Fabisińska Liliana Bezsennik 01 Burza z piorunami

background image

LILIANA FABISIŃSKA

BURZA Z PIORUNAMI

Bezsennik

czyli

O czym dziewczyny rozmawiają nocą

background image

ROZDZIAŁ 1

ZA KRÓTKIE RĘKAWY!

Nogi jak z waty, serce w gardle, a w gardle z kolei sucho jak na pustyni, chociaż

wypiłam dwie herbatki z melisy (mama twierdzi, że to bardzo uspokaja). Mówiłam sobie cały

czas: Żaba, czym ty się przejmujesz? Żaba, wyluzuj! Przecież tam na pewno będą jacyś fajni

ludzie. Nie ty jedna nie znasz nikogo. Wszyscy będziecie tam nowi... Ale niewiele mi to

pomogło, niestety. Już od kilku dni byłam na siebie zła. Dlaczego wybrałam tę szkołę???

Wszyscy z mojej klasy poszli do gimnazjum w naszej podstawówce. Po prostu zmienią im się

legitymacje szkolne. Będą mieli napisane na pieczątce „Gimnazjum nr 1”, zamiast „Szkoła

Podstawowa nr 3”. I tyle zmian. No dobra, jeszcze będą mieli kilku nowych nauczycieli. Ale

budynek ten sam, klasę też tę samą. Gośka będzie wciąż siedziała z Magdą, Iza z Beatą...

Będą tam wszyscy, którzy skończyli szóstą klasę we wrześniu. Oprócz mnie i Aśki.

Nagle zrobiłam się strasznie zła na Aśkę. Nie miała co zrobić, tylko wyjechać z

rodzicami do tych Niemiec? No dobrze, wiem, nie miała innego wyjścia - oni postanowili

wyjechać, więc ona też, to jasne. Trzynastolatki nie zostają same w domku jednorodzinnym...

Ale gdyby nie jej wyjazd, pewnie poszłybyśmy razem do tego gimnazjum w naszej

podstawówce, jak wszyscy. No, ale z drugiej strony, bez Aśki nic już nie byłoby takie samo.

Siedzenie bez niej w ławce, przerwy bez niej, wracanie do domu bez niej... Nie, to nie

miałoby sensu. Przynajmniej wtedy, w czerwcu, wydawało mi się, że to całkiem wszystko

jedno, czy pójdę do tego gimnazjum, czy do jakiegoś zupełnie innego... Bo bez Aśki i tak

wszystko będzie inne. Przez sześć lat miałam przyjaciółkę, byłyśmy jak papużki nierozłączki,

a teraz jej nie ma... Pisze do mnie, dzwoni, SMS - uje... ale to nie to, co kiedyś. Wtedy gdy

była u mnie przez całą noc i płakała, przerażona nową szkołą w Berlinie, powiedziałam jej,

nie zastanawiając się dobrze: „To ja też pójdę do jakiejś innej szkoły, gdzie nikogo nie znam”.

Ot tak, żeby Aśce było raźniej. Bardzo się wtedy ucieszyła. Ale teraz jej nie ma, siedzi w

Berlinie, pewnie w jednej ławce z jakąś Helgą albo Bertą, i wszystko jej jedno, czy pójdę do

nowej szkoły, czy do starej. Ach, jakie życie byłoby proste, gdybym jej wtedy tego nie

obiecała! Gdybym nie złożyła papierów do szkoły, o której nic nie wiem, całe dwadzieścia

kilometrów od mojego domu!

Do starej szkoły mogłam chodzić piechotą, jest tuż za rogiem... A ta nowa? Co o niej

wiem? Że jest w takim ślicznym starym budynku. Właściwie dlatego ją wybrałam. Że

niedaleko jest przystanek, więc nawet kiedy tata nie będzie mógł mnie zawieźć, to jakoś tam

background image

dotrę. No i że świetnie uczą języków. To moja cała wiedza o nowej szkole. Nikogo tam nie

znam! Ani jednej osoby!

- Mamo - jęknęłam przy śniadaniu. - Może jeszcze mogę się przenieść z powrotem do

mojej szkoły? Do tej starej?

- Za późno - powiedziała mama z pełnymi ustami, wkładając fartuch.

I wybiegła z pokoju, bo ktoś nerwowo zadzwonił do furtki. Pewnie znowu jakiś piesek

ma kolkę nerkową. Albo kotek nie chce siusiać do kuwety. Moja mama, dzielna pani doktor,

na pewno znajdzie sposób na te problemy. Zawsze znajduje, nawet w środku nocy. A moje

problemy?

- Mamo! - zawołałam do szpary w drzwiach, zanim zatrzasnęły się na dobre.

Mama otworzyła je na moment, posłała mi spojrzenie, które miało być krzepiące,

uśmiech, który miał chyba dodać mi otuchy, i powiedziała:

- Nie bądź dzieckiem! Będzie super, zobaczysz.

Ale ja byłam dzieckiem. Czytałam przecież na godzinie wychowawczej konstytucję.

Nie jestem pełnoletnia, żaden jej punkt o tym nie mówi! Jestem dzieckiem! Prawo jest po

mojej stronie! Jestem dzieckiem i potrzebuję rodziców! A mama ma obowiązek, w świetle

tego prawa, zajmować się mną i dodawać mi otuchy! Potrzebuję prawdziwej matki, a nie

doktora Dolittle w spódnicy! No ale co mam zrobić, skoro potrzebują jej też wszystkie psy i

koty z okolicy? I świnki morskie, i kanarki, i gołębie... Przecież nie wyciągnę jej z gabinetu

siłą!

Podeszłam zrezygnowana do szafy i wyjęłam białą bluzkę. Czy mi się wydaje, czy

rękawy są trochę za krótkie?

- Za krótkie rękawy! - westchnął ciężko tata za moimi plecami.

No tak, mama była już w gabinecie, ale tata wystarczy mi dziś za pięć mam. To

przecież ojciec idealny. Pewnie odprowadzi mnie do klasy. Może nie zauważył, że to już

gimnazjum, a nie podstawówka? A to, że idę do pierwszej klasy, nie oznacza, że znowu mam

siedem lat.

- Trzeba było przymierzyć wczoraj! - lamentował. - Jak ty będziesz w tej szkole

wyglądać? Co oni sobie o tobie pomyślą? Że nikt się tobą w tym domu nie interesuje!

- Trzeba było przymierzyć wczoraj! - no tak, do taty dołączyła babcia.

Teraz już chyba w ogóle nie uda mi się wyjść z domu. Otworzymy tu salon mody i

będziemy szyć mi nową bluzkę, a fakt, że mam rozpoczęcie roku, jak mawia babcia, po prostu

zaniedbamy. Moja babcia, hrabianka z TYCH Łaniewskich, nie pozwoli, by jej wnuczka i

jedyna dziedziczka poszła do szkoły w bluzce z przykrótkimi rękawami.

background image

Podjęłam ostatni heroiczny wysiłek:

- Jest ciepło... prawie upał... w końcu to jeszcze astronomiczne lato... Wezmę bluzkę z

krótkimi rękawkami!

I nie czekając, co powiedzą, włożyłam tę z krótkimi, a właściwie bez rękawków, w

biegu spoglądając na termometr. No tak, na dworze jest jedenaście stopni. Istny upał. Ale

może jeszcze się ociepli? W końcu to dopiero siódma trzydzieści, w zasadzie świt...

Ściągnęłam włosy gumką, zadowolona, że nareszcie urosły na tyle, żeby je bez

problemu związać, złapałam sweter i wybiegłam z domu, zanim tata i babcia stwierdzą, że

znowu coś jest nie tak.

- Kaśka! Śniadanie! - chór damsko - męski, złożony z babci i taty, rozległ się za moimi

plecami.

Zawróciłam posłusznie i włożyłam do ust pół kanapki. Natychmiast stanęła mi w

gardle. Nie dam rady, nie w takim dniu...

- Wezmę do szkoły - westchnęłam i zawinęłam drugą kanapkę w folię. Przecież bez

niej nie wypuszczą mnie z domu.

- Ślicznie wyglądasz - powiedział tata, otwierając przede mną drzwi do naszej

wysłużonej skody. Zupełnie tak, jakbym naprawdę była dziedziczką fortuny TYCH

Łaniewskich, a nie jakąś tam Kaśką Żabniak. I jakbym wsiadała do karety, a nie do

siedemnastoletniego samochodu, który na pewno znowu nie będzie chciał zapalić.

- Ślicznie wyglądasz! - powtórzyła jak echo babcia, pakując się na tylne siedzenie.

- Ty też jedziesz? - zdziwiłam się.

- Nigdy sobie nie daruję takiej chwili! - Babcia była wyraźnie w podniosłym nastroju.

- Moja wnuczka gimnazjalistką! Muszę to zobaczyć!

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, poczułam, że ta wielka metalowa kula, którą nosiłam

w żołądku, gdzieś znikła. Taka rodzina, mimo wszystkich jej wad, to jednak fajna sprawa.

- Bardzo was kocham, wiecie? - powiedziałam, zamykając za sobą drzwi i błagając

niebiosa, by nasza skoda zapaliła za pierwszym podejściem.

- I ciebie, mamo, też - dodałam, patrząc w okno gabinetu naszej pani Dolittle.

background image

ROZDZIAŁ 2

MARTA MĄDRA

Nie wchodźcie ze mną! - poprosiłam pod szkołą.

Tam naprawdę nie było żadnych rodziców. No, prawie żadnych. I na pewno żadnej

babci! Kocham swoją rodzinę i wcale się tego nie wstydzę... ale iść z nimi na rozpoczęcie

roku jednak chyba bym się troszkę wstydziła. W końcu mam trzynaście lat. I chcę sama

spojrzeć przeznaczeniu w oczy.

- Idź! - babcia niespodziewanie stanęła po mojej stronie. - Ja też, jak mnie rodzice

zawieźli na pensję, błagałam, żeby ze mną nie wchodzili.

To za jej czasów były pensje dla dobrze urodzonych panien? A ja myślałam, że

zamknęli je w XIX wieku... No dobrze, nie będę się teraz tym zajmować. Najważniejsze, że

babcia przekonała jakimś sposobem tatę, że poradzę sobie bez nich. Jestem wolna! Nie będę

pierwszego dnia pośmiewiskiem całej klasy! Hurra!

- A o której kończysz? - zainteresował się tata.

- Nie mam pojęcia, przecież to pierwszy dzień... Nie znam planu. Zrobiło mi się

zimno. Sama nie wiem, czy z powodu tych jedenastu stopni, czy dlatego że nagle coś sobie

uświadomiłam: to pierwszy z wielu, wielu dni, które spędzę w tym budynku.

- A może wejdę z tobą i się dowiem? - Tata naprawdę chciał dziś zdobyć medal ojca

idealnego.

- Sama się dowiem i zadzwonię do ciebie do pracy! - powiedziałam, zanim

uświadomiłam sobie, że nie będę miała z czego, bo przecież nie mam komórki i nawet SMS -

y od Aśki odbieram na telefonie mamy. Ostatnia taka trzynastolatka na świecie!

- Będziemy musieli kupić ci komórkę - powiedział tata, myśląc najwyraźniej o tym

samym, co ja. A przez jego twarz przemknął cień, jak zwykle, kiedy jest mowa o kupowaniu,

czyli o pieniądzach.

- Zadzwonię z automatu - powiedziałam, marząc, by tata się nie domyślił, że nie mam

też karty telefonicznej i żadnego pojęcia o tym, gdzie w okolicy może być automat. - Albo

przyjdę do ciebie do pracy. Jakoś sobie poradzę.

- Wiem, że sobie poradzisz - głos taty zadrżał. - Jesteś duża... taka duża... i ślicznie

wyglądasz. Jestem z ciebie dumny.

- I ja także! I twoja mama! Dziadek byłby szczęśliwy, gdyby dożył tej chwili! - Babcia

wychylała się z samochodu i ocierała łzy. - Ty spełnisz nasze ambicje! To nic, że nazywasz

background image

się Żabniak! Od razu widać, że jesteś stuprocentową Łaniewską. Z TYCH Łaniewskich!

Ucałowałam najpierw ją, a potem tatę i popędziłam do szkoły. Z wrażenia

zapomniałam nawet na moment, że się tej szkoły bardzo boję. Bo nie myślałam o szkole,

tylko o ambicjach babci. I prababci.

I praprababci. I dziadka, i pradziadka, i prapradziadka... Wszystkich Łaniewskich,

żywych i martwych, którzy na mnie liczą. Zrobiło mi się gorąco na myśl o przodkach.

Zawiodę ich tak jak mama. Już teraz jestem przekonana, że ich zawiodę... Ale oni jeszcze

tego nie wiedzą. Babcia tak na mnie liczy... Wszystkim o tym opowiada. A tacie chyba nie

jest zbyt miło, kiedy słyszy, jak babcia mówi do mnie: „To nic, że nazywasz się Żabniak”...

- Co tak stoisz w drzwiach? - zapytał jakiś chłopak. Miał chyba ze dwa metry wzrostu.

- No, mała, tarasujesz przejście.

- Sorry - powróciłam ze świata ambicji moich przodków do tego, gdzie mimo

wszystko powinno być ciut łatwiej.

- Pierwsza klasa? - domyślił się chłopak. - Mam odprowadzać takich jak ty na miejsca.

- A ty? Nie pierwsza? - Zrobiło mi się troszkę żal. Całkiem był miły i przystojny.

Przystojny nawet bardziej niż „całkiem”. Był diabelnie przystojny!

- Trzecia, niestety - rozciągnął usta jakoś tak zabawnie, że musiałam się roześmiać,

chociaż przed chwilą wcale nie było mi do śmiechu. - Mój ostatni rok w tym pięknym

miejscu, żal serce ściska...

Cały czas błaznował. Prowadził mnie korytarzami, ale nawet nie usiłowałam

zapamiętać drogi. Prawo, lewo, jeszcze raz lewo... A on cały czas się wygłupiał, podskakiwał,

opowiadał coś o duchu woźnego, który mieszka w piwnicy, koło kotłowni...

Szkoda, że nie chodzi ze mną do klasy... Miałabym kumpla. Trochę szalonego, ale

lepszy taki niż żaden...

No, ale on był z III b. Pokazał mi więc białe drzwi z tabliczką „Klasa I a”,

zasalutował, strzelił obcasami jak ten pułkownik, który adorował babcię w młodości, i pobiegł

przed siebie.

Wzięłam głęboki oddech. A potem drugi. Nie było tu babci ani jej pułkownika, ani

rodziców, ani zabawnego dryblasa z III b. Byłam tylko ja i białe drzwi. Zrobiło mi się trochę

słabo z wrażenia. I bardzo zimno. A sweter, niestety, został w samochodzie. Całkiem o nim

zapomniałam, odjechał z tatą do pracy i już przepadło. Będę marzła w tej I a. I a... Moja nowa

klasa. Jestem Żaba z I a. Kaśka z I a. Kaśka Żabniak z I a. W mojej starej szkole najpierw był

apel, a dopiero potem szło się do klasy. Ale tutaj widocznie panują inne zwyczaje. Wszystko

jest inne. Nowe. Bo to inna, nowa szkoła. Moja szkoła.

background image

- No, na co czekasz? - zapytała jakaś dziewczyna, ubrana, jak ja, w bluzkę bez

rękawów. Pewnie też urosła od czerwca i miała aferę w domu. - Wchodź, jeśli jesteś z I a.

- A ty? - spytałam, starając się przyjaźnie uśmiechać. Ale ona nie odpowiedziała.

Otworzyła drzwi i weszła do środka, popychając mnie przed sobą. Wszyscy siedzieli już w

ławkach i patrzyli na nas w napięciu. Oczywiście nie znałam nikogo. Znowu zrobiło mi się

słabo. Kolejny głęboki wdech nic tu nie pomógł. Dziewczyna stanęła na środku klasy,

odrobinę speszona. Stanęłam obok niej.

- No, siadaj - szepnęła i pokazała mi miejsce w pierwszej ławce. Oczywiście pustej, bo

kto by chciał siedzieć zupełnie z przodu. Może ona usiądzie ze mną? Wsunęłam się na krzesło

pod ścianą, robiąc miejsce obok. Ale dziewczyna nie usiadła. Wzięła głęboki oddech, zupeł-

nie jak ja przed chwilą, i powiedziała na cały głos:

- Nazywam się Marta Mądra. Ale czuję się dość głupio. W tym roku skończyłam

studia i będę waszą wychowawczynią. Jesteście moją pierwszą klasą. Nigdy nikogo nie

uczyłam, no, oczywiście oprócz praktyk, więc liczę na waszą wyrozumiałość.

Jeśli wcześniej było mi słabo, to teraz... sama nie wiem, jak określić to, co czułam.

Marzyłam, żeby podłoga się rozstąpiła, żebym wpadła do środka w jakąś dziurę bez dna.

Chciałam zniknąć z powierzchni ziemi, już na zawsze. Nauczycielka! Wychowawczyni!

Marta Mądra! Rany! A ja zapytałam, czy też chodzi do I a! Musiałam stracić nie tylko rozum,

ale i wzrok! Czyżby moje nowe okulary były już za słabe? Jak mogłam nie odróżnić starej...

no dobra, nie starej, ale dorosłej kobiety od trzynastolatki? Jak ja mogłam!? Spuściłam głowę

i dotknęłam policzków. Strasznie paliły. Pewnie byłam cała czerwona. Rety, co ona pomyśli?

Pewnie powie mi na przerwie, żebym uważała, jak się zwracam do nauczycieli.

- Niektórzy z was wzięli mnie za koleżankę z klasy - powiedziała Marta Mądra,

puszczając do mnie oko. - Chłopiec czekający przy wejściu do szkoły na nowych uczniów

nawet chciał mi wskazać drogę do klasy. Bardzo to miłe... Ale, niestety, nie mogę usiąść z

wami w ławkach. Jestem tu, żeby was uczyć. I wychowywać, bo po to jest wychowawca.

Mówiła coś dalej, ale nie mogłam się skupić. Myślałam tylko o tym, jak idiotycznie

się zachowałam. I wcale nie pocieszał mnie fakt, że sympatyczny dryblas przy drzwiach

zrobił to samo. Marta Mądra nie jest jego wychowawczynią. A moją jest! I coś teraz chyba

mówi na ten temat...

- Widzę, że większość z was nie zna tu nikogo, tak jak ja - uśmiechała się krzepiąco. -

W końcu to jedno z nielicznych gimnazjów, które nie są połączone z podstawówką. A więc

wszyscy przyszliście z innych szkól. No, to musimy się jakoś poznać, a nie tak siedzieć,

każdy w innej ławce...

background image

Obejrzałam się za siebie. Faktycznie, większość uczniów siedziała sama. Wszystkie

ławki zajęte, ale każdy osobno. Tylko w dwóch czy trzech siedziały po dwie osoby, ale też nie

wyglądały na zaprzyjaźnione. Dwadzieścia kilka obcych sobie osób - co za przygnębiający

widok! Zatęskniłam za moją starą klasą. Pewnie wszyscy teraz opowiadają sobie o tym, jak

było na wakacjach... Wychowawczyni musi ich przekrzykiwać... A tu taka cisza!

- Nigdy nie można zmusić ludzi, żeby się zaprzyjaźnili - mówiła Marta Mądra.

Naprawdę miała dużo mądrych przemyśleń! - Postanowiłam jednak sprawić, że trochę lepiej

się poznacie. Wiem, że nie brzmi to najlepiej, ale chciałabym, żebyście przygotowali referat o

wybranym kraju. Po cztery osoby. Podzielimy się według listy w dzienniku. Adamska,

Andrzejak, Bonikowski i Borkowska to pierwsza czwórka. Druga zacznie się od Czarneckiej.

I znowu cztery osoby... Macie wybrać kraj na literę, na którą zaczynają się wasze nazwiska. A

więc pierwsza czwórka na A lub B, druga na C albo D, trzecia na E, F lub G... I tak dalej, do

końca. Dowolny kraj na taką literę, czy to jasne?

Cała klasa mruknęła, że jasne. No tak, wyglądała miło, była właściwie nieśmiała,

nigdy jeszcze nie uczyła... ale referat dla nas wymyśliła od ręki.

- To nie musi być typowy referat - uśmiechnęła się, wyczuwając chyba niechętny

nastrój. - Nawet lepiej, jeśli nie będzie. Przygotujcie prezentację na temat tego kraju.

Niezwykłą, interesującą, taką, która wszystkich zafascynuje. Od was zależy, jak będzie

wyglądała. Tylko dobrze się zastanówcie, zanim wybierzecie kraj. Nie chcę na razie zdradzać

wam za wiele, zobaczymy, jak pójdzie z referatem czy raczej prezentacją... ale możliwe, że

będziecie się danym krajem zajmować przez cały rok. Więc wybierzcie taki, który naprawdę

was interesuje.

- Ale tylko na A albo B? - upewnił się chłopak z przedostatniej ławki.

- A jak się nazywasz? - uśmiechnęła się Marta Mądra. - Paweł Andrzejak? Czy Marek

Bonikowski?

- Krzysztof Więcek - powiedział chłopak, rozpromieniony, wywołując salwę śmiechu.

Po raz pierwszy nasza klasa robiła coś razem. Nabijała się z Więcka. Zrobiło mi się go

nawet ciut żal. Przeczuwałam, że jeszcze nieraz będziemy się z niego śmiali.

Marta Mądra roześmiała się razem z nami, ale po sekundzie przypomniała sobie

chyba, że jest nauczycielką. Opanowała się, spoważniała i zaczęła mu spokojnie tłumaczyć,

że na B to tylko ci, którzy są w pierwszej czwórce, a on na U albo W. Nagle jednak odezwał

się następny chłopak.

- A jak ja mam nazwisko na M, to z kim jestem w grupie? Z panią?

Marta Mądra westchnęła głęboko. Chyba nie spodziewała się, że już pierwsze zadanie

background image

w jej życiu wychowawczyni będzie takie trudne.

- W takim razie, żeby uniknąć wątpliwości, podzielimy was od razu - postanowiła. -

Pierwszą czwórkę już znamy, druga to Anna Czarnecka, Michał Czerski...

Czekałam spokojnie. Z moim nazwiskiem na Z miałam jeszcze sporo czasu. Pewnie

będę na liście ostatnia...

- A w ostatniej grupie będą tylko trzy osoby - powiedziała Marta Mądra ze

zdziwieniem. - Zuzia Zawadzka... Zuzia, pokaż się!

Z miejsca przy oknie wstała nieduża ciemnowłosa dziewczyna. Miała okrągłe

policzki, okrągłe oczy i cała była taka jakaś okrągła. Nie gruba, ale okrąglutka. Jak piłeczka.

Nawet jej włosy, sięgające do połowy szyi i podkręcone w stronę policzków, też układały się

w kolisty kształt. Wyglądała bardzo miło. Chciałam jej pomachać, ale przecież nie wiedziała

jeszcze, że to ja będę jej partnerką do referatu.

- Druga osoba to Katarzyna Żabniak - nasza wychowawczyni powiodła wzrokiem po

klasie.

Wstałam, poprawiając okulary i rumieniąc się na wspomnienie tego, jak wzięłam ją za

swoją rówieśnicę, a ona znów puściła do mnie oko. Chyba ta sytuacja rozbawiła ją, zamiast

zezłościć. Miałam szczęście.

- No a trzecia będzie Julia Ździebełko! - odczytała Marta Mądra.

A więc na liście jest ktoś za mną! Nie jestem ostatnia! Hurra! Ale przecież Ż jest w

alfabecie za Ź. Dlaczego więc na liście w dzienniku jest odwrotnie? Czyżby w tej szkole

obowiązywał inny alfabet niż w całym kraju?

Po klasie przeszedł pomruk. Wszyscy śmiali się z nazwiska „Ździebełko”. I to w

dodatku Julia... Z ławki przy szafie podniosła się blondynka z włosami prawie do pasa,

bardzo szczupła, z błękitnymi oczami. Ubrana cała na biało. Brakowało jej tylko wianka na

głowie. No tak, Julia, jak u Szekspira. Wyglądała faktycznie jak z książki. Tylko nazwisko

jakoś nie pasowało do całości. W dodatku była wysoka, nie żadne tam ździebełko. Szczupła,

ale wysoka, nawet bardzo. Cóż, pewnie nie będzie z niej przy tym referacie dużego pożytku.

Będzie patrzeć w okno i gadać wierszem. Nie wyglądała zwyczajnie, ta jej biała szata sięgała

do ziemi, teczkę na zeszyty też miała białą, haftowaną w jakieś kwiatki... - No to mamy

wszystkie grupy - uśmiechnęła się Marta Mądra i z wyraźną ulgą zatrzasnęła dziennik. - A

teraz chodźmy na apel, pan dyrektor pewnie już czeka...

background image

ROZDZIAŁ 3

JAK ISADORA

No i tym sposobem znalazłyśmy się w domu Zuzi. Sama to zaproponowała, zaraz po

apelu.

- Mieszkam po drugiej stronie ulicy, minutę od szkoły - powiedziała. - Nie ma dziś

lekcji, może posiedzimy przy herbacie i pomyślimy, co zrobić z tym referatem?

Usiadłyśmy więc nad wielkimi żółtymi kubkami pełnymi pachnącej truskawkowej

herbaty w jej malutkim, urządzonym sosnowymi meblami pokoju. Na ścianach wisiało

mnóstwo zdjęć, nawet do lampy spinaczami przypięte były czarno - białe fotografie. Mia-

łyśmy rozmawiać o referacie, ale jakoś nam się do tego nie spieszyło.

- Co sobie pomyślałyście, jak zobaczyłyście, że jesteście ze mną w jednej grupie? -

zapytała Julka.

Żadna z nas nie odpowiedziała. Bo co miałyśmy powiedzieć? Pewnie Zuzia miała

takie skojarzenia jak ja. Że Szekspir, wiersze, oderwanie od świata. Jak można coś takiego

powiedzieć komuś w oczy? Jak można powiedzieć, że się myśli, że nie będzie z niej pożytku

przy pisaniu referatu i że w ogóle jest jakaś dziwna?

- Może napiszemy, co sobie pomyślałyśmy? - zaproponowała Zuzia. - O tych dwóch

pozostałych. Teraz, póki jeszcze nic nie wiemy. Całkowita szczerość...

- A do tego portret siebie samej - podsunęłam. - Żeby się jakoś przedstawić. Co wy na

to?

Okazało się, że wszystkie wolimy pisać niż mówić. Więc napisałyśmy. Referat

poszedł w niepamięć, miałyśmy ciekawsze zajęcie.

- Nie przeczytam tego na głos - powiedziała Zuzka, gdy skończyła pisać. - To głupie...

I pewnie się na mnie obrazicie.

- Ja też nie przeczytam - poparłam ją natychmiast, zerkając na kartkę. - Może każda z

nas przeczyta sobie sama, po cichu, co napisały dwie pozostałe?

- Nie wygłupiajcie się - powiedziała Julka zadziwiająco stanowczym tonem. Nie

spodziewałam się tego po niej. - W końcu to tylko nasze pierwsze wrażenia, warto wiedzieć,

jak nas widzą ludzie, prawda? Ja chętnie się dowiem... No, kto czyta pierwszy?

- Ciągnijmy zapałki! - zaproponowała Zuzia. Ale oczywiście nie mogła znaleźć w

całym domu najmniejszego choćby pudełka z zapałkami. Ciągnęłyśmy więc długopisy. Kto

wyciągnie czarny, czyta pierwszy. Wypadło na Zuzię.

background image

Wzięła głęboki oddech, spuściła wzrok i zaczęła czytać tak cicho, że niemal jej nie

słyszałyśmy:

JULKA wygląda, jakby unosiła się dwa centymetry nad ziemią. Taka anielica ze

skrzydłami schowanymi pod sukienką. Śliczna. Ciągle zamyślona, patrzy przed siebie, jakby

wkoło niej nikogo nie było. Pewnie mieszka w starej willi ze skrzypiącą podłogą i duchami

unoszącymi się pod sufitem. Chyba jej rodzicom nie powodzi się zbyt dobrze, nawet buty ma

takie dziwne, i torbę na zeszyty. Ani jednej markowej rzeczy. Wszystko wygląda, jakby sama

sobie szyła, nawet te buty! Pewnie jej mama dorabia wieczorami, skręcając długopisy albo

haftując poduszki. Jest taka szczupła, zazdroszczę jej... Aż trochę za szczupła. Może ma

anoreksję? Albo nic nie je z biedy? Jej rodziców nie stać nawet na bułki z masłem? Nie, to

chyba niemożliwe... Chciałabym się przyjaźnić z taką dziewczyną, widać od razu, że jest

niezwykła.

KAŚKA wygląda na kujonkę. Te okularki, włosy grzecznie związane w kucyk no i to, że

przyszła do klasy razem z nauczycielką i usiadła w pierwszej ławce... Na pewno będzie miała

same piątki. Wygląda jednak na życzliwą, może pomoże, jak wpadnę w kłopoty z geografii

albo z historii? Właściwie nie wiem, jakie ma pasje, nic po niej nie widać. Taki typ, który

spędza wieczory z książką, nie interesują go imprezy, nie wyjdzie na rower ani niepogoda

dłużej przez telefon Pewnie jej rodzice pracują na uniwerku, zakopani w książkach po uszy.

Obydwoje mają doktoraty...

JA czyli ZUZA... Cóż, spójrzmy prawdzie w oczy: jestem najmniej udana z naszej

trójki. Stanowczo za niska i stanowczo za gruba. Ale pracuję nad sobą! W przeciwieństwie do

Julki nie jestem artystką. Niestety, nie odziedziczyłam talentu po tacie. W przeciwieństwie do

Kaśki nie jestem też kujonem. Co to to nie! I mam nadzieję, że nie wyglądam na córkę

nauczycielki. I że mama nie będzie uczyła w naszej klasie. Obiecała, że nie będzie. Bo to

największy obciach świata. Uczyła przez rok w mojej podstawówce, więc wiem, co mówię.

Mam nadzieję, że nie będziecie miały okazji się przekonać, jaki to koszmar Oczywiście jestem

dobra z chemii i fizyki, mama nie darowałaby mi, gdybym nie była. Chociaż mama twierdzi,

że za mało przykładam się do nauki Może ma rację? A może po prostu nie jestem taka zdolna,

jak ona sobie wyobraża? Tak naprawdę moją pasją nie jest jednak ani chemia, ani fizyka, ale

fotografia. Nie rozstaję się z aparatem. Mama mówi, że to nie jest prawdziwy zawód, ale ja jej

udowodnię, że się myli!

Kiedy nam to czytała, była cała czerwona. Nawet bardziej niż ja, kiedy okazało się, że

wzięłam Martę Mądrą za koleżankę z klasy. Nic dziwnego, w końcu Julka mogła się obrazić o

to, co usłyszała o swojej rodzinie. Zwłaszcza jeśli faktycznie jest bardzo biedna. A pewnie

background image

jest, też to zauważyłam...

Zrobiło mi się trochę przykro, kiedy Zuzia przeczytała, że wyglądam na kujona.

Ciekawe, czy Julka też tak myśli? Chciałam im wyjaśnić, że wcale nie przyszłam z

nauczycielką do klasy dlatego, że chciałam, tylko dlatego, że tak głupio wyszło... I że

usiadłam w pierwszej ławce, bo wskazała mi ją Marta Mądra... Chciałam im wszystko

wytłumaczyć. I powiedzieć, że dom, który opisała Zuzka jako dom Julki, ze skrzypiącą

podłogą i duchami buszującymi po poddaszu, to mój dom! Wypisz, wymaluj! Ale jakoś się

nie odezwałam. To znaczy nie na ten temat. Bo musiałam przecież przeczytać to, co

napisałam, losowanie długopisów wskazało, że moja kolej. Wiedziałam już, że w paru

sprawach się pomyliłam, na przykład co do Zuzi. Ale nie mogłam już nic poprawić. Zaczęłam

więc czytać:

ZUZIA robi strasznie sympatyczne wrażenie. Wydaje się ruchliwa jak piłeczka

tenisowa. Wszędzie jej pełno, nie chodzi normalnie, tylko skacze jak pchełka. Szybka,

energiczna... Widać, że niczym się nie przejmuje, nie martwi się nawet tym, że ma trochę za

dużo centymetrów w biodrach, totalny luzak, po prostu cieszy się życiem. Zazdroszczę jej!

Właściwie nie umiem sobie wyobrazić, jaka jest, czym się interesuje. Ale chcę ją poznać. Bo

wygląda na fajną i już. Ma takie roześmiane oczy...

JULKA to na pewno poetka. Raczej nie pomoże nam z matmy ani z fizyki, ale na

pewno wniesie odrobinę magii w życie klasy. Pewnie ucieknie niebawem ze szkoły z pięknym

latynoskim narzeczonym. Takie dziewczyny nie są stworzone do siedzenia w ławce i

obliczania słupków. Myślę, że mama Julki jest malarką albo projektantką mody, a tata poetą.

Mogę sobie z łatwością wyobrazić tę rodzinę. Julka ma też pewnie długowłosego brata, który

studiuje malarstwo we Florencji. A może sama też maluje obrazy, zamiast pisać wiersze?

JA, to znaczy ŻABA, bo wolę być Żabą niż Kaśką... cóż, najtrudniej pisać o sobie. Dziś

przez tę nową szkołę czuję się beznadziejnie i jestem mało zabawna, ale chyba na co dzień nie

jest aż tak źle. Mam nadzieję, że się polubimy, wszystkie trzy... Chciałabym mieć w tej szkole

kogoś, z kim można pogadać od serca. Teraz jednak czuję się strasznie głupio i nie mam

chyba na swój temat nic do powiedzenia. Czuję się taka nudna i mało ciekawa w porównaniu

z wami. Co mam o sobie powiedzieć? Moją wielką pasją jest sport, konkretnie lekkoatletyka,

to najważniejsza wiadomość na mój temat. Poza tym będę codziennie dojeżdżać do tej szkoły

prawie dwadzieścia kilometrów. Tata mówi, że mogłabym biegać, trenując do maratonu... Ale

mnie dziś nie śmieszą jego żarty. Strasznie się boję, jak będzie...

Spuściłam głowę. Nie brzmiało to zachęcająco, wiem. Właściwie w ogóle nie

powiedziałam, jaka jestem. Na pewno uznały mnie za idiotkę. I jeszcze przywaliłam Zuzi z

background image

tymi centymetrami w biodrach, a przecież z tego, co napisała o sobie, widać od razu, że ma na

tym punkcie kompleksy... I nie tylko na tym. No, ale cóż, przepadło. Teraz kolej Julki. Bardzo

byłam ciekawa, jak opisała nas i siebie. I ja, i Zuzia uznałyśmy ją za artystkę. Jeśli się okaże,

że jest zapaloną matematyczką, to chyba spadnę z krzesła!

Julka podniosła się z fotela jak prawdziwa poetka na jakimś wieczorze autorskim i

powoli wyciągnęła przed siebie dłoń z zeszycikiem w okładce w kwiatki.

- Pisałaś w zeszycie? - zainteresowała się Zuzia.

- To nie zwykły zeszyt. To mój Tobiaszek - powiedziała Julka, nie wyjaśniając nam

zbyt wiele. I zaczęła czytać:

KATARZYNA niewątpliwie tańczy w balecie albo w zespole tańca nowoczesnego.

Widać to po jej nogach. Wyrobione mięśnie, łydki jak z reklamy butów sportowych, doskonale

wyrzeźbione. Nogi tancerki, niewątpliwie! No i weszła do klasy tak, jakby przyniósł ją pod-

much wiatru. Całości dopełniła bluzka bez rękawów i niedbale związane gumką włosy. Od

razu widać, że Katarzyna nie przejmuje się ani modą, ani tym, co myślą ludzie. Jest

prawdziwą artystką. Taniec to jedyny sens i cel jej życia...

A ja tańczę, tańczę,

trzymam w dłoniach pomarańcze.

Ich zapach odurza widownię,

tańczę jak Duncan, cudownie.

Nad sceną płynę jak mgiełka,

upaja mnie ta piosenka.

Krok każdy to dla mnie natchnienie,

taniec to moje spełnienie.

ZUZANNA to osoba zdyscyplinowana, obowiązkowa, dokładna. Odda się z radością

studiom, spędzając dni i noce wśród książek, pewnie będzie robić doktorat, a potem pracować

na uczelni Najchętniej wiodłaby spokojny żywot w bibliotece, u boku takiego jak ona mola

książkowego.

Wśród regałów zakurzeni

on i ona zadurzeni

w sobie wzajem i w literaturze,

kochankowie umysłów, koledzy po piórze.

Ich żywioł to nauka,

ich pożywieniem sztuka.

Wpatrzeni w siebie i w tomy opasłe,

background image

z sobą i z książkami zostaną na zawsze.

JULIA - nazwisko pominę milczeniem,

choć widać ono mym jest przeznaczeniem.

Wolałabym inne miano nosić, powagą tchnące,

nazwisko jak serca bicie upojne i gorące.

Poetką jestem, zgadłyście już z pewnością,

mój los z literaturą złączony miłością.

Pisanie mą pasją, mym wielkim szaleństwem,

nauka, dom, praca zaś - losu przekleństwem.

Rety! Zatkało nas z wrażenia: i mnie, i Zuzię! Dobrze odgadłam, Marta Mądra

połączyła nas tym referatem z prawdziwą poetką! I to jaką! Poetką, która na poczekaniu

napisała trzy wiersze. Po raz pierwszy ktoś napisał o mnie wiersz. Jejku! Jak to było?

„Tańczę, jak te pomarańcze”? Nie, jakoś inaczej! Muszę to sobie zapisać! W dodatku mówiła

o mnie „Katarzyna”, a nie „Kaśka” ani „Żaba”. Nawet mi się to podobało, brzmiało

artystycznie i jakoś tak dorosło. Nikt jeszcze tak o mnie nie mówił.

- Aleja, niestety, nie tańczę - westchnęłam, rozwiewając złudzenia Julki. - W ogóle nie

mam w sobie nic z artystki. Łydki mam umięśnione od moich ukochanych biegów, a do klasy

weszłam dziwnym krokiem, bo się spóźniłam i Marta Mądra mnie popchnęła przed siebie, a

ja chciałam wyglądać tak, jakby w ogóle mnie nie było. Chciałam się schować... i pewnie

drobiłam w miejscu jakieś idiotyczne kroczki, i tak to wyszło. Przypadkiem.

- Niemożliwe - Julka pokręciła głową, zupełnie jakbym usiłowała z premedytacją

zrobić ją w konia, i odgarnęła z oczu długie jasne włosy. - Masz w sobie mnóstwo z artystki!

Musisz zacząć tańczyć, jesteś do tego stworzona. Od razu zobaczyłam w tobie współczesną

Isadorę Duncan. Świat czeka na kogoś takiego jak ty!

Jak ona mówiła! Nigdy nie znałam nikogo takiego! Wstydziłam się jej przyznać, że

nie mam pojęcia, kim była Isadora Duncan. Postanowiłam, że sprawdzę to w encyklopedii

natychmiast po powrocie do domu.

- A kto to jest ta cała Duncan? - zapytała Zuzia. Na szczęście nie miała takich oporów

jak ja.

Julka wyglądała przez chwilę, jakby miała ochotę wyjść. Pewnie byłyśmy dla niej za

głupie, za proste... Nie pisałyśmy wierszy, nie tańczyłyśmy w balecie, nie znałyśmy nazwiska,

które najwidoczniej powinnyśmy znać... Beznadziejne koleżanki!

Szybko się jednak opanowała i zaczęła nam tłumaczyć, zupełnie jakby odczytywała

fragment z encyklopedii, bez jednego zająknięcia:

background image

- Tancerka amerykańska, żyła na przełomie XIX i XX wieku. Stworzyła tak zwany

taniec wyzwolony, nową szkołę choreografii. To była prawdziwa rewolucja. Nikt przedtem

nie tańczył tak jak ona. Boso, z pasją, w powiewnej tunice. Do muzyki współczesnej i do

Chopina... Wielka indywidualność! Żona poety rosyjskiego, Siergieja Jesienina. Cudowna!

Zginęła tragicznie, zadusiła się własnym powiewnym szalem, który zaplątał się w koło jej

samochodu. Taka wspaniała, romantyczna śmierć...

Mogłabym jej słuchać godzinami. Nigdy nikt w moim wieku nie mówił przy mnie w

taki sposób. Nie w moim wieku zresztą też nie. Nawet babcia tak nie mówi... Julka mogłaby

prowadzić wykłady, jest chyba taki kierunek studiów: wiedza o kulturze. Ten jej język,

szokujący po prostu. „Nowa szkoła choreografii”! ,.W powiewnej tunice”! Czad po prostu!

Jak o mnie mówiła, to znaczy czytała, to było tak samo. „Niewątpliwie”, „całości dopełniła”...

Każde zdanie było jak wiersz.

- Mogę skorzystać z łazienki? - zapytałam, czując, że przez chwilę muszę zostać sama.

Zuzia pokazała mi drzwi z szybką na końcu przedpokoju. Otworzyłam je, zapaliłam

światło i popatrzyłam głęboko w oczy mojego odbicia w lustrze. Chciałam zobaczyć tam to,

co zobaczyła we mnie Julka. Chciałam choć przez sekundę poczuć, że jestem niezwykła. Jak

Isadora.

background image

ROZDZIAŁ 4

A MOŻE ZŁOTORYJA?

Wypiłyśmy kolejne dwie albo trzy herbaty, rycząc ze śmiechu, gdy opowiadałam o

tym, jak wzięłam naszą wychowawczynię za koleżankę z klasy. I gdy zastanawiałyśmy się,

dlaczego Julka jest na liście za mną, a nie przede mną. Sprawdziłyśmy nawet w słowniku,

żeby się upewnić: w alfabecie jest Z, Ź, Ż, a nie Z, Ż, Ż. A więc Żabniak powinno być w

dzienniku po Ździebełko. Ale ktoś najwyraźniej tego nie wiedział.

- Może Marta Mądra wcale nie jest taka mądra? - śmiała się Zuzia do rozpuku.

- Na pewno nie uczy polskiego - przytakiwałyśmy jej z Julką, która nagle zrobiła się

odrobinę mniej poetycka. Zwłaszcza gdy na stole pojawiła się szarlotka.

- Mama upiekła dziś rano. Kurczę, zupełnie o niej zapomniałam! - Zuzia wyjęła z

lodówki tortownicę z pachnącym rumianym ciastem.

Julka od razu nałożyła sobie dwa kawałki. Może naprawdę jest tak biedna, że nie ma

co jeść? Mogłybyśmy jej jakoś pomóc, tylko jak to zaproponować, żeby jej nie urazić?

Postanowiłam poczekać, aż poznamy się trochę lepiej. Była teraz taka roześmiana i beztroska,

nie chciałam przypominać jej o rodzinnych kłopotach. Sama przecież wiem, jak to jest, kiedy

rodzicom nie starcza do pierwszego. Na chleb, co prawda, nigdy nam nie zabrakło, ale telefon

wyłączyli nam dwa razy z powodu niezapłaconych rachunków. Nic zabawnego...

- Może zajmiemy się tym referatem? - westchnęłam, wyjadając okruszki z talerzyka. -

W końcu po to tu siedzimy. Trzeba by wybrać jakiś kraj...

- Gniecie cię poczucie obowiązku? - roześmiała się Zuzia. - No to wybierzmy, tylko

jaki? Znacie jakiś kraj na Z w Europie? Albo choćby w Ameryce?

- Bez sensu ta litera - przyznałam. - Chyba mamy do wyboru tylko Afrykę... Zambia,

Zimbabwe...

- Przeczuwałam od dawna, że nazwisko Ździebełko ześle na mnie nieszczęście -

szepnęła Julka. - Najgłupsze nazwisko świata. Imię w porządku, pasuje do poetki, ale to

Ździebełko... Co za zestawienie! Równie dobrze mogłabym się nazywać Samanta Obora.

Albo Dulcynea Kurnik.

- Albo Eliza Violetta Katar - podsunęła Zuzia.

- Albo Hermenegilda Grzyb - dołączyłam się do wymyślania głupkowatych połączeń.

- Rozalia Bzdurka. Beatrycze Zsyp. Adrianna Wołek.

- Zefiryna! - przypomniała sobie Zuzia. - Widziałam kiedyś w kalendarzyku imię

background image

Zefiryna! To dopiero masakra tak się nazywać!

Sięgnęłam do torby i wyjęłam kalendarzyk, który podarowała mi babcia. Nigdy z

niego nie korzystałam, no ale teraz okazało się, że jednak może się przydać. Wprost roiło się

tam od głupich imion. Następny kwadrans spędziłyśmy, wyszukując najdziwniejsze i dodając

do nich niefortunne nazwiska. Kordula Miska, Scholastyka Pawian, Agrypina Buc, Donata

Stodoła, Zenobia Wisielec, Tekla Jędrna, Klotylda Amant.

- Wolałabym już być Klotylda niż Zuzanną - powiedziała nagle Zuzia całkiem

poważnie.

Nie wiedziałyśmy, co jej na to odpowiedzieć.

- Nie mówisz serio, prawda? - upewniłam się.

- Ależ mówię... Nasza sąsiadka z trzeciego piętra, starsza elegancka pani, wciąż

powtarza, że miała kiedyś służącą Zuzannę. I że to typowe imię dla plebsu.

No cóż, wiem coś o tym, że są na świecie ludzie, którzy potrafią obrzydzić wszystko.

Zwłaszcza starsze panie z wyższych sfer. Moja babcia też nieźle sobie z tym radzi.

Obrzydziła mi nawet na pól roku moje ukochane dżinsy, porównując je co rano do kalesonów

koniuszego z jej rodzinnego majątku.

- Olej sąsiadkę! - powiedziałyśmy z Julką, jak na trzy cztery. A potem Julka dodała

tym swoim rozmarzonym głosem:

- Imię Zuzanna jest niezwykle poetyckie, mogłoby być natchnieniem dla niejednego

wieszcza. Pochodzi zresztą z Biblii, oznacza, jeśli się nie mylę, niewinność, symbolem

Zuzanny jest biała lilia... No i to takie międzynarodowe imię, Susana: Susan... Jest znane

chyba na każdym kontynencie. I tyle jest pięknych piosenek o Zuzannach. Na przykład

Leonarda Cohena. Czysta poezja!

- Co ty? - Zuzia chyba nie zamierzała jej tak od razu uwierzyć. - Ja czuję się przez to

imię taka beznadziejnie zwyczajna. Zuzka Zawadzka. Naprawdę brzmi, jakbym była służącą.

- Wolimy Zuźkę niż Klotyldę - oświadczyłam.

- Definitywnie - potwierdziła Julka, znowu wprawiając nas w zdumienie. Co to za

słowo? Nawet moja babcia go nie używa. Przynajmniej nie w normalnych rozmowach!

- Ty pewnie lubisz swoje imię i nazwisko, prawda? - spojrzała na mnie Zuzia uważnie.

- Lubię? - zastanowiłam się głośno. - Chyba lubię, tak... przyzwyczaiłam się już. Ale

w przedszkolu połowa dziewczynek w mojej grupie miała na imię Kasia. Pani nas

numerowała, żebyśmy się jej nie myliły. W podstawówce też było siedem Kasiek w mojej

klasie. Żadna radość... Zresztą najczęściej wołano na mnie Żaba, zaczęło się już w

przedszkolu. Teraz już to lubię, a nawet jestem trochę dumna z tego przezwiska... Chociaż w

background image

przedszkolu wiele razy przez nie płakałam. Pewien chłopiec mówił na mnie Ropucha. Z

początku nie wiedziałam, co to znaczy, ale potem mama pokazała mi ropuchę na spacerze.

Była taka duża i brzydka, i strasznie się jej bałam... A później, jak byłam na wczasach z

babcią, wieczorem żaby rechotały ze wszystkich stron i wydawało mi się, że to zaczarowany

królewicz z bajki woła o pomoc... Że czarownica zaklęła go w żabę... I bałam się jeszcze

bardziej, że zaczaruje i mnie z powodu tego nazwiska...

Nigdy nikomu nie opowiadałam o tamtych przeżyciach z dzieciństwa. Nawet Aśce,

mojej jedynej prawdziwej przyjaciółce. Ani Michałowi, mojej wielkiej pierwszej miłości...

Nieszczęśliwej i beznadziejnej. Z Julką i Zuzią było jednak inaczej. Czułam się tak, jakbyśmy

znały się od lat, chociaż naprawdę jeszcze niewiele o sobie wiedziałyśmy. Może zbliżyło nas

to, że żadna z nas nie była zachwycona swoim imieniem i nazwiskiem? Niby w porównaniu z

tymi z kalendarzyka nie były takie złe... Właściwie były całkiem normalne... Ale nie

czułyśmy się z nimi najlepiej. Zwłaszcza w obliczu tego referatu i litery Z... Co jednak

mogłyśmy na to poradzić?

- Może poprosimy Martę Mądrą, żeby nam pozwoliła zmienić literę? -

zaproponowałam. - Przecież na Z nie znajdziemy nic sensownego. A tym bardziej na Ż czy Ż.

Przecież żadna z nas nie była w Zimbabwe.

- Może chociaż na W? - Zuzi spodobał się mój pomysł. - To tylko jedna litera do

przodu, a ile jest krajów do wyboru. Byłam na koloniach we Włoszech, mogłabym o nich

napisać tysiąc referatów!

- A ja byłam z rodzicami na Węgrzech - przypomniałam sobie. - Mogłabym napisać...

tysiąc to nie, ale ze trzy referaty na pewno. O Balatonie i wodach leczniczych, i o mostach w

Budapeszcie...

Julka nie odezwała się ani słowem. Najwyraźniej nie była nigdy w żadnym kraju na

W. Może w ogóle nigdy nie była za granicą? Ani nawet na wakacjach w Polsce? Pewnie jej

rodziców nie stać na to, żeby ją wysłać na wakacje. W końcu to żaden wstyd, moich też w

zeszłym roku nie było stać, przesiedziałam całe lato w domu. No, ale jeśli Julka nie chciała o

tym mówić, to nie zamierzałam jej zmuszać.

- A może byśmy poprosiły Mądrą, żeby nam zamieniła kraj na miasto? - podsunęła

Julka. - Jest tyle miast na Z... Zagrzeb na przykład... Złote Piaski... A w Polsce Zamość,

Zielona Góra, Zabrze albo Złotoryja.

Skąd ona wytrzasnęła tę Złotoryję? Nigdy nie słyszałam o takim mieście! No ale i tak

wolałabym Złotoryję niż Zambię albo Zimbabwe. Mogłybyśmy nawet pojechać na weekend

do tej Złotoryi.

background image

- Tam są co roku mistrzostwa Polski, a może i Europy w poławianiu złota w rzece -

opowiadała Julka. - Widziałam w telewizji. Wszyscy siedzą po pas w wodzie z takimi

wielkimi sitkami jak do mycia warzyw...

No tak, o tym można by napisać! Pojechać na te mistrzostwa, zrobić zdjęcia albo

wziąć nawet udział w zawodach.

- To mógłby być świetny fotoreportaż! - Zuzia najwyraźniej pomyślała o tym samym.

- Najlepszy referat w klasie! Już to widzę!

Rozpromienione wyobrażałyśmy sobie przez moment nasz sukces. Wszyscy podają

suche fakty z encyklopedii, a my prezentujemy porywający reportaż o tym, jak wygrałyśmy

mistrzostwa poławiaczy złota! To byłoby coś!

Z marzeń wyrwał nas dzwonek telefonu. Zanim Zuzia dobiegła na drugi koniec

mieszkania i podniosła słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.

„Proszę zostawić wiadomość”, powiedział mężczyzna zabawnym głosem,

najwyraźniej parodiując Bogusława Lindę. Pewnie to tata Zuzi... Nie zdążyłam jednak o

niego zapytać. Rozległ się sygnał, a potem usłyszałyśmy: „Dzień dobry, pani Wando, mówi

Edwin Rożen”.

- Dyrektor szkoły! - szepnęła Zuzia.

Słuchałyśmy dalej, chociaż chyba nie powinnyśmy.

„Mam już potwierdzenie z biura podróży”, mówił dyrektor, bardzo radosny. „Tak jak

prosiliśmy, zasponsorują wyjazd zagraniczny w nagrodę za najlepszy zestaw referatów.

Proponuję jednak na razie utrzymać to w tajemnicy. Większość wychowawców zgodziła się

ze mną, że uczniowie nie powinni pracować dla nagrody... To ma być niespodzianka dla

dzieciaków, które wypadną najlepiej. Porozmawiamy jutro, proszę tylko zachować

dyskrecję”.

Ciągły piszczący sygnał wypełniający całe mieszkanie oznaczał najwyraźniej, że

dyrektor się rozłączył. Na telefonie zaczęła migać czerwona lampka. Informacja dla mamy

Zuzi, że powinna odsłuchać wiadomość.

- Jak on się nazywa? - prychnęła Julka.

- Rożen - powiedziała Zuzia. - Edwin Rożen. Nie powiedział tego na apelu, nie

przedstawił się?

- Chyba nie - zastanowiłam się. - I ja mu się nawet nie dziwię...

Nasze problemy z imionami i nazwiskami były niczym wobec Edwina Rożna! A może

Rożena?

- Czy ja dobrze słyszałam? - Zuzia, córka nauczycielki z naszej szkoły, znała to imię i

background image

nazwisko nie od dziś, nie zrobiło więc na niej wrażenia.

- O tym biurze podróży? - nagle i ja zrozumiałam, że w podsłuchanej przez nas

wiadomości było coś znacznie ważniejszego niż niezwykle imię i nazwisko dyrektora. - Że

będzie nagroda?

- Wyjazd zagraniczny! - zapiszczała Julka i nagle przestała wyglądać jak anielska

poetka. Była taką samą jak my szalenie przejętą trzynastolatką. - Wycieczka dla tych, którzy

napiszą najlepszy referat! Nie, on nie powiedział „referat”, tylko „zestaw referatów”...

- A więc to nie był pomysł Marty Mądrej - myślała na głos Zuzia. - Wszystkie klasy

piszą referaty!

- A ci, którzy napiszą najlepszy, pojadą na wycieczkę - dokończyłam za nią.

- Za granicę - dodała Julka, a na jej bladej twarzy pojawiły się po raz pierwszy lekkie

rumieńce.

- Ale żaden uczeń o tym nie wie - uświadomiła nam Zuzia. - Słyszałyście, to ma być

niespodzianka...

- Tylko że my wiemy - roześmiałam się. - Wiemy, całkiem przypadkiem... I już tego

nie zmienimy.

- Może powinnyśmy się przyznać? - Zuzia przygryzła w zamyśleniu górną wargę. -

Może to nieuczciwe?

- Ale co? - zdenerwowałam się. - Co jest nieuczciwe? Nie dostałyśmy żadnych

dodatkowych informacji o tym, co będzie punktowane, ani żadnych materiałów, z których

mogłybyśmy skorzystać... Mamy najidiotyczniejsza literę na świecie! Będziemy pracować tak

samo ciężko jak inni, tyle, że będziemy wiedziały, że warto się postarać. Ta wiedza to dla nas

nagroda, zadośćuczynienie za literę Z...

- I tak byśmy się starały - powiedziała Zuzia. - Mama zawsze powtarza, że

najważniejsze to dobrze się pokazać na początku. Jeśli nauczyciele uwierzą, że jesteś pilna,

potem możesz daleko zajechać na dobrej opinii. A ten referat to właśnie najlepsza szansa na

wyrobienie sobie dobrej opinii. Musimy się więc starać bez względu na to, czy można wygrać

wycieczkę, czy nie.

- Czyli Złotoryja odpada - westchnęła Julka. - I wszystkie inne miasta też. Żadnych

ułatwień. Musimy wybrać sobie jakiś kraj na Z. Z tych trzech czy czterech, które istnieją.

Mądra mówiła, że będziemy się tym krajem zajmować przez cały rok... -

przypomniałam sobie. Pewnie chodziło właśnie o zestaw referatów. Będziemy pisać o tym

Zimbabwe co tydzień, aż do czerwca. Gdzie my znajdziemy tyle informacji?!

background image

ROZDZIAŁ 5

NA RATUNEK

Gdy usiadłyśmy nad encyklopedią, by poszukać kraju o bogatej historii i kulturze,

który zapewni nam opinię wspaniałych, pilnych uczennic i pomoże wygrać wycieczkę,

spojrzałam na zegarek.

- Już czwarta! - przeraziłam się. - Tata zaraz wychodzi z pracy! Miałam się z nim

zabrać do domu. Pewnie się denerwuje, nie wie, gdzie mnie szukać...

- Zadzwoń do niego - zaproponowała Zuzia. Podeszłam więc do telefonu, na którym

wciąż migała czerwona lampka, i zadzwoniłam. Nikt nie odbierał. Zdenerwowałam się. Może

czeka na mnie pod szkołą? Może poszedł do sekretariatu, narobił mi obciachu... Albo zgłosił

na policji moje zaginięcie? Babcia już raz zrobiła taki numer. Zostawiłam jej kartkę, że jestem

u Aśki, ale wiatr zwiał kartkę ze stołu, no i babcia wpadła w panikę. Gdy wróciłam do domu,

pod furtką stał radiowóz. Wolałabym nie zaczynać mojej kariery w gimnazjum od wizyty

policji w szkole! O dobrej opinii mogłabym wtedy zapomnieć, o zagranicznej wycieczce

pewnie też...

- Tato, kup sobie komórkę! I mi też! - jęknęłam, wybierając po raz kolejny numer jego

biura.

- Może jest w domu? - podsunęła Julka.

- Może... - nie wydawało mi się to prawdopodobne, tata nigdy w życiu nie wyszedł z

pracy przed szesnastą. No, ale i tak nie miałam innego pomysłu. Zadzwoniłam więc do domu.

Natychmiast odezwała się babcia. Skąd ona się tam wzięła? Przecież rano była z tatą

w samochodzie?! Czyżby wróciła autobusem? To do niej niepodobne. Babcia jako prawdziwa

hrabianka nie znosi przecież komunikacji miejskiej...

- Dziecko, my tu włosy rwiemy z rozpaczy! Gdzie ty jesteś, na litość boską?! -

zapytała, a ja po głosie poznałam, że jest na skraju histerii.

- Jestem u koleżanki z klasy - wyjaśniłam. - A ty? Skąd się wzięłaś w domu?

- Wróciliśmy godzinę temu, i ja, i twój tata - tłumaczyła mi nerwowo. - Z powodu

burzy wyłączyli mu w pracy prąd, telefony też nie działały, więc zdecydował się opuścić

stanowisko pracy nieco wcześniej, choć sam uznał to za wysoce naganne.

- Burzy? - spojrzałam za okno, na piękne słońce i pierwsze żółte jesienne liście,

których nie poruszał najlżejszy nawet wiatr.

- Kasieńko, dziecko, jak mogłaś nie zauważyć tej potwornej nawałnicy? - babcia miała

background image

chyba przez moment wrażenie, że straciłam wzrok.

- Tu nie było żadnej nawałnicy - wyjaśniłam, denerwując babcię jeszcze bardziej.

- Dziecinko, zaszło koszmarne nieporozumienie. Ja i twój ojciec myśleliśmy, że

wróciłaś autobusem - tłumaczyła dalej. - Podjechaliśmy nawet pod szkołę, ale niestety była

zamknięta na cztery spusty, nikogo choć oko wykol. A ty przecież zapomniałaś swetra, nie

możesz tak wracać, zaziębisz się...

A więc jednak! Nie myliłam się! Chcieli narobić mi obciachu, ale na szczęście nie

zdążyli. Nikogo już nie było w szkole. Uff... Moja rodzina jest jednak zdolna do wszystkiego!

- Wrócę autobusem, pożyczę sweter od koleżanki - powiedziałam, żeby skończyć tę

rozmowę i nie nabijać Zuzi rachunku. - Ale dopiero za godzinę albo dwie. Mamy sporo nauki.

- Pierwszego dnia? - babcia była wyraźnie niezadowolona z moich odpowiedzi.

- Piszemy referat. Opowiem wam wszystko przy kolacji. Pa! - odłożyłam słuchawkę,

zanim babcia zdążyła zasypać mnie setką pytań: czy coś jadłam, piłam, czy nie jest mi zimno,

czy mam pieniądze na bilet autobusowy... To był jej stały zestaw.

- Ty też zadzwoń do domu - poradziłam Julce, ale ona wzruszyła ramionami.

- U mnie w domu nikogo nie ma. Może wrócą o północy, może później. Nie będą się

martwić.

Zrobiło mi się jej żal. Nikt na nią nie czeka, nie denerwuje się, czy coś jadła i czy nie

zmarzła... To już wolę moją nadopiekuńcza rodzinkę, gotową zaangażować w poszukiwanie

mnie całą policję z naszego województwa, w razie gdybym spóźniła się do domu o pięć

minut. I Komendę Główną, jeśli spóźnienie przekroczy godzinę. Rodzice Julki są zbyt zajęci,

by się o nią martwić. Wyobraźnia podsunęła mi widok ojca zbierającego złom i butelki, a

potem sprzedającego je w punkcie skupu. I matkę pracującą w jakiejś piwnicy... Nie umiałam

sobie wyobrazić, co by miała w tej piwnicy robić, ale na pewno coś strasznie ciężkiego. I

marnie płatnego. Biedna Julką, nic dziwnego, że nie spieszy się do domu!

- Szkoła zamknięta, a twojej mamy nie ma w domu - powiedziałam do Zuzi, zanim

zrozumiałam, że robię się nadopiekuńcza jak moja babcia. Zuzia jednak na szczęście wcale

się nie zdenerwowała.

- Mama poszła ze swoją klasą do pubu, wróci bardzo późno - wyjaśniła spokojnie.

- Do pubu? - myślałam, że się przesłyszałam. Przecież jej mama pracuje w naszej

szkole. Nawet jeśli jest wychowawczynią trzeciej klasy, to jej uczniowie mają po piętnaście

lat. Piętnaście i pół. Niektórzy prawie szesnaście. Ale i tak nie wolno im chodzić do pubu.

Czyżby mama Zuzi była aż tak wywrotową nauczycielką, by łamać prawo i zabierać na piwo

nieletnich?

background image

- To jej była klasa - roześmiała się Zuzia. - Mama przed reformą uczyła w liceum,

potem przez rok w podstawówce, a dopiero potem trafiła tutaj. Jest w pubie z klasą, którą

uczyła pięć czy sześć lat temu, w liceum właśnie. Od matury umawiają się zawsze pierwszego

września. W kawiarni, w pubie, na lodach... Różnie. To taka tradycja. Opowiadają sobie, co u

kogo słychać, kto studiuje, kto pracuje, kto się ożenił, komu się urodziło dziecko...

Bardzo mi się spodobała ta tradycja. I od razu polubiłam mamę Zuzi, chociaż nigdy jej

nie widziałam. Usiłowałam sobie przez moment wyobrazić naszą klasę w pubie z Martą

Mądrą. Za pięć albo dziesięć lat. Ale jakoś mi nie wyszło. Właściwie nie pamiętałam żadnych

twarzy, nawet twarzy naszej wychowawczyni...

- To co z tą literą Z? - sprowadziła nas na ziemię Julka. - Znajdźmy jakiś fajny kraj. I

wygrajmy tę wycieczkę. Bardzo bym chciała pojechać z wami za granicę.

Przez następną godzinę niestety nie posunęłyśmy się ani trochę do przodu.

Przewertowałyśmy encyklopedię trzy razy, ale do wyboru wciąż były tylko kraje, o których

żadna z nas nie miała pojęcia. Do Zambii i Zimbabwe doszedł jeszcze Zair. Wszystkie trzy w

czarnej Afryce.

- Może obejrzymy mapę? - podsunęłam. - Może coś przegapiłyśmy? Jakiś miły, mały

europejski kraj. Z pięknymi krajobrazami, bogatą historią, wspaniałymi mieszkańcami.

- I najlepiej, żeby graniczył z Polską i żebyśmy mogły tam pojechać na weekend i

zrobić zdjęcia, tak? - roześmiała się Zuzia. - Marzycielko, taki kraj nie istnieje! Ale przyniosę

ci globus, żeby nie było, że jestem nieżyczliwa.

Wyszła z pokoju i w tym samym momencie... W pierwszej chwili myślałyśmy, że

zgasło światło. Ale przecież nie włączałyśmy lampy, było jeszcze zupełnie jasno. To znaczy:

było pięć minut temu. Bo nagle za oknem zrobiło się ciemno jak w nocy, a całym blokiem

wstrząsnął potężny huk. W drzwiach pokoju Zuzi zadrżała szyba.

- Nawałnica - westchnęłam, przypominając sobie słowa babci. A więc doszła i tutaj.

Chyba szybko nie wrócę do domu...

- Nawałnica - powtórzyła jak echo Julka, otworzyła swój zeszycik w okładce w

kwiatki i zaczęła coś szybko notować. Nie ośmieliłam się zapytać, co. Ona tak jakoś

śmiesznie ten zeszycik nazywała... Nadała mu jakieś imię, jakby był jej synkiem, a nie

notesem... Jakieś takie dziwne imię... Nie mogłam sobie przypomnieć!

Zuzka wróciła do pokoju z globusem w jednej dłoni i zapełnioną drobnymi literkami

kartką papieru w drugiej.

- Lista zakupów - powiedziała grobowym głosem. - Mama zostawiła mi rano długą

listę zakupów. Wiedziałam, że tata wyjechał na trzy dni, a mama wróci bardzo późno. Kurczę,

background image

obiecałam jej, że wszystko kupię. Powiedziałam, że może na mnie liczyć.

- Lecimy! - postanowiłam. - Zdążymy do sklepu przed deszczem. Już grzmi,

pospieszmy się. No dalej, odstawiaj ten globus i wkładaj buty. I daj nam jakieś kurtki, bo

zamarzniemy na tym wietrze. Julka, odłóż pamiętnik! Dokończysz później.

- To nie pamiętnik, to Tobiaszek - wyjaśniła Julka. A ja znowu nie zdążyłam zapytać,

co to znaczy. Bo gdy tylko zbiegłyśmy po schodach, ubrane w o wiele za duże kurtki mamy

Zuzi, natychmiast zapomniałyśmy o wszystkich pamiętnikach i Tobiaszkach świata. I o za-

kupach, które miałyśmy zrobić.

Przy drzwiach na klatkę schodową pod małym daszkiem stała starsza pani i zanosiła

się płaczem.

- Co się stało? - zapytałam. - Źle się pani czuje? Możemy pani jakoś pomóc?

- Pikuś! O Boże, Pikuś! - wyszlochała kobieta z trudem i znowu zalała się łzami.

Przez chwilę miałam wrażenie, że usiłuje nam wmówić, że nic jej nie jest, że to

wszystko to pikuś, czyli nic. Na szczęście Zuzia szybko zrozumiała, co się stało.

- Pani jest siostrą pani Marii, tak? - zapytała. - Pamiętam, widziałam panią kilka razy

na spacerze z Pikusiem.

- Pikuś przestraszył się grzmotu! - łkała siwa, drobna kobieta.

Zaczął padać deszcz, wielkie krople leciały jej za kołnierz, ale ona kompletnie nie

zwracała na to uwagi. Wpatrywała się nieprzytomnym wzrokiem w gęstniejący mrok,

trzymając w ręce złożony parasol. Wyjęłam go delikatnie z jej dłoni i otworzyłam. Starsza

pani lekko się uśmiechnęła.

- Byłam na spacerze z Pikusiem - zaczęła tłumaczyć. - Gdy wychodziłam z domu,

świeciło słońce, wzięłam parasol na wszelki wypadek... Prowadziłam go na smyczy... Pikusia,

nie parasol - roześmiała się sama z tego, co powiedziała, tak jakoś rozpaczliwie. Aż przeszedł

mnie dreszcz!

- I Pikuś uciekł - powiedziała Zuzia to, co już wszystkie wiedziałyśmy.

- Wyrwał mi się! - załkała siwa kobieta. - Taki malutki piesek, sama wiesz... A tak

szarpnął, jak usłyszał ten grzmot... Tak strasznie szarpnął, nie spodziewałam się...

wypuściłam smycz. A on pomknął jak strzała, prosto przed siebie.

- To znaczy w którą stronę? - dopytywała się Zuzka. Natychmiast przyszło mi do

głowy, że odziedziczyła tę precyzję po mamie. Nauczycielka chemii i fizyki to w końcu

umysł ścisły. No, ale nie o chemię i fizykę teraz chodziło, tylko o Pikusia.

- O tam... tam... - plecami kobiety znów wstrząsnął szloch. Było mi jej strasznie żal.

Doskonale ją rozumiałam. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby zginęła moja Etna.

background image

- Moja siostra, Marysia, jutro wraca - mówiła starsza pani rwącym się, cichym głosem.

- Jeśli zobaczy, że nie ma Pikusia, umrze. Na pewno umrze. I to ja ją zabiję! Bo to ja nie

dopilnowałam jej psa, ja pozwoliłam mu uciec. Ona na pewno umrze, gdy się o tym dowie.

- To prawda - pokiwała głową Zuzia, strasznie mnie tym denerwując. Dlaczego ktoś

miałby umrzeć z powodu psa? Nawet najbardziej ukochanego. Widziałam u mamy pod

gabinetem różne sceny. Ludzie płakali, krzyczeli, tupali nogami. Pewna pani nawet zemdlała,

kiedy dowiedziała się, że nie da się uratować jej świnki morskiej, która wypadła z balkonu

razem z klatką. Ale od razu umierać to chyba przesada? Mama prowadzi ten gabinet od

piętnastu lat i właściciel żadnego z jej pacjentów jeszcze nie umarł w naszym przedpokoju.

- Ja wiem, że pani Maria mogłaby tego nie przeżyć - przytakiwała wciąż Zuzia. -

Wiem... Ale niech się pani nie martwi. Niech pani idzie odpocząć, niech pani wypije ciepłą

herbatę, bo jeszcze się pani od tego deszczu rozchoruje. A my poszukamy Pikusia. Proszę się

o nic nie martwić. Znajdziemy go, obiecuję.

- Ja z panią zostanę - powiedziała Julka. - Zrobię pani herbatę, przygotuję gorącą

kąpiel... Pani nie powinna być teraz sama. Tylko się pani będzie zamartwiać. A to nie odmieni

wyroków losu.

No tak, z tym losem to jej wyjechała! Jak jakaś czarownica z domku na kurzej łapce!

Wyrocznia za pięć groszy! Jeden rzut oka na Zuzię wystarczył, żeby zrozumieć, że ona też

szczerze wątpi, czy Julka jest w stanie kogokolwiek pocieszyć. No, ale skoro woli zostać...

- Przyprowadzimy Pikusia z powrotem! - oświadczyła Zuzia z całą mocą. - Obiecuję

pani.

background image

ROZDZIAŁ 6

PIKUŚ

Ona wcale nie przesadzała - wyjaśniła mi Zuzia, gdy starsza pani razem z Julką weszła

na klatkę schodową, a my ruszyłyśmy w stronę krzaków, w których znikł piesek. - Jej siostra,

pani Maria, ma chore serce. Trzy tygodnie temu zasłabła. Nie mogła się nawet doczołgać do

telefonu. Pikuś od razu się zorientował, że dzieje się coś złego, i zaczął szczekać jak szalony,

drapać w drzwi...

- I co, ktoś się zainteresował? - zdziwiłam się. - Przecież psy mają to do siebie, że

szczekają...

- Nie Pikuś - pokręciła głową, całkiem już mokrą, Zuzia. - To bardzo grzeczny pies,

wszyscy sąsiedzi to wiedzą. Pan Malikowski, który mieszka naprzeciwko, natychmiast

zrozumiał, że Pikuś wzywa pomocy. Zaczął pukać, a potem zadzwonił po pogotowie.

Wyważyli drzwi, lekarz powiedział, że zdążyli w ostatniej chwili. Gdyby nie Pikuś, pani

Maria już by nie żyła.

Poczułam, że po plecach przeszły mi ciarki. I to wcale nie z zimna, lecz z wrażenia.

Co za mądre zwierzę! Nic dziwnego, że ta kobieta jest do niego przywiązana.

- Pani Maria nie ma rodziny, tylko siostrę... Rok temu umarł jej mąż. To właśnie on

dał jej na urodziny Pikusia, tuż przed swoją śmiercią. Ona wpadnie w rozpacz, kiedy się

dowie, że piesek zginął. A jej serce może tego nie wytrzymać.

No tak, wyglądało na to, że ani starsza pani, ani Zuzia nie przesadzały. Serce pani

Marii było w poważnym niebezpieczeństwie. Musiałyśmy coś zrobić. Tylko co?

- Jak my go znajdziemy? - westchnęłam. - Po ciemku, w taki deszcz...

- Bez Pikusia nie wracam do domu - oświadczyła Zuzia bardzo poważnie. -

Obiecałam, że go znajdę.

- No to szukajmy - powiedziałam, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać

zwątpienia, i zaczęłam rozgarniać gałęzie.

- Myślisz, że uwił tu gniazdo i złożył jajka? - Zuzka chyba nie była zachwycona moją

metodą poszukiwań. - Po co miałby się chować w krzakach? Raczej poszukał sobie jakiegoś

suchego, miłego miejsca. Jakiegoś daszku, piwnicy...

- Chyba nie sądzisz, że przeszukamy piwnice we wszystkich blokach? - chciałam

popukać się w czoło, ale natychmiast opuściłam rękę. Woda zaczęła lać mi się do rękawa,

brr... Dobrze, że wzięłam chociaż tę kurtkę Zuzi mamy, bez niej na pewno miałabym już

background image

zapalenie płuc!

- Może masz rację, Pikuś to nie kot, nie chodzi po piwnicach - przytaknęła Zuzia. -

Ale, kurczę, nie mam już żadnego pomysłu, gdzie go szukać.

- Może w parku? - podsunęłam, przecierając zalane, parujące okulary. - Jest tu jakiś

park? Jakieś miejsce, gdzie ta pani Maria zwykle z nim chodziła?

- Jest - Zuzia wskazała dłonią na lewo. W całkowitą ciemność. Chyba nie miałyśmy

wyboru, ruszyłyśmy w tamtą stronę.

- A jak ten pies właściwie wygląda? - zapytałam w połowie drogi. - Duży, mały?

Czarny, biały? Opisz go jakoś!

- Mały... bardzo mały... - Zuzia z trudem łapała oddech. Chyba nie miała takiej

kondycji jak ja, nie biegała codziennie przez czterdzieści minut. - Malusieńki - dodała,

dysząc, i pozbawiła mnie resztek nadziei.

Żeby to chociaż był dog. Owczarek. Doberman. Bernardyn. Albo jakikolwiek inny

pies z tej planszy zawieszonej w gabinecie mamy, zatytułowanej „Rasy duże”. Niestety,

najwyraźniej pies pani Marii był przedstawicielem zupełnie innej rasy. Może nawet którejś z

tych z planszy pod tytułem „Miniaturki”? Jak mamy szukać takiej drobiny wśród wielkich

drzew?! I jak mogłam choć przez chwilę wierzyć, że imię Pikuś nadano ogromnemu

wodołazowi albo majestatycznemu chartowi afgańskiemu?

- To kundelek - powiedziała Zuzia w bramie oddzielającej ulicę od parku. - Rudy,

kudłaty, z zadartym ogonkiem. Najzwyklejszy kundelek na świecie... Tyle że z wielkim

sercem. Po tym, jak uratował panią Marię, stał się ulubieńcem całego naszego bloku. To

prawdziwy bohater. Żaden rasowy pies nie jest taki mądry jak on!

Przecież ja się wcale nie upieram, żeby był rasowy. Wolałabym tylko, by był trochę

większy. I żeby miał jakiś kontrastowy kolor sierści. Na przykład różowy, fluorescencyjny. ..

Byłoby cudownie, gdyby świecił w ciemności!

- A może on szuka swojej pani w szpitalu? - powiedziałam po piętnastu minutach

spędzonych na bieganiu w strugach deszczu po parku i wołaniu na cały głos „Pikuś!”. - Mama

opowiadała mi kiedyś o psie... nie, to nie był pies, tylko koń... Przeszedł pięćdziesiąt

kilometrów, żeby znaleźć swojego pana. Może ten Pikuś pobiegł do szpitala?

- Czy ja wiem... - Zuzia wyraźnie miała dość, nie chciała już biegać, no i wcale nie

była przekonana do mojego pomysłu. - To przecież cztery przystanki stąd... Nie wiem jak

konie, ale psy chyba kierują się węchem? Jak miałby coś poczuć po trzech tygodniach od

zabrania jego pani do szpitala? I to w takim deszczu?

- Może nie poczuł - broniłam swojego pomysłu nie z przekonania, ale po prostu

background image

dlatego, że żadna z nas nie miała innego. Nie wiedziałyśmy, w którą stronę iść.

Potrzebowałyśmy jakiegoś planu i starałam się go wymyślić. - Może po prostu bardzo za nią

tęsknił i wyruszył na beznadziejne poszukiwania, nie wiedząc, co robić. A może pomogła mu

intuicja. Mama opowiadała mi, że zwierzęta mają niesamowitą intuicję. Szczury i karaluchy

wyczuwają, że będzie trzęsienie ziemi wcześniej niż najczulsza aparatura...

- Tu nie chodzi o karalucha tylko o psa i nie o trzęsienie ziemi, tylko o szpital -

ostudziła moje nadzieje Zuzia.

- No to może wyczuł, że jego pani wyjdzie ze szpitala? - nie poddawałam się. - Ta

siostra pani Marii sprzątała, szorowała podłogę, a on się domyślił, co to znaczy, i wybiegł

swojej właścicielce na spotkanie.

- Przecież on nie uciekł z premedytacją - przypomniała Zuzia mnie i sobie. - Uciekł,

bo przestraszył się grzmotu.

- Chciał uciec jak najdalej od tego grzmotu - powtarzałam zamyślona. - A skoro tak, to

biegł przed siebie...

Ruszyłyśmy jeszcze raz w stronę krzaków, które wskazała siostra pani Marii.

Obejrzałyśmy je uważnie, niemal czołgając się między gałęziami. A potem poszłyśmy dalej.

Tam, gdzie pobiegłby Pikuś, gdyby pędził cały czas prosto przed siebie. Jak strzała - jak

powiedziała starsza pani.

Minęłyśmy przystanek autobusowy, potem drugi. Woda chlupała mi w butach,

okulary parowały jak wściekłe, a od ciągłego krzyczenia „Pikuś! Piiiiiikuuuuuś!” zaczęło

boleć mnie gardło. Zuzka dyszała jak zmęczony parowóz. Chyba powinnam trochę zwolnić

swój długi lekkoatletyczny krok i dać jej odsapnąć...

- Stój! - Zuzia złapała mnie za rękę. Zastygłyśmy bez ruchu, kilka metrów od przejścia

dla pieszych. Zuzia miała rację! Teraz ja też wyraźnie słyszałam cichutkie popiskiwanie! - To

on! Pikuś! - Zuzia dobiegła pierwsza do psiaka leżącego na chodniku pod rachitycznym

drzewkiem.

Wokół nie było widać żywej duszy, wszyscy pochowali się przed burzą w sklepach i

pod daszkami.

- Nie ruszaj go! - krzyknęłam.

Pies wyglądał, jakby coś mu dolegało. Wyraźnie nie mógł się podnieść. Starałam się

nie oglądać z bliska rannych czworonogów, którymi zajmowała się mama. Robiło mi się

słabo na widok krwi... No ale coś jednak przez te trzynaście lat życia pod jednym dachem z

doktor Dolittle udało mi się zapamiętać. W takiej sytuacji, gdy - jak to mówiła mama -

„zachodzi podejrzenie złamania”, lepiej psa nie dotykać. Tak jak i człowieka. Nie przekładać,

background image

nie przenosić, poczekać na przyjazd pogotowia. Żeby nie poruszyć kości, nie... jak to nazywa

mama? Żeby ich nie przemieścić.

- Musimy zadzwonić po lekarza - powiedziałam i w tym samym momencie zdałam

sobie sprawę, jak absurdalnie brzmią moje słowa. Przecież nie mam komórki. Zuzia chyba też

nie, nie widziałam u niej żadnego telefonu oprócz tego, na który nagrał się dyrektor Edwin

Rożen. Przytwierdzonego do ściany grubym czarnym kablem. Zresztą nawet gdyby Zuzia

miała komórkę w kieszeni, na pewno już by nie działała. Zamokłaby w ciągu pierwszych

dziesięciu minut naszej wyprawy ratunkowej.

Zuzia zrozumiała absurdalność mojej propozycji tak samo szybko jak ja.

- Co twoja mama zrobiłaby w takiej sytuacji? - zapytała.

Przymknęłam oczy. Siedziałam kiedyś w samochodzie, gdy mama ratowała psa,

którego potrącił chłopak na motorze. Starałam się nie patrzeć, ale coś jednak zapamiętałam.

Na pewno coś zapamiętałam!

- Coś twardego - powiedziałam w skupieniu, wciąż nie otwierając oczu. - Koniecznie

musimy go położyć na czymś twardym. Bardzo delikatnie.

Zuzia pobiegła do sklepu i po chwili wróciła z dużym kawałkiem kartonu i foliową

torbą.

- Wsadzimy tekturę w worek, żeby nie rozmiękła na deszczu - zaimponowała mi córka

nauczycielki chemii. Miała zdecydowanie ścisły, precyzyjny umysł. Chociaż wciąż

powtarzała, że wolałaby być artystką...

Psiak był naprawdę mądry. Od razu zrozumiał, że chcemy mu pomóc, i wcale nie

warczał ani nie usiłował nas ugryźć. Nie to, co niektórzy mali pacjenci mojej mamy!

Popiskiwał tylko cichutko, kiedy go niosłyśmy. Widać było, że coś go boli. Gdybym tylko

wiedziała co! Ach, mamo, dlaczego cię tu nie ma?!

Przemoknięte do szpiku kości zapukałyśmy do drzwi pani Marii. Otworzyła nam

Julka, blada i roztrzęsiona.

- Boże, żebyście wy wiedziały... - zaczęła, ale nie dałyśmy jej dojść do słowa.

- Opowiesz nam później - powiedziałam najbardziej stanowczym głosem, na jaki było

mnie stać. Właściwie prawie krzyknęłam, aż zrobiło mi się głupio. Trochę jednak byłam na

nią zła. Nie chciało jej się moknąć, nie chciała nam pomóc w poszukiwaniach, wolała siedzieć

sobie w cieple... Więc niech teraz poczeka ze swoimi rewelacjami. - Teraz najważniejszy jest

Pikuś. Jest ranny, musimy wezwać weterynarza - wyjaśniłam Julce już o wiele spokojniej.

Zauważyłam kątem oka, że po policzku płynie jej łza. Przecież wcale nie chciałam

zrobić jej przykrości! Po prostu były teraz rzeczy ważniejsze niż jej wiersze.

background image

Siostra pani Marii pochrapywała miarowo. Nie obudził jej ani dzwonek do drzwi, ani

nasza rozmowa, ani popiskiwanie Pikusia.

- Kazałam jej połknąć środki uspokajające - powiedziała Julka, trochę przerażona. -

Znalazłam je w apteczce w łazience. Może dałam jej za dużo? Na opakowaniu było napisane,

że są ziołowe. Sprzedawane bez recepty. Czyli chyba niezbyt mocne?

- Nic jej nie będzie - nie mogłam się teraz przejmować jeszcze starszą panią. -

Chrapie, a to znaczy, że po prostu śpi. Przyda jej się sen po tych stresach. Wszystko będzie

dobrze.

Przymknęłyśmy drzwi, żeby jej nie przeszkadzać w odpoczynku, i rzuciłyśmy się do

telefonu. Na szczęście w mieszkaniu pani Marii wszystko było na swoim miejscu. Tabletki

uspokajające w apteczce, apteczka w łazience, telefon w przedpokoju, a koło telefonu książka

telefoniczna, białe karteczki do notowania i trzy długopisy. Otworzyłam opasłe żółte tomisko

na stronie z telefonami weterynarzy i zaczęłam obdzwaniać tych, którzy mieszkali najbliżej.

Pod pięcioma numerami nikt nie odbierał. Pod szóstym usłyszałam, że gabinet zlikwidowano

dwa miesiące temu, a nowy lokator jest pilotem helikoptera i o psich problemach ma raczej

marne pojęcie.

- Całodobowa klinika! - Julka pokazała mi palcem numer na samym dole strony. -

Dojazd do klienta! Dzwoń!

Zadzwoniłam, oczywiście. I usłyszałam:

- Mamy awarię prądu, dziwne, że telefon jeszcze działa. To ta burza... Niestety, dziś

musi pani poszukać pomocy gdzie indziej.

Pani! Ucieszyłam się, że nie brzmiałam w słuchawce jak mała, wystraszona

dziewczynka, którą się czułam. Ale jednocześnie zachciało mi się płakać. Czy naprawdę nikt

nie pomoże Pikusiowi?!

- A dlaczego nie chcesz zadzwonić do mamy? - zapytała Zuzia zdziwiona.

- Nie chcę? - roześmiałam się z ulgą. - Ależ ja chcę! Tylko w ogóle nie przyszło mi to

do głowy! Dzięki!

Szybko zadzwoniłam do domu. Mama chyba czatowała przy telefonie, bo odebrała,

jeszcze zanim przebrzmiał pierwszy sygnał.

- Mamo... jestem u koleżanki z klasy... mówiłam już babci... - plątałam się w

zeznaniach, bo chciałam jak najszybciej przejść do najważniejszego, czyli do tego, jak

wyleczyć Pikusia. Ale nijak nie mogłam tego zrobić bez wyjaśnienia, jakim cudem ratowałam

psa w środku burzy, daleko od szkoły, od przystanku, z którego jechałabym do domu, a nawet

od domu Zuzi.

background image

- Lepiej zostań u tej koleżanki na noc - powiedziała mama. - Bo do domu się teraz nie

dostaniesz. Burza zwaliła drzewo na rogu Kazimierza Wielkiego i Ogrodowej, autobus się nie

przeciśnie, nie ma cudów. Tata też po ciebie nie dojedzie.

- Tata nie dojedzie - powtórzyłam po niej, a nadzieja uleciała ze mnie jak z

przekłutego balonika. - A więc nie przywiezie cię tutaj...

- A po co miałby mnie przywozić? - zdziwiła się mama. - Wiesz, ile ja mam pracy?

Psy i koty wariują w taką pogodę, sąsiedzi przychodzą co pięć minut po środki uspokajające.

Kot pani Uli potłukł się, przerażony błyskawicami. Spadł z komody, zupełnie nie jak kot,

tylko jak jakiś worek mąki. Bez żadnego wdzięku!

- Ja tu mam rannego psa - zrezygnowałam z opowiadania mamie, jak do tego doszło. -

Nie może wstać. Chyba ma coś z przednią łapą. Przyniosłam go z ulicy na twardej tekturze,

żeby nie przemieścić mu kości.

- Brawo! - mama była wyraźnie zaskoczona. - Brawo, brawo! Do tej pory mdlałaś na

widok krwi, a tu, proszę, potrafisz się zmobilizować. Zawsze w to wierzyłam. Babcia będzie z

ciebie dumna!

- Mamo, co ja mam zrobić? - łamiącym się głosem opowiedziałam jej o telefonach do

kolejnych weterynarzy. - Jego to boli...

- Musisz mu unieruchomić łapę - postanowiła mama. - Będę ci mówiła, co masz robić,

krok po kroku. Potrzebna ci będzie woda utleniona albo jodyna...

cokolwiek do przemycia rany, co tam znajdziesz. Bandaż i coś twardego. Jakieś

listewki... To duży pies?

- Malutki - uśmiechnęłam się, patrząc na rudą kupkę nieszczęścia leżącą na podłodze,

wciąż na obciągniętej folią tekturze.

- Na pewno znajdziesz coś do usztywnienia łapki, nie będziesz miała problemu -

mama chyba naprawdę wierzyła, że sobie poradzę. Nie wiedziała, że zakręciło mi się w

głowie na sam dźwięk słowa Jodyna”!

Wzięłam się jednak w garść. W apteczce w łazience znalazłam na szczęście i bandaż, i

wodę utlenioną, i termometr w płaskim plastikowym futerale. Zdecydowałam, że ten futerał

doskonale spełni funkcję tymczasowego usztywnienia. Mama pochwaliła mój wybór. Lekki,

płaski, miał odpowiedni rozmiar...

- No to zaczynamy operację! - powiedziała moja domowa doktor Dolittle stanowczym

głosem.

A ja poczułam, że robi mi się bardzo, bardzo słabo. I że muszę usiąść. Słuchawka

wysunęła mi się z ręki, ale nie mogłam już nic na to poradzić.

background image

ROZDZIAŁ 7

GDZIE JA JESTEM?

Otworzyłam oczy i w pierwszej chwili zupełnie nie wiedziałam, gdzie jestem.

Widziałam nad sobą cytrynowy sufit i lampę, której z całą pewnością nie znałam. Stopniowo

zaczęłam sobie wszystko przypominać. Pierwszy dzień szkoły, bluzka bez rękawów, ten

chłopak przy drzwiach, taki wysoki, oferuje, że mnie odprowadzi do klasy... Czy to możliwe,

że wdałam się z nim w szalony romans?! Zrobiło mi się aż zimno ze strachu. Jestem u niego

w domu i zupełnie nie pamiętam, co się stało. Pewnie uciekłam z nim ze szkoły, nie poznałam

swojej klasy, nie byłam na apelu... Nie, to nie tak... Apel wyraźnie pamiętałam, mężczyznę z

ogromną siwiejącą brodą stojącego pod biało - czerwona flagą też. Chyba więc nie uciekłam z

dryblasem przed apelem. Więc może po? Ale chyba coś bym pamiętała? Choćby jego imię?!

To niemożliwe, żebym przeżywała właśnie ognisty romans z chłopakiem bez imienia?! I

jakim cudem znalazłam się u niego w domu? Przecież mam żelazne zasady: nie przyjmuję

cukierków od obcych, przechodzę przez jezdnię tylko na pasach, nie odkręcam gazu, kiedy

nie ma w domu dorosłych, nie otwieram inkasentowi, który nie ma identyfikatora... Babcia

wpoiła mi te reguły jeszcze w przedszkolu. O ognistych romansach nic tam nie było, ale

chłopak bez imienia to przecież trochę tak jak inkasent bez identyfikatora... A więc

niemożliwe, żebym zakochała się po uszy w kimś, kto mi się nie przedstawił!

- Nareszcie! Śpiąca królewno, pora wstawać! Odwaliłyśmy całą brudną robotę za

ciebie! - pojawiła się nade mną pyzata roześmiana twarz ciemnowłosej dziewczyny.

Na pewno skądś ją znam... Chyba z tego apelu pod biało - czerwona flagą. Może jest

siostrą dryblasa bez imienia, z którym mam romans?

- Nie boli cię głowa? - pojawiła się nade mną druga twarz, rym razem zatroskana,

pociągła i blada, okolona długimi jasnymi włosami. Co to, konkurs na najmniej podobne

dziewczyny świata? Na negatyw i pozytyw? Nie wiem tylko, która miałaby być negatywem.

Bo negatyw to coś negatywnego, czyli złego, a one obie wyglądały tak sympatycznie...

- Chyba ją boli - powiedziała pierwsza, okrąglutka. Nagle stała się nieco mniej

radosna i uśmiechnięta. - Pewnie się jednak mocno uderzyła. Wygląda, jakby w ogóle nas nie

poznawała. Kurczę, to wszystko przeze mnie, to ja zapomniałam o tych zakupach,

wyprowadziłam was na dwór, na deszcz... To przeze mnie zaplątałyśmy się w tę sprawę z

psem i przeze mnie Żaba zemdlała.

- Nie gadaj głupot - odpowiedziała blondynka. - Przecież gdybyśmy nie wyszły, Pikuś

background image

nigdy by się nie znalazł i pani Maria umarłaby ze zgryzoty. To było zrządzenie losu! Palec

przeznaczenia! Byłyśmy rycerzami wysłanymi z odsieczą przez los, mówię ci! Szkoda tylko,

że Żaba padła ofiarą tej odsieczy. Trzeba będzie wezwać medyków...

„Medyków”? Nawet moja babcia nie powiedziałaby nigdy „medyk” zamiast „lekarz”!

Nagle wszystko mi się przypomniało. Moja klasa, referat, państwo na literę Z, no i Julka

Ździebełko! To musiała być ona! Najdziwniejsza osoba, jaką znałam! Dziewczyna w butach

własnej roboty!

- Nic mi nie jest - oświadczyłam stanowczo, poprawiłam okulary i podniosłam się na

nogi. Chyba trochę za gwałtownie, bo znów zakręciło mi się w głowie. - Dlaczego tu leżę?

- Bo zemdlałaś, królewno! - roześmiała się Zuzia. - Zemdlałaś, gdy tylko usłyszałaś o

operacji! A my przeraziłyśmy się, że zaraz zemdleje też twoja mama, jak tylko usłyszy, co się

stało. Ale ona zachowała idealnie zimną krew. Kazała nam tylko sprawdzić, czy oddychasz, i

podłożyć ci poduszkę pod głowę. Zabroniła nam histeryzować i powiedziała, że ciągle

mdlejesz na widok krwi. I że na pewno sama się obudzisz, jak zawsze. Prosiła tylko, żebyśmy

nigdy nie wspominały o tym wypadku twojej babci, jeśli ją poznamy.

No tak... Babcię załamałaby wiadomość, że zemdlałam na samą myśl o usztywnieniu

psiej łapy. Przecież pochodziłam z rodziny z tradycjami. Z lekarskimi tradycjami. I powinnam

je kultywować...

- Na szczęście twoja mama wszystko nam świetnie wytłumaczyła i Pikuś już czuje się

lepiej, Dałyśmy mu pół tabletki uspokajającej, tak jak radziła, i teraz Pikuś odpoczywa. -

Zuzia, wyraźnie z siebie dumna, wskazała na psiaka leżącego w kącie na kocyku. Miał

fachowo zabandażowaną łapkę. Zupełnie, jakby zawinęła ją moja mama! I wyglądał na

znacznie bardziej zadowolonego z życia niż przed moim telefonem do domu. Przysięgłabym,

że uśmiechał się przez sen!

- Twoja mama jest niebywała - powiedziała Julka. - Tak precyzyjnie objaśniła nam

każdy ruch, kierowała nami, jakbyśmy były zdalnie sterowanym narzędziem na baterie.

Precyzyjna realizacja planu, nie istniało najdrobniejsze choćby ryzyko pomyłki. To było

niezapomniane przeżycie, jestem jej niewypowiedzianie wdzięczna, że dała mi tego

doświadczyć.

Kurczę, jak ona mówiła! Znowu mnie to oszołomiło, ten jej język...

- Nie opowiadajcie mi dokładnie, co robiłyście - poprosiłam. - Na pewno poradziłyście

sobie świetnie... Ale nie chcę znać szczegółów.

I Julka, i Zuzia roześmiały się jak na komendę. Zupełnie jakby było z czego. Nie

każdy lubi widok krwi i chyba nie ma w tym nic dziwnego, prawda? Ja na pewno bym się z

background image

nich nie śmiała, gdyby zemdlały...

- Dziewczynki, wy tutaj? - z dużego pokoju wyszła siostra pani Marii, otulona kocem i

wciąż jeszcze nieco nieprzytomna. - Wybaczcie, nie słyszałam, jak wróciłyście. Tak smacznie

spałam... Julia zmusiła mnie do wzięcia dwóch tabletek i chyba miała rację. Nie ma sensu

siedzieć i czekać na cud. W taką pogodę Pikusia nie znajdziemy, niestety... Może jutro... -

głos jej się łamał, kiedy to mówiła. Jeszcze nie zauważyła leżącego cichutko pieska!

- Pikuś tu jest! - powiedziałam, sprawdzając jednocześnie ręką, czy nie mam guza.

Dziewczyny mówiły chyba, że uderzyłam się w głowę, upadając?

Zuzia ostrożnie podniosła pieska i podała siwej kobiecie. A ona rozpłakała się ze

szczęścia.

- Co mu jest? - zapytała, dotykając delikatnie zabandażowaną prawą łapkę.

- Weterynarz twierdzi, że zaplątał się we własną smycz jak w sidła, kiedy przerażony

biegł przed siebie - powiedziała Zuzia, robiąc mądrą minę. Na pewno taką samą ma jej mama,

rozstawiając probówki i prezentując klasie nową fascynującą reakcję chemiczną!

- Weterynarz? - siostra pani Marii była chyba jeszcze bardziej wzruszona niż przed

chwilą. - Moje kochane dziewczynki, zaniosłyście go do weterynarza, w taką pogodę! Zaraz

wam oddam pieniążki, ile zapłaciłyście?

- Nic... weterynarz udzielił nam porady zaocznie... zdalnie... czyli przez telefon -

wyjaśniła Julka. A potem najwyraźniej o czymś sobie przypomniała, bo nagle zbladła i

schowała twarz w dłoniach.

- Boże... z tego wszystkiego całkiem zapomniałam o tym, co się stało!

- Co się stało? - zapytałam, nic nie rozumiejąc. - Pikuś zginął, ale się znalazł. I, z tego,

co widzę, z pomocą mojej mamy świetnie sobie poradziłyście. Będzie zdrowy.

- Nie chodzi o Pikusia... O Boże! - Julka wyglądała, jakby teraz to ona miała zamiar

zemdleć. Nie byłam pewna, czy powinnyśmy traktować ją poważnie. W końcu poetki mają w

naturze skłonność do przesady, inaczej nie mogłyby pisać pięknych wierszy.

- Co się stało? - powtórzyła moje pytanie starsza pani, chyba też nie biorąc Julki tak

całkiem serio. Nie wydawała się zaniepokojona. Raczej rozbawiona. Teraz, kiedy już

odzyskała Pikusia i wiedziała, że jej siostra nie przeżyje szoku po powrocie ze szpitala, chyba

niewiele rzeczy mogło ją zdenerwować.

- Widziałam... widziałam przestępstwo! Zbrodnię nawet! O Boże, powinnam od razu

zadzwonić na policję, ale przez Pikusia całkiem zapomniałam! Jak ja mogłam zapomnieć o

czymś takim? - Julka ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.

Spojrzałyśmy na siebie z Zuzka bezradnie. Niby gdzie ta zbrodnia? I kto miałby ją

background image

popełnić? Nic nie rozumiałyśmy...

background image

ROZDZIAŁ 8

PRZYWIDZENIE

Co ty opowiadasz, Julka, jaka zbrodnia? - chciało mi się śmiać.

Byłam bardzo zmęczona, marzyłam tylko o tym, żeby wypić gorącą herbatę i położyć

się do łóżka. Jeśli Zuzia zgodzi się, żebym u niej nocowała... No, ale nasza klasowa poetka

nie zamierzała dać nam odpocząć. Trochę jednak tym razem przesadziła z wyobraźnią. Jest

burza, wszyscy siedzą w domach... A ona, zamiast nam pomagać w poszukiwaniach Pikusia,

wymyśla jakieś przestępstwa! Nakręciła się jak nie wiem, uwierzyła w to, co sobie

wydumała... Cała się trzęsła, po policzkach leciały jej łzy. Na szczęście siostra pani Marii

wyszła przygotować Pikusiowi coś do jedzenia i nie była świadkiem tej sceny. Tylko by się

niepotrzebnie zdenerwowała.

- Wyglądałam przez okno, martwiłam się, że tak długo was nie ma - zaczęła

opowiadać Julka drżącym głosem. - Deszcz padał coraz bardziej, nie wiedziałam, co z sobą

zrobić, przychodziły mi do głowy dziwne myśli... Pisałam wiersze, ale były takie ponure, że

aż się bałam...

- No i wymyśliłaś sobie morderców - dokończyła za nią Zuzia, tak samo sceptyczna

jak ja.

- To nie byli mordercy... Chyba nie... – powiedziała Julka i znowu zaczęła płakać.

Matko! To już wolę nie być artystką. Przynajmniej nie wpadam w takie dziwne

nastroje jak ona, nie wyobrażam sobie nie wiadomo czego, nie boję się własnych wierszy...

- No więc kto to był? - zapytała Zuzia głosem pielęgniarki z domu wariatów.

Widziałam taką kiedyś w filmie, mówiła bardzo powoli i spokojnie, z takim przylepionym

uśmiechem jak Zuzka właśnie.

- To byli... chyba włamywacze - szept Julki zrobił się świszczący i złowrogi. -

Zobaczyłam ich przez okno, wchodzili na palcach do tego bloku... Cali ubrani na czarno, na

głowach mieli kominiarki...

- Chyba żaden przestępca nie wkłada kominiarki, idąc na akcję - roześmiałam się. - To

tylko takie filmowe przebranie. Przecież natychmiast zwróciliby na siebie uwagę. Wszyscy

wiedzą, że ktoś w kominiarce i czarnym golfie musi być przestępcą. To zupełnie tak, jakby

sobie przypięli identyfikatory z wielkimi literami: „Uwaga, idziemy kraść”!

Udało mi się na moment rozbawić Julkę wizją tego identyfikatora. Ale zaraz znowu

zaczęły jej drżeć wargi, a oczy zrobiły się podejrzanie mokre.

background image

- Mówcie, co chcecie, ale oni nie wyglądali normalnie. Tak się skradali... I cały czas

się rozglądali...

- Weszli do tego bloku, tak? - nasza pielęgniarka doskonała, siostra Zuzanna, znów

zrobiła dobrotliwą minę. Chyba nie miałyśmy innego wyjścia, trzeba było tego cierpliwie

wysłuchać.

- Poszli na górę... Wyglądałam przez wizjer. Widziałam, jak wchodzą na pierwsze

piętro, ale potem znikli mi z oczu. Chciałam nawet za nimi biec, ale... ale się bałam! - po jej

policzkach ciekły nieprzerwane stróżki łez. Z wrażenia przestała nawet mówić tym swoim

niesamowitym językiem, brzmiała całkiem zwyczajnie, jak ja czy Zuzia. Może powinnyśmy

ją codziennie rano straszyć, żeby się nie wygłupiała z tymi artystycznymi przemówieniami?

Nie, chyba nie... Właściwie to nawet całkiem mi się to dziwaczne mówienie podobało. Nigdy

nie miałam takiej koleżanki. No, ale teraz nie chodziło o język, tylko o to, czy powinnyśmy

jej uwierzyć. Gdyby to Zuzia twierdziła, że widziała coś takiego, nie wahałabym się ani

chwili. Gdyby to siostra pani Marii, kobieta o wciąż nieznanym mi imieniu, powiedziała, że

za oknem przeszło przed chwilą dwóch zamaskowanych mężczyzn, też bym pobiegła na

poszukiwania albo zadzwoniła na policję. Nawet gdyby Pikuś zaczął ujadać jak szalony,

uwierzyłabym, że coś jest nie tak. Po tym, co słyszałam o jego mądrości i bohaterstwie, wcale

bym się nie zdziwiła, gdyby ostrzegł nas przed złodziejami. Ale z drugiej strony... Czy to nie

było zbyt krzywdzące dla Julki? Może nie stąpa zbyt twardo po ziemi, ale czy naprawdę nie

zasłużyła na to, bym miała do niej przynajmniej tyle zaufania, co do rudego kundelka z zadar-

tym ogonkiem?

- Chodźmy, i tak już czas na nas - podniosłam się z krzesła. - Pani... pani siostra pani

Marii i Pikuś na pewno chcą iść spać.

Pani siostra pani Marii! Jak to brzmiało! W dodatku osoba, o której mówiłam, akurat

wróciła do pokoju i usłyszała moje ostatnie zdanie.

- Mam na imię Zofia - uśmiechnęła się. - Przepraszam, że się wam nie przedstawiłam.

No, dziewczynki, uciekajcie do domu. Powinnyście już dawno być w łóżku.

Bardzo wam dziękuję za pomoc. Gdyby nie wy, już nie zobaczyłabym Pikusia. I

miałabym na sumieniu siostrę... Oczy zaszkliły się jej nagle, więc uścisnęłyśmy ją wszystkie

serdecznie i wybiegłyśmy na klatkę schodową, jak najszybciej, żeby nie zaczęła znowu

płakać.

- Rozejrzyjmy się, może faktycznie weszły tu jakieś podejrzane typy? - powiedziałam

bez zbytniego przekonania. Czułam jednak, że powinnam to zrobić dla Julki. Że powinnam

jej zaufać mimo wszystko. Skoro zaufałabym nawet Pikusiowi...

background image

- Ten blok ma pięć pięter, z parterem sześć, na każdym trzy mieszkania... - westchnęła

Zuzia. - Chyba nie będziemy pukać do każdego?

- Nie będziemy - powiedziałam. - Tylko zobaczymy, czy gdzieś nie ma otwartych

drzwi, nie słychać jakichś hałasów... Ot tak, dla świętego spokoju.

- Może okradają moje mieszkanie? - zdenerwowała się nagle Zuzia. - Nawet nie wiem,

czy przekręciłam klucz w zamku, kiedy wychodziłyśmy po te zakupy. O rany, zakupy!

Zapomniałyśmy!

Na sprawę zakupów nie mogłyśmy już nic poradzić. Miałam nadzieję, że mama Zuzi

ma jednak w domu jakieś zapasy. Może chociaż ryż albo makaron? Uświadomiłam sobie, że

nie jadłam od rana nic poza kawałkiem szarlotki. Miałam co prawda kanapkę, ale chyba

została w samochodzie taty, razem ze swetrem... Wyobraziłam sobie, jak ścianki mojego

pustego żołądka się zlepiają... Brr, co za wizja!

- Z zakupów nici, ale majątek możemy uratować! - powiedziałam, wypędzając z

wyobraźni sklejony z głodu żołądek. Rzuciłyśmy się przed siebie.

Chyba ustanowiłyśmy rekord świata w biegu po dwa schodki na drugie piętro. Szkoda,

że na olimpiadzie nie rozgrywa się takiej konkurencji.

- Jednak przekręciłam klucz! - w głosie Zuzi, gdy złapała za klamkę, brzmiała

bezgraniczna ulga. - Nie pamiętam tego, ale przekręciłam! Uff!

A więc na szczęście wszystko było w porządku. Otworzyłyśmy drzwi, przedpokój

wyglądał zupełnie normalnie. Zostawiłyśmy na wieszaku mokre kurtki i poszłyśmy obejrzeć

pozostałe piętra.

- Już prawie dziesiąta - nie mogłam uwierzyć w to, co pokazywał mój zegarek. - Czy

to możliwe, żeby...

Zuzia nie dała mi dokończyć zdania, kładąc palec lewej ręki na ustach, a prawą

wskazując na otwarte okno na klatce schodowej, między trzecim a czwartym piętrem.

- Otwarte okno - powiedziałam, na wszelki wypadek szeptem. Ale w gruncie rzeczy

nie widziałam w tym nic dziwnego. Kto w czasie burzy wychodziłby z mieszkania, żeby

sprawdzić, czy na półpiętrze okno jest zamknięte, czy otwarte? Pewnie ktoś z lokatorów

otworzył je, gdy jeszcze świeciło słońce, i tak już zostało.

- Nie ma ani śladu wody na podłodze - szepnęła Zuzia, zamykając okno wyjątkowo

starannie. - To przecież niemożliwe. Gdyby było otwarte przez cały czas, na pewno byłoby tu

mnóstwo deszczu.

- No to może ktoś otworzył je przed chwilą? - wciąż nie dostrzegałam w całej sprawie

niczego zagadkowego. - Może uznał, że jest duszno?

background image

- Może... - Zuzia nie wydawała się przekonana. Nagle jednak wydarzyło się coś, co

sprawiło, że natychmiast zapomniałyśmy o otwartym oknie na półpiętrze. Z samej góry bloku

rozległ się straszny huk, a potem jakiś mężczyzna syknął: „Niech to szlag”. Chyba starał się

mówić szeptem, ale i tak go usłyszałyśmy. Przez chwilę po tym łomocie było całkowicie

cicho, ale potem ktoś zaczął ciągnąć po podłodze jakiś ciężki przedmiot.

- Miałaś rację, okradają jakieś mieszkanie - Zuzia spojrzała z podziwem na Julkę. -

Przepraszam, że ci nie uwierzyłam od razu.

- Nie ma sprawy - Julka była bardzo, bardzo blada, znacznie bardziej niż normalnie...

Chociaż właściwie przez cały czas jej skóra była niemal biała. Teraz jednak z białej zmieniła

się w przezroczystą. Czyżby miała zemdleć jako druga? Ciekawe, kiedy przyjdzie kolej na

Zuzię? Zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić rumianej, racjonalnej Zuzi osuwającej się nagle

na ziemię!

Na palcach, starając się nie oddychać, weszłyśmy na czwarte piętro. Nie działo się tam

nic podejrzanego. A więc trzeba iść dalej. Na ostatnie, piąte piętro. Strych właściwie...

Ostatnie schodki pokonałyśmy niemal na czworakach. Żeby tylko przestępcy nas nie

zobaczyli. Wczołgałyśmy się jeszcze kawałek i dostrzegłyśmy ich buty. A właściwie

jednego... No tak, jasne, Julka wszystko przekręciła. Wcale nie byli ubrani na czarno! Ten

facet miał na nogach żółte trampki i postrzępione dżinsy. Bardzo jasne, błękitne... Wcale nie

wyglądał na złowrogiego bandytę. No, ale chyba jednak nim był. Wynosił z mieszkania

wielką pakę, widziałam jego dłonie i kawałek tego kartonu, wypełnionego po brzegi... Nie

miał na sobie czarnej kurtki, lecz flanelową koszulę w kratę. Ach, ta niesamowita wyobraźnia

Julki!

Chciałam zobaczyć jego twarz. Byłam pewna, że nie zakrywa jej żadna czarna

kominiarka. Podniosłam się odrobinkę, wspięłam na kolejny schodek i nagle... Zobaczyłam

jego twarz, a on zobaczył moją.

- Uciekajcie! - pisnęłam do dziewczyn czających się za moimi plecami. - Uciekajcie,

jesteśmy zdemaskowane!

- Co to, bawicie się w podchody? Nie jesteście na to trochę za duże? - mężczyzna

odłożył paczkę i zbliżył się do nas z takim dziwnym uśmiechem. Pewnie nas tu wszystkie

zadusi... A rodzice nawet nie wiedzą, gdzie mnie szukać. Nie podałam im przecież adresu

Zuzi, powiedziałam tylko, że mieszka niedaleko szkoły!

Facet jednak, zamiast nas zamordować, roześmiał się serdecznie.

- A ty jesteś Zuzia, córka pani profesor Zawadzkiej, prawda? - zapytał.

- Twoja mama jest profesorem? - zapytałam, chociaż w tej sytuacji naprawdę powinno

background image

mi to być całkiem obojętne.

- W liceum tak się mówi do wszystkich nauczycieli - wyjaśnił młody mężczyzna. - A

ona uczyła mnie w liceum... Osiem lat temu. Byłaś wtedy w przedszkolu, kilka razy cię

widziałem. Miałaś taką samą fryzurę jak teraz i te same okrągłe oczy. Ostatnio spotkałem

panią profesor na klatce schodowej, więc wiem, że tu mieszka... Od razu mi się z nią

skojarzyłaś.

- Pan tu mieszka? - zapytałam, nie dowierzając własnym uszom. Powiedział przecież,

że już tu był, że widział się z mamą Zuzi na klatce schodowej...

- Jeszcze nie - roześmiał się nasz domniemany przestępca. - Dopiero udało mi się

kupić to mieszkanie na poddaszu. Ostatnie dokumenty podpisałem kilka dni temu. Strasznie

tu dużo rupieci, nikt tu nie mieszkał chyba przez trzy lata. Postanowiłem więc trochę

posprzątać. Żona wyjechała na tydzień do swoich rodziców, wraca jutro... Chciałem jej zrobić

niespodziankę. Wszystko wypucować... Chciałem, żeby była zachwycona, choćbym miał tu

spędzić całą noc.

- Więc pan nie jest złodziejem? - zapytałam, chociaż znałam już odpowiedź.

- Pytasz o zawód, czy o nazwisko? - młody mężczyzna był w naprawdę doskonałym

humorze. - Z zawodu jestem ekonomistą, a nie złodziejem. I nie nazywam się Złodziej, ale

Wilk. Robert Wilk. Brzmi dość antypatycznie, ale chyba trochę lepiej niż Złodziej.

Ach, więc był następnym człowiekiem niezadowolonym ze swojego nazwiska.

Witamy w klubie!

- Przepraszamy - powiedziała Zuzia, wyraźnie speszona. - Coś nam się wydawało...

- Nic wam się nie wydawało - roześmiał się Robert Wilk. - Przesuwałem paki, coś

wynosiłem, szurałem. .. To musiało brzmieć tak, jakbym kogoś okradał. A ja tylko sprzątałem

własne mieszkanie! Zagadka wyjaśniona, możecie już iść spać.

- Na pewno pójdziemy - uśmiechnęłam się, bo w mej głowie pojawiła się niezwykle

kusząca wizja czystej, ciepłej pościeli.

- Do widzenia, przepraszamy - powiedziała Zuzia, czerwona jak burak i zaczęła się

wycofywać tyłem.

- Żona niewątpliwie będzie do głębi poruszona i zachwycona pańskimi wysiłkami -

szepnęła jeszcze Julka, kiedy byłyśmy na półpiętrze. A potem, gdy Robert Wilk zamknął za

sobą drzwi do mieszkania, powiedziała łamiącym się głosem: - To nie on! To nie jego

widziałam! Jest za niski, za gruby, za... W ogóle nie taki! Tamci faceci byli bardzo zwinni,

szczupli, no i ubrani na czarno.

- Julka... - teraz to ja zaczęłam przemawiać głosem pielęgniarki ze szpitala

background image

psychiatrycznego. - Było ciemno, szyba była cała mokra, nie mogłaś widzieć dokładnie...

- Widziałam! Widziałam, że byli ubrani na czarno i mieli kominiarki! Wszystko

widziałam! - Julka podniosła głos, zaczęła niemal krzyczeć. Bałam się, że zaraz wyjrzą

sąsiedzi i Zuzia będzie miała kłopoty. Na pewno jej mama nie byłaby zadowolona, widząc, co

wyprawiamy.

- Uspokój się - poprosiłam, kładąc Julce rękę na ramieniu. Strąciła ją jednak i

krzyknęła:

- Macie mnie za wariatkę! Powinnam od razu zadzwonić na policję! Widziałam

złodziei... To nie było przywidzenie!

I w tym momencie gdzieś pod naszymi stopami rozległ się dźwięk, którego nie sposób

pomylić z żadnym innym. Dźwięk tłukącego się szkła.

background image

ROZDZIAŁ 9

PANIE WILKU!

Okno! - wszystkie trzy powiedziałyśmy to jednocześnie, zbiegając w dół.

Okno na klatce schodowej było rozbite. To nie mógł być przeciąg, bo Zuzia je

zamknęła, wszystkie przy tym byłyśmy... Poza tym klameczka wciąż była przekręcona. ..

Okno było zamknięte, ale brakowało sporej części szyby. A na podłodze obok odłamków

szkła leżała...

- Co to jest? - zastanowiłam się, podnosząc przedmiot. - Cukierniczka?

- Chyba raczej pudełko na drobiazgi - podsunęła Zuzia. - Na pierścionki albo na

guziki. Moja mama ma podobne, trzyma w nim nici.

Podeszłam do okna i otworzyłam je zdecydowanym ruchem. Nie chciałam wystawiać

głowy przez rozbitą szybę, pełno tam było ostrych krawędzi... Dopiero po chwili zaczęłam

odróżniać kształty w ciemności. W ścianie obok, prostopadłej do tej, w której było okno

klatki schodowej, zobaczyłam malutkie okienka. To na czwartym piętrze było zamknięte, a na

trzecim... odrobinę uchylone. Wyraźnie słychać było za nim jakieś szuranie.

- Co to za okienka? - zapytałam Zuzię szeptem, chociaż chyba nie miało to sensu. Po

tych krzykach Julki na całą klatkę schodową i po wybijaniu szyby...

Jeszcze tylko brakowało, żeby sąsiedzi uznali, że to my ją roztrzaskałyśmy!

- Okienka kuchenne - odpowiedziała Zuzia bez zastanowienia, też szeptem. - W

naszym mieszkaniu jest takie samo, tylko z drugiej strony bloku.

- Ktoś wietrzy, może przypalił jajecznicę - starałam się nie poddawać emocjom. -

Tylko dlaczego tak szura?

- Może sprząta, jak ten Wilk z góry? - szepnęła Zuzia. - Może burza tak nastraja ludzi,

że zaczynają nagle sprzątać, zamiast iść spać?

- Tylko dlaczego wyrzucił cukierniczkę? - zastanawiałam się. - Nie pasowała mu do

wystroju wnętrz i nagle to zauważył, o dziesiątej wieczorem? No tak, to może mieć coś

wspólnego z opętańczym sprzątaniem po burzy...

Nagle jednak okazało się, że to nie była przypalona kolacja ani nagły atak pedanterii.

Okienko otworzyło się szerzej i czyjaś ręka wyrzuciła z niego gruby sznurek... linę właściwie,

w naszym kierunku. Chyba na jej końcu przyczepiono coś ciężkiego, bo szybko przeleciała

nam przed nosem i zsunęła się po ścianie na podwórko.

- Cholera! - zaklął ktoś z głębi mieszkania, najwyraźniej bardzo niezadowolony. - I jak

background image

my teraz wyjdziemy?

Przykucnęłyśmy na klatce schodowej, bojąc się oddychać. Spojrzałam Julce w oczy,

starając się powiedzieć jej wzrokiem: „Przepraszam”. Uznałyśmy ją za wariatkę, a przecież

miała rację. To byli przestępcy. Tym razem już na pewno! Nikt uczciwy nie uważałby

malusieńkiego kuchennego okna za jedyną drogę wyjścia z mieszkania. Nie używałby też do

tego grubej liny.

- Panie Robercie! - krzyknęłam, zapominając o tym, że dawno minęła dziesiąta, że

trwa cisza nocna i że sąsiedzi na pewno doniosą rano mamie Zuzi, jak skandalicznie się

zachowywałyśmy. Może mama każe jej zerwać z nami znajomość? Byłoby to dość trudne, w

końcu chodzimy razem do klasy i wspólnie piszemy ten nieszczęsny referat. No właśnie, to

wszystko przez referat o tym okropnym, nieistniejącym państwie na literę Z! Gdyby nie on,

nie byłoby poszukiwań Pikusia, operacji, robienia z siebie idiotek przed facetem sprzątającym

poddasze... no i siedzenia w kucki pod oknem na klatce schodowej ze strachu przed prze-

stępcami!

- Panie Robercie! Panie Wilku! - zawołałam jeszcze raz o wiele głośniej, doskonale

wiedząc, że powinnam krzyczeć „Panie Wilk” a nie „Panie Wilku”. Ale było mi wszystko

jedno... - Na pomoc!!!

Byłyśmy rekordzistkami świata w biegu z parteru na drugie piętro. Ale rekord w biegu

z piątego piętra na półpiętro między trzecim a czwartym niewątpliwie należał do Roberta

Wilka.

- Co się dzieje? - zapytał, nie mogąc się chyba zdecydować, czy jesteśmy w

niebezpieczeństwie, czy też znowu coś sobie ubzdurałyśmy. - Wydawało mi się, że słyszałem

brzęk szkła...

Pokazałyśmy palcem na okno i szybko, jak najszybciej opowiedziałyśmy mu o tym, co

widziałyśmy. O wyrzucaniu liny z obciążnikiem, która miała chyba wylądować na klatce

schodowej, ale minęła cel i spadła na chodnik. I o tym, jak ktoś się zdenerwował, że nie

będzie miał jak wyjść. I jeszcze o tym, że okno na półpiętrze było najpierw otwarte, potem

zamknięte, a na końcu rozbite. Podałam mu cukierniczkę, która mogła być równie dobrze

pudełkiem na guziki.

- Jest tam kto?! - zawołał były uczeń pani Zawadzkiej w stronę małego okienka. -

Pokażcie się albo natychmiast wezwę policję!

Przez otwarte okno słychać było nerwową rozmowę prowadzoną szeptem. W końcu w

kuchni mieszkania numer 11 zapaliło się światło, a w okienku pokazała się przestraszona,

pryszczata twarz chłopaka, niewiele chyba starszego od nas.

background image

- Niech pan nie dzwoni po policję - powiedział łamiącym się głosem. - Wszystko

oddamy. Możemy się z panem podzielić... Mamy tu złoto, spodoba się panu...

- Mówiłem ci, że nas nakryją! - zza jego pleców zakwiczał drugi chłopak,

przechodzący chyba właśnie mutację. - Mówiłem ci, że się nie uda! A ty się uparłeś.

Powiedziałeś, że jeden skok i będziemy bogaci! Trzeba było uciec od razu, jak się okazało, że

nie da się otworzyć drzwi od środka. Ale nie, ty się uparłeś...

- Skąd miałem wiedzieć, że ci ludzie mają taki głupi zamek w drzwiach?! - krzyczał za

siebie ten, którego twarz już znaliśmy. - Jakiś skarbiec czy co? Nie da się otworzyć bez

klucza nawet od strony mieszkania...

- Trzeba było wiać, a nie iść do samochodu po worki i znowu tu wracać! - ten z tyłu

był wyraźnie rozgoryczony. - Co my jesteśmy, jakieś małpy, żeby tak miotać się w tę i z

powrotem między oknami? Wiedziałem, że tak będzie! Najpierw ktoś zamknie okno, a potem

stracimy linę i będziemy w pułapce!

- Dzwonię po policję - zdecydował Robert Wilk i wyciągnął z kieszeni komórkę.

Pięć minut później na klatce schodowej pojawili się policjanci. Bez problemu

poradzili sobie z drzwiami, których nie udało się sforsować pryszczatym przestępcom, i

zakuli ich w kajdanki. Zajrzałyśmy do środka. W przedpokoju stały worki wypełnione po

brzegi. Czego tam nie było! Zimowy kożuch, sztućce, chyba nawet nie srebrne, telefon,

magnetowid, suszarka do włosów... To zdecydowanie nie byli profesjonaliści.

Po następnych pięciu minutach do domu wrócili właściciele.

- Gdzie moja biżuteria? - zdenerwowała się ruda kobieta w długiej zielonej pelerynie

przeciwdeszczowej. Złapała za ramię jednego z zakutych w kajdanki chłopaków.

- Lewa kieszeń w kurtce - powiedział cicho, spuszczając głowę.

Chyba nie powinnyśmy tam dłużej stać i na to patrzeć. Właściwie było mi nawet

trochę żal tych chłopaków. Bawili się w przestępców, włożyli kominiarki jak w filmach.

Pewnie to ich pierwsza kradzież. Chodzili jeszcze do szkoły... może nawet do naszej? Co im

odbiło? Czy to ta burza?

- Myśleliśmy, że w czasie burzy nikt nie będzie zwracał uwagi na niedomknięte okno -

wyjaśnił jeden z nich cicho. - Myśleliśmy, że jeśli kiedyś może nam się udać, to właśnie w

taką pogodę jak ta...

- I udałoby się, gdyby nie pewna młoda dama, która patrzyła przez okno na parterze,

co się dzieje na podwórku - uśmiechnął się policjant i szarmancko ucałował Julkę w rękę. -

Bardzo bystra młoda dama...

- No, no, jesteś nawet większą bohaterką niż kundelek Pikuś! - powiedziała Zuzia z

background image

nutką zazdrości w głosie.

- Wszystkie trzy jesteście bohaterkami - uzupełnił policjant i złożył pocałunek

najpierw na dłoni Zuzi, potem na mojej. - Policja jest wam bardzo wdzięczna. Czy mamy

wysłać do szkoły pismo z podziękowaniem?

- Nieeee! - ryknęłyśmy zgodnie. Nie tak wyobrażałyśmy sobie pracowanie na dobrą

opinię. Marta Mądra na pewno zaraz by się zainteresowała, co robiłyśmy na klatce schodowej

o takiej porze, dlaczego nie nocowałyśmy każda we własnym łóżku... I z bohaterek

zmieniłybyśmy się w podejrzane.

- Skoro nie chcecie... Ale na pewno zamieszczono by wasze zdjęcia w gazetce

szkolnej, nauczyciele uwielbiają takie historie - powiedział policjant, uśmiechnął się i zszedł

na parter, prowadzać przed sobą przerażonych chłopaków w kajdankach.

- Jesteście bardzo dzielne - powiedział właściciel mieszkania. - Dziękuję w imieniu

swoim i żony. Nie chodzi nawet o wideo, kożuch... to wszystko można odkupić. Ale dwa

złote pierścionki, które te dzieciaki chciały ukraść, to jedyna pamiątka rodzinna, jaką ma moja

żona... Jeszcze po prababci... Bardzo wam dziękuję. Gdybyście kiedykolwiek czegoś

potrzebowały...

- To drobiazg - uśmiechnęła się Zuzia i zbiegła na dół, a my za nią. Wszystkie trzy już

ledwo widziałyśmy na oczy.

- Do widzenia! Dobranoc! - zawołał do naszych pleców Robert Wilk.

Nie miałam siły mu odpowiedzieć. Pomachałam tylko ręką. Byłam pewna, że się nie

obrazi. Sam na pewno miał już dość tego długiego, wyczerpującego dnia.

background image

ROZDZIAŁ 10

ZOSTAŃ MOIM TOBIASZKIEM

Mogę u ciebie spać? - zapytała Julka Zuzię. - Nie mam czym dojechać do domu o tej

porze...

- Nie tylko możesz, ale musisz. Obydwie musicie - uśmiechnęła się Zuzia, otwierając

drzwi do mieszkania.

- O niczym innym nie marzę, tylko o chwili spokojnego snu - jęknęłam, zdejmując

buty.

- Kładźcie się - powiedziała Julka. - Ja muszę jeszcze chwilę posiedzieć. Popisać.

Takie rzeczy trzeba zapisywać na gorąco. Kiedy jeszcze buzują w sercu emocje.

No tak, przestała się bać i znów wróciła do swojego ulubionego języka. „Buzują w

sercu emocje”! Chyba jednak byłyśmy jej coś z Zuzią winne.

- Przepraszam, że ci nie całkiem wierzyłyśmy - powiedziałam.

- Sorry, Julka - dołączyła się do moich przeprosin Zuzia. - Gdyby nie ty, policja na

pewno nie złapałaby tych chłopaków. Jesteś bohaterką!

- Wiecie... to nie jest takie jednoznaczne moralnie - Julka najwyraźniej nie czuła się

dobrze z tym, co się stało. - Oni są tacy młodzi... prawie jak my... Może nie powinno się

wcale dzwonić na policję?

- Co ty wygadujesz? - nie wytrzymałam. - Gdybyśmy nie zadzwoniły... to znaczy nie

my, tylko Robert Wilk, no ale przez nas... Gdyby nie to, oni mogliby już nie żyć. Próbowaliby

wyjść przez to okienko.

- Już raz wyszli, po torby do samochodu - przypomniała sobie Zuzia.

- Ale wtedy mieli linę - nie dałam się zbić z tropu. - I otwarte okno na klatce

schodowej, a nie taką małą dziurę wybitą w szybie, z ostrymi krawędziami. No i nie byli

zdenerwowani. A potem, kiedy wiedzieli już, że my wiemy, że oni tam są... Byli roztrzęsieni,

mogli się poślizgnąć na mokrym parapecie, spaść, zabić się. Uratowałyśmy im życie!

- Wiesz... ja też miałam wątpliwości - powiedziała Zuzia, skubiąc w zamyśleniu

koniuszek ucha. - Że może ta policja niepotrzebna, że złamiemy im życie... I chyba Robert

Wilk też miał wątpliwości, nie zadzwonił przecież od razu. Ale kiedy zaproponowali mu, że

się z nim podzielą łupem po połowie, wtedy przestało mi być ich żal. I Wilkowi chyba też. Bo

jeśli ktoś nie przeprasza za to, co zrobił, nie czuje się z tym głupio, tylko chce przekupić,

zapłacić, uciec, to nie jest dobrze. Oni by nie zrozumieli, że daliśmy im szansę. Uznaliby nas

background image

za frajerów. Śmialiby się z nas. I zrobiliby to samo jeszcze raz. Bo byliby pewni, że są

świetnymi włamywaczami. I że mają szczęście, bo trafiają na takich głupków jak my. Ja o

tym myślałam przez cały czas... I już wiem, że dobrze zrobiłyśmy.

- Muszę to przemyśleć - powiedziała Julka, zadumana. - A najlepiej mi się myśli,

kiedy rozmawiam z Tobiaszkiem. To znaczy, kiedy piszę... Notuję... Mogę posiedzieć jeszcze

chwilę? Dosłownie dziesięć minut...

- Tobiaszek? - nareszcie miałam okazję zadać jej to pytanie! - Co to znaczy?! Nadałaś

imię swojemu pamiętnikowi?!

- Tobiaszek to mój przyjaciel od serca, taki, któremu można wszystko powiedzieć, bo

on nigdy nie przekaże tego dalej. Najlepszy przyjaciel, jakiego mam. Jedyny właściwie... Zna

wszystkie moje sekrety.

- Ale przecież czytałaś nam to, co zapisałaś w Tobiaszku - przypomniałam sobie. - To,

co napisałaś o nas. Te wiersze i to, co sobie o nas pomyślałaś, jak nas zobaczyłaś w szkole.

To już nie jest sekret. My to wiemy.

- Bo czasami... czasami, bardzo rzadko, można znaleźć kogoś, komu się zaufa - Julka

spuściła wzrok. - Kogoś, kto będzie bliskim przyjacielem... I wtedy można mu dać do

przeczytania Tobiaszka. Całego... Nigdy nie miałam takiego przyjaciela... przyjaciółki. W

podstawówce wszyscy myśleli, że jestem dziwna. Nigdy nie miałam też rodzeństwa, chociaż

całe życie marzyłam o siostrze albo bracie. Zawsze miałam tylko Tobiaszka, tylko z nim

rozmawiałam, tak od serca. Ale teraz, kiedy poznałam was, pomyślałam, że spróbuję.

Pierwszy raz. Że może będziecie moimi przyjaciółkami. Lepszymi niż Tobiaszek. Takimi,

które nie tylko słuchają, ale i mówią. Postanowiłam zaryzykować, od razu, pierwszego dnia.

Myślicie, że się pomyliłam?

- No co ty! - objęłam ją ramieniem, niepewna, co powinnam powiedzieć.

Nie umiałam mówić tak ładnie jak ona, zwłaszcza o uczuciach. Nawet rodzicom chyba

nigdy tak wprost nie powiedziałam, że ich kocham. To znaczy powiedziałam rano,

wychodząc do szkoły, ale oni tego nie słyszeli... Powiedziałam to do okna gabinetu mamy i

do taty, który otwierał bramę dziesięć metrów ode mnie. Więc takie wyznanie chyba się nie

liczy? W twarz nie umiałabym im powiedzieć, że są dla mnie bardzo ważni i że mam

najwspanialszą rodzinę na świecie. Nawet bym chciała, ale nie potrafię... No, ale Julce bardzo

chciałam powiedzieć teraz coś fajnego. Coś, żeby uwierzyła, że chcę być jej przyjaciółką.

Prawie siostrą. Ja też zawsze marzyłam o rodzeństwie...

- Będziemy twoimi nowymi Tobiaszkami! - powiedziała Zuzia, zanim zdążyłam się

zastanowić, jakich słów użyć. - Będziemy lepsze niż najlepszy zeszyt w kwiatki. Obiecuję!

background image

- Ja też - dołączyłam do niej, bo to było najlepsze, co mogłam zrobić.

- A ty będziesz naszym Tobiaszkiem - mówiła dalej Zuzia. - Naszą przyjaciółką,

której powierzymy wszystkie sekrety... Jak to nazywali w starych książkach?

- Powiernicą - podpowiedziała jej Julka, której wyraźnie ulżyło. Na jej policzkach

pojawiły się nawet rumieńce. - Marzyłam o tym, żeby mieć prawdziwe przyjaciółki. Tak

bardzo chciałam znaleźć w gimnazjum jakąś bratnią duszę. Tak się o to modliłam... Było mi

nawet trochę głupio. Ludzie modlą się o zdrowie, o przebaczenie, o pracę, o odnalezienie

kogoś, kto zaginął na wojnie... A ja nic, tylko o przyjaciółkę od serca. Ale, jak widać, i takie

prośby zostają czasami wysłuchane!

Przymknęłam oczy i wyobraziłam sobie scenę jak z przedwojennego filmu. Pusty

drewniany kościółek, na środku klęczy długowłosa dziewczyna w bieli... Gdy myślałam o

Julce, nawet kiedy siedziała tuż obok, natychmiast miałam takie wizje. Ona po prostu nie była

stworzona do współczesności. Znacznie lepiej pasowałaby do innych czasów... Mogłaby być

na przykład przyjaciółką Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej... Jej powiernicą...

- Jesteśmy Sekretnym Siostrzanym Bractwem Zet! - roześmiała się Zuzia. - Żadnych

tajemnic! I najlepszy referat w szkole! O państwie na literę Z...

- Jesteście kochane - powiedziała Julka i złapała się za brzuch. - Ale zgłodniałam! Na

to nic nie pomoże najwspanialszy Tobiaszek świata. Do tego potrzebna jest prawdziwa

kuchnia. I dwie pozostałe członkinie Sekretnego Siostrzanego Bractwa Zet! Idziemy robić

kanapki?

- Pewnie, że idziemy - poczułam, że mnie też przeraźliwie burczy w brzuchu. I że

bardzo, bardzo chce mi się pić.

- Nie mamy chleba - powiedziała ponurym głosem Zuzia. - Ani wędliny. Nie

zrobiłyśmy przecież zakupów. Czeka nas głodówka. Przynajmniej do szóstej rano, kiedy

otworzą sklepy.

background image

ROZDZIAŁ 11

ZAPIEKANKA

Nie jadam wędliny - powiedziała Julka, ponownie wprawiając nas w zdumienie. -

Jestem wegetarianką. Od trzech lat.

- Od trzech lat? - nie mogłam w to uwierzyć. - Twoi rodzice zgodzili się, żeby

dziesięciolatka nie jadła mięsa? U mnie w domu byłaby o to nieustanna koszmarna awantura.

Pewnie trwałaby przez trzy lata, aż do dziś, gdybym nie zrezygnowała ze swoich planów. I od

dziś do końca świata, gdybym się nadal upierała przy swoim. Babcia wezwałaby wszystkich

lekarzy z rodziny, bliskiej i dalekiej, żeby mi zrobili pogadankę na temat tego, jak ważne jest

białko zwierzęce w codziennej diecie. Miałam próbkę, gdy nie chciałam kiedyś jeść wątróbki.

- U mnie w domu też byłaby masakra! - pokręciła głową Zuzia. - Nawet dziś, a co

dopiero trzy lata temu. Mama byłaby pewna, że zaraz umrę z wycieńczenia. Chyba płakałaby

od rana do nocy.

- Moi rodzice nie zwracają uwagi na to, co jem - powiedziała Julka całkiem spokojnie.

Jak to: nie zwracają uwagi?! Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Nieważne, czy są

ubodzy, czy nie... W końcu mieszkają wszyscy pod jednym dachem, jak mogą się nie

przejmować tym, co ich córka ma na talerzu?

- Właściwie to oni chyba nawet nie wiedzą, że jestem wegetarianką - dodała Julka po

chwili zastanowienia, wprawiając nas w kompletne osłupienie. Tak kompletne, że już nie

pytałyśmy, jak to możliwe.

Przez moment przyszło mi nawet do głowy, że może państwo Ździebełko... czy raczej

Ździebełkowie? Chyba Ździebełkowie, według tego, czego uczono mnie w podstawówce. ..

Ale to tak głupio brzmi! A więc pozostanę przy formie niepoprawnej, ale znacznie milszej dla

ucha: państwo Ździebełko są nie tylko ubodzy, ale też niewidomi. Ale nie, to byłoby za mało.

Musieliby być też całkowicie głusi i stracić węch. I jeszcze zmysł dotyku. Tylko wówczas

mogliby przez trzy lata nie zauważyć, że ich córka nie jada mięsa! Ale przy takim stopniu

niepełnosprawności nie wychodziliby chyba zbyt często z domu bez opieki? A Julka mówiła

wyraźnie, że wracają bardzo późno, nawet po północy... Nie, to wszystko nie trzymało się

kupy. A ja nie wiedziałam nawet, jakie zadać pytanie, żeby się dowiedzieć czegoś, co rozjaśni

mi obraz państwa Ździebełko.

- I tak nie mamy w domu żadnego mięsa ani wędliny - powiedziała Zuzia. - W ogóle

prawie nic nie mamy...

background image

- Zobaczmy - postanowiłam się nie poddawać. Skoro jej mama piekła taką pyszną

szarlotkę, a Zuzia wyglądała tak, jak wyglądała, to znaczy nie była chudzielcem, to chyba w

tym domu ceniono dobre jedzenie? Mogło zabraknąć chleba, masła, wędliny, ale niemożliwe,

żeby w lodówce i szafkach było całkiem pusto!

- Masz rację, Żaba, trzeba poszukać - Zuzia chyba też przemyślała sprawę i uznała, że

warto byłoby jednak coś zjeść.

Stanęła na środku kuchni, idealnie wyprostowana, i w skupieniu rozejrzała się

dookoła. Wyglądała jak druhna zastępowa. Nigdy nie należałam do harcerstwa i właściwie

nie miałam pojęcia, jak wygląda druhna zastępowa... ale gdybym miała ją sobie wyobrazić, to

byłaby właśnie taka jak Zuzia Zawadzka. Racjonalna, niepoddająca się panice, z łatwością

kierująca innymi...

- Dwa jajka! - podniosła je do góry triumfującym gestem, odłożyła na biały kuchenny

blat i ponownie włożyła głowę do lodówki.

Ja w tym czasie rozejrzałam się po półkach.

- Cebula! - ucieszyłam się, zaglądając do koszyczka stojącego pod oknem. - A nawet

dwie. I pięć ziemniaków.

- Miseczka makaronu - Zuzia zatrzasnęła za sobą lodówkę. - Została od wczoraj. Była

zupa pomidorowa, mama ugotowała trochę za dużo. Makaronu, nie zupy, niestety.

- Pomidor! - do poszukiwań włączyła się Julka. - I trzy pieczarki! Jakie dorodne!

Oczywiście, nie po prostu „duże”, lecz „dorodne”! Kiedy ja się przestanę dziwić?

- Nie ma w lodówce nic więcej? - zapytałam.

- Cztery plasterki żółtego sera, koperek, mleko - wyliczyła Zuzia. - Wróciłam z

wakacji dopiero wczoraj, tata wyjechał służbowo, mama była przez cały sierpień na diecie

jogurtowej... Bez skutku zresztą. Ale został w lodówce, z tej jej diety, jeszcze jeden jogurt.

Truskawkowy. Poza tym pusto. Z tego, co miała, upiekła rano szarlotkę. Też taką płaską, bo

nie było proszku do pieczenia... Miałam po szkole zrobić pierwsze porządne powakacyjne

zakupy!

- Jogurt chyba nam się nie przyda - pokręciłam głową. - Ale reszta...

Usiłowałam sobie wyobrazić jakieś danie, które można by zrobić z jednego pomidora,

pięciu ziemniaków, pęczka koperku i litra mleka. Ale jakoś mi to nie wychodziło. Na pewno

moja babcia nigdy nie gotowała niczego takiego... Może gdybym nie miała babci, moje

pojęcie o gotowaniu byłoby większe? Ale mieszkając z nią, przyzwyczaiłam się do

najróżniejszych i najpyszniejszych dań świata, powstających kompletnie bez mojego udziału.

Babcia gotowała jak dobra wróżka... I czasami nawet podejrzewaliśmy z tatą, że nią jest. Bo

background image

jeśli faktycznie używa garnków, patelni i noży, a nie czarodziejskiej różdżki, to dlaczego

nigdy nie pozwala nam wejść do kuchni? Mówi, że mistrzowie tworzą w samotności. Może to

i racja? Nie próbowaliśmy się z nią spierać. Dopóki karmiła nas tymi wszystkimi

pysznościami...

- Nie umiem gotować - westchnęła Zuzia żałośnie. A więc nasza druhna zastępowa nie

zdobyła sprawności kuchcika? No cóż, w takim razie żadna z nas nie wymyśli sensownego

dania na kolację. Bo na Julkę na pewno nie mamy co liczyć. Sądząc po jej wyglądzie, w ogóle

nie interesuje jej to, co je. Pewnie wystarcza jej jabłko albo płatki z mlekiem...

- Zrobimy zapiekankę! - powiedziała Julka, podrywając się z krzesła. - Mamy

wszystko, czego potrzeba. Musimy ugotować ziemniaki, najlepiej w mundurkach, czyli w

łupince, bo to łatwiejsze i szybsze. Pokroić pomidora, koperek, cebulę, pieczarki... I już.

Nie widziałam tu żadnego „i już”. To, co mówiła, nie wyglądało na żaden sensowny

przepis. Co ona może wiedzieć o gotowaniu?

- Zawsze sobie sama robię jedzenie - powiedziała, chyba widząc nasze zaniepokojenie.

A potem umyła ziemniaki, włożyła je do wody, posoliła i postawiła garnek na kuchence.

- Co mam robić? Coś myć, kroić, siekać? - zapytała Zuzia, stając na baczność przed

naszą niespodziewaną wybawczynią. Któż by się spodziewał, że to właśnie Julka będzie

kierować pracami w kuchni? Poetka krojąca ziemniaki? Jakoś sobie tego nie mogłam wy-

obrazić! Ale nie było innego wyjścia. Mogłam iść spać głodna albo jej zaufać. Wybrałam

drugie rozwiązanie.

Okazało się, że Julka nie tylko nie obcięła sobie palców ostrym nożem, ale naprawdę

poradziła sobie z kuchennymi zadaniami bez najmniejszego problemu. Kiedy ziemniaki

gotowały się na małym gazie, kazała mi pokroić pomidora, obierając go najpierw ze skórki.

Nie miałam pojęcia, że trzeba go polać wrzątkiem, żeby skórka sama odeszła od miąższu. Nie

miałam też pojęcia, że można gotować ziemniaki bez obierania i dopiero potem szybko

wyciągnąć je z tych, jak to nazywała Julka, mundurków. A już najbardziej ze wszystkiego nie

miałam pojęcia, do czego w tej zapiekance ma służyć mleko. Zuzia zresztą też była dość

zaskoczona.

- Jadłam w życiu kilka zapiekanek - szepnęła mi, kiedy Julka poszła do łazienki. - Ale

nigdy w życiu takiej, w której byłoby mleko!

Mleko jednak świetnie pasowało do planu Julki. Trzeba było po prostu wbić do

miseczki jajka, pomieszać je przez chwilę widelcem, żeby białka i żółtka połączyły się w

jedną gęstą masę, a potem dolać kilka łyżek mleka i mieszać dalej.

- Masz naczynie żaroodporne? Albo jakąś brytfankę? - zapytała Julka. Okazało się, że

background image

Zuzia ma i jedno, i drugie. Julka zdecydowała, że naczynie żaroodporne będzie lepsze.

Zażądała masła, posmarowała nim ścianki szklanej prostokątnej miski... czyli dolnej części

tego naczynia, a potem zaczęła układać tam ciasno, jeden koło drugiego, ziemniaki. Już bez

skórki, pokrojone w plasterki i posypane pieprzem i papryką. Na nich cebulę, pieczarki, a

potem warstwę makaronu.

- Makaron i ziemniaki razem? - nie wytrzymała Zuzia. - Przecież tego nie da się zjeść!

Nikt nie je makaronu z ziemniakami.

- Włosi jedzą - odpowiedziała Julka, zaskakując mnie po raz kolejny. Przecież kiedy

Zuzia opowiadała o koloniach, na których była we Włoszech, Julka nie odezwała się ani

słowem. Uznałyśmy więc, że tam nie była. I że w ogóle nie była za granicą, bo nie podzieliła

się z nami żadnymi wspomnieniami. Ożywiła się dopiero przy wymienianiu miast na Z.

Polskich miast. A teraz opowiada tu o jakiejś specjalnej regionalnej potrawie jedzonej w

Lombardii, czyli w Mediolanie i okolicach!

- Nazywa się pizzoccheri - mówiła, nie odrywając się od siekania na drobniutkie

kawałeczki koperku. - Makaron jest co prawda razowy, a nie biały, ale smakuje prawie tak

samo. I ziemniaki pasują do tego makaronu znakomicie.

Nie odpowiedziałyśmy na to ani słowem. No bo co można było powiedzieć? Nie

miałyśmy pojęcia, co jedzą ludzie w Mediolanie. Nawet Zuzia, która spędziła we Włoszech

trzy tygodnie.

- Byłam tylko nad morzem, koło Rimini - powiedziała. - I jadłam codziennie pizzę...

Julka obejrzała z niezadowoleniem cztery cieniutkie plasterki sera.

- Lepszy byłby ser w kawałku, można by go zetrzeć na tarce - westchnęła. - Ale skoro

nie mamy nic do starcia, to poradzimy sobie inaczej...

Nie zdążyłyśmy nawet zapytać, jak zamierza sobie poradzić, bo natychmiast

zobaczyłyśmy odpowiedź. Julka złapała ser i pocięła go na kawałki prawie tak małe jak przed

chwilą koperek. A potem wymieszała pomidory, ser, no i koperek właśnie. Zalała ziemniaki z

pieczarkami, cebulą i makaronem tymi jajkami z mlekiem, na wierzch położyła pomidory z

serem i koperkiem, posypała wszystko pieprzem i solą i wstawiła szklane naczynie do

gorącego piekarnika.

- Rób, Zuzia, herbatę, zaraz będziemy jeść!

No i faktycznie. Po kwadransie na stole stały trzy talerze wypełnione po brzegi.

- Jak to ładnie pachnie - powiedziała Zuzia, sięgając po widelec. - A jak smakuje! O

kurczę!

- Kurczęcia tam nie ma - przypomniała jej wojująca wegetarianka, wyraźnie

background image

zadowolona z pochwały.

Ja też spróbowałam, odrobinkę, z samego brzegu. A potem jeszcze odrobinkę, żeby się

upewnić, że nic mi się nie wydawało. I jeszcze troszkę... Nawet nie zauważyłam, kiedy w

moich ustach znikł ostatni kawałek ziemniaka.

- Ależ to było pyszne! - powiedziałam, powstrzymując się z trudem, by nie wylizać

talerza.

- Super! Po prostu boskie! W życiu nie jadłam niczego takiego! Sorry, Julka, że ci nie

dowierzałam. Makaron i ziemniaki świetnie do siebie pasują! - westchnęła Zuzia, przełknęła

ostatni kęs i bez zastanowienia podniosła talerz, po czym starannie go wylizała.

Jeśli ona może... W końcu mojej babci tu nie ma i nigdy się nie dowie, że ja,

spadkobierczyni tradycji Łaniewskich, zrobiłam coś takiego... Trudno, niech się dzieje, co

chce! Podniosłam talerz tak jak Zuzia i wylizałam sos. Wiem, że to strasznie niekulturalne,

okropne, naganne... Ale skoro gospodyni zrobiła to pierwsza... Babcia kiedyś mówiła, że

dobre wychowanie wymaga, by dostosować się do gospodarzy. Więc się dostosowałam,

chociaż było mi z tym trochę głupio.

- Wylizujecie talerze? - zapytała Julka z niedowierzaniem. - Myślałam, że tylko ja to

robię, że jestem najbardziej niewychowaną trzynastolatką na świecie... Zawsze strasznie się

wstydziłam...

- Ja też się wstydzę, ale to takie mile! - roześmiała się Zuzia.

- A jak ja się wstydzę... - dołączyłam do niej w wyjaśnieniach. - Moja babcia chyba by

zemdlała, gdyby zobaczyła, co zrobiłam, i to przy ludziach.

- My nie jesteśmy ludźmi! Jesteśmy twoimi powiernicami z Siostrzanego Bractwa

Zet! - przypomniała mi Julka i podniosła swój talerz. W końcu w towarzystwie samych

powiernic mogła chyba go wylizać? Jeśli nie przy nas, to przy kim miałaby to zrobić? I kiedy,

jeśli nie teraz, mając trzynaście lat?

- Nie opuszczajcie talerzy! Koniecznie muszę to sfotografować! - Zuzia poderwała się

od stołu i wróciła po chwili z aparatem z długim obiektywem i wielką lampą błyskową.

Zuzka, zaświeciła nam trzy razy prosto w oczy. No tak, teraz już nie ukryję przed babcią swo-

jego grzechu... Zobaczy te zdjęcia i dowie się, że wylizuję talerze przy ludziach. I będzie mi

ciągle powtarzać, że damy tak się nie zachowują. Ale ja przecież wcale nie zamierzam być

damą. Dlaczego więc miałabym się tym martwić?

background image

ROZDZIAŁ 12

DWUNASTA CZTERDZIEŚCI SIEDEM

Wiecie, która jest godzina? - powiedziałam, patrząc na zegarek. Może on się spieszy?

To przecież niemożliwe...

- Mniej więcej czterdzieści siedem minut temu minęła północ - uśmiechnęła się Zuzia,

zerkając na ścianę.

Faktycznie, wisiał tam wielki zielony zegar. I wskazywał tę samą godzinę, którą

widziałam na swoim małym starym zegarku. Dostałam go od babci na pierwszą komunię...

Właściwie nawet bym się nie zdziwiła, gdyby się zepsuł. Nawet chyba trochę bym się

ucieszyła. Może wtedy rodzice kupiliby mi tego swatcha, którego oglądałam na wystawie w

centrum handlowym zawsze, gdy jechaliśmy na zakupy? Albo zegarek dla sportowców, który

mierzy tętno w czasie biegu? No, ale na razie nie miałam szans ani na zegarek dla spor-

towców, ani na zwykłego kolorowego swatcha. Zegarek od babci wciąż chodził bez zarzutu.

Dwunasta czterdzieści siedem…

- No to za długo nie pośpimy! - westchnęła Julka. - Mogę iść się myć pierwsza? Marzę

o gorącym prysznicu... Albo wannie...

- Dwunasta czterdzieści siedem! - przeraziła się nagle Zuzia, nie odpowiadając Julce

ani słowem. Chyba w ogóle nie słysząc jej pytania. Natychmiast zrozumiałam, o czym myśli.

- Twoja mama, tak? - szepnęłam. - Powinna już być w domu?

- Pewnie, że powinna być, i to ze dwie godziny temu! Albo i trzy! - po raz pierwszy

Zuzia wyglądała na naprawdę zdenerwowaną. Nawet na klatce schodowej, kiedy stałyśmy

oko w oko z włamywaczami, nie straciła zimnej krwi. A teraz wyraźnie trzęsły się jej ręce.

- Nie ma komórki? - zapytała Julka. - Nie możesz do niej zadzwonić?

- Nie ma - dłonie Zuzi drżały coraz bardziej. Zaczynały też się trząść jej kąciki ust i

broda. A więc jednak się myliłam: Zuzia Zawadzka nie jest ze stali i też może stracić głowę.

Pewnie nawet zemdleć...

- A tata? - nie rezygnowała Julka.

- Tata ma komórkę, nawet dwie... bo pracuje dla dwóch firm... - Zuzia nie uspokoiła

się ani odrobinkę. - Ale co to ma za znaczenie? Ja przecież wiem, gdzie jest tata! Wyjechał

służbowo! Nie martwię się o niego, tylko o mamę!

Nagle dotarło do mnie, co miała na myśli Julka.

- Może twoja mama dzwoniła do taty? - powiedziałam. - Znalazła budkę telefoniczną

background image

albo wzięła od kogoś komórkę i zadzwoniła do domu, ale cię nie zastała i wtedy zadzwoniła

do taty. Bo wiedziała, że ty się z nim w razie czego skontaktujesz...

- Może? - na twarzy Zuzi pojawiła się leciutka, niepewna nadzieja. A potem zgasła tak

szybko, jak się pojawiła. - Ale przecież ja nie mogę do niego dzwonić o pierwszej w nocy!

Jeśli mama nie zostawiła mu dla mnie żadnej wiadomości, to tylko go niepotrzebnie obudzę i

zdenerwuję. I nie zaśnie do rana, a jutro, to znaczy dzisiaj, wstaje o szóstej, ma ważne

spotkania, od nich może zależeć jego przyszłość... Przyszłość naszej rodziny...

- A kim jest twój tata? - zapytałam, trochę dlatego, że mnie te ważne spotkania bardzo

zaintrygowały... Moi rodzice nigdy nie mieli spotkań, od których by zależała przyszłość całej

naszej rodziny... Bardziej jednak niż z ciekawości zapytałam po to, żeby odwrócić uwagę

Zuzi od nieobecności mamy. Nie miałam naprawdę żadnego pomysłu, gdzie jej szukać. Skoro

Zuzka nie chciała zadzwonić do taty...

- Tata jest aktorem - powiedziała, wprawiając i mnie, i Julkę w absolutne zdumienie.

Racjonalna Zuzia, siła spokoju, umysł ścisły, nasza druhna zastępowa... Ona jest córką

aktora?! No tak, ale przecież wspomniała, opowiadając nam o sobie, że nie odziedziczyła

talentu po tacie. A my to przegapiłyśmy, nie zapytałyśmy, jaki to talent...

- Ma jutro jakiś casting? - zapytała Julka, a na jej policzkach pojawiły się lekkie

wypieki. - O szóstej rano?

- Tata jest aktorem, ale nie pracuje jako aktor - wyjaśniła Zuzia, gmatwając wszystko,

co wydawało mi się w miarę jasne. - Pracuje jako agent ubezpieczeniowy. Musi wstać

wcześnie, żeby się dobrze przygotować do spotkań, które go czekają.

Nie miałam pojęcia, jakie spotkania decydują o przyszłości całej rodziny agenta

ubezpieczeniowego. I jak należy się do nich przygotować. Może spotyka się z

Rockefellerem? Jeśli on jeszcze żyje? A jak nie żyje, to z jego spadkobiercami... Gdyby

ubezpiecza} ich majątek i miałby procent od wartości tego ubezpieczenia... czyli wartości

majątku... no tak, to mogłoby odmienić los jego rodziny! Pewnie wyprowadziliby się z bloku

koło szkoły do jakiejś rezydencji z fontanną...

- Boję się o mamę - powiedziała Zuzia, a jej głos stał się nagle bardzo delikatny,

zupełnie jakby to ona była poetką, a nie Julka. - Mama nigdy tak późno nie wraca. Tata też

nie, chyba że wyjeżdża służbowo. Mamy taką umowę, że zawsze wracamy do domu o

dziewiątej i jemy razem kolację. To mój pierwszy dzień w tej szkole, mama obiecała, że nie

będzie długo siedziała w pubie. Wróciłam dopiero wczoraj z wakacji, jeszcze nic mamie nie

opowiedziałam, miałyśmy dziś sobie pogadać...

Chciałam zapytać, gdzie była na tych wakacjach, ale czułam, że to nie jest odpowiedni

background image

moment. Ona przecież cała się trzęsie z niepokoju, nie będę jej teraz wypytywać o wakacyjne

wyjazdy. Zwłaszcza że mogłabym też urazić Julkę. Ona pewnie nigdzie nie wyjeżdżała,

byłoby jej przykro...

- Może zadzwonię na pogotowie? - powiedziała Zuzia. - W czasie burzy mogło się

stać coś złego... Jakiś wypadek autobusu... Drzewo zwalone na tramwaj... Wielki pożar pubu

z powodu pioruna...

- Już lepiej zadzwoń, zamiast wymyślać, co jeszcze mogło się stać! - prawie

krzyknęłam. Stanowczo nie zgadzałam się na to, żeby rozsądna, zrównoważona Zuzia wpadła

w panikę. Życzyłam sobie, żeby cały czas była opanowana. Nawet wtedy, kiedy ja i Julka nie

jesteśmy. Miała być naszą ostoją!

Zuzia posłusznie wstała z krzesła i podeszła do telefonu. Na telefonie szybko migała

czerwona lampka.

- Automatyczna sekretarka! - powiedziałyśmy wszystkie trzy jak na komendę. Jak

mogłyśmy o niej zapomnieć? Ja i Julka to rozumiem, w końcu to nie nasz dom... Ale Zuzia?

Czy nigdy mama nie zostawiała jej wiadomości na sekretarce?!

Zuzia nacisnęła jakiś przycisk. Taśma w małej kieszonce telefonu zaczęła się szybko

przewijać. Rozległy się trzaski, piski, a potem głos dyrektora: „Dzień dobry, pani Wando,

mówi Edwin Rożen. Mam już potwierdzenie z biura podróży”... Cierpliwie wysłuchałyśmy

całej jego opowieści o referatach, to znaczy zestawach referatów, i prośby o zachowanie

dyskrecji. Gdy skończył, usłyszałyśmy trzy długie sygnały.

- To już koniec? - spytała Julka. - Jedyne nagranie? W tym momencie rozległ się

jeszcze jeden sygnał, wyjątkowo głośny i piskliwy, a potem wysoki kobiecy głos: „Zuzanko,

nie wrócę dziś do domu. Nie denerwuj się, to przez tę burzę. Musiałabym iść godzinę

piechotą, wszędzie pełno przewróconych drzew, autobusy nie jeżdżą... Przenocuję u cioci

Magdy, na szczęście byłam z moją klasą dwie przecznice od jej domu. Mam nadzieję, że nic

ci się nie stało. Dlaczego nie odbierasz telefonu? Chyba nigdzie nie poszłaś w tę pogodę? U

cioci nie ma prądu, komórka jej się rozładowuje, więc pewnie nie będę już mogła zadzwonić i

ty też się tu nie dodzwonisz, ale niczym się nie martw. Połóż się spać i niczego się nie bój.

Jutro sobie pogadamy, dzióbeczku! Całuję w nosek, pa, pa”.

Zuzia wyraźnie się zaczerwieniła. Pewnie trochę z ulgi, a trochę z powodu tego

dzióbeczka i całusków w nosek. Ja też bym wolała, żeby moje koleżanki nie słyszały takich

wyznań mojej mamy. Jeśli znalazłaby czas, by zrobić cokolwiek poza posłaniem mi buziaka

zza drzwi gabinetu... By powiedzieć do mnie „dzióbeczku”...

- Jesteśmy twoimi powiernicami! - powiedziałam Zuzi to, co przy wylizywaniu talerzy

background image

powiedziała mi Julka. - Nie zapominaj, że Sekretne Siostrzane Bractwo Zet nie ma przed sobą

tajemnic!

Zuzia uśmiechnęła się do mnie promiennie. Widać było, że kamień spadł jej z serca.

Jej mama była bezpieczna. No i Zuzia miała nas...

- Ta burza chyba wszędzie dookoła była znacznie okropniejsza niż tutaj, u nas -

powiedziała zamyślona. - Twoja mama mówiła coś o zwalonym drzewie w pobliżu waszego

domu, moja też, o całej masie drzew. A u nas tylko lał deszcz i kilka razy zagrzmiało. Ale

mamy prąd i gaz i nawet już nie pada.

- Może to znak, że czas położyć się do łóżka, chociaż na pięć godzin? - ziewnęła

Julką. - To był naprawdę bardzo długi dzień...

background image

ROZDZIAŁ 13

W CIEMNOŚCI

Zuzia wróciła do swojej ulubionej roli: była szefową całego naszego sekretnego

bractwa. Biegała po mieszkaniu bardzo przejęta i wydawała nam polecenia. Żaba - pompować

materac, Julka - powlekać poduszkę, Żaba - przesuwać biurko, tylko odrobinkę, tak żeby

materac się zmieścił na podłodze...

- Chyba że wolicie spać w pokoju moich rodziców? - zapytała nagle, zastygając z

kołdrą w rękach. - Żadne z nich do rana nie wróci, tam jest wygodne łóżko. To znaczy

wersalka, rozkładana, ale bardzo duża...

- Wolimy z tobą! - powiedziałam, a Julka energicznie pokiwała głową na znak, że

myśli tak samo. Nie po to przecież założyłyśmy Sekretne Siostrzane Bractwo Zet, żeby teraz

nocować w sypialni państwa Zawadzkich, zostawiając Zuzię samą.

- A może ty wolisz spać tu sama, potrzebujesz momentu samotności, skupienia, chcesz

rozważyć wydarzenia dzisiejszego dnia... - Julka znów wpadła w swój ulubiony ton.

- Nie chcę nic rozważać, chcę iść spać! - roześmiała się Zuzia. - A prawdę mówiąc,

strasznie się boję spać sama. Zawsze zostawiam otwarte drzwi do przedpokoju, żeby słyszeć

rodziców... I żeby oni mnie słyszeli, gdyby coś się stało...

A więc nasza racjonalna Zuzia też miała swoje lęki! Na przykład przed ciemnością...

Bardzo się ucieszyłam, że nie jestem jedyną taką osobą na świecie. Babcia bardzo się złości,

że boję się zasypiać bez zapalonej lampki. I bez mojego pluszowego pieska Feliksa. Dostałam

go pierwszego dnia przedszkola. Podobno bardzo płakałam i tata kupił mi go na pocieszenie...

Od tamtej pory zawsze przytulałam się przed snem do jego wytartego brzuszka. Nawet na

wakacje zawsze jeździłam z Feliksem. To chyba będzie moja pierwsza noc bez niego, mniej

więcej od dziesięciu lat. A nawet dokładnie dziesięciu. Przecież rok przedszkolny zaczyna się,

podobnie jak szkolny, pierwszego września. A skoro teraz mam trzynaście lat, to do

przedszkola szłam dziesięć lat temu, jako trzylatka. Kawał życia spędziłam z tym Feliksem!

Czy ja w ogóle bez niego usnę?

- No to śpimy tutaj, wszystkie trzy! - uśmiechnęła się Zuzia. - We trzy damy sobie

radę z każdą burzą, gdyby zechciała wrócić...

Chyba powiedziała to w złą godzinę! W tym samym momencie całym mieszkaniem

wstrząsnął potężny huk, a światło zamrugało, przygasło na chwilę, potem rozbłysło tak, jakby

w każdej lampie były dwie dodatkowe żarówki, a potem... Potem zapanowała całkowita

background image

ciemność.

- Kurczę blade! - syknęła Zuzia, wpadając na biurko, które przesunęłam pod ścianę, i

uderzając się z całej siły w biodro o kant blatu.

Przeciągnęłyśmy biurko z powrotem na jego dawne miejsce i rzuciłyśmy się do okna.

W żadnym mieszkaniu nie paliło się światło. Zgasły wszystkie latarnie. Ulicę rozświetliły

tylko na ułamek sekundy dwie ogromne błyskawice. Rozległ się jeszcze jeden huk, chyba

nawet potworniejszy od tego pierwszego, po którym wyłączono prąd. A potem zrobiło się

całkiem cicho i ciemno.

- No to mamy nawałnicę - westchnęłam. - Trochę za wcześnie się ucieszyłyśmy, że

nas prawie ominęła. A babcia przecież zawsze mi powtarza, że burza chodzi dookoła przez

wiele godzin, że nie wolno jej ufać, bo odchodzi i wraca... jak niezdecydowana narzeczona.

Nagle bardzo zatęskniłam za babcią, rodzicami, za moim pokojem i Etną, która na

pewno przybiegłaby do mnie przy pierwszej błyskawicy i wskoczyłaby mi pod kołdrę. Żaden

pies nie boi się burzy tak jak ona! Miałam tylko nadzieję, że mama dała jej tabletkę uspo-

kajającą. Skoro dała kotu pani Uli, to chyba nie zapomniała o własnym psie?

Szkoda, że nie pojechałam do domu od razu po szkole. Z Zuzią i Julką jeszcze zdążę

się zaprzyjaźnić... A w taką pogodę lepiej jednak być w domu niż w jakimś obcym bloku, bez

dorosłych... Nawet nie znam adresu tego domu. Gdyby przyszło dzwonić po pomoc, to nawet

nie umiałabym powiedzieć, gdzie jestem!

- Poszukam latarki - Zuzia, co było do przewidzenia, uspokoiła się pierwsza. -

Umyjemy się szybko i pójdziemy spać. W końcu jak się śpi, to wszystko jedno, czy jest prąd,

czy nie ma, prawda?

Musiałyśmy przyznać jej rację. Żelazna logika ścisłego umysłu. Wyraźnie

odziedziczyła więcej cech po mamie fizyczce niż po tacie aktorze. Chociaż on przecież tak

chyba do końca nie był aktorem, Zuzia mówiła, że nie pracuje w zawodzie, tylko sprzedaje

ubezpieczenia. To raczej mało artystyczne zajęcie...

Obeszłyśmy całe mieszkanie, trzymając się za ręce. Zaglądałyśmy do szafek w kuchni,

komody w dużym pokoju, szafy z ubraniami, apteczki, a na końcu nawet do wersalki

rodziców. Ale tam oczywiście była tylko pościel. Bo co innego ludzie mieliby trzymać w

skrzyni na pościel w kanapie? Przecież nie latarkę!

- Nie mam już żadnego pomysłu. Nie wiem, gdzie jeszcze mogłybyśmy szukać -

przyznała Zuzia, trochę przygnębiona. - Nigdy do tej pory nie potrzebowałam latarki, nigdy

nie zapytałam rodziców, gdzie ją trzymają. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle mamy w

domu latarkę...

background image

- Ale świeczki chyba macie? - zapytała Julka.

- Świeczki! No jasne! - ucieszyła się Zuzia. Na telewizorze w dużym pokoju stał

świecznik, a w nim pięć drugich czerwonych świec. Starczy nam na całą noc! Jesteśmy

wybawione!

- Będzie bardzo romantycznie - rozmarzyła się Julka.

- Teraz jeszcze tylko potrzebujemy zapałek - powiedziała Zuzia, a mnie przeszedł

dreszcz. Bo przypomniałam sobie początek naszej wizyty w tym mieszkaniu. Całe lata

świetlne temu... W czasach, gdy było jasno i wcale się nie bałyśmy. To znaczy bałyśmy się,

ale nie burzy, ciemności, grzmotów i przestępców, lecz głośnego czytania tego, co

pomyślałyśmy o sobie nawzajem. Doskonale pamiętałam, że żadna nie chciała czytać

pierwsza, postanowiłyśmy więc ciągnąć zapałki i Zuzia szukała ich po całym domu. Bez

skutku! A przecież wtedy był środek dnia, świeciło słońce... Skoro nie znalazła ich wtedy,

gdy widziała każdy szczegół, każdy kolor, kształt, każdy najmniejszy drobiazg, jakim cudem

miałaby dotrzeć do zapałek teraz, gdy musiała polegać tylko na pamięci i dotyku? Czy

naprawdę miała jakąkolwiek szansę, przetrząsając po omacku szafki i szuflady?

- Piecyk gazowy w łazience - powiedziała nagle Julka, po raz kolejny kompletnie nas

zaskakując. - Widziałam tam piecyk gazowy z takim małym płomyczkiem w środku. Czy od

tego nie da się zapalić świeczki? Jak odkręciłam ciepłą wodę, to ten płomyczek zamienił się

w ogromny płomień...

- Jesteś genialna! - szepnęła Zuzia i ruszyła w stronę łazienki. - Jak mogłam na to nie

wpaść? Mama nie byłaby ze mnie zadowolona. Powiedziałaby, że całkiem straciłam głowę.

- W tej sytuacji to chyba naturalne - starałam się ją pocieszyć. Nie byłam jednak

pewna, czy mi to wyszło.

Już po chwili siedziałyśmy w pokoju Zuzi w blasku pięciu długich świec. Może dla

Julki wyglądało to bardzo romantycznie, ale mnie ciarki chodziły po plecach. W tym

przytłumionym świetle wszystko było jakieś nierzeczywiste. Świece rzucały długie cienie, ich

płomyki drżały, nasze twarze wykrzywiały się, wydłużały. Meble skąpane w mroku

wyglądały jak ponure rzeźby. Zupełnie jakby chciały nam coś przekazać... Aż przeszedł mnie

zimny dreszcz, od głowy do stóp...

- O której wschodzi słońce? - zapytałam. Zuzia i Julka roześmiały się niepewnie.

Chyba chciały mi dodać otuchy, ale nie wiedziały, jak to zrobić... W głębi duszy one przecież

też czekały na świt.

- Pójdę się umyć - postanowiła Julka. - Przynajmniej zęby... Nie usnę bez mycia

zębów.

background image

- Ale ja nie mam zapasowej szczoteczki - przeraziła się Zuzia.

- Umyję zęby palcem, nałożę trochę pasty... Nieraz już tak robiłam - powiedziała Julka

i wstała z materaca ze świeczką w dłoni.

- Odprowadzimy cię - zdecydowałyśmy z Zuzią. Żadna z nas nie miała ochoty zostać

sama. Nie byłam pewna, czy w ogóle pójdę się myć. Sama, w łazience, z jedną, jedyną

świeczką i tym piecykiem... Nie znałam się na piecykach gazowych, ale kiedyś widziałam w

telewizji wiadomość o wybuchu gazu w bloku. Były tam piecyki... Julka, o dziwo, nie bała

się. Chyba nie oglądała tamtego dnia telewizji. A może miała w domu taki sam piecyk jak

Zuzia? Wciąż nie mogłam sobie wyobrazić ani jej rodziców, ani mieszkania. Widać jednak

było, że Julka często siedziała w ciemności. Była do niej przyzwyczajona, bała się znacznie

mniej niż ja i Zuzia, chodziła też jakoś pewniej niż my, zupełnie jak kot, który widzi w nocy...

Mama kiedyś mi tłumaczyła, jak to jest z tym widzeniem. Zwierzęta podobno widzą w

ogóle inaczej niż ludzie... Ale teraz z wrażenia nic nie pamiętałam. Tylko to, że nasza Etna,

sprytna mądra sunia, rozbijała się o meble, biegnąc do drzwi po ciemku, a Lawa, kicia babci,

skakała w środku nocy po szafkach i półkach równie miękko i precyzyjnie jak w dzień. A

więc na pewno koty radziły sobie w ciemności lepiej niż psy. A Julka radziła sobie lepiej niż

ja i Zuzia.

- Dam ci koszulę nocną - powiedziała Zuzia, sięgając do szafy. - Dam koszule wam

obu... I ręczniki...

Przez chwilę bałam się, że zaglądając ze świeczką do szafy, spali cały dom. Na

szczęście jednak świetnie sobie poradziła - jedną ręką trzymała świecę z dala od półek, a

drugą wyciągała białe mięciutkie ręczniki. A potem koszule nocne. Dla mnie krótką, z

wzorkiem w pluszowe pieski. Czyżby intuicja podpowiedziała jej, że tęsknię za Feliksem? I

za Etną? Ona też jest prawie pluszowa, taka miękka i kochana...

- Niestety, nie mam koszuli w żaby - uśmiechnęła się Zuzia, próbując dodać nam

odwagi. A potem podała Julce koszulę z bufkami wykończonymi koronką.

- Najdłuższa, jaką mam - wyjaśniła. - Jesteś taka wysoka, pewnie i tak będzie ci sięgać

do pępka... No a poza tym jest najbardziej romantyczna. Może ją sobie weźmiesz? Do mnie te

delikatne koronki zupełnie nie pasują...

Julka przytuliła ją, sprawnie manewrując świeczką i odsuwając ją od włosów Zuzi. A

potem ruszyła w stronę łazienki.

Kochana Julka, pomyślałam. Dobrze, że nie powiedziała Zuzi, że koszula będzie na

nią nie tylko za krótka, ale i stanowczo za szeroka. Julka jest przecież taka szczupła. A Zuzia

raczej nie... Ale w żadnym wypadku nie należy przypominać jej o tym w taką noc jak ta!

background image

ROZDZIAŁ 14

JEDWABNA BLUZKA

Nie wypadało stać pod drzwiami łazienki i nasłuchiwać, jak sobie radzi Julka. Ja na

pewno nie chciałabym, żeby ktoś słuchał, jak myję zęby, siusiam, śpiewam pod prysznicem...

Chociaż, prawdę mówiąc, niewiele było słychać. Deszcz walił w szyby tak, że nawet roz-

mawiając, musiałyśmy niemal krzyczeć.

- Wracamy do pokoju? - zapytała Zuzia. Pokiwałam głową. Może uda mi się zamienić

z nią kilka słów z dala od Julki, porozmawiać o tym, jak jej pomóc... Żadna z nas nie jest

przecież bogata, ale rodzina Julki wyraźnie radzi sobie najgorzej z nas wszystkich. Co ona

powiedziała? Że często myje zęby palcem, bez szczoteczki? Stanowczo powinnyśmy coś

zrobić! Skoro nam ufa, skoro założyła z nami Sekretne Siostrzane Bractwo Zet... Nie udało

mi się jednak powiedzieć ani słowa. Zanim doszłyśmy do pokoju Zuzi, na moment zrobiło się

całkiem jasno. Potężna błyskawica przeszyła niebo, a sekundę później mieszkaniem

wstrząsnął kolejny huk.

- Czy to się nigdy nie skończy? - jęknęłam, czując się jak mała dziewczynka. Tak

chciałam być w domu, z rodzicami! Pogłaskać Etnę, schować się pod kołdrę, przytulić

pluszowego Feliksa...

Zuzia nie zdążyła odpowiedzieć. Nagle bowiem drzwi do dużego pokoju otworzyły się

z impetem, a nasze nogi owionął lodowaty wiatr.

- Okno! - krzyknęła Zuzia. - Otworzyło się okno! Kurczę, pewnie go nie domknęłam

rano, gdy wyszłam na balkon sprawdzić, czy jest ciepło...

Wiatr szalał po całym mieszkaniu. Roznosił jakieś papiery, zrzucił książkę ze stolika...

i to było ostatnie zdarzenie, które widziałyśmy. Bo zaraz potem zdmuchnął nam świeczki.

Wokół znów zapanowała całkowita ciemność.

- Idziemy je zapalić do łazienki? - zapytałam.

- Nie ma sensu - pokręciła głową Zuzia. - Julka pewnie zamknęła się na haczyk i

siedzi w wannie. Poczekamy, aż wyjdzie. Na razie musimy dotrzeć do tego okna i jak

najszybciej je zamknąć.

Ruszyłyśmy więc, trzymając się mebli, do dużego pokoju państwa Zawadzkich. Po raz

pierwszy w życiu zdarzyło mi się marzyć, żeby niebo przeszyła kolejna błyskawica. Dziwne

marzenie, ale jednak... Wystarczyłoby pół sekundy. Żeby oświetliła całe mieszkanie, żebyśmy

zdążyły ominąć półkę z kaktusami, telewizor i druciany gazetnik. Nie chciałabym się nadziać

background image

na jego kłujące metalowe uchwyty!

Burza jednak, jak na złość, odrobinkę przycichła. I żadne pioruny ani na sekundę nie

rozjaśniały naszej drogi.

- Na pewno zalało już cały parkiet - westchnęła Zuzia. Po głosie poznałam, że jest

prawe tak zdenerwowana jak wtedy, gdy nie wiedziała, co stało się z jej mamą. I gdy

wyobrażała sobie jakieś straszliwe wypadki z jej udziałem.

- To tylko podłoga, nie denerwuj się! - powiedziałam, ale Zuzia zdenerwowała się

jeszcze bardziej.

- To ukochany parkiet mojej mamy - zaczęła mówić jak katarynka. - Nie mamy

żadnych cennych mebli, dywanów, nic... Żyjemy trochę jak harcerze, ale na punkcie tego

parkietu mama ma lekką obsesję. Marzyła o nim chyba od dzieciństwa. Chciała, żeby był taki

jak w domu jej ukochanej ciotki, który pamięta jak przez mgłę. Ciotka umarła, dom

sprzedano... A mama wciąż wspominała zapach pastowanej podłogi. W końcu trzy lata temu,

na dwudziestą rocznicę ślubu, tata kupił jej ten parkiet. Nie pozwoliła go polakierować. Jest

woskowany, a mama co drugi dzień go pastuje. Obsesja, mówię ci. Raz moja siostra wylała

szklankę wody. Awantury były przez tydzień.

- Siostra? - zastygłam w bezruchu, zapominając na moment o burzy. - Masz siostrę?!

Nie widziałam przecież żadnych ubrań tej siostry, w łazience były tylko trzy

szczoteczki do zębów. Nie było też żadnego łóżka, na którym by ta siostra sypiała. Chyba nie

śpi z Zuzią na wąskim sosnowym tapczaniku? Albo z rodzicami na ich wersalce? A może to

bardzo mała siostra? Niemowlak? Niemowlaki nie potrzebują szczoteczek do zębów, a

łóżeczko mogą mieć składane... No ale w takim razie gdzie jest ten niemowlak? Z mamą w

pubie? Czy z tatą na wyjeździe służbowym, który ma odmienić życie całej rodziny?

- Mam siostrę, oczywiście, nie mówiłam wam? - zdziwiła się Zuzia. - Agatę. Całkiem

dorosłą. Przynajmniej ona tak o sobie myśli. W świetle prawa jest pełnoletnia, niestety. Ale

czasami mam wrażenie, że jest znacznie młodsza ode mnie...

Chętnie usłyszałabym o tej Agacie coś więcej.

O pełnoletniej, nieodpowiedzialnej Agacie. Co robi, gdzie mieszka, ile ma lat... No ale

to nie był odpowiedni moment. Wiatr hulał po całym mieszkaniu, rzucił mi w twarz gazetę...

Nigdy nie myślałam, że przejście kilku metrów, z jednego pokoju do drugiego, może być tak

trudne!

- Dlaczego dorośli zostawiają dzieci same w takich chwilach? - westchnęłam, trochę

zła na rodziców Zuzi.

I jej siostrę. Skoro jest pełnoletnia, to mogłaby się chyba zainteresować

background image

niepełnoletnim rodzeństwem.

- Ze wszystkim sobie poradzimy! - powiedziała Zuzia. Taką ją najbardziej lubiłam.

Optymistyczną, stanowczą. - Nie damy tej głupiej burzy zniszczyć parkietu mamy!

Rzuciłyśmy się zdecydowanie do przodu. Pokonałyśmy drzwi, weszłyśmy do pokoju...

Woda chlupała nam pod nogami. Ten parkiet chyba jednak trochę się zniszczy. Widziałam

kiedyś w telewizji program o powodzi. W jednym z domów, które pokazywali, była czarna,

powykrzywiana podłoga. I jakaś kobieta płakała, że przez wodę cała klepka jej spuchła. Na

pewno nie o takim parkiecie marzyła mama Zuzi przez całe życie...

- Popchnij od dołu! - Zuzia szarpała się z ogromnym balkonowym oknem. Na razie

było 1:0 dla okna. A właściwie dla wiatru. Ale wiatr nie wiedział o wszystkim. Nie wiedział,

że Zuzia nie jest sama!

Podeszłam do niej. Nogi już miałam całe mokre i było mi strasznie zimno. No dobrze,

będę się nad sobą użalać za chwilę. Teraz trzeba wygrać z oknem. Złapałam za ramę i z całej

siły popchnęłam ją do przodu. I jeszcze raz...

- Hurra! Zamknęłyśmy! - Zuzia pocałowała mnie w policzek lodowatymi ustami.

No dobra, ale co teraz? Przecież zamknięcie okna to dopiero początek. Trzeba coś

zrobić z tą wodą, jakoś uratować parkiet... To, co się jeszcze da uratować...

Domem wstrząsnął kolejny grzmot, a błyskawica na moment oświetliła cały pokój. No

tak, rychło w czas! Prosiłam o światło przedtem, kiedy się obijałyśmy o meble...

- Jak to strasznie wygląda! - westchnęła Zuzia. Dzielna druhna zastępowa znowu

gdzieś znikła? - Boże, co my zrobimy? Jak to posprzątać? Od czego zacząć?

- Od wody - powiedziałam stanowczo. - Najpierw trzeba zetrzeć wodę...

Zuzia bezradnie zaczęła podnosić z podłogi drobiazgi pozrzucane przez wiatr z półek i

stolika. Książkę, kilka gazet, długopis, nożyczki, doniczkę z jakimś kwiatkiem, paprotką

chyba, szklankę z resztką kawy, drewniany wazonik... Wszystko oczywiście było kompletnie

mokre. Rozłożyłam na wersalce książkę i gazety. Może dzięki temu szybciej wyschną?

- Masz jakieś szmaty? - zapytałam. - Musimy czymś pozbierać tę wodę...

- Mama ma, ale nie wiem gdzie - Zuzia trzęsła się jeszcze bardziej niż wtedy, przy

telefonie, gdy myślała, że mamę przywaliło drzewo. Sama już nie wiedziałam, czy drży z

zimna, czy z nerwów. - Chyba w łazience, ale tam przecież siedzi Julka.

- Coś strasznie długo tam siedzi - powiedziałam. Ale przecież wcale nie zamierzałam

jeszcze bardziej denerwować Zuzi! Szybko więc dodałam: - Mówiła, że marzy o gorącej

kąpieli, pewnie leży w wannie i pisze wiersze... Potem się nią zajmiemy, teraz musimy wy-

trzeć podłogę. Do sucha. Żeby parkiet nie spuchł!

background image

- Parkiet! - Zuzia zareagowała na to słowo jak posłuszny żołnierz na komendę

dowódcy. Rzuciła się do szafy i zaczęła wyciągać z niej ubrania.

- Będziesz wycierać podłogę spodniami? - wyczułam dłonią twarde płaskie szwy na

wąskich nogawkach. Dżinsy, na pewno!

- Wszystko mi jedno - Zuzia wyrwała mi spodnie z rąk i zaczęła nimi zbierać wodę. -

Gdzie ja mam to wycisnąć? Kurczę, miska też jest w łazience. Julka, wychodź!

- Przyniosę garnek - postanowiłam i ruszyłam po omacku w stronę kuchni.

Wiedziałam, że dojście tam zajmie mi z dziesięć minut, ale co innego mogłam zrobić? Zanim

włączą prąd albo zacznie wschodzić słońce, parkiet nasiąkłby wodą i nic już by go nie

uratowało. Trzeba było działać natychmiast.

Wycierałyśmy podłogę, czym popadnie, wyciskając ubrania do dwóch wielkich

garnków.

- To chyba jedwab - powiedziałam, dotykając kolejnej „ścierki” podanej mi przez

Zuzię.

- Kurczę, bluzka mamy - Zuzia rzuciła ją za siebie, na wersalkę, i sięgnęła po następne

ubrania. - To chyba podkoszulek, upierze się bez problemu. Dobrze, że zauważyłaś, to znaczy

wyczułaś, że tamto to był jedwab! Bo inaczej byłaby masakra i wielki płacz, może nawet

większy niż o tę podłogę... Mama chodzi zwykle w dżinsach, sama zobaczysz. Ale tata miał

w lipcu wielki bal ubezpieczycieli. Było ze trzech ministrów, wielka gala, kawior i homary...

No i mama za prawie pół pensji kupiła sobie tę bluzkę. Nie spała z nerwów przez dwie noce,

ale uznała, że ma do niej moralne prawo, że jej się należy, raz w życiu... Nawet ślub brała w

sukience z bawełny, dosłownie za pięć złotych. Więc wtedy postanowiła zaszaleć. No a ja

wytarłabym tą bluzką podłogę...

Wstałam z kolan i starannie złożyłam bluzkę, którą Zuzia rzuciła na kanapę. Skoro to

najważniejsza i najdroższa bluzka pani Zawadzkiej...

background image

ROZDZIAŁ 15

UWIĘZIONA

Sucha! Nareszcie! - Zuzka wyprostowała się z trudem, przeciągnęła i jak długa padła

na wyszorowaną podłogę. - Chyba mam już dość. Co za dzień... to znaczy noc!

- Nie zapomnimy jej do końca życia - roześmiałam się i położyłam obok niej na

twardym parkiecie. Bolało mnie wszystko: ręce od wyżymania ubrań, kolana od klęczenia,

kręgosłup od schylania się... A przede wszystkim głowa, chyba z braku snu.

- Idziemy spać? - zapytałam Zuzię.

- Pójdę jeszcze umyć zęby - odpowiedziała i nagle poderwała się na równe nogi.

- Julka! - odgadłam i też wstałam, zapominając o bólu rąk, kolan, pleców. - Jak długo

ona siedzi w tej łazience? Coś musiało się stać!

- Spokojnie - Zuzia chciała mnie pocieszyć, ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie.

Przesuwałyśmy się po omacku w stronę łazienki, zastanawiając się, czy istnie - je jakikolwiek

niestraszny normalny powód tego, że Julka jeszcze nie wyszła.

- Może usnęła w wannie? - podsunęłam.

- Może pisze wiersz? - powiedziała Zuzia. - Albo raczej cały poemat. Coś bardzo

długiego, jak „Pan Tadeusz”. Poeta, kiedy pisze, zapomina przecież o całym świecie.

- Myślisz, że nie zauważyła, że siedzi w lodowatej wodzie? - pokręciłam głową,

chociaż Zuzia i tak nie mogła tego zobaczyć. - Przecież ta kąpiel musiała jej już całkowicie

wystygnąć!

- Może wyszła z wanny, wytarła się, ubrała w koszulę i nagle dopadło ją natchnienie?

- Zuzia za wszelką cenę poszukiwała racjonalnego wyjaśnienia. - Usiadła na brzegu wanny

albo na klapie od sedesu i pisze.

- Po ciemku? - spytałam. Nagle po plecach przebiegł mi znajomy zimny dreszcz.

Który to już tej nocy? - Miała świeczkę... A teraz w okienku łazienki jest zupełnie ciemno.

Żadnego, najmniejszego choćby blasku. Nic!

- Kurczę... - optymizm Zuzi wyraźnie się wyczerpał. - Zgasiła tę świeczkę. Ale

dlaczego?

Nagle przypomniałam sobie znowu ten straszny program, który oglądałam niedawno

w telewizji. Ten o wybuchu gazu w domu, w którym były piecyki, ł inny, chyba jeszcze

straszniejszy, o chłopczyku, który zaczadził się w łazience. Bo gaz ulatniał się z piecyka.

Skoro te piecyki są takie niebezpieczne, to stanowczo powinni przestać je produkować! A

background image

może już przestali? Może tamte, które były takie groźne, już zastąpiono jakimś nowym

typem, całkowicie bezpiecznym, z którego nic się nie ulatnia i nic nie wybucha? Może... Ale

ten piecyk u Zuzi w domu nie wyglądał, niestety, na zbyt nowoczesne urządzenie. Z drugiej

strony jednak, nawet gdyby Julka zaczadziała, to dlaczego miałaby przedtem, w ostatnim

przebłysku świadomości, zgasić świeczkę?!

- Julka! Julka! Żyjesz?! - krzyknęłam w stronę łazienki.

- Julka, odezwij się! - krzyknęła Zuzia.

- Żyję - z łazienki dobiegł cichy głos. Nie brzmiał zbyt dzielnie. Chyba jednak coś jej

się stało... Może leży na podłodze, już prawie zaczadzona, półprzytomna... Może odezwała

się do nas resztką sił, w ostatnim przebłysku świadomości właśnie...

- Julka, co ci jest? - Zuzia też się zorientowała, że głos z łazienki nie brzmi normalnie.

- Jestem uwięziona... Moje kolano... Moje kolano... - jęczała Julka.

- A co ze świeczką? - zapytała Zuzia, oczywiście już spokojnie i konkretnie.

- Nie mogę się ruszyć... - z łazienki wciąż dobiegał cichy jęk Julki.

- Ale co ze świeczką? - dopytywała się Zuzia.

- Zgasła, chyba zrobiłam niezłego wiatru, gdy się poślizgnęłam... - w głosie Julki

zabrzmiało coś jakby uśmiech. A więc nie było tak źle.

- Całe szczęście, przynajmniej nie grozi nam pożar - odetchnęła z ulgą Zuzia. -

Wyobraziłam sobie, że leżysz na podłodze, na tobie ręczniki, szlafroki... A w środku płonąca

świeczka. Na razie nie widać płomienia, ale ten stos pali się od środka... Aż mnie dreszcz

przeszedł! No, ale na szczęście wszystko jest w porządku.

- Nic nie jest w porządku! - ryknęła Julka ze środka niespodziewanie potężnym

głosem. - Nie mogę wstać i otworzyć drzwi, nie mogę się ruszyć, chyba mam kolano złamane

w pięciu miejscach!

W pięciu miejscach? Miałam nadzieję, że przesadza, jak zwykle. Choć z przestępcami

wcale nie przesadziła...

- A jak to się stało? - zainteresowałam się.

- Poślizgnęłam się i upadając, uderzyłam kolanem o wannę - głos dochodzący z

łazienki znowu był słaby i jęczący. - To wcale nie jest przenośnia, człowiek naprawdę widzi

w takiej chwili setki małych złotych gwiazdek. Jak w filmach animowanych...

- Nie otworzysz tego haczyka? Na pewno? - dopytywała się Zuzia.

- Nie otworzę! - zdenerwowała się Julka. - Nic innego nie próbuję zrobić, od kiedy się

tu doczołgałam. Próbowałam ze sto razy. Nie dam rady! Jestem uwięziona, ten haczyk jest za

wysoko, nie mam się na czym oprzeć, zresztą łokieć też sobie stłukłam...

background image

- Leź spokojnie, żeby ci się kości nie przemieściły - przypomniałam sobie historię z

Pikusiem. Nie powinna ruszać nogą! Ani łokciem! Ona przecież w ogóle nie ma mięśni i

tłuszczu, sama skóra i kości. Nawet lekko się uderzając, mogła coś sobie złamać... Nie ma w

ogóle, jak mówi tata, amortyzacji. Zupełnie jakby się uderzyła prosto w kość, bez żadnej

ochrony.

- Nie ruszaj się! Żaba ma rację! - krzyknęła Zuzia. - Zaraz cię wyciągniemy.

- Jak? - szepnęłam jej do ucha. - Przecież nie damy rady wyważyć tych drzwi.

- Wybijemy okienko - powiedziała Zuzia, a mnie zrobiło się wstyd, że sama na to nie

wpadłam. Jasne, okienko! Jest malutkie, ale wystarczy, żeby włożyć rękę i otworzyć haczyk.

- Będziemy czymś rzucać? - spytałam, przypominając sobie cukierniczkę lub pudełko

na guziki.

- Uderzymy czymś ciężkim. Nie będziemy rzucać, musimy to trzymać w ręku. Bo jak

upadnie w dół, to może zabić Julkę. Musimy tylko uderzyć... Lekko, żeby nie było za dużo

odłamków - Zuzia w skupieniu przesuwała dłońmi po szafce w przedpokoju, szukając

odpowiedniego przedmiotu.

- Widziałam w filmach, że zawija się to w szmatę - powiedziałam. - Ale nie jestem

pewna, po co się to robi. Może właśnie po to, żeby nie rozbiło się w drobny mak?

- A może po to, żeby było cicho? Bez brzęku? - zastanawiała się Zuzia. - Zresztą

nieważne po co, po prostu to zrobimy. Na wszelki wypadek...

Zuzia zdjęła z półki przy drzwiach jakieś ubranie. Chyba kurtkę.

- Za duża - pokręciłam głową w ciemności. A potem, w chwili nagłego olśnienia,

włożyłam rękę do kieszeni tej kurtki. Coś tam było. Szalik? Apaszka? W sam raz, żeby

owinąć to coś, co w końcu znajdzie Zuzia. Jeśli znajdzie.

- Klucze taty - powiedziała, podając mi ciężki skórzany futerał.

- Tyle kluczy? - zdziwiłam się.

- Do domu, do piwnicy, na działkę, do samochodu, do garażu, do windy u babci i

dziadka w bloku i do ich mieszkania, do biura... - wyliczała. - Najlepsze, co znalazłam. Ten

futerał ma taki uchwyt, chyba do przyczepienia do paska od spodni. Będziemy za niego

trzymać, żeby nie uderzyć Julki.

- Owijamy w szalik? - upewniłam się.

- Owijamy! - przytaknęła Zuzia i nagle o czymś sobie przypomniała. - Julka, odsuń się

od drzwi jak najdalej. I przykryj się czymś. Jakimś ręcznikiem, szlafrokiem, czymkolwiek się

da, bo będziemy wybijać szybę.

Z łazienki dobiegały pojękiwania. Julka przesuwała się z wyraźnym wysiłkiem.

background image

- Możecie zaczynać! - zawołała po chwili. Zuzia wyjęła mi z ręki futerał z kluczami

owinięty w szalik i mocno zacisnęła na nim dłoń. A więc to ona będzie rozbijać szybę, nie ja?

Całe szczęście! Wolałabym nie zranić Julki. A byłam zbyt zdenerwowana, by mieć pewność,

że nie wypuszczę tych kluczy z ręki. Bardzo ciężkich kluczy...

Zamknęłam oczy, chociaż w ciemności i tak niewiele mogłabym zobaczyć. Ale na

wszelki wypadek... Usłyszałam cichy brzęk.

- Julka, żyjesz? - zawołałam.

- Żyję, wszystko jest w porządku - powiedziała. - Oprócz tego, że nie mogę się

podnieść...

Zuzia wyciągnęła rękę, by przełożyć ją przez wybite okno.

- Stój! - krzyknęłam. - Chyba coś mi się pomyliło. W tych filmach to nie to, czym

walili, owijali szmatą, ale rękę, potem, żeby się nie pokaleczyć, wsadzając ją przez wybitą

szybę. To znaczy, może ten przedmiot, którym ją rozbijali, też owijali... Nie jestem pewna.

Ale rękę owijali na pewno!

- Dobra, owinę - powiedziała Zuzia spokojnie. - Tylko chyba już nie mam czym.

Szalik wpadł mi przez okno do środka, do łazienki. Kurtka jest za gruba, a do szafy w pokoju

nie będę już szła. Minie pół godziny, zanim wrócę, Julka nam się wykrwawi.

- Ja nie krwawię! - dobiegł nas głos z łazienki. - Chyba nie...

- Wszystko jedno, nie będę szła do szafy - postanowiła Zuzia. - Jeszcze sama się

gdzieś przewrócę i Żaba będzie miała nas dwie do ratowania. Sama może sobie nie dać rady.

- Na pewno sobie nie dam rady - powiedziałam, dziękując niebiosom za zimną krew

Zuzi. A potem, niewiele myśląc, zdjęłam białą bluzkę bez rękawów. I tak jest już troszkę za

krótka, a lato właściwie się kończy... Do wiosny na pewno całkiem z niej wyrosnę. Mogę ją

więc odżałować, nawet jeśli miałaby się rozerwać, poszarpać o to szkło. W końcu chodzi o

nogę Julki. A może nawet o jej życie? Przecież wcale nie jest pewna, czy nie krwawi. Nie

może tego stwierdzić w ciemności...

Na myśl o krwi zrobiło mi się odrobinkę słabo. Szybko więc odgoniłam od siebie tę

wizję, wzięłam głęboki oddech i podałam Zuzi bluzkę.

- Twoja bluzka? - zdziwiła się Zuzia.

- I tak jest ciemno - wyjaśniłam. - Zaraz włożę koszulę nocną, a rano... Rano pożyczę

coś od ciebie.

- Jasne - Zuzia zacisnęła dłoń na moim ramieniu, a drugą rękę wsunęła ostrożnie przez

wybite okienko.

Po chwili drzwi były otwarte. Wzięłyśmy Julkę pod ręce i pomogłyśmy jej

background image

wykuśtykać z łazienki na lewej nodze. Na prawej stanowczo nie zamierzała stanąć.

- Mam pogruchotane kolano, na pewno będę musiała leżeć bez ruchu, z nogą na

wyciągu, przez wiele miesięcy, w jakiś okropnym szpitalu - upierała się. Miałam jednak

nadzieję, że tym razem przesadza.

background image

ROZDZIAŁ 16

I ZNÓW JEDWABNA BLUZKA!

Siedziałyśmy wszystkie trzy w kuchni, ubrane w koszule nocne. Wyjęłyśmy z

lodówki, odciętej od dwóch czy trzech godzin od prądu, kostki lodu, trochę już rozpuszczone.

Zuzia upierała się, że Julce koniecznie należy zrobić zimny okład: jeden na kolano, drugi na

łokieć. Oparłyśmy jej nogę na stole, żeby miała ją jak najwyżej. Mama nie postępowała tak

chyba ze swoimi pacjentami, żaden pies ani kot nie wysiedziałby bez ruchu z uniesioną nogą

całymi godzinami. Ale widziałam kiedyś film, bardzo romantyczny, w którym panna młoda

zwichnęła nogę w przededniu ślubu. Siedziała całą noc ze stopą na pięciu poduchach. I

następnego dnia mogła ją normalnie włożyć w biały but. I przetańczyć całą noc.

- Boli? - zapytałam po kwadransie.

- Trochę mniej - przyznała nasza poetka. - Kiedy jestem z wami, wszystko wydaje się

lepsze. Nawet ból łatwiej mi znieść niż tam, w zamknięciu, w samotni.

W samotni! No tak, przy wycieraniu podłogi zupełnie zapomniałam o tym jej języku!

- My też czujemy się lepiej, kiedy jesteś z nami - zapewniła ją Zuzia. Ona zawsze wie,

co powiedzieć!

- Zaraz będzie czwarta - spojrzałam na zegarek w świetle świeczki, znowu odpalonej

od łazienkowego piecyka. - Chyba niedługo zacznie świtać, jak myślicie?

- Już jest chyba odrobinkę jaśniej - uśmiechnęła się Zuzia, patrząc na małe okienko

nad lodówką, a jej twarz rozciągnęła się w blasku świec w jakiś dziwaczny kształt. Jak w

pałacu śmiechu, w którym byłam kiedyś z tatą. W wesołym miasteczku, jeszcze w

przedszkolu... Były tam różne lustra, w jednych byłam malutka jak krasnoludek, w innych

długa i chuda jak jakiś patyk. A w jeszcze innych wyglądałam, jakby złożono mnie z kilku

części. Byłam dosłownie przecięta w pasie, nogi miałam pół metra dalej niż korpus... Twarz

Zuzi w tym świetle wyglądała właśnie tak, jakby złożono ją z kilku części, które wcale do

siebie nie pasują.

- Może pójdziemy spać? - zapytała Julka. - Chociaż na godzinkę. Jestem taka

zmęczona.

- Może masz wstrząs mózgu? - zdenerwowałam się. - Mama mówiła mi kiedyś, że

osoby ze wstrząsem mózgu są bardzo senne. To znaczy, mówiła o zwierzętach, chyba o

psach... Ale z ludźmi musi być tak samo, prawda?

- Senność o czwartej rano wydaje ci się dziwna? - Zuzia popukała się w głowę i nagle

background image

wszystkie się roześmiałyśmy.

Wyglądało na to, że najgorsze już za nami. Julka chyba nie miała połamanych kości,

burza odeszła, zaraz zrobi się jasno... Tak, ta noc wcale nie była taka zła. Właściwie wolałam

być tutaj mimo tych wszystkich okropnych przygód z przestępcami, otwartym oknem i w

ogóle, niż siedzieć w domu z rodzicami i babcią. Mama pewnie od zmierzchu do świtu leczy

zestresowane burzą zwierzęta, tata chrapie i niczym się nie przejmuje, Etna biega po całym

domu z podkulonym ogonem, a babcia stoi w oknie i wsłuchuje się w kolejne uderzenia

piorunów. I modli się, żebyśmy wszyscy przeżyli do rana. Gdy była mała, w dom jej sąsiadów

uderzył piorun. Nikt nie zginął, ale babcia od tamtej pory strasznie boi się burzy. I nie wierzy

w żadne piorunochrony. Mama, żeby ją uspokoić, kupiła na kredyt najdroższy model

instalacji odgromowej na świecie. Spłacamy ją do dzisiaj, ale babcia i tak jej nie ufa.

Musiałabym do rana stać z nią w tym oknie i modlić się o cudowne ocalenie.

- Moja mama i ciocia Magda pewnie przegadały całą noc - powiedziała Zuzia. -

Zupełnie jak my...

Nie byłam pewna, czy to, co robiłyśmy tej nocy, można było nazwać gadaniem. Ale

na pewno spędziłyśmy ją bardzo ciekawie...

- To co, idziemy spać? - przyłączyłam się do Julki, - Skoro już wyjęłyśmy materac,

powlekłyśmy pościel i mamy na sobie koszule nocne...

Ułożyłyśmy się w pokoju Zuzi. Julka, z nogą na poduszkach, leżała na tapczanie. Ja i

Zuzia zajęłyśmy materac. Szeroki i wygodny. Za oknem powoli robiło się szaro. Niedługo

trzeba będzie wstać i iść do szkoły. Bez śniadania, bo w lodówce został już tylko jogurt. Za

mało, żeby najadła się choćby jedna z nas...

Po chwili, gdy jeszcze myślałam o tym jogurcie, usłyszałam pochrapywanie Julki i

miarowy, spokojny oddech Zuzi, tuż obok mnie. Obie natychmiast usnęły! No jasne,

wszystkie byłyśmy bardzo zmęczone. Ale do mnie sen jakoś wcale nie nadchodził. Może

byłam zbyt zmęczona, by usnąć? Za wiele rzeczy się wydarzyło? Może, jak to powiedziała

Julka, powinnam sobie w samotności, w skupieniu rozważyć to, co się stało? Ale co się

właściwie stało? Chyba nic... Wszystko zakończyło się happy endem. Przestępcy w

więzieniu, pies uratowany, noga Julki też, no i parkiet pani Zawadzkiej. A jednak nie mogłam

spać. Rozglądałam się po pokoju, zastanawiając się, jak ludzie kiedyś radzili sobie bez prądu.

Nie mieli telewizorów, lodówek, lampek nocnych... Nie mogli czytać wieczorami, zimą

pewnie chodzili spać o czwartej po południu. Nie mogli słuchać płyt... Odrabiali lekcje przy

świecach...

Spojrzałam na biurko Zuzi. Nie było tam świec, tylko mała lampka. Wyobraziłam

background image

sobie, że będzie odrabiać przy tym biurku lekcje przez cały rok... Przez całe trzy lata

gimnazjum. Pewnie często będziemy tu przychodzić, uczyć się razem, gadać do rana... Nie

spodziewałam się, że znajdę takie fantastyczne koleżanki już pierwszego dnia! I że

przenocuję u jednej z nich. I założymy Sekretne Siostrzane Bractwo Zet...

Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. Gdy się obudziłam, w pokoju było już

całkiem jasno. Spojrzałam na zegarek. Za dwadzieścia pięć ósma! Spóźnimy się do szkoły!

- Wstawajcie.' - krzyknęłam.

- Zuzanko, wstawaj! - zawołała w tym momencie jakaś kobieta. Na pewno pani

Zawadzka... Miała taki sam wysoki miły głos jak na nagraniu na automatycznej sekretarce. I

nosiła dżinsy, tak jak mówiła jej córka. - O, nie jesteś sama? - zdziwiła się, widząc rozłożony

materac.

- Jestem Kaśka... Kaśka Żabniak - przedstawiłam się, obciągając koszulkę w pluszowe

pieski. - A ta blondynka z nogą na poduchach to Julka Ździebełko. Chodzimy z Zuzią do

klasy.

- Urządziłyście sobie nocowankę, tak? - uśmiechnęła się mama Zuzi, strasznie

sympatycznie. - Czytałam o rym z moją klasą na godzinie wychowawczej w amerykańskiej

gazecie. To podobno jest w Stanach bardzo popularne. Dziewczynki nocują u siebie

wzajemnie, rozmawiają całą noc... Sprzedaje się nawet specjalne zestawy: szczoteczki do

zębów, ręczniki, nocne koszule... Wszystko na takie jednodniowe wypady. Ale chyba lepiej to

robić w weekend niż na początku tygodnia. Będziecie dziś nieprzytomne.

- My tego nie planowałyśmy - zaczerwieniłam się. - To ta burza...

- No jasne, burza - mama Zuzki popukała się w czoło gestem, który widziałam już

przedtem u jej córki. Tak śmiesznie, kciukiem, a nie palcem wskazującym jak inni ludzie. -

Sama musiałam przez nią nocować u mojej siostry ciotecznej, przed sekundą przyszłam do

domu. Podobno prąd włączą dopiero po południu, drzewo spadło na jakiś słup trakcyjny...

- Wiele się wydarzyło - powiedziałam, chcąc jakoś ją przygotować na to, co zobaczy

w mieszkaniu. I co usłyszy od sąsiadów. - Na klatce schodowej było włamanie... Pewnej pani

z dołu zginął pies...

- Ale wy chyba nie miałyście z tym nic wspólnego? - spojrzała na mnie uważnie. -

Miałyście? No cóż, Zuzanka opowie mi o wszystkim po południu. Teraz muszę biec do pracy.

Nawet nie zdążę się przebrać. Na szczęście Magda pożyczyła mi czystą bluzkę... Wy też już

wstawajcie. Za dwadzieścia minut macie pierwsza lekcje. A musicie jeszcze zjeść śniadanie.

Wychodzenie bez śniadania wykluczone.

- Ale my... - chciałam powiedzieć jej o zakupach, których nie zrobiłyśmy. Jakoś

background image

wytłumaczyć, że to nie była wina Zuzi.

- Macie zjeść i już - pogroziła mi palcem pani Zawadzka. - Przyniosłam od Magdy, to

znaczy od mojej siostry ciotecznej, kanapki. Robiłyśmy je po ciemku, więc są trochę krzywe.

Ale za to z pysznym wiejskim serem.

To dobrze, że z serem, uśmiechnęłam się. Julka jest przecież wegetarianką...

Gdy za mamą Zuzi zatrzasnęły się drzwi, zerwałam kołdrę najpierw z Julki, a potem z

pochrapującej Zuzki. Opowiedziałam im o rozmowie z panią Zawadzką, o kanapkach, które

czekają na nas w kuchni. I o tym, że za piętnaście minut musimy wyjść do szkoły.

- Dam wam jakieś ubrania - powiedziała Zuzia, sięgając do swojej szafy. - O, ta

spódnica na gumce...

I tak jest krótka, na ciebie Julka będzie jak mini.

- Nie noszę mini - zaprotestowała Julka, stając ostrożnie na obolałej nodze. A potem,

widząc nasz wzrok, dodała szybko: - W zasadzie nie noszę. Ale dziś włożę. Mogę iść do

szkoły nawet w szlafroku, jeśli tylko wy pójdziecie ze mną.

Po tej deklaracji każdej z nas było już wszystko jedno, co włoży. Chichocząc,

wciągnęłam na siebie bluzę Zuzi, zieloną w żółte pszczółki, z rękawami kończącymi się pięć

centymetrów wyżej, niż powinny. I spodnie, które wyglądały na mnie zupełnie jak pumpy

klauna.

Julka do spódniczki mini, oczywiście stanowczo za szerokiej, wykończonej

romantyczną koronką, i obandażowanej nogi włożyła bluzkę w pingwinki. Także o wiele za

krótką i za szeroką. Czy ta Zuzia nie miała żadnych normalnych ubrań? Tylko w zwierzaczki,

jak przedszkolak?

- To wszystko prezenty od babci i dziadka. Wciąż traktują mnie jak małą dziewczynkę

- wyjaśniła Zuzka, widząc mój zdumiony wzrok. A potem odłożyła czarny golfik, który miała

włożyć, i ubrała bluzkę w kurczaczki. Nie wyglądałyśmy już jak Sekretne Siostrzane Bractwo

Zet, ale jak trzy wyrośnięte uciekinierki ze żłobka. Czy w ogóle wpuszczą nas w tych strojach

do poważnego gimnazjum? Miałam nadzieję, że przy drzwiach nie będzie dziś dyżurował ten

przystojny dryblas z III b...

- Poczekajcie, muszę zrobić zdjęcie! - Zuzia zatrzymała nas przy szafie. - Gdzie ja

mam statyw? O jest... Jeszcze sekundkę, ustawię samowyzwalacz... Trzy wariatki w

bluzeczkach w misiaczki, w dodatku jedna ranna w boju... To koniecznie trzeba utrwalić!

Uśmiech! Trzy, dwa, jeden... Gotowe!

Błyskawicznie zjadłyśmy kanapki przyniesione przez panią Zawadzką od kuzynki i

rzuciłyśmy się do drzwi.

background image

- Mamy pięć minut, powieszę jeszcze te mokre ubrania, którymi wycierałyśmy

podłogę - powiedziała Zuzia i cofnęła się do dużego pokoju. A my, oczywiście, za nią. Parkiet

faktycznie wyglądał jak nowy. Ani jednej ciemnej plamy! Był trochę matowy, ale na pewno

wystarczy go wypastować.

W jednym z garnków leżało mnóstwo mokrych, wygniecionych ciuchów. Dwie pary

dżinsów, jakaś zielona bluzka, chyba z pięć podkoszulków... Jeden miał nawet pęknięty

rękaw.

- Dobrze, że przynajmniej tę jedwabną bluzkę twojej mamy oszczędziłyśmy -

powiedziałam i spojrzałam na wersalkę. Jedwabna bluzka? Za pół pensji? W wielkie,

uśmiechnięte księżyce?!

- Kurczę... o kurczę... - Zuzia zauważyła ją w tym samym momencie. - To bluza od

piżamy mojego taty. Dostał ją od babci i nigdy nie nosił. Mówił, że atłas szeleści, a on tego

nie lubi.

- To atłas, a nie jedwab - szepnęłam, chociaż nie bardzo wiedziałam, na czym polega

różnica. Oba materiały były gładkie i śliskie...

- Gdzie jest bluzka mamy? - zdenerwowana Zuzia zaczęła wyrzucać wszystkie mokre

ubrania z garnka na podłogę.

Bluzka oczywiście leżała na dnie. I była bardzo, bardzo ładna. Brązowa, w delikatny

rudy wzorek. Śliczna! I bardzo pognieciona. Z plamą na rękawie. Pewnie zrobiło ją coś, co

wiatr zrzucił ze stołu albo półki. Długopis? Resztka kawy? Ziemia z paprotki?

- Zaniosę ją do pralni, nie będzie śladu po plamie - powiedziała Julka.

- Sama zaniosę - Zuzia wyrwała jej bluzkę, niezbyt delikatnie. Zaczęły jej drżeć kąciki

ust. - Parkiet! Kurczę! Przez tę bluzkę rzuciłam wszystkie mokre ubrania z garnka na

podłogę! Znów trzeba wycierać! I to szybko!

Na pierwszą lekcję wpadłyśmy mocno spóźnione. O zgrozo, okazało się, że to godzina

wychowawcza.

- O, widzę, że się już zaprzyjaźniłyście - powiedziała Marta Mądra. - I założyłyście

jakieś stowarzyszenie miłośniczek przyrody? Na jednej bluzeczce pszczółki, na drugiej

kurczaczki, na trzeciej pingwinki...

A na czwartej, pomyślałam, małe rude listki. Na tej najważniejszej... Puściłam oko do

Julki, która siedziała pod oknem. Upierała się, że chętnie usiądzie sama, żeby notować

spokojnie w Tobiaszku. Nie mogła tak nagle go porzucić tylko dlatego, że spotkała nas. A

potem spojrzałam na Zuzię, która siedziała w ławce obok mnie. Nasze stowarzyszenie nie

miało nic wspólnego z przyrodą. I nie było to stowarzyszenie, lecz bractwo. Ale poza tym

background image

wszystko się zgadzało. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy... I przeżyłyśmy najdłuższe dwadzieścia

cztery godziny w naszym życiu. Czy to możliwe, że wczoraj o tej porze jeszcze się nie

znałyśmy?!

background image

Możesz zrobić to, co bractwo Zet...

tylko jeszcze lepiej!

ZAPIEKANKA JULKI

Dla trzech osób przygotuj:

6 dużych (lub 8 mniejszych) ziemniaków

3 pomidory

1 cebulę

6 dużych (lub 8 mniejszych) pieczarek

pęczek koperku

1 jajko

pół szklanki mleka

mały kawałek żółtego sera (około 10 dag)

łyżkę masła roślinnego

sól, pieprz, mieloną paprykę

1. Umyj ziemniaki, lecz ich nie obieraj. Włóż je do garnka i zalej zimną wodą, aby

były całkowicie zakryte. Gotuj je na małym ogniu - od chwili, gdy woda zacznie wrzeć, przez

około 10 - 12 minut.

2. W tym czasie zagotuj trochę wody w czajniku i sparz pomidory, polewając je lub

zanurzając na moment w miseczce z wrzątkiem. Dzięki temu skórka bardzo łatwo od nich

odchodzi! Obierz je, wykrój twardą część przy ogonku i pokrój pomidory w grube plastry.

3. Obierz cebulę (przy otwartym oknie, będziesz wtedy mniej płakać!) i pokrój w

cienkie plasterki.

4. Umyj pieczarki, dokładnie szorując szczoteczką, i też pokrój w plasterki.

5. Umyj i drobno posiekaj koperek.

6. Odcedź ugotowane ziemniaki i odstaw na chwilę, by wystygły. Obierz nożem

skórkę i pokrój je w grube plastry.

7. Wysmaruj masłem roślinnym naczynie żaroodporne lub brytfankę. Na dnie ułóż

warstwę złożoną z połowy ziemniaków. Posól ją, posyp połową koperku, papryką i pieprzem.

Potem ułóż wszystkie pomidory, cebulę, pieczarki i drugą warstwę z reszty ziemniaków.

Dodaj odrobinę przypraw i resztę koperku.

8. Do szklanki lub małej miseczki wbij jajko, pomieszaj je przez chwilę widelcem, aby

białko i żółtko się połączyły, a potem dolej mleko, dokładnie wymieszaj, posól i

równomiernie zalej tym „sosem” zapiekankę.

9. Zetrzyj na tarce żółty ser i posyp nim zapiekankę.

background image

10. Rozgrzej piekarnik do temperatury 200°C, wstaw zapiekankę na około 20 minut.

Gdy z wierzchu będzie już rumiana, wyjmij ją, pokrój... No i jedzcie, póki gorące. Najlepiej z

herbatą z cytryną!

11. A potem koniecznie wyliżcie talerze, jak dziewczyny z bractwa Zet! Bo nie ma nic

przyjemniejszego niż wylizywanie talerzy pokrytych pysznym sosem.

PS. Do zapiekanki pasuje niemal wszystko. Jeśli masz w lodówce ugotowany makaron,

możesz go wykorzystać, podobnie jak zrobiła to Julka. Jeżeli lubisz cukinię, paprykę albo

bakłażan, też możesz je dodać. Jeśli żadna z twoich koleżanek nie jest wegetarianką, możesz

dołożyć pokrojoną w plasterki parówkę lub drobno posiekaną szynkę.

Zapiekanka musi być niepowtarzalna, taka, jak najbardziej lubisz - czyli po prostu

TWOJA!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 01 Burza z piorunami
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 07 Miłość czeka za rogiem
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 05 Gwiazdka z nieba
Fabisińska Liliana Bezsennik 05 Gwiazdka z nieba
01 Kiedy piorun uderza
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1
Cabot Meg 01 Kiedy piorun uderza
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Fabisińska Liliana Nie czyli tak
1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Cabot Meg 01 Kiedy piorun uderza
Fabisińska Liliana Nie czyli tak
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli 02 Kłopotliwe ognisko
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 04 Andrzejkowa przepowiednia
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli 07 Miłość czeka za rogiem

więcej podobnych podstron