Segal kalman MIŁOŚĆ O ZMIERZCHU

KALMANtSEGAL

MIŁOŚĆ O ZMIERZCHU

Ślady

Od lat włóczę się po świccie — w zmiennych warun­kach i w zmiennych okolicznościach. Najpierw powo­dowała mną konieczność, później skłaniał mnie do tej włóczęgi mój własny niepokój — sprawa, którą potrafi zrozumieć tylko rozbitek życiowy lub' podróżnik z za­miłowania, wagabunda lub Cygan.

Opuszczając dom, miasto, kraj, marzyłem zawsze

0 powrocie. I zawsze szukałem śladów.

Znajduję je czasem. Niekiedy są to moje własne ślady na drogach i ścieżkach świata. Rozpoznaję je

1 mówię do siebie: — Tu już byłem, to było wtedy

i wtedy, miałem wówczas tyle i tyle lat. I tęskniłem. Do- kogo to 'ja wtedy tęskniłem? Kogo wtedy kochałem? To było zimą lub to było latem; spałem w szopie w tym oto miejscu, a litościwa gospodyni późną nocą przy­nosiła mi resztki jedzenia z kuchni.

Siady — bo przecież nie ma trwalszych śladów za życia człowieka, jak jego wspomnienia, jak te okruszy­ny uczuć, erozje (co za piękne słowo!) przeżyć i wzru­szeń, które pozostają w nim do późnej starości, jeśli ta starość jest mu darowana przez kapryśny los, rzą­dzący życiem i śmiercią. Więc wciąż się po tych śladach drepcze i wciąż się po nich powraca, i wciąż się jeszcze znajduje jakiś zagubiony kamyczek, jakąś perełkę dro­gocenną, którą chętnie by się przytuliło do serca*,' gdyby to rzeczywiście był przedmiot namacalny, mający swoją materię i objętość.

— —mmmmmm

I wszystkie te przypomnienia i ipowroty stwarzają iluzję, która zbliża nasz czas przeszły do dnia dzisiej­szego i na parę minut odmładza nas, choć komórki

i tkanki naszego ciała mic na tym nie zyskają, bo to zbliżenie jest tylko świadomie przez nas wywoływaną wielką fikcją — najmniejsze dziecko wie, że świt i za­chód słońca nie dadzą się połączyć, podobnie jak nie da się wskrzesić wiosny, gdy kalendarze wskazują już jesień.

Może właśnie ta niepo wracalność rzeczy mi­nionych czyni je tak serdecznie upragnionymi, że go­towi bylibyśmy zamienić rzeczywistość na chwilę dzie­ciństwa i młodości. A może strach przed wyczerpaniem się tej skąpej ilości nieodwracalnych dni, które są nam dane — strach przed ostatnią kartką kalendarza?

Siady! Jest ich tyle, jest ich tak dużo, lecz dla tych tylko są widoczne, którzy pragną je odnaleźć. Czasem są to tylko słowa, słowa spośród tych kilkuset czy kilku milionów, które przytrafiło nam się usłyszeć kiedykol­wiek; słowa i zdania, bukiety słów, wieńce słów, mo­zaiki, które ktoś już kiedyś układał tak właśnie, jak układa je ktoś dzisiaj, w tej godzinie, bezwiednie na­śladując usta, zamknięte już od lat pieczęcią wiecznego milczenia.

Albo obrazy — żywe lub martwe: las, krzak owocu­jącej tarniny, liście z drzew opadające w jesienny po­ranek, strzęp chmury na niebie, uliczka pełna wybojów

i śmieci, stara kobieta robiąca na drutach, jakiś domek drewniany z oślepłymi, zabitymi oknami; pejzaże, rąb­ki pejzaży, które ktoś już kiedyś malował, człowiek lub bóg pór roku i ich barw — wszystko jest powta­rzalne, wszystko coś przypomina, jeżeli nie mnie, to Tobie, jeżeli nie Tobie, to tamtemu przechodniowi.

A ludzie! Może nawet przede wszystkim ludzie. Spot­kałem kiedyś małą dziewczynkę, miała może dwanaście,

może trzynaście lat i oczy takie same, i takie same policzki i warkocze, a nawet takie same ruchy i barwę głosu, i barwę śmiechu, jak pewna dziewczyna z czasów mojej młodości, jak pewna Dziewczyna, której usta

i dłonie, i włosy są pyłem osiadłym na drogach i ścież­kach mego kraju. I dlatego ta żywa Jej siostra o nie znanym mi imieniu, mała uśmiechnięta dziewczynka, nieświadoma istnienia swojej przer foionej na mydło poprzedniczki, również jest — śladem. Dzięki niemu serce w piersiach bije mocniej i boleśniej i przez uła­mek sekundy trwa nadzieja na odnalezienie jakiejś wciąż jeszcze niepojętej ciągłości świata i życia. Jeszcze wciąż nie zrozumiałej, wciąż zagadkowej mechaniki życia, której nie sposób znaleźć w żadnym podręczniku anatomii.

Zaś innym razem wychodzi na moje spotkanie ktoś z tamtych lat, człowiek z tamtego pokolenia lub ja wychodzę na jego spotkanie — i łudzę się na­dzieją, że będzie to spotkanie radosne, miłe odnalezienie się w świecie, który jiuż jest innym światem, i w czasie, który już jest innym czasem, bo i my już jesteśmy inni i niepodobni do naszych wczorajszych portretów, choć w głębi wspomnień, które są głębią naszej pamięci, wciąż jeszcze tęsknimy do swego własnego odbicia w lustrze stłuczonym ileś tam lat temu.

Wzruszony wsłuchuję się w brzmienie przypadkowo odnalezionego nazwiska, imienia. Lub dowiaduję się od jakiegoś nieznajomego człowieka, że pod takim a ta­kim adresem mieszka ktoś, kto na mojej mapie prze­szłości wciąż jeszcze oznaczony jest maleńkim kółecz­kiem, szyfrem tylko dla mnie zrozumiałym, a oznacza­jącym cały rozdział opowieści — echo opowieści. Każę się zaprowadzić pod jego dom, stoję przed drzwiami długo i w niepewności, dręczony niepokojem — jakie ono jest dzisiaj — to echo? Czy nie zabrzmi nieszczerze,

fałszywie? I jaki jestem ja? Ja, który zapewne nie dość prawdziwie widzę siebie i nie dość surowo oceniam, nie dość sprawiedliwie jak na człowieka lękającego się złych obrazów i fałszywych tonów. Pukam do drzwi i modlę się do Bóstwa Przypadkowych Spotkań: — Jeśli to spotkanie ma mi przynieść smutek i ból, uczyń, bym je zniósł lekko i nie zniechęcał się do następnych spotkań i powrotów.

Kura

Wagon trzeciej klasy przepełniony był podróżnymi. Siedziałem w kącie przy oknie i kląłem w myślach całe to rózgaworzone towarzystwo, dowcipkujące i hałaśli­we — po diabła ci ludzie tak dużo podróżują! Nie mogą to siedzieć w domu, jak Pan Bóg przykazał? Ech, gdy­bym ja miał dom, dach nad głową, egzystencją byle jaką, ale stałą, kijem nikt by mnie nie wygnał z miesz­kania. Minęły te czasy, kiedy odczuwałem przyjemność na samą myśl o podróżowaniu. Nie mam już osiem­nastu lat, a krajobrazów naoglądałem się w życiu tyle, że przestałem na nie zwracać uwagę. Wielkie metro­polie i letargiczme miasteczka z obrazów Chagalla, i nędzne wioski ma kamienistych stokach Karpat — wszędzie ci sami ludzie, wszędzie ta sama walka o byt, te same troski o rzeczy na pozór drobne, a jednak decydujące. Nie, nie chcę już podróżować, nienawidzę tegO' przenoszenia się z miejsca na miejsce (Boże, dla­czego ja tak kłamię!).

Jeżeli jeszcze o czymś marzę, to właśnie o cichym, spokojnym życiu. Przeczuwam je — wiem, że pewnego dnia zamieszkam w jakiejś miejscowości, zamieszkam w niej na stałe. Będę żyć u boku jednej kobiety — za­pewne spotkam ją pewnego dnia. Będzie wysoka i może trochę zbyt tęga. Już dzisiaj widzę jej różowe ramiona, twarz może nawet nieco pospolitą, skorą do śmiechu. Przyjemna kobieta — lubi rubaszny żart, luba męską rękę, męską pieszczotę, jak wszystkie kobiety. Nie po­myślałem jeszcze o imieniu dla niej, ale to nie jest

!>

ważne. Za to widzę ją dokładnie. Stoi nachylona nad dzieżą, z ¡przyjemnością dotykam jej bioder ii ud, pod­czas gdy ona zgrabnie, ba, po' mistrzowsku ulepia olbrzymie, drożdżami pachnące, pulchne bochny chle- ba. Zapach świeżych podpłomyków drażni nozdrza — ech, co za rozkosz!

Za oknem wagonu zapada zmierzch. Deszcz 9iąpi, kropelki wody monotonnie uderzają o szyby. A w desz­czu — dworzec. Stacja. Senni ludzie leniwie poruszają się pod parasolami, w szarych kapotach, w bezbarwnych pelerynach z kapuzami. Nie mają twarzy ani oczu.

I żadna z tych kobiet nie jest podobna do kobiety, która miesi ciasto na chleb. (Zresztą — takiej kobiety w ogóle nie ma, a ta, o której myślę, wygląda zupełnie inaczej.) Wyitrzepałem z kieszeni trochę tytoniowego pyłu i skręcam papierosa — pożal się Boże, ale za­ciągnąć się można. Taki fioletowy obłoczek cuchnącego dymu doskonale zabija głód. Konduktor przechodzi od jednego wagonu do drugiego i oznajmia, że z powodu jakiejś awarii pociąg będzie tu stał pół godziny. Ludzie wychodzą do bufetu i wracają z butelkami lemoniady i wody sodowej. Rozpakowują walizki i kosizyki, tobołki i torby, jedzą jajka na twardo, kiełbasę pachnącą czosnkiem albo przynajmniej chleb z masłem. Zanolszą do ust mnóstwo rozmaitych rzeczy i żują je dokładnie i długo, z zamiłowaniem i w skupieniu, milaskają języ­kami i oblizują się — ohydne misterium. Zazdroszczę im. Patrzę na nich z nienawiścią i dziwię się, że ami jeden się nie udławił. Wprost przeciwnie — ich twarze rozjaśniają się, w miarę jak wypełnia się ta głęboka czeluść, do której wpuszczają jadło. Wierzchem dłoni wycierają usta. Ktoś beknął sobie głośno. Patrzę na ludzi, ai myślę wciąż o sobie i o moim pieskim życiu. Narzekam, a jednak jestem trochę dumny, trochę za­rozumiały — próżność.

Ale właściwie to naprawdę nie powinienem narzeka*'. Jestem pasażerem bez bagażu — nic się za mną nie wlecze. Przecinam albo przynajmniej wmawiam sobie, że przecinam za sobą wszystkie nici. Nic nie przykuwa mnie do nikogo ani do niczego. Dzięki temu ten cały mglisty, zasnuty deszczami świat w jakimś stopniu należy do mnie. Bo w gruncie rzeczy człowiek osiadły ma możność wybrać i przeżyć tylko jedną z tysiąca szans — tę wybraną. Ja żadnego wyboru nie dokonałem i wszystkie szanse są dla mnie jeszcze nietknięte. Czuję się jak smakosz, jak żarłok przy bogato zastawionym stole na chwilę przed rozpoczęciem uczty. I stąd moja wyższość.

Przejdę się po peronie — mówi mój towarzysz — to mi dobrze zrobi.

I wychodzi. Przez okno widzę jego wysoką postać w krótkiej marynarce i długich wąsikich spodniach — dryblas. Nie lubię jego twarzy. Nie ze względu |ra rysy — rysy ma dość przyjemne. Nie lubię jego oczu, które są sprytne i ruchliwe, zawsze skupione i badaw­cze, a na ich dnie nieustannie kryje się jakieś niedo­powiedzenie.

Spotkałem się z nim kilka dni temu. Zastałem go na platformie wagonu towarowego, przycupnął tam jak zając — pasażer na gapę. Miałem jeszcze trochę grosza, więc na najbliższej stacji kupiłem chleba i owoców dla siebie i dla niego. Nie pytałem go o nic i on mnie nie pytał. Dlatego właśnie poczułem do niego trochę sympatii. Potem zrobiliśmy sobie przerwę w podróży. Ja przez dwa dni ładowałem mąkę, a on włóczył się po mieście. Na trzeci dzień powiedziałem mu, że wy­bieram się nad morze, bo lato zawsze ąpędzam nad morzem. Milcząco skinął głową i zrozumiałem, że tak prędko ode mnie się nie odczepi.

Nie myśl, że będę na ciebie harował — powie­

działem ostrzegawczo. — Człowiek musi być samodziel­ny. Tym bardziej ktoś taki, jak ty alibo ja.

Nie martw s>ię — burknął — niech tylko przyjdą trochę do siebie. Teraz mam zły czas, nie wiedzie mi się i nawet nie chcę próbować. I wyciągnął z kieszeni kilka fotoigraifii zawiniętych w gazetę. Na tych foto­grafiach wyglądał młodo i przystojnie. — Zobaczysz, niech no mi się tylko odmieni.

Wolałem nie pytać go o szczegóły. Najgorsze było to, że od dwóch dni nic nie miałem w ustach. Z minuty na minutę miałem coraz gorsze mdłości. W oczach mi się ćmiło. Łeb bolał mnie z głodu. Mimo to myślałem intensywnie, choć może nieco chaotycznie — potrzeb­na mi była jakaś bodaj nikła iskierka pocieszenia i sam ją sobie musiałem stworzyć. Każde życie, medytowałem, ma swoje kłopoty i przykrości, wszędzie bywają klęski i cierpienia. Moją plagą jest zwykły fizyczny niedo­syt — głupie uczucie ozy doznanie, które ludzie nazy­wają głodem. Jest to rzecz przemijająca, niejeden raz w życiu byłem głodny; gdy tylko wpiłem zęby w kęs chleba, gdy tylko poczułem w ustach jego smak, głód stawał się nieważnym epizodem — do' następnego razu. Wyciągałem się na jakiejś pryczy w jednym z tych tanich domów noclegowych, gdzie późnym wieczorem, najczęściej koło półnccy, schodzą się ubodzy i prze­stępcy (tak jakby ubóstwo również było przestępstwem). Obserwowałem ich i cieszyłem się, że jestem sobą, a nie kimś innym, sobą — a nie jednym z nich.

Ludzie najczęściej pragną pozostać sobą. Prawie nikt nie chciałby zmienić swego jestestwa, nawet gdyby to było możliwe. W moim pojęciu jest to jakaś, nie zawsze zresztą uzasadniona, wierność sobie samemu, a może i miłość, i przywiązanie do siebie samego. Bywamy zawistni o kęs chleba, o bogactwa i różne martwe rekwizyty, potrafimy zazdrościć nawet talentu, ale —

12

nie bez pychy — jesteśmy każdy na swój sposób za­dowoleni z walorów tego, co nazywamy własną duszą.

Rano opuszczałem moje noclegowe miejsce. Odwra­cając się na progu, by zamknąć za sobą drzwi, obej­mowałem wzrokiem szare kontury przedmiotów, żelaz­ne łóżka pod szarą pościelą, stół zastawiony blaszanymi garnuszkami, samowar, przy którym czuwała szara gospodyni, przepierzenie i desek, za którym spało kilka dziewcząt. Jedna noc spędzona w tym miejscu i leciutki niepokój: co tu się wydarzy następnej nocy? kto tu przyjdzie? kto kogo pobije? kto się nad kim ulituje? I natychmiast perswazja: mój Boże, nie przy­wiązuj wagi do szczegółów! Świat jest wielki, trzeba jeszcze tu i ówdzie zajrzeć, to d owo zobaczyć, to nie­prawda, że widziało się już dużo krajobrazów i że wszystkie są do siebie podobne, to nieprawdai.

Tak mówiłem sobie i wychodziłem na ulicę. A ilekroć była to nowa ulica lub nowe miasto, stąpałem dumnie i z nieokreśloną przyjemnością w sercu — uczestniczy­łem w życiu tej ulicy każdym stąpnięciem, moja obec­ność tutaj miała jakiś wyższy sens. Gdyby ktoś zechciał temu zaprzeczyć, musiałby zwątpić o sensie życia w ogóle.

(W pewnym galicyjskim miasteczku przebywałem pół roku, igrając na skrzypcach w kinie, w którym w owym czasie wyświetlano jeszcze nieme filmy. Za­trzymałem się tam tak długo, ponieważ sprzedawczynią w sklepiku z gazetami była młoda kobieta o twarzy Giocondy. Dwa razy dziennie kupowałem u niej gazetę, poranną i wieczorną, i błagałem ją o uśmiech. Czyniła to chętnie, spełniała molją prośbę, uśmiechała się, choć nie zawsze przychodziło jej to łatwo. A wieczorami siadywała w pierwszym rzędzie kina i płakała — czy możecie sobie wyobrazić Monę Lizę płaczącą? — tak ją wzruszały moje banalne cygańskie romanse.)

18

Najchętniej jednak wyjeżdżałem nad morze — sądzę, że to upodobanie wiąże się z pewnym epizodem, który zapamiętałem z dzieciństwa. Byłem małym chłopcem, kiedy wraz z ojcem płynęliśmy przez Atlantyk. (Ojciec był wiecznym emigrantem, włóczył się po świecie w poszukiwaniu chleba, potem zmieniał kraje w po­szukiwaniu sprawiedliwości, tęsknił do rodzinnych stron i powracał do nich, potem dusił się w nich i buntował, i znów uciekał za morze, wiecznie snując plany o powrotach i wyjazdach, w których towarzy­szyłem mu aź do ostatniej chwili jego życia, kiedy to w porcie nowojorskim przygniótł0 go ciężka skrzynia,

Stałem na pokładzie błękitem morza, bielą morskiej piany — ogromem, który bawił kolorami, lecz nie budził jeszcze żadnych poważniejszych skojarzeń ani nawet strachu. Czasem mijały nas barwne frach­towce, unosząc gwizd syreny i granatowy pióropusz dymu. Czasami majaczyły w dali jakieś brzegi, doki i kadłuby okrętów o burtach radośnie czerwonych lub białych — i znowu było tylko morze, wielkie jak życie, bo taka była logika dziecka: skoro morze jest tak wielkie, to i życie musi być wielkie i bezkresne. Gdy myślę o tym, jest mi smutno — dzisiaj w obliczu morza czuję się kruchy i słaby i patrząc na jego hory­zont myślę o tym, o czym człowiek żyjący nie powi­nien myśleć. Patrząc na morze, przeczuwam właściwe proporcje: człowiek — świat — życie — i śmierć, którą niechętnie nazywam po imieniu. Jest jakaś moc przyciągająca w morzu, siła, która urzeka, ponieważ jest siłą. Życie lubi siłę. Dziwne morze — rok za rokiem odkrywam je na nowo; niekiedy wyda je mi się, że to właśnie ono pomaga człowiekowi zrozumieć sa­mego siebie. (Przypływy i odpływy, samotność i cier­

naładowana złotym bilonem.) oczarowany błękitem nieba i!

14

pienie, stałość i zmienność, łagodność i okrucieństwo. Przestroga.)

Jeśli ten przeklęty pociąg ruszy wreszcie, znajdą się już za kilka godzin w pięknej okolicy nad­morskiej, poszukam tam jakiegoś zajęcia na miesiąc, dwia, może nawet na cały sezon. W najgorszym wy­padku będę zmywał talerze w restauracji (Boże, jaki jestem głodny!). A w jesieni.. E, co tam myśleć o je­sieni. W ubiegłym roku też byłem w tej samej miejsco­wości, ale uciekłem po trzech tygodniach jak obity pdes i przez cały rok nie mogłem się otrząsnąć. Jeżeli tym razem znowu spotkam tę kobietę, utopię się. Ta kobieta...

Od dawna nie szukam kontaktów z ludźmi, nie od­czuwam ich braku. Gdy jestem sam, wydaje mi się, że żyję dłużej. Odwykłem od intymnych znajomości — życie jest tak tragiczne, że uważam za nzecz niedys­kretną wplątywać swoje jaw cudze. Zaś powierz­chownych stosunków między ludźmi nie lubię. Gdybym miał przyjaciela, oddałbym mu wszystko i zabierałbym mu wszystko, byłbym jego niewolnikiem i tego samego oczekiwałbym od niego. Gdybym zdecydował się na przyjaźń z kobietą, byłbym wobec niej zachłanny do ostatecznych granic. Żyję za barierą umL.ru.

W ubiegłym roku powodziło mi się znacznie lepiej. W każdym razie nie zdarzyło mi się być bez grosza. Byłem akwizytorem, pracowałem dla pewnego spryt­nego fotografa, który wykonywał portrety rodzinne, zarabiałem nieźle i mogłem się obejść bez pożyczek w lombardzie. Po rozliczeniu z szefem miałem dość pieniędzy, by móc wyjechać nad morze i zamieszkać w pięknym hotelu, w pokoju z widokiem na wybrzeże. Był sezon i plaża mieniła się kobiecymi strojami. Widywałem tam mnóstwo kobiet pięknych i zapewne niebiednych — życie w takich modnych miejscowoś­

ciach nigdy nie było tanie. Mogłem z łatwością znaleźć interesujące towarzystwo, kohiety — zauważyłem to nie raz — oglądały się za mną. Schlebiało toi trochę mojej próżności, uśmiechałem się z pobłażaniem i — szedłem swoją dragą. Przeżywałem jeden z tych krót­kich okresów życia, kiedy jest się zadowolonym ze świata i z siebie, z pogody i z deszczu, z ciszy i z gwaru

z wszystkiego. Wybierałem się na dalekie spacery brzegiem morza. Lubię ciszę nad morzem, jest to cisza specyficzna, względna, iiina dniem i inna nocą. Gdy morae jest spokojne, gdy mie ma wiatru, szum wody jest ledwo słyszalny :— jest bardziej drganiem niż szumem. Jest wtedy tak, jakby ucho ludzkie pod­słuchiwało ciszę. Wyszukałem sobie ustronne miejsce na małym cyplu, wysuniętym w głąb zartoki. Rosły tam trzy karłowate sosny o rozłożystych wie­chach, trzy siostry — w ich cieniu spędzałem długie godziny na rozmyślaniach. O czym myślałem? Nie pamiętam już —^- żadna zaduma nie ma określonej treści.

Pewnego dnia, gdy po śniadaniu jak zwykle wy­szedłem na przechadzkę, pod sosnami siedziała kobieta. Ujrzałem ją z profilu. Miała łagodną twarz, niezbyt już młodą i niezbyt ładną, ale miłą. Miedziane włosy, długie i niemodnie zaczesane w kok. Oczu nie widzia­łem — patrzyła w stronę morza, zresztą nosiła czarne słoneczne okulary. Gdy usłyszała szelest moich kro­ków, odwróciła się i odruchowo osłoniła ramieniem. Widzę jeszcze dzisiaj to ramię zgięte w łokciu, ten słaby gest samoobrony, który służy raczej dla uspoko­jenia siebie niż dla zapobieżenia niebezpieczeństwu. Zresztą nic jej przecież nie groziło. Mogłem wówczas odejść, poszukać sobie innego miejsca, a jednak nie uczyniłem tego. W pierwszej chwili poezułem nawet jakiś wewnętrzny opór, jakieś wewnętrzne ostrzeżenie,

jak gdyby*11 ja również był zagrożony, jak gdyby ktoś czyhał na mnie, ktoś, kto pragnie wtargnąć, wśliznąć się przez furtkę, za którą urządziłem sobie życie... A jednak zostałem. Zostałem i usiadłem nawet obok niej, bąknąwszy kilka zdawkowych słów o tym, że lubię to miejsce i że jeżeli jej to nie przeszkadza... W każdym razie coś w tym rodzaju powiedziałem, a ona uśmiechnęła się i dalej patrzyła przez swoje czarne okulary na morze.

Niepokoiła mnie jej obecność. Mój Boże, myślałem, dlaczego tak się stało? Ona nawet nie jest moim typem, nie czuję do niej tego, co normalnie może czuć zdrowy mężczyzna do zdrowej kobiety. Jej obecność ciążyła mi. Nie patrzyłem na morze, patrzyłem na nią. Była wątła i delikatna i budziła tkliwość. Uciekłem od niej w tym pierwszym dniu, włóczyłem się długo po plaży, wśród nagich spoconych ciał, potem wróciłem do hotelu i zamknąłem się w pokoju.

Nazajutrz zastałem ją w tym samym miejscu. Przy­witała mnie uśmiechem, rozbroiła mnie, obezwładniła. Rozegrała się między nami scena tak konwencjonalna, że nie chcę jej opisywać nawet w myślach. W tym dniu skapitulowałem. Coś się załamało. Jak mogło do tego dojść? W pewnej chwili ona dotknęła palcami mojej twarzy — obmacywała każdą cząstkę mojego czoła, policzków, ust. Początkowo myślałem, że to jest pieszczota, a potem zaniepokoiłem się. Opuszki jej pal­ców spoczywające na moich powiekach były różowe — i słońce je prześwietlało, a ich poruszenia, ich muskające dotknięcia badały moje rysy, zmarszczki, załamania mięśni policzkowych, badały mnie podejrzliwie i do- ■ kładnie, a ją — ją utwierdzały w jakimś może praw- . dziwym, ale może i mylnym przekonaniu, że jestem I taki, jakim mnie ona sobie wyobraża. To znaczy taki,

| jakim według jej gustu i życzenia powinienem być.

W pierwszej chwili, jeszcze zanim to sobie uświado­miłem, poczułem się zmieszany; ,nie pomyślałem nawet

0 tym, by spojrzeć i przekonać się, jaki wyraz mają teraz jej oczy. Dopiero trochę później chciałem zdjąć te jej czarne okulary, ale ona gwałtownie cofnęła głowę, nie pozwoliła mi spojrzeć sobie w oczy. Odszed­łem, uciekłem od niej nie powiedziawszy ani słowa. A nazajutrz znowu powróciłem. Musiałem wrócić. Siedziała w tej samej pozycji, tak jakby przez całą dobę nie opuszczała tego miejsca. I znów ten jej na­tarczywy dotyk — jakby palcami można było zbadać nie tylko powierzchnię skóry, ale i jej wnętrze. Mówiła: „Nie marszcz czoła”. Albo: „Dlaczego jesteś taki zamyślony?” A ja wiedziałem, że ona dotykiem odgaduje nie tylko grymas mojej twarzy, ale i nastrój,

1 humor, i może nawet moje myśli. Była niewidoma.

Pewnego razu przyszedłem wcześniej niż zwykle.

Ona zjawiła się po jakimś kwadransie, prowadził ją za rękę starszy pan, mógł być jej ojcem albo bratem. „Przyjdę po ciebie jak zwykle” — powiedział i odszedł, sztywny i zadowolony z pięknej pogody, a ja patrzy­łem za nim z pogardą i nienawiścią. W tych spra­wach człowiek nigdy nie jest dość dokładny — może być, że czułem tylko złość, a wmawiałem sobie, że nie­nawidzę tego opiekuna, który pozostawia ją na pastwę rozmyślań, by być nieskrępowanym i móc wylegiwać się z innymi kobietami na plaży. Zresztą mniejsza ć> niego. Zrozumiałem, że jak długo pozostanę przy tej kobiecie, będę miał dwa oblicza, nawet gdyby jej wy­obraźnia i jej dłonie były nieomylne jak sejsmograf. Czułem się jak oszust. Albo jak gdyby obok mnie przebywał wciąż ten drugi — mój sobowtór, wyima­ginowany kochanek, którego znała jedynie z dotyku i z brzmienia głosu, wyidealizowany, kto wie, czy nie doskonały. Kim ja byłem wobec niego? — człowiek.

którego ona nie widziała na oczy. Z kim nmie porów­nywała? Czyją twarz odnajdywała we mnie z tych twarzy, które pamiętała sprzed kalectwa? Oczywiście, to całe rozumowanie nie było warte funta kłaków. Nie to było powodem mojej ucieczki po trzech ty­godniach oszukiwania i grzebania w argumentach1 i urojonych cierpieniach, które miały usprawiedliwić mój wyjazd. Oczywiście, nie pożegnałem się z nią. Uciekłem jak tchórz albo jak złodziej, unosząc te swoje dwa oblicza — bo tylko to jedno było prawdą: człowiek ma dwa oblicza. I czy tylko dwa? Ma ich tyle, ile par oczu go ogląda i ile rąk go dotyka.

A teraz jadę do tej samej miejscowości i wmawiam sobie, że się utopię, jeżeli ją spotkam, a w istocie chcę ją spotkać i po to przecież tam jadę. Od wczoraj nie miałem nic w ustach i mdli mnie z głodu. W wagonie jest zaduch, ohydnie jest w tym wagonie, deszcz leje jak z cebra i zanosi się na dłuższą słotę. Zapada zmierzch i chyba wnet już pojedziemy. Konduktor za­pala sinoblade światło gazowej lampy. Pasażerowie wiercą się i postękują, niektórzy klną i narzekają na porządki. Zaczynam się niepokoić o mego towarzysza. Zresztą pal go diabli, może się zaczepił w tym mia­steczku i 'kłopot spadnie mi z głowy. Ale nie, takich przyjaciół nie tak łatwo się pozbyć. Oto on. Wpadł do wagonu zziajany i podniecony, z tym swoim wielo­znacznym spojrzeniem i — o dziwo — uśmiechnął się.

Masz, bierz i jedz! — powiedział wręczając mi pakuneczek zawinięty w gazetę. — Kura, pieczony kurczak. Powinien być dobry.

Zawahałem się i spojrzałem na niego podejrzliwie.

Ukradłeś! — I już chciałem mu zwrócić jego królewski prezent, ale on śmiał się głośno i dobrodusz­nie — był to śmiech trochę histeryczny, z chrapliwym

19

przydechem i przyświstem gruźlika — i wycierając twarz spoconą i mokrą od deszczu, uspokajał mnie. S

Możesz śmiało jeść, to zarobione. Może byłbym ukradł, ale bałem się, że mnie złapią. Kiedy człowiek najbardziej potrzebuje, to go zawsze złapią. I ty byś dalej był głodny. No to pomogłem pewnemu gospo-; darzowi załadować węgiel. Zarobiłem. To dobry po­czątek. Jedz. Nie myśl, źe jestem taki kiepska kumpel. Damy sobie radę.

Kura była wyśmienita. Boże, jak mi ta kura sma­kowała. Przełamaliśmy ją na pół, była dobrze wypie­czona -i krucha. Czułem, jak po każdym kęsie ból głowy ; ustępuje.

Mogłem jeszcze coś kupić, ale się spieszyłem, chciałem, żebyś sobie pojadł, a bałem się, że pociąg ruszy.

Kiedy dogryzałem udo, na peronie zroibił się jakiś ruch. Mój towarzysz drgnął, ale nie przerywał jedze­nia. Raptem gwałtownie otworzyły ¡się drzwi i kilka bab wpakowało się do środka, a za nimi dyżurny ruchu z czerwonym otokiem na czapce.

To ten drań kurę ukradł — wrzeszczała poszko­dowana — żeby mu kość w gardle stanęła, żeby się udławił.

Poczułem mdłości, zdawało mi się, że kura zmar­twychwstaje mi w żołądku i pragnie wyfrunąć do prawowitej właścicielki.

Durniu — powiedziałem do mego przyjaciela — skończony durniu.

Ale on już zdążył się uspokoić.

Nie ruszać — powiedziała! stanowczo do kole­jarza, który usiłował go ująć pod ramię i wyprowadzić

sam pójdę.

A do mnie wyciągnął rękę i dodał przepraszająco:

Nic sobie z tego nie rób. Dawno takiej fajnej

kury nie jadłem, a to, co ci mówiłem o zarobku, to ja, widzisz, dlatego mówiłem, żeby nam lepiej smakowało. Po to człowiek ma ozór, żeby sobie to i owo wyperswa­dować. No, serwus.

Wyszli, a za chwilę pociąg ruszył. Odetchnąłem z ulgą.

Najlepiej podróżować samemu.

Kochankowie na pustkowiu

M iała dużą i szeroką twarz, na pewno nie klasycz­nie piękną, wręcz przeciwnie: była to twarz wybitnie pospolita, różowa i pełna, okolona falami jasnych włosów.

A jednak było w niej coś zdumiewającego: ufność spojrzenia — wydawało mi się, że tak właśnie patrzy dziecko, które ufa. Także w uśmiechu, któfry błąkał się na jej ustach, dojpatrywałem się czegoś niepowszednie­go. To jest uśmiech, który rozbraja, myślałem, z takim uśmiechem można kroczyć samotnie nie tylko wśród obcej ludzkiej ciżby, ale nawet wśród dzikich bestii. Lecz mimo to patrzyłem przez chwilę na jej stopy — czy nie są bose. I na obute stopy przechodniów — ozy nie zadadzą jej bólu...

Miała duże piersi, była szeroka w plecach i w bio­drach i dłonie miała duże, o grubych czerwonych palcach, spracowane dłonie. Lubiłem zawsze spraco­wane ręce, one były mi jakieś bliższe i bardziej zna­jome, ponieważ sam też pracowałem ciężko i żywiłem pogardę dla rączek pulchnych i delikatnych od bez­czynności.

Nie pamiętam, z jakimi słowami podszedłem do niej. Ująłem ją za rękę z 'tą drżącą w sercu, wstydliwą i zarazem pełną trwogi nadzieją, że... Całe życie no­siłem w sercu szaloną nadzieję na to jedno spotkanie, na jakieś jedno spotkanie, które pewnego dnia nastąpi i będzie cudem.

Szedłem obdk niej milcząc i ona również milczała Wokół nas był świat obcych ludzi — i zdawało mi eię, że jakaś niewidzialna rzeka opasuje nasze stopy i nasze biodra. Szliśmy ulicami miasta, a jednak byliśmy zu­pełnie sami — nie widziałem zdziwionych spojrzeń, które na nas rziucano, nie zauważyłem ich, jednak iae wyobrażam sobie, by ich nie było — jakże mogliśmy pozostać nie dostrzeżeni, my, którym spodobało się iść razem w jedno żarliwe południe.

Musimy iść prędko — mówiłem do niej zdławio­nym głosem, szeptem prawie — musimy iść bardzo prędko i bardzo daleko, po to, by ocalić to jedno po­południe, ten jeden dzień, na który czekaliśmy całe życie.

Szliśmy więc prędko, minęliśmy miasto, przedmieście, potem podmiejskie pola — a ja nie znałem jej imienia ani nazwiska, nawet brzmienia jej głosu. I w tej nie­znajomości była słodycz oczekiwania i niepokój nadziei.

Potem usiedliśmy razem na wysokiej skale, prosto­padle opadającej ku rzece. Dziewczyna wciąż jeszcze milczała. I nagle, w pewnej chwili spostrzegłem w jej spojrzeniu i w jej uśmiechu jakąś gwałtowną zmianą. Było tak, jakbym widział przed sobą całą mękę ludz­kiego stworzenia — bezbronność, lęk zmagający się z ufnością i oichy, niemy wyrzut, oskarżenie dotyczące może całego świata, a może tylko mnie. Poczułem się nieswojo i opuściłem wzrok. Pożałowałem nawet tych kilku pieszczotliwych zdań, które jej podarowałem.

A potem usłyszałem jej krzyk, i jeszcze zanim prze­brzmiał, zrozumiałem go lub przynajmniej zdawało mi się, że go zrozumiałem — krzyk osaczonego człowieka zagrożonego — po jednej stronie była ta przepaść nad rzeką, po drugiej stronie stałem ja, a ona była sama. sama w obliczu nieba i ziemi, i sama naprzeciw nie­znajomego mężczyzny, który drżał z pożądania i któ-

WtĘM^UUttMiBWi

rego ona też może pożądała. Ten jej krzyk był ostry, ■przeszywający, a mnie się zdawało, że oszaleję ze stra­chu, jeżeli ona natychmiast nie umilknie.

Chwyciłem ją za ręce i odciągnąłem od przepaści.

Ten szum rzeki — usprawiedliwiała się oddycha­jąc ciężko — ten straszny szum rzeki. Chodź ze mną dalej, nie mogę tego słuchać. Ile razy stoję nad wodą, zawsze mam tę samą ochotę rzucić się w nią. Wytłu­macz mi, dlaczego tak jest...

Coś kamieniało we minie, coś we mnie zamarzało. Lękałem się tej dziewczyny i lękałem się O' nią. Lęka­łem się zawsze ludzi, którzy nie chcieli żyć, nawet jeśli te ich deklaracje były gołosłowne.

Już jej teraz nie pożądałem. W jej dużych niebieskich oczach dopatrywałem się obłędu.

Kilka razy próbowałam odebrać sobie życie i za­wsze ktoś minie uratował. Ale nikt mnie nie chce ura­tować naprawdę. Dlaczego patrzysz na mnie tak dziwnie?

I swoje spracowane, ciężkie dłonie położyła na mojej twarzy.

Taki jesteś ładny. Mogłabym cię kochać przez całe życie.

Milczałem. Ta jedna chwila lęku, jej lęku, kiedy stała bezradnie między mną a przepaścią — czy nie można tego zapomnieć?

Niech będzie tak, jak ty chcesz — powiedziała, gdy zapytałem, czy mamy już wrócić do miasta. — Po to tu przyszłam, by stało się tak, jak ty chcesz. Mogę pójść i rzucić się do wody. Albo mogę zostać i być twoją żoną. Drżysz — widzę to. Ja także drżę, bo nigdy nie miałam jeszcze mężczyzny. Już nie jestem taka młoda, życie ucieka, a ja nigdy się jeszcze na to nie zgodziłam. Boję się tego. Jesteś pierwszy, pierwszy w moim życiu.

Roześmiała się głośnio — nie wiedziałem, czy był to śmiech radosny czy triumfujący, bezwstydny śmiech. Dziś, po tylu latach, byłbym już bardziej wyrozumia­ły — dzisiaj chętnie słucham każdego ludzkiego śmie­chu, jeśli tylko nie jest to śmiech szyderców.

Lecz wtedy byłem jeszcze młody, niedoświadczony i wydawało mi się, źe w tej godzinie zmierzchu nie ma miejsca na głośne słowo ani na głośny śmiech. Ogarnął mnie nieuzasadniony smutek.

To ty także umiesz być smutny — szeptała. — Jak to dobrze.

Usiadła obok mnie, zupełnie już spokojna i skupiona, i nachyliwszy się nade mną, ustami muskała moją twarz.

Wiem już — powiedziała ze zrozumieniem — dlaczego tak cię ciągnęło do mnie, a mnie do ciebie...

Wracaliśmy do miasta milcząc. Znałem już brzmienie jej głosu, choć nadal nie wiedziałem i teraz nawet już nie chciałem wiedzieć, jak jej ma imię ani kim oma jest.

Szliśmy polnymi dróżkami przy świetle księżyca, odprowadzani melodyjnym rechotaniem żab. Prowa­dziłem ją pod ramię, czułem obok siebie ciepło jej bujnego, niecierpliwego ciała. I w myślach mówiłem do niej czulle: „Dziękuję ci, dziękuję za ten pełen udręki i wyczekiwania dzień, za drżące pragnienie cudu, który się (nie spełnił, i także za to, że stojąc nad przepaścią wybrałaś jednak mnie...”.

Żegnając się popatrzyłem ma- jej profil — na twarz, na linię piersi, pośladków, ud. Wydawała mi się tak znajoma, jak gdyby była ciałem, w którym tkwi moja własna dusza.

Repetycja

Pociąg zaledwie kwadrans był w drodze, a pasażer siedzący naprzeciw zdążył jiuż trzykrotnie mnie za­gadnąć. Najpierw zapytał, czy mi nie przeszkodzi, jeśli on zapali, patem zaproponował mi cygaro, wreszcie wyraził swój pogląd na pogodę i krajobraz.

W tej chwili siedział zasłonięty płachtą gazety, czy­tał i pomrukiwał coś pod nosem, ja zaś zastanawiałem się, dlaczego na świecie jest tyle igadułów. A może tylko w naszym kraju ludzie tak niechętnie milczą? Nie, podróżowało się także coś niecoś za granicą: mogę was zapewnić, że tam również nie jest lepiej pod tym względem.

Dlaczego ludzie nie chcą milczeć nawet wtedy, gdy warunki ku temu są sprzyjające i przyjemne? Za okna­mi ciągnie się piękny podkarpacki krajobraz — górzyste lasy, pola, barwne wisie z kwitnącymi sadami, w któ­rych jabłonie obsypane są białoróżowym kwieciem -—■ istne marzenie. A mosty nad wartkimi rzekami, a uroczyska, kościółki na wzgórzach i stare świątki przy drogach, i czasami cerkiew z kopułą jak cebula, dwór jaśniepański z modrzewiowymi słupkami na przo- dzie — dziś mieści się tam szkoła luib świetlica', jakieś ruiny zielskiem porośnięte — może to szczątki średnio­wiecznego kasztelu możnego księcia, a może po prostu zgliszcza chałupy spalonej przez faszystów podczas wojny lub już po wojnie.

Ale pasażer z mojego przedziału nie lubi kontemplo­wać w milczeniu, nie interesuje go piękno ziemi ojczy­

stej. Nje chcę przez to powiedzieć, że jest złym obywa­telem lub że nie jest patriotą. Niech Bóg zachowa! Nie lubię doszukiwać się wad § bliźnich, bo i siebie nie uważam za nieskazitelnego, ąreisztą gadulstwo nie zawsze jest wadą groźną czy szkodliwą. A o tym czło­wieku, który w tej chwili zanurzył twarz w gazecie i czyta lub tylko udaije, że czyta, mogę z całą pewnością powiedzieć, że należy do ludzi, którzy są nieszczęśliwi, gdy nie mają z kim gadać, a ściślej mówiąc, gdy nie mają do kogo gadać. I wcale nie jest pewne, czy

o konwersację intelektualną im chodzi lub o to, by porozmawiać na jakiś określony temat. Nie, ot. pc prostu — byle gadać.

Czyżby ludzie uciekali od milczenia ze strachu przed własnymi myślami? A może wydaje im się, że słowo mówione chroni przed samotnością?

Pasażer położył gazetę na kolanach i patrzył na mnie wyczekująco.

Czy pan może źle się czuje? — zapytał troskliwie, a jego stanowcza mina dała mi do zrozumienia, że tym razem nie obejdzie się bez ¡pogawędki.

Dlaczego pan sądzi, że źle się czuję? — odpowie­działem pytaniem na pytanie, jednocześnie zastanawia­jąc się, czy nie warto umknąć do innego przedziału. Ale skąd pewność, że w tym innym przedziale nie siedzą nudziarze jeszcze bardziej natrętni?

Wydawało mi się, że pan jest chory, bo trzy razy pytałem, czy czytał pan dzisiejszą prasę, i ani razu nie był pan łaskaw odpowiedzieć na moje pytanie.

O, przepraszam. Widocznie zamyśliłem się i nie dosłyszałem.

Nie gniewam się — powiedział wielkodusznie mój towarzysz podróży i dopiero teraz przypatrzyłem mu się dokładniej. Był to mężczyzna dobrze zbudowany, barczysty, o twardy dość sympatycznej i nieco pomar­

szczonej. Obfite krzaczaste brwi zwisały jak firanki nad jego małymi ruchliwymi oczkami, osadzonymi głęboko pod niskim czołem. Inne szczegóły twarzy: nos bulwiasty, staroświeckie wąsy, mieszczańskie wąsiki, podkręcone go góry jak dwa małe śliniaczki — ska­mieliny minionych epok. Nie będę opisywał, jak był ubrany, ponieważ ubiór człowieka nie powinien wpły­wać na nasze opinie i sądy — szczególnie w dzisiej­szych czasach, kiedy wspólnym marzeniem nas wszyst­kich jest zniwelowanie różnic między ludźmi, i to na bazie zaspokojenia, jak to mówią, wciąż rosnących materialnych potrzeb najszerszych mas społeczeństwa. Niektórzy uczeni twierdzą, że każdy zawód, każda praca wyciska jakieś trwałe piętno na ludzkiej osobowości. Ja jednak nie potrafiłem odgadnąć, z kim mam w tej chwili przyjemność, a zapytać — jakoś nie wypadało. Ten człowiek mógł być organistą przy kościele para­fialnym lub nauczycielem w świeckiej szkole, prywat­nym drobnym kupcem lub nawet prezesem spółdzielni usługowej, zajmującej się reperacją kaloszy i dzielnie przekraczającej plany finansowe i produkcyjne. Roz­patrując zaś rzecz w innym aspekcie, mógł być człowie­kiem żonatym lub starym kawalerem, wdowcem lub rozwiedzionym, może nawet małżonkiem zdradzonym i porzucanym przez lekkomyślną, wiarołomną żonę.

Tymczasem on mówił, a gdy zorientowałem się, że mówi, było już trochę późno i pierwszą część prze­mówienia diabli wzięli, przegapiłem ją. Skupiłem się, by nadrobić stratę, i rychło zrozumiałem, że słucham w tej chwili opisu jakiegoś procesu czy też zbrodni.

... zabił człowieka, który uwiódł mu żonę. Pro­kurator domaga się kary, obrońca wnosi o uniewinnie­nie. Prasa zaś, gazety, które podobno reprezentują opinię publiczną ... Tak, ma pan rację, zgadł pan.. Opinia publiczna, ten szlachetny głos ludu, który rze­

komo jest głosem boga, potępia najpierw kobietę, ze to niby lafirynda i szmata. Opinia publiczna potępia także zamordowanego — to był świntuch i łobuz, to był ten, który niie uszanował świętości sakramentu małżeńskiego i skalał łoże swojego bliźniego. Jedynym porządnym człowiekiem w tej całej sprawie był mor­derca, ten, który stał na straży moralności i czystości, i tę okoliczność Wysoki Sąd winien wziąć pod rozwa­gę itd. Takim tonem pisała prasa o tej tragicznej spra­wie i w takim duchu przemawiał też obrońca. Czy pan mnie słucha, do diabła?! Wygląda na to, że mówię do kogoś, kto nie znajduje przyjemności w rozmowie ze mną. Nie mam najmniejszego zamiaru narzucać się komukolwiek!

Ależ tak! Słucham pana! — zapewniłem gorąco i nie kłamałem, bo to, co mówił, rzeczywiście zaczynało mnie interesować.

To dobrze. Muszę panu powiedzieć, że jestem obywatelem praworządnym i zdyscyplinowanym, wiem, że wyroki sądowe nie .podlegają dyskusji i że zabronio­na jest krytyka instytucji sądowej. Ale nikt nie za­bronił krytykować adwokatów i nikt nie zabronił dys­kutować z Opinią Publiczną. Wiem, co wolno, a czego nie wolno. Wracam więc do tego procesu. Przestępstwo zostało zakwalifikowane do oskarżenia z artykułu 225, przewidującego morderstwo w afekcie, karalne więzie­niem od sześciu miesięcy do dziesięciu lat. Przeciętna w tym wypadku wynosi więc około pięciu lat. Ab­strahuję w tej chwili od rozważań, czy życie ofiary zbrodni nie było więcej warte niż pięć lat. To już jest sprawa trudna do obliczenia. Zdarza się, że życie czło­wieka warte jest funta kłaków, i gdyby ktoś chciał je zważyć na jakiejś symbolicznej wadze, której ciężarka­mi byłyby lata i miesiące, to te pięć lat wystarczy­łoby do określenia jego wartości. Ale to jest tylko

19

ą Vi

EyąiBMfc—m—i—i— —M

hipoteza, ponieważ człowiek zamordowany nie ma już możności obrony i przedstawienia swoich racji, chyba ze uczyni to tam, w krainie mgieł i bogów, co jednak jest rzeczą wątpliwą i nie mogącą wpłynąć na sądy doczesne, ferujące wyroki na szczeblu powiatu lub województwa. Patrzy pan w okno tak, jakby pan chciał za chwilę wysiąść, a my jeszcze nie ujechaliśmy połowy drogi. Gdzie to ja utknąłem? Aha. Więc dobrze. Opinia twierdzi, że morderca jest czysty, ponieważ stał na straży moralności, że to człowiek nieszczęśliwy i nie­winny. Prokurator domaga się kary dla mordercy, niezbyt zresztą wysokiej kary, «ponieważ eksperci stwierdzili, iż czyn popełniony został w afekcie. Oczy­wiście, ten afekt, to silne i wprost zamraczające wzru- szenie, to wielkie zdenerwowanie — wszystkie te sy­nonimy mają w jakiejś mierze usprawiedliwić mor­dercę i wpłynąć na pomniejszenie kary. Człowiek silnie wzruszony zdolny jest do (popełnienia takich czynów, których normalnie nie popełniłby. Zatem wina mordercy zostaje rozdzielona lub, jeśli pan woli, rozło­żona na mordercę i na zamordowanego, który swego - mordercę zdenerwował, wzruszył. Jest w tym jakaś racja, ludzie nie powinni się wzajemnie denerwować ani nadmiernie wzruszać. Al° też ładnie byśmy wy­glądali, gdyby wszyscy wzruszeni i zdenerwowani sdę- j gali po nóż czy pistolet. Tak, ludzie nie powinni się denerwować, ale my wszyscy denerwujemy się dziesięć razy na godzinę, walimy pięścią w stół, przeklinamy na czym świat stoi, palimy papierosy, bo to nas rze­komo uspokaja, chorujemy na serce, ale na Boga! nikogo nie zabijamy. A ten człowiek, poczuwszy silne wzruszenie na wiadomość o zdradzie żony, mógł był

popełnić choćby jedną z tych rzeczy, jakie popełnia

liwym mieście o domach wielopiętrowych i zmotoryzo­wanych środkach lokomocji nastręcza wiele ułatwień Mógł odgryźć sobie język i usmażyć go z pieprzem i papryką — czynem tym dowiódłby, iż zdenerwowa­nie uczyniło go niepoczytalnym. Mógł wreszcie upić się do nieprzytomności i płakać z rozpaczy, całując dziew­czynę z plakatu reklamującego proszek do prania. Mógł udać się na koncert muzyki niemieckich mistrzów; wy­słuchawszy koncertu Bacha lub Beethovena, doszedłby do takiego stanu psychicznego, który uniemożliwiłby zbrodnię. Mógł wreszcie tłuc łbem o ścianę lub wypu­ścić z siebie flaki systemem harakiri. Żadnej z tych rzeczy jednak nie zrobił i silny afekt nie wyzwolił z jego podświadomości żadnego szaleństwa na swoją własną szkodę, ipoza tym jednym, które popełnił na oso­bie rywala. A stało się to dlatego, że ten człowiek był mordercą przez całe życie, choć nigdy przedtem ni­kogo nie zabił. Był mordercą potenc jonalnym.

Pasażer zmęczył się, zasapał. Teraz ja jego poczę­stowałem papierosem w nadziei, że chwilę odpocznie i że przerwa w tym monologu da mi możność zapy­tania go, dlaczego przywiązuje tak wielką wagę do zwyczajnej prasowej wzmianki w rubryce sądowej. Ale daremnie się łudziłem — słowa dalej płynęły wartko, jak górska rzeka w okresie przed wiosennych roztopów.

Do czego więc dochodzimy, proszę Wysokiego Sądu, do jakich wniosków? Człowiek o instynktach mordercy — albowiem w owym krytycznym dniu po­twierdził czynem, iż takie właśnie miał instynkty — uznany został przez opinię publiczną za strażnika moralności, za jedynego człowieka czystego w tym ubolewaniu godnym i tragicznym trójkącie. Fakt ten stawia nas w jakże smutnym położeniu i staje się źródłem jakże smutnych refleksji, związanych już nie

31

tyle z samą osobą oskarżonego, ile z tymi wszystkimi, którzy w jego obronie kruszą kopie. Opinia publiczna, domagając się uwolnienia mordercy, podziela snadż jego poglądy na moralność: tylko śmierć może wyma­zać hańbę zdrady małżeńskiej, »tylko 'śmierć jest właściwą karą za skalane łoże małżeńskie. A zatem jak zachowaliby się w analogicznej sytuacji ci, którzy, do­magając się uniewinnienia zabójcy, sankcjonują nie tylko morderstwo popełnione, ale i te, które mogłyby być dokonane w przyszłości? A my, prawnicy i pisarze, socjologowie i politycy, działacze społeczni i humani­ści, przez ileś tam lat i dziesięcioleci usiłowaliśmy przekonać ludność, że kobieta nie jest własnością swego męża, że jest ona człowiekiem nie pozbawionym woli i nie pozbawionym przez naturę .prawa dyspono­wania sobą według tejże własnej woli. My i nasi po­przednicy usiłowaliśmy wmówić tępym mieszczanom i właścicielom żon, że zbrodnią jest ów le­galny system niewolniczego traktowania kobiet. Mor­derca był czysty, powiadacie? Skoro był czysty, to znaczy, że popełnił czyn nie karygodny, lecz chwa­lebny, i że za cielesną zdradę rzeczywiście należy karać śmiercią. Ale zdrada cielesna nie jest chyba czymś najgorszym w pojęciu ludzi nowoczesnych. Wszak zdrada duchowa, zdrada w myślach i marze­niach popełniona jest stokroć gorsza! Czy nie należało­by zatem zamordować kobiety za to, że w głębi serca żywi miłość zakazaną dla kogoś, komu nie jest poślu­biona, lub zgoła dla kogoś nieznajomego, kogo wi­działa jedynie we śnie? Pozwoli pan zapałkę, cygaro mi zgasło.

Podałem mu zapałkę.

Dziękuję. A teraz niech pan pomyśli... ilu oby­wateli naszego pięknego miasta przestało szanować sakrament małżeński, ilu mężów uwodzi cudze żony,

32

ile żon żywi w sercu miłość zakazaną, ha! zbrodniczą miłość, najwyższego potępienia godną. I obliczmy, ilu jest czystych, którzy w odpowiedniej chwili udo­wodnią, do czego jest zdolny stróż moralności ro­dzinnej, doprowadzony do stanu silnego wzruszenia.

W tym momencie zauważyliśmy, że w drzwiach przedziału stoi od dłuższej chwili konduktor z obcąż- kami do dziurkowania biletów w ręku. Uśmiechnął się do nas uprzejmie i przyłożył dwa palce do czapki.

Pięknie pan to powiedział. Pięknie i prawdziwie. Kiedyś ja także...

Co, pan także? — przerwał mu zasapany orator.

Pan także kogoś zabił?

Nie — powiedział konduktor siadając ostrożnie na brzegu siedzenia — nikogo nie zabiłem. Ale ja także zostałem doprowadzony do stanu afektacji przez zazdrość. Kochałem moją żonę, ona jednak kochała innego i ten inny też ją kochał, ja zaś cierpiałem, panowie, cierpiałem piekielne męki, ale jakoś nigdy nie pomyślałem o tym, by ją zamordować albo żeby zamordować jego. Ja, panowie, taki młody już nie jestem, mam w sobie jednakże poszanowanie dla wol­ności, kocham wolność i rozumiem, że drugi człowiek też ją kocha. A szacunku dla życia uczono mnie od dzieciństwa...

' — Więc nie zabił pan jednak swego rywala! — pod­sumował człowiek z wąsikami.

Skądże. Żona odeszła do niego i żyje z nim do dziś. Ja też się powtórnie ożeniłem i mogę panom po­wiedzieć, że nie żałuję. Wprost przeciwnie — bardzo dobrą mam teraz żonę i myślę sobie, że życie to piękna rzecz.

Dojeżdżaliśmy do stacji. Przez okno widać było panoramę wielkiego miasta. Człowiek z wąsikami przygotowywał się do opuszczenia przedziału. Jeszcze

raz zacząłem się zastanawiać nad jego fizjonomią. Nie był już młody, nie był przystojny. A tego mordercę potępiał chyba nie bez powodu. Może sam uwiódł jakąś cudzą żonę i żyje w strachu, by mąż nie po­derżnął mu gardła? A może ktoś uwodzi jego żonę i on w ten sposób usprawiedliwia swoją bierność wo­bec uwodziciela? I z zadowoleniem pomyślałem, że przekroczyłem już tę granicę wieku, od której rozpo­czyna się życie spokojne i solidne, bez wstrząsów i wzruszeń.

Ale kiedy wychodził z przedziału, nie mogłem . oprzeć się pokusie i zapytałem:

Niech mi pan powie... dlaczego ta zbrodnia tak'-' pana zainteresowała. Dlaczego pan tak przejął się tym procesem?

Przystanął na chwilę, roześmiał się cichutko i po-’ wiedział:

Jestem adwokatem i za godzinę mam wystąpić/ na rozprawie apelacyjnej jako pełnomocnik rodziny zamordowanego. Czeka mnie dłuższe przemówienie. A mam już taki zwyczaj — przed każdym przemówie­niem lubię głośno powtórzyć sobie główne tezy i ar­gumenty. To jest taka rozgrzewka przed startem...' Do widzenia.

Przepaść

Xo był jesienny dzień. Słońce stało już wysoko, ale na trawie błyszczały jeszcze krople rosy. Równolegle do gościńca, przez obfite dzikie zarośla przedzierał się mały górski strumyczek, tworząc miniaturowe roz­lewiska, zatoczki i maleńkie szemrzące wodospady. Trochę dalej, powyżej białej chałupy z pawiem, jeżył się ciemny las — chwilami wiatr przynosił zapach igliwia i gnijących liści, żywicy sosnowej i grzybów.

Chyba nie będziemy tu wynajmować pokoju? Pójdziemy do lasu... — zaproponowała kobieta, a w jej głosie była lekka nuta zapytania. Pozostawiała męż­czyźnie prawo decyzji, które teraz wydało mu się łaską, jałmużną. Czekała na jego przytaknięcie, ale on sądził, ha, wiedział doskonale, że to jest tylko reto­ryczna sztuczka, grzecznościowy gest z jej strony, bo przecież nie spodziewała1 się nigdy jego sprzeciwu — zawsze był jej posłuszny.

Pozostawili za sobą odcinek szosy zalany ciepłem jesiennego przedpołudnia i weszli na ścieżkę omijającą białą chałupkę. Tu i ówdzie rosły aksamitne kępy mchu, kępy soczystej zieleni, a potem, wyżej, był już tylko piasek i kamienie przysypane śliskim igli­wiem. Przez sosnowy gąszcz nie dochodziło słońce, ale też najlżejlszy wietrzyk nie mącił ciszy. Było nierucho­mo, parno. Wiechy drzew spłatały się w misterną koronkę nabrzmiałej zieleni, ciemnej na jasnym błękicie nieba. Chwilami dzięcioł zaterkotał o wydrą-

ss

żony pień, potem odzywało się echo, chwilami zasze- 1 leścił ptak w gęstym podszyciu — i znów było bardzo .j| cicho.

Kobieta szła pod górę tym swoim zgrabnym chodem i tancerki, której każdy ruch jest uzasadniony i przy- 1 jemny dla oka. A jednak nie była tancerką — nigdy I nie dostrzegał i nie wyczuwał w niej niczego wyuczo- ; nego, co by wymagało od niej jakiegoś wysiłku lub co by było efektem na pokaz, sztucznym efektem, wyre- I żyserowanym dla wzbudzenia podziwu albo dla przy- ' podobania się. Znał każdy jej gest, każde poruszenie, i każdy ruch i mimo to patrzał na nią z zachwytem.

Ścieżka nie była właściwie ścieżką. Był to jar, któ- i rędy może na przedwiośniu, w Okresie roztopów, spły­wały strumienie górskich wód, unosząc spróchniałe j pnie martwych drzew i żłobiąc z roku na rok coraz to głębsze koryto, coraz to głębszy wąwóz między I dwiema osypującymi się ścianami, na których rosły kolczaste krzewy jeżyn obsypanych czerwonym i czar­nym owocem. Było cicho i ciepło, choć słońce ledwo miejscami przedostawało się przez gąszcz drzew, par­no, tak jakby ten cały zielony, nieruchomo drzemiący świat oddychał głęboko i intensywnie, przyprawiając człowieka o ból głowy.

Kobieta wybiegła na brzeg parowu i nachyliła się nad krzakiem czernic. Mężczyzna .pozostał kilka kro­ków w tyle. Zobaczył teraz jej odsłonięte uda i zdawało mu się, że widzi je po raz pierwszy i że ją całą widzi po raz pierwszy. A tę parność, która była dokoła, od­czuł na chwilę jeszcze silniej, jeszcze bardziej oszała­miająco.

Zaczął krzyczeć, krzyczał głośno, choć był prze­konany, że mówi bardzo cicho i całkiem spokojnie:

Chodź, chodź już prędzej... Zachciało ci się nagle jagód...

36

Musiało być w jego głosie jakieś zdenerwowanie albo może uderzył ją jego wygląd, wyraz jego twarzy, ja­kiś nowy szczegół, którego jeszcze nie znała, bo drgnęła, a potem, gdy popatrzyła na niego, on dostrzegł jej zdziwienie, to jakieś nagłe zaskoczenie, zmieszane z niepewnością. Pomyślał, że jego niedorzeczny, nie­cierpliwy krzyk może nie harmonizował z ciszą i dusz­nym zapachem lasu, ze spokojnym nastrojem chwili — i że stąd jej zdumienie.

Wypuściła z rąk gałązkę jeżyny, która zachybotała i drasnęła ją po łydce, pozostawiając na niej różową kresę zadrapania.

Wiesz — powiedziała wolno, schodząc po piaszczy­stym stoku wąwozu — czasem się ciebie boję. Tak jak w tej chwili.

Ale on już zdążył oprzytomnieć, uśmiechnął się do niej, a nawet ujął ją za rękę i zapytał całkiem spokoj­nie, a przynajmniej zdawało mu się, że pyta całkiem spokojnie:

Dlaczego się boisz? Czy sądzisz, że mógłbym ci zrobić coś złego? Albo że mógłbym ci coś złego powie­dzieć? Przeciesz wiesz, że cię kocham i jak bardzo cię kocham.

Uścisnął jej rękę, chciał być dla niej czuły i dobry, by zrekompensować ten głupi krzyk, który ją przestra­szył i który mógłby pozostać jak rysa na gładkiej, czułej tafli pamięci. Szli teraz razem, blisko obok sie­bie, czuł jej kroki, jej ciepło i chciał jeszcze słyszeć brzmienie jej głosu. Wtedy ona powróciła do przer­wanego tematu.

Właściwie mogłabym ci nawet powiedzieć, kiedy się ciebie boję. No, nie sądź, że to jest aż tak wielki strach, ja na ogół jestem dość odważna. To jest właś­ciwie tylko lęk, taki mały, nieokreślony lęk, a między małym lękiem a wielkim strachem jest jeszcze duża

87

różnica. To jest lęk nie tyle przed tobą samym, ile przed twoim niepokojem. Bo ja wyczuwam, że cię dręczy jakiś niepokój, a może nawet tych niepokojów jest więcej niż jeden, choć mi nigdy o nich nie mówisz, bo widocznie nie jesteś wobec mnie aż tak szczery, żeby

o nich mówić. Może nie jesteś aż tak szczery wobec siebie samego, żeby się do nich przyznać. Ja je wyczu­wam pomimo twego milczenia, a czasem właśnie w twoim milczeniu. Wiem nawet, że to są niepokoje, które tkwią między tobą, między dobrym, kochanym chłopcem, który mnie kocha, a tym drugim, który jest jakimś twoim dopełnieniem w tobie samym i którego nie "masz — może nawet boisz się go. Nie, nie, nie musisz mi na to odpowiadać. Ja przecież nie chciałam cię urazić.

Niepotrzebnie powstrzymywała go od odpowiedzi, bo wcale nie zamierzał jej odpowiedzieć.

Jeżeli nie jesteś ze mną szczęśliwy — ciągnęła dalej tym samym tonem łagodnej, stanowczej perswa­zji — to powiedz mi. Ale ja wiem, że tobie jest ze mną dobrze, przynajmniej trochę dobrze, bo i mnie jest dobrze z tobą. Ty jesteś kimś w moim życiu i ja także jestem kimś w twoim życiu. Więc dlaczego jesteś taki niespokojny?

Kiedy to ¡mówiła, on był już znowu trzeźwy i nie przeszkadzał mu teraz ani zapach lasu, ani parujące wilgotne ciepło, nasycone wonią żywicy, jeżyn i gniją­cych liści. Łowił jej słowa i błyskawicznie wyszukiwał w pamięci spośród tysiąca rozmów, zdań i słów te, które mogły mieć jakiś związek z dzisiejszą rozmową, porównywał je nieufnie i podejrzliwie, szukał w nich zaprzeczenia albo zbieżności, uzupełnienia albo kłam­stwa. Może szukał jakiejś syntezy, ale niczego nie /potrafił znaleźć, bo ponad wszystkimi sprzecznościami,

58

we wszystkim, co kiedykolwiek do niego mówiła, byt wielki ład — prawda i racja. Ona przecież zawSze miała racją, tylko że jej racja pozostawiała zazwyczaj jakąś przeklętą maleńką furtką, przez którą wkradał się jego niepokój.

Droga była coraz bardziej stroma, szli już teraz z pewnym wysiłkiem. Twarz kobiety nabrała rumień­ców. Zauważył na jej czole kropelki potu, oddychała ciężko. Rozglądała się. Zrozumiał, że ona szuka miej­sca, gdzie można by było usiąść. Po prawej stronie wąwozu przez rzedniejący las przeświecało słońce i widać było rozległą polanę. Ale nie usiedli na tej polanie, chociaż kobieta była bardzo zmęczona i bar­dzo chciała odpocząć, a i on też miał już dość tej idiotycznej wspinaczki. Może byliby nawet zatrzymali się tutaj, gdyby nie to, że ona powiedziała coś, co było zupełnie niewinne i zupełnie na miejscu — tak że w każdej innej okoliczności on, nie zastanawiając się, machinalnym kiwnięciem głowy wyraziłby na to zgodę; ale tutaj, właśnie w tej chwili, to jedno zdanie poruszyło w nim jakąś ustaloną sprężynkę niechęci ij trudem hamowanego gniewu. Zapytała:

Czy nie chciałbyś usiąść na tej polanie? Ta łączka jest taka przyjemna.

Nie mogąc sobie poradzić ze wzburzeniem, odpowie­dział gburowato:

Dlaczego pytasz? Przecież wiesz, że ja chcę tego samego, co ty. Ja zawsze chcę tego samego, co. ty.

Wcale mi tym nie zaimponujesz — rozpoznał w jej głosie zniecierpliwienie i to go trochę zaskoczyło, bo ona nigdy nie była przy nim zniecierpliwiona — wiesz, że w ten sposób nie możesz mi zaimponować, już kiedyś mówiliśmy o typa. Nie chcę wcale, żebyś chciał tego samego, czego ja chcę. Chcę, żebyś był taki, jaki jesteś, i żebyś chciał tego, czego naprawdę chcesz.

39 —

Wtedy z kolei nim targnęło zniecierpliwienie, a może stato się tak, bo był już bardzo zmęczony, mięśnie nóg omdlewały mu od pokonywania tej dzi­kiej, stromej drogi i to zmęczenie przemieniało się w nieposkromioną wściekłość. Nawet nie pomyślał, że jego towarzyszka też jest zmęczona, że jest prawdo­podobnie bardziej zmęczona niż on, bo jest delikatna i nie przyzwyczajona do takich wysiłków. Wypuścił jej dłoń ze swojej dłoni, unikając jej wzroku, w któ­rym mógłby zobaczyć nie tylko zmęczenie, ale już i niemą prośbę o chwilę wytchnienia, o chwilę od­poczynku na tej zalanej słońcem, pięknej zielonej łączce, którą całkiem wyraźnie widać było przez rzed­niejące pnie sosen.

Pozostawili za sobą upragnioną polankę (upragnioną

oboje pragnęli tego samego i tylko przez przekorę, wbrew własnej chęci on nie spełnił życzenia) i znów pogrążyli się. w cieniu zarośli i drzew. Pomyślał: Po co ona to mówiła? Gdyby nie powiedziała, sam byłbym ją tam zaprowadził; usiedlibyśmy na trawie i byłoby nam przyjemnie, tak samo jak zawsze. Ale było już za późno, zdał sobie sprawę, że teraz jest już o kilka minut za późno i że jeśli on nawet nie ma racji, to i tak już się nie zatrzyma, bo ta wściekłość, która go popędza, jest całkiem niezależna od miłości i od pożą­dania — jest niezależna od niego samego.

W pewnym miejscu jar się ¿kończył i dalej trzeba było przedzierać się przez dziką gęstwinę podszycia, którym najeżone było zbocze góry.

Kobieta szła teraz sama, on był o kilkanaście, a może już kilkadziesiąt kroków przed nią. Szedł nie oglądając się za siebie, nie troszcząc się o to, że ona już jest bardzo zmęczona. Kilka razy potknęła się d upadła,

boleśnie raniąc kolana. Potem zaczepiła o odłamaną wyschniętą gałąź i pozostawiła na niej strzęp jedwab­nej bluzeczki. Obejrzała się w kierunku, skąd przy­szli, i nie miała odwagi zawrócić. Znalazła się nagle sama, okropnie sama na kamienistej, śliskiej górze, mając u stóp cienistą czeluść przepaści, a nad sobą ścianę najeżoną kamieniami i krzakami; nie miała nawet gdzie usiąść ani o co się oprzeć, bo były tylko te dzikie różyczki — o ich kolce poraniła już obi.ę ręce, ramiona i nogi. Chciała krzyknąć, żeby on przysiedł tu do niej i podał jej rękę i żeby pomógł jej zejść w dół albo wspiąć się na górę, dokądkolwiek, gdzie jest jakaś droga. Nabrała tchu, żeby 'krzyknąć, ale za­schło jej w gardle i nie mogła wydobyć głosu, dusiło ją przerażenie. Stała więc niezdecydowanie, ściskając w dłoni wiotką kolczastą gałązkę dzikiego krzewu, tak f

jakby to mogło ją powstrzymać od stoczenia się w dół albo dopomóc jej wejść na górę. Oddychała ciężko i chrapliwie, a ponieważ dokoła była wielka cisza, własny oddech i sapanie wydawały się jej je­szcze głośniejsze i bardziej chrapliwe, niż były w rze­czywistości. Słyszała też pulsowanie krwi w skroniach

młoteczki uderzające miarowo i jednostajnie, i widziała misterne ornamenty, jakie potrafi dojrzeć tylko wzrok człowieka bardzo zmęczonego, subtelne zygzaki, kreseczki i kółeczka, odpływające i pojawia­jące się wciąż na nowo, ornamenty, jakich w rzeczy­wistości nie ma. Więc znowu chciała krzyczeć, ale nie mogła, paraliżował ją strach; drżała z zimna, choć jeszcze przed chwilą było jej bardzo gorąco. Potem jedną ręką dotknęła brzucha, szukała chwilę, trwała w oczekiwaniu, i dopiero gdy rozpoznała leciutkie ruchy tego, co wewnątrz niej dojrzewało, poczuła się mniej samotną i nakazała sobie spokój. Perswadowała sobie, że ta góra wcale nie jest taka stroma, że prze-

41

cież on tam na nią czeka i na pewno będzie ją prze­praszał za ten swój lekkomyślny, brutalny wybryk, którego dopuścił się wobec niej po raz pierwszy.

Szczyt góry był równy jak stół i pachnący sianem, które leżało w dużym stogu, podpartym kilku młodymi świerczkami.

Mężczyzna usiadł na skraju ścierniska, z ulgą po­łożył się i nadstawił twarz do słońca. Przymrużył oczy, bo słońce padało na niego prawie prostopadle, potem odwrócił się, bo chciał patrzeć — miał przed sobą czysty błękitny brzeg nieba, a niżej warstwę mgieł osnuwających dalekie pasmo granatowych lasów, tak dalekie, że prawie nierzeczywiste. Chwilami słyszał odległe dźwięki dzwonów, zdziwił się, że o tej porze biją dzwony, i pomyślał, że to może na jakiś pogrzeb albo jakąś wiejską uroczystość ślubną — potem i te dźwięki odpłynęły i znów było bardzo spokojnie i cicho. Leżał na ściernisku wilgotnym jeszcze od nocnej rosy, ale ta wilgoć nie przeszkadzała mu. Wyprostował kilka razy ramiona i nogi, czuł, jak opuszcza go zmęczenie, było mu dobrze. Ogarniała go lekka senność, przy­jemna i rozleniwiająca, bronił się jednak przed nią, nie chciał usnąć, bo chciał spokój tej chwili przeżyć na jawie. Więc ta senność beztroska i zrazu bezmyślna, ten błogi stan odprężenia, w jaki się pogrążał, otoczyły go jak zasłoną, okrążyły, odcinając od niego wszystko, co nie było w zasięgu spojrzenia, wszystko, co nie było lasem, niebem, słońcem i zamglonym horyzontem, oddzielającym niebo od ziemi.

Nie pamiętał już, że przed chwilą targał nim gniew nie pamiętał wściekłej pasji, która pędziła go pod górę, na oślep, przez zarośla i strome kamienie. Nie mógł

o tym pamiętać, bo jego serce biło teraz dobrocią

-42

i spokojem. Myślał z czułością o niej, o tej pięknej kobiecie, która związała z nim swoje życie. Chciał być dla niej czuły i troskliwy. Zasługiwała na to.

Ogarnęło go rozrzewnienie. Zaniepokoił się o nią, chciał ją mieć tu, obok siebie, taką, jaką sobie w tej chwili wyobrażał — kobietę w białej przeźroczystej bluzeczce i zielonej spódnicy, zapiętej na jeden guzik. Na peryferiach tej myśli błąkało się jeszcze niezupeł­nie sformułowane postanowienie, że odtąd będzie dla niej znacznie lepszy i troskliwszy, bo to jest jego powinnością — i natychmiast poprawił to ostatnie, nie wypowiedziane słowo, zmienił je i nadał mu zu­pełnie inny sens.

To nie jest powinność — powiedział głośno. — Byłoby źle, igdyby to było powinnością. To jest we­wnętrzna potrzeba. '

Zgasił papierosa i wstał. Z tą samą pasją, z jaką wspinał się ¡na górę, ale także z odrobiną dumy to­warzyszącej dobrym postanowieniom puścił się w dól tą samą drogą, którą przyszedł.

Była bezsilna i bezwładna, zbyt słaba, by utrzymać w ruchu i posłuszeństwie mięśnie nóg i rąk, zbyt oszołomiona i przerażona, by uzmysłowić sobie, czy najpierw opuściły ją siły, czy też wpierw utra­ciła resztę zainteresowania i woli — ostatki tego we­wnętrznego nakazu, który przez ileś tam nieskończenie długich minut dopomagał jej czołgać się na czwora­kach wśród dzikich kłujących zarośli, po stromych i śliskich bryłach skały.

Była pokonana. Leżała na botou — ponieważ wyda­wało jej się, że w tej .pozycji jest wygodniej i mniej boleśnie — trzymając obie ręce na brzuchu, w tym miejscu, gdzie, ból najbardziej jej dokuczał. Leżała na

43

i * IW' 1

WHHnHbi «■ MM ■ mmumaeM

dużym, pochyło tkwiącym w ziemi kamiennym głazie, przyciskając ciałem niską gałąź jałowca, i odczuwała przemijające minuty w straszliwie zwolnionym, roz­wlekłym tempie, a to powolne pełzanie czasu żłobiło wokół niej głęboką przepaść, przerażającą przepaść, jakby ten dzisiejszy dzień rozpadł się, rozłupał nagle na dwie obce sobie części i jakby ona sama także uległa temu rozdwojeniu. Była kobietą po te j stronie przepaści,, po tej stronie podziału i patrzyła na tamtą drugą, na swoje odbicie, z którym nigdy już nie bę­dzie jej dane się połączyć, ponieważ tamta druga jest jedynie reminiscencją czasu ubiegłego, smutną a za­razem radosną reminiscencją, do której można tęsknić, mimo że jest obca, i nad którą można się litować.

Łzy toczyły się po jej twarzy, płakała cicho, bez szlochu, bez jęku i sama nie wiedziała, że płacze. Gdyby sobie z tego zdawała sprawę, doznałaby może ulgi. Czuła się samotna i zdawało jej się, że ta samotność będzie trwała wiecznie, samotność permanentna, która nie opuści jej nawet wtedy, gdy uda jej się dowlec do gościńca, do domu albo do najbliższego szpitala, bo także tam, gdziekolwiek będzie, okrąży ją przepaść otaczająca tę skałę i te krzaki jałowca. Po jednej stro­nie będzie jej wczorajszy cień i cały bliższy i dalszy świat, który niewiele ją w tej chwili obchodził, a ten głupi, zarozumiały, niedobry człowiek, któremu zaufała i który nawet nie wiedział, że miał być ojcem jej. dziecka, będzie również po tamtej stronie. Ona zaś będzie po drugiej stronie, sama ze swoim chorobliwym odczuwaniem czasu przemijającego i z tym bólem, który rozdziera jej trzewia. Obawiała się tego bólu nie dlatego, że sprawiał jej cierpienie, bała się, iż w pewnej chwili'ów ból mógłby uciszyć to, co ona teraz chciwie łowiła czubkami palców splecionych na brzuchu — te nerwowe uderzenia, ten ruch pączku­

jącego życia, które było nową cząstką świata, nową nadzieją, czymś bezimiennym, bo nawet słowo „nadzieja” nie oddawało tego, co czuła w związku 7 tą małą, jeszcze nie wyosobnioną cząstką swego ciała. W jej przytłumionym odczuwaniu i w jej nie skoordynowanych myślach ten ból stał się odkryciem i pociechą, przypominał jej, że jak długo będzie żyło to, co w niej żyje i boli, tak długo jej samotność nie będzie samotnością. Na chwilę poczuła radość, prze­korną i zaprawioną goryczą radość, że oto jest jak ziemia chłonąca posiew i rodząca błogosławione płody tego siewu. Dotknęła jedną ręką piersi, przez cienki materiał bluzki i bielizny ujęła dwoma palcami sutkę, nacisnęła ją i poczuła uchodzącą kroplę wilgoci.

Nagle dobiegł ją krzyk mężczyzny, szelest gałęzi i odgłos zsuwających się kamieni. Mężczyzna był blis­ko, ale jej wydawało się, że krzyk dobiega z daleka, bo to był glos z tamtej strony przepaści. Uśmiechnęła się i postanowiła nie odpowiadać — ten głos, ten człowiek był dla niej obcy jak jej własny wczorajszy cień. Jej uśmiech nie był wcale złośliwy — po prostu uśmie­chała się, bo na chwilę opuścił ją ból, a pod sercem nadal wyczuwała palcami te radosne, tylko dla niej zrozumiałe sygnały życia, które było cząstką jej włas­nego życia.

I nawet nie zauważyła, że pod postrzępioną i pomiętą ziiloną spódnicą, wzdłuż ud i łydek sączy się cieniutki strumyczek krwi.

Urzędnicy

Człowiek przyzwyczaja się do wielu rzeczy i cza* sem przyzwyczajenie bywa tak silne, że graniczy z przywiązaniem lub nawet z miłością. Właśnie dla­tego ludzie często wpadają w przesadę, próbując okre­ślić stopień swoich lub cudzych uczuć. Jeżeli chodzi

o mnie, staram się unikać tej przesady, wystrzegam się jej, i gdy ktoś na przykład pragnie się dowiedzieć, czy lubię moją pracę, moje biuro, odpowiadam szcze­rze: Nie mam co lubić. Po prostu przyzwyczaiłem się, a przyzwyczaić się można nawet do czyraka.

Moje biuro to maleńki pokoik na pierwszym piętrze pewnej dużej instytucji. Maleńki pokoik z oknem na północ, z widokiem na podwórko, gdzie stoi mnóstwo zawsze pełnych, dużych blaszanych kubłów na śmieci. Czasami, gdy dzień jest bardzo gorący, unosi się z tych kubłów ohydna woń gnijących resztek jedzenia i ten smród sięga aż do okna naszego pokoju. W tym domu wszystkie okna urzędniczych pomieszczeń wychodzą na podwórko. Tylko kierownicy działów i dyrektorzy mają pokoje zwrócone oknami ku słońcu.

Pracujemy tu we czwórkę. Cztery biurka stoją jedno obok drugiego. Są wysłużone, sędziwe, pamiętają za­pewne różne czasy, dobre i złe, i znowu dobre. Siady­wali przy tych biurkach różni urzędnicy, lepsi i gorsi od nas, uprzejmi i opryskliwi, mądrzy i niezbyt mą­drzy, rozgoryczeni z powodu niskich poborów i zado­woleni z otrzymanej podwyżki. Oczywiście łudzić się nie należy: aniołowie nie siedzą za biurkami, aniołów

46

podobno w ogóle już nie ma, choć diabłów wszędzie jeszcze pełno; urzędnik jest tylko urzędnikiem, urzęd­nik jest tylko człowiekiem i o tym powinno się pa­miętać.

Siedzimy więc w czwórkę przy naszych czterech biurkach i pracujemy. Każdy z nas ma swój styl pracy, swoje własne metody i przyzwyczajenia, składające się na pewną indywidualność.

Kolega, który siedzi najbliżej drzwi, jest najpilniej­szy. Przychodzi pierwszy, odchodzi ostatni. Urzędowa­nie zaczyna od strugania ołówków, i Ma ich dużą ko­lekcję — kolorowe i czarne, twarde kopiowe, miękkie do robienia notatek w grubym kalendarzu, oprawio­nym w płótno. Ponieważ przychodzi pierwszy, a od­chodzi ostatni, domyślamy się, że widocznie pożycie małżeńskie nie układa mu się najlepiej. Ze względu na jego dość skromne pobory domysły te są zupełnie uzasadnione. Świadczy o tym również jego roztarg­nienie, częste chwile zadumy — ten człowiek potrafi godzinami wpatrywać się w jakiś punkt na ścianie; siedzi wówczas z lekko rozchylonymi wargami, dziwny i myślami nieobecny, skoncentrowany w tej nieobec­ności, blady, z kropelkami potu na czole i na policz­kach. Co przeżywa w takich chwilach? Jakich uczuć doznaje? Może widzi siebie oczyma wyobraźni, młod­szego o lat dwadzieścia; trzydzieści. Może hasa po zielonych, kwitnących ogrodach dzieciństwa lub buduje domki z piasku, pałace, które życie niemiłosiernie obró­ciło w niwecz. Czasami, gdy w pokoju nie ma peten­tów, gdy jesteśmy sami, kolega siedzący najbliżej drzwi wstaje zza swojego biurka, robi kilka kroków w stronę okna, dwa, trzy kroki, nie więcej, a ponieważ ciasno tu 'jest i wąsko, więc zawraca i drepce na miej­scu, niezdecydowany i trochę groteskowy, biedny.

Raz zapytałem go o przyczynę tego niezdecydowania.

\ -3?

HI / W \ |X|

’•'Timiliim

Może .pan ma jakieś zmartwienie? Niech nam pan powie, zastanowimy się. Jesteśmy przecież kolegami. — Spojrzał na mnie tym swoim roztargnionym wzrokiem i dopiero po namyśle potrząsnął głową. Nie, skądże, nie ma żadnego zmartwienia. To tylko te kurcze żołąd­ka. Zawsze "wydaje mu się, że musi wyjść na stronę, ale to złudzenie, bo przecież nigdy mu się to nie zdarza

0 tej porze. I wrócił za swoje biurko, równie poważny 1

1 zamyślony, jak przedtem.

Drugi kolega siedzi przy oknie. Ten rozpoczyna pracę od czytania gazety i komentowania wydarzeń politycz­nych. Jest zawsze dobrze poinformowany, może dzięki ' temu, że bywa w kawiarniach i kontaktuje się z różnił nymi wpływowymi ludźmi. Z nami pracuje od kilku lat, jest dobrym i uczynnym kolegą, ale wszyscy wie- Ą dzą, że to jest tylko tymczasowe zajęcie, bo gdy tylko >j zwolni się fotel kierownika działu, nasz kolega przej- dzie na drugie piętro, gdzie siedzą kierownicy, i tam otrzyma pokój z oknem wychodzącym na południe. Ale na razie stanowisko kierownika jest jeszcze zajęte, zaj- ' mu je je młoda kobieta o nienagannym zdrowiu i nie ma widoków na to, by w najbliższym czasie coś mogło ulec zmianie. Kolega, który siedzi koło okna, udaje, że mu na tym nic a nic nie zależy. Ale jesienią i wio­sną, gdy nastaje pora zimnych, wilgotnych wiatrów, kierownik działu łatwo isię przeziębia i zapada na grypę. Wtedy oblicze kolegi siedzącego koło okna staje się pogodniejsze, weselsze i zdarza się nawet, że zapra- sza nas wszystkich trzech do stołówki dla pracowni- | ków — na kawę.

Koło szafy siedzi trzeci kolega, stary kawaler. Nie J wiemy o nim zbyt wiele, choć on sam często i dużo

o sobie opowiada. Jego opowiadania nie wydają nam się zbyt wiarogodne, za dużo w nich wyobraźni. Ten starszy człowiek mówi chętnie o pięknych kobietach,

O.

48

a mówi o nich tonem lwa salonowego, Don Juana, któremu żadna nie potrafi się oprzeć. Ale on nigdy lwem nie był, wystarczy na niego popatrzeć: grzbiet wygięty w kabłąk, na przodzie brzuszysko, twarz po­marszczona i zielonkawa, obwisłe policzki i woreczki pod oczyma, zawsze źle ogolony, pokaleczony od tępych' żyletek. Nie, piękny nie jest ani ponętny z tym swoim wiecznym bólem w stawach.

Przez kilka lat bezskutecznie ubiegał się o leczenie w sanatorium, podobno lekarze bardzo mu to zalecali, a gdy mu odmówiono skierowania, przestał płacić składki związkowe i nawet wycofał swój udział z fun­duszu pogrzebowego. Niektórzy uważają go za jednost­kę trochę aspołeczną, ale on nic sobie z tego nie robi. —> Gwiżdżę na ich fundusz —powiedział. — Po śmier­ci mogą mnie pochować nawet bez trumny i nie obrażę się, jeśli to będzie w kącie, koło płotu otaczającego za­grodę miejskiego hycla. Wytłumaczyłem mu, że nie żyjemy w małym miasteczku, gdzie bywają hycle — w naszym mieście istnieje duży i nowoczesny Zakład Higieny dla Zwierząt, ale bez płotu i nikt nie pozwoli tam pochować takiego zatabaczonego urzędnika, który nie płacił składek do kasy pogrzebowej.

Przy czwartym biurku siedzę ja. Robię to samo, co moi koledzy: czytam urzędowe dokumenty i okólniki, piszę odpowiedzi, robię sprawozdania i przyjmuję inte­resantów. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jaki jestem w oczach moich kolegów i w oczach jakichkolwiek in­nych ludzi. Czynię to samo, co wszyscy: zamykam oczy na własne Słabostki i śmiesznostki. Wyzbyć się ich — byłoby jednoznaczne z wyrzeczeniem się siebie samego, a do tego jeszcze nie doszedłem. Mój stosunek do pracy jest pozytywny — przyzwyczaiłem się do niej tak, jak można się przyzwyczaić do ciasnych spodni. Oczywiście, o szczęściu absolutnym nie ma

HMHMKjaa

mowy. Czują sią dobrze, nie narzekam, choć kiedyś, być może, inaczej sobie wyobrażałem swoje miejsce na świecie. Ale to nikogo nie powinno obchodzić.

W ciągu dnia odwiedzają nas różni ludzie. Ich sprawy nie są ciekawe, a oni sami nie wyglądają na szczęśli­wych. Wydaje mi się, że szczęśliwi ludzie raczeij nie odwiedzają urzędów, wyjątek stanowi jedynie Biuro Rejestracji Narodzin i Małżeństw. Ale my nie w tym biurze pracujemy.

Ludzie, którzy do nas przychodzą, są nieśmiali lub bezczelni, czasem proazą, błagają, czasem nam grożą. Mają racją — mają swoje racje, a w każdym razie wierzą w nie. Pragną nas przekonać nawet wówczas, kiedy już jesteśmy przekonani. I nawet wtedy, gdy w żywe oczy kłamią. Wielu z nich ma do nas zaufanie

ufność w naszą dobrą wolę i w magię naszych moż­liwości. Niektórzy sądzą, że jesteśmy głupi i łatwo­wierni. Najczęściej jednak przeceniają nas. Nasze kom­petencje są bowiem ograniczone.

Interesanci przywiązują sią do nas. Niektóre ich sprawy ciągną się długo, przychodzą więc wiele razy, zawsze z tym samym szacunkiem, z tą samą nadzieją, gotowi do zwierzeń, do spowiedzi. Podchodzą do na­szych biurek jak do konfesjonału, są nam wierni — jedni spowiadają się u kolegi, który siedzi przy drzwiach, inni u tego spod okna, jeszcze inni u mnie. Niechętnie zmieniają swoich spowiedników. Niekiedy myślę, że oni, ci nasi interesanci, na jakiś swój sposób kochają nas, tęsknią do nas, a przynajmniej przyzwy­czajają się do nas, tak samo jak i my do nich.

Na naszych biurkach znajdują się telefony. Na każ­dym biurku stoi jeden telefon, a wszystkie cztery pod­łączone są do tego samego gniazdka i mają ten sam numer. Gdy ktoś ten numer wykręci, odzywają sią cztery dzwonki równocześnie i każdy z nas wyciąga

50

ręką ku słuchawce. Ale podnosi ten, kto pierwszy jej dotknął. Pozostałe ręce wycofują się do pozycji wycze­kującej. Jeśli proszą, dajmy na to, kolegę spod okna, ■wówczas ten, kto podniósł słuchawkę, daje mu znak skinieniem głowy i odkłada swoją słuchawkę, tamten zaś ożywia isię i rozpoczyna rozmowę.

Te telefony bywają dość rzadko. Nasze aparaty tele­foniczne przeważnie milczą, ale nawet milcząc speł­niają jakąś radosną, tajemną funkcję, podniecającą funkcję, którą tylko my czterej znamy. One są naszą łącznością ze światem, ze światem ludzi pełnych życia i optymizmu, silnych i bardzo potrzebnych, energicz­nych i wesołych, może nawet szczęśliwych. Te cztery telefony mogą nam przynieść pewnego dnia jakąś nie znaną jeszcze, niespodziewaną i radosną, choć o wiele lat spóźnioną wiadomość, sygnał z bliska lub z daleka

świat jest przecież wielki i pełen możliwości, pełen oczekiwań mogących się spełnić. Metrowym sznur­kiem, łączącym słuchawkę z aparatem, związani jesteś­my z Wielką Siecią, opasującą kulę ziemską we wszyst­kich kierunkach i łączącą ze sobą dalekie kontynenty i egzotyczne kraje. Kiedy przyłożyć słuchawkę do uszu, słyohać czasem szum — może to ocean tak szumi albo dżungla, może to echo pustynnego wiatru w Krai­nie Białych Minaretów. Kto to wie.

Ilekroć któryś z 'nas czterech wychodzi na godzinę z pokoju lub nawet tylko na kwadrans, to po powro­cie nie omieszka zapytać: — Czy nikt do mnie nie telefonował? — Oczywiście, nikt — mówią o tym ironiczne uśmieszki kolegów, ich bagatelizujące spoj­rzenia i grymasy ust. Bo, zapomniałem powiedzieć, że ci czterej koledzy, przez złośliwy 106 zmuszeni do prze­bywania w godzinach pracy w jednym ciasnym po­koiku, nie przepadają- za sobą, nie kochają się. Wątpię nawet, czy są do siebie przyzwyczajeni. Przywykli ra­

51

czej do biura, do przedmiotów martwych, do celebro­wania spraw zaklętych w skoroszytach i segregatorach.

Mimo to czasami, gdy nie mamy zbyt wiele pracy, odsuwamy od siebie teczki i skoroszyty, rozsiadamy się wygodnie i częstujemy nawzajem papierosami. Kolega, który siedzi koło szafy, nie jest nałogowym palaczem, ale on również zapala, powoli i głęboko- zaciąga się dy­mem — i nad czterema biurkami unoszą się cztery spiralne smużki błękitnych obłoczków. W takich chwilach patrzymy na siebie życzliwie i wyczekująco. Pół serio, pół żartem rozmawiamy. O czym? Nie chodzi

o temat. Temat jest pretekstem. Mówimy O' polityce,

o kobietach, o pięknych kobietach, 'które spotykaliśmy w życiu, dawniej, kiedy byliśmy młodzi i oczekiwaliś­my od świata więcej, niż nam się należało. Mówimy

o więzieniach, w których siedzieliśmy, o wojnie, o lu­dziach, którzy byli dla nas okrutni. Przypominamy sobie nagle o kolegach, przyjaciołach i krewnych, którzy już nie żyją, choć byli znacznie od nas młodsi. Mówimy o przygodach, o niebezpieczeństwach, z któ­rych wyszliśmy cało -i- i nie ręczę za to-, czy wszystko' jest prawdą. To nawet lepiej, że nie wszystko jest prawdą. Ten urzędniczy pokój jest ciemny, ponury; Dobrze, jeśli można go nieco rozjaśnić odrobiną nie­szkodliwej blagi.

Podnoszę słuchawkę, przykładam ją do ucha.

Pomyśleć... — mówię — jaka tó mądra rzecz, ten telefon. Mogę zadzwonić na pocztę i powiedzieć: „Po­łączcie mnie z cesarzem Abisynii, chcę go poprosić

o pożyczkę do pierwszego; połączcie mnie z pewnym urzędnikiem, który siedzi w takim samym pokoiku, jak ten, w Grenlandii albo na Bermudach; połączcie mnie z hotelem na słonecznej Majorce, chcę zamówić apartament w hotelu; i połączcie mnie z Hondurasem, chcę poflirtować z dziewczyną, która pracuje na pocz­

cie w stolicy Hondurasu, w pięknym miasteczku Tegu­cigalpa”... Mogę zadzwonić na pocztę i po trzech go­dzinach uzyskam połączenie.

Kolega, który ma swoje biurko najbliżej drzwi, po­patrzył w okno i zamyślił się.

■— Oczywiście — powiedział po chwili — może pan zadzwonić, dlaczego nie? Ale pan przecież nie ma żadnego interesu do tych ludzi na Bermudach czy jak im tam... A jak człowiek nie ma określanej po­trzeby, to nie powinien drugiemu człowiekowi zawra­cać głowy, choćby ten drugi był diabli wiedzą jak daleko.

' No, można do kogoś zadzwonić, nawet jeśli go się nie zna — próbowałem oponować. — Można za­dzwonić bez konkretnego interesu. Można porozma­wiać, złożyć na przykład życzenia noworoczne albo inne... Można pożar tować.

Zależy, jak kto umie żartować i czy się komuś chce żartować — powiedział kolega. — Ja w każdym razie takich żartów przez telefon nie uznaję. Sam do nikogo nie dzwonię w iżartach i nie lubię, gdy ktoś do mnie dzwoni w żartach. A to, co mówię, mówię z do­świadczenia. Pewnego razu ktoś się na mnie uwziął

widocznie był taki sam, jak pan — i codziennie o tej samej porze dzwonił do mnie albo do mojej żony. Naj­pierw upewniał się, czy to ten numer telefonu i czy to nasze nazwisko, a potem wybuchał stekiem ordy­narnych wyzwisk i domagał się alimentów dla jakiejś rzekomo przeze mnie uwiedzionej kobiety. Początkowo ja rówmież traktowałem to jako żart i spokojnie, choć z pewnym niesmakiem, odkładałem słuchawkę. Po ja­kimś czasie zaczęła dzwonić kobieta — widocznie temu mężczyźnie znudziła się zabawa. Ta była jeszcze gorsza, bo nie chciała rozmawiać ze mną, odzywała się tylko wtedy, gdy przy telefonie była moja żona, i do

53

niej kierowała swoje pretensje. Żona również odkła­dała słuchawkę, traktując to jako głupi żart, ale po pewnym czasie zaczęły ją trapić podejrzenia i wątpli­wości. Coraz częściej budził mnie w nocy jej płacz — wiedziałem, że oma płacze przez te przeklęte telefony. Wieczory, które zawsze spędzaliśmy razem, stały się istną udręką. Gdy zapadał zmierzch, siadywaliśmy przy stole, niezdolni do jakiejkolwiek pracy, niezdolni do rozmowy — z drżeniem i biciem serca czekaliśmy na ten dzwonek. Jeśli nawet zdarzyło się, że telefon przez cały wieczór milczał, to i tak był to wieczór ze­psuty. Od tego czasu minęło już wiele lat, ale jestem przekonany, że moja żona jeszcze o tym nie zapomniała i że nie przestała wierzyć w moją winę. A przecież ja jej nigdy nie zdradziłem.

A jak się ta sprawa zakończyła? — zapytał kolega spod •'kna. — Kiedy przestali telefonować?

Zlikwidowałem abonament telefoniczny i zanio­słem aparat na pocztę. A tamci pewnie wyszukali sobie inną ofiarę. W każdym razie odzyskaliśmy spokój. I nigdy już nie miałem telefonu w domu.

No tak... — przyznałem — to musiało być przy­kre.

Stary kawaler, nasz kolega koło szafy, ożywił się nagle i przez jego smutną, brzydką twarz przemknął cień radości — ciepły promyk słońca w chmurną je­sienną słotę. Teraz on zaczął opowiadać.

Ja doznałem kiedyś przy telefonie najpiękniej­szych wzruszeń. Te wzruszenia pamiętam do dzisiej­szego dnia i wracam do nich czasem, gdy mi jest ciężko i smutno albo w takich chwilach, kiedy chciałbym być lepszy niż jestem, bo przecież i takie chwile przytra­fiają się człowiekowi, nieprawdaż? Nie pamiętam, czy już wam kiedyś mówiłem, że mam siostrę, z którą jesteśmy bliźniakami. Moi rodzice byli ludźmi biedny­

mi i tę siostrę, kiedy była niemowlęciem, oddali bez­dzietnym krewnym z Ameryki, którym akurat wtedy zachciało się odwiedzić starą ojczyznę. Ci krewni byli zamożni, wywieźli moją siostrę i wychowali — przy­puszczam, że nie zaznała krzywdy u tych przybranych rodziców, którzy żyli długo i długo się o nią troszczyli. Ale nikt nie żyje wiecznie. Najpierw umarła ta przy­brana matka, potem on, domniemany ojciec. Siostra nie była już wtedy młoda, miała własną rodzinę, męża i dzieci. I teraz słuchajcie uważnie. Leżąc już, jak to się mówi, na łożu śmierci, ten krewniak, który ją był przed laty adoptował, wyznał całą prawdę o prawdzi­wych rodzicach, którzy .pozostali w Polsce, w małym galicyjskim miasteczku, no i o bliźniaku jej powiedział, to znaczy o mnie. Podał jej adresy i nazwiska, po czym wyzionął ducha — tak jak się to dzieje w sentymental­nych sztukach teatralnych. Siostra zabrała się do ener­gicznych poszukiwań, ale nasi biedni rodzice dawno już nie żyli, ja zaś od wielu lat nie mieszkałem w na­szym rodzinnym miasteczku, gdzie nikt już nawet nie pamiętał naszego nazwiska. Siostra pisała mnóstwo listów do rozmaitych urzędów, wybuchła jednak wojna

i wszystkie poszukiwania diabli wzięli. O tym, co było podczas wojny, nie będę mówił, bo to nie ma nic wspólnego z tematem. Dopiero po wyzwoleniu, i to nie zaraz, a po trzech czy czterech latach Czerwony Krzyż dostarczył mojej siostrze informacji o mnie. I oto pewnej nocy zjawia się u mnie posłaniec z poczty

i powiada, żebym się pospieszył, bo na poczcie czekają na mnie, mam mówić z Nowym Jorkiem. Bagatelka — ja i Nowy Jork! Wyśmiałem go, ale poszedłem. Kiedy znalazłem się w kabinie telefonicznej i wziąłem słu­chawkę do ręki, poczułem, że ręka mi drży i że cały jestem mokry pd potu. Przeląkłem się, dygotałem z przejęcia. Byłem już wtedy starym kawalerem,

55 ■— —

mmg, - -w -: -. - ^ * ■ • •••• .

y - ^ - . ; ■ ;yil

starym, zrezygnowanym człowiekiem, nikogo nie mia­łem i za nifcim nie tęskniłem, nikogo nie kochałem i ndkt mnie nie kochał. I raptem .poprzez oceany i granice, poprzez noc — ktoś wołał do mnie, ktoś myślał tam

0 mnie, ktoś na mnie czekał. Patrzyłem na słuchawkę

1 zastanawiałem się, kto dotyka przewodu po tamtej stronie oceanu. Kto? A w słuchawce słychać było uprzejme głosy telefonistek — podawały sobie molje nazwisko jak piłeczkę. Słyszałem Warszawę, Berlin, Pa­ryż, Nowy Jorik, każda z tych dziewcząt wymawiała moje nazwisko nieco innym akcentem, a ja to słyszałem

i trząsłem się jak galareta. Potem nadpłynął głos mojej siostry, miękki, czuły głos kobiecy, podobny do głosu mamy, mojej dobrej matki, przy której, mając lat czter­dzieści, wciąż jeszcze byłem dzieckiem. Więc ona, siostra, mówiła do mnie, łowiłem każdą sylabę, ale początkowo nie mogłem uchwycić żadnej myśli, żadnego sensu w tym, co mówiła, bo nie o zdania mii przecież cho­dziło, a o brzmienie jej głosu i o fakt, że ona żyje

i pamięta o mnie, że oboje żyjemy na jednym świacie.

I wtedy zacząłem ciężko oddychać, szloch wzbierał we mnie, z całej siły powstrzymywałem się, żeby nie wy­buchnąć ipłaczem, a ona posłyszała ten mój oddech

i ten szloch, który dławiłem w sobie, i zapytała, co mi jest. „Nic mi nie jest — powiedziałem — tylko płacz mnie dławi”. I powiedziała jesizoze: „Mów do mnie, braciszku, mów, chciałabym cię słyszeć, żeby sobie zapamiętać twój głos, zawsze tak bardzo pragnęłam mieć brata, a teraz mam ciebie, ale jesteś tak daleko, że cię już chyba nigdy nie zobaczę”. Mówiła tak, a ja wpiłem zęby w pięść, by zdławić krzyk, bo chciałem krzyczeć z bólu i bezsilności. I zaraz nas rozłączyli.

Zamilkł i opuścił głowę na piersi, a jego kabląko- waty grzbiet zgarbił się jeszcze bardziej. W tej jednej chwili poczułem iskierkę jakiegoś cieplejszego uczucia

56

dla tego zatabaczonego urzędnika, który pracował z nami, tuż obok nas, a żył na jakimś pustynnym brzegu życia, samotny jak pies.

A potem? — zapytałem — co było potem? Napi­sał pan do niej?

Wybałuszył na mnie załzawione oczy, jakby nie ro­zumiał mojego pytania. — Napisać? Po co?

Koledze siedzącemu koło drzwi ta odpowiedź wydała sią; komiczna, parsknął wiec cienkim śmiechem, który zawisł w powietrzu jak fałszywy ton.. Kolega przy ofcnie powiedział: — Są ludzie, których śmiech ima w sobie coś bydlęcego.

Ktoś zapukał, uchyliły się drzwi i wszedł petent. Powróciliśmy na chwilę do naszych papierów, ale ko­lega przy oknie prędko spławił gościa, bo sam także chciaił coś opowiedzieć o telefonie.

Oto co nam opowiedział:

Wiecie chyba, że w telefonach zdarzają się chochliki. Może nie takie same, jak u nas: złośliwy papier, zamiast do tej teczki, zawędruje do tamtej... W telefonach nie ma teczek z papierami. Ale zdarza się, że nakręcicie jakiś numer, włączycie się do czyjejś rozmowy i mimo woli stajecie się wspólnikiem cu­dzych tajemnic, a oni, ci, którzy rozmawiają, nie do­myślają się nawet, że między nimi jest ktoś trzeci, kto wykrada ich tajemnicę. Otóż pewnego dnia usiłowałem połączyć się z międzymiastową, ale ilekroć nakręciłem numer, za każdym (razem słyszałem rozmowę jakiegoś pana z jakąś panią. Ona miała głos lekko przyciszony, chwilami mówiła S7eptem, jakby się bała, że ktoś ją może usłyszeć. On zaś, jej partner, był spokojny, ale to był spokój, który niczego dobrego nie wróży', spokój zi­mnokrwisty, spokój nie dlatego, że się ma czyste ręce, lecz dlatego, że się jest łotrem, takim łotrem, który ni­czego się nie boi. Kiedy podniosłem słuchawkę, doszły

57

mnie jej dwa zduszone słowa: „Boją się”. Tylko tyle po- - wiedziała, a na to on ofuknął ją. Raził mnie jego głos, brzmienie tego głosu, przykre, nonszalanckie, skrzeczące. „Czy jesteś pewny, że nie żyje?” — pytała kobiata. 1 „Możesz być całkiem spokojna.” „Czy bardzo cierpiał?” On: „Wpieprzyłem mu nóż pod lewą łopatkę. Nic więcej dla niego nie mogłem zrobić i więcej nie chcę o tym słyszeć”. Tak powiedział, a wtedy ja krzyknąłem: „Kogo zamordowaliście, łobuzy?” Umilkli natychmiast, słyszałem stuk odkładanych słuchawek, wyłączyli się. Potem już była cisza na przewodach. Kogo zamordo­wał mężczyzna z telefonu? O kim mówił? O człowieku? Może wieprza zabił! A jeżeli zabił wieprza, dlaczego przerwali rozmowę i odłożyli słuchawki? Może psa | zabił, psa, który się wściekł albo dostał parchów? Zacząłem szukać w gazetach, czytałem przez kilka dni kroniki kryminalne — owszem, były samobójstwa, pod­palenia, oszustwa i ucieczki z więzień. Ale morderstw nie było. Myślę, że to mogło być zabicie królika, któ­rego ta pani lubiła. Zresztą, kto to wie.

Teraz na mnie kolej — powiedziałem, grzecznie odczekawszy kilka minut. — Moja opowieść nie będzie taka ciekawa, jak wasze, ale za to jej skutki, to znaczy skutki tamtego wydarzenia, które chciałbym wam opowiedzieć, były dla mnie znacznie poważniejsze

i trwają zresztą do dnia dzisiejszego. Muszę najpierw określić tamto wydarzenie w czasie. Miałem wtedy lat osiemnaście, czyli że było to jakieś trzydzieści lat temu. Pracowałem w lesie pewnego dziedzica, daleko w głębi Karpat... Dzisiaj, niestety, ta miejscowość już nie istnieje, bandy faszystowskie spaliły ją wkrótce po wojnie. Ale las jest lasem i lasem pozostanie, myślę, że gdybym miał czas ii ochotę, tobym tam jeszcze dzisiaj znalazł ślady mojego topora. Muszę wam tu wyjaśnić, że w owym czasie młody kandydat na urzęd­

nika leśnego w firmie leśnej albo we dworze (a ja właśnie byłem owym kandydatem) musiał swoją ka­rierą zaczynać od topora i piły, potem dopiero, po kilku latach, zapoznawał sią z obliczaniem objętości drzewa, wyliczaniem wynagrodzenia drwali, nie omija­jąc takich dziedzin fachowych, jak określanie gatunków drzewa i jego przydatności. Kiedy już posiadałem te wszystkie umiejętności, ekonom pana dziedzica prze­niósł mnie do pracy w tartaku, bo na urzędnika wciąż jeszcze byłem zbyt młody. Tam znowu musiałem za­cząć edukację od początku: od popychania wózka z klocami albo od obsługiwania piły wodnej. No, ale nie o to chodzi. Tartak stał w głębi dziewiczego lasu, nad bystrym potokiem, ach, jaka to był piękny las! Cóż dziwnego, że karpaccy drwale cieszyli się dobrym zdrowiem i długim życiem. Jeszcze dzisiaj czują w noz­drzach zapach igliwia i sosnowej żywicy. I kto wie, czy nie byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym był nigdy tych lasów nie opuszczał.

Kolega siedzący koło drzwi wydobył swój kieszon­kowy zegarek na łańcuszku i chusteczką do nosa zaczął czyścić szkiełko cyferblatu. — Niech pan mówi krócej

powiedział. — Za dwadzieścia minut kończymy urzędowanie. A moja żona nie lubi, kiedy się spóź­niam na obiad.

Pan ma zadziwiającą zdolność popełniania nietak­tów — powiedziałem. — Jeszcze nigdy nie uszanował pain cudzego nastroju. Ostatecznie, opowiadam nie panu, tylko kolegom, więc jeśli pan nie ma ochoty słuchać, może pan już teraz pójść do domu. Mnie też nudzą pańskie opowiadania, ale słucham i milczą.

Niech pan na .niego nie zwrac uwagi — powie­dział kolega siedzący koło szafy. — Słuchamy. To bardzo ciekawe.

59

Więc po kilku latach byłem już na tyle wykształ­conym młodym człowiekiem, by objąć stanowisko urzędnika w tartaku ¡i godnie, przynajmniej w pewnej mierze, zastępować i reprezentować mojego jaśnie urodzonego chlebodawcę. W tartaku mieliśmy telefon

i do moich obowiązków należało między innymi poro­zumiewać się telefonicznie z pewnym bogatym kupcem, któremu dostarczaliśmy tarcicy. Pewnego'¡razu zadzwo­niłem, ale kupca nie było w domu. Telefon przyjęła jakaś kobieta, miała bardzo miły i głęboki gło®. Po­wiedziałem jej, że ma uroczy głos, co- widocznie spra­wiło jej przyjemność — i rozmowa zaczęła nam się kleić. Oboje byliśmy młodzi, więc tematu do rozmów nie brakło. Ona czytała akurat „Jana Krzysztofa”, a ja, choć od kilku lat żyłem w lesie jak niedźwiedź, to jednak od czasu do czasu zaglądałem do książek

i nawet znałem na pamięć kilka monologów Oniegina, więc sami rozumiecie, że mieliśmy o czym rozmawiać. Nazajutrz znów zadzwoniłem; tym razem wybrałem taką porę, kiedy kupiec z całą pewnością był poza do­mem. I znów telefon przyjęła jego córka — bo to właśnie była jego córka, jego jedynaczka — i znowu rozmawialiśmy, potem ona zasiadła do fortepianu

i grała dla mnie jakąś sonatę, a ja przez telefon słu­chałem i usiłowałem domyślić się, jak wygląda ta dziewczyna, ta bogata dziewczyna, ta dobra duisza, w której miałem zakochać się po uszy. Codziennie

o umówionej porze dzwoniłem do niej. Czasem zgła­szał się jej ojciec, i wtedy rozmawialiśmy o deskach, a gdy ojca nie było, ona czuwała przy aparacie lub nawet dzwoniła do mnie. I było tak przez wdele ty­godni, aż pewnego dnia nasza tęsknota stała się już tak wielka, że postanowiłem wybrać się do Miasteczka.

O pretekst do wyjazdu nie było trudno, urzędnicy już wtedy, w tamtych odległych czasach, osiągali do-

60

skónałe wyniki w wyszukiwaniu pretekstów. O świcie osiodłałem konia i po trzech godzinach byłem już w Miasteczku. Zatrzymałem się koło siedziby bogatego kupca, konia przywiązałem do parkanu i z bijącym sercem, z duszą na ramieniu wszedłem kuchennym wejściem, od podwórza. Byłem niezwykle podniecony oczekującym mnie spotkaniem — oto miały się spełnić moje marzenia, miałem ujrzeć córkę kupca, moją piękną i ukochaną dziewczynę, która uwielbiała „Jana Krzysztofa” i grała na fortepianie Beethovena. Przy­gotowałem się do tego spotkania bardzo starannie: włożyłem najpiękniejszą z moich trzech koszul, tę, która miała czerwony łemkowski szlaczek pod szyją, moje buty z cholewami błyszczały jak złoto, w butonierce tkwiła gałązeozka rozkwitłej dzikiej róży, a w pamięci miałem kilka pięknych wierszy Puszkina, Mickiewicza

i Byrona. Sami więc widzicie, że miałem czym zaimpo­nować. Ale kiedy stanąłem na progu kuchni, kolana zaczęły się pode mną uginać. Przede mną stała smukła dziewczyna, jasnowłosa, z długimi warkoczami, okrę­conymi wokół głowy. Miała pociągłą śliczną buzię, nie­bieskie duże oczy, które wpatrywały się we mnie tak samo uporczywie, jak ja wpatrywałem się w nią. Była w białej bluzeczce z krótkimi rękawami i w czarnej krótkiej spódniczce, którą osłaniał czyściuteńki far­tuch. Gdy tak stała koło pieca z emaliowaną chochlą w ręce, wydawała mi się o wiele piękniejsza, niż ją sobie wyobrażałem, piękniejsza i delikatniejsza... Przy­padłem do niej i zacząłem ją całować po ramionach, 3 ona, szelma, nie broniła się, przytuliła się do mnie d nastawiła pyszczek do pocałunku. Nie posłyszeliśmy, kiedy drzwi do kuchni otworzyły się i wszedł kupiec. „Co wy robicie?” — zapytał i załamał ręce. „Kochamy się” — odpowiedziałem. Ten kupiec był porządnym człowiekiem, zresiztą znał mnde i szczerze lubił. Nie

oburzył się i nie wyrzuci! mnie za drzwi, wprost prze­ciwne — dopomógł nam materialnie, tak że po kilku miesiącach mogliśmy się pobrać. Tylko że ta dziew­czyna, którą wtedy całowałem i z którą się ożeniłem, nde była jego córką i nie z nią rozmawiałem o Pusz­kinie. Moja żona była tylko kucharką u tego kupca. Zaś córkę poznałem na naszym ślubie — była to miła osóbka, miła i kulturalna, miała szerokie zaintereso­wania intelektualne i artystyczne, ale milszą sercu okazała się jej kucharka. Nauczyłem żonę czytać i pi­sać i jest nam z sobą dobrze. No, a gdybyście wie­dzieli, jak ona gotuje. Palce lizać. Tyle tylko, że „Jana Krzysztofa” nie czytała i na fortepianie nie gra.

Taaak... — powiedział wolno stary kawaler, sie­dzący koło szafy. — Nie powinien pan jednak rozpo­wiadać, że pańska małżonka była kucharką. To po­mniejsza jej pozycję towarzyską, a nawet pańską.

Mówi pan jak typowy mieszczanin — odezwał się kolega siedzący koło okna. — U nas pochodzenie spo­łeczne nie odgrywa roli. Ja byłbym nawet dumny, gdyby moja matka była służącą.

Przesada — roześmiałem się. — Nie ma z czego być dumnym. Każde pochodzenie jest sprawą ślepego biologicznego przypadku.

Tak, ale stosunki między ludźmi nie są dziełem przypadku. Bogactwo, ubóstwo, cierpienia, krzywda, niesprawiedliwość — to już nde dzieło przypadku.

Przyznałem mu rację, ale to nie należało do naszej rozmowy o telefonach. Dochodziła godzina, w której zamykaliśmy biuro i każdy z nas powracał do swego domu, do swoich spraw prywatnych, nie mających nic wspólnego z naszym biurem i z naszymi czterema telefonami, podłączonymi do jednego gniazdka.

Raz w roku przebaczać

Ojciec miotał się po izbie niespokojnie, palił jed­nego skręta za drugim, wypełniał mieszkanie żrącym dymem machorkowym. Klął.

Dlaczego ty tego człowieka tak nienawidzisz? — powiedziała matka. — Czy on nie jest taki sam Żyd, jak ty? Nie bądź zawzięty. Kto to widział, żeby tak długo pamiętać? He to już lat minęło?

Dwadzieścia lat — odparł ojciec — a piekło wciąż jeszcze nie chce go pochłonąć.

■— Nie klnij — mitygowała matka. — Przekleństwa nie mają nóg, nie dochodzą.

Przekleństwa nie dochodzą, ale on sam dojdzie. On dojdzie prosto na cmentarz, doczołga się tam na brzuchu, ten wyrzutek, i jeszcze -nie wiadomo, czy go ziemia zechce przyjąć.

Sapał, zgrzytał zębami ze zdenerwowania. Raz wspomniawszy swego wroga, nie potrafił się oderwać od nienawistnych myśli, tamten człowiek prześladował go i odbierał mu spokój nawet we śnie. Krzywda do­znana przed laty jątrzyła się jak rana.

Nie wiedziałem, jak się nazywa tamten człowiek. Ojciec nigdy nie mówił o nim po imieniu albo po nazwisku, ale my, w domu, wiedzieliśmy, kiedy

o nim myślał i kiedy się nim "adręczał. A gdy klął, wiedzieliśmy, że klnie naszego odwiecznego wroga.

Niech robaki wyżrą jego parszywy mózg i niech spłoną jego wnętrzności, święty Boże! — krzyczał ojciec targając oburącz swoją siwą brodę.

63

i : .-y:

\^JF — Tfu! — splunęła matka. — Niech twoje słowa

w g... się obrócą i niech nikomu nie zaszkodzą. Mógł- ! byś przynajmniej dzisiaj nie kląć, przecież jutro ''jest Sądny Dzień.

Ojciec umilkł i wyszedł z izby.

Na dworze świeciło słońce, w sadach dojrzewały owo­ce, a na naszym podwórku, na kupie gnoju, żółciły się olbrzymie dynie. Liście opadające z drzew były ciepłe, żółte i czerwone. Na złotych ścierniskach chłopi roz­rzucali tłusty, pachnący nawóz. Babie lato zaplątywało się we włosy pastuchów, apetyczny aromat pieczonych kartoili unosił się nad polami i snuł się razem z fioleto­wym dymem. Do późnej nocy .płonęły kartoflane badyle na podmiejskich polach, a wszystko razem tchnęło cichą melancholią polskiej wsi i polskich mia- 1 steczek.

Godzinę przed zmierzchem wyszliśmy z domu. Ojciec w czarnej świątecznej kapocie, matka w kaszmirowym szalu, odziedziczonym po babce i ja w nowym ubranku.

W bożnicy było rojnot jak w ulu. Ciężka woń gore- 1 jących świec, ludzki pot, zapach czarnej tabaki. Na stopniach przy wejściu siedzieli żebracy — starcy

o czerwonych powiekach, ślepcy z bielmami, kulawi ze szczudłami lub bez szczudeł. Tuż koło drzwi, przy długim stole, szykowali się do modlitwy rzemieślnicy, krawcy i szewcy, tragarze nieuczeni, niepiśmienni — siedzieli barczyści lub chuderlawi, czysto wymyci, wspierając się ciężko na dębowych deskach stołu i za­glądając do modlitewnych książek, których 'nie potra­fili czytać.

Na podwyższeniu i przed ołtarzem, wzdłuż wschod­niej ściany, siedzieli prominenci — ludzie bogaci lub mądrzy i uczeni, poważani | znani.

Ojciec usadowił się w jednej ze środkowych ławek,

(¡4

nie zanadto na przedzie i nie zanadto w tyle. Trzymałem się poły jego kapoty i patrzyłem na sufit, na gwiazdy ze złoconego drzewa migające na firmamencie, który niegdyś był lakierowany i błękitny, a teraz okopcony

i szary jak niebo przed słotą. Lwy skrzydlate nad ołtarzem poruszały potężnymi łbami i otwierały pa­szcze, ale ¡nie słyszałem ich ryku. Gwar zagłuszał wszystkie pojedyncze dźwięki, słychać było tylko ten gwar, tonęły w nim pienia sześcioskrzydłych serafi­nów, wycie wichru pustynnego, modły starców i szlo­chanie kohiet ukrytych za firankami na małej gale­ryjce. Ząpach tabaki zatykał oddech, ludzie kichali

i wycierali nosy, a z- oknami zapadał zmierzch, szkieł­ka witraży mieniły się w świetle świec i w blasku du­żego elektrycznego żyrandola.

Przez ciżbę przepychał się starszy człowiek z szero­ką czarną brodą, o pięknej uduchowionej twarzy. Pod­szedł do ojca i dotknął delikatnie jego ramienia. Ojciec wychylił głowę z tałesa, który zwisał mu nad czołem jak strzecha nad starą chałupą.

Obyś wymodlił sobie wszystko, co dobre... — po­wiedział łagodnie nieznajomy człowiek, obejmując ojca ramionami.

Ucałowali się i trwali chwilę w serdecznym uścisku. Potem ktoś uderzył otwartą dłonią w stół, gwar przy­cichł, ktoś inny otworzył drzwiczki mieszczące się w ścianie nad ołtarzem i stary kantor zaintonował Kol Nidre. Znałem tę piękną pieśń, ojciec często ją nucił; mówiono, że powstała w Hiszpanii, w czasach, kiedy prześladowano tam Żydów. Przymknąłem oczy, by móc lepiej słuchać, ale powoli zacząłem usypiać, choć szczerze pragnąłem nakłonić myśli do modlitwy i skru­chy. Śpiew był rzewny, melancholijny, wzruszał do łez, było mi smutno, zatęskniłem nagle za zapachem

jesiennych pól i za igraszkami z kuilawą Anielą, z którą pasałem krowy.

Kiedy wracaliśmy do domu, księżyc oświetlał nam drogę, wieczór był chłodny, świat znów pachniał je- sienią.

Ojcze '— zapytałem — dlaczego całowałeś się z tym człowiekiem?

Ten człowiek — powiedział ojciec — to właśnie om.

On! Więc tak wygląda człowiek, który przed dwu­dziestu laty skrzywdził mojego' ojca. Ten piękny czło­wiek był naszym odwiecznym wrogiem.

Dlaczego całowałeś się z nim? — powtórzyłem.

Przebaczyłem mu — powiedział ojciec. — Co roku przebaczam mu w ten świąteczny Sądny Wie­czór. Gdyby jedem człowiek drugiemu człowiekowi nie przebaczył, to jak możma by było żądać, żeby nam Pan Bóg przebaczył!

Wszyscy ludzie są braćmi — odezwała się matka.

Ludzie powinni się kochać...

Księżyc schował się za chmurkę, ojciec milczał, nie widziałem teraz jego twarzy, ale mógłbym był przy­siąc, że i w tej chwili, nie bacząc na świąteczny wie­czór, zgrzytał zębami i nerwowo skubał swoją siwą brodę na myśl o krzywdzie doznanej przed wielu laty.

Rodzina Mandelbaumów

Najpiękniejszą rodziną w naszym miasteczku była rodzina Mandelbaumów. Nazwisko to miało swój splen­dor w każdej warstwie społecznej, w każdym środo­wisku.

Kiedy stary Eliezior Mandelbaum szedł rano do bożnicy, mieszkańcy miasta pogrążeni byli jeszcze w słodkim śnie. A gdy zaczynał czytać pismo, słyszano go na drugim końcu miasta, taki miał głos, spiżowy jak dzwon, i wszyscy żydzi, i wszyscy katolicy wie­dzieli, że to Mandelbaum śpiewa.

A kiedy w Miasteczku ktoś zachorował, dorosły albo dziecko, stara Mandelbaumowa okrywała się czamą wełnianą chustą — zawsze nosiła tę samą chustę, zimą

i latem, a pod chustą miała koszy zek z kawałkiem szabasowego ciasta albo garnek z rosołem — i biegła uliczkami do tego domu, gdzie ktoś chorował, i czuwała przy chorym całą noc, a wszyscy mówili: „To Man­delbaumowa tam czuwa, żeby jej Pan Bóg zdrowie dał, żeby długo żyła, taka dobra Żydówka”.

W dzień zaś Mandelbaumowa robiła placki kartof­lane na oliwie i sprzedawała je prosto z patelni. Ludzie z całego Miasteczka przychodzili jeść te placki, które rozsławiły nazwisko Mandelbaumów na całą okolicę.

I był jeszcze Binem Mandelbaum, syn Mandelbau­mów, który również okrył się sławą w Miasteczku. Już jako młodzieniec przestał chodzić utartymi drogami, do 'bożnicy nie zaglądał nawet w największe święto, a w Sądny Dzień jadł świninę i czytał Manifest Komu­

nistyczny. Dowiedziawszy się o tym okropnym odstęp­stwie, stary Mandelbaum odprawił żałobne nabożeń­stwo, cały tydzień przesiedział na przewróconym stołku i odmawiał modlitwy za umarłych. W ten spo­sób wyrzekł się swojego syna. Ale Binem Mandelbaum wcale nie umarł, wprost przeciwnie, był zdrów i silny jak atleta, został komunistą, walczył o wolność klasy robotniczej i odsiadywał wyroki. Wszyscy w Miasteczku patrzyli na niego z podziwem: To jest ten Mandel­baum, co siedział, ten komunista, który nawet na po­grzebie ojca nie chciał odmówić modlitwy.

I była jeszcze Blima Mandelbaum, piękna dziewczy­na, kwiat Mandelbaumów. Ona nie robiła placków kartoflanych, ona siedziała w alkierzu i czytała polskie książki albo haftowała obrusy do swojej ślubnej wy­prawy. A jak wychodziła na ulicę, to wszyscy się za nią oglądali i szeptali z zachwytem: „Jaka ona ładna, ta mała Mandelbaumowna I wszyscy Żydzi w ca­łym Miasteczku pragnęli mieć takie córki jak Mandel- baumówna albo takie synowe. A dziewczęta marzyły

0 tym, by mieć takie piękne bujne włosy, taką czystą, jasną cerę i taki słodki uśmiech, jak ona, ta Mandel- baumówna, co wszyscy chłopcy w niej się kochają, choć każdy wie, że ona nie ma grosza posagu, i choć ten jej braciszek Binem woiąż siedzi w więzieniu.

Ja też kochałem Blimę Mandelbaum i pragnąłem chociaż raz w życiu ucałować jej stopy. Lecz kim by­łem w porównaniu z nią i w porównaniu z synami najbogatszych kupców w Miasteczku? Mimo to Blima mnie wyróżniała, bo ja też czytałem polskie książki

1 też czytałem Freuda, a moi rywale mieli tylko to, czym Mandelbaumowie gardzili — pieniądze. Więc godzinami wystawałem przed domem Mandelbaumów, a ile razy drzwi się otwierały i ktoś wychodził na ulicę, moje serce zamierało w oczekiwaniu i nadziei, że to

może ona wychodzi. Wiosną przynosiłem jej maleńkie bukieciki fiołków, które rosły w wilgotnych jarach u stóp Białej Góry, a latem — olbrzymie bukiety jaś­minu. I stałem tak z tymi kwiatami przed domem, który pachniał świeżymi plackami, a stara Mandelbaumowa uchylała czasem firanki, zerkała na ulicę i uśmiechała się do mnie dobrotliwie i wyrozumiale.

Pewnego dnia oświadczyłem się Blimie. Powiedzia­łem jej, że już nie mogę dłużej żyć w tej niepewności, że bez niej życie nie jest życiem i że utopię się w Sanie albo ipowieszę na starym cmentarzu, jeśli ona nie może mnie pokochać. Spacerowaliśmy po parku ścieżkami, które wiły się jak wstęgi, serpentynami wyszliśmy na kopiec Mackiewicza i tam, na tej pięknej górze, skąd widać było całe Miasteczko jak na dłoni i grzbiety Karpat aż do czeskiej granicy, tam Blima objęła mnie i pozwoliła siebie objąć. Całowałem ją i chciałem umrzeć ze szczęścia, i chciałem żyć wiecznie razem z nią, z moją piękną narzeczoną. A kiedy wracaliśmy z tego spaceru, pozwoliła md trzymać swoją dłoń w mo­jej dłoni. Wszyscy się za nami oglądali i wszyscy zazdrościli, oczywiście zazdrościli mnie, a nie jej, bo ja byłem tylko biednym chłopcem z chłopskiej rodziny, a ona była Blimą Mandelbaum. Przez wiele tygodni jeszcze nie mogłem mówić do niej po imieniu, nie miałem odwagi, choć była już moją dziewczyną wobec całego Miasteczka. Tyle dla niej miałem uwielbienia...

Moja opowieść wyda się wam może banalna. Zapy­tacie, po co ja to wszystko opowiadam... Nie wiem, po co. Może nie wam opowiadam, lecz sobie samemu? A może szukam u was zrozumienia i jakiejś absolucji? Bo Blima Mandelbaum, jak się zapewne domyślacie, nie żyje. Została zamordowana czy spalona, może na­wet zrobiono z niej kilka kawałków mydła albo abażur na lampę. A ja, dowiedziawszy się o jej śmierci, nie

69

utopiłem się w Sanie i nie powiesiłem na starym cmentarzu. I tylko czasem opowiadam o niej i o starym zabitym Miasteczku, o moim smutnym kochanym Miar- steczku, gdzie każdy kamień jest obmyty krwią i gdzie nocami cienie starych dostojnych Żydów opłakują śmierć Blimy Mandelbaum, żydowskiej dziewczyny, która czytała polskie książki i haftowała obrusy do swojej ślubnej wyprawy.

Kłamstwo i śmierć Sendera Lipmana

Sender Lipman chorował przez siedem lat i przez siedem lat potrafił oszukiwać i okłamywać całe miasto. Po siedmiu latach umarł i wtedy prawda wyszła na jaw.

Przez siedem lat leżał w swojej izdebce na parterze, w najstarszej dzielnicy Miasteczka, tam, gdzie uliczki były najwęższe, a damki pod ciężarem wieków grzęzły w ziemi jak w trzęsawisku. Przez małe okienko widać było kawałek nieba przepołowionego strzelistą wieżycz­ką farnego kościoła. To okienko w izbie Sendera było przez całe lato zamknięte, ponieważ tuż koło domu przepływał cuchnący ściek, dzielnica bowiem była, niestety, nie skanalizowana. Także zimą nie otwierano okienka, bo w Miasteczku bywały wtedy tęgie mrozy i srogie zawieruchy.

Na szczęście ani zaduch, ani mróz zbytnio Senderowi nie przeszkadzały. Leżał sobie spokojnie i spokojnie chorował pod czułą opieką swojej żony Małki. Kaszlał, czasem odpluwał krwią i wtedy czuł ulgę. Małka mówiła, że to jest właśnie ta zła krew, która powoduje chorobę, i że Sender dopiero wtedy wyzdrowieje, kiedy tę całą złą krew wypluje. Sender pluł wi^c przez siedem lat, nie tracąc pogody ducha i nadziei. Po siedmiu latach umarł i wtedy sąsiedzi stwierdzili, że zawsze był dziwakiem i że trudno zrozumieć, jak ta biedna Małka potrafiła z nim wytrzymać tak długo. Ale wtedy

Tl

/

HM

BU.

Senderowi było najzupełniej obojętne, co o nim mówią sąsiedzi.

Za jego życia nikt nie ośmieliłby się powiedzieć o nim nic złego — zawsze znaleźliby się obrońcy i przyjaciele gotowi oczy wydrapać za Sendera. Zresztą — cóż złego można było powiedzieć o Senderze? Że chorował na suchoty? Mój Boże, to się przecież może każdemu przy­trafić. Że był biedny i gmina utrzymywała go z fun­duszu dobroczynnego? To też się mogło zdarzyć każde­mu innemu. Pieniądz jest okrągły, raz jest, a dziesięć razy go nde ma. Rozpatrując sprawę dokładnie, trzeba jednak dodać, że nie było rzeczą pewną, czy Sender Lipmam jest naprawdę człowiekiem biednym. Wprost przeciwnie — całe miasto wiedziało, że Sender ma pod swoim zagłówkiem ładne zawiniątko, w którym jest testament d nie tylko testament. I każdy Żyd w Mias­teczku życzył sobie mieć choć połowę tego, co się w tym zawiniątku mieściło — może złoto, może banknoty z portretem Lincolna, a może drogie kamienie? A Sen­der leżał na swoim królewskim posłaniu i zazdrośnie strzegł zawiniątka, gdy zaś próbowano dyskretnie go wybadać, uśmiechał się tajemniczo — i pary z ust nie puszczał.

Szanowano więc jego tajemnicę, bo wiedziano, że Sender ślubował nie naruszyć za życia swego zawi­niątka. Gmina utrzymywała go i jego żonę Małkę, można rzec, na kredyt. Pieniądze łożone na Lipmanów były w gruncie rzeczy tylko wypożyczone, Lipmanowie byli bezdzietni, więc gdy Sender dożyje swoich stu dwudziestu lat i przeniesie się do wieczności, jego za­winiątko, jego skarb przejdzie na własność gminy i wtedy może wreszcie uda się dokończyć budowy nowej mykwy, o którą społeczeństwo upominało się od wielu lat.

Sender przyjmował więc jałmużnę z godnością, bez

72

szczególnej wdzięczności — po królewsku, tak jak się przyjmuje rzecz należną. Potrafił skarcić szamesa gminnego, jeżeli ten spóźnił się o dzień z tygodniowym zasiłkiem, i miał rację — wszyscy przyznawali mu rację, cała gmina czuła się wobec niego zobowiązana, bo przecież właśnie dla tej gminy przechowywał swoje skarby ten wspaniały człowiek, ten człowiek z zasada­mi, który ślubował do samej śmierci nie naruszyć majątku spoczywającego pod zagłówkiem.

Nikomu nie przyszło na myśl zastanowić się, jak Sender Lipmain mógł zdobyć tak wielki majątek, bo nie ulegało wątpliwości, że to był wielki majątek. Jak długo znałem Sendera, nigdy ten człowiek nie pracował, nie handlował, nie prowadził żadnych inte­resów. Był to typowy nierób, zbyt leniwy, by pracować lub nawet żebrać! A skąd wziął te swoje skarby? To już iego rzecz, nikogo to nie powinno było obchodzić!

Pewnego dnia Sender przestał pluć. Mała izdebka zapełniła się przyjaciółmi i sąsiadami. Jedni wchodzili, inni wychodzili, Sender leżał blady i dostojny, krople potu obficie spływały mu po twarzy, w izbie było duszno jak w grobie.

Gminny szames pochylił się nad umierającym i za­pytał:

Reb Sender, czy jesteście pewni, że testament jest na miejscu? |

Sender uśmiechnął się lekko i skinął oczyma.

Małka tłukła głową o ścianę i drapała się po twarzy, miała już na policzkach krwawe pręgi.

Kiedy Sender skonał, rzucono się na niego z gorli­wością i .pośpiechem. Złożono go na ziemi i sięgnięto po zawiniątko. Nie było go pod zagłówkiem, rozkopano więc siennik i spod słomy wydobyto to, na co gmina czekała tyle lat.

Pieniędzy ani kosztowności nie było. Ale testament

73

był, testament napisany piękną biblijną hebrajszczyzną i pięknym pismem. Każda literka była jak perełka, każde słowo jak szlachetny kamień, a styl — kwiecisty jak wschodni ogród.

Tym testamentem Sender Lipman przekazywał swoiją nieśmiertelną duszę Panu Bogu, a grzeszne ciało gra­barzom. Długi wierzycielom darował, gminie obiecywał królestwo niebieskie, a to, co najcenniejsze, zapisał swojej wiernej żonie Małce:

Tobie, moi ja wierna, cnotliwa żono Maiko, córko reb Chuny (błogosławiona niech będzie pamięć o nim), pozostawiam to, co cenniejsze od drogich kamieni, od złota i srebra: moje błogosławieństwo', które towarzy­szyć ci będzie na każdym kroku twojego życia — oby Bóg najłaskawszy przedłużył je do stu dwudziestu lat, albowiem sto lat to tylko jedna minuta, a życie to przedsionek wieczności i raju, amen”.

Taka jest opowieść o błogosławionej pamięci Sende- rze Lipmanie, który siedem lat chorował i okłamywał całe Miasteczko.

Niech mu ziemia lekką będzie.

Miasteczko

Siedem lat czekała Głucha Ryfka na powrót uko­chanego syna Hersz-Łajba. Opadła z sił, miała spuch­nięte nogi, kosze z pieczywem stawały się coraz cięższe i coraz więcej schodów przybywało w piętrowych ka­mieniczkach Miasteczka, a seroe bolało ją z tęsknoty.

Litowano się nad nią. Gmina chciała ją wziąć na utrzymanie, proponowano jej miejsce w przytułku dla samotnych i biednych starców. Odmówiła przyjęcia pomocy. Obawiała się, że bezczynność ją zabije, a ona przecież chciała dożyć powrotu swojego jedynaka.

A on? Hersz-Łajb? Gdzie się podziewał przez tyle lat? Gdzie szukał szczęścia? C?y był zdrów? Czy miał dach nad głową? Może głodował? Może źli ludzie krzywdzili Hetrsz-Łajba i zatruwali mu jego młode sieroce życie? A może zszedł na złe drogi? Może. W każdym z tych przypuszczeń mogła być odrobina prawdy i to nam powinno wystarczyć. Całej prawdy

0 człowieku nikt nie zna.

W ciągu tych siedmiu lat zmieniło się wiele, choć zmiany zachodziły prawie niepostrzeżenie — dzień po dniu nakładały się na Miasteczko jak rdza na wyrzu­coną • podkowę, zachodziły powoli jak proces starzenia

1 więdnięcia. Kto był biedny, ten jeszcze bardziej zu­bożał. Kto był bogaty, ten stał się jeszcze bogatszy. Wielu chorych umarło. Chorobom i starości musieli się poddać nawet najmajętniejsi kupcy i hurtownicy.

Narzeczona Hersz-Łajba, Cypra, starsza córka pie­karza Goldbluma, wyszła za mąż za sędziwego bogacza

75

i po roku zmarła w połogu. Doktor Pajączkowski ope­rował martwą Cyprę i z jej brzucha wyjął żywe dziec­ko. Piekarz zabrał noworodka do domu. Głucha Ryfka bawiła sierotkę i karmiła ją mlekiem z butelki.

Pewnego razu policjanci otoczyli dom szewca Frum- kina i przewrócili do góry nogami całe mieszkanie. Frumkinowa wydzierała włosy z głowy, dzieci płakały, a policjanci wynosili z domu całe naręcza papieru i książek. Wszyscy sądzili, że u Frumkina znaleziono bomby i dynamit, a to były jedynie książki, tyle tylko, że rewolucyjne. Szewca Frumkma i dwóch czeladników przewieziono do Przemyśla i wszelki ślad po nich za­ginął.

To znów w okresie jesiennych świąt kupiec Brandes zaczadził się w mykwie i zmarł w wigilię Sądnego Dnia o zmierzchu, o tej porze, kiedy Bóg powołuje do siebie dusze Żydów sprawiedliwych i pobożnych. Kupca Brandesa wszyscy serdecznie żałowali i opłakiwali, a niektórzy zazdrościli mu, że zmarł w tak pięknym dniu, w wigilię Sądnego Dnia, o zmierzchu.

Mykwa w Miasteczku nie miała szczęścia, nie sądzone było tutejszym Żydom cieszyć się nią tak, jak cieszyli się łaźnią parową Żydzi w innych miastach i miastecz­kach. Pewnego razu gminny palacz upił się i przez niedbalstwo spowodował pożar. Mykwa spłonęła, a od płomieni zajęły się dwa sąsiednie budynki, stare dre­wniane domy, pokryte spróchniałymi gontami. Stały tu może od stworzenia świata i spłonęły w jednej chwili, tak jak płonie garść suchego siana.

Umarł stary rabin, cadyk, do którego przyjeżdżali wierni z całej Galicji. Mieszkańcy Miasteczka płakali, cały świat opłakiwał śmierć świątobliwego starca. A wkrótce po uroczystościach żałobnych synowie ca­dyka rozpoczęli swary o to, który z nich ma zasiąść na dynastycznym stołku. W spór wdało się całe Mias­

76

teczko, nienawiść wtargnęła do żydowskich domów, ojciec z synem się kłócił, brat bił się z bratem, kobiety obrzucały się obelgami. Stawiano na synów cadyka jak na konie wyścigowe, wyrywano sobie wzajemnie włosy z bród, aż wreszcie wmieszała się w sprawę policja, policja i starosta, a potem wojewoda — i na urząd rabinacki wprowadzono pod osłoną karabinów nowego kandydata, zupełnie obcego, z innego miasta i nawet nie spokrewnionego z dynastią cadyka. Dopiero teraz zapanowała w Miasteczku zgoda — wszyscy rzucili się na nowego duchownego, oskarżono go o rozpustę (jego żona grała na fortepianie i czytała romanse). Wreszcie pewnej nocy zmusili go do ucieczki pod gradem ka­mieni i obelżywych wyzwisk.

A przed rokiem zdarzyło się, że córka grabarza, piękna Jechewet, zakochała się w synu ruskiego księ­dza. Syn księdza, poeta i pijak, chodził w czarnej pe­lerynie i chorował na suchoty. Pewnego dnia porwał dziewczynę z cmentarnego domku i zawiózł do klaszto­ru-. Tam piękna Jechewet miała poznać katechizm i przygotować się duchowo do cerkiewnej ceremonii ślubnej. W dzień ślubu córki stary grabarz powiesił się w trupiarni. Ludze byli w niemałym kłopocie, bo nie miał go kto pochować, nowego zaś grabarza nie było łatwo znaleźć. A jak można w Miasteczku obejść się bez grabarza?

Mimo to można by było powiedzieć, że nic się w tym Miasteczku nie zmieniło, że nic się tu nie działo, bo cóż znaczy w krajobrazie miasta brak jednej łaźni i dwóch starych spróchniałych domków? Jakie to ma znaczenie, że pijany chłop zdemolował stragan z tan­detą? Że policjant aresztował jakiegoś rzemieślnika za komunizm? Że jeden Żyd zbankrutował i zaprzepaścił uciułane grosze kilku starszych dziewcząt służących, które marzyły o zamążpójściu? Lub że stary grabarz

7

powiesił się na cmentarzu z żalu za utraconą córką, która poślubiła syna ruskiego księdza?

Nie, to nie miało większego znaczenia w krajobrazie Miasteczka.

Starzy ludzie chodzili jeszcze bardziej przygarbieni niż przed siedmioma laty. Domki pochyliły się jeszcze bardziej. Miasteczko było smutne. Ale nikt tu tego nie dostrzegał. Ludzie zawsze się starzeli i umierali. Więc co się zmieniło? Nic. Tyle, że młodzi ludzie, chłopcy i dziewczęta, napełniający kiedyś uliczki śmiechem i wesołym gwarem, spoważnieli i stali się pokoleniem, które już rozumie, że życie jest życiem — marzenia

o szczęściu zamienili m pobożną rezygnację lub na troskę o chleb powszedni.

Oczywiście i teraz kręcili się po mieście młodzi lu­dzie, ale Hersz-Łajb nie odnalazł w nich żadnego echa swojej własnej młodości.

Zjawił się niespodziewanie wiosenną porą, o świcie, nikt nie widział, z której strony przyszedł ani którym przyjechał pociągiem. Stanął <na progu, uderzył głową

o górną krawędź futryny. Głucha Ryfka nie dosłyszała wejścia syna, ale odczuła instynktownie jego obecność, odwróciła się na posłaniu i otworzyła oczy.

Miała przed 9obą mężczyznę prawie obcego, tak mało podobnego do jej chłopca. Wyciągnęła do niego ręce drżące i pomarszczone, malutkie, zniekształcone przez pracę i reumatyzm. Po raz pierwszy zobaczył Hersz- -Łajb, że ręce Głuchej Ryfki drżą, i te nieporadne, star­cze ruchy pomarszczonych dłoni wzruszyły go. Trze­potały bezsilnie jak okaleczone ptaki, wyciągały się ku niemu ostatkiem sił, niosły mu pieszczotę. Dlaczego drżały? Może tak tęskniły, może tak mocno pragnęły, może...

78

L^.

:

Kto tu przyszedł? — zapytała Głucha Ryfka, rade mogąc opanować nerwowych drgawek wokół ust; serce ją zabolało, znów poczuła, że ma serce. — Kto przy­szedł?

Mamo, to ja — powiedział nachylając się nad nią — Hersz-Łajb.

Ty? Usiądź tu, koło mnie.

Usiadł na krawędzi łóżka i pozwolił się pogłaskać po twarzy. Palcami wodziła po jego policzkach jak nie­widoma i szeptała cicho:

Nie płacz, Hersz-Łajb, nie płacz...

Nie płakał, miał ściśnięte gardło i nie mógł wydo­być głosu.

Gdzie byłeś, Hersz-Łajb? Tak na ciebie czekałam. Gdzie byłeś?

Przymknęła oczy i powtarzała to pytanie kilka razy, wypowiadała je takim tonem, jakby Hersz-Łajb spóźnił się na szabasową kolację albo przyszedł do domu po północy.

Z kim byłeś? — zapytała. Przypomniały jej się złote sobotnie popołudnia i piękne letnie wieczory, kiedy była jeszcze o tyle lat młodsza i odpoczywała na progu izby, a obok niej siadywała Cypra, starsza córka piekarza Goldbluma. Cypra miała piękną wy­prawę i kochała Hersza-Łajba. Ale Hersz-Łajb nie był jej wierny, zadawał się z innymi kobietami i przynosił wstyd swojej matce. A kiedy wracał do domu, ona, Głucha Ryfka, pytała: „Gdzie byłeś, Hersz-Łajb? Z kim zmowu byłeś?”

Cypra tu była, czekała na ciebie — wyszeptała teraz nieprzytomnie.

Hersz-Łajb przypomniał sobie dużą tęgą dziewczynę

o smagłej cerze i czarnych zamyślonych oczach.

Cypra, córka piekarza? — zapytał i coś targnęło nim boleśnie.

79

Głucha Ryfka otworzyła oczy i oprzytomniała.

Oj, Hersz-Łajb, Hersz-Łajb...

Płakała głośno, a on objął ją i milczał, bo cóż mógł powiedzieć.

Cypra jest już tam... — powiedziała Ryfka.

I Hersz-Łajb zrozumiał, że Cypra nie żyje.

Przez jeden dzień Miasteczko zachowywało się nie­zdecydowanie, wyczekująco. Podawano sobie z ust do ust tę wiadomość, ale powstrzymywano się od komen­tarzy. Wiedziano tylko tyle, że wrócił Hersz-Łajb Dobkies, ale nie wiedziano, kim jest on dzisiaj; może wzbogacił się ten syn marnotrawny, może poszczęściło mu się i powrócił w chwale, by przynieść zaszczyt całemu Miasteczku i uszczęśliwić starą biedną matkę? Pamiętano tu takie triumfalne powroty i radosne od­wiedziny. Zdarzyło się raz, jeszcze przed wojną, że przyjechał z Ameryki Herszel-Poganiacz-Wołów. Ten Herszel, brudny kiedyś i zawszony, miał teraz na so­bie elegancki trzyćwieroiowy surdut i piękny cylinder. Przyjechawszy stanął na środku rynku, na pustej beczce' od piwa, wszyscy Żydzi otoczyli go zwartym kołem, a on rozdawał im prawdziwe dolary. Miasteczko wzbogaciło się w jednym dniu i tylko dwie kobiety zostały stratowane na śmierć przy tym wielkim ¡roz­dzielaniu dolarów. Za resztę pieniędzy kupił Herszel drogich kamieni i wyjechał do swojej Ameryki, żegna­ny z prawdziwym żalem przez całe Miasteczko. Gdy zaś powrócił do Nowego Jorku i rozpakował walizkę, okazało się, że zamiast drogich kamieni zapakowano mu do pudełek zwykłe kamienie z Sanu. Mówiono, że uczynił to kupiec Brandes, który od tego czasu stał się wielkim bogaczem i człowiekiem szanowanym. Herszel-Poganiacz-Wołów powrócił więc jeszcze jeden

raz do rodzinnego Miasteczka, by odszukać swoje perły i brylanty, ale tym razem był już biedny, tym razem nikt go nie znał i Herszel nic nie wskórał. Nawet nie zauważono, kiedy znikł, i nie wiedziano, co się z nim stało. Może umarł, a może jeszcze raz wyjechał do da­lekich krajów.

Przypomniano sobie o nim w związku z powrotem Hersz-Łajba Dobkiesa, który siedem lat przebywał poza Miasteczkiem. Z Hersz-Łajbem wiązali ludzie pewne nadzieje — dlaczego mieliby ich nie wiązać? Wszak był synem tego Miasteczka, jego matka żyła tu, między nimi, jego ojciec leżał na tutejszym cmen­tarzu, rodzina Dobkiesów była uczciwa, nie było wśród nich złodziei, donosicieli ani odstępców i żaden Dobkies nie splamił swego rodu nieślubnym dzieckiem. Albo ta biedna Głucha Ryfka, ta pracowita dobra dusza, ta dumna staruszka, która wciąż jeszcze włas­nymi dziesięcioma palcami zarabiała na suchy kawałek chleba i wciąż jeszcze wzbraniała się przyjąć grosz jałmużny...

Tak mówiono w Miasteczku w dniu powrotu Hersz- -Łajba.

A potem Hersz-Łajb wyszedł na ulicę i ludzie zoba­czyli jego zmizerowaną twarz, pasmo siwiejących wło­sów w czuprynie, wytarte ubranie i wydeptane buty. Był niczym i pozostał niczym. Przypomniano sobie, że w grunie rzeczy nigdy nie rokował wielkich nadziei, zadawał się z kobietami i nie grzeszył pobożnością.

Witano go wylewnie i nie bez odrobiny fałszu, pokle­pywano po ramieniu.

No, Hersz-Łajb, gdzie byłeś? Opowiadaj.

Ale Hersz-Łajb milczał, nie opowiadał; nie chwalił się, bo nie było czym się chwalić, i nie żalił się, bo nie było przed kim się użalić.

Milczał i to gniewało ludzi z Miasteczka, więc na- ■7"' " '

wet to jego milczenie, w którym było trochę zarozu­miałości, .potrafili skierować przeciw niemu. Wkrótce po Miasteczku rozniosła się wieść, że Hersz-Łajb sie­dział w więzieniu, że się ożenił i uciekł od żony, tam, w tym dalekim mieście, dokąd wybrał się szukać szczęścia. I że komisarz policji już się dowiadywał

0 niego u szynkarki Elowej, do której wieczorami przychodzili na piwo wszyscy złodzieje i policjanci.

Miasteczko odwykło od Hersz-Łajba, potem na krótko ucieszyło się jego powrotem, ale on powrócił zmieniony i starszy o siedem lat, inny niż tamten chłopiec, którego kiedyś znali. Nie potrafił i nie miał czym wkupić się na nowo w łaski Miasteczka, był bie­dny i oni byli ¡biedni — więc go nie potrzebowali. Wy­dawał im się obcy i, jak każdy obcy, nie budził zaufania.

On też czuł się obco. Rozumiał ich doskonale, ale dziwił się, że odszedł od nich tak daleko i że tak trudno jest powrócić. Wiedzieli tak mało o ży­ciu, byli biedni, nie rozumieli jednak, co to jest bez­domność, nie znali bezrobocia i nie widzieli gniewu ludzi głodnych. Świat kołysał się już w podstawach, a oni żyli na odległym biegunie świata i nie odczuwali jeszcze tego kołysania, zajęci sprawą spalonej łaźni

1 nieszczęsną córką grabarza. Był więc obcy i nie bu­dził sympatii.

Zawsze myślałam, że jak wrócisz, to dopiero będę zdrowa i silna — powiedziała Głucha Ryfka. — A teraz wróciłeś i z dnia na dzień jestem słabsza.

Opuszczały ją szybko siły, nikła w oczach. Mogło się zdawać, że anioł śmierci omijał dotychczas Ryfkę, by mogła dożyć powrotu syna, a kiedy syn powrócił, jej życie wkrótce dobiegnie końca. Leżała w łóżku, on zaś krzątał się niezdarnie po izbie, przygaszony, za­

topiony w swojej samotności i w zmartwieniach. Nie wiedział, co począć. Powinien był poszukać sobio ja­kiegoś zajęcia, mógł je znaleźć w piekarni Goldbluma, ale nie chciał pozostawić matki na łasce losu; staruszka wymagała ciągłej opieki, miała spuchnięte nogi i fel­czer Rudy Mojżesz zalecił jej nie opuszczać łóżka.

Nie zostawiaj mnie samej — prosiła, gdy syn rozważał możliwość przystąpienia do jakiejś pracy. — Przez całe życie żyłam w samotności jak pies, a teraz chcesz, żebym umarła w samotności. Nie chcę być sama, boję się.

Żyli z tego, co Goldblumowa przysyłała im codzien­nie przez młodszą córkę. Czasami odwiedzała ich da­leka krewna, Mandelbaumowa, i przynosiła w koszyku trochę żywności. Kiedy odchodziła, Hersz-Łajb do­kładnie oglądał dary: z kilku kawałków pieczywa każde pochodziło od innej gospodyni; Mandelbaumowa była życzliwą kwestorką, ale chleb, który pozostawiała u Głuchej Ryffci, był chlebem żebraczym.

A Głucha Ryfka leżała ¡pogodna i uśmiechnięta. Uśmiechała się teraz częściej niż dawniej, a gdy ktoś ze znajomych starych ludzi odwiedzał ją, promieniała szczęściem i opowiadała, jak dobrego ma syna; może nawet nie kłamała, bo Hersz-Łajb był synem dobrym, dobrym, lecz niestety biednym.

Jedni mają wszystko, tylko nie mają serca — krzyczała piekarzowa Goldblum do ucha Ryfki — a drudzy mają serce, ale nie mają nic więcej.

Tak — przytakiwała głucha. — A mój syn ma właśnie serce.

Pani Goldblum przypomniała sobie córkę Cyprę, która miała ¡poślubić Hersz-Łajba, i białym piekarskim fartuchem wytarła oczy. A potem powróciła do spraw ziemskich i korzystając z tego, że Hersz-Łajb wyszedł z izby, nachyliła się nad Ryfką.

83

■— Twój Hersz-Łajb, Ryfko... Mówią o nim...

J— Mówią o nim? — przestraszyła się staruszka. —| Co mówią o nim?

Nie chodzi do bożnicy. Papierosy pali w sobotę.

To kłamstwo! — krzyknęła Głucha Ryfka. — Powiedz im tam, tym, co go obgadują, że to nieprawda. Powiedz im, że nie są go warci. Tak im powiedz.

A o zmierzchu zapytała syna:

Hersz-Łajb, powiedz mi, jaki dziś mamy dzień.

Piątek, mamo.

Co ty mówisz? Piątek wieczór? A ty zapomniałeś mi kupić świece.

Świece — powtórzył i zrobiło mu się przykro, bo zapomniał o szabasowych świecach dla matki. — Zdaje się, że są świece. — I zaczął grzebać w skrzynce z rupieciami.

A nazajutrz rano Ryfka powiedziała:

Mówiłeś, zdaje się, że chcesz iść dzisiaj do boż­nicy. Jak chcesz, to możesz iść. Pójdziesz trochę mię­dzy ludzi, to ci dobrze zrobi. Idź, idź.

Skinął głową i wyszedł.

Do bożnicy szło się pod górę krętym zaułkiem, w którym nieliczne domki zapadły się głęboko w zie­mię, tak głęboko, że okna opierały się o chodnik. Ulica była nie oświetlana i może dlatego spacerowały tu wieczorami zakochane pary i samotne dziewczęta, spragnione pieszczot. A może zwabiał je tu zapach rezedy wiosną i nasturcji latem, aż do późnej jesieni.

U szczytu wzgórza zaułek kończył się małym placy­kiem, zwanym Rynkiem. Tu usadowiły się w bliskim sąsiedztwie najszlachetniejsze budowle Miasteczka — klasztorek franciszkanów z kilkunastoma smutnymi, zawsze w zamyśleniu pogrążonymi zakonnikami, bez- stylowa bożnica >o wesołych witrażach, a naprzeciw biała cerkiew z zielonym dachem w kształcie cebuli,

ogrodzona żelaznym parkanem, nad którym tkwił że­lazny sześcioramienny krzyż. Cerkiew była nieduża, więc podczas nabożeństwa część wiernych stała na dworze. Czasami odbywały się tu odpusty, a wówczas ściągali chłopi z całej okolicy i plac cerkiewny zapeł­niał się kolorową pstrokacizną ubiorów. Kogóż tu nie było. Starcy w koszulach zgrzebnych, wypuszczonych na białe lniane portki, baby w szerokich kolorowych spódnicach, mołodycie w bieli z długimi /po kolana warkoczami, parobczaki z długimi włosami, w miej­skich tandetnych ubraniach ze sztruksu i cajgu. A nad tym barwnym zbiorowiskiem ludzkim królował do­stojnie ksiądz Poliańskij, wysoki i przystojny, o pa- itrialchalnym wyglądzie, surowych rysach twarzy i gło­sie tak potężnym, jak głos ryczącego bawołu.

Hersz-Łajb zatrzymał się przy parkanie cerkwi. Tłum na placyku rozstąpił się i ukląkł, a na cerkiew­nych schodach ukazał się ksiądz Poliańskij błogosławiąc modlących się. Chór w głębi cerkwi zaintonował pieśń, a wszyscy ją podchwycili, on zaś, w otoczeniu dzieci i srtarców, rozpoczął procesję dokoła cerkwi

Hospody pomyłuj... Hospody pomyłuj!...

Śpiewali. Chwilami dochodził śpiew z pobliskiej bożnicy, a potem rozległ się jeszcze dźwięk sygnaturki z wieży kościółka franciszkańskiego. Ta przypadkowa zespolona w czasie muzyka trzech światów spodobała się Hersz-Łajbowi Dobkiesowi, który właśnie w tej chwili zauważył, że dzień jest piękny, wiosenny dzień, słoneczny i ciepły. Niebo było pogodne, bajecznie niebieskie — i nagle Hersz-Łajb poczuł się lekki jak ptak. Uśmiechnął się do srwoich myśli o życiu: czy to nde wszystko jedno, gdzie się żyje i jak się żyje? Byłe niebo nad głową i słońce...

Rozejrzał się — może chciał się z kimś podzielić swoimi myślami i zdał sobie sprawę, że jest bardzo sa­

85

motny, zupełnie samotny w tym Miasteczku modlących się chłopów i Żydów.

Tymczasem procesja okrążyła ze śpiewem biały bu­dyneczek cerkiewny, a w tej procesji szła młoda ko­bieta o czarnych włosach i dzikich oczach — Jechewet. Jechewet, córka grabarza.

W to piękne sobotnie przedpołudnie Głucha Ryfka wydała ostatnie tchnienie. Umarła cicho, może we śnie, nikogo przy niej nie było w izbie. A może była przy­tomna do ostatniej chwili? Może przymknęła powieki jak człowiek bardzo zmęczony, udający się na zasłużo­ny odpoczynek?

Miasteczko wciąż jeszcze żyło bez grabarza, więc Hersz-Łajb sam poszedł na cmentarz, by wykopać mogiłę. Wszedł do domku stojącego przy cmentarnej bramie, szukał narzędzi. W izbie, gdzie miesizkała nie­gdyś piękna Jechewet ze swoim ojcem, stało jeszcze kilka gratów pokrytych kurzem, kilka glinianych garn­ków na piecu; na oknie, w którym tkwiły kawałki potłuczonej szyby, powiewała stara firaneczka iz kwie­cistego perkału.

Hersz-Łajb znalazł kilof i łopatę, wyszedł na wzgó­rze, 'odszukał mogiłę ojca i zaczął kopać obok niej. Kiedy skończył robotę, był zmęczony i otępiały. Nie uronił ani jednej łzy po śmierci matki, nie odczuwał żałoby, tylko jakąś wewnętrzną pustkę, która uniemoż­liwiała wzruszenia. Szedł do domu daleki i obcy sobie sam°mu, obcy wszystkiemu, co go otaczało. W izbie i przed domem zastał niewielką gromadkę ludzi; kilku starców z pamięci odmawiało psalmy. Ryfka leżała w skrzyni okrytej kirem. Hersz-Łajb stanął w kącie izby, otępiały i nieobecny myślami. Przypomniał sobie dół, który wykopał na cmentarzu — rosła nad nim

rozłożysta dzika jabłoń o cierpkich małych owocach, w upalne południe ta jabłoń daje zapewne dobry cień. Kiedy skończył kopanie, był tak zmęczony, że miał ochotę ułożyć się w tej mogile, odpocząć, właśnie w cieniu tej jabłoni.

Wzdrygnął się, ktoś dotknął jego ramienia. Skrzynia owinięta czernią spoczęła na ramionach czterech męż­czyzn i Ryfka Dobkies wyruszyła w ostatnią drogę.

Po tygodniu Hersz-Łajb poszedł do piekarza Gold- bluma. Goldblum narzekał na ciężkie czasy, pomocni­ków nie potrzebował; gdyby potrzebował, to oczywiś­cie przyjąłby Hersz-Łajba, przecież ojciec Hersz-Łajba też w tej piekarni pracował i Ryfka pracowała, ale Goldblum teraz sam nie ma co robić; zresztą zamierza wydać młodszą córkę za mąż, tak się szczęśliwie zło­żyło, że narzeczony jest czeladnikiem piekarskim, więc Goldblum, niestety, nie może pomóc Hersz-Łajbowi.

Goldblumowa poczęstowała Hersz-Łajba słodkim plackiem z mamałygi i radziła mu wyjechać do Prze­myśla albo do Lwowa; Hersz-Łajb był przecież siedem lat w dalekich miastach, więc i teraz nie zginie. A tu? Tu nikogo nic dobrego nie czeka. Mówiła długo i ser­decznie, a on słuchał i jadł placek. Słowa nie docierały do niego, nie zadawał sobie nawet trudu, by je zro­zumieć. Jadł z przyjemnością, bo placek był smaczny, a Hersz-Łajb bardzo głodny. Nie myślał o radach Goldblumowej, nigdzie nie zamierzał jechać, czuł się zmęczony i było mu obojętne, co kto mówi i co mu kto radzi. Nie chciał opuszczać Miasteczka, nie chciał nigdzie uciekać. Próbował już raz ucieczki i przegrał.

Odwiedził jeszcze kilku innych bogatych ludzi. Był u Czerwonego Lejzora, który miał skład zboża, i u wdowy Brandesowej, która handlowała manufak-

8T

i^nitilMiHf iHMTT ii'~ki'"i j v ii - r- ' fl>

turą. Brandesowa patrzyła mu głęboko w oczy i mówiła

0 tym, jak ciężko i smutno jest żyć w stanie wdowim. Miała pięćdziesiąt łat i chciała wyjść za mąż, ale Hersz-Łajb nie zrozumiał aluzji i odszedł z niczym.

Wyzbył się przedmiotów, które przez kilkadziesiąt lat stanowiły gospodarstwo rodziny Dobkiesów. Uzyskane pieniądze wydawał bardzo oszczędnie. Izba opustoszała, niechętnie w niej przesiadywał; w tych czterech ścia­nach brak było starej głuchej matki, jej śmiechu i jej łez. Hersz-Łajb czuł się tu zagubiony, daleki od życia

1 spraw żywych ludzi.

Wałęsał sdę po Miastecżku, ale pewnego dnia zaczęły go p"ześladować dzieci. Rzuciły się na niego znienacka, dostrzegły jakieś pęknięcie, jakąś rysę w jego' życiu, odgadły bezbronność Hersz-Łajba, może ośmieliło je jego zaniedbanie, a może w jego oczach dojrzały za­lążek szaleństwa. Ilekroć poijawiał się na ulicy, wybie­gały mu naprzeciw lub bi' gły za mim z tyłu i krzy­czały „Dobkies bobkies!” Raz nawet jakieś dzieoko trafiło go kamieniem w głowę. Zatoczył się jak pijany i odtąd unikał miejskich uliczek, wybierał się raczej na dalekie spacery za Miasteczko. Laito sprzyjało jego włó­czędze, lato i piękna pogoda, która w tym roku trwała do późnej jesieni.

Rano otwierały się z trzaskiem sklepowe żaluzje, a na wybojach turkotały chłopskie furki, które zdążyły już przejechać dwie mile z półsążkiem bukowych polan. Wiejskie baby, uginające się pod ciężarem tłu- moków, wchodziły w zaułki Miasteczka, śpieszyły na rynek, a straganiarze budowali swoje przenośne pstre sklepy. Starcy śpieszyli do bożnicy, a dzieci do chederu.

W zaułku wiodącym na rynek rozległ sic brzęk tłu-

88

czonago szkła i krzyk rozdarł ciszę zamkniętych okien. Na plebanii ruskiego, księdza ktoś od środka tłukł szyby i ciskał garnkami. To Wołodia Poliańskij, pijak i poeta, bił swoją piękną żonę Żydówkę. Z rynku biegli ludzie żądni sensacji, przepychali się jeden przez dru­giego, żeby być bliżej żelaznego parkanu i więcej usłyszeć. A syn ruskiego księdza szalał, jego piskliwy głos mieszał się z głosem maltretowanej kobiety. W pewnej chwili pijany poeita zerknął na ulicę, doj­rzał itłum ludzi i to jeszcze bardziej podnieciło jego gniew — zdjął z zawiasów skrzydło okienne i cisnął na ulicę. Tłum zawył i odstąpił kilka kroków, a po chwili rozległ się głos starego księdza, donośny jak głos ryczącego bawołu. Nagle Jechewet wybiegła z ple­banii. Ludzie przy furtce rozstąpili się, a ona uciekła na ulicę, bosa, w długiej pięknej sukni z "amego jedwabiu, z czerwonymi koralami na szyi, zapłakana i brocząca krwią z nosa. Pobiegła w dół uliczką. Przez chwilę tłum patrzył za nią w osłupieniu, a potem ktoś wybuchnął złym, zaraźliwym śmiechem. Usłyszawszy ten śmiech, Jechewet przyśpieszyła kroku. Jej włosy, długie i nie! zaczesane, uniosły się jak pióropusz. Biegła w stronę Sanu, tam, gdzie pod szkarpą woda była najgłębsza.

Ale nie zdążyła dobiec. Ktoś zamajaczył przed nią, zastąpił jej. drogę, znalazła się mimo woli w jego ob­jęciach, jeszcze zanim zdążyła spojrzeć w oczy.

Puść ramie! — krzyknęła i powtórzyła to w języku swojego męża: — Pusty mene!

Była nieprzytomna, drżała i Hersz-Łajb czuł to drżenie. Nieopisany smutek targnął nim, smutek nad ludzkim cierpieniem, nad męką, w której ludzie rodzili się i próbowali żyć, nad męką, w któ~ej umierali śmiercią upragnioną lub śmiercią konieczną.

89

i JM

Jechewet — powiedział łagodnie — dokąd chcia­łaś uciec? Jechewet, Jechewet, Jechewet.

Powtarzał cicho jej imię — imię, którego od mie­sięcy nie słyszała. Powtarzał je, a ona powoli uspoka­jała się, przestała drżeć i nawet uniosła wzrok.

Ty jesteś Hersz-Łajb Dobkies — powiedziała. — Znałam twoją matkę.

Z góry nadbiegła hałaśliwa, niesforna gromadka dzieci.

Dobkies bobkies!

Jechewet księdzowa!

Hersz-Łajb odłamał gałąź z przydrożnego kaszta­na i poszedł w stronę łobuzów. Rozpierzchli się jak stado wróbli. Jechewet oparła się o szkarpę i patrzyła w burą toń rzeki.

Chodź — powiedział Hersz-Łajb — chodź, Jeche­wet.

Gdzie mam iść? — spytała Jechewet. Nie mam gdzie iść.

Polną drogą, miedzami wijącymi się wśród ściernisk poszli w stronę cmentarza. W porannym słońcu ten skrawek ziemi na wzgórzu wydał im się oazą.

Hersz-Łajb wszedł pierwszy do opuszczonej izby gra­barza i zaczął rozpalać ogień pod blachą. Jechewet stała chwilę na progu, potem usiadła i rozpłakała się.

Jechewet — powiedział Hersz-Łajb — nałamię trochę prętów brzozowych na miotłę. Trzeba tu poza­miatać.

Nie płacz — dodał. — Tu nam będzie dobrze, i Przecież tu się urodziłaś.

Otworzyła szeroko okna — w gęstwinie krzaków ćwierkało ptactwo, lekki wiaterek poruszał gałęzie i liście drzew. Na starych grobach pachniały dzikie róże.

Było spokojnie i bezpiecznie.

L4W

Matka i syn

Kiedy syn poszedł do wojska uczyć się musztry i innych tajemnic sztuki wojennej, Matka odprowadziła go na dworzec, udzielając mu po drodze przestróg i rad.

Bądź człowiekiem, moje dziecko — mówiła — Jak będziesz człowiekiem, nie zginiesz między ludźmi. Wojsko też jest dla ludzi, wszystko na ziemi jest dla ludzi, tylko bądź człowiekiem, żebym nie musiała się

o ciebie martwić i tyle płakać; przecież wiesz, że serce mnie boli od płaczu.

Zakrztusiła się, zakaszlała i głośno a hałaśliwie wy­tarła nos o rąbek fartucha.

Pociąg odjechał i Maitika została sama ze swoim -płaczem. Odtąd płakała często, jeszcze częściej niż po­przednio, choć serce bolało ją od płaczu. Czekała na swego syna, wierzyła, że jej jedynak będzie człowie­kiem, że nie zginie między ludźmi, że pewnego dnia skończy służbę wojskową, wróci do domu jako wolny człowiek, ożeni się z bogatą dziewczyną i zapewni sytą i ciepłą starość swojej biednej matce.

Ot, takimi nadziejami łudziła się Matka, a wszyscy znajomi podtrzymywali w niej tę nadzieję przez długie dwadzieścia trzy miesiące. Liczyła godziny do powrotu syna. Widziała go zasypiającego po dniu ciężkiej pracy na swoim ubogim posłaniu, widziała go, gdy się bu­dziła, a nawet we śnie ukazywał się jej w wojskowym ułańskim mundurze, z epoletami i akselbantami, ten piękny jedynak, który był mądry i udany, a taki nie­

91

dobry, że oczy sobie wypłakiwała ze wstydu za jego niecne postępki. Bo w całym Miasteczku nie było jednej służącej dziewczyny, której by nie uwiódł ten łobuz. Widać po ojcu odziedziczył wszystkie złe i grze­szne cechy, przynoszące hańbę matce.

Dwadzieścia cztery miesiące miał Syn odsłużyć w wojsku. Okres ten zbliżał się już ku końcowi, a piękny ułan ani razu nie był w Miasteczku na urlo­pie. Tylko raz czy dwa razy przysłał matce kilka słów skreślonych na pocztówce; pisał, że czuje się dobrze, i prosił, aby pozdrowiła wszystkich znajomych i całe Miasteczko.

I oto w dwudziestym trzecim miesiącu służby woj­skowej, na miesiąc przed upragnionym zwolnieniem, ktoś późną nocą zapukał niespodzianie do drzwi biednej wdowy. Pukał długo i głośno, ale Matka, zmęczona pracą, zasnęła twardo i nie słyszała ani wycia wiatru za okmem, ani mysich harców po kątach izdebki. Więc jak mogła usłyszeć pukanie ukochanego syna, którego powrotu spodziewała się dopiero za miesiąc?

Syn oderwał zasuwkę, otworzył drzwi do rodzinnej izdebki i stanął jak cień nad łóżkiem matki. Gdy dot­knął jej ręki, przebudziła się i poznała go — w naj­gęstszych ciemnościach byłaby poznała piękną barczy­stą sylwetkę syna. Błysnęła zapałka, potem zamigo­tała lampa naftowa i z półmroku wyłoniła się twarż młodego człowieka, wynędzniała i zmęczona. Był w cy­wilnym ubraniu, •podartym i nędznym, więc serce matki zabiło trwogą.

Moje dziecko — zapłakała — tak na ciebie czekałam, tak czekałam, a teraz widzę, że znowu będę musiała przez ciebie płakać. Co się stało? Czy nie jesteś, broń Eoże, chory?

Syn objął szczupłą postać matki i uniósł ją w górę,

tak jak podnosi się małe dziecko. Zapiszczała i roze­śmiała się przez łzy.

Puść mnie! Wariat! Zawsze mówiłam, że nie jesteś normalny. Jak ty możesz być normalny, kiedy twój ojciec także nie był normalny; przecież on jeszcze na miesiąc przed śmiercią żadnej kobiecie nie przepuś­cił. A jak był w dobrym humorze, to mnie tak nosił na rękach, jak ty. Który normalny człowiek robi takie rzeczy?

Postawił ją na ziemi i usiadł na zydlu.

Zaraz dam ci jeść — powiedziała — ale chcę wiedzieć, co się stało.. Jestem twoją matką i mara prawo wiedzieć. Miałeś przyjść za miesiąc, a przyszed­łeś dzisiaj. Gdzie jest twój mundur i karabin? Uciekłeś?

Nie zaprzeczył i nie potwierdził jej podejrzeń. Odła­mał kęs chleba z bochenka leżącego na stole i łapczy­wie zaczął jeść.

Złapią cię i będziesz musiał służyć od początku jeszcze raz — jęknęła.

Kiwał głową, jadł i mruczał z zadowoleniem. Chleb był jeszcze ciepły, widocznie przyniesiony z wieczora

znakomity biały chleb, pachnący kminkiem i pie­karnią.

Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała żałośnie, za- gląd jąc mu czule w oczy i palcami wodząc po jego szerokiej smagłej twarzy. Pożerała go wzrokiem — tak długo nie widziała syna, tak bardzo stęskniła się za nim. Gdyby nie strach, czułaby się teraz niezmiernie szczęśliwa, bo on przecież był tu z nią — jej syn, taki ładny chłopiec, jej biedne dziecko.

Syn istotnie był przystojny, twarz miał żywą, inteli­gentną, duże niebieskie oczy patrzyły bystro, usta zmysłowe, o grubych wargach miały nieco drwiący, a prawie zawsze lekko uśmiechnięty wyraz. Nic dziw­nego, że młode kobiety szalały za nim.

93

Dlaczego nie zaczekałeś jeszcze miesiąc, tylko jeden miesiąc? Go my teraz zrobimy? Będziesz się musiał schować.

Chcę spać — rzekł dezerter. — Cztery dni i cztery noce szedłem pieszo, nogi mnie bolą i mulszę się wyspać, zanim po mnie przyjdą. Dziwię się, że jeszcze u ciebie nie byli.

Schowam cię — powiedziała Matka — tak cię schowam, że nikt cię nie znajdzie.

Nie chcę się chować — odparł Syn. — W dzisiej­szych czasach człowiek nigdzie nie może się schować, bo im lepiej się schowa, tym prędzej go znajdą. Jak można się schować, kiedy świat jest coraz mniejszy?

Matka nie rozumiała, dlaczego świat jest coraz mniejszy. Czy świat może się zmniejszać albo zwięk­szać? Rozumiała tylko jedno, że skoro Syn nie chce się schować, to. żadna siła go do tego nie zmusi.

Bardzo ci tam było źle? — zapytała oikrywając go pierzyną.

Nie bardzo. Sama mówiaś, że wojsko też jest dla ludzi, że wszystko jest dla ludzi. Ale starczyło mi cierpliwości tylko na dwadzieścia trzy miesiące. Czy tobie nigdy nie zabrakło cierpliwości?

Mój biedny chłopcze — chlipała bezradnie — moje biedne dziecko. Złapią cię i będziesz musiał jeszcze raz zacząć od początku.

Zacznę od początku — zgodził się syn. — Może tym razem starczy mi cierpliwości na całe dwadzieścia cztery miesiące

Daj Boże, żeby ci starczyło. — Matka głaskała go czule po twarzy i ta pieszczota dobrze mu zrobiła. Nerwowe rysy jego twarzy jakby od tajały, przymknął oczy i przez chwilę milczał. Potem powiedział cicho, tonem usprawiedliwienia:

Jestem okropnie zmęczony, ale bardzo chciałbym ci opowiedzieć to wszystko. Chciałbym, żebyś wie­działa, jak to jest, kiedy człowiek ma cierpliwość na dwadzieścia trzy miesiące, a zabraknie mu jej na dwu­dziesty czwarty. Wiesz, że nigdy nie lubiłem koni. Czy każdy człowiek musi lubić konie? Jeden przepada za końmi, drugi woli rower, a trzeci lubi chodzić piecho­tą. Ja też lubię chodzić pieszo. A przez ten cały czas najbardziej denerwowało mnie to, że musiałem mojego konia całować w tyłek, jeśli tylko miał trochę błota na brzuchu albo na nogach. To może nawet jest dobry koń, porządny koń i z dobrej rodziny, ale czy po to jest <dę ułanem, żeby całować kania w takie miejsce? Mieliśmy jednego oficera, który bardzo te komie ko­chał, bogaty człowiek, hrabia, w swoim majątku ma całe stado koni. On zawsze mówił, że konie kocha, a nas nienawidzi, bo konie są piękne, a my śmier­dzimy komiśniakiem. Mieliśmy także kaprala, który bił nas po pysku za to, że koń się gdzieś utytłał i czło­wiek ¡nie zdążył go oczyścić. I ten kapral właśnie za­dawał nam taką karę: całowanie konia w tyłek. To się robiło publicznie, wszyscy musieli przy tym być i śmiać się, a oficer wyjmował aparat i fotografował to całowanie. Muszę ci jeszcze powiedzieć, mamo, że ten mój koń strasznie pierdział, jak stary żebrak, który zjadł za dużo grochu. Czy teraz już rozumiesz, dla­czego mi zabrakło cierpliwości?

Rozumiem — powiedziała matka — że czeka nas wielkie nieszczęście, i nie wiem, co teraz zrobimy.

Jej słowa nie docierały do niego. Usiadł na łóżku i uderzył się pięścią w pierś.

Żebym miał jeszcze dziesięć razy stamtąd uciec, nie będę więcej całować konia w tyłek. Słyszałaś? Nie będę!

Nie krzycz na mnie, co ja jestem winna, biedna,

nieszczęśliwa matka? Nie mogę już tyle płakać, serce mnie boli od płaczu.

Nie martw się — uspokajał ją dezerter — wszystko będzie dobrze. Wszystko jest dla ludzi.

Spij już teraz, synku. Śpij. Dobranoc.

Dobranoc, mamo.

Zagaisiła lampę, ale ani on, ani ona nie mogła usnąć.

Mamo — zapytał — śpisz już?

Nie, nie śpię.

Myślę, mamo, że będę musiał raoao puścić się w drogę. Po co mają mnie szukać? Sam się zgłoszę. Może tak będzie lepiej?

Może — zgodziła się Matka. — Ty lepiej wiesz, jesteś mądrzejszy ode mnie.

Żeby tylko w nocy nie przyszli.

Nie przyjdą, śpij, kochanie.

No, to dobranoc.

Usnął i chrapał do rana. Matka przez całą noc czu­wała przy oknie. Na dworze była plucha, wiatr targał okiennicami i przez szpary wdzierał się do izdebki.

A tak go prosiłam, tak go prosiłam, żeby był człowiekiem.

Nachyliła się nad Synem, by przytulić policzek do jego policzka, i poczuła znajomy miły zapach jego spoconego ciała.

Złote runo

Mieliśmy już pęcherze na nogach i słońce opaliło nas na czekolad owy kolor. Od kilkunastu dni byliśmy w drodze, ale jakoś nigdzie nie mogliśmy się zakotwi­czyć. Przenocować — owszem, o nocleg nie było trudno, no i z jedzeniem jakoś sobie radziliśmy — ostatecznie w takiej sytuacji człowiek nie bywa zbyt wybredny. Ale o znalezieniu pracy nie było mowy.

Mieliśmy już za sobą spory kawał drogi. Pogoda była znakomita, okolica piękna, ludzie nie najgorsi — czego więcej trzeba? W dodatku byliśmy młodzi, a gdzieś przed nami leżało wielkie i bogate Miasto, do­statnie i gościnne, gdzie Bóstwo Szczęśliwych Przy­padków przygotowało już dla nas pracę, dach nad głową, łóżko wygodne do odpoczynku i stół obfity do zaspokojenia wilczych apetytów.

Szliśmy więc do tego Miasta Obiecanego pieszo, bo nie chcieliśmy narażać ojczyzny na straty, jakie poniosłyby koleje państwowe z powodu naszej podró­ży. Zresztą nie mieliśmy jeszcze dostatecznego do świadczenia w podróżowaniu na gapę.

Posuwaliśmy się gościńcem biegnącym u stóp Kar­pat. Szliśmy na zachód, bo tam było nasze Eldorado,

o którym słyszało się legendy — pieniądz leżał tam na bruku, wystarczyło schylić się i podnieść. Oczywiś­cie, zdawaliśmy sobie sprawę, że żadnej legendzie nie należy zbytnio dowierzać, mimo to nie upadaliśmy na duchu, wprost przeciwnie — byliśmy pełni dobrych przeczuć.

Krajobraz był piękny — lasy. Nigdzie na świeci« nie spotkacie tak pięknych lasów, jak w naszych ro­dzinnych stronach na Podkarpaciu, szczególnie w tej porze roku, kiedy wszystkie roboty wiosenne są już dawno zakończone, pola zasiane, ogrody obrobione i tylko czekać na pierwsze sianokosy. Wówczas Pod­karpacie jest zielone i kwitnące, radosne i pachnące nadzieją... Ale roboty o tej porze nigdzie w tych okolicach nie można było znaleźć, chyba przy plewie­niu buraków w latyfundiach księcia Sanguszki, na to jednak ani ja, ani mój kamrat nie mieliśmy ochoty. Plewienie buraków to babska robota, coś w rodzaju iskania wszy, no i — co najważniejsze — w książęcych dobrach płacono grosze, a my liczyliśmy na porządną robotę, godną męskich rąk i dlatego szliśmy do Mia­sta, w którym było mnóstwo fabryk, hut i kopalń.

Pierwszą noc spędziliśmy u chłopa pod lasem. Jedliśmy pieczone kartofle i placki jęczmienne, jeszcze gorące i lepkie jak klajster. Popijaliśmy serwatkę — smakowała jak wino. Chatka była mała i kurna, dym wyżerał oczy, w kącie stało przywiązane do łóżka cielę, diabli wiedzą, dlaczego nie mogło stać na po­dwórku. Izba cuchnęła paskudnie, a stada pcheł ob­siadły nasze łydki — musieliśmy uciec na dwór. Przespaliśmy się pod okapem, na garści słomy. Noc była ciepła, tylko o świcie zrobiło się chłodniej, jak zwykle w górach. Otrząsnęliśmy się ze snu i poszliśmy na wieś. Chałupki były biedne, przycupnięte w dolinie nad rzeczką, między dwoma grzbietami gór. Środkiem wsi wlokła się droga, nie gościniec, lecz dróżka pia­szczysta i nierówna. Za nami szczekały kundle, a dzie­ci, nie przyzwyczajone do obcych, uciekały na nasz widok z podwórek w głąb domów.

Koło południa zatrzymaliśmy się w następnej wsi, znacznie zamożniejszej. Były tam białe murowane

98

domki z firaneczkami w oknach, ogrodzone podwórka i sady — bogactwo. W tej wsi mieszkali zamożni „koloniści”, tak ich nazywano, choć żyli już tutaj dobrych kilka wieków, od czasów, kiedy przywędro­wali ze Szwecji za panowania jednego z Wazów.

Mój kamrat łypał oczyma w prawo i w lewo. Słońce stało już bardzo wysoko, byliśmy głodni, a z kominów unosił się dym i czuć było w powietrzu przyjemne zapachy różnych dobrych rzeczy — goto­wanych kartofli, kapuśniaku, żuru i lekko przypalonej mamałygi.

Pochwalony! — Mój towarzysz ukłonił się twarzy sterczącej w oknie. Była to twarz kobieca, czerwona i ¡pokryta liszajami. Skryła się za firankę, ale on otwo­rzył już furtkę i szedł prosto do chałupy.

Cholerny znachor — pomyślałem z uznaniem i usiadłem w rowie. Wiedziałem, że to potrwa dość długo. Najpierw będzie musiał zdobyć zaufanie baby, zagadać ją i obłaskawić, . potem ją zbada, doradzi lekarstwo, pouczy, jak i z jakich ziół je przyrządzać, potem jeszcze będą targi o wynagrodzenie. A tu docho­dzi już południe, przedrałowaliśmy w tym dniu do­brych kilkanaście kilometrów i okropnie chce się nam jeść.

Muszę tu powiedzieć, że ten mój kolega — Bronek się nazywał — był zuchem nie lada i spryciarzem, jakich mało. Potrafił robić różne rzeczy i wiedział, jak wyjść cało z opałów. Był wysoki i barczysty, gębę miał wesołą, łotrowską, a oczy takie jasne, że żadna kobieta nie potrafiła im się oprzeć. Przed kilkoma mie­siącami wrócił z wojska, gdzie był pielęgniarzem w szpitalu, i tam właśnie liznął trochę wiedzy o cho­robach i lekach.

Po jakimś kwadransie Bronek wyniósł mi do ogród­ka pajdę chleba i duży garnek mleka. Sam był ciągle

zajęty babą, potem z sąsiedniej zagrody przyszły dwie kobiety — pacjentki, a jakże — i tak nam zleciało do wieczora. Po wsi rozniosła się wieść o lekarzu, a ż*> ludzi chorych nigdzie nie brak, wiąc przychodzili Bronek uwijał się koło nich, wysłuchiwał żalów, za­pisywał proszki i ziółka, zalecał dietę, przecinał czy­raki, kozikiem usuwał spróchniałe zęby, pacjentów klepał protekcjonalnie po plecach, a pacjentki po po­śladkach i wszystkim obiecywał wyzdrowienie. Przykro mi było, że nic mu nie mogę pomóc, bo ani na medy­cynie się nie znałem, ani też nie miałem takiego po­dejścia do ludzi.

Opuściliśmy tę wieś nazajutrz rano, błogosławiąc ufność ludzką i wierząc w naszą szczęśliwą gwiazdę. Kieszenie mieliśmy wypchane chlebem, słoniną, jajka­mi na twardo, a nawet tytoniem.

Potem jednak to nasze parszywe szczęście przestało nam dopisywać. Ludzie nie chorowali albo też mieli swoich miejscowych znachorów, którzy leczyli zaklę­ciami, a Bronek na zaklęciach się nie znał; zresztą gardził oszustwem, zbyt się szanował, żeby ludzi oszukiwać. Sprzedawał swoją uczciwą wiedzę — zapi­sywał środki na przeczyszczenie, zioła na gazy, wale- rianowe krople, aspirynę na poty albo nacieranie terpentyną, którą nazywał nie inaczej, jak Ol. Tere- benti, co brzmiało tak dziwnie, że samym dźwiękiem słowa można było człowieka uleczyć.

Ale nie wszędzie doceniano wiedzę medyczną Bronka i dlatego przez kilka dni znów nam było ciężko. Kto włóczył się kiedyś po świecie, ten wie, jak bardzo ludzie w różnych miejscowościach różnią się od siebie. Nie jeden raz przekonałem się o tym i muszę wam wyznać, że do dzisiejszego dnia nie mogę tego zrozu­mieć. Pod tym samym niebem, w tym samym kraju, a nawet w tej samej okolicy żyją ludzie tak różni, Mk

niebo i ziemia. W jednej wiosce przyjmą was uprzej­mie i gościnnie, podzielą się chlebem i tym, co do chleba, ułożą do snu, otulą, a w drugiej — za próg nie wpuszczą, jeszcze psami poszczują, dranie, i od złodziejów i włóczęgów zwymyślają. Tak też było z nami.

Do Miasta było jeszcze daleko, nam zaś zmęczenie porządnie już dało się we znaki; a im bardziej byliśmy zmęczeni, tym mniej wierzyliśmy w powodzenie na­szej włóczęgi. Mijaliśmy małe galicyjskie miasteczka, letargiczne i biedne, nie zatrzymując się w nich, bo po eo?

Nie martw się — pocieszał mnie Bronek — z gło­du nie umrzemy. Żeby tylko dostać się do tego cho­lernego Miasta. W fabryce potrzebują takich, jak my. I wyprężał swoje opalone, prawie czarne muskuły ramion, twarde jak drzewo.

Dobry kolega był z tego Bronka, nie wiem, jak pora­dziłbym sobie bez niego.

Ale pewnego dnia spotkała nas grubsza nieprzyjem­ność. Jeszcze nad ranem pogoda się odmieniła, padał deszcz, było mglisto i słotno, nad nami wlokły się cięż­kie, kołtuniaste chmury. Chłopom radowały się serca, że, niby polom trzeba wilgoci, ale my, to znaczy Bronek i ja, nie mieliśmy pola — mieliśmy za to dziurawe buty i przemokliśmy do nitki.

Koło południa Bronek zagadnął jakąś kobietę, która rąbała drwa pod okapem chałupy. Była bardzo ładna

wysoka i bujna, o różowej cerze i różowych ramio­nach, typowa wiejska piękność, nie oszpecona żadnymi kosmetykami, jasne włosy miała splecione w warkocz i spięte w duży odstający kok. Podobała mi się i mo­że dlatego byłem taki wściekły na Bronka, który uśmiechał się do niej fałszywie; te jego przeklęte nie­bieskie oczy pożerały ją żywcem. Ech, podły kobie­

ciarz! A ona uśmiechała się do niego, szczerzyła te swoje piękne zęby, białe jak perły... ■ J

Odłożyła siekierę na pieniek i oparłszy się o węgieł chałupy zaczęła z nami gawędzić: a skąd? a dokąd? a po co? Prawdę mówiąc, gawędziła nie z nami, z nim gawędziła, z tym moim kochanym kamra­tem, który miał takie powodzenie u kobiet, że żadna nie mogła mu się oprzeć.

Ująłem siekierę i zacząłem wściekle rąbać bukowe polana, a oni odsunęli się na stronę; słyszałem ich śmiech i ten śmiech mnie drażnił, bo ja sam chciałem być tym, który ją w tej chwili trzyma za rękę i w oczy jej zagląda. Potem weszli oboje do chałupy i ten śmiech zamilkł, ja zaś składałem porąbane drzewo pod okapem, składałem je równo i ładnie, żeby nie zmokło na deszczu i żeby piękna gospodyni zadowolona była z mojej roboty. Usiadłem na progu, żeby odpocząć i zapalić papierosa. W chałupie było cicho. Wiedziałem, a raczej domyślałem się, dlaczego jest tak cicho, i nie mogłem im tego przebaczyć. A równocześnie wściekły byłem na siebie samego, bo niby jakie miałem prawo do tak niedorzecznej zazdrości?

Może po godzinie, a może po dwóch on wyszedł z za­winiątkiem pod pachą. Kobieta odprowadziła nas do płotu — była uśmiechnięta i zadowolona. On też był zadowolony. Nie dziwiłem się im wcale, było mi tylko diabelnie smutno.

Masz — powiedział, kiedy, pożegnawszy się z gos­podynią, odeszliśmy już spory kawał od chałupy — bierz. Chleb i kawałek słoniny.

Udław się — odpowiedziałem. — Możesz to so­bie sam zeżreć, ty dziwkarzu.

Przecież zarobiłeś — roześmiał się. — Rąbałeś drzewo czy nie rąbałeś?

To nie ja zarobiłem — odparłem ze złością *—

Ona nawet nie zauważyła, co robiłem. Akurat to jej było w głowie. To t y zarobiłeś.

Wszystko jedno — bąknął pojednawczo — prze­cież jesteś głodny.

Głodny rzeczywiście byłem jak pies, ale uparłem się i tego chleba nawet nie skosztowałem.

Pogoda nadal była brzydka, deszcz ustał, ale za to mżył kapuśniaczek, a niebo wyglądało tak, jakby słońce nie miało już nigdy zaświecić. Wlekliśmy się milcząco, w posępnym nastroju, choć Bronek kilka razy próbował do mnie zagadać.

Zbliżał się już wieczór, kiedy zaszliśmy do sołtysa. Ten sprawdził nasze papiery i przydzielił nam nocleg u młynarza. Wszystko więc zapowiadało się całkiem dobrze, bo wiadomo, że młynarze głodni nie bywają.

Młyn stał nad szemrzącym strumykiem, a po zagro­dzie można było poznać, że biedacy w nim nie miesz­kają. W oborze wesoło porykiwało bydło, w błocie ta­rzały się dwa duże wieprze i kilka warchlaków; i na­wet elektryczne światło żółciło się w oknach, choć noc jeszcze nie zapadła. Parobek pokazał nam drogę do kuchni. Cieplutko tam było i przytulnie, z dużego pieca buchał ogień, pachniało świeże ciasto w dzieży, a na stole złcciiy się gorące podpłomyki.

Rozczarowanie było szpetne. Nie pomogły wymowne spojrzenia Bronka i jego urocze uśmiechy. Wyproszono nas z kuchni, o kolacji nikt nawet nie wspomniał — dziobata dziewucha zaprowadziła nas do szopy, w któ­rej leżały stare kamienie młyńskie, połamane meble i zardzewiałe żelazo. Potem przyniosła wiązkę słomy i zapytała, czy nie mamy przy sobie zapałek; go­spodarz każe zabierać zapałki nocującym, bo o pożar, nie daj Boże, nietrudno.

Bronek zjadł resztę chleba od pięknej wdowy, a ja, klnąc wszystkie wdowy i wszystkich młynarzy, uło­

163

żyłem się na słomie, ale głód szarpał mi wnętrzności i nie pozwalał usnąć. - ' ' . ?

Znów otwarły się skrzypiące wrota, dmuchnęło chło­dem i deszczem i do szopy wpakowało się olbrzymie chłopisko z tobołem na plecach.

Starczy wam słomy? — zapytała dziewucha na progu i nie czekając na odpowiedź zatrzasnęła wrota i poszła.

Nowy gość zrzucił z siebie ładunek, coś zadźwięczało żałośnie. Pomyślałem, że to pewnie drwal, jeden z tych huculskich albo łemkowskich drwali, którzy włóczą się po świecie, jakby na Huculszczyźnie było mało lasów do wycinania. Pomyliłem się jednak, to nie był drwal i nie piła zadźwięczała, ale zwój drutu i arkusz blachy — ten włóczęga drutował garnki i na pewno powodziło mu się znacznie lepiej niż nam. On też był zmęczony — zwalił się na ziemię jak kłoda i natych­miast usnął.

Bronek wiercił się niespokojnie.

Te podpłomyki w kuchni... — szepnął. — Wi­działeś je? Te podpłomyki nie dają mi spać.

Przecież nażarłeś się dzisiaj do syta — powiedzia­łem z wyrzutem. — Mało ci było?

No tak, ja jadłem. Ale tyś nie jadł.

Wstał i cichutko wyszedł z szopy. Nie pytałem go, dokąd idzie, bo przecież mogłem się domyślić, że nie wybiera się do rzeczułki myć nogi po- ciemku albo pstrągi łapać. Jeszcze trochę przewracałem się z boku na bok, bo i twardo było, i przykryć się nie było’ czym, wreszcie przytuliłem się plecami do druciarza i zapa­dłem w drzemkę. Kiedy się ocknąłem, Bronek siedział już obok mnie, a między nami leżał ciepły, okrągły, i pachnący bochenek chleba. Nieduży był ten bochenek

w tych okolicach nie wypiekano dużych bochnów — ale za to jaki smaczny!

Nie będę niczego ukrywał — bochenek był kradzio­ny. Gdybym nawet próbował komuś wmówić, źe mły­narza ogarnęła litość albo pragnienie dobrych uczynków, i tak nikt by w .to nie uwierzył. Zjedliśmy ten chleb od razu, nie pozostawiając na rano ani jednej skóreczki. Po co zostawiać dowody winy?

Napchawszy żołądki, natychmiast usnęliśmy i na tym samym boku przespaliśmy do rana.

A rano...

Obudziło mnie uderzenie w bok. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem najpierw parę błyszczących butów z cholewami, a potem całego człowieka — stał nad nami w rozkroku i trzcinką walił się po udach. Nie wiem, czy to był młynarz, wyglądał zbyt czysto jak na młynarza, może był ekonomem albo rządcą, diabli wiedzą. Kilka kobiet stłoczyło się w otwartych wrotach szopy — nad ich głowami widać było szmat błękitnego nieba. Dobrze, że przynajmniej pogoda się poprawiła, pomyślałem.

Złodzieje, szubrawcy, skurczybyki — wydzierał się elegant ze szpicrutą — kto ukradł chleb?

Bronek przecierał oczy, był jeszcze nieprzytomny. Druciarz dreptał w miejscu i poruszał śmiesznie ustami, może modlił się ze strachu.

Gdzie są wasze manatki? — ryczał młynarz.

Nie mieliśmy nic, tylko druciarz miał skrzynkę,

starannie owiniętą w worek. Młynarz podniósł do góry tobół i wytrząsnął jego zawartość na ziemię. Posypały się druty, kleszcze, młortki, kawałki blachy i — okrągły, rumiany bochenek chleba.

Na próżno druciarz zaklinał się na wszystkie świętoś­ci, że nie ukradł — chleb powędrował do kuchni, a nas wyrzucono z szopy i jeszcze długo grzmiały nam w uszach przekleństwa wściekłego młynarza. Najbar­

I

dziej przestraszony był druciarz, u którego znaleziono dowód winy. Patrzał na nas podejrzliwie, nic nie mówił i rozstaliśmy się milcząco.

Pomyśl tylko — powiedział Bronek — jakiego cholernego pecha miał ten druciarz. Że też musiał mieć w torbie akurat taki sam bochenek chleba, jak ten, co skradziono młynarzowi.

Nic dziwnego — wyjaśniłem. — W tej okolicy wszyscy pieką jednakowy chleb.

No tak ...

Nie mogliśmy się uspokoić po tym wypadku. Prze­śladowały nas wyrzuty sumienia — świadomość popeł­nionego przestępstwa. Nie chodziło, oczywiście, o mły­narza. Chodziło o tego biednego Hucuła.

Czuję się tak, jak by mi ktoś w gębę napluł... — powiedziałem.

Ty jak ty — pocieszał mnie Bronek — ty nie miałeś z tym nic wspólnego. Ale ja przecież ten chleb własnoręcznie ukradłem ...

Dopiero w następnej wisi odzyskaliśmy równowagę. Przechodziliśmy akurat koło plebanii i Brohkowi za­chciało się zastukać i poprosić o łyk kawy. Pomysł był dobry, bo powietrze wionęło porannym chłodem, a w ogóle rano człowiek powinien się napić czegoś ciepłego.

Ale gospodyni księżowska była innego zdania.

Won! — darła się na progu. — Hycle! złodzieje! rzezimieszki! Dopiero wczoraj jednego nakarmiłam, a on co zrobił? Bochenek chleba ukradł! Że też kary bożej na nich nie ma, na tych włóczęgów.

Coś mi zaświtało w głowie.

A ten, paniusiu, co ukradł, jaki on był? Jak wy­glądał?

Jak bandyta wyglądał. Skrzynkę na plecach nosił i garnki drutował.

A to drań! — roześmiał się Bronek i zrezygnował już z ciepłej kawy.

Poszliśmy dalej, raźno nam się szło w tym dniu, od czasu do czasu przypominaliśmy sobie wydarzenie w młynie i wybuchaliśmy śmiechem.

A pod wieczór na horyzoncie ukazały się ¡pierwsze kominy wielkiego Miasta, w którym czekało na nas złote runo.

Szczęśliwy przypadek

Siedzieliśmy w kawiarni — moja żona, ja i dwoje czy troje naszych przyjaciół. W pewnej chwili ktoś zaczął mówić o tym, jak wiele znaczy w życiu przypa­dek i jak bardzo potrafi zaważyć na naszych losach.

Mój przyjaciel energicznie zaoponował. Nie ma przy­padków, jest tylko konsekwentny łańcuch przyczyn i skutków. Trzeba myśleć dialektycznie, powiedział. To, co nazywamy przypadkiem, jest niczym więcej, jak tylko następstwem pewnych wydarzeń, których rozwoju nie mieliśmy możności śledzić od samego początku. Po prostu w pewnym miejscu niespodziewanie wskakujemy w ostatni akt jakiegoś dramatu i, nie rozumiejąc do­tychczasowej akcji, wyrażamy jakiś pogląd na jego finał. I w zależności od tego, co nam ten finał przyniósł, mówimy o przypadku szczęśliwym lub tragi­cznym.

Kiedy wszyscy już się wypowiedzieli, ja również postanowiłem dorzucić swoje trzy grosze.

Tylko żeby to było coś wesołego — powiedziała przyjaciółka mojej żony. — I żeby dobrze się skończyło.

Są ludzie, którzy nie znoszą smutnych opowiadań, podobnie jak są inni, którzy nie znoszą tłustego mięsa lub jazzowej muzyki. Koleżanka mojej żony to' natura zdrowa, prostoduszna i beztroska — takie kobiety naj­częściej bywają spragnione happy end’u. W jej pojęciu przypadki iw ogóle finały powinny być zawsze szczęśliwe i wesołe po to, by mogły służyć za kanwę do kawiarnianych anegdot.

Zamówiłem sobie jeszcze jedną kawę, zapaliłem papierosa i zacząłem opowiadać.

Rzecz działa się podczas okupacji. Nie będę tu opisywał, w jakiej pożałowania godnej sytuacji znaj­dowałem się wówczas i jakie tragiczne wypadki roz­grywały się na moich oczach. Każdy z nas nosi w pa­mięci całe tomy takich wspomnień i mógłby godzinami

0 tym opowiadać, ale wiemy, że dzisiaj, kilkanaście lat po wojnie, nikt już tego nie chce słuchać, ludzie mają zniszczone nerwy i pragną zapomnieć o tamtych wypadkach, chcą mieć spokojny sen i móc spokojnie trawić. Zdaję sobie z tego sprawę i chciałbym was uspokoić: jeżeli będę mówił o okupacji, to tylko tyle

1 tylko to, có należy do tematu. A tematem jest — przypadek.

Było to późną jesienią czterdziestego drugiego roku. Pewnego wieczora dowiedziaiem się od jednego Niemca, że tej nocy zostanie aresztowany mój brat. Niemiec, który mi to powiedział, był stosunkowo porządnym człowiekiem, choć może nie na tyle porządnym, by świadomie zdradzać tajemnice służbowe, dotyczące aresztowania Polaków podejrzanych o działalność prze­ciw Trzeciej Rzeszy. Ale w tym dniu były jego urodzi­ny i z tej okazji chłop urżnął się solidnie i w stanie sentymentalnego opilstwa, zupełnie zamroczony, zale­wając się łzami i przeklinając swój parszywy ludzki los, zdradził mi ową tajemnicę. Mógłbym teraz nawią­zać do tematu i powiedzieć, że już w tym momencie przypadek odegrał pierwszorzędną rolę: znajomość z tym właśnie Niemcem, jego urodziny, jego pijaństwo, 4ego sposób reagowania na alkohol itp. Ale nie będę się nad tym zatrzymywał, ponieważ chodzi mi o pointę, a nie o filozofowanie. Wtedy gdy się to działo, byłem też daleki od jakiegokolwiek filozofowania, wtedy wiedziałem tylko jedno: każda minuta jest droga.

każda minuta może mieć decydujące znaczenie i dlatego muszę natychmiast ostrzec brata przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Brat zaś mieszkał na drugim koń­cu miasta, a godzina policyjna zapadała dość wcześnie i było wątpliwe, ba! było wprost niemożliwe przejść przez całe miasto w ciągu tych dwóch czy trzech kwa­dransów, choćbym nawet nasypał sobie pieprzu do butów.

Kiedy wyszedłem z domu, było jeszcze czterdzieści, minut do godziny policyjnej. Mieszkałem na peryfe­riach, w tej proletariackiej dzielnicy, która w owym czasie nie miała jeszcze (komunikacji tramwajowej ani autobusowej. Nie było tam także dorożek, bo ci, co tam mieszkali, nigdy w życiu nie jeździli dorożkami, chyba gdy zachodziła potrzeba odwiezienia kogoś do szpitala. Tak więc musiałem te czterdzieści minut drałować pieszo, potem zaś, dotarłszy już do miejskiej rogatki, znowu musiałem iść pieszo, bo tramwaje już o tej godzinie nie kursowały.

Ostatni spóźnieni przechodnie chyłkiem wchodzili do bram, ulica należała do patroli, które wolno szły środkiem jezdni, patrząc spode łba w prawo i w lewo. Podniosłem kołnierz płaszcza i spiesznie maszerowałem, biegłem prawie, a gdy spotykałem żandarmów, patrzy­łem z udanym zakłopotaniem na zegarek, robiłem przepraszający gest ramieniem i jeszcze bardziej przy­spieszałem kroku. W pierwszym kwadransie to skutko­wało — żandarm coś mruknął do mnie, machnął ręką i poszedł dalej. A przede mną był jeszcze spory szmat drogi, deszcz zaczął siąpić, mgła zawisła nad ulicami, czułem, że wszystko lepi się na mnie, taki byłem spo-# eony z wysiłku, no i ze strachu. Bałem się. Nie myśla­łem już o moim bracie, któremu groziło aresztowanie, nie pamiętałem, czy kiedykolwiek miałem brata — myślałem tylko o tym, by przejść przez to cholerne.

miasto, przez to moje ukochane miasto, którego w tam­tej chwili tak bardzo nienawidziłem, jakby to ono właśnie było winne, a nie ci, którzy je ujarzmili.

Szumiało mi w skroniach. Słyszałem swoje własne kroki i zdawało ani się, że to są kroki żandarmów, ale nie słyszałem, kiedy i z której strony naprawdę nade­szli żandarmi. Zaświecili mi w oczy latarką, oślepili, usłyszałem ich głosy — mówili coś do mnie, nie ro­zumiałem, co mówili, ale mogłem się domyślić, czego chcieli i dokąd mnie teraz zaprowadzą.

Byłem prawie nieprzytomny. Nie wiedziałem, co po­wiedzieć i co zrobić, by wykręcić się z ich rąk i konty­nuować drogę do brata. Myślałem skrótami, jakimś stenogramem, gdzieś na dnie czaszki tłukła się we mnie myśl, że coś powinienem powiedzieć, znaleźć jakiś ar­gument, który by ich przekonał, i że ktoś inny, spryt­niejszy i przytomniejszy ode mnie, zapewne wyplątałby się z tego spotkania, a skoro ktoś inny potrafiłby to zrobić, dlaczego ja nie potrafię? Tak, ktoś inny może by potrafił, ale ja byłem bezradny, rozpaczliwie bez­radny. Strach pozbawił mnie jakiejkolwiek inicjatywy, bałem się' ich panicznie, nieludzko. Nie dziwcie się — ten strach był owocem tragicznych doświadczeń, było kogo się bać! Więc stojąc osaczony na ciemnej ulicy, zdawałem sobie sprawę, że grzęznę w bezradności jak w bagnie. Widziałem kiedyś cielaka, który tonął w grzę­zawisku, i o tym cielaku w tamtej chwili myślałem — co wy na to? Tu ważył się los mojego brata i mój własny los, a ja rozmyślałem o cielaku, który ileś tam lat temu zginął w trzęsawisku. Tymczasem oni czekali na jakieś moje wyjaśnienia, na próbę wyjaśnienia — i dopiero w ostatniej chwili, kiedy poczułem uderzenie lufą w ramię, uderzenie mające nadać kierunek moim krokom, zacząłem rozpaczliwie mobilizować moją nikłą znajomość niemieckiego języka. Mówiłem jak sztubak

111

i

przyłapany na kłamstwie, brnący uporczywie dalej i li­czący na szczęśliwy przypadek, który go ocali, lub na cud, który sprawi, że to, co czarne, stanie się za chwilę białe. Powiedziałem, że biegnę do lekarza. Akurat to wpadło mi do głowy. Ze dziecko ma się urodzić, że ta kobieta bardzo cierpi. I prosiłem, żeby mi pozwolili odejść. Mówiłem: „Kind — Frau — geboren — Arzt...”. Jeden z nich śmiał się z mojej wymowy, drugi ponuro milczał, a trzeci uzupełniał moje chaotyczne óbjaśnienia i próbował sklecić z nich jakieś sensowne zdanie. Nie potrafię powiedzieć, jak długo trwała ta rozmowa, w każdym razie zdawało mi się, że trwała bardzo długo. Tak długo, iż sam już zaczynałem wierzyć w istnienie tego lekarza, do którego rzekomo szedłem, i tej biednej kobiety, która w tej chwili cierpiała straszliwe bóle porodowe.

Wreszcie żandarm, który się śmiał, przestał się śmiać i powiedział: „Zaprowadź nas tam, gdzie ta kobieta jest. Jeżeli nie kłamiesz, puścimy cię”. A ten, który milczał, znowu trącił mnie lufą i poszliśmy. Wtedy zrozumiałem, że wszystko przepadło, że nie tylko brata zabiorą tej nocy, ale i mnie już nie puszczą.

Potykając się o kocie łby i grzęznąc w kałużach, prowadziłem ich przez ciemne zaułki — ostatecznie było mi wszystko jedno, którą uliczką idę, tak czy owak czułem się jak w drodze do piekła. Ten, który dotąd milczał, tracił już cierpliwość, to on pierwszy zaczął podejrzewać, że prowadzę ich do nikąd. „Du, Scheiss- dreck, dokąd ty nas prowadzisz?”. I w tej samej chwili, kiedy to powiedział, serce zaczęło mi łomotać: usły­szałem jakiś krzyk, zdawało mi się, że słyszę płacz noworodka — płacz noworodka jest bardzo charakte­rystyczny i łatwo go odróżnić od płaczu niemowlęcia. Nie wierzyłem własnym uszom. Ale oni, żandarmi, też usłyszeli i jeden z nich poszedł przodem, ja zaś szedłem

JOC

Ul

fp

ii

j— — ~ —~~~ "■

za nim, w środku, nasi uchu] ąc chciwie ł niedowierzają­co, jak ścigane zwierzę, które łowi dźwięki mogąoe mu wskazać drogę do ocalenia. Wdrapywałem się po ja­kichś schodach, potykając się i za połę płaszcza łapiąc żandarma, który szedł przede mną z karabinem ma­szynowym postawionym na sztorc. Wreszcie znaleźliś­my isię na drugim czy trzecim piętrze, w ciasnym, zatęchłym korytarzyku. Za drzwiami rozlegały się orgie dźwięków. Nie, to nie kobieta płakała, to nowo naro­dzony wydobywał z siebie kaskadę krzyku, darł się w niebogłosy, skarżył się i gniewał, maże się żalił, a może w ten sposób po raz pierwszy wyrażał swoje podświadome oburzenie — protest przeciw brutalności natury, która oddzieliła go od dobrego ciała matki i skazała na wegetację w tak tragicznych czasach i na tak tragicznym świecie.

Przez chwilę staliśmy pod drzwiami nasłuchując. Ten ponury nadal milczał, ale dwaj pozostali uśmie­chali się dobrodusznie, może byli trochę zażenowani, co jednak nie przeszkodziło im zapukać i wejść do środka.

Kobieta leżała ma łóżku. Nie przypominam sobie już jej twarzy, ale pamiętam jeszcze jej oczy wpatrzone w stronę drzwi — ¡może przestraszane, a może tylko zdziwione tym, że nawet ta błogosławiona Wielka Chwila nie powstrzymała od wejścia intruzów. Jakaś staruszka kąpała noworodka, a lekarz z zakasanymi rękawami, w czarnej kamizelce na białej pokrwawionej koszuli, mył ręce w miednicy.

Wszystko było w porządku.

Żandarmi stuknęli obcasami i wyszli. Stałem przy drzwiach milczący i wzruszony, wpatrzony, w lampę naftową. Nikt mnie o nic nie pytał i ja też nic nie mówiłem. Po chwili cicho wysunąłem się na korytarz i poszedłem sobie.

W ten sposób przypadek dopomógł mi ocalić skórę pewnej mglistej, jesiennej nocy w okresie okupacji.

No tak... — powiedziała koleżanka mojej żony, wybierając łyżeczką fusy z filiżanki po kawie — to rzeczywiście był szczęśliwy wypadek. A zdążyłeś ostrzec brata przed aresztowaniem?

Tak. Miałem szczęście nie spotkać już ani jednego żandarma tej nocy. Razem z bratem przeniosłem się do lasu i jakiś czas tam przesiedzieliśmy. Potem okazało się, że ostrzeżenie było fałszywe. To nie brata mieli aresztować, ale jednego kolegę mieszkającego w tym samym domu. Niemiec, który mnie ostrzegł, był tak pijany, że pomylił imiona. Ale to już nie był szczęśliwy przypadek, bo tego kolegę rzeczywiście aresztowali

i wywieźli do Oświęcimia.

Czy wyszedł z Oświęcimia? — pyta koleżanka.

Tak — odpowiadam — wyszedł.

No, to wszystko w porządku! — wykrzykuje uspokojona kobiecina i błyskotliwie zmienia temat ro­zmowy, a jej piękne usteczka, wypoczęte i zniecierpli­wione długim milczeniem, zaczynają się teraz szybko poruszać

Dług honorowy

Budynek prokuratury był stary, brudny i źle oświe­tlony. Na korytarzu było duszno i ciasno, choć stało tam tylko kilka krzeseł i ławka z oparciem. Za drzwiami ktoś bębnił na maszynie do pisania i jakiś męski głos dyktował wolno i z zastanowieniem — słowa brzmiały monotonnie i niezrozumiale.

Starsza pani z chudą, pomarszczoną twarzą stanęła u wejścia i zamrugała. Wyglądała komicznie z tą swoją nieco zdziwioną miną — może się dziwiła, że budynek, w którym urzęduje prokurator, jest tak nieestetyczny

i źle oświetlony. Na ławce znalazłoby się miejsce, jakiś obywatel przesunął się, zgarniając pod siebie poły płasz­cza, ale starsza pani nie zauważyła uprzejmego gestu

i weszła do sekretariatu, gdzie siedziała urzędniczka otulona czerwoną wełnianą chustą. Starsza pani znów pytająco uniosła brwi — dzień nie był chłodny, trzeba być wyjątkowym zmarzlakiem, by w takim dniu uskar­żać się na chłód. Ale po chwili opuściło ją zdumienie

pokój istotnie był chłodny, w powietrzu unosił się stęchły zapach wilgoci. A może to grzyb pod podłogą wydawał tę przykrą woń, może to on przyczynił się do tego, że twarz sekretarki była chmurna i blada? Starsza pani zapytała o prokuratora i urzędniczka od­powiedziała, że jest nieobecny. — Nieobecny czy za­jęty? — zapytała staruszka. Sekretarka była niecier­pliwa, miała wygląd cierpiącej. Telefon dzwonił, po­dnosiła słuchawkę, powtarzała wielokrotnie, że odszed1, że wyszedł, że poszedł albo że jeszcze nie wrócił. Była

115

to doświadczona sekretarka, poważna jak paragraf

i cierpiąca na reumatyzm, oczywiście o itej dolegliwości starsza pani nie mogła nic wiedzieć.

Po godzinie znalazła się w gabinecie prokuratora.

Był uprzejmy, przysunął jej fotel i podał kasetę z papierosami, ale ona od wielu lat już nie paliła, potem sam usiadł, utkwił w niej pytające spojrzenie

i uśmiechnął się zachęcająco. Nie poznał jej.

Proszę mówić — powiedział. — Do mnie ludzie przychodzą po to, żeby mówić.

Czuła się trochę niepewnie, patrząc na tego starszego, poważnego1 pana z brzuszkiem i łysiną, więc skryła oczy — miała długie, piękne rzęsy, które pozwalały jej patrzeć jak przez firankę. Zmusiła się do uśmiechu

i przeprosiła go za tę wizytę, która w gruncie rzeczy nie jest wizytą, bo przecież nie dla grzecznościowych odwiedzin istnieją biura i takie instytucje, jak pro­kuratura. Ona więc nie przyszła bez powodu, niech on zechce wysłuchać cierpliwie starej kobiety, która pra­gnęła zobaczyć go na własne oczy i przekonać się, czy pozostał tym samym szlachetnym człowiekiem, jakim był dwadzieścia pięć, a może trzydzieści lat temu, bo to już chyba tyle właśnie czasu upłynęło... Przerwała, jej głos zawisł pytająco, jakby oczekiwała potwierdze­nia.

Nie rozumiem — powiedział prokurator. Czy pani nie sądzi, że to jakaś pomyłka? Nie przypominam sobie, kiedy i w jakich okolicznościach...

Pokiwała głową, uśmiechnęli się smutno, może chcia­ła w ten sposób wyrazić, że doskonale zdaje sobie sprawę z przemijania czasu, które spowija ludzką pa­mięć w mgłę zapomnienia. Jej uśmiech mógłby być uro­czy, gdyby była nieco młodsza i mniej pomarszczona,

HHbhhmnhhhhmH

ale prokurator nie był kobieciarzem, nie interesował go wiek kobiety, interesowały go sprawy, które tę staruszkę tu sprowadziły. Jej uśmiech uznał zresztą za bardzo miły i uległ mu, postanowił nie przynaglać jej pytania mi, uzbroił się w cierpliwość i tylko bardzo ukradkiem, jakby ukrywając to także przed samym sobą — zerknął na zegarek.

Znów mówiła o tych dwudziestu pięciu czy trzy­dziestu latach, mówiła 'bezosobowo, jakby chodziło

o problem, a nie o jakieś sprawy osobiste. I on dał się wciągnąć w tę bezosobową, ale interesującą konwer­sację. Oboje zgodzili się, że człowiek nigdy nie pozosta­je taki sam, szczególnie w naszych czasach, bo przecież te lata, w których tyle ludzi zginęło, tyle się przeżyło, musiały jakoś podziałać na psychikę każdego człowie­ka. Nabiera się doświadczeń, dokonuje się rewizji włas­nych poglądów, jeśli nie w ich podstawach, to przy­najmniej w szczegółach. W tym momencie pani zapytała, co on ma ma myśli, mówiąc o rewizji szczegółów.

Odpowiedział:

Kiedyś wydawało mi się, że w społeczeństwie przyszłości mie będzie sądów ani więzień, ani pro­kuratury. A dzisiaj ja sam jestem prokuratorem i nie sądzę, by moja praca była niepotrzebna...

A potem zastanowił się i dodał, że mimo wszystko w jakimś — i to zapewne w dużym — stopniu czło­wiek zawsze pozostaje sobą i wiemy sobie. Gdyby było inaczej, nie można by było od nikogo żądać od­powiedzialności za czyny popełnione wczoraj lub przed godziną i życie stałoby się jeszcze bardziej niekonse­kwentne.

Człowiek, który tak mówi, jest zapewne dobrym dłużnikiem — powiedziała starsza pani. — Teraz mogę się panu przedstawić: Dydyńska... — I wielkopańskim,

117

nieco staroświeckim gestem ipodała mu dłoń w czarnej rękawiczce.

Przeprosił ją, było mu przykro, że nie poznał jej od razu, aie ona nie miała o to żalu, tyle lat już mi­nęło, ona wyglądała wtedy zupełnie inaczej, również świat, w którym żyła, wyglądał inaczej, była wtedy młoda, w każdym razie o tyle młodsza, a on, pan pro­kurator, był guwernerem. On chyba pamięta jej syna? Zginął w Oświęcimiu... — Wtedy nikt jeszcze nie: przewidywał przyszłości, życie było piękne, mieszkaliś­my na wsi, do Krakowa było tak blisko, samochodem je­chało się zwykle piętnaście minut, to był dobry sa­mochód... Czy pan mnie słucha?

Słuchał, słuchał dość uważnie, a nawet korygował w myślach niektóre określenia starszej pani. Kiedy mówiła o piętnastu minutach jazdy samochodem do Krakowa, on myślał o dwu godzinach pieszego marsziu.

Był pan miłym, skromnym młodzieńcem — ciąg­nęła starsza pani — kochanym marzycielem, zatopio­nym w książkach, wierszach i utopiach.

Wzruszył ramionami — zawsze, nawet już wtedy, uważał się za człowieka trzeźwego.

... mówił pan o rzeczach, o których nie miał pan' pojęcia. Był pan młodym entuzjastą, ale nam się po- . dobało to, co pan mówił o rewolucji i o nowym", świecie.

Podobało się?.. — prokurator wyraził zdumienie

i roześmiał się. — A to dobre!

Mogliśmy sobie na to pozwolić. Nie baliśmy się ani pańskich gniewnych wierszy, ani pańskiej rewo­lucji. Zresztą byłam zawsze postępowa. A pewnego; dnia, dość nagle i dość tajemniczo, odszedł pan od nas, nie pobrawszy nawet wynagrodzenia za ostatni mie­siąc. .Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić. Ktoś powie­dział, że pan utonął w rzece pod młynem, któś inny

rzekomo widział pana w lesie, w towarzystwie kilku dworskich parobków. I kiedy zdążyliśmy już zwątpić

o pańskim powrocie... Pewnej zimowej nocy, późnym wieczorem, siedzieliśmy w salonie, mój mąż i ja.. Grałam na fortepianie... Co to ja wtedy grałam?

Pamiętał oczywiście tę noc ze wszystkimi szcze­gółami i nawet pamiętał, co ona grała na fortepianie. Na dworze była wściekła zawierucha, mroźny wiatr, smagał śniegiem, wiejska droga zasypana była górami śniegu. Zresztą nie szedł drogą, szedł na przełaj, przez pola i wertepy, wiatr wył, a jemu się zdawało, że to wilki wyją albo psy policyjne. Ostatkiem sił dowlókł się do dworu, i kiedy Wpadł do salonu, w którym sie­dzieli Dydyńscy, wyglądał zapewne jak ktoś, kogo odcięto od stryczka. Oddychał ciężko, pot zlepił mu włosy na czole, nie miał czapki ani płaszcza, z rękawów wystawały sine dłonie. W salonie było ciepło, prawie gorąco, ale dopiero tutaj poczuł szalone zimno, dreszcze zaczęły nim wstrząsać, nie mógł móiwić, jąkał się tylko. Służący chciał go zaprowadzić do gościnnego pokoju, ale nie zdążył tego zrobić — młody człowiek zemdlał. Umieszczono go w sąsiednim pokoju, w bibliotece. Kiedy się ocknął, było tam ciemno, ale przez uchylone drzwi dochodziła smuga światła, padająca na grzbiety książek w oszklonych gablotach. Słyszał ożywioną roz­mowę, i jeszcze zanim dotarła do niego treść tej roz­mowy, doznał przeczucia, że chodzi w tej rozmowie o. niego i że to przyszli właśnie ci, przed którymi uciekał.

My się nie mylimy — mówił jeden głos — szliś­my jego śladami. / ./ •'o'.A..ł

Od fortepianu rozbrzmiewała muzyka. Dydyńska, piękna dziedziczka, nie przerywała swego' koncertu

119

MMI

i młody człowiek w bibliotece przyjmował tę muzykę tak, jak się przyjmuje słowa otuchy. Grała „Marzenie” Schumanna.

Czy wiecie, panowie, kto to był Schumann? — zapytał hrabia Dydyński.

Nie — odparł drugi policjant — chyba nie wie­my, ale możemy się dowiedzieć, co to za jeden!

Pierwszy policjant był rzeczowy i wracał do tematu:

Panie hrabio, nas tu przyprowadził pies, poli­cyjny pies nie może się mylić!

Hrabia: — Co pan powie! Taki pies to pewnie mądra głowa?

Bardzo mądra — zgodził się policjant. — Można powiedzieć, ż>e nieomylna.

A człowiek? — zapytał hrabia.

Policjant nie zrozumiał pytania.

Czy człowiek może się mylić?

Człowiek może — powiedział policjant — ale pies nie może.

A policjanci mogą się mylić?

Mogą — odparł drugi policjant. — Ale my się tym razem nie mylimy.

Dialog się urwał i znów słychać było tylko muzykę płynącą od fortepianu.

Muzykę lubicie? — zapytał hrabia.

Owszem, czemu nie — roześmiał się głośno jeden z policjantów. — Ładnego kawałka zawsze moż­na posłuchać.

Z czego pan się śmieje? — osadził go głos gospo­darza domu. — Niech się pan tak głośno nie śmieje. W sąsiednim pokoju śpi pewien strudzony człowiek. Nie chciałbym, żeby się teraz zbudził, bo on okrutnie nienawidzi policjantów. Mógłby was skrzywdzić.

Pan żartuje — powiedział policjant — a my mu­simy znaleźć naszego zbiega. On tu gdzieś jest.

Dość żartów. Nie zatrzymuję panów dłużej. Onufry!

Wszedł służący.

Panowie nie lubią muzyki Schumanna i nJe chcą korzystać z naszej gościnności. Panowie pragną odejść.

Wielka szkoda — mruknął Onufry, który zresztą nosił inne imię, ale tak go nazwał pan hrabia, bo miał zwyczaj wszystkich służących obdarzać tym samym imieniem.

Onufry podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce.

No, ito my już pójdziemy — powiedział jeden z policjantów.

Dobranoc — mruknął hrabia, a gdy wyszli wybuchnął złośliwym śmiechem.

Po>tem jedli kolację i rozmawiali o tym, co zaszło. Hrabia zapewniał młodego człowieka, iż wcale nie kierował się sympatią dla komunistów.

Wasze idee są mi zupełnie obojętne — powiedział

obojętne i obce. Ale nienawidzę policjantów. Dla­czego ja ich tak nienawidzę?

Młody zbieg, ocalony od pościgu; starał się zrozu­mieć anarchizm bogatego dziedzica.

Są ludzie którzy nie znoszą krwawego befsztyka. Pan zaś nie znosi władzy. To można zrozumieć, jeśli nawet tu nie wchodzą w grę pobudki klasowe.

—• Cieszy mnie, że pan to wszystko pamięta — po­wiedziała starsza pani.

Nazajutrz, zmieniony nie do poznania, bo już w hrabiowskim cylindrze i odpowiednim surducie, wsiadłem do samochodu. Pani mąż prowadził, obok niego siedział szofer w liberii, a na tylnym siedzeniu: pani i ja. Ledwo wyjechaliśmy na gościniec, gdzie chłopi już od świtu przebijali drogę przez zaspy, po­

181

jawił się przed nami policyjny patrol — ci sami nie­zmordowani policjanci, którzy nocą biegli moimi śla­dami. Pani mąż zatrzymał wóz i powiedział do nich uprzejmie: „Mam nadzieję, że złapiecie tego ptaszka. Mieliście rację, on rzeczywiście był tu w nocy, bo bra­kuje nam kilku kur w kurniku. Postarajcie się go znaleźć, zanim zdąży zjeść swój łup”. A odwracając się w moją stronę, dodał: „Oto, kto rządzi naszą biedną Ojczyzną, a my, obywatele ziemscy, musimy tych ło­buzów opłacać krwawym trudem naszych poczciwych bosych kmiotków”. I nacisnął starter, pozostawiając na gościńcu ogłupiałych policjantów. Jeszcze w tym sa­mym dniu znalazłem się na granicy czeskiej, gdzie cze­kali na mnie tamtejsi komuniści.

I teraz dopiero prokurator zapytał:

A pani mąż? Gdzie on jest? Jak się czuje?

Mój mąż mieszka w sąsiednim budynku — powie­działa starsza pani — w tym dużym szarym budynku, który widać przez okno pańskiego gabinetu.

Prokurator przypominał sobie o sprawie, w której kilka dni temu własnoręcznie podpisał nakaz areszto­wania. Dydyński był oskarżony o przestępstwo z art. 148 Kodeksu Karnego.

Był dobrym prawnikiem, miał duże doświadczenie, nie wzruszał się łatwo, nie dawał się wyprowadzić z równowagi. A jednak czekał na Dydyńskiego w pew­nym podnieceniu. Czyżby dlatego, że w osobie starego ' dziedzica powracał do niego fragment młodości, jakieś żywe pozdrowienie sprzed trzydziestu lat?

Konwojent otworzył drzwi i wpuścił człowieka

0 szpakowatych włosach i dość pogodnej, choć wychu­dzonej starczej twarzy. Prokurator wstał zza biurka

1 podał mu krzesło.

Zapali pan?

Dydyński 'podziękował, nie palił papierosów —

i w tej chwili prokurator przypominał sobie białą porcelanową fajeczkę na bambusowym cybuszku. Ta fajeczka miała swoją historię: Dydyński kupił ją kie­dyś na bazarze w Tangeirze i uważał za szczęśliwy talizman.

Czy ma pan jeszcze swoją arabską fajeczkę? — zapytał prokurator.

Stary Dydyński nie wiedział o zabiegach swojej żony u prokuratora, nie poznał w nim młodego guwernera sprzed lat, więc pytanie o fajeczkę z Tangeru brzmiało w tym miejscu zaskakująco.

:— Tak — odparł toyły dziedzic — mam taką fa­jeczkę, ale zostawiłem ją w celi. Wszystko, co miałem, diabli wzięli, tylko ta fajeczka mi pozostała. Na jej cybuszku ktoś wyrył arabski napis, cytatę z jakiegoś świętego dzieła proroka. Mniej więcej brzmi to tak: „Powstaną z prochu biedni, gdy runą trony bogatych”.

Dydyński zamyślił się, sięgnął po papierosy i po chwili ciągnął dalej:

Na świecie nic się nie zmienia. Za mojego życia już po raz czwarty czy piąty zmieniła się władza. Ale ten <!zary budynek, w którym teraz mieszkam, jest wciąż ten sam. Tylko lokatorzy się zmieniają i to oczywiście jest bardzo słuszne, bo niby dlaczego mieli­by tam zawsze mieszkać ci sami? Ale skoro dom jest ten sam i klucze do drzwi te same, i te same żelazne firanki na okienkach, to chyba nie powie pan, że to już nie jest ten sam świat. Ludzie również pozostali ci sami — bez wyobraźni, bez poczucia humoru. Pytają mnie, ile dostałem pieniędzy i do jakiej bandy nale­żałem. Nie mogą sobie wyobrazić, że ktoś bezinte­resownie udzielił pomocy człowiekowi ściganemu.

m p

A ~y

Więc pan się przyznaje do udzielenia pomocy tamtemu człowiekowi?

Naturalnie.

Proszę mi opowiedzieć, w jakich okolicznościach to się stało.

Mówiłem już o tym dwanaście razy. Mieszkam teraz w małej mieścinie N., tuż nad czeską granicą. Pewnego zimowego wieczora siedzieliśmy przy stole, moja żona i ja, żona robiła na drutach, a ja czytałem gazetę. Ktoś zapukał w okiennice, otworzyłem, wszedł człowiek w podartym ubraniu, bez czapki i bez pła­szcza, był śmiertelnie blady, może ze strachu, a może ze zmęczenia. Nawet nie zdążył zjeść kolacji — usnął przy stole. Przenieśliśmy go na łożko. W nocy dostał gorączki, wywiązało się zapalenie płuc. Na szczęście pewien lekarz, stary znajomy, dopomógł mu wylizać się z tego. Po kilku tygcdniach pacjent wstał i poszedł swoją drogą. Więcej go nie widziałem.

Czy pan już wie, kim był ten człowiek?

Nie wiem i nie chcę wiedzieć — odpowiedzią! stary człowiek. — Był zziębniętym, ściganym zwie­rzęciem, szukającym dachu nad głową i ciepła.

Był przestępcą — sprostował prokurator — któ­remu pan dopomógł, a przynajmniej usiłował dopomóc ujść przed odpowiedzialnością. Pan wiedział, że to jest przestępca, że to zbieg, rzecz działa się przecież w małej mieścinie, gdzie wszyscy wszystko wiedzą. Wiedział pan, że to przestępca, choć mógł pan nie wiedzieć, jaki przestępca. Morderca? Szpieg? Czło­wiek, który zamęczył pańskiego syna w Oświęcimiu? W najlepszym wypadku złodziej albo oszust...

Jestem starym liberałem — powiedział były właściciel dóbr — mam swoje własne poglądy na życie. Nie każdy może być prokuratorem, sędzią lub oficerem śledczym. Powinien być także ktoś, kto

124

w zimowe noce otwiera drzwi zziębniętym i głodnym, którzy są ścigani. Jakie prawo miałem zapytać tego człowieka o cokolwiek? Tylko za tę szklankę herbaty

i za kromkę chleba? Człowiek, który śpi pod moim dachem, powinien czuć się bezpieczny.

Istnieją racje prawdziwe i pozorne — powiedział prokurator. — Racja wypływająca z pańskiego rozu­mowania jest pozorna. I dlatego rozmawiamy w tej chwili właśnie w tym miejscu.

Tak — uśmiechnął się Dydyński — człowiek po­winien odpowiadać nie tylko za to, że kogoś przegnał od1 swego progu, ale i za to, że kogoś wpuścił do domu.

Niech mi pan pozwoli zadać sobie jedno pytanie... poza naszym urzędowym przesłuchaniem.

Dydyński skinął głową.

Czy pan ma pozytywny stosunek do naszej obec­nej władzy?

Pozytywny stosunek? — wzruszył Dydyński ra­mionami. — Nigdy nie miałem pozytywnego stosunku do władzy, mawet wówczas, kiedy służyła moim inte­resom i jadła pokornie chleb z mojej ręki. Zawsze byłem szczęśliwy mogąc utrzeć nosa jakiemuś poli­cjantowi, urzędnikowi lub ministrowi. Łobuzy — nie chcieli pamiętać, czyj chleb jedzą.

No, a dzisiaj? — zapytał prokurator.

Dzisiejsza władza nie je z mojej ręki, ale to je­szcze nie jest wystarczający powód, bym ją kochał. Czy pan wie, co moja biedna żona uniosła z naszego starego rodowego pałacu? Pudełko z guzikami, z bla­szanymi guzikami, na których jest wyciśnięta hrabiow­ska (korona i nasz rodowy herb: Kozi łeb i kwiat róży. To są zwykłe guziki, jakie nosili na liberii nasi lokaje. A pan chciałby, żebym kochał władzę, która zabrała mi ziemię i chłopów, młyny i bydło, cegielnie i bro­

125

war, a zostawiła guziki z tym idiotycznym herbem? Co za bzdura!

Mówił poważnie i z pasją, ale gdy skończył, wybuch­nął śmiechem. A potem znowu spoważniał i już innym tonem dopowiedział:

My, zbankrutowani arystokraci, cierpieliśmy dłu­go na nadmiar wolności osobistej. To doprowadzało czasem do anarchizmu. Może przez snobizm...

Znałem kogoś z pańskiego środowiska, kto w la­tach trzydziestych nie zawahał się udzielić pomocy jednemu komuniście — powiedział prokurator. — Nie­które okoliczności były podobne...

Hm.. — mruknął stary człowiek — to musiało być bardzo int resujące.

Nazajutrz wyprowadzono Dydyńskiego na widzenie z żoną. Spotkali się przy siatce drucianej, ona była trochę przestraszona, on wesoło nadrabiał miną. Podała mu przez strażnika paczuszkę, w której było Pismo Święte i trochę słodyczy.

Ty na pewno głodujesz — powiedziała z troską.

Przecież wiem, kochanie, jak bardzo zawsze lubiłeś jeść. Czy masz przynajmniej wygodny pokój?

Mam bardzo wygodny pokój — zapewnił ją z naj­większą powagą — z tarasem, z wanną do kąpieli

i z małą wanienką do moczenia nóg. Na oknach kwitną kwiatki, a nocą zagląda księżyc. Trochę mi ciebie bra­kuje. Gdybyś tu była, czułbym się jak w domu.

Nigdy nie byłeś poważnym człowiekiem...

Obiecano nauczyć mnie wyrobu nocnych pan­tofli — szarżował dalej. — Jeśli dobry Bóg dopomoże, zrobię dla ciebie parę domowych łapci na gwiazdkę.

Nie zapomnij, że lewą stopę mam trochę większą.. Wiesz... śniło mi się tej nocy, że uciekłeś z tego okrop­

126

nego więzienia i znalazłeś schronienie w domu pro­kuratora. Ten sen wróży nam coś dobrego.

Hm... Tylko nie wiadomo, co się śniło prokura­torowi.

Odwiedziłam prokuratora. To mój stary znajomy. Powiedział mi, z jakiego artykułu będziesz sądzony, ale zapomniałam, nigdy nie miałam pamięci do cyfr.

Artykuł 148 — powiedział więzień. — Mamy tam w celi jednego prawnika, który mi wszystko wyjaśnił. To jest bardzo ciekawy artykuł, w każdym razie rów­nie ciekawy, jak inne artykuły. Pomyśl: gdyby trzy­dzieści lat temu ktoś zechciał pociągnąć mnie do od­powiedzialności za to, żeśmy na przykład ukrywali komunistę poszukiwanego przez policję, to wrzepio- no by mi wyrok z tego samego artykułu...

Wrzepiono by? Co to znaczy?

To jest taki termin prawniczy.

Pomyślała chwilę ' zapytała z naiwnością dziecka:

A ten adwokat nie wie, ile ci teraz... wrzepią?

Nie, nie wie. To zależy od tego, kim był człowiek, którego ukrywaliśmy. A był podobno wielkim łotrem.

Mówiłam ci, żeby zapytać go o papiery. Jesteś lekkomyślny, łatwowierny...

Sądziłem zawsze, że z twarzy człowieka można więcej wyczytać niż z jego papierów. A musisz przy­znać, że ten człowiek miał gębę bardzo sympatyczną.

Niestety, omyliliśmy się.

Tylko pies policyjny się nie myli. Tak powiedział kiedyś... Nie pamiętasz, kto to powiedział?

Nie pamiętam. Może Szekspir...

Strażnik wstał z krzesła i oświadczył uroczyście:

Widzenie skończone, proszę wychodzić!

Kodeks Karny powinien przewidywać i określać wszystkie kolizje, mogące zachodzić między człowie­

kiem a człowiekiem, między człowiekiem i całą społe­cznością, między jednostką a światem...”

Pisał artykuł dla pewnego tygodnika, artykuł o po­trzebie modyfikacji prawa karnego, o konieczności stworzenia takiego kodeksu, który uwzględniłby zmiany ustrojowe i społeczną strukturę nowego pań­stwa. Sprawy te były od pewnego czasu szeroko dys­kutowane wśród prawników.

Przypomniał sobie sprawę Dydyńskiego i na mar­ginesie arkusza zanotował: „Wiele artykułów Kodeksu Karnego wymaga gruntownego przeredagowania i sprecyzowania. Każdy Kodeks Karny podporządko­wany jest interesom określonych organizmów państwo­wych, określonych ustrojów. Paradoks: dwadzieścia pięć lat temu artykuł taki a taki Kodeksu Karnego za­wierał te same definicje, lecz podkładano pod niego inną treść, inną wykładnię, stosowano go w zupełnie innych okolicznościach. A jeśliby w dodatku wyroki ferował ten sam sędzia, który obecnie pełni jeszcze swoje obowiązki...”

Sprawa Dydyńskiego przeszkadzała mu w pracy. W gruncie rzeczy była to sprawa błaha, przestępstwo niewielkie, przy okolicznościach określonych w para­grafie 2 rzecz w ogóle przestawała być przestępstwem, tym bardziej, iż owego zbiega ujęto, Dydyński zaś nigdy nie był sądownie karany. Prokurator był dłużni­kiem starego Dydyńskiego, toteż w obecnej sytuacji człowiek przebywający w celi mógł oczekiwać rewanżu, a jeśli nie on sam, to jego stara żona, bo przecież tylko w celu przypomnienia tamtej sprawy zjawiła się u nie­go w biurze.

Gdyby Dydyński był człowiekiem z tej samej klasy, co prokurator, gdyby nie był w tamtych przed­wojennych latach wrogiem, burżujem — dług ten nie byłby długiem. Ale w umyśle starego komu­

nisty, jakim był prokurator, nie mieściła się myśl

0 tym, by sprawę Dydyńskiego potraktować formalnie

1 urzędowo, nie zastanawiając feię nad jej osobistymi aspektami. Uważał za swój obowiązek spłacać długi za­ciągnięte u obcych, aw tamtych latach, gdy linia podziału między ludźmi była tak bardzo wyraźna, Dy- dyński był jednym z najbardziej obcych.

Ale kiedy docierał do tego punktu rozumowania, budził się w nim upór prawnika stojącego na straży żelaznych zasad prawa. Jakże mógł pozwolić na to, by sprawy prywatne, wdzięczność, jaką był komuś wi­nien, miała wpływ na wymiar sprawiedliwości i nie­zależność instytucji, którą reprezentował. Wyłom w tych zasadach godził w pojęcie sprawiedliwości. Sprawiedliwość jest religią prawników — dogmatem.

Do późnej nocy myślał o Dydyńskim, ale nazajutrz rano przyszedł do biura z gotową decyzją.

Zwolnimy tego Dydyńskiego — powiedział do sekretarki. — Niech pani wypisze nakaz zwolnienia. Będzie odpowiadał z wolnej stopy.

Sekretarka wyczuła w jego głosie dobry humor i spróbowała się uśmiechnąć.

Niiech pani przypilnuje, żeby Dydyński jeszcze dzisiaj był na wolności. Oskarżenie przekażę komuś z młodszych kolegów. A ja będę w tej sprawie zezna­wał jako świadek obrony.

Pan? Jako świadek obrony?

Tak — powiedział prokurator zapalając papiero­sa — myślę, że tak będzie najlepiej.

Jak pan uważa — mruknęła sekretarka, powstrzy­mując się od ziewania, i zabrała się do swojej szarej codziennej pracy.

Dolina zielonej pszenicy

Matowe grube szkło, wprawione w duży otwór okienny, oszczędnie przepuszczało nieco szarego świat­ła. Była to szyba misternie przetykana gęstą siatką drutu, co czyniło ją trwałą i niełamliwą — tak, to było niezwykle mocne szkło, zacierające kształty i nieczułe na barwy. Myślę, że wynalazł je człowiek głupi i pozbawiony wyobraźni; gdyby to ode mnie za­leżało, obdarowałbym tego nieznanego wynalazcę taki­mi właśnie szybami, zmusiłbym go do patrzenia na świat przez takie same matowe szyby, które przy­śpieszają godzinę zmierzchu i opóźniają świt.

Zimą okno było oblodzone, nie miało jednak ani wzorzystych kwiatów, utkanych przez mróz, ani liści kryształowych, podobnych do fantastycznych wrzosów

narastała na nim po prostu szara .warstwa lodu i śniegu. Nawet o dwunastej w południe tkwiliśmy w chłodnym smutnym półmroku.

Brak barw i słońca kładł się na duszę, przygniatał. Otoczka chłodu osnuwała myśli, uczucia — nie było pragnień ani buntu, wygasała tęsknota, tępiała nie­cierpliwość. Zawieszony w półśnie, przeczuwałem czas przemijający, godziny łączyły się w dni i noce — wszystko, co przemieniało się w czas przeszły, było ulgą, wyzwoleniem.

O zmierzchu, gdy zacierały się i nikły kontury ota­czających nas przedmiotów, rozmawiałem z moim przy­jacielem. Był wysoki i barczysty, starszy ode mnie

o lat dwadzieścia, a może i więcej, o śniadej okrągłej

twarzy i siwych oczach dużego dziecka. Pięści miał twarde jak żelazo.

O zmierzchu więc rozmawialiśmy. Dlaczego właśnie

0 tej porze, kiedy nie widać było naszych twarzy?

Te nasze codzienne rozmowy podobne były do sie­bie jak nasze dni. Mówiliśmy wciąż o tym samym, a raczej mówił mój przyjaciel; ja zaś słuchałem, chło­nąłem chciwie jego słowa, chłonąłem je dla ich barwnej

1 świeżej treści, chłonąłem je niezależnie od treści, przez sam fakt, że były zaprzeczeniem ciszy i milczenia, że były ludzką mową. Po pewnym czasie znałem już na pamięć wszystko, co mówił mój przyja­ciel. Mimo to nie straciłem zainteresowania — wprost przeciwnie, potrafiłem nawet od czasu do czasu znaleźć jakiś szczegół wymagający wyjaśnienia i przez to wzbo­gacałem obraz malowany prostymi słowami przez mo­jego rozmówcę.

Kiedy staniesz na progu chałupy, zobaczysz całą wieś, bo chałupa jest na wzgórzu pod lasem, a wieś na dole, nad rzeką. W tej dolinie najlepiej obradza pszenica, trzeba tę pszenicę zobaczyć w maju — zie­lona i gęsta, a jaka wysoka. A jak wiatr powieje, pole mieni się a mieni. '

Mówił swoją wiejską podkarpacką gwarą, której już dziś nie potrafię -powtórzyć, a ja widziałem tę mienią­cą się zieleń, może podobną do zieleni osikowych liści, srebrzyście lśniących w słońcu.

Szumiały więc łany z pszenicą, która z każdym ty­godniem przybierała wciąż nowe odcienie. Kłosy wy­sypywały się, barwy źdźbła stawały się cieplejsze, zboże kwitło, i gdy powiewał leciutki wiatr, nad polem unosił się delikatny pachnący pyłek, lekki i piękny jak sen.

Gdy byliśmy głodni, mój przyjaciel otwierał komorę, w której na półkach stały rzędem obok siebie gliniane garnce, pełne kwaśnego mleka, śmietana bulgotała

w faskach, w dzieży rosło ciasto pachnące drożdżami i kminkiem — te wszystkie szczegóły znałem na pa­mięć, wiedziałem, na którym oknie stoi pelargonia, a na którym mirt, i pamiętałem, w którym roku pierw­szy raz zakwitła jabłoń kolo studni.

Kochałem krajobraz mojego przyjaciela. Kiedy przy­mykałem oczy, wydawało mi się, że słyszę chlupo- tanie maleńkich rwących strumyczków, które na przedwiośniu, w okresie roztopów, żłobiły sobie wąskie koryta na stokach gór. Właśnie na przedwiośniu rzeka przepływająca przez wieś groźnie wzbierała, płynęły po niej drewniane koryta, krokwie domów, drewniane przęsła wiejskich mostów, kołyski i święte obrazy — cały biedny inwentarz mieszkańców górnego dorzecza Rzeki.

Chłopi wyprowadzali bydło na wzgórze, do zagrody mojego przyjaciela, a sami wyłazili na słomiane strze­chy i z trwogą czekali, aż bura mętna rzeka, nasyciw­szy się ludzką krzywdą, opadnie i powróci do brzegów.

Raz we wsi wybuchł pożar. O zmierzchu niebo za­płonęło, płonęła cze-woną łuną rzeka, słomiane dachy, ściany chałup spróchniałe ze starości, siano na stry­chach, zboże jeszcze nie wymłócone — ogień płynął od jednej chałupy do drugiej, płomienie wzbijały się w czarną noc, kobiece krzyki unosiły się w niebo, dzieci płakały.

Wszystko to opowiadał mój przyjaciel. Jak już wspo­mniałem, w opowiadaniach tych powtarzały się wciąż te same motywy i postacie. Rozumiałem to doskonale: mój rozmówca był człowiekiem prostym, prawie nie­piśmiennym, ledwo potrafił się podpisać, ledwo syla­bizował.

Mimo to z biciem serca czekałem na ten jego codzien­ny rozdział zwierzeń. Czasem mówił o swojej żonie, czasem opisywał cmentarz koło wiejskiego kościółka,

czasem zrywaliśmy kminek na łące lub lepiliśmy garn­ki i półmiski gliniane, ozdobione pięknymi kwiatuszka­mi, a czasem wyruszaliśmy na ryby. Chwalił się dużymi pięknymi jelcami, tak jak by nikt poza nim nie potrafił złowić tej nędznej ryby.

Wiele razy zauważyłem, że jest dumny ze swojej wioski i z jej mieszkańców.

W pewnym miejscu jego opowieści serce zaczynało mi bić mocniej i błogosławiłem półmrok, który zasła­niał mi twarz — to było wówczas, kiedy mój przyjaciel wkraczał w dziedzinę moich własnych intymnych uczuć. Dziś żałuję, ze gdy on mówił, ja byłem tak skryty, chociaż wiem, że niczego to by nie zmieniło, bowiem życie potoczyło się zupełnie w innym kierunku, rze­czywistość zadała kłam opowieściom mojego przyja­ciela i z owych rozmów i marzeń pozostało tylko tych kilka stroniczek maszynopisu.

Pewnego dnia — mówił kusząco, nachylając się do mnie i zniżając głos do poufałego szeptu — pewnego dnia pojedziesz ze mną i ożenisz się z moją córką. To piękna i dobra dziewczyna, dobre dziecko. Nie jest wysoka, tobie sięgać będzie do ramion. Ale też nie jest za niska ani za chuda. Zgrabna. W sam raz taka, jaką powinna być ładna kobieta. Pokochasz ją. Każdy, kto ją widzi, musi ją pokochać, taka ona jest. Oddam ci ją, ożenisz się i będziemy żyć razem. U mnie głodu nie zaznasz. Zobaczysz, jak nam będzie dobrze.

I już zmienił temat, przypomniał sobie sute wiejskie obiady, żury gęste na kościach i kiełbasie, wieczerze pachnące pieczonymi kartoflami, które jadało się z prze­taka, maściło świeżym masłem i popijało maślanką.

A potem znów wracał do córki. Jego słowa padały na dobry grunt, kiełkowały we mnie, budziły ciekawość, potem niepokój i wreszcie — tęsknotę.

Był ojcem dziewczyny, którą miałem kiedyś zobaczyć.

a może nawet pojąć za żonę. Chciałem być taktowny, nie śmiałem zapytać go wprost, jakie usta ma jego piękna córka, jakie piersi, uda, łydki — te wszystkie szczegóły, które stają się obsesją, opanowującą myśli i wyobraźnię młodego mężczyzny, przez tak długi czas pozbawionego widoku i towarzystwa kobiet. Mogłem go zapytać jedynie o kolor włosów, o odcień oczu, o cerę twarzy. Ale on wiedział, jak pobudzić moją wyobraźnię i jak przywiązać mnie do siebie, jak zasiać pragnienie. A może czynił to dla mojego dobra? Igrał moimi uczu­ciami i namiętnościami — był reżyserem moich myśli. Ale wierzyłem, że czyni to w najlepszej intencji. I tak było naprawdę.

Wiem, co chcesz wiedzieć — powiedział raz. — Ja też nie tak dawno byłem młody, więc nie będę cię męczył niepewnością. Ona naprawdę jest piękna, ma duże piersi, takie, jakie powinna mieć młoda dziewczy­na. Ma też na czym siedzieć, dzięki Bogu, i ma to wszystko, czego mężczyzna potrzebuje do szczęścia.

Mijały dni i tygodnie. Pewnego dnia zrozumiałem, że nie jestem już w stanie myśleć o żadnej innej ko­biecie, że nie potrafię w ogóle myśleć o kimkolwiek innym — żyłem już tylko miłością do córki mojego przyjaciela. Myślałem o niej, o jej wiosce nad rzeką i o zielonej dolinie, gdzie tak pięknie obradzała psze­nica.

A jednak nigdy — i to może każdemu wydać się dziwne — nigdy nie pytałem o jej imię; mcże dlatego, że była dla mnie czymś więcej niż zwykłą dziewczyną. Była symbolem, z którym wiązałem pojęcie wol­ności, piękna i wielu subtelnych uczuć. Wobec symbo­lu — jakie znaczenie ma imię?

Powoli — sam nie dostrzegałem tych powolnych przemian — zaczynałem patrzeć z ufnością w przy­szłość. Zatracałem poczucie samotności. Snuliśmy

134

wspólne plany i zamiary, wdawaliśmy się nawet w dro­biazgi, bo przecież nie można sobie wyobrazić życia bez spraw drugorzędnych i błahych, a jednak miłych sercu.

Ogrodzimy chałupę — mówił mój przyjaciel, a ja proponowałem żywopłot z ogrodowych szlachetnych krzewów malin i zadawałem sobie pytanie, jakie kwiaty lubi moja dziewczyna, córka mojego przyjaciela.

I tak płynęły miesiące, minęła zima i odtajało okno, przez mury i kraty dochodził powiew wiosny, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby mojego przyjaciela wywołano na widzenie. Dlaczego nie otrzymywał wałówek ani listów?

Śmiał się dobrodusznie, gdy go o to zagadnąłem.

A kto będzie bydło oporządzał, jeżeli one tu przyjadą? Nie myśl, że to tak blisko i tak łatwo. Lepiej niech w domu siedzą i czekają. Czas leci i przeleci, da Bóg, że znowu będziemy razem.

Czas leci i przeleci. Miał rację, czas rzeczywiście przeleciał, choć pewnie nie w takim tempie, jak by sobie tego można było życzyć, i pewnego dnia wypro­wadzono mnie z celi — wychodziłem na wolność. Żegnałem się z moim przyjacielem, byłem zażenowany i on był zażenowany, rozstawaliśmy się po tylu wspól­nie spędzonych dniach. Mieliśmy łzy w oczach, czułem drżenie jego dłoni, gdy ją oburącz ściskałem. Kochałem tego człowieka i byłem mu wiele winien.

Za pół roku ja też wyjdę — powiedział. — Może cię jeszcze kiedy zobaczę.

Zobaczymy się wcześniej — zapewniłem go — odwiedzę cię. Przyjadę tu z nią...

Pokiwał głową niedowierzająco, uśmiechnął się. Strażnik stanął w drzwiach, musiałem już wyjść na korytarz, gdzie zgromadzono więźniów wychodzących w tym dniu na wolność.

Tak więc opuściłem więzienie i po kilku dniach uda ­łem się do rodzinnej wioski mojego przyjaciela. Po całonocnej jeździe w pustym przedziale trzeciej klasy wysiadłem na małej stacyjce w powiatowym miastecz­ku. Stąd miałem przed sobą jeszcze dwie mile pieszej drogi.

Szedłem wiejskim wyboistym gościńcem, szedłem raźno, podniecony przestrzenią, zapachem lasu, wolnoś­cią. Minąłem dwie ubogie wioski. Na wąskich poletkach bielał owies i złocił się jęczmień, miejscami spotykałem nędzne działki kartofli, nie było tu jednak ani śladu pszenicy, ziemia była biedna i ludzie wyglądali ubogo.

Jeszcze przed zachodem słońca dotarłem do wioski mego przyjaciela.

Gdzie tu mieszka Zawada? — zapytałem w pier­wszej z brzegu chałupie.

Staruszka o sczerniałych, popękanych stopach rzuciła na mnie posępne spojrzenie.

Który Zawada?

Ten, co mieszka na górze pod lasem. Garncarz.

Wszystkie Zawady u nas garnki lepią, ale żaden nie mieszka pod lasem.

Wojciech Zawada — powtórzyłem. — Ten, co ma córkę;

Nie wiem — powiedziała staruszka. — Niech pan się kogo innego zapyta.

Poszedłem dalej — rozglądałem się w lewo i prawo, jak ktoś, kto po wielu latach powraca do rodzinnego domu i sprawdza zmiany, jakie zaszły podczas jego nieobecności. Nie widziałem urodzajnej doliny, w któ­rej rośnie pszenica — na żółtej, kamienistej ziemi widać było tylko owies i kapustę. Jakiś obdarty sta­ruszek stał przed domem, znów więc zapytałem o mego przyjaciela.

Zawada... — mruknął zapytany — Wojtek?

136

Tak, Wojtek.

Aha... — roześmiał się — ten, co policjanta pobił. Ano zabrali go i siedzi.

A córka? — zapytałem — a żona?

Zawada nie miał córki. Ani córki, am żony. To człowiek samotny.

Oparłem się o pień przydrożnego drzewa. Znów po­czułem się nieszczęśliwy i zawiedziony. Nagle sytuacja, w jakiej się znalazłem, pobudziła mnie do histerycznego śmiechu — śmiałem się długo i złośliwie z moich ro­zwianych nadziei, w których nie było za grosz realizmu. Potem ruszyłem w stronę miasteczka.

Po kilku dniach poszedłem do więzienia, chciałem odwiedzić Zawadę, zapytać, dlaczego to zrobił, on, poczciwy dobroduszny Zawada — dlaczego tak okrutnie zakpił ze mnie. Dlaczego mnie skrzywdził? Za co i skąd zrodził się ten szalony pomysł?

Uzyskałem widzenie. Strażnikowi oddałem skromną wałówkę: bochenek chleba, trochę owoców, paczkę machorkowego tytoniu.

Nie zauważyłem, kiedy stanął przy drucianej siatce. Milczeliśmy, patrzyłem na niego prawie wrogo, a on obserwował mnie spod rzęs.

No jak? — zapytał zaczepnie — byłeś w Mrzy- głodzie?

Nie — próbowałem nagle skłamać — nie byłem. Jak wyjdziesz, to pojadę razem z tobą.

Za pół roku wyjdę — powiedział. — Zechcesz, zaczekasz.

Zaczekam, jesteś przecież moim przyjacielem.

No pewnie.

I jesteś jej ojcem — dodałem.

Ba... — westchnął — dobry z ciebie chłopak. Myślę, że się na mnie nie gniewasz?

137

Rozumiem — szepnąłem i coś mnie zaczęło ścis­kać w gardle. — A ja ją t k kochałem jak człowieka z krwi i kości.

To dobra dziewczyna — roześmiał się Zawada — dobra i ładna. Są takie na świecie.

Przez drucianą siatkę podał mi dwa palce, ścisnąłem je mocno.

Dobry, kochany Zawada. Przyjdę jeszcze kiedy...

obiecałem mu odchodząc.

Ale nie przyszedłem. Życie rzuciło mnie w wir innych wydarzeń. Zmuszony byłem wyjechać i nigdy już nie spotkałem Wojciecha Zawady, garncarza z pod­karpackiej wioski, który pobił policjanta.

Miłość o zmierzchu

Zdzisławowi Lachuroml

Ta kobieta, która siedziała naprzeciwko mnie, po­grążona we wspomnieniach i wynurzeniach, była wciąż jeszcze dość młoda i przystojna. Znałem jej zmarłego męża, w pewnym stopniu byłem nawet kiedyś jego przyjacielem. I dlatego podczas tej rozmowy czułem się trochę winny, a w każdym razie trochę nielojalny wobec jego — cienia. Patrzyłem bowiem na kobietę w czerni z zainteresowaniem przekraczającym granice normalnej towarzyskiej uprzejmości.

Oczywiście, nde byłem w niej zakochany, wolałbym jednak spędzić z nią ten wieczór nieco weselej. Czy wyobrażała sobie, że po to ją zaprosiłem, by rozmawiać

o nieboszczykach? Ostatecznie wszystko, co było między nią a Henrykiem, należy już do przeszłości. Z nieba na ziemię jest diabelnie daleko, a Marta to młoda bezdzietna wdowa, wdowy zaś nie mogą w nieskończo­ność opłakiwać swoich mężów — mężowie w analo­gicznych wypadkach też tego nie czynią. Młodość Marty również nie jest wieczna, pozostało jej jeszcze może dziesięć lat do okresu przekwitania, które w moim pojęciu jest już jakimś smutnym preludium do żało­bnego marsza.

Marto — mówię wyrozumiale, starając się ukryć zniecierpliwienie — dlaczego wciąż powracasz do tych samych spraw? Po co? Pozwól, że...

Ale ona przeczuwa intencję mojej dygresji, wie.

o czym chcę z nią mówić teraz, właśnie w tej chwili.

139

■■■■■■■■■■■■■■ i

kiedy jesteśmy sami w domu, a światło w tym przy­tulnym pokoju jest ciepłe i ciepła jest nawet ta makata, która pokrywa tapczan.

Głupi świat — mówi Marta, a w jej oczach zapala się iskra nienawiści i hamowanego wzburzenia — głupi, zły świat. Tylko Henryk był inny. Gdybyś ty umarł, on na pewno miałby cierpliwość słuchać i mówić o to­bie, choć ty nie byłeś nigdy ani w setnej części wart tyle, co on. Ty ohydny, sprośny wieprzu.

Marta kipi, a mnie porywa pusty śmiech — duszę go w sobie, śmieję się cichym, niesłyszalnym we­wnętrznym śmiechem, słyszę w sobie to sarkastyczne bulgotanie tak wyraźnie, jakbym był brzuchomówcą, tak wyraźnie, jak słyszę rozdrażniony głos kobiety w żałob­nej sukni. — To nic — mówię do siebie w myślach i gła­szczę czule okrągłe kolana Marty w czarnych jedwab­nych pończoszkach — to nic, że jestem tym grubym, sprośnym wieprzem; żywy wieprz jest znacznie lepszy od martwego lwa. Więc wykrzycz się, Marto, za chwilę powrócisz do dalszego ciągu swoich zwierzeń, zrzucisz je z siebie tak, jak się zrzuca brudną bieliznę lub jakiś przygniatający ciężar. Potem się nawet rozpła­czesz, a czym prędzej to uczynisz, tym lepiej dla ciebie. Tym lepiej dla nas.

Kiedy go poznałam, był zaledwie na samym po­czątku kariery. Boże, co ja powiedziałam — kariera! On nie uznawał tego słowa, nienawidził go. W pojęciu Henryka, przynajmniej wtedy gdy go poznałam i gdy jeszcze rozmawiał ze mną o wiele więcej niż później, kiedy byłam jego żoną — w jego pojęciu słowo „kariera” oznaczało coś przyziemnego, coś, co śmierdzi merkantylizmem i upadkiem. Nie wiem, czy ty pamię­tasz go w tamtych latach. Zresztą skądże mógłbyś pa­miętać — zawsze otaczałeś sic takimi, których gwiazda świeciła już jasno. Ty nie należysz do tych, którzy

14»

traciliby czas na windowanie do góry kogoś nieznanego, nawet gdyby to był geniusz.

Marto — przerywam, wciąż jeszcze wyrozumia­le — mówisz tak, jakbyś żałowała, że to nie ja umarłem. Bądźże rozsądna. Przecież nie znałem wtedy ani Hen­ryka, ani ciebie.

Oczywiście, oczywiście. Ty już wtedy należałeś do klanu, do wtajemniczanych, do tych przeklętych magów, z których zaledwie jeden na tysiąc potrafi dochować wierności samemu sobie. Boże, jak ja ich nienawidzę. Nie, nie przerywaj mi, wiem, co mówią. Gdy zaczynają wykonywać swoje kapłańskie misteria, czynią to z powołania, z wewnętrznej potrzeby, dla idei — w każdym razie zapewniają o tym, sami gorąco w to wierzą, marzą o Królestwie Chrystusowym na ziemi, sami są Chrystusami, sto razy na dobę udają ukrzyżowanych, a potem sto razy zmartwychwstają. Wszyscy tacy jesteście, cholerni artyści. I ty także. Nikt z was nie pragnął własnej kariery, nikt nie za­paskudzał sobie marzeń sukcesami, które go czekają — wam przecież nie chodziło o własny sukces ani o brudne pieniądze, ani o anachroniczną zabawę w ordery. I o dziwkach nikt z was wtedy nie myślał — skądże, nawet we śnie odwracaliście od nich oczy. Człowiek, społeczeństwo, ludzkość, historia — o tym myśleliście, tylko o tym, prawda? Ideały, ideały. I ta nieskazitelność wasza, ta zgodność życia i idei. A potem, pewnego dnia, w życiu takiego człowieka, jak ty, zaczęło się coś psuć. Męka twórcza, męka artysty zaczynała popłacać i nastąpił... Co to było? Kryzys? Nie przerywaj mi, by­dlaku. Przez przeszło dziesięć lat obserwowałam was, ciebie i tych wszystkich, z którymi Henryk się zadawał. Więc pewnego dnia coś się w was załamuje, musi się przecież załamać, musi się zepsuć, bo nie mogę uwierzyć, nie mogę sobie wyobrazić, żebyś ty zawsze był taki, jak

dzisiaj. W miarą powodzenia zaczynacie gnuśnieć, fol­gujecie sobie i tylko przy uroczystych okazjach mówicie jeszcze coś o sumieniu, mówicie, że sztuka jest sumie­niem świata, i inne takie bzdury, które brzmią pięknie, a nie znaczą nic i do niczego nie zobowiązują. Prze­stajecie walczyć, a powiedz mi, kim jest artysta, który nie walczy? Masz rację, powtarzam to, o czym często mówił Henryk. On był prawdziwym artystą i wymagał od innych tego samego, co od siebie. Ale nie wszyscy są tacy, jak Henryk. Niektórzy stają się nietykalni, wynoszą się ponad wszelkie kryteria i idee, znajdują sobie taki postumencik, na którym dobrze się stoi, skąd jest się dobrze widocznym, i dbają o to, by im tam było dość wygodnie, bo w tłoku mógłby który spaść i. potłuc sobie tyłek. Ty przecież wiesz o. tym lepiej niż ja — ty, pisarz. A propos! Czytałam twoją nową książkę i podziwiałam jej bohatera. Skąd u cie­bie, u takiego świntucha, taka kryształowa postać?

To bardzo proste — odpowiedziałem, tym razem rzeczywiście dotknięty — świntuch także pragnie oczyszczenia. Każdy pragnie oczyszczenia. Freud to już wytłumaczył.

Milczała chwilę.

Przebaczam ci te wszystkie obelgi — powiedzia­łem — ale dlaczego nas tak nienawidzisz? Za co?

Wcale was nie nienawidzę, ani ciebie, ani innych. Jak ja was mogę nienawidzić, taki robaczek, jak ja. Owszem, krzyczę, złoszczę się, ale to są tylko słowa. Trochę za późno to przyszło — dopiero teraz rozumiem Henryka. Przez was, przez ciebie i innych zrozumia­łam jego. I przez niego zrozumiałam takich, jak ty.

Napijesz się koniaku? — zapytałem.

Odsunęła kieliszek i nie zapaliła papierosa, którego jej zaproponowałem.

Nie palisz — stwierdziłem z uznaniem. — Zawsze

i /auauMMMM

marzyłem o takiej kobiecie, która nie pije, nie pali i jest taka, jak ty. Ale jakoś nie miałem szczęścia do kobiet. Wciąż miałem do czynienia z dziwkami i może właśnie dlatego bohaterki moich powieści są czasem podobne do świętych, a czasem do ladacznic.

Koniak był mocny i rozlewał ciepło po całym ciele.

Papieros, który zapaliłem, smakował mi znakomicie.

Za oknem był mroźny zmierzch. Wiatr wył w kominie, ale mój pokój był ciepły i przytulny, duży pokój z dwo­ma niszami. W jednej niszy stoi tapczan, obok — sto­lik i fotele. W drugiej urządziłem 9obie pracownię, tam stoi moje biurko. Lubię ten pokój razem z wszyst­kimi gratami i drobiazgami, które tu w ciągu kilkunastu lat nagromadziła moja stara, głucha jak pień gospo­dyni. Zaraz po zakończeniu działań wojennych udało mi się zająć to mieszkanko i siedzę tu do dziś. Oczy­wiście, byłem wówczas o kilkanaście lat młodszy i zdrowszy — to wciąż jeszcze były lata spokrewnione z młodością. Wtedy zdawało mi się, że życie jest wie­czne. i że ten, kto przeżył wojnę, będzie jeszcze żył diabli wiedzą jak długo.

Dym papierolsa owija się wokół Marty, wokół jej włosów i wzdłuż całej postaci. Marta jest ładna — nie piękna, a ładna w swej dojrzałości, w swojej pełni i po­wadze. Wysoka, nie szczupła, ale i nie tęga. Jasna twarz, lśniące włosy blond, odbijające od ciemnej sukni.

Nie -kocham jej, nigdy jej nie kochałem i nie mówiłem z nią o miłości. Taka rozmowa mogłaby być śmieszna, a ośmieszyć się w moim wieku to — dramat.

Chciałbym Martę zatrzymać przy sobie. Brak mi kogoś. Czuję się ostatnio dość marnie, sypiam źle, budzę się często i z lękiem — nie umiem nawet tego lęku opisać. To potrafi zrozumieć tylko ten, kto rów­nież się lęka. Nigdy nie wiedziałem, że jestem takim tchórzem, ale teraz już wiem, nie mogę tylko zrozu-

143

i mm s i

mieć, dlaczego nie lękałem się tego dawniej, wtedy gdy jeszcze nie odczuwałem duszności ani zawrotów głowy. Powinienem pójść do lekarza, dać się zbadać, ale lekarza także się boję, bo co będzie, jeśli on po­twierdzi moje obawy?

Dlaczego ty nie słuchasz? — pyta Marta. — Skoro mnie zaprosiłeś, powinieneś być dla mnie wy­rozumiały.

Powinniśmy być dla siebie wyrozumiali — powiedziałem. — My, którzy jeszcze żyjemy, wszyscy żyjący powinni być wyrozumiali, wszyscy potrzebują wyrozumiałości. Ale ty, właśnie ty sama zapominasz

o tym. Perorujesz na temat moich grzechów, nazywasz mnie świnią. Mój Boże, gdybym nawet był święty, też potrzebowałbym absolucji i wyrozumiałości.

Roześmiała się, po raz pierwszy dzisiejszego wie­czoru, i pogłaskała mnie po dłoni; może chciała mnie udobruchać, ale teraz ja byłem rozżalony, teraz ja chciałem mówić po to, żeby ona mnie słuchała cier­pliwie, ja również odczuwałem potrzebę ucieczki przed sobą, przed nocą, przed milczeniem.

Henrykowi już nie jest potrzebna twoja spowiedź ani twoja dobroć czy wyrozumiałość. To nam są po­trzebne te wspaniałe, błogosławione rzeczy, bez któ­rych męczymy się i usychamy. Nie masz sobie nic do wyrzucenia, jesteś bezgrzeszna i święta, otrzymywałaś od Henryka mało, dawałaś mu wiele. Mnie nikt tyle nie dał.

Ależ ty go wcale nie znałeś!

Znałem go równie dobrze, jak ty, choć tobie się wydaje, że znałaś go lepiej, bo byłaś jego żoną, a ja byłem tylko znajomym, i to jedynie z pewnego okresu życia. Zapewniam cię, że jako człowieka i artystę <ja. znałem go lepiej. I rozumiałem go lepiej. Może dlatego, że czasem wysłuchiwałem jego zwierzeń — nazwałaś

144

mnie sprośnym wieprzem, a jednak ludzie często od­czuwali przy mnie potrzebę zwierzeń. Zresztą nie tylko

o zwierzenia chodzi. Jestem pisarzem i moim obowiąz­kiem jest te rzeczy rozumieć, te dramaty ludzkich ży­wotów, z których każdy jest inny, a wszystkie są do siebie podobne w szczegółach i uogólnieniach. Słu­chałem cię z roztargnieniem, Marto, to prawda, mówiłaś

o rzeczach śmiertelnie poważnych, a ja myślałem

o moim życiu i o twoich pięknych kolankach, ale to nie znaczy, że wspomnienie o twoim mężu jest mi obo­jętne. To był bardzo porządny człowiek i dobry ma­larz. Zrozum jednak, że jemu nie potrzeba żadnych wspominków. A jeżeli potrzebne są tobie, to gotów jestem ci pomóc — mogę ci odtworzyć całą jego drogę, całą mąkę, całą tragedię artysty. Rozumiałem ją jeszcze wtedy, kiedy on żył, podczas gdy ty wiele rzeczy zrozumiałaś dopiero po jego śmierci. I mógłbym ci to wszystko opisać równie trafnie i równie błędnie, jak byś ty to zrobiła.

Powiedziała z wyrzutem:

Chcesz o nim mówić, bo chcesz mówić o sobie.

O czymkolwiek mówisz, zawsze w jakimś stopniu mó­wisz o sobie.

No tak — przyznałem jej rację — w pewnym sensie, w pewnym stopniu to prawda. Mówiąc o kimś, zawsze mówi się trochę o sobie.

Chciałem zakończyć tę rozmowę, dość już mówiliśmy

o nim i ona nawet nie miała pojęcia, jak dalece przykra była dla mnie ta rozmowa. Ach, nie, nie by­łem zazdrosny o jej przywiązanie do cienia człowieka, który żył'jeszcze w jej wspomnieniach. Wspomnienia obumierają, może nieco wolniej niż organizmy, ale obumierają, bo taki jest ich przywilej — spopielają się. stają się blade, nikłe, aż wreszcie pewnego dnia za­czynają służyć tylko do uspokojenia, do udowodnienia.

że pozostało się jeszcze odrobinę wiernym swoim uczuciom, swoim przyrzeczeniom.

On nie miał nic ze swojego życia — mówi Marta — nawet tej odrobiny uznania, jakie się należy każdemu żyjącemu człowiekowi za jego pracę. Zawsze robił coś nie wtedy, kiedy należało to robić. Nie miał żadnego ■ wyczucia koniunktury.

A może miał to wyczucie, lecz wolał czynić na przekór wszystkiemu?

Dopiero pośmiertnie przyznano mu order, mój Boże, po co nieboszczykom ordery? A za życia?

Za życia miał przecież swoją pracę. Zapewniam cię, że dawała mu więcej radości, niż mogłoby mu dać to wszystko inne, czego nie posiadał.

Nie wiesz wszystkiego. On szukał tej odrobiny satysfakcji, potem, gdy był już chory. Czasem prze­glądał swoje prace, szkice i płótna i patrzył na mnie pytająco: ,,A jeśli to jednak nic nie jest? Może oni mają rację, przemilczając to?” Takie pytania zadawał sobie i mnie, a ja, która tak mało znam się na malar­stwie, usiłowałam go pocieszyć: „Nie martw się — mówiłam — to jest wielka sztuka, ludzie to zrozumie­ją, jeśli nie teraz, to kiedyś, tylko że ty nie potrafisz się dostosować do życia. Zawsze idziesz przeciw prą­dowi, jesteś niesforny jak małe dziecko”. Tak go po­cieszałam, a on mówił jeszcze: „To byłoby straszne, gdyby moja sztuka miała nic nie znaczyć”.

Przysunąłem się do Marty, byłem pełen współczu­cia, chciałem dla niej coś zrobić i chciałem, żeby ona coś dla mnie zrobiła. Oboje byliśmy sami, ona nad gro­bem Henryka, ja nawet bliskich grobów nie miałem; ona — młoda jeszcze i powabna, ja — starszy od niej i dręczony przez obsesje i obawy, których nawet przed samym sobą nie chciałem nazwać po imieniu.

Był już późny wieczór, wiedziałem, że Marta wnet

Ili

odejdzie, może odprowadzę ją do tramwaju, a może ona domyśli się, że o tej porze i przy takiej chłodnej pogodzie niechętnie wychodzę z domu, więc zrezygnuje z mojej asysty — i pójdzie sama, a ja zostanę tu,- w tym staroświeckim zakurzonym mieszkaniu, sam z głuchą jak pień gospodynią, i położę się do łóżka, i znów będę miał atak tych okropnych duszności, przeciw którym żadne tabletki już nie pomagają.

Gdy jestem sam w pokoju, zaczyna mnie boleć serce, czuję lekkie ukłucia w okolicy łopatek i boję się, boję się samotności, boję się ciemności, tak samo jak wtedy, gdy byłem jeszcze zupełnie małym chłopcem. Więc za­siadam do biurka, piszę do późnej nocy w ciepłym kręgu stołowej lampy z zielonkawym abażurem — ten seledynowy odcień światła działa na mnie uspokajają­co — po raz trzeci czy czwarty przepisuję tę samą po­wieść, wciąż jeszcze uważam ją za nie dokończoną, ze strachu, że jeśli ją zakończę, wówczas dobije mnie zmęczenie i choroba. Ale Marta tego wszystkiego nie rozumie i nie zrozumie, a ja nie mogę jej tego nawet powiedzieć, bo trudno powiedzieć kobiecie, że chciało­by się ją mieć ze strachu przed samotnością i chorobą.

Dawniej byłeś bardziej rozmowny... — .powie­działa Marta.

Czy chcesz, żebym przyrządził kolację? — zapy­tałem z ukrytą nadzieją, że ona zgodzi się i że sama tę kolację przygotuje.

Nie, dziękuję ci. Jest już późno.

Marto — powiedziałem — tak długo na ciebie czekałem.

I odezwały się we mnie jakieś wspomnienia, nie tak bardzo odległe, bo zaledwie sprzed kilku lat, gdy byłem jeszcze bardzo pewny siebie i gdy dziewczęta chętnie przyjmowały moje propozycje. Mocny Boże, pomyśla-

147

łetn, przecież i dzisiaj jeszcze nie jestem taki stary, skoro ta kobieta tak bardzo mi się podoba.

Przegapiłem życie, Marto. Przegrałem je. Gdybyś zechciała uratować tę resztę, która mi jeszcze pozo­staje...

Przecież miałeś swoją radość z pracy. Pisałeś, zdobyłeś sławą, czego jeszcze chcesz? Ile ty właściwie masz lat? Henryk był chyba znacznie młodszy od cie­bie.

Mówiła zimno i okrutnie. Nienawistnie. Czy miałem jej odpowiedzieć, że dopieró' wczoraj byłem młody, że ta młodość jest we mnie jeszcze świeża, ledwo przeży­ta, jak wczorajszy dzień, i że wciąż odwracam się i wy­ciągam ku niej puste ręce?

Kłamałem, pisząc kiedyś o ludziach dojrzewają­cych do śmierci, tak jak kłos dojrzewa do żniw. Co za naiwność! Człowiek nigdy nie jest dojrzały do śmierci.

Uspokój się — Marta kładzie ramię na moich barkach — uspokój się i nie rozdrażniaj się tak. To moja rozmowa o Henryku tak cię zdenerwowała.

Czuję na sobie jej ramię — jest mi ciepło i przyjem­nie.

Chciałbym pocałować twoje ramię...

Całuj — roześmiała się obojętnie.

Ale to ramię jest chłodne i obce.

Zostaniesz u mnie? — zapytałem, a serce tłukło się we mnie, ale jej spojrzenie było jakieś pogardliwe. Poczułem się jak „sprośny wieprz" — tak mnie prze­cież nazwała w chwili szczerości. Przypomniałem sobie, że nie przyszła tu dla mnie, przyszła dla siebie — po to, żeby się wygadać, żeby sobie ulżyć.

W twoim wieku człowiek nie powinien być sam. Powinieneś sobie wziąć jakąś kobietę. Jakąś starszą kobietę.

148

Starszą kobietę? Co ona chciała przez to powiedzieć?

Głupstwo — burknąłem — jakoś sobie poradzę bez starszej kobiety.

Podniosła się i sięgnęła po płaszcz. Pomogłem jej się ubrać, przy czym znów poczułem w nozdrzach za­pach jej potu, jej ciała.

Odprowadzając ją do drzwi, byłem zły i rozcza­rowany. Taka sama dupa — pomyślałem — taka sama, jak Wszystkie inne.

Gdy wyszła, zasiadłem do biurka i zacząłem prze­pisywać brudnopis powieści. W pewnej chwili zasta­nowiłem się, co by było, gdybym tak umarł tej nocy. Kto by zaniósł maszynopis do redakcji? I wyobraziłem sobie zadowolenie mojej głuchej jak pień gospodyni, gdyby nareszcie mogła uprzątnąć ten pokój i spalić te moje wszystkie papiery i szpargały.

z

Poczekalnia

P oczekałnia była wąska i ciemna — po prostu kory­tarz przesycony stęchlizną i wonią środków dezynfek­cyjnych.

Ta choroba jest cicha jak anioł i groźna jak anioł — powiedział stary człowiek z bródką — łagodny anioł z czarnymi skrzydłami.

Młodzieniec o twarzy poważnej i przeźroczystej zaczął opowiadać:

Odwiedzałem starą samotną kobietą, która cho­rowała właśnie na to. Była chudziutka, wyschnięta jak wiór. Mogła być moją matką i mówiła do mnie „syniu”. Kupowałem jej słodycze i owoce i siadywałem przy niej, bo chciałem, żeby tak do mnie mówiła. Miała głos dziwnie podobny do głosu mojej matki, podobne ruchy i dlatego tak ją polubiłem. Całowałem ją po rękach, miała małe dłonie, małe i pomarszczone. Pluła krwią i bała się śmierci. Nie mogłem wówczas zrozu­mieć tej obawy, było mi głupio, czułem się jak czło­wiek, do którego przemawiają w nieznanym języku. Myślę, że zaraziłem się od tej staruszki.

Żałuje pan teraz, co? — zapytał jakiś kobiecy głos. — Potrzebne to panu było.

Nie — odpowiedział młodzieniec — nie żałuję. Powinien być ktoś, kto odwiedza stare samotne kobiety, lękające się śmierci. Gdyby ona jeszcze żyła, mógłbym ją częściej odwiedzać. Mam teraz dużo wolnego czasu.

Człowiek z bródką przysunął się do zasmuconego młodzieńca, a dokoła nich wytworzyło się półkole zło­

150

żone z kilkunastu osób. Opowiadanie młodzieńca za­interesowało ich wszystkich.

Pańskie chwalebne postępowanie wobec tej ko­biety wynikało z miłosierdzia — powiedział brodacz

i to było miłosierdzie obustronne. Bo ona swoim przywiązaniem przypominała panu matkę, darzyła pana tą niemal macierzyńską miłością, jaka była panu potrzebna. To było dobre uczucie, a za wszystko, co dobre, trzeba płacić. Pan również zapłacił. Ale myślą, że warto było. Miłosierdzie to cudowna rzecz. Świat po­trzebuje miłosierdzia.

_— Nie żałuję — powtórzył młodzieniec — wcale nie żałuję.

Niech się pan nie boi — powiedział człowiek w roboczym kombinezonie — wynajdą coś. Może w Szwajcarii, może gdzie indziej.

Chłopiec o zbójeckiej fryzurze roześmiał się i po­trząsnął czupryną.

Ziemia wszystko wyciągnie. Ziemia i niebo.

Stary człowiek z bródką kiwał głową:

Miłosierdzia nam trzeba. Miłosierdzia.

Myli się pan — wtrąciłem, bo denerwowało mnie czekanie w tym wąskim śmierdzącym korytarzyku, dla którego architekt zapominał zaprojektować wentylator.

Nie chodzi o miłosierdzie. Świat potrzebuje przede wszystkim reform. Pieniądze płynące korytem zbrojeń trzeba skierować na badania, na laboratoria i szpitale. A miłosierdzie to tylko pastylka osładzająca ból, ale nie sięgająca do sedna.

Nie jesteśmy bogaci — powiedziała dziewczyna w studenckiej czapce — ale mamy bezpłatne lecznic­two. W Ameryce trzeba płacić za szpital.

Ja niczego nie żałuję — powtórzył jeszcze raz młodzieniec. — Gdyby żyła, poszedłbym do niej. Była bardzo szlachetna.

151

Dlaczego pan sądzi, ze świat nie potrzebuje miło­sierdzia? — Stary człowiek z bródką uśmiechnął się do mnie. — Miłosierdzie zawsze będzie artykułem poszu­kiwanym. Zawsze przecież ludzie będą umierać, mimo że wszyscy niechętnie o tym mówimy. Zawsze będą chorzy łub starzy, których przeraża myśl o śmierci. I człowiek, który leży na szpitalnym łóżku, zawsze bę­dzie się cieszył, gdy ktoś ujmie go za ręce i dopomoże mu dojść do tej bramy, przez którą przechodzi się tyl­ko jeden raz i bezpowrotnie.

Otworzyły się jakieś drzwi. Kobieta w bieli zafur- -kotała krochmalonymi spódnicami —r powiało pd nich chłodem i nieśmiertelnością.

Ciszej, proszę! — powiedziała.,<—. Przeszkadzacie nam pracować.

Szpital

Głos kobiety był pokorny, cichy.

Przyprowadziłam ci dzieci. Czy jesteś zadowo-

-O tak. Przecież wiesz, że chciałem je zoiBaczyć. Dzieci było dwoje. Dwie dziewczynki. Młodsza miała jakieś dwa latka, starsza może pięć.

' Chodź powiedział chory i wyciągnął ramiona.

Wówczas starsza podeszła do niego powoli, jak by się nad czymś głęboko zastanawiała. Gdy była już blisko ojca, spuściła; oczy, a jej małe zziębnięte piąs&i zdawały się nie wiedzieć, co począć,

Pocałuj mnie — powiedział ojciec

Uczyniła- to bardzo lekko i nieśmiało. Oni westchnął i ni$f zważając, ma drugie dziecko, stojące na boku, ob­jął ją wpół. Tuląc do siebie jej ramionka $ uda zapy­tał:..^

Kochasz mnie? Wciąż mi się zdaje, że już mnie zapominasz.

Myśli dziecka, biegły blisko jego myśli, lecz po ja­kimś insnym tprze.

Ty nie umrzesz, tatusiu, prawda? Nie umrzesz. •-T^Dlaczego pytasz, czy umrę? — powiedział chory, i— Bo ja bym chciała, ¡żebyś przyszedł do domu.

Jak byłeś w domu, to zawsze się ze mną bawiłeś. Wtedy wszyscy się ze mną bawili, a teraz nikt się nie bawi.. Ale jak wrócim ze szpitala, to znowu będziesz się ^e mną bawił, prawda?

Skinął milcząco, powiekami i patrzył w sufit.

153 —

Pamiętasz, jak rysowałaś tego kogutka? Miałam wtedy tyle różnych ołówków. A innym razem byłeś ze mną na spacerze. Cały dzień.

O tak — uśmiechnął się ojciec — pamiętam. Tc był piękny dzień i wspaniale się bawiliśmy.

Chodziłeś na czworakach po łące — roześmiała się maleńka.

Zdaje mi się, że pod koniec zabawy dostałaś ode mnie lanie.

No tak — przytaknęła — dostałam, ale nie gnie­wam się na ciebie. Oddam ci to, jak się znowu będzie­my bawić.

Zgoda — powiedział chory. — Ale chciałbym wiedzieć, kto teraz ciebie bije.

Nikt — ipowiedziała spuszczając oczy.

Nie wierzę ci. Kto cię uderzył w tym miejscu?

^— Sama się uderzyłam. Słowo honoru.

'— No, to dobrze. Pocałuj mnie mocno. O, właśnie tak. Idź już.

Dziewczynka odeszła do matki, a jej młodsza sio­strzyczka ubliżyła się do ojca. Stała chwilę nieśmiało i milcząco, ale raptem roześmiała się.

Mój tata — powiedziała pieszczotliwie — mój.

Chory objął dziecko jedną ręką i tulił je do siebie

drapieżnym (ruchem.

Chciałem zejść z łóżka i powiedzieć mu: — Wróć do tych swoich małych dziewczynek, wróć do- nich, bo jesteś iim koniecznie potrzebny, bez ciebie będą poniewierane. Los, ludzie, a nawet pory roku i wszy­stkie inne siły świata będą prześladować twoje małe dziewczynki. Gdyby nonsens śmierci miał trafić jednego z nas, pozwól, że cię zastąpię.

Tak myślałem. Tak myślałem krótko i obłudnie. Wiedziałem przecież, ż>e jest to niemożliwe, że żadne umowy ani ofiary nie zdadzą się tu na nic. Pomyślałem

0 tym z ulgą, bo przecież ja też chciałem żyć i nawet w tym ohydnym pokoju szpitalnym było mi dobrze.

Spojrzałem w okno. Padał gęsty, puszysty śnieg. Było pięknie.

Dzieci, zadowolone z odwiedzin u ojca, wybiegły na dziedziniec. Już po chwili bawiły się śnieżnymi kulami

1 lepiły bałwana. "Wreszcie któś ze służby ¡ szpitalne; przepędził je. A także ich matkę, której akurat tutaj spodobało się płakać. Jej twarz była czerwona, a oczy opuchły od łez.

Kran

Krople wody padają na fajansową muszlą umy­walki. Trwa to całą noc. Kropla za kroplą, kropla za kroplą, jednostajnie, równomiernie, jednakowo. Nie słyszę tych uderzeń w dzień, ale w czarnej ciszy nocy każda kropla posiada ciężar wielotonowy, a delikatne kapanie przemienia się w łoskot.

Kropla po kropli, kropla po kropli. A gdy ich za­braknie?

Hydraulik w białym kitlu ujmuje mnie za rękę. — Jak się pan czuje? — pyta i nie czekając na odpowiedź dorzuca: — kwietnie pan wygląda. — Poitem wychodzi. A z kranu kapią krople rdzawej wody — kap, kap, kap.

Uwiłem sobie gniazdko w niewielkim szpitalnym pokoiku. Majeńki światek, jak tu dobrze — różowy kwiat cynerairii, angielski pled w ciepłych kolorach, kilka ulubionych książek. Pudełko papierosów dla od­wiedzających.) O zachodzie rozkwita na drzwiach wzruszająca plama słońca. Dobrze mi tu, w środku wielkiego rojnego świata. Jeszcze jeden proszek i usnę.

Przebudziłem się ze strachem kołataj ącym w klatce piersiowej. Lęk. Krople wody jednostajnie spadające na muszlę. Noc, ale wyraźnie rozróżniam kontury przedmiotów. Dlaczego się boję?

Usiadłem na posłaniu, by poprawić poduszki, i zo­baczyłem swoje łóżko puste, beznadziejnie puste; po­duszki wgniecione tam, gdzie zazwyczaj spoczywa głowa. Więc nie ma mnie już w tym miejscu i nie ma

156

różowej cynerarii, którą sprzątaczka wyrzuciła wczo­raj razem ze starymi gazetami. W tym pokoju jest okropna pustka, będzie pustka, zawsze będzie pustka. To jej się lękam. Oczywiście ten, co tu przyjdzie po mnie, zajmie swoje miejsce. Moje będzie puste.

Ojciec, matka, bracia — tyle pustych miejsc. 1 nawet spotkać się nie mogą.

Te chwile samotności. W uniwersyteckiej cfeieinicy był w tamtych latach maleńki burdelik dla studentów. Świątynia. Z biciem serca wszedłem raz do środka. Dziewczyna miała duże aksamitne oczy i bladą nie­szczęśliwą twarz. To nieprawda, że wszystkie pro­stytutki cuchną wódką i występkiem. Usiadłem obok niej, objąłem ją ramieniem i ona mnie objęła. — Nikogo nie mam — mówiłem do niej — nikogo, czy ty to rozumiesz? — Siedzieliśmy zwarci uściskiem i szlochaliśmy szczerym dziecięcym szlochem. Potem uchyliły się drzwi i męski głos powiedział: — Bardzo pana przepraszam, na nią czekają następni goście.

Od świtu świergota ptactwo na gałęziach starej akacji. Za oknem śpiewają dzieci:

Chlapu chlapu chlapu chlap Deszczyk sobie pada...

Wzruszająca poezja. Coś ściska za gardło. Dłoń zwi­niętą w trąbkę przykładam do ucha, by nie zmarnować ani jednaj sylaby. Skoro są dzieci, jest i nieśmiertel­ność. Bo chyba tak należy rozumieć to złudne słowo.

Przez nieszczelne, rdzewiejące krany uchodzą krople, łączą się w strumyczki, strumienie i rzeki, wpadają do mórz bezdennych i bezkresnych. Dzień za dniem., noc za nocą.

Piękne są muszle ślimaków, maleńkie kręte rożki, w których jest dobrze i pięknie, i swojsko, gdy się żyje.

Zabierzcie wasze nikczemne ręce, wy, rzeżnicy, ko­lekcjonerzy muszelek, amatorzy ostryg i krewetek. Nie chodzi o mózg ani o centralny układ nerwowy. Chodzi o życie.

Piękny pałac z bajki. Ulubiona książka. Ach, żeby tylko zdążyć ją przeczytać. Pled wełniany. Słoneczna plama na drzwiach. Tabletki na uśmierzenie bólów. Jak sią»pan czuje? Proszę się nie trudzić, nikt nie na­prawi tego kranu. Kropla po kropli. Kropla po kropli. Co się stanie pewnego dnia, gdy zabraknie kropel? Nic. Będzie cicho, cicho, cicho.

Miłość w Dolinie Sorek

Nazywam się Dalila, Dalila z Doliny Sorek. Przez naszą wieś przepływa .płytka rzeczułka, w której plus­kają się dzieci. Po jednej stronie leżą wzgórza poroś­nięte winnicami, po drugiej bieleją płaskie kamienie grobowców. Po jednej stronie jest życie — po drugiej śmierć. W środku zaś człowiek, kruchy człowieczek ze swoimi namiętnościami i cierpieniami, ze swoimi za­sadami lub bez zasad — śmiertelny, bo tylko mity bywają nieśmiertelne, tylko mity, legendy, opowieści.

O moim życiu również pozostała legenda — złe wspomnienie o przewrotności i fałszu.

Chciałabym, żebyście wiedzieli, kim byłam napraw­dę. Byłam sprzecznością, byłam niekonsekwencją. Moie uczucia buntowały się przeciwko stałości i prawom przywykania. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie mnie sądzić, bądźcie wyrozumiali.

Kochałam mego męża. Lecz wy nie wiecie, kim on był. Od czego mam zacząć jego prezentację? Od imie­nia? Nie ono jest ważne. Od wyglądu? Nie był piękny. Miał szeroką, pospolitą twarz, grube negroidalne wargi, wulgarne wargi — gdy rozchylały się w uśmie­chu, widać było jego niskie zęby, podobne do zębów roślinożernego zwierzęcia.

Tylko włosy miał piękne — długie włosy, których nigdy nie tknęły fryzjerskie nożyce. W tych włosach tkwiła jego moc. A może był to tylko mit o sile? Le­genda, która przesyła nad ■ tamtym pokoleniem jak grzmot nad wierzchołkami gór?

159

Kiedy byłam dzieckiem, wybrałam się raz z przyja­ciółkami daleko za miasto, tam, gdzie obozowali pa­sterze z jego pokolenia. Stałam przed jakimś ubogim połatanym namiotem, zdziwiona i wzruszona. Wpada­łam w nastrój niesamowitości słysząc słowa, których nie rozumiałam, i pieśni czy modlitwy, które przeraża­ły mnie obcością dźwięków, niezwykłością melodii. Z namiotów bił nieznośny zapach potraw zaprawionych cuchnącym czosnkiem i cebulą. Wszystko tu było obce.

Dopiero później zrozumiałam, kim byli ci dziwni koczownicy. Mój mądry ojciec wyjaśnił mi, że są to przybysze z dalekich krajów; nikt z żyjących nie pa­mięta, kiedy przywędrowali, ale wszyscy wiedzą, że to są kiepscy wojownicy, z których tylko jeden na dzie­więciu potrafi posłużyć się łukiem i oszczepem; wprawdzie, na wzór Egipcjan i Fenicjan umieją używać rylca i rybią krwią znaczą na cielęcej skórze jakieś dziwne gusła i modlitwy, mimo to jednak są barba­rzyńcami. dowodem czego jest fakt, że nie znają smaku wieprzowiny i kaleczą najpiękniejszą część ciała swoich młodzieńców.

Tyle wiedziałam o narodowości Sam son a owego dnia, kiedy stanął przede mną po raz pierwszy. W promie­niach zachodzącego słońca jego faliste włosy wydały mi się żywą strugą złota. Gdy dotknął mnie, zadrżałam i poczułam żar hamsinu nadciągającego od pustyni. A gdy wziął mnie w objęcia, moje nozdrza poczuły zapach miodu i kwiatów polnych — on był człowiekiem pól i lasów i może dlatego miał oczy tak jasne, błękitne jak niebo nad doliną rzeki Sorek.

A więc przyszedł prosić o moją rękę, on, który był już wtedy sławny w całej okolicy. Obmyłam mu stopy

i namaściłam go olejkiem, jak nakazywał dobry oby­czaj. A gdy zapadł zmierzch, weszliśmy do mojego pokoju i byłam mu powolna. Został moim mężem —

160

on, człowiek o najpiękniejszych włosach i najbardziej muskularnych ramionach. A potem leżałam cichutko na posłaniu, zachwycona i szczęśliwa, i nie czułam już pogardy do jego współplemieńców. Był mi bliski, był mój — dumna byłam z jego siły i z siły jego lędźwi.

Rozczesywałam i gładziłam rude kędziory Samsona. Księżyc oświetlał jego szeroką zadowoloną twarz. Sie­dział ma moim posłaniu i posilał się chłodną baraniną. Miał pełne usta jedzenia, a gdy popijał z glinianego dzbana, wino ciekło mu po brodzie. Jadł i pił żarłocznie, tłuszcz z palców plamił moje białe jedwabne przeście­radło. Nie raziły mnie jego maniery, jego prostactwo

był przecież moim mężczyzną, moim mężem.

Całą noc, do samego świtu, spędził ze mną. Byłam młoda i egzaltowana, chciałam mówić z nim o miłości, chciałam, by znał moje uczucia. Ale on nie był wy­mowny, nie znał pięknej sztuki konwersacji i flirtu, choć był 'kochankiem niezrównanym.

Nad ranem przysięgłam mu wierność, a on wysłuchał tej przysięgi i śmiał się — śmiał się głośno i rubasznie. Klepiąc mnie pieszczotliwie po karku, tak jak się klepie młodą jałówkę, powtarzał: — Zdradzisz mnie, na pewna mnie zdradzisz, poznaję to po twoich przeklętych źre­nicach. Wcale mnie nie kochasz, kochasz tylko siłę moich mięśni. — Tak powiedział i poszedł w góry, gdzie zastawił był sidła na drobną zwierzynę i dzikie ptactwo.

Mijały miesiące, zmieniały się pory roku. Wiosną brzegi rzeki Sorek porastały zielenią, wody wzbierały, górskie potoki z szumem staczały się w dół, nawadniały pola i kwieciste łąki.

Kochałam mojego męża i jak każda zakochana kobie­ta nie zwracałam większej uwagi na wypadki zacho­dzące wokół nas. W kraju dokonano Zamachu stanu, nowy król objął władzę, nowy despota ustanawiał re-

farmy i wprowadzał nowe prawa. Współplemieńcy mego męża zostali uznani za przedstawicieli niższej rasy — wszak żarli czosnek i nie umieli strzelać z luku. Cień pogardy padł na małżeństwa mieszane, mężowie porzucali swoje żony, żony odchodziły od mężów, w do­linie Sorek huczało od plotek i donosów, ja zaś w głębi serca protestowałam przeciw tym metodom, cierpiałam i trwałam w wierności dla mego męża. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, iż wobec ludzi jestem skom­promitowana na zawsze.

Czułam na sobie źłe spojrzenia kobiet i mężczyzn — kobiety były zazdrosne, wiedziały, że żadna z nich nie ma tak namiętnego i silnego mężczyzny; zaś mężczyźni, znajomi oficerowie i urzędnicy państwowi, patrzyli na mnie jak na zbrodniarkę, która zhańbiła swoją rasę.

Czego chcecie? — pytałam. — Gdy dwoje mło­dych ludzi łączy się w miłości, nic nie powinno stawać im na przeszkodzie. Cóż mnie obchodzi jego rasa lub moja własna rasa? Mąż mój urodził się na tej samej ziemi, pod tym samym niebem, oddycha tym samym powietrzem i pije z tego samego źródła. A resztę niech piekło pochłonie!

Tak mówiłam do nich, a oni, gniewni sędziowie, gro­zili mi i ubliżali.

Pewnego dnia odwiedzi! mnie szef policji, człowiek

0 gładkich manierach i wcale niebrzydki. Przyniósł mi w podarku parę drobiazgów ze sztucznego złota i kilka flakonów wonnych olejków. Rozmawiał ze mną długo

1 serdecznie, głaskał moją rękę i przypominał o obo­wiązkach wobec naszych tysiącletnich bogów i wobec ojczyzny.

Król żąda od ciebie posłuszeństwa — powiedział.

Uśpij niewiernego na swoim łonie, zwiąż go powro­zem i wydaj moim żołnierzom.

A gdy to mówił, gdy słodko kusił do zdrady, obiecu­

jąc w zamian wiele cennych rzeczy i zaszczytów, przymknęłam powieki i oczyma wyobraźni widziałam mojego męża targającego więzy jak pajęczynę. Śmiałam się w duchu z naiwności policjanta, obiecałam jednak spełnić polecenie i ciemną nocą, gdy zmęczony pieszczo­tami Samson usnął, zawołałam strażników, a on prze­gnał ich i pobił. Triumfowałam: wiedziałam przecież, że tak się stanie — Samsona nikt nie potrafi ujarzmić! Gdy zostaliśmy sami, długo dźwięczał nasz śmiech na widok strzępów, które pozostały z grubych powrozów

i łyka.

Tej nocy pieścił mnie równie gorąco i mocno jak zawsze i nawet nie gniewał się za to, że zdradziłam go po raz pierwszy.

Rano odszedł ku wzgórzom, na których jego plemię wypasało owce. Tam, w górach, mój mąż pełnił urząd sędziego, tam rozstrzygał spory i obmyślał fortele prze­ciw Filistynom.

Byłam córką narodu panującego, w moich żyłach płynęła wspaniała krew, krew wyższej rasy, a jednak nie czułam nienawiści do współplemieńców mojego męża. Wprost przeciwnie, współczułam im, ustawy przeciw nim były nieludzkie w swojej głupocie. Sprzy­jałam tym proskrybowanym i prześladowanym, choć nie znosiłam ich hałaśliwych rozmów ani ich potraw przyprawionych czosnkiem i cebulą. Niekiedy miałam do nich żal: zbyt wiele miejsca zajmowali w życiu mojego Samsona; kochał ich, widać, bardzo, skoro nie chciał się z nimi rozstać, skoro nie chciał się ich wyrzec.

Wyrzeknij się tych swoich pastuchów — zapro­ponowałam mu raz, nie zastanawiając się, czy to w ogóle możliwe. — Jesteś człowiekiem silnym i nie­zwyciężonym, pomyśl, jak dobrze ci będzie, jeśli przej­dziesz na stronę Filistynów. Zostaniesz generałem i bę­dziesz walczył przeciw ludziom niższej rasy. Człowie-

/ ■ m

kowi tak silnemu, jak ty, powinno być obojętne, z kim walczy. Byle zwyciężać.

Jeszcze nie skończyłam mówić, a on już rozgniewał się i uderzył mnie swoją twardą dłonią. Ucałowałam tę dłoń i odtąd już nigdy nie robiłam miu podobnych propozycji.

Nie masz pojęcia o uczciwości — mówił, a ja istotnie nie miałam pojęcia, cóż imnie obchodziła ucz­ciwość? Byłam prostą kobietą, chciałam mieć męża, który nie budziłby nienawiści ani pogardy, chciałam uprawiać kawałek pola, zbierać soczewicę z własnych grządek i przyrządzać posiłki dla męża.

Kłamię! Nie tego chciałam. Gdybym szczerze pra­gnęła prowadzić życie ciche i spokojne, byłabym ode­szła z mężem w góry. Lecz ja byłam dumna, pełna pychy.

Wymagałam od niego wciąż nowych dowodów siły. Był pewny siebie i gnuśniał — olbrzym niepokonany, żarł tłustą baraninę i po kryjomu ściskał moją pokojówkę. A ja czekałam na chwilę, kiedy znów będzie zrywał konopne sznury, nasycone smołą, czekałam na rozkosz owej chwili i z tą myślą oddawałam go śpiącego w ręce policjantów; czyniłam to spokojnie, wiedziałam przecież, że jest niepokonany.

Jakże samotny był, gdy budząc się widział nachylone nad sobą twarze żołdaków, którzy gotowali mu śmierć.

I czy tylko wtedy był samotny?

Starzał się. Ja, która dzieliłam z nim noce, pierwsza/ dostrzegłam, że jego ramiona wio tc ze ją i słabną, lecz on udawał, że nic się nie zmieniło, on nadal wierzył w siłę swoich długich włosów, których dotąd nie tknęły nożyce, a które rzedły jednak i siwiały coraz bardziej.

Kochałam w nim męskość i bohaterską siłę, zaczęłam więc odnosić się do niego z pewną (pogardą. Bo czymże był teraz, kimże był ten brzydki długowłosy starzec,

1(J4

który z dnia na dzień tracił wigor, jakby z każdym wypadającym włosem opuszczała go cząstka życia. Więc dla tego niedołężnego starca poświęciłam wszystko — ojczyznę, honor, rasę?

Wieczorami zasypiał, zanim jeszcze słońce skryło się za wzgórza pokryte białymi grobowcami. A ja siedzia­łam na progu domu czekając, by ktoś zechciał do mnie przemówić, uśmiechnąć się. Lecz i ja nie byłam już młoda — mówiły mi o tym spojrzenia mężczyzn

i uśmieszki kobiet.

Samsonie — powiedziałam pewnego dnia — wszy­scy śmieją się ze mnie. Ze mnie i z naszego małżeństwa. Jesteś już sta/ry i niedołężny. Dziwię się, że twoi wro­gowie pozwalają ci jeszcze chodzić po świecie. A może się mylę? Może potrafisz jeszcze pokonać kogokolwiek w tej dolinie? SpróbUj, może raz jeszcze zadrżą twoi wrogowie, a ja znów będę mogła spojrzeć śmiało w oczy •moim fałszywym przyjaciółkom.

Pokiwał smutno głową, a gdy mówiłam dalej, za­gryzł wargi i iskry gniewu zabłysły w jego źrenicach. Milczał, zgrzytał zębami. Nienawidziłam go-za to milcze­nie. Byłam nieubłagana, byłam okrutna, w tym okru­cieństwie szukałam ulgi. Mówiłam:

Nigdy nie byłeś wielki, korzystałeś z siły mitu, legenda o twoich cudownych włosach dodawała ci skrzydeł, legenda, która wygasła. Łysiejesz!

Samson uniósł pięść, krzyknął: — Zawołaj ich, za­wołaj twoich zibirów, przekonasz się jeszcze, kim jestem!

Objęłam go i ucałowałam, był znów moim niezrów­nanym Samsonem, gniewnym — takim go kochałam. A o północy ścięłam resztki jego siwych kędziorów

i związawszy go posłałam po Filistynów.

I oto stal przede mną spętany i bezsilny — dokoła zaś triumfowała gawiedź; generałowie i dygnitarze przyszli zobaczyć Samsona spętanego, Samsona z wy-

łupionymi oczyma. A ja stałam w ciżbie — zawiedziona

i przybita, żal targał mi serce — nie czułam się winna, czułam .tylko żal do niego: Zawiódł moje oczeki­wania! Dał się pokonać! Dlaczego upadł? Dlaczego ru­nął w przepaść?

Odprowadzono go do lochu, ja zaś przekupiłam stra­żników i ułożyłam się obok niego pełna litości i cier­pienia. Całowałam jego puste oczodoły, pieściłam jego rany, mówiłaim do niego czule:

Zawsze cię kochałam. Kochałam cię, gdy byłeś silny, a dzisiaj mam cię bezbronnego i ślepegoi i kocham cię nadal. Uciekniemy stąd pod osłoną nocy, pójdziemy w świat. Będę cię (prowadziła za rękę, będę twoim wzrokiem, będę o ciebie spokojna, bo nigdy już nie będziesz się rozglądał za innymi kobietami i nawet nie zobaczysz mnie starzejącej się i brzydkiej.

Lecz on nie chciał ucieczki i nie chciał moich piesz­czot.

Jestem szczęśliwy nie oglądając cię — powie­dział. — Oszukałaś mnie, zdradziłaś, przez całe życie byłem zdradzany.

Głupcze — krzyknęłam — czyż nie warto' dać sobie oczy wyłupić za taką miłość, jak nasza?

Milczał. Może gardził mną teraz, a może mnie tylko nienawidził. Nie wieim, o czym myślał — o swojej wielkości czy o klęsce? A nazajutrz rozdzielono nas.

Rano poprowadzono Samsana do cyrku. Zajęłam miejsce w loży, gdzie siedzieli najprzedniejsi dygnita­rze. Przywrócono mnie do łask, nie szczędzono' miłych słów. Wszak spełniłam obowiązek wobec ojczyzny

i praw naszej rasy. Byłam znów dostojną córką starej, arystokratycznej odziny.

Muzykanci grali wesołe melodie na piszczałkach. Patrzyłam na arenę i widziałam człowieka opierającego się o marmurowe kolumny. Podziwiałam jego nagie

ciało, mięśnie napięte z wysiłku — wspaniałe ciało Samsona, którego niegdyś zazdrościły mi wszystkie kobiety w dolinie Sorek. Czułam na sobie ciekawe, złośliwe spojrzenia znajomych. Nie było już Samsona

był tylko wielki cyrk z orkiestrą i błaznami. Po­czułam się jak pijana i śmiałam się jak pijana, czy słyszeliście kiedy mój śmiech?...

Potem znów patrzyłam na umęczoną i krwawiącą twarz Samsona, pełna dzikiej rozpaczy. Kochałam go po raz ostatni, kochałam go w tej chwili tak, jak jeszcze nie kochałam nigdy.

I to była ta ostatnia chwila, której słodycz dopo­mogła mi zginąć pod ciężarem upadającego sklepienia, kiedy Samson potrząsnął kolumną krzycząc: — Niech zginie moje ciało razem z Filistynami!

Sprawiedliwy w Sodomie

Osoby:

PROROK

NEUTRALNY

PROSKRYBOWANY

LOT

CÓRKA LOTA URZĘDNIK | URZĘDNIK II PORTIER KELNER

I

Człapanie sandałów na asfalcie zbliża się l oddala. Od czasu do czasu słychać odległe przyciszone dźwięk i wielkiego miasta: warkot motorów, muzykę taneczną, wycie syreny. Dźwlęki te towarzyszą Prorokowi w Jego samotnym nocnym spacerze. Wreszcie bicie zegara na wieży kościoła czy ratusza zwiastuje północ. Prorok zatrzymuje się i puka do drzwi.

Głos za drzwiami Kto tam? Kto tam dobija się wśród nocy?

Prorok

To ja.

Głos za drzwiami (przedrzeźnia)

Ja, ja, ja... Byle kto tak się potrafi przedstawić (otwiera drzwi). Król mówi o sobie „ja” i żebrak mówi

o sobie „ja”. Nawet Bóg mówi o sobie „ja”. I ja też mówię o sobie „ja”, ale czy ktoś z tego rozumie, kim jestem? No wejdź już, wejdź, bo przemokłeś jak kun­del. Wejdź.

Prorok

Ooo... jak tu ciepło i przyjemnie. Dzięki ci, panie... N eutralny

Nie ma za co dziękować. Wejść zawsze można. Jeżeli tylko ktoś nie jest politycznie podejrzany, to dlaczego nie. Bo ja do polityki się nie mieszam. Neutralny jestem.

Prorok

Neutralny?

Neutralny Tak, neutralny. A bo co?

Prorok

Nic. Bardzo mi miło.

Neutralny A ty? Kim jesteś? W dzisiejszych czasach człowiek musi wiedzieć, kogo wpuszcza za próg. Jak się nazy­wasz i skąd przybywasz?

Prorok

Jestem prorokiem.

Neutralny

Prorokiem?

Prorok

Prorokiem.

Neutralny

Będziesz musiał zameldować się w Arbeitsfroncie. No, a skąd przybywasz?

Prorok

Stamtąd.

Neutralny

Nigdy jeszcze nie widziałem człowieka, który by wrócił stamtąd. I długo tam byłeś?

Prorok

Długo.

169

Neutralny

Biedaku. Hm... (zakłopotany, bardzo mi przykro... ale skoro jesteś człowiekiem stamtąd, nie będziesz mógł u mnie zanocować. Gdyby ktoś się dowiedział, że udzieliłem ci gościny, obydwaj bylibyśmy straceni. Prorok

Nie rozumiem, parnie.

Neutralny

Ty wielu rzeczy jeszcze nie rozumiesz. Czy nikt nie widział cię na ulicy?

Prorok

Nikt. Pada deszcz i ulice są puste. Tylko rydwany pę­dzą jak szalone i rozpryskują błoto.

Neutralny Rydwany? Jakie rydwany?

Prorok

No, te wasze rydwany bez koni.

Neutralny Masz dziwny sposób wyrażania się.

Pr orok

(śmieje się dobrodusznie)

Wybacz, panie. Nie jestem nowoczesny.

Neutralny

To nie są rydwany, to są samochody, ale o tej porze jeżdżą po mieście tylko samochody policji.

Prorok (powtarza słowo, którego nie rozumie)

Policji...

Neutralny

No tak. Kripo... Sipo... Schupo... Gestapo... Uwijają się, jak by im ¡kto pieprzu na ogony nasypał. Szukają jakiegoś wywrotowca. A może... (patrzy podejrzliwie) mOŻe pan też jest jednym z tych, którzy śledzą tamtego

Człowieika? (Wybucha śmiechem) A.1 (? wy jesteście CVV3n11 A ja myślałem, że pan rzeczywiście jest człowiekiem stamtąd, i jiuż chciałem nawet dzwonić do jednego znajomego Sturmfuhrera «miej« •<<> przymilniej. A to ko­miczne, co? (Poważnieje) Ale muszę pana zapewnić, że u mnie nikogo <nie ma. Jestem lojalny, nikogo nie prze­chowuję, muzyki Mendelssohna nienawidzę, wiersze Heinego spaliłem, a na Winterhilfe podpisałem ty­godniowe pobory, (mówi prędko, gorączkowo) Klnę się na moje siwe włosy, proszę mi wierzyć, ja wcale nie jestem przeciw władzy, ja nigdy nie mieszałem się do polityki...

(Chwila wyczekującego milczenia)

Prorok

(współczująco, miękko)

Biedaku • (idzie ku drzwiom)

Neutralny

Ach, nie pomyliłem się. To jednak jest ktoś stamtąd. Czy masz papiery w porządku?

Prorok

(zdezorientowany)

Papiery? Ach, tak... papiery... A jakie papiery? Neutralny

No, wszystkie. Metryka urodzenia. Dowód zameldo­wania. Świadectwo moralności, Bezugschein, Heirats- schein, Arbeitsschein.

Prorok

Nie imam żadnych papierów. Jestem prorokiem. Neutralny

Przestań... Jeśli będziesz powtarzał, że jesteś proro­kiem, ściągniesz na siebie uwagę i wtedy mogą cię odwieźć do Dachau, a może nawet do Oświęcimia. A tam...

171

Prorok

No tak.

CMłlczit) a

Neutralny Powiedz mi... ,po co ty właściwie przyszedłeś?

Prorok

Zdawało mi się, że ktoś mnie wołał. Było bardzo ciemno, słyszałem jakieś krzyki, jakiś płacz i przyszed­łem, żeby dopomóc tym, którzy tak rzewnie płakali. Ale nikogo nie udało mi się spotkać. Ulice są puste, bramy domów zamknięte, a wiele okien zabitych jest desk? mi. Może przyszedłem za późno. Może przyszed­łem niepotrzebnie.

N entralny

I zapukałeś do mnie. Dlaczego właśnie do mnie? Prorok

Zawierzyłem sercu, które mi szepnęło: oto człowiek sprawiedliwy, który nie należy do nich...

Neutralny (;przerywa ostro)

Nie należę do nikogo — jestem neutralny, byłem neutralny, będę neutralny. (Proroczo; Upadnie Sodoma, w proch i pył zostanie starta jej moc — a ja pozostanę neutralny i nikt mi niczego nie zarzuci. Gdyby nawet dziesięć razy zmienił się ustrój naszego imperium, nikt nie będzie śmiał oskarżyć mnie o cokolwiek. Czyste serce i spokojne sumienie — oto mojA dewiza. Niko­mu nie przeszkadzam i nikomu nie pomagam.

J^roro k

Boże, przebacz mu.

Neutralny Czy nie wiesz, w jakim mieście żyjemy?

172

Prorok

W Sodomie.

Neutralny

(wyrozumiale, po ludzku>

No właśnie. Twój pomysł był szlachetny, ale niedo­rzeczny. Przyszedłeś stamtąd, by dopomóc płaczącym? Niepotrzebne poświęcenie. Nikt u nas nie płacze. Płacz, który słyszałeś, mógł być jakimś zabłąkanym dźwię­kiem. Może to było echo. Przecież w naszych czasach nikt nie ośmieliłby się płakać.

Prorok

To dziwne. Kiedyś było tu wielu płaczących.

Neutralny (wyjaśnia dobrotliwie, wyrozumiale)

Owszem, byli, ale poradzono sobie z nimi. Nasz Si­cherheitsdienst wyławiał ich, z początku zbiorowo, później indywidualnie, a reszty dokonywał Stand­gericht. Niektórym obcinano głowy, innym wyłupy- wano oczy, a niezliczonych osadzono w obozach kon­centracyjnych. Czy to nie genialne?

Prorok

(głucho)

Genialne.

Neutralny

W ten sposób pozostali w Sodomie jedynie ludzie radośni i zadowoleni.

Pro r o k

Zadowoleni? Z czego?

Neutralny

A bo ja wiem. Z wielu rzeczy. Kiedy na przykład ucinają komuś głowę, a nasza własna siedzi normalnie na karku — czy to nie jest powód do zadowolenia?

(Pukanie do drzui)

173

Neutralny

Mam nadzieję, że to nie policja przyszła po ciebie. Prorok

Nie, moja godzina jeszcze nie wybiła.

Neutralny

Nie bądź przesądny i nazibyt dufny. Nikt nie zna swo­jego dnia ani godziny.

(Pukanie wzmaga się)

Neutralny Idę! Idę! (otwiera) Proszę!

Proskrybowany

Dobry wieczór!

Neutralny

(zmieszany)

Kto to! Nie poznaję...

Proskrybowany To ja. ostatni z Proskrybowanych.

Neutralny

Ty? Więc ty żyjesz? Ty naprawdę żyjesz? No dobrze...

(Zażenowany, nie chce wpuścić gościa, ale nie wypada mu wyprawić go za drzwi)

Wejdź, skoro już tu jesteś. Wejdź i opowiedz, jak ci się udało uniknąć śmierci. Ech, ty stary spryciarzu!

Proskrybowany

Z boską pomocą.

N eutralny

Otóż to! Tylko z boską pomocą. Siadaj... No cóż... trzeba jednak przyznać, że wy, ludzie płaczący, jesteś­cie silni jak żelazo. A jacy chytrzy śmieje ||f| Bo po­myśl — po tylu łapankach i akcjach, kiedy już zdoła­łem odmówić modlitwę za twoją grzeszną duszę, ty,

174

ostatni z Proskrybowanych, zijawiasz się i pukasz do mnie o północy — ni to duch, ni to ciało z krwi i kości.

Proskrybowany Wszystko Jjest w rękach Boga. On cziuwa nad tymi, którym wyłupiono oczy, i nad tymi, którzy je wyłu- pują-

Neutralny

Nie bluźnij. Nic się nie dzieje bez jego błogosławień­stwa i stąd ta wielka harmonia wszechświata — natury

i życia. A propos — czy nikt nie widział cię na ulicy?

Proskrybowany Nikt. Pada deszcz i ulice są puste. Tylko samochody pędzą jak szalone i rozpryskują błoto. Ho, ho... ta­kich samochodów nie znajdziecie nigdzie. Nasz Volks­wagen nie ma równego sobie na świecie. Tani, wygod­ny, trwały. I mało paliwa zużywa.

Neutralny

Cieszy minie, że jesteś dumny z techniki naszego narodu. Zawsze byłeś dobrym patriotą i miałeś szanse żyć sobie bezpiecznie i neutralnie.- Niepotrzebnie wplątałeś się w tę sektę Ludzi Płaczących.

Proskrybowany To nie ja wplątałem się, to mój dziadek.

Neutralny

No tak. Ale- wobec prawa naszej rasy to wszystko jedno — ty czy twój dziadek. Chodzi o rasę.

Proskrybowany Słyszałem, że jest u ciebie ktoś stamtąd.

Neutralny

Stamtąd, powiadasz?

Proskrybowany

Podobno jest prorokiem.

(Człowiek w sandałach podchodzi, jego krokom towarzyszy nieziemski pogłos)

175

Prorok

To ja. To ja jestem prorokiem.

Proiskrybowany Cieszę się z twojego przybycia (składa mu ukłon), witaj... Neutralny

Moi drodzy, człowiek, który rozmawia sam ze sobą, jest człowiekiem niebezpiecznym i szalonym. Człowiek, który rozmawia ze swoim bliźnim, powinien mieć się na baczności. Lecz gdy spotyka się troje ludzi, rodzą się spiski i przewroty, zamachy i rewolucje.

Proskrytoowany Czy chcesz, bym sobie poszedł?

Prorok

Wypędzasz mnie?

Neutralny

Jestem neutralny, nie zajmuję się polityką, nie spis­kuję, mie czekam na nic, chcę mieć święty spokój

i umywam ręce. Nie rozumiecie tego? Każdy człowiek ma swoje hobby ja lubię kwiaty... (w rozmarzeniu) storczyki... Są czyste i piękne. Storczyki i fiołki alpej­skie... Wieczorami, gdy miasto zasypia, otwieram okno do mego ogródka, który wygląda jak zaczarowany w srebrzystej poświacie księżyca, a storczyki pachną, pachną, pachną... (Trzeźwieje) Tego nie potrafi zrozumieć żaden człowiek stamtąd ani żaden człowiek stąd. Kwiaty są czyste. Piękne. A polityka to rzecz brutalna. Brudna! (Konkludując) I dlatego właśnie umywam ręce.

Proskrytoowany Co za oportunizm! Dlatego właśnie tamci doszli do władzy i dlaczego właśnie jest tak, jak jest.

Neutralny

No, trudno. Władza jest władzą, żadna władza nie jest zbyt dobra, ale gdyby jej nie było, byłoby jeszcze

gorzej. Człowiek człowieka żywcem by zjadał. Sam Pan Bóg czuwa nad władzą.

Prorok

A kto czuwa nad podwładnymi?

Neutralny

Mniejsza z tym. A ty nie zapominaj, że jesteś pros- krybowany. Wnet zacznie świtać i wtedy mógłby cię kto rozpoznać i zaderuncjować. Nie wszyscy u nas są tacy, jak ja.

Prorok

Odejdźmy tedy w spokoju. Żegnaj.

(Człowiek 10 sandałach idzie ku drzwiom)

Neutralny

No, to do widzenia. A gdyby się coś stało, to pamiętaj­cie, że ja byłem neutralny, nic wam nie zaszkodzi­łem. Macie to powiedzieć tym, którzy przyjdą. Macie poświadczyć moją niewinność. Ja nikomu nie szkodzę, nikomu nie robię krzywdy.

II

Plener. Kroki Proroka i Proskrybowanego. Noc i deszcz. Dźwięki wiel­kiego miasta. Jak wyżej. Dwaj samotni mężczyźni rozmawiają spacerując.

Prorok

Więc to ty jesteś tym człowiekiem, który mnie wołał. Zaraz poznałem cię po głosie. Tak, to ty płakałeś tak przejmująco i samotnie, że nie mogłem już dłużej czekać. Łzy człowieka samotnego są niezwykle żarliwe, one mają taką dziwną moc... Są gorące jak płomień, jak ogień, może dlatego właśnie ludzie płaczą naj­częściej w samotności.

177

li MUość o zmierzchu

Proskrybowany Nie płakałem nad sobą. Jak długo człowiek może pła­kać i litować się nad samym sobą? Więc ja też tym razem nie nad sobą płakałem, ale nad jedną młodą dziewczyną.

Prorok Czy to była twoja córka?

Proskrybowany Nie, to była córka jednego miejscowego notabla. Nie­doświadczona i szlachetna. Znałem ją od dziecka, zna­łem ją jeszcze w owych latach przed Wielkim Sza­leństwem, gdy jej rodzice byli moimi przyjaciółmi. Więc ta dziewczyna ulitowała się nade mną i przy­niosła mi do mojej meliny kawałek chleba i czarkę pachnącego miodu.

(Blisko obok spacerujących przejeżdża z hukiem samochód)

Prorok

Dlaczego przerwałeś swoje opowiadanie?

Proskrybowany Tę dziewczynę przyłapano, gdy wychodziła ode mnie. Jej własny brat śledził ją i to on kazał ją aresztować. Torturowano nieszczęśliwą tak długo, aż przyznała się

i opowiedziała im o tym kawałku chleba i czarce mio­du. Wówczas związano ją nagą, wysmarowano jej ciało miodem i rzucono do sadu pszczelarza. Dzień był skwarny, pszczoły roiły się w słońcu, obsiadły nagą dziewczynę i zapuszczały żądła w jej niewinne ciało. Niebo było błękitne i mieszkańcy Sodomy siedzieli na cienistych balkonach i pili swoje aperitify. W tym dniu bardzo płakałem i bardzo chciałem, żeby ktoś do mnie przyszedł stamtąd... Przebacz mi, że cię fatygo­wałem. Wiem, że w dzisiejszych czasach niełatwo jest podróżować.

178

Prorok

Nie przejmuj się. Wcześniej czy później musiałem przecież przyjść, by przekonać się na własne oczy, jak to wszystko naprawdę wygląda.

Proakrybowany Wytłumaczę oi w kilku zdaniach, jak to naprawdę wy­gląda. Aż do naszych czasów świat opierał się na za­sadzie kontrastów — dabro, zło, nikczemność, szlachet­ność, noc, dzień i tak dalej. Sądzono i napiętnowano złych, bo byli wśród nas dobrzy. Ilu było tych dobrych? Nie wiadomo i to nie jest ważne, bo dobroci nie liczy się za pomocą cyfr. Mówiliśmy — my, ludzie idei i ma­soni, i ty sam też kiedyś tak mówiłeś: Świait będzie wówczas szczęśliwy, gdy wszyscy będą dobrzy. A nasz wódz, który umiał krwawo rozprawić się ze zgniłym liberalizmem, nasz Fiihrer — powiedział, że szczęście zdobywa się z pozycji siły i wyższej racji rasy. Zgodnie z tą teorią należało wymordować wszystkich dobrych.

I tak też uczyniono. Nie ma dobrych, więc i źli prze­stali być czymś złym i wyjątkowym, a zło p~zestało być karalne. Odpowiednio do tego zmieniły się oby­czaje i prawo. Dzisiaij nikt u nas nie powie, że nik- czemnością jest zabić człowieka lub pozbawić go wolności. Dzisiaj za nikczemność uważa się udzielenie człowiekowi gościny lub podanie mu kawałka chleba.

I trzeba przyznać, że w tym szaleństwie, jak powie­dział pewien dramaturg, jest pewna metoda. Wszystko bowiem na tym świecie staje się w odpowiednich wa­runkach umowne. Mieszkańcy Sodomy piją piwo i są zadowoleni.

Prorok

Wszyscy?

Proskrybowany Niezadowolonych odizolowano lub zlikwidowano razem

179

12a Miłość o zmierzchu

z rasą ludzi noszących sandały, razem z masonami, komunistami i liberałami.

Prorok

Mój drogi, czy ty aby trochę nie przesadzasz? Czy w tym pięknym mieście nie ma już naprawdę ani jednego sprawiedliwego? Przecież ty, ty jesteś spra­wiedliwy.

Proskrybowany Nie mów tego głośno Ja się nie liczę, ja jestem jednym z Proskrybowanych. A proskrybowano mnie za to, że jestem potomkiem galicyjskich emigrantów, którzy tu się niegdyś osiedlili, by żyć i pracować na chwałę ówczesnego cesarza. Jestem człowiekiem niższej rasy...

(Daleko pieją koguty)

Prorok

Słyszysz, przyjacielu? Już wnet zacznie świtać, czy nie powinniśmy wejść do jakiejś oberży i skryć się przed wzrokiem siepaczy? O, tu jest jakiś hotel...

Proskrybowany Na Boga, nie czyń tego!

Prorok

Dlaczego? Taka piękna oberża. I tak ładnie się nazywa

„Hotel Babel”. Historyczna nazwa. Wejdźmy, chciał­bym obmyć kurz z nóg i wykąpać się. Już prawie trzy dni jestem w drodze.

Proskrybowany Ostrzegam cię, to jest piekielna melina. Pod szyldem gościnności dokonuje się tu okropnych zbrodni. Nie wchodź tam.

Prorok

Jeśli się boisz, pozostaw mnie samego. Nie troszcz się

o mnie — moja godzina jeszcze nie wybiła.

Proskrybowany Gdzie mam cię szukać, panie?

Prorok

Wieczorem będę czekał w kawiarni Lota. A zatem do • wieczora.

Proskrybowany Zegnaj, panie, i bądź ostrożny.

Czloioiek tu sandałach pod chodzi do frontowych drzwi hotelu, na którym miga neonowy napis „Hotel Babel". Dzwoni. Portier staje w drzwiach.

Port i er

Szanowanie! Pan ma zamówiony pokój, nieprawdaż? Jak godność szanownego pana?

Prorok Zowią mnie Prorokiem.

Por t i er

Apartament z łazienką? Już prowadzę. Zameldowanie załatwimy później, nieprawdaż? fProuwd?t) Oto pański pokój. Dobranoc panu. Heil-bum!

(Znów kroki — tym razem w rytmie wojskowym.

Dwa) urzędnicy zatrzymują się przed drzwiami, pukają ostro, wchodzą)

U zędnik I

Heil-bum! Ekscelencjo, przyszliśmy złożyć panu życze­nia dobrej nocy. Proszę się ułożyć do snu. Musimy sprawdzić, czy łóżko jest na pańską miarę.

Urzędnik II

Jeżeli będzie za krótkie, zmuszeni będziemy skrócić panu stopy.

Urzędnik I

Jeżeli okaże się zbyt długie, naciągniemy pana za po­mocą specjalnej maszyny.

Prorok

(dobitnie)

Noli me tangere!

Urzędnik I

O, przepraszam bardzo. Nie wiedziałem, że pan jest człowiekiem stamtąd. Dla obcokrajowców stosujemy pewne ulgi.

Urzędnik II Ale do czasu, tylko do czasu...

Urząd ni k I

Prosimy o wybaczenie, ekscelencjo. Dobrej nocy życzę. Heil-bum!

(Wycofują się i zamykają drzwi)

Urzędnik I

Zauważyłeś? Ten człowiek zachowuje się tak dziwnie. Czy to przypadkiem nie ten sam, którego poszukuje policja?

Urzędnik II Trzeba natychmiast zatelefonować...

IV

(Na drugim planie buczy tyrena policyjna, długo i tałoinie. Wnętrze Kawiarni. Słychać piosenkę z pękniętej płyty gra­mofonowej: „Ich Mtehe im Regen und warte, und warte, und warte..

Urzędnik I (przedrzeźniając)

Und warte, und warte, und warte... Diabła warte te dzisiejsze piosenki.

Urzędnik II

Ciszej, durniu! Jesteś państwowym urzędnikiem, i do

182

tego w służbie. Urzędnik w służbie nie powinien na­rzekać na piosenki.

Urzędnik X

Dupa mnie ‘już boli od siedzenia. Czy sądzisz, że on napraiwdę tu przyjdzie, ten Prorok?

U r z ęd n i k II

Taki mamy donos. Umówił się tu z jednym spiskowcem. Urzędnik I

A kim jest ten spiskowiec? Czy to ten ostatni z Pro- skr ybowa nych ?

Urzędnik II

Zdaje się, że tak.

Urzędnik I

Nie rozumiem, po co się z tym dziadem certolą. Dać mu w czapę i byłby spokój.

Urzędnik II

Głupi jesteś. Jeden spiskowiec nigdy nam nie zaszko­dzi. To ¡nawet dobrze wygląda. Może czasem się zdarzyć, że przyjdzie ktoś stamtąd, wówczas my możemy po­wiedzieć: Patrzcie! Oskarżacie nas o zbrodnie wobec Proskrybowanych, a oto jeden z nich żyje wśród nas

i włos mu z głowy nie spadł.

Kelner Panowie zechcą coś zamówić?

Urzędnik I Jedno piwo i flaki po bawarsku.

Kelner

Dla pana tak samo?

Urzędnik II Dla mnie strip tease z importu.

Kelner

Z chrzanem?

Urzędnik II

Nie, z musztardą.

Kelner

JuŻ Sie robi! (odchodzi)

Urzędnik I

No, a ten...

Urzędnik II Kto? Kelner? To nasz człowiek.

Urzędnik I

Nie kelner. Mówię o tym Proroku stamtąd, którego mamy śledzić. Dlaczego nie wolno go aresztować?

Urzędnik II Bo to człowiek stamtąd.

Urzędnik I

No to co? Mamy już w naszych obozach mądrych Brytyjczyków, chytrych Amerykanów, jasnowłosych Normandów i iszybkonogich Hellenów, nie licząc raso­wo wybrakowanych narodów semickich, które pa­chną czosnkiem, i słowiańskich, które chodzą w słomia­nych łapciach, dlaczego nie mielibyśmy mieć kógoś stamtąd? Myślę, że...

Urzędnik II

Kto ci pozwolił myśleć? Die Schnautze halten und weiter dienen! Mamy śledzić człowieka w sandałach. Reszta do nas nie należy. Heil-bum! Verstanden?

Urzędnik I Zamknij gębę! Zdaj mi się, że to on...

Prorok

(wchodząc)

Pokój temu domowi.

Urzędnik II (na stronie)

Przeklęty pacyfista.

184

,

U r ządn ik X Aaa... Witamy waszą ekscelencję.

Prorok

Chciałbym się zobaczyć z właścicielem tej oberży.

Urzędnik I Drugie drzwi na lewo, proszę.

(Człowiek w sandałach oddala się we wskazanym kle runku)

Urzędnik I

Czy tamte ściany mają uszy? Czy mikrofony podsłu­chowe są podłączone?

Urzędnik II

Wszystko w porządku. Naciskam guzik i każde ich słowo będziemy mieli utrwalone na taśmie magneto­fonowej... Kelner, małą czarną...

(Pukanie do drzwi)

Córka Lot a

Entrée!

Prorok

Dzień dobry pani...

Córka Lot a

Dzień dobry.

Pr or.o k

Chciałem się zobaczyć z panem Lotem.

Córka Lota Jestem córką pana Lota.

Proro k

Czy zechce pani zameldować mnie swemu czcigodnemu rodzicowi?

Córka Lota Mojemu czcigodnemu rodzicowi! amteie się gorzko}. Temu

185

I

wstrętnemu ochlapusowi, przez którego zostałam starą panną? A kim pan jest?

Prorok Jestem człowiekiem stamtąd.

Córka Lot a (z ironią)

Pan jest człowiekiem stamtąd. To każdy szaleniec potrafi powiedzieć i każdy samozwaniec. Nie wystarczy się przedstawić. Trzeba móc udowodnić, kim się jest.

Spróbuję. Kim jest człowiek, którego podobizna wisi

Spotka panią ten zaszczyt. No? Przemów, durniu!

Ach, jaki on męski! Jaki władczy!

Lot

(nadchodzi ziewając i ględząc)

Co za krzyki! Co za krzyki! We własnym domu człowiek nie może sobie miejsca znaleźć. Od rana nic więcej nie słyszę, tylko heil-toum i heil-ibuim! Albo nakręcą

t* r o r o .k

Wódz

Heil-bum! Heil-bum! Heil-bum! Heil-bum!

Prorok

Dość!

Córka Lota (zachwycona)

186

ten cholerny patefon z pękniętą płytą i kręci się to,

i kręci, i kręci... Szlag może człowieka trafić!

Córka Lota Nie denerwuj się, ojczulku! O Boże, on znów ma roz­pięty rozporek. Ojcze, okryj swoją nagość. Gość przy­szedł.

Lot

Gość? Kość? Jaki gość? Co za kość? Kość w gardle? Córka Lota

Gość stamtąd.

Lot

(zmienia się, ożywia, promienieje)

Ooo... stamtąd? Przecież czekam na niego. Witaj, witaj... Prorok

Przynoszę ci błogosławieństwo boże, mężu sprawiedli­wy.

Lot

Najwyższy czas! A ty, córuchno, na co czekasz?

Córka Lota Znowu chcesz pić? Ojcze...

Lot

Wódkę i zakąski. I nie ma mnie w domu, rozumiesz? Aha! Podaj mi nożyczki — muszę przeciąć drut od podsłuchowego mikrofonu.

Prorok

Przyjdzie tu jeszcze ostatni z Proskrybowanych.

Lot

Dobrze, dobrze. Powiedziano w piśmie: tres faciunt Collegium.

Prorok

Przyszedłem, bo zdawało mi się, że ktoś mnie woła.

I

187

/./ 2

Było bardzo ciemno, słyszałem jakieś krzyki, jakiś płacz i przyszedłem, żeby dopomóc tym, którzy płakali. Lot

Tamci już nie żyją. A dla tych, co jeszcze są wśród żywych, niewiele potrafisz uczynić. Najlepszy dowód, że w ciągu trzech dni narobiłeś niemałego bałaganu. Prorok

Ależ, Locie...

Córka Lot a (z drugiego planu)

Ojcze, przyszedł ostatni z Proskrybowanych.

Lot

Niech wejdzie.

Proskrybowany

(zasapany)

Boże, jak ja się zmęczyłem. Tchu nie mogę złapać. Lot

Są jakieś nowiny?

Proakrybowany Bardzo dziwne nowiny. Policja lata po mieście jak szalona, a ludność Sodomy złorzeczy Człowiekowi Stamtąd. Obawiam się, że cię aresztują, Proroku... Lot

A co? Nie mówiłem?

Proskrybowany Od chwili twojego pojawienia się chleb podrożał dzie­sięciokrotnie. Zupełna inflacja.

Prorok

Boże, dlaczego tak ciężko mnie doświadczasz? A co to jest inflacja?

Lot

Czy przypadkiem nie uczyniłeś jakiegoś cudu z pie­niędzmi? Z walutą?

188

Prorok

Tak, spotkałem ludzi, których twarze były pochmurne jak jesienna noc i pokryte zmarszczkami... Ci stroskani biedacy potrzebowali pieniędzy. Z drzew przydrożnych spadały jesienne złociste liście, więc uczyniłem, że liście zamieniły się w lśniące banknoty, ani zaś schylali się, podnosili je i odchodzili uradowani, chwaląc pana na niebiosach.

Proskryfoowany A dzisiaj ci sami ludzie złorzeczą ci i pragną cię oddać w ręce siepaczy. Niewdzięczni.

Lot

Skrzywdziłeś ich. Dałeś im banknoty bez pokrycia. Okazałeś zupełną ignorancję w sprawach ekonomicz­nych. Strzeż się teraz!

Córka Lot a

Ojcze, motłoch otoczył już nasz dom. Za chwilę wtargną do naszego lokalu i zdemolują nam naszą starą ka­wiarnię.

Prorok

Czy w całej Sodomie nie ma ani jednego kaznodziei, który by ipotrafił przemówić i uspokoić tych ludzi?

Córka Lota

Jest jeden, ale straszny pijak. Zresztą zaprzedał się reżimowi. Ojcze, oni są już w kawiarni.

Lot

Zejdź i nastaw gramofon. Niech posłuchają swojej ukochanej pieśni. I niech kelnerzy otworzą beczkę wódki. To ich uspokoi.

Córka Lota

Chcesz im dać pić?

1S9

/

Lol

Nie. Pijani mogą być niebezpieczni. Daj im powąchać...

(Córka odchodzi, po chwili słychać dźwięk gramofonu: „Ich stehe im Regen und warte, und warte, und warte . . .**)

Lot

J Ten hymn działa na nich jak opium.

Prorok

Jakże cmi smutno.

Proskrybowany Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Ponieważ wi­dziano cię, panie, w kilku miejscach rówmocześnie, po mieście krążą pogłoski, iż Sodomę nawdedził desant spadochroniarzy stamtąd.

Prorok

Co za nonsens!

Lot

Musimy coś przedsięwziąć!

Prorok

Jeszcze nie spełniłem wszystkiego. Pozostała mi jeszcze tajna instrukcja Nr X21.

Proskrybowany Co to za instrukcja?

Lot (ba ga telizująco)

Przedawniona instrukcja o dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie. Czy zamierzasz szukać tych dziesięciu? Prorok

Instrukcja przewiduje spalenie Sodomy po uprzedniej ewakuacji wszystkich porządnych ludzi.

Lot

W obecnych warunkach trudno byłoby to przeprowa­dzić. Zaczekajmy z tym.

19«

No, a jeśli chodzi o «palenie?

Lot

To są prymitywne metody okresu biblijnego, które mijają się z celem. Sodoma już wielokrotnie płonęła, ale po kaiżdym pożarze następuje odbudowa zwana Wirtschaftswunder. Sodomici bardzo lubią pożary i Wirtschaftswunder. A tym razem dopomogą im starzy przyjaciele i krewni wodza. Ci sami, którzy dali mu do ręki władzę. Ho, ho... Sodomici mają bogatego wuja... Prorok

(zmęczony)

Biada mi... Nie potrafię się w tym wszystkim rozeznać...

Proskrybowany A ty, panie? Dokąd schronisz się przed przemocą? Córka Lot a

A może chciałbyś dać się ująć? Może chciałbyś zginąć? Prorok

Jeżeli uważacie, że to jest potrzebne dla sprawy?

Proskrybowany Nie czyń tego! Tyle ludzi zrobiło to już przed tobą. Nie chodzi przecież o ofiarę. Chodzi o efekt.

Córka L ot a A propaganda? A mitologia?

Proskrybowany Trzeba nam ludzi żywych.

Prorok

Jestem zwykłym prorokiem, noszę sandały i pochodzę stamtąd.

Proskrybowany Locie, czy pozwolisz włączyć radio? Oni dzisiaj ber przerwy nadają komunikaty. Posłuchajcie!

Speaker radiowy Hauptkomando policji miasta Sodomy wzywa wszyst­kich obywateli do śledzenia i ścigania nieprzyjacielskich dywersantów, którzy w celu dokonania przewrotu znaleźli się na terenie naszego miasta. Są oni obuci w zwykłe sandały i głoszą rewolucyjne teorie o rów­ności mas i ras. W ostatnich 24 godzinach nasi dzielni policjanci z oddziału Sonderkommando aresztowali kilka tysięcy zbrodniarzy. Dalsze poszukiwania trwają...

Proskrybowany Pomyśl — jesteś jeden, a oni już aresztowali kilka tysięcy.

Lot

To jest zupełnie możliwe. Z rewolucjonistami zawsze tak bywa. Najpierw jest jeden, a potem okazuje się, że jest ich już sto tysięcy...

Prorok

Czy sądzicie, że spełniłem moje posłannictwo?

Lot

Jedna jaskółka nie zrobi wiosny, a jeden człowiek nie przewróci Sodomy. Ale jeden człowiek potrafi rzucić myśl jak ziarno, myśl, która kiełkować będzie i dog­rzewać... Jak iskra, z której rodzi się pożar.

Prorok

Więc nie przyszedłem niepotrzebnie? Przyniosłem ze sobą miłosierdzie...

Lot

Świat potrzebuje miłosierdzia. Ale wolałbym, żeby zamiast ciebie przyszedł ktoś inny. Ktoś silniejszy od ciebie, ktoś brutalny, kto potrafiłby tych barbarzyńców sodomickich chwycić za ryże kudły i potrząsnąć łbami, potrząsnąć nimi tak, żeby iskry się posypały. Nam trze­ba teraz silnych, na miłosierdzie jest już za późno.

192

Prorok

Więc co mam zrobić, przyjaciele?

Lot

Trzeba dać nura w życie i być gotowym. Pewnego dnia historia wybije właściwą godzinę i wówczas zginie zła moc i odmieni się sława Sodomy. Powrócą wyklęci i wygnani, mądrzejsi w doświadczenie, uzbrojeni w siłę.

I może wówczas okaże się, że i w Sodomie są sprawie­dliwi i doibrzy.

Córka Lota Zapraszam na kolację.

Prorok

No, tó ja już chyba sobie pójdę. Żegnajcie, .przyjaciele. Lot

A może jednak zjadłbyś z nami kolację, Proroku? Córka Lota

Prosimy. Naprawdę, to nieładnie opuszczać nasz dom bez jadła i napoju.

Proskrybowany No, ja... chętnie... bo moje Lebensmittelmarken są już na wykończeniu.

Córka Lota

A ty, czcigodny Człowieku Stamtąd? Czy zechcesz ze mną wypić filiżankę prawdziwej Bohnenkaffee?

Proskrybowany Prawdziwa? Niemożliwe!

Córka Lota

Dostałam od jednego wysokiego urzędnika z Mini­sterstwa. A więc, o paaanie.

Prorok

Nie, dziękuję. Nie piję kawy. Odbija mi się po kawie i w ogóle... Muszę już iść...

193

Lot (denerwuje się)

No, gdzie jest ta kolacja? Gdzie są tabletki „Gastro”?

Córka Lot a Już ojcze, nie denerwuj się.

Prorok

Żegnajcie.

W szyscy

Żegnaj.

(Kroki człowieka w sandałachj

Córka Lot a (refleksyjnie)

Dzisiejsi mężczyźni są okropni. Albo skończone świnie, albo strasznie nudni.

(Patefon: Ich stehe im Regen und warte, und warte, und warte ...”)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Segal kalman OPOWIADANIA Z ZABITEGO MIASTECZKA
milosc jest jak bezmiar wod www prezentacje org
I Prezentacja Namietnosc milosc seks 2
De Sade D A F Zbrodnie miłości
Jest na swiecie milosc solo viol
30 JAK BYĆ ŚWIADKIEM BOŻEJ MIŁOŚCI
Miłość matki
Zmierzch i filozofia Wampiry, Wegetarianie i Pogoń za Nieśmiertelnością (fragmenty)
boza milosc w sercu
wj-miłości romantycznej, wszystko do szkoly
99 SPOSOBÓW OKAZYWANIA DZIECIOM MIŁOŚCI, Różne Spr(1)(4)
MILOSC, Wypracowania
Czekam na twą miłość mała, Teksty
35 - FILMOWA MIŁOŚĆ, Teksty piosenek
MIŁOŚĆ - rodzaje 2, Emocje i motywacja
bajka o miłości i szaleństwie, bajka o miłości i szaleństwie
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI

więcej podobnych podstron