Meg Cabot
Przekład EDYTA JACZEWSKA
Tytuł oryginału
Size 14 Is Not Fat Either
AMBER
Seksowny chłopiec za barem
Napełnia filiżankę.
Pyta: „Coś oprócz kawy?”
Zamiast mnie wziąć
na randkę.
Chłopiec za barem
Słowa/muzyka: Heather Wells
Facet za kontuarem przygląda mi się. Serio.
I jest seksowny. Tak seksowny, jak to się zdarza dwudziestojednoletnim Chłopcom za Barem. Założę się, że gra na gitarze. Założę się, że przesiaduje wieczorami o wiele za długo i brzdąka sobie, zupełnie jak ja. Widzę to po tych lekko podkrążonych zielonych oczach i długich rzęsach, i po kręconych jasnych włosach, które sterczą mu, potargane, na całej głowie. Jakby dopiero co wstał z łóżka. Nie miał czasu wziąć prysznica przed pracą, tak się zapomniał przy gitarze. Zupełnie jak ja.
- Co dla pani? - pyta. Ale z jakim spojrzeniem! Ze spojrzeniem, które wyraźnie mówi: „Podobasz mi się”.
Wiem, że to ja mu się podobam, bo nie ma za mną żadnej kolejki.
A dlaczego nie miałabym mu się podobać? Wyglądam nieźle. To znaczy, przynajmniej te fragmenty mnie, które wystają spod ciężkiego zimowego ubrania. Rzecz jasna umalowałam dziś rano rzęsy i podkład też nałożyłam (w przeciwieństwie do Chłopca za Barem wolę maskować cienie pod oczami). A kurtka ukrywa te dwa - no dobra, pięć - kilo, które mi przybyły w czasie świąt. No bo kto by liczył kalorie w Boże Narodzenie? Albo w Nowy Rok? Albo po Nowym Roku, kiedy wszystkie świąteczne słodkości są wyprzedawane za bezcen? Na powrót do formy przed sezonem na kostium kąpielowy zostało mnóstwo czasu.
I okay, powtarzam sobie to samo co rok od jakichś pięciu czy sześciu lat, a nadal ani razu nie spróbowałam doprowadzić się do formy na sezon na kostiumy kąpielowe. Ale kto wie? Może w tym roku... Mam dwa dni urlopu - tyle mi się zebrało od czasu, kiedy w październiku zaczęłam okres próbny. Mogłabym sobie skoczyć do Cancun. No dobra, tylko na weekend. Ale zawsze.
I co z tego, że jestem jakieś pięć - no, może osiem - lat starsza niż Chłopiec za Barem? Nadal mam w sobie to coś. Najwyraźniej.
- Poproszę grande café mocha - mówię. Wcale nie przepadam za kawą ze spienionym mlekiem, z dodatkiem bitej śmietany, ale to w końcu pierwszy dzień letniego semestru (Letniego? To chyba żart!) i na dworze jest naprawdę zimno, niedługo zresztą spodziewamy się burzy śnieżnej, a Cooper wyszedł dziś rano (udając się w nieznanym kierunku jak zwykle) i nie nastawił przed wyjściem ekspresu do kawy, a moja suka Lucy nie chciała wyjść na dwór, bo jest mróz, więc pewnie znajdę zostawioną przez nią śliczną niespodziankę, kiedy już wrócę do domu. Ja naprawdę potrzebuję czegoś, co mnie postawi na nogi i pozwoli mi przestać się nad sobą użalać.
Poza tym, rozumiecie, skoro już wywalam pięć dolców na kawę, niech to przynajmniej będzie coś ekstra.
- Jedna grande mocha, robi się - mówi Chłopiec za Barem i wykonuje filiżanką jedną z tych sztuczek. No wiecie, obraca ją, jakby filiżanka była coltem, a on rewolwerowcem z westernu.
Och, tak. On na pewno gra na gitarze. Ciekawe, czy siedzi i pisze piosenki, wiedząc, że nigdy się nie zdobędzie na publiczny występ jak ja? Ciekawe, czy jak ja też nie jest pewien własnego talentu?
Nie, on miałby dość odwagi, żeby z gitarą wystąpić przed tłumem ludzi i zaśpiewać własne utwory. No bo tylko na niego popatrzcie.
- Sojowe czy odtłuszczone? - pyta.
O Boże, nie mogę stawić czoła pierwszemu dniu pracy po feriach na odtłuszczonym mleku. A już sojowe? Sojowe?!
- Pełnotłuste mleko, proszę. - Zrehabilituję się później. Na lunch zjem tylko kurczaka z parmezanem i sałatkę, i może tylko jedną łyżkę niskokalorycznego mrożonego jogurtu...
Mmm, chyba że Magda zadbała o kolejną dostawę batonów lodowych Dove...
- Wie pani co? - mówi Chłopak za Barem. - Pani twarz jest jakaś znajoma...
- Och! - Rumienię się z radości. Pamięta mnie! Dziennie musi widywać setki, jak nie tysiące spragnionych kofeiny nowojorczyków, a on pamięta mnie! Na szczęście na dworze jest tak zimno, a tu w środku tak ciepło, że moje czerwone policzki da się łatwo wytłumaczyć tym, że zgrzałam się w kurtce, a nie tym, że się rozkleiłam, bo mnie zapamiętał. - Cóż, mieszkam i pracuję w sąsiedztwie. Ciągle tu przychodzę.
- Co jest nie do końca prawdą, bo narzucam sobie dość rygorystyczny budżet (z powodu żałośnie małej pensji); kawa z pianką zdecydowanie się w nim nie mieści. Zresztą darmową kawę mogę sobie zawsze brać ze stołówki.
Ale nie dodają do niej syropu mocha. Ani bitej śmietany. Próbowaliśmy trzymać pojemniki z bitą śmietaną w stołówce, ale studenci ciągle je podbierali i wstrzykiwali sobie bitą śmietanę prosto do gardeł.
- Nie - mówi Chłopiec za Barem, potrząsając swoją tak słodko rozczochraną czupryną. - Nie o to chodzi. Czy mówił ktoś pani, że jest pani bardzo podobna do Heather Wells?
Odbieram od niego swoją kawę. Oczywiście, to jest zawsze ten trudny moment. Co mam powiedzieć? „Tak, bo... ja jestem Heather Wells” - i ryzykować, że mnie zaprosi na randkę tylko dlatego, że jego zdaniem nadal mam jakieś związki z przemysłem muzycznym (co jest kompletną nieprawdą; jako że prześladuje mnie lęk, że zostanę wygwizdana przez widownię)?
Czy mam się po prostu roześmiać i powiedzieć: „Nie, a dlaczego?” Bo co będzie potem, kiedy zaczniemy się już spotykać, a on odkryje, że ja rzeczywiście jestem Heather Wells? Pewnie przez jakiś czas udałoby mi się to utrzymać w tajemnicy, ale w końcu się dowie, jak się naprawdę nazywam. Na przykład, kiedy będziemy przechodzić przez odprawę celną, wracając z Cancun. Albo kiedy będziemy podpisywać akt małżeństwa...
Więc koniec końców mówię:
- Naprawdę?
- Jasne. To znaczy, gdyby była pani szczuplejsza - dodaje z uśmiechem Chłopiec za Barem. - Proszę, pani reszta. Miłego dnia!
W głowie mi się nie mieści, że całe miasto przygotowuje się na zapowiadaną burzę śnieżną - ciężarówki pełne soli i piasku przedzierają się wzdłuż Dziesiątej ulicy, po drodze obłamując gałęzie drzew, w sklepach spożywczych już brakuje pieczywa i mleka, a telewizja bez przerwy pokazuje ostrzegawcze komunikaty pogodowe - natomiast dilerzy narkotyków nadal w pełnym składzie oblegają Washington Square Park i jego okolice.
Moim zdaniem to dowodzi, że rdzenni Amerykanie mogą się nadal bardzo wiele nauczyć od ciężko pracujących imigrantów.
O, tam właśnie ich widać, stoją na chodniku w swoich parkach Perry Ellis i popijają sobie własne mochaccinos. Ponieważ dziś rano w każdej chwili mogą wystąpić znaczne - przynajmniej jak na Nowy Jork - opady śniegu, na ulicy jest bardzo niewielu przechodniów, ale ci, którzy się pojawiają, witani są pogodnymi propozycjami nabycia sensimilli.
I okay, te propozycje spotykają się z jednogłośnymi odmowami. Ale kiedy dilerzy zauważają, że wlokę się ponuro w ich stronę, zaczynają uprzejmie wykrzykiwać listę swoich towarów, żeby mnie zachęcić.
Roześmiałabym się, gdybym nadal nie była tak nabzdyczona ze względu na Chłopca za Barem. Poza tym, ile razy wyjdę za próg mojego domu, natykam się na tych facetów. Zdaje się, że zupełnie im nie przeszkadza, że jeszcze nigdy nic od nich nie kupiłam. Wzruszają tylko ramionami, jakbym kłamała, czy coś, kiedy im tłumaczę, że najsilniejsza substancja stymulująca, jaką ostatnio zażywam, to kofeina. Niestety.
A przecież wcale nie kłamię. Szczyt mojej skłonności do rozpusty to piwo od czasu do czasu.
Piwo light, oczywiście. Przecież dziewczyna musi uważać na figurę.
- No i co ty na ten cały biały puch, który ma nas niedługo zasypać, Heather? - pyta mnie z uprzejmą troską jeden z dilerów, przemiły gość Reggie, stojący o kilka kroków dalej od reszty swoich rodaków.
- Wolę biały puch z nieba niż ten, którym handlujesz ty i ci twoi szemrani kolesie, Reggie - odwarkuję, czym sama jestem zdumiona. Boże, co się ze mną dzieje? Zwykle jestem nadzwyczaj grzeczna dla Reggiego i jego kolegów. Nie opłaca się zadzierać z miejscowym dilerem.
Ale zwykle nie bywam też nazywana tłuściochem przez swoich ulubionych Chłopców za Barem.
- Hej, kotku. - Reggie ma urażoną minę. - Po co ta agresja?
Ma absolutną rację. Nie powinnam nazywać Reggiego i jego kumpli szemranymi kolesiami, podczas gdy tych różnych panów w średnim wieku trzęsących przemysłem tytoniowym określa się mianem senatorów.
- Przepraszam cię, Reggie - mówię od serca. - Masz rację. Tyle że to już dziewięć miesięcy, jak próbujecie mnie nagabywać tuż przed moimi frontowymi drzwiami, a ja przez cały ten czas powtarzałam wam, że nie, dziękuję. Czego ty oczekujesz? Że z dnia na dzień zamienię się w rozpasaną kokainistkę? No, dajże spokój.
- Heather! - wzdycha Reggie, spoglądając w stronę ciężkich szarych chmur wiszących nisko na niebie. - Jestem człowiekiem interesu. Jaki byłby ze mnie biznesmen, gdybym pozwolił przejść obok takiej młodej kobiecie jak ty, borykającej się z niezwykle trudnym okresem w swoim życiu, i nie spróbował zainteresować jej swoją ofertą?
I żeby pokazać, o co mu chodzi, Reggie wyjmuje egzemplarz „New York Post”, który trzymał wetknięty pod ramię, i otwiera gazetę na pierwszej stronie. A tam, wielką na pięć centymetrów czcionką wrzeszczy nagłówek: „Znów razem!”, a pod spodem jest czarno - białe zdjęcie mojego byłego narzeczonego, który trzyma za rękę księżniczkę muzyki pop, Tanię Trace, z którą raz się ma żenić, a raz rozstaje.
- Reggie - mówię, biorąc pokrzepiający łyk swojej café mocha. Ale to tylko dlatego, że tak mi zimno. Właściwie kawa wcale mi już nie smakuje, bo została skażona dotykiem Chłopca za Barem. No cóż, może jeszcze na tę bitą śmietanę mam ochotę. Bo ona jest w zasadzie zdrowa. Przecież to nabiał. A nabiał stanowi ważną część dobrze zbilansowanego śniadania.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że ja przez cały dzień siedzę i marzę, żeby się znów zejść z moim byłym? Bo nic nie może być odleglejsze od prawdy.
Skoro już o tym mówimy, przez cały dzień to ja siedzę i marzę, że się schodzę z bratem mojego byłego, który nadal uparcie pozostaje niewrażliwy na moje wdzięki.
- Wybacz mi, Heather - powiada Reggie, znów zwijając gazetę.
- Pomyślałem, że wolałabyś wiedzieć. Dziś rano na New York One powiedzieli, że ślub jest nadal aktualny i ma się odbyć w kościele Świętego Patryka w tę sobotę, a wesele zrobią w Plaza.
Wybałuszam na niego oczy.
- Reggie. - Jestem oszołomiona. - Ty oglądasz New York One? Reggie robi nieco urażoną minę.
- Jak każdy nowojorczyk, zanim wyjdę do pracy, sprawdzam prognozę pogody.
Wow. To po prostu słodkie. Sprawdza pogodę, zanim wyjdzie do pracy handlować prochami na rogu mojej ulicy!
- Reggie, przyjmij moje przeprosiny. Doceniam twoje zawodowe poświęcenie. Nie tylko nie pozwalasz, żeby warunki atmosferyczne przeszkodziły ci w pracy, ale na dodatek jesteś na bieżąco, jeśli chodzi o miejscowe plotki. Bardzo proszę, możesz nadal usiłować sprzedawać mi narkotyki.
Reggie w uśmiechu prezentuje wszystkie zęby, z których wiele nosi kosztowne, złote koronki.
- Dziękuję, kochana - powiada, jakbym właśnie obdarzyła go jakimś wielkim komplementem.
Oddaję uśmiech, a potem brnę dalej w stronę biura. Chociaż nie powinnam narzekać. Mam przecież blisko do pracy, a to zaleta, bo miewam kłopoty z porannym wstawaniem. Gdybym mieszkała na Park Slope albo Upper West Side, czy gdzieś, i musiała codziennie dojeżdżać do pracy metrem - to by dopiero było wyzwanie. Chyba naprawdę mam szczęście. To znaczy, prawie mnie nie stać na café mocha, a dzięki tym wszystkim świątecznym imprezom, na które się wybrałam, nie mieszczę się już w moje sztruksy ze streczem w rozmiarze XL, chyba że pod spodem mam parę obciskających majtek.
I dobra, mój były narzeczony ma się niedługo ożenić z osobą z listy pięćdziesięciu Najpiękniejszych Ludzi Świata magazynu „People”, a ja nawet nie mam własnego samochodu, nie wspominając już o własnym domu.
Ale przynajmniej mogę mieszkać za darmo w zabójczym apartamencie na ostatnim piętrze kamienicy, o dwie przecznice od swojego miejsca pracy, i to w najfajniejszym mieście świata.
I niech będzie, wzięłam tę pracę zastępczyni kierownika administracyjnego jednego z akademików Uniwersytetu Nowojorskiego po to, żeby uzyskać zwolnienie z czesnego i wreszcie zdobyć licencjat, do którego kłamliwie się przyznawałam w swoim CV.
I owszem, zgadza się, mam trochę kłopotów z dostaniem się na Wydział Nauk Humanistycznych i Ścisłych, bo wyniki testów SAT miałam tak mizerne, że dziekan nie chce mnie przyjąć, dopóki nie odbędę - i nie zaliczę - wyrównawczego kursu z matematyki, chociaż wyjaśniałam jej, że robię całą rachunkowość dla pewnego uroczego prywatnego detektywa i nigdy jeszcze nie popełniłam w tych rachunkach żadnego błędu, którego byłabym świadoma.
Ale nie ma sensu oczekiwać, że pozbawiona uczuć biurokracja - nawet taka, dla której się pracuje - potraktuje cię jako indywidualny przypadek.
No i tak to wygląda - mając prawie dwadzieścia dziewięć lat, będę się po raz pierwszy w życiu uczyła rozwiązywać równania z jedną niewiadomą (i pozwólcie mi tylko nadmienić, że mam poważny problem, usiłując sobie wyobrazić sytuację, w której ta wiedza mi się faktycznie do czegoś przyda).
I dobra, do późnej nocy siedzę i piszę piosenki, chociaż za żadne skarby nie mogłabym się zdobyć na odwagę, żeby gdzieś z nimi wystąpić przed ludźmi.
Droga do pracy zajmuje mi wprawdzie dwie minuty, a mogę też sobie od czasu do czasu popatrzeć na mojego gospodarza i szefa, w którym się potężnie podkochuję, kiedy w samym ręczniku przemyka z łazienki do pralni, żeby znaleźć jakąś czystą parę dżinsów.
Więc życie nie jest aż tak złe. Mimo Chłopca za Barem.
Z drugiej strony, mieszkanie tak blisko miejsca pracy ma też swoje wady. Na przykład ludzie bez żadnych oporów dzwonią do mnie do domu w jakichś banalnych sprawach, jak zapchana toaleta czy skarga na hałaśliwego sąsiada. Zupełnie jakbym mieszkając dwie przecznice dalej, mogła tam przychodzić o każdej porze dnia i nocy i zajmować się sprawami, które powinien załatwiać mój mieszkający na terenie akademika szef.
Ale i tak lubię swoją pracę. Lubię nawet swojego nowego szefa, Toma Snellinga.
Dlatego też, kiedy tego ranka wchodzę do Fischer Hall i przekonuję się, że Toma jeszcze nie ma w biurze, ogarnia mnie lekka irytacja - i to nie dlatego, że nie ma tu nikogo, kto by docenił, że udało mi się zdążyć do pracy przed dziewiątą trzydzieści. Nikogo, poza Pete'em, pracownikiem ochrony, który wisi na telefonie, usiłując dodzwonić się do wychowawcy jednego ze swoich licznych dzieci, żeby się dowiedzieć, dlaczego zostało zatrzymane w szkole po lekcjach.
I jest chyba za kontuarem recepcji któraś z zatrudnionych u nas studentek. Ale nawet nie spojrzała na mnie, kiedy koło niej przechodziłam, tak ją pochłonął egzemplarz „US Weekly”, który podkradła z pojemnika na przychodzącą pocztę (na okładce jest Jessica Simpson. Znowu. Ona i Tania Trace idą łeb w łeb w tym wyścigu do tegorocznego tytułu Ulubienicy Brukowców).
Dopiero kiedy skręcam za róg i mijam windy, zauważam kolejkę studentów przed drzwiami biura kierownictwa administracyjnego akademika. I dociera do mnie z opóźnieniem, że pierwszy dzień letniego semestru to także pierwszy dzień, kiedy mnóstwo dzieciaków wraca po przerwie świątecznej - te, które nie zostały w akademiku (to znaczy domu studenckim), żeby imprezować aż do rozpoczęcia zajęć właśnie dzisiaj, w dzień po święcie Martina Luthera Kinga.
A kiedy Cheryl Haebig - studentka drugiego roku Uniwersytetu Nowojorskiego, która desperacko chce zamienić się z kimś na pokój, bo jest pełną życia czirliderką, a jej obecną współlokatorką jest fanka rocka gotyckiego, która nie cierpi szkolnego ducha we wszystkich jego przejawach, a poza tym jako domowe zwierzątko trzyma w pokoju boa dusiciela - podrywa się ze służbowej niebieskiej kanapy stojącej pod drzwiami mojego gabinetu i woła: „Heather!” - wiem, że dziś rano będę miała urwanie głowy.
Dobrze, że mogę się trochę podtrzymać na duchu swoją grande café mocha.
Inni studenci - z których każdego znam osobiście, bo już bywali w moim biurze z powodu konfliktów ze współlokatorami - gramolą się z zimnej marmurowej posadzki, na której siedzieli, czekając na mnie, bo kanapa jest tylko dwuosobowa. Wiem, na co czekali. Wiem, czego chcą.
I to nie będzie nic przyjemnego.
- Ludzie, słuchajcie - mówię, wyciągając klucz do gabinetu z kieszeni kurtki. - Mówiłam wam. Żadnych zamian na pokoje, dopóki nie wprowadzą się wszyscy studenci, którzy przyjeżdżają na wymianę. Potem się zobaczy, co zostało.
- To nie w porządku! - woła chudy facecik z wielkimi plastikowymi kółkami w uszach. - Dlaczego ci durni studenci z wymiany mają zaklepane wszystkie wolne miejsca? My tu byliśmy pierwsi.
- Przykro mi - dodaję. I naprawdę mi przykro, bo gdybym po prostu mogła ich wszystkich poprzenosić, nie musiałabym już wysłuchiwać tych jęków. - Ale będziecie musieli zaczekać, dopóki oni wszyscy się nie wprowadzą. Potem, jeśli jakieś miejsca zostaną, możemy was tam przenieść. Więc jeśli poczekacie do przyszłego poniedziałku, kiedy już będziemy wiedzieli, kto się wprowadził, a kto zrezygnował...
Przerywa mi zbiorowy jęk.
- Do przyszłego poniedziałku to ja nie przeżyję - jeden ze studentów zapewnia innego.
- Albo mój współlokator nie przeżyje - odpowiada tamten. - Bo ja go do tego czasu zabiję.
- Żadnego mordowania współlokatorów - oświadczam, otworzywszy wreszcie drzwi biura. - Ani żadnych samobójstw. Ludzie, dajcie spokój. To tylko jeszcze jeden tydzień.
Większość wynosi się, narzekając pod nosem. Tylko Cheryl nie odchodzi i energicznie wkracza za mną do gabinetu. Widzę, że ciągnie za sobą jakąś dziewczynę wyglądającą jak szara myszka.
- Heather. Cześć. Posłuchaj, pamiętasz, jak mówiłaś, że jeśli znajdę kogoś, kto będzie chciał się ze mną zamienić na miejsce, to będę mogła się przenieść? No cóż, znalazłam kogoś. To współlokatorka mojej przyjaciółki Lindsay, Ann. Powiedziała, że zamieni się ze mną na miejsce.
Ściągnęłam już z siebie kurtkę, którą wieszam na stojącym niedaleko wieszaku. Wreszcie opadam na krzesło za swoim biurkiem i spoglądam na Ann, która chyba jest przeziębiona, wnioskując ze sposobu, w jaki siąka nosem w chusteczkę. Podsuwam jej pudełko, które trzymam pod ręką, w razie gdyby rozlała mi się cola light.
- Chcesz zamienić się na pokoje z Cheryl? - pytam ją, żeby się zwyczajnie upewnić. Trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto miałby ochotę zamieszkać z osobą, która pomalowała swoją część pokoju na czarno.
No ale współlokatorkę Cheryl pewnie wkurza to, że pokój po stronie Cheryl udekorowany jest aż tyloma stokrotkami, symbolem drużyny Uniwersytetu Nowojorskiego.
- Chyba tak - bąka Ann.
- Ona chce - zapewnia mnie pogodnie Cheryl. - Prawda, Ann? Ann wzrusza ramionami.
- Chyba tak - powtarza.
Zaczynam odnosić wrażenie, że Ann jest do zgody na tę zmianę miejsc przymuszana.
- Ann, czy ty znasz współlokatorkę Cheryl, Karly? Wiesz, że ona, eee... Lubi czerń?
- Och! - mówi Ann. - Tak. Gotycki rock. Wiem. Nie ma sprawy.
- A... - Waham się przed poruszaniem tego tematu. - O tym wężu wiesz?
- A co mi tam. No bo - zerka w stronę Cheryl - bez obrazy i tak dalej. Ale wolę mieszkać z wężem niż z czirliderką.
Cheryl, jak najdalsza od obrażania się, spogląda na mnie rozpromieniona.
- Widzisz? To możemy teraz odwalić te papierkowe formalności związane z przeprowadzką? Bo mój tata tu jest, żeby pomóc mi się przenieść, a chce wracać do New Jersey, zanim ta burza śnieżna się zacznie.
Wyciągam formularze i łapię się na tym, że wzruszam ramionami zupełnie jak Ann - to trochę zaraźliwe.
- Okay. - Podaję im papiery, które muszą wypełnić, żeby się mogły zamienić pokojami. Kiedy dziewczyny - Cheryl półprzytomna z ekscytacji, Ann zdecydowanie spokojniejsza - kończą wypełniać formularze i wychodzą, przeglądam druki sprawozdań z ostatniej nocy. W Fischer Hall przez całą dobę dyżuruje ochrona, studenci w recepcji na dole i opiekunowie pięter, czyli studenci ostatnich lat, którzy w zamian za bezpłatne mieszkanie i wyżywienie funkcjonują jako coś w rodzaju nianiek dla każdego z dwudziestu pięter akademika. Wszyscy na koniec dyżuru wypełniają takie raporty, a moim zadaniem jest załatwianie opisanych w nich spraw. Dzięki temu miewam interesujące poranki.
Raporty obejmują pełne spektrum problemów - od niedorzecznych do banalnych. Na przykład ostatniej nocy z okna któregoś z wysokich pięter zrzucono sześć litrowych butelek piwa na dach taksówki przejeżdżającej ulicą. Przyjechali gliniarze z Szóstego Komisariatu i parę razy biegali na górę i na dół po schodach, bezskutecznie usiłując się dowiedzieć, kto się tak zabawiał.
Z drugiego krańca spektrum - ktoś z recepcji zgubił czyjś kompakt Columbia House CD of the Month, co wywołało spore zamieszanie. Jeden z pracowników studentów z powagą donosi, że mieszkanka jego piętra kilkakrotnie trzasnęła drzwiami swojego pokoju, wołając: „Jak ja nienawidzę tego miejsca!” Pracownik sugeruje skierowanie studentki na konsultacje w poradni psychologicznej.
Kolejny raport informuje o niewielkiej awanturze, jaka wybuchła, kiedy pracownik stołówki skarcił studenta za to, że próbował wcisnąć minipizzę do tostera do grzanek.
Kiedy dzwoni mój telefon, rzucam się do słuchawki, wdzięczna za każdą odmianę. Kocham swoją pracę, naprawdę. Ale trzeba przyznać, że nie zmusza mnie ona do zbyt wielkiego intelektualnego wysiłku.
- Fischer Hall, mówi Heather, w czym mogę pomóc? - Moja dawna szefowa, Rachel, miała bardzo surowe zasady co do sposobu, w jaki powinnam odbierać telefony. Chociaż Rachel już tu z nami nie ma, trudno się pozbyć raz utrwalonych nawyków.
- Heather? - W tle słyszę syrenę karetki. - Heather, to ja, Tom.
- O, cześć Tom. - Zerkam na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Tak! Byłam w biurze, kiedy zadzwonił! I jeśli nie punktualnie, to przynajmniej przed dziesiątą. - Gdzie jesteś?
- W St. Vincent's. - W głosie Toma słyszę znużenie. Praca kierownika administracyjnego jednego z akademików Uniwersytetu Nowojorskiego jest szalenie trudna. Człowiek musi się opiekować prawie siedmiuset studentami studiów licencjackich, z których większość, poza wyjątkiem letnich obozów albo może jakimś czasem spędzonym w szkole z internatem, nigdy przedtem w swoim życiu nie przebywała przez dłuższy okres z dala od domu, a co dopiero mówić o dzieleniu łazienki z inną istotą ludzką. Studenci przychodzą do Toma z najrozmaitszymi problemami: konflikty ze współlokatorami, kłopoty na studiach, tarapaty finansowe, kryzysy tożsamości seksualnej... - Tom zajmował się już wszystkim, co sobie tylko można wyobrazić.
A jeśli któryś z mieszkańców zachoruje lub się zrani, obowiązkiem kierownika administracyjnego jest zadbać, żeby otrzymał właściwą opiekę. Nie trzeba zatem dodawać, że Tom sporo czasu spędza w szpitalnych izbach przyjęć, zwłaszcza w weekendy, bo wtedy większość studentów organizuje popijawy. A robi to wszystko - jest do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez trzysta czterdzieści trzy dni w roku (wszystkim pracownikom administracyjnym Uniwersytetu Nowojorskiego przysługują dwadzieścia dwa dni urlopu) - za niewiele więcej niż zarabiam ja, plus darmowe mieszkanie z utrzymaniem.
Hej, czy trudno się dziwić, że moja poprzednia szefowa wytrzymała zaledwie parę miesięcy?
Ale Tom wydaje się dość zrównoważony. To znaczy na tyle, na ile zrównoważony może być były liniowy obrońca Texas A&M University o wzroście stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów i wadze stu kilogramów, którego ulubionym filmem są Małe kobietki i który przeniósł się do Nowego Jorku, żeby móc się wreszcie ujawnić ze swoją orientacją seksualną.
- Posłuchaj, Heather - mówi Tom zmęczonym głosem. - Nie ruszę się stąd jeszcze przez przynajmniej parę godzin. Wczoraj wieczorem mieliśmy dwudzieste pierwsze urodziny.
- Oho! - Obchody dwudziestych pierwszych urodzin to te najgorsze. Nieodmiennie zaproszeni na urodziny goście oczekują od nieszczęśnika osiągającego wiek dojrzałości wypicia dwudziestu jeden pięćdziesiątek wódki, jedna po drugiej. Ponieważ organizm ludzki nie jest w stanie uporać się z taką ilością alkoholu w tak krótkim czasie, w większości przypadków nasz student kończy wieczór urodzin na izbie przyjęć jednego z pobliskich szpitali. Fajnie, nie?
- Przykro mi cię o to prosić - ciągnie Tom - ale czy mogłabyś przejrzeć mój kalendarz i poprzekładać wszystkie przesłuchania naszych delikwentów, które mam zaplanowane na dzisiejsze przedpołudnie? Nie wiem jeszcze, czy przyjmą tego chłopaka na oddział, czy nie, a on nie chce zadzwonić do swoich rodziców...
- Nie ma sprawy - mówię. - Ile czasu tam siedzisz?
- Wypił tylko siedem, zanim urwał mu się film. - Tom wzdycha ze świstem. - Więc gdzieś tak od północy. Straciłem już poczucie czasu.
- Jeśli chcesz, przyjadę cię zmienić. - Kiedy student jest na izbie przyjęć, ale nie biorą go na oddział, władze Uniwersytetu Nowojorskiego uważają, że ktoś z pracowników administracji powinien z nim tam siedzieć cały czas. Nie możesz nawet pójść do domu, żeby wziąć głupi prysznic, chyba że pojawi się ktoś inny, kto cię w tym czasie zastąpi. Uniwersytet Nowojorski nie zostawia swoich studentów w szpitalnych izbach przyjęć własnemu losowi. Chociaż często się zdarza, że taki student wypisuje się i nawet nie zawraca sobie głowy zawiadomieniem cię o tym, więc siedzisz tam i z dobrą godzinę oglądasz hiszpańskie telenowele, zanim zorientujesz się, że dzieciaka już na izbie przyjęć nie ma. - W ten sposób zjesz chociaż jakieś śniadanie.
- Wiesz co, Heather? Chyba skorzystam z twojej propozycji, jeśli naprawdę nie masz nic przeciwko.
Nie mówię, że mam, i wyjmuję pieniądze na przejazd taksówką z biurowej kasy, zanim jeszcze zdążyłam odłożyć słuchawkę. Uwielbiam biurową kasę na drobne wydatki. To zupełnie tak, jakby w biurze miało się własny, prywatny bank. Niestety, Justine, dziewczyna, która była tu przede mną, uważała tak samo i kiedyś wydała całą kasę Fischer Hall na grzejniki olejowe dla swoich przyjaciół i rodziny. Kwestura nadal sokolim okiem śledzi wydatki z naszej biurowej kasy, za każdym razem kiedy zanoszę im paragony do rozliczenia, mimo że wszystkie co do jednego są w porządku.
A ja nadal nie bardzo wiem, do czego służy grzejnik olejowy.
Kończę przekładać spotkania Toma, a potem jednym łykiem dopijam swoją café mocha. „Gdyby była pani szczuplejsza”. Wiesz co, Chłopcze za Barem? Z tymi długimi pazurami, których nie obcinasz, bo jesteś za biedny, żeby cię było stać na nowy plektron do gitary, wyglądasz jak dziewczyna. Tak, tak właśnie. Jak dziewczyna. I jak ci się to podoba, Chłopcze za Barem?
Szybko wpadnę do stołówki, żeby złapać bajgla, którego zjem po drodze do szpitala, i będę gotowa do drogi. To znaczy, café mocha jest świetna i tak dalej, ale raczej nie podtrzymuje energii na długo... W przeciwieństwie do bajgli. Zwłaszcza takich posmarowanych szczodrze serkiem śmietankowym (nabiał), na którym potem ułoży się kilka plasterków bekonu (białko).
Złapałam już kurtkę i miałam zamiar wziąć sobie bajgla, kiedy widzę, że Magda, moja najlepsza koleżanka z pracy i główna kasjerka stołówki, staje w drzwiach mojego biura z miną bardzo dla niej nietypową.
- Cześć, Magda. Nigdy nie uwierzysz, co mi dziś powiedział Chłopiec za Barem.
Ale Magda, zwykle osoba bardzo ciekawska, a poza tym wielka fanka Chłopca za Barem, nie podchwytuje tematu.
- Heather - mówi. - Chciałabym ci coś pokazać.
- Jeśli to pierwsza strona „Post” - odpowiadam - to Reggie cię uprzedził. I naprawdę, Magda, nie ma sprawy. Nic mi nie jest. W głowie mi się nie mieści, że pogodziła się z nim po tej historii z Paris i Pussycat Dolls. Ale w końcu jego tata jest właścicielem wytwórni płytowej, dla której ona nagrywa. Co innego miała zrobić?
Magda kręci głową.
- Nie. Nie chodzi o „Post”. Po prostu chodź, Heather. Proszę. Zaciekawiona - ale bardziej dlatego, że jeszcze się nawet do mnie nie uśmiechnęła niż rzeczywiście przekonana, że pokaże mi coś wstrząsającego - idę za Magdą holem, mijam biuro samorządu studenckiego, zamknięte o tak wczesnej porannej porze, i biuro szefa Magdy, które jest dziwnie puste. Zazwyczaj biuro stołówki pełne jest narzekających pracowników i dymu tytoniowego, bo Gerald Eckhardt, szef stołówki, to niereformowalny palacz. Powinien palić wyłącznie poza budynkiem, ale wiecznie go łapię na tym, że kopci przy biurku, a potem otwiera okno i próbuje wywietrzyć. Wydaje mu się, że nikt nic nie poczuje. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj biuro jest puste - i bez dymu.
- Magda - pytam, kiedy jej różowy fartuch znika za wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do hałaśliwej, zaparowanej stołówkowej kuchni. - Co się dzieje?
Ale Magda nie mówi ani słowa, tylko zatrzymuje się obok wielkiej, przemysłowej kuchni; stoi na niej na gazie pojedynczy kocioł. Gerald też tam stoi i wygląda trochę nie na miejscu w tym swoim urzędowym garniturze wśród podwładnych w różowych fartuchach. Przytłacza też wszystkich swoją potężną posturą - rezultatem zbyt częstego raczenia się kurczakiem z parmezanem według własnego przepisu.
Gerald ma minę - no cóż, można ją opisać wyłącznie jednym słowem: przerażona. Tak samo Saundra z działu sałatkowego i Jimmy, obsługujący dział dań gorących. Magda jest blada pod swoim jaskrawym makijażem. A Pete - co tutaj robi Pete? - wygląda, jakby zbierało mu się na wymioty.
- Dobra, ludzie - mówię. Jestem przekonana, że cokolwiek tu się wyrabia, chodzi o jakiś żart. Bo Gerald ma wieloletnią praktykę jako dowcipniś i nikt go nie pobije w żartach z gumowym szczurem w szufladzie albo plastikowym pająkiem w zupie. - Co jest? Prima aprilis to dopiero za jakieś trzy miesiące. Pete, co ty tu w ogóle robisz?
I wtedy Pete - który z jakiegoś powodu włożył kuchenną rękawicę - sięga dłonią i unosi pokrywkę z wesoło pyrkoczącego kotła, żebym mogła sobie wygodnie zajrzeć do środka.
Co te majtki robią
Na mojej kanapie?
One nie są moje.
Dziwne, że się gapię?
Stringi rozmiar S
Strasznie w oczy kłują
Kto tu z kim zaszalał?
Na mnie nie pasują...
Piosenka o stringach
Słowa/muzyka: Heather Wells
Stołówka w Fischer Hall jest pełna ludzi, ale nie studentów. Studentom powiedzieliśmy, że był wyciek gazu - nie tak duży, żeby ewakuować cały budynek, ale na tyle poważny, żeby zamknąć stołówkę.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy mieszkańcy akademika byli tak półprzytomni po wczorajszych imprezach, że faktycznie nam uwierzyli. A przynajmniej nie protestowali - od chwili, kiedy zaczęłam rozdawać bony na posiłki, żeby mogli pójść się najeść w siedzibie związku studentów.
Teraz stołówka nadal jest napakowana - ale ludźmi z biura rektora, z administracji, pracownikami stołówki, funkcjonariuszami policji i detektywami z wydziału zabójstw, a nie głodnymi osiemnastolatkami.
Mimo to w pomieszczeniu jest dziwnie cicho, więc wydaje się, że energooszczędne świetlówki w lampach nad naszymi głowami, które odbijają się w taflach przydymionego szkła w okienkach pod sufitem, szumią nieco głośniej niż zazwyczaj. Przez ten szum słyszę pochlipywanie Magdy. Siedzi w kącie stołówki wśród współpracowniczek w różowych fartuchach, z siatkami na włosach i francuskim manikiurem.
Któryś z funkcjonariuszy miejskiej policji przemawia do nich łagodnym tonem:
- Jak tylko pobierzemy odciski palców, wszystkich państwa zwolnimy do domu.
- A po co wam nasze odciski palców? - Magdzie trzęsie się broda ze strachu, a może z oburzenia. - Nie zrobiliśmy nic złego! Nikt z nas nie zabił tej dziewczyny!
Pozostali pracownicy stołówki mruczą potakująco. Nikt z nich przecież tej dziewczyny nie zamordował. Policjant nie zmienia łagodnego tonu:
- Musimy mieć odciski wszystkich państwa, żeby upewnić się, które ślady znalezione w kuchni należą do pracowników, proszę pani, a które do zabójcy. O ile jakieś zostawił.
- A upewniajcie się. - Gerald przychodzi na odsiecz swoim podwładnym. - Ale ja panu oświadczam od razu, że nikt z moich ludzi mordercą nie jest. Prawda, moi drodzy?
Wszystkie osoby w różowych fartuchach z powagą kiwają głowami. W ich oczach jednakże połyskuje coś więcej niż tylko łzy. Podejrzewam, że może to być rodzaj fascynacji: oto nie tylko znaleźli w swojej kuchni, w samym jej środku, między hot dogami kukurydzianymi i kanapkami z masłem orzechowym i dżemem, ofiarę morderstwa - teraz jeszcze stali się cennymi świadkami zbrodni, więc nie są już traktowani wyłącznie jako pracownicy stołówki - kasta pariasów, z punktu widzenia studentów, których obsługują - ale jako myślące ludzkie istoty.
Kilkorgu z nich zdarza się to chyba po raz pierwszy w życiu.
Zauważam dyrektora działu administracji, doktora Jessupa, który siedzi przy stole z kilkoma innymi osobami z administracji; wszyscy mają oszołomione miny. Odkrycie ludzkiej głowy w uniwersyteckiej stołówce zmusiło personel administracyjny do zjawienia się w pracy przed dziesiątą mimo zagrożenia śnieżycą. Nawet rektor uczelni, Phillip Allington, jest tu i siedzi obok Stevena Andrewsa, naszego nowego trenera koszykówki, który ma zmartwioną minę. I trudno mu się dziwić. Cała reprezentacja koszykówki Uniwersytetu Nowojorskiego mieszka w Fischer Hall dzięki temu, że akademik leży niedaleko Kompleksu Winera, uczelnianego ośrodka sportowego.
Po dwóch zabójstwach studentek w tym budynku w pierwszym semestrze - dzięki którym Fischer Hall dorobiło się miana Akademika Śmierci - wszyscy pracownicy uczelni (włącznie z trenerami sportowymi) zrobili się chyba trochę nerwowi. I trudno im się dziwić. A już zwłaszcza rektorowi Allingtonowi. Nie ma łatwej kadencji. Nikt nie wie tego lepiej niż ja, zastępczyni kierownika administracyjnego Akademika Śmierci.
A teraz wygląda na to, że sprawy jeszcze się skomplikowały, i to nie tylko dla rektora, ale też dla szefa mojego szefa, dyrektora administracyjnego uczelni... i on o tym wie. Chusteczka wetknięta w butonierkę jego marynarki jest zmięta, jakby ktoś - wykorzystując moje niebagatelne umiejętności śledcze, domyślam się, że tym kimś był sam doktor Jessup - faktycznie z niej korzystał. Kręcąc się na krześle przy lepiącym się stołówkowym stole, zdołał też efektownie pognieść sobie garnitur.
- Heather - zwraca się do mnie doktor Jessup nieco zbyt serdecznie, kiedy podchodzę do jego stolika. Zostałam odwołana przez jednego z policjantów od zajęć w swoim gabinecie, dokąd poszłam natychmiast, jak obejrzałam to, co pokazał mi Pete, żeby dzwonić do wszystkich, którzy przychodzili mi do głowy, włącznie z doktorem Jessupem i moim szefem, Tomem. - Detektyw Canavan chce z tobą porozmawiać. Pamiętasz detektywa Canavana z Szóstego Komisariatu, prawda?
Jak bym mogła zapomnieć.
- Panie detektywie. - Wyciągam prawą dłoń do trochę niechlujnego z wyglądu faceta w średnim wieku, z siwymi wąsami, który stoi, jedną stopę opierając na siedzeniu wolnego stołówkowego krzesła.
Detektyw Canavan podnosi wzrok znad trzymanego w rękach kubka kawy. Oczy ma koloru łupka, a skóra wokół nich jest pomarszczona od zbyt częstego wystawiania jej na kaprysy pogody. To nie żarty, praca nowojorskiego detektywa z wydziału zabójstw. Niestety, nie wszyscy z nich wyglądają jak Chris Notch. Mam wrażenie, że żaden tak nie wygląda.
- Miło cię znów widzieć, Heather. - Uścisk dłoni detektyw ma równie miażdżący, jak zawsze. - Rozumiem, że już to widziałaś. A zatem, jakieś domysły?
Przenoszę wzrok z detektywa na największego ważniaka naszego departamentu i z powrotem.
- Hm - mruczę, nie rozumiejąc, co się tu właściwie dzieje. Zaraz - czy doktor Jessup i detektyw Canavan faktycznie liczą na moją pomoc w rozwiązaniu zagadki tej obrzydliwej zbrodni? Bo zupełnie inaczej odnosili się do mojej chęci pomagania ostatnim razem... - A gdzie jest reszta tej dziewczyny?
- Heather, detektyw Canavan nie to miał na myśli. - Doktor Jessup ma wymuszony uśmiech. - Chodziło mu o to, czy rozpoznałaś... tamto?
Carol Ann Evans, dziekan do spraw studenckich - Tak, ta sama, która nie chce mnie przyjąć na uczelnię, dopóki nie udowodnię jej, że umiem mnożyć ułamki - siedzi akurat tuż obok i kiedy słyszy słowo „tamto”, zaczyna się jakby lekko krztusić, zakrywając usta zwiniętą chusteczką.
A z tego co wiem, nawet nie zajrzała do wnętrza tego kotła.
Oni wcale nie chcą mojej pomocy. Nie takiej pomocy.
Odpowiadam:
- No cóż, trudno powiedzieć.
Nie mam najmniejszego zamiaru oświadczyć przy tych wszystkich ludziach, że Lindsay Combs, miss swojego rocznika i przyszła (teraz już nie) współlokatorka swojej najlepszej przyjaciółki, Cheryl Haebig, najwyraźniej została pozbawiona głowy przez jakiegoś nieznanego osobnika i że tę głowę zostawiono w kotle na gazie w kuchni stołówki Fischer Hall.
- No mów, Heather - zachęca mnie doktor Jessup z uśmiechem, który nie sięga oczu. A do detektywa Canavana dodaje na tyle głośno, żeby usłyszeli to wszyscy obecni w stołówce, chyba chcąc wywrzeć wrażenie na rektorze Allingtonie, który nie ma zielonego pojęcia, kim jestem (chociaż jego żony i mnie omal nie zamordowała ta sama osoba): - Tu obecna Heather zna każdego bez wyjątku z siedmiuset mieszkańców Fischer Hall z imienia i nazwiska. Prawda, Heather?
- No cóż, ogólnie mówiąc, tak - przyznaję, czując się niezręcznie. - O ile nie zostawiło się ich na wolnym ogniu na parę godzin.
Czy to zabrzmiało nonszalancko? Dziekan Evans znów się krztusi. Nie miałam zamiaru być nonszalancka. Tylko że... No, dajcie spokój.
Mam nadzieję, że dziekan nie uprzedzi się teraz do mnie. No wiecie, w kwestii przyjęcia mnie na studia na Wydziale Nauk Humanistycznych i Ścisłych.
- Kim ona jest? Ta dziewczyna. - Detektyw zdaje się nieświadomy tego, że wszyscy obecni w stołówce podsłuchują naszą rozmowę. - Przydałoby się nam tu nazwisko.
Czuję, że trochę mi się przewraca w żołądku, jak wtedy w kuchni, kiedy Pete podniósł pokrywkę, a ja zorientowałam się, że patrzę w te nic niewidzące oczy.
Biorę głęboki oddech. Powietrze w stołówce przesycone jest zwykłymi śniadaniowymi zapachami... Jajka, kiełbaski i syrop klonowy. Nią jakoś nie pachnie.
A przynajmniej tak mi się wydaje.
Ale i tak cieszę się, że nie starczyło mi dziś rano czasu na moje zwyczajowe śniadanie w postaci bajgla z serkiem kremowym i bekonem. Ta café mocha - jak na razie - aż nadto mi wystarczyła. Parkiet jadalni tańczy mi trochę przed oczyma.
Odchrząkuję. Proszę bardzo. Teraz lepiej.
- Lindsay Combs - mówię. - Ona chodzi... Chodziła... Z rozgrywającym Stokrotek.
Stokrotki to niefortunna nazwa reprezentacji koszykarskiej Uniwersytetu Nowojorskiego, grającej w III lidze. Swoją dawną nazwę, Kuguary, drużyna straciła z powodu jakiegoś oszustwa w latach pięćdziesiątych i od tamtej pory nosi nazwę Stokrotki - ku rozbawieniu drużyn, z którymi gra i własnemu, niekończącemu się rozgoryczeniu.
Wszyscy obecni w jadalni głośno łapią powietrze. Rektor Allington - ubrany jak zwykle w swoją wersję tego, w co mógłby się ubierać jeden z jego studentów (gdyby był teraz rok 1955), czyli kurtkę z emblematem Uniwersytetu Nowojorskiego i szare sztruksy - aż woła:
- Nie!
Siedzący obok rektora Allingtona trener Andrews - jak to przewidywałam - blednie.
- O Boże! - jęczy. To wysoki facet, mniej więcej w moim wieku, z nastroszoną ciemną czupryną i rozbrajająco błękitnymi oczyma... Ten typ urody zwie się Czarny Irlandczyk. Gdyby nie był tak napakowany mięśniami, byłby uroczy. No i gdyby w ogóle raczył zauważyć, że istnieję na tym świecie.
Nie żeby coś z tego wyszło, nawet gdyby moje istnienie zauważył, skoro serce oddałam już innemu.
- Tylko nie Lindsay - mamrocze.
Żal mi go. Naprawdę mi go żal. Cheryl Haebig nie jest jedyną osobą, która lubiła Lindsay... Wszyscy ją lubiliśmy. No cóż, wszyscy poza Sarah, naszą asystentką administracyjną, robiącą teraz studia magisterskie. Lindsay była dziewczyną niesamowicie popularną i kapitanem drużyny czirliderek Uniwersytetu Nowojorskiego, miała długie do pasa włosy w kolorze miodu i piersi wielkości grejpfrutów; Sarah twierdziła, że są rezultatem operacji plastycznej. Chociaż Lindsay potrafiła być czasami męcząco entuzjastyczna (przynajmniej dla mnie), stanowiła jednak przyjemną odmianę po mało pozytywnym nastawieniu studentów Uniwersytetu Nowojorskiego, z jakim miewaliśmy do czynienia w naszym biurze: dzieciaki są zepsute, wiecznie z czegoś niezadowolone i grożą, że zadzwonią do tatusia prawnika, jeśli im nie załatwimy pojedynczego pokoju czy dłuższego łóżka.
- Jezu Chryste. - Doktor Jessup nie wierzył mi, kiedy mu powiedziałam, że musi jak najszybciej przyjechać do Fischer Hall, ponieważ jedna z jego mieszkanek straciła głowę... W dosłownym znaczeniu tego słowa. Teraz wygląda tak, jakby wreszcie fakty do niego docierały. - Heather, jesteś tego pewna?
- Tak. Jestem pewna. To Lindsay Combs. Głowa naszych czirliderek. - Z trudem przełykam ślinę. - Przepraszam. Niezamierzona gra słów.
Detektyw Canavan wyjął zza paska służbowy notes, ale nie zapisał w nim nic. Zamiast tego powoli przerzuca jego strony i nie podnosi głowy.
- Skąd wiesz?
Usiłuję nie pamiętać tych niewidzących, ale patrzących na mnie oczu - ale nie mogę.
- Lindsay nosiła szkła kontaktowe. Kolorowe. Zielone.
I to w tak nienaturalnym zielonym odcieniu, że za każdym razem, kiedy Lindsay wychodziła z naszego biura, Sarah zawsze pytała: „I kogo ona próbuje oszukiwać? Taki kolor przecież nie występuje w naturze”.
- To wszystko? - pyta detektyw Canavan. - Barwione szkła kontaktowe?
- No i kolczyki. Miała trzy w jednym uchu, dwa w drugim. Bardzo często przychodziła do mojego gabinetu - mówię, żeby wyjaśnić, skąd tak dobrze znam jej piercing.
- Sprawiała kłopoty? - pyta detektyw Canavan.
- Nie - odpowiadam. Większość studentów trafia do biura kierownictwa administracyjnego akademika albo dlatego, że mają jakieś kłopoty, albo dlatego, że mają problem ze współlokatorem. Lub, jak w przypadku Lindsay, dlatego że chcą skorzystać z darmowej antykoncepcji, którą trzymam w słoju na swoim biurku zamiast całusków Hersheya (mniej kalorii). - Kondomy.
Detektyw Canavan unosi swoje siwawe brwi.
- Słucham?
- Lindsay często do mnie zaglądała po darmowe kondomy - wyjaśniam. - Ona i jej chłopak mieli dość gorące temperamenty.
- Nazwisko?
Nieco za późno łapię, że właśnie udało mi się obciążyć jednego z mieszkańców mojego akademika. Do trenera Andrewsa też to dociera.
- Nie no, panie detektywie - mówi. - Mark nie byłby zdolny do...
- Mark jak? - pyta ostro detektyw Canavan.
Jak widzę, trener Andrews ma w oczach panikę. Rektor Allington rusza na ratunek swojemu ulubionemu pracownikowi. No, w pewnym sensie.
- Dziś wieczorem Stokrotki grają bardzo ważny mecz - zaczyna z troską. - Przeciwko Wschodnim Diabłom Uniwersytetu Jersey. W tym sezonie mamy osiem zwycięstw i jeszcze żadnej porażki, rozumie pan.
Na co trener Andrews dodaje obronnym tonem:
- A poza tym nikt z moich chłopaków nie miał nic wspólnego z tym, co spotkało Lindsay. Nie chcę, żeby ich w to wciągano.
Detektyw Canavan mówi, brzmiąc całkiem szczerze, chociaż wiem, że szczery nie jest:
- Rozumiem pana rozterkę, trenerze. I pana też, rektorze. Ale fakt faktem, mam tu zadanie do wykonania. A teraz...
- Obawiam się, że pan nie rozumie, detektywie - przerywa mu rektor Allington. - Jutrzejszy mecz będzie transmitowany na New York One. Stawką są tu miliony dolarów dochodów z reklam.
Gapię się na rektora, z osłupienia otwierając usta. Zauważam, że dziekan Evans robi to samo. Napotyka mój wzrok i widzę, że obie myślimy podobnie: Wow. On to naprawdę powiedział?
Można by uznać, że skoro już nadajemy na wspólnych falach, okaże mi nieco więcej zrozumienia w kwestii matematyki. Ale widać nie.
- To pan tutaj czegoś nie rozumie, rektorze. - Głos detektywa Canavana brzmi twardo i na tyle donośnie, że Magda i jej koleżanki ze stołówki przestają popłakiwać i unoszą głowy. - Albo mi państwo natychmiast podadzą nazwisko chłopaka ofiary, albo w ciągu tego semestru jeszcze parę dziewczyn wróci do domu w plastikowych torbach. Bo mogę zagwarantować, że ktokolwiek potraktował w taki sposób pannę Combs, zrobi znów to samo komuś innemu.
Rektor Allington wpatruje się w detektywa, który odpowiada mu jeszcze twardszym spojrzeniem.
- Mark Shepelsky - mówię szybko. - Jej chłopak nazywa się Mark Shepelsky. Mieszka w pokoju 2 - 12.
Trener Andrews garbi się przy stole, chowając twarz w dłoniach. Rektorowi Allingtonowi wyrywa się jakiś jęk, kiedy ściska kciukiem i palcem wskazującym nasadę nosa, jakby łapał go nagły ból zatok. Doktor Jessup wbija wzrok w sufit, a doktor Flynn, psycholog na etacie działu administracji, uśmiecha się do mnie ze smutkiem od stolika, przy którym siedzi z innymi pracownikami uczelni.
Detektyw Canavan nieco się uspokaja, otwiera notes i zapisuje nazwisko.
- No i proszę - powiada. - Wcale nie bolało, prawda?
- Ale... - odzywam się. Detektyw Canavan krzywi się mocno, słysząc to moje „ale”. Ignoruję to. - Chłopak Lindsay nie mógł mieć z tym nic wspólnego.
Detektyw Canavan swoim twardym jak kamień spojrzeniem obrzuca teraz mnie.
- A właściwie czemu jesteś taka pewna?
- No cóż. Ktokolwiek ją zabił, musiał mieć dostęp do klucza od stołówki. Bo musiałby się zakraść tu, zanim stołówka jest otwierana, żeby swoją dziewczynę poćwiartować, zatrzeć ślady i wynieść się, zanim pojawią się pracownicy. Ale jakim cudem Mark mógł zdobyć klucz? Jakkolwiek patrzeć, to pracownicy Fischer Hall powinni znaleźć się wśród pierwszych podejrzanych...
- Heather... - Zmrużone oczy detektywa Canavana zwężają się jeszcze bardziej. - Nie zaczynaj, powtarzam, nie zaczynaj, wbijać sobie w głowę, że rozpoczniesz jakieś swoje prywatne małe śledztwo w sprawie śmierci tej dziewczyny. To robota jakiegoś chorego i niezrównoważonego umysłu, i w najlepszym interesie wszystkich, a zwłaszcza twoim, byłoby, gdybyś śledztwo pozostawiła profesjonalistom. Wierz mi, wszystko tu mamy pod kontrolą.
Mrugam oczyma, patrząc na niego. Kiedy chce, detektyw Canavan potrafi być groźny. Widzę, że nawet dziekan się wystraszył. Trener Andrews wygląda na przerażonego. A przecież jest ze trzydzieści centymetrów od niego wyższy i ma z dwadzieścia pięć kilo wagi więcej... w samych mięśniach.
Mam ochotę wytknąć detektywowi, że nie musiałabym prowadzić swojego śledztwa z powodu morderstw w poprzednim semestrze, gdyby od początku mnie słuchał, kiedy twierdziłam, że to faktycznie morderstwa.
Tym razem detektyw nie ma co do tego wątpliwości.
Pewnie powinnam mu powiedzieć, że nie mam najmniejszej ochoty wtrącać się akurat do tej sprawy, bo zrzucanie dziewczyn do szybu windy to jedna rzecz. Ale obcinanie im głów? Absolutnie nie mam ochoty czymś takim się zajmować. Kolana jeszcze ciągle mi się trzęsą po tym, co zobaczyłam w tamtym garze. Detektyw Canavan wcale nie musi się tym razem obawiać, że rozpocznę śledztwo na własną rękę. Przy tej sprawie pomoc profesjonalistów będzie naprawdę mile widziana.
- Czy ty mnie słuchasz, Wells? - pyta ostro detektyw. - Powiedziałem, że nie życzę sobie powtórki...
- Rozumiem - przerywam mu szybko. Powiedziałabym więcej, na przykład, że nie mam najmniejszej ochoty zajmować się czirliderkami bez głów, ale stwierdzam, że mądrzej będzie się po prostu wycofać. - Mogę już sobie pójść? - pytam, kierując pytanie bardziej w stronę doktora Jessupa, bo to on jest moim szefem - no cóż, bezpośrednio podlegam Tomowi, ale skoro Tom aktualnie usiłuje ustalić, czy nie brak nam jakichkolwiek kluczy do stołówki (i chyba cieszy się z tego zadania, bo dzięki niemu może być jak najdalej od tego, co znaleziono na kuchni, a sam fakt, że go o to poproszono, wskazuje, że detektyw Canavan wie, co robi, a policja nowojorska tym razem faktycznie ma sprawy pod kontrolą), Stan to najbliższy przełożony, jakiego mam pod ręką.
Ale Stan gapi się na swojego szefa, rektora Allingtona, który usiłuje zwrócić na siebie uwagę detektywa Canavana. Co sprawia mi pewną ulgę, bo na razie zainteresowanie detektywa Canavana moją osobą zupełnie mi wystarczy. Ten facet bywa przerażający.
- Detektywie, więc usiłuje nam pan powiedzieć... - zaczyna rektor Allington, a staranny dobór słów dowodzi naukowej edukacji, dzięki której dorobił się doktoratu. - Więc usiłuje nam pan powiedzieć, że ta nieszczęsna sprawa może nie zostać wyjaśniona do dzisiejszego lunchu? Bo moje biuro planowało wydanie tu dziś po południu specjalnego obiadu celem uhonorowania naszych ciężko pracujących uczelnianych sportowców i byłaby to wielka szkoda, gdybyśmy musieli go przekładać...
Spojrzenie, jakie rzuca rektorowi detektyw, mogłoby zmrozić lawę.
- Panie rektorze, my tu nie mówimy o jakimś dzieciaku, który po treningu zwrócił śniadanie do swojej szafki w szatni.
- Ja sobie zdaję z tego sprawę, panie detektywie. Niemniej miałem nadzieję, że...
- Na litość boską, Phil - przerywa mu doktor Jessup. Ma już tego dosyć. Nareszcie. - Ktoś usiłował przerobić tę małą na potrawkę, a ty chcesz otwierać tu bar sałatkowy?
- Ja tylko uważam - odzywa się rektor Allington z urazą - że według mojej profesjonalnej opinii najlepiej byłoby nie pozwolić, żeby ten incydent zakłócił normalny tryb życia mieszkańców akademika. Przypomnijcie sobie państwo, że kiedy kilka lat temu na uczelni doszło do fali samobójstw, to właśnie nagłaśnianie sprawy w prasie spowodowało liczne próby naśladownictwa...
Na te słowa detektyw Canavan nie może się powstrzymać, żeby nie unieść brwi.
- Uważa pan, że liczna grupa studentów pogna teraz do swoich pokojów spróbować oderżnąć sobie głowy?
- Ja tylko usiłuję wyjaśnić - ciągnie rektor Allington wyniosłym tonem - że jeśli ten obiad zostanie odwołany, o jutrzejszym meczu już nawet nie wspominam, to nie uda się powstrzymać przecieków na temat tego, co tu się naprawdę stało. Nie uda nam się długo utrzymać czegoś takiego w sekrecie. I nie chodzi mi tu wcale o „The Post” ani nawet o 1010 WINS. Ja tu mówię o „New York Times” albo może nawet o CNN. Jeśli pana ludzie szybko nie znajdą zwłok tej dziewczyny, detektywie, to może nawet przyciągniemy uwagę głównych sieci telewizyjnych. A to by mogło ogromnie zaszkodzić reputacji uczelni...
- Głowa bez ciała w uczelnianej stołówce - odzywa się, ku zaskoczeniu wszystkich, dziekan Evans. Kiedy wszyscy obracamy się i wpatrujemy się w nią, dodaje zduszonym głosem: - Dziś wieczorem w Inside Edition.
Detektyw Canavan zdejmuje stopę z siedzenia krzesła i przenosi na nią ciężar ciała.
- Panie rektorze - mówi. - Po pierwsze, za mniej więcej pięć minut moi ludzie zamkną całe to skrzydło dla wszystkich. I mówiąc „dla wszystkich”, mam na myśli również pracowników. Rozpoczynamy w sprawie tej zbrodni regularne śledztwo. Prosimy pana o współpracę. Może pan ją zacząć od zabrania z bezpośredniego sąsiedztwa miejsca zbrodni siebie i swoich współpracowników, jak tylko moi ludzie z nimi skończą. Po drugie, zmuszony jestem prosić, żeby ta stołówka pozostała zamknięta do momentu, kiedy sam uznam, że można ją już bezpiecznie otworzyć. O ile się nie mylę - ton detektywa sugeruje, że w swoją pomyłkę zdecydowanie wątpi - na terenie uczelni dziś rano zamordowano studentkę, a jej zabójca nadal pozostaje na wolności, być może na terenie tego kampusu. Może nawet w tym pomieszczeniu. Jeśli istnieje coś, co jeszcze bardziej mogłoby zagrozić reputacji tej uczelni, to ja sobie tego nie umiem wyobrazić. Doprawdy nie wydaje mi się, żeby odwołanie jakiegoś obiadu, czy meczu koszykówki, dało się z tym porównać. Zgodzi się pan?
Trudno mi chyba winić dziekan Evans za to, że po tych słowach detektywa zaczęła nerwowo chichotać. Sugestia, że wśród kierownictwa administracyjnego Uniwersytetu Nowojorskiego znajduje się zabójca, wystarczy, żeby nawet najbardziej zrównoważonego człowieka doprowadzić do ataku histerycznego śmiechu. Próżno by szukać na tej planecie grupy bardziej nijakich osobowości. Gerald Eckhardt, z jego ukradkowym popalaniem papierosów i spinką do krawata w kształcie krzyżyka, wymachujący tasakiem do mięsa? Trener Andrews, w swoim dresie do biegania i kurtce z emblematem uczelni, który zarąbuje jakąś dziewczynę na śmierć? Doktor Flynn, przy tych całych siedemdziesięciu kilogramach wagi, za pomocą piły rozczłonkowujący zwłoki?
To po prostu nie mieści się w sferze możliwości.
A przecież...
A przecież nawet Carol Evans musiała się już do tej pory zorientować, że ten, kto zabił Lindsay, miał swobodny dostęp do stołówki. Tylko ktoś, kto pracuje w Fischer Hall - albo w dziale administracji uczelni - mógłby mieć klucz.
Co znaczy, że zabójcą może być ktoś z administracji.
Co najsmutniejsze, nawet mnie to nie dziwi.
Wow. Chyba faktycznie już jestem zblazowanym nowojorczykiem.
Chociaż dostajesz zawsze
Wypasioną premię,
Nie myśl sobie, że lepiej
Znasz ten świat ode mnie.
Jasne, za swoją kasę
Miewasz więcej wrażeń,
Ale w budowli życia
Jesteś i tak... garażem.
Bankier inwestycyjny
Słowa/muzyka: Heather Wells
Kiedy wchodzę, Sarah, nasza studentka asystentka (w każdym akademiku zatrudniony jest taki student z ostatnich lat studiów, który w zamian za darmowe zakwaterowanie i wyżywienie pomaga prowadzić administrację akademika) informuje mnie poirytowanym głosem:
- Masz kilka wiadomości. Telefon się urywa. Wszyscy się dopytują, dlaczego zamknięto stołówkę. Sprzedawałam im tę bajeczkę o wycieku gazu, ale nie wiem, jak długo ludzie jeszcze będą nam wierzyć, skoro wszędzie kręci się tyle policji. Znaleźli już resztę zwłok?
- Cśś - szepczę, rozglądając się po gabinecie, w razie gdyby w kącie krył się ktoś z mieszkańców.
Ale biuro (nadal przybrane girlandami ze sztucznej choiny, siedmioramiennym świecznikiem i tykwami Kwanza wskutek mojego nieco maniakalnego i wyraźnie przesadzonego ataku świątecznego zdobnictwa) jest puste, pomijając Toma, który siedzi w gabinecie - oddzielonym od pokoju, w którym siedzę ja, metalową kratownicą - i cicho mruczy coś do telefonu.
- Nieważne - mówi Sarah, przewracając oczami. Sarah robi magisterkę z psychologii, więc mnóstwo wie o ludzkiej psychice i jej działaniu. Albo tylko jej się wydaje, że wie. - Połowa ludzi w tym budynku nawet jeszcze nie wstała. A jeśli wstali, to już polecieli na zajęcia. I jak sądzisz, odwołają jutrzejszy mecz? Nie ze względu na tę śnieżycę, która ma do nas przyjść, tylko... No wiesz. Na nią?
- Hm - mruczę, siadając za swoim biurkiem. Przyjemnie jest usiąść. Do tej pory nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak mocno drżą mi kolana.
Cóż, nie codziennie zdarza ci się oglądać w jakimś garze odciętą głowę czirliderki. Zwłaszcza znajomej czirliderki. Nic dziwnego, że jestem trochę wyprowadzona z równowagi. Poza tym, pomijając tę café mocha, nadal jestem bez śniadania.
Nie żebym miała apetyt na jedzenie. To znaczy mam, ale nie przesadny.
- Nie wiem - przyznaję. - Chcą przepytać Marka.
- On tego nie zrobił. - Sarah ma rozzłoszczoną minę. - On jest na to za głupi. Chyba że ktoś mu pomagał.
To prawda. Wymagania, jakie trzeba spełnić, żeby się dostać na studia na Uniwersytecie Nowojorskim, należą do najwyższych w kraju... Chyba że chodzi o sportowców. Właściwie każdy w miarę dobry koszykarz, który chce się dostać na Uniwersytet Nowojorski, jest przyjmowany, bo uczelnia należy do III ligi, więc wszyscy co lepsi atleci idą na uczelnie I lub II ligi. Ale i tak rektor Allington zdecydowany jest zostawić po sobie na Uniwersytecie Nowojorskim dziedzictwo w postaci porządnej uniwersyteckiej drużyny koszykówki - plotki głoszą, że marzy o doprowadzeniu drużyny do I ligi.
Chociaż prawdopodobieństwo takiego zdarzenia - zwłaszcza w świetle tego, co się stało dzisiaj - jest niewielkie.
- Nadal nie mogę dojść do siebie - powiada Sarah. - Gdzie też może być jej ciało?
- Tam, gdzie odnajdują się wszystkie zwłoki w Nowym Jorku - odpowiadam, zerkając na wiadomości zostawione mi przez dzwoniących. - Gdzieś w rzece. Nikt go nie znajdzie aż do wiosny, dopóki temperatura nie wzrośnie na tyle, że zwłoki wypłyną na powierzchnię.
Oczywiście nie jestem żadną specjalistką od medycyny sądowej i nawet nie udało mi się jeszcze zapisać na żaden kurs sądownictwa karnego, z powodu tej wyrównawczej matematyki, którą muszę zaliczyć najpierw.
Ale naoglądałam się sporo odcinków Prawa i sprawiedliwości oraz Kryminalnych zagadek.
Poza tym, wiecie, w końcu mieszkam z prywatnym detektywem. Czy raczej powinnam powiedzieć: „dzielę miejsce stałego zamieszkania”, bo to „mieszkam z” brzmi tak, jakby łączyło nas coś więcej niż tylko dach nad głową, a to nieprawda. Niestety.
Sarah przesadnie się wzdryga, chociaż w biurze jest ciepło, a ona ma na sobie jeden z tych grubych swetrów w paski, które zrobiła jej na drutach koleżanka z kibucu, gdzie spędziła wakacje po swoim pierwszym roku studiów. Wygląda to bardzo przyjemnie razem z tym jej kombinezonem.
- To po prostu nie ma sensu - kontynuuje. - Jak to możliwe, że w tym budynku doszło do kolejnego morderstwa? My się już zamieniamy w Akademik Śmierci.
Przeglądam wiadomości. Moja najlepsza przyjaciółka Patty - niewątpliwie widziała dzisiejszą pierwszą stronę „Post” i tak samo jak Reggie martwi się, jak to na mnie wpłynie. Ktoś, kto nie chciał się przedstawić i powiedział, że zadzwoni później - na pewno z banku. Trochę zachachmęciłam w kartach kredytowych w szale przedświątecznych zakupów. Jeśli uda mi się prolongować to wszystko do marca, spłacę je, kiedy mi zwrócą nadpłacony podatek. No i...
Wymachuję karteczką w stronę Sarah.
- Serio? Naprawdę dzwonił? Czy tylko zabawiasz się moim kosztem? Sarah robi zdziwioną minę.
- Doprawdy, Heather - mówi. - Sądzisz, że w taki dzień jak dziś stroiłabym sobie żarty? Jordan Cartwright naprawdę dzwonił. A przynajmniej ktoś, kto twierdzi, że nazywa się Jordan Cartwright. Chciał, żebyś do niego jak najszybciej oddzwoniła. Powiedział, że to niezmiernie pilna sprawa. Z naciskiem na „niezmiernie”.
To brzmi całkiem w stylu Jordana. Dla Jordana wszystko jest niezmiernie ważne. Zwłaszcza jeśli w jakiś sposób wiąże się z upokorzeniem mojej osoby.
- A co, jeśli zwłok Lindsay nie ma w rzece? - pyta Sarah. - A co, jeśli one jeszcze są w budynku? A co... O mój Boże, a co, jeśli one nadal są w jej pokoju?
- Już byśmy się o tym dowiedzieli od Cheryl - odpowiadam. - Skoro dzisiaj z samego rana ona i współlokatorka Lindsay zamieniły się na pokoje.
- Aha. - Sarah ma rozczarowaną minę. Ale potem się rozjaśnia. - Może jest w budynku, ale gdzie indziej! Na przykład w innym pokoju.
Wyobrażasz sobie, wracasz do siebie po zajęciach i znajdujesz na obrotowym krześle zwłoki bez głowy, usadowione przed twoim komputerem? Coś mnie ściska w żołądku. Ta café mocha chyba mi trochę zaszkodziła.
- Sarah. Weź się zamknij.
- O mój Boże, a co, jeśli znajdziemy ją w sali gier, opartą o stół do piłkarzyków?
- Sarah. - Tylko na nią patrzę.
- Och, Wyluzuj, Heather. - Sarah się uśmiecha. - Nie widzisz, że uciekam się do wisielczego humoru, usiłując przerwać związek między tym przerażającym bodźcem a niepożądaną emocjonalną reakcją, taką jak obrzydzenie lub strach, które w tym przypadku nie byłyby ani pomocne, ani profesjonalne?
- Wolałabym już obrzydzenie - mówię. - Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek musiał silić się na profesjonalizm, kiedy w grę wchodzi czirliderka bez głowy.
Dokładnie ten moment wybiera Tom, żeby się pojawić w drzwiach swojego gabinetu.
- Czy możemy nie używać tego określenia? - pyta, chwytając się framugi, jakby robiło mu się niedobrze.
- Którego? - Sarah odrzuca parę kręconych loków za ramiona. - Czirliderka?
- Nie - tłumaczy Tom. - Bez głowy. My mamy jej głowę. Brak nam tylko reszty. O Boże. W głowie mi się nie mieści, że to właśnie powiedziałem.
Spogląda na mnie żałośnie. Pod przekrwionymi oczami ma fioletowe cienie po tej nocy spędzonej w szpitalu, a jasne włosy przylgnęły mu do czoła z powodu braku żelu. W normalnych okolicznościach Tom nigdy by sobie nie pozwolił, żeby ktoś zobaczył go w takim stanie. O włosy dba chyba bardziej niż ja.
- Powinieneś iść do łóżka - radzę mu. - Mamy tu wszystko pod kontrolą, Sarah i ja.
- Nie mogę iść do łóżka. - Tom jest zszokowany. - W moim budynku znaleziono martwą dziewczynę. Możesz sobie wyobrazić, jakby na to zareagował Jessup i reszta? Gdybym ot tak sobie... poszedł do łóżka? Wiesz, jestem jeszcze na okresie próbnym. Uznaliby, że po prostu nie umiem wziąć sprawy za łeb... - Przełyka ślinę. - O mój Boże, czy ja właśnie użyłem słowa „łeb”?
- Wracaj do siebie do gabinetu, zamknij drzwi i na parę minut przymknij oczy - proponuję. - Będę cię kryła.
- Nie mogę - mówi Tom. - Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, widzę... ją.
Nie muszę pytać, co ma na myśli. Rozumiem to aż za dobrze. Bo mnie dolega to samo.
- Hej. - Jakiś dzieciak w bluzie z kapturem i dwoma małymi srebrnymi kolczykami w kształcie sztang u podstawy nosa wsuwa głowę do gabinetu. - Dlaczego stołówka jest zamknięta?
- Wyciek gazu. - Sarah, Tom i ja mówimy jednym głosem.
- Jezu! - Dzieciak się krzywi. - Więc muszę iść na kampus, żeby zjeść śniadanie?
- Idź do związku studentów. - Sarah wyciąga szybko kupon na jedzenie. - My stawiamy.
Dzieciak zerka na kupon.
- Super - mówi, bo ten bon nie zostanie odliczony z jego codziennej liczby posiłków. Więc jeśli będzie miał ochotę, może dzisiaj zjeść dwa obiady. Zadowolony odchodzi, powłócząc nogami.
- Nie rozumiem, czemu nie możemy powiedzieć im zwyczajnie prawdy - oświadcza Sarah, kiedy tylko student znika. - Przecież prędzej czy później się dowiedzą.
- Racja - przyznaje Tom. - Ale nie chcemy wywoływać paniki. No wiecie, że w budynku przebywa na wolności jakiś seryjny morderca.
- A poza tym - dodaję ostrożnie - nie chcemy, żeby ludzie zorientowali się, o kogo chodzi, zanim nie uda nam się skontaktować z rodzicami Lindsay.
- Tak - mówi Tom. - Heather ma rację.
To dziwne uczucie, mieć szefa, który sam nie wie, co robi. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, Tom jest świetny. Ale gdzie mu tam do Rachel Walcott. Za co powinnam być losowi bardzo wdzięczna...
- Hej, ludzie - odzywa się Sarah. - Zgadnijcie, kim jestem! Ha, ha, ha, bum.
Tom i ja spoglądamy po sobie z konsternacją.
- Nie mam pojęcia - odpowiadam.
- Kimś, komu głowa odpadła ze śmiechu. Łapiecie? Ha, ha, ha, bum. - Sarah zerka na nas z przyganą, widząc, że nie wybuchamy śmiechem. - Wisielczy humor, ludzie. Żeby jakoś się z tym wszystkim uporać.
- A kto jest z tym dzieciakiem, który miał urodziny? - Spoglądam na Toma. - Z tym w szpitalu? Skoro oboje jesteśmy tutaj?
- O cholera! - Twarz Toma szarzeje. - Zapomniałem o nim. Dostałem ten telefon i...
- Po prostu go tam zostawiłeś? - Sarah przewraca oczami. Ponieważ pogarda dla naszego nowego szefa nie jest uczuciem, które usiłuje ukrywać. Uważa, że doktor Jessup powinien był zatrudnić na to stanowisko właśnie ją, mimo że jest jeszcze na dziennych studiach. A zaocznie uprawia hobby, którym jest analizowanie problemów wszystkich znajomych. Ja, na przykład, borykam się podobno z poczuciem odrzucenia po tym, jak moja matka zwiała do Argentyny z moim menedżerem... i całym moim majątkiem.
A ponieważ nie reaguję w tej sprawie tak stanowczo, jak zdaniem Sarah powinnam, czyli nie wytaczam sprawy w sądzie, cierpię również na niską samoocenę i bierność. Przynajmniej Sarah tak uważa.
Ale mnie się wydaje, że mam pewien wybór (no cóż, niezupełnie, bo przecież i tak nie mam pieniędzy na założenie sprawy w sądzie): mogę siedzieć i zadręczać się z goryczy i żalu z powodu postępku matki. Albo mogę zostawić to wszystko za sobą i jakoś poukładać swoje życie.
Czy to coś złego, że wybieram drugą opcję?
Zdaniem Sarah najwyraźniej tak. Chociaż informuje mnie o tym tylko wtedy, kiedy akurat nie jest zajęta udowadnianiem mi, że cierpię na jakiś kompleks Supermana, bo chcę uchronić wszystkich mieszkańców Fischer Hall przed wszelkimi zagrażającymi im krzywdami.
Naprawdę, zupełnie mnie nie dziwi, czemu Sarah nie dostała tej pracy, a Tom owszem. Tom mówi mi zawsze tylko takie rzeczy, jak, na przykład, że podobają mu się moje buty, i czy wczoraj wieczorem oglądałam Idola. O wiele łatwiej jest dogadać się z Tomem niż z Sarah.
- No cóż, moim zdaniem morderstwo jest ważniejsze niż zatrucie alkoholowe. - Staję w obronie Toma. - Ale i tak musimy wysłać tam kogoś i sprawdzić, czy nie przyjęto go czasem na oddział... - Jeśli Stan zorientuje się, że pozostawiliśmy bez żadnej opieki studenta na ostrym dyżurze, dostanie szału. Nie chcę stracić swojego nowego szefa, kiedy zaczynam go dopiero lubić. - Sarah...
- Mam laborkę - oświadcza, nawet nie podnosząc wzroku znad kart, na których wpisywani są odwiedzający, a które ma zamiar skserować rzekomo po to, żeby policja mogła sprawdzić, czy poprzedniego wieczoru Lindsay nie miała jakichś gości, którzy za wizytę postanowili odpłacić jej odcięciem głowy.
Tyle że Lindsay, oczywiście, żadnych gości nie miała. Sprawdziliśmy rejestry dwa razy. I nic.
- Ale...
- Nie mogę się zerwać - twierdzi Sarah. - To pierwsze zajęcia w semestrze!
- No to ja pojadę.
- Heather, nie. - Tom zaczyna panikować. Nie wiem, czy to dlatego, że faktycznie nie chce mnie narażać na poczekalnię izby przyjęć w nowojorskim szpitalu po tym, co już dzisiaj rano przeszłam, czy też dlatego, że nie chce zostać sam w biurze, skoro jest jeszcze zupełnie nowy w pracy... - Poproszę jednego z opiekunów pięter...
- Oni też będą mieli zajęcia, tak jak Sarah. - Już wstałam i sięgam po kurtkę. Nie zamierzam robić z siebie męczennicy. Ja naprawdę cieszę się, że mogę wyrwać się stąd na trochę. Chociaż usiłuję udawać, że tak nie jest.
- Nie ma sprawy, naprawdę. Będą musieli go zaraz przyjąć, prawda? Albo wypisać do domu. Więc wrócę niedługo. To chłopak, tak?
- A która dziewczyna byłaby na tyle głupia, żeby próbować wypić dwadzieścia jeden pięćdziesiątek wódki w jeden wieczór? - pyta Sarah, przewracając oczami.
- To facet. - Tom podaje mi karteczkę z nazwiskiem i numerem identyfikacyjnym studenta, którą wsuwam do kieszeni. - Nie jest szczególnie błyskotliwym rozmówcą ale z drugiej strony, kiedy tam byłem, nie doszedł jeszcze do przytomności. Może do tej pory już się obudził. Potrzebujesz drobnych na taksówkę?
Uspokajam go, że starczy mi tego, co wcześniej wyjęłam z metalowej kasetki, kiedy wybierałam się do szpitala, żeby go zmienić... Zanim dowiedzieliśmy się o Lindsay.
- A więc - mówi do mnie cicho Tom, kiedy zmierzam do drzwi.
- Miałaś już z czymś takim wcześniej do czynienia. - Oboje wiemy, co ma na myśli, mówiąc: „czymś takim”. - Co ja, hm, mam robić?
Ma naprawdę zaniepokojoną minę. Z tą miną i tymi potarganymi włosami wygląda na jeszcze młodszego niż jest... A mając dwadzieścia sześć lat, jest przecież młodszy ode mnie. Prawie tak młody jak Chłopiec za Barem.
- Bądź silny. - Kładę dłoń na jego muskularnym ramieniu, opiętym rękawem swetra Izod. - A cokolwiek chcesz zrobić... Spróbuj nie rozwiązywać zagadki tego morderstwa samodzielnie. Zaufaj mi.
Z trudem przełyka ślinę.
- Nie ma sprawy. Nie zamierzam skończyć z głową w garnku. Dziękuję bardzo.
Poklepuję go krzepiąco po ręce.
- Będę pod komórką, gdybyś chciał się ze mną skontaktować - informuję go.
A potem pośpiesznie uciekam stamtąd do holu, gdzie wpadam na Julia, naszego kierownika ekipy sprzątaczy i jego świeżo zatrudnionego siostrzeńca - nepotyzm ma się na Uniwersytecie Nowojorskim równie dobrze jak wszędzie na świecie - Manuela, którzy rozkładają na posadzce podgumowane maty, żeby ochronić marmur przed solą, którą mieszkańcy zaczną wnosić do środka na butach, kiedy wreszcie śnieg się rozpada.
- Heather - zaczepia mnie zmartwiony Julio, kiedy ich mijam. - Czy to prawda, co mówią? O tej... - Ciemnymi oczami zerka w stronę holu, w którym funkcjonariusze policji i administratorzy uczelni kłębią się nadal jak niewolnice mody na wyprzedaży designerskich ciuchów.
- To prawda, Julio - potwierdzam cicho. - Znaleźli... - Mam zamiar powiedzieć „zwłoki”, ale to przecież nie jest zgodne z prawdą. - Znaleźli w stołówce zabitą dziewczynę - kończę wreszcie.
- Kogo? - Manuel Juarez, przystojny aż do bólu facet, do którego wzdycha wiele zatrudnionych u nas studentek, a jak słyszałam, paru studentów też (ja nim sobie głowy nie zawracam, bo nie wierzę w romanse w miejscu pracy. A poza tym on nigdy nawet nie spojrzał w moją stronę i raczej jest to mało prawdopodobne, że spojrzy, skoro dokoła kręci się tyle apetycznych dziewiętnastolatek w bluzeczkach obnażających pępek. Ja nie pokazałam brzucha odkąd, hm, zaczął wystawać ponad pasek dżinsów), ma zatroskaną minę. - Jak się nazywała?
- Nie mogę wam jeszcze powiedzieć, bo powinniśmy zaczekać, póki rodzina zmarłej nie zostanie zawiadomiona, zanim ujawnimy jej nazwisko komukolwiek innemu.
Oczywiście prawda jest taka, że gdyby chodziło o kogokolwiek innego niż Lindsay, powiedziałabym im z miejsca. Ale wszyscy - nawet pracownicy akademika, na ogół mało tolerancyjni wobec ludzi, których rodzice zapewniają nam czeki z wypłatą - lubili Lindsay.
Nie zamierzam być tą osobą, która im opowie, co ją spotkało.
To jest jeden z powodów, dla których cieszę się, że mam okazję na trochę się stąd wymknąć.
Julio rzuca swojemu siostrzeńcowi poirytowane spojrzenie - pewnie dlatego, że wie równie dobrze jak ja, że nie wolno mi jeszcze ujawnić nazwiska ofiary - i mruczy pod nosem coś po hiszpańsku. Manuel oblewa się ciemnym rumieńcem, ale milczy. Wiem, że Manuel, tak jak Tom, jest jeszcze nowy, ciągle na okresie próbnym. A poza tym Julio jest szalenie wymagającym przełożonym. Nie chciałabym, żeby był moim szefem. Widziałam, co potrafi wyprawiać, kiedy złapie któregoś z mieszkańców akademika na jeżdżeniu na rolkach po jego świeżo wywoskowanych posadzkach.
- Muszę jechać do szpitala w sprawie innego dzieciaka - tłumaczę Juliowi. - Mam nadzieję, że niedługo wrócę. Uważaj na Toma, kiedy mnie nie będzie, dobrze? On jeszcze nie przywykł do załatwiania takich rzeczy.
Julio z powagą kiwa głową, a ja wiem, że moja prośba zostanie spełniona co do joty... Nawet jeśli to będzie oznaczało, że Julio będzie musiał udać, że ktoś wylał puszkę jakiegoś napoju na podłogę przed drzwiami biura kierownictwa administracyjnego akademika, żeby móc ją potem przez pół godziny wycierać.
Udaje mi się minąć wszystkich ludzi w holu i już niezatrzymywana przez nikogo wychodzę na zimne powietrze. Ale chociaż, jakimś cudem, w tej samej chwili pod drzwiami Fischer Hall przystaje jakaś taksówka, nie macham na nią. Zamiast tego biegnę za róg, z powrotem w stronę domu, z którego wyszłam zaledwie dwie godziny temu. Jeśli mam siedzieć cały dzień w szpitalu, to będę potrzebowała paru rzeczy - na przykład mojego podręcznika do matematyki, żebym mogła przygotować się do pierwszych zajęć, jeśli jutro nie zostaną odwołane, i może zabrać też game boya, w którym mam Tetrisa (no dobra, kogo ja próbuję nabierać? Mając do wyboru naukę i Tetrisa, mogę się o wszystko założyć, że poranek spędzę, usiłując pobić swój rekord). No i może uda mi się jednak namówić Lucy, żeby wyszła na chwilkę i się załatwiła, żebym nie musiała się martwić, że później znajdę w domu jakiś prezencik.
Chmury nad miastem są nadal ciemne i grożą śnieżycą, ale wiem, że to nie dlatego Reggiego i jego kumpli nie widać w okolicy. Rozproszyli się ze względu na zwiększoną ilość policji za rogiem, pod Fischer Hall. Pewnie siedzą w Washington Square Diner, zrobiwszy sobie przerwę na kawę. Zabójstwa odbijają się na handlu narkotykami równie bezwzględnie, jak na wszystkim innym.
Lucy jest tak zdziwiona, widząc mnie w domu o tak wczesnej porze, że zapomina zaprotestować, kiedy ją wyprowadzam do mroźnego ogrodu na tyłach domu dziadka Coopera. Ale zanim zgarnęłam podręcznik i game boya, i znów zeszłam na dół, już siedzi przy tylnych drzwiach, a kilka metrów dalej paruje to, co trzeba. Wpuszczam ją z powrotem do środka i szybko po niej sprzątam, i mam już znów wypaść z domu, kiedy zauważam, że na sekretarce miga światełko - na naszym domowym aparacie, nie tym, który obsługuje służbową linię Coopera. Naciskam odtwarzanie i korytarz wypełnia głos brata Coopera.
- Hm, cześć - mówi mój były narzeczony. - To wiadomość dla Heather. Heather, próbowałem skontaktować się z tobą, dzwoniąc na komórkę i do biura. Chyba ciągle się mijamy. Czy możesz do mnie oddzwonić, jak tylko odsłuchasz tę wiadomość? Jest coś bardzo ważnego, o czym muszę z tobą porozmawiać.
Wow. To rzeczywiście musi być coś ważnego, skoro dzwoni do mnie na domową linię Coopera. Rodzina nie rozmawia z Cooperem od lat - odkąd dowiedzieli się, że patriarcha rodu i założyciel Cartwright Records, Arthur Cartwright, zostawił swój dom w West Village, świetną nowojorską nieruchomość (szacowaną na około osiem milionów dolarów), czarnej owcy w rodzinie. Rodzinne relacje już i przedtem nie były za ciepłe, a to dlatego, że Cooper odmówił zajęcia się rodzinnym interesem (a konkretnie, nie zgodził się śpiewać w Easy Street, boys bandzie, który kompletował jego ojciec).
Gdyby nie ja - oraz moja przyjaciółka Party i jej mąż Frank - Cooper spędziłby święta i sylwestra w Nowym Jorku zupełnie sam (nie żeby taka perspektywa zbytnio mu przeszkadzała), zamiast pławić się w rodzinnym cieple... A tak pławił się w rodzinnej atmosferze domu Patty, skoro moja rodzina albo siedzi w więzieniu (tata), albo zwiała z moimi pieniędzmi (mama). W sumie to może nawet lepiej, że jestem jedynaczką.
Przekonałam się w ciągu tych lat, kiedy byłam dziewczyną brata Coopera, że to, co jest ważne dla Jordana, rzadko bywa ważne dla mnie. Więc nie rzuciłam się do telefonu, żeby natychmiast do niego oddzwaniać. Zamiast tego odsłuchałam resztę wiadomości - kilka razy rzucono słuchawkę, to na pewno telemarketerzy - a potem znów wyszłam na mróz, żeby jechać do St. Vincent's.
Oczywiście, skoro teraz potrzebuję taksówki, żadna się nie pojawia, więc muszę przejść piechotą tych pięć czy sześć przecznic (pomiędzy alejami, a nie tych krótkich, między zwykłymi ulicami), aż do samego szpitala. Ale nie ma sprawy. Autorytety twierdzą, że powinniśmy dziennie zażywać przynajmniej pół godziny ruchu. A może chodzi o godzinę? No cóż, nieważne, pięć przecznic na tym mrozie to i tak aż za dużo. Kiedy docieram do szpitala, policzków ani nosa z zimna już nie czuję.
Ale w poczekalni jest ciepło - nawet jeśli trochę chaotycznie... Chociaż nie aż tak jak zazwyczaj, bo ta mroźna pogoda najwyraźniej skłoniła większość hipochondryków do pozostania w domach - i bez trudu znajduję sobie miejsce siedzące. Jakaś miła pielęgniarka przełączyła telewizor z hiszpańskich telenowel na New York One, więc wszyscy są na bieżąco z prognozami co do nadchodzącej śnieżycy. Do pełnego zadowolenia brak mi tylko gorącego kakao - a i temu udaje się dość łatwo zaradzić, wsuwając parę monet do automatu z napojami - i jakiegoś śniadania.
Na izbie przyjęć St. Vincent's, niestety, o jedzenie jest trudniej, chyba że zechcę się zadowolić funyuns i milk duds z automatu ze słodyczami. W normalnych okolicznościach pewnie bym to zrobiła.
Ale w świetle wydarzeń dzisiejszego poranka jest mi trochę niedobrze i nie jestem pewna, czy mój żołądek poradzi sobie z taką nagłą dawką soli i karmelu.
Poza tym jest za pięć minut pełna godzina... Zwykła pora, kiedy ochrona otwiera wejście na ostry dyżur i pozwala każdemu pacjentowi na krótkie odwiedziny. W przypadku naszego studenta tym odwiedzającym będę ja.
Oczywiście teraz, kiedy jej potrzebuję, nijak nie mogę znaleźć tej karteczki od Toma z nazwiskiem i numerem identyfikacyjnym studenta. Więc wiem, że kiedy zaczną wpuszczać odwiedzających, będę musiała zdać się na intuicję. Mam nadzieję, że nie będzie tam zbyt wielu dwudziestejednolatków odsypiających nadmierną liczbę alkoholowych drinków urodzinowych z poprzedniego wieczoru. W razie czego może pielęgniarki mi pomogą...
Ale koniec końców wcale nie potrzebuję pomocy. Rozpoznaję studenta w tej samej chwili, w której moje oczy padają na postać wyciągniętą pod białym prześcieradłem na łóżku.
- Gavin!
Jęczy i chowa twarz w poduszkę.
- Gavin.
Staję obok łóżka i obrzucam go oburzonym spojrzeniem. Powinnam była się domyślić. Gavin McGoren, z trzeciego roku filmoznawstwa, największe utrapienie spośród mieszkańców Fischer Hall. Przez kogo innego mój szef musiałby spędzić bezsenną noc? - Wiem, że nie śpisz, Gavin - mówię słodko. - Otwieraj oczy.
- Jezu Chryste, kobieto! - Gavin uchyla powieki. - Nie widzisz, że jestem chory? - I wskazuje na wenflon sterczący mu z ręki.
- Och, przestań - rzucam z obrzydzeniem. - Wcale nie jesteś chory. Jesteś tylko durny. Dwadzieścia jeden kielonków, Gavin?
- Nieważne - mamrocze, wolnym od kroplówki ramieniem zakrywając sobie oczy, żeby nie raziło ich światło jarzeniówek palących się pod sufitem. - Miałem koło siebie kumpli. Wiedziałem, że nic mi się nie stanie.
- Kumple - mówię pogardliwie. - O tak, kumple świetnie się tobą zajęli.
- Hej. - Gavin krzywi się, jakby bolał go dźwięk własnego głosu. Bo pewnie tak jest. - Przywieźli mnie tutaj, nie?
- Zostawili cię tu pod drzwiami - poprawiam go. - I się ulotnili. I nie widzę żadnego z nich przy twoim boku, prawda?
- Musieli iść na zajęcia - mamrocze niewyraźnie Gavin. - Zresztą, co ty o tym wiesz? Nie było cię tutaj. Był tu ten drugi pacan z biura administracji... A w ogóle, gdzie on jest?
- Jeśli chodzi ci o Toma, kierownika administracyjnego, to musiał wracać, żeby zająć się innym nagłym przypadkiem. Wiesz, Gavin, nie ty jeden u nas mieszkasz.
- Czemu się na mnie wyżywasz? - pyta Gavin. - To moje urodziny.
- No to je fajnie uczciłeś.
- A co mi tam. Mam z tego korzyść. Sfilmowałem to i mam projekt na zajęcia.
- Wiecznie filmujesz siebie samego podczas jakichś wygłupów - zauważam. - Pamiętasz, jak odtwarzałeś tamtą scenę z Hannibala? Tę z krowim mózgiem?
Unosi ramię, żeby mnie spiorunować wzrokiem.
- A skąd miałem wiedzieć, że jestem uczulony na fasolę Jaś?
- Może cię to zaskoczy, Gavin - czuję, że w kieszeni zaczyna mi wibrować komórka - ale Tom i ja mamy lepsze rzeczy do roboty niż trzymać cię za rączkę za każdym razem, kiedy odwalisz jakąś durnotę, po której lądujesz na ostrym dyżurze.
- Na przykład, co? - parska Gavin. - Pozwalać, żeby ci beznadziejni opiekunowie pięter jeszcze trochę się wam popodlizywali?
Bardzo trudno jest mi powstrzymać się od podzielenia się z Gavinem historią o Lindsay. Jak on może tak tu leżeć i się nad sobą użalać - zwłaszcza że wylądował w szpitalu na własne życzenie - skoro tam, w naszym budynku, zginęła dziewczyna, a my nawet nie jesteśmy w stanie odnaleźć jej ciała?
- Posłuchaj, nie mogłabyś po prostu sprawdzić, czy oni mnie już stąd wypuszczą? - jęczy Gavin. - I choć raz oszczędzić mi tych kazań?
- Mogę. - Jestem bardzo zadowolona, że mogę go zostawić samemu sobie. Pomijając wszystko inne, nie pachnie za ładnie. - Chcesz, żebym zadzwoniła do twoich rodziców?
- Boże, nie - jęczy. - Dlaczego miałbym chcieć, żebyś coś takiego zrobiła?
- Może po to, żeby dać im znać, jak uczciłeś osiągnięcie pełnoletności? Jestem pewna, że byliby szalenie dumni...
Gavin zakrywa twarz poduszką. Uśmiecham się i idę do jednej z pielęgniarek, żeby przedyskutować z nią możliwość wypuszczenia go do domu. Mówi mi, że sprawdzi, co na to lekarz. Dziękuję jej i wracam do poczekalni. Wyciągam komórkę, żeby zobaczyć, kto dzwonił...
...I z dreszczem widzę napis „Cartwright, Cooper” na wyświetlaczu telefonu.
Jeszcze głębszy dreszcz przejmuje mnie, kiedy sekundę później słyszę ten głos:
- Heather.
Podnoszę wzrok i nagle patrzę w oczy Coopera.
Pamiętam, kiedyś dziesiątek
sterczał
Na wszystkie moje skromne
potrzeby.
Teraz, niestety, jestem już
starsza.
Ciuchy za grosik odeszły
w niebyt.
Bez tytułu
Słowa/muzyka: Heather Wells
Och, nieważne. No dobra, kocham się w nim, a on wykazuje zero zainteresowania moimi uczuciami. I co z tego? Dziewczyna przecież ma prawo pomarzyć, nie?
I przynajmniej marzę o kimś w odpowiednim wieku, bo Cooper jest po trzydziestce - jest o jakieś dziesięć lat starszy niż Chłopiec za Barem.
I to przecież nie tak, że Cooper haruje za minimalną płacę w jakimś barze serwującym kawę. On ma własną firmę.
Wprawdzie nie chce mi powiedzieć, czym się zajmuje jak dzień długi, bo uważa, że nie powinna tego wiedzieć osoba o takiej delikatnej konstrukcji psychicznej jak ja.
Ale to tylko znaczy, że jest troskliwy, prawda?
Ja wiem, że się o mnie troszczy. Z jakiego innego powodu zaproponowałby, żebym się do niego wprowadziła (no cóż, a przynajmniej zamieszkała na górnym piętrze jego domu), po tym jak Jordan wyrzucił mnie z mieszkania (chociaż Jordan twierdzi, że niczego podobnego nie zrobił i że to ja zdecydowałam się wyprowadzić. Ale, bardzo mi przykro, to on był osobą, która pozwoliła Tani Trace przewrócić się twarzą prosto w swoje krocze - i to w naszym wspólnym mieszkaniu. Kto by nie zinterpretował czegoś podobnego jako wskazówki, że ma się wynosić)?
Ale Cooper bardzo jasno zaznaczył, że interesuję go wyłącznie jako przyjaciółka. Dał mi to do zrozumienia w ten sposób, że nigdy nie próbował mnie w żaden sposób poderwać.
I dobra, w pewnym sensie Cooper kiedyś wspomniał - kiedy byłam w stanie ciężkiego szoku po tym, jak omal mnie nie zamordowano, i tylko częściowo przytomna - że jego zdaniem jestem miłą dziewczyną.
Ale czy ja mam uważać, że to dobrze? No bo, miła? Faceci nigdy się nie interesują miłymi dziewczynami. Wolą takie dziewczyny jak Tania Trace, która w tym swoim nowym wideo do ostatniego singla, Bitch Slap, tarzała się w plamie ropy na wodzie, ubrana wyłącznie w skórzane stringi i koszulkę bez rękawków.
Jestem całkiem pewna, że skórzanych stringów w moim rozmiarze w ogóle nie robią.
No ale zawsze pozostaje szansa, że Cooper nie przepada za skórzanymi stringami. Bo przecież tym, że jest dla mnie taki miły, dowiódł, że w niczym nie przypomina pozostałych członków swojej rodziny. Może jest jeszcze jakaś nadzieja. Może to dlatego znalazł się teraz tu, w tym szpitalu: chce mi powiedzieć, że nie może już beze mnie wytrzymać ani sekundy dłużej i że jego samochód czeka na zewnątrz, żeby zabrać nas na lotnisko, skąd polecimy wziąć ślub w Vegas, a potem na miesiąc miodowy na Hawajach...
- Hej - mówi Cooper, wyciągając w moją stronę papierową torbę. - Zdaje się, że nic nie jadłaś. Kupiłem ci kanapkę w Joe's.
Och. No dobrze. Może to nie ślub w Vegas i miesiąc miodowy na Hawajach.
Ale to kanapka z Joe's Dairy, mojego ulubionego sklepu z serami! A jeśli kiedykolwiek spróbujecie wędzonej mozzarelli z Joe's, przekonacie się, że to coś równie dobrego, jak miesiąc miodowy na Hawajach. A może nawet lepszego.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - pytam oszołomiona, odbierając od niego torbę.
- Sarah mi powiedziała. Zadzwoniłem do ciebie do biura, kiedy usłyszałem, co się stało. Podawali to na częstotliwości policyjnej.
- Jasne. - Cooper słucha radia na policyjnej częstotliwości, kiedy jest na obserwacji. Tego albo jazzu. Ma bzika na punkcie Elli Fitzgerald. Gdyby Ella jeszcze żyła, byłabym zazdrosna.
- Czy twoi klienci nie będą się zastanawiać, gdzie się podziałeś? - pytam. W głowie mi się nie mieści, że zawala jakąś sprawę ze względu na mnie.
- Nic się nie stanie. - Cooper wzruszył ramionami. - Mąż mojej klientki jest chwilowo zajęty. - Nawet nie próbuję go pytać, czym zajęty, bo wiem, że mi nie powie. - I tak wybierałem się na lunch i stwierdziłem, że pewnie jesteś głodna.
Przy słowie lunch zaczyna mi głośno burczeć w brzuchu.
- Umieram z głodu - wyznaję. - Ratujesz mi życie.
- A więc? - Cooper prowadzi mnie w stronę wolnych plastikowych, pomarańczowych krzeseł w poczekalni. - Co dolega temu dzieciakowi?
Zerkam w stronę drzwi prowadzących na ostry dyżur.
- Komu, Gavinowi? Chroniczna głupota.
- Znów Gavin, tak? - Z kieszeni kurtki Cooper wyciąga dwie puszki yoo - hoo i podaje mi jedną. Serce mi na moment zamiera. Yoo - hoo. Boże, uwielbiam tego człowieka. Kto by zresztą nie uwielbiał? - Jeśli ten dzieciak dożyje do dyplomu, zdziwię się. No i? Jak sobie z tym radzisz? Mam na myśli tę zabitą dziewczynę.
Zatopiłam zęby w chrupiącej bagietce - napełnionej świeżo zrobioną wędzoną mozzarellą, pachnącą czosnkiem, pieczoną papryką i suszonymi na słońcu pomidorami. Po czymś takim nie jestem w stanie przemówić, bo wnętrze moich ust przeżywa orgazm.
- Zadzwoniłem - ciągnie Cooper, widząc, że mam pełne usta (wydaje mi się, że pozostaje nieświadomy tych wszystkich fajerwerków, które wybuchają w ich wnętrzu) - do przyjaciela, który pracuje w biurze koronera. Zajęli się nią bardzo szybko, wiesz, bo teraz z uwagi na śnieżycę, która ma się u nas zacząć, wszystko zwolniło tempo. W każdym razie są całkiem pewni, że zmarła zdecydowanie przed tym, jak... No, wiesz.
Została pozbawiona głowy. Kiwam potakująco, nadal żując.
- Pomyślałem, że będziesz to chciała wiedzieć - ciągnie Cooper. Rozwija swoją kanapkę. Chyba z prosciutto. - To znaczy, że ona nie... Nie cierpiała. Są prawie pewni, że została uduszona.
Przełykam.
- Skąd oni to wiedzą? - pytam. - Biorąc pod uwagę, że... No cóż, nie mamy szyi.
Cooper właśnie nadgryzł swoją kanapkę, kiedy o to zapytałam. Trochę się krztusi, ale udaje mu się jakoś przełknąć.
- Przebarwienia - mówi między jednym kaszlnięciem a drugim.
- Wokół oczu. To oznacza, że przestała oddychać, zanim doszło do zgonu wskutek uduszenia. Nazywają to zahamowaniem funkcji nerwu błędnego.
- Och. Przepraszam. - Chodzi mi o to, że się przeze mnie zakrztusił.
Popija trochę yoo - hoo. A kiedy to robi, mogę mu się ukradkiem poprzyglądać. Nie ogolił się dziś rano... Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Nadal to jeden z najseksowniej wyglądających facetów, jakich spotkałam w życiu. Ten popołudniowy - czy raczej jeszcze przedpołudniowy zarost - tylko podkreśla ostre płaszczyzny jego twarzy, jeszcze wyraźniej zarysowując szczupłą szczękę i wysokie kości policzkowe. Niektórzy ludzie, tacy jak jego ojciec, Grant Cartwright, mogliby uznać, że Cooperowi przydałby się fryzjer. Ale mnie się podoba, kiedy facetowi można przegarnąć włosy palcami.
No wiecie, to znaczy, gdyby mi na to pozwolił.
Według mnie te nieco przydługie włosy nadają mu wdzięk przyjaznego owczarka pasterskiego, Cooper musi na innych wywierać nieco groźniejsze wrażenie. Staje się to oczywiste, kiedy bezdomny, niosący w papierowej torebce jakąś butelkę, wchodzi do szpitala, żeby się trochę ogrzać, dostrzega obok mnie wolne krzesło i rusza w jego stronę...
...i zmienia zamiar, kiedy spogląda na szerokie ramiona Coopera - jeszcze szersze w tej puchowej kurtce - i ciężkie timberlandy na nogach.
A Cooper nawet tego nie zauważa.
- Uważają, że jakiś czas tam postała - mówi, kiedy wreszcie udało mu się przełknąć to coś, czym się zakrztusił. - Na tym, eee, gazie. Przynajmniej od świtu.
- O Boże!
Ale chociaż w akademiku - to znaczy, domu studenckim - nie mogłam pomyśleć o tym, co spotkało Lindsay, żeby mnie nie ogarnęła fala mdłości, teraz bez kłopotu kończę kanapkę. Może dlatego, że naprawdę już umierałam z głodu.
A może ze względu na uspokajającą obecność Coopera. Miłość chyba wyczynia z człowiekiem dziwne rzeczy.
Skoro już mowa o miłości...
Odzywa się moja komórka, a kiedy wyjmuję ją z kieszeni, widzę, że dzwoni do mnie Jordan. Znowu. Szybko chowam telefon z powrotem jak najgłębiej do kieszeni.
Ale nie dość szybko, niestety.
- Musi naprawdę chcieć z tobą porozmawiać o czymś ważnym - zauważa Cooper. - W domu też zostawił wiadomość.
- Wiem - bąkam ze wstydem. - Odsłuchałam ją.
- Rozumiem. - Cooper ma taką minę, jakby coś go rozbawiło... Przynajmniej sądząc ze sposobu, w jaki kąciki jego warg wyginają się w górę pod tymi pięcioma milimetrami zarostu, który je otacza. - A nie oddzwaniasz do niego dlatego, że...?
- Nieważne - mówię zirytowana. Ale nie na Coopera. Irytuję się na jego brata, który nie chce zrozumieć, że zerwanie to jest właśnie to: zerwanie. Nie wydzwania się bez przerwy do swojej byłej, zwłaszcza będąc zaręczonym z kimś innym, po tym jak się z nią zerwało. Tak nakazuje dobre wychowanie.
Chyba to, że nadal z nim sypiam, wcale nie pomaga. To znaczy, z Jordanem.
Ale poważnie, to był tylko ten jeden raz na chodniku w holu mieszkania Coopera, i to w chwili totalnej słabości. To nie powinno się powtórzyć.
Tak mi się zdaje.
Chyba mogę powiedzieć, że na siebie też jestem trochę zirytowana.
- A więc znałaś ją? - pyta Cooper, z wdziękiem zmieniając temat, pewnie dlatego, że poprzedni, jak widzi, niespecjalnie mi odpowiada.
- Kogo? Tę zabitą dziewczynę? - Biorę łyk yoo - hoo. - Tak. Wszyscy ją znali. To była popularna dziewczyna. Czirliderka.
Cooper ma zaszokowaną minę.
- Na uniwerku są czirliderki?
- Pewnie. W zeszłym roku reprezentacja Uniwersytetu Nowojorskiego doszła do finałów.
- Finałów czego?
- Sama nie wiem - przyznaję. - Ale są z tego dumni. Lindsay, to znaczy ta zabita dziewczyna, była z tego szczególnie dumna. Studiowała księgowość. Ale była emocjonalnie związana z uniwersytetem. Ona... - Przerywam. Nawet yoo - hoo tym razem nie pomaga. - Cooper. Kto mógł zrobić coś takiego? I dlaczego?
- A co jeszcze wiesz o tej dziewczynie? - pyta. - To znaczy poza tym, że była czirliderka, która chciała zostać księgową.
Zastanawiam się nad tym.
- Spotykała się z chłopakiem z drużyny koszykówki - mówię po chwili. - Uważam, że on mógłby być podejrzany. A przynajmniej tak twierdzi detektyw Canavan. Ale on tego nie zrobił. Ja wiem, że tego nie zrobił. Mark to miły dzieciak. On by nigdy nikogo nie zabił. A już na pewno nie swojej dziewczyny. I nie w taki sposób.
- Ten sposób uderza mnie jako coś... - Cooper wzrusza ramionami pod swoją kurtką. - No cóż, przychodzi mi na myśl słowo: przesada. To zupełnie tak, jakby zabójca tak ją zostawił jako ostrzeżenie.
- Ostrzeżenie dla kogo? - pytam. - Dla kucharza Jimmiego?
- Gdybyśmy to wiedzieli - mówi Cooper - to wiedzielibyśmy też, kto to zrobił, nie? I dlaczego. Canavan ma rację, że zaczyna od jej chłopaka. Dobry jest? To znaczy, jako koszykarz?
Patrzę na niego skonsternowana.
- Coop. My jesteśmy w III lidze. Jak dobrym może być graczem?
- Ale Stokrotki grają o wiele lepiej, odkąd mają tego nowego trenera, tego całego Andrewsa - oświadcza Cooper z lekkim uśmiechem... Chyba bawi go moja sportowa ignorancja. - Ich mecze zaczęły być nawet transmitowane. Ja wiem, że tylko lokalnie. Ale i tak. Zakładam, że w świetle tego wszystkiego jutrzejszy mecz zostanie odwołany?
- Żartujesz sobie? - parskam. - Gramy ze Wschodnimi Diabłami z New Jersey na naszym boisku. Nie wiesz, że w tym sezonie mamy już osiem zwycięstw i ani jednej porażki?
Cooper uśmiecha się jeszcze szerzej, ale głos ma mroźny.
- Głowę jednej z czirliderek znaleziono w uniwersyteckiej stołówce, a oni nie odwołują jutrzejszego wieczornego meczu koszykówki?
- W domu studenckim - poprawiam go.
- Heather Wells? - Z ostrego dyżuru wychodzi jakaś lekarka, trzymając w ręce podkładkę na dokumenty.
- Przepraszam - mówię do Coopera i szybko podchodzę do lekarki, która informuje mnie, że Gavin ładnie dochodzi do siebie i że w związku z tym ona go wypisuje. Wyjdzie stąd, jak tylko podpisze odpowiednie dokumenty. Dziękuję lekarce i wracam do Coopera. Widzę, że już wstał, zebrał resztki naszego Iunchowego pikniku i wrzuca je do pobliskiego kosza na śmieci.
- Gavin już szykuje się do wyjścia - informuję go.
- Tak zrozumiałem. - Cooper wkłada rękawiczki, przygotowując się do ponownego wyjścia na tę arktyczną pogodę. - Trzeba was podrzucić z powrotem?
- Wątpię, żeby Gavin miał ochotę na spacer. Ale złapiemy sobie taksówkę. Nie chcę ryzykować, że ci zwymiotuje w samochodzie.
- Jestem ci za to bardzo wdzięczny - odpowiada ze śmiertelną powagą Cooper. - No cóż, to do zobaczenia w domu. I, Heather... Co do Lindsay...
- Nie martw się - przerywam mu. - W żaden sposób nie zamierzam się wtrącać do śledztwa w sprawie jej śmierci. Ostatnim razem totalnie dostałam nauczkę. Nowojorska policja tym razem będzie musiała poradzić sobie beze mnie. Cooper poważnieje. - Nie to chciałem powiedzieć - informuje mnie. - Nigdy by mi nawet nie przyszło do głowy, że mogłabyś wpaść na pomysł angażowania się w to, co się dzisiaj stało w Fischer Hall. A już zwłaszcza nie po tym, co się wydarzyło ostatnim razem.
To śmieszne, ale mimo wszystko czuję się urażona.
- Chcesz powiedzieć, że chodzi o ten ostatni raz, kiedy odkryłam, kim jest zabójca, zanim to zdążył zrobić ktokolwiek inny?
Nie rusza mnie, że bezdomny z butelką w torbie teraz spogląda na mnie z respektem, który zaledwie parę minut wcześniej demonstrował na widok Coopera. Jeśli brak mi czegoś w obwodzie ramion, nadrabiam to obwodem bioder. Och, i samą przenikliwością głosu.
- Nie było tam żadnych śladów włamania - ciągnę. - Ktokolwiek wsadził głowę Lindsay do gara, musiał mieć dostęp do głównego klucza. Mówimy tu o trzech czy czterech różnych zamkach. Nikt nie mógł sforsować trzech czy czterech różnych zamków, nie w czasie jednej nocy, tak że nikt tego nie zauważył. Więc to musiał być ktoś zatrudniony na uczelni. Ktoś, kto ma dostęp do kluczy. Ktoś, kogo znam.
- Okay - mówi Cooper uspokajająco... Pewnie tym samym tonem, jakim zwraca się do swoich klientek, rozhisteryzowanych żon przekonanych, że ich mężowie je zdradzają, a one muszą zatrudniać go, żeby tego dowieść przed sądem i móc zatrzymać dom przy plaży w Hamptons. - Uspokój się. Detektyw Canavan się tym zajmuje, prawda?
- Prawda. - Nie dodaję, że nie mam zbyt wielkiej wiary w umiejętności śledcze detektywa Canavana. Przecież ostatnim razem o mało przez nie nie zginęłam.
- Więc nie martw się tym. - Cooper kładzie rękę na moim ramieniu. Szkoda, że mam na sobie aż tyle ciuchów: kurtkę, sweter, półgolf, koszulkę i stanik, że prawie tego dotyku nie czuję. - Ktokolwiek to był, Canavan go złapie. To nie jest tak jak poprzednio, Heather. Wtedy tylko ty byłaś pewna, że doszło do zabójstwa. Tym razem... No cóż, rzecz jest dosyć oczywista. Policja się tym zajmie, Heather. - Zaciska palce na moim ramieniu. Nie spuszcza ze mnie wzroku. Czuję, że mogłabym zanurkować w te jego błękitne oczy i zacząć płynąć, i pływać tak bez końca, nigdy nie osiągając horyzontu.
- Yo, Wells.
Można się było spodziewać, że Gavin McGoren akurat ten moment wybierze sobie na wyjście z ostrego dyżuru.
- Ten facet cię nęka, Wells? - pyta Gavin, rzadką kozią bródką wskazując Coopera.
Powstrzymuję się - ostatkiem sił - przed walnięciem go. Pracownikom uczelni nie wolno bić studentów, niezależnie jak bardzo taka perspektywa mogłaby ich kusić. Co ciekawe, nie wolno też się z nimi całować. Nie żebym miała na to kiedykolwiek ochotę, jeśli chodzi o Gavina.
- Nie, on mnie nie nęka. To mój przyjaciel, Cooper. Cooper, to jest Gavin.
- Cześć - rzuca Cooper i wyciąga do niego prawą rękę. Ale Gavin tę rękę ignoruje.
- Ten facet to twój chłopak? - pyta mnie obcesowo, niegrzecznie.
- Gavin - mówię zażenowana. Nie jestem w stanie spojrzeć nawet w okolicę twarzy Coopera. - Nie. Doskonale wiesz, że to nie jest mój chłopak.
Mam wrażenie, że Gavin nieco się odpręża.
- Fakt - potakuje. - Ty wolisz takie typki z rodzaju „budyń z pianką”. Jak Jordan Cartwright. Mister Easy Street.
Cooper opuścił dłoń. Przygląda się Gavinowi z mieszanką rozbawienia i drwiny.
- Cóż, Heather. Wprawdzie uroczo było poznać jednego z twoich młodocianych podopiecznych, ale chyba muszę już iść.
- Hej! - Gavin robi urażoną minę. - Kogo nazywasz młodocianym? Cooper prawie nie zauważa obecności Gavina i mówi tylko do mnie:
- Zobaczymy się w domu. - A potem mruga okiem i zawraca do wyjścia.
- Do zobaczenia w domu? - Gavin wzrokiem sztyletuje plecy oddalającego się Coopera. - Mieszkacie razem? Wydawało mi się, że twierdziłaś, że to nie twój facet.
- To właściciel domu, w którym mieszkam - odpowiadam. - I on ma rację. Jesteś jak dziecko. Gotów do wyjścia? Czy może chcesz zatrzymać się w drodze powrotnej do akademika, kupić sobie butelkę jägermeistera i dokończyć dzieła?
- Kobieto - wzdycha Gavin, kręcąc głową. - Dlaczego taka jesteś? Zawsze się mnie czepiasz.
- Gavin - mówię, przewracając oczami. - Serio. Zadzwonię do twoich rodziców...
Od razu przestaje zgrywać twardziela.
- Nie rób tego - prosi, a kozia bródka mu się trzęsie. - Mama mnie zabije.
Wzdycham i biorę go za ramię.
- No to chodź. Zabiorę cię do domu, zanim śnieg się rozpada. Dostałeś od lekarza zwolnienie z zajęć?
Krzywi się.
- Nie dają zwolnień z zajęć z powodu zatrucia alkoholowego.
- Biedne maleństwo. To będzie dla ciebie nauczka.
- Kobieto! - znów wybucha Gavin. - Nie musisz mi mówić, co mam robić!
I razem wychodzimy na mroźną ulicę, kłócąc się jak dwoje rodzeństwa. Przynajmniej mnie się wydaje, że takie sprawiamy wrażenie. Bo nie wiem jeszcze, że Gavin widzi to całkiem inaczej.
Biedne serce pęka
Jak rozbita szklanka
Z trudem łapię oddech,
Dyszę jak wariatka.
To się musi skończyć.
Czy ktoś może wie,
Jak te sztuczne bieżnie
Wyłącza się?
Na siłowni
Słowa/muzyka: Heather Wells
Trudno powiedzieć, żeby przez resztę dnia czas gnał. To aż zadziwiające, jak strasznie potrafi się wlec, kiedy człowiek marzy wyłącznie o powrocie do domu.
Przynajmniej, kiedy wróciłam do Fischer Hall ze szpitala, najważniejsze już się stało - rodzina Lindsay została zawiadomiona o jej śmierci... Co oznacza, że możemy już zacząć mówić mieszkańcom akademika o tym, co ją spotkało.
Ale to, tak jak przypuszczałam, wcale nie polepsza sytuacji. Reakcje na prawdę - że stołówka została zamknięta ze względu na odkrycie w niej odciętej głowy jednej ze studentek, a nie na wyciek gazu - wahają się od osłupienia przez chichot aż do płaczu, a nawet krztuszenia się.
Ale przecież nie możemy ukrywać przed nimi prawdy... Zwłaszcza kiedy nowiny docierają do lokalnej telewizyjnej stacji informacyjnej, New York One. Zawiadamia nas o tym Tina, studentka pracująca w recepcji. Z niespotykaną gorliwością przybiega, żeby podzielić się z nami tym, co zobaczyła w wiadomościach na ekranie telewizora ustawionego w holu, a potem podkręca fonię do oporu, kiedy biegniemy do niej, żeby też popatrzeć.
- „Na kampusie Uniwersytetu Nowojorskiego wszyscy dziś przeżyli szok, kiedy w jednym z domów studenckich, Fischer Hall, dokonano makabrycznego odkrycia” - mówi prezenter wiadomości przejętym głosem, w tle mając zdjęcie fasady Fischer Hall, gdzie na dwóch masztach przy wejściu powiewają flagi Uniwersytetu Nowojorskiego.
Przy wejściu postawiliśmy dodatkowych pracowników ochrony z zadaniem powstrzymywania gapiów, poszukujących mocnych wrażeń i reporterów prasowych, którzy tłumnie gromadzą się między stolikami do gry w szachy w parku po drugiej stronie ulicy, doprowadzając do szału zagorzałych fanów szachów, którym mróz nie jest aż tak straszny, żeby nie przyjść tam na partyjkę.
- „Być może przypominają sobie państwo zabójstwa dwóch młodych kobiet w tym samym domu studenckim, które miały miejsce minionej jesieni - recytuje prezenter. - Po tej tragedii część osób związanych z uczelnią nadała temu domowi studenckiemu miano Akademika Śmierci”.
Zerkam na Toma, kiedy z ust prezentera padają te słowa. Zaciska wargi, ale nie odzywa się ani słowem. Biedak. To jego pierwsza poważna posada po studiach i od razu musiał mu się trafić Akademik Śmierci. To znaczy, dom studencki.
- „Dziś rano pracowników stołówki Fischer Hall po przyjściu do pracy również czekało makabryczne znalezisko - w kotle w stołówkowej kuchni odkryto ludzką głowę”.
Po tych słowach z ust Tiny i większości pozostałych studentów - nie wspominając już o paru administratorach, którzy zebrali się w holu, żeby obejrzeć wiadomości - pada chóralne: „Jezu!” Tom aż jęczy i chowa twarz w dłoniach w odruchu rozpaczy. Pete, szef ochroniarzy, też nie ma za szczęśliwej miny.
- „Głowę zidentyfikowali złamani bólem członkowie najbliższej rodziny jako należącą do studentki trzeciego roku i czirliderki reprezentacji uniwersyteckiej, Lindsay Combs” - ciągnie prezenter, a ekran wypełnia zdjęcie Lindsay.
To fotografia z wieczoru, kiedy została wybrana Miss Roku. Jej uśmiech jest równie olśniewający, jak diadem, który ma wpięty w miodowozłote włosy. Ubrana jest w białą satynową suknię i trzyma tuzin róż w ramionach. Ktoś spoza kadru obejmuje ją ramieniem, a diadem przekrzywił się zadziornie, opadając na jedno nienaturalnie zielone oko Lindsay. Poważnie się zastanawiam, czemu uznała, że tak jej będzie do twarzy.
- „Według świadków ostatnio widziano Lindsay wczoraj wieczorem. Wyszła ze swojego pokoju około siódmej, mówiła współlokatorce, że wybiera się na imprezę. Z imprezy już nie wróciła”.
Tyle to my już i tak wiemy. Cheryl zeszła do naszego biura cała we łzach, załamana tym, co spotkało jej przyjaciółkę - i współlokatorkę... Współlokatorkę, z którą nawet nie zdążyła wspólnie pochichotać przed zaśnięciem ani wypić paru szklaneczek southern comfort, bo przecież Lindsay zginęła, zanim Cheryl w ogóle zdążyła się do niej wprowadzić.
Poprzednia współlokatorka Lindsay, Ann, przyjęła te nowiny nieco mniej histerycznie i udało jej się przekazać policji jedyny dotychczasowy trop... Ten o imprezie. Ponieważ stosunki między Ann a Lindsay do najlepszych raczej nie należały, dziewczyna nie była w stanie powiedzieć detektywowi Canavanowi, na którą to imprezę wybrała się Lindsay... A Cheryl, zapłakana tak, że nie można było zrozumieć, co mówi, wiele w tej sprawie nie pomogła. W końcu Tom musiał polecić jednemu z opiekunów pięter zabrać Cheryl do poradni psychologicznej, gdzie być może otrzyma wsparcie, co pomoże jej uporać się z tą stratą... oraz faktem, że z braku współlokatorki ma zagwarantowany do końca roku pokój dla siebie.
Ale Cheryl jest jedyną osobą na całym kampusie, której zupełnie na tym nie zależy.
- „W jaki sposób Lindsay skończyła w stołówce Fischer Hall, pozostaje tajemnicą. Zaskoczone są miejscowe władze” - ciągnie prowadzący.
Zmienia się tło: rektor Allington stoi na podium w holu biblioteki, a detektyw Canavan przy jego boku jest rozczochrany i w złym humorze. Z jakiegoś powodu po drugiej stronie rektora stoi trener Andrews, któremu udaje się zachować spokój, ale jednocześnie sprawia wrażenie nieco zagubionego. Zerkając czasem na ESPN, zauważyłam, że wielu trenerów tak wygląda.
Prezenter kontynuuje:
- „Rzecznik prasowy nowojorskiej policji twierdzi, że chociaż nie doszło jeszcze do żadnych aresztowań, policja ma kilku podejrzanych i bada ponad tuzin śladów. W czasie konferencji prasowej, która odbyła się nieco wcześniej dzisiaj po południu, rektor Allington zapewnił społeczność akademicką, że nie ma powodów do paniki”.
Na ekranie pojawia się materiał nakręcony w czasie tej konferencji.
- „Chcielibyśmy skorzystać z tej okazji - mówi rektor Allington drewnianym głosem, najwyraźniej odczytując coś, co wcześniej w ciągu dnia kazał napisać komuś innemu - żeby zapewnić naszych studentów i całą opinię publiczną, że przedstawiciele organów porządku publicznego naszego miasta czynią, co w ich mocy, ażeby wytropić tego bezwzględnego zabójcę. Jednocześnie usilnie nakłaniamy naszych studentów do podejmowania dodatkowych środków ostrożności, dopóki zabójca Lindsay nie zostanie zatrzymany. Chociaż w naszych domach studenckich panuje rodzinna atmosfera, to dlatego nazywamy je domami studenckimi, a nie akademikami, ważne jest, aby studenci zamykali na klucz drzwi do swoich pokojów. Proszę nie wpuszczać osób obcych do pokojów ani na teren żadnych budynków akademickich. Chociaż w chwili obecnej policja uważa, że ta bezsensowna zbrodnia stanowi pojedynczy, przypadkowy epizod, niezwykle ważna wydaje się konieczność zachowania ostrożności, dopóki osobnik odpowiedzialny za tę zbrodnię nie zostanie doprowadzony przed oblicze prawa...”
Kiedy tylko słowa „zamykać drzwi do swoich pokojów” padają z ust rektora Allingtona, połowa studentów nagle znika z holu, kierując się w stronę wind z wyrazem zaniepokojenia na twarzach. Wiele dzieciaków z Fischer Hall ma w zwyczaju zostawiać drzwi otwarte na oścież, zachęcając przechodzących do odwiedzin.
Najwyraźniej to się niedługo zmieni.
Oczywiście fakt, że Lindsay nie została zabita w swoim pokoju, zdaje się w ogóle do nich nie docierać. Nie dociera też do nich, że nie ma nic przypadkowego w epizodzie, który zakończył życie Lindsay. Zabójca ewidentnie ją znał - tak samo, jak stołówkę Fischer Hall - przynajmniej jako tako.
Ale o ile ten fakt nie dotarł jeszcze do mieszkających tu studentów, uświadomiono go pracownikom stołówki, którym dopiero teraz pozwolono wrócić do domu po całym dniu wyczerpującego składania zeznań. Jestem zaszokowana, widząc, jak wychodzą dużą grupą ze stołówki zaraz po tym, jak skończyło się wystąpienie prasowe rektora Allingtona, kwadrans po piątej... Sporo po godzinie, o jakiej zwykle wychodzą ze stołówki ci, którym przypadła praca na porannej zmianie. Po rozmowach z detektywem Canavanem i jego współpracownikami wyglądają na naprawdę ugotowanych...
To niezamierzona gra słów.
I tak, chociaż bardzo zmęczona, Magda zdobywa się na uśmiech, kiedy do mnie podchodzi. Posmarowała sobie palce purelem i wyciera je w chusteczkę higieniczną. Kiedy się zbliża, widzę, dlaczego: czubki palców ma czarne od tuszu.
Pobrali od niej odciski palców.
- Och, Magda - mówię, kiedy już jest przy mnie. Obejmuję ją ramieniem przez plecy i prowadzę przez hol z powrotem w stronę swojego biura, gdzie jest spokojniej. - Tak mi przykro.
- Nic się nie stało. - Magda pociąga nosem. Białka jej oczu są zaróżowione, a eyeliner i tusz się rozmazały. - Oni tylko wykonują swoją pracę. To nie ich wina, że jedna z moich małych gwiazdeczek...
Magda szlocha. Zaciągam ją do biura administracji, gdzie przynajmniej nie będą się na nią gapić zaciekawieni studenci, stłoczeni przed drzwiami wind, którzy właśnie wrócili do domu z pierwszego dnia zajęć - po to tylko, żeby się dowiedzieć, że obiadu będą sobie musieli poszukać gdzie indziej.
Magda siada na pomarańczowej służbowej kanapie przed moim biurkiem i chowa twarz w dłoniach, płacząc. Szybko zamykam drzwi gabinetu, w których automatycznie zatrzaskuje się zamek. Tom, który usłyszał te hałasy, wychodzi ze swojego biura i stoi, przyglądając się Magdzie niepewnie, kiedy z okolicy jej kolan, na których ukryła twarz, dobiegają niewyraźnie słowa: „moje małe gwiazdeczki” i „taka piękna maleńka”.
Tom zerka na mnie.
- O co tu znów chodzi z tymi gwiazdeczkami? - szepcze.
- Mówiłam ci - odpowiadam szeptem. Jak na faceta, Tom czasem potrafi być naprawdę mało przytomny. - Filmowali w Fischer Hall jakąś scenę ze Zmutowanych nastoletnich żółwi Ninja. Magda pracowała tu wtedy.
- No cóż. - Tom przygląda się znów płaczącej Magdzie. - Wyraźnie zrobiło to na niej wrażenie. To znaczy, jak na film, którego nikt nigdy nie ogląda.
- Ludzie go oglądają - oświadczam zirytowana. - Nie masz czasem czegoś do roboty?
Wzdycha.
- Czekam, aż pojawi się ktoś z poradni psychologicznej. Od piątej do siódmej będziemy tu udzielać porad dotyczących radzenia sobie ze stratą w związku z tym, co spotkało Lindsay.
Nic nie mówię. Nie muszę. On już i tak wie.
- Tłumaczyłem im, że nikt się nie zgłosi - mówi znękanym głosem.
- Może poza Cheryl Haebig i opiekunami pięter. Ale to decyzja biura rektora. Chcą, żeby administracja pokazała, że przejmujemy się tą sprawą.
- No cóż. - Ruchem głowy wskazuję Magdę. - Oto ktoś, komu przydałaby się pomoc w radzeniu sobie ze stratą.
Tom blednie, słysząc moją sugestię.
- To twoja przyjaciółka - wypomina mi oskarżycielskim tonem. Piorunuję go wzrokiem.
- To ty masz tytuł magistra.
- Z administracji ośrodków naukowych! Muszę ci coś powiedzieć, Heather. - Ma przerażoną minę. - Ja już sam nie wiem. To znaczy, co o tym wszystkim myśleć. W Teksasie wszystko było prostsze.
Patrzę na niego jeszcze twardszym wzrokiem.
- Ty mi tu nie odejdziesz z pracy, Tom. Nie przez jedno małe morderstwo.
- Małe! - Tom nadal jest blady jak ściana. - Heather, w domu, w Teksasie nikomu nie urzynają głowy po to, żeby ją wrzucać do gara ustawionego na ogniu. Jasne, co roku kilkoro dzieciaków ginie, kiedy zawali się kolejka w wesołym miasteczku. Ale morderstwo? Nie no, Heather. W tej chwili Teksas wydaje mi się raczej przyjemnym miejscem.
- Och, jasne - rzucam z ironią. - Jeśli tam było tak dobrze, to jak się to stało, że jesteś tutaj?
Tom przełyka ślinę.
- No cóż...
- Odłóżmy rozmowę o twojej rezygnacji z pracy na później, okay? - Padam na kanapę obok Magdy. - Mam teraz inne zmartwienia.
Tom rzuca Magdzie ostatnie spanikowane spojrzenie, potem mruczy:
- Okay, to ja się zajmę papierami. - I znów znika w swoim gabinecie.
Siedzę obok Magdy i trzymam dłoń na jej ramieniu, kiedy ona płacze. Wiem, że tak powinna się zachować przyjaciółka... Ale jako osoba zatrudniona do pomagania ludziom nie jestem pewna, czy to właśnie powinnam robić. Zastanawiam się, jak doktor Jessup mógł zatrudnić kogoś takiego jak ja? To znaczy wiem, że tylko ja się zgłosiłam i tak dalej. Ale ja się do tej pracy nie nadaję. Nie mam zielonego pojęcia, co robić w obliczu takiego smutku, jak ten Magdy. I w ogóle, gdzie jest ten cały psycholog?
- Magda. - Poklepuję ją po ramieniu obleczonym różowym, stołówkowym fartuchem. - Hm... Posłuchaj. Jestem pewna, że oni cię wcale nie podejrzewają. To znaczy, każdy, kto cię zna, wie, że nie mogłabyś mieć nic wspólnego z... tym, co się stało. Naprawdę, nie przejmuj się tak. Nikt nie uważa, że to zrobiłaś. Policja po prostu wykonuje swoją pracę. Magda unosi zalaną łzami twarz i przygląda mi się zaskoczona.
- Ja... ja nie dlatego się martwię - mówi, kręcąc głową, aż jej loki, w tym tygodniu jasnoblond z ciemniejszymi pasemkami, zaczynają podskakiwać. - Ja wiem, że oni tylko wykonują swoją pracę. Nie ma sprawy. Nikt z nas tego nie zrobił, nikt z nas by tego zrobić nie mógł.
- Ja wiem - przytakuję szybko, nadal ją głaszcząc po ramieniu. - To okropne, że oni cię podejrzewają. Ale rozumiesz...
- To tylko... - ciągnie Magda, jakbym się wcale nie odzywała. - Bo słyszałam... Słyszałam, że to Lindsay. Ale to niemożliwe. Przecież nie mała Lindsay, z tymi włosami i oczami? Ta czirliderka?
Wpatruję się w nią. W głowie mi się nie mieści, że nie rozpoznała Lindsay wtedy, kiedy zaglądała do garnka. To prawda, że pewnie sama widywałam Lindsay częściej niż Magda, ze względu na sympatię, jaką darzyła mój słój z kondomami. Czy trudno się dziwić, że sama rozpoznałam ją bez żadnego problemu?
A może do tego zajęcia nadaję się najbardziej? Do rozpoznawania twarzy zabitych ludzi, którzy jakiś czas się pogotowali? Do jakiego stanowiska potrzebne są takie kwalifikacje? Trudno, żeby na rynku istniało zapotrzebowanie na kogoś z podobnymi kwalifikacjami, chyba że może w tych nielicznych sektach, które jeszcze praktykują kanibalizm. I czy w ogóle są takie sekty?
- Tak - mówię w odpowiedzi na pytanie Magdy. - Tak, bardzo mi przykro. Ale to była Lindsay.
Magda znów się krzywi.
- Och, nie! - jęczy. - Heather, nie!
- Magda - odzywam się, zaalarmowana jej reakcją. Która, doprawdy, jak się nad tym zastanowić, jest normalniejsza niż moja, czyli ucieczka z okolicy w przyjemne ciepło ostrego dyżuru w St. Vincent's. Albo reakcja Sarah, która zaczęła rzucać głupimi dowcipami. - Strasznie mi przykro. Ale jeśli to dla ciebie jakaś pociecha, Cooper powiedział mi, że zdaniem koronera ona najpierw została uduszona. To znaczy, nie zabito jej... odcinając głowę. To się stało dopiero potem.
Nie dziwi mnie, że Magdę chyba mało pociesza ta informacja. Naprawdę nie nadaję się do podtrzymywania na duchu zmartwionych ludzi. Może powinnam zostać księgową.
- Tylko że... - Magda szlocha. - Tylko że Lindsay... Ona była taka słodka! Tak bardzo jej się tutaj podobało! Zawsze wkładała swój strój czirliderki w dni, meczów. Nigdy nic złego nikomu nie zrobiła. Nie zasługiwała na taką śmierć, Heather. Nie Lindsay.
- Och, Magda. - Poklepuję ją po ramieniu. Co jeszcze mam zrobić? Zauważam, że Magda wszystkie paznokcie ma ozdobione wzorem flagi Uniwersytetu Nowojorskiego w kolorach bieli i złota. Wielka fanka uniwersyteckiej koszykówki, Magda, nigdy nie omija meczu, jeśli może się na niego wybrać. - Masz rację. Lindsay nigdy nie zrobiła nic, żeby zasługiwać na to, co ją spotkało.
A przynajmniej my o niczym takim nie wiemy.
No, widzicie? Znów to samo! Skąd się w ogóle bierze skłonność do takiej zgryźliwości? Przecież to nie dlatego, że jestem byłą gwiazdką muzyki pop, która usiłuje jakoś ułożyć sobie życie. I w końcu dowiaduje się, że musi przedtem zaliczyć uzupełniający kurs z matematyki.
Prawda?
- Ludzie będą ciągle usiłowali coś do tego dorabiać. - Magda przygląda mi się natarczywie. - Wiesz, jacy są ludzie, Heather. Będą mówili: no cóż, nie powinna była spotykać się z aż tyloma chłopakami, czy coś takiego. Ale to nie wina Lindsay, że była taka ładna i taka popularna. To nie jej wina, że chłopcy ciągnęli do niej jak pszczoły do miodu.
Albo muchy do końskiego łajna.
Boże, co jest ze mną nie tak? Dlaczego obwiniam ofiarę? Jestem pewna, że gdyby była tutaj Sarah, toby mi to zaraz wyjaśniła. Że to z chęci zdystansowania się do tego, co się stało Lindsay, żebym mogła sobie powiedzieć coś w rodzaju: „No cóż, mnie to by nigdy nie mogło spotkać, bo raczej trudno powiedzieć, żeby chłopcy ciągnęli do mnie jak pszczoły do miodu. Więc nikt nigdy mnie nie udusi, a potem nie obetnie mi głowy”.
A może jest jakiś inny powód, dla którego nie mogę przestać myśleć, że śmierć Lindsay to coś więcej niż „przypadkowy zbrodniczy epizod”? Czy ona naprawdę była tylko tą wcieloną słodyczą i dobrym duchem szkoły? A może faktycznie coś ukrywała za tymi opalizującozielonymi szkłami kontaktowymi?
Magda sięga i chwyta mnie za rękę, ściskając tak mocno, że to aż boli. Jej oczy - nadal pełne łez - błyszczą jak te sztrasy, którymi czasem ozdabia sobie paznokcie.
- Posłuchaj mnie, Heather. - Starannie obwiedzione konturówką usta Magdy drżą. - Musisz znaleźć osobę, która jej to zrobiła. Musisz go znaleźć i oddać w ręce sprawiedliwości.
Od razu podrywam się na nogi. Ale nie udaje mi się odsunąć, bo Magda trzyma moją dłoń w żelaznym uścisku.
- Mags, posłuchaj. Doceniam twoją wiarę w moje zdolności, ale musisz pamiętać, że jestem tylko zastępczynią kierownika administracyjnego akademika...
- Ale tylko ty jedna wierzyłaś, że w zeszłym semestrze tamte dwie dziewczyny zostały zamordowane! I miałaś rację! Niby taki bystry, ale detektyw Canavan nie umiał złapać mordercy, bo nawet nie wierzył, że one zostały zamordowane. Ale ty, Heather... Ty wiedziałaś. Ty po prostu rozumiesz ludzi...
- Tak. I co jeszcze?
- Może tak ci się nie wydaje, ale tak jest. Dlatego jesteś w tym taka dobra. Bo sama nie wiesz, w jaki sposób to robisz. Mówię ci, Heather, jesteś jedyną osobą, która może złapać człowieka, który zabił Lindsay, która może dowieść, że to była naprawdę miła dziewczyna. Błagam cię, żebyś chociaż spróbowała...
- Magda - mówię. Dłoń zaczyna mi się pocić w jej uścisku. - Ja nie jestem gliną. Nie mogę się wtrącać do ich śledztwa. Obiecałam, że nie będę...
Co ta Magda sobie w ogóle wyobraża? Czy ona nie wie, że ten facet, kimkolwiek jest, nie ogranicza się do spychania ludzi do szybu windy? On swoje ofiary dusi, a potem odcina im głowy i ukrywa ich zwłoki. To coś trochę innego. To się w jakiś sposób robi o wiele groźniejsze.
- Dusza tej małej dziewczynki z pomponami ma prawo do spokojnego i godnego odpoczynku - upiera się Magda. - A nie zazna go, dopóki tego mordercy nie spotka słuszna kara.
- Magda - wzdycham. Czuję się niezręcznie. Jak by zachował się psycholog, gdyby jeden z jego pacjentów zażądał, żeby psycholog rozwiązał zagadkę brutalnego zabójstwa osoby, którą pacjent opłakuje? - Chyba naoglądałaś się za dużo odcinków Unsolved Mysteries.
Najwyraźniej nie była to reakcja właściwa, bo Magda tylko jeszcze mocniej ściska moją dłoń i prosi:
- Ale pomyślisz o tym chociaż, Heather? Po prostu trochę o tym pomyślisz?
Magda kiedyś powiedziała mi, że w młodości była królową piękności, że dwa razy z rzędu zdobyła tytuł wicemiss Republiki Dominikany. Wcale nie tak trudno w to uwierzyć teraz, kiedy podnosi na mnie oczy patrzące z intensywnością porównywalną z przednimi reflektorami samochodu ustawionymi na długie światła. Pod całym tym makijażem, dorysowanymi brwiami i włosami nastroszonymi na wysokość piętnastu centymetrów, kryje się delikatna uroda, której cała zawartość półek z kosmetykami z Duane Reade nie zdołałaby ukryć.
Wzdycham. Zawsze lubiłam takie przyjemne buzie. Przecież właśnie w ten sposób wzięłam sobie na kark Lucy.
- Zastanowię się nad tym - mówię i zaczynam czuć ulgę, kiedy Magda przestaje kurczowo ściskać moją rękę. - Ale niczego nie obiecuję. No bo, Magda... Nie chcę, żeby mnie też obcięli głowę.
- Dziękuję ci, Heather. - Magda pięknie się uśmiecha, mimo tej całej rozmazanej szminki. - Dziękuję. Jestem pewna, że dusza Lindsay zyska teraz nieco spokoju, wiedząc, że Heather Wells zajmie się jej sprawą.
Ostatni raz poklepuję Magdę po ramieniu, a ona z lekkim uśmiechem zabiera się do wyjścia, zmierzając korytarzem w stronę biura stołówki, gdzie pracownicy wieszają swoje płaszcze. Patrzę za nią i czuję się... No cóż, nieco dziwnie.
Może to dlatego, że zjadłam dziś przez cały dzień wyłącznie tę kanapkę z wędzoną mozzarellą - z dodatkiem pieczonej papryki i suszonych na słońcu pomidorów, które chyba można uznać za warzywa - i dużą café mocha.
Może to dlatego, że poprawiłam jej nastrój, choć nie wiem sama czym. Czy raczej, doskonale wiem czym. Mnie się to tylko nie mieści w głowie. Czy ona naprawdę uważa, że zacznę prowadzić własne, prywatne śledztwo w sprawie śmierci Lindsay? Jeśli tak, to nawdychała się trochę za dużo kleju do sztucznych paznokci.
Bo co ja mam niby robić - chodzić i szukać faceta z tasakiem w dłoni i ciałem dziewczyny w świeżym grobie w ogrodzie na tyłach domu? Tak, co jeszcze? Może przy okazji sobie też dam odrąbać głowę? To wszystko jest po prostu niepoważne. Detektyw Canavan nie jest głupi. Wystarczająco szybko znajdzie zabójcę. Jakim cudem ktoś miałby ukrywać zwłoki bez głowy? Gdzieś w końcu będą się musiały znaleźć.
A kiedy się znajdą mam nadzieję, że ja sama będę gdzieś bardzo, bardzo daleko stamtąd.
Ty i ja to niby tacy
Przyklejeni.
Ty przylgnąłeś do mnie,
No a ja do ciebie.
Zupełnie mnie nie znasz,
Jeśli tak uważasz.
Myślisz, że tak mnie wzięło?
Spójrz tylko za siebie.
Wzięło mnie
Słowa/muzyka: Heather Wells
Do chwili, kiedy wychodzę z pracy, jeszcze nie zaczął padać śnieg, ale na zewnątrz jest ciemno jak w nocy, chociaż to zaledwie trochę po piątej. Ekipy telewizyjne nadal koczują wzdłuż Washington Square Park - jest ich jeszcze więcej niż do tej pory, włącznie z samochodami wszystkich co większych sieci telewizyjnych, jest nawet CNN... Zupełnie tak, jak przewidywał rektor Allington.
Ale obecność wozów transmisyjnych raczej nie zniechęca dilerów handlujących narkotykami w parku. Dlatego wpadam na Reggiego zaraz po tym, jak skręcam za róg w stronę domu Coopera. Wprawdzie w pierwszej chwili syczy na mój widok: „Śnieżek, śnieżek”, ale kiedy mnie rozpoznaje, robi śmiertelnie poważną minę.
- Heather - mówi. - Bardzo mi przykro było słyszeć o tej tragedii w twoim budynku.
- Dzięki, Reggie. - Patrzę na niego, mrugając oczami. W różowej poświacie ulicznej latarni wygląda zadziwiająco nieszkodliwie, chociaż słyszałam od Coopera, że Reggie nosi w uchwycie na łydce pistolet kaliber 22, którego zdarza mu się czasem używać. - Hm... Pewnie nie słyszałeś nic o tym, dlaczego ta dziewczyna zginęła? Ani kto ją zabił? Prawda?
Reggie uśmiecha się od ucha do ucha.
- Heather - ciągnie zachwyconym tonem - pytasz mnie, co o tym mówi ulica?
- Tak. W sumie, tak.
- Nic o tym nie słyszałem. - Reggie już przestał się uśmiechać, widzę, że mówi prawdę. Chociaż uśmiechać się przestał po to, żeby mi uważniej zajrzeć w oczy. - Ale jeśli coś usłyszę, to ty pierwsza się o tym dowiesz.
- Dzięki, Reggie. - I ruszam dalej ulicą, ale przystaję, kiedy słyszę, że Reggie woła mnie jeszcze po imieniu.
- Heather. Mam nadzieję, że nie zamierzasz babrać się w tym, w czym maczała palce ta dziewczyna. - Już zupełnie spoważniał. - Bo można się założyć, że w czymś tam palce maczała... I że to coś ją zabiło. Nie chciałbym, żeby coś podobnego spotkało taką miłą młodą damę jak ty.
- Dzięki, Reggie - odpowiadam. Chociaż wcale nie to mam ochotę powiedzieć. Chciałabym powiedzieć: „Szkoda, że ludzie nie pokładają we mnie trochę więcej wiary. Bo nie jestem aż tak głupia”. Ale wiem, że wszyscy tylko starają się być dla mnie mili. Więc zamiast tego dodaję: - Nie martw się. Zostawiam śledztwo w rękach profesjonalistów tym razem. Cokolwiek od ciebie usłyszę, natychmiast im to przekażę.
- To dobrze - oświadcza Reggie. A potem, zauważając grupę typowych pracowników IT z West Village, szybko rusza w ich stronę, mrucząc: - Śnieżek, śnieżek. Marycha, marycha.
Żegnam go uśmiechem. Zawsze miło popatrzeć na kogoś tak pochłoniętego swoją pracą.
Kiedy wreszcie kończę otwierać zamki we frontowych drzwiach domu Coopera, ledwie udaje mi się je otworzyć przez tę całą pocztę, która leży w stosiku za nimi, wrzucona przez otwór na listy. Włączam światła - Cooper nadal widać gdzieś prowadzi te swoje obserwacje - i zbieram potężny stos, krzywiąc się na te wszystkie kupony zniżkowe i darmowe próbne CD z AOL. Zadaję sobie pytanie, dlaczego nigdy nie dostajemy żadnej prawdziwej poczty - tylko rachunki i oferty zniżkowych zakupów - kiedy Lucy zbiega pędem po schodach, usłyszawszy, że wchodzę. W zębach trzyma katalog Victoria's Secret, który najwyraźniej przez całe popołudnie przerabiała na obślinioną wycinankę.
Lucy to naprawdę niezwykłe zwierzę, jeśli wziąć pod uwagę jej niesamowitą umiejętność wybrania tego jedynego katalogu, który mógł wywołać we mnie poczucie niższości, i zniszczenia go, zanim w ogóle udało mi się go otworzyć.
Właśnie kiedy usiłuję wyrwać katalog Lucy - żeby nie siała po całym mieszkaniu fragmentów torsu Heidi Klum - dzwoni telefon w korytarzu, a ja podnoszę słuchawkę, nie zerkając nawet na wyświetlacz, kto dzwoni.
- Halo? - mówię z roztargnieniem. Całe palce mam mokre od psiej śliny.
- Heather? - Ucho wypełnia mi głos mojego byłego i najwyraźniej zaniepokojonego narzeczonego. - Heather, to ja. Boże, gdzieś ty się podziewała? Cały dzień usiłuję się do ciebie dodzwonić. Jest coś... jest coś, o czym naprawdę muszę z tobą porozmawiać...
- O co chodzi, Jordan? - pytam niecierpliwie. - Jestem trochę zajęta. - Nie mówię, czym jestem zajęta. On nie musi wiedzieć, że jestem zajęta próbami powstrzymania mojego psa przed pożarciem całego katalogu z bielizną. Niech sobie myśli, że jestem zajęta, bo uprawiam seks z jego bratem.
Cha. Chciałabym.
- No wiesz - zaczyna Jordan. - Tania powiedziała mi któregoś dnia, że odpowiedziałaś odmownie na zaproszenie na ślub.
- Zgadza się. - Zaczynam się powoli orientować, o co w tym wszystkim może chodzić. - Mam plany na tę sobotę.
- Heather - mówi Jordan urażonym głosem.
- Poważnie, mam plany. - Nie ustępuję. - Muszę iść do pracy. Tego dnia meldują się studenci z wymiany.
To nawet nie do końca kłamstwo. Rzeczywiście, studenci z wymiany międzyuczelnianej meldują się w sobotę. Tyle że chodziło o ostatnią sobotę, a nie tę nadchodzącą. No ale Jordan nigdy się tego nie dowie.
- Heather. Mój ślub jest o piątej. Chcesz mi powiedzieć, że o piątej nadal będziesz w pracy?
Cholera.
- Heather, nie rozumiem, czemu nie chcesz przyjść na mój ślub - ciągnie. - Ja wiem, że przez jakiś czas mieliśmy różne nieporozumienia...
- Jordan, weszłam do domu w chwili, w której twoja przyszła żona robiła ci laskę - przypominam mu. - Chociaż wtedy, błędnie uważałam, że to ja jestem tą przyszłą. Więc chyba moje oburzenie można uznać za coś zrozumiałego.
- Zdaję sobie z tego sprawę - stwierdza Jordan. - I dlatego pomyślałem, że może przychodząc, czułabyś się niezręcznie. Znaczy, przychodząc na ślub. Dlatego właśnie dzwonię, Heather. Chcę cię zapewnić, że jesteś dla mnie bardzo ważną osobą i że bardzo ważne dla mnie, i dla Tani też, jest, żebyś przyszła na nasz ślub. Ona nadal czuje się okropnie po tym, co się stało, i naprawdę chcielibyśmy okazać ci, jak bardzo...
- Jordan. - Do tej pory znalazłam się już w kuchni, w jednej dłoni ściskając bezprzewodową słuchawkę, z Lucy depczącą mi po piętach z wywieszonym z ekscytacji językiem. Po wyrzuceniu wilgotnego katalogu Victoria's Secret zapalam światło i sięgam do uchwytu lodówki. - Nie przyjdę na twój ślub.
- Widzisz? - mówi Jordan sfrustrowanym tonem. - Wiedziałem, że to powiesz. Dlatego zadzwoniłem. Heather, nie bądź taka. Naprawdę sądziłem, że udało nam się zostawić to wszystko za sobą. Ten ślub to bardzo ważne wydarzenie w moim życiu, Heather, i ważne dla mnie jest, żeby ludzie, którzy coś dla mnie znaczą, byli przy mnie, kiedy to się wydarzy. Wszyscy ludzie, którzy coś dla mnie znaczą.
- Jordan. - O, tam, za mlekiem (wczoraj poszłam po zakupy spożywcze, kiedy usłyszałam o tej nadchodzącej śnieżycy, więc raz na odmianę karton jest pełen i sporo mu jeszcze do upływu daty przydatności do spożycia) stoi kartonowe pudełko z resztkami smażonego kurczaka z latynoskich delikatesów. Innymi słowy, pudełko pełne ekstazy. - Nie przyjdę na twój ślub.
- Czy to dlatego, że nie zaprosiłem Coopera? - pyta Jordan. - Bo jeśli to jest... No wiesz, aż tak dla ciebie istotne, to go też zaproszę. Cholera, możesz go zabrać jako osobę towarzyszącą. Nie mam pojęcia, co ty w nim w ogóle widzisz, ale, no wiesz, w końcu mieszkacie we dwójkę. Jeśli naprawdę chcesz go ze sobą zabrać...
- Nie zabiorę twojego brata na twój ślub, Jordan. - Wyjęłam już białe kartonowe pudełko z lodówki, razem z kawałkiem goudy z koziego mleka z Murray's Cheese Shop, twardym czerwonym jabłkiem i mlekiem. Ramieniem przytrzymuję słuchawkę przy uchu, a drzwi lodówki muszę zamknąć kopniakiem. Lucy też mi wcale nie pomaga, lepiąc się do moich nóg jak posmarowana klejem. Ona uwielbia smażonego kurczaka (obranego z kości) tak samo jak każdy normalny człowiek. - Bo ja się na twój ślub nie wybieram. I przestań się zachowywać, jakbyś chciał, żebym tam się pojawiła, bo jestem dla ciebie ważna, Jordan. Doskonale wiem, że to twój rzecznik prasowy doradził ci, żebyś mnie zaprosił, bo to będzie wyglądało tak, jakbym ci wybaczyła zdradę i jakbyśmy znów byli kumplami.
- To nie... - Jordan odzywa się obrażony. - Heather, jak możesz coś takiego sugerować? To jest totalnie niepoważne.
- Doprawdy? - Rzucam wszystko, co wygarnęłam z lodówki, na drewniany blat stołu kuchennego, a potem łapię jakiś talerz i szklankę i siadam. - Czy twój solowy album nie okazał się klapą? I to częściowo dlatego, że twój wizerunek porządnego chłopca z sąsiedztwa nieco ucierpiał po tych wszystkich nagłówkach w prasie, kiedy wyszło na jaw, że mnie, księżniczkę centrów handlowych, zdradziłeś z najnowszą gwiazdeczką odkrytą przez twojego tatę?
- Heather - przerywa mi Jordan ostro. - Nie obraź się, ale pamięć amerykańskiej publiczności nie jest aż tak dobra. Od czasu, kiedy ty i ja się rozstaliśmy, nie wydałaś już od lat żadnej płyty. To prawda, że kiedyś uwielbiał cię pewien szczególny segment populacji, ale ten segment już od dawna przeniósł zainteresowanie na...
- Tak - mówię, mimo wszystko urażona. - Przenieśli zainteresowanie na wszystko inne, byle tylko nie miało nic wspólnego z tobą ani ze mną. Dobrze, że podłączasz się pod jasno świecącą gwiazdę Tani. Tylko nie proś mnie, żebym ci w tym świadkowała.
- Heather. - Jordan zmienił ton na cierpiętniczy. - Dlaczego musisz być taka? Myślałem, że już mi wybaczyłaś to, co zdarzyło się z Tanią. A z pewnością takie wrażenie mogłem odnieść tamtego wieczoru na korytarzu domu Coopera...
Czuję, że blednę. W głowie mi się nie mieści, że on ma czelność mi to wypominać.
- Jordan - cedzę przez odrętwiałe wargi. - Myślałam, że uzgodniliśmy, że nigdy więcej nie będziemy wracać do tamtego wieczoru.
Nigdy nie będziemy już o tym mówić ani nigdy nie pozwolimy, żeby to się jeszcze raz stało.
- Oczywiście - mówi uspokajająco Jordan. - Ale nie możesz mnie prosić, żebym się zachowywał tak, jakby nic się nie stało. Ja wiem, że ty nadal coś do mnie czujesz, Heather, tak samo jak ja wciąż coś czuję do ciebie. To dlatego chcę, żebyś tam była...
- Odkładam słuchawkę, Jordan.
- Nie, Heather, zaczekaj. To, co widziałem przed chwilą w wiadomościach, to o głowie jakiejś dziewczyny... Czy to było w twoim akademiku? I w ogóle, do diabła, w jakim miejscu ty pracujesz? Jakimś Akademiku Śmierci?
- Na razie, Jordan - żegnam się i naciskam klawisz kończący połączenie.
Odkładam telefon i sięgam po kurczaka. Lucy siada u moich nóg, czujnie wypatrując wszelkich kąsków, które mogłyby mi spaść po drodze z talerza do ust i wylądować na moich kolanach albo na podłodze. Nieźle nam wychodzi taka praca zespołowa.
Wiem, że są ludzie, którzy wolą smażonego kurczaka na gorąco. Ale oni prawdopodobnie nigdy nie jedli smażonego kurczaka z latynoskich delikatesów tuż za rogiem domu Coopera - czyli, jak go z Cooperem nazywamy, kurczaka latynoskiego. Kurczak latynoski nie jest przeznaczony do zwyczajnej powszedniej konsumpcji. To jest zdecydowanie pokarm dla ducha, w znacznie większym stopniu niż taki zwyczajny smażony kurczak czy KFC albo inne Chicken McNuggets. Kupiłam dziewięć kawałków wczoraj, wiedząc, że dziś będzie urwanie głowy, bo to pierwszy dzień nowego semestru.
Tylko nie podejrzewałam, że to będzie aż takie urwanie głowy. Może będę musiała zjeść te wszystkie dziewięć kawałków sama. Cooper po prostu jakoś to przeboleje. Odrobina soli i...
Och. Och, tak. Jeszcze nie orgazm w ustach, ale już prawie.
Dojadam drugą nóżkę latynoskiego kurczaka - Lucy zaczyna skomleć, bo jeszcze jej nic nie podsunęłam - kiedy telefon dzwoni ponownie. Tym razem - kiedy już wytarłam palce w kuchenny ręcznik - sprawdzam, kto dzwoni, zanim odbiorę. Z ulgą widzę, że to moja najlepsza przyjaciółka, Patty. Odpowiadam po drugim dzwonku.
- Właśnie jem latynoskiego kurczaka - informuję ją.
- No cóż, na twoim miejscu też bym go jadła... - Głos Patty, jak zwykle, jest ciepły i miękki jak kaszmirowa wełna. - Biorąc pod uwagę, jaki miałaś dzień.
- Widziałaś wiadomości? - pytam.
- Dziewczyno, widziałam i wiadomości, i poranne gazety. I nie uwierzysz, kto do mnie przed chwilą zadzwonił.
- O mój Boże, do ciebie też dzwonił? - Jestem zdumiona.
- Co masz na myśli, że do mnie też? Dzwonił do ciebie?
- Żeby się upewnić, że przyjdę. Chociaż odpowiedziałam odmownie na zaproszenie.
- Nie!
- Tak! A potem nawet powiedział, że mogę ze sobą przyprowadzić Coopera.
- Chryste Panie! - Za to właśnie kocham Patty. Ona zna wszystkie właściwe odpowiedzi. - Na pewno namówił go do tego jego rzecznik prasowy.
- Albo rzecznik Tani - dodaję, kończąc nóżkę i sięgając do pudełka po udko. Wiem, że powinnam raczej zjeść jabłko. Ale bardzo mi przykro, jabłko po prostu tego nie załatwi. Nie po takim dniu, jaki mam za sobą.
- Nie wyglądałaby jak taka wredna suka, gdybym się tam pokazała. Że niby nie obwiniam jej za to, że rozbiła mój związek z Jordanem.
- Przecież jej nie obwiniasz.
- No cóż, i tak zmierzaliśmy do stacji Rozstanko. Tania tylko przyśpieszyła nasz przyjazd. Ale i tak tam nie pójdę. Jakżeby to wyglądało? Można, a nawet wypada, zaprosić byłą, żeby okazać, że nie ma się do niej żalu ani nic. Ale nie wolno od byłej oczekiwać, że faktycznie przyjdzie.
- Sama nie wiem. - Patty się zastanawia. - Teraz to jest w modzie. Zgodnie z dodatkiem Style w „Timesie”.
- Nieważne - mówię. - Modna przestałam być we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Nie muszę znowu zaczynać? Ty nie idziesz, prawda?
- Oszalałaś? Oczywiście, że nie. Ale, Heather, czy możemy, proszę, porozmawiać o tym, co się dzisiaj stało w tym twoim akademiku? To znaczy, w domu studenckim. Znałaś tamtą biedną dziewczynę?
- Tak - odpowiadam, wydłubując sobie spomiędzy zębów włókienko kurzego mięsa. Na szczęście to nie jest telefon wideo. - W pewnym sensie. Była miła.
- Boże! Kto mógłby zrobić coś takiego? I dlaczego?
- Nie mam pojęcia. - Odrywam dla Lucy kawałek mięsa z udka, upewniam się, że nie ma tam żadnych chrząstek ani kości i podaję go jej. Pochłania go, a potem patrzy na mnie smutno, jakby chciała powiedzieć: „A gdzie to się podziało?” - Policja będzie musiała się tego dowiedzieć.
- Zaraz - odzywa się Patty z niedowierzaniem. - Coś ty powiedziała?
- Słyszałaś. W to się nie wtrącam.
- I bardzo dobrze! - Patty odsuwa telefon i mówi do kogoś w tle:
- W porządku. Ona się do tego nie będzie wtrącała.
- Pozdrów ode mnie Franka.
- Pozdrawia cię - przekazuje Party mężowi.
- Jak się sprawuje nowa niania? - pytam, bo oni niedawno zatrudnili nianię, prawdziwą Brytyjkę w średnim wieku, bo Patty zarzeka się, że to, co spotkało Siennę Miller, nigdy nie spotka jej samej.
- Niania jest w porządku - twierdzi Patty. - Oboje śmiertelnie się jej boimy, ale Indy ją chyba już uwielbia. Aha, Frank mówi, żeby ci powtórzyć, że jest z ciebie bardzo dumny. Że pozostawiając śledztwo w sprawie tego morderstwa policji... dowodzisz swojej prawdziwej dojrzałości.
- Dzięki. Ale Magda chyba się z tym nie zgadza.
- Co przez to rozumiesz?
- Uważa, że gliny będą obwiniać ofiarę. I pewnie ma rację. Bo nawet Reggie powiedział coś takiego, że to, co się zdarzyło Lindsay, wygląda jak zemsta za coś, co ona sama zrobiła.
- Reggie... Ten diler narkotyków z rogu twojej ulicy? - pyta Patty niedowierzającym tonem.
- Tak. Ma popytać ludzi. No wiesz, sprawdzić dla mnie, co o tym mówi ulica.
- Heather? - odzywa się Patty. - Przepraszam, pogubiłam się. Ale kiedy mówisz takie rzeczy, odnoszę wrażenie, że masz zamiar angażować się w to śledztwo.
- Nie mam - mówię.
W tle słyszę, że męski głos coś mruczy. A potem Patty mówi do Franka:
- Dobra, zapytam ją. Ale wiesz, co ona na to odpowie.
- Zapytasz mnie o co?
- Frank w przyszłym tygodniu ma występ w Pubie Joego - informuje mnie Patty trochę spięta. - Pyta, czy będziesz miała ochotę się do niego przyłączyć.
- Jasne, że przyjdę. - Jestem zdziwiona, że Patty uważa, że powinna o to pytać. - Uwielbiam ten pub.
- Hm, nie chodzi o to, żebyś przyszła posłuchać - mówi Patty, nadal tym nieswoim głosem. - On pyta, czy wystąpisz z nim na scenie.
Niewiele brakuje, a zakrztusiłabym się kawałkiem kurczaka, który właśnie przełykam.
- To znaczy... zaśpiewać?
- Nie, zrobić Striptiz - odgryza się Patty. - Oczywiście, że zaśpiewać.
I nagle w słuchawce rozlega się głos Franka:
- Heather, zanim odmówisz, zastanów się nad tym. Ja wiem, że pracujesz nad własnymi utworami...
- A skąd ty to wiesz? - pytam oburzona, chociaż się domyślam. Patty jest jeszcze większą plotkarą niż ja, tyle że nieco rzadziej niż ja zatyka sobie gadatliwe usta lodowymi batonami Dove, dzięki czemu nadal nosi rozmiar S, podczas gdy ja noszę XL. Lub większy.
- Nieważne, skąd wiem. - Frank jest jak zawsze lojalnym mężem. - Od lat nie występowałaś na scenie, Heather. Musisz tam znów wrócić.
- Frank, kocham cię. Wiesz, że cię kocham. Dlatego właśnie odmawiam. Nie chcę ci zrujnować występu.
- Heather, nie mów tak. Sparzyłaś się na tym dupku, Cartwrighcie. Seniorze, nie juniorze. Ale nie wierz w to, co on wygadywał. Jestem pewien, że piszesz świetną muzykę. I nie mogę się doczekać, aż ją usłyszę. No zgódź się. Będą tam fajni ludzie.
- Nie, dziękuję - odpalam. Usiłuję mówić lekkim tonem, żeby nie zdradzać paniki, jaka mnie ogarnia. - Wydaje mi się, że moje piosenki są trochę za bardzo niegrzeczne i zbuntowane jak na widownię Franka Robillarda.
- Co takiego? - Frank mi nie dowierza. - Wykluczone. Będą ci jeść z ręki. No pomyśl, Heather. Kiedy trafi ci się okazja zagrać w pubie? To idealne miejsce na występ niegrzecznej i zbuntowanej piosenkarki. Po prostu ty, stołek i mikrofon...
Na szczęście w tym momencie odzywa się sygnał rozmowy oczekującej na drugiej linii.
- Sorry - mówię. - Druga linia. Muszę to odebrać. To może być Cooper.
- Heather, posłuchaj mnie. Nie...
- Oddzwonię. - Przyciskam klawisz drugiej linii, czując wyraźną ulgę, że tak mi się udało w ostatniej chwili wykręcić. - Halo?
- Heather? - pyta z wahaniem jakiś na wpół znajomy męski głos.
- Przy telefonie - odpowiadam, z podobnym wahaniem. Bo nie tak znów wielu nieznanych mi facetów wydzwania do mnie. To dlatego, że nie daję numeru telefonu domowego. Nikomu. Bo nikt nigdy o ten numer nie prosi. - A kto mówi?
- To przecież ja - odpowiada głos ze zdziwieniem. - Twój tata.
Park pełen mgły,
A serce me drży.
Przez Ciebie przygnębione.
Wątpliwości napełnione.
Co to miało nam dać?
Po prostu nie chcę cię już
znać.
Nie chcę cię znać
Słowa/muzyka; Heather Wells
Siedzę tam w osłupiałym milczeniu przez jakieś trzy sekundy.
A potem mówię:
- Och, tato! Cześć! Przepraszam, że w pierwszej chwili nie rozpoznałam twojego głosu. To był... To był taki naprawdę długi dzień.
- Tak, słyszałem. - Głos taty jest znużony. No cóż, każdy byłby zmęczony, gdyby zdarzyło mu się odsiedzieć dwadzieścia lat w stanowym więzieniu za uchylanie się od płacenia podatków. - To ten akademik, w którym pracujesz, prawda? Ten, w którym znaleźli głowę jakiejś dziewczyny?
- Dom studencki - poprawiam go odruchowo. - I owszem. To było dość przykre. - Gorączkowo usiłuję domyślić się, po co do mnie dzwoni. Przecież to nie moje urodziny. Ani żadne święta. Jego urodziny to też nie są, prawda? Nie, one przypadają w grudniu.
No więc co to za okazja? Tata nigdy nie był takim typem, który po prostu chwyta za słuchawkę, żeby sobie uciąć pogawędkę. Zwłaszcza że wolno mu było w Federalnym Ośrodku Zatrzymań Eglin na Florydzie, chociaż to jedno z najprzyjemniejszych więzień w Ameryce, dzwonić wyłącznie na koszt rozmówcy, a i to tylko w szczególnych...
Zaraz, chwileczkę. To nie jest rozmowa na koszt rozmówcy. A przynajmniej żaden operator nie pytał mnie, czy zgodzę się pokryć jej koszt.
- Hm, tato? - odzywam się. - Skąd ty dzwonisz? Nadal jesteś w Ośrodku Eglin?
Co ja wygaduję? Oczywiście, że jest w Ośrodku Eglin. Gdyby go wypuścili, to bym coś o tym usłyszała, prawda?
Tylko... Od kogo? Mama już z nim nie rozmawia, a teraz, odkąd zamieszkała w Buenos Aires z całą moją kasą, ze mną też już wcale tak często się nie kontaktuje...
- No cóż, w tym właśnie problem, kotku - oświadcza tata. - Widzisz, zostałem zwolniony.
- Naprawdę? - Zastanawiam się chwilę, jak na to reaguję. Dziwi mnie to, że nie czuję... nic. To znaczy, kocham tatę i tak dalej. Ale prawdę mówiąc, nie widziałam go już tak długo - mama nie chciała zabierać mnie do niego na widzenia, bo nie cierpiała go do szpiku kości za to, że stracił cały majątek, co zmusiło ją do pójścia do pracy (w roli mojej agentki i menedżerki).
A kiedy już dorosłam na tyle, żeby jechać tam bez niej, miałam o wiele za mało kasy, żeby wybrać się na Florydę. Tata i ja nigdy zresztą nie byliśmy sobie bliscy... Raczej łączyła nas daleka znajomość niż zwykła relacja ojca i dziecka. Dzięki mamie.
- Wow - mówię wreszcie, zerkając do kartonowego pudełka, żeby zobaczyć, ile jeszcze zostało kawałków ciemnego mięsa. Kawałki białego jestem zdecydowana zostawić dla Coopera, bo to jego ulubione. - To świetnie, tato. No i gdzie teraz jesteś?
- Zabawne, że pytasz. Dzwonię do ciebie z rogu ulicy, siedzę w Washington Square Diner. Tak się zastanawiałem, czy nie wpadłabyś tu do mnie na kawę?
Poważnie, ja tego nie chwytam. Przez całe miesiące - dosłownie - nic niezwykłego się u mnie nie wydarza. Moje dni zlewają się w ciąg spacerów z psem, pracy i powtórkowych emisji Golden Girls. A potem: Trach! W ciągu jednego dnia znajduję ludzką głowę w garnku na kuchni, zostaję poproszona o zaśpiewanie moich piosenek w Pubie Joego w towarzystwie supermegagwiazdy rocka, Franka Robillarda, a tata wychodzi z więzienia, zjawia się w knajpce na rogu mojej ulicy i mówi, że chce się ze mną zobaczyć.
Czemu to wszystko nie może się dziać po trochu, od czasu do czasu? Na przykład jednego dnia znajduję tę głowę, następnego Frank prosi mnie, żebym z nim wystąpiła na scenie, a dopiero kolejnego mój tata dzwoni, żeby mi powiedzieć, że wyszedł z więzienia i jest w moim mieście.
Ale chyba człowiek nie miewa wpływu na tok wydarzeń.
Bo gdybyśmy taki wpływ mieli, to ja na pewno nie zjadłabym aż tyle tego kurczaka przed wyjściem na spotkanie z tatą. Bo na widok taty, siedzącego w tym boksie - zanim zauważa, że mu się przyglądam, mam okazję popatrzeć na niego przez parę chwil - coś mnie ściska w żołądku. I to nie w taki sposób, w jaki mi się ścisnęło na widok głowy Lindsay - tamto było czystym horrorem. Na widok taty robi mi się zwyczajnie smutno.
Może dlatego, że to on smutno wygląda. Nie jest tym zażywnym graczem w golfa, którego pamiętam sprzed dwudziestu łat - tego ostatniego razu, kiedy go widziałam przed centrum odwiedzin Ośrodka Eglin - ale raczej już cieniem samego siebie, chudym jak patyk mężczyzną z siwiejącymi włosami i nawet jeszcze bardziej posiwiałą bródką i wąsami.
Ale i tak jego twarz rozjaśnia się, kiedy zerka w moją stronę i wreszcie mnie zauważa w wejściu. Nie żeby jakoś przesadnie się ucieszył, czy coś. Po prostu przyobleka twarz w szeroki uśmiech - uśmiech, który nie sięga jego smutnych, zmęczonych oczu, tak samo niebieskich jak moje.
I tak samo ostrożnych w wyrazie.
Co się mówi do ojca, którego się nie widziało tak długo, a z którym związek miało się zawsze taki... no cóż, praktycznie nieistniejący, nawet kiedy jeszcze wspólnie się mieszkało?
- Cześć, tato - witam się i wślizguję do boksu na miejsce naprzeciw niego. Bo niby co innego mam powiedzieć?
- Heather. - Ojciec wyciąga dłoń nad blatem stołu, żeby uścisnąć moją rękę, kiedy już zdjęłam rękawiczki. Jego palce są ciepłe. Oddaję uścisk i się uśmiecham.
- Co za niespodzianka. Kiedy wyszedłeś?
- W zeszłym tygodniu - odpowiada. - Miałem zamiar już wtedy do ciebie zadzwonić, ale... No cóż, nie byłem pewien, czy się jakoś szczególnie ucieszysz na mój widok.
- Oczywiście, że się cieszę, że cię widzę, tato. - Ja przecież do taty nic nie mam. No cóż, niezupełnie... To znaczy, z jego strony to nie było do końca takie fajne, że przez wszystkie te lata unikał płacenia podatków. Ale to nie od moich pieniędzy tych podatków nie odprowadzał. W przeciwieństwie do mamy, która sobie przywłaszczyła moją kasę.
- Kiedy tu przyjechałeś? To znaczy, do miasta?
- Dziś rano. Autobusem. Świetny sposób na zwiedzanie kraju. - Podchodzi kelnerka, a on zerka na mnie pytająco. - Jadłaś obiad?
- Och, tak. Jestem najedzona. Poproszę tylko czekoladę na gorąco. Tata oprócz kawy zamawia rosół z kurczaka z makaronem. Kelnerka kiwa głową i odchodzi. Ma roztargnioną minę. Pewnie martwi się nadchodzącą śnieżycą, która według faceta od pogody na New York One, kanale, na który nastawiony jest telewizor zawieszony nad kontuarem baru, na pewno uderzy na nas lada chwila.
- A więc - mówię. - Autobusem. - Z jakiegoś powodu nie mogę przestać myśleć o jeździe na wolność Morgana Freemana tym autobusem w filmie Skazani na Shawshank. No cóż, chyba trudno się dziwić. Morgan Freeman też sobie posiedział. - To nie jest tylko wyjście na przepustkę? To znaczy, nie będziesz musiał wracać na Florydę?
- Nie martw się o mnie, mała. - Tata poklepuje mnie po dłoni. - Wszystko mam pod kontrolą. Tak na odmianę.
- To świetnie, tato.
- Matka czasami się do ciebie odzywa? - pyta. Zauważam, że unika patrzenia mi w oczy przy tym pytaniu. Zajmuje się dolewaniem sobie śmietanki do kawy.
- Od czasu, kiedy zwiała do Buenos Aires z całą zawartością mojego konta bankowego? Jakoś tak niespecjalnie często.
Tata zaciska wargi i kręci głową. Teraz już patrzy mi w oczy.
- Przykro mi z tego powodu, Heather. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Twoja matka wcale nie jest taka. Nie wiem, co w nią wstąpiło.
- Naprawdę? Bo ja się domyślam - oświadczam, kiedy kelnerka wraca z jego zupą i gorącą czekoladą dla mnie.
- Och? - Tata zabiera się do zupy, jakby to był jego pierwszy posiłek tego dnia. Jak na takiego szczupłego faceta, ma znakomity apetyt.
- A czego się domyślasz?
- Że jej dojna krówka nie podpisała kontraktu na nową płytę.
- Och nie, Heather. - Tata podnosi wzrok znad zupy. - Nie mów tak. Twoja matka bardzo cię kocha. Ona tylko nigdy nie miała zbyt silnego charakteru. Jestem pewien, że to nie jej pomysł... To znaczy, żeby zabrać twoje pieniądze. Jestem przekonany, że to ten cały Ricardo ją do tego namówił.
A ja jestem przekonana, że było odwrotnie, ale nie mówię tego, bo nie mam ochoty wdawać się w kłótnię na ten temat.
- A do ciebie? - pytam go. - Odzywała się do ciebie?
- Od jakiegoś czasu nie. - Tata otwiera paczuszkę krakersów, które mu podano do zupy. - Oczywiście, biorąc pod uwagę, jak bardzo ją zawiodłem, raczej sobie na jej telefony nie zasłużyłem.
- Tym bym się na twoim miejscu raczej nie zadręczała, tato - tłumaczę mu, czując, że znów mnie coś ściska. Tylko że tym razem nie w okolicy żołądka. Bardziej już w pobliżu serca. I mam wrażenie, że to litość. - Ją też raczej trudno nazwać Matką Roku.
Tata kręci głową nad swoją zupą.
- Biedna Heather - mówi z westchnieniem. - Kiedy w niebie rozdawali rodziców, wyraźnie trafiła ci się najkrótsza słomka.
- Sama nie wiem. - Jestem zdziwiona tym, że zaczynam się najeżać. - Moim zdaniem całkiem nieźle sobie poradziłam. To znaczy, mam pracę i mieszkam w ładnym miejscu, i... no cóż, będę robiła licencjat.
Tata robi zdziwioną minę... ale taką przyjemnie zdziwioną.
- Bardzo dobrze - chwali mnie. - Na Uniwersytecie Nowojorskim?
Kiwam głową.
- Ze względu na pracę zwalniają mnie z czesnego - wyjaśniam. - Muszę tylko zrobić ten wyrównawczy kurs z matematyki, zanim w ogóle zacznę prawdziwe zajęcia, ale...
- A co zamierzasz studiować? - pyta tata. Jego zainteresowanie wybranym przeze mnie kierunkiem studiów trochę mnie przeraża. - Muzykę? Mam nadzieję, że to będzie muzyka. Zawsze miałaś taki ogromny talent.
- Hm... - mruczę. - Myślałam raczej o prawie kryminalnym. Tata robi zaskoczoną minę.
- Na miłość boską. Dlaczego? Chcesz zostać policjantką?
- Nie wiem jeszcze - odpowiadam. Jestem zbyt zażenowana, żeby powiedzieć prawdę... To znaczy, że mam nadzieję, że jak będę miała licencjat z kryminalistyki, to Cooper przyjmie mnie jako partnerkę do swojego interesu, a potem we dwójkę będziemy rozwiązywali zagadki kryminalne. Jak Remington Steele. Albo jak w serialu Hart to Hart.
To trochę smutne, że wszelkie moje fantazje mają swoje korzenie w serialach telewizyjnych z lat osiemdziesiątych.
- Powinnaś studiować muzykologię - twierdzi tata stanowczo. - To by ci pomogło w pisaniu piosenek.
Rumienię się. Zapomniałam, że któregoś roku na Gwiazdkę wysłałam tacie taśmę, na której śpiewałam niektóre własne utwory. Co mi wtedy odbiło?
- Jestem za stara na karierę piosenkarki - oświadczam. - Czy ty oglądasz te dziewczyny w MTV? Ja już nie mogę nosić takich krótkich spódniczek. Za dużo cellulitu.
- Nie wygłupiaj się - mówi tata lekceważącym tonem. - Wyglądasz świetnie. Poza tym, jeśli czujesz się niepewnie, zawsze możesz nosić portki.
„Portki”. Tata mnie czasem dobija. Serio.
- To by była straszna szkoda - ciągnie dalej. - Nie, nawet nie szkoda, a wręcz grzech, marnować taki talent, który dostałaś od Boga.
- Nie wydaje mi się, żebym go miała. Śpiewanie to już przeszłość. Myślę, że pora wypróbować inny talent.
- Prawo kryminalne? - Tata ma skonsternowaną minę. - To ma być ten talent?
- Cóż, przynajmniej tam nikt mnie nie wygwiżdże ze sceny.
- Nikt by się nie ośmielił! - woła tata, odkładając łyżkę. - Śpiewasz jak anioł! A te twoje piosenki, one są o wiele lepsze niż to badziewie, które słyszę czasami w radiu. Ta dziewczyna, co śpiewa o tych swoich termoforkach czy buforkach. No i ta druga, ta Tracy Trace, ta co to wychodzi w najbliższy weekend za tego twojego byłego chłopaka. Przecież ona w swoim ostatnim wideo jest prawie naga!
Staram się powstrzymać uśmiech.
- Tania Trace - poprawiam tatę. - A to wideo to teraz numer jeden na liście TRL.
- To bez znaczenia. To wszystko śmiecie - mówi tata stanowczo.
- A ty, tato? - pytam, bo zdaje mi się, że trzeba zmienić temat, zanim on się zdąży za bardzo nakręcić. - No bo siedziałeś w Ośrodku Eglin przez... jejku. Prawie dwadzieścia lat. Co zrobisz teraz, po wyjściu?
- Mam parę rzeczy na widoku - odpowiada. - A niektóre przedstawiają się całkiem obiecująco.
- Tak? - mruczę. - To dobrze. Tu, w Nowym Jorku?
- Tak. - Zauważam, że jego odpowiedzi stają się coraz mniej pewne. I znów unika patrzenia mi w oczy.
Oho.
- Tato... - mówię. Bo nagle ściska mnie jakieś nowe uczucie. I to nie jest litość. To obawa. - Naprawdę zadzwoniłeś do mnie, bo chciałeś się spotkać i pogadać o starych czasach? Czy chodziło też o coś jeszcze?
- Oczywiście, że chciałem się z tobą spotkać - oświadcza stanowczo. - Przecież jesteś moją córką, na litość boską.
- Racja. Ale...
- Dlaczego myślisz, że jest jakieś ale? - pyta tata.
- Bo nie mam już dziewięciu lat. Wiem, że zawsze jest jakieś ale. Tata odkłada łyżkę, a potem bierze głęboki oddech.
- No dobra - mówi. - Jest jedno ale. A potem zdradza mi, co to za ale.
Tik - tak - tik!
To budzik.
Choć nie dzwoni wcale,
To budzę się stale.
Zastrzelcie mnie,
Proszę.
Piosenka poranna
Słowa/muzyka: Heather Wells
Następnego dnia spóźniam się kwadrans do pracy. Osobiście nie wydaje mi się, że piętnaście minut to strasznie dużo. Piętnaście minut nawet nie powinno się liczyć jako spóźnienie... Zwłaszcza kiedy wziąć pod uwagę, co mi się wydarzyło poprzedniego wieczoru - no wiecie, z tym całym powrotem ojca marnotrawnego.
Ale kwadrans to zdaje się sporo czasu w cyklu życiowym domu studenckiego. Kwadrans wystarczy, żeby pojawiła się tu przedstawicielka poradni psychologicznej, znalazła moje biurko i zaczęła je okupować.
A kiedy bez tchu wpadam do biura i widząc ją, mówię: „Czy mogę pani w czymś pomóc?”, to te piętnaście minut, które zdążyła spędzić przy moim biurku, najwyraźniej dodały jej tyle pewności siebie, że czuje się za nim jak w domu i mówi:
- Och, nie, dziękuję. Chyba że idziesz po kawę. Jeśli tak, to poproszę z odtłuszczonym mlekiem i bez cukru.
Patrzę na nią, mrugając powiekami. Ma na sobie gustowny szary bliźniak z kaszmiru - a do tego ni mniej, ni więcej tylko perły. To sprawia, że czuję się nie dość elegancko ubrana w swoim służbowym zestawie, czyli dżinsach i grubym swetrze dzierganym w warkocze. Ona nawet nie ma włosów oklapniętych od czapki. Kasztanowe loki zaczesała w idealny kok. Jakim cudem udało jej się przejść przez park - czy, jak go ostatnio nazywam, Mroźną Tundrę - z poradni psychologicznej i nie odmrozić sobie łba?
A potem je zauważam, bo wystają z kieszeni czarnego wełnianego płaszcza, który powiesiła na wieszaku - na moim kołku. Nauszniki. Oczywiście.
Triki modnisi.
- Och, Heather, jesteś wreszcie. - Tom wychodzi ze swojego gabinetu. Dzisiaj wygląda o wiele lepiej niż wczoraj, zdążył już trochę odespać, a poza tym umył i ułożył swoje jasne włosy. I nawet zawiązał krawat.
I dobrze, nosi go do jasnoróżowych mokasynów i dżinsów. Ale to już jakiś postęp.
- To jest doktor Gillian Kilgore z poradni psychologicznej - powiada. - Jest tu, żeby udzielać porad naszym mieszkańcom, którzy będą ich mogli potrzebować z powodu wczorajszych wydarzeń.
Uśmiecham się zdawkowo do doktor Kilgore. A co innego mam zrobić? Napluć na nią?
- Witam - mówię. - Siedzi pani na moim miejscu.
Tom zdaje się dopiero teraz zauważać, gdzie się rozsiadła Gillian Kilgore.
- No właśnie. To jest biurko Heather, doktor Kilgore. Chciałem, żeby zajęła pani biurko asystentki administracyjnej...
- Wolę to miejsce. - Doktor Kilgore wprawia nas oboje w osłupienie (a widzę, że Tom zdębiał, bo robi się tak różowy, jak jego koszula), mówiąc to spokojnie. - I oczywiście, panie Snelling, kiedy studenci zaczną przychodzić na swoje spotkania, będę ich przyjmowała w pana gabinecie. Dla większej prywatności.
Dla Toma to wyraźnie nowina. Stoi tam i jąka się jak jakaś zagubiona sierotka: „Aaa... aaa... ale...”, kiedy pojawia się w biurze pierwsza ofiara Gillian Kilgore, to znaczy pierwsza z umówionych z nią osób. Mark Shepelsky jest silnym skrzydłowym Stokrotek o wzroście metr dziewięćdziesiąt siedem i obecnym mieszkańcem pokoju 2 - 12, jednej z najbardziej poszukiwanych dwójek w całym budynku, bo mieści się na drugim piętrze, więc mieszkańcy mogą korzystać z klatki schodowej, zamiast polegać na windach, które są w najlepszym razie zatłoczone, a przez większość czasu popsute.
- Ktoś chciał się ze mną widzieć? - odzywa się, czy raczej powarkuje, Mark. Chudy, o bladej cerze, jest przystojny w takim stylu krótko ostrzyżonego koszykarza.
Ale gdzie mu tam do Chłopca za Barem.
Nie żebym jeszcze lubiła Chłopca za Barem. Bo już nie lubię.
- Ty jesteś pewnie... - Doktor Kilgore zerka do kalendarza, który ma przed sobą na biurku. Przepraszam, chciałam powiedzieć: na moim biurku. - Mark?
Mark szura swoimi stopami w rozmiarze 46.
- Tak. A o co chodzi?
- No cóż, Mark - zaczyna doktor Kilgore, wsuwając parę okularów do czytania na nos, jak mniemam po to, żeby wyglądać na osobę bardziej empatyczną (nie udaje jej się to). - Nazywam się doktor Kilgore i przysłała mnie tu poradnia psychologiczna. Jak rozumiem, byłeś blisko z Lindsay, Lindsay Combs.
Trudno powiedzieć, żeby Mark z miejsca zatonął we łzach na sam dźwięk imienia ukochanej. Minę ma wręcz oburzoną.
- Czy ja muszę przez to przechodzić? - pyta niezadowolony. - Wczoraj przez cały dzień już gadałem z glinami. Dziś wieczorem mam mecz. Muszę iść na trening.
Gillian Kilgore odzywa się kojącym tonem:
- Rozumiem, Mark. Ale martwimy się o ciebie. Chcemy się upewnić, że wszystko z tobą w porządku. Przecież Lindsay była dla ciebie kimś ważnym.
- Znaczy, była niezła i tak dalej - mówi Mark ze zdezorientowaną miną. - Ale my nawet ze sobą nie chodziliśmy. Tylko się ze sobą bawiliśmy. Rozumie pani?
- Wy dwoje nie byliście ze sobą na wyłączność? - Słyszę własne pytanie.
I Tom, i Gillian Kilgore obracają się, żeby na mnie spojrzeć, doktor Kilgore z wyraźną irytacją, Tom z pytającym: „Usiłujesz sobie napytać biedy?” w szeroko otwartych oczach, co kompletnie ignoruję.
Mark mówi:
- Na wyłączność? Nie ma mowy. To znaczy, zabawialiśmy się trochę ze sobą. Mówiłem temu dupkowi, detektywowi, że ostatnio widywałem ją tylko na meczach, a w czasie ferii już prawie w ogóle...
- No cóż, porozmawiajmy o tym - mówi doktor Kilgore, łapiąc Marka za ramię i próbując pociągnąć go w stronę gabinetu Toma, gdzie będą mieli nieco prywatności (życzę im wszystkiego najlepszego, bo przecież przez tę kratę między jego gabinetem a moim biurem wszystko słychać).
- Czy Lindsay widywała się z kimś jeszcze? - pytam, zanim psycholożka zdołała Marka odciągnąć.
Wzrusza ramionami.
- Tak. Chyba tak. Nie wiem. Słyszałem, że kręciła z jakimś gościem ze studenckiego bractwa.
- Naprawdę? - Siadam za swoim biurkiem. - Którego bractwa?
- Nie wiem. - Mark ma zdezorientowaną minę.
- No cóż. - W biurze jest gorąco. Zaczynam ściągać z siebie kurtkę. - Powiedziałeś o tym detektywowi Canavanowi?
- Nie pytał.
- Mark. - Głos Gillian Kilgore zlodowaciał do temperatury panującej na zewnątrz. - Może wstąpisz tu na moment i...
- Detektyw Canavan nie zapytał cię, czy ty i twoja dziewczyna byliście ze sobą na wyłączność? - pytam z niedowierzaniem. - A ty mu nie wspomniałeś, że nie?
- Nie. - Mark znów wzrusza ramionami. Widzę, że to u niego częsty gest. - Nie wydawało mi się, że to coś ważnego.
- Mark. - Głos doktor Kilgore robi się jeszcze bardziej ostry. - Pozwól, proszę, ze mną.
Mark z nieco wystraszoną miną idzie za doktor Kilgore do gabinetu Toma. Ona praktycznie trzaska drzwiami, ale przedtem obdarza mnie jeszcze miażdżącym spojrzeniem. Potem, przez kratę, słyszymy, jak go pyta:
- No dobrze. Powiedz mi, Mark, jak ty się z tym wszystkim czujesz?
Czy ona nie zauważyła braku solidnej ściany? Czy ona naprawdę uważa, że my jej nie słyszymy?
Tom patrzy na mnie z bardzo nieszczęśliwą miną.
- Heather - zagaja. Nie musimy się martwić, że doktor Kilgore go dosłyszy, tak głośno gada po swojej stronie kraty. - Co ty robisz?
- Nic - odpowiadam. Wstaję zza biurka i wieszam kurtkę na kołeczku obok płaszcza doktor Kilgore. - Czy tu jest gorąco? Czy tylko mnie tak się wydaje?
- Jest gorąco - potwierdza Tom. - Skręciłem grzejnik, ale on nadal... grzeje. Ale poważnie, co to było to wszystko przed chwilą?
- Nic - odpowiadam, wzruszając ramionami. To chyba zaraźliwe. - Byłam po prostu ciekawa. Otworzyli stołówkę?
- Tak. Na śniadanie. Heather, czy ty...?
- Świetnie. Piłeś już kawę?
Tom rzuca nachmurzone spojrzenie w stronę drzwi własnego gabinetu.
- Nie. Wszedłem, a ona już tu była...
- Jak się dostała do środka? - pytam ze zdziwieniem.
- Pete ją wpuścił; ma przecież główny klucz. - Tom wzdycha. - Naprawdę przyniosłabyś mi kubek kawy? Z mlekiem i cukrem?
- Masz to jak w banku. - Uśmiecham się.
- Czy ja ci już dzisiaj mówiłem, że jesteś moją ulubioną zastępczynią kierownika administracyjnego akademika? Tak serio?
- A nie masz na myśli czasem, że jestem twoją ulubioną zastępczynią kierownika administracyjnego domu studenckiego?
Wcale nie jestem zdziwiona, że stołówka jest prawie pusta, kiedy do niej wchodzę. Chyba odkrycie takiej odciętej głowy w kuchni stołówki zniechęca do jedzenia co wybredniejsze typy. Jestem tu tylko ja. Po drodze zatrzymuję się przy kasie przywitać się z Magdą. Nie wygląda zbyt dobrze. Już się zatarł kontur jej eyelinera, a usta konturówką obrysowała nierówno.
- Hej - odzywam się do niej jak najcieplejszym tonem. - Jak się masz, Mags?
Nawet się nie uśmiecha.
- Żadna z moich małych gwiazdeczek nie chce wejść do środka - mówi z żalem. - Wszyscy jedzą w Wasser Hall. - Wypowiada te słowa, jakby zawierały truciznę.
Wasser Hall to dom studencki po drugiej stronie parku. Niedawno został odremontowany, włącznie z instalacją basenu w podziemiach, więc to nasz największy rywal. Po tym jak prasa - i studenci - zaczęli nazywać Fischer Hall Akademikiem Śmierci, dostałam mnóstwo telefonów od rodziców, którzy żądali, żeby ich dzieci zostały przeniesione do Wasser Hall. Mogę tylko powiedzieć, że tamtejszej zastępczyni kierownika administracyjnego z tego powodu woda sodowa strasznie uderzyła do głowy.
Ale zemściłam się na niej w czasie gier na zaufanie, w ferie zimowe, kiedy nawzajem musiałyśmy padać sobie w ramiona, a ja jakoś tak zupełnie niechcący nie zdołałam jej podtrzymać.
- To zupełnie naturalne - mówię uspokajająco. - Są wystraszeni. Wrócą do stołówki, kiedy policja już odkryje, kim jest zabójca.
- O ile policja odkryje, kim jest zabójca - wpada mi w słowo Magda.
- Odkryje - zapewniam ją. A potem, żeby ją pocieszyć, dodaję:
- Zgadnij, z kim wczoraj jadłam obiad?
Magda się rozjaśnia.
- Z Cooperem? Nareszcie cię zaprosił na randkę? Teraz to moja kolej na ponurą minę.
- Hm, nie. Z tatą. Wyszedł z więzienia. Jest tu, w mieście.
- Twój tata wyszedł z mamra? - Pete mija nas z pustym kubkiem po kawie w dłoni. Idzie po dolewkę. - Nie żartuj?
- Nie żartuję - odpowiadam.
- A więc? - Pete zapomniał na śmierć o swojej kawie. Minę ma zaintrygowaną. - O czym rozmawialiście?
Wzruszam ramionami. Cholerny Mark i to jego zaraźliwe wzruszanie ramionami.
- O nim. O mnie. O mamie. Po trochu o wszystkim.
Magda jest podobnie zafascynowana tematem. Nachyla się teraz w moją stronę i mówi:
- Czytałam kiedyś taką książkę, w której jest taki mężczyzną i wsadzają go do więzienia, a kiedy wychodzi, jest... No wiesz. Jak twój szef, Tom. To dlatego, że tak strasznie długo nie był z kobietą.
Unoszę brwi.
- Jestem całkiem pewna, że tata nie zmienił orientacji seksualnej, Magdo.
Magda robi rozczarowaną minę i odchyla się do tyłu na krześle.
- Aha.
- Czego chciał? - pyta Pete.
- Chciał? - Patrzę na niego. - Niczego nie chciał.
- Facet natychmiast po wyjściu z więzienia chce się z tobą spotkać - mówi Pete niedowierzającym tonem. - Twierdzi, że niczego od ciebie nie chce... A ty mu wierzysz? Co się z tobą dzieje?
- No cóż - zaczynam z wahaniem. - Rzeczywiście wspomniał, że na parę dni, zanim znów nie stanie na nogach, przydałby mu się dach nad głową.
Pete wybucha głośnym śmiechem, który ma znaczyć: „A nie mówiłem?”
- Co?! - wołam. - Przecież to mój ojciec. Wychowywał mnie przez pierwsze dziesięć lat mojego życia, mniej więcej.
- Jasne - odpowiada cynicznie Pete. - A teraz chce skorzystać z twojej sławy i fortuny.
- Jakiej fortuny? - pytam ostro. - On doskonale wie, że jego była żona ukradła wszystkie moje pieniądze.
Pete, chichocząc, kieruje się w stronę automatu z kawą.
- Dlaczego to nie może znaczyć, że chce odbudować związek z córką, której prawie nie zna?! - wołam za nim. Co go tylko jeszcze bardziej rozśmiesza.
- Nie przejmuj się, kochanie. - Magda poklepuje mnie po ręku.
- Zignoruj go. Uważam, że to miło, że twój tata znów się odezwał.
- Dziękuję - mówię z godnością. - Bo to jest miłe.
- Oczywiście, że tak. A co powiedział Cooper, kiedy go zapytałaś, czy tata się może wprowadzić?
- No cóż - zaczynam i nagle nie umiem już jej spojrzeć w oczy.
- Cooper jeszcze nic na ten temat nie powiedział. Bo go nie zapytałam.
- Och! - wzdycha Magda.
- Ale nie dlatego - dodaję szybko - że nie wierzę, że tata świetnie sobie ze wszystkim zaraz poradzi. Tylko dlatego, że jeszcze się z Cooperem nie widziałam. Ale kiedy się z nim zobaczę, to zapytam. I jestem pewna, że powie, że nie ma sprawy. Bo mój tata naprawdę chce zreformować swoje życie.
- Oczywiście - potakuje Magda.
- Magda, ja mówię serio.
- Wiem, kochanie - odpowiada Magda. Ale uśmiech nie sięga jej oczu. Trochę tak jak u taty.
Ale to, tłumaczę sobie, nie ma nic wspólnego z tym, co jej przed chwilą powiedziałam. To ma związek z tym, co wczoraj przytrafiło się Lindsay.
A jeśli chodzi o Pete'a... A niech się śmieje. Co on tam wie?
Chociaż, biorąc pod uwagę, że jest wdowcem z piątką dzieci, które sam musi utrzymywać, możliwe, że wie o świecie całkiem dużo.
Cholera.
Nachmurzona, idę do baru z bajglami i wrzucam do tostera taki bez dodatków. A potem idę do ekspresu z kawą. Robię jedną dla Toma - z mlekiem i cukrem - a jedną dla siebie, pół na pół z gorącym kakao i mnóstwem bitej śmietany - a potem wracam po bajgla, który wyskakuje z tostera, po obu stronach smaruję go serkiem śmietankowym, nakładam trochę bekonu, potem dociskam. Voila, idealna śniadaniowa uczta.
Kładę to na talerzu, talerz stawiam na tacy razem z kawami i kieruję się do wyjścia ze stołówki, kiedy kątem oka zauważam błysk czegoś białego i złotego. Oglądam się za siebie i widzę Kimberly Watkins, jedną z czirliderek reprezentacji Stokrotek - w stroju czirliderki, bo to dzień meczu - jak siedzi sama przy stoliku, a przed sobą ma jakiś duży otwarty podręcznik i talerz z omletem z białek jajek i połówką grejpfruta.
I zanim zdążę się zastanowić nad tym, co robię, stawiam tacę na stoliku naprzeciwko jej tacy i mówię:
- Cześć, Kimberly.
Dotyka mnie,
Coś mnie dotyka,
Kiedy jadę metrem.
Piosenka w metrze
Słowa/muzyka: Heather Wells
Hm - mruczy Kimberly, podnosząc na mnie podejrzliwe oczy, najwyraźniej niepewna, kim jestem i dlaczego nagle siadam naprzeciwko niej. - Cześć.
- Jestem Heather - przedstawiam się. - Zastępczyni kierownika administracyjnego.
- Aaa! - Podejrzliwa mina Kimberly zmienia się na minę normalną, a nawet swobodnie zachęcającą. Teraz, kiedy wie, że nie jestem tu, żeby próbować... No cóż, cokolwiek tam sobie myślała, że będę próbowała jej zrobić. Podrywać ją? Nawracać? Chyba się odpręża. - Cześć!
- Posłuchaj - zaczynam. - Chciałam tylko się dowiedzieć, jak się czujesz, no wiesz, po tym wszystkim, co stało się z Lindsay. Wiem, że wy dwie się przyjaźniłyście...
Właściwie wcale tego nie wiem. Ale zakładam, że dwie dziewczyny, które były czirliderkami tej samej drużyny, musiały się przyjaźnić. Mam rację?
- Och - mówi Kimberly innym tonem, a jej olśniewający uśmiech, którym mogłaby reklamować wybielające paski do zębów, znika. - Wiem. To takie straszne. Biedna Lindsay. Ja... Nawet nie mogę o tym myśleć. Wczoraj płakałam przed snem.
Jak na dziewczynę, która płakała przed snem wczorajszego wieczoru, Kimberly wygląda znakomicie. Najwyraźniej ferie spędziła w jakichś ciepłych okolicach, bo chociaż to zima, nogi Kimberly są opalone. Widocznie nie bardzo przejmuje się mrozem na zewnątrz ani śnieżycą, co do rychłego nadejścia której New York One nadal się upiera, chociaż ta najwyraźniej utknęła gdzieś w okolicach Waszyngtonu.
I nie przejmuje się aż tak bardzo, żeby nie móc zjeść śniadania w miejscu, gdzie dwadzieścia cztery godziny temu znaleziono odciętą głowę jej przyjaciółki.
- Wow! Musisz być zrozpaczona.
Pod stołem założyła te swoje źrebakowate nogi jedna na drugą i zaczyna nawijać na palec pasmo długich, czarnych włosów - oczywiste, wyprostowanych żelazkiem.
- Totalnie - odpowiada, spoglądając szeroko otwartymi oczami.
- Lindsay była chyba moją najlepszą przyjaciółką. No cóż, po Cheryl Haebig. Ale Cheryl już nie chce się tak często spotykać, bo większość wolnego spędza teraz z Jeffem Turnerem. - Kimberly patrzy na mnie i mruga powiekami. - Znasz Jeffa, prawda? To jeden ze współlokatorów Marka z 2 - 12.
- Jasne, że znam Jeffa - potwierdzam. Znam wszystkich koszykarzy, bo tyle razy musieli zgłaszać się do mnie do biura na umoralniające mówki, zwłaszcza w sprawach przemycania do akademika baryłek piwa. W Fischer Hall rzekomo obowiązuje abstynencja.
- Cóż, tych dwoje to teraz praktycznie jak małżeństwo. Prawie nigdy nie chce im się imprezować.
A teraz, kiedy Cheryl przeniosła się do pokoju Lindsay, i bardzo prawdopodobne, że nie będzie miała żadnej nowej współlokatorki, ona i Jeff będą się mogli do woli migdalić i nikt im nie będzie przeszkadzał...
Ale zaraz. To nie powód, żeby kogoś zabijać.
- A więc po Cheryl to Lindsay była twoją najlepszą przyjaciółką - powtarzam. - Kurczę, to musi być okropne stracić kogoś tak bliskiego. Dziwię się, nie obraź się, że w ogóle możesz tu jeść.
Przypominając sobie o jedzeniu, Kimberly bierze spory kęs swojego omletu z białek. Widząc to, nadgryzam bajgla z serkiem i bekonem. Mniam. Niebo w gębie.
- Nie wierzę w duchy ani żadne takie. Kiedy człowiek umiera, to już koniec - tłumaczy Kimberly.
- To bardzo praktyczne podejście - twierdzę, popijając łyk swojej kawy z kakao.
- No cóż! - wzdycha Kimberly i wzrusza ramionami. - Zajmuję się sprzedażą w zakresie mody. - I wskazuje groźnie wyglądający podręcznik leżący przed nią. Wstąp do księgowości w zarządzaniu.
- Więc skoro tak dobrze znałaś Lindsay, czy wiesz o kimś, kto mógł żywić do niej jakąś urazę? Może ktoś chciał się jej pozbyć? To znaczy, aż tak bardzo, żeby ją zabić?
- Mnóstwo ludzi nie cierpiało Lindsay. To znaczy, zazdrościli jej i tak dalej. - Kimberly przez chwilę owija pasmem włosów drugi palec. - Mówiłam policjantowi, temu, który przyszedł tu wczoraj wieczorem, o jej współlokatorce, Ann.
- Ann nie cierpiała Lindsay?
- Może nie aż tak, że nie cierpiała. Ale nie mogły się dogadać. To dlatego Lindsay dostała takiego świra z radości, kiedy Ann wreszcie zgodziła się zamienić na pokoje z Cheryl. Wprawdzie Cheryl wcale tak często się już z nami nie spotyka, ale przynajmniej Lindsay nie musiałaby martwić się wszystkimi tymi głupotami, którymi Ann doprowadzała ją do szału.
- Jakimi głupotami? - pytam, odgryzając kolejny kęs bajgla.
- Och, takimi tam. Ścierała wiadomości, które ludzie zostawiali na tej tabliczce koło drzwi. Domalowywała diabelskie różki na wszystkich zdjęciach Lindsay w uniwersyteckiej gazecie, zanim ją jej przekazała. Korzystała z tamponów Lindsay, ale nigdy ich nie odkupywała. Takie rzeczy.
- To brzmi tak, jakby Ann i Lindsay rzeczywiście nie bardzo się ze sobą dogadywały. Ale nie sądzisz chyba, że Ann faktycznie ją zabiła, prawda?
Kimberly się zamyśla.
- Tak, raczej nie. Ale tak czy inaczej, powiedziałam temu gliniarzowi, żeby sprawdził, czy ona ma to coś, jak to się tam nazywa? Aha, alibi. Bo nigdy nic nie wiadomo. To mógłby być taki numer jak w Sublokatorce.
Jestem pewna, że detektyw Canavan raczej nie podskoczy na dźwięk hasła Sublokatorka.
- A co z jej chłopakami? - pytam.
Taki skrót myślowy to trochę za wiele, jak na możliwości analityczne móżdżku Kimberly. Zmieszana, marszczy wąskie brwi.
- Co?
- Czy Lindsay spotykała się z kimś? To znaczy, wiem, że widywała się z Markiem Shepelskym...
- Och! - Kimberly przewraca oczami. - Mark. Ale Lindsay i Mark, no wiesz, on: właściwie już nie byli parą. Mark jest taki... niedojrzały. On i Jeff, rozumiesz, chłopak Cheryl, oni obaj nic, tylko piją piwo i oglądają mecze. Nigdy nie zabierali Lindsay i Cheryl do klubów ani nigdzie. Pewnie Cheryl to nie przeszkadzało, ale Lindsay... Ona chciała się trochę zabawić. Można powiedzieć, że potrzebowała czegoś bardziej wyszukanego.
- I dlatego zaczęła się widywać z kimś innym? - pytam. A kiedy oczy Kimberly się rozszerzają, dodaję: - Mark zajrzał dziś rano do biura i wspomniał coś o jakimś gościu ze studenckiego stowarzyszenia.
Kimberly spogląda wzgardliwie.
- Tak go nazwał Mark? Facet ze studenckiego stowarzyszenia? A nie wspomniał, że to jeden z Winerów?
- Co takiego? - Przez moment nie dociera do mnie, że jej zdaniem nowy chłopak Lindsay jest najwyraźniej jakąś osobistością.
- To Winer. Z rodziny Winerów. No wiesz. - A kiedy nadal patrzę na nią, nic nie rozumiejąc, z niedowierzaniem potrząsa swoimi długimi włosami. - Boże, naprawdę nie wiesz? Doug Winer. Z rodziny Winerów. Tych od Winer Constructions. Kompleks Sportowy Winera, tu, na Uniwersytecie Nowojorskim?
Och. Teraz już wiem, o co jej chodziło. Nie da się w tym mieście przejść obok właśnie wznoszonego budynku - mimo że Manhattan to wyspa i wydaje się, że każdy skrawek ziemi został już wykorzystany, całkiem sporo się tutaj buduje - i nie zauważyć słowa „Winer” wypisanego na froncie każdego buldożera, szpuli kabla czy fragmencie rusztowania na placu budowy. Żaden budynek w Nowym Jorku nie powstanie, jeśli nie przyłożą do tego ręki Winerowie.
I najwyraźniej przy okazji Winerowie nieco się wzbogacili. Może jeszcze daleko im do Kennedych albo Rockefellerów, ale najwyraźniej, zdaniem czirliderki z Uniwersytetu Nowojorskiego, nie aż tak znów daleko. Fakt, przekazali całkiem sporą donację na rzecz uczelni. Wystarczyło tego na wzniesienie kompleksu sportowego i tak dalej.
- Doug Winer - powtarzam. - A więc... Doug jest zamożny?
- Jeśli o kimś obrzydliwie bogatym mówi się zamożny, to tak - parska Kimberly.
- Rozumiem. A Doug i Lindsay... byli ze sobą blisko?
- Nie byli zaręczeni ani nic - odpowiada Kimberly. - Na razie. Ale Lindsay myślała, że Doug da jej na urodziny bransoletkę. Z brylantami. Widziała ją u niego w szafce. - Na moment do Kimberly dociera tragizm śmierci Lindsay i czirliderka przestaje być taka radośnie ożywiona. - Pewnie będzie ją musiał teraz zwrócić do sklepu - mówi ze smutkiem. - Jej urodziny miały być w przyszłym tygodniu. Boże, to takie przygnębiające.
Zgadzam się, że to wielka szkoda, że Lindsay nie dożyła swoich urodzin, na które miała dostać bransoletkę z brylantami, a potem pytam ją, czy Lindsay i Doug miewali ze sobą jakieś nieporozumienia, o których jej wiadomo (nie), gdzie mieszka Doug (w Domu Bractwa Tau Phi Epsilon), i kiedy po raz ostatni Doug i Lindsay się spotkali (jakoś tak w weekend).
Szybko się przekonuję, że chociaż Kimberly twierdzi, że była najlepszą przyjaciółką Lindsay, to albo te dwie wcale nie były ze sobą zbyt blisko, albo Lindsay prowadziła niezwykle nudne życie, bo Kimberly nie umie powiedzieć mi nic więcej o ostatnim tygodniu Lindsay na tej ziemi. A w każdym razie, niczego, co by mi mogło pomóc w ustaleniu, kto ją zabił.
Chociaż, oczywiście, ja wcale nie mam takiego zamiaru. Nie zaangażuję się w żadne śledztwo dotyczące śmierci Lindsay. Jestem od tego jak najdalsza. Ja tylko zadałam na ten temat parę pytań, nic więcej. Przecież człowiek może trochę popytać w związku z jakimś morderstwem, nie rozpoczynając jednocześnie prywatnego śledztwa w sprawie owego morderstwa. Prawda?
Powtarzam to sobie, kiedy wracam do biura administracji akademika, w jednej ręce trzymając kawę Toma (wzięłam dla niego nową, po tym jak stara wystygła w czasie mojej rozmowy z Kimberly), a w drugiej następną mieszankę kawy z kakao i bitą śmietaną dla siebie. Nie dziwię się, widząc, że Sarah, nasza asystentka administracyjna, pojawiła się w pracy z nieszczęśliwą miną. Sarah prawie codziennie ma nieszczęśliwą minę.
Dzisiaj wydaje się, że jej zły humor jest zaraźliwy. I ona, i Tom siedzą przygarbieni przy swoich biurkach. Ściśle rzecz biorąc, Tom siedzi przygarbiony za moim biurkiem. Ale minę ma zdecydowanie nieszczęśliwą, póki nie widzi mnie.
- Jesteś aniołem - odzywa się, kiedy stawiam przed nim tę kawę. - Dlaczego to tak długo trwało?
- Och, no wiesz. - Siadam na kanapie obok swojego biurka. - Musiałam pocieszać Magdę. - Kiwam głową w stronę drzwi gabinetu Toma, nadal zamkniętych. Zza nich i przez tę kratę słyszę szmer przyciszonych głosów. - Ona tam nadal siedzi z Markiem?
- Nie - odzywa się Sarah z obrzydzeniem. - Teraz jest tam u niej Cheryl Haebig.
- A tobie co znowu? - pytam Sarah ze względu na tę jej nachmurzoną minę.
- Jak się okazuje - odpowiada Tom zbolałym głosem, bo Sarah tylko jeszcze bardziej kuli się na krześle - doktor Kilgore jest jedną z wykładowczyń Sarah. I Sarah niezbyt ją lubi.
- Ona jest freudystką! - wybucha Sarah, nawet nie próbując ściszać głosu. - Ona faktycznie wierzy w te seksistowskie bzdety o tym, jak to niby wszystkie kobiety są zakochane we własnym ojcu i w sekrecie marzą, żeby mieć penisa!
- Doktor Kilgore dała Sarah trójkę z jednej z prac w zeszłym semestrze - informuje mnie Tom z prawie niezauważalnym, złośliwym uśmieszkiem.
- Ona jest antyfeministką! - stwierdza dobitnie Sarah. - Poszłam do dziekan się poskarżyć. Ale to na nic, bo dziekan też jest z tych. - „Te” to najwyraźniej freudystki. - To jakaś konspiracja. Poważnie zastanawiam się, czy nie napisać listu do „Chronicle of Higher Education” w tej sprawie.
- Sugerowałem - mówi Tom, nadal z tym ledwie widocznym uśmieszkiem - że skoro obecność doktor Kilgore tak bardzo Sarah przeszkadza, to może powinna przelecieć się do kwestury z tymi wszystkimi paragonami po refundację...
- Na zewnątrz jest z minus piętnaście! - wrzeszczy Sarah.
- Ja pójdę - zgłaszam się słodko na ochotnika.
Sarah i Tom gapią się na mnie ze zgodnym niedowierzaniem.
- Poważnie. - Odstawiam swoją kawę z kakao i podnoszę się, żeby zdjąć z wieszaka kurtkę. - Przecież żadnej swojej roboty nie ruszę, kiedy siedzisz przy moim biurku, Tom. A przydałoby mi się trochę świeżego powietrza.
- Na zewnątrz jest z minus piętnaście! - znów woła Sarah.
- To nic takiego. - Owijam szyję szalikiem. - Wrócę niedługo. Zabieram z biurka Sarah paragony, za które mamy dostać zwrot funduszy, i spływam z biura. W holu Pete na mój widok wybucha śmiechem.
I to nie dlatego, że komicznie wyglądam w tych swoich licznych warstwach ubrania, ale dlatego, że przypomniał sobie, co powiedziałam o moim tacie.
No i co? Dlaczego on nie mógłby faktycznie chcieć odbudować swojego związku z córką, której prawie nie zna?
Poważnie, mając takich przyjaciół, człowiek zupełnie nie potrzebuje wrogów.
Ignorując Pete'a, wychodzę na zewnątrz - i niemal chcę zawrócić, tak jest zimno. Temperatura jeszcze chyba spadła, odkąd przyszłam do pracy godzinę temu. Mróz aż zapiera mi dech w piersiach.
Ale już się zdecydowałam. Nie ma teraz powrotu.
Pochylając głowę w podmuchach wiatru, ruszam przez park, ignorując propozycje „dymka, dymka?” ze strony kolesiów Reggiego, i zmierzam w stronę drugiej części kampusu - w stronę przeciwną do kwestury. Czyli muszę iść pod wiatr w tych jego subarktycznych porywach.
I to dlatego słysząc swoje imię, którym mnie ktoś nawołuje, nie obracam się od razu. Uszy mam tak zmarznięte pod wełnianą czapką, że roją mi się pewnie jakieś zwidy. A potem ktoś mi kładzie dłoń na ramieniu i spodziewam się zobaczyć Reggiego z tym jego szerokim uśmiechem pełnym złotych zębów.
I to chyba niekoniecznie wiatr pozbawia mnie oddechu, kiedy widzę, że to Cooper Cartwright.
- Och! - wzdycham, gapiąc się na niego. Jest tak samo opatulony jak ja. Pomijając wiewiórki (i dilerów narkotyków), jesteśmy jedynymi żywymi istotami na tyle głupimi - czy zdesperowanymi - żeby być w parku tego mroźnego poranka. - Cooper - mówię posiekanymi przez wiatr wargami. - Co ty tu robisz?
- Wpadłem zobaczyć się z tobą - odpowiada. Trochę ciężko oddycha. Widocznie biegł, żeby mnie dogonić. Biegł. Przy tej pogodzie. W tych wszystkich ciuchach. Gdybym sama miała coś takiego zrobić, opadłabym teraz jak suflet. Ale Cooper, jak to on, tylko oddycha z nieco większym trudem niż normalnie. - Sarah i Tom powiedzieli, że idziesz do kwestury. - Ruchem dłoni w rękawiczce wskazuje za siebie. - Ale kwestura to przecież w tamtą stronę, prawda?
- Tak. Oczywiście. Ale pomyślałam, że przy okazji zajrzę jeszcze do takiego jednego faceta, w takiej jednej sprawie. Czy to coś ważnego, że chciałeś się ze mną widzieć? - Proszę, modlę się. Proszę, niech się nie okaże, że rozmawiał z moim tatą, zanim ja z nim w sprawie taty nie porozmawiałam...
Znów się dziś rano nie ogolił. Ta jego szczecina na brodzie wygląda na cudownie drapiącą.
- Chodzi o mojego brata - mówi Cooper. - I o to, dlaczego zostawił mi na sekretarce wiadomość, żebym się do niego odezwał, bo chce porozmawiać o tobie. Masz jakiś pomysł, o co może w tym wszystkim chodzić?
- Och - wzdycham z tak wielką ulgą, że prawie mi się robi niedobrze. Chociaż to może tylko od tej całej bitej śmietany. - On chce, żebym przyszła na jego ślub. No wiesz, pokazać, że nie żywię urazy...
- Przed obiektywami reporterów z „People” - kończy za mnie Cooper. - Rozumiem. Powinienem był wiedzieć, że nie chodzi o nic ważnego. A zatem... - Jego błękitne spojrzenie skupia się na mnie jak wiązka promieni lasera. - Chcesz się zobaczyć z takim jednym w jakiej konkretnie sprawie?
Cholera! Dlaczego on się zawsze domyśla? Zawsze!
- Widzisz, jak się okazuje, Lindsay przed śmiercią spotykała się z jakimś nowym chłopakiem. Z Winerem.
- Z kim?
- No wiesz... - Literuję to nazwisko. - Jak Winer Constructions. Cooper mruży oczy ocienione długimi, ciemnymi rzęsami.
- Heather. Dlaczego to brzmi tak, jakbyś zaczynała prowadzić śledztwo w sprawie śmierci tej dziewczyny?
- Bo posłuchaj. - Unoszę obie dłonie w rękawiczkach w geście protestu, kiedy on nabiera powietrza, szykując się do jakiejś tyrady. - Cooper, zastanów się! Winer Constructions? Kompleks Sportowy Winerów? Oni na pewno mają uniwersalne klucze do większości budynków w tym mieście. Doug totalnie mógł mieć dostęp do stołówki...
- Czy ktoś go wpisał do książki odwiedzin tamtego wieczoru? - pyta ostro Cooper.
Cholera. On wie, jak funkcjonuje Fischer Hall niemal tak samo dobrze jak ja.
- Nie. Ale mógł się wślizgnąć do środka na tysiące sposobów. Dostawcy chińszczyzny robią to stale, żeby wsuwać menu pod drzwi pokojów dzieciaków...
- Nie. - Tylko tyle mówi Cooper. I podkreśla to słowo pojedynczym przeczącym ruchem głowy.
- Cooper, posłuchaj mnie. - Chcę go przekonać, chociaż wiem, że to strata czasu. - Detektyw Canavan nie zadaje właściwych pytań. On nie ma pojęcia, jak wyciągać informacje z tych dzieciaków. Przysięgam, że tylko o to mi chodzi. O zbieranie informacji. Które w całości mu przekażę.
- Czy ty naprawdę uważasz, że ja jestem łatwowierny, Heather? - pyta mnie Cooper.
Piorunuje mnie wzrokiem. Wiatr kłuje mnie w twarz i wyciska łzy z oczu, ale na nim zdaje się nie robić żadnego wrażenia. Pewnie dlatego, że ma tę całą szczecinę dla ochrony.
- Wiesz, to bardzo stresujące pracować w miejscu nazywanym Akademikiem Śmierci. Tom dopiero od niedawna jest z nami, a już chce rzucić pracę. Sarah jest niemożliwa. Ja tylko próbuję sprawić, żeby w Fischer Hall znów się pracowało przyjemnie. Ja tylko usiłuję wykonywać swoją pracę.
- Udzielanie reprymend dziewczynom, które dolewają depilatora do szamponu swoich współlokatorek - mówi Cooper, wspominając formę torturowania wspołlokatora aż za często występującą na Uniwersytecie Nowojorskim - a odkrywanie, kto odpowiada za ugotowanie głowy jednej z chirliderek w stołówkowej kuchni, to dwie zupełnie różne sprawy. Jedna z nich wchodzi w zakres twoich obowiązków służbowych. Druga nie.
- Ja tylko chcę porozmawiać z tym młodym Winerem. Co może być złego w takiej zwykłej rozmowie?
Cooper nadal patrzy na mnie groźnie, a wiatr wyje wkoło nas.
- Proszę, nie rób tego - mówi tak cicho, że nie jestem pewna, czy to w ogóle faktycznie powiedział. Ale widzę, że jego wargi się poruszają. Te zadziwiająco zmysłowe (jak na faceta) usta, które czasami przywodzą mi na myśl poduszkę, do której chciałabym przycisnąć swoje...
- Możesz iść ze mną - proponuję. - Chodź ze mną, a sam się przekonasz. Że ja chcę tylko porozmawiać. Żadnego śledztwa. Absolutnie żadnego.
- Odbiło ci - oświadcza Cooper. Nie bez pewnego obrzydzenia.
- Mówię serio, Heather. Sarah miała rację. Tobie rzeczywiście dolega jakiś kompleks Supermana.
- No to do dzieła. - Biorę go pod ramię. - To jak? Idziesz?
- A mam jakiś wybór? - pyta. Zastanawiam się nad odpowiedzią.
- Nie masz żadnego.
Otwieram zamek
frontowych drzwi,
To nie kung pao, na które
czekałam,
To nie ten mężczyzna z torbami
jedzenia,
To ty, chociaż wcale cię nie
chciałam.
Dostawa
Słowa/muzyka: Heather Wells
Fraternity Row, znany też pod nazwą Waverly Hall, to wielki budynek po przeciwnej stronie Washington Square Park od Fischer Hall. Oddzielony od ulicy kamiennym murem otaczającym ogród, do którego wchodzi się przez kamienny łuk, jest bardziej paryski w stylu niż pozostałe budynki otaczające plac, a przez to jakoś się między nimi wyróżnia. Może dlatego zarząd uczelni zdecydował, że właśnie w tym budynku będą się mieścić greckie stowarzyszenia studenckie (męskie, bo stowarzyszenia żeńskie, których jest mniej, mają swoje siedziby w nieco bardziej nowoczesnym budynku przy Trzeciej Alei), po jednym na każde piętro.
Ja, oczywiście, nigdy nie uczyłam się greki, więc nie rozumiem, co oznaczają te wszystkie symbole przy guzikach domofonu przy drzwiach.
Ale z miejsca rozpoznaję Tau Phi Epsilon, bo jest oznaczone czarnymi, skromnymi, normalnymi literami, a nie greckim alfabetem.
W przeciwieństwie do porządnie utrzymanego chodnika przed Fischer Hall, cały ogród Waverly Hall zasłany jest śmieciami i pełen puszek po piwie. Iglaki w donicach stojące po obu stronach drzwi wejściowych udekorowane są różnymi fragmentami damskiej bielizny zamiast świątecznymi bombkami - widzę tam wszystkie rozmiary, kolory i rodzaje majtek, od czarnych koronkowych stringów, przez białe figi Calvina Kleina, aż po dół od bikini w kolorowe grochy.
- To jest już zwyczajne marnotrawstwo porządnej bielizny - mówię, patrząc na te majtki.
Cooper jednak nadal ma morderczą minę i nawet się nie uśmiecha, słysząc mój mały żarcik. Szarpnięciem otwiera drzwi i czeka, żebym weszła, a dopiero potem sam wchodzi.
W środku jest tak gorąco, że czuję, jak natychmiast zaczyna tajać mi zmarznięty nos. Wchodzimy do stosunkowo czystego holu, którego pilnuje siwowłosy ochroniarz Uniwersytetu Nowojorskiego, którego twarz przecina tyle pękniętych naczynek krwionośnych, że jego pozasłużbowe (zawsze można mieć nadzieję) zamiłowanie do whisky staje się dość oczywiste. Kiedy pokazuję mu swój służbowy identyfikator i mówię, że przyszliśmy do Douga Winera z Tau Phi Epsilon, nawet nie zadaje sobie trudu dzwonienia na górę i sprawdzania, czy Doug jest u siebie. Machnięciem ręki pokazuje nam, gdzie są windy. Kiedy go mijam, zaczynam rozumieć dlaczego: zajęty jest oglądaniem jakiejś opery mydlanej na jednym z monitorów na swoim biurku.
Stojąc obok Coopera w maleńkiej, trzyosobowej windzie, milczę w czasie jazdy... Aż winda z szarpnięciem zatrzymuje się na piątym piętrze, a jej drzwi rozsuwają się i widzę długi, nieco obskurny korytarz, na którego ścianie ktoś wypisał różowymi, odblaskowymi, wysokimi na metr literami: „Grube laski poszły won”.
Mrugając powiekami, wpatruję się w ten napis, którego litery sięgają mi prawie do pasa i biegną wzdłuż ścian, nie oszczędzając drzwi. Pod koniec roku akademickiego Bractwo Tau Phi Epsilon będzie musiało uiścić niezgorsze kary z tytułu zniszczenia uczelnianego mienia.
- No cóż - mamroczę, patrząc na napis.
- I to - wybucha Cooper - jest właśnie powodem, dla którego moim zdaniem nie powinnaś się angażować w to śledztwo!
- Bo jestem gruba laska i powinnam iść sobie won? - pytam urażona do żywego.
Mina Coopera mrocznieje jeszcze bardziej... A nie sądziłam, że to w ogóle możliwe.
- Nie - mówi. - Bo... Bo... Bo tacy faceci... Oni są jak zwierzęta!
- Takie zwierzęta, które odcięłyby głowę czirliderce i ugotowały ją w garnku na kuchni? - pytam go znaczącym tonem.
Ale on najwyraźniej stracił mowę z oburzenia. Więc stukam do drzwi najbliższych windzie, tych z napisem „Tau Phi Epsilon” na framudze.
Drzwi otwierają się szeroko i na nasz widok mruga oczami jakaś ciemnowłosa kobieta w prawdziwym, autentycznym, stroju pokojówki - ale nie w takim seksownym, jakie sprzedawane są na Bleecker Street, tylko normalnym, z długimi rękawami i spódnicą za kolana. Jest dość młoda, ma może trochę po czterdziestce, a w dłoni trzyma ściereczkę do kurzu. Ale nie nosi koronkowego fartuszka. Dzięki Bogu choć i za to.
- Tak? - odzywa się. Ma wyraźny hiszpański akcent. Jeszcze cięższy niż Salma Hayek.
Pokazuję jej swój identyfikator.
- Cześć. Nazywam się Heather Wells, a to mój przyjaciel, Cooper Cartwright. Jestem z administracji uczelni. Chciałam tylko...
- Proszę wejść - mówi kobieta bez zainteresowania. Schodzi nam z drogi, żebyśmy mogli wejść do środka, a potem zamyka za nami drzwi. Znajdujemy się na przestronnym, dobrze oświetlonym poddaszu - takim staroświeckim, z wysokimi sufitami, sztukateriami i drewnianym parkietem - w holu otoczonym drzwiami ze wszystkich czterech stron.
- Tam są. - Kiwa głową w stronę wysokich, podwójnych drzwi po prawej.
- Hm, my w zasadzie szukamy konkretnej osoby. Douga Winera. Czy wie pani, w którym pokoju...
- Proszę posłuchać. Ja tu tylko sprzątam. I nie znam żadnego z nich z nazwiska.
- Dziękujemy pani bardzo za pomoc - mówi grzecznie Cooper i biorąc mnie pod ramię, prowadzi w stronę tych zamkniętych, wysokich drzwi. Mruczy pod nosem coś, czego do końca nie chwytam... Może dlatego, że w tej samej chwili, w której jego ręka zaciska się na moim ramieniu, serce zaczyna mi tak mocno walić, że aż mi szumi w uszach, tłumiąc wszystkie inne dźwięki. Nawet mimo siedmiu warstw ubrania dotyk Coopera strasznie mnie nakręca.
Wiem. Naprawdę jestem żałosna.
Stukając szybko w te podwójne drzwi, Cooper woła:
- Halo, jest tam kto?!
Z wnętrza jakiś głos odkrzykuje coś niezrozumiałego. Cooper spogląda na mnie, a ja wzruszam ramionami. Otwiera drzwi. Poprzez gęstą siwą chmurę dymu z trawki dostrzegam zarys stołu bilardowego, a w tle panoramiczny telewizor, na którym migoczą obrazy jakiegoś meczu futbolowego. Pokój oświetla rząd okien, które wpuszczają do środka dzienne, marne dzisiaj światło, i ciepły blask lampy z mosiądzu i witrażowego szkła, która wisi nad bilardowym stołem. W odległym kącie odchodzi całkiem emocjonująca partyjka air hockey, a po mojej lewej ktoś właśnie otwiera małą lodówkę i wyjmuje z niej piwo.
To wtedy dociera do mnie, że najwyraźniej Cooper i ja przed chwilą umarliśmy - pewnie w tej rozklekotanej starej windzie - i trafiliśmy przez pomyłkę do męskiego nieba.
- Cześć - odzywa się jakiś jasnowłosy chłopak, pochylając się nad stołem bilardowym do jakiegoś trudnego uderzenia. Między wargami trzyma jointa, którego czubek połyskuje czerwienią. To niesamowite, ale ma na sobie czerwony atłasowy żakiet smokingowy i levisy. - Czekajcie.
Przymierza się kijem i strzela, a stukot bili tonie w nagłym grzmocie okrzyków, którymi fani futbolowi zagrzewają właśnie swojego ulubionego gracza. Prostując się, chłopak wyjmuje jointa spomiędzy warg i przygląda się Cooperowi i mnie spod jasnej grzywki.
- Państwo w jakiej sprawie? - pyta.
Zerkam z tęsknotą na piwo, po które chłopak sięga, czekając na naszą odpowiedź. Jedno spojrzenie na Coopera i wiem, że on też z nostalgią wspomina taki czas w swoim życiu, kiedy było to dobrze widziane - wręcz zalecane - żeby popijać piwo przed lunchem. Chociaż ja nigdy takiego okresu w życiu nie zaliczyłam, ponieważ nie studiowałam.
- Szukamy Douga Winera. Jest tutaj? - mówię. Dzieciak się śmieje.
- Hej, Brett! - woła, oglądając się przez odziane w czerwony atłas ramię. - Ta lalunia chce wiedzieć, czy Doug tu jest.
Brett, przy stole do air hockeya, głośno parska.
- A czy raczylibyśmy się tą doskonałą trawką, gdyby Dougstera tu nie było? - pyta retorycznie, unosząc butelkę piwa w powietrze gestem tego faceta, który w jakiejś sztuce uniósł ludzką czaszkę i stwierdził, że świetnie ją zna. - Oczywiście, że Dougster tu jest. Dougster jest wszędzie.
Cooper zerka tęsknie na panoramiczny telewizor, najwyraźniej nieświadomy, że przed chwilą nazwano mnie lalunią - co, chociaż seksistowskie, jest milsze niż to, czego oczekiwałam, widząc ten napis na korytarzu.
Ale skoro mój partner najwyraźniej zapadł w jakiś trans, wygląda, że na mnie spadło skierowanie rozmowy na nieco bardziej sensowne tory.
- A możecie mi powiedzieć gdzie, konkretnie, znajdę pana Winera?
Jeden z siedzących przed telewizorem facetów nagle obraca się i warczy:
- Chryste, Scott, to glina!
Wszystkie jointy w pokoju oraz spora liczba butelek piwa znikają jak za dotknięciem magicznej różdżki w ułamku sekundy, zduszone podeszwami docksiderów albo pochowane wśród poduszek.
- Gliny! - Scott, ten chłopak przy stole bilardowym, z niesmakiem rzuca na ziemię skręta. - Czy wy czasem nie macie obowiązku uprzedzać, że wchodzicie? Nie możecie się do mnie za nic przyczepić, bo nie powiedzieliście, że jesteście glinami.
- Nie jesteśmy glinami - oświadczam, unosząc obie dłonie w rękawiczkach. - Spokojnie. My tylko szukamy Douga.
Scott parska.
- Tak? No to lepiej coś od niego kupcie, bo że nie sprzedajecie, to widzę po ciuchach. - Słychać kilka kpiących śmieszków.
Opuszczam wzrok na swoje dżinsy, a potem spoglądam ukradkiem na rozpiętą kurtkę Coopera, spod której wystaje szetlandzki sweter z zielonym reniferem przeskakującym jakąś figurę geometryczną, w której dominuje kolor różowy. Sweter, który, jak wiem, dostał na Gwiazdkę od uwielbiającej go ciotecznej babci. Coopera bardzo lubią starsi członkowie jego rodziny.
- To się zgadza - mówię.
Scott przewraca oczami i wyciąga piwo z łuzy, w której je schował.
- Na zewnątrz i prosto korytarzem, pierwsze drzwi po lewej. I zapukajcie najpierw, dobra? Winer zwykle ma jakieś towarzystwo.
Kiwam głową a potem z Cooperem wracamy po własnych śladach na korytarz z napisem „Grube laski poszły won”. Pokojówki nigdzie nie widać. Cooper ma taką minę, jakby ktoś go mocno walnął.
- Czy ty - pyta cicho - czujesz ten zapach?
- Tak - mówię. - Dlaczego mam wrażenie, że oni dysponują lepszym źródłem zaopatrzenia niż Reggie?
- A to miejsce nie podlega działowi administracji? - pyta Cooper. - Oni tu nie mają opiekunów pięter?
- Mają asystenta administracyjnego. To ktoś taki jak Sarah. Ale zajmuje się całym budynkiem, a nie tylko jednym piętrem. No i przecież się nie rozdwoi.
- Zwłaszcza - mruczy Cooper pod nosem - że Tau Phi Epsilon najwyraźniej mu płaci, żeby niczego nie zauważał.
Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy... Ale sądzę, że ma rację. Hej, ci asystenci administracyjni to w końcu też studenci i do tego dość często kompletnie niewypłacalni.
Na pierwszych drzwiach z lewej wisi naturalnych rozmiarów plakat Brooke Burke w bikini. Pukam grzecznie w lewą pierś Brooke Burke i w odpowiedzi słyszę stłumione:
- Czego? - Zatem przekręcam gałkę w drzwiach i wchodzę.
W pokoju Douga Winera jest ciemno, ale zza żaluzji przesącza się wystarczająco dużo szarawego światła, żeby dostrzec wielkie łóżko z wodnym materacem, na którym wśród mnóstwa puszek po piwie wylegują się dwie osoby. Piwo w ogóle stanowi w tym pomieszczeniu główny element dekoracyjny, ponieważ wszędzie dokoła pełno jest stosów puszek, butelek i skrzynek piwa. Ściany obwieszone są plakatami z piwem, a na półkach piętrzą się kunsztowne piramidy puszek. Nawet ja, chociaż lubię piwo jak każdy normalny człowiek, o ile nie troszkę bardziej, czuję się tym widokiem zażenowana.
Bo przecież picie piwa to jedno, ale dekorowanie piwem wnętrz to zupełnie inna sprawa.
- Przepraszam, jeśli cię budzę, Doug, ale musimy z tobą chwilkę porozmawiać.
Jedna z postaci na łóżku porusza się i odzywa sennym męskim głosem:
- A która to godzina?
Spoglądam na zegarek Coopera - bo sama zegarka nie noszę - z podświetlaną tarczą.
- Jedenasta - mówię.
- Cholera. - Doug przeciąga się i dopiero potem zdaje się do niego docierać, że nie jest w łóżku sam. - Cholera - dodaje innym tonem i palcem szturcha tę drugą osobę, dość obcesowo, jak na mój gust. - Hej - mówi. - Ty. Wstawaj.
Pomiaukując protestująco, dziewczyna usiłuje przekręcić się na drugi bok, ale Doug dalej ją szturcha, aż wreszcie ona siada i mruga mocno utuszowanymi rzęsami, przyciskając do piersi rdzawoczerwoną pościel.
- Gdzie ja jestem? - pyta.
- W Xanadu - informuje ją Doug. - A teraz wynoś się do diabła. Dziewczyna patrzy na niego i znów mruga.
- A ty kto jesteś? - pyta.
- Hrabia Drakula - odpowiada Doug. - Zabieraj swoje ciuchy i spadaj stąd. Łazienka jest tam. I nie wrzucaj do toalety damskich środków higienicznych, bo mi ją zapchasz.
Dziewczyna spogląda na Coopera i na mnie, stojących w drzwiach.
- A oni kim są?
- A skąd ja mam to, psiakrew, wiedzieć? - odzywa się Doug z irytacją. - A teraz spadówa. Mam sprawy do załatwienia.
- Dobra, panie Nieprzyjemny. - Dziewczyna wstaje z łóżka, nagradzając Coopera i mnie szczodrym widokiem swojego tyłeczka w kształcie serca, kiedy zakłada majtki, które nie trafiły jako ozdoba na iglaki pod budynkiem. Przyciskając do piersi ozdobioną cekinami sukienkę, mizdrzy się kokieteryjnie, mijając Coopera po drodze do łazienki, mnie za to posyła niechętne spojrzenie spod zmrużonych powiek.
No cóż, tego samego życzę tobie, siostro.
- A kim wy, do diabła, jesteście? - pyta Doug, pochylając się i unosząc żaluzje tylko na tyle, że mogę dostrzec, iż zbudowany jest jak zapaśnik wagi lekkiej - nieduży, ale muskularny i napakowany. Zgodnie z ostatnią dziwaczną modą na Uniwersytecie Nowojorskim, głowę ma wygoloną po bokach, ale pośrodku włosy piętrzą mu się w nastroszone strączki. Wygląda na to, że poza medalionem ze świętym Krzysztofem nie ma na sobie niczego.
- Cześć, Doug - mówię i dziwię się, słysząc, że mój głos aż ocieka jadem. Nie podobało mi się, w jaki sposób Doug potraktował tę dziewczynę, ale miałam nadzieję, że uda mi się to lepiej ukryć. No, nieważne. - Nazywam się Heather Wells, a to jest Cooper Cartwright. Przyszliśmy zadać ci parę pytań.
Doug grzebie na blacie stolika przy łóżku w poszukiwaniu papierosów. Jego krótkie, grube palce trafiają na paczkę marlboro.
A wtedy dwoma długimi krokami Cooper podchodzi do łóżka chłopaka, chwyta go za nadgarstek i mocno ściska. Chłopak skowyczy i podnosi na wyższego od siebie mężczyznę parę zagniewanych błękitnych oczu.
- A co ty mi, do kurwy nędzy, robisz?! - ryczy.
- Palenie źle wpływa na wzrost - informuje go, sięgając po papierosy i chowając je do własnej kieszeni. Nie puszcza nadgarstka Douga, ale zaczyna subtelnie stosować jakąś dźwignię, a dzieciak usiłuje się odsunąć. - Czyś ty kiedykolwiek widział zdjęcie płuc palacza?
- A wy sobie wyobrażacie, że niby kim, kurwa mać, jesteście? - pyta Doug Winer.
Korci mnie, żeby odpowiedzieć błyskotliwie: „twoim najgorszym koszmarem sennym”, ale zerkam na Coopera i dociera do mnie, że jesteśmy: zastępczynią kierownika administracyjnego akademika, której BMI oscyluje w rejonie nadwagi, i prywatnym detektywem w swetrze z reniferem oraz że żadne z nas nigdy nie należało do żadnego studenckiego bractwa.
Niemniej samą swoją posturą Cooper jest w stanie przestraszyć i właśnie to usiłuje teraz zrobić, pochylając się nad łóżkiem chłopaka.
- Kim sobie wyobrażamy, że jesteśmy, to bez znaczenia - mówi Cooper swoim najgroźniejszym tonem. I wtedy zaczynam zdawać sobie sprawę, że Cooperowi też nie podobał się sposób, w jaki Doug potraktował tamtą małą. - Tak się składa, że jestem detektywem i mam parę pytań, które chciałbym ci zadać na temat związku łączącego cię z Lindsay Combs.
Oczy Douga Winera rozszerzają się i chłopak mówi podniesionym głosem:
- Glinom to ja nic nie muszę mówić. Tak powiedział prawnik mojego taty.
- No cóż. - Cooper przysiada na kołyszącym się wodnym materacu. - To niezupełnie tak, Douglas. Jeśli ty nic nie powiesz glinom, to gliny mogą cię zaniknąć za utrudnianie działań wymiarowi sprawiedliwości. A mnie się wydaje, że to nie ucieszy ani twojego taty, ani jego prawnika.
Muszę to Cooperowi przyznać. Wystraszył na śmierć tego chłoptasia, a przecież go nie okłamał. On faktycznie jest detektywem... A gliny mogą aresztować Douga za utrudnianie śledztwa. Tyle tylko, że Cooper nie jest policyjnym detektywem i nikogo nie może aresztować.
Widząc, że arogancka mina chłopaka staje się nagle lękliwa, Cooper puszcza jego nadgarstek i cofa się, splatając ramiona na piersi. Ale nadal stoi nad nim groźnie. Wygląda tak, jakby miał ochotę złamać Dougowi Winerowi rękę, jeśli ten mu się sprzeciwi.
Doug rozmasowuje sobie nadgarstek w miejscu, gdzie ścisnął go Cooper, i podnosi na niego niechętne spojrzenie.
- Facet, nie musiałeś tego robić. To mój pokój. Mogę tu sobie palić, jeśli mam ochotę.
- Właściwie - mówi Cooper z tą samą pozorną życzliwością, pod której wpływem, jestem tego pewna, co mniej bystrzy jego klienci muszą odnosić wrażenie, że on jest potajemnie po ich stronie - ten pokój należy do stowarzyszenia Tau Phi Epsilon, Douglas, nie do ciebie. A moim zdaniem stowarzyszenie Tau Phi Epsilon będzie wdzięczne za informację, że jeden z jego członków prowadzi lukratywny interes, handlując zakazanymi substancjami ma terenie ich nieruchomości.
- Co? - Dougowi opada szczęka. Teraz dostrzegam, że podbródek chłopaka usiany jest trądzikowymi wypryskami. - Co ty wygadujesz, facet?
Cooper chichocze.
- No cóż, zostawmy to na razie na boku? Ile masz lat, Douglas? Ale powiedz mi, synu, prawdę.
Ku mojemu zdumieniu dzieciak nie odpowiada: „nie jestem twoim synem”, jakbym sama zrobiła na jego miejscu. Zamiast tego wysuwa pokrytą trądzikiem szczękę i mówi:
- Dwadzieścia.
- Dwadzieścia - powtarza Cooper, rozglądając się znacząco po pokoju. - A te wszystkie puszki piwa, to twoje, Douglas?
Douglas nie jest aż tak głupi, na jakiego wygląda. Twarz mu ciemnieje od nagle powziętego podejrzenia i kłamie skwaszony:
- Nie.
- Nie? - Cooper wygląda na lekko zdziwionego. - To ja cię bardzo przepraszam. Mam nadzieję, że to twoi koledzy z bractwa, ci, którzy mają już ukończone dwadzieścia jeden lat i mogą legalnie spożywać alkohol w tym stanie, wypili wszystkie te piwa i zostawili puszki w twoim pokoju w ramach takiego drobnego żartu. Wybacz, jeśli się mylę, ale czy kampus Uniwersytetu Nowojorskiego nie jest czasem terenem objętym zakazem spożywania alkoholu, Heather? - pyta mnie Cooper, chociaż doskonale zna odpowiedź.
- Wydaje mi się, że tak jest, Cooper - odpowiadam, widząc, w co gra, i dostosowując się do jego gry. - A jednak w pokoju tego młodego człowieka jest bardzo, bardzo dużo pustych opakowań po piwie. I wiesz co, Cooper?
Cooper robi zainteresowaną minę.
- Nie, Heather, a co?
- Wydaje mi się, że Tau Phi Epsilon nie przestrzega chyba zarządzenia dotyczącego abstynencji w kampusie. Mam wrażenie, że rada stowarzyszeń greckich chętnie dowie się, jak wygląda pana pokój, panie Winer.
Doug podpiera się na łokciach, a jego gładka, bezwłosa klatka piersiowa nagle zaczyna gwałtownie falować.
- Słuchajcie, ja jej nie zabiłem, jasne? Tylko tyle mogę wam powiedzieć. I lepiej przestańcie mnie napastować!
„Nie” w słowie „rozstanie”,
„Ty” w słowie „zarzuty”,
„Ja” w słowie „aberracja”,
„Nic” w słowie „nic”.
Piosenka o odrzuceniu
Słowa/muzyka: Heather Wells
Cooper i ja wymieniamy zaskoczone spojrzenia. To zaskoczenie nie jest bynajmniej udawane.
- Czy ktokolwiek z tu obecnych oskarżył cię o zabójstwo, Douglas? - Cooper niewinnym gestem unosi w górę ramiona.
- Tak, doprawdy. - Kręcę głową. - My tylko oskarżaliśmy twoje stowarzyszenie o dostarczanie napojów alkoholowych swojemu nieletniemu członkowi.
Doug się chmurzy.
- Mojego stowarzyszenia w to nie mieszajcie, dobra?
- Może udałoby się nam go nie mieszać - mówi Cooper, pocierając w zamyśleniu swoją szorstką szczękę - gdybyś był nieco bardziej chętny do udzielenia informacji, o które poprosi cię moja, tu obecna, znajoma.
Winer rzuca okiem na mnie.
- Okay - wzdycha, opierając się o poduszki rozłożone na wodnym materacu i zaplatając ręce za głową, dzięki czemu uraczył Coopera i mnie widokiem kępek blond włosów pod pachami. Fuj! - Co chcecie wiedzieć?
Ignorując te pachy, odzywam się:
- Chcę wiedzieć, jak długo spotykałeś się z Lindsay Combs.
- Spotykałem się. - Doug Winer krzywi się złośliwie w stronę sufitu. - Jasne. Spotykałem się. Pokazała się na imprezie klubowej we wrześniu. To tam ją poznałem. Była z tą dziewczyną, z którą umawia się Jeff Turner. Z tą Cheryl coś.
- Jeff należy do Tau Phi?
- Jest kandydatem. U niego to tradycja rodzinna, więc pewnie zostanie przyjęty, jeśli przejdzie inicjację. W każdym razie była niezła. To znaczy, Lindsay. Postawiłem jej drinka. - Rzucił Cooperowi wymowne spojrzenie. - Nie wiedziałem, że nie miała dwudziestu jeden lat. W każdym razie potem już jakoś poszło.
- Dokąd poszło? - pytam.
- No, sama wiesz. - Doug Winer wzrusza ramionami, a potem rzuca Cooperowi uśmiech tak pełny zadowolenia z siebie i wyższości, że bardzo mnie kusi, żeby rzucić się na tego kolesia, wyrwać dziurę w tym wodnym materacu, wsadzić mu w nią łeb i poczekać, aż się utopi.
Nie żebym kiedykolwiek miała coś podobnego zrobić. Bo wtedy pewnie wyrzuciliby mnie z pracy.
- Nie, nie wiem - cedzę przez zaciśnięte zęby. - Proszę, wyjaśnij mi to.
- Zrobiła mi laskę, okay? - Winer uśmiecha się kpiąco. - Pieprzona Miss Roku, też mi coś. I pozwólcie tylko, że wam powiem, że robiła to jak profesjonalistka. Żadna inna wieprzowinka jeszcze tak mi nie dogodziła...
- Dobra - przerywa Cooper. - Chwytamy, co i jak.
Czuję, że policzki mi płoną i przeklinam sama siebie. Dlaczego muszę reagować jak totalna cnotka na dźwięk słowa „laska”? Zwłaszcza w obecności Coopera, który już żywi przekonanie, że jestem „miłą dziewczyną”. Wiecznie się przy każdej okazji rumieniąc, tylko go utwierdzam w takiej opinii.
Próbuję udawać, że wcale się nie zaczerwieniłam z zażenowania, tylko z gorąca. Rzeczywiście, w pokoju Douga jest ciepło, zwłaszcza że, sądząc po odgłosach wody dochodzących z łazienki, jego dziewczyna (czy kimkolwiek tam dla niego jest), chyba bierze prysznic. Zaczynam odwijać szalik.
- W porządku - zwracam się do Coopera, żeby pokazać, że nie przeszkadza mi taki ostry język. A do Douga rzucam: - Mów dalej.
Doug, nadal bardzo z siebie zadowolony, wzrusza ramionami.
- No więc pomyślałem sobie, że dobrze będzie nie tracić z nią tak całkiem kontaktu, czaisz? Na sytuacje awaryjne.
Jestem tak zdziwiona jego wyrachowanym podejściem, że nie przychodzi mi do głowy żaden komentarz. To Cooper pyta, spokojnie przyglądając się własnym paznokciom:
- Co masz na myśli, mówiąc: „nie tracić tak całkiem kontaktu”?
- No wiesz. Zapisać jej numer w małej czarnej książeczce. Na czarną godzinę. Ile razy czułem się podle, dzwoniłem do poczciwej Lindsay, a ona do mnie przychodziła i poprawiała mi humor.
Naprawdę nie pamiętam, kiedy po raz ostatni miałam ochotę, żeby kogoś zamordować - a potem przypominam sobie, że mniej więcej godzinę temu chciałam stłuc Gillian Kilgore.
Może Sarah jednak ma rację. Może ja faktycznie mam ten kompleks Supermana.
Cooper zerka na mnie i zdaje się rozumieć, że mam kłopot z zapanowaniem nad sobą. Znów spogląda na swoje paznokcie i pyta Douga swobodnym tonem:
- A Lindsay nie narzekała na tego typu związek?
- Cholera, skąd - mówi Doug ze śmiechem. - A gdyby zaczęła narzekać, toby tego jeszcze pożałowała.
Cooper tak szybkim ruchem zwraca głowę w stronę Winera, że jej obraz prawie mi się zamazuje.
- Pożałowała w jaki sposób?
Chłopak chyba zdał sobie sprawę ze swojego błędu; wyciąga ręce spod głowy i siada wyprostowany. Zauważam, że brzuch ma idealnie płaski, pomijając te miejsca, gdzie poznaczony jest poprzecznie mięśniami. Kiedyś też takie miałam. W wieku jedenastu lat.
- Hej, facet, to nie tak. - Winer szeroko otwiera błękitne oczy. - Nie tak. To znaczy, przestałbym do niej dzwonić. To wszystko.
- Chcesz nam wmówić - wreszcie odzyskuję głos - że Lindsay Combs nie miała nic przeciwko temu, żeby tu przychodzić, ile razy zachciało ci się do niej zadzwonić, po to, żeby, ekhm, uprawiać z tobą oralny seks?
Doug Winer patrzy na mnie, mrugając oczami, bo słyszy wrogość w moim głosie, ale najwyraźniej nie ma pojęcia, czym sobie na nią zasłużył.
- Tak było.
- I robiła to, bo...? Chłopak gapi się na mnie.
- O co ci chodzi?
- O to, że dziewczyny raczej nie uprawiają z kimś oralnego seksu bez powodu. - A przynajmniej żadna z moich znajomych. - Co ona z tego miała?
- Jak to, co ona z tego miała? Miała z tego mnie. Wreszcie to ja uśmiecham się złośliwie.
- Ciebie?
- Tak. - Chłopak obronnym gestem wysuwa szczękę. - Nie wiesz, kim jestem?
Cooper i ja, jakbyśmy się umówili, wymieniamy zdezorientowane spojrzenia. Dzieciak mówi z naciskiem:
- Nazywam się Winer.
A kiedy nadal patrzymy na niego tak, jakbyśmy tego wcale nie rozumieli, Doug dorzuca, tłumacząc jak upośledzonym:
- Winer Constructions. Kompleks Sportowy Winera. Nie słyszeliście o tym? Ludzie, jesteśmy właścicielami połowy tego cholernego miasta. Praktycznie sami zbudowaliśmy tę cholerną uczelnię. A przynajmniej co nowsze budynki. Nazywam się Winer, ludzie. Winer.
No, ten to się lubi nad sobą poużalać.
A jeśli to z tego powodu Lindsay Combs tak szczodrze obdarzała laskami tego chłopaka, to ja nie jestem w stanie w to uwierzyć. Lindsay nie była taka.
Tak mi się wydaje.
- Poza tym dawałem jej różne gówna - przyznaje niechętnie Doug. No, teraz zaczynamy do czegoś dochodzić.
Cooper unosi brwi.
- Ty, co?
- Dawałem jej różne gówna. - A potem, widząc wyraz twarzy Coopera, Doug nerwowo zerka w moją stronę i mówi: - No różne takie jej dawałem. No wiecie, takie rzeczy, jakie lubią dziewczyny. Biżuterię i kwiaty, i takie tam.
No cóż, to mi już bardziej do Lindsay pasuje. A przynajmniej na tyle, na ile ją znałam.
- Miałem nawet zamiar dać jej tę bransoletkę na urodziny... - Nagle chłopak wyskakuje z łóżka, zaszczycając nas widokiem czarnych slipek od Calvina Kleina, bez którego mogłabym swobodnie się obejść. Podchodzi do komody i wyciąga z szuflady małe czarne aksamitne pudełko. Obracając się, niedbałym gestem rzuca mi pudełko. Udaje mi się je schwytać, chociaż niezręcznie. - Nie wiem, co z tym teraz zrobię.
Otwieram czarne aksamitne wieczko i - przyznam się do tego - oczy mi się rozszerzają na widok wąskiego paska brylantów leżących wewnątrz pudełka na błękitnym jedwabnym obiciu. Jeśli tego typu zapłatę Lindsay dostawała regularnie za swoje usługi, to chyba mogę ją już trochę lepiej zrozumieć.
Powstrzymując odruchowy gwizd na widok tak kosztownego prezentu, podaję pudełko Cooperowi, który unosi swoje ciemne brwi.
- Całkiem przyjemna błyskotka - rzuca niedbale. - Musisz mieć niezłe dochody.
- Tak. - Doug wzrusza ramionami. - W końcu to tylko kasa.
- Czy to kasa tatusia? - chce wiedzieć Cooper. - Czy twoja własna?
Chłopak rozgląda się po pokoju, szukając czegoś na komodzie. Zaciskając palce na fiolce aspiryny, Doug Winer wzdycha.
- A co to za różnica? - pyta. - Moja kasa, kasa taty, kasa mojego dziadka. To wszystko jedno.
- Doprawdy, Doug? Twój ojciec i dziadek działali w sektorze budowlanym. Jak rozumiem, ty handlujesz zupełnie innym towarem.
Chłopak gapi się na nas.
- Facet, o czym ty mówisz? Cooper uśmiecha się uroczo.
- Chłopcy w tamtej sali dali nam do zrozumienia, że znasz się na pewnego typu kulturach hydroponicznych.
- Nic mnie nie obchodzi, co wam dawali do zrozumienia - oświadcza Doug. - Nie handluję narkotykami, a jeśli spróbujecie oskarżyć mnie o to, że próbowałem komuś zhandlować choćby coś takiego jak to... - potrząsa fiolką aspiryny - to mój tata zadba, żebyście mieli przechlapane. On się przyjaźni z rektorem, wiecie. Rektorem tego uniwerku.
- No tak. - Udaję respekt. - Teraz to się już przeraziłam.
- Wiesz co? I lepiej się bój... - Doug rusza w moją stronę. Ale udaje mu się zrobić tylko krok, zanim staje mu na drodze potężna masa mięśni.
- A ty dokąd się niby wybierasz? - pyta Cooper lekkim tonem. Tak jak Cooper się spodziewał - faceci są strasznie przewidywalni - chłopak zamierza się na niego. Cooper robi unik i uśmiecha się jeszcze szerzej. Teraz może już sobie pozwolić na to, żeby sprać Winera na kwaśne jabłko, a widać wyraźnie, że od dawna ma na to ochotę.
- Coop - mityguję go. Bo nagle orientuję się, że sprawy toczą się w zupełnie nieoczekiwanym przeze mnie kierunku. - Nie rób tego.
Tracę czas. Cooper robi krok w stronę chłopaka w tym samym momencie, w którym ten zamierza się do ciosu, chwyta rękę Douga swoją i stosując wyłącznie równomierny uścisk palców dłoni, sprawia, że Winer osuwa się na kolana.
- Gdzie byłeś - warczy Cooper z twarzą zaledwie o parę centymetrów od twarzy chłopaka - przedwczoraj wieczorem?
- Co? - sapie Doug Winer. - Facet, to boli!
- Gdzie byłeś przedwczoraj wieczorem? - pyta ponownie Cooper, najwyraźniej zwiększając nacisk na dłoń chłopaka.
- Tutaj, ludzie! Byłem tu przez całą noc, możecie zapytać chłopaków! Zrobiliśmy sobie imprezę z trawką! Jezu, rękę mi złamiesz!
- Cooper - mówię. Serce zaczyna mi walić. I to mocno. No bo jeśli ]pozwolę Cooperowi skrzywdzić studenta, to znajdę się w poważnych tarapatach. Może nawet wywalą mnie z pracy. A poza tym... No cóż, chociaż bardzo mi się nie podoba, przyznam, że nie mogę tak stać i patrzeć, jak ktoś znęca się nad Dougiem Winerem. Nawet jeśli całkowicie sobie na to zasłużył. - Puść chłopaka.
- Całą noc? - pyta ostro Cooper, kompletnie mnie ignorując. - Byłeś na imprezie z trawką całą noc? O której się zaczęła?
- O dziewiątej, człowieku! Puszczaj!
- Cooper! - W głowie mi się nie mieści to, na co patrzę. Od tej strony Coopera jeszcze nie znam.
I jestem całkiem pewna, że nie mam już ochoty jej nigdy oglądać. Może to dlatego nie chce mi zdradzać, czym się zajmuje całymi dniami, Bo robi właśnie takie rzeczy.
Cooper wreszcie puszcza dzieciaka, a Winer osuwa się na podłogę, ściskając dłoń drugą ręką i zwijając się do pozycji embrionalnej.
- Pożałujesz tego, facet. - Cooper jęczy i walczy ze łzami. - Jeszcze tego pożałujesz!
Cooper mruga oczami jak ktoś budzący się z zamroczenia. Spogląda na mnie i widząc wyraz mojej twarzy, usprawiedliwia się:
- Dotknąłem go tylko jedną ręką.
Osłupiałam, słysząc takie wyjaśnienie - o ile w ogóle można to nazwać wyjaśnieniem - i jestem w stanie tylko nadal gapić się na niego bez słowa.
Zza drzwi łazienki wychyla się potargana głowa blondynki. Dziewczyna z wodnego materaca zdążyła już wsunąć na siebie jasnopomarańczową imprezową kieckę, ale jest na bosaka i wbija wzrok w nieruchomą postać Douga.
Ale nie pyta, co się stało. Zamiast tego zagaja:
- Nie ma tam moich butów?
Pochylam się i podnoszę parę pomarańczowych czółenek na wysokich obcasach.
- To te?
- Dzięki. - Dziewczyna kilkoma niepewnymi krokami omija swojego przyjaciela i odbiera ode mnie buty. Wsuwając stopy w czółenka, mówi do Douga: - Miło było cię poznać, Joe.
Doug tylko jęczy, nadal przyciskając do ciała obolałą dłoń. Dziewczyna odsuwa jasne włosy z oczu i pochyla się, prezentując spory fragment rowka między piersiami.
- Możesz mnie w każdej chwili łapać w Domu Kappa Alpha Theta. Na imię mam Dana. Okay?
Kiedy Doug bez słowa kiwa głową, Dana prostuje się, łapie swój płaszcz i torebkę ze sterty jakichś ciuchów na podłodze, a potem macha do nas palcami dłoni.
- To na razie! - żegna się i odchodzi, kusząco kręcąc tyłeczkiem.
- Wy też się stąd wynoście - zwraca się Doug do Coopera i do mnie. - Wynoście się albo... Albo zadzwonię po policję.
Cooper wydaje się zaciekawiony tą groźbą.
- Doprawdy? Właściwie jest chyba nawet parę rzeczy, których gliniarze chętnie się o tobie dowiedzą. Więc może zadzwoń od razu, nie zwlekaj?
Doug tylko jeszcze trochę jęczy, ściskając swoją dłoń. Mówię do Coopera:
- Chodźmy stąd.
Kiwa głową. Wychodzimy z pokoju Douga, zamykając za sobą drzwi. Znów stoimy w holu stowarzyszenia Tau Phi, wdychając silny odór marihuany i słuchając odgłosów meczu futbolowego, które dobiegają z sali gier. Przyglądam się napisowi na ścianie. Pokojówka, która otworzyła nam drzwi, usiłuje ścierać go jakimś płynem. Dopiero usuwa G w „Grube laski poszły won”. Czeka ją jeszcze masa roboty.
Ma na uszach słuchawki walkmana i uśmiecha się na nasz widok. Automatycznie rewanżuję się uśmiechem.
- Nie wierzę w ani jedno słowo, które powiedział ten dzieciak - oświadcza Cooper, zaciągając suwak kurtki. - A ty?
- Też nie. Trzeba by sprawdzić jego alibi.
Pokojówka, która najwyraźniej wcale tego walkmana nie słuchała tak głośno, zerka na nas i mówi:
- Ale wiecie, że ci faceci potwierdzą wszystko, co powie. To są jego bracia ze stowarzyszenia. Muszą tak robić.
Cooper i ja wymieniamy spojrzenia.
- Ona ma rację - oświadczam. - Bo jeśli nie zaczął gadać przy tej dźwigni, jaką mu założyłeś na rękę, czy co to tam było...
Cooper kiwa głową.
- Greckie stowarzyszenia to rzeczywiście wspaniała instytucja - ironizuje.
- Tak - zgadza się z nim pokojówka. A potem wybucha śmiechem i wraca do zeskrobywania litery G.
- A co do tego, co się tam stało - zwraca się do mnie Cooper już innym tonem, kiedy stoimy i czekamy na windę. - Ten chłopak... Po prostu... To, jak potraktował tę dziewczynę... Ja tylko...
- No i komu teraz dolega kompleks Supermana? - pytam. Cooper uśmiecha się do mnie.
A ja czuję, że kocham go jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Powinnam chyba mu o tym powiedzieć, wyłożyć karty na stół, żebyśmy przestali bawić się w te gierki (no cóż, okay, może on nie gra ze mną w żadne gierki, ale Bóg mi świadkiem, że ja z nim owszem). Wiedziałabym przynajmniej w ten sposób, czy mam jakąś szansę.
Otwieram już usta, żeby to zrobić - powiedzieć, co naprawdę do niego czuję - kiedy widzę, że on też otwiera usta. Serce zaczyna mi walić jak szalone - bo co, jeśli on mi zaraz wyzna, że mnie kocha? Zdarzały się już na świecie dziwniejsze rzeczy.
Przecież naprawdę poprosił mnie, żebym się do niego wprowadziła, i to tak niespodziewanie. Dobra, może zrobił to tylko dlatego, że współczuł mi, że wpadłam na swojego narzeczonego, tak się złożyło, również jego brata, któremu akurat robiła laskę inna kobieta.
Ale tak czy inaczej, mógł to zrobić dlatego, że od zawsze potajemnie się we mnie kocha...
Jego uśmiech zniknął. To jest to! On mi to zaraz wyzna!
- Lepiej zadzwoń do biura i powiedz im, że się trochę spóźnisz - mówi.
- Dlaczego? - pytam bez tchu, wbrew wszystkiemu żywiąc nadzieję, że powie: „Bo zabieram cię do siebie do domu, gdzie będę cię do końca dnia bezlitośnie niewolił”.
- Bo zabieram cię na Szósty Komisariat, gdzie natychmiast opowiesz detektywowi Canavanowi wszystko, co wiesz na temat tej sprawy. - Drzwi windy otwierają się i Cooper bez ceregieli wyprowadza mnie do holu. - A potem będziesz się trzymała od tego z daleka, tak jak obiecałaś.
- Och! - jęczę.
No cóż, niech będzie. To niezupełnie wyznanie miłosne. Ale przynajmniej świadczy, że się o mnie troszczy.
„Łzy” w słowie „zołzy”,
„Pot” w słowie „kłopot”,
„koniec” w słowie
„konieczność”,
„My” w słowie „zapomniany”.
Piosenka o odrzuceniu
Słowa/muzyka: Heather Wells
Jak to, musimy iść na dzisiejszy mecz?
- Polecenie kierownictwa - wyjaśnia Tom, rzucając notkę na moje biurko. A może powinnam powiedzieć: jego biurko, bo najwyraźniej przejmuje to miejsce na czas urzędowania u nas Gillian Kilgore. - Obecność obowiązkowa. Żeby dodać bojowego ducha Stokrotkom.
- Ale we mnie nie ma bojowego ducha Stokrotek.
- No cóż, to lepiej szybko go w sobie odszukaj. Zwłaszcza że przed meczem jemy obiad z rektorem Allingtonem i trenerem Andrewsem tu, w naszej stołówce.
Szczęka mi opada.
- Co?!
- Uważa, że to jest właśnie coś, czego potrzeba - mówi Tom miłym głosem, który przybiera zapewne ze względu na doktor Kilgore siedzącą za kratą w jego gabinecie - żeby dowieść opinii publicznej, że w stołówce Fischer Hall można bezpiecznie jadać i przeżyć. Martwi się, że wszyscy przezywają to miejsce Akademikiem Śmierci.
Gapię się na niego.
- Mnie to też martwi. Ale nie wiem, w jaki sposób ma temu zapobiec jedzenie odgrzewanego strogonowa i oglądanie meczu koszykówki.
- Ja też nie wiem - szepcze Tom. - Dlatego zabieram ze sobą w piersiówce miętowego sznapsa. Mogę się z tobą podzielić, jeśli będziesz chciała.
Chociaż to szczodra oferta, wieczór wydaje mi się łatwiejszy do przełknięcia. Miałam na dzisiaj wielkie plany: chciałam wrócić do domu i zrobić Cooperowi jego ulubiony obiad - marynowany stek z Jefferson Market z sałatką i pieczonymi młodymi ziemniakami - w nadziei, że uda mi się go na tyle udobruchać, że zapytam, czy ma coś przeciwko temu, żeby tata na trochę się u nas zatrzymał.
Cooperowi muszę się zdrowo podlizać, jeśli chcę, żeby przestał się na mnie wściekać po tym numerze z Dougiem Winerem. Kiedy już mu przeszedł pierwszy odruch wstydu za sposób, w jaki potraktował dzieciaka (czy za to, że ja byłam świadkiem, jak się nad nim znęcał) - czyli mniej więcej w połowie naszego spotkania z detektywem Canavanem - Cooper dość dobitnie zaczął wyrażać swoje niezadowolenie, że wtrącam się do śledztwa prowadzonego w sprawie śmierci Lindsay. O ile pamiętam, padły tam słowa typu: „cholerny idiotyzm”.
To wcale nie wróży dobrze moim planom urodzenia Cooperowi dzieci, a co dopiero mówić o spytaniu go, czy mój tata może z nami chwilowo pomieszkać.
Niestety, detektyw Canavan nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany informacjami, jakich mu udzieliłam na temat skomplikowanego życia uczuciowego Lindsay. Jeśli był zainteresowany, to skutecznie to ukrywał. Siedział za swoim biurkiem ze znudzoną miną podczas całej mojej przemowy, a kiedy skończyłam, powiedział tylko:
- Wells, bądź łaskawa zostawić w spokoju tego młodego Winera. Czy masz chociaż pojęcie, co mógłby ci zrobić jego ojciec?
- Posiekać mnie na kawałeczki i pochować je w betonowych fundamentach jednego z budynków, które właśnie stawia? - spytałam.
Detektyw Canavan przewrócił oczami.
- Nie. Pozwać do sądu za nękanie. Facet ma więcej prawników niż Trump.
- Och! - jęknęłam, tracąc rezon.
- Czy ten Winer był wpisany jako gość tej nocy, kiedy zabito Lindsay? - spytał detektyw, chociaż doskonale znał odpowiedź. - I to nie tylko przez Lindsay, ale przez kogokolwiek innego? Kogokolwiek w ogóle?
- Nie - musiałam przyznać. - Ale tak jak mówiłam Cooperowi, są tysiące sposobów, żeby zakraść się do budynku, jeśli naprawdę się tego chce...
- I sądzisz, że ktokolwiek tę dziewczynę zabił, nie działał sam? - zapytał detektyw. - Uważasz, że morderca i jego pomocnicy, wszyscy razem, prześlizgnęli się koło strażnika ochrony, któremu płaci się za pilnowanie, żeby nikt niezauważony nie wszedł do środka?
- Niektórzy z jego pomocników mogą w tym budynku mieszkać - zauważyłam. - To w ten sposób mogli zdobyć klucz...
Detektyw Canavan zerknął na mnie kwaśno. A potem poinformował mnie, że on i jego współpracownicy już wiedzą, że Douga Winera coś łączyło z ofiarą, oraz że ja powinnam - według wyszukanego policyjnego słownika - odpieprzyć się od tej sprawy, którą to opinię Cooper w pełni poparł, nadal kipiąc złością w czasie powrotnej drogi do domu.
Próbowałam mu tłumaczyć, że Magda zwróciła się do mnie z prośbą - że nie wolno znęcać się nad Lindsay w czasie śledztwa prowadzonego w sprawie jej śmierci - ale skończyło się na tym, że Cooper zauważył, że piękne dziewczyny, które kochają za bardzo tak jak Lindsay, często spotyka smutny koniec.
To tylko dodatkowo podkreśla, że Magda miała rację. Cooper jednak był zdania, że jeśli bucik pasuje, to Lindsay będzie go musiała nosić. Na co ja odparłam:
- Jasne. Jak tylko ktoś wreszcie znajdzie którąś jej nóżkę. Potrzeba dużo dobrej woli, żeby nasze pożegnanie przed drzwiami do Fischer Hall określić mianem przyjacielskiego. Stąd konieczność zmiękczenia Coopera stekami, zanim poruszę temat taty.
- Muszę iść do domu i wyprowadzić psa na spacer - informuję mojego szefa w ostatniej próbie wymigania się od tego, co zapowiada się na upojny wieczór.
- Dobra - mówi Tom. - Ale do szóstej masz tu wrócić. Hej, nie patrz na mnie w taki sposób. To ty byłaś w kwesturze - bierze to słowo w nawias rysowany palcami w powietrzu - przez dwie godziny dzisiaj rano, a ja ci ani słowa na ten temat nie powiedziałem, prawda?
Robię do niego paskudną minę, ale już nie protestuję, bo ma rację. Mógłby mieć do mnie pretensje o to zniknięcie w ciągu dnia, ale ich nie zgłaszał. Prawdopodobnie jest najfajniejszym szefem na świecie. Pomijając to, że chce rzucić pracę i wracać do Teksasu, gdzie najwyraźniej dziewczynom nie obcina się głów w studenckich stołówkach.
Konieczność pojawienia się na służbowym obiedzie i obowiązkowym meczu poważnie komplikuje mi plany podlizania się Cooperowi. Ale kiedy docieram do domu, żeby wypuścić Lucy na spacer, widzę, że Coopera i tak jeszcze nie ma. Światełko na sekretarce mruga, a kiedy naciskam klawisz, zaczyna do mnie docierać, czemu Cooper może nie mieć ochoty na powrót do domu. Słyszę głos Jordana, który mówi z irytacją:
- Cooper, nie wyobrażaj sobie, że możesz rzucać słuchawką w czasie rozmowy ze mną i że to wszystko załatwi. Bo nie załatwi. Masz teraz prawdziwą okazję pokazać rodzinie, że jesteś facetem, na którym można polegać. Nie zmarnuj jej.
Wow. Facet, na którym można polegać. Nic dziwnego, że Cooper walnął słuchawką.
Biedny Cooper. Moja obecność w pobliżu źle wpływa na jego postanowienie, że nigdy więcej już się do swojej rodziny nie odezwie. To znaczy: Jordan dostaje szału, że zamieszkałam z Cooperem. Więc zamiast ignorować swojego brata, czarną owcę w rodzinie - tak by pewnie robił, gdybym ja się tam nie kręciła - Jordan poświęca mu niezmierzone zasoby uwagi, usiłując odkryć, co tak na dobrą sprawę łączy nas dwoje.
Choć, niestety, nie łączy nas nic.
Ale nie przejmę się, jeśli Jordan będzie myślał inaczej. Jedyny problem polega na tym, że to bardzo mało prawdopodobne, żeby Cooper kiedykolwiek miał się we mnie zakochać, jeśli non stop będzie mu prawił na mój temat kazania jego brat. To, w połączeniu z moją irytująco regularną skłonnością do wplątywania się w sprawy kryminalne, musi być okropnie zniechęcające. Nie wspominając już o tym, że Cooper widywał mnie w dresie.
Na sekretarce nie ma żadnych innych wiadomości - nawet, co dziwne, od mojego taty, chociaż mówił, że zadzwoni. Rzucając szybko okiem na New York One widzę, że meteorologowie nadal mówią o tej śnieżycy, która podobno ma nas dopaść - teraz krąży sobie gdzieś nad Pensylwanią. Sznuruję moje ciężkie timberlandy, w pełni przygotowana na to, że zdejmę je wieczorem, nie napotkawszy nawet jednego płatka śniegu. Na plus mogę zaliczyć, że nogi mi się obrzydliwie spocą od siedzenia w zimowych butach w gorącej, zatłoczonej sali gimnastycznej.
Znów na dworze, zmierzam szybkim krokiem za róg w stronę Fischer Hall, kiedy zauważam Reggiego, który przeprowadza transakcję z kimś siedzącym w subaru. Czekam grzecznie, aż skończą, a potem uśmiecham się, kiedy do mnie podchodzi.
- Interes się kręci - zauważam.
- Bo ta zapowiadana śnieżyca się opóźnia - zgadza się Reggie. - Jeśli będziemy mieli szczęście, w ogóle nas ominie.
- Oby przez twoje usta przemawiał bóg pogody - mówię. A potem, odsuwając na bok moje nieczyste - ale tylko trochę - sumienie, bo wiem, że mam zamiar zrobić coś, co nie spodoba się ani Cooperowi, ani detektywowi Canavanowi (ale gdyby któryś z nich okazał chociaż odrobinę szacunku zabitej dziewczynie, nie czułabym się do tego zobligowana. Jak to się dzieje, że faceci, którzy uprawiają seks z wieloma partnerkami, darzeni są respektem, a dziewczyny, które robią to samo, mają opinię dziwek?), ciągnę: - Posłuchaj, Reggie. Co wiesz o takim chłopaku, który nazywa się Doug Winer?
Reggie ma skonsternowaną minę.
- Nigdy o nim nie słyszałem. A powinienem?
- Nie wiem - odpowiadam. - Wydaje się, że w kampusie to jakaś osobistość. Mieszka w domu jednego ze stowarzyszeń studenckich.
- Ach - mówi Reggie znacząco. - Imprezowicz.
- Czy tak się ich teraz nazywa?
- Ja ich tak teraz nazywam - powiada Reggie z lekko rozbawioną miną. - W każdym razie nie słyszałem o nim. No ale z drugiej strony, imprezowe dzieciaki i ja? Obracamy się w zdecydowanie odmiennych towarzyskich kręgach.
- Pewnie nie aż tak odmiennych, jak ci się wydaje. - Myślę o tym dymie z marihuany, który unosił się nad stołem do bilardu w siedzibie Tau Phi Epsilon. - Ale popytasz o niego tak czy inaczej?
- Dla ciebie, Heather? - Reggie składa mi dworski ukłon. - Wszystko. Myślisz, że ten chłopak mógł mieć coś wspólnego z tą młodą damą, która niedawno straciła głowę?
- To możliwe - mówię ostrożnie, pamiętając o ostrzeżeniu detektywa Canavana co do pieniaczych skłonności ojca Douga.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecuje Reggie. A potem marszczy brwi. - Dokąd się wybierasz? Wracasz do pracy? W tym tygodniu każą ci pracować do strasznie późnej pory.
- Przestań. - Przewracam oczami. - Nawet nie chcę o tym mówić.
- No cóż - wzdycha Reggie - gdybyś miała ochotę na coś na wzmocnienie...
Piorunuję go wzrokiem.
- Reggie!
Po powrocie do Fischer Hall wyczuwam niemal namacalnie rosnące ożywienie związane z obiadem dla pracowników i meczem koszykówki, na których będzie rektor. No chyba żeby nie. Większość pracowników jednak kręci się po holu ze zdegustowanymi minami. Pracownicy stołówki - ci z dziennej zmiany - szczególnie dobitnie wyrażają swoje niezadowolenie, dowodząc, że ta obowiązkowa okazja powinna się dla nich wiązać z zapłatą za nadgodziny. Gerald, ich szef, twierdzi, że dostaną darmowy posiłek, więc powinni się po prostu przymknąć. Co zrozumiałe, jego pracownicy są chyba zdania, że jedzenie dań, które pomagali przygotować w stołówce, w której są zatrudnieni, a która wczoraj była miejscem makabrycznego morderstwa, to wcale nie taka wielka frajda, jaką usiłuje im wmawiać ich przełożony.
Dziwnie jest widzieć tych wszystkich ludzi bez roboczych ubrań. Prawie nie poznaję Carla, głównego mechanika, w jego skórzanej kurtce i dżinsach (i z licznymi złotymi łańcuchami na szyi). Szef sprzątaczy Julio i jego siostrzeniec Manuel są prawie nie do rozróżnienia w swoich sportowych kurtkach i krawatach. Najwyraźniej poszli się przebrać do domu i potem tu wrócili.
A Pete bez tego swojego munduru ochroniarza wygląda jak każdy typowy ojciec piątki dzieci... Zatroskany, zmięty i zaniepokojony tym, co ta piątka właśnie wyrabia w domu. Komórkę ma wręcz przyklejoną do ucha i mówi do niej:
- Nie, najpierw musisz je wyjąć z puszki. Nie możesz wsadzać SpaghettiOs do mikrofalówki w puszce. Nie, nie możesz. Nie, musisz... Widzisz? A co ja ci mówiłem? Dlaczego nie chcesz słuchać tatusia?
- To istna beznadzieja - mówię, podchodząc do Magdy, która jak zwykle prezentuje się olśniewająco w obcisłych białych dżinsach i swetrze ze złotej lamy (a zatem w kolorach uczelni).
Ale Magda ma na policzkach wyraźne plamy rumieńców... i to wcale nie takie domalowane różem.
- Widzę o wiele więcej moich małych gwiazdeczek - mówi z ożywieniem - niż dzisiaj rano!
To prawda, że w czasie obiadu stołówka Fischer Hall jest oblężona bardziej niż o jakiejkolwiek innej porze dnia. I wygląda na to, że decyzja rektora, żeby dać wszystkim przykład i odważnie przejść się z tacą do baru dań gorących po indyka z sosem, wywarła powszechne wrażenie: mieszkańcy sznureczkiem wchodzą do środka, przełamując płochliwość co do pożywiania się w Akademiku Śmierci.
A może tylko chcą zobaczyć, jaką minę zrobi rektor, kiedy weźmie kęs (nie)sławnych zapiekanych ziemniaków z naszej stołówki.
Tom podchodzi do mnie z ponurą miną. Sekundę później rozumiem, skąd ten nastrój. Jego śladem idzie Gillian Kilgore i wygląda podejrzanie żwawo.
- Widzicie, i czy to nie był dobry pomysł? - pyta, patrząc na wszystkich kręcących się wokół wózków z tacami i chwytających za sztućce.
- To dowodzi, że trzeba dbać o tworzenie prawdziwych więzi w miejscu pracy. Teraz może się zacząć proces ozdrowieńczy.
- Chyba nikt jej nie powiedział, że obecność jest obowiązkowa - szepcze mi na ucho Tom, stając w kolejce za mną.
- Żartujesz sobie ze mnie? - odszeptuję. - To wszystko to na pewno jej pomysł. Myślisz, że rektor sam by wpadł na coś takiego?
Tom ogląda się przez ramię na doktor Kilgore. Stanęła przy barze sałatkowym i sprawdza, jakie sałaty ma do wyboru (lodową i... no, ewentualnie jeszcze lodową).
- Zło wcielone - komentuje i aż się wzdryga. Sekundę później dołącza do nas zdyszana Sarah.
- Dzięki, że ktoś mi powiedział - mówi do Toma z sarkazmem, stawiając swoją pustą tacę obok jego tacy.
- Sarah - zwraca się do niej Tom. - To jest tylko dla pełnoetatowych pracowników, nie dla studentów.
- No jasne - przygryza mu Sarah. - Bo jesteśmy obywatelami drugiej kategorii? I nawet nie możemy skorzystać z terapeutycznych skutków wspólnego przeżywania łączącej nas żałoby? Czy to był pomysł Kilgore? Żeby wyłączyć z tego zatrudnionych w administracji studentów? Boże, to takie typowe dla freudystów...
- Zamknij się - mówi Tom. - I jedz.
Znajdujemy sobie stolik, wydaje nam się, że w bezpiecznej odległości od rektora, i chcemy już siadać, ale Allington nas przyuważa.
- Proszę tutaj. - Macha ręką do Toma. - Siadaj tu obok nas, Scott.
- Tom - poprawia go nerwowo Tom. - Nazywam się, hm, Tom Snelling, panie rektorze.
- Jasne, jasne - mówi rektor, a siedzący obok niego doktor Jessup (który najwyraźniej uznał, że należy okazać wsparcie dla planu rektora, więc pojawia się i na obiedzie, i na meczu wśród pracowników Fischer Hall) wyjaśnia:
- Tom to dyrektor administracyjny Fischer Hall, Phillipie.
Ale to daremne. Rektor Allington go nie słucha.
- A ty jesteś Mary, prawda? - zagaja do mnie.
- Heather - przedstawiam się, żałując, że w pobliżu nie ma jakiejś norki, do której mogłabym uciec i zwinąć się tam w kłębek. - Pamięta pan rektor? Z tego apartamentu, kiedy mieszkali jeszcze państwo u nas w Fischer Hall?
Oczy rektora zachodzą mgiełką. Rektor Allington nie lubi, żeby mu przypominać o tym dniu, tak samo, jak nie lubi tego jego żona, która ze względu na to, co się stało, bardzo rzadko, o ile w ogóle, wraca teraz do miasta z ich letniego domu w Hamptons.
- Racja, racja - powtarza rektor Allington, kiedy podchodzi do nas doktor Kilgore ze swoją tacą, wyraźnie nieświadoma, że za nią krok w krok idzie ze wściekłą miną Sarah. - No cóż, skoro wszyscy już się chyba znamy...
- Rektorze Allington, przepraszam?
Przed naszym stolikiem staje rządkiem pięć czirliderek, wszystkie wpatrują się w rektora.
- Hm - odzywa się rektor, z niepokojem zerkając w stronę doktor Kilgore, jakby szukał u niej pomocy. A potem, przypominając sobie, że jest przecież znany z dostępności dla studentów, zdobywa się na uśmiech i mówi: - Cześć, dziewczyny. Co mogę dla was zrobić?
Siedzący obok rektora trener Andrews wzdycha ciężko i odkłada widelec.
- Posłuchajcie, dziewczyny - mówi do nich powoli, najwyraźniej kontynuując rozmowę, która zaczęła się już nieco wcześniej - już na ten temat rozmawialiśmy. I odpowiedź jest taka, że...
- Nie zwracamy się do pana - przerywa Cheryl Haebig, a na jej policzkach pojawia się lekki rumieniec. Ale się nie poddaje. - Rozmawiamy z rektorem Allingtonem.
Rektor patrzy to na dziewczyny, to na trenera koszykówki.
- O co tu chodzi, Steve? - pyta.
- One chcą wycofania swetra od kostiumu czirliderki Lindsay - wyjaśnia trener Andrews zduszonym głosem.
- One chcą czego?! - Rektor Allington jest zdezorientowany.
- Ja się tym zajmę - proponuje trener Andrews. A do dziewczyn stojących przy stole mówi: - Moje panie, równie mocno jak wy odczuwam żal z powodu tego, co spotkało Lindsay. Naprawdę. Ale uważam przy tym, że formalna ceremonia ku jej pamięci, z udziałem rodziny Lindsay...
- Jej rodzina jest tu dziś w komplecie - informuje go zwięźle Megan McGarretty (pokój 14 - 10). Jak na takie maleństwo wygląda dość groźnie, splatając ramiona na wielkiej literze S na swoich piersiach i w ramach ostrzeżenia wysuwając naprzód jedno biodro. - A oni nie życzą sobie ceremonii ku jej pamięci. Oczekują, że ktoś powie dziś coś w czasie meczu.
- Och. - Oczy rektora Allingtona się rozszerzają. - Nie jestem pewien, czy to będzie właściwe.
- Nie możecie po prostu udawać, że to się nie stało - oświadcza Hailey Nichols (pokój 17 - 14).
- Tak - przyłącza się Cheryl Haebig, a jej jasnobrązowe oczy napełniają się łzami. - Bo my nie pozwolimy na to, żeby o Lindsay zapomniano. Stanowiła część reprezentacji tak samo, jak każdy z chłopaków z drużyny.
- Sądzę, że wszyscy się z tym zgadzamy. - Doktor Kilgore usiłuje ruszyć na ratunek rektorowi. - Ale...
- Gdyby którykolwiek z chłopaków z drużyny umarł - wtrąca się Tiffany Parmenter, współlokatorka Megan - wycofalibyście jego numer. Powiesilibyście jego koszulkę pod stropem sali, razem z transparentami z mistrzostw.
- Eee. - Doktor Kilgore jest chyba tym wszystkim nieco skołowana. - Ale członkowie drużyny koszykówki to sportowcy, a...
- Chce pani powiedzieć, że czirliderki nie uprawiają sportu? - odzywa się Sarah lodowatym głosem.
- Nie, jasne, że nie - jąka się doktor Kilgore. - Tylko że...
- Więc dlaczego nie można wycofać swetra Lindsay? - pyta Hailey, a jej jasny koński ogon podskakuje, punktując każde słowo. - Dlaczego nie można?
Zerkam na Kimberly Watkins, żeby zobaczyć, czy się do tego włączy, ale zachowuje niezwykłe milczenie. Wszystkie dziewczyny mają na sobie stroje czirliderek, białe sweterki ze złotą literą S z przodu i bardzo krótkie, plisowane złoto - białe spódniczki. Pod spódniczkami noszą cielistego koloru cienkie rajstopy i białe skarpetki ze złotymi pomponikami z tyłu. Mają też białe reeboki, a we włosach pasemka zrobione za pomocą sun - in, pomijając Kimberly, która ma czuprynę czarną jak noc.
- Posłuchajcie - odzywa się trener Andrews ze znużeniem. Ma ciemne cienie pod oczami. - Przecież to nie samą koszulkę się wycofuje, kiedy gracz umiera. Wycofuje się jego numer. A Lindsay nie miała numeru. Nie można wycofać części odzieży.
- Dlaczego nie?
Wszystkie spojrzenia zwracają się w stronę Manuela, który siedzi przy stoliku ze swoim wujem i kilkoma innymi osobami z działu ochrony, patrzy na nas i mruga powiekami.
- Dlaczego nie? - powtarza pytanie, a jego wujek Julio, siedzący obok, robi minę, jakby chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu za niego.
Rozglądam się wokół stołu i udaje mi się zauważyć Magdę przy drugim jego końcu, skąd przygląda się czirliderkom z troską w spojrzeniu. Wiem, o czym myśli, nawet nie muszę jej o to pytać. Bo ja też myślę o tym samym.
- Zgadzam się z Manuelem - słyszę własny głos.
Oczywiście wszyscy się obracają, żeby spojrzeć na mnie. To musiało przynieść ulgę Manuelowi, ale mnie przyprawia o pewien dyskomfort. Mimo to nie spuszczam z tonu.
- Moim zdaniem to mógłby być uroczy gest - mówię. - Jeśli zostanie wykonany ze smakiem.
- Zadbamy o to - zapewnia nas Cheryl. - Już pytałyśmy, czy uniwersytecka orkiestra mogłaby zagrać hymn uczelni naprawdę wolno. A my się wszystkie zrzuciłyśmy i kupiłyśmy wieniec ze złota i białych róż. A ja mam sweter Lindsay, czysty i ładnie odprasowany.
Zauważam, że wszyscy - nie wyłączając doktora Jessupa, szefa działu administracji - gapią się na mnie.
Ale o co im chodzi? Przecież to tylko jakiś głupi mecz koszykówki. Co to kogo obchodzi, że - zaraz, jak to się nazywa? Aha, tak - wycofają w czasie tego meczu sweter jakiejś dziewczyny?
- Moim zdaniem to byłby wzruszający hołd złożony dziewczynie, która miała w sobie więcej ducha Stokrotek niż ktokolwiek inny na tej uczelni - zwracam się do rektora Allingtona, który nadal ma niepewną minę.
- Ale - martwi się rektor - mecz będzie transmitowany w telewizji. Na żywo. Wszystkie trzy sąsiednie stany zobaczą, jak wycofywany jest sweter od stroju czirliderki Lindsay Combs.
- Staniemy się pośmiewiskiem uniwersyteckiej koszykówki - mruczy trener Andrews.
- A jeszcze nim nie jesteśmy? - mówię szczerze zdziwiona. - Nosząc taką nazwę jak Stokrotki?
Trener Andrews się chmurzy.
- To prawda - przyznaje. Jestem pewna, że kiedy marzył o karierze trenera, nigdy się nie spodziewał, że skończy w drużynie uniwersyteckiej III ligi, która ma stokrotkę za maskotkę.
Wzdycha, unosi oczy do nieba i mówi:
- Mnie to nie przeszkadza, o ile rektor Allington się zgodzi. Rektor jest chyba zaskoczony - przede wszystkim dlatego, że przed chwilą ugryzł duży kęs zapiekanki z ziemniaków, i sądząc po wyrazie jego twarzy, w tym kęsie trafiła mu się spora grudka mąki. Po wypiciu duszkiem pół szklanki wody rektor się odzywa:
- A niech tam. Róbcie, co chcecie. Pokonało go pięć czirliderek i grudka mąki. Cheryl Haebig natychmiast przestaje płakać.
- Naprawdę? - pyta energicznie. - Naprawdę, panie rektorze? Mówi pan serio?
- Mówię serio.
Wtedy Cheryl Haebig i jej przyjaciółki wrzeszczą z radości tak piskliwie, że doktor Kilgore musi odruchowo unieść dłonie do uszu, a trener Andrews, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć ten harmider, mówi:
- Przerwy w meczu i tak nie będą transmitować. Rektor Allington wygląda, jakby mu ulżyło.
- No cóż! - wzdycha. I podnosi do ust kęs indyka. A potem ulga błyskawicznie zamienia się w niesmak i rektor powtarza: - No cóż.
Ale już zupełnie innym tonem.
I znów szybkim ruchem sięga po swoją szklankę wody, co wszyscy odczytujemy jako znak, że to prawdopodobnie ostatni posiłek, jaki rektor Allington kiedykolwiek zdecydował się zjeść w stołówce Fischer Hall.
„N” w słowie „koniec”,
„I” w słowie „miłość”,
„E” w słowie „nadszedł”,
Razem czytam, że „Nie”.
Piosenka o odrzuceniu
Słowa/muzyka: Heather Wells
No dobra, to się już przyznam. Nigdy przedtem nie byłam na żadnym meczu koszykówki. Ani drużyny zawodowej (chociaż Jordan kiedyś ciągle błagał mnie, żebym chodziła z nim na mecze Kicksów. Na szczęście zwykle udawało mi się wystąpić z jakąś niezłą wymówką... Na przykład, że muszę sobie umyć włosy), ani szkolnej (przerwałam naukę w liceum, kiedy mój pierwszy album odniósł sukces), a już z całą pewnością nie uczelnianej (na ogół zawsze udawało mi się znaleźć inne sposoby na wypełnienie sobie czasu).
W zasadzie trudno mi powiedzieć, czego tak na dobrą sprawę oczekiwałam, poza tym że... Nie tego, co mnie powitało, kiedy przekroczyłam drzwi sali gimnastycznej, to znaczy setek kibiców - bo ewidentnie mecze III ligi nie przyciągają tysięcy, nawet jeśli odbywają się w najruchliwszej metropolii świata - a ci kibice mieli twarze pomalowane w kolory swoich drużyn - albo, w niektórych przypadkach, nosili jako maski przecięte na pół piłki do koszykówki z wyciętymi niewielkimi otworami na oczy - i ci kibice przytupywali nogami w podłogę trybun, niecierpliwie czekając na rozpoczęcie meczu.
Jednakże Magda, kibic tego sportu, zaprawiony w bojach - wszyscy jej trzej bracia grali w koszykówkę w szkole średniej - podchodzi do tego wszystkiego spokojnie, prowadząc mnie, Toma („Nie zostawiajcie mnie tu samego”), Sarah („Koszykówka jest okropnie seksistowska”) oraz Pete'a („Mówiłem ci, że masz tam nie wkładać chomika swojego brata!”) w stronę jakichś pustych miejsc na trybunach, które usytuowane są niezbyt wysoko, bo przecież nie chcemy chodzić za daleko, kiedy trzeba będzie wyjść do toalety, jak mówi Magda, ale też nie za blisko, bo lepiej, żeby nie uderzyła w nas jakaś piłka.
Pozostali przedstawiciele Fischer Hall - włącznie z rektorem Allingtonem, który idzie do sektora zarezerwowanego wyłącznie dla niego, doktor Kilgore i doktora Jessupa oraz zarządu uczelni - wchodzą na trybuny, a ponieważ ten impuls jest zaraźliwy, też zaczynają przytupywać nogami, aż ma się wrażenie, że echo zaczyna odbijać się od wiszących trzydzieści metrów nad naszymi głowami stalowych belek sklepienia.
Dopiero kiedy orkiestra zaczyna grać pierwsze nuty Gwiaździstego sztandaru, tłum nieco się ucisza, a potem śpiewa radośnie razem z ładną blondynką robiącą specjalizację ze śpiewu operowego, która przy hymnie daje z siebie wszystko. Może dziewczyna sobie wyobraża, że wśród publiczności siedzi przedstawicie] jakiejś znaczącej wytwórni płytowej, który z miejsca zaproponuje jej kontrakt. A może producent z Broadwayu, który podejdzie do niej, kiedy ona skończy śpiewać, i powie: „Byłaś wspaniała! Nie miałabyś ochoty objąć głównej roli we wznowieniu South Pacific, które właśnie przygotowuję?”
Tak. Z całego serca życzę powodzenia, kotku.
A potem, kiedy ostatnie echo refrenu ucicha, orkiestra zaczyna grać hymn uczelni i pokazują się Cheryl i jej koleżanki czirliderki, wykonując gwiazdy i salta po całej sali. To naprawdę robi wrażenie. Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego - poza wideo Tani Trace, oczywiście.
Po czirliderkach ukazuje się chudonoga drużyna Stokrotek w tych złoto - białych strojach. Prawie nie poznaję Jeffa, Marka i innych mieszkańców Fischer Hall. Na boisku, w tych strojach, wyglądają mniej na beznadziejnych studentów pierwszego i drugiego roku, a bardziej na... No cóż, sportowców. Pewnie dlatego, że są właśnie sportowcami. Przybijają piątkę wszystkim graczom Wschodnich Diabłów z New Jersey, w czerwono - złotych strojach, którzy właśnie wbiegają na boisko. Jestem pod wrażeniem tego sportowego ducha, chociaż wiem, że im powiedziano, że muszą się zachować tak, a nie inaczej. Kamery telewizyjne obracają się w stronę trenera Andrewsa i kilku innych facetów - niewątpliwie pomocników trenera - którzy idą na swoje miejsca przy linii bocznej oraz ściskają dłonie trenerów strony przeciwnej, zanim dojdzie do czegoś, co Magda określa jako „rzut sędziowski”.
Mimo panującej na zewnątrz minusowej temperatury w sali jest przesadnie gorąco z powodu tych wszystkich ludzi ubranych w zimowe kurtki i rozwrzeszczanych. Ludzie łatwo tracą panowanie nad sobą. Zwłaszcza Sarah wykazuje silną potrzebę skarżenia się na wszystko. Wyraża kategoryczne opinie na cały szereg tematów, stwierdzając, że pieniądze wydawane na Uniwersytecie Nowojorskim na sport można by z większym pożytkiem przeznaczyć na wyposażenie laboratoriów psychologicznych oraz że popcorn jest nieświeży (chociaż wcale się do tego nie ogranicza). Siedzący obok niej Tom pogodnie popija z piersiówki, w której majak informuje Sarah, lekarstwo.
- Tak - mówi Sarah ironicznie. - Jasne.
- Przydałoby mi się trochę tego lekarstwa - oświadcza Pete po tym, jak wreszcie skończył rozmawiać przez komórkę. Udało mu się jakoś zażegnać kryzys z chomikiem w roli głównej.
- Ależ częstuj się. - Tom podaje Pete'owi piersiówkę. Pete pociąga łyk, krzywi się i ją oddaje.
- Smakuje jak pasta do zębów - chrypi.
- Mówiłem ci, że to lekarstwo. - Tom radośnie pociąga łyk. Tymczasem Sarah zaczęła zwracać uwagę na mecz.
- Dlaczego temu chłopakowi zarzucono faul? - pyta.
- Bo obalił tamtego - wyjaśnia cierpliwie Magda. - Kiedy jesteś przy piłce, nie możesz zwalać z nóg ludzi stojących ci na drodze, jeśli zajęli defensywne pozycje...
- Och! - woła Sarah, ściskając Magdę za rękę z taką siłą, że wylewa jej się trochę napoju gazowanego. - Patrz. Trener Andrews wrzeszczy na jednego z arbitrów! Dlaczego to robi?
- Sędzia - mruczy Magda. Wyciera swoje białe spodnie serwetką. - To są sędziowie, nie arbitrzy.
- A co mówi ten facet? - Sarah z podniecenia aż podskakuje na siedzeniu. - Dlaczego on ma taką wściekłą minę?
- Nie wiem. - Magda rzuca Sarah poirytowane spojrzenie. Jak się okazuje, jej nieskończona cierpliwość ma jednak swoje granice. - Skąd mam to wiedzieć? Możesz przestać tak podskakiwać? Przez ciebie wylałam picie.
- A dlaczego ten chłopak dostaje teraz rzut osobisty? Dlaczego tak się dzieje?
- Bo trener Andrews nazwał sędziego ślepą komendą... - Magda urywa, a oczy jej się rozszerzają. - O Matko Boska, Jezusie święty.
- Co? - Sarah gorączkowo wpatruje się w parkiet. - Co, co jest? Ktoś komuś wyrwał piłkę?
- Nie. Heather, czy to jest Cooper?
Czuję, jak wnętrzności fikają mi koziołka na dźwięk tego imienia.
- Cooper? Niemożliwe. A co on by tu niby robił?
- Nie wiem - mówi Magda. - Ale mogłabym przysiąc, że to on, tam na dole, z jakimś starszym panem...
Przy słowach „z jakimś starszym panem” krew mi tężeje. Bo Cooper mógłby tu być tylko z jednym starszym panem... Pomijając detektywa Canavana, oczywiście.
A potem zauważam ich obu, na dole obok ławki Stokrotek. Cooper rozgląda się po tłumie, wyraźnie szukając mnie wzrokiem, a tata... No cóż, tacie chyba podoba się mecz.
- O mój Boże - jęczę, chowając głowę między kolanami.
- Co? - Magda kładzie dłoń na moich plecach. - Kotku, co się stało?
- Mój ojciec - mamroczę w okolicy własnych kolan.
- Twój co?
- Mój ojciec. - Unoszę głowę.
Nie udało się. Nadal tam stoi. Miałam nadzieję, że jak zamknę na chwilę oczy, to on zniknie. Ale jak widać, nie poszczęściło mi się.
- To twój tata? - Pete wciąga szyję, żeby go zobaczyć. - Ten niebieski ptaszek?
- Twój tata był w więzieniu? - Tom jeszcze nie pracował w czasach, kiedy wszyscy wiedzieli, kim jestem, więc nic nie wie o mojej przeszłości. Nie był wtedy nawet potajemnym fanem Heather Wells, co mnie dziwi, bo większość moich najbardziej zagorzałych, dawnych fanów to młodzi geje. - A za co?
- Moglibyście się odsunąć, ludzie? - odzywa się rozzłoszczona Sarah. - Boiska nie widzę.
- Zaraz wracam - oświadczam, bo Cooper wreszcie mnie dostrzegł w tłumie i zdecydowanie rusza w moją stronę, a tata idzie za nim, ale powoli, nie odrywając oczu od meczu. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to żeby moi przyjaciele stali się świadkami niezbyt przyjemnej, jak przewiduję, sceny.
Z walącym sercem ruszam szybko w stronę Coopera, zanim on zdąży dotrzeć do naszego sektora. Nie umiem nic wyczytać z jego twarzy. Ale widzę, że zadał sobie odrobinę trudu i się ogolił. Więc może to, co ma mi do powiedzenia, nie będzie aż tak niemiłe...
- Heather - wita mnie chłodno.
No cóż, dobra. Jest bardzo nieprzyjemnie.
- Popatrz, kto zadzwonił do naszych drzwi przed chwilą - ciągnie. A ja, chociaż serce mi rośnie, kiedy on używa słowa „nasze”, wiem, że nie ma tu na myśli tego szczęśliwego domowego ogniska, które bym sobie chciała wyobrażać. - Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć, że twój tata jest w mieście?
- Och! - wzdycham, oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, czy ktoś z mojej paczki nie podsłuchuje. Nie jestem zdziwiona, widząc, że wszyscy... Z wyjątkiem Sarah, którą mecz najwyraźniej zahipnotyzował. - Czekałam tylko na jakiś odpowiedni moment - wyjaśniam, zdając sobie sprawę, jak głupio to brzmi w tej samej chwili, w której te słowa wychodzą z moich ust. - To znaczy... Chciałam powiedzieć, że chciałam...
- Nieważne - ucina Cooper. Wydaje się równie dobrze jak ja świadomy tego, że wszyscy słuchają naszej rozmowy - a przynajmniej tego, co daje się pochwycić wśród tych wrzasków i grającej orkiestry. - Porozmawiamy o tym w domu.
Z ogromną ulgą mówię:
- Jasne. Zostaw go tu ze mną. Zajmę się nim.
- Właściwie, jest całkiem miłym kompanem - twierdzi Cooper, zerkając w dół na mojego tatę, który stanął jak wryty pomiędzy trybunami nieświadom tego, że za jego plecami ludzie podnoszą się, żeby coś zobaczyć, i obserwuje mecz. Pewnie już jakiś czas minął, odkąd miał okazję oglądać jakieś rozgrywki sportowe na żywo. A ten mecz jest całkiem niezły. To znaczy, jeśli kogoś takie rzeczy interesują. Zdaje się, że mamy remis przy dwudziestu jeden punktach. - Hej, czy to popcorn?
Sarah zaskakuje wszystkich - no cóż, a przynajmniej mnie - bo pokazuje, że przez cały czas zwracała na nas uwagę. Kręci głową, mówi, że nie, i dodaje, niemal nie odrywając spojrzenia od boiska:
- Już zjedliśmy cały. Powiedz Heather, żeby poszła i przyniosła więcej.
- A dla mnie niech kupi coś do picia - prosi Pete.
- Przydałoby się trochę nachos - dodaje Tom.
- Nie! - wrzeszczy Magda, obserwując sytuację na parkiecie. - On jest naprawdę ślepy!
Cooper mówi:
- Co? - A potem osuwa się na miejsce, z którego wstałam. - Co zdecydował?
- Że to faul dyskwalifikujący - parska Magda. - Ale on przecież ledwie tknął tamtego chłopaka!
Kręcąc głową z niesmakiem, zawracam i ruszam między trybunami w stronę taty. Nadal wpatruje się jak zaczarowany w boisko.
- Tato! - wołam do niego.
Nie odrywa oczu od grających. Ani nic nie mówi. Na tablicy wyników pośrodku boiska odliczany jest czas, który został do końca tej połowy. Zdaje się, że zostało dziewięć sekund, a Stokrotki są przy piłce.
- Tato - mówię znowu. Właściwie to wcale się nie dziwię, że on nie łapie, że to do niego. Od lat nikt nie nazywał go tatą.
Mark Shepelsky trzyma piłkę. Biegnie z nią po boisku, mijając obrońców. Na twarzy ma wyraz koncentracji, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałam... Nawet wtedy, kiedy wypełniał raport na temat drobnych połkniętych przez automat z napojami.
- Tato - mówię po raz trzeci i ostatni, tym razem o wiele głośniej. Ojciec podskakuje i spogląda na mnie.
Dokładnie w tej samej chwili, w której Mark zatrzymuje się, obraca i rzuca piłką przez pół boiska, zatapiając ją w koszu. Chwilę później rozbrzmiewa gwizdek kończący pierwszą połowę meczu, a tłum wpada w szał.
- Co? - pyta tata. Ale nie mnie pyta. Pyta siedzących w pobliżu kibiców. - Co się stało?
- Shepelsky zaliczył rzut za trzy punkty! - wrzeszczy do niego jakaś życzliwa dusza.
- A ja nie zauważyłem! - Tata jest szczerze zmartwiony. - Cholera.
- Tato! - mówię. W głowie mi się to wszystko nie mieści. Naprawdę. - Dlaczego przyszedłeś do nas do domu? Powiedziałeś, że najpierw zadzwonisz. Dlaczego nie zadzwoniłeś?
- Dzwoniłem - odpowiada tata, patrząc, jak Stokrotki zbiegają z boiska i przybijają sobie piątki, a miny mają ekstatyczne. - Nikt nie odbierał. Pomyślałem, że może mnie unikasz.
- A nie przyszło ci do głowy, że wcale cię nie unikam? Tylko że jeszcze nie zdążyłam wrócić do domu?
Tata zdaje sobie sprawę, chyba po tym napięciu w moim głosie, że nie jestem uszczęśliwiona. Poza tym chwilowo na boisku nie toczy się żadna akcja, więc wreszcie robi sobie sekundę przerwy, żeby na mnie spojrzeć.
- Co się stało, kotku? - pyta. - Spieprzyłem coś?
- Widzisz - mówię, czując się idiotycznie, że tak się przejmuję, ale nic na to nie mogę poradzić - jeśli chodzi o mojego gospodarza, Coopera... Rozumiesz, to są delikatne sprawy. A ty się pojawiasz nie wiadomo skąd, tak nagle...
- Mnie on się wydaje sympatyczny - oświadcza tata, spoglądając w stronę, gdzie siedzi Cooper. - Inteligentny. Zabawny. - Uśmiecha się do mnie szeroko. - Masz moje błogosławieństwo.
Coś we mnie pęka. Mam wrażenie, że to jakaś ważna żyłka.
- Nie potrzebuję twojego błogosławieństwa, tato! - wrzeszczę. - Radziłam sobie bez niego doskonale przez jakieś ostatnie dwadzieścia lat.
Tata jest chyba zaskoczony. To nie jego wina, że między mną a Cooperem nie ma tego, co zdaje się między nami widzieć.
- Chodzi mi o to - tłumaczę łagodnie - że między Cooperem i mną to nie tak. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Robię mu rachunkowość.
- Ja wiem. - Ojciec ma skonfundowaną minę. - Powiedział mi. Teraz to ja jestem zaskoczona.
- A więc dlaczego mówiłeś, że dajesz mi swoje błogosławieństwo?
- No cóż, kochasz się w nim, prawda? - Tata pyta wprost. - Ty to masz na twarzy wypisane. Jego może udało ci się ogłupić, ale swojego starego ojca nie nabierzesz. Taki sam wyraz twarzy miewałaś w wieku dziewięciu lat, kiedy ten cały Scott Baio pojawiał się w telewizji.
Gapię się na niego i dopiero po chwili dociera do mnie, że mam otwarte usta. Zamykam je z trzaskiem - mam nadzieję, że w hałasie panującym na sali tylko ja słyszę ten odgłos. A potem mówię:
- Tato? To może ty idź i usiądź sobie koło Coopera. A ja wrócę za minutkę.
- Dokąd idziesz? - pyta mnie tata.
- Kupić nachos - odpowiadam.
I niepewnym krokiem oddalam się w stronę stoiska.
Patrzę na dom
gdzie mieszkaliśmy,
Wspominam wszystko to,
co robiliśmy.
Zawsze myślałam,
że bez ciebie zginę,
Niestety, w łóżku też byłeś
kretynem.
Ballada o byłym
Słowa/muzyka: Heather Wells
Nie jestem całkiem ciemna, jeśli chodzi o rozkład Sportowego Kompleksu Winera. Zapisałam się tu jesienią na aerobik za dwadzieścia pięć dolarów za semestr, po tym jak zaliczyłam w pracy okres próbny, i nawet poszłam na jedne zajęcia.
Niestety, wkrótce się przekonałam, że tylko chude dziewczyny chodzą na aerobik na Uniwersytecie Nowojorskim oraz że co obszerniejsze młode damy, takie jak ja, musiały się ustawiać z tyłu, bo te sylfidowate dziewuszki nie mogły zza nich widzieć instruktorki, a z kolei my nie widziałyśmy nic poza wiatrakami chudych ramion.
Po pierwszych zajęciach sobie darowałam. Ale i tak nie chcieli mi oddać moich dwudziestu pięciu dolarów.
Niemniej jednak dzięki tym zajęciom przynajmniej poznałam rozkład centrum sportowego, więc w czasie przerwy w meczu mogę znaleźć damską łazienkę głęboko w podziemiach budynku, gdzie nie ma kilometrowej kolejki do każdej kabiny. Potem myję ręce, zerkając na swoje odbicie w lustrach nad rzędem umywalek, i zastanawiam się, czy powinnam pozwolić działać naturze i przerobić się na brunetkę, kiedy nagle ktoś spuszcza wodę i z pobliskiej kabiny wychodzi Kimberly Watkins w swoim złotym sweterku i plisowanej spódniczce. Ma zaczerwienione oczy - tak, zdecydowanie zaczerwienione i jestem pewna, że od płaczu - które rozszerzają się na mój widok.
- Och! - mówi i staje jak wryta. - To ty.
- Cześć, Kimberly - witam się z nią. Ja też jestem zdziwiona jej widokiem. Myślałam, że czirliderki mają do swojej dyspozycji jakąś toaletę dla VIP - ów.
Może i mają tylko Kimberly zdecydowała się skorzystać z tej, bo tutaj mogła sobie popłakać na osobności.
Niemniej w miarę szybko dochodzi do siebie i zaczyna myć ręce w sąsiedniej umywalce.
- Podoba ci się mecz? - pyta. Najwyraźniej uważa, że nie widzę, że tusz jej się rozmazał, kiedy ocierała łzy z oczu.
- Jasne - powiadam.
- Nie wiedziałam, że kibicujesz.
- Właściwie nie kibicuję - przyznaję. - Kazali nam dziś przyjść. Żeby pokazać wszystkim, że Fischer Hall to wcale nie Akademik Śmierci.
- Och! - wzdycha Kimberly. Zakręca wodę i sięga po papierowy ręcznik w tym samym momencie, co ja. - Bardzo proszę - zwraca się do mnie.
Biorę sobie ręcznik.
- Posłuchaj, Kimberly - mówię, wycierając dłonie. - Dzisiaj wybrałam się z małą wizytą do Douga Winera.
Kimberly otwiera oczy bardzo szeroko. Chyba zapomniała, że woda jej kapie z rąk.
- Naprawdę?
- Tak.
- Dlaczego? - pyta Kimberly łamiącym się głosem. - Mówiłam ci, że to ta cholerna współlokatorka ją zabiła. Nie Doug.
- Tak. - Wrzucam zwinięty w kulkę papierowy ręcznik do kosza na śmieci. - Powiedziałaś to. Ale to jest bez sensu. Z Ann jest żaden zabójca. Dlaczego twierdzisz, że to ona zabiła? Może po to, żeby zbić policję z tropu kogoś, kto to naprawdę zrobił.
To do niej trafia. Odwraca wzrok i chyba przypomina sobie o mokrych rękach. Wyciąga parę ręczników z podajnika wiszącego na ścianie.
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
- A więc twierdzisz, że nie wiedziałaś o interesach Douga? Kimberly zaciska swoje idealnie umalowane usta i wpatruje się we własne odbicie w lustrze.
- Chyba tak. To znaczy, wiem, że on prawie zawsze ma jakąś kokę. I ecstasy.
- Och! - wzdycham ironicznie. - To wszystko? Dlaczego nie wspomniałaś o tym wcześniej, Kimberly? Dlaczego próbowałaś mi wmawiać, że to Ann jest winna, kiedy wiedziałaś takie rzeczy na temat Douga?
- Jezu! - woła Kimberly, odrywając spojrzenie od swojego odbicia i przenosząc je na mnie. - To, że facet handluje jakimiś dragami, nie znaczy jeszcze, że jest mordercą! Do diabła, mnóstwo ludzi handluje. Mnóstwo ludzi.
- Rozprowadzanie nielegalnych substancji jest karalne, wiesz, Kimberly. Tak samo, jak ich posiadanie. Mógłby pójść do więzienia. Mógłby wylecieć ze studiów.
Kimberly śmieje się krótkim śmiechem, który przypomina czkawkę.
- Ależ Doug Winer nigdy nie pójdzie do więzienia ani nie wyleci ze studiów.
- A to dlaczego?
- Bo to Winer. - Kimberly daje do zrozumienia, że uważa mnie za kompletną idiotkę.
Ignoruję to.
- Kimberly, czy Lindsay zażywała narkotyki? Przewraca oczami.
- Jezu. O co ci znowu chodzi? Czemu tak się tym przejmujesz? Bo ja rozumiem, że jesteś jakąś sfrustrowaną byłą gwiazdą rocka, czy coś, ale nikt już twojej muzyki nie słucha. Teraz jesteś zwyczajną biurwą na uczelni, której drużyna jest w III lidze. Dlaczego czepiasz się ludzi?
- Czy Lindsay zażywała narkotyki?! - mówię głośno i z takim chłodem w głosie, że Kimberly podskakuje i szeroko otwiera oczy.
- Nie wiem! - odkrzykuje w moją stronę. - Lindsay robiła mnóstwo rzeczy... I miała do czynienia z różnymi ludźmi.
- Co to znaczy? - Patrzę na nią przez zmrużone powieki. - Jak to, „miała do czynienia z różnymi ludźmi”?
Kimberly patrzy na mnie z ironią.
- A coś ty myślała? Wszyscy próbują zrobić z Lindsay jakąś świętą. Cheryl i ci faceci, ten numer z tym jej swetrem. A ona taka nie była, rozumiesz? To znaczy, święta. Ona była po prostu... no, jak to Lindsay.
- Z jakimi ludźmi miewała do czynienia, Kimberly? - pytam ostro. - Z Markiem i z Dougiem, i... z kim jeszcze?
Kimberly znów spogląda na swoje odbicie, wzrusza ramionami i zaczyna nakładać błyszczyk na usta.
- Zapytaj trenera Andrewsa - mówi. - Skoro tak strasznie chcesz wiedzieć.
Patrzę na nią w tym lustrze.
- Trener Andrews? A skąd on ma coś o tym wiedzieć? Kimberly uśmiecha się złośliwie.
A mnie opada szczęka.
W głowie mi się to nie mieści.
- Nie, daj spokój. Lindsay i trener Andrews? Ty tak poważnie? Dokładnie w tym momencie drzwi łazienki otwierają się i do środka głowę wsadza Megan McGarretty.
- Boże - mówi do Kimberly. - Tu jesteś. Szukamy cię wszędzie. Chodź, czas wywiesić sweter Lindsay.
Kimberly rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie, a potem zawraca i rusza do drzwi, a jej plisowana spódniczka faluje.
- Kimberly, zaczekaj. - Chcę ją zapytać, o co jej chodziło z trenerem Andrewsem i Lindsay. Czy jej naprawdę mogło chodzić o to, co mnie się wydaje? Czy to możliwe? Trener Andrews? Mam wrażenie, że to taki... no cóż... ciaptak.
Ale Kimberly zamaszystym krokiem wychodzi z łazienki. Nie dziwię się, że nawet się ze mną nie żegna.
Stoję tam i gapię się na drzwi, za którymi przed chwilą znikły obie dziewczyny. Lindsay i trener Andrews?
Ale nawet gdyby to była prawda, a on byłby potencjalnym podejrzanym, to nie mogę doszukać się żadnego powodu, dla którego trener Andrews miałby zabijać Lindsay. Lindsay miała skończone osiemnaście lat. Tak, okay, uczelnia niemile to widzi, jeśli członkowie kadry sypiają ze studentami. Ale to nie tak, że trener Andrews zostałby kiedykolwiek z takiego powodu wyrzucony. Jest w końcu ulubieńcem rektora Allingtona, człowiekiem, który jakimś cudem ma znów doprowadzić reprezentację Uniwersytetu Nowojorskiego do chwały i I ligi. Czy coś. Jak długo Stokrotki będą wygrywać mecze, trener Andrews może się spokojnie w tym czasie przespać z całą populacją studentek, a zarząd uczelni nawet okiem nie mrugnie.
Więc po co miałby zabijać Lindsay?
I jak ten bachor ośmielił się mnie nazwać? Biurwą? Jestem o wiele więcej niż biurwą. Fischer Hall by się zawalił, gdyby nie ja. I jak ona sobie wyobraża, po co ja zadaję tyle pytań na temat Lindsay? Bo troszczę się o to miejsce i ludzi, którzy w nim mieszkają. Gdyby nie ja, ile jeszcze dziewczyn zginęłoby w zeszłym semestrze? Gdyby nie ja, nikt by nie dostawał zwrotów za monety połknięte przez automaty z napojami. I jakby wtedy żyło się takiej Kimberly Watkins w Fischer Hall?
Kipiąc gniewem, wychodzę z damskiej łazienki. Na korytarzu panuje śmiertelna cisza. To dlatego, zdaję sobie sprawę, że dziewczyny zaczęły już składać swój hołd Lindsay i wszyscy spiesznie wrócili na swoje miejsca, żeby to obejrzeć. Słyszę ciche nuty uczelnianego hymnu, granego naprawdę powoli; o to prosiły orkiestrę. Trochę żałuję, że nie ma mnie tam, żeby to zobaczyć.
Ale jeszcze nie kupiłam tych nachos dla Toma ani napoju dla Pete'a. Nie wspominając o popcornie Coopera. Właściwie jest teraz na to dobry moment, skoro wszyscy wpatrują się w sweter Lindsay wędrujący w stronę belkowania pod sufitem sali. Może w bufecie nie będzie kolejki. Mijam załom muru, szybko przechodzę obok kolejnych pustych boksów do squasha - gdyby Sarah kiedykolwiek rozejrzała się porządnie po centrum sportowym, znalazłaby o wiele więcej powodów, żeby narzekać na sposób traktowania Wydziału Psychologii. W sam ten budynek musiano wpakować ze dwadzieścia do trzydziestu milionów dolarów Winerów. Jest niemal nowiutki, a wszędzie są takie specjalne bramki do kart identyfikacyjnych ze skanerami, przez które trzeba przechodzić, żeby się dostać do środka. Nawet automaty z napojami mają wbudowane czytniki, żeby można było sobie kupić puszkę coli, korzystając z karty na posiłki...
Tyle że jak na takie supernowe automaty do napojów, wydają zdecydowanie dziwne odgłosy. Nie takie zwykłe elektroniczne (i umówmy się, dla człowieka uzależnionego od napojów gazowanych bardzo przyjemne) poszumy, ale jakieś „łups, łups, łups”.
Zaraz, przecież automaty do napojów nie robią „łups”.
I potem nagle widzę, że nie jestem jedyną osobą na tym korytarzu. Kiedy wychodzę zza rzędu automatów z napojami, widzę, że ten dudniący odgłos wydaje rękojeść długiego kuchennego noża, która raz za razem uderza o żebra jakiegoś faceta w sportowej kurtce i pod krawatem. Mężczyzna leży, opierając się o ścianę obok automatu z napojami, a nad nim kuca trzech innych, każdy z maską z połowy piłki do koszykówki na twarzy, z tymi małymi szczelinami wyciętymi w gumie, żeby mogli coś widzieć.
Kiedy tych trzech słyszy mój wrzask - bo jeśli człowiek wpada na taką scenkę ot tak, idąc sobie i zajmując się własnymi sprawami oraz myśląc o nachos, to zaczyna wrzeszczeć - obracają się w moją stronę. Trzy piłki do kosza z wyciętymi otworami na oczy spoglądają na mnie.
Oczywiście znów się drę. No przepraszam, ale rozumiecie, przecież to horror.
A potem jeden z tych trzech wyciąga nóż z tego leżącego na podłodze. Nóż wydaje przy tym paskudny, ssący odgłos. Ostrze, które właśnie wysunęło się z leżącego ciała, jest ciemne i śliskie od krwi. Na ten widok przewraca mi się w żołądku.
Dopiero wtedy ten z nożem mówi do swoich kumpli: „Wiejemy”, a ja zdaję sobie sprawę z tego, co właśnie zrobiłam - wpakowałam się w środek przestępstwa.
Ale oni nie są chyba zainteresowani mordowaniem mnie, tylko zniknięciem, jak szybko się tylko da, o ile można coś takiego wnioskować ze skrzypienia ich adidasów, kiedy uciekają ile sił w nogach.
A potem pieśń bojowa Uniwersytetu Nowojorskiego („Niech żyje nowojorski kolor złota i bieli, będziemy was zawsze wspierać, do boju, Kuguary, do boju!”, które to słowa nie zostały zmienione po tym, jak Uniwersytet Nowojorski stracił miejsce w I lidze i maskotkę) rozbrzmiewa niewyraźnie gdzieś w tle, a ja osuwam się na kolana obok rannego mężczyzny, usiłując sobie przypomnieć, czego właściwie się nauczyłam w czasie kursu pierwszej pomocy, który zorganizował dla nas doktor Jessup w trakcie ferii zimowych. Obejmował tylko tyle informacji, ile zdołali nam wbić do głowy w ciągu jednej jedynej godziny, ale faktycznie pamiętam, że po pierwsze i najistotniejsze, trzeba wzywać pomocy - zadanie, które wypełniam w ten sposób, że wyrywam z kieszeni komórkę i wybieram numer Coopera; pierwszy, jaki mi się nawinął.
Odbiera po trzecim sygnale. Widać ten hołd dla Lindsay jest szczególnie poruszający.
- Kogoś raniono nożem przy kortach do squasha - mówię do telefonu. Ważne jest, żeby w nagłych przypadkach mówić spokojnie.
Nauczyłam się tego jeszcze w czasie swojego szkolenia na zastępczynię kierownika administracyjnego. - Wezwij karetkę i gliny. Faceci, którzy to zrobili, mają na twarzach maski z piłek. Nie pozwólcie wychodzić nikomu w tych maskach. I znajdź mi jakąś apteczkę pierwszej pomocy. I chodź tu zaraz!
- Heather? - pyta Cooper. - Heather, co? Gdzie ty jesteś?
Powtarzam wszystko, co powiedziałam przed chwilą. A jednocześnie spoglądam na poranionego mężczyznę i ku swojemu nagłemu przerażeniu zdaję sobie sprawę, że go znam.
To Manuel, siostrzeniec Julia.
- Pośpiesz się! - krzyczę do telefonu. A potem się rozłączam. Bo krew z ran Manuela zaczyna się już zbierać w kałużę wokół moich kolan.
Zdzieram z siebie sweter i zatykam nim ziejącą dziurę w brzuchu Manuela. Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. Na kursie pierwszej pomocy, jaki zaliczyłam, nie mówiono nam, jak radzić sobie z licznymi ranami kłutymi brzucha.
- Wszystko będzie dobrze - mówię do Manuela. Spogląda na mnie przez na wpół zamknięte oczy. Ta krew dokoła niego zastyga i robi się niemal czarna, kiedy wsiąka w moje dżinsy. Wciskam sweter jeszcze mocniej do największej z ran, jaką dostrzegam, i przyciskam z wierzchu palcami. - Manuel, wszystko będzie dobrze. Tylko mi nie mdlej, okay? Pomoc będzie tu lada chwila.
- H - heather - chrypi Manuel. Krew mu płynie z kącików ust. Wiem, że to nie jest dobry znak.
- Nic ci nie będzie - mówię takim tonem, jakbym w to wierzyła. - Słyszysz, Manuel? Wszystko będzie dobrze.
- Heather - szepcze Manuel. Głos ma niewiele silniejszy od świszczącego oddechu. - To ja. Ja jej go dałem.
Uciskając mocno ranę, krew przesączyła się przez sweter i zaczyna mi się zbierać pod paznokciami, proszę:
- Nic nie mów, Manuel. Pomoc jest w drodze.
- Ona mnie o to błagała - szepcze Manuel. Najwyraźniej majaczy pod wpływem utraty krwi i bólu. - Sama mnie o to prosiła, a ja jej go dałem. Nie powinienem był, ale ona płakała. Była taka... Była taka...
- Zamknij się wreszcie, Manuel - nakazuję mu, przerażona ilością krwi, która mu płynie spomiędzy warg. - Proszę cię. Proszę, nic nie mów.
- Ona płakała - powtarza raz za razem Manuel. Gdzie jest ten Cooper? - Jak miałem jej odmówić, kiedy tak płakała? Ale ja nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że oni jej to zrobią.
- Manuel - zwracam się do niego z nadzieją, że nie zauważy, jak drży mi głos. - Musisz przestać mówić. Tracisz za dużo krwi...
- Ale oni wiedzieli - ciągnie, wyraźnie pogrążony we własnym świecie. Świecie pełnym bólu. - Wiedzieli, że ona to ma...
W tym momencie zza rogu wypada Cooper, a tuż za nim Pete i Tom. Pete na mój widok sięga po służbowe walkie - talkie i zaczyna do niego wyszczekiwać informacje o tym, że mnie znaleźli i że natychmiast potrzebne są nosze koło kortów do squasha.
Cooper klęka obok mnie i, o cudzie, wyciąga zestaw do pierwszej pomocy, który skądś świsnął.
- Karetka jest już w drodze - informuje, a tymczasem Manuel, którego rany naciskam zalanymi krwią palcami, dalej coś mówi słabym głosem.
- Dałem go jej, nie rozumiesz, Heather? To byłem ja. A oni wiedzieli, że to ja.
- Kto mu to zrobił? - pyta Cooper, wyciągając wielki zwój bandaży z apteczki pierwszej pomocy. - Udało ci się go zobaczyć?
- Wszyscy mieli na twarzach piłki do kosza.
- Co?
- Mieli na twarzach piłki do kosza. - Wyrywam mu kłąb bandaży, zdejmuję sweter i przytykam bandaże do największej rany. - Takie połówki piłek na twarzach, z wyciętymi otworami na oczy...
- Mój Boże. - Tom jest blady, pochyla się nad nami. - Czy to... czy to Manuel?
- Tak - potwierdzam, a Cooper pochyla się i unosi jedną z powiek Manuela.
- Jest w szoku - mówi Cooper, dość spokojnie jak na mój gust. - Znasz go?
- Pracuje w Fischer Hall. Na imię na Manuel. - Wiem, że Julio dostanie szału, kiedy to zobaczy. Modlę się, żeby się tu nie pojawił, szukając swojego siostrzeńca.
- Zrobili to, żeby mnie ostrzec - ciągnie Manuel. - Ostrzec, żebym nie mówił, że go jej dałem.
- Że dałeś co komu? - pyta Cooper, chociaż ja Manuela uciszam, prosząc, żeby oszczędzał oddech.
- Klucz - szepcze Manuel. - Wiedziałem, że nie wolno, ale dałem jej mój klucz.
- Komu? - pyta Cooper.
- Cooper... - odzywam się. W głowie mi się nie mieści, że usiłuje przesłuchiwać umierającego człowieka.
Ale on mnie ignoruje.
- Manuel, komu dałeś swój klucz?
- Lindsay - mówi Manuel. A potem kręci głową. - Dałem swój klucz Lindsay. Płakała... Powiedziała, że zostawiła coś w stołówce, coś, co musi stamtąd zabrać. W nocy, kiedy było już nieczynne...
Jego powieki się zamykają. Cooper rzuca:
- Cholera.
Ale wtedy pojawiają się sanitariusze i odsuwają nas od Manuela. A ja czuję ulgę, uznając, że teraz już wszystko będzie dobrze. To tylko pokazuje, jak mało mam intuicji. Tyle, co nic.
Niewinnie skłamałam,
Nie ma sensu zaprzeczać.
Mówiąc prawdę,
Nawet nie próbowałam.
Małe niewinne kłamstwo
Słowa/muzyka: Heather Wells
Wiecie, co się dzieje, kiedy ktoś zostanie niemal zamordowany w czasie meczu koszykówki III ligi, który na żywo transmituje telewizja na kanale New York One?
Mecz toczy się dalej.
Naprawdę.
Och, postawili policjantów przy wszystkich wyjściach po meczu - który Stokrotki przegrały dwadzieścia cztery do czterdziestu. Po prostu po pierwszej połowie w ogóle stracili formę. I to nawet wcale nie dlatego, że usłyszeli, co spotkało Manuela. Bo nikt im o tym nie powiedział. Nie, Stokrotki są zwyczajnie kiepskie - gliny kazały wszystkim zatrzymywać się przy wyjściu i pokazywać im dłonie i stopy. Zaglądali też ludziom do toreb, szukając broni i śladów krwi.
Chociaż, oczywiście, nie powiedzieli nikomu, że tego właśnie szukają.
Ale nie znaleźli niczego obciążającego. Nie mogli nawet zatrzymywać na przesłuchanie ludzi w połówkach piłek do kosza na twarzach, bo prawie cała męska część publiczności takie maski nosiła.
I było to dość oczywiste - przynajmniej dla mnie - że ci faceci, którzy poranili Manuela, już dawno stamtąd dali nogę. Bardzo wątpię, żeby zostali, chcąc obejrzeć mecz do końca. Pewnie zniknęli, zanim policja w ogóle się pojawiła.
Więc nawet nie stali się świadkami upokarzającej porażki Stokrotek.
Ja też nie. Bo kiedy tylko sanitariusze wsadzili Manuela do karetki, ze zbolałym wujkiem u boku, a potem odjechali do szpitala - mówili, że Manuel stracił mnóstwo krwi i ma jakieś wewnętrzne obrażenia, ale że wszystkie ważniejsze organy są nienaruszone, więc pewnie z tego wyjdzie - zostałam zabrana na Szósty Komisariat celem obejrzenia z detektywem Canavanem zdjęć policyjnych, chociaż przecież wyjaśniłam mu, że nie widziałam żadnych twarzy ze względu na te ich maski.
- A co z ciuchami? - spytał.
- Mówiłam panu - tłumaczę co najmniej po raz trzydziesty. - Mieli zwyczajne, typowe ciuchy. Dżinsy. Flanelowe koszule. Nic rzucającego się w oczy.
- I nie słyszałaś, żeby mówili coś do ofiary?
Trochę mnie irytuje, kiedy detektyw Canavan wciąż określa Manuela słowem „ofiara”, skoro doskonale wie, że ten człowiek ma imię, i to imię zna.
No ale z drugiej strony, podobnie jak ten wisielczy humor Sarah, określenie „ofiara” pozwala mu może zdystansować się od takich strasznych aktów przemocy.
Ja sama chętnie też bym się od tego zdystansowała. Za każdym razem, kiedy przymykam oczy, widzę tę krew. Ona wcale nie wyglądała jak telewizyjna krew. Była ciemnobrązowa. Tego samego koloru, co teraz kolana moich dżinsów.
- Nic nie mówili - odpowiadam. - Tylko go dźgali.
- A co on tam robił? - pyta detektyw Canavan. - Przy tych automatach z napojami?
- A skąd ja mam to wiedzieć? - mówię, wzruszając ramionami. - Może chciało mu się pić. Kolejka przy bufecie była naprawdę długa.
- A co ty tam robiłaś?
- Mówiłam panu. Szłam do łazienki, bo kolejka w innych damskich toaletach była za długa.
Kiedy detektyw Canavan przyjechał do kompleksu sportowego - bo oczywiście zadzwoniliśmy do niego, żeby mu powtórzyć, co Manuel powiedział o kluczu, który dał Lindsay - sugerowałam, żeby przerwał mecz i przesłuchał wszystkie obecne na nim osoby - a zwłaszcza trenera Andrewsa, bo teraz miałam już powody, żeby wierzyć, że jest bardziej w to wszystko zamieszany, niż mi się przedtem wydawało.
Ale rektor Allington - którego, niestety, trzeba było zawiadomić o tym, co się dzieje, zwłaszcza że tak wielu policjantów zaczęło się pojawiać w budynku - stawił opór, stwierdzając, że New York One zwęszyłoby pismo nosem w mgnieniu oka i że uczelnia ma już dość rozgłosu jak na jeden tydzień. Ostatnia rzecz, jakiej uczelni potrzeba, to kręcący się po niej reporterzy, zadający pytania na temat przestępstwa, które, według niego, nie musiało mieć nic wspólnego z Lindsay. Chociaż wszystkim powtórzyłam, co mówił Manuel.
A potem rektor Allington zapewnił nas, że pomijając złą prasę, New York One miałoby też prawo zaskarżyć nas za przerwanie meczu, bo straciliby miliony dolarów z reklam, gdyby mecz nie został rozegrany do końca.
Nigdy nie przypuszczałam, że te reklamy rowerków do ćwiczeń przynoszą aż takie wpływy, ale najwyraźniej mecze uniwersyteckiej koszykówki III ligi to obowiązkowe programy telewizyjne dla osób najbardziej zainteresowanych nabywaniem domowego sprzętu do fitnessu.
- Chcę mieć pewność, że wszyscy rozumieją jedno - oświadczył rektor Allington do detektywa Canavana, niestety (dla niego) w zasięgu moich uszu, chociaż mówił cicho, żeby nie podsłuchali go żadni kręcący się w pobliżu reporterzy. - A mianowicie, że Uniwersytet Nowojorski w żaden sposób nie odpowiada ani za śmierć tej dziewczyny, ani za rany odniesione przez pana Juareza dziś wieczorem. A jeśli to on dał jej klucz, dzięki któremu mogła się dostać do stołówki, to my w żaden sposób za to również nie odpowiadamy. Z punktu widzenia prawa to nadal bezprawne wtargnięcie.
Na co detektyw Canavan powiedział:
- No więc twierdzi pan, rektorze, że jeśli Lindsay skorzystała z klucza Manuela, żeby się dostać do stołówki, to jak cholera zasługiwała na to, żeby jej odrąbać głowę?
Rektora Allingtona takie ujęcie sprawy widocznie wytrąciło z równowagi, a jeden z jego sługusów wtrącił się ze słowami:
- Pan rektor wcale nie to miał na myśli. Pan rektor chciał powiedzieć, że nie można winić uczelni za to, że jeden z jej pracowników przekazał jakiś klucz studentce, która potem pozwoliła się zabić na terenie należącym do uczelni...
Detektyw Canavan nie chciał tego dłużej wysłuchiwać. I ku mojej ogromnej uldze zabrał mnie stamtąd ze sobą.
Z początku poczułam ulgę. Bo to oznaczało, że mogę jeszcze chociaż na trochę odłożyć rozmowę z Cooperem na temat mojego taty.
Niestety, znaczyło to też, że zamiast tego będę musiała rozmawiać z detektywem Canavanem.
- I to wszystko? Tylko tyle pamiętasz? Dżinsy, flanelowe koszule, maski z piłek na twarzach. A co z butami? Nosili sportowe buty? Jakieś mokasyny?
- Adidasy - mówię, wspominając trzeszczenie posadzki.
- No cóż. - Mruga oczami, patrząc na mnie. Jest późno, a on pewnie cały dzień spędził w komisariacie. Liczba walających się na podłodze koło jego biurka styropianowych kubków po kawie wskazuje, w jaki sposób udało mu się tak długo zachować energię. - To nam zawęża krąg podejrzanych.
- Bardzo mi przykro. Co mam panu powiedzieć. Oni...
- Nosili na twarzach maski z piłek do kosza. Tak. Wspominałaś już o tym.
- A zatem skończyliśmy? - pytam.
- Skończyliśmy - potwierdza detektyw Canavan. - Pomijając zwyczajowe ostrzeżenie.
- Ostrzeżenie?
- Że masz się nie wtrącać do śledztwa w sprawie morderstwa Lindsay Combs.
- Racja - mówię. Potrafię być równie ironiczna jak on. - Bo przecież ja z premedytacją wpadłam na biednego Manuela, kiedy dźgali go nożami jej zabójcy.
- Nie wiemy, czy napad na pana Juareza i zabójstwo Lindsay są ze sobą powiązane - zauważa detektyw Canavan. A widząc moje uniesione brwi, dodaje: - Na razie.
- Mogę już iść? - pytam.
Kiwa głową a ja w mgnieniu oka się stamtąd zabieram. Jestem zmęczona. Chcę już tylko iść do domu. I zmienić spodnie, które są aż sztywne od krwi Manuela.
Wychodzę na korytarz Szóstego Komisariatu, spodziewając się, że zobaczę tam Coopera, który będzie siedział na tym samym miejscu co zawsze, czekając, aż wyjdę po jednej ze swoich licznych wizyt u detektywa Canavana (dzisiaj pobiłam nowy rekord: dwie w czasie poniżej dwunastu godzin).
Ale krzesło jest puste. Na korytarzu nie ma nikogo.
I wtedy dostrzegam, że na zewnątrz gęsto sypie śnieg. Naprawdę bardzo gęsto. Prawie nie widzę zarysu range rovera, który parkuje przed komisariatem. Ale kiedy wychodzę na zewnątrz i rzucam okiem przez szybę od strony kierowcy, rozpoznaję męża Party, Franka. Wzdryga się, kiedy pukam w okno, i opuszcza szybę. - Heather! - Patty wychyla się zza męża z siedzenia dla pasażera. - Tu jesteś! Przepraszam, nie zauważyliśmy cię, słuchaliśmy sobie książki z taśmy. Takiej o rodzicielstwie, poleciła nam ją ta nowa niania. - Ta niania, która was tak przeraża? - Tak, właśnie ona. Boże, powinnaś zobaczyć jej minę, kiedy powiedzieliśmy, że tu jedziemy. Ona prawie... No cóż, nieważne. Wsiadaj, na pewno jesteś zmarznięta!
Wskakuję na tylne siedzenie. W środku jest ciepło i lekko pachnie hinduskim jedzeniem. To dlatego, że Frank i Party jedli samosa, czekając na mnie.
- Skąd wiedzieliście, gdzie jestem? - pytam, kiedy podają mi pierożek pełen sosu tamaryndowego. Mniam.
- Cooper zadzwonił - wyjaśnia Frank. - Powiedział, że musi biec, i spytał, czy nie moglibyśmy cię odebrać. Pewnie znów jedna z jego spraw. A w ogóle nad czym on teraz pracuje?
- A skąd mam to wiedzieć? - pytam z pełnymi ustami. - Jakby on mi mówił takie rzeczy...
- Naprawdę widziałaś, jak kogoś dźgano nożem? - pyta Party, obracając się na swoim siedzeniu. - Nie bałaś się? Co ty masz na dżinsach?
- Nie miałam czasu się bać - odpowiadam, żując. - A to jest krew.
- O Boże! - Party szybko obraca się twarzą do szyby. - Heather!
- Nie ma sprawy - mówię. - Mogę sobie po prostu kupić nowe. - Chociaż znając moje szczęście, będę musiała kupić o numer większe dzięki temu całemu świątecznemu obżarstwu, na które sobie pozwoliłam.
Rozmiar XXL to nadal przeciętny rozmiar jak na Amerykankę, ale i tak nie mam ochoty wymieniać wszystkich dżinsów na nowe, żeby pasowały do obecnej figury. To strasznie obciąża portfel. Zamiast tego wypadałoby może ograniczyć nieco spożycie latynoskiego smażonego kurczaka. Może.
Chociaż to będzie zależało od tego, jak będę wyglądała w nowych dżinsach.
- Naprawdę zaczyna nieźle walić śnieg - zauważa Frank, wyjeżdżając ze swojego świetnego miejsca do parkowania. W zwykłych okolicznościach to miejsce zostałoby natychmiast zajęte przez jakiś czekający na nie pojazd. Ale teraz mamy śnieżycę i na miasto nikt nie wyjeżdża. Płatki śniegu opadają gęsto i szybko, już zakrywają ulice i chodniki paroma centymetrami puszystej bieli. - Nie wyobrażam sobie, jak Cooper przy tej pogodzie zdoła cokolwiek wykryć.
Frank ma leciutką obsesję na temat Coopera jako prywatnego detektywa. Większość ludzi fantazjuje, że zostają gwiazdami rocka. No cóż, okazuje się, że gwiazdy rocka fantazjują o tym, że są prywatnymi detektywami. Albo, jak w moim przypadku, że noszą nieschlebiąjący klientowi rozmiar S i nadal mogą jeść wszystko, na co mają ochotę.
Chociaż ja właśnie nie jestem gwiazdą rocka. Już nie.
- Heather, mam nadzieję, że tym razem jesteś ostrożna - martwi się Patty z przedniego siedzenia. - Chodzi mi o tę zabitą dziewczynę. Nie będziesz się wplątywała w to śledztwo, prawda? Nie tak, jak ostatnim razem?
- Och, nie, do diabła - mówię. Patty nie musi wiedzieć o mojej wycieczce do Tau Phi Epsilon. Ma już dość zmartwień jako była modelka i żona gwiazdy rocka, nie wspominając o tym, że matkuje dziecku na etapie nauki chodzenia, które według ostatnich doniesień potrafi zjeść na jedno posiedzenie całego bajgla z H & H ze wszystkimi dodatkami - prawie tak dużego jak jego główka.
Niania też nie była tym specjalnie zachwycona.
- To dobrze - powiada Patty. - Bo nie płacą ci wystarczająco dużo, żebyś znów dała się prawie zamordować jak ostatnim razem.
Kiedy Frank zatrzymuje się pod domem Coopera, widzę, że w środku pali się kilka świateł... Co mnie dziwi, bo to znaczy, że Cooper musi być u siebie.
Ale zanim wychodzę z samochodu, Frank mówi:
- Och, Heather, w sprawie tego występu w Pubie Joego... Zamieram z dłonią na klamce drzwi. W głowie mi się nie mieści, że przez tę całą krew i wszystko inne na śmierć zapominałam o tym, że Frank zaprosił mnie do występu z nim i jego kapelą.
- Och! - Gorączkowo szukam jakiejś wymówki. - Tak. W tej sprawie. Mogę do ciebie oddzwonić? Bo teraz jestem już padnięta i naprawdę nie potrafię myśleć jasno...
- Nie ma tu nad czym myśleć - odpowiada Frank. - To będę tylko ja i chłopaki, i jakieś sto sześćdziesiąt naszych przyjaciół i rodziny. Daj się namówić. Będzie fajnie.
- Frank. - Patty najwyraźniej zauważyła mój wyraz twarzy. - Może to nie jest jednak najlepszy moment na rozmowę na ten temat.
- No proszę cię, Heather. - Frank ignoruje żonę. - Nigdy nie pokonasz scenicznej tremy, jeśli znów nie wystąpisz. Dlaczego miałabyś nie zrobić tego wśród przyjaciół?
Trema sceniczna? To jest mój problem? Zabawne. Sądziłam, że to tylko strach przed wygwizdaniem przez ludzi, którzy mnie dodatkowo jeszcze czymś obrzucą. Albo, co gorsza... Będą się ze mnie złośliwie śmiać, tak jak śmiali się Jordan i tata Coopera, kiedy zagrałam im własne piosenki tego pamiętnego dnia w siedzibie Cartwright Records...
- Zastanowię się nad tym - obiecuję Frankowi. - Dzięki, że mnie podwieźliście. To pa.
Uciekam z samochodu, zanim któreś z tych dwojga zdąży cokolwiek jeszcze powiedzieć, a potem biegnę do drzwi frontowych, uchylając głowę przed siekącym śniegiem.
Lucy wita mnie w holu, zadowolona z mojego widoku, ale wcale nie w taki sposób „muszę natychmiast, w tej minucie wyjść”. Ktoś już ją wyprowadził na spacer.
- Halo?! - wołam, ściągając kurtkę i szalik.
Nikt mi nie odpowiada. Ale wyczuwam jakiś niezwykły zapach. Dopiero po jakiejś minucie go rozpoznaję - to świeczka zapachowa. Cooper i ja nie przepadamy za świecami - Cooper dlatego, że jest, no cóż, facetem, a ja dlatego, że widziałam, jak stawały się przyczyną tylu pożarów w Fischer Hall, że popadam w paranoidalne lęki, że ja też o takiej świecy zapomnę, pozwalając jej się palić bez dozoru.
Więc dlaczego ktoś w tym domu pali świeczkę?
Zapach idzie z góry... Nie z salonu ani z kuchni i nie z gabinetu Coopera. Z górnego piętra, gdzie Cooper sypia.
A potem do mnie dociera. Widocznie Cooper jest w domu i ma gościa.
W swoim pokoju.
Ze świecami.
Co może oznaczać tylko jedno: umówił się na randkę.
Oczywiście. To dlatego nie mógł na mnie zaczekać w komisariacie i musiał zadzwonić do Franka i Patty! Umówił się z kimś.
Przystaję na dole schodów, próbując zrozumieć, czemu ta konstatacja przyprawiła mnie o nagły smutek. Bo przecież to nie tak, że Cooper wie o tym, jak potężnie się w nim podkochuję. Dlaczego nie miałby spotykać się z innymi? Tylko dlatego, że z nikim się nie spotykał (a przynajmniej ja nic o tym nie wiem... to znaczy, do domu nigdy nikogo nie przyprowadził) od czasu, kiedy ja się tu wprowadziłam, to jeszcze nie znaczy, że nie powinien czy że mu nie wolno. Teraz, jak się nad tym zastanawiam, to nigdy nie rozmawialiśmy o kwestii zapraszania gości z nocowaniem. To po prostu temat, który nigdy nie wypłynął.
Aż do tej pory.
No i co z tego? Ma gościa z nocowaniem. Ja tu nie mam nic do gadania. Wejdę sobie po prostu cichutko na drugie piętro i położę się spać. Nie ma powodu pukać do niego i pytać, co robi. Chociaż umieram z ciekawości, jaka ona jest. Cooper dorobił się w rodzinie reputacji faceta spotykającego się z superinteligentnymi, niesamowicie pięknymi, a nawet egzotycznymi kobietami. Na przykład neurochirurgami, które kiedyś pracowały jako modelki. I tym podobne.
Gdyby mi się nawet kiedykolwiek wydawało, że mam jakieś szanse u Coopera, jedno spojrzenie na jego eks powinno mnie z tego wyleczyć. Bo jaki facet zainteresowałby się byłą gwiazdką pop, której sława przebrzmiała, a która teraz pracuje jako zastępczyni kierownika administracyjnego akademika i nosi dżinsy w schlebiającym klientowi rozmiarze M (a może nawet L), jeśli może mieć lekarkę, która kiedyś była Miss Delaware?
Tak. Jasne. Żaden. Chyba że ta lekarka okazałaby się naprawdę nudna. I może nie lubiłaby Elli Fitzgerald (ja znam na pamięć wszystkie jej piosenki, nie wyłączając scat). I może gdyby nie była ciepłą, miłą ludzką istotą, jaką we własnej opinii jestem...
Przestań. Natychmiast przestań!
Skradam się po schodach na pierwsze piętro, jak mogę najciszej - Lucy drepcze mi przy nodze i dyszy - kiedy zauważam coś dziwnego. Drzwi do sypialni Coopera są uchylone... Ale za nimi jest ciemno. Tymczasem drzwi do pokoju gościnnego po drugiej stronie korytarza są otwarte i to tam jest jasno, i to tam coś migocze. Jak płomyk świecy.
Kto, u licha, miałby siedzieć w naszym pokoju gościnnym przy świeczce?
- Halo? - odzywam się znowu. Bo jeśli Cooper zabawia jakieś swoje znajome panie w naszym pokoju gościnnym, to, no cóż, po prostu będzie miał pecha, jeśli wpadnę tam do środka. Jego pokój to jego azyl - nigdy nie ośmieliłabym się tam zaglądać... Choćby dlatego, że Coopera prawie nigdy tam nie ma. No i dlatego, że przerażają mnie te jego prześcieradła po tysiąc dolarów sztuka.
Ale pokój gościnny?
Drzwi są tylko nieco uchylone. Właściwie można je uznać za otwarte. W związku z tym otwieram je jeszcze szerzej i mówię po raz trzeci:
- Halo?
...A potem wrzeszczę na widok taty, który wykonuje właśnie pozycję Psa Patrzącego w Dół.
Miłość jest jak tekst
z kiepskiego filmu.
Złamane serce to stara
radiowa piosenka.
Ty jesteś źródłem
kłopotów,
A kłopoty to specjalność
mojego serca.
Bez tytułu
Słowa/muzyka: Heather Wells
Mnie to znakomicie odpręża - tłumaczy tata. - Jeszcze w ośrodku robiłem to codziennie rano i wieczorem. Joga naprawdę odmładza.
Gapię się na niego z przeciwległego kąta pokoju. Dziwnie jest słuchać, jak własny ojciec nazywa więzienie ośrodkiem. Zwłaszcza kiedy jednocześnie ćwiczy jogę.
- Tato. Czy mógłbyś na chwilę przerwać i ze mną porozmawiać?
- Oczywiście, kochanie - odpowiada. I znów staje w pionie.
W głowie mi się to nie mieści. On się tu ewidentnie wprowadził. Jego walizka leży otwarta - i rozpakowana - na fotelu przy oknie. Obok, przy komodzie, stoją jego buty, ustawione równiutko, pod linijkę, jak w wojsku. Maszyna do pisania - maszyna do pisania! - stoi na antycznym biureczku, a obok niej jest schludny stosik papieru maszynowego. Tata ma na sobie niebieską piżamę w cieniutkie granatowe prążki, a na szafce koło łóżka pali się gruba zielona świeca. Obok niej leży opasła biografia Lincolna.
- Mój Boże - mówię, kręcąc głową. - Jak się tu dostałeś? Włamałeś się?
- Oczywiście, że nie. - Tata jest wyraźnie oburzony. - Wielu rzeczy nauczyłem się w ośrodku, ale nie dowiedziałem się, jak otwierać wytrychem zamek typu Medeco. Twój młody człowiek zaproponował mi lokum.
- Mój... - Czuję, że mam ochotę unieść oczy do nieba. - Tato. Ja ci już mówiłam. To nie jest żaden mój młody człowiek. Chyba nic mu nie powiedziałeś o tym, że ja go ko...
- Heather. - Tata spogląda ze smutkiem. - Oczywiście, że nie. Nigdy bym nie nadużył w taki sposób twojego zaufania. Po prostu wyraziłem niezadowolenie ze swojej obecnej sytuacji mieszkaniowej w obecności pana Cartwrighta, a on zaproponował mi, żebym się tutaj zatrzymał...
- Tato! - jęczę. - Powiedz, że tego nie zrobiłeś!
- No cóż, hotel Chelsea to raczej nie jest odpowiednie lokum dla człowieka w mojej sytuacji - tłumaczy tata cierpliwie. - Nie wiem, czy jesteś tego świadoma, ale w hotelu Chelsea mieszka wielu ludzi, którzy mają za sobą kryminalną przeszłość. Faktycznych morderców. To nie jest otoczenie, w jakim powinna przebywać osoba, która stara się zrehabilitować. Poza tym było tam za głośno. Cała ta dudniąca muzyka i klaksony samochodów. Nie, to miejsce... - rozgląda się radośnie po ładnej, białej sypialni - jest o wiele bardziej w moim guście.
- Tato. - Nic nie poradzę. Nie mogę już tego znieść. Osuwam się na krawędź podwójnego łóżka. - Czy Cooper powiedział, jak długo możesz się u nas zatrzymać?
- Właściwie... - mówi tata, wyciągając rękę, żeby podrapać Lucy za uchem, bo weszła za mną do pokoju. - Owszem. Powiedział, że mogę tu pomieszkać, dopóki nie stanę na nogi.
- Tato. - Mam ochotę zacząć wrzeszczeć. - Nie można tak robić. To nie tak, że ja nie chcę pracować nad naszym związkiem, twoim i moim. Chodzi o to, że... Nie możesz w taki sposób wykorzystywać hojności Coopera.
- Nie wykorzystuję. W zamian za mieszkanie będę dla niego pracował.
Mrugam oczami.
- Ty... co?
- Zatrudnia mnie jako pracownika Cartwright Investigations - oświadcza tata... Z odrobiną dumy, jak mi się wydaje. - Tak samo jak ty, będę dla niego pracował. Będę mu pomagał śledzić ludzi. Mówi, że mam do tego odpowiedni wygląd... W pewnym sensie, nie rzucam się w oczy. Mówi, że wtapiam się w tło.
Znów mrugam oczami.
- Wtapiasz się w tło?
- Dokładnie tak. - Tata otwiera szufladę szafki przy łóżku i wyjmuje z niej mały drewniany flet. - Próbuję potraktować to jako komplement. Chodzi o to, że mnie się po prostu nie zauważa. Wiem, że twoja matka tak to odbierała, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że cały świat też tak mnie widzi. No, nieważne. Posłuchaj tej melodyjki, której nauczyłem się w ośrodku. Jest bardzo relaksująca. A po takim wieczorze jak twój na pewno przyda ci się nieco oddechu.
Siedzę tam przez jakąś minutę i słucham zalewających mnie nut - tęsknych i, jak twierdził tata, dziwnie odprężających. A potem kręcę głową i mówię:
- Tato... Natychmiast przerywa grę.
- Tak, kochanie?
To te jego czułe słowa tak mnie dobijają. Czy raczej sprawiają że mam ochotę dobić jego.
- Idę teraz do łóżka. Porozmawiamy o tym jeszcze raz rano.
- Dobrze - zgadza się. - Ale nie wiem, o czym jeszcze tu rozmawiać. Cooper to z całą pewnością rozsądny człowiek. Jeśli chce mnie zatrudnić, to nie wiem, czemu miałabyś zgłaszać obiekcje.
Ja też nie wiem, czemu miałabym zgłaszać obiekcje. Poza tym że... Jak ja mam sprawić, że Cooper dostrzeże, że jestem kobietą jego marzeń, skoro dokoła będzie się kręcił mój ojciec? Jak ja mam mu zrobić ten romantyczny obiad dla dwojga, który zaplanowałam? Nie ma nic romantycznego w steku dla trojga.
- Heather, zdaję sobie sprawę, że nie byłem dla ciebie najlepszym ojcem - ciągnie tata. - Poza tym ani twoja matka, ani ja nie stanowiliśmy dla ciebie zbyt dobrych wzorów, kiedy dorastałaś. Ale mam nadzieję, że tak dalece ci to nie zaszkodziło, żebyś nie umiała teraz tworzyć udanych związków. Bo moim najszczerszym życzeniem jest, żeby między nami właśnie taki związek zaistniał. Bo każdy potrzebuje rodziny, Heather.
Rodzina? Czy to tego potrzebuję? Czy z tego powodu jest ze mną coś nie tak? Bo nie mam rodziny?
- Wyglądasz na zmęczoną - dodaje tata. - Nic dziwnego, po takim długim dniu jak twój. Proszę, może to ci pomoże odpocząć. - I znów zaczyna grać na tym swoim flecie.
Okay. Tego to ja już naprawdę nie potrzebuję.
Pochylam się naprzód, zdmuchuję pachnącą świeczkę taty i zabieram ją z szafki.
- To jest zagrożenie pożarowe - rzucam swoim najbardziej administracyjno - kierowniczym tonem.
A potem wychodzę z pokoju i idę na górę, do siebie.
Śnieg nie przestał padać. Kiedy budzę się rano i wyglądam przez okno, widzę, że nadal sypie - teraz już trochę wolniej i nie tak gęsto. Ale ciągle lecą z nieba te wielkie puszyste płatki.
A kiedy wstaję z łóżka - co wcale nie jest takie proste, biorąc pod uwagę, jak mi w nim przytulnie, z Lucy rozwaloną prawie w poprzek mnie - i podchodzę do okna, widzę przed sobą rajsko - zimowy krajobraz.
Nowy Jork wygląda zupełnie inaczej po opadach śniegu. Nawet dwa centymetry potrafią zrobić różnicę - znika brud i graffiti, a wszystko zaczyna błyszczeć i wyglądać jak nowe.
A pół metra - czyli tyle, ile napadało przez noc - sprawia, że miasto wygląda jak z obcej planety. Wszystko jest ciche... Żadnego trąbienia klaksonami, żadnych alarmów w samochodach... Każdy dźwięk stłumiony, każda gałąź ugina się pod ciężarem wielkiej ilości białego puchu, każdy parapet okienny jest nim zasypany. Patrząc na to wszystko, z nagłym ściśnięciem serca pojmuję, co to dla nas oznacza:
Śnieżny Dzień.
Dociera to do mnie, zanim jeszcze rzucam się do telefonu i dzwonię do biura obsługi studiów. Och, tak. Zajęcia są w dniu dzisiejszym odwołane. Całe miasto jest chyba sparaliżowane. Tylko konieczne służby porządkowe powinny pojawiać się na ulicach. Tak.
Tylko że jak się mieszka dwie przecznice od miejsca pracy, to trochę trudno twierdzić, że się do niej nie można było dostać.
Ale mogę się chociaż spóźnić.
Kąpię się niespiesznie - bo po co stać pod prysznicem, jak można leżeć - i powoli się ubieram. Muszę włożyć swoje zapasowe dżinsy ze względu na te plamy z krwi na tych codziennych i ze zdziwieniem zauważam, że są odrobinę obcisłe. Okay, może więcej niż odrobinę. Muszę zastosować swój stary trick i powpychać sobie zwinięte w kłębek skarpetki za pasek dżinsów, żeby się trochę rozciągnęły i zrobić kilka głębokich przysiadów. Mówię sobie, że to dlatego, że spodnie właśnie wyszły z suszarki. Dwa tygodnie temu.
A kiedy wyjmuję skarpetki przed zejściem na dół, są już trochę mniej obcisłe. Przynajmniej mogę oddychać.
I właśnie oddychając, czuję, że dobiega mnie jakiś niezwykły zapach. A przynajmniej niezwykły w tym domu.
Bekon. I o ile się nie mylę, jajka.
Szybko zbiegam po schodach - Lucy drepcze mi po piętach - i jestem przerażona, kiedy wchodzę do kuchni i zastaję tam Coopera czytającego gazetę, podczas gdy mój tata stoi przy kuchence w brunatnych sztruksach i wełnianym swetrze i przygotowuje śniadanie.
- To się musi skończyć - mówię głośno. Tata obraca się do mnie z uśmiechem.
- Dzień dobry, kotku. Soku? Cooper wygląda zza gazety.
- Dlaczego się zrywałaś? - pyta. - Właśnie powiedzieli, że Uniwersytet Nowojorski dziś jest nieczynny.
Ignoruję go. Ale nie mogę zignorować Lucy, która jest przy tylnych drzwiach i drapie, żeby ją wypuścić. Otwieram drzwi, wpuszczając do środka podmuch mroźnego powietrza. Lucy ma rozczarowaną minę, widząc to, co się dzieje na dworze, ale dzielnie rusza przed siebie. Zamykam za nią drzwi i zwracam się twarzą do ojca. Bo podjęłam decyzję. I nie ma ona nic wspólnego z tym drewnianym flecikiem.
- Tato, nie możesz tutaj mieszkać. Przepraszam, Cooper. Ładnie z twojej strony, że to zaproponowałeś. Ale sytuacja jest po prostu dziwaczna.
- Wyluzuj - radzi Cooper zza swojej gazety.
Czuję, że ciśnienie mi skacze o kolejne dziesięć punktów. Dlaczego to się zawsze zdarza, kiedy ktoś ci mówi: „Wyluzuj”?
- Mówię poważnie. Przecież ja też tu mieszkam. I też jestem pracownikiem Cartwright Investigations. Czy nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia?
- Nie - rzuca Cooper zza gazety.
- Kotku - odzywa się tata, obracając się w moją stronę z kubkiem parującej kawy w ręku. - Wypij to. Nigdy nie lubiłaś poranków. Zupełnie jak twoja matka.
- Nie jestem jak mama - protestuję. Ale kawę biorę. Bo pachnie pysznie. - Jasne? Ja jej w niczym nie przypominam. Rozumiesz, Cooper? Dociera do ciebie, co zrobiłeś? Zaprosiłeś tego człowieka, żeby z nami zamieszkał, a on już mi zaczyna wmawiać, że jestem jak moja matka. A ja jej w niczym nie przypominam.
- No to niech tu zostanie - proponuje Cooper, nadal nie wyglądając zza tej swojej gazety - i niech sam się o tym przekona.
- Twoja matka to urocza osoba, Heather. - Tata przekłada dwa sadzone jajka z bekonem na talerz. - Tylko nie o poranku. Trochę jak ty. Proszę. - Podaje mi talerz. - Takie lubiłaś jako mała dziewczynka. Mam nadzieję, że nadal je lubisz.
Opuszczam wzrok na talerz. Ułożył jajka tak, że wyglądają jak oczy, a bekon pośrodku to uśmiechnięte usta; zrobił to tak jak wtedy, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.
Nagle zaczyna mi się okropnie zbierać na płacz.
Niech go diabli. Jak on może robić mi coś takiego?
- Są w porządku, dzięki - mruczę i siadam przy kuchennym stole.
- No cóż - Cooper opuszcza gazetę - sprawa już jest ustalona, Heather. Twój tata pomieszka z nami przez jakiś czas, póki nie zdecyduje, co chce robić dalej. To dobrze, bo mnie się przyda pomoc. Mam więcej pracy, niż sam jestem w stanie wykonać, a twój tata ma dokładnie takie cechy, jakie przydadzą się u asystenta.
- Zdolność wtapiania się w tło - wymieniam, żując kawałek bekonu. Który jest pyszny. I nie ja jedna tak uważam. Lucy, którą tata wpuszcza, kiedy znów zaczęła skrobać do drzwi, też pożera kawałek, jaki jej rzuciłam.
- Tak jest - przyznaje Cooper. - Zdolność, której nie wolno nie doceniać, kiedy się pracuje w sektorze prywatnych usług detektywistycznych.
Dzwoni telefon. Tata mówi:
- Ja odbiorę. - I wychodzi z kuchni.
Kiedy znika, Cooper odzywa się już innym tonem:
- Posłuchaj, jeśli to faktycznie jakiś problem, to ja mu załatwię pokój gdzieś indziej. Nie wiedziałem, że między wami jest tyle... niezałatwionych spraw. Myślałem, że może to ci zrobi dobrze.
Gapię się na niego.
- Zrobi mi dobrze? Jak ma mi dobrze zrobić mieszkanie pod jednym dachem z moim tatą przestępcą?
- No cóż, sam nie wiem - bąka Cooper, a minę ma nietęgą. - Po prostu... Przecież ty nikogo nie masz.
- I jak o tym dyskutowaliśmy wcześniej - odpowiadam kwaśno - ty też nie.
- Ale ja nikogo nie potrzebuję.
- Ja też nie.
- Heather - mówi Cooper cicho. - Potrzebujesz. Nikt, umierając, nie zapisał ci domu w mieście i nie zrobił z ciebie osoby materialnie niezależnej. I nie obraź się, ale dwadzieścia trzy tysiące dolarów rocznie, na Manhattanie, to kpiny. Potrzebujesz tylu przyjaciół i członków rodziny, ilu tylko możesz mieć.
- Włącznie z niebieskimi ptaszkami? - pytam.
- Posłuchaj, twój tata to wyjątkowo inteligentny człowiek. Jestem pewien, że stanie na własnych nogach. I uważam, że powinnaś wtedy być w pobliżu, choćby po to, żeby wzbudzić w nim poczucie winy, żeby dał ci trochę kasy. Jest ci winien czesne za studia, przynajmniej tyle.
- Nie potrzebuję kasy na czesne. Jestem z niego zwolniona, bo pracuję dla uczelni, zapomniałeś?
- Nie - mówi Cooper, siląc się na cierpliwość. - Ale nie musiałabyś tam pracować, gdyby twój tata zgodził się zapłacić czesne.
Patrzę na niego i mrugam oczami.
- Miałabym... rzucić pracę?
- Tak. Żeby chodzić na studia stacjonarne, o ile zdobycie dyplomu naprawdę jest twoim celem.
To zabawne, ale chociaż on mówi sensowne rzeczy, to ja nie mogę sobie wyobrazić, jak by to było nie pracować w Fischer Hall. Pracuję zaledwie jakieś trochę ponad pół roku, ale mam wrażenie, że jestem tam od zawsze. Sam pomysł, że miałabym nie chodzić codziennie do pracy, wydaje się jakiś dziwny.
Czy tak się czują wszyscy ludzie wykonujący pracę biurową? Czy to tylko ja, ponieważ ją po prostu lubię?
- No cóż - mamroczę, wpatrując się w swój talerz. Swój pusty talerz. - Chyba masz rację. Tylko że... Wydaje mi się, że już wystarczająco wykorzystuję twoją gościnność. Nie chcę, żeby teraz jeszcze zaczęła żerować na tobie moja rodzina.
- Pozwolisz, że sam się będę bronił przed chętnymi do żerowania na mnie - ucina cierpko Cooper. - Potrafię sam o siebie zadbać. A poza tym wcale mnie nie wykorzystujesz. Moje rachunki wreszcie są w porządku. Po raz pierwszy opłaty są robione na czas, a na dodatek rachunki się zgadzają. Dlatego nie mogę uwierzyć, że oni każą ci robić ten wyrównawczy kurs z matematyki; radzisz sobie przecież zupełnie nieźle...
Aż sapię na dźwięk słów „wyrównawczy kurs z matematyki”, bo coś sobie nagle przypominam.
- O, nie!
- Co? - Cooper jest zaskoczony.
- Wczoraj wieczorem miałam pierwsze zajęcia - mówię, chowając twarz w dłoniach. - I się nie pojawiłam! Moje pierwsze zajęcia... Mój pierwszy uniwersytecki kurs... A mnie tam nie było!
- Jestem pewien, że twój wykładowca zrozumie, Heather - pociesza mnie Cooper. - Zwłaszcza jeśli czytał ostatnio gazety.
Tata wraca do kuchni, niosąc ze sobą bezprzewodowy telefon z holu.
- To do ciebie, Heather. To twój szef, Tom. Cholernie sympatyczny młody człowiek. Pogadaliśmy sobie miło o wczorajszym meczu. Naprawdę, jak na drużynę III ligi, wasi chłopcy dali niezły pokaz.
Odbieram telefon od taty, przewracając oczami. Jeśli usłyszę jeszcze chociaż jedno słowo o koszykówce, zacznę krzyczeć.
I co ja mam teraz zrobić z tym, co mi wczoraj wieczorem powiedziała Kimberly? Czy coś się działo między trenerem Andrewsem a Lindsay Combs? A jeśli tak, to... Dlaczego on miał ją w związku z tym zabijać?
- Wiem, że uczelnia jest zamknięta - mówię do Toma. - Ale i tak przyjdę.
Bo biorąc pod uwagę osobę naszego nowego współlokatora, monsunowe deszcze by mnie nie powstrzymały przed wyjściem do pracy, a co dopiero taki tam mały wiaterek z północnego wschodu.
- Oczywiście, że przyjdziesz. - Tomowi najwyraźniej nigdy nie wpadło do głowy, że mogłabym zrobić to samo, co robią dzisiaj Wszyscy inni nowojorczycy, zostać w domu. - Dlatego cieszę się, że cię złapałem przed wyjściem. Dzwonił doktor Jessup...
Jęczę. To nie jest dobry znak.
- Dzwonił ze swojego domu w Westchester, czy gdzie on tam mieszka. Chciał się upewnić, że jakiś przedstawiciel działu administracji pojawi się dziś w szpitalu, żeby odwiedzić Manuela. Mamy pokazać, że nie jest nam wszystko jedno. I przynieść kwiaty, bo wszystkie kwiaciarnie są zamknięte przez tę śnieżycę i nie ma jak ich posłać. Mówi, że jeśli kupisz jakieś kwiaty w szpitalnym sklepiku, to mogę ci oddać kasę z naszych biurowych drobnych...
Dziwię się. To dość odpowiedzialne zlecenie. Doktor Jessup zwykle nie prosi zastępców kierowników swoich akademików, żeby reprezentowali cały dział administracji. Nie, żeby nam nie ufał. Tylko że... No cóż, ja nie należę do najpopularniejszych osób spośród personelu, odkąd upuściłam na ziemię zastępczynię kierowniczki administracyjnej Wasser Hall w czasie tych gier na zaufanie.
- Jesteś pewien, że on chce, żebym to ja pojechała? - pytam Toma.
W zasadzie nie powiedział konkretnie, kto. Ale chce, żeby pojechał ktoś z administracji i pokazał, że nam wszystkim zależy...
- Bo nam zależy - upominam go.
- No tak, oczywiście, zależy nam - poprawia się Tom. - Ale jemu chodziło o takie „wszyscy” w znaczeniu dział administracji, a nie „wszyscy” w znaczeniu ludzie, którzy faktycznie znali Manuela. Pomyślałem, że skoro ty i Manuel już się wcześniej znaliście i właściwie to ty mu uratowałaś życie, i...
- I jestem o dwie przecznice bliżej St. Vincent's niż którakolwiek z osób obecnych w tej chwili w Fischer Hall - kończę za niego. Wszystko staje się teraz jasne.
- Coś w ten deseń - mówi Tom. - A więc? Załatwisz to? Zajrzysz tam, zanim przyjedziesz do biura? Możesz wziąć taksówkę do szpitala i z powrotem, jeśli uda ci się jakąś złapać, a doktor Jessup obiecał, że dostaniesz zwrot kasy, jeśli przedstawisz rachunek...
- Zajmę się tym z przyjemnością - oświadczam. Zawsze, kiedy mogę wydać jakąś kasę na koszt działu administracji, mam udany dzień.
- Ale jak ty sobie dzisiaj radzisz? - pytam. Chciałam, żeby zabrzmiało to nonszalancko, chociaż jego odpowiedź jest bardzo ważna dla mojego przyszłego szczęścia. Nigdy nie wiadomo, jak obrzydliwego szefa mogą mi wyznaczyć, jeśli Tom odejdzie z pracy. Być może kogoś takiego jak doktor Kilgore... - Nadal rozważasz... Bo wczoraj wspominałeś, że zastanawiasz się nad powrotem do Teksasu...
- Usiłuję po prostu żyć z dnia na dzień, Heather. - Tom wzdycha.
- Wiesz, morderstwa i ataki nożowników nigdy nie były przerabiane na żadnych moich kursach z administracji uczelnianej.
- Jasne. Ale w Teksasie nie ma takich fajnych śnieżyc. A przynajmniej nie tak często.
- To prawda - przytakuje Tom. Ale bez przekonania o wyższości Nowego Jorku nad Teksasem. - To do zobaczenia za trochę. Trzymaj się ciepło.
- Dzięki - rzucam. I rozłączam się...
...oraz przekonuję się, że Cooper patrzy na mnie dziwnie znad swojej kawy.
- Wybierasz się do St. Vincent's z wizytą do Manuela? - pyta lekkim tonem. Zbyt lekkim.
- Tak - odpowiadam i odwracam wzrok. Wiem, o czym myśli. I nic nie mogłoby być odleglejsze od prawdy. No cóż, może nie nic, ale... - Wątpię, żeby mi się udało złapać taksówkę, więc lepiej pójdę się ciepło ubrać...
- Przekażesz tylko Manuelowi życzenia szybkiego powrotu do zdrowia, a potem zaraz wracasz do biura, prawda? - pyta Cooper. - Nie będziesz, powiedzmy, siedziała tam i próbowała go przepytywać na okoliczność, kto i dlaczego zaatakował go wczoraj wieczorem, prawda?
Śmieję się z całego serca, słysząc ten tekst.
- Cooper! - wołam. - Boże, jaki ty jesteś zabawny! Oczywiście, że tego nie zrobię. Przecież ten biedaczyna został tak brutalnie poraniony. Całą noc spędził na sali operacyjnej. Pewnie nawet się jeszcze nie wybudził. Tylko wślizgnę się do środka, zostawię kwiaty i balony i pójdę sobie.
- Jasne - mówi Cooper. - Bo detektyw Canavan powiedział ci, że masz się trzymać z daleka od śledztwa w sprawie zabójstwa Lindsay.
- Totalnie.
Tata, który przysłuchiwał się naszej wymianie zdań z taką samą intensywnością, z jaką obserwował mecz koszykówki poprzedniego wieczoru, ma teraz skonsternowaną minę.
- A dlaczego Heather miałaby wtrącać się do śledztwa w sprawie zabójstwa tej biednej dziewczyny?
- Och! - wzdycha Cooper. - Powiedzmy sobie, że twoja córka ma skłonność do nieco przesadnego angażowania się w życie mieszkańców swojego akademika. I w ich zgony.
Tata spogląda na mnie ze śmiertelną powagą.
- Naprawdę, kochanie, powinnaś zostawić takie sprawy policji. Przecież nie chcesz, żeby cię ktoś skrzywdził, prawda?
Patrzę na tatę, a potem na Coopera i znów na tatę. Nagle do mnie dociera: oni mają przewagę liczebną. Teraz ich jest dwóch, a ja tylko jedna.
Z gardła wyrywa mi się jakiś nieartykułowany dźwięk i uciekam z pokoju.
To miasto to nie tylko stal
I beton,
To miasto to nie tylko
miliony historii.
Zęby wybite, ale nadal
z uśmiechem.
„Spróbuj się ze mną”,
mówi cwany uliczny
bojownik
Uliczny bojownik
Słowa/muzyka: Heather Wells
Na szczęście szpitalny sklep jest czynny. Niestety, kwiaty nie prezentują się najlepiej - dzisiaj rano nie było dostawy przez te fatalne warunki na drogach. Sama też nie mogłam złapać taksówki i musiałam iść prawie środkiem ulicy, żeby nie brnąć przez zaspy po kolana.
Ale mają balony wszelkich wielkości i kolorów, a butla z helem działa, więc zabawiam się, komponując z nich olbrzymi bukiet. Potem każę im jeszcze dorzucić do równego rachunku misia z napisem „Życzenia zdrowia”. Najpierw się jednak upewniam, czy tę szarfę z życzeniami można zdjąć, żeby Manuel mógł potem podarować misia swojej dziewczynie czy jakiejś kuzynce.
Idę na górę na OIOM, gdzie trzymają Manuela, i zastaję go przytomnego, ale otumanionego. Wystaje zresztą z niego mnóstwo różnych rurek. W jego sali jest sporo ludzi, włącznie z kobietą, która chyba jest jego matką; skuliła się, zmęczona, na krześle obok Julia, który też drzemie. Chociaż zauważam dwóch policjantów - każdy stoi przy jednym z wejść na ten oddział - nigdzie nie widzę detektywa Canavana. Albo jeszcze nie udało mu się dostać do centrum, albo już był w szpitalu i wyszedł.
O ścianę przy drzwiach pokoju Manuela opiera się dwóch facetów, którzy też wyglądają na stróżów prawa, obaj w ubraniach, które są do kolan mokre po spacerze przez zaspy śnieżne. Trzymają styropianowe kubki z kawą. Jeden z nich mówi, kiedy się zbliżam:
- Canavan wydostał coś z niego?
- Nic sensownego - odpowiada drugi, młodszy mężczyzna w krawacie w tropikalne, radosne wzory. - Pytał go, czy wie, dlaczego został zaatakowany. Ale ten w odpowiedzi tylko jęczał.
- Canavan pytał go o klucz?
- Tak. Dostał mniej więcej tę samą odpowiedź. Czyli nic.
- A co z dziewczyną?
- Nic.
- Może powinniśmy poprosić wuja chłopaka, żeby go popytał - mówi starszy, ruchem głowy wskazując przysypiającego Julia. - Może lepiej zareaguje na widok znanej twarzy.
- Chłopak jest totalnie bez kontaktu - twierdzi jego kolega, wzruszając ramionami. - Za cholerę nic z niego nie wydobędziemy.
Obaj faceci zauważają mnie w tej samej chwili. Trochę trudno mnie nie zauważyć z tym moim olbrzymim bukietem z balonów. Poza tym ewidentnie podsłuchuję.
- Można pani jakoś pomóc? - pyta ten młodszy znudzonym tonem.
- Och, witam. Nie chciałabym panom przerywać, ale przyszłam tu odwiedzić Manuela Juareza. Jestem z działu administracyjnego, z Uniwersytetu Nowojorskiego, gdzie Manuel pracuje. Wysłali mnie, żeby zobaczyć, jak się miewa.
- Ma pani jakiś identyfikator? - pyta ten starszy detektyw, czy kim on tam jest, równie znudzonym tonem, jakiego przed chwilą użył jego kolega.
Wyławiam identyfikator. Muszę podać balony temu młodszemu, żeby go wygrzebać.
- Ładny miś - komentuje sucho.
- Dziękuję. Mnie też się podoba.
Sprawdzają moje dane. A potem starszy oddaje mi dokument i mówi:
- Proszę sobie tam wejść. - Wskazuje głową pokój Manuela. Odbieram swoje balony i z niejaką trudnością pokonuję drzwi, a potem cicho podchodzę do łóżka Manuela. Patrzy na mnie cały czas i nie wydaje najmniejszego dźwięku. Jedyny dźwięk, jaki tu słyszę, to spokojny oddech jego wujka i kobiety, która jest chyba matką Manuela. I pikanie wszystkich tych urządzeń koło jego łóżka, które pewnie robią Manuelowi to, co takie urządzenia robić powinny.
- Cześć, Manuel - witam go z uśmiechem, prezentując mu balony. - To dla ciebie od nas wszystkich z Fischer Hall. Mamy nadzieję, że niedługo lepiej się poczujesz. Przepraszam za misia, wiem, że to takie trochę tego. Ale skończyły im się kwiaty.
Manuel otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale jedyne, co się z nich wydobywa, to jakieś chrapliwe pochrząkiwanie. Widzę, że wędruje spojrzeniem w stronę brązowego dzbanka na stoliku przy łóżku. Obok niego stoi parę papierowych kubków.
- Chcesz trochę wody? - pytam. - A może ktoś ci mówił, że nie wolno ci pić? Bo czasami nie chcą, żeby człowiek pił, jeśli czeka go jeszcze jakaś operacja, czy coś.
Manuel kręci głową. Pozwalając balonom podryfować pod sufit, nalewam trochę wody do papierowego kubka.
- Proszę cię bardzo. - Podaję mu kubek.
Ale on jest za słaby, żeby samodzielnie unieść go do ust - zresztą i tak jest unieruchomiony przez te wszystkie rurki, które w niego wetknęli - więc przytykam kubek do jego ust. Pije łapczywie.
Kiedy skończył pierwszy kubek, patrzy znacząco na dzbanek. Dochodząc do wniosku, że prosi o dolewkę, podaję mu następny. Tę wodę też wypija, tylko wolniej. A kiedy już kończy, pytam, czy chce więcej. Manuel kręci głową i wreszcie odzyskuje głos.
- Tak strasznie chciało mi się pić - mówi. - Próbowałem powiedzieć tym facetom... - Kiwa głową w stronę policjantów z korytarza. - Ale mnie nie rozumieli. Tak mi zaschło w gardle, że nie mogłem mówić. Dziękuję.
- Nie ma sprawy.
- I dziękuję za to, co zrobiłaś wczoraj wieczorem - dodaje Manuel. Zdaje się, że nie ma siły mówić głośno, chociaż Manuel nawet kiedy był zdrów jak ryba, nigdy nie zaliczał się do głośno mówiących osób, więc trochę trudno usłyszeć, co tam właściwie szepcze. Ale pochylam się niżej i udaje mi się większość słów wyłapać. - Wujek Julio mówi, że mi uratowałaś życie.
Kręcę głową.
- Och, nie - protestuję. - Naprawdę. To ratownicy. Ja tylko znalazłam się we właściwym czasie na właściwym miejscu, to wszystko.
- No to miałem szczęście. - Manuelowi udaje się uśmiechnąć. - Ale nikt mi nie chce powiedzieć... Wygraliśmy?
- Mecz koszykówki? - Nie mogę się nie roześmiać. - Nie. Dokopali nam w drugiej połowie.
- To moja wina. - Manuel ma zbolałą minę.
- To nie była twoja wina. - Nadal się śmieję. - Stokrotki są po prostu do niczego.
- To moja wina - powtarza Manuel. Głos mu się łamie.
Wtedy przestaję się śmiać. Bo dociera do mnie, że on płacze. Wielkie łzy gromadzą mu się pod powiekami i lada chwila zaczną płynąć po policzkach. Mam wrażenie, że chce podnieść rękę, żeby je otrzeć, ale nie może.
- To nie była twoja wina, Manuel - powtarzam. - Jak ty w ogóle możesz mówić coś takiego? Faceci z drużyny dowiedzieli się, co się z tobą stało dopiero po meczu. Trener Andrews im nie powiedział...
- Nie - mówi Manuel. Łzy wymykają mu się spod powiek i płyną strumyczkiem po policzkach. - Chodzi mi o to, że z Lindsay to moja wina. Moja wina, że ona zginęła.
Wow.
- Manuel, to nie twoja wina, że ktoś zabił Lindsay. To wcale nie twoja wina.
- Ja jej dałem klucz - upiera się Manuel. I wtedy udaje mu się poruszyć jedną ręką. Zwija palce w pięść i uderza nią o materac żałośnie bezsilnym gestem.
- To nie znaczy, że ją zabiłeś - zapewniam go.
- Nie zginęłaby, gdybym nie dał jej klucza. Powinienem był odmówić, kiedy prosiła. Powinienem był odmówić. Tylko że... Ona płakała.
- No właśnie - mówię. Oglądam się na dwóch detektywów za drzwiami pokoju. Zniknęli. Dokąd poszli? Mam ochotę pobiec za nimi, powiedzieć, żeby tu wracali... Ale nie chcę, żeby Manuel przestał mówić. - Mówiłeś to wczoraj wieczorem. Kiedy ona do ciebie przyszła z płaczem, Manuel? Kiedy cię poprosiła o ten klucz?
- Tuż przed moim wyjściem do domu. W poniedziałek wieczorem. Po tym, jak o siódmej zamknęli stołówkę. Miałem podwójną zmianę, bo Fernando musiał iść na przyjęcie urodzinowe swojej babci. To ważne święto. No wiesz. A ona przyszła do mnie, kiedy wkładałem kurtkę, żeby iść do domu, i powiedziała, że musi pożyczyć klucz do stołówki, bo coś tam w środku zostawiła.
- Powiedziała, co? - pytam, zerkając na drzwi. Gdzie się podziali ci faceci? - To znaczy, co tam zostawiła?
Manuel kręci głową. Nadal płacze.
- Powinienem był z nią pójść. Powinienem był pójść i otworzyć jej te drzwi i poczekać, aż ona weźmie to, po co tam chciała pójść. Ale miałem się z kimś spotkać... - Z tego, w jaki sposób mówi „z kimś”, jasne jest, że chodzi o dziewczynę. - No i już byłem spóźniony, a ona była... Cóż, jak to Lindsay.
- Jasne. Wszyscy znaliśmy Lindsay. Wszyscy jej ufaliśmy. - Chociaż zaczynam myśleć, że może nie powinniśmy byli.
- Tak. Wiem. Nie powinienem był jej go dawać - ciągnie Manuel. - Ale ona była taka ładna i miła. Wszyscy ją lubili. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ten klucz potrzebny jej jest do czegoś niedobrego. Powiedziała, że to naprawdę ważne, że chodzi o coś, co ma oddać... Ludziom, od których to pożyczyła. Albo oni będą się na nią gniewać, powiedziała.
Krew mi zastyga w żyłach. Tylko tak mogę wyjaśnić, czemu nagle zrobiło mi się tak zimno.
- Nie powiedziała, co to za oni? Manuel kręci głową.
- Ale zdecydowanie powiedziała „oni”, w liczbie mnogiej, znaczy, że było ich więcej niż jedna osoba?
Kiwa głową.
No cóż, to dziwne. Chyba że Lindsay powiedziała „oni”, żeby nie mówić: „on” czy „ona” i ukryć płeć osoby, o której mówiła.
- Więc dałeś jej ten klucz? - pytam. Kiwa głową żałośnie.
- Powiedziała, że mi go odda. Powiedziała, że spotka się ze mną przy biurku recepcji następnego dnia o dziesiątej rano i że odda mi klucz. I ja czekałem. Byłem tam i czekałem, kiedy przyjechała policja. Nikt mi nie powiedział, co się dzieje. Po prostu weszli i mnie minęli. Ja na nią czekałem, a przez ten cały czas, ona była tam w środku, martwa!
Manuel przerywa. Trochę się krztusi, tak bardzo płacze. Jedna z maszyn, do których jest podłączony rurką, zaczyna głośno piszczeć. Kobieta, która chyba jest matką Manuela, sennie wierci się na krześle.
- Jeśli... - ciągnie Manuel. - Jeśli...
- Manuel, nic nie mów - przerywam mu. A do kobiety, która właśnie się przebudziła, mówię: - Proszę przyprowadzić pielęgniarkę. - Jej oczy się rozszerzają i kobieta wybiega z pokoju.
- Jeśli... - powtarza ciągle Manuel.
- Manuel, nic nie mów - proszę go. Teraz Julio też się już obudził i mruczy do swojego siostrzeńca coś po hiszpańsku.
Ale Manuel nie chce się uspokoić.
- Jeśli to nie moja wina - wreszcie udaje mu się wykrztusić - to dlaczego oni usiłowali mnie zabić?
- Bo myślą, że wiesz, kim są. Ci ludzie, którzy zabili Lindsay, myślą, że możesz ich zidentyfikować. To znaczy, że Lindsay musiała ci powiedzieć coś takiego, co może ich zdradzić. Powiedziała, Manuel? Spróbuj sobie przypomnieć.
- Ona powiedziała... Powiedziała coś o kimś, kto się nazywa...
- Doug?! - wołam. - Czy wspominała o kimś, kto się nazywa Doug? Albo może Mark?
Ale maszyna piszczy coraz głośniej i do pokoju wpadają dwie pielęgniarki, a za nimi matka Manuela... I dwaj detektywi.
- Nie - szepcze Manuel. Głos mu słabnie. - To chyba był... Steve. Powiedziała, że Steve się strasznie wścieknie...
Steve? Kto to jest Steve?
Oczy Manuela się przymykają. Lekarka warczy:
- Z drogi. - Odskakuję na bok, a ona zaczyna krzątać się przy rurkach Manuela. Pisk maszyny, na szczęście, wraca do normalnego, znacznie spokojniejszego pikania. Lekarka ma minę, jakby jej ulżyło. Manuel za to zasnął.
- Proszę opuścić pokój. - Jedna z pielęgniarek, wymachując rękami, zagania nas w stronę drzwi. - On teraz musi odpocząć.
- Ale ja jestem jego matką - upiera się starsza pani.
- Może pani zostać - ustępuje pielęgniarka. - Reszta, do widzenia. Czuję się okropnie. Wychodzę stamtąd razem z dwoma detektywami, a Julio i pani Juarez zostają z Manuelem.
- Co mu się stało? - pyta mnie ten młodszy detektyw, kiedy jesteśmy w holu.
Więc mu mówię. Powtarzam mu wszystko, co powiedział Manuel. A zwłaszcza fragment dotyczący niejakiego Steve'a. Robią znudzone miny.
- Wiedzieliśmy o tym wszystkim - powiada ten starszy takim oskarżycielskim tonem, jakby mi dawał do zrozumienia, że z premedytacją marnuję ich czas.
- Nie, nie wiedzieliście - upieram się zaszokowana.
- A owszem, wiedzieliśmy. - Młodszy zgadza się z partnerem. - To wszystko było już w naszym raporcie. Powiedział to wszystko wczoraj wieczorem, o tym kluczu.
- Ale nie o Stevie.
- Jestem pewien, że w raporcie było coś o jakimś Stevie - twierdzi starszy detektyw.
- Steve - powtarza młodszy. - Albo jakiś John.
- Nie ma żadnego Johna - prostuję. - Tylko jeden Doug. I może jeden Mark. Mark był chłopakiem tej zabitej dziewczyny. No cóż, pomijając, że spotykała się jeszcze na boku z jakimś facetem o imieniu Doug. A teraz jeszcze jest Steve. Tylko że ja nie znam żadnego Steve'a...
- My już to wszystko mamy - powtarza młodszy z detektywów z zagniewaną miną.
Piorunuję ich wzrokiem.
- Gdzie jest detektyw Canavan?
- Nie mógł się dziś rano dostać do centrum - wyjaśnia ten starszy. - Ze względu na stan dróg tam, gdzie mieszka.
- Zadzwonicie do niego i powiecie mu o tym facecie imieniem Steve? Czy ja sama mam to zrobić? - pytam.
Młodszy detektyw upiera się:
- Już pani mówiliśmy. Wiemy o...
- Jasne, zadzwonimy - przerywa ten starszy. Młodszy robi zaskoczoną minę.
- Ale, Marty...
- Zadzwonimy do niego - powtarza starszy detektyw i mruga okiem do młodszego. A młodszy dodaje:
- Och, Tak. Jasne. Zadzwonimy.
Stoję tam jak wryta i gapię się na nich. Widać, że detektyw Canavan już im o mnie opowiadał. Widać także, że nie mówił nic dobrego.
- Wiecie co? Mam numer jego komórki. Sama mogę do niego zadzwonić.
- Ależ proszę to zrobić! - namawia mnie ten starszy detektyw, Marty. - Na pewno ucieszy go telefon od pani.
Młodszy zaczyna chichotać.
Czuję, że się rumienię. Naprawdę jestem dla detektywa Canavana taka upierdliwa? To znaczy, ja wiem, że tak. Ale nie sądziłam, że poskarży się na mnie innym detektywom. Czy jestem pośmiewiskiem Szóstego Komisariatu?
- Dobra. To ja już sobie pójdę. - I ruszam do wyjścia.
- Zaraz, pani Wells?
Odwracam się w ich stronę. Młodszy detektyw wyciąga pióro i bloczek do notatek.
- Przepraszam, pani Wells, byłbym zapomniał. - Teraz minę ma śmiertelnie poważną. - Może mi pani dać swój autograf?
Patrzę na niego, mrużąc powieki. A to co znowu za żarcik?
- Mówiłem mojej młodszej siostrze, że bywa pani często na komisariacie, i ona prosiła mnie, żebym załatwił jej pani autograf, jak się uda.
Ma faktycznie szczerą minę. Biorę bloczek i pióro i czuję, jak ogarnia mnie wstyd za to, że byłam dla niego taka szorstka.
- A jak siostra ma na imię?
- Ona prosiła tylko o pani podpis - wyjaśnia detektyw. - Mówi, że autografy nie sprzedają się tak dobrze na eBay, jeśli są dla konkretnej osoby.
Patrzę na niego gniewnie.
- Ona chce mieć mój autograf po to, żeby go sprzedać?
- No cóż, Tak. - Detektyw ma taką minę, jakby nie mógł uwierzyć, że myślałam, że w jakimkolwiek innym celu. - A co ma zrobić z tymi wszystkimi pani starymi płytami? Mówi, że ma większą szansę je sprzedać, jeśli dorzuci do nich pani autograf. Mówi, że w ten sposób wyróżni się wśród tych milionów ludzi, którzy pozbywają się swoich kolekcji płyt Heather Wells.
Oddaję mu bloczek i pióro.
- Do widzenia panom detektywom - mówię i zawracam do wyjścia.
- Niech pani nie będzie taka! - woła za mną detektyw. - Heather! Tak nie można!
- No proszę, zostańmy przyjaciółmi! - woła za mną Marty. Zaśmiewa się tak, że prawie nie może mówić.
Kiedy jestem przy windzie, obracam się i daję im znać, co o nich myślę. Za pomocą uniesionego środkowego palca.
To ich tylko jeszcze bardziej rozśmiesza.
Ludzie mylą się, kiedy twierdzą, że sytuacja kryzysowa wydobywa z nowojorczyków to, co w nich najlepsze. Tak na pewno nie jest.
Nie pozwalaj miłości minąć
cię jak reflektory
Samochodu, co unosi w mrok
serce twe.
Nie ma sensu czekać jakiejś
lepszej pory,
Musisz zacząć walczyć,
do roboty weź się.
Nie pozwalaj miłości
Słowa/muzyka: Heather Wells
Do Fischer Hall udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku... Mniej więcej.
Taksówki nie znajduję - na mieście ich po prostu nie ma. Te parę samochodów, które widzę na ulicach, to wozy policyjne. Jeden z nich zakopuje się na poboczu na Szóstej Alei, a potem stoi tam, buksując tylnymi kołami, podczas gdy grupka ludzi wychodzi z pobliskiej kawiarni i sklepu Gap, żeby wypchać policjantów z zaspy.
Ale nie ja. Ja już na dziś mam dosyć policjantów.
Nadal jestem wściekła po tym numerze z autografami, kiedy wreszcie wchodzę z powrotem do biura... I znajduję Toma za moim biurkiem, a drzwi do jego gabinetu są zamknięte. Zza nich dobiega szmer głosu doktor Kilgore.
- Och, daj spokój - mówię, ściągając swoją robioną na drutach czapkę. Czuję, że mocno naelektryzowane włosy unoszą mi się w powietrzu, ale nic mnie to nie obchodzi. - Nie mów mi, że ona znów tu siedzi.
- Do końca tygodnia, obawiam się - powiada przygnębiony Tom. - Ale się rozchmurz. Jutro piątek.
- Mimo wszystko. - Zdejmuję kurtkę i siadam na krześle Sarah. - Czuję, że ktoś narusza moją przestrzeń. Kto tam siedzi?
- Cheryl Haebig.
- Znowu? Wzrusza ramionami.
- Zabili jej współlokatorkę. Strasznie ją to przybiło. Patrzę gniewnie na reprodukcję Moneta na ścianie.
- Lindsay wcale nie była taka fajna, jak wszyscy uważają - słyszę własne słowa.
- Co takiego? - Tom unosi brwi.
- No, nie była - powtarzam. - Wiesz, że totalnie nasłodziła Manuelowi, żeby ją wpuścił do stołówki? Po co jeszcze potrzebny jej był ten klucz? Wmówiła mu, że zostawiła tam coś, co jest jej bardzo potrzebne. Ale skoro tak, to dlaczego nie zwróciła się do któregoś z opiekunów pięter? Wszyscy mogli ją tam wpuścić z równą łatwością jak Manuel, jeśli tylko potrzebowała coś stamtąd zabrać. Nie, ona poszła do Manuela, który spieszył się na randkę i nie miał czasu czekać, aż ona znajdzie to, czego szuka, i zgodził się pożyczyć jej klucz, o który prosiła. Więc dostała klucz na całą noc. Ona go wrobiła. Tak jak manipulowała wszystkimi chłopakami. I dziewczynami też. Na przykład Magda miała na jej punkcie świra.
- Odnoszę wrażenie, że masz jakiś problem z tą Lindsay - zauważa Tom. - Może powinnaś jako następna porozmawiać z doktor Kilgore.
- Zamknij się - radzę mu. Uśmiecha się złośliwie.
- Masz parę wiadomości. - I podaje mi karteczki.
Jordan Cartwright. Jordan Cartwright. Jordan Cartwright. Tad Tocco. Zaraz. Kto to jest Tad Tocco?
- Idę po kawę - oświadcza Tom i wstaje, biorąc swój kubek. - Też chcesz?
- Tak - odpowiadam, ledwie go słuchając. - Kawa byłaby miła. - Kto to jest Tad Tocco i dlaczego jego nazwisko wydaje mi się takie znajome?
A potem, kiedy Tom wychodzi z biura, wrzeszczę:
- Dodaj trochę gorącego kakao!
- Dobra! - odwrzaskuje Tom.
Drzwi gabinetu Toma otwierają się z trzaskiem i doktor Kilgore wystawia głowę.
- Czy mogłabyś nieco ściszyć głos, bardzo proszę? - mówi z irytacją. - Mam tutaj bardzo zdenerwowaną studentkę.
- Och, jasne! - Jest mi głupio. - Przepraszam. Piorunuje mnie wzrokiem i zatrzaskuje drzwi.
Garbię się jeszcze bardziej na swoim krześle. Sarah zostawiła na biurku egzemplarz uniwersyteckiej gazety. Otwarty na informacjach o sporcie. Jest tam zdjęcie trenera Andrewsa, który klaszcze w dłonie i wrzeszczy coś w stronę grupki zawodników. Napis mówi: „Steven Andrews głośno zagrzewa swoich graczy”.
A mnie znów lód mrozi krew w żyłach.
Steven. Steven Andrews.
I zanim zdążę pomyśleć coś jeszcze, już dzwonię do działu sportowego.
- Hm, cześć - odzywam się, kiedy ktoś wreszcie odbiera telefon. - Czy jest dziś w pracy trener Andrews?
Ktokolwiek odebrał ten telefon, ma zirytowany głos... Może dlatego, że podobnie jak ja został zmuszony do przyjścia do pracy w Śnieżny Dzień.
- A gdzie miałby być? - pyta poirytowana osoba. - W ten weekend ma następny mecz, wie pani.
Facet rzuca słuchawkę. Ale na mnie to nie robi wrażenia. Bo już się dowiedziałam tego, co mi było potrzebne. Trener Andrews jest w pracy. Co znaczy, że mogę pójść do Kompleksu Winera i zapytać go o jego związek z Lindsay...
Nie, zaraz. Nie mogę tego zrobić. Obiecałam. Obiecałam wszystkim, że tym razem nie będę się mieszać...
Ale obiecałam też Magdzie, że nie pozwolę, żeby Lindsay obrzucano błotem. A jeśli trener Andrews z nią sypiał, jak to sugerowała Kimberly, to by znaczyło, że Lindsay była wykorzystywana przez kogoś, kto miał nad nią władzę, jaką daje wyższa pozycja. No cóż, o tyle, o ile wyższą pozycję ma trener w stosunku do czirliderki. A już na pewno taki związek byłby wysoce niewłaściwy...
Ale co Lindsay mogła zostawić w stołówce, co koniecznie musiałaby oddawać trenerowi Andrewsowi?
Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć. To dlatego podnoszę się zza biurka Sarah i zatrzymując przy stercie rzeczy przeznaczonych do recyklingu u stóp schodów w piwnicy, wybieram sobie porządnych rozmiarów kartonowe pudło i szybko wychodzę do holu, znów owijając sobie szyję, i omal nie zderzam się ze swoim szefem, który wraca ze stołówki z dwoma kubkami kawy.
- A ty dokąd? - pyta Tom, zerkając na pudło.
- Dzwonili rodzice Lindsay - kłamię. To naprawdę przerażające, z jaką łatwością takie rzeczy spływają mi na język. Nic dziwnego, że jakoś nie mogę zebrać się na odwagę, żeby zaśpiewać przed ludźmi. Coraz wyraźniej widzę, że mój prawdziwy talent rozwija się w zupełnie innym kierunku niż piosenkarstwo. - Chcą, żeby ktoś zabrał jej rzeczy z szafki w szatni w Kompleksie Winera.
Tom ma zdezorientowaną minę.
- Zaraz... Wydawało mi się, że Cheryl i jej koleżanki już się tym zajęły. Wtedy, kiedy szukały tego swetra.
- Widać jednak nie - mówię i wzruszam ramionami. - Wrócę niedługo. Pa.
Zanim zdążył powiedzieć jeszcze choć jedno słowo, wypadam na mróz i wiatr, pudełkiem zasłaniając sobie twarz przed śniegiem. Idzie się powoli - nikt jeszcze nie zdążył odśnieżyć chodników, zresztą śnieg tylko nieco zelżał, ale nie przestał padać. Ale ja mam moje timberlandy, więc jest mi w miarę ciepło w nogi. Zresztą lubię śnieg. Zakrywa puste torebeczki po marihuanie i pojemniki po różnych sprayach, które zaśmiecają ulice, oraz wycisza syreny policyjne i trąbienie klaksonów. Fakt, właściciele samochodów przez jakiś tydzień nie zdołają ich odkopać, bo śnieżne pługi przejeżdżające ulicami - migają światłami na pomarańczowo i biało, pomarańczowo i biało - znów je zasypią śniegiem.
Ale jest zdecydowanie ładnie. A już zwłaszcza w Washington Square Park, gdzie śnieg wypełnił basen fontanny, a pomnik George'a Washingtona przyozdobił peruką śnieżnej bieli. Lodowe sople połyskują na gałęziach drzew, na których, w innych czasach, wieszano złoczyńców. Wybieg dla psów jest pusty, podobnie place zabaw, na których puste huśtawki kołyszą się smętnie tam i z powrotem na wietrze. Jedyne oznaki życia widać w pobliżu placyku ze stołami szachowymi, które są jak zwykle zajęte przez bezdomnych, wzgardliwie traktujących pobliskie schronisko, oraz zagorzałych szachistów, którzy dla dobrej partyjki gotowi są walczyć z żywiołem.
Podoba mi się moje miasto w takim właśnie wydaniu: prawie puste.
Boże, ja już naprawdę jestem zgorzkniałym nowojorczykiem.
No ale daję sobie spokój z roztrząsaniem walorów estetycznych i z ulgą otwieram drzwi kompleksu sportowego. Tupię, pozbywając się śniegu z butów, i wchodzę dalej po podgumowanych matach. Twarz mi powoli zaczyna odmarzać, kiedy wyciągam swój identyfikator i okazuję go strażnikowi ochrony, który omiata moją sylwetkę ręcznym skanerem. Budynek, jak zwykle, pachnie potem i chlorem z basenu. Jest dość pusto - większość studentów chyba nie czuła potrzeby walczenia z pogodą, żeby zapewnić sobie codzienną dawkę ćwiczeń fizycznych.
Ale nie w przypadku członków drużyny Stokrotek. Zauważam ich, kiedy przechylam się przez poręcz w atrium i widzę ich na parkiecie w dole, gdzie ćwiczą zwalanie się z nóg, jakiego nie wolno im stosować w czasie meczów, huśtają się, wisząc na krawędzi kosza i tak dalej. Boisko wydaje się większe przy tych wszystkich pustych trybunach. Kiedy tak patrzę, ktoś podaje piłkę do Marka - rozpoznaję go po fryzurze.
- Shepelsky - mówi jego kolega - zrób wsad od tyłu.
Mark z wprawą chwyta piłkę, kozłuje, a potem wykonuje wsad. Przysięgam, że między posadzką sali a jego stopami jest przynajmniej metr powietrza. Kiedy ląduje, słyszę to samo skrzypnięcie gumy na gładkiej, śliskiej powierzchni jak to, które słyszałam wczoraj wieczorem, kiedy zamaskowani napastnicy uciekali z miejsca, gdzie zaatakowali Manuela.
Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. To znaczy, wszystkie adidasy wydają te same odgłosy. Poza tym Mark i jego koledzy byli pewnie w szatni, kiedy napadnięto Manuela, i słuchali wskazówek trenera. Oni nie mogą mieć nic wspólnego z tym, co go spotkało.
Chyba że...
Chyba że to trener Andrews nasłał ich na niego.
Przesadnie popuszczam wodze fantazji. Lepiej wezmę już to swoje pudło i pójdę do biura trenera Andrewsa zobaczyć, czy ten mój szalony pomysł ma jakikolwiek sens, zanim zacznę wymyślać scenariusze, w których Steven Andrews jest takim Svengali obdarzonym zdolnością do zmuszania dorastających chłopaków do spełnienia jego najdrobniejszych zachcianek...
Być może na jakiejś uczelni należącej do I ligi, gdzie trener koszykówki ustępuje miejsca tylko Bogu - i jest nawet ważniejszy niż rektor - ktoś taki jak trener Andrews miałby osobistą asystentkę, która chroniłaby jego prywatność. Tutaj jedynie jakiś nabzdyczony student siedzi w zewnętrznej części biura sportowego, czytając zniszczony egzemplarz Fountainhead.
- Cześć - rzucam. - Trener Andrews u siebie?
Dzieciak nawet nie podnosi oczu znad książki, tylko kciukiem wskazuje w stronę otwartych drzwi.
- Tam.
Dziękuję mu i podchodzę do drzwi, za którymi widzę Stevena Andrewsa, który siedzi za biurkiem udekorowanym czymś, co wygląda jak plansze taktyczne. Głowę trzyma w dłoniach i wpatruje się z przygnębieniem w kartkę, na której narysowano mnóstwo krzyżyków i kółek. Wygląda zupełnie jak Napoleon planujący bitwę.
Albo jak ja, kiedy rozdzielam pokoje, bo nadal jeszcze nie rozgryzłam obsługi komputerowego systemu działu administracji.
- Hm, panie trenerze? - odzywam się. Podnosi wzrok.
- Tak? - A potem, kiedy ściągam czapkę i włosy opadają mi wokół twarzy rozczochraną masą, chyba zaczyna mnie poznawać. - Och, cześć. Ty jesteś... Mary?
- Heather - przedstawiam się, siadając na krześle przed jego biurkiem. Nie zawaham się zauważyć, że meble biurowe w Kompleksie Sportowym Winera są o wiele ładniejsze niż te w moim biurze. Tutaj nie ma żadnych pomarańczowych, krytych skajem sof, o nie, proszę państwa. Wszędzie widzę czarną skórę i chrom.
Założę się też, że trener Andrews zarabia więcej niż dwadzieścia trzy tysiące pięćset rocznie.
Chociaż on nie dostaje tych wszystkich darmowych batonów lodowych Dove. Chyba.
- Jasne - mówi. - Przepraszam, Heather. Pracujesz tam, w Fischer Hall.
- Zgadza się - potwierdzam. - Tam, gdzie mieszkała Lindsay. Żadnej reakcji. Powieka mu nie drgnie, nie blednie nagle. Ma tylko pytającą minę.
- Hm?
O rany. To będzie twardy orzech do zgryzienia. Ale zaczynam:
- Zastanawiałam się, czy... Czy ktoś już zabrał rzeczy z jej szafki w szatni?
Teraz trener Andrews wydaje się zbity z tropu.
- Z szafki w szatni?
- Tak. Z jej szafki w kompleksie sportowym. Bo zakładam, że taką szafkę miała.
- Jestem pewien, że miała - twierdzi trener Andrews. - Ale o to lepiej chyba zapytać trenerkę czirliderek, Vivian Chambers? To ona będzie mogła ci powiedzieć, która z szafek należała do Lindsay i jaka jest kombinacja zamka. Ma biuro na końcu tego korytarza. Ale obawiam się, że dzisiaj nie dotarła do pracy. Przez ten śnieg.
- Trenerka czirliderek. No jasne. Tylko że... No cóż, skoro już tu jestem. I mam to pudło.
- Tak. - Trener Andrews ma taką minę, jakby naprawdę chciał pomóc. Poważnie. No bo faceta czeka kolejny ważny mecz, a on faktycznie chce poświęcić trochę swojego czasu, żeby wspomóc koleżankę z pracy. I to taką, która zarabia mniej niż on. - Chyba mógłbym dowiedzieć się, jaki to numer i kombinacja, od kadr. Zaczekaj, zadzwonię do nich.
- Wow! - wykrzykuję. Czy on jest taki superpomocny dlatego, że to w gruncie rzeczy sympatyczny gość? Czy dlatego, że czuje się winny po tym, co zrobił Lindsay? - To strasznie miło z twojej strony. Dziękuję.
- Nie ma za co. - Trener Andrews podnosi słuchawkę telefonu i wybiera numer. - To znaczy, o ile udało im się dzisiaj dostać do pracy... - Ktoś po drugiej stronie odbiera telefon i Steven Andrews mówi:
- Och, Jonas, świetnie, że cię zastaję. Słuchaj, jest u mnie dziewczyna z działu administracji, która chce zabrać rzeczy z szafki Lindsay Combs. Zastanawiałem się, czy wy czasem nie macie dostępu do kombinacji do zamków. Aha, no i która to szafka, bo Viv nie dotarła dziś rano do biura... Macie? Super. Tak, będę wdzięczny. Okay, Tak, to czekam.
Odkłada słuchawkę i uśmiecha się do mnie promiennie.
- Masz szczęście - oświadcza. - Sprawdzą i zaraz oddzwonią. Siedzę jak osłupiała. Dosłownie.
- To jest... Dzięki. Naprawdę bardzo miło z twojej strony.
- Ależ nie ma problemu - powtarza trener Andrews. - Z przyjemnością wam pomogę. Bo to, co spotkało Lindsay, to coś tak okropnego...
- Nieprawdaż? - podchwytuję. - No a już zwłaszcza, że Lindsay... no cóż, ona była taka popularna. Trudno uwierzyć, że miała jakichś wrogów.
- Wiem. - Trener Andrews rozsiada się wygodnie na krześle.
- Właśnie tego nijak nie mogę pojąć. Przecież ona była lubiana przez wszystkich. Przez wszystkich.
- Prawie wszystkich. - Myślę o Kimberly, która wcale chyba za nią tak bardzo nie przepadała.
- No dobrze - mówi trener Andrews. - To znaczy, poza tym kimś, kto jej to zrobił.
Hm. On chyba nie jest świadomy niechęci pomiędzy Kimberly a Lindsay.
- Tak - potakuję. - Najwyraźniej ktoś jednak jej nie lubił. Albo usiłował zmusić ją do milczenia w jakiejś sprawie.
Oczy Stevena Andrewsa są szeroko otwarte i niewinne, kiedy zaglądają w głąb moich.
- Ale w jakiej sprawie? Bo Lindsay była takim miłym dzieciakiem. To właśnie jest w tym wszystkim najstraszniejsze. To znaczy, dla mnie. Dla was tam jest pewnie jeszcze trudniejsze. No bo ty i twój szef... Zaraz, jak on się nazywa? Tom Cośtam?
Mrugam oczami.
- Snelling. Tom Snelling.
- On u was jest od niedawna, prawda?
- Zaczął pracę w zeszłym miesiącu - wyjaśniam. Zaraz. Ale jak zeszliśmy z tematu Lindsay na Toma?
- Skąd on pochodzi? - pyta trener Andrews.
- Z Teksasu. Uniwersytet A&M. A co do Lindsay, to...
- Wow! - wykrzykuje trener. - To musi być dla niego ogromna zmiana. To znaczy, przenieść się z prowincji do Nowego Jorku. Przecież i mnie jest trudno, a ja się przenosiłem tylko z Burlington.
- Wyobrażam sobie, że to niełatwe. Ale Tom sobie radzi. - Nie wspominam o tym, że ma ochotę rzucić tę pracę. - A co do Lindsay, to zastanawiałam się, czy...
- On nie jest żonaty, prawda? - pyta trener Andrews lekkim tonem. Zbyt lekkim.
Gapię się na niego.
- Kto? Tom?
- Tak - odpowiada. I nagle zauważam, że policzki mu się robią... No cóż, różowe. - To znaczy, nie widziałem u niego obrączki.
- Tom jest gejem - mówię. Zdaję sobie sprawę, że mam do czynienia z trenerem koszykówki w drużynie III ligi. Ale czy ten facet naprawdę jest aż tak mało bystry?
- Rozumiem. - Teraz Andrews policzki ma już całkiem czerwone. - Ale zastanawiałem się, czy on kogoś ma.
Łapię się na tym, że kręcę przecząco głową, patrząc na niego.
- N - nie...
- Och! - Trener ma minę, jakby bardzo mu ulżyło, wręcz uszczęśliwioną dźwiękiem tego słowa. - Bo wiesz, tak sobie myślałem, że ciężko się jest przeprowadzić do nowego miasta i zacząć nową pracę i tak dalej. Może, gdyby miał ochotę iść kiedyś na jakieś piwo, czy coś. Sam nie wiem, jak...
Dzwoni telefon. Trener Andrews podnosi słuchawkę.
- Andrews - zgłasza się. - Och, super. Chwileczkę, zaraz. Wezmę coś do pisania.
Siedzę tam, kiedy trener Andrews zapisuje numer szafki Lindsay i kombinację szyfru do zamka, i usiłuję przetrawić to, czego się właśnie dowiedziałam. Bo o ile się nie mylę, trener Andrews jest gejem.
I chyba ma ochotę poderwać mojego szefa.
- Świetnie, bardzo dziękuję. - Andrews odkłada słuchawkę. - Bardzo proszę. - Podsuwa mi karteczkę, na której zapisał informacje. - Idź prosto do damskiej szatni, a znajdziesz bez problemu. Numer 625.
Zabieram karteczkę, składam ją i wsuwam do kieszeni, nieco otumaniona.
- Dzięki.
- Nie ma sprawy - mówi trener Andrews. - To na czym stanęliśmy?
- Ja... Ja... - Czuję, że zaczynam się garbić. - Sama nie wiem.
- A, racja, Tom. Powiedz mu, żeby do mnie kiedyś przekręcił. No wiesz, jeśli miałby ochotę gdzieś się wybrać.
- Wybrać - powtarzam. - Z tobą.
- Tak. - Trener Andrews musiał zauważyć w moim wyrazie twarzy coś, co go zaalarmowało, bo pyta z nagłym niepokojem: - Czy może to totalnie niewłaściwe? Może sam powinienem do niego zadzwonić.
- Może - mamroczę słabym głosem. - Może powinieneś.
- Słusznie. - Trener kiwa głową. - Masz rację. Powinienem. Po prostu myślałem, że... No wiesz, wydajesz się fajna i może mogłabyś... Ale już nieważne.
Stwierdzam, że to albo najbardziej wymyślna pod słońcem próba odwrócenia uwagi od podejrzanego o morderstwo, albo trener Andrews rzeczywiście jest gejem.
Czy Kimberly mnie okłamała? Zaczyna na to wyglądać. Zwłaszcza kiedy trener Andrews pochyla się naprzód i szepcze:
- Nie chciałbym zabrzmieć jak jakaś baba, czy coś, ale... Mam twoje totalnie wszystkie płyty.
Spoglądam na niego jeszcze raz i mrugam oczami. A potem mówię:
- Super. To ja już pójdę.
- Cześć - odpowiada radośnie. Zabieram swoje pudło i znikam. I to szybko.
Jest czwarta rano,
ręką macham,
Ale taksówki nie mogę
złapać.
Powinnam się tego
spodziewać,
Że w metrze mi przyjdzie
się podziewać.
Taksówka
Słowa/muzyka: Heather Wells
Zadzwoń do trenera Andrewsa - mówię do Toma po powrocie do biura.
Podnosi oczy znad swojego komputera - powinnam zresztą raczej powiedzieć: znad mojego komputera.
- Co?
- Zadzwoń do Steve'a Andrewsa - powtarzam, siadając na krześle Sarah i stawiając swoje pudło (puste, bo ktoś już zabrał rzeczy Lindsay z tej szafki, dokładnie tak jak przewidywał Tom) na podłodze. - Mam wrażenie, że on się w tobie durzy.
Tom wybałusza swoje piwne oczy.
- Nabijasz się ze mnie?
- Zadzwoń do niego - powtarzam po raz kolejny, odwijając szalik. - I sam się przekonaj.
- Trener to gej? - Tom ma osłupiałą minę.
- Najwyraźniej. A co? Gejdar nic ci nie podpowiadał?
- Mój gejdar reaguje na każdego seksownego faceta - twierdzi Tom. - Ale to nie znaczy, że się nigdy nie myli.
- No cóż, trener pytał o ciebie. Albo to jest jakiś diaboliczny plan, który ma na celu sprawienie, że przestaniemy go podejrzewać o zabicie Lindsay, albo naprawdę trochę mu zawróciłeś w głowie. Zadzwoń do niego i sprawdźmy, o co chodzi.
Tom już sięga po słuchawkę, ale powstrzymuje się i mówi do mnie z niepewną miną:
- Zaraz, ale co trener Andrews ma wspólnego z morderstwem Lindsay?
- Albo nic, albo wszystko. Dzwoń do niego. Tom kręci głową.
- Nie - e. Nie będę robił czegoś tak ważnego na oczach widowni. Nawet jeśli ta widownia to ty. Zrobię to ze swojego mieszkania. - Odsuwa gwałtownym ruchem swoje krzesło (no cóż, moje krzesło) i wstaje. - I to od razu.
- Tylko daj mi potem znać, co powiedział! - wołam, kiedy Tom rusza do drzwi i biegnie w stronę wind. Kiedy znika, siadam i zastanawiam się, jak daleko trener Andrews zdecyduje się w tym wszystkim posunąć, w razie gdyby nie był tak naprawdę gejem. Grałby geja przed Tomem? Żeby zmylić śledczych? Czy facet hetero w ogóle mógłby coś takiego zrobić? No cóż, pewnie tak, gdyby był biseksualny. Ale trener Andrews nie wydaje mi się bi.
Oczywiście, gejem też mi się nie wydawał, aż do dzisiaj. Świetnie się z tym ukrywał. No ale z drugiej strony, może jak jest się gejem i trenerem koszykówki, to trzeba umieć się z tym ukrywać. Jeśli nie chce się stracić pracy.
Zastanawiam się, czy rektor Allington ma jakiekolwiek pojęcie, że jego ulubieniec jest gejem, ale właśnie w tym momencie do naszego biura wkracza Gavin McGoren.
- Co jest? - rzuca i pada na kanapę naprzeciwko mojego, to znaczy, Toma, biurka.
Gapię się na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć, co jest? - pytam. - Jest Śnieżny Dzień. Nie ma żadnych zajęć. Dlaczego tu jesteś? Powinieneś siedzieć w jakimś barze w Soho i chlać na umór.
- I tak by było, ale ten twój cały szef mówi, że mam się z nim zobaczyć w celu - z tylnej kieszeni spodni wyciąga wielokrotnie złożony i mocno zaplamiony list z naganą - „postępowania dyscyplinującego w związku z epizodem związanym z nadużyciem alkoholu”.
- Ha! - wykrzykuję radośnie. - Ty palancie.
- Czy ktoś ci kiedyś już powiedział, że masz nieprofesjonalne podejście do własnych obowiązków zawodowych? - pyta Gavin.
- Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, że próbowanie wypicia dwudziestu jeden pięćdziesiątek wódki w jeden wieczór jest bardzo niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, jakie głupie?
Rzuca mi miażdżące spojrzenie.
- No i jak to się stało, że nie złapali jeszcze tego faceta, który zaciukał Lindsay? - pyta.
- Bo nikt nie wie, kto to zrobił. - A niektórzy z nas dostają kota, usiłując to odkryć.
- Wow! - wykrzykuje Gavin. - Ależ się teraz będę czuł spokojny i bezpieczny w swoim akademiku. Mama chce, żebym się przeniósł do Wasser Hall, bo tam ludziom nie obcinają głów.
Gapię się na niego autentycznie zaszokowana.
- Ale chyba się nie przeprowadzisz, prawda?
- Sam nie wiem. - Gavin unika patrzenia mi w oczy. - Stamtąd jest bliżej do filmówki.
- O mój Boże - mówię. W głowie mi się to nie mieści. - Ty to naprawdę bierzesz pod uwagę.
- A co mi tam. - Gavin jest zmieszany. - Niefajnie się mieszka w Akademiku Śmierci.
- Na miejscu faceta, który chce zostać drugim Quentinem Tarrantino, uważałabym, że bardzo fajnie - oświadczam.
- Eli Rothem - poprawia mnie.
- Nieważne - kwituję. - Ale nie ma sprawy, przeprowadzaj się do Wasser Hall, skoro się boisz. Proszę - pochylam się i chwytam puste pudło, które targałam do Kompleksu Sportowego Winera i z powrotem - zaczynaj się pakować.
- Ja się nie boję. - Gavin odsuwa pudło i wysuwa naprzód brodę. Widzę, że porastająca ją rzadka bródka przestaje być rzadka i zaczyna gęstnieć. - No bo... ty się boisz?
- Nie, ja się nie boję - oświadczam. - Jestem wściekła. Chcę się dowiedzieć, kto zrobił coś takiego Lindsay i dlaczego. I chcę, żeby został złapany.
- A mają jakieś ślady? - Gavin wreszcie patrzy mi w oczy.
- Nie wiem. Jeśli je mają, to nie mówią mi o tym. Chcę cię o coś zapytać. Czy twoim zdaniem trener Andrews to gej?
- Gej? - Gavin wybucha głośnym śmiechem. - Nie! Kręcę głową.
- Dlaczego nie?
- No bo jest wielkim mięśniakiem.
- Historycznie rzecz biorąc, zdarzało się, że wielcy sportowcy bywali homoseksualistami - mówię.
Gavin prycha.
- Jasne. Gracze w golfa.
- Nie. Greg Louganis.
Gapi się na mnie skonsternowany.
- A kto to?
- Nieważne - wzdycham. - Może być gejem i po prostu nie chcieć, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Bo to by mogło wpienić graczy z drużyny.
- Nie no, serio? - pyta mnie Gavin ironicznie.
- Ale ty nie uważasz, że to gej? - pytam.
- Skąd mam to wiedzieć? - odpowiada Gavin. - Nie znam faceta. Wiem tylko, że jest trenerem koszykówki, a oni nie bywają gejami. W przeważającej części.
- A obiło ci się kiedykolwiek o uszy coś o trenerze Andrewsie i Lindsay?
- Że niby coś między nimi było? - pyta Gavin.
- Tak.
- Nie - zaprzecza. - I chciałbym tylko dodać, że to obrzydliwe. Przecież on ma już ze trzydziestkę.
Patrzę na niego przez zmrużone powieki.
- Tak. Jest okropnie stary.
Gavin uśmiecha się złośliwie, a potem mówi:
- Nieważne. Poza tym wydawało mi się, że Lindsay miziała się z Markiem Shepelskym.
- Najwyraźniej trochę przestała - informuję go. - Ostatnio spotykała się z jakimś chłopakiem o nazwisku Doug Winer. Znasz go?
- Nie bardzo. - Wzrusza ramionami. - Ale lepiej znam jego brata, Steve'a.
I nagle mam wrażenie, że kula ziemska przestała krążyć wokół swojej osi.
- Co?! - Nie mogę uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. Gavin, zaskoczony moją reakcją, jąka się:
- S - steve. Tak. Steve Winer. Co, nie wiedziałaś?
- Steve?! - Gapię się na niego. - Doug Winer ma brata, który ma na imię Steve? Mówisz poważnie?
- Tak. - Gavin przygląda mi się badawczo. - Chodził ze mną na zajęcia z filmu w zeszłym semestrze. Robiliśmy razem projekt. Trochę durnowaty, w sumie nic dziwnego, bo Steve też jest trochę durnowaty. Ale czasem razem gdzieś łaziliśmy. On jest na ostatnim roku. Mieszka w siedzibie Tau Phi.
- On też należy do Tau Phi? - Jakoś nie mogę tego wszystkiego przetrawić.
- Tak. Jest chyba prezesem stowarzyszenia, czy jakoś tak. No cóż, powinien być, bo jest tam chyba jednym z najstarszych facetów. Gość ma dwadzieścia pięć lat i nadal robi kursy, takie jak Wstęp do pracy społecznej czy podobne. Steve chce robić wielką karierę, jak jego tata. Ale jest za głupi, żeby zarobić pieniądze na czymś innym poza handelkiem. A więc... - Gavin wzrusza ramionami. - Sprzedaje kokę i inne gówna imprezującym studentom, a tatuś, i Uniwersytet Nowojorski, o ile się orientuję, przymykają na to oko. To przecież logiczne, że szkoła nic z tym nie robi, skoro staruszek Winer podarował jej kompleks sportowy.
- Gavin chichocze. - Szkoda, że jego własne dzieci są zwykle zbyt upalone, żeby z niego korzystać.
- A więc obaj Winerowie handlują na dużą skalę? - pytam. Nagle trener Andrews nie wydaje się już ani w połowie tak interesujący, jak przedtem.
- Nie wiem, czy na dużą. - Gavin wzrusza ramionami. - To znaczy, oni obaj handlują i tak dalej, i nie ma sprawy. Ale wtedy, kiedy miałem z nim zajęcia, Steve był cały czas naćpany. No i wiecznie spał, to aż nudne, wiesz, kiedy mieliśmy pracować nad projektem. Musiałem praktycznie całą robotę odwalić sam. Oczywiście dostaliśmy szóstkę. Ale to nie była zasługa Winera.
- A czym on handluje? - pytam.
- Wszystkim, co tylko chcesz. Chociaż jakieś zasady ma. Sprzedaje tylko ludziom, którzy gotowi są doświadczać odmiennych stanów świadomości, jakie mogą im oferować narkotyki. Mniej więcej jakoś tak.
- Gavin przewraca oczami. - Fajne zasady. Wiesz, jakie ten facet miał hobby, kiedy był dzieckiem? Zakopywał koty aż po szyję w ziemi na podwórzu za domem, a potem przejeżdżał im po głowach kosiarką do trawy.
- To chore - mówię, szeroko otwierając oczy.
- To jeszcze nie wszystko. Steve potrafił przywiązywać im cegłę do ogona i wrzucać je do basenu. Ten facet to szaleniec. Poza tym ma świra na punkcie kasy. Widzisz, jego stary zbił majątek na budowlance. I chce, żeby jego synowie zrobili tak samo. No wiesz, znaleźli sektor biznesu, w którym sami się zrealizują, i tak dalej. Więc jak tylko skończą studia, odcina im fundusze. To dlatego Steve usiłuje doić tę krówkę, jak długo się da.
- Skąd ty to wszystko wiesz, Gavin?
- Co wszystko?
- To wszystko o Winerach. Gavin się dziwi.
- Nie wiem. Imprezuję z nimi czasem.
- Ty z nimi imprezujesz?
- Tak - przyznaje Gavin. - No wiesz. Uważam, że Steve to nieudacznik, ale facet ma znajomości. Tego mostu za sobą nie spalę, mimo że totalnie zawalił nasz projekt. Ale, rozumiesz, jak będę rozkręcał tę swoją firmę, będę potrzebował inwestorów. Kasa z narkotyków jest lepsza niż brak kasy. Nie muszę pytać, skąd się wzięły pieniądze. Poza tym na tych imprezach w Tau Phi pojawia się trochę bardzo fajnych lasek. Dziś wieczorem też jest jedna... - Przerywa i patrzy na mnie nieufnie.
- To znaczy, kobiet. Nie lasek. Kobiet.
- Dziś wieczorem jest impreza w siedzibie Tau Phi? - pytam.
- Tak.
A ja nagle wiem, że muszę tam być.
- Możesz mnie tam ze sobą zabrać?
- Co? - Gavin jest nieco skołowany.
- Na imprezę. Żebym mogła poznać Steve'a Winera.
Wiecznie śpiące, brązowe oczy Gavina raz w życiu otwierają się szeroko.
- Ty chcesz spróbować koki? O ludzie! Zawsze wierzyłem, że nie ćpasz! I te wszystkie antynarkotykowe reklamy, które zrobiłaś, kiedy byłaś gwiazdą...
- Ja nie chcę żadnej koki.
- Bo koka szkodzi. Naprawdę lepsza jest marycha. Mogę ci załatwić trochę świetnej marychy, od razu byś się wyluzowała. Bo czasami taka jesteś bardziej spięta, wiesz, Heather? Zawsze to w tobie zauważałem.
- Żadnej marychy też nie chcę - oświadczam, zgrzytając zębami.
- Chcę za to zadać Steve'owi Winerowi parę pytań na temat Lindsay Combs. Bo moim zdaniem Steve może coś na ten temat wiedzieć.
Gavin znów na wpół przymknął powieki, jak zwykle.
- A nie powinna się tym zajmować policja?
- Można by się tego spodziewać, prawda? - Śmieję się z goryczą.
- Ale, o ile wiem, policja niespecjalnie się tym przejmuje. A więc. Co ty na to? Myślisz, że uda ci się mnie tam wprowadzić?
- Jasne - mówi Gavin. - To jest do zrobienia. To znaczy, jeśli tylko chcesz, żebym cię zabrał dziś wieczorem na tę imprezę.
- Naprawdę? - Przechylam się w jego stronę nad biurkiem Sarah.
- Naprawdę byś to zrobił?
- Hm. - Gavin patrzy na mnie tak, jakby powątpiewał w moje zdrowe zmysły. - Tak. To nic wielkiego.
- Wow. - Gapię się na niego. Nie umiem powiedzieć, czy on chce mi się podlizać, licząc na to, że wkradnie się w moje łaski i zostanie potraktowany łagodniej, czy też rzeczywiście chce mi pomóc. - Byłoby... świetnie. Nigdy jeszcze nie byłam na żadnej imprezie w takim studenckim bractwie. O której to się zaczyna? I w co ja mam się ubrać? - Usiłuję nie myśleć o tym napisie „Grube laski poszły won”. Czy on tam nadal jeszcze będzie? I co, jeśli mnie nie wpuszczą, bo uznają, że jestem za gruba? Boże, to strasznie żenujące.
To znaczy, dla nich.
- Nigdy jeszcze nie byłaś na imprezie w studenckim bractwie? - Teraz to Gavin jest wstrząśnięty. - Jezus, nawet kiedy studiowałaś?
Decyduję się puścić to mimo uszu.
- Dziwkowato, nie? Powinnam się ubrać dziwkowato? Gavin znów unika kontaktu wzrokowego.
- Tak, dziwkowato zwykle wypada, okay. Impra raczej się nie rozkręci przed jedenastą. To mam po ciebie przyjść?
- O jedenastej? - Niemal wrzeszczę, a potem przypominam sobie o doktor Kilgore, która, jak słyszę ze szmeru głosów za kratą, znów ma spotkanie z kimś w gabinecie Toma, więc zniżam głos. - Jedenasta? - O jedenastej to ja zwykle wyciągam gitarę, żeby sobie parę razy przed snem przegrać piosenkę, którą aktualnie komponuję. A potem gaszenie świateł. - To za późno!
Gavin zerka teraz na mnie z szerokim uśmiechem.
- No to trzeba sobie będzie nastawić budzik, babciu, nie?
- Nie - mówię, marszcząc brwi. I do kogo on tu się zwraca per babciu? - To znaczy, jeśli to najwcześniejsza...
- Tak.
- No cóż, niech będzie. I nie, nie możesz po mnie przyjść. Spotkam się z tobą pod Waverly Hall o jedenastej.
Gavin się uśmiecha.
- Co jest? Boisz się, że twój chłopak nas zobaczy?
- Tłumaczyłam ci już. To nie jest mój...
- Tak, Tak, Tak. To nie twój chłopak. I zaraz mi jeszcze powiesz, że to nie będzie randka.
Gapię się na niego.
- Bo nie będzie. Myślałam, że to rozumiesz. To misja rozpoznawcza, żeby dotrzeć do tajemnicy morderstwa Lindsay. To nie jest żadna randka. Chociaż naprawdę doceniam twoją...
- Jezu! - wybucha Gavin. - Ja sobie tylko robię z ciebie jaja! Dlaczego musisz od razu być taka?
Patrzę na niego i mrugam oczami.
- Jaka?
- Profesjonalna i tak dalej.
- Przed sekundą powiedziałeś mi, że nie jestem wystarczająco profesjonalna - zauważam.
- Właśnie o to mi chodzi. Jesteś jak chorągiewka na wietrze. Dlaczego?
Kiedy kończy to mówić, do środka wchodzi rozpromieniony Tom.
- Co dlaczego? - pyta, siadając za moim burkiem. Widzę po jego minie, że rozmowa telefoniczna ze Steve'em Andrewsem wypadła nieźle.
Co to znaczy? Że jednak czepiałam się niewłaściwego Steve'a? Ale dlaczego Kimberly miałaby mnie okłamywać?
- Człowieku, posłuchaj - mówi Gavin, machając przed nosem Toma listem z naganą. - Wiem, że dałem ciała. Ale czy my naprawdę musimy tak to wałkować? Nie potrzebuję pogadanki na temat alkoholu. To już przerobiłem na ostrym dyżurze w St. Vincent's.
- No cóż, Gavin. - Tom rozpiera się na moim krześle. - Masz w takim razie szczęście. Bo nie mając obecnie dostępu do własnego gabinetu oraz będąc w znakomitym humorze, w tym tygodniu nie odbędę z tobą pogadanki na temat alkoholu.
Gavin jest zaszokowany.
- Zaraz... Mam to z głowy?
- W tym tygodniu. Wyznaczę ci inny termin. A teraz... zmykaj - rzuca Tom, machając ręką w stronę drzwi. - Na wolność.
- O kurka wodna! - woła Gavin radośnie. A potem obraca się i wskazuje na mnie palcem. - Do zobaczenia później, maleńka.
I wybiega.
Tom na mnie patrzy.
- Maleńka?
- Nawet nie pytaj. Naprawdę. No i co, ty i Steve...?
- O siódmej dziś wieczorem. - Tom uśmiecha się od ucha do ucha. - Kolacja w Po.
- Romantycznie - stwierdzam.
- Mam nadzieję - wzdycha Tom.
Ja też mam nadzieję... To znaczy, ze względu na niego. Bo jeśli się okaże, że mam rację i Steven Andrews nie jest gejem, to będzie to znaczyło, że faktycznie coś w tym jest, co mówiła mi wczoraj wieczorem Kimberly w damskiej łazience.
Ale dopóki nie będę tego wiedziała na pewno, koncentruję się na jedynym pozostałym tropie, którym dysponuję w tej chwili... Na tajemniczym Stevenie wymienionym przez Manuela, co trochę zbyt przypadkowo okazuje się imieniem brata Douga Winera. Jeśli on wie coś o śmierci Lindsay, to ja na pewno zdołam to wyczuć... A przynajmniej mam taką nadzieję.
O ile mnie przedtem stamtąd nie wyrzucą za to, że jestem grubą laską.
Ja Michael i jego Jezus
Juice,
Jak OJ i jego rękawica,
Moja prawdziwa
dysfunkcyjna miłości,
Pasujemy do siebie
jak lewica i prawica.
Pasujemy do siebie
Słowa/muzyka: Heather Wells
Ponieważ nigdy przedtem nie byłam na imprezie w bractwie studenckim, trochę trudno mi się zdecydować, co na siebie włożyć. Jak rozumiem, mile widziana będzie dziwkowatość. Ale do jakiego stopnia posunięta? Poza tym na dworze jest mróz. Czy naprawdę mam ochotę wychodzić z domu w mini i cienkich rajstopach? I czy mini jest w ogóle właściwe dla kobiety w moim wieku, nie wspominając już o tym, że ostatnio dorobiłam się licznych dołeczków na udach?
Przecież to nie tak, że mam w ogóle kogo o to zapytać. Party nie mogę powiedzieć, bo ona sobie wtedy przypomni, że wciąż nie dałam Frankowi odpowiedzi w sprawie tego występu w Pubie Joego, a Magda nic mi tu nie pomogła. Kiedy do niej dzwonię i pytam, czy mam włożyć mini, mówi tylko: „oczywiście”. A kiedy pytam, czy mam włożyć do tego sweter, wybucha:
- Sweter! Oczywiście, że nie! Nie masz żadnego ażurowego topu? Albo czegoś w lamparci wzór?
Decyduję się na czarną mini, która jest trochę obcisła, ale z prześwitującym (chociaż nie ażurowym) topem od Betsey Johnson nie widać tego wałeczka, który brzuch tworzy mi nad paskiem spódnicy i to mimo obciskających rajstop. Dorzucam do całości czarne kozaki z cienkiej skóry na wysokich obcasach (które z miejsca mi się zniszczą od soli na ulicach) i idę zająć się włosami. Chcę wyglądać zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy byłam w siedzibie Tau Phi ostatnim razem, więc upinam włosy do góry, seksownie zwichrzone... Bo i tak mi się przecież potargają, kiedy będę zdejmowała czapkę.
Kilka psiknięć ostatniej Beyonce - hej, ja wiem, że nie należy używać perfum sygnowanych nazwiskiem rywalki, ale w przeciwieństwie do zapachów Tani (i Britney), perfumy Beyonce przynajmniej ładnie pachną... Jak koktajl owocowy, mniam - i jestem już gotowa do wyjścia.
Nie spodziewam się tylko, że wychodząc, wpadnę na Jordana Cartwrighta.
Serio. Wiecznie coś. No bo skradam się ukradkiem na dół - udaje mi się bezpiecznie przemknąć obok obu pozostałych mężczyzn mojego życia tak, że żaden nic nie podejrzewa. Tata w swoim pokoju gra na flecie, a Cooper u siebie robi to, co zwykle robi tam wieczorami - czyli Bóg jeden wie, co takiego, ale moim zdaniem coś związanego z zakładaniem na uszy słuchawek, bo nie wiem, jakby dał radę cokolwiek robić, jednocześnie słuchając tego, co wygrywa na flecie tata - i wychodzę przed dom, wpadając tam na dziwacznie, wręcz po indiańsku opatuloną postać, która usiłuje się zorientować, jak wejść na ganek, nie zdejmując nart biegówek.
- Heather? - Indianin patrzy na mnie, mrużąc oczy w świetle lejącym się zza otwartych przeze mnie drzwi. - Och, dzięki Bogu, to ty.
Mimo że głos ma stłumiony licznymi szalami, którymi okutał sobie szyję i twarz, poznaję go.
- Jordan. - Szybko zamykam za sobą frontowe drzwi, a potem ostrożnie schodzę po schodach - nie jest to łatwe zadanie na ośmiocentymetrowych obcasach przy tym lodzie. - Co ty tu robisz? I to... na nartach?
- Nie chciałaś odpowiadać na moje telefony. - Jordan ściąga szale, więc widzę jego usta, a potem unosi narciarskie gogle, którymi chronił oczy. - Ja naprawdę muszę z tobą pomówić. Tata zabrał limuzynę, a żadna z firm przewozowych nie może się przedostać przez mosty, no i nie ma taryf. Więc musiałem wziąć narty, żeby się tu dostać z Piątej Alei.
Gapię się na niego.
- Jordan. Mogłeś pojechać metrem.
W świetle padającym z ulicznej lampy nad naszymi głowami jego oczy się rozszerzają.
- Metrem? Tak późno wieczorem? Heather, tam jest pełno bandytów!
Kręcę głową. Wreszcie przestało śnieżyć, ale nadal jest przejmująco mroźnie. Nogi już mi marzną, osłonięte tylko cienkim nylonem rajstop.
- Jordan - odzywam się niecierpliwie. - Czego chcesz?
- Ja... pojutrze się żenię - oświadcza.
- Tak - mówię. - Żenisz się. Mam nadzieję, że nie pchałeś się aż tutaj, żeby mi o tym przypomnieć i błagać, żebym przyszła na twój ślub. Bo ja nadal się nie wybieram.
- Nie - zaprzecza Jordan. Trudno to stwierdzić w słabym świetle latarni, ale wygląda dość mizernie. - Heather, ja się pojutrze żenię.
- Wiem - mówię. I wtedy nagle dociera do mnie, co on tu robi. Oraz że jest pijany.
- O nie. - Zasłaniam się przed nim otwartą dłonią w rękawiczce. - Nie. Teraz mi tego nie zrobisz. Ja nie mam na to czasu, Jordan. Jestem z kimś umówiona.
- Z kim? - Oczy Jordana łzawią. - Jesteś taka jakaś... wystrojona. Heather... Ty masz chłopaka?
- Boże! - W głowie mi się to wszystko nie mieści. Na szczęście głos nie niesie się zbyt daleko po ulicy. Pół metra śniegu zakrywającego kołderką dachy wszystkich zaparkowanych tu samochodów (nie wspominając o chmurach śniegowych, wiszących tak nisko, że na różowo odbijają się w nich światła miasta) tłumi dźwięki. - Jordan, jeśli zmieniłeś zdanie co do małżeństwa z nią, powiedz o tym jej, nie mnie. Mnie nie obchodzi, co robisz. Zerwaliśmy ze sobą, pamiętasz? Właściwie ty ze mną zerwałeś. Dla niej.
- Ludzie popełniają błędy - mruczy Jordan.
- Nie, Jordan. Nasze zerwanie nie było błędem. To zerwanie było konieczne. Mieliśmy rację, rozstając się. My do siebie nie pasujemy.
- Ale ja ciebie nadal kocham - upiera się Jordan.
- Oczywiście, że tak. Podobnie, jak ja kocham ciebie. Jak brata. Dlatego musieliśmy ze sobą zerwać, Jordan. Bo rodzeństwo nie powinno ze sobą... No wiesz. To obrzydliwe.
- Wcale nie było tak obrzydliwie tego wieczoru, kiedy zrobiliśmy to tam - powiada, wskazując w stronę frontowych drzwi domu Coopera.
- Och, jasne - mówię z ironią. - To dlatego tak szybko zwiałeś, kiedy skończyliśmy. Bo nie było obrzydliwie.
- Nie było - upiera się Jordan. - No cóż... Może było nieco dziwnie. Trochę.
- Właśnie. Jordan, ty ze mną chcesz być tylko dlatego, że mnie znasz. Że to łatwe. Byliśmy ze sobą tak długo... Praktycznie dorastaliśmy razem. Ale to nie jest dobry powód, żeby dwoje ludzi ze sobą zostawało. Musi być jakaś namiętność. A nam tego zabrakło. Za to między tobą a Tanią chyba istnieje.
- Tak. Po same uszy pełna jest namiętności. Ledwie za nią nadążam.
To nie jest coś, co masz ochotę słyszeć o dziewczynie swojego byłego faceta. Nawet jeśli faktycznie traktujesz go jak brata. Zazwyczaj.
- Szusuj z powrotem do domu - radzę mu. - Weź aspirynę i kładź się do łóżka. Rano wszystko wyda ci się łatwiejsze. Obiecuję.
- A ty dokąd idziesz? - pyta Jordan żałośnie.
- Ja muszę iść na imprezę. - Otwieram torebkę, żeby sprawdzić, czy zabrałam szminkę i nowy sprej z pieprzem. Obie rzeczy są.
- Jak to, musisz? - pyta Jordan, jadąc na nartach obok mnie, kiedy ostrożnie ruszam chodnikiem. - To coś związanego z pracą, czy co?
- W pewnym sensie - odpowiadam.
- Och. - Jordan jedzie obok mnie aż do rogu, gdzie światło na skrzyżowaniu mruga żałośnie nad opustoszałą ulicą. Nawet Reggiego nie ma na dworze w taką pogodę. Wiatr wiejący przez park przeszywa nas, a ja zaczynam mieć wątpliwości co do sensu tej całej wyprawy i żałuję, że nie siedzę w wannie z ostatnią powieścią Nory Roberts, zamiast stać na tej pustej ulicy ze swoim byłym. - No cóż - odzywa się Jordan. - Dobra. To na razie.
- Pa, Jordan - odpowiadam z ulgą, że wreszcie sobie pójdzie. Kiedy powoli kieruje się na nartach w stronę Piątej Alei, ja ruszam przez park, gorzko żałując swojej decyzji, że nie włożyłam dżinsów. Jasne, nie wyglądałabym tak ładnie. Ale byłoby mi, cholera, znacznie cieplej.
Wędrówka przez park to mordęga. Już się nie napawam pięknem świeżo spadłego śniegu. Ścieżki są odśnieżone, ale nie do końca, a teraz napadało jeszcze trochę świeżego puchu. Moje buty nie są wodoodporne i przeznaczone głównie do noszenia we wnętrzach, najlepiej na niedźwiedziej skórze przed huczącym kominkiem. A przynajmniej tak je prezentowała ta dziewczyna na zdjęciu w katalogu. Wiem, że powinnam była wybrać się do jednego z tych milionów sklepów z obuwiem na Ósmą ulicę, zamiast zamawiać kozaki z katalogu. Ale bezpieczniej jest robić zakupy w sieci. W komputerze nie rzuca mi się w oczy szyld Krispy Kreme i nie mruga napisem „Gorące pączki”.
Zaczynam już trochę chcieć, żeby Gavina tam nie było, kiedy dojdę do Waverly Hall, żebym mogła zawrócić i pójść do domu.
Ale on stoi i trzęsie się w arktycznym wietrze hulającym przez park. Kiedy drobnym kroczkiem podchodzę do niego na tych swoich wysokich obcasach, mówi:
- Kobieto, jesteś mi winna przysługę. Odmrażam tu sobie klejnoty.
- I dobrze - powiadam, stając obok niego. - Przez te klejnoty i tak tylko się ładujesz w tarapaty.
Muszę mu położyć dłoń na ramieniu, żeby nie stracić równowagi, kiedy otrzepuję śnieg ze swoich nowych kozaków. On zerka na moje nogi i gwiżdże.
- Jezu, maleńka. Apetyczna jesteś.
Puszczam jego ramię i dłonią lekko go uderzam w tył głowy.
- Oczy przed siebie, Gavin. Mamy tu zadanie do wykonania. Żadnego pożądliwego gapienia się. I nie mów do mnie maleńka.
- Ja się nie gapiłem pożą... pożą... No nie to, co powiedziałaś - tłumaczy się Gavin.
- Chodź - mówię. Czuję, że się rumienię. To dlatego, że zaczynam mieć spore wątpliwości co do tego wszystkiego, nie tylko miniowy, ale dokooptowania do pomocy Gavina. Czy naprawdę tak postępuje odpowiedzialna zastępczyni kierownika administracyjnego akademika? Spotyka się ciemną nocą ze studentami - nawet takimi, co już skończyli dwadzieścia jeden lat - z zamiarem uczestniczenia w imprezach studenckich stowarzyszeń? Gavin już się zdołał wykazać wyjątkową niedojrzałością, kiedy chodzi o kontrolowanie ilości spożytego alkoholu. Czy to, że zgadzam się wziąć razem z nim udział w podobnej eskapadzie, nie znaczy, że tylko go wspieram w dokonywaniu niewłaściwych wyborów? Czy ja go nie namawiam do złego? O Boże, namawiam! - Posłuchaj, Gavin - mówię, kiedy przechodzimy przez dziedziniec budynku w stronę frontowych drzwi. Nie widzę już bielizny na iglakach, bo przysypane są śniegiem, ale słyszę dudniącą muzykę dobiegającą z górnego piętra, tak głośną, że wydaje mi się, że aż mi wibruje w klatce piersiowej. - Może to jednak nie jest najlepszy pomysł. Nie chcę, żebyś miał przeze mnie kłopoty...
- Ale o czym ty mówisz? - pyta Gavin, otwierając przede mną drzwi, zawsze dżentelmen. - Jakie kłopoty ja tu mogę mieć?
- Z piciem.
Gavin mimo zimna aż się wzdryga.
- Kobieto, ja już nigdy w życiu nic nie wypiję. Myślisz, że tamtego wieczora nie dostałem nauczki?
- Wchodźcie do środka albo zamknijcie te drzwi! - ryczy strażnik zza biurka ochrony. Więc szybko wchodzimy do holu.
- Bo wiesz - szepczę, kiedy stoimy i otrzepujemy buty ze śniegu pod groźnym wzrokiem ochroniarza - jeśli to Steve i Doug faktycznie stoją za tym, co spotkało Lindsay, to mamy do czynienia z niezwykle niebezpiecznymi osobnikami...
- Racja - przytakuje Gavin. - I dlatego, kiedy już tam wejdziemy, ty też nie powinnaś pić niczego, czego sama sobie nie otworzysz albo nie nalejesz. I nawet na sekundę nie odstawiaj na bok swojego piwa.
- Naprawdę? - Unoszę brwi. - Naprawdę uważasz...?
- Ja nie uważam - mówi Gavin. - Ja wiem.
- No cóż, ja...
Za nami otwierają się drzwi frontowe i do środka wpada jakiś Nanook of the North.
Ale to nie Nanook. To Jordan.
- Aha! - Unosi gogle i pokazuje mnie palcem. - Widziałem!
- Jordan. - To już szczyt wszystkiego. - Ty mnie śledziłeś?
- Tak. - Jordan ma problem z wejściem do środka z nartami. - I dobrze, że to zrobiłem. Powiedziałaś, że nie masz żadnego chłopaka.
- Zamykać te drzwi! - drze się stary, zrzędliwy ochroniarz.
Jordan próbuje, ale narty mu przeszkadzają. Rozzłoszczona, podchodzę mu pomóc, szarpiąc dość gwałtownym ruchem za jeden z jego kijków. Drzwi wreszcie się za nim zamykają.
- Co to za facet? - pyta ostro Gavin. A potem, zupełnie innym tonem głosu, kontynuuje: - O mój Boże. Ty jesteś Jordan Cartwright?
Jordan ściąga gogle.
- Tak. - Obejmuje spojrzeniem Gavina, jego kozią bródkę i luźne ciuchy. - Przedszkole teraz zakładasz, Heather? - pyta mnie kąśliwie.
- Gavin, to jeden z naszych mieszkańców - prycham. - A nie mój chłopak.
- Hej. - Gavin ma na ustach uśmieszek. Powinnam była wiedzieć, że nie spodoba mi się to, co zaraz powie. - Człowieku, mojej mamie bardzo się twoja ostatnia płyta podobała. Babci też. Jest twoją wielką fanką.
Jordan, który wreszcie odwinął większość swoich szali, piorunuje go wzrokiem.
- Hej - mówi. - Wal się, mały. Gavin udaje urazę.
- W taki sposób zwracać się do syna jednej z niewielu osób, które kupiły twoją ostatnią płytę? Facet, łamiesz mi serce.
- Ja nie żartuję - zwraca się Jordan do Gavina. - Dopiero co dostałem się tu na biegówkach z okolicy Wschodniej Sześćdziesiątej i nie jestem w nastroju na te bzdety.
Gavin robi zdziwioną minę. A potem uśmiecha się do mnie radośnie.
- Jordan Cartwright powiedział „bzdety” - stwierdza.
- Przestańcie. Obaj. Jordan, wkładaj swoje narty. My idziemy na imprezę, a ty nie jesteś zaproszony. Gavin, zadzwoń tam, żeby wpuścili nas na górę.
Gavin mruga powiekami.
- W bractwach nie trzeba wpisywać gości do książki.
- Nie wygłupiaj się. Polityka dotycząca odwiedzin jest taka sama w całym kampusie. Pokazałabym strażnikowi identyfikator, żeby nas wpuścił do środka, ale nie chcę, żeby oni tam się dowiedzieli, że będą mieć na imprezie kogoś z administracji. - Patrzę na swojego byłego, który nadal usiłuje się wyplątać ze swoich szali. - Jordan. Serio. Gavin i ja mamy tu zadanie do wykonania, a ty nie jesteś zaproszony.
- Jakie zadanie? - dopytuje się Jordan.
- Takie, przy którym nie należy się rzucać w oczy - tłumaczę. - A nie uda nam się, jeśli wparujemy do środka w towarzystwie Jordana Cartwrighta.
- Ja mogę nie rzucać się w oczy - twierdzi Jordan.
- Polityka dotycząca odwiedzin nie dotyczy greckich stowarzyszeń - wyjaśnia Gavin znudzonym tonem.
Zerkam na strażnika ochrony.
- Naprawdę?
- Każdy może wejść na górę. - Strażnik wzrusza ramionami. Minę ma niemal tak samo znudzoną jak Gavin. - Ja tylko nie wiem, kto by chciał.
- Czy to ma coś wspólnego z zabójstwem tamtej dziewczyny? - pyta Jordan. - Heather, czy Cooper o tym wszystkim wie?
- Nie - cedzę przez zęby. Nic nie poradzę, strasznie się wkurzyłam. - A jeśli mu powiesz, to ja... to ja... To ja powiem Tani, że ją zdradziłeś.
- Ona już wie - oświadcza Jordan skonsternowany. - Ja Tani mówię wszystko. Powiedziała, że nie ma sprawy, o ile to się znów nie powtórzy. Słuchajcie, dlaczego nie mógłbym z wami pójść? Uważam, że byłbym znakomitym detektywem.
- Nie, nie byłbyś - twierdzę. Nadal jeszcze przetrawiam informację, że jego narzeczona wie o tym, że on ją zdradził. Zastanawiam się, czy wie, że ze mną. Jeśli tak, to nic dziwnego, że zawsze rzuca mi te wredne spojrzenia, kiedy mnie gdzieś spotka.
No ale z drugiej strony, Tania nie umie rzucać ludziom innych spojrzeń niż wredne.
- Bo ty się nie wtapiasz w tło - oskarżam Jordana. Jordan robi obrażoną minę.
- Jak to, ja się nie wtapiam w tło? - protestuje. Opuszcza wzrok na trzymane w ręku narty, a potem szybko opiera je, razem z kijkami, o ścianę. Odwiesza też gogle. - Może pan na nie zerknąć? - pyta ochroniarza.
- Nie - odmawia ochroniarz. Wrócił już do oglądania jakiegoś programu na ekraniku swojego maleńkiego telewizora.
- Widzisz? - Jordan szeroko rozpościera ręce. Ma na sobie kożuch, liczne szale, dżinsy, buty narciarskie i wełniany sweter haftowany w płatki śniegu, a na głowie kominiarkę. - Wtapiam się.
- Możemy już jechać na górę? - pyta Gavin, nerwowo zerkając na drzwi. - Idzie tu cała grupa ludzi. Winda bierze maks trzy osoby. Nie chcę czekać.
Zmęczona sprzeczką z Jordanem, wzruszam ramionami i wskazuję windę.
- Idziemy - mówię.
Jestem prawie pewna, że Jordan pod nosem mruczy:
- Pysznie!
Ale to przecież niemożliwe. Prawda?
Kiedy noc się kończy
I wstaje świt,
Wiesz, że imprezowałaś
Za długo ciut.
Piosenka imprezowa
Słowa/muzyka: Heather Wells
Tak naprawdę nigdy nie lubiłam imprez. Muzyka zawsze jest zbyt głośna i nigdy nie słyszysz, co do ciebie mówią ludzie.
Chociaż na takiej imprezie jak ta w siedzibie Tau Phi to może być zaleta. Bo nikt tu nie wygląda na znakomitego gawędziarza, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Wszyscy są superatrakcyjni: dziewczyny mają włosy rozprostowane jak druty, faceci paradują ze starannie rozwichrzonymi i utrwalonymi żelem fryzurami, co nadaje im taki wygląd, jak po wstaniu z łóżka, chociaż wiesz, że świeżo wyszli spod prysznica.
I chociaż na zewnątrz jest poniżej zera, nie zorientowalibyście się, sądząc po ubraniach dziewczyn: kuse topy z amerykańskim dekoltem i biodrówki tak nisko wycięte, że striptizerka by się zarumieniła. Nie widzę ani jednej pary uggsów. Dzieciaki z Uniwersytetu Nowojorskiego bardzo uważnie śledzą obowiązujące trendy.
Kiedy wychodzimy z rozklekotanej windy, z niepokojem zauważam, że napis „Grube laski poszły won” nadal figuruje na ścianach korytarza, chociaż poczyniono już pewne postępy w jego usuwaniu. Nie jest tak odblaskowy jak wtedy, kiedy go po raz ostatni widziałam.
Ale nadal tam tkwi.
I z całą pewnością nie widzę na tej imprezie nikogo w rozmiarze XXL. Na pierwszy rzut oka przeciętnym rozmiarem jest tu chyba XS.
Chociaż nie mam zielonego pojęcia, jak te dziewczyny znajdują w dziecięcych działach stringi, bo przecież niewątpliwie tam większość z nich musi się ubierać, jeśli chcą znaleźć cokolwiek, co by na nie pasowało.
Ale nie wszystkim te niesamowicie wąskie talie wydają się odpychające. (Jak te różne wewnętrzne organy mieszczą im się w środku? To znaczy, wątroba i te inne? Czy nie trzeba mieć przynajmniej siedemdziesiąt centymetrów w pasie, żeby wszystko, co jest tam w środku, mogło swobodnie funkcjonować?). Jordan bardzo szybko zaczyna się świetnie bawić, bo kiedy tylko wchodzi do pokoju, jakaś XS - ka podbiega do niego i woła:
- O mój Boże, ty jesteś Jordan Cartwright? Występowałeś w Easy Street? O mój Boże, ja mam wszystkie twoje płyty!
Wkrótce zbiera się wkoło niego więcej XS - ek, które kręcą swoimi wąskimi, dziecinnymi bioderkami i piszczą. Jedna z nich podaje Jordanowi plastikowy kubek piwa z pobliskiej baryłki. Słyszę, jak on mówi:
- No cóż, wiecie, kiedy ukazał się ten mój solowy album, media trochę na mnie napadały, bo ludzie nie lubią czegoś innego od tego, do czego przywykli.
I już wiem, że kompletnie wsiąkł w tę Strefę XS.
- Zostaw go - zwracam się do Gavina, który gapi się na Jordana z troską. Któżby zareagował inaczej? Te dziewczyny wyglądają, jakby od wielu dni nic nie pożarły. - Już za późno. Będzie musiał sam się ratować. Widzisz tu gdzieś Douga?
Gavin się rozgląda. Poddasze jest tak zatłoczone ludźmi - a światła są tak mocno przygaszone - że nie wiem, jak on tu ma kogokolwiek rozpoznać. Ale udaje mu się dostrzec Douga Winera w kącie przy szerokich oknach, gdzie całuje się z jakąś dziewczyną. Nie udaje mi się stwierdzić, czy to Dana, jego ukochana z poprzedniego ranka. Ale kimkolwiek jest, zajmuje się Dougiem gorliwie... Na tyle, że na razie nie muszę się obawiać, że uniesie głowę i mnie tam zauważy.
- Świetnie - rzucam. - No a teraz, który to Steve?
Gavin rozgląda się znowu. Tym razem wskazuje w stronę stołu bilardowego:
- Ten tam. Gra sobie. Wysoki, z jasnymi włosami.
- Okay! - wołam. Właściwie muszę wrzeszczeć, żeby mnie usłyszał, bo muzyka tak głośno pulsuje. To jakiś techno pop, który nawet trochę mi się podoba. Jako muzyka do tańca. Niestety, nikt nie tańczy. Może na studenckich imprezach to nie wypada? - Wchodzimy do akcji. Przedstawisz mnie, prawda?
- Prawda. Powiem, że jesteś moją dziewczyną. Kręcę głową.
- On w to nigdy nie uwierzy. Jestem dla ciebie za stara.
- Nie jesteś dla mnie za stara - sprzeciwia się Gavin. Rozpinam kurtkę i ściągam czapkę.
- Nazwałeś mnie babcią!
- Żartowałem - mówi Gavin z zawstydzoną miną. - Tak naprawdę nie mogłabyś być moją babcią. No bo ile ty masz lat? Dwadzieścia pięć?
- Hm - mruczę. - Tak. - Plus minus cztery lata. - Powiedz mu, że jestem twoją siostrą.
Kozia bródka Gavina podryguje z oburzenia.
- My wcale nie jesteśmy do siebie podobni!
- O mój Boże. - Od tego techno popu zaczyna mnie boleć głowa. Co ja tu w ogóle robię? Powinnam być w domu, w łóżku, jak wszystkie inne prawie trzydziestolatki. Letterman właśnie leci. Ominie mnie Letterman! Przewieszam sobie kurtkę przez ramię. Nie wiem, co innego z nią zrobić. Nie ma tu żadnej szatni, a ja się boję tak ją rzucić gdziekolwiek. Kto wie, czy mi tu ktoś na nią nie narzyga? - Dobra. No to powiedz, że jestem znajomą, która ma ochotę zaznać odmiennego stanu świadomości.
Gavin kiwa głową.
- Okay. Ale nigdzie nie odchodź z nim sama. Jeśli cię poprosi. Nie mogę nie zacząć się puszyć. Tylko troszeczkę. Nawijam na palec kosmyk włosów, który wysunął mi się z koka.
- Uważasz, że poprosi?
- Steve posuwa wszystko, co się rusza - rozczarowuje mnie swoją odpowiedzią Gavin. - To pies na baby.
Przestaję się puszyć.
- Jasne. - Obciągam swoją minispódniczkę, żeby chociaż o milimetr ją wydłużyć. - Cóż, to chodźmy.
Mijamy kłębiący się tłum ciał, podchodząc do stołu bilardowego, gdzie faceci na zmianę grają przy pełnej zachwytu widowni złożonej z XS - ek. Skąd się biorą wszystkie te filigranowe dziewczyny? Czy oni je trzymają na jakiejś wyspie, skąd wypuszczane są tylko na wieczór? Bo ja w ciągu dnia nigdy ich nie widuję.
A potem sobie przypominam. Ta wyspa nazywa się Manhattan, a nie widuję ich nigdy w ciągu dnia, bo wtedy wszystkie zajęte są odbywaniem stażów w Conde Nast.
Gavin czeka grzecznie, aż jakiś wysoki facet umieści bilę w narożnej łuzie - przy pełnych podziwu westchnieniach XS - ek - zanim się odzywa:
- Hej, Steve.
Wysoki facet podnosi wzrok, a ja poznaję te blade oczy Douga Winera - ale to wszystko. Steve Winer jest tak chudy, jak jego młodszy brat przysadzisty, a w porównaniu z zapaśniczą sylwetką Douga sam jest zbudowany jak koszykarz. Ma na sobie czarny kaszmirowy sweter z podciągniętymi rękawami, które ukazują bardzo przyjemnie żylaste przedramiona, i dżinsy tak wystrzępione, że mogą pochodzić wyłącznie od dobrego projektanta. Steve obnosi tak samo nastroszoną fryzurę jak wszyscy inni faceci obecni na imprezie - pomijając Gavina, którego włosy są zmierzwione, bo ich faktycznie nie uczesał po wstaniu z łóżka.
- McGoren - mówi Steve, a na jego przystojnej twarzy pojawia się uśmiech. - Dawno cię nie widziałem, człowieku.
Gavin wysuwa się naprzód, żeby uścisnąć dłoń, którą Steve wyciągnął do niego ponad stołem. I wtedy zauważam, że dżinsy Steve'a wiszą na nim na tyle luźno, że widać kilka centymetrów jego przypominającego tarę do bielizny brzucha.
Widok tego brzucha działa na mnie - poza tym spod paska wystaje mu parę kępek płowych włosów. Czuję się tak, jakby ktoś mnie kopnął w żołądek. Steve Winer jest studentem i być może mordercą, a zatem to facet nie dla mnie.
Ale ciało ma rewelacyjne.
- Hej, stary - mówi Gavin swoim jak zwykle sennym głosem. - Jak leci?
- Fajnie cię widzieć, człowieku - odpowiada Steve i ściskają sobie prawe dłonie. - Co w szkole? Dalej się specjalizujesz w filmoznawstwie?
- Aaa, cholera, tak. W zeszłym semestrze udało mi się zrobić zaawansowane eksperymentalne.
- Bez jaj. - Steve nie wydaje się zdziwiony. - No cóż, jeśli ktoś miał to zaliczyć, to tylko ty. Widujesz czasem tego Mitcha, który był w naszej grupie na teorii technologii?
- Raczej nie. Wywalili go za metamfetaminę.
- Kurde. - Steve kręci głową. - Cholerna szkoda.
- Tak, wysłali go do łagodnego federalnego, nie do stanowego.
- Przynajmniej tyle dobrego.
- Tak. Pozwolili mu zabrać dwie sztuki sprzętu sportowego, więc wziął piłkę do footbaga i frisbee. Już zorganizował rewelacyjną drużynę frisbee. Pierwszą w dziejach więziennictwa.
- Mitch zawsze był przesadnie ambitny - twierdzi Steve. Jego spojrzenie wędruje w moją stronę. Usiłuję przybrać ten sam nieobecny wyraz twarzy, który obserwuję u otaczających mnie XS - ek. To nie jest trudne. Wystarcza, że sobie wyobrażam, że od dwudziestu czterech godzin nic nie jadłam, tak jak one.
- Kim jest twoja przyjaciółka? - pyta Steve.
- To jest Heather - przedstawia mnie Gavin. - Jest ze mną na warsztatach z narracji.
Lekko panikuję przy tym fragmencie improwizacji Gavina - nie wiem nic o warsztatach filmowych. Ale pochylam się naprzód - upewniając się, że mój biust, w czarnych koronkowych półmiseczkach stanika, dobrze widocznych spod przejrzystej bluzki, napiera na materiał, jak mocno się da - i mówię:
- Miło mi cię poznać, Steve. Chyba mamy wspólną znajomą. Steve nie odrywa oczu od mojego dekoltu. Och, tak. Schowajcie się, XS - ki.
- Naprawdę? - mówi. - A kto to taki?
- Och, taka dziewczyna. Lindsay... Lindsay Combs, chyba tak się nazywa.
Stojący obok mnie Gavin zaczyna się krztusić, chociaż niczego nie pił. Chyba moja improwizacja nie spodobała mu się ani odrobinę bardziej niż mnie jego.
- Chyba nie znam nikogo o takim nazwisku. - Steve odrywa spojrzenie od mojej klatki piersiowej i patrzy mi prosto w oczy. I tyle, jeśli chodzi o to, co zawsze powtarzają ci eksperci od języka ciała w „US Weekly”, a mianowicie, że kłamcy zawsze unikają kontaktu wzrokowego, kiedy opowiadają łgarstwa.
- Naprawdę? - Udaję, że nie zauważyłam, jak wszystkie te XS - ki dokoła nas szturchają się nawzajem łokciami i szepczą. One doskonale wiedzą, kto to jest Lindsay Combs. - Boże, to takie dziwne. W zeszłym tygodniu opowiadała mi o tobie... Och, zaraz. A może ona powiedziała: Doug Winer.
- Tak - powiada Steve. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy też lekko się odprężył? - Tak, to mój brat. Pewnie chodziło jej o niego.
- Zaraz - czka w moją stronę jedna z XS - ek, która widocznie jest nieco bardziej pijana, lub naćpana, niż pozostałe. - Słyszałaś, co się jej stało? Co się stało Lindsay?
Próbuję przybrać równie bezmyślną minę jak ona.
- Nie. A co?
- O mój Boże - mówi dziewczyna. - Ona została, no wiesz, totalnie zamordowana.
- Totalnie! - zgadza się przyjaciółka XS - ki, która wygląda tak, jakby właśnie roztyła się do rozmiaru S. - Znaleźli jej głowę w garnku na kuchni w Akademiku Śmierci!
Na co wszystkie XS - ki i S - ki dokoła stołu bilardowego odpowiadają chóralnym: - Ugh! Głośno łapię oddech i udaję szok.
- O mój Boże! - wołam. - Nic dziwnego, że nie pojawiała się ostatnio na technikach audiowizualnych!
Stojący obok mnie Gavin zbladł jak płachta śniegu.
- Lindsay specjalizowała się w księgowości - szepcze mi do ucha. Cholera! Zapomniałam!
Ale to nic nie szkodzi, bo muzyka dudni tak głośno, że chyba nikt poza nim mnie nie słyszał. Steve Winer sięgnął po kieliszek martini - słowo daję, ten facet popija martini na imprezie studenckiej - a jego przeciwnik składa się do strzału, co zmusza tych z nas, którzy stoją niedaleko stołu, do odsunięcia się.
Czuję, że umykają mi wątki tej rozmowy, więc kiedy wszyscy znów gromadzimy się wokół stołu, żeby patrzeć, jak Steve wykonuje swój kolejny strzał po tym, jak jego przeciwnik nie trafił w bilę, odzywam się:
- O mój Boże, ale dlaczego ktoś coś takiego zrobił? To znaczy, zabił Lindsay? Ona była taka miła.
Widzę, że kilka XS - ek wymienia nerwowe spojrzenia. Jedna z nich nawet odchodzi od stołu, mrucząc coś o tym, że musi iść do kibla.
- To znaczy, słyszałam coś o niej i o tym trenerze koszykówki... Pomyślałam sobie, że po prostu rzucę tę przynętę i zobaczę, co się stanie.
To, co się dzieje, było łatwe do przewidzenia. XS - ki są zdziwione.
- Lindsay i trener Andrews? - Jakaś brunetką kręci głową. - Nigdy nic na ten temat nie słyszałam. Słyszałam tylko, że nie zostawia się nigdzie na widoku swojej działki, jeśli Lindsay kręci się w pobliżu...
Brunetka przerywa, kiedy koleżanka szturcha ją łokciem i patrząc niespokojnie w stronę Steve'a, szepcze:
- Cśś...
Ale jest za późno. Strzał Steve'a poszedł w kosmos. A on też się wcale z tego nie ucieszył. Ogląda się na Gavina i mówi:
- Ta twoja koleżanka ma niezły słowotok.
- W końcu robi specjalizację ze scenopisania - wyjaśnia Gavin trochę zawstydzony.
Steve wbija we mnie spojrzenie bladobłękitnych oczu. Dochodzę do wniosku, że chociaż przystojny, jest też dosyć odrażający - pomijając świetne mięśnie brzucha.
- Ktoś ci kiedyś mówił, że bardzo przypominasz tę, jak ona się nazywa? Ta piosenkarka pop, która kiedyś występowała w centrach handlowych?
- Heather Wells! - Ta S - ka nie jest aż tak pijana (czy naćpana) jak cała reszta (niewątpliwie dlatego, że ma na sobie nieco więcej tłuszczu, który może absorbować alkohol), więc dość szybko wszystko chwyta. - O rany, ona faktycznie wygląda jak Heather Wells! No i... Czy ty czasem nie mówiłeś, że ma na imię Heather? - pyta Gavina.
- Hm - mamroczę. - Tak. Często to słyszę. Bo na imię mam Heather. I wyglądam jak Heather Wells.
- Ale traf! - Jedna z XS - ek, ledwie trzymająca się na nogach, musi przytrzymać się krawędzi stołu bilardowego, żeby nie stracić równowagi. - Bo przecież nie uwierzysz, kto tu jest. Jordan Cartwright. Ten z Easy Street. I nie żaden tam sobowtór, ale prawdziwy Jordan.
Pozostałe dziewczyny wydają piski niedowierzania. Sekundę później zarzucają przyjaciółkę pytaniami, gdzie go widziała. Dziewczyna wskazuje ręką i większość widowni Steve'a Winera odchodzi od stołu bilardowego, żeby zdobyć autograf Jordana... Najchętniej na biuście.
- Boże - zwracam się do facetów, kiedy wszystkie dziewczyny już poszły. - Po wynikach sprzedaży jego ostatniego albumu nigdy bym nie pomyślała, że Jordan Cartwright jest taki popularny.
- Ten facet to pedał - zapewnia nas przeciwnik Steve'a. Przejął kontrolę nad stołem po ostatnim nieudanym strzale Steve'a i teraz wykańcza wszystkie bile jedna po drugiej. Steve, po drugiej stronie zielonego stołu, nie ma najszczęśliwszej miny. - Słyszałem, że ten cały ślub z Tanią Trace to tylko przykrywka, a on i Ricky Martin są parą.
- Wow. - Jestem podekscytowana, że krąży taka plotka, chociaż przecież wiem, że nie jest prawdziwa. - Naprawdę?
- Tak - potwierdza przeciwnik Steve'a. - A te jego włosy? Przeszczepione. Facet jest łysy jak kula bilardowa.
- Wow! - wołam znowu. - A tak dobrze to ukrywa, ile razy widzę go na Total Request Live.
- No cóż. - Gavin z jakiegoś powodu łapie mnie pod ramię. - Przepraszamy, że przerwaliśmy wam grę. Teraz już sobie pójdziemy.
- Nie idźcie - mówi Steve. Opiera się na swoim kiju bilardowym i od dwóch minut nie spuszcza ze mnie oczu. - Miła jest ta twoja koleżanka. Heather, jak mówiłaś, masz na nazwisko? Heather i co dalej?
- Snelling - odpowiadam natychmiast. Dlaczego na usta pchało mi się nazwisko mojego szefa, nie mam zielonego pojęcia. Ale się wepchało. Nagle nazywam się Heather Snelling. - To polskie nazwisko.
- Doprawdy? Brzmi brytyjsko, czy jakoś tak.
- Ale brytyjskie nie jest. A skąd się wzięło Winer?
- Jest niemieckie - wyjaśnia Steve. - A więc poznałaś Lindsay na jakichś swoich zajęciach z pisania scenariuszy?
- Na technikach audiowizualnych - poprawiam go. Przynajmniej pamiętam własne kłamstwa. - No więc, o czym mówiła ta dziewczyna przed chwilą? Że Lindsay jest tylko tak długo miła, jak długo nie zostawiasz przy niej na widoku swoich działek?
- Widzę, że bardzo cię interesuje Lindsay - zauważa Steve. Jego przeciwnik zdołał już skończyć swoją turę i czeka na ruch Steve'a, co kilka sekund niecierpliwie powtarzając: - Steve, twoja kolej.
Ale Steve go ignoruje. Tak samo, jak ja ignoruję Gavina, który nadal ciągnie mnie za ramię i mówi:
- Chodź, Heather. Widzę tu znajomych. Chcę im ciebie przedstawić.
Co jest ewidentnym, bezczelnym kłamstwem.
- To była niezwykła dziewczyna - mówię, spoglądając Steve'owi prosto w oczy.
- Zdecydowanie niezwykła - potwierdza Steve bezbarwnym tonem.
- Myślałam, że jej nie znałeś.
- Okay. - Steve odkłada kij bilardowy i szybkim ruchem podchodzi do mnie i do Gavina, którego uścisk na moim ramieniu stał się kurczowy. - McGoren, kim, do kurwy nędzy, jest ta suka?
- Jezu Chryste! - Głos, który dobiega zza naszych pleców jest, niestety, znajomy. Kiedy odwracam głowę, widzę Douga Winera, jednym ramieniem obejmującego bardzo skąpo ubraną dziewczynę o (nieschlebiającym klientowi) rozmiarze M. Miło widzieć, że bracia Winerowie nie dyskryminują ludzi ze względu na tuszę. Doug patrzy na mnie i wydyma wargi, twarz ma czerwoną. - To ta laska, co była z tym facetem, który wczoraj usiłował złamać mi rękę!
Cała przyjacielskość wyparowała z twarzy Steve'a.
- A więęęęęęc - cedzi, nie bez satysfakcji. - Znajoma ze szkoły, tak? - To do Gavina. I nie zostało powiedziane miłym tonem.
Natychmiast zaczynam tego wszystkiego żałować. Nie tego, że nie jestem w domu, w moim łóżku, i nie brzdąkam sobie na gitarze z Lucy zwiniętą u boku. Ale tego, że wplątałam w to wszystko Gavina. Fakt, pchał się na ochotnika. Ale absolutnie nie powinnam była z jego oferty korzystać. Rozumiem to w tej samej chwili, w której widzę stalowy błysk w oczach Steve'a. Jest tak zimny i twardy jak skuty mrozem metalowy pomnik George'a Washingtona w parku pod budynkiem.
Nie wiem, czy to ten facet zabił Lindsay Combs. Ale wiem, że wpadliśmy w tarapaty. I to poważne.
Gavin nie wydaje się przekonany, że napytaliśmy sobie biedy. Wnioskuję to ze spokoju, z jakim odpowiada:
- Facet, o czym ty mówisz? Heather to moja przyjaciółka. Sądziła, że zaliczy tu jakiś numerek.
Zaraz. Co? Na co liczyłam?!
- Gówno prawda - prycha Doug. - Była z tym facetem, który przyszedł do mojego pokoju i zadawał mi te wszystkie pytania o Lindsay. To jakaś pieprzona glina.
Ponieważ Gavin nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi Doug, jego oburzenie jest wiarygodne.
- Hej, facet - mówi i obraca się, patrząc gniewnie na młodszego Winera. - Czyś ty czasem nie za mocno przyćpał własnym towarem? Wiesz, crack to śmierć.
Steve Winer zaplata ramiona na piersi. Na tle czarnego swetra te ramiona są mocno opalone. Steve najwyraźniej ostatnio odwiedzał cieplejsze okolice.
- Nie handluję crackiem, tępoto.
- To tylko takie powiedzenie - szydzi Gavin. Patrzę na niego z podziwem. Może i trafił do filmówki dlatego, że chce reżyserować filmy, ale jako aktor też jest niezły. - Słuchaj, jak masz zamiar tak się na mnie wysrulać, to ja stąd spadam.
Steve nosi górną wargę.
- Wiesz, co ty jesteś, McGoren?
Gavin wyraźnie zupełnie się nie przejmuje.
- Nie. To co ja niby jestem?
- Robisz w brygadach antynarkotykowych. - Kiedy Steve to mówi, dwie postacie podnoszą się z pary krytych czarną skórą sof, gdzie wcześniej siedziały, obserwując mecz koszykówki na panoramicznym telewizorze. Dziewczyny, które pobiegły po autograf Jordana, wracają jedna po drugiej, ale przestały chichotać i teraz stoją, gapiąc się na rozwijającą się na ich oczach scenę, jakby to był odcinek jakiegoś reality show.
- My tu nie lubimy takich z brygad antynarkotykowych - rzuca jeden z członków Tau Phi. Nieco młodszy niż Steve, ma zdecydowanie większe bicepsy.
- Tak - potwierdza drugi, który wygląda jak jego bliźniak. Co do rozmiaru bicepsów.
Zerkam to na jednego, to na drugiego. Prawdopodobnie nie są spokrewnieni, a jednak wyglądają dokładnie tak samo, ubrani w podobną kombinację dżinsów z kaszmirowym swetrem co Steve. I mają takie same błękitne oczy bez śladu ciepła - ani inteligencji.
- Jezus, Steve - odzywa się Gavin. Brzmi to tak, jakby naprawdę uraziła go ta uwaga. Kciukiem pokazuje na mnie. Nie puścił mojego ramienia. - Ona jest po prostu moją znajomą, która liczyła na numerek. Ale skoro zachowujecie się jak dupki, to już przepadło. Wychodzimy stąd. Chodź, Heather.
Ale próbę wycofania się ze strony Gavina torpeduje sam Doug Winer, który staje dokładnie na naszej drodze.
- Nikt bezkarnie nie grozi Winerowi - upomina mnie Doug. - Kimkolwiek jesteś... pożałujesz.
- Tak? - Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło. Gavin usiłuje odciągnąć mnie na bok, ale ja tylko wbijam obcasy w parkiet i nie daję ruszyć się z miejsca. Żeby było jeszcze gorzej, pytam: - Tak jak pożałowała Lindsay?
I wtedy z Dougiem coś się dzieje. Twarz mu czerwienieje jak światła na wieżach radiostacji, które migają zza ciemnych okien za jego plecami.
- A pieprz się! - krzyczy.
I pewnie nie powinnam się dziwić, że chwilę potem Doug Winer wali mnie głową w brzuch, z byka. Sama się o to prosiłam. No cóż, w pewnym sensie.
Prawdę mówiąc, wiesz już,
Że to jest bolączka,
Kiedy masz faceta,
Ale nie obrączkę.
Piosenka o małżeństwie
Słowa/muzyka: Heather Wells
Kiedy wali cię z byka stukilowy członek studenckiego bractwa, to jest to doświadczenie, które trudno oddać słowami. Mówiąc szczerze, dobrze, że jestem sporą dziewczyną. Gdybym nosiła rozmiar XS, mogłabym tego nie przeżyć.
Ale skoro (powiedzmy już całą prawdę) Doug wcale nie ma nade mną aż tak znów wielkiej przewagi wagowej - a poza tym widziałam, że się na mnie rzuca, więc zdążyłam odruchowo napiąć mięśnie - padam tylko na podłogę z poczuciem, że nie łapię już kolejnego oddechu. Ale żadnych wewnętrznych obrażeń nie odniosłam. Przynajmniej żadnych sama nie wyczuwam.
Gavinowi aż tak się nie poszczęściło. Och, nic by mu nie było, gdyby stał bez ruchu. Bo musiał popełnić ten błąd i próbować odciągać ode mnie Douga.
Bo Doug - o szokująca niespodzianko! - walczy nieczysto. Kiedy tylko Gavin łapie go za ramiona, obraca się i usiłuje mu odgryźć jeden z palców.
Ponieważ nie mogę pozwolić, żeby ktoś zjadł żywcem jakiegoś mieszkańca mojego akademika, zamierzam się nogą i - nadal ściskając w ręku swoją kurtkę i torebkę - wymierzam obcasem cios w te okolice ciała Douga, w które żaden facet wolałby nie być kopany Hej, może i nie ćwiczę jogi - ani w ogóle niczego nie ćwiczę za często. Ale jak większość dziewczyn, które wystarczająco długo mieszkały w Nowym Jorku, wiem, jak za pomocą obuwia zadawać znaczące obrażenia cielesne.
Doug zwija się na podłodze i ściska swoje intymne części ciała, a wokół nas wybucha prawdziwe pandemonium; w powietrzu lata sporo przedmiotów, a nawet ciał, jakby nagle pokój zamienił się w jakiś ring wolnej amerykanki. Przelatująca bila tłucze lustra na półkach nad barem. Gavinowi udaje się pchnąć któregoś z chłopaków z tego bractwa prosto na panoramiczny telewizor, który przewraca się i wybucha snopem iskier. XS - ki piszczą i uciekają na korytarz, mijając napis „Grube laski poszły won”, a w tej samej chwili jedna z maszyn do pinballu załamuje się pod ciężarem Jordana (nie pytajcie mnie, jak na niej wylądował... Ani dlaczego rozpięte spodnie zaplątały mu się gdzieś w okolicach kostek u nóg).
Na szczęście, chaos robi się taki, że udaje mi się złapać Gavina i wrzasnąć:
- Wiejemy stąd!
A potem każde z nas zarzuca sobie na szyję jedno ramię Jordana (który nie jest w stanie iść o własnych siłach) i odciągnąć go z poddasza na korytarz...
...dokładnie w tej samej chwili, w której z powodu pożaru wywołanego przez przewrócony telewizor włącza się system zraszaczy pod sufitem.
Kiedy XS - ki w całym holu wrzeszczą, bo starannie rozprostowane fryzury zaczynają im się skręcać, skaczemy w stronę drzwi oznaczonych napisem „Wyjście” i nie przestajemy biec - oraz wlec za sobą na wpół przytomnego byłego wokalisty popularnego boys bandu - aż wypadamy na ulicę.
- Ja cię kręcę! - wrzeszczy Gavin, kiedy zimne powietrze zaczyna nas palić w płucach. - Widziałaś to? Widziałaś to?!
- Tak - mówię, nieco zwalniając kroku. Jordan może nie stanowi ciężaru ponad siły, ale lekki też wcale nie jest. - To nie było fajne.
- Niefajne? Niefajne? - Uszczęśliwiony Gavin kręci głową, kiedy tak ślizgamy się wzdłuż Washington Square North, próbując brnąć w kierunku zachodnim. - Szkoda, że nie miałem ze sobą kamery wideo! Żadna z tych dziewczyn nie nosiła stanika. Kiedy zaczęła się lać woda...
- Gavin - mówię, przerywając mu szybko - rozejrzyj się za jakąś taksówką. Musimy jakoś odesłać Jordana na Upper West Side, on tam mieszka.
- Nie ma żadnych taksówek - odzywa się Gavin. - Na tej ulicy nie ma nawet ludzi. Poza nami.
Ma rację. Park jest całkowicie wyludniony. Otaczające go ulice są prawie nieodśnieżone. Nigdzie nie widać żadnych samochodów, aż do samej Ósmej ulicy. Ale żaden z przejeżdżających nią taksówkarzy nas nie zobaczy, nieważne jak rozpaczliwie będę wymachiwać ręką.
Jestem już skołowana. Nie mam pojęcia, co zrobić z Jordanem. Wierzę w to, co mówił o tym, że żadne samochody nie mogą przedostać się przez mosty. A do jego taty - człowieka, który powiedział mi, że nikt nie będzie chciał słuchać moich „gównianych wypocin zbuntowanej panienki” - za nic nie zadzwonię, żeby zapytać, czy nie podjechałby do nas swoją rodzinną limuzyną.
Sam Jordan bawi się znakomicie, idąc między nami i potykając się co chwila, ale zdecydowanie traci formę. Nie mogę go tak po prostu zostawić komuś na wycieraczce pod drzwiami - chociaż to bardzo kusząca myśl. Zamarznie na śmierć. A do metra jest parę przecznic - długich przecznic, nie krótkich. Gdybyśmy z kolei chcieli zawrócić do poprzedniej stacji, Astor Place, musielibyśmy minąć Waverly Hall.
Nie mam zamiaru ryzykować, że wpadniemy na kolejnych rozjuszonych członków studenckich bractw. Zwłaszcza że z oddali słyszę jęk syren. Widocznie kiedy uruchamia się system zraszaczy, straż pożarna jest zawiadamiana automatycznie.
Wlokący się między nami Jordan, który też widać usłyszał te syreny, unosi głowę i woła radośnie:
- Hej! Gliny jadą!
- W głowie mi się nie mieści, że byłaś z tym facetem zaręczona - mówi z obrzydzeniem Gavin, niechcący zdradzając w ten sposób, że sprawdzał mnie w Google. - Przecież to dupek.
- Nie zawsze taki był - zapewniam Gavina. Chociaż prawdę mówiąc, uważam, że Jordan prawdopodobnie zawsze był taki. Ja tylko tego nie zauważyłam, bo byłam młoda i głupia. I zauroczona. - Poza tym on się pojutrze żeni. Trochę go to wyprowadziło z równowagi.
- Nie pojutrze - zaprzecza Gavin. - Jutro. Jest już po północy. Oficjalnie mamy piątek.
- Cholera - rzucam. Cartwrightowie muszą się zastanawiać, gdzie się podział ich najmłodszy syn. Tania pewnie odchodzi od zmysłów ze zdenerwowania. To znaczy, o ile zauważyła, że on zniknął. Nie mogę go do niej odesłać w takim stanie - z tymi niedopiętymi spodniami i twarzą całą poznaczoną śladami szminki. Boże, dlaczego on nie może trochę bardziej przypominać własnego brata?
O Jezu. Jego brat, Cooper, zabije mnie, kiedy się dowie, gdzie byłam. A ja mu to będę musiała powiedzieć. Nie mogę, ot tak, przywlec do domu Jordana i nic nie wyjaśnić.
A Jordana muszę zabrać do domu. To jedyne miejsce, dokąd mogę go zabrać. Dalej chyba już nie zdołam go zaciągnąć. Poza tym totalnie zamarzam. Cienkie rajstopy nie są odpowiednie na noc po styczniowej, manhattańskiej śnieżycy. Nie wiem, jak te dziewczyny w nisko wyciętych biodrowkach to znoszą. Nie jest im zimno w pępki?
- Okay - mówię do Gavina, kiedy docieramy do rogu Washington Square North i West. - Teraz robimy tak: zabieramy go do mnie do domu.
- Mówisz poważnie? Zobaczę, gdzie mieszkasz? - Zaczyna mnie niepokoić ten szeroki uśmiech Gavina, widoczny w różowawym świetle latarni. - Super!
- Nie, nie jest super, Gavin - rzucam ostro. - Jest wręcz przeciwnie. Mieszkam w domu brata Jordana, który wścieknie się, potężnie się wścieknie, jeśli usłyszy, że wchodzimy, i zobaczy Jordana w tym stanie. Więc musimy być cicho. Cichusieńko.
- To się da zrobić - zapewnia mnie z galanterią Gavin.
- Bo nie tylko Coopera nie chcę budzić - dodaję. - Mój, hm, tata też tam teraz mieszka.
- Poznam twojego ojca? Tego, który siedział w więzieniu? - Och tak, Gavin ewidentnie mnie sprawdzał.
- Nie, nie poznasz go - mówię. - Bo mam nadzieję, że tak jak Cooper, tata będzie spał. A my postaramy się go nie obudzić. Jasne?
- Jasne - wzdycha Gavin.
- Heather... - Jordan stawia coraz większy opór.
- Zamknij się, Jordan. Jesteśmy niemal na miejscu.
- Heather - znów odzywa się Jordan.
- Jordan, przysięgam na Boga, jak na mnie narzygasz, to cię zabiję.
- Heather - powtarza Jordan po raz trzeci. - Ktoś mi chyba dosypał czegoś do drinka.
Patrzę na niego zaniepokojona.
- Chcesz powiedzieć, że nie w takim stanie zawsze wracasz z imprez?
- Oczywiście, że nie - mamrocze Jordan. - Wypiłem tylko jedno piwo.
- Tak - powiadam. - A ile kieliszków wina wypiłeś, zanim wyruszyłeś do śródmieścia?
- Tylko dziesięć - przyznaje się Jordan. - Hej, a skoro już o tym mowa... Gdzie moje narty?
- Jestem pewna, że nic im się nie stało, Jordan. Możesz je odebrać sobie rano. Ale dlaczego ktoś miałby coś ci dosypywać do drinka?
- Żeby mnie wykorzystać, oczywiście - tłumaczy Jordan. - Wszyscy ode mnie czegoś chcą. Wszyscy chcą uszczknąć sobie kawałek Jordana Cartwrighta!
Gavin, któremu Jordan szczodrze przy tych słowach chuchnął piwem w twarz, mówi:
- Ja nie chcę.
Docieramy do domu Coopera. Zatrzymuję się, żeby wygrzebać z torebki klucze i powiedzieć im, jaki mam plan.
- Słuchaj, kiedy wejdziemy do środka - zwracam się do Gavina - Jordana po prostu zwalamy na kanapę w salonie. A potem odprowadzam cię do Fischer Hall.
- Kobieto, nie potrzebuję eskorty - karci mnie Gavin. Bo teraz, skoro żadnych Tau Phi już w pobliżu nie ma, odzyskuje rezon i zaczyna wracać do swojego zwykłego impertynenckiego tonu.
- Ci chłopcy z bractwa są naprawdę wściekli - przypominam mu. - A oni wiedzą, gdzie mieszkasz...
- A diabła tam, kobieto! - protestuje Gavin. - Steve nie wie o mnie nic poza tym, jak mam na imię. Nigdy się mną specjalnie nie interesował, bo przecież nie szpikuję sobie organizmu chemikaliami.
- Pomijając takie dwadzieścia jeden kielonków.
- No fakt, pomijając alkohol - uściśla Gavin.
- Możemy kłócić się w tej sprawie później. Ale najpierw położę Jordana na kanapie. A potem pomyślimy, jak cię odstawić do domu.
- Przecież to tylko dwie przecznice stąd - mówi Gavin.
- Heather...
- Nie teraz, Jordan - gaszę go. - Gavin, ja po prostu nie chcę, żebyś...
- Heather - znów odzywa się Jordan.
- Co chcesz, Jordan?
- Cooper na nas patrzy. Podnoszę głowę.
No i faktycznie, w oknie przy drzwiach widzę twarz Coopera. A sekundę później słyszymy odgłos otwieranych zamków.
- Okay - rzucam w stronę Gavina i czuję, że serce zaczyna mi mocno walić. - Zmiana planów. Na trzy zostawiamy Jordana i spieprzamy, ale w tempie. Raz, dwa...
- Ani mi się waż! - strofuje mnie Cooper, stając na ganku. Ma na sobie sztruksy i wełniany sweter. Wygląda tak ciepło, spokojnie i rozsądnie. Mam ochotę rzucić mu się w ramiona, schować głowę na jego twardej klatce piersiowej, wciągnąć ten jego zapach i opowiedzieć mu o tym całym okropnym wieczorze.
Zamiast tego mówię:
- Mogę to wyjaśnić.
- Jestem tego pewien - odpowiada Cooper. - No cóż, wchodźcie. Dajcie go tu do środka.
Z trudem wciągamy Jordana do domu - zwłaszcza że pojawia się Lucy i zaczyna z ożywieniem wkoło nas podskakiwać. Na szczęście uda mam tak zmarznięte, że nic nie czuję, kiedy pazurami drze mi te cienkie rajstopy.
Właśnie w chwili, w której Lucy wyskakuje w górę, usiłując polizać Jordana po ręce, on nagle robi się zatrważająco żywiutki i kiedy go ciągniemy do holu, mijając Coopera, woła:
- Hej, braciula! Co się wyrabia?
- Dzwoniła twoja narzeczona - informuje Cooper, zatrzaskując za nami drzwi i zamykając wszystkie zamki. - To się wyrabia. Po prostu wyszedłeś sobie i nikomu nie powiedziałeś, dokąd się wybierasz?
- W sumie tak - przyznaje Jordan, kiedy go puszczamy, a on osuwa się na nieco podniszczoną różową sofę dziadka Coopera, gdzie Lucy zabiera się do metodycznego wylizywania go. - Ugh. Miła psina. Ale proszę, przestańcie już kiwać tymi ścianami.
- Jak on się tu w ogóle dostał? - pyta Cooper. - Żadne taksówki nie kursują. A Jordan za nic nie wsiądzie do metra.
- Przyjechał na nartach - wyjaśniam głupawo. W domu jest na szczęście ciepło. Czuję, jak pieką mnie odmarzające uda.
- Przyjechał na nartach? - Cooper unosi brwi. - A gdzie są te narty?
- Zgubił je - odzywa się Gavin.
Wydaje się, że Cooper dopiero teraz zauważa Gavina.
- Och - mówi. - To znowu ty, hm?
- Nie powinieneś wściekać się na Heather - zaczyna Gavin. - To wszystko wina tego faceta. Widzisz, próbowała go otrzeźwić szybkim spacerem wokół parku, ale on nie chciał współpracować. Na szczęście przechodziłem i mogłem pomóc jej go tutaj przyprowadzić, bo diabli wiedzą, co by się jeszcze stało. Facet mógł zamarznąć. Albo jeszcze gorzej. Słyszałem, że jest taki lekarz, co napada na pijaków, których udaje mu się znaleźć w parku i pobiera od nich nerki, które potem sprzedaje do przeszczepów bogatym Boliwijczykom. Budzisz się rano, wszystko cię boli i nie wiesz dlaczego, aż tu nagle, bach. Okazuje się, że ktoś ci zwinął nerkę.
Wow. Gavin naprawdę bywa królem improwizacji. Łże z taką łatwością i wprawą, że zaczynam się zastanawiać, ile z tych historii, którymi mnie raczył przez te parę miesięcy, odkąd go znam, było całkowicie zmyślonych, zupełnie jak ta, którą właśnie zdołał sfabrykować.
Na Cooperze jednak nie robi to większego wrażenia.
- No cóż, dzięki za gotowość do pomocy. Ale teraz już chyba sobie poradzimy sami. Więc dobranoc.
- Odprowadzę cię do akademika - proponuję Gavinowi, ale przerywa mi jakiś głos z holu.
- Tu się znalazła! - Tata wchodzi do salonu w piżamie i szlafroku. Z tyłu głowy sterczą mu resztki włosów, widać, że spał, ale tak samo jak Coopera, wyrwał go ze snu telefon od Tani. - Heather, tak się martwiliśmy! Kiedy zadzwoniła ta cała pani Tania, a potem nie mogliśmy cię nigdzie znaleźć, nigdy więcej tak nie rób, młoda damo! Jeśli zamierzasz gdzieś wychodzić, to bądź łaskawa wcześniej nas zawiadomić, dokąd idziesz!
Mrugam powiekami, patrząc to na tatę, to na Coopera.
- Mówisz poważnie? - pytam z niedowierzaniem.
- Sam odprowadzę Gavina - odzywa się Cooper, co dowodzi, że przewidział mój następny ruch, czyli unik. - Heather, poszukaj jakichś koców dla Jordana. Alan, oddzwoń do Tani i powiedz jej, że przenocujemy Jordana u siebie.
Tata kiwa głową.
- Powiem jej, że to był taki improwizowany wieczór kawalerski - zwraca się do nas. - I że przyszedł tu się przespać, żeby jej nie zakłócać dziś spokoju.
Ja się tylko gapię - przede wszystkim dlatego, że zapomniałam, że mój tata ma w ogóle jakieś imię - to, którego właśnie użył Cooper. Ale także ze względu na niedorzeczność tego, co mój tata powiedział przed chwilą.
- Jordan nie ma żadnych przyjaciół - wyjaśniam. - Kto miałby urządzać dla niego wieczór kawalerski? A poza tym on nigdy by nie był aż taki troskliwy, żeby nie zakłócać jej spokoju nocą.
- Nieprawda, mam przyjaciół - upiera się Jordan z sofy. - Wy dwoje jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi. Czy też sześcioro. Czy ile was tu w końcu jest.
- Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie odprowadzał - oświadcza Gavin, kiedy Cooper sięga po kurtkę.
- Być może - mówi Cooper ponuro. - Ale mnie się przyda trochę świeżego powietrza. Idziemy.
We dwóch wychodzą, zostawiając mnie samą z Jordanem i moim ojcem - mężczyznami, którzy porzucili mnie, kiedy ich potrzebowałam najbardziej, a potem obaj wrócili na kolanach, kiedy ich już zupełnie w swoim życiu nie potrzebuję - ani nie chcę.
- Jesteś mi winien przysługę - zwracam się do Jordana, wchodząc do salonu z kocami i misą sałatkową, do której może sobie wymiotować. Chociaż jestem prawie pewna, że rano nic z tego nie będzie pamiętał, dodaję: - I nadal nie mam zamiaru przyjść na twój ślub.
A do taty odzywam się:
- Nie mów Tani, że ja z nim byłam, kiedy do niej będziesz dzwonił.
- Może i siedziałem w więzieniu przez ostatnie dwie dekady, Heather - mój tata czuje się urażony - ale nadal mam pojęcie, jak załatwia się takie sprawy.
- No cóż, to dobrze - powiadam. A potem wołam Lucy, wbiegam na górę do własnego pokoju i mam nadzieję, że jeśli zamknę się na klucz i szybko wskoczę do łóżka, to uda mi się uniknąć spotkania z Cooperem po jego powrocie. Wiem, że Sarah zarzuciłaby mi teraz tendencję do stosowania technik unikowych.
Ale kiedy chodzi o Coopera, czasem unik to jedyne wyjście z sytuacji.
Bo kiedy ona jest jego żoną,
A nie jesteś nią wcale ty,
To nie tylko ona jest osobą,
Która z cudzej winy roni łzy.
Piosenka o małżeństwie
Słowa/muzyka: Heather Wells
Następnego dnia rano wykradam się z domu, żeby uniknąć spotkania z Cooperem. Wstaję o jakiejś niemożliwej godzinie, czyli o ósmej. Udaje mi się wykąpać, ubrać i zamknąć za sobą drzwi o ósmej trzydzieści. To coś tak odmiennego od rutyny dnia codziennego - zwykle zjawiam się na dole za pięć dziewiąta - że udaje mi się umknąć przed wszystkimi, nie wyłączając taty, który nadal wygrywa na swoim fleciku ten Hymn do poranka, kiedy skradam się na palcach koło jego drzwi z timberlandami w rękach, żeby niepotrzebnie nie zaskrzypieć deskami podłogi.
Coopera ani śladu - kiedy zerkam przez na wpół otwarte drzwi jego sypialni, widzę tylko schludnie zasłane łóżko. Jordana też nigdzie nie widzę, co nie wróży nic dobrego. Koce, pod którymi spał, leżą zwinięte w jednym rogu kanapy, a na nich stoi misa sałatkowa, dzięki Bogu, pusta. Wydaje mi się, że rozumiem, co się stało: Cooper obudził brata i właśnie go odwozi własnym samochodem do domu. Żadna siła nie zmusiłaby Jordana, żeby wstał o takiej porze z własnej woli po takim wieczorze jak wczorajszy. Jordanowi zdarzało się odsypiać i do czwartej po południu po przebalowanej nocy. Ta zgodna niechęć do rannego wstawania była jedną z niewielu łączących nas cech, pomijając jeszcze upodobanie do ciasteczek Girl Scout.
Czując się tak, jakbym przed chwilą wygrała fortunę na loterii, pozwalam Lucy załatwić się, łapię jakiś baton proteinowy z kawałkami czekolady (żeby mieć energię na spacer do pracy), wpuszczam sukę z powrotem do domu i wychodzę - ale na drzwiach widzę kartkę przyklejoną taśmą.
„Heather” - czytam na świstku zapisanym nieskończenie drobnym charakterem pisma Coopera, który musiałam nauczyć się odcyfrowywać, gdy zajęłam się jego rachunkowością. - „Musimy porozmawiać”.
„Heather, musimy porozmawiać”? Czy w języku angielskim istnieją jakieś dwa bardziej złowróżbne słowa niż: „musimy porozmawiać”? Bo kto chciałby zobaczyć taką notkę przyklejoną taśmą do drzwi swojego domu?
Nikt.
Dlatego zrywam ją z drzwi i zwiniętą wsadzam do kieszeni kurtki.
Ale o czym Cooper miałby chcieć ze mną rozmawiać? O tym, że wczoraj wieczorem przywlokłam do domu jego brata, pijanego jak bela, żeby odespał imprezę na jego kanapie, podczas gdy Cooper aż nazbyt jasno dawał do zrozumienia, że nie życzy sobie mieć nic wspólnego ze swoją najbliższą rodziną? O tym, że wymknęłam się, żeby kontynuować swoje śledztwo w sprawie śmierci Lindsay Combs, nikomu nie mówiąc, dokąd się wybieram, i to po tym, jak się zarzekałam, że tym razem zostawiam całą sprawę w rękach profesjonalistów? Czy też o tym, że przy okazji naraziłam życie jednego z mieszkańców swojego akademika?
A może to w ogóle nie ma nic wspólnego z tym, co zaszło wczorajszego wieczoru? Może Cooper uznał, że ma dosyć borykania się z różnymi Wellsami i ich wszelkimi dziwactwami - z hinduskim fiecikiem mojego taty i moją tendencją do sprowadzania do domu pijanych gwiazd muzyki pop oraz dwudziestojednoletnich, ubranych w przyluźne ciuchy kandydatów na filmowców. Może ma zamiar nas wszystkich wywalić na zbity pysk. Niektórzy z nas jak nic na takie potraktowanie sobie zasłużyli.
I nie mówię tu ani o Lucy, ani o moim tacie.
Droga do pracy upływa mi pod znakiem refleksji i lekkiego przygnębienia. Nawet ten baton proteinowy smakuje mi trochę jak tektura i o wiele mniej niż normalnie przypomina kit kat. Nie chcę zostać wywalona przez Coopera z domu. To jedyny dom, jaki kiedykolwiek miałam, nie licząc apartamentu, w którym mieszkaliśmy razem z Jordanem, a którego wspomnienie teraz już na zawsze jest skażone widokiem Tani Trace zaciskającej wargi na jego...
- Heather! - Reggie na swoim zwykłym rogu wydaje się zdziwiony moim widokiem o tak wczesnej porannej porze. Ja też jestem zdziwiona, widząc go znów w pracy. Chociaż śnieg przestał sypać, a pługi śnieżne już trochę popracowały, ulice nadal wyglądają jak wąskie ścieżki między potężnymi zwałami śnieżnych zasp.
- Witaj, Reggie - mówię, mijając dwumetrową zaspę; w jej środku tkwi samochód jakiegoś pechowca. - Niezła była ta śnieżyca, co?
- Nie byłem wcale zachwycony - mówi Reggie. Opatulił się przed zimnem w złotą parkę Tommy'ego Hilfingera. W dłoniach w rękawiczkach trzyma parujący styropianowy kubek z kawą. - Czasami mam wrażenie, że lepiej bym zrobił, wracając na wyspy.
- Ale co byś tam robił? - pytam szczerze zainteresowana.
- Rodzice mają plantację bananów - odpowiada Reggie. - Mógłbym pomóc ją prowadzić. Już od dawna chcą, żebym wrócił do domu i się tym zajął. Ale więcej zarabiam tutaj.
Nic nie poradzę, że w myślach zaczynam porównywać braci Winerów i ich rodzinną sytuację z sytuacją Reggiego. Tata Douga i Steve'a Winerów chce, żeby synowie sami na siebie zarobili, więc chłopcy zajęli się handlem narkotykami. Rodzice Reggiego chcą, żeby przejął rodzinny interes, ale on może więcej zarobić, handlując narkotykami. To wszystko jest po prostu... takie głupie.
- Moim zdaniem lepiej byś wyszedł na tej plantacji bananów, Reggie. Mimo wszystko. To by było mniej niebezpieczne.
Reggie zastanawia się nad odpowiedzią.
- Poza sezonem huraganów - przyznaje wreszcie. - Ale gdybym tam wrócił, nie mógłbym już codziennie rano oglądać twojej ładnej buzi, Heather.
- Mogłabym przyjeżdżać w odwiedziny. Nigdy jeszcze nie widziałam plantacji bananów.
- Nie podobałaby ci się. - Reggie uśmiecha się, prezentując wszystkie swoje złote zęby. - Wstaje się tam bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem. To przez koguty.
- Boże - mówię przerażona. - To brzmi okropnie. Nic dziwnego, że wolisz Nowy Jork.
- Jak człowiek poradzi sobie tutaj, to poradzi sobie już wszędzie. - Reggie wzrusza ramionami.
- Totalnie - zgadzam się. - Hej, słyszałeś może coś o tym Dougu Winerze, o którego cię pytałam?
Reggie poważnieje.
- Nie słyszałem - odpowiada. - Chociaż słyszałem, że wczoraj wieczorem w jednym z bractw studenckich wybuchła niezła awantura.
Unoszę brwi.
- Naprawdę? Wow. A jaka awantura?
- Taka, w którą podobno zamieszany był twój były narzeczony, Jordan Cartwright. Ale to musi być wyłącznie plotka, bo co sławny Jordan Cartwright robiłby na imprezie jakiegoś studenckiego bractwa na dwa dni przed własnym ślubem?
- Masz rację - przyznaję. - To na pewno tylko plotka. No cóż, lepiej już pójdę. Nie chcę się spóźnić!
- Pewnie - mówi Reggie całkiem serio. - To nie w twoim stylu.
- No to do zobaczenia później! Trzymaj się ciepło! - Macham do niego ręką, a potem zmykam za róg na Washington Square West. Uff! Niewiele brakowało. W głowie mi się nie mieści, że plotki o tym, co działo się wczoraj wieczorem, już doszły do miejscowych dilerów. Dzięki Bogu, że w greckich stowarzyszeniach studenckich nie trzeba wpisywać gości do książki odwiedzin. Miałabym sporo kłopotów w pracy, gdyby rozeszło się, że tam byłam...
Kiedy wchodzę frontowym wejściem do Fischer Hall o godzinie za dwadzieścia dziewiąta, Pete, który siedzi przy stanowisku ochroniarzy, omal nie krztusi się właśnie jedzonym bajglem.
- Co się stało? - pyta z komiczną troską. - Nadszedł koniec świata?
- Bardzo śmieszne - odpowiadam. - Wiesz, już przedtem zdarzało mi się przychodzić tu punktualnie.
- Tak - przyznaje Pete. - Ale nigdy przed czasem.
- Może zaczynam nowy rozdział w życiu?
- A może ja w tym roku dostanę podwyżkę? - odpowiada Pete. A potem śmieje się do rozpuku z własnego żartu.
Wykrzywiam się do niego, zaglądam do studenta przy recepcji, by zebrać raporty z poprzedniej nocy i idę w stronę swojego biura. Z ulgą widzę, że wejście jest zamknięte, i to na zamek. Tak! Jestem pierwsza! Ależ Tom się zdziwi na mój widok!
Ściągam kurtkę i czapkę, a potem idę do stołówki po kawę i bajgla. Zauważam z radością, że Magda urzęduje na swoim miejscu. Wygląda lepiej niż przez cały ostatni tydzień. Na powiekach ma odblaskowy różowy cień, włosy sterczą jej na normalną wysokość piętnastu centymetrów ponad czołem, a eyeliner jest narysowany równą, czarną jak smoła kreską. Magda uśmiecha się na mój widok.
- Przyszła wreszcie! - woła. - Moja mała gwiazdeczka pop. Tęskniłaś za swoją Magdą?
- Jasne, że tak - przytakuję. - Miałaś miły wolny dzień?
- Tak - mówi Magda, poważniejąc. - Potrzebowałam tego. Wiesz, o co mi chodzi. Miło było raz na odmianę nie myśleć o stołówce ani o tym, co się tutaj stało. - Wzdryga się, a potem, kiedy dwoje studentów staje za moimi plecami, woła zupełnie innym tonem: - Och, patrz! Przyszły moje dwie gwiazdeczki. Dzień dobry moim gwiazdeczkom!
Studenci przyglądają jej się niepewnie, kiedy przesuwa ich karty posiłkowe - które służą też jako identyfikatory - przez czytnik. Kiedy je zwraca, a dzieciaki odchodzą, Magda ciągnie swoim zwykłym tonem:
- Słyszałam, że poszłaś odwiedzić Manuela. Jak on się ma?
- Hm, kiedy tam byłam wczoraj, nie za dobrze. Ale kiedy wychodziłam z pracy wczoraj wieczorem, słyszałam, że już go wypuścili z OIOM - u i że jego stan wraca do normy.
- Dobrze - cieszy się Magda. - A policja nie złapała tych ludzi, co mu to zrobili?
- Nie - odpowiadam. Kusi mnie, żeby powiedzieć Magdzie, że domyślam się, kim mogą być. Ale najpierw muszę się przekonać, jak Tomowi poszła jego wczorajsza randka. - Ale jestem pewna, że nad tym pracują.
- Wcale nie pracują nad tym, żeby odkryć, kto zabił biedną małą Lindsay. - Magda się chmurzy. - Minęły już trzy dni, a oni nikogo nie aresztowali. To dlatego, że chodzi o dziewczynę - dodaje, opierając brodę na dłoni. - Gdyby znaleźli tam głowę jakiegoś faceta, już by mieli kogoś pod kluczem. Policji nie obchodzi, jeśli coś się zdarza dziewczynom. A już zwłaszcza takim dziewczynom jak Lindsay.
- Magda, to nieprawda - zapewniam ją. - Pracują tak ciężko, jak tylko potrafią. Jestem pewna, że niedługo kogoś zaaresztują. No wiesz, wczoraj ich zasypało śniegiem tak samo, jak nas wszystkich.
Ale Magda nadal ma sceptyczną minę. Zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu próbować ją przekonywać, żeby zmieniła zdanie, kiedy już raz wyrobiła sobie jakąś opinię. Tak więc zabieram swojego bajgla - z kremowym serkiem i bekonem, oczywiście, oraz kawę z kakao - i wracam do biura.
Siedzę tam i zastanawiam się, kim jest Tad Tocco i dlaczego chce, żebym do niego oddzwoniła - dzwonił z jakiegoś numeru wewnętrznego Uniwersytetu Nowojorskiego - kiedy zaspany Tom wchodzi do biura, głupiejąc na mój widok.
- Wow! - wykrzykuje. - To jakaś fatamorgana?
- Nie - odpowiadam. - Naprawdę tu jestem. Punktualnie.
- Jesteś tu przed czasem. - Tom kręci głową. - Czy cudom nigdy nie będzie końca?
- A więc? - Obserwuję go uważnie. - Jak poszło? To znaczy, z trenerem Andrewsem?
Wyciąga klucze, żeby otworzyć drzwi do swojego gabinetu, ale zauważam ten potajemny, szybki uśmiech, zanim zdołał go ukryć.
- Dobrze - odpowiada obojętnym tonem.
- Och, jasne - mówię. - No weź. Puść farbę.
- Nie chcę zapeszyć - tłumaczy Tom. - Poważnie, Heather. Ja mam taką skłonność do wyciągania pochopnych wniosków. A tym razem nie chcę tego robić. Po prostu, nie.
- A więc... - Przyglądam mu się. - Skoro zamierzasz do niczego się nie spieszyć, to znaczy, że spotkanie musiało wam się całkiem nieźle udać.
- Było świetnie. - Nie umie już dłużej ukrywać uśmiechu. - Steve jest po prostu... No cóż, jest niesamowity. Ale jak mówiłem, nie będziemy się spieszyć.
„My”. Już zaczął mówić: „my”.
Oczywiście, bardzo się ze względu na niego cieszę. Ale jestem trochę wkurzona na siebie. Nie dlatego, że ja też chciałabym kiedyś stać się częścią jakiegoś „my” - chociaż, oczywiście, chciałabym tego. Dlatego, że teraz muszę pogłówkować nad tym, dlaczego Kimberly w tak oczywisty sposób mnie okłamała... Chyba że Steven Andrews jest równie dobrym aktorem jak Heath Ledger, w co raczej wątpię.
Ale i tak nie mogę się nie cieszyć radością Toma.
- Skoro nie będziecie się z niczym spieszyli - mówię - to znaczy, że jednak zamierzasz jakiś czas tu jeszcze zostać, prawda?
Wzrusza ramionami i się rumieni.
- Zobaczymy - rzuca. I wchodzi do swojego gabinetu.
To mi przypomina o czymś jeszcze.
- No a gdzie jest Doktor Śmierć? Dzisiaj nie przychodzi?
- Nie, Bogu dzięki. Poradnia psychologiczna - wyjaśnia Tom - zdecydowała, że jeśli jeszcze jacyś studenci będą potrzebowali popracować nad żałobą po śmierci Lindsay, to mogą się w tym celu przespacerować na drugą stronę parku.
- Niech zgadnę: Cheryl Haebig odwiedziła doktor Kilgore o parę razy za dużo.
- Moim zdaniem Cheryl prawie udało się doprowadzić doktor Kilgore do rozstroju nerwowego - cieszy się Tom. - Mój gabinet znów należy do mnie. Tylko do mnie! Teraz pójdę do stołówki i wezmę sobie tacę, własną tacę, i zjem śniadanie przy swoim biurku!
- Baw się dobrze - życzę mu, myśląc, jak to miło mieć szefa, który uważa, że jedzenie śniadania przy biurku w miejscu pracy jest czymś najzupełniej właściwym. Naprawdę poszczęściło mi się z Tomem w roli szefa. Przynajmniej jak dotychczas.
Przeglądam raporty, kiedy pojawia się Gavin z dziwnie nieswoją miną.
- Hm, cześć Heather - wita się i staje sztywno przed moim biurkiem. - Czy Tom jest u siebie? Mam przełożyć to spotkanie w sprawie nadużywania alkoholu.
- Tak, jest w pracy. Tylko poszedł jeszcze do stołówki po coś do jedzenia. Siadaj sobie. Powinien zaraz wrócić.
Gavin siada na sofie obok mojego biurka. Ale zamiast rozpierać się na niej w obscenicznym rozkroku, jak to zwykle robił w przeszłości, Gavin tylko przycupnął na jej skraju i siedzi bardzo prosto, patrząc przed siebie. I nie robi mi bałaganu w spinaczach do papierów ani nie bawi się figurkami z Toy Story 2 z McDonalda, które stoją na moim biurku.
Gapię się na niego.
- Gavin? Co ci się stało?
- Co? - Mruga oczami i spogląda na reprodukcję Moneta wiszącą na ścianie. Zdecydowanie unika patrzenia mi w oczy. - Nic mi nie jest. Bo co?
- Nie wiem. Wydajesz się taki... nieobecny.
- Nie jestem nieobecny. Po prostu staram się na ciebie nie napierać.
Teraz ja z kolei mrugam oczami.
- Ty... co?
Wreszcie patrzy na mnie.
- No wiesz - tłumaczy. - Nie napieram na ciebie. Twój przyjaciel Cooper powiedział mi wczoraj wieczorem, że nie lubisz, jak się na ciebie napiera. Więc staram się nie napierać.
Robi mi się jakoś dziwnie zimno. Mam wrażenie, że to złe przeczucie.
- Zaraz. Cooper powiedział ci, że masz na mnie nie napierać?
- Tak - mówi Gavin i kiwa głową. - Wczoraj wieczorem. Kiedy mnie odprowadzał do akademika. Czego zresztą wcale nie musiał robić, tak przy okazji. Mam przecież dwadzieścia jeden lat. Nie potrzebuję, żeby ktokolwiek odprowadzał mnie do akademika.
- Domu studenckiego - poprawiam. - A co jeszcze mówił ci o mnie Cooper?
- No cóż, rozumiesz. - Gavin wzrusza ramionami z zażenowaniem i znów zerka na Moneta na przeciwległej ścianie. - Że zostałaś naprawdę mocno zraniona, kiedy jego brat Jordan cię zdradził, i że byłaś zagubiona, i że nadal jeszcze usiłujesz uporać się z tą stratą, i że nie jesteś jeszcze gotowa na żadne nowe uczuciowe związki...
- Co?! - Zrywam się na równe nogi. - Co takiego?
- No cóż. - Gavin obraca głowę, żeby spojrzeć na mnie z lekkim zdziwieniem. - Sama wiesz. No bo jeszcze się w nim przecież ciągle kochasz...
Mam wrażenie, że właśnie dostaję udaru.
- Że się kocham w kim?!
- No w Jordanie Cartwrighcie, oczywiście. - Gavin nagle przerywa. - O cholera - dodaje, kiedy widzi wyraz mojej twarzy. - Zapomniałem. Cooper mówił, żeby ci tego nie powtarzać... Nie zdradzisz mu, że ci powiedziałem, prawda? Ten facet jakoś tak mnie przeraża...
Głos Gavina cichnie. Patrzy na mnie z przestrachem. Nie wiem dlaczego. Może ze względu na sposób, w jaki pochylam się nad biurkiem, usta mam otwarte, a wybałuszone oczy wychodzą mi z orbit.
- Czy to nie dlatego nie chcesz iść jutro na ślub Jordana? - Gavin zaczyna pleść od rzeczy. - Bo jesteś w nim nadal na tyle zakochana, że nie będziesz mogła znieść tego, że żeni się z kimś innym? W każdym razie twój kumpel Cooper tak myśli. On uważa, że to dlatego nie mogłaś zacząć się spotykać z kimś innym, bo ciągle jeszcze jesteś wypalona po związku z Jordanem, i że to trochę potrwa, zanim uda ci się przejść nad tym do porządku dziennego...
Wrzask zaczyna mi się zbierać gdzieś tak w okolicach podeszew stóp i przesuwa się w górę, coś jak para w garnku. Mam właśnie odrzucić głowę w tył i głośno zawyć, kiedy Tom, zataczając się, wpada do biura, z twarzą tak białą jak śnieg na dworze. Nie ma ze sobą żadnej tacy ze śniadaniem.
- Właśnie znaleźli resztę - mówi i z miejsca osuwa się na kanapę obok Gavina.
Przestaję mieć ochotę na wrzeszczenie.
- Resztę czego? - pyta Gavin.
- Lindsay - mamrocze Tom.
Mówią, że tylko czas
pomoże,
Ale na razie żyję w piekle.
Waga wciąż mówi:
ty potworze,
Chyba się już totalnie
wścieknę.
Waga
Słowa/muzyka: Heather Wells
Magda siedzi przy swojej kasie i płacze.
- Magda - powtarzam chyba po raz piąty. - Powiedz mi wreszcie. Powiedz, co się stało.
Magda kręci głową. Wbrew wszystkim prawom fizyki i działaniu lakieru jej włosy oklapły. Zwisają smutno po jednej stronie twarzy.
- Magda. Powiedz mi, co znaleźli. Tom nie chce o tym mówić. Gerald nie chce nikogo wpuścić do kuchni. Gliny są w drodze. Po prostu mi powiedz.
Magda nie może wydobyć z siebie ani słowa. Wstrząsa nią płacz. Pete nie musi się spierać z żadnymi z mieszkańców, których ma wyganiać ze stołówki - wychodzą z własnej woli, oglądając się nerwowo na Magdę.
Ponieważ ona praktycznie wyje, trudno im się dziwić.
- Magda - mówię. - Histeryzujesz. Musisz się jakoś uspokoić. Ale Magda nie może się uspokoić. I dlatego najpierw ciężko wzdycham, a potem biorę zamach i wymierzam jej policzek.
A ona natychmiast mi oddaje.
- Auć! - wołam oburzona, łapiąc się za twarz. - Dlaczego to zrobiłaś?
- Ty mnie uderzyłaś pierwsza! - oświadcza gniewnie Magda, trzymając się za policzek.
- Tak, ale to ty miałaś atak histerii! - Magda ma trochę siły w rękach. Przed oczyma latają mi mroczki. - Ja tylko usiłowałam cię z niego wyrwać! Nie musiałaś mi oddawać.
- Nie powinno się walić po twarzy histeryzujących ludzi - odpala Magda. - Niczego cię nie nauczyli na tych wymyślnych kursach pierwszej pomocy, które kazali ci zaliczać?
- Magda. - Wreszcie łzy przestają mi się kręcić w oczach. - Powiedz mi, co znaleźli.
- Pokażę ci - mówi Magda i wyciąga drugą rękę, tę, którą mnie nie uderzyła w twarz. Tam, w jej dłoni, spoczywa jakiś dziwnie wyglądający przedmiot. Ze złota, przypomina kolczyk, ale jest o wiele większy i zakrzywiony. Na jednym jego końcu połyskuje brylancik. Złoto jest mocno pogięte, jakby ktoś je usiłował nadgryźć.
- Co to jest? - pytam, wpatrując się w przedmiot.
- Skąd to masz?!
Obie z Magdą jesteśmy zaskoczone reakcją Cheryl Haebig, która ze swoim chłopakiem, Jeffem, mija nas w drodze do wyjścia ze stołówki. Cheryl szeroko otwiera oczy i nie może oderwać wzroku od przedmiotu w dłoni Magdy. Pete, który usiłuje wszystkich ze stołówki wygonić, jest podenerwowany.
- Cher. - Jeff ciągnie swoją dziewczynę za ramię. - Chodź. Oni chcą, żebyśmy stąd wyszli.
- Nie - upiera się Cheryl, kręcąc głową, ze spojrzeniem wciąż wbitym w przedmiot, który trzyma Magda. - Skąd to masz? Powiedz mi.
- Rozpoznajesz to coś, Cheryl? - pytam ją, chociaż z jej reakcji widać wyraźnie, że tak. Ja sama wcale chyba nie chcę wiedzieć, dlaczego ona to rozpoznaje. - Co to jest?
- To kolczyk, który Lindsay nosiła w pępku - oświadcza Cheryl. Twarz jej zbielała pod kolor bluzki, którą ma na sobie. - O Boże. Skąd to masz?
Magda zaciska wargi. I dłoń.
- Och, nie - mówi tym śpiewnym tonem, którego używa tylko wtedy, kiedy w pobliżu kręcą się studenci. - Nieważne. Idź już na zajęcia, bo się spóźnisz...
Ale Cheryl robi krok do przodu, a spojrzenie ma tak twarde jak ten marmur pod naszymi stopami.
- Powiedz mi.
Magda przełyka ślinę, zerka na mnie, a potem odpowiada normalnym głosem:
- Tkwiło w środku młynka do rozdrabniania odpadków. Tego, który przez cały ostatni tydzień nie działał jak trzeba. Jeden z mechaników wreszcie znalazł chwilę, żeby do niego zajrzeć. I znalazł to.
Obraca kolczyk. Po jego drugiej stronie wygrawerowane jest słowo „Lindsay” - słabo widoczne, bo kolczyk jest nieźle zniszczony. Ale nadal czytelne.
Cheryl gwałtownie łapie powietrze, a potem zaczyna chwiać się na nogach. Pete i Jeff pomagają jej usiąść na pobliskim krześle.
- Powiedz jej, żeby opuściła głowę między kolana - instruuję Jeffa. On ze spanikowaną miną kiwa głową i każe swojej dziewczynie pochylić się naprzód, aż te jej długie, miodowe włosy zamiatają podłogę.
Obracam się do Magdy i wpatruję w kolczyk.
- Resztę jej zwłok przepuścili przez młynek do odpadów? - szepczę. Magda kręci głową.
- Próbowali. Ale kości nie dają się w nim zemleć.
- Czekaj. Zaraz... one nadal tam są?
Magda kiwa głową. Mówimy szeptem, żeby Cheryl nas nie podsłuchała.
- Zlew był zapchany. Nikt się nie zastanawiał, dlaczego, bo on wiecznie się zapychał. Po prostu korzystaliśmy z drugiego.
- A policja też tam nie zajrzała? Magda marszczy nos.
- Nie. Woda tam stała... No wiesz, jak to potrafi wyglądać. Poza tym w poniedziałek wieczorem podawaliśmy chilli...
Zaczyna mi się robić niedobrze.
- O mój Boże - jęczę.
- Wiem. - Magda opuszcza wzrok na ten kolczyk. - Kto mógł zrobić coś podobnego takiej ładnej, miłej dziewczynie? Kto, Heather? Kto?
- Dowiem się tego - obiecuję, odwracając się do niej, i na ślepo, bo oczy mam pełne łez, idę do Cheryl, która nadal siedzi z głową między kolanami. Kucam obok niej, żeby móc ją o coś spytać. - Cheryl, czy Lindsay sypiała z trenerem Andrewsem?
- Co? - Jeff ma wyraz osłupienia na twarzy. - Trener i Lind? Nie ma mowy.
Cheryl unosi głowę. Ma mocno zaczerwienioną twarz. Łzy płyną jej po policzkach i wiszą u rzęs.
- Trener Andrews? - powtarza, pociągając nosem. - N - nie. Nie, oczywiście, że nie.
- Jesteś tego pewna? - pytam. Cheryl kiwa głową.
- Tak. No bo, trener to... - Zerka na Jeffa. - Hm.
- Co? - Jeff jest przestraszony. - Trener to co, Cher? Cheryl wzdycha i znów patrzy na mnie.
- Cóż, żadna z nas nie jest pewna - wyjaśnia. - Ale zawsze zakładałyśmy, że trener jest gejem.
- Co?! - Teraz to Jeff ma taką minę, jakby miał się za moment rozpłakać. - Trener Andrews? Wykluczone. Wykluczone!
Cheryl patrzy na mnie, zapłakana.
- Sama rozumiesz, czemu swoje podejrzenia zachowywałyśmy dla siebie - tłumaczy.
- Rozumiem - odpowiadam. Poklepuję Cheryl po dłoni. - Dziękuję ci.
A potem wychodzę ze stołówki, mijając po drodze Pete'a, i kieruję się w stronę wind.
- Heather? - Magda drepcze za mną w tych swoich szpilkach. - Dokąd idziesz?
Walę w guzik windy, drzwi się rozsuwają.
- Heather. - Pete idzie za mną na korytarz i patrzy na mnie z troską. - Co się dzieje?
Ignoruję ich oboje. Wsiadam do windy i naciskam przycisk dwunastego piętra. Kiedy drzwi się zamykają, widzę, że Magda nadal drepcze w moją stronę; nie chce, żebym jechała na górę sama.
Ale to lepiej, że nie jedzie ze mną. Nie spodobałoby jej się to, co mam zamiar za chwilę zrobić. Mnie też się nie podoba. Ale ktoś to zrobić musi.
Kiedy drzwi windy otwierają się na dwunastym piętrze, wychodzę i ruszam w stronę pokoju 12 - 18. Korytarz - przez opiekunkę piętra, która uwielbia Kubusia Puchatka, udekorowany motywem Tygryska... Ale takiego zakręconego, bo z dredlokami - jest cichy. Dopiero minęła dziewiąta i te dzieciaki, które nie są na zajęciach, jeszcze śpią.
Ale jednego z nich mam zdecydowany zamiar obudzić.
- Biuro administracji! - wrzeszczę, krótko waląc do drzwi zwiniętą pięścią. Nie wolno nam wchodzić, nie anonsując się.
Ale to nie znaczy, że musimy czekać, aż mieszkaniec otworzy nam drzwi. I nie czekam. Wkładam swój uniwersalny klucz do zamka i przekręcam klamkę.
Kimberly, jak na to liczyłam, leży zwinięta w łóżku. Identyczne łóżko jej współlokatorki - mają nawet takie same narzuty w barwach złota i bieli Uniwersytetu Nowojorskiego - jest puste. Kimberly siada z półprzytomną miną.
- C - co się dzieje? - pyta sennym głosem. - O mój Boże. Co ty tu robisz?
- Wstawaj - mówię do niej.
- Co? Dlaczego? - Nawet wyrwana z głębokiego snu, Kimberly Watkins ładnie wygląda. Jej twarz - w przeciwieństwie do mojej - nie jest wysmarowana żadnymi przeciwzmarszczkowymi i antytrądzikowymi kremami, a włosy, zamiast komicznie sterczeć, opadają idealnie prostą falą po obu stronach twarzy.
- Pali się? - pyta Kimberly.
- Nie pali się - odpowiadam. - Wstawaj.
Kimberly wygramoliła się z łóżka i stoi w tym swoim za dużym podkoszulku Uniwersytetu Nowojorskiego i bokserkach. Na jednej stopie ma luźną szarą skarpetkę.
- Zaraz - mówi, zakładając pasmo włosów za ucho - dokąd idziemy? Muszę się ubrać. Muszę umyć...
Ale ja już złapałam ją za ramię i ciągnę do drzwi. Usiłuje stawiać opór, ale spójrzmy prawdzie w oczy: jestem od niej o wiele cięższa. Poza tym ja jestem w pełni rozbudzona, a ona nie.
- D - dokąd mnie zabierasz? - jąka się Kim, biegnąc truchcikiem, żeby za mną nadążyć. Gdyby tego nie zrobiła, jestem gotowa zaciągnąć ją tam siłą i to do niej chyba dociera.
- Chcę ci coś pokazać - tłumaczę jej. Kimberly nerwowo mruga powiekami.
- Ja... ja nie chcę nic oglądać.
Przez chwilę mam ochotę rąbnąć nią o najbliższą ścianę, jak w piłce ręcznej. Zamiast tego mówię:
- No cóż, ale i tak zobaczysz. Najpierw zobaczysz, a potem ty i ja porozmawiamy sobie chwilkę. Zrozumiałaś?
Winda nadal stoi na dwunastym piętrze. Wpycham Kimberly do kabiny i naciskam przycisk parteru.
- Zwariowałaś - mamrocze Kimberly drżącym głosem, kiedy zjeżdżamy na dół. Zaczyna się powoli dobudzać. - Wylecisz za to z roboty.
- Tak? - Wybucham śmiechem. Lepszego dowcipu jeszcze dziś nie słyszałam.
- Nie żartuję. Nie wolno ci tak mnie traktować. Rektor Allington wścieknie się na ciebie, jak się o tym dowie.
- Rektor Allington - mówię, kiedy stajemy na parterze i drzwi windy się rozsuwają - może mnie pocałować w tyłek.
Wlokę ją obok drzwi mojego biura w stronę kontuaru recepcji, gdzie studentka na dyżurze aż unosi głowę znad egzemplarza „Cosmo”, który zwinęła z czyjejś poczty, i patrzy na mnie z przerażeniem. Pete, który wskazuje drogę strażakom - dlaczego tak jest, że niezależnie w jakiej sprawie zadzwonimy na 911, czy chodzi o studenta, który ześwirował po haszu, czy o ludzkie kości w kuchennym młynku pod zlewem, straż pożarna zawsze zdąża przed policją? - przerywa na moment swoją działalność, żeby na mnie zerknąć.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? - pyta, kiedy ciągnę Kimberly, mijając go.
- Nie stój tak! - drze się do niego Kimberly. - Powstrzymaj ją! Nie widzisz, co robi? Ona mnie gdzieś ciągnie wbrew mojej woli! Ramię mnie boli!
Walkie - talkie Pete'a skrzeczy. Unosi je do ust i mówi:
- Nie, w holu wszystko w porządku.
- Cholerna sprzedajna glina! - syczy do niego Kimberly, kiedy wpycham ją do środka stołówki.
Magda, która stoi przy wejściu ze swoim szefem, Geraldem i paroma strażakami, patrzy na mnie ze zdziwieniem. Dłoń trzyma otwartą i pokazuje strażakowi swoje znalezisko. Cheryl, jak widzę, nadal siedzi w pobliżu, bardzo blada - ale spokojna - z Jeffem Turnerem u boku. Łapię Kimberly dłonią za kark i popycham jej twarz w stronę otwartej dłoni Magdy.
- Widzisz to? - pytam. - Wiesz, co to jest? Kimberly wije się, próbując mi się wyrwać.
- O co ci chodzi? Puszczaj.
- Pokaż jej to - zwracam się do Magdy, a Magda zręcznym gestem podsuwa kolczyk pod sam nos Kimberly.
- Poznajesz to? - pytam.
Oczy Kimberly robią się wielkie jak monety dwudziestopięciocentowe. Nie może oderwać spojrzenia od kolczyka trzymanego przez Magdę.
- Tak - mamrocze. - Poznaję.
- Co to jest? - pytam i puszczam jej kark. Już nie muszę jej przytrzymywać, żeby ją zmusić do patrzenia. Gapi się jak zahipnotyzowana.
- To kolczyk do noszenia w pępku.
- A czyj to kolczyk?
- Lindsay.
- Zgadza się - potwierdzam. - To kolczyk Lindsay. A wiesz, gdzie go znaleźliśmy?
- Nie. - Głos Kimberly zaczyna brzmieć nosowo. Zastanawiam się, czy ona mi się tu zaraz rozpłacze, czy po prostu łapie ją jakieś przeziębienie.
- W młynku do śmieci. Kimberly, oni próbowali zemleć w nim zwłoki twojej przyjaciółki. Jakby to były kuchenne odpadki.
- Nie. - Głos Kimberly coraz bardziej słabnie. Co u czirliderki jest niespotykane.
- A wiesz też, co te osoby, które zabiły Lindsay, zrobiły Manuelowi Juarezowi podczas meczu? - pytam. - I to tylko dlatego, że bały się, że Lindsay mogła komuś coś o nim powiedzieć? I co ty na to wszystko, Kimberly? Hę?
Kimberly, nadal słabym głosem, z twarzą po której zaczynają płynąć łzy, mamrocze:
- Nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.
- Ty ze mną nie zadzieraj, Kimberly - strofuję ją. - Najpierw próbowałaś mi wmawiać, że to współlokatorka Lindsay zabiła ją z zazdrości. Potem usiłowałaś mi wpierać, że trener Andrews i Lindsay mieli romans, a doskonale wiesz, że trener Andrews woli własną płeć...
Zza pleców dobiega mnie lekkie westchnienie Cheryl Haebig.
- Przyznaj się, Kimberly - mówię, nie oglądając się za siebie. - Ty wiesz, kto zabił Lindsay.
Kimberly kręci głową tak mocno, że włosy jej lecą na oczy.
- Nie, ja...
- Chcesz to sobie obejrzeć, Kimberly? - pytam ostro. - Ten młynek, w którym usiłowali zemleć kawałki ciała Lindsay? Cały się zatkał. Jej krwią i jej kośćmi. Ale jeśli chcesz, to ja ci to pokażę.
Kimberly wyrywa się jakiś cichy jęk. Strażacy zaczynają się na mnie gapić, jakbym była jakąś wariatką. Pewnie mają rację. Jestem wariatką. Ale wcale mnie nie wzrusza to, co robię Kimberly. Nic a nic.
- Chcesz wiedzieć, co oni zrobili Lindsay, Kim? Chcesz wiedzieć? - Ona kręci głową, ale ja i tak mówię dalej: - Najpierw ktoś ją udusił, dusił ją tak mocno i długo, że naczynka krwionośne wokół jej oczu popękały. Pewnie walczyła o oddech, ale ci, co ją trzymali, mieli to gdzieś i nie popuścili. Więc umarła. Ale to nie wystarczyło. Bo potem ją poćwiartowali. Posiekali ją i kawałki jej zwłok wpychali do zlewu, do młynka do odpadów...
- Nie. - Kimberly teraz już wręcz szlocha. - Nie, to nieprawda!
- To prawda. Wiesz, że to prawda. I wiesz jeszcze co, Kimberly? Ty jesteś następna. W następnej kolejności przyjdą po ciebie.
Pełne łez oczy Kimberly się rozszerzają.
- Nie! Ty tylko tak mówisz, żeby mnie wystraszyć.
- Najpierw Lindsay. Potem Manuel. Następnie ty.
- Nie! - Kimberly odsuwa się ode mnie gwałtownie, ale ma pecha, bo staje twarzą w twarz z Cheryl Haebig, która podniosła się z krzesła i piorunuje Kimberly wściekłym spojrzeniem.
Ale Kimberly tego spojrzenia nie zauważa. Widząc przed sobą Cheryl, woła:
- Och, dzięki Bogu! Cheryl, powiedz jej... Powiedz tej suce, że ja nic nie wiem.
Ale Cheryl tylko kręci głową.
- Powiedziałaś jej, że Lindsay i trener Andrews mieli romans - mówi. - Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego? Wiesz, że to nie była prawda.
Kimberly, widząc, że żadnej pomocy od Cheryl nie otrzyma, cofa się i kręci głową.
- T - ty... T - ty nie rozumiesz - czka.
- Och, rozumiem doskonale - mówi Cheryl. Na każdy jej krok naprzód Kimberly cofa się o krok, aż wreszcie staje przyparta do stanowiska Magdy, gdzie zamiera w bezruchu i lękliwie spogląda w twarz Cheryl. - Ja wiem, że zawsze byłaś o Lindsay zazdrosna. Ja wiem, że zawsze chciałaś być tak lubiana i popularna jak ona. Ale nigdy ci się nie udawało. Bo jesteś taką pieprzoną...
Ale Cheryl nie udaje się dokończyć. Bo Kimberly osuwa się przy stanowisku kasjera, aż wreszcie siada na posadzce, w plamie bieli i złota Uniwersytetu Nowojorskiego.
- Nie - szlocha. - Nie, nie zrobiłam tego. Nic nie zrobiłam. Ja jej nie zabiłam!
- Ale wiesz, kto zabił. - Podchodzę bliżej i dodaję: - Nieprawdaż, Kimberly?
Kręci głową.
- Nie wiem! Przysięgam! Ja tylko... ja tylko wiem, co zrobiła Lindsay.
Cheryl i ja wymieniamy zaskoczone spojrzenia.
- Co zrobiła Lindsay, Kimberly? - pytam. Kimberly podciąga kolana pod brodę i mamrocze cicho:
- Ukradła jego zapas.
- Co zrobiła?!
- Ukradła jego kokę! Boże, co wy, niedorozwinięte jakieś? - Kimberly rzuca nam przez łzy gniewne spojrzenie. - Ukradła mu cały zapas, mniej więcej gram koki. Była na niego wściekła, bo strasznie jej tej koki skąpił. No wiecie, robiła mu laskę, a on jej za to dawał tylko linijkę czy dwie. Poza tym na boku widywał się też z innymi dziewczynami. Wkurzało ją to.
Słysząc to, Cheryl jakby wbrew własnej woli cofa się o krok.
- Kłamiesz - mówi do Kimberly.
- Zaraz. - odzywam się skonsternowana. - Czyj zapas? Douga Winem? Mówisz o Dougu Winerze?
- Tak. - Kimberly żałośnie kiwa głową. - Myślała, że on tego nie zauważy. A jak zauważy, to pomyśli, że zabrał ją któryś z jego kumpli z bractwa. Och, nie patrz tak na mnie, Cheryl! - Kimberly piorunuje wzrokiem koleżankę z drużyny. - Lindsay nie była żadną cholerną świętą. I nieważne, co ty i inne dziewczyny sobie na jej temat wyobrażałyście. Boże, nie rozumiem, czemu nigdy nie widziałyście, kim ona naprawdę jest... zaćpaną dziwką. Która dostała dokładnie to, na co sobie zasłużyła!
Kimberly szlocha tak, że zaczyna już hiperwentylować. Przyciska ramiona do brzucha, jakby cierpiała na zapalenie wyrostka robaczkowego, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z czołem opartym na kolanach.
Ale chociaż Cheryl cofa się z przerażoną miną, ja nie mam zamiaru tak łatwo Kimberly odpuścić.
- Ale Doug zorientował się, że brakuje mu koki - mówię. - Zauważył to i zaczął jej szukać, tak?
Kimberly znów kiwa głową.
- To dlatego Lindsay musiała się dostać do stołówki. Żeby oddać mu tę kokę. Bo to tu ją schowała, tak? Bo sądziła, że nie będzie bezpiecznie chować ją w pokoju, gdzie mogłaby ją znaleźć Ann. - Kiwnięcie głową. - Więc wzięła klucz od Manuela, weszła tu do środka, jakoś przeszmuglowała do budynku Douga, a potem... Co potem? Jeśli ją oddała... to dlaczego on ją zabił?
- A skąd ja mam to wiedzieć? - Kimberly powoli unosi głowę, jakby ta głowa bardzo jej ciążyła. - Ja wiem tylko, że koniec końców Lindsay dostała to, na co sobie zasłużyła.
- Ty... - Cheryl patrzy gniewnie na koleżankę, pierś jej gwałtownie faluje z emocji, oczy ma błyszczące od niewypłakanych łez. - Ty... Ty suko!
Cheryl zamierza się, chcąc uderzyć Kimberly w twarz... Ale ktoś łapie ją za rękę, zanim zdążyła wymierzyć Kimberly policzek.
To detektyw Canavan, który podszedł do nas i mówi spokojnie:
- Wystarczy już tego dobrego, moje panie.
Objął mnie teraz front
burzowy,
Huragan, wiatr, spienione
fale.
Nie wiem, jak długo ster
utrzymam,
Bez czekolady rady nie dam
wcale...
Tonąc
Słowa/muzyka: Heather Wells
No i proszę bardzo - zwracam się do Pete'a, kiedy po pracy siadamy przy lepiącym się stoliku w Upalonej Wronie. - Macie swój motyw, to jasne jak słońce.
Spojrzenie na twarz ochroniarza mówi mi, że tak samo jak Magda, nie ma pojęcia, o co mi chodzi.
- Co? - mówią oboje jednym głosem.
- To dlatego ją zabił - wyjaśniam cierpliwie. - Lindsay za dużo plotła, opowiadała swoim przyjaciółkom, że on handluje narkotykami. Musiał ją uciszyć albo ryzykować, że prędzej czy później go złapią.
- Nie trzeba obcinać komuś głowy, żeby go zmusić do milczenia - protestuje oburzona Magda.
- Tak - zgadza się Pete. - Bo morderstwo to ekstremalne rozwiązanie, nie sądzisz? Jeśli twoja dziewczyna lubi plotkować, to jeszcze nie powód, żeby ją zabijać.
- Może ją zabił dla ostrzeżenia - mówi Sarah od strony baru, gdzie siedzi i ogląda jakiś mecz uniwersyteckiej koszykówki na jednym z telewizorów zawieszonych pod sufitem. - Dla swoich innych klientów. Żeby ich ostrzec, że mają trzymać gęby na kłódkę albo spotka ich podobny los. O Jezu! Techniczny! Techniczny!!! Czy ten sędzia jest ślepy?!
- Możliwe - zgadza się Pete, szturchając burrito, które sobie kupił w delikatesach przy naszej ulicy. Ale to jest cena, jaką człowiek musi płacić, jeśli stołówka w jego miejscu pracy zostaje zamknięta, żeby pracownicy medycyny sądowej mogli pousuwać części ciała ofiary morderstwa z młynka pod kuchennym zlewem. To burrito to pierwsze, co Pete może zjeść od śniadania. Piwo i popcorn, którymi się w tej chwil raczę, to mój pierwszy posiłek. - A może to po prostu taki chory dowcip, który temu świrowi, Winerowi, wydał się zabawny.
- Nie wiemy na pewno, że to ten Winer - zauważa Magda. Oboje z Pete'em gapimy się na nią.
- Nie wiemy - powtarza Magda. - Tylko dlatego, że tamta dziewczyna powiedziała, że Lindsay miała się z nim spotkać, to jeszcze nie dowodzi, że rzeczywiście z nim się spotkała. Słyszeliście, co powiedział ten detektyw.
- Powiedział, że mamy pilnować własnego nosa - przypominam jej. - Nie powiedział nic o tym, czy jego zdaniem Doug Winer, albo jego brat, popełnił tę zbrodnię.
Bo ja odciągnęłam na bok detektywa Canavana i powiedziałam mu, co zobaczyłam na imprezie w bractwie studenckim wczoraj wieczorem, i dodałam:
- To oczywiste, że Doug, i Steve, proszę pamiętać o tym, co powiedział Manuel, że Steve to imię, które wymieniła Lindsay, zabił ją za to, że kłapała ozorem na temat ich narkotykowego handelku, a potem zostawił jej głowę jako ostrzeżenie dla reszty klientów. Musicie go aresztować. Musicie!
A detektyw Canavan wcale się nie ucieszył, że ja mu mówię, że on coś „musi” zrobić. Zmarszczył tylko brwi i powiedział:
- Powinienem był się domyślić, że to ty byłaś na tej imprezie wczoraj wieczorem. Czy ty nigdzie nie możesz pójść, żeby nie wywołać jakiejś awantury?
Poczułam się urażona. Bo jest cała masa miejsc, w których nie wywołuję bójek samym swoim pojawieniem. Mnóstwo miejsc. Proszę tylko popatrzeć na mnie w tym barze naprzeciwko Fischer Hall.
I dobra, powiedzmy, że jest zaledwie cztery po piątej, więc raczej niewiele osób już zdążyło wyjść z pracy i poza nami w barze nie ma prawie nikogo.
Ale żadna awantura tu się nie rozpętała. Jeszcze.
- No więc kiedy oni zamierzają to zrobić? - pyta Magda. - Aresztować tych chłopaków?
- O ile w ogóle zamierzają ich aresztować - poprawia ją Pete.
- No przecież muszą. - Magda mruga oczami znad swojego ulubionego napoju alkoholowego, koktajlu Biała Rosjanka. Pete i ja nie możemy na niego nawet patrzeć, żeby się nie zakrztusić. - No bo zabrali ze sobą tę Kimberly, żeby ją przesłuchać, po tych wszystkich rzeczach, które powiedziała przy nas... Nawet jeśli potem wszystkiego się wyparła, to słyszeli, co do nas mówiła w stołówce.
- Ale czy to jest jakiś dowód? - Pete ma wątpliwości. - Czy to nie jest, zaraz, jak oni to nazywają w Prawie i sprawiedliwości? Dowód ze słyszenia?
- Chcesz mi powiedzieć, że nie znaleźli w tej kuchni żadnych odcisków palców? - pyta ostro Magda. - Ani jednego włosa, z którego mogą pobrać DNA, żeby dowiedzieć się, kto to zrobił?
- Kto wie, co znaleźli? - mówię melancholijnie, pakując sobie do ust garść nieświeżego barowego popcornu. I dlaczego nieświeży popcorn bywa taki pyszny? A już zwłaszcza z zimnym piwem. - My pewnie dowiemy się tego ostatni.
- Przynajmniej Manuel wyjdzie z tego bez szwanku - cieszy się Pete. - Julio mówi, że z dnia na dzień mu lepiej. Chociaż policja nadal dyżuruje pod drzwiami jego pokoju w szpitalu.
- Co zrobi, kiedy go już wypiszą? - pyta Magda. - Przecież nie postawią mu policjanta przy drzwiach domu, prawda?
- Do tej pory będą już musieli zaaresztować Douga - rzuca Sarah od strony baru. - Bo to na pewno Doug ją udusił. Pytanie tylko, czy zrobił to przypadkowo? Na przykład, podduszał ją w czasie miłosnej gry wstępnej, a potem spanikował? Z tego, co mówiłaś, wynika, że to taki typ, który nie potrafi kontrolować swoich odruchów...
- Tak. A wspominałam, że totalnie walnął mnie z byka w żołądek? - pytam.
- No ale żeby dla pozbycia się śladów pchać kawałki jej ciała do młynka na odpadki? - Sarah kręci głową. - Doug jest za głupi, żeby wpaść na coś takiego, nawet jeśli pomysł nie wypalił, bo sprzęt kuchenny odmówił współpracy. Rany boskie, przecież on go opluł! Opluł go!!
Podnoszę wzrok znad pustego koszyka po popcornie i widzę, że nie tylko Pete i Magda gapią się na Sarah z niedowierzaniem. Barmanka, Belinda, punk - rockowa nimfa z ogoloną głową i w spodniach rybaczkach, też spogląda na nią ze zdumieniem.
Sarah to zauważa, ogląda się i mówi tytułem usprawiedliwienia:
- Wybaczcie, przecież człowiek ma prawo do zróżnicowanych zainteresowań, nieprawdaż? Mam prawo interesować się i psychologią, i sportem. Ludzie, to się nazywa wszechstronny rozwój.
- Jeszcze popcornu? - pyta ją Belinda. Jak na osobę z tyloma kolczykami, minę ma dość lękliwą.
- Fuj - krzywi się Sarah. - Zjełczały jest.
- Hm - odzywam się. - Ja trochę poproszę. Dzięki.
- A przy okazji - mówi Pete, wstając z krzesła. - Muszę wracać, zanim dzieciaki rozniosą cały dom. Magda, podrzucić cię do metra?
- Poproszę. - Magda też się podnosi.
- Zaraz - protestuję. - Właśnie zamówiłam więcej popcornu!
- Wybacz, kotku - prosi Magda, zakładając swoje futerko ze sztucznego królika. - Ale na zewnątrz jest z minus dziesięć. Nie idę do metra piechotą. Do zobaczenia w poniedziałek.
- Na razie - żegnam się z nimi smutno, patrząc, jak odchodzą. Też bym już poszła, ale zostało mi jeszcze pół piwa. Piwa się tak przecież nie zostawia. To nie po amerykańsku.
Ale minutę później żałuję, że nie zwiałam, kiedy miałam taką szansę, bo drzwi się otwierają i staje w nich - któżby inny? Jordan.
- Och, tu jesteś - powiada, od razu mnie zauważając. Co nie jest trudne, bo oprócz mnie, Sarah i dwójki jakichś studentów z Wydziału Matematyki, którzy grają w bilard, w barze nikogo nie ma. Jordan wślizguje się na krzesło przed chwilą zwolnione przez Pete'a i wyjaśnia, ściągając kurtkę: - Cooper mi powiedział, że czasami tu zaglądasz po pracy.
Piorunuję go wzrokiem znad swojego piwa. Nie wiem dlaczego. Być może to dlatego, że wymienił imię brata. A Cooper w obecnej chwili nie plasuje się zbyt wysoko na liście moich ulubionych znajomych.
Jordan, w sumie, też nie.
- Przyjemnie tu - oświadcza Jordan, rozglądając się wkoło. Widać wyraźnie, że to ironia. Dla Jordana przyjemnie jest w barze hotelu Four Seasons, który jest cenowo poza moim zasięgiem. Od jakiegoś czasu.
- No cóż, znasz mnie - mówię z beztroską, której nie czuję. - Tylko to, co najlepsze.
- Tak. - Jordan przestaje rozglądać się po barze i zamiast tego zerka na mnie. Właściwie to nawet gorzej. Wiem, że w tej chwili moja uroda nie zapiera tchu w piersiach. Po ostatniej nocy pod oczami mam worki, a włosów rano też nie umyłam. Zamiast tego umyłam je wczoraj wieczorem przed snem, żeby pozbyć się z nich zapachu dymu papierosowego z siedziby Tau Phi. A kiedy zasypiam z wilgotnymi włosami, to następnego dnia one... No cóż, są jakieś takie matowe. No i jeszcze mam na sobie tę gorszą parę dżinsów - nadal nie udało mi się kupić nowych zamiast tych poplamionych krwią - a one najluźniejsze też nie są, więc ciągle się niepokoję, że za bardzo mi się wpijają, sami wiecie gdzie.
Ale Jordan też dziś nie wygląda za dobrze. Ja mam worki pod oczami, on za to ma ciemne cienie, a jasne włosy są jeszcze bardziej potargane niż moje. Sterczą mu w strąkach na całej głowie.
- Chcesz piwa? - zagajam, bo Belinda zerka w naszą stronę pytająco.
- O Boże, nie - protestuje Jordan i aż nim wstrząsa. - Po wczorajszej nocy już nigdy nic nie wypiję. Uważam, że ktoś mi czegoś dosypał do piwa. Wypiłem tylko to jedno...
- Mówiłeś, że zanim w ogóle ruszyłeś do centrum, wypiłeś dziesięć kieliszków wina - przypominam mu.
- Tak - mówi Jordan i robi minę typu: „Co z tego?” - Zwykle co wieczór tyle wypijam. A nigdy się jeszcze nie uwaliłem tak jak wczoraj.
- Ale dlaczego ktoś miałby ci czegoś dosypywać? - pytam. - Przecież to nie tak, że masz jakieś obiekcje przed uprawianiem seksu z obcymi osobami.
Patrzy na mnie oburzony.
- Ej, przestań. To nie fair. I nie wiem, czemu ktoś mi to zrobił. Może to była jakaś brzydka dziewczyna albo ktoś, z kim inaczej nie poszedłbym do łóżka?
- Nie widziałam na tamtej imprezie żadnych brzydkich dziewczyn. - Uśmiecham się. - A może to jeden z facetów? Bractwa studenckie to znane inkubatory homoseksualizmu.
Jordan się krzywi.
- Proszę, Heather... Zostawmy już to, dobrze? Niech ci wystarczy, że postanowiłem, że już nigdy nic nie wypiję.
- No dobra, ale co będzie z jutrzejszymi toastami szampanem? Jordan palcami obrysowuje inicjały, które ktoś wyskrobał na blacie stolika, i unika mojego spojrzenia.
- Posłuchaj, Heather. Co do wczorajszego wieczoru...
- Nie wiem, gdzie się podziały twoje narty, Jordan - przerywam. - Dzwoniłam do Waverly Hall, a strażnik powiedział, że nikt tam żadnych nart nie zostawiał, więc najwyraźniej ktoś je ukradł. Przykro mi, ale rozumiesz...
Wzdryga się. To pewnie dlatego, że mówiłam raczej głośno.
- Nic mnie nie obchodzą te głupie narty. Mówię o nas dwojgu. Patrzę na niego i mrugam oczami. A potem sobie przypominam, że dziś rano do domu odwoził go Cooper. O nie!
- Jordan - wpadam mu w słowo. - Ja się w tobie już nie kocham. Nic mnie nie obchodzi, co powiedział ci Cooper, jasne? To znaczy, oczywiście, kiedyś się w tobie kochałam. Ale to było bardzo dawno temu. Teraz już się...
Jordan gapi się na mnie.
- Cooper? O czym ty mówisz?
- Nie odwoził cię dziś rano do domu?
- Tak. Ale nie rozmawialiśmy o tobie. Rozmawialiśmy o mamie i tacie. Fajnie było. Nie gadałem już z Cooperem w cztery oczy bardzo długo. Chyba udało nam się pewne sprawy wyjaśnić. To znaczy, różnice w poglądach. Obaj zgodziliśmy się, że nie jesteśmy do siebie podobni, ale nie ma problemu. Konflikty to on ma z mamą i tatą... No cóż, to nie powód, dla którego ja miałbym się z nim kłócić.
Gapię się na niego. W głowie mi się nie mieści, że coś takiego słyszę. Cooper nie cierpi Jordana. To znaczy, do tego stopnia, że nie chce odbierać jego telefonów ani otwierać mu drzwi, jeśli się pod nimi pojawi.
- Wow! - wykrzykuję. - To... To... No cóż, to postęp. Cieszę się.
- Tak - mruczy Jordan. Dalej palcem obrysowuje ten napis. - Chyba udało mi się go dzisiaj namówić, żeby jutro przyszedł na ślub. To znaczy, nie zgodził się być moim drużbą, chociaż prosiłem, ale powiedział, że się pojawi.
Jestem naprawdę zaszokowana. Cooper nie cierpi swojej rodziny, a teraz pcha się na ten wypasiony ślub w kościele Świętego Patryka oraz przyjęcie w Plaza w ich towarzystwie? To w ogóle nie są imprezy w jego guście...
- No cóż - mamroczę. Bo naprawdę nie wiem, co powiedzieć. - To... To niesamowite, Jordan. Naprawdę. Bardzo ci gratuluję.
- Dla mnie to naprawdę wiele znaczy - oświadcza Jordan. - Lepiej byłoby już tylko, gdyby... No cóż, gdybyś ty, Heather, zgodziła się też jutro przyjść.
Ściskam swoją szklankę z piwem.
- Och, Jordan. To bardzo miło. Ale...
- Dlatego tak mi trudno powiedzieć ci to, co mam zamiar teraz powiedzieć - ciągnie Jordan, jakbym wcale się nie odzywała. - Problem polega na tym, Heather, że... - Sięga przez stół i łapie mnie za wolną rękę, a potem zagląda mi w oczy z powagą. - Mówię to z prawdziwym bólem, ale... Nie mogę pozwolić, żebyś jutro przyszła na mój ślub.
Patrzę na niego.
- Jordan - mówię - ja...
- Proszę, pozwól mi skończyć. - Jordan ściska mnie za rękę. - To nie tak, że ja ciebie tam nie chcę, Heather. Bo chcę, bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Jesteś mi najbliższą osobą, taką, z którą byłem w życiu najdłużej. Jeśli jest ktoś, kogo chcę mieć przy sobie w czasie tego najważniejszego wydarzenia w moim całym życiu, to jesteś to ty.
- Hm, Jordan. Pochlebiasz mi. Naprawdę. Ale czy osobą, którą najbardziej chciałbyś wtedy mieć przy sobie, nie powinna być...
- To Tania - przerywa mi Jordan.
- Właśnie. O to mi chodziło. Czy to nie Tania powinna być osobą, którą najbardziej wtedy będziesz chciał mieć przy swoim boku? Biorąc pod uwagę, że to z nią się...
- Nie, ja mówiłem o tym, że to Tania nie chce, żebyś przychodziła - wyjaśnia Jordan. - Nie po wczorajszym wieczorze. Widzisz, nie była zbyt szczęśliwa, kiedy dowiedziała się, że spędziłem tę noc z tobą...
- O mój Boże, Jordan! - wybucham, wyrywając rękę z jego uścisku i zerkając szybko na Sarah i Belindę, żeby się upewnić, czy nie podsłuchiwały. - Ty nie spędziłeś tej nocy ze mną! Spędziłeś ją na kanapie w salonie swojego brata!
- Ja to wiem - mówi Jordan. Jest na tyle przyzwoity, że się zarumienił. - Ale Tania w to nie wierzy. Widzisz, Tania jest przekonana, że ty się nadal we mnie kochasz, i...
- O Jezu! - wołam. - Czy wyście wszyscy powariowali z tym moim kochaniem się w tobie? Przecież to bzdura! Przestałam być w tobie zakochana, jeszcze zanim wpadłam na Tanię z mordą w twoim...
- Hej, proszę. - Jordan wskazuje ruchem głowy tych dwóch matematycznych geniuszków, którzy z zainteresowaniem zerkają w naszą stronę. - Nie ma potrzeby używać takiego języka.
- No ale serio, Jordan. Przestałam być w tobie zakochana jeszcze wtedy, kiedy byliśmy w trasie w Japonii, pamiętasz, a ty wiecznie chodziłeś zwiedzać te różne świątynie. Tylko że to nie były żadne świątynie, prawda?
Jordan rumieni się jeszcze bardziej.
- Nie. Nie miałem pojęcia, że wiedziałaś. Nigdy nic nie powiedziałaś.
Wzruszam ramionami.
- A co miałam mówić? Zresztą myślałam, że ci kiedyś przejdzie. Ale nie przeszło.
- Ja nie miałem pojęcia, że kobieta może zrobić coś takiego piłeczką pingpongową - wspomina Jordan rozmarzonym głosem.
- Tak - zgadzam się. - Cóż, na twoje szczęście Tania jest dziewczyną wszechstronnie utalentowaną.
Imię narzeczonej wyrywa go z tego rozmarzenia, na co zresztą liczyłam.
- Czy ty naprawdę się przy tym upierasz? - pyta mnie zmartwiony. - Że nie przyjdziesz na mój ślub?
- Jordan, ja nigdy nie miałam najmniejszego zamiaru wybierać się na twój jutrzejszy ślub. Zapomniałeś? Mówiłam ci o tym. Chyba z pięć razy.
Znów łapie mnie za rękę.
- Heather - mówi i patrzy w moje przekrwione oczy własnymi przekrwionymi oczami. - Nawet nie umiem ci powiedzieć, ile to dla mnie znaczy. To dowodzi, że nieważne, co mówisz... Nadal ci na mnie zależy. Przynajmniej trochę. Mam nadzieję, że uwierzysz mi, kiedy ci powiem, że mi przykro, że to wszystko tak się potoczyło. Ale czas, żebym już zaczął nowe życie z nową partnerką. Jeśli cię to chociaż trochę pocieszy, to mam nadzieję, że któregoś dnia i ty znajdziesz kogoś, z kim będziesz mogła dzielić swoje życie...
- Jordan. - Pochylam się, żeby go poklepać po ramieniu. - Ja już kogoś znalazłam. Mam Lucy.
Jordan krzywi się i puszcza moją dłoń.
- Miałem na myśli mężczyznę, Heather, nie psa. Dlaczego ty zawsze musisz wszystko obrócić w żart?
- Nie wiem - odpowiadam i wzdycham. - Chyba po prostu taka już właśnie jestem. Masz szczęście, że tak prędko udało ci się ode mnie uwolnić.
Jordan patrzy na mnie ze smutkiem i kręci głową.
- Nigdy już nie będziesz taka, jaka byłaś wtedy, kiedy się poznaliśmy, prawda? Wtedy bywałaś taka słodka. I nigdy cyniczna.
- To dlatego, że wtedy mój chłopak nie uważał, że coś go omija, dlatego że nie umiem pochwą wykonywać sztuczek z piłeczką pingpongową.
- Dość tego - rzuca Jordan, wkłada kurtkę i wstaje. - Wychodzę. Zobaczymy się... No cóż. Kiedyś.
- Po twoim powrocie z miodowego miesiąca - wyrywa mi się. - A tak przy okazji, dokąd się wybieracie?
Jordan jakoś tak nagle nie umie mi spojrzeć w oczy.
- Do Japonii. Tania ma trasę koncertową.
- No cóż - mówię. - Ja mata.
Jordan ze wściekłą miną wypada z baru. Dopiero po jego wyjściu. Sarah odrywa się od meczu (właśnie lecą reklamy) i mówi:
- Jezu Chryste. A w ogóle coś ty mu teraz powiedziała? Wzruszam ramionami.
- „Do widzenia”.
Moje serce było niczym
poszarpana książka,
Dusza rozdarta, niewarta
spojrzenia.
Wtedy mnie znalazłeś,
a ja zrozumiałam;
Nie wolno nigdy wyrzec się
marzenia.
Książka
Słowa/muzyka: Heather Wells
Po dniu, jaki mam za sobą, nie mogę się już doczekać samotnego wieczoru. Mam zamiar wyciągnąć swoją starą gitarę i porządnie sobie poćwiczyć, a potem rozpalić ogień w kominku i zwinąć się w kłębek na kanapie przed telewizorem, i obejrzeć wszystkie seriale, które sobie ponagrywałam przez cały tydzień. Wydaje mi się, że w lodówce zostało trochę hinduskiego żarcia na wynos. Mam zamiar żuć samosa i chlebek nan pod powtórkowe odcinki America's Next Top Model. Czy można mieć lepsze plany na piątkowy wieczór? Zwłaszcza jeśli ten piątkowy wieczór następuje po całym tygodniu pod znakiem zwłok bez głowy i członków studenckich bractw?
Ale kiedy wchodzę przez frontowe drzwi domu Coopera, dociera do mnie, że w swoich planach nie uwzględniłam jednego czynnika.
Tego, że mieszkam teraz z własnym ojcem.
Ten zapach owiewa mnie w tej samej chwili, w której wchodzę do holu. Nie da się go z niczym pomylić. Ktoś smaży steki, po które wymknęłam się z pracy do Jefferson Market. Te steki, które kupiłam dla siebie i Coopera, ale nie zdążyłam ich usmażyć, bo... No, ze względu na to wszystko, co się działo.
Ściągam kurtkę i skradam się do kuchni. Tata stoi przed kuchenką, w fartuszku, i smaży moje steki na żeliwnej patelni razem z pieczarkami i cebulką, którą też wtedy kupiłam. Nakrył kuchenny stół dla dwóch osób, z serwetkami, zapalonymi świecami i wszystkim. Lucy, zwinięta na jednym ze swoich licznych psich posłań (To Cooper wiecznie kupuje jej nowe, nie ja. Uważa, że one są strasznie słodkie.), unosi łeb, kiedy wchodzę, i macha ogonem, ale to wszystko. Widać już była na spacerze.
- No proszę - mówię. Muszę mówić głośno, żeby przekrzyczeć hollywoodzką muzyczkę, która leci ze sprzętu Coopera. - Spodziewasz się gościa?
Tata podskakuje i się obraca. Popija jedną z moich coli light. Odrobina wylewa mu się z puszki, tak gwałtownym ruchem obejrzał się za siebie.
- Heather! - woła. - Jesteś wreszcie! Nie słyszałem, jak wchodziłaś.
Patrzę z oburzeniem na te steki. Nic nie poradzę. One były w mojej lodówce, w mojej części domu, na górze. Ja tego mieszkania nigdy nie zamykam, to prawda, ale to nie znaczy, że chętnie widzę, jak obce osoby przeszukują mi lodówkę w poszukiwaniu wiktuałów.
Bo tata to w sumie obca osoba. Dla mnie obca. To znaczy, relatywnie rzecz biorąc.
- Mam nadzieję, że się nie gniewasz - pyta tata, wreszcie zauważając kierunek mojego spojrzenia. - Stwierdziłem, że czas najwyższy usmażyć te steki, boby się inaczej zmarnowały. Byłem u ciebie na górze, szukałem numeru telefonu twojej matki.
- W lodówce? - pytam.
- Zastanawiałem się, czym się żywisz - wyjaśnia przyjaźnie. - Mam wrażenie, że prawie cię nie znam. Przepraszam, trzymałaś te steki na jakąś specjalną okazję? Bo jeśli tak, to naprawdę powinnaś była wrzucić je do zamrażarki. W ten sposób mogą dłużej poleżeć.
Zapach skwierczącego mięsa i cebulki jest tak apetyczny, że aż mi się w głowie kręci.
- Właściwie trzymałam, ale... Nieważne - przyznaję z lekkim żalem. A nieważne, bo przynajmniej według Gavina Cooper nadal myśli, że ja jestem po uszy zakochana w jego bracie. Robienie dla niego obiadów tego nie zmieni. Pewnie będę musiała uciec się do prezentowania na scenie sztuczek piłeczkami pingpongowymi w swojej ying yang, zanim ktokolwiek wreszcie uwierzy, że już się wyleczyłam z Jordana. Włącznie z samym Jordanem.
- To dobrze - mówi tata. - Bo już prawie dochodzą. Lubisz mięso takie trochę niedopieczone, prawda?
Unoszę brwi. Szczerze zdziwiona.
- Zaraz... Ty je smażysz dla mnie?
- No a dla kogo innego? - dziwi się tata.
- No cóż. - Zagryzam dolną wargę. - Może dla jakiejś znajomej?
- Heather, ja przed tygodniem wyszedłem z więzienia - przypomina mi tata. - To trochę za mało czasu, żeby znaleźć sobie jakąś znajomą.
- No to dla Coopera - zgaduję.
- Cooper jest zajęty swoją najnowszą sprawą - wyjaśnia tata. - Obawiam się, że zostaliśmy sami. Oczywiście, nie byłem pewien, o której wrócisz do domu, ale zaryzykowałem. Siadaj. Tam stoi wino. Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzać, że napijesz się sama. Ja się ostatnio ograniczam do napojów bezalkoholowych.
Zaszokowana przysuwam sobie krzesło i siadam na nim, nie tylko dlatego, że mi kazał usiąść, ale też dlatego, że nie wiem, czy długo jeszcze zdołam się utrzymać na nogach.
- Tato - mówię, patrząc na starannie zastawiony stół. - Nie możesz gotować dla mnie obiadów. Ani śniadań.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić - upiera się tata. Zdejmuje steki z patelni i rozkłada je na dwóch talerzach, razem z pieczarkami i cebulką. - Pozwolę im poleżeć tak z minutkę - wyjaśnia. - W ten sposób są lepsze. Soczystsze. A więc... - Odsuwa krzesło po drugiej stronie stołu i siada. - Jak ci minął dzień?
Gapię się na niego przez jakąś minutę. Korci mnie, żeby mu odpowiedzieć: „No cóż, tato, w sumie nie najlepiej. Znaleźliśmy to, co zrobili z resztą ciała Lindsay Combs, i to nie był przyjemny widok. A potem znęcałam się fizycznie nad studentką i kiedy dowiedzą się o tym moi przełożeni, pewnie wylecę z pracy”.
Ale zamiast tego wymyka mi się:
- Chyba było nieźle. A u ciebie jak?
Bo tak naprawdę nie mam ochoty tego wałkować.
- Świetnie, świetnie - cieszy się tata. - Cooper kazał mi śledzić jakiegoś faceta w drodze z jego biura na lunch i z powrotem.
Unoszę brwi. I to wysoko. Niesamowite, wreszcie dowiaduję się czegoś o tym, co robi Cooper przez cały dzień.
- Naprawdę? A kto go wynajął, żeby tego faceta śledzić? I co ten facet niby zrobił?
- A tego nie mogę ci już powiedzieć - tłumaczy tata. - Proszę. - Nalewa mi i podaje kieliszek czerwonego wina.
- Ale ja też pracuję dla firmy. Tata kręci głową.
- Cooper zupełnie wyraźnie poinstruował mnie, że mam ci nic nie powtarzać.
- Ale to nie fair! - wołam.
- Uprzedzał, że to powiesz. Przepraszam, kotku. Ale on naprawdę woli, żebyś nic nie wiedziała. Moim zdaniem to ma związek z twoją skłonnością do wplątywania się w sytuacje, od których powinnaś się trzymać z daleka. Jak to zabójstwo w twoim akademiku. Steki są już chyba gotowe.
Tata podrywa się, żeby je przynieść. Ja popijam wino i ponuro wpatruję się w płomień świecy.
- Dom studencki - poprawiam go, kiedy stawia przede mną talerz z idealnie usmażonym mięsem.
- Co proszę?
- To się nazywa dom studencki - powtarzam. - Nie żaden akademik. Nazwa „akademik” nie budzi uczucia ciepła i wspólnoty, do którego wszyscy tam dążymy. To znaczy, pomijając różne bezsensowne mordy. - Odcinam sobie kawałeczek steku. Niebo w gębie. Doprawił go idealnie.
- My też nazywaliśmy Eglin ośrodkiem, a nie tym, czym był naprawdę, więzieniem - wyjaśnia tata.
- Właśnie. - Biorę łyk wina. - Pozwalało to zapomnieć o nożownikach, a pamiętać o relaksie.
- Tam nie było żadnych nożowników. - Tata chichocze. - Jak ci smakuje stek?
- Jest znakomity - przyznaję, przełykając kolejny kawałek. - No dobra, póki wymieniamy uprzejmości na temat swoich miejsc pracy, czy odosobnienia, wszystko fajnie. Ale o co tu chodzi, tato? Dlaczego ty tu w ogóle jesteś? Przecież nie dlatego, że nie masz dokąd pójść, bo wiem, że masz mnóstwo bogatych przyjaciół, z którymi mógłbyś pomieszkać zamiast ze mną. A to całe poznawanie własnej córki, wybacz, ale ja tego nie kupuję. Bądź ze mną uczciwy, tato. Co to za przekręt? I bardzo proszę, nie zapominaj, że ważę więcej niż ty.
Tata odkłada widelec i wzdycha. Potem wypija łyk coli light i mówi:
- Tak bardzo przypominasz mi matkę, że to aż niesamowite. Czuję ten zwykły odruch niechęci, który pojawia się za każdym razem, kiedy on coś takiego powie. Ale tym razem tłumię go.
- Tak, zdaje się, że już ustaliliśmy, że tak właśnie uważasz. Więc teraz do rzeczy. Dlaczego dzisiaj szukałeś numeru do mamy w moim mieszkaniu?
- Bo - odpowiada tata - już od lat realizuję taki jeden... program. Składa się on z określonych kroków, które muszą wykonać jego uczestnicy, jeśli, na koniec, mają nadzieję osiągnąć duchowe oświecenie. Jeden z kroków polega na zadośćuczynieniu zła, jakie wyrządzili. Dlatego chciałem zadzwonić do twojej matki. Żeby spróbować się z nią pogodzić.
- Tato. Mama cię porzuciła. Nie sądzisz, że to ona powinna zadośćuczynić tobie? Obojgu nam?
Tata kręci głową.
- Obiecałem twojej matce, kiedy się z nią żeniłem, że będą ją kochał i wspierał. To nie oznacza tylko wsparcia emocjonalnego. Obiecałem, że będę wspierał ją także finansowo, zwłaszcza że ona zajmowała się domem i wychowywała ciebie. Kiedy poszedłem do więzienia, musiałem złamać swoją część umowy. To moja wina, że twoja matka musiała zachęcać cię do występów, żebyście obie miały się z czego utrzymać.
- Jasne - rzucam z ironią. - Nie mogła tak po prostu wziąć pracy recepcjonistki w gabinecie jakiegoś lekarza. Musiała swoje dziwacznie uzdolnione muzycznie dziecko wystawiać masom na widok publiczny w tych wszystkich centrach handlowych.
Tata cmoka językiem.
- Daj spokój, Heather. Nie próbuj na nowo pisać historii. Uwielbiałaś występować. Siłą byśmy cię nie powstrzymali przed występami na scenie. Wierz mi, próbowałem. Twoja matka robiła tylko to, co musiała... A ty z całą pewnością nigdy się nie skarżyłaś.
Odkładam widelec.
- Tato. Ja miałam jedenaście lat. Naprawdę sądzisz, że to tego typu decyzja, jaką powinno się pozostawiać dziecku?
Tata spogląda w swój talerz.
- Cóż, to jest kwestia, którą będziesz musiała jakoś załatwić ze swoją matką. Obawiam się, że wtedy nie byłem już w stanie podejmować świadomych rodzicielskich decyzji.
- To prawda. - Marne są szanse, żebym kiedykolwiek miała załatwić tę „kwestię” ze swoją matką. Trudno załatwia się takie sprawy przez telefon. Chociaż tata najwyraźniej był gotów próbować. - No i? Znalazłeś numer?
- Tak. Był w twoim notatniku. Wiesz, niektóre adresy, jakie tam masz, są już nieaktualne. Chyba powinnaś kupić sobie nowy notes. Jeśli chcesz, to jutro dla ciebie jakiegoś poszukam.
Ignoruję tę propozycję.
- Zadzwoniłeś do niej?
- Zadzwoniłem.
- I udało ci się zadośćuczynić?
- Próbowałem - przyznaje tata. - Ale twoja matka potrafi, jak wiesz, być bardzo trudna. Nie uważa, że w jakikolwiek sposób ją zraniłem. Przypomniała mi, tak samo jak ty przed chwilą, że to ona mnie zostawiła i że jeśli ktokolwiek powinien próbować tu komuś zadośćuczynić, to ona mnie. Ale wcale jej na tym nie zależy, bo jej zdaniem dostałem dokładnie to, na co sobie zasłużyłem.
Kiwam głową.
- Tak, to faktycznie brzmi jak mama. Przy okazji, naprawdę mi przykro, kiedy mówisz, że jestem do niej podobna. Gdybyś próbował pogodzić się ze mną, na pewno reagowałabym o wiele przyjaźniej.
- To dobrze - powiada tata - bo jesteś następna na mojej liście. Wzruszam ramionami.
- Przeprosiny przyjęte.
- Jeszcze ich nawet nie składałem.
- Owszem, złożyłeś - mówię. - Ten obiad wystarczy. Jest totalnie przepyszny.
- Ten obiad na pewno nie wystarczy - sprzeciwia się tata, - Byłaś przecież zupełnie pozbawiona ojca jako nastolatka, w okresie najważniejszym dla rozwoju osobowości. Tego typu zaniedbania nie naprawi się jednym obiadem.
- Teraz, skoro tu mieszkasz, może uda ci się je naprawić wieloma obiadami z takim stekiem. Na przykład co piątek wieczór, czy coś. A może będzie ci się chciało nieco urozmaicić menu. Na przykład o kotlety wieprzowe. Aha, i pieczonego kurczaka.
- Heather - ciągnie tata smutnym głosem. - Jedzenie nie wystarczy jako balsam na rany, jakie ci zadałem. Rozumiem, że ze wszystkich ludzi, których skrzywdziłem, łamiąc prawo, ty ucierpiałaś najbardziej.
Zostawiłem cię samą z matką, która potem wciągnęła cię w te występy w centrach handlowych. Nawet jeśli tobie się to podobało, to nie jest sposób na spędzanie dzieciństwa, takie mieszkanie w przyczepie kempingowej i podróżowanie od jednego centrum handlowego do drugiego, tudzież wykorzystywanie przez tę jedną jedyną osobę, która miała obowiązek dbać o twoje dobro.
- Ale to było fajniejsze niż chodzenie do szkoły - twierdzę. - A jak sam powiedziałeś, trudno by mnie było wtedy ściągnąć ze sceny nawet siłą.
- Ale zostałaś pozbawiona normalnych radości dzieciństwa. I czy mi się to podoba, czy nie, muszę przyznać, że to zaważyło na twoim obecnym charakterze.
Gapię się na niego.
- A co jest teraz ze mną niby nie tak?
- Po pierwsze, dobiegasz już trzydziestki, a jeszcze nie masz męża ani dzieci. Wygląda, jakbyś nie zdawała sobie sprawy, że rodzina jest najważniejszą rzeczą na świecie, nie ta gitara, na której brzdąkasz do późnej nocy, ani nie twoja praca. Rodzina, Heather. Uwierz komuś, kto swoją stracił, tylko rodzina się liczy.
Znów odkładam widelec i mówię łagodnie:
- W obecnych czasach jest wiele różnych rodzajów rodzin, tato. Nie wszystkie składają się z męża, żony i dzieci. Niektóre składają się z dziewczyny, jej psa, pewnego prywatnego detektywa, jej ojca, jej najlepszej przyjaciółki i różnych ludzi, z którymi pracuje. Nie wspominając już o dilerze narkotyków z rogu ulicy. Ja mam na ten temat takie zdanie, że jeśli się o kogoś troszczysz, to przecież ten ktoś automatycznie staje się twoją rodziną...
- A ty się nie martwisz - pyta tata, kiedy już przez dobrą chwilę poprzetrawiał to, co ode mnie usłyszał - że jeśli nie będziesz miała dzieci, to na stare lata nikt się tobą nie zajmie?
- Nie - odpowiadam. - Bo mogłabym mieć dzieci i mogłoby się okazać, że one mnie nienawidzą. Tak jak ja to widzę: mam przyjaciół, którzy troszczą się o mnie teraz, więc jak się zestarzeję, też pewnie będę miała przyjaciół, którzy będą się mną przejmować. Będziemy dbać o siebie nawzajem. A tymczasem odkładam maksymalną ratę na fundusz emerytalny i oszczędzam, ile się da, żeby mieć też trochę na lokatach.
Tata patrzy na mnie sponad swojego steku. Z niepokojem zauważam, że w oczach ma łzy.
- Jestem z ciebie bardzo dumny - wyznaje. - Zwłaszcza że mam wrażenie, iż członkowie tej twojej niby - rodziny pod wieloma względami byli dla ciebie lepsi niż twoi rodzeni krewni.
- Przynajmniej nikt z nich nie ukradł całej mojej kasy i nie wywiał z nią z kraju. Na razie.
Tata unosi swoją puszkę coli light.
- Wypiję za to - mówi. Stukam się z nim swoim kieliszkiem wina. - Więc naprawdę nie masz nic przeciwko - ciągnie, kiedy skończyliśmy się już stukać - że ja się pokręcę w pobliżu, próbując ci wszystko wynagrodzić, chociaż ty twierdzisz, że to niepotrzebne?
- Wszystko mi jedno - przyznaję. - O ile tylko nie będziesz oczekiwał, że się tobą zajmę na stare lata. Bo ja odkładam na fundusz emerytalny zaledwie od paru miesięcy. Nie mam jeszcze dość kasy, żeby utrzymać z tego siebie, a co dopiero starszego wiekiem rodzica.
- Może się umówimy, że będziemy się nawzajem wspierać wyłącznie emocjonalnie?
- Dla mnie może być - mówię, nadziewając na widelec ostatni kawałeczek steku.
- Wygląda na to, że jesteś gotowa na sałatkę. - Tata wstaje i idzie do lodówki, z której wyjmuje miskę, tę, z której Jordan, dzięki Bogu, nie skorzystał. A w niej jest dużo różnych rodzajów sałaty, pomidorki koktajlowe i, ku mojemu zachwytowi, grzanki. - Wymieszam ją. Mam nadzieję, że lubisz dressing z pleśniowym serem. - Nie czekając na odpowiedź (No bo właściwie dlaczego miał na nią czekać? Czy jest ktoś, kto nie lubi dressingu z serem pleśniowym?), ciągnie: - A teraz. Jeśli chodzi o ciebie i Coopera.
Omal się nie zakrztusiłam łykiem wina.
- To tylko moja opinia, a ja już od dawna nie chodzę na randki. Ale jeśli naprawdę chcesz, żeby między wami zaczęło się coś dziać w sensie romantycznym, to sugerowałbym, żebyś spędzała nieco mniej czasu z jego młodszym bratem. Zdaję sobie sprawę z tego, że ty i Jordan byliście ze sobą okropnie długo i że ciężko jest taki związek zakończyć. Ale wyczuwam pewne napięcia u Coopera związane z jego rodziną i na twoim miejscu ograniczyłbym swoje z nimi kontakty. A zwłaszcza z Jordanem.
Nadziewam na widelec trochę sałaty, którą nałożył mi na talerz.
- Jej, tato. Dzięki za wskazówkę. - Bo co mam jeszcze powiedzieć? Nie będę przecież omawiała swojego życia miłosnego - czy raczej jego braku - z tatą.
Ale on najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy, bo ciągnie dalej:
- Uważam, że kiedy Jordan się ożeni, a Cooper zda sobie sprawę, że już się z tym pogodziłaś, będziesz miała u niego o wiele większą szansę. - Tata siada przy stole i zaczyna jeść sałatę. - Chociaż to by nie zaszkodziło, gdybyś czasami z rana postarała się być trochę milsza.
Pojadam sałatę.
- Dobrze wiedzieć - przytakuję. - Wezmę sobie to do serca.
- Ale wczoraj wieczorem zrobiłaś całkiem niezłe wrażenie - komentuje tata.
Przestaję żuć.
- Wczoraj wieczorem? Chcesz powiedzieć: wtedy, kiedy Cooper złapał mnie na wciąganiu do domu jego pijanego jak bela brata?
- Nie - tłumaczy tata. - Miałem na myśli to, że byłaś w spódniczce. Powinnaś częściej się tak ubierać. Młodzi mężczyźni lubią dziewczyny w spódnicach. Widziałem, jak Cooper się gapił.
Nie zawracam sobie głowy tłumaczeniem ojcu, że Cooper się gapił nie dlatego, że miałam na sobie spódnicę i to mu się podobało, ale dlatego, że byłam w tak krótkiej spódnicy, że musiałam wyglądać jak dziwka. Prawdopodobnie Cooperowi chciało się tylko śmiać.
No ale to nie są takie rzeczy, jakie można mówić własnemu ojcu.
- Nawet cię nie spytałem - mówi tata chwilę później, przy deserze (oczywiście, lodowe batony Dove). - Miałaś jakieś plany na dzisiejszy wieczór? I ja ci w czymś przeszkodziłem?
- Tylko America's Next Top Model.
- A co to takiego? - pyta.
- Och, tato. Jeśli naprawdę chcesz nadrobić rodzicielskie zaległości, to oglądanie ze mną ANTM może być świetnym wstępem.
Nie licz mnie
Ani na mnie.
Nie jestem numerem,
Za to ty dla mnie zawsze
Będziesz tylko zerem.
Wyliczanka
Słowa/muzyka: Heather Wells
Tata zasnął po czwartym odcinku ANTM z rzędu. Chyba trudno go za to winić. Chociaż kobietom obserwowanie, jak ładne dziewczyny grają ze sobą nawzajem w skomplikowane umysłowe gierki, wydaje się nieskończenie fascynujące - na przykład jak dzisiaj w stołówce, z Cheryl i Kimberly - to przeciętny heteroseksualny mężczyzna wytrzymuje tylko parę godzin, zanim - jak tata albo mąż Patty, Frank - zasypia z nudów.
Śpi tak mocno, że kiedy odzywa się telefon, w ogóle się nie budzi. Coś może jednak jest w tej całej jodze, jeśli pozwala człowiekowi spać tak twardym snem, że nie wyrywa go z niego nawet dzwonek telefonu.
- Halo - szepczę, sprawdziwszy, kto dzwoni (numer prywatny), i podnoszę słuchawkę.
- Cześć. Heather? - odzywa się jakiś trochę znajomy męski głos.
- Tak - potwierdzam. - A kto mówi?
- Och, myślę, że wiesz. Kto inny dzwoniłby do ciebie w piątek o północy?
Zastanawiam się nad tym. Nie znam nikogo, kto mógłby do mnie dzwonić o tej godzinie, pomijając Patty. Ale ona nie odważyłaby się na dzwonienie teraz, odkąd ma tę wymagającą nianię na stałe.
Poza tym Party nie mówi męskim głosem.
- Czy to...? - Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale mówię to tak czy inaczej. - Czy to Tad Tocco? Przepraszam, że nie oddzwoniłam wcześniej, ale byłam zajęta.
Słyszę gwałtowny wybuch śmiechu. Ktokolwiek jest po drugiej stronie linii, znakomicie się bawi. Natychmiast zaczynam podejrzewać, że to studenci.
Pijani studenci.
- Nie, to nie Tad - mówi głos. - To twój przyjaciel z poprzedniego wieczoru. Nie wmawiaj mi, że mnie nie pamiętasz.
I nagle wraca do mnie wspomnienie tych wpatrzonych we mnie lodowatoniebieskich oczu.
Mam wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z rąk i nóg. Siedzę tam jak przymurowana, trzymam telefon, po jednej mojej stronie śpi tata, a po drugiej Lucy.
- Cześć, Steve - udaje mi się powiedzieć przez wargi, które mi nagle zmarzły. - Skąd masz mój numer?
- To znaczy, jak się dowiedziałem, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz? - pyta Steve ze śmiechem. - A, usłyszałem od kogoś. Chcesz z nim porozmawiać? Jest tu, obok mnie.
I za moment przez telefon przeklina - nieprzerwanie i ze sporą dozą inwencji - nikt inny tylko Gavin McGoren. Poznałabym te „kurwy nędze” wszędzie. To te same, które Gavin mełł pod nosem, kiedy go przyłapywałam na surfowaniu po windach.
A potem słyszę głos uderzenia - jakby skóra plasnęła o skórę - i sekundę później Steve się odzywa:
- Powiedz jej, psiakrew. Powiedz jej, co ci kazaliśmy powiedzieć.
- Pierdol się - odpowiada Gavin. A potem znów odgłosy jakiejś przepychanki i dalszych uderzeń. Kiedy znów słyszę głos Steve'a, jest nieco zdyszany.
- Cóż, mniej więcej już się orientujesz - mówi. - Mamy tu kolejną imprezę. I tym razem jesteś na nią zaproszona. I nie zapomnij się pokazać, bo mamy tutaj twojego przyjaciela Gavina. Jeśli nie zrobisz dokładnie tego, co ci powiem, to może doznać jakichś obrażeń na ciele. A tego byś przecież nie chciała, prawda?
Jestem tak przerażona, że prawie nie mogę oddychać. Wykrztuszam:
- Nie.
- Tak sądziłem. No więc teraz tak. Przychodzisz tutaj. Sama. Jeśli zadzwonisz po policję, skrzywdzimy go. Jeśli się nie pokażesz...
- Heather, nie rób tego! - słyszę, że Gavin zaczyna krzyczeć, ale ktoś szybko tłumi jego głos.
- ...to bardzo, bardzo go skrzywdzimy - kończy Steve. - Pojęłaś?
- Pojęłam - odpowiadam. - Przyjdę. Ale dokąd? Do Domu Bractwa Tau Phi?
- Przestań - odzywa się Steve znudzonym tonem. - Tu jesteśmy, Heather. Myślę, że wiesz, gdzie.
- Fischer Hall - rzucam, zerkając w stronę okien salonu, które wyglądają na zaplecze dwudziestopiętrowego budynku, w którym pracuję. Jest jeszcze dość wcześnie, jak na zwyczaje mieszkańców domu studenckiego Uniwersytetu Nowojorskiego. To oznacza, że większość świateł się jasno pali, a mieszkańcy akademika szykują się do wieczornych wyjść, kompletnie nieświadomi, że na parterze, w tej zamkniętej na klucz stołówce, ma się niedługo rozegrać nieopisany koszmar.
I wtedy przestaje mi być zimno, a zaczyna mnie ogarniać gniew. Jak oni śmią? Poważnie. Jak śmią wyobrażać sobie, że to im znów ujdzie na sucho? Czy oni sobie myślą, że ja bezwolnie będę się przyglądać, jak oni zamieniają Fischer Hall w Akademik Śmierci?
No i dobra, może on już i jest Akademikiem Śmierci. Ale ja nie pozwolę, żeby dalej tak było.
- Heather? - Głos Steve'a pobrzmiewa ciepło w moim uchu. To zadziwiające, jak czarujący potrafią być psychopatyczni zabójcy, kiedy się trochę postarają. - Jesteś tam jeszcze?
- Tak, jestem tu - odpowiadam. - Zaraz przyjdę.
- Dobrze - mówi Steve, chyba zadowolony. - Niecierpliwie na ciebie czekamy. Sama, jak powiedziałem.
- Nie martw się - uspokajam go. - Przyjdę sama. - Jak bym potrzebowała pomocy, żeby mu skopać ten jego chudy tyłek. Steve Winer podejmuje szalenie głupią decyzję, rzucając mi wyzwanie do konfrontacji na moim własnym boisku. Może udało mu się pokonać drobniutką Lindsay i nie dać się złapać, ale jeśli sądzi, że dziewczyna taka jak ja podda się bez walki - walki tak hałaśliwej, że cały akademik zacznie się dobijać do drzwi stołówki - to jest naprawdę naiwny.
No ale z drugiej strony, podobnie jak jego brat, Steve nie należy do największych bystrzachów w okolicy.
- Dobrze - powtarza Steve. - I pamiętaj. Żadnych gliniarzy. Albo twój chłopak zginie.
Słyszę jakiś łomot, a potem krzyk. To Gavin krzyczy.
A do mnie dociera, że głupi czy nie, Steve Winer to ktoś, kogo nie wolno lekceważyć.
Z trzaskiem odkładam słuchawkę i obracam się, widząc, że tata siada na kanapie, sennie mrugając oczami.
- Heather? - pyta. - Co się dzieje?
- Coś się stało w akademiku - rzucam, chwytając kartkę papieru i zapisując na niej numer telefonu. - To znaczy, w domu studenckim. Chyba coś złego. Chciałabym, żebyś zadzwonił do tego człowieka i powiedział mu, żeby podjechał jak najszybciej do akademika. Powiedz mu, że spotkam się z nim w stołówce. Powiedz, żeby zabrał posiłki.
Tata mruży oczy, patrząc na numer na kartce.
- A ty dokąd?
- Idę do Fischer Hall - wyjaśniam, łapiąc kurtkę. - Wrócę, jak najszybciej będę mogła.
Tata ma zdezorientowaną minę.
- Nie podoba mi się to, Heather. Oni nie płacą ci wystarczająco dużo, żebyś tam tak latała w środku nocy.
- Zgadzam się zupełnie - mówię i już jestem za drzwiami.
Spacer do Fischer Hall jeszcze nigdy nie wydawał się tak długi. Chociaż prawie biegnę, mam wrażenie, że droga trwa bez końca. Częściowo to przez te śliskie chodniki, na których muszę uważać, ale również dlatego, że serce wali mi w piersi. Jeśli oni zrobili coś złego Gavinowi... Jeśli nawet tylko nabili mu jakiegoś siniaka...
Tak się koncentruję na tym, żeby jak najszybciej dojść do akademika, że Reggiego zauważam dopiero wtedy, kiedy na niego wpadam.
- Hola, młoda damo! - woła, kiedy się zderzamy. - A dokąd to spieszysz się tak bardzo o tej porze, w nocy?
- Jezu, Reggie - krztuszę się, usiłując złapać oddech. - Nigdy nie siedzisz u siebie w domu?
- Piątkowe wieczory to moje najlepsze chwile - oświadcza Reggie. - Heather, co się stało? Jesteś tak biała... No, jak biała.
- To tamci faceci - dyszę. - Tamci, o których ci opowiadałam. Trzymają jednego z moich podopiecznych. W stołówce. Skrzywdzą go, jeśli się tam nie zjawię, i to zaraz.
- Moment, moment, moment. - Reggie złapał mnie za ramiona i wcale nie ma chyba ochoty ich puścić. - Mówisz poważnie? Heather, a nie wydaje ci się, że powinnaś zawiadomić policję?
- Zawiadomiłam! - Muszę zrobić coś w rodzaju wiatraka ramionami, żeby mu się wyrwać. - Tata ma do nich zadzwonić. Ale ktoś musi tymczasem tam pójść...
- I dlaczego tym kimś musisz być ty? - pyta mnie Reggie.
Ale jest za późno. Ja już ruszam biegiem, moje timberlandy walą o świeżo odśnieżony chodnik, a serce mam w gardle.
Kiedy szarpnięciem otwieram drzwi Fischer Hall, wchodzę do środka i widzę strażnika ochrony, z miejsca wyjaśnia się tajemnica tego, jak Dougowi i jego kolesiom z bractwa - nie wspominając już o rodzonym bracie - udało się dostać do budynku i zabić Lindsay bez wpisania się do książki odwiedzin.
- To pan! - wołam. Bo to ten sam zgryźliwy ochroniarz, który pilnował wejścia do Waverly Hall.
- Identyfikator - mówi. Nawet mnie nie rozpoznał.
- Był pan wczoraj wieczorem w Waverly Hall - sapię, oskarżycielsko wskazując na niego palcem.
- Tak - potakuje zgryźliwy ochroniarz i wzrusza ramionami. - Tam głównie siedzę. Czasem biorę zastępstwa w innych miejscach. Jak tu, dzisiaj wieczorem. Zanim panią wpuszczę do środka, muszę zobaczyć jakiś dowód tożsamości.
Szybkim ruchem otwieram portfel, pokazując mu służbową legitymację.
- Jestem zastępczynią kierownika administracyjnego tego budynku - zwracam się do niego. - Wiem, że jest tu dziś paru chłopaków z Tau Phi, którzy się nie wpisali do książki. Tak samo, jak nie wpisał pan ich w poniedziałek, kiedy zabili kogoś.
Zgryźliwy strażnik - na jego identyfikatorze widzę imię Curtiss - coś mruczy.
- Nie mam pojęcia, o co pani chodzi - warczy wreszcie.
- To zaraz pan się dowie, proszę mi wierzyć. A tymczasem proszę zadzwonić do kierownika budynku i powiedzieć mu, że ma iść do stołówki. A kiedy przyjedzie policja, ich też proszę tam skierować.
- Policja? - Zgryźliwy Curtiss jest chyba zaskoczony. - Co...?
Ale ja już go mijam i biegnę dalej.
Ale nie idę do głównych drzwi stołówki. Nie mam zamiaru pchać się na ślepo w tę pułapkę - nie jestem głupia. Zamiast tego przebiegam korytarzem, mijam własne biuro i biuro samorządu studenckiego - zamknięte na głucho, jak zwykle - a wreszcie biuro kierownictwa stołówki, aż do tylnego wejścia do kuchni. Drzwi, jak wiedziałam, są zamknięte.
Ale ja mam przecież swój klucz uniwersalny w kieszeni, więc - w drugiej dłoni ściskając puszkę spreju z pieprzem - otwieram ten zamek jak najciszej i wślizguję się do środka.
Jest ciemno. Tak jak się spodziewałam, są w sali jadalnej. Nikogo nie postawili w kuchni na straży. Nawet nie chciało im się zapalić tu światła. Amatorszczyzna.
Idę przez kuchnię, nasłuchując. Słyszę z jadalni szmer jakichś męskich głosów. Tam jest jakieś światło... Ale nie z lamp pod sufitem. Nie włączyli ich. Zamiast tego, takie migoczące płomyczki... Latarki?
Czy świece?
Jeśli oni palą tam świece, to ja im dopiero dam popalić. W żadnym z domów akademickich nie wolno palić świec!
W zasadzie nie mam jeszcze planu. Stwierdzam, że podkradnę się jak najbliżej, kryjąc się za kontuarem do serwowania posiłków, a potem zerknę i zobaczę, co oni tam kombinują. Później zawrócę, a kiedy detektyw Canavan przyjedzie z posiłkami, powiem mu, co widziałam. W ten sposób dowiedzą się chociaż, z iloma ludźmi będą tam mieli do czynienia.
Skradam się za barem do dań gorących, myśląc, że naprawdę będę musiała porozmawiać z Geraldem, bo jest tam okropnie brudno. Poważnie. Dżinsy na kolanach już mam upaprane, a potem dłoń opieram na czymś miękkim, co wydaje mi się pokrytym futrzastą pleśnią Tater Tot.
Tylko że Tater Tot nie wydają piskliwych dźwięków i nie odskakują.
Jedynie cudem udało mi się nie wrzasnąć.
Ale to dobrze, że mi się udało. Bo kiedy zerkam ponad krawędzią baru, widzę coś, co mnie przeraża i wprawia w osłupienie.
A mianowicie z tuzin postaci w jakichś zakapturzonych szatach - takich, jakie noszą mnisi - tylko że krwistoczerwonych. Stoją wokół jednego ze stołów, zabranego ze swojego zwykłego miejsca i ustawionego na samym środku sali oraz pokrytego krwistoczerwonym materiałem.
Stoją na nim różne przedmioty, których z tak daleka nie umiem zidentyfikować. Ale jeden z nich to jakiś świecznik, czy coś. Te mrugające płomyczki to świece, które w nim się palą.
Jestem na tyle blisko, że mogę zidentyfikować postać, która siedzi z boku, z nadgarstkami przywiązanymi do poręczy jednego ze stołówkowych krzeseł. To Gavin. Usta ma zaklejone taśmą.
To go totalnie zaboli, kiedy będę mu tę taśmę zrywać. To znaczy, razem z fragmentami tej koziej bródki.
Oczywiście, natychmiast się orientuję, na co patrzę. Przecież mam wszystkie te kanały kablówki, co trzeba. To jakiś rytuał inicjacyjny studenckiego bractwa, jak w tym filmie Czaszki.
I nie mam na coś takiego najmniejszej ochoty. Gavinowi chyba nic nie jest - a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby znajdował się teraz w jakimś bezpośrednim niebezpieczeństwie. Decyduję, że najlepiej będzie się wycofać i zaczekać na posiłki.
I dlatego skradam się z powrotem w stronę kuchni, kiedy nagle kieszenią kurtki zaczepiam o stalową miskę odstawioną zbyt płytko na dolną półkę. Spadła na lepką podłogę z okropnym hukiem i zanim cokolwiek zdążyłam zrobić, przed sobą widzę parę adidasów wystających spod brzegu czerwonej szaty.
- Patrzcie, co my tu mamy - mówi jakiś głęboki męski głos. I sekundę później ten facet chwyta mnie pod pachy i stawia na nogi.
Nie żebym nie stawiała oporu, oczywiście. Unoszę rękę, żeby skierować strumień pieprzu ze spreja w otwór kaptura, ale wytrąca mi puszkę z ręki. Mam jednak na sobie timberlandy, odpowiednie obuwie dla nieustraszonej zastępczyni kierownika akademika na Manhattanie. Jednym z okutych czubków walę go w kostkę, a on posyła mi wiązankę.
Niestety, nie puszcza mnie jednak i jedyne, co zyskuję, to to, że podchodzi jeszcze jeden zakapturzony i też mnie chwyta. Przy czym jeszcze więcej stalowych misek spada na ziemię z potwornym łoskotem.
Ale teraz to na łoskocie zaczęło mi już zależeć. Chcę, żeby cały budynek tu się zbiegł. Dlatego zaczynam wrzeszczeć, ile sił w płucach, kiedy ciągną mnie w stronę tego uroczyście naszykowanego przez Tau Phi stołu.
I wrzeszczę, aż Steve Winer - czy jakiś inny facet, którego biorę za Winera, bo jest najwyższy z nich i ma wokół kaptura jakieś wyszukane, złote lamówki, jak przystało na prezesa studenckiego bractwa - podchodzi do miejsca, gdzie siedzi Gavin i uderza go w twarz trzymanym w ręku berłem.
Przestaję się drzeć. Gavinowi od uderzenia aż głowa poleciała do tyłu. Przez chwilę zostaje w tej pozycji. A potem, powoli, Gavin prostuje głowę, a ja widzę paskudne rozcięcie na jego policzku... I wściekłość, jaka pojawia się w jego oczach.
Obok łez.
- Żadnych wrzasków więcej - rozkazuje Steve, wskazując na mnie.
- I jeszcze mnie kopnęła - skarży się stojący obok mnie Adidas.
- Żadnego kopania - dodaje Steve. - Ty kopiesz i wrzeszczysz, dzieciak znów obrywa. Nożem. Jasne?
Mówię, mam nadzieję, że stosunkowo spokojnym głosem:
- Gliny tu będą lada chwila. Wiem, że mówiłeś, żeby ich nie zawiadamiać, ale... Za późno.
Steve odsuwa kaptur, żeby przyjrzeć mi się lepiej. Jedyne źródło światła - czyli ten świecznik ustawiony pośrodku ołtarza, jaki tutaj sobie przygotował - jest dość marne, ale i tak w miarę wyraźnie dostrzegam wyraz jego twarzy. I niestety, nie wygląda na przestraszonego.
Co z kolei przeraża mnie.
Zwłaszcza kiedy sekundę później podwójne drzwi do stołówki otwierają się na oścież i do środka bez pośpiechu wchodzi Zgryźliwy Curtiss. Ma w dłoni na pół zjedzoną kanapkę. Mam wrażenie, że to z Blimie Best.
Przypadkowo jest to moja ulubiona kanapka, zwłaszcza ze słodko - ostrymi piklami.
- Nie możesz jej jakoś uciszyć? - pyta Steve'a poirytowanym tonem. - Ludzie się zastanawiają, co tu się, u diabła, wyprawia.
Patrzę na niego z przerażeniem. Widząc moją minę, Steve zaczyna chichotać.
- Świat jest pełen lojalnych członków Tau Phi, Heather. Nawet zatrudnionych jako ochroniarze na znanych, dużych uniwersytetach.
- Jakieś gliny przyjechały - zwraca się do mnie Curtiss, odgryzając kolejny kęs kanapki i mówiąc z pełnymi ustami. - Wyjaśniłem im, że nie mam pojęcia, o co chodzi, że siedzę tu przez całą noc i że wcale cię nie widziałem. Więc odjechali. Byli chyba trochę wpienieni. Moim zdaniem już tu nie wrócą.
Piorunuję go wzrokiem.
- No to teraz już na pewno wylecisz z pracy.
Curtiss śmieje się z tego. Mam wrażenie, że szczerze się tym wszystkim bawi.
- Wylecę - powiada. - Jasne.
Zawraca i idzie niespiesznie w tę samą stronę, z której przyszedł. Patrzę na Steve'a.
- Okay - mówię. - Miejmy to już z głowy. Ale wypuść Gavina. Twój problem to ja, a nie on.
- My nie mamy żadnego problemu - wyjaśnia mi uprzejmie Steve. - Z żadnym z was dwojga.
Rozglądam się po pomieszczeniu i tych różnych członkach Tau Phi, zastanawiając się, który z nich to Doug.
- No to co ja tu robię?
- Och, nie wyjaśniłem ci tego przez telefon? - pyta Steve. - Widocznie zapomniałem. - Podchodzi i z ołtarza, jaki tam przygotował, zdejmuje długi, ozdobny nóż. Ozdobny, to znaczy ze złotą, wysadzaną półszlachetnymi kamieniami rękojeścią.
Ale ostrze wygląda całkiem zwyczajnie. Chyba jest ostre.
- Kandydaci - mówi Steve. - Już czas.
I kolejna szóstka postaci w kapturach występuje z cieni w okolicach kasy Magdy, gdzie widać kryli się do tej pory.
- Czas na co? - pytam ciekawie.
- Na inicjację - informuje mnie Steve.
Nikogo to już chyba
nie obchodzi,
Ukrywam się za zamkniętymi
drzwiami.
Nigdy już nie wychodzę
przed dom, w słońce;
Żyć w taki sposób
to się już nie godzi.
Bez tytułu
Słowa/muzyka: Heather Wells
Nie no, chyba sobie ze mnie kpisz - mówię z niesmakiem.
- Kandydaci - zaczyna Steve, ignorując mnie - nadeszła pora. Będziecie mieli okazję dowieść swojego oddania stowarzyszeniu Tau Phi Epsilon.
- To jest jakiś kompletny idiotyzm - odzywam się. Steve wreszcie ogląda się na mnie.
- Jeśli się nie przymkniesz - grozi mi - to najpierw wykończymy twojego chłopaka, a dopiero potem ciebie.
Gapię się na niego i mrugam oczami. Naprawdę chciałabym milczeć. Naprawdę chciałabym. Ale...
- Gavin nie jest moim chłopakiem - oświadczam. - I serio, nie sądzisz, że wystarczy już tego mordowania?
- Hm. - Jeden z kandydatów odrzuca z głowy kaptur. Ze zdumieniem widzę, że to Jeff Turner, chłopak Cheryl Haebig. - Przepraszam, ale co tu się dzieje?
- Zamknij się! - Steve obraca się gwałtownym ruchem i patrzy na niego z gniewem. - Nikt ci nie udzielił głosu!
- Ale, stary - nie daje za wygraną Jeff - ona jest zastępczynią kierownika administracyjnego tego budynku. Ona im powie...
- Ona nic nie powie - przerywa Steve. - Bo nie będzie już żyła. Ta nowina szokuje chyba nie tylko Jeffa. Pozostali kandydaci też wiercą się niespokojnie.
- Stary... To jakiś dowcip? - pyta Jeff.
- Milczeć, kandydaci! - grzmi Steve. - Jeśli chcecie być członkami Tau Phi, to musicie być przygotowani na ponoszenie ofiar dla naszej sprawy!
- Tak, jasne - mówię szybko, póki jeszcze mam po swojej stronie tych kandydatów, a przynajmniej Jeffa. - Czy tym właśnie była Lindsay Combs, Steve? Ofiarą poniesioną dla sprawy? Czy to dlatego ją zabiłeś?
Kolejne nerwowe ruchy wśród kandydatów. Steve obraca się i piorunuje mnie wzrokiem.
- Ta suka zdradziła jednego z członków naszego bractwa - tłumaczy. - Musiała zostać ukarana.
- Jasne - mówię. - Odrąbaniem głowy i zmieleniem ciała w młynku na odpadki?
Jeff rzuca zszokowane spojrzenie w stronę Steve'a.
- Facet... A więc to ty?
- Och, jasne, że to był Steve - potwierdzam. - Tylko dlatego, że Lindsay ukradła...
- Coś, co do niej zgodnie z prawem nie należało - warczy Steve.
- Coś, czego nie chciała oddać...
- Próbowała - upieram się. - Wpuściła tutaj twojego brata...
- Ale tego już nie było! - przekrzykuje mnie Steve. - Twierdzi, że ktoś inny to zabrał. Jak byśmy mieli w coś takiego uwierzyć! Była kłamczuchą, nie tylko złodziejką. Zasłużyła na to, żeby za zdradę skazać ją na śmierć!
- Facet... - Na twarzy Jeffa rysuj e się niedowierzanie i uraza. - Lindsay była najlepszą przyjaciółką mojej dziewczyny.
- No to powinieneś mi dziękować - mówi Steve godnym tonem.
- Bo jeśli twoja dziewczyna zadawałaby się z Lindsay, to upodobniłaby się do niej i ciebie też by zdradziła tak, jak Lindsay zdradziła jednego z naszych braci.
Trwało to jakąś minutę, zanim Jeff to wszystko przetrawił. Ale kiedy już przetrawił, nie waha się ani sekundy dłużej.
- Dość tego. - Jeff Turner kręci głową. - Spadam stąd. Chciałem się zapisać do tego głupiego bractwa tylko dlatego, że tata do niego należał. Nie zapisywałem się po to, żeby mordować ludzi. Chcesz mnie walić po tyłku jakimś wiosłem? Proszę cię bardzo. Chcesz mnie zmusić, żebym wypił dwadzieścia cztery piwa? Nie ma problemu. Ale zabijać jakieś laski? Nie ma mowy. Wy wszyscy jesteście popieprzeni jak...
Mówiąc to, chce z siebie zdjąć szatę. Steve patrzy na niego i ze smutkiem kręci głową. Potem kiwa w stronę dwóch zakapturzonych postaci stojących w kręgu wokół ołtarza, a oni przechodzą przez salę i częstują Jeffa kilkoma ciosami w brzuch - w czasie gdy on jeszcze mocuje się z tą szatą - aż wreszcie Jeff pada na podłogę. Wówczas zaczynają go kopać, nie zwracając uwagi na jego okrzyki bólu. Pozostali kandydaci, widząc, jak brutalnie traktuje się jednego spośród nich, stoją jak wmurowani i obserwują całą scenę.
I nie oni jedni osłupieli. W głowie mi się nie mieści to, co widzę. Gdzie jest policja? Przecież nie uwierzyli chyba temu idiocie Curtissowi, prawda? Wiedząc, że jest tylko jedna osoba, która będzie w stanie położyć temu wszystkiemu kres - albo zginąć, ale mimo wszystko spróbować - mówię głośno do pozostałych kandydatów, którzy stali bez ruchu, kiedy ich kumpla ktoś skopał do nieprzytomności.
- A wiecie chociaż, chłopaki, co takiego ukradła Lindsay Combs? To był zapas koki Douga Winera.
Nie wiem, jak chłopcy zareagowali na tę informację, bo twarze nadal mają zakryte kapturami. Ale widzę, że przestępują z nogi na nogę jeszcze bardziej niespokojnie.
- Nie słuchajcie jej - rozkazuje im Steve. - Ona kłamie. One wszystkie to robią, próbują wszystko demonizować, rozpowiadając o nas wredne kłamstwa.
- Was wcale nie trzeba demonizować, chłopaki. Sami sobie z tym całkiem nieźle poradziliście. A może chcesz powiedzieć, że twój braciszek wcale nie udusił swojej dziewczyny, bo mu ukradła biały proszek?
Jeden z facetów przerywa kopanie Jeffa Turnera i po chwili w moją stronę wielkimi krokami sadzi Doug Winer z opuszczonym kapturem.
- Cofnij to! - wrzeszczy, a oczy mu pałają. - Ja tego nie zrobiłem! Nie zabiłem jej!
Steve wyciąga rękę, chcąc złapać młodszego brata za ramię.
- Doug...
- Ja tego nie zrobiłem! - woła Doug. - Nie masz żadnych dowodów! - A zwracając się do Steve'a, dodaje: - Ona nie ma żadnych dowodów!
- Och, mamy mnóstwo dowodów - mówię. Gram na zwłokę. Steve na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Ale chyba zapomniał chwilowo o Gavinie i wykorzystywaniu go jako sposobu, żeby mnie uciszyć. A ja nic więcej nie chcę. - Wiecie, dzisiaj znaleźliśmy resztę jej zwłok. A przynajmniej to, co z nich zostało.
Steve rzuca mi totalnie niedowierzające spojrzenie.
- O czym ty w ogóle, kurwa, mówisz?
- Ciało. Ciało Lindsay. Widzisz, nie wzięliście pod uwagę tego, że młynki do odpadków nie są w stanie zemleć kości... Ani kolczyków do noszenia w pępku. Kolczyk Lindsay znaleźliśmy dziś rano.
Dougowi wyrywa się tego typu dźwięk, jaki czasem wydają dziewczyny, kiedy mówię im, że w przyszłym roku nie będą jednak mogły mieć pojedynczego pokoju. To coś pomiędzy westchnieniem a protestem i brzmi jak takie: „N - noch!”
Steve mocniej zaciska dłoń na rękojeści noża. W świetle świec miga jego ostrze.
- Ona blefuje. A nawet gdyby nie blefowała... Co z tego? Nic ich do nas nie doprowadzi. Nie po takim sprzątaniu.
- Tak. - Zaczęłam już się pocić, tak strasznie mi gorąco w tej zimowej kurtce. A może to wcale nie gorąco. Może to nerwy. Żołądek mi się zaciska. Chyba nie powinnam była jeść tego drugiego batonu Dove. Jeff leży teraz zupełnie bez ruchu. Nie wiem, czy to dlatego, że stracił przytomność, czy tylko udaje, żeby wreszcie przestali go kopać. - Może i umiecie organizować niezłe imprezy i wyszukane ceremonie inicjacyjne, ale w sprzątaniu jesteście naprawdę kiepscy. Gliny znaleźli włosy.
Doug rzuca bratu zaskoczone spojrzenie.
- Steve!
- Zamknij się, Doug - przerywa Steve. - Ona blefuje.
- Nieprawda! - Doug pobladł jak duch. - Ona wiedziała! Wiedziała o tej koce!
- Pozostawienie głowy było waszym pierwszym błędem - ciągnę tonem lekkiej konwersacji. - Mogłoby się wam upiec, gdybyście nie zostawili tej głowy na gazie na kuchence. Prędzej czy później znaleźliby te kości i kolczyk, ale są szanse, że nie zorientowaliby się, co to w ogóle jest. I Lindsay po prostu uznano by za osobę zaginioną. Nikt nigdy by się nie dowiedział, że tu w ogóle byliście, więc nikt by się nie zastanawiał, jak się dostaliście do środka. Waszym drugim błędem było to, że próbowaliście wykończyć Manuela. On nie powiedziałby nikomu o tym kluczu, gdybyście go w taki sposób nie wystraszyli. A nawet gdyby powiedział, to co z tego? To tylko sprzątacz. Nikt by nie słuchał sprzątacza.
- Kręcę głową. - Ale nie. Musieliście się popisać.
- Steve - jęczy Doug. - Powiedziałeś, że nikt się nie dowie, że to my. Powiedziałeś, że nikt się nie zorientuje! Jeśli tata się dowie, co zrobiliśmy...
- Zamknij się! - wrzeszczy Steve. Podskakuję nieco, słysząc, jak głośno się drze. Tak samo faceci, którzy nadal trzymają mnie za ramiona. - Chociaż raz w życiu zamknij tę swoją pieprzoną jadaczkę, mały gnojku!
Ale Doug nie ma zamiaru słuchać brata.
- Chryste, Stevie! - woła łamiącym się głosem. - Mówiłeś mi, że tata nigdy się nie dowie. Mówiłeś, że się wszystkim zajmiesz!
- Zająłem się, ty gówniarzu - ucina Steve. - Tak jak sprzątam po tobie każdy szajs, w który się wpakujesz.
- Nie martw się o to, mówiłeś. Zostaw wszystko mnie, mówiłeś.
- Doug prawie płacze. - Ty skurwysynu! Niczym się nie zająłeś jak trzeba! Teraz Lindsay nie żyje, a nas wsadzą, i ja nadal nie wiem, co się stało z moją koką!
Najwyraźniej nieświadomy, że jego brat właśnie ich obu obciążył winą, Steve krzyczy:
- Tak? No to niby kto był takim pieprzonym debilem, że w ogóle tę sukę zabił? Czy ja ci kazałem ją zabijać? Czy ja ci, kurwa, powiedziałem, że masz ją zabijać? Nie, nie powiedziałem!
- To nie moja wina, że umarła! - Nagle Doug rzuca się naprzód i ku mojemu totalnemu przerażeniu łapie mnie obiema dłońmi za poły kurtki. Chwilę potem szlocha mi w twarz. - Proszę pani, ja jej nie chciałem zabijać! Naprawdę, nie chciałem. Tylko że ona tak cholernie mnie wkurwiła tym, że mi ukradła tę kokę. A potem nie chciała jej oddać! I te wszystkie numery, wmawianie mi, że ktoś ją musiał stąd ukraść, same bzdety. Gdyby tylko oddała mi ją wtedy, kiedy prosiłem... Ale nie. Wie pani, myślałem, że Lindsay jest inna, nie taka jak te wszystkie dziewczyny, które spotykają się ze mną tylko dzięki mojemu nazwisku. Ja nie chciałem tak mocno jej przydusić...
- Zamknij się, Doug. - Głos Steve'a znów twardnieje. - Nie żartuję. Zamknij się, kurwa mać.
Doug puszcza mnie i obraca się na pięcie, zwracając się do brata, a po twarzy strumieniem płyną mu łzy.
- Steve, powiedziałeś mi, że się wszystkim zajmiesz! Powiedziałeś, że mam się nie martwić! Dlaczego musiałeś zrobić coś takiego z jej głową, hę? Mówiłem ci, żebyś nie...
- Zamknij się! - Steve'owi trzęsą się ręce, widać, że traci panowanie nad sobą. Nóż, który trzyma, raz kieruje się w stronę Douga, a raz w moją. Jakąś niezaangażowaną częścią mózgu zastanawiam się, czy Steve rzeczywiście byłby zdolny pchnąć nożem własnego brata.
Tą samą częścią mózgu mam nadzieję, że tak.
- A czego ty się niby spodziewałeś po mnie, mały gnojku? - Steve jest tak wściekły, że zniżył głos do syku. - Dzwonisz do mnie w środku nocy, płaczesz jak jakieś pieprzone niemowlę i mówisz, że zabiłeś swoją pieprzoną dziewczynę. A ja muszę wstać, przyjechać tu i posprzątać po tobie. I ty masz czelność mnie za to krytykować? Ty masz aż tyle cholernej bezczelności, że śmiesz kwestionować moje metody?
Doug bezradnym gestem wskazuje na mnie.
- Jezu Chryste, Steve! Ta pierdolona kierowniczka akademika wszystkiego się domyśliła. Jak sądzisz, ile czasu minie, zanim policja wszystkiego się dowie?
Steve patrzy na mnie, a potem nerwowo oblizuje wargi językiem; przypomina jakiegoś węża.
- Wiem. Dlatego musimy się jej pozbyć.
I wtedy jedna ze stojących przy mnie ubranych w czerwone szaty postaci mówi:
- Hm, stary? Powiedziałeś, że tylko ich postraszymy, tak jak tego sprzątacza...
- Postraszycie? On się o mało nie wykrwawił na śmierć! - wołam.
- Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo - grozi Steve, podsuwając mi pod nos ostrze noża - to zabiję cię natychmiast, zamiast pozwolić ci odejść z tego świata łagodnie. - Czubek noża odsuwa się ode mnie i wskazuje szklankę stojącą na ołtarzu. Jest chyba pełna wody. - Wypij to - rozkazuje Steve.
Spoglądam na tę szklankę. Nie mam pojęcia, co zawiera, ale sądząc z tego, co się działo poprzedniej nocy z Jordanem, to rohypnol, zwany inaczej pigułką gwałtu, popularny na uczelniach środek uspokajający.
Jedna jego dawka, rozpuszczona w wodzie, powinna zrobić ze mnie osobę znacznie bardziej spolegliwą, kiedy przyjdzie czas na użycie noża.
Wtedy właśnie stwierdzam, że mam już zdecydowanie dosyć. Jest mi gorąco, brzuch mnie boli, a w dodatku martwię się bardzo o Gavina i Jeffa. Szkoda, że nie pozwoliłam Cooperowi zabić Douga Winera, kiedy miał taką okazję. Szkoda, że sama nie złapałam jednej z jego poduszek i nie przydusiłam mu nią głowy, i nie potrzymałam, dopóki gówniarz nie przestałby walczyć.
Nie. To zbyt łagodne. Szkoda, że sama mu nie zacisnęłam rąk na tym grubym karku i nie wycisnęłam z niego powoli całego życia, tak jak Doug wycisnął je z Lindsay...
- No już, Heather - popędza mnie Steve, niecierpliwie wymachując nożem. - Nie mamy na to całej nocy.
- Hm, Steve - odzywa się ten facet koło mnie. - Serio, facet. To się już robi dziwne.
- Zamknij się - gasi Steve kumpla z Tau Phi. Łapie szklankę i podsuwa mi ją pod sam nos. - Wypij to!
Odwracam głowę.
- Nie.
Steve Winer gapi się na mnie.
- Co?!
- Nie - powtarzam. Czuję, że wszyscy w stołówce mnie popierają. Do członków Tau Phi zaczyna docierać, że ich prezes zwariował. Nie pozwolą mu mnie skrzywdzić. Jestem tego prawie pewna. - Nie mam zamiaru tego wypić.
- Co ty wygadujesz, nie masz zamiaru tego wypić? - Na twarzy Steve'a pojawia się cień uśmiechu. - Ślepa jesteś? Trzymam ci nóż na gardle.
- I co z tego? - Wzruszam ramionami. - A co to dla mnie za różnica? I tak mnie zabijesz.
To nie to, co Steve chciał usłyszeć. Uśmiech znika z jego warg, a na twarzy nie zostaje nawet ślad po dobrym humorze, kiedy podaje szklankę facetowi po mojej prawej stronie, podchodzi do Gavina, łapie go za włosy, szarpnięciem odchyla mu głowę do tyłu i przystawia nóż do jego obnażonego gardła...
- Steve, stary, przestań! - woła jeden z moich strażników, a ja jednocześnie mówię: - Zaraz wypiję, zaraz wypiję.
A potem łapię szklankę i wychylam ją do dna.
- Dość tego - mówi facet, który trzymał szklankę. - Wynoszę się stąd. Jeff ma rację, wy jesteście popieprzeni wariaci.
Rusza do wyjścia ze stołówki, wraz z nim paru innych Tau Phi, włącznie ze wszystkimi kandydatami na członków, poza Jeffem Turnerem, który nadal leży na posadzce, nieruchomy jak sama śmierć.
- Nie pozwólcie im wyjść - warczy Steve do Tau Phi, którzy skopali Jeffa. Ale nawet oni chyba się wahają. - Słyszycie mnie? - Steve puszcza włosy Gavina i staje tam, zdezorientowany, gapiąc się, jak jego kumple z bractwa zaczynają go, jeden po drugim, opuszczać. - Chłopaki. Nie możecie tego zrobić. Złożyliście przysięgę. Przysięgę całkowitej lojalności. Dokąd wy... Co wy sobie...
Doug zaczyna się chyba bać.
- Jezu, Steve - mamrocze. - Puśćmy ich. Po prostu...
Ale Doug przerywa w pół zdania. To dlatego, że Steve rzucił nóż i gdzieś spomiędzy fałd swojej szaty wyciągnął niewielki rewolwer, który trzyma teraz na wysokości klatki piersiowej swojego brata.
- Douglas - mówi Steve. - Mam już dosyć ciebie i tych twoich jęków.
- Jezu, Steve! - woła znowu Doug. Ale tym razem lęk i łzy w jego głosie każą innym Tau Phi przystanąć i obejrzeć się za siebie.
I wtedy robię to, co wiem, że muszę zrobić. Przecież nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Wszyscy gapią się na Steve'a, który stoi do mnie plecami.
I dlatego, kiedy tylko widzę, że zaciska palec na spuście, rzucam się przed siebie, szeroko rozpościerając ramiona, wprost na posadzkę jadalni. Bo wiem na temat posadzki jadalni w Fischer Hall coś, czego Steve Winer na jej temat nigdy się nie dowie, a mianowicie, że jest idealnie czysta. Julio nie odpowiada może za stan czystości za kontuarem baru z gorącymi daniami, ale odpowiada za samą jadalnię, której podłogę woskuje i froteruje do stanu gładkości lodowiska. Co oznacza, że sunę po tej podłodze jak łyżwiarka figurowa, tyle że na brzuchu, aż wreszcie zderzam się z nogami starszego Winera, obejmując je ramionami i obalając Steve'a na podłogę.
A potem chwytam go za nadgarstek i zatapiam w nim zęby z taką siłą, że musi wypuścić ten rewolwer. A on wrzeszczy i zwija się z bólu i przerażenia.
Doug chyba pierwszy otrząsa się z zaskoczenia - być może dlatego, że tylko on jeden nie miał dość przytomności umysłu, żeby się rzucić na ziemię, kiedy Steve wymachiwał tym rewolwerem, więc jako jedyny w stołówce stoi w tej chwili na nogach. Potykając się, rzuca się naprzód i chwyta rewolwer upuszczony przez brata. Ręce mu się trzęsą kiedy mierzy z tego rewolweru...
Niestety, akurat do mnie.
- Nie! - woła Steve chrapliwie. - Nie strzelaj, ty mały popaprańcu! Możesz trafić we mnie!
- Ja chcę trafić w ciebie! - krzyczy Doug. Naprawdę. Krzyczy głośno. Łzy mu płyną po twarzy. - Mam już powyżej uszu, że zawsze mi powtarzasz, że jestem popaprańcem! I okay, może jestem popaprańcem... Ale przynajmniej nie jestem wariatem! Tak, zabiłem Lindsay, ale nie miałem zamiaru. To ty jesteś chorym szaleńcem, który wymyślił, że to dobry pomysł, żeby zostawić jej głowę w garnku na gazie. Kto w ogóle robi takie rzeczy, Steve? Kto?! A potem jeszcze kazałeś nam pokłuć nożem tego biednego sprzątacza... A teraz chcesz, żebyśmy zabili tę dziewczynę... I po co? Żeby popisać się przed twoimi kolesiami z bractwa i pokazać im, że umiesz być wrednym draniem, tak jak wrednym draniem był tata, kiedy sam należał do Tau Phi?
Otwór lufy rewolweru trzymanego przez Douga denerwująco przesuwa się to w stronę Steve'a, to moją. Steve, leżący pode mną, zaczyna się pocić. Obficie.
- Doug - mówi. - Dougie. Proszę. Oddaj mi...
- Ale tata nikogo nie zabijał, Steve! - ciągnie Doug, jakby nic nie słyszał. - On nie ćwiartował ludzi na kawałki! Był wrednym skubańcem, ale takich rzeczy nie robił! Dlaczego ty tego nie rozumiesz? Dlaczego nie możesz zrozumieć, że niezależnie, co zrobisz, nigdy nie będziesz taki jak tata!
- Dobra - przyznaje Steve. - Nigdy nie będę taki jak tata. A teraz odłóż broń...
- Nie! - drze się Doug. - Bo ja wiem, co się stanie! Obrócisz wszystko jak kota ogonem i znów będzie, że to moja wina. Jak zawsze! Bo zawsze tak robisz! A ja nie mam zamiaru dłużej się na to godzić! Nie tym razem!
I wtedy celuje z rewolweru dokładnie w środek czoła Steve'a. Wtedy jakiś spokojny, trochę znajomy głos odzywa się od strony drzwi stołówki:
- Rzuć tę broń, synu.
Doug podnosi wzrok, jest zaskoczony i oburzony zarazem. Ja też obracam głowę i głupieję na widok Reggiego - tak, dilera narkotyków, Reggiego - który trzyma w ręku bardzo malutkiego i błyszczącego glocka kaliber 9 milimetrów, celując w klatkę piersiową Douga.
- Rzuć broń - rozkazuje Reggie. Zabawne, ale jego akcent z Jamajki zupełnie gdzieś zniknął. - Nie chcę cię zranić, ale jeśli będę musiał, to zrobię to. Chyba obaj o tym wiemy.
Steve, nadal przygnieciony moim ciężarem, krzyczy:
- Och, panie władzo, jak dobrze, że pan tu jest! Ten facet zwariował i usiłował mnie zabić!
- Aha - mówi Reggie bezbarwnym tonem. - Oddaj mi broń, synu. Doug zerka na brata, który spode mnie kiwa zachęcająco głową.
- No już, Dougie, oddaj rewolwer panu policjantowi.
Ale teraz Doug płacze już tak rzęsiście, że nie ma mowy o strzelaniu.
- Steve, jesteś takim dupkiem... - I oddaje broń Reggiemu, który przekazuje ją detektywowi Canavanowi; jego postać majaczy w drzwiach stołówki, też z wycelowaną bronią.
- Może pan tego nie wie, panie władzo, ale właśnie uratował nam pan życie - plecie trzy po trzy Steve Winer. - Mój brat usiłował mnie zabić...
- Dobra. - Reggie sięga do paska po kajdanki. - Heather, zejdź, proszę, z pana Winera.
Uprzejmie zsuwam się na podłogę. I nagle zauważam, że pomieszczenie zaczyna lekko wirować. Ale to nie jest nieprzyjemne wrażenie.
- Reggie! - wołam z miejsca, gdzie leżę rozciągnięta na podłodze - To ty jesteś tajnym gliną? Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?!
- Bo on jest z federalnych. - Detektyw Canavan stanął nade mną i mniej więcej dwudziestu umundurowanym podwładnym wydaje rozkaz zakucia w kajdanki wszystkich osób w czerwonych szatach. - Wells ze zwykłym tupetem udało ci się wepchnąć w sam środek policyjne pułapki zastawianej przez brygady antynarkotykowe od miesięcy. Przy okazji, moje serdeczne gratulacje.
- Panie detektywie! - wołam radośnie, wpatrując się w detektywa Canavana. - Ale dlaczego to tak długo trwało?
- Mieliśmy trochę problemów z dostaniem się do środka - wyjaśnia. - Strażnik ochrony... stawiał opór. I nikt nie mógł znaleźć klucza.
- Przewraca oczami. - Swoją drogą to typowe dla tego akademika. Ale dlaczego ty masz takie szerokie źrenice?
- Bo tak strasznie się cieszę, że pana widzę! - wołam, siadając, żeby zarzucić mu ramiona na szyję, kiedy pochyla się nade mną, żeby mi pomóc wstać. - Kocham pana tak bardzo!
- Ugh - mówi detektyw Canavan, kiedy lgnę do niego, bo pokój zaczyna wokół mnie dość prędko wirować. - Wells? Czyś ty się czegoś naćpała?
- Kazali jej coś wypić - odzywa się Gavin, którego rozwiązuje pokojówka - utajona agentka brygad antynarkotykowych, a ranę na policzku ogląda dwóch sanitariuszy, którzy w ogóle nie wiadomo skąd się tam wzięli. Tak jak się spodziewałam, taśma pozostawiła zaczerwienioną skórę wokół ust i wydarła mu fragment miękkiej, delikatnej bródki, przez co wygląda na jeszcze rzadszą.
- Gavin! - wołam, puszczając detektywa Canavana i na odmianę chwytając w ramiona jego, ku wyraźnej irytacji usiłujących go opatrywać sanitariuszy. - Ciebie też kocham! Ale jak kumpla.
Gavin nie robi wystarczająco, moim zdaniem, szczęśliwej miny.
- To chyba rohypnol - mówi, usiłując się wyplątać z mojego uścisku, co mnie osobiście wydaje się co najmniej niegrzeczne.
- Dobra - rzuca detektyw Canavan, biorąc mnie za ramię. - Idziemy.
- A dokąd idziemy? - pytam.
- Myślę, że na dobry początek do szpitala. Przyda ci się trochę elektrolitów.
- Ale mnie się wcale nie chce pić - zapewniam go. - Mam ochotę na lody. Hej, ma pan ochotę na batona Dove? Są w tej tam zamrażarce. Hej, wszyscy powinni się poczęstować batonami Dove. Ludzie, hej! - wołam, oglądając się za siebie. - Poczęstujcie się batonami Dove! Ja stawiam!
- No chodź już, Wells - mówi detektyw Canavan, mocno trzymając mnie za ramię. - Starczy tego.
A potem wyprowadza mnie ze stołówki do holu, a ja widzę coś, co każe mi zapomnieć zupełnie o lodowych batonach Dove. I to wcale nie jest widok Zgryźliwego Curtissa w kajdankach - chociaż on również mnie bardzo cieszy. Ani widok połowy mieszkańców akademika, którzy stoją tam i usiłują się dowiedzieć, co się dzieje, ani Toma, Sarah i opiekunów pięter, którzy namawiają ich, żeby wrócili do swoich zwykłych piątkowych nocnych zajęć.
Nie. To mój ojciec.
- Tato! - wołam, wyrywając się detektywowi Canavanowi i rzucając się w objęcia czekającego na mnie ojca.
- Heather - mamrocze, chyba bardzo zdziwiony tym moim powitaniem, ale na pewno nie jest mu z powodu tego powitania przykro. - Dzięki Bogu, nic ci się nie stało!
- Bardzo cię kocham - informuję go.
- Ona w tej chwili wszystkich bardzo kocha - mówi do taty detektyw Canavan. - Dali jej rohypnol.
- Ale to nie dlatego cię kocham - zapewniam ojca, zaniepokojona, że w przeciwnym razie jego uczucia zostaną zranione. - I wcale nie dlatego, że zadzwoniłeś po policję i nie dałeś mi obciąć głowy.
- No cóż - chichocze tata. - Dobrze wiedzieć. Ale ma zakrwawione usta. Dlaczego ona ma zakrwawione usta?
I wtedy zauważam, że tata nie stoi sam. Obok niego widzę Coopera! Sięga po jedną z tych swoich licznych chusteczek do nosa. Chusteczki są widać szalenie ważnym elementem wyposażenia prywatnego detektywa.
- Pogryzła jednego faceta. To dlatego - wyjaśnia detektyw Canavan.
- Cooper! - wołam, zarzucając mu ramiona na szyję, kiedy on usiłuje obetrzeć mi z warg krew Steve'a Winera. - Tak się cieszę, że cię widzę!
- Zdaję sobie z tego sprawę - przyznaje Cooper. Z jakiegoś powodu się śmieje. - Nie ruszaj się, masz trochę...
- Tak bardzo cię kocham - informuję go. - Chociaż powiedziałeś Gavinowi, że nadal jestem zakochana w twoim bracie. Dlaczego to zrobiłeś, Cooper? Ja już wcale nie kocham Jordana. Nic a nic.
- Okay - mówi Cooper. - Wierzymy ci na słowo. No, nie ruszaj się.
- No bo nie kocham - zapewniam go. - Nie kocham Jordana. Kocham ciebie. Naprawdę bardzo, bardzo cię kocham.
Na linii wzroku po raz kolejny staje mi Reggie, kiedy Cooper już kończy mnie obmywać, więc wołam:
- Reggie! Kocham cię! Tak bardzo cię kocham! Chcę pojechać do ciebie w odwiedziny na tę twoją plantację bananów!
- Heather, ja nie mam żadnej plantacji bananów - wyjaśnia Reggie. On też się śmieje. Dlaczego wszyscy się śmieją? Może powinnam rzucić pisanie piosenek i zostać komikiem, bo najwyraźniej strasznie wszystkich rozśmieszam. - Pochodzę ze stanu Iowa.
- Nic nie szkodzi - mówię, kiedy jakiś sanitariusz delikatnie zdejmuje moje ramiona z szyi Coopera. - I tak cię kocham. Wszystkich was kocham! I ciebie, Tom, i Sarah, i nawet doktor Kilgore. A w ogóle gdzie jest doktor Kilgore?
I wtedy pokój zaczyna bardzo szybko wokół mnie wirować - naprawdę bardzo szybko - a ja nie jestem już w stanie dalej walczyć z sennością.
I później już nic więcej nie pamiętam.
Powiedziałeś, że mnie
kochasz
I że ten szajs nie bierze się
znikąd,
Tylko z głębi serca.
Piosenka Gavina
Słowa/muzyka: Heather Wells
Głowa mi pęka.
Poważnie.
To wcale nie jest śmieszne.
W głowie mi się nie mieści, że ludzie zażywają ten narkotyk dla rozrywki. Jeśli tak czuł się wczoraj Jordan - czy to było zaledwie wczoraj? - w tej Upalonej Wronie, to ja się wcale nie dziwię, że podziękował za piwo. Nigdy więcej już niczego nie wypiję. Niczego. Nawet...
- Heather?
Otwieram jedno oko. Zdumiewa mnie, kogo widzę przy swoim łóżku na kółkach. Mojego własnego szefa. Ze wszystkich ludzi na świecie muszę się budzić i otwierać oczy właśnie przy moim szefie? Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam Toma i tak dalej.
Ale nie aż tak bardzo.
- Jak się czujesz?
- Jak krowie łajno - informuję go.
- Przykro mi to słyszeć. - Wyciąga przed siebie pęk balonów ze sklepiku z prezentami, z napisem „Życzenia powrotu do zdrowia”. - Od naszego działu.
Jęczę i zamykam oczy. Poważnie, to zły znak, kiedy kolorowe balony są zbyt jaskrawe dla oczu.
- Powinnaś niedługo zacząć się czuć lepiej - tłumaczy Tom. W jego głosie drży nutka śmiechu. - Pompują w ciebie masę płynów i witaminy B.
- Ja chcę do domu - jęczę żałośnie. Nie jestem w stanie nawet unieść ramienia, tyle mi w nie nawtykali igieł.
- No cóż, masz szczęście - powiada Tom. - Nie zabierają cię na oddział. Jeszcze tylko kilka godzin kroplówki tu, na ostrym dyżurze, i powinnaś nadawać się do wypisu.
Wzdycham. W głowie mi się to nie mieści. Jestem na ostrym dyżurze w St. Vincent's, na tym samym ostrym dyżurze, na którym odwiedzałam tak licznych studentów znajdujących się w podobnej do mojej obecnej kondycji.
Ale nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że człowiek czuje się wtedy aż tak podle.
- Posłuchaj - mówi Tom głosem, w którym nie ma już śladu śmiechu. - Chciałem, żebyś dowiedziała się jako pierwsza.
Otwieram jedno oko.
- Naprawdę odchodzisz z pracy? - pytam.
- Ależ skąd. - Tom chichocze. - Dostałem awans. Na koordynatora rejonu.
Otwieram drugie oko.
- Co?!
- Stan był pod wrażeniem tego, jak się uporałem ze sprawą Lindsay - wyjaśnia Tom podekscytowanym tonem - że dał mi awans. Nadal będę się zajmował akademikami, ale teraz wyznaczono mi Waverly Hall. Bractwa studenckie, Heather. Stan mówi, że zdaje sobie sprawę z tego, że niezbędna jest obecność jakichś dorosłych osób na ich terenie... I to oznacza dziesięć tysięcy dolarów podwyżki rocznie. Oczywiście, będę musiał radzić sobie z takimi ananasami jak Tau Phi, ale teraz, kiedy Steve i Doug zostali aresztowani, nie powinni sprawiać kłopotów. A Steven, trener Andrews, mówi... że chętnie mi pomoże...
Zamykam oczy. To jest po prostu niewiarygodne. Wreszcie dostaję szefa, którego lubię, i zaraz mi go zabierają.
Poza tym przepraszam bardzo, ale to nie Tom uporał się ze sprawą Lindsay. To ja się z nią uporałam. To ja o mało nie dałam się zabić, próbując zmusić jej morderców do przyznania się. Gdzie jest moja podwyżka?
Zaczynam nawet żałować, że mnie nie zabili. Przynajmniej głowa by mnie tak okropnie nie bolała.
- Wow. To super, Tom.
- Nie martw się - pociesza mnie Tom. Czuję, że poklepuje mnie po dłoni. - Zadbam o to, żebyś dostała naprawdę świetnego nowego szefa. Okay?
- Tak - mówię. - Okay.
Musiałam chyba z powrotem zasnąć, bo kiedy znów otwieram oczy, Toma już nie ma. Zamiast niego siedzą tam Magda, Sarah i Pete.
- Idźcie sobie - wyganiam ich.
- Och, Bogu dzięki - mówi Magda z taką miną, jakby jej ulżyło. - Nic jej nie dolega.
- Głowa mi pęka.
- To ta benzodiazepina przestaje działać na centralny system nerwowy - oświadcza Sarah. - Ten lek uspokajająco - nasenny. Przez jakiś czas będziesz się czuła podle.
Piorunuję ją wzrokiem.
- Dzięki.
- Chcieliśmy tylko zobaczyć, jak się czujesz - dorzuca Pete. - I powiedzieć ci, żebyś się nie martwiła.
- Tak - oświadcza Magda, łapiąc za krawędź mojego łóżka i aż podskakując z podekscytowania. - Znaleźli tę kokainę!
- Właśnie - dodaje Pete. - Znaleźli kokainę. Ten zapas Douga Winera. Ten, który ukradła Lindsay.
Słysząc to, nieco szerzej otwieram oczy.
- Naprawdę? Gdzie była?
- A jak sądzisz? - pyta Sarah. - W pokoju Kimberly Watkins.
- Ale... - Wiem, że niewiele w tej chwili chwytam. Ale nie sądziłam, że jestem aż tak półprzytomna. - Kimberly i Lindsay działały w jakiejś zmowie?
Sarah kręci głową.
- Nie. Lindsay przykleiła torebkę pod swoim ulubionym stolikiem w stołówce. A kiedy po nią przyszła, żeby ją oddać Dougowi, nie było jej tam. Bo ktoś już ją wcześniej znalazł. Ktoś, kto regularnie siada przy tym stoliku z Lindsay. Czy raczej siadał. Spoglądam na nią.
- Kimberly Watkins?! Kimberly Watkins przez ten cały czas miała kokę Douga? - Kiedy Sarah kiwa głową, pytam: - Ale jak się tego dowiedzieliście?
- Od Cheryl - wyjaśnia Magda. - Była tak wściekła za to, co Kimberly powiedziała o Lindsay i trenerze Andrewsie, a potem jeszcze i za to, jak oberwał biedny Jeff, któremu zresztą nic nie będzie, złamali mu tylko kilka żeber, że poszła porozmawiać z Kimberly i... no cóż... Powiedzmy sobie tylko, że nie zachowały się jak przystało na dwie moje małe gwiazdeczki.
- Cha, chyba że chodzi ci o Paris Hilton i Nicole Richie - podsuwa Sarah.
- Cheryl stłukła Kimberly na kwaśne jabłko - dodaje Pete. - A Kimberly się przyznała. Miała chyba zamiar sama zacząć handlować narkotykami na małą skalę. Widziała, jak Lindsay chowała towar, i ukradła go przy pierwszej nadarzającej się okazji. Tyle że po tym, co spotkało Lindsay, za bardzo się przeraziła, żeby coś rozkręcać. Bardzo się bała, że Winerowie odkryją, że to ona ma tę kokę, i zrobią jej to samo, co zrobili Lindsay.
- To dlatego wciąż próbowała skierować mnie na jakiś fałszywy trop - mruczę.
- Właśnie - potwierdza Sarah. - W każdym razie Cheryl poszła prosto na policję z tym, czego się dowiedziała, i teraz Kimberly też jest aresztowana. Zdaje się, że brygady antynarkotykowe już od paru miesięcy usiłowały rozpracować coś, co było największą siatką dilerską w kampusie uniwersytetu. Tyle że do czasu zabójstwa Lindsay naprawdę nie mieli pojęcia, od kogo te wszystkie dzieciaki biorą towar. To dlatego Reggie pracował w parku jako tajny agent. Mieli nadzieję, że znajdzie jakiś trop... I wreszcie mu się to udało, kiedy go zapytałaś o tych Winerów. Ale wtedy nie mieli jeszcze żadnych dowodów...
Sarah wzrusza ramionami.
- Teraz, poza oskarżeniem o posiadanie i sprzedaż narkotyków, na Winerach ciążą też zarzuty zabójstwa i usiłowania zabójstwa... No i jeszcze na paru facetach z ich bractwa też. Tatuś Winerów już zatrudnił najlepszych adwokatów od spraw kryminalnych w mieście. Ale nie wiem, jak ci faceci mieliby się wymigać od kary, skoro policja będzie miała twoje zeznania. Aha, i jeszcze Kimberly, która będzie świadkiem strony skarżącej w zamian za wycofanie zarzutów o posiadanie narkotyków...
- A więc Kimberly wyleciała z uczelni? - pytam.
- Hm - mówi Magda - Tak. Oni wszyscy wylecieli. Nawet Winerowie.
- Dobrze - mruczę słabo, bo oczy znów mi się same zamykają. - Będę miała więcej miejsc, kiedy w przyszłym tygodniu przeprowadzę zamianę pokojów.
Na jakiś czas zapadam się w miłosierną ciemność - widać mój centralny system nerwowy znów poddaje się działaniu leków uspokajających. Kiedy ponownie otwieram oczy, widzę przed sobą detektywa Canavana i Reggiego.
- Ty! - zwracam się do Reggiego. - Okłamałeś mnie! Uśmiecha się. Aż serce mi się ściska, kiedy widzę, że jego złote zęby znikły.
- Przepraszam - mówi. - To w ramach obowiązków służbowych.
- Brian pracuje jako tajny agent dla brygad antynarkotykowych, Heather - wyjaśnia detektyw Canavan. - Prawie od roku jako tajniak działał w tym parku, usiłując dowiedzieć się, skąd na imprezy w kampusie napływały takie ilości narkotyków. Dzięki tej twojej wskazówce co do Winerów Brian mógł skierować swoją agentkę do pracy w roli pokojówki i udało im się zebrać wszelkie dowody, jakich potrzebowali, żeby przyskrzynić Winerów nie tylko za handel narkotykami, ale też za zabójstwo i czynną napaść.
A więc to ta pokojówka, którą widziałam w siedzibie Tau Phi, jak ścierała napis „Grube laski poszły won”. Patrzę na Reggiego.
- Brian? Wzrusza ramionami.
- Reggie brzmi o wiele bardziej w stylu ulicy, wiesz.
- Czy ty kiedykolwiek byłeś na Jamajce? - pytam go.
- O Boże, skąd - odpowiada. - Jeśli trafi mi się jakiś urlop, to zaraz spadam w góry. Jeżdżę na nartach.
Znów spoglądam na detektywa Canavana.
- Dostanę jakiś medal czy coś?
- Hm - mruczy detektyw Canavan. - Nie. Ale przyniosłem ci coś takiego. - Podaje mi baton czekoladowy Dove z ciemną czekoladą. - Te z lodami by się rozpuściły - wyjaśnia.
Unoszę rękę - tę, w którą mam wbite te wszystkie wenflony - i szybkim ruchem wyrywam mu tego batona.
- To miasto - oświadczam - schodzi na psy pod względem nagród za odwagę cywilną.
Idą sobie, a ja zjadam batonik. Jest pyszny. Tak pyszny, że zaraz znów zasypiam. A kiedy się budzę, pochyla się nade mną Gavin McGoren.
- Proszę, proszę - mówi z uśmiechem. - Czy to nie zabawna zmiana sytuacji? Teraz to ty leżysz na szpitalnym łóżku, a nie ja. Muszę powiedzieć, że zdecydowanie wolę tak jak teraz.
- Kto cię tu wpuścił? - pytam. Gavin wzrusza ramionami.
- Też jestem pacjentem - odpowiada. Obraca się i pokazuje mi policzek, w który go uderzył Steve. - Siedem szwów. Co o tym myślisz? Zostanie mi urocza blizenka, nie?
Zamykam oczy.
- Twoja matka mnie zabije.
- O czym ty mówisz, kobieto? - oburza się Gavin. - Życie mi uratowałaś.
- Przeze mnie zostałeś porwany i pobity - protestuję, znów otwierając oczy. - Gavin, ja... Nawet nie umiem ci powiedzieć, jak mi przykro. Naprawdę. Nie powinnam była cię w to wszystko wplątywać.
Z okolic ust Gavina znikły już czerwone podrażnienia. Znikła też kozia bródka. Najwyraźniej zadał sobie ten trud i ogolił się przed wizytą u mnie. Co powinnam potraktować jako ostrzeżenie, ale po tym narkotyku wrodzona bystrość jakoś mi się stępiła.
- Możesz mi to wynagrodzić, jeśli będziesz chciała.
- Tak? Jak? - Jestem szczerze przekonana, że poprosi mnie o jedynkę z widokiem na park.
Zamiast tego zaprasza mnie na randkę.
- Wiesz - proponuje. - Jakoś tak kiedyś. Moglibyśmy gdzieś pójść. Pograć w bilard czy coś. Kiedy poczujesz się lepiej. To wcale nie musi być randka - dodaje szybko. - Ja wiem, że ty się nadal jeszcze kochasz w tym Jordanie Cartwrighcie i tak dalej. Ale rozumiesz. Możemy spróbować. Zobaczyć, co z tego wyjdzie.
- Gavin. - Jestem chyba pierwszą zastępczynią kierownika administracyjnego któregoś z akademików Uniwersytetu Nowojorskiego, która została zaproszona na randkę, kiedy leżała na łóżku szpitalnym na ostrym dyżurze w St. Vincent's, dochodząc do siebie po zatruciu narkotykami. - Nie mogę się z tobą umawiać. Jesteś naszym mieszkańcem. Nie wolno mi się umawiać z mieszkańcami akademika.
Gavin myśli o tym przez chwilę. A potem wzrusza ramionami.
- To wynajmę sobie jakieś mieszkanie. Otwieram oczy szerzej.
- Gavin, czy ty masz pojęcie, ile wynosi czynsz na Manhattanie? Poza tym nadal jesteś studentem. Pracownikom administracji Uniwersytetu Nowojorskiego nie wolno umawiać się ze studentami.
Gavin zastanawia się nad tym przez minutę. A potem powiada:
- No dobra, to po moim dyplomie. W przyszłym roku. Umówisz się wtedy ze mną?
Jestem zbyt zmęczona, żeby stawiać opór.
- Tak, Gavin - zgadzam się. - W przyszłym roku, po twoim dyplomie, pójdę z tobą na randkę.
Gavin jest bardzo z siebie zadowolony.
- Super. Powiedziałaś, że mnie kochasz, wiesz. Natychmiast otwieram oczy.
- Gavin, byłam pod wpływem tego świństwa.
- Ja wiem - mówi, ciągle bardzo zadowolony. - Ale taki szajs nie bierze się znikąd. Tylko z głębi serca.
Kiedy otwieram oczy ponownie, widzę Patty i Franka.
- Cześć - chrypię.
- Mogłaś po prostu powiedzieć, że nie jesteś jeszcze gotowa wystąpić na scenie - mówi Frank. - Nie musiałaś posuwać się aż tak daleko, żeby się wymigać od występu.
- Frank! - Patty jest rozdrażniona. - Heather, nie słuchaj go. Właśnie się dowiedzieliśmy. Jak się czujesz?
- Och - wzdycham. Mój głos nadal brzmi strasznie. - Świetnie.
- Poważnie - naciska mnie Frank. - W pubie gramy przez cały tydzień. Więc jeśli nie czujesz się na siłach dziś wieczorem, zostaje jeszcze jutro. I pojutrze też.
- Frank. - Patty jest rozzłoszczona. - Daj jej spokój. Nie widzisz, że śpiewanie to ostatnia rzecz, na jaką ma teraz ochotę?
- Nie - zaprzeczam, zaskakując samą siebie.
Frank i Patty rzucają mi dziwne spojrzenia.
- Nie co, kochanie? - pyta Patty.
- Nie, ja chcę zaśpiewać - przyznaję. Dopiero kiedy te słowa padły już z moich ust, zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście tak jest. - Chcę z wami wystąpić. Ale zaśpiewam tylko jedną piosenkę.
Patty kręci głową.
- Och, Heather. Jeszcze ciągle jesteś naćpana.
- Wcale nie. - Frank uśmiecha się od ucha do ucha. - Ona mówi serio. Prawda, że mówisz serio, Heather?
Kiwam głową.
- Ale nie dziś wieczorem, dobrze? Bo głowa mnie boli. Frank uśmiecha się jeszcze szerzej.
- Umowa stoi - mówi. - To co zaśpiewasz? Coś swojego? Coś nowego?
- Nie. Jakąś piosenkę Elli. Uśmiech Franka blednie.
- Masz rację - mruczy do Patty. - Jeszcze jest naćpana.
- Ona ma na myśli Elle Fitzgerald - syczy do niego Patty. - Po prostu uśmiechnij się i pokiwaj głową.
Frank uśmiecha się i kiwa głową.
- Dobrze, Heather. To śpij smacznie, Heather.
Zamykam oczy, a oni odchodzą. Kiedy się budzę później, zerka na mnie tata.
- Kotku? - Minę ma zatroskaną. - To ja, tata.
- Wiem. - Każde słowo odczuwam jako cios w głowę. Znów przymykam oczy. - Jak się masz, tato?
- Świetnie - powiada tata. - Tak bardzo się cieszę, że nic ci się nie stało. Zadzwoniłem do twojej matki, żeby dać jej znać o wszystkim.
Otwieram jedno oko.
- Tato, po co to zrobiłeś? Ona nawet nie wiedziała, że ja jestem... Nieważne.
- Moim zdaniem ma prawo wiedzieć - upiera się tata. - To nadal twoja matka. I wiesz, ona cię kocha. Na swój własny sposób.
- Och! - wzdycham. - Jasne. No tak. No cóż. Dzięki, że zawiadomiłeś wtedy detektywa Canavana.
- Od tego ma się rodzinę, kotku - tłumaczy tata. - Posłuchaj, właśnie rozmawiałem z lekarzem. Niedługo wypuszczą cię do domu.
- A dadzą mi najpierw coś na ten ból głowy? - pytam. - Prawie nie widzę na oczy, tak mi w niej łupie.
- Zobaczę, czy uda mi się znaleźć lekarza. Heather... To, co zrobiłaś... Jestem z ciebie naprawdę dumny, kotku.
- Dzięki, tato - mówię. I te łzy w moich oczach wcale nie są spowodowane wyłącznie bólem głowy. - Tato... Gdzie jest Cooper?
- Cooper?
- Tak. To znaczy, wszyscy inni zajrzeli mnie odwiedzić poza Cooperem. Gdzie on jest? - Znienawidził mnie. Wiem to. Powiedziałam mu coś... Nie bardzo pamiętam, co. Ale wiem, że coś powiedziałam. I on mnie za to znienawidził.
- Jest na ślubie Jordana, kotku. Pamiętasz? Dziś sobota. Ale siedział tu bardzo długo, kiedy jeszcze spałaś. Musiał jednak wyjść. Obiecał swojemu bratu, wiesz.
Rozczarowanie, jakie odczuwam, jest wprost śmieszne. I przytłaczające.
- Jasne.
- O, już idzie twój pan doktor. Zobaczymy, co będzie nam miał do powiedzenia.
Wypuszczają mnie tego samego wieczoru. Po ponad dwunastu godzinach kroplówek nie czuję się jeszcze normalnie, ale przynajmniej ból głowy mi przeszedł i pokój przestał wirować. Spojrzenie w lustro w damskiej łazience mówi mi znacznie więcej, niż chciałabym wiedzieć na temat tego, co rohypnol potrafi wyrabiać z damską cerą - twarz mam białą jak kreda, usta spieczone, a oczy podkrążone tak, że wyglądają jakby mi je ktoś podbił.
Ale, hej. Przeżyłam.
To więcej, niż może powiedzieć o sobie Lindsay Combs.
Podpisuję papiery potrzebne do wypisu ze szpitala i wychodzę, z saszetką tylenolu w kieszeni jako jedyną pamiątką - tylenol, na nic lepszego się nie zdobyli - spodziewając się, że w holu zobaczę czekającego na mnie tatę.
Ale zamiast taty zastaję tam Coopera.
W smokingu.
Korci mnie, żeby zawrócić i dobrowolnie wpisać się na jakiś oddział, biorąc pod uwagę to, co wyczynia moje serce na jego widok. To z całą pewnością nie jest normalne. To na pewno oznacza, że mój centralny system nerwowy wymaga dalszych kroplówek czy czegoś podobnego.
Wstaje z krzesła i się uśmiecha.
Nie no, proszę państwa. Takie uśmiechy powinny być prawnie zakazane. Biorąc pod uwagę, co potrafią zrobić dziewczynie. No cóż, dziewczynie takiej jak ja.
- Niespodzianka - mówi. - Pozwoliłem twojemu tacie wracać do domu. Siedział tu przez cały wieczór, wiesz.
- Słyszałam, że ty też. - Unikam jego spojrzenia, bo strasznie wali mi serce. No i jestem zażenowana. Co ja mu wtedy mówiłam? Jestem pewna, że mu powiedziałam, że go kocham.
Ale tata twierdzi, że wyznawałam miłość wszystkim obecnym - włączając w to dwa iglaki stojące przed Fischer Hall.
Zresztą Cooper musiał się orientować, że to był wpływ narkotyku. Chociaż w tym przypadku oczywiście tak nie było.
- Tak - mruczy Cooper. - No cóż, przy tobie nie znam dnia ani godziny.
- Przepraszam. Na pewno żal ci tego przyjęcia.
- Powiedziałem, że pójdę na ślub. Nic nie mówiłem o przyjęciu. Nie jestem aż tak zagorzałym wielbicielem łososia. I nie lubię weselnych tańców.
Ja też nie bardzo sobie wyobrażam Coopera podrygującego na czyimś weselu.
- No cóż, dzięki.
- Nie ma za co - kwituje Cooper.
I wychodzimy na mróz. Zaparkował swój samochód przy Dwunastej ulicy. Kiedy wsiadamy, włącza silnik i ogrzewanie. Na zewnątrz jest ciemno - chociaż zaledwie minęła piąta - i palą się uliczne latarnie. Rzucają różowawe światło na zaspy śnieżne po obu stronach ulicy. Śnieg, taki piękny zaraz po tym, jak spadł, szybko zaczyna brzydnąć, kiedy sadze i kurz barwią go na szaro.
- Cooper - odzywam się, kiedy wreszcie on wrzuca bieg. - Dlaczego powiedziałeś Gavinowi, że nadal jestem zakochana w twoim bracie?
W głowie mi się nie mieści, że to powiedziałam. Nie mam pojęcia, skąd mi się wzięło to pytanie. Może w centralnym systemie nerwowym zaplątały mi się jeszcze jakieś resztki rohypnolu. Może powinnam z powrotem zgłosić się do szpitala, żeby mi je usunęli z organizmu do końca.
- Znowu to? - pyta Cooper z rozbawioną miną.
To jego rozbawienie wywołuje we mnie nagłą irytację.
- Tak, znowu to - potwierdzam.
- No, a co twoim zdaniem miałem mu powiedzieć? - pyta Cooper. - Że ma u ciebie jakieś szanse? Bo nie chciałem być tą osobą, która będzie cię musiała o tym zawiadomić, ale ten facet potężnie się w tobie zadurzył, Heather. A im częściej go prosisz, żeby cię zabierał na takie imprezy jak ta w studenckim bractwie, tym bardziej to wzmacniasz. Musiałem mu coś powiedzieć, żeby zdusić to jego zadurzenie w zarodku. Myślałem, że będziesz mi wdzięczna.
Staram się nie patrzeć mu w oczy.
- A więc sam w to nie wierzysz. To znaczy, to o mnie i o twoim bracie.
Cooper przez chwilę milczy. A potem mówi:
- Sama mi powiedz. Bo trochę trudno uwierzyć, że nic się nie dzieje, skoro ile razy się obejrzę, widzę was razem.
- To przez niego - bronię się gorąco. - To nie ja. Ja nic nie czuję do twojego brata. Koniec historii.
- Dobrze - powiada Cooper takim uspokajającym tonem, jakim należy zwracać się do osób niezrównoważonych. - Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy.
- Nie. - Słyszę z własnych ust. Co ja robię? Co ja najlepszego wyrabiam?!
Cooper, który zamierzał już wyjeżdżać z parkingu, naciska hamulec.
- Co nie?
- Nie wyjaśniliśmy sobie tego. - Ledwie mogę uwierzyć, że te słowa wychodzą z moich ust. Ale one mi się po prostu pchają na usta. Nijak nie mogę ich powstrzymać. To na pewno jeszcze ten rohypnol. Na pewno. - Jak to się stało, że ty nigdy nie zaprosiłeś mnie na żadną randkę? Czy to dlatego, że nie jesteś moją osobą zainteresowany, czy co?
Cooper odpowiada z wyraźnym rozbawieniem:
- Jesteś byłą narzeczoną mojego brata.
- Właśnie - uderzam dłonią o deskę rozdzielczą - byłą. Byłą narzeczoną. Jordan jest teraz żonaty. Z kimś innym. Byłeś tam, widziałeś to na własne oczy. Więc o co chodzi? Ja wiem, że w zasadzie nie jestem w twoim typie... - O Boże. Zapędzam się na coraz bardziej grząski grunt. Ale nie mogę się już powstrzymać. - Ale uważam, że dobrze się ze sobą dogadujemy. No wiesz. Tak na ogół.
- Heather... - Słyszę, że w głosie Coopera pojawia się nutka zniecierpliwienia. - Dopiero co wyplątałaś się z naprawdę niedobrego związku...
- Rok temu.
- ...zaczęłaś nową pracę...
- Prawie rok temu.
- ...nawiązałaś kontakty z ojcem, którego prawie wcale nie znasz...
- Z tatą dogaduję się znakomicie. Wczoraj wieczorem bardzo fajnie sobie pogadaliśmy.
- ...usiłujesz odkryć, kim naprawdę jesteś i co chcesz zrobić ze swoim życiem - kończy Cooper. - Jestem pewien, że ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili potrzebujesz, to chłopak. A już zwłaszcza brat twojego byłego narzeczonego. Z którym mieszkasz. Uważam, że twoje życie jest, jak dotychczas, wystarczająco skomplikowane.
Wreszcie obracam się na swoim siedzeniu, żeby na niego popatrzeć.
- Nie uważasz, że to ja powinnam o tym decydować? - pytam go. Tym razem to on umyka wzrokiem.
- Okay - mówi. - Moje życie jest zbyt skomplikowane. Heather, nie chcę być tym facetem, z którym będziesz się leczyła po tamtym związku. Ja się do tego nie nadaję. Nie umiem tańczyć, jak mi zagrają. Nie umiem grać drugich skrzypiec.
Wprawia mnie to w osłupienie.
- Drugich skrzypiec? Jakich drugich skrzypiec? Cooper, Jordan i ja zerwaliśmy ze sobą rok temu...
- I z kim się od tamtej pory spotykałaś? - pyta ostro Cooper.
- No, ja... Ja... - Z trudem przełykam ślinę. - Z nikim.
- No widzisz. Potrzebujesz faceta, przy którym do siebie dojdziesz. A ja się do tego nie nadaję.
Gapię się na niego. „Dlaczego?” - mam ochotę zapytać. „Dlaczego nie chcesz być tym facetem, przy którym dojdę do siebie? Bo ci się nie podobam? Czy może dlatego, że chciałbyś ode mnie czegoś więcej?”
Patrząc na niego, zaczynam się domyślać, że prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem.
A przynajmniej... jeszcze nie tak prędko.
No a jeśli jednak to jest to pierwsze...
No cóż, w takim razie odechciewa mi się żyć.
- Wiesz co? - mówię, odwracając wzrok. - Masz rację. Nie ma sprawy.
- Naprawdę? - pyta Cooper. Patrzę na niego. I się uśmiecham.
Wymaga to ode mnie odwołania się do wszystkich resztek sił, jakie mi pozostały. Ale udaje mi się.
- Naprawdę - odpowiadam. - Wracajmy do domu.
- Okay - mówi Cooper. I oddaje uśmiech.
To mi wystarczy. Na razie.
Tad Tocco
Adiunkt
Dyżury
środy 14.00 - 15.00
Tak właśnie wygląda tabliczka na drzwiach.
I dlatego nie mogę zrozumieć, kiedy już je otwieram, co robi ten grecki bóg siedzący przede mną.
Poważnie. Facet, który siedzi przy komputerze przy tym biurku, ma długie, złote włosy - tak długie jak ja sama - i promienieje takim zdrowym wyglądem. Na jego biurku stoi plakietka z napisem „Killer frisbee 4 - ever”, a podwinięte rękawy jego koszuli odsłaniają przedramiona tak umięśnione i wspaniałe, że mam wrażenie, jakbym weszła do jakiegoś sklepu dla snowboardzistów, czy coś.
- Cześć - mówi z uśmiechem ten facet za biurkiem. Z uśmiechem, który ukazuje rząd białych, równych zębów. Ale nie tak równych, żeby były zupełnie idealne. Tylko na tyle równych, żebym mogła się domyślić, że prawdopodobnie walczył ze swoją rodziną przeciwko założeniu mu aparatu ortodontycznego.
I wygrał.
- Czekaj, nic nie mów - prosi. - Heather Wells, tak?
Jest w moim wieku. Może trochę ode mnie starszy. Ma trzydzieści, trzydzieści jeden lat. Na pewno. Chociaż nosi okulary do czytania... ale takie urocze, w złotych oprawkach. A jednak na półce nad jego głową leży pudełko na lunch ze Scooby Doo, takie, jakie dzieciaki nosiły, kiedy byłam w pierwszej klasie podstawówki.
- Hm - mamroczę. - Tak. Ale skąd... - Głos mi zamiera. No jasne. Czasami zapominam, że kiedyś moja twarz na plakatach oblepiała ściany pokojów wszystkich nastoletnich dziewczyn - i niektórych ich braci.
- Wczoraj wieczorem widziałem twój występ z Frankiem Robillardem. W Pubie Joego.
Coś mnie ściska w żołądku.
- Och. Widziałeś to?
- Dość rzadko słucham jazzu - przyznaje ten facet. - Ale podobała mi się piosenka, którą zaśpiewałaś.
- To był utwór napisany dla Elli Fitzgerald - wyjaśniam. Teraz już serio zbiera mi się na wymioty. Tak się składa, że I wish I were in love again Rodgersa i Harta to jedna z ulubionych piosenek Coopera. I może niekoniecznie dlatego zdecydowałam się ją zaśpiewać... No cóż, chociaż może był to jeden z powodów.
Dzięki Bogu w ostatniej chwili odwołano go w jakiejś pilnej, detektywistycznej sprawie. Koniec końców, chyba nie zdołałabym wyjść na scenę, gdybym wiedziała, że on jest na widowni.
- Frank i j - ja... - jąkam się. - M - my się tylko tak trochę powygłupialiśmy...
No cóż, Frank rzeczywiście się wygłupiał. Ja to wszystko traktowałam śmiertelnie poważnie... A przynajmniej póki nie okazało się, że nikt nie ma zamiaru nas wygwizdywać. Wtedy zaczęłam się odprężać i nawet całkiem nieźle bawić. A potem ludzie klaskali... Ale, oczywiście, oklaskiwali Franka (chociaż Party zapewnia mnie, że te oklaski były przeznaczone również dla mnie. Ale jestem pewna, że tylko za to, że się odważyłam wystąpić. Troszkę zardzewiałam... I nie umknęło mojej uwadze, że na tej widowni najgłośniej mnie oklaskiwał tata. Miło jest wiedzieć, że jakby co, to przynajmniej jedno z moich rodziców trzyma za mnie kciuki).
- No cóż, mnie się bardzo podobało - twierdzi Pan Fantastyczny. - A więc dostałaś wreszcie wiadomość ode mnie?
Patrzę na niego i mrugam oczami.
- Hm, owszem. Dostałam wiadomość od kogoś o nazwisku Tad Tocco...
- To ja - wyjaśnia Tad. Uśmiecha się jeszcze szerzej. On sam też robi się jeszcze większy, kiedy wstaje i wyciąga do mnie prawą rękę. Jest ode mnie wyższy. I prawdopodobnie nawet cięższy. To postawny, muskularny facet. - Twój wykładowca od wyrównawczej matematyki. - Moja dłoń zupełnie ginie w jego dłoni. - Miałem zamiar przedstawić ci się po wczorajszym koncercie, ale jakoś tak zniknęłaś zaraz po tej swojej piosence.
Mówię coś, ale nie mam pojęcia co. Jego dłoń jest stwardniała od odcisków. Na pewno od zabójczej gry we frisbee.
- W każdym razie muszę przyznać - mówi, puszczając wreszcie moją rękę i znów siadając na krześle, w tej samej chwili, w której pode mną kompletnie uginają się kolana i sama też opadam na krzesło po drugiej stronie biurka - że masz o wiele lepszą wymówkę co do tych zajęć, z których się urwałaś, niż większość moich studentów. No bo jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś opuścił pierwszy tydzień zajęć, bo był zajęty łapaniem jakiegoś mordercy.
Szczęka mi opada.
- Ty jesteś moim... Ty jesteś moim... - Zapomniałam, jak ze słów składać pełne zdania.
- Jestem twoim wykładowcą wyrównawczej matematyki - wyjaśnia Tad. - Chciałem się z tobą skontaktować w sprawie odbycia paru dodatkowych spotkań. No wiesz, za te zajęcia, które opuściłaś. Nie chciałbym, żebyś miała zaległości. Wymyśliłem więc sobie, że moglibyśmy się kilka razy spotkać. Kiedy ci będzie wygodnie, oczywiście. Może po pracy? Tu jest taki bar niedaleko twojego akademika, Fischer Hall? Upalona Wrona. Czasami w parę osób grywamy tam w strzałki, byłoby mi wygodnie, gdybyśmy właśnie tam mogli się spotykać, zwłaszcza że oboje mamy powyżej dwudziestu jeden lat. - A potem mruga do mnie okiem. On do mnie mruga okiem! - Moim zdaniem algebrę przyswaja się znacznie łatwiej pod popcorn i piwo. Co ty na to?
Jestem w stanie tylko gapić się na niego w milczeniu. On jest taki... seksowny.
O wiele bardziej seksowny niż Chłopiec za Barem. Nagle myślę, że na uniwersytecie będzie mi się podobało.
I to bardzo.
- Dla mnie bomba - mówię.