Segal kalman OPOWIADANIA Z ZABITEGO MIASTECZKA

Segal kalman

OPOWIADANIA Z ZABITEGO MIASTECZKA



Szarymi wyboistymi gościńcami, wzbijając w górę chmury kurzu, ciągnęły dziesiątki wozów w kierunku Felsztyna. Pędziły bryki, zaprzężone w tłuste, lśniące konie, prześcigając chłopskie furmanki, przeładowane i wlokące się z trudem, a na samym końcu pozostawa­ły dorożkarskie zaprzęgi — nędzne kobyliska z wy­stającymi żebrami obojętne już były na baty furma­nów i na zniecierpliwione nawoływania pasażerów.

Wszystkim było bardzo śpieszno. Letni dzień jest wprawdzie długi, ale też ma swój kres, a zbliżający się wieczór piątkowy nakłada na każdego Żyda szcze­gólne obowiązki. Miasteczka jeszcze nie widać na ho­ryzoncie, miasteczko leży za tymi łagodnymi wzgó­rzami, za fioletowaniebieskim laskiem, a każdy z pa­sażerów chciałby przecież zdążyć jeszcze do mykwy \ ochłodzić się i obmyć po tej skwarnej podróży i pobiec przywitać się z cadykiem **. Ładnie by to wyglądało, gdyby tak zmierzch zastał ich w szczerym polu, a gwiazdy zwieściłyby nadejście szabatu. Musieliby w takim wypadku zanocować w najbliższej jakiejś

chacie lub stodole — tfu, że się też takie myśli czło­wieka czepiają...

Zniecierpliwieni pasażerowie w czarnych chałatach trącają biednego bałagułę *, obiecują mu królestwo niebieskie i kieliszek mocnej wódki, ten smaruje bato­giem biedne koniska i cała kawalkada posuwa się tro­chę raźniej. Furman też się śpieszy, bo wie, że podró­żować w piątek po południu jest niebezpiecznie. Diabeł nie śpi, a wojuje po drogach najczęściej właśnie w piątek, stając ma przeszkodzie Żydom spieszącym do domu lub do rabina. Czasem zbałamuci furmana i ko­nie tak, że skręcą z gościńca i zapuszczą się w bez­droża i wertepy. Innym razem szatan posługuje się swoją diablicą Lilit — przeklęte niech będzie jej imię! — która w postaci starej kobiety, zabłąkanej w polu, korzystając- ze współczucia podróżnych wgra- moli się na wóz, a za nią niewidzialna czereda diabel­skiego orszaku i wówczas — Boże broń nas! — cały wehikuł, pasażerowie i konie toczą się w samą otchłań piekielną. Takie rzeczy zdarzają się, o takich rzeczach opowiadają starzy ludzie, którzy cudem wyszli cało z podobnej przygody, o takich rzeczach można prze­czytać w starych świętych księgach.

Ażeby więc myślami nie zwabić Złego, jeden z pa­sażerów zaczyna śpiewać, melodia przenosi się z ust do ust i z jednego wozu na drugi, i ponad ciszę pól, łąk i lasów wzbijają się przeciągłe słowa pieśni, w któ­rej ponura lamentacja brzmi jaiko żałosna skarga lu­dzi, niosących na sobie brzemię wieków i nieszczęść, a potem przechodzi w melodię chwały, w melodię do­stojną, choć również pełną wschodniego zamyślenia i melancholii. Jest to pieśń, w której zakurzone posta­cie na trzęsących się wehikułach łączą się myślą i ser­cem z Panem na niebiosach i wydaje się tym smętnym

8

śpiewakom, że oto krople słodyczy, okruszyny boskiej wspaniałości i łaski spływają na biedne dusze, a uśmiech Pana spoczywa na białych obłokach powie­wających ma grzbietach Karpąt.

Na poletkach majestatycznym krokiem posuwają się kosiarze, zapach schnącego siana wlewa się w noz­drza szlachetnym aromatem, ten i ów przerywa pieśń, żeby krzyknąć do chłopów tradycyjne „Daj Boże szczęścia...” — i pełną piersią zaczerpnąć rozkosznego tchu, przymknąć oczy i szepnąć z zachwytem: „Aaa... acta... a mechaje..." *

Nie wszystkie pieśni bywały poważne i bogochwal- ne. Bóg -bowiem pozwala swoim wiernym śmiać się i weselić. Rab Cudyk uczył swoją gminę, że duszą ra­dosną można oddawać cześć Bogu równie dobrze, jak ekstatyczną modlitwą. Więc chasydzi felsztyńscy po­zwalali sobie nieraz na krotochwilną piosenkę i to nawet po polsku. Pociągnąwszy łyk okowity, ktoś za­czynał śpiewać:

Jechał chusyd do rabina na sobotę do Felsztyna, sprzedał spodnie, kupił wina...

A chór zgodnie podchwytywał:

Oj dana, oj dana, oj dana...

Żniwiarze przerywali robotę, patrzyli na gościniec i uśmiechali się wyrozumiale. Znali przecież dobrze tych cudaków i te szalone śpiewy, które się powtarzały na gościńcu w każdy piątek. Chłopi wiedzieli, że to

* rozkosz

Żydzi z całej okolicy jadą do starego cadyka, i wcale się temu nie dziwili. Sami w biedzie chodzą nieraz do niego, szanują go i wierzą w jego cudotwórstwo. Na­wet proboszcz wie o tym i wcale im tego nie bierze za złe. Między starym proboszczem a starym rabinem istnieje cicha, daleka przyjaźń. Kiedy proboszcz przed wielu laty obejmował parafię, cadyk na czele delega­cji Żydów wyszedł na przywitanie księdza, niosąc w objęciach pergaminowe rodały. Ksiądz proboszcz zobaczywszy go zszedł z bryczki, która wiozła go z Przemyśla, ucałował święte pergaminy i powiedział do wszystkich kilka słów przywitania w języku proro­ków. To zjednało mu z miejsca sympatię wszystkich Żydów.

Opowiadano, że gdy pewnego dnia cadyk wyjeżdżał do Dynowa chłopską furmanką, woźnica przejeżdżając obok przydrożnej figury nie zdjął kapelusza. Cadyk zatrzymał wóz, wysiadł i wrócił do domu pieszo. Chło­pu nakazał pójść do spowiedzi.

Tak oto dwa dalekie światy żyły blisko siebie w jed­nym miasteczku, dwa światy chodzące różnymi dro­gami i służące różnym bogom. Ta ich wzajemna życzliwość była wstydliwa i nieśmiała, rozdzielona ścianą obyczajów odmiennych, różnych języków, inte­resów i przesądów. Lecz mimo wszystko stary ksiądz egzaminujący żydowskiego chłopczyka, który biegł do chederu, i sędziwy rabin ze swoim czułym szacunkiem dla każdego najciemniejszego chłopa — tworzyli pe­wien most wzajemnego porozumienia. Obydwaj starzy nie znali pychy, nie byli pasterzami, którzy chodzą koło owiec dla ich puszysrtej wełny. Gotowi byli po­święcić się dla swego stada i jak prawdziwi pasterze byli skromni do przesady. Ksiądz proboszcz chodził w starej sutannie, prowadził skromny stół, kochał się w świecie bożym i w swoich książkach. Dopatrywał się

10

piękna w podkarpackim krajobrazie, ale i w najmniej­szym robaczku znajdował cud życia.

Stary cadyk dorównywał mu skromnością, nie nosił szat atłasowych jak inni rabini, w synagodze rezygno­wał ze swego honorowego miejsca obok ołtarza, a sia­dywał na drewnianej ławie wśród krawców i szewców i zamiast scholastycznych, surowych ksiąg czytał psał­terz i odmawiał te same modlitwy co zwykły prosta­czek. Kiedy wychodził ze swego domu do bożnicy, która stała w górnej części miasteczka, nie unikał wzroku przechodniów, kłaniał się przyjaźnie wszyst­kim znajomym i .nieznajomym, był niezadowolony, jeśli ktoś zdołał go uprzedzić.

Pewnego razu natknął się na ciężko naładowaną furmankę z węglem. Koń wyprężał chudy, zbiedzony grzbiet, łypał oczyma w prawo i w lewo, jakby szuka­jąc współczucia u przechodniów, furman wrzeszczał jak opętany i wywijał batogiem, ale przeszkoda była nie do pokonania. Stary raibin uchwycił furmana za ramię, chłop poznał go i pokornie zdjął czapę, potem we dwójkę zaczęli podpierać ramionami ogłoble. za chwilę cała ulica zaroiła się od pomocników, Żydzi po­rzucali sklepy i stragany, biegli pomóc staremu rabi­nowi. Kilkadziesiąt ramion wyniosło wóz z węglem na równinę.

Taki był stary reb Cudyk.

Ale cóż, ludzie umierają, ustępują nowym pokole­niom, nowym myślom, uczuciom i czynom.

Stary proboszcz i stary cadyk opuścili swoją para­fię, pochowano ich na oddzielnych cmentarzach, mię­dzy którymi stał mur obrośnięty bluszczem. Na ple­banii zamieszkał ¡nowy duchowny, dumny i nieprzy­stępny, a najstarszy syn i następca reb Cudyka również bardzo się różnił od swego ojca, nie posiadał umiłowa-

nia człowieka ani wyrozumiałości i pobłażliwości dla prostaków.

Młody reb Don, o chudej twarzy, smagłej cerze i niesamowicie czarnych, tajemniczo błyszczących oczach, był fanatykiem, którego egzaltacja i żarliwość wiary utrzymywały w świecie zjawisk nierealnych i nie istniejących, w krainie kabalistycznych zaklęć, wizji i ekstazy. Nie interesował się otaczającą go rze­czywistością, nie czuł się w najmniejszej nawet mierze cząstką tego świata: w przeciwieństwie do własnego ojca, nie widział na tej ziemi nic godnego podziwu i uwielbienia.

Świętość odnajdywał w sofcie w chwilach, kiedy siłą swojej upartej woli odrywał myśli i zmysły od spraw ziemskich, by utonąć w porywającej ekstazie, która wynosiła go bardzo wysoko, aż do stóp boskiego tronu.

Jego najbliższe otoczenie znało dobrze ten szał radości i upojenia, jaki opętywał reb Dona, kiedy zda­wało mu się, że jest bliskim nieiba i wniebowstąpienia. Pozwalał wówczas wszystkim śmiać się i radować, i śpiewać pieśni, a jeśli to było w dniu powszednim, pozwalał szamesowi przyprowadzić duży drabiniasty wóz z półkoszkami, na którym sadowił się ze swoją świtą. Konie, zdumione tym widowiskiem, wyprzęga­no, a kilkunastu wiernych uwielbiających reb Dona ciągnęło ten dziwaczny ekwipaż przez całe miasto i da­leko na podmiejskie błonie, wśród głośnych krzyków, namiętnych śpiewów i szalonego śmiechu — wszystko na chwałę Bożą.

Częściej jednak widywano na twarzy reb Dona wściekłość lub tragiczną bezsilność ptaka, któremu skrzydła odmawiają lotu. W takich chwilach niebo by­ło dla niego zamknięte, grzech triumfował i udarem­niał polot i czystość myśli, grzech i pokusa chichotały

12

złośliwie do niego poprzez zapachy, barwy i kształty tego świata. Reb Don zamykał się na klucz w swoim ciemnym pokoju, gdzie jedynie żółtawe mole, wyfru­wające ze starych ksiąg i pergaminów, były świadkami jego nędzy i upadku. Nie dopuszczał do siebie nikogo, nie przyjmował posiłków, zmagał się ze sobą, korzył się przed Tym, który mu odmawiał swojej łaski, pła­kał głosem zranionego zwierzęcia, sypiał na gołej zie­mi bez względu na porę roku, a szamesowi kazał się chłostać do krwi starym bykowcem, który wisiał za szafą biblioteczną. Jeśli uderzenia nie były dość silne, krzyczał z pasją: „Bij mocniej!...” Szames miał łzy w oczach i mówił: „Rebe, przecież ja też mam serce... przecież nie mogę ciebie zabić, rebe...” Młody cadyk podrywał się z drewnianej ławy, jednym szarpnięciem powalał litościwego służącego i role się zmieniały. Don walił z całej siły i z całego serca, szames krzyczał i trząsł się ze strachu i bólu, a cadyk powtarzał: „O tak,

o tak, o tak... tak się bije... Teraz będziesz wiedział, jak należy chłostać rabina...”

Dziwaczne i szalone nastroje reb Dona były przy­czyną częstych łez i rzadkich uśmiechów w jego ro­dzinie, stanowiły o samopoczuciu otoczenia i tłumu pobożnych Żydów przyjeżdżających z bliska i z daleka do Felsztyna, by spędzić sobotę luib inne święta w po­bliżu cadyka, wysłuchać jego modlitw i prosić o bło­gosławieństwo. Dla nich wszystkich fanatyzm reb Dona był rzeczą godną podziwu i naśladowania, tak samo jak niegdyś godną podziwu była dla nich prosto­ta ojca reb Dona.

Jeśli był ktoś, kto usiłował wyłamać się spod tyra­nii młodego ordynata, to chyba tylko jego brat Josełe, który już w młodym wieku zasłużył sobie na niena-

is

y

wiść rob Dona, ponieważ zawiódł wszystkie pokładane w nim nadzieje i wielką hańbą okrył swoją świątobli­wą rodzinę.

II

Kiedy stary cadyk umarł, Josełe miał siedem lat. Był to chłopiec zgoła odmienny od swego starszego brata. Etnograf scharakteryzowałby Dorna jako syna wschodu, o gorącej krwi i egzaltowanym usposobieniu, niespokojnym jak noc Walpurgii. Josełe nie miał w sobie nic z brata. Był chłopcem pucołowatym,

o oczach niebieskich jak pogodne niebo majowe i włos­kach jasnych jak len. Był spokojny, nie tak bystry, ile ciekawy i skłonny do rozmyślań.

Jak długo stary ojciec żył, Josełe cieszył się szcze­gólnymi względami wszystkich domowników. Trosz­czyli się o niego po trosze wszyscy, najwięcej jednak niania Michalina. Michalina była katoliczką, ale w cią­gu wielu lat służby w rodzinie cadyka przyjęła całko­wicie obyczaje, a nawet mowę i obrzędy stosowane w tym domu. Była kobietą przystojną, rosłą jak dąb

i silną, ale jej grube dłonie o dużych paluchach miały niewysłowioną łagodność, kiedy gładziła jasną główkę Josełe, opowiadając mu bajki ludowe — stare jak świat — wspaniałe historie o dalekich miastach i nie­znanych krajach lub ucząc go pierwszych żydowskich paciorków. Bo Michalina znała doskonale modlitwy obowiązujące przed jedzeniem i po jedzeniu, przed spaniem i po spaniu, wiedziała, co godzi się synowi wielkiego cadyka, a co nie, a trzeba zaznaczyć, że wszystko to nie było ani łatwe, ani proste. Jednak

o wiele głębiej niż paciorki trafiały do jego serduszka opowiadania Michaliny, w których świat stawał się większy, lecz bliższy i bliżsi stawali się ludzie, od

14

których rabinacka posesja odgrodzona była wysokim murem.

Michalina nauczyła chłopczyka czytać z elementa­rza i mówić po polsku, oczywiście z zachowaniem wszystkich cech gwarowych okolicy.

W domu było wiele izb i zakamarków, wiecznie przyjeżdżali i wyjeżdżali goście, a każdy z nich stano­wił dla chłopca nie lada przedmiot obserwacji. Prze- wijaii się przez te pokoje Żydzi o okrągłych figurach,

o twarzach pulchnych i zdrowych, w lisich futrach, w jedwabnych chałatach, z długimi cybuchami w zę­bach. Ci byli krzykliwi i pewni siebie. Byli też inni, chudzi i bladzi, o twarzach koloru cytryny, z dużymi nosami, w których dziurki wyglądały jak czarne cze­luście kominów, wydzielające przykrą, wiercącą woń tabaki. Uibrani byli nędznie, poruszali się cicho jak cienie, nieśmiali i zawstydzeni swoim ubóstwem.

Michalina niechętnie wypuszczała Josełe za bramę domu. Uważała, że czyściutkiemu chłopczykowi szla­chetnego pochodzenia, w aksamitnym ubranku i jed­wabnej dżokejce, nie wypada bawić się z dziećmi biednych rzemieślników, brudnymi i często zawszo­nymi. Michalina uzurpowała sobie prawo kierowania chłopczykiem, bo kochała go tak, jak własną nieślub­ną córeczkę, starszą od niego o dwa lata — Rozalkę.

Z Rozalką więc hasał Josełe po starym zapuszczo­nym ogrodzie wokół domu, wśród łopuchów i lśnią­cych liści chrzanu, parzącej pokrzywy i wysokiej, bia­łym pluszem podszytej lebiody. Czasami stawali razem na taborecie pod murowanym parkanem, który otaczał ich smutny ogród, patrzyli na błotnistą uliczkę wiodą­cą pod górę do rynku, na dychawiczne konie, ciągnące wozy z drzewem, i dalej na pola, zielone wiosną, zło­ciste latem i szare lub czarne jesienią, na horyzont łą­czący grzbiety Karpat z kopułą nieba.

Rozalka, co jest tam? — zapytał raz chłopczyk.

Tam jest świat — odpowiedziała dziewczynka.

Ja chcę do tam... — Josełe wyciągnął rącaki, jak gdyby chciał ująć nimi ten daleki świat, to szero­kie i nowością pachnące „tam“. — Czy ty też chcesz t a m?...

Rozalka była praktyczna i myślała rzeczowo.

Pewnie, że chcę... ale dopiero jak będę duża. Wtedy pójdę.

Chłopczyk spojrzał na nią błagalnie i cicho zapytał.

A ja?...

Zabiorę cię ze sobą... — powiedziała głosem waż­nym i pewnym siebie.

Chłopczyk spojrzał na nią błagalnie i cicho zapytał: i przytulił swój policzek do jej ramienia.

Potem, kiedy Josełe został sierotą, rozdzielono ich. Chłopczyka zaprzągnięto do nauki pod kierownictwem mełameda. A Rozalka chodziła do szkoły, pomagała matce w sprzątaniu, usługiwała gościom w pokojach gościnnych i wyrastała bujnie na piękną dziewczynę. Żyła na pograniczu dwóch światów. W szkole odma­wiała pacierz i żegnała się krzyżem świętym. W domu zaś wchłaniała w siebie atmosferę modłów i obrząd­ków według starego zakonu, nie czując w nich żad­nej obcości. Już od kołyski jej ucho przyswoiło sobie J smętne śpiewy modlącego się chóru, oko przyzwycza­iło się do czerni chałatów, a powonienie polubiło za­pach tlących się świeczek woskowych. Nie czuła się tutaj upośledzona w większej mierze od pozostałych kobiet i dziewczynek, które również nie wchodziły bez ważnego powodu do pokojów, gdzie przebywali męż­czyźni, zaś posiłki spożywały prawie zawsze w kuchni, a nie przy wspólnym stole z mężczyznami. Rozalka podobnie jak i wszyscy domownicy cieszyła się dobro­tliwością starego cadyka i tak jak wszyscy, drżała

później z obawy, by nie znaleźć się oko w oko z reb Donem.

Pewnego dnia Rozalka wróciła ze szkoły zapłakana

i powiedziała matce, że koleżanki wyśmiewają się z niej i przezywają Żydowicą. Michalina pociesza­ła ją.

Nie płacz, głupia... My jesteśmy przecież katolicz­ki. Ale Pan Jezus był Żyd, to one Pana Jezusa też ob­rażają. A jak ci w tej szkole krzywdą robią, to więcej nie pójdziesz.

I Rozalka do szkoły więcej nie poszła. Powoli wdra­żała się w ciężkie obowiązki gospodyni, bo Michalinie zdrowie przestawało już dopisywać, a roboty było za­trzęsienie. W ciemnej kuchni, z której okno wychodzi­ło na murowane ogrodzenie, lampa paliła się okrągłą dobę. Bezustannie gotowano, zmywano statki, napra­wiano odzież. Tylko w piątkowe wieczory i w dnie so­botnie Rozalka mogła sobie pozwolić na spacer za miasto, ma pola, gdzie wiosną można było narwać stokrotek i upleść z nich wianek, a latem uzbierać bukiet z bławatków, polnych maków i margerytek.

I kiedy widziało się ją wracającą z takiego spaceru w kwiecistej perkalowej sukience, z bujnymi włosa­mi, które niesfornie wymykały się spod czarnej wstążki

i opadały na białą szyję, trudno było zrozumieć, co łączy tę jasną, promienną istotę z ponurym domem cadyka, w którym ludzie przewijają się jak czarne cie­nie o szarych twarzach i gorejących oczach. Gdyby ją

o to zapytać, Rozalka niewątpliwie odpowiedziałaby, że każdy człowiek ma swój dom, lepszy lub gorszy, we­soły lub smutny, a jej dom jest tutaj, gdzie się urodziła, innego domu Rozalka przecież nie ma. Kiedy była jesz­cze małą dziewczynką, marzyła razem z Josełe o dale­kim świecie. Ale teraz, kiedy matka jest coraz bardziej słaba i chorowita, Rozalka nie mogłaby jej opuścić, gdyż

wie, że ciężar wszystkich robót spadłby niepodzielnie na tnią. Poza tym Rozalka nie ma się czego spodziewać po dalekim świecie. Jedyne co może ją czekać w innym miejscu, to znów służba, znów praca, może inna, ale równic ciężka i u ludzi równie obcych. Matka Rozalki służyła od dziecka u panów i u kupców, u katolików

i starozakonnych i dobrze wie,, że żadna służba nie jest lepsza od poprzedniej i że biedny człowiek nigdy nie natrafi na coś lepszego., a zawsze wpadnie w gorsze.

Tak więc przemija młodość Rozalki w starym domu, odgrodzonym od świata i jego spraw murem fanatyzmu, ocierając się codziennie o mistycyzm domowników, sza­leństwa gospodarza^ łomu i o szarą rzeczywistość, którą tylko cienkie nici łączą ze światem. Ale że Rozalka jest młoda, więc często bywa jej trudno pomieścić się w tej przestrzeni. Dlatego ma zwykle w swoim pokoju, gdzie sypia z matką, kilka książek, przeważnie o miłości. Ro­zalka .czerpie z niich to, czego nie znajduje w otoczeniu: porywający romantyzm uczuć, piękno świata widziane innymi oczyma, oczyma autora, i słowa, które wsączają się w duszę jak słodkie, gęste, mocne wino.

m

Josele był dzieckiem tylko do siedmiu lat, to jest do tego czasu, kiedy Michalina pinzestała być jego nianią, a Rozallka przyjaciółką. Potem ubrano go w czarny cha- łacik, a jedwabną dżokejkę zamieniono na czarny aksa­mitny kapelusz o szerokim rondzie, które przesłaniało cieniem jasną twarz chłopca. Nałożono na niego tein sam tryb życia, jaki obowiązywał dorosłych. Josełe siedział tęraz w bóżnicy na twardej ławie, przy długim stole na kozłach, pochylony nad dużymi księgami, w otocze­niu kilkunastu podobnych wiekiem wyrostków, i stu-

cttowat święte pisma. Nauka nie szła mu łatwo, stary nauczyciel nie był zadowolony z postępów Josełe. Nie bił go róagą tale jak innych chłopców, bo miał respekt przed jego pochodzeniem, ale swoje niezadowolenie wyrażał całkiem głośno. Był to stary Zyd o bladej

i chudej 'twarzy, wiecznie kaszlał i pluł. Na wiosnę

i w jesieni, w miesiącach, które są szczególnie ciężkie dla gruźlików, nauczyciel wypluwał do brudnej chus­teczki kawałki krzepnącej krwi, pokazywał je chłop­com i mówił zjadliwie i nienawistnie:

Patrz, Josełe, to są moje płuca. Widzisz, to ty mi zażarłeś moje płuca....

A Josełe patrzył na twarz starego nauczyciela, ale nie dostrzegał go wcale, nie widział krwawiących płuc, przebijał wzrokiem półmrok bóżnicy i ściany, na któ­rych były wymalowane skrzydlate archanioły. Josełe błądził myślami po górzystych polach1, gdzie chłopcy w jego wieku uganiali się za krowami, śpiewali śmiesz­ne piosenki, a dziewczynki podobne do Rozalki zbierały na łąkach kwiaty.

Josełe budził się z zamyślenia, budziły go chichoty kolegów, którzy pokpiwali sobie z niego. Znów usiło­wał skuipić się i ujarzmić myśli, które rozbiegały się jak niesforne źrebaki gardzące zagrodzonym pastwiskiem, hasające po zakazanych polach, gdzie rośnie smako­wite zboże.

Czasem reb Don wpadał niespodziewanie jak burza, przysłuchiwał się ględzeniu starego nauczyciela i od­powiedziom chłopców. A kiedy stwierdził, że wiedza jego młodszego brata jest blada i nędzna, wówczas unosił go straszliwy gniew. Pewnego razu zawołał chłopczyka do swojego pokoju i bił go tak długo, aż chłopiec stracił przytomność.

Josełe nie miał już obrońców. Matka jego, kobieta dość jeszcze przystojna, wyszła powtórnie za mąż za ja-

19

kiegoś rabina z Wołynia i wyjechała. Zaś poczciwa Mi­chalina straciła już do niego prawo.

Jósełe długo leżał na ławie nieprzytomny. Szaimes polewał mu twarz zimną wodą i mówił pocieszająco:

Bądź zadowolony, że tak się stało. Odkupiłeś już wszystkie grzechy...

Josełe otworzył oczy, patrzył na współczującą twarz starego służącego i nie mógł się domyślić swoich grze­chów.

Bolały go wszystkie mięśnie i duszę miał zbolałą. Kiedy wyszedł z pokoju, z półmroku sieni wysunęła się Michalina i pociągnęła go za sobą do służbowego pokoju.

Majn kind... sierotka moja, co le wariaty z tobą robią... — powiedziała i coś ją zaczęło dławić w gardle. Przyciągnęła go do siebie i po raz pierwszy od trzech lat tuliła i całowała.

Kiedy Josełe kończył osiemnaście lat, zaczęto się szykować do wielkiej uroczystości, na której chłopiec miał wygłosić w bóżnicy kazanie. Spodziewano się na ten dzień o wiele więcej przyjezdnych gości niż zwykle. Zaproszono wiernych przyjaciół z bliska i z daleka.

Josełe na wiele tygodni wcześniej przygotowywał sobie tekst kazania, które należało solidnie naszpiko­wać cytatami z Talmudu, każdemu bowiem wiadomo, że kazanie bez cytatów jest mdłe jak pieczeń barania bez szlachetnych korzeni i przypraw. Żydzi zawsze lu­bowali się w cytatach i nawet największy nieuk, naj- 1 skromniejszy rzeźnik lub foałaguła zawsze miał w za- | nadrzu kilka powiedzonek i zdań, zaczerpniętych z Bi- j blii, które to zdania, zależnie od okoliczności, miały moc i pocieszającą, pokrzepiającą w biedzie lub przekony- - wającą w sporze.

Ambicją reb Dona i całego domu było usłyszeć z ust Josełe takie kazanie, po którym Żydzi wychodząc z bóżnicy cmokaliby ustami, posmaikowując z lubością:

To było kazanie... palce lizać... miód lipcowy i gęsi smalec...” Takie kazanie, o ile jest rzeczywiście uskrzy­dlone duchem bożym, zapamięta człowiek na cale ży­cie. Takie kazanie może też zadecydować o przyszłości młodego kaznodziei. Wśród zebranych, którym przy­pada szczęście przysłuchiwać się takiemu debiutowi, bywają również ludzie bogaci, handlarze zbożem i eks­porterzy drzewa, ojcowie pięknych i posażnych córek,

i zazwyczaj podczas takich uroczystości rodzą się po­myślne mariaże. Ojcowie córek licytują się posagami

i o tym właśnie myśli reb Don przygotowując swego młodszego ihrata do wielkiego występu. Don jest wprawdzie rozczarowany swoim bratem, ale jako gło­wa rodziny układa plany dotyczące przyszłości Josełe, który ma już osiemnaście lat i powinien wstąpić w związek małżeński.

Uroczystość, na której miał wystąpić Josełe, wypa­dała, na jesień, na jedną z tych sobót w okresie jesien­nych świąt, kiedy pobożni Żydzi czynią całoroczny obrachunek sumienia i pokutę za grzechy. O tej porze roku modły stają się żarliwsze, ich melodie jeszcze smętniejsze, żałosne i rozdzierające serce jak krzyk dzi­kich gęsi odlatujących w mglisty wieczór. Rzewne są wówczas te modły, pełne łez i gorące jak złocistoczer- wony kolor liści opadających z drzew.

W takim też duchu miało być kazanie Josełe. Jego młode, dziecięce prawie usta powinny były powagą słów i siłą wizji wzbudzić zachwyt w sercach uczonych słuchaczy, a łzy w oczach prostaczków.

O tej porze roku reb Don sypiał na gołej ziemi, nie jadał tłustych potraw poza sobotą, a w poniedziałki

i czwartki nie brał do ust kropli wody ani kęsa chleba. Umartwiał się, chudł, jego oczy błyszczały niesamowi­cie i dziko, był jeszcze bardziej brutalny dla każdego, kto mu się nawinął na oczy.

21

A Josełe coraz częściej nie nasycony mądrością świę­tych ksiąg wymykał się wieczorami z domu, błądził po ciemnych ulicach miasteczka, zaglądał przez niskie okna do wnętrza izb i widział rzemieślników przy pra­cy; szewców siedzących na małych stołeczkach z gwoź­dzikami w ustach, krawców hurkotających na swoich maszynach do szycia, rymarzy naciągających mokrą skórę. Izby były niskie i brudne, ciasno wypełniane przedmiotami i ludźmi, dzieci wisiały u matczynych spódnic, dziewczęta zdejmowały z zawiasów wewnętrz­ne drzwi i na nich ścieliły sobie posłania; chodziły w nocnych koszulach, długich prawie do samej ziemi, wąskie ramiączka obnażały dziewczęce pachy i górne kąty piersi i osiemnastoletni Josełe uzmysławiał sobie, że wiek męski wtargnął już w jego życie. Mimo ubós­twa, jakie wyzierało z tych izb, dziewczęta śmiały się

i dokazywały, matki pieściły swoje dzieci, mężowie przekomarzali się z żonami. Josełe z przyjemnością pa­trzył na nich, wyławiał te uśmiechy i śmiał się razem z nimi.

Pewnego razu zachorowało dziecko biednego ka- masznika i Josełe stał długo na deszczu pod oknem

i zaglądał do izby, gdzie obok łóżka małej dziewczynki siedzieli domownicy z załamanymi rękami i z bólem w twarzy. Cały następny dzień Josełe nie mógł otrząs­nąć się ze zmartwienia. Kiedy zapadł wieczór, znów pobiegł na swój posterunek obserwacyjny. Dziecko ba­wiło się i uśmiechało, a twarze rodziców były spokojne. Josełe odetchnął z ulgą i wrócił do domu.

Na tydzień przed uroczystością reb Don zawołał chłopca do swego pokoju.

Umiesz już?

Umiem... — odpowiedział Josełe i lekko zadrżał.

Mów...

Josełe przymknął oczy, skupił się i powoli, jakby

przypominając sobie zapomnianą lekcję, zaczął mówić cicho i z wysiłkiem, jego słowa nie miały w sobie żadnej afektacji, ale zachwycały doborem i bogactwem prze­nośni, metafor i alegorii.

Pokój tonął w ponurym półmroku, stare, proste sprzęty traciły w zmierzchu swe granice kształtów, za oknami czerniał mur ogrodzenia. Don siedział w głębo­kim, wytartym fotelu, szeroki kapelusz jak duże czarne skrzydła zasłaniał jego twarz. W kącie przycupnął sza- mes, nie śmiejąc głośno oddychać.

Twarz Josełe była smutna jak zmierzch jesienny

i pełna bólu. Nie potrafiła tego bólu rozwiać wizja wspaniałości Boga, aniołów i serafinów śpiewających chwałę ojca wszechświata, albowiem oblicze Pana peł­ne było surowości, a droga ku Niema wiodła przez ciężkie doświadczenia. Wrogie moce czyhały na każdym kroku, kusłły, zwodziły, znęcały się i w przepaść potę­pienia wtrącały dusze ludzkie, dusze biednych Żydów prześladowanych i znienawidzonych, zdanych na naj­cięższe próby i dźwigających ciężkie jak brzemię świa­ta posłannictwo swoje i wybór Pana, który umiłował sobie ten naród ponad wszystkie narody. Robakiem nędznym, pełzającym po ziemi jest człowiek, biada pod­noszącym wyżej głowę, biada przemądrzałym i grzesz­nym i tym, którzy za podszeptem szatana zapominają

o zmikomości życia ludzkiego i zachwycają się pięknem ziemi, stworzonej nie dla ludzkich zmysłów, ale ku bo­żej chwale. Sprawiedliwość boska, miecz sprawiedli­wości wisi nad głową każdego człowieka, a rozmiar kary jest niepojęty, albowiem nikt nie jest w stanie ocenić ciężaru najmniejszego przewinienia, nawet naj­mniejszy grzech jest drogą do wiecznego potępienia. Ukorzmy się przed Panem, ukorzmy się przed naj­mniejszym robaczkiem pełzającym na ziemi, ukorzmy się przed braćmi, pokorą przebłagajmy gniew boski,

23

przebaczmy winę naszym braciom bliskim i daleikim, przebaczmy wrogom naszym, albowiem oni właśnie są biczem bożym i jego wolę czynią, przebaczmy sobie wzajemnie, by i Pan nam przebaczył i odpuścił grze­chy...

Josełe zamilkł. Krople potu wystąpiły mu na czoło.!: Usunął się na krzesło i położył głowę na zimną deskę' stołu. Szames w kącie cmokał bezzębnymi ustami z za­chwytu, a reb Don pogłaskał ibrata po głowie. Próba wypadła dobrze.

Był słoneczny poranek sobotni. Jesień kąpała się w złocie i w zapachach dojrzałych owoców. W domu cadyka roiło się jak w ulu. Josełe ulbrany w nowy atła­sowy chałat, czarne półbuciki i białe pończochy, był bohaterem dnia. Składano mu życzenia i podarunki uro­dzinowe, każdy z obecnych pił do niego na zdrowie i Josełe musiał za każdym razem zwilżyć wargi w oko­wicie.

Potem, w przerwie między modłami, narzucono mu na ramiona białą liturgiczną chustę i Josełe stanął na podwyższeniu przed ołtarzem. Kilkaset ludzi, ciasno stłoczonych w starej bóżnicy, zastygło w milczeniu. Ci­sza była tak wielka, że słychać było brzęczenie muchy na jednym z górnych witraży.

Josełe podniósł oczy w górę, patrzył ponad głowy ludzkie, ponad czarne kapelusze i okrągłe lisie czapy i wszystkim wydawało się, że syn starego cadyka do­znaje w tej chwili objawienia, że to duch boży spoczął na twarzy chłopca, jasnej i'uduchowionej.

I Josełe zaczął mówić. Jego wzrok sięgał gdzieś da-;,: leko poza mury bóżnicy, ale nie było w tym wzroku strachu przed majestatem bożym ani pokory, ani żad­nej pobożności. Zapomniał w tej jednej chwili o wszyst-

kich przygotowaniach i wskazówkach udzielonych mu przez nauczyciela, nie widział czarnych oczu reb Dana, które spoczywały na jego wargach. Opuścił go strach. Słowa układały mu się lekko, wydawać się mogło, że czekały długo w jego duszy jak ptaki uwięzione, sprag­nione wolności i lotu. I oto teraz otwarły się klatki, od­sunęły się wszystkie rygle i spusty i wyzwolony Josełe uleciał z mrocznej celi młodego ascety, wtargnął w świat powszedni,, szeroki jak pola i lasy, 'błękitny jak niebo, śpiewający muzyką polnych ptaków, wonny zapachami dzikich ‘kwiatów, .całowany tchnieniem wiatru. Josełe porwany jakąś dziwną namiętnością mówił to, co czuł, a czuł w tej chwili olbrzymią harmonię świata, tego świata, który leżał poza obrębem świątyni. Czuł wielką miłość do tego świata, bogatego w kolory, kształty i za­pachy, w którym piękno i namiętności ludzkie, pot żni­wiarzy i zapach owoców łączą się w jedną wielką pieśń żyda. I zobaczył w tej szerokiej i bujnej płaszczyź­nie — klatkę, maleńką i marną 'klatkę, w której gęsto stłoczeni obok siebie stali ludzie mali jak karły, rękoma przysłaniali sobie oczy i głośno zaprzeczali istnieniu szerokiego świata. A świat drwił z nich, rósł, kwitł, hu­czały burze, biły pioruny, płynęły wiosny, lato miało zapach miodu i lipcowego kwiecia, a jesień błyszczała na rumianych polic2kach jabłek.

A na tej wielkiej płaszczyźnie życia zobaczył Josełe tłumy ludzi o różnych kolorach oczu, włosów i skóry,

o różnych krojach szat, siejących zboża i zbierających plony, budujących domy i handlujących rybami, matki głaszczące swoje dzieci i żebraków wyciągających rękę po kromkę chleba i tysiące innych ludzi.

Josełe zapomniał się i zagubił w swoich marzeniach. Zamiast o chwale ibożej mówił o swojej tęsknocie do ludzi,, o pragnieniu poznania ich myśli i serc, trosk i bó­lów i o swej miłości do tych dalekich i nieznanych, któ­

rzy są jego braćmi i którzy jak kłosy wyrastają z tej samej ziemi...

Tłum słuchał uważnie i cicho, przypuszczając, że Jo- sełe zręcznym manewrem oratorskim przejdzie do właś­ciwego pokutnego kazania. A kiedy on w dalszym ciągu mówił o rzeczach nic zgoła nie mających wspólnego z oczekiwaniami wiernych, zaczęły się szmery i szepty. Odwracano się w kierunku reb Dona, gestami rąk wy­rażano zdziwienie. Reb Don wstał z krzesła, wpił się oczyma w brata i pięścią stuknął w pulpit. Wszyscy wstrzymali oddech.

Apykojres*!... — wrzasnął reb Don. — Precz!...

Josełe drgnął i stał chwilę zmieszany, a potem po­woli zszedł ze stopni. Milczący tłum rozstąpił się przed nim na dwie strony, tworząc mu przejście do drzwi.

IV

Z polecenia reb Dona Josełe zamieszkał w małym po­koiku na poddaszu, w malej surowej celi, umeblowanej za pomocą stołu, żelaznego łóżka i zydla. Nikt nie od­wiedzał go tutaj i on żadnych odwiedzin ¡nie pragnął. Szames przynosił mu wodę do mycia i posiłki, a także księgi, do których Josełe zupełnie przestał zaglądać. Wieczorami nie świecił lampy, godzinami natomiast przesiadywał przy małym okienku i spoglądał na świat. Gdyby reb Don wiedział, jaki piękny widok roztaczał się z tego okna i ile radości czerpał z niego Josełe, nie­wątpliwie rozkazałby to okno zamurować.

Po owym nieszczęsnym kazaniu wszyscy się odsunęli od Josełe. Kiedy wchodził do bóżnicy, ludzie udawali, że go nie widzą. Kiedy podchodził do jakiejś dyskutu­

jącej grupki dawnych przyjaciół i kolegów, ci wyco­fywali się z rozmowy, milkli, odwracali się, a za ple­cami Josełe słyszał przytłumione drwiny i pogardliwe: apykojres...

Cóż dziwić się tej ścianie pogardy i niechęci, jaką go otaczano, skoro własny jego brat nie dopuszczał go na­wet do wspólnego stołu.

Reb Don czekał na jakiś akt pokuty ze strony swego brata, na publiczne ukorzenie się, na dobrowolną chłos­tę, na twarde łoże i posty, jakie grzeszny Josełe powi­nien był stosować. Ale czekał daremnie. Josełe nawet

0 tym nie myślał i mimo ucha puszczał wszystkie aluzje szamesa, który pełnił funkcję pośrednika między nim

1 reb Donem.

Josełe żył już myślami poza obrębem wszystkich spraw tego domu, wędrował w wyobraźni daleko poza granice Felsztyna, lgnął do nowych ludzi i nowych oby­czajów, w marzeniach swoich uczył się wielu nowości, patrzył na ręce i zastanawiał się, do czego mogą się przydać, ogarniał go lęk przed własną nieudolnością i mieużytecznością, przed swoją niewiedzą życia, ale powab nowości był silniejszy od strachu.

Październik przyniósł mgliste poranki i wieczory i ulewne deszcze. Wiatr wył na strychu i w kominie, szarpał okiennicami tak mocno, że szyby podzwaniaty.

Wieczorami Josełe zaświecał już lampę naftową, za­wieszoną na drucie nad stołem. Żółte światło kołysało się, rzucając ruchome cienie na pustkę czterech ścian. Josełe chodził tam i z powrotem jak więzień, dławiła go przymusowa samotność.

Pewnego razu, dość późnym wieczorem, kiedy wy­dawało mu się, że domownicy już śpią, zauważył świa­tło w bocznym skrzydle domu, w oknie pokoju, w któ­rym mieszkała Michalina z córką. Cichutko, na palcach zszedł po schodach, minął długi ciemny korytarz, po

którym hasały z piskiem myszy, i otworzył drzwi służ­bowego pokoju. Michalina siedziała na łóżku i robiła coś na drutach. Przy stole Rozalka czytała książkę. Obie spojrzały na niego z przestrachem jak na widmo. Był niesamowicie chudy, miał twarz zmęczoną, a czoło nad smutnymi oczyma poryte było zmarszczkami, które dotykały obu skroni. Stał chwilę przy drzwiach niezde­cydowany, jak człowiek, który nie wie, co z sobą począć i co powiedzieć. Michalina odłożyła robótkę i przysu­nęła mu krzesło. Josełe milcząc usiadł przy stole. Ro­zalka zamknęła książkę i patrzyła na niego zdziwiona. Uśmiechnął się smutno i powiedział:

Dlaczego wy nic nie mówicie? Wszyscy przy mnie milczą, tak jak przy umarłym. Czytaj, Rozalka. Ja bym tak chciał posłuchać...

Rozalka otworzyła książkę i miękkim, ciepłym gło­sem czytała o śmierci Tristana, o okręcie z czarnymi żaglami i o spotkaniu obu Izold. A kiedy wzruszona Rozalka skończyła czytać, Josełe nachylił się nad sto­łem i oparł głowę na zgiętych ramionach, tak że nie by­ło widać jego twarzy. Rozalce zdawało się, że obok niej siedzi słary Żyd. Targnęło nią współczucie. Położyła rękę na jego ramionach i poczuła, że chłopiec drży. Za­nurzyła palce w zarośniętej czuprynie i zapragnęła w tej chwili nadać swoim dłoniom miękkość jedwabiu i czu­łość siostrzanego serca. Głaskała go po twarzy, a każde, dotknięcie jej rąk wyzwalało w nim nowe fale żałości, wzruszenia, łez. Szloch wstrząsał nim, wydobywsł z gardła jęk skargi, jęk przełamującej się samotności i płacz dziecka, tłumiony w sercu od wielu lat.

A kiedy wyczerpał się potok łez, szloch przeszedł w jedno głębokie westchnienie ulgi. Poczuł się lekki jak ptak i wydało mu się, że jakaś nie znana dotychczas do­broć zagościła w jego sercu. Podniósł zawstydzony wzrok na Rozalkę i po raz pierwszy w życiu zauważył,

że jej włosy są jasne i jedwabiste, że jej twarz jest ła­godna i dobra i że w jej oczach jest tyle nieba i tyle łaski...

Michalina stała tuż obok i załamywała ręce.

Moje dziecko, co te wariały z tobą zrobiły!... Co z tobą będzie!...

Josełe popatrzył na matkę i na córkę i powiedział jakimś zmienionym, stanowczym głosem.

Nie martw się, nianiu... Teraz już będzie dobrze...

Potem ujął Rozalkę za rękę i szepnął z radością i za­chwytem. .

Pójdziemy do świat a... Pójdziemy do 1 u d z i...

/ y

H

Oj ciec leżał na łóżku wypełnionym żytnią słomą i milczał. Wzrok miał utkwiony w suficie, na którym rysowały się płaty wapna o fantastycznych formach. Leżał tak nieruchomo i milcząco wiele dni i nocy. Bo­lały go wszystkie wnętrzności, trudno mu było powie­dzieć dokładnie, w którym miejscu ten ból się ognisko­wał, trudno mu było wytłumaczyć nim, ponieważ nie znał anatomii ciała ludzkiego, a także dlatego, bo miał naturę milczącą i zamkniętą. Nie przyjmował leków i nie dopuszczał do siebie żadnych babek ani znachorów.

O lekarzu nikt w domu nie mówił, bo lekarza sprowa­dzano tylko do umierających. Mojej biednej matce wy­dawało się, że sprowadzenie lekarza byłoby jednoznacz­ne z rezygnacją, a przecież miała jeszcze nadzieję, że oj­ciec wyzdrowieje.

Chodziła po izbie cicho, na palcach, traciła resztę po­gody z twarzy, stała się jeszcze słabsza, jeszcze bardziej bezbronna, jak ktoś stojący nad przepaścią, komu od­jęte zostaje jedyne oparcie.

Inaczej bywało, gdy ja chorowałem; wówczas matka ustokrotniała swoją energię, była silna, była niezmor­dowana, czujna, najlepsza — matka.

Ale z chorobą ojca coś się w niej załamało. Może było

3 — Opowiadania y

to pierwsze przeczucie starości i głuchy lęk o los na­szego gniazda. Może było to przeczucie nędzy, przeczu- cie głodu, jaki nas czekał.

Chodziliśmy koło ojca troskliwie i z głuchą, strasz­liwą obawą w sercu. Gdyby on przynajmniej przemó­wił do nas, gdyby bodaj uśmiechem odpowiedział na czułość matki, na moje nieme wyczekiwania pieszczoty jego szorstkiej dużej dłoni... Ale on milczał. Czasami tylko, kiedy wydawało mu się, że nikt nie słyszy, szeptał jednostajnie, szeptał rozpaczliwie to samo zdanie, tępe jak uderzenie obucha, bez nadziei i bez odpowiedzi: „Co z nimi będzie?!... co z nimi będzie?!...” Oni — to była matka, zaharowana i zagoniona, chorowita i słaba,

o przedwcześnie trzęsących się rękach, o przedwcześnie porytej zgryzotami, zmartwionej, pięknej, słodkiej twarzy, o posiwiałych włosach, i ja — prawie dziecko jeszcze, wstydliwy i pełen strachu przed obcymi ludźmi chłopak, zakochany w marzeniach i w książkach.

Świat tracił kolory piękna, trawa traciła zieleń, niebo kryło się w szarzyżnie, źrebaki chodziły z opuszczonymi łbami, wszystko stało się żółte, wszystko było spowite w melancholię, tak jak żółta twarz chorego ojca. Cho­roba przyćmiła urok świata, który był dotychczas mło­dy, młodziutki jak ja. Chodziłem z żałobą w sercu, za­padałem się w jakąś przepaść zmartwienia, zamykałem się w pierścieniu bólu, słysząc tragiczne słowa: „Co oni zrobią... co oni zrobią...”

Jak to źle, że byliśmy prostymi ludźmi, że nie zna­liśmy słów miękkich i pieszczotliwych, że nie potrafi­liśmy ubrać w sylaby naszych uczuć, że nie znaliśmy muzyki słów kojących, którymi przemawia nadzieja i którymi pociesza się człowiek w chwili bólu i niesz­częścia. Byliśmy biedni.

Choroba ojca trwała długo. Matka wyczerpała już prawie wszystkie zapasy, jakie posiada zwykle dobra

34

i przezorna gospodyni, ale w piwnicy leżało jeszcze spo­ro kartofli, a z komórki promieniował zapach kiszonej kapusty. Jeszcze nie było tak źle. W dużych osmolonych garach żelaznych, tkwiących na trójnogu, gotowała więc matka kartofle i kapustą, pachnące ubóstwem. Kiedy kartofli było już niewiele, matka zaczęła je oszczędzać. Gotowała je teraz w mundurach lub piekła pod przy­krywką na kuchennej płycie. Kiedy były już miękkie, jedliśmy je z solą. Były sypkie i smaczne. Matka mó­wiła:

Te kartofle są takie jak pomarańcze.

Pewnego razu zapytałem:

Mamo, czy ty jadłaś pomarańcze?

Nie — odpowiedziała — ale to się tak mówi...

Chleb braliśmy na kredyt w sklepiku grubej Mele-

rowej. Była -to kupcowa od siedmiu boleści, handlowała młodymi kurczakami i króliczymi skórkami, wodą so­dową, pachnącym serem i Chlebem. Melerowa również żywiła się kartoflami i należy przypuszczać, że i ona odnajdywała w nich smak nieznanych pomarańczy.

Melerowa była gruba i rubaszna, miała świetną pa­mięć, jak praiwie wszyscy ludzie niepiśmienni. Umiała liczyć na palcach i zawsze zazdrościłem jej tej biegłości; liczyła na palcach o wiele prędzej niż ja przy pomocy ołówka.

W nie pisanej księdze dłużników niepiśmiennej pani Melerowej piętrzył się obok naszego nazwiska długi rejestr zobowiązań. Byliśmy dłużni za sól i za chleb, za naftę i zapałki, za świece i za czarny fajkowy ty­toń, bez którego ojciec nie mógł żyć.

Matka odpędzała od siebie myśli o tym długu, ale one były natrętne jak komary przed deszczem. Upor­czywie powracały, a matka ciężko wzdychając znów posyłała mnie do sklepu po kilogram chleba, pani Mele­rowa również ciężko wzdychała i nie patrząc na mnie

wręczała mi upragniony chleb i sumowała na pakach nasz nieszczęsny, wciąż rosnący, a tak niepewny dług

Był to chleb ubogich, na pozór taki sam jak każdy inny, o rumianej skórce, apetyczny i pachnący kmin­kiem — ale... Nie sycił głodu, a jedynie drażnił podnie­bienie i powodował niezwykłe poruszenie w żołądku Było go mało. Obchodziliśmy się z nim bardzo delikat- ' nie, krajaliśmy z niego wąskie kromeczki, tak jak to czynią ludzie bogaci i syci. 1 mimo to nie mogliśmy go utrzymać długo na stole.

Matka jadała najmniej. Udawała, że woli „pomarań­cze”. Ojciec również wymawiał się od jedzenia. Ale ja byłem nienasycony.

Pewnego razu matka, patrząc na resztki dopiero co przyniesionej ćwiartki ehleba, powiedziała cicho:

Bój się Boga, ty tak dużo jesz...

Kęs zastygł mi w gardle, a matka zbladła od tych nieszczęsnych słów, które jej się wymknęły. Zakryła twarz rękoma i zapłakała:

Co ja powiedziałam? — szeptała z nienawiścią do siebie samej. — Co ja powiedziałam? Obym się była udławiła tymi słowami... Moje dziecko... Moje biedne dziecko...

Całowałem jej twarz, mokrą od łez i ręce czarne od skrobania kartofli i w duchu przysiągłem sobie jeść jak najmniej. I trzeiba przyznać, że dość często udawało mi się przezwyciężyć to moje łakomstwo. Coraz częściej ćwiartka od pani Melerowej leżała na stole i matka za­chęcająco popychała mnie do jedzenia. Z udaną, prawie aktorską obojętnością wzruszałem ramionami i mówi­łem:

Przecież jadłem „pomarańcze” z kapustą. Jak Bo­ga kocham, już nie mogę... Ileż można jeść? A dlaczego ty nie jesz, mamo?

Ja? Jeszcze nigdy w życiu nie byłam taka syta

jak teraz...

Kłamała tak jak ja. Oboje byliśmy kiepskimi aktora­mi. A na łóżku leżał ojciec, posępny i milczący, słuchał naszych sporów i szeptał: „Co oni zrobią? Co oni zro­bią...”

Któregoś dnia wyczerpała się cierpliwość pani Me- leroiwej. Ostatnia deska ratunku usunęła się spod na­szych nóg. Sklapikarka odmówiła nam dalszego kre­dytu. Melerowej.ta decyzja również nie przyszła łatwo. Po godzinie, widocznie trapiona wyrzutami sumienia, przybiegła do nas i przyniosła ćwiartkę chleba. Miała łzy w oczach i gorąco matkę przepraszała. Obie cicho płakały i wycierały się fartuchami. Obie były biedne. Ale do sklepu więcej nie poszedłem.

Na drugi dzień rano ojciec powiedział do mamy:

Czy masz chleb?

Mam... — powiedziała matka.

To daj mi kawałeczek...

Matka zbladła, a potem poczerwieniała.

Zaraz pójdę po chleb. Zjedz tymczasem dwa kar­tofle. Są bardzo dobre. Jak pomarańcze...

Ojciec popatrzył na nią z wyrzutem, ale dziwnie ciepło i powiedział spokojnie:

' — Wcale nie jestem głodny. Chciałem tylko spraw­dzić, czy mówisz prawdę. Przecież wiem dobrze, że nie masz chleba, dlaczego kłamiesz?

Matka zakryła fartuchem twarz.

W tym dniu wyszedłem i domu z gotową decyzją. Postanowiłem pójść do pracy. Dziwiłem się, byłem zły. na siebie, że dotychczas tego nie zrobiłem. Szkoła była dobra dla tych, których ojcowie nie są chorzy i mają co jeść. Przecież miałem już czternaście lat. Dlaczego

o tym wcześniej nie pomyślałem?

/

Poszedłem daleko za miasto, gdzie budowano fabry­kę. Wśród krzaków i zarośli leżały stosy kamieni, i szutru, cegieł, worków z cementem, desek i papy. Lu­dzie biegali w różnych kierunkach, pełno tu było gwa­ru i nawoływań, jedni poganiali drugich, wszyscy byli mocno zajęci. Karczowano młode brzózki, kopano doły pod wapno, przerzucano łopatami ziemię z jednego miejsca na drugie, furmani podpierali ramionami cięż­kie fury z cegłą, grzęznące w błocie.

Ktoś pchnął mnie w kierunku majstra.

Czego chcesz?

Roboty...

Ile lat masz?

Siedemnaście... — skłamałem.

Idź tam. Będziesz kopał.

Będę...

A jutro przyjdź wcześniej.

Przyłączyłem się do grupy kopaczy. Uwijałem się jak mogłem, nie chciałem pozostać w tyle za innymi. Byłem dumny i szczęśliwy. Po godzinie miałem na rę­kach olbrzymie bąble, po dwu godzinach bąble pękły,! a po południu ręce były już w czerwonych ranach. Ale nie przejmowałem się tym, choć ból stawał się coraz bardziej nieznośny.

Majster kilka razy podchodził do nas, patrzył na mnie uważnie, widziałem, że jest ze mnie zadowolony.

Ty — powiedział uprzejmie. — Nie leć tak, rób jak człowiek. Jutro też będzie dzień.

Leciałem. Fruwałem myślami, było mi wesoło na du- I szy, było mi radośnie. Pracowałem na chleb. Zarabia­łem na chleb.

Po fajerancie podszedłem do majstra po pieniądze.

Coś ty, zwariował? Raz w tygodniu się płaci.

W sobotę...

38

Pociemniało mi w oczach. Chciałem wyć z rozpaczy. Przecież był dopiero poniedziałek. Czułem, jak dolna szczęka i mięśnie twarzy zaczynają mi drgać, a oczy przesłania mgła. Przypomniałem sobie, że mam dopie­ro czternaście lat, że cały dzień nie jadłem, że ojciec jest chory — i poczułem dla siebie wielką litość.

Majster, stare wąsate chłopisko o grubo ciosanej twarzy, przyglądał mi się uważnie, potem zaczął dłu­bać koło swojej fajki i mruknął.

Aha... Tak to jest. W brzuchu burczy. Masz tu złotego, oddasz mi w sobotę...

Porwałem monetę d pobiegłem do pani Melerowej. Zapomniałem o zmęczeniu i o ranach na rękach. Byłem pełen wzruszenia, drżała we mnie triumfalna pieśń

o pierwszym zarobku i o wielkim, .Świeżym bochnie chleba. Pani Melerowa patrzyła na monetę z niedowie­rzaniem.

Matka przywitała mnie na progu, popatrzyła na dwa rumiane chleby i przeczytałem na jej twarzy dumę z syna i radość. Moje skrwawione ręce przezornie wło­żyłem do kieszeni. Nie chciałem zatruwać jej radości. Pogłaskała mnie po twarzy i powiedziała:

Mój dzielny syn...

I od wielu dni po raz pierwszy uśmiechnęła się, a ją poczułem się znów dzieckiem, przytuliłem się do niej, poczułem na twarzy jej wargi i oddech i rozpłakałem się.

Cicho, synku... — uspokajała mnie. — Cicho, żeby tato się nie zbudził. Cały dzień się o ciebie pytał. Chciał kawałeczek chleba, ale nie miałam... Teraz śpi. Zdaje mi się, że mu trochę lepiej. Zobaczysz, Bóg da i ojciec będzie zdrów...

Mówiła to ze szczerą nadzieją w głosie. A ja czułem,

39

że jej nadzieja i optymizm wykwitają z zapachu chleba, leżącego na stole.

Chciałem obudzić ojca, ale mama położyła palec na ustach.

Pst... Nie budź go. Położymy chleb na krześle, tuż koło łóżka. Jak się zbudzi, to będzie miał niespo­dziankę...

Wyczekiwaliśmy, kiedy się zbudzi, cieszyliśmy się na to jego spojrzenie, które padnie najpierw na chleb, a potem na nas. Może uśmiechnie się.

Ale ojciec już się nie zbudził. Umarł we śnie.

Jego twarz była pogodna, jasna ł dobrotliwa jak w latach, kiedy nie byliśmy jeszcze głodni.

Nie było już ojca, szepczącego konającymi ustami: „Co z nimi będzie...” — lecz mieliśmy na stole chleb. Czarny i soczysty, nasycony tęczą słodkich zapachów, a czasem nawet biały i gąbczasty jak piana morska.. Mieliśmy znów kapustę, przyrządzoną smakowiciej i w wielu odmianach, a kartofle wciąż jeszcze zacho-J wywaly swój szlachetny smak południowych owoców. , U pani Melerowej płaciliśmy brzęczącą gotówką. Ku­powałem już teraz naftę do lampy zamiast świeczek i i wieczorami długo przesiadywałem przy stole: czyta­łem książki. Czytałem wszystko, co mi popadło pod rę­kę. Wypożyczałem książki u córki księgarza, u którego kiedyś w dobrych czasach ojciec kupował dla mnie podręczniki szkolne, wypożyczałem je lub kradłem u kolegów i znajomych albo w bogatej bibliotece u księ­ży franciszkanów. Największą ozdobą mojego księgo­zbioru była piękna teozoficzna książka Wieczory nad Lemanem, otrzymałem ją w podarunku od siwowłosej

19

pani Barowej, która była dobrą wróżką wszystkich lu­dzi biednych naszej dzielnicy.

Czytałem chętnie pornograficzne romansidła, pod­ręczniki szkolne i czytanki, opisy podróży i naukowe rozprawy, futurystyczne wiersze i żywoty świętych mę­żów kościoła — wszystko było równie ciekawe i tajem­nicze.

W niedzielę wychodziłem do miasta jako tako ubra­ny i spotykałem się z kolegami, którzy mieli więcej ode mnie czasu na lekturę. Byli to przeważnie przyjaciele wspólnego dzieciństwa, które skończyło się zaledwie wczoraj, ale które było już odległe jak daleka, daleka przeszłość. Niektórzy z nich, niewiele starsi ode mnie, byli subiektami w sklepach. Pędząc rano do roboty, do kozłów z cegłą i wiader z wapnem, spotykałem ich. Po- dawaniali dumnie dużymi kluczami, otwierając sklepy swoich pracodawców. Sprawiało im przyjemność zau­fanie, jakim ich obdarzał właściciel.

Czasem spotykałem się z kolegami, którym udało się wstąpić do gimnazjum. Byli szczęśliwi — bo uczyli się, ale nie wpadali w pychę jak inni, jak synowie miejskich bogaczy. Pozostawali prawie zawsze przy nas; to byli ci z naszych ulic, z biednych ulic, wierni nam — ekspedientom sklepowym, fryzjerczykom, chłopcom na posyłki, terminatorom i pomocnikom mu­rarskim. Byli z nami, czuli się jednak wobec nas za­żenowani, zawstydzeni tym, że im się poszczęściło, martwili się naszymi troskami i niepowodzeniami, mie­li wyrzuty sumienia takie same, jakie miewa czasem człowiek z pełnym żołądkiem patrząc na głodnego. Ale to przecież nie była ich wina, że codziennie rano za­miast do szkoły pędziliśmy do ciężkiej pracy.

W niedzielę wychodziliśmy razem za miasto, czasem przyłączał się do nas jakiś uczeń z obcych, jakiś maminsynek, ale wiedzieliśmy, że skoro idzie z nami.

41

więc i on jest przyjacielem. Na ten niedzielny spacer przygotowywałem sobie wiele pytań, zrodzonych w cią­gu tygodnia. Na takim spacerze można było rozwiać ty­siące wątpliwości i zbudować sobie fundament pod na­stępny tysiąc.

Świadomość rzeczy, świadoma poznawalność świata i ludzi, społeczeństwa i Boga — to wszystko kotłowało się w nas, byliśmy jak wnętrze ziemi naładowani ogniem, kipiały w nas zagadnienia i sprawy, przepeł­nieni byliśmy zapałem buntu, pragnieniem wzlotu, głodem życia. Dlaczego tak, a nie inaczej? — pytaliśmy. Dlaczego tak źle? Dlaczego?

Nie byliśmy chciwi, nie byliśmy żądni pięknych ubio­rów, bogatych mebli, puszystych dywanów i jedwabnej bielizny. Nie byliśmy o to wszystko zazdrośni. Nie byliśmy leniwi ani łakomi bezczynnego życia. Ale by­liśmy przedwcześnie dojrzałymi dziećmi, o zrogowa- ciałych odciskach na dłoniach, o stopach zdeformowa­nych od chodzenia boso, o garbiących się plecach i za­lążkach gruźlicy.

Czytaliśmy książki, choć nie zawsze stać nas było na ten trud. Często po zbyt ciężkim dniu pracy czu­liśmy, że jest to trud daremny, po każdym takim dniu sprawność naszych myśli była coraz mniejsza, a hory­zont świata coraz ciaśniejszy. Czasem nie pragnęliśmy już niczego prócz miski zupy i grubej kromki chleba. Ramiona i nogi, i oczy pogrążały się w rozkosz odpoczyn­ku, w błogostan martwoty, padaliśmy na posłania jak ścięte pokosy żyta. A noc trwała tak krótko; fabrycz­ne buczki otwierały nasze ślepe powieki, patrzyliśmy na świat wzrokiem niespokojnych szczeniąt, świat był tylko wizgotem fabrycznych syren.

Jak już powiedziałem, my, „robotnicy z matczynym mlekiem pod nosem” — tak o nas mawiał majster Ko­walski — nie byliśmy osamotnieni. Koledzy z gim­

nazjum i starsi od nas subiekci w czystych ubraniach uczyli nas patrzeć na świat i rozumieć to, co oni, doj­rzalsi od nas, już zrozumieli. Nie mówili nam wszyst­kiego, co im na sercu leżało. Przygotowywali nas do wielkiego wtajemniczenia, które nie zawsze docho­dziło do skutku. Czasem nie zdążali, wielu z nich zni­kało na miesiące i lata w murach więzienia, a my spo­tykaliśmy nowych nauczycieli wśród starszych towa­rzyszy pracy.

Znikały z domu książki pornograficzne, romanse i żywoty wielkich męczenników kościoła, wyrzucaliśmy do śmietnika powieści kryminalne i awanturnicze, a po­jawiały się nowe książki, o treści dla jednych niezro­zumiałej, a dla drugich jakże porywającej. Matki trwoż­liwie spoglądały na lśniące czerwoną oprawą piękne to­my klasyków marksizmu w języku niemieckim lub n; miniaturowe, cieniutkie jak pajęczyna kartki broszur, na których druk był niewiele większy od ziarenek maku.

Tak więc powoli wdzierałem się w tajemnice spraw. Uporczywie wgiryzałem się w świat nowych myśli, by­łem jak nikły mól drążący skórę pergaminów.

W tym stanie ducha mniej interesowałem się kłopo­tami matki. Raz w tygodniu oddawałem jej zarobione pieniądze i wydawało mi się, że wystarcza to w zupeł­ności. Nie zastanawiałem się, jak matka daje sobie ra­dę z gospodarstwem, coraz rzadziej chodziłem już do pani Melerowej po zakupy, nie przechodziło mi przez myśl, że to, co zarabiam, nie wystarcza na nasze po­trzeby. Nie zwróciłem nawet uwagi, że twarz matki była coraz bardziej blada i coraz bardziej garbiły się jej plecy. Nie mogłem tego wszystkiego dojrzeć. Tkwiłem za mgłą zadufania — ja zarabiam na chleb... — tkwiłem za zasłoną zmęczenia i za moimi książkami.

Pewnego dnia wracałem z roboty wcześniej niż

zwykle. Szedłem .powoli ulicami miasta, wsłuchiwałam Isię w gwar sklepów, w hałas przechodniów i pojazdów, zatrzymywałem się przy wystawach, czytałem urywki gazet w oknie trafiki — wszystko to było dla mnie dość niezwykłe o tej godzinie, którą od wielu miesięcy spędzałem na budowie.

I nagle po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem matkę. Szła pochylona, z oczyma utkwionymi w zie­mię, dźwigając w rękach dwa duże wiadra wody. Zrobiło mi się gorąco. To nie były nasze wiadra, zresztą miesz­kaliśmy na drugim końcu miasta, a obok naszgo domu była studnia.

Stanąłem zmieszany i zawstydzony. Ulica straciła w jednej chwili swój wesoły gwar, pozostało tylko roz­szalałe zbiorowisko ludzi, których każde słowo, każda sylaba i każdy ruch był pogonią za pieniądzem. Zniena­widziłem motor tego miasta, motor ulic wrzeszczących zyskiem, o zysku, dla zysku... Piętrowe domki z kaktu­sami w oknach nabierały wstrętnego wyrazu, każds okno było jak twarz urągająca. Fala gniewu zalewała mi policzki, rozsadzała serce, zaciskała moje pięści. O, gdybym mógł, zburzyłbym wówczas to miasto mojej nędzy, ulice mojego upokorzenia, ja, piętnastoletni wy­rostek, chłopiec od podawania cegły i wapna, syn mojej matki, która ugina się w tej chwili pod ciężarem wia­der wody, tam, na drugim chodniku.

Przeszedłem przez jezdnię i ująłem ją za rękę. Wzdrygnęła się i przystanęła. Ułamek sekundy patrzy­łem w jej dobre, piękne oczy. Były przestraszone i za­wstydzone.

Czego chcesz? Odejdź... — powiedziała ze złością.

Postaw, mamo... Ja zaniosę...

Odejdź. Nie będziesz się im wysługiwał.

Ty też nie — powiedziałem stanowczo — zanio­sę te wiadra i pójdziemy do domu. Dla kogo to?

Dla Szymszela...

Oddałem matce dzbanek od kawy, pochwyciłem wiadra i zacząłem się wspinać na drugie piętro. Szym- szel „Baba” — tak go nazywano w mieście — miał du­ży sklep tekstylny przy głównej ulicy. Sklepem zaj­mowała się jego żona, kobieta sprytna i wiedźmowata. Szymszel był do interesów nieaposobny, przesiadywał w domu, doglądał kuchni — za co dorobił się przydom- ka „Baba“ — d ślęczał nad świętymi (księgami. Był człowiekiem uczonym w pismach świętych, pobożnym, w bóżnicy siedział na honorowym miejscu i nawet m codzień chodził w jedwabnym chałacie. Mógł sobie na to pozwolić, był bogaty, a w dodatku wyjątkowy sknera.

Złość mnie ogarniała, złość pomagała mi przeskaki­wać po dwa schody na raz, złość potęgowała się we mnie, 'kiedy pomyślałem, jak strome są te schody, jak trudno jest matce wdrapywać się na nie i jak zmęczone są jej biedne nogi, na których żylaki wyglądają jak ciemne, napęczniałe sznury.

Potknąłem się w wąskim korytarzu, woda wychlapr.- ła się, oblała mi spodnie i buty. Zakląłem paskudnie i wszedłem do mieszkania. Powiało na mnie stęchlizną, właściwą wszystkim mieszkaniom, gdzie gospodyni nie ma w domu, a okna są zawsze zamknięte.

Postawiłem wiadra w kącie i zaglądnąłem do dru­giego pokoju, skąd dochodził głos Szymszela. Siedział przy stole, przy otwartej dużej ¡księdze i czytał głośno i śpiewnie, pochylając się rytmicznie w takt słów, któ­rym nadawał melodię dyskusji prowadzonej ze sobą samym. Jedną ręką gładził krótką, starannie zaczesaną brodę, a drugą sięgał do małego talerzyka, na którym leżały czerwone, błyszczące wiśnie, przysypane białą mączką cukru.

45

Przyniosłem wodę — powiedziałem głośno.

Ha? Wodę... to dobrze... syn powinien wyręczać matkę...

Płacić — mruknąłem ponuro.

Szymszel wstał powoli z krzesła i zaczął szukać w kieszonce od kamizelki.

Dwa wiadra wody to jest tyle co dziesięć groszy..,

Tak — powtórzyłem w tym samym tonie. — Tyle co dziesięć groszy...

Trzymał monetę między palcami, ale zastanowiły go moje mokre spodnie.

Przecież nie przyniosłeś dwa wiadra wody. Dla­czego mówisz, że dwa, kiedy tu jest tyle co półtora. To, co jest na twoich spodniach, to się nie liczy... — roześmiał się serdecznie, zadowolony z własnego do­wcipu, a ja zawtórowałem tak głośno, że sam diabeł głośniej się chyba nigdy nie śmiał.

Szymszel poszperał w kamizelce i dziesięciogroszów- kę zamienił na siedem groszy.

Teraz rachunek sztymuje — powiedział spokojnie i skierował się z pownotem do swojej świętej księgi, a ja się wciąż jeszcze śmiałem jak szalony.

Wracaliśmy z matką do domu, milcząc całą drogę, chociaż bardzo chciałem powiedzieć jej coś czułego, mi­łego. Nie mogłem znaleźć właściwego słowa. To., cq po­wiedziałem, brzmiało bardzo głupio, wprost niedo­rzecznie.

Wiesz, mamo, nasze „pomarańcze” są jednak naj­lepsze...

A potem jeszcze dodałem:

Przyrzeknij mi, że już tego nigdy nie zrobisz. Dobrze?

Zbudowaliśmy fabrykę. Piękną fabrykę. Stała dum­nie w otoczeniu srebrnych brzóz. Myśmy ją wybudo­wali — każda jej kosteczka, każda cegła, każdy kamyk przechodziły przez nasze ręce, zanim spoczęły na właś­ciwym miejscu. Rozmawiając o robocie zwykli byliśmy mówić: nasza fabryka. I to było zupełnie na­turalne. Matka mówi: to jest moje dziecko, moja krew... My czuliśmy: to jest nasza fabryka, nasz pot i nasze od­ciski na rękach.

Zbudowaliśmy ją wysoką i piękną, sami zaś pozosta­liśmy niepozorni i obdarci.

Byliśmy dumni z jej urody, a ona zamknęła przed nami bramę, wygnała precz.

Jeszcze w środku wykańczali swoje prace malarze i sztukatorzy, saki arze i elektrycy, ale my, chłopcy od cegieł, wapna i łopat — nie mieliśmy już pracy. A tak święcie wierzyliśmy, że znajdziemy tu stały zarobek, niezależny od kaprysów pogody i pory roku.

Administracja fabryki dobierała robotników tak sta­rannie, jak kolekcjoner drogocennych kamieni dobiera sobie rzadkie okazy brylantów. To już nie było to, co na budowie. Do biur fabrycznych zachodzili często po­licjanci w cywilu — któż by ich nie znał — a ludzie | tego wnioskowali, że fabryka będzie miała szczególne znaczenie dla obronności kraju. Te pogłoski nie były jednak prawdziwe, gdyż fabryka produkowała głównie gąbki gumowe do kąpieli, bardzo ładne i praktyczne, a także pomysłowe zabawki dla dzieci i szeroko rekla­mowane prezerwatywy. Tale czy owak, do fabryki przy­jęto kilkaset dziewcząt i chłopców ze „Strzelca”, zaś urzędnikami zostali eleganccy członkowie „Sokoła”, któ­ry — jak wiadomo — zrzeszał najlepszą warstwę miej-

y

skiej śmietanki. Inne podania o pracę nie były rozpa- trywane.

Fabryka zdradziła nas. Przestaliśmy o niej mówić „nasza fabryka”. Znienawidziliśmy ją.

O mnie się nie martw... — powiedziała mama. —

Ja dam sobie radę. A jak ci się poszczęści, to mnie za­bierzesz do siebie. Pan Bóg nas nie opuści...

Długo rozważaliśmy sprawę, wiele nocy spędziła matka bezsennie, przewracając się niespokojnie na łóż­ku i wzdychając ciężko, zanim zdobyła się na taką de­cyzję. Cóż, nie dało się nic mądrzejszego wymyślić... Zbliżała się jesień, o robotach budowlanych nie było s mowy. pewien fryzjer zaofiarował się przyjąć mnie na | naukę, ale zażądał zapłaty. Ktoś inny proponował mi I stanowisko praktykanta w sklepie z obuwiem, ale od- I mówiłem. Nienawidziłem kupców.

Nęciło mnie wielkie miasto, dalekie miasto, tajem- 1 nicze i pełne niespodzianek, kipiące życiem fabryk i szkól, miasto o tysiącach możliwości i tysiącach szans. 1

Nęciło mnie wielkie miasto, bo widziałem w nim I cząstkę wielkiego świata, podczas gdy moje rodzinne miasteczko było jedynie peryferią życia — tak mi się to ; wówczas wydawało — głuchą prowincją, oddzieloną od świata ścianą przesądów i zacofania, ścianą wyższą od grzbietu Karpat. Moje rodzinne miasteczko było jedy­nie nędznym gniazdem kupców pełnych pychy i nędza­rzy, którzy byli pełni pokory. Nie chciałem być kupcem i nie chciałem być nędzarzem. Brzydziłem się pie­niędzmi, gardziłem pobrudzonymi świstkami, które miały moc decydowania o życiu i śmierci. Ale nienawi­dziłem również nędzy i głodu.

Zamieszkałem u ludzi prostych, biednych i dobrych.

On był gońcem w banku, wieczorami adresował koper-

48

ty, w jakich pewna firma rozsyłała tysiące barwnych arkusików reklamujących sprzedaż biletów loteryjnych. Ona zaś szyła olbrzymie sterty bielizny dla składów tandety.

Mój pokoik był mały i skromny. Był to chyba naj­mniejszy pokój na świecie. Stało w nim żelazne łóżko, stół i taboret. Wchodząc do pokoju trzeba było od razu usiąść lub położyć się na łóżku, przestrzeni na spacer tu nie było. Dla mnie jednak był to dach nad głową i fundament nowego życia, które tutaj chciałem roz­począć.

Obliczyłem dokładnie złotówki, jakie mi jeszcze po­zostały: musiały mi starczyć, kto wie, czy nie na długo. Należało natychmiast rozglądnąć się za jakąś pracą. Gospodarz, któremu zwierzyłem się z moich planów, milczał posępnie, a potem powiedział bez przekonania:

Na pewno pan coś znajdzie. Ja też będę się py­tał u ludzi.

Biegałem tymczasem po rojnych ulicach, przechodzi­łem z biciem serca obok szkół i uczelni, zatrzymy­wałem się na chwilę, ale brakło mi odwagi: wejść czy nie wejść... Marzyłem o egzaminach i studiach, ale nie mogłem się zdecydować: wyśmieją mnie, na pewno mnie wyśmieją... Obserwowałem fizjonomie wchodzą­cych i wychodzących nauczycieli, próbowałem z twarzy odgadnąć, który z nich dopomógłby mi przebrnąć przez moją niepewność i wylądować przed stołem egzamina­torów. Wahałem się długo, potem machnąłem ręką — nie, nie wolno mi się teraz nad tym zastanawiać. Pozos­tało mi zaledwie na kilka obiadów... Trzeba się rozejrzeć za jakimś zarobkiem.

Szukałem więc tego zarobku w różnych hiurach i ma­gazynach, potem ruszyłem za miasto, gdzie były fabryki i składy węglowe. Byłem niezmordowany w tych po­szukiwaniach, nie zrażałem się odmową, przemierzyłem

w ciągu tych kilku pierwszych dni dziesiątki ulic. Nikt nie byl w stanie zachwiać mojej nadziei. Dziesiątki ty­sięcy ludzi biegło rano do fabryk i biur, dziesiątki ty­sięcy uwijały się na placach i w sklepach, w tramwa­jach i autobusach. Było dla mnie rzeczą zupełnie pewną, że i na mnie czeka gdzieś praca i zarobek. Trudność polegała jedynie na tym, że jeszcze nie zdążyłem tego miejsca znaleźć. Ale bądźcie pewni — znajdę je. Jeszcze dzień, jeszcze dwa...

Przy fabrycznych bramach, na krawężnikach trotua- rów siedzieli ludzie ponurzy jak jesienna słota, ćmili śmierdzącą machorkę lub czytali gazety. Więc to są ci bezrobotni? Patrzyłem na nich z szacunkiem, a ciarki' mnie oblatywały na myśl o właisnym losie.

Po kilku dniach zniechęciłem się do dalszych poszu­kiwań. Poszedłem do redakcji brukowca i prosiłem

0 zamieszczenie ogłoszenia w rubryce poszukiwań pra­cy. Panienka za biurkiem zapytała mnie o pieniądze, a widząc, że się mocno zarumieniłem, westchnęła.

Zamieścimy bez pieniędzy. Tylko niech pan zbyt­nio na to nie liczy...

Sprawdziłem zawartość kieszeni. Starczyło na jeden posiłek i kilka papierosów. Z knajpy, w której zjadłem obiad, powlokłem się do domu, myśląc i czując się tak jak gracz, który zostawił przy ruletce ostatnie pieniądze

1 krokiem straceńca błąka się z pustką w sercu na brze­gu przepaści.

Mój pokoik przestał mnie już cieszyć. Było w nim ciemno i duszno, niebo zasłaniała szara ściana jakiejś oficyny, okna nie można było otworzyć, bo z głębi pod­wórka bił do góry przeraźliwy smród nie skanalizowa­nych ustępów. W jakimś kącie bezsilnie bzykała nie­szczęśliwa mucha, omotana pajęczą siecią. Leżałem na łóżku, ćmiąc papierosa, wpatrzony w sufit jak w ciemną otchłań.

50

Wieczorem schodzili się u gospodarza jego' koledzy. Byli to młodzi rzemieślnicy, czasem paru studentów, niektórzy przychodzili z żonami, wypijali niezliczoną ilość szklanek herbaty, pokój tonął w dymie papierosów, gwarno było jak w jakimś klubie.

Głos nauczyciela Buniewicza wybijał się ponad plą­taninę śmiechów, ponad gwar rozmawiających, z któ­rych każdy czuł się tutaj jak u siebie w domu. Punie- wicz był niesamowicie wysoki i szczupły, miał po­ciągłą, bladą twarz i czarne oczy, w których mądra rozwaga sąsiadowała z figlarnymi iskierkami wesołości i szyderstwa. Nad wysokim czołem kłębiły się kędzie­rzawe włosy, czarne jak skrzydła u kruka. Rozmawia­jąc, Puniewicz nieustannie gestykulował, dłonie miał wąskie i długie jak pianista. Był ubrany czysto i gus­townie, jego sposób ubierania się świadczył jednak I pewnej skromności.

Puniewicz, kiedy jedziesz?

Puniewicz roześmiał się zagadkowo.

Czekam na wizę z MSZ... — zażartował.

Puniewicz był komunistą i wybierał się do Hiszpanii.

Był to zresztą jeden z jego ostatnich wieczorów, spę­dzonych u mojego gospodarza.

To, co wiedziałem o nim, wystarczyło, bym go mógł podziwiać. Puniewicz był zapalonym publicystą, pisy­wał wiersze, założył jakąś gazetę na zasadach spółdzielni i wciąż kłopotał się wekslami, a oprócz stałej posady w jakiejś prywatnej szkole, udzielał również korepetycji synom wojewody i dowódcy garnizonu — to ostatnie zajęcie w pewnej mierze chroniło go przed zbyt śmia­łymi atakami policji. Co skłoniło wojewodę do przyj­mowania w swoim domu tego młodego człowieka o ..po­dejrzanych” poglądach politycznych, tego do dziś dnia nie rozumiem. Może odgrywał tu rolę osobisty urok Puniewicza i jego zdolności pedagogiczne, a może dyg­

nitarz sanacyjny uważał to za oryginalne, w każdym razie jest bardzo znamienne, że dystyngowane mamusie ! z tytułami uważały za honor powierzyć częściowo wy- | chowanie swoich latorośli właśnie temu ..młodemu Pu- niewiczowi, ach, co to za rozkoszny młody człowiek, poeta, wie pani, mówią, że to komunista... Fantastique... I Ale to niemożliwe... taki uroczy człowiek...”

Puniewicz obiecał mi przed swoim wyjazdem ułatwić 9 egzamin. Miałem w najbliższym sezonie zdawać małą maturę. Przyniósł mi kupę podręczników i dał adresy kilku studentów, którzy mi pomogą w opanowaniu I materiału.

Kiedy bąknąłem nieśmiało, że w tej chwili muszę À znaleźć jakąś pracą, Puniewicz powiedział:

To nie jest takie łatwe. Nie masz znajomości. | Nikt cię tu nie zna... Mógłbyś zginąć jak mucha, gdybyś I nie natrafił na towarzyszy. Ale mam pewien plan, któ- j ry powinien się udać. Posłuchaj...

Przysunął się bliżej do mnie, a ja słuchałem z xoz-1 dziawioną gębą, oszołomiony i wstrząśnięty nadzieją. I Jedną z największych fabryk w mieście był browar braci Jaworowskich. Przed kilku dniami pani Jaworow­ska korzystając z rekomendacji pułkownikowej N. za­dzwoniła do Puniewicza, proponując mu udzielanie ko- I repetycji synkowi. Puniewicz zastrzegł sobie czas do namysłu.

Pójdziesz do nich i nawiążesz do tej rozmowy te­lefonicznej. Musisz się zdobyć na śmiałość... Przedsta­wisz się moim nazwiskiem. Upoważniam cię do tego. I W tym domu nikt mnie nie zna.

Ależ to nie jest w porządku — broniłem się. — Przecież nie mogę się podszywać pod cudze nazwisko... I Dowiedzą się...

Jeśli się dowiedzą, to tym gorzej dla nich. Wów­czas wygarniesz im całą prawdę, pluniesz i wrócisz do

domu. Ostatecznie to oni są winni, że tak jest. Zeby znaleźć kawałek chleba, człowiek musi uciekać się do takich sztuczek...

Ale im przecież chodzi o pana, pan jest pedago­giem...

Im wcale nie o to chodzi. Nie znasz próżności tych ludzi. Chodzi im po prostu o moją markę... Bywam przecież u wojewody... Mógłbym być największym osłem — ich snobizm byłby jednakowo mile połechta­ny. Rozumiesz? Więc pójdziesz...

Pójdę... — westchnąłem ciężko.

Zażądaj takiego honorarium, żeby im oko zbie­lało. Będzie dla nich większy zaszczyt...

W ten sposób stałem się „sobowtórem” Puniewicza.

Moja gospodyni przejęła się bardzo tą sprawą i orzekła, że do takich burżujów trzeba się porządnie ubrać, inaczej człowiek traci u nich szacunek. Wy­ciągnęła z szafy świąteczne ubranie męża, od sąsiadki pożyczyła cienkie zamszowe rękawiczki i osobiście za­wiązała mi krawait. Wyglądałem jak młody laluś, brakło mi jedynie laseczki z posrebrzaną gałką i monokla.

Ale na próżno spoglądałem w lustro: nie było we mnie za grosz podobieństwa do Puniewicza.

Byłem podniecony jak młody aktor przed pierwszym występem. Z sumieniem też nie byłem w porządku, mi­mo że Puniewicz perswadował mi to w sposób przeko­nywający. Skrupuły mimo wszystko pozostały.

Dla nabrania odwagi zapaliłem papierosa i pomasze­rowałem. Serce waliło mi jak młotem. Uspokoiłem się dopiero wtedy, gdy pod nogami poczułem żwir ścieżki, a dookoła zobaczyłem piękne kwiaty i pachnące krzewy ogrodu Jaworowskich. Zrozumiałem, że w tej chwili zaczyna się mój występ i pozbyłem się tremy.

Pokojówka o ślicznej buzi otworzyła mi drzwi. Uśmiechnąłem się do niej swobodnie i wymieniłem

nazwisko. Puniewicz. „Pan raczy spocząć". Raczyłem W zdjąć prawą rękawiczkę i nonszalancko trzymać ją w le­wej ręce. Raczyłem rozglądnąć się znudzonym wzro­kiem po ścianach pięknego hallu. „Pan profesor raczy wejść“. Bagatelka, psiakrew, pan profesor!...

Piękna jak anioł pani Jaworowska zasypała mnie tylu miłymi słowami, że momentalnie poczułem się pewny siebie. Zachowywałem się swobodnie i z godną grzecz­nością, jaką profesor i poeta, świadomy wartości włas­nej, powinien okazywać pięknej kobiecie. A w duchu mówiłem do siebie: o łajdaku, jak możesz być tak przewrotny...

Wszystko poszło jak z płatka. Mój debiut aktorski wypadł znakomicie. Zgodziłem się poświęcić go­dzinę czasu dziennie czarującemu synkowi państwa Ja­worowskich. Wobec ogromu moich zajęć i obowiązków (poeta, publicysta itd.), trzeba przyznać, że było to po­święcenie dość duże...

Zaczęły się piękne dni. Boleczek był chłopcem inte­ligentnym i dobrym uczniem. Nie miałem zbyt wiele pracy z jego lekcjami, chłopczyk doskonale dawał sobie radę bez pomocy korepetytora. Lubił natomiast zada­wać wiele pytań nie mających nic wspólnego z progra­mem szkolnym, czerpał te pytania z otaczającego go świata, miał w sobie zadatki na wielkiego niedowiarka, który wszystkim przyjętym pewnikom stawiał pytanie „dlaczego”. Był dzieciakiem, którego ponosiła cie­kawość. Wybiegał myślami naprzeciw przyszłości, a pełne dziecięcego uroku i naiwne „dlaczego“ przyśpie­szało jego dojrzewanie. Pokochałem go za to i nasze lek­cje stały się rychło serdeczną gawędą. Zresztą, było to przywiązanie wzajemne, o czym przekonałem się w kil­ka tygodni później. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Na drugi dzień znalazłem na stole Boleczka kopertę, zaadresowaną do mnie, a w niej pierwsze miesięczne

honorarium. Miałem już zapewniony jaki taki byt na kilka tygodni, a więc czynsz i obiady w taniej kuchni, gdzie do cienkiej, wodnistej zupy można było zjeść ty­le chleba, ile dusza zapragnie. Nareszcie mogłem się oddać przygotowaniom do egzaminu. Nie zapomniałem również o matce. Kupiłem dla niej piękną, wzorzystą chustkę z perkalu.

Triumfowałem. Jakże piękng wydawało mi się życie i to miasto, w którym znalazłem wreszcie jedną z owych tysięcy szans, o których marzyłem. Tylko diablik w głę­bi diuszy mącił moją radość i szeptał złośliwie: ..Ośle, to przecież nie ty uzyskałeś tę szansę, to Puniewicz...” Przeganiałem precz uszczypliwy, ubliżający mi głos zwątpienia i z entuzjazmem uczyłem się łacińskich słówek.

Któregoś dnia pani Jaworowska, która w sąsiednim pokoju przysłuchiwała się moim gawędom z Boleczkiem. powiedziała do mnie serdecznie: „Ach, gdyby pan wie­dział, jak bardzo jestem zachwycona pańskim wpływem na mojego syna... Czy pan uwierzy, że ja również przy­wiązałam się do pana... Pan ma taki miły głos... To, co pan mówi, to takie proste i takie piękne zarazem. To dlatego, że pan jest poetą...”

Spuściłem skromnie oczy i uśmiechnąłem się.

Wydawało mi się, że podbiwszy sobie serce Boleczka. a nawet jego mamusi, mógłbym już teraz śmiało pozbyć się pseudonimu, rozwiać mit o poecie i pokazać własną twarz, wolną od aktorskich sztuczek. O, jakże byłbym wówczas spokojny! >

Niestety, pewna drobna a nieprzewidziana okolicz­ność ubiegła moje naiwne zamiary i zniszczyła wszyst­ko. A stało się to bardzo prosto. Kiedy w owym fatal­nym dniu przyszedłem do Boleczka, w salonie, przez który musiałem przejść, kilka pań: razem z panią Ja­worowską grało w karty. Pokojówka o pięknej buzi roz-

nosiła kawę w maleńkich filiżaneczkach jak dla karzeł­ków, a za pokojówką ja starałem się przemknąć do dzie­cinnego pokoju, rzuciwszy mimochodem lekki ukłon ukraszony nieznacznym uśmiechem w kierunku pani do­mu. Panie oderwały się na .chwilę od bridża, a jedna z nich powiedziała: „To widocznie ten Puniewicz...” Starsza dama o krogulczej twarzy odpowiedziała prze­ciągle i wątpiąco: „Taaak...” i podniosła do oczu lorgnon. Czułem, że sprawa jest przegrana.

Na drugi dzień pokojówka otworzyła mi drzwi z wy­niosłą miną i dumnym grymasem.

Pan raczy się nie trudzić. Pani prezesowa kazała powiedzieć, że Boleczek chwilowo nie będzie mógł ko-j rzystać z pańskich usług.

Proszę powiedzieć pani prezesowej, że bardzo jestem rad. Powodzenia dla pani prezesowej i pana pre­zesa...

Wyszedłem i odetchnąłem spokojnie. Byłem trochę rad, że tak się stało. W tym domu wyścielonym dywa­nami, gdzie wszystko było miękkie i zniewalające, a sło­wa subtelne i dobrane jak kwiaty, w tym pięknym do­mu zapomniałem o tym, że świat jest podzielony brutal­ną granicą, na której rosną ostrza pogardy i nienawiści. Zapomniałem, że świat podzielony jest na przestrzenie bogactwa i nędzy, komfortu i zimnego głodu. Zapo­mniałem tutaj o tym, że każdy człowiek ma swoje miej­sce po jednej stronie granicy i nie można między tymi dwoma płaszczyznami balansować jak na linie cyr­kowej.

Wyszedłem z domu państwa Jaworowskich oczyszczo­ny. Czułem się jak po kilkutygodniowym śnie. Oddałem mojej gospodyni zamszowe rękawiczki i wróciłem do rzeczywistości. Dziękuję ci, kochany, dobry towarzyszu Puniewicz. Pozwól jednak, że w przyszłości będę tylko sobą...

W tydzień później otrzymałem od pani Jaworowskiej wizytówkę z dopiskiem w kopercie adresowanej na moje prawdziwe nazwisko. Przepraszała mnie za niedyspo­zycję syna i zapraszała do kontynuowania odwiedzin. Zrozumiałem, że to Boleczek pozostał mi wierny. Ko­chany chłopczyk...

Z zaproszenia jednak nie skorzystałem.

Bogaci ludzie mieli swoje 'kawiarnie i kabarety, teatry i sale koncertowe. My mieliśmy tanie kuchnie, w których podawano cienką zupę i kartofle ze śledzia­mi, i knajpy, w których woń piwa i ludzkiego potu była talk silna, że przyprawiała o bód głowy.

Bogaci mieli baniki i .książki czekowe. My zaś korzys­taliśmy z lombardu, który zresztą również był własnoś­cią bogaczy. W lombardzie schodziły się drogi wszyst­kich potrzebujących. Lombard był Mekką ludzi bezro­botnych, chorych, zubożałych, zbankrutowanych, eks­mitowanych z mieszkań, nieostrożnych graczy w tota­lizatora, zrujnowanych giełdziarzy, uwiedzionych dziewcząt, którym potrzebne były pieniądze na zabieg, i gruźlików, którym naiwni lekarze zalecali dobrze się odżywiać. Lombard był ostatnią deską ratunku dla to­nących. Był to jednocześnie ocean wchłaniający w sie­bie wszystko, co z tonącego człowieka można zedrzeć: ubrania i biżuterię, pamiątki rodzinne i suknie ślubne, książki uczonego bibliofila i narzędzia pracy rzemieślni­ka, słowem wszystko, co posiadało jakąś wartość.

Przy oikienkach siedzieli ludzie o zgarbionych ple­cach, wiało od nich stęchłizną starych szmat i naftaliną. Oceniali zastawy, wypłacali piątą lub dziesiątą część wartości, sortowali otrzymane przedmioty w olbrzy­mich magazynach, a po upływie przewidzianego ter­minu sprzedawali je na licytacji, powiększając kapitały przedsiębiorstwa.

Lombard był jedną z tych instytucji, gdzie panowała atmosfera wzajemnego zrozumienia między petentami. Tutaj nie było już stanów ani klas społecznych. Tutaj byli ludzie zatroskani i biedni. Przekroczywszy próg tej instytucji zubożały ziemianin zapominał o swoim szla­checkim pochodzeniu i chętnie urozmaicał sobie czeka­nie pogawędką z bezrobotnym ślusarzem. Bieda bowiem zbliża do siebie ludzi i sprzyja ich wylewności.

Z tego też punktu widzenia patrząc na sprawę, można powiedzieć, że lombard był instytucją smutną, lecz w pewnym sensie demokratyczną.

Pewnego dnia zastawiłem w lombardzie mój świą­teczny garnitur, który matka przerobiła z ojcowskiego ubrania. Dostałem za niego bardzo mało, zaledwie kil­kanaście złotych.

Wróciłem do mojego pokoiku, do smutnych czterech ścian (koloru deszczowych chmur i do postrzępionych podręczników, z których czerpałem całą nadzieję.

Ucząc się od rana do późnej nocy zapominałem o mo­jej nędznej sytuacji, o nadchodzącej zimie i o matce,- która wyczekuje ode mnie radosnych listów.

Raz dziennie schodziłem do stołówki, gdzie zjadałem przy obiedzie olbrzymie ilości chleba, czasem udawało mi się wsunąć do kieszeni kilka kromek na kolację i śniadanie. Pewnego dnia skończyło się wszystko. Za­paliłem ostatniego papierosa i położyłem się na łóżko. Fioletowe spirale dymu unosiły się pod sufit. Z ulicy przebijały się dźwięki życia, magiel w suterenie hurko- tał jednostajnie, a w sąsiednim pokojiu gospodyni szyła na maszynie tandetę. ^

Świat pędził swoją drogą, nie oglądając się na nic, życie mknęło na asfaltach, trotuarach i szynach, obok mnie i ponad moimi nadziejami.

W Hiszpanii przelewano krew za wolność świata, w Niemczech szalał faszyzm, na dziedzińcu uniwersy­

teckim studenci pałkami rozbijali czaszki swoich kolegów, rzeźnik zaszlachtował nożem jakiegoś oenerowca, na ulicach kręcili się lub ukrywali się w bramach szpicle i biedne kobiety, przed kawiarniami zatrzymywały się taksówki, wysiadały z nich panie o nagich ple­cach okrytych futrami i eleganccy panowie. Ślepcy grali na rogach ulic arie operowe, żebracy wyciągali ręce i klepali natarczywe pacierze, ulice krzyżowały się i płynęły w różnych kierunkach, parując zapachem ludzkich ciał, perfum i asfaltu.

Leżałem sam w środku tego kipiącego szaleństwa, otoczony kruchymi ścianami mego pokoju i ćmiłem ostatniego papierosa — młody bankrut, pozbawiany udziału w dobrach tego świata. Miasto doskonale da­wało sobie radę beze mnie. Na stole leżały ostatnie kromki chleba, skradzione w stołówce, i kupa postrzę­pionych książek.

Nazajutrz od samego rana znów zabiałem się do pod­ręczników, ale w miarę wzrastającego głodu czułem coraz większą niechęć do nauki.

W porze obiadowej, jak zwykle, wyszedłem z domu.

Dokąd to? — zagadnęła mnie gospodyni.

Na obiad... — mruknąłem.

Chodzi pan gdzieś za tymi obiadami, Bóg wie gdzie — powiedziała z przyganą. — Najwyższy czas, żeby pan się u nas stołował.

Dziękuję. Przywykłem już do tamtej kuchni... — byłem coraz bardziej rozdrażniony.

Przywyknie pan do naszej.

Pani mnie nie zna. Ja byle czego nie będę jadł. Jestem bardzo wymagający... — roześmiałem się z des­peracją.

Gadanie takie... — oburzyła się kobiecina. — Ostatni raz się pana pytam. Więc jak?...

Wlokłem się ulicami, przystawałem przed witryna­mi sklepów, wyławiałem zapachy serów szwajcarskich i cynamonu przed sklepem kolonialnym, potem szedłem dalej, rozdrażniony ciepłem buchającym z piekarni, uciekałem przed zapachem chleba, który doprowadzał mnie do szaleństwa.

Po godzinie wróciłem do domu. Gospodyni zapytała:

Po obiedzae?

Tak — uśmiechnąłem się słabo — po smacznym obiedzie...

To świetnie. Ale jutro ja panu przygotuję obiad.

Wykluczone. W ogóle nie rozumiem, dlaczego pa-: ni tak nalega...

Zamknąłem się znów w mej samotni. Do książek już nie zaglądnąłem. Położyłem się spać, choć do wieczora było jeszcze daleko.

Rano znów weszła do pokoju gospodyni ze ścierką w ręku.

Przyszłam panu powiedzieć, że mąż jest na pana obrażony. Jak pan u nas mieszka, to niech się pan u nas stołuje. Dzisiaj...

Dzisiaj nie jem obiadu... Żołądek mam rozstrojo­ny. Objadłem się wczoraj.

To dlatego, bo pan taki wybredny... — roześmia­ła się. — Jak pan dzisiaj zja obiad, to panu wszystkie bóle przejdą.

Wątpię...

Na pewno.

Jak ktoś ma delikatną naturę...

Ech, człowieku, człowieku... albo to ja nie rozu­miem... — machnęła ścierką i wyszła.

Postanowiłem dzisiaj nie schodzić na ulicę. Szkoda było wysiłku. Leżałem na łóżku, drzemiąc i majacząc. Pełno było w tych majaczeniach złości i nienawiści. Znów litowałem się nad sobą, nad moją młodością, czu­

łem się oszukany przez świat, oszukany przez Miasto, odtrącony, przykuty do łóżka własną bezsilnością, nie1 użytecznością ramion i dobrej woli, która nikomu nie była potrzebna.

Nie chciałem współczucia mojej dobrej gospodyni. Wiedziałem, że to litość przez nią przemawia. A na cóż się zda litość, jeśli człowiekowi odbierają jego marze­nia i nadzieje.

Leżałem długo w cichym, szarym pokoju, wsłucha­ny w bicie własnego serca. Daleki gwar ulicy podcho­dził coraz bliżej, rozbrzmiewał jakąś nową, niezwyczaj­ną tonacją, wyższą, głośniejszą, ciężką. Halucynacja?

Nie, to nie była halucynacja. Słyszałem już coraz wyraźniej kroki ludzkie na asfalcie i czyjeś krzyki, choć trudno mi było uchwycić ich sens. Poderwałem się z łóżka i wbiegłem do drugiego pokoju. Gospodyni stała przy otwartym oknie i wyciągała do kogoś rękę.

Co to jest? Kto to?

To pan nie wie? Przecież strajk w mieście. Nie czytał pan gazety? Włókniarze i metalowcy idą pod województwo...

Na ulicy buchnął w górę śpiew setek ludzi. Wzrusze­nie wstrząsnęło sercem i podeszło mi do gardła. Coś so­bie w tej chwili przy pomniałem, samotność znikła na­gle, zigubiła się w tym potężnym chórze, który zagłuszył gwar Miasta i wzruszał, wzruszał jak gniewna symfo­nia.

Ubrałem się'pośpiesznie i wybiegłem na ulicę.

IV

Od tego czasu minęło wiele lat i może nie przypo­mniałbym sobie tych odległych spraw tak dokładnie, gdyby nie to, że znalazłem się kiedyś przypadkiem

61

w gronie kilku inteligentów starej daty, którzy w czę­stych i długich dyskusjach usiłowali znaleźć sposób skoordynowania starych poglądów czy nawyków z dzi­siejszą sytuacją w Polsce.

Towarzystwo było dość rozmaite. Emerytowany na­uczyciel ględzący o elicie duchowej, do której — rzecz oczywista — w pierwszym rzędzie zaliczał siebie, adwo­kat o dość cynicznych poglądach, o którym wiedziałem, że zna całe miasto jaik własną kieszeń i umie załatwiać różne sprawy i interwencje, oraz kupiec K., który pra­cował ostatnio na stanowisku kierownika zaopatrzenia w pewnej fabryce. O gospodyni domu warto wspo-'- mnieć, że jest to kobieta pochodząca z drobnej bur-i żuazji, dość inteligentna, o salonowych manierach i du­żym wdzięku osobistym.

Ja nikogo nie agituję — -powiedziała. — Nie je­stem komunistką i nigdy nią już nie będę, choć wiele nauczyłam się przez te dziesięć lat. Ale zapewniam was, że gdybym dzisiaj miała okazję spotkać się z moją ko­leżanką i przyjaciółką, która jest w Londynie — nie byłoby między nami żadnego zrozumienia...

Czy to znaczy, że pani dobrodziejka przestała być reakcjonistką? — zażartował adwokat.

Inni mogą to osądzić... Chcę tylko powiedzieć, że odeszłam już bardzo daleko od mojej orientacji z trzy­dziestego dziewiątego roku. W oczach emigranta, w dyskusji z emigrantem, który zna nasze stosunki tyl­ko z propagandy zachodniej i myśli jeszcze dzisiaj ka­tegoriami sanacji, ja zajęłabym podobne stanowisko, jakie zająłby na przykład agitator partyjny w stosunku do pana, mecenasie...

Patrzcie, patrzcie... — uśmiechnął się mecenas. I

To się zgadza — przytaknął nauczyciel. — Ja w to wierzę, ja także czuję podobnie. Chociaż nieraz trudno

62

mi bywa zdobyć się na obiektywizm w sądach o tym, co się u nas dzieje.

Bujda... Wszystko bujda... — zdenerwował się kupiec K. — Czy ktoś wróci mecenasowi jego przed­wojenną praktykę i dochody? Czy ktoś odda mi mój interes i moje dochody? Bujda... Co ja mam z tego wszystkiego? Eh, psiakrew, 'kiedyś wydawałem więcej na cygara, niż zarabiam dzisiaj na życie...

Nastrój wyraźnie się zepsuł. Gospodyni znacząco po­patrzyła na kupca i lekkim podniesieniem brwi wska­zała w moim kierunku. Kupiec zaniepokoił się nieco, ale machnął ręką.

Mogę to każdemu powiedzieć. Nic w tym nie ma złego. Żyło się kiedyś, to wszystko... — powiedział zwracając się do mnie. — Wiem, że pan jest i c h czło­wiekiem, czytam czasem pańskie artykuły. Ale jeszcze nigdy w nich nie przeczytałem, co mnie dała wasza demokracja. Mnie — osobiście mnie...

Popatrzyłem na jego gładką, wygoloną twarz, na jed­wabną koszulę i elegancki krawat. Jego ubranie było uszyte nienagannie, choć z krajowej wełny, a na pal­cach nosił dwa duże pierścienie z kamykami.

Co jemu dała nasza demokracja?

Głupcze, nie po to przecież zdychaliśmy z głodu, nie po to walczyli i ginęli nasi najlepsi, byś t y mógł dzi­siaj obliczać dochody i korzyści z naszej rewolucji.

Tak, tak... żyło się kiedyś... — wzdycha żałośnie, bębniąc palcami po stole.

Tak. Żyło się... — odpowiadam mu. Patrzę na jego upierścienione palce i poznaję dłonie prezesa Jaworow­skiego; przypominam sobie oczy reb SzymszeJa.

A z boku podchodzi do mnie moja stara matka i mó­wi: „Z kim ty chcesz gadać o polityce? Z nim? Z głu­pim? Zostaw go, chodź lepiej do stołu, zjesz parę kar­tofli. Są takie dobre... jak pomarańcze...”

63

\

Nikt nie wiedział, skąd Sender znalazł się w Miastecz­ku. Nikt nawet nie znał jego nazwiska. Nazywano go po prostu — Głupi Sender. Po krótkim czasie wszyscy przywykli do niego i do jego imienia.

Było to zresztą rzeczą zupełnie naturalną, bo wia­domo, że każde miasteczko, w którym mieszkają Żydzi, powinno mieć swojego głupca. Głupiec — to postać ściśle związana z żydowskim życiem, głupiec — to czyn­nik nie mniej ważny od — nie przymierzając — mykwy lub koszernej jatki. Głupiec w każdej gminie żydow­skiej to postać tradycyjna, urastająca czasem do legend, obok rabina najpopularniejsza i na swój sposób łubia­na. Był nini zazwyczaj człowiek mniej lub więcej upo­śledzony na umyśle, samotny i bezdomny. Mieszkał, a raczej sypiał, zależnie od pory roku, w bóżnicy na ła­wie lub w łaźni, gdzie w mroźne zimowe noce było ciepło jak w raju. Głupiec żywił się byle czym, czasami żebrał, częściej jednak zadowalał się tym, co mu daro­wano bez wyciągania ręki. Ciało okrywał łachmanami, które ofiarowywano mu okazyjnie, to znaczy wtedy, gdy w tym lub owym domu robiono porządki i znajdo­wano jakiś stary łach przeżarty przez myszy i mole. Oszczędna gospodyni o dobrym sercu nie mogąc się zde­cydować wyrzucić na śmietnik resztki koszuli lub ka­

poty mówiła: „Nie wyrzucaj tego, głupiec będzie to jeszcze nosił...”

Głupiec był człowiekiem pożytecznym. Zamiatał bóż­nicę, rozpalał w piecu, podczas pogrzebów był jednym z mistrzów ceremonii, w każdy piątek zaś szorował ple­cy sklepikarzom i brzozową miotełką smagał różowe cia­ła amatorów słynnej parówki. Uwijał się w obłokach pary jak szatan w ukropie, lał gorącą wodę na rozgrza­ne kamienie, mydlił, mył, polewał wodą i trzaskał swo­ją miotełką na prawo i lewo.

Żydzi parskali z zadowolenia jak wesołe, rozochoco­ne źrebaki lub też stękali, kaszlali, kichali, śmiali się i krzyczeli ostatkiem sił: „Wody... Pary... Jeszcze raz pary...” Jeśli ktoś o słabym sercu zemdlał, głupiec wy­nosił go do sieni i kilku klapsami w goły kuper przy­wracał mu przytomność. Ten zwyczaj posługiwania się „gminnym głupcem“ do najrozmaitszych usług, utrzy­mywał się w naszych miasteczkach od niepamiętnych czasów.

Sender był głupcem wyjątkowym, z którego Żydzi z miasteczka byli bardzo dumni. Biedniejszy ludek, szczególnie zaś żony rzemieślników i dorożkarzy, a tak­że miejsikie pobożnisie otaczały Sendera wyjątkową czcią. Wpłynęła na to niewytłumaczona, tajemnicza-i przeszłość Sendera, jego dziwaczny wygląd i niemniej dziwny sposób prowadzania się.

Był on wysoki i szczupły, wiotki jak liść palmowy, twarz miał bladą i czystą, okoloną rzadkim, jasnym za­rostem, oczy niebieskie, patrzące na świat dobrotliwie i smutno. Biło z tej twarzy takie uduchowienie, jakie spotyka się na niektórych obrazach wielkich mistrzów. Nie była to jednak tylko zewnętrzna maska, bo Sender rychło się zdradził, że jest człowiekiem uczonym. Na podwórku synagogi, na targowicy wśród rubasznych handlarzy bydłem lub na rynku wśród gadatliwych

68

straganiarek Sender potrafił mówić piękne kazania, które wywoływały strumienie łez u słuchaczy, szcze­gólnie u kobiet.

Sender był odważny. Był to Jeremiasz sypiący kląt­wy na najdostojniejszych i najbogatszych obywateli miasta. Wytykał im fałsz wobec Boga, szalbierstwo własnym sumieniem i nikczemność wobec braci. Prze­powiadał im wieczyste potępienie, a królestwo niebie­skie, opisywane z poetycką wprost wizją, obiecywał wszystkim dorożkarzom i nosiwodom. Powoływał się na proroka Jezajasza i całe długie wersety jego pięknej starożytnej poezji cytował z pamięci w melodyjnej de­klamacji. Jego oczy ciskały wtedy iskry gniewu, a twarz płonęła bolesną ekstazą. Kiedyś Sender w przy­stępie świętego oburzenia wytargał za brodę znanego, zamożnego fcuipca i skąpca, reb Uszera.

Sceny takie kończyły się zwykle tym, że Sender za­krywał twarz rękoma i odchodził wzdychając ciężko i szlochając. Za nim wlokła się gromadka obdartych, zasmarkanych dzieci, które towarzyszyły mu zawsze, jak wierni uczniowie kroczący za swoim mistrzem.

W dnie targowe Sender na czele swojego dziecięcego orszaku zjawiał się na targowicy, gdzie rzeżnicy w wy­świechtanych, błyszczących kapotach witali go wrzas­kliwie i serdecznie.

Sender, powiedz coś...

I Sender mówił. Przymykał oczy, marszczył wysokie czoło godne mędrca i improwizował im wiersze, pięknie rymowane; jego aksamitny głos modulował słowa mięk­ko i z uazuciem, a grubiańskim, nieokrzesanym rzeani- kom wydawało się, że to gołębie wylatują z ust Głupie­go Sendera. Stali dokoła niego jak urzeczeni, z otwar­tymi gębami, zapominając o dniu targowym, o tłustych byczkach, dychawicznych krowach i o nie dobitym targu z chłopem.

69

A Sender opowiadał im o pięknej żonie rabina, która pokochała czeladnika krawieckiego i poszła z nim na tułaczkę; o bezimiennych pokutnikach, którzy chodzą po świecie nosząc w żebraczych workach ciężkie kamie­nie i zjawiają się u progów najbiedniejszych, którym udzielają pociechy i pomocy.

Repertuar Sendera był niewyczerpany. Nigdy nie powtarzał tego samego, bo po co? Świat, widziany oczyma tego szaleńca, dostarczał mu przecież tylu te­matów, a fantazja jego nigdy nie zawodziła.

Kiedy zaś Sender dowcipnym epigramem życzył kupcom i rzeźnikom, chłopom i poganiaczom bydła po- . myślności w ich interesach, wówczas ktoś z kupieckiej starszyzny zdejmował czapkę i zbierał do niej datki. Nikt nie skąpił monety, a błyszczące oczy dzieci chciwie patrzyły w dno kapelusza. Sender z godnością przyj­mował jałmużnę i ze swoim nieodłącznym orszakiem kierował się do najbliższego sklepiku. Tam skrupulat­nie wypróżniał kieszeń, za całą jej zawartość kupował dla dzieci słodyczy i z wyrazem błogiego szczęścia na twarzy obserwował uśmiechnięte dziecięce buzie. Dla siebie nie zostawiał niczego — świat widziany jego oczyma był dość bogaty...

Charakterystyka Sendera byłaby niepełna, gdyby pominąć jego zdolności do rysowania. W prawej kiesze-d ni bekieszy nosił on zawsze garść węgli drzewnych, ; starannie zawiniętych w papier. Węglem dekorował Sender mury domów, tam gdzie, jego zdaniem, nale­żało je ozdobić. I tak, kiedy Żydzi razu pewnego śpie­szyli o świcie na pierwsze nabożeństwo, ujrzeli całą przestrzeń między dwoma oknami bóżnicy wypełnioną obrazem jerozolimskiej Ściany Płaczu. Jakiś na wpół ślepy staruszek podszedł zupełnie blisko i rękami doty- kał ściany, nie dowierzając chorym oczom.

Kiedy lichwiarz Dawidson odmówił złożenia datku

na remont mykwy, Sender narysował na ścianie łaźni olbrzymi obraz, przedstawiający stromą drabinę o wie­lu szczeblach, po której dusze zmarłych wspinały się do nieba. U stóp drabiny stał skąpiec Dawidson, a rysy jego twarzy były jak żywe. Stał więc nieszczęsny Da­widson na szczudłach i bezsilnie spoglądał w górę, gdzie na obłokach patriarchowie śmiali się do rozpuku z nie­zdarnych ruchów kaleki. Kiedy lichwiarz zobaczył swój portret w tak nędznej sytuacji, przeląkł się o swoje nogi — i natychmiast wpłacił żądaną kwotę do gminy. Wobec tego Sender wymazał z rysunku szczudła i do­rysował ofiarodawcy archanielskie skrzydła. Zmienił też śmiech patriarchów na bardziej życzliwy. W ten sposób Głupi Sender przysłużył się do remontu walącej się mykwy, słynnej na całą okolicę.

Takie figle urządzał Głupi Sender ku uciesze wszyst­kich mieszkańców Miasteczka w czasach, gdy jeszcze nie mówiono o wojnie. A kiedy z Niemiec zaczęli się po­kazywać wysiedleńcy i uciekinierzy, a ludność miejsco­wa z niedowierzaniem słuchała ich opowiadań o faszyz­mie, wówczas Sender nagle przestał rysować. Zaprze­stał również swoich rymotwórczych improwizacji na targowicy i osowiał zupełnie. Jego dziecięcy orszak opuścił go i tylko od czasu do czasu, kiedy Sender zja­wiał sdę na ulicy, bywało, że jakiś łobuz wrzaśnie mu do ucha: „Meszygener...“* albo rzuci w niego kamieniem.

Sender nie reagował na zaczepki, rzadko wychodził teraz za próg bóżnicy. Siedział na tym progu wpatrzony gdzieś w przestrzeń lub kładł się na ławę w kącie, wy­bałuszał oczy na sufit i głuchy na wszystko, co się do­koła niego działo, dłubał w nosie.

Po ogłoszeniu mobilizacji rabin nakazał Żydom od­mawiać psalmy. Zarządził również, żeby dziewięćdzie-

siąt dziewięć pobożnych i cnotliwych kobiet wyruszyło na cmentarz. Każda z nich niosła w ręku świecę, którą należało zaświecić na grobie zmarłego cadyka. Ich mo­dły miały zażegnać niebezpieczeństwo wojny. W starej bóżnicy wrzało jak w ulu. Kantor w białym kitlu odma­wiał głośno modły pokutne i błagalne, dziesiątki gło­sów powtarzały jego słowa, wkładając w nie wiele żaru. A na dziedzińcu kobiety szykowały się do pochodu na cmentarz.

Na lawie pod piecem siedział Głupi Sender i śmiał się głośno i bezczelnie. Ktoś chwycił go za kark i wyrzucił z bóżnicy, a on wrzeszczał na całe gardło.

Głupcy, za późno... za późmo. Nikt was nie słu­cha... Nikt...

W kilka dni później Niemcy wkroczyli do miasta. Na ulicach nie było żywej duszy. Za zamkniętymi; okiennicami stali ludzie zastygli w strachu. Z szepta­nych słów modlitwy niektórzy usiłowali wykrzesać iskierkę nadziei.

A pod opustoszałym ratuszem stał Głupi Sender w swoim czarnym chałacie, w okrągłym kapeluszu i ze swoim nieziemskim uśmiechem na bladej twarzy. Lewą ręką spokojnie przygładzał jasną brodę młodego proro­ka. W prawej ręce trzymał kawałek węgla i po raz ostatni w swoim życiu — rysował.

Kiedy niemieckie motocykle zatrzymały się kolo niego, obraz był gotowy. Na szubienicy, otoczonej sto­sem trupich czaszek, wisiał Hitler.

Strzał hitlerowca, wymierzony w ciemię, nie był cel­ny. Sender broczył krwią, ale jego twarz nie zmieniła się w godzinie śmierci. Była nadal dobrotliwa i melan­cholijna.

Uderzenie kolbą strzaskało mu czaszkę i wtedy twarz Sendera znikła zupełnie w strumieniu krwi zmieszanej z jego mózgiem, szalonym i dziwnym.

72

JASKRY

ii

W Majdanku odebrano pani Gutmanowej Jureczka i umieszczono go w baraku dla dzieci. Ogolono mu główkę i jego twarzyczka w ciągu jednego dnia posta­rzała się i nabrała nienormalnej powagi. Wprawdzie Jureczek nigdy nie tryskał tą wesołością, jaką odzna­czają się inne dzieci w jego wieku — zawsze więcej nęciły go poważne rozmowy z matką albo z nauczycie­lem domowym niż dziecięce zabawy. Tutaj zaś stał się jeszcze bardziej poważny i zamyślony.

Stronił od innych dzieci. Od samego rana czekał na możliwość wyjścia na podwórze, skąd przez kolczaste druty mógł zobaczyć matkę. Nie skarżył się na głód i ¡nie płakał. Starał się być spokojny i ukryć przed ba­dawczym okiem matki swoje udręki. Widział z daleka dymiące kominy krematorium i zatykał sobie nos, by nie czuć zapachu piecowych wydzielin. Starzy i młodzi, a nawet dzieci — wszyscy mówili o śmierci, lecz on nie mógł w pełni uzmysłowić sobie, co to znaczy.

Z tego, co mu pozostało do życia, podświadomie pra­gnął wchłonąć jak najwięcej wrażeń i jak najwięcej ciepła. Ciepło płynęło od słońca i od matki, która była w sąsiednim pawilonie, za kolczastymi drutami. Dziś. tak jak zwykle, czekając na chwilę, kiedy będzie mógł ją zobaczyć, przymknął oczy i nastawił buzię do słońca i błąkał się po podwórzu powolnym, prawie starczym

75

krokiem. Słoneczne promienie były pieszczotliwe jak uśmiech matki i ta pieszczota pozwalała mu powracać myślami do czasów, kiedy był dom, książki z obrażka- mi, pocałunki matczyne, rozmowy z nauczycielem i z ojcem i kiedy po jakiejś drohnej przykrości w szko­le można było przytulić się do aksamitnego szlafroka mamy, który talk przyjemnie pachniał fiołkami.

Kiedy znów otworzył oczy, po tamtej stronie kol­czastych drutów stała ona — jego mama. Była ibosa, w krótkiej sukience w pasy, która sięgała jej zaledwie do kolan. Matka nie była już różowa i pachnąca, na jej twarzy wychudzonej i bladej Jureczek widział dwa du­że, ciemne półkola pod oczami. N.ie miała już swoich złocistych włosów, opadających jasną falą na • plecy. Pozostało jej tylko kilka krótkich kosmy ków na głowie. Matczyne policzki drgały, tak jak gdyby każdy mięsień twarzy kurczył się i rozkurczał. Jureczek zrozumiał,, że mama w ten sposób panuje nad swoim płaczem. .

Chłopczyk poczuł, że powinien się uśmiechnąć, po­winien się zaśmiać po to, by wywołać uśmiech na twa­rzy matki.

Mamo, patrz, jakie śliczne słońce dzisiaj... — powiedział prawie beztrosko.

Gutmanowa popatrzyła w górę, na niego, na słońce

i opuściła wzrok na główkę syna. Powiedziała cicho:

Ty jesteś moim słońcem... — i uśmiechnęła się do niego.

Potem umilkli oboje, wpatrzeni w siebie z zachwy­tem i tęsknotą. Panowali nad łzami, które cisnęły się do oczu, nad płaczem, który dławił w gardle, nad tęsk­notą małego chłopczyka, któremu było bardzo smut­no i strasznie, i nad rozpaczą matki, która chciała wyć nad losem swego dziecka.

:— Mamusiu, a wiesz, kto ciebie bardzo kocha?... — tak samo mawiał do niej w domu.

Chciała mu odpowiedzieć: „Mój Jureczek...” — ale to było pomad siły. Jej policzki jeszcze bardziej zacząiy drgać i zawstydzony chłopczyk spuścił oczy.

I znowu:

Mamo, popatrz tam, jaskry kwitną... Mamusiu, jaskry...

Odwróciła głowę, schyliła się, by zerwać kilka żół­tych kwiatków i podać je dziecku. Ale Jureczek ze szczerym oburzeniem w głosie zawołał:

Mamo, nie rwij kwiatów... Przecież one

żyją-

Jej ręka ¡na chwilę zesztywniała w powietrzu', potem powoli podniosła ją do twarzy, przysłoniła oczy i wy­buchła łkaniem.

Na drugi dzień z rana Gutmanowa przy kolczastym drucie daremnie wypatrywała swojego syna. Jureczek nie wyszedł. Złamana powlokła się na apel.

Kiedy hitlerowiec zaczął odczytywać nazwiska, Gut­manowa foyła jedną z pierwszych na liście. Zrozumiała, że to już zbliża się koniec. Przyjęła ¡to w pierwszej chwili spokojnie. Szła razem z innymi, skamieniała

i obojętna na wszystko, nieczuła na strach ani na okrop­ność ostatniej drogi, nieczuła na grozę śmierci, jaka ją czeka. Szła ze spuszczoną głową, myślała o Jureczku, który dzisiaj po raz pierwszy nie wyszedł na dziedzi­niec. Czuła chłód w sercu i chłód w całym ciele, choć słońce od samego rana prażyło niemiłosiernie. Drżała.

Jakaś starsza kobieta, idąca obok, dotknęła jej ra­mienia i powiedziała szeptem:

Niech pani będzie dzielna... Niech się pani nie boi... Bóg...

Gutmanowa wzdrygnęła się. Nie chciała pociechy

ani współczucia. W tym miejscu każde słowo było płyt-

Od strony krematorium unosił się dym, chwilami lekki i prawie przeźroczysty, chwilami ciemny i kłę­bi as ty, ciężki.

Gdzie jest Jureczek? Dlaczego nie wyszedł?

Zataczała się; potykała się o kamienie, raniła bo; stopy, nie czuła bólu. Był tylko ten niesamowity chłó< zimno na wskroś przejmujące wszystkie tkanki.

Myślała o dziecku. Być może, za kilka godzin przj stanie ona istnieć, myśleć, cierpieć. Chciała ocalić ot raz syna, jak długo będzie to możliwe. Chciała myślę tylko o nim, odizolować się od wszystkich zewnętrznyc wrażeń, wskrzesić w pamięci jego uśmiech, jego słc wa — te ostatnie i także te pierwsze, które wypowiad; jeszcze jako maleńkie dziecko.Czuła zapach i ciepło je go ciała, miękkość włosów, słodycz pocałunków, tchnii nie jego oddechu. Chciała rozmawiać z nim w myślach, inaczej każda sekunda byłaby stracona, inaczej te ostat­nie godziny nie miałyby sensu ani treści.

Dlaczego Jureczek nie wyszedł? Czy zachorował? On zawsze był taki wątły i delikatny. I taki nieśmiały — jedynie przy matce umiał udawać zucha. Tylko pod jej skrzydłami czuł się pewny siebie...

Owładnął nią nagły, straszliwy niepokój. Może Ju­reczek cierpi — tylko ona potrafiła zawsze przynieść mu ulgę w chorobie, dopomóc w każdej dolegliwości. Kiedy był chory, siedziała całymi nocami przy jego łóżeczku. Kiedyś lekarz zalecił robić mu zimne okła­dy na czoło, ale on tych okładów nie chciał i uporczy­wie prosił: „Nie rób tego, mamusiu... Połóż mi tylko twoją rękę na czoło. Od razu przestaje boleć...”

Gutmanowa czuje, że Jureczek jest w niebezpie­czeństwie. Nie zastanawia się nawet przez chwilę, w ja­ki sposób mogłaby mu dopomóc. Zapomina o tym, że

kie i niewłaściwe.

nie jest nawet w stanie życia oddać za niego, gdyż nikt od niej tej ofiary nie przyjmie, a także dlatego, bo jej żyde jest już tylko pozorem, bezwartościową fikcją. Ale ona o tym nie myśli.

Jakimś utajonym zmysłem czuje niewidzialne nici, po których dobiegają ją myśli dziecka. Jureczek w tej chwili na pewno płacze. Widzi jego buzię, jego ustecz­ka ściągnięte w płaczu, słyszy dziecięcy szloch, widzi wyciągnięte ku niej wątłe ramionka — jest pełna dźwięków, tych wyimaginowanych i tych, które za­pragnęła w tej chwili wydobyć z siebie — krzyczeć, krzyczeć do ochrypnięcia i szaleństwa, ogłuchnąć od te­go krzyku i sprawić, by wszyscy od niego ogłuchli!...

A jeśli jutro Jureczek jednak wyjdzie do niej? Bę­dzie się rozglądać — majpierw*z tym swoim smutnym, tęskniącym uśmiechem, a potem rozpaczliwym wzro­kiem dziecka samotnego wśród kolczastych drutów obozu... Jej Jureczek... A gdzie ona wtedy będzie?...

I dopiero w tej chwili obudziła się w niej wielka, bo­lesna jak cięcie nożem, żywiołowa i rozpaczliwa wola życia, pragnienie jakiejś nadziei, której by można było kurczowo się uchwycić, oczekiwanie cudu, który wbrew logice mógłby nastąpić — żyć! Żyć jeszcze jeden bo­daj dzień po to, by jutro jeszcze raz zobaczyć syna. To wszystko, co było, trwało tak straszliwie krótko. Całe życie — ach, życie rozpoczęło się przecież razem z Ju­reczkiem. To, co było przedtem, było tylko przedsma­kiem szczęścia.

Gutmanowa idzie jak nieprzytomna, jej nozdrza drgają nerwowo, dłonie zaciskają się mocno w pięści, a wzrok płynie gdzieś ponad plac apelowy, ponad ścieżki i kolczaste druty. Usta zaciśnięte w grymas — buntu czy nienawiści, bólu czy obłędu?

Straszliwy jest bezsens tej ostatniej drogi, straszliwa jej samotność. I ta cisza.

Dlaczego wszyscy milczą? — myśli Gutmanowa. — Dlaczego nie krzyczą? Dlaczego nie przeklinają i nie złorzeczą, dlaczego nie plują w drwiące twarze uśmiech­niętych gestapowców, dlaczego nie bluźnią ziemi i nie­bu, ludziom i Bogu, kamieniom i słońcu? Dlaczego?.,,

Gdyby przynajmniej można było tą ostatnią drogą wykupić Jureczka...

Nie była to jednak jej ostatnia droga.

Obóz w Majdanku miał dostarczyć sto pięćdziesiąt kobiet do pracy w Niemczech. Tyle zatem ludzkich istnień miało szanse wyrwać się ze szponów śmierci. Był to, zdaje się, jedyny tego rodzaju wypadek w tym przedpieklu, skąd — jai gestapowcy mówili — „droga prowadzi jedynie przez komin”.

Wyboru dokonać miała komisja lekarska i komen­dant obozu. Siedzieli w białym pokoju „lekarskim”, przy długim stole, obok którego przechodziły kobiety rozebrane do naga. Nie było oczywiście mowy o żad­nym lekarskim badaniu, chodziło jedynie o powierz­chowną ocenę budowy ciała i przydatności do pracy. Wybierano kobiety ładnie zbudowane, przystojne. Pew­ną wiejską Żydówkę o silnych, muskularnych ramio­nach zdyskwalifikowano jedynie dlatego, że była bar­dzo piegowata. Inną — za brodawki na dłoni lub za nieforemne nogi.

Gutmanowa nie miała wielkich szans w tym maka­brycznym konkursie piękności: poza jej mężem

i chirurgiem, który przed dziewięciu laty dokonał na niej operacji, nikt nie wiedział, że Gutmanowa ma amputowaną lewą pierś.

Serce tłukło się w niej wściekłym rytmem — myśli szybkie i rozpaczliwe kotłowały pod czaszką: nie mogą zauważyć jej kalectwa, nie powinni zauważyć... Jeśli

to

nie poślą jej stąd prosto do pieca, będzie jeszcze mogła zobaczyć Jureczka, musi go zobaczyć...

Niosąc w lewej ręce zwinięty pasiak, przysłoniła nim dużą bliznę, jaka została po operacji. Lekarzom i gesta­powcom, siedzącym przy stole, mogło się to wydać ko­kieterią. Ich spojrzenia zatrzymały się na niej z więk­szym zainteresowaniem. Była wciąż jeszcze przystojna, nawet tutaj, w tej koszmarnej, haniebnej sytuacji. Skinęli głowami i spojrzeli pytająco na młodą kobietę w białym kitlu, siedzącą przy końcu stołu. Lekarka po­deszła do Gutmanowej i po niemiecku kazała jej wy­prostować ramiona.

Gutmanowa szepnęła: „Nie rozumiem...” — i lekko odsłoniła zwinięty pasiak tak, że tylko lekarka mogła dostrzec bliznę.

Ich spojrzenia na jedną chwilę spotkały się ze sobą, oczy Gutmanowej były spokojne, lecz wyzierała z nich cała pełnia skondensowanych uczuć: wola życia i ocze­kiwanie litości, gniewny bunt przeciw śmierci, gwał­towny protest i uległa prośba, która zdawała się mówić: „Przecież jesteś także kobietą...”

Lekarka w białym kitlu patrzyła na nią wystraszo­nym wzrokiem, potem spuściła oczy, wargi lekko jej zadrżały, przełknęła ślinę, tak jak to czyni ktoś, komu jest bardzo sucho w gardle i szepnęła:

Odwagi...

Cała ta scena trwała kilka sekund.

Guitmanową zakwalifikowano do wywiezienia na roboty w głąb Niemiec.

Nikt nie wiedział na pewno, kiedy nastąpi wyjazd. Kapo twierdziła, że dopiero za tydzień. Istniała więc szansa zobaczenia Jurka i to nie tylko jutro, ale i w na­stępnych dniach.

Gutmanowa korzystała z każdej sposobności, by

wyjść na tę stronę dziedzińca, z której widać było pawilon dziecięcy. Pod pasiakiem miała owinięte w gał- ganek dwie porcje chleba, wczorajszą i dzisiejszą. Cieszyła się tym skarbem, radowała wyobraźnię wido­kiem dziecka, które będzie jadło w jej obecności — na pewno z początku będzie się wzbraniał, ale ona mu wy­tłumaczy, że kupiła ten chleb lub że dostała go dodat­kowo od blokowej.

Ale chłopiec nie zjawiał się. Znów serce łopotało w niej jak skrzydło zranionego ptaka. Wracała do bara­ku ociężale, raz po-raz odwracając się w stronę kolczas­tych drutów. Kapcmanka obrzuciła ją nienawistnym spojrzeniem.

Wciąż się pętasz koło ogrodzenia, ty stara Świnio... Myślisz, że nie wiem...

A potem coś ją tknęło, podeszła do Gutmanowej i nie patrząc na nią, zapytała tym samym tonem:

Kogo ty tam masz?

Syna...

Kapo odwróciła się od niej, jak gdyby zawstydzona tym swoim ludzkim odruchem, i burknęła niechętnie:

Zaczekaj na podwórzu... Dowiem się...

Gutmanowa podała jej chleb.

Niech mu pani to odda. Ja panią proszę...

Nie było jej dość długo. Może kwadrans, a może go­dzinę — dla Gutmanowej była to wieczność oczekiwa­nia, nadziei i macierzyńskiej męki. Usiadła na scho­dach baraiku i oparła głowę na skulonych kolanach, tak jak to czynili „muzułmanie”. Była zmęczona i zbolała.

Nie podnosząc głowy ujrzała przed sobą parę nóg — parę butów z lśniącymi cholewami, w szerokim roz­kroku. Kapomanka podała jej chleb.

Weź. Już nie trzeba...

Gutmanowa spojrzała na nią tępo, jej oczy były stężałe, osłupione.

Zapytała:

Kiedy?

Wczoraj...

Gutmanowa dalej patrzyła tym nic nie widzą­cym spojrzeniem, żaden muskuł jej twarzy nawet nie drgnął — słup soli.

Czego ślipia wywalasz? Myślisz, żeś ty jedna? Ja też...

Kapomanka nie dokończyła zdania. Zauważyła nagle kilka kobiet, które stały na progu i przysłuchiwały się ich rozmowie. Z furią rzuciła się na nie, biła je swoim kijem po głowach i plecach, tłukła pięścią po twarzach

i szarpała brudne pasiaki, zza których odsłaniały się chude, żółte ciała.

Gutmanowa ciężko podniosła się z ziemi i sztywno, jak automat, podeszła do tego miejsca, gdzie po raz ostatni widziała syna. Wśród anemicznej trawki rosło kilka pędów jaskrów. Patrzyła na nie długo, jak gdyby zastanawiając się nad czymś bardzo zawiłym i niepo­jętym.

Zdawało się jej, że słyszy jeszcze głos Jureczka: „Mamo, nie rwij kwiatów, przecież one żyją...”

Opuściła się na kolana, jęknęła głucho i zaczęła wy­rywać z korzeniami te nędzne żółte kwiatki, z niena­wistną pasją grzebała palcami w kamienistej ziemi, hy dotrzeć do ich korzonków. A gdy już tego dokonała, ukryła twarz w dłoniach i płakała długo jakimś prze­ciągłym głosem, podobnym do wycia bitego zwierzęcia. Mówiła coś, ale z jej bełkotu można było zrozumieć tylko jedno zdanie.

Kwiaty... po co kwiaty...

Nadaremnie kapo starała się ją uciszyć — Gutma­nowa nie czuła uderzeń kija. Tuliła do ust dopiero co zerwany żółty kwiatek jaskra jak najdroższą, jedyną relikwię.

I

Ażeby opowiedzieć o tym, jak spotkałem Reginę, mu­szę cofnąć się wspomnieniami do trzydziestego któregoś tam roku.

Pracowałem wówczas w pewnej fabryce, której właścicielem był niejaki pan Kramarz, człowiek nie­najgorszy, lecz niezmiernie podejrzliwy. Dreptał nie­ustannie po wszystkich halach i magazynach i zaglądał tam, gdzie się go najmniej spodziewano.

Przechodząc obok naszych prymitywnych warszta­tów, na których krajaliśmy olbrzymie bryły mydła

i rozlewaliśmy do blaszanych pudełek gorącą masę róż­nych smarów i past, pan Kramarz podrzucał nam ukrad­kiem złotówkę lub dwie. A po godzinie znów przecho­dził obok tego samego miejsca i udając zafrasowanego szukał swojej „zguby”.

Znaliśmy już wszyscy ten trick, stary jak świat.

I tylko czasem jakiś nowy robotnik, jakiś nowy, wy­głodzony obdartus, którego nie zdążyliśmy na czas prze­strzec, nie potrafił oprzeć się pokusie. I wówczas pan Kramarz triumfował:

A widzicie, że mam rację? Zawsze mówię, że im nie można wierzyć. Macie najlepszy dowód... Oni nie potrafią żyć bez kradzieży...

M

Uważał nas za złodziei. Była to jeszcze jedna, dodat­kowa krzywda, której doznawaliśmy od niego za naszą ciężką pracę.

Któregoś dnia zauważyłem z daleka jego świdrowa­te spojrzenie, skierowane w moją stronę. W kilka mi­nut później pod moim warsztatem leżała nowa dwu- dziestozłotówka — stary wyraźnie mnie prowokował. ;

Podniosłem banknot i ukrywając go w garści, zapy­tałem obojętnie:

Kto zgubił pieniądze?

Koledzy uśmiechali się ironicznie, bo przecież wia­domo było, kto je tutaj gubi. Trochę nas wszystkich zadziwiło, że pan Kramarz, który zazwyczaj „gubił” tylko monety, tym razem zaryzykował całą dwudziest­kę. A był to przecież grubszy pieniądz — tyle wynosi! dziesięciodniowy zarobek robotnika...

Panie szefie, może to pan zgubił?...

Szef rozpromienił się, odebrał swoje pieniądze i ka­zał mi zgłosić się do biura. Tam oznajmił mi, że wypró­bowawszy moją uczciwość, postanowił mnie obdarzyć funkcją akwizytora-komiwojażera.

Świadomość -nowej pracy i perspektyw, jakie ta pra­ca przede mną odkrywała, cieszyły mnie niezmier­nie.

Zarzuciłem z siebie cuchnący fartuch uszyty ż konop­nego worka i przechodząc po raz ostatni przez podwór­ko, kopnąłem z nienawiścią beczkę śmierdzącego psiego sadła, które dopiero co przywieziono od hycla.

Praca komiwojażera była lepiej płatna, ale nie tylko nadzieja zarobku spowodowała moją radość. Nowa pra­ca obiecywała również inne atrakcje: podróże do nieznanych miast, spotkania z nowymi ludźmi, możli­wość przygód tak nierozłącznie związanych z pobytem w drodze. Byłem przecież młody.

Każde miasto ma swoją specyficzną atmosferę, którą, rzecz oczywista, stwarzają jego mieszkańcy. Są więc miasta gwarne i hałaśliwe, inne znowu — ciche i jakby przygaszone. Zarówno w jednym jak i drugim wypadku decydują ludzie, choć ich wpływ na charakter ulic, zaułków, placów i domów nie jest prosty. Są miasta, które w oczach przyjezdnego wydają się młode i we­sołe, inne zaś — jakby chore na uwiąd starczy. W jed­nych wybudowano piękne gmachy, w których żyją ludzie bogaci i zadowoleni, strzeliste kościoły, dzwoniące tramwaje, zielone parki, w których ptactwo wije swoje gniazda, skwery pełne rozmaitych kwiatów, dostojne marmurowe pomniki wielkich ludzi i jarmarczne budy dla dzieci.

W innych miastach domy chylą się jak starzy ludzie, ulioe są zaśmiecone i pełne błota, na rynku pasą się kościste kozy, na progach domów siedzą stare kobiety w łatanych kaftanikach, w spłowiałych spódnicach i spłowiałymi oczyma patrzą w niebo, którego błękit jest tutaj również smutny.

Koza pasąca się na rynku, dom zgrzybiały i spojrze­nie starej kobiety decydują o atmosferze tego mia­steczka. A za tym wszystkim kryją się różne sprawy ludzkie — drobne lub poważne, troski, kłopoty, nie­powodzenia, beznadziejność.

Jeśli przyjezdny spotka w takim mieście gromadkę bawiących się dzieci i wda się z nimi w pogawędkę, to się okaże, że nawet one są jakieś przygaszone, zbyt poważne jak na swoje lata, może nawet — zfcyt mądre. Ich zaibawy pozbawione są dziecięcej beztroskiej swa­woli, kryje się w nięh jakby zapowiedź czy przedsmak ciężarów, które dźwigać im wypadnie za kilka lub kil­kanaście lat. Więc małe dziewczynki, naśladując stros­kane miny swoich matek, zawzięcie handlują placusz­kami i gliny i błota, inne dzieci zapamiętale udają

rzemieślników, kupców, dorożkarzy — zależnie od za­miłowań i ambicji. Czynią to na tym samym pustym rynku, gdzie olbrzymie kocie łby porośnięte są ane­miczną trawką, marnym przysmakiem naszej znajo­mej — suchotniczej kozy.

Czasami pojawia się tu chłopska furmanka z poblis­kiej wsi, wówczas dzieci przerywają swoje zabawy i oblegają chłopa, jego podwodę i konia, wdrapują się na wóz wykazując dużą odwagę, a w razie potrzeby i zręczność, gdy trzeba uciekać przed chłopskim batem.

Nie tylko malcy są natrętni wobec przyjezdnego chłopa, ale też i. ich ojcowie, matki i dorośli bracia. Podchodzą do niego ze wszystkich domów położonych dokoła rynku, proponują mu kupno nowej uprzęży, mazi do wozów, perkalowej chustki w tureckie ornamenty, śliwkowej marmolady, juchtowych butów lub przynaj­mniej pary sznurowadeł. Kiedy propozycja spotyka się z najmniejszym bodaj objawem zainteresowania, wów­czas przeszkadzają sobie wzajemnie i wprost wyrywają sobie z rąk nieszczęsnego klienta. Kiedy zaś żadna z proponowanych transakcji nie dochodzi do skutku, wtedy w najlepszej zgodzie powracają do swoich na wpół próżnych sklepików, ciemnych i ponurych, lub przystają na wyszczerbionych krawężnikach wąskiego trotuaru, zakładają ręce do tyłu lub podzwaniają w kie-: szeni kilku monetami, których dotyk jest tak miły dla rąk, a dźwięk — dla ucha.

Nie znoszą samotności. Zbierają się w grupki i ga­wędzą. O czym? O pogodzie, która dziś jest dość przy­jemna, lecz wczoraj była o wiele przyjemniejsza. O in­teresach, które zawsze były kiepskie, a od pewnego czasu stają się wdąż gorsze. O podatkach, które zawsze były bardzo duże, lecz nigdy tak wielkie jak obecnie I także o tym, że jest zbyt źle, żeby można było żyć, lecz jeszcze nie tak źle — żeby umrzeć.

Ale — pst... Rozmowa się urwała, nastrój raptownie się zmienił. Zapadłe brzuchy rozmówców wydymają się ku przodowi, na twarzach ukazują się uśmiechy; spoj­rzenia stają się pewne siebie; miny — prawie zadowo­lone, prawie — szczęśliwe... Skąd ta nagła metamorfo­za? Nie wiecie? Spójrzcie tam, w lewo, na wylot ulicy wiodącej na rynek. W tej pierwszej kamienicy mieszka pan Zyskind, właściciel wielkiego sklepu kolonialnego, hurtownik i detalista, bogacz — daj nam, Boże, mieć to, co na jego śmietniku się poniewiera, phi... Pan Zyskind śpieszy właśnie do mykwy, bo dzień jest gorą­cy, a na upał nie ma lepszego lekarstwa nad orzeźwia­jącą kąpiel. Ale — jakiż wpływ ma kąpiel pana Zyskinda na humory stroskanych obywateli, którzy jeszcze przed chwilą tak swobodnie narzekali na kiep­skie czasy? Czyżby sam widok tego bogatego grubaska wystarczał do rozpogodzenia skwaszonych twarzy?

I czyżby pan Zyskind cieszył się aż tak wielką sympa­tią mieszkańców Miasteczka? Gee, sympatią... Nie o to chodzi. Chodzi o zwykły interes. Wszystkie sklepiki dokoła rynku, nie mówiąc już o tych najmniejszych przy bocznych ulicach i zaułkach, zaopatrują się w to­wary z hurtowni pana Zyskinda. Nie trzeba chyba do­dawać, że cały handel opiera się tutaj na obrotach bez­gotówkowych, na nieszczęsnym kredycie. Ażeby ten kredyt u pana Zyskinda zdobyć, należy udawać, że in­teresy idą jak po maśle i że o żadnych kłopotach nie ma mowy.

Pan Zyskind przepływa przez rynek dostojnie, koły­sząc się lekko na swych krótkich nóżkach jak kaczor, któremu tłusty brzuszek przeszkadza w chodzeniu i uniemożliwia zbyt szybkie ruchy. Ludzie uśmiechają się do niego przymilnie, nieszczerze.

Dzień dobry, panie Zyskind...

n

A dzień dobry, dzień dobry... — odpowiada łaska­wie bogacz. — Jak interesy? Zarabia się, co?

Bogu dzięki... Bogu dzięki... Żeby nigdy nie było gorzej... — zapewniają z takim zapałem, że sami na chwilę gotowi uwierzyć w swoje kłamstwo.

Pan Zyskind zniknął za węgłem jakiegoś domu. Ludzie patrzą jeszcze wciąż w jego stronę i wzdychają.

On się pyta o moje interesy... Taki rok na niego, jakie interesy ja robię...

Raptem wszystkie twarze znów posmutniały; oczy sposępniały i nabrały tragicznego wprost wyrazu. Stały się jeszcze bardziej przybite, niż były kwadrans temu. Ten i ów przybladł lub, odwróciwszy się na pięcie, zniknął w sieni pierwszego lepszego domu. Do licha! Cóż to za niespodzianki w tym dziwnym mieście, na tym dziwnym rynku?... Głupstwo, zwyczajna rzecz — na horyzoncie pojawił się jakiś przedstawiciel aparatu państwowego — miejski fizyk, badający stan sanitarny domów, woźny sądowy roznoszący pozwy, policjant, naczelnik urzędu skarbowego lub komornik. Widok jednej bodaj z tych postaci działa na tamtejszych ludzi tak, jak nadciągająca chmura gradowa w okresie żniw.

Zdarza się jednak, że najgroźniejsza chmura przesu­wa się nie wyrządzając żadnych szkód. Niebezpieczeń­stwo mija i życie powraca do normy.

Jest akurat ta godzina, kiedy to w szarych i ciężkich obłokach kurzu nadjeżdża od strony dworca dorożkar­ski wehikuł i z niesamowitym turkotem, podskakując na kocich łbach, zatrzymuje się na rynku. Pasażerowie niezgrabnie wysiadają, rozcierają ścierpnięte mięśnie, potem — z przyzwyczajenia potargowawszy się nieco z woźnicą — zabierają swoje tobołki, walizki, bagaże i parasole, by ruszyć dalej. Ale już w tej samej chwili otoczyła ich gromadka ciekawych ludzi i jęła rozpyty­wać: a skąd, a do kogo, a po co? Jest przecież rzeczą

zupełnie zrozumiałą, że nie po to ludzie znoszą niewy­gody i opłacają podróż, by bez interesu przyjeżdżać do tego właśnie, a nie innego miasteczka. Skoro się tutaj zatrzymują, to wiadomo: dla interesu.

Powtarza się więc scenka z chłopem. Jeden propo­nuje przyjezdnemu wygodny nocleg; drugi — wspania­ły, a trzeci — królewski... Dziesięciu młodych ludzi jednocześnie ofiaruje się odnieść walizkę lub służyć informacjami. Ale od udzielania informacji są tutaj starsi i bardziej doświadczeni...

Porwawszy przybysza, prowadzą go na „królewską” kwaterę, która mieści się niedaleko, w jednym z parte­rowych domów, chylących się ku ziemi jak strudzeni starcy.

Usłużny przewodnik życzliwie zwraca gościowi uwa­gę na wyrwy w chodniku i mocno ujmuje go pod ramię, żeby się, broń Boże, nie rozmyślił.

Na progach domów stoją ludzie podobni do tych, których spotkaliśmy na rynku — zastygli w jakimś bezczynnym oczekiwaniu, toteż przyjezdny, który zna pośpiech wielkiego miasta, dziwi się nieco tej biernej postawie mieszkańców Miasteczka. Brak mu jednak czasu na dłuższe rozważania. Wiadomo: interesy...

Myli się ten, kto przypuszcza, że kupiectwo jest kun­sztem łatwym. O nie, dobry kupiec — to człowiek po­siadający głęboką znajomość duszy ludzkiej, to praw­dziwy psycholog, który wie, jak i którędy dobrać się do klienta i jak wystrychnąć go na dudka.

Wprawdzie w owych czasach mówiło się wiele o so­lidności w handlu i o uczciwości, no ale do tego należało posiadać odpowiedni majątek albo kryształowe sumie­nie.

Pan Zyskimd, na przykład, miał majątek, lecz tylko

M

dzięki temu, że ani on, ani istniejący wówczas system gospodarczy nie grzeszyli uczciwością. Trudno jednak powiedzieć, dlaczego wszyscy pozostali kupcy w Mia­steczku byli nędzarzami. Czyżby uczciwość doprowa­dziła ich do tego? Byli przecież równie sprytni, jak i niezmordowani, potrafili swoją niesamowitą natar­czywością zmusić klienta do kupna rzeczy najzupełniej mu zbędnych i uzyskać najwyższą cenę, a jednak... Mimo sprytu, nie wszyscy rozumieli, że ich nędzne sklepiki, cuchnące wilgocią i zwiędłym serem, są tylko drobnymi filiami wielkiego interesu pana Zyskkida, który wspaniałomyślnie udzielał im kredytu.

Na przekór istniejącym tutaj zwyczajom handlowym pominąłem kamienicę pana Zyskinda i udałem się naj­pierw z moją kolekcją wzorów do tych właśnie nędz­nych sklepików, rozmieszczonych dokoła rynku.

Zdumiał mnie talent psychologiczny tutejszych kup­ców. Wszyscy z miejsca zorientowali się, że jestem czło­wiekiem bez uzdolnień kupieck;ch i — co najważniej­sze — nowicjuszem w tej dziedzinie, w dodatku jeszcze młodym i czułym na ludzkie ubóstwo.

Nie będę opisywał przebiegu fircykomicznych per­traktacji, których smutnym wynikiem byt fakt, że wró­ciłem wieczorem na swoją „królewską” kwaterę — zmęczony fizvcznie. duchowo rozbity, zachrypnięty i zły na siebie, na mego pryncypała i na wszystkich kupców świata.

Przeglądając podpisane przez moich klientów - — i niestety także przeze mnie — zamówienia, zrozumia­łem, że popełniłem głupstwo. Moi klienci, obdarzeni wielkim darem przekonywania, zdołali wymóc na mnie tak niskie ceny, że nie było już mowy o jakiejkolwiek prowizji dla mnie, a co najgorsze — o zysku dla mojego pryncypała.

Ukoronowaniem zaś wszystkiego było to. że pan Zys-

kimd, największy kupiec w mieście, postanowił zbojko­tować moją działalność handlową i nie chciał nawet okiem rzucić na moją kolekcję.

Zrozumiałem, że mój debiut wypadł fatalnie, a roz­mowa z szefem będzie wprost tragiczna.

Pełen najgorszych myśli zasiadłem do kolacji.

Nad miską gorącej zupy kartoflanej zapomniałem nieco o swoich kłopotach i wdałem się w pogawędkę z gospodynią.

Po izbie baraszkowały całkiem małe dzieci, można więc było przypuszczać, że ich matka jest kobietą dość jeszcze młodą, choć twarz ma pokrytą siecią zmarsz­czek, włosy zupełnie siwe, a plecy przygarbione.

Ile pani ma lat? — zapytałem.

Czterdzieści

Chciałem jej powiedzieć: „wygląda pani na wię­cej..." — lecz w porę uprzytomniłem sobie, że sprawił­bym jej tym przykrość.

Cóż, w tych warunkach nie było to nic dziwnego. Patrząc na ubóstwo tej izby, na nędzne drewniane zydle dokoła stołu, na blaszane talerze i drewniane łyżki, zrozumiałem przyczynę przedwczesnej starości tej kobiety.

Dzieci bawiące się na podłodze były blade, a jedno z nich podejrzanie kaszlało. Ich ubranka były albo zbyt duże, albo zbyt małe — stanowiły widocznie przedmiot okazyjnego kupna lub darowizny.

Z czego pani żyje? — nie mogłem opanować cie­kawości.

Z boską pomocą.. Jakoś się kręci, kombinuje^

Zrobiłem zdziwioną minę. Jakież to kombinacje

z boską pomocą może uprawiać ta biedna kobieta?

Widzi pan, ja na dzisiaj nie miałam kawałka chle- ba dla dzieci. To Pan Bóg mi pana przysłał. Zawsze to

»

coś jest... — powiedziała, wylewając z garnka resztki zupy dla dzieci.

A co będzie jutro?

Jutro jest dzień targowy. Upiekę trochę obarzan- ków i poniosę na targ i znów zarobię parę groszy. Pan nawet nie wie, jakie ja umiem robić obarza^ki. One się same rozpływają w ustach. Będzie pan musiał skosz­tować. |

No, a co pani zrobi pojutrze?

Dlaczego pan się tak pyta? Pojutrze będę skubać pierze dla pani Zyskindowej. Ona córkę wydaje za mąż. Od czasu, jak mój mąż umarł, to ławsze dla niej sku­bię pierze.

Zrozumiałem. Więc takie to są „kombinacje”...

A co dalej? Czy to są jedyne perspektywy w jej ży­ciu?

A dalej? — odgadła widocznie moje myśli. — Dalej niech się Pan Bóg martwi. Ja już nie mam siły się martwić. Biedy u nas nigdy nie zabraknie, ale za­wsze się człowiek jakoś wykręci. Widzi pan, u nas jest tak, że ludzie nie pomogą człowiekowi żyć po ludzku, ale umrzeć też mu nie dadzą...

A po chwili dodała:

Żeby tylko moja Regina natrafiła na jakąś dobrą partię, to ja już więcej nic nie chcę...

Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do swoich myśli, stała się jakaś młodsza w tej chwili, w oczach zaszkliły się łzy, widocznie łzy nadziei i matczynego szczęścia, I i cicho poruszała wargami:

Moja Regina, moje złoto...

Regina jest pani najstarszą córką?...

Spojrzała na mnie z wyrzutem.

To pan nie słyszał o mojej Reginie? No tak, pan przecież jest tutaj pierwszy raz... Regina uczy się u jed­nej krawczyni, to jest najlepsza krawczyni w mieście, j

Oj, żeby pan ją widział, jakie to jest dziecko. Ona ma złote ręce. Szkoda, że pan tu nie zostanie dłużej... Prze­cież takiego drugiego dziecka pan nie znajdzie, żeby pan obszedł cały świat wzdłuż i wszerz...

Długo w ten sposób opowiadała o swojej córce, a ja usiłowałem z jej słów stworzyć sobie obraz Reginy Wiadoma rzecz, że matki zwykle wpadają w przesadę mówiąc o walorach swoich dzieci, mnie jednak zacie­kawiło, jak też naprawdę wygląda ta córka. Blondynka czy brunetka? Chyba brunetka, o lśniących, bar­dzo czarnych włosach, o ciemnych oczach i bia­łych, nieco zaróżowionych policzkach... Ma na pew­no miły uśmiech i ten swoisty dla dziewcząt żydow­skich z małych miasteczek skromny, nieśmiały, wstyd­liwy sposób bycia — urok, któremu tak trudno się oprzeć.

Tymczasem zapadł zmierzch, gospodyni zaświeciła naftową lampę i zaczęła układać do snu swoje najmłod­sze dzieci.

Wyszedłem na ulicę Była ciemna i pusta, ale u jej wylotu, nad bramą kamienicy pana Zyskinda, świeciła się prawdziwa elektryczna lampa. Poszedłem w tym kierunku. Dla dokładności należy dodać, że nie było to jedyne oświetlenie tego ubogiego śródmieścia, gdyż nie­co dalej kołysała się druga lampa — przed staroświec­kim ratuszem. Pomiędzy tymi dwoma punktami świetl­nymi przechadzały się powoli grupki poważnych oby­wateli. Przystawali co chwila, wiodąc przy tym głośne 1 zawiłe dyskusje na przeróżne tematy — począwszy od nauk Arystotelesa, skończywszy na aktualnych spra­wach podatkowych lub na posagu młodej córki pana Zyskinda.

W pewnej odległości od starszych szły, prowadząc się pod ręce, młode dziewczęta; chłoocy również stano­wili osobną grupę. I tylko ukradkowe, wiele mówiące

spojrzenia lub lekkie uśmiechy stawały się mostem po­rozumieniu pomiędzy młodzieńcem a młodą panną.

Z jakiegoś okna zabełkotul ź;te nastawiony gramofon, co wywołało u młodych zrozumiały śmiech, Po chwili pod tym samym oknem skupili się już liczni amatorzy muzyki. Gramofon w niezwykle wolnym tempie od­twarzał słynną piosenkę o uwiedzionej Rebece — ł na­gli- zrobiło się tak jakoś przyjemnie i swojsko na tym smutnym rynku, choć starzy Żydzi z obrzydzeniem odwracali się, by nie słyszeć słów piosenki, która nie miała żadnego związku z ich rozmowami o Bogu i o in­teresach.

A kiedy sentymentalna piosenka dobiegła końca, po­woli, ociągając się, rozeszli się wszyscy do swoich do­mów, oświetlonych żółtym światłem naftowym, by podziękować Bogu za szary, długi i ciężki dzień, pełen spraw, o których trudno powiedzieć, czy są małe, czy duże, i ułożyć się wreszcie do snu.

Nad rynkiem płynął teraz wspaniały, samotny księ­życ, do którego gdzieś niedaleko modliły się żabio cho­ry. Wiatr przynosił cudowny aromat pobliskiego lasu. Niskie domki wyglądały jak artystycznie wykonana dekoracja teatralna.

Było mi dziwnie smutno i ciężko.

Stałem w otwartych drzwiach pokoju o wiele dłużej, niż to było konieczne.

Przy stole, na tym samym miejscu, gdzie przed go­dziną gawędziłem z gospodynią, siedziała... tak, to była Regina.

Była o wiele młodsza i o wiele ładniejsza, niż ją so­bie wyobrażałem. Miała serlemnaście ezy osiemnaście lat. Długie jasn.;; warkocze wyglądały przv świetle naf­towej lampy jak lśniący strumień ziota. ¡Pociągłą twu-

rzycaka o pięknie sklepionym czole 1 nieznacznie skrzy­wionym, ale foremnym nosku miała w sobie wiele z cech klasycznej rz.:źby greckiej.

W pierwszej chwili nie zauważyła mnie. Siedziała nachylona ku matce, obejmując jij ramieniem. Spojrze­nie jej dużych niebieskich oczu i lekki uśmicch nu ustach — minly w sobie tyle tkliwości, że moja obec­ność w tym pokoju wydała mi się teraz niepotrzebna, wręcz nietaktowna.

Stałem nieruchomo na progu, przyglądając się sza­rym ścianom izby, stołowi bez obrusa, kulawym zyd­lom, ciemnej otchłani starego pieca i kilku garnkom na nim stojącym, oknu zasłoniętemu od dołu dwugroszo- Wi] białą bibułką i dziwiłem się, jnk ktoś, kto w cieniu łopuchów, burzanu i pokrzywy dostrzega kwiat szla­chetnej róży.

Dobry wieczór... — odezwałem się cicho, żeby ale obudzić dzieciaków, które spały już w kącie na składa­nym żelaznym łóżku.

Regina snolr/nła pytali’co w moim kierunku, a jej matka uśmiechnęła się triumfująco i powiedziału:

Widzi pa®, to jest właśnie moja córka, moja Re­gina... — a zwracając się do niej, doiata: — To len pan dzisiaj u nas nocuje. Porozmawiajcie sobie, ja tymcza­sem zabiorę się do moich oburzanków...

Usiadłem naprzeciw Reginy i nie byłem w stanie oderwać wzroku o:l jej dzjpwozęcej, subtelnej twa­rzyczki.

Wytrzymała dłuższą chwilę moje spojrzenie, potem 7. figlarnym błvskl< m w oczach i nieco ironicznym uśmieszkiem zapytała:

Czy pan jest kupcem? l’o do naczepo Miasteczka tylko kupcy przyjeżdżają... I wszyscy tylko do tego Zysldnda...

Poczułem się dotknięty.

»»

Nie. Nie jestem kupcem...

A przecież mama powiedziała mi przed chwilą że pan załatwia! jakieś interesy z kupcami.

Zmieszałem się pod jej badawczym spojrzeniem.

Widzi pani, ja... Jak ja to mam pani wytłuma­czyć? Właściwie jestem studentem. Ostatnio byłem zmuszony przerwać... Przecież muszę z czegoś żyć...

A to pańskie zajęcie podoba się panu?— zapytała znów, a w jej głosie wyczułem nutę rozczarowania.

Wydało mi się komiczne, że ta młoda dziewczyna indaguje mnie, znacznie od niej starszego. Lecz mimd to odpowiedziałem jej poważnie:

Oczywiście, że nie. Nie lubię kupców i nie znam się na handlu.

Pan mówi tak samo, jak nasi krawcy mówią...

A potem dodała:

Ja też nie lubię kupców. A dlaczego pan nie stu­diuje, skoro pan jest studentem?

Zaczerwieniłem się.

Przecież powiedziałem już pani. Muszę z czegoś żyć...

Opowiedziałem jej o moich niepowodzeniach dzisiej­szego dnia. Bardzo ją to ubawiło.

Im dłużej rozmawialiśmy z sobą, lym blizszą była mi moja młoda rozmówczyni. I tym poważniejsze sta­wały się tematy.

Matka Reginy, zajęta swoją pracą, raz po raz od­wracała ku nam rozpromienioną, szczęśliwą twarz [3 była dumna ze swojej córki. Jej spojrzenie zdawało się mówić: „A co? Widzi pan, jaka ona jest, moja Regina!...”

Już nie rozmawialiśmy więcej o kupiectwie ani

o handlarzach. Regina opowiadała o życiu Miasteczka.

Ja, przyjezdny, patrzyłem na to Miasteczko jak na przysłowiowy Ciemnogród. Jego mieszkańców widzia­łem tylko powierzchownie. Widziałem ubóstwo, współ*

m

czułem beznadziejności martwego żywota tutejszych ludzi.

Regina znała ich lepiej i w serdeczny sposób mówiła

o sprawach, nad którymi nie zastanawiałem się: o tęs­knotach młodych dziewcząt i chłopców, o tutejszych rzemieślnikach, o ich codziennym optymizmie i nadzie­jach na lepsze jutro, o drobnych, lecz jakże charakte­rystycznych konfliktach między biedotą a wszechmoc­nym panem Zyskindem.

Co pan może wiedzieć o nas, o ludziach z małego Miasteczka... Pan przyjechał, popatrzył, pokiwa pan głową i pomyśli: „Żeby tylko jak najprędzej stąd wy­jechać, tu świat jest zabity deskami...” Na pewno pan tak pomyśli. Może to i prawda, czy ja wiem... Ale tu przecież też są tacy sami ludzie jak wszędzie, tak samo się cieszą i martwią, śmieją się i płaczą, rodzą się i umierają... Tylko że tutaj czas jest inny niż na całym świecie. W naszym Miasteczku wszystkie zegary się spóźniają o całe dwadzieścia lat, może nawet więcej...

Podziwiałem Reginę za to jej wnikliwe spojrzenie na rzeczywistość, za mądry sąd o ludzkich sprawach.

Pewnie, że nam młodym, jest bardzo ciężko. Sta­rzy ludzie żyją u nas między sklepem, mykwą a bóżnicą. A co mają robić młodzi, którzy już nie chcą dreptać na tym samym miejscu? Gdzie mają się czegoś nauczyć? Oni chcieliby doścignąć czas, chcieliby • żyć jakąś nową nadzieją, a tymczasem duszą się — brak powietrza. Nie wystarczy mieć skrzydła — trzeba także umieć latać... U nas jest jeden szewc, Lejbł się nazywa, Lejbł Wajs. To myśmy się u niego schodzili i on nam czytał różne książki i gazety. To było coś nowego. Jak wychodziliś­my z takiego czytania, to życie od razu stawało się jaśniejsze i był jakiś cel w tym życiu. Potem jego posa­dzili, właśnie za te książki. Teraz wszyscy się boją, ale tego nam bardzo brakuje...

m

Nabruwwzy do mnlo zuufurilu Ite^biu zadawała rril nmó«two pytań, któro widocznie w nloj nurtowi,iły, a jtt odpowiadałem nu nie tuk, lak u ni In Inni.

Zrozumiałem rychło, CO J<ł ubflnrbuje. Byłam o IUIIcii zaledwie lat od niej ilorazy, «am liik niedawno JQ§ZQZ& izukałem odpowiedzi nu podobne? w^lpljwo/jcl.«

Panu Joit ria pewno lepiej I lżej, pan przecież j<«at ittldentcm. Pan czyta kubiki, a ja.., •— umilkła na rłiwib;, ¿ciazybi głofi I prawie natarczywym «zeptern ztx~ pytała:

- Niech ml pan powie: czy Je«t Bóg?.,. Ja a U; UjU czefto nad tym zastanawiam...

Patrzyłem na ni/j coraz burdziej zdziwiony 1 coraz bardziej zaehwycony tym dziwnym spotkaniem.

Przede/, pan je,;4 w Lu den tern... - nabrała. - - Pan |jowinif?n więcej od naw wiedzieć,..

Nie* odpowiedziałem Jej wręcz •— chciałem, by «arna wyciągnęło wnioaki. Mówiłem o gen©zie świata 1 życia, tonącej w mrokach niewiadomego początku. Opowlo- działem jej o cudownej, lecz naturalnej aile materii, żywej, pełnej ruchu i przemian, o Jej «przecznoAciuch 1 o Jej harmonii, o «ymbiozie różnych gatunków tego ¿wiata i o ich walkach miedzy

To wrzyntko, co pan mówi, Jewt takie* ciekawo..»—* przerwała rni w pewnym miej#cu z nie ukrytym podzi­wem. - A Je Ja hk* nie ze w,'>zy«tkim //^arlzam... O tych sprzecznościach to p/ltt powiedział kilka /'.łów, a o łrif- monn pan mówi i dług o i od aerca •- • luk Jakoś, Jakby cały /jwiat był tyJko ogródkiem z k wiatami. Pan chybił rifjjUypUij wie, że tak nie je/it...

Patrzyłem na nb| z uśmierciłem —• coraz b&rdfclej zaciekawiony jej «łowami.

Kiedy byłam rnłod«za, to aobic wyobrttżałum £v/iat, v/ takiej wła/inie łiarrnonii. Ale nic? ten A wiat, 00 jc^t tutaj, tylko jaki/; inny Jep«zy. Kiedy zamyko*

iw

łam oczy, to mj «l<; ’/dawało, Ż0 widz*} Mon0czn© mbif.it

0 białych domach, ulice pachfttyia kwiatami, a ludzi# w długich, pięknych «żulach z ukaamKu 1 atłoill u/irr>ł«<-* chali alej przyjaźnie Jeden do drugiego ) mówili do «lobio Aplewem; dokoła nieb unoiily *j',j roje barwnych motyli, a ptaszki władały Jud/.lom na ramionach l Jadły z reki. Ja jeszcze wtedy nic wiedziałam, że to je ai mo* rżenie, 1 nie wiedziałam, co oznac/u «1 >wo ,,hai monlu", Wierzyłam, że ta/kl /iwlat gdzifii l«ti;icje może z« rzeka po tum tej «tronie j^óry, u no/,,’ ^ l/.le i/ndziej, Tuk ttuTtio nie wierzyłam, że jetui różnic.i miedzy «nem a rzeczywl«to/idu. Pewnego razu £ni)o ml «le, że idę 7. mamii nu «pacer przez wielką /Monrj tyk*« Dokoła roały kwluty, takie pUjknc, duże margcrytkl, uh* mama ule pozwoliła ml zrywać, bo była uobota, Kiedy «h; zbu- dzlłam, powiedziałam do mamy; ,,Mumo, przecież d/V. Tile Jeat «obota, dlaczego nie pozwoIIłaA mi /.»-rwać klik.« kwiatków, Jo tak lubl<| kwiufy..."

Przerwała nagli, zaw«tydzona.

Takie ^łupwtwa punu opowiadam, prawda? To pa ii;» pewnie nudzi,.,

Ująłem Jn za n?k(* 1 powiedziałem, Jak tylko mogłem najserdeczniej;

Niech punl mówi, Ile^lnko... To Je«t tuk ciek u we Jule nujph;knlej«zu kabjżku,

la «obie to tera/« przypomrilułum, bo pan mówi'.

harmonia, (Jdzle tu Je«t hurmorilu, kiedy ńwlat jeat tak) /pb;knyf a ludzie «ij tacy biedni i całe życie #W;

Jak byłam mula, to mogłam Jeazcze wierzyć, żo poza no#/«ym Mlu«teczkieirj Jent inuezej, A działaj wlern, że wszędzie Je«t tuk «urno, Pewnie, że «u wielkie miuatu

1 tadniojiZi, ule to Jeat ten nam Awlat. To tylko da# dabizy nMZOtfO mulego Miieilec/.ku. 1 dlatego Ja bym nawet nie chciała «lud wyjechać...

Prze/ otwarto okno dochodziło ochrypłe pod/wouU-

IM

nie kościelnego zegara. Zjedliśmy już sporą porcję świeżych, ciepłych obarzanków, lecz wydawało się nam, że dopiero przed chwilą rozpoczęliśmy naszą ga­wędę. Była już późna noc, a my tyle jeszcze mieliśmy sobie do powiedzenia. Gdyby tak można było zatrzy­mać wszystkie zegary i przedłużyć tę wieczorną godzinę przy ubogiej lampie naftowej — odwlec nadchodzący świt i nadchodzący dzień, który odprowadzi Reginę do pracy, a mnie — sam nie wiem dokąd...

Życie jest szorstkie i brutalne. Ja się tej brutal­ności boję. Ja nawet nie wiem — dlaczego... Nie boję się ludzi, bo mnie wszyscy lubią. Ani ubóstwa — do te­go my już przywykliśmy. I ja jestem bardzo wytrzy­mała na każdy ból, naprawdę... A jednak czasem tak bardzo boję się świata. A może śmierci się boję — tej ciemnej otchłani, w której już niczego nie ma...

Nie rozumiem, Reginko — perswadowałem jej — dlaczego pani dzisiaj o tym myśli. I to z taką obawą... Jesteśmy przecież młodzi — jesteśmy dopiero w przed­sionku życia. Kiedyś, gdy już będziemy starzy, bardzo starzy, gdy będziemy jak pełne kłosy, dojrzałe i cięż­kie — wówczas myśl o śmierci przestanie być straszna. Kłos, którego dojrzewanie już przeminęło, chyli się ku ziemi, a jego ziarna padają na glebę, by dać początek następnym urodzajom. I to jest naturalne. Życie prze­cież nie zamiera. Ono jest wieczne. Zmienia się tylko jego forma, jego kształt. Kiedy będziemy starzy, ustą­pimy miejsca następnym pokoleniom. Nie twierdzę, że śmierć jest procesem celowym, ale my, Reginko, jesteś­my jeszcze młodzi. Dla mnie, na przykład, pojęcie śmierci jest jakąś abstrakcją, czymś dalekim, nierze*- czywistym. Myślę o śmierci tak, jakby nie dotyczyła ani mnie, ani żadnego innego człowieka. Wydaje mi się zresztą, że ten sposób myślenia jest charakterystyczni dla wszystkich młodych ludzi...

Regina spuściła oczy, siedziała przez chwilę skupio­na, potem powiedziała cicho:

A jednak boję się... Czasem zdaje mi się, że...

Nie dokończyła zdania. Była smutna i nie patrzyła

na mnie..

Tak bardzo pragnąłem wtedy objąć ją ramieniem, przytulić do siebie, pogładzić jej złote włosy i powie­dzieć:

Głupiutka dziewczynko, jesteś przecież dzieckiem prawie. Będziesz jeszcze szczęśliwa... Świat jest tak piękny. A ty sama — żywym dowodem tego piękna...

Matka Reginy wyjęła z pieca ostatnią porcję oba- rzanków i ocierając krople potu z wymęczonej twarzy, usiadła znów obok nas.

Jeszcze wam się spać nie chce, dzieci... — powie­działa z wyrzutem.

Nie, nie chcieliśmy spać.

Knot w lampie wypalał się do reszty. Spojrzałem w okno. Na wschodzie — granatowy kolor nieba ustę­pował miejsca jaśniejszym odcieniom. W sąsiedztwie rozpiały się koguty. Nadchodził nowy dzień.

Gospodyni oparłszy głowę na splecionych dłoniach zadrzemała. Spod chustki wysunął się kosmyk siwych włosów i zasłonił jej palce, zgrubiałe i nieforemne.

Przegadaliśmy więc całą noc. A przecież nie powie­działem Reginie tego, co w tej chwili było dla mnie najważniejsze. Nie powiedziałem jej ani słowa o tym, że...

Taka dziwna była ta noc i ta rozmowa.

Teraz był już świt. Z wielkim turkotem zajechała na rynek pierwsza furmanka. Za jakąś godzinę odwiezie mnie na stację.

Niech pani idzie spać, Reginko — powiedziałem z żalem. — Jeszcze się pani może trochę zdrzemnąć.

Nie, nie... Ja już dzisiaj nie chcę spać. Tak prędko

IM

ta noc minęła, prawda? Wie pan co? Jak mama się zbu­dzi, odprowadzimy pana do furmanki.

Przykro mi, że przeze mnie będziecie dzisiaj nie­wyspane.

O nie, ja się tak cieszę. Będę teraz miała o czym myśleć. Jak się siedzi cały dzień przy maszynie do szy­cia, to człowiekowi tyle przechodzi przez głowę. I wie pan co? Ja mam jedną prośbę do pana...

Spełnię każdą, Reginko.

Ja bym tak chciała, żeby pan nie był... no, pan przecież wie, o co mi chodzi. Pan nie powinien być ko­miwojażerem, pan się do tego nie nadaje. Obiecuje mi pan?

Roześmiałem się głośno. Jakże przyjemnie było ml słuchać tych słów.

Dobrze, Reginko, obiecuję. W tej chwili gotów jestem spełnić każdą pani prośbę. ,

A ja nawet nie wiem, jak panu na imię — powiek działa po chwilowym milczeniu.

Aleksander.

Czy pan jeszcze kiedyś przyj edzie do nas?

Nie znajdowałem odpowiedzi. Czyż mogłem wie* dzieć, co przyniesie mi dzień jutrzejszy?

Gospodyni przebudziła się, przetarła oczy, popatrzy­ła na nas z wyrzutem, ale dobrotliwie, tak jak milcząco strofuje się niesforne dzieci, i zabrała się do rozpalania ognia.

Zacząłem się szykować do wyjazdu. Patrzyłem ukradkiem na Reginę i spotykałem jej spojrzenie — również ukradkowe i smutne. Słowa we mnie pęcznia­ły, lecz pozostały nie wypowiedziane.

W pewnej chwili zapytała

A dokąd pan teraz pojedzie? Do domu? Zmieszałem się.

Sam nie wiem, gdzie jest mój dom — westchną-

198

jgjjj Pojadę do fabryki, muszę zdać ten cały kram

szefowi.

Ach tak...

Zdawało mi się, że ona chce jeszcze coś powiedzieć, ale brak jej odwagi. Uśmiechnąłem się do niej.

Słucham, niech pani mówi.

Nie. Ja sobie tylko tak pomyślałam. Jakby to by­ło dobrze, gdyby pan tu pozostał. Tu jest tyle młodych ludzi, którzy by się chcieli uczyć. Przecież pan jest studentem. Pan by mógł nawet z tego jakoś wyżyć. Ach, jak to by było dobrze!

Stałem niezdecydowany nad moją walizą, Regina patrzyła na mnie wyczekująco, a na jej ustach drgał miły, trochę melancholijny uśmiech.

Nie wyjechałem. Pocztą odesłałem do fabryki rozli­czenie i powierzoną mi kolekcję wzorów i podziękowa­łem za pracę.

Co skłoniło mnie do pozostania w tym dziwnym Miasteczku, gdzie ochrypnięty ze starości gramofon wciąż jeszcze był przedmiotem podziwu, gdzie za każ­dym obcym przechodniem oglądano się długo i z zacie­kawieniem i gdzie dziewczyna od krawcowej potrafiła słowami dosięgnąć gwiazd?...

Może to była chęć przyjścia z pomocą tym młodym dziewczętom i chłopcom, o których opowiadała mi Re­gina, a może — bądźmy szczerzy — uległem nęcącej pokusie przebywania razem z nią...

Przychodzili zazwyczaj o zmierzchu. Widziałem przez okno ich niezdecydowany chód, niektórzy wpierw kilkakrotnie mijali nasze drzwi i znów powracali do nich, oglądając się dokoła niespokojnym wzrokiem. Dziewczęta taiły w oczach nieśmiałość i odrobinę lęku;

chłopcy patrzyli na mnie badawczo, z ich czarnych, gorejących oczu jeszcze wyzierała nieufność.

Kiedy zapytałem ich o zainteresowania, wzruszali ramionami. Zrozumiałem niestosowność tego pytania. Chcieli po prostu przekroczyć granicę koła, w którym tkwili — czyż mogli wiedzieć, co za jego obwodem się kryje? Z równym powodzeniem mogłem nasze lekcjo rozpocząć od twierdzeń Pitagorasa, jak i od teoru Dar­wina lub historii.

Przychodzili młodzi ludzie z długimi pejsami dys- J kretnie założonymi za uszy i córki pobożnych rodziców (te nie śmiały jeszcze nosić krótkich rękawów), skrom- 1 ni i dobrze ułożeni ekspedienci ze sklepu pana Zyskin- i da, terminatorzy i czeladnicy-tandeciarze, którzy chel- ' pili się tym, że potrafią uszyć dziennie pięćdziesąt par spodni. I

Czasami któryś z nich przynosił jedną z tych książek, za które Lejbł Wajs już drugi rok siedział w więzieniu. I Posiadacz książki z wypiekami na twarzy prosił o wy- I tłumaczenie trudnych zdań i obcych wyrazów.

Regina siedziała w mrocznym kącie pokoju i uszczę- 1 śliwiona patrzyła na swoje koleżanki i na mnie, łowiła I chciwie każde słowo, a jej spojrzenie zdawało się mó- I wić: „A widzisz... Jak to dobrze, że tu jesteś...”

A kiedy zostawaliśmy sami w pokoju, opowiadała ■ 1 mi o entuzjazmie, jaki ogarnął wszystkich: uczyli się z równym zapałem polskiej gramatyki, jak i formułek I Archimedesa i Newtona.

Podziwiałem ich. Przychodzili wieczorami, niektó- I rzy prosto z pracy, lecz z chwilą rozpoczęcia lekcji zni- I kalo z ich twarzy zmęczenie. Byli, znów młodzi, skupie­ni, niespokojni i nieokiełznani w swej ciekawości I i w dociekaniu, przerywali mi w środku zdania, kiedy I jakieś sformułowanie nie było dla nich dość jasne, nia I

byli skłonni do przyjęcia żadnych dogmatów, choć tkwili w dogmatach od dzieciństwa.

Zainteresowania, o których trudno było mówić w pierwszych dniach naszej znajomości, dały się wkrót­ce określić. Odkrywałem je i dostosowywałem się do nich.

Niewiele w owym czasie myślałem o własnych stu­diach — zbyt mocno wciągnąłem się w radości i marze­nia moich nowych przyjaciół. Z jednymi roiłem marze­nia i fantazje o ich egzaminach eksternistycznych 1 studiach. A z drugimi...

Drudzy myśleli realnie.

Czy pan sądzi — zapytał mnie raz jeden z nich — że jak ja będę wiedział, kiedy urodził się Napoleon Bo­naparte, to ja już będę szczęśliwy? Ja przecież jestem krawcem, a nie profesorem... Ja tylko chcę wiedzieć, dlaczego moje życie jest takie... Dlaczego moja mama umarła na suchoty, a mój tato na stare lata jest stró­żem u pana Zyskinda... Ja chcę wiedzieć, na przykład, to — kiedy u nas będzie rewolucja, żeby każdy czło­wiek mógł żyć jak człowiek i żeby już nigdy nie było różnicy — Polak, Żyd, Cygan... I jak po tej rewolucji będzie... T o ja chcę wiedzieć i to każdy chce wiedzieć.

I dlaczego my tak długo czekamy? Czy jeszcze nie jest najwyższy czas? O, t o niech mi pan powie. Jak ja będę wiedział, to mnie będzie łatwiej żyć i ja będę wiedział, po co ja żyję...

Starałem się spełnić jego prośbę.

Mijały tygodnie. W dzień Regina pracowała, wieczo­rami zaś ja udzielałem lekcji. Mieliśmy mało czasu dla siebie, zbyt mało, by prowadzić długie rozmowy — lecz wystarczająco, by wzrokiem i uśmiechem powiedzieć sobie to, co najważniejsze.

m

W sobotę wychodziłem z nią daleko za miasto, „zdo­bywaliśmy” niewysokie wzgórza porośnięte kaliną i głogiem lub zbieraliśmy muszle w nadrzecznym pia­sku. Czasem wyszukiwaliśmy jakieś urwisko i leżąc na samym skraju, patrzyliśmy w burą gtąb rzeki.

Gdybym była sama, to bym się bała patrzeft w dół... To jest takie straszne...

Ująłem ją za rękę — drgnęła i powiedziała:

Wiem, o co pan chce mnie zapytać... Tak, z pa­nem ja się n:czego nie boję...

Potem milczący, garbaty przewoźnik powiózł nas przez rzekę; cicho pluskały fale, oślepiającym blaskiem płonęło na nich odbicie sierpniowego słońca.

Za rzeką była puszysta łąka, usiana margerytkami.

Czy takie kwiaty się wtedy pani śniły, Reginko?

Właśnie takie... — roześmiała się. — Tylko że dziś też jest sobota. Jak mama zobaczy, to się zmartwi.

Powie pani, że to ja narwałem.

Usiedliśmy na trawie, wpatrzeni w białe, pierzaste

obłoki, płynące na modrej głębinie nieba. Gdzieś w po­bliżu, za parawanem pachnących lip, słychać było głosy kosiarzy — wiatr przynosił je razem ze słodką wonią schnącego siana; cykały polne świerszcze; łodyżki kwiatów zginały się pod ciężarem żuczków i pasikoni-i ków.

Regina wsparła się o moje ramię, przymknęła oczy i nastawiając twarz do słońca, powiedziała:

Chciałabym, żeby zawsze było tak jak w tej chwili.

Objąłem ją — była szczupła i wiotka. Czułem dotyk jej jedwabistych włosów i zapach dziewczęcego ciała. Popatrzyła mi w oczy i powiedziała z filuternym uśmieszkiem:

Pan tak wygląda, jakby pan chciał za chwilę po­wiedzieć mi coś bardzo ważnego...

Przytuliłem ją do siebie, całowałem jej czoło, oczy, usta i szeptałem:

Czy jeszcze nie rozumiesz, Regino?*..

Wyrwała się z moich objęć i pobiegła na przełaj

przez łąkę, zachłystując się prawie dziecięcym śmie­chem, beztroskim i szczęśliwym.

A kiedy znów znalazłem się koło niej, spoważniała i w jej oczach znalazłsm tę samą iskierkę melancholii, która towarzyszyła naszej pierwszej rozmowie.

Niech pan więcej nic nie mówi. To jeszcze nie pora. I za dużo na jeden raz...

Nazajutrz przybiegła do domu wcześniej niż zwykle. Patrzyliśmy zaskoczeni na jej bladą twarzyczkę, na kurczowo ściśnięte usta, na oczy pełne powstrzymy­wanych łez.

Mamo, zapakuj mu rzeczy... — powiedziała stłu­mionym głosem. — Aresztowano dzisiaj kilku chłop­ców, tych, co do nas przychodzili... Ktoś doniósł o na­szych lekcjach. Oni zaraz przyjdą po pana, niech pan ucieka...

Stałem przybity i niezdecydowany.

Ja pana błagam... Niech pan to dla mnie zrobił

Matka podała mi zawiniątko i załamała ręce.

Zbóje... — powiedz!ała z nienawiścią.

Usiłowałem przekonać Reginę, że ta ucieczka nie ma

sensu.

Ja wiem lspiej — przerwała mi. — Zresztą kazali panu uciec towa... przyjaciele — poprawiła szybko.

A potem uśmiechem roziaśniła twarz i dodała:

Niech pan nie. będzie smutny, zobaczy pan, wszystko będzie dobrze...

Ucałowałem szorstką rękę gospodyni i wyszedłem.

Ul

g Regina wyprowadziła mnie zaułkami na podmiejskie

0 pola i przystanęła.

Bądź zdrowa, Reginko... — powiedziałem zdławio­nym głosem. — Nie zapomnisz mnie?...

Zakryła twarz rękami i powoli odeszła. W tłumio­nym, bezdźwięcznym płaczu drżały jej ramiona i plecy.

Przygięty żałością szedłem w nową włóczęgę, a w uszach drżały słowa Reginy:

Pan mówi, że życie jest harmonią... Życie jest takie brutalne...”

n

Minęło kilkanaście miesięcy, ciężkich i pełnych nie­pokoju. Spędziłem je w zmiennych warunkach, częściej „pod wozem” niż „na wozie”. Umiałem żyć suchym ka­wałkiem chleba, znałem słodycz snu — w upał w parku lub wśród zboża, w słotę w ciepłych i mrocznych ką­tach dworców kolejowych.

Przekonywałem się o zmienności ludzkich pragnień. Kiedy nie miałem dachu nad głową, wtedy domem by­ła mi altana ogrodowa; znalazłszy ją, byłem zadowolo­ny, ba — nawet szczęśliwy. Czasem chleb spleśniały ttawał się w ustach przysmakiem.

Byłem włóczęgą pogodnym. Wędrowałem pieszo przez bajecznie kolorowe wschody i zachody słońca; piłem woń polnych kwiatów, czułem oddech ziemi pod­czas słonecznych dni po deszczu; myłem bose stopy w porannej rosie, ogrzewałem je w gorącym pyle na­szych wiejskich dróg.

Mijałem na gościńcach ludzi, pod wieloma względa­mi podobnych sobie, młodych chłopców szukających pracy, starców chodzących po prośbie, wędrownych muzykantów i zgrabnych kuglarzy.

Jak ćmy do światła ciągnęliśmy do wielkich miast;

gubiliśmy się na ich rojnych ulicach; nasze nadzieje rozbijały się o ubóstwo biednych i o obojętność boga­tych — jak o mur.

Czy myślałem kiedy o Reginie? Owszem, myślałem

o niej, tak jak o pięknym minionym zjawisku, jak

0 świetlistym meteorze, który przemknął przez szary krajobraz mego życia, pozostawiając po sobie jeno wspomnienie, nasycone niezaspokojoną tęsknotą.

Byłem teraz daleko od tego dziwnego Miasteczka, gdzie poznałem Reginę, nie miałbym zresztą odwagi tam powrócić. Czyż mógłbym teraz stanąć przed nią? Na wpół bosy, w postrzępionej odzieży — włóczęga, zatraceniec.

W 1939 roku znalazłem pracę w mieście S. Stąd od­chodziły transporty kolejowe polskiej mąki, mięsa i na­biału do naszego zachodniego sąsiada. Niemcy zbroiły się, Hitler wrzeszczał przez głośniki radiowe: Kanonen statt Butter...

Ale któryż to kraj potrafi się obejść bez masła? W Polsce masła nie brakło, było go pod dostatkiem na wszystkich rynkach, placach targowych i w sklepach. Z masła wyrabiano nawet mydło toaletowe, doskonale pieniące się na delikatnej skórze pań. Masło jedli wszys­cy — z wyjątkiem tych, którzy je produkowali, wszys­cy z wyjątkiem chłopów polskich, wszyscy z wyjąt­kiem tych, którzy pieszo wędrowali w poszukiwaniu pracy.

Na wielkim, ruchliwym dworcu kolejowym w mieś­cie S. kręcili się kupcy i maklerzy, dostawcy i agenci, wszelkiego rodzaju łapiduchy i lapigrosze, handlarze bydła i rzeźnicy. Poganiacze zamykali korowody tłus­tych krów i byków, ważyli je i zapędzali do wagonów. Ciężkie, obficie naładowane chłopskie furmanki dniem

1 nocą podjeżdżały pod rampę, kolejarze przynaglali do pośpiechu, my zaś — tragarze — uwijaliśmy się jak

diabli w ukropie. Wiadomo — eksport. Ciężar worków i żar słoneczny wyciskały z nas strumienie potu, wie­czór dopiero przynosił kojący chłód i orzeźwienie.

Zarabiałem na chleb i na łóżko w piwnicznym domu noclegowym, gdzie sypiałem wśród innych sezonowych robotników, domokrążców i niebieskich ptaków. Noce bywały tutaj niespokojne, słodycz snu zamącali poli­cjanci awanturujący się stale z bezdomnymi. Włóczę­gów prowadzili do komisariatu. Ci, których zmuszano do opuszczania miasta, nie wiedzieli, dokąd mają iść. To samo czekało ich wszędzie — tam, skąd przyszli wczoraj i tam, dokąd jutro pójdą.

W ciężkiej pracy, która wyciągała z nas wszystkie soki, nie interesowaliśmy się tym, co się dzieje na świecie, nie czytaliśmy gazet, nie znaliśmy innych przyjemności poza snem.

A tymczasem na zachodzie chirurdzy świata w dy­plomatycznych lożach obojętnie patrzyli na pęcznieją­cy wrzód, który krwią i ropą miał nam zalać oczy.

Jeszcze na dworcu towarowym w S., stały pełne po­ciągi, które miały odejść do Bytomia, Berlina i Ham­burga, a już dworzec płonął, strzaskany bombą z faszy­stowskiego samolotu.

Znów szedłem starymi, znanymi traktami — na wschód. Jakże zmieniły się te, jeszcze niedawno tak ciche, drogi. Wezbrały jak burzliwa, rwąca rzeka, któ­rej czarny nurt nie mieści się już w brzegach. Nie było żadnych spotkań, albowiem wszyscy zdławieni upior­nym strachem, szli tylko w jednym kierunku, przekli­nając jasny dzień, czyste niebo, słońce skąpiące nam cienia i złowieszczy szum płynących w górze samolotów.

Zwilżaliśmy kamienie dróg i pył ścieżek krwią po­ranionych nóg, nad polami unosił się płacz dzied, starców, kobiet, chorych.

Zawiniątkami, w których był cały nasz dobytek, wy-

pełnialiśniy przydrożne rowy. Unosiliśmy jedynie życie. Błogosławiliśmy czerń nocy i cień gęstwiny leśnej, ukrywającej nas przed okiem wroga — zabójcy.

Po kilku dniach byliśmy już otoczeni przez Niem­ców, a ich czołgi pędziły daleko przed nami. Odtąd mogliśmy się posuwać naprzód tylko bocznymi dróż­kami.

Po wielu dobach nieprzerwanego marszu przeszliśmy pewnej nocy przez San.

Niebezpieczeństwo minęło. Napięcie nerwów, w ja­kim żyliśmy tyle dni i nocy, ustąpiło. Pozostało tyl­ko — straszliwe zmęczenie.

Wygramoliłem się na stromy brzeg rzeki, porosły leszczyną. Przy świetle księżyca zgarnąłem nieco su­chych liści i usławszy sobie legowisko, znów poczułem rozkosz odpoczynku. Nie słyszałem już turkotu czoł­gów, ani krzyków, dochodzących z tamtej strony Sanu. Chciwie wchłaniałem lekki plusk wody, rozbijającej się

0 przybrzeżny żwir, krzyk ptaka przebudzonego ze snu, kumkanie żab. Patrzyłem w rozgwieżdżone niebo, w to samo niebo, z którego zaledwie kilka godzin temu spływała na ziemię ognista śmierć, niszcząca wszyst­kich i wszystko.

Gdzieś blisko rozległy się czyjeś kroki. To radziecki żołnierz obchodził swój graniczny rejon.

Zbieżal? — zapytał. — Charaszo sdiełał...

Poczęstował mnie machorką i odszedł.

Zapaliłem papierosa i po raz pierwszy od tak dawna zachwycałem się ciszą nocy, jej niezmąconym spokojem

1 świadomością, że jutrzejszy dzień już nie przyniesie mi zgrozy śmierci.

I było mi dziwnie przykro, że nie mam z kim podzie­lić się radością z mojego ocalenia i że nie ma nikogo na świecie, kto by się moim ocaleniem cieszył.

Od wielu lat byłem sierotą. Moi przyjaciele rozsia-

ni byli po wielu miastach; przypadek łączył mnie z nimi i przypadek rozdzielał.

1 wtedy pomyślałem o szczupłej złotowłosej dziew­czynie, którą poznałem kilka lat temu w pewnym ma­łym Miasteczku, o jej mądrym spojrzeniu, o jej uśmie­chu, w którym tkwiła melancholia tak subtelna jak cisza jesiennych słonecznych dni.

Odtąd uparcie towarzyszyła moim myślom, kiero­wała moimi krokami.

Opierałem się własnej tęsknocie.

Nadeszła zima, mroźna i ostra. Ludzie twierdzili, że to Rosjanie przywieźli ją z sobą. Mieszkańcom tej ziemi nie przeszkadzała jednak w przestawieniu życia na nowe tory.

Chłopi nabrali teraz zaufania do życia i przyszłości. Nigdy przedtem nie śmieli się tak szczerze i radośnie. Z Kijowa nadjeżdżały długie pociągi naładowane trak­torami. Dzielono pańską ziemię, zaorywano stare mie­dze — nowe życie wtargnęło ożywczym strumieniem na ukraińskie Podkarpacie.

Obserwowałem te zmiany, cieszyłem się radością innych ludzi. Młodzi, tacy jak ja, pracowali w Komso- mole, wstępowali na uczelnie.

Otwierano nowe szkoły, w świetlicach bawili się młodzi i starzy.

Mocnym krokiem stąpałem po ulicach miasta, nie troszczyłem się o dzień jutrzejszy, o pracę, o chleb, o kąt do spania. Wiedziałem, że teraz już nie zginę.

I mimo to nie zaznałem spokoju: Regina...

Późnym wieczorem przyjechałem do Miasteczka. By­ło mroźno, wiatr smagał warkoczami śniegu i podrywał poły mego cienkiego palta.

Na dorożkarskich saniach przed stacją siedział bała-

guła, zawinięty w dużą babską chustę; ż wąsów zwisały mu sople lodu. Ruszył łejcagrii, konie porwały się z miej­sca, a mnie nagle ogarnęło przerażenie. Czy zastanę ją w domu? Czy wpuści mnie do mieszkania. Czy to w ogóle ma sens? Ileż to lat minęło od tamtej naszej ostatniej rozmowy? Trzy czy cztery... może nawet pięć...

Ani spostrzegłem się, kiedy zajechaliśmy na rynek zasypany wydmami. One to sprawiły, że domki wyda­wały się jeszcze niższe niż dawniej. Żółte światełka okienek leżały niziutko nad ziemią, a z dachów zwisały duże czapy śniegu.

Poszedłem wąską, wydeptaną ścieżką, raz jeszcze przypominając sobie, co mię tutaj spotkało...

Dłuższą chwilę stałem pod drzwiami, za którymi mieszkała Regina. Zaglądnąłem do okna — było oświet­lone, lecz zasłonięte skorupą lodu.

Tak długo tęskniłem do tej chwili — teraz raptem zaibrakło mi odwagi. Przestraszyłem się tych zmian, ja­kie tu mogły zajść w czasie mej długiej nieobecności.

Otworzyłem' drzwi, wpuszczając do środka strzęp zamieci, i stanąłem przy wejściu, drżąc ze wzruszenia.

Matka Reginy spojrzała na mnie zza okularów, odło­żyła na stół przetak z pierzem i uśmiechnęła się.

Aleksander?

Tak — szepnąłem — to ja...

Podeszła do mnie i gęsim skrzydełkiem zaczęła strze­pywać ze mnie śnieg.

Dobrze, że już tu jesteś, synu... — powiedziała ta­kim tonem, jak gdybym właśnie powrócił po kilkugo­dzinnej nieobecności. — Wiedziałam, że przyjedziesz, przecież tam u was są Niemcy...

Usadowiła mnie przy stole, sama zakrzątnęła się koło kuchni.

Ogarnęło mnie wzruszenie. Rozejrzałem się po po­koju. To samo ubóstwo co kilka lat temu — lecz jakieś

weselsze; te same przedmioty, lecz jakaś cicha radość na nich.

Nie zdążyłem jeszcze, nie śmiałem zresztą — zapytać, gdzie jest Regina, gdy z łóżka w kącie wygramolił się mały chłopczyk w długiej po kostki koszulinie, po­patrzył na mnie oczyma czarnymi jak węgielki i za chwilę był już na moich kolanach.

To ty jesteś Aleksander, prawda? — zapytał gła­dząc mnie rączkami po twarzy. — Wszyscy się o ciebi martwili...

Kto się o mnie martwił?

Wszyscy... Mama... Regina... — a potem dodał:

I ja też...

Zaczęło mnie dławić w gardle. Nikt już dawno w ten sposób do mnie nie mówił.

Więc i ty poznałeś mnie? — zapytałem. — Pa­miętam ciebie, kiedy byłeś jeszcze całkiem mały...

Nie, ja ciebie nie poznaję. Ale Regina mówiła zawsze, że Aleksander przyjedzie.

Więc nie zapomniała! Oczekiwała!

A gdzie ona jest? — zapytałem.

Na pewno jeszcze na jakimś zebraniu — odpo­wiedziała matka, podając mi szklankę herbaty i chleb. — Ona teraz jest... ho, ho... pan nawet nie odgadnie.

Uśmiechnęła się tajemniczo, a widząc moje zdumie­nie, wyjaśniła:

Ona dziś jest wielką figurą w naszym miastecz­ku... Jest w Miejskiej Radzie. Pan jej nawet nie pozna... Ona dopiero dziś jest ładna. I taka poważna...

Spojrzałem po sobie — wiatrem podszyty płaszcz, spodnie owinięte od dołu żołnierskimi owijaczami, buty więcej niż marne. Niewiele osiągnąłem w tych ostat­nich kilku latach...

Za oknem rozległy się czyjeś wesołe śmiechy i prze­komarzania. W sieni zaskrzypiały kroki.

118

Ukazała się w drzwiach, zarumieniona od mrozu i ro­ześmiana. Na rzęsach skrzyły się jeszcze płatki śniegu. Stała chwilę zaskoczona i milcząca. Potem weszła w krąg naftowej lampy, stojącej na stole, i podała mi rękę.

Była jeszcze piękniejsza niż wówczas, kiedy ją poznałem.

Dobrze pan zrobił uciekając od Niemców. Spo­dziewaliśmy się pana jeszcze w jesieni.

Byłem zbyt wzruszony, żeby podtrzymywać roz­mowę.

Niech mi pan powie, co się z panem działo. Co pan robił? Gdzie pan był?

Różnie... Między ludźmi...

Rozmowa nie kleiła się. Uzmysłowiłem sobie, że te lata, które minęły od mego pierwszego pobytu w Mias­teczku, zrobiły swoje. Regina nie jest już tą młodą dziewczyną — jaką ją często widziałem w myślach. Prześcignęła mnie, dojrzała... A ja, tęskniąc do niej, nie przewidziałem tych zmian. Teraz poczułem się przy niej mały i niegodny. Poczułem żal do siebie za czas zmarnowany gdzieś w fabrycznych piwnicach i maga­zynach towarowych, w brudnych i tanich domach noc­legowych. Czy to się jeszcze da naprawić? Czy będę jeszcze umiał kiedyś rozmawiać z Reginą tak, jak tam­tej nocy?...

Chłodno powiedzieliśmy sobie „dobranoc”; Regina przeszła do małego alkierza, w którym sypiała razem z matką. Dla mnie gospodyni posłała na dwóch zsunię­tych razem ławkach, pod kuchennym piecem.

Leżałem długo, nie mogąc usnąć. Rozpierało mnie uczucie szczęścia. Oto jestem znów pod tym samym da­chem co Regina, oddycham tym samym powietrzem, będę już odtąd codziennie ją widywał, upajał się dźwię­kiem jej głosu, barwą jej włosów... Ale po chwili chłód

11»

niepokoju burzył tę radość: A może dla niej moja obec­ność będzie ciężarem, może jestem jej najzupełniej obcy.

Raz jeszcze przypomniałem sobie słowa i uśmiech jej matki. Mówiła do mnie tak jak do syna, którego przyj­ścia spodziewano się codziennie. Nie rozmawiała ze mną tak jak wtedy — wtedy byłem gościem, przyjezdnym, który za kilka groszy znalazł tutaj nocleg i strawę. Dzi­siaj mówiła ze mną tak serdecznie... Kim byłem dla tych ludzi dzisiaj? Jednym z tysięcy uchodźców, którym udało się uniknąć śmierci?

I czy znajdę tutaj swój dom? Czy wolno mi będzie już na zawszę pozostać w ciepłym kręgu tej naftowej lampki? Czy ta biedna siwa kobieta, której nie dobie­rane, proste słowa są tak serdeczne — zechce być dla mnie matką?

Rozpoczęły się dni pełne udręki i pełne szczęścia. 1 Reginę widywałem tylko z rana i późnym wieczo­rem. Miała wiele zajęć w klubie komscmolskim i w in­stytucjach miejskich.

Matka Reginy {wrzuciła swój handel obarzankami i była teraz sprzątaczką w jakimś urzędzie. To, co obie zarabiały, wystarczało na utrzymanie domu. Twierdzi­ły, że jest im dobrze.

Na drugi czy trzeci dzień po przyjeździe chciałem się rozglądnąć za jakąś pracą. Nie mogłem być ciężarem w tym domu. Matka Reginy była jednak innego zdania.

Wypocznij, chłopcze, przyjdź do siebie... Jeszcze się napracujesz w życiu. Regina mówi, że masz się uczyć. Do Lwowa niedaleko... Mógłbyś stąd dojeżdżać...

Regina mówi, że mam się uczyć. Regina myśli o mnie. Więc — nie jestem jej obojętny!... Podniesiony na du­chu zabrałem się do rąbania drzewa na podwórku. Gos­podarskim okiem oglądnąłem dom, naprawiłem szcze­

liny w drzwiach, naoliwiłem zamki — byle się do cze­goś przydać.

Nie martw się niczym — mówiła gospodyni — będzie dobrze. Będziesz się uczył, wyjdziesz na człowie­ka. Jak patrzę na ciebie, to mi się wydaje, że jesteś moim synem. A tym, że jesteś u nas, nie przejmuj się. Bądź jak u siebie w domu.

Siedziałem przy stole i strugałem z drzewa jakąś za­bawkę dla dzieci. Pod piecem, na małym zydelku gospo­dyni skubała pierze.

Czy teraz też pani to robi dla rodziny Zyskinda?

Uśmiechnęła się i powiedziała:

Nie, teraz robię to dla mojego dziecka. Przecież Regina skończyła już dwadzieścia lat. Może za rok, za dwa, wyjdzie za mąż.

Zagryzłem wargi, w sercu kipiało jak w wulkanie. Włożyłem płaszcz i wyszedłem.

Znów ten sam rynek. Na rogu kamienica pana Zys­kinda, a w niej — spółdzielnia. Nie bez satysfakcji stwierdziłem tę zmianę. Grupki ludzi spacerują tutaj tak samo jak dawniej. A jednak nie tak samo. Przecież nie tak śmiali się dawniej, nawet ich ruchy stały się inne — żywe, energiczne. W wielu domach widnieją szyldy — artele rzemieślnicze, zakłady kooperacyjne — tego tutaj przedtem nie było.

W klubie — dawnym, zdaje się, Kasynie Urzędni­czym, śpiewano pieśni, na przemian to ukraińskie, to żydowskie i polskie. Poszedłem w tamtym kierunku. Fronton klubu był jasno oświetlony, przybrany czerwo­nymi flagami i girlandami z jodłowych gałęzi.

Nie zdążyłem wejść do środka, gdy na schodach uka­zała się grupa młodzieży, wśród niej — Regina, jasna jak odbicie słońca, roześmiana, taka bliska i taka daleka, nieosiągalna. Jakiś przystojny młody człowiek — dobrze ubrany — trzymał ją pod ramię i szeptał coś do ucha.

Odwróciłem głowę. Ponuro omijając wzrok prze­chodniów, błąkałem się długo po mieście, w uszach wciąż dzwonił ciepły śmiech Reginy, wciąż widziałem przed sobą tamtego młodego człowieka, który tak pou­fałe trzymał ją pod rękę.

Gdy okrężnymi ulicami wróciłem do domu, Regina siedziała już z matką przy stole. Znów patrzyła na mnie swym jasnym wzrokiem dorosłego dziecka; na Jej ustach błąkał się ten sam uśmieszek, figlarny, nieco a ironiczny. Znów byłem szczęśliwy, że mogę pa­trzeć na nią.

Byłem o nią zazdrosny, lecz czyż można było się na | nią gniewać?

Czyniłem sobie wyrzuty: czyż nie jest szczęścienij wystarczającym znajdować się w jej pobliżu? A gdyby i nawet kochała kogoś innego — więc cóż? Wyzbądźtsię | tego przeklętego egoizmu — mówiłem sobie — pozwól jej być szczęśliwą, tak jak ona sobie tego życzy, zduś 1 w sobie zazdrość — nie będziesz jej godnym, dopóki i ego nie uczynisz.

Marzyłem o tym, by móc z nią pogawędzić tak swo- bodnie, jak podczas tamtej nocy przed kilkoma laty. Dla* j czego dzisiaj nie było to możliwe? Dlaczego zabrakło szczerości między nami? Nie zapomniałem o niej; ona również pamiętała o mnie. A może nie domyślała się, że ja... Nie zdradzałem się przecież... Balem się ośmie- szenia; gdyby ono nastąpiło, musiałbym stąd odejść.

Patrzyłem na moją nędziią odzież, wylataną dobry*J mi rękami gospodyni, i myślałem o przystojnym kawa­lerze, który co wieczora odprowadza Reginę do domu. Któregoś dnia dowiedziałem się przypadkowo, że jest to syn bogatego Zyskinda, prawnik, który jeszcze przed 1 wojną zbliżył się do lewicowej młodzieży. Jego znajo* I mość z Reginą traktowano w Miasteczku jako zapowiedź I bliskiego małżeństwa. Podobno nawet sam papa Zys-

kind był z tego wielce zadowolony, szczególnie wobec nowej sytuacji w Miasteczku — po wprowadzeniu ra­dzieckich rządów.

Czyż mogłem więc konkurować z przystojnym i pew­nym siebie młodzieniaszkiem o gładkich manierach i wyższym wykształceniu? Czy miałem jakieś szanse?

Zimowe wieczory zapadały wcześnie. Rzadko wycho­dziłem o tej porze z mieszkania. Wolałem unikać spot­kań z Reginą i jej towarzystwem. Opowiadałem bajki jej młodszemu rodzeństwu łub gawędziłem z matką.

Któregoś wieczora znów byliśmy sami, ja i matka. Mówiłem jej o moim sierocym dzieciństwie, o dobrych ludziach, którzy mnie przygarnęli, o ciężkiej pracy od wczesnej młodości i o moich bezskutecznych usiłowa­niach zdobycia wykształcenia. Mówiłem jej o chłodnych nocach chłopca-włóczęgi, o samotności i o tęsknocie za uściskiem ciepłej matczynej dłoni.

Odłożyła robótkę, przysunęła się do mnie blisko i patrzyła mi w twarz, jak gdyby wzrokiem chciała wyławiać i chłonąć moje słowa, w których było więcej skargi niż zwierzeń.

Objęła mnie tak, jak to zwykła była czynić z Reginą, przytuliła do siebie i pocałowała w czoło. Położyłem głowę na jej kolanach i zapłakałem.

Cicho, synku mój... — szeptała uspokajająco, gła­dząc moje włosy. — Cicho, syneczku...

Kiedyś tak samo mówiła do mnie moja matka.

Patrzyłem na pomarszczoną twarz i wydawało mi się, że po raz pierwszy widzę ją taką dobrotliwą i szla­chetną w swojej prostocie — matkę.

W kilka dni później powziąłem jednak decyzję. Póź­nym wieczorem — Regina już spała, w kuchni była tyl­ko gospodyni — zapakowałem swoje zawiniątko z bie­lizną i z goryczą w sercu szykowałem się do wyjazdu.

Matka — tak bowiem nazywałem ją od tamtego wie-

m

caora — obserwowała mnie milcząco, a kiedy stwier­dziła. że tym razem nie jestem skłonny do zwierzeń, zapytała:

Gdzież ty się tak pakujesz, synu? Wyglądasz, jakbyś miał ochotę za chwilę kogoś zabić...

Skądże? — zaśmiałem się z wysiłkiem.

Wyjeżdżasz?

Przytaknąłem niechętnie.

Daleko?

Gdzie oczy poniosą. To mi nie nowina. Przecież wszędzie są ludzie.

A źle ci z nami?

■— Dobrze mi było z tobą, matko... Ale...

Słowa więzły mi w gardle. Tak trudno było o tym mówić...

Ciężko ci — stwierdziła. — No to chodź tutaj. Usiądź koło mnie... Dlaczego chcesz to zrobić? Czy tek postępuje syn?

Milczałem.

Pewnie myślisz, że ja ciebie nie rozumiem... Wy­gadaj się, będzie ci lżej. A może się okaże, że i ja coś rozumiem.

Dobrze, matko. Powiem. Choć to i tak niczego nie zmieni. Muszę zacząć od tamtej nocy, kiedy tu przy­szedłem. To było zaledwie kilka tygodni temu. A mnie się wydaje, że to już tak dawno. Tak mi tu wszystko i bliskie, jakbym się tu wychował...

No to dobrze, chłopcze. To bardzo dobrze.

Ale czy ja tu byłem komu potrzebny? Ciągnęło mnie do was i dałem się skusić.

Żałujesz?

Pamiętasz, matko, jaka wichura wtedy była? Przyszedłem w burzę i ta burza pozostała we mnie. Przyszedłem i... po co?

Uczony jesteś... Nie rozumiem ciebie. Powiedz to jakoś po ludzku...

Ach, nie rozumiesz... — wybuchnąłem. — Prze­cież ja już nie mogę tak dłużej... Nie jestem już dziec­kiem. Regina też nie jest już dzieckiem, jak wówczas, kiedy ją poznałem... Czy wciąż jeszcze nie rozumiesz?

Ja już to dawno zrozumiałam. Kochasz ją — po­wiedziała z wesołą iskierką w oku.

Chcesz ją wydać za mąż — odpowiedziałem z wy­rzutem.

Więc co z tego?

Przecież ja nie jestem dla niej... Zyskind chce się z nią ożenić... — żal i złość podchodziły mi już do gardła. — Ja pójdę sobie... Nie będę jej przeszkadzał... To jest przecież dobra partia...

A ty jesteś dobry głupiec!—krzyknęła na mnie. — Już nie mów więcej. Zyskind nie jest wart jej małego palca u nóg... Nie chcę więcej słuchać takich bredni... Ty!... '

Nigdy jeszcze nie widziałem jej tak zagniewanej.

Potem uspokoiła się i powiedziała z wyrozumiałością, ale i z odcieniem wymówki:

Ty jesteś taki niedomyślny... Ze też taki chłopiec musiał akurat do mnie trafić...

Podeszła do alkierzyka i otworzyła drzwi.

Chodź, pożegnasz się z nią... — powiedziała szep­tem. — Przecież wyjeżdżasz...

Smuga żółtego światła wydobyła z ciemności po­koiku twarz śpiącej dziewczyny, jej wysokie czoło, usta lekko rozwarte, jak gdyby zastygłe w połowię nie dopo­wiedzianego słowa, i złocisty warkocz, niedbale prze­rzucony przez piersi...

W pewnej chwili poruszyła lekko ustami, a mnie wydawało się, że słyszę jej cichy szept:

Aleksander... Aleksander...

125

Słyszałeś? Ona tak zawsze wymawia twoje imię we śnie.

Radość, dzika i szalona radość, napełniała serce.

Już nie chcesz wyjechać, prawda? To pocałuj ją... I powiedz jej to...

Nachyliłem się nad Reginą.

Matka stała w kącie, wycierała łzy i uśmiechała się do nas.

Teraz już nie wstydziłem się mojego ubóstwa — czyż nie byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie? Miałem matkę, kochającą mnie serdecznie i serdecznie kochaną.

Miałem rodzeństwo — maleńkiego braciszka o różo­wej twarzyczce i czarnych oczach, który przekomarza­jąc się ze swoją najstarszą siostrą, mawiał:

Gdybym był dziewczynką, Aleksander ożeniłby się ze mną, a nie z tobą...’

Obnosiłem malca na rękach, a Regina śmiała się do łez.

Byłem teraz zajęty, uczyłem się. Rano wyjeżdżałem do Lwowa na wykłady, wracałem późnym wieczorem, czasem daleko po północy — pociągi kursowały bardzo nieregularnie.

Dom tonął w ciemnościach, tak jak i całe Miastecz­ko. Zanim jednak sięgnąłem ręką, by zapukać, Regina już sama otwierała przede mną drzwi.

Czekałaś na mnie? Przecież jest już tek późno... — mówiłem z wyrzutem.

Ależ ja spałam... Ja jeszcze teraz śpię... Tak jakoś przebudziłam się... Czułam, że ty w tej chwili nad­chodzisz...

Brałem ją na ręce i zanosiłem do łóżka, tak jak małe dziecko, i jak dziecko znów natychmiast zasypiała.

Przedwiośnie przyniosło ze sobą nie tylko roztopy, ale i przylaszczki na stokach podmiejskich wzgórz. Wiosna umaiła zgrzybiałe domki Miasteczka w zieleń i w kwiaty. Podobno rosły tutaj zawsze, lecz dawniej nie dostrzegałem ich.

Dziwna to była wiosna. Czyżby pierwsza w moim życiu?

W popołudnia wolne od zająć szliśmy daleko polami, pod półkoliste kurhany, o których miejscowi ludzie twierdzili, że pochodzą jeszcze z czasów najazdów ta­tarskich. Przystawaliśmy przed krzyżami na samotnych grobach żołnierzy poległych w pierwszej wojnie i za­stygaliśmy w przerażeniu na myśl o tym, co dzieje się teraz kilkadziesiąt zaledwie kilometrów na zachód od nas.

Tego dnia, kiedy — sami nie wiedząc o tym — by­liśmy tam po raz ostatni, Regina była w złym nastroju. Przy grobach żołnierzy ujęła mnie kurczowo za ramię i powiedziała zdławionym głosem:

Jak to dobrze, że jesteś tutaj... Ja wiem, że to jest egoizm... Ale pomyśl — przecież czekałam na ciebie cztery l^ta... Kiedy uświadamiam sobie, że mogłeś tam zginąć, to tak, jakbym widziała własny grób. Cztery lata... I co wieczora usypiając mówiłam sobie: może on już jutro przyjdzie. A potem przyszedłeś — i byłeś taki głupiutki... Przecież czekałem na ciebie...

Pocałunkiem zamknąłem jej usta, wziąłem ją na ręce — była taka lekka — i pobiegłem z tym najdroż­szym ciężarem, a ona udając oburzenie, krzyczała:

Puść mnie, ty niedźwiedziu... Jesteś jak niedź­wiedź...

Nad rzeką obozowali Cyganie. Spotykali nas często powracających ze spaceru i uśmiechali się do nas przy­jaźnie.

I tym razem powitał nas wesoły okrzyk:

m

Panienko, posłuchaj cygańskiej muzyki... Zagram ci na skrzypcach...

Rzuciłem im monetę, Cygan podniósł ją i przyniósł z powrotem.

Ja nie za pieniądze... Za darmo zagram dla pa­nienki... Ty, panienko, jesteś jak dobra wróżka... Ciebie Cyganie kochają...

Usiedliśmy na pieńku. Cygan pięknie grał jakiś sta­ry węgierski romans. Regina oparła się o moje ramię, przytuliła do mnie, gładziłem jej ramiona i włosy.

Czyż to nie jest cudowne? — powiedziała. — Wszędzie jesteśmy między przyjaciółmi... Wszędzie nas kochają...

To ciebie kochają, głuptasku... — szepnąłem jej do ucha.

Nie tylko mnie. Ludzie w ogóle są dobrzy. Widzę to wtedy, kiedy jestem szczęśliwa. A ty?...

Ja też tak myślę — uspokoiłem ją, choć bez prze­konania.

Stara, przystojna Cyganka, żona czy też matka skrzypka, zakrzątnęła się koło ogniska i przyniosła nam dwie filiżanki mocnej herbaty. ,

Taką masz ładną rączkę... — zwróciła się do Re­giny. — Daj, powróżę ci...

Nie, matko — obruszyłem się. — My w takie rze­czy nie wierzymy.

Ale Reginie pomysł spodobał się.

Cóż ci to szkodzi? Pozwól, niech powróży... Cyganka ujęła rękę i przez chwilę wpatrywała się

w sploty linii na wewnętrznej stronie dłoni.

Zmarszczyła czoło, wszyscy troje milczeliśmy dłuż­szą chwilę.

Potem Cyganka powiedziała cicho.

Będziesz szczęśliwa, panienko... Będziesz mieć dzieci... dwoje... troje..: czworo..:

A widzisz. — Regina zaśmiała się triumfująco. — Tak się bałeś wróżby.

Po drodze, wracając do domu, mówiła jeszcze długo

o tej wróżbie.

Nie śmiej się ze mnie. Ja taka głupia jestem — cieszę się tym, co powiedziała Cyganka. Bo ty nawet nie wiesz, jak bardzo ja chcę mieć dzieci... Przynajmniej czworo...

Ale będziesz je mieć... Na pewno je będziesz mieć...

Wróciłem do domu o zmierzchu. Matka, jak zwykle

o tej porze, krzątała się przy kuchni. Uśmiech, którym przywitała mnie, był tym razem jakiś sztuczny. Zanie­pokojony, zapytałem przede wszystkim o Reginę.

Regina jest w alkierzu. Tylko... Rubejn jest chory. Kaszle, ma gorączkę...

Rubejn był najmłodszym z rodzeństwa. Podejrze­wano, że ma suchoty.

Cichutko wszedłem do drugiego pokoiku. Chory chłopczyk leżał na matczynym łóżku. Regina siedziała nachylona nad nim i opowiadała bajkę. Oboje byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli mego wejścia.

Otulony półmrokiem, słuchałem jej opowiadania, które widocznie miało się ku końcowi. Uderzył mnie ton, jakim Regina mówiła — była wzruszona, chwilami głos załamywał się, stawał się matowy i smutny.

... i kochała go tak, jak my kochamy Aleksandra. Kochasz go, prawda?

Kocham... — roześmiało się dziecko.

I byli tacy szczęśliwi... Tacy szczęśliwi jak twoja siostra.

A co było potem?

Potem.... była wielka burza, Rubejnku... Dzikie

wiatry i straszliwe zamiecie i źli ludzie stanęli między nim a nią...

A dlaczego?

Nie wiem dlaczego. Może dlatego właśnie, że byli szczęśliwi jak jeszcze nikt na świecie. Byli daleko od siebie, nie widzieli się długo, bardzo długo. Tylko wza­jemnie o sobie myśleli, tęsknili... •

A jak to się tęskni, powiedz.

Ach głuptasku, nie wiesz, jak się tęskni? Jak Aleksandra nie ma w domu, co ty wtedy robisz?

Tęsknię...

A widzisz... Oni też do siebie tak tęsknili. Byli bardzo daleko od siebie... I szli oboje na spotkanie...

Ale on potem wrócił — powiedział chłopczyk sta­nowczo. — Przecież Aleksander też do nas wrócił, choć go tak długo nie było.

Oczywiście.

A jak tamten wrócił, to już było dobrze. Spotkali się i byli znowu razem, tak?

Nie wiem, braciszku. Może się spotkali... A mo że... — zakończyła zdławionym głosem. — Może się już... nie spotkali...

Przez chwilę było cicho, słyszałem oddech zasypiają­cego dziecka, w smudze półświatła, przeciekającego z kuchni, widziałem ramiona Reginy, wstrząsane pła­czem.

Usiadłem obok niej, zacząłem ją cicho uspokajać.

Wybacz mi... — mówiła śmiejąc się przez łzy. — Czy ty rozumiesz, dlaczego płaczę? Boję się, żeby z nami tak właśnie nie było... jak w tej bajce.

Przecież takiej bajki w ogóle nie ma. Improwi­zowałaś...

Tak. — Przyznała się. — Jak ktoś jest taki szczę­śliwy jak ja, to mu się w głowie przewraca. Boi się, że mógłby stracić skarb...

Nie bądźże przesądna, lak nie można...

Już nie będę... — tuliła się do mnie, jakby chcia­ła znaleźć zaprzeczenie tego nieuzasadnionego niepo­koju, który ją dręczył.

Nigdy już więcej nie mówiliśmy o tej scenie, choć w myślach nieraz powracałem do niej, nie mogąc poz­być się ponurego przeczucia, jakie się wówczas zrodziło.

Kiedyś wracaliśmy z dalekiego spaceru za miastem niosąc duże naręcza kwiatów. Było nam dobrze i spo­kojnie. A ja przypomniałem sobie słowa mojej matki, pełne goryczy i fatalizmu: „Tak się to już składa w życiu biednego człowieka — jeśli dziś jest syty, niech się jutro głodu spodziewa. A o szczęściu, to nawet mó­wić nie warto. Takie ono leciuchne, to szczęście, jak puch młodego łabędzia. Wietrzyk dmuchnie i już po nim...”

Regina przerwała tok moich myśli:

Żądasz ode mnie, żebym nie była fatalistką. A sam tak smutno myślisz. Nie bój się niczego. Będzie­my nasze szczęście mocno trzymać w rękach. Kiedy jes­teśmy razem — nie boję się niczego. Niczego...

Przecież nic nie mówiłem...

Znam każdą twoją myśl. Czyż może być ina­czej?...

Nie mogło być inaczej. Za to ją przecież kochałem.

Latem czterdziestego pierwszego roku nasza uczelnia urządziła kilkudniową wycieczkę do Kijowa. Ponieważ studiowałem architekturę, możliwość zwiedzenia tego miasta była dla mnie szczególnie nęcąca. Była to wprost doskonała okazja do poczynienia pewnych spostrzeżeń i studiów do pracy dyplomowej na temat bizantyjskiej architektury i jej form pochodnych w krajach sło­wiańskich.

Nie było mi łatwo rozstać się z domem.

Wyjeżdżasz tylko na kilka dni, to prawda... — mówiła Regina. — A mnie się wydaje, że cię już nigdy nie zobaczę.

Nie bądźże taka... — mitygowała ją matka. — Widocznie musi jechać. To przecież nie tak daleko... A zamiast rozpaczać, lepiej mi dopomóż. Tyle jest ro­boty w domu, że strach...

Istotnie, w domu od kilku dni panował niebywały rozgardiasz. Matka robiła wielkie porządki, bieliła izbę, znosiła ze sklepów całe sterty płótna i innych materia­łów, szyła i haftowała po całych nocach.

Co się w tym domu dzieje? — pytałem zdzi­wiony.

Matka patrzyła na mnie z filuternym uśmieszkiem-

i A to się dzieje, że nie chcę już mieć obcego chłop­ca w domu. Zięcia chcę. I wnuków...

Spiekłem ogromnego raka i pocałowałem ją.

Ty tylko całować umiesz. Żeby pomyśleć o czymś poważnym, to nie... O wszystkim ja sama muszę pamię­tać. Nawet o twoje wesele muszę się sama martwić...

Przecież jesteś moją matką...

Umiesz podchlebiać, umiesz... — przekomarzała się ze mną. — Zobaczymy, jakim zięciem będziesz.

I jakim mężem — śmiała się Regina.

Byłem pełen najlepszych myśli. Czekała mnie piękna wycieczka, praca dyplomowa. A przedtem — może już za miesiąc, dwa, ślub z Reginą, z moją złotą Reginą... Czy myślałem kiedyś o takim szczęściu? Życie okazało się dla mnie łaskawsze, niż mogłem się spodziewać jesz­cze tak niedawno...

Po południu wyjechałem do Lwowa. Na dworcu spot­kałem kolegów, hałaśliwych i rozśpiewanych, napełnili kijowski pociąg młodzieńczą wrzawą, dźwiękiem gitar

i akordeonów. Nie przyłączyłem się do ich chóru; zbyt

pełny byłem własnych myśli, zbyt polny wiasnego in­tymnego szczęścia, o którym nje .chciałem z nikim mó­wić. Patrzyłem na granatowi niebo usiane gwiazdami, były mi bliskie one to stanowiły temat mojej pierw­szej rozmowy z Reginą...

Daleko po północy, ukołysany miarowym stukotem pośpiesznego pociągu mknącego na wschód, usnąłem. Spałem długo i twardo. Kiedy przebudziłem się, był już jasny dzień. Daleko przed nami lśniły w promie­niach słonecznych kopuły Pieczarskiej Ławry.

Staliśmy na jakiejś małej stacyjce, gdzie kręciło się dużo żołnierzy.

Twarze pasażerów były zmieszane, zmartwione.

Z ust do ust podawano sobie jedno słowo, straszne

i trudne do wypowiedzenia: w o j n a...

iii

Szukałem ich wśród tysięcy uchodźców, którzy za­pełniali ulice Czelabińska i Saratowa, słonecznej Bu- chary i Fergany. Nikt nie mógł mi udzielić o nich żad­nych informacji, nikt nie znał ich nazwiska, zresztą — uchodźców były tu przecież miliony.

Na rynku w Ałma-Ata ujrzałem raz z daleka dziew­czynę o złotym warkoczu. Jak szalony biegłem za nią wśród gęstego tłumu przechodniów. Te same znajome ruchy, ten sam chód, ten sam strumień złotych wło­sów. Regina!... A ta szczupła kobieta o lekko zgarbio­nych plecach — czy to nie matka?!

Zdyszany i oniemiały z wrażenia, dopędziłem je. Chwyciłem dziewczynę za rękę — odwróciła do mnie zdumioną twarz. To nie była Regina...

Zwątpiłem w odnalezienie ich, zwątpiłem w szczęśli­wy przypadek, który mógłby mnie zetknąć z nimi

1XS

w tym wielkim, niezmierzonym kraju, gdzie w każdym domu przebywało wielu takieh jak ja, łudzących się na­dzieją spotkania swoich bliskich.

Ale nie zwątpiłem o tym, że żyją i że spotkam ich znowu w naszym małym Miasteczku, za rok lub za dwa, kiedy zwycięstwo nad faszyzmem przywróci nam dom. Bo pomyślcie sami — czyż jest na świecie tak twarde i zimne serce, które potrafiłoby nie odtajać pod wpły­wem dobroci i piękna Reginy? Czyż jest taki zbrodniarz, który poważyłby się .podnieść rękę na naszą matkę? Być może cierpią głód, być może znoszą tysiące cier­pień, lecz będą żyć, a kiedy powrócę do nich — im po­święcę moje życie, moją pracę, moje dni i noce.

Pociąg pędzący na front zatrzymał się na chwilę przed ciemnymi ruinami, które były kiedyś dworcem kolejowym. Z wagonów wygramoliło się kilka poeta ci

i znikło w zadymce.

Poszedłem w stronę Miasteczka zmagając się z wi­churą i rosnącą we mnie obawą. Czy żyją? O nic wię­cej przecież nie chodzi. Odbudujemy zniszczony dom, odrobimy stracone lata, lecz — czy żyją?...

W ciemnościach dobrnąłem do rynku, zawalonego gruzami, błądziłem długo nie mogąc znaleźć wylotu uliczki, przy której niegdyś mieszkałem. Okrężną dro­gą, zapadając po kolana w śniegu, znalazłem się wresz­cie na miejscu. Patrzyłem na samotny komin, sterczący wśród pustki i wciąż jeszcze łudziłem się.

Gdzieś niedaleko w jakimś oknie migotało słabe światełko. Skierowałem się ku niemu. Nie puikając wszedłem do ciemnej izdebki. Przy żelaznym piecyku

siedziała jakaś skulona postać w łachmanach, o twarzy obrośniętej szczeciną i z siwą mierzwą na głowie.

Człowiek popatrzył na mnie obojętnym wzrokiem j znowu usiłował rozpalić ogień.

Długo milczeliśmy, wreszcie spojrzał tak, jak gdyby mnie dopiero w tej chwili spostrzegł.

Niepotrzebnie pan tu przyszedł. Tu nie ma ży­wych ludzi. Ja też już nie żyję. Panu się tylko zdaje, że ja jestem żywy. Niech pan powącha — tu nachylił się ku mnie, powiało przykrą wonią dawno nie mytego ciała. — Cuchnę już jak trup...

Patrzyłem na jego skrzywioną twarz, na oczy — duże i niespokojnie biegające — i na nerwowe ruchy rąk — miałem przed sobą szaleńca.

Pan myśli, że ja tutaj zwariowałem. To by nie było nic dziwnego. Ale najgorsze jest to, że ja nie jestem szalony... Że czuję i myślę jeszcze tak samo jak każdy inny. Pan mnie nie poznaje, ale ja pana znam. Ho, ho, jeszcze jak znam... — znów zmienił ton, zacisnął zęby i syczał nienawistnie. — Niech pan idzie do diabła! Czym prędzej. Tu nawet grobów nie ma. Do kogo pan tu przyszedł? Chyba nie do mnie. Pan przyszedł do Reginy. I dziwi się pan, że ja to wiem... Ja jestem Zyskind... Pański rywal...

Targnęło mną przerażenie, porwałem Zyskinda za rozchełstaną na piersi koszulę i zacząłem krzyczeć:

Mów, gdzie Regina! Powiedz mi wreszcie! Nie męcz mnie tak!...

Szarpnął się, roześmiał jakimś szatańskim śmiechem

i powiedział:

Przecież mówię, że niepotrzebnie przyjechałeś. Czegóż jeszcze chcesz ode mnie? Idź sobie do diabła...

Wyciągnąłem z kieszeni garść papierosów i podałem mu. Zapalił chciwie, milczał dłuższą chwilę, uspokoił

m

się. Potem zaczął mi opowiadać, głosem człowieka bar­dzo zmęczonego, tak jak gdyby każde słowo kosztowało go wiele wysiłku.

Już przed pierwszą akcją wyłapywania Żydów, Zys- kindowie ukryli się w bezpiecznym miejscu. Jego sto­sunek do Reginy był mi chyba dobrze znany. Wpraw­dzie jego uczucie do niej nigdy nie spotkało się z wza­jemnością, chciał ją jednak uratować. Zaproponował jej, by przeniosła się do jego „meliny”. Odmówiła. Nie mogła opuścić matki i rodzeństwa. Zresztą, to by i tak ni-c nie pomogło, bo pewnego dnia ktoś ich wypatrzył

i doniósł do gestapo. W ciągu jednej nocy zamordowano gospodarza Ukraińca i jego rodzinę, a także ukrywają­cych się Zyskindów. On jeden cudem jakimś ocalał, udało mu się zbiec do lasu. Regina z matką i dziećmi pozostały w domu. W pierwszej akcji udało im się uniknąć wywiezienia do obozu. Potem wpadła w oko jakiemuś oficerowi gestapo. Chciał ją zabrać do siebie. Kiedy przyszli po nią, powiedziała, że się zgadza. Pro- 6iła, żeby jej pozwolili się przebrać. Niemiec, który po nią przyszedł, usiadł sobie w kuchni i bawił się z dzieć­mi. Kiedy nieobecność Reginy przeciągała się, zaczął jej szukać. Leżała w komórce, brocząc krwią. Przecięła sobie żyły. Niemiec dobił ją. Matkę, która rzuciła się na niego, zastrzelił. Tak przynajmniej opowiadali ludzie,

A dzieci?... może dzieci?

Dzieci też. I to jest wszystko. Nie, to nie jest wszystko. To jest kropla w morzu. Ale po co ja będą mówił więcej...

Może pan wie, gdzie...

Jesteś głupi. Pytasz się gdzie.,. Nie wiem gdzie. Po co ci ich groby? Idź już sobie — krzyknął wskazując mi drzwi. — Wszędzie znajdziesz groby. Gdzie tylko się ruszysz. Cały świat — to jeden grób. I wszędzie leżą

136

takie dziewczęta jak Regina albo jak moja siostra. Co ty wiesz o mojej siostrze? Nic nie wiesz. Chcesz wi­dzieć nasz cmentarz? Nie ma cmentarza. Zawiało go śniegiem. Jak chcesz, to idź na rynek. Tam już nie ma kocioh łbów ani dołów. Wyrównano je. Niektóre z tych kamieni mają po trzysta lat. Zresztą, nie chodzi o to. Myśli mi się plączą, odwykłem od rozmów, sam nie wiem, co mówię... Nie ma już dla mnie życia.

Niech pan idzie ze mną.

Gdzie ja pójdę? Po co?

Żeby żyć.

Żyć? Dawniej kochałem życie. I praw o... Pan wie, że ja byłem prawnikiem. A okazało się, że żadnego prawa nie było. Takie kłamstwo... Gdyby było prawo, twoja Regina żyłaby, byłaby twoją żoną...

Milcz już, na Boga!...

To boli, co? Przecież ją też bolało... Gdyby było prawo, całowałbym teraz dłonie matki, siostry... A mo­że poszukałbym sobie innej Reginy o takich samych włosach albo o czarnych włosach. Ale wszystkie Reginy mają już przecięte żyły. Czy ty tego nie widzisz? Cze­mu płaczesz, głupcze? Chcesz sobie ulżyć? Zawsze miałeś więcej szczęścia ode mnie. Ja nawet płakać nie potrafię...

Wybiegłem na dwór. Wiatr rzucał mną po pustej ulicy. Potykałem rię o zaspy śnieżne, dławiąc się wi­chrem i własnym szlochem.

Uciekałem z zabitego Miasteczka.

Uciekałem do ludzi...

Wasylisa Iwanowna załamała ręce.

Gdzież ty pojedziesz, chłopcze? Czy ci to złe było ze mną?

Przecież wiecie, ciociu Wasyliso, że muszę — po­wiedział Józek i zabrał się do pakowania swojej garde­roby. Nurtowały go zmienne uczucia. Było mu przykro pozostawiać Wasylisę Iwanowną samą. Z drugiej stro­ny cieszył się, że już za kilka dni będzie w Polsce, w swoim kochanym miasteczku, tam gdzie się urodził

i wychował, gdzie znał każdy kamień i każde przydroż­ne drzewo.

Za miastem, wśród karłowatych gospodarstw i ogród­ków — ich właściciele woleli uważać się za mieszczan, a nie za chłopów — mieszkała jego matka. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym, kiedy Niemcy byli już blisko, przygotowała mu tobołek na drogę i wyprawiła go na wschód. Sama pozostała w domu.

Mnie Niemcy nic nie zrobią — powiedziała. — Przecież ja już jestem stara Żydówka. A zresztą... — machnęła ręką. — Co ma być, niech będzie na włas­nych śmieciach. Ale ty jesteś młody. Idź, moje dziecko...

Poszedł więc, tułał się między łudźmi — niezaradny, nieśmiały. Jego nieśmiałość wynikała nie tylko z oszo­łomienia wrześniowymi wypadkami, ale i z poprzednich kolei życia.

Byl najmłodszym z licznego rodzeństwa, jedynym dzieckiem swoich rodziców, które pozostało przy życiu. Troje starszych umarło jeszcze przed jego urodzeniem, dwoje zaś — już w latach jego dzieciństwa. Nigdy nie leczona gruźlica płuc ojca, choć nie dziedziczna, miała zabójczy -wpływ na potomstwo.

Co kilka lat któreś z dzieci umierało. Ojciec coraz bardziej posępniał, coraz więcej siwiał. Konwie z mle­kiem, które roznosił po mieście, stawały się z każdym dniem cięższe, a kaszel bardziej dolegliwy.

Gdy wracał z pogrzebu (i później jeszcze przez wieli“ ’ tygodni) mruczał coś do siebie. Z urywanych sylab i icl tonu można było się domyślić takich słów:

Tak się to dobrze chowało... Takie to było dobr

i udane...

Nie wypowiadał głośno pełnej swojej boleści, tak ja! to czyniła jego żona Szajndla. Dusił w sobie ojcowski żałość, dławił ją tak długo, aż pewnego dnia sił za brakło.

Odprowadzając go na cmentarz, Szajndla była ju: tylko cieniem. Patrzyła w otwartą mogiłę i mówili tępo:

Ja jestem silniejsza od żelaza. Ja •wytrzymuję więj cej niż żelazo...

Istotnie, wytrzymywała więcej.

Patrzcie, to jest moja ulica. Cała ulica... — poka­zywała na sześć obok siebie położonych grobów.

Pozostał jej tylko najmłodszy syn — Józek, chłopn- czyna mizerny i chuderlawy, tak jak i tamte dzieci. :.i Drżała o niego, przelewała nań wszystkie swoje uczu­cia — był sensem jej życia.

Ażeby żyć, Szajndla wstawała przed świtem, obcho­dziła zagrody sąsiadów, napełniała mlekiem dwie duże blaszane konwie i biegła do miasta. Wspinała się scho­dami na piętra, dzwoniła do mieszkań, by tylko na czas

dostarczyć kupieckim rodzinom świeżego mleka do śniadania.

Saajndla nie była już młoda. Nogi jej były ciężkie jak kłody, a od chodzenia po schodach nieprzyjemnie chrapało w płucach. Chwilami wydawało jej się, że zamiast serca — młoty tłuką się w piersi.

Józek był dobrym chłopcem, widział, że matka jest coraz słabsza, starał się więc, jak mógł, ją wyręczyć. Ala mógł niewiele, bo był jeszcze dzieckiem, chodził jeszcze do szkoły. I choć był wzorowym uczniem — za pajdę chleba odrabiał kolegom szkolnym lekcje — to jednak uważał, że szkoła jest dla niego kulą u nogi. Rad był jąć się już jakiejś zarobkowej pracy. Ale obrać zawód, to nie prosta rzecz.

Zawód to jest tak samo jak małżeństwo — mówiła matka. — Na całe życie. Żle jest, jak później trzeba zmieniać...

Józek, który miał już wówczas trzynaście lat, zastał­by najchętniej dorożkarzem lub furmanem, przepadał bowiem za końmi.

Te zamiary spotkały się jednak z dezaprobatą matki.

Sam jesteś głupi jak koń, moje dziecko — ma­wiała. — Żeby kupić konia, trzeba przede wszystkim mieć dużo pieniędzy. A jak się już ma tego konia, to on może zdechnąć, bo koń też nie żyje wiecznie. A jak na­wet nie zdechnie od razu, to może ciebie kopnąć i bę­dziesz kaleką na całe życie. To jedno. A po drugie — pomyśl, moje dziecko, kto będzie z tobą jeździć? Jak ktoś ma pieniądze, to już dzisiaj jeździ samochodem. A kto nie ma pieniędzy, ten idzie piechotą. Już nie mówię o tym, że w naszej rodzinie nigdy nie było do­rożkarzy. Co by tato powiedział, gdyby żył?... Pomyśl sam, jak on by się wstydził...

141

Znajomi radzili oddać Jaska na naukę do krawca.

To przecież jest złoty zawód. Zimą — w cieple, latem w chłodku.

To także nie jest zawód — wysuwała matka swoje zastrzeżenia. — Jak człowiek uszyje sobie ubranie, to chodzi w nim dziesięć lat, a później przenicuje i wystar­czy mu na drugie dziesięć. A żyć trzeba codziennie.

Więc co?

Najlepiej do szewca. W butach chodzi się codzien­nie, w zimie i w lecie. Tylko chłop ze wsi chodzi boso. |

W mieście drą zelówki bogaci i biedni. A ci biedni, to 1 jeszcze więcej niszczą buty niż bogaci.

Józek poszedł więc na naukę do szewca. Załmen Chodak ulitował się nad biednym półsierotą i podjąłt się bezpłatnie nauczyć go pięknego — jak mawiał — szewskiego rzemiosła.

Chłopak już w pierwszym dniu z zaciekawieniem oglądał różnego rodzaju kopyta, młotki, raszpłe i szydła, ważył je w dłoni, zawierał z nimi znajomość. /«■

Majster nie był z tego zadowolony. Spojrzał na chłopca zza pękniętych okularów, poskrobał się w rzad­ką bródkę szaro żółtego koloru i fuknął:

Nie bądź bydlęciem i połóż narzędzia. Bydlę o nic ! nie pyta, tylko od razu lezie do żłobu. A człowiek po­winien najpierw dobrze się rozejrzeć i dopiero potem — pomaluśku, pomaluśku... Przecież nie można zacząć od samych mądrości. Młotek i kopyto — to nasza mądrość, braciszku... A ta cielęca skóra, co moknie w cebrzyku — to nasz święty Talmud...

W tym miejscu kilku czeladników zarechotało śmie­chem, a majster zakończył.

No, co się gapisz? Idź tymczasem do mojej żony, ona ci pokaże, od czego trzeba zacząć naukę...

Odtąd Józek przeszedł na wiele miesięcy pod ko­mendę pyskatej Załmenowej. Chodził po zakupy, bawił

dzieci, kołysał niemowlę, zamiatał podwórko, szorował podłogi, rąbał drwa i nosił wodę, w wolnych zaś chwi­lach odnosił klientom buty lub biegał po papierosy dla czeladników.

Najgorsze było to, że wymagano od niego, by szereg różnych czynności wykonywał jednocześnie. Ponieważ było to niemożliwe, więc na każdym kroku spotykał się z niezadowoleniem i szturchańcami. Stał się przez to nerwowy i zahukany, wiecznie kogoś się bał, wiecznie chodził ze strachem w oczach — a może nie był to strach, tylko jakaś niema prośba o wyrozumiałość.

Nie mniej niż majstra i majstrowej bał się chłopców pana Wojtaska, który był urzędnikiem w magistracie. Przechodząc obok ich domu, Josek zawsze był narażony na pobicie. Dlatego wyczekiwał zwykle u wylotu ulicy tak długo, aż nadchodził ktoś z sąsiadów. Wówczas ma­lec, ufny w rozsądek dorosłego człowieka, maszerował pod jego osłoną. Chłopcy Wojtaska byli jednak tak roz­zuchwaleni, że nie zawsze liczyli się z obecnością star­szych. Zastępowali Joskowi drogę i mówili groźnie, ni­czym mali inkwizytorzy oskarżający i domagający się spełnienia sprawiedliwości.

Te! Żydek! Tyś Pana Jezusa zabił...

Josek nie poczuwał się do winy, rozumiał jednak, że w obliczu nierównych sił i liczebnej przewagi Woj- tasków, najlepszą rzeczą będzie uciekać.

Kiedy mijało niebezpieczeństwo i zdyszany wpadał do domu, matka całowała go długo — w jej objęciach zapominał o wszystkich przykrościach dnia.

Po pewnym czasie majster przyjął na „naukę” no­wego, jeszcze młodszego terminatora, którego z miei- sca oddał do dyspozycji swojej żooiy. Dzięki temu Josek mógł wreszcie znaleźć się w warsztacie. Ale pięść maj­strowej pozostawiła ślad na usposobieniu chłopca.

... Kiedy WasyUsa Iwanowna zobaczyła Józka błąka­jącego się po przystani w Makarówce, uderzyła ją jego widoczna bezradność, bladość twarzy i spojrzenie, które zdawało się pytać: co mam teraz z sobą zrobić?

Ujęła go za ramię i poprowadziła do domu. Był po­czątkowo nieufny. Wasylisie wydawało się, że posądza ją o jakieś wyrachowanie. A przecież tak nie było. Przyjęła go, bo tak jej nakazało sumienie.

Nie wiem, gdzie teraz są moi synowie... — myśla­ła. — Przygarnę tego chłopca, może gdzieś tam inna matka zajmie się moimi dziećmi...

W okresie tych kilku lat zastępowała mu rodzoną matkę, przywiązała się do niego, polubiła go jak własne dziecko. Cóż dziwnego? Dobry nauczyciel kocha swoich uczniów, bo w ich rozwoju widzi cząstkę swojej indy­widualności i owoc własnych wysiłków. Podobnie dumna była Wasylisa z Józka Cytrona, bo była pewna, i że to jej dobra wola i jej macierzyński stosunek zrobiły z niego człowieka.

Wasylisa Iwanowna knzątała się teraz po izbie, po­magała chłopcu pakować się, co chwilę przypominała sobie jeszcze o jakiejś drobnostce, która może mu się przydać w drodze. Ukradkiem ocierała łzy.

Wprawdzie wiedziała, że rozstanie z tym przybra­nym synem musi nastąpić, lecz mimo to ani na jotę nie staje się ono łatwiejsze. Od czasu do czasu obejmuje Józka wzrokiem, jakby chciała się nim nacieszyć na zapas.

Jakże tego potrafiła dokonać, że ten wstydliwy, zahukany chłopiec stał się w krótkim czasie wesoły i przy całej swej skromności — pewny siebie?...

Zabrała się wtedy do niego jak doświadczony peda­gog. Cokolwiek robił — chwaliła go. Ganiła ¡rzadko;

zresztą nie było powodu do nagany, zachowywał się dobrze.

Początkowo nie wierzył w jej bezinteresowność. Kiedy zaś w dalszym ciągu sama chodziła daleko w step po opał i sama wykonywała najcięższe prace w domu, chłopak zrozumiał, że w jej postępowaniu nie ma żad­nego wyrachowania.

Któregoś dnia Wasylisa, wracając ze stepu z olbrzy­mią wiązką chrustu na plecach, przystanęła przed furt­ką, by odpocząć. Oparła ciężar na wiklinowym płocie. Sąsiadka zagadnęła ją.

Czemuż to chłopca nie poślecie raz po opal? Jużeście niemłodzi, Wasylisa. Przecież możecie się nim wyręczyć.

Nie, nie mogę...

Oszczędzacie go? Przecież to nie wasz.

Właśnie dlatego, że nie mój.

Przez otwarte okno pokoju słyszał tę rozmowę...

Nazajutrz wymknął się z domu na długo przed świ­tem. Kiedy-Wasylisa wyszła rano na podwórze, chrust leżał już przed progiem, a Józek krzątał się przy gos­podarstwie. Od tego dnia czuł się tutaj jak u siebie w domu.

O tym, że jest gościem, przypominał sobie tylko w chwilach, kiedy ogarniała go tęsknota za matką. Pa­trząc na niego Wasylisa wyobrażała sobie, że i jej sy­nowie tak samo tęsknią do niej i, jak mogła, starała się Józka pocieszyć. W duchu zaś szczerze martwiła się o jego powrót do Polski. Listy, które nadchodziły od synów, stacjonujących jeszcze w Polsce, nie wróżyły Józkowi niczego dobrego. W Karpatach i na Lubel- szczyźnie grasowały faszystowskie bandy — Wasylisa przypominała sobie porewolucyjne czasy, kiedy ukryci białogwardziści zdradziecko zabijali najlepszych ludzi.

Uważaj, synku... — ostrzegała. — Trudno tam

teraz będzie u was. Tam dopiero zaczyna się rewolucja. Tam jeszcze są panowie.

Józek nie bał się teraz nikogo. Już dawno wyszły mu z pamięci cięgi majstra, szykany jego jędzowatej żony i pogardliwe przezwisko „Żydek“, którym go raczyli synowie pana Wojtaska.

Był teraz silny. Nie lękał się trudności. W kieszeni miał dyplom, a w rękach — dobrze wyuczony zawód elektrotechnika. Wiedział, że jego zawód znajdzie wiel­kie pole do popisu.

Czego miał się lękać? Ustrój w Polsce zmienił się. To, co było, już się nie powtórzy. Prasa radziecka przy­nosiła wiadomości o upaństwowieniu przemysłu w Pol­sce i o zniesieniu dworów. W polskim rządzie są teraz robotnicy, komuniści. Jeszcze toczy się zaciekła walka o władzę, ale Józek ani przez chwilę nie wątpi w zwy­cięstwo robotników.

Przez otwarte okno pokoju wdarł się przeciągły gwizd syreny. To statek pasażerski, przycumowany w przystani, sygnalizował gotowość do odjazdu.

Józek jeszcze raz ogarnął spojrzeniem izbę; jeszcze raz poczuł serdeczny uścisk Wasylisy Iwanowny.

Jak ci będzie źle, to wracaj do nas. Możesz przy­jechać razem z matką. Miejsce zawsze się znajdzie... I

Nagle przypomniała sobie, że chłopiec będzie miał może za mało pieniędzy w drodze, wyjęła więc z komo­dy zwitek rubli.

Weź, przyda ci się...

Potem poszła z nim na przystań. Józek ujął ją pod ramię i poprowadził na przełaj przez step. Nie dlatego, że chciał skrócić sobie drogę, ale po to, by po raz ostat­ni narwać dzikich stepowych tulipanów, na których lśniły duże krople porannej rosy.

148

Sionko jeszcze niewiele się podniosło. Powietrze by­ło chłodne jak kryształ. Jak okiem sięgnąć — olbrzymia zielona równina, ponad nią, na horyzoncie, majaczyły kontury odległego miasta. Wielopiętrowy elewator zbo­żowy, stacja kolejowa i przejeżdżające pociągi zdawały się unosić ponad ziemią, nie dotykając jej wcale.

Z gęstej, wysokiej trawy, w której brnęli, wzlaty­wały stadka kuropatw, zakłócając ciszę łopotem nie­zgrabnych skrzydeł. Ale cisza była tylko pozorna. Wysoko w powietrzu nucił piosenkę skowronek, a im bliżej przystani, tym głośniejszy stawał się szum Wołgi, warkot urządzeń przeładunkowych, okrzyki robotni­ków, śmiechy marynarzy.

Na pokładzie statku stały już grupki pasażerów. Józek poznał z daleka kilku swoich znajomych. Inni przenosili po trapie swoje bagaże.

Znów dźwięk syreny przeszył powietrze. Józek za­mienił jeszcze parę słów z Wasylisą.

Zagapił się na piaszczysty brzeg rzeki, przy którym kołysały się rybackie łodzie. Rybacy w wysokich gu­mowych butach i brezentowych kombinezonach wycią­gali z wody pełne sieci. Ryby lśniły w słońcu tęczą ośle­piających barw. Obfity połów wywoływał okrzyki podziwu i wesołe uwagi.

Było tutaj tak pięknie i spokojnie, że raptem odczul smutek na myśl o wyjeździe. Lecz w tej samej chwili wynurzyła się z pamięci twarz matki i jej wyciągnięte ramiona, żegnające go przed sześcioma laty. Targnął nim niepokój. Czy naprawdę ujrzy ją już za kilka dni?

Przypomniał sobie świąteczne spacery z matką, sze­rokie błonia nad Sanem, zielone i nakrapiane złocistymi kwiatami; maleńkie źródełka bijące na brzegu rzeki, las uroczo położony na wzgórzu, które opadało ku rze­ce prostopadłą stromizną. I pomyślał sobie, że w życiu

149

człowieka są chwile, kiedy każde wspomnienie staje się tęsknotą.

Zdejmowano pomost. Wasylisa Iwanowna, powie­wając chusteczką, uśmiechała się. I tylko drgające ką­ciki ust zdradzały jej zdenerwowanie.

Wszystkie bocznice kolejowe zastawione były pocią­gami. Długie łańcuchy wagonów nadchodziły co kilka godzin, umajone lipowymi wiechami. Repatrianci po­wracali z północy i południa, z Omska i Astrachania, z Buchary i Taszkientu.

Stacyjka była pełna gwaru, hałaśliwych rozmów

i nieoczekiwanych, zaskakujących spotkań.

Z wagonów gramoliły się stare kobiety, matki wy­nosiły swoje maleństwa na słońce; mężczyźni szukali skrawka wolnej ziemi, by naprędce rozpalić ognisko lub biegali do miasta, by spotkać się z nową Polską, przekonać się na własne oczy, co pozostało, a czego już nie ma i zobaczyć, co zdążyło się już zmienić w ciągu tych kilku miesięcy wolności.

Wyładowywano bagaże. Z ostatniego wagonu towa­rowego ktoś wyprowadzał krowę i dwoje prosiaków. Jedni byli już u celu podróży, inni czekali na odejście pociągu do Wrocławia, na Ziemie Odzyskane.

Józek Cytron także był już u celu. Nie odczuł jednak tej radości, jakiej się spodziewał. Stał w otwartych drzwiach wagonu i rozglądał się. Widać, szukał kogoś. Na peronie zatłoczonym ludźmi nie spotkał jednak tych oczu, do których tęsknił. A tak sobie to wymarzył, że kiedy wróci, na dworcu będzie go oczekiwała matka, przytuli do siebie, powie to samo, co zawsze: „Przecież ja więcej nie mam dla kogo żyć... Tylko ciebie mam...”

Matki nie było. Jak mógł w ogóle przypuszczać, że ją tak od razu spotka? Listy, które do niej pisywał po

wyzwoleniu, pozostawały bez odpowiedzi lub powra­cały z lakonicznym dopiskiem: „Adresat nie mieszka Czy to miało oznaczać, że zmieniła adres? Że wyjecha­ła? Dokąd? A może ukrywała się?... Jeśli tak, to dla- ’czego dotychczas nie powróciła do domu? A może... Nie, tej możliwości nie chciał sobie wyobrazić. Odganiał precz niepokój, jaki go ogarniał, ale brakło mu odwa­gi, żeby opuścić stację.

Przed wagcmem zatrzymał się jakiś dość jeszcze młody człowiek w oficerskich butach i w cywilnej spor­towej furażerce.

Macie ruble? — zapytał. — Kto ma ruble? Wy­mieniam na złote...

Zaglądnął do wagonu, zobaczył wewnątrz starego Żyda, który siedział w kącie na połamanej walizce i mo­dlił się — obojętny na wszystkich i wszystko.

To wy z Żydami w jednym wagonie? — wysyczał gość w furażerce. — Jak wam nie wstyd, hołota!...

Józek Cyitron drgnął. Złość podeszła mu do gardła. Takiego przywitania się nie spodziewał. Przypomnij!

sobie ostrzeżenie ciotki Wasylisy. „Tam u was jeszcze panowie są”. I przypomniał sobie także wrzesień trzydziestego dziewiątego roku. Władze miejskie i urzę­dy były już ewakuowane, na ulicach ludzie garnęli sic; do siebie, szukając wzajemnie pociechy i rady. W ja­kimś kółeczku stał niemłody już student w małej kor- poranckiej czapeczce i tłumaczył coś ludziom. ..Nie bądźcie głupi, Żydki mogą uciekać, ale nie my...” Czyżby to był ten sam głos?

Tak, tak... Importujemy gudłajów. I to w jednym wagonie... — mówił, kiwając głową z ubolewaniem.

Józek czuł, jak ogarnia go szewska pasja. Kąciki ust zadrgały tak, jak w dzieciństwie, kiedy zbierało mu się na płacz. Zeskoczył na ziemię, zacisnął pięści i zbli­żał się już do tamtego, gdy w tej samej chwili milczący

151

dotychczas Gawroński, włókniarz z Łodzi, a obecnie repatriant z Czelabińska, uprzedził go i wymierzył face­towi w furażerce cios tak silny, że tamten zachwiał się.

Masz, cholero jasna. Masz jeszcze. Ja was pamię­tam, dobrze pamiętam, ścierwa... — sapał Gawroński.'

Pobity głośno wzywał milicję, ulotnił się jednak przed jej nadejściem.

Józek uspokoił się. Uspokoiło go porozumiewawcze spojrzenie Gawrońskiego i świadomość, że nie jest sa­motny.

Pożegnał się z towarzyszami podróży, którzy za kilka minut mieli odjechać na zachód i opuścił budynek stacyjny. Torem przecinającym gościniec jechał po­ciąg z repatriantami. Kilku przechodniów opierało się łokciami o szlaban. Józek poznał wśród nich tamtego od zmieniania rubli, stał między dwiema kobietami, ręką wskazywał na pociąg.

Patrzcie, ile Zydków nam z Rosji przysyłają. A my za nich płacimy...

Jak to płacimy? — zapytała kobiecina, ubrana z wiejska.

A tak. Za każdego Żydka — tonę węgla. A jak nie, to dolarami. Według cennika...

Kobieta zrobiła zdziwioną minę.

A dlaczego to tak?

Bo Zydki teraz Polską rządzą. Kupili Polskę od ruskich...

E, gdzież to prawda... Cosik mi się widzi, że pa­nicz z tych, co to im się teraz nic nie podoba. Od razu poznać...

—■ Po was też poznać. Baba ze wsi...

No to co, że ze wsi... — obraziła się.

Facet w furażerce zrezygnował z dalszej argumen­tacji, machnął ręką i poszedł z powrotem w kierunku dworca.

Zaskrzypiała zardzewiała ze starości dźwignia przy budce kolejowej, szlaban podniósł się do góry i Józek, z tępym bólem w sercu, poszedł dalej, upokorzony, pełen najgorszych przeczuć.

Miasto nie ucierpiało zbyt dużo od działań wojen­nych. W wielu domach były wybite szyby; ściany ka­mienic poranione kulami z karabinów maszynowych; mieszkania pożydowskie — przeważnie puste.

Minął ruiny spalonej bóżnicy, do której przed wojną wiodła stara ulica pamiętająca zapewne średniowieczne czasy, brudna, o gęsto usianych obok siebie drewnia­nych domkach, spróchniałych, starych jak świat.

Nie było już żydowskiej dzielnicy — na jej miejscu powstał olbrzymi plac, starannie wybrukowany, a na nim — symetrycznie rozsadzone krzewy bukszpanu.

Podszedł do kiosku z papierosami.

Panie — zagadnął sprzedawcę — ja tu kiedyś pracowałem... Przecież.tu była ulica...

Iii, jaka tam ulica.

Żydowska.

A tak, doskonale pan pamięta.

No i gdzie? Tutaj tyle ludzi mieszkało.

Człowiek w kiosku roześmiał się i wymownym ru­chem przeciągnął dłonią po gardle.

Niemcy porządek zrobili.

Czy nikt z nich nie pozostał? Bo ja tu miałem jednego znajomego. Szewcem był...

Coś pan zwariował? Szewca pan szukasz? — obu­rzył się sprzedawca. — Przecież mówię wyraźnie, że wszystkich rozwalili. Z początku to pan nic nie słyszał, tylko aj-waj i aj-waj. A potem to już przestali krzy­czeć. Tak szli jak baranki. Tak, tak, panie szanowny... Ja tam Niemców nie chwalę, ale z Żydami porządek zrobili, jak się należy. To trzeba przyznać.

153

Dopiero rozgadawszy się na dobre, zwrócił /uwagę na zdenerwowany wygląd młodego człowieka.

A może pan także... Bo ja nawet tak nie myśla­łem... Ja tylko tak...

Józek podniósł z ziemi walizkę i poszedł dalej. Sprzedawca wychylił się z kiosku i patrzył za nim dość długo, wyrzucając sobie niepotrzebne gadul­stwo.

Im bardziej Józek zbliżał się do domu, tym cięższa stawała się droga. Z radosnych myśli, jakimi jeszcze wczoraj był przepełniony, nie pozostało nic. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że powrót do matki był złudą. Nie mógł zapomnieć cynicznych słów człowieka z kios­ku- Zrozumiał — nadzieja na ocalenie matki była dziecinną mrzonką.

W podmiejskich ogródkach ludzie sadzili kwiaty. Była wiosna.

Minął domek Wojtasków, w oknie mignęła uśmiech­nięta twarz jakiejś nieznajomej kobiety w papilotach. Radio nadawało południowy sygnał czasu.

Kiedy podchodził do domu matki, serce waliło mu jak młotem. Mały domek wyglądał jeszcze gorzej niż przed sześciu laty. Okienka z wybitymi szybami tkwiły tuż nad samą ziemią, gontowy dach wygięty krzywizną zgniłych krokwi czerniał dziurami.

Zajrzał do środka. Spotkał się z wybałuszonym spoj­rzeniem krowich ślepi — wewnątrz była obora; pod oknem leżała kupa gnoju.

Chwiejnym krokiem jak pijany obszedł całe pod­wórko, grząskie i czarne od gnojówki. Na śmietniku zo­baczył dużą, zardzewiałą konwię od mleka. Była dziu­rawa i powyginana. Podniósł ją i zaczął czyścić ręka­wem marynarki, tak jakby na zniszczonej powierzchni chciał odnaleźć ślad matczynych rąk.

Opari się o resztki wiklinowego płotu i zapłakał. W płaczu zatracał świadomość rzeczywistości. Był znów małym chłopcem, skrzywdzonym i sponiewieranym, który w matczynych objęciach zapominał o wszystkich przykrościach i krzywdach. ..Przecież ja tylko ciebie mam... Tylko dla ciebie żyję...”

Poczuł na ramieniu czyjąś drżącą rękę.

Dlaczego pan płacze? Kto pan jest?

Stary sąsiad, murarz Jasiecki, nie poznał go.

Józek nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Gestem

ręki, wyciągniętej ku wybitym szybom, chciał wytłu­maczyć staremu przyczynę płaczu. Jasiecki nie zrozu­miał.

Daj pan spokój. Chodź pan do chałupy...

Wciągnął Józka do izby, brudnej i pachnącej parzo­ną sieczką. Widać było, że stary został sam na gospo­darstwie.

Nad garami, które stały w nieładzie na kuchni, na stołach, a nawet na podłodze unosiły się roje much. Muchami gęsto upstrzony był również żółtawy sufit i obrazy na ścianach. Tylko jeden obrazek, wiszący nad łóżkiem — fotografia młodego chłopca w harcerskim mundurku — lśnił czystością. Józek poznał tego chłop­ca. Wychowali się razem, na wspólnym podwórku, ich dziecięce lata podobne były do siebie — ubóstwem.

Widzi pan, to jest mój syn. To był mój syn — poprawił się po chwili. — Mój Tadeusz. Niemcy go za­brali.

Józek nie śmiał o ¡nic więcej zapytać.

Nie, on też nie żyje... — powiedział cicho stary.

Potem otrząsnął się z posępnego zamyślenia.

A kto pan jest właściwie?

Ja jestem stąd. Cytron... Josek...

Staruszek spuścił głowę.

Toś ty wrócił? Patrzcie, patrzcie...

Potem podniósł się z miejsca i podreptał po Izbie, przestawiając brudne garnki z jednego miejsca na drugie.

Czy pan nie wie... co z moją matką?

Z twoją matką — powtórzył stary i zamyślił się.— Ja twoją matkę chciałem ratować. Ale tak widocznie musiało być. Tak się to mówi. A przecież... Przecież mogły żyć. Obie mogły żyć...

Podszedł do ściany, nadepnął na skraj deski, która podniosła się w drugim końcu, ukazując wąziutką piwniczkę.

Popatrz. Tu ją chowaliśmy. Dwa lata tu była. A moją żonę pamiętasz? Zastrzelili. Obie razem. Tam na podwórku, pod chlewikiem. I akurat na Wielkanoc...

Odwrócił się do okna i szeptem zakończył.

A ja uciekłem. Takie to ze mnie stare ścierwo, uciekłem i żyję, diabli wiedzą po co... Śmierci na mnie nie ma...

Otworzył staroświecki kufer i wyjął z niego pożółkłą od starości Biblię w skórzanej oprawie, dwa mosiężne szabasowe świeczniki, czarną świąteczną kapotę, po­zostałą po ojcu Józka — i sukienkę matki.

To zostało. Weź. _ Józek wziął z jego rąk sukienkę matki, zanurzył

w niej twarz. Przypomniał sobie zapach matczynego ciała i tulił do ust wyblakły materiał.

Wszystko za późno... — mruczał Jasiecki. — Mój Tadzik umarł miesiąc przed końcem wojny. Nawet nie wiem gdzie. Takie jakieś niemieckie miasto. Jak go za­brali, tom się tylko pytał, za co mnie Pan Bóg tak cięż­ko pokarał. Przecież nikomu nic złego nie zrobiłem.

A dzisiaj... — machnął ręką. — Dzisiaj się nie pytam.

W nic już nie wierzę. No, bo jak wierzyć?... — bez­radnie rozłożył ramiona.

Milczeli dłuższą chwilę.

Jak chcesz, to zostań. Przecież ty także.,. — n:e dokończył zdania. — Zostań...

Józek podszedł do staruszka i nachylił się nad jego zgrabiałą, szorstką ręką.

Nazajutrz wstał wcześnie, szybko się ubrał i wyszedł na ulicę.

Był przybity wrażeniami tej pierwszej doby spę­dzonej w rodzinnym miasteczku, rozczarowany i przy­gnębiony konfrontacją nadziei z rzeczywistością.

Stał na rogu chodnika, zastanawiając się kogo od­wiedzić; odgrzebywał w pamięci nazwiska swoich ró­wieśników, znajomych, znajomych matki.

Z knajpy na skrzyżowaniu dwóch centralnych lilie dochodziły rozochocone pijackie krzyki, brzęk tłuczone­go szkła, kwaskowaty odór piwa i wódki. Sień obok pi­wiarni cuchnęła moczem. Kilku pijaków chwiejnym krokiem opuszczało lokal, by przenieść się do drugiej knajpy naprzeciw. Tworzyli oni jedyne i niewesołe urozmaicenie tego sennego śródmieścia, w którym nic się nie działo, gdzie ludzie odwracali się i długo pa­trzyli za przejeżdżającym samochodem, stanowiącym tu wciąż jeszcze sensację.

W pewnej chwili w kamienicy naprzeciwko, w oknie pierwszego piętra, nad knajpą, ukazała się twarz ko­biety, już niemłodej, ale jeszcze bardzo ładnej. Wy­chyliła się przez parapet, na którym w zielonej skrzy­neczce rosły pomarańczowe nasturcje. Popatrzyła w gó­rę, tak jak to się zazwyczaj sprawdza pogodę, potem w dół, na ulicę i zatrzymała wzrok na nim.

Poznał ją, pamiętał: przed wojną była biedną gorse- ciarką, wdową czy rozwódką, o której opowiadano so­bie dość nieprzyzwoite anegdotki. Znał ją stąd, że cza­sem odnosił jej półbuciki na bardzo wysokich obcasach, reperowane w warsztacie szewskim, gdzie był uczniem.

157

Ukłonił się. Ona również poznała go, skinęła mu gło­wą i gestem ręki zaprosiła do środka. Kiedy wszedł na piętro, czekała już na niego przy otwartych drzwiach, uśmiechnięta i zalotna.

Poznałam cię. Cytron, tak? Ale «wyrosłeś. Taki jesteś przystojny...

Zalała go potokiem słodkich słów.

Uścisnął jej rękę o przesadnie lakierowanych paznok­ciach.

Mógłbyś mnie czulej przywitać, przecież jestem stara znajomą — powiedziała kokieteryjnie. — A wieś?, zawsze mi się podobałeś. Jeszcze wtedy, kiedy byłeś ta­kim biednym chłopczyną u tego szewca.

Dziś też nie jestem bogatszy... — przerwał jej.

Dziś jesteś już mężczyzną...

Zakrzątnęła się po pokoju, nakryła ¡>tół białym obru­sem, postawiła na nim kryształową karafkę z wódką i ładnie ułożone na półmisku zakąski.

Pokój był przytulny, niczym nie przypominał dzi­siaj pracowni gorsetów. Na ścianie wisiał duży, kwie­cisty gobelin, podłoga wyścielona była dywanem.

Podoba ci się mój pokój?

O tak. Dawniej nie było u pani tak ładnie...

Mów do mnie t y. Wypijmy bruderszaft...

Wódka była bardzo mocna, zakrapiana czymś słod­kim. Rozlewała się po całym ciele przyjemnym ciepłem, owijała myśli mgiełką zapomnienia, przytępiała zmar­twienia, wywoływała na przemian to pusty i nieuzasad­niony śmiech, to łzy litości nad samym sobą. |

Pij, kochanie, pij... To ci dobrze zrobi... — głaska­ła go po zwichrzonej czuprynie i nie broniła mu przy­tulić się do siebie.

Pani tak przyjemnie pachnie... — mamrotał na wpół sennie, całując ją w szyję i nagie ramiona. 'ąjB

Mów do mnie po imieniu, Helena...

He-le-na... — powtórzył pijanym bełkotem, wa­ląc się jak kłoda na ziemię.

Zaciągnęła go na pluszową otomanę i ułożyła na stercie jedwabnych poduszek.

Przebudził się w kilka godzin później, przy łagod­nym świetle lampki nocnej, trzeźwy, choć trochę zmę­czony i z cierpkim posmakiem w ustach.

Helena uśmiechnęła się. W jej uśmiechu było tyle macierzyństwa, co i bezwstydności. Miała duże, wy­datne wargi, zgrabny nosek, ciemne oczy obramowane długimi rzęsami i dość wysokie czoło. Włosy opadały czarną lawiną na barki i szyję.

Podobam ci się, prawda? Chciałbyś zostać ze mną?

Może...

Nie jestem o wiele starsza od ciebie. Jeszcze jes­tem...

Ach, nie o to chodzi... Jesteś piękna.

Roześmiała się zadowolona, potem spoważniała.

Ty może myślisz, że ja jestem taka, bo ci od razu zaproponowałam, żebyś został u mnie. Na pewno tak myślisz...

Przez długą chwilę nie znajdował odpowiedzi. Wresz­cie zapytał:

A dlaczego chcesz, żebym z tobą został. Nie znasz mnie, zobaczyłaś mnie przez okno i raptem...

Jak cię zobaczy łam, to pomyślałam sobie, że jesteś taki samotny i biedny jak ci wszyscy, którzy wra­cają do pustych ścian. Zobaczysz, jaka będę dla ciebie dobra... Wierz mi... Miłość przyjdzie sama — na pewno mnie pokochasz. — Mówiła to wszystko prawie jednym tchem, z żarliwością w głosie i łzami w oczach.

Pomyślał, że jest szczera i dobra i że pozostałby przy niej, gdyby nawet tak nie było. Uczyniłby to dla jej białych ramion, które potrafiły być tak czułe.

jak to dobrze, że przyjechałeś. Ciężko żyć samot

nej kobiecie w tym miasteczku... Zostaniesz?... Nachyliła się nad nim, czuł bicie jej serca.

Chyba tak. Zostanę...

Chciał jej jeszcze powiedzieć coś miłego, ale zam­knęła mu usta pocałunkiem.

Potem jedli kolację przy maleńkim okrągłym stoliku i układali plany na przyszłość.

Będziesz robił, co zechcesz — powiedziała. — Mo­żesz pracować albo nic nie robić. Nie jesteśmy biedni. Dawno już nie jestem gorseciarką. Popatrz...

Otworzył wyjętą z szuflady kasetkę z biżuterią.

Skąd to masz?

Mam jeszcze inne rzeczy. Jesteśmy teraz dość bo­gaci... Czekaj — otworzyła szafę. — Popatrz, to jedno futro warte więcej niż...

Skąd to masz? — przerwał jej ostro. — Handlu­jesz tym? .>

Ale skąd. To jest nasz e...

Mów, skąd?

Nie bój się, nikogo nie zabiłam.

Pamiętam, że byłaś całkiem biedna. Przecież nie mogłaś tego wszystkiego zarobić uczciwą pracą. Gor- seciarstwem?

Taki jesteś głupiutki. Wolałbyś, żeby to ktoś in­ny miał?

Wolałbym.

Przecież to będzie także twoje.

Niepotrzebne mi to. Wolałbym, żebyś nic nie mia­ła. Miałabyś czyste ręce.

Ależ ja nikogo...

Nie słuchał już... Wstał i zarzucił na ramiona mary­narkę:

Bądź zdrowa... — powiedział. — Nie lubię ludzi bogatych...

Uśmiechnął się do niej, trochę z żalem, trochę złośli­wie i wyszedł.

Helena stała chwilę blada i zmieszana, potem drżący­mi palcami nalała sobie kieliszek wódki. Wychyliła go i krzyknęła za odchodzącym:

A to niewdzięczny gudłaj!...

Rok przed wojną w warsztacie szewskim, gdzie pra­cował Józek, zjawił się nowy czeladnik. Nazywał się Małyczak, Wojciech Mały czak. Miał złote ręce i wszys­cy twierdzili, że ten śmierdzący warsztat naprawdę nie był godny tak dobrego rzemieślnika.

Małyczak zawsze nosił przy sobie książkę; kieszenie miał wypchane gazetami, oczy czerwone od czytania. Nie używał sprośnych słów i nie pił wódki. Był silny, stanowczy. Kiedy majster w jego obecności zamierzył się kopytem na jednego z terminatorów, Małyczak chwycił go tak silnie za ramię, że tamten przysiadł. Odtąd w obecności Małyczaka majster już nie odważył się nikogo uderzyć.

Tak było przez kilka miesięcy. Wreszcie któregoś dnia do warsztatu przyszli dwaj policjanci i dokonali dokładnej rewizji. W pokoiku Małyczaka na poddaszu wyrzucili słomę z łóżka, opukali ściany i odeszli. Ma­łyczaka zabrali z sobą.

Pyskata majstrowa klęła na czym świat stoi i — jak zwykle — robiła mężowi wymówki...

A mówiłam,‘że ten Małyczak mi się nie podoba. Kto to widział, żeby szewc książki czytał. Mój ojciec nieboszczyk też był szewcem, żył siedemdziesiąt lat, ale książki na oczy nie widział. Mówię ci, ten Małyczak był mi od razu podejrzany. Żeby szewc wódki nie lu­bił?... Oj, Załmen, Załmen, ty się nic nie rozumiesz na ludziach...

Małyczak już więcej do warsztatu nie wrócił. Po­czątkowo mówiono, że siedzi w Berezie Kartuskiej, po­tem zapomniano o nim.

Zjawił się w miasteczku w kilka dni po wyzwoleniu, w mundurze oficera Wojska Polskiego i zaczął tu orga­nizować polską ludową władzę.

Tutaj — w rok po zakończeniu działań wojennych — ludzie wciąż jeszcze żyli w niebezpieczeństwie i strachu. Wróg terroryzował chłopów, palił wsie, mordował ludzi. Trzeba było mieć hart, trzeba było być komunistą, by nie opuścić i nie załamać rąk. W obawie przed represja­mi faszystów, leśnych band, przeciętni mieszczanie, cza­sem z przekonania, a częściej bez przekonania, głośno deklarowali swoją polityczną neutralność i omijali z da­leka każdego partyjnego działacza. Miasto żyło pod usta­wiczną groźbą bandyckiego terroru.

Małyczakowi rychło powierzono szefostwo Urzędu Bezpieczeństwa. Przejął setki rozpoczętych i długo ciąg­nących się spraw, które wzbudziły w nim gniew, obrzy­dzenie i nienawiść — sprawy o kolaborację, sprawy szmalcowników, donosicieli, spekulantów, sziabrowni- ków, rabusiów, przemytników, morderców i sabota- żystów. Przesłuchiwał podejrzanych, patrzył na uśmie­chy ludzi fałszywych i złych, widział tchórzostwo tych, którzy wczoraj byli nieustraszeni i bezlitośni wobec swoich bezbronnych ofiar. Brzydził się zbrodniarzami, cierpiał odkrywając bagna ludzkiej przestępczości; cierpiał jeszcze bardziej, gdy nie był w stanie ująć zbrodniarzy tak szybko, jak tego pragnął. Pisał do prze­łożonych o przeniesienie na inne stanowisko, ale otrzy­mywał odmowne odpowiedzi. Pełnił więc nadal ciężkie obowiązki. Wiedział, że od sprawności jego własnej i je­go współtowarzyszy pracy zależy spokój i życie miesz­kańców powiatu.

Od chwili ogłoszenia referendum, leśne bandy coraz

bezczelniej napastowały okolicę. Żądały od chłopów regularnej kontrybucji, straszyły śmiercią tych, którzy będą głosować za postulatami PPR, mordowały partyj­nych aktywistów.

Na biurku Małyczaka, pod metalowym przyciskiem leżało kilka listów, w których „leśni” zawiadamiali

o wydanym na niego wyroku śmierci. Nazywali go agentem Moskwy i pachołkiem żydokomuny.

Małyczak nie przejmował się pogróżkami, jeździł na­dal po całym powiecie — tam gdzie wzywał go obo­wiązek. Irytował się, ilekroć towarzysze starali się za­stąpić go w terenie lub pod jakimś pretekstem towa­rzyszyć mu w drodze.

Godzina ósma rano. Przez otwarte okno gabinetu wlewał się strumień porannego słońca. Powietrze było chłodne, orzeźwiające i pachnące bzami — miasteczko ma dużo zieleni i kwiatów.

Małyczak wypił ze szklanki resztę zimnej kawy, po­tem wsadził głowę pod kran, doprowadził do porząd­ku fryzurę i po nie przespanej nocy rozpoczął nowy dzień.

W sąsiednim pokoju jednostajnie klekocze maszyna do pisania, potem stukanie się urywa. Sekretarka bez­skutecznie usiłuje kogoś przekonać, że szef jest zajęty i że teraz nikogo nie przyjmuje.

Małyczak otwiera drzwi.

Sekretarka usprawiedliwia się.

Myślałam, żeście się zdrzemnęli. Nie spaliście ca­łą noc...

Małyczak popatrzył na nią z wyrzutem i zwrócił się do interesanta.

Wy do mnie? Proszę.

Przybyły przedstawił się:

163

Cytron. Józef Cytron... Może sobie przypominaj cie... Pracowaliśmy kiedyś razem. Wy byliście czelad­nikiem, a ja...

To ty jesteś? Aleś ty wyrósł, chłopie! A pamię­tasz, jak się o ciebie wykłócałem z majstrem?

Uścisnęli się serdecznie. Małyczak usadowił gościa w miękkim fotelu. Sekretarka przyniosła śniadanie.

Wypytywali się wzajemnie i odpowiadali sobie na pytania. Obydwaj byli zbyt przejęci teraźniejszością, by mówić o wspomnieniach odległych.

Józek z goryczą opowiadał o tym, co zaobserwował po powrocie. Małyczak pocieszał go.

Nie powinieneś się załamywać. Musisz tylko z te­go wszystkiego wyciągnąć pewne wnioski. Wracając do kraju wyobrażałeś sobie, że ktoś już tutaj wymiótł do czysta to, co było złe. Myślałeś na pewno, że zrobiono już ze wszystkim porządek i że ty przyjdziesz do goto­wego. A wróciłeś w takim właśnie momencie, kiedy walka jest gorętsza niż kiedykolwiek. Tu jest to samo, co na froncie... Walka trwa — musisz to zrozumieć.

Myślałem... — powiedział Józek. — Myślałem, że po tym wszystkim, co tutaj było, ludzie już zrozumieją wiele rzeczy. Że będą lepsi...

Małyczak wstał z krzesła i nerwowo zaczął się prze­chadzać po pokoju.

Wojna nikogo nie naprawiła ani nie wychowała. Okupacja obnażyła ludzi: ci, których uważaliśmy za tchórzów, okazywali się bohaterami — i na odwrót. Jedni budzili politowanie z powodu uległości wobec wroga lub wstręt dlatego, że byli zdrajcami. A inni sza­fowali własną krwią i życiem. Ale ty, zdaje się, jesteś w ponurym nastroju. Na pewno spotkała cię jakaś przy­krość, przypuszczam, że nie ostatnia. Powinieneś jednak zrozumieć, że jak się jest na polu walki, to nie tak łatwo uniknąć ran...

Przerwano im dalszą rozmowę. W drzwiach stanął żołnierz z pepeszą przewieszoną przez pierś, w zabło­conych butach i zabłoconym mundurze, nie golony za­pewne od kilku dni i straszliwie zmęczony. Stuknął obcasami i złożył meldunek.

W górach, na południe od miasta spalono w ciągu ostatniej doby dwie wsie. „Banderowcy” skoncentro­wali się w odległości dwunastu kilometrów, podobno chcą zrobić najazd na miasteczko.

Małyczak zadzwonił do garażu po samochód. Z Józ­kiem umówił się na następny dzień.

Nie zdążyli się jeszcze pożegnać, kiedy przybiegł zziajany plutonowy i szepnął coś Małyczakowi na ucho.

Szef Urzędu Bezpieczeństwa zagryzł wargi i przy­bladł.

Samochód zajechał przed bramę.

Małyczak ujął Józka za ramię.

Jedź ze mną, jeśli masz ochotę. Chociaż nie wiem, czy robię dobrze, zabierając cię z sobą...

Szofer nacisnął starter i samochód potoczył się po wybojach zostawiając tumany kurzu.

Zatrzymali się przed parterową kamieniczką, poroś­niętą jeszcze nie rozkwitłym bluszczem. Tylko dwa okna przednie były oszklone, w innych pozostały ciem­ne otwory, obramowane zwęglonymi futrynami. Przy drzwiach stał ormowiec z karabinem, w kombinowa­nym, na wpół żołnierskim mundurze.

Weszli przez ciemną sień, potykając się o różne przedmioty rozrzucone w bezładzie. Drzwi do pokoju, na oścież otwarte, ukazywały ubogie wnętrze — kilka nie­skomplikowanych i bardzo zużytych mebli, płócienną firankę zwisającą z jednej strony okna i na wpółotwartą walizkę. W piecu tliły się jeszcze resztki drewek.

Pod oknem leżała młoda, może osiemnastoletnia dziewczyna. Głowę miała opartą o ścianę i lekko prze­

165

chyloną w bok; można było przypuszczać, że to z wiel­kiego zmęczenia usnęła w takiej niewygodnej pozie. 1 Strumyk krwi sączył się jeszcze, ale już zastygał na lekko rozchylonych wargach. W zaciśniętej ręce tkwił rąbek firanki. Na przedramieniu miała wytatuowany numer z obozu koncentracyjnego.

Nieco dalej, w odległości dwóch, trzech kroków, le- * żały zwłoki starszego człowieka. Jego twarz, za życia na pewno zmizerowana i zmęczona, zwrócona była teraz w stronę zabitej dziewczyny, ramiona wyciągały się ku niej, jak gdyby w ostatnim przedśmiertnym momen­cie pragnęły dotknięcia jej twarzy.

Małyczak przez dłuższą chwilę milczał. Jego mięśnie i policzkowe naprężyły się, a oczy zwykle dobrotliwe I i wesołe stały się w tej chwili gniewne i złe.

Ta dziewczyna przeżyła Oświęcim — powiedział cicho. — A to jest jej ojciec. Podobno ukrywał się gdzieś na wsi...

Józek patrzył na martwe twarze starca i córki. Nie mógł zrozumieć: komu potrzebna była ich śmierć? ' HB

A komu potrzebny był Oświęcim — odezwał się Małyczak. — Przecież to jest ta sama ręka...

Po chwili dodał:

Jeśli usłyszysz, że bezpieka jest bezlitosna albo że Małyczak dostarcza ludzi na szubienicę, to przypo­mnij sobie tych tutaj... Bądź pewny — zostaną spra­wiedliwie pomszczeni.

Ale to im nie przywróci życia — pomyślał Józek.

Postanowił opuścić miasteczko.

Stary Jasiecki stropił się, poczuł się trochę dotknię­ty, opuścił głowę i powiedział:

Więc ty także? A ja myślałem, że zostaniesz.. Patrzcie, patrzcie...

Józek nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy.

Kiedy wstąpił do Małyczaka, by się z nim pożeg­nać, ten również był rozczarowany jego decyzją.

Szkoda, szkoda... Mówiłem już o tobie w Komite­cie. Mógłbyś się tutaj przydać. Przecież to jest twoje miasto. Mógłbyś tu zająć się jakimś spółdzielczym warsztatem. Jak na początek. Można by to potem roz­winąć w fabrykę. Każdy człowiek jest nam tutaj po­trzebny. Chcemy stworzyć przemysł.

Przemysł? Tutaj? — zdziwił się Józek, a w duchu pomyślał: Jedni palą wsie, inni marzą o fabrykach...

A tak, mój drogi... — rozgadał się Małyczak. — Nie ma socjalizmu bez przemysłu. Ale tobie, zdaje się, brak cierpliwości do tego. Powiedz szczerze — stchó­rzyłeś?

Stchórzyłem.

Od razu tak pomyślałem.

Wyście mnie źle zrozumieli, towarzyszu Mały­czak — oburzył się Józek. — Ja się śmierci nie boję. Trudno mi o tym mówić. Wiecie, dawniej bardzo się bałem ludzi. Teraz znów zaczynam się ich bać. Ale nie dlatego, że tamci mogą mnie zabić... Boję się — ludzkiej nienawiści...

Rozumiem. A jednak nie powinieneś dezertero- wać! Człowiek, który ma rację, nie powinien uciekać przed przeciwnikiem. A poza tym... Na całym ¿wiecie są ludzie mądrzy i dobrzy, głupi i źli. Nie można w cią­gu jednego dnia zmienić tych głupich i złych w do­brych. Wychowywano ich w nienawiści, więc niena­widzą, Wychowywano ich na morderców, więc zabijają. My wychowamy ludzi inaczej, nauczymy ich kochać. Trzeba w to wierzyć, a nie uciekać...

Boję się, że stracę wiarę. Nie chciałbym...

Jedź więc, skoro tak sobie postanowiłeś. I pa­miętaj, co ci teraz powiem. Nie bój się ludzi i nie stroń

167

od nich. Staraj się przebywać wśród robotników. Z ni­mi będzie ci lżej. A jak ci będzie trudno, to pamiętej, że oparcie zawsze możesz znaleźć w naszej partii. Wszę- S dzae są towarzysze i wszędzie ci dopomogą. Pamiętaj «

o tym. I wróć do nas za rok, dwa. Zobaczysz, jak wtedy I będzie...

Dzień był upalny. Przedział trzeciej klasy w pociągu osobowym był do ostateczności zatłoczony ludźmi. Ci, dla których nie starczyło miejsca wewnątrz wagonu, sa­dowili się na buforach lub na dachu. Kolejarze patrzyli na to zrezygnowani.

Maleńkie miasteczko, deskami zabite, senne na po­zór i ciche, nabrało chorobliwego życia. Młodzi i starsi, mężczyźni, kobiety i podrostki — pędzili na zachód jak M do doliny Eldorado i wracali stamtąd obładowani wali- I zami i tobołami, w których były przedmioty cenne i bezwartościowe, potrzebne i niepotrzebne — klamki od drzwi i metalowe świeczniki, zapasowe części do ma­szyn i olejne portrety; białe kruki wydawnicze i apara­ty do suszenia włosów, dewocjonalia i różnokolorowe ciuchy — tysiące najrozmaitszych przedmiotów.

Odbieramy swoje... — usprawiedliwiali się ogała- cając poniemieckie mieszkania.

Energia drobnych handlarzy, ludzi bez zajęcia i za­wodu, wykolejeńców zdemoralizowanych przez lata okupacji — dokazywała cudów pomysłowości.

Wieziono na zachód mięso z nielegalnego uboju i wódkę z tajnych destylowni, przywożono za nie radio­we aparaty i elektryczne żarówki. Z czasem rozwinęła się nawet pewna specjalizacja branż. Jedni handlowali męską garderobą, inni damską bielizną, jeszcze inni końskim mięsem lub samochodami, biżuterią czy za­graniczną walutą.

HM!

Mieli nawet własne słownictwo. Zamiast słowa gra­bież, zaczęto używać terminu szaber, samogon na­zywano bimbrem; carskie ruble — świnkami,

o dolarach mówiono twarde lub miękkie, w zależności od tego, czy była mowa o bilonie, czy też

0 asygnatach papierowych.

Nawet w pociągach, podczas podróży, dokonywano najrozmaitszych transakcji. Kupowano i sprzedawano — interes stanowił szczęśliwą okazję łatwego zarobku. Przez brudne i spocone ręce wędrowały — z jednej kie­szeni do drugiej, z jednego napęczniałego portfelu do drugiego — pliki banknotów.

Pociąg wlókł się przez podkarpacki, górzysty krajob­raz, przystawał na małych stacyjkach, pozostawiał nie­licznych podróżnych, zabierał innych.

Po kilku godzinach jazdy upał nieco sfolgował. Przez wybite szyby wagonu wdarł się ożywczy wiaterek, chło­dził czoła, rozwiewał gęsty, przykry zapach ludzkiego potu i dławiącą woń dymu z papierosów.

Godzina zmierzchu sprzyjała pogawędkom. Pasaże­rowie wyciągali z tobołków pajdy chleba i półkrążki kiełbasy, częstowali się rumianym boczkiem i jajkami na twardo, herbatą z butelki lub wódką z sokiem.

Naprzeciwko Józka Cytrona siedziała młoda kobieta. Miała miłą, ładną twarz i jasne włosy — może zbyt jasne jak na kolor naturalny. Jej nieduże usta były lekko naszminkowane. Ubrana była skromnie, lecz gustownie. Na szyi, na cieniutkim złotym łańcuszku, zwisało istne cacko sztuki jubilerskiej — miniaturowy krucyfiks.

Od dłuższej chwili Józek czuł na sobie jej spojrzenie. Było badawcze i zarazem prowokujące do nawiązania rozmowy.

W pewnej chwili sięgnęła do torebki po papierosa

1 Józek zauważył powyżej przegubu jej ręki — kilku- cyfrowy tatuaż, taki sam, jaki widział wczoraj na

169

przedramieniu zabitej dziewczyny.

Poprosiła o zapałkę, zaciągnęła się dymem i pół­głosem zapytała:

Pan pierwszy raz podróżuje na tej linii? Przytaknął.

Radzę panu mieć się na baczności — powiedziała szeptem.

Dlaczego? Przecież...

Tutaj częisto bywają przykre niespodzianki, szcze­gólnie dla niektórych pasażerów... Miejmy jednak na­dzieję. że wszystko tym razem będzie dobrze...

Ogarnęło go przeczucie czegoś przykrego. O nic jed­nak nie zapytał.

Ona była spokojna i swobodnie uśmiechała się.

Zapytała go, dokąd jedzie. Może do Krakowa? To się świetnie składa, ona również' tam mieszka. Do krew­nych? Ach, on nie ma żadnych krewnych. To na pewno jest bardzo przykre... Józek poczuł do niej sympatię. Po raz pierwszy od czasu przyjazdu ktoś się nim sam zainteresował.

Opowiedział jej o spotkaniu z rodzinnym miastecz­kiem. Słuchała uważnie i z wyrozumiałością człowieka, który również przeszedł niejedno w życiu. Myślała za­pewne, że zwierzenia znieczulają ból i łagodzą samot­ność.

Niech pan sobie zapisze mój adres — powiedziała potem. — Może się panu przydać. Gdyby pan się zna­lazł w kłopotach, to proszę do nas wstąpić. Dopomogę panu...

Tymczasem na dobre już zapadł zmrok, niebo nabie­rało coraz ciemniejszych kolorów. Na zachodzie pozos­tał jedynie refleks minionego słonecznego dnia — czer­wona łuna na strzępiastych, ciemniejących obłokach.

W pewnej chwili pociąg raptownie zahamował, głoś­no zazgrzytały hamulce, pasażerowie śmiesznie zakoły* sali się to w jedną, to w drugą stronę. Pociąg stanął 170

Ktoś wychylił głowę przez okno i mruknął:

Szczere pole i las. Teraz się zacznie...

Od strony parowozu dochodziły niewyraźne glosy jakiejś sprzeczki, potem huknęło kilka strzałów i krzy­ki przycichły.

Kobiety w wagonie pośpiesznie zdjęły pierścionki z palców, kryjąc je w torebkach lub w pończochach. Inne żegnały się drżącymi rękami i szeptały:

Matko Boska, co teraz będzie... A śniło mi się, żeby nie jechać...

Blondynka naprzeciw Józka spokojnie paliła papie­rosa i wypuszczała z ust zgrabne kółeczka dymu. Była opanowana, obojętna na wszystko, jak gdyby to, co się mogło za chwilę rozegrać w wagonie, w żadnej mierze nie dotyczyło jej. Lewą ręką bawiła się złotym łańcusz­kiem na szyi. Tatuaż na przedramieniu był teraz niewi­doczny — ukryła go, może przypadkowo, pod jedwab­nym szalem zarzuconym na ramiona.

Łoskot zatrzaskiwanych drzwi zbliżał się coraz bar­dziej, Józek wstał i nachylił się do okna. Wzdłuż pocią­gu stało kilkanaście niewyraźnych postaci. Z sąsiednie­go wagonu wyprowadzano jakiegoś człowieka, który szamotał się i krzyczał.

Ludzie! Ludzie, bijcie tych drabów! Tyle was tu jest...

Nie dokończył zdania, jęknął i umilkł pod głuchym uderzeniem. Słychać było szurgot ciała wleczonego po żwirze.

Józek odwrócił się od okna i usiadł. Blondynka, któ­ra nieustannie go obserwowała, nagle powzięła jakąś decyzję. Przeprosiła kobietę, siedzącą obok niego — zamieniły się miejscami. I teraz stało się coś dziwnego. Przysunęła się do niego tak blisko, że czuł ciepło jej ciała, bicie serca, oddech lekko nasycony tytoniem, mu­skanie i zapach jej włosów.

m

Na korytarzu ktoś z łoskotem otworzył drzwi. W pół­mroku zabłysły oślepiające światła elektrycznych lata­rek. Zrobiło się bardzo cicho. W tej samej chwili blon­dynka zarzuciła Józkowi ramiona na szyję, przycią­gnęła go ku sobie i wpiła się ustami w jego usta. Była nieco wyższa od niego — jej długie i bujne włosy po­krywały zupełnie jego czarną czuprynę i twarz. • 4| Nastąpiło to tak nagle, że nie był w stanie zebrać myśli. Zapomniał o bliskiej obecności leśnej bandy, nie słyszał trzasku otwieranych drzwi przedziału i nie wi­dział jasnego, ślizgającego się po zalęknionych twa­rzach pasażerów światła latarki.

Z oszołomienia wyrwał go głośny rechot i czyjeś ordynarne dowcipy. Chciał unieść głowę, ale blondynka przytuliła twarz do jego twarzy, trzymała go jak w kleszczach.

Męski głos od strony drzwi zapytał:

Żydzi są?

Nie, nie ma... Widzicie przecież panowie, że nie ma... — skwapliwie odpowiadali pasażerowie, bladzi z przerażenia.

Jakaś kobieta cichutko odmawiała pacierze — ban­dyta zauważył to i obraził się.

Ty stara wiedźmo — wrzasnął — to ty przed na­mi pacierze odmawiasz?

Kobieta zamilkła. Drugi bandyta dobrodusznie trącił ją łokciem i powiedział, wskazując na całującą się parę:

Widzisz, babciu? Tamci się nas nie boją. Od razu widać, że to swoi ludzie...

Fajna dziwka... — mruknął drugi z uznaniem i obydwaj przeszli do następnego przedziału. Słychać było ich wrzaskliwe głosy:

Peperowcy — wystąp!...

Uścisk blondynki rozluźnił się. Oparła głowę o jego ramię, dysząc ciężko.

Gdyby widzieli twoje włosy i tę straszliwie ży­dowską gębę, zabraliby cię ze sobą. Zastrzeliliby jak psa — powiedziała.

Siedziała chwilę milcząca i zła. Potem nagle oparła głowę o jego ramię, wstrząsnął nią przytłumiony szloch. Ogarnięty współczuciem, głaskał jej włosy i ramiona.

Kiedy uspokoiła się, powiedziała:

Oni to Tobią zupełnie tak samo jak Niemcy...

Za oknem, w ciemności zbliżał się warkot samocho­dów. Wzdłuż nasypu kolejowego biegły jakieś cienie. Zaterkotały karabiny maszynowe.

Bezpieka przyjechała... — odezwał się ktoś i W jednej chwili nastrój się zmienił.

Pogodny wiosenny dzień. Krakowskie planty pachną świeżą zielenią. U nóg przechodniów przeskakują z jed­nego trawnika na drugi bystre, puszyste wiewiórki, poważnie kroczą gołębie, a trzpiotowate wróble z roz­koszą tarzają się w piasku.

Jest ciepło. Stary człowiek siedzi na ławce, opierając się na rzeźbionej głowicy laski.

Plantami przechodzą ludzie: studenci biegną do szkół, ekspedientki do sklepów, urzędnicy do biur. Ro­botnicy już dawno są w swoich fabrykach.

Na ulicach dzwonią tramwaje, co chwila z hałasem przejeżdżają samochody ciężarowe. Rozpoczął się już powszedni dzień wielkiego miasta.

Starzec nie słyszy tych dźwięków. Skupiony jest całkowicie nad barwami świata. Stwierdza, że niebo jest bardzo niebieskie i czyste, że planty są o tej porze roku najpiękniejsze, a zieleń świeża i subtelna. Na trawnikach kwitną mlecze; choć pilnie co roku tępione przez ogrodników wychylają z trawy swoje złociste główki, piękne jak nigdy.

173

Tak. tak .. — u/imlecba hIq starszy pan cło «woleli myiilł. — Mimo wszystko to kwiatki >.yji\... Tuk samo, Jak...

Nie zakończył myśli. Przerwał mu jo chłopiec z ga­zetami, który codziennie o tdj porze wręczał inu tutaj dzienniki. Uszczypnij wyrostku w poltoz&k 1 dal mu monety.

I'usiedział Jeszcze chwil*;, potom opierając sit; na las­ce powlókł «1*; w kierunku Stradoinla.

(.’odzlennie rano szedł ta sanuj droga na stary, y.nirfz- ezony einentar/. żydowski. I iCŻalo lam mnóstwo potłu­czonych (nagrobków z czarnego marmuru, szarego granitu l .zwykłego piaskowca. A on szedł ml<;dzy gro­bami i ukutym końcem laski stuiknl w krawt;y.nl'kl grobów, jak gdyby chciał dać do zrozumienia martwym piszczelom w mogiłach, że wcale nie si| osamotnione i zapomniano.

Przechodząc \ilici| Miodowa z dulek« omijał starą bóżnice, gdzie na podwórzu obozowali religijni repa­trianci, prowadząc długie l głodne dysku«Jo na temat /.¿uniarów ht\ przyszłość. Bóżnica* aczkolwiek ogołocona wewnątrz, zachowała sit; w dość dobrym sianie. Kiedyś przed laty star.szy pan był szanowanym członkiem tu­tejszej gminy, kochał wówczas tt> $tanj, stylową świą­tyni*; i en najmii.il oj raz w tygodniu odwiedzał Ja podczas nabożeństwa. Oczywiście, by lo to Jeszcze przed wojną, kiedy wierzył w Hoga ,1 Jego miłosierdzie. Od tego cza- mi wiele sit; zmieniło na A wiecie. Miłosierdzie boskie, w które starszy pan tak mocno wierzył, zawiodło. I dla- lego omija teraz dom boży 1 nie znosi w swoim otocze­niu rozmów o Bogu, do którego żywi glt;boką i boloflną urazę.

Na St radomiu też Jest dom, który starszy pam omija» przechodząc na drugi) stronę chodnika. »Fest to olbrzy­mia, ongi A czynszowa kamienica, gdzie gftitidią sit; ~

174

inaczej tego nio możrm nazwać — repatrianci. W dużej ;¡i(ini domu obrotni handlarze zdążyli już urządzić pro­wizoryczne »stragany 1 teraz .sprzedają owocc. W sło­necznym kąicJ© podwórka, między dwiema ścianami murowanego parkanu, suszy isÍQ na sznurkach bielizna.

Na odrapanych stoikach siedzą kobiety trzymając na Kolanach dzieci — slotneczna kąpiel zapobiega krzywicy u niemowląt. Wprawdzie planty są ¡$fp¡ blisko, ale żeby siedzieć na plantach, należałoby się jako tako ubrać, gdy tymczasem, tu jest swojsko i niekrępująco.

W dużych, opuszczanych pokojach ktoś urządzi! drewniane piętrowe prycze dla repatriantów. Ale w no­cy ¿ci¿igaJą materace i okrycia i kładą się pokotem ni ziemię, uważając to za skutecaną ucieczkę przed plus­kwami. Od żle utrzymanych ustępów cuchnie uryną, a i>o kątach kopcą żelazne piecyki. Ludzie kłócą się z so­bą o byle głupstwo, handlują amerykańskimi konser­wami i gumą do żucia. Dom pęcznieje setkami głosów, w których brzmi klęska i powodzenie, smutek i radość, nienwwiáó i miłość, rezygnacja i nadzieja.

Starszy tpan powracając z przechadzki omija ten dom, Starszy pan jest estetą starej daty. Świadczy

o tym choćby jego bardzo czysty, nieco staroświecki ubiór — czarny tużurek na atlasowej kamizelce, jed­wabna czarna muszka między brzegami sztywnego kołnierzyka, kapelusz o sztywnym rondzie obszytym tasiemką i wygiętym w górę.

Starszy pan nie znosi brudu ani krzyku — nio lubi handlarzy. Lubi spokój l czystość — uważa je za zew­nętrzny wyraz tych zalet ducha, które powinien mieć każdy kulturalny człowiek. On sam, choć tylko eme­rytowany nauczyciel państwowego gimnazjum, w naj­gorszych warunkach wie zaniedbywał siebie. Trzy lata mieszkał na kościelnej dzwonnicy, zawieszony między niebem a “ziemią. W czasie burzy wieża chwiała się ?.a

każdym silniejszym podmuchem wiatru — zdawało się, . że za chwilę runie. Jeden raz w ciągu dnia profesor zamieniał kilka słów z organistą, który przynosił mu żywność i książki od proboszcza. I mimo to pozostał tym, kim był: wytwornym starszym panem. Owinięty w barani kożuch, z grubą warstwą waty w uszach, chro- niącej słuch przed straszliwie silnymi dźwiękami koś­cielnych dzwonów, mając za towarzyszy jedynie ciche nietoperze zwisające z rusztowań mrocznego sufitu i kilka białych gruchających gołębi, czytał po raz setny gorzkie i harde słowa niemieckiego filozofa: ...Krank seni und die Tröster heimschicken und mit Tauben Freundschaft schliessen, die niemals hören, was du willst...*

Skręciwszy w boczną ulicę starszy pan wszedł do bramy staroświeckiej kamienicy.

Odpoczął kilka razy na schodach i nieco dłużej na półpiętrze, wreszcie stanął przed drzwiami swego mieszkania, popatrzył na emaliowaną wizytówkę i za- | myślił się. Codziennie z tym samym niesmakiem od­czytywał na niej swoje nazwisko i kiwał głową z poli- i towaniem. Codziennie przez ułamek sekundy odczuwał to samo: oto stoi przed drzwiami własnego domu, w którym przeżył kilka dziesiątków lat i raptem znaj­duje na futrynie obce nazwisko — jakiś nieznany in­truz wprowadził się tutaj. Ale zanim jeszcze wybucha w nim gniew, spowodowany tym odkryciem, przypo­mina sobie, że Malinowski to właśnie jego obec­ne nazwisko i że wizytówka z ‘napisem M a k o w e r, jaka niegdyś tutaj wisiała, nie jest już ani ważna, ani potrzebna. Profesor Makower został wykreślony spo­śród żyjących, profesor Makower stracił prawo do życia. Stało się to w tym samym dniu, kiedy nad miastem

zawisła swastyka. Wprawdzie dzisiaj Makower mógłby już powrócić do własnego nazwiska i znowu być sobą, ale brak mu sił do „zmartwychwstania’'.

Ostatecznie... Czy to nie wszystko jedno?

Nie jest jednak przekonany. Zawsze był drobiazgo­wo sumienny, więc i teraz w tej zamianie dopatruje się jakiejś nieuczciwości.

Naciska dzwonek, pokojówka otwiera drzwi. I znowu to samo pytanie:

Czy Alicja już wstała?

Tak — odpowiada dziewczyna — panienka wy­biera się do miasta.

Pan Malinowski przechodzi przez pokój jadalny, który stanowi zarazem salon. Zmęczony poważnym — jak na jego wiek — wysiłkiem, przysiadł na chwilę na stojącym w kącie, staroświeckim fotelu. Drzwi na lewo prowadzą do jego gabinetu, w którym stoi duże dębo­we biurko, zawalone tomami Schopenhauera, barokowa biblioteka i kryty aksamitem tapczan. Przed wojną w tym samym pokoju wisiało kilka motywów żydow­skich Messera i duże płótno — alegoria Chagala Pod­czas okupacji obrazy znikły, dozorca domu, który tu mieszkał, odprzedał je komuś za bezcen, by pokryć część kosztów utrzymania ukrywającego się profesora Makowera.

Naprzeciw okna wisiało teraz kilka starych sztychów Liliencrona o tematyce biblijnej i marna reprodukcja Wyspy Umarłych Boecklina. Pan Malinowski przywiózł ją kiedyś z antykwami i powiedział:

Ten Boecklin był naprawdę wielkim malarzem. Popatrz, Alicjo, na ten obraz. To jest obraz jakby spec­jalnie dla mnie namalowany...

A potem dodał rzeczowo:

Gdyby mama żyła, krzyczałaby na mnie. Ona nie znosiła reprodukcji. Tylko oryginały.

v

x


*’ yg. •. .« 'XV 6.

LjMU»*

_ ■ v/»w ■ ^7* ■ >



Alicja pogłaskała go po skroniach i powiedziała:

Gdyby mama żyła, ten obraz byłby ci niepo­trzebny.

Alicja jest córką pana Malinowskiego. W jej pokoju nie ma już staroświeckich ciężkich mebli, które przed laty zakupiła matka, pani profesorowa Makower. Trój­dzielna szafa, toaletka z lustrem, otomana, damskie biurko i stół okrągły z fotelikami, wykonane na zamó­wienie przez najlepszego stolarza, świadczą o dobrym guście Alicji.

Na huculskim kobierczyku nad otomaną wisi obraz Matki Boskiej. Ten obrazek, a także maleńki krucyfiks na szyję nabyła Alicja w kilka miesięcy po wyzwoleniu i powrocie z Oświęcimia.

Ojciec przyjął to wówczas z niesmakiem.

Nie mam nic przeciw neofitom — powiedział z chmurą na twarzy. — Nigdy nie miałem nic przeciw nim. Oczywiście, jeśli to są neofici z przekonania. I dla­tego pozwolę sobie zadać ci pytanie: wierzysz?

Nie, nie wierzę — odpowiedziała spokojnie, zapa­lając papierosa. — Ale chcę udawać Aryjkę...

Profesor skrzywił się.

Aryjkę... — powtórzył. — Przecież wiesz, jak bar­dzo nie lubię tego wyrażenia. A poza tym to nie jest uczciwe ani godne mojej córki. Nie życzę sobie tego. Zresztą — po co?

Tydzień temu pobito jednego znajomego — odpo­wiedziała córka. — Pomyśl — przeżyć i teraz znów nie mieć spokoju. Za co ludzku. Czy po to uniknęłam krematorium, by nadal być szczuta?! Nas będą zawsze n:enawidzić, choćbyśmy byli najlepsi... Czy nie rozumiesz tego?

Ależ Alinko...

Nie pozwoliła sobie przerwać.

Mautthausen Ja chcę żyć po

Czy mama nie była najlepsza? Czy znałeś czło­wieka lepszego od niej? I kto się z tym liczył? Kto?

Alinko! — błagał starszy pan ze łzami w oczach.— Alinko, opamiętaj się! Oskarżasz cały świat, a przecież... przecież tak nie jest... Gdyby tak było, jak ty myślisz, życie straciłoby już sens...

Nie rozumiesz, staruszku. Niczego nie rozumiesz...

Staruszek rozumiał tylko jedno — że jest straszliwie

zagubiony i że nie ma nikogo na świecie poza swoją jedynaczką, bez której nie wyobrażał sobie życia. Dla­tego nie mówił z nią więcej na ten temat. Kiedy na­zajutrz przyniosła mu dokument, uprawniający do zmiany nazwiska, zgodził się na to bez słowa sprze­ciwu.

Jak to dobrze, że poza śmiercią nie ma niczego. Na tamtym świecie wstydziłbym się spotkania z przy­jaciółmi i znajomymi. Śmialiby się ze mnie...

Od tamtej rozmowy starszy pan, który zresztą nigdy nie miał zbyt wiele energii, całkowicie podporządkował się woli córki. Kiedy czyniła coś, co nie odpowiadała jego przekonaniom, usprawiedliwiał ją:

Za cierpienia przeżyte w oświęcimskim obozie należy jej się pewna rekompensata — wolno jej byc nieco lekkomyślną.

Postanowił sobie jeszcze wtedy, kiedy długie mie­siące spędzał na kościelnej dzwonnicy, pozbawiony wia­domości od córki, kiedy tęsknił za jej uśmiechem, wsoominai^c iej niemowlęctwo, jej pierwsze sylaby, pierwsze kroki, spacery na plantach, że jeśli danem mu będzie odzyskać dziecko, spełni każde jej życzenie i każdy kaprys.

Alicja wróciła z obozu zmizerowana i zmieniona, a’e jemu wydała się jeszcze piekniejsza niż dawniej. Za­brano ją dzieckiem prawie, wróciła jako kobieta, ciężko i boleśnie doświadczona, a jednak me iłamana. Dostrze­

17*

gał w niej jakąś nie znaną przedtem pewność siebie, a także pewne wyrachowanie — może był to tylko praktyczny zmysł dla spraw dnia codziennego.

Przedtem, przed wojną, Alicja była skromna; wpa­jał w nią skromność i był z niej dumny. Alicja, która została mu przywrócona, nie miała w sobie ani śladu tej skromności. Utleniła swoje czarne, puszyste włosy i pan Malinowski przez kilka tygodni nie mógł się do niej przyzwyczaić, choć była teraz jeszcze piękniejsza niż dawniej.

Chciała się bawić i tańczyć.

Całe to pokolenie przestało być normalne... -- kiwał głową stary profesor, przechodząc raz obok jakie­goś lokalu rozrywkowego. — Bawią się i piją na umór Chcą w ten sposób odzyskać stracone lata.

Alicja miała swoich przyjaciół, wytwornych, kipią­cych życiem, nie szczędzących pieniędzy. Chodzili z nią do nocnych lokali, często też odwiedzali ją w domu. Przy muzyce radiowej tańczyli w jej pokoju do późnej nocy i pili. Kiedy ojciec bywał zgorszony, Alicja mówiła:

To wszystko za Oświęcim... Żeby prędzej zapo­mnieć...

Trudno powiedzieć, że Alicja jest lekkomyślna. Starszy pan bywa czasem zaskoczony jej trzeźwym są­dem o sprawach i ludziach. Przestrasza go jej chłodne wyrachowanie człowieka, który przestał idealizować świat i widzi go raczej gorszym niż jest, a nie lepszym. Jako ojciec i pedagog zawsze wolał w niej: widzieć szlachetny poryw niż zimne wyliczenie. Ale oddziały­wać na nią, wpływać na jej charakter i usposobienie, było już za późno.

Od samego początku, od dnia powrotu do domu, energicznie zajęła się praktycznymi zagadnieniami dnia codziennego. Przyjęły służącą, mimo że nie mieli żad­nych zasobów pieniężnych, sprzedawała meble, kupo­

wała inne, modniejsze. Po kilku tygodniach w domu nic odczuwało się już żadnych braków, choć dla ogółu pra­cujących ludzi życie w tym okresie nie było łatwe.

Nie wtajemniczała go w swoje interesy i zarobki, on zresztą nie pytał o to. Z ulgą oddał w jej ręce ¿ter domu.

Starszy pan wchodzi do pokoju córki. Jest ubrana do wyjścia w obcisły, jasny kostium sportowy, amerykań­skie pończochy tak cienkie, że prawie niewidoczne, i półbuciki na bardzo dużych obcasach. Jest wysoka i — w oczach ojca — bardzo piękna.

Alicja odkłada na stół bursztynowy grzebień, którym poprawiała włosy i śmiejąc się, pozwala ojcu się objąć.

Tylko nie zepsuj mi fryzury, staruszku... — mó­wi, całując go czule w oba policzki.

Nie mogłabyś na chwilę usiąść? Chciałbym z tobą porozmawiać...

Doskonale... — odpowiada Alicja, przysuwając ojcu fotel.

Niepokoję się o ciebie, córeczko... Twoje wyjazdy kosztują mnie dużo nerwów. Za każdym razem obiecu­ję sobie, że cię więcej nie puszczę samą. Czy nie możesz zrezygnować z tych podróży? Nie możesz tego zrobić lla mnie?

Niepotrzebnie się denerwujesz. Moje wyjazdy były konieczne. Przecież musimy z czegoś żyć. A może uważasz, że powinnam pracować w jakimś biurze? Nie starczyłoby mi na nylony...

Starszy pan spuścił głowę. Zrozumiała, że wyrządzi- !a mu przykrość. Przytuliła się do niego i powiedziała pojednawczo:

Już więcej nie pojadę. — Ostatnim razem sprze­dałam kamienice cioci Sali. Zlikwidowałam wszystkie •prawy spadkowe i mamy teraz dość pieniędzy...

Ul

Pieniądze... — machnął ręką pogardliwie. — Nie cieszą mnie, wolałbym...

... Więc możesz już być całkiem spokojny — cią­gnęła dalej. — Będę już teraz stale z tobą. Mogę ci nar wet towarzyszyć w twoich porannych spacerach...

O nie! — przeraził się staruszek. — Wiesz prze­cież, dokąd chodzę...

Wiedziała, że ojciec z uporem maniaka odwiedza co­dziennie cmentarz.

Myślę, że cmentarz nie jest taki straszny, oczywiś­cie, jeśli się jeszcze nie jest jego mieszkańcem .. — ro­ześmiała się. — Zresztą, bardzo dobrze cię rozumiem. To jest chyba jedyne miejsce, gdzie naprawdę można pogawędzić z wielu starymi dobrymi przyjaciółmi Poza tym jest to instytucja, od której dzieli nas tylko jeden krok. To jest przecież tak blisko...

Ojciec uśmiechnął się smutno:

Zostaw, moje dziecko. Sam dosyć myślę o śmier­ci. Przynajmniej ty nie myśl o tym...

Zapominasz, że jestem bardziej od ciebie oswojo­na z...

Dosyć, kochanie, dosyć... Nie mówmy jui

0 tym... — przytulił ją do siebie jak małą dziewczynkę^

1 muskał ustami jej włosy.

Kochany jesteś... Za to pokażę ci coś, co cię uba­wi — podeszła do okna, prowadząc ojca za rękę. — Po­patrz na ulicę. Widzisz? O tam, po drugiej stronie chodnika...

Nie widzę nic szczególnego.

Ten młody człowiek, tam pod słupem ogłosze­niowym...

Ach tak... Rzeczywiście. Czy on na ciebie czeka?

Tak. Od kilku dni spędza na tym posterunku całe godziny.

A kto to jest? — zaniepokoił się pan Malinowski

182

Sama nie wiem... Spotkałam go niedawno w po­ciągu, był tak oszołomiony, że nie skorzystał z okazji żeby się przedstawić. A okazję miał nawet świetną... — stłumiła w sobie śmiech, jaki ją ogarniał na wspo­mnienie tamtej sceny.

Ze zdziwieniem spostrzegła w ostatnich dniach, że to wspomnienie budzi w niej nie tylko wesołość. Ten chłopiec był bardziej wzruszony niż zaskoczony. Mu­siała przyznać przed sobą, że bardzo odwykła od takich wzruszeń. I że to jest bardzo miłe.

Może się jeszcze w nim zakocham — pomyślała i parsknęłaby śmiechem, gdyby nie obecność ojca.

Młody chłopak wrócił z Rosji, dowiedział się, że matka zginęła... — powiedziała. — Jeszcze tam miał ja­kieś przykrości — no i przyjechał tutaj. Dałam mu nasz adres, ale zabrakło mu, widać, odwagi, żeby przyjść do mnie... Pa, ojczulku, zejdę do niego. Żal mi tego chłopca. Taki głupiutki...

Profesor Malinowski uśmiechnął się wyrozumiale do córki i żartobliwie pogroził jej palcem.

Jak ona to powiedziała? „Taki głupiutki”... — Był zbyt doświadczonym pedagogiem, żeby nie odczuć sym­patii, ukrytej w tych słowach.

A zaproś go na obiad!... — rzucił jej, kiedy była już w drzwiach.

Powlókł się do swego pokoju, by na kilka godzin uto­nąć w lekturze ulubionych Aforyzmów Artura Scho­penhauera.

W pierwszych dniach po przyjeździe do Krakowa Józek Cytron czuł się samotny i nikomu niepotrzebny. Na ulicach zalanych słońcem i wzdłuż rozkwitających plantów, w tłumie ludzi śpieszących do swych zajęć, każdemu ustępował z drogi. Mimo to potrącał przechod-

18»

niów brak mu było olbrzymiej, swobodnej przestrze­ni, do której był przyzwyczajony. Było mu ciasno.

W PUR* wydano mu żywność na trzy dni i życzliwie skierowano go do Komitetu Pomocy dla Ludności Ży­dowskiej. Biuro Komitetu mieściło się w dwupiętrowym gmachu, gdzie znajdował się cały sztab urzędników i se­kretarek. Duże podwórko czynszowej kamienicy po­dobne było do gęsto zatłoczonego placu postojowego. Na pustych skrzyniach po amerykańskich konserwach siedzieli tu ludzie, czytając gazety lub prowadząc nie­określone i bardzo luźne dyskusje. Czekali na umówione spotkania ze znajomymi, poszukiwali krewnych, czytali i pisali listy, opowiadali sobie o przeżyciach okupacyj­nych, płakali i śmiali się, starali się o wsparcie dobro­czynnego komitetu i złorzeczyli — nie otrzymaw­szy go.

Z samochodów ciężarowych znoszono ciężkie skrzy­nie z amerykańskimi darami dla pozostałych przy życiu ofiar obozów koncentracyjnych. Młodzi i energiczni lu­dzie sortowali w magazynach damskie futra i zwoje tkanin, pocili się, krzyczeli głośno i przeganiali natręt­nych gapiów.

Józek wszedł do biura. Długo stał w kolejce przed biurkiem, za którym urzędnik zapisywał nazwiska przy­byszów. Kolejka rosła wzdłuż i wszerz, lecz nie posuwała się naprzód ani na krok. Petenci bardziej ruchliwi 1 ener­giczni, dopomagając sobie łokciami, pięściami lub obrot­ną wymową, docierali do urzędnika. Mówili do niego przymilnie i schlebiająco, a w razie potrzeby — bru­talnie, i otrzymywali w końcu upragnioną asygnatę do magazynu. Ich miejsca zajmowali natychmiast inni, roz­pychając sąsiadów, prawiąc komplementy urzędnikowi za biurkiem, który z miną męczennika spoglądał raz po

raz na zegarek, obliczał, kiedy ta męka się skończy i mruczał pod nosem: „Hołota!“

Józek poczuł straszliwe zmęczenie. Z trudem wydo­stawszy się z ciżby, wyszedł na ulicę. Był bardzo śpią­cy. Powlókł się na dworzec, znalazł wolny kąt w pocze­kalni trzeciej klasy i na rozpostartej gazecie ułożył się do snu.

Wieczorem poszedł do domu noclegowego dla re­patriantów. Było tam ciasno i brudno. Odstraszył go gęsty zapach ludzkiego potu, odór kisnących ekskre­mentów w zatkanych ubikacjach, gryząca woń karbolu i swąd spalenizny z prowizorycznych piecyków, na któ­rych ludzie pitrasili posiłki. Powrócił na dworzec.

Nazajutrz, obolały od leżenia na kamiennej posadzce i pełen najgorszych przeczuć, postanowił poszukać pracy.

Konduktor, którego w tramwaju zagadnął o infor­mację, roześmiał się:

Co? O pracę pan się martwi? Gdzie pan tylko wej­dzie, wszędzie pana przyjmą z pocałowaniem ręki. Niech pan wysiądzie choćby na tym przystanku. Widzi pan ten duży dom? Niech pan tam zajdzie... Tak, tak. panie, teraz wszędzie potrzebni są ludzie...

W dwa dni później Józek zaczął pracować w Biurze Napraw Elektrycznych. Otrzymał do pomocy dwóch terminatorów, którzy załadowali na samochód ciężaro­wy narzędzia, drabiny, przewody i we trzech, nie licząc łzofera, pojechali do roboty.

Wieczorem zgłoście się w gospodarczym — po­wiedział im kierownik. — Wskażą wam kwaterę.

Wieczorem zaprowadzono Józka na Zwierzyniecką. Pokoik, w którym zamieszkał, był maleńki i skromny — żelazne łóżko, stolik, dwa krzesła. Niczego więcej nie pragnął.

Przez otwarte okno dochodził zapach świeżo skopa-

tu

nej ziemi — w ogródku ktoś sadził kwiaty. Było jeszcze daleko do wieczora. Kiedy Józek po raz pierwszy od wielu dni położył się do miękkiego, czystego łóżka, za­snął pełen najlepszych myśli.

Od tego dnia miasto zmieniło się w jego oczach — stało się łaskawsze i bliższe. Biegnąc rano do pracy lub wracając do domu ze zmiany, Józek dostrzegał jego piękno i jego niezrównany urok. Ludzie wydali mu się raptem bardzo sympatyczni, uprzejmi i mili. Nabrał zainteresowania do krakowskich zabytków, oglądał je z pietyzmem i wzruszeniem, uczył się na nich ojczystej historii

Rozmawiał z kolegami przy pracy, odkrywał nowych ludzi, bliskich sobie, prostych i uczciwych, poznawał ich radości i kłopoty.

Na przykładzie przedsiębiorstwa, w którym praco­wał, ujrzał wiele trudności, z którymi borykał się cały kraj. Urządzenia techniczne zostały w poważnej części zniszczone lub zdekompletowane przez okupanta. Brak było surowców, na wpół zniszczone fabryki kabli i dru­tu nie były w stanie dostarczyć na czas potrzebnej ilości materiałów. To samo dotyczyło materiałów izolacyj-J nych. Brak było narzędzi. W dodatku w dziale zaopa­trzenia pracowali ludzie niepewni, podejrzewano ich

o systematyczne okradanie magazynów i sprzedaż ma­teriałów przedsiębiorcom prywatnym.

Monterzy pracowali o wiele więcej godzin niż to było ich obowiązkiem. Biuro Napraw otrzymywało mnóstwo zamówień. Brak było dostatecznej ilości rąk do pracy, zbyt wiele ludzi zaimowało się jeszcze szabrownictwem. zbyt wielu tasowało jeszcze karty do bridża w elegan­ckich kawiarniach Krakowa i innych miast.

Wspólna praca i wspólne trudności zbliżyły Józka do kolegów, a że był robotnikiem dobrym i sumiennym więc zdobył sobie ich szacunek i przyjaźń. Nabierał do

siebie zaufania — wiedział, że jest potrzebny. Było tak, jak mu to Małyczak przepowiedział: „Wśród ro­botników będzie ci dobrze...“

Nie znaczy to jednak, że Józek był całkiem spokojny Od chwili przyjazdu do Krakowa, przez kilkanaście dni, które wydawały mu się wiecznością, me przestał myśleć

o blondynce, poznanej w pociągu, której adres nosił w portfelu. Odganiał od siebie te myśli, ale były uparte. Sprawiały mu ból i jednocześnie przynosiły ukojenie; były natrętne i jednocześnie miłe. Nie mógł zapo­mnieć jej pocałunków, zapachu jej włosów ani szorst­kich słów, które przywracały rzeczywistość. Przebaczył jej dawno tę szorstkość — czyż nie płakała później, oparłszy głowę o jego ramię? Czyż nie zachęcała go, by ją odwiedził?

Wielokrotnie czytał jej adres zapisany na świstku pa­pieru i za każdym razem wracały nowe wątpliwości.

Kim właściwie była ta Alicja Malinowska? Taki był wtedy zmieszamy i zaskoczony, że nie odważył się pytać Czy należała do tego samego świata co on? Czy ona również była jedną z tych, którzy tak mało potrzebują do szczęścia, a ze zwykłej, codziennej pracy czerpią pewność siebie i radość życia? Nie wyglądała na taką A gdyby nawet taka nie była? Żyjemy przecież w zmie­nionych czasach, z każdym dniem znikają różnice i prze­sądy, które dzieliły ludzi na lepszych i gorszych.

Tak rozmyślając Józek umacniał się w zamiarze od­wiedzenia Alicji.

Pobrał w kasie zaliczkę, kupił sobie nowe ubranie i pewnego popołudnia pojechał na Stradom.

W miarę zbliżania się do jej domu opuszczała go od­waga. Wahał się; czy ta krótka scena w pociągu upraw­nia go do tego, by myśleć o niej tak wiele?

Zdawał sobie sprawę, że ta dziewczyna wniosła w Je­go życie coś nowego. Nigdy przedtem nie doznawał ta-

tn

kich uczuć, niczyjej obecności nie pragnął tak mocn»' jak jej.

Idąc ulicami miasta widział tyle kobiet i dziewcząt, pięknych w swej prostocie i młodości. Czasami jakaś kokietka uśmiechnęła się do niego — był przecież dość przystojny. Spotykając takis przelotne spojrzenie, Jó­zek myślał o tym, że miłość i jej pragnienia są w grun­cie rzeczy poszukiwaniem jeanego człowieka przez dru­giego, są tęsknotą za przyjacielem.

Godzinami błąkał się naprzeciw domu Alicji. Brakło mu odwagi wejść do jej mieszkania i powiedzieć: „Przy­szedłem, bo tęskniłem do ciebie, bo wciąż o tobie myślę i bardzo mi ciebie brak".

Patrzył w okna domu, próbował odgadnąć, w których ona mieszka, łudził się, że ją bodaj przez chwilę zo­baczy.

I po daremnym wyczekiwaniu odchodził. Był zły na siebie, klął swoją nieśmiałość, do minimum ograni­czał swoje pragnienia: zobaczyć ją, zobaczyć, nic wię­cej—

O zmierzchu na plantach młode pary czule patrzyły sobie w oczy. Wiatr szeleścił w gałązkach krzewów, uno­sząc pieszczotliwe szepty. Powietrze nasycone było za­pachem słodkich bzów i kobiecych perfum, a ponad głowami przechodniów splatały się ledwo widoczne w ciemnościach gałęzie kwitnących kasztanów.

Józek nie odczuwał radości. Nie dostrzegał tej cu­downie rozkwitającej wiosny. Żył w gorączce. Tęsknił W niedzielę z samego rana wybrał się na Stradom, obiecując sobie czekać przed domem dopóty, dopóki jej nie zobaczy. Dzień był słoneczny i ciepły, można się było spodziewać, że Alicja wyjdzie.

Nie omylił się.

Gdy ją zobaczył stwierdził, że była jeszcze piękniej­sza niż wtedy, kiedy ją widział pierwszy raz i jeszcze

piękniejsza, niż ją sobie wyobrażał godzinę temu. Obcis­ły kostium uwidaczniał jej dziewczęcą, smukłą budową ciała. Twarz miała lekko zaróżowioną, wypoczętą.

Jakie niespodziewane spotkanie! — skłamała. — Mieszka pan w tej dzielnicy, czy też postanowił pa* wreszcie mnie odwiedzić?...

Była swobodna i pewna siebie — a on, zmieszany, nie mógł wypowiedzieć ani słowa.

Zauważyła to i chciała mu przyjść z pomocą.

Ujęła go pod ramię. Znów poczuł ciepło i zapach jej ciała.

Nie mógł pan przyjść wcześniej? Przecież zapro­siłam pana. Może nawet... czekałam na to...

Poszli na błonia nadwiślańskie, jeszcze puste o tej porze dnia. Wiatr dął prosto w ich twarz i rozwiewa! jasne włosy Alicji.

Niech mi pan powie szczerze: myślał pan kiedyś

o mnie od tamtej podróży?

Tak — niestety... To jest... Nie wiem, jak to mam pani powiedzieć. Oddałbym życie, żeby jeszcze raz prze­żyć tę samą chwilę — wypalił

Ma pan na myśli ten napad na pociąg...

Łącznie z wszystkimi okolicznościami, jakie...

Czy dla jednego pocałunku warto by było ryzy­kować życie?

Skoro nie można inaczej...

No, nie wiem.. — urwała dwuznacznie, mrużąc oczy.

Józka nagle opuściło onieśmielenie.

Oboje śmiali się głośno i beztrosko. Było im przy­jemnie, dobrze.

Potem zaprosiła go na obiad i przedstawiła ojcu. Po­trafiła stworzyć taką atmosferę przy stole, że Józek czuł się całkiem swobodny. Doszło nawet do drobnej sprzeczki z Alicją, tak jakby byli starymi, dobrymi zna-

jomymi. Zapytała go, jak urządził się w Krakowie i by­ła rozczarowana jego odpowiedzią.

Naprawdę nie mógł pan się wziąć do czegoś lep­szego?

Roześmiał się.

Czy może być coś lepszego niż praca? Przecież nie będę handlował dolarami lub sprzedawał ciuchy na pla­cu targowym. — Bezwiednie dotknął drażliwego tematu. Alicja skrzywiła się nieco, starszy pan popatrzył na nią zza przymrużonych powiek, ale ona opanowała się szyb­ko i zapytała naiwnie, jak ktoś, kto nie ma pojęcia

o tych sprawach:

A -właściwie dlaczego nie? Znam ludzi wykształ­conych, którzy wcale dobrze na tym wychodzą...

I uważa pani, że to jest w porządku? — oburzył się Józek.

Alicja nie widziała w tym nic złego. Tak jak potra­fił, tłumaczył jej, że w nowym ustroju całym życiem gospodarczym, a więc także wszelkimi formami handlu powinny kierować państwowe instytucje, że każdy czło­wiek, który w obecnym czasie uchyla się od pracy, jest pasożytem. Niech ona sama pomyśli, ile ludzi pracuje dniem i nocą nad zaspokojeniem jej potrzeb. Nie jest więc uczciwy ten, co bierze od innych wszystko, a nic w zamian nie daje.

Rozwodził się dość długo. Starszy pan z przekona­niem mu przytakiwał, a Alicja słuchała i śmiała się. Nie przekonał jej. Nie mógł jej przekonać, skoro dotąd nie potrafił tego uczynić jej własny oiciec, którego po­glądy na tę sprawę były dość zbliżone do wywodów Józ­ka. Słuchała jednak dość uważnie i chętnie. Obser- I wowała, jak Józek zapalał się własnymi słowami, mó­wił z temperamentem, chwilami z oburzeniem. Widać było, że mocno wierzy w to, co mówi — i to jej się po­dobało.

19»

Po obiedzie pan Malinowski przeszedł do swego ga­binetu na drzemką, Alicja zaprosiła Józka do swego pokoju.

Usiedli w wygodnych fotelach przy małym stoliku i zapalili papierosy.

Dlaczego pan nie jest szczery wobec mnie? — za­pytała Alicja.

Zawahał się chwilę, potem powiedział.

Gdybym naprawdę był szczery, mógłbym stracić możność powtórnych odwiedzin...

Czy to był przypadek, że pana spotkałam przed domem?

Byłem już tutaj wiele razy...

Wiem, głuptasku, wiem o tym.

Chciałem panią bodaj z daleka zobaczyć! Nic więcej, tylko zobaczyć!

Czy to wystarczy? Taki jesteś głupiutki...

Podeszła do niego blisko, patrzyła chwilę na jego

rozpromienioną twarz, potem objęła go mocno za szyję i pocałowała.

Codziennie przed południem Alicja Malinowska za­łatwiała sprawy handlowe — uważała || za swoją pracę. Obiady jadała z ojcean, wieczory spędzała teraz z Józ­kiem.

Codziennie przed południem była kobietą wyracho­waną i nieustępliwą, chciwą na każdy sporny grosz, lecz — broń Boże — nie drobnostkową, chytrą w każ­dej transakcji, drapieżną w stosunku do partnerów, któ­rzy mieli mniej rutyny handlowej niż ona — była kup­cem, spekulantem.

Wieczorami była znów córką nauczyciela gimnazjal­nego, który uwielbiał Schopenhauera i nie uznawał in­nej poezji poza wierszami Heinego.

1*1

Wieczorami grała na pianinie utwory Brahms«, i Schumanna, była delikatna i pełna wyrozumiałości w stosunku do Józka. Pokochała go — wiedziała, że jest pierwszą kobietą w jego życiu. Wiedziała, że tamci mło­dzi ludzie, z którymi dotychczas się przyjaźniła, pewni I siebie i nonszalanccy, dla których nie istniało nic poza pieniędzmi i zabawami, nigdy nie będą jej traktować tak poważnie jak on. Dla nich była partnerką do zaba­wy. Józek — kochał ją. Józek jest wprawdzie nieśmiały

i trochę nieokrzesany, ale ona go sobie wychowa.

Rozstała się z wielu przyjaciółmi. Nie urządzała już w domu potańcówek, zrezygnowała z dancingów. Ko- I chała Józka i więcej nikt nie był jej potrzebny.

Jeśli teraz przyjmowała jakieś odwiedziny, to tylko I ludzi, z którymi nie łączyło jej nic poza interesami: §9 drobni handlarze, którzy po kryjomu skupywali zagra­niczną walutę na placach targowych lub eleganccy mło­dzi panowie, których nie znała nawet z nazwiska, a któ­rzy zgłaszali się do niej z rekomendacją od pewnych osób. Domyślała się, że wśród nich są ludzie związani z podziemiem, bandyci z WIN i NSZ, sprzymierzeńcy ideowi hitlerowców, faszyści i zabójcy. Wiedziała, że gdyby to od nich zależało, ona sama, a także jej ojciec I zawiśliby na najbliższej latarni Utrzymując z nimi I kontakty, nie miała jednak żadnych skrupułów: po prostu — interes. Przyjmowała ich w swoim pokoju, by nie wtajemniczać starszego pana w te sprawy ani nie wzbudzać jego podejrzeń. Rozmawiając z nimi, bawiła się miniaturowym krucyfiksem na szyi. Przyjmowała od nich szeleszczące, nowiutkie, zielone dolary amery­kańskie, odliczała im plik polskich banknotów, a w my­ślach obliczała swoją prowizję.

Józek kiedyś zastanawiał się nad jej dochodami. Ni« mógł nie zauważyć, że Malinowscy żyją dostatnio, może

nawet rozrzutnie. Ale Alicja na poczekaniu wymyśliła jakąś historię ze spadkiem, którą przyjął za dobrą mo­netę. Był za bardzo zakochany.

Pewnego wieczoru poszedł z nią do kawiarni. Zaled­wie zdążyli usiąść przy stoliku, gdy na sali powstało ja­kieś zamieszanie. Od stolika do stolika podawano sobie szeptem: „Bezpieka...“ Kilkanaście osób stłoczyło się przy wyjściu, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa obstawili drzwi. Kilku innych podchodziło do stolików, sprawdzali dokumenty. Prosili o legitymacje służbowe lub zaświadczenia z miejsca pracy. Być może, szukali kogoś podejrzanego.

Józek triumfował.

A widzisz... Mówiłem ci, że się kiedyś do nich zabiorą. Nie rozumiem, dlaczego się z nimi tak długo cackają... Ja bym...

Alicja była podrażniona.

Daj mi spokój. Nie lubię, kiedy mówisz jak agi­tator...

Zapaliła papierosa, błyskawicznie rozejrzała się do­koła, wyjęła z torebki mały zwitek owinięty w gazetowy papier i wsunęła go do kieszeni Józka.

Ktoś mi to dał do przechowania — szepnęła. — Później ci to wytłumaczę... Ciebie nie zatrzymają, ty przecież pracujesz...

Starała się być obojętna na wszystko, śmiała się do Józka, ale nie potrafiła przed nim ukryć niepokoju.

Funkcjonariusz Bezpieczeństwa rzucił okiem na za­świadczenie Józka, prześliznął się wzrokiem po twarzy Alicji, odsalutował i przeszedł do następnego stolika.

Kiedy wyszli z lokalu, zwrócił jej plik banknotów z pytającym spojrzeniem. Zbagatelizowała całe zdarze­nie.

Ach, rzeczywiście. Byłabym wpadła przez dobre

serce. — śmiała się — To nasza dozorczyni dała mi do przechowania swoje oszczędności. Biedna staruszka. Te kilka dolarów to cały jej majątek. Chowa je przed mę­żem, żeby nie przepił...

Więcej o tym nie mówili.

Praca w Biurze Napraw i Instalacji Elektrycznych przynosiła Józkowi coraz więcej zadowolenia. Wśród życzliwych sobie ludzi zapominał o przykrościach, któ­rych doznał w miasteczku.

Czuł się pewny siebie. Pracował i szedł prostą dro­gą. Uważał, że tak samo powinni postępować wszyscy^ Stosunek z Alicją, który stawał się z każdym dniem coraz bliższy i czulszy, czynił go szczęśliwym. Było mu dobrze.

Tymczasem za plecami Józka i bez jego wiedzy zaszły i pewne wypadki, które poważnie zamąciły jego spokój

i dość brutalnie miały zakończyć sielankowe stosunki między nim a Alicją.

Od pewnego czasu prokuratura — poprzez specjalnie w tym celu stworzoną komórkę śledczą — starała się wykryć zorganizowaną grupę waluciarzy, która dzia­łała we wszystkich większych miastach kraju. Śledztwo, i prowadzone w tym samym czasie przeciw aresztowanej I szajce szpiegów, ujawniło również wiele nazwisk gieł- dziarzy.

Pewnego dnia Józek natknął się w przedpokoju pań­stwa Malinowskich na dwóch bardzo uprzejmych pra­cowników UB, którzy zapytali go o ce] odwiedzin.

Alicja — jak zwykle — uśmiechem maskowała swoje zdenerwowanie.

To jest mój narzeczony — powiedziała.

Józek wylegitymował się, a Alicja dodała.

194

Wyobraź sobie, posądzają nas o coś... Taka przy­krość...

Pocieszył ją, że nieporozumienie na pewno się wy­jaśni. Był przekonany, że to jest pomyłka, nie miał w stosunku do niej żadnych podejrzeń.

Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przesie­dzieli w hallu okrągłą dobę, ku zgorszeniu profesora Ma­linowskiego i wściekłości jego córki. Potem odeszli. Tym razem Alicja miała szczęście — poza Józkiem nikt w tym dniu do niej nie przyszedł.

Nazajutrz i w następnych dniach Alicja była dla nie­go jeszcze serdeczniejsza niż zwykle. Mówiła o planach na przyszłość i zadawała mu pytania, które mogły się wydać równie banalne, jak i dziwne.

Powiedz mi szczerze — zapytała — gdybym tak zechciała wyjechać gdzieś daleko... pojechałbyś ze mną?...

Mam nadzieję, że to nam nie grozi — roześmiał się. — Skąd to pytanie?

Widzisz, ludzie wyjeżdżają za granicę... Czy to cię nie nęci?

Przyznam ci się, że nie myślałem o tym.

Usiadła mu na kolanach, przytuliła się do niego i mó­wiła cicho.

Pomyśl, Włochy... Znasz je tylko z obrazków. Prawda? Sady pomarańczowe, zapachy winnic... Albo — Palestyna...

Ach, nie jestem syjonistą, wiesz przecież...

Ruiny biblijnych miast... — ciągnęła dalej. — Cedrowe lasy na stokach Libanu... Pustynie nad Morzem Czerwonym... Jakie to piękne...

Ładnie opowiadasz...

Pojechałbyś?...

Nie wiem. Moja matka, na przykład, wolała zgi­

195

nąć na własnych śmieciach — tak się wtedy wyraziła — niż opuścić naszą izdebkę.

Jesteś strasznie głupiutki — powiedziała całując go. A potem dodała ironicznie, z nie ukrywaną złością.

Idealista!...

W kilka dni później Alicja sprzedała pianino. Widząc zmartwioną minę Józka, pogłaskała go po twarzy.

Nie przejmuj się. Kupię sobie lepsze.

Nie podejrzewał nawet, że grunt pali się jej pod no­gami.

Któregoś dnia, gdy wrócił z pracy, gospodyni wrę­czyła mu list.

Na skrawku papieru nakreślone było ołówkiem kilka zdań. Alicja donosiła mu, że na skutek nieprzewidzia­nych wydarzeń zmuszona jest nagle wyjechać. Jeśli ją kocha, niech natychmiast przyjedzie do Kudowy, zasta­nie ją jeszcze w hotelu „Polonia".

Zgnębiony siedział w kącie przedziału jeleniogór­skiego pociągu. Dopiero teraz wszystko zrozumiał. Alicja wyjechała nie dla śródziemnomorskiej egzotyki. Po prostu uciekła przed aresztowaniem.

Nie potępiał jej, bo nie przestał jej kochać. Widział w niej teraz splot wszystkich cech, dobrych i złych, jakimi odznaczała się cała masa ludzi w tym pierwszym okresie po wojnie.

Starał się być wobec niej sprawiedliwym; zepsuły ją lata okupacji, była w obozie, a nie każdy potrafił z tego piekła wyjść oczyszczony. Alicja przestała wierzyć w lu­dzi, w sprawiedliwość i prawo. Prawo... Czyż można je respektować nie wierząc w nie? Alicja uwierzyła w pie­niądze i zdobywała je wbrew prawu.

Józek czuł się współwinnym i odpowiedzialnym za nią: miał przecież wpływ na nią, mógł ten wpływ wy­

196

korzystać, nie uczynił jednak tego dotychczas, a teraz jest już za późno. A przy tym wszystkim rodził się w nim gniew — dlaczego dal się tak oszukać.

Targany sprzecznymi uczuciami i niepokojem zaje­chał pod wieczór do Kudowy.

Z łatwością odnalazł hotel, gdzie wskazano mu po­kój Malinowskich. Zapukał i wszedł nie czekając na zaproszenie.

Na środku pokoju, na dwóch skórzanych walizach sie­dział pan Malinowski, oparty splecionymi dłońmi na lasce. Wzrok utkwiony miał w podłogę. Nie zwrócił uwagi na wchodzącego i nie odpowiedział na jego ..dobry wieczór”.

Na łóżku leżały w nieładzie sukienki i bielizna Alicji. Ją samą ujrzał za chwilę. Wyszła z bocznych drzwi, za którymi była łazienka; miała na sobie tylko szlafrok

i ręcznik zawinięty na głowie w turban. Pachniała la­wendą i kąpielą.

Nie zważając na obecność ojca, przytuliła się do Józ­ka. Szlafrok obluźnił się, ujrzał ją na wpół nagą, pach­nącą, dziewczęcą. Wszystko, co umyślił sobie, że powie, stało się nagle niepotrzebne, nieważne — miał ją znów przy sobie.

Zdecydowałeś się? — zapytała.

Skinął głową.

Starszy pan na walizkach drgnął, jakby przebudził się ze snu. Popatrzył na nich nieprzytomnie, wypuścił z rąk laskę, która stuknęła o podłogę, i załamawszy ręce powiedział ze smutkiem:

Na moje stare lata...

Późnym wieczorem zajechała po nich taksówka. Szo­fer długo pertraktował z Alicją, wreszcie doszli do po­rozumienia. Załadowali dwie skórzane walizy i samo­chód ruszył.

197

niegdzie majaczyły w ciemności kontury domów.

Wjechali w las, ogarnął ich zapach żywicy. Taksów­ka przystanęła — granica była tuż, blisko. W ciemności wyłoniły się dwie niewyraźne sylwetki. Znów ktoś roz­mawiał szeptem z Alicją. Profesor szczękał zębami ze zdenerwowania. Józek rzemykiem zawiązywał walizki.

Idziemy! Posuwać się cicho, nie rozmawiać!... — półgłosem pouczał przewodnik.

Józek drgnął. Ten głos wydał mu się znajomy. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ani w jakich okolicz­nościach spotkał tego człowieka. Było ciemno, nie było mowy o tym, żeby go rozpoznać.

Guzdracie się, do jasnej cholery! Hołota... ..Hołota”... — Józek dałby głowę, że słyszał już to

słowo wypowiedziane tym samym głosem.

Błyskawicznie rozwiązał rzemyk, którym spięte były walizki.

Niech mi pan poświeci... Nie mogę zawiązać rze­myka.

Nieznajomy nachylił się, błysnął płomyk zapałki i Jó­zek poznał go: człowiek w oficerskich butach i cywilnej ■ furażerce z popielatej gabardiny. W jednej chwili przy­pomniał sobie powrót do domu, graniczną stacyjkę

i scenę przed wagonem: „To wy w jednym wagonie podróżujecie? Hołota”.

Alicja przynaglała. Nie zważał na nią, nie słyszał jej słów, nie czuł dotyku jej ręki. Zbyt mocno był zasko­czony tym spotkaniem.

Człowiek w furażerce niecierpliwił się.

Jeśli natychmiast nie pójdziecie, zostawię was tutaj...

Nienawiść podeszła Józkowi do gardła. Nienawidzi!

198

tego człowieka, nienawidził Alicji, nienawidził siebie. Patrzył na ścieżkę, zarysowującą się między drzewami

i pomyślał:

To jest droga, która ma połączyć mnie i Alicję z moim wrogiem.

Chciał w tej jednej chwili powiedzieć tamtemu, ze nigdy nie zapomni obraźliwych słów wypowiedzianych wtedy na dworcu, że nie zapomni obrazu zabitej dziew­czyny i jej ojca ani napadu na pociąg. I że nie może być mowy o tym, żeby Józek Cytron przemycał się przez granicę jak wróg, dywersant i bandyta. Ale z tych Wszystkich słów, stłoczonych w krtani, wydobył tylko jedno zdławione zdanie:

Niech was diabli wezmą!

Chciał ująć Alicję za rękę, wytłumaczyć jej, ale ona odtrąciła go.

Józek! Zwariowałeś! Przez ciebie wszyscy wpad­niemy!...

Odwrócił się i potykając się o korzenie drzew poszedł w kierunku gościńca.

Dobiegło go jeszcze przytłumione wołanie Alicji.

Józek! Wróć! Józek!...

Nie obejrzał się.

W dali migotały żółte światełka miasta i świetlne se­mafory dworca kolejowego. Przyśpieszył kroku, żeby zdążyć na pociąg do Krakowa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Segal kalman MIŁOŚĆ O ZMIERZCHU
opowiadania+s B3awomir+mro BFek+ +weso B3e+miasteczko FGHPTQ5XDJJY7H6UKEUQI3VXUM553NH7P22KJQI
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun
Kalman
Balsam dla duszy opowiadanie 1
opowiadanie
Bohater opowiadan
OPOWIADANIE O NAJCIEKAWSZEJ PRZYGODZIE ZBYSZKA Z BOGDAŃCA
opowiadanie moj najlepszy przyjaciel

więcej podobnych podstron