LILIANA FABISIŃSKA
GWIAZDKA Z NIEBA
Bezsennik
czyli
O czym dziewczyny rozmawiają nocą
ROZDZIAŁ 1
TYM RAZEM PRZEGIĘŁA
Dziękujemy wam serdecznie - dyrektorka domu dziecka naprawdę
miała łzy w oczach. - Dzieciaki nigdy jeszcze nie miały tylu pięknych
zabawek i książek.
Dygnęłyśmy we cztery jak na komendę. Spojrzałam w lewo, na
Julkę. Potem w prawo, na Emmę i Zuzię. Wszystkie trzy miały
niesamowite rumieńce. Czy ja też tak wyglądałam? Nie, to niemożliwe,
nie mogłam być aż taka czerwona! A jednak... Odwróciłam się i
spojrzałam w wielkie lustro, wiszące na ścianie sali gimnastycznej, na
środku której stałyśmy z tymi wielkimi workami. Zuzia, Emma i Julka
były przy mnie białe jak mąka! Bladziusieńkie! To ja byłam czerwona jak
burak! Jak dwa buraki albo pięć! I to chyba nie ze wstydu, jak to bywa
zwykle, kiedy się rumienię... tym razem byłam czerwona z zadowolenia.
- Dziękujemy! - malutka, czarnowłosa dziewczynka zawisła mi na
szyi.
- Dziękujemy! - dwie kolejne dziewczynki przylepiły się do kolan
Emmy.
Już nie miałam wątpliwości: warto było zrobić to wszystko. Wcale
nie przyszło to tak łatwo, jak myślałyśmy, kiedy Julka zaproponowała
pierwszego grudnia:
- Zamiast losować nazwiska i kupować sobie nawzajem prezenty,
zróbmy w mikołajki coś dla innych.
- Ale co? - patrzyłyśmy na nią zdumione.
- Zbierzmy pieniądze, te które byśmy wydali na prezenty, cała
klasa... I wpłaćmy je na dzieciaki z Zambii. Wystarczy po dziesięć złotych
od osoby.
Tak, to miało sens... Gdyby tylko w naszej klasie było dwadzieścia
osiem Julek. Albo po siedem Julek, Emm, Zuzek i Żab. No, mógłby być
jeszcze Mateusz... I Krzysiek Więcek też, od biedy. W końcu nie był taki
zły - od kiedy się dowiedziałyśmy, że to nie on pociął torbę Emmy,
całkiem nieźle nam się z nim rozmawiało. Zwłaszcza Emmie...
Odpowiadało jej nawet jego niewybredne, głupkowate chwilami poczucie
humoru...
Niestety, w naszej klasie oprócz osób bardzo miłych i tych w miarę
miłych były jeszcze osoby... Dobra, i tak wiadomo, o co chodzi: oprócz
tych osób była Karolina. I miałyśmy pewność, że ona tego pomysłu nie
zaakceptuje.
- Cóż za idiotyczny pomysł! - prychnęła, gdy Julka przedstawiła na
godzinie wychowawczej swój plan. - Ta Zambia padła wam na głowy! Nic
tylko Zambia i Zambia! A może kupimy coś dzieciom z Wielkiej Brytanii
albo z Norwegii? O tych krajach też są w naszej klasie referaty.
- W Wielkiej Brytanii nie głoduje tak wiele dzieci jak w Zambii -
zdenerwowała się Julka. - Nie chcę kupować im miśków, tylko jedzenie!
- A może właśnie kupimy miśki? - wtrąciła się Zuzia. Julka zabiła ją
wzrokiem, ale nasza gospodyni klasy nie zwróciła na to uwagi. - Może
kupimy miśki, klocki, książki...
- Polskie książki dla dzieci z Zambii? - kpiła Karolina. - No to sobie
nieźle poczytają...
- Polskie książki dla dzieci z Polski - Zuzia wyszła z ławki, przeszła
przez całą klasę i stanęła przed Karoliną. Niższa od niej o głowę, spojrzała
jej prosto w oczy. - Urządzimy jakimś maluchom z domu dziecka takie
mikołajki, że zapamiętają je do końca życia. Rozumiem, że Zambia może
nie obchodzić większości klasy... Ale dzieci z domu dziecka przy placu
Słonecznym, który prawie wszyscy mijamy w drodze do szkoły? Chyba
obchodzą każdego, i chyba każdy woli dać im trochę radości, niż dostać w
prezencie kolejny świecznik, notesik, misia czy kubek. Prawda?
Czekałam, co powie Karolina. Byłam pewna, że coś powie. No i się
doczekałam.
- Ja bardzo lubię dostawać prezenty, a mikołajki to taka stara tradycja
- uśmiechnęła się do Marty Mądrej ponad głową Zuzki. - Nie widzę
powodów, żeby zrywać z tą tradycją i wydawać pieniądze na inny cel. Na
pewno wszyscy się ze mną zgodzą. Możemy głosować.
- Możemy głosować - powtórzyła nasza wychowawczyni. - Są dwie
propozycje. Przypominam.” pierwsza to przeznaczenie pieniędzy na
prezenty dla dzieci z domu dziecka zamiast na prezenty kupowane osobie,
którą się wylosowało. Czyli zrobienie przyjemności maluchom, które mają
w życiu bardzo mało przyjemnych chwil. Druga możliwość to zwykłe
mikołajki, takie jak w podstawówce... takie, jakie wszyscy mieliście już
wiele razy. Czyli losowanie, a potem kupowanie prezentu.
- To niesprawiedliwe, pani dała do zrozumienia, które wyjście
bardziej się pani podoba! Pani nie jest obiektywna! - zdenerwowała się
Karolina.
- Nie uważam, żeby w tej kwestii obiektywizm był sprawą
najważniejszą - powiedziała Mądra spokojnie. - Ważniejsze, by zrobić coś
dobrego, coś co da nam wszystkim satysfakcję. A więc głosujemy. Proszę,
kto jest za pomocą dzieciakom z domu dziecka, za podarowaniem im
odrobiny radości, ręka w górę! A teraz kto jen za zwykłymi mikołajkami?
Za pierwszym razem w górę uniósł się prawdziwy las rąk, przy
drugim pytaniu pojawiły się tylko trzy dłonie. Karoliny, Moniki
Frankowskiej i Renaty, ich wiernej przyjaciółki. Czyli wygrałyśmy!!!
- Dlaczego wyskoczyłaś nagle z tym domem dziecka? - Julka
napadła na Zuzię zaraz po dzwonku na przerwę. - Chciałam, żebyśmy dały
te pieniądze dzieciom z Zambii.' One najbardziej ich potrzebują.'
- Ludzie z naszej klasy mają już dość Zambii po aferze ze zniczami -
powiedziała Zuzia. - Wciąż nie udało nam się wygłosić referatu, nic nie
wiedzą o tym kraju, po prostu mają go gdzieś...
Julka milczała przez moment, a potem powiedziała cichutko:
- No tak, może miałaś rację... Lepiej dać odrobinę radości smutnym
dzieciakom niż przegrać z Karoliną i kupować kolejne idiotyczne prezenty
komuś, kogo wylosujemy... Teraz przynajmniej mamy ją z głowy, musi się
poddać woli większości.
Karolina jednak wcale nie zamierzała się poddać woli większości.
Zaatakowała już następnego dnia na lekcji angielskiego, zanim Marta
Mądra zdążyła otworzyć dziennik.
- Proponuję, żebyśmy jeszcze raz przegłosowali sprawę prezentów
mikołajkowych - zapiszczała nerwowo jak zwykle, kiedy bardzo jej na
czymś zależało. - Na pewno wszyscy chcieliby dostać prezenty, jak inne
klasy. Ale pani wywarła wczoraj na nas niedopuszczalną presję.
Mogłabym to zgłosić dyrektorowi, na pewno by panią ukarał..
Mądrą zatkało, podobnie jak nas. Karolinka posunęła się do szantażu.
Wobec wychowawczyni! Tym razem chyba odrobinkę przesadziła.
- Karolinko, udam, że cię nie słyszałam, dobrze? - Marta Mądra z
trudem wydobyła z siebie głos. - Będę udawać, że nigdy tego nie
powiedziałaś.
- Ale ja mogę powtórzyć! - ona była naprawdę niesamowita. - Mogę
powtórzyć głośno i powoli: domagam się ponownego głosowania!
- Nie zamierzasz z tego zrezygnować? - głos Mądrej stał się nagle
zimny jak stal. Wstała zza biurka, ukazując zgrabne długie nogi w
fioletowych rajstopach, i zbliżyła się do ławki, w której siedziały Karolina
i Monika. - Jesteś pewna, Karolinko?
- Oczywiście, chcę, żebyśmy jeszcze raz głosowali. Jeśli nie, to pójdę
do dyrektora i opowiem o tym, co pani wczoraj zrobiła - głos Karoliny był
z minuty na minutę coraz bardziej piskliwy.
- Wyręczę cię i sama pójdę do dyrektora - głos Mądrej był natomiast
coraz bardziej lodowaty. - Albo, jeśli masz ochotę, chodź ze mną.
- Oczywiście, że pójdę, bardzo chętnie! - Karolina radośnie
podniosła się z krzesła i ruszyła do drzwi. - Na pewno dyrektor Rożen
przyzna mi rację. To była perfidna manipulacja.
- Licz się ze słowami i nie pogarszaj swojej sytuacji - powiedziała
nasza wychowawczyni, wychodząc na korytarz.
Zamknęła drzwi, a klasa chyba po raz pierwszy nawet się nie
poruszyła. Nie było nauczyciela, a my siedzieliśmy bez ruchu w ławkach!
Jak nie my. W końcu odezwała się Zuzia, jak zwykle pierwsza odzyskując
trzeźwość umysłu.
- Chyba się dziewczyna doigra...
- Tym razem przegięła - przytaknął Mateusz. - I wcale mi jej nie żal,
należało jej się już przy zniczach...
- I za tę pociętą torbę Emmy też jej się należało - powiedziała
Marysia z pierwszej ławki.
Zamarłyśmy. Przecież to miała być tajemnica! Przecież obiecałyśmy
Karolinie, że jej nie wydamy... Same się sobie dziwiłyśmy, ale zrobiło
nam się jej żal. Kiedy dowiedziała się, że już znamy prawdę, przyjechała
do mojego domu, zalała się łzami... Opowiedziała nam o swoim życiu, o
swojej rodzinie... Uwierzyłyśmy jej. Uwierzyłyśmy, że miała powody.
Idiotyczne, to fakt, ale miała. I uwierzyłyśmy, że nigdy więcej tak się nie
zachowa. Poprosiłyśmy Marysie, żeby nikomu nie mówiła. A ona
powiedziała. Właśnie teraz, całej klasie!
- No co tak patrzycie? - zdziwiła się Marysia i chyba po raz pierwszy
nie zrobiła się czerwona, przemawiając publicznie. - Obiecałyśmy jej
milczenie, ale ona też nam coś obiecała. Miała się zmienić. A chyba się nie
zmieniła, prawda? Pokazała to przed chwilą. Nie obchodzą jej inni ludzie.
Więc dlaczego mamy się nią przejmować? Jest wredna.
W klasie znowu zapanowała całkowita cisza. Wystąpienie Marysi
zdumiało wszystkich jeszcze bardziej niż tupet Karoliny. Po Karolinie
można się było spodziewać czegoś takiego... ale po Marysi nikt nie
spodziewał się stanowczości ani tego, że powie naraz tyle zdań. I wcale się
nie zaczerwienił Zresztą liczyło się nie tylko to, w jaki sposób mówiła, ale
przede wszystkim to, co powiedziała!
- Karolina pocięła torbę Emmie? - zapytał Krzysiek Więcek.
Pierwszy odzyskał głos.
- Pocięła torbę, zniszczyła spodnie, ukradła zdjęcia, chciała zalać
spódnicę woskiem - Marysia była chyba w jakimś transie, wyrzucała z
siebie słowa jak z karabinu maszynowego! - Karolina postanowiła
wykończyć Emmę, sprawić, że odejdzie z naszej klasy...
- Miała swoje powody - wtrąciła cichutko śliczna Monika
Frankowska. Ale jej głos nie brzmiał zbyt przekonująco. W końcu była
najbliższą przyjaciółką Karoliny, mogłaby włożyć w jej obronę odrobinkę
więcej wysiłku!
- A my podejrzewałyśmy ciebie, Krzysiu - powiedziała Julka.
Zaskoczony Krzysiek Więcek aż wstał. Nie zdążył jednak zapytać,
dlaczego akurat jego, nie zdążył zrobić żadnego gestu. Nikt inny też nie
zdążył powiedzieć ani słowa, bo w tym momencie do klasy wróciła Marta
Mądra. Tym razem nie tylko jej rajstopy, spódnica i sweter miały jej
ulubiony kolor śliwki, czy raczej fioletu. Również jej twarz była całkiem
fioletowa, a w oczach pojawiły się jakieś niesamowite, gniewne błyski.
- Karoliny nie będzie do końca dnia - powiedziała. - A my możemy
przejść do lekcji, prawda? Mikołajkowe problemy mamy już za sobą, tak?
Na jutro wszyscy przynoszą po dziesięć złotych i dają skarbnikowi.
- Czyli Karolinie? - zapytała Zuzka z najbardziej niewinną miną
świata.
Marta Mądra wyglądała, jakby strzelił w nią piorun. Jeden z tych,
które przedtem błyskały w jej oczach.
- Karolina na pewno nie będzie już skarbnikiem - powiedziała,
oddychając ciężko. - Pieniądze zbierzesz ty, Zuziu, dobrze? Albo ty, Julko,
w końcu ta akcja to twój pomysł... Jakoś to ustalcie między sobą. Ja mam
już dość...
I nagle, zamiast przejść do omawiania kolejnych angielskich czasów,
jak zapowiadała przed chwilą, po prostu się rozpłakała. A w klasie po raz
kolejny tego dnia zapadła całkowita cisza.
ROZDZIAŁ 2
DWIEŚCIE SIEDEMNAŚCIE DZIECIAKÓW
Mamy tyle do zrobienia! - powiedziała Julka bardzo przejęta, gdy
usiadłyśmy po lekcjach w pełnej słońca kuchni Zuzki. - Mikołajki są w
sobotę, chyba powinnyśmy jechać do domu dziecka w piątek. Jak
myślicie? No to mamy tylko dwa dni na robotę: środę i czwartek...
- Ale co chcesz zrobić? - nie rozumiałyśmy. - Jutro zbierzemy
pieniądze, po lekcjach pójdziemy kupić zabawki. .. No i już. Nie ma nic do
załatwiania. Na dawanie prezentów dzieciom nie potrzeba chyba
pozwolenia, jak na sprzedawanie zniczy na ulicy?
- Trzeba te zabawki ładnie popakować - odgadła Zuzia. - Ale bez
przesady, to też nie będzie wcale tak dużo pracy. Mamy już praktykę po
Dniu Nauczyciela i pakowaniu dwudziestu ośmiu prezentów dla Mądrej.
- Wiesz, ile jest dzieci w domu dziecka? - westchnęła Julka. - Na
pewno więcej niż dwadzieścioro ośmioro. A my będziemy miały dwieście
osiemdziesiąt złotych. Albo dwieście siedemdziesiąt, bo Karolina na
pewno nie weźmie udziału w zbiórce. Dwieście siedemdziesiąt złotych to
niestety nie jest fortuna... I co, myślicie, że będziemy losować? Jedno
dziecko dostanie prezent, a drugie nie? Wybierzemy te najładniejsze czy
najsmutniejsze? Przecież tak nie można! Złamałybyśmy im serca! Jeśli
mamy coś dać, to musimy dać każdemu. Tego wymaga elementarna
przyzwoitość i zasady demokracji.
To przemówienie przypominało bardziej pogadanki mojej babci,
wygłaszane przy śniadaniu, niż zwykłe teksty Julki - poetki. Ale być może
poetki czasami mogą zamienić się w przyzwoite demokratki? Julka chyba
właśnie przeżywała taki moment.
- Ale co zamierzasz? - nie rozumiałam. - Kupić każdemu dziecku
gumę do żucia? Chyba akurat na to wystarczy nam pieniędzy.
- Wszystko przemyślałam - powiedziała Julka. - Po prostu musimy
trochę prezentów zrobić same. I powinnyśmy zacząć już dzisiaj.
- Julka... Oj, Julka... - westchnęła Zuzia, zalewając herbatę malinową
wrzątkiem i stawiając na stole cztery wielkie kubki. - Tym razem chyba
nie najlepiej to wymyśliłaś.. . Bo co my możemy zrobić? Zabawki to nie
znicze, nie można ich wyprodukować byle jak... Znicze spaliły się tego
samego dnia, a zabawki zostają na długo.
- Muszą być ładne - zgodziła się Emma. - Nie poradzimy sobie.
- Poradzimy sobie! - Julka tryskała optymizmem. - Możemy zrobić
mnóstwo rzeczy. Włożymy w to swoje serca, od razu będzie widać, że to
dary, w których zostawiamy kawałek siebie. To mogą być różne lalki,
zrobione na drutach albo uszyte z niepotrzebnych szmatek, i różne rzeczy
z modeliny.
- Na drutach albo uszyte? - myślałam, że się przesłyszałam! - A kto
to zrobi?
- U mnie w podstawówce robiliśmy na technice szaliki na drutach -
przypomniała sobie Zuzia. - Ale ja wtedy byłam chora, nie byłam na
żadnej lekcji... Nie mam pojęcia, jak się trzyma druty, nie mówiąc o pląta-
niu tej włóczki.
- Ja też nie mam pojęcia, my miałyśmy zajęcia z chłopakami i
heblowałyśmy deski - powiedziałam ponuro.
- A u mnie w szkole nie było w ogóle nic z wnuczką... znaczy z
włóczką... Żadnych lekcji - wypowiedź Emmy była gwoździem do
trumny.
Ale Julka w ogóle się nie przejęła! Podskoczyła na krześle, jeszcze
bardziej rozpromieniona, i prawie krzyknęła:
- Mówiłam wam, że mam pomysł! Przecież babcia Emmy robi takie
piękne rzeczy na drutach i na szydełku. Na pewno coś nam zrobi w te dwa
dni... Zwłaszcza jeśli się zajmiemy bliźniakami.
Na myśl o zajmowaniu się braćmi Emmy i ja, i Zuzia jak na
komendę ciężko westchnęłyśmy. Wcale nam się nie uśmiechało udawanie
kota, kamienia albo piłki futbolowej. No ale chyba faktycznie nie
miałyśmy wyjścia...
- A może nawet pokaże nam jakiś prosty ścieg? - tryskająca
humorem Julka miała widać bardzo wielostopniowy plan. - Wtedy
mogłybyśmy coś robić wieczorami w domu.
- A odrabianie lekcji? - zainteresowała się trzeźwo Zuzka. - W
czwartek mamy klasówkę z chemii. Bzyk na pewno nie da mi szans na
ściąganie. A ty, Żaba, siedzisz ze mną, więc też masz przerąbane...
- Mądra nas usprawiedliwi - powiedziała Emma. Widocznie
optymizm Julki był zaraźliwy! - Ona chce, żebyśmy dobrze wpadły.
- Wypadły - poprawiłam ją odruchowo. I w tym samym momencie
poczułam, że mnie też udziela się optymizm Julki. Może faktycznie Marta
Mądra jakoś załatwi z Bzykiem, żebyśmy zaliczały klasówkę za tydzień
albo dwa? Może coś nam się uda? Może jakimś cudem zgromadzimy
prezenty dla wszystkich dzieciaków z placu Słonecznego?
- Zadzwońmy do tego domu dziecka i zapytajmy, ilu mają
podopiecznych - zaproponowała trzeźwo Zuzia, znowu odgadując moje
myśli.
- Świetny pomysł - zgodziła się Julka. A Zuzia wzięła z sosnowej
półki w przedpokoju, oczywiście zrobionej własnoręcznie przez jej tatę,
książkę telefoniczną i zaczęła szybko przewracać strony.
Już po chwili, trzymając słuchawkę w dłoni, mówiła najsłodszym
tonem, na jaki umiała się zdobyć:
- Szykujemy niespodziankę dla państwa wychowanków... Proszę
tylko o informację, ilu ich jest. Już notuję, tak... Słucham? Dwustu
siedemnastu? Dziękuję bardzo... Tak, niespodzianka jest aktualna,
oczywiście... Tak... Nie mogę powiedzieć nic więcej, to w końcu nie-
spodzianka. Do widzenia.
Słuchawka wysunęła się jej z ręki, a Zuzia, oparta o ścianę, patrzyła
w przestrzeń nieobecnym wzrokiem.
- Dwieście siedemnaście dzieciaków - powtarzała, nie zwracając na
nas uwagi. W niczym nie przypominała wulkanu energii, którym zawsze
była. Nawet jej promienny uśmiech gdzieś się zapodział.
- Dwieście siedemnaście - westchnęła Julka. - Trochę dużo...
- Bardzo dużo! - Emma była przerażona, podobnie jak ja.
- Może damy prezenty tylko jednej grupie? - zaproponowałam
niepewnie. - Chyba mają tam jakieś grupy, jak my klasy? Musi być jakiś
podział, choćby wiekowy, jak myślicie?
- Nie wiedziałam, że to taki duży dom... - mówiła Zuzia, wciąż jakby
do siebie, a nie do nas. - Może jest jakiś inny dom dziecka koło naszej
szkoły, trochę mniejszy? Może jest tam mniej dzieci?
- Może - pokiwała głową Julka. - Ale mniej to wciąż będzie dużo...
Sto? Dziewięćdziesiąt? Nie damy rady zrobić prezentów dla wszystkich.
Tak oto Miss Optymizmu tego popołudnia straciła swój tytuł.
Zrozumiała, że nie mamy szans...
- Damy radę - Emma nieoczekiwanie przejęła koronę Miss. - Dobrze
mówiłaś, moja babcia nam pomoże. Będzie dobrze. Damy radę. Nawet
jakby tych dzieci było tysiące.
- Tysiąc? - roześmiałam się. - Twoja babcia zrobi w dwa dni
prezenty dla tysiąca maluchów?
- Babcia i my - Emma nie widziała problemu. - Ja mam dużo dolls...
lalek, tak? Dużo lalek, babcia mi robiła na tym drucie... szydełku...
Wysyłała do Anglii... Nigdy się nimi nie bawiłam, są nowe... to znaczy
stare, ale niezjedzone...
- Niezniszczone! - musiałam się uśmiechnąć, słuchając jej kolejnej
bitwy z językiem polskim.
- Niezniszczone, yes... Są ładne, jak nowe, naprawdę. Całe pudło.
- Oddasz je dzieciakom? - zapytałam i nagle coś mi zaczęło świtać. -
Ja też mogę coś oddać. Mam w domu dwa albo trzy miśki, którymi nigdy
się nie bawiłam. I jakiś idiotyczny zestaw do makijażu dla lalek, nawet
nieodpakowany. Mogę to wszystko oddać. Julka, ty na pewno też coś
masz? A ty, Zuzia?
Obie pokiwały głowami. A więc mój pomysł miał sens. Wzięłam
głęboki oddech i mówiłam dalej:
- Każdy ma coś w domu. Coś nieużywanego, co tylko zabiera
miejsce. Miśka, samochodzik, książkę. Nowiutkie, niekochane prezenty.
Wystawmy jutro na korytarzu pudło, wywieśmy kartkę... Ludzie z
wszystkich klas pojutrze coś przyniosą, my to wieczorem popakujemy i w
piątek zawieziemy do domu dziecka. Trzeba będzie wszystko uważnie
przejrzeć, żeby nie dawać żadnych staroci... Ale to i tak mniej roboty niż
własnoręczna produkcja dwustu prezentów.
Zuzia, Julka i Emma wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem.
Nie byłam pewna, co to oznacza.
- No co, uważacie, że to zły pomysł? - zapytałam.
- Kurczę, to genialny pomysł! - Zuzka odzyskała nareszcie głos i
rzuciła się, żeby mnie uścisnąć.
- Super! - Emma zawisła mi na szyi, nie zwracając uwagi na to, że
wbija łokieć w plecy Zuzi.
Za chwilę dołączyła do nich Julka. Wszystkie trzy tuliły mnie i
powtarzały, że jestem niesamowita, genialna, wspaniała. A ja powoli
zaczynałam w to wierzyć. W końcu gdyby nie mój pomysł, spędziłybyśmy
całe noce i dnie, szyjąc jakieś lalki i pieski...
- Świetny pomysł, dziewczynki - powiedziała Marta Mądra, kiedy
przedstawiłyśmy jej swój plan. Na przerwie, na korytarzu, przekrzykując
rozwrzeszczany tłum, otaczający nas z wszystkich stron... Po prostu nie
chciałyśmy ryzykować kolejnej awantury na angielskim albo godzinie
wychowawczej. Co prawda Karolina wciąż nie wracała do szkoły, ale nam
brakowało odwagi, by zapytać, co to oznacza.
- Znakomity pomysł, dziewczynki, brawo! - powiedział Edwin
Rożen, gdy na tej samej przerwie wpadłyśmy do jego gabinetu razem z
Martą Mądrą. Była tak samo rozemocjonowana jak my!
Na następnej przerwie ustawiłyśmy więc na korytarzu dwa pudła i
jeszcze jedno przy szatni. Wywiesiłyśmy przy nich kartki, wydrukowane
szybko w sekretariacie: „Zbieramy prezenty mikołajkowe dla dzieciaków z
domu dziecka. Przynieście niezniszczone zabawki i książki! Dajmy tym
maluchom trochę radości”.
- A może przejdziemy się jeszcze po klasach i powiemy, o co
dokładnie chodzi? - zaproponowała Zuzka. Według mnie, z tej kartki
wynikało jasno, o co chodzi: o zabawki i książki. I radość dzieciaków.
Skoro jednak miałyśmy powiedzieć to jeszcze dokładniej...
Zwolniłyśmy się z matematyki, u bardzo niezadowolonej z tego
powodu pani Kwaśniak.
- Zaplanowałam na dziś kartkówkę - powiedziała. A ja westchnęłam
w duchu: A na kiedy pani nie zaplanowała? Przecież kartkówka jest co
drugą lekcję!
- Zaliczymy ją ustnie - obiecała w desperacji Julka. Chyba sama nie
wierzyła w to, co mówiła! Kto niby zaliczy? Ona? Ja? Emma? Tylko
Zuzia miała jakąkolwiek szansę w starciu twarzą w twarz z panią
Kwaśniak.
- Przełożę kartkówkę na jutro - zaskoczyła nas matematyczka. - To
nawet lepiej, będzie więcej materiału do zaliczenia...
No tak, oczywiście! Nawet lepiej! Cała klasa jęknęła, a my
ukłoniłyśmy się i szybko wybiegłyśmy na korytarz. Nie było czasu do
stracenia, musiałyśmy oblecieć dwa piętra... A potem zebrać pieniądze od
koleżanek i kolegów z klasy. Jeśli je przynieśli...
ROZDZIAŁ 3
NOC Z SZABLONAMI
A jeśli nikt nic nie przyniesie? - zapytała ponuro Julka, gdy
wracałyśmy ze szkoły.
- Obiecali, że przyniosą... Przecież każdy ma jakieś fajne rzeczy,
którymi nigdy się nie bawił... Kurczę, przecież tym dryblasom z trzeciej
klasy miśki, lalki, samochodziki do niczego już się nie przydadzą... - głos
Zuzki brzmiał tak, jakby usiłowała przekonać przede wszystkim samą
siebie. Nie najlepiej jej to szło, niestety.
- To może same też coś urobimy? - zaproponowała Emma.
- Zrobimy - poprawiłam ją bezmyślnie i dopiero po chwili
zrozumiałam, co ma na myśli. - Chodzi ci o to, żeby zrobić jakieś zabawki,
mimo wszystko? Żeby nie liczyć na to, co przyniosą inne klasy, tylko coś
mieć, na wszelki wypadek? Ale przecież nie zrobimy same dwustu
zabawek!
- Dwustu nie - zgodziła się Emma. - Ale trochę... kilka...
kilkanaście... Żeby coś mieć, jeśli zabraknie z pudłów... pudel... pudeł...
Problem pudła, czyli pudla do pakowania, już kiedyś przerobiłyśmy.
Emma poradziła sobie w końcu z odmianą bez naszej pomocy, a my
przyznałyśmy jej rację.
- Gdyby zabrakło tylko dwóch albo trzech zabawek, to można byłoby
je dokupić, nawet z własnych pieniędzy - powiedziała Julka. - Ale gdyby
zabrakło piętnastu...
Jej rodzice oczywiście mogliby kupić nawet pięćset zabawek za to,
co mają akurat w kieszeni... tyle że kieszenie pani Ździebełko i jej męża
nie były niestety kieszeniami Julki. Mało tego: Julka zdecydowanie
odrzucała możliwość korzystania z dobytku rodziców. A tylko jej rodzice
mieli w ogóle jakiś dobytek, który mogliby bez problemu przeznaczyć na
książki i zabawki dla domu dziecka. Rodziców moich i Zuzki oraz mamy
Emmy stanowczo nie było stać na aż taką filantropię. Musiałyśmy więc
poradzić sobie same.
- To co, idziemy do twojej babci? - spojrzałam pytająco na Emmę.
- Pewnie! - uśmiechnęła się moja ruda przyjaciółka. - Już jej wczoraj
mówiłam, że chcemy takie małe pipetki dla dzieciaków.
- Pipetki? - wszystkie trzy uniosłyśmy wysoko brwi.
- No pipetki... takie małe prezenty... takie...
- Drobiazgi? - domyśliła się Julka.
- Drobiazgi, tak - pokiwała głową Emma. - Myślałam, że to się
nazywa pipetki.
- To się nie nazywa pipetki - warknęła Zuzia, jak zawsze, gdy była
mowa o czymś, co kojarzyło się z chemią albo fizyką. Tak jak pipeta
właśnie...
- To nawet nie brzmi jak pipetki - uśmiechnęłam się.
- Coś mi się pomysiało - powiedziała Emma, smutna jak zwykle,
kiedy okazywało się, że jej polski wciąż nie jest doskonały. Darowałyśmy
jej więc to pomysianie. Nie było sensu jej dobijać... Zresztą i tak świetnie
rozumiałyśmy, co miała na myśli. Pewnie połączyła słowo „pomieszać” i
„pomylić”. I wyszło „pomysiać”. Całkiem słodkie słowo...
- Mam tu szablony - babcia Emmy doskonale się przygotowała do
naszej wizyty. - Szyłam z nich zwierzęta dla moich dzieci, a potem dla
Emmy i chłopców, i wysyłałam do Anglii. O, widzicie? To jest pies, to
kot, to żyrafa, a to dwa łabędzie, jeden ze złożonymi skrzydłami, a drugi z
rozłożonymi... Poradzicie sobie same.
Nie miałam pojęcia, w jaki sposób z kartonowych szablonów mamy
zrobić prawdziwe zabawki. I skąd ta pewność, że sobie poradzimy?
- Tu są kawałki różnych materiałów - babcia Emmy podała nam
wielką torbę pełną kolorowych skrawków. - Przykładacie szablon do
materiału złożonego na dwoje, żeby zwierzę miało dwa boki,
obrysowujecie długopisem albo ołówkiem, wycinacie, potem bierzecie
kolejny szablon, ten mały... to brzuszek i grzbiet, żeby zwierzę nie było
płaskie... zszywacie, wypychacie watą, gąbką, innymi skrawkami, i już.
- Jakie już? - zapytała Emma. - A oczy?
- No tak, zwierzęta muszą mieć też oczy - roześmiała się jej babcia. -
A czasami nawet wąsy... Ale od czego są guziki, skrawki wełny, kawałki
drutu? Poradzimy sobie, zobaczycie! Niech każda z was weźmie szablon
jednego zwierzaka i wycina. Ja wam to potem pozszywam szybciutko na
maszynie i będziemy mieć mnóstwo zabawek.
To naprawdę nie było trudne! Minęło całe popołudnie i wieczór, a
my dalej pracowałyśmy w tej małej manufakturze. Rysowałyśmy,
wycinałyśmy, babcia Emmy siedziała przy cichutko terkoczącej maszynie
i co chwilę podawała nam gotowe do wypychania zwierzęta. Potem
jeszcze zostawało tylko zaszyć im brzuchy albo boki, doprawić oczy... I
już. Na stole stały cztery żyrafy, z czego jedna miała różowe paski, dwie
były całe w kropki, a ostatnia miała rzucik w kwiatki... Wszystkie były
prześliczne! Obok stało aż siedem psów. Równie pięknych!
- Ja najbardziej lubię tego z żółtymi wielkimi oczami - uśmiechnęłam
się, zaszywając brzuch łabędziowi w drobną czerwoną kratkę.
- A ja tamtego kotka z czerwonymi wąsami z drutu - powiedziała
Julka.
- To drut uratowany z jakiegoś starego radia - babcia Emmy na
moment oderwała się od maszyny. - Spodobał mi się kolor, więc go
schowałam. Z dziesięć lat przeleżał w szufladzie i w końcu się przydał.
Bardzo ładne te wąsy, takie zawadiackie... Dobrze, że chłopców nie ma w
domu, na pewno by chcieli zatrzymać tego kota... i jeszcze kilka innych. I
ze dwa łabędzie...
- A gdzie są twins? - zainteresowała się Emma. - Nie trzeba ich
odebrać z przedszkola? Robi się późno...
- Twoja mama już ich odebrała, nie martw się, możesz spokojnie
wrócić do swojego łabędzia. Nie wypchałaś mu lewego skrzydła! - miałam
wrażenie, że babcia Emmy nie chce za wiele mówić o rym, gdzie są
bliźniaki. Wyraźnie usiłowała odwrócić uwagę wnuczki. No i świetnie jej
się udało. W końcu żadna z nas nie tęskniła specjalnie za Markiem i
Robinem. Przy nich na pewno nie uszyłybyśmy ani jednego zwierzaczka!
Za to same musiałybyśmy układać się na półkach albo skakać z szalki na
tapczan i udawać koty.
Siedziałyśmy w maleńkim mieszkanku Emmy do świtu. Ale efekt
był imponujący: czterdzieści siedem zwierzaków uszytych z resztek,
siedem lalek zrobionych na drutach i szydełku przez babcię Emmy, wieki
temu... I jeszcze dwadzieścia dwie figurki z modeliny.
- Twins wygrali konkurs w przedszkole, dostali wielką paczkę
modelina... modeliny, tak? Wielką paczkę modeliny, a nic z niej nie robią -
to mówiąc, Emma wyciągnęła z pawlacza gigantyczne pudło.
No tak, z tej modeliny naprawdę można było zrobić dwieście
prezentów. A przynajmniej sto. Niestety, z naszej czwórki tylko Zuzia
potrafiła ulepić coś, co chociaż trochę przypominało to, co zamierzyła
autorka. Piesek był pieskiem, kotek kotkiem, a krasnoludek krasnolud-
kiem. My mogłyśmy jej tylko pomóc, lepiąc z drobinek modeliny nosy.
Małe kuleczki - to właśnie potrafiłyśmy. I niestety nic więcej.
- Jutro zrobię jeszcze kilkanaście... - powiedziała Zuzia, ziewając.
Była piąta rano. Zdecydowanie nie opłacało się wracać do domu, gdyż o
ósmej czekała nas kartkówka z matmy... A zaraz po niej upiorna klasówka
u Bzyka. Ułożyłyśmy się więc wszystkie na wersalce Emmy.
- A gdzie śpi twoja babcia? - zainteresowałam się, zamykając oczy. -
Chyba normalnie dzieli pokój z tobą, tak mówiłaś, prawda?
- Prawda - przytaknęła Emma. - Ale dziś śpi z twins.
- Twins? Oni wrócili? - zapytała Julka. - Nawet nie zauważyłam...
Pewnie musieli być strasznie zmęczeni, skoro od razu poszli spać, zamiast
biegać po mieszkaniu i krzyczeć.
- Wrócili z mamą, very tired... - powiedziała Emma.
- A gdzie jest twoja mama? - zapytała Zuzka. - Też śpi, z babcią i
chłopcami? Musi im być ciasno...
- Jest w pracy - powiedziała Emma, co sprawiło, że całkowicie
odechciało nam się spać.
- W pracy? Znalazła pracę? Gdzie? - miałyśmy setkę pytań.
- W biurze, jako secretary... sekretarka... W biurze. Od wczoraj.
- Biura pracują na nocną zmianę? - zdziwiłam się.
- Robią bilans, tak powiedziała, gdy przyprowadziła twins. Że
wychodzi do pracy i wróci dopiero rano.
Nie wyglądało to najlepiej. Siedzenie w pracy do rana, od razu
drugiego dnia?
- Mam nadzieję, że przynajmniej zapłacą jej za nadgodziny - Zuzia
nawet o piątej rano była praktyczna do bólu.
- Mam nadzieję - przytaknęła Emma bardzo niepewnie.
A mnie nagle przyszła do głowy okropna myśl. Może jej mama
wcale nie ma pracy? Może po prostu ma romans? To znaczy, chyba nawet
nie romans... ona w końcu rozwodzi się z panem Adamsem... Więc to
wcale nie była tak okropna myśl, jak mi się wydawało... Nie chodziło
przecież o romans, tylko o zwyczajnego, nowego mężczyznę. Może jest u
niego, a nie w żadnej pracy? I nie chce mówić o niczym rodzinie, nie wie,
jak to przyjmą... Skoro jednak pani Adams nie chciała informować Emmy,
a Emma wierzyła w historię o pracy w nocy, to chyba lepiej było siedzieć
cicho. Nie chciałam jej denerwować. Za to bardzo, bardzo chciałam spać.
- Dobranoc - powiedziałam więc po prostu i zamknęłam oczy.
W czwartek pojawiłyśmy się w szkole nieco spóźnione i zaspane. I
od razu wpadłyśmy na kartkówkę z matmy, chyba siedemnastą w tym
semestrze. Wolałam nie myśleć o tym, co z niej dostaniemy. Zwłaszcza
ja... I faktycznie niemal natychmiast przestałam się tym martwić. Bo gdy
tylko rozległ się dzwonek i wyszłyśmy z klasy, matma przestała się liczyć.
Z pudła stojącego pod ścianą wysypywały się zabawki. Całe mnóstwo
zabawek! Klocki, miśki, małpki, pluszowe osiołki. No a przede wszystkim
lalki. Najpiękniejsze lalki, jakie widziałam.
- Mam nadzieję, że w tym domu dziecka jest więcej dziewczynek niż
chłopców - uśmiechnęła się Zuzka, zaskoczona i zachwycona tak jak ja.
Poszłyśmy skontrolować dwa pozostałe pudła: na pierwszym piętrze
i przy wejściu do szatni. Były wypełnione po brzegi! Przenoszenie
zabawek zajęło nam tyle czasu, że spóźniłyśmy się na kolejną lekcję, czyli
na klasówkę u Bzyka. I, co najdziwniejsze, wcale się tym nie przejęłyśmy.
Za to na lekcji z naszą wychowawczynią stawiłyśmy się punktualnie. A
razem z nami wszystkie te miśki, klocki i lalki.
- Dzisiaj zamiast normalnej lekcji angielskiego czeka nas pakowanie
prezentów - powiedziała Mądra, bardzo wzruszona.
Klasa zareagowała na to z entuzjazmem... oprócz Moniki
Frankowskiej. Przyjaciółka Karoliny postanowiła być lojalna... troszkę
lojalna. I na znak tej lojalności prychnęła cichutko z wyraźnym
niezadowoleniem.
- Coś nie tak, Moniczko? - Mądra jak fioletowa pantera znalazła się
błyskawicznie przy jej ławce. - Wolisz lekcję? Proszę bardzo, mogę dać ci
do rozwiązania bardzo interesujący test.
- Nie, dziękuję - zaczerwieniła się Monika, pochylając głowę. -
Chętnie będę pakować prezenty...
Okazało się, że mamy trzysta osiemdziesiąt trzy paczki! To było
naprawdę niesamowite. Ludzie poprzynosili po kilka rzeczy, jedna
dziewczyna z II b nawet dziesięć czy jedenaście ślicznych, pluszowych
misiów... Wszystkie siedziały od lat na półce, za szkłem. Nie bawiła się
nimi ani razu. Jeden miał nawet metkę przy uchu!
- Paczki z czerwonymi kokardkami dla chłopców, dla dziewczynek z
niebieskimi - przypominała Mądra, przekładając je z biurka do worka.
- Jest tyle prezentów, że wystarczy dla dwóch domów dziecka, nie
dla jednego - powiedziała Zuzka. I oczywiście miała rację! Mogliśmy
obdarować więcej dzieciaków, niż zamierzaliśmy! Nie tylko nie zabrakło
nam prezentów, ale było ich za dużo.
Chyba trafiłam do fajnej szkoły, pomyślałam. Wszyscy naprawdę się
przejęli...
- No to zadzwońmy do jeszcze jednego domu dziecka, trochę
mniejszego, dowiedzmy się, ilu tam mają podopiecznych - snuła plan
Julka.
Posłuchałyśmy jej. W domu przy Anielewicza było sto
siedemdziesiąt jeden dzieciaków. Dyrektorka popłakała się w słuchawkę,
słysząc, że chcemy im coś dać.
- Na Gwiazdkę nasi podopieczni dostają paczki co roku - mówiła
łamiącym się głosem. - Ale mikołajki... Oni chyba nawet nie wiedzą, co to
znaczy!
- Trzysta osiemdziesiąt trzy paczki - liczyłyśmy. - Dom dziecka z
placu Słonecznego to dwieście siedemnaście dzieciaków... Trzeba odjąć
dwieście siedemnaście od trzystu osiemdziesięciu trzech...
- Sto sześćdziesiąt sześć - Zuzka policzyła to w pamięci! - Brakuje
nam jeszcze pięciu prezentów.
- Uszajemi... uszyjemy je wieczorem - Emma nie widziała problemu.
- Pewnie, że uszyjemy - pokiwałam głową.
Dopiero następnego dnia, w wielkiej sali domu dziecka przy placu
Słonecznym, i mniejszej - tego przy Anielewicza, dotarło do mnie, ile
dobrego zrobiłyśmy. Marta Mądra siedziała w kąciku, ubrana oczywiście
w różne odcienie fioletu i śliwki, a po policzkach ciekły jej strumyczki łez.
Julka rozpłakała się już w progu... Ja trzymałam się prawie do samego
końca. Do chwili, gdy mała, czarnowłosa dziewczynka zawisła mi na szyi.
Wtedy i ja zaczęłam ryczeć jak bobrzyca. I strasznie chciałam zabrać tę
czarnulkę do domu. I wszystkie pozostałe dzieciaki też. Dwieście
siedemnaście maluchów. I jeszcze sto sześćdziesiąt sześć kolejnych. W
końcu te z Anielewicza były tak samo słodkie i kochane jak te z placu
Słonecznego. I też nie chciały nas puścić...
ROZDZIAŁ 4
SZUKAMY PRACY
Mam wrażenie, że mikołajki były dopiero wczoraj - westchnęła
Julka. - Ale czas tak pędzi... Do świąt niecałe dwa tygodnie, a ja wciąż nie
mam prezentów.
- Ja też nie - pokiwała głową Zuzka.
- I ja... - poczułam, że w gardle staje mi wielka metalowa kula. Jak
zwykle, kiedy docierało do mnie, że muszę poprosić rodziców o pieniądze.
Dokładnie mogłam sobie wyobrazić ich miny...
- Ja chyba nic nie kupię - Emma najwyraźniej miała ten sam
problem.
Następnego dnia zmieniła jednak zdanie.
- Babcia dała mi pieniądze! - powiedziała uradowana, gdy
weszłyśmy po lekcjach do mieszkania Zuzi, jak zwykle, na herbatę z
malinami. - Kupię prezenty dla mamy i twins, no i babci. Chociaż to
głupio kupować babci coś za pieniądze babci.
Miała rację. Też zawsze mnie to denerwowało. Kupowanie rodzicom
prezentów za pieniądze, które sami mi dali, było naprawdę idiotyczne. Ale
czy było inne wyjście?
- Może byśmy jakoś zarobiły na prezenty? - widać było, że Zuzkę też
gryzło to, co mnie i Emmę. - I kupiły je za własne pieniądze?
- Ale jak??? - spojrzałam na nią zdumiona. - Mamy po trzynaście lat,
nie wolno nam pracować, nikt nas nie zatrudni...
- Ja mam grosiki w skarbonce, jeszcze z szóstej klasy - westchnęła
Zuzia. - Ale strasznie mało tych grosików...
- A ja nie mam nawet grosików - odezwała się cichutkim głosem
Emma. - I moja mama też nie... Za to mamy twins, oni zawsze dostają
dużo presents... to znaczy dostawali, w Anglia... a w tym roku...
- W tym roku też dostaną! - Julka wpadła nagle w niezrozumiałą
euforię. - Zobaczycie, będzie nas stać na prezenty dla wszystkich! Dla
całej rodziny! Zarobimy mnóstwo pieniędzy!
- Niby jak? - nie rozumiałam. - Będziemy zbierać butelki po
śmietnikach? Kiedyś próbowałam, nie po śmietnikach, ale po sąsiadach...
chciałam sobie kupić komórkę... w sklepach nie chcą teraz butelek bez
paragonu, że się tam kupiło te napoje, a w skupie są za to jakieś grosze.
Zbierałam tydzień i nawet na futerał do komórki mi nie starczyło! Nie ma
szans.
- Nie chodziło mi o butelki - pokręciła głową Julka. A Zuzia pisnęła,
nagle też wpadając na świetny pomysł:
- Mogłybyśmy bawić dzieci! Moja siostra bawiła, jeszcze gdy była w
liceum. Trzeba po prostu poczytać ogłoszenia.
- Zostawiłabyś dzieci z trzynastolatkami? - pomysł nie wydawał mi
się wcale taki genialny.
- Ja często zostaję z twins - powiedziała Emma.
- No tak, ty masz doświadczenie - zgodziłam się. - Ale my...
- A może nie dzieci tylko staruszki? - Zuzia nie zamierzała
zrezygnować. - Możemy robić zakupy staruszkom, żeby nie chodziły same
do sklepu. W zimie to dla nich straszny kłopot, ubrać się w te ciężkie
płaszcze i przedzierać przez zaspy, ślizgać na oblodzonych chodnikach...
Przez moment przed oczyma stały mi zaspy wielkie jak piramidy, ale
szybko się otrząsnęłam. Mieszkamy w mieście... to znaczy ja pod
miastem, ale też nie w jakiejś głuszy. Zaspy widziałam raz czy dwa, tylko
w parku, i też wcale nie musiałam się przez nie przedzierać... Ale przecież
nie zaspy były tu największym problemem!
- Myślisz, że staruszki mają pieniądze na takie usługi? - miałam
ochotę popukać się w głowę. - Mogłybyśmy im pomóc, czemu nie, ale
charytatywnie. Zrobić to bezinteresownie, a nie jeszcze na nich żerować,
na ich marnych emeryturach...
- Masz rację - zasmuciła się Zuzka. - Ale w takim razie nie wiem, co
mogłybyśmy jeszcze robić.
- A może dacie mi w końcu dojść do głosu? - Julka była najwyraźniej
zniecierpliwiona. - Mówiłam wam, że mam pomysł. I wcale nie wymaga
on wyzyskiwania biednych starszych pań, wysupłujących z podołka ostat-
nie grosze, albo złote monety jeszcze z czasów wojny.
Nie byłam pewna, co to jest podołek i dlaczego właśnie tam staruszki
miałyby trzymać monety sprzed sześćdziesięciu lat. Ale nie o to teraz
chodziło.
- Mów! - zażądałam od Julki.
- Mów, jaki to pomysł - zgodziła się ze mną Zuzka. - I to szybko!
- Szybko! - pokiwała głową Emma, najbardziej z nas potrzebująca
pieniędzy.
- Pójdziemy do kwiaciarni - Julka powiodła po kuchni wzrokiem,
spodziewając się chyba burzliwych oklasków.
- Do kwiaciarni? - zupełnie nie rozumiałam, dlaczego miał to być
taki świetny plan.
- Do kwiaciarni? Takiej z kwiatkami? - upewniła się Zuzka.
- Z kwiatkami - przytaknęła Julka, triumfując. - Nie rozumiecie? Do
tej kwiaciarni na moim osiedlu, do mamy Tomka!
Tomka... no tak, oczywiście, znałam kiedyś pewnego Tomka...
Byłam w nim zakochana po uszy. I on prawie poprosił mnie w andrzejki o
rękę. To znaczy nie o rękę, ale o to, żebym z nim chodziła. Prawie... to
było wieki temu, niedługo miną dwa tygodnie... od tamtej pory Tomek
mnie nienawidzi. Myśli, że kocham innego. Głupie nieporozumienie,
oczywiście. Mogłabym je wyjaśnić w ciągu trzech minut. Ale nie
wyjaśniłam, bo Tomek od tamtej pory nie pojawiał się w szkole. Moja
andrzejkowa, trochę oszukana wróżba, nie chciała się spełnić. Powinnam
chyba o nim zapomnieć...
- Do mamy Tomka - powtórzyła Julka, patrząc na mnie uważnie spod
jasnych, opadających na twarz włosów.
- Chodźmy! - uśmiechnęłam się, w najbardziej radosny i nic nie
znaczący sposób, na jaki mogłam się zdobyć. Ale oczywiście nie
zwiodłam moich przyjaciółek.
- Tomek się od tamtej pory do ciebie nie odzywał? - zapytała wprost
Zuzka. - W szkole go nie ma, czyżby zrezygnował z nauki?
- Taki zawód miłosny mógł go nawet zabić - rozmarzyła się Julka. -
Dawno go nie widziałam, to fakt... Więc może umarł ze zgryzoty?
Chociaż, gdyby umarł, jego mama na pewno chodziłaby w żałobie. A
ona... prawie zawsze ubiera się na czarno, więc nie wiem, czy to żałoba
czy nie... ale widziałam wczoraj, jak gdzieś biegła, zamknęła nawet na
chwilę kwiaciarnię... Miała pomalowane na czerwono paznokcie i
czerwone buty. Zrozpaczona matka nieboszczyka nie malowałaby chyba
paznokci na krwisty kolor?
Brr! Nieboszczyka! Jak to brzmiało! Mój Tomek absolutnie nie mógł
być nieboszczykiem, nie zgadzałam się na to i już! Mógł być obrażony,
urażony, mógł nie chcieć mnie więcej widzieć... ale nieboszczyka
stanowczo sobie wypraszałam!
- A po co pójdziemy do tej kwiaciarni? - zapytała Zuzka, trzeźwo jak
zwykle.
- Po pracę! - uśmiechnęła się Julka. - Mama Tomka da nam pracę, na
pewno. Zawsze przed świętami jest u niej mnóstwo roboty. Pamiętam, co
się działo w zeszłym roku. Czasami siedziała do świtu, żeby przygotować
to, co zamówili klienci na następny dzień.
- Będziemy układać bukiety? - zdziwiłam się. Nie miałam pojęcia o
układaniu bukietów, nawet gdy wręczałam komuś różę, miałam problem,
jak ją podać. Stokrotki rozsypywały mi się na wszystkie strony, trzech
frezji nie umiałam włożyć do wazonu tak, żeby wyglądały ładnie i
naturalnie. Nawet po rocznym kursie bukieciarskim miałabym problem.
Stanowczo nie nadawałam się do tej pracy!
- Będziemy jej pomagać - powiedziała Julka enigmatycznie. -
Zobaczycie, że się uda! Pojedziemy od razu na moje osiedle?
- Jedźmy! - zgodziłyśmy się wszystkie trzy. Osiedle dla bogaczy nie
było naszym ulubionym miejscem, a pan Ździebełko stanowczo nie był
naszym ulubionym mieszkańcem tego osiedla... pani Ola jednak,
właścicielka kwiaciarni przy bramie, nie była ani bogata, ani nie-
sympatyczna. Była strasznie miłą osobą. I kto wie, może faktycznie
mogłaby nam pomóc?
Pomóc zobaczyć się z Tomkiem - podpowiedział jakiś cichutki
głosik w środku mojej głowy. Wcale nie chciałam tak pomyśleć! Chciałam
skupić się na zarabianiu pieniędzy. Ale myślenie o Tomku jakoś tak
zawsze narzucało mi się samo...
- Możemy robić stroiki, łańcuchy, wyklejać jakieś oryginalne kartki
pocztowe... Możemy robić wszystko, co nam pani każe! Będziemy pani
służącymi, jeśli pani zażąda! - Julka z wrodzonym talentem przekonywała
panią Olę, że mogłaby mieć z nas w kwiaciarni pożytek.
A ja starałam się odgonić myśl o tym, że zrobione przez nas kartki
byłyby naprawdę bardzo, bardzo oryginalne. Ale niekoniecznie w
pozytywnym znaczeniu...
Lepsza, milsza wersja Palomy Picasso poprawiła małe, druciane
okularki, zsuwające się jej z nosa, i roześmiała się serdecznie.
- Z nieba mi spadacie!
Zuzia, Emma i ja stałyśmy jak zamurowane. Nie miałyśmy pojęcia,
czy mama Tomka kpi z nas, czy mówi poważnie. Nie, kpić to nie kpi, ona
nie należy do kpiarzy... mogłaby raczej żartować, delikatnie i wcale nie
złośliwie. .. Ale to zdanie o spadaniu z nieba wcale nie brzmiało jak żart.
- Nawet nie wiecie, jak ciężko o pomocników dwa tygodnie przed
Gwiazdką! - to naprawdę nie była kpina ani nawet żart. - Dawałam
ogłoszenie, chciałam przyjąć studentów... Ale oni mają o tej porze roku
lepsze zajęcia, są dosłownie rozrywani. Biegają po mieście w przebraniach
świętych Mikołajów, roznoszą jakieś paczki po biurach, sprzątają, trzepią
dywany... Wolny, chętny do pracy student w grudniu to marzenie ściętej
głowy.
- Ma pani za to przed sobą cztery wolne, chętne do pracy
gimnazjalistki - dygnęła Zuzka nerwowo. - Bardzo byśmy chciały zarobić
kilka złotych na prezenty dla rodziców.
- Zarobicie więcej niż kilka złotych! - uśmiechnęła się pani Ola. - I
naprawdę bardzo się cieszę, że przyszłyście!
Wszystkie patrzyłyśmy na nią w milczeniu. Nie dlatego, że nie
miałyśmy nic do powiedzenia. Po prostu nas zatkało. Nie mogłyśmy
wydobyć dźwięku z krtani... a może dźwięku nie wydobywa się z krtani,
lecz z tchawicy? Nie byłam pewna... A przecież powinnam być! Przecież
jestem z tych Łaniewskich, ze starej lekarskiej rodziny... No i uczyłam się
na biologii o powstawaniu dźwięku. Był nawet rysunek na całą stronę w
książce. Niestety, nic z niego nie pamiętałam. Dobrze, że babcia nie
wiedziała o moich wątpliwościach!
- Chciałabym też was prosić o wyprowadzanie psa - powiedziała pani
Ola, korzystając z tego, że żadna z nas nie mogła wydusić z siebie ani
słowa.
- Psa? - Julkę nareszcie odetkało. - Kamusi? A co, Tomek nie może z
nią wychodzić?
- Nie może - pokiwała głową jego mama, a mnie znów przyszło do
głowy to okropne słowo „nieboszczyk”! Aż mnie przeszedł dreszcz!
- Dlaczego? - Zuzka też odzyskała mowę i domagała się konkretnej
odpowiedzi. - Coś mu jest?
- Prosił, żeby wam o niczym nie mówić... to znaczy tobie, Jula, bo
tylko ty tu przychodzisz... Ale w tej sytuacji... ja już naprawdę nie mogę
zamykać codziennie kwiaciarni, żeby wyprowadzić psa. Klienci dostają
szału, kiedy muszą czekać pod drzwiami, Kama dostaje szału, że nie może
pobiegać tyle, ile by chciała... Muszę was poprosić o pomoc, choćby mój
własny syn miał się na mnie obrazić. Zresztą zupełnie nie wiem, dlaczego
on tak się upiera przy tej tajemnicy. W końcu to, co się stało, to przecież
żaden wstyd...
Wstyd? O co może jej chodzić? Co mu się stało? Dostał jakiś
parchów na całej twarzy i nie chce, żebyśmy go oglądały w takim stanie?
Ogolił głowę na łyso i z tego powodu nie przychodzi do szkoły i unika
znajomych? Nie, to nie miało sensu...
- Tomek złamał nogę w andrzejki - powiedziała jego mama. A ja
poczułam, że zaraz zemdleję.
ROZDZIAŁ 5
KOKARDKI
Nie słuchałam już, co mówi pani Ola. Pokazywała nam malutkie
choinki, mówiła coś o łańcuchach i kokardkach, wręczyła Julce worek
wypełniony jakimiś czerwonymi skrawkami... Nie miałam pojęcia, co to
jest. One o tym dyskutowały, coś sobie rysowały na kartce... A ja czułam
się tak, jakby właścicielka kwiaciarni i moje trzy przyjaciółki rozmawiały
w obcym języku, który słyszę pierwszy raz w życiu. Słyszałam te głosy,
ale jakby z daleka... Nie docierały do mnie, do mojej głowy. Bo w niej
było miejsce tylko na jedno słowo: Tomek. Te pięć liter wypełniało cały
mój mózg, moje serce, mój żołądek nawet... Nawet powietrze, którym
oddychałam, było wypełnione tym jednym słowem. Tomek, Tomek,
Tomek... Tylko o nim mogłam myśleć.
- To ja pójdę wyprowadzić psa! - powiedziałam, wpadając nagle na
genialny pomysł. Przecież mogę odwiedzić go od razu i wszystko
wytłumaczyć...
- Już go dziś wyprowadziłam, będzie trzeba z nim wyjść dopiero
wieczorem... ale zrobię to sama, wy, dziewczynki, lepiej idźcie do domu
robić kokardki - uśmiechnęła się pani Ola, łamiąc mi serce.
Jakie kokardki?! Nie zamierzałam robić żadnych kokardek, chciałam
zobaczyć się z Tomkiem, porozmawiać z nim, wyjaśnić... Byłam gotowa
nocować u Julki, żeby tylko jakoś dorwać się do tego psa... a przez psa do
Tomka.
- To może pójdziemy do mnie? - zaproponowała Emma. - Moja
babcia robi takie rzeczy... pomoże nam, tak jak z animals wpychanymi
gąbką.
- Zwierzętami wypychanymi gąbką - poprawiłam ją zrezygnowana.
Byłam pewna, że Julka i Zuzia zachwycą się pomysłem wycieczki do
małego, ciasnego mieszkanka Emmy. I nie pomyliłam się.
- Ja wrócę na czas, wyprowadzę Kamusię wieczorem, niech się pani
nie martwi - zapewniła panią Olę Julka.
Czarnowłosa kobieta w drucianych okularkach pokręciła głową:
- Nie musisz, Jula, naprawdę... Skoro pomożecie mi z tymi
kokardkami, to mogę zamknąć kwiaciarnię i wrócić normalnie do domu.
Może nawet uda mi się ugotować dla Tomka zupę? I nareszcie trochę z
nim porozmawiać. Biedak, nie może wychodzić z domu, leży całymi
dniami na kanapie... Ja bym się zanudziła na śmierć, ale on uczy się w tym
czasie węgierskiego, czyta, a nawet gra sam ze sobą w szachy.
Moje serce (i nogi też!) znów zaczęło się wyrywać do mieszkania
pani Oli i jej syna. Sama powiedziała, że jest biedny i brakuje mu
towarzystwa. Proszę bardzo, mogę być jego towarzystwem choćby
codziennie! Mogę nawet zrezygnować ze szkoły, żeby siedzieć przy jego
łóżku. Mogę nauczyć się gotować zupy i grać w szachy... Mogę zapisać się
na węgierski, czemu nie... Nic nie wydawało mi się zbyt trudne ani zbyt
głupie!
- W takim razie przyjdę do Kamy rano przed szkołą - zgodziła się
Julka.
- Przed szkołą, to znaczy przed pracą, sama z nią wyjdę, kwiaciarnia
to w końcu nie piekarnia, nie otwieram jej o szóstej rano - uśmiechnęła się
nasza Paloma Picasso. - Wystarczy, że wyprowadzisz Kamusię po lek-
cjach. Wtedy najtrudniej mi wyrwać się z pracy, muszę wszystko
zamykać, wywieszać kartkę...
- Będę jutro od razu po lekcjach! - obiecała Julka, biorąc z ręki pani
Oli klucze „żeby Tomek nie musiał kuśtykać do drzwi”.
A ja obiecałam sobie w duchu, że nazajutrz przyjdę po szkole razem
z nią na to okropne osiedle, na które nie można wejść bez przepustki.
Przyjdę, choćby nie wiem co! I spotkam się z Tomkiem!
Następnego dnia jednak zdarzyło się właśnie to „nie wiem co”, i
żadna z nas ani przez chwilę nie myślała o Tomku, pani Oli i biednej
Kamusi, która czekała na spacer, piszcząc pod drzwiami.
Poszłyśmy do szkoły niewyspane, śmiertelnie zmęczone. .. Do
trzeciej w nocy wiązałyśmy bowiem malutkie czerwone kokardki. To było
właśnie to, co wręczyła nam w worku pani Ola. Mnóstwo czerwonej
aksamitnej wstążki, z której trzeba było zrobić równiutkie kokardki.
Podobno miniaturowe choinki udekorowane takimi wstążeczkami idą w
kwiaciarni jak woda.
- Musicie wiązać bardzo równo! - powtarzała babcia Emmy. -
Ludzie, którzy wydają pieniądze, chcą dostać naprawdę towar doskonały.
Oglądają każdy milimetr choinki, rezygnują z byle powodu... Musicie się
starać!
Starałyśmy się więc jak szalone.
- Jestem mistrzynią równych kokardek! - wołała Zuzia, wymachując
nam przed nosami kawałkami czerwonej wstążki, spiętej pośrodku
malusieńką złotą klamerką.
- A moje co? Gorsze? - oburzona Julka prezentowała nam z dumą
swoją produkcje.
Ja i Emma błyskawicznie włączyłyśmy się do zabawy i też
zaczęłyśmy machać, a nawet rzucać wstążeczkami.
W tym momencie drzwi uchyliły się i wyjrzała zza nich babcia
Emmy. Byłam pewna, że chce nas skrzyczeć za ten hałas. Dochodziła
północ, bliźniaki już dawno spały, pani Adams przed chwilą wróciła z
pracy (pewnie znowu siedziała do nocy nad jakimś bilansem) i też
położyła się do łóżka. To na pewno nie była dobra pora na wrzeszczenie i
skakanie po wersalce.
A może babcia Emmy też chciała iść spać i po prostu nie miała
gdzie? Przecież dzieli pokój z Emmą, a teraz w tym pokoju jesteśmy my i
dwa tysiące wstążeczek. I na pewno nie można się tu spokojnie położyć.
Tak, to chyba jednak nie był najlepszy pomysł, żeby zajmować się pracą
właśnie u Emmy. Mogłyśmy iść do mnie, do Zuzi, w ostateczności nawet
do Julki... może jej rodziców nie byłoby w domu? A nawet gdyby byli, jest
to jednak dużo większy dom niż mieszkanko Emmy. Ze czterdzieści razy
większy, tak na oko...
Babcia Emmy nie zamierzała jednak ani nas uciszać, ani wyganiać.
- Przyszłam sprawdzić, jak wam idzie - powiedziała po prostu i
podniosła do góry pierwszą z kokardek leżących na biurku. - Będę waszą
brakarką.
- Brakarką?! - tym razem nie tylko Emma, ale cała nasza czwórka
słyszała to słowo po raz pierwszy.
- Brakarką to kontroler jakości - wyjaśniła nam starsza pani. -
Sprawdza, czy nie ma jakiejś fuszerki.
- Fuszerki? - zdziwiła się Emma. - Ja wiem, ja jadłam takie jajka
fuszerowane... i kaczkę fuszerowaną... Ale tych kokardek nie fuszerujemy
chyba?
Babcia razem z Julką zaczęły jej cierpliwie wyjaśniać różnicę między
faszerowaniem i fuszerowaniem. A ja znów mogłam odpłynąć myślami
daleko, na znienawidzone osiedle dla bogaczy. Na najcudowniejsze
osiedle na świecie. Bo tam mieszkał Tomek. Uwięziony w swoim pokoju z
nogą w gipsie... Dlaczego nie pobiegłam do niego od razu, prosto z
kwiaciarni? Przecież Julka mówiła kiedyś, że pani Ola z synem mają
malutkie mieszkanko nad kwiaciarnią. A więc dzieliło mnie od niego tylko
kilka schodków... Może nawet słyszał naszą rozmowę? Może wiedział, że
tam byłam? No tak, jeśli wiedział, jeśli słyszał mój głos, to już po mnie.
Tomek na pewno jest całkowicie przekonany, że mi na nim nie zależy.
Gdyby mi zależało, nie odeszłabym przecież dosłownie spod jego drzwi!
Zrobiłam się na siebie strasznie zła, byłam gotowa jechać na to
osiedle natychmiast, w środku nocy... Pewnie o tej porze nie jeżdżą już
autobusy, na taksówkę wydam więcej, niż zarobię na kokardkach...
Wydam to, co dostałam od mamy na książkę do angielskiego. Ale jakie
znaczenie ma teraz angielski? Czułam, że nie mogę czekać ani chwili
dłużej... Ale nagle, jakimś kącikiem świadomości, jedynym nie zajętym
bez reszty przez Tomka, zauważyłam, że w pokoju dzieje się coś złego.
Emma płakała jak bóbr! O czym to one rozmawiały, zanim się
wyłączyłam? O kaczce faszerowanej? I co, i ta kaczka to taki powód do
łez?
- Co się stało? - zapytałam, zdradzając natychmiast, że byłam tu
przez chwilę obecna tylko ciałem.
Julka przyjrzała mi się uważnie i oczywiście zrozumiała bez słów,
gdzie przebywała moja dusza. Na szczęście nie skomentowała tego w
żaden sposób, szepnęła tylko:
- Babcia odrzuciła wszystkie kokardki Emmy jako wybrakowane.
No tak... już przy szyciu psów, żyraf i łabędzi dla dzieciaków z domu
dziecka Emmie nie szło najlepiej. Nie miała zdolności manualnych i tyle.
Miała inne talenty, umiała fantastycznie śpiewać... Ale teraz nie chodziło o
śpiew, lecz o kokardki.
- Musisz je mocniej spinać, o tak, zobacz - babcia starała się pomóc
swojej wnuczce naprawić błędy. - Wcale nie było brzydko, tylko troszkę
nierówno. Spróbuj tak jak ja, od dołu... Emma jednak nie chciała słuchać.
Chlipała i powtarzała;
- Do niczego się nie nadaję...
A my we trzy, jedna przez drugą, usiłowałyśmy ją przekonać, że jest
dokładnie odwrotnie: nadaje się do wszystkiego! I do robienia kokardek
też!
- Przestań płakać, kochanie - jej babcia miała tak łagodny głos jak
nigdy przedtem. - To wspaniale, że chcesz sama zarobić na prezenty... I na
pewno sobie poradzisz. Jesteś taka dzielna. Nawet nie wiesz, jaka mama
jest z ciebie dumna. Wiele razy mi mówiła, że gdyby nie ty, całkiem by się
załamała po wyjeździe z Anglii. Ale ty zawsze umiesz podtrzymać ją na
duchu... Jesteś wspaniała!
Łzy Emmy obeschły w okamgnieniu. Widać babcia radziła sobie z
pocieszaniem jej znacznie lepiej niż my.
- Spróbuj, kochanie, jeszcze raz, powoli - dwie spracowane dłonie
ujęły drobne ręce wnuczki i wspólnie składały kawałek wstążeczki. Tym
razem idealnie prosto!
O trzeciej w nocy babcia Emmy zgasiła nam światło i stanowczo
zażądała, żebyśmy poszły spać.
- Nie możecie w kółko pracować po nocach - powiedziała. -
Najpierw te zabawki dla dzieci, teraz kokardki... A gdzie wasz sen?
- Wyśpimy się w święta - uśmiechnęłam się i z ulgą przytuliłam do
poduszki. Oczy zamykały mi się same, podobnie jak przyjaciółkom. Tym
razem wyjątkowo żadna nie miała ochoty na rozmowę. Chciałyśmy po
prostu iść spać.
ROZDZIAŁ 6
NIESPODZIEWANY GOŚĆ
Następnego dnia prawie przespałyśmy wszystkie lekcje. Nawet
kolejna kartkówka z matmy nie zdołała wyrwać nas z odrętwienia. Widać
do wszystkiego można się przyzwyczaić... do kartkówek robionych
regularnie na co drugiej lekcji też.
- To co, idziemy do Emmy po kokardki, a potem do pani Oli? -
zapytała Zuzka.
Wszystkie pokiwałyśmy głowami. Ja chyba najbardziej energicznie.
Oczywiście chciałam dostać pieniądze za pierwszą partię towaru...
Oczywiście chciałam usłyszeć, co powie właścicielka kwiaciarni na widok
kokardek, czy będzie zadowolona, czy coś skrytykuje... Ale znacznie
bardziej interesowało mnie mieszkanko nad kwiaciarnią, gdzie czekał pies,
którego trzeba zabrać na spacer... i jego właściciel z nogą w gipsie. Bardzo
na mnie obrażony...
- Dobrze, że jesteście, dziewczynki - babcia Emmy wyraźnie się
ucieszyła na nasz widok. - Zostańcie na pięć minut z chłopcami, muszę iść
do apteki.
- Z chłopcami? - zdziwiła się Emma. - A oni nie są w przedszkolu? O
tej porze?
- W południe zadzwoniła ich wychowawczyni, obaj mają gorączkę,
zabrałam ich do domu... W aptece była długa kolejka, oni strasznie
płakali... Przyszliśmy więc prosto tutaj. Wiedziałam, że wpadniecie po
lekcjach po kokardki, i postanowiłam poczekać. To co, przypilnujecie ich?
Dosłownie pięć minut...
- Nie ma sprawy - uśmiechnęłyśmy się, starając się ukryć
przerażenie. Ostatnio, gdy byłyśmy w domu same z bliźniakami, nie
skończyło się to najlepiej. My sterroryzowane i udające koty i kamienie,
oni poparzeni... To znaczy, tylko Mark... Chyba Mark, nigdy nie udawało
mi się ich rozróżnić... Nie byłam pewna, jak poradzimy sobie tym razem z
dwoma potworkami, w dodatku gorączkującymi. Kto wie, jak wpływa na
nich gorączka?
Na szczęście wpływała uspokajająco. Obaj leżeli w łóżku, przykryci
kocem, i spali jak aniołki. Uśmiechnęłyśmy się jeszcze raz, tym razem z
wyraźną ulgą. Skoro śpią, to babcia Emmy może odwiedzić nawet sie-
demnaście aptek!
- Nie spiesz się, babciu! - zawołała Emma do jej pleców, znikających
za drzwiami.
Chyba wołała za głośno, bo w tym samym momencie cztery powieki
otworzyły się, a spoglądające spod nich dwie pary zielonych oczu wcale
nie wyglądały na zaspane i osłabione chorobą.
- Do szafy! - zawołał chłopiec w żółtej piżamce. - Wszystkie do
szafy, no już! Będziecie moimi więźniami!
Pomyślałam, że dzieci stanowczo nie powinny oglądać brutalnych
filmów. Ani nawet brutalnych kreskówek. Przecież pomysł z uwięzieniem
nas w szafie musiał pochodzić z jakiegoś filmu! Poprzednio tylko Zuzia
leżała w szafie, udając kamień. Lepiej chyba być kamieniem niż
więźniem...
Zobaczyłam, że Julka wyraźnie zbladła, wchodząc do szafy. Czyżby
bała się ciemności? Albo ciasnych pomieszczeń? No tak, w jej domu
wszystko było ogromne...
- Mam klaustrofobię - szepnęła, potwierdzając moje przypuszczenia.
Klaustrofobię, czyli lęk przed zamknięciem... Widziałam kiedyś w
telewizji film na ten temat, taka osoba może nawet umrzeć ze strachu w
czasie krótkiej podróży windą! Stanowczo nie chciałam, żeby Julka umarła
uwięziona w szafie! Nie mogłam na to pozwolić. W końcu nas jest cztery,
a bliźniaków tylko dwóch. W dodatku są przedszkolakami... chorymi
przedszkolakami. Nie możemy dać się im sterroryzować!
Zacisnęłam pięści i postanowiłam ruszyć do ataku. Jak babcia Emmy
to robiła? Nie krzyczała, a jednak byli przy niej jak aniołki. Może w ten
sposób działał jej łagodny głos, taki jakim mówiła do Emmy poprzedniego
wieczora, kiedy ta płakała jak bóbr? Niestety, mnie nie było w tej chwili
stać na spokojny, łagodny głos. Miałam ochotę wrzeszczeć, a nie
przemawiać uspokajającym, kojącym tonem.
Wrzasnęłam więc:
- Spokój! Nie będzie żadnego zamykania nas w szafie! Babcia
zostawiła was pod naszą opieką, a nie nas pod waszą.
Nie byłam pewna, czy te skomplikowane konstrukcje gramatyczne -
„was pod naszą”, „nas pod waszą” - są dla nich w ogóle zrozumiałe. Nie
miałam żadnych doświadczeń z dziećmi, zwłaszcza takimi, które niemal
całe życie spędziły w Anglii.
Otworzyłam usta, żeby jakoś przystępniej przedstawić im moje
przemyślenia, ale nagle odezwała się Zuzka. Bardzo stanowczo się
odezwała.
- Natychmiast wracajcie do łóżka! Natychmiast! Jeśli zdążycie,
zanim doliczę do pięciu, poczytam wam w nagrodę bajki! Raz, dwa, trzy...
Jeszcze zanim powiedziała „trzy”, maluchy znalazły się pod
kołderkami, przykryte po same uszy i wyraźnie spłoszone. Więc to było aż
takie proste? Wystarczyło podnieść głos i być stanowczą?
Julka, równie zdumiona i bardzo, bardzo blada, gramoliła się z szafy.
Kto wie, może uratowałyśmy jej życie?
- Gdzie macie jakieś bajki? - zapytała Zuzka. A spod pierzynek
wyjrzały nieśmiało dwie małe rączki i pokazały zgodnie półkę pod oknem.
Oni się naprawdę nas bali!
- Poczytamy o smoku, chcecie? - Zuzia usiadła na podłodze i wzięła
głęboki oddech.
Nie zdążyła jednak przeczytać ani słowa, bo w tym samym
momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Czy raczej kołatanie,
bo przecież babcia Emmy miała zamiast dzwonka śliczną, mosiężną
kołatkę. Kołatkę, a więc kołatanie...
- Babcia nie wzięła klucza? - zdziwiła się Emma i poszła otworzyć.
Na progu jednak nie stała wcale jej babcia. Stał tam Krzysiek
Więcek. Emma zrobiła się czerwona jak burak.
- Cześć... - powiedział Krzysiek, cichutko, jak nie on. I też oblał się
rumieńcem.
Wyglądało mi na to, że nie tylko on podoba się Emmie, ale i ona
jemu... Ach, znowu ta gramatyka. Wy nas, my was, on jej, ona jemu...
Tylko w sprawie mojej i Tomka nie obowiązywała taka wzajemność. Tu
było tylko „on jej”. Ona jemu nie. Ona jemu obojętna, a nawet wroga... To
znaczy, on myśli, że ona mu wroga...
Z wysiłkiem otrząsnęłam się z rozmyślań o gramatycznej
wzajemności i skupiłam swoją uwagę na Krzyśku. Nie wiedziałam, że
Emma dała mu swój adres.
- O, wszystkie tu jesteście? - zdziwił się na nasz widok. Nie ucieszył,
lecz zdziwił. Łatwo to było zrozumieć, w końcu chciał być z Emmą sam
na sam.
- My zajmiemy się chłopcami, poczytamy im bajki, a wy tu sobie
spokojnie porozmawiajcie - zarządziła Zuzia i zaczęła zaganiać mnie i
Julkę do pokoju bliźniaków.
- My też tam pójdziemy, Krzyś, poznasz twins... moje braty... moich
bratów... braci... - Emmie z nerwów myliły się końcówki, w oczach miała
panikę i wściekłość. Wyraźnie była zła, że zamierzałyśmy zostawić ich sa-
mych. A przecież my chciałyśmy dobrze! Bardzo dobrze! Chciałyśmy,
żeby wreszcie spokojnie sobie porozmawiali.
- Cześć, chłopaki! - Krzysiek wcale się nie wygłupiał i w niczym nie
przypominał klasowego błazna, którym przecież był. Zachowywał się
poważnie, nawet bardzo poważnie. Zwłaszcza w stosunku do bliźniaków.
Podał każdemu z nich rękę, jak jeden dorosły facet drugiemu dorosłemu
facetowi. Mark i Robin byli oczywiście zachwyceni takim traktowaniem.
A ja miałam wrażenie, że śnię! Czyżby miłość tak zmieniała ludzi? No tak,
czemu się dziwię... w końcu to właśnie ja chciałam zacząć się uczyć
węgierskiego, gry w szachy i gotowania zup. Z miłości przecież, a nie z
powodu nagłego nadmiaru czasu i chęci znalezienia nowego
fascynującego hobby...
Z trudem zmieściliśmy się wszyscy w pokoiku, w którym leżeli
bracia Emmy. Zuzia wzięła książkę i zaczęła czytać. Najpierw o smoku,
potem o królewnie, która zgubiła koronę, jeszcze później o dwóch
myszkach i żabie...
- Oni już śpią - powiedziałam szeptem.
Zuzka z ulgą zamknęła książkę i wyszła na palcach z pokoju. A my
za nią. W pokoju, w którym robiłyśmy poprzedniego dnia kokardki, było
jednak znacznie wygodniej. A przede wszystkim można było nareszcie
normalnie porozmawiać, zamiast słuchać w skupieniu bajek.
- Skąd wiesz, gdzie mieszkam? - Emma skupiła się i powiedziała
całe zdanie, nie myląc końcówek.
- Wiem o tobie więcej, niż ci się wydaje - odpowiedział Krzysiek,
znów czerwony jak burak. A ja poczułam, że zaraz dostanę zawału. Rety,
ja już to słyszałam! Dokładnie te same słowa! Albo prawie te same!
Słyszałam je z ust Tomka, w identycznych okolicznościach. Pojawił się w
moim domu, a ja zdziwiłam się, skąd ma adres... Czy naprawdę ci faceci
nie zajmują się niczym oprócz śledzenia dziewczyn z naszej klasy?
Zupełnie, jakby nie mogli normalnie zapytać o adres...
- A po co przyszedłeś? - brawo! Emma chyba po raz pierwszy
powiedziała „przyszedłeś”, zamiast „przyszłaś”, „przyszłoś”,
„przyszedłoś”... Różne formy z jej ust już słyszałam, ale tej poprawnej
chyba jeszcze nigdy! Naprawdę się starała panować nad nerwami!
- Nie byłem dziś w szkole - powiedział Krzysiek.
No proszę! Nie było go? W ogóle tego nie zauważyłam! Jeden rzut
oka na Julkę i Zuzię wystarczył, żebym wiedziała, że one też kompletnie
nie zwróciły na to uwagi. Za to Emma... Zachowywała się tak, że mogłam
dać sobie uciąć rękę za to, że zauważyła. Zauważyła i bardzo się przejęła!
Tylko my we trzy, niewyspane i zmęczone, jakoś nie przyjrzałyśmy się jej
w szkole dostatecznie uważnie. No ale teraz byłyśmy pewne: Krzysiek
bardzo, bardzo ją obchodził. I ona jego chyba też.
- Dlaczego nie byłeś w szkole? - zapytała Emma, starając się, żeby w
jej głosie nie było słychać najlżejszych choćby emocji.
- Byłem u lekarza - machnął ręką Więcek. - Nic takiego. Ale miała
być dziś kartkówka z matmy, chciałem zapytać, jak było.
No nie, on naprawdę był klasowym błaznem! W dodatku bez
odrobiny wyobraźni! Czy naprawdę uważał, że ktoś w to uwierzy? W to,
że kartkówka z matmy obchodziła go tak bardzo, że aż przyszedł „zapytać,
jak było”? Może ktoś, kto nie chodzi do naszej szkoły i nie wie, że pani
Kwaśniak robi kartkówki regularnie na co drugiej lekcji, dałby się nabrać.
Ale my chodziłyśmy do tego samego gimnazjum co on! Do tej samej
klasy! I doskonale wiedziałyśmy, że kartkówka na matmie była czymś
równie zwyczajnym jak sprawdzenie listy obecności na jakiejkolwiek
innej lekcji. Nie było sensu w ogóle o tym mówić.
A może właśnie dlatego powiedział o tej kartkówce? - pomyślałam
nagle. Może chciał, żeby od razu było oczywiste, że to tylko pretekst? Że
tak naprawdę nie obchodzi go matma, lecz Emma? Że o to tu chodzi... Ale
nie, Krzysiek nie był na to dość przebiegły. On dał się przecież nabrać
adoratorowi Marty Mądrej, był prostoduszny i łatwowierny. I na pewno
nie umiałby uknuć takiej intrygi. On naprawdę uważał, że świetnie to
sobie wymyślił i że żadna z nas nie wpadnie na to, że kartkówka to tylko
pretekst.
- Tak myślałem... myślałam, że przyjdziesz - zaczerwieniła się
Emma. - To znaczy, nie że przyjdziesz, ale że będziesz chciał wiedzieć,
jak było... Spisałam ci pytania.
Co??? Wszystkie trzy otworzyłyśmy szeroko oczy. Emma myślała o
Krzyśku w czasie kartkówki, zrobiła notatki, bo spodziewała się, że ją
odwiedzi?!
- Myślałam, że ci jutro dam, gdy przyjdziesz do szkoły - spuściła
oczy i sięgnęła do teczki.
- Dzięki! - Krzysiek był zachwycony. - Dzięki, że o mnie
pomyślałaś!
Gruchali tak jeszcze przez chwilę jak dwa gołąbki. Aż robiło mi się
słabo. Kto by się spodziewał, że nasz klasowy błazen okaże się takim
amantem?
Nagle jednak Krzysiek podniósł wzrok i powiedział, wyraźnie
głośniej i wyraźnie do nas wszystkich:
- Chciałem was jeszcze o coś zapytać... Nie daje mi to spokoju.
Powiedziałyście przy sprawie z Karoliną, że podejrzewałyście, że to ja
pociąłem torbę Emmie. Dlaczego? Nie mogę tego zrozumieć! Cała klasa
wciąż mnie pyta, dlaczego... Wszyscy myślą, że coś wiem, że może
zrobiłem to razem z Karoliną... Przestają rozmawiać, gdy się zbliżam.
Dlaczego tak wtedy powiedziałyście?
- A pamiętasz, co mówiłeś w bibliotece? - odpowiedziałam pytaniem
na pytanie.
- W bibliotece? - zatkało go całkowicie. - Ja rzadko bywam w
bibliotece...
W to akurat nie wątpiłam. Ale był tam w andrzejki przed
matematyką. I to nie sam!
- Nie pamiętasz, co mówiłeś między regałami do swoich kolegów
dwudziestego dziewiątego listopada? - przypomniała mu Zuzka bardzo
poważnym tonem. Wyraźnie znowu wcielała się w jedną ze swoich
ulubionych ról: sędziego śledczego.
- Nic nie pamiętam - pokręcił głową bezradnie nasz przesłuchiwany.
- To ci przypomnę - rozkręcała się Zuzia. - Może niedokładnie, ale
brzmiało to tak: „Ta torba to dopiero początek, zobaczycie, co będzie
dalej. Będziemy mieli ubaw po pachy!”.
- Ach, ta torba! - uśmiechnął się szeroko Krzysiek. - Torba dla Marty
Mądrej! Szykowaliśmy jej fajny prezent na mikołajki... ale przez was nic z
tego nie wyszło. Bo przez was w ogóle nie było prezentów.
- Prezent dla Mądrej? - nie rozumiałam. - Chcieliście dać Mądrej
torbę?
- Torbę, ale specjalną... z której wyskakiwałyby główki na
sprężynkach. Widziałem taką kiedyś w filmie, dziewczyna nieźle się
wystraszyła. I zrobiłem taką samą dla Mądrej, własnoręcznie. Pokazałem
kumplom, byli zachwyceni - spojrzał na nas, chyba oczekując oklasków.
Braw nie było. Odezwała się za to Zuzka podejrzliwie:
- Ale powiedziałeś, że to dopiero początek...
- No tak, bo chciałem zrobić jeszcze kilka rzeczy... Takich jak w
sklepie ze śmiesznymi rzeczami, tylko jeszcze śmieszniejszych. Na
przykład szalik, który sam by się zaciskał i ją dusił...
No tak, boki zrywać! Już prawie uwierzyłam, że zmądrzał, że
niesłusznie uznałyśmy go za klasowego błazna... Ale on był właśnie
błaznem. I to niebezpiecznym! Chciał udusić naszą wychowawczynię na
oczach całej klasy!
- Fajny pomysł - powiedziała Emma rozanielona. A mnie
pociemniało przed oczami. Najpierw Zuzka zgłupiała z powodu Radka,
teraz Emma z powodu Więcka... Dobrze że przynajmniej na mnie Tomek
nie działał w taki sposób. Smutniałam na myśl o nim, ale nie głupiałam.
Chyba nie...
ROZDZIAŁ 7
A PIES???
Babcia Emmy wróciła do domu, bliźniaki wstały, zjadły obiad,
położyły się... a my wciąż siedziałyśmy w pokoju z Krzyśkiem i
słuchałyśmy ochów i achów, które wyrzucała z siebie Emma. Była
zachwycona każdym jego pomysłem, nawet najgłupszym. Szklanką
parzącą w palce, duszącym szalikiem, strzelającym długopisem... Więcek
miał tyle pomysłów, że wystarczyłoby ich na każdy dzień roku szkolnego,
aż do naszej matury.
- Pójdziemy zrobić herbatę - powiedziałam niepewnie, chcąc
wycofać się do kuchni. Zuzia i Julka poderwały się, żeby wyjść ze mną.
Obserwowanie gruchających gołąbków było fascynujące, ale czułyśmy się
trochę nieswojo.
- Nie wychodźcie! - zaprotestowała natychmiast Emma, podrywając
się z krzesła.
- Ja już idę do domu - powiedział Krzysiek, patrząc na zegarek. -
Rodzice pewnie się martwią...
- Nie idź - zaczerwieniła się Emma. - Jeszcze nie dałam ci notatek z
matmy...
Notatek! Naprawdę powiedziała to bezbłędnie. Nie „notatków” czy
wręcz „notesów”, ale po prostu „notatek”! Byłyśmy w szoku! Więcek
jednak wyraźnie przejął się tym, co zobaczył na zegarku i wybiegł niemal
bez pożegnania. To znaczy bez pożegnania ze mną, Julką, Zuzką i rodziną
Emmy. Bo z Emmą spędził przy drzwiach chyba z dziesięć minut,
chichocząc i szepcąc. Nie o matematyce oczywiście...
- Tak szybko sobie poszedł... - westchnęła Emma, zatrzaskując
drzwi. - Szkoda...
- Szybko? - spojrzałam na zegarek. - Jest szósta! Za oknem już
dawno zrobiło się całkiem ciemno! Myślałam, że będzie tu nocował.
- Szósta?! - pisnęła Julka, przerażona. - Pies pani Oli! Dałam słowo!
Poczułam, że mój świat rozwala się na milion kawałeczków. To miał
być mój wielki dzień! Miałam się spotkać z Tomkiem, wyjaśnić to
idiotyczne nieporozumienie... Myślałam o tym przez cały czas w szkole... I
co, i nagle tak po prostu zapomniałam? No dobrze, nie tak po prostu...
Byłam świadkiem rodzenia się wielkiej miłości. Patrzenie na nich,
słuchanie ich, to było lepsze niż najlepszy film. Wszystkie trzy
wpatrywałyśmy się w nich zachłannie. Rozumiem, że Zuzia i Julka mogły
przy takiej niespodziewanej atrakcji zapomnieć o bożym świecie. Ale ja?
Jak ja mogłam?! Jak mogłam tak całkiem zapomnieć o Tomku i
wpatrywać się w Więcka?! Szkoda, że nie udało mu się jeszcze
skonstruować szalika, który sam zaciska się na szyi. Chętnie bym go
użyła, żeby się własnoręcznie udusić! Kretynki podobne do mnie sta-
nowczo powinno się raz na zawsze eliminować ze społeczeństwa!
- Zawiodłam panią Olę, chciałabym umrzeć ze wstydu - westchnęła
Julka dramatycznie. A więc nie byłam sama ze swoimi ponurymi
myślami!
- Przestań histeryzować! - powiedziała do niej Zuzia. - I ty też, Żaba,
przestań się zamartwiać, zobaczysz jeszcze swojego Tomeczka!
A więc aż tak było widać, że się dziko zdenerwowałam? Przecież nie
powiedziałam ani słowa! Ale Zuzia umiała czytać w moich myślach,
oczywiście. I umiała, jak nikt, sprowadzić mnie na ziemię. Może tylko
moja babcia mogłaby z nią konkurować...
- Zakładajcie kurtki i biegniemy! Szybko! Emma, gdzie masz
czapkę?
No tak, naprawdę była jak moja babcia... Dbała nawet o to, żebyśmy
się pozapinały i założyły coś na głowę!
W autobusie Emma, Zuzka i Julka chichotały i rozmawiały tylko na
jeden temat: o Krzyśku. Julka oczywiście na poczekaniu napisała wiersz o
ich wielkiej miłości. Byłam nawet ciekawa, jakie romantyczne skojarzenia
może w niej wywołać klasowy błazen... ale nie udało mi się tego usłyszeć.
Bo natychmiast pogrążyłam się we własnych myślach. O Tomku,
oczywiście. O tym, że wszystko mu wyjaśnię. I będzie musiał mi
uwierzyć. Powiem mu nawet, że to Zuzia kocha się w Radku, a nie ja.
Wkopię ją, ale przecież to prawda, nie powinna się więc gniewać... A
zresztą zależy mi tylko na jednej jedynej rzeczy: na tym, żeby Tomek znał
prawdę. I żeby wiedział, że dla mnie liczy się tylko on.
- Tak mi przykro - zaczęła Julka, kiedy wpadłyśmy zziajane do
kwiaciarni. - Jestem podłą, niegodną całować pani stóp, samolubną
dziewuchą.
- My też - przytaknęłyśmy z Zuzią i Emmą. Pani Ola wybuchnęła
serdecznym śmiechem.
- Nie denerwujcie się, od trzech tygodni radzę sobie sama, to i dziś
sobie poradziłam. Kamusia nie była zachwycona krótkim spacerem, ale
ona też już się przyzwyczaiła.
- To ja z nią wyjdę jeszcze raz - powiedziałam, czując, że serce wali
mi jak młot. - Wyprowadzę ją na solidny długi spacer. Mogę?
- Pewnie, że możesz - pani Ola naprawdę była aniołem. Aniołem w
czerni! - Kamusia się ucieszy... Ale najpierw dajcie mi te kokardki, które
zrobiłyście. Choinki już czekają na przybranie.
Poczułam, że zamieniam się w kamień. A potem rozsypuję się na
milion małych kawałeczków. Po raz kolejny tego dnia. Kokardki!
Kokardki, nad którymi siedziałyśmy do trzeciej w nocy! Pilne kokardki!
Cały worek, wypełniony czerwonymi wstążeczkami, stał w pokoju Emmy.
- Gdybyś nas tak nie poganiała... - rzuciłam się na Zuzię ze łzami w
oczach. I zaraz się opanowałam: Sorry, nie chciałam... To wina nas
wszystkich...
- Pojadę po te kokardki - powiedziała Emma. - Sama. To moja wina.
- Tak samo twoja jak nasza! I pojedziemy we cztery! - zarządziła
Zuzka. - A właściwie we trzy... - dodała szybko, wpatrując się we mnie
badawczo. - Bo Żaba wychodzi z psem. Kurczę, przecież psom też się coś
należy od życia.
Posłałam jej wdzięczne spojrzenie i weszłam za panią Olą po
schodkach na górę. Do Tomka! Zaraz go zobaczę! Zaraz mu wszystko
wyjaśnię! Serce waliło mi jak szalone, czułam, że robię się cała
czerwona... Próbowałam to opanować, ale nie umiałam wygrać z biologią.
Mój organizm dobrze wiedział, że jestem zdenerwowana, nie dało się go
oszukać.
Zza białych drzwi wyskoczył śliczny, czarny, kudłaty piesek i zaczął
się łasić do pani Oli.
- Kamusia, biedactwo, nudzisz się sama w domu... - słowa
właścicielki kwiaciarni dotarły do mnie z opóźnieniem. Jak to sama??? A
Tomek? Nie liczy się jako towarzystwo dla Kamusi? Gardzi nią? A może
ona nim?
- Biedactwo, przyzwyczaiłaś się, że Tomek jest w domu, a dziś go
nie ma... - pani Ola na szczęście była odwrócona do mnie tyłem i nie
mogła zobaczyć mojej twarzy. Nie byłam pewna, co by z niej wyczytała...
ale na pewno coś, czego nie chciałabym jej powiedzieć. Że zakochałam się
w jej synu i Kamusia miała być tylko pretekstem do spotkania... Nie, na
pewno nie powinna tego wiedzieć!
- Tomek zaczął już wychodzić z domu? - zapytałam, starając się,
żeby mój głos był beztroski i żeby nie było w nim absolutnie słychać
nadmiernego zainteresowania. Ot, tylko bardzo umiarkowane
zainteresowanie, a właściwie jego brak... umiarkowaną, ogólnoludzką
życzliwość. Nawet mniej niż umiarkowaną... Życzliwa obojętność, to był
właśnie efekt, który chciałam osiągnąć! Nie wiedziałam tylko, jak to się
robi.
- To było skomplikowane złamanie dwóch kości z
przemieszczeniem, Tomek miał operację i nie będzie chodził jeszcze co
najmniej przez pięć tygodni! - to, co mówiła pani Ola, sprawiło, że
natychmiast zapomniałam o jakiejkolwiek życzliwej obojętności.
- Operację? - na sam dźwięk tego słowa zrobiło mi się słabo. Krew,
chirurdzy, skalpele, nici... A może nawet jakieś okropne metalowe szyny,
którymi połączyli mu te kawałki połamanych kości? Nie, nie mogłam
sobie tego dłużej wyobrażać! Nie mogłam zemdleć na progu mieszkania
Tomka! Wbiłam sobie paznokcie w udo, prawie tego nie czując przez
grube spodnie i rajstopy. Pożałowałam, że dałam się babci namówić na
ubranie się na cebulkę. Nie było przecież aż tak zimno... ledwie siedem
czy osiem stopni mrozu! Wbiłam paznokcie lewej ręki w prawą rękę. Tym
razem poczułam ból. Bardzo dotkliwie.
- Auu - zacisnęłam zęby.
Ale przynajmniej przestało mi się wreszcie kręcić w głowie...
- Tomek jest dziś w szpitalu - mówiła dalej pani Ola. - Mój brat
zawiózł go na kontrolę i na zdjęcie szwów. Mają mu też zmienić gips,
zeszła już opuchlizna i gips niemal obraca mu się wokół nogi.
Mogła sobie darować te szczegóły, naprawdę! Znowu było mi słabo!
- To ja wyjdę z Kamusią - powiedziałam, marząc o hauście
mroźnego, zimowego powietrza. Niech będzie nawet dwadzieścia stopni
mrozu! Albo i trzydzieści! Niech mnie ten mróz otrzeźwi!
Malutki czarny piesek był zachwycony, że ktoś zabiera go na
nieplanowaną przechadzkę.
- Nigdy nie wychodzi o tej porze - uśmiechnęła się pani Ola.
A ja wybiegłam z kwiaciarni, czując, że nie uda mi się tłumić łez ani
chwili dłużej. Byłam taka rozczarowana! Tak bardzo chciałam się spotkać
z Tomkiem, tak bardzo na to liczyłam...
- Kamusia, o której wróci twój pan? - przytuliłam kudłatego psiaka,
który o dziwo nie wyrywa} się i nie skamlał. Przeciwnie: zaczął lizać mnie
po twarzy, popiskiwać...
Nagle pomyślałam, że to pies Tomka. Że Tomek na pewno tuli Kamę
nie raz, tak jak ja w tej chwili. Że jego długie palce przeczesują jej sierść
dokładnie tak jak moje teraz. Że może też do niej mówi, powierza jej
swoje tajemnice...
Wtuliłam się w czarną sunie jeszcze mocniej, usiłując poczuć w jej
sierści zapach Tomka.
- Powiedz, Kamusia, twój pan coś ci o mnie opowiadał? Powiedz -
prosiłam, a piesek zlizywał mi z twarzy łzy i popiskiwał. Miałam nadzieję,
że każdy z tych pisków oznacza „tak”.
ROZDZIAŁ 8
NA ZAKUPY
Przez następne dni codziennie do późnej nocy robiłyśmy kokardki,
łańcuchy i aniołki ze słomy. Babcia Emmy pomagała nam jak mogła,
zwłaszcza przy drobnych, wymagających precyzji elementach.
Malusieńkie uśmiechy miniaturowych aniołków wychodziły prosto tylko
jej i Julce. Z ulgą oddawałyśmy niedokończonych skrzydlaczy w ich ręce.
Dziewiętnastego grudnia zaraz po szkole zawiozłyśmy pani Oli
worek aniołków oraz drugi z kokardkami i wielkie pudło łańcuchów.
- Wasza pensja - właścicielka kwiaciarni podała każdej kopertę z
banknotami. - Ciężko zapracowana. Nie wiem, jak bym sobie poradziła,
gdyby nie wy!
Zajrzałam do środka i zakręciło mi się w głowie. Naprawdę kupię
całej rodzinie prezenty za własne pieniądze! I moim przyjaciółkom i...
może... może także...
- Czy mogłabym zajrzeć do Tomka? - zapytałam, nie starając się już
nawet udawać życzliwej obojętności.
- Oczywiście, na pewno się ucieszy, że jesteście - pani Ola wbiegła
po schodach. Serce waliło mi znów jak szalone. Więc jest! Jest w domu!
Zaraz mu powiem wszystko, co mam do powiedzenia. Zaraz skończy się
ten koszmar!
- Tomek prosił, żeby powiedzieć, że śpi - powiedziała jego mama i
dopiero po chwili, patrząc w nasze twarze, zrozumiała, że się zdradziła.
Skoro śpi, to nie mówi! - Tomek śpi... to znaczy...
- Nie chce mnie widzieć - westchnęłam, a w oczach stanęły mi łzy. -
Nie musi pani nic mówić. On... Proszę go pozdrowić!
Wybiegłam z kwiaciarni, czując, że to będą najgorsze święta w moim
życiu. Wolałabym, żeby w ogóle wykreślono je z kalendarza!
- Nie bierzesz nawet swoich pieniędzy? - za moimi plecami rozległ
się trzeźwy, spokojny głos Zuzki. - Porzuciłaś je?
- Nie - chlipnęłam, ocierając łzy.
- Idziemy na zakupy? - objęła mnie Julka.
- Idziemy - pokiwałam głową. W końcu nic nie poprawia humoru tak
jak centrum handlowe! Pomaga na jedynkę z matmy, na kłótnię
rodziców... ale czy pomoże też na złamane serce?
Pomoże. Zrozumiałam to natychmiast, gdy tylko tam weszłyśmy.
Nie dlatego, że zobaczyłam tyle wspaniałych rzeczy, które chciałabym
kupić, i że w tym szale zakupów zapomniałam o Tomku... Nie myślałam o
nim, to prawda - jednak nie z powodu zakupów, lecz w wyniku walki o
przetrwanie. Piątek... ostatni piątek przed Bożym Narodzeniem...
- Wybrałyśmy sobie chyba najgorszy dzień na taką wyprawę -
westchnęła Julka, rezygnując z bitwy o koszyk. Kolejka do koszyków
kłębiła się już w drzwiach wejściowych. Ludzie przepychali się, krzyczeli,
wręcz wyrywali sobie koszyki z rąk...
- Nie potrzebujemy koszyków, nie będziemy miały aż tyle zakupów -
zdecydowała Zuzia i, energicznie, jak to ona, zaczęła torować sobie drogę
w gęstym tłumie.
Nie byłam pewna, co właściwie chcemy znaleźć. Nie miałam
żadnego pomysłu na prezenty dla rodziców, dla babci, no i dla moich
przyjaciółek z Bractwa Zeta. Właściwie do tej pory myślałam tylko o
prezencie dla Tomka. Miałam ze sto pomysłów, albo i sto dwadzieścia...
Ale ten prezent raczej nie będzie potrzebny! Teraz muszę się skupić na
ludziach, którym na mnie zależy. Na mojej rodzinie, na Zuzi, Julce,
Emmie... Poszukać czegoś, co je ucieszy.
- Czy to nie Karolina? - zdziwiłam się, widząc dziewczynę podobną
do niej jak dwie krople wody.
Mignęła mi tylko, widziałam ją tak z tyło - boku... ale byłam prawie
pewna. Prawie pewna, że to ona. Tylko dlaczego pchała wózek z
dzieckiem???
- Ona nie ma rodzeństwa - pokręciła głową Zuzka. - Pamiętacie, co
nam mówiła wtedy po andrzejkach, jak prosiła, żebyśmy nikomu nie
wygadały, że to ona pocięła tę torbę? Mówiła, że nie wie, co w nią
wstąpiło, i że to wszystko przez jej rodzinę... Że jej rodzice nie żyją, że
wychowuje ją ciotka, okropna, skąpa... A druga ciotka, jak dobra wróżka,
przywozi jej od czasu do czasu ubrania z Anglii albo Francji, i zaraz
znika...
- Może ta skąpa ciotka ma dziecko? Albo ta druga, od ubrań? - byłam
naprawdę niemal pewna, że widziałam Karolinę. Skoro jednak Zuzia
twierdziła, że nie ma w jej rodzinie takich niemowlaków, chyba to jednak
nie ona...
- Lepiej poszukajmy prezentów - Zuzka rzuciła się między regały. -
W końcu ten sklep jest czynny naprawdę długo, ale chyba nie całą noc...
Miała rację. Trzeba było się na coś zdecydować! Przynajmniej
postanowić, na której półce szukać tych gwiazdek z nieba, które
zamierzałyśmy podarować naszym bliskim.
- Może szals? - zaproponowała Emma.
Szals? No tak... to była liczba mnoga od „szal”. Niezbyt poprawna w
Polsce, znakomita w Anglii... W końcu tam dodaje się literę „s” na końcu
wyrazu i już ma się liczbę mnogą. Proste jak drut. Szkoda, że w naszym
języku reguły nie są takie przejrzyste...
- Apaszki! - ucieszyła się Zuzia. - Zobaczcie tę, ma kolor włosów
mojej mamy!
To prawda... Ta apaszka wyglądała jak rozmyte zdjęcie pani
Zawadzkiej. Był na niej kolor jej włosów, jej oczu... nawet odcień jej
skóry.
- Musisz ją kupić, definitywnie! - powiedziała Julka, a ja i Emma
pokiwałyśmy energicznie głowami.
Nigdy jeszcze nie widziałam apaszki tak idealnie dopasowanej do
osoby, która miała ją nosić. Byłam pewna, że mama Zuzi padnie z
zachwytu. Niestety, nie było apaszki w kolorach mojej mamy. Pewnie
byłoby o nią dość trudno. Mama ma błękitne oczy, a włosy czarne jak
smoła. To raczej nietypowe zestawienie... I wcale nie chciałam kupować
jej czegoś czarnego. Wolę, jak nosi weselsze kolory. Jasne... ale nie białe.
W białym fartuchu i tak widzę ją od świtu do nocy!
- To ona! - zawołała nagle Julka.
A do mnie dopiero po kilku sekundach dotarło, że nie chodzi jej o
moją mamę, tylko o Karolinę. Nie było wątpliwości. Między wysokimi
regałami, wśród pracowników sklepu przebranych za Mikołajów i za
wielkie pluszowe misie, szła Karolina z wózkiem. A w wózku darł się
wniebogłosy mały dzieciak. Strasznie do niej podobny. To stanowczo nie
mogło być obce dziecko.
- Cześć - podeszłam do niej, zaskakując samą siebie. Ciekawość
zwyciężyła we mnie z niechęcią.
Chciałam dowiedzieć się, co to za dziecko. Chyba nie jej??? Tyle się
słyszy o ciążach nastolatek... Nie znam się na dzieciach, ale to siedziało
samodzielnie, wcale się nie opierając o wózek, a więc musiało mieć kilka
miesięcy... pół roku pewnie albo i więcej? Więc Karolina mogła urodzić
dziecko jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. W czasie wakacji. I
nikt by nic o tym nie wiedział...
Chciałam jednak zapytać nie tylko o dziecko. Chciałam się
dowiedzieć, dlaczego nie chodzi do szkoły, już tyle czasu. Prawie trzy
tygodnie... Przecież jej nie wyrzucili? Ktoś pytał Mądrą, chyba Rafał, a
może Mateusz... Powiedziała, że nie. Że Karolina może wrócić, kiedy
tylko zechce. Więc dlaczego nie wracała???
- Cześć - powtórzyłam głośniej i Karolina nareszcie mnie zauważyła.
Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki. Była przerażona. Więc to chyba
naprawdę było jej dziecko! Przypadkiem odkryłyśmy jej wielką tajemnicę!
Zuzia i Julka podeszły bliżej. Pewnie też, tak jak we mnie, ciekawość
wygrała w nich z niechęcią. Tylko Emma stała z boku i wyglądała, jakby
się czegoś bała. Chyba wciąż nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś
tak bezinteresownie ją znienawidził i chciał ją wykurzyć z naszej klasy.
- Cześć, to twoje dziecko? - zapytała Zuzka prosto z mostu.
Podziwiałam ją. Ja zaczęłam już knuć jakąś skomplikowaną intrygę, żeby
się tego dowiedzieć, miałam zamiar zadać z piętnaście pytań
naprowadzających.
A ona walnęła bezpośrednio... i dostała bezpośrednią odpowiedź.
- Zwariowałaś? - Karolina narysowała palcem kółko na czole. - To
mój brat. Potwór, który zamienił moje życie w koszmar. Zabrał mi
rodziców.
- Twoja mama umarła przy porodzie? - domyśliłam się. - Ale tata?
Mówiłaś, że on też nie żyje, tak? Że obydwoje nie żyją?
- Oni żyją, tylko już nie dla mnie - powiedziała Karolina i spuściła
głowę.
A więc nas okłamała! Wcale nie była sierotą! Wcale nie
wychowywała jej żadna podła ciotka! Wymyśliła to wszystko, żeby nas
przekonać, że nie powinnyśmy mówić Mądrej o tym, co odkryłyśmy. O
tym, że to ona pocięła tę torbę. No i udało jej się znakomicie. Zrobiło nam
się jej żal i milczałyśmy jak zaklęte. Usiłowałyśmy jej bronić nawet
wtedy, kiedy Marysia wypaplała przed całą klasą, że to jej robota. Cóż,
Marysia miała wyraźnie więcej rozumu niż my we cztery razem wzięte!
- Okłamałaś nas! - nawet nie zauważyłam, kiedy Emma znalazła się
tuż za moimi plecami. Była blada jak ściana, ręce zacisnęła w pięści.
Widać było, że jest strasznie zdenerwowana.
- Nie kłamałam - uśmiechnęła się Karolina, ale tym razem nie był to
wcale ten okropny, szyderczy grymas, który tak dobrze znałyśmy. Tym
razem to był naprawdę bardzo smutny uśmiech.
- Jak to nie kłamałaś? - włączyła się Julka, mówiąc głosem słodkim
jak miód. - Przecież powiedziałaś wyraźnie, że jesteś sierotą. Płakałaś, gdy
to mówiłaś!
- Bo czuję się jak sierota! - Karolina zaczęła wyrzucać z siebie słowa
z szybkością karabinu maszynowego. - Rodziców nie obchodzi to, co się
ze mną dzieje. Gdybym umarła, też by tego nie zauważyli! Nie chodzę od
trzech tygodni do szkoły i nawet nie zwrócili na to uwagi. Ja już dla nich
nie istnieję. A wszystko przez tego gówniarza!
- Twojego brata? - upewniłam się.
Karolina pokiwała głową i nagle po jej policzkach zaczęły płynąć
wielkie łzy.
- Wcale nie chciałam, żeby się urodził - chlipnęła. - Ale oczywiście
nikt nie zapytał mnie o zdanie. Nikogo nie obchodzi to, co ja czuję.
Uważają, że powinnam się cieszyć. Rozumiecie: cieszyć się! Z czego? Z
tego, że wyje po nocach, że nie mogę spać, że na nic nie ma pieniędzy...
Przez trzynaście lat byłam jedynaczką, wszystko zawsze było dla mnie, co
tylko chciałam... A teraz on jest najważniejszy! Mama całą ciążę
przeleżała, miała jakieś problemy... I nic dziwnego! W końcu takie stare
kobiety nie powinny rodzić dzieci, tylko myśleć o emeryturze.'
- Ile twoja mama ma lat? - zapytała Zuzka, chyba podobnie jak ja
wyobrażając sobie siwą, pomarszczoną babunię z wielkim brzuchem.
- Trzydzieści dwa! - rozpłakała się Karolina na dobre.
- Moja mama miała więcej, kiedy mnie urodziła - uśmiechnęła się
Zuzia. - To w ogóle nie jest dużo, można mieć dzieci nawet po
czterdziestce... Ja bym się nawet cieszyła, gdyby urodził mi się teraz brat
albo siostra. Emma ma małych braci i przynajmniej ma wesoło.
Nie byłam pewna, czy Zuzka mówi to szczerze. Wesoło? Z tymi
małymi terrorystami, którzy chcieli nas zamknąć w szafie?!
- Emma jest idealna - zagryzła wargi Karolina, usiłując jednocześnie
wcisnąć smoczek do ust płaczącego wniebogłosy chłopczyka. - Emma jest
doskonała. Mama stawia mija ciągle za wzór. Emma kocha swoich małych
braci i się nimi zajmuje. Emma stara się przezwyciężyć trudności w nauce,
na przykład słabą znajomość polskiego. Jest ambitna. Wciąż to słyszę!
Chce mi się rzygać na samą myśl o Emmie! I jeszcze te jej ciuchy! Kiedyś
dostawałam takie co chwilę, teraz mama powiedziała ciotce, żeby mi już
nic nie przywoziła, bo nas na to nie stać. Najwyżej jakieś starocie z
wyprzedaży.
No tak, to wiele wyjaśniało. Nawet więcej niż pierwsza wersja z
Karolinką - sierotką.
- Tata też strasznie się zmienił! - mówiła dalej Karolina. - Przez
dziewięć miesięcy dbał tylko o to, żeby mama wypoczywała, krzyczał na
mnie, żebym posprzątała, zrobiła zakupy, nie pozwalał nawet głośno
słuchać radia... Myślałam, że to się zmieni, kiedy ten bachor już się urodzi.
Ale teraz jest jeszcze gorzej. On jest wcześniakiem, ma skazę białkową,
płacze w dzień i w nocy, chce, żeby go cały czas nosić na rękach... Nie
znoszę go! A oni wciąż chcą, żebym się nim zajmowała. Tak jak teraz: oni
są na zakupach, na pewno świetnie się bawią, a ja muszę tu z nim chodzić
jak jakaś głupia. Mówiłam im, że mam dużo nauki, ale nie słuchali...
- Dużo nauki? - Zuzka, jak zwykle, jako pierwsza zauważyła, że coś
się nie zgadza. - Przecież nie chodzisz do szkoły?
- Nie chodzę - spuściła oczy Karolina. - Miałam nadzieję, że się
przejmą... Mądra do nich zadzwoniła, powiedziała, że mam przyjść do
szkoły z rodzicami. A oni na to, że nie mają czasu! Żeby powiedziała
przez telefon, o co chodzi.
- I co, Mądra się wkurzyła? - domyśliłam się.
- Wkurzyła się - pokiwała głową Karolina. - I chyba nic im nie
powiedziała. A oni natychmiast zapomnieli o całej sprawie, bo mały miał
czterdzieści stopni gorączki i trzeba było jechać na pogotowie.
- A ty już więcej do szkoły nie poszłaś... - dokończyłam za nią. - I co,
i Mądra więcej nie dzwoniła?
- Dzwoniła, nawet dwa razy... ale za każdym razem to ja odbierałam
telefon. Powiedziałam jej, że jestem chora, udawałam, że kaszlę.
- I długo tak zamierzasz robić? - zainteresowała się Zuzka.
- Do końca życia - nabzdyczyła się Karolina. - A rodzicom nic do
tego. Nie interesuje ich moje życie, nie pytali, czy mam ochotę mieć
rodzeństwo i pomagać im przy tym dzieciaku, to ja teraz też nie będę
pytać, czy im się podoba, że nie chodzę do szkoły. Najchętniej uciekłabym
z domu, ale nie mam dokąd, dziadkowie są tak daleko... Gdyby mieszkali
bliżej, może mogliby pomagać przy tym dziecku. Ale rodzice uważają, że
to nic nie szkodzi, powtarzają: „Z twoją pomocą, Karolinko, ze wszystkim
sobie poradzimy”! A ja nie chcę im pomagać! Ja też przecież jestem ich
dzieckiem i potrzebuję uwagi!
- Mówiłaś im o tym? - zapytała Zuzia.
- Nie mówiłam... Nie ma o czym, i tak by nie zrozumieli... Liczy się
dla nich tylko ten bachor.
- On nie ma imię... imieni? Imienia? - Emma była bardzo
zdenerwowana. - Nie możesz mówić o nim jakoś miłoj? Milej? On nie jest
winny!
- Jest, to wszystko przez niego! Gdyby nie on, moje życie byłoby
idealne, tak jak do tej pory! To on wszystko zepsuł! Mam go serdecznie
dość!
Nie patrząc na nas, zrezygnowana Karolina popchnęła wózek i
zniknęła między regałami. Nie zdążyłyśmy się nawet odezwać.
- Biedne dziecko - powiedziała Zuzia. Nie umiałam rozstrzygnąć,
czy mówi o Karolinie, czy o jej małym braciszku.
ROZDZIAŁ 9
MIŚ NA WROTKACH
Wielka promocja krawatów! Specjalne krawaty gwiazdkowe! Na
Boże Narodzenie krawat jak marzenie! - zawołał niskim głosem żółty miś
mknący na wrotkach główną aleją supermarketu. Z trudem wprawdzie
rozpędzał się w tłumie z wózkami i co chwilę zderzał się z innymi kolo-
rowymi miśkami zachwalającymi świeże karpie i pakowane po pięćset
sztuk bombki w promocyjnej cenie, ale naprawdę się starał.
- Kupujcie krawaty: dla dziadka, dla taty! - krzyknął jeszcze nieco
zmęczony niedźwiedź, po czym znikł między regałami.
- Kupię tacie krawat! - ucieszyłam się zachęcona przez zmachanego
pluszaka. Ojciec wprawdzie nigdy nie nosi krawatów, ale może dlatego, że
nie ma? Na jego ostatnim krawacie prowadzaliśmy psa, kiedy przepadła
gdzieś smycz i nikt nie był pewny, czy to ja ją zgubiłam, czy Etna zjadła w
całości... A potem używałam go jako paska do starych spodni babci
podczas palenia ogniska... A więc tata właściwie nie mógł nosić krawatów,
bo ich po prostu nie posiadał. Ale teraz posiądzie! Dostanie ode mnie na tę
Gwiazdkę najpiękniejszy krawat świata.
- Myślisz, że ten spodoba się twojemu tacie? - Zuzia zdjęła z półki
wściekle czerwony krawat w mikołaje jeżdżące na sankach i założyła na
szyję. - Wyglądałby w nim uroczo.
- A może ten? - złapałam zielony w różowe kwiatki i owinęłam
wokół czoła. - W środku zimy przyda się taki wiosenny akcent. Mój tata
zawsze mówi, że zimą najbardziej brakuje mu kwiatków kwitnących w
ogrodzie i na parapecie. Miałby więc przynajmniej krawat w kwiatki. Nie
sądzicie, że to świetny pomysł?
- Twój tata jest taki fajny, że pewnie naprawdę by go nosił -
powiedziała Emma. - A mój... Mój w tym roku nie dostanie ode mnie nic.
Może w ogóle od nikogo nic nie dostanie...
- A ja nawet nie wiem, kto jest moim ojcem - westchnęła Julka,
opierając się o półkę z krawatami. - I nie mogę mu nic dać...
Miałam wrażenie, że źle usłyszałam. Jak to nie wie, kto jest jej
ojcem?!
- Twoim ojcem jest pan Ździebełko - powiedziałam, starając się nie
przypominać go sobie zbyt dokładnie. Ilekroć wspominam spotkanie z nim
w domu Julki, przechodzą mnie dreszcze wielkości kotów. Bardzo
wypasionych kotów.
- Też tak myślałam - rzekła Julka, siadając na podłodze i wcale nie
zwracając uwagi na tłumy kupujących, potrącające i popychające ją we
wszystkie strony. - Ale wczoraj... wczoraj dowiedziałam się, że to nie są
moi prawdziwi rodzice. Jestem adoptowana. Rozumiecie?
Nic nie rozumiałyśmy... ale, choć to idiotyczne, ucieszyłam się,
słysząc, że to nie jest jej rodzina... że nie łączą jej z nimi więzy krwi.
- Ty tak strasznie do nich nie pasujesz - wypaliłam, zanim
zastanowiłam się, co mówię. - Nie możesz mieć ich genów, to przecież
oczywiste... Nie możesz być ich córką...
- No właśnie, nie jestem - po policzkach Julki zaczęły płynąć wielkie
łzy. - W pierwszej chwili nawet się ucieszyłam. Może jestem córką jakiejś
poetki, która umarła na galopujące suchoty w biedzie i zapomnieniu?
Może paryskiego malarza? Albo młodziutkiej tancerki? Na pewno jestem
dzieckiem namiętności, wielkiej miłości... a to zawsze pocieszające. Ale
potem, im dłużej o tym myślałam... potem jakoś przestało mnie to cieszyć.
Nie jestem córką tej pary nieczułych potworów z dolarami zamiast
mózgów. I to jest dobra wiadomość. Ale w takim razie nie jestem też
wnuczką mojej babci, którą tak kochałam... Nie należę do tego świata, nie
wiem, kim jestem, skąd pochodzę... Nie mam korzeni. Jestem dzieckiem
nicości. Wiecie, jakie to uczucie?
Nie wiedziałyśmy, oczywiście. I żadna z nas nie wiedziała, co
należałoby powiedzieć w takiej sytuacji. Bo co można powiedzieć dziecku
nicości?
- A właściwie skąd wiesz, że jesteś adoptowana? - zainteresowała się
trzeźwo Zuzka. Czyli wiedziała, co mówić ludziom bez korzeni! -
Powiedzieli ci? Znalazłaś jakieś dokumenty?
- Znalazłam... - zaczęła Julka, połykając łzy. Nie zdołała jednak
dokończyć zdania, bo w tym momencie w naszą skuloną grupkę wjechał
wielki niebieski miś na wrotkach.
- Kapelusze w wielkim wyborze, nie umiesz dobrać, miś ci pomoże!
- zaśpiewał niedźwiedź wysokim, dziwnie znajomym głosem, z lekkim
obcym akcentem.
- Mama? - oczy Emmy zrobiły się ogromne jak spodki. - Mamo, to
ty?
- To ja - szepnął niebieski miś, szarpiąc swoją głowę. Przez sekundę
miałam okropne wrażenie, że pani Adams, zdruzgotana tym, że ją
rozpoznałyśmy, chce się zabić w tak niekonwencjonalny sposób. Przez
urwanie łba. Ale to przecież nie był jej łeb. To był wielki, pluszowy,
niedźwiedzi łeb, spod którego wyjrzała jej zaczerwieniona twarz bez śladu
makijażu. Nie mogłam uwierzyć, że to ta sama szykowna kobieta, która
wpadła do naszej klasy kilka tygodni temu w czerwonej garsonce, z dłu-
gimi paznokciami starannie pomalowanymi na krwisty kolor. Teraz jej
ręce, a więc i paznokcie, kryły się w przebraniu misia. W obszytych
futrem i zakończonych plastikowymi pazurkami rękawach.
- Mamo... mummy... - Emmie po policzkach ciekły łzy, jeszcze
większe niż te, które obsychały na twarzy Julki. - Mamo... mówiłaś, że
pracujesz w biurze... Że jesteś sekretem... sekretą...
- Sekretarką - poprawiłam ją odruchowo.
- A co miałam ci powiedzieć? - pani Adams z trudem usiadła na
podłodze. - Że jeżdżę po sklepie w ważącym tonę futrze, że nawet ta praca
za tydzień się skończy i znów zostaniemy bez grosza? Że boli mnie gardło
od wykrzykiwania bzdur o kapeluszach i świeżych karpiach?
Powiedziałybyście, ty i babcia, żebym tego nie robiła. Ale muszę. Bo
lepsza taka praca niż żadna... Bo nie chcę, żeby moje dzieci zapamiętały te
święta jako najgorsze w życiu.
- Mummy... - Emma przytuliła się do niebieskiego futra. - Mummy,
przecież nie potrzebujemy dużo... Poradzimy sobie.
- Wiem, że sobie poradzimy, kochanie - plastikowe pazury spoczęły
na ramieniu Emmy. - Ale skoro mogę trochę zarobić jako misiek, a po
zamknięciu sklepu jeszcze trochę co drugi dzień, przy układaniu towarów
na półkach, to czemu nie? Żadna praca nie hańbi, zapamiętaj to na zawsze.
Słuchałyśmy w milczeniu. Pani Adams była prawdziwą bohaterką!
Przeżyła tyle okropnych chwil, a wciąż się nie załamywała. Chodziła do
szkoły, zaliczała kolejne egzaminy, pracowała w dzień jako misiek, a w
nocy jako... jak się nazywa taki ktoś, kto rozkłada na regałach mąkę i
cukier? Zresztą, jakby się nie nazywał, na pewno nie jest to zbyt fajne
stanowisko, zwłaszcza dla kogoś, kto przez wiele lat wymyślał najlepsze
reklamy w Anglii. A ona po prostu to robiła, zupełnie jakby to była
najnaturalniejsza rzecz na świecie. Robiła to dla swoich dzieci. Miałam
ochotę ją uścisnąć i powiedzieć, że jest najdzielniejszą kobietą, jaką znam.
Ale powstrzymałam się. To była taka chwila, kiedy liczyła się tylko ona i
Emma. My powinnyśmy stać z boku i udawać, że nic nie widzimy.
- Chodźmy obejrzeć długopisy, chciałabym kupić jakiś tacie -
szepnęła Julka. A my dopiero po chwili przypomniałyśmy sobie, że to
przecież wcale nie jest jej ojciec. To znaczy, ona tak mówiła, dosłownie
pięć minut temu! A teraz nazywa go tatą?
Chciałam o to zapytać, czekałam tylko, aż skręcimy za regał,
znikając z oczu Emmie i jej mamie... Ale zanim to nastąpiło, pani Adams
wypuściła córkę z objęć i powiedziała sztucznie wesołym głosem:
- Muszę pędzić, bo wyrzucą mnie z pracy! Udanych zakupów,
dziewczynki!
A potem nasadziła na głowę swój niebieski, kudłaty łeb i zawołała
śpiewnie:
- Kapelusze w wielkim wyborze, nie umiesz dobrać, miś ci pomoże!
W oczach zakręciły mi się łzy. Była taka dzielna! Naprawdę!
Emma spojrzała na nas niepewnie. Zupełnie jakby się spodziewała,
że będziemy się śmiać z tego, co robi jej mama. Przytuliłam ją bez słowa,
sekundę później to samo zrobiły Zuzia i Julka. Ściskałyśmy się na środku
hipermarketu, nie zwracając uwagi na otaczający nas tłum.
- Bractwo Zeta to niezła rzeczą - chlipnęła Emma. A my energicznie
pokiwałyśmy głowami. Pewnie, że niezła! Z przyjaciółkami nawet
najtrudniejsze chwile nie są takie koszmarne, jak mogłyby być...
- Twoja mama jest wspaniała - powiedziała Julka to, co myślałyśmy
wszystkie trzy. - Mam nadzieję, że los niedługo przyniesie jej coś
lepszego, jakiś dar, który odmieni jej trudną egzystencję...
- Co może być lepszego niż praca miśka na wrotkach? - roześmiała
się Zuzia. - Nie marzyłyście o czymś takim, gdy byłyście małe? O
jeżdżeniu przez cały dzień po sklepie, wśród słodyczy i zabawek?
Ja, prawdę mówiąc, nie marzyłam ani przez sekundę. Zawsze trochę
się bałam pluszowych smoków, miśków i piesków chodzących po
sklepach ze sztucznymi uśmiechami na wielkich głowach. Nigdy nie
byłam pewna, w którym miejscu mają oczy... To znaczy, gdzie są oczy
osoby siedzącej w środku. Trochę mi to przeszkadzało. Tym razem jednak
nie chodziło o mówienie prawdy, lecz o podniesienie Emmy na duchu.
Wzięłam więc głęboki oddech i skłamałam jak z nut:
- Pewnie, że o tym marzyłam, przez całe dzieciństwo!
- Ja też - powiedziała Julka.
I w rym momencie wszystkie cztery wybuchłyśmy szaleńczym
śmiechem. W to, że pluszakiem na wrotkach chciałam być ja, ktoś mógłby
od biedy uwierzyć. W to, że takie marzenia miała Zuzka, też. Ale Julka,
nasza skrzydlata poetka??? Ona z całą pewnością nawet nie zauważała
takich zwierzątek rozdających ulotki! Nie byłam pewna, czy w ogóle
bywała w centrach handlowych. Przecież uduchowione stworzenia nie
zajmują się zakupami...
- Julka jako misiek! - roześmiała się Emma serdecznie, aż po
policzkach pociekły jej łzy. A więc ona też umiała już z tego żartować... A
to oznaczało, że jest lepiej. Teraz nareszcie mogłyśmy wyruszyć na
zakupy.
ROZDZIAŁ 10
WÓZEK WIDŁOWY
Chodziłyśmy po sklepie przez godzinę albo dwie. I wciąż nie
miałyśmy wszystkich prezentów!
- Nie mam nic dla Agaty - jęczała Zuzka. - Żadna z was nie ma
starszej siostry, nie wiecie, jakie to okropne... Ona jest świetnie ubrana,
umalowana, ma wszystkie najnowsze płyty... Ma po prostu wszystko! Nie
istnieje absolutnie nic, czego by potrzebowała. Nic, co mogłabym jej dać.
Ani jedna rzecz!
- Daj jej coś, czego wcale nie potrzebuje - uśmiechnęła się Julka. -
Coś kompletnie niepraktycznego, co sprawi jej po prostu przyjemność,
ogrzeje jej serce. Jest coś takiego? Coś, o czym zawsze marzyła?
Zuzia bezradnie wzruszyła ramionami. Rzadko ją taką widziałyśmy.
Zniechęconą, bezradną... W głębi duszy nawet lubiłam takie momenty.
Przypominały mi, że ten wulkan energii i optymizmu też jest człowiekiem
i ma swoje gorsze chwile. Stanowczo jednak nie zgadzałam się, żeby
trwały dłużej niż minutę!
- Na pewno Agata ma jakieś marzenie, jeszcze z dzieciństwa... -
podpowiadałam, jak mogłam. - Może chciała mieć na przykład
pluszowego misia? Albo jakiś niesamowity szalik?
- Kapcie! - przypomniała sobie nagle Zuzka i natychmiast powróciła
do roli pełnej energii druhny zastępowej. - Zawsze chciała mieć wielkie
kapcie z futra. Wiecie, takie pieski albo kotki, albo myszki... Takie
gigantyczne, kudłate, z oczami i nosem.
Wyraźnie prześladowały nas tego dnia wielkie, futrzane stwory z
oczami i nosem. Najpierw miśki na wrotkach, teraz monstrualne kapcie...
Ciekawe, co nas jeszcze czeka?
- Myślicie, że takie kapcie są w dziale obuwniczym? A może w
upominkach? - zastanawiała się Zuzka.
Podeszłyśmy najpierw do regalu z butami, potem do półki z
prezentami, z tabliczką „101 drobiazgów”, po czym jeszcze do kilku
innych. Nigdzie nie leżały kapcie z oczami i nosem. Marzenie Agaty
Zawadzkiej i tym razem nie miało się spełnić...
- Obtarł mnie but - jęknęła Julka. - Nie mogę już dłużej chodzić...
Nie macie jakiegoś plastra?
Pokręciłyśmy głowami. Nie miałyśmy nic takiego ani w kieszeniach,
ani w torbach.
- Może wyjdź, usiądź na ławce, tam za kasami, i poczekaj na nas... -
zaproponowałam.
- Tak zrobię - Julka wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.
Faktycznie kulała już od jakiegoś czasu. Myślałam, że po prostu jest
zmęczona tym chodzeniem. Ale ona nie mogła się ruszyć! Każdy krok
sprawiał jej ból!
- Poczekaj na nas, postaramy się szybko wyjść - powiedziała Zuzia. -
Pewnie i tak zaraz zamykają, musimy się pospieszyć...
I nagle zamarła, coś jej wyraźnie przyszło do głowy.
- Ależ z nas niedorozwinięte kretynki - westchnęła. - Aż żal patrzeć.
Gdzie my jesteśmy?
- W sklepie - odpowiedziałam, niepewna, o co jej właściwie chodzi.
- No właśnie! - rozpromieniła się Zuzka. - Przecież w tym sklepie
muszą być plastry z opatrunkiem!
Ach, więc dlatego była taka radosna! No jasne, w hipermarketach
zawsze są plastry. I tu też były! Pobiegłyśmy po nie we trzy, zostawiając
Julkę opartą o wielki stojak z egzotycznymi herbatami.
- Może wybierze z tych tea coś dla mamy? - powiedziała Emma. - To
znaczy, dla tej niby - mamy...
- Dla pani Ździebełko - sprecyzowałam. Nie zamierzałam
obgadywać Julki za jej plecami, ale po prostu musiałam o to zapytać: -
Myślicie, że to prawda, z tą adopcją?
- Skoro mówi, że znalazła jakieś dowody... - Zuzia zmieniła się znów
w śledczego. - Dowody to dowody... Ale z drugiej strony, kiedy ona je
znalazła? Mówiła, że wczoraj, prawda? A wczoraj przecież siedziałyśmy
do północy nad aniołkami z babcią Emmy...
- Może zaraz po szkole? - podsunęłam. - Była chwilę w domu,
wyprowadzała psa pani Oli.
Usiłowałam nie wyobrażać sobie zbyt dokładnie tego psa ani domku,
w którym mieszkał. Z pokoikiem nad kwiaciarnią, w którym leżał Tomek.
Tomek, który nie chciał mnie widzieć... Na samą myśl o nim chciało mi
się płakać. Na szczęście nie było na to czasu. Przepchałyśmy się w tłumie
ludzi z wypchanymi po brzegi koszykami do regału z pastami do zębów,
podpaskami - no i plastrami. Było tam chyba z pięćdziesiąt różnych ro-
dzajów!
- Zapraszamy do kas! - mówił miły głos z głośników. Chyba
faktycznie niedługo będą zamykać...
- Który bierzemy? - Emma bezradnie wpatrywała się w półkę z
plastrami. Wodoodporny, elastyczny, z opatrunkiem nasączonym maścią,
z wzorkiem w kaczorki...
- Kaczorki chyba odpadają? - westchnęłam. - Na nogę powinien być
jakiś mocny i z dobrym klejem, żeby się zaraz nie oderwał...
Nie byłyśmy pewne, jakiej wielkości jest to obtarcie na nodze Julki,
złapałyśmy więc pudełko, w którym były trzy rozmiary plastra. Na
wierzchu napisano dużymi literami: „Wodoodporny, elastyczny,
supermocny”. Chyba właśnie o taki nam chodziło?
Gdy wróciłyśmy do stojaka pełnego egzotycznych herbat,
zobaczyłyśmy, że Julka siedzi na podłodze, ze zdjętym z prawej nogi
butem.
- Nie mogłam już wytrzymać, z pięty leci mi krew - powiedziała,
pokazując brunatny ślad na skarpetce.
- Zdejmuj tę skarpetkę i to już! - zarządziła Zuzka.
- To nie skarpetka, to rajstopy - jęknęła Julka. - Rajstopy pod
spodniami... Muszę się gdzieś schować, żeby je zdjąć. Do łazienki…
- Łazienki są za kasami, musiałybyśmy najpierw za to wszystko
zapłacić. No i lecieć, taki hektar... Kurczę, musimy ci zakleić tę nogę od
razu, a nie biec przez cały sklep! Patrzcie, może tutaj?
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co Zuzia nam proponuje. Wejście
do wózka widłowego! Wyjątkowo dużego wózka widłowego!
- Wózek widłowy - powiedziałam do siebie. - Mój wujek jeździł
takim przez trzy lata. Pewnie rozwożą nim tutaj całe palety towarów, z
magazynu na regały. Chociaż jest trochę większy od tego, którego używał
w pracy wujek... I chyba wyżej ma kabinę...
- Nie wygłaszaj nam wykładu o tym traktorku, tylko wskakuj! -
Zuzia jako pierwsza wdrapała się po kilku schodkach do żółtego pojazdu.
Posłusznie ruszyłyśmy za nią. W kabinie było miejsce dla nas
czterech. Niewiele go, ale wystarczyło, żebyśmy we trzy poczekały
skulone, aż Julka zdejmie spodnie i rajstopy, przyklei plaster i ubierze się z
powrotem.
- Może poczekamy na dole, będziesz tu miała luźniej... -
zaproponowałam.
Ale Julkę strasznie ten pomysł zdenerwował.
- Nie zostanę tu sama! Znajdą mnie, oskarżą o próbę kradzieży tego
pojazdu, wtrącą do lochu, nie podzielę się nawet opłatkiem z rodzicami...
- Z rodzicami? - Zuzia spojrzała na nią uważnie. - To w końcu to są
twoi rodzice czy nie są?
- Nie są - oświadczyła Julka łamiącym się głosem. - Ale trudno tak
nagle się od nich odzwyczaić. Zwłaszcza że nic nie wiem o
prawdziwych...
Chciała chyba powiedzieć coś jeszcze, ale jej nie wyszło. Płakała,
trzęsła się, mówiła jakimiś kawałkami zdań. Nie mogłyśmy się niczego
dowiedzieć. Prawie niczego. Zrozumiałam tylko, że Julka trafiła na jakieś
ważne dokumenty. Dokumenty, które „powiedziały jej wszystko”. Ale
jakie wszystko, tego już nie usłyszałyśmy. Bo Julka chlipała i chlipała,
miałam wrażenie, że to trwa co najmniej dwie godziny.
- Zdejmuj wreszcie spodnie, zaklejaj nogę i idziemy na zakupy -
Zuzia postanowiła, że dość już tych łez. - Mamy mniej niż połowę
prezentów, a jest już strasznie późno...
Julka posłusznie, choć bardzo powoli, podniosła się z podłogi w
ciasnej, pomalowanej na żółto kabinie i zaczęła zdejmować spodnie, a
potem rajstopy. Cały czas pochlipywała, ale z mniejszym przekonaniem.
Pewnie odrywanie zakrwawionych rajstop od rany trochę ją jednak
zabolało, i to fizycznie, a nie duchowo...
- Wyłączyli muzykę - zauważyłam nagle, zastanawiając się, co to
oznacza.
- Pewnie zaraz zamykają, coś mówili, żeby kierować się do kas,
chyba nawet kilka razy - powiedziała Zuzia, podwijając rękaw, żeby
spojrzeć na zegarek. Ale zanim zobaczyła, która jest godzina, światło w
całym sklepie gwałtownie przygasło, a w oddali szczęknęła jakaś krata czy
może metalowe drzwi.
- Oni już zamknęli! - pisnęła Julka, szamocząc się z rajstopami, które
zacisnęły się jej wokół kostek.
A ja poczułam, że chyba zaraz zemdleje. Po raz pierwszy w życiu na
wózku widłowym...
ROZDZIAŁ 11
NASZE NOWE GŁOWY
No tak... Różne noce już spędziłyśmy we cztery. Robiąc aniołki w
ciasnym mieszkaniu Emmy, paląc ognisko w moim ogrodzie, piekąc
kawalerskie oczka w luksusowej kuchni Julki... Ale nigdy, w najdzikszych
wyobrażeniach, w najczarniejszych snach, nie przypuszczałam, że czeka
nas noc w pustym centrum handlowym!
- Masakra - mruknęła Zuzia. - Całkowita masakra. Nie wierzę, że to
się stało. To zbyt głupie, żeby było prawdziwe.
Pokiwałyśmy głowami, nie wiedząc, co jeszcze można byłoby dodać.
- Chce mi się siusiu - wypowiedź Julki na pewno była mało
poetycka, ale bardzo ważna. Uświadomiło nam, w jakiej jesteśmy sytuacji.
Do rana każdej z nas będzie się chciało siusiu. Pewnie nawet nie raz. A
ubikacja jest przecież za kasami. Tam, gdzie teraz nie możemy się dostać.
- Może nie zamknęli jeszcze wszystkich wyjść? - moja nadzieja była
absurdalna, wiedziałam to... Ale co miałyśmy do stracenia?
Pobiegłyśmy w stronę kas. Przez moment łudziłam się, że są one
zagrodzone tylko takimi kawałkami plastiku z czerwonym znakiem „zakaz
wjazdu”, takim jak na jezdni... Jak wtedy, gdy jakaś kasa jest nieczynna w
ciągu dnia. I tak było... ale za kasami, za tymi niewinnymi plastikowymi
minidrzwiczkami, które można pokonać jednym skokiem, była krata.
Metalowa krata od sufitu do podłogi.
- Nie będziemy siusiać - powiedziałam i spojrzałam na Julkę:
wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. - To znaczy... nie będziemy
siusiać w tej łazience. Ale musi być jeszcze jakaś inna. Dla personelu.
- No jasne! Musimy się dostać na zaplecze! - Zuzia nareszcie była
znowu sobą. Nie wzdychała i nie jęczała, zaczęła działać. To znaczy
biegać wzdłuż regałów i szarpać klamki.
Myślałam, że jej się nie uda. Na pewno sprawdzają przed wyjściem
wszystkie drzwi. A jednak... Tuż za lodówkami pełnymi serów i jogurtów
były uchylone drzwi.
- Pewnie jest za nimi krata - mruknęłam, próbując nie obiecywać
sobie za wiele.
Ale tam nie było kraty! Ani kolejnych drzwi! Ani żadnych innych
niespodziewanych przeszkód! Tylko wielka przestrzeń pełna pudeł, skrzyń
i paczek.
- Zaplecze - powiedziała Julka, jakby odrobinkę zdziwiona.
- A czego się spodziewałaś? - roześmiała się Zuzia. - Księgarni?
Kawiarni? Więziennych cel?
Julka nie odpowiedziała. Rozglądała się uważnie dookoła. Wszystkie
wiedziałyśmy, czego szuka. I miałyśmy nadzieję, że to znajdzie. Bo
inaczej do rana wszystkie będziemy w poważnych kłopotach.
- Moja mama mówiła, że coś układa w nocy na shelves... na regali -
powiedziała Emma.
- Na regałach - poprawiłam ją. - Twoja mama rozkłada towary na
regałach. W nocy... - nagle dotarło do mnie, co to dla nas oznacza. Nawet
jeśli pani Adams ma dziś wolne, to muszą tu być inne takie osoby! Osoby,
które biorą paczki z zaplecza i niosą tam, gdzie wykupiono cały zapas
mąki, mleka albo bombek choinkowych. W sklepie był wieczorem tłum,
na pewno czegoś brakuje na półkach. I na pewno ktoś musi to dołożyć. To
była nasza szansa!
Nie zwracając uwagi na Julkę, która wciąż chodziła po zapleczu i
szukała łazienki, rozbiegłyśmy się po sklepie. Nawet jeśli była tam tylko
jedna osoba niosąca tylko jedną malutką paczkę, na pewno ją znajdziemy!
Po dziesięciu minutach spotkałyśmy się przy wejściu na zaplecze, na
którym została Julka. Nie musiałyśmy mówić ani słowa. Wszystkie trzy
miałyśmy na twarzach tę samą smutną informację: nie spotkałyśmy
nikogo. Za regałami, przed regałami, między regałami. Nigdzie!
- Wszystkie wyjścia na dwór zamknięte, ale jest ubikacja! - Julka
wyszła nam na spotkanie w wyraźnie lepszym nastroju.
Zawsze to jakaś pociecha. Niewielka, ale jednak...
- A komórka? - zapytała Zuzka, z nagłą nadzieją. - Julka, masz
przecież komórkę?
- Rozładowaną - westchnęła nasza poetka, wyjmując z torby telefon.
Nie reagował na przyciskanie klawiszy, prośby, groźby ani błagania.
Usiadłyśmy na podłodze i wpatrywałyśmy się w ścianę. Nie było nic
do powiedzenia. Nic do zrobienia. Po prostu byłyśmy uwięzione.
- Co zrobimy z tymi rzeczami, które chciałyśmy kupić? - spojrzałam
smętnie na krawat, apaszkę, długopis, dwa szaliki... całkiem sporo się tego
nazbierało. A teraz nie miałyśmy nawet komu zapłacić.
- Chce mi się spać - ziewnęła Emma.
- Może gdzieś tu sprzedają pościel? - Zuzki nie można zniechęcić. -
A może nawet łóżka? Mogłybyśmy się zdrzemnąć... Idziemy poszukać?
Poszłyśmy. W końcu i tak nie miałyśmy nic innego do roboty. I
nigdzie się już nie spieszyłyśmy...
Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze kilka chwil temu w sklepie był
tłum ludzi, miśki jeździły na wrotkach, grała muzyka, świeciło mnóstwo
świateł. A teraz co? Kilka lampek, niemal półmrok, no i ta głucha cisza...
Każdy nasz krok wracał echem z wszystkich stron. Idiotyczne uczucie.
Znalazłyśmy dział z pościelą. Bez łóżek, ale nie narzekałyśmy.
Można było rozłożyć kołdry na podłodze... Tak, to było bardzo kuszące.
- Naprawdę chcecie iść spać? - Julka patrzyła na nas szeroko
otwartymi oczami. - Myślicie, że kiedyś w życiu spędzimy jeszcze noc w
hipermarkecie?
- Mam nadzieję, że nie - mruknęłam.
- Ja też - pokiwała głową Julka. - Ale skoro już się tu znalazłyśmy,
nie powinnyśmy spać. To byłoby marnotrawstwo. To jedyna taka okazja w
naszym życiu. Spędźmy tu szaloną, niezwykłą noc, jakiej nigdy nie
zapomnimy.
Byłam pewna, że i tak nigdy jej nie zapomnimy, nawet jeśli
natychmiast położymy się spać... Ale wolałam się nie odzywać. Sytuacja
była na tyle kiepska, że nie chciałam jej pogarszać.
Julka jak zwykle czytała w moich myślach.
- Nie nastawiajmy się negatywnie! - powiedziała, a na jej białych
policzkach pojawiły się rumieńce. – Nie myślmy, że to nieszczęście. To
wspaniała szansa. Mamy całą noc, by wybrać najpiękniejsze prezenty dla
naszych rodzin. Bez pośpiechu, bez przepychania się w tłumie. Możemy
obejrzeć cały sklep. To okazja, która spada nam jak z nieba.
Wykorzystajmy ją!
Trudno było nie poddać się zapałowi Julki.
- Właściwie wyspać zdążymy się jutro i pojutrze... Mamy ponad dwa
tygodnie ferii - powiedziałam. - A noc w centrum handlowym zdarza się
raz w życiu.
- No to ruszamy! - uśmiechnęła się promiennie Zuzka. - I będziemy
się dobrze bawić!
Z początku nie szło nam najlepiej. Sklep był stanowczo za duży, za
cichy, za pusty dla nas czterech. Czułyśmy się nieswojo. Emma przez
moment wyglądała nawet, jakby miała się rozpłakać. Ale przecież Julka
się nie myliła, to była jedyna okazja... i powinnyśmy ją wykorzystać.
Najlepiej jak umiałyśmy.
- Peruki! - zawołała Zuzia, sięgając na półkę. Normalnie przy tym
stoisku stała ekspedientka i pilnowała, by zakładać je delikatnie, nie
szarpać włosów... Zawsze kłębiła się tam kolejka, peruk było mniej niż
chętnych do mierzenia. Ale teraz nie było ani ekspedientki, ani żadnej
konkurencji. Mogłyśmy mierzyć peruki choćby do rana!
- Będę ruda! - postanowiłam. Płomiennie ruda! Skoro mamy się
dobrze bawić...
Sięgnęłam po perukę z króciutką fryzurką. Dwucentymetrowe
marchewkowe włosy postawione na jeżyka. Jak będę w tym wyglądać?
Naciągnęłam ją jak czapkę, mocno, aż spadła mi na oczy... pociągnęłam
do tyłu, po czym niepewnie spojrzałam w lusterko stojące na ladzie.
- Rety... - nie umiałam powiedzieć nic więcej. - Rety...
To nie byłam ja! Ta dziewczyna w lusterku miała moje okulary,
miała mój nos, moje usta... ale to nie byłam ja.
- Wyglądasz na osiemnaście lat! - pisnęła Zuzka. - Czad! I jakbyś
była zła na cały świat!
- Zbuntowana - powiedziała Julka. - Wyglądasz z tymi włosami,
jakbyś była zbuntowana. Jakbyś miała poprowadzić lud na barykady.
Jakbyś miała jakąś misję i zamierzała ją wypełnić bez względu na
wszystko.
- Wyglądasz pięknie - uśmiechnęła się Emma, sięgając po czarną
perukę z włosami do pasa. Mocno kręconymi.
Z początku nie mogła upchnąć pod tym afro swoich rudych
kosmyków. Ale kiedy już jej się udało, efekt był wstrząsający.
- Wyglądasz jak Murzynka! - krzyknęłam, a potem roześmiałam się
sama z siebie.
Brzmiało to tak absurdalnie. Emma, z jaśniutką skórą, drobniutkimi
piegami i zielonymi oczami, mogła być wszystkim, tylko nie Murzynką.
Ale nagle to wszystko przestało się liczyć. Nawet jej cera stała się jakby
ciemniejsza, oczy też. W dodatku jej wargi... Nigdy nie zauważyłam, że są
takie pełne! Wyglądały bardzo, bardzo murzyńsko. Byłam pewna, że
gdyby zaśpiewała piosenkę, miałaby głęboki, niski, czarny głos.
- Powinnaś iść w tej peruce na casting - powiedziała Zuzia, czytając
w moich myślach. I natychmiast zmieniła zdanie: - A właściwie wcale nie.
Niby dlaczego jako Murzynka miałabyś mieć większe szanse niż jako ruda
Emma? Twoje włosy są o wiele ładniejsze niż ta peruka. No i są twoje.
Stanowczo nie musisz się zmieniać!
Zgadzałam się z nią. Zazdrościłam Emmie i Julce długich włosów.
Moje wcale nie chciały rosnąć. Nigdy nie udało mi się zapuścić dłuższych
niż do ramion. Gdybym miała takie piękne, gęste, rude włosy jak Emma,
na pewno nie przykrywałabym ich żadną peruką.
- Jest kolejne afro! - Julka zdjęła z półki perukę prawie identyczną
jak ta Emmy. Prawie, bo włosów było jeszcze więcej, były jeszcze
bardziej kręcone, no i sięgały Julce prawie do kolan. Jej drobna twarz
prawie zniknęła w burzy czarnych loków. Wyglądała niesamowicie, nawet
absurdalnie. Tak strasznie to do niej nie pasowało...
- To ja zostanę blondynką! - Zuzia wybrała długie, platynowe, a
właściwie prawie białe włosy. Też skręcone, ale nie w drobne
pierścioneczki, jak w murzyńskich fryzurach Emmy i Julki, tylko w grube
loki. Widziałam kiedyś w telewizji Grażynę Torbicką w takiej fryzurze.
Prowadziła jakiś festiwal...
- Wyglądasz jak Britney Spears! - roześmiała się Emma, a ja
musiałam przyznać, że to o wiele lepsze porównanie.
Przyjrzałyśmy się sobie uważnie w lustrze. Prezentowałyśmy się nie
najgorzej, naprawdę. Tyle że czułyśmy się trochę tak, jakby patrzyły na
nas z tamtej strony cztery zupełnie obce nastolatki...
- To co, ruszamy na poszukiwania prezentów? - zapytała Zuzia, a my
energicznie pokiwałyśmy naszymi nowymi, kudłatymi głowami. Z takim
wyglądem mogłyśmy grasować po sklepie całą noc! Naprawdę zaczynało
się nam to podobać.
ROZDZIAŁ 12
STANIK DLA POETKI
Perfumy! - ucieszyła się Emma, gdy doszłyśmy do stoiska z
kosmetykami.
Jasne, co może być przyjemniejszego niż spryskiwanie się
najróżniejszymi perfumami i wąchanie wszystkich butelek po kolei?
- Zawsze chciałam spędzić cały dzień w sklepie z perfumami -
powiedziała Zuzia, otwierając następny flakonik. - Ale nigdy nie miałam
na to czasu. A poza tym wkurzają mnie ekspedientki, zaraz przychodzą i
pytają, w czym mogą pomóc.
- A gdy się zorientują, że nic nie kupujesz, to robią takie miny, że po
prostu musisz wyjść - dodałam.
Doskonale pamiętałam, jak w piątej klasie chciałam kupić mamie na
urodziny perfumy. A może na imieniny? Nie byłam już pewna, jaka to
była okazja... Nie miałam wtedy pojęcia, że nawet najmniejsza buteleczka
kosztuje więcej niż wynosi moja kwartalna tygodniówka. Poszłam do
sklepu, pewna, że znajdę jakieś perfumy świetnie pasujące do mamy.
Chciałam, żeby pachniały cytryną. Poprosiłam ekspedientkę o pomoc.
Podała mi pięć flakoników. Byłam zachwycona. Jeden był śliczny,
całkiem kulisty, miał złoty koreczek i pachniał dokładnie tak, jak powinna
pachnieć moja mama. Nie lekami i środkami odkażającymi, tylko
cytrynką! Niestety, w pewnej chwili zobaczyłam cenę... i zrobiło mi się
strasznie przykro. Wybiegłam z tego sklepu z płaczem. Od tamtej pory
omijałam z daleka półki z perfumami.
Teraz jednak w oczy rzuciła mi się taka sama malutka pękata
buteleczka ze złotą nakrętką. Sięgnęłam po nią szybko, jakbym się bała, że
ktoś mi ja zabierze. Odkręciłam koreczek, zamknęłam oczy... Tak, to był
ten zapach. Zapach, który pokochałaby doktor Łaniewska - - Żabniak.
Byłam pewna, że by go pokochała. Gdyby tylko ktoś jej go kupił.
- Chciałabym dać mummy perfumy - westchnęła Emma. - Tata jej
dawał, kiedyś... Jak jeszcze ją lubiał. Lubił...
- Właściwie mogłybyśmy okraść ten sklep - powiedziała Julka
grubym głosem, w którym nie było ani śladu kruchości i poetyckości.
Najwyraźniej ta peruka zmieniła jej osobowość. - Nikt by nas nie poznał!
Mogliby nas nakręcić na sto kamer, zrobić portrety pamięciowe i nikt by
się nie skapował, że to my!
Skapował? Od kiedy nasza uskrzydlona przyjaciółka używa takich
słów? Wpatrywałam się w nią zaskoczona. Naprawdę była inna, od kiedy
zmieniła się z blondynki w kudłatą brunetkę!
- Jak byś go chciała okraść? - roześmiałam się. - Nie mamy jak się
stąd wydostać... Możemy wziąć dowolną liczbę rzeczy, bo i tak stąd nie
wyjdziemy!
Julka spojrzała na mnie z wyrzutem, a ja dopiero po chwili
zrozumiałam, że jej nowa osobowość służyła tylko temu, żeby oderwać
Emmę od smutnych myśli o dawnym życiu w Anglii, w dużym domu, z
kochającym tatą, z gosposią, ogrodnikiem i mnóstwem pieniędzy.
- Co ty powiedziałaś? - Zuzia uważnie wpatrywała się w Julkę.
- Że nikt by się nie skapował - powtórzyła Julka, a ja i Emma po
prostu musiałyśmy się uśmiechnąć. To słowo tak strasznie do niej nie
pasowało!
- Ale wcześniej - Zuzia potrząsnęła z niezadowoleniem białymi
lokami. - Powiedziałaś coś wcześniej, coś ważnego. Przed tym
kapowaniem.
- Że mogłybyśmy okraść ten sklep - podpowiedziałam, ale Zuzka
wciąż była nieusatysfakcjonowana.
- Coś jeszcze - mruknęła. - Coś ważnego. Kurczę, nie mogę sobie
przypomnieć!
Ja też nie mogłam. Ani Emma, ani nawet Julka, która przecież sama
to coś ważnego powiedziała. Wróciłyśmy więc do wąchania perfum.
Usiłowałam wybrać jakieś dla babci. Wyobrazić sobie, jakie by do niej
pasowały. Na pewno nie takie jak dla mamy. Lekka, wesoła cytrynka
odpadała natychmiast. Babcia powinna pachnieć ziołami... Takimi, jak te,
które hoduje na parapecie. Tylko czy ktoś produkuje perfumy bazyliowe?
- Tam są dresses! Sukienki! - zawołała Emma zza regału. - Długie
sukienki! Chodźcie!
Natychmiast porzuciłyśmy perfumy i ruszyłyśmy w stronę stoiska z
ubraniami. No jasne! Byłyśmy tu same i mogłyśmy przymierzać wszystko,
co tylko chciałyśmy. Nawet najdziwniejsze ciuchy, których nigdy w życiu
nie zabrałybyśmy do przymierzalni pod okiem ekspedientki i innych
klientek. Po prostu musiałyśmy wykorzystać tę okazję.
- Kreacje karnawałowe! - zachwycona Zuzia przesuwała wieszaki z
szeleszczącymi, błyszczącymi i mieniącymi się różnymi odcieniami,
nawet w tym półmroku, sukniami balowymi. - Tylko dlaczego wszystkie
takie długie? Nie zrobię w takiej kiecce ani kroku, nogi mi się w nią
zapłaczą!
No tak, Zuzka jest najmniejsza z nas wszystkich. Faktycznie
mogłaby się zabić w takiej ciągnącej się po ziemi sukni. Na szczęście
znalazła czerwoną koronkową mini z prawdziwymi piórami przyszytymi
wokół dekoltu. Bardzo dużego dekoltu.
- Muszę ją założyć! - postanowiła i schowała się w przymierzalni. Po
czym natychmiast z niej wyszła. Bo niby przed kim miałaby się chować?
Przed nami? Dwa razy w tygodniu widziałyśmy, jak przebiera się w
spodenki i koszulkę przed WF - em, nocując u siebie w domach, też
przecież nie uciekałyśmy do łazienki, żeby założyć piżamę. Dobrze
znałyśmy jej majtki w pieski i kotki, prezent od dziadków, i jej granatowy
stanik. Prawdę mówiąc, tylko Emma miała powody, żeby nosić stanik. Ale
nosiłyśmy wszystkie, oczywiście.
- Jaki fajny stanik! - tym razem to Julka czytała w moich myślach.
Gdy Zuzia usiłowała jakoś upiąć na sobie fałdy sukienki, za dużej na
nią co najmniej o trzy numery, Julka wpadła między półki i wyciągnęła
stamtąd biustonosz. Wściekle żółty i jakiś taki... gruby.
- Push - up! - ucieszyła się Emma. - Załóż, będziesz większa!
Nie poprawiałam jej... Wszystkie przecież zrozumiałyśmy, że to nie
Julka ma urosnąć, tylko jej biust, i to też nie on osobiście i nieodwracalnie,
tylko ma się wydawać większy z powodu tego grubego stanika.
- Zawsze chciałam mieć wypychany stanik - szepnęła Julka, trochę
czerwona. Pewnie uskrzydlone poetki nie powinny mieć takich marzeń.
Ale uskrzydlone poetki płaskie jak deska, czemu nie? - Chciałam, ale
wstydziłam się poprosić w sklepie i zabrać go do przymierzami. I na
zakupach z moją guwernantką też się wstydziłam.
No tak, gdybym miała guwernantkę, też na pewno nie lubiłabym
chodzić z nią do sklepów po nowe majtki i staniki. Zwłaszcza po staniki.
- Myślicie, że mogę przymierzyć? - Julka była już czerwona jak
burak. - Podobno on zwiększa... zwiększa biust o cały rozmiar. Jak wam
się wydaje?
Ależ ona się wstydziła! Emma, która przywiozła z Anglii chyba z
dziesięć staników, zdecydowanym ruchem zabrała Julce mały wieszaczek,
obejrzała go fachowo i orzekła:
- Ten za duży. Weź tamtego...
- Tamten - poprawiła ją odruchowo Julka.
A potem zniknęła w kabinie i starannie zasunęła za sobą kotarę. Nie
protestowałyśmy. W końcu stanik to rzecz o wiele bardziej osobista niż
suknia balowa...
- Fajna ta sukienka - Zuzia obróciła się na pięcie przed wielkim
lustrem, szeleszcząc piórami. - Wiecie, zawsze mi się wydawało, że bale
to nie dla mnie. Ale teraz sama nie wiem... Gdy tak na siebie patrzę...
Może by mi się podobało?
- Zdejmij tę perukę - zażądałam stanowczo. Wolałam jednak Zuzię
jako brunetkę. Zwłaszcza przy tej czerwonej sukience jej ciemne włosy
wyglądały znacznie lepiej niż blond loki. Sama to zresztą od razu
przyznała.
- Teraz chyba nawet jeszcze ładniej... Próbowałam sobie wyobrazić
energiczną Zuzkę na balu. Niestety, nie udało mi się ujrzeć jej jako
zwiewnej damy, płynącej przez parkiet w ramionach wysokiego szatyna
we fraku. Jedyna rola, w jakiej potrafiłam ją sobie wyobrazić, to rola
wodzireja. Tak się chyba nazywa ten, kto ustawia wszystkich w kółeczko,
każe im robić węża i biegać po sali... Zuzia byłaby świetna jako taki facet.
A właściwie facetka. Na pewno zorganizowałaby zabawę nawet kilku
tysiącom ludzi. Z jej niespożytą energią...
Otworzyłam usta, by jej to powiedzieć, ale nie zdążyłam. Bo kotara
przebieralni rozchyliła się gwałtownie, a ze środka wyjrzała Julka.
Całkowicie ubrana, w swoim powyciąganym swetrze i dżinsach. I wciąż w
kudłatej czarnej peruce na głowie.
- Nie przymierzyłaś tego stanika? - zdziwiłyśmy się. Siedziała tam
przecież tyle czasu!
- Przymierzyłam - Julka obciągnęła sweter i wypięła się do przodu,
jak mogła najbardziej. Dopiero teraz zrozumiałyśmy: miała ten żółty
stanik na sobie, pod swetrem! Oczekiwała naszej opinii.
- Wyraźna różnica! - powiedziała Zuzka stanowczo. - Wyraźna!
Musisz go kupić, wyglądasz naprawdę niesamowicie!
Według mnie, różnicy nie było prawie żadnej. Może gdyby Julka
zamieniła ten gruby sweter na jakąś dopasowaną cienką bluzeczkę? Ale
przecież ona nigdy nie nosi obcisłych bluzek! Zawsze te workowate
ubrania! Bardzo zresztą do niej pasujące, poetyckie, artystyczne... Ale po
co jej w takim razie taki wypychany stanik? Pod te wielkie swetrzyska?
- Wiecie, ja zawsze chciałam założyć coś bliżej ciała... - zwierzała
nam się Julka, znowu czerwona jak burak. - Ale wiedziałam, że wtedy
bardziej będzie widać, że tam nic nie mam... no wiecie...
- Kup sobie ten stanik! - powiedziałam zdecydowanie, usiłując ukryć
to, że jestem w szoku. Nasza poetka miała takie przyziemne marzenia jak
większy biust? Nie do wiary!
- Kup sobie! - zgodziła się Emma.
- I od razu kup bluzkę, albo i dwie - zaszeleściła piórami Zuzka. -
Bardzo obcisłe. Teraz już możesz. A Gwiazdka jest od tego, żeby spełniać
marzenia. Innych ludzi, ale i swoje.
- Kupię sobie - postanowiła Julka, zdejmując sweter. - W końcu
nigdy nie dostałam pod choinkę nic fajniejszego niż czekoladki. Może
należy mi się od życia coś, czego pragnę? Jak myślicie?
Pokiwałyśmy głowami. Zdecydowanie jej się to należało! My
miałyśmy znacznie biedniejszych rodziców. Moja mama, od kiedy
pamiętam, miała tę samą, malutką butelkę tanich perfum, których używała
tylko na szczególne okazje, mama Zuzi miała jedną jedyną jedwabną
bluzkę, biła się przez wiele dni z myślami, czy może sobie na nią
pozwolić... Mama Emmy jeździła na wrotkach po centrum handlowym, w
niebieskim futrze, żeby zapewnić swoim dzieciom lepsze święta... W
naszych domach nie było za dużo pieniędzy. Ale rodzice stawali na
głowie, żebyśmy dostały to, o czym marzymy. Wciąż pamiętam, jak
babcia siedziała po nocach, aby zrobić mi domek dla lalek, dokładnie taki,
jaki widziałam w sklepie. Wykonała go własnoręcznie ze sklejki. Wbijała
w nią maleńkie gwoździki, heblowała stolik i krzesełka dla lalek, szyła
miniaturowy obrus, narzutę na łóżko i zasłonki do zawieszenia w
wyciętych w sklejce oknach... Słyszałam w nocy stukanie dochodzące z jej
pokoju. Mówiła, że to korniki szaleją w szafie. Wierzyłam jej, miałam
wtedy z siedem lat. A ona wierzyła, że warto się starać, żeby zobaczyć
moją radość.
- Dałabym ci gwiazdkę z nieba - powtarzała. I wiedziałam, że to
prawda. Że moja rodzina zrobi wszystko, żebym była szczęśliwa. Rodzina
Zuzki i Emmy też. A rodzina Julki, śpiąca na pieniądzach, mogąca
obdzielić nimi wszystkich ubogich w Polsce, kupowała jej czekoladki.
Pewnie nawet nie osobiście tylko przez tę panią Felę czy Jolę, która robi
zakupy dla Ździebełków. Strasznie byłam zła na jej rodzinę!
I nagle przypomniałam sobie, o czym usiłowała nam opowiedzieć
Julka, gdy pojawiła się pani Adams w przebraniu pluszowego miśka.
- Co to za historia z twoją adopcją? - zapytałam, kiedy Julka
rozpinała swój nowy stanik z wypychanymi miseczkami i odkładała go na
stertę rzeczy, które zamierzałyśmy kupić, gdy tylko pojawi się jakaś
kasjerka.
Nie usłyszałam jednak odpowiedzi. Bo nagle Emma pisnęła:
- Schowaj się! Tu są cameras!
A Zuzia spojrzała na nią i stuknęła się w głowę, kciukiem, jak to ona.
- No jasne! Kamery! O tym wtedy mówiłaś, Julka! Że w tych
perukach nawet kamery nam niestraszne! W tym sklepie są kamery, a więc
ktoś nas obserwuje. Musimy tylko pomachać!
ROZDZIAŁ 13
TRZEBA WEJŚĆ NA REGAŁ
Skakałyśmy i machałyśmy chyba przez dziesięć minut. Ja nawet
próbowałam robić pajacyki, gwiazdę, mostek .. Najróżniejsze sztuczki,
żeby tylko ktoś, kto pewnie przysypia z nudów przed monitorem,
zauważył ruch.
- Dobrze kombinujesz - pochwaliła mnie Zuzka.
- Widziałam w amerykańskich filmach, że ochroniarze zawsze
oglądają telewizję - powiedziałam. - Monitory z obrazkami z tego wnętrza,
którego pilnują, w ogóle ich nie obchodzą. Dźwięk mają wyłączony, więc
trzeba jakoś przyciągnąć ich uwagę. Chyba najlepiej ruchem właśnie, jak
myślicie?
- Bardzo dobrze kombinujesz - powtórzyła Zuzka i zaczęła
podskakiwać tuż obok mnie.
Robiła to dwa razy szybciej niż ja! Usiłowałam dostosować się do jej
tempa, ale szybko wymiękłam. Wie miałam pojęcia, że ma taką świetną
kondycję! A może to chęć wydostania się ze sklepu tak ją mobilizowana?
To przecież niemożliwe, żebym ja, lekkoatletka, biegająca codziennie co
najmniej przez czterdzieści minut, nie mogła wytrzymać tempa
dziewczyny, której sportowe osiągnięcia ograniczały się do noszenia
ciężkiego aparatu fotograficznego. Byłam na siebie strasznie zła, że tak
kiepsko sobie radzę! Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam podskakiwać
jeszcze szybciej niż Zuzka. Nie mogła być lepsza ode mnie! We
wszystkim, ale nie w sporcie! To przecież ja pojadę w przyszłości na
olimpiadę, a ona będzie robić zdjęcia do „National Geographic”! Taka
była umowa!
Julka, która skończyła nareszcie starannie składać stanik i wsadzać
go do pudełeczka, patrzyła na nas w milczeniu. A potem, bez słowa,
złapała koszulkę nocną, czy może dzienną... koronkową koszulkę
niezidentyfikowanego przeznaczenia, w straszliwym turkusowym kolorze
z różowym wzorkiem, i zaczęła nią wymachiwać przed samą kamerą.
- Zasłaniasz mnie i Żabę - powiedziała Zuzka, nie przerywając
podskakiwania.
Wcale nie robiła wrażenia zmęczonej! Nie oddychała ciężko, nie
była czerwona, nie lał się z niej pot. Coś tu było wyraźnie nie tak. Skąd
ona wzięła tę kondycję? Przecież jeszcze we wrześniu, gdy biegłyśmy do
autobusu, była cała zasapana, dosłownie po stu metrach. A teraz
zachowuje się jak olimpijczyk na rozgrzewce!
- Może faktycznie lepiej będzie machać czymś kolorowym niż
skakać? - zastanowiłam się, patrząc na Julkę i odblaskową koszulkę. -
Chociaż, z drugiej strony, to chyba wszystko jedno. Monitory w filmach są
zawsze czarno - białe. Ale może to są stare filmy? Może w tym sklepie
mają kolorowe?
- Na wszelki wypadek weźmy najbardziej kolorowe rzeczy, jakie
znajdziemy - Zuzia oderwała się w końcu od swojej rozgrzewki i wróciła
do roli druhny zastępowej. - Może pójdziemy do działu z apaszkami i
szalikami? Tam powinno być coś kolorowego. Albo może lepiej dział z
pościelą? Prześcieradła są przecież duże i różnobarwne...
Już po chwili Emma machała pięknym, kaszmirowym szalem w
kolorze pomarańczy, ja i Zuzia trzymałyśmy ogromne zielone
prześcieradło, a Julka prezentowała przed drugą kamerą jakiś
skomplikowany taniec, wciąż z tą samą turkusową koszulką w drobny
różowy wzorek. Może właśnie tak tańczyła Isadora Duncan, do której
miałam być według niej podobna? To był naprawdę bardzo dziwny i
bardzo nowoczesny taniec. Koszulka chwilami udawała partnera, w
którego ramionach Julka tańczyła tango, chwilami była podrzucana do
góry, jak szarfa gimnastyczki...
- Chyba nikt nie siedzi przy tych monitorach - Zuzia westchnęła po
kolejnych dziesięciu minutach prób. - Mógłby olać nasze pajacyki, twój
idealny mostek, nasze prześcieradło i szal Emmy, ale na taniec Julki z
koszulką nie sposób chyba pozostać obojętnym! Albo jest ślepy, albo po
prostu nie ma go wcale, a to właściwie na jedno wychodzi.
Musiałyśmy się z nią zgodzić. Nasza ostatnia nadzieja prysła. Nikt
nie zauważył naszych wysiłków i nikt nie przyjdzie nas uratować. Musimy
siedzieć w tym sklepie do rana.
- Jak myślicie, o której otwierają w soboty? - zastanawiała się Julka.
- Pewnie później niż w dni powszednie?
- A może wcześniej? - usiłowałam ją pocieszyć. - W końcu to
ostatnia sobota przed świętami, cała Polska wyrusza na zakupy.
- Wykorzystajmy w takim razie to, że w tej chwili sklep jest pusty i
wybierzmy nareszcie pozostałe prezenty! - Zuzka nigdy nie traciła
entuzjazmu.
- Może rozejdziemy się w różne strony? - zaproponowałam. -
Chciałabym wam też kupić jakieś drobiazgi...
- Świetny pomysł! - ucieszyły się przyjaciółki. Szybko okazało się
jednak, że to w gruncie rzeczy całkiem beznadziejny pomysł.
Rozbiegłyśmy się w cztery strony. Myślałam, że to będzie fajne. Że znajdę
jakiś piękny zeszyt dla Julki, specjalnie na jej wiersze, jakąś książkę o
fotografowaniu dla Zuzi, no i coś dla Emmy. Jeszcze nie wiedziałam, co...
Gdy jednak zostałam sama w pustym sklepie, wśród wysokich regałów,
odechciało mi się wszystkiego. Żaden zeszyt nie wydawał mi się piękny,
okładki książek zlewały się w jedną i nie mogłam rozróżnić tytułów...
Dopiero po chwili zorientowałam się, że po policzkach ciekną mi łzy.
Czułam się obrzydliwie samotna. Moje przyjaciółki były tylko alejkę lub
dwie dalej, a ja miałam wrażenie, że nigdy już ich nie zobaczę.
Rzuciłam się przed siebie, nie myśląc ani chwili dłużej o kupowaniu
prezentów. Chciałam po prostu odnaleźć Zuzię, Julkę i Emmę. Tylko z
nimi mogłam przetrwać do rana w tym potwornie pustym sklepie.
- Dobrze, że jesteś! - wysapała Julka, gdy dobiegłam nareszcie do
drzwi na zaplecze, które stały się tej nocy naszym miejscem zbiórek.
- Po co taszczysz to wielkie pudło? - zdziwiłam się. Julka nie była
jednak sama w swoim szaleństwie.
Emma pchała przed sobą drugi karton, chyba jeszcze większy, a
Zuzia ciągnęła za czubek gigantyczną sztuczną choinkę. Z wyraźnym
wysiłkiem ciągnęła... Podeszłam więc do niej i złapałam choinkę za pień.
Potem mi wyjaśnią, po co to robią. Skoro tak postanowiły, to chyba muszą
mieć jakieś powody? Bractwo Zeta nie robi rzeczy bezsensownych!
Nigdy! Teraz muszę po prostu pomóc Zuzi w walce z tym plastikowym
drzewem.
- Zobacz, co znalazłyśmy - sapnęła Zuzka.
- Widzę, trudno nie zauważyć! - roześmiałam się i zasyczałam, bo
pieniek był chropowaty i strasznie ranił mi palce. - Dokąd my to niesiemy?
- Na środek sklepu - wyjaśniła Julka, nic właściwie nie wyjaśniając.
Bo niby gdzie jest ten środek? Jak go wyznaczymy? Poprowadzimy
przekątne, jak w kwadracie? Będzie trochę trudno, przez te wszystkie
regały... Poza tym nie chodzi nawet o to, gdzie jest środek i jak go
wyznaczyć, tylko o to, po co miałybyśmy to robić!
- Zobacz, co znalazłyśmy ~ powtórzyła Zuzia. Miałam wrażenie, że
zwariowała. Widziałam przecież wyraźnie, że znalazły największą
sztuczną choinkę świata. A raczej tylko pół choinki. Kończyła się tak
nagle, jakby ktoś odrąbał siekierą jej górną część. Dolnej nie było.
- No zobacz! - ponaglała mnie Zuzia.
- Znalazłyście choinkę - powiedziałam, postanawiając jej nie drażnić.
Wyraźnie uważała, że jeszcze nie zauważyłam, co niesie.
- Nie chodzi mi o choinkę, tylko o list! - sapnęła.
Dopiero teraz dostrzegłam jakąś kartkę, którą usiłowała mi podać.
Trochę kiepsko jej szło, bo obie ręce miała zajęte... podobnie jak ja.
- Najpierw gdzieś porzućmy ten świerk, jodłę czy cokolwiek to jest...
a potem pokażesz - zaproponowałam, bojąc się, że upuścimy drzewo i
połamiemy sobie nogi. Choć plastikowe, na pewno nie było lekkie! Igły
kłuły prawie jak prawdziwe, a szorstki pieniek nieustannie zdzierał mi
skórę z dłoni.
Zuzia pokiwała głową z aprobatą i orzekła:
- Środek musi być gdzieś tutaj. Widzicie, za naszymi plecami zostały
dwadzieścia trzy rzędy lamp, przed nami są dwadzieścia cztery...
Znowu mnie zadziwiła, Julkę i Emmę zresztą też. Ten jej precyzyjny
umysł! Szarpała się z drzewem, rozmawiała ze mną o jakimś liście i
oprócz tego liczyła lampy na suficie! Była niesamowita.
- Musimy jeszcze sprawdzić, jak jest z osią w drugą stronę - Zuzka
rozglądała się po sklepie. - Na oko musi to być gdzieś tutaj, ale policzmy
na wszelki wypadek lampy... Albo regały, jeśli wam łatwiej.
Policzyłyśmy i lampy, i regały. Oko Zuzi było bez zarzutu. Choinka,
czy raczej pół - choinka, stała bez wątpienia na środku sklepu. Tyle tylko,
że ja wciąż nie wiedziałam, dlaczego to jest takie ważne i po co w ogóle ją
ciągnęłyśmy.
- Wracamy po dolną część drzewka! - zarządziła Zuzka, zanim
zdążyłam zadać jakiekolwiek pytanie.
Wróciłyśmy więc. Była jeszcze większa i o wiele cięższa niż ta, którą
już przytargałyśmy przez sklepowe alejki.
- Dobrze, że będziemy ją niosły we cztery! - ucieszyłam się.
Zuzia jednak pokręciła głową.
- Będziemy ją niosły we dwie - wyjaśniła mi. - Emma i Julka mają
jeszcze mnóstwo bombek i łańcuchów do przeniesienia.
No tak... Bombki, łańcuchy, choinka...
- W tym liście jest napisane, że mamy ją ubrać? Na środku sklepu? -
nie wytrzymałam, szarpiąc się z grubym pniem. Czułam, że plaster z
opatrunkiem będzie mi za chwilę potrzebny jeszcze bardziej niż Julce i jej
stopie.
- Nie my konkretnie, ale że musi być na rano ubrana dokładnie na
środku sklepu. Ten list to jest właściwie instrukcja wewnętrzna - wysapała
Zuzia. Ledwo było ją słychać spośród gęstwiny zielonych plastikowych
gałęzi.
- Chyba ktoś jest za to odpowiedzialny - nie wytrzymałam. - Ktoś,
komu za to płacą. Pewnie mają dźwig albo wózek widłowy do wożenia
takich choinek. Nikt nie nosi ich, chodząc pieszo po sklepie!
- My nosimy! - nie widziałam Zuzi i prawie jej nie słyszałam, ale
byłam pewna, że uśmiechnęła się z dumą. No tak, nasza druhna zastępowa
była zachwycona tym, że może zrobić osobiście coś, do czego normalni,
dorośli ludzie potrzebują dźwigu. Jest lepsza od maszyny!
Ja taka dumna nie byłam. Miałam wszystkiego dość.
- Dlaczego nie możemy tego zostawić komuś, kto za to odpowiada? -
nie rozumiałam. - Dlaczego musimy to robić?
- A masz lepszego pomysła? - zapytała Emma. - Pomyśleliśmy...
myślałyśmy, że lepsze Christmas tree niż ściana.
Lepsze Christmas tree niż ściana? Christmas tree to choinka... ale
dlaczego miałybyśmy wybierać między choinką a ścianą? I jaką ścianą?
Tu przecież jest dostatecznie dużo podłogi, żeby po niej chodzić, tańczyć,
biegać... Dlaczego ściana???
- Lepiej ubierać choinkę niż gapić się w ścianę - wyjaśniła mi Zuzia.
- Przy pracy szybciej mija czas.
No, tak... miała rację, oczywiście. Zuzka zresztą ma zawsze rację.
Tyle tylko, że dawno minęła północ i wcale nie chciało mi się pracować.
Najwyraźniej byłam jednak w mniejszości. Skoro przyjaciółki chciały
pracować, nie mogłam im zabronić.
Z początku nie zamierzałam się włączać w ich prace. Patrzenie w
ścianę wydawało mi się całkiem miłą odmianą po dźwiganiu plastikowego
pnia kaleczącego mi ręce. Szybko jednak zmieniłam zdanie.
- Jakie piękne bombki! - pisnęła Julka, otwierając wielkie pudło. -
Zobaczcie: księżyce, gwiazdeczki, słoneczka... Cudowne! Jakby ktoś
zwinął niebo, jak koc lub prześcieradło, i włożył do pudełka. Tu jest całe
niebo, słowo daję!
Nie wytrzymałam i spojrzałam w tamtą stronę. Nagle poczułam, że
mam ogromną ochotę dotknąć wszystkich bombek, wziąć je do ręki,
wybrać najlepsze miejsce dla każdej, a potem zawiesić je na gałązkach.
Zawsze robiłam to w wigilijny poranek i nagle bardzo zapragnęłam ubrać
choinkę wcześniej. Jedyny raz w życiu: w środku nocy, w wielkim sklepie,
w towarzystwie przyjaciółek.
Podniosłam do góry uśmiechnięty dobrotliwie złocisty księżyc i
przyłożyłam go do gałązki.
- Najpierw musimy jakoś połączyć dwie części drzewa w jedną! -
sprowadziła mnie na ziemię praktyczna Zuzia.
No jasne! Ubieranie choinki przed jej złożeniem nie miało
najmniejszego sensu. Tylko jak miałybyśmy to zrobić?
- Żadna z nas nie umie fruwać, niestety - westchnęłam. - Nie damy
rady podnieść tej górnej części i wsadzić jej na dolną.
- Ty jesteś sportsmenką, wdrapiesz się na regał, na tamtą czerwoną
półkę - uniosła palec Julka. - A my podniesiemy górę choinki, podamy ci
ją... Złapiesz za czubek i nasadzisz na część dolną i już.
I już?! Ona nie niosła tej choinki! Nie wiedziała, jaka jest ciężka. Nie
utrzymam jej sama, nie ma mowy!
- Musisz wejść ze mną - powiedziałam. - Albo ty, Emma... Albo
Zuzka... Sama nie dam rady.
- Nikt nie będzie wchodził na regał - roześmiała się Zuzia. - Przecież
jest prostsze rozwiązanie, nie zauważyłyście?
Pokręciłyśmy głowami. Wspinaczka na półkę wydawała się jedynym
sensownym wyjściem. Gdyby tylko ktoś zechciał mi towarzyszyć...
- Kurczę, dziewczyny, przecież to oczywiste! - Zuzia była z nas
bardzo niezadowolona. - Położymy obie części, połączymy je na leżąco, a
potem wspólnie, we cztery, postawimy ją do pionu. Naprawdę na to nie
wpadłyście? Co wy byście beze mnie zrobiły?
Co? No cóż... pewnie jednak wdrapałybyśmy się na regał... Dzięki
Zuzce na szczęście nie musiałyśmy tego robić. Choinka już po chwili
stała, piękna i dostojna, na środku sklepu. Trochę się zmęczyłyśmy, ale
było warto. Drzewko prezentowało się wspaniale. Teraz trzeba było tylko
powiesić bombki.
- Bombki... - Zuzia pierwsza zrozumiała, że jej genialny plan nie był
jednak taki genialny. - Jak my je powiesimy na górnych gałązkach? Albo
chociaż na środkowych gałązkach?
- Kładziemy ją z powrotem? - zapytałam. I natychmiast dotarło do
mnie, że to pomysł do bani. Możemy ją położyć, możemy ją ubrać na
leżąco, ale nie zdołamy jej postawić., nie rozbijając bombek.
- Musi być w tym sklepie jakaś drabina - powiedziała wyjątkowo
trzeźwo Julka. - Pewnie na zapleczu... Albo oparta o jakiś regał.
Tym razem nie proponowałam już rozbiegnięcia się w cztery różne
strony. Nie chciałam więcej przebywać w tym sklepie sama. Ani minuty!
Poszłyśmy więc wszystkie razem w kierunku uchylonych drzwi. Była tam
toaleta, wielka choinka, bombki, instrukcja wewnętrzna... Może znajdzie
się i drabina?
Niestety, drabiny nie było. Ani na zapleczu, ani przy żadnym regale.
Obeszłyśmy cały sklep, zajrzałyśmy w każdy kąt...
- To jak oni ustawiają towar na górnych półkach? - zastanawiałam
się.
- Wózek łopatkowy! - zawołała Emma.
- Wózek łopatkowy? - oczy Julki zrobiły się okrągłe jak spodki. -
Aaa, wózek widłowy! Jasne! Oni używają wózków widłowych!
- Może my też spróbujemy? - zapaliła się Zuzia. - Gdy Agata robiła
prawo jazdy, trochę podglądałam. Może wózek widłowy prowadzi się
podobnie jak samochód? Na pewno sobie poradzimy!
Przeraziła mnie ta wizja. Wózek widłowy wjeżdżający w regał,
paczki spadające z samej góry, przygniatające Zuzię, a potem nas
wszystkie... Zuzia tracąca kontrolę nad wózkiem, demolująca cały sklep...
Nie, to chyba jednak nie był dobry pomysł.
- To ja już lepiej wejdę na ten regal - zaproponowałam. - Bombki nie
są takie ciężkie jak choinka, poradzę sobie...
ROZDZIAŁ 14
DO CELI!
Choinka wyglądała cudownie. Błyszczała nawet w tym półmroku.
Mogłyśmy sobie tylko wyobrazić, jak pięknie będzie lśnić, gdy włączy się
wszystkie światła w sklepie.
- Ten ktoś odpowiedzialny za ubranie choinki na pewno się ucieszy -
powiedziałam, ziewając. - Zuzka, masz dla nas teraz jakieś nowe zadania?
Zuzia pokręciła głową, ziewając jeszcze szerzej niż ja. Julka i Emma
siedziały oparte o ścianę zmęczone, z przymkniętymi oczami.
- Może więc pójdziemy spać? - stłumiłam kolejne ziewnięcie. -
Pamiętacie, widziałyśmy pościel... Ułożymy się na podłodze i obudzimy
przed otwarciem sklepu...
- Albo obudzi nas tłum klientów biegnących z wózkami główną
alejką - roześmiała się Zuzia. - Idziemy spać, to najlepszy pomysł. I tak
zaraz zaśniemy, lepiej to zrobić na leżąco, niż siedząc pod ścianą.
Znów wróciła sprawa ściany!
- Rozkładamy się tutaj i już - postanowiła Julka, najbardziej chyba
zmęczona z nas wszystkich.
- Położymy dwie duże kołdry zamiast prześcieradła, powinno być
nam ciepło - Zuzka zabrała się za wyciąganie pościeli z worków.
- A czy tak można? - zasępiła się Emma. - To będzie brudne, nikt nie
kupa brudne...
- Nikt nie kupi brudnego - poprawiła ją Julka i zasmuciła się na
moment. Szybko jednak znalazła rozwiązanie. - Nie kupi brudnego? No to
kupi czyste! Zabiorę to do domu, rodzice wszystko zawiozą do swojej
pralni i jutro wieczorem przywiozą z powrotem do sklepu. Będzie jak
nowe!
Uspokojone tym wyjaśnieniem ułożyłyśmy się pomiędzy regałami i
przykryłyśmy ciepłymi, puchowymi kołderkami.
Przymknęłam oczy i nagie pomyślałam, że Julka znów powiedziała o
Ździebełkach „rodzice”. Z przyzwyczajenia? A może wcale nie jest
pewna, że ją adoptowano? Może wymyśliła to tak jak swoje wiersze?
- Julka, co to za sprawa z tą adopcją? - zapytałam. Odpowiedziała mi
jednak tylko cisza. I trzy spokojne, głębokie oddechy. Moje przyjaciółki
spały. Może i ja powinnam spróbować? Zamknęłam oczy, myśląc, że to
najdziwniejsza noc w moim życiu... i natychmiast zapadłam w sen.
Obudziło mnie gwałtowne szarpanie za ramię. Otworzyłam oczy i
zobaczyłam twarz policjanta. Oczywiście nie poznałam go po twarzy, lecz
po mundurze. Tak, to był policjant. W dodatku policjant wyraźnie
niezadowolony...
- Wstawajcie, jedziemy na komisariat! - powiedział. Wszystkie
cztery przetarłyśmy zaspane oczy i wyszłyśmy spod kołdry. Było nam
bardzo zimno. Kurtki i prezenty dla naszych rodzin leżały siedem czy
osiem regałów stąd, przy wejściu na zaplecze.
- Pójdziemy jeszcze po kurtki - powiedziała Zuzia stanowczo.
- Nigdzie nie pójdziecie, jedziemy na komisariat - policjant nie był
chętny do współpracy.
- Nie wyjdziemy na dwór bez kurtek w takie zimno - rozpłakała się
Julka, jak na zawołanie. - Panie policjancie, my przecież niczego nie
chciałyśmy ukraść ani zniszczyć, tę pościel dokładnie upierzemy... Wcale
nie marzyłyśmy o tym, żeby spędzić tu noc. To był przypadek! Nie może
pan skazać nas na zamarznięcie na śmierć. To nieludzkie, nawet
największy zbir ma prawo do obrony i humanitarnego pozbawienia życia.
A poza tym na wykonywanie kary śmierci obowiązuje w Polsce
moratorium!
Na twarzy policjanta przez moment można było dostrzec jakby
leciutki uśmiech.
- Bierzcie szybko kurtki i wychodzimy - zmienił zdanie. - Ale tylko
kurtki! Nie ma mowy o wynoszeniu czegokolwiek ze sklepu!
Zrobiło mi się trochę przykro na myśl o apaszce dla mamy Zuzi. Tak
idealnie pasowałaby do jej oczu... Ale może wrócimy do centrum
handlowego jutro? Może jeszcze ją odnajdziemy?
- Niech pan wysłucha moich zeznań, to wszystko z powodu obrażeń
nogi obecnej tu Julii Ździebełko, lat trzynaście - prosiła bardzo
profesjonalnie Zuzia, gdy wychodziłyśmy ze sklepu jakimiś dziwnymi,
bocznymi drzwiami, których przedtem nie widziałyśmy. Kątem oka
zauważyłam kłębiącą się przy nich grupę ludzi. Było ich kilkanaścioro.
Skąd się wzięli? Niemożliwe, żeby byli w centrum handlowym cały czas}
Przecież zaglądałyśmy w każdy kąt, krzyczałyśmy, waliłyśmy w
pozamykane drzwi. Musieli przyjść dopiero teraz...
Wsiadając do radiowozu, spojrzałam na zegarek. Minęła czwarta
rano. Chyba nie otwierają sklepu o tej porze?
Policjant zamknął nas w tylnej części samochodu, a sam usiadł obok
kierowcy. Odgradzała nas od nich gruba krata.
- Zabiją nas! - rozpłakała się Emma, gdy radiowóz ruszył spod
sklepu przez uśpione ulice. - Tymi, no, palikami.
- Palikami? - mimo grozy sytuacji po prostu musiałam się roześmiać.
- Myślisz, że w Polsce nabija się na pal za nielegalne nocowanie w
centrum handlowym?
- Palami - plątała się Emma, połykając łzy. - Tata tak mówił do
mummy: Jak ci tu źle, to jedź do Polska, tam cię aresztują za ucieczka od
husband, tam zobaczysz, co robi policja, oni zabili palami studenta.
- Pałami! - nareszcie zrozumiałyśmy, o czym ona mówi.
- Studenta pałami... - usiłowała sobie przypomnieć Zuzka. - Było coś
takiego, ale z piętnaście lat temu, albo i dwadzieścia. Teraz policjanci są
mili i kulturalni. Naprawdę! Mili, sympatyczni i kulturalni.
Spojrzałam na nią podejrzliwie: trochę chyba przesadziła w
pocieszaniu Emmy. Ten, który nas aresztował, był może i kulturalny, ale
na pewno nie miły i sympatyczny. I Emma musiała to zauważyć!
- Dlaczego pan nas wiezie do komisariatu? - zawołała nagle Julka,
szarpiąc metalową kratę oddzielającą nas od policjanta i kierowcy. A może
to było dwóch policjantów? Ten za kierownicą też przecież miał na sobie
mundur... - Proszę nas zawieźć do domu! Przecież tam czekają nasi
rodzice i na pewno się denerwują.
- Nie ma pan podstaw, żeby nas aresztować! - włączyła się Zuzia,
waląc pięściami w kratę. - Nie włamałyśmy się do tego sklepu i nic nie
ukradłyśmy! A kołdry pan Ździebełko upierze, proszę się nie martwić!
Policjanci nie reagowali na nasze słowa. Zupełnie jakby nagle
ogłuchli.
- Oni nas zabiją - załkała Emma.
Położyłam jej rękę na ramieniu, ale, prawdę mówiąc, wcale nie
czułam się lepiej. Komisariat kojarzył mi się z czymś straszliwym. Ze
złodziejami, mordercami, pijakami... Kto wie, co nas tam czeka? Może
będziemy siedziały w ciasnej celi z tymi wszystkimi okropnymi typami?
Aż do rana? Albo jeszcze dłużej? Słyszałam kiedyś w telewizji, że
każdego można zatrzymać do wyjaśnienia na dwadzieścia cztery godziny.
A może nawet na czterdzieści osiem? Będziemy tam siedzieć do
poniedziałku! Bo w weekend wszyscy mają wolne, a ten policjant na
pewno nie może nic zrobić bez zgody przełożonego. A przełożony
wyjechał na narty...
Poczułam, że mi też po policzkach ciekną łzy. Nasza sytuacja
naprawdę wyglądała beznadziejnie. Ciekawe, czy rodzicom przyjdzie w
ogóle do głowy, żeby zadzwonić na policję?
- Moi rodzice będą myśleli, że jestem u Żaby, Żaby, że u Emmy,
Emmy mama, że u Julki, a Julki... - zapędziła się Zuzia.
- A Julki rodzice przez całe lata nie zauważą, że zniknęła, a poza tym
to w ogóle nie są jej rodzice - dokończyła ponuro Julka.
- No właśnie, powiedz, co z adopcją - poprosiłam. Wreszcie nikt i nic
nam nie przeszkodzi w wysłuchaniu tej historii! Radiowóz to jednak mało
uczęszczane miejsce...
- Chcecie wiedzieć? - chlipnęła Julka, zapłakana podobnie jak ja i
Emma. - To słuchajcie:
Jej korzenie odcięte, jest dzieckiem nicości Nie wie nic o swych
genach i swojej przeszłości Jest wyrzutkiem, tłum cały nie rozumie jej
bólu Może pan moim ojcem? Pan, żebraku? Pan, królu? Może pani kobietą
jest, która życie mi dała? Tylko czemu pokochać potem nie umiała? Tylko
czemu Ździebelkom wstrętnym podrzuciła? Czemu się mnie wyrzekła,
czemu zostawiła? Me nazwisko, mą przeszłość mrok gęsty ukrywa Nie
wiem kim ja jestem, ja - tamta prawdziwa.
No cóż... nie to w zasadzie spodziewałam się usłyszeć od Julki w
odpowiedzi na moje pytanie! Właściwie zupełnie nie to. Chciałam jakichś
konkretów, chciałam, żeby powiedziała, w jaki sposób dowiedziała się, że
jest adoptowana, jakie ma dowody... Ale zanim zdążyłam poprosić o
więcej informacji, radiowóz gwałtownie zahamował.
- Wysiadamy! - powiedział policjant, którego Zuzia w swym
miłosierdziu nazwała sympatycznym.
Przeszedł nas dreszcz. Już tylko sekundy dzieliły nas od wtrącenia do
ciemnej, zimnej celi, pełnej okropnych, niebezpiecznych zbirów!
- Kasiu, kochanie! - na progu komisariatu nagle pojawili się moi
rodzice! - Dziecinko, tak się o ciebie martwiliśmy!
- Zuzanko, gdzie ty się podziewałaś? - państwo Zawadzcy wybiegli z
budynku zaraz za moją rodziną. To znaczy: zaraz za pierwszą częścią
mojej rodziny. Bo po chwili z komisariatu wyszła jeszcze babcia w swoim
długim, czarnym płaszczu, wielkim kapeluszu i butach na szpilce. Nie
widziałam jej w tym stroju od lat! Musiała dojść do wniosku, że okazja
jest naprawdę szczególna.
- Od kiedy poszłaś do gimnazjum, wciąż interesuje się tobą policja,
moja panno - pogroziła mi palcem hrabina Łaniewska.
A ja byłam taka szczęśliwa, że ją widzę i że nie grozi mi żadna
ponura, zimna cela, że po prostu wtuliłam się w babcię i rozpłakałam
rzewnymi łzami, oczywiście mocząc i gniotąc jej piękny, stary, czarny
płaszcz.
- Zguby odnalezione - policjant nareszcie się uśmiechnął! - Pani
Adams miała rację, trzeba było od razu dokładniej sprawdzić centrum
handlowe...
- Pani Adams? - zdziwiła się Emma. - Mama?
- Wasi rodzice przyjechali do nas o północy - policjant nagle zrobił
się nie tylko uśmiechnięty, ale i rozmowny. On naprawdę umiał być miły.
- Pani Adams zadzwoniła do państwa Żabniaków, pewna, że jej córka tam
jest, dowiedziała się, że miałyście tam wszystkie nocować, ale nie
wróciłyście z zakupów... Potem zadzwonili do państwa Zawadzkich i
państwa Ździebełków, a w końcu, strasznie zdenerwowani, przyjechali do
nas. Pani Adams powiedziała, że musicie być w supermarkecie, że was
tam widziała... Pojechaliśmy do sklepu, ale było ciemno i pusto.
Ochroniarz na zewnątrz powiedział, że wnętrze jest zaplombowane,
pracują kamery... Rano można będzie przejrzeć taśmy, ale dopiero rano,
jak przyjdzie szef ochrony. Takie procedury.
- Czyli oni tylko to nagrywają, wcale nie siedzą przy monitorach i
nie patrzą... - westchnęła Zuzia. - Mogłyśmy tańczyć z prześcieradłami do
białego rana.
Policjanta i rodziców natychmiast zainteresowały nasze tańce.
Musiałyśmy im wszystko opowiedzieć.
- Ale kto nas w końcu znalazł? - zapytała Zuzka, gdy już
zakończyłyśmy opowiadanie. - Pan tam wrócił?
- Tknięty przeczuciem, którego nie sposób zignorować? - w głosie
Julki brzmiała wyraźna nadzieja.
- Niestety, nie ja - spuścił głowę policjant. - O czwartej rano przyszli
pracownicy dokładający na półki brakujący towar. No i was znaleźli...
- O czwartej? - zdziwiła się Emma. - Moja mummy zostawała
wieczorom... wieczorem, po zamykaniu sklepu. Żeby dokładać. Nie o
czwartej...
- Wyjaśniła nam to - policjant teraz uśmiechał się przez cały czas. -
Kiedyś, tydzień i dwa temu, uzupełniali zapasy po zamknięciu sklepu. Ale
karpie źle to znosiły... Dwa razy zdarzyło się, że rano, po otwarciu sklepu,
w wielkiej wannie pływały zdechłe ryby, klienci mieli pretensje...
Przeniesiono więc uzupełnianie zapasów, i karpiowych, i wszystkich
innych, na godziny poranne. Pani Adams właśnie pojechała, i tak jest już
spóźniona.
No jasne... Właściwie wszystko było jasne. Tyle że... Czy ja jestem
mato spostrzegawcza?
- Widziałyście tam jakieś karpie? W wielkiej wannie? - zapytała
Zuzia, czytając w moich myślach.
Pokręciłyśmy głowami. Wyglądało na to, że nie zwiedziłyśmy sklepu
tak dokładnie, jak mogłyśmy. Nie wykorzystałyśmy naszego czasu.
- Musimy tam wrócić - powiedziałam stanowczo. - Może jutro? Nie
tylko ze względu na karpie...
Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że w tym sklepie są rowery i
rolki, i mnóstwo innych rzeczy. Jak mogłyśmy w ogóle sobie nie
pojeździć???
ROZDZIAŁ 15
W OKNIE
Położyłyśmy się spać, gdy zaczynało już świtać. Wszystkie razem na
moim strychu, na wielkim materacu... Na szczęście nie musiałyśmy tym
razem wstawać do szkoły. Przed nami była sobota i niedziela... i całe dwa
tygodnie ferii! Spałyśmy więc do południa.
- Jedziemy na zakupy? - zapytałam, wciąż nie mogąc się zdecydować
na wyjście spod kołdry. Znacznie milej było leżeć, tuląc się do mojego
pluszowego Feliksa, i śmiać się z moimi przyjaciółkami z wydarzeń
ostatniej nocy. W świetle dnia, z dala od centrum handlowego, wszystko
wydawało się całkiem zabawne.
- Kakao dla cudownie odnalezionych dam! - na strych weszła babcia
z tacą, na której stały cztery parujące kubeczki.
No tak, kakao z pianką sprawiło, że wszystko wyglądało jeszcze
lepiej niż minutę temu. Naprawdę nieźle się zaczęły te nasze ferie!
- Szkoda tylko, że nie mamy żadnych prezentów, trzeba jechać do
sklepu - westchnęła Zuzia. - A dziś taki tłok...
Pojechałyśmy jednak, mimo wszystko. Im wcześniej, tym lepiej.
Jakoś nie chciałyśmy zostawać do wieczora, ryzykując kolejne uwięzienie.
Nawet jeśli mogłybyśmy dzięki temu pojeździć na rowerach między
regałami.
- Cześć, dziewczynki! - zawołał do nas niebieski misiek na wrotkach,
gdy usiłowałyśmy wśród kilkuset apaszek znaleźć taką, która choć trochę
przypominałaby oczy mamy Zuzi. - Odłożyłam wasze prezenty na
zapleczu, to chyba były wasze? Przy drzwiach do magazynu B?
- Nasze! - ucieszyłyśmy się. A więc nie trzeba będzie drugi raz
wybierać apaszki, krawata, długopisu...
- Dziękujemy pani bardzo! - Zuzia dygnęła grzecznie przed kudłatym
niedźwiedziem.
- A ja dziękuję w imieniu pana Staszka - pani Adams zdjęła swój
wielki łeb i pochyliła się do nas. - Ta choinka to wasza robota, prawda?
- Nasza - przytaknęłyśmy, niepewne, czy podziękowania są
prawdziwe, czy wypowiedziane z przekąsem.
- Zrobiłyśmy coś złego? - zapytałam. - Ktoś ma przez nas kłopoty?
My się bardzo starałyśmy...
- Pięknie to zrobiłyście! - misiek z głową mamy Emmy uśmiechał się
szczerze. - Pan Staszek to starszy człowiek... Zostawili mu instrukcję, nie
wiem, jak by sobie poradził... A gdyby tego nie zrobił, mogliby go
zwolnić. Tak to teraz jest w tych dużych sklepach. Trzeba być
elastycznym. Podobno całą noc nie spal, bo się denerwował, jak sobie sam
da radę z taką wielką choiną.
- Może powinien użyć wózka widłowego? - podsunęła Zuzia.
- Pan Staszek nie ma koniecznych uprawnień - roześmiała się pani
Adams. - Mógłby co najwyżej użyć drabiny.
- Drabiny? - zainteresowała się Julka. - Gdzie jest w tym sklepie
drabina? Pół nocy szukałyśmy!
- Jest mnóstwo drabin... Na noc chowa się je w magazynie D.
Był więc jeszcze jakiś inny magazyn. Ten, do którego weszłyśmy, w
którym była ubikacja, to magazyn B, jak mówiła przedtem mama Emmy.
A drabiny umieszczano w jakimś innym. Pewnie za jednymi z
zamkniętych na głucho drzwi.
- Pan Staszek dostał pochwałę za choinkę! - powiedziała pani
Adams. - I nagrodę, bony towarowe. Ma pięcioro dzieci, kupi im
prezenty... To wasza zasługa! Zachowałyście się jak święte Mikołaje. A
raczej Mikołajki...
Niebieski misiek założył łeb i odjechał, pokrzykując śpiewnie:
- Chcesz ucieszyć swą rodzinkę, dla teściowej dobierz szminkę! I
perfumy kup dla żony, a dla dzieci telefony!
- Jakie telefony? - szepnęła Zuzka, zdumiona.
- Komórkowe oczywiście, zawsze są na marzeń liście! - zawołała
pani Adams w naszą stronę i zniknęła za regałem.
- Jaki śliczny! - zawołała Julka, patrząc na zeszyt, który jej
podarowałam. Specjalny zeszyt do pisania wierszy, w okładce w chmurki.
- Piękna! - ucieszyłam się, otwierając prezent od Zuzi. Dała mi frotkę
na rękę, taką, jaką mają tenisistki. Pewnie nie wiedziała, że lekkoatletkom
przydaje się ona trochę mniej niż tenisistkom. Ale miała śliczny zielony
kolor...
- Czekoladki? - Zuzia otworzyła prezent od Emmy.
- Nie wiedziałam, co ci kupić - zaczerwieniła się Emma. -
Przepraszam. Myślałam, że lubisz chocolates. Czekoladki...
- Ależ ja bardzo lubię czekoladki! - uśmiechnęła się Zuzka. - Tylko
ostatnio ich nie jem, bo jestem na diecie. Chodzę na aerobik, trzy razy w
tygodniu, i ograniczyłam spożycie węglowodanów...
Ach, więc to dlatego tak jej świetnie szło podskakiwanie w sklepie!
Miała za sobą niezły trening! Ale o której chodzi na ten aerobik? O piątej
rano? W przeciwnym razie chyba musiałybyśmy o tym wiedzieć! Po
szkole przecież zwykle idziemy wszystkie razem do niej do domu...
- Zrzuciłam już trzy centymetry w pasie, nie zauważyłyście? -
obróciła się na środku pokoju.
- Zauważyłyśmy, oczywiście - przytaknęłam, w głębokim szoku.
Nigdy nie podejrzewałam, że Zuzka może przejść na dietę. Rety, przecież
uwielbia jeść! I wcale nie jest gruba. Może gdzieniegdzie ciut okrągła, ale
nie gruba!
- Ale czekoladki na pewno zjem, nie martw się, Emma - uśmiechnęła
się. - W święta zamierzam jeść wszystko, wynagrodzę sobie te
wyrzeczenia.
Obdarowane prezentami dzieliłyśmy się opłatkiem na środku mojej
kuchni. Choinka była już ubrana, pierniczki upieczone, ogień strzelał w
kominku, babcia lepiła pierogi... Do świątecznej kolacji pozostało tylko
kilka godzin. Uścisnęłam serdecznie moje przyjaciółki.
- Ciekawe, co powiedzą Mark i Robin na widok kostiumów
Spidermana - zastanawiałam się. - Rób, Emma, zdjęcia! Musimy zobaczyć
ich miny!
- Ciekawe, czy twoja mama ucieszy się z apaszki - Julka spojrzała na
Zuzię. - A twoja, Żaba, z tej czapki. Jest taka cieplutka...
- Spotkamy się w drugi dzień świąt - obiecałyśmy sobie, żegnając się
przy furtce. - Wtedy już wszystko będzie wiadomo. Kto co dostał, kto z
czego się ucieszył...
- Wesołych Świąt! - pomachałam Bractwu Zeta, przekręcając klucz.
Moje Święta jednak nie zapowiadały się tak całkiem wesoło.
Strasznie męczyła mnie sprawa Julki. Jej rodzice nie przyjechali tamtej
nocy do komisariatu, nie zainteresowali się wcale tym, że znikła...
Faktycznie coś było z nimi nie tak. A w dodatku nie byli jej rodzicami. Jak
ona przeżyje święta???
Usiadłam w kuchni, podziwiając choinkę i czując, że robię się coraz
bardziej głodna. Te wszystkie zapachy! Dlaczego zmrok zapada tak
późno?
Nagle zadzwonił telefon.
- Cześć, tu Emma - usłyszałam. - Wiesz, tata Julki dał mojej mamie
job.
- Pracę? Dał jej pracę? - nie mogłam uwierzyć. - W pralni?
- W pralni, w kasie - potakiwała Emma. - Musiałam ci powiedzieć.
Oni się spotkali wtedy, na komisariatu...
- Komisariacie - poprawiłam ją odruchowo.
- Potem musieli jechać, lecieli do Milan... Mediolana... Ale byli, i
poznali moja mama...
To była najlepsza świąteczna wiadomość, najwspanialszy prezent! A
nawet dwa prezenty! Jeden to taki, że pani Adams będzie miała pracę... a
drugi taki, że państwo Ździebełko jednak byli w komisariacie. Przed
naszym przyjazdem ze sklepu, ale jednak byli. Martwili się o Julkę...
Tylko ona o tym nie wiedziała. Musiałam natychmiast jej o tym
powiedzieć!
Zanim jednak wykręciłam numer, ktoś zadzwonił do furtki.
Niecierpliwie, raz za razem...
- Święty Mikołaj? - zażartowała babcia, gdy zakładałam kurtkę, żeby
otworzyć przybyszowi.
Ale to nie był święty Mikołaj. Przynajmniej nie dla babci. Bo dla
mnie ta osoba była lepsza i bardziej wyczekiwana niż wszystkie Mikołaje
świata.
- Cześć - powiedział Tomek z czeluści kaptura. - Julka u mnie przed
chwilą była, wszystko mi powiedziała. .. O tym Radku, że ty i on... że nic
między wami...
- Jak ty tu przyszedłeś? Przecież nie możesz chodzić? -
powiedziałam niezupełnie to, co chciałam. Ale to też było ważne pytanie!
- Mam kule, widzisz? - Tomek zamachał do mnie metalową
Szwedką. - Wujek mnie przywiózł, wytaszczył z samochodu, postawił pod
twoją furtką... Nie mogę do ciebie wejść, nie dam rady. Ale postać chwilę
mogę.
- Zrobiłeś sobie tyle kłopotu... dla mnie... - znowu mówiłam coś bez
sensu.
- Zrobiłbym dla ciebie wszystko - Tomek za to mówił dokładnie to,
co chciałam usłyszeć. - Przepraszam, że nie chciałem z tobą rozmawiać.
Za dużo sobie wyobraziłem na widok tego Radka. Źle zrozumiałem...
- Przepraszam, bo to przeze mnie złamałeś nogę - uśmiechnęłam się.
- Już prawie się zrosła - Tomek też się uśmiechnął, mrugając długimi
rzęsami, całymi w śniegu. Nawet nie zauważyłam, że z nieba zaczęły
padać białe płatki!
- Cieszę się, że przyszedłeś - powiedziałam, gryząc się w język.
Słowo „przyszedłeś” nie było najwłaściwsze. Przecież nie mógł się nawet
opierać na zagipsowanej nodze!
- Mam dla ciebie prezent - Tomek podał mi malutką paczuszkę. -
Chciałbym dać ci gwiazdkę z nieba, ale nie było akurat żadnej w
promocji... Więc masz tu prezent zastępczy.
Znów się uśmiechnęłam, najszerzej, jak umiałam.
- Otwórz dopiero wieczorem, w czasie Wigilii - poprosił.
- Jasne - zgodziłam się. - Wiesz, ja nic dla ciebie nie mam...
Myślałam, że nie chcesz już mnie nigdy widzieć...
- To, że z tobą rozmawiam, jest najlepszym prezentem - Tomek
chyba chciał mnie chwycić za rękę. Na pewno chciał! Zrobił taki ruch...
Ale jak tu wziąć kogoś za rękę, kiedy trzyma się kulę?
Za jego plecami rozległ się dźwięk klaksonu.
- Wujek się niecierpliwi - zgadłam.
- Idź do domu, nie patrz na to, jaki ze mnie inwalida i jak wujek musi
mnie taszczyć - poprosił Tomek. - Idź i odwiedź mnie, kiedy tylko
zechcesz... Kiedy zechcesz wyprowadzić psa.
- Odwiedzę ciebie i Kamusię! - obiecałam. A potem odwróciłam się i
ruszyłam ośnieżoną ścieżką w stronę domu. W oknie lśniła tysiącem
światełek choinka. Iskry w kominku skakały wesoło. Zobaczyłam z
daleka, jak tata wkłada pod obrus sianko, mama czesze włosy przed
lustrem i spryskuje się resztką swoich tanich perfum, a babcia rozkłada
talerze. Poczułam, że w to mroźne popołudnie robi mi się nagle bardzo,
bardzo ciepło. Zwłaszcza w okolicy serca. Może to dlatego, że tuliłam do
niego malutką paczuszkę od Tomka? Paczuszkę, w której była gwiazdka z
nieba, specjalnie dla mnie... Święta jeszcze się nie zaczęły, ale ja już
wiedziałam, że będą wyjątkowo udane.
Możesz zrobić to, co Bractwo Zeta...
tylko jeszcze lepiej!
COŚ DOBREGO DLA INNYCH
Masz ochotę zabawić się w świętego Mikołaja? Chciałabyś
obdarować maluchy z domu dziecka albo inne potrzebujące osoby?
Możliwości jest mnóstwo!
1. Zrób zbiórkę w szkole
Możesz jak Bractwo Zeta zorganizować zbiórkę zabawek, książek,
ubrań albo pieniędzy w swojej klasie lub całej szkole. Najpierw poproś o
zgodę wychowawcę, on pewnie wyśle cię do dyrektora albo pójdzie do
niego z Tobą. Potem wyznacz konkretny cel. Możecie zanieść prezenty do
domu dziecka na sąsiedniej ulicy, do ośrodka pomocy społecznej, kościoła
lub Caritasu - we wszystkich tych instytucjach doskonale wiedzą, kto jest
w największej potrzebie, przekażą więc podarunki dzieciom, którym
sprawi to radość.
2. Pogadaj z harcerzami
Jeśli w Twojej szkole jest drużyna harcerska, zapytaj, czy nie
organizują świątecznej akcji. Harcerze często pomagają w supermarketach
w pakowaniu zakupów lub sprzedają choinki, zbierając pieniądze na cel
charytatywny. Nie musisz być harcerką, żeby im pomóc!
3. Szukaj skrzyń w supermarkecie
Wybierasz się z rodzicami na świąteczne zakupy? Większość sieci
handlowych wystawia przed Bożym Narodzeniem przy kasach lub przy
wyjściu wielkie pudła i skrzynie, do których można wrzucać produkty dla
najuboższych.
Wystarczy kupić dodatkowy kilogram mąki lub cukru, puszkę
ananasów lub czekoladę.
4. Słuchaj radia, czytaj gazety
Lokalne gazety i stacje radiowe organizują przed Gwiazdką mnóstwo
akcji, dzięki którym najbiedniejsi też mogą zjeść świąteczny posiłek i
dostać prezenty. Może to być zbiórka świątecznych ciast (upiecz je sama
lub namów mamę, by zamiast jednego makowca upiekła dwa!), przy-
gotowanie świątecznej imprezy dla maluchów lub wigilijnej kolacji dla
bezdomnych. Może przydasz się na takim gwiazdkowym spotkaniu?
Umiesz nakrywać do stołu, podawać jedzenie albo zorganizować konkurs
rysunkowy dla dzieci? Jeśli nie znajdziesz informacji o takiej akcji,
zadzwoń do gazety lub radiostacji i zapytaj, dlaczego nic w tym roku nie
przygotowują. Powiedz, że chętnie pomożesz jako wolontariuszka. Ktoś
przecież musi zacząć!
5. Rozejrzyj się dookoła
Możesz też zabawić się w prywatnego świętego Mikołaja. Na pewno
gdzieś obok, może nawet w sąsiednim mieszkaniu, jest dziecko, które nie
dostanie prezentów w Wigilię. Rozejrzyj się, popytaj znajomych. W
każdym mieście są rodziny wielodzietne, którym po prostu nie wystarcza
pieniędzy nawet na skromne podarunki, bezrobotni, samotne matki z
trudem wiążące koniec z końcem... Podarowanie maluchowi choćby
paczki cukierków na pewno wywoła na jego buzi uśmiech! A jeśli nie
znasz żadnej potrzebującej rodziny? Poproś o pomoc psychologa szkol-
nego, księdza z Twojej parafii albo odwiedź ośrodek pomocy społecznej.
Tam na pewno wskażą ci kogoś, kto - gdyby nie Ty - nie doczekałby się w
tym roku świętego Mikołaja!