no i plastrami. Było tam chyba z pięćdziesiąt różnych rodzajów!
- Zapraszamy do kas! - mówił miły głos z głośników. Chyba faktycznie niedługo będą
zamykać...
- Który bierzemy? - Emma bezradnie wpatrywała się w półkę z plastrami.
Wodoodporny, elastyczny, z opatrunkiem nasączonym maścią, z wzorkiem w kaczorki...
- Kaczorki chyba odpadają? - westchnęłam. - Na nogę powinien być jakiś mocny i z
dobrym klejem, żeby się zaraz nie oderwał...
Nie byłyśmy pewne, jakiej wielkości jest to obtarcie na nodze Julki, złapałyśmy więc
pudełko, w którym były trzy rozmiary plastra. Na wierzchu napisano dużymi literami:
„Wodoodporny, elastyczny, supermocny”. Chyba właśnie o taki nam chodziło?
Gdy wróciłyśmy do stojaka pełnego egzotycznych herbat, zobaczyłyśmy, że Julka
siedzi na podłodze, ze zdjętym z prawej nogi butem.
- Nie mogłam już wytrzymać, z pięty leci mi krew - powiedziała, pokazując brunatny
ślad na skarpetce.
- Zdejmuj tę skarpetkę i to już! - zarządziła Zuzka.
- To nie skarpetka, to rajstopy - jęknęła Julka. - Rajstopy pod spodniami... Muszę się
gdzieś schować, żeby je zdjąć. Do łazienki…
- Łazienki są za kasami, musiałybyśmy najpierw za to wszystko zapłacić. No i lecieć,
taki hektar... Kurczę, musimy ci zakleić tę nogę od razu, a nie biec przez cały sklep! Patrzcie,
może tutaj?
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co Zuzia nam proponuje. Wejście do wózka
widłowego! Wyjątkowo dużego wózka widłowego!
- Wózek widłowy - powiedziałam do siebie. - Mój wujek jeździł takim przez trzy lata.
Pewnie rozwożą nim tutaj całe palety towarów, z magazynu na regały. Chociaż jest trochę
większy od tego, którego używał w pracy wujek... I chyba wyżej ma kabinę...
- Nie wygłaszaj nam wykładu o tym traktorku, tylko wskakuj! - Zuzia jako pierwsza
wdrapała się po kilku schodkach do żółtego pojazdu.
Posłusznie ruszyłyśmy za nią. W kabinie było miejsce dla nas czterech. Niewiele go,
ale wystarczyło, żebyśmy we trzy poczekały skulone, aż Julka zdejmie spodnie i rajstopy,
przyklei plaster i ubierze się z powrotem.
- Może poczekamy na dole, będziesz tu miała luźniej... - zaproponowałam.
Ale Julkę strasznie ten pomysł zdenerwował.
- Nie zostanę tu sama! Znajdą mnie, oskarżą o próbę kradzieży tego pojazdu, wtrącą
do lochu, nie podzielę się nawet opłatkiem z rodzicami...
- Z rodzicami? - Zuzia spojrzała na nią uważnie. - To w końcu to są twoi rodzice czy
nie są?
- Nie są - oświadczyła Julka łamiącym się głosem. - Ale trudno tak nagle się od nich
odzwyczaić. Zwłaszcza że nic nie wiem o prawdziwych...
Chciała chyba powiedzieć coś jeszcze, ale jej nie wyszło. Płakała, trzęsła się, mówiła
jakimiś kawałkami zdań. Nie mogłyśmy się niczego dowiedzieć. Prawie niczego.
Zrozumiałam tylko, że Julka trafiła na jakieś ważne dokumenty. Dokumenty, które
„powiedziały jej wszystko”. Ale jakie wszystko, tego już nie usłyszałyśmy. Bo Julka chlipała
i chlipała, miałam wrażenie, że to trwa co najmniej dwie godziny.
- Zdejmuj wreszcie spodnie, zaklejaj nogę i idziemy na zakupy - Zuzia postanowiła, że
dość już tych łez. - Mamy mniej niż połowę prezentów, a jest już strasznie późno...
Julka posłusznie, choć bardzo powoli, podniosła się z podłogi w ciasnej, pomalowanej
na żółto kabinie i zaczęła zdejmować spodnie, a potem rajstopy. Cały czas pochlipywała, ale z
mniejszym przekonaniem. Pewnie odrywanie zakrwawionych rajstop od rany trochę ją jednak
zabolało, i to fizycznie, a nie duchowo...
- Wyłączyli muzykę - zauważyłam nagle, zastanawiając się, co to oznacza.
- Pewnie zaraz zamykają, coś mówili, żeby kierować się do kas, chyba nawet kilka
razy - powiedziała Zuzia, podwijając rękaw, żeby spojrzeć na zegarek. Ale zanim zobaczyła,
która jest godzina, światło w całym sklepie gwałtownie przygasło, a w oddali szczęknęła
jakaś krata czy może metalowe drzwi.
- Oni już zamknęli! - pisnęła Julka, szamocząc się z rajstopami, które zacisnęły się jej
wokół kostek.
A ja poczułam, że chyba zaraz zemdleje. Po raz pierwszy w życiu na wózku
widłowym...
ROZDZIAŁ 11
NASZE NOWE GŁOWY
No tak... Różne noce już spędziłyśmy we cztery. Robiąc aniołki w ciasnym
mieszkaniu Emmy, paląc ognisko w moim ogrodzie, piekąc kawalerskie oczka w luksusowej
kuchni Julki... Ale nigdy, w najdzikszych wyobrażeniach, w najczarniejszych snach, nie
przypuszczałam, że czeka nas noc w pustym centrum handlowym!
- Masakra - mruknęła Zuzia. - Całkowita masakra. Nie wierzę, że to się stało. To zbyt
głupie, żeby było prawdziwe.
Pokiwałyśmy głowami, nie wiedząc, co jeszcze można byłoby dodać.
- Chce mi się siusiu - wypowiedź Julki na pewno była mało poetycka, ale bardzo
ważna. Uświadomiło nam, w jakiej jesteśmy sytuacji. Do rana każdej z nas będzie się chciało
siusiu. Pewnie nawet nie raz. A ubikacja jest przecież za kasami. Tam, gdzie teraz nie
możemy się dostać.
- Może nie zamknęli jeszcze wszystkich wyjść? - moja nadzieja była absurdalna,
wiedziałam to... Ale co miałyśmy do stracenia?
Pobiegłyśmy w stronę kas. Przez moment łudziłam się, że są one zagrodzone tylko
takimi kawałkami plastiku z czerwonym znakiem „zakaz wjazdu”, takim jak na jezdni... Jak
wtedy, gdy jakaś kasa jest nieczynna w ciągu dnia. I tak było... ale za kasami, za tymi niewin-
nymi plastikowymi minidrzwiczkami, które można pokonać jednym skokiem, była krata.
Metalowa krata od sufitu do podłogi.
- Nie będziemy siusiać - powiedziałam i spojrzałam na Julkę: wyglądała, jakby zaraz
miała się rozpłakać. - To znaczy... nie będziemy siusiać w tej łazience. Ale musi być jeszcze
jakaś inna. Dla personelu.
- No jasne! Musimy się dostać na zaplecze! - Zuzia nareszcie była znowu sobą. Nie
wzdychała i nie jęczała, zaczęła działać. To znaczy biegać wzdłuż regałów i szarpać klamki.
Myślałam, że jej się nie uda. Na pewno sprawdzają przed wyjściem wszystkie drzwi.
A jednak... Tuż za lodówkami pełnymi serów i jogurtów były uchylone drzwi.
- Pewnie jest za nimi krata - mruknęłam, próbując nie obiecywać sobie za wiele.
Ale tam nie było kraty! Ani kolejnych drzwi! Ani żadnych innych niespodziewanych
przeszkód! Tylko wielka przestrzeń pełna pudeł, skrzyń i paczek.
- Zaplecze - powiedziała Julka, jakby odrobinkę zdziwiona.
- A czego się spodziewałaś? - roześmiała się Zuzia. - Księgarni? Kawiarni?
Więziennych cel?
Julka nie odpowiedziała. Rozglądała się uważnie dookoła. Wszystkie wiedziałyśmy,
czego szuka. I miałyśmy nadzieję, że to znajdzie. Bo inaczej do rana wszystkie będziemy w
poważnych kłopotach.
- Moja mama mówiła, że coś układa w nocy na shelves... na regali - powiedziała
Emma.
- Na regałach - poprawiłam ją. - Twoja mama rozkłada towary na regałach. W nocy... -
nagle dotarło do mnie, co to dla nas oznacza. Nawet jeśli pani Adams ma dziś wolne, to
muszą tu być inne takie osoby! Osoby, które biorą paczki z zaplecza i niosą tam, gdzie wyku-
piono cały zapas mąki, mleka albo bombek choinkowych. W sklepie był wieczorem tłum, na
pewno czegoś brakuje na półkach. I na pewno ktoś musi to dołożyć. To była nasza szansa!
Nie zwracając uwagi na Julkę, która wciąż chodziła po zapleczu i szukała łazienki,
rozbiegłyśmy się po sklepie. Nawet jeśli była tam tylko jedna osoba niosąca tylko jedną
malutką paczkę, na pewno ją znajdziemy!
Po dziesięciu minutach spotkałyśmy się przy wejściu na zaplecze, na którym została
Julka. Nie musiałyśmy mówić ani słowa. Wszystkie trzy miałyśmy na twarzach tę samą
smutną informację: nie spotkałyśmy nikogo. Za regałami, przed regałami, między regałami.
Nigdzie!
- Wszystkie wyjścia na dwór zamknięte, ale jest ubikacja! - Julka wyszła nam na
spotkanie w wyraźnie lepszym nastroju.
Zawsze to jakaś pociecha. Niewielka, ale jednak...
- A komórka? - zapytała Zuzka, z nagłą nadzieją. - Julka, masz przecież komórkę?
- Rozładowaną - westchnęła nasza poetka, wyjmując z torby telefon. Nie reagował na
przyciskanie klawiszy, prośby, groźby ani błagania.
Usiadłyśmy na podłodze i wpatrywałyśmy się w ścianę. Nie było nic do powiedzenia.
Nic do zrobienia. Po prostu byłyśmy uwięzione.
- Co zrobimy z tymi rzeczami, które chciałyśmy kupić? - spojrzałam smętnie na
krawat, apaszkę, długopis, dwa szaliki... całkiem sporo się tego nazbierało. A teraz nie
miałyśmy nawet komu zapłacić.
- Chce mi się spać - ziewnęła Emma.
- Może gdzieś tu sprzedają pościel? - Zuzki nie można zniechęcić. - A może nawet
łóżka? Mogłybyśmy się zdrzemnąć... Idziemy poszukać?
Poszłyśmy. W końcu i tak nie miałyśmy nic innego do roboty. I nigdzie się już nie
spieszyłyśmy...
Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze kilka chwil temu w sklepie był tłum ludzi, miśki
jeździły na wrotkach, grała muzyka, świeciło mnóstwo świateł. A teraz co? Kilka lampek,
niemal półmrok, no i ta głucha cisza... Każdy nasz krok wracał echem z wszystkich stron.
Idiotyczne uczucie.
Znalazłyśmy dział z pościelą. Bez łóżek, ale nie narzekałyśmy. Można było rozłożyć
kołdry na podłodze... Tak, to było bardzo kuszące.
- Naprawdę chcecie iść spać? - Julka patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami. -
Myślicie, że kiedyś w życiu spędzimy jeszcze noc w hipermarkecie?
- Mam nadzieję, że nie - mruknęłam.
- Ja też - pokiwała głową Julka. - Ale skoro już się tu znalazłyśmy, nie powinnyśmy
spać. To byłoby marnotrawstwo. To jedyna taka okazja w naszym życiu. Spędźmy tu szaloną,
niezwykłą noc, jakiej nigdy nie zapomnimy.
Byłam pewna, że i tak nigdy jej nie zapomnimy, nawet jeśli natychmiast położymy się
spać... Ale wolałam się nie odzywać. Sytuacja była na tyle kiepska, że nie chciałam jej
pogarszać.
Julka jak zwykle czytała w moich myślach.
- Nie nastawiajmy się negatywnie! - powiedziała, a na jej białych policzkach pojawiły
się rumieńce. – Nie myślmy, że to nieszczęście. To wspaniała szansa. Mamy całą noc, by
wybrać najpiękniejsze prezenty dla naszych rodzin. Bez pośpiechu, bez przepychania się w
tłumie. Możemy obejrzeć cały sklep. To okazja, która spada nam jak z nieba. Wykorzystajmy
ją!
Trudno było nie poddać się zapałowi Julki.
- Właściwie wyspać zdążymy się jutro i pojutrze... Mamy ponad dwa tygodnie ferii -
powiedziałam. - A noc w centrum handlowym zdarza się raz w życiu.
- No to ruszamy! - uśmiechnęła się promiennie Zuzka. - I będziemy się dobrze bawić!
Z początku nie szło nam najlepiej. Sklep był stanowczo za duży, za cichy, za pusty dla
nas czterech. Czułyśmy się nieswojo. Emma przez moment wyglądała nawet, jakby miała się
rozpłakać. Ale przecież Julka się nie myliła, to była jedyna okazja... i powinnyśmy ją wyko-
rzystać. Najlepiej jak umiałyśmy.
- Peruki! - zawołała Zuzia, sięgając na półkę. Normalnie przy tym stoisku stała
ekspedientka i pilnowała, by zakładać je delikatnie, nie szarpać włosów... Zawsze kłębiła się
tam kolejka, peruk było mniej niż chętnych do mierzenia. Ale teraz nie było ani ekspedientki,
ani żadnej konkurencji. Mogłyśmy mierzyć peruki choćby do rana!
- Będę ruda! - postanowiłam. Płomiennie ruda! Skoro mamy się dobrze bawić...
Sięgnęłam po perukę z króciutką fryzurką. Dwucentymetrowe marchewkowe włosy
postawione na jeżyka. Jak będę w tym wyglądać? Naciągnęłam ją jak czapkę, mocno, aż
spadła mi na oczy... pociągnęłam do tyłu, po czym niepewnie spojrzałam w lusterko stojące
na ladzie.
- Rety... - nie umiałam powiedzieć nic więcej. - Rety...
To nie byłam ja! Ta dziewczyna w lusterku miała moje okulary, miała mój nos, moje
usta... ale to nie byłam ja.
- Wyglądasz na osiemnaście lat! - pisnęła Zuzka. - Czad! I jakbyś była zła na cały
świat!
- Zbuntowana - powiedziała Julka. - Wyglądasz z tymi włosami, jakbyś była
zbuntowana. Jakbyś miała poprowadzić lud na barykady. Jakbyś miała jakąś misję i
zamierzała ją wypełnić bez względu na wszystko.
- Wyglądasz pięknie - uśmiechnęła się Emma, sięgając po czarną perukę z włosami do
pasa. Mocno kręconymi.
Z początku nie mogła upchnąć pod tym afro swoich rudych kosmyków. Ale kiedy już
jej się udało, efekt był wstrząsający.
- Wyglądasz jak Murzynka! - krzyknęłam, a potem roześmiałam się sama z siebie.
Brzmiało to tak absurdalnie. Emma, z jaśniutką skórą, drobniutkimi piegami i
zielonymi oczami, mogła być wszystkim, tylko nie Murzynką. Ale nagle to wszystko
przestało się liczyć. Nawet jej cera stała się jakby ciemniejsza, oczy też. W dodatku jej
wargi... Nigdy nie zauważyłam, że są takie pełne! Wyglądały bardzo, bardzo murzyńsko.
Byłam pewna, że gdyby zaśpiewała piosenkę, miałaby głęboki, niski, czarny głos.
- Powinnaś iść w tej peruce na casting - powiedziała Zuzia, czytając w moich myślach.
I natychmiast zmieniła zdanie: - A właściwie wcale nie. Niby dlaczego jako Murzynka
miałabyś mieć większe szanse niż jako ruda Emma? Twoje włosy są o wiele ładniejsze niż ta
peruka. No i są twoje. Stanowczo nie musisz się zmieniać!
Zgadzałam się z nią. Zazdrościłam Emmie i Julce długich włosów. Moje wcale nie
chciały rosnąć. Nigdy nie udało mi się zapuścić dłuższych niż do ramion. Gdybym miała takie
piękne, gęste, rude włosy jak Emma, na pewno nie przykrywałabym ich żadną peruką.
- Jest kolejne afro! - Julka zdjęła z półki perukę prawie identyczną jak ta Emmy.
Prawie, bo włosów było jeszcze więcej, były jeszcze bardziej kręcone, no i sięgały Julce
prawie do kolan. Jej drobna twarz prawie zniknęła w burzy czarnych loków. Wyglądała
niesamowicie, nawet absurdalnie. Tak strasznie to do niej nie pasowało...
- To ja zostanę blondynką! - Zuzia wybrała długie, platynowe, a właściwie prawie
białe włosy. Też skręcone, ale nie w drobne pierścioneczki, jak w murzyńskich fryzurach
Emmy i Julki, tylko w grube loki. Widziałam kiedyś w telewizji Grażynę Torbicką w takiej
fryzurze. Prowadziła jakiś festiwal...
- Wyglądasz jak Britney Spears! - roześmiała się Emma, a ja musiałam przyznać, że to
o wiele lepsze porównanie.
Przyjrzałyśmy się sobie uważnie w lustrze. Prezentowałyśmy się nie najgorzej,
naprawdę. Tyle że czułyśmy się trochę tak, jakby patrzyły na nas z tamtej strony cztery
zupełnie obce nastolatki...
- To co, ruszamy na poszukiwania prezentów? - zapytała Zuzia, a my energicznie
pokiwałyśmy naszymi nowymi, kudłatymi głowami. Z takim wyglądem mogłyśmy grasować
po sklepie całą noc! Naprawdę zaczynało się nam to podobać.
ROZDZIAŁ 12
STANIK DLA POETKI
Perfumy! - ucieszyła się Emma, gdy doszłyśmy do stoiska z kosmetykami.
Jasne, co może być przyjemniejszego niż spryskiwanie się najróżniejszymi perfumami
i wąchanie wszystkich butelek po kolei?
- Zawsze chciałam spędzić cały dzień w sklepie z perfumami - powiedziała Zuzia,
otwierając następny flakonik. - Ale nigdy nie miałam na to czasu. A poza tym wkurzają mnie
ekspedientki, zaraz przychodzą i pytają, w czym mogą pomóc.
- A gdy się zorientują, że nic nie kupujesz, to robią takie miny, że po prostu musisz
wyjść - dodałam.
Doskonale pamiętałam, jak w piątej klasie chciałam kupić mamie na urodziny
perfumy. A może na imieniny? Nie byłam już pewna, jaka to była okazja... Nie miałam wtedy
pojęcia, że nawet najmniejsza buteleczka kosztuje więcej niż wynosi moja kwartalna
tygodniówka. Poszłam do sklepu, pewna, że znajdę jakieś perfumy świetnie pasujące do
mamy. Chciałam, żeby pachniały cytryną. Poprosiłam ekspedientkę o pomoc. Podała mi pięć
flakoników. Byłam zachwycona. Jeden był śliczny, całkiem kulisty, miał złoty koreczek i
pachniał dokładnie tak, jak powinna pachnieć moja mama. Nie lekami i środkami
odkażającymi, tylko cytrynką! Niestety, w pewnej chwili zobaczyłam cenę... i zrobiło mi się
strasznie przykro. Wybiegłam z tego sklepu z płaczem. Od tamtej pory omijałam z daleka
półki z perfumami.
Teraz jednak w oczy rzuciła mi się taka sama malutka pękata buteleczka ze złotą
nakrętką. Sięgnęłam po nią szybko, jakbym się bała, że ktoś mi ja zabierze. Odkręciłam
koreczek, zamknęłam oczy... Tak, to był ten zapach. Zapach, który pokochałaby doktor
Łaniewska - - Żabniak. Byłam pewna, że by go pokochała. Gdyby tylko ktoś jej go kupił.
- Chciałabym dać mummy perfumy - westchnęła Emma. - Tata jej dawał, kiedyś... Jak
jeszcze ją lubiał. Lubił...
- Właściwie mogłybyśmy okraść ten sklep - powiedziała Julka grubym głosem, w
którym nie było ani śladu kruchości i poetyckości. Najwyraźniej ta peruka zmieniła jej
osobowość. - Nikt by nas nie poznał! Mogliby nas nakręcić na sto kamer, zrobić portrety
pamięciowe i nikt by się nie skapował, że to my!
Skapował? Od kiedy nasza uskrzydlona przyjaciółka używa takich słów?
Wpatrywałam się w nią zaskoczona. Naprawdę była inna, od kiedy zmieniła się z blondynki
w kudłatą brunetkę!
- Jak byś go chciała okraść? - roześmiałam się. - Nie mamy jak się stąd wydostać...
Możemy wziąć dowolną liczbę rzeczy, bo i tak stąd nie wyjdziemy!
Julka spojrzała na mnie z wyrzutem, a ja dopiero po chwili zrozumiałam, że jej nowa
osobowość służyła tylko temu, żeby oderwać Emmę od smutnych myśli o dawnym życiu w
Anglii, w dużym domu, z kochającym tatą, z gosposią, ogrodnikiem i mnóstwem pieniędzy.
- Co ty powiedziałaś? - Zuzia uważnie wpatrywała się w Julkę.
- Że nikt by się nie skapował - powtórzyła Julka, a ja i Emma po prostu musiałyśmy
się uśmiechnąć. To słowo tak strasznie do niej nie pasowało!
- Ale wcześniej - Zuzia potrząsnęła z niezadowoleniem białymi lokami. - Powiedziałaś
coś wcześniej, coś ważnego. Przed tym kapowaniem.
- Że mogłybyśmy okraść ten sklep - podpowiedziałam, ale Zuzka wciąż była
nieusatysfakcjonowana.
- Coś jeszcze - mruknęła. - Coś ważnego. Kurczę, nie mogę sobie przypomnieć!
Ja też nie mogłam. Ani Emma, ani nawet Julka, która przecież sama to coś ważnego
powiedziała. Wróciłyśmy więc do wąchania perfum. Usiłowałam wybrać jakieś dla babci.
Wyobrazić sobie, jakie by do niej pasowały. Na pewno nie takie jak dla mamy. Lekka, wesoła
cytrynka odpadała natychmiast. Babcia powinna pachnieć ziołami... Takimi, jak te, które
hoduje na parapecie. Tylko czy ktoś produkuje perfumy bazyliowe?
- Tam są dresses! Sukienki! - zawołała Emma zza regału. - Długie sukienki! Chodźcie!
Natychmiast porzuciłyśmy perfumy i ruszyłyśmy w stronę stoiska z ubraniami. No
jasne! Byłyśmy tu same i mogłyśmy przymierzać wszystko, co tylko chciałyśmy. Nawet
najdziwniejsze ciuchy, których nigdy w życiu nie zabrałybyśmy do przymierzalni pod okiem
ekspedientki i innych klientek. Po prostu musiałyśmy wykorzystać tę okazję.
- Kreacje karnawałowe! - zachwycona Zuzia przesuwała wieszaki z szeleszczącymi,
błyszczącymi i mieniącymi się różnymi odcieniami, nawet w tym półmroku, sukniami
balowymi. - Tylko dlaczego wszystkie takie długie? Nie zrobię w takiej kiecce ani kroku,
nogi mi się w nią zapłaczą!
No tak, Zuzka jest najmniejsza z nas wszystkich. Faktycznie mogłaby się zabić w
takiej ciągnącej się po ziemi sukni. Na szczęście znalazła czerwoną koronkową mini z
prawdziwymi piórami przyszytymi wokół dekoltu. Bardzo dużego dekoltu.
- Muszę ją założyć! - postanowiła i schowała się w przymierzalni. Po czym
natychmiast z niej wyszła. Bo niby przed kim miałaby się chować? Przed nami? Dwa razy w
tygodniu widziałyśmy, jak przebiera się w spodenki i koszulkę przed WF - em, nocując u
siebie w domach, też przecież nie uciekałyśmy do łazienki, żeby założyć piżamę. Dobrze
znałyśmy jej majtki w pieski i kotki, prezent od dziadków, i jej granatowy stanik. Prawdę
mówiąc, tylko Emma miała powody, żeby nosić stanik. Ale nosiłyśmy wszystkie, oczywiście.
- Jaki fajny stanik! - tym razem to Julka czytała w moich myślach.
Gdy Zuzia usiłowała jakoś upiąć na sobie fałdy sukienki, za dużej na nią co najmniej o
trzy numery, Julka wpadła między półki i wyciągnęła stamtąd biustonosz. Wściekle żółty i
jakiś taki... gruby.
- Push - up! - ucieszyła się Emma. - Załóż, będziesz większa!
Nie poprawiałam jej... Wszystkie przecież zrozumiałyśmy, że to nie Julka ma urosnąć,
tylko jej biust, i to też nie on osobiście i nieodwracalnie, tylko ma się wydawać większy z
powodu tego grubego stanika.
- Zawsze chciałam mieć wypychany stanik - szepnęła Julka, trochę czerwona. Pewnie
uskrzydlone poetki nie powinny mieć takich marzeń. Ale uskrzydlone poetki płaskie jak
deska, czemu nie? - Chciałam, ale wstydziłam się poprosić w sklepie i zabrać go do
przymierzami. I na zakupach z moją guwernantką też się wstydziłam.
No tak, gdybym miała guwernantkę, też na pewno nie lubiłabym chodzić z nią do
sklepów po nowe majtki i staniki. Zwłaszcza po staniki.
- Myślicie, że mogę przymierzyć? - Julka była już czerwona jak burak. - Podobno on
zwiększa... zwiększa biust o cały rozmiar. Jak wam się wydaje?
Ależ ona się wstydziła! Emma, która przywiozła z Anglii chyba z dziesięć staników,
zdecydowanym ruchem zabrała Julce mały wieszaczek, obejrzała go fachowo i orzekła:
- Ten za duży. Weź tamtego...
- Tamten - poprawiła ją odruchowo Julka.
A potem zniknęła w kabinie i starannie zasunęła za sobą kotarę. Nie protestowałyśmy.
W końcu stanik to rzecz o wiele bardziej osobista niż suknia balowa...
- Fajna ta sukienka - Zuzia obróciła się na pięcie przed wielkim lustrem, szeleszcząc
piórami. - Wiecie, zawsze mi się wydawało, że bale to nie dla mnie. Ale teraz sama nie
wiem... Gdy tak na siebie patrzę... Może by mi się podobało?
- Zdejmij tę perukę - zażądałam stanowczo. Wolałam jednak Zuzię jako brunetkę.
Zwłaszcza przy tej czerwonej sukience jej ciemne włosy wyglądały znacznie lepiej niż blond
loki. Sama to zresztą od razu przyznała.
- Teraz chyba nawet jeszcze ładniej... Próbowałam sobie wyobrazić energiczną Zuzkę
na balu. Niestety, nie udało mi się ujrzeć jej jako zwiewnej damy, płynącej przez parkiet w
ramionach wysokiego szatyna we fraku. Jedyna rola, w jakiej potrafiłam ją sobie wyobrazić,
to rola wodzireja. Tak się chyba nazywa ten, kto ustawia wszystkich w kółeczko, każe im
robić węża i biegać po sali... Zuzia byłaby świetna jako taki facet. A właściwie facetka. Na
pewno zorganizowałaby zabawę nawet kilku tysiącom ludzi. Z jej niespożytą energią...
Otworzyłam usta, by jej to powiedzieć, ale nie zdążyłam. Bo kotara przebieralni
rozchyliła się gwałtownie, a ze środka wyjrzała Julka. Całkowicie ubrana, w swoim
powyciąganym swetrze i dżinsach. I wciąż w kudłatej czarnej peruce na głowie.
- Nie przymierzyłaś tego stanika? - zdziwiłyśmy się. Siedziała tam przecież tyle czasu!
- Przymierzyłam - Julka obciągnęła sweter i wypięła się do przodu, jak mogła
najbardziej. Dopiero teraz zrozumiałyśmy: miała ten żółty stanik na sobie, pod swetrem!
Oczekiwała naszej opinii.
- Wyraźna różnica! - powiedziała Zuzka stanowczo. - Wyraźna! Musisz go kupić,
wyglądasz naprawdę niesamowicie!
Według mnie, różnicy nie było prawie żadnej. Może gdyby Julka zamieniła ten gruby
sweter na jakąś dopasowaną cienką bluzeczkę? Ale przecież ona nigdy nie nosi obcisłych
bluzek! Zawsze te workowate ubrania! Bardzo zresztą do niej pasujące, poetyckie,
artystyczne... Ale po co jej w takim razie taki wypychany stanik? Pod te wielkie swetrzyska?
- Wiecie, ja zawsze chciałam założyć coś bliżej ciała... - zwierzała nam się Julka,
znowu czerwona jak burak. - Ale wiedziałam, że wtedy bardziej będzie widać, że tam nic nie
mam... no wiecie...
- Kup sobie ten stanik! - powiedziałam zdecydowanie, usiłując ukryć to, że jestem w
szoku. Nasza poetka miała takie przyziemne marzenia jak większy biust? Nie do wiary!
- Kup sobie! - zgodziła się Emma.
- I od razu kup bluzkę, albo i dwie - zaszeleściła piórami Zuzka. - Bardzo obcisłe.
Teraz już możesz. A Gwiazdka jest od tego, żeby spełniać marzenia. Innych ludzi, ale i swoje.
- Kupię sobie - postanowiła Julka, zdejmując sweter. - W końcu nigdy nie dostałam
pod choinkę nic fajniejszego niż czekoladki. Może należy mi się od życia coś, czego pragnę?
Jak myślicie?
Pokiwałyśmy głowami. Zdecydowanie jej się to należało! My miałyśmy znacznie
biedniejszych rodziców. Moja mama, od kiedy pamiętam, miała tę samą, malutką butelkę
tanich perfum, których używała tylko na szczególne okazje, mama Zuzi miała jedną jedyną
jedwabną bluzkę, biła się przez wiele dni z myślami, czy może sobie na nią pozwolić... Mama
Emmy jeździła na wrotkach po centrum handlowym, w niebieskim futrze, żeby zapewnić
swoim dzieciom lepsze święta... W naszych domach nie było za dużo pieniędzy. Ale rodzice
stawali na głowie, żebyśmy dostały to, o czym marzymy. Wciąż pamiętam, jak babcia
siedziała po nocach, aby zrobić mi domek dla lalek, dokładnie taki, jaki widziałam w sklepie.
Wykonała go własnoręcznie ze sklejki. Wbijała w nią maleńkie gwoździki, heblowała stolik i
krzesełka dla lalek, szyła miniaturowy obrus, narzutę na łóżko i zasłonki do zawieszenia w
wyciętych w sklejce oknach... Słyszałam w nocy stukanie dochodzące z jej pokoju. Mówiła,
że to korniki szaleją w szafie. Wierzyłam jej, miałam wtedy z siedem lat. A ona wierzyła, że
warto się starać, żeby zobaczyć moją radość.
- Dałabym ci gwiazdkę z nieba - powtarzała. I wiedziałam, że to prawda. Że moja
rodzina zrobi wszystko, żebym była szczęśliwa. Rodzina Zuzki i Emmy też. A rodzina Julki,
śpiąca na pieniądzach, mogąca obdzielić nimi wszystkich ubogich w Polsce, kupowała jej
czekoladki. Pewnie nawet nie osobiście tylko przez tę panią Felę czy Jolę, która robi zakupy
dla Ździebełków. Strasznie byłam zła na jej rodzinę!
I nagle przypomniałam sobie, o czym usiłowała nam opowiedzieć Julka, gdy pojawiła
się pani Adams w przebraniu pluszowego miśka.
- Co to za historia z twoją adopcją? - zapytałam, kiedy Julka rozpinała swój nowy
stanik z wypychanymi miseczkami i odkładała go na stertę rzeczy, które zamierzałyśmy
kupić, gdy tylko pojawi się jakaś kasjerka.
Nie usłyszałam jednak odpowiedzi. Bo nagle Emma pisnęła:
- Schowaj się! Tu są cameras!
A Zuzia spojrzała na nią i stuknęła się w głowę, kciukiem, jak to ona.
- No jasne! Kamery! O tym wtedy mówiłaś, Julka! Że w tych perukach nawet kamery
nam niestraszne! W tym sklepie są kamery, a więc ktoś nas obserwuje. Musimy tylko
pomachać!
ROZDZIAŁ 13
TRZEBA WEJŚĆ NA REGAŁ
Skakałyśmy i machałyśmy chyba przez dziesięć minut. Ja nawet próbowałam robić
pajacyki, gwiazdę, mostek .. Najróżniejsze sztuczki, żeby tylko ktoś, kto pewnie przysypia z
nudów przed monitorem, zauważył ruch.
- Dobrze kombinujesz - pochwaliła mnie Zuzka.
- Widziałam w amerykańskich filmach, że ochroniarze zawsze oglądają telewizję -
powiedziałam. - Monitory z obrazkami z tego wnętrza, którego pilnują, w ogóle ich nie
obchodzą. Dźwięk mają wyłączony, więc trzeba jakoś przyciągnąć ich uwagę. Chyba
najlepiej ruchem właśnie, jak myślicie?
- Bardzo dobrze kombinujesz - powtórzyła Zuzka i zaczęła podskakiwać tuż obok
mnie.
Robiła to dwa razy szybciej niż ja! Usiłowałam dostosować się do jej tempa, ale
szybko wymiękłam. Wie miałam pojęcia, że ma taką świetną kondycję! A może to chęć
wydostania się ze sklepu tak ją mobilizowana? To przecież niemożliwe, żebym ja,
lekkoatletka, biegająca codziennie co najmniej przez czterdzieści minut, nie mogła
wytrzymać tempa dziewczyny, której sportowe osiągnięcia ograniczały się do noszenia
ciężkiego aparatu fotograficznego. Byłam na siebie strasznie zła, że tak kiepsko sobie radzę!
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam podskakiwać jeszcze szybciej niż Zuzka. Nie mogła być
lepsza ode mnie! We wszystkim, ale nie w sporcie! To przecież ja pojadę w przyszłości na
olimpiadę, a ona będzie robić zdjęcia do „National Geographic”! Taka była umowa!
Julka, która skończyła nareszcie starannie składać stanik i wsadzać go do pudełeczka,
patrzyła na nas w milczeniu. A potem, bez słowa, złapała koszulkę nocną, czy może dzienną...
koronkową koszulkę niezidentyfikowanego przeznaczenia, w straszliwym turkusowym
kolorze z różowym wzorkiem, i zaczęła nią wymachiwać przed samą kamerą.
- Zasłaniasz mnie i Żabę - powiedziała Zuzka, nie przerywając podskakiwania.
Wcale nie robiła wrażenia zmęczonej! Nie oddychała ciężko, nie była czerwona, nie
lał się z niej pot. Coś tu było wyraźnie nie tak. Skąd ona wzięła tę kondycję? Przecież jeszcze
we wrześniu, gdy biegłyśmy do autobusu, była cała zasapana, dosłownie po stu metrach. A
teraz zachowuje się jak olimpijczyk na rozgrzewce!
- Może faktycznie lepiej będzie machać czymś kolorowym niż skakać? - zastanowiłam
się, patrząc na Julkę i odblaskową koszulkę. - Chociaż, z drugiej strony, to chyba wszystko
jedno. Monitory w filmach są zawsze czarno - białe. Ale może to są stare filmy? Może w tym
sklepie mają kolorowe?
- Na wszelki wypadek weźmy najbardziej kolorowe rzeczy, jakie znajdziemy - Zuzia
oderwała się w końcu od swojej rozgrzewki i wróciła do roli druhny zastępowej. - Może
pójdziemy do działu z apaszkami i szalikami? Tam powinno być coś kolorowego. Albo może
lepiej dział z pościelą? Prześcieradła są przecież duże i różnobarwne...
Już po chwili Emma machała pięknym, kaszmirowym szalem w kolorze pomarańczy,
ja i Zuzia trzymałyśmy ogromne zielone prześcieradło, a Julka prezentowała przed drugą
kamerą jakiś skomplikowany taniec, wciąż z tą samą turkusową koszulką w drobny różowy
wzorek. Może właśnie tak tańczyła Isadora Duncan, do której miałam być według niej
podobna? To był naprawdę bardzo dziwny i bardzo nowoczesny taniec. Koszulka chwilami
udawała partnera, w którego ramionach Julka tańczyła tango, chwilami była podrzucana do
góry, jak szarfa gimnastyczki...
- Chyba nikt nie siedzi przy tych monitorach - Zuzia westchnęła po kolejnych
dziesięciu minutach prób. - Mógłby olać nasze pajacyki, twój idealny mostek, nasze
prześcieradło i szal Emmy, ale na taniec Julki z koszulką nie sposób chyba pozostać
obojętnym! Albo jest ślepy, albo po prostu nie ma go wcale, a to właściwie na jedno
wychodzi.
Musiałyśmy się z nią zgodzić. Nasza ostatnia nadzieja prysła. Nikt nie zauważył
naszych wysiłków i nikt nie przyjdzie nas uratować. Musimy siedzieć w tym sklepie do rana.
- Jak myślicie, o której otwierają w soboty? - zastanawiała się Julka. - Pewnie później
niż w dni powszednie?
- A może wcześniej? - usiłowałam ją pocieszyć. - W końcu to ostatnia sobota przed
świętami, cała Polska wyrusza na zakupy.
- Wykorzystajmy w takim razie to, że w tej chwili sklep jest pusty i wybierzmy
nareszcie pozostałe prezenty! - Zuzka nigdy nie traciła entuzjazmu.
- Może rozejdziemy się w różne strony? - zaproponowałam. - Chciałabym wam też
kupić jakieś drobiazgi...
- Świetny pomysł! - ucieszyły się przyjaciółki. Szybko okazało się jednak, że to w
gruncie rzeczy całkiem beznadziejny pomysł. Rozbiegłyśmy się w cztery strony. Myślałam,
że to będzie fajne. Że znajdę jakiś piękny zeszyt dla Julki, specjalnie na jej wiersze, jakąś
książkę o fotografowaniu dla Zuzi, no i coś dla Emmy. Jeszcze nie wiedziałam, co... Gdy
jednak zostałam sama w pustym sklepie, wśród wysokich regałów, odechciało mi się
wszystkiego. Żaden zeszyt nie wydawał mi się piękny, okładki książek zlewały się w jedną i
nie mogłam rozróżnić tytułów... Dopiero po chwili zorientowałam się, że po policzkach
ciekną mi łzy. Czułam się obrzydliwie samotna. Moje przyjaciółki były tylko alejkę lub dwie
dalej, a ja miałam wrażenie, że nigdy już ich nie zobaczę.
Rzuciłam się przed siebie, nie myśląc ani chwili dłużej o kupowaniu prezentów.
Chciałam po prostu odnaleźć Zuzię, Julkę i Emmę. Tylko z nimi mogłam przetrwać do rana w
tym potwornie pustym sklepie.
- Dobrze, że jesteś! - wysapała Julka, gdy dobiegłam nareszcie do drzwi na zaplecze,
które stały się tej nocy naszym miejscem zbiórek.
- Po co taszczysz to wielkie pudło? - zdziwiłam się. Julka nie była jednak sama w
swoim szaleństwie.
Emma pchała przed sobą drugi karton, chyba jeszcze większy, a Zuzia ciągnęła za
czubek gigantyczną sztuczną choinkę. Z wyraźnym wysiłkiem ciągnęła... Podeszłam więc do
niej i złapałam choinkę za pień. Potem mi wyjaśnią, po co to robią. Skoro tak postanowiły, to
chyba muszą mieć jakieś powody? Bractwo Zeta nie robi rzeczy bezsensownych! Nigdy!
Teraz muszę po prostu pomóc Zuzi w walce z tym plastikowym drzewem.
- Zobacz, co znalazłyśmy - sapnęła Zuzka.
- Widzę, trudno nie zauważyć! - roześmiałam się i zasyczałam, bo pieniek był
chropowaty i strasznie ranił mi palce. - Dokąd my to niesiemy?
- Na środek sklepu - wyjaśniła Julka, nic właściwie nie wyjaśniając.
Bo niby gdzie jest ten środek? Jak go wyznaczymy? Poprowadzimy przekątne, jak w
kwadracie? Będzie trochę trudno, przez te wszystkie regały... Poza tym nie chodzi nawet o to,
gdzie jest środek i jak go wyznaczyć, tylko o to, po co miałybyśmy to robić!
- Zobacz, co znalazłyśmy ~ powtórzyła Zuzia. Miałam wrażenie, że zwariowała.
Widziałam przecież wyraźnie, że znalazły największą sztuczną choinkę świata. A raczej tylko
pół choinki. Kończyła się tak nagle, jakby ktoś odrąbał siekierą jej górną część. Dolnej nie
było.
- No zobacz! - ponaglała mnie Zuzia.
- Znalazłyście choinkę - powiedziałam, postanawiając jej nie drażnić. Wyraźnie
uważała, że jeszcze nie zauważyłam, co niesie.
- Nie chodzi mi o choinkę, tylko o list! - sapnęła.
Dopiero teraz dostrzegłam jakąś kartkę, którą usiłowała mi podać. Trochę kiepsko jej
szło, bo obie ręce miała zajęte... podobnie jak ja.
- Najpierw gdzieś porzućmy ten świerk, jodłę czy cokolwiek to jest... a potem
pokażesz - zaproponowałam, bojąc się, że upuścimy drzewo i połamiemy sobie nogi. Choć
plastikowe, na pewno nie było lekkie! Igły kłuły prawie jak prawdziwe, a szorstki pieniek
nieustannie zdzierał mi skórę z dłoni.
Zuzia pokiwała głową z aprobatą i orzekła:
- Środek musi być gdzieś tutaj. Widzicie, za naszymi plecami zostały dwadzieścia trzy
rzędy lamp, przed nami są dwadzieścia cztery...
Znowu mnie zadziwiła, Julkę i Emmę zresztą też. Ten jej precyzyjny umysł! Szarpała
się z drzewem, rozmawiała ze mną o jakimś liście i oprócz tego liczyła lampy na suficie! Była
niesamowita.
- Musimy jeszcze sprawdzić, jak jest z osią w drugą stronę - Zuzka rozglądała się po
sklepie. - Na oko musi to być gdzieś tutaj, ale policzmy na wszelki wypadek lampy... Albo
regały, jeśli wam łatwiej.
Policzyłyśmy i lampy, i regały. Oko Zuzi było bez zarzutu. Choinka, czy raczej pół -
choinka, stała bez wątpienia na środku sklepu. Tyle tylko, że ja wciąż nie wiedziałam,
dlaczego to jest takie ważne i po co w ogóle ją ciągnęłyśmy.
- Wracamy po dolną część drzewka! - zarządziła Zuzka, zanim zdążyłam zadać
jakiekolwiek pytanie.
Wróciłyśmy więc. Była jeszcze większa i o wiele cięższa niż ta, którą już
przytargałyśmy przez sklepowe alejki.
- Dobrze, że będziemy ją niosły we cztery! - ucieszyłam się.
Zuzia jednak pokręciła głową.
- Będziemy ją niosły we dwie - wyjaśniła mi. - Emma i Julka mają jeszcze mnóstwo
bombek i łańcuchów do przeniesienia.
No tak... Bombki, łańcuchy, choinka...
- W tym liście jest napisane, że mamy ją ubrać? Na środku sklepu? - nie
wytrzymałam, szarpiąc się z grubym pniem. Czułam, że plaster z opatrunkiem będzie mi za
chwilę potrzebny jeszcze bardziej niż Julce i jej stopie.
- Nie my konkretnie, ale że musi być na rano ubrana dokładnie na środku sklepu. Ten
list to jest właściwie instrukcja wewnętrzna - wysapała Zuzia. Ledwo było ją słychać spośród
gęstwiny zielonych plastikowych gałęzi.
- Chyba ktoś jest za to odpowiedzialny - nie wytrzymałam. - Ktoś, komu za to płacą.
Pewnie mają dźwig albo wózek widłowy do wożenia takich choinek. Nikt nie nosi ich,
chodząc pieszo po sklepie!
- My nosimy! - nie widziałam Zuzi i prawie jej nie słyszałam, ale byłam pewna, że
uśmiechnęła się z dumą. No tak, nasza druhna zastępowa była zachwycona tym, że może
zrobić osobiście coś, do czego normalni, dorośli ludzie potrzebują dźwigu. Jest lepsza od
maszyny!
Ja taka dumna nie byłam. Miałam wszystkiego dość.
- Dlaczego nie możemy tego zostawić komuś, kto za to odpowiada? - nie rozumiałam.
- Dlaczego musimy to robić?
- A masz lepszego pomysła? - zapytała Emma. - Pomyśleliśmy... myślałyśmy, że
lepsze Christmas tree niż ściana.
Lepsze Christmas tree niż ściana? Christmas tree to choinka... ale dlaczego
miałybyśmy wybierać między choinką a ścianą? I jaką ścianą? Tu przecież jest dostatecznie
dużo podłogi, żeby po niej chodzić, tańczyć, biegać... Dlaczego ściana???
- Lepiej ubierać choinkę niż gapić się w ścianę - wyjaśniła mi Zuzia. - Przy pracy
szybciej mija czas.
No, tak... miała rację, oczywiście. Zuzka zresztą ma zawsze rację. Tyle tylko, że
dawno minęła północ i wcale nie chciało mi się pracować. Najwyraźniej byłam jednak w
mniejszości. Skoro przyjaciółki chciały pracować, nie mogłam im zabronić.
Z początku nie zamierzałam się włączać w ich prace. Patrzenie w ścianę wydawało mi
się całkiem miłą odmianą po dźwiganiu plastikowego pnia kaleczącego mi ręce. Szybko
jednak zmieniłam zdanie.
- Jakie piękne bombki! - pisnęła Julka, otwierając wielkie pudło. - Zobaczcie:
księżyce, gwiazdeczki, słoneczka... Cudowne! Jakby ktoś zwinął niebo, jak koc lub
prześcieradło, i włożył do pudełka. Tu jest całe niebo, słowo daję!
Nie wytrzymałam i spojrzałam w tamtą stronę. Nagle poczułam, że mam ogromną
ochotę dotknąć wszystkich bombek, wziąć je do ręki, wybrać najlepsze miejsce dla każdej, a
potem zawiesić je na gałązkach. Zawsze robiłam to w wigilijny poranek i nagle bardzo
zapragnęłam ubrać choinkę wcześniej. Jedyny raz w życiu: w środku nocy, w wielkim
sklepie, w towarzystwie przyjaciółek.
Podniosłam do góry uśmiechnięty dobrotliwie złocisty księżyc i przyłożyłam go do
gałązki.
- Najpierw musimy jakoś połączyć dwie części drzewa w jedną! - sprowadziła mnie na
ziemię praktyczna Zuzia.
No jasne! Ubieranie choinki przed jej złożeniem nie miało najmniejszego sensu. Tylko
jak miałybyśmy to zrobić?
- Żadna z nas nie umie fruwać, niestety - westchnęłam. - Nie damy rady podnieść tej
górnej części i wsadzić jej na dolną.
- Ty jesteś sportsmenką, wdrapiesz się na regał, na tamtą czerwoną półkę - uniosła
palec Julka. - A my podniesiemy górę choinki, podamy ci ją... Złapiesz za czubek i nasadzisz
na część dolną i już.
I już?! Ona nie niosła tej choinki! Nie wiedziała, jaka jest ciężka. Nie utrzymam jej
sama, nie ma mowy!
- Musisz wejść ze mną - powiedziałam. - Albo ty, Emma... Albo Zuzka... Sama nie
dam rady.
- Nikt nie będzie wchodził na regał - roześmiała się Zuzia. - Przecież jest prostsze
rozwiązanie, nie zauważyłyście?
Pokręciłyśmy głowami. Wspinaczka na półkę wydawała się jedynym sensownym
wyjściem. Gdyby tylko ktoś zechciał mi towarzyszyć...
- Kurczę, dziewczyny, przecież to oczywiste! - Zuzia była z nas bardzo
niezadowolona. - Położymy obie części, połączymy je na leżąco, a potem wspólnie, we
cztery, postawimy ją do pionu. Naprawdę na to nie wpadłyście? Co wy byście beze mnie
zrobiły?
Co? No cóż... pewnie jednak wdrapałybyśmy się na regał... Dzięki Zuzce na szczęście
nie musiałyśmy tego robić. Choinka już po chwili stała, piękna i dostojna, na środku sklepu.
Trochę się zmęczyłyśmy, ale było warto. Drzewko prezentowało się wspaniale. Teraz trzeba
było tylko powiesić bombki.
- Bombki... - Zuzia pierwsza zrozumiała, że jej genialny plan nie był jednak taki
genialny. - Jak my je powiesimy na górnych gałązkach? Albo chociaż na środkowych
gałązkach?
- Kładziemy ją z powrotem? - zapytałam. I natychmiast dotarło do mnie, że to pomysł
do bani. Możemy ją położyć, możemy ją ubrać na leżąco, ale nie zdołamy jej postawić., nie
rozbijając bombek.
- Musi być w tym sklepie jakaś drabina - powiedziała wyjątkowo trzeźwo Julka. -
Pewnie na zapleczu... Albo oparta o jakiś regał.
Tym razem nie proponowałam już rozbiegnięcia się w cztery różne strony. Nie
chciałam więcej przebywać w tym sklepie sama. Ani minuty! Poszłyśmy więc wszystkie
razem w kierunku uchylonych drzwi. Była tam toaleta, wielka choinka, bombki, instrukcja
wewnętrzna... Może znajdzie się i drabina?
Niestety, drabiny nie było. Ani na zapleczu, ani przy żadnym regale. Obeszłyśmy cały
sklep, zajrzałyśmy w każdy kąt...
- To jak oni ustawiają towar na górnych półkach? - zastanawiałam się.
- Wózek łopatkowy! - zawołała Emma.
- Wózek łopatkowy? - oczy Julki zrobiły się okrągłe jak spodki. - Aaa, wózek
widłowy! Jasne! Oni używają wózków widłowych!
- Może my też spróbujemy? - zapaliła się Zuzia. - Gdy Agata robiła prawo jazdy,
trochę podglądałam. Może wózek widłowy prowadzi się podobnie jak samochód? Na pewno
sobie poradzimy!
Przeraziła mnie ta wizja. Wózek widłowy wjeżdżający w regał, paczki spadające z
samej góry, przygniatające Zuzię, a potem nas wszystkie... Zuzia tracąca kontrolę nad
wózkiem, demolująca cały sklep... Nie, to chyba jednak nie był dobry pomysł.
- To ja już lepiej wejdę na ten regal - zaproponowałam. - Bombki nie są takie ciężkie
jak choinka, poradzę sobie...
ROZDZIAŁ 14
DO CELI!
Choinka wyglądała cudownie. Błyszczała nawet w tym półmroku. Mogłyśmy sobie
tylko wyobrazić, jak pięknie będzie lśnić, gdy włączy się wszystkie światła w sklepie.
- Ten ktoś odpowiedzialny za ubranie choinki na pewno się ucieszy - powiedziałam,
ziewając. - Zuzka, masz dla nas teraz jakieś nowe zadania?
Zuzia pokręciła głową, ziewając jeszcze szerzej niż ja. Julka i Emma siedziały oparte o
ścianę zmęczone, z przymkniętymi oczami.
- Może więc pójdziemy spać? - stłumiłam kolejne ziewnięcie. - Pamiętacie,
widziałyśmy pościel... Ułożymy się na podłodze i obudzimy przed otwarciem sklepu...
- Albo obudzi nas tłum klientów biegnących z wózkami główną alejką - roześmiała się
Zuzia. - Idziemy spać, to najlepszy pomysł. I tak zaraz zaśniemy, lepiej to zrobić na leżąco,
niż siedząc pod ścianą.
Znów wróciła sprawa ściany!
- Rozkładamy się tutaj i już - postanowiła Julka, najbardziej chyba zmęczona z nas
wszystkich.
- Położymy dwie duże kołdry zamiast prześcieradła, powinno być nam ciepło - Zuzka
zabrała się za wyciąganie pościeli z worków.
- A czy tak można? - zasępiła się Emma. - To będzie brudne, nikt nie kupa brudne...
- Nikt nie kupi brudnego - poprawiła ją Julka i zasmuciła się na moment. Szybko
jednak znalazła rozwiązanie. - Nie kupi brudnego? No to kupi czyste! Zabiorę to do domu,
rodzice wszystko zawiozą do swojej pralni i jutro wieczorem przywiozą z powrotem do
sklepu. Będzie jak nowe!
Uspokojone tym wyjaśnieniem ułożyłyśmy się pomiędzy regałami i przykryłyśmy
ciepłymi, puchowymi kołderkami.
Przymknęłam oczy i nagie pomyślałam, że Julka znów powiedziała o Ździebełkach
„rodzice”. Z przyzwyczajenia? A może wcale nie jest pewna, że ją adoptowano? Może
wymyśliła to tak jak swoje wiersze?
- Julka, co to za sprawa z tą adopcją? - zapytałam. Odpowiedziała mi jednak tylko
cisza. I trzy spokojne, głębokie oddechy. Moje przyjaciółki spały. Może i ja powinnam
spróbować? Zamknęłam oczy, myśląc, że to najdziwniejsza noc w moim życiu... i
natychmiast zapadłam w sen.
Obudziło mnie gwałtowne szarpanie za ramię. Otworzyłam oczy i zobaczyłam twarz
policjanta. Oczywiście nie poznałam go po twarzy, lecz po mundurze. Tak, to był policjant.
W dodatku policjant wyraźnie niezadowolony...
- Wstawajcie, jedziemy na komisariat! - powiedział. Wszystkie cztery przetarłyśmy
zaspane oczy i wyszłyśmy spod kołdry. Było nam bardzo zimno. Kurtki i prezenty dla
naszych rodzin leżały siedem czy osiem regałów stąd, przy wejściu na zaplecze.
- Pójdziemy jeszcze po kurtki - powiedziała Zuzia stanowczo.
- Nigdzie nie pójdziecie, jedziemy na komisariat - policjant nie był chętny do
współpracy.
- Nie wyjdziemy na dwór bez kurtek w takie zimno - rozpłakała się Julka, jak na
zawołanie. - Panie policjancie, my przecież niczego nie chciałyśmy ukraść ani zniszczyć, tę
pościel dokładnie upierzemy... Wcale nie marzyłyśmy o tym, żeby spędzić tu noc. To był
przypadek! Nie może pan skazać nas na zamarznięcie na śmierć. To nieludzkie, nawet
największy zbir ma prawo do obrony i humanitarnego pozbawienia życia. A poza tym na
wykonywanie kary śmierci obowiązuje w Polsce moratorium!
Na twarzy policjanta przez moment można było dostrzec jakby leciutki uśmiech.
- Bierzcie szybko kurtki i wychodzimy - zmienił zdanie. - Ale tylko kurtki! Nie ma
mowy o wynoszeniu czegokolwiek ze sklepu!
Zrobiło mi się trochę przykro na myśl o apaszce dla mamy Zuzi. Tak idealnie
pasowałaby do jej oczu... Ale może wrócimy do centrum handlowego jutro? Może jeszcze ją
odnajdziemy?
- Niech pan wysłucha moich zeznań, to wszystko z powodu obrażeń nogi obecnej tu
Julii Ździebełko, lat trzynaście - prosiła bardzo profesjonalnie Zuzia, gdy wychodziłyśmy ze
sklepu jakimiś dziwnymi, bocznymi drzwiami, których przedtem nie widziałyśmy. Kątem oka
zauważyłam kłębiącą się przy nich grupę ludzi. Było ich kilkanaścioro. Skąd się wzięli?
Niemożliwe, żeby byli w centrum handlowym cały czas} Przecież zaglądałyśmy w każdy kąt,
krzyczałyśmy, waliłyśmy w pozamykane drzwi. Musieli przyjść dopiero teraz...
Wsiadając do radiowozu, spojrzałam na zegarek. Minęła czwarta rano. Chyba nie
otwierają sklepu o tej porze?
Policjant zamknął nas w tylnej części samochodu, a sam usiadł obok kierowcy.
Odgradzała nas od nich gruba krata.
- Zabiją nas! - rozpłakała się Emma, gdy radiowóz ruszył spod sklepu przez uśpione
ulice. - Tymi, no, palikami.
- Palikami? - mimo grozy sytuacji po prostu musiałam się roześmiać. - Myślisz, że w
Polsce nabija się na pal za nielegalne nocowanie w centrum handlowym?
- Palami - plątała się Emma, połykając łzy. - Tata tak mówił do mummy: Jak ci tu źle,
to jedź do Polska, tam cię aresztują za ucieczka od husband, tam zobaczysz, co robi policja,
oni zabili palami studenta.
- Pałami! - nareszcie zrozumiałyśmy, o czym ona mówi.
- Studenta pałami... - usiłowała sobie przypomnieć Zuzka. - Było coś takiego, ale z
piętnaście lat temu, albo i dwadzieścia. Teraz policjanci są mili i kulturalni. Naprawdę! Mili,
sympatyczni i kulturalni.
Spojrzałam na nią podejrzliwie: trochę chyba przesadziła w pocieszaniu Emmy. Ten,
który nas aresztował, był może i kulturalny, ale na pewno nie miły i sympatyczny. I Emma
musiała to zauważyć!
- Dlaczego pan nas wiezie do komisariatu? - zawołała nagle Julka, szarpiąc metalową
kratę oddzielającą nas od policjanta i kierowcy. A może to było dwóch policjantów? Ten za
kierownicą też przecież miał na sobie mundur... - Proszę nas zawieźć do domu! Przecież tam
czekają nasi rodzice i na pewno się denerwują.
- Nie ma pan podstaw, żeby nas aresztować! - włączyła się Zuzia, waląc pięściami w
kratę. - Nie włamałyśmy się do tego sklepu i nic nie ukradłyśmy! A kołdry pan Ździebełko
upierze, proszę się nie martwić!
Policjanci nie reagowali na nasze słowa. Zupełnie jakby nagle ogłuchli.
- Oni nas zabiją - załkała Emma.
Położyłam jej rękę na ramieniu, ale, prawdę mówiąc, wcale nie czułam się lepiej.
Komisariat kojarzył mi się z czymś straszliwym. Ze złodziejami, mordercami, pijakami... Kto
wie, co nas tam czeka? Może będziemy siedziały w ciasnej celi z tymi wszystkimi okropnymi
typami? Aż do rana? Albo jeszcze dłużej? Słyszałam kiedyś w telewizji, że każdego można
zatrzymać do wyjaśnienia na dwadzieścia cztery godziny. A może nawet na czterdzieści
osiem? Będziemy tam siedzieć do poniedziałku! Bo w weekend wszyscy mają wolne, a ten
policjant na pewno nie może nic zrobić bez zgody przełożonego. A przełożony wyjechał na
narty...
Poczułam, że mi też po policzkach ciekną łzy. Nasza sytuacja naprawdę wyglądała
beznadziejnie. Ciekawe, czy rodzicom przyjdzie w ogóle do głowy, żeby zadzwonić na
policję?
- Moi rodzice będą myśleli, że jestem u Żaby, Żaby, że u Emmy, Emmy mama, że u
Julki, a Julki... - zapędziła się Zuzia.
- A Julki rodzice przez całe lata nie zauważą, że zniknęła, a poza tym to w ogóle nie są
jej rodzice - dokończyła ponuro Julka.
- No właśnie, powiedz, co z adopcją - poprosiłam. Wreszcie nikt i nic nam nie
przeszkodzi w wysłuchaniu tej historii! Radiowóz to jednak mało uczęszczane miejsce...
- Chcecie wiedzieć? - chlipnęła Julka, zapłakana podobnie jak ja i Emma. - To
słuchajcie:
Jej korzenie odcięte, jest dzieckiem nicości Nie wie nic o swych genach i swojej
przeszłości Jest wyrzutkiem, tłum cały nie rozumie jej bólu Może pan moim ojcem? Pan,
żebraku? Pan, królu? Może pani kobietą jest, która życie mi dała? Tylko czemu pokochać
potem nie umiała? Tylko czemu Ździebelkom wstrętnym podrzuciła? Czemu się mnie
wyrzekła, czemu zostawiła? Me nazwisko, mą przeszłość mrok gęsty ukrywa Nie wiem kim
ja jestem, ja - tamta prawdziwa.
No cóż... nie to w zasadzie spodziewałam się usłyszeć od Julki w odpowiedzi na moje
pytanie! Właściwie zupełnie nie to. Chciałam jakichś konkretów, chciałam, żeby powiedziała,
w jaki sposób dowiedziała się, że jest adoptowana, jakie ma dowody... Ale zanim zdążyłam
poprosić o więcej informacji, radiowóz gwałtownie zahamował.
- Wysiadamy! - powiedział policjant, którego Zuzia w swym miłosierdziu nazwała
sympatycznym.
Przeszedł nas dreszcz. Już tylko sekundy dzieliły nas od wtrącenia do ciemnej, zimnej
celi, pełnej okropnych, niebezpiecznych zbirów!
- Kasiu, kochanie! - na progu komisariatu nagle pojawili się moi rodzice! - Dziecinko,
tak się o ciebie martwiliśmy!
- Zuzanko, gdzie ty się podziewałaś? - państwo Zawadzcy wybiegli z budynku zaraz
za moją rodziną. To znaczy: zaraz za pierwszą częścią mojej rodziny. Bo po chwili z
komisariatu wyszła jeszcze babcia w swoim długim, czarnym płaszczu, wielkim kapeluszu i
butach na szpilce. Nie widziałam jej w tym stroju od lat! Musiała dojść do wniosku, że okazja
jest naprawdę szczególna.
- Od kiedy poszłaś do gimnazjum, wciąż interesuje się tobą policja, moja panno -
pogroziła mi palcem hrabina Łaniewska.
A ja byłam taka szczęśliwa, że ją widzę i że nie grozi mi żadna ponura, zimna cela, że
po prostu wtuliłam się w babcię i rozpłakałam rzewnymi łzami, oczywiście mocząc i gniotąc
jej piękny, stary, czarny płaszcz.
- Zguby odnalezione - policjant nareszcie się uśmiechnął! - Pani Adams miała rację,
trzeba było od razu dokładniej sprawdzić centrum handlowe...
- Pani Adams? - zdziwiła się Emma. - Mama?
- Wasi rodzice przyjechali do nas o północy - policjant nagle zrobił się nie tylko
uśmiechnięty, ale i rozmowny. On naprawdę umiał być miły. - Pani Adams zadzwoniła do
państwa Żabniaków, pewna, że jej córka tam jest, dowiedziała się, że miałyście tam wszystkie
nocować, ale nie wróciłyście z zakupów... Potem zadzwonili do państwa Zawadzkich i
państwa Ździebełków, a w końcu, strasznie zdenerwowani, przyjechali do nas. Pani Adams
powiedziała, że musicie być w supermarkecie, że was tam widziała... Pojechaliśmy do sklepu,
ale było ciemno i pusto. Ochroniarz na zewnątrz powiedział, że wnętrze jest zaplombowane,
pracują kamery... Rano można będzie przejrzeć taśmy, ale dopiero rano, jak przyjdzie szef
ochrony. Takie procedury.
- Czyli oni tylko to nagrywają, wcale nie siedzą przy monitorach i nie patrzą... -
westchnęła Zuzia. - Mogłyśmy tańczyć z prześcieradłami do białego rana.
Policjanta i rodziców natychmiast zainteresowały nasze tańce. Musiałyśmy im
wszystko opowiedzieć.
- Ale kto nas w końcu znalazł? - zapytała Zuzka, gdy już zakończyłyśmy opowiadanie.
- Pan tam wrócił?
- Tknięty przeczuciem, którego nie sposób zignorować? - w głosie Julki brzmiała
wyraźna nadzieja.
- Niestety, nie ja - spuścił głowę policjant. - O czwartej rano przyszli pracownicy
dokładający na półki brakujący towar. No i was znaleźli...
- O czwartej? - zdziwiła się Emma. - Moja mummy zostawała wieczorom...
wieczorem, po zamykaniu sklepu. Żeby dokładać. Nie o czwartej...
- Wyjaśniła nam to - policjant teraz uśmiechał się przez cały czas. - Kiedyś, tydzień i
dwa temu, uzupełniali zapasy po zamknięciu sklepu. Ale karpie źle to znosiły... Dwa razy
zdarzyło się, że rano, po otwarciu sklepu, w wielkiej wannie pływały zdechłe ryby, klienci
mieli pretensje... Przeniesiono więc uzupełnianie zapasów, i karpiowych, i wszystkich innych,
na godziny poranne. Pani Adams właśnie pojechała, i tak jest już spóźniona.
No jasne... Właściwie wszystko było jasne. Tyle że... Czy ja jestem mato
spostrzegawcza?
- Widziałyście tam jakieś karpie? W wielkiej wannie? - zapytała Zuzia, czytając w
moich myślach.
Pokręciłyśmy głowami. Wyglądało na to, że nie zwiedziłyśmy sklepu tak dokładnie,
jak mogłyśmy. Nie wykorzystałyśmy naszego czasu.
- Musimy tam wrócić - powiedziałam stanowczo. - Może jutro? Nie tylko ze względu
na karpie...
Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że w tym sklepie są rowery i rolki, i mnóstwo
innych rzeczy. Jak mogłyśmy w ogóle sobie nie pojeździć???
ROZDZIAŁ 15
W OKNIE
Położyłyśmy się spać, gdy zaczynało już świtać. Wszystkie razem na moim strychu,
na wielkim materacu... Na szczęście nie musiałyśmy tym razem wstawać do szkoły. Przed
nami była sobota i niedziela... i całe dwa tygodnie ferii! Spałyśmy więc do południa.
- Jedziemy na zakupy? - zapytałam, wciąż nie mogąc się zdecydować na wyjście spod
kołdry. Znacznie milej było leżeć, tuląc się do mojego pluszowego Feliksa, i śmiać się z
moimi przyjaciółkami z wydarzeń ostatniej nocy. W świetle dnia, z dala od centrum
handlowego, wszystko wydawało się całkiem zabawne.
- Kakao dla cudownie odnalezionych dam! - na strych weszła babcia z tacą, na której
stały cztery parujące kubeczki.
No tak, kakao z pianką sprawiło, że wszystko wyglądało jeszcze lepiej niż minutę
temu. Naprawdę nieźle się zaczęły te nasze ferie!
- Szkoda tylko, że nie mamy żadnych prezentów, trzeba jechać do sklepu - westchnęła
Zuzia. - A dziś taki tłok...
Pojechałyśmy jednak, mimo wszystko. Im wcześniej, tym lepiej. Jakoś nie chciałyśmy
zostawać do wieczora, ryzykując kolejne uwięzienie. Nawet jeśli mogłybyśmy dzięki temu
pojeździć na rowerach między regałami.
- Cześć, dziewczynki! - zawołał do nas niebieski misiek na wrotkach, gdy
usiłowałyśmy wśród kilkuset apaszek znaleźć taką, która choć trochę przypominałaby oczy
mamy Zuzi. - Odłożyłam wasze prezenty na zapleczu, to chyba były wasze? Przy drzwiach do
magazynu B?
- Nasze! - ucieszyłyśmy się. A więc nie trzeba będzie drugi raz wybierać apaszki,
krawata, długopisu...
- Dziękujemy pani bardzo! - Zuzia dygnęła grzecznie przed kudłatym niedźwiedziem.
- A ja dziękuję w imieniu pana Staszka - pani Adams zdjęła swój wielki łeb i pochyliła
się do nas. - Ta choinka to wasza robota, prawda?
- Nasza - przytaknęłyśmy, niepewne, czy podziękowania są prawdziwe, czy
wypowiedziane z przekąsem.
- Zrobiłyśmy coś złego? - zapytałam. - Ktoś ma przez nas kłopoty? My się bardzo
starałyśmy...
- Pięknie to zrobiłyście! - misiek z głową mamy Emmy uśmiechał się szczerze. - Pan
Staszek to starszy człowiek... Zostawili mu instrukcję, nie wiem, jak by sobie poradził... A
gdyby tego nie zrobił, mogliby go zwolnić. Tak to teraz jest w tych dużych sklepach. Trzeba
być elastycznym. Podobno całą noc nie spal, bo się denerwował, jak sobie sam da radę z taką
wielką choiną.
- Może powinien użyć wózka widłowego? - podsunęła Zuzia.
- Pan Staszek nie ma koniecznych uprawnień - roześmiała się pani Adams. - Mógłby
co najwyżej użyć drabiny.
- Drabiny? - zainteresowała się Julka. - Gdzie jest w tym sklepie drabina? Pół nocy
szukałyśmy!
- Jest mnóstwo drabin... Na noc chowa się je w magazynie D.
Był więc jeszcze jakiś inny magazyn. Ten, do którego weszłyśmy, w którym była
ubikacja, to magazyn B, jak mówiła przedtem mama Emmy. A drabiny umieszczano w
jakimś innym. Pewnie za jednymi z zamkniętych na głucho drzwi.
- Pan Staszek dostał pochwałę za choinkę! - powiedziała pani Adams. - I nagrodę,
bony towarowe. Ma pięcioro dzieci, kupi im prezenty... To wasza zasługa! Zachowałyście się
jak święte Mikołaje. A raczej Mikołajki...
Niebieski misiek założył łeb i odjechał, pokrzykując śpiewnie:
- Chcesz ucieszyć swą rodzinkę, dla teściowej dobierz szminkę! I perfumy kup dla
żony, a dla dzieci telefony!
- Jakie telefony? - szepnęła Zuzka, zdumiona.
- Komórkowe oczywiście, zawsze są na marzeń liście! - zawołała pani Adams w naszą
stronę i zniknęła za regałem.
- Jaki śliczny! - zawołała Julka, patrząc na zeszyt, który jej podarowałam. Specjalny
zeszyt do pisania wierszy, w okładce w chmurki.
- Piękna! - ucieszyłam się, otwierając prezent od Zuzi. Dała mi frotkę na rękę, taką,
jaką mają tenisistki. Pewnie nie wiedziała, że lekkoatletkom przydaje się ona trochę mniej niż
tenisistkom. Ale miała śliczny zielony kolor...
- Czekoladki? - Zuzia otworzyła prezent od Emmy.
- Nie wiedziałam, co ci kupić - zaczerwieniła się Emma. - Przepraszam. Myślałam, że
lubisz chocolates. Czekoladki...
- Ależ ja bardzo lubię czekoladki! - uśmiechnęła się Zuzka. - Tylko ostatnio ich nie
jem, bo jestem na diecie. Chodzę na aerobik, trzy razy w tygodniu, i ograniczyłam spożycie
węglowodanów...
Ach, więc to dlatego tak jej świetnie szło podskakiwanie w sklepie! Miała za sobą
niezły trening! Ale o której chodzi na ten aerobik? O piątej rano? W przeciwnym razie chyba
musiałybyśmy o tym wiedzieć! Po szkole przecież zwykle idziemy wszystkie razem do niej
do domu...
- Zrzuciłam już trzy centymetry w pasie, nie zauważyłyście? - obróciła się na środku
pokoju.
- Zauważyłyśmy, oczywiście - przytaknęłam, w głębokim szoku. Nigdy nie
podejrzewałam, że Zuzka może przejść na dietę. Rety, przecież uwielbia jeść! I wcale nie jest
gruba. Może gdzieniegdzie ciut okrągła, ale nie gruba!
- Ale czekoladki na pewno zjem, nie martw się, Emma - uśmiechnęła się. - W święta
zamierzam jeść wszystko, wynagrodzę sobie te wyrzeczenia.
Obdarowane prezentami dzieliłyśmy się opłatkiem na środku mojej kuchni. Choinka
była już ubrana, pierniczki upieczone, ogień strzelał w kominku, babcia lepiła pierogi... Do
świątecznej kolacji pozostało tylko kilka godzin. Uścisnęłam serdecznie moje przyjaciółki.
- Ciekawe, co powiedzą Mark i Robin na widok kostiumów Spidermana -
zastanawiałam się. - Rób, Emma, zdjęcia! Musimy zobaczyć ich miny!
- Ciekawe, czy twoja mama ucieszy się z apaszki - Julka spojrzała na Zuzię. - A twoja,
Żaba, z tej czapki. Jest taka cieplutka...
- Spotkamy się w drugi dzień świąt - obiecałyśmy sobie, żegnając się przy furtce. -
Wtedy już wszystko będzie wiadomo. Kto co dostał, kto z czego się ucieszył...
- Wesołych Świąt! - pomachałam Bractwu Zeta, przekręcając klucz.
Moje Święta jednak nie zapowiadały się tak całkiem wesoło. Strasznie męczyła mnie
sprawa Julki. Jej rodzice nie przyjechali tamtej nocy do komisariatu, nie zainteresowali się
wcale tym, że znikła... Faktycznie coś było z nimi nie tak. A w dodatku nie byli jej rodzicami.
Jak ona przeżyje święta???
Usiadłam w kuchni, podziwiając choinkę i czując, że robię się coraz bardziej głodna.
Te wszystkie zapachy! Dlaczego zmrok zapada tak późno?
Nagle zadzwonił telefon.
- Cześć, tu Emma - usłyszałam. - Wiesz, tata Julki dał mojej mamie job.
- Pracę? Dał jej pracę? - nie mogłam uwierzyć. - W pralni?
- W pralni, w kasie - potakiwała Emma. - Musiałam ci powiedzieć. Oni się spotkali
wtedy, na komisariatu...
- Komisariacie - poprawiłam ją odruchowo.
- Potem musieli jechać, lecieli do Milan... Mediolana... Ale byli, i poznali moja
mama...
To była najlepsza świąteczna wiadomość, najwspanialszy prezent! A nawet dwa
prezenty! Jeden to taki, że pani Adams będzie miała pracę... a drugi taki, że państwo
Ździebełko jednak byli w komisariacie. Przed naszym przyjazdem ze sklepu, ale jednak byli.
Martwili się o Julkę... Tylko ona o tym nie wiedziała. Musiałam natychmiast jej o tym
powiedzieć!
Zanim jednak wykręciłam numer, ktoś zadzwonił do furtki. Niecierpliwie, raz za
razem...
- Święty Mikołaj? - zażartowała babcia, gdy zakładałam kurtkę, żeby otworzyć
przybyszowi.
Ale to nie był święty Mikołaj. Przynajmniej nie dla babci. Bo dla mnie ta osoba była
lepsza i bardziej wyczekiwana niż wszystkie Mikołaje świata.
- Cześć - powiedział Tomek z czeluści kaptura. - Julka u mnie przed chwilą była,
wszystko mi powiedziała. .. O tym Radku, że ty i on... że nic między wami...
- Jak ty tu przyszedłeś? Przecież nie możesz chodzić? - powiedziałam niezupełnie to,
co chciałam. Ale to też było ważne pytanie!
- Mam kule, widzisz? - Tomek zamachał do mnie metalową Szwedką. - Wujek mnie
przywiózł, wytaszczył z samochodu, postawił pod twoją furtką... Nie mogę do ciebie wejść,
nie dam rady. Ale postać chwilę mogę.
- Zrobiłeś sobie tyle kłopotu... dla mnie... - znowu mówiłam coś bez sensu.
- Zrobiłbym dla ciebie wszystko - Tomek za to mówił dokładnie to, co chciałam
usłyszeć. - Przepraszam, że nie chciałem z tobą rozmawiać. Za dużo sobie wyobraziłem na
widok tego Radka. Źle zrozumiałem...
- Przepraszam, bo to przeze mnie złamałeś nogę - uśmiechnęłam się.
- Już prawie się zrosła - Tomek też się uśmiechnął, mrugając długimi rzęsami, całymi
w śniegu. Nawet nie zauważyłam, że z nieba zaczęły padać białe płatki!
- Cieszę się, że przyszedłeś - powiedziałam, gryząc się w język. Słowo „przyszedłeś”
nie było najwłaściwsze. Przecież nie mógł się nawet opierać na zagipsowanej nodze!
- Mam dla ciebie prezent - Tomek podał mi malutką paczuszkę. - Chciałbym dać ci
gwiazdkę z nieba, ale nie było akurat żadnej w promocji... Więc masz tu prezent zastępczy.
Znów się uśmiechnęłam, najszerzej, jak umiałam.
- Otwórz dopiero wieczorem, w czasie Wigilii - poprosił.
- Jasne - zgodziłam się. - Wiesz, ja nic dla ciebie nie mam... Myślałam, że nie chcesz
już mnie nigdy widzieć...
- To, że z tobą rozmawiam, jest najlepszym prezentem - Tomek chyba chciał mnie
chwycić za rękę. Na pewno chciał! Zrobił taki ruch... Ale jak tu wziąć kogoś za rękę, kiedy
trzyma się kulę?
Za jego plecami rozległ się dźwięk klaksonu.
- Wujek się niecierpliwi - zgadłam.
- Idź do domu, nie patrz na to, jaki ze mnie inwalida i jak wujek musi mnie taszczyć -
poprosił Tomek. - Idź i odwiedź mnie, kiedy tylko zechcesz... Kiedy zechcesz wyprowadzić
psa.
- Odwiedzę ciebie i Kamusię! - obiecałam. A potem odwróciłam się i ruszyłam
ośnieżoną ścieżką w stronę domu. W oknie lśniła tysiącem światełek choinka. Iskry w
kominku skakały wesoło. Zobaczyłam z daleka, jak tata wkłada pod obrus sianko, mama
czesze włosy przed lustrem i spryskuje się resztką swoich tanich perfum, a babcia rozkłada
talerze. Poczułam, że w to mroźne popołudnie robi mi się nagle bardzo, bardzo ciepło.
Zwłaszcza w okolicy serca. Może to dlatego, że tuliłam do niego malutką paczuszkę od
Tomka? Paczuszkę, w której była gwiazdka z nieba, specjalnie dla mnie... Święta jeszcze się
nie zaczęły, ale ja już wiedziałam, że będą wyjątkowo udane.
Możesz zrobić to, co Bractwo Zeta...
tylko jeszcze lepiej!
COŚ DOBREGO DLA INNYCH
Masz ochotę zabawić się w świętego Mikołaja? Chciałabyś obdarować maluchy z
domu dziecka albo inne potrzebujące osoby? Możliwości jest mnóstwo!
1. Zrób zbiórkę w szkole
Możesz jak Bractwo Zeta zorganizować zbiórkę zabawek, książek, ubrań albo
pieniędzy w swojej klasie lub całej szkole. Najpierw poproś o zgodę wychowawcę, on pewnie
wyśle cię do dyrektora albo pójdzie do niego z Tobą. Potem wyznacz konkretny cel. Możecie
zanieść prezenty do domu dziecka na sąsiedniej ulicy, do ośrodka pomocy społecznej,
kościoła lub Caritasu - we wszystkich tych instytucjach doskonale wiedzą, kto jest w
największej potrzebie, przekażą więc podarunki dzieciom, którym sprawi to radość.
2. Pogadaj z harcerzami
Jeśli w Twojej szkole jest drużyna harcerska, zapytaj, czy nie organizują świątecznej
akcji. Harcerze często pomagają w supermarketach w pakowaniu zakupów lub sprzedają
choinki, zbierając pieniądze na cel charytatywny. Nie musisz być harcerką, żeby im pomóc!
3. Szukaj skrzyń w supermarkecie
Wybierasz się z rodzicami na świąteczne zakupy? Większość sieci handlowych
wystawia przed Bożym Narodzeniem przy kasach lub przy wyjściu wielkie pudła i skrzynie,
do których można wrzucać produkty dla najuboższych.
Wystarczy kupić dodatkowy kilogram mąki lub cukru, puszkę ananasów lub
czekoladę.
4. Słuchaj radia, czytaj gazety
Lokalne gazety i stacje radiowe organizują przed Gwiazdką mnóstwo akcji, dzięki
którym najbiedniejsi też mogą zjeść świąteczny posiłek i dostać prezenty. Może to być
zbiórka świątecznych ciast (upiecz je sama lub namów mamę, by zamiast jednego makowca
upiekła dwa!), przygotowanie świątecznej imprezy dla maluchów lub wigilijnej kolacji dla
bezdomnych. Może przydasz się na takim gwiazdkowym spotkaniu? Umiesz nakrywać do
stołu, podawać jedzenie albo zorganizować konkurs rysunkowy dla dzieci? Jeśli nie
znajdziesz informacji o takiej akcji, zadzwoń do gazety lub radiostacji i zapytaj, dlaczego nic
w tym roku nie przygotowują. Powiedz, że chętnie pomożesz jako wolontariuszka. Ktoś
przecież musi zacząć!
5. Rozejrzyj się dookoła
Możesz też zabawić się w prywatnego świętego Mikołaja. Na pewno gdzieś obok,
może nawet w sąsiednim mieszkaniu, jest dziecko, które nie dostanie prezentów w Wigilię.
Rozejrzyj się, popytaj znajomych. W każdym mieście są rodziny wielodzietne, którym po
prostu nie wystarcza pieniędzy nawet na skromne podarunki, bezrobotni, samotne matki z
trudem wiążące koniec z końcem... Podarowanie maluchowi choćby paczki cukierków na
pewno wywoła na jego buzi uśmiech! A jeśli nie znasz żadnej potrzebującej rodziny? Poproś
o pomoc psychologa szkolnego, księdza z Twojej parafii albo odwiedź ośrodek pomocy
społecznej. Tam na pewno wskażą ci kogoś, kto - gdyby nie Ty - nie doczekałby się w tym
roku świętego Mikołaja!