MEG CABOT
ZBRODNIE W ROZMIARZE XL
Przekład
Edyta Jaczewska
1
- Halo? Jest tam kto? - Dziewczyna w przymierzalni obok ma głos jak wiewiórka. -
Halo? Zupełnie jak wiewiórka.
Słyszą, że podchodzi do niej sprzedawca, bo jego breloczek z kluczami melodyjnie
pobrzękuje.
- Słucham? Czy mogę w czymś pomóc?
- Tak. - Bezcielesny (ale nadal wiewiórczy) głos niesie się nad przepierzeniem między
naszymi boksami. - Macie te spodnie w jakimś mniejszym rozmiarze niż XS?
Zastygam w bezruchu zjedna nogą w połowie nogawki dżinsów, które właśnie wciągam.
Śnię czy to się dzieje naprawdę? Bo co miałoby być mniejsze niż XS? Przecież mniejszego
rozmiaru już nie ma?!
No dobra, ostatnio rzadko patrzę na metki. Ale tak się składa, że pamiętam: mniejsze są
już tylko rozmiary dziecinne...
- Bo ja - wyjaśnia sprzedawcy wiewiórczy głos - zazwyczaj noszę S. A ta para w
rozmiarze XS totalnie ze mnie spada. A to dziwne. Bo wiem, że nie schudłam, odkąd po raz
ostatni byłam w waszym sklepie.
Wiewiórce trudno odmówić racji, zdaję sobie sprawę, kiedy podciągam przymierzane
dżinsy. Nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni mieściłam się w M. No dobra,
przypominam sobie. Ale za tym akurat etapem mojej przeszłości jakoś szczególnie nie tęsknię.
Co jest grane? Zwykle noszę XL... Ale przymierzyłam XL i prawie w nich pływałam. To
samo z L. Dziwne, bo ostatnio nie stosowałam diety, chyba że liczy się splenda, którą
posłodziłam sobie kawę dzisiaj rano przy śniadaniu.
Ale jestem całkiem pewna, że rogalik z serkiem kremowym i bekonem, którego zjadłam
do kawy, zniósł się wzajemnie z tą splendą.
I przecież ostatnio nie chodziłam na siłownię. Nie, żebym zupełnie nie ćwiczyła,
oczywiście. Po prostu nie robię tego, rozumiecie, na siłowni. Bo w zasadzie można spalić tyle
samo kalorii, chodząc, co biegając. Więc po co biegać? Już dawno wyliczyłam, że spacer do
Murray's Cheese Shop na Bleeker, żeby zobaczyć, jakie kanapki mają w specjalnej ofercie na
lunch, zajmuje dziesięć minut.
A spacer z Murray's do butiku Betsey Johnson na Wooster, żeby sprawdzić, czy nie
robią jakiejś wyprzedaży (uwielbiam jej welwetowe ciuchy z dodatkiem streczu!) to kolejne
dziesięć minut.
A spacer z butiku Betsey do Dean & Deluca na Broadwayu, na popołudniowe
cappuccino, żeby przy okazji przekonać się, czy mają skórki pomarańczowe w czekoladzie,
które tak lubię, to następne dziesięć minut.
I tak dalej, i zanim się obejrzysz, masz za sobą pełne sześćdziesiąt minut ruchu. I kto
śmie twierdzić, że nie da się sprostać nowym zaleceniom co do liczby ćwiczeń fizycznych? Jeśli
ja je mogę wypełnić, to może je wypełnić każdy.
Ale czy to możliwe, żebym od tego całego chodzenia zeszczuplała o całe dwa rozmiary,
odkąd po raz ostatni kupowałam dżinsy? Wiem, że zredukowałam dzienne spożycie tłuszczu
mniej więcej o połowę, odkąd w słoju na słodycze stojącym na moim biurku zastąpiłam całuski
Hersheya darmowymi prezerwatywami ze studenckiego ośrodka zdrowia. Ale mimo wszystko.
- No cóż, proszę pani... - mówi sprzedawca do Wiewiórki. - Te dżinsy rozciągają się do
figury. To znaczy, że powinna pani mierzyć dwa rozmiary mniejsze niż pani prawdziwy
rozmiar.
- Co? - W głosie Wiewiórki słychać konsternację.
I wcale jej się nie dziwię. Czuję się tak samo. Zupełnie, jakby człowiek znów musiał
borykać się z równaniami liniowymi.
- No cóż, jakby to?... - tłumaczy cierpliwie sprzedawca. - Jeśli zazwyczaj nosi pani S, to
przy dżinsach ze streczem powinna pani przymierzyć XXS.
- No to dlaczego po prostu nie umieścicie na nich rzeczywistych rozmiarów? - pyta
Wiewiórka (całkiem rozsądnie, moim zdaniem). - Bo jeśli wasze XS to w rzeczywistości M, to
czemu po prostu nie napiszecie, że to M?
- To się nazywa rozmiar schlebiający klientowi - mówi sprzedawca, nieco zniżając głos.
- Jaki rozmiar? - pyta Wiewiórka, również przyciszając głos. A przynajmniej na tyle, na
ile może przyciszyć głos Wiewiórka.
- No, wie pani... - Sprzedawca szepcze, ale ja go i tak słyszę. - Obfitszym klientkom
podoba się, kiedy mogą się zmieścić w M. Chociaż tak naprawdę noszą XL. Rozumie pani?
Zaraz. Co takiego?
Szarpnięciem otwieram drzwi do swojej przymierzalni, zanim w ogóle zdążyłam się
zastanowić, co robię.
- Ja noszę XL - zwracam się do sprzedawcy, który ma spłoszoną minę. I chyba słusznie.
No bo, dajcie spokój! - Co panu nie odpowiada w XL?
- Ależ nic! - woła przerażony. - Absolutnie nic. Ja tylko chciałem powiedzieć...
- Chciał pan powiedzieć, że XL noszą grubasy?
- Nie - upiera się sprzedawca. - Źle mnie pani zrozumiała. Ja tylko...
- Bo XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka - zwracam mu uwagę. Wiem, bo
właśnie o tym przeczytałam w „People”. - Twierdzi pan, że zamiast reprezentować średnią
krajową, jesteśmy wszystkie grube?
- Nie - mówi sprzedawca. - Nie, niczego takiego nie twierdzę. Ja... Drzwi sąsiedniej
przymierzalni otwierają się i po raz pierwszy oglądam na własne oczy właścicielkę
wiewiórczego głosu. Jest w tym samym wieku co młodzież, wśród której pracuję. Widzę teraz,
że ona nie tylko mówi jak wiewiórka. Właściwie trochę też tak wygląda. No, wiecie. Rezolutna.
Żywa. Taka drobniutka, że zmieściłaby się do kieszeni dziewczynie normalnej postury.
- A poza tym, przecież wy nawet nie robicie ubrań w jej rozmiarze. I dlaczego? - pytam
sprzedawcę, kciukiem wskazując Wiewiórkę. - Wie pan, już raczej wolałabym być przeciętna
niż nie istnieć.
Wiewiórka robi nieco zaskoczoną minę. Ale potem odzywa się do sprzedawcy:
- Hm. Właśnie!
Sprzedawca przełyka ślinę nerwowo. I głośno. Widać, że ma kiepski dzień. Po pracy
pewnie pójdzie do jakiegoś baru i będzie wszystkim opowiadał: „A potem te baby rzuciły się na
mnie i dalej się czepiać o rozmiary schlebiające klientowi. To było straszne...”
Do Wiewiórki mówi tylko:
- To ja, hm, może pójdę i, hm, sprawdzę, czy, hm, na zapleczu mamy te dżinsy, którymi
jest pani zainteresowana.
A potem czmycha.
Spoglądam na Wiewiórkę. Ona spogląda na mnie. Ma może ze dwadzieścia dwa lata i
jest bardzo jasną blondynką. Też jestem blondynką- z niewielką pomocą ze strony Lady Clairol
- ale tuż po dwudziestce to ja byłam już ładnych parę lat temu.
Niemniej i tak widzę wyraźnie, że pomijając różnicę wieku i tuszy, Wiewiórkę i mnie
połączyły więzy, które niełatwo będzie rozerwać.
Obie nas zrobiono w konia za pomocą rozmiarów schlebiających klientowi.
- Weźmiesz je? - pyta Wiewiórka, wskazując ruchem głowy dżinsy, które mam na sobie.
- Chyba tak - odpowiadam. - No bo i tak potrzebuję nowych. Ostatnią parę zarzygano
mi w pracy.
- Boże... - wzdycha Wiewiórka, marszcząc swój perkaty nosek. - Gdzie ty pracujesz?
- Och - mówię. - W akademiku. To znaczy w domu studenckim.
- Naprawdę? Na Uniwersytecie Nowojorskim? - Wiewiórka jest zaciekawiona. A kiedy
kiwam głową, woła: - Wiedziałam, że cię skądś znam! W zeszłym roku zrobiłam tam licencjat.
A w którym akademiku?
- Hm - mówię z zakłopotaniem. - Zaczęłam pracę dopiero tego lata.
- Naprawdę? - Wiewiórka jest nieco zbita z tropu. - To dziwne. Bo wyglądasz tak jakoś
znajomo...
Nawet nie mam szans wyjaśnić, czemu wyglądam jej jakość znajomo, bo moja komórka
wydaje z siebie pierwsze takty refrenu z Vacation Go-Gos -bolesne przypomnienie faktu, że
nie należą mi się żadne wakacje, dopóki nie skończy się mój półroczny okres próbny w pracy, a
to oznacza jeszcze całe trzy miesiące oczekiwania. Na wyświetlaczu pokazuje się numer i
widzę, że dzwoni moja szefowa. W sobotę.
Więc to powinno być coś ważnego. Prawda?
A jednak nie musi chodzić o nic ważnego. Och, ja uwielbiam moją nową pracę i tak
dalej - kontakt ze studentami to świetna sprawa, bo oni są bardzo entuzjastycznie nastawieni
do Wielu kwestii, nad którymi ludzie w ogóle się nie zastanawiają, jak wyzwolenie Tybetu czy
urlopy macierzyńskie dla pracownic zakładów wyzyskujących tanią siłę roboczą i różne inne
takie.
Zdecydowany minus pracy w Fisher Hall polega jednak na tym, że mieszkam tuż za
rogiem akademika. A to oznacza, że jestem łatwo osiągalna dla wszystkich jego pracowników.
Łatwiej niżbym sobie tego życzyła. No bo rozumiem, jeśli wywołują cię z domu do pracy, bo
jesteś lekarzem i jeden z twoich pacjentów cię potrzebuje.
Ale kiedy dzwonią do ciebie, bo automat z napojami zjadł komuś drobne, to zupełnie
inna sprawa. Albo dlatego, że nikt nie może znaleźć formularza wniosku o refundację i chcą,
żebyś zajrzała do biura i pomogła im szukać.
Chociaż naprawdę rozumiem, że dla niektórych to może brzmieć jak najpiękniejsze
marzenie. No, wiecie, mieszkać dość blisko biura, żeby móc tam wpaść w razie kryzysu z
połkniętymi drobnymi. Zwłaszcza w Nowym Jorku. Bo droga z domu do pracy zajmuje mi
dwie minuty, które w dodatku pokonuję na piechotę (dodając cztery kolejne minuty do swojej
codziennej porcji ćwiczeń fizycznych).
Muszę jednak zaznaczyć, że jeśli chodzi o spełnienie marzeń, być może to nie jest
akurat najbliższe ideału, bo zarabiam tylko dwadzieścia trzy tysiące pięćset dolarów rocznie
(co daje mniej więcej dwanaście tysięcy dolarów po odliczeniu podatków miejskich i
stanowych, a w Nowym Jorku dwanaście tysięcy dolarów rocznie zapewnia człowiekowi obiad
i może parę takich dżinsów w rozmiarze schlebiającym klientowi, na które zaraz przepuszczę
kasę. Nie byłoby mnie stać na mieszkanie na Manhattanie przy takiej pensji, gdyby nie moje
drugie zajęcie, którym opłacam czynsz. Nie udało mi się dostać „służbowego mieszkania”, bo
Uniwersytet Nowojorski zapewnia ten „przywilej” - to znaczy mieszkanie w domu studenckim,
tylko kierownikom administracyjnym, ale nie ich zastępcom).
Ale i tak mieszkam dość blisko Fisher Hall, żeby szefowa uważała, że może do mnie
dzwonić o każdej porze i prosić, żebym „zajrzała”, ile razy mnie potrzebuje.
Na przykład w to piękne, słoneczne wrześniowe sobotnie popołudnie, kiedy kupuję
dżinsy, bo poprzedniego dnia jakiś student pierwszego roku wypił nieco za dużo wzmacnianej
lemoniady w Upalonej Wronie i zdecydował się podnieść z ziemi, i zwymiotować ją na mnie,
kiedy przykucnęłam zbadać mu puls.
Rozważam właśnie za i przeciw odebrania tego telefonu - za: może Rachel dzwoni, żeby
mi zaproponować podwyżkę (mało prawdopodobne), przeciw: może Rachel dzwoni, żeby
mnie poprosić, żebym zabrała do szpitala jakiegoś pijanego do nieprzytomności
dwudziestolatka (prawdopodobne) -kiedy Wiewiórka nagle wrzeszczy:
- O mój Boże! Wiem, czemu wyglądasz tak znajomo! Czy ktokolwiek powiedział ci
kiedyś, że wyglądasz zupełnie jak Heather Wells? No wiesz, ta piosenkarka?
W tych okolicznościach decyduję, że moja szefowa pogada sobie z pocztą głosową. Już i
tak wszystko układa się paskudnie (patrz: rozmiar XL), a teraz jeszcze i to. Totalnie powinnam
była nie ruszać się z domu i kupić sobie dżinsy przez Internet.
- Naprawdę tak uważasz? -pytam Wiewiórkę głosem pozbawionym szczególnego
entuzjazmu. Ale ona tego braku entuzjazmu w ogóle nie zauważa.
- O mój Boże! - wrzeszczy ponownie. - Ty nawet brzmisz jak ona! Ale przypadek! Tylko
- dodaje ze śmiechem -jakim cudem Heather Wells miałaby pracować w akademiku, prawda?
- W domu studenckim - poprawiam ją odruchowo. Bo tak powinniśmy go nazywać,
ponieważ określenie dom studencki rzekomo rozbudza poczucie ciepła i jedności wśród jego
mieszkańców, którzy, w przeciwnym razie, mogliby uznać, że mieszkanie w czymś, co się
nazywa akademikiem, tchnie instytucjonalnym chłodem i brakiem domowej atmosfery.
Jakby fakt, że lodówki w ich pokojach są na stałe przymocowane do podłogi, nie
zdradzał natychmiast prawdziwego stanu rzeczy.
- Och, hej - mówi Wiewiórka, nagle poważniejąc. - Nie, żeby było w tym coś złego. To
znaczy w pracy w akademiku. Ale ty się nie obraziłaś, że powiedziałam, że jesteś podobna do
Heather Wells, prawda? Bo wiesz, ja totalnie miałam wszystkie jej płyty. I wielki plakat nad
łóżkiem. Kiedy miałam jedenaście lat.
- W najmniejszym stopniu - odpowiadam - nie czuję się urażona. Wiewiórka spogląda z
ulgą.
- To dobrze - mówi. - No cóż, chyba lepiej pójdę poszukać jakiegoś sklepu, który w
ogóle ma mój rozmiar.
- Taa - odpowiadam i mam ochotę podpowiedzieć jej Gap Kids, ale się gryzę w język. Bo
to nie jej wina, że jest filigranowa. Tak samo jak to zupełnie nie moja wina, że noszę rozmiar
przeciętnej Amerykanki.
Dopiero stojąc przy kasie, sprawdzam pocztę głosową, żeby zobaczyć, czego chciała
moja szefowa. Słyszę jej głos, zawsze tak opanowany i spokojny, ale teraz pełen histerii.
Ledwie powstrzymywanej:
- Heather, dzwonię, żeby dać ci znać, że w budynku doszło do śmiertelnego wypadku.
Proszę, skontaktuj się ze mną jak najszybciej.
Zostawiam dżinsy w rozmiarze M na kontuarze i zaliczam kolejny kwadrans swojej
zalecanej dziennej dawki ruchu, biegnąc - tak, biegnąc - całą drogę ze sklepu do Fisher Hall.
2
Pierwsza rzecz, która rzuca mi się w oczy, kiedy skręcam za róg Washington Square
West, to wóz straży pożarnej zaparkowany na chodniku. Wóz straży pożarnej stoi na chodniku
zamiast na jezdni, dlatego że wjazd w ulicę blokuje budka, w której sprzedają stringi w
lamparcie cętki po pięć dolarów sztuka - cena wydaje się atrakcyjna, ale kiedy przyjrzycie się
dokładniej, zauważycie, że stringi obrębione są czarną koronką, która wygląda, jakby mogła
człowieka drapać, kiedy dostanie się, no same wiecie gdzie.
Urząd miejski prawie nigdy nie pozwala zamykać wjazdu w Washington Square West,
ulicę, przy której mieści się Fisher Hall, ale stowarzyszenie mieszkańców widocznie zażądało
od lokalnego radnego, żeby odwzajemnił jakąś przysługę czy coś, bo udało im się na tę właśnie
sobotę zamknąć dla ruchu całą tę stronę parku i zorganizować uliczny festyn. Wiecie, o czym
mówią, prawda? Sprzedawcy kadzidełek, facet ze skarpetkami, uliczni portreciści, cyrkowi
klauni i rzeźby z drutu...
Za pierwszym razem, kiedy poszłam na uliczny festyn na Manhattanie, byłam w tym
samym wieku co dzieciaki, z którymi teraz pracują. Wtedy się zachwycałam: „Och, uliczny
festyn! Ale fajnie!” Jeszcze nie wiedziałam, że te same skarpetki można kupić w Macy's nawet
taniej, niż sobie życzy ten facet ze stoiska.
Zresztą, prawdę mówiąc, okazuje się, że jeśli byłaś na jednym festynie ulicznym na
Manhattanie, to zupełnie jakbyś była na wszystkich.
Nic nie mogło wyglądać bardziej niewłaściwie niż stoisko ze stringami przed wejściem
do Fisher Hall. To po prostu nie jest budynek, do którego pasują stringi.. Majestatycznie
góruje nad Washington Square Park, zbudowany z czerwonej cegły gdzieś koło 1850 roku. Z
jakichś papierów, które znalazłam w swoim biurku pierwszego dnia pracy, dowiedziałam się,
że co pięć lat uniwersytet na polecenie urzędu miasta zatrudnia firmę, która wywierca całą
starą zaprawę i wymieniają na nową, żeby cegły z murów Fisher Hall nie spadały na ludzi.
Niezły pomysł. Tyle że mimo starań urzędu miasta z Fisher Hall i tak wypadają różne
rzeczy i nietrudno oberwać w głowę. Docierały do mnie raporty na temat spadających butelek,
puszek, części odzieży, książek, kompaktów, warzyw, torebek żelków, a raz nawet całego
pieczonego kurczaka.
Mówię wam, kiedy mijam Fisher Hall, zawsze spoglądam w górę, tak na wszelki
wypadek.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie odrywam wzroku od frontowych drzwi. Usiłuję się
zorientować, jak dostanę się do środka, biorąc pod uwagę wielki tłum, który przed nim koczuje
- i funkcjonariusza nowojorskiej policji stojącego w drzwiach. Wygląda to tak, jakby oprócz
dziesiątków turystów przybyłych na uliczny festyn, mniej więcej połowa studentów z
akademika stała na zewnątrz, czekając, aż ich znów wpuszczą do budynku. Nie mają pojęcia,
skąd to całe zamieszanie. Poznaję to po pytaniach, którymi się przerzucają, usiłując
przekrzyczeć dźwięki fletni Pana dobiegające z kolejnego straganu stojącego przed
budynkiem, a sprzedającego, hm... Kasety z muzyką na fletni Pana.
- Co się dzieje?
- Nie mam pojęcia. Wybuchł pożar?
- Pewnie znów ktoś przypalił gulaszyk.
- Nie, to Jeff, Znów naćpał się bhangu.
- Jeff, ty głupku!
- Tym razem to nie ja, słowo!
Nie mają pojęcia, że w budynku ktoś zginął. Gdyby wiedzieli, nie rzucaliby takich
żartów o bhangu. Na pewno nie.
No dobra - chyba nie.
Potem odkrywam w tłumie znajomą twarz. Twarz kogoś, kto z pewnością wie, co się
tutaj dzieje. Widzą to po jej minie. Nie jest zmartwiona wyłącznie tym, że straż pożarna nie
chce jej wpuścić do budynku. Jest zmartwiona, bo wie.
- Heather! - Magda, zauważając mnie w tłumie, macha dłonią ozdobioną jaskrawym
manikiurem. - Och, Heather! To straszne!
Magda, w służbowym różowym fartuchu (pracuje w stołówce) i legginsach w lamparcie
cętki, potrząsa sztywnymi lokami i nerwowo, głęboko zaciąga się papierosem Virginia Slim,
którego trzyma między dwoma palcami zakończonymi pięciocentymetrowymi paznokciami.
Na każdym z paznokci jest maleńka replika amerykańskiej flagi. Bo chociaż Magda odwiedza
swoją ojczystą Republikę Dominikany, kiedy tylko może, wielkim patriotyzmem darzy swoją
nową ojczyznę i wyraża swoją miłość do niej za pomocą sztuki zdobienia paznokci.
Dzięki temu ją właściwie poznałam. Prawie cztery miesiące temu, u manikiurzystki. To
w ten sposób w ogóle dowiedziałam się o wolnej posadzie w akademiku (to znaczy w domu
studenckim). Zastępczyni kierownika administracyjnego pracująca tu przede mną - niejaka
Justine - została właśnie zwolniona za zdefraudowanie siedmiu tysięcy dolarów z podręcznej
kasy, fakt, który nie na żarty rozsierdził Magdę, kasjerkę ze stołówki akademika (to znaczy
domu studenckiego).
- Dałybyście wiarę? - Magda skarżyła się wszystkim, którzy chcieli słuchać, kiedy
pedicurzystka malowała mi paznokcie u nóg na kolor Hot Tamale Red; bo wiecie, nawet jeśli
cała reszta życia ci się Wali, jak wtedy mnie, to przynajmniej twoje paznokcie u nóg nadal
będą wyglądać ładnie.
-Magda, której kilka stanowisk dalej techniką natryskową nakładano na kciuki
miniaturowe Statuy Wolności dla uczczenia Dnia Pamięci Narodowej, z rosnącą wzniosłą
pogardą opisywała Justine, moją poprzedniczkę.
- Zamówiła z Office Supply dwadzieścia siedem grzejników olejowych i porozdawała je
znajomym na prezenty ślubne!
Nadal nie mam pojęcia, jak wygląda grzejnik olejowy ani czemu ktoś miałby chcieć
dostać coś takiego w prezencie ślubnym. Ale kiedy usłyszałam, że zwolniła się posada ha
uczelni, gdzie jednym z przywilejów pracowniczych -poza dwudziestoma dniami urlopu
rocznie i pełną opieką zdrowotną i dentystyczną-jest darmowa nauka, aż podskoczyłam.
Rzeczywiście, wiele zawdzięczam Magdzie. I wcale nie tylko dlatego, że mi pomogła w
znalezieniu pracy (ani dlatego że pozwala mi jeść w stołówce za darmo, kiedy tylko chcę - co
może być jednym z powodów tego, że już nie noszę M, chyba że według skali rozmiarów
schlebiających klientowi), ale dlatego że została jedną z moich najlepszych przyjaciółek.
- Mag - mówię, podchodząc do niej. - O kogo chodzi? Kto zginął?
Bo nie mogę się przestać martwić, że to ktoś, kogo znam, na przykład jedna ze
sprzątaczek, które zawsze są takie kochane i usuwają rozmaite plamy po ludzkich
wydzielinach i wydalinach, nawet jeśli nie mają tego w umowie o pracę. Albo jeden ze
studentów-praktykantów, których powinnam nadzorować -powinnam jest tu kluczowym
słowem, bo w ciągu trzech miesięcy, które przepracowałam w Fisher Hall, tylko garstka moich
praktykantów rzeczywiście zrobiła to, co im nakazałam (wielu z nich zachowuje lojalność
wobec Justine o lepkich rączkach).
A jeśli już faktycznie robią to, o co poproszę, to tylko wtedy, kiedy chodzi, na przykład,
o sprawdzenie i uprzątnięcie pokoju, z którego ktoś się wyprowadził. Tak, wtedy chętnie
wynoszą wszystkie pozostawione rzeczy. Na ogół są to na wpół pełne butelki jagermeistera.
Więc kiedy następnego dnia przychodzę do pracy, nie mogę się doprosić, żeby któryś z
nich zszedł na dół i posortował pocztę, bo mają solidnego kaca.
Ale jest tam trochę młodzieży, którą naprawdę z całego serca polubiłam. Na przykład
studenci na stypendiach. Oni nie przyjechali do Nowego Jorku wyposażeni w kartę Visa, którą
mamusia czy tatuś z największą rozkoszą spłacają co miesiąc, ale rzeczywiście muszą
pracować, żeby opłacić podręczniki i czesne, więc często biorą zmianę od czwartej po południu
do północy przy kontuarze recepcji w sobotni wieczór. I wcale nie muszę ich o to błagać.
- Och, Heather - szepcze Magda. Tylko że ona wymawia to jak: „Hajder”. Szepcze, bo
nie chce, żeby dzieciaki zorientowały się, co się tu naprawdę dzieje. Cokolwiek tu się dzieje. -
Jedna z moich małych gwiazdeczek!
- Studentka?
Widzę, że ludzie z tłumu przyglądają się Magdzie z zaciekawieniem. Nie dlatego, że
dziwnie wygląda. No dobrze, może rzeczywiście trochę dziwnie wygląda, zwłaszcza z tym
makijażem - Christina Aquilera wyglądałaby przy niej jak zwolenniczka naturalnego wyglądu -
i z tymi naprawdę długimi paznokciami i tak dalej.
Ale to jest w końcu Village, gdzie wygląd Magdy można by nawet uznać za całkiem
konserwatywny.
To tych „gwiazdeczek” ludzie nie rozumieją. Za każdym razem, kiedy jakiś student (albo
studentka) wchodzi do stołówki w Fisher Hall, Magda bierze od niego (albo od niej) karnet na
posiłki, wsuwa go w czytnik i podśpiewuje:
- Patrzcie na te wszystkie przepięęękne gwiazdeczki, które przychodzą tu jeść. Mamy
takie szczęście, że w Fisher Hall jest tyle przepięęęknych gwiazdeczek!
W pierwszej chwili sądziłam, że Magda po prostu usiłuje schlebiać studentom sztuk
dramatycznych - a jest ich tu, na Uniwersytecie Nowojorskim, zatrzęsienie, o wiele więcej niż
słuchaczy wstępnej szkoły medycznej czy finansów i bankowości.
Potem, któregoś dnia w stołówce, Magda oświeciła mnie, że Fisher Hall jest w gruncie
rzeczy całkiem znanym miejscem. I wcale nie z powodów, których możecie się domyślać - nie
dlatego, że położony jest przy historycznym Washington Square, gdzie kiedyś mieszkał Henry
James, i nie dlatego że po przeciwnej stronie ulicy stoi sławne Drzewo Wisielców, gdzie w
XVIII wieku odbywały się publiczne egzekucje. I nawet nie dlatego, że park był kiedyś
cmentarzem dla ubogich, więc teraz te wszystkie ławki i budki z hot dogami...? No cóż,
owszem, stoją na ludzkich grobach.
Nie. Według Magdy, Fisher Hall jest sławny, bo nakręcono tu jedną ze scen do filmu
Wojownicze żółwie Ninja. Donatello czy Raphael, czy jakiś inny żółw - nigdy nie umiem ich
spamiętać ani odróżnić - skakał na linie z apartamentu na ostatnim piętrze Fisher Hall na
dach sąsiedniego budynku, a wszystkie dzieciaki z akademika zagrały jako statyści, patrząc w
górę i ze zdumieniem pokazując sobie palcami jego akrobatyczne wyczyny.
Poważnie. Fisher Hall ma naprawdę całkiem frapującą historię.
Tyle że dzieciaki, które zagrały w tamtym filmie jako statyści, już dawno pokończyły
studia i wyprowadziły się z Fisher Hall.
Więc to chyba trochę dziwne, że Magda wciąż wraca do tego tematu, jeszcze po tylu
latach.
Ale w zasadzie można zrozumieć, czemu ktoś taki jak Magda uważa Amerykę za
wspaniały kraj, skoro scenę z bardzo znanego filmu nakręcono w jej miejscu pracy.
Co oczywiście nie zmienia faktu, że jeśli się nie zna tej historii, to wszystkie „moje
gwiazdeczki” Magdy mogą się wydawać nieco... no cóż, nienormalne.
Pewnie dlatego tyle osób z zaciekawieniem spoglądało w naszą stronę, podsłuchawszy
jej stłumiony okrzyk.
Nie chcąc, żeby dzieciaki połapały się, że coś jest poważnie nie w porządku, biorę
Magdę za ramię i prowadzę ją na bok, w kierunku jednego z tych iglaków w donicach, które
ustawione są przed budynkiem - a które, niestety, studenci często traktują jak prywatne
popielniczki.
- Co się stało? - pytam ją, przyciszając głos. - Rachel zostawiła mi wiadomość, że w
budynku ktoś zginął, ale nie powiedziała nic więcej. Wiesz kto? I co to za wypadek?
- Nie wiem - szepcze Magda, kręcąc głowa. - Siedzę sobie przy swojej kasie, a tu nagle
słyszę wrzaski i ktoś mówi, że jakaś dziewczyna leży na dnie szybu windy i że nie żyje.
- O mój Boże! - Jestem zaszokowana. Spodziewałam się usłyszeć o zgonie z
przedawkowania narkotyków albo o brutalnym napadzie; w budynku dwadzieścia cztery
godziny na dobę dyżuruje ochrona, ale to nie znaczy, że czasem jakiemuś podejrzanemu
typowi nie uda się wśliznąć do środka. W końcu to jest Nowy Jork.
Ale śmierć w windzie?
Magda ma oczy wilgotne od łez, ale mężnie stara się nie rozpłakać - bo wtedy studenci,
którzy i tak mają skłonność do dramatyzowania, połapaliby się, że coś jest naprawdę nie w
porządku (nie zrobiłoby to też za dobrze licznym warstwom tuszu na rzęsach Magdy) i dodaje:
- Mówią, że ona... Jak wy to określacie? Jeździła na dachu windy?
- Że surfowała? - Jestem teraz jeszcze bardziej wstrząśnięta. - Że to był surfing na
windach?
- Tak. - Magda delikatnie dotyka kącika oka czubkiem ozdobionego paznokcia i
strzepuje łzę. - To dlatego nie wpuszczają nikogo do środka. Bez wind małe gwiazdeczki nie
mogą się dostać do swoich garderób, ale najpierw trzeba usunąć...
Magda przerywa ze szlochem. Obejmuję ją ramieniem i szybko obracam do siebie, w
tym samym stopniu, żeby ją pocieszyć, co żeby stłumić odgłosy płaczu. Studenci ciągle zerkają
w naszą stronę. Nie chcę, żeby zauważyli, że dzieje się coś bardzo złego. I tak wystarczająco
szybko się dowiedzą.
Tylko że pewnie będzie im w to łatwiej uwierzyć niż mnie.
W sumie nie powinnam aż tak się dziwić. Surfing na Windach to problem wszystkich
kampusów - nie tylko na Uniwersytecie Nowojorskim, ale na uczelniach w całym kraju.
Niektóre dzieciaki nie mają nic lepszego do roboty niż naćpać się, a potem nawzajem
podpuszczać do skakania ż dachu jednej kabiny Windy na drugą, kiedy te się mijają w
ciemnych szybach. Co rusz pojawiają się doniesienia o kolejnym amatorze mocnych wrażeń,
któremu ucięło głowę w trakcie takich popisów.
Chyba wcześniej czy później musiało się to zdarzyć i w Fisher Hall. Tylko że...
Tylko że Magda ciągle mówiła: „ona”. Że to jakaś dziewczyna zginęła. A to dziwne, bo ja
nigdy, ani razu, nie słyszałam o tym, żeby dziewczyna uprawiała surfing na windach. A
przynajmniej nie w Fisher Hall. A potem Magda podnosi głowę znad mojego ramienia i mówi:
- Oho!
Obracam się, żeby zobaczyć, o co jej chodzi, i ze świstem wciągam powietrze w płuca.
Bo w naszą stronę zmierza pani Allington, żona Phillipa Allingtona - który ostatniej wiosny
rozpoczął kadencję szesnastego rektora tej uczelni - idzie w naszą stronę chodnikiem.
Wiem mnóstwo o Allingtonach, ponieważ kolejną rzeczą, jaką znalazłam w papierach
Justine - zanim je wszystkie wyrzuciłam - był artykuł wycięty z „New York Timesa”,
rozwodzący się szczegółowo nad tym, że nowo mianowany rektor zdecydował się zamieszkać w
domu akademickim, a nie w jednej z luksusowych posiadłości, które również stanowią
własność uczelni.
Phillip Allington - głosił artykuł - nie chce tracić kontaktu ze studencką społecznością
uczelni. Kiedy wraca ze swojego biura do domu, jedzie tą samą windą co studenci pierwszych
roczników, dla których stanowi najwyższą władzę.
„Times” ani słowem nie wspominał, że rektor i jego rodzina mieszkają w luksusowym
apartamencie, który zajmuje całe ostatnie, dwudzieste piętro Fisher Hall, i że tyle razy skarżyli
się na windy przystające na każdym piętrze, bo na każdym ktoś wsiada lub wysiada, że
ostatecznie Justine wyrobiła im klucze do ręcznego sterowania.
Poza skargami na windy żona rektora Allingtona, Eleanor, nie ma chyba zbyt wiele do
roboty. Ile razy ją widzę, właśnie wraca z zakupów albo wybiera się na zakupy do Saksa na
Piątej Alei. Poświęca się zakupom z takim zapamiętaniem, z jakim zawodniczka olimpijska w
lekkiej atletyce oddaje się treningom na bieżni.
Tyle że wybrana przez panią Allington dziedzina sportu zdaje się obejmować - poza
zakupami - konsumowanie potężnych ilości wódki. Kiedy ona i doktor Allington wracają
późnym wieczorem z kolacji z członkami zarządu uczelni, pani Allington nieodmiennie
wywołuje zamieszanie w holu, zazwyczaj na temat swoich ukochanych kakadu - a
przynajmniej tak mi mówił Pete, mój ulubiony uniwersytecki ochroniarz.
- Te ptaki - wycedziła kiedyś do niego - te ptaki nienawidzą cię do szpiku kości,
grubasie.
Co jest, mówiąc szczerze, dość niegodziwe. I nieprecyzyjne, bo Pete wcale nie jest
gruby. Jest, no wiecie. Przeciętny.
Pijackie ataki werbalne pani Allington nieraz bywają źródłem sporego ubawu w holu,
przy kontuarze recepcji, która dwadzieścia cztery godziny na dobę obsługiwana jest przez
studentów-praktykantów - tych, których powinnam nadzorować. Późnym wieczorem, jeśli
rektora Allingtona nie ma w domu, pani Allington dzwoni czasem do recepcji, zgłaszając
przedziwne problemy - że na jej tarasie są kojoty albo że maleńkie niewidzialne krasnoludki
walą młotami w zagłówek jej łóżka.
Według Pete'a początkowo te informacje wprawiały studentów w konsternację, więc
przywoływali biperem mieszkających w akademiku asystentów -studentów ostatnich
roczników, którzy w zamian za darmowe zakwaterowanie i wyżywienie mają sprawować
funkcję kogoś w rodzaju opiekunów - po jednym na piętro. Asystenci z kolei zawiadamiali
kierowniczkę administracyjną budynku, która jechała na dwudzieste piętro sprawdzić, co się
dzieje.
Ale kiedy pani Allington otwierała drzwi, z zapuchniętymi oczami, owinięta welurowym
szlafrokiem - Ja wiem! Welur! Niemal tak samo świetny jak welwet ze streczem! - mówiła
tylko: „Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, tłuściochu”.
Podczas gdy za jej plecami (według wielu asystentów, którzy opowiadali takie historie)
szaleńczo darły się kakadu.
Historie z dreszczykiem.
Ale najwyraźniej dla pani Allington pozbawione tego dreszczyku, który mają dla reszty
z nas, bo następnego ranka ona robi takie wrażenie, jakby niczego nie pamiętała, i wyrusza do
Saksa niczym królowa - królowa Fisher Hall.
Zupełnie jak teraz. Obładowana torbami zakupów pani Allington spogląda chłodno na
policjanta, który blokuje wejście do Fisher Hall.
- Wybaczy pan, ja tu mieszkam.
- Przykro mi, proszę pani - odpowiada policjant. - Tylko służby ratunkowe.
Mieszkańców jeszcze do budynku nie wpuszczamy.
- Nie jestem jakąś tam mieszkanką. - Pani Allington zdaje się nadymać na wzór swoich
wypchanych toreb. - Jestem... Jestem... - Jakoś nie bardzo może się zdecydować, kim jest. Ale
policjanta to zupełnie nie obchodzi.
- Przykro mi, proszę pani - powtarza. - Może pójdzie sobie pani trochę popatrzeć na
uliczny festyn, co? Albo tam, po drugiej stronie, w parku, są całkiem przyjemne ławki. Może
sobie pani odsapnie, dopóki nie dostaniemy potwierdzenia, że znów możemy wpuszczać ludzi
do środka, dobrze?
Pani Allington jakoś marnie wygląda - porzucam więc Magdę, bo pani Allington ma
taką minę, jakby potrzebowała mnie bardziej. Stoi tam bezradnie, ubrana w parę przyciasnych
designerskich dżinsów, jedwabną bluzkę i tony złotej biżuterii, a torby z zakupami ciążą jej w
rękach. Bezgłośnie otwiera i zamyka usta, skonsternowana. Wyraźnie pobladła.
- Czy pani mnie słyszała? - pyta policjant. - Nikomu nie wolno wchodzić do środka.
Widzi pani tych studentów? Oni też czekają. Więc albo czeka pani z nimi, albo proszę nie robić
zbiegowiska.
Ale wydaje się, że pani Allington straciła czucie w nogach. Moim zdaniem ona się
zwyczajnie chwieje. Podchodzę i biorę ją pod ramię. Nie daje żadnego znaku, że mnie
rozpoznała. Wątpię, żeby w ogóle wiedziała, kim jestem. Chociaż kiwa mi głową w każdy
powszedni dzień, kiedy wychodzi z windy i mija drzwi mojego biura, idąc w tango - to znaczy
wybierając się na zakupy - i mówi: „Dzień dobry, Justine” (chociaż często ją poprawiam),
podejrzewam, że mój widok w weekend i poza budynkiem akademika zbił ją z tropu.
- Jej mąż jest rektorem uniwersytetu, panie władzo - mówię, skinieniem głowy
wskazując panią Allington, która z osłupieniem gapi się na jakiegoś studenta o fioletowych
włosach i z kolczykiem w łuku brwiowym. - Phillip Allington. Mieszkają w apartamencie na
ostatnim piętrze. Moim zdaniem, ona nie za dobrze się czuje. Czyja... czy mogłabym po prostu
pomóc jej dostać się do środka?
Policjant przygląda mi się uważnie.
- Czyja skądś panią znam? - pyta. To nie żaden podryw. No cóż, w moim przypadku to
nigdy nie bywa podryw.
- Pewnie z sąsiedztwa - odpowiadam z udawaną swobodą. - Pracuję w tym budynku. -
Pokazuję mu służbowy identyfikator, ten ze zdjęciem, na którym wyglądam, jakbym była
pijana, chociaż wcale nie byłam. Przynajmniej aż do chwili, kiedy obejrzałam zdjęcie. - Widzi
pan? Jestem zastępczynią kierownika administracyjnego.
Policjantowi chyba nie zaimponowałam stanowiskiem, ale odpowiada mi, wzruszając
ramionami:
- Niech będzie. Proszę ją wprowadzić do środka, jeśli pani chce. Ale nie wiem, jak ją
pani zabierze na górę. Windy są nieczynne.
Ja też nie wiem, jak zdołam odtransportować panią Allington na górę, biorąc pod
uwagę, że z takim trudem utrzymuje się na nogach. Będę ją chyba musiała nieść. Magda, która
zauważa moje. kłopotliwe położenie, przewraca oczami, ale gasi papierosa i dzielnie rusza w
naszą stronę, gotowa nieść wszelką pomoc.
Ale zanim udaje jej się do nas podejść, dwie młode kobiety w standardowym
umundurowaniu studentek Uniwersytetu Nowojorskiego - dżinsy biodrówki i kolczyki w
pępkach - wypadają przed budynek, z trudem łapiąc oddech.
- O mój Boże, Jeff! - woła jedna z nich do nałogowego konsumenta bhangu. - Co się
dzieje z tymi windami? Musiałyśmy schodzić schodami z siedemnastego na sam dół.
- Chyba umrę - oświadcza druga.
- Poważnie. - Pierwsza dziewczyna głośno sapie. - Za te pieniądze można by oczekiwać,
że rektor zdoła zainwestować w windy, które nie będą się wiecznie psuły.
Nie umyka mojej uwadze nienawistne spojrzenie pani Allington, która popełniła kiedyś
błąd i pozwoliła opublikować swoje zdjęcie w studenckiej gazecie, stając się w akademiku (to
znaczy w domu studenckim) łatwym celem różnych uwag.
- Chodźmy, pani Allington - mówię szybko, ciągnąc ją za ramię. -Wejdźmy do środka.
- Nareszcie—mówi pani Allington, nieco się potykając, kiedy Magda chwyta ją z drugiej
strony pod ramię. Obie przeprowadzamy ją przez drzwi, a towarzyszą nam ze strony
studentów okrzyki w rodzaju: „Hej! Dlaczego one wchodzą do środka, a nam nie wolno? My
też tu mieszkamy!” oraz „To niesprawiedliwe!” albo: „Faszyści!”
Z ostrożności, z jaką stawia jeden cieniutki obcas przed drugim, widzę wyraźnie, że pani
Allington już jest nieco podchmielona, chociaż jeszcze nie minęło południe. Moje podejrzenia
się potwierdzają, kiedy we trzy wchodzimy do środka i pani Allington nagle pochyla się i
zwraca śniadanie do jednej z donic z roślinami ustawionych w holu.
Zdecydowanie wygląda na to, że pani Allington oprócz jajek spożyła dziś rano jeszcze
kilka krwawych mary.
- Santa Maria - wzdycha przerażona Magda. I trudno mieć do niej pretensje.
Nie wiem jak inni, ale kiedy mnie się zdarzy, że zwymiotuję (a z przykrością muszę
przyznać, że jest to coś, co mi się zdarza regularnie w każdego sylwestra), miło mi, jeśli ktoś
okaże nieco współczucia, nawet jeśli to wszystko wyłącznie moja wina.
Więc poklepuję panią Allington po wypchanym poduszką ramieniu i mówię:
- No już. Czuje się pani teraz nieco lepiej?
Pani Allington mruży oczy i patrzy na mnie tak, jakby po raz pierwszy w życiu mnie
widziała.
- A kim ty, do diabła, jesteś? - pyta.
Hm... - mówię. - Jestem zastępczynią kierowniczki administracyjnej. Heather Wells.
Pamięta mnie pani? Poznałyśmy się dwa miesiące temu. Pani Allington ma niewyraźną minę.
- A co się stało z Justine?
- Justine znalazła inną pracę - wyjaśniam, niezgodnie z prawdą, bo Justine z pracy
wyrzucono. Ale, prawdę mówiąc, nie znam tej historii od strony Justine. Kto wie, może ona
rzeczywiście potrzebowała tych pieniędzy. Może ma krewnych w Bośni albo w jakimś innym
naprawdę zimnym miejscu, gdzie nie ma żadnego ogrzewania i te grzejniki olejowe pomogły
im przetrwać całą zimę. Nigdy nic nie wiadomo.
Pani Allington tylko mocniej mruży oczy.
- Heather Wells? - Mruga powiekami jeszcze kilka razy. - Anie jesteś czasem... Nie
jesteś czasem tą dziewczyną? Tą, która kiedyś śpiewała w tych wszystkich centrach
handlowych?
To wtedy zdaję sobie sprawę, że pani Allington wreszcie mnie rozpoznała...
.. .ale nie jako zastępczynią kierowniczki budynku, w którym mieszka.
Nigdy nie sądziłam, że pani Allington jest fanką nastoletniego popu. Wygląda bardziej
na fankę Barry'ego Manilowa- o wiele starszej odmiany nastoletniego popu.
- Kiedyś owszem - mówię do niej łagodnie, bo nadal mi jej żal, przez to całe rzyganie i
tak dalej. - Ale już nie występuję.
- Dlaczego? - chce wiedzieć pani Allington.
Magda i ja wymieniamy spojrzenia. Wydaje się, że Magdzie wraca poczucie humoru, bo
kąciki jej umalowanych ust wyraźnie się unoszą.
- Hm... - odpowiadam. - To dość długa historia. W zasadzie dlatego, że straciłam
kontrakt na nagrania...
- Bo tak utyłaś? - pyta pani Allington.
I muszę przyznać, że wtedy przestałam jej współczuć.
3
Na szczęście oszczędzono nam konieczności odpowiadania pani Allington na tę uwagę o
mojej tuszy, a to dzięki temu, że moja szefowa, Rachel Walcott, podbiega do nas teraz
pośpiesznie, a jej klapki z lakierowanej skóry stukają o marmurową posadzkę holu.
- Heather - mówi Rachel, kiedy mnie dostrzega. - Bardzo ci jestem wdzięczna, że
przyszłaś.
Rzeczywiście ma taką minę, jakby ulżyło jej na mój widok, co poprawia mi
samopoczucie. Wiecie, jestem naprawdę potrzebna, chociaż warta zaledwie dwadzieścia trzy
tysiące pięćset dolarów rocznie.
- Nie ma sprawy - odpowiadam. - Tak mi przykro. Czy to był... To znaczy... czy to jest...
ktoś znajomy?
Ale Rachel rzuca mi tylko ostrzegawcze spojrzenie - jakby chciała przestrzec: „Nie
omawiamy rodzinnych spraw przy obcych” (tymi obcymi są pani Allington i Magda, bo
pracowników stołówki nie uważa się za członków personelu administracyjnego akademika, a
żon rektorów tym bardziej) -i odwraca się w stronę pani Allington.
- Dzień dobry, pani Allington! - Rachel prawie krzyczy, zupełnie jakby zwracała się do
osoby w podeszłym wieku, chociaż pani Allington nie może mieć wiele więcej niż sześćdziesiąt
lat. - Bardzo mi przykro ze względu na to zamieszanie. Dobrze się pani czuje?
Pani Allington daleka jest od dobrego samopoczucia, ale - nawet przygnębiona tą jej
uwagą o tuszy - nie mam ochoty wyrywać się na głos z informacją dlaczego. Jest przecież,
mimo wszystko, żoną rektora.
Więc mówię tylko:
- Pani Allington nie czuje się najlepiej.
Stwierdzenie to wspieram znaczącym spojrzeniem w kierunku donicy, do której pani
Allington przed chwilą zwymiotowała, z nadzieją, że Rachel się połapie. Rachel i ja pracujemy
ze sobą od niedawna. Została zatrudniona zaledwie tydzień czy dwa przede mną, na miejsce
kierowniczki administracyjnej, która odeszła z pracy zaraz po zwolnieniu Justine - ale nie ze
względu na solidarność z Justine czy coś takiego. Kierowniczka odeszła, bo jej mąż dostał
pracę jako strażnik leśny w Oregonie.
Ja wiem. Strażnik leśny w charakterze męża. Hm. Sama też bym rzuciła pracę, żeby z
nim wyjechać.
Ale chociaż Rachel dopiero od niedawna piastuje funkcję kierowniczki Fisher Hall, nie
można odmówić jej obycia w dziedzinie administracji szkolnictwa wyższego (bo tak to się
nazywa, kiedy jesteś personelem pomocniczym, a nie dydaktycznym, a przynajmniej tak
przeczytałam w jednej z teczek z aktami Justine). Przedtem Rachel, absolwentka Yale,
zarządzała akademikiem -to znaczy domem studenckim - na Uniwersytecie Richmond w
Indianie.
Rachel powiedziała mi, że przyjazd do Nowego Jorku z takiego miejsca jak Richmond,
gdzie nikt nawet nie zamyka na noc domu na klucz, stanowił dla niej coś w rodzaju szoku
kulturowego. Ale o ile mi wiadomo, Rachel naprawdę nie doznała żadnego uszczerbku
podczas pobytu wśród tych prostych, twardych ludzi. Ma garderobę, jakiej nie powstydziłaby
się żadna nowojorska pracująca dziewczyna, pełną ciuchów od Armaniego i butów od Manolo,
co - biorąc pod uwagę jej wynagrodzenie (niewiele wyższe niż moje, bo przecież kierownik
akademika w pakiecie socjalnym dostaje pełne zakwaterowanie w zarządzanym budynku) -jest
sporym osiągnięciem. Cotygodniowe wizyty na wyprzedażach próbek designerskich kolekcji
pomagają Rachel utrzymać dłoń na pulsie mody. A wierność diecie Zone i codziennym dwu-
godzinnym treningom sprawia, że cały czas nosi rozmiar XS, może się zmieścić w odrzuty po
tych wszystkich modelkach.
Rachel twierdzi, że jeśli przestanę jeść tyle węglowodanów i codziennie poćwiczę przez
pół godziny na stairmasterze, bez trudu zacznę się swobodnie mieścić w M. I że powinno mi to
przyjść z łatwością, bo w ramach pakietu socjalnego dostaję darmową wejściówkę na
uczelnianą siłownię.
Tyle że ja już byłam na uczelnianej siłowni i ona mnie przeraża. Pełno tam tych
naprawdę chudych dziewczyn, które wymachują patykowatymi ramionami na zajęciach
aerobiku albo jogi, czy coś. Poważnie, któregoś dnia jedna z nich przypadkiem wydłubie
komuś oko.
W każdym razie Rachel mówi, że jeśli zrzucę parę kilo, to na pewno uda mi się znaleźć
świetnego chłopaka, tak jak ona sama to planuje, jak tylko uda jej się w Village trafić na faceta,
który nie jest gejem, ma na głowie wszystkie włosy i zarabia przynajmniej sto tysięcy rocznie.
Ale jakim cudem człowiek miałby się wyrzec klusek z sezamem na zimno? Nawet dla
faceta, który zarabia sto tysięcy dolarów rocznie?
Poza tym, hm, często przypominani Rachel, że rozmiar XL nie oznacza, że jesteś gruba.
Taki rozmiar nosi przeciętna Amerykanka. A poza tym chciałabym zaznaczyć, że jest nas, XL-
ek, które mają chłopaków, całkiem sporo.
Niekoniecznie mówię o sobie. Ale o wielu dziewczynach noszących mój rozmiar, a
nawet większe.
Chociaż Rachel i ja mamy odmienne priorytety - ona chce chłopaka, ja się zadowolę na
razie zwykłym licencjatem - i wydaje się, że nie możemy dojść do porozumienia, co dokładnie
oznacza słowo „posiłek” - dla niej sałata bez sosu, dla mnie falafel z podwójnym tahini, pitta z
hummusem na przystawkę, a na deser może jakiś lodowy sandwich - jakoś się jednak, mimo
wszystko, dogadujemy. W każdym razie Rachel zrozumiała spojrzenie, jakie jej rzuciłam w
związku z panią Allington.
- Pani Allington - mówi teraz - zabierzemy panią do domu, dobrze? Wezmę panią na
górę. Zgadza się pani, pani Allington?
Pani Allington kiwa słabo głową, zapominając o swoim zainteresowaniu zwrotem w
mojej karierze. Rachel bierze żonę rektora pod ramię, a Pete, który kręcił się w pobliżu,
odsuwa na bok grupę strażaków, żeby zrobić Rachel i pani A. przejście do windy, którą
uruchomili specjalnie dla niej. Kiedy drzwi się otwierają, nie mogę się powstrzymać przed
obrzuceniem wnętrza windy nerwowym spojrzeniem. A jeśli w środku jest krew? Wiem,
słyszałam, że dziewczynę znaleziono na dnie szybu, ale jeśli jakieś jej szczątki zostały jeszcze w
windzie?
Jednak nie widzę ani śladu krwi. Winda wygląda tak samo jak zawsze, imitacja
mahoniu z mosiężnymi okuciami, na której setki studentów pierwszych roczników wyskrobały
swoje inicjały albo rozmaite przekleństwa krawędziami kluczy do pokojów.
Rachel wprowadza do środka panią Allington, która mówi bardzo cicho:
- Ptaki.
Patrzymy, jak drzwi windy zamykają się za nimi.
- Boże - odzywa się Magda - mam nadzieję, że nie zwymiotuje znów tam w środku.
- Oby nie - zgadzam się z nią. To by zdecydowanie uprzykrzyło przejażdżkę obu pań na
dwudzieste piętro.
Magda otrząsa się, jakby pomyślała o czymś nieprzyjemnym - pewnie o wymiotach pani
Allington - i rozgląda się wkoło.
- Tak tu cicho - mówi, obejmując się ramionami. - Nie było tu tak cicho ani razu, odkąd
się wprowadziły wszystkie moje małe gwiazdeczki.
Ma rację. Jak na budynek, w którym mieszka tak wielu młodych ludzi -siedmiuset
studentów, których większość jeszcze nie ma dwudziestu lat-w holu panuje teraz dziwna cisza.
Nikt nie narzeka, ile to trzeba czekać, żeby praktykanci posortowali pocztą (Około siedmiu
godzin. Słyszałam, że Justine potrafiła ich zmusić, żeby zrobili to w czasie poniżej dwóch
godzin. Czasami się zastanawiam, czy Justine przypadkiem nie zawarła tajnego paktu z dia-
błem), nikt się nie skarży na zepsute maszyny do rozmieniania pieniędzy w sali gier, nikt nie
jeździ na rolkach po marmurowej posadzce, nikt nie wykłóca się z Pete'em o zasady
wprowadzania gości do akademika.
Nie dlatego, że nikogo tu niema. W holu aż się roi. Policja, straż pożarna, uczelniani
urzędnicy, strażnicy ochrony w jasnobłękitnych uniformach i garstka studentów - nasi
praktykanci administracyjni - kręcą się po marmurowo-mahoniowym holu z ponurymi
minami...
...ale w ciszy. W całkowitej ciszy.
- Pete - odzywam się, podchodząc do strażnika przy stanowisku ochrony. - Czy ty wiesz,
kto to był?
Strażnicy ochrony wiedzą o wszystkim, co się dzieje w budynku. Nie mogą tego
uniknąć. Wszystko mają przed oczami, na ekranach monitorów, począwszy od studentów,
którzy palą na klatkach schodowych, przez dziekanów dłubiących w nosie w windach, po
bibliotekarki uprawiające seks w boksach w czytelni...
Smaczne kąski.
- Oczywiście. - Pete, jak zwykle, jednym okiem zerka na hol, a drugim na liczne
monitory, z których każdy pokazuje inny fragment akademika (to znaczy domu studenckiego),
począwszy od wejścia, przez apartament Allingtonów na ostatnim piętrze, aż do pralni w
suterenie.
- No i? - Magda ma zatroskaną minę. - Kto to był?
Pete ostrożnie zerka na stanowisko recepcji po przeciwnej stronie holu, żeby się
upewnić, że praktykanci-studenci nie podsłuchują, a potem mówi:
- Kellog. Elizabeth. Z pierwszego roku.
Czuję przypływ ulgi. Nigdy o niej nie słyszałam.
A potem sama siebie gromię za taką reakcję. To przecież nadal martwa
osiemnastolatka, nieważne, czy należała do moich współpracowników, czy nie!
- Jak to się stało? - pytam. Pete spogląda na mnie ironicznie.
- A jak sądzisz?
- Ale... - odzywam się. Nic na to nie poradzę. Coś w tym wszystkim naprawdę nie daje
mi spokoju. - Dziewczyny tego nie robią. Nie surfują na windach.
- Ta surfowała. - Pete wzrusza ramionami.
- Dlaczego miałaby robić coś takiego? - chce wiedzieć Magda. - Coś tak głupiego? Czy
ona ćpała?
- Skąd mam wiedzieć? - Pete wydaje się rozdrażniony gradem naszych pytań, ale ja
wiem, że to tylko dlatego, że jest zaniepokojony w tym samym stopniu co my. Dziwne, bo
można by pomyśleć, że on już wszystko widział: pracuje na uczelni od dwudziestu lat.
Przedtem był funkcjonariuszem Nowojorskiego Departamentu Policji, ale uraz kolana zmusił
go do zmiany zajęcia na lżejsze. Jak ja, przyjął tę pracę ze względu na pakiet socjalny (jest
wdowcem i wychowuje czworo dzieci, które mają tu zapewnione świetne, i darmowe, studia.
Jego najstarsza córka, Nancy, chce zostać pediatrą).
Pete, mimo wieku i doświadczenia, oblewa się buraczkowym rumieńcem za każdym
razem, kiedy jakiś student, oburzony zakazem wnoszenia do budynku supernowoczesnych
lamp halogenowych (zagrożenie pożarowe), określa go jako „gruboszyjcę”. A to nie fair, bo
Pete jest naprawdę, naprawdę świetny w swojej robocie. Jeżeli facetom z pizzerii udaje się
dostać do Fisher Hall, żeby powtykać ulotki pod wszystkie drzwi, to tylko wtedy, kiedy Pete'a
nie ma na dyżurze.
A przy tym ma wielkie serce. Kiedy dzieciaki przynoszą ze swoich pokojów pułapki
klejowe ze złapanymi w nie żywymi myszami, dzierżąc je z niesmakiem w wyciągniętych
rękach, Pete nieraz zabiera te pułapki do parku i zwilża olejem, żeby odkleić małe łapki i
powypuszczać myszy na wolność.
- Koroner na pewno przeprowadzi testy na obecność alkoholu i narkotyków - stara się
mówić nonszalanckim tonem i wcale mu się to nie udaje. -Kiedy wreszcie raczy się tu zjawić.
Jestem przerażona.
- To znaczy, że ona... Jeszcze tam leży? To znaczy jej... ciało? Pete kiwa głową.
- Na dole. Na dnie szybu windy. To tam ją znaleźli.
- Kto ją tam znalazł? - pytam.
- Strażacy - odpowiada Pete. - Kiedy ktoś zgłosił, że ją tam zobaczył.
- Widział, jak spadała?
- Nie. Zobaczył, że tam leży. Ktoś spojrzał w szczelinę, no wiesz, między podłogą holu a
wagonikiem windy, i ją zobaczył.
Jestem wstrząśnięta.
- Chcesz powiedzieć, że to nie zostało zgłoszone zaraz po? Przez ludzi, którzy z nią tam
byli?
- Jakich ludzi? - dziwi się Pete.
- Ludzi, z którymi uprawiała surfing na windach - wyjaśniam. - Musiała być z kimś.
Nikt nie uprawia tej głupiej zabawy w pojedynkę. Nie zeszli na dół, żeby to zgłosić?
- Nikt mi o niczym takim nie powiedział - mówi Pete - aż do dzisiejszego ranka, kiedy
jakiś dzieciak zobaczył ją przez tę szczelinę.
Jestem zbulwersowana.
- Chcesz powiedzieć, że ona mogła tam leżeć całymi godzinami? - pytam, a głos mi się
nieco załamuje.
- Nie leżała tam żywa - mówi Pete, od razu chwytając, o co mi chodzi. -Spadła na głowę.
- Santa Maria - mówi Magda i kreśli znak krzyża. Jestem tylko nieco mniej
zbulwersowana.
- Więc... Skąd oni wiedzą, kim jest?
- Miała w kieszeni legitymację studencką- wyjaśnia Pete.
- No cóż, przynajmniej myślała perspektywicznie - mówi Magda.
- Magda! - Oburzam się, ale ona tylko wzrusza ramionami.
- To prawda. Kiedy masz zamiar brać udział w takiej durnej zabawie, przynajmniej miej
przy sobie jakiś dokument, żeby w razie czego można było zidentyfikować zwłoki, nie?
Ale zanim Pete lub ja możemy odpowiedzieć, Gerald, kierownik stołówki, wypada do
holu, szukając swojej zbłąkanej kasjerki.
- Magda - mówi, kiedy wreszcie ją zauważa - co ty tutaj robisz? Gliny mówią, że lada
moment znów nam pozwolą otworzyć, a ja nie mam nikogo za kasą.
- Och, zaraz tam przyjdą, kochaniutki! - woła do niego Magda. A potem, kiedy facet jest
już poza zasiągiem słuchu, dodaje: - Palant. - Jeszcze później, z przepraszającym machnięciem
paznokciami w naszym kierunku, Magda wraca na swoje miejsce za kasą studenckiej stołówki.
- Heather.
Oglądam się i widzę, że rozpaczliwym gestem przywołuje mnie od kontuaru recepcji
któryś ze studentów-praktykantów. Recepcja stanowi centrum tego budynku.
To tu sortuje się pocztę mieszkańców, to stąd odwiedzający mogą dzwonić do pokojów
swoich przyjaciół i to tam powinno się zgłaszać wszystkie zaistniałe w akademiku sytuacje
awaryjne. Jednym z moich pierwszych zadań w nowej pracy było wypisanie długiej listy
numerów telefonicznych, z których korzystają pracownicy recepcji w razie jakiegokolwiek
nagłego wypadku (najwyraźniej Justine była zbyt zajęta przepuszczaniem funduszy uczelni na
grzejniki olejowe dla wszystkich swoich przyjaciół, żeby zabrać się do jej spisania).
Pożar? Numer do straży pożarnej był na liście.
Gwałt? Numer do uczelnianej gorącej linii w kwestiach gwałtów był na liście.
Kradzież? Numer do Szóstego Komisariatu.
Ludzie spadający z dachu windy? Takiego numeru na liście nie mamy.
- Heather... - Tina, praktykantka, ma dzisiaj taki płaczliwy głos jak tego dnia, kiedy
spotkałam ją po raz pierwszy i powiedziałam jej, że nie może przełączać dzwoniących na
„oczekiwanie”, żeby dokończyć rundkę tetrisa na swoim game boyu (Justine nigdy nie robiła z
tego problemu, jak mi powiedziano). - Kiedy oni się pozbędą ciała tej dziewczyny? Ja sfiksuję,
wiedząc, że ona nadal jest tam. No, na dole.
- Gadaliśmy z jej współlokatorką. - Brad (facet, który miał tego pecha i jest dyżurnym
studentem-praktykantem w ten weekend, co oznacza, że ani na chwilę nie wolno mu się
ruszać z budynku, bo a nuż okaże się potrzebny. .. Na przykład w razie śmierci któregoś ze
studentów) zniża głos konspiracyjnie i pochyla się w moją stronę nad kontuarem. - Mówi, że
nawet nie zdawała sobie sprawy, że Beth, ta dziewczyna, która zginęła, wiedziała o surfowaniu.
Powiedziała, że nie miała pojęcia, że Beth zadawała się z takimi typkami. Powiedziała, że Beth
była trochę taką panienką z dobrego domu.
- No cóż... - odzywam się bez sensu. Widzę wyraźnie, że studenci oczekują choć paru
słów, którymi mogłabym ich pocieszyć. Ale co ja wiem o pocieszaniu dzieciaków, którym
zginęła koleżanka z roku? Jestem tak samo ogłupiała jak oni. - To chyba po prostu dowodzi, że
nigdy nie zna się kogoś tak dobrze, jak się wydaje, prawda?
- Tak, ale przejażdżka na dachu windy? - Tina kręci głową. - Ona chyba oszalała.
- Kandydatka do prozacu - zgadza się z powagą Brad, wykazując chociaż odrobinę
wrażliwości, o którą departament administracji z takim uporem apelował na szkoleniach dla
pracowników administracyjnych.
- Heather?
Obracam się i widzę asystentkę Rachel, studentkę ostatniego roku Sarah, która zbliża
się w moją stronę z grubą teczką w rękach. Jak zawsze ubrana w najszykowniejszy strój
studentki Uniwersytetu Nowojorskiego - ogrodniczki i uggsy na futerku - łapie mnie za ramię i
ściska mocno.
- O mój Boże! - mówi Sarah, nie starając się ani na jotę zniżyć głosu, więc słychać ją
doskonale na całym parterze. - W głowie się nie mieści! W biurze telefony się urywają, trzeba
je zdejmować z widełek. Rodzice wydzwaniają jak szaleni, żeby sprawdzić, czy to nie ich
dziecko. Ale Rachel mówi, że nie możemy potwierdzić tożsamości zmarłej przed przyjazdem
koronera. Mimo że wiemy, kto to jest. Rachel kazała mi wziąć jej teczkę i mam ją przekazać
doktorowi Flynnowi. Sama rzuć na to okiem.
Sarah wymachuje grubą, wypchaną szarą teczką. Skoro Elizabeth Kellog miała teczkę z
aktami w biurze kierowniczki administracyjnej, to znaczy, że albo narobiła sobie jakichś
kłopotów, albo w jakimś momencie roku akademickiego chorowała...
...a to dziwne, bo Elizabeth była studentką pierwszego roku, a rok akademicki dopiero
się zaczął.
- Popatrzcie tylko... - Sarah ma wielką ochotę podzielić się całą swoją wiedzą ze mną,
Bradem i Tiną. Tamci dwoje wysłuchują jej rewelacji, szeroko otwierając oczy. Pete przy
swoim biurku ochrony zachowuje się, jakby z uwagą śledził obraz na monitorach. Ale wiem, że
on też słucha. - Jej matka zadzwoniła kiedyś do Rachel, strasznie wytrącona z równowagi, bo
pozwalamy mieszkańcom przyjmować wszystkich gości, a ona nie chciała, żeby Elizabeth
mogła sprowadzać do swojego pokoju chłopaków. Najwyraźniej mamusia oczekiwała, że jej
córcia zostanie dziewicą aż do ślubu. Zażądała, żeby Rachel tak to załatwiła, żeby Elizabeth
mogła przyjmować u siebie tylko dziewczyny. Dziewczyna musiała mieć w domu jakieś
problemy, ale i tak.
Stanowisko asystenta kierownika - sprawowane przez studentów ostatniego roku -
polega na pomaganiu kierownikowi administracyjnemu w zarządzaniu codziennym
funkcjonowaniem domu studenckiego. Asystent otrzymuje zakwaterowanie za darmo i
zdobywa praktyczne doświadczenie w dziedzinie administracji, co z reguły zgadza się z jego
specjalizacją na studiach.
Sarah zdobywa tu w Fisher Hall znacznie więcej praktycznego doświadczenia w
zarządzaniu instytucją szkolnictwa wyższego, niż się mogła spodziewać. No wiecie, biorąc pod
uwagę tę martwą dziewczynę i tak dalej...
- Najwyraźniej mamy tu intensywną rywalizację na linii między matką a córką-
informuje nas Sarah. - Widać przecież, że pani Kellog jest zazdrosna, bo jej uroda już
przemija, a tymczasem jej córka...
Sarah zrobiła licencjat z socjologii. Sarah uważa, że doskwiera mi niskie poczucie
własnej wartości. Powiedziała mi to tego samego dnia, kiedy się poznałyśmy, na mającej
miejsce dwa tygodnie temu odprawie, kiedy to podeszła do mnie uścisnąć mi rękę, a potem
zawołała: „O mój Boże, to ty jesteś ta Heather Wells?!”
A kiedy przyznałam, że owszem, a potem powiedziałam jej - bo zapytała dlaczego, u
licha, pracuję w domu studenckim (w przeciwieństwie do mnie Sarah nigdy się nie myli i nie
nazywa go akademikiem) - że mam nadzieję zrobić w przyszłości licencjat, stwierdziła: „Tobie
niepotrzebne są studia. Tobie potrzebne jest przepracowanie poczucia odrzucenia i niższości, z
jakimi musisz się borykać po tym, jak zrezygnowała z ciebie własna wytwórnia i obrabowała
cię własna matka”.
Co jest w sumie nieco zabawne, bo ja czuję, że przede wszystkim powinnam
popracować nad swoim uczuciem niechęci do Sarah.
Na szczęście doktor Flynn, psycholog zatrudniany przez administrację akademika,
podbiega do nas pędem dokładnie w tej samej chwili, a aktówka aż mu pęka od nadmiaru
papierów.
- Czy to akta zmarłej? - pyta ostro zamiast powitania. - Chciałbym je przejrzeć, zanim
porozmawiam z jej współlokatorką i zadzwonię do rodziców.
Sarah przekazuje mu teczkę. Kiedy doktor Flynn przegląda jej zawartość, nagle
marszczy nos, a potem pyta:
- Co to za zapach...?
- Hm... - odpowiadam. - Pani Allington, tego. No cóż, ona...
- Puściła pawia - mówi Brad. - Do tej doniczki za panem.
- Znów to samo - wzdycha doktor Flynn. Jego komórka dzwoni, więc sięgając do
kieszeni, dodaje:-Przepraszam.
W tej samej chwili rozdzwania się telefon na kontuarze recepcji. Wszyscy na niego
spoglądają. Kiedy nikt się nie kwapi, żeby odebrać, sięgam po słuchawkę.
- Fisher Hall - mówię.
Nie rozpoznają głosu, który odzywa się po drugiej stronie.
- Tak... Czy to akademik przy Washington Square West?
- Owszem, to dom studencki - odpowiadam, przypominając sobie, chociaż raz, moje
własne przeszkolenie.
- Chciałbym z kimś porozmawiać na temat tragedii, która zdarzyła się dzisiaj rano w
akademiku - mówi nieznajomy głos.
Tragedii? Natychmiast nabieram podejrzeń.
- Czy jest pan reporterem? - pytam. Na tym etapie mojego życia jestem w stanie
wywęszyć ich z odległości kilometra.
- No cóż, owszem, piszę dla „Post”...
- W takim razie będzie się pan musiał skontaktować z działem prasowym. Tutaj nikt nie
ma żadnych komentarzy. Żegnam pana. - Z trzaskiem odkładam słuchawkę.
Brad i Tina gapią się na mnie.
- No, no - mówi Brad. - Ostra jesteś.
Sarah podsuwa okulary na nosie, bo zaczęły jej zjeżdżać.
- Nic w tym dziwnego - mówi. - Biorąc pod uwagę, przez co musiała przejść... Paparazzi
raczej nie byli zbyt mili, prawda Heather? Zwłaszcza wtedy, kiedy wróciłaś do domu i zastałaś
Jordana Cartwrighta, któremu robiła fellatio ta... jak jej tam? Aha, Tania Tracę.
- No proszę - mówię, spoglądając na Sarah z niekłamanym podziwem. -Sarah, ty
faktycznie masz fotograficzną pamięć, prawda?
Sarah uśmiecha się skromnie, a Tinie opada szczęka.
- Heather, ty chodziłaś z Jordanem Cartwrightem?! - woła.
- Przyłapałaś go, jak Tania Tracę robiła mu laskę? - Brad ma minę tak uszczęśliwioną,
jakby właśnie spadł mu na kolana studolarowy banknot.
- Hm... - mówię. W sumie nie mam większego wyboru. I tak mogą to sobie sprawdzić w
Google. - Tak. To było dawno temu.
A potem przepraszam ich i idę poszukać jakiegoś napoju gazowanego, mając nadzieję,
że połączone działanie kofeiny i sztucznych substancji słodzących sprawi, że przestanę mieć
ochotę powiększyć statystyką zgonów w populacji akademika.
4
Nic nie mów
Błagam cię
To sekret i jeśli go
Nie zdradzisz
Wynagrodzę ci
Milczeniem
Nic nie mów
Nikt nie wie że zajrzałeś
W moją duszę
Milczeniem...
Milczenie
Wykonanie: Heather Wells
Słowa/muzyka: Valdez/Caputo
Z albumu: Słodki miód
Cartwright Records
Najbliższy automat z colą stoi w kąciku telewizyjnym, gdzie zebrali się wszyscy ludzie z
uczelni odpowiedzialni za zarządzanie w sytuacjach kryzysowych. Nie chcę ryzykować i prosić
Magdy o darmowy napój w stołówce, skoro już i tak naraziła się swojemu szefowi.
Rozpoznaję tylko niektórych pracowników administracji siedzących w kąciku
telewizyjnym, a ich też znam tylko z krótkiej rozmowy, jaką ze mną przeprowadzali, kiedy
ubiegałam się o tę pracę. Jeden z nich, doktor Jessup, dyrektor nadzorujący kierownictwo
naszego obiektu, zauważa mnie i podchodzi. Wygląda zupełnie inaczej w weekendowym
stroju, czyli koszuli firmy Izod i dockersach, niż w swoim zwykłym grafitowoszarym gar-
niturze.
- Heather - mówi głębokim głosem, dość szorstko. - Jak leci?
- Nieźle - odpowiadam. Już Wrzuciłam dolara do automatu, więc za późno, żeby uciec
(chociaż chciałabym, bo wszyscy w tym kąciku gapią się na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „A
co to za dziewczyna? Czy ja jej skądś nie znam? I co ona tutaj robi?”)
Zamiast uciec, czekam na napój. Odgłos puszki uderzającej o metalowy wylot na dole
automatu rozlega się głośnym echem w kąciku telewizyjnym, gdzie rozmowy toczą się
przyciszonym tonem z szacunku dla zmarłej i jej pogrążonej w żałobie rodziny i gdzie
telewizor, w normalnych warunkach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nastawiony na
cały regulator na MTV2, teraz został wyłączony.
Wyjmuję puszkę z automatu i trzymam ją w dłoniach; boję się otworzyć, żeby nie
zwrócić na siebie większej uwagi kolejnym hałasem.
- I jak twoim zdaniem radzą sobie te nasze dzieciaki? - pyta doktor Jessup. - Tak
ogólnie?
- Dopiero przyszłam - odpowiadam. - Ale wszyscy są chyba mocno wytrąceni z
równowagi. Co, wie pan, jest raczej zrozumiałe, skoro na dnie szybu windy leży martwa
dziewczyna.
Doktor Jessup szerzej otwiera oczy i pokazuje mi gestem, żebym ściszyła głos, chociaż
mówiłam prawie szeptem. Rozglądam się wkoło i dociera do mnie, że w kąciku telewizyjnym
siedzi sporo grubych ryb z naszej uczelni. Doktorowi Jessupowi niezwykle Zależy na tym, żeby
podległy mu departament postrzegano jako opiekuńczy i nastawiony na studenta. Doktor
Jessup chlubi się tym, że potrafi nawiązać kontakt z młodszym pokoleniem. Zrozumiałam to
już w czasie naszej pierwszej rozmowy, kiedy zmrużył te swoje szare oczy i zadał nieuniknione
pytanie - to, które sprawia, że mam ochotę rzucać różnymi rzeczami, ale którego chyba nijak
nie mogę uniknąć: „Czy my się skądś nie znamy?”
Wszystkim się wydaje, że gdzieś mnie już kiedyś widzieli. Tylko nie bardzo umieją
przypomnieć sobie gdzie. Często mnie pytają: „Czy ty czasem nie byłaś partnerką mojego brata
na balu maturalnym?” Albo: „Czy my nie chodziłyśmy na te same zajęcia na studiach?”
Co jest tym dziwniejsze, że nigdy w życiu nie byłam na żadnym balu maturalnym, o
wyższych studiach nawet nie wspominając.
- Kiedyś byłam piosenkarką - odpowiedziałam doktorowi Jessupowi w czasie tamtej
rozmowy o pracę. - Piosenkarką, hm. Popową. Kiedy byłam, no wie pan, nastolatką.
- Ach, tak - odparł doktor Jessup. - Słodki miód. Tak myślałem, ale nie byłem pewien.
Mogę zadać pani pewne pytanie?
Zakręciłam się nerwowo na krześle, wiedząc, co zaraz nastąpi.
- Jasne.
- Dlaczego stara się pani o pracę w domu studenckim? Odchrząknęłam.
Chciałabym, żeby VH1 zrobiło o mnie program w ramach cyklu Behind the Musie. Bo
wtedy nie musiałabym wyjaśniać tego ludziom.
Ale niestety nie jestem materiałem do Behind the Musie. Na to nigdy nie byłam
wystarczająco sławna. Nigdy nie mogłam się równać z taką Britney czy Christiną. Można by
mnie porównać najwyżej do Avril. Byłam po prostu nastolatką obdarzoną zdrowymi płucami,
która znalazła się we właściwym miejscu we właściwym czasie.
Wydawało się, że doktor Jessup to zrozumiał. A przynajmniej taktownie zmienił temat,
kiedy wspomniałam o tym, jak moja mama zwiała z kraju razem z moim menedżerem (och,
tak, i moimi wszystkimi oszczędnościami), moja wytwórnia mnie rzuciła, a potem porzucił
mnie też mój chłopak, w tej właśnie kolejności. Kiedy zaoferowano mi stanowisko zastępczyni
kierowniczki administracyjnej Fisher Hall, z roczną pensją początkową równającą się temu, co
kiedyś zwykle zarabiałam w tydzień w czasie trasy koncertowej, przyjęłam ją bez wahania. Nie
widziałam siebie w roli kelnerki (dla dziewczyny, która nawet głowy nie lubi myć na stojąco,
mogłoby to być prawdziwą męczarnią), a zdobycie uniwersyteckiego wykształcenia uznałam za
niezły pomysł. Muszę zaczekać, aż skończy się mój sześciomiesięczny okres próbny - zostały
jeszcze tylko trzy miesiące - ale potem będę się mogła zapisać na dowolną liczbę kursów.
Na początek zapiszę się na wstęp do psychologii, żeby się przekonać, czy naprawdę
jestem tak bardzo zaburzona i neurotyczna, jak najwyraźniej sądzą Rachel i Sarah.
Teraz doktor Jessup dopytuje się o zdrowie psychiczne Rachel.
- Jak ona się trzyma? - chce wiedzieć.
- Chyba dobrze - odpowiadam.
- Powinnaś kupić jej kwiaty - mówi doktor Jessup. - Żeby jej jakoś poprawić nastrój.
Albo może czekoladki.
- Och, to dobry pomysł - mówię, chociaż nie mam bladego pojęcia, co ten facet
wygaduje. Dlaczego miałabym kupować Rachel kwiaty albo czekoladki? Czy śmierć Elizabeth
Kellog wstrząsnęła nią w większym stopniu niż takim Juliem, szefem działu technicznego,
który jest pewnie właśnie tą osobą, która później powyciera krew Elizabeth z posadzki szybu
windy? Czy ktokolwiek kupi czekoladki Juliowi?
Może powinnam po prostu kupić kwiaty im obojgu.
- Rachel jeszcze nie przywykła do tego miasta - mówi doktor Jessup, pewnie w ramach
wyjaśnienia. - Na pewno to nią trochę wstrząśnie. Nie jest jeszcze zblazowanym
nowojorczykiem, w przeciwieństwie do niektórych z nas. Prawda, Wells? - Mruga okiem.
- Prawda - mówię, chociaż nadal nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Czy bombonierka
Whitman wystarczy, czy też powinnam pójść aż do Dean & Deluca i kupić cały stos tych ich
ptifurków? Co by mi nawet odpowiadało, bo wtedy mogłabym kupić dla siebie trochę skórek
pomarańczowych w czekoladzie.
Tyle że... Rachel nie je słodyczy. Nie wchodzą w skład diety Zone. Może powinnam
kupić jej jakieś orzechy?
Ale nasza rozmowa kończy się raptownie, kiedy wielkimi krokami do kącika wchodzi
rektor Allington.
Powiem wam prawdę. Nigdy nie udaje mi się od razu poznać rektora Allingtona,
chociaż od lipca, kiedy zaczęłam pracować w Fisher Hall, we wszystkie powszednie dni widzę
go, kiedy wysiada z windy.
A nigdy nie udaje mi się poznać rektora Allingtona, dlatego że rektor Allington nie ma
zwyczaju ubierać się jak rektor uniwersytetu. Najchętniej wkłada białe spodnie (które nosi
jeszcze długo po święcie pracy wypadającym w pierwszy poniedziałek września, wbrew
zaleceniom Miss Dobre Maniery), złoty T-shirt Uniwersytetu Nowojorskiego (a w naprawdę
duszne dni podkoszulek bez rękawów), adidasy i w razie niepogody złoto-białą kurtkę
reprezentacji uczelni. Według innego artykułu, który znalazłam w papierach Justine, rektor
ma nadzieję, że ubierając się jak student, wyda się młodzieży bardziej przystępny.
Ale ja nigdy nie widziałam studenta Uniwersytetu Nowojorskiego ubranego w
uczelniane barwy. Oni wszyscy noszą się na czarno, żeby się wtopić w tłum reszty
nowojorczyków.
Dzisiaj rektor Allington zdecydował się na T-shirt, a nie na koszulkę bez rękawów,
mimo że temperatura na zewnątrz przekracza dwadzieścia stopni. No cóż, może musiał wziąć
udział w posiedzeniu Rady Zarządu i chciał się wystroić, żeby zrobić na nich dobre wrażenie.
Wszyscy pozostali członkowie dyrekcji natychmiast się do niego rzucają, żeby
sprawdzić, czy rektor wie, jak kluczową rolę każdy z nich odgrywa w rozwiązaniu kryzysu,
który poniedziałkowa gazeta studencka określi niewątpliwie jako tragedią, i dopiero wtedy
mówię sobie coś w rodzaju: „Aha. To nasz rektor”.
Ignorując wszystkich pozostałych, rektor Allington patrzy prosto na doktora Jessupa i
mówi:
- Powinieneś coś z tym zrobić, Stan. Niedobrze jest. Bardzo niedobrze. Doktor Jessup
wygląda, jakby żałował, że to nie on leży tam, w szybie windy. I w sumie wcale mu się nie
dziwię.
- Phil... - odzywa się do rektora. - Tak już bywa. W podobnie dużej społeczności muszą
się zdarzać jakieś wypadki. W samym zeszłym roku mieliśmy trzy, a w poprzednim zdarzyły
się dwa.
- Nie w moim budynku - mówi rektor Allington. Nie mogę powstrzymać myśli, że mówi
prawie jak Harrison Ford w Air Force One („Wynoś się z mojego samolotu”).
Ale brzmi o wiele bardziej jak Pauly Shpre w Eko-Jajach.
Wydaje mi się, że to odpowiednia chwila, żeby wrócić do mojego biura. Zastaję tam
Sarah, którą siedzi przy moim biurku i rozmawia przez telefon. Nikogo innego w pobliżu nie
ma, ale i tak w gabinecie wyczuwa się pełne dezaprobaty napięcie. Wydaje się, że emanuje ono
od Sarah, która z trzaskiem ciska słuchawkę telefonu na widełki i obrzuca mnie gniewnym
spojrzeniem.
- Rachel mówi, że mamy odwołać dyskotekę, która miała się odbyć dziś wieczorem.
Patrzy na mnie spode łba.
- I co? - Mnie się wydaje, że to rozsądne zarządzenie. - Odwołaj ją.
- Ty nie rozumiesz. Zorganizowaliśmy prawdziwą kapelę. Stracimy na tym co najmniej
tysiąc pięćset dolarów.
Spoglądam na nią ze zdziwieniem.
- Sarah - mówię - tamta dziewczyna zginęła. Nie żyje.
- I odwołując imprezę ze względu na jej samolubny wyczyn - mówi Sarah
-doprowadzimy tylko do tego, że jej śmierć zostanie wyidealizowana przez naszych studentów.
- A potem na chwilę przestaje się popisywać swoją wiedzą słuchacza studiów magisterskich i
dodaje: - Chyba uda nam się odrobić stracone zyski na sprzedaży T-shirtów. Ale i tak nie
rozumiem, mamy odwoływać dyskotekę tylko dlatego, że jakaś wariatka zeskoczyła z dachu
windy?
A ludzie mówią, że show-biznes jest brutalny. Najwyraźniej nigdy nie pracowali w
akademiku.
Przepraszam. Chciałam powiedzieć, w domu studenckim.
5
Ponieważ to Nowy Jork, w którym codziennie zdarza się tyle zgonów z nienaturalnych
przyczyn, biuro koronera przysyła kogoś do oględzin zwłok Elizabeth dopiero po czterech
godzinach.
Koroner przyjeżdża o wpół do czwartej i za dwadzieścia pięć czwarta stwierdza zgon
Elizabeth Kellog. Za przyczynę śmierci, która będzie jeszcze weryfikowana w trakcie śledztwa i
sekcji zwłok, uznano ciężkie obrażenia: złamanie kręgosłupa szyjnego, lędźwiowego miednicy
oraz liczne złamania kości czaszki i kończyn.
Możecie mnie nazwać marzycielką, ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z naszych
studentów zdołał wyidealizować tę śmierć, kiedy się o tym dowie.
Go gorsza, koroner mówi, że jego zdaniem Elizabeth nie żyje już od ponad dwunastu
godzin. Co oznaczą że leży na dnie tego szybu windy od wczorajszej nocy.
No dobra, on twierdzi, że zginęła w momencie uderzenia o betonową posadzkę, więc
śmierć nastąpiła natychmiast. To nie tak, że ona tam leżała żywa przez całą noc.
Ale mimo wszystko.
Nie da się ukryć ani furgonetki koronera, ani ciała, które na koniec zostaje wyniesione z
budynku. O czwartej wszyscy studenci mieszkający w Fisher Hall już wiedzą, że ktoś zginął. A
kiedy windy znów zostają włączone, a im nareszcie pozwala się z nich skorzystać i wrócić do
pokojów, dowiadują się też, jak zginęła ta dziewczyna. W końcu to studenci uniwersytetu, oni
nie są głupi. Potrafią dodać dwa do dwóch i stwierdzić, że razem wychodzi cztery.
Ale nie jestem w stanie przejmować się nadmiernie tym, jak siedmiuset mieszkańców
Fisher Hall poradzi sobie z wiadomością o śmierci Elizabeth. Bo za bardzo jestem zajęta
zastanawianiem się, jak rodzice Elizabeth zareagują na wiadomość o jej śmierci.
A to dlatego, że doktor Jessup podjął decyzję - decyzję popartą przez doktora Flynna -
że ze względu na wcześniejsze kontakty Rachel z panią Kellog w sprawie zasad przyjmowania
gości w akademiku, to ona powinna być osobą, która zadzwoni do rodziców zmarłej
dziewczyny.
- Szok będzie mniejszy - zapewnia wszystkich doktor Flynn - kiedy Kellogom przekaże
tę informację jakiś znajomy głos.
Kiedy decyzja raz już zapada, Sarah zostaje bez ceremonii wyproszona z gabinetu, ale
mnie doktor Jessup prosi, żebym została.
- To pomoże Rachel - mówi.
Najwyraźniej nie widział Rachel w akcji. Ja widziałam. Parę dni temu sklęła
pracowników stołówki za to, że przypadkowo umieścili w dyspenserze pełnotłusty dressing
farmerski zamiast odtłuszczonego. Rachel raczej nie jest osobą, która potrzebuje oparcia.
Ale kim ja jestem, żeby zabierać głos w tej sprawie?
Cała scena jest niesłychanie smutna i kiedy Rachel wreszcie odkłada słuchawkę, mam
już objawy nadchodzącej migreny i dolegliwości żołądkowych.
Oczywiście, winne może być tych jedenaście jolly ranchers i torebka fritos, które
zjadłam zamiast lunchu. Ale nigdy nic nie wiadomo.
Te symptomy jeszcze mi pogłębia doktor Jessup. Rozgoryczony uwagami rektora
Allingtona, zapomniał o rozsądku i nowojorskich przepisach ochrony zdrowia i energicznie
pali, przysiadłszy na skraju biurka Rachel. Nikt nie zaproponował, że otworzy okno. To
dlatego, że nasze biuro mieści się na parterze i za każdym razem, kiedy otwieramy okna, jakiś
dowcipniś podchodzi do nich i wrzeszczy w głąb naszego biura: „Mogę powiększyć zestaw o
frytki?”
I to dokładnie wtedy przychodzi mi do głowy, że skoro Rachel skończyła już rozmawiać
przez telefon, to moje wsparcie nie jest jej już chyba potrzebne. W niczym więcej tu nie
pomogę.
Więc podnoszę się i mówię:
- Idę teraz do domu.
Wszyscy na mnie spoglądają. Na szczęście rektor Allington już dawno wyszedł, bo on i
jego żona mają letni dom w Hamptons i wymykają się tam przy każdej możliwej okazji.
Tyle że dzisiaj pani Allington nie chciała wychodzić od frontu - żeby nie mijać
zaparkowanej tam furgonetki koronera stojącej za wozem straży pożarnej. Musiałam wyłączyć
alarm, żeby mogła skorzystać z wyjścia awaryjnego na tyłach stołówki, tego samego, przez
które ochrona wpuszcza co ważniejszych gości Allingtonów - na przykład Schwarzeneggerów -
kiedy rektor urządza przyjęcie. Niektórych gości lepiej nie narażać na zaczepki studentów.
Jedyny syn Allingtonów, Christopher - bardzo przystojny facet pod trzydziestkę, nosi
garnitury od Brook Brothers, mieszka w akademiku dla słuchaczy studiów podyplomowych i
uczęszcza na wydział prawa naszej uczelni - siedział za kierownicą ich ciemnozielonego
mercedesa, kiedy wreszcie wyszli z budynku. Rektor Allington troskliwie usadził żonę na
tylnym siedzeniu, włożył torby podróżne do bagażnika, a potem wskoczył na przednie
siedzenie obok syna.
Christopher Allington odjechał tak szybko, że ludzie bawiący się na ulicznym festynie
(Ach, tak. Festyn uliczny trwał nadal, niezależnie od wozu straży pożarnej i furgonetki
koronera) w popłochu uskakiwali na chodnik.
Powiem wam coś: gdyby Allingtonowie byli moimi rodzicami, też bym rozjeżdżała ludzi
na ulicy.
Doktor Flynn jako pierwszy otrząsnął się po mojej uwadze, że wychodzę. Mówi:
- Oczywiście, Heather. Wracaj do domu. Nie potrzebujemy już Heather, prawda, Stan?
Doktor Jessup wydycha obłok sinoszarego dymu.
- Idź do domu - mówi do mnie. - Zrób sobie drinka. Mocnego.
- Och, Heather! - woła Rachel. Zrywa się ze swojego obrotowego krzesła i, ku mojemu
zdziwieniu, pada mi w ramiona. Nigdy przedtem nie przejawiała w stosunku do mnie takiej
czułości. - Bardzo ci dziękuję, że przyszłaś. Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. Ty zawsze
zachowujesz taki spokój w obliczu kryzysu.
Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Ja absolutnie nic nie zrobiłam. A już zwłaszcza nie
kupiłam jej tych kwiatów, które zalecał doktor Jessup. No, może uspokoiłam trochę
praktykantów i wyperswadowałam Sarah tę dyskotekę, ale to wszystko, naprawdę. Przecież
nikomu nie uratowałam życia.
Patrzę wszędzie, byle nie na twarz Rachel. Ściskanie Rachel bardzo przypomina
ściskanie... no cóż, patyka. To dlatego że ona jest taka chuda. Trochę mi jej żal. Bo kto miałby
ochotę tulić patyk? Wiem, że wszyscy ci faceci, którzy się uganiają za modelkami, lubią to. Ale
czy normalna osoba będzie chciała przytulać worek spiczastych kości? I byłoby inaczej, gdyby
ona z natury była taka kanciasta. Ale Rachel specjalnie się głodzi, żeby tak wyglądać.
To jest po prostu bez sensu.
Ku mojej uldze, Rachel puszcza mnie niemal od razu i wtedy natychmiast, już bez
słowa, wychodzę z biura, bo boję się, że jeśli się odezwę, zacznę płakać. Nie ze względu na jej
chudość, ale dlatego że to wszystko wydaje mi się takim strasznym bezsensem. Dziewczyna nie
żyje, jej rodzice są zrozpaczeni. I po co to wszystko? Dla chwili dreszczyku podczas jazdy na
dachu windy?
To jest po prostu jakiś kompletny absurd.
Ponieważ alarm przy wyjściu pożarowym nadal jest wyłączony, ja też wychodzę z
budynku tamtędy, zadowolona, że nie muszę mijać kontuaru recepcji. Bo serio, mam
wrażenie, że rozkleję się, jeśli ktokolwiek odezwie się do mnie chociaż jednym słowem. Muszę
przejść na piechotę całą drogę Szóstą Aleją, obchodząc kwartał ulic, żeby nie wpaść na nikogo
znajomego - ale warto. Nie jestem w nastroju do towarzyskich pogawędek.
Niestety, kiedy docieram do wejściowych drzwi domu, okazuje się, że jednak
towarzyskie pogawędki to coś, czego nijak nie uda mi się uniknąć. Bo na schodach rozsiadł się
mój były narzeczony, Jordan Cartwright.
A ja naprawdę byłam przekonana, że mój dzień nie może się jeszcze bardziej skiepścić.
Jordan podnosi się, kiedy mnie zauważa, i chowa komórkę, do której przed chwilą
dziamgał. Późnopopołudniowe słońce wydobywa złote refleksy w jego jasnych włosach i nie
mogę nie zauważyć, że mimo upału tej wczesnej jesieni krawędzie zaprasowane na jego białej
koszuli i (tak, mówię to z przykrością) dobranych do kompletu białych spodniach wyglądają
idealnie świeżo.
W tym białym stroju i ze złotym łańcuchem na szyi wygląda, jakby zdezerterował z
naprawdę kiepskiego boys bandu.
Co najsmutniejsze, ten opis odpowiada faktom.
Nie widzę wyrazu jego jasnoniebieskich oczu, bo schowane są za szkłami słonecznych
okularów od Armaniego. Ale przypuszczam, że jak zwykle przepełnione są czułą troską o moją
osobę. Jordan świetnie potrafi wmawiać ludziom, że naprawdę się o nich troszczy. To jeden z
powodów, dla których jego pierwszy solowy utwór, Baby, bądź moja zdobył podwójną
platynową płytę, A teledysk całymi tygodniami był numerem jeden na Total Request Live.
- Tu jesteś - mówi. - Próbowałem się z tobą skontaktować. Coopa chyba nie ma w
domu. Wszystko w porządku? Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem.
Gapię się na niego bez słowa. Co on tu robi? Zerwaliśmy ze sobą. Zapomniał już?
A może nie. Widać, że ćwiczył na siłowni. I to intensywnie. Jego bicepsy rysują się
bardzo wyraźnie.
Może hantle mu spadły na głowę czy coś.
- Ona mieszkała w tym twoim akademiku, prawda? - ciągnie. - Ta dziewczyna, o której
mówili w radiu? Ta, która zginęła?
To jest totalnie nie fair, że ktoś, kto wygląda tak seksownie, może być też... No cóż,
kompletnie pozbawiony normalnych ludzkich odruchów. Wyławiam klucze z przedniej
kieszeni dżinsów.
- Nie powinieneś tu przychodzić, Jordan - mówię. Ludzie się gapią, ale głównie tylko
dilerzy narkotyków. Jest ich w sąsiedztwie całkiem sporo, bo uniwersytet, chcąc z nich
oczyścić okolicę Washington Square Park ze względu na swoich studentów (i, co ważniejsze,
ich rodziców), wywiera spory nacisk na miejscowy komisariat policji. Policja przepędza więc z
parku wszystkich dilerów i bezdomnych, a ci przenoszą się na sąsiednie ulice... Na przykład tę,
przy której mieszkam.
Oczywiście, kiedy przyjęłam propozycję brata Jordana, który zaproponował, żebym z
nim zamieszkała, nie miałam pojęcia, że okolica okaże się taka nieciekawa. No bo, dajcie
spokój, to jest w końcu Greenwich Village, która już dawno przestała być mekką głodujących
artystów, po tym jak wprowadzili się tu yuppies i podnieśli prestiż okolicy, a czynsze skoczyły
do nieba. Wydawało mi się, że są porównywalne z Park Avenue, przy której mieszkałam z
Jordanem i gdzie „tego typu ludzie”, jak ich określa Jordan, po prostu sienie kręcą.
I ma chłopak szczęście, bo „tego typu ludzie” najwyraźniej nie mogą teraz oderwać od
niego wzroku - i to nie tylko ze względu na jego wyraźnie wyeksponowany złoty łańcuch.
- Hej! - woła jeden z nich. - To ty? Ty jesteś ten facet, hej?
Jordan, który przywykł do napastowania przez paparazzich, nawet nie mrugnie okiem.
- Heather... - mówi swoim najbardziej kojącym tonem, tym, którego używał w swoim
duecie z Jessicą Simpson w czasie trasy koncertowej Get Funky minionego lata. - Daj spokój.
Bądź rozsądna. Sercowe sprawy nam się nie ułożyły, ale to jeszcze nie powód, żebyśmy nie
mogli się przyjaźnić. Tyle razem przeszliśmy. Przecież w sumie razem dorastaliśmy.
W zasadzie to nawet prawda. Poznałam Jordana w czasach, kiedy po raz pierwszy
podpisałam kontrakt z wytwórnią jego ojca, Cartwright Records. Skończyłam wtedy piętnaście
lat i łatwo poddawałam się wpływom, a Jordan miał raptem osiemnaście. Zwyczajnie mu
wierzyłam, kiedy twierdził, że tak samo jak ja nie cierpi piosenek, które mu wciska wytwórnia.
Wierzyłam mu, kiedy mówił, że on też, jak ja, przestanie je śpiewać i zacznie wykonywać
własne utwory. Wierzyłam mu do momentu, kiedy powiedziałam wytwórni, że albo moje
piosenki, albo żadne piosenki, a wytwórnia ze mnie zrezygnowała... Tymczasem Jordan,
zamiast powiedzieć wytwórni (znanej również jako jego tata) to samo co ja, powiedział do
mnie: „Heather, chyba musimy poważnie porozmawiać”.
Rozglądam się, żeby sprawdzić, czy nie odstawia teraz tego przedstawienia dla ukrytej
kamery. Totalnie nie zdziwiłabym się, gdyby wziął udział w jakimś reality show. To tego typu
człowiek, który nie miałby nic przeciwko oglądaniu własnego życia transmitowanego w
ogólnokrajowej sieci telewizyjnej.
I to wtedy zauważam srebrny kabriolet bmw zaparkowany przy hydrancie przed
naszym domem z elewacją z piaskowca.
- A to coś nowego - mówię. - Od taty? Nagroda za Tanie Tracę?
- Przestań, Heather - mówi Jordan. - Tłumaczyłem ci. Ta sprawa z Tanią. .. To nie tak
jak myślisz.
- Jasne - odpowiadam z uśmiechem. - Przypuszczam, że się po prostu potknęła i
dlatego wylądowała z głową w twoim kroczu.
Wtedy Jordan robi coś, co mnie zaskakuje. Ściąga okulary i patrzy na mnie bardzo
intensywnym wzrokiem. Przypomina mi się, jak go spotkałam po raz pierwszy - w Mail of
America. Wytwórnia - to znaczy tata Jordana - zorganizowała nam, jego boys bandowi Easy
Street i mnie, wspólną trasę koncertową, starając się przyciągnąć maksymalną liczbę
jedenasto- i dwunastolatków (oraz ich rodziców, oraz portfeli ich rodziców).
Jordan rzucił mi wtedy takie samo intensywne spojrzenie. Jego: „Kotku, masz
najbardziej niebieskie oczy na świecie” zupełnie nie zabrzmiało wtedy jak typowa podrywka.
Ale co ja mogłam wiedzieć? Wyciągnięto mnie ze szkoły średniej, kiedy byłam jeszcze w
pierwszej klasie, i od tamtej pory stale byłam w trasie, pod ciągłą opieką dorosłych, a kontakt z
facetami w moim wieku miałam tylko wtedy, kiedy podchodzili do mnie poprosić o autograf.
Skąd miałam wiedzieć, że „Kotku, masz najbardziej niebieskie oczy na świecie” to zwykła
podrywka?
Zdałam sobie z tego sprawą dopiero wiele lat później, kiedy „Kotku, masz najbardziej
niebieskie oczy na świecie” pojawiło się jako fragment piosenki z pierwszego solowego albumu
Jordana. Okazuje się, że miał sporo praktyki w posługiwaniu się tym tekstem. I robił to z
przekonującą szczerością.
Na mnie z pewnością podziałało.
- Heather... - mówi teraz Jordan, a promienie słońca, przefiltrowane przez korony
drzew i apartamentowce po zachodniej stronie ulicy, igrają na gładkich płaszczyznach jego
przystojnej, nadal nieco chłopięcej twarzy. - Coś nas łączyło, ciebie i mnie. Jesteś pewna, że
chcesz o tym wszystkim zapomnieć? Och, ja wiem, że nie jestem tutaj zupełnie bez winy. Ta
sprawa z Tanią... No cóż, wiem, jak to musiało dla ciebie wyglądać.
Patrzą na niego z niedowierzaniem.
- Chodzi ci o to, że robiła ci laską? Bo tak to wyglądało dla mnie. Jordan się krzywi,
jakbym go uderzyła.
- Widzisz? - Zaplata ramiona na piersi. - Widzisz, dokładnie o tym mówią. Kiedy się
poznaliśmy, Heather, nigdy nie rzucałaś takich chamskich tekstów. Zmieniłaś się. Nie widzisz
tego? To część problemu. Nie jesteś tą samą dziewczyną, którą kiedyś poznałem...
Stwierdzam, że jeśli opuści wzrok na linię mojej talii, gdzie najbardziej zmieniłam się
od czasów sprzed dziesięciu lat, walnę go z byka. Ale nie zrobił tego.
- Stałaś się taka... Sam nie wiem, Heather. Twarda to chyba dobre słowo - ciągnie. -I po
tym przez co przeszłaś w związku ze swoją mamą i swoim menedżerem, kto mógłby cię winić?
Ale, Heather, nie wszyscy na tym świecie chcą cię ograbić ze wszystkich pieniędzy i zwiać z
nimi do Argentyny, jak oni. Musisz mi uwierzyć, kiedy mówię, że nigdy nie chciałem cię
zranić. Po prostu, nasze drogi się rozeszły, moja i twoja. Pragniemy innych rzeczy. Ty chcesz
śpiewać własne piosenki i najwyraźniej nie obchodzi cię, że to może przy okazji zniszczyć
twoją karierą: to, co z niej jeszcze zostało. A ja... No cóż, ja chcę...
- Hej! - wrzeszczy diler narkotyków. - Ty jesteś Jordan Cartwright! W głowie mi się nie
mieści to wszystko. Najpierw Elizabeth, a teraz to.
I w ogóle, czego ten Jordan ode mnie chce? Tego właśnie zupełnie nie mogę pojąć.
Facet ma trzydzieści jeden lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i mnóstwo pieniędzy - o wiele
więcej niż sto tysięcy dolarów rocznie, których oczekiwałaby Rachel od idealnego partnera.
Oczywiście ja wiem, że jego rodzice nie byli zachwyceni, kiedy ze sobą zamieszkaliśmy. To nie
wyglądało dobrze, że dwójka ich najpopularniejszych wykonawców dla nastolatków mieszka
razem...
Ale czy nasz cały związek był z jego strony tylko próbą odegrania się na rodzicach? Bo
widzicie, swego czasu państwo Cartwright ulegli błaganiom najmłodszego syna - miał wtedy
dziewięć lat - i pozwolili, by wziął udział w przesłuchaniu do Klubu Myszki Miki. Jordan nigdy
nie przestał się tego wstydzić. Bo przecież poważni muzycy rokowi nie miewają swoich zdjęć z
uszami Myszki Miki, publikowanych co drugi tydzień w „Teen People”...
- Jordan... - mówię, przerywając mu wymienianie rzeczy, których pragnie, z czego
większość ma coś wspólnego z niesieniem szarym ludziom odrobiny radości życia i czy w tym
jest coś złego? Tyle że ja przecież nigdy nie twierdziłam, że jest. - Czy mógłbyś po prostu już
sobie pójść?
Omijam go, z kluczami w dłoni. Chyba zamierzałam otworzyć drzwi i dostać się do
środka, zanim on zdoła mnie zatrzymać. Ale konieczność otwarcia trzech zamków nieco
utrudnia sprawę.
- Wiem, czemu nie traktujesz mnie jak poważnego artystę, Heather - mówi dalej
Jordan. I mówi. I mówi. - Ale nie myśl sobie, że jestem mniej twórczy niż ty tylko dlatego, że
śpiewam piosenki, których sam nie napisałem. Teraz praktycznie cała choreografia jest moja.
Ten krok, który wykonałem w teledysku do Tylko ty i ja. Wiesz, no ten? - Robi szybki krok z
poślizgiem, któremu towarzyszy wyrzut bioder. Na frontowych schodach domu z elewacją z
piaskowca. - To wszystko moje pomysły. Wiem, możesz uznać, że to niewiele, ale nie uważasz,
że już pora, żebyś sama przyjrzała się własnemu życiu? Czy ty ostatnio zrobiłaś coś dającego
artystyczną satysfakcję? Ta głupia praca w akademiku.
Dwa zamki otwarte. Został jeszcze jeden.
- .. .i mieszkanie tu, z ćpunami koczującymi niemal na twoich schodach... i z Cooperem!
Akurat z Cooperem! Ty wiesz, co w mojej rodzinie sądzi się o Cooperze, Heather.
Wiem, co się w jego rodzinie sądzi o Cooperze. To samo co o dziadku Coopera, który w
wieku sześćdziesięciu pięciu lat ujawnił się ze swoją orientacją seksualną, kupił w Village dom
wyłożony różowym piaskowcem, a potem zapisał go w testamencie swojemu wnukowi, czarnej
owcy, a ten wnuk wprowadził się do apartamentu na parterze, pierwsze piętro przerobił na
agencję detektywistyczną, a ostatnie piętro zaproponował mnie, nie żądając czynszu (w
zamian prowadzę mu rachunkowość), kiedy dowiedział się, że zostawiłam Jordana z Tanią.
- Ja wiem, że między wami nic nie ma - mówi teraz Jordan. - To nie to mnie martwi.
Nie jesteś w typie Coopera.
Nie musi mi tego mówić. Niestety.
- Ale zastanawiam się, czy masz świadomość, że Cooper ma za sobą kryminalną
przeszłość? Wandalizm. I owszem, był nieletni, ale i tak, na litość boską, Heather, on nie ma
żadnego szacunku dla własności publicznej. Wiesz, zniszczył billboard Easy Street. Zdaję sobie
sprawę, że zawsze zazdrościł mi talentu, ale to nie moja wina, że się urodziłem z takim
darem...
Trzeci zamek otwarty. Jestem wolna!
- Do widzenia, Jordan - mówię i wślizguję się do środka, ostrożnie zamykając za sobą
drzwi. Bo wiecie, nie chcę go przy tym jakoś uszkodzić. Nie dlatego że on mi jeszcze nie jest
obojętny, ale dlatego że to byłoby niegrzeczne.
Poza tym jego tata mógłby mnie pozwać do sądu. Nigdy nic nie wiadomo.
6
Jordan dobija się do drzwi, ale ja go ignoruję. We wnętrzu domu jest chłodno i lekko
pachnie tonerem z fotokopiarki w biurze Coopera. Ruszam po schodach do swojego
mieszkania, sądząc, że Lucy (Czy ja już o niej wspominałam? Lucy to mój pies) będzie chciała
wyjść na spacer, ale rzucam okiem na koniec korytarza i widzę, że drzwi balkonowe
prowadzące na taras na tyłach domu są otwarte.
Zamiast pójść na górę, ruszam korytarzem - dziadek Coopera wytapetował go w czarno-
białe paski, które najwyraźniej były szczytem szyku w gejowskim środowisku lat
siedemdziesiątych - i znajduję pana domu, który siedzi na ogrodowym fotelu na tarasie, z
butelką piwa w dłoni, moim psem u stóp i czerwoną lodówką turystyczną u boku.
Słucha radia -jak zwykle, kiedy jest w domu - stacji nadającej jazz. Cooper jest jedynym
członkiem tej rodziny, który wyrzeka się skrzeków Easy Street i Tani Tracę dla bardziej
melodyjnych tonów duetu Coleman-Hawkins i Sarah Vaughn.
- Poszedł już? - pyta Cooper, kiedy zauważa, że stoję w drzwiach.
- Niedługo pójdzie - mówię. I wtedy mnie oświeca. - Ty się tu przed nim ukrywasz?
- Nie mylisz się - mówi Cooper. Otwiera lodówkę i wyjmuje z niej piwo. -Proszę - mówi,
podając mi je. - Stwierdziłem, że przyda ci się jedno.
Z wdzięcznością biorę od niego zimną butelkę i opadam na zieloną pikowaną poduszkę
fotela z kutego żelaza, który stoi obok. Lucy natychmiast rzuca się do mnie i wciska łeb między
moje uda, radośnie mnie obwąchując. Drapię ją za uszami.
To jest właśnie miłe, kiedy ma się psa. On zawsze tak się cieszy na twój widok. Poza
tym, wiecie, to ma korzystne działanie zdrowotne. Ludziom obniża się ciśnienie krwi, kiedy
głaszczą psa. Albo chociaż kota. To udokumentowany fakt. Czytałam o tym w tygodniku
„People”.
Oczywiście nie tylko zwierzęta domowe mogą człowiekowi obniżyć ciśnienie. Siedzenie
w jakimś naprawdę spokojnym miejscu też tak działa. Na przykład na tarasie dziadka
Coopera, z ogrodem rozpościerającym się poniżej. Ten taras i ogród to jedne z najlepiej
skrywanych sekretów Manhattanu. Pełen zieleni, otoczony wysokimi, obrośniętymi dzikim
winem murami, ten zakątek stanowi maleńką oazę, stworzoną na miejscu dawnego
osiemnastowiecznego stajennego podwórza. W ogrodzie jest nawet maleńka fontanna, którą
Cooper, jak widzę, włączył. Gulgocze sobie uspokajająco. Jakie ciche późne popołudnie. Kiedy
drapię Lucy za uszami, czuję, że serce mi się powoli uspokaja.
Może kiedy skończę sześciomiesięczny okres próbny i wreszcie będę mogła się zapisać
na zajęcia, pójdę na kursy przygotowawcze na medycynę. Tak, trudno byłoby pogodzić to z
pracą na cały etat - nie wspominając już o rachunkowości dla Coopera. Ale znajdę jakiś
sposób.
A potem może dostanę stypendium, czy coś, i pójdę na studia medyczne. A kiedy
skończę medycynę, będę mogła zabierać ze sobą Lucy na obchody i ona będzie uspokajać
wszystkich moich pacjentów. Totalnie zlikwiduję choroby serca w ten prosty sposób, że każę
pacjentom głaskać mojego psa. Będę sławna! Jak Maria Curie!
Tyle że nie będę nosiła na szyi uranu i nie umrę na chorobę popromienną, co, jak
przeczytałam, przytrafiło się Marii.
Nie wspominam o moim nowym planie Cooperowi. Jakoś mi się nie wydaje, żeby on
umiał docenić jego wszystkie zalety. Chociaż w sumie jest facetem o całkiem otwartej głowie.
Arthur Cartwright, dziadek Coopera, rozzłoszczony sposobem, w jaki reszta rodziny
potraktowała go, kiedy wyjawił, że jest gejem, większość swojej ogromnej fortuny przeznaczył
na badania nad AIDS, całość swojej światowej klasy kolekcji dzieł sztuki oddał na aukcje w
Sotheby's, z zastrzeżeniem, że zyski ze sprzedaży mają zostać przekazane na akcją
charytatywną God's Love We Deliver, a niemal wszystkie posiadane przez siebie
nieruchomości zapisał swojej Alma Mater, Uniwersytetowi Nowojorskiemu...
.. .wszystko, poza swoim ukochanym domem z elewacją z różowego piaskowca w
Village, który zapisał Cooperowi - razem z okrągłą sumką miliona dolców - bo Cooper był
jedynym członkiem rodziny Cartwrightów, który na wiadomość o tym, że dziadek ma nowego
chłopaka, Jorge'a, stwierdził: „A jak tam sobie lubisz, dziadziu”.
Jordan i cała reszta Cartwrightów zbytnio się nie zmartwili wydziedziczeniem przez
Arthura. W sejfie bankowym klanu Cartwrightów i tak zostało jeszcze dość kasy, żeby starczyło
dla wszystkich.
Niemniej jednak Cooper został właściwie wykluczony z klanu Cartwrightów - choć i
przedtem był czarną owcą. Rodzina nigdy nie mogła mu darować, że wyrzucano go z licznych
szkół średnich, a potem wolał wybrać studia niż członkostwo w Easy Street - nie wspominając
już o jego skłonności do umawiania się z bardzo atrakcyjnymi specjalistkami od chirurgii serca
czy właścicielkami galerii dzieł sztuki o imionach takich jak Saundra czy Yokiko.
Co mu chyba, prawdę mówiąc, niespecjalnie przeszkadza. Nigdy jeszcze nie spotkałam
nikogo równie zadowolonego z własnego towarzystwa jak Cooper Cartwright.
On nawet z wyglądu nie przypomina reszty swojej rodziny. Ciemnowłosy, podczas kiedy
oni wszyscy są blondynami, Cooper jednak odziedziczył typową dla Cartwrightów urodę i
błękitne oczy.
I na wyglądzie kończy się jakiekolwiek podobieństwo do jego brata, Jordana. Obaj są
wysocy, szczupłej, ale atletycznej budowy.
Mięśnie Jordana zostały doprowadzone do perfekcji pod okiem osobistego trenera
dzięki kilku godzinom dziennie spędzanym w prywatnej domowej siłowni, gdy tymczasem
mięśnie Coopera wyrobiły się od grania w agresywnego kosza w składzie jeden na jednego na
publicznych boiskach do koszykówki na rogu Szóstej i Trzeciej Zachodniej i od - chociaż do
tego nie chce się przyznawać - pogoni na piechotą przez Grand Central w sprawach kolejnych,
aktualnie go zatrudniających klientów. Znam prawdą, bo będąc osobą, która wystawia
rachunki dla jego klientów, czytam te wszystkie paragony. Nie ma sposobu, żeby ktoś zdążył
od taksówki - trasa za sześć dolarów kończąca się o piątej jeden - do kasy biletowej Metro
North - bilet powrotny do Stamford, odjazd piąta siedem - inaczej niż biegiem.
Ze względu na to wszystko - na jego miłe usposobienie, na te oczy i grę w kosza w
weekendy... nie wspominając już o jazzie-zakochałam się w Cooperze do szaleństwa.
Ale ja wiem, że to całkiem daremne. On mnie traktuje z tego rodzaju przyjaznym
lekceważeniem, jakie zwykle rezerwuje się dla dziewczyny młodszego brata, bo tym właśnie
najwyraźniej los każe mi pozostać w jego oczach, ponieważ, w porównaniu z kobietami, z
którymi się umawia, a które są wszystkie wychudzone, olśniewające i wykładają literaturą
renesansową albo specjalizują się w mikrofizyce, ja wypadam jak budyń waniliowy czy coś.
A kto spojrzy na budyń waniliowy, kiedy może zjeść creme briilee?
Zakocham się w kimś innym, kiedy tylko będę mogła. Przysięgam. Ale na razie, czy to
coś złego, że lubię jego towarzystwo?
Pociągając długi łyk piwa, Cooper przygląda się dachom budynków dokoła nas... Z
których jeden, tak się składa, należy do Fisher Hall. Z ogrodu na tyłach domu Arthura
Cartwrighta można zobaczyć piętra od dwunastego do dwudziestego, włącznie z
apartamentem rektora na samej górze.
Można też zobaczyć odpowietrzniki szybów wind.
- No i... - odzywa się Cooper. - Było źle?
Nie ma na myśli mojego spotkania z Jordanem. To oczywiste, bo głową wskazuje w
stroną akademika.
Nie jestem zdziwiona, że wie o zmarłej dziewczynie. Na pewno słyszał wszystkie te
syreny i widział tłum. Całkiem możliwe, że ma tu gdzieś ukryty policyjny skaner.
- Nie wyglądało to zbyt ślicznie - odpowiadam, biorąc łyk swojego piwa, a wolną ręką
masując szpiczaste uszy Lucy. Lucy jest kundlem, którego wzięłam ze schroniska ASPCA
wkrótce po ucieczce mojej matki. Jestem pewna, że Sarah powiedziałaby, że adoptowałam
Lucy jako coś w rodzaju zastępczej rodziny, skoro zostałam porzucona przez moją własną.
Ale ponieważ kiedyś stale bywałam w trasie, nigdy nie mogłam mieć własnego
zwierzęcia, a ja po prostu czułam, że już czas je sobie sprawić. Częściowo spokrewniona z
collie, a częściowo najwyraźniej z lisem, Lucy ma roześmiany pysk, któremu nie mogłam się
oprzeć - chociaż Jordan wolał mieć rasowego psa, najchętniej cocker-spaniela. Nie był zbyt
szczęśliwy; kiedy zamiast Lady, w domu pojawił się Tramp.
Ale to nie ma żadnego znaczenia, bo Lucy i tak od początku nie lubiła Jordana, i swoją
dezaprobatę okazała mu z miejsca, zjadając parę jego zamszowych spodni.
Ciekawe, że nigdy nie miała podobnych obiekcji wobec Coopera, co tłumaczę tym, że
Cooper nigdy w nią nie ciskał egzemplarzem „US Weekly” za to, że obgryza jego kompakty
Dave Matthew's Band. Cooper nawet nie ma żadnych kompaktów Dave Matthew's Band. Jest
fanem Wyntona Marsalisa.
- Czy wiadomo, jak to się stało? - pyta Cooper.
- Nie - odpowiadam. - A jeśli ktoś wie, trudno powiedzieć, żeby palił się do udzielania
informacji.
- No cóż... - Popija piwo. - To tylko dzieciaki. Pewnie się boją nieprzyjemności.
- Wiem - mówię. - Ale po prostu... Jak oni mogli ją tak zostawić? Przecież ona tam
przeleżała ładnych kilka godzin. A oni ją tam tak zostawili.
- Kto ją zostawił?
- Ci ludzie, z którymi tam była.
- A skąd wiesz, że w ogóle tam z kimś była?
- Nikt nie uprawia surfingu na windach w pojedynkę. Cała zabawa polega na tym, że
kilkoro dzieciaków wdrapuje się na dach windy przez klapę w suficie, a potem nawzajem
podpuszczają się do skoku z dachu na dach sąsiedniego wagonika, kiedy przejeżdża obok. Jeśli
nie ma cię kto do tego podpuszczać, zabawa jest bez sensu.
Łatwo mi wyjaśniać różne rzeczy Cooperowi, bo on jest bardzo dobrym słuchaczem.
Nigdy nie przerywa i zawsze wydaje się szczerze zainteresowany tym, co masz do powiedzenia.
To kolejna cecha charakteru, która go odróżnia od reszty rodziny.
To także cecha, która moim zdaniem pomaga mu w wybranym zawodzie. Można się
wiele dowiedzieć, pozwalając ludziom swobodnie mówić i tylko słuchając tego, co mają do
powiedzenia.
A przynajmniej tak napisano w magazynie, który kiedyś czytałam.
- Cała rzecz w tym, że dzieciaki podpuszczają się do robienia coraz większych i
odważniej szych skoków - wyjaśniam. - Nigdy nie surfuje się na windach samemu. Więc
musiała być tam z kimś. Chyba że...
Cooper mi się przygląda.
- Chyba że co?
- No cóż, chyba że wcale nie bawiła się w surfing na windach - mówię, wreszcie
wyrażając na głos coś, co mnie męczyło przez cały dzień. - Bo wiesz, dziewczyny na ogół tego
nie robią. Nie surfują na windach. A przynajmniej ja nigdy o żadnej nie słyszałam, nie na
Uniwersytecie Nowojorskim. To zabawa dla pijanych facetów.
- Ach tak. - Cooper pochyla się naprzód na swoim ogrodowym fotelu. -Jeśli nie
surfowała na windach, to jakim sposobem spadła na dno szybu? Myślisz, że drzwi windy się
otworzyły, ale nie było za nimi wagonika, a ona dała krok do przodu, bo nie spojrzała?
- Nie wiem. To się po prostu nie zdarza, prawda? Drzwi się nie otworzą, jeśli nie ma za
nimi wagonika. A nawet gdyby się otworzyły, kto byłby na tyle niemądry, żeby najpierw nie
spojrzeć?
I to wtedy Cooper mówi:
- Może ktoś ją popchnął.
Patrzę na niego i mrugam powiekami. Tak tu cicho na tyłach domu - nie słychać ruchu
ulicznego z Szóstej Alei ani grzechotania butelkami z Waverly Place, gdzie bezdomni
przeszukują śmietniki. Ale i tak dochodzę do wniosku, że mogłam go źle usłyszeć.
- Popchnął ją? - powtarzam.
- Tak przecież uważasz, prawda? - Niebieskie oczy Coopera nie wyrażają żadnych
emocji. To właśnie sprawia, że jest takim świetnym detektywem. I to dlatego wierzę, że może
mimo wszystko jeszcze jest jakaś szansa dla niego i dla mnie, z romantycznego punktu
widzenia, bo nigdy w jego oczach nie widziałam nic, co kazałoby mi sądzić inaczej. - Może się
nie pośliznęła i nie spadła przypadkiem. Może ją ktoś popchnął.
Rzecz w tym, że ja dokładnie coś takiego myślałam.
Ale myślałam też, że to wszystko brzmi... No cóż, zbyt idiotycznie, żeby o tym w ogóle
wspominać.
- Nie próbuj zaprzeczać - mówi Cooper. - Wiem, że właśnie tak myślisz. Masz to po
prostu wypisane na twarzy.
To niemal ulga wybuchnąć i powiedzieć:
- Dziewczyny nie surfują na windach, Coop. Po prostu tego nie robią. To znaczy, może
w innych miastach, ale nie tu, nie na Uniwersytecie Nowojorskim. A ta dziewczyna, Elizabeth,
to była panienka z dobrego domu!
Teraz z kolei to Cooper gapi się na mnie i mruga powiekami.
- Proszę?
- Panienka z dobrego domu - mówię. - No wiesz. Porządna taka. Panienki z dobrych
domów nie surfują na windach. Ale załóżmy nawet, że to robią.
Więc jeśli nawet... Rozumiesz, oni ją tam po prostu zostawili. Kto tak traktuje
przyjaciela?
- Dzieciaki - mówi Cooper, wzruszając ramionami.
- To nie są żadne dzieciaki - upieram się. - Mają po osiemnaście lat. Cooper wzrusza
ramionami.
- W moim przekonaniu to nadal dzieciaki - mówi. - Ale załóżmy, że masz rację i ona
była za bardzo taką, hm, panienką z dobrego domu, żeby uprawiać surfing na windach. Czy
przychodzi ci na myśl ktokolwiek, kto mógłby mieć powód, żeby ją zepchnąć do szybu... i w
dodatku wiedział, jak to zrobić?
- Jedyna rzecz w jej papierach - mówię - to informacja, że dzwoniła jej matka i prosiła,
żeby ograniczyć córce możliwość przyjmowania gości wyłącznie do dziewczyn.
- Dlaczego? - chce wiedzieć Cooper. - Miała jakiegoś niewłaściwego chłopaka i mama
chciała, żeby dostał PNG-a?
PNG, znany także jako formularz persona non grata, wystawia ochrona wtedy, kiedy
mieszkaniec akademika - albo jego rodzice czy ktoś z administracji - życzy sobie, żeby jakaś
konkretna osoba otrzymała zakaz wstępu do budynku. Ponieważ przed wejściem na górę
trzeba okazać legitymację studencką albo pracowniczą, prawo jazdy albo paszport, strażnicy
mogą bez problemu nie wpuścić do środka kogoś, kto jest na liście PNG. Jakiś czas temu, w
moim pierwszym tygodniu pracy, studenci wyrobili dla mnie sfałszowane PNG. Mówili, że to
taki dowcip.
Założę się, że nigdy nie zrobili go Justine.
Trudno mi uwierzyć, że Cooper aż tak uważnie słuchał mojej paplaniny o zwariowanej
pracy w Fisher Hall, że w ogóle pamięta, co to jest PNG.
- Nie - mówię, lekko się rumieniąc. - Nie ma tam wzmianki o żadnym chłopaku.
- To nie znaczy, że go nie miała. Dzieciaki muszą wpisywać swoich gości, tak? - pyta
Cooper. - Czy ktoś sprawdził, czy Elizabeth miała chłopaka, może takiego, o którym mama nic
nie wiedziała, który u niej wczoraj nocował?
Potrząsam głową, nie odrywając wzroku od tylnej ściany Fisher Hall, która zabarwia się
czerwienią w zachodzącym słońcu.
- Miała współlokatorkę - wyjaśniam. - Nie mogła przenocować u siebie jakiegoś faceta,
skoro w łóżku po drugiej stronie pokoju spała koleżanka.
- Panienki z dobrego domu nie robią takich rzeczy? Kręcę się na fotelu, nieco
skrępowana.
No cóż... Nie robią.
Cooper wzrusza ramionami.
- Współlokatorka mogła nocować gdzie indziej. Tego nie wzięłam pod uwagę.
- Sprawdzę książkę odwiedzin - mówię. - To nie zaszkodzi.
- Chcesz powiedzieć - poprawia mnie Cooper - że zasugerujesz policji, żeby sprawdziła
książkę odwiedzin.
- Policji? - Jestem zaskoczona. - Uważasz, że zajmie się tym policja?
- Prawdopodobnie - brzmi łagodna odpowiedź Coopera. - Jeśli podzielają twoją opinię
na temat „panienek z dobrych domów, które na windach nie surfują”.
Robię do niego minę, a w tej samej chwili rozbrzmiewa dzwonek do drzwi i słyszymy
wrzask Jordana:
- Heather! Daj spokój, Heather! Otwórz! Cooper nawet nie odwraca głowy.
- Jego przywiązanie do ciebie jest wzruszające - stwierdza.
- To nie ma nic wspólnego ze mną - wyjaśniam. - On po prostu chce cię rozzłościć. No
wiesz, żebyś mnie wyrzucił z domu. Nie spocznie, póki nie zamieszkam w kartonowym pudle
na pasie rozdzielającym jezdnie Houston Street.
- Brzmi to tak, jakby między wami rzeczywiście wszystko się skończyło - mówi cierpko
Cooper.
- To nie o to chodzi. On wcale mnie już nie lubi. On tylko chce mnie ukarać za to, że od
niego odeszłam.
- Albo - mówi Cooper - za to, że miałaś dość ikry, żeby zacząć robić coś po swojemu. Bo
on tego nigdy nie będzie umiał.
- Trafna uwaga.
Cooper niewiele mówi, ale kiedy coś powie, trafia w samo sedno. Kiedy usłyszał, że
wyszłam z domu jak stałam, zostawiając Jordana z Tanią, zadzwonił do mnie na komórkę i
powiedział, że jeśli szukam nowego mieszkania, to ostatnie piętro jego domu - na którym
mieszkał kiedyś chłopak dziadka -jest do wzięcia. Kiedy mu wyjaśniłam, że jestem spłukana,
dzięki mamie, Cooper powiedział, że mogę odrobić czynsz, wystawiając rachunki dla jego
klientów i wprowadzając dane do programu Quicken, żeby nie musiał za to płacić swojemu
księgowemu sto siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę.
I jakby nigdy nic wyprowadziłam się z apartamentu na ostatnim piętrze domu przy
Park Avenue, który dzieliłam z, Jordanem, i przeprowadziłam się do Coopera. I już po
pierwszej spędzonej tam nocy było tak, jakbyśmy z Lucy nigdy nigdzie indziej nie mieszkały.
Oczywiście, praca wcale nie jest taka łatwa. Coop powiedział, że jego zdaniem zajmie mi
to maksymalnie dziesięć godzin tygodniowo, ale wychodzi raczej bliżej dwudziestu. Zwykle
całą niedzielę i kilka wieczorów w tygodniu poświęcam na próby zrozumienia, o co chodzi w
stosach świstków papieru, notatek nabazgranych na pudełkach zapałek i pogniecionych
paragonów zgromadzonych w jego gabinecie.
Ale jeśli chodzi o czynsz, te dwadzieścia godzin na tydzień to i tak pestka. Mówimy
przecież o całym piętrze w West Village, które na wolnym rynku bez trudu można by wynająć
za trzy tysiące miesięcznie.
I owszem, wiem, dlaczego to zrobił. I nie chodzi o to, że w głębi ducha skrywa
upodobanie do noszących XL byłych gwiazdek nastoletniego popu. W sumie -jak to walenie
Jordana do drzwi dokładnie w tej samej chwili - nie ma to nic wspólnego ze mną. Otóż Cooper
pozwolił mi wprowadzić się do siebie, dlatego że w ten sposób może naprawdę doprowadzić
do szału swoją rodzinę - a zwłaszcza młodszego brata. Coop uwielbia wkurzać Jordana, a
Jordan nie cierpi Coopera. Podobno dlatego, że Coop jest nieodpowiedzialny i niedojrzały.
Ale moim zdaniem Jordan jest zwyczajnie zazdrosny o to, że Cooper, kiedy ich rodzice
usiłowali wywierać na niego presję, żeby dołączył do Easy Street i odcięli mu finansowanie, w
najmniejszym stopniu nie przejął się brakiem kasy. W gruncie rzeczy poradził sobie w życiu
sam, bez żadnej pomocy ze strony Cartwright Records. Zawsze podejrzewałam, że Jordan -
nawet jeśli uwielbia występować - żałuje, że nie powiedział rodzicom, dokąd mogą sobie pójść,
tak jak zrobił to Cooper, a potem również i ja.
Cooper najwyraźniej podejrzewa go o to samo.
- No cóż - mówi, a w tle słyszymy, jak Jordan wrzeszczy: „Daj spokój, wiem, że tam
jesteś!” - Bardzo mi przyjemnie siedzieć sobie tutaj i słuchać, jak Jordan emocjonuje się na
moich frontowych schodach, ale mam robotę do zrobienia.
Nie mogę się powstrzymać i gapię się na Coopera, kiedy odstawia swoją butelkę po
piwie i wstaje. Cooper to naprawdę udany egzemplarz. W blednącym świetle dnia wydaje się
jeszcze bardziej opalony. A to nie jest, ja wiem, opalenizna z puszki, jak u jego brata.
Opalenizna Coopa bierze się z siedzenia godzinami w krzakach z teleobiektywem
wycelowanym w drzwi jakiegoś pokoju motelowego...
Choć prawdę mówiąc, Cooper mi nigdy nie powiedział, czym konkretnie zajmuje się
całymi dniami.
- Pracujesz? - pytam, patrząc na niego przez zmrużone powieki. - W sobotę wieczorem?
On chichocze. To taka nasza mała gierka. Ja usiłuję podstępem sprawić, żeby wygadał
się, nad czym właśnie pracuje, a on nie daje się podpuścić. Cooper bardzo poważnie traktuje
prawo swoich klientów do zachowania prywatności.
Poza tym uważa też, że sprawy, jakimi Się zajmuje, są o wiele za bardzo perwersyjne,
żeby o nich opowiadać byłej dziewczynie swojego młodszego brata. Dla Coopera zawsze chyba
będę tą piętnastolatką w bluzce z amerykańskim dekoltem i z włosami spiętymi w kucyk,
wyśpiewującą na niedużej scenie, że miód jest słodki.
- Sprytne zagranie - mówi Cooper. - A co ty będziesz robiła? Zastanawiam się nad
odpowiedzią. Magda odwala podwójną zmianę przy kasie i po południu będzie chciała pójść
prosto do domu zmyć z włosów zapach stołówkowego jedzenia. Mogłabym zadzwonić do
swojej przyjaciółki Patty - kiedyś jako jedna z tancerek jeździła ze mną w trasy, a teraz jest
jedną z niewielu przyjaciółek, które mi pozostały z czasów, kiedy się jeszcze liczyłam w
muzycznym biznesie.
Ale Patty ma już męża i małe dziecko, i nie ma już tyle czasu dla swoich niezamężnych
koleżanek.
Zdaję sobie sprawę, że spędzę ten wieczór tak, jak spędzam wszystkie inne wieczory -
albo będę wprowadzała dane dla Coopera, albo pobrzdąkam na gitarze, z ołówkiem i papierem
nutowym, usiłując skomponować piosenkę, która w przeciwieństwie do Słodkiego miodu nie
sprawi, że będzie mi się zbierało na wymioty, ile razy ją usłyszę.
- Och - mówię od niechcenia. - Nic specjalnego.
- No to nie zasiedź się do późnej nocy, nie robiąc nic specjalnego - mówi Cooper. - Jeśli
Jordan jeszcze tam będzie, kiedy wyjdę, zadzwonię po policję i każę odholować tę jego
beemwicę.
Uśmiecham się do niego, mile ujęta. Kiedy już rzeczywiście zrobię dyplom z medycyny,
zaproszę Coopera na jakiś obiad. On się chyba nie potrafi oprzeć świetnie wykształconym
kobietom, więc kto wie? Może się nawet zgodzi.
- Dzięki - mówię.
- Nie ma za co.
Cooper wraca do środka i zabiera ze sobą radio, zostawiając nas z Lucy w powoli
zapadającym zmroku. Siedzę tam jeszcze chwilę, dopijam piwo i spoglądam w górę na Fisher
Hall. Budynek wygląda tak bezpretensjonalnie, tak spokojnie. Trudno uwierzyć, że dzisiaj stał
się sceną tak smutnych wydarzeń.
Dopiero kiedy robi się naprawdę ciemno i w oknach Fisher Hall zaczynają się zapalać
światła, wreszcie wchodzę do domu.
A kiedy wchodzę, coś mnie uderza... Uwaga Coopera, kiedy mu powiedziałam, że nie
będę dziś wieczorem robiła nic specjalnego, zabrzmiała nieco ironicznie. Czy to możliwe, że on
wie, że ja nie mówiłam tego serio? Czy to możliwe, że on wie, co robię co wieczór... i że to
wcale nie „nic specjalnego”? Czy on słyszy moją gitarę aż tam u siebie, na dole? Niemożliwe.
Ale dlaczego takim tonem powiedział „nic specjalnego”? Tak... sama nie wiem.
Znacząco? Nie mogę tego rozgryźć.
Ale z drugiej strony, powiedzmy sobie uczciwie, faceci zawsze stanowili dla mnie coś w
rodzaju zagadki.
Niemniej jednak, kiedy dziś wieczorem wyciągam gitarę, gram na niej wyjątkowo cicho,
w razie gdyby Cooper miał niespodziewanie wrócić do domu. Nie mam zamiaru pozwolić
nikomu - nawet Cooperowi - słuchać moich ostatnich kawałków. Wystarczy mi w zupełności,
że wyśmiał mnie jego tata.
Badziewie w stylu zbuntowanej rockowej groupie, tak Cartwright nazwał moje utwory.
Lepiej zostaw pisanie piosenek profesjonalistom, powiedział, i trzymaj się tego, co robisz
najlepiej, to znaczy wyśpiewuj hity, chwytliwe ballady. A przy okazji, czy ty czasem nie
przytyłaś?
Któregoś dnia pokażę Grantowi Cartwrightowi, jak naprawdę wygląda zbuntowana
rockowa groupie.
Potem, kiedy przed położeniem się spać myję twarz, wyglądam przez okno i widzę
Fisher Hall, cały rozświetlony na tle nocnego nieba. Widzę maleńkie figurki studentów, którzy
poruszają się po swoich pokojach, i słyszę ciche odgłosy muzyki dobiegającej z kilku z tych
pokojów.
To prawda, że ktoś w tym budynku dzisiaj zginął. Ale to też prawda, że dla wszystkich
pozostałych życie toczy się dalej.
I toczy się również teraz, kiedy dziewczyny szykują się przed lustrami w łazienkach do
wyjścia, a chłopcy piją duszkiem rolling rocks, czekając na dziewczyny.
Tymczasem przez otwory wentylacyjne szybów widzę błyski świateł, kiedy windy cicho
jeżdżą w górę i w dół.
I nie mogę przestać zastanawiać się nad tym, co się właściwie stało. Co ją do tego
zmusiło? Albo... Kto?
7
W poniedziałek Sarah i ja otwieramy drzwi do pokoju Elizabeth, żeby spakować
wszystkie jej rzeczy.
Jej rodzice są zbyt zrozpaczeni, żeby sami mogli się tym zająć, i proszą biuro
kierownika administracyjnego domu akademickiego, żeby ktoś zrobił to za nich.
I ja to totalnie potrafię zrozumieć. No bo ostatnia rzecz, jakiej się spodziewasz, kiedy
wysyłasz swoje dziecko na studia, to telefon trzy tygodnie później z informacją, że twoja córka
nie żyje i że masz przyjechać do miasta po jej rzeczy.
Zwłaszcza kiedy twoje dziecko jest takie przykładne jak Elizabeth... Sądząc
przynajmniej z jej rzeczy, które zinwentaryzowała Sarah (żeby później, jeśli Kellogowie uznają,
że czegoś brakuje, nie mogli nas oskarżyć o kradzież - według doktora Jessupa niestety
zdarzyło się to wcześniej w przypadku śmierci jakiegoś studenta), a ja spakowałam. I wiem, że
ta dziewczyna miała siedem koszulek polo firmy Izod. Siedem! Za to nie miała ani jednego
czarnego stanika. A wszystkie majtki Hanes Her Way z białej bawełny.
Przykro mi, ale dziewczyny, które noszą Hanes Her Way, nie surfują na windach.
Tyle że z tym swoim przekonaniem zaliczam się do mniejszości. Sarah, zapisując każdą
sztukę odzieży, którą wyjmuję z bieliźniarki Elizabeth, peroruje na temat co subtelniej szych
aspektów schizofrenii, choroby, o której ostatnio uczy się na psychologii. Symptomy
schizofrenii zazwyczaj ujawniają się dopiero w tym wieku, w jakim była Elizabeth w momencie
śmierci, informuje mnie Sarah. A potem dodaje, że właśnie schizofrenia wywołała u Elizabeth
przypływ nietypowej dla niej odwagi. To znaczy te głosy, które słyszała w swojej głowie.
Sarah może tu mieć nawet trochę racji. Z całą pewnością nie zrobił tego domniemany
chłopak Elizabeth, jak to sugerował Cooper. Wiem, bo pierwsza rzecz w poniedziałek rano -
zanim jeszcze w stołówce złapałam kawę i bajgla - sprawdziłam wpisy z piątkowego wieczoru
w książce odwiedzin.
I nic tam nie ma. Elizabeth nie wpisywała żadnych gości.
Podczas gdy Sarah i ja cały dzień spędzamy, pakując rzeczy Elizabeth -ani razu nie
natykając się na jej współlokatorkę, która najwyraźniej każdą chwilę w ciągu dnia spędza na
zajęciach - Rachel zajmuje się zorganizowaniem nabożeństwa żałobnego za zmarłą oraz
załatwia w biurze kwestora zwrot czesnego Elizabeth i opłat za zakwaterowanie za cały rok.
Nie można powiedzieć, żeby Kellogowie jakoś doceniali te wysiłki. W czasie
nabożeństwa żałobnego, które odbywa się jeszcze w tym samym tygodniu (nie idę tam, bo
Rachel mówi, że chciałaby, żeby w biurze został ktoś dorosły na wypadek, gdyby któryś ze
studentów potrzebował pomocy czy coś - personel domu studenckiego bardzo się przejmuje
wpływem śmierci Elizabeth na resztę mieszkańców, chociaż jak na razie nie wykazują oni żad-
nych oznak psychicznych urazów), pani Kellog zapewnia wszystkich obecnych, głosem
podszytym złością, że uniwersytetowi nie ujdzie na sucho spowodowanie śmierci jej córki i że
ona sama nie spocznie, dopóki nie zostaną ukarani wszyscy za nią odpowiedzialni (a
przynajmniej tak mówił Pete, który wyciągnął krótką słomkę i musiał wtedy pełnić straż przy
drzwiach kaplicy).
Pani Kellog nie wierzy, że przyczyną śmierci Elizabeth było jej brawurowe zachowanie i
twierdzi, że kiedy poznamy wyniki badania krwi, przekonamy się, że miała rację - Elizabeth
nigdy nie piła, a już z całą pewnością nigdy nie zażywała narkotyków, więc nie wałęsała się z
żadną bandą naćpanych windowych surferów tej nocy, kiedy zginęła.
Nie, według pani Kellog, Elizabeth została zepchnięta do szybu windy -i żadna siła nie
jest w stanie przekonać jej, że było inaczej.
Jednakże państwo Kellog to nie jedyne osoby, którym trudno uporać się z tą śmiercią.
Obserwując, przez co w ciągu ostatniego tygodnia musiała przejść Rachel, zaczynam rozumieć
radę doktora Jessupa. To znaczy z tymi kwiatami. Rachel totalnie zasłużyła sobie na bukiet.
Ale tak naprawdę należałaby się jej podwyżka.
Znając jednak ogólne skąpstwo uniwersytetu - stan etatów i płace zamrożono jeszcze w
latach dziewięćdziesiątych — wątpię, żeby taką podwyżkę dostała.
Tak więc we czwartek, następnego dnia po nabożeństwie żałobnym, wyskakuję do
delikatesów za rogiem, i zamiast kupić sobie kawę z mlekiem, którą się wzmacniam po
południu, i bilet na loterię, jak mam to codziennie w zwyczaju, wybieram u nich najpiękniejszy
bukiet róż, który potem stawiam w wazonie na biurku Rachel.
To aż przerażające, jak ona się cieszy, kiedy wraca z jakiegoś spotkania i je zauważa.
- To dla mnie? - pyta, a łzy, wcale nie żartuję, prawie tryskają jej z oczu.
- No cóż - mówię - tak. Współczułam ci z powodu tego, przez co ostatnio przechodzisz...
Po tych słowach jej łzy wysychają bardzo prędko.
- Och, to od ciebie - mówi już innym tonem.
- Hm - odpowiadam. - Owszem.
Być może Rachel myślała, że te kwiaty są od jakiegoś faceta. Może poznała kogoś
ostatnio na siłowni. Chociaż gdyby tak się stało, to jestem pewna, że Sarah i ja już byśmy
wiedziały. Rachel podchodzi do sprawy bardzo serio - to znaczy do znalezienia faceta, z
którym się potem ustatkuje. Skrupulatnie pilnuje terminów swoich cotygodniowych wizyt u
manikiurzystki i pedikiurzystki i dwa razy w miesiącu farbuje sobie odrosty (jest brunetką i
twierdzi, że naprawdę widać u niej siwiznę). No i oczywiście trenuje jak szalona albo w
uczelnianej siłowni, albo biegając dokoła Washington Square Park. Chyba takie cztery
okrążenia parku to pełny kilometr, czy jakoś tak. Rachel obiega park jakieś dwanaście razy
wciągu pół godziny.
Wytknęłam jej, że takie same efekty zdrowotne może uzyskać, spacerując dokoła parku,
co obiegając go, a przy okazji mogłaby uniknąć w późniejszym życiu kłopotów z kolanami. Ale
za każdym razem, kiedy o tym mówią, ona na mnie tylko spogląda bez słowa.
- Wszystkim nam było niełatwo, Heather - mówi teraz Rachel, obejmując mnie
ramieniem. - Dla ciebie to też nie było takie proste. Nie zaprzeczaj.
Ma racją, ale nie z tego powodu, co myśli. Ona uważa, że nie było mi łatwo, bo
musiałam odwalić mnóstwo niewdzięcznej roboty; no, wiecie, wybłagać od sprzątaczek pudła,
zapakować w nie rzeczy Elizabeth, potem je zatargać do działu pocztowego, żeby je wysłali, nie
wspominając już o zaplanowaniu kalendarza wszystkich przesłuchań sądowych Rachel czy o
uporaniu się z rozmarudzonymi studentami-praktykantami (którzy twierdzą, że należy im się
zwolnienie z pracy przy sortowaniu poczty z powodu żałoby, chociaż nikt z nich nawet nie znał
zmarłej - Justine na pewno dałaby im wolne dni, dowodzą).
Ale, mówiąc prawdę, nic z tego nie było tak trudne, jak przyjęcie do wiadomości faktu,
że Fisher Hall, który dotąd uważałam za jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie, w
sumie... nie jest bezpieczny.
Och, nie mam oczywiście dowodu, że Elizabeth została popchnięta, tak jak sądzi pani
Kellog. Ale fakt, że w ogóle doszło do jej śmierci... To mi totalnie nie daje spokoju. Studenci
Uniwersytetu Nowojorskiego są w dużej części rozpuszczeni. Te dzieciaki nie mają nawet
pojęcia, jak im dobrze w życiu... Kochający rodzice, stałe źródło dochodów, nie trzeba się
martwić niczym poza zdaniem egzaminów i załatwieniem sobie, żeby ich ktoś podrzucił do
domu na ferie z okazji Święta Dziękczynienia.
Ja sama nie byłam taka beztroska jak oni od... no cóż, od pierwszej licealnej.
I to, że jedno z nich zrobiło coś tak niewiarygodnie głupiego jak skok na dach jadącej
windy i próba przejechania się na niej - czy gorzej, skok z jednego jadącego wagonika na drugi
- i że ktoś inny, ktoś z tego budynku, był przy tym przez cały czas i był tego świadkiem:
zobaczył jak Elizabeth potyka się i spada na niechybną śmierć, a potem nic nikomu nie
powiedział...
Właśnie to naprawdę mnie wkurzało.
Oczywiście, Cooper ma prawdopodobnie rację. Jeśli ktokolwiek tam był z Elizabeth w
chwili jej śmierci, nie chciał się ujawnić, bo bał się, że sobie narobi kłopotów.
Możliwe nawet, że rację ma Sarah, że Elizabeth istotnie cierpiała na jakieś wczesne
stadium schizofrenii czy depresji wywołanej zaburzeniami hormonalnymi, czy coś, i właśnie to
ją do tego skłoniło.
Ale nigdy nie dowiemy się prawdy. W tym właśnie rzecz. Nigdy się nie dowiemy.
I to jest po prostu nie w porządku.
Ale zdaje się, że to nikomu nie przeszkadza poza panią Kellog.
I poza mną.
W ten piątek - prawie tydzień po śmierci Elizabeth - Sarah i ja siedzimy w biurze
kierownika administracji akademika, zamawiając różne rzeczy z Office Supply. Nie grzejniki
olejowe dla naszych przyjaciół, ale rzeczy, których faktycznie potrzebujemy, na przykład
pisaki, papier do kopiarki i inne takie.
No cóż, dobra, ja robię zamówienie. Sarah robi mi wykład o tym, że moje przybieranie
na wadze prawdopodobnie reprezentuje podświadome pragnienie utraty atrakcyjności dla płci
przeciwnej, żeby nikt z nich nie mógł mnie już zranić w taki sposób jak Jordan.
Powstrzymuję się przed wytknięciem Sarah, że nie jestem, w gruncie rzeczy, gruba. Już
jej kilka razy mówiłam, że XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka, zresztą Sarah
powinna to dobrze wiedzieć, jako że sama też go nosi.
Ale teraz rozumiem już jasno, że Sarah po prostu lubi mówić, żeby słyszeć dźwięk
własnego głosu, więc pozwalam jej gadać, skoro nie ma nikogo innego, kto mógłby jej słuchać,
bo Rachel jest w stołówce, gdzie bierze udział w porannym przyjęciu na cześć drużyny
koszykówki Uniwersytetu Nowojorskiego, Stokrotek.
Tak, drużyna naprawdę tak się nazywa. Stokrotki. Kiedyś nosiła nazwę Kuguary czy
jakoś tak, ale mniej więcej dwadzieścia lat temu kilku zawodników złapano na dopingu i
NCAA zdegradowało ich z I Ligi do III Ligi, i kazało zmienić nazwę.
Jakby sama nazwa Stokrotki nie była wystarczającym upokorzeniem, rektor Allington
do tego stopnia napalił się na wygranie mistrzostw III Ligi w tym roku, że zwerbował
najwyższych graczy, jakich udało mu się znaleźć. Ale ponieważ wszyscy dobrzy zawodnicy
poszli do I albo II Ligi, zostały mu tylko odrzuty, na przykład chłopcy z najgorszymi wynikami
w nauce w całym kraju. Poważnie. Czasami zawodnicy piszą do mnie skargi, swoim ledwie
odczytywalnym charakterem pisma, z mnóstwem błędów ortograficznych. Oto przykład:
Droga Heather. Coś szfankuje z mojom toaletom. Nie chce się spószczaó i wydaje
takie dziwne chałasy. Prosze o pomoc.
Albo:
Do administracji - moje tuszko jest za krutkie. Czy mogie dostać nowe tuszko.
Dzienkuje.
Przysięgam, że wcale tego sobie nie wymyśliłam.
Sarah i ja nie słyszymy wrzasku dziewczyny, chociaż potem dowiadujemy się, że
spadając, krzyczała przez cały czas.
Słyszymy za to tupot na korytarzu, a potem jedna z praktykantek, Jessica Brandtlinger,
wpada do gabinetu.
- Heather! - woła Jessica. Jej zwykle i tak blada twarz teraz pobielała jak papier,
dziewczyna oddycha z trudem. - To się znów stało. W szybie windy. Słyszeliśmy krzyk. Widać
jej nogi w szparze między podłogą a...
• Zrywam się z krzesła, zanim jeszcze doszła do połowy tego zdania.
- Dzwoń na policję! - wrzeszczę do Sarah i rzucam się do drzwi. - A potem znajdź
Rachel!
Biegnę śladem Jessiki korytarzem w stronę biurka ochrony i dalej, do schodów do
sutereny. Pete'a, jak widzę, nie ma na stanowisku. Znajdujemy go już w suterenie, gdzie stoi
przy szybie wind i wrzeszczy do swojego walkie-talkie. Carl, jeden z woźnych, próbuje wielkim
łomem otworzyć drzwi windy.
- Tak, jeszcze jedna! - wrzeszczy Pete do walkie-talkie. - Nie, ja wcale nie żartuję. Dajcie
tu karetkę, i to szybko! - Widząc nas, opuszcza walkie-talkie, wskazuje palcem Jessicę i
wrzeszczy: - Ty! Wracaj na górę, ściągnij wagonik tej windy - wali dłonią w drzwi po lewej - na
parter i tam go zatrzymaj. Nie wpuszczaj do niej nikogo i cokolwiek będziesz musiała zrobić,
nie pozwól drzwiom się zamknąć, dopóki nie przyjedzie straż pożarna i nie wyłączy wind.
Heather, poszukaj klucza!
Przeklinam się za to, że nie złapałam klucza, zbiegając na dół. Trzymamy komplet
kluczy do wind za kontuarem recepcji: klucz do ręcznego sterowania windą, jak te, które
wydano Allingtonom, kiedy się tu wprowadzili, żeby nie musieli zatrzymywać się na każdym
piętrze w drodze do swojego apartamentu, i klucz, który otwiera drzwi wind z zewnątrz.
- Jasne! - wrzeszczę i rzucam się z powrotem na górę po schodach, depcząc po piętach
Jessice, która biegnie ściągnąć windę na parter i tam ją zatrzymać.
Kiedy dopadam kontuaru recepcji, szarpię za klapę i rzucam się prosto do szafki na
klucze, która powinna być zamknięta w każdych okolicznościach -tylko pracownik recepcji
mający danego dnia dyżur może mieć do niej dostęp.
Ale skoro pracownicy techniczni i praktykanci wiecznie pożyczają sobie klucze, żeby
móc wykonywać naprawy, sprzątać albo wypuszczać studentów, którzy zatrzasnęli się w
swoich pokojach, szafka rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, bywa zamknięta tak, jak powinna.
Przekonuję się, że jej drzwiczki są otwarte na oścież.
- Co się dzieje? - pyta nerwowo Tina, która dzisiaj pełni dyżur w recepcji. - Czy to
prawda, że mamy następną? Na dnie szybu?
Ignoruję ją. To dlatego że usiłuję się skoncentrować. A koncentruję się, bo znalazłam
klucz do sterowania ręcznego i klucz do maszynowni.
Ale nie ma klucza otwierającego windy z zewnątrz.
A kiedy rzucam okiem na rozpiskę kluczy wiszącą na drzwiach szafki od wewnątrz, nie
znajduję na niej podpisu osoby, która wzięła klucz, ani żadnej informacji, że ktoś w ogóle go
wziął.
- Gdzie jest klucz? - pytam ostro, obracając się na pięcie do Tiny. - Kto ma klucz do
drzwi wind?
- Ja n-nie wiem -jąka się Tina. - Nie było go tu, kiedy zaczęłam dyżur. Możesz sprawdzić
moją kartę!
Kolejną zmianą sposobu pracy wprowadzoną przeze mnie zaraz po zatrudnieniu - poza
rozpiską kluczy - było zmuszenie dyżurujących w recepcji pracowników do zapisywania tego,
co się dzieje w czasie ich dyżuru. Jeśli ktoś pożyczał klucz - nawet jeśli się podpisał -
pracownik recepcji i tak miał obowiązek zanotować ten fakt na swojej karcie dyżuru. A
pierwszą rzeczą, jaką dyżurujący miał zrobić po przejęciu zmiany w recepcji, było zanotowa-
nie, które klucze są na miejscu, a których brak.
- No to kto go ma?! - wołam, chwytając za rejestr dyżurów i przeglądając kartę dyżuru
poprzedniej zmiany.
Ale chociaż są tam wpisy dotyczące wszystkich innych kluczy pobieranych w tym czasie,
nie ma ani słowa o kluczu otwierającym windy z zewnątrz.
- Nie wiem! - Głos Tiny wznosi się niepokojąco wysoko. - Przysięgam, że nikomu go nie
dawałam!
Wierzę jej. Ale to w niczym nie zmienia obecnej sytuacji.
Obracam się na pięcie, żeby biegiem wrócić na dół po schodach i powiedzieć Carlowi, że
ma rozwalić te drzwi, jeśli będzie trzeba. Ale drogę blokuje mi rektor Allington, który razem z
jakimiś innymi typkami z zarządu wyszedł ze stołówki sprawdzić, co to za zamieszanie.
- Wiesz, my tu usiłujemy odbyć ważne spotkanie - burczy na mój widok.
- Tak? - słyszę, jak mu odburkuję w odpowiedzi. - No cóż, a my tu usiłujemy ocalić
komuś życie, wie pan?
Nie zatrzymuję się, żeby wysłuchać, co mina to odpowie. Łapię z biurka zestaw
pierwszej pomocy i zbiegam pędem po schodach na dół... Ale natykam się na Pete'a, który
noga za nogą, blady, wraca na górę.
- Nie mogłam znaleźć klucza - mówię. - Ktoś go wziął. Carl będzie musiał wyważyć
drzwi siłą...
Ale Pete kręci głową.
- Już to zrobił - mówi i bierze mnie za ramię. - Wracamy na górę.
- Ale ja mam zestaw pierwszej pomocy - mówię, wymachując czerwonym plastikowym
pudełkiem.-Czy...
- Już po niej - mówi Pete i stanowczo ciągnie mnie za sobą. - Chodź. I nie patrz. Nie
chcesz tego oglądać.
Wierzę mu.
Pozwalam zaprowadzić się na górę. Kiedy wchodzimy do holu, widzę, że rektor nadal
tam stoi, w otoczeniu graczy w kosza i członków zarządu w szarych garniturach. Obok nich
przystanęła Magda, która wyszła zza swojej kasy zobaczyć, co się dzieje. W różowym fartuchu i
fioletowych szortach tworzy jaskrawą plamę koloru.
Magda rzuca jedno spojrzenie na moją twarz i się krzywi.
- O nie! Tylko nie kolejna z moich gwiazdeczek!
Pete ją ignoruje, podchodzi do telefonu przy biurku ochrony i trzymając breloczek z
kluczem, do którego dołączona jest legitymacja studencka - i mała gumowa figurka Ziggy'ego-
zaczyna odczytywać informacje z legitymacji swoim zwierzchnikom w biurze ochrony.
- Roberta Pace - mówi bezbarwnym tonem. - Mieszkanka Fisher Hall. Pierwszy rok.
Numer legitymacji pięć pięć siedem, trzy dziewięć...
Stoję nieco z boku i czuję, że zaczynam dygotać. Nie znam tego nazwiska. Nie proszę,
żeby mi pokazali zdjęcie z tej legitymacji. Nie chcę wiedzieć, czy znałam tę twarz.
I dokładnie wtedy Rachel wyłania się zza rogu, z damskiej toalety.
- Co się stało? - pyta, przenosząc wzrok z mojej twarzy na Pete'a, a potem na rektora
Allingtona.
To Tina, zza kontuaru recepcji, odzywa się pierwsza.
- Kolejna dziewczyna spadła do szybu windy - mówi drżącym głosem. -Nie żyje.
Mimo starannie nałożonego podkładu Rachel robi się blada jak ściana. Ale kiedy kilka
sekund później odzywa się, w jej głosie nie ma śladu drżenia.
- Zakładam, że Zawiadomiono odpowiednie służby? Dobrze. Czy mamy legitymację
studencką? Och, dziękują ci, Pete. Tina, pingnij dział techniczny i każ im wyłączyć wszystkie
windy. Heather, czy możesz zadzwonić do sekretariatu doktora Jessupa i dać im znać, co się
dzieje? Rektorze Allington, bardzo mi przykro ze względu na to wszystko, Proszę wracać do
śniadania...
Świadoma, że się trzęsę i że serce mi bije w rytmie miliona uderzeń na minutę,
wślizguję się z powrotem do swojego gabinetu, żeby chwycić za telefon.
Ale tym razem, zamiast najpierw zadzwonić do biura doktora Jessupa, dzwonią do
Coopera.
- Biuro detektywistyczne Cartwrighta mówi, bo zadzwoniłam na jego służbową linię,
licząc na to, że tam go prędzej zastanę.
- To ja - mówię. Ściszam głos, bo Sarah jest w gabinecie Rachel tuż obok i dzwoni na
komórki wszystkich praktykantów, mówiąc im, co się stało, a potem prosząc, żeby jak
najszybciej wrócili na swoje piętra. - Jest kolejna.
- Kolejne co? - pyta Cooper. - I dlaczego mówisz szeptem?
- Kolejna śmierć w windzie - szepczę.
- Mówisz poważnie?
- Tak - odpowiadam.
- Zginęła na miejscu? Myślę o wyrazie twarzy Pete'a.
- Tak - mówię.
- Jezus, Heather. Tak mi przykro.
- Tak - mówię po raz trzeci i ostatni. - Słuchaj... możesz tu przyjść?
- Przyjść? A po co?
Strażacy z Remizy numer 9 dokładnie w tej chwili przechodzą szybkim krokiem koło
drzwi naszego biura w swoich hełmach i kurtkach. Jeden z nich niesie w ręku czekan.
Najwyraźniej nikt nie poinformował Najdzielniejszych Nowojorczyków, z jakiej natury
zagrożeniem będą mieć do czynienia.
- Na dole - mówię do nich, wskazując na schody do sutereny. - Kolejny, hm. Wypadek w
windzie.
Dowódca robi zdziwioną minę, ale kiwa głową i kieruje swoją nagle bardzo ponurą
procesję obok kontuaru recepcji i na dół po schodach. Do Coopera szepczę:
- Chcę rozgryźć do końca to, co się tutaj dzieje, i przydałaby mi się pomoc
profesjonalisty, Cooper.
- Hej, hej! - mówi Cooper. - Zwolnij nieco, torpedo. Jest tam policja? Czy oni nie są
profesjonalistami?
- Policja powie o tym wypadku to samo, co o poprzednim - mówię. - Że dziewczyna
surfowała na windach i spadła.
- Bo pewnie właśnie to się stało, Heather.
- Nie mówię. - Nie tym razem. Zdecydowanie tym razem nie.
- Czemu? Czy ta ostatnia to też panienka z dobrego domu?
- Nie wiem - odpowiadam. - Ale to nie jest śmieszne.
- Nie zamierzałem żartować. Ja tylko...
- Ona lubiła Ziggy'ego, Coop. - Głos mi się nieco załamuje, ale jest mi wszystko jedno.
- Co lubiła?
- Ziggy'ego. To taka postać z kreskówki.
- Pierwsze słyszę.
- Bo to jest taka najmniej luzacka postać z kreskówki na świecie. Nikt, kto lubi
Ziggy'ego, nie uprawia surfingu na windach, Coop. Nikt.
- Heather...
- I to nie wszystko - szepczę, a z gabinetu Rachel dobiegają mnie zarozumiałe i
monotonne tony Sarah: „Musisz wracać do budynku jak najszybciej. Doszło do kolejnego
śmiertelnego wypadku. Nie mogę ci w tej chwili zdradzać szczegółów, ale to konieczne,
żebyś...”
- Ktoś zabrał klucz - mówię Cooperowi.
- Jaki klucz? - pyta.
- Klucz do otwierania wind z zewnątrz. - Powoli tracę panowanie nad sobą. Prawie
płaczę. Ale nadal usiłuję powstrzymać drżenie głosu. - Nikt tego nie zapisał, Coop. Powinno się
zapisać. Ale nikt tego nie zrobił. A to znaczy, że ktokolwiek zabrał klucz, nie chce, żeby ktoś się
o tym dowiedział. A to znaczy, że ten ktoś, kto go teraz ma, może w każdej chwili otworzyć
sobie drzwi windy... Nawet jeśli nie ma za nimi wagonika.
- Heather - mówi Cooper tonem, który przy całym swoim wzburzeniu odczuwam jako
niezwykle uspokajający. I bardzo seksowny. - To jest coś, o czym musisz powiedzieć policji.
Natychmiast.
- Okay - odpowiadam słabym głosem. W gabinecie Rachel Sarah grzmi: -Nic mnie nie
obchodzi, że to są urodziny twojej babci, Alex. W budynku doszło do śmiertelnego wypadku.
Co jest dla ciebie ważniejsze, urodziny babci czy twoja praca?
- Idź i powiedz policji to samo, co powiedziałaś mnie - mówi mi do ucha uspokajający,
seksowny głos Coopera. - A potem idź i weź sobie duży kubek kawy z mnóstwem mleka i
cukru, i wypij ją, póki jeszcze będzie gorąca.
To ostatnie mnie zaskakuje.
- Dlaczego? - pytam.
- Bo w swoim zawodzie przekonałem się, że słodkie mleczne napoje dobrze robią na
szok, jeśli pod ręką nie ma się whisky. Okay?
- Okay. Cześć.
Odkładam słuchawkę, a potem dzwonię do doktora Jessupa i wyjaśniam jego
asystentce - bo doktor Jessup jest na jakimś spotkaniu - co się stało. Jill odpowiada
odpowiednio spanikowanym głosem:
- O mój Boże. Zaraz mu dam znać.
Dziękują jej i kończą rozmową. A potem patrzą na telefon.
Cooper ma rację. Muszę powiedzieć policji o tym kluczu.
Uprzedzam Sarah, że za chwilę wrócę, i wychodzę z biura. Wchodzę do holu i trafiam w
sam środek wielkiego zamieszania. Koszykarze plączą się między strażakami. Ludzie z
administracji wiszą na każdym z dostępnych telefonów, włącznie z aparatem Pete'a i tym na
kontuarze recepcji, i usiłują zapanować nad sytuacją. Dowódca straży pożarnej mówi coś do
Rachel, a ona kiwa głową.
Zerkam w stronę frontowych drzwi budynku. Stoi w nich ten sam funkcjonariusz policji
co tego dnia, kiedy zginęła Elizabeth. Nie wpuszcza do środka żadnych dzieciaków.
- Wejdziecie, kiedy powiem, że możecie wejść - warczy do skinheada z kolczykiem w
wardze.
- Ale ja się muszę dostać do mojego pokoju po projekt! - jęczy chłopak. - Jeśli go nie
dostarczę do południa, nie dostanę zaliczenia!
- Przepraszam - mówię do policjanta. - Czy może mi pan powiedzieć, kto tu dowodzi?
Policjant obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, a potem ruchem kciuka wskazuje w
stronę Rachel.
- O ile wiem, chyba ona.
- Nie - odpowiadam. - Chodzi mi o to, czy jest tu jakiś oficer śledczy albo ktoś taki...
- Ach, owszem. - Gliniarz ruchem głowy wskazuje wysokiego siwego mężczyznę w
brązowej sztruksowej marynarce i kraciastym krawacie, który stoi przy ścianie, i chociaż
pewnie o tym nie wie, całe plecy obsmarowuje sobie brokatem, bo opiera się o plakat
zapraszający studentów na przesłuchania do Pippina, grubo oblepiony brokatem Elmer's.
Poza żuciem niezapalonego cygara, które trzyma w kąciku ust, zdaje się nic nie robić.
- Detektyw Canavan - mówi policjant.
- Dzięki - odpowiadam, a policjant zaczyna tłumaczyć kolejnemu studentowi: - Nic
mnie nie obchodzi, że ci krwawią oczodoły. Nie wejdziesz do tego budynku, dopóki ci nie
pozwolą.
Podchodzę do detektywa, a serce mam w gardle. Nigdy jeszcze nie rozmawiałam z
policyjnym detektywem. No cóż, poza tym jednym razem, kiedy zgłaszałam doniesienie o
kradzieży popełnionej przez mamę.
- Detektyw Canavan? - pytam.
Zdaję sobie sprawą z tego, że moje pierwsze wrażenie - że on nic nie robi -było
niesłuszne. To nieprawda, że detektyw Canavan nic nie robi. Przecież nie odrywa ani na
moment wzroku od nóg mojej szefowej, które wyglądają całkiem zgrabnie pod jej wąską
spódnicą.
Teraz jednak odrywa spojrzenie od nóg Rachel i spogląda na mnie. Ma nastroszone
siwe wąsy, które w sumie całkiem mu pasują. Z owłosieniem na twarzy rzadko jest komuś do
twarzy.
- Tak? - mówi głosem chropawym od palenia.
- Dzień dobry - mówię. - Nazywam się Heather Wells. Jestem tu w Fisher Hall
zastępczynią kierowniczki administracyjnej. I... hm... chciałam tylko komuś powiedzieć, że nie
ma klucza do wind. To być może nic nie znaczy, klucze tu wiecznie giną. Ale pomyślałam
sobie, że ktoś powinien o tym wiedzieć. Bo mnie się wydaje bardzo dziwne, że te dziewczyny
giną, surfując na windach. Wie pan, dziewczyny tego po prostu nie robią. To znaczy nie
surfują na windach. Wiem z doświadczenia.
Detektyw Canavan, który wysłuchał uważnie całej mojej mówki, czeka, aż głos mi
zamiera, i dopiero potem wyjmuje cygaro z ust, i celuje nim we mnie.
- Słodki miód, tak? - pyta.
Jestem tak zdziwiona, że szczęka mi zwyczajnie opada. Wreszcie udaje mi się
wykrztusić:
- Hm, owszem.
- Tak myślałem. - Cygaro wraca na swoje miejsce między zęby. - Moja córka miała pani
plakat na drzwiach, więc oglądałem panią w tej cholernej minispódniczce, ile razy szedłem do
jej pokoju kazać jej przyciszyć tę cholerną muzykę.
Ponieważ nie jestem w stanie sformułować absolutnie żadnej ludzkiej odpowiedzi na tę
uwagę, milczę.
- Jak to się, u diabła, stało - pyta detektyw Canavan - że pracuje pani tutaj?
- To długa historia - odpowiadam, mając szczerą nadzieję, że nie każe mi jej
relacjonować.
Nie każe.
- Jak powiedziałaby moja córka - mówi detektyw Canavan - w czasach kiedy była pani
największą fanką... Nieważne. Więc o co chodzi z tym brakującym kluczem?
Wyjaśniam mu jeszcze raz. Napomykam mimochodem, że Elizabeth to panienka z
dobrego domu, a Roberta lubiła Ziggy'ego, i że oba te fakty czynią z nich niezwykle mało
prawdopodobne kandydatki do surfowania po windach. Ale głównie rozwodzę się na temat
brakującego klucza.
- Niech ja to sobie uporządkuję - mówi detektyw Canavan, kiedy już skończyłam. -
Uważa pani, że te dziewczyny... a obie, jak zrozumiałem, były na pierwszym roku, nie znały
miasta i mogły być zbyt pełne tego, co moja córka, specjalizująca się we francuskim, nazywa
joie de vivre, żeby w ogóle bawić się w coś takiego jak przejażdżki na dachach wind. Uważa
pani, że ktoś tu się kręci i otwiera drzwi wind, kiedy nie ma za nimi wagonika, i spycha te
dziewczyny do szybu na pewną śmierć. Czy dobrze zrozumiałem?
Słysząc to ujęte w taki sposób, zdaję sobie sprawę, jak głupio brzmi moja teoria. A
nawet bardziej niż głupio. Idiotycznie.
Ale... Ale Ziggy!
- Załóżmy na moment, że ma pani rację - mówi detektyw Canavan. - Jak ten ktoś, kto to
robi, w ogóle wszedł w posiadanie klucza do wind? Powiedziała pani, że trzymacie je w
zamykanej szafce za tym czymś? Za tym tam biurkiem?
- Tak - mówię.
- I kto ma do niego dostęp? Wszyscy?
- Nie - odpowiadam. - Tylko studenci-praktykanci i personel administracji budynku.
- Więc uważa pani, że ktoś, kto dla was pracuje, grasuje po akademiku i zabija
dziewczyny? Któryś facet, tak? - Wskazuje ręką Pete'a, który stoi za biurkiem ochrony i
rozmawia z jednym ze strażaków. - Ten tam? A może tamten gość? - Pokazuje Carla, który
nadal jest wyraźnie blady, ale i tak opisuje jednemu z policjantów, co zobaczył na dnie szybu.
- Okay - mówię. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Bo zdaję sobie sprawą z tego, jak
głupia byłam. W ciągu mniej więcej pięciu sekund ten facet zrobił tyle dziur w mojej teorii, że
zaczęła wyglądać jak spory kawał szwajcarskiego sera.
No, ale mimo wszystko.
- Okay, no więc może ma pan rację. Niemniej jednak...
- Może lepiej pokaże mi pani, gdzie trzymany jest ten brakujący klucz -mówi detektyw
Canavan i się prostuje. Jestem zachwycona, idąc za nim do kontuaru recepcji, bo słusznie
przewidywałam: całe ramiona ma w różowym brokacie, jakby go obsypała jakaś dobra wróżka.
Kiedy podchodzimy do kontuaru recepcji, zauważam, że Tina zniknęła. Rzucam
pytające spojrzenie Pete'owi.
- Paczki. - Pete przerywa rozmowę ze strażakiem, żeby to do mnie powiedzieć, mając na
myśli, że Tina odprowadza kuriera do pokoju na końcu holu, gdzie deponujemy przychodzące
przesyłki, dopóki nie uda się zawiadomić studentów, że mają po nie zejść do recepcji.
Kiwam głową. Deszcz czy pogoda, grad czy śnieg, poczta musi dojść na miejsce... Nawet
jeśli na dnie szybu windy leży martwa dziewczyna.
Wślizguję się za kontuar, ignorując urywający się telefon, i sięgam prosto do szafki z
kluczami.
- To tu trzymamy klucze - wyjaśniam detektywowi Canavanowi, który wszedł za mną za
klapę kontuaru recepcji, a teraz stoi tuż obok. Szafka na klucze jest spora, metalowa,
umocowana na ścianie. W środku rzędami wiszą klucze. Jest ich trzysta, po jednym
zapasowym kluczu do każdego pokoju w budynku, a poza tym różne klucze, których może
używać wyłącznie personel. Wszystkie wyglądają w zasadzie tak samo, poza tym do drzwi
wind, który przypomina klucz do wkrętów z gniazdkiem sześciokątnym i w ogóle nie kojarzy
się z typowym kluczem.
- Więc żeby wziąć jeden z kluczy, trzeba wejść tutaj - mówi detektyw Canavan. Mojej
uwagi nie uszedł fakt, że jego siwe brwi podjechały do góry na widok wszystkich tych worków z
pocztą, bezładnie porozrzucanych na posadzce pod naszymi stopami. Recepcję trudno byłoby
nazwać najlepiej strzeżonym miejscem w budynku. - A żeby tu wejść, trzeba ominąć biurko
ochrony, przy którym dwadzieścia cztery godziny na dobę ktoś jest.
- Racja - odpowiadam. - Strażnicy z ochrony wiedzą, kto może wejść za kontuar
recepcji, a kto nie. Nie pozwolą tu wejść nikomu, kto nie pracuje w administracji. Zazwyczaj i
tak jest tu na dyżurze ktoś, kto nie dopuściłby do kluczy osoby spoza personelu. A i tak każemy
podpisywać, kiedy je biorą. To znaczy klucze. Ale nikt nie wypisał klucza do wind. Po prostu...
zniknął.
- Tak - mówi detektyw Canavan. - Mówiła pani. Proszę posłuchać, mam parę
poważnych przestępstw, włącznie z potrójnym zabójstwem ostrym narzędziem w mieszkaniu
nad delikatesami na Broadwayu, którymi muszę się zająć. Ale proszę mi pokazać, gdzie zwykle
wisi ten nieuchwytny klucz, który może dowieść, że młoda dama, o której tutaj mowa, nie
zginęła w wypadku.
Przeglądam rzędy kołeczków, myśląc, że chyba jednak zabiję Coopera. W głowie mi się
nie mieści, że mnie do tego namówił. Ten facet mi nie wierzy. Już i tak źle, że widział mój
plakat ze Słodkiego miodu. Jeśli istnieje cokolwiek, co może podkopać wiarygodność kobiety,
to jest to jej naturalnych rozmiarów zdjęcie, na którym ubrana w pastelową minispódniczkę w
tygrysie prążki drze się do mikrofonu w Mail of America.
I dobrze, moje przekonanie, że dziewczyny nie bawią się w surfing na windach - a
zwłaszcza takie kochające Ziggy'ego panienki z dobrych domów -raczej trudno byłoby nazwać
niepodważalnym dowodem. Ale klucz, który zaginął? Gdzie on się podział?
Tyle że kiedy dochodzę do rzędu, w którym zwykle wisiał klucz do wind, zauważam coś,
co sprawia, że krew w żyłach zamienia mi się w lód.
Bo tam, dokładnie tam, gdzie powinien - dokładnie tam, gdzie parę chwil temu go nie
było - wisi klucz do wind.
8
Mówi, że będzie za pięć minut, ale zjawia się w holu po niecałych trzech. Nigdy
przedtem nie był w tym budynku i wygląda tu dziwnie nie na miejscu... Może dlatego, że nie
jest wytatuowany i nie ma kolczyków, w przeciwieństwie do wszystkich innych osób
mijających recepcję.
A może to tylko dlatego, że jest o wiele bardziej przystojny niż wszyscy obecni w holu,
kiedy stoi tam z włosami potarganymi, jakby dopiero co wstał z łóżka (chociaż ja wiem, że
wstał już kilka godzin temu - on codziennie rano biega), w tych swoich dżinsach i znoszonej
skórzanej kurtce.
- Cześć - mówi na mój widok.
- Cześć. - Usiłuję się uśmiechnąć, ale nie jestem w stanie, więc zamiast tego dodaję: -
Dzięki, że przyszedłeś.
- Nie ma sprawy - mówi i spogląda w stronę kącika telewizyjnego, tuż przed stołówką,
gdzie do Rachel dołączył właśnie poszarzały na twarzy doktor Jessup razem z kilkoma
spanikowanymi pracownikami administracji.
- A gdzie gliniarze? - pyta.
- Wyszli już - odpowiadam, z trudem powstrzymując gorycz. - W apartamencie nad
delikatesami na Broadwayu było potrójne zabójstwo zużyciem ostrego narzędzia. Zostawili
tylko tego funkcjonariusza, który pilnuje szybu wind, dopóki nie przyjedzie tu koroner, żeby
zabrać jej zwłoki. Ponieważ uznali, że jej śmierć była skutkiem wypadku, chyba stwierdzili, że
nie ma sensu tu sterczeć.
Uważam, że to bardzo dyplomatyczna odpowiedź, biorąc pod uwagę to, co chciałabym
powiedzieć na temat detektywa Canavana i jego ludzi.
- Ale ty uważasz, że się mylą - mówi Cooper. To stwierdzenie, nie pytanie.
- Ktoś zabrał ten klucz, Coop - mówię. - I odłożył go na miejsce, kiedy nikt nie patrzył.
Ja sobie tego nie wymyślam. Nie jestem szalona.
Chociaż słysząc, jak niebezpiecznie uniosłam głos, wymawiając słowo „szalona”, można
nabrać wątpliwości. Ale Cooper nie zamierza tego roztrząsać.
- Wiem - mówi łagodnie. - Wierzą ci. Jestem tu przecież, prawda?
- Tak - mówię, żałując swojego wybuchu. -I dzięki. No cóż. No to chodźmy.
Cooper wygląda, jakby się wahał.
- Zaraz. Dokąd mamy iść?
- Do pokoju Roberty - odpowiadam. Trzymam w ręku zapasowy klucz, który wyjęłam ze
skrzynki. - Moim zdaniem powinniśmy najpierw sprawdzić jej pokój.
Szukając czego?
- Nie wiem. Ale musimy od czegoś zacząć. Cooper spogląda na klucz, a potem znowu na
mnie.
- Chcę, żebyś wiedziała - mówi - że moim zdaniem to nie jest dobry pomysł.
- Wiem - odpowiadam. Bo wiem.
- Więc czemu to robimy?
Mniej więcej pięć sekund dzieli mnie od ataku płaczu. Czuję się tak od chwili, kiedy
Jessica wpadła do mojego pokoju z informacją o kolejnym wypadku, a upokorzenie w
obecności detektywa Canavana wcale mi nie pomogło.
Ale staram się opanować nadciągającą histerią.
- Bo to się dzieje w moim budynku. To się zdarza moim dziewczynom. A ja chcę się
upewnić, że dzieje się to, co policja twierdzi, że się dzieje, i że to nie jest... No wiesz. To, co
sami myślą.
- Heather, pamiętasz, kiedy wyszedł Słodki miód i do Cartwright Records zaczęła
spływać cała ta poczta od fanów, a ty się upierałaś, że całą ją przeczytasz i na każdy list
osobiście odpowiesz?
Najeżam się. Nic na to nie poradzą.
- No i co z tego? - pytam zaczepnie. - Miałam piętnaście lat.
- To nie ma znaczenia - mówi Cooper. - Bo przez piętnaście lat wcale się nie zmieniłaś.
Nadal uważasz, że jesteś osobiście odpowiedzialna za wszystkich ludzi, z którymi masz do
czynienia, nawet tych, których nigdy nie spotkałaś. Jakbyś pojawiła się na Ziemi po to, żeby
opiekować się wszystkim jej mieszkańcami.
- To nieprawda. I minęło tylko trzynaście lat.
- Heather - ciągnie, ignorując mnie. - Czasami dzieciaki robią głupoty. A inne dzieciaki,
dlatego właśnie, że są tylko dzieciakami, biorą z nich przykład. I giną. To się zdarza. I to nie
znaczy, że zostało popełnione morderstwo.
- Tak? - Jeżę się jeszcze bardziej. - A co z kluczem? No co? Nadal nie wygląda na
przekonanego.
- Chcę, żebyś wiedziała - mówi - że ja to robię wyłącznie po to, żeby powstrzymać cię
przed narobieniem jeszcze większego bałaganu niż ten, który już tu masz, coś, zresztą, tak przy
okazji, w czym się chyba specjalizujesz.
- Wiesz, Coop? - mówię. - Doceniam ten twój dowód zaufania. Naprawdę doceniam.
- Ja tylko nie chcę, żebyś straciła stałą pracę - tłumaczy. - Nie stać mnie na to, żeby ci
zaoferować ubezpieczenie zdrowotne na dodatek do dachu nad głową i wyżywienia.
- Dzięki - odpowiadam jadowicie. - Dzięki wielkie. Ale to nie ma znaczenia. Bo on i tak
ze mną idzie.
Do pokoju Roberty Pace na szesnastym piętrze mamy długi spacer. Oczywiście, nie
możemy jechać windą, bo wszystkie zostały unieruchomione. Jedyny odgłos, jaki słyszę, kiedy
wreszcie wychodzimy na długi, pusty korytarz, to nasze oddechy. Mój jest szczególnie ciężki.
Poza tym jest tu cicho. Śmiertelnie cicho. No tak, ale to przedpołudnie. Większość
mieszkańców - ci, których nie wyrwały ze snu syreny karetki i wozu strażackiego - nadal
jeszcze odsypia wczorajsze wieczorne piwo.
Wskazuję drogę swoim pękiem kluczy i ruszam w stronę numeru 1622. Cooper idzie za
mną, spoglądając na plakaty porozwieszane na ścianach. Przestrzegają studentów przed
chorobami przenoszonymi drogą płciową albo informują o darmowych wejściówkach na film
wyświetlany w studenckim ośrodku kultury.
Opiekun tego piętra ma bzika na punkcie Snoopy'ego. Gdziekolwiek spojrzeć, wiszą
powycinane rysunki ze Snoopym. Jest tu nawet wycięta z kartonu makieta: Snoopy,
trzymający małą tekturową tackę, na którą wskazuje strzałka z napisem: DARMOWE
KONDOMY UFUNDOWANE PRZEZ OŚRODEK ZDROWIA UNIWERSYTETU
NOWOJORSKIEGO. HEJ, ZA CZTERDZIEŚCI TYSIĘCY DOLARÓW ROCZNIE STUDENT
POWINIEN DOSTAĆ coś ZA DARMO!
Taca jest, oczywiście, pusta.
Na drzwiach z numerem 1622 wisi żółta tabliczka, taka, na której można pisać
zmywalnym markerem. Nie ma na niej żadnych notatek. Jest za to naklejka z Ziggym.
Ale ktoś dorysował Ziggy'emu kolczyk w nosie, a nad głową balonik z napisem: GDZIE
JA PODZIAŁEM GACIE?
Stukam kluczami w drzwi.
- Biuro kierownika administracyjnego! - wołam. - Jest tam kto?
Nikt nie odpowiada. Wołam jeszcze raz, a potem wkładam klucz w zamek i otwieram
drzwi.
Wewnątrz głośno buczy elektryczny wiatrak ustawiony na komodzie z szufladami,
mimo że w pokoju, jak we wszystkich pokojach w Fisher Hall, jest klimatyzacja. Ani śladu
współlokatorki Roberty, którą czeka spory szok, kiedy już wróci, gdziekolwiek ją teraz
poniosło, i przekona się, że do końca roku akademickiego będzie miała pokój wyłącznie dla
siebie.
Jest tu tylko jedno okno, długie prawie na dwa metry i wysokie na półtora, z dwoma
bliźniaczymi drążkami do uchylania jego skrzydeł. W oddali, za ogrodami na dachach domów i
wieżami ciśnień, widzę rzekę Hudson, spokojnie płynącą w swoją stronę; promienie słońca
załamują się na jej lustrzanej powierzchni.
Cooper zmrużonymi oczami przygląda się jakimś rodzinnym fotografiom ustawionym
na jednej z szafek przy łóżku. Pyta:
- Ta dziewczyna, która zginęła. Jak miała na imię?
- Roberta.
- Więc to jest jej łóżko. - Dała wypisać swoje imię tęczowymi literami jakiemuś
ulicznemu artyście na zwoju papieru. Wisi nad bardziej zabałaganionym łóżkiem, tym przy
oknie. Widać, że w obu łóżkach ktoś spał, ale żadna z dziewczyn nie przejmowała się zanadto
utrzymywaniem porządku. Pościel jest zmięta, a narzuty - niedobrane do siebie, jak to się
często zdarza narzutom współlokatorek - leżą krzywo. W części pokoju należącej do Roberty
przeważają motywy dekoracyjne z Ziggym. Wszędzie walają się karteczki Postit z Ziggym, na
ścianie wisi kalendarz z Ziggym, a na jednym Z biurek leży papeteria z Ziggym.
Obie dziewczyny, zauważam, są fankami Jordana Cartwrighta. Mają komplet
kompaktów Easy Street plus Baby, bądź moja.
Żadna z nich nie ma ani jednego albumu niżej podpisanej. Co chyba nie jest takie
dziwne. Zawsze byłam najbardziej popularna wśród uczniów podstawówki.
Cooper klęka na kolanach i zaczyna zaglądać pod łóżko nieżyjącej dziewczyny. Bardzo
mnie to rozprasza. Usiłuję się skoncentrować na węszeniu po kątach, ale tyłek Coopera
niezwykle przyjemnie się ogląda. Widząc, jak ładnie się na nim opinają znoszone levisy, nie
mogę się skupić na niczym innym, chociaż przecież wiem, że mam tu do czynienia z bardzo
poważną sprawą.
- Popatrz na to - mówi, a jego głowa i ramiona znów się wynurzają spod łóżka Roberty.
Ciemne włosy ma potargane. Szybko odwracam wzrok, żeby nie mógł się zorientować, gdzie
przed chwilą spoglądałam. Mam nadzieję, że nie zauważył.
- Na co? - pytam inteligentnie.
- Spójrz.
Na końcu ołówka z Ziggym, który Cooper wyjął przedtem z kubka na pisaki na biurku
Roberty, dynda coś bladego i miękkiego. Przyjrzawszy się bliżej, orientuję się, co to jest.
Zużyta prezerwatywa.
- Hm - mówię. - Uh.
- Całkiem świeża - mówi Cooper. - Powiedziałbym, że Roberta miała wczoraj gorącą
noc.
Wolną ręką zdejmuje kopertę ze stosika papeterii z Ziggym leżącej na biurku Roberty, a
potem wrzuca prezerwatywę do środka.
- Co ty robisz? - pytam z przestrachem. - Czy to nie jest fałszowanie dowodów?
- Dowodów czego? - Cooper kilka razy składa kopertę, a potem wsadza ją do kieszeni
swojej kurtki. - Policja już stwierdziła, że nie popełniono tu żadnego przestępstwa.
- No to po co ją zabierasz?
Cooper wzrusza ramionami i odkłada ołówek.
- W swojej pracy nauczyłem się jednego: nigdy nic nie wiadomo. Rozgląda się po
pokoju Roberty i kręci głową.
- To naprawdę dziwne. Ktoś uprawia seks, a potem idzie surfować na windach?
Mógłbym zrozumieć, gdyby było odwrotnie... No wiesz, cała ta adrenalina sprawia, że jesteś
napalona. Ale przedtem? Chyba że chodzi o jakiś zboczony seks.
Szerzej otwieram oczy.
- Chodzi ci o to, że może facet lubi najpierw uprawiać seks z dziewczyną, a potem ją
zepchnąć do szybu windy?
- Coś w tym rodzaju. - Cooper ma zakłopotaną minę. Nie chce rozmawiać ze mną o
chorych praktykach seksualnych i zmienia temat. - A co z tą drugą dziewczyną? To znaczy z tą
pierwszą. Powiedziałaś, że sprawdziłaś i że nie meldowała żadnego gościa tego wieczoru, kiedy
zginęła?
- Tak - mówię. - Ale tuż przed twoim przyjściem sprawdziłam, że Roberta też wczoraj
wieczorem nie wpisywała żadnych gości. - A potem coś mi wpada do głowy. - Jeśli... jeśli coś
takiego byłoby też w pokoju Elizabeth, to znaczy jakiś kondom czy coś, to policja by to
znalazła, tak?
- Nie, jeśli nie szukali. A jeśli już z góry byli przekonani, że jej śmierć była przypadkowa,
to nawet nie próbowali szukać.
Zagryzam dolną wargę.
- Nikt się nie wprowadził do pokoju Elizabeth. Jej współlokatorka mieszka teraz sama.
Moglibyśmy zerknąć.
Cooper robi powątpiewającą minę.
- Przyznam, że to dziwne, że ta mała zginęła w taki sposób, Heather - mówi. - Zwłaszcza
w obliczu tego kondoma i sprawy z kluczem. Ale ty sugerujesz, że...
- Sam zasugerowałeś to pierwszy - przypominam mu. - Poza tym możemy popatrzeć,
prawda? Komu to niby zaszkodzi?
- Nawet jeśli zajrzymy, już tydzień minął od jej śmierci - zauważa. - Wątpię, żeby udało
nam się coś znaleźć.
- Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy - mówię, ruszając do drzwi. -Chodź.
Cooper tylko na mnie patrzy.
- Czemu to dla ciebie takie ważne dowieść, że te dziewczyny nie są winne własnej
śmierci? - pyta ostro.
Gapię się na niego. Co?
- Słyszałaś. Czemu tak się uparłaś dowieść, że śmierć tych dziewczyn nie była
przypadkowa?
Tego oczywiście nie mogę mu wyjaśnić. Bo nie chcę zabrzmieć jak psychopatka, którą
na pewno nazwałaby mnie Sarah, gdyby to usłyszała. Bo wiem, że naprawdę zabrzmiałabym
jak psychopatka, gdybym mu powiedziała, co czuję. A mianowicie, że jestem to winna temu
budynkowi - samemu Fisher Hall - i muszę stwierdzić, co się tu właściwie dzieje. Bo Fisher
Hall -tak jak Cooper - w pewnym sensie uratował mi życie.
No cóż, okay, uratowali mnie tylko przed dożywotnią pracą kelnerki w Senor Swanky's.
Ale czy to mało? Ja wiem, że to wszystko kupy się nie trzyma - że Sarah oskarżyłaby
mnie o przenoszenie swoich uczuć do własnych rodziców czy chłopaka na stertę cegieł
wzniesioną w 1850 roku. Ale ja naprawdę czuję, że spoczywa na mnie obowiązek dowiedzenia,
że to wszystko nie jest winą Fisher Hall - ani personelu, który nie zauważył, że dziewczyny w
szybkim tempie się staczały, ani dziewczyn, które wydają się o wiele za rozsądne, żeby robić aż
tak głupie rzeczy, ani też budynku jako takiego, że nie jest dostatecznie domowo-przytulny czy
coś. Uczelniana gazeta już opublikowała jeden artykuł dogłębnie analizujący modę na
surfowanie po windach. Kto wie co wydrukuje jutro?
Widzicie? Mówiłam, że to głupie.
Ale dokładnie tak to odczuwam.
Niemniej nie jestem w stanie tego wyjaśnić Cooperowi. Wiem, że nawet nie ma sensu
próbować.
- Bo dziewczyny nie uprawiają surfingu na windach. - Tylko na tyle umiem się zdobyć.
Najpierw mam wrażenie, że on wyjdzie, zupełnie jak detektyw Canavan, bez słowa,
wściekły, że przeze mnie marnuje czas. Ale Cooper tylko wzdycha i mówi:
- Dobrze. Chyba mamy jeszcze jeden pokój do sprawdzenia.
9
Zakręć nią
Zakręć nią
Kręć nią, mała
Całą noc
Zakręć nią
Wykonanie: Hearther Wells
Słowa/muzyka: O'Brien/Henke
Z albumu: Lizak
Cartwright Records
Współlokatorka Elizabeth Kellog otwiera drzwi do pokoju numer 1412 od razu. Ma na
sobie luźny biały T-shirt i czarne legginsy, w jednej ręce trzyma bezprzewodowy telefon, a w
drugiej zapalonego papierosa. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem odzywam się:
- Cześć, jestem Heather. A to jest...
- Cześć - dziewczyna przerywa mi i otwiera oczy szerzej, kiedy po raz pierwszy zauważa
Coopera.
No cóż i czemu nie? Jest w końcu zdrową pełnokrwistą amerykańską dziewczyną. A
Cooper jest bardziej niż tylko trochę podobny do jednego z najpopularniejszych obiektów
kobiecych westchnień w tym kraju.
- Cooper Cartwright - przedstawia się Cooper, rzucając jej taki uśmiech, że gdybym go
lepiej nie znała, uznałabym, że go wyćwiczył przed lustrem i zarezerwował na takie właśnie
podbramkowe sytuacje.
Ale Cooper to nie jest taki typ faceta, który ćwiczy uśmiechy przed lustrem.
- Marnie Villa Delgado - mówi ona. Mamie jest sporą dziewczyną, jak ja, tyle że ma
obfitszy biust i szczuplejszy zadek, i masę ciemnych, bardzo kręconych włosów. Widzę, że
szacuje mnie wzrokiem, tak jak to robią niektóre kobiety zastanawiające się, czy jestem ż
Cooperem, czy też może obiekt jest wolny.
- Zastanawialiśmy się, Marnie, czy nie moglibyśmy zamienić z tobą paru słów na temat
twojej byłej współlokatorki, Elizabeth - mówi Cooper, ukazując w szerokim uśmiechu tyle
zębów, że omal mnie nie oślepił.
Ale nie Marnie, która najwyraźniej stwierdziła, że Coopera i mnie nic nie łączy! (Swoją
drogą, skąd ona to wie? Jak te dziewczyny, na przykład Marnie, Rachel i Sarah, potrafią
stwierdzić coś takiego, a ja zupełnie nie umiem?) Rzuca do telefonu:
- Oddzwonię - i kończy połączenie.
A potem hipnotyzuje Coopera spojrzeniem i mówi:
- Wejdźcie do środka.
Mijam ją w drzwiach, za mną wchodzi Cooper. Marnie, jak widzę, bardzo szybko
przemeblowała pokój po śmierci Elizabeth. Łóżka zestawiła razem, tworząc jedno ogromne
łoże, przykryte wielką narzutą w tygrysie prążki. Dwie komody z szufladami stoją jedna na
drugiej, więc Marnie ma teraz do swojej dyspozycji osiem szuflad zamiast czterech, a biurko
Elizabeth służy obecnie jako stolik pod sprzęt grający, na którym stoją telewizor, odtwarzacz
DVD i wieża, wszystko pod ręką, tuż obok łóżka.
- Już rozmawiałam o niej z policją. - Marnie strzepuje popiół na chodnik w tygrysie
prążki pod swoimi gołymi stopami i na moment przenosi wzrok z Coopera na mnie. - To
znaczy o Beth. Hej. Zaraz. Czy my się nie znamy? Czy ty jesteś może aktorką?
- Ja? Nie - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ale pracujesz w przemyśle rozrywkowym - mówi z głębokim przekonaniem. - Hej,
kręcicie film o życiu Beth?
Zanim Cooper zdążył w ogóle zareagować, odpowiadam:
- Czemu? Uważasz, że życie Beth miało w sobie jakieś zadatki na materiał filmowy?
Marnie usiłuje nie tracić zimnej krwi, ale słyszę, że pokasłuje, zaciągając się
papierosem. Ewidentnie pali tylko dla dramatycznego efektu.
- Och, tak. To znaczy, wiem, pod jakim kątem moglibyście na to spojrzeć. Dziewczyna z
małego miasteczka przyjeżdża 4o metropolii, nie daje sobie rady, pozwala się podpuścić i ginie
w wypadku. Czy ja mogłabym w tym zagrać? Totalnie dysponuję doświadczeniem...
Ale Cooper demaskuje nas, mówiąc:
- Nie jesteśmy z branży filmowej. Heather to zastępczyni kierowniczki administracyjnej
tego budynku, a ja jestem jej znajomym.
- Ale ja myślałam... - Marnie przygląda mi się teraz badawczo, starając się przypomnieć
sobie, gdzie mnie już kiedyś widziała. - Myślałam, że jesteś aktorką. Gdzieś cię już kiedyś
widziałam...
- Na pewno kiedy się wprowadzałaś - mówię pośpiesznie.
- Twoja współlokatorka - odzywa się Cooper, odrywając wzrok od małego aneksu
kuchennego, w którym Marnie ustawiła mikrofalówkę, jednopalnikową kuchenkę elektryczną,
blender, ekspres do kawy i wagę, jakiej używają ludzie na diecie, żeby ważyć te swoje piersi
kurczaka. - Skąd pochodziła?
- No cóż - mówi Marnie - z Mystic. Wiecie, w Connecticut.
Cooper otwiera teraz szafki, ale Marnie jest tak skołowana, że nawet nie protestuje.
- Hej, już wiem. Grałaś w Saved by the Bell, prawda? - pyta mnie.
- Nie - odpowiadam. - A więc Eliza... to znaczy Beth... nie lubiła Nowego Jorku?
- No cóż, nie, niezupełnie - mówi Marnie. - Beth po prostu nie mogła się przystosować,
rozumiesz? Bo ona chciała zostać pielęgniarką.
Cooper spogląda na nią. Widzę, że nie ma za wiele do czynienia ze studentami z
Uniwersytetu Nowojorskiego, bo pyta:
- A czemu nie miałaby zostać pielęgniarką?
- Wstępować na Uniwersytet Nowojorski, żeby uczyć się pielęgniarstwa? -W głosie
Marnie pobrzmiewa pogarda. - Po co płacić takie pieniądze za studia, jeśli można uczyć się
pielęgniarstwa gdzie indziej i znacznie taniej?
- A w czym ty się specjalizujesz? - pyta Cooper.
- Ja? - Marnie wygląda, jakby miała ochotę rzucić: „No jak to?!”, ale nie chce być
niegrzeczna. Wobec Coopera. Gasi papierosa w popielniczce w kształcie ludzkiej dłoni i mówi:
- Aktorstwo. - A potem siada na swoim wielkim nowym łożu i wpatruje się we mnie. - Wiem,
że gdzieś już cię widziałam.
Podnoszę popielniczkę w kształcie dłoni, żeby odwrócić jej uwagę - i ode mnie, i od
Coopera, który węszy wkoło bez opamiętania.
- Czy to twoje, czy Elizabeth? - pytam ją, chociaż z góry znam odpowiedź.
- Moje - mówi Marnie. - Oczywiście. Wszystkie rzeczy Beth już zabrali. Poza tym Beth
nie paliła. Beth nigdy nic nie robiła.
- Jak to rozumiesz, nigdy nic nie robiła?
- Tak jak powiedziałam. Ona nic nie robiła. Nie wychodziła wieczorami. Nie zapraszała
przyjaciół. Jej matka nie pozwalała jej chodzić na randki. Słyszeliście, co zrobiła w czasie
nabożeństwa żałobnego? Ta matka?
Cooper poszedł na zwiad do łazienki. Jego głos, kiedy się stamtąd odzywa, jest
przytłumiony:
- A co zrobiła? - pyta.
Marnie zaczyna grzebać w czarnym skórzanym plecaku, który leży na łóżku.
- Przez cały czas powtarzała, że poda do sądu Uniwersytet Nowojorski za to, że nie
zabezpieczają wind przed surferami. Ale co ty robisz w mojej łazience?
- Jak rozumiem, matka Elizabeth chciała, żeby wolno jej było przyjmować tutaj tylko
dziewczyny - mówią, ignorując jej pytanie do Coopera.
- Beth nigdy mi nic o tym nie wspomniała. - Marnie znajduje paczkę papierosów. Na
szczęście pustą. Rzucają na podłogę z rozzłoszczoną miną. -Ale wcale bym się nie zdziwiła. Ta
dziewczyna była jak żywcem przeniesiona z poprzedniego stulecia. Moim zdaniem Beth nawet
nigdy nie pocałowała żadnego faceta, dopiero jakoś tak na tydzień, dwa przed śmiercią.
Cooper staje w drzwiach łazienki. Wygląda, jakby był o wiele za wielki, żeby się w nich
zmieścić, ale jakoś się przeciska.
- Kogo? - pytam szybko. - Jakiego faceta?
- Nie wiem. - Marnie wzrusza ramionami; bez papierosów nie wie, co ma zrobić z
rękami. Służyły jako bardzo poręczny rekwizyt podczas odgrywania tej roli pogrążonej w
żałobie współlokatorki.
- Był taki facet, o którym ciągle gadała tuż przed... No wiecie. - Marnie wydaje
przeciągły gwizd i wskazuje na podłogę. - W każdym razie dopiero co się poznali. Ale kiedy o
nim opowiadała, miała taki głos, że... No, sama nie wiem, jak to wyjaśnić.
- Czy ty kiedykolwiek widziałaś tego faceta? - pytam. - Znasz jego nazwisko? Czy on był
na nabożeństwie żałobnym? Czy to on namówił Elizabeth na surfing na windach?
Marnie staje okoniem.
- Jezu, zadajesz bardzo dużo pytań! Cooper rusza z odsieczą. Jak zwykle.
- Marnie, to naprawdę bardzo ważne. Czy ty masz jakieś pojęcie, kim jest ten facet?
Wobec mnie staje okoniem. Cooperowi je z ręki.
- Pomyślmy... - Marnie krzywi twarz. Nie jest ładna, ale interesująca. Całkiem niezła do
ról charakterystycznych. Takiej pucołowatej najlepszej przyjaciółki.
Dlaczego najlepsze przyjaciółki są zawsze pucołowate? Dlaczego główna bohaterka
nigdy nie jest pucołowata? Zresztą może nawet nie pucołowata, ale żeby chociaż nosiła XL?
Albo nawet XXL? Dlaczego główna bohaterka zawsze nosi S?
- Tak, powiedziała, że na imię ma Mark czy jakoś podobnie - mówi Marnie, przerywając
mi rozmyślania o dyskryminacji ze wzglądu na rozmiar. -Ale ja go nigdy nie widziałam. Oni
zaczęli się spotykać jakiś tydzień czy dwa przed jej śmiercią. Zabrał ją do kina. Na jakiś
zagraniczny film, europejski. To dlatego myślałam, że to takie dziwne...
- Co? - Kręcą głową. - Że co było takie dziwne?
- No cóż, że facet, który lubi europejskie filmy, bawi się w surfowanie na windach. To
takie... infantylne. No, wiecie, w sam raz dla chłopaczków, którzy noszą za szerokie spodnie i
wyglądają, jakby mieli po dwanaście lat. Ale ten facet był starszy. Wyrafinowany. Według
Beth. No więc co mu odbiło, że ją zachęcał, żeby wskoczyła na dach jadącej windy?
Siadam obok Marnie na jej wielkim łóżku.
- Powiedziała ci to? - pytam. - Czy ona ci powiedziała, że on chciał, żeby z nim surfowała
po windach?
- Nie - odpowiada Marnie. - Ale przecież musiał, prawda? Nigdy nie wpadłaby na to
sama. Wątpią, żeby w ogóle wiedziała, o co w tym chodzi.
- Może poszła z jakimiś facetami z pierwszego roku, tymi infantylnymi -podsuwa
Cooper.
Marnie się krzywi.
- Niemożliwe - mówi. - Ci faceci nigdy by jej nie zabrali ze sobą. Są za bardzo
szpanerscy, a przynajmniej tak im się wydaje, żeby interesować się kimś takim jak ona. Poza
tym, gdyby była z nimi, nie spadłaby. Oni by jej nie pozwolili. Mają w tym za dużą wprawę.
- Nie było cię tu tej nocy, kiedy zginęła? - pytam.
- Mnie? Nie, wieczorem miałam przesłuchanie. Wiecie, nie wolno nam brać udziału w
przesłuchaniach na pierwszym roku - robi przebiegłą minę -ale doszłam do wniosku, że mam
spore szanse. No bo dajcie spokój. To w końcu Broadway. Gdybym dostała się na Broadway,
spadam stąd w czasie równym nowojorskiej minucie.
- A więc Elizabeth miała tego wieczoru pokój do własnej dyspozycji? -pytam.
- Tak. Zaprosiła go tutaj. Tego faceta. Bardzo była przejęta. Wiecie, gotowała
romantyczną kolację dla dwojga. -Marnie ma podejrzliwą minę. -Hej, ale wy nic nie powiecie,
prawda? Że mamy kuchenkę elektryczną? Ja wiem, że to zagrożenie pożarowe i tak dalej...
- Ten facet, Mark - przerywam jej. - Czy jak on tam miał na imię. Przyszedł tu? Tamtego
wieczoru?
- Tak - mówi Marnie. - A przynajmniej zakładam, że tak. Kiedy wróciłam, już ich tu nie
zastałam, ale zostawili w zlewie talerze po kolacji. Musiałam je pozmywać, żeby nie wabić
robactwa. Chociaż można by się spodziewać, że przy tych cenach zakwaterowania w
akademiku przynajmniej będziecie regularnie przeprowadzać dezynsekcje...
- Czy ktokolwiek inny go widział? - przerywa Cooper. - Tego całego Marka? Ktoś z
waszych wspólnych znajomych?
- Beth i ja nie miałyśmy wspólnych znajomych - mówi Marnie nieco urażonym tonem. -
Mówiłam wam, ona była nieudacznicą. I chociaż mieszkałyśmy w jednym pokoju, to mówię
wam, nie chciałabym z nią nigdzie chodzić. Nawet o tym, że zginęła, dowiedziałam się dopiero
dzień po fakcie. Tamtego wieczoru w ogóle nie wróciła do pokoju. Pomyślałam po prostu, no,
wiecie, że została u tego faceta.
- Powiedziałaś o tym policji? - pyta Cooper. - O tym, że Elizabeth zaprosiła do siebie
jakiegoś faceta tego wieczora, kiedy zginęła?
- Tak - mówi Marnie i wzrusza ramionami. - Chyba się tym nie przejęli. Bo przecież nikt
jej nie zamordował. Zginęła przez własną głupotę. Niezależnie ile tego wina razem wypili, nie
wskakuje się na dach windy...
Wciągam powietrze w płuca.
- Oni pili? Mark i twoja współlokatorka?
- Tak - mówi Marnie. - Znalazłam butelki w koszu ze śmieciami. Dwie. I to dość drogie
wino. Mark musiał je kupić. Chyba po dwadzieścia dolców jedno. Jak na kogoś, kto mieszka w
tej zakazanej melinie, facet nie żałuje grosza.
Wstrzymuję oddech.
- Czekaj... On mieszka w Fisher Hall?
- Tak. To chyba jasne, nie? Skoro nigdy nie musiała wpisywać go do książki odwiedzin.
O rany boskie! Na to bym nie wpadła! Że Beth rzeczywiście mogła przyjmować
chłopaka w swoim pokoju, ale nie będzie po tym śladu w rejestrach, bo nie musiała go wcale
wpisywać do książki odwiedzin. On mieszka w tym budynku! Też jest z Fisher Hall!
Podnoszę wzrok na Coopera. Nie jestem pewna, do czego to wszystko prowadzi, ale
jestem całkiem przekonana, że do czegoś doprowadzi... Do czegoś istotnego. Ale nie wiem, czy
on też tak myśli.
- Marnie- mówię- czy jest coś, cokolwiek, co mogłabyś nam jeszcze powiedzieć o tym
facecie, z którym widywała się twoja koleżanka?
- Mogę powiedzieć wam tylko to - odzywa się Marnie poirytowanym tonem - co już
wam opowiedziałam. Że na imię ma Mark czy jakoś tak, że lubi europejskie kino, że ma
wyszukany gust, jeśli chodzi o wino, i że jestem całkiem pewna, że mieszka w akademiku. Och,
i Beth powtarzała, jaki jest przystojny. Ale czy rzeczywiście? Niby dlaczego jakiś przystojny
facet miał się interesować Beth? Ona była taka beznadziejna.
W poniedziałek po jej śmierci studencka gazeta, „Washington Square Reporter”,
wydrukowała zdjęcie Elizabeth, fotkę z albumu studentów pierwszego roku, i Marnie, mówię
to z przykrością, wcale nie przesadzała. Elizabeth nie była ładną dziewczyną. Żadnego
makijażu, okulary o grubych szkłach, niemodna fryzura w stylu Farrah Fawcett i uśmiech,
który składał się głównie z obnażonych dziąseł.
Alę zdjęcia robione przez uczelnianych fotografów nigdy nie bywają pochlebne i
zakładałam, że Elizabeth była w rzeczywistości ładniejsza niż na fotografii.
Ale może to błędne założenie.
A może... Może Marnie jest zwyczajnie zazdrosna, bo jej współlokatorka miała
chłopaka, a ona sama nie ma.
Hej, to się zdarza. Nie trzeba robić dyplomu z socjologii - ani mieć licencji prywatnego
detektywa - żeby wiedzieć takie rzeczy.
Cooper i ja dziękujemy Marnie i wychodzimy - chociaż zanim udaje nam się uciec,
Marnie rozpoczyna znajomą litanię kolejnych „Ale ja cię chyba już gdzieś widziałam”. Kiedy
wreszcie wychodzimy na korytarz, w duchu przeklinam, jak mi się to zdarza niemal
codziennie, swoją decyzję - czy raczej powinnam może powiedzieć, decyzję mojej mamy - o
rezygnacji z nauki w liceum na rzecz kariery piosenkarskiej.
W milczeniu drepcząc z powrotem na dół po schodach, zastanawiam się, czy Cooper ma
rację. Czy ja jestem szalona? Czy ja naprawdę wierzę, że jakiś psychol podrywa dziewczyny z
Fisher Hall i kiedy już je uwiedzie, namawia je na surfing na windach, a potem spycha w dół
szybu na pewną śmierć?
Kiedy schodzimy na dziesiąte piętro, mówię, tak na próbę:
- Kiedyś czytałam taki artykuł w prasie o zabójcach, którzy mordują dla samego
dreszczyku. No wiesz, faceci zabijają dla czystej przyjemności.
- Jasne - odpowiada Cooper sucho. - W kinie. W prawdziwym życiu to się nie zdarza
zbyt często. Większość przestępstw popełniana jest w afekcie. Ludzie naprawdę nie są wcale
tacy chorzy, jak to sobie lubimy wyobrażać.
Spoglądam na niego kątem oka. On nie ma nawet pojęcia, jaką mam chorą wyobraźnię.
Na przykład w tej właśnie chwili wyobrażam sobie, że go obalam na posadzkę i zębami
zdzieram z niego całe ubranie.
No, nieprawda. Czy raczej niezupełnie. Ale wyobrażam sobie, że mogłabym to zrobić.
- Ktoś chyba powinien porozmawiać ze współlokatorką tej drugiej dziewczyny -
sugeruję, dzielnie opierając się fantazji z udziałem ciuchów Coopera i moich zębów. - No
Wiesz, tej, która zginęła dzisiaj. Zapytać ją o tę prezerwatywę. Może wie, do kogo należała.
Cooper patrzy na mnie z góry, a te jego intensywnie niebieskie oczy przewiercają mnie
na wskroś.
- Niech zgadnę - mówi. - Myślisz, że mogła należeć do faceta imieniem Mark, który lubi
europejskie filmy i dobre wino?
- Nie zaszkodzi zapytać.
- Macie jakiegoś faceta z personelu, który odpowiada temu opisowi? -chce wiedzieć
Cooper.
- Hm... - mruczę i się zastanawiam. - Nie. Chyba nie.
- No to w jaki sposób mógł zdobyć ten klucz zza kontuaru recepcji? Marszczę brwi.
- Tego jeszcze sobie nie obmyśliłaś, prawda? - pyta Cooper, zanim zdążyłam
odpowiedzieć. - Posłuchaj, Heather. Detektywistyczna robota to coś więcej niż myszkowanie
po cudzych pokojach i zadawanie pytań. Trzeba jeszcze umieć wyczuć, kiedy rzeczywiście
warto w jakiejś sprawie powęszyć. I bardzo mi przykro, ale ja tu nic takiego nie widzę.
Z sykiem wciągam powietrze w płuca.
- Ale... ta prezerwatywa! Ten tajemniczy mężczyzna! Cooper kręci głową.
- To bardzo smutna sprawa, śmierć tych dziewczyn. Naprawdę. Ale pomyśl, jaka sama
byłaś, kiedy miałaś osiemnaście lat, Heather. Też robiłaś różne szalone rzeczy. Może nie tak
szalone jak wdrapywanie się na dach windy, ale...
- One tego nie robiły - mówię zapalczywie. - Powtarzam ci, te dziewczyny tego nie
robiły.
- No cóż, ale w jakiś sposób skończyły na dnie szybu - mówi Cooper. -Pewnie wolałabyś
myśleć, że to jakiś zły człowiek je tam zepchnął... W tym akademiku mieszka prawie tysiąc
dzieciaków,, Heather. Nie sądzisz, że ktoś zauważyłby, że jakiś facet spycha swoją dziewczynę
do szybu windy? I nie uważasz, że ten ktoś powiedziałby, co widział?
Kilkakrotnie mrugam powiekami.
- Ale... ale...
Ale nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym odpowiedzieć. Wtedy on zerka na
zegarek.
- Posłuchaj, spóźnię się na spotkanie. Czy możemy pobawić się w Murder, She Wrote
trochę później? Bo teraz muszę już iść.
- Tak - odpowiadam słabo. - Chyba tak.
- Okay. To na razie - mówi. I zbiega w dół po schodach tak szybko, że nijak go nie
zdołam dogonić.
Ale na półpiętrze przystaje, obraca się i spogląda na mnie. Jego oczy są tak
niesamowicie niebieskie.
- I wiesz co? - mówi.
- Słucham? - Przechylam się niecierpliwie przez poręcz. Spodziewam się (no cóż, mam
nadzieję), że powie: „Jestem tak bardzo przeciwny twojemu angażowaniu się w tę sprawę, bo
nie mógłbym znieść myśli, że narażasz się na niebezpieczeństwo. Widzisz, Heather, ja cię
kocham. Zawsze cię kochałem”.
- Mleko nam się skończyło - słyszę zamiast tego. - Kup karton, wracając do domu, jeśli
nie zapomnisz, dobra?
- Dobra - odpowiadam słabym głosem. I tyle go widzieli.
10
Kto to był? - pyta Sarah. - Ten facet, który przed chwilą wyszedł? - On? - Wślizguję się
za swoje biurko. - To był Cooper.
- Twój współlokator? - Chyba Sarah podsłuchała kiedyś, jak z nim rozmawiam przez
telefon.
- Niezupełnie - mówię. - No cóż, raczej mój gospodarz. Mieszkam na górnym piętrze
jego domu.
- A więc jest i przystojny, i bogaty? - Sarah prawie się zaśliniła. - Dlaczego jeszcze się na
niego nie rzuciłaś?
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - mówię, a każde słowo jest jak kopniak w brzuch.
Jesteśmy. Kop. Tylko. Kop. Przyjaciółmi. Kop. - Poza tym nie jestem chyba w jego typie.
Sarah ma zaszokowaną minę.
- Jest gejem? Ale mój gejdar wcale nie zabrzęczał...
- Nie, nie jest gejem! - wołam. - On po prostu... Po prostu lubi, kiedy kobieta ma jakieś
osiągnięcia.
- Ty masz osiągnięcia - mówi potępiającym tonem Sarah. - Twój pierwszy album zdobył
platynową płytę, kiedy miałaś zaledwie piętnaście lat.
- Miałam na myśli wykształcenie. - Zaczynam żałować, że nie rozmawiamy o czymś
innym. O czymkolwiek. - Lubi kobiety, które mają, no, wiesz, wiele fakultetów. Których uroda
zapiera dech w piersiach. I które są chude.
- Och - mówi Sarah, tracąc zainteresowanie. - To znaczy jak Rachel.
- Tak - mówię i z jakiegoś powodu serce mi zamiera. - Jak Rachel. Czy to rzeczywiście
prawda? Że Cooper lubi takie kobiety jak Rachel - kobiety, które dobierają torebki do butów?
Kobiety, które wiedzą, co to jest PowerPoint, i które wiedzą, jak tego używać? Kobiety, które
jedzą sałatkę bez sosu i potrafią zrobić setkę brzuszków, nie dostając zadyszki? Kobiety, które
chodziły do Yale? Kobiety, które biorą prysznic, zamiast siedzieć w wannie, jak ja, bo jestem
zbyt leniwa, żeby tak długo stać?
Zanim zdążyłam naprawdę się nad tym zastanowić, Rachel wpada do gabinetu biegiem,
a jej ciemne włosy są potargane, chociaż nadal wyglądają seksownie, i mówi:
- O, tu jesteś, Heather. Gdzie byłaś?
- Poszłam na górę z jednym z detektywów - mówię. To w sumie nawet prawda. W
pewnym sensie. - Potrzebował dostać się do pokoju tej zmarłej dziewczyny...
- Och - mówi Rachel, tracąc zainteresowanie. - No cóż, skoro już jesteś z powrotem, czy
możesz zadzwonić do poradni psychologicznej i spytać, czy mogą kogoś zaraz przyjąć?
Współlokatorka Roberty jest roztrzęsiona...
Od razu się ożywiam.
- Jasne. - Sięgam po telefon i natychmiast zapominam o obietnicy danej Cooperowi (że
przestanę się bawić w Murder, She Wrote). - Nie ma sprawy. Chcesz, żeby ktoś ją do nich
odprowadził?
- Och, tak. - Rachel może i boryka się tu z ludzką tragedią, ale nikt by się tego w życiu
nie domyślił, patrząc na nią. Portfelowa sukienka od Dianę von Furstenberg opina jej gibką
figurę we wszystkich właściwych miejscach, a nie w tych niewłaściwych (jak to robią
portfelowe sukienki na mnie), a na policzkach ma jasne rumieńce. - Myślisz, że uda ci się
kogoś znaleźć?
- Sama chętnie się tym zajmę - mówię.
Oczywiście, czuję lekkie ukłucie poczucia winy przy tych słowach, bo moja gorliwość ma
więcej wspólnego z chęcią przepytania współlokatorki zmarłej dziewczyny niż niesienia jej
rzeczywistej pomocy.
Ale nie dość silne ukłucie, żeby mnie powstrzymać.
Dzwonie, do poradni psychologicznej. Oczywiście, już słyszeli o „kolejnej tragedii”, więc
mówią mi, żebym od razu przyprowadziła do nich tę współlokatorkę, Lakeishę Green. Jednym
z moich obowiązków w pracy jest zapewnianie eskorty studentom, którym wyznaczono wizytę
w poradni psychologicznej, bo raz kiedyś studentka, która została tam wysłana samopas,
zgubiła się po drodze i wędrowała po Washington Heights ze stanikiem na głowie, twierdząc,
że jest Kleopatrą.
Poważnie. Takich rzeczy nie da się samemu wymyślić.
Lakeisha siedzi w kącie stołówki pod plakatem z kociętami, który Magda powiesiła tam,
żeby trochę rozweselić wnętrze, bo, jak twierdzi, te okna z witrażowymi szybkami i boazerie z
mahoniu są zwyczajnie „brzydkie dla oka”. Magda też tu jest i usiłuje skusić Lakeishę do
zjedzenia paru gumisiów.
- Chociaż kilka? - mówi Magda, potrząsając torebką z Zelkami tuż przed twarzą
Lakeishy. - Proszę... Możesz je wziąć za darmo. Wiem, że je lubisz, wczoraj wieczorem z
przyjaciółmi kupowałaś dużą paczkę.
Lakeisha - wyłącznie z grzeczności, to widać - bierze torebkę.
- Dziękuję - mruczy.
Magda promienieje, a potem, kiedy mnie zauważa, szepcze:
- Moja biedna mała gwiazdeczka. Nie chce nic jeść. A potem, jeszcze ciszej, pyta:
- Kim był ten mężczyzna, z którym cię widzieliśmy, ja i Pete? Ten przystojniak?
- To był Cooper - mówię, bo opowiedziałam Magdzie wszystko o Cooperze... Tak jak się
zawsze opowiada o seksownych facetach przy kanapkach z wołowiną w przerwie na lunch.
- To był Cooper? - Magda ma zdumioną minę. - Och, kotku, no to ja się wcale nie
dziwię...
- Nie dziwisz się czemu?
- Och, nieważne. - Magda poklepuje mnie po ramieniu gestem, który byłby
uspokajający, gdybym nie bała się, że mi wykłuje oczy tymi szponami. -Wszystko będzie
dobrze. Może.
- Hm, dzięki. - Nie jestem pewna, o czym ona mówi... Ani czy chcę się tego dowiadywać.
Koncentruję uwagę na współlokatorce Roberty Pace.
Lakeisha ma naprawdę bardzo smutną minę. Włosy ma zaplecione w liczne warkoczyki,
a na końcu każdego z nich połyskuje kolorowy koralik. Koraliki grzechoczą, kiedy Lakeisha
potrząsa głową.
- Lakeisha... - odzywam się łagodnie. - Jak rozumiem, jesteś umówiona na rozmowę z
psychologiem. Ja cię tam zaprowadzę. Możemy iść?
Lakeisha kiwa głową, ale nie wstaje. Spoglądam na Magdą.
- Może chciałaby odpocząć - mówi Magda. - Czy moja mała gwiazdeczka chce
odpocząć?
Lakeisha waha się przez moment. A potem mówi:
- Nie, wszystko w porządku. Możemy iść.
- Jesteś pewna, że nie masz ochoty na dove bar? - pyta Magda. Bo w sumie dove bar jest
rozwiązaniem chyba wszystkich problemów istniejących we wszechświecie.
Ale Lakeisha tylko potrząsa głową, od czego jej koraliki melodyjnie pobrzękują.
I to na pewno dlatego jest taka chudziutka. Skoro odmawia Dove Bar, kiedy ktoś jej
proponuje! Osobiście nie przypominam sobie, czy kiedykolwiek udało mi się podziękować za
darmowe lody. A zwłaszcza Dove Bar.
Nasz spacer poza akademik jest powolny i upływa w powadze. Studentów wpuszczają z
powrotem do budynku po kilku naraz, uprzedzając, że do swoich pokojów będą się musieli
dostać schodami. Jak można się było spodziewać, w tak małej społeczności informacja o
kolejnym śmiertelnym wypadku rozchodzi się szybko, a kiedy studenci zauważają Lakeishę i
mnie, rozlega się wiele szeptów („To ta współlokatorka”, słyszę, a ktoś inny dopowiada: „Och,
biedactwo”). Lakeisha albo tego nie słyszy, albo decyduje się zignorować uwagi. Idzie z głową
uniesioną wysoko, ale wzrok wbija w ziemię.
Stoimy na rogu ulicy, czekając, aż zmieni się światło na przejściu dla pieszych, kiedy
wreszcie zbieram się na odwagę, żeby poruszyć temat, który mnie interesuje.
- Lakeisha - zagaj am. - Nie wiesz przypadkiem, czy Roberta miała wczoraj wieczorem
jakąś randkę?
Lakeisha spogląda na mnie, jakby mnie po raz pierwszy widziała na oczy. Jest
naprawdę bardzo drobniutka, składa się z samych kości policzkowych i spiczastych kolan.
Wydaje się, że mała paczuszka gumisiów, którą wmusiła jej Magda i którą dziewczyna nadal
ściska w ręku, ciąży jej nadmiernie.
Mówi cichym głosem:
- Słucham?
- Twoja współlokatorka. Czy ona miała wczoraj wieczorem jakąś randkę?
- Chyba tak. W sumie nie wiem - odpowiada Lakeisha przepraszającym szeptem, ledwie
ją słychać w tym całym ulicznym hałasie. - Wyszłam wczoraj wieczorem. Miałam próbę tańca o
ósmej. Kiedy wróciłam, Bobby już spała. Było naprawdę późno, po północy. A kiedy
schodziłam na śniadanie dziś rano, jeszcze spała.
Bobby. Czy one były zaprzyjaźnione, Lakeisha i jej kochająca Ziggy'ego koleżanka?
Musiało tak być, skoro nazywają Bobby. Co ja tu robię, przepytując w taki sposób tę biedną
dziewczynę w stanie szoku?
Czy Jordan miał rację w tych swoich oskarżeniach sprzed paru dni? Że stałam się
bezwzględna?
Chyba tak, bo zanim się zdążyłam powstrzymać, znów to robię.
- Lakeisha, pytam cię dlatego, że... - Czuję się jak totalna i kompletna świnia. Może to i
dobrze, że czuję się jak świnia. Rozumiecie, o co mi chodzi? Czytałam, że szaleńcy
(przepraszam, miałam na myśli ludzi niezrównoważonych psychicznie) nigdy nie uważają, że
są niezrównoważeni psychicznie. Więc może prawdziwi szaleńcy nigdy nie uznają samych
siebie za szaleńców. Więc skoro ja się czuję jak świnia, to znaczy, że nie mogę być świnią.
Będę musiała zapytać o to Sarah.
- Pytam cię dlatego, że policja... - Nieco naciągam prawdę, ale cóż zrobić. - Policja
znalazła zużytą prezerwatywę pod łóżkiem Roberty dziś rano. Była, hm, całkiem świeża.
Wydaje się, że Lakeisha po tej uwadze nieco przytomnieje. Spogląda na mnie i tym
razem mam wrażenie, że mnie faktycznie widzi.
- Słucham? - pyta głosem już trochę mocniejszym.
- Prezerwatywę. Pod łóżkiem Roberty. Musiała tam zostać po wczorajszej nocy.
- Wykluczone - odpowiada Lakeisha stanowczo. - Nie ma takiej możliwości. Nie Bobby.
Ona nigdy... - Przerywa i wpatruje się we własne adidasy. - Nie - powtarza znowu i potrząsa
głową z taką energią, że koraliki na końcu jej warkoczyków stukają jak kastaniety.
- No cóż, ktoś musiał zostawić tego kondoma - mówię. - Jeśli nie Roberta, to kto...?
- O mój Boże! - nagle przerywa mi Lakeisha, a w jej głosie pojawia się autentyczne
ożywienie. - To musiał być Todd!
- Jaki Todd?
- Todd to facet. Facet Bobby. Jej nowy facet. Bobby nigdy przedtem nie miała faceta.
- Och -mówię, trochę zbita z tropu nową informacją. - Ona była... hm...
- Dziewicą, tak - mówi z roztargnieniem Lakeisha. Nadal usiłuje przetrawić to, co jej
przekazałam. - Oni musieli... Musieli to zrobić już po moim wyjściu. Musiał do niej przyjść!
Och, na pewno była bardzo przejęta.
I wtedy ożywienie Lakeishy znika, a ona znów potrząsa głową. Jesteśmy w odległości
dwóch przecznic od poradni.
- Więc surfing na windach nie był regularną rozrywką twojej przyjaciółki? - pytam,
chociaż z góry znam odpowiedź.
- Bobby? - Głos Lakeishy się załamuje. - Surfing na windach? Skąd! Nigdy. Dlaczego
miałaby robić coś tak głupiego? To bystra dziewczyna... To była bystra dziewczyna - poprawia
się. - O wiele na to za bystra. Poza tym -dodaje - Bobby miała lęk wysokości. Nigdy nawet nie
chciała wyglądać przez okno, uważała, że zdecydowanie za wysoko mieszkamy.
Wiedziałam. Wiedziałam. Ktoś ją zepchnął. To jedyne wyjaśnienie.
- A więc ten facet, Todd... - Próbuję nie okazywać emocji, choć serce zaczyna mi walić w
piersiach jak młotem. - Kiedy Roberta go poznała?
- Och, w zeszłym tygodniu, na dyskotece.
- Na dyskotece?
- Na dyskotece w naszej stołówce.
Skończyło się tym, że nie odwołaliśmy dyskoteki zaplanowanej na wieczór w dniu
śmierci Elizabeth. Sarah nie była jedyną osobą, która wpadła w szał na samą sugestię -
samorząd studencki też się zbuntował, a Rachel się poddała. W końcu na tym, że na dyskotekę
przyszło mnóstwo ludzi i zdarzył się tylko jeden nieprzyjemny incydent, to znaczy wtedy, kiedy
fani Jordana Cartwrighta wściekli się z powodu doboru muzyki i niemal wdali się w bójkę z
tymi mieszkańcami akademika, którzy wolą Justina Timberlake'a.
~ Todd tam był - mówi Lakeisha. - Po tym wieczorze on i Bobby zaczęli się spotykać.
- Ten cały Todd - mówię. - Czy ty znasz jego nazwisko?
- Nie. - Lakeisha na moment się zasępia. Ale potem jej twarz się rozjaśnia. - Ale on
mieszka w akademiku.
- Naprawdę? Skąd wiesz?
- Bo Bobby nigdy nie musiała go wpisywać do książki odwiedzin.
- A ten cały Todd... - Prawie wstrzymuję oddech. - Ty go poznałaś?
- Nie. Bobby pokazała mi go na dyskotece. Ale stał trochę za daleko.
- I jak wyglądał?
- Był wysoki.
Kiedy Lakeisha nie dodaje nic więcej, zachęcam ją do mówienia:
- To wszystko? Był wysoki? Lakeisha wzrusza ramionami.
- To biały - mówi przepraszającym tonem. - Biali faceci... oni wszyscy. Sama rozumiesz.
Jasne. Każdy wie, ze wszyscy biali faceci wyglądają tak samo.
- A czy twoim zdaniem ten cały Todd - teraz Lakeisha też mówi na niego „ten cały
Todd” - miał coś wspólnego z...
- Nie wiem- odpowiadam. I kiedy to mówię, zauważam, że stoimy już pod budynkiem,
w którym mieści się uniwersytecka poradnia psychologiczna. Tak szybko! Jestem
rozczarowana. - Och, no cóż. Lakeisha, jesteśmy na miejscu.
Lakeisha podnosi oczy na podwójne drzwi i wydaje się, że ich wcale nie zauważa. A
potem mówi do mnie:
- Ale ty nie uważasz, że... że ten cały Todd... Że on ją zepchnął, czy coś takiego, prawda?
Serce mi zwalnia, a potem wydaje mi się, że się całkiem zatrzymało.
- Nie wiem - odpowiadam ostrożnie. - A czemu? Ty tak uważasz? Czy Roberta
wspominała, że bywał... agresywny?
- Nie. - Lakeisha kręci głową, Paciorki grzechoczą i brzęczą. - W tym rzecz. Ona była
taka szczęśliwa. Dlaczego miałaby zrobić coś tak głupiego? - Oczy Lakeishy wypełniają się
łzami. - Dlaczego miałaby robić coś takiego, skoro właśnie znalazła swojego wymarzonego
faceta?
Całkowicie podzielam tę opinię.
11
O, la la la
O, la la la la
Zaśpiewałam
O, la la la
O, la la la la
To właśnie śpiewam
Ile razy
On spojrzy na mnie
Śpiewam wtedy
Mam wielka ochotę na...
O, la la la la la la
O, la la la
Wykonanie: Hearther Wells
Słowa/muzyka: Valdez/Caputo
Z albumu: Lizak
Cartwright Records
W czasie przerwy na lunch zdaję relację Magdzie i Pete'owi. Mówię im, co się
wydarzyło, włącznie z tym fragmentem o Cooperze... Ale nie o tym, że kocham się w nim do
szaleństwa. Co oczywiście skraca całą historię i pozbawia ją większości interesujących
fragmentów.
Za całą odpowiedź Pete nabiera na widelec porcję chili i przygląda jej się podejrzliwie.
- Czy w tym jest marchew? Wiecie, że nie cierpię marchwi.
- Pete, czy ty mnie w ogóle słuchałeś? Powiedziałam, że moim zdaniem...
- Słyszałem - przerywa mi Pete.
- Och. No cóż. Inie sądzisz, że...
- Nie.
- Ale naprawdę nie uważasz, że...
- Heather... - mówi Pete, uważnie odkładając kawałek niepasującej mu marchwi na
brzeg talerza. - Moim zdaniem za dużo się naoglądałaś Prawa i porządku. Ofiary
niezwykłych zbrodni i takie tam.
- Kocham cię, kotku. - Magdą ma na ten temat tylko tyle do powiedzenia. - Ale
spójrzmy prawdzie w oczy. Wszyscy wiemy, że jesteś taka nieco... - Palcem kręci kółko na
skroni. - Zakręcona. Wiesz, o czym mówię?
W głowie mi się nie mieści, że kobieta, która potrafi spędzić pięć godzin, dając sobie
malować statuę wolności na paznokciach metodą natryskową, mówi, że ja jestem zakręcona.
- Dajcie spokój. - Piorunuję ich oburzonym wzrokiem. - W ciągu dwóch tygodni giną
dwie dziewczyny, które nigdy nie wykazywały zainteresowania surfingiem na windach. Giną,
surfując na windach?
- To się zdarza. - Pete wzrusza ramionami. - Będziesz jadła te pikle?
- Słuchajcie, ja mówię poważnie. Naprawdę uważam, że ktoś zepchnął te dziewczyny do
szybu. Bo tu się wyłania pewien schemat. Obie dziewczyny były takimi późno zakwitającymi
roślinkami. Nigdy przedtem nie miały chłopaków. A potem, nagle, na tydzień przed śmiercią,
każda z nich znajduje chłopaka...
- A może - podpowiada Magda - zabiły się, bo się przez wszystkie te lata oszczędzały dla
właściwego mężczyzny, a potem się przekonały, że seks wcale nie jest taki świetny?
I wtedy rozmowa zamiera, bo Pete krztusi się swoim snapplem.
Całą resztę dnia pamiętam jak przez mgłę. Bo skoro dwa śmiertelne wypadki przytrafiły
się jeden tak szybko po drugim, na samym początku semestru, dobija się do nas prasa -
głównie „Post” i „News”, ale reporter z „Timesa” także się pojawia.
Poza tym jest jeszcze ta notatka, którą Rachel chce rozesłać do wszystkich mieszkańców
akademika, informująca, że w czasie najbliższego weekendu psycholog będzie przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę do ich dyspozycji, żeby pomóc im wszystkim uporać się z
tą bolesną stratą. A to oznacza, że musimy zrobić na kopiarce siedemset kopii, a potem
namówić praktykanta, żeby włożył je do trzystu skrzynek na listy, po dwie na każdy
dwuosobowy pokój i po trzy na każdy tańszy, trzyosobowy.
W pierwszej chwili Tina kategorycznie odmawia. Justine, jak się okazuje, zawsze robiła
po prostu jedną kopię dla każdego piętra, a potem je wywieszała obok wind.
Ale Rachel chce, żeby każdy mieszkaniec dostał informację. Muszę powiedzieć Tinie, że
nie obchodzi mnie, jak Justine rozwiązywała te sprawy, bo ja chcę je załatwić po swojemu. Na
co Tina ni stąd, ni zowąd woła dramatycznym tonem:
- Nikogo nie obchodzi, co się stało z Justine! Ona była najlepszą szefową na świecie, a
wyrzucono ją zupełnie nie wiadomo za co! Widziałam, jak płakała tego dnia, kiedy się
dowiedziała! Ja wiem! Uniwersytet Nowojorski nie zna sprawiedliwości!
Chciałabym zauważyć, że Justine prawdopodobnie roniła łzy radości, że za to, co
zrobiła, tylko ją wyrzucają z pracy i nikt jej nie podaje do sądu.
Ale nie powinnam wspominać przy studentach o tym, że Justine została zwolniona za
kradzież - mniej więcej z tego samego powodu, dla którego nie powinniśmy nazywać swojego
miejsca pracy akademikiem. Bo to nie sprzyja poczuciu bezpieczeństwa.
Zamiast tego obiecuję Tinie, że zapłacę jej za nadgodziny, jeśli się zgodzi rozprowadzić
te ulotki. Z miejsca odzyskuje humor.
Kiedy docieram do domu - z mlekiem - prawie dochodzi szósta. Coopera ani śladu -
prawdopodobnie jest na obserwacji czy czym tam całymi dniami zajmują się prywatni
detektywi. Mnie to nie przeszkadza, bo mam mnóstwo własnych zajęć. Przeszmuglowałam do
domu rejestr mieszkańców naszego budynku i przeglądam go, zakreślając wszystkich
osobników o imieniu Mark albo Todd. Mam zamiar do każdego z nich zadzwonić, korzystając
z książki telefonicznej akademika. I zapytać, bzy znali Elizabeth lub Robertę.
Ale nie jestem wcale pewna, co powiem, jeśli któryś się przyzna. Chyba nie mogę tak się
wyrwać i zapytać z głupia frant: „A więc... Czy to ty zepchnąłeś ją do szybu windy?” Dochodzę
jednak do wniosku, że będę się nad tym zastanawiać, kiedy nadejdzie właściwa pora.
Właśnie zasiadam przed rejestrem z kieliszkiem wina i paroma biszkoptami, które
znalazłam w szafce w kuchni, kiedy dzwoni dzwonek u drzwi.
A ja sobie przypominam, prawie podskakując, że obiecałam popilnować dziś wieczorem
dziecka Party.
Patty rzuca na mnie jedno spojrzenie, kiedy jej otwieram drzwi, i już wie.
- Co się stało? - pyta.
- Nic - zapewniam, wyjmując jej Indy'ego z ramion. - No cóż, coś się stało, ale nic nie
stało się mnie osobiście. Dzisiaj zginęła kolejna dziewczyna. To wszystko.
- Jeszcze jedna? - Frank, mąż Patty, ma zachwyconą minę. W gwałtownej śmierci jest
coś takiego, co niektórych ludzi szalenie podnieca. Frank najwyraźniej się do nich zalicza. -
Jak to zrobiła? Przedawkowała narkotyki?
- Spadła do szybu windy mówię, a Patty daje Frankowi kuksańca na tyle mocnego, że
wyrywa mu się głośne „auć!” - A przynajmniej na razie nie mamy innego wyjaśnienia. I nie ma
sprawy. Naprawdę. Nic mi nie dolega.
- Bądź dla niej miły - mówi Patty do męża. - Miała ciężki dzień. Patty ma skłonność do
przesadnego troszczenia się o wszystko, kiedy gdzieś wychodzi wieczorem. Nie czuje się zbyt
komfortowo w wieczorowych ubraniach - być może dlatego, że jeszcze nie schudła do końca po
porodzie. Przez jakiś czas Patty i ja usiłowałyśmy uprawiać razem chodziarstwo wieczorami w
SoHo, w ramach tych zalecanych sześćdziesięciu minut ćwiczeń fizycznych dziennie.
Ale Patty w żaden sposób nie potrafiła przejść obok okna wystawowego, nie przystając i
nie pytając: „Czy nie uważasz, że dobrze by mi było w tych butach?”, a potem wchodziła do
sklepu i je kupowała.
A ja nie umiałam ominąć żadnej piekarni, nie zaglądając do środka i nie wychodząc z
bagietką.
No więc musiałyśmy przestać chodzić, bo szafy Patty już i tak pękają w szwach, a mnie
nie potrzeba aż tyle pieczywa.
Zresztą Patty nie ma gdzie obnosić tych wszystkich nowych ciuchów. W głębi serca jest
zdeklarowaną domatorką, wątpliwa zaleta u żony muzyka rockowego.
A Frank Robillard to gwiazda rocka przez duże G. Przy nim Jordan wygląda jak Yanni.
Patty poznała go, kiedy oboje znaleźli się u Lettermana - on śpiewał, a ona była jedną z tych
dziewczyn, które kręcą się w pobliżu z tacami zimnych przekąsek - i była to miłość od
pierwszego wejrzenia. No wiecie, coś takiego, o czym czasem gdzieś czytasz, ale co nigdy tobie
się nie trafia. Taka miłość.
- Przestań, Frank - mówi Patty do swojego jedynego. - Spóźnimy się. Ale Frank nadal
chodzi po gabinecie, oglądając rzeczy Coopera.
- Czy on już kogoś zastrzelił? - pyta, mając na myśli Coopera.
- Gdyby tak było, nie powiedziałby mi o tym - mówię.
Odkąd wprowadziłam się do Coopera, moje akcje u Franka znacznie zyskały na
wartości. Jordana nigdy nie lubił, ale Cooper to jego idol. Nawet kupił sobie taką samą
skórzaną kurtkę, jaką nosi Cooper - używaną, żeby już wyglądała na znoszoną. Frank nie
rozumie, że w prawdziwym życiu działalność prywatnego detektywa wygląda inaczej niż w
telewizji. Bo wiecie, Cooper nawet nie ma broni. Wszystko, co jest potrzebne do wykonywania
jego zawodu, to aparat fotograficzny i umiejętność wtapiania się w otoczenie.
Jak się okazuje, Cooper zaskakująco dobrze Umie się wtapiać w otoczenie.
- No i co, już ze sobą chodzicie? - pyta nagłe Frank. - Ty i Cooper?
- Frank! - wrzeszczy Patty.
- Nie, Frank - odpowiadam po raz chyba trzechsetny tylko w obecnym miesiącu.
- Frank - mówi Patty. - Cooper i Heather są współlokatorami. Nie można się umawiać
ze swoim współlokatorem. Wiesz, jak to bywa. Cały romantyzm szlag trafia, kiedy widujesz
kogoś w szlafroku. Prawda, Heather?
Gapię się na nią i mrugam powiekami. Nigdy o tym nie pomyślałam. A jeśli Patty ma
rację? Cooper nigdy mnie nie uzna za osobę wartą grzechu -nawet jeśli zdobędę Nagrodę
Nobla w dziedzinie medycyny. Bo zbyt wiele razy oglądał mnie w dresie! Bez makijażu!
Patty i Frank żegnają się, a potem Indy i ja stoimy i machamy im na do widzenia, kiedy
schodzą z frontowych schodów i wsiadają do czekającej na nich limuzyny. Dilerzy narkotyków
z mojej ulicy gapią się, zachowując pełen szacunku dystans. Uwielbiają kapelę Franka. Jestem
przekonana, że to dlatego dom Coopera nigdy nie został wymazany graffiti ani obrabowany.
Bo oni wszyscy wiedzą, że przyjaźnimy się z głosem ludu, Frankiem Robillardem.
A może to ze względu na alarm i kraty we wszystkich oknach na parterze i pierwszym
piętrze. Kto wie?
Indy i ja spędzamy bardzo przyjemny wieczór, oglądając Akta zbrodni i Nowych
detektywów w telewizji w mojej sypialni, gdzie mogę jednocześnie nie spuszczać z oka dziecka
mojej najlepszej przyjaciółki i tylnej ściany Fisher Hall. Spoglądając na wysoki ceglany
budynek, jarzący się licznymi światłami, nie mogę nie wspominać słów Magdy - tego żartu o
Elizabeth i Robercie, które skończyły ze sobą, odkrywszy, że seks jest mocno
przereklamowany. Bobby była przedtem dziewicą... A przynajmniej według swojej
współlokatorki. I wydaje się prawdopodobne, że Elizabeth Kellog też.
Czy to jest to? Ogniwo łączące obie dziewczyny? Czy ktoś morduje dziewice z Fisher
Hall?
A może obejrzałam za dużo odcinków CSI?
Patty i Frank pojawiają się tuż po północy, żeby odebrać swoją progeniturę. Przekazuję
im dziecko przy drzwiach frontowych. Zasnął w czasie emisji Jordan.
- Jak się zachowywał? - pyta Patty.
- Idealnie, jak zwykle - odpowiadam.
- Może przy tobie - mówi z cichym parsknięciem, poprawiając śpiące dziecko w
ramionach. Frank czeka w limuzynie na dole. - Tak świetnie dajesz sobie z nim radę.
Powinnaś któregoś dnia sprawić sobie własne.
- Może jeszcze pokręć tym nożem w ranie - mówię.
- Przepraszam - odpowiada Patty. - Uwielbiam, kiedy opiekujesz się naszym małym, ale
czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że nigdy nam nie odmawiasz? Bo nigdy nie masz innych
planów na wieczór. Heather, musisz trochę bywać w świecie. I nie chodzi mi tylko o twoją
muzykę. Musisz spróbować kogoś poznać.
- Spotykam mnóstwo ludzi - bronię się.
- Chodzi mi o kogoś, kto nie jest studentem pierwszego roku Uniwersytetu
Nowojorskiego.
- Tak. No cóż, łatwo ci krytykować. Masz idealnego męża. Nie wiesz, jak wygląda
prawdziwy świat. Myślisz, że Jordan należał do chorych wyjątków? Patty, to jest norma.
- To nieprawda - mówi Patty. - Znajdziesz kogoś. Tylko nie możesz bać się ryzykować.
O czym ona mówi? Nic innego nie robię, tylko ryzykuję. Usiłuję powstrzymać
psychopatę przed ponownym morderstwem. Czy to nie wystarczy? Czy muszę też mieć na
palcu obrączkę?
Niektórych ludzi nic nigdy nie zadowoli.
12
Jestem tajnym agentem
I obserwuje twoje serce
Mój noktowizor widzi
Z twoich sekretów szydzi
Och, dobrze radzę
Lepiej uciekaj
Bo kiedy skończę
Skradnę ci serce
Jeśli będziesz zwlekał
Skradnę ci serce
Wykonanie: Heather Wells
Słowa/muzyka:. O'Brien/Henke
Z albumu: Zabiorę ci serce
Cartwright Records
Żebym nie wiem jak usiłowała się otrząsnąć, ta myśl nie opuszcza mnie przez cały
weekend. Dziewice z Fisher Hall.
Wiem, że to brzmi idiotycznie. Ale i tak wciąż o tym myślę.
Może Patty miała rację i dzieciaki z akademika - to znaczy z domu studenckiego -
zajmują w moim sercu miejsce, które powinna zajmować miłość do moich własnych dzieci. To
znaczy gdybym je miała. Bo nie umiem przestać się martwić.
Nie, żeby w tym budynku zostało jeszcze wiele dziewic - tak się składa, że z racji
swojego stanowiska wiem, co mówię. Odkąd zastąpiłam całuski Hersheya w słoju na słodycze
na moim biurku pakowanymi indywidualnie trojanami, zdarza się, że dzieciaki wpadają do
mojego gabinetu o dziewiątej rano, jeszcze w piżamach -jeśli wydaje się wam, że dziewiąta
rano według uniwersyteckich standardów to za wczesna pora na seks, to nigdy nie byliście na
studiach - i bez słowa wyjaśnienia wybierają je ze słoja.
Żadnego zażenowania. Żadnego tłumaczenia się. Za to kiedy kończą się trojany i przez
dzień czy dwa słój stoi pusty, zanim nie pobiorę zapasu prezerwatyw z ośrodka zdrowia,
pozwólcie, że wam to powiem - nieźle się nasłucham. Dzieciaki z miejsca na mnie napadają:
- Hej! Gdzie są kondomy?! Skończyły się kondomy?! I co ja mam teraz zrobić?
W każdym razie jestem całkiem dobrze poinformowana i wiem, kto w tym budynku
nieźle sobie używa.
I pozwólcie, że wam to powiem, mnóstwo ludzi sobie używa. W Fisher Hall wcale nie
zostało aż tak wiele dziewic.
Ale pewnemu facetowi udało się w jakiś sposób znaleźć dwie z nich i je zabić.
Nie mogłam pozwolić, żeby jeszcze jakieś kolejne dziewczyny zginęły. Ale jak ja miałam
powstrzymać powtórkę z tych wydarzeń, skoro w ogóle nie wiedziałam, kim ten facet jest? W
budynku mieszkało trzech Marków i ani jednego Todda, chociaż znalazł się jakiś Tad. Jeden z
tych trzech Marków był czarny (mieszkał na piętrze Jessiki - zadzwoniłam i ją o niego spy-
tałam), a drugi to Koreańczyk, co obu skreślało z listy, skoro Lakeisha twierdziła stanowczo, że
facet jest biały. Tad był w tak oczywisty sposób gejem, że wyjąkałam tylko jakieś przeprosiny i
powiedziałam, że to pomyłka, kiedy odebrał mój telefon.
Trzeci Mark pojechał do domu na weekend, tak powiedział jego współlokator. Jednak
według opiekuna tego piętra Mark miał zaledwie metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, trudno go
było zatem uznać za wysokiego.
Chyba można powiedzieć, że śledztwo - jakiekolwiek by było - utknęło w martwym
punkcie.
A ponieważ Coopera przez cały weekend nie widziałam, raczej nie mogłam zasięgnąć w
tej sprawie jego profesjonalnej opinii. Nie jestem pewna, czy się przede mną ukrywał, czy
zajęty był pracą, czy zajęty, no cóż, czymś innym. Odkąd się wprowadziłam, u Coopera ani
razu nikt nie nocował - co dla niego, przynajmniej o ile można wierzyć Jordanowi,
stanowiłoby rekordowy okres abstynencji. Biorąc jednak pod uwagę, jak często znikał z domu
na całe dnie, mogłam tylko założyć, że koczuje u swojej aktualnej flamy -kimkolwiek była.
To nawet bardzo do niego podobne. No, wiecie, że nie kłuje mnie w oczy tym, że nieźle
sobie używa, skoro ja tak ewidentnie seksu nie uprawiam.
Mimo to coraz trudniej było mi doceniać tę jego uprzejmość, w miarę jak weekend
upływał, a ja nadal ani na krok nie zbliżałam się do odkrycia, kto zabija dziewice z Fisher Hall.
O ile, hm, ktoś rzeczywiście to robi.
I może dlatego, kiedy poniedziałkowy poranek wreszcie się zbliża, jestem w biurze
pierwsza (już trawiąc kawę z mlekiem i rogalika) i głęboko pogrążona w lekturze papierów
Roberty Pace.
Teczka Roberty jest zadziwiająco podobna do teczki Elizabeth, chociaż obie dziewczyny
pochodziły z przeciwległych krańców kraju - Roberta była z Seattle. Ale obie miały
nadopiekuńcze matki. Matka Roberty dzwoniła do Rachel z sugestią, że Roberta powinna mieć
inną współlokatorkę.
Go mnie dziwi. Jak ktoś mógłby nie lubić Lakeishy?
Ale zgodnie z „raportem z rozmowy” - jaki zawsze musimy wypełniać -kiedy Rachel
poruszyła tę kwestię z Robertą, okazało się, że to pani Pace, a nie jej córka, miała problem z
Lakeisha. „Nie o to chodzi, że ja mam coś przeciwko czarnym osobom”, powiedziała pani Pace
do Rachel, zgodnie z raportem, „Ja po prostu nie chcę, żeby moja córka musiała zjedna z nich
mieszkać”.
Odkryłam, że właśnie z tego typu problemami mają na co dzień do czynienia
pracownicy administracji szkolnictwa wyższego. Na szczęście zwykle problem stwarzają
rodzice studentów, a nie sami studenci.
A na nieszczęście takie osoby jak pani Pace, no cóż, wciąż się zdarzają.
Zmuszam się do dalszej lektury. Zgodnie z raportem, Rachel zadzwoniła i zaprosiła
Robertę do siebie, do biura, i zapytała, czy chce zmienić pokój, tak jak to sugerowała jej matka.
Roberta powiedziała, że nie, bo lubi Lakeishę. Rachel notuje potem, że pozwoliła Robercie
wracać do siebie i oddzwoniła do jej matki, udzielając standardowej w takich przypadkach
odpowiedzi - „Spora część uniwersyteckiej edukacji ma miejsce poza salą wykładową, gdzie
nasi studenci wchodzą w odmienne środowiska kulturowe i zapoznają się z odmiennymi
stylami życia. Tu, na Uniwersytecie Nowojorskim, robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby
promować świadomość społeczno-kulturowej różnorodności. Czy nie chce pani, aby pani syn/
córka miał/a okazję nauczyć się współistnieć z osobami ze wszelkich środowisk, z jakimi może
w późniejszym czasie mieć kontakt w pracy zawodowej?”
A potem Rachel powiedziała pani Pace, że Roberta nie zmieni pokoju.
I to wszystko. To była jedyna informacja w teczce Roberty. Jedyny znak, że miała
jakiekolwiek problemy z dostosowaniem się do akademickiego życia.
Poza tym, oczywiście, że potem zginęła.
Słyszę dzwonek windy, a po chwili na marmurowej posadzce za drzwiami naszego biura
słyszę klikanie obcasów Rachel. Sekundę później staje w drzwiach, z parującym kubkiem
kawy, który sobie zniosła na dół ze swojego mieszkania. W drugiej ręce trzyma poranne
wydanie „Timesa”. Wydaje się zaskoczona, widząc mnie przy biurku tak wcześnie rano.
Chociaż idę do pracy dwie minuty, zawsze się spóźniam przynajmniej pięć.
- O rany boskie! - mówi Rachel z taką miną, jakby mój widok ją ucieszył. - Ależ dzisiaj
jesteś rannym ptaszkiem! Miałaś miły weekend?
- Tak - odpowiadam, zamykając teczkę Roberty i tak jakoś ukradkiem chowając ją
między papierami na swoim biurku.
Nie, żebym nie miała pełnego prawa czytać tych akt. Tylko czuję jakiś opór przed
podzieleniem się z Rachel swoimi podejrzeniami - co do spychania dziewczyn do szybu i tak
dalej. Bo ściśle rzecz biorąc, chyba powinnam była coś wspomnieć o tym kluczu, a
przynajmniej o prezerwatywie, i o tym, że obie dziewczyny niedawno poznały jakiegoś faceta...
No tak, ale z drugiej strony, jeśli Cooper ma rację? Jeśli Elizabeth i Roberta naprawdę
zginęły w wypadkach, a ja robię z tego jakiś wielki smród, twierdząc, że zostały zamordowane?
Czy Rachel nie zaznaczy potem w mojej ocenie pracowniczej, że cierpię na paranoiczne
urojenia? Czy coś takiego mogłoby źle wpłynąć na ocenę po moim sześciomiesięcznym okresie
próbnym? Czy mogliby mnie za to zwolnić z pracy, tak jak Justine - chociaż naprawdę
trzymałam ręce z daleka od wszelkich grzejników olejowych?
Nie mam zamiaru brać na siebie takiego ryzyka. Decyduję się zachować swoje
podejrzenia w tajemnicy.
- W sumie tak - odpowiadam na pytanie Rachel o mój weekend. Bo poza
wydzwanianiem w poszukiwaniu Marków i Toddów, nie robiłam nic, tylko chodziłam na
spacery z Lucy, oglądałam telewizję i bawiłam się swoją gitarą. Zupełnie nie ma się czym
chwalić. - A ty?
- Okropny- odpowiada Rachel, potrząsając głową. Chociaż jak na kogoś, kto miał taki
okropny weekend, wygląda naprawdę świetnie. Ma na sobie nową garsonkę, bardzo dobrze
skrojoną. Czerń podkreśla śnieżnobiały odcień jej cery i jeszcze pogłębia kasztanowy kolor
włosów. - Przyjechali rodzice Roberty - ciągnie Rachel - żeby odebrać jej rzeczy. To był po
prostu koszmar. Ci biedni ludzie. Tak mi ich żal.
- Tak - mówię. - To musiało być straszne. Zaczyna dzwonić telefon na biurku Rachel.
- Och, cześć, Stan - mówi, odebrawszy. - Och, bardzo ci dziękuję, ale naprawdę nic mi
nie jest. Tak, to rzeczywiście było okropne...
Stan! A więc Rachel i doktor Jessup są już na ty. No cóż, chyba kiedy parę dzieciaków z
twojego akademika - o, przepraszam, domu studenckiego-umiera, automatycznie zbliżasz się z
szefem swojego działu.
Zaczynam przeglądać notatki, które zostawili mi na biurku praktykanci po weekendzie.
W sumie jestem w stanie uporać się z listą płac, budżetem, wszelkimi zawiadomieniami, jakie
należy wypisać i wydrukować, i planem dyżurów w recepcji do jedenastej rano. Potem resztę
dnia mam dla siebie i mogę do woli grzebać w sieci, plotkować z Magdą albo z Patty lub
usiłować odkryć, kto morduje dziewczyny w moim miejscu pracy, i tak się składa, że już
postanowiłam właśnie w ten sposób spędzić ten poniedziałek.
Tylko jeszcze nie do końca wymyśliłam, jak to odkryć.
Właśnie kończą listę płac, kiedy w polu mojego widzenia pojawia się para adidasów
Nike. Podnoszę głowę, spodziewając się zobaczyć któregoś z koszykarzy - mam nadzieję, że
tym razem skarga będzie choć w połowie odczytywania.
Kogo jednak widzę? Coopera.
- Cześć - mówi.
Czy to moja wina, że serce wykonuje mi salto w klatce piersiowej? Przecież nie
widziałam Coopera już jakiś czas. Prawie siedemdziesiąt dwie godziny. Poza tym, rozumiecie,
jestem totalnie spragniona mężczyzny. To na pewno dlatego nie potrafię oderwać oczu od
dżinsów, które ma na sobie, białych wszędzie tam, gdzie dżins się przetarł, na przykład na
kolanach i w różnych innych interesujących miejscach.
Ma też pod znoszoną skórzaną kurtką niebieską koszulę - dokładnie w tym samym
odcieniu co jego otoczone drobnymi zmarszczkami oczy.
- C-c... - To jedyny dźwięk, który się wydostał z mojego gardła, a wszystko przez te
dżinsy... I przez to, że jestem kompletną nieudacznicą, totalnie w nim zakochaną.
Patrzę, jak spod ramienia wyciąga gazetę, rozkładają i umieszcza przede mną.
- C-c...? - mówię znowu. A przynajmniej tak to brzmi w moich uszach.
- Chciałem sprawdzić, czy już wiesz - mówi Cooper. - Rozumiesz, zanim zacznie do
ciebie dzwonić „US Weekly”, żebyś nie była zaskoczona.
Opuszczam wzrok na gazetę. To „New York Post”. Na pierwszej stronie jest wielka
fotografia mojego byłego narzeczonego i Tani Tracę, którzy jedzą kolację w jakiejś knajpce na
świeżym powietrzu w SoHo. Pod zdjęciem są słowa wydrukowane czcionką wielkości co
najmniej osiemnastu punktów:
ZARĘCZYNY!
13
No cóż. Długo mu to nie zajęło. Biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy razem zaledwie od
ilu? Czterech miesięcy? Może pięciu?
- C-c... - Wydaje się, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie innego dźwięku.
- Tak - mówi Cooper. - Myślałem, że właśnie to powiesz.
Siedzę tam i gapię się na zdjęcie pierścionka Tani. Wygląda zupełnie jak mój
pierścionek. Ten, który zerwałam z palca i rzuciłam w nich, złapanych na gorącym uczynku w
naszej sypialni.
Ale to nie może być ten sam pierścionek. Jordan jest podły, ale nie aż tak podły.
Otwieram gazetę i zaglądam na stronę, na której jest artykuł.
Proszę bardzo. Nie tylko się zaręczyli. Poza tym jadą razem w trasę.
- W porządku? - pyta Cooper.
- Tak - odpowiadam zadowolona, że wróciła mi zdolność wypowiadania czegoś więcej
niż tylko „G-c”.
- Jeśli to dla ciebie jakaś pociecha - mówi - to jej nowy singiel spadł z listy TRL.
Wolę nie pytać Coopera, od kiedy to ogląda Total Request Live. Zamiast tego mówię:
- Zdejmują teledyski, które były już na liście za długo. To znaczy, że piosenka jest
naprawdę ciągle bardzo popularna.
- Och.
Cooper rozgląda się, najwyraźniej szukając innego tematu do rozmowy. Moje biuro
stanowi coś w rodzaju poczekalni przed gabinetem Rachel, który oddzielony jest taką wielce
uroczą metalową kratą. Od chwili zatrudnienia staram się namówić dział techniczny, żeby ją
zastąpił czymś innym. Na razie udekorowałam swoją część biura reprodukcjami Moneta i
chociaż Rachel chciała zastąpić nenufary plakatami na temat gwałtów na randkach i wspie-
rania rozwoju społeczności lokalnych, nie ustąpiłam.
Kiedyś przeczytałam w jakimś piśmie, że Monet działa kojąco. To dlatego tyle jego prac
widuje się w poczekalniach u lekarza.
- Ładnie tu - mówi Cooper. A potem jego wzrok pada na słój z prezerwatywami na
moim biurku.
Czuję, że oblewam się szkarłatem.
Rachel wybiera właśnie ten moment, żeby odłożyć słuchawkę i wychylając się ze
swojego gabinetu, spytać:
- Czy mogę w czymś pomóc?
A kiedy widzi, że nasz biurowy gość jest męskiego rodzaju, ma ponad metr
osiemdziesiąt i nie przekroczył czterdziestki - nie wspominając już o tym, że jest totalnie
seksowny - dodaje zupełnie innym tonem:
- Och, witam.
- Dzień dobry - odpowiada grzecznie Cooper. Cooper jest zawsze grzeczny dla
wszystkich, pomijając członków własnej najbliższej rodziny. - Pani to pewnie Rachel. Ja
jestem Cooper Cartwright.
- Miło mi pana poznać - mówi Rachel. Potrząsa ręką Coopera i uśmiecha się anielsko. -
Cooper... Cooper... Ach, tak! Cooper! Przyjaciel Heather. Wiele mi o panu opowiadała.
Cooper zerka w moją stronę, a jego niebieskie oczy skrzą się bardziej niż zwykle.
- Doprawdy?
Chciałabym, żeby podłoga się pode mną rozstąpiła i pochłonęła mnie. Usiłuję sobie
przypomnieć, czyja kiedykolwiek opowiadałam coś Rachel o Cooperze. To znaczy poza tym, że
wynajmuję u niego mieszkanie. Bo jeśli powiedziałam, że Cooper to mój idealny kandydat na
faceta i że czasami fantazjuję o zdarciu z niego wszystkich ubrań zębami? Czasem mówię takie
rzeczy, kiedy zjem za wiele pączków Krispy Kreme i wypiję za dużo kofeiny.
Ale Rachel mówi tylko, że „przypuszcza, że słyszał o naszych kłopotach”.
Cooper kiwa głową.
- Owszem.
Rachel znów się uśmiecha, tym razem nieco mniej anielsko. Widzę, że w myślach z
pewnością oblicza, ile jest wart zegarek Coopera - on nosi jeden z tych grubych, plastikowych
zegarków z mnóstwem gadżetów - i stwierdza, że ten facet nie może być wart sto tysięcy
rocznie.
Gdyby tylko wiedziała.
Potem telefon na jej biurku znów dzwoni, a ona idzie go odebrać.
- Dzień dobry, Fisher Hall. Mówi Rachel. W czym mogę pomóc? Cooper, patrząc na
mnie, unosi brwi, a ja przypominam sobie nagle, co mówiła Magda, że Rachel jest w jego
typie.
Nie! To niesprawiedliwe! Rachel jest w typie wszystkich! No tak, bo jest atrakcyjna i
wysportowana, i odnosi sukcesy, i chodziła do Yale, i udziela się społecznie. A co ze mną? Co z
takimi dziewczynami jak ja, które są po prostu tylko... no cóż, miłe? Co z miłymi
dziewczynami? Jak my mamy konkurować z tymi wszystkimi kompetentnymi,
wysportowanymi, kąpiącymi się pod prysznicem dziewczynami, z tymi ich dyplomami i palm
pilotami, i ich maleńkimi, chudymi tyłkami?
Zanim jednak zdążyłam powiedzieć w myśli cokolwiek na obronę własnej figury, jeden
z pracowników technicznych wpada do środka.
- Hajdar! - woła Julio, wymachując rękoma. To mały facecik w brązowym
kombinezonie, który bez żadnego proszenia codziennie czyści szczoteczką do zębów brązową
statuę Pana stojącą w holu.
- Hajdar, ten chłopak znów to robi! Patrzę na niego.
- Chodzi ci o Gavina?
- Si.
Zerkam na Rachel. Słodko grucha do telefonu:
- Ależ, panie rektorze, proszę się o mnie nie martwić. To studentom należy się teraz
troska...
Wzdycham z rezygnacją, odsuwam krzesło i wstaję. Będę po prostu musiała zmierzyć
się z tą prostą prawdą, że kiedy chodzi o Coopera, zawsze wypadam jak największa idiotka na
świecie.
I nic na to nie mogę poradzić.
- Zajmę się tym - mówię.
Julio zerka na Coopera i nadal wymachując rękoma, pyta nerwowo:
- Chcesz, żebym z tobą poszedł, Hajdar?
- O co chodzi? - pyta podejrzliwie Cooper. - Co się dzieje?
- Nic - odpowiadam. - Dzięki, że tu zajrzałeś. Muszę już iść.
- Dokąd? - chce wiedzieć Cooper.
- Muszę się po prostu jedną rzeczą zająć. Do zobaczenia później.
A potem wybiegam z gabinetu i kieruję się w stronę windy technicznej, która
zarezerwowana jest wyłącznie dla personelu i ma za drzwiami taką metalową kratę
uniemożliwiającą dostęp studentom...
Tylko ja wiem, którą dźwignię nacisnąć, żeby odsunąć kratę. Teraz ją naciskam, a
potem odwracam się i mówię do Julia:
- No to pomykamy.
Ale okazuje się, że nie Julio poszedł za mną, tylko Cooper.
- Heather - mówi, a minę ma rozzłoszczoną. - O co tu w ogóle chodzi?
- Gdzie Julio? - stękam.
- Nie wiem - mówi Cooper. - Chyba tam, w biurze. Dokąd jedziesz?
Z wnętrza szybu windy dobiegają wrzaski. Dlaczego ja? Boże, dlaczego ja?
Ale nic nie mogę na to poradzić. W końcu to moja praca. I potem będzie dla mnie
oznaczała dyplom z medycyny za darmo, jeśli tylko uda mi się tu wytrwać.
- Umiesz obsługiwać windę techniczną? - pytam Coopera. Patrzy na mnie, jeszcze
bardziej rozzłoszczony.
- Chyba jakoś sobie poradzę.
Kolejna seria wrzasków z wnętrza szybu.
- Okay - mówię. -»Jedziemy.
Cooper, z miną teraz tyleż zaciekawioną, co zirytowaną, wchodzi za mną do środka,
schylając głowę, żeby nie uderzyć Się o niską ościeżnicę, a ja zamykam kratę i szarpię za
dźwignię napędu. Kiedy winda ze zgrzytaniem rusza w górę, opieram stopę na bocznej
barierce i podciągam się, chwytając za krawędzie szerokiego otworu w dachu windy, gdzie
usunięto płyty sufitowe. Przez ten otwór widać kable i nagie cegły szybu, a wysoko nad nami
plamy jasnego światła, tam gdzie słońce prześwituje przez świetliki przeciwpożarowe.
Ciekawość Coopera szybko znika i zostaje wyłącznie irytacja.
- Co ty, do diabła, robisz? - mówi.
- Nie martw się - odpowiadam. - Już mam wprawę.
Ramiona przełożyłam przez otwór W dachu i teraz kolejnym podciągnięciem udaje mi
się przesunąć przez otwór także biodra.
A potem muszę chwilę odpocząć. BO jak dla takiej dziewczyny jak ja, to jest mnóstwo
podciągania.
- To tym się zajmujesz całymi dniami? --pyta ostro Cooper stojący pode mną. - A gdzie
w twoim spisie obowiązków służbowych stoi, że jesteś odpowiedzialna za uganianie się za
surferami windowymi?
- Nigdzie tego nie ma - odpowiadam, spoglądając na niego między moimi kolanami.
Ciemne mury szybu wind migają wokół mnie jak wóda, kiedy się pniemy w górę. - Ktoś to
musi robić. - A jeśli ja tego nie zrobię, to jak w ogóle uda mi się zaliczyć ten sześciomiesięczny
okres próbny? - Na którym piętrze jesteśmy?
Cooper zerka przez kratę na numery wymalowane od wewnętrznej strony drzwi.
- Na dziewiątym - odpowiada. - Wiesz, poślizgniesz się i możesz skończyć jak te
dziewczyny, Heather.
- Wiem - mówię. - Właśnie dlatego muszę ich powstrzymać. Ktoś może sobie zrobić
krzywdę.
Cooper mówi pod nosem coś, co brzmi jak przekleństwo... Dziwne, bo on rzadko
przeklina.
Jeszcze jedno piętro i boczne ściany kończą się, odsłaniając widok na szyby pozostałych
wind akademika. Jedna z wind czeka na dziesiątym, a wyciągając szyję w górę, dostrzegam
drugą, mniej więcej pięć pięter wyżej.
Wrzaski robią się głośniejsze.
Dokładnie wtedy winda numer 2 zaczyna zjeżdżać w dół i widzę na jej dachu, wśród
kabli i pustych butelek po piwie Colt.45, Gavina McGorena, studenta drugiego roku
filmoznawstwa, zagorzałego fana Matriksa i notorycznego surfera windowego.
- Gavin! - wrzeszczę, kiedy winda nas mija. W przeciwieństwie do mnie on stoi prosto i
szykuje się do skoku na dach jadącej w górę windy numer 1. -Złaź stamtąd natychmiast!
Gavin rzuca mi zaskoczone spojrzenie, a potem jęczy, kiedy rozpoznaje mnie wśród
tych wszystkich kabli. Widzę kilka par rąk i nóg, kiedy kumple, z którymi surfuje, wskakują do
kabiny przez otwór w dachu, żebym nie mogła ich zidentyfikować.
- O cholera - mówi Gavin, bo nie był dość szybki i nie udało mu się uciec. -Nalot!
- Po tym nalocie będziesz spał dzisiaj w nocy w parku - odgrażam się, chociaż nikt
jeszcze nigdy nie został wywalony z naszego akademika za surfowanie na windach... A
przynajmniej do tej pory. Kto wie, w świetle ostatnich wydarzeń, może zarząd zdobędzie się na
stanowczość? Trzeba zrobić coś naprawdę złego, na przykład rzucić tasakiem do mięsa w
opiekuna piętra, jak to zrobił w zeszłym roku pewien student, żeby zostać poproszonym o
opuszczenie budynku.
A nawet wtedy chłopakowi pozwolono wrócić na początku kolejnego roku
akademickiego, kiedy dostarczył zaświadczenie, że przez całe wakacje chodził na terapię.
- Cholera jasna! - wrzeszczy Gavin w głąb szybu, ale ja się tym nie przejmuję. Bo to
tylko Gavin.
- Uważasz, że to zabawne? - pytam go. - Wiesz, że dwie dziewczyny zginęły w ciągu
ostatnich dwóch tygodni. A ty tak jakoś po prostu obudziłeś się dziś rano i uznałeś, że i tak
sobie jednak pojeździsz?
- To były amatorki - mówi Gavin. - Wiesz, że ja mam już wyrobioną renomę, Heather.
- Wiem, że jesteś palantem - odpowiadam. -I przestań mi tu ględzić, jakbyś urodził się
w Bed- Sty na Brooklynie, bo wszyscy wiedzą, że jesteś z Nantucket. A teraz złaź. I jeśli nie
zastanę cię w biurze Rachel, kiedy zjadę na dół, zmienię zamki w twoich drzwiach i
skonfiskuję ci wszystkie rzeczy!
- Cholera! - Gavin znika w otworze w dachu windy i zamyka go za sobą płytą sufitową.
Winda numer 2 rozpoczyna długi zjazd na parter, a ja siedzę jeszcze przez jakąś minutę,
rozkoszując się ciemnością i ciszą. Naprawdę lubię te szyby wind. To najspokojniejsze miejsce
w całym akademiku - to znaczy domu studenckim.
A przynajmniej kiedy nie zabijają się w nich ludzie.
Kiedy złażę na dół - a żaden sędzia nie dałby mi dziesiątki za ten występ -Cooper stoi w
kącie kabiny z ramionami zaplecionymi na szerokiej piersi i krzywi się z dezaprobatą.
- Co to było? - pyta, kiedy sięgam po dźwignię i sprowadzam nas znów na parter.
- To tylko Gavin - wyjaśniam. - Ciągle to robi.
- Chyba nie mówisz poważnie. - Cooper złości się nie na żarty. - Zrobiłaś to specjalnie.
Żeby mi pokazać, jak naprawdę wygląda surfer windowy i jak bardzo te dwie zmarłe
dziewczyny nie pasują do tego wizerunku.
Piorunuję go wzrokiem.
- Okay, jasne - mówię. - Uważasz, że cały ten numer z Gavinem sobie zaplanowałam?
Uważasz, że wiedziałam z góry, że przyjdziesz, żeby podetkać mi pod nos informację o
zaręczynach mojego byłego, więc zadzwoniłam do Gavina i powiedziałam mu: „Słuchaj stary,
może byś się przejechał na dwójce, a ja pojawię się i cię przyskrzynię, żeby pokazać mojemu
kumplowi Cooperowi, na czym polega prawdziwy surfing windowy?”
Cooper jest chyba nieco zaskoczony... Ale nie z tego powodu, co mi się wydaje.
- Ja nie przyszedłem, żeby podetkać ci to pod nos - mówi. - Chciałem się upewnić, że
zobaczysz artykuł, zanim jakiś reportarzyna ze „Star” cię zaskoczy.
Zdając sobie sprawę, że może byłam nieco za ostra, odpowiadam:
- Och, tak. Mówiłeś.
- Tak - mówi Cooper. - Mówiłem. A więc? Często to robisz? Często włazisz na dach
windy?
- Nie włażę, tylko sobie siadam - mówię. - I robię to tylko wtedy, kiedy ktoś zawiadomi
o jakichś odgłosach z szybu. I to kolejny powód, dla którego śmierć Elizabeth i Roberty jest
taka dziwna. Bo nikt nie zawiadamiał, że coś słychać. No cóż, póki Roberta nie spadła...
- I to ty musisz się za nimi uganiać? - pyta Cooper. - Jeśli ktoś coś usłyszy?
- No cóż, nie możemy o to prosić żadnego z praktykantów. To studenci. A personel
techniczny nie ma tego w układzie zbiorowym pracy.
- A w twojej umowie o pracę jest taki obowiązek?
- Ja nie należę do żadnego związku zawodowego - przypominam mu. Cały czas
zastanawiam się, do czego on zmierza. Czy faktycznie się o mnie martwi? A jeśli tak, to czy
martwi się wyłącznie jako przyjaciel? Czy może jest w tym coś więcej? Czy on teraz zaciągnie
hamulec windy i porwie mnie w ramiona, i szepnie mi chropawym głosem, że mnie kocha i że
krew mu krzepnie w żyłach na samą myśl, że może mi się stać coś złego?
- Heather, możesz się poważnie zranić albo wręcz zginąć - mówi, dając mi wyraźnie do
zrozumienia, że porywanie mnie w ramiona nie nastąpi. -Jak mogłaś... - A potem jego
niebieskie oczy zwężają się w szparki i przygląda mi się przez te szparki. - Zaczekaj. Ty to
lubisz.
Gapię się na niego.
- Co?
Tak, jasne, to ja. Panna Gotowa do Powrotu na Scenę.
- Podoba ci się to. - Kręci głową z oszołomionym wyrazem twarzy. - Przed chwilą
naprawdę dobrze się bawiłaś, prawda?
Wzruszam ramionami, bo nie jestem pewna, o co mu chodzi.
- To mniej nudne niż robienie listy płac - mówię.
- Podoba ci się to - ciągnie, jakbym w ogóle się nie odzywała - bo brakuje ci tego
dreszczyku, kiedy stajesz przed tysiącami dzieciaków na scenie i wyśpiewujesz na całe gardło.
Gapię się na niego jeszcze przez sekundę czy dwie. A potem wybucham śmiechem.
- O mój Boże -udaje mi się wykrztusić między jednym parsknięciem a drugim. - Ty to
na poważnie?
Ale widzę z jego miny, że on faktycznie mówi serio.
- Śmiej się, ile chcesz - mówi. - Nie cierpiałaś śpiewać tego badziewia, które ci wciskała
wytwórnia, ale lubisz występować. Nie próbuj zaprzeczać. To ci daje wielką frajdę. - Jego
zmrużone oczy śmieją się do mnie. - To o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Siedzenie
morderców i uganianie się za surferami windowymi. Brak ci tego dreszczyku.
Przestaję się śmiać i znów czuję, że robi mi się gorąco. Nie wiem, o czym on mówi.
No cóż, owszem, może jednak wiem. To prawda, że nie jestem jedną z tych osób, które
paraliżuje trema na samą myśl o publicznym występie przed tłumem. Poproście mnie, żebym
porozmawiała z trzydziestoma różnymi osobami w czasie koktajl party, a równie dobrze
możecie mnie poprosić o przeprowadzenie twierdzenia Pitagorasa. Ale dajcie mi piosenkę i
postawcie przed mikrofonem? Nie ma problemu. W sumie nawet...
No cóż, w pewnym sensie to lubię. Nawet bardzo.
A czy za tym tęsknią? Może trochę. Ale nie na tyle, żeby do tego wracać. Och, nie. Nie
wrócę.
Chyba że na moich własnych warunkach.
- To nie dlatego poszłam po Gavina - tłumaczę. Bo naprawdę nie widzę związku.
Uganianie się za surferami windowymi w niczym nie przypomina występowania przed trzema
tysiącami wrzeszczących dzieciaków w wieku dziesięciu, dwunastu lat. W niczym. Poza tym,
czy nie Wystarczy mi codzienna psychoanaliza ze strony Sarah? Czy ja naprawdę potrzebuję
jej jeszcze i od Coopera? - On mógł się tam na górze zabić...
- Ty mogłaś się tam na górze zabić.
- Nieprawda - sprzeciwiam się swoim najbardziej rozsądnym głosem. -Jestem bardzo
ostrożna. A jeśli chodzi o... jak to nazwałeś? Siedzenie morderców? Mówiłam ci. Nie wierzę, że
te dziewczyny były.
- Heather... - Kręci głową. - Dlaczego po prostu nie zadzwonisz do swojego agenta i nie
poprosisz, żeby ci gdzieś załatwił jakiś występ?
Szczęka mi opada.
- Co? O czym ty mówisz?
- To oczywiste, że znów chcesz występować. Szanuję to, że chcesz zdobyć dyplom, ale
studia nie są dla wszystkich, wiesz.
- Ale... - W głowie mi się nie mieści to, co słyszę. Mój oddział szpitalny! Moja Nagroda
Nobla! Moja randka z Cooperem! Nasza wspólna agencja detektywistyczna i trójka dzieci:
Jack, Emily i mała Charlotta!
- Ja... Ja nie mogę! - wołam. A pętem czepiam się swojej dyżurnej wymówki: - Nie mam
tylu piosenek, żeby starczyło na występ.
- Prawie bym ci uwierzył... - mówi Cooper, nie odrywając wzroku od numerów pięter
przelatujących w szaleńczym tempie: 14, 12, 11...
- O co... o co ci chodzi? -jąkam się i nagle robi mi się zimno. A więc to prawda. On
faktycznie słyszy, kiedy gram. On to słyszy!
Ale tym razem to Cooper ma spłoszoną minę. Chyba żałuje, że się w ogóle odezwał.
- Nieważne - mówi. - Zapomnij, co powiedziałem.
- Nie. Coś miałeś na myśli. - Dlaczego on się do tego po prostu nie przyzna? Nie
przyzna, że mnie słuchał?
Wiem dlaczego. Wiem dlaczego i odechciewa mi się żyć.
Bo ich nie cierpi. Moich piosenek. Słyszał je i uważa, że są beznadziejne.
- Powiedz mi, co miałeś na myśli.
- Nieważne - mówi Cooper. - Masz rację. Nie starczy ci piosenek na cały występ.
Zapomnij, że coś mówiłem. Okay?
Wagonik zatrzymuje się na parterze. Cooper szarpnięciem otwiera kratę i przytrzymuje,
żebym mogła wyjść, a minę ma nie tyle uprzejmą, ile morderczą.
Świetnie. Teraz na dodatek jest na mnie wściekły.
Stoimy w holu, a ponieważ jest jeszcze dość wcześnie rano - jak dla osiemnastolatków
przynajmniej -jesteśmy tu jedynymi osobami, pomijając Pete'a i dyżurnego. Ten pierwszy
pogrążony jest w lekturze „Daily News”, a drugi z zachwytem wsłuchuje się w płytę Marylin
Mansona.
Powinnam go po prostu zapytać. Po prostu odważnie go zapytać. Przecież nie powie, że
są beznadziejne. On nie jest taki jak jego ojciec. Nie jest taki jak Jordan.
Ale nie mogę. Umiem przyjąć krytykę ojca Coopera. Umiem ją przyjąć od jego brata.
Ale od Coopera?
Nie. Dlatego, że jeśli on ich nie lubi...
O Boże, przestań się tak mazgaić i zrób to. Po prostu go zapytaj.
- Heather - mówi Cooper, przegarniając dłonią swoje ciemne włosy. -Posłuchaj. Ja po
prostu nie...
Ale zanim zdążyłam dowiedzieć się, co Cooperowi chodzi po głowie, zza rogu wychodzi
Rachel.
- Och, tu jesteście-mówi, kiedy nas zauważa. -Gavin jest w pokoju konferencyjnym.
Mam zamiar za minutę zamienić z nim parę słów. Dzięki, że kazałaś mu zejść. A przy okazji,
Heather, zastanawiałam się, czy mogłabyś poprosić kogoś z praktykantów, żeby poszedł i
porozlepiał te ulotki?
Rachel wręcza mi stos papierów. Spoglądam na nie i widzę, że to zawiadomienie o
konkursie śpiewania z playbacku, który samorząd studencki postanowił zorganizować w
Fisher Hall po kolacji.
- Początkowo nie zamierzałam im pozwolić. - Rachel czuje potrzebę tłumaczenia się
przed nami. - Wiecie, coś tak głupiego jak konkurs śpiewania z playbacku, w świetle dwóch tak
tragicznych wypadków... Ale Stan uważa, że dzieciakom przyda się coś, co odwróci ich uwagę.
Musiałam się z nim zgodzić.
Znowu Stan. No, ho! Rachel naprawdę zaczyna się kumplować z szefem.
- Nie ma sprawy - mówię.
- Właśnie szłam do stołówki po dolewkę, zanim zabiorę się do Gavina. -Rachel podnosi
swój kubek Amerykańskiego Stowarzyszenia na Rzecz Psychoterapii i Promowania Rozwoju
Osobistego. - Ktoś chce do mnie dołączyć?
Mówi to do nas obojga, ale patrzy na Coopera.
O mój Boże. Rachel właśnie zaprosiła na kawę Coopera. Mojego Coopera.
Oczywiście, ona nie wie, że to mój Cooper. Bo on nie jest moim Cooperem. A sprawy
tak się układają, że pewnie nigdy nim nie będzie...
Powiedz: nie. Usiłuję mu wysłać ten komunikat telepatycznie, zupełnie jak w Star
Treku. Powiedz, nie. Powiedz: nie. Powiedz: nie. Powiedz...
- Dzięki, ale nie mogę - mówi Cooper. - Mam sporo pracy. Udało się!
Rachel uśmiecha się i mówi:
- No to może innym razem.
- Jasne - odpowiada Cooper.
A Rachel odchodzi, stukając obcasami.
Kiedy znika nam z oczu, odzywam się, w żaden sposób nie okazując, że przed sekundą
wypróbowałam na nim metodę Vulcana:
- Posłuchaj, muszę wziąć się do pracy.
Mam nadzieję, że nie wróci do tego, o czym rozmawialiśmy w windzie. Chyba nie
mogłabym tego znieść, jeszcze po tej informacji o zaręczynach Jordana. Dziewczyna może w
ciągu jednego dnia przyjąć tylko pewną liczbę ciosów, prawda?
Może Cooper jakoś to wyczuwa. A może fakt, że unikam patrzenia mu w oczy, jest jakąś
wskazówką.
W każdym razie mówi tylko:
- Dobra. To do zobaczenia później. I, Heather...
Serce zamiera mi na moment. Nie. Proszę, nie teraz. Tak blisko. Tak blisko byłam
ucieczki...
- Pierścionek - mówi. Zaraz. Co?
- Pierścionek?
- Tani.
Och! Pierścionek zaręczynowy Tani! Ten, który wygląda dokładnie tak samo jak
pierścionek, który rzuciłam Jordanowi prosto w twarz!
- Tak?
- To nie ten sam - mówi Cooper. A potem wychodzi.
14
To w sumie nic dziwnego, że samorząd studencki zdecydował się zorganizować konkurs
śpiewania z playbacku w Fisher Hall. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, Uniwersytet Nowojorski
jest pełen dzieciaków, które, tak jak ja, uwielbiają występować.
I to pewnie dlatego proszą mnie, żebym została jednym z jurorów. Zaszczytna
propozycja, i chętnie ją przyjmuję. Ale nie dlatego, że potrzebuję-jak sugerował Cooper - znów
poczuć dreszczyk emocji, nie. Po prostu stwierdziłam, że jeśli mam kiedykolwiek znaleźć tego
tajemniczego Marka/Todda (o ile on w ogóle istnieje), to najlepiej w czasie jakiejś imprezy w
Fisher Hall. Ponieważ ten facet najwyraźniej mieszkał w naszym budynku.
I prawdopodobnie też tu pracuje, jak podsunął mi - kpiąco, ja wiem - detektyw
Canavan.
Wydaje mi się zupełnie niemożliwe, żeby ktoś z ludzi, z którymi pracuję, był zabójcą.
Ale jak inaczej wyjaśnić ten ewidentny dostęp do szafki z kluczami? Nie wspominając już o
tym, że obie zmarłe dziewczyny miały swoje teczki w biurze kierowniczki obiektu.
Niekoniecznie miało to coś wspólnego z faktem, że zginęły. Ale, jak by powiedziała Sarah - i
Elizabeth, i Roberta miały pewne problemy.
I te problemy odzwierciedlają się w ich papierach.
Rzecz w tym, że wszystkich piętnastu asystentów-opiekunów pięter, podobnie jak
personel techniczny, ma klucze do biura, które dzielimy z Rachel. Więc jeśli faktycznie jakiś
facet przegląda akta, szukając potencjalnych ofiar -wrażliwych, niedoświadczonych dziewczyn,
które może łatwo uwieść - to musi to być ktoś, kogo znam.
Ale kto? Kto z ludzi, których znam, mógłby być zdolny do tak okropnego czynu? Jeden z
praktykantów? Z tej piętnastki siedmiu to chłopcy, a żadnego z nich nie uważam za jakiegoś
specjalnego playboya, a co dopiero psychopatycznego mordercę. W gruncie rzeczy, zgodnie z
tradycją asystentów, wszyscy są trochę geniuszkowaci - tacy, co to rzeczywiście wierzą na sło-
wo, kiedy studenci z ich piętra twierdzą, że palą papierosy, a nie trawę. Poważnie, oni nie
potrafią wyczuć różnicy.
Poza tym wszyscy w budynku znają opiekunów pięter. Bo to oni odbębniają pogadanki
na temat bezpiecznego seksu i tak dalej. Gdyby ten Mark albo Todd był asystentem
administracyjnym, Lakeisha znałaby go z widzenia.
Jeśli chodzi o pracowników technicznych, można ich spokojnie wykluczyć. Wszyscy są
latynoskiego pochodzenia i mają po pięćdziesiątce, i tylko Julio mówi po angielsku dość
płynnie, żeby mógł go zrozumieć ktoś, kto nie zna hiszpańskiego. I wszyscy pracują w Fisher
Hall od lat. Czemu akurat teraz mieliby nagle zacząć zabijać?
Wykluczywszy asystentów i pracowników technicznych, zastanawiam się nad
zatrudnionymi w akademiku kobietami. Powinnam, w ramach świadomości genderowej,
dołączyć je do swojej listy podejrzanych.
Ale żadna z nich nie zostawiłaby tej prezerwatywy w pokoju Roberty...
Niestety, jestem chyba jedyną osobą, która uważa, że to dziwne: dwie dziewczyny - obie
miały teczki w biurze kierownika i obie znalazły chłopaka w odstępie zaledwie tygodnia - nagle
zdecydowały się posurfować na windach, a potem runęły na spotkanie śmierci, a mniej więcej
w tym samym czasie zginął klucz do wind, żeby znaleźć się wkrótce po znalezieniu ciał. No,
przynajmniej jednego z ciał.
I to właśnie dlatego o siódmej wieczorem tego dnia wychodzę po cichu z domu -
Coopera nie widziałam na oczy od czasu incydentu z windą dzisiaj rano, co mi wcale nie
przeszkadza, bo szczerze mówiąc, nie wiem, co mam mu powiedzieć, kiedy faktycznie go znów
spotkam.
I pewnie także dlatego bezmyślnie wpadam prosto na Jordana Cartwrighta, który
właśnie wchodzi po frontowych schodach.
- Heather! - woła. Ma na sobie jedną z tych bufiastych koszul. Wiecie, z tych, z których
kpił sobie Seinfeld. I skórzane spodnie.
Tak. Mówię to z przykrością. Skórzane spodnie. A co gorsza, wygląda w nich naprawdę
dobrze.
- Właśnie szedłem zobaczyć, jak się masz - mówi głosem, który ocieka troską o moje
zdrowie psychiczne.
- Mam się dobrze - odpowiadam, zamykając drzwi i przekręcając klucze w zamkach. Nie
pytajcie mnie, czemu mamy tyle zamków, skoro dysponujemy też alarmem
przeciwwłamaniowym i psem, i naszym własnym, rastafariańskim programem ochrony
własności sąsiedzkiej. Ale nieważne.
- Miłego wieczoru - składa nam życzenia jeden z dilerów.
- Dziękuję- odpowiadam mu. A do Jordana mówię: - Przykro mi, naprawdę nie mam
czasu na pogawędkę. Muszę gdzieś iść.
Jordan truchta po schodach moim śladem.
- Tylko wiesz - mówi -ja nie wiem, czy już słyszałaś. O Tani i o mnie. Miałem ci
powiedzieć wtedy, ale byłaś tak wrogo nastawiona; nie chciałem, żebyś dowiadywała się w taki
sposób, Heather - ciągnie Jordan, dotrzymując mi kroku, kiedy zamaszyście ruszam
chodnikiem. - Przysięgam. Chciałem, żebyś dowiedziała się ode mnie.
- Nie przejmuj się tym, Jordan - mówię. Czemu on sobie wreszcie nie pójdzie? -
Naprawdę.
- Hej! - Jeden z dilerów narkotyków blokuje nam przejście. - Czy ty nie jesteś czasem
tym gościem?
- Nie - odpowiada Jordan dilerowi. A do mnie: - Heather, zwolnij. Musimy
porozmawiać.
- Nie ma o czym rozmawiać - zapewniam go swoim najbardziej pogodnym głosem. - Nic
mi nie jest. Wszystko w porządku.
- Nic nie jest w porządku! - wybucha Jordan. - Nie mogę spokojnie patrzeć na to, że tak
cierpisz! Serce mi się kraje...
- Och, hej - mówię do dilera, który wciąż na nas patrzy. - To jest Jordan Cartwright. No
wiesz, z Easy Street.
- Koleś z Easy Street! - woła diler, wskazując na Jordana. - Wiedziałem! Hej, chłopaki! -
Zwołuje swoich kumpli. - To ten koleś z Easy Street!
- Heather! - Jordana pochłania tłumna fala amatorów autografów. - Heather!
A ja idę dalej przed siebie.
No cóż, a co innego miałabym zrobić? On się zaręczył, prawda? Zaręczył. I to nie ze
mną.
Co tu jest jeszcze do dodania? I przecież to nie tak, że mam w obecnej chwili większe
troski na głowie.
Rachel wydaje się nieco zdziwiona, kiedy widzi mnie wchodzącą przez frontowe drzwi
Fisher Hall. Stoi w holu, a oczy robią jej się jakieś takie duże.
- Heather! - woła. - A co ty tu robisz?
- Poprosili mnie, żebym sędziowała - mówię.
Z jakiegoś powodu ma taką minę, jakby jej ulżyło. Dlaczego, zaczynam rozumieć
sekundę później.
- Och, świetnie! Jeszcze jedna jurorka na konkursie! Miałam nadzieję, że Sarah i ja nie
będziemy musiały oceniać same. Bo jeśli się nie zgodzimy?
- Heather! - Przez drzwi frontowe do holu wpada Jordan.
Wszędzie dokoła nas ludzie wstrzymują oddech na jego widok. A potem rozlegają się
szepty:
- Czy to nie...? Nie, to niemożliwe. Ależ tak! Popatrz na niego!
- Heather - mówi Jordan, podchodząc. Złote naszyjniki unoszą się i opadają pod
bufiastą koszulą, kiedy sapie. - Proszę. Musimy porozmawiać.
Obracam się do Rachel, która patrzy na Jordana oczami jeszcze większymi niż wtedy,
kiedy to ja weszłam do holu.
- Masz tu kolejnego sędziego - mówię do niej.
I w ten sposób Jordan i ja zasiadamy w pierwszym rzędzie, wśród mniej więcej trzystu
stołówkowych krzeseł, przed sobą mamy wyłączony grill i bar sałatkowy, a na kolanach
podkładki do pisania. Możecie sobie wyobrazić, jak trudno jest Jordanowi porozmawiać ze
mną o naszych sprawach, czego chyba rozpaczliwie pragnie.
Ale mnie to bynajmniej nie przeszkadza. Prawdę mówiąc, jestem tu tylko po to, żeby
poszukać tego tajemniczego Marka i/lub Todda, a rola sędziego trochę mi to komplikuje.
Cieszę się, że nie muszę wysłuchiwać tłumaczeń Jordana (nie rozumiem, co go
obchodzi moja opinia o nim, skoro tak jednoznacznie okazał, że nie chce mieć już ze mną do
czynienia... Może Sarah potrafiłaby to wyjaśnić).
Studenci są bardzo podekscytowani obecnością Jordana. Nie wiedzieli, że w jury
znajdzie się prawdziwa sława (ja się oczywiście nie liczę. Dzisiaj wszystko kręci się wokół
Jordana... Chociaż obawiam się, że niektórzy żartują sobie z niego, z racji tej bufiastej koszuli,
Easy Street i tak dalej). Mimo wszystko jednak osoba Jordana zdaje się podnosić prestiż
konkursu.
Uczestnicy są jakby bardziej zdenerwowani.
Przy barze sałatkowym ustawiono skomplikowany system nagłośnienia i oświetlenia i
kręcą się przy nim liczni studenci, gadając, opijając się darmowymi napojami i napychając
darmowymi chipsami. Szukam par, usiłuję wyławiać z tłumu chłopaków i dziewczyny
pogrążonych w intymnych rozmowach. Jeśli ten Mark czy Todd znów zechce uderzyć, to ma tu
do wyboru całe stado studentek pierwszego roku.
Ale widzę tylko grupki dzieciaków, chłopaków i dziewczyny, białych, Afroamerykanów,
Azjatów, pełen wybór, w luźnych dżinsach i T-shirtach, którzy wrzeszczą do siebie radośnie i
obrzucają się doritos.
Mniam. Doritos.
Sarah, siedząca koło Jordana, nie może oderwać od niego oczu. Cały czas zadaje mu
wnikliwe pytania na temat przemysłu muzycznego, te same, którymi zasypywała mnie, kiedy
się poznałyśmy. Na przykład, czy nie czuł się sprzedawczykiem, kiedy zrobił tę reklamę dla
Pepsi? I czy nie miał wrażenia, że występ na koncercie w czasie przerwy meczu Super Pucharu
przyniósł ujmę jego muzycznemu powołaniu? I w ogóle co z tym powołaniem? Czy jemu to nie
przeszkadza, że umie śpiewać, ale nie potrafi grać na jakimkolwiek instrumencie? I czy to, w
jakimś sensie, nie znaczy, że w ogóle nie jest muzykiem, a tylko tubą, w którą dmie Cartwright
Records? Czy nie jest to równoznaczne z popieraniem chciwych żądnych zysku korporacji?
Do czasu kiedy światła gasną, a dyrektor naczelny domu studenckiego, Greg, wstaje,
żeby wszystkich powitać, zaczynam powoli współczuć Jordanowi.
Jako pierwsze występują trzy dziewczyny, śpiewają z playbacku najnowszą piosenkę
Christiny, z choreografią i wszystkim. W przygaszonym świetle mogę się przyglądać widowni,
nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.
Jest tu mnóstwo studentów. Prawie wszystkie krzesła są zajęte, a w stołówce mieści się
czterysta osób. Poza tym trochę ludzi stoi pod ścianami z tyłu sali, pokrzykując i klaszcząc, i
generalnie zachowując się tak jak osiemnastolatki, które po raz pierwszy wyrwały się z domu.
Siedzący obok mnie Jordan wpatruje się w naśladowniczki Christiny, kurczowo ściskając pod-
kładkę do pisania. Jak na kogoś, kto został wzięty do tej roboty z łapanki, zdaje się traktować
ją szalenie poważnie.
A może tylko udaje zainteresowanie, żeby powstrzymać Sarah od zadawania mu
dalszych pytań.
Pierwszy występ dziewczyny kończą ostrym wyrzutem bioder i w światło reflektorów
wskakuje kwartet chłopaków. Dudniące basy zaczynają wstrząsać ścianami stołówki,
odtwarzające Bye Bye 'N Sync, a mnie zaczyna się robić żal sąsiadów Fisher Hall, z których
jednym jest kościół episkopalny.
Chłopcy wykonują swój numer z poświęceniem. Choreografię opanowali po
mistrzowsku - o mało nie moczę majtek, zaśmiewając się z tej parodii.
Zauważam, że Jordan wcale się nie śmieje. Chyba nie rozumie, że chłopcy kpią sobie z
boys bandów. Całkiem na serio wystawia im oceny za oryginalność aranżacji i znajomość
tekstu utworu. Poważnie.
Zerkając znad podkładki, kiedy oceniam występ chłopaków - daję im średnie noty, bo
nie przygotowali kostiumów - zauważam wysokiego faceta, który wchodzi do stołówki, z
dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie bojówek.
W pierwszej chwili wydaje mi się, że to rektor Allington. Ale rektor nigdy nie nosi
bojówek, preferując, jak już chyba wcześniej wspominałam, białe sportowe spodnie Dockers.
Nowo przybyły jest zdecydowanie zbyt dobrze ubrany jak na naszego rektora.
Kiedy wchodzi w smugę światła padającego z automatu z colą, zdaję sobie jednak
sprawę, że to Christopher Allington, syn rektora. Więc moja pomyłka jest zrozumiała.
Nie ma w tym nic niezwykłego, że Christopher wpada do akademika. Jego rodzice
mieszkają na górze. Pewnie zszedł do stołówki zobaczyć, skąd ten cały hałas.
Ale kiedy podchodzi do studentów opierających się o ścianę i zaczyna z nimi swobodnie
gawędzić, zaczynam się zastanawiać, co właściwie Christopher tu robi? Przecież jest
podyplomowym studentem prawa, nie studiów licencjackich.
Pete mówił mi kiedyś, że kiedy Allingtonowie przyjechali z jakiegoś uniwerku gdzieś w
Indianie, gdzie przedtem pracował rektor Allington, starannie unikało się wspominania o tym,
że Christopher nie zdobył wystarczającej liczby punktów na egzaminie LSAT, żeby się dostać
na Uniwersytet Nowojorski. Najwyraźniej jednak ojciec pociągnął za kilka sznurków i jakoś
przepchnął syna.
Ale z drugiej strony, jak się ma matkę alkoholiczkę i ojca, który nosi koszulkę bez
rękawów... Biedny chłopak pewnie nie odziedziczył zbyt wielu cennych darów razem z tą pulą
genetyczną Allingtonów, więc potrzebował dodatkowej pomocy.
'N Sync z łomotem kończy występ, a potem próbuje swoich sił naśladowca Elvisa. W
czasie jego interpretacji Viva Las Vegas z braku lepszego zajęcia obserwuję Christophera
Allingtona. Przechodzi przez tłum, aż wreszcie przysiada na krześle za rzędem, w którym
siedzą same dziewczyny. Wszystkie są z pierwszego roku - widać to po ich rozchichotanym
skrępowaniu. Jeszcze się nie otarły w środowisku, na co wskazują brak kolczyków,
niefarbowane włosy i ciuchy z Gap. Jedna z nich, nieco bardziej otrzaskana, obraca się na
krześle i zaczyna rozmawiać z Christopherem, który pochyla się naprzód, żeby ją lepiej słyszeć.
Dziewczyna siedząca obok niej zdecydowanie odmawia włączenia się do rozmowy i patrzy na
scenę.
Ale widać, że podsłuchuje jak najęta.
Elvis kończy występ i dostaje całkiem przyzwoite oklaski, a potem na scenę wchodzi
Marnie Villa Delgado - tak, współlokatorka Elizabeth Kellog. Publiczność witają gromkimi
oklaskami. Usiłuję nie myśleć o tym, że gratulują jej załatwienia sobie pojedynczego pokoju na
całą resztę semestru.
Marnie, w długiej blond peruce i dżinsach biodrówkach, kłania się grzecznie. A potem
zaczyna śpiewać piosenkę, która brzmi dziwnie znajomo. W pierwszej chwili nie kojarzę.
Wiem tylko, że ta piosenka wcale mi się nie podoba...
A potem do mnie dociera. Słodki miód. Piosenka, która przyniosła mi sławę. .. Dziesięć
lat temu. A i to tylko w rodzinach, które miały córki w wieku dziesięciu, dwunastu lat. Marnie
daje z siebie wszystko.
Jordan, siedząc obok mnie, rechocze ze śmiechu. Niektórzy ze studentów, znający moją
przeszłość, śmieją się razem z nim. Marnie też spogląda na mnie figlarnie, wyśpiewując: Nie
strasz mnie dietą/Wypróbuj sam/Słodkiego miodu smak.
Uśmiecham się i usiłuję nie okazywać, jak niezręcznie się czuję. Zamiast na scenę wolę
patrzeć na Christophera. Nadal zagaduje dziewczyny z rzędu przed sobą. Wreszcie udało mu
się przyciągnąć uwagę tej cichutkiej, która nie jest specjalnie ładna, ale ma ciekawszą twarz
niż jej bardziej przebojowa koleżanka. Odwróciła się i nieśmiało uśmiecha się do
Christophera, podciągając kolana pod brodę i zakładając za ucho kosmyk rudawych włosów.
Na scenie Marnie potrząsa blond peruką i kręci biodrami. Publiczność bawi się
świetnie, niektórzy śmieją się do rozpuku, a ja mogę tylko mieć nadzieję, że nie jest to parodia
mojej osoby.
I to wtedy coś mnie uderza -jak grom z jasnego nieba. Uderza mnie myśl, że
Christopher Allington może być Markiem.
Albo Toddem.
15
Jesteś jak tornado
Tratujesz mi serce
Jesteś jak tornado
Zawsze chciałbyś więcej
Niszczysz wszystko
Na swojej drodze
Myślisz, że będziesz
Świat się ostatni
Niczym tornado
Wszystko zmiatasz
I mnie też zniszczysz
W swojej matni
Tornado
Wykonanie: Heather Wells
Słowa/muzyka: Dietz/Ryder
Z albumu: Skradnę ci serce
Cartwrihgt Records
Chyba można powiedzieć, że krew zastygła mi w żyłach. Okay, no niezupełnie. Ale czuję
się tak, jakby ktoś wylał mi na plecy trochę naprawdę zimnej dietetycznej coli czy coś takiego.
Nagle dłonie mi się tak pocą, że prawie nie mogę utrzymać podkładki. Serce zaczyna mi
niespokojnie walić, zupełnie jak wtedy, kiedy śpiewałam tacie Jordana skomponowane przez
siebie piosenki. No tak, a on mnie wyśmiał.
Christopher Allington? Christopher Allington? Niemożliwe!
Ale...
Ale Christopher Allington mieszka w Fisher Hall. Nie musi wpisywać się do książki
odwiedzin i ma prawo wstępu do biura dyrekcji. Może tam wchodzić, kiedy tylko zechce.
Wiem, bo raz praktykanci skarżyli się, że w poniedziałek rano nigdy nie ma papieru w
kopiarce. Rachel wtedy powiedziała, że to dlatego, że Christopher Allington zawsze każe
któremuś z pracowników technicznych otwierać nasze biuro w niedzielą wieczorem, gdzie
sobie kopiuje notatki kolegów z wykładów.
Więc mógł do woli studiować akta, poszukując ewentualnych ofiar, czyli dziewczyn,
które łatwo mogły poddać się jego wpływowi, dziewczyn bez większego doświadczenia, takich,
które mógł bez trudu uwieść.
Gdy już upatrzył sobie ofiarę, starał się o niby przypadkowe spotkanie, wszczynał
niewinną rozmowę i przedstawiał się fałszywym nazwiskiem... Wszystko po to, żeby zaciągnąć
dziewczynę do łóżka. To tak, jakby miał prywatny harem studentek pierwszego roku, w
którym mógł przebierać do woli!
Mój Boże. To okropne. To przebiegłe. To...
Totalnie naciągane. Cooper nie zostawiłby na tej teorii suchej nitki.
Ale Coopera tu nie ma...
A Christopher Allington jest niesamowicie czarujący. Ma ponad metr osiemdziesiąt,
nieco przydługie jasne włosy, które zaczesuje do tyłu, taki chłopięco przystojny wygląd... No
cóż, zupełnie jak chłopak z boys bandu. Każdej • studentce pierwszego roku pochlebiłoby jego
zainteresowanie. I to do tego stopnia, że bez wahania zgodziłaby się na seks, nawet po bardzo
krótkiej znajomości. Mój Boże, jest atrakcyjny, starszy, wyrafinowany... Każda
osiemnastolatka dostałaby na jego punkcie kota. Każda dwudziestopięciolatka dostałaby na
jego punkcie kota. Facet jest naprawdę niezły.
Ale dlaczego on je zabija? Zaliczanie panienek to jedna rzecz, ale zabijanie ich później?
Czy to w jakiś sposób nie kłóci się z celem numer jeden? Jeśli nie żyją, już się ich dłużej nie da
zaliczać.
I co jeszcze ważniejsze, jak one je zabija? To znaczy ja właściwie wiem jak, ale mimo
wszystko... Przecież nie tak łatwo zepchnąć dorosłą kobietą do szybu, bo zakładam, że
stawiałaby opór, Narkotyki? Czy biuro koronera nie znalazłoby jednak jakichś śladów?
Twarz mi płonie. Wachluję się podkładką do pisania, znów zwracając uwagę na Marnie.
Właśnie zbliża się do wielkiego finiszu, który obejmuje kręcenie biodrami, jakiego nie
widziałam od czasu ostatniego występu Shakiry podczas wręczania MTV Musie Video Awards.
Zdecydowanie nie naśladuje mnie. Zawsze byłam beznadziejną tancerką, utrapieniem każdego
choreografa, z jakim miałam do czynienia. Lubili mi wytykać, że mam trudności z oddziele-
niem umysłu od ciała i poddaniem się rytmowi.
Marnie wykonuje jakiś wymach rękoma w tył w stylu Carly Petterson, który kończy się
serią wykroków, i podrywa na nogi całą klaszczącą stołówkę. Ja też podnoszę się z miejsca... A
potem ruszam w jej stronę. Lakeisha może pojechała do domu, ale Marnie tu przecież jest i
mogłaby potwierdzić, czy jej współlokatorka spotykała się kiedyś z Christopherem
Allingtonem. Nagle Jordan łapie mnie za ramię.
- Dokąd idziesz? - pyta z niepokojem. - Chyba nie chcesz się stąd wymknąć? Nie
zdążyliśmy jeszcze porozmawiać, Heather.
Jordan pachnie Drakkar Noir, co mnie rozprasza. Kiedy był ze mną, używał Caroliny
Herrera, więc widać wyraźnie, że Drakkar Noir to wpływ Tani.
- Wracam za minutę - odpowiadam, uspokajająco kładąc dłoń na jego ramieniu; na jego
mocno umięśnionym ramieniu. Ćwiczył przed swoją nową trasą koncertową i to widać. W
pozytywny sposób. - Obiecuję.
- Heather... - zaczyna, ale nie pozwalam mu skończyć.
- Obiecuję - powtarzam. - Kiedy ta impreza się skończy, odbędziemy długą, przyjemną
pogawędkę.
Jordan wygląda na udobruchanego.
- No dobrze - mówi. - W porządku.
Widzę, że Marnie przechodzi na tę stronę stołówki, gdzie gromadzą się uczestnicy
konkursu, żeby czekać na decyzję sędziów, i podczas gdy następni zawodnicy szykują się do
występu, szybko do niej podchodzę.
Marnie ściągnęła jasną perukę i ociera pot z twarzy. Uśmiecha się pa mój widok.
- Niezły występ, Marnie - mówię.
- Och, dzięki - mizdrzy się. - Obawiałam się, że się wściekniesz. Wreszcie odkryłam, kim
jesteś, jak widzisz.
- Tak - mówię. - Słuchaj, chciałam cię o coś zapytać. Czy ten facet, z którym Elizabeth
spotykała się przed śmiercią... Czy on mógł mieć na imię Chris?
Marnie, najwyraźniej rozczarowana, że podeszłam tylko po to, by porozmawiać na
temat jej współlokatorki, lekceważąco wzrusza ramionami.
- Nie wiem. Coś w tym stylu. Chris albo Mark.
- Dzięki - mówię. Odwraca się do trzech naśladowniczek Christiny, żeby rzucić jakąś
złośliwą uwagę, więc muszę ją szarpnąć za rękaw. - Marnie?
Spogląda na mnie.
- Tak?
- Widzisz tę dziewczynę, tam, w piątym rzędzie, mniej więcej dziesiąte krzesło od
brzegu, która gada z takim blondynem?
Marnie spogląda. Unosi brwi.
- Ten facet jest słodki. Kto to jest?
- Więc go nie znasz?
- Jeszcze nie - mówi, jasno dając do zrozumienia, że zamierza natychmiast naprawić to
niedopatrzenie.
Usiłuję ukryć rozczarowanie. Może jeśli uda mi się zdobyć zdjęcie Christophera
Allingtona, zdołam wywołać Lakeishę z jakich zajęć i spytać, czy go rozpoznaje...
A potem wpadam na pewną myśl.
- Znasz tę dziewczynę? - pytam Marnie. Zaciska usta.
- W pewnym sensie. Ona mieszka na dwunastym piętrze. Na imię ma chyba Amber czy
jakoś tak.
Amber. Idealnie. Mam teraz imię i do kompletu numer piętra.
Wracam na swoje miejsce w tej samej chwili, kiedy dwóch facetów przebranych za
kobiety zaczyna śpiewać Dude Looks Like a Lady. Jordan nachyla się i szepcze mi do ucha:
- Po co tam poszłaś?
Uśmiecham się tylko i wzruszam ramionami. Nie mam zamiaru wrzeszczeć (ten system
nagłaśniający jest naprawdę niezły), a poza tym Sarah przygląda mi się krytycznym okiem
znad swojej podkładki. Nie sądzę, żeby pochwalała moje poufalenie się z uczestnikami
konkursu, ponieważ mogłabym potem oceniać ich nieco mniej obiektywnie.
Ta więc siedzę tu bezradna, podczas gdy Christopher Allington prawdopodobnie flirtuje
ze swoją nową ofiarą. Amber, o ile dobrze widzę - a mogę zerkać na nią tylko kątem oka, nie
chcę się otwarcie gapić - wydaje się rozkwitać pod wpływem Christophera. Bawi się włosami i
wierci na krześle, bez przerwy szeroko uśmiechnięta, i w ogóle zachowuje się jak dziewczynka,
na którą nigdy w życiu nie zwrócił uwagi żaden przystojny chłopiec. Patrzę z niepokojem,
zagryzając dolną wargę, i zastanawiam się, czy jutro nie znajdziemy Amber na dnie szybu.
Chociaż naprawdę nie mogę sobie wyobrazić Christophera w roli mordercy. Jako
defloratora, owszem. Ale jako mordercę?
No, ale z drugiej strony, mąż Evity Peron też się okazał strasznym rozpustnikiem i
czytałam gdzieś, że zabił w Argentynie sporo ludzi, i to dlatego Madonna śpiewa, żeby
Argentyna za nią nie płakała.
Wreszcie konkurs się kończy. Greg, dyrektor naczelny akademika, wchodzi na scenę i
oświadcza, że jurorzy powinni się naradzić. Wszyscy pozostali wstają i kierują się w stronę
doritos (szczęściarze). Rachel obraca swoje krzesło tak, że siada twarzą do mnie, Jordana i
Sarah.
- No cóż - mówi, uśmiechając się do mnie, - I co o tym myślicie? Mam ochotę
powiedzieć: „Myślę, że mamy tu poważny problem”. Naprawdę poważny problem. Który nie
ma nic wspólnego z konkursem.
Ale zamiast tego mówię:
- Podobała mi się Marnie. Jordan wtrąca się:
- Jeszcze czego! Nie, o wiele lepsi byli ci faceci, którzy udawali 'N Sync. Naprawdę
opanowali choreografię. Dałem im same dziesiątki.
Sarah mówi:
- Ich pastisz boys bandów rzeczywiście był zabawny.
- Hm - mówię - a mnie podobała się Marnie.
- I ona tak wiele ostatnio przeszła - zgadza się Rachel zupełnie szczerze. - Przynajmniej
tyle możemy zrobić, prawda?
Chcąc już po prostu mieć to wszystko jak najszybciej z głowy, żeby wreszcie dorwać tego
Chrisa, mówię:
- Och, okay. No więc dajmy Marnie pierwsze miejsce, 'N Sync drugie, a trio Christin
trzecie.
Jordan wygląda na nieco rozzłoszczonego tym, że praktycznie zignorowałyśmy jego
opinię, ale się nie kłóci.
Rachel idzie przedstawić Gregowi nasz werdykt, a ja obracam się na krześle, żeby znów
zerknąć na Christophera....
... w samą porę. Właśnie wychodzi, jednym ramieniem od niechcenia obejmując
Amber.
Podrywam się z krzesła i pędzę jak wystrzelona z procy, bez słowa wyjaśnienia. Słyszę,
że Jordan za mną woła, ale nie mogę tracić czasu. Christopher i Amber są już w połowie drogi
przez kącik telewizyjny. Jeśli nie zadziałam natychmiast, ta dziewczyna może skończyć jako
mokra plama na betonie maszynowni pod windami.
Ale wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, zamiast skręcić w stronę wind, Amber i
Christopher ni stąd, ni zowąd kierują się do drzwi wyjściowych.
Idę, mijając szybko grupki dzieciaków zgromadzone w holu. Wieczorami hol naprawdę
ożywa. Jacyś studenci - nigdy ich wcześniej nie widziałam-opierają się o kontuar recepcji, od
niechcenia gawędząc z dyżurnym praktykantem. Strażnik - ale nie Pete, który pracuje na
dzienną zmianę - czepia się kilku gości, którzy twierdzą, że znają kogoś z piątego piętra, tylko
zapomnieli imienia.
Mijam ich wszystkich, otwieram drzwi i wypadam na zewnątrz, na ciepłe, wieczorne
powietrze..
Washington Square Park nocą roi się od policji - od policji, turystów i dilerów
narkotyków, i szachistów, którzy siedzą na ławkach wokół placu do gry w szachy, grając przy
świetle ulicznych latarni, dopóki park jest otwarty. Czyli do północy. Licealiści z Westchester
rozbijają się samochodami rodziców, nastawiają radia na maksa i od czasu do czasu obrywają
mandaty za zakłócanie ciszy nocnej. To zwariowany widok i jeden z powodów, dla których
studenci domagają się, żeby im dawać pokoje wychodzące na plac... Bo kiedy nic nie ma w
telewizji, zawsze sobie mogą pooglądać park.
I dokładnie to robią w tej chwili Christopher i Amber. Opierają się o jedną z
ustawionych przed Fisher Hall donic z iglakami, palą papierosy i patrzą, jak policja patroluje
ulicę. Christopher zaplótł ramiona na piersi i dymi mniej więcej niczym Johnny Depp, a
Amber pyka jak mały ptaszek, trzymając papierosa jak ktoś, kto nie przywykł do trzymania w
ręku czegoś takiego.
Nie ma chwili do stracenia. Usiłuję zachowywać się naturalnie. Wyobrażam sobie, że
tak właśnie podszedłby do tego zadania Cooper.
- Cześć - mówię miło do Christophera. - Możesz mnie poczęstować papierosem?
- Jasne - odpowiada Christopher. Wyciąga paczkę cameli light z kieszeni koszuli i
podaje mi jednego.
- Dzięki - mówię. Wkładam papierosa między wargi, a potem pozwalam Christopherowi
zapalić go zapalniczką Zippo, którą się bawi.
Nigdy nie paliłam. Po pierwsze, jeśli śpiewasz, palenie niszczy struny głosowe. Po
drugie, ja po prostu nie rozumiem, jakim cudem papieros miałby być lepszy niż butterflnger,
więc jeśli masz ochotę sobie dogadzać, czemu nie wybrać pysznego chrupiącego batonika z
masłem orzechowym?
Ale Stoję tam i udaję, że się zaciągam, zastanawiając się, co powinnam zrobić teraz. Co
na moim miejscu zrobiłaby Nancy Drew? Albo Jessica Fletcher? Albo tamta, jak ona się
nazywała? Jordan? Boże, jestem totalnie do niczego jako detektyw. Co to będzie, kiedy Cooper
i ja już się zejdziemy -no, wiecie, kiedy już zrobię dyplom i tak dalej? Jak my możemy stworzyć
parę w stylu Nicka i Nory Charles, skoro Nora nie radzi sobie ze swoją częścią
detektywistycznej roboty? To bardzo niepokojąca myśl. Usiłuję ją wypchnąć ze świadomości.
Po drugiej stronie ulicy gliniarze dopadają pijaczka, który wymyślił sobie, że będzie
zabawnie, jeśli się obnaży przed ludźmi siedzącymi w kręgu szachowym. Nie wiem, czemu
niektórzy mężczyźni czują ten przymus demonstrowania genitaliów. A poza tym zawsze robi to
jakiś facet z najmniej interesującym wyposażeniem.
Mówię coś na ten temat Christopherowi i Amber. No, wiecie, żeby nawiązać rozmowę.
Ona wydaje się zaskoczona, ale Christopher się śmieje.
- Tak - mówi. - Powinno być takie prawo. Że tylko pijacy z przynajmniej piętnastoma
centymetrami mogą zrzucać spodnie.
Spoglądam na niego, unosząc brwi. Nawet zabawny ten Christopher Allington. Czy Ted
Bundy miał poczucie humoru? Miał je w tym filmie, który oglądałam parę dni temu na
Lifetime, w którym grał go Mark Harmon...
Po drugiej stronie ulicy pijak obrzuca przekleństwami gliniarzy. Już go zakuli w
kajdanki. Kilku szachistów odpowiada mu jakimiś okrzykami. Szachiści wcale nie mają takich
łagodnych manier, jak to się przedstawia w mediach, wiecie?
- O rany - mówi Amber, kiedy dobiega nas jakiś szczególnie soczysty epitet. - W domu
tak się policji nie pyskuje.
- A gdzie jest dom? - pytam ją, nonszalancko strzepując popiół na chodnik. A
przynajmniej mam nadzieję, że wygląda to nonszalancko.
- W Boise, Idaho - mówi Amber, jakby było więcej miejscowości o nazwie Boise.
- Boise - powtarzam. - Nigdy tam nie byłam.
Totalne kłamstwo. Występowałam w Boise Civic Centrę przed pięcioma tysiącami
rozwrzeszczanych dzieciaków w czasie trasy koncertowej Słodkiego miodu.
- A ty? - pytam Christophera.
- Nie - mówi. - Nigdy nie byłem w Boise. Hej, czyja cię skądś nie znam?
- Mnie? - usiłuję zrobić zdziwioną minę. - Nie sądzę.
- Tak - mówi. - Na pewno. Jesteś na prawie?
- Nie - odpowiadam, znów strzepując popiół. Może dostaje się od tego raka i tak dalej,
ale papierosy naprawdę są świetnym rekwizytem, jeśli chcesz wyglądać, jakbyś się czuła
swobodnie. Na przykład wtedy, kiedy łapiesz domniemanego mordercę.
- Naprawdę? - Christopher wydmuchuje błękitny dym nosem. To nie fair! On wie, jak
robić te sztuczki z dymem! - Bo mógłbym przysiąc, że gdzieś cię już wcześniej widziałem.
- Pewnie gdzieś w okolicy. Ja widuję cię często. Jesteś Christopher, syn rektora
Allingtona, prawda?
Można by pomyśleć, że trzepnęłam go w twarz torbą pełną gumisiów, ma tak zdumioną
minę. Przez chwilę wydaje misie, że połknie tego swojego papierosa.
Ale nie, już się pozbierał.
- Hm, tak - mówi. Oczy ma szare i w tym momencie nadal jeszcze przyjazne. - Skąd
wiesz?
- Ktoś mi ciebie pokazał - mówię. - Mieszkasz tu? Z rodzicami? To musiało zaboleć.
Odpowiada szybko:
- Och, nie. No cóż, to znaczy mam swoje mieszkanie, ale w śródmieściu, a ponieważ i
tak tu jeżdżę na wykłady...
- To ty nie jesteś na studiach licencjackich? - pyta Amber. Najwyraźniej niezbyt szybko
chwyta. - Studiujesz prawo?
- Tak - odpowiada Christopher. Widać jednak, że stracił trochę luzu. Biedny facet.
Jeszcze nie wie, że mam w rękawie więcej asów.
- Nie mówiłeś, że jesteś synem rektora Allingtona - mówi Amber z lekkim wyrzutem w
tym swoim głosiku Myszki Miki.
- No cóż, nie bardzo lubię się tym chwalić - mruczy Christopher.
- I wydawało mi się, że się przedstawiałeś jako Dave.
- Naprawdę? - Christopher kończy papierosa, upuszcza niedopałek na chodnik i gasi go
butem. - Pewnie źle mnie usłyszałaś. Trochę tam było głośno. Przecież mówiłem, że mam na
imię Chris.
Po drugiej stronie ulicy gliniarze wpakowali już pijaczka do wozu patrolowego. Sami
stoją obok, wypełniając jakieś formularze, i popijają kawę, którą ktoś im przyniósł z
delikatesów za rogiem. Pijak wali pięściami w okno samochodu, bo też chce kawy.
Wszyscy go ignorują.
Okay, to beznadzieja. Wychodzę na najgorszego detektywa pod słońcem. Koniecznie
będę musiała pochodzić na wykłady z prawa. No, wiecie, kiedy już skończy się mój
sześciomiesięczny okres próbny i będę mogła za darmo chodzić na zajęcia.
- To takie smutne, prawda? - mówię głosem, który nawet mnie wydaje się o wiele za
piskliwy, trochę jak głos Wiewiórki poznanej parę dni temu w sklepie z dżinsami. - Ci wszyscy
nieudacznicy w tym mieście. Na przykład ten pijak ekshibicjonista. Albo... albo te głupie
dziewczyny z akademika. Te, które zginęły, o co tam chodziło? Ach, tak. Surfing na windach.
Uwierzylibyście, że ktoś może zrobić coś równie durnego?
Zerkam na Chrisa, żeby sprawdzić, jak przyjmuje tę bezpośrednią uwagę na temat
swoich ofiar. Ale wydaje się zupełnie niewzruszony...
.. .chyba że poruszenie manifestuje się wyciągnięciem i zapaleniem kolejnego
papierosa.
Co, hm, może oznaczać poruszenie. Ale nie takie, o jakie mi chodziło.
- Och - wzdycha Amber, mężnie usiłując podtrzymywać rozmowę. - Ja wiem! To było
takie smutne. Znałam tę drugą z nich, w pewnym sensie. Któregoś dnia razem utkwiłyśmy w
windzie. Potrwało to tylko z jakąś minutę, ale ona dostawała szału, bo miała okropny lęk
wysokości. Kiedy usłyszałam, jak zginęła, powiedziałam: „Co?” Bo dlaczego ktoś, kto miał lęk
wysokości, miałby robić coś tak niebezpiecznego?
- Mówisz o Robercie Pace? - Spoglądam na Chrisa, żeby zobaczyć, jak zareaguje na to
nazwisko.
Ale on zajął się zerkaniem na zegarek - na swojego roleksa. I to prawdziwego, a nie
tanią podróbę, jaką możesz kupić od ulicznego sprzedawcy za czterdzieści dolców.
- Tak, tak się nazywała. Boże, czy to nie okropne? Ona była taka miła.
- Wiem. - Kiwam głową. - Lęk wysokości i surfing na windach. Dziwne, prawda? A co
jeszcze dziwniejsze, słyszałam, że tuż przed śmiercią poznała jakiegoś faceta...
Ale nie udaje mi się dokończyć zdania. Bo dokładnie wtedy na moim ramieniu zaciskają
się żelazne palce i ktoś szarpie mnie mocno w tył.
16
Potykam się, wyciągam rękę, żeby złapać równowagę, i czuję pod palcami
charakterystyczne wypukłości twardych jak skała - i wyrobionych na siłowni - mięśni brzucha.
Czy Jordan Cartwright ma jakieś części ciała, które mu nie zesztywniały? Nie wyłączając, jak
mi się zdaje, mózgu? Odciąga mnie o parę kroków od Chrisa i Amber.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? - pyta ostro, wyrywając mi papierosa z dłoni i
rozdeptując go podeszwą buta. - Teraz jeszcze palisz? Kilka miesięcy mieszkania z tym
degeneratem, Cooperem, i palisz? Czy ty masz pojęcie, co to świństwo robi ze strunami
głosowymi?
- Jordan... - Nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. I to na oczach mojego
głównego podejrzanego.
- Nie zaciągałam się - tłumaczę szeptem, żeby Chris nie usłyszał. -I nie mieszkam z
Cooperem, dobra? To znaczy mieszkam, ale zajmuję osobne piętro. - A potem przestaję
szeptać, bo nagle ogarnia mnie wściekłość. Za kogo on się niby uważa? -I w ogóle to nie twoja
sprawa! Czyja ci muszę przypominać, że jesteś zaręczony? Nie ze mną?
- Mogę być zaręczony z kim innym, Heather - mówi Jordan - ale to nie znaczy, że nadal
się nie troszczę, i to bardzo, o ciebie. Wiesz, tata mówił, że pójdziesz na samo dno, ale ja nie
miałem pojęcia... Że z tego typu facetem. Heather? Ty tak serio? Przecież on ma mniej więcej
takie samo wyczucie stylu jak... - Rzuca spojrzenie na bojówki Chrisa i się wzdryga. - Cooper!
- To nie tak, Jordan. - Oglądam się przez ramię. Chris i Amber nadal tam stoją, na
szczęście wystarczająco daleko; żeby nie słyszeć naszych podniesionych głosów. Chris wydaje
się zupełnie spokojny, ale zauważam, że od czasu do czasu jego szarookie spojrzenie błądzi w
naszą stronę. Czy się czegoś obawia? Boi się, że wszystko się wydało?
Czy tylko się zastanawia, gdzie Jordan kupił tę bufiastą koszulę?
- Nie patrz tam - mówię cicho do Jordana - ale ten facet, z którym rozmawiałam. .,
Uważam, że może być mordercą.
Jordan natychmiast się ogląda.
- Kto? Ten pacan?
- Mówiłam, nie patrz!
Jordan odrywa oczy od Chrisa i patrzy na mnie. A potem wyciąga ręce i przyciska mnie
w niedźwiedzim uścisku do swojej piersi.
- Och, ty biedna, słodka dziewczynko! - mówi. - Co ten Cooper z tobą zrobił?!
Usiłuję wyrwać się z jego miażdżących objęć, żeby przynajmniej włosy, które mu rosną
na klatce piersiowej, nie właziły mi do ust, kiedy mówię.
- To nie ma nic wspólnego z Cooperem. - Zdaję sobie sprawę, że praktykant za
kontuarem recepcji usiłuje ukryć złośliwy uśmiech, obserwując nas przez okno. - Dziewczyny z
tego budynku giną, a ja uważam, że...
- A więc to tu zniknęliście obydwoje!
Obracamy się i gapimy, szeroko otwartymi oczami, na Rachel, która niepostrzeżenie dla
nas wykradła się na zewnątrz.
- Ominęła was ceremonia wręczania nagród - karci nas teraz żartobliwie. - Marnie tak
się ucieszyła z wygranej, że aż się rozpłakała.
- Coś podobnego! - mówię bez najlżejszego śladu entuzjazmu. - Niezłe.
- Wyszłam was poszukać - mówi Rachel - bo stwierdziłam, że może będziecie chcieli
wpaść na drinka do mojego mieszkania.
Jordan i ja wymieniamy spojrzenia. W jego oczach pojawia się błysk desperacji. Nie
wiem, co on widzi w moich. Pewnie zmieszanie. Rachel zaprosiła mnie do siebie na górę tylko
raz, na kieliszek wina po pierwszej turze meldowania studentów, i czułam się tam totalnie
niezręcznie, nie tylko dlatego że, no cóż, jest moją szefową, a ja byłam totalnie zdecydowana
zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby zaliczyć ten sześciomiesięczny okres próbny, ale
dlatego że...
No cóż, w mieszkaniu Rachel jest przerażająco czysto. Nie, żebym ja była flejtuchem,
ale...
Okay, może jestem trochę bałaganiarska. Przyznam, że w moich szafach i pod łóżkiem
wiele rzeczy wala się bez ładu i składu i, no cóż, po całej reszcie mieszkania też.
A u Rachel wszystko jest schludnie pochowane. Nie było tam żadnych egzemplarzy „US
Weekly” porozrzucanych koło sedesu, jak u mnie w domu, ani staników zwisających z klamek
u drzwi, ani zwiniętych w kulkę opakowań po wafelkach na szafce przy łóżku. To wyglądało
tak, jakby spodziewała się gości.
Albo zawsze ma taki porządek.
Ale nie. Przecież to chyba niemożliwe. To by było zwyczajnie nieludzkie.
Poza tym, zauważyłam, że tych kilka kompaktów, które miała - porządnie ułożonych w
kolejności alfabetycznej - to były albumy takich artystów jak Phil Collins i Faith Hill.
Phil Collins i Faith Hill.
Ja oczywiście nie mam nic przeciwko nim. To szalenie utalentowani wykonawcy.
Totalnie uwielbiałam tę piosenkę Circle of Life za pierwszym razem, kiedy ją słyszałam...
- Wiesz, Rachel - mówię ostrożnie -jestem trochę zmęczona.
- Ja też - wtrąca szybko Jordan. - To był naprawdę długi dzień.
- Och - mówi Rachel z wyraźnie rozczarowaną miną. - No to może kiedy indziej.
- Jasne - odpowiadam, nie patrząc na Jordana. Dobrze wiem, że Rachel nie zaprosiłaby
mnie do siebie na drinka, gdyby nie Jordan. Udawała, że go nie rozpoznaje, ale ja
podsłuchałam, jak jeden z praktykantów uświadomił ją, kto to jest. Jutro pewnie zasypie mnie
pytaniami, czy jest wolny.
Bo on jest wart o wiele więcej niż sto patyków rocznie.
- No cóż - mówię. - To do zobaczenia rano.
- Tak. Dobranoc! - Rachel się uśmiecha. A do Jordana mówi: - Miło było cię poznać,
Jordan!
- Mnie też - odpowiada Jordan takim tonem, jakby mówił szczerze.
A potem, biorąc Jordana pod ramię, prowadzę go z powrotem w stronę Waverly Place,
zanim ta rozmowa zrobi się jeszcze bardziej niezręczna i zanim on mnie wprawi w jeszcze
większe zażenowanie w obecności moich współpracowników.
- O mój Boże - mówię do niego, kiedy ruszamy. - Co ja, twoim zdaniem, powinnam
zrobić? To znaczy w sprawie Amber? Jeśli ona będzie kolejną ofiarą... Nigdy bym sobie nie
wybaczyła... Chociaż totalnie zepsułam mu szyki z tym całym „Dave'em”. Nie sądzisz, że
popsułam mu szyki? Nie sądzisz, że teraz ona będzie trochę na niego uważać? O Boże. A może
ja powinnam iść z tym na policję? Ale nie mam żadnego dowodu, że to on. Poza tym... Poza
tym, że Cooper prawdopodobnie nadal ma tę prezerwatywę! Mogłabym ją wykorzystać jako
argument. Na przykład powiedzieć: „Przyznaj się albo dam to glinom!” Czy coś w tym stylu.
- Prezerwatywa? Heather, o czym ty... - w głosie Jordana słychać przerażenie.
- Mówiłam ci - odpowiadam, tupiąc nogą. - Usiłuję złapać zabójcę. A przynajmniej
wydaje mi się, że to zabójca. Nie jestem pewna. Twój brat uważa, że mam zbyt bujną
wyobraźnię. Ale ty też uważasz, że to dziwne, prawda, Jordan? W ciągu dwóch tygodni giną
dwie dziewczyny, żadna z nich nie surfowała nigdy na windach, i obie dopiero co znalazły
swojego pierwszego chłopaka? Czy dla ciebie nie brzmi to podejrzanie?
Skręcamy za róg w Waverly Place i jeden z rastafarian podbiega do nas w podskokach.
Chyba ostatecznie zmienię zdanie i skorzystam z jego zaproszenia:
- Trawki? Trawki?
Zamiast zignorować dilera i odpowiedzieć na moje pytanie, Jordan warczy:
- Spadaj!
A przecież ten biedak wcale nie stanowi wielkiego zagrożenia. Nawet ja jestem od niego
o wiele wyższa i z dziesięć kilo cięższa. Nic dziwnego, że facet ma taką zdziwioną minę.
I to wtedy zdaję sobie sprawę, kim właściwie jest dla mnie Jordan. Nie przyjacielem.
Nawet nie znajomym. Jest moim byłym chłopakiem.
- Och, nieważne - mówię i puszczam jego ramię, kierując się w stronę domu.
Jordan idzie za mną.
- Co ja zrobiłem? - pyta. - Heather, powiedz mi, proszę. Tak mi przykro. Ja nie mam
pojęcia, czego ty ode mnie oczekujesz. Zmarłe dziewczyny, prezerwatywy, dilerzy narkotyków!
I w dodatku ty palisz! Heather, co się. dzieje? Co to za życie? Ruszam po schodach domu
Coopera i szukam kluczy przy świetle latami.
- Posłuchaj - mówię. Otwieram zamki najszybciej, jak umiem. Jordan wszedł za mną po
schodach i zasłania mi światło tej latarni swoją bufiastą koszulą, - To moje życie, dobra?
Wybacz, że takie jest nieuporządkowane. Ale wiesz, Jordan, też do tego w pewien sposób
przyłożyłeś rękę...
- Wiem! - woła. - Ale to ty nie chciałaś iść ze mną na terapię, pamiętasz? Błagałem cię o
to!
Jego ciężkie dłonie lądują na moich ramionach, tym razem jednak nie potrząsa mną,
ale obraca mnie twarzą do siebie. Patrzę na niego i mrugam, nie mogąc nic wyczytać z jego
rysów, bo światło latarni tworzy aureolę wokół jego głowy, wszystko inne pogrążając w
głębokim mroku.
- Heather - mówi Jordan, patrząc na mnie z góry. Nie widzę jego oczu, ale czuję, że ich
spojrzenie mnie pali. A tak w ogóle, czemu on na mnie patrzy w taki sposób? Jakby... jakby
chciał...
- O nie! - Pośpiesznie cofam się o krok, trafiając prosto na drzwi. Klamka wbija mi się w
plecy. - Jordan... Co ty tu w ogóle robisz? To znaczy co ty tu tak naprawdę robisz?
- Rodzice organizują dziś moje przyjęcie zaręczynowe - mówi dziwnie ochrypłym
głosem. - Moje i Tani. W domu. W naszym apartamencie. Właśnie teraz.
Państwo Cartwright nie wydali przyjęcia, kiedy my się zaręczyliśmy. Zamiast tego pani
Cartwright spytała, czy jestem w ciąży.
Chyba nie umiała wyobrazić sobie żadnego innego powodu, dla którego jej syn miałby
zawracać sobie głowę zaręczynami z dziewczyną, której kariera bladła, a talia tyła.
- No cóż, nie powinieneś tam teraz być? - pytam go.
- Powinienem- odpowiada Jordan. I nagle zdaję sobie sprawę, że jego głos jest nie tylko
ochrypły. Jest też zasmucony. - Wiem, że powinienem. Tylko że... Tylko że ja przez cały
dzień... przez cały dzień chodziłaś mi po głowie.
Z trudem przełykam ślinę i usiłuję myśleć racjonalnie. Mimo wszystko jestem
dziewczyną detektywem. A to właśnie robią dziewczyny detektywi. Myślą racjonalnie.
Jest jednak w bezpośredniej bliskości Jordana coś takiego - nie wspominając już o jego
przygnębieniu... i nieukrywanej potrzebie...- w jego głosie -co mi to ogromnie utrudnia.
I nacisk jego dłoni na moich ramionach jest bardzo przyjemny. I nagle zapach Drakkar
Noir nie przeszkadza mi już nawet za bardzo.
Po ciemku, oczywiście, nie widzą ani złotych łańcuchów, ani bransoletki z
identyfikatorem, którą stale nosi.
Tak, wiem! Bransoletka z identyfikatorem!
- Też o tobie myślałam - mamroczą, usiłując odpędzić falę histerii, która lada moment
całkowicie mnie pochłonie - i uważam, że to całe zamieszanie związane z ogłoszeniem
zaręczyn i reporterami daje ci się we znaki. Może jeśli pójdziesz do domu i zażyjesz advil.
- Niepotrzebny mi advil - mruczy Jordan, przyciągając mnie do siebie. -Chcę tylko
ciebie.
- Nie - odpowiadam, czując panikę, kiedy bufiasta koszula dotyka mojego policzka. -
Nie, wybij to sobie z głowy. Pamiętasz? Wciąż mi powtarzasz, że się zmieniłam. No cóż, ja się
rzeczywiście zmieniłam, Jordan. Oboje się zmieniliśmy. Musimy iść naprzód i zacząć żyć
własnym życiem: osobnym życiem. Ty-właśnie zaczynasz teraz z Tanią, a ja też zaczynam z...
z... - Z kim? Ja przecież nikogo nie mam! To niesprawiedliwe, że on kogoś ma, a ja nie. - No
cóż, z Lucy - kończę zdanie, moim zdaniem całkiem brawurowo.
- Czy tego właśnie chcesz? - pyta Jordan, a jego usta nagle znajdują się niepokojąco
blisko moich. - Żebym był z Tanią?
Nie mogę uwierzyć własnym uszom.
- Teraz mnie o to pytasz?
Ale zanim się zorientowałam, on już mnie całuje.
Zazwyczaj w takich sytuacjach nie tracę głowy. To znaczy zazwyczaj, kiedy jakiś facet
zaczyna mnie całować - nie zdarza się to aż tak często - starcza mi przytomności umysłu, żeby
albo kazać mu przestać, jeśli mi się to nie podoba, albo oddać pocałunek, jeśli mam na to
ochotę.
Ale w tym konkretnym przypadku jestem tak zaskoczona, że tylko, tak jakby, zamieram
w bezruchu. Nadal jestem świadoma tej klamki, która mi się wbija w plecy, i faktu, że
wszystkie światła w domu są zgaszone, a to znaczy, że Cooper jeszcze do domu nie wrócił -
dzięki Bogu!
Ale poza tym, i poza lekkim zażenowaniem, bo dilerzy narkotyków z naszej ulicy
pokrzykują zachęcająco: „Dalej, kochani!”, nie czuję... nic.
To znaczy nic poza tym, że jest przyjemnie.
Wiem równie dobrze jak ci dilerzy, że od dawna sobie nie używałam.
Jordan przez jakiś czas też sobie chyba nie używał (albo to, albo Tania niespecjalnie
wysila się w łóżku... Co mnie nie dziwi, bo wiem, że to chuchro waży najwyżej pięćdziesiąt pięć
kilo), bo ja tylko objęłam go za szyję - siłą przyzwyczajenia, przysięgam - i zanim się
zorientowałam, znów mnie przydusił plecami do drzwi, a te jego skórzane spodnie przyciskają
się do mnie tak mocno, że wyczuwam poszczególne ząbki zamka w jego rozporku...
...nie wspominając już, hm, o zgrubieniu pod tymi ząbkami.
A potem jego język w moich ustach i te dłonie w moich włosach...
A ja zdołałam pomyśleć wyłącznie: o, nie.
Bo przecież on jest zaręczony. I to nie ze mną. A ja - no cóż, ja naprawdę nie jestem taką
dziewczyną. Nie jestem.
Ale ten cichy głos w mojej głowie nadal szepcze: „Może tak właśnie miało być” oraz
„Hm, pamiętam to odczucie” i „No cóż, jemu najwyraźniej nie przeszkadzają te dodatkowe
kilogramy”, co mi bardzo utrudnia podjęcie jedynej właściwej decyzji.
W gruncie rzeczy, no cóż... Ten cichy głos nie tyle utrudnia, ile wręcz uniemożliwia mi
odepchnięcie go.
Chyba ci wszyscy choreografowie się mylili. No, wiecie, że mam rzekomo problemy z
odłączeniem mózgu i pozwoleniem ciału, żeby działało bez jego kontroli. Bo moje ciało
porusza się bardzo swobodnie, bez żadnej pomocy ze strony mózgu...
Zaczyna wyglądać na to, że wypadałoby schować się do środka, biorąc pod uwagę te
zagrzewające okrzyki ze strony dilerów, więc obracam się i wreszcie otwieram drzwi, i tak
jakoś wpadamy do ciemnego holu...
.. .gdzie opieram dłonie na jego piersi i w ostatnim przebłysku przytomności mówię:
- Wiesz, Jordan, naprawdę uważam, że nie powinniśmy tego robić...
Ale jest za późno. On już wyciągnął mi koszulę zza paska dżinsów. I zanim się orientuję,
co się dzieje, obejmuje dłońmi moje piersi przez koronkowy stanik i całuje w usta. Głęboko. W
sumie nawet tak, jakby mu zależało.
I dobra, owszem, myślę przez moment - ulotny moment - żeby mu przypomnieć, że
zaledwie tego ranka czytałam ze szczegółami o jego zaręczynach - z kim innym - w prasie.
Ale wiecie, czasami ciało człowieka faktycznie przejmuje kontrolę nad umysłem.
A moje ciało zdaje się działać na autopilocie, pamiętając, ile razy było mu bardzo dobrze
w kontakcie z tym drugim ciałem, które właśnie się do niego mocno przyciska.
I w sumie można powiedzieć, że błaga o więcej.
A potem przez jakiś czas w ogóle nie jestem w stanie myśleć. Poza tym, że...
No cóż, pod koniec dopada mnie taka jedna myśl. I naprawdę wolałabym tej myśli nie
mieć.
Bo myślę, że to nie ten brat.
Tylko tyle. Tylko to, że bezwstydnie, bezczelnie, tarzam się po podłodze holu z
niewłaściwym bratem.
I nie jestem z tego jakoś szczególnie dumna.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie jest mi wcale tak znów świetnie. Chyba
najlepsze, co mogę powiedzieć, to że kończymy szybko - dzięki Bogu, bo mam pod plecami
chodnik, a to nie jest najbardziej miękki z dywanów w tym domu. I że robimy to z
zabezpieczeniem - Jordan przyszedł przygotowany, jak każdy grzeczny chłopiec z Easy Street.
Poza tym nie różni się ten seks niczym od seksu, jaki uprawialiśmy w każdy
poniedziałek, środę i sobotę.
.. .z tą oczywistą różnicą, że tym razem to ja jestem tą drugą kobietą.
Zastanawiam się, czy Tania kiedykolwiek czuła się winna, tak jak ja teraz. Jakoś wątpię.
Tania raczej nie wydaje mi się osobą, która w ogóle kiedykolwiek miewa poczucie winy. Raz
widziałam, jak rzuciła opakowanie po cukierkach na ziemię w Central Parku. Ona się nawet
nie czuje winna, kiedy zaśmieca ulicę.
Kolejna znacząca różnica polega na tym, że Jordan podnosi się niemal natychmiast i
zaczyna się ubierać. W czasach, kiedy byliśmy parą, po prostu przewracał się na bok i zasypiał.
Kiedy siadam i patrzę na niego, mówi:
- Przepraszam, ale muszę już iść. - Jak ktoś, kto właśnie sobie przypomniał o naprawdę
ważnej wizycie u dentysty.
To jest ta rzeczywiście żenująca chwila; robi mi się nieco smutno. Jakbym tak trochę
spodziewała się, że on wstanie i powie, że ma zamiar zadzwonić do Tani i z miejsca z nią
zerwać, bo chce być ze mną na zawsze.
Wiecie - to nie tak, żebym miała do niego wrócić, gdyby to zrobił. Pewnie bym nie
wróciła.
Okay, na pewno bym nie wróciła.
Ale człowiek czuje się... No cóż, samotny, kiedy nie ma nikogo. Ja oczywiście nie chcę
wyjść na taką Rachel. Nie mówię, że gdybym miała chłopaka - nawet Coopera, mężczyznę
moich marzeń - to nie miałabym już żadnych problemów.
I nie mam zamiaru zacząć jeść sałaty bez sosy, jeśli to właśnie trzeba robić, żeby
chłopaka zdobyć - nie jestem jeszcze aż tak zdesperowana.
Ale... byłoby miło mieć kogoś, komu na tobie zależy.
Nie mówię tego Jordanowi. Przecież mam trochę dumy. Więc kiedy mnie informuje, że
wychodzi, odpowiadam po prostu:
- Okay.
- To znaczy zostałbym - dodaje, wciągając koszulę przez głowę - ale mam jutro bankiet
prasowy naprawdę z samego rana. Wiesz, nowy album.
- Okay.
- Ale zadzwonię do ciebie jutro - ciągnie, zapinając rozporek. - Może moglibyśmy pójść
na jakąś kolację czy coś.
- Okay.
- No to do usłyszenia - mówi Jordan w drzwiach.
- Jasne - odpowiadam. Chyba oboje wiemy, że kłamie.
Potem wychodzi, a ja zamykam za nim drzwi i wchodzę po schodach do swojego
mieszkania, gdzie na spotkanie rzuca mi się niezwykle rozentuzjazmowana Lucy, gotowa na
swój wieczorny spacer. Kiedy szukam jej smyczy, zerkam przez okno mojej kuchni i widzę
górne piętra Fisher Hall.
Zastanawiam się, czy Christopherowi Allingtonowi udało się zbajerować Amber i
namówić do zdjęcia majtek równie łatwo, jak Jordanowi mnie.
A potem przypominam sobie, że rzeczone majtki leżą nadal na dole i zbiegam po
schodach, żeby zdążyć, zanim Cooper wróci do domu i znajdzie dowód mojej głębokiej głupoty
na chodniku w holu.
17
Co do jednej rzeczy się nie mylę: Rachel jest totalnie zainteresowana Jordanem i
charakterem łączących nas stosunków.
Następnego ranka wchodzę do biura - wilgotne włosy, w ręku kubek parującej kawy ze
stołówki, a Rachel mówi z miejsca:
- Wczoraj wieczorem odniosłam wrażenie, że ty i twój były chłopak jesteście ze sobą
dość blisko.
Ona nie ma zielonego pojęcia, jak bardzo trafna jest ta uwaga.
- No cóż...
Nie mówię nic więcej, siadam i szukam numeru telefonu do pokoju Amber.
Rachel totalnie nie chwyta.
- Widziałam was przed budynkiem - ciągnie. - Kiedy rozmawialiście z synem rektora
Allingtona.
- Z Chrisem - mówię. - Tak.
Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer pokoju Amber.
- Jest bardzo miły - dodaje Rachel. - Ten syn rektora.
- Chyba tak - odpowiadam. Jak na mordercą. Telefon u Amber dzwoni. I dzwoni.
- I przystojniak z niego - dorzuca Rachel. - Słyszałam, że jest całkiem zamożny. Fundusz
powierniczy po dziadkach.
To ostatnie jest dla mnie nowiną. O mój Boże, a może Christopher Allington to taki
Bruce Wayne! Poważnie. Tylko charakter ma podły. Na przykład może wykopał pod Fisher
Hall cały system lochów i sprowadza tam niewinne dziewczyny, uwodzi je, a potem faszeruje
narkotykami i zabiera z powrotem na górą, żeby zepchnąć do szybu windy...
Ale ja już tyle czasu spędziłam we wszystkich zakamarkach Fisher Hall z ekipami od
dezynsekcji, że wiem, że pod budynkiem nie ma nic, tylko myszy i sterty starych materaców.
Ktoś podnosi słuchawkę w pokoju Amber. Jakaś dziewczyna odzywa się zaspanym
głosem:
- Halo?
- Halo - mówię. - Czy to Amber?
- Yhm. Tu Amber. Kto mówi?
- Nikt - odpowiadam. Chciałam tylko sprawdzić, czy jeszcze żyjesz. -Śpij dalej.
- Dobrze - odpowiada Amber półprzytomnie i odkłada słuchawkę. No cóż, Amber
przynajmniej jeszcze żyje. Na razie.
- No więc jak, ty i Jordan zejdziecie się ze sobą? - pyta Rachel. Wcale się nie dziwi, że
dzwonię i budzę studentów beż żadnego powodu. Co w sumie wiele mówi o tym, w jakim
dziwnym miejscu pracujemy i jak dziwna jest nasza praca. - Tworzycie naprawdę ładną parę.
Na szczęście nie muszę jej odpowiadać; bo moja komórka rozdzwania się dokładnie w
tej samej chwili. Odbieram, zastanawiając się, czy w telefonie Amber nie wyświetlił się czasem
mój numer i czy nie dzwoni teraz spytać, co ja sobie, do diabła, wyobrażam, zrywając ją ze snu
o dziewiątej rano w powszedni dzień.
Ale to nie Amber. To Patty, która mówi:
- Dobra, to teraz zeznawaj.
- Ale co?
W sumie nie czuję się zbyt dobrze. Kiedy się obudziłam dziś rano, miałam ochotę
naciągnąć kołdrę z powrotem ha głowę i zostać w łóżku już na zawsze.
Jordan. Przespałam się z Jordanem. Dlaczego, na Boga, dlaczego?
- Jak to „ale co”? - mówi Patty. - Zdjęcie, jak się całujecie, jest na pierwszej stronie. No
cóż, nie widać zbyt dobrze, że ta kobieta to ty, ale to na pewno nie jest Tania Tracę. I
zdecydowanie to jest wejście do domu Coopera...
Wypowiadam słowo, po którym Rachel przybiega ze swojego gabinetu, pytając, czy
wszystko w porządku.
- Wszystko gra - odpowiadam, zakrywając drżącą dłonią słuchawkę. -To nic ważnego.
A tymczasem Patty zawzięcie paple mi do ucha:
- Nagłówek mówi Ciemna strona Easy Street. Chyba chodzi im o to, że Jordan zdradza
swoją narzeczoną. Ale nie martw się, mówią tam o „niezidentyfikowanej kobiecie”. Boże,
można by pomyśleć, że sobie powiążą jedno z .drugim. Ale to najwyraźniej amatorskie zdjęcie,
a twoja głowa ginie w mroku. Ale i tak, kiedy Tania to zobaczy...
- Naprawdę wolałabym nie rozmawiać o tym w tej chwili - przerywam, czując, że robi
mi się niedobrze.
- Nie chcesz? - Patty jest zdziwiona. - Czy nie możesz?
- Hm. To drugie?
- Rozumiem. Lunch?
- Okay.
- Jesteś taka popaprana - mówi Patty, ale jednocześnie chichocze. - Zajrzę po ciebie w
południe. Dawno nie widziałam Magdy. Nie mogę się doczekać, aż usłyszę, co ona będzie
miała na ten temat do powiedzenia.
Ja też.
Odkładam słuchawkę. Do gabinetu wchodzi Sarah, z mnóstwem niecierpliwych pytań
o... No, o kogóż by innego? O Jordana. A ja chcę tylko zwinąć się w kłębek w jakimś kątku i
popłakać. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego byłam taka słaba?
Ale skoro nie można sobie popłakać w pracy, żeby siedemdziesiąt osób nie przyleciało i
nie zaczęło zagadywać: „Co się stało? Nie płacz. Wszystko będzie dobrze”, wyciągam kilka
formularzy wniosku o refundację drobnych zjedzonych przez automat z napojami i zaczynam
je wypełniać, pochylając się nad kalkulatorem i usiłując robić wrażenie osoby bardzo zajętej i
superkompetentnej.
I przecież Rachel też ma sporo własnej roboty. Na początku tygodnia dowiedziała się, że
nominowano ją do Stokrotki. Stokrotki to takie medale w kształcie kwiatka, które uniwersytet
wręcza członkom personelu i administracji każdego semestru, jeśli zrobią coś wykraczającego
poza ich zakres obowiązków służbowych. Na przykład Pete dostał Stokrotkę za wyłamanie
drzwi do pokoju dziewczyny, która zabarykadowała się, a potem odkręciła gaz. Naprawdę
ocalił jej życie.
Magda też dostała Stokrotkę, bo - chociaż dziwaczy z tym nazywaniem studentek
gwiazdeczkami - dzieciaki, w większości, po prostują uwielbiają. Sprawia, że czują się jak w
domu, zwłaszcza przed świętami, kiedy lekceważąc zarządzenia uczelniane, dekoruje swoją
kasę Świętym Mikołajem, miniaturowym żłóbkiem, menorą i świecami.
Osobiście uważam, że to miłe, że Rachel dostała nominację. Sporo zrobiła, odkąd
zaczęła pracę w Fisher Hall, włącznie z uporaniem się z dwoma śmiertelnymi wypadkami w
dwa tygodnie. Musiała zawiadomić dwie rodziny, że ich dzieci nie żyją, spakować dwa
komplety rzeczy osobistych (no cóż, dobra, w obu przypadkach to ja je spakowałam) i
zorganizować dwa nabożeństwa żałobne. Tej kobiecie należy się medal w kształcie stokrotki.
Ze względu na tę swoją nominację do Stokrotki Rachel automatycznie zostaje
zaproszona na Bal Stokrotek, galową imprezę, która corocznie odbywa się na parterze
uczelnianej biblioteki, i cały czas upiera się, że nie ma co na siebie włożyć. Twierdzi, że będzie
musiała skoczyć w przerwie na lunch do Bloomingdale's i zobaczyć, czy nie znajdzie tam
czegoś stosownego.
Oczywiście wiem, co to znaczy. Wróci z najpiękniejszą sukienką, jaką którakolwiek z
nas kiedykolwiek widziała. Kiedy nosisz rozmiar S, możesz po prostu zajrzeć do dowolnego
sklepu i znajdziesz setki totalnie zapierających dech w piersiach kreacji.
Kiedy kończę z wnioskami o refundację drobnych, oświadczam, że zajrzę do działu
finansowego, żeby mi wydali gotówkę, a Rachel macha ręką na do widzenia, na szczęście nie
wytykając mi, że przecież nie cierpię stać w kolejce do kasy (która była ulubionym miejscem
Justine) i zwykle wysyłam tam jakiegoś studenta.
Po drodze zaglądam do stołówki zobaczyć się z Magdą. Rzuca jedno spojrzenie na moją
minę i informuje szefa, Geralda, że robi sobie dziesięć minut przerwy, chociaż Gerald
protestuje: „Ale przecież miałaś przerwę pół godziny temu!”
Magda i ja wychodzimy do parku, siadamy na ławce i wywalam z siebie całą tę głupią
historię z Jordanem.
Kiedy już się ze mnie naśmiała do woli, ociera oczy i mówi:
- Och, moje biedactwo. Ale czego się spodziewałaś? Że będzie cię błagał, żebyś mu
pozwoliła wrócić?
- No cóż - mówię. - Owszem.
- A zgodziłabyś się na to?
- No cóż... nie. Ale byłoby miło, gdyby poprosił.
- Posłuchaj, kotku, ty wiesz i ja wiem, że jesteś najlepszym, co go w życiu spotkało. Ale
on? On tylko chce dziewczyny, która będzie tańczyła jak jej zagra. A to do ciebie nie pasuje.
Więc pozwól mu zostać z tą panną Chudy Tyłek. A ty sobie zaczekaj na jakiegoś naprawdę
miłego faceta. Nigdy nic nie wiadomo. Może być bliżej, niż ci się wydaje.
Wiem, że myśli o Cooperze.
- Mówiłam ci - odpowiadam żałośnie. - Nie jestem w jego typie. Będę musiała zrobić
chyba ze cztery fakultety, zanim w ogóle będę mogła konkurować z jego ostatnią dziewczyną.
Odkryła karłowate słońce czy coś podobnego, co potem nazwano jej imieniem.
Magda tylko wzrusza ramionami.
- A w takim razie co z tym Christopherem, o którym mi wspominałaś?
- Christopherem Allingtonem? Magda, ja nie mogę się z nim spotykać! To
przypuszczalny morderca!
Kiedy dzielę się swoimi podejrzeniami, Magda bardzo się ożywia.
- A nikt go nawet nie podejrzewa - woła - bo on jest synem rektora! To zupełnie jak w
kinie. Super!
- Średnio super - mówię. - Bo czemu on miałby mordować niewinne dziewczyny? Jaki
ma motyw?
Magda zastanawia się nad tym przez moment i wysnuwa kilka teorii opartych na
obejrzanych filmach, na przykład taką, że Chris musi mordować ludzi w ramach jakiegoś
rytuału inicjacyjnego przed dopuszczeniem do tajnego bractwa studenckiego na wydziale
prawa albo że ma podwójną osobowość, albo że ma szalonego brata bliźniaka. Potem
stwierdza, że Chris Allington na pewno pokaże się na Balu Stokrotek, a więc jeśli naprawdę
chcę się bawić w detektywa, to powinnam zdobyć zaproszenie i poobserwować go w jego
naturalnym środowisku.
- Te zaproszenia kosztują jakieś dwieście dolarów- informuję ją. - Nie mogę sobie na to
pozwolić.
- Nawet żeby złapać mordercę? - pyta Magda.
- To tylko podejrzany o morderstwo.
- Założę się, że Cooper mógłby załatwić dwa zaproszenia. - Wypadło mi z głowy, że
dziadek Coopera zaliczał się do głównych dobroczyńców Uniwersytetu Nowojorskiego, ale
Magda nie zapomniała. Magda nigdy niczego nie zapomina. - Może byś poszła z nim?
Niewiele miałam ostatnio powodów do śmiechu, ale sama myśl o Cooperze, który wbija
się w smoking, nieźle mnie rozśmieszyła. Wątpią, żeby w ogóle miał smoking.
A potem przestaję się śmiać z pomysłu poproszenia go, żeby poszedł ze mną na Bal
Stokrotek. Bo on by się na to nigdy nie zgodził. Dopytywałby się, dlaczego tak bardzo chcę
pójść, a potem zrobiłby mi wykład o tym, że wtykam nos w nie swoje sprawy.
Magda wzdycha, kiedy o tym słyszy.
- Okay - mówi z żalem. - Ale to by było zupełnie jak w kinie.
W finansowym przez cały czas starannie unikam myślenia o wczorajszym wieczorze -
który zdecydowanie w niczym nie przypominał filmu. Gdyby było jak w filmie, Jordan
pojawiłby się dzisiaj rano z bukietem róż i dwoma biletami do Vegas.
Nie, żebym, no, wiecie, rwała się do wyjazdu. Ale jak już mówiłam, miło byłoby, gdyby
mnie poprosił.
Wracam przez park w stronę Fisher Hall, w myślach ćwicząc tekst: „Bardzo mi przykro,
ale nie mogę wyjść za ciebie za mąż”, który decyduję się wygłosić Jordanowi w razie, gdyby
jednak rzeczywiście pojawił się z kwiatami i biletami do Vegas, a tu nagle podnoszę oczy i
widzę go przed sobą.
Nie, poważnie. Prawie wpadam na niego na chodniku przed akademikiem.
- Och - mówię, ochronnym gestem przyciskając do piersi kopertę wypełnioną
jednodolarówkami, jakbym mogła go w ten sposób od siebie odgonić. - Cześć.
- Heather - mówi Jordan. Stoi obok długiej, czarnej limuzyny zaparkowanej,
niezupełnie dyskretnie, przed wejściem do akademika. Najwyraźniej właśnie wraca ze swojego
bankietu prasowego. Nie dźwiga wielkiego bukietu róż, ale na szyi nosi liczne platynowe
łańcuszki i ma minę zbitego psa.
I tak go wcale nie żałuję. Mimo wszystko to ja jestem osobą, która ma podrapany tyłek.
No, wiecie, o ten chodnik w holu.
- Czekałem tu na ciebie - mówi Jordan. - Twoja szefowa powiedziała, że wrócisz w ciągu
godziny, ale...
Ups. Jest wpół do dwunastej, a ja wyszłam z biura o dziesiątej. Rachel pewnie nie
przewidziała, że po drodze skręcę do parku na pogawędkę z Magdą.
- No cóż - mówię. - Wróciłam. - Oglądam go dokładnie, ale nadal nie widzę żadnych
kwiatów. Co nie ma większego znaczenia, bo i tak zapomniałam swojej przećwiczonej mówki. -
Co jest?
Nie pogodzisz-się z nim, mówię sama do siebie stanowczo. Nie pogodzisz się z nim.
Nawet gdyby miał się wić i czołgać... No cóż, jeśli się zacznie wić i czołgać, to ewentualnie...
Nie! Nawet wtedy nie! To nie ten brat, pamiętasz? To nie ten brat! Jordan rozgląda się wkoło,
zmieszany.
- Słuchaj... Czy możemy iść gdzieś, porozmawiać?
- Możemy rozmawiać tutaj - mówię. Bo wiem, że jeśli gdzieś z nim pójdę, mogę zrobić
coś, czego potem będę żałowała.
Mogę zrobić? Ja już to zrobiłam.
- Czułbym się lepiej - nalega - gdybyśmy porozmawiali w limuzynie.
- A ja bym się czuła lepiej - odpowiadam (trzymaj się, trzymaj się) - gdybyś po prostu
powiedział mi wreszcie to, co masz mi do powiedzenia.
Jordana dziwi stanowczość mojego tonu. Mnie też ona dziwi. To wtedy dociera do
mnie, że on pewnie sobie wyobraża, że ja sobie wyobrażam, że my się schodzimy. Ekhem? I
zanim zdążę się obejrzeć, on wywala wszystko, co mu leży na wątrobie.
- Tylko wiesz... ja... Ja naprawdę czuję się teraz zagubiony, Heather-mówi. - Bo ty jesteś
taka... No cóż, jesteś po prostu świetna. Ale Tania... Przedyskutowałem to z tatą i ja w tej
chwili po prostu nie mogę zerwać z Tanią. Nie teraz, kiedy wychodzi nowy album. Tata mówi...
- Co? - Nie mogę uwierzyć własnym uszom. To znaczy wierzę własnym uszom. Mnie się
tylko w głowie nie mieści, że on to naprawdę mówi.
- Poważnie, Heather. Naprawdę wkurzyło go to zdjęcie w „Post”...
- Ty chyba nie myślisz, że ja...
- Nie, nie, oczywiście, że nie. Ale to naprawdę kiepsko wyszło, Heather. Tania w tej
chwili ma w naszej wytwórni bestsellerowy album i mój tata mówi, że gdybym miał od niej
odejść, to naprawdę zaszkodziłoby to mojej nowej płycie...
- Okay - odpowiadam. Chyba już dłużej nie zniosę wysłuchiwania takich rzeczy. To
jednak w niczym nie przypomina tekstów, które spodziewałam się usłyszeć. No, tych, na które
odpowiedź ćwiczyłam. - Nie ma sprawy. Naprawdę, Jordan. Spoko.
A co najdziwniejsze, w tej chwili rzeczywiście nie ma sprawy. Całe to jego tłumaczenie
się, że nie może do mnie wrócić, bo jego tacie to się nie spodoba, kompletnie dławi wszelkie
romantyczne uczucia, jakie jeszcze mogłam do niego żywić.
Nie mówię, żebym tego typu uczucia miała. Już nie.
Jordanowi tak jakoś szczęka opada ze zdziwienia. Najwyraźniej oczekiwał łez. I w
pewnym sensie, owszem, chce mi się płakać. Ale nie przez Jordana.
Niestety, nie będę mu niczego tłumaczyć, to bez sensu. Facet ma i tak dość swoich
problemów. Sarah pewnie zacierałaby ręce z radości, mogąc zdiagnozować wszystkie jego
głęboko zakorzenione neurotyczne lęki...
Jordan odpowiada na mój uśmiech uśmiechem pełnym niemal dziecinnej ulgi, i mówi:
- Och. Okay. Jesteś bardzo... Bardzo miła, Heather.
A co najdziwniejsze, w tym momencie jestem w stanie myśleć wyłącznie o Cooperze. O
tym, jakie to smutne, że ja uważam go za takiego seksownego faceta, a on ledwie dostrzega
moje istnienie.;. Pomijając, rozumiecie, fakt, że sterta paragonów na jego biurku powoli, ale
stale się zmniejsza.
Zaczynam się również modlić, żeby Cooper, gdziekolwiek jest, nie sięgnął dziś rano
przypadkiem po „Post”. Bo ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to żeby dowiedział się, że ja się
obściskiwałam - i dzięki Bogu, że to była cała dokumentacja fotograficzna, jaką zdobyła prasa -
z jego bratem na frontowych schodach przed jego domem.
Nie jestem pewna, ale może dlatego że pracowałam w Fisher Hall tak długo, przy okazji
wyrobiłam sobie jakiś szósty zmysł. Bo dokładnie w tej chwili zaczynam coś przeczuwać. A
potem nagły szum powietrza, cień dostrzeżony kącikiem oka, błyskawicznie puszczam dłoń
Jordana i nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, wrzeszczę:
- Uważaj!
A potem, kiedy wciąż jeszcze nie chwytam, co się dzieje, rozlega się to okropne głuche
uderzenie i głośny trzask. A jeszcze potem w powietrzu lata ziemia i jakieś ostre odłamki.
Kiedy opuszczam ramiona, którymi objęłam się za głowę, z przerażeniem zauważam
Jordana, rozciągniętego na chodniku obok limuzyny. Z wielkiego rozcięcia na skroni wypływa
krew, silnym, pulsującym strumieniem, tworząc zupę z warstw ziemi, fragmentów pelargonii i
kawałków betonu.
Na sekundę czy dwie paraliżuje mnie szok.
A potem klękam u boku Jordana.
- O mój Boże! - Jakaś dziewczyna, która parę metrów dalej czekała na taksówkę,
podbiega do nas. - O mój Boże, ja to wszystko widziałam! To była roślina! Doniczkowa roślina!
Zleciała z samej góry, z tego apartamentu na górze!
- Wejdź do środka - mówię do niej spokojnym głosem, który w ogóle nie przypomina
mojego zwykłego głosu - i powiedz pracownikowi ochrony, żeby zadzwonił po karetkę i policję,
A potem poproś dyżurnego z recepcji o zestaw pierwszej pomocy.
Dziewczyna robi, co jej poleciłam, chwiejnie drobiąc na wysokich obcasach. Jest
wystrojona jak na rozmowę o pracę i chyba nie zdaje sobie sprawy, że bardzo, ale to bardzo się
na nią spóźni.
Co ten instruktor mówił o resuscytacji krążeniowo-oddechowej? (Przed objęciem
stanowiska w akademiku miałam szkolenie BHP).
Aha, tak. Skup się. Popatrz. I posłuchaj.
Skupiam się i z ulgą zauważam, że klatka piersiowa Jordana unosi się i opada. A więc
on nadal oddycha. Na szyi wyczuwam tętno, wyraźne i mocne. Jest nieprzytomny, ale nie
umiera - przynajmniej na razie. Donica ześliznęła się bokiem, po skroni, za ucho, a potem
huknęła go mocno w ramię. Ma kompletnie podartą koszulę.
A z otwartej rany na głowie nadal płynie krew. Rozważam zdarcie z siebie własnego T-
shirta i wykorzystania go jako bandaża - to by mi chyba nie przysporzyło szczególnej
popularności wśród facetów z kółka szachowego - kiedy z limuzyny wysiada kierowca, a w tej
samej chwili przez frontowe drzwi domu studenckiego wypada Pete.
- Trzymaj, Heather. - Wciska mi w ręce zestaw pierwszej pomocy zabrany zza kontuaru
recepcji. - Zadzwoniłem już po karetkę.
- On nie żyje? - pyta nerwowo kierowca limuzyny, trzymając komórkę przy uchu.
Niewątpliwie rozmawia z tatą Jordana.
Przekazuję Pete'owi swoją kopertę z finansowego, a potem grzebię w zestawie pierwszej
pomocy i znajduję zrolowany bandaż. Przyciskam go do rany. Niemal natychmiast przesiąka
ciemną czerwienią.
- Znajdź mi jakiś ręcznik czy coś - mówię do Pete'a, nadal tym dziwnym, spokojnym
głosem, który zupełnie nie brzmi jak mój. Może to mój przyszły głos. Wiecie, ten, którym będę
mówiła podczas praktyki medycznej, kiedy już zrobię dyplom. - W składziku leżą ręczniki po
letniej konferencji na temat kwaterowania studentów.
Pete puszcza się biegiem. Zaczynają się gromadzić ludzie, mieszkańcy Fisher Hall i
faceci z kółka szachowego z parku. Wszyscy ochoczo udzielają porad lekarskich.
- Podnieś mu głowę - poucza mnie jeden z dilerów narkotyków.
- Nie, unieś mu nogi - mówi ktoś inny. - Jeśli twarz jest czerwona, to unieś głowę. Jeśli
jest blada, to unieś nogi.
- On ma czerwoną gębę, facet.
- To tylko od tej całej krwi.
- Hej, czy to nie jest Jordan Cartwright?
Pete wraca z kilkoma czystymi, białymi ręcznikami. Pierwszy robi się czerwony mniej
więcej po minucie. Drugi chyba podziałał. Krew przestaje tryskać w takim alarmującym
tempie.
- Jak to się stało? - pytają wszyscy.
Jakiś człowiek z kółka szachowego służy informacją:
- Ja widziałem. Miała pani dużo szczęścia. Ta donica leciała prosto na panią. Gdyby
pani nie odskoczyła na bok...
Policjanci pojawiają się jeszcze przed karetką, jednym okiem zerkają, co robię, i
najwyraźniej pochwalają moje działania, bo zaczynają rozganiać tłum, mówiąc gapiom, że
pokaz już się skończył.
Wołam gorączkowo:
- Weźcie zeznania od świadków! Ta donica nie spadła ot tak! Ktoś ją musiał zepchnąć!
Wszyscy gromadzą się wokół policjantów, każdy chce opowiedzieć swoją historię. Mniej
więcej właśnie wtedy z budynku wypada Rachel, stukając wysokimi obcasami.
- Och, Heather! - woła, omijając kawałki betonu, grudy ziemi i łodygi pelargonii. - Och,
Heather! Właśnie się dowiedziałam. Czy on... Czy on zaraz...?
- Na razie oddycha - mówię. Wciąż przyciskam ręcznik do rany, która na szczęście już
nie krwawi. - Gdzie ta karetka?
Karetka podjeżdża właśnie w tym momencie, ekipa wyskakuje ze środka i, szczęśliwie,
przejmuje dowodzenie. Z niewymowną ulgą ustępuję im miejsca. Rachel obejmuje mnie
ramieniem, kiedy patrzymy, jak sanitariusze sprawdzają, czy Jordan daje oznaki życia.
Tymczasem jeden z policjantów wchodzi do budynku, a drugi podnosi z ziemi co większe
kawały betonu i spogląda na mnie.
- Kto tu dowodzi? - pyta. Rachel odpowiada:
- Chyba ja.
- Ma pani pojęcie, skąd to mogło spaść? - pyta policjant, podnosząc odłamek donicy.
- No cóż, wygląda na jedną z takich betonowych donic z tarasu Allingtonów - mówi
Rachel. Obraca się i wskazuje w górę. Mruży oczy i spogląda na mnie. - Nie mam pojęcia, jak
to się mogło stać. Może wiatr?
Wprawdzie trzęsę się z zimna, ale nie z powodu wiatru. Dzień jest bardzo ciepły jak na
jesień.
Magda, która do nas dołączyła, zgadza się chyba ze mną.
- Dzisiaj nie ma wiatru - mówi. - W New York One powiedzieli, że cały dzień będzie
ładna pogoda.
- Żadnej z tych donic nigdy wcześniej nie zwiało — zauważa Pete. - A pracuję tu od
dwudziestu lat.
- No cóż, chyba nie sugerujesz, że ktoś ją zepchnął - mówi Rachel z przerażoną miną. -
Studenci nie mają dostępu do tarasu...
- Studenci. - Policjant patrzy na nas i mruży oczy. - To jakiś akademik?
- Dom studencki - Rachel i ja poprawiamy automatycznie, jednym głosem.
Sanitariusze układają Jordana na noszach, a potem wsuwają je do karetki. Kiedy
zamykają drzwi, spoglądam na Rachel.
- Powinnam z nim pojechać - mówię.
- Oczywiście, że powinnaś - mówi łagodnie i lekko mnie popycha. - Jedź. Ja się zajmę
tutaj wszystkim. Zadzwoń do mnie i daj mi znać, co z nim.
Obiecuję, że tak, i biegnę za sanitariuszami, pytając, czy mogę się z nimi zabrać do
szpitala. Zachowują się wobec mnie bardzo fajnie i pozwalają mi usiąść z przodu.
Mogę jednak zajrzeć przez to wewnętrzne okienko i zobaczyć, co sanitariusz robi z
Jordanem. Właśnie go pyta, jaki mamy dzień tygodnia. Najwyraźniej Jordan odzyskuje
przytomność. Nie wie jednak, jaki mamy dzień tygodnia, i tylko jęczy w odpowiedzi, jak ktoś,
kto chciałby wracać do snu.
Chcę podpowiedzieć, żeby go spytali, z kim jest zaręczony, ale zmieniam zdanie, bo to
by było za bardzo wredne.
Kiedy odjeżdżamy spod akademika, zauważam, że Rachel, Sarah, Pete i Magda stoją
razem na chodniku i patrzą za nami z troską.
To wtedy dociera do mnie, z czymś w rodzaju ukłucia, że okay, tak, może nie mam
chłopaka.
Ale za to mam rodzinę.
Może nieco dziwaczną.
Ale ją mam.
18
W ciągu prawie czterech miesięcy, które przepracowałam na Uniwersytecie
Nowojorskim, odwiedziłam chyba wszystkie ostre dyżury na Manhattanie z rozmaitymi
chorymi albo zranionymi studentami. St. Vincent's raczej nie należy do moich ulubionych
szpitali. W poczekalni jest telewizor, owszem, ale zawsze przełączają go na telenowele, a w
automacie ze słodyczami regularnie brakuje batonów Butterflnger.
Poza tym mnóstwo ćpunów przychodzi tu wmawiać dyżurnym pielęgniarkom, że
naprawdę potrzebują morfiny na swoje tajemnicze bóle w stopach. Przez parę chwil
obserwowanie ich może bawić, ale kiedy pojawiają się symptomy odstawienia, narkomani
robią się agresywni, a wtedy strażnik ochrony musi ich wyrzucać, a oni walą w okna i
generalnie bardzo utrudniają człowiekowi skoncentrowanie się na magazynie „Jane” czy co
tam akurat mam pod ręką do czytania.
Chociaż poczekalnia w St. Vincent's jest beznadziejna, personel medyczny mają
świetny. Zadają mi na temat Jordana przeróżne pytania, na które nawet nie umiem
odpowiedzieć. Ale kiedy tylko podaję jego pełne nazwisko, błyskawicznie odwożą go na salę
zabiegową, omijając całą kolejkę pacjentów, no bo wiecie, nawet lekarze słyszeli kiedyś o Easy
Street.
Odwiedzających wpuszcza się na oddział pozabiegowy tylko na pierwszych pięć minut
każdej godziny zegarowej, więc wyrzucają mnie do poczekalni. Ale wypełniam sobie czas
rozsądnie, dzwoniąc do taty Jordana, żeby mu przekazać szczegóły wypadku.
Pan Cartwright jest zrozumiale wytrącony z równowagi informacją, że jego ulubiony
wykonawca solowy - och i przy okazji syn - został znokautowany donicą z pelargonią, więc nie
biorę tego osobiście, kiedy rozmawia ze mną przez telefon bardzo szorstko. Nasza ostatnia
rozmowa też nie potoczyła się zupełnie gładko - ta, w której mi powiedział, że każe Jordanowi
rzucić Tanie i „w try miga mi go przyśle”, jeśli tylko przestanę żądać, żeby na następnym
albumie znalazły się moje własne utwory.
Pan Cartwright to jednak drań. Być może dlatego Cooper nie rozmawiał z nim prawie
od roku.
Kiedy kończę rozmowę z ojcem Jordana i Coopera, nie wiem, do kogo jeszcze
mogłabym zadzwonić. Chyba powinnam zawiadomić Coopera, że jego brat został ranny.
Ale Cooper na pewno mnie zapyta, co tak w ogóle robił Jordan pod Fisher Hall. I
prawdę mówiąc, ja nie jestem najlepszym kłamcą na świecie. Mam po prostu wrażenie, że
Cooper z miejsca przejrzy moje próby mydlenia mu oczu. Więc siadam na plastikowym krześle
w kącie poczekalni i zamiast jeszcze gdzieś dzwonić, zabawiam się obserwowaniem pacjentów.
To zupełnie jak Szok na ostrym dyżurze na Learning Channel, tylko na żywo. Widzę jowial-
nego pijaczka z zakrwawioną ręką, zatroskaną matkę z niemowlakiem, którego oblała
cappuccino, dzieciaka w szkolnym mundurku z wielką szramą na brodzie, którego
przyprowadza zakonnica, robotnika budowlanego ze złamaną nogą i kilka kobiet latynoskiego
pochodzenia, które nie mają żadnych ewidentnych objawów chorobowych, ale za to
rozmawiają bardzo głośno, póki nie nakrzyczy na nie dyżurna pielęgniarka.
Siedzę przez jakieś dwadzieścia minut, a potem strażnik ochrony informuje, że wszyscy
oczekujący mają teraz pięć minut na odwiedzenie swoich bliskich na oddziale pozabiegowym.
Drepczę więc potulnie za zakonnicą, zatroskaną mamą i latynoskimi damami przez podwójne
drzwi, a potem szukam Jordana.
Znów jest nieprzytomny, a przynajmniej ma zamknięte oczy. Białe bandaże na jego
głowie kontrastują wyjątkowo ostro z ciemną opalenizną (jego rodzice mają naprawdę
przyjemną letnią willę w Hamptons. W basenie jest nawet wodospad i wszystko). Jego łóżko
na kółkach ustawiono w dość zacisznym, odległym kącie oddziału, a kiedy pytam, pielęgniarka
mówi mi, że szykują dla niego miejsce na oddziale na górze. Na razie czekają jeszcze na
wywołanie rentgena, ale prawdopodobnie doznał wstrząsu mózgu.
Chyba muszę mieć bardzo zmartwioną minę, bo pielęgniarka uśmiecha się, kładzie dłoń
na moim ramieniu i mówi:
- Proszę się nie przejmować. Jestem pewna, że w mig znów będzie skakał po scenie.
Mimo zapewnień pielęgniarki nie mogę się przemóc i zostawić go tam swojemu losowi.
W głowie mi się nie mieści, że nikt z jego rodziny jeszcze się nie pojawił! Więc kiedy moje pięć
minut stania i gapienia się na Jordana dobiega końca, wracam na krzesło w poczekalni.
Decyduję, że zostanę tam, póki go nie przeniosą na górę albo dopóki nie przyjdzie tu ktoś z
krewnych. Po prostu pokręcę się tu, zanim nie przyjadą. A wtedy...
A wtedy sama nie wiem, co zrobię. Jestem przekonana - na sto procent przekonana,
bardziej pewna, niż kiedykolwiek byłam pewna czegoś, co w sumie nie znaczy wiele, ale
nieważne - że ktoś dopiero co usiłował mnie zabić.
Prawda? No, co powiedział tamten facet z kółka szachowego? „Dobrze, że się pani
odsunęła, bo to leciało prosto na panią”.
A tym kimś, kto zepchnął donicę z kwiatkiem, mógł być wyłącznie Christopher
Allington. Kto inny miałby dostęp do tarasu jego rodziców? Kto inny miał powód, żeby zrzucać
mi na głowę doniczki z pelargoniami? To nie było planowane morderstwo - niemożliwe. Skąd
miałby wiedzieć, że akurat wtedy będę wracała z powrotem do budynku?
Nie, musiał po prostu spojrzeć na dół, stwierdzić, że przeznaczenie działa na jego
korzyść, i strącić donicę. Gdybym się nie odsunęła, uderzyłaby we mnie, a nie w Jordana. I
pewnie by mnie zabiła. W przeciwieństwie do mojego byłego narzeczonego nie mam takiej
znów twardej głowy.
Dlaczego jednak Chris chce zabić właśnie mnie? Tylko dlatego że podejrzewam go o
morderstwo? Podejrzewanie kogoś o morderstwo, a posiadanie dowodów na to, że ktoś
mordercą jest, to dwie zupełnie różne sprawy. Jaki niby dowód mogłabym posiadać, zdaniem
Chrisa? Oczywiście, poza prezerwatywą, która dowodzi tylko, że bywa napalony, ale nie, że jest
mordercą. Nie mam na niego nic. Nie mam nawet dowodu na to, że faktycznie popełniono
jakieś zbrodnie.
No więc czemu usiłuje mnie zlikwidować? Czy nie naraża się na jeszcze większe ryzyko,
usiłując mnie zabić, zamiast się na jakiś czas przyczaić? Zwłaszcza że w sprawie Elizabeth i
Roberty nikt nie podejrzewa morderstwa...
W każdym razie nikt poza mną.
Głęboki znajomy głos przerywa moje medytacje. Odrywam wzrok od chrapiącego
ćpuna, na którego się bezwiednie gapiłam, i podnoszę oczy na spokojną, uśmiechniętą twarz
Coopera.
...i nagle robi mi się słabo.
- Heather - mówi z przyjazną nonszalancją, siadając na plastikowym krześle obok mnie.
- Hm. - Tylko tyle przychodzi mi na myśl. Bystre, co? Po głębokiej wewnętrznej walce
dodaję do tego jeszcze: - Cześć.
Cooper obrzuca łagodnie zaciekawionym spojrzeniem chrapiącego ćpuna. W swoich
wytartych, dopasowanych dżinsach i czarnej skórzanej kurtce wygląda tak, że miałoby się
ochotę go zjeść. Nawet apetyczniej niż roladki Ho Hos. To znaczy Cooper. Nie ćpun.
- A więc? - mówi tym samym tonem lekkiej pogawędki. - Co tam u ciebie słychać?
Najpierw robi mi się zupełnie zimno, a potem bardzo gorąco. To totalnie nie fair, żeby
ten facet miał na mnie taki wpływ. A przecież nawet nigdy nie zaprosił mnie na randkę! Okay,
zaproponował, żebym się do niego wprowadziła, ale hej! Zrobił to z litości. I mieszkam na
zupełnie osobnym piętrze. Z zupełnie osobnymi zamkami w drzwiach. Których nigdy w sumie
nie zamykam, ale czy on sobie kiedykolwiek zadał trud, żeby to sprawdzić? Nie!
- Nic specjalnego - mówię i mam nadzieję, że nie zauważy, jak mocno mi bije serce pod
T-shirtem. - Czy dzwonił do ciebie... Hm... tata?
- Nie - mówi Cooper. - Twoja przyjaciółka Patty. Kiedy przyszła do ciebie do biura,
zabrać cię na lunch, Magda powiedziała jej, co się stało. Patty była z dzieckiem, gdyby nie to,
sama by tu przyjechała.
- Och - mówię. Na śmierć zapomniałam, że byłam umówiona z Patty. Zerkając na zegar
wiszący w poczekalni, widzę, że jest już po drugiej. -No cóż.
- Ale nie była w stanie wyjaśnić mi - mówi Cooper - co się tak właściwie stało.
I to wtedy wszystko się ze mnie wylewa.
Wcale tego nie chcę. Wcale nie tak miało być. Ale po prostu... No cóż, chyba dlatego
właśnie Cooper jest takim dobrym detektywem. W jego głębokim głosie kryje się coś takiego,
że człowiek z miejsca ujawnia wszystko, co wie...
No cóż, może nie wszystko. Udało mi się nie wygadać ani słowa na temat tego
wszystkiego, co robiliśmy z Jordanem na chodniku w holu domu Coopera. Nikt nie wydrze ze
mnie tej informacji.
Ach, no i tego, że chciałabym, no, wiecie, zerwać z Coopera ubranie zębami.
Ale cała reszta wylewa się ze mnie obfitą falą, zupełnie jak gorąca czekolada w stołówce
akademika, kiedy czasem Magda wsypuje do pojemnika miks, ale nikt go jeszcze dobrze nie
zamieszał...
Opowiadam mu, zaczynając od konkursu śpiewania z playbacku poprzedniego
wieczoru, kiedy po raz pierwszy zaczęłam podejrzewać, że to Christopher Allington był zabójcą
Elizabeth i Roberty, a kończąc na pelargonii, która spadła na Jordana. Pomijam ten fragment,
w którym jego brat i ja utworzyliśmy bestię o dwóch głowach na podłodze holu jego domu.
Kiedyś udało mi się podsłuchać Coopera w akcji, kiedy rozmawiał ze swoimi klientami.
Pralko-suszarka stoi na tym samym piętrze co jego gabinet, tuż przy kuchni, a ja prałam tam
właśnie swoją obciskającą bieliznę (której używam wyłącznie na specjalne okazje, na przykład
seminaria dla pracowników albo warsztaty podnoszenia świadomości wielokulturowej), kiedy
spotkał się z ludźmi, którzy go zatrudnili. Mówi do nich tym totalnie spokojnym, opanowanym
tonem...
.. .kompletnie innym głosem, jak się okazuje, niż ten, którym posługuje się wobec
niepłacącej klienteli.
- Heather, czyś ty oszalała? - Ma naprawdę wściekłą minę. Mówi, jakby był naprawdę
wściekły. - Poszłaś porozmawiać z tym facetem?
Miło byłoby myśleć, że jest taki zły, bo wiedząc, że otarłam się o śmierć, nareszcie sobie
uświadomił, jak się przedstawiają jego prawdziwe uczucia względem mojej osoby.
Ale chyba osiągnęłam tylko to, że jeszcze umocnił się w podejrzeniach, że jestem
kompletną i totalną wariatką.
- Dlaczego się na mnie drzesz? - pytam ostro. - To ja tu padłam ofiarą!
- Nie, nieprawda. To Jordan padł ofiarą. A gdybyś mnie tylko posłuchała...
- Ale gdybym cię słuchała, nie dowiedziałabym się, że to Chris Allington jest
niebezpiecznym psychopatą, którego szukaliśmy!
- Teoria, na którą nadal nie masz żadnego dowodu. - Cooper kręci głową. Ma takie
ciemne, gęste Włosy, które za rzadko obcina i które nadają mu wygląd zdecydowanego
nonkonformisty. - Tę donicę mógł strącić każdy. Skąd wiesz, że ogrodnik Allingtonów nie
podlewał roślin i jej przypadkiem nie zrzucił?
- Dokładnie na mnie? Czy to nie jest dziwny zbieg okoliczności? Biorąc pod uwagę, że
zaledwie poprzedniego wieczoru zadawałam sporo pytań Chrisowi Allingtonowi?
Przysięgam, że widzę, jak w tym momencie Cooperowi drgnęły kąciki warg.
- Nie gniewaj się, Heather, ale wątpię, żeby twoje umiejętności śledcze miały
wprowadzić Chrisa Allingtona w morderczy szał.
Okay, może i nie jestem żadną panną Marple. Ale nie musi tego aż tak podkreślać.
- Mówię ci, on mnie usiłował zabić. Czemu nie chcesz mi uwierzyć? -prawie krzyczę. -
Czy ty nie widzisz, że ja już nie jestem głupia, małą, nastoletnią piosenkareczką i że mogę
faktycznie wiedzieć, co mówię?
Jeszcze nie skończyłam, a już żałuję, że to powiedziałam. Co ja wyrabiam? Co ja
wyrabiam? To jest facet, który, nawet przeze mnie nieproszony, zaoferował mi dach nad
głową, kiedy nie miałam gdzie się podziać... No cóż, pomijając gościnny pokój na strychu Patty
i Franka.
Czy mogłabym być jeszcze bardziej niewdzięczna?
- Przepraszam - mówię, czując, jak zasycha mi w ustach z przerażenia. -Nie chciałam
tego powiedzieć. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ja po prostu... Jestem chyba trochę
zdenerwowana. No, wiesz. To ten stres.
Cooper spogląda na mnie z kompletnie nieodgadniona miną.
- Wcale cię nie uważam za głupią, małą, nastoletnią piosenkareczkę. -Tylko tyle mówi, a
w jego głosie pobrzmiewa lekkie zdziwienie.
- Wiem - mówię szybko. O Boże, czemu ja nigdy nie umiem trzymać języka za zębami?
No czemu?
- Ja po prostu czasem martwię się o ciebie - ciągnie Cooper, zanim zdążyłam jeszcze coś
dodać. - Wplątujesz się w różne historie... Ten cały numer z moim bratem...
Jaki cały numer? Czy on chce powiedzieć... mój związek z jego bratem? Czy chodzi mu
może o wczorajszy wieczór? Och, proszę, niech się okaże, że nie czytał „Post”...
- I przecież nie masz nikogo bliskiego. - Znów kręci głową. - Ani rodziny, ani nikogo, kto
by się tobą zajął...
- Ty też nie masz - przypominam mu.
- To co innego - mówi.
- A to niby czemu? - mówię. - Bo jestem od ciebie młodsza? - Ale co to jest siedem lat,
tak na dobrą sprawę? Książę Karol był starszy od lady Diany o dwanaście lat... No cóż, im w
sumie nie wyszło, ale kto powiedział, że musimy powtarzać ich błędy? To znaczy gdybyśmy
mieli kiedyś z Cooperem zostać parą. Żadne z nas nie przepada przecież za grą w polo.
- Poza tym - mówię, przypominając sobie, co widziałam przez szybę karetki - ja mam
rodzinę. W pewnym sensie. Jest przecież Rachel i Magda, i Pete, i Patty, i ty...
Tego ostatniego nie chciałam powiedzieć. Ale wyrwało mi się i zawisło w powietrzu
między nami. Ty. Ty jesteś częścią mojej rodziny, Cooperze. Mojej zastępczej rodziny, teraz,
kiedy wszyscy moi prawdziwi krewni siedzą w więzieniu albo zwiali z kraju. Gratulacje!
Cooper tylko patrzy na mnie jak na wariatkę (co za niespodzianka). Więc dodaję
głupkowato:
- I Lucy też.
Cooper powoli wypuszcza powietrze z płuc.
- Jeśli naprawdę poważnie sądzisz, że to się nie stało przypadkowo - mówi na koniec,
ostentacyjnie ignorując moją mówkę na temat: „Jesteśmy jedną wielką rodziną” (nie myślcie,
że nie zwróciłam na to uwagi) - i naprawdę uważasz, że ktoś cię usiłuje zabić, to moim
zdaniem powinnaś zawiadomić policję.
- Próbowałam - przypominam mu. - Zapomniałeś?
- Nie. Ale tym razem ja pójdę z tobą i mam zamiar się upewnić, że... Jego głos cichnie,
kiedy do poczekalni wpada drobna atrakcyjna brunetka i pędzi w stronę recepcji, bardzo
zdyszana i ubrana w skórzaną minispódniczkę, z lewą dłonią mocno obciążoną zaręczynowym
pierścionkiem z brylantem.
Dobra, i co z tego, że nie widzę pierścionka z mojego miejsca? I tak wiem, kim ona jest.
Widziałam, jak trzymała w ustach same wiecie co mojego byłego narzeczonego. Jej obraz
wyrył się raz na zawsze na siatkówce moich oczu.
- Przepraszam - mówi cicho do recepcjonistki o kamiennej twarzy. - Ale jak rozumiem,
jest tu mój narzeczony. Jordan Cartwright. Kiedy mogę go zobaczyć?
Tania Tracę, kobieta, która zajęła moje miejsce w sercu i mieszkaniu Jordana - nie
wspominając już o mojej pozycji na listach przebojów.
- Zabawne - zauważa Cooper. - Wygląda, jakby całkiem nieźle znosiła ten wstrząs.
Zerkam na niego z zaciekawieniem, a potem przypominam sobie, że on nawiązuje do
czegoś, co mu powiedziałam jakiś czas temu, zaraz po tym, jak się do niego wprowadziłam.
- Och, jasne - mówię. - Bo jest naćpana lekami przeciwbólowymi. Ale rozumiesz,
Cooper, nie możesz zaliczyć tylu operacji plastycznych i spodziewać się, że będziesz wiódł życie
pozbawione bólu. Przecież oni ją praktycznie poskładali od podstaw. W rzeczywistości nosi
3XL.
- Jasne - mówi Cooper. - Wygląda na to, że mój brat znalazł się wreszcie w dobrych
rękach. To co, idziemy?
Idziemy.
I najwyższa pora, moim zdaniem.
19
Pierwszą osobą na Szóstym Komisariacie, której relacjonują swoją historią, jest ładna
kobieta o nieco zmęczonej twarzy, siedząca przy biurku recepcji. Ma długie czarne włosy
upięte w kok, który jak rozumiem, stanowi regulaminową fryzurą policjantek.
Notują sobie w myślach, że mam nie studiować kryminalistyki.
Kobieta kieruje nas do takiego pyzatego facecika siedzącego za biurkiem. Powtarzam
mu swoją historię. Jak recepcjonistka, minę ma znudzoną... dopóki nie dochodzę do
fragmentu o Jordanie. Wszyscy się ożywiają na wzmiankę o Easy Street.
Pyzaty facecik każe nam poczekać parę minut, a potem zostajemy wprowadzeni do
czyjegoś bardzo czystego gabinetu. Siedzimy przed bardzo schludnym biurkiem przez jakąś
minutę czy dwie, zanim do środka wchodzi właściciel gabinetu, a ja widzę, że to nie kto inny,
tylko żujący cygara detektyw Canavan.
- To pan! - Prawie krzyczę na jego widok.
- To pani! - On prawie krzyczy w odpowiedzi. Trzyma styropianowy kubek z kawą i,
jakżeby inaczej, pączka. Na pierwszy rzut oka krispy kreme z lukrem. Szczęściarz jeden.
- Czemu tym razem zawdzięczam tę przyjemność, panno Wells? - pyta. -Zaraz, proszę
nic nie mówić. Nie chodzi przypadkiem o to, że ktoś chciał ukatrupić członka Backstreet Boys,
co?
- Członka Easy Street - poprawiam go. - I owszem, właśnie o to chodzi. Detektyw
Canavan siada za swoim biurkiem, wyjmuje z ust niezapalone cygaro, odrywa kawałeczek
pączka i macza go w kawie. Potem wkłada nasiąknięty kawą kęs pączka do ust, żuje go, połyka
i mówi:
- Ależ proszę mnie oświecić, nalegam.
Zerkam na Coopera, który trwał milcząco u mojego boku już dwa razy, kiedy
recytowałam swoją opowieść. Widzę, że i teraz nie będzie z niego żadnej pociechy, zaczynam
więc opowiadać po raz trzeci, zastanawiając się, czemu Cooper w ogóle wydaje mi się taki
atrakcyjny, skoro czasami potrafi być tak kompletnie niekomunikatywny.
Detektyw Canavan, słuchając mnie, zaplata dłonie za głową i ryzykownie przechyla się
w tył na krześle. Albo zapomniał użyć antyperspirantu, albo po prostu bardzo mocno się poci,
bo ma wielkie mokre plamy pod pachami. Nie wygląda, żeby go to w jakiś sposób krępowało.
- A zatem - mówi detektyw Canavan w kierunku zacieków na suficie, kiedy już
skończyłam - teraz uważa pani, że to syn rektora Uniwersytetu Nowojorskiego jest zabójcą?
- No cóż - odpowiadam z wahaniem. Bo kiedy on to tak ujmuje, wszystko zaczyna
brzmieć jakoś... głupio. - Tak, chyba tak.
- Ale nie ma pani żadnego dowodu. Jasne, nasz obecny tu kolega ma tę prezerwatywę.
Prezerwatywę, która może należeć do syna rektora, a my możemy tego dowieść. Tylko że ten
dowód nie zostałby uznany przez żaden sąd. I nie ma pani żadnego dowodu, że w ogóle
popełniono morderstwo, pomijając tę doniczkę, która mogła spaść przypadkowo...
- Ależ te donice stały tam od lat - przerywam. - I żadna z nich nigdy nie spadła, aż do
dzisiaj...
- Raport koronera w sprawie obu dziewczyn stwierdza, że przyczyną zgonu był
wypadek. - Detektyw Canavan przestaje gapić się na sufit i patrzy na mnie. - Proszę posłuchać,
panno... Nadal panno?
Zaczynam się bezsensownie rumienić. Może gdyby nie Tania Tracę, już nie byłabym
panną. Chociaż wątpię, żeby ta zmiana stanu cywilnego potrwała długo.
- Proszę się do mnie zwracać per „pani” - odpowiadam stanowczo. Detektyw Canavan
kiwa głową.
- Zupełnie jak moja żona. No cóż, pani Wells, proszę posłuchać. Dzieciaki w tym wieku
są bezmyślne. Wypadki są główną przyczyną zgonów wśród osób między siedemnastym a
dwudziestym piątym rokiem życia. Młodzież chce się sprawdzić, podejmuje niepotrzebne
ryzyko...
- Nie te dziewczyny - odpowiadam twardo.
- Może i nie. Rzecz w tym, panno Wells, że nie ma pani na tego faceta absolutnie nic.
Nawet nie ma pani konkretnego morderstwa. Jeśli ten Backstreet Boy umrze, może wtedy coś
będziemy mieli. Ale niewykluczone, że koroner uznałby to za wypadek.
- No cóż... - mówię. Muszę przyznać, że czuję się bardzo zawiedziona. Tym razem
detektyw Canavan nie wyśmiał mnie prosto w oczy, przyznaję, ale nie zrobił też żadnej notatki.
Podnoszę swój plecak.
- Przepraszam, że marnowałam pana czas. Po raz kolejny. - Wstaję, a detektyw Canavan
patrzy na mnie jak na kretynkę.
- A dokąd się pani wybiera? - pyta ostro. - Proszę siadać. Jeszcze z panią nie
skończyłem.
Siadam z powrotem, skonsternowana.
- Ale po co? - pytam detektywa Canavana, być może bardziej szorstko, niż zamierzałam.
- Przecież widzę, że pan mnie uważa za osobę pomyloną. Więc dlaczego mam tu jeszcze
siedzieć? Mogę iść, dać się z siebie pośmiać moim własnym znajomym. - Uparcie odwracam
spojrzenie od twarzy Coopera. - Nie potrzebuję do tego oficerów policji.
Detektyw Canavan kończy pączka, a potem podnosi cygaro. Spogląda na Coopera.
- Ma temperamencik - zauważa, skinieniem głowy wskazując na mnie.
- O, nie da się ukryć - z powagą zgadza się Cooper.
- Zaraz. - Spoglądam to na jednego z nich, to na drugiego, i zaczynam coś podejrzewać.
- Wy się znacie, panowie?
Cooper wzrusza ramionami.
- Widywałem go w okolicy - mówi, mając na myśli detektywa Canavana.
- W tej dzielnicy nie da się pomachać zdechłym kotem, żeby ten osobnik się o tym nie
dowiedział. Wiecznie przesiaduje z kamerą w krzakach albo czai się za samochodem, śledząc
niewierne żony biednych frajerów - mówi detektyw Canavan, mając na myśli Coopera.
- Świetnie - mówię, czując, że sytuacja przerasta mnie jeszcze bardziej niż zwykle. - Po
prostu świetnie. Mam nadzieję, że ubawił panów ten mały żarcik moim kosztem...
- Czy ja wyglądam, jakbym się śmiał? - pyta ostro detektyw Canavan. -Czy pani widzi na
mojej twarzy chociaż ślad rozbawienia? Ten pani chłopak, też wcale nie widzę, żeby on się
śmiał.
- Nie widzę w tej sytuacji absolutnie nic śmiesznego - mówi Cooper. Patrzę na niego.
Nie uśmiecha się. I nie zaprotestował, zauważyłam, kiedy został nazwany moim chłopakiem.
Przenoszę wzrok na detektywa Canavana.
- To nie jest mój chłopak - oświadczam głośno. Po co, nie mam zielonego pojęcia. Ale
jestem pewna, że policzki mam już szkarłatne.
Detektyw Canavan kiwa do mnie głową, jakbym powiedziała coś w rodzaju: „A niebo
jest niebieskie”.
- Proszę posłuchać, pani Wells - mówi. - Mamy naprawdę spory odsetek pomyleńców,
jak to pani określa, którzy przychodzą do nas meldować o rozmaitych przestępstwach, które
mogły mieć miejsce, ale równie dobrze mogły miejsca nie mieć. Niektórzy z tych pomyleńców
to uczciwi obywatele, którzy szczerze chcą pomóc policji. Ja bym panią umieścił w tej właśnie
kategorii. Spełniła pani obywatelski obowiązek, dzieląc się podejrzeniami w tej sprawie, a ja, w
swoim czasie, zajmę się nimi.
- Naprawdę? - Z miejsca się ożywiam. - Naprawdę pan się zajmie? Przesłucha pan
Chrisa?
- Zrobię to. - Detektyw Canavan z powrotem wkłada cygaro w zęby. -Dyskretnie. To
moja praca. Ale to nie jest, proszę pamiętać, pani praca. Poważnie panią ostrzegam, pani
Wells, proszę się więcej do tej sprawy nie mieszać.
- Bo uważa pan, że Christopher Allington mógłby spróbować i mnie zabić? - pytam bez
tchu.
- Bo uważam, że Christopher Allington może panią podać do sądu za zniesławienie i w
dodatku wygrałby tę sprawę z łatwością. - Detektyw Canavan ignoruje rozczarowanie na mojej
twarzy. - Pani Wells, sugeruje pani nie tylko, że Christopher Allington jest seryjnym zabójcą,
ale także zabójcą dość inteligentnym, żeby nie zostawiać za sobą żadnych śladów, pomijając
być może prezerwatywę. Nie ma nawet żadnych śladów, że w ogóle popełniono tu jakieś
przestępstwa. Muszę panią rozczarować, ale z mojego doświadczenia wiem, że mordercy wcale
nie są tacy bystrzy. Najczęściej to niesłychanie głupi ludzie. Właśnie dlatego zabijają: są tak
ograniczeni intelektualnie, że nie widzą innego wyjścia.
Detektyw Canavan marszczy w zamyśleniu gęste siwe brwi i ciągnie:
- I chociaż wiele się wokół tego robi szumu w mediach, sam jeszcze nie spotkałem
żadnego seryjnego mordercy, a prowadziłem śledztwa w sprawie ponad siedmiuset zabójstw.
Więc sugeruję, żeby pani zachowywała się dyskretnie, kiedy chodzi o tego Christophera
Allingtona. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby straciła pani pracę.
Jestem tak rozczarowana, że chyba w żaden sposób nie zdołam tego ukryć. Zgarbiona, z
głową schowaną między ramionami, mruczę:
- Dziękuję panu.
Detektyw Canavan podsuwa mi swoją wizytówkę, mówi, że mam do niego zadzwonić,
jeśli wpadnie mi na myśl cokolwiek, co mu pomoże w śledztwie. Potem zadaje Cooperowi parę
pytań na temat jakiejś sprawy, bo widział go węszącego w sąsiedztwie. Wreszcie wychodzimy.
Cooper zatrzymuje dla nas taksówkę i przez całą drogę do domu zachowuje pozory
niewzruszonej powagi. Wydaje się, że wziął sobie do serca moje oskarżenie - że widzi we mnie
tylko byłą gwiazdkę - i stara się ze wszystkich sił udowodnić, że wcale tak nie jest. Mówi mi
nawet w taksówce, że detektyw Canavan to taki porządny człowiek i zdolny oficer śledczy, i
jeśli w Fisher Hall jest jakaś tajemnica do zgłębienia, to zgłębi ją właśnie Canavan.
Co sprawia, że czuję się lepiej. Odrobinę.
Kiedy już znajdujemy się w domu - wiem, że właściwie powinnam wracać do biura, ale
skoro już i tak tu jestem, postanawiam zabrać Lucy na krótki spacer - zatrzymuję się na
moment przed zabytkowym lustrem w złoconych ramach w głównym holu, żeby poprawić
szminkę, a Cooper wraca do swojego gabinetu odsłuchać wiadomości. Już się rozejrzałam i
sprawdziłam, że wokół nie ma żadnych śladów po wczorajszej miłosnej szamotaninie na
chodniku.
Ale i tak omal nie dostaję ataku serca, kiedy Cooper wychodzi z gabinetu sekundę
później i pyta:
- A tak właściwie, co się dzieje między tobą a Jordanem? ..- O c-co ci chodzi?-jąkam Się.
- No cóż, co on w ogóle robił dzisiaj przed Fisher Hall?
- Och - wzdycham z ulgą. - Nic. Po prostu rozmawialiśmy.
- Aha. - Cooper opiera się o framugę drzwi, a jego błękitne oczy są jaśniejsze niż zwykle.
- Więc nie wiesz przypadkiem, co to za blondynka, z którą się całował na moich schodach?
Widziałem zdjęcie w „Post”?
O mało nie udławiłam się własnym językiem.
Że też on musiał to zobaczyć! Czy sprawy kiedykolwiek raczą się w życiu toczyć po mojej
myśli? Czy ja już wyczerpałam zasoby przysługującego mi fartu? No, wiecie, te dziesięć lat
pomyślności, które jak czytałam, przytrafiają się każdemu -jedna magiczna dekada, kiedy nic
złego się nie dzieje... A przynajmniej nic poważnie złego.
Czy moja dekada fartu już minęła? A jeśli tak, to czy mogłabym ją przerobić jeszcze raz
od początku? Bo nikt mnie nie spytał: „Hej, Heather, czy życzysz sobie, żeby twoja dekada
fartu wypadła między czternastym a dwudziestym czwartym rokiem życia, czy może wolisz od
dwudziestu czterech do trzydziestu czterech?” Wybrałabym to drugie. Naprawdę.
Kto by chciał, żeby najlepsze lata jego życia wypadły w szkole średniej?
Chyba ta skrajna konsternacja musiała się jakoś odbić na mojej twarzy, bo sekundę
później Cooper wyprostował się i mówi głosem, który brzmi, prawie, jakby faktycznie się o
mnie troszczył:
- Co się dzieje?
Na co ja mam ochotę wybuchnąć głośnym płaczem, tu i teraz.
- Nic - mówię. - Naprawdę.
Ale to nie jest nic. Bo, po pierwsze, nawet jeśli nikt mi nie wierzy, ja wiem -ja wiem - że
ktoś usiłuje mnie zabić. Po drugie, uprawiałam seks ze swoim byłym, który jest zaręczony z
kimś, kto robi o wiele ciekawszą karierę - i ma o wiele mniejszy tyłek - niż ja. A co najgorsze,
Cooper widział fotograficzne dowody mojej nierozwagi... A przynajmniej samych jej
początków.
- Coś nie gra - mówi Cooper, podchodząc i stając obok mnie przed lustrem. - Nie
zaprzeczaj. Pamiętaj, że jestem wyszkolonym obserwatorem. Kiedy się martwisz, pojawia ci
się między brwiami ta mała pionowa kreska... - Pokazuje na moje odbicie. - Popatrz sama.
Boże. On ma rację. Mam małą zmarszczkę zatroskania między brwiami. Mój Boże, jeśli
dalej tak pójdzie, do trzydziestki będę cała w zmarszczkach. Z pewnym wysiłkiem udaje mi się
rozluźnić mięśnie twarzy.
- Nic się nie dzieje - odpowiadam szybko, odwracając wzrok od swojego odbicia w
lustrze. -Naprawdę. Ta sprawa z Jordanem wczoraj wieczorem... To był taki pocałunek na
pożegnanie.
Cooper patrzy na mnie. Sceptycznie.
- Pocałunek na pożegnanie - powtarza.
- Tak. Bo wiesz, między nami to już naprawdę koniec. Między Jordanem a mną. -
Odchrząkuję. - No wiesz. Naprawdę, naprawdę koniec.
Cooper kiwa głową, chociaż nadal wygląda, jakby miał wątpliwości.
- Jasne - mówi. - No cóż, skoro twierdzisz...
- Oboje powinniśmy pójść w swoją stronę - przerywam mu, ciągnąc z coraz większym
zapałem. - Nareszcie. Tylko wiesz, trzeba nadać temu jakieś zakończenie, bo tak jak się sprawy
potoczyły... Kiedy ja wypadłam z domu, jak stałam, i tak dalej... No cóż, to nie było zdrowe.
Teraz możemy się już porozumieć. Oboje wiemy, że to już naprawdę... koniec.
- A więc jeśli to naprawdę, naprawdę koniec między wami - mówi Cooper -to co Jordan
robił dziś rano przed Fisher Hall, kiedy spadła na niego ta donica?
Choroba! Wyleciało mi z głowy!
Ale nie ma sprawy. Kontroluję sytuację.
- Ach, to? - mówię i śmieję się perliście. Tak! Udaje mi się nawet perliście zaśmiać.
Może w przyszłości jeszcze zrobię karierę aktorską, jak Britney i Mandy. Może powinnam
zrobić specjalizację z teatrologii? Któregoś dnia będę mogła na półce obok Nagrody Nobla
postawić Oscara. Zaraz. Czy Nagroda Nobla to statuetka czy medal? Nie pamiętam.
- Tak - mówię śmiało. - On mi tylko, hm, oddawał płytę, która została jeszcze w naszym
mieszkaniu.
- Płytę - mówi Cooper.
- Yhm - mówię. - Mój, hm, kompakt ze ścieżką dźwiękową do Tank Girl. Już nie da się
tego kupić. Jest bardzo rzadki.
- Rozumiem - mówi Cooper. Usiłuję nie zauważać, że teraz, kiedy zdjął skórzaną kurtkę,
jego bicepsy, nieco widoczne spod krótkich rękawów zwykłego, szarego T-shirta, są tak samo
wyraźnie zarysowane jak u jego brata...
Tyle że od prawdziwej pracy, a nie od ćwiczeń na siłowni, wiem. Kiedy człowiek jest
prywatnym detektywem, nie ogranicza się do biegania z aparatem fotograficznym.
Wyobrażam sobie, że Cooper musi... czyja wiem? Dźwigać różne rzeczy na przykład. I tak
dalej. Zastanawiam się, czy się czasem przy tym nie poci i czy nie musi zdejmować koszulki,
kiedy mu się robi gorąco...
Och. Naprawdę powinnam wracać do pracy.
Ale te wszystkie kwestie detektywistyczne o czymś mi przypomniały.
- Tak - mówię. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo ataku płaczu zostało zażegnane, czuję się
nieco odważniejsza. - A ponieważ Jordan i ja już wszystko sobie wyjaśniliśmy, mam ochotę,
wiesz, na małe świętowanie.
- Świętowanie - powtarza Cooper.
- Tak. Rozumiesz, nigdzie już nie bywam. Więc pomyślałam sobie: hej, a czemu się nie
wybrać dziś wieczorem na Bal Stokrotek.
- Bal Stokrotek? - Cooper nie odrywa wzroku od mojej twarzy. Mam nadzieję, że nie
sprawdza, czy nie kłamię. Ja naprawdę chcę iść na Bal Stokrotek. Tyle że nie z tych powodów,
które mu podałam.
- Tak - mówię. - To taki bal na cześć zarządu uniwersytetu i ludzi, którym przyznano
Stokrotki. No wiesz, za zasługi dla uczelni. Rachel dostanie taki medal.
To wcale nie jest moja wyobraźnia. W chwili, w której pada imię mojej szefowej, Cooper
nagle traci zainteresowanie rozmową. Podchodzi nawet do poczty, którą właśnie wrzucono
przez szczeliną drzwi wejściowych - ku wielkiemu zainteresowaniu Lucy - i wyrwawszy ją psu,
zaczyna przerzucać koperty.
- Rachel, tak? - mówi.
- Tak - odpowiadam. - Ale zaproszenia są po jakieś dwieście dolców. Zaproszenia na
bal. I Bóg świadkiem, że mnie na to nie stać. Ale tak się zastanawiałam, że przecież twój
dziadek był absolwentem tego uniwerku, tak? Więc założę się, że masz dostęp do darmowych
zaproszeń.
- Możliwe - mówi Cooper, dając Lucy, która żałośnie popiskuje, katalog J. Crew do
żucia.
- To czyja mogłabym może wziąć jedno? - pytam. Subtelnie. To ja. Miss Subtelności.
- Żebyś mogła śledzić Christophera Allingtona? - Cooper nawet nie podnosi oczu znad
poczty. - Nie ma mowy.
Szczęka mi opada.
- Ale...
- Heather, czy do ciebie dotarło chociaż słowo z tego, co mówił ten policjant? On się
tym zajmie. Dyskretnie. A ty się trzymaj z daleka. Jedyna rzecz, która cię spotka w nagrodę za
twoje wysiłki, to w najlepszym razie pozew do sądu.
- Przysięgam, że nie będę z nim rozmawiać. - Podnoszę prawą dłoń i układam trzy palce
w znak honorowej skautki. Tyle że ja nigdy nie byłam skautką, więc to się nie liczy. - Nie będę
się do niego zbliżać.
- Popraw mnie, jeśli się mylę - mówi Cooper - ale czy ty czasem nie jesteś przekonana,
że on cię dzisiaj usiłował zabić?
- No cóż, to właśnie chciałabym sprawdzić - mówię. - Daj spokój, Cooper, co się niby
może zdarzyć na Balu Stokrotek, na litość boską? Przecież nie spróbuje mi tam zrobić krzywdy
przy wszystkich...
- Nie, nie spróbuje - mówi Cooper. - Bo nie mam zamiaru spuścić cię z oka.
Mrugam z niedowierzaniem. Zaraz. Co on powiedział?
- Chcesz... Chcesz iść ze mną?
- Tylko dlatego, że jeśli nie będę cię pilnował, i to kto wie, co ci zleci na głowę
następnym razem. - Cooper odkłada pocztę. Jego błękitne oczy przewiercają mnie jak światła
reflektorów. - Zresztą widzę po twoich oczach, że zdołasz zorganizować sobie zaproszenie,
nawet jeśli będziesz musiała w tym celu uwieść jakiegoś Bogu ducha winnego asystenta
katedry geologii.
Jestem oszołomiona. Cooper zabiera mnie na Bal Stokrotek! Cooper Cartwright zabiera
mnie wieczorem na bal! To zupełnie jak...
No cóż, randka.
- Och, Cooper! -wzdycham. - Tak bardzo ci jestem wdzięczna! Nie masz pojęcia, ile to
dla mnie znaczy.
Cooper już idzie do swojego gabinetu, kręcąc głową. Zachowuje swoje myśli dla siebie,
ale jestem całkiem pewna, że nie usiłuje, tak jak ja, gorączkowo zdecydować, co ma na siebie
włożyć.
Faceci to mają dobrze.
20
Nie mogę się doczekać końca dnia pracy. Wszyscy dopytują się o zdrowie Jordana i
wpędzają mnie w poczucie winy, bo ja nawet nie wiem, jak on się czuje, ponieważ od chwili
opuszczenia szpitala moją uwagę nieco rozpraszało spotkanie z detektywem i zaproszenie na
randkę (no, prawie) przez mężczyznę moich marzeń, a także konieczność zdecydowania, co
mam na siebie włożyć na Bal Stokrotek, i tak dalej.
Więc dzwonię do St. Vincent's. Przełączają mnie chyba z sześć razy (aż tyle trwa ta cała
procedura ochrony prywatności, bo Jordan to wielka gwiazda) i wreszcie rozmawiam z kimś,
kto mi mówi (kiedy już zapewniłam, że nie jestem z prasy i nawet odśpiewałam kilka
pierwszych taktów Słodkiego miodu, żeby udowodnić, że naprawdę jestem osobą, za którą się
podaję), że stan Jordana określa się jako dobry, a lekarze oczekują całkowitego wyleczenia.
Kiedy przekazuję Rachel te nowiny, mówi:
- Och, to dobrze! Tak się martwiłam. To naprawdę szczęście, Heather, że ta donica
walnęła w niego, a nie w ciebie. Niewiele brakowało, a też byłabyś ranna.
Magda nieco mniej się cieszy z widoków na wyleczenie Jordana.
- Szkoda - mówi otwarcie. - Miałam nadzieję, że nie przeżyje.
- Magda! - wołam przerażona.
- Popatrzcie tylko na moje przepięęękne gwiazdeczki - mówi Magda na widok
studentów, którzy przyszli na wczesny obiad i wymachują karnetami. Zbierając od nich
karnety i przesuwając je przez czytnik, Magda dodaje: -No cóż, za to, jak cię potraktował,
huknięcie w głowę to jeszcze za mało.
Szczęśliwa kobieta z tej Magdy. Dla niej wszystko jest czarne albo białe. Ameryka jest
wspaniała, a członkowie boys bandów, którzy zdradzają swoje dziewczyny? No cóż, zasługują,
żeby im donice spadały na głowę. Żadnych wątpliwości.
Potem dzwonię do Patty. Słyszę ulgę w jej głosie. Kiedy zobaczyła całą tę krew na
chodniku przed Fisher Hall, naprawdę się przestraszyła. Była przekonana, że coś mi się stało.
Musiała usiąść w stołówce i siedzieć z głową między kolanami przez dwadzieścia minut - i
zjeść dwie porcje lodów Dove Bar, które wmusiła w nią Magda - zanim wreszcie poczuła się na
tyle dobrze, żeby zamówić taksówkę i wrócić do domu.
- Naprawdę chcesz zdobyć dyplom uniwersytecki, Heather? - pyta mnie teraz,
zmartwiona. - Bo jestem pewna, że Frank mógłby cię umówić z ludźmi ze swojej wytwórni...
- Byłoby miło - mówię. - Tylko nie wiem, jakie wrażenie zrobi na wytwórni Franka
informacja, że większość moich występów miała miejsce w centrach handlowych...
- To dla nich nie ma znaczenia! - woła Patty. Co jest naprawdę słodkie z jej strony, ale ja
się już przekonałam, że wytwórnie fonograficzne właśnie na takie rzeczy zwracają uwagę.
- Może dałoby się załatwić ci rolę w takim jednym musicalu, wiesz, na Broadwayu. Robi
go Debbie Gibson. Mnóstwo gwiazd...
- Kluczowym słowem jest tu gwiazda - zaznaczam. - A ja gwiazdą nie jestem.
- Ja po prostu uważam, że nie powinnaś dłużej pracować w tym akademiku, Heather -
mówi Patty z troską. - To zbyt niebezpieczne. Dziewczyny giną. Doniczki spadają ludziom na
głowy...
- Och, Patty - wzdycham, szczerze wzruszona. - Nic mi nie będzie.
- Mówią poważnie, Heather. Cooper i ja przedyskutowaliśmy tę sprawą i oboje
uważamy, że...
- Ty i Cooper dyskutowaliście na mój temat? - Mam nadzieją, że w moim glosie nie
słychać zbytniego entuzjazmu. O czym rozmawiali? Ciekawe. Czy Cooper wyjawił Patty, że
żywi do mnie głęboką i nieustającą miłość, której nie śmie okazać, bo jestem byłą dziewczyną
jego brata i kimś w rodzaju jego własnej podwładnej?
Ale gdyby tak było, czy nie powiedziałaby mi o tym od razu?
- Cooper i ja po prostu uważamy, a Frank się z nami zgadza, że, no cóż, jeśli się okaże,
że te morderstwa to prawda, to narażasz się na poważne niebezpieczeństwo...
Zupełnie to nie brzmi, jakby Cooper w ogóle coś wspomniał o głębokiej i nieustającej
miłości do mnie. Nic dziwnego, że Patty nie oddzwoniła do razu, żeby się ze mną podzielić
nowinami.
- Patty... - mówię. - Nic mi nie będzie. Serio. Naprawdę. Mam najlepszego ochroniarza
pod słońcem. - A potem mówię jej o Balu Stokrotek i tym, że Cooper mnie tam zabiera.
Patty jednak nie reaguje z takim entuzjazmem, jakiego po niej oczekiwałam. Och,
owszem, mówi, że pożyczy mi sukienkę - czerwoną, od Armaniego, którą miała na rozdaniu
nagród Grammy, kiedy była w siódmym miesiącu ciąży, a która z tego powodu, mam nadzieję,
powinna dobrze pasować na mnie - ale jakoś nie słyszę, żeby piszczała radośnie: „Och, zaprosił
cię na randkę!”
Bo w sumie chyba nie zaprosił. Może to nie jest prawdziwa randka, jeśli facet idzie z
tobą tylko po to, żeby nikt cię nie ukatrupił.
Boże. Kiedy Patty zdążyła się zrobić taka poważna?
- Heather, po prostu obiecaj mi, że będziesz uważać, dobrze? Cooper mówi, że jego
zdaniem te morderstwa to rzecz raczej mało... prawdopodobna. Ale ja nie jestem taka pewna. I
nie chciałabym, żebyś była następna.
Usilnie zapewniam Patty, że naprawdę nic nie zagraża mojemu bezpieczeństwu-
chociaż oczywiście jestem pewna, że coś mi grozi. Ktoś w Fisher Hall chce mnie zabić.
Co oznacza, że jestem na dobrym tropie, podejrzewając, że Elizabeth Kellog i Roberta
Pace zostały zamordowane.
Dopiero kiedy skończyłam rozmowę z Patty, czuję na sobie czyjś wzrok. Podnoszę oczy i
widzę Sarah, która siedzi przy swoim biurku i wkłada batoniki Tootsie Rolls do małych
plastikowych torebeczek jako niespodziankę dla opiekunów pięter, którzy jej zdaniem
zasługują na jakiś pokrzepiający drobiazg po nieco kryzysowym rozpoczęciu semestru,
wypadkach z dziewczynami i tak dalej.
Ale nie mogę nie zauważyć, że Sarah przestała napełniać torebeczki i teraz gapi się na
mnie jak sowa przez te swoje grube okulary - nosi szkła kontaktowe tylko na specjalne okazje,
takie jak kwaterowanie studentów (możliwość poznania słodkich samotnych tatusiów) albo
recytacje poezji w St. Marks Church (możliwość poznania słodkich poetów bez grosza przy
duszy).
- Nie chciałam podsłuchiwać twojej rozmowy - zaczyna - ale czyja dobrze usłyszałam?
Mówiłaś, że ktoś cię usiłuje zabić?
- Hm - mruczę. Jak mam to ująć w słowa, żeby nie wprawiać jej niepotrzebnie w
panikę? Mimo wszystko ja mogę wracać do domu codziennie wieczorem, ale Sarah musi tu
mieszkać. Jak się będzie czuła, wiedząc, że po piętrach Fisher Hall krąży niebezpieczny
psychopata?
Och, z drugiej strony, Sarah straciła dziewictwo w czasie wakacji po pierwszym roku
studiów, w jakimś izraelskim kibucu - a przynajmniej tak mi mówiła - więc trudno
przypuszczać, że łatwo ulega panice.
Wzruszam więc ramionami i mówię:
- Owszem.
A potem - ponieważ Rachel jest na górze w swoim mieszkaniu i szykuje się na bal
(udało jej się wymknąć do Bloomingdale's, skąd wróciła z jakimś ciuchem, ale nie chciała nam
pokazać, żeby „nie zepsuć niespodzianki”)-przedstawiam jej swoją teorię na temat Chrisa
Allingtona i śmierci Elizabeth Kellog i Roberty Pace.
- Wspominałaś o tym Rachel? - pyta Sarah, kiedy kończę.
- Nie. Rachel ma już dość zmartwień, nie uważasz?
Poza tym (chociaż tego nie mówię głośno), jeśli się mylę, nie wyglądałoby to za dobrze
na mojej półrocznej ocenie pracowniczej... No, wiecie, że podejrzewałam syna rektora uczelni
o popełnienie podwójnego morderstwa.
- I bardzo dobrze. Nic jej nie mów. Bo czy nie przyszło ci do głowy, że te twoje
podejrzenia mogą być manifestacją twojego własnego braku poczucia bezpieczeństwa?
Rozumiesz, w sytuacji kiedy zostałaś porzucona i zdradzona przez matkę?
Gapię się na nią jak oniemiała.
- Co?
- No cóż... - Sarah poprawia okulary. - Twoja matka ukradła ci wszystkie pieniądze i
uciekła z kraju z twoim menedżerem. To musiało być najbardziej traumatyczne przeżycie
całego twojego życia. Straciłaś wszystko: całe oszczędności i wszystkich ludzi, którym ufałaś.
Właściwie straciłaś całą rodzinę, bo przecież ojciec i tak był nieobecny przez większość twojego
życia. Siedział za fałszowanie czeków, prawda? A jednak ile razy ktoś wraca do tego tematu,
zbywasz go, jakby to był jakiś drobiazg.
- Nie, nieprawda- mówię. Bo nie zbywam. A przynajmniej tak mi się wydaje.
- Owszem, prawda - upiera się Sarah. - Nawet dalej rozmawiasz ze swoją matką.
Słyszałam któregoś dnia, jak z nią gadałaś przez telefon. Gawędziłaś o tym, co kupić ojcu na
urodziny. Które spędza w więzieniu. Rozmawiałaś z kobietą, która ukradła wszystkie twoje
pieniądze i zwiała do Argentyny!
- No cóż - mówię obronnym tonem. - W końcu to nadal moja matka, mimo wszystko.
Nigdy nie jestem pewna, jak mam wyjaśniać sprawę mamy. Owszem, kiedy zrobiło się
ciężko: kiedy poinformowałam Cartwright Records, że jestem zainteresowana nagrywaniem
wyłącznie utworów własnego autorstwa, a tata Jordana, w odpowiedzi, bez ceremonii mnie
skreślił - nie, żeby sprzedaż moich płyt akurat jakoś świetnie wtedy szła - mama dała w długą.
Ale ona taka już po prostu jest. Oczywiście, przez jakiś czas byłam na nią wściekła.
Ale wściekanie się na moją mamę trochę przypomina wściekanie się na deszcz za to, że
pada. Ona już taka jest i nic na to nie poradzi, tak samo jak deszczowa chmura.
Podejrzewam jednak, że Sarah powiedziałaby tylko, że wypieram rzeczywistość. Albo
coś gorszego.
- Czy nie zachodzi taka możliwość, że przenosisz wrogość do matki na biednego Chrisa
Allingtona? - chce wiedzieć Sarah.
- Wybacz - mówię. Trochę mnie męczy powtarzanie tego samego..- Ale ta donica nie
spadła z nieba. No cóż, okay, spadła z nieba, ale nie z własnej inicjatywy.
- A może ty po prostu tęsknisz za popularnością? Przez parę lat byłaś w centrum uwagi i
teraz wykorzystasz każdy pretekst, żeby poczuć się ważna i wymyślasz sobie tę wielką
tajemnicę, którą osobiście rozwiążesz? Chociaż żadnej tajemnicy nie ma?
Z ukłuciem w sercu przypominam sobie, co Cooper powiedział mi przed windami. Czy
to Czasem nie brzmiało jakoś podobnie? O tym, że chcę znów przeżywać emocje tych
wspaniałych chwil w Mail of America?
Ale chęć odkrycia, kto odpowiada za mordowanie ludzi w twoim miejscu pracy, totalnie
się różni od śpiewania przed tysiącami osób zawzięcie robiących zakupy.
Prawda?
- Hm - mruczę w odpowiedzi na oskarżenia Sarah. - Może. Nie wiem. Ale myślę sobie,
że Sarah miała fart, że spotkała wtedy tego swojego Yaela.
To znaczy tego faceta z kibucu. W przeciwnym razie byłaby dziewczyną w sam raz dla
Chrisa.
No cóż, ale skoro ona ma ten zwyczaj zamęczania ludzi ciągłą psychoanalizą...
Rozumiem, że to może każdego rozdrażnić.
Od wieków nie byłam na imprezie, gdzie trzeba się ubrać wieczorowo, więc kiedy
wreszcie późnym popołudniem wychodzę z pracy, czeka mnie mnóstwo przygotowań.
Najpierw muszę podskoczyć do Patty po sukienkę -która pasuje, dzięki Bogu, ale ledwo ledwo.
Potem muszę zrobić sobie pedikiur i manikiur, bo nie mam czasu na wizytę u
kosmetyczki. Potem muszę umyć włosy i nałożyć odżywkę, ogolić nogi (i pachy też, bo suknia
Patty jest bez ramiączek), a potem, na wszelki wypadek, wygalam się również do bikini, bo
chociaż to bardzo mało prawdopodobne, żeby mi się poszczęściło dwa razy w ciągu dwóch dni,
nigdy nic nie wiadomo. Potem jeszcze muszę nałożyć maseczkę na twarz i cała się natrzeć
balsamem. Potem muszę wydepilować brwi, wysuszyć i ułożyć włosy, zrobić sobie makijaż i
skropić się perfumami.
Potem, zauważając, że wysokie obcasy moich czerwonych czółenek najwyraźniej
spotkał jakiś niemiły wypadek w kontakcie z kratką wentylacyjną tunelu metra, muszę je
zamazać czerwonym markerem.
No i oczywiście co chwila muszę przerywać te działania i przekąszać oreos z podwójnym
nadzieniem, żeby nie zrobiło mi się słabo z głodu. Nic nie miałam w ustach, odkąd po
południu Magda przeszmuglowała dla mnie ze stołówki tę kanapkę z wołowiną.
Kiedy Cooper puka do drzwi mojego mieszkania, właśnie usiłuję dopiąć zamek sukienki
Patty i zachodzę w głowę, czemu dwie godziny temu u niej na strychu pasowała, a teraz jest za
ciasna...
- Momencik! - wrzeszczę, zastanawiając się, co u diabła włożę, jeśli ta sukienka nie da
się zasunąć...
Wreszcie jednak zamek się dopina, a ja chwytam narzutkę i torebkę i zbiegam po
schodach, klikając obcasami. Żałuję, że nie ma nikogo, kto mógłby otworzyć drzwi i
zapowiedzieć: „Pani zejdzie za minutę”, żebym mogła wsunąć się tam z wdziękiem jak Rory
Gilmore czy coś. W obecnych warunkach muszę kolanem zepchnąć Lucy z drogi, żeby dostać
się do drzwi.
Z przykrością wyznam, że nie zarejestrowałam reakcji Coopera na mój wygląd -jeśli w
ogóle zareagował, w co wątpię - taka jestem zaskoczona jego strojem- A więc okazuje się, że
Cooper jednak ma smoking... I to bardzo ładny.
I wygląda w nim bardziej niż tylko trochę seksownie.
Co jest z tymi facetami w smokingach? Dlaczego oni zawsze wyglądają w nich tak
świetnie? Może to dlatego, że smoking podkreśla szerokość ramion i klatki piersiowej. A może
to ten olśniewający kontrast świeżej białej koszuli i eleganckich czarnych wyłogów marynarki.
Cokolwiek by to było, nie widziałam jeszcze chyba faceta, który nie wyglądałby dobrze
w smokingu. Ale Cooper jest wyjątkiem. On nie wygląda dobrze.
On w nim wygląda fantastycznie.
Jestem tak pochłonięta podziwianiem go, że prawie zapominam, po co wybieram się na
tę imprezę. Przez sekundę - tylko sekundę - naprawdę łudzę się myślą, że Cooper i ja idziemy
na randkę. Zwłaszcza kiedy mówi:
- Świetnie wyglądasz.
Ale rzeczywistość powraca, kiedy zerka na zegarek i dodaje z roztargnieniem:
- Chodźmy już, dobrze? Później muszę się jeszcze z kimś spotkać, więc jeśli mamy tam
iść, lepiej się już zbierajmy.
Czuję ukłucie rozczarowania. Spotkać się z kimś? Z klientem? Z informatorem?
Czy z dziewczyną?
- Heather? - Cooper unosi brwi. - Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiadam słabo.
- Dobrze. - Cooper bierze mnie pod ramię. - Idziemy.
Schodzę za nim po schodach i wychodzimy przed dom, a ja powtarzam sobie, że
okazałam się idiotką. Znów. I co z tego, że on ma się później z kimś spotkać? Co mnie to
obchodzi? To nie jest żadna randka. Nie jest. A przynajmniej nie z nim. Jeśli w ogóle mam
zaplanowaną na dziś wieczór jakąś randkę, to raczej z zabójcą Elizabeth Kellog i Roberty Pace.
Powtarzam to sobie, kiedy idziemy przez park, mijamy pomnik na Washington Square i
jeszcze kiedy przechodzimy przez ulicę, zmierzając do biblioteki, którą na tę okazję
przekształcono w salę balową, rozkładając czerwone dywany i zawieszając kolorowe lampy i
wstęgi.
Musimy ominąć kilka długich limuzyn i paru strażników uniwersyteckiej ochrony w
uniformach (proszono Pete'a, żeby wziął udział w imprezie, ale on odmówił, bo jego córka ma
tego wieczoru kiermasz naukowy), wszystkich w białych rękawiczkach i z gwizdkami w zębach.
Są też aksamitne sznury, które mają zatrzymywać pospólstwo... Tyle że żadne pospólstwo nie
zamierza wdzierać się bez zaproszenia, stoi tam tylko paru studentów ostatnich roczników. Z
poirytowanymi minami ściskają plecaki, bo przez bal nie mogą korzystać z czytelni.
Cooper pokazuje nasze zaproszenia facetowi przy drzwiach, a potem zostajemy
wpuszczeni do środka i natychmiast atakują nas kelnerzy, którzy nam wciskają drinki i
kapelusze pieczarek nadziewane pastą z krabów. Nawet całkiem smaczne. Niestety, te oreos
jakoś nie układają się zbyt dobrze pod moją obciskającą bielizną.
Cooper chwyta dla nas dwa kieliszki - ale nie z szampanem, tylko z gazowaną wodą.
- Nigdy nie pij w pracy - doradza mi.
Myślę o Norze Charles i pięciu martini, które wychyliła w Pościgu za cieniem, usiłując
dotrzymać kroku Nickowi. Wyobrażam już sobie, ile morderstw on zdołałby wykryć, gdyby
poszedł za radą Coopera i pozostał trzeźwy!
- No to za zabójstwa! - mówi Cooper, stukając się ze mną kieliszkiem. Spojrzenie jego
błękitnych oczu jest tak intensywne, że prawie zapiera mi dech.
- Zdrówko - odpowiadam i popijam wodę, szukając w tej wielkiej sali znajomych
twarzy.
Orkiestra usadowiona w pobliżu katalogu gra podkręconą wersję Moon River. Stoły
bankietowe ustawiono przy windach, a wielkie krewetki znikają z nich w zastraszającym
tempie. Ludzie krążą wkoło i rozmawiają z przesadnym ożywieniem. Widzę doktora Flynna -
gorączkowo dyskutuje z prorektorem do spraw studenckich młodszych roczników; jakąś
kobietą, która ma oczy zaszklone nudą albo alkoholem - trudno powiedzieć.
Zauważam też pracowników administracji, zgromadzonych pod złotym sztandarem
Uniwersytetu Nowojorskiego, niczym rodzina imigrantów na Ellis Island, kuląca się w cieniu
Statuy Wolności. Zauważyłam, że administracja uczelni nie cieszy się szczególnym szacunkiem
ani studentów, ani pracowników dydaktycznych. Prawdę mówiąc, kierownictwo akademików
Uniwersytetu Nowojorskiego traktowane jest z niewiele większym respektem niż doradcy do
spraw studenckich, podobnie jak doktor Jessup i jego grupa koordynatorów i zastępców
dyrektorów. Co jest niesprawiedliwe, bo oni- no dobra, bo my - pracujemy niezwykle ciężko -
o wiele ciężej niż ci wszyscy wykładowcy, którzy wpadają beztrosko na godzinny wykład raz w
tygodniu, a resztę czasu poświęcają kopaniu dołków pod swoimi kolegami, czyli pisaniu
kąśliwych recenzji ich prac naukowych.
Cooper wdaje się w rozmowę z jednym z członków zarządu - starym przyjacielem
rodziny Cartwrightów - a ja przyglądam się moim zwierzchnikom ponad brzegiem kieliszka.
Doktor Jessup niezręcznie się czuje w smokingu. Obok niego stoi posągowa kobieta, którą
biorę za jego małżonkę, bo właśnie wymienia uprzejmości z panią, która zapewne jest lepszą
połową doktora Flynna. Obie kobiety wyglądają szczupło i uroczo w połyskujących sukniach
-tubach.
Ale żadna z nich nie wygląda tak dobrze jak Rachel. Rachel stoi obok doktora Jessupa,
a jej oczy skrzą tak żywo jak szampan, który bąbelkuje w jej kieliszku. Wygląda wspaniale w
dopasowanej jedwabnej sukni. Głęboki granat świetnie kontrastuje z jej porcelanową cerą,
która z kolei wydaje się emanować własnym światłem na tle ciemnych włosów, upiętych w kok
na czubku głowy brylantowymi spinkami.
Jak na kogoś, kto podobno w ostatniej chwili pobiegł do Bloomingdale's, twierdząc, że
„absolutnie nie ma co na siebie włożyć”, Rachel naprawdę nieźle sobie poradziła.
No cóż, tak dobrze, że czuję coś w rodzaju zażenowania. Ponieważ mam wrażenie, że ja
sama tak jakby wylewam się z sukni Patty. I to wcale nie w pozytywnym sensie.
Zajmuje mi to dobrą chwilę, zanim udaje mi się przyuważyć szlachetnego przywódcę
uczelni, ale wreszcie dostrzegam go przy biurkach bibliotekarek. Rektor Allington raz w życiu
darował sobie koszulkę bez rękawów i być może dlatego tak długo nie umiałam go wypatrzyć.
Ma na sobie nawet smoking i wygląda w nim zadziwiająco wyrafinowanie.
Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o biednej pani Allington i jej garniturze z
szerokimi spodniami z czarnego weluru. Szerokie rękawy opadają aż do łokcia, ile razy żona
rektora podnosi ramię z kieliszkiem do ust... Co, muszę powiedzieć, robi z zastraszającą
regularnością.
Ale gdzie się podziała latorośl Allingtonów, czarujący Chris/Todd/Mark? Nie widzę go
nigdzie, chociaż byłam przekonana, że się pokaże. Jak taki przystojniak przez trzydziestką
mógłby się oprzeć pokusie? No bo dajcie spokój, darmowe piwo i tak dalej...
Cooper rozmawia o tak zwanych damskich kamerach z jakimś starszym człowiekiem,
który zwrócił się do mnie per „panienko” i powiedział, że podoba mu się moja suknia (tonem
tak szczerym, że zerknęłam w dół sprawdzić, czy rozporek ma nadal zapięty), kiedy nagle
podchodzi jakaś bardzo szczupła, bardzo atrakcyjna kobieta, cała w czernic i z
niedowierzaniem wykrzykuje imię Coopera.
- Cooper? - Ta kobieta, której udaje się wyglądać zarazem porywająco i profesjonalnie,
bierze go pod ramię takim gestem, jakby go brała w posiadanie; jakby kiedyś, w przeszłości,
dotykała go w znacznie intymniej szych miejscach i miała teraz pełne prawo chwytać go, za co
chce; i dodaje: - A co ty tutaj robisz? Chyba już od miesięcy się nie odzywałeś. Gdzieś ty się
podziewał?
Nie mogę powiedzieć, żeby Cooper miał strasznie spanikowaną minę.
Ale wygląda trochę jak facet, który bardzo żałuje, że nie może w tej chwili znajdować się
zupełnie gdzie indziej.
- Marion - mówi, kładąc dłoń na jej plecach i pochylając się, żeby ją pocałować. W
policzek. - Miło cię widzieć.
A potem ją przedstawia. Najpierw starszemu panu, a potem mnie.
- Heather, to profesor Marion Braithwaite. Marion wykłada historię sztuki. Marion, to
jest Heather Wells. Heather też pracuje na Uniwersytecie Nowojorskim.
Marion wyciąga dłoń i ściskamy sobie ręce. Jej palce drżą niczym maleńki ptaszek
uwięziony w okowach mojej wielkiej łapy. Mimo to założę się, że regularnie ćwiczy w
uczelnianej siłowni. A także, że kąpie się pod prysznicem, nie w wannie. Po prostu takie
sprawia wrażenie.
- Naprawdę? - Marion uśmiecha się idealnym uśmiechem Isabelli Rossellini. - A czego
uczysz?
- Hm... - Marzę o tym, żeby ktoś mi zrzucił na głowę doniczkę z pelargonią i oszczędził
konieczności udzielania odpowiedzi. Niestety, nikt mi nie robi tej przysługi. - Właściwie
niczego. Jestem zastępczynią kierowniczki akademika dla studentów pierwszych lat. To znaczy
domu studenckiego.
- Ach. - Idealny uśmiech Marion nie blednie ani na moment, ale ze sposobu, w jaki
zerka ciągle na Coopera, widzę, że miałaby ochotę odciągnąć go gdzieś na bok i zedrzeć z niego
całe ubranie, najchętniej zębami, a nie stać tu i gawędzić z zastępczynią kierowniczki jakiegoś
domu studenckiego. Zresztą, no cóż, ja ją rozumiem. - Jak miło. Cooper, wyjeżdżałeś z miasta?
Nie odpowiedziałeś na żaden z moich telefonów...
Nie udaje mi się dosłyszeć, co jeszcze Marion ma do powiedzenia, bo teraz to mnie ktoś
chwyta za ramię. Ale kiedy się obracam zobaczyć kto to, zamiast jakiegoś byłego faceta - co,
oczywiście, jest niemożliwe, skoro mój jedyny były leży w szpitalu - widzę Rachel.
- Cześć, Heather! - woła. Na policzkach ma dwie plamy nienaturalnie jaskrawych
rumieńców i zdaję sobie sprawę, że łyknęła sobie szampana. I to zdrowo. - Nie wiedziałam, że
się tu dzisiaj wybierasz. Jak się masz? I co u Jordana? Tak się o niego martwiłam. Jak się
czuje?
Z poczuciem winy zdaję sobie sprawę, że przez cały wieczór w ogóle nie pomyślałam o
Jordanie. Ani razu od chwili, kiedy otworzyłam drzwi i mój wzrok padł na Coopera. Wyjąkuję:
- Hm, czuje się dobrze. Jest w niezłym stanie. Powinien bez trudu wrócić do zdrowia.
- Ależ nam się semestr zaczął, co? - Rachel daje mi kuksańca. - Po tym, przez co
przeszłyśmy, i tobie, i mnie zdecydowanie należałoby się parę tygodni urlopu. W głowie mi się
nie mieści. Dwa zgony w dwa tygodnie! - Rozgląda się wkoło, przestraszona, że ktoś ją mógł
usłyszeć, i zniża głos. - W głowie mi się to nie mieści.
Uśmiecham się do niej szeroko. Rachel jest ewidentnie pijana. Najprawdopodobniej nic
nie zjadła i szampan uderzył jej do głowy. Większość przekąsek, które tu roznoszą -
nadziewane pieczarki i krewetki w cieście francuskim - nie wygląda specjalnie
ubogowęglowodanowo, więc pewnie z nich zrezygnowała.
Ale i tak miło jest widzieć Rachel, na odmianę, w dobrym humorze - chociaż to
zadziwiające, że impreza, która mnie wydaje się sztywna i nudna, ją zamienia w duszę
towarzystwa. No, ale ja nie chodziłam do Yale, więc pewnie dlatego nie rozumiem.
- Mnie też - zgadzam się z nią. - A przy okazji, naprawdę ładnie wyglądasz. Ta suknia ci
pasuje.
- Dziękuję ci bardzo! - Rachel się rozpromienia. - I musiałam zapłacić za nią pełną cenę,
ale chyba było warto. - A potem jej spojrzenie pada na Coopera i jej oczy rozbłyskują jeszcze
bardziej. - Heather... - szepcze do mnie z ożywieniem. - Przyszłaś tu z Cooperem? Czy ty i on...
Oglądam się przez ramię na mojego „partnera”, który najwyraźniej usiłuje wytłumaczyć
profesorce, gdzie się podziewał przez ostatnich kilka miesięcy (To znaczy, o ile wiem, w domu
na Waverly Place. Zastanawiam się trochę, czy Cooper czasem nie próbuje jakoś łagodnie
odstawić na boczny tor tej całej Marion. Bo czemu do niej nie oddzwaniał? Chociaż dlaczego
jakikolwiek facet miałby odrzucić taki kąsek, nie mam pojęcia. Odnosi sukcesy, jest
inteligentna, piękna, szczupła, kąpie się pod prysznicem... Jezu, sama bym się z nią chętnie
umawiała).
- Hm... -Czuję, że policzki lekko mnie pieką na myśl o Cooperze i o mnie, no, wiecie.
Razem. - Nie. Po prostu miał jedno zaproszenie na zbyciu, więc zabrałam się razem z nim.
Jesteśmy przyjaciółmi.
I przeznaczenie chce, żebyśmy nie stali się niczym więcej. Najwyraźniej.
- Jak ty i Jordan - mówi Rachel.
- Tak - mówię i udaje mi się uśmiechnąć, chociaż nie wiem, jakim cudem. - Jak ja i
Jordan.
To nie jej wina. Niby skąd ma wiedzieć, że właśnie naciera ranę solą.
- No cóż, lepiej już pójdę - mówi; - Obiecałam Stanowi, że przyniosę mu jeden z tych
placuszków z krabem.
- Och - mówię. - Jasne. To pa!
Rachel odpływa, cała w siódmym niebie. Zastanawiam się, czy ta plotka zasłyszana
przez Pete'a - że Rachel ma dostać ładny awans - nie była czasem prawdziwa. Nikt inny na
całej uczelni nie musiał szukać pulsu u dwóch zmarłych w ciągu ostatnich dwóch tygodni. A
cóż mogłaby zrobić uczelnia, żeby jej okazać uznanie? Dać jej awans oczywiście. Nagroda
Stokrotki to za mało. Magda przecież mówiła, że Justine została kiedyś nominowana do
Stokrotki za to, że pożyczyła jakiemuś studentowi swoją książkę telefoniczną.
- Hej, Blondi!
Ignoruję rozlegający się za mną głos i patrzę na Coopera. Nadal rozmawia z Marion
Braithwaite, która wpatruje się w niego z uwielbieniem i śmieje się co chwila. Jak oni się
poznali? Może Marion go zatrudniła. Może podejrzewała, że jej mąż, profesor, ją zdradza i
wynajęła Coopera, a on dowiódł, że nie, niepotrzebnie się martwiła, i to dlatego ona się teraz
tak cieszy, że go widzi, i dlatego co chwila wyciąga rękę, żeby go dotknąć...
- Blondi!
Ktoś klepie mnie w ramię i obracam się, zaskoczona, spodziewając się, że zobaczę
któregoś z doradców rektora, który zażąda, bym pokazała zaproszenie na bal...
...i okazuje się, że patrzę w szare, roześmiane oczy jego syna.
21
Hej - mówi z uśmiechem Chris. - Pamiętasz mnie? Gapię się na niego, tak przerażona,
że nie jestem w stanie wykrztusić słowa.
Christopher Allington. Christopher Allington mnie odszukał. Chris Allington trzyma
mnie za ramię i uśmiecha się do mnie, jakbyśmy byli starymi znajomymi, którzy wpadli na
siebie na kręgielni. Wyciąga nawet w moją stronę kieliszek szampana!
No cóż, niegrzecznie byłoby odmówić.
Bez słowa biorę od niego smukły kieliszek, w uszach czując szum własnej krwi.
Christopher Allington. Christopher Allington. O mój Boże. Jak możesz stać tu i rozmawiać ze
mną jakby nigdy nic? Przecież Wczoraj usiłowałeś mnie zabić. Pamiętasz?
- Spotkaliśmy się po tym konkursie śpiewania - podpowiada mi Chris, wychodząc z
założenia, że go nie poznaj ę_. Jakbym była w stanie zapomnieć! -To byłaś ty, prawda?
Udają, że nagle odzyskałam pamięć.
- Och - mówią niejednoznacznie, chociaż nie ma nic niejednoznacznego w łaskotliwym
dreszczu, który przepływa mi przez ramię, za które Chris nadal mnie trzyma. - Jasne. Jak się
masz?
Puszcza mnie. Ten dotyk nie był nieprzyjemny. Wcale a wcale. Ale czy to nie dziwne?
No bo, czy nie powinien był być nieprzyjemny? Skoro on jest mordercą i tak dalej. Dziwne.
- Świetnie - odpowiada.
Wygląda świetnie. O wiele lepiej niż rektor. Smoking leży na nim idealnie. Ale zamiast
muszki Chris nosi zwykły krawat. I trzeba przyznać, ten zestaw doskonale mu pasuje.
- W sumie mam się o wiele lepiej teraz, kiedy zauważyłem ciebie - ciągnie. - Naprawdę
nie cierpię takich imprez. A ty?
- Och - mówię i wzruszam ramionami. - Sama nie wiem. Nie jest aż tak źle.
Przynajmniej dają alkohol.
Wypijam szampana jednym długim łykiem, mimo ostrzeżeń Coopera. Po szoku, jaki
przeżyłam, kiedy Chris złapał mnie tak znienacka, czuję, że w pewien sposób mi się to należy.
Chris, który mnie obserwuje, wybucha śmiechem.
- I jak, z kim tutaj przyszłaś? - pyta. - Te zaproszenia nie są tanie. Jesteś z samorządu
studenckiego?
Znów wzruszam ramionami. Detektyw Canavan powiedział przecież, że w jego
przekonaniu mordercy są wyjątkowo głupi, i zaczynam myśleć, że w przypadku Chrisa to może
być akurat prawda. Fakt, że jestem o jakieś dziesięć lat starsza niż przeciętny przedstawiciel
samorządu studenckiego, zdaje się do niego nie docierać...
...Co mi w sumie nie przeszkadza. Skoro usiłuję być bardzo przebiegła i zmusić go
znienacka, żeby się przyznał, i tak dalej. Choć oczywiście nie mam pojęcia, jak to zrobić.
Chris, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi, chyba docenia mój wygląd w tej
pożyczonej sukni. Kilka razy widzę, jak jego spojrzenie błądzi w okolicach mojego dekoltu. I to
nie dlatego, że suwak mi się z tyłu rozpiął, a z przodu wszystko się zsunęło. Wiem, bo chwilami
sprawdzam.
Orkiestra zaczyna grać jakiś wolny kawałek. Ku mojemu zdziwieniu, jakieś pary
faktycznie wychodzą na środek bibliotecznej sali i zaczynają tańczyć... Mama i tata Chrisa
wśród nich. Widzę, że rektor Allington prowadzi żonę na parkiet, gdzie składa jej niski ukłon,
na widok którego członkowie zarządu zaczynają się śmiać i klaskać.
To nawet całkiem miłe.
A przynajmniej do momentu, kiedy pani Allington potyka się o nogawkę własnych
dzwonów i o mało nie pada na parkiet jak długa. Na szczęście rektor Allington wykonuje
efektowny obrót, dzięki któremu to wszystko wygląda jak skomplikowana figura taneczna.
Co jest jeszcze milsze. Może Chris wcale nie ma aż takiego pecha, jak początkowo
myślałam. To znaczy jeśli chodzi o rodziców.
- Hej - mówi Chris, znów mnie zaskakując, bo wyjmuje mi kieliszek po szampanie z
dłoni i odstawia go na tacę mijającego nas kelnera. - Chcesz zatańczyć?
Obracam głowę tak gwałtownym ruchem, że pasmo włosów uderza mnie po wargach i
przylepia się do błyszczyku.
- Co? - pytam, desperacko usiłując je odkleić. To znaczy włosy. Od ust.
- Chcesz zatańczyć? -pyta Chris. Uśmiecha się trochę kpiąco jakby chciał mi pokazać, że
tak samo jak ja wie, że tańce na Balu Stokrotek Uniwersytetu Nowojorskiego to trochę... No
cóż, obciach. Ale i tak daje mi do zrozumienia, że jest gotów się poświęcić...
Ma taki ujmujący uśmiech. To uśmiech kapitana drużyny futbolowej z liceum,
najprzystojniejszego chłopaka w szkole, tak pewnego siebie i swojego uroku, że nawet mu do
głowy nie przyjdzie, że jakaś dziewczyna mogłaby powiedzieć: „Nie ma mowy, twardogłowy” w
odpowiedzi na jego zaproszenie. Pewnie dlatego, że żadna nigdy tak mu nie odpowiedziała.
A ja nie zamierzam być tą pierwszą.
I nie tylko dlatego, że chcę się dowiedzieć, czy to Chris zabił Elizabeth i Robertę.
Więc uśmiecham się i odpowiadam:
- Jasne.
A potem idę za Chrisem na parkiet.
Nie jestem najlepszą tancerką na świecie, ale to nie ma znaczenia, bo Chris jest niezły.
Pewnie był w jednej z tych prywatnych szkół, gdzie wszystkich facetów uczą fokstrota czy
czegoś. Jest tak dobry, że umie nawet rozmawiać, tańcząc. Ja muszę w duchu liczyć. Raz-dwa-
trzy. Raz-dwa-trzy. Krok, obrót. .. Och, przepraszam, to jakiś inny taniec.
- A więc - zagaja Chris, przyciskając mnie do siebie i z wprawą obracając, i nawet się nie
krzywiąc, kiedy przypadkiem nadeptuję mu na palce. -W czym się specjalizujesz?
Usiłuję się rozglądać - nieznacznie - za Cooperem. Przecież miał nie spuszczać mnie z
oka przez cały wieczór, prawda?
Ale nigdzie go nie widzę. Nie widzę też Marion, skoro już o tym mowa. Czy zostałam
porzucona dla jakiejś byłej dziewczyny? Najpierw tak się mną przejmuje, że niby narażam
własne życie w pogoni za mordercą z Fisher Hall, a teraz zostawia mnie na lodzie?
No ładnie! Dobrze wiedzieć!
Chociaż, biorąc pod uwagę, że pozwala mi mieszkać u siebie w domu i nie żąda Czynszu
- no cóż, prawie - chyba nie mam prawa do narzekań. Bo w końcu ilu ludzi na Manhattanie ma
tak ułatwiony dostęp do pralko-suszarki?
W odpowiedzi na pytanie Chrisa na temat mojej specjalizacji, mówię:
- Hm... Jeszcze sienie zdecydowałam. No cóż, to właściwie prawda.
- Och, tak? - Chris ma szczerze zainteresowaną minę. - To dobrze. Nie zamykać sobie
drogi wyboru. Moim zdaniem, zbyt wielu ludzi idzie na uniwerek, z góry wiedząc, jaką karierę
chcą robić po skończeniu studiów. Trzymają się zestawu kursów związanych z podstawową
specjalizacją i nie dają sobie szansy popróbowania rzeczy nowych. Nawet nie chcą sprawdzić,
przekonać się, w czym są naprawdę dobrzy. A to mogłoby być coś, czego nigdy wcześniej nie
próbowali. Na przykład projektowanie biżuterii.
O! Nie wiedziałam, że można studiować na wyższej uczelni projektowanie biżuterii.
Można by wtedy nosić własną pracę dyplomową. Jakie to praktyczne!
- A w jakim kierunku się skłaniasz? - pyta Chris.
Mam zamiar odpowiedzieć, ze medycyny, ale zmieniam zdanie w ostatniej chwili.
- Prawo kryminalne - kłamię, żeby zobaczyć jego reakcję.
Ale on wcale się nie odwraca, nie kuli ze strachu ani nic. Zamiast tego mówi lekkim
tonem:
- Tak, to fascynująca dziedzina, prawo kryminalne. Sam się zastanawiam, czy się tym
nie zająć.
Założę się. A na głos pytam, żartobliwym tonem:
- Dlaczego taki ważny student szkoły prawniczej kręci się po akademiku dla młodszych
roczników?
Chris ma na tyle przyzwoitości, że robi mu się głupio.
- No cóż - mówi - moi rodzice tam mieszkają.
- I mnóstwo ładnych studentek - przypominam mu. Pamiętasz? Zabiłeś dwie z nich.
Nad ramieniem Chrisa zauważam Coopera. Wygląda na to, że gawędzi sobie z panią
profesor Braithwaite. Naprawdę. Pogrążeni są w wyraźnie ożywionej dyskusji przy stole z
sałatkami. Widzę, że Cooper rzuca ukradkowe spojrzenie w moją stronę.
A więc nie zapomniał. Nadal mnie pilnuje.
A przy okazji kłóci się ze swoją byłą, na to wygląda.
Ale i tak mnie pilnuje.
Ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, że on nie ma pojęcia, jak wygląda Chris, może
nawet nie wiedzieć, że tańczę ze swoim głównym podejrzanym. Więc wskazuję plecy Chrisa i
bezgłośnie mówię: To jest Chris.
Ale to nie działa tak, jak oczekiwałam. Och, to znaczy tak, Cooper jak najbardziej
chwyta przekaz.
Ale łapie go też Marion; zauważa, że on nie poświęca jej już wyłącznej uwagi, idzie za
wzrokiem Coopera i dostrzega mnie.
Nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, głupawo macham dłonią. Marion z chłodną
miną odwraca ode mnie wzrok.
Ups. Bardzo mi przykro.
- Dziewczyny na prawie...
Obracam głowę i widzę, że Chris coś mówi. Do mnie.
- No cóż, powiedzmy po prostu, że ich ulubioną formą spędzania Czasu jest
przesiadywanie w czytelni prawniczej do północy - mówi i mruga do mnie.
O czym on plecie?
A potem sobie przypominam. O studentkach, w tej chwili o studentkach
podyplomowego prawa. A, prawda. Śledztwo w sprawie morderstwa.
- Aha. - Kiwam głową ze zrozumieniem. - Studentki prawa. Zupełnie coś innego niż te
nowicjuszki z Fisher Hall, świeżutkie, prosto z krzaka, prawda?
Śmieje się głośno.
- Jesteś całkiem zabawna - mówi. - Na którym roku studiujesz? Wzruszam tylko
ramionami i usiłuję wyglądać, jakby od czasu mojego pierwszego legalnego drinka nie minęło,
zaraz, policzmy, mniej więcej siedem lat.
- Przynajmniej powiedz mi, jak masz na imię - nalega swoim niskim głosem. Jestem
pewna, że usłyszał od jakiejś dziewczyny, że taki niski głos brzmi seksownie.
- Możesz po prostu nadal mówić do mnie Blondi - mruczę jak kotka. -W ten sposób
będziesz mógł mnie łatwo odróżnić od wszystkich innych swoich dziewczyn.
Chris unosi brwi i uśmiecha się szeroko.
- Jakich wszystkich innych dziewczyn?
- Och, ty! - wołam, dając mu lekkiego klapsa w ramię. - Wszystko o tobie słyszałam.
Przyjaźniłam się z Robertą, wiesz?
Patrzy na mnie, jakbym postradała zmysły. Marszczy brwi.
- Z kim?
Boże, jest znakomity. W jego szarosrebrnych oczach nie ma śladu poczucia winy.
-•Z Robertą- powtarzam. Muszę przyznać, że serce mi wali od tej śmiałości. Robię to.
Jestem detektywem! Naprawdę to robię! - Z Robertą Pace.
- Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Poważnie, ten facet jest niewiarygodny!
- Bobby? - próbuję.
On się nagle zaczyna śmiać.
- Z Bobby? Ty przyjaźnisz się z Bobby?
Nie umyka mojej uwagi ani dziwny nacisk na słowo ty, ani użycie czasu teraźniejszego.
Jestem przecież wykwalifikowanym śledczym. No cóż, a przynajmniej jednemu takiemu
wprowadzam dane rachunkowe.
- Przyjaźniłam się z Robertą- prostuję i nie uśmiecham się już ani nie udaję, że jeszcze
nie mam dwudziestu jeden lat. Bo w głowie mi się nie mieści, że ten facet jest taki zimny.
Nawet jak na mordercę. - Aż do momentu, kiedy w zeszłym tygodniu spadła w głąb szybu
windy.
Chris przerywa taniec.
- Zaraz - mówi. - Co?
- Słyszałeś mnie - mówię. - Bobby Pace i Beth Kellog. Obie nie żyją, rzekomo dlatego że
surfowały na windach. A ty spałeś z nimi tuż przed tymi wypadkami.
Nie zamierzałam pozwolić, żeby mi się to tak wyrwało. Jestem całkiem pewna, że
Cooper zrobiłby to subtelniej. ale ja tylko... No cóż, chyba się trochę wściekłam. Że on sobie z
tego tak żartuje. To znaczy ze śmierci Roberty i Elizabeth.
Prawdziwy detektyw tak się nie wścieka. Prawdziwy detektyw zachowuje zimną krew.
Chyba jednak nie jest mi przeznaczone partnerstwo z Cooperem w tym jego interesie.
Chris stoi jak sparaliżowany, z jedną stopą na białym, a drugą na czarnym kaflu
posadzki.
Ale jego chwyt wokół mojej talii nie zelżał. Raczej jeszcze się wzmocnił, aż wreszcie
przyciąga mnie do siebie blisko.
- Co? — pyta, a jego oczy są teraz tak szeroko otwarte, że szaroniebieskie tęczówki
wyglądają jak szklane kulki pływające w bliźniaczych spodeczkach mleka. - Co? - Powtarza.
Nawet z jego warg zniknął wszelki kolor.
Moja twarz jest tylko o parę centymetrów od jego twarzy. Widzę w jego oczach
niedowierzanie, któremu towarzyszy - a nawet ja, mierny detektyw, mogę to zauważyć -
powoli rosnące przerażenie.
I wtedy to do mnie dociera.
On nie ma pojęcia. Naprawdę. Chris nie ma zielonego pojęcia; nie miał go do chwili,
kiedy mu powiedziałam; że te dwie dziewczyny, które zginęły w Fisher Hall, to właśnie te dwie,
z którymi tuż przedtem się, hm, zabawiał.
Czy jest naprawdę aż takim sukinsynem, że znał tylko imiona, a właściwie zdrobnienia
imion, dziewczyn, które uwiódł?
Wygląda na to, że tak.
Efekt, jaki moje oświadczenie wywarło na Chrisie, jest naprawdę dość imponujący.
Bezwiednie wbija palce w moją talię i zaczyna trząść głową na boki, jak Lucy po porządnej
kąpieli.
- Nie - mówi. - To nieprawda. To niemożliwe.
A ja nagle wiem, że popełniłam okropną pomyłkę.
Nie pytajcie mnie, skąd to wiem. Ja przecież nie mam w takich sprawach żadnego
doświadczenia.
Ale i tak wiem. Wiem to z całą pewnością, tak jak wiem, ile tłuszczu zawiera batonik
Milky Way.
Christopher Allington nie zabił tych dziewczyn.
Och, spał z nimi, owszem. Ale ich nie zabił. Zrobił to ktoś inny. Ktoś o wiele, wiele
bardziej niebezpieczny...
- Okay - odzywa się za mną głęboki głos. Ciężka dłoń opada na moje nagie ramię.
- Przepraszam, Heather - mówi Cooper. - Ale musimy już iść. Skąd on się tu wziął? Ja
nie mogę iść. Nie teraz.
- Hm- odzywam się. - Tak. Momencik jeszcze. Dobrze?
Ale Cooper nie wygląda, jakby miał zamiar poczekać. W sumie minę ma taką, jakby był
gotów zaraz wiać gdzie pieprz rośnie.
- Musimy iść - powtarza. - Już. Ściska mnie za ramię i ciągnie.
- Cooper... - Usiłuję mu się wyrwać. Widzę, że Chris nie otrząsnął się z szoku. Jestem
totalnie przekonana, że jeśli zostanę tu jeszcze przez chwilę, uda mi się z niego coś wyciągnąć.
Czy Cooper nie widzi, że ja tu przeprowadzam szalenie istotny wywiad?
- Może pójdziesz po coś do jedzenia? - sugeruję Cooperowi. - Za minutę spotkamy się
przy bufecie...
- Nie - mówi Cooper. - Idziemy. Natychmiast.
Rozumiem, czemu Cooper tak się spieszy do wyjścia. Naprawdę to rozumiem. Przecież
nie każdy radzi sobie ze swoim byłym, no, wiecie, przesypiając się z nim na podłodze w holu.
Jednak czuję, że jeszcze nie mogę wyjść. Nie po tym przełomie, do którego przed chwilą
doprowadziłam. Chris jest naprawdę wstrząśnięty - tak zmartwiony, że nawet nie widzi, że
jego partnerki do tańca pilnuje jakiś prywatny detektyw. Odwrócił się od nas i lekko się
potykając, schodzi z parkietu, zmierzając gdzieś w stronę wind.
Dokąd on się wybiera? Na dwudzieste piętro, do gabinetu ojca, napić się czegoś
mocniejszego - czy tylko skorzystać z telefonu? Albo na dach, z którego potem skoczy? Czuję,
że muszę iść za nim, żeby się chociaż upewnić, że nie zrobi czegoś głupiego.
Ale kiedy za nim ruszam, Cooper mnie przytrzymuje.
- Cooper, ja nie mogę jeszcze iść. - Próbuję wywinąć się z jego uścisku. -Muszę z niego
wydusić, że je znał! Robertę i Elizabeth! I wiesz co? Moim zdaniem on ich nie zabił. Chyba w
ogóle nie wiedział, że zginęły!
- To miło - mówi Cooper. - A teraz idziemy. Mówiłem ci, że mam spotkanie. No cóż, już
i tak jestem spóźniony.
- Spotkanie? Spotkanie?! - Prawie nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. -Cooper, czy ty nie
rozumiesz? Chris powiedział...
- Słyszałem - mówi Cooper. - Gratuluję. A teraz chodźmy. Powiedziałem, że cię tu
przyprowadzę. Nie mówiłem, że możemy zostać do końca wieczoru. Mam płatnych klientów,
zdajesz sobie sprawę?
Zdaję sobie sprawę, że to bez sensu. Nawet gdyby Cooper zmienił zdanie i mnie puścił,
nie mam pojęcia, gdzie tymczasem zniknął Chris. I w sumie, czy to byłoby mądre z mojej
strony, gdybym za nim poszła? Biorąc pod uwagę, co spotkało ostatnie dwie dziewczyny, z
którymi... Zaraz, jak ja to ujęłam? Ach, tak, zabawiał się. Hej, zaraz, a może ja powinnam
zrobić dyplom na anglistyce? No właśnie. Powieściopisarka oraz lekarka, oraz detektyw. Oraz
projektantka biżuterii...
Cooper i ja wymykamy się na zewnątrz. Nawet nie zdążyłam z nikim się pożegnać ani
pogratulować Rachel tej Stokrotki. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby facet aż tak bardzo
chciał skądś wyjść.
- Zwolnij - mówię, kiedy Cooper wlecze mnie po chodniku. - Mam wysokie obcasy,
wiesz?
- Przepraszam. - Puszcza moje ramię. A potem podnosi dwa palce do ust i gwiżdże na
taksówkę krążącą wzdłuż Czwartej Zachodniej.
- Dokąd jedziemy? - pytam z zaciekawieniem, kiedy taksówka przystaje przy
krawężniku z piskiem hamulców.
- Ty jedziesz do domu - mówi Cooper. Otwiera tylne drzwi pasażera i gestem każe mi
wsiąść do środka, a potem podaje kierowcy adres domu swojego dziadka.
- Hej - mówię, wychylając się z wnętrza taksówki. - To tylko kawałeczek drogi stąd.
Mogłabym się przejść...
- Sama? Wykluczone! A ja muszę iść w przeciwnym kierunku.
- Dlaczego? -Nie umyka mojej uwagi, że Marion, historyczka sztuki, przed chwilą
wyszła z biblioteki za nami.
Ale zamiast podejść i dołączyć do Coopera na chodniku, obrzuca go wrogim
spojrzeniem, a potem na piechotę rusza w stronę Broadwayu.
Cooper, który stoi plecami do biblioteki, nie zauważa profesorki ani jej wrednej miny.
- Muszę się zobaczyć z pewnym człowiekiem - mówi do mnie. - W sprawie psa. Masz. -
Wciska mi w dłoń pięciodolarowy banknot. - Nie czekaj na mnie.
- Jakiego psa? - Taksówka rusza. - Cooper, jakiego psa? Kupujesz innego psa? A co z
Lucy? Go ci nie pasuje w Lucy?!
Ale już włączamy się do ruchu. Cooper zawrócił i poszedł w stronę Trzeciej Zachodniej.
Wkrótce zupełnie znika mi z oczu.
O co w tym wszystkim chodziło? Zgoda, ja wiem, że klienci Coopera są dla niego ważni i
tak dalej. I wiem, że on uważa, że ta cała sprawa morderstw w moim budynku to coś w rodzaju
wytworu mojej wyobraźni.
No, ale mimo wszystko. Przynajmniej mógł mnie wysłuchać.
I to wtedy taksówkarz, który chyba jest Hindusem, odzywa się przyjaźnie:
- Wie pani, jest takie powiedzenie.
Patrzę na jego odbicie we wstecznym lusterku.
- Jakie?
- Poznasz człowieka po jego psie. To amerykańskie powiedzenie. Takie jak: toczący się
kamień nie porasta mchem. Zna je pani?
Garbię się na siedzeniu. Nie, nie znałam. Niewiele wiem, jak się okazuje.
No cóż, jedno chyba jednak wiedziałam. Czy nie po to zatrudniłam się na Uniwersytecie
Nowojorskim? Żeby zdobyć wykształcenie?
A więc zdobywam je, nie da się ukryć. A przecież jeszcze nawet nie zaczęłam zajęć.
22
Po tym jak Cooper i ja - oraz Chris Allington - wyszliśmy z Balu Stokrotek, Rachel
Walcott wręczono Stokrotkę za przykładną pracę na rzecz uczelni.
Pokazuje mi małą broszkę w kształcie kwiatka następnego ranka, a w jej ładnych
brązowych oczach połyskuje duma. Nosi ją w klapie swojego czarnego lnianego kostiumu jak
jakiś medal za waleczność.
I pewnie to dla niej jest coś w rodzaju takiego medalu. W czasie jednego semestru
musiała uporać się z większą liczbą tragedii niż większość administratorów w czasie całej
swojej kariery.
Mnie nigdy w życiu niczego takiego nie przyznano. No dobra, dostałam kontrakt na
nagrania, ale to wszystko. Wiem, że na ogół nie przyznają nagród Grammy za piosenki w
rodzaju Słodkiego miodu. Ale, halo? Ja nawet nigdy nie dostałam żadnej nagrody
publiczności. I to nawet w konkursie Teen People.
A przecież byłam totalną Królową Nastolatek. To znaczy dopóki nie przestałam być
nastolatką.
Próbują nie okazać Rachel, że jej zazdroszczą tej nagrody. Bo właściwie nawet tak
bardzo nie zazdroszczę. Tylko że, wiecie...
To ja jestem tą osobą, która przytargała te wszystkie pudła z sutereny. Pudła, w które
spakowałyśmy wszystkie rzeczy Roberty i Elizabeth. I to ja je spakowałam. I to ja je
zatargałam do ekspedycji i dopilnowałam wysyłki. Uważam, że coś za to powinnam dostać.
Może nie zaraz stokrotką, ale przynajmniej jakiegoś mlecza.
Och, nieważne. Kiedy uda mi się dowieść, że te dziewczyny poniosły śmierć w wyniku
morderstwa, a nie wypadku, i kiedy już znajdą ich zabójcą, może wtedy przyznają mi coś w
rodzaju kluczy do miasta. Naprawdę! I wtedy wręczy mi je sam burmistrz, i pokażą transmisją
w New York One, a Cooper ją obejrzy i zrozumie, że chociaż nie wykładam historii sztuki ani
nie noszą rozmiaru XXS, to i tak jestem bystra i ładna, i zaprosi mnie na randką, i się
pobierzemy, i sprawimy sobie Jacka, Emily i Charlotte Wells-Cartwright...
Wolno sobie pomarzyć, prawda?
A ja naprawdę cieszę się z nagrody Rachel. Gratuluję jej i popijam małymi łykami kawę,
kiedy opowiada, jakie to przeżycie, otrzymać prestiżowe wyróżnienie w obecności wszystkich
swoich kolegów. Doktor Jessup ją uściskał, a rektor Allington osobiście jej podziękował za
obowiązkowość wykraczającą poza zwykłe normy. Paple z ożywieniem o tym, że jest pierwszą
administratorką w historii Uniwersytetu Nowojorskiego, która otrzymała siedem niezależnych
od siebie nominacji do tej nagrody, więcej niż kiedykolwiek zebrał jakiś inny kandydat - i
zebrała je w ciągu zaledwie czterech pierwszych miesięcy pracy! Mówi, że jest bardzo
zadowolona, że zajęła się administracją szkolnictwa wyższego, a nie bankowością czy prawem,
jak wielu jej kolegów z Yale.
- Czy to nie jest przyjemność - pyta mnie - wiedzieć, że pracuje się na rzecz
społeczeństwa, Heather?
- Hm - mówię - jasne.
Chociaż jestem całkiem pewna, że ludzie, na rzecz których najbardziej się społecznie
udzielam, to znaczy studenci-praktykanci, życzą sobie tylko tego, żeby Justine wróciła do
pracy.
Kiedy Rachel powoli przechodzi ekscytacja wywołana nagrodą Stokrotki, ja chwytam za
telefon i załatwiam parę spraw, które chyba trochę zdążyłam zaniedbać.
Najpierw dzwonią do Amber, do jej pokoju. Kiedy jej zaspany głos chrypi: „Taa?”,
łagodnie odkładam słuchawką na widełki. Dobra. Zatem Amber nadal żyje. Odkreślam sprawą
ż listy.
Potem dzwonią do St. Vincent's, żeby się dowiedzieć, jak się czuje Jordan. Dowiaduję
się, że jest mu lepiej, ale chcą go zatrzymać na obserwacji jeszcze na jedną noc. Nie bardzo
mam na to ochotą, ale stwierdzam, że powinnam z nim porozmawiać, w końcu to przeze mnie
w ogóle został ranny.
Ale kiedy operatorka przełącza moją rozmową do jego pokoju, telefon odbiera kobieta.
Tania. Nie mogą z samego rana użerać się z jego narzeczonymi, więc przerywam połączenie.
Ale czuję się z tego powodu winna, więc zamawiam pół tuzina balonów z życzeniami powrotu
do zdrowia z lokalnej kwiaciarni i każę je dostarczyć do St. Vincent's z wysoce Osobistą
karteczką: Jordan, zdrowiej jak najszybciej. Od Heather. Prawdopodobnie zginą przytłoczone
masą innych prezentów, którymi bez wątpienia zasypują go fani -podobno na parkingu dla
karetek pod St. Vincent's przez całą noc trwało czuwanie przy świecach - ale przynajmniej
będę sobie mogła powiedzieć, że się wysiliłam.
Myśląc o Jordanie i jego rozwalonej czaszce, przypominam sobie o Christopherze
Allingtonie. Prawdziwy detektyw, oczywiście, kontynuowałby rozmowę odbytą wczoraj
wieczorem.
Dlatego decyduję się jeszcze raz go dopaść. Mówię Rachel, że wychodzę do łazienki. A
tak naprawdę wsiadam do windy i jadę na dwudzieste piętro.
Nikt nie powinien wjeżdżać na dwudzieste piętro, nikt poza Allingtonami i ich gośćmi, i
to dlatego dywan w holu przed ich apartamentem jest jednym wielkim detektorem ruchu,
który się włącza za każdym razem, kiedy ktoś na ten dywan wdepnie, włącznie z Allingtonami.
Czujnik powoduje włączenie się kamery, która potem przekazuje obraz intruza na jeden z
monitorów przy biurku ochrony w holu.
Ale skoro strażnikiem na dyżurze jest tego dnia Pete, nie przejmuję się zanadto, że mnie
tam przydybie. Na dwudziestym piętrze przyłapaliśmy już niezliczoną liczbę studentów
pierwszego roku, których większość została nasłana przez złośliwych kolegów ze starszych lat
w misji poszukiwania „basenu Fisher Hall”. Nieuchwytny basen w Fisher Hall kiedyś
rzeczywiście istniał, ale w suterenie, a nie na ostatnim piętrze, i ulubionym żartem starszych
studentów jest wysyłanie tam niczego niepodejrzewających pierwszoroczniaków. Dostają
potem naganę za kręcenie się pod apartamentem rektora.
Odważnie wkraczam na niewinnie wyglądający dywan i podnoszą palec, żeby nacisnąć
dzwonek. Słyszę za drzwiami dziwne pogwizdywania i zdaję sobie sprawę, że to muszą być
ptaki pani Allington, te kakadu, o które tak nieustająco się martwi, kiedy za dużo Wypije.
Kiedy naciskam dzwonek, pogwizdywanie zmienia się w szalone wrzaski i na chwilę wpadam
w panikę. Naprawdę. Zapominam zupełnie, że jestem detektywem, powieściopisarką,
lekarzem i projektantką biżuterii w jednym, i chcę biec z powrotem do windy....
Ale drzwi już się otwierają i gapi się na mnie pani Allington o półprzytomnych oczach,
owinięta zielonym welurowym kaftanem.
- Tak? - pyta ostrym głosem, wyjątkowo nieprzyjaznym, jeśli wziąć pod uwagę, że
zaledwie dwa tygodnie temu trzymałam ją za ręką, kiedy rzygała do donicy z kwiatami w holu.
Za nią miga mi wysoka na dwa metry wiklinowa klatka, z której wrzeszczą dwa wielkie, białe
ptaszyska.
- Hm, witam - mówię rześko. - Czy zastałam Christophera? Zapuchnięte powieki pani
Allington otwierają się odrobinę szerzej, a potem znów się mrużą.
- Co?
- Chris - powtarzam. - Pani syn, Chris. Jest tutaj?
Pani Allington ma naprawdę wściekłą minę. W pierwszej chwili myślę, że chodzi o to, że
ją obudziłam, ale potem okazuje się, że nie tylko.
Nie, okazuje się, że naprawdę rozwścieczył panią Allington mój brak poczucia
przyzwoitości.
Ja wiem! Kto mógł przypuszczać, że ona je posiada? Ale okazuje się, że tak.
Odpowiada, wymawiając słowa tak wyraźnie, jakby zwracała się do cudzoziemki:
- Nie, Chrisa tu nie ma, Justine. A gdybyś została odpowiednio wychowana,
wiedziałabyś, że uważa się za rzecz wysoce nieodpowiednią, żeby młode kobiety uganiały się za
jakimś mężczyzną w tak bezwstydny sposób.
Potem bardzo mocno zatrzaskuje drzwi, a zaskoczone ptaki zaczynają się drzeć jeszcze
głośniej.
Stoją i gapię się na zamknięte drzwi przez dobrą chwilę. Muszę przyznać, że trochę
uraziła moje uczucia. Bo już sądziłam, że pani Allington i ja zbliżyłyśmy się nieco.
A tymczasem ona nadal zwraca się do mnie „Justine”.
Pewnie powinnam była po prostu odejść. Ale musiałam się dowiedzieć, gdzie znajdę
Chrisa.
Więc sięgam jeszcze raz i znów naciskam dzwonek. Wrzask ptaków wznosi się na
histeryczny poziom, a kiedy pani Allington tym razem otwiera mi drzwi, minę ma nie tyle
wściekłą, ile wręcz morderczą.
- Co?! - rzuca.
- Przepraszam - zagajam jak najgrzeczniej. - Naprawdę nie chcę pani zawracać głowy,
ale czy mogłaby mi pani tylko powiedzieć, gdzie będę mogła znaleźć Chrisa?
Pani Allington ma na twarzy sporo luźnej skóry. Lifting pewnie by się z tym uporał, ale
ona nie należy do zwolenniczek operacji plastycznych. Bardziej przypomina ten typ
arystokracji z Nowej Anglii: stare pieniądze i sztywna wymowa. Trochę jak pani Cartwright,
tylko jeszcze bardziej przerażająca.
Trochę tej luźnej skóry pod brodą trzęsie się, kiedy pani Allington obrzuca mnie
oburzonym spojrzeniem.
Wreszcie mówi:
- Dlaczego nie możecie dać mu spokoju? Wiecznie się za nim uganiacie, ma przez was
kłopoty. Nie możesz sobie znaleźć jakiegoś innego chłopaka? Nie ma ich tu wystarczająco
wielu w tym akademiku?
- W domu studenckim - poprawiam ją.
- Co?
- To dom studencki - przypominam jej. - Powiedziała pani: akademik. Ale poprawnie
mówi się.
- A idź do diabła - mówi pani Allington i znów mi zatrzaskuje drzwi przed nosem.
I mówić tu o wrogości. Zamiast psychoanalizowania mnie jak dzień długi, Sarah
powinna może poświęcić nieco uwagi państwu Allingtonom. Oni mają o wiele więcej
problemów.
Wzdychając, obracam się na pięcie i przyciskam guzik windy. Nie mogę mieć pewności,
ale wydaje mi się, że pani Allington już zdążyła zajrzeć do butelki... Anie ma jeszcze nawet
dziesiątej rano! Zastanawiam się, czy zawsze zaczyna pić tak wcześnie, czy to jakaś specjalna
okazja. Na przykład oblewanie Nagrody Stokrotki dla Rachel.
Kiedy jestem znów na dole, prawie wpadam na chudą dziewczynę, która zmierza do
gabinetu Rachel, więc zaczynam pytać ją, w czym mogę pomóc, ale kiedy się obraca, widzę, że
to Amber.
Tak właśnie.
Amber Chrisa Allingtona, ta z Idaho. Ta, którą przed chwilą obudziłam.
- Och - mówi, poznając mnie. - Cześć. - To „cześć” jest zdecydowanie pozbawione
entuzjazmu. To dlatego, że nadal na wpół śpi. Jest nawet jeszcze w piżamie. - Ty nie jesteś...
Nie jesteś kierowniczką akademika, prawda?
- Nie - mówię. - Jestem jej zastępczynią. A dlaczego pytasz?
- Bo przed chwilą dostałam telefon, że mam zejść zaraz na spotkanie z Rachel Walcott...
W tej samej chwili Rachel, stukając obcasami, wychodzi ze swojego gabinetu. Ściskając
przy piersi jakiś segregator.
- O, Heather, tu jesteś - mówi pogodnie. - Przyszedł Cooper.
Chyba musiał mi się wyrwać jakiś niedowierzający dźwięk, bo Rachel zerka na mnie z
zaciekawieniem i mówi:
- Tak, jest tu.
A potem zwraca uwagę na stojącą obok mnie dziewczynę.
- Amber? - pyta.
- Tak, proszę pani - odpowiada Amber przygaszonym głosem. No cóż, a która
osiemnastolatka z pierwszego roku, zmuszona do wstania o dziesiątej rano, żeby spotkać się z
kierowniczką swojego domu studenckiego, nie byłaby przygaszona?
- Proszę tędy, Amber - mówi Rachel, biorąc ją pod ramię. - Heather, czy mogłabyś przez
kilka minut nie przełączać do mnie żadnych rozmów...?
- Jasne - odpowiadam i wracam do naszego gabinetu. Gdzie, faktycznie, spotykam
Coopera, który kręci głową, oglądając słój z prezerwatywami stojący na moim biurku.
- Cześć, Cooper- mówię ostrożnie. Co jest, moim zdaniem, zrozumiałe, bo wiecie,
ostatnim razem, kiedy pojawił się u mnie w biurze, przyszedł, żeby mnie poinformować, że
mój były chłopak zaręczył się z kimś innym. Co się zdarzy tym razem?
A potem czuję ukłucie paniki na wspomnienie Marion Braithwaite. O Boże. Ona i
Cooper się pogodzili. Pogodzili się i postanowili pobrać, a Cooper przyszedł tu, żeby mi
powiedzieć,, że muszę się wyprowadzić ze swojego mieszkania, bo przeznaczają je dla
opiekunki do dzieci...
- Cześć, Heather - mówi Cooper; w dżinsach i skórzanej kurtce wygląda bardziej
swojsko niż w tym swoim smokingu. - Masz sekundę?
Cześć, Heather, masz sekundę? Cześć, Heather, masz sekundę? A co to ma być za
sposób rozpoczynania rozmowy? Czy można by znaleźć w całej angielszczyźnie dwa słowa,
które wzbudzają w sercu większy lęk niż „masz sekundę”? Nie. Nie, nie mam sekundy! Nie,
jeśli zamierzasz mi powiedzieć to, co myślę. Czemu ona? Dlaczego? Tylko dlatego, że jest
bystra i wykształcona, i ładna, i chuda...
- Jasne. - Chciałam to powiedzieć spokojnym, pewnym głosem, ale jestem całkiem
pewna, że wypada bardziej jak beczenie owcy. Pokazuję Cooperowi gestem, żeby usiadł, i kulę
się na moim krześle, żałując, że nie mam pod ręką takiej butelki, z jakiej przez cały ranek
pociąga sobie pani Allington.
- Posłuchaj, Heather.., - mówi Cooper. - Co do wczorajszego wieczoru... Nie chcę! Bo
jeśli są cztery gorsze słowa w angielskim niż „masz sekundę”, to może chodzić wyłącznie o „co
do wczorajszego wieczoru”...
I teraz mam w głowie tych wszystkich sześć słów, jedno ułożone zgrabnie na drugim. To
nie fair!
I co się niby stało wczoraj wieczorem? Nic! Wysiadłam z taksówki, do której wsadził
mnie Cooper, i poszłam prosto do łóżka.
Okay, no może jeszcze posiedziałam z godzinę i popracowałam nad nową piosenką.
I może ta piosenka mówiła o nim.
Ale nie mógł jej słyszeć. Grałam wyjątkowo cicho. I wcale nie słyszałam, jak wracał do
domu.
Och, czemu ja? Dlaczego ja???
- Chyba jestem ci winien pewne wyjaśnienie. - To następne niespodziewane zdanie,
które pada z jego ust.
Ale zaraz. Jestem ci winien wyjaśnienie? To nie brzmi jak wstęp do prośby, żebym się
wyprowadziła. Brzmi to prawie jak przeprosiny. Ale dlaczego, u licha, Cooper miałby mnie
przepraszać?
- Spotkałem się z osobą z biura koronera wczoraj wieczorem, kiedy wyszliśmy z balu -
zaczyna. - I ona mi powiedziała.
Zaraz. Ona powiedziała? Cooper mnie zostawił dla innej dziewczyny?
- To dlatego poszedłeś? - wyrywa mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. - Żeby się
spotkać z dziewczyną?
Q... mój... Boże. Co się ze mną dzieje? Dlaczego nie mogę być tak spokojna i pewna
siebie jak... No cóż, na przykład jak Rachel? Dlaczego muszę wiecznie robić z siebie taką
straszną idiotkę?
Na szczęście Cooper, kompletnie nieświadom moich związanych z nim planów (no,
wiecie, że on się ze mną ożeni i będzie ojcem trojga moich dzieci, i inspiracją w mojej
nagrodzonej Noblem medycznej karierze), nie połapał się, że jestem zazdrosna. Jego zdaniem
jestem chyba po prostu zła, bo mnie zmusił do wcześniejszego wyjścia z imprezy.
- Nie chciałem nic ci wcześniej wspominać - mówi. - Wiesz, w razie gdyby nie miała mi
nic do przekazania. Ale okazuje się, że było coś dziwnego w zwłokach tych dziewczyn.
Gapię się na niego bez słowa. Nie wierzę własnym uszom. Nie chodzi o to, że „osoba” z
biura koronera znalazła coś dziwnego w zwłokach Elizabeth i Roberty. Chodzi o to, że Cooper
w ogóle zadawał sobie trud, żeby się z nią konsultować.
- A-ale -jąkam się. — Ale ja myślałam... Ty uważałeś... Że ja to sobie po prostu wszystko
wymyśliłam. Dlatego że mi brakuje dreszczyku związanego z występami...
- Tak uważam. - Cooper wzrusza ramionami. -To znaczy uważałem. Ale stwierdziłem,
że nie zaszkodzi sprawdzić.
- I? - Pochylam się naprzód. - Co to było? Narkotyki? Ktoś im dał narkotyki? Bo mnie
się wydawało, że detektyw Canavan mówił, że nie znaleziono w ich zwłokach śladów
narkotyków.
- Nie znaleziono - mówi Cooper. - Nie było narkotyków. Mówię o oparzeniach.
Gapię się na niego.
- Oparzeniach? Jakich oparzeniach? Jak... po przypalaniu papierosem?
- Nie - mówi Cooper. - Angie nie jest pewna.
Angie? Cooper zna osobę z biura koronera i mówi do niej Angie? I w ogóle jak on
poznał tę Angie? Angie nie brzmi jak typowe imię patologa sądowego. Egzotyczna tancerka,
już prędzej. Ale nie lekarka.
- I musisz wziąć pod uwagę, że te zwłoki... - ciągnie Cooper. - NO cóż, te zwłoki były
mocno pokiereszowane. Ale Angie mówi, że na plecach obu dziewczyn znaleźli ślady, ślady,
których nie potrafią wyjaśnić. Nie wystarczą, żeby zmienić orzeczenie koronera, że te zgony
były spowodowane wypadkiem. Ale to jest... dziwne.
- Dziwne - powtarzam.
- Tak - mówi Cooper. - Dziwne.
- A zatem... - Nie mogę mu spojrzeć w oczy. Bo nie wierzę, że on mnie rzeczywiście
traktuje poważnie. Mnie, Heather Wells, znaną ze Słodkiego miodu!
I wystarczyły do tego zaledwie dwa morderstwa.
- Więc może jednak nie wymyślam sobie tego w ramach przeniesienia agresji
skierowanej do własnej matki? - pytam.
Cooper ma zdumioną minę.
- Nigdy nic takiego nie mówiłem. A, racja. To mówiła Sarah.
- Ale teraz mi wierzysz? - sonduję nadal. - Nie jestem już tylko szaloną byłą dziewczyną
twojego młodszego brata? Ale może całkiem racjonalnie myślącą jednostką ludzką?
- Nigdy o tobie inaczej nie myślałem-mówi Cooper, a w jego oczach pojawia się cień
rozdrażnienia. Potem, widząc wyraz mojej twarzy, mówi: -No cóż, szalona, może. Ale nigdy nie
uważałem, że nie myślisz racjonalnie.
Poważnie, Heather, nie mam pojęcia, skąd ty bierzesz takie pomysły. Przecież zawsze
cię uważałem za jedną z najbardziej...
Najbardziej uroczych, porywających istot, jakie kiedykolwiek poznał? Najbardziej
inteligentnych, najbardziej zapierających dech kobiet, jakie kiedykolwiek napotkał na swojej
drodze?
Niestety, zanim mam szansę dowiedzieć się, co zawsze o mnie myślał, albo zobaczyć,
jak klęka na jedno kolano i prosi, żebym została jego żoną (Ja wiem. Ale i tak wolno sobie
chyba pomarzyć?), dzwoni telefon.
- Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć - mówię do Coopera i podnoszę słuchawkę. -
Fisher Hall, mówi Heather.
- Heather? - To Tina, dyżurna z recepcji. - Zaczekaj, Julio chce z tobą mówić.
Przełącza go do mnie.
- Och, Hajder, przepraszam cię - zaczyna Julio. ~ Ale on to znów robi.
- Kto i co znów robi? - pytam.
- Ten chłopak, Gavin. Pani Walcott mówiła...
- Dobra, Julio. - Nie chcę, żeby Cooper zorientował się w sytuacji, bo pamiętam, co było
ostatnio. - Spotkamy się tam gdzie zawsze. - A potem odkładam słuchawkę.
Mówić tu, że coś wypada nie w porę! Dokładnie wtedy, kiedy Cooper zaczynał wyjawiać
mi, co naprawdę o mnie myśli!
Chociaż jak się nad tym zastanowić, nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć. Bo pewnie
chciał powiedzieć coś w rodzaju:, jedną z najbardziej sprawnych specjalistek od wprowadzania
danych rachunkowych, jaką znam”.
- Nie ruszaj się stąd - nakazuję Cooperowi.
- Stało się coś złego? - pyta Cooper z troską.
- Nic, z czym sobie nie poradzę migusiem - zapewniam. O mój Boże, czyja właśnie
powiedziałam: „migusiem”? No cóż, nieważne. - Zaraz wracam.
Zanim zdążył powiedzieć chociaż słowo, wypadam z biura i biegnę w stronę windy
technicznej, gdzie mówię Juliowi, którego tam spotykam, żeby zajął się dźwignią napędu i
jedziemy, już, już, już!
Bo im szybciej wrócę, tym szybciej dowiem się, czy jest jakaś szansa dla mnie, jeśli
chodzi o Coopera, czy też powinnam sobie po prostu w ogóle odpuścić mężczyzn. Może
Uniwersytet Nowojorski oferuje jakieś kursy dla kandydatek do zakonu. Na przykład: jak
zupełnie zrezygnować z facetów i zrozumieć celibat. Bo zaczynam poważnie podejrzewać, że to
może być droga dla mnie.
Kiedy Julio wiezie mnie na dziesiąte piętro, wspinam się po wewnętrznej ścianie windy
i wyłażę przez otwór na dach. W szybie jest ciepło i spokojnie, jak zwykle.
Ale w sumie nie słyszę śmiechu Gavina, a to nie jest normalne. Może wreszcie odciął
mu głowę jakiś luźny kabel, przed czym tak często przestrzegała go Rachel. A może spadł. O
Boże, proszę, niech się nie okaże, że on leży tam na dole...
Zastanawiam się, co zrobię, jeśli na dachu windy numer 1 leżą pozbawione głowy zwłoki
Gavina, kiedy winda techniczna zbliża się do pozostałych dwóch wagoników. Oba stoją
nieruchomo na dziesiątym piętrze.
Kiedy je mijamy, nie widzę ani śladu Gavina - nawet jego pozbawionych głowy zwłok.
Żadnych pustych butelek po piwie, żadnych wybuchów śmiechu, nic. Zupełnie tak, jakby
Gavina wcale tu nie było...
Niespodziewanie szybem wind wstrząsa coś w rodzaju uderzenia pioruna, rycząc mi w
uszach niczym fale oceanu, tylko że tysiąc razy głośniej.
Podniosłam się przed chwilą na nogi, nieco niepewnie, żeby dokładniej się przyjrzeć
windom pod nami i kiedy czuję pod stopami wstrząs, instynktownie, ale po omacku, szukam
czegoś - czegokolwiek - czego mogłabym się przytrzymać.
Dłonie przecina mi jakby tysiąc brzytew i zdaję sobie sprawę, że trzymam się stalowej
liny, która szaleńczo wibruje pod wpływem siły wybuchu. Ale i tak ściskam kurczowo tę
szarpiącą się linę, bo to jedyna rzecz, która mnie chroni przed nicością mrocznego szybu
ziejącego pode mną. Bo pod stopami już nic nie mam. W jednej chwili stałam na dachu windy
technicznej, a w następnej ten dach umyka mi spod stóp, marszcząc się jak zgniecione pudełko
po chipsach.
Hm. Pringles.
To zabawne, o czym człowiek zaczyna myśleć na moment przed śmiercią.
Czysty fart chroni mnie przed uderzeniem masy jakiegoś żelastwa, które spada z góry.
Lina, której się trzymam, nadal dziko się szarpie, ale trzymam się jej obiema rękami i nogami,
zaplatając stopy.
Coś lecącego w dół wali mnie w ramię na tyle mocno, że nieco rozluźniam chwyt na
linie i tracę oddech.
To wtedy patrzę w dół, szeroko otwartymi oczami, i widzę, że winda techniczna
zniknęła.
Cóż, niezupełnie zniknęła. Widzę, że spada, niczym puszka, którą ktoś wrzucił do zsypu,
a luźne liny - poza tą, której się trzymam - ciągną się jak wstążki na welonie panny młodej.
Udaje mi się pomyśleć tylko: „Przecież to niemożliwe, żeby spadła”. Raz kiedyś
spytałam paru doświadczonych specjalistów od napraw wind, czy to, co się stało w filmie
Speed, mogłoby się zdarzyć w prawdziwym życiu. A oni mi powiedzieli, że nie. Bo nawet jeśli
liny podtrzymujące windę pękną wszystkie naraz (co, zapewniali stanowczo, nie ma prawa się
zdarzyć, ale jak widać...), w ścianę szybu wmontowana jest jeszcze przeciwwaga, która nie
pozwoli wagonikowi roztrzaskać się na dole.
Czuję ogłuszający wstrząs, kiedy ta przeciwwaga opada, nie pozwalając windzie zderzyć
się z betonowym dnem szybu.
Ale kiedy poszarpane liny uderzają o dach, hałas jest niewiarygodny. Szybem raz za
razem coś wstrząsa. Usiłuję nie rozluźnić chwytu na linie, myśląc tylko, że przy tym całym
hałasie w ogóle nie słyszałam Julia. Żadnego dźwięku z jego strony. Wiem, że nadal jest w tym
wagoniku. Chociaż przeciwwaga uratowała go przez roztrzaskaniem się o cementową
posadzkę pod windami, te liny dosłownie spłaszczyły dach windy. A on tkwi pod tą masą
stali...
I Bóg raczy wiedzieć, czy jeszcze żyje.
Cisza, która zapada w szybie po upadku windy, jest jeszcze bardziej przerażająca niż
nagłe uderzenie przerwanych lin. Zawsze lubiłam szyby wind, bo są jedynymi miejscami w
akademiku - to znaczy w domu studenckim -w których panuje całkowity spokój. Teraz ta cisza
rozciąga się jak niewidzialne sklepienie dzielące mnie od ziemi. Im ciszej się robi, tym wyżej
podnosi mi się w gardle bąbelek histerii. Przedtem nie miałam czasu się bać.
Ale teraz, wisząc ponad dziesięć pięter nad ziemią, pod stopami mając nicość, zaczynam
tracić głowę z przerażenia.
To wtedy bąbelek zamienia się w istną fontannę, a ja zaczynani wrzeszczeć.
23
Chociaż mam wrażenie, że trwa to godzinami, wrzeszczą tak chyba tylko przez jakąś
minutą, a potem słyszę odległy męski głos, który nawołuje moje imię gdzieś z dołu.
- Tutaj! - drę się. - Tu jestem, na górze! Dziesiąte piętro!
Głos coś odpowiada, a potem pod sobą, gdzieś po lewej, widzę, że dwa pozostałe
wagoniki wind ruszają na dół.
Gdybym miała choć trochę przytomności umysłu, skoczyłabym w stronę dachu bliższej
windy.
Ale odległość przekracza półtora metra - ta sama odległość, którą musiałyby pokonać
Elizabeth i Roberta, gdyby naprawdę zginęły w czasie surfowania na windach - i prawie
całkowicie paraliżuje mnie strach.
Ale zdaję sobie sprawę, że nie zdołam długo trzymać się tej liny. Po uderzeniu ramię
zdrętwiało mi z bólu, a dłonie mam poranione od ściskania stalowego kabla, nie wspominając
już o tym, że są śliskie od krwi.
Jak przez mgłę przypominam sobie lekcje z wuefu z czasów podstawówki. Nigdy nie
wyróżniałam się we wspinaniu po linie - ani, właściwie, w żadnych ćwiczeniach - ale
pamiętam, że cały sekret polega na owinięciu jednej stopy tak, żeby na dole powstała pętla.
Owinięcie stalowego kabla na stopie okazuje się trudniejsze niż ćwiczenia na sznurowej
linie w piątej klasie, ale wreszcie udaje mi się znaleźć coś w rodzaju podparcia. Niestety, i tak
wiem, że wytrzymam najwyżej parę minut. Ramię i dłonie potwornie mnie bolą- a ja zawsze
miałam niski próg wrażliwości bólowej, bo przecież jestem takim strasznym mazgajem - i
wiem, że prędzej puszczę linę i runę na spotkanie śmierci, niż zdołam to dłużej znosić.
I to przecież nie tak, że do tej pory nie miałam udanego życia. Okay, może czasami
bywało trochę trudne, ale hej! Miałam fajne dzieciństwo, a przynajmniej rodzice zadbali o to,
żebym nigdy nie chodziła spać głodna.
I nigdy mnie nie bito ani nie wykorzystywano seksualnie... Miałam też udaną karierę -
no dobrze, szczyty osiągnęłam w wieku jakichś osiemnastu lat, a potem...
Ale i tak zdarzało mi się jadać w mnóstwie naprawdę świetnych restauracji.
I wiem, że Lucy znajdzie się pod dobrą opieką. Cooper się nią zajmie, jeśli coś mi się
stanie złego.
Ale myślenie o Cooperze przypomina mi, że tak naprawdę wcale nie chcę umierać, nie
teraz, kiedy sprawy zaczynają się interesująco rysować. Nigdy się nie dowiem, co on naprawdę
o mnie myśli! Miał mi powiedzieć, a teraz ja zginę i nic z tego!
Chyba że, oczywiście, kiedy umierasz, zyskujesz pełną wiedzę o wszechświecie.
A jeśli nie? Jeśli tylko umierasz?
No cóż, wtedy to chyba przestanie mieć znaczenie.
Zaraz, zaraz, chwileczkę. Ci faceci od naprawy wind zapewniali mnie, że kable nie mogą
ot tak sobie pęknąć. Dobra, może jeden, ale nie wszystkie naraz. Te kable nie pękły
przypadkiem. Ktoś podłożył bombę. Sądząc po kuli ognia, która mi eksplodowała pod
stopami, to musiała być jakaś bomba.
Tak właśnie. Bomba.
Ktoś mnie usiłuje zabić.
Znowu.
Zastanawianie się nad tym, kto mógłby chcieć mnie zabić, odrywa moje myśli od
piekącego ramienia i zbolałych dłoni - na jakąś minutą czy dwie. No cóż, oczywiście pozostaje
Christopher Allington, który może zrzucił (a może nie) tą donicę z pelargonią, bo zrozumiał, że
go podejrzewam o morderstwo. Lepiej, żeby teraz miał naprawdę dobre alibi.
Ale skąd Christopher Allington miałby wiedzieć, że znajdę się w tej windzie? Rzadko
korzystam z windy technicznej. Właściwie tylko wtedy, kiedy uganiam się za windowymi
surferami.
Czy Gavin McGoren może być zamieszany w śmierć Beth Kellog i Bobby Pace? Wydaje
mi się to trochę naciągane, ale czy jest jakieś inne wyjaśnienie? Niemożliwe, żeby mordercą
był Julio. Z tego co wiem, najprawdopodobniej leży tam na dole martwy. Dlaczego miałby
chcieć próbować zabić mnie i siebie?
Nagle bliższa winda rusza w górę i tym razem na jej dachu ktoś stoi. Ale to nie Gavin
McGoren. Mrugam oczami - szyb jest wypełniony dymem - i przez mgłę widzę zaciętą twarz
Coopera, który ruszył mi na ratunek.
To musi znaczyć, że on mnie lubi. Przynajmniej troszkę. Bo skoro jest skłonny
ryzykować życie, żeby mnie ratować...
- Heather... - Głos ma tak samo spokojny i władczy jak zawsze. - Nie ruszaj się, dobrze?
- Jakbym się gdziekolwiek wybierała - odpowiadam. No, przynajmniej usiłuję to
powiedzieć. Słyszę jednak tylko serię histerycznych beków. Och, to absolutnie niemożliwe,
żeby dochodziły z moich ust.
- Posłuchaj mnie, Heather - mówi Cooper. Wspiął się na dach windy numer 1 i trzyma
się jednego z kabli. Jego twarz, widzę przez ten dym, pobladła pod opalenizną. A to czemu?
Tak się zastanawiam... - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.
- Okay - mówię. A przynajmniej próbuję powiedzieć.
- Chcę, żebyś się w tę stronę rozhuśtała. Nie bój się, ja cię złapię.
- Hm - mówię. I popełniam ten błąd, że zerkam w dół. - Nie. No cóż, tym razem
powiedziałam coś wystarczająco wyraźnie.
- Nie patrz w dół - mówi Cooper. - Dalej, Heather. Poradzisz sobie. To tylko trochę
ponad metr.
- Facet, kompletnie cię pogięło. - Kręcę głową. Mój głos dziwnie brzmi. Jest jakiś taki
piskliwy. - Nic dziwnego, że rodzina cię wydziedziczyła co do centa...
- Heather, posłuchaj. Woźny mi powiedział, że ten kabel, którego się trzymasz, może
nie wytrzymać. Może się w każdej chwili urwać, jak tamte...
- Och! - No cóż, to zmienia postać rzeczy.
- Rób teraz to, co powiem. - Cooper wychyla się możliwie najdalej w moją stronę. -
Odepchnij się od ściany stopami i zakołysz. Ja cię złapię, spokojnie.
Z góry szybu windy technicznej dobiega jakiś zgrzyt. Jestem prawie pewna, że to nie ja
tak zgrzytam. Już prędzej lina, na której wiszę.
Fantastycznie.
Zamykam oczy i napieram na kabel, usiłując go rozkołysać w stronę ściany szybu.
Odplątuję stopę, która się podpierałam, i odpycham z całej siły od odrapanych cegieł. I już lecę
w kierunku wyciągniętych ramion Coopera...
...ale nie dość blisko.
Mimo to on krzyczy:
- Puść się, Heather! Puszczaj!
I już po wszystkim, myślę. Przepadłam. Może teraz zrobią o mnie epizod w Behind the
Musie.
Puszczam.
I przez sekundę wiem, co musiały czuć Elizabeth i Roberta - wszechogarniające
przerażenie, bo na dole nie ma żadnej siatki ani wody, która złagodzi upadek...
Ale zamiast runąć na pewną śmierć, jak one, czuję silne palce zaciskające się na moich
nadgarstkach. Prawie mi wyrywa ramiona ze stawów, kiedy całym ciałem uderzam o bok
wagonika windy. Oczy mam mocno zamknięte, ale czuję, że ktoś mnie dźwiga w górę, powoli...
Nie przestaję stopami szukać punktu podparcia, dopóki nie czuję, że siedzeniem
spoczęłam na czymś solidnym.
Dopiero wtedy otwieram oczy i widzę, że Cooperowi udało się mnie uratować. Oboje
ciężko dyszymy z wysiłku przemieszanego ze strachem. No cóż, przynajmniej u mnie on się
miesza ze strachem.
Ale żyjemy. Ja żyję.
Znad naszych głów znów dobiega ten zgrzytliwy dźwięk. Zanim się zorientowałam, co
się dzieje, kabel, którego się trzymałam - razem z blokiem, na którym wisiał - odrywa się z
zaczepów i leci w dół szybu, gdzie rozbija się na dachu windy.
Kiedy jestem już w stanie oderwać oczy od wraku w dole, widzę, że kurczowo trzymam
się koszuli Coopera i że jego ramiona obejmują mnie opiekuńczo. Jego twarz przybrała odcień
otaczającego nas dymu. Całą koszulę ma wymazaną rdzą i krwią, w każdym razie w tych
miejscach, gdzie chwyciłam go pociętymi dłońmi.
- Och! - Wypuszczam z dłoni pomiętą i zaplamioną bawełnę. - Przepraszam.
Cooper natychmiast zwalnia uścisk.
- Nie ma sprawy - mówi.
Jego głos, tak jak mój, brzmi dość pewnie. Ale w jego błękitnych oczach jest coś, czego
nigdy w nich wcześniej, nie widziałam.
Zanim jednak zdążyłam przemyśleć, co to właściwie może być, ze środka windy, na
której siedzimy, dobiega znajomy głos:
- Masz ją?
Zerkam przez otwarty panel w dachu kabiny i widzę twarz Pete'a. A na niej wyraźną
ulgę.
- Heather, my tu przez ciebie naprawdę sramy w gacie - mówi. I rzeczywiście, jego
szorstki, brooklyński akcent zabarwia się drżącą nutką. - Nic ci nie jest?
- Nic - odpowiadam i dowodzę swoich słów, ostrożnie zsuwając się do wnętrza kabiny,
prawie bez żadnej pomocy. W pewnym momencie ramię odzywa się boleśnie, ale Pete
podtrzymuje mnie za łokieć, a Cooper mocno trzyma za pasek, więc nie tracę równowagi.
Kiedy już bezpiecznie ląduję w środku, przekonuję się, że trudno mi ustać na nogach. Kolana
strasznie mi drżą.
Ale jakoś sobie radzę, opierając się o ścianę.
- Co z Juliem? - pytam.
Cooper i Pete wymieniają spojrzenia.
- Żyje - mówi Cooper, ale tak dziwnie zaciska szczękę.
- A przynajmniej minutę temu jeszcze żył. - Pete przekręca klucz, który tkwi w panelu
sterowniczym. - Ale czy nadal będzie żył, kiedy go stamtąd wyciągną...
Kręci mi się w głowie.
- Wyciągną?
- Będą musieli użyć nożyc do metalu.
Patrzę na Coopera, oczekując szczegółowego wyjaśnienia, ale nie wyrywa się z nim.
Nagle przestaję mieć pewność, że w ogóle chcę to wiedzieć.
Po raz drugi w ciągu dwóch dni trafiam na ostry dyżur do St. Vincent's.
Tylko że tym razem to ja jestem pacjentką.
Leżę na noszach, czekając, aż mi prześwietlą ramię. Cooper poszedł szukać dla mnie
kanapki z tuńczykiem, bo z tego strachu zrobiłam się strasznie głodna.
Kiedy czekam, obserwuję smutno swoje obtarte palce i dłonie, poowijane gazą i piekące
od licznych skaleczeń. To potrwa parę tygodni, informuje mnie irytująco młody dyżurny
lekarz, zanim wygoją się na tyle, że będę ich normalnie używać. Zapomnijcie o grze na gitarze.
Ledwie mogę utrzymać ołówek.
Ponuro zastanawiam się, jak ja zdołam przyzwoicie wywiązywać się z pracy, skoro
prawie nie mogę używać rąk - niewątpliwie Justine znalazłaby jakiś sposób - kiedy pojawia się
detektyw Canavan, jak zwykle gryząc w zębach niezapalone cygaro. Nie jestem pewna, czy to
wciąż to samo cygaro, ale wygląda tak, że niewykluczone.
- No, witam, pani Wells - mówi tak swobodnie, jakbyśmy właśnie na siebie wpadli w
Macy's. - Słyszałem, że miała pani dość urozmaicony poranek.
- Och - mówię. - Chodzi panu o to, że ktoś mnie usiłował zabić? Po raz kolejny?
- Mniej więcej. - Detektyw Canavan wyjmuje cygaro. - Złości się pani na mnie?
Owszem, trochę. Ale z drugiej strony, to w sumie nie jego wina. Ta donica mogła spaść
przypadkiem. A Elizabeth i Roberta naprawdę mogły zginąć, surfując na windach.
Tyle że ona nie spadła sama. A one nie zginęły w wypadku.
- Trudno, żebym miał do pani żal - mówi detektyw Canavan, zanim zdążyłam się
odezwać. - Teraz mamy Backstreet Boya z rozwalonym łbem i woźnego na intensywnej terapii.
- I dwie nieżywe dziewczyny - przypominam mu. - Niech pan nie zapomina o dwóch
nieżywych dziewczynach.
Detektyw Canavan siada na pomarańczowym plastikowym krześle ustawionym pod
ścianą pracowni rentgenowskiej.
- Owszem - mówi. -I dwie nieżywe dziewczyny. Nie wspominając o pewnej zastępczyni
kierowniczki administracyjnej, która według wszelkich reguł też już powinna nie żyć. - Znów
wsadza cygaro w zęby. - Naszym zdaniem to była bomba rurowa.
- Co?! - krzyczę.
- Bomba rurowa. Dość prosta, ale skuteczna. W zamkniętej przestrzeni, na przykład w
szybie windy, potrafi wyrządzić duże szkody. - Detektyw Canavan żuje cygaro. - Kotku, ktoś
ma wielką ochotę panią ukatrupić.
Gapię się na niego i znów robi mi się zimno. Cooper narzucił mi na ramiona swoją
skórzaną kurtkę, jak tylko zjechaliśmy do holu, bo z jakiegoś powodu cała się roztrzęsłam. A
potem, kiedy przyjechała karetka, dodali mi jeszcze koc.
Mimo to dygoczę z zimna, odkąd zobaczyłam wrak, który kiedyś był windą techniczną,
zgnieciony na parterze. Strażacy próbowali otworzyć drzwi za pomocą potężnych cęgów -
szczęki życia, jak je nazywają - ale pogięty metal tylko skrzypiał. W środku tej ruiny leżał Julio,
który jak się potem dowiedziałam, doznał licznych złamań, ale uznano, że się z tego wyliże.
Zaczęłam się trząść od samego patrzenia na potrzaskany wagonik i od tej pory ręce mam
zimne jak lód.
- Ale bomba rurowa? - mówię. - Jak...?
- Przymocowana na dachu windy. Proste, gdy się dysponuje wiedzą. Potrzebna jest
tylko metalowa rura, pusta w środku, żeby można ją było napełnić. Z boku wywierca się kilka
otworów, wsadza się do rury parę fajerwerków, wyciągając lonty przez otwory, a potem
zasypuje środek prochem strzelniczym i całość zakleja. Łatwizna.
Łatwizna? Dla mnie to brzmi gorzej niż egzaminy SAT! Zauważając moje uniesione
brwi, detektyw Canavan znów wyciąga z ust cygaro i mówi:
- Przepraszam. Łatwizna, kiedy człowiek wie, jak to zrobić. W każdym razie ktoś odpalił
lonty na parę minut przed tym, zanim pani i ten... jak on się nazywa? - Zagląda do notatek. -
Och, tak. Pan Guzman. Zanim ruszyliście na górę. A teraz, jeśli się pani nie pogniewa, co do
diabła robiła pani na dachu tego cholerstwa?
Oszołomiona, zaczynam sobie przypominać. Bomba rurowa? Nie mam pojęcia, jak coś
takiego mogłoby wyglądać, ale z całą pewnością niczego podobnego nie zauważyłam, kiedy
stałam na dachu windy.
No, ale z drugiej strony, wśród tych wszystkich hamulców i innej maszynerii, małą
bombę łatwo byłoby schować.
Niemniej... bomba rurowa? Bomba rurowa w Fisher Hall?
Cooper wpada przez wahadłowe drzwi z naręczem papierowych toreb. Ładna
pielęgniarka ściga go ze wściekłą miną.
- Proszę pana, nie wolno panu tu wchodzić - upiera się. - Bo będę musiała zawołać
ochronę...
- Wszystko w porządku, siostro. - Detektyw Canavan otwiera swój portfel i pokazuje
odznakę. - Ten pan jest ze mną.
- Dla mnie może być członkiem Królewskiego Instytutu Medycznego -ucina
pielęgniarka. - Nie wolno mu tak tu się wdzierać.
- Proszę się poczęstować roladką. - Cooper wyciąga jedną z którejś torby. Pielęgniarka
patrzy na niego jak na wariata.
- No serio - mówi Cooper. - Bardzo proszę. Ja stawiam. Zdegustowana pielęgniarka
bierze roladkę, odgryza spory kęs, a potem odchodzi, żując. Cooper wzrusza ramionami, a
później patrzy na Canavana z nieukrywaną wrogością.
- No proszę, i nowojorska policja znów wychodzi na bandę popieprzonych debili -
mówi.
- Cooper! - Jestem zdumiona. - Detektyw Canavan właśnie mi mówił...
- Co. Że wszystko to ci się ubrdało? - Cooper śmieje się gorzko, a potem palcem celuje w
pierś osłupiałego detektywa. - No cóż, Canavan, to teraz mnie posłuchaj. Nie ma takiej
możliwości, żeby wszystkie sześć kabli windy pękło naraz, chyba że ktoś specjalnie...
- Cooper! - wołam, ale detektyw Canavan tylko chichocze.
- Wyluzuj, Romeo - mówi, wymachując cygarem. - Już ustaliliśmy, że dokonano drugiej
próby zamachu na życie tu obecnej twojej dziewczyny. Nikt nie twierdzi, że z tą windą to był
wypadek. Nie drzyj szat. Jestem po twojej stronie.
Cooper mruga kilka razy, a potem patrzy na mnie. Spodziewam się, że powie coś w
rodzaju: To nie jest moja dziewczyna. Ale on niczego takiego nie mówi. Mówi tylko:
- Kanapki z tuńczykiem nie wyglądały świeżo. Wziąłem ci zamiast tego z salami.
Wyciąga kanapkę, chyba półmetrowej długości. Nie powiem, żebym miała coś
przeciwko jej rozmiarom. Detektyw Canavan zerka na liczne torby, które Cooper sieje wkoło
siebie.
- A jakieś chipsy tu masz? - pyta.
- Niestety. - Cooper rozwija moją kanapkę i zaczyna ją rwać na małe kawałki, bo nie
mogę niczego utrzymać w dłoniach. - Oliwkę?
Detektyw Canavan wygląda na rozczarowanego.
- Nie, dziękuję. A zatem - mówi, jakby wcale sobie nie przerywał - kto pani kazał wsiąść
do tej windy?
Odpowiadam z pełnymi ustami, bo jestem zbyt głodna, żeby czekać.
- Wiem tylko, że dostałam telefon z recepcji, że Gavin, to jeden student, który mieszka u
nas w akademiku, znów chce surfować na windach, więc poszłam z Juliem, żeby go złapać.
- Tak? A kiedy była już pani na górze, to co?
Opisuję eksplozję, która nastąpiła prawie w tej samej chwili, w której się
zorientowałam, że Gavina wcale nie było w szybie.
- A więc - mówi detektyw Canavan - kto kazał tej studentce z recepcji zadzwonić po
panią?
- Wszyscy wiemy, kto - mówi Cooper. W jego głosie znów słychać ledwie
powstrzymywaną furię. — Czemu sterczysz tutaj, Canavan, zamiast zająć się aresztowaniem
tego człowieka?
- Aresztowaniem kogo? - chce wiedzieć Canavan.
- Allingtona. To on jest mordercą. To oczywiste, Heather śmiertelnie go wystraszyła.
Canavan kręci głową.
- Ale ten chłopak wczoraj wieczorem wyjechał z miasta. Zaszył się w willi rodziców w
Hamptons. W żaden sposób nie mógł umieścić i odpalić tej bomby. To trzy godziny jazdy
między stanową autostradą. Owszem, ktoś usiłuje zabić twoją dziewczynę. Ale to nie jest Chris
Allington.
24
Prześwietlenie jest bardzo bolesne, bo technik musi mnie ułożyć w kilku niezbyt
naturalnych pozycjach, żeby znaleźć dobry kąt do zdjęcia. A tymczasem poza advilem nie
dostałam żadnych środków przeciwbólowych.
Halo? Advil to się kupuje w aptece bez recepty. Zapomnieli już o vicodinie? Zapomnieli
o dolarganie? I w ogóle co jest z tymi szpitalami?
Kiedy mnie już prześwietlili, wiozą mnie na wózku do poczekalni, gdzie cała masa
innych pacjentów też leży na noszach. Większość z nich, na pierwszy rzut oka, jest w znacznie
gorszym stanie niż ja. I wszyscy chyba dostali o wiele skuteczniejsze środki przeciwbólowe.
Na szczęście nie odebrano mi kanapki. To moje jedyne źródło pociechy. No cóż, ona i
paczka fritos, którą zdobyłam w automacie ze słodyczami na końcu oddziału. To nie żarty
wsuwać dwudziestopięciocentówki do tych szczelin, kiedy ma się zabandażowane dłonie,
wierzcie mi.
Ale nawet fritos nie poprawiają mi humoru. To cud, że żyję. Naprawdę powinna była
mnie ukatrupić ta bomba. Ale przeżyłam.
W przeciwieństwie do Elizabeth Kellog i Roberty Pace. O czym myślały na krawędzi
życia, mając pod sobą szesnaście czy czternaście pięter? Czy stawiały opór, zanim je
zepchnięto? Nie było żadnych śladów walki, tylko te dziwaczne oparzenia.
I jakiego typu były te oparzenia?
I dlaczego ja przeżyłam, skoro one zginęły? Czy jest jakiś powód? Czy teraz powinnam
coś zrobić? Może odnaleźć ich mordercę?
A może ocalałam z innego, ważniejszego powodu? Na przykład po to, żebym poszła
drogą kariery medycznej i zadbała, żeby w przyszłości ofiary wybuchów bomb otrzymywały
lepsze leki przeciwbólowe.
Chrupię ostatnie fritos, kiedy wreszcie pojawia się jakiś lekarz, na pewno nie starszy
ode mnie. Uśmiecha się, niosąc zdjęcie mojego ramienia. Przestaje się uśmiechać, kiedy
przygląda mi się uważniej.
- Czyja pani...? - przerywa. Minę ma spanikowaną. Jestem zbyt zmęczona na te gierki.
- Tak-mówię. - Nazywam się Heather Wells. Tak, śpiewałam Słodki miód.
- Och - mówi z rozczarowaniem. - Myślałem, że to Jessica Simpson.
Jessica Simpson! Jestem tak oburzona, że nie mogę wydusić z siebie słowa, nawet
wtedy, kiedy mnie radośnie informuje, że z moim ramieniem właściwie wszystko w porządku,
jest tylko mocno stłuczone. Potrzeba mi wypoczynku, leżenia w łóżku i nie, nie może mi
przepisać nic przeciwbólowego.
Przysięgam, że słyszę, jak sobie podśpiewuje refren z With You, kiedy odchodzi.
Jessica Simpson? Ja w niczym nie przypominam Jessiki Simpson! No dobra, obie
mamy długie jasne włosy. Ale na tym podobieństwo się kończy.
Czy rzeczywiście?
Znajduję łazienkę i wchodzę do środka. Patrząc w swoje odbicie w lustrze nad
umywalką, z ulgą stwierdzam, że w najmniejszym stopniu nie przypominam Jessiki Simpson.
Chociaż istoty ludzkiej to ja też nie przypominam. Dżinsy mam podarte i pokryte
smarem i własną krwią. Ściskam skórzaną kurtkę Coopera i jaskrawopomarańczowy koc,
którym mi owinięto ramiona. Całą twarz mam upapraną brudem i krwią, a włosy mi zwisają w
tłustych strąkach. Nigdzie w okolicy warg nie został mi nawet ślad szminki.
Krótko mówiąc, wyglądam jak potwór.
Usiłują jakoś zaradzić tej sytuacji. Ale i tak rezultatami nie ma się co chwalić.
Niemniej dobrze, że zdecydowałam się nieco odświeżyć, bo kiedy znów wracam do
poczekalni, z rachunkiem za szpital (całe tysiąc siedemset dolarów, które będzie musiał
wybulić Uniwersytet Nowojorski) w tylnej kieszeni dżinsów, prawie mnie oślepiają błyski
licznych fleszy. Kilkanaście zupełnie mi nieznanych osób woła do mnie:
- Panno Wells? Panno Wells, tutaj! Tylko jedno pytanie, panno Wells... A strażnik
szpitalny desperacko usiłuje powstrzymać kolejnych reporterów wdzierających się do
poczekalni z ulicy.
- Heather! - woła znajomy głos ze środka tego zamieszania, ale przedtem jakaś kobieta z
grubą warstwą podkładu i bardzo puchatą fryzurą podtyka mi pod nos mikrofon i pyta ostro:
- Panno Wells, czy to prawda, że pani i jej były narzeczony, członek Easy Street, Jordan
Cartwright, znów jesteście razem?
Zanim zdążyłam otworzyć usta, żeby odpowiedzieć, kolejny reporter mówi:
- Panno Wells, czy to prawda, że to już drugi zamach na pani życie w ciągu dwóch dni i
że ktoś panią usiłuje zabić?
- Panno Wells-pyta trzeci-czy jest choć trochę prawdy w plotce, jakoby ta bomba była
częścią spisku, który ma na celu zlikwidowanie wszystkich byłych ulubienic amerykańskich
nastolatków?
- Heather!
Ponad mikrofonami i kamerami dostrzegam Coopera. Wskazuje na boczne drzwi z
napisem: TYLKO DLA PERSONELU SZPITALNEGO.
Ale zanim udaje mi się zanurkować w ich stronę, ktoś łapie mnie za obolałe ramię i
wrzeszczy:
- Heather, czy to prawda, że wrócisz do śpiewania, reklamując nowe perfumy Calvina
Kleina podczas promocji jego jesiennej kolekcji mody?!
Na szczęście pojawia się jakiś gliniarz i przeciska przez mur reporterów, łapiąc mnie za
zdrowe ramię. Siłą mnie przeprowadza przez sam środek ścisku, pałką torując nam drogę.
- Spokojnie, spokojnie - powtarza co rusz swoim beznamiętnym brooklyńskim
akcentem, który od przeprowadzki do Nowego Jorku nauczyłam się rozpoznawać i traktować z
ufnością. - Pozwólcie pani przejść. Ludzie, okażcie nieco współczucia poszkodowanej,
rozstąpcie się.
Anonimowy stróż prawa wyprowadza mnie za drzwi z napisem TYLKO DLA
PERSONELU, a potem staje przed nimi jak jakiś superbohater z komiksu.
Trafiam, jak się okazuje, do tego samego holu, w którym zostawiłam Coopera i
detektywa Canavana, kiedy poszłam na prześwietlenie. Widzę, że dołączyło do nich parę osób:
Patty, Frank, Magda, Pete, i z sobie tylko znanego powodu, doktor Jessup.
Na mój widok i Patty, i Magda wydają okrzyk przerażenia. Nie wiem dlaczego.
Myślałam, że całkiem przyzwoicie się obmyłam.
Tak czy inaczej, Patty podrywa się z plastikowego krzesła i zamyka mnie w uścisku,
który na pewno ma być serdeczny, ale w sumie sprawia mi dość ostry ból. Płacze i mówi mniej
więcej tak: „Mówiłam ci, żebyś sobie poszukała innej pracy! Ta się dla ciebie nie nadaje! Jest
niebezpieczna!”
Magda tymczasem wpatruje się w moje dłonie i jakoś tak dziwnie rusza szczęką. Nigdy
jeszcze nie widziałam u niej tak szeroko otwartych oczu.
- O mój Boże - powtarza, rzucając oskarżające spojrzenia w stronę Pete'a. - Mówiłeś, że
jest źle, ale nie mówiłeś, jak źle.
- Nic mi nie jest - mówię, usiłując się wyplątać z uścisku niesamowicie długich rąk
Patty. - Naprawdę, Patty, nic mi nie jest.
- Jezus, Pats, to ją boli. - Frank usiłuje oderwać ode mnie swoją żonę. Spogląda na mnie
z niepokojem, odplątując ręce Patty z mojej szyi. - Naprawdę nic ci nie jest, mała? Wyglądasz
okropnie.
- Nic mi nie dolega - kłamię. Nadal jestem wstrząśnięta, nie tyle swoimi przeżyciami w
szybie windy, ile przejściami w rękach tych wszystkich reporterów. Skąd oni się tam wzięli? I
jak zdołali tak szybko dowiedzieć się o bombie? Uniwersytet Nowojorski rzadko pojawia się w
prasie, a jeśli w ogóle, to w pozytywnym świetle. W jaki sposób to teraz wpłynie na mój pół-
roczny okres próbny? Czy będą mieli o to do mnie pretensje?
Wtedy doktor Jessup pokasłuje i wszyscy obracają oczy na niego. W ramionach ma
wielki bukiet słoneczników. Dla mnie. Doktor Jessup przyniósł mi kwiaty!
- Wells - mówi swoim śmiertelnie poważnym głosem. - Zawsze musisz się znaleźć na
środku sceny, prawda?
Uśmiecham się, poruszona tak, że brak mi słów. Przecież doktor Jessup jest bardzo
zajętym człowiekiem, jako prorektor i tak dalej. Aż trudno uwierzyć, że znalazł czas, żeby
przyjechać do szpitala z kwiatami.
Ale doktor Jessup jeszcze nie skończył. Pochyla się i całuje mnie w policzek ze słowami:
- Cieszę się, że jesteś w jednym kawałku, Wells. To od naszego departamentu. - Usiłuje
wręczyć mi bukiet, a kiedy bezradnym gestem unoszę zabandażowane dłonie, wkracza Magda,
odbierając za mnie kwiaty z jego rąk.
Doktor Jessup chyba nie zauważył jej gniewnej miny, a nawet jeśli, to postanowił ją
zignorować. Nie słyszy też, jak Magda mruczy:
- Daje jej tylko kwiaty, kiedy powinien jej dać ładną, okrągłą podwyżką...
- Rachel kazała powiedzieć, żeby ci przekazać, ale bardzo jej przykro, że nie mogła
przyjechać osobiście, bo ktoś musi pilnować podwórka. - Doktor Jessup uśmiecha się,
pokazując wszystkie zęby. - Oczywiście nie wiedziała o tych wszystkich paparazzich. Będzie jej
bardzo przykro, że ją to ominęło, założę się. I co, sprzedasz teraz swoją historię do
„Entertainment Tonight” czy do „Access Hollywood”?
- „Post” da ci najlepszą cenę - informuje mnie Magda, nieświadoma, że doktor Jessup
żartuje. - Albo może „Enquirer”.
- Nie martwcie się - odpowiadam z uśmiechem. - Nie polecę z tym do prasy.
Doktor Jessup nie wydaje się przekonany. Wyraz przyjaznej troski na jego twarzy
ustąpił zmartwieniu. I nagle do mnie dociera. On się pokazał w tym szpitalu tylko po to, żeby
sprawdzić, czy nie ujawnię publicznie ostatnich wydarzeń.
Chyba powinnam się była od razu domyślić, że doktor Jessup nie pojawił się ze szczerej
troski o mnie. Doktor Jessup przyjechał tu tylko z jednego powodu, a ten powód to: ograniczyć
szkody do minimum.
Chyba podejrzewał, że będzie kiepsko - bo inaczej nie przedzierałby się w korkach do
szpitala - ale chyba nie brał pod uwagę, że może być aż tak źle. Wybuch bomby w akademiku
Uniwersytetu Nowojorskiego - to znaczy w domu studenckim - to naprawdę bombowy temat.
Coś podobnego przydarzyło się w Yale i trafiło do CNN, a oni trąbili o tym we wszystkich
lokalnych stacjach, chociaż się okazało, że to wcale nie był akt terroryzmu.
Fakt, że jedną z poszkodowanych jest gwiazda popu, tylko nadaje tej historii smaczku.
Moje zniknięcie z muzycznego świata nie przeszło niezauważone, a jego przyczyny i
konsekwencje - włącznie z nowym ranczem i hodowlą bydła mojej matki w Argentynie -
omawiano w mediach ze szczegółami. Już sobie wyobrażam ten nagłówek w „Post”:
BLOND BOMBA
Była gwiazda pop Heather Wells omal nie zginęła w zamachu bombowym na
Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie zarabia na skromne życie jako pracownica administracji.
Piosenkarce nie wiedzie się ostatnio najlepiej. Porzucił ją narzeczony, jeden z członków grupy
Easy Street, Jordan Cartwright, a jej muzyczna kariera chyba dobiegła kresu.
Mimo wszystko rozumiem troską doktora Jessupa. Bo dajcie spokój, bomba w
akademiku - to znaczy w domu studenckim? I co gorsza, w tym obiekcie, w którym mieszka
rektor uczelni? Co on powie zarządowi? Biedny facet, chyba rozumie, że będzie się musiał
pożegnać z posadą.
Nie winię go za to, że bardziej się martwi o własną skórą niż o moją. Ma przecież dzieci.
A ja mam tylko psa.
- Heather... - Doktor Jessup znów się odzywa. - Jestem pewien, że rozumiesz. To
zdarzenie to cios dla naszego publicznego wizerunku. Nie możemy pozwolić, żeby
społeczeństwo uznało, że nie panujemy nad sytuacją w akademikach...
Ku mojemu zdziwieniu wtrąca się detektyw Canavan. Rozgłośnie odchrząkuje, a potem
rozgląda się bezskutecznie w poszukiwaniu spluwaczki. Potem wzdycha i przełyka.
I wreszcie mówi:
- Hej. Przykro mi państwu przerywać, ale im dłużej pani Wells tu zostanie, tym trudniej
będzie moim chłopcom zapanować nad sytuacją tam na zewnątrz.
Czuję czyjąś rękę na plecach. Podnosząc wzrok, ze zdziwieniem zauważam, że to ramię
Coopera. Ale nie patrzy na mnie. Spogląda w stronę drzwi.
- Chodź, Heather - mówi. - Frank i Patty przyjechali swoim wozem. Zaparkowali na
dole, w garażu. Podrzucą nas do domu.
- Och, tak, jedźmy - ponagla Patty. Jej piękna twarz wyraża bezbrzeżne obrzydzenie. -
Nie cierpią szpitali, a reporterów jeszcze bardziej.
Ciemne oczy w kształcie migdałów prześlizgują się po doktorze Jessupie i wygląda,
jakby chciała dodać: „A już najbardziej nie cierpię sztywniaków i biurokratów”, ale
powstrzymuje się, jestem pewna, że wyłącznie ze względu na moje dobro, bo akurat w tej
chwili zdecydowałam się dość mocno nastąpić jej na nogę, wskutek czego wydaje cichy okrzyk
bólu.
Żegnali się z Pete'em i Magdą - którzy obiecują pokręcić się po szpitalu i spróbować
zajrzeć do Julia - i szpitalna administratorka z ulgą wskazuje nam drogę do podziemnego
garażu, jakby zdolna była do wszelkich poświęceń, byle tylko pozbyć się ze szpitala nas
wszystkich - reporterów także.
A ja przez całą drogę do samochodu jestem w stanie myśleć tylko o jednym. O mój
Boże, no to już wyleciałam z pracy. No, chyba że akurat myślę: O Boże, o co chodzi z tym
ramieniem? To znaczy z ramieniem Coopera.
Ale kiedy siadamy bezpiecznie w samochodzie, Cooper zabiera ramię. Więc mogę się
martwić już tylko jedną sprawą.
- O Boże. - Nie udało mi się powstrzymać żałosnego jęku przez zaciśnięte gardło. -
Doktor Jessup chyba mnie zwolni z pracy.
- Nikt cię nie zwolni, Heather - uspokaja mnie Cooper. - Facet po prostu dba o własne
interesy.
- Kotku, jeśli ten facet chociaż spojrzy na ciebie krzywym okiem, będzie miał ze mną do
czynienia - warczy Patty zza kierownicy. Patty jest asertywnym, niektórzy powiedzieliby
nawet, że agresywnym, kierowcą, i to dlatego ona, a nie Frank zawsze siada za kierownicą.
Naciska klakson, bo drogę zajeżdża jej żółta taksówka. - Nikt nie zadziera z moimi
przyjaciółkami.
Frank zerka na mnie z przedniego siedzenia i mówi:
- Cooper dał ci swoją kurtkę?
Spoglądam na kurtkę, która nadal otula moje ramiona. Pachnie Cooperem, zapachem
skóry i mydła. Nie chcę jej zdjąć, już nigdy. Ale wiem, że będę musiała, kiedy dojedziemy do
domu.
- Nie - mówię. - Tylko pożyczył.
- Och - mówi Frank. - Bo wiesz, cała jest zakrwawiona.
- Frank - mówi Patty. - Odwal się.
- Nic się nie stało - mówi Cooper, obserwując przez szybę licznych dziwaków, którzy
urozmaicają uliczne życie West Village.
Nic się nie stało! Serce mi rośnie. Cooper mówi, że nic się nie stało, mimo że całą kurtkę
wymazałam mu krwią! To pewnie dlatego, że teraz będziemy się już umawiać ze sobą na
randki, a on po prostu i tak mi tę kurtkę podaruje. A ja ją zatrzymam na zawsze - i Coopera też
- żeby już zawsze było mi ciepło.
Ale wtedy Cooper dodaje:
- Znam bardzo dobrą pralnię chemiczną, gdzie świetnie usuwają plamy z krwi.
Tak, wiem. To nie jest mój najlepszy dzień.
25
Halo?
Czy to dobry numer?
Halo?
Tak, szukam ukochanego
Halo?
Czy możecie mi go dać
Do telefonu?
Halo?
Wiem, że tu mieszkał
Halo?
Wiem, że o mnie dbał
Halo?
Proszą dajcie mi do telefonu
Mojego miłego
Halo?
Wykonanie: Heather Wells
Słowa/muzyka: Jones/Ryder
Z albumu: Magia
Cartwrihgt Records
Patty podrzuca nas do domu, chociaż Frank twierdzi, że teraz nie jest tam bezpiecznie,
skoro ktoś usiłuje mnie zabić i tak dalej.
Ja chcę już tylko wziąć kąpiel, wśliznąć się do mojego łóżka i spać przez tysiąc lat. Nie
zamierzam wdawać się w dyskusję, czy ten ktoś, kto chce mnie zabić, wie, gdzie mieszkam. A
Frank nalega, żebym zatrzymała się u niego i u Patty.
Do momentu kiedy Cooper zauważa, że to mogłoby narazić Indy'ego na
niebezpieczeństwo.
W pierwszej chwili jestem nieco zaszokowana, że Cooper mógł powiedzieć coś tak
okropnego. Ale kiedy słyszę, jak szybko Frank zmienia zdanie i mówi, że może jednak byłoby
mi lepiej pod opieką Coopera, skoro on jest tak doświadczonym stróżem praworządności,
zaczynam rozumieć, o co Cooperowi chodziło. Otóż on wie, że ja chcę wrócić do siebie do
domu. Wie, że nie chcę mieszkać w pokoju gościnnym Franka i Patty.
Och, Cooper przecież zawsze robi dla mnie różne miłe rzeczy - daje mi za darmo dach
nad głową, kiedy nie mam dokąd pójść i nie mam pieniędzy na czynsz, zabiera mnie na bal, na
który wcale nie ma ochoty się wybierać, bo mógłby tam wpaść na swoją byłą flamę, z którą
sprawy nie skończyły się najlepiej, ryzykuje własne życie, żeby uratować moje, tego typu
rzeczy. Więc i tym razem postarał się zapewnić mi to, czego pragnę.
Poza tą jedną rzeczą, której pragnę najbardziej na świecie.
Ale najwyraźniej tego jednego, z powodów, które na zawsze pozostaną dla mnie
tajemnicą- i jestem pewna, że wolałabym ich nie poznać - nie jest gotów mi dać.
I totalnie nie ma sprawy. Ja rozumiem. Po prostu otworzę własny gabinet
lekarski/agencję detektywistyczną/sklep z biżuterią, bez jego pomocy.
Oczywiście trudniej będzie samej sobie sprawić dzieci, ale jestem pewna, że jakoś mi się
to uda.
Na szczęście mój numer telefonu jest zastrzeżony, więc przed drzwiami nie kręcą się
reporterzy. Tylko ci sami dilerzy co zwykle.
Lucy szaleje z radości na mój widok - chociaż muszę poprosić Coopera, żeby ją przez
jakiś czas wyprowadzał, bo nie ma mowy, żebym tymi pokaleczonymi dłońmi utrzymała
smycz. Kiedy wychodzą na spacer, wślizguję się na górę do swojego mieszkania, gdzie ściągam
brudne ciuchy i pakuję się, nareszcie, do wanny.
Chociaż okazuje się, że kąpiel to wcale nie fraszka, kiedy masz pokaleczone dłonie.
Muszę wyjść z wanny, iść do kuchni, wziąć gumowe rękawice i włożyć je, kiedy zabieram się do
mycia głowy, bo lekarz mnie ostrzegał, że jeśli będę moczyć skaleczenia, ręce mi odpadną czy
coś takiego.
Kiedy już zmyłam z siebie całą krew i brud, leżę sobie w wannie i zastanawiam się, co
dalej.
Sprawy nie wyglądają za różowo. Ktoś usiłuje mnie zabić... Pewnie ta sama osoba, która
już przynajmniej dwa razy zabiła. Jedynym wspólnym mianownikiem w tych zbrodniach
wydaje się syn rektora uniwersytetu.
Według policji jednak to mało prawdopodobne, żeby Chris Allington usiłował wysadzić
mnie w powietrze, bo w tym czasie nie było go w mieście.
Co oznacza, że ktoś jeszcze, poza Chrisem, dybie na moje życie. I może właśnie ten ktoś,
a nie Chris, zabił też te dwie dziewczyny.
Ale kto? I dlaczego? Dlaczego ktoś miałby zabijać Elizabeth Kellog i Robertę Pace? Co
one mogły takiego zrobić, że zasłużyły sobie na śmierć? To znaczy poza tym, że się
wprowadziły do Fisher Hall. Och, i poza tym, że się spotykały - chociaż krótko - z Chrisem
Allingtonem?
Czy to o to chodzi? Czy to spowodowało ich śmierć? To, że się spotykały z Chrisem? Czy
Magda miała rację? Nie z tym pomysłem, że dziewczyny zabiły się same, z rozczarowania, bo
po tak długim oczekiwaniu na seks odkryły, że to wcale nie takie znów fantastyczne przeżycie.
Ale może faktycznie te dziewczyny zginęły przez seks - nie z własnej ręki, tylko z ręki kogoś,
kto nie pochwalał ich postępowania.
Może kogoś takiego jak pani Allington? Co ona do mnie powiedziała tuż przed
wypadkiem z windą? Coś w rodzaju: „Wy, dziewczyny”?
„Wy, dziewczyny, nigdy mu nie dajecie spokoju”. Czy coś w ten deseń.
Wy, dziewczyny. W zachowaniu pani Allington było coś bardzo wrogiego, jakaś emocja
o wiele silniejsza niż prosta irytacja, że ją obudziłam. Czy pani Allington jest jedną z tych
zazdrosnych matek, które uważają, że żadna kobieta nie jest wystarczająco dobra dla ich
ukochanego syna? Czy to pani Allington zabiła Elizabeth i Robertę? A potem usiłowała zabić
mnie, kiedy za bardzo zbliżyłam się do rozwiązania zagadki?
O mój Boże! Tak! To pani Allington zamordowała! Pani Allington! Jestem genialna!
Jestem być może najgenialniejszym detektywem od czasów Sherlocka Holmesa! Zaraz. Czy to
w ogóle była rzeczywista postać? Czy tylko fikcyjna? Fikcyjna, prawda?
No cóż, okay. Jestem najbystrzejszym umysłem detektywistycznym od czasu... od
czasu... Eliota Nessa! To rzeczywista postać, prawda?
- Heather?
Wzdrygam się, rozchlapując gorącą wodę i pianę przez krawędź wanny. Ale to tylko
Cooper.
- Sprawdzam, czy wszystko w porządku - mówi przez zamknięte drzwi. -Potrzebujesz
czegoś?
Hm, owszem. Ciebie. Tu, w tej wannie, ze mną, nagiego. Natychmiast.
- Nie, dziękuję! - wołam. Czy powinnam mu zaraz powiedzieć, kto to moim zdaniem
zrobił? Czy zaczekać, aż wyjdę z wanny?
- Ale kiedy skończysz, pomyślałem, że zamówię coś do jedzenia. Hinduska kuchnia
może być?
Hm. Wegetariańskie samosy.
- Świetnie! - wołam.
- Okay, dobra, to wychodź niedługo. Jest coś, o czym muszę z tobą pomówić.
Coś, o czym on musi ze mną pomówić? Na przykład co? Na przykład jego prawdziwe
uczucia do mnie? Zawsze cię uważałem za jedną z najbardziej... Nie dokończył. Wciąż nie
wiem, za najbardziej jaką mnie uważał.
Czy powie mi to teraz? Czy jestem pewna, że chce. to usłyszeć?
Dwie minuty później siadam na moim zwykłym miejscu przy kuchennym stole, otulona
puchatym szlafrokiem, z ręcznikiem na wilgotnych włosach. Och, chcę się dowiedzieć. Bardzo
chcę to usłyszeć.
Siedzący po przeciwnej stronie stołu Cooper mówi:
- Szybko się uwinęłaś. A potem włącza laptopa.
Zaraz, chwileczkę. Laptop? Jaki facet informuje dziewczynę o swoich do niej uczuciach
przy użyciu sprzętu elektronicznego?
- Co wiesz - pyta Cooper - o Christopherze Allingtonie?
- O Christopherze Allingtonie? - skrzeczę. Może to dlatego, że zachrypłam po tych
wszystkich krzykach w szybie windy. A może dlatego, że jestem w szoku, że Cooper chce
omawiać ze mną nie swoje prawdziwe uczucia względem mojej osoby, ale swoje podejrzenia
co do Chrisa. Halo? Można się wkurzyć.
- Ale to nie mógł być Chris - mówię, żeby oderwać Coopera od tematu Chrisa i
naprowadzić, no, wiecie, na mnie. - Detektyw Canavari powiedział, że on...
- Kiedy zajmuję się jakąś sprawą- przerywa mi spokojnie - przyglądam jej się pod
różnymi kątami. W tej akurat chwili Christopher wydaje się ogniwem łączącym wszystkie
ofiary. Ja pytam teraz, co ty o nim wiesz?
- No cóż - odpowiadam. Może znów spróbuję telepatii metodą Vulcana? Może teraz też
podziała? Co zawsze o mnie myślałeś? - Niewiele.
- Czy wiesz, gdzie kończył studia licencjackie?
- Nie - odpowiadam. Co zawsze o mnie myślałeś? A potem, zerkając na jego twarz,
pytam: - A bo co? Czy ty wiesz, gdzie Chris robił licencjat?
- Tak - mówi Cooper. - W Earlcrest.
- W Earl co? - pytam. Metoda Vulcana chyba nie działa! Zamiast mi powiedzieć, co
zawsze o mnie myślał, ględzi o Christopherze Allingtonie. A kogo obchodzi Chris? Co czujesz
do mnie?
- Uniwersytet Earlcrest - powtarza Cooper. - Chris zrobił tam licencjat.
- O czym ty w ogóle mówisz, Cooper? - Chciałabym, żeby to hinduskie jedzenie
pośpieszyło się i już przyjechało. W brzuchu mi burczy. - I skąd w ogóle wiesz, gdzie
studiował?
Cooper wzrusza szerokimi ramionami.
- S.I.S. - mówi.
- S.O.S.? - powtarzam skołowana.
- Nie, S.I.S. System Informacji Studenckiej. - Kiedy nadal patrzę na niego bezrozumnie,
wzdycha. - Ach, tak. Zapomniałem. Nie umiesz obsługiwać komputera.
- To nieprawda! Bez przerwy grzebię w Internecie! Robię całą twoją rachunkowość...
- Ale twoje biuro wciąż jest wyposażone jak w średniowieczu. S.I.S. nie wprowadzono
jeszcze do biur kierowników administracyjnych akademików.
- Domów studenckich - poprawiam go automatycznie.
- Domów studenckich - mówi. Cooper zaczyna teraz błyskawicznie działać. Klepie w
klawisze laptopa sprawniej, niż ja wybieram akordy na gitarze. - Tu, popatrz. Dostaję się teraz
do bazy S.I.S., żeby ci pokazać, o co mi chodziło z Christopherem Allingtonem. Dobra. -
Cooper obraca ekran w moją stronę. - Allington, Christopher Phillip. Popatrz sobie.
Spoglądam na niewielki ekranik. Widnieje tam cała historia akademickiej kariery
Christophera Allingtona, razem z różnymi danymi osobistymi, na przykład wynikami
egzaminów LSAT i spisem zajęć ze studiów. Chris, jak się okazuje, był w wielu szkołach
średnich. Z jednej, w Szwajcarii, wywalono go za ściąganie, i z jeszcze jednej, w Connecticut,
ale powodu nie podano. I tak udało mu się dostać na Uniwersytet Chicago, który jest dość wy-
bredny, jak słyszałam, w doborze studentów. Zastanawiam się, za jakie sznurki musiał
pociągnąć jego tata.
Ale Chris nie zabawił tam długo w Wietrznym Mieście. Odpadł zaledwie po jednym
semestrze. Potem chyba zrobił sobie trochę wolnego... W sumie cztery lata z okładem...
A potem nagle zmaterializował się na Uniwersytecie Earlcrest, który skończył w
zeszłym roku. I zrobił ten licencjat.
- Uniwersytet Earlcrest - mówię. - To tam jego tata był rektorem. Zanim go przenieśli
na Uniwersytet Nowojorski.
- Ach, ten nepotyzm. - Cooper uśmiecha się szeroko. - W akademickich kręgach żyje i
ma się świetnie.
- Okay - mówię, nadal zagubiona. - No więc z paru miejsc wyleciał jako młody chłopak i
mógł się dostać tylko na ten uniwerek, gdzie rektorem był jego ojciec. I czego to dowodzi?
Przecież nie tego, że jest psychopatycznym mordercą. - W głowie mi się nie mieści, że to ja
jestem teraz tą osobą, która broni niewinności Chrisa. Czyjego matka naprawdę dużo bardziej
pasuje do obrazu mordercy? -I jak ty w ogóle zdobyłeś dostęp do tej bazy? Czy to nie powinny
być chronione dane?
- Mam swoje sposoby - mówi Cooper, znów zwracając ekran w swoją stronę.
- O mój Boże. - Czy fantastycznym cechom tego faceta nie będzie końca? - Włamałeś się
do bazy danych!
- Zawsze byłaś ciekawa, co ja robię całymi dniami. No to już wiesz. Przynajmniej
częściowo.
- Coś niesamowitego! - mówię. - Jesteś informatycznym geniuszem! To zmienia
wszystko. Teraz będziemy musieli otworzyć gabinet lekarski/agencję detektywistyczną/sklep z
biżuterią/punkt usług hakerskich. Och, zaraz. A co z moimi piosenkami? Cooper mnie
ignoruje.
- Moim zdaniem tu musi coś być - mówi, stukając w klawisze. - Coś, co nam umyka.
Jedynym ogniwem łączącym te dziewczyny wydaje się Allington. Jest jedynym, o którym
wiemy, ale biorąc pod uwagę, co tu widzimy, musi być też coś innego. To znaczy coś poza
faktem, że obie dziewczyny były dziewicami i że miały w aktach jakieś notatki, zanim jeszcze
poznały Chrisa.
Pani Allington. Mam to na końcu języka i chcę powiedzieć: A co z panią Allington? Bo
przecież ona miała motyw. Najwyraźniej cierpi na - zaraz, jak Sarah to nazwała? Kompleks
Elektry? Tylko w drugą stronę, bo odczuwa to do syna, nie do ojca...
No cóż, dobra, może pani Allington ma to zaburzenie, przy którym kobieta szaleje za
własnym synem i nienawidzi dziewczyn, które się za nim uganiają. Ale czy aż do tego stopnia,
że je zabija? I czy pani Allington naprawdę umiałaby skonstruować bombę? Tę bombę
rurową? Cóż, gdyby można było po prostu iść i kupić bombę u Saksa, to totalnie myślę, że pani
Allington by to zrobiła.
Ale to niemożliwe. Bombę trzeba sobie zrobić. A żeby zrobić bombę, trzeba być
trzeźwym. Tego przynajmniej jestem całkiem pewna.
A pani Allington nie była trzeźwa ani razu - a przynajmniej ja jej trzeźwej nie widziałam
- odkąd wprowadziła się do Fisher Hall.
Wzdycham i wyglądam przez okno. Widzę światła w apartamencie rektora. Co
Allingtonowie tam robią, zastanawiam się. Jest prawie siódma wieczorem. Może oglądają
wiadomości.
A może planują morderstwa kolejnych niewinnych dziewic?
Podskakuję na dźwięk dzwonka przy frontowych drzwiach.
- To obiad - mówi Cooper. - Zaraz wracam.
Schodzi na dół po hinduskie jedzenie. Ja nadal wyglądam przez okno, czekając na jego
powrót. Poniżej apartamentu na ostatnim piętrze światła zapałają się w wielu oknach, na
różnych piętrach Fisher Hall, w miarę jak jego mieszkańcy wracają z zajęć, z obiadu czy ze
swoich treningów albo prób. Zastanawiam się, czy któraś z maleńkich postaci, które
dostrzegam w tych oknach, to Amber, mała ruda dziewuszka z Idaho. Czy siedzi w swoim po-
koju, czekając na Chrisa? Czy wie, że on zwiał do Hamptons? Biedna mała Amber. Ciekawe, co
narozrabiała, że dziś rano naraziła się Rachel.
I wtedy coś mnie uderza.
Otwieram usta, ale przez chwilę nie mogę z nich wydobyć żadnego dźwięku. Amber.
Kompletnie zapomniałam o Amber i jej spotkaniu z Rachel dziś rano. Czemu Rachel chciała
się z nią spotkać? Amber sama nie wiedziała, dlaczego wyznaczono jej spotkanie z
kierowniczką akademika. Co Amber zrobiła?
Amber nic nie zrobiła. Nic, poza tym, że rozmawiała z Chrisem Allingtonem.
Tylko tyle.
A Rachel ich przecież widziała wtedy przed budynkiem.
Zupełnie tak, jak widziała Robertę i Chrisa na dyskotece. A Elizabeth i Chrisa - gdzie?
Gdzie ona ich razem widziała? Może na kursie wprowadzającym? Może wieczorem w kinie?
Ale to już nieważne. To już nieważne, bo to Rachel kazała Juliowi mnie wezwać,
twierdząc, że Gavin znów surfuje na windach.
To już nieważne, bo kiedy ta druga dziewczyna zginęła, Rachel nie było na spotkaniu w
stołówce, gdzie powinna była być. Nie, natknęłam się na nią, kiedy wychodziła z łazienki... Zza
rogu, gdzie są schody, którymi zbiegła na dół, kiedy już zepchnęła Robertę Pace w objęcia
śmierci.
A dlaczego klucza do wind nie było, a potem tak szybko pojawił się z powrotem? Rachel
go miała. Rachel, jedyna osoba w Fisher Hall, której żaden dyżurny z recepcji nie poprosiłby o
wypisanie klucza ani w ogóle nie kwestionowałby jej obecności za kontuarem recepcji. Bo
przecież to kierowniczka akademika.
A te dziewczyny, które zginęły - one nie zginęły dlatego, że miały akta w biurze Rachel.
One miały akta w jej biurze, bo Rachel postanowiła je zabić.
- Mam nadzieję, że jesteś głodna - mówi Cooper, wracając do mojego mieszkania ze
sporą plastikową torbą z napisem I V NY. Naprawdę im się pokręciło i dali nam i dansak z
kurczaka, i dansak z krewetek... - Jego głoś cichnie. -Heather? - Patrzy na mnie dziwnie,
zatroskanymi oczami. - Co ci jest?
- Earlcrest - udaje mi się wykrztusić.
Cooper stawia torbę na kuchennym stole i patrzy na mnie.
- Tak - mówi.-Ale o co chodzi?
- Gdzie to jest?
Cooper pochyla się, żeby zerknąć na ekran komputera.
- Hm, nie jestem... Aha. W Richmond, w Indianie.
Potrząsam głową tak gwałtownie, że ręcznik mi z niej spada, a wilgotne włosy rozsypują
się na ramionach. Nie. Tylko nie to.
- O mój Boże - wzdycham. - O mój Boże.
Cooper gapi się na mnie, jakbym postradała zmysły. I wiecie co? Wydaje mi się, że ja
rzeczywiście postradałam zmysły. Bo jakim cudem mogłam wcześniej tego nie zauważyć,
skoro miałam to tuż przed nosem...
- Rachel tam pracowała - udaje mi się wykrztusić. - Rachel pracowała w akademiku w
Richmond, w Indianie, zanim tu się przeprowadziła.
Cooper, który wyjmował białe kartonowe pudełka z torby z napisem I V NY, przystaje.
- O czym ty mówisz?
- Richmond w stanie Indiana - powtarzam. Serce mi wali tak mocno, że prawie widzę,
jak klapy szlafroka podskakują z każdym jego uderzeniem. -Ostatnim miejscem pracy Rachel
było Richmond w Indianie...
Na twarzy Coopera pojawia się zrozumienie.
- Rachel pracowała w Earlcrest? Myślisz, że... Myślisz, że to Rachel pozabijała te
dziewczyny? - Kręci głową. - Dlaczego? Myślisz, że była aż tak spragniona tej Nagrody
Stokrotki?
Nie. Niemożliwe, żeby Rachel spychała ludzi do szybów wind w Fisher Hall, żeby
zasłużyć sobie na Stokrotkę czy nawet na awans.
Bo to nie awansu Rachel pożąda.
Ona chce mieć mężczyznę.
Heteroseksualnego mężczyznę, który zarabia ponad sto tysięcy dolarów rocznie, jeśli
policzyć ten fundusz powierniczy po dziadkach.
Christopher Allington. Tym mężczyzną jest Christopher Allington.
- Heather? - mówi Cooper. - Heather? Posłuchaj. Tak mi przykro. Ale Rachel Walcott w
żaden sposób nie może być naszym zabójcą.
Ze świstem wciągam oddech.
- Skąd wiesz? - pytam. Bo niby dlaczego ona nie, a ktoś inny tak? Bo jest kobietą? Bo
jest taka ładna?
- To szaleństwo - mówi Cooper. - Dajże spokój, to był długi dzień. Może powinnaś
trochę odpocząć.
- Nie jestem zmęczona - odpowiadam. - Pomyśl o tym, Cooper. To znaczy naprawdę się
nad tym zastanów; Elizabeth i Roberta spotykają się z Rachel przed śmiercią; założę się, że te
rzeczy w ich papierach, te uwagi o wydzwaniających matkach, to wszystko nieprawda. Założę
się, że te matki nigdy tu nie dzwoniły. A teraz Amber...
- W Fisher Hall mieszka siedmiuset studentów - zauważa Cooper. - Czy wszyscy, którzy
mieli spotkania z Rachel Walcott, nie żyją?
- Nie, tylko te dziewczyny, które miały również związek z Christopherem Allingtonem.
Cooper kręci głową.
- Heather, spróbuj na to popatrzeć logicznie. Skąd Rachel Walcott miałaby tyle siły,
żeby dorosłą, opierającą się młodą kobietę zepchnąć do szybu windy? Rachel sama nie waży
więcej niż pięćdziesiąt pięć kilo. To po prostu niemożliwe, Heather.
- Nie wiem, jak ona to robiła, Cooper. Ale wiem, że to trochę podejrzany zbieg
okoliczności, że i Rachel, i Chris byli w Earlcrest w zeszłym roku, a teraz oboje są tu, na
Uniwersytecie Nowojorskim. Postawię spore pieniądze na to, że Rachel przyjechała tu za
Christopherem Allingtonem i jego rodzicami.
Kiedy nadal spogląda z powątpiewaniem, wstają, odsuwam krzesło i mówię:
- Możemy się o tym przekonać tylko w jeden sposób.
26
Co ja zrobiłam
Że się tak gniewasz?
Co powiedziałam
Że tak ci przykro?
Nie chciałam przecież
Przysięgam, że nie
Tylko ty jeden
Liczysz się dla mnie
Och, nie odchodź zły
Przyjdź tu, pozwól mi
Poprawić ci humor
Piosenka na przeprosiny
Wykonanie: Heather Wells
Słowa/muzyka: Caputo/Valdez
Z albumu: Lato
Cartwrihgt Records
Ja się w sumie nie dziwię, że Cooper nie ma ochoty jechać aż do Hamptons o siódmej
wieczorem w powszedni dzień tylko po to, żeby zamienić parę słów z człowiekiem, do którego
nawet policji nie chce się pofatygować.
Kiedy mu przypominam, że Chris prędzej powie coś nam niż komuś z policji, Cooper
nadal nie jest przekonany. Upiera się, ze po kontuzjach, jakich doznałam dziś rano, powinnam
porządnie przespać całą noc, a nie przez sześć godzin tkwić w samochodzie w drodze do East
Hamptons i z powrotem.
Kiedy mu przypominam, że naszym obowiązkiem jako praworządnych obywateli jest
dopilnować, by ta kobieta trafiła za kratki, zanim znów kogoś zabije, Cooper zapewnia mnie,
że z samego rana zadzwoni do detektywa Canavana i przedstawi mu moją teorię.
- Ale do rana Amber może już nie żyć! - wołam. Wiem, że jeszcze żyje, bo właśnie
zadzwoniłam do jej pokoju i dowiedziałam się od jej współlokatorki, że właśnie ogląda jakiś
film w pokoju którejś z koleżanek.
- Jeśli kierowniczka administracyjna zażyczy sobie Spotkania z nią - mówię na wpół
histerycznym tonem do współlokatorki Amber - to powiedz Amber, że nie wolno jej iść na to
spotkanie. Rozumiesz?
- Hm - odpowiada dziewczyna. - Okay.
- Mówię serio! - wołam, nie pozwalając, by Cooper wyrwał mi telefon z ręki. - Powiedz
Amber, że zastępczyni kierowniczki administracyjnej akademika mówi, że jeśli kierowniczka
administracyjna akademika będzie chciała znów się z nią spotkać, nie wolno jej iść. Ani nawet
otwierać jej drzwi. Rozumiesz mnie? Rozumiesz, że narobisz sobie poważnych kłopotów u
zastępczyni kierowniczki administracyjnej Fisher Hall, jeśli nie przekażesz tej wiadomości?
- Uh - mówi współlokatorka. ~ Tak. Przekażę jej.
Co pewnie nie jest najsubtelniejszym sposobem komunikowania swojego punktu
widzenia, ale przynajmniej wiem, że Amber będzie bezpieczna. Na razie.
- Musimy jechać, Cooper! -ponaglam go, kiedy tylko odkładam słuchawkę. - Muszę się
dowiedzieć, już!
- Heather! - Cooper ma sfrustrowaną minę. - Przysięgam na Boga, ze wszystkich ludzi,
których kiedykolwiek poznałem, jesteś chyba najbardziej...
Wciągam oddech ze świstem. Powie to! To, co miał mi powiedzieć w moim gabinecie!
Powie mi to teraz!
Ale wtedy - to znaczy w moim gabinecie - to brzmiało tak, jakby on chciał mi
powiedzieć jakiś komplement. A sądząc z tego, jak w tej chwili zaciska szczękę, nie wydaje mi
się, żeby miał zamiar powiedzieć mi coś miłego. W sumie jestem całkiem pewna, że nie chcę
usłyszeć dalszego ciągu.
Bo, szczerze mówiąc, ta sprawa z Rachel jest o wiele ważniejsza.
Dlatego mówię tylko:
- Nieważne. Wiesz, do Hamptons jeżdżą pociągi. Zerknę sobie tylko w sieci na rozkład
jazdy i...
Nie wiem, czy poddał się, bo zdał sobie sprawę, że to jedyny sposób, żebym przestała
mu wiercić dziurę w brzuchu, czy rzeczywiście obawiał się, że zrobię sobie jakąś krzywdę w
pociągu. Może po prostu starał się udobruchać kontuzjowaną i szaloną dziewczynę.
W każdym razie kiedy ja się ubierałam, Cooper przyprowadził z garażu swój samochód
- BMW 2002 '74, na widok którego dilerzy z naszej ulicy pohukują kpiąco, bo ich zdaniem
jedyna porządna beemwica to nowa beemwica. Cooper nie wygląda na uszczęśliwionego. W
sumie jestem pewna, że w duchu przeklina ten odruch, który mu kazał zaproponować mi
mieszkanie.
Naprawdę, bardzo mi przykro. Naprawdę.
Ale nie aż tak, żebym mu miała powiedzieć, że to już nieważne. Ponieważ stawką jest
życie pewnej dziewczyny.
Dom letniskowy Allingtonów łatwo znaleźć. Są umieszczeni w książce telefonicznej East
Hamptons. Jeśli nie chcieliby, żeby ludzie do nich tam wpadali, to przecież zastrzegliby swoje
dane, nieprawdaż?
No i dobra, podjazd zamyka wielka brama z kutego żelaza, z wbudowanym interkomem
i tak dalej, co może u przeciętnej osoby wywołać wrażenie, że odwiedzający są tu niemile
widziani.
Aleja na przykład nie daję się na to nabrać. Wyskakuję z samochodu i idę nacisnąć
guzik interkomu. A kiedy nikt nie odpowiada, nie tracę ducha. No cóż, nie za bardzo w każdym
razie.
- Heather - mówi Cooper zza szyby po stronie kierowcy swojego samochodu, bo opuścił
okno. - Chyba nikt nam nie.
Ale wtedy interkom skrzeczy, a głos, który niewątpliwie należy do Chrisa, odzywa się:
- Co?
Mogę zrozumieć, czemu jest taki poirytowany. Bo ja naciskałam stale brzęczyk wiedząc,
że ten ktoś w środku wreszcie oszaleje i będzie musiał zareagować. To taka sztuczka, której się
nauczyłam od reporterów, kiedy nachodzili Jordana i mnie w naszym wspólnym mieszkaniu.
- Hm, cześć, Chris - mówię do interkomu. - To ja. Jaka ja? - pyta ostro Chris, nadal
rozzłoszczony.
- No, wiesz... - mówię głosem, któremu nadaję dziewczęco-flirtujące tony. - Wpuść
mnie.
A potem dodaję dwa słowa, którym według notatek Justine żaden student -a Chris jest
przecież studentem - nie potrafi się oprzeć:
- Przyniosłam pizzę.
Chwila ciszy, a potem brama powoli się otwiera.
Pędem wracam do samochodu, gdzie siedzi Cooper i minę ma taką - nawet jeśli ja sama
to mówię -jakbym mu nieco zaimponowała.
- Pizza - powtarza. -Będę sobie musiał zapamiętać.
- Działa niezawodnie - mówię. Nie wspominam, skąd wiem. Mówiąc prawdę, mam
powyżej uszu tej całej Justine.
Podjeżdżamy na łuk podjazdu, a przed nami wyłania się Villa d'Allington, w całej
okazałości białych tynków.
Oczywiście, bywałam już w Hamptons. Cartwrightowie mają tam dom, tuż przy
oceanie, z trzech stron otoczony ścisłym rezerwatem ptactwa, więc nikt nie może się w okolicy
pobudować i zepsuć widoku.
Bywałam tu też w domach innych ludzi - w domach, które uważało się za arcydzieła
architektury, a raz nawet kiedyś w zamku, który został, kamień po kamieniu,
przetransportowany z południowej Francji. Poważnie.
Ale nigdy nie widziałam czegoś podobnego do domu Allingtonów. A przynajmniej nie w
Hamptons. Surowo biały i masywny, pełen przestronnych sklepionych przejść rodem znad
Morza Śródziemnego i otoczony jasnymi, kwitnącymi roślinami, oświetlony jest niczym
Rockefeller Center.
Ale zamiast tego wielkiego złotego faceta, pochylającego się nad taflą lodu, stoi tu wielki
dom, pochylający się nad basenem.
- A co ty na to - zagaja Cooper, kiedy wysiadamy z samochodu - żebym teraz na
odmianą to ja mówił?
Patrzą na niego zmrużonymi oczami.
- Ale nie będziesz go bił, prawda?
- Dlaczego miałbym to robić? - dziwi się Cooper.
- Nie bijesz ludzi? W ramach obowiązków zawodowych?
- Nie przypominam sobie, kiedy mi się to zdarzyło po raz ostatni - odpowiada łagodnie.
Nieco rozczarowana, odpowiadam:
- No cóż, moim zdaniem Christopher Allington to taki facet, któremu mógłbyś chcieć
przyłożyć. O ile bijesz ludzi.
- Owszem. - Cooper lekko się uśmiecha. - Ale go nie uderzę. A przynajmniej nie na
wejście.
Szybko zaczynamy ich słyszeć, a widzimy ich, kiedy tylko rozsuwamy powoje, które
wiszą jak zasłona w jednym ze sklepionych przejść. Schylając się pod Słodko pachnącymi
kwiatami, trafiamy na tylny dziedziniec. Po lewej stronie połyskującego basenu stoi jacuzzi,
parające w chłodnym nocnym powietrzu.
W jacuzzi siedzą dwie osoby, a ja z ulgą zauważam, że żadna z nich nie jest rektorem
Allingtonem ani jego żoną. Chybabym umarła na widok rektora Allingtona w kąpielówkach
Speedo.
Nie widzą nas tak od razu, pewnie ze wzglądu na tę całą parą wodną i mocne reflektory,
które oświetlają taras wokół basenu, okolice jacuzzi pozostawiając w mroku. Tu i tam na
szerokich drewnianych deskach tarasu porozstawiane są wygodne fotele z jasnymi, różowymi
poduszkami. Po jednej stronie basenu jest bar, prawdziwy bar z kontuarem, przy którym stoją
wysokie stołki, i podświetlonymi regałami pełnymi butelek.
Podchodzę do jacuzzi i głośno odchrząkuję.
Chris odrywa się od dziewczyny, w której biust wciskał nos, i patrzy na nas, mrugając
nieprzytomnie. Jest ewidentnie pijany.
Dziewczyna najwyraźniej też. Mówi:
- Hej, ona nie przyniosła żadnej pizzy.
Głos ma rozczarowany, chociaż założę się, że ta dwójka świetnie sobie radziła w kwestii
przekąsek.
- Cześć Chris - mówię i siadam na skraju jednego z foteli. Poduszka pode mną jest
wilgotna. W Hamptons niedawno padało.
Wydaje się, że Chris rozpoznaje mnie dopiero po paru sekundach. A kiedy mnie
poznaje, nie jest za szczęśliwy.
- Blondi? - Odsuwa kosmyk mokrych włosów opadających mu na oczy. -To ty? A co ty
tu robisz?
- Wpadliśmy zadać ci kilka pytań - mówię. Lucy też z nami przyjechała; nie mogłam jej
zostawić zamkniętej samej w domu na całą noc, a teraz trąca mi kolana łbem i siada, sapiąc
radośnie. - Jak się masz?
- Chyba dobrze - odpowiada Chris. Podnosi oczy na Coopera. - A ten to kto?
- Znajomy - mówi Cooper. A potem dodaje: - Jej znajomy. - Chyba po to, żeby nie było
żadnych wątpliwości.
- Hm - mówi Chris. A potem, w ewidentnej próbie zrobienia dobrej miny do złej gry,
odzywa się: - Chcecie drinka?
- Nie, dziękuję - odpowiada Cooper. - Chcielibyśmy natomiast porozmawiać o Elizabeth
Kellog i Robercie Pace.
Chris nie wygląda, jakby go to przerażało. W sumie nawet się nie dziwi. Zamiast tego
mówi uprzejmie:
- Och, jasne. Jasne. Ale, zaraz, jak ja się zachowuję? Faith, kotku, idź do środka i zrób
nam coś do jedzenia, dobrze? I złap jeszcze jedną butelkę wina, kiedy już tam będziesz, bardzo
cię proszę.
Dziewczyna z jacuzzi się dąsa.
- Ale, Chris...
- No już, kochanie.
- Ale ja mam na imię Hope, nie Faith.
- Nieważne. - Chris daje jej klapsa w zadek, kiedy dziewczyna wychodzi z jacuzzi,
ociekając wodą niczym nimfa. Ma na sobie bikini; jego góra jest tak skąpa, a jej biust tak
obfity, że maleńkie trojkąciki z lycry wydają się raczej sugestią stroju.
Cooper z miejsca zauważa to bikini. Widzę to po jego uniesionych brwiach. Naprawdę
warto być doświadczonym detektywem-obserwatorem.
Tył okazuje się równie imponujący jak front. Ani grama cellulitu. Zastanawiam się, czy,
jak Rachel, w całości go zniszczyła na stairmasterze.
- A więc, Chris - mówi Cooper, gdy tylko dziewczyna znika. - Co cię łączy z Rachel
Walcott?
Chris krztusi się chardonnay, które właśnie pociągał.
- C-co?-jąka się, kiedy znów może się odezwać.
Ale Cooper tylko spogląda na niego w taki sposób, w jaki mógłby patrzeć na szalenie
interesującego, niemniej obrzydliwego robala, którego znalazł w swojej sałatce.
- Rachel Walcott - mówi. - Była kierowniczką akademika, to znaczy domu studenckiego,
w którym mieszkałeś na ostatnim roku w Earlcrest. Teraz administruje Fisher Hall, gdzie
mieszkają twoi rodzice i gdzie pracuje Heather.
Chris szuka paczki papierosów i zapalniczki, które zostawił przy jacuzzi, a potem
wyciąga jednego trzęsącymi się palcami i go zapala. Zaciąga się, a w półmroku czubek jego
papierosa rozżarza się czerwienią.
- Cholera. - Tylko tyle mówi.
Nie jestem może profesjonalnym detektywem, ale moim zdaniem ta odpowiedź jest
nieco... podejrzana.
- No więc, co się dzieje między wami? - pyta Cooper. - Między tobą i Rachel. Może tego
nie zauważyłeś, ale ludzie giną...
- Zauważyłem - mówi ostro Chris. - Okay? Zauważyłem. A co ty sobie, kurwa,
wyobrażasz?
Cooper najwyraźniej nie uważa, że ten ostatni fragment był konieczny. Wiecie, te
przekleństwa. Bo mówi do Chrisa o wiele ostrzej niż przed chwilą:
- Wiedziałeś? Od jak dawna?
Chris gapi się na niego przez parę unoszącą się znad bąbelków wody.
- Co? - pyta, jak ktoś, kto nie jest pewien, czy dobrze usłyszał.
- Jak długo? - powtarza Cooper takim głosem, że cieszę się, że zwraca się w tej chwili do
Chrisa, a nie do mnie. Ten ton każe mi także wątpić w jego historyjkę. No, wiecie, o tym, że nie
bije ludzi w ramach obowiązków zawodowych. - Od jak dawna wiesz, że to Rachel zabija te
dziewczyny?
Widzę, że Chris pobladł niczym światła podświetlające wodę w basenie, i to wcale nie z
powodu dymu tytoniowego.
Nie dziwię mu się. Mnie też Cooper nieco teraz przeraża.
- Nie wiem - mówi Chris zdławionym głosem, zupełnie odmiennym od tego pewnego
siebie, którym posługiwał się poprzednio. - Poskładałem to sobie w całość dopiero wczoraj
wieczorem, kiedy ty... - Patrzy na mnie. -Kiedy tańczyłem z tobą, a ty mi powiedziałaś, że to
Beth i Bobby... Że to one...
- Och, daj spokój, Chris - przerywa mu Cooper. - Nie uwierzymy, że przy całym
rozgłosie wokół tych wypadków...
- Ja nie wiedziałem! - Chris uderza dłonią o powierzchnię wody dla podkreślenia
swoich słów i opryskuje łapy Lucy. Suka spogląda na nie zaskoczona, a potem zaczyna
pracowicie je wylizywać. — Przysięgam na Boga, nie miałem pojęcia. W sumie nie miałem za
dużo wolnego czasu, a kiedy już go miałem, nie marnowałem go na czytanie „New York
College Reporter”. Oczywiście słyszałem, że dwie dziewczyny z Fisher Hall zginęły, ale nie
miałem pojęcia, że to moje dwie dziewczyny.
- A nie zauważyłeś, że żadna z tych dwóch dziewczyn nie odpowiada na twoje telefony?
Chris spuszcza głowę. Ze wstydem, jak mi się wydaje.
- Bo nigdy już do nich potem nie dzwoniłeś. - Głos Coopera jest lodowato zimny.
Chris przechodzi na pozycje obronne.
- A ty? - pyta ostro. - Zawsze dzwonisz następnego dnia rano?
- Jeśli chcę, żeby coś się powtórzyło - odpowiada Cooper bez chwili wahania.
- No właśnie. - Chris mówi z wyraźnym naciskiem. W pierwszej chwili nie chwytam, o
co mu chodzi.
A potem już chwytam.
Och.
Cooper kręci głową, chyba równie zniesmaczony jak ja. No cóż, prawie.
- Więc nie miałeś pojęcia, że te dziewczyny nie żyją, dopóki tamtego wieczoru nie
powiedziała ci o tym Heather? Myślisz, że w to uwierzę?
- Tak właśnie było. - Chris wrzuca swojego papierosa między rododendrony i wychodzi
z jacuzzi. Ma na sobie luźne szorty. Jest szczupły, ale umięśniony, a skórę ma opaloną na
delikatne złoto. Nie ma na ciele ani odrobiny owłosienia, chyba że liczy się to, co mu wystaje
spod pach.
- A kiedy się o tym dowiedziałem, pierwsza rzecz to przyjechałem tutaj. - Chris owija się
szerokim, jasnoróżowym ręcznikiem. - Musiałem się stamtąd wyrwać, musiałem pomyśleć,
musiałem...
- Musiałeś uciec przed pytaniami policji kończy Cooper za niego.
- To też. No dobra, spałem z nimi...
Nie mogę już tego dłużej znieść- Robi mi się niedobrze - i to wcale nie tylko przez to
całe hinduskie jedzenie, które zjadłam w samochodzie w drodze do Hamptons.
Nie, to nie jest tylko niestrawność. To obrzydzenie.
- Coś ci powiem, Chris - zaczynam. - Spałeś z tymi dziewczynami, a potem nawet do
nich nie dzwoniłeś. Nawet im nie podawałeś swojego prawdziwego nazwiska, żeby nie
wiedziały, kim jest twój ojciec. I nie zachowuj się tak, jakby to nie miało znaczenia. Bo to ma
znaczenie. Czy raczej miało, dla nich. Wykorzystywałeś je. Wykorzystałeś je, bo wiesz, że
masz... Wiesz, że masz... No cóż, kiepskie wyposażenie.
- Co? - Chris robi zaszokowaną minę. - Nieprawda!
- Oczywiście, że prawda - mówię. - Bo z jakiego innego powodu wyszukiwałbyś
dziewczyny, które nie miały żadnego seksualnego doświadczenia, pomijając obecną tu Hope,
jeśli nie po to, żeby nie miały cię z kim porównywać?
Chris osłupiał tak, jakbym go uderzyła. I może, w pewnym sensie, zrobiłam to. Cooper
ciągnie mnie za rękaw i szepcze:
- Cśś, tygrysico. Uspokój się. Bo role nam się pomylą. To ja jestem złym gliną. Ty jesteś
tym dobrym.
A potem, klepiąc mnie lekko po plecach - w taki sposób, w jaki ja poklepuję Indy'ego,
kiedy chcę, żeby się uspokoił - Cooper mówi do poczerwieniałego na twarzy Chrisa:
- Słuchaj, nikt cię nie oskarża o żadne morderstwo. Chcemy się tylko dowiedzieć, na
czym polegał twój związek z Rachel Walcott.
- Dlaczego? - Chris już przestał się bać i zaczął znów się nadymać. Moja uwaga o jego
niedostatkach mocno go uraziła. Niewątpliwie dlatego, że dotknęłam prawdy.
Chris omija Coopera i idzie w stronę basenu.
- I co w kwestii tego związku?
- Był jakiś? - chce wiedzieć Cooper.
- Związek? - Upuszczając ręcznik, Chris wspina się na trampolinę. Sekundę później
skacze do basenu, prawie nie rozpryskując Wody, kiedy jego ciało łukiem przecina gładką
taflę. Dopływa do krawędzi basenu, przy której stoimy, i wydaje się, że pod wodą zmienił
zdanie.
- Dobra mówi. - Powiem wam wszystko, co wiem.
27
No dobra - mówi Chris, szczękając zębami. - Okay. No więc sypiałem z nią przez kilka
miesięcy. Wcale jej nie prosiłem o rękę, nic z tych rzeczy. Ale ona dostała pieprzonego kota na
moim punkcie, jasne? Myślałem, że mi jaja urwie.
Biorę ręcznik Chrisa i okrywam mu dygoczące ramiona. Chyba tego nie zauważa. Jest
na fali. Wyszedł z jacuzzi i zaczyna iść w stronę domu, a Cooper, Lucy i ja suniemy za nim jak
świta towarzysząca.
...no cóż, sławnej gwieździe rocka.
- Byłem wtedy na drugim roku studiów - mówi Chris. Teraz, kiedy zaczął mówić, jakby
nie mógł przerwać. Ani nawet zwolnić. Trzeba docenić technikę Coopera. Nie bijąc faceta,
osiągnął efekt. - Z kilkoma chłopakami wpadliśmy w tarapaty. Przyłapano nas na paleniu
trawy w akademiku i mieliśmy się spotkać z kierowniczką, Rachel, żeby dostać karę. Wszyscy
baliśmy się, że nas wywalą z uczelni. Kilku z nich mówiło do mnie: „Weź ją jakoś spróbuj
zmiękczyć”, bo, nie wiem, no, byłem trochę od nich starszy i miałem to powodzenie u
dziewczyn, rozumiecie?
Wyobrażam sobie Rachel - w butach od Manolo Blahnika i dobrze skrojonym Armanim
- którą uwodzi ten czarujący, złotowłosy adonis. Może to i nie jest ten bystry przedsiębiorca,
którego chciała zauroczyć zgrabnymi udami i uczesanymi na szczotkę włosami.
Ale musiał być najbliższy ideału ze wszystkiego, co miała pod rękaw Richmond w
Indianie.
- W każdym razie odpuściła nam. Powiedziała, że to będzie nasz mały sekret. - W głosie
Chrisa pojawia się śmiech. Ale to nie jest przyjemny śmiech. - Najpierw myślałem, że ze
względu na stanowisko mojego ojca. Ale potem zacząłem na nią wpadać w stołówce i tak dalej.
Bardziej jakby!.. Ona wpadała tam na mnie, rozumiecie? A faceci mówili: „Co sobie będziesz
żałował, stary. Zaczniesz się umawiać z kierowniczką akademika i wszystko nam ujdzie na
sucho”. A ja nie miałem akurat nic innego na tapecie, więc pomyślałem sobie: „A co mi
szkodzi?” I w końcu jakoś tak, no cóż, chyba zostaliśmy parą.
Schyla się pod jakimś sklepionym przejściem, a my idziemy zanim, przez otwarte
przeszklone drzwi do słabo oświetlonego salonu z obniżoną podłogą, gdzie głównym akcentem
dekoracyjnym jest czarna skóra. Na kanapach jest czarna skóra. Fotele pokrywa czarna skóra.
Nawet półka nad kominkiem jest chyba obciągnięta czarną skórą.
Nie, to niemożliwe. Mogłaby się chyba zająć ogniem, nie?
- Okazało się, że byłem jej pierwszym facetem- wyjaśnia Chris, podchodząc do kominka
i przełączając jakąś dźwigienkę. Nagle salon zalewa nierzeczywiste różowe światło. Gdybym
nie wiedziała, gdzie jestem, byłabym przekonana, że weszłam do burdelu. Albo do jednego z
tych barów tlenowych w SoHo. - Nie była zawsze taka... pozbierana jak teraz. Ona była w
sumie całkiem... No cóż, kiedy ją poznałem tam, w Richmond, była dosyć gruba.
Gapię się na niego jak oniemiała.
- Co?!
Cooper rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. Chris jest na fali i Cooper nie chce, żebym mu
przerywała.
- No tak. - Chris wzrusza ramionami. - Była gruba. No cóż, może nie tyle gruba, w
gruncie rzeczy, ile... przy kości. I ciągle chodziła w jakimś dresie. Nie wiem, co się z nią stało,
rozumiecie, od tamtej pory, ale schudła, i to bardzo, i ja nie wiem, tak jakby załatwiła sobie
zmianę wizerunku, czy coś. Bo wtedy... no, sam nie wiem.
- Czekaj. - Trudno mi to wszystko objąć rozumem. - Rachel była gruba?
- Tak. - Znowu wzrusza ramionami. - Może masz rację. Może człowiek nie ma takiej...
presji, kiedy jest z kimś, kto nie może go z nikim innym porównywać. Było coś zdecydowanie,
sam nie wiem, podniecającego w myśli, że jestem z tą starszą od siebie babką, która w
pewnych sytuacjach bywała taka bystra, a w innych tak głupia...
- Ona była gruba? - Jestem poważnie oszołomiona. - Przecież ona przebiega ze sześć
kilometrów dziennie! Ona nic nie je poza sałatą. I to bez sosu.
- No cóż - mówi Chris i znów wzrusza ramionami. - Może teraz. Ale nie wtedy. Mówiła
mi, że przez całe życie była taka tęgawa i że to dlatego nigdy przedtem... No, wiecie. Nie miała
faceta.
Boże! Rachel była nadal dziewicą, nawet po studiach magisterskich? Czy ona nie
poznała w liceum nikogo? I na studiach też nie? Najwyraźniej nie.
- I jak długo to trwało? Ten romans? - pyta Cooper, usiłując mnie powstrzymać przed
zapytaniem po raz kolejny, czy Rachel była gruba.
Chris osuwa się na jedną z czarnych skórzanych kanap, chyba sienie przejmując, że
moczy poduszki. Pewnie kiedy jest się tak bogatym jak on, takie rzeczy nie mają znaczenia.
- Aż do połowy mojego ostatniego roku. To wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę się
zacząć serio uczyć, żeby dostać w miarę dobre oceny na egzaminach LSAT. Rodzice pozwolili
mi szaleć, póki nie zacząłem powoli dobiegać trzydziestki, ale wtedy postanowili mi przykręcić
śrubę, bo chcieli, żebym się dostał do szkoły prawniczej. Powiedziałem jej, Rachel, że będę
musiał nieco zwolnić tempo. Wydawało się, ze to dobry moment, żeby skończyć całą sprawę.
Przecież to do niczego nie prowadziło. Po studiach nie miałem zamiaru zostawać w Richmond.
- Powiedziałeś jej to? - pyta Cooper.
- Czy co jej powiedziałem?
Widzę, że jakiś mięsień w szczęce Coopera drga.
- Czy powiedziałeś Rachel, że to do niczego nie prowadzi? - wyjaśnia z wymuszoną
cierpliwością.
- Och. - Chris unika naszego wzroku. - Taa.
- I co?
- I ona mi się rzuciła do gardła, człowieku. No, naprawdę, odbiło jej. Zaczęła
wrzeszczeć, drzeć ubranie. Złapała mój monitor i walnęła nim przez pokój, nie żartuję. Byłem
tak przestraszony, że na resztę roku przeprowadziłem się do kumpli, którzy mieszkali poza
kampusem.
- I nigdy już jej więcej nie widziałeś? - Nie jestem w stanie uwierzyć w opowiadanie
Chrisa. Z drugiej strony, wierzę w nie co do słowa. Chociaż trudno sobie wyobrazić Rachel
ciskającą monitorem przez pokój.
A już zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, że zabija te dwie dziewczyny -ani że prawie
zabija potem jeszcze trzy kolejne osoby.
- Nie - mówi Chris. - Dopiero parę tygodni temu, kiedy wróciłem z Richmond.
Spędziłem tam lato, trochę pracowałem społecznie w ramach mojej umowy z tatą co do szkoły
prawniczej. Potem wchodzę do Fisher Hall i widzę Rachel przy stanowisku recepcji. Akurat
ochrzaniała jakiegoś dzieciaka. Tylko, wiecie, jakaś taka,., chuda. O mało nie zemdlałem, tyle
wam powiem. Ale ona się tylko uśmiechnęła, spokojna jak nie wiem co, i zapytała, co u mnie
słychać. Żadnych pretensji, nic.
- A ty się na to nabrałeś. - Głos Coopera jest pozbawiony intonacji.
- Tak - wzdycha Chris. - Wydawało się, że ma to już za sobą. Pomyślałem. .. wiecie,
schudła, nowa fryzura, ciuchy... Pomyślałem, że to dobry znak. Że nie stoi w miejscu.
- A to, że specjalnie poszukała sobie pracy w administracji budynku, w którym
zamieszkali twoi rodzice - mówi Cooper. - Nie Włączył ci się brzęczyk alarmowy? Że może
wcale się z tym nie uporała tak, jak sobie wyobrażałeś?
- Zupełnie nie - mówi Chris. - Aż do... No cóż, do wczorajszego wieczoru. Dziewczęcy
głos woła:
- Ach, tu jesteście! A ja was szukam na zewnątrz! Nie wiedziałam, że weszliście do
środka.
Hope schodzi po schodach, niosąc tacę pasztecików ze szpinakiem, tak to w każdym
razie wygląda i pachnie. Drugą ręką podtrzymuje połę długiego do ziemi szlafroka w lamparcie
prążki.
- Jedzenie gotowe - mówi. - Zjecie tu czy przy basenie?
- Przy basenie, kochanie, dobrze? - Chris uśmiecha się do niej słabo. -Dołączymy tam
do ciebie za minutę.
Hope uśmiecha się pogodnie i zawraca w stronę przeszklonych drzwi.
- Nie siedźcie za długo - ostrzega. ~ Bo ostygną. Kiedy tylko znika, Chris mówi:
- Wciąż się nad tym zastanawiam, to znaczy od tamtej naszej rozmowy, i próbuję
stwierdzić, czy to możliwe, że Rachel to zrobiła. Czy zabiła tamte dziewczyny. Bo w końcu,
jestem niezły... Ale na pewno nie wart tego, żeby dla mnie zabijać.
Uśmiecha się słabo ze swojego małego żartu. Cooper nie odpowiada uśmiechem. Chyba
nadal się bawimy w złego i dobrego glinę. A ponieważ jestem dobrym gliną, uśmiecham się do
niego. Nawet nie sprawia mi to kłopotu. Cóż, mimo wszystko w pewien sposób lubię Chrisa.
Nic na to nie poradzę. On jest po prostu... sobą.
- Kiedy zerwaliśmy ze sobą... - ciągnie Chris - mówiłem wam, że zachowywała się...
agresywnie. Rzuciła moim komputerem przez pokój. To było chyba z pięćdziesiąt metrów. Ona
jest bardzo silna. Taka dziewczyna... Taka drobna dziewczyna jak Beth czy Bobby... No cóż, nie
dałaby rady Rachel. To znaczy gdyby Rachel dość się wściekła.
- I wierzysz, że to właśnie spotkało te dziewczyny? - Cooper się tak jakby upewnia. - Że
nie zginęły przypadkiem, tylko Rachel je zabiła?
Chris garbi się coraz bardziej na skórzanej kanapie rodziców. Widać, że totalnie
chciałby zapaść się pod ziemię.
- Tak - mówi cicho. - To znaczy... To jest jedyne wyjaśnienie, prawda? Bo to całe
surfowanie na windach... Dziewczyny tego nie robią.
Rzucam Cooperowi spojrzenie pod tytułem: „A nie mówiłam!” Ale on go nie zauważa.
Za bardzo koncentruje się na Chrisie.
W milczeniu, które potem zapada, słyszę głośne granie konika polnego na zewnątrz.
Muszę przyznać, że jestem nieco... No cóż, poruszona wyznaniami Chrisa. Och, nadal uważam,
że bydlę z niego i tak dalej. Ale przynajmniej szczerze się do tego przyznaje. A to już coś.
Ale Cooper wcale nie jest pod wrażeniem.
- Chris, teraz wracasz z nami do miasta, a jutro rano idziemy na policję. To nie jest
prośba. To polecenie.
Chris się krzywi.
- Dlaczego? Co to da? Oni mnie aresztują. Nigdy nie uwierzą, że to Rachel. Nigdy.
- Chyba że masz alibi na czas tych morderstw - mówi Cooper.
- Mam. - Chris nagle się rozpromienia. - Kiedy zginęła ta druga dziewczyna, Bobby,
byłem na zajęciach. Wiem, bo wszyscy usłyszeliśmy syrenę i wyjrzeliśmy przez okno. Fisher
Hall jest po drugiej stronie ulicy.
A potem Chris kręci głową. Włosy mu wysychają niczym złoty hełm.
- Ale oni nie uwierzą na serio, że Rachel Walcott zabija dziewczyny, z którymi sypiam.
Nie, dajcie spokój. Rachel dopiero co dostała pieprzoną Nagrodę Stokrotki za bycie dobrą
samarytanką, czy coś w tym stylu.
Cooper tylko gapi się na niego.
- Czy są jakieś dziewczyny, z którymi spałeś w tym roku, a które żyją?
- No... nie, ale... - Chris jąka się zmieszany.
Oglądam się przez ramię na przejście, które prowadzi do basenu.
- A Hope?
- Co Hope?
- Co z nią?
- Chcesz, żeby ona też skończyła martwa?
- Nie! - Chris robi przerażoną minę. - Ale... To znaczy, ona jest opiekunką do dzieci z
sąsiedztwa. Skąd Rachel ma się.
- Chris - mówi Cooper. - Czy ty kiedykolwiek brałeś pod uwagę możliwość czasowej
rezygnacji z randek?
Chris milczy przez chwilę.
- Mówiąc prawdę - wykrztusza - zaczynam myśleć, że to wcale nić jest taki zły pomysł.
28
Zastanów się nad tym - mówię do Party. - Rachel spotyka tego faceta, naprawdę
przystojnego faceta, który zachowuje się, jakby szczerze ją polubił, i może nawet częściowo
faktycznie ją lubi...
- Tak. Tą częścią, którą trzyma w gaciach - ironizuje Patty.
- Nieważne. To pierwszy facet, który się nią w ogóle zainteresował, a na dodatek spełnia
wszystkie warunki, jakie stawiałaby swojemu chłopakowi. Jest seksowny, jest zamożny, jest
hetero. No dobra, jest może takim trochę motylkiem... - Podnoszę szklankę soku
pomarańczowego, która stoi przy moim łóżku i popijam. - Który żyje ze swojego funduszu
powierniczego. Ale poza tym...
- Zaraz - wtrąca Patty. - Odłóż to - mówi do syna. Po chwili wraca do rozmowy. - Dobra
- mówi. - Na czym skończyłyśmy?
- Na Rachel - odpowiadam.
- A, racja. No więc ten cały Christopher. Czy on jest rzeczywiście taki seksowny?
- Jest seksowny. I jest studentem - tłumaczę jej. - Nie powinno się sypiać ze
studentami, więc na dodatek robi się z tego taki trochę zakazany owoc. Ona zaczyna budować
sobie te wszystkie zamki na lodzie - Bo dlaczego nie? Stuknęła jej trzydziestka. A jest
nowoczesną dziewczyną, żyjącą w XXI wieku, więc chce mieć wszystko: karierę, małżeństwo,
dzieci...
- I licencję na zabijanie.
- Co tylko chcesz. A potem, właśnie kiedy szykuje się do ostatecznego ataku, nasz
poczciwy kowboj Chris odjeżdża nagle w stronę zachodzącego słońca. Sam.
- Zaraz, Heather - mówi Patty. A do syna: - Indy! Mówiłam, nie! Indy... Patty wrzeszczy
na swojego dzieciaka. To w pewien sposób miłe, leżeć sobie wygodnie w łóżku i gadać przez
telefon, nawet nie myśląc o tych morderstwach, kiedy wszyscy inni latają jak kot z pęcherzem i
usiłują je jakoś rozwikłać. Chciałam iść z Chrisem i Cooperem na spotkanie z detektywem
Canavanem. Naprawdę. Mówiłam mu wczoraj w nocy, kiedy wlokłam się do swojego
mieszkania, do łóżka, żeby mnie obudził, zanim wyjdzie rano.
Ale chyba szok po wstrząsających wydarzeniach poprzedniego dnia - eksplozja, wizyta
w szpitalu, podróż na Long Island i z powrotem - wreszcie dał mi się we znaki, bo kiedy
Cooper zapukał rano do drzwi mojej sypialni, wrzasnęłam, żeby sobie poszedł.
Nie bardzo pamiętam, że to zrobiłam. To znaczy ja bym nigdy, przenigdy, nie zachowała
się tak grubiańsko, gdybym była przytomna. Cooper zostawił mi karteczkę, na której wyjaśnił
sytuację, z dopiskiem: Nie idź dzisiaj do pracy. Zostań w domu i odpoczywaj. Zadzwonię.
No dobra, nie podpisał jej: całuję, Cooper, tylko samo: Cooper.
Ale to też coś. Przynajmniej teraz musi mieć nieco więcej szacunku do mnie. Teraz,
kiedy się okazało, że ją sobie wcale tego wszystkiego nie wymyślam, że ktoś mnie usiłuje zabić
i tak dalej. Och, teraz Cooper na pewno myśli, że byłabym świetnym partnerem w
detektywistycznej robocie.
I kto wie, do czego to wszystko może doprowadzić? Czy w ramach następnego
logicznego posunięcia nie powinien się we mnie do szaleństwa zakochać?
A więc tak, jestem w świetnym humorze. Za oknem leje jak z cebra, aleja się nie
przejmuję. Ciepło mi w łóżku, oglądam sobie poranne kreskówki z Lucy przy boku. Może to
tylko dlatego, że naprawdę bardzo blisko otarłam się o śmierć, ale życie wydaje mi się
naprawdę bardzo, bardzo przyjemne.
I z ożywieniem opowiadam o tym Patty. Wydaje się, że moja teoria zrobiła na niej duże
wrażenie - ta, która sprawi, że kiedy detektyw Canavan wysłucha dzisiaj tego, co ma do
powiedzenia Chris, natychmiast powinien polecieć do Fisher Hall z nakazem aresztowania.
- Już jestem - mówi Patty. - Na czym skończyłyśmy?
- Na Rachel - przypominam. - Która nagle przekonuje się, że powozi swoim traperskim
wozem zupełnie sama. No i co robi taka nowoczesna, żyjąca w XXI stuleciu dziewczyna?
- Och, zaczekaj, coś wymyślę. Formuje, jak to się nazywa... Aha. Oddział pościgowy?
- Pozbywa się konkurencji - poprawiam ją. - Bo myśli, że jeśli zabije wszystkie
dziewczyny Chrisa, to wróci z nim do sytuacji wyjściowej. Rozumiesz, kiedy nie będzie już
żadnych innych dziewczyn, on będzie musiał wrócić do niej.
- No, no! - mówi Patty z uznaniem. - I jak to robi?
- Jak to: jak to robi? Spycha je do szybu windy.
- Tak, ale w jaki sposób, Heather? W jaki sposób taka chuda suka jak Rachel spycha
dorosłe kobiety, które z całą pewnością nie mają ochoty umierać, do szybu windy? Bo wiesz, ja
przecież nie jestem w stanie nawet chihuahuy mojej siostry wepchnąć do koszyka, a to
maleńka psina. Czy masz pojęcie, jak ciężko musi być zepchnąć do szybu kogoś, kto nie chce
umierać? Najpierw trzeba otworzyć drzwi. Co te dziewczyny robią, kiedy ona je otwiera?
Dlaczego nie stawiają oporu? Dlaczego Rachel nie ma zadrapań na twarzy ani na rękach?
Kiedy usiłują psa wcisnąć do koszyka podróżnego, drapie mnie jak wariat.
Wracam pamięcią do okresu, kiedy moja młoda osobowość kształtowała się pod
wpływem oglądania telewizji.
- Chloroform - odpowiadam krótko. - Musi używać chloroformu.
- Ale czy koroner nie znalazłby jego śladów?
Hm. Patty jest niezła. Zwłaszcza jak na kogoś, kto twierdzi, że nie ma czasu oglądać
CSI.
- Okay, okay - mówię. - Może je wali w głowę kijem baseballowym i wrzuca do szybu,
kiedy są jeszcze nieprzytomne.
- I koroner by nie zauważył śladu po uderzeniu?
- Właśnie spadły z szesnastego piętra - mówię. - Jeden guz mniej, jeden więcej...
Bip.
Odzywa się sygnał połączenia oczekującego.
- Och, to na pewno Cooper, Pat. Oddzwonię później. Chcesz iść jutro na późne
śniadanie dla uczczenia okazji? Jak już wsadzą tę moją szefową?
- Jasne. Przyjadę z największą przyjemnością. - Patty się rozłącza. Naciskam klawisz na
słuchawce i mówię:
- Halo?
Ale to nie głos Coopera. To kobiecy głos.
I wygląda na to, że ktokolwiek to jest, właśnie płacze.
- Heather?
Dopiero po chwili coś mi świta.
- Sarah? - pytam. - To ty?
- T-tak - pociąga nosem Sarah.
- Nic ci nie jest? - Siadam na łóżku. - Sarah, co się stało?
- To... to Rachel - mówi Sarah.
Hm... A więc już ją zdążyli aresztować? Wiem, że dla personelu akademika to będzie
cios, skoro najpierw Justine okazała się złodziejką grzejników olejowych, a teraz Rachel
okazuje się wariatką-morderczynią.
Ale jakoś sobie z tym poradzą. Może jutro zaniosę do pracy pączki dla wszystkich.
- Tak? - mówię. Bo nie chcę się przyznawać, że miałam cokolwiek wspólnego z tym
aresztowaniem. Przynajmniej na razie. - Co z Rachel?
- Ona... ona nie żyje.
O mało nie upuszczam telefonu.
- Co?! - wołam. - Rachel? Nie żyje? Jak to...?
W głowie mi się nie mieści. To niemożliwe. Rachel? Nie żyje? Jak, na Boga...
- Ona się chyba zabiła - szlocha Sarah. - Heather, ja właśnie weszłam do biura, a ona...
Ona tu wisi. Na tej kracie między waszymi gabinetami.
O mój Boże.
Rachel się powiesiła. Rachel zdała sobie sprawę, że wszystko się wydało, ale zamiast po
cichu zbiec, zabiła się. O mój Boże!
Muszę zachować spokój. Ze względu na dobro akademika. Muszę teraz przejąć
dowodzenie. Kierowniczki już nie ma. Teraz na posterunku stanę ja, jej zastępczyni. Będę
musiała zachować siłę i spokój. Muszę dla wszystkich stanowić oparcie w tych trudnych
chwilach, które nas czekają.
I nie ma sprawy, bo czuję się totalnie na siłach. Nie będzie wcale tak bardzo inaczej, niż
gdyby Rachel została odstawiona w kajdankach do aresztu. Po prostu trafiła teraz gdzie
indziej. Ale tak czy inaczej, nie ma jej.
- Nie wiem, co robić - mówi Sarah histerycznie piskliwym głosem. - Jeśli ktoś tu wejdzie
i to zobaczy...
- Nie wpuszczaj nikogo! - wołam. O Boże, Nasi asystenci. To ostatnia rzecz, jakiej
potrzebują. - Sarah, nie wpuszczaj tam nikogo. I niczego nie dotykaj. - Czy nie mam racji? Czy
nie tak zawsze mówią w Law and Or deft - Wezwij karetkę. Zadzwoń na policję. Natychmiast.
Nie wpuszczaj do biura nikogo, poza policją. Rozumiesz, Sarah?
- Okay - mówi Sarah i znów pociąga nosem. - Ale... Heather?
- Tak?
- Możesz tu przyjść? Ja... ja się tak strasznie boję. Już wyskoczyłam z łóżka i szukam
dżinsów.
- Zaraz tam będę - mówię do niej. - Trzymaj się, Sarah. Zaraz tam będę.
29
To moja wina.
To znaczy śmierć Rachel.
Powinnam była wiedzieć. Powinnam była to przewidzieć. Przecież ona była wyraźnie
niezrównoważona psychicznie. Nic dziwnego, że tak łatwo się załamała. Nie mam pojęcia, jak
się domyśliła, że ją podejrzewam, ale się domyśliła.
I poradziła sobie z tym w jedyny sposób, w jaki potrafiła.
No cóż, nic już teraz się nie da zrobić. To znaczy, że mogę zająć się ludźmi, na których
śmierć Rachel wpłynie najbardziej - pracownikami akademika.
Dzwonię do Coopera na jego komórkę. Nie odbiera, więc zostawiam mu wiadomość,
przekazując to, co powiedziała mi Sarah. Proszę go, żeby dał znać detektywowi Canavanowi.
Ina koniec proszę, żeby przyjechał do Fisher Hall, kiedy tylko odsłucha pocztę głosową.
Oczywiście nie mogę znaleźć parasolki. Nigdy nie mogę znaleźć parasolki, kiedy jej
naprawdę potrzebuję. Schylając głowę pod uporczywą mżawką, idę żwawo na Washington
Square West, rozmyślając o tym, jak szybko ci dilerzy znikają w czasie podłej pogody.
Zastanawiam się, gdzie oni wszyscy się wtedy podziewają. W Washington Square Diner?
Któregoś dnia będę musiała sprawdzić. Pewnie jedzą tam wtedy wielkie porcje smażonego
kurczaka.
Zbliżam się do Fisher Hall i wpadam do środka, otrząsając wodę z włosów i
uśmiechając się nieco niespokojnie do Pete'a, który dorabia weekendami za biurkiem ochrony.
Czy on już wie? Czy coś słyszał?
- Heather! - woła. - A co ty tu robisz? Po tym, co przeszłaś wczoraj, myślałem, że dadzą
ci z miesiąc zwolnienia. Chyba nie przyszłaś tu do pracy?
- Nie - mówię. On nie wie. O mój Boże, on nie wie.
A ja nie mogę mu powiedzieć. Bo tuż obok, w recepcji, siedzi dyżurny i przygląda się
nam.
- Och - mówi Pete. - I jeszcze coś, przy okazji. Julio wraca do zdrowia. Wypuszczą go ze
szpitala za kilka dni.
- Świetnie - mówię z całym entuzjazmem, na jaki mnie w tej chwili stać. -No to do
zobaczenia później.
- Na razie.
Idę szybko w stronę biura administracji akademika. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi są
lekko uchylone, chociaż wyraźnie powiedziałam Sarah, że ma nikogo nie wpuszczać. Każdy
może sobie wejść do środka i zobaczyć, że Rachel tam wisi... Chyba że się powiesiła po swojej
stronie kraty. Tak, to w sumie nawet bardziej logiczne. Biurko ma podsunięte do kraty, więc
łatwiej byłoby jej wejść na nie i zeskoczyć...
- Sarah? - pytam. Pcham drzwi do środka. Ani śladu Rachel. Biuro jest zupełnie puste.
Sarah, i zwłoki, muszą być w gabinecie Rachel. - Sarah? Jesteś tu?
- Tutaj - słyszę cichy głos Sarah.
Spoglądam na kratę. Nic na niej nie ma. Sarah musiała ją odciąć. Straszne, że musiała
tak ją znaleźć, ale i tak nie powinna była ruszać zwłok. To jest zacieranie śladów. Czy jakoś tak.
- Sarah... - mówię, wpadając do gabinetu Rachel. - Mówiłam ci, że masz nie...
Głos mi zamiera. To dlatego, że nie wita mnie widok rozszlochanej Sarah tulącej
nieruchome ciało Rachel. Zamiast tego wita mnie widok jak najbardziej żywej Rachel -
ubranej w nowy, bardzo ładny kaszmirowy bliźniak i grafitowoszare spodnie - która stoi przy
swoim biurku, jedną stopę w wysokim kozaczku opierając o biurowe krzesło...
...do którego przywiązała Sarah kablem telefonicznym i paroma kablami od
komputerów.
- Och, cześć, Heather - mówi Rachel pogodnie. — Szybko się tu zjawiłaś.
- Heather... - Sarah szlocha teraz tak mocno, że okulary zupełnie jej zaparowały. - Tak
mi przykro. Ona mi kazała zadzwonić...
- Zamknij się. - Rozzłoszczona Rachel mocno uderza Sarah w twarz. Podskakuję na
odgłos tego policzka.
I przytomnieję.
Pułapka. Wpadłam w pułapkę. Odruchowo odwracam się w stronę drzwi...
- Stój albo ją zabiję. - Głos Rachel jest przeraźliwie chłodny. Nawet nenufary Moneta
nie są w stanie go złagodzić.
Zastygam bez ruchu. Rachel omija mnie i idzie do zewnętrznych drzwi biura. Zamyka je
dokładnie.
- No, już! - Przekręca klucz w zamku. - Teraz lepiej. Wreszcie mamy tu nieco
prywatności.
Gapię się na nią, zaciskając dłonie na pasku mojego plecaka, mimo skaleczeń. Może uda
mi się ją uderzyć, myślę. To znaczy tym plecakiem. Chociaż nie mam w nim nic ciężkiego.
Tylko szczotkę, portfel i jakąś szminkę. Ach, i batonik KitKat, w razie gdybym zgłodniała.
Skąd ona wiedziała? Skąd wiedziała, że depczemy jej po piętach?
- Rachel... - Mój głos dziwnie brzmi. To dlatego że zaschło mi w gardle, orientuję się
nagle. Nie czuję się zbyt dobrze. Palce mi zlodowaciały, a skaleczenia na dłoniach bolą.
I wtedy sobie przypominam.
W plecaku mam puszkę spreju z pieprzem. Ma kilka lat i wylot jej się chyba zatkał
piaskiem z plaży. Czy zadziała?
Zachowaj spokój, mówię sobie. Co by zrobił Cooper, gdyby stanął twarzą w twarz z
mordercą? Zachowałby spokój.
- Hej! - mówię z nadzieją, że mój głos zabrzmi równie spokojnie jak głos Coopera. - O co
ci chodzi, Rachel? Czy to jakiś rodzaj gry na zaufanie, coś takiego? Bo jeśli się nie pogniewasz
za to, co powiem, to Sarah chyba nie bawi się za dobrze.
- Daruj sobie te pierdoły, Heather - mówi Rachel twardym głosem, którego jeszcze u
niej nie słyszałam, nawet w czasie rozmów z koszykarzami. Jego brzmienie sprawia, że robi mi
się jeszcze zimniej. I nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby używała brzydkich słów. - Wiesz,
udawać słodką głupią blondynkę możesz wobec innych, aleja się na to nigdy nie nabierałam.
Doskonale wiem, kim jesteś, i wierz mi, gdybym miała cię opisać jednym słowem, nie byłoby
to słowo: „głupia”. - Prześlizguje się po mnie lekceważącym spojrzeniem. -A przynajmniej do
niedawna.
No i ma rację. W głowie mi się nie mieści, że dałam się nabrać na ten trik z telefonem. A
jednak łzy Sarah nie były udawane... Tylko z innego powodu niż mówiła.
- Równie dobrze możesz się dowiedzieć - mówi Rachel spokojnie - że wiem wszystko o
wczorajszej nocy.
Usiłuję udawać, że nie mam pojęcia, o co jej chodzi.
- O wczorajszej nocy? Rachel, ja...
- O wczorajszej nocy - powtarza miłym głosem. - G twojej małej wycieczce do
Hamptons. Nie próbuj zaprzeczać. Byłam tam. Widziałam was.
- Ty... Ty tam byłaś?
Teraz to już zupełnie nie wiem, co robić. Wszystkie nerwy w całym ciele wrzeszczą do
mnie: „Odwróć się i zwiewaj!”
Ale jestem jak przykuta do podłogi, palce zaciskam na pasku plecaka. Cały czas myślę o
Sarah. Co będzie, jeśli rzucę się do ucieczki? Co Rachel zrobi tej biednej dziewczynie?
- Oczywiście, że tam byłam - mówi Rachel głosem ociekającym pogardą. - Myślisz, że
nie pilnują swojej własności? Jak sądzisz, po co zatrzymałam tę jettę? W tym mieście nikt nie
potrzebuje samochodu... Chyba że musi jeździć czyimś śladem do Hamptons.
Boże. Na śmierć zapomniałam o tym jej głupim samochodzie, który parkuje w garażu
na West Side Highway.
Odzywam się cicho, żeby Rachel nie usłyszała, jak bardzo drży mi głos.
- No dobrze. Dobrze, byłam tam. Więc wiem o tobie i Chrisie. Co z tego? Rachel, jestem
po twojej stronie. Totalnie rozumiem, o co ci chodzi. Mnie też kiedyś rzucił facet. Może
porozmawiamy o...
Rachel kręci głową. Minę ma niedowierzającą, jakbym to ja, a nie ona zaczynała
wariować.
- Nie będziemy o tym rozmawiać - mówi i parska śmiechem. - Czas na gadanie się
skończył. I wyjaśnijmy tu sobie jedną rzecz, Heather. - Rachel rozplata ramiona, prawą dłonią
sięgając do wybrzuszenia pod swetrem. Wcześniej go nie zauważyłam.
- Ja tu jestem kierowniczką - ciągnie. - To ja decyduję. Ja decyduję, czy będziemy o
czymś rozmawiać, czy nie, bo to ja wyznaczam wszelkie spotkania. Tak jak wyznaczyłam
spotkania Elizabeth i Robercie. Tak jak później wyznaczę jeszcze jedno spotkanie, dla Amber.
To ja tu dowodzę. A chcesz wiedzieć, co mnie do tego kwalifikuje, Heather?
Milcząco kiwam głową, nie spuszczając oczu z wybrzuszenia pod jej swetrem. To chyba
rewolwer. Rewolwer definitywnie kwalifikuje Rachel do dowodzenia w tej sytuacji.
Ale to wcale nie jest rewolwer. Kiedy Rachel go wyciąga, widzę tylko plastikowy
przedmiot, który wygodnie mieści jej się w dłoni. Sterczą z niego jakieś dwie paskudnie
wyglądające metalowe wypustki, przez co przypomina nieco głowę karalucha. Nie mam
pojęcia, co to jest, dopóki Rachel go nie włącza kciukiem, a wtedy między metalowymi
wypustkami przebiega z sykiem niebieski łuk elektryczny.
Wtedy już wiem, zanim jeszcze zdążyła coś powiedzieć.
- Heather, poznaj Pana Paralizatora - odzywa się z dumą Rachel, zupełnie jak niektórzy
rodzice, kiedy w dniu meldowania studentów przedstawiali mi swoje dzieci. - Sekunda
kontaktu ze stu dwudziestoma tysiącami woltów wytwarzanymi przez głowicę Pana
Paralizatora powoduje oszołomienie, słabość, dezorientację, utratę równowagi i kontroli
mięśniowej na kilka minut. A co najwspanialsze, jeśli zastosowany jest przez ubranie, Pan
Paralizator zostawia tylko bardzo mały ślad po oparzeniu na skórze. To cudownie skuteczna
broń odstraszająca, możesz ją zamówić tu, w Stanach Zjednoczonych, w wielu katalogach
wysyłkowych. Proszę bardzo, mój kosztował zaledwie czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt
pięć, nie licząc pięciowoltowej baterii. Oczywiście posiadanie czegoś takiego nie jest w Nowym
Jorku legalne. Ale kto by się przejmował drobiazgami?
Patrzę na trzaskający błękitny pasek.
A więc tak to robiła. Żadnego chloroformu, żadnego walenia po głowie kijem
bejsbolowym. Po prostu stanęła u drzwi Beth, a potem u Bobby, oszołomiła je i wrzuciła ich
bezwładne ciała do szybu windy. Cóż prostszego?
A detektyw Canavan mówił, że mordercy są głupi. Rachel wcale nie jest głupia. Czy
głupek miałby dość ikry, żeby zaplanować takie zabójstwo? Tylu młodych ludzi zabija się,
robiąc różne głupie rzeczy, na przykład surfując na windach, że nikt by nie wpadł na to, że te
dziewczyny zostały zamordowane.
Nikt, poza takim dziwakiem jak ja.
Nie, Rachel nie jest głupia.
I wcale nie jest też szalona. Wymyśliła sobie idealny sposób na pozbycie się rywalek.
Nikt by nawet niczego nie podejrzewał, gdyby nie ja i moja gadatliwość.
Gdyby nie ja i moja gadatliwość, Sarah i ja nie czekałybyśmy teraz, żeby się stać trzecią i
czwartą ofiarą Rachel.
- Ale to nie jest jedyne, co mnie kwalifikuje do tego, żeby tu dowodzić, wiesz? -
zapewnia mnie Rachel, od niechcenia wymachując paralizatorem. -Mam licencjat z inżynierii
chemicznej. Wiedziałaś o tym, Heather?
Kręcę głową. Może jeden z asystentów zajrzy do biura, żeby odebrać pocztę. Tak. A
może Cooper odbierze tę wiadomość, którą mu zostawiłam na komórce...
- To zadziwiające, ile można zdziałać, jeśli się ma licencjat z inżynierii chemicznej. Na
przykład można się nauczyć własnoręcznie budować małe bomby rurowe: takie proste, a takie
skuteczne. Wiesz, co to jest bomba rurowa, Heather? Nie, nie sądzę, żebyś wiedziała. Przecież
byłaś zbyt zajęta kręceniem tyłkiem w lokalnym centrum handlowym, żeby skończyć szkołę
średnią, prawda? No to zobaczmy, jak sobie poradzisz z taką zagadką. Dlaczego blondynkom
nie powinny przysługiwać przerwy na kawę w pracy?
Patrzę na Sarah. Nadal szlocha, ale usiłuje robić to po cichu, żeby Rachel znów jej nie
uderzyła. Kręcę głową. Rachel śmieje się ponuro i mówi:
- Bo trzeba je po każdej takiej przerwie ponownie przyuczać do zawodu, Heather!
- Och, niezłe, Rachel. - Jednak zmieniam zdanie. Ona jest zdecydowanie pomylona.
Wręcz szalona. - To naprawdę zabawne. Ale wiesz co? Ja już muszę iść. Cooper czeka przy
biurku ochrony. Jeśli zaraz tam nie wrócę, na pewno tu zajrzy, żeby mnie poszukać.
- Może sobie szukać, ile chce. - Rachel wzrusza ramionami. - Nie ma klucza. A my go tu
nie wpuścimy. Przecież pracujemy, Heather. Mamy mnóstwo ważnych spraw do załatwienia.
- Tak, ale wiesz co, Rachel? - mówię. - Jeśli nie otworzymy drzwi, Cooper po prostu
każe się tu wpuścić Pete'owi albo któremuś z asystentów...
- Ale asystenci już nie mają kluczy do tego biura. Wczoraj kazałam zmienić zamki. -Na
policzkach Rachel wykwitają teraz jasne rumieńce, a jej oczy błyszczą tak samo jasno jak te
iskry z paralizatora.
- Tak, właśnie - oświadcza radośnie. - Wczoraj kazałam zmienić zamki, kiedy byłaś w
szpitalu, i jestem jedyną osobą, która ma klucz. - Potem wlepia we mnie te zbyt jasne oczy i
mówi: - Rozumiesz, prawda, Heather? Dla ciebie to nie jest żadna kariera. To tylko zwyczajna
praca. Zastępczyni kierowniczki Fisher Hall. To tylko odpoczynek między kolejnymi
występami, nieprawdaż? Stała pensja, dopóki nie zbierzesz sił, żeby znów ruszyć w trasę po tej
małej sprzeczce ze swoją wytwórnią. Dla ciebie to stanowisko tylko tyle znaczy. Ale dla mnie
nie. Administracja akademicka to moje życie. To moje życie, Heather. A przynajmniej tak
było. Aż...
Nagle przerywa, a jej spojrzenie, które traciło ostrość, znów się na mnie skupia jak
wzrok żmii.
- Aż pojawił się on - kończy po prostu.
Mam ochotę usiąść. Kolana mi się trzęsą, kiedy patrzę na broń w dłoni Rachel.
Ale nie śmiem. Siedząc, będę stanowiła jeszcze łatwiejszy cel. Nie, muszę koniecznie
odwrócić jej uwagę. Domyślam się, co zamierza zrobić Sarah i mnie, całkiem nieźle się
domyślam.
- Hm, Rachel? - Staram się, żeby to zabrzmiało przyjaźnie, jakbyśmy po prostu
gawędziły nad kubkami z kawą w stołówce, co nam się w sumie raz czy drugi zdarzyło, zanim
zaczęła się ta fala zabójstw. - Mówisz o Christopherze, prawda?
Śmieje się z goryczą i ten śmiech przeraża mnie bardziej niż cokolwiek przedtem, nie
wyłączając paralizatora.
- Christopher... - Obracało imię na języku jak kawałek czekolady, której zawsze sobie
odmawiała. Za dużo kalorii. - Tak, Chris. Nie zrozumiesz tego, Heather. Widzisz, ja go
kocham. Ty nigdy nikogo nie kochałaś, Heather, poza sobą, więc nie możesz wiedzieć, jak to
jest. Nie, nie możesz wiedzieć, jak to jest, kiedy całe twoje szczęście w życiu zależy od jednego
człowieka, a potem. .. Potem przekonać się, że ten człowiek odwraca się do ciebie plecami i cię
odtrąca...
Spojrzenie, jakie mi rzuca, mogłoby zamrozić gorący, posmarowany masłem rogalik.
Chciałabym wspomnieć o tym, że ja dokładnie wiem, o czym ona mówi... Że tak się czułam
wobec Jordana, który w tej chwili prawdopodobnie bawi się w Mad Libs z Tanią Tracę na
swoim łóżku szpitalnym.
Ale jakoś mi się wydaje, że ona nie będzie słuchać.
- Nie, ty tego nie zrozumiesz - mówi Rachel. - Ty zawsze dostawałaś wszystko, czego
chciałaś, prawda Heather? Podane pod nos na srebrnym talerzu. Ale wiesz, niektórzy z nas
muszą wszystko osiągać ciężką pracą. Na przykład popatrz na mnie. Myślisz, że zawsze tak
dobrze wyglądałam? -Rachel przesuwa dłońmi po swoich szczupłych, twardych, wykonujących
tysiąc brzuszków dziennie mięśniach. - Do diabła, nie. Kiedyś byłam gruba. Prawdziwa tłusta
dupa. W sumie mniej więcej tak jak ty teraz. Rozmiar XL. -Śmieje się. - Topiłam smutki w
batonikach, nigdy nie ćwiczyłam, jak ty.
Wiesz, że nikt mnie nie zapraszał na randki, nigdy ani razu, dopóki nie dobiegłam
trzydziestki? Kiedy ty produkowałaś się jak jakaś mała dziwka dla Cartwright Records, ja
siedziałam z nosem w książkach, ucząc się pilnie, bo wiedziałam, że nikt nie zstąpi z nieba i nie
zaoferuje mi kontraktu na nagrania. Wiedziałam, że jeśli się chcę wyrwać ze swojego podłego
życia, to będę musiała ruszać głową.
Zerkam na Sarah. Wygląda za okno z desperacką nadzieją, że ktoś przejdzie obok i
zauważy, co tu się dzieje w środku.
Ale pada tak mocno, że na ulicy prawie nikogo nie ma. Nawet jeśli ktoś się przemyka, to
skulony pod parasolem.
- Z nim było tak samo - mówi Rachel. - Chciałam go, więc zrobiłam wszystko, co
musiałam, żeby go zdobyć. Wiem, że nie byłam w jego typie. Stwierdziłam to wtedy, kiedy...
mnie zostawił. I to wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że muszę przerobić samą siebie tak,
żeby pasować do jego typu. Nie zrozumiesz tego, oczywiście. Ty i Sarah, obie jesteście
przekonane, że mężczyzna powinien was chcieć ze względu na waszą osobowość, prawda? Ale
mężczyzn wasza osobowość nie obchodzi. Wierzcie mi. Gdybyś się tak nie zapuściła, Heather,
nadal miałabyś tego swojego Jordana Cartwrighta, wiesz? Całe to gadanie o tym, że chcesz
śpiewać swoje własne utwory! Mój Boże, ty myślałaś, że jego to obchodzi? Mężczyznom nie
zależy na rozumie. Mimo wszystko, jaka jest różnica między blondynką a komarem?
Kręcę głową.
- Przysięgam, Rachel, nie mam...
- Komar przestaje ciągnąć, jak mu się da klapsa. - Rachel odrzuca głowę w tył i śmieje
się na cały głos.
Och tak. Już nie żyję. Nie ma co do tego wątpliwości.
30
Ona oszalała. W przeciwnym razie nie stałaby tam, opowiadając mi idiotyczne dowcipy
o blondynkach i jednocześnie grożąc paralizatorem. Miewałam już do czynienia z szaleńcami.
Przecież tyle lat pracowałam w przemyśle muzycznym. Dziewięciu na dziesięciu ludzi, z
którymi miałam wtedy do czynienia, cierpiało na kliniczne zaburzenia psychiczne, nie wyłą-
czając mojej własnej matki. Czy uda mi się przekonać Rachel, żeby mnie jednak nie zabijała?
No cóż, zawsze można spróbować.
- Mnie Się wydaje - zaczynam ostrożnie - że osoba, na którą powinnaś być zła, to
Christopher Allington. To on źle cię potraktował, Rachel. Jak to się stało, że nigdy nie
próbowałaś mu tego powiedzieć?
- Bo to mój przyszły mąż, Heather. - Rachel patrzy na mnie z oburzeniem. -Boże, nie
możesz tego pojąć? Wiem, uważasz, że mężczyźni są wymienni.
Skoro nie ułożyło ci się z Jordanem, po prostu zajęłaś się jego bratem. Ale ja, w
przeciwieństwie do ciebie, wierzę w prawdziwą miłość. I właśnie ona łączy Christophera i
mnie. Muszę się tylko pozbyć kilku przeszkód, a wtedy on się opamięta.
- Rachel - apeluję do wszelkich normalnych uczuć, jakie jeszcze mogły pozostać w tej
kobiecie - te przeszkody... To są istoty ludzkie.
- No cóż, to nie moja wina, że te biedactwa były aż tak załamane, kiedy Chris je rzucił,
że popełniały rozmaite głupstwa, jak próby surfowania na windach. Robiłam, co mogłam, żeby
im jakoś doradzać. Tobie też, Heather. Chociaż nikt się nie zdziwi tak bardzo, że zdecydowałaś
się odebrać sobie życie. W sumie nie bardzo masz po co żyć.
Jej procesy myślowe są tak pokrętne, że nie bardzo za nimi nadążam. Ale teraz, kiedy
jasno powiedziała, że jestem jej następną ofiarą, pozwólcie, że was zapewnię, zaczynam mówić
naprawdę dużo i szybko.
- Rachel, to się nigdy nie uda. Ja już poszłam na policję...
- I oni ci uwierzyli? - pyta spokojnie. - Kiedy znajdą twoje połamane, zakrwawione
zwłoki, zrozumieją, że robiłaś to wszystko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę: umieściłaś tę
bombę, a potem zabiłaś się, kiedy się przekonałaś, że zostałaś przejrzana. I nawet nietrudno to
będzie zrozumieć, skoro twoje życie ostatnio tak się staczało po równi pochyłej. Jordan się
zaręcza z tamtą drugą dziewczyną. Jego brat, no cóż, jego brat po prostu nie wydaje się
zainteresowany, prawda, Heather? A obie wiemy, jak bardzo jesteś w nim zakochana. Masz to
wypisane na twarzy, ile razy on wchodzi do pokoju.
Czy to prawda? Czy wszyscy wiedzą, że się kocham w Cooperze? Czy Cooper wie, że się
w nim kocham? Boże, jakie to upokarzające. Zaraz. Czemu ja w ogóle słucham tej wariatki?
- Świetnie, Rachel - mówię, dostosowując się do jej reguł, bo wydaje się, że to jedyne
wyjście. - Świetnie. Zabij mnie. A co z Sarah?? No bo czy coś ci kiedykolwiek zrobiła biedna
Sarah? Może ją jednak wypuścisz.
- Sarah? - Rachel spogląda na swoją asystentkę, jakby dopiero sobie przypomniała, że
ona też jest obecna w pokoju. - A, racja. Sarah. No cóż, Sarah po prostu chyba... zniknie.
Biednej Sarah wyrywa się jakaś przerażona czkawka, ale kamienne spojrzenie Rachel ją
ucisza.
- Tak - mówi Rachel. - Myślę, że Sarah pojedzie do domu na parę tygodni, żeby dojść do
siebie po twojej przerażającej śmierci, Heather. Tylko że nie dojedzie. Zaginie gdzieś po
drodze. Hej. Takie rzeczy się zdarzają.
- Och nie, Rachel, proszę - krztusi się Sarah. - Proszę, nie sprawiaj, żebym zaginęła.
Proszę...
- Zamknij się! - drze się Rachel. Unosi dłoń, żeby znów uderzyć, ale zamiera bez ruchu,
kiedy telefon na moim biurku zaczyna dzwonić, brzęcząc tak głośno, że Rachel aż podskakuje,
a błękitny paseczek błyskawicy przelatującej między widełkami paralizatora znajduje się
niebezpiecznie blisko mojego ciała. Odskakuję w tył, potykając się, wpadam na drzwi i
obracam się, chwytając za klamkę.
W mgnieniu oka Rachel mnie dopada, jednym chudym ramieniem ściskając mnie za
szyję, dusząc mnie. Jest zadziwiająco silna jak na taką drobną kobietkę. Ale mimo to udałoby
mi się jej wywinąć...
...Udałoby mi się, gdyby nie syczący paralizator, który mi podsuwa pod nos, cedząc
przez zęby:
- Nawet nie próbuj. Nawet o tym nie myśl. Porażę cię, Heather, przysięgam. A potem
zabiję was obie.
Zastygam, ciężko oddychając. Rachel przykleiła mi się do pleców jak jakiś płaszcz.
Telefon nadal dzwoni. Po rodzaju dzwonka poznaję, że to wewnętrzny z terenu akademika.
Szepczę, głosem chrapliwym z przerażenia:
- Rachel, to prawdopodobnie telefon z recepcji. Wiesz, że kazałam Cooperowi czekać
tam na mnie. Jest przy strażnikach.
- W takim razie - mówi Rachel, rozluźniając chwyt na mojej szyi, ale nadal trzymając
paralizator o centymetry od mojego gardła - idziemy. Z tobą się policzę - rzuca ostrzegawcze
spojrzenie w stronę Sarah - później.
A potem otwiera drzwi biura i zerkając przezornie w prawo i w lewo, popycha mnie
mocno w stronę pustego holu.
.. .ale nie tak mocno, żebym nie była nadal w zasięgu paralizatora. Kieruje mnie do
wind po przeciwnej stronie holu - wind, które, na moje nieszczęście, nie zostały uszkodzone
we wczorajszej eksplozji - i naciska guzik. Modlę się, żeby drzwi się otworzyły, a z nich
wyłoniła cała drużyna koszykarska i załatwiła Rachel w moim imieniu.
Ale nie miałam szczęścia. Kabina stała pusta na pierwszym piętrze i kiedy drzwi się
otwierają, w środku nie ma nikogo.
- Właź - rozkazuje Rachel, patrząc na mnie. - Radziłam sobie z takimi dziewczynami jak
ty przez całe życie. Wy, ślicznotki, wszystkie jesteście takie same. Idziecie przez życie,
wyobrażając sobie, że wszyscy są wam coś winni. Dostajecie kontrakty na nagrania, awanse w
pracy i świetnych facetów, a ludzie tacy jak ja? To my odwalamy czarną robotę. Czy wiesz, że
ta Stokrotka to pierwsza nagroda, jaką otrzymałam za swoją działalność?
Piorunuję ją wzrokiem. Ta kobieta ma zamiar mnie zabić. Nie widzę żadnego powodu,
żeby nadal traktować ją grzecznie.
- Tak - mówię. -I dostałaś ją za zrobienie porządku po popełnionych przez samą siebie
morderstwach. Te rzeczy w aktach dziewczyn: o mamie Elizabeth, która chciała, żeby
ograniczyć córce prawo do przyjmowania gości, i o pani Pace, która nie lubiła Lakeishy, to
wszystko nigdy nie miało miejsca, prawda? Te kobiety nigdy tu nie dzwoniły. Ty to sobie
wszystko wymyśliłaś, żeby móc usprawiedliwić swoje spotkania z tymi dziewczynami. I w
ogóle o czym z nimi rozmawiałaś w czasie tych spotkań? Jakimi chorymi, pogiętymi historiami
je terroryzowałaś?
- Heather. - Rachel spogląda na mnie krytycznie. - Ty nigdy nic nie zrozumiesz,
prawda? Ciężko pracowałam przez całe życie na to, co mam. Nigdy nic mi nie przyszło bez
trudu, nie tak jak tobie. Nic: mężczyzna, praca, przyjaciele. To, co zdobywam, zatrzymuję. Na
przykład Christophera. I tę pracę. Czy ty masz pojęcie, jak trudno mi było zdobyć stanowisko
na tej uczelni, w tym samym budynku co on? Więc rozumiesz chyba, czemu musisz umrzeć.
Zagrażasz zbyt wielu moim interesom. Gdybyś nie zaczęła węszyć, pozwoliłabym ci żyć.
Zawsze uważałam, że tworzymy, ty i ja, niezły zespół. Zwłaszcza że, kiedy stoję obok ciebie,
wyglądam szczególnie szczupło. To twoja dodatkowa zaleta.
Winda dzwoni i drzwi się rozsuwają. Jesteśmy na dwudziestym piętrze. W holu przed
apartamentem rektora. Wiem, że w tej samej chwili, w której wejdziemy na szary dywan,
detektor ruchu zadziała i wyśle sygnał do stanowiska ochrony. Czy Pete zerknie w monitor i
zobaczy Rachel i jej paralizator?
Proszę, Pete, popatrz. Usiłuję zastosować na nim metodę Vulcana, chociaż Pete jest
dwadzieścia pięter pod nami. Popatrz, Pete, popatrz. Popatrz, Pete, popatrz...
Rachel pcha mnie przez korytarz.
- Chodź T mówi, wyjmując uniwersalny klucz do budynku. - Założę się, że zawsze
chciałaś zobaczyć, jak mieszka rektor. No to teraz masz szansę. Szkoda, że nie pożyjesz na tyle
długo, żeby się nią nacieszyć.
Rachel otwiera drzwi do apartamentu Allingtonów i wprowadza mnie do holu.
Wyłożony jest białymi i czarnymi kallami, to tu pani Allington oskarżała mnie, że uganiam się
za jej synem jak jakaś dziwka. Hol otwiera się na salon, z dwóch stron obramowany wysokimi
oknami balkonowymi, które prowadzą na taras apartamentu. Niczym w Villa d'Allington,
dominującym motywem dekoracyjnym jest czarna skóra, i to w dużych ilościach. Pani
Allington to najwyraźniej nie jest żadna Martha Stewart. No cóż, w sumie nie jestem
zaskoczona.
- Ładnie, prawda? - mówi Rachel tonem lekkiej towarzyskiej rozmowy. -Pomijając te
obrzydliwe ptaszyska.
W kącie holu, w tej wysokiej na dwa metry wiklinowej klatce, kakadu gwiżdżą i tańczą,
przyglądając się nam podejrzliwie. Rachel wymierza w nie paralizator i śmieje się, kiedy
zaczynają skrzeczeć na widok błękitnych iskier.
- Idiotyczne ptaki — mówi; A potem łapie mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w stroną
drzwi balkonowych. - Chodź - dodaje. - Czas na twój wielki finał. Pewnie taka gwiazda jak ty
chciałaby zejść ze sceny z wielkim hukiem. Tak więc nie wybierzesz się na surfing na windach.
Rzucisz się z dachu Fisher Hall... Trochę tak jak ten żółw w filmie, o którym wiecznie
opowiada ta twoja psychotyczna przyjaciółka ze stołówki. Tylko że, niestety, nie uratuje cię
lina rozwijająca się spod twojej skorupy.
Zanim zdążyłam zareagować, zamaszyście otwierają się drzwi w odległym krańcu
salonu i staje w nich pani Allington w różowym dresie.
- Co jest, do diabła? - pyta ostro. - Co wy tutaj robicie? Rachel uśmiecha się przyjemnie.
- Eleanor, nie zwracaj na nas uwagi! - woła śpiewnie. - Za momencik znikniemy ci z
oczu.
- Jak się tu dostałyście? - Pani Allington rusza w naszą stronę, a minę ma wściekłą. -
Wynocha stąd, ale już, zanim zadzwonię po policję.
- Bardzo bym chciała, Eleanor - mówi Rachel do kobiety, która w innym świecie
mogłaby być jej teściową. - Ale jesteśmy tu w służbowych sprawach domu studenckiego.
- Nic mnie to nie obchodzi. - Pani Allington sięga do telefonu wiszącego na ścianie.
Podnosi słuchawkę. - Czy wy nie wiecie, kim jest mój mąż?
- Pani Allington, ostrożnie! - krzyczę.
Ale za późno. Jak kobra rzucająca się do ukąszenia, Rachel skacze naprzód z
paralizatorem.
Pani Allington sztywnieje, szeroko otwiera oczy, jak ktoś, kto właśnie otrzymał
szczególnie niedobre wiadomości... Może na przykład o wynikach egzaminów LSAT swojego
syna?
A potem tak jakoś osuwa się po oparciu ze skórzanej kanapy i pada w drgawkach, a
potem zastyga na podłodze skulona, nadal z szeroko otwartymi Oczami i rozchylonymi
ustami, z których sączy się lśniąca ślina.
- O mój Boże! - wołam. Bo to bez wątpienia najbardziej wstrząsający widok, jaki
kiedykolwiek oglądałam... Nawet gorszy niż to, co Tania Tracę robiła z moim narzeczonym. -
Rachel, ty ją zabiłaś!
- Ona żyje - mówi Rachel z wyraźną pogardą w głosie. - Kiedy się ocknie, nie będzie
miała pojęcia, co ją uderzyło. Nie będzie pamiętała własnego nazwiska, a co dopiero moje. Ale
dla niej to nic nowego, Chodź - powtarza i znów łapie mnie za ramię.
Teraz, kiedy przekonałam się na własne oczy, co potrafi ten paralizator, wcale mi się nie
śpieszy, żeby to poczuć na własnej skórze. Zdaję sobie sprawę, że byłam głupia, nie próbując
wyrwać się Rachel na dole. Jasne, pewnie by mnie poraziła i zatargała do windy, ale
stanowiłabym spory ciężar i to by jej sprawiło niemało kłopotu. Teraz jest jej za łatwo, a ja
mam znacznie trudniej. Jedyne miejsce, dokąd mogę uciekać, to na dół.
Ta myśl wystarcza, żebym rzuciła się do ucieczki. Wyrywam rękę z uścisku Rachel i
rzucam się biegiem. Nie wiem dlaczego, ale biegnę w stronę tych samych drzwi, którymi
weszła pani Allington. Nie mogę biec za szybko, taka jestem zesztywniała po wczorajszych
wyczynach w szybie windy i tak dalej. Ale Rachel wydaje wściekły wrzask. Cieszę się, bo to
znaczy, że nie ma już nade mną przewagi.
Pokoje, przez które biegnę, tylko migają mi przed oczyma. Jakaś jadalnia, która
wygląda jakby od dawna nie podawano w niej żadnych posiłków, długi mahoniowy, mocno
wypolerowany stół dla dwunastu osób, a pod ścianą bufet, na którym stoją owoce. Sztuczne!
Potem kuchnia, idealnie czysta, biało-niebieskie kafelki na podłodze. Potem jakiś gabinet, też
z wysokimi oknami i wielkim ekranem telewizyjnym, i z kanapami obciągniętymi skórą w od-
cieniu oliwkowej zieleni. Na ekranie leci jakiś film z Debbie Reynolds. Chyba Tammy and the
Bachelor. Na kanapie leżą koszyk z kłębkami wełny i butelka wódki. Pani Allington się nie
oszczędza.
Wypadam przez jedyne drzwi gabinetu, które nie prowadzana taras, i znajduję się w
sypialni, w mrocznej sypialni, gdzie wszystkie wysokie okna zostały zasłonięte kotarami.
Łóżko jest olbrzymie i nieposłane, szarejedwabne prześcieradła są zwinięte w kłębek po jego
jednej stronie. Kolejny wielki telewizor, tym razem nastawiony na jakiś talk-show, z
wyłączonym dźwiękiem. Na podłodze wala się para czarnych slipów. Pokój Chrisa? Ale Chris
przecież mieszka w akademiku szkoły prawniczej. A to może znaczyć tylko tyle, że
Allingtonowie mają osobne sypialnie. Skandal!
Nie ma już więcej drzwi poza tymi do łazienki rektora Allingtona. Znalazłam się w
pułapce.
Słyszę, że Rachel się zbliża; trzaska drzwiami i wrzeszczy jak potępieniec. Rozglądam
się gorączkowo po pokoju, szukając jakiejś broni. Nic nie znajduję. Przez te małe halogenowe
światełka w wyłożonym lustrami suficie-pomyślę nad tym później - nie ma tu nawet lampy,
którą mogłabym wyrwać z kontaktu i rzucić w głowę Rachel. Zastanawiam się, czy nie wśliznąć
się pod łóżko, ale wiem, że mnie tam znajdzie. Czy uda mi się jakoś wykręcić z tego
wszystkiego gadaniem? Udawało mi się wydobyć w ten sposób ze znacznie gorszych
tarapatów. Nie przypominam sobie w tej chwili żadnych konkretnych przykładów, ale prawie
na pewno takie były.
Rachel wpada z impetem do pokoju, potykając się na progu i mrugając, kiedy oczy
przyzwyczajają jej się do nagłej ciemności. Stoję w przeciwległym kącie, obok masywnego
łóżka, usiłując nie rozpraszać się własnym odbiciem w lustrze na suficie.
- Posłuchaj Rachel - odzywam się cicho i szybko. - Nie musisz mnie zabijać. Ani Sarah.
Przysięgam, nic nikomu o tym nie powiem. To, będzie taki nasz mały sekret, jak to między
dziewczynami. Totalnie rozumiem twój punkt widzenia. Mnie też faceci źle potraktowali.
Chris zdecydowanie nie jest wart, żeby przez niego lądować w więzieniu...
- Ja nie pójdę do więzienia, Heather - mówi Rachel. - Będę zajęta organizowaniem
nabożeństwa żałobnego w twojej intencji. I swoim ślubem. Zadbam o to, żeby przy obu
okazjach grano twoje największe przeboje. Jeśli w ogóle znajdzie się więcej niż jeden. Czy nie
byłaś czasem taką idolką jednego przeboju? Co za szkoda. Ciekawe, czy ktoś przyjdzie na twój
pogrzeb. Przecież już byłaś zapomniana w wieku... A ile ty masz właściwie lat? Dwadzieścia
pięć? Dwadzieścia sześć? Ot, była gwiazdka popu, która się bardzo zapuściła.
- Dwadzieścia osiem - mówię. - Świetnie. Zabij mnie. Ale nie Sarah. Daj spokój Sarah.
To jeszcze dzieciak.
- Uuu. - Rachel uśmiecha się i kręci głową. - Czy to nie słodkie? Że tak błagasz o
darowanie życia Sarah. Tymczasem wiem, jak bardzo ona ci działa na nerwy. Widzisz, to jest
właśnie problem z takimi dziewczynami jak ty, Heather. Jesteś zbyt miła. Nie masz instynktu
zabójcy. Kiedy sprawy się komplikują, chowasz głowę w piasek. Urodziłaś się ze wszelkimi
atutami, a teraz po prostu je odrzucasz. Nie dbasz o własne ciało, pozwalasz, żeby mężczyzna
ci się wymknął z rąk, spuszczasz w toalecie własną karierę. Jezus, pozwalasz, żeby twoja
własna matka cię obrabowała. A ty nadal jesteś taka... miła. Popatrz sama: ty i Jordan? Nadal
się przyjaźnicie. Sarah? Nie znosisz jej, ale błagasz mnie, żebym jej nie zabijała. Założę się, że
nadal wysyłasz mamie kartki na Dzień Matki, co Heather?
Z trudem przełykam ślinę. I kiwam głową. A co mam zrobić?
- Widzisz? - mówi Rachel. - A teraz jest ci tylko smutno. Bo miłe dziewczyny nigdy do
niczego nie dochodzą. Ja w sumie wyrządzę światu przysługę, zabijając cię. To w gruncie
rzeczy naturalna selekcja. Ludzie nie będą musieli patrzeć na kolejną blondynkę nieudacznicę.
Z tymi słowami Rachel rzuca się do mnie, skacząc przez łóżko. Przed sobą trzyma
paralizator.
Obracam się na pięcie i szarpię za kotary. Otwieram pierwsze z brzegu balkonowe drzwi
i wypadam na taras.
31
Nadal pada - nawet chyba intensywniej. Niebo wszędzie dokoła mnie ma kolor
ołowianej szarości.
Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale Fisher Hall to najwyższy
budynek po zachodniej stronie parku, a. taras apartamentu na ostatnim piętrze oferuje
wspaniałe widoki na Manhattan z wszystkich czterech stron, od Empire State Building na
północy, ledwie widoczny we mgle, po zamgloną wolną przestrzeń na południu, gdzie kiedyś
stały wieżę World Trade Center, oraz na East i West Village.
Wspaniałe miejsce, żeby nakręcić jakąś scenę do filmu. Na przykład Zmutowane żółwie
Ninja.
Tyle że to nie jest żaden film. To prawdziwe życie. Moje życie. Niezależnie od tego, jak
długo ono jeszcze potrwa.
Wiatr jest tu, na dwudziestym piętrze, silny, a deszcz zalewa mi twarz; Trudno mi się
zorientować, gdzie właściwie jestem, bo wszędzie dokoła widzę tylko te donice z pelargoniami,
niepewnie stojące na niskiej kamiennej balustradzie. Mogę sobie bez trudu wyobrazić, jak
moje bezwładne ciało spada za tę balustradę.
Nie wiedząc, co innego mi pozostaje, chowam głowę w ramiona i zaczynam biec dokoła
apartamentu Allingtonów, w kierunku przeciwległego krańca tarasu. Nie widzę, żeby Rachel
mnie goniła, więc przystaję na moment, otwieram plecak i grzebię w środku, szukając spreju z
pieprzem. Mogłabym przysiąc, że on tam gdzieś jeszcze jest. Nie mam pojęcia, czy ten sprej
będzie jeszcze działał, ale warto spróbować.
Znajduję go. Zwalniam bezpiecznik, kiedy tuż za mną rozlega się ogłuszający huk i
wśród drewnianych drzazg i odłamków szkła Rachel wyskakuje na taras - niczym Cujo,
zmutowany nastoletni żółw ninja. Nawet nie zawracała sobie głowy otwieraniem drzwi.
Uderza we mnie całym impetem i obie lądujemy na mokrych kamiennych płytach tarasu.
Padając, uderzam się mocno w kontuzjowane ramię, co praktycznie pozbawia mnie
oddechu. Ale usiłuję przeturlać się przez te drzazgi i odłamki szkła, byle się znaleźć dalej od
niej.
Zerwała się na nogi pierwsza i rzuca się na mnie z impetem. I przez cały czas udało jej
się nie wypuścić z ręki tego paralizatora.
Ale ja ściskam sprej, który schowałam w dłoni. Kiedy pochyla się nade mną, jej ciemne
włosy już zaczynają się lepić do twarzy przez ten cały deszcz, wargi zaś ma rozciągnięte w
grymasie, który całkiem przypomina Lucy, kiedy się wkurzy na piłeczkę tenisową albo na
katalog Victoria's Secret.
- Jesteś taka beznadziejna... - Rachel śmieje się ze mnie szyderczo i wymachuje mi
przed nosem paralizatorem. - Wiesz, co powstanie, jeśli się skrzyżuje blondynkę z gorylem?
Usiłuję przybrać taką pozycję, w której będę mogła potraktować ją tym sprejem prosto
w twarz. Nie chcę, żeby wiatr zwiał to świństwo w moją stronę.
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi - dyszę, nadal nie mogąc odzyskać tchu po upadku.
Boże. W głowie mi się nie mieści, że ja kiedyś kupiłam tej kobiecie kwiaty.
Dobra, to był tylko bukiet z delikatesów. Ale zawsze.
- Wiesz, co powstanie, jeśli się skrzyżuje blondynką z gorylem? - Rachel uśmiecha się
szeroko, z twarzą zaledwie parę, centymetrów od mojej. - Nikt nie wie. Są pewne granice tego,
do czego można zmusić goryla!
Kiedy robi zamach, żeby potraktować tysiącami voltów moje prawe biodro, podnoszę
rękę i pryskam jej sprejem pieprzowym prosto w twarz. Rachel wrzeszczy i cofa się, ramieniem
zasłaniając oczy...
Ale przycisk nie chce się wcisnąć do końca. I zamiast spiknąć jej w oczy, płyn wylewa się
z pojemnika i spływa po bokach jakąś pianą, która przesiąka do moich skaleczeń i piecze mnie
tak mocno, że głośno krzyczę:
- Au!
Rachel zdaje sobie sprawę, że w nią nie trafiłam, i zaczyna się śmiać.
- O Boże! Heather, bardziej komiczna to już nie możesz być, wiesz? Ale tym razem,
kiedy się na mnie rzuca, udaje mi się poderwać na nogi i czekam na nią, gotowa.
- Wiesz - mówię, kiedy się zbliża. - Jest coś, co chciałam ci powiedzieć już od dawna.
Rozmiar XL - mocno ściskając sprej w dłoni, z całej siły uderzam Rachel w twarz - to jeszcze
nie tragedia.
Kostki dłoni eksplodują bólem. Rachel wrzeszczy i potyka się w tył, obie dłonie
podnosząc do nosa, z którego zaskakująco obficie tryska krew.
- Mój nos! - wrzeszczy. - Złamałaś mi nos! Ty pieprzona suko! Ledwie się trzymam na
nogach, boli mnie ramię, a dłonie aż płoną od tego pieprzowego spreju. W plecach utkwiły mi
odłamki szkła, kostek prawej dłoni nie czuję i leci mi krew z jakiegoś rozcięcia gdzieś na czole,
bo muszę mrugać, żeby nie oślepiały mnie krople deszczu i moja własna krew. Chcę tylko
jednego - wejść do środka, położyć się na chwilę i może pooglądać sobie Food Network czy coś
w tym stylu.
Ale nie mogę. Bo muszę się najpierw rozprawić z moją psychopatyczną szefową.
Stoi tam i trzyma się za nos jedną ręką, a w drugiej ściska paralizator. Rzucam się na
nią i obalam na ziemię te pięćdziesiąt pięć kilo na szpilkach od Manolo Blahnika. Pada,
wykręcając się z mojego uścisku, kiedy ja desperacko usiłuję odebrać jej paralizator.
A przez cały czas szlocha. Nie ze strachu, chociaż powinna - bo zapewniam was, mam
zamiar ją zabić - ale z gniewu, a jej ciemne oczy błyszczą tak wielką nienawiścią do mnie, że
zastanawiam się, jakim cudem ona mi się wcześniej nie rzuciła w oczy.
- Miłe dziewczyny do niczego nie dochodzą, tak? - Kopię ją z całej siły w kolano. - No to
jak będzie? Czy to jest dla ciebie wystarczająco miłe?
Tyle że to tak, jakbym kopała kukłę do testowania samochodów w wypadkach. Rachel
wydaje się niewrażliwa na ból... Chyba że chodzi o twarz. Na przykład ojej cenny nos.
I jest silna - o wiele silniejsza ode mnie, mimo mojej morderczej wściekłości i przewagi
wzrostu i masy. Nie mogę jej wyrwać tego paralizatora. Czytałam kiedyś, że ludzie w chwili
desperacji wykazują niewiarygodną siłę-matki podnoszą samochody, żeby uratować potrącone
dziecko, konni policjanci wyciągają swoje ukochane wierzchowce z lotnych piasków, tego typu
rzeczy. Rachel ma siłę mężczyzny... Mężczyzny, któremu życie rozpada się na kawałki na jego
oczach.
A nie ma zamiaru się poddać, póki jeszcze kogoś nie zabije.
I zaczynam mieć bardzo nieprzyjemne wrażenie, że tym kimś będę ja.
Nic więcej nie mogę zrobić, poza tym, że zaciskam ręce na jej dłoniach, w których
dzierży paralizator. Palce mam śliskie od deszczu i krwi i obolałe od skaleczeń i spreju
pieprzowego: Trudno mi jej nie puścić, Rachel udało się wstać, mimo że kopniakami
próbowałam jej to uniemożliwić, a teraz obie siłujemy się w ulewnym deszczu o panowanie
nad bronią. Impet naszej szarpaniny niebezpiecznie nas przybliża do krawędzi tarasu.
W jakiś sposób Rachel udało się tak przekręcić, że to moje plecy są przyciśnięte do
donicy z pelargonią, całkiem podobnej do tej; która o mały włos nie zabiła Jordana. Z twarzą
zwróconą do nieba nie widzę nic przez deszcz, który zalewa mi oczy. Zamykam je i koncentruję
się na niemal niewykonalnym zadaniu utrzymania rąk Rachel wysoko nad moją głową, żeby te
brzęczące widełki nie mogły mnie porazić. Czuję, że donica się chwieje, a potem usuwa spode
mnie, i chociaż nie otwieram oczu, dobiega mnie paskudny huk, parę sekund później.
Ale najbardziej przeraża mnie czas, jaki upłynął między ześlizgnięciem się donicy z
tarasu a odgłosem uderzenia o ziemię. Doliczyłam prawie do dziesięciu.
Dziesięć sekund swobodnego lotu. Dziesięć sekund na myślenie o śmierci.
Ramiona mi słabną. Wiem, że płaczę, bo łzy pieką mnie w zadrapania na policzkach.
A Rachel śmieje się, wyczuwając, że tracę siły.
- Widzisz? - mówi. - Mówiłam ci, Heather. Jesteś zbyt miła, żeby zwyciężyć. Za słaba.
Nie masz formy. Bo rozmiar XL to jest tragedia. Och, ja wiem, co mi na to powiesz. Że taki
rozmiar nosi przeciętna Amerykanka. Ale wiesz co? Przeciętna Amerykanka jest gruba,
Heather.
- O mój Boże! - Pluję deszczówką i krwią. - Rachel, ty jesteś chora. Naprawdę coś ci
dolega! Pozwól, że ci pomogę...
- I po co ty w ogóle żyjesz? - Rachel jakby mnie nie słyszała. Bo pewnie nie słyszała. -
Twoja kariera muzyczna poszła w diabły. Chłopak cię rzucił.
Twoja własna matka wbiła ci nóż w plecy. Powinnaś była zginąć wczoraj, w windzie. I
powinnaś była zginąć jeszcze poprzedniego dnia, ale źle wycelowałam. Poddaj się, Heather.
Miłe dziewczyny nigdy nie wygrywają...
Przy słowie „wygrywają”, Rachel zaczyna powoli zginać moje ramiona. Nie jestem
wstanie już dłużej stawiać oporu. Teraz płaczę już otwarcie, szarpiąc się i próbując nie słuchać
jej śpiewnego głosu.
- Pomyśl o tym. Twoja śmierć trafi do MWNews. Może nie do „Timesa”, ale na pewno
do „Post”. Kto wie? Może nawet powiedzą o tym w E! w odcinku Prawdziwych
hollywoodzkich historii. O tobie... O idolce jednego przeboju, która nie dożyła trzydziestki...
Otwieram oczy i gapię się na nią, niezdolna wykrztusić słowa, bo resztkami sił
koncentruję się na tym, żeby nie zdołała mnie sparaliżować.
I właśnie wtedy, kiedy czuję, że mięśnie ramion mi drżą, zmęczone wysiłkiem, słyszę jej
triumfalny śmiech i ostatnie szyderstwo:
- Heather! - woła radośnie, a jej głos dobiega jak z oddali. - Ile blondynek potrzeba do
wkręcenia żarówki?
I wtedy, nagle, jej głowa tuż nade mną eksploduje.
Serio, W jednej chwili jest tam, śmieje mi się w twarz, a w następnej znika, odrzucona w
tył potężnym uderzeniem. Krew Rachel opryskuje mnie i oślepia. Paralizator w jej dłoniach
zamiera, a jej ciało zsuwa się ze mnie, lądując na mokrych płytach tarasu z odgłosem, od
którego robi mi się niedobrze.
Trzymam się balustrady, ocierając twarz grzbietami dłoni -jedynymi nieporanionymi
częściami ciała - i szlocham. Słyszę wyłącznie szum deszczu i czyjś urywany oddech.
Trwa to dobrą chwilę, zanim zdaję sobie sprawę, że to nie mój oddech. Kiedy wreszcie
otwieram załzawione oczy, widzę Rachel leżącą u moich stóp. Z wgłębienia na jej skroni sączy
się krew, zabarwiając na różowo kałuże deszczówki dokoła.
A przede mną stoi, z okrwawioną butelką absolutu w dłoni, pani Allington w
przemoczonym różowym dresie. Pierś jej faluje ciężko, a Oczy ma przepełnione pogardą, kiedy
spogląda w dół na nieruchome ciało Rachel.
Pani Allington kręci głową.
- Ja też noszę XL - mówi.
32
Kończy się tym, że w szpitalu spędzam wyłącznie jedną noc - żeby mi się te wszystkie
skaleczenia nie pootwierały, i przez te liczne stłuczenia, i kawałki szkła, które mnie pocięły.
A to i tak o jedną noc za dużo, jeśli chcecie znać moje zdanie. Wiecie, co w szpitalach
uważa się za deser? Galaretkę. Z owocami. Nawet żadnego marnego herbatnika. Przecież
każdy wie, że galaretka to przekąską, a nie deser.
Poza rym w szpitalu nawet nie mają wanien. Jeśli chcesz się umyć, masz do wyboru
prysznic albo obmywanie gąbką.
Nieważne. Próbuję sensownie wykorzystać czas. To znaczy mój pobyt w szpitalu.
Wymykam się ze swojego piętra, żeby odwiedzić Julia, i z radością widzę, że dochodzi do
siebie po kontuzjach, jakich doznał w wybuchu. Ma wrócić do pracy w przyszłym miesiącu i
powinien odzyskać dawną formę.
Zaglądam do sali Jordana, skoro już tu jestem. To znaczy w szpitalu.
Jest mocno zażenowany moim widokiem, a jego narzeczona, Tania? Do szpiku kości
wroga. Gdybym nie wiedziała lepiej, pomyślałabym, że czuje się przeze mnie zagrożona!
Ale nie wiem, czemu miałaby się tak czuć. Jej ostatni singiel, Dziwka, parę dni temu
wspiął się na dziesiątą pozycję Total Reauest Live.
W każdym razie, życzę im obojgu wszystkiego dobrego. Mówię im, że tworzą idealną
parę.
I wcale nie kłamię.
Muszę spędzić w szpitalu tylko jedną noc, ale dostaję dwa tygodnie zwolnienia z pracy -
płatnego. Chyba tak cię nagradzają na Uniwersytecie Nowojorskim, jeśli zdarzy się, że
udowodnisz, iż twoja zwierzchniczka popełniła podwójne morderstwo. Nawet jeśli nie
należało ci się aż tyle dni zwolnienia lekarskiego.
Do czasu, kiedy wracam za swoje biurko, zaczyna się robić chłodna jesień. Liście na
drzewach w Washington Square Park zmieniają barwy, oblewając się czerwienią i złotem,
które bledną wobec kolorów, na jakie studenci pierwszego roku pofarbowali sobie włosy z
okazji odwiedzin rodziców.
Poważnie. Zupełnie jakbym pracowała na uczelni dla klownów.
Odkąd poszłam na zwolnienie, jeszcze inne rzeczy też się zmieniły w Fisher Hall. Po
pierwsze, skoro Rachel w więzieniu oczekuje na proces, będę miała nowego szefa. Nie wiem
jeszcze, kto to będzie. Nadal odbywają rozmowy z kandydatami.
Ale doktor Jessup powiedział mi, że mam prawo pierwszego wyboru.
Myślę, że miło byłoby na odmianę popracować dla mężczyzny. Nie zrozumcie mnie źle,
szefowie-kobiety są świetne, zgoda, ale dobrze zrobi mi chyba odpoczynek od całego tego
estrogenu w biurze.
Sarah się ze mną zgadza. Ona i wszyscy praktykanci są dla mnie o wiele milsi teraz,
kiedy przekonali się, że ryzykowałam życie, żeby złapać mordercę niewinnych studentek. Już
prawie wcale nie wspominają Justine. Tylko raz, któregoś dnia, Tina zwróciła się do mnie ze
słowami:
- Wiesz, Justine nigdy nie przychodziła do pracy w dżinsach, w przeciwieństwie do
ciebie. Powiedziała mi kiedyś, że to dlatego że nie może nigdzie znaleźć wystarczająco małego
rozmiaru. Jakoś nigdy jej już potem nie mogłam polubić.
Nawet Gavin wreszcie mnie posłuchał i kompletnie zrezygnował z surfingu na windach.
Zajął się dla odmiany eksploracją miejskich ścieków.
Ale z tego też chyba niedługo będzie musiał zrezygnować, bo zapach raczej nie czyni go
ulubieńcem studentów z jego piętra.
Och, a Allingtonowie się wyprowadzili. Tylko do sąsiedniego budynku -tego, z którego
Donatello czy ten jakiś inny zmutowany nastoletni żółw ninja skakał w tamtym filmie. Pani
Allington uznała, że ona i jej ptaki będą mieć tam znacznie więcej spokoju... Zwłaszcza że teraz
nie muszą mieszkać w obiekcie, który dzielą z siedmiuset studentami i personelem
administracyjnym akademika.
Studentom wcale nie było smutno, że Allingtonowie się wyprowadzają, ale ich syna
chyba im nieco brakuje. Chris też stał się trochę jakby sławny i wykorzystał rozgłos, jaki zyskał
dzięki obsesji Rachel - opisanej we wszystkich gazetach - żeby przeforsować swój własny plan i
otworzyć klub w SoHo. Szkoła prawnicza była najwyraźniej tylko marzeniem jego ojca, ale te-
raz, kiedy propozycje kupienia jego historii zaczęły się sypać ze strony Lifetime Channel i
„Playboya”, Chris wyzwolił się z okowów synowskiego posłuszeństwa i zaczął się
usamodzielniać.
Założę się, że przez tę samodzielność niedługo trafi za kratki.
Mieszkańcy Fisher Hall, samorząd studencki i personel administracyjny wpadli na
pomysł złożenia Elizabeth Kellog i Robercie Pace godnego hołdu - zasadziliśmy dwa drzewka -
bliźniacze derenie - w pięknej części parku, a pod nimi umieściliśmy tabliczkę z napisem: Ku
PAMIĘCI - ELIZABETH I ROBERTY, z ich nazwiskami, datami urodzenia i śmierci, i ze
słowami: BĘDZIEMY ZA WAM TĘSKNIĆ. Miliony ludzi je obejrzy - tabliczkę i derenie, które
powinny na wiosnę zakwitnąć, jak mnie zapewniali faceci z katedry ogrodnictwa -a setki
studentów odniesie korzyść ze stypendium ufundowanego przez uczelnię i także noszącego
imiona Beth i Bobby.
Już się nie mogę doczekać, aż zobaczę te drzewa w pełnym rozkwicie. To jedyna rzecz,
której ostatnio nie mogę się doczekać, bo już się dowiedziałam nareszcie - co tak naprawdę
myśli o mnie Cooper.
Nie, żeby on wiedział, że ja wiem. Pewnie nie ma pojęcia, że to pamiętam. To się
zdarzyło wtedy, kiedy wpadł pędem do apartamentu na ostatnim piętrze, zaledwie parę
sekund po tym, jak pani Allington znokautowała Rachel swoją butelką absolutu. Odsłuchał
wiadomość, którą mu zostawiłam na komórce, i pognał natychmiast do akademika z
detektywem Canavanem, gdzie dowiedzieli się od Pete'a - który na swoim monitorze widział,
że Rachel wchodzi razem ze mną do apartamentu Allingtonów - nie tylko, że Rachel żyje, ale
jeszcze że we dwie najwyraźniej wybrałyśmy się w odwiedziny do pani Allington (jakość
obrazu na monitorze ochrony nie jest dość dobra i Pete nie zauważył, że Rachel przystawiła mi
wtedy paralizator do gardła).
Kiedy detektyw Canavan zajął się nieprzytomną Rachel i chwiejącą się na nogach panią
Allington, Cooper przyklęknął obok mnie na deszczu, pytając, czynie mi nie jest.
Pamiętam, że gapiłam się na niego, myśląc, czy czasem nie jest to jakaś dziwna
halucynacja, tak samo jak to, że Rachel dostała po głowie. W tamtej chwili byłam całkowicie
przekonana, że umieram, przez ten sprej z pieprzem piekący mnie w skaleczone dłonie i przez
okruchy szkła wbite w plecy, przez obolałe ramię i tak dalej.
I to może dlatego powtarzałam raz za razem:
- Obiecaj mi, że zaopiekujesz się Lucy. Obiecaj, że kiedy umrę, zaopiekujesz się Lucy.
Cooper zdjął swoją skórzaną kurtkę - tę całą pokrytą plamami mojej krwi -i owinął
mnie nią. Nadal była rozgrzana ciepłem jego ciała. Pamiętam to. I to, że pachniała jak on.
- Oczywiście, że się zaopiekuję - powiedział do mnie Cooper. - Ale ty nie umrzesz.
Słuchaj, wiem, że cię boli. Ale karetka jest już w drodze. Nic ci nie będzie, obiecuję.
- Owszem, umrę - odpowiedziałam. Bo naprawdę byłam przekonana, że umieram.
Potem sanitariusze powiedzieli mi, że byłam w szoku, przez ten ból i zimno, i deszcz, i
wszystko.
Ale skąd ja miałam wtedy o tym wiedzieć?
- Umrę w wieku dwudziestu ośmiu lat - poinformowałam Coopera, którego brałam za
halucynację. - Idolka jednego przeboju. Tylko tyle znaczę. Zadbaj o to, żeby na moim
nagrobku napisali: „Tu leży idolka jednego przeboju”.
- Heather... - powiedział Cooper. Uśmiechał się. Jestem tego pewna. Tego, że się
uśmiechał. - Nie umrzesz. I nie jesteś idolka jednego przeboju.
- Tak, jasne. - Zaczęłam się śmiać. A potem zaczęłam płakać. I już nie mogłam przestać.
Okazuje się, że to też dość typowy objaw szoku. Ale wtedy nie miałam o tym pojęcia.
- Rachel miała rację! - Pamiętam, że to powtarzałam z goryczą. - Miała rację! Miałam
wszystko i wszystko schrzaniłam. Jestem największą nieudacznicą na świecie.
To wtedy Cooper posadził mnie siłą, wziął mnie w ramiona i stwierdził, bardzo
stanowczo:
- Heather, nie jesteś żadną nieudacznicą. Jesteś jedną z najodważniejszych osób, jakie
spotkałem w życiu. Każdy człowiek, gdyby przeszedł przez to, co spotkało ciebie, z twoją
matką, z moim bratem, z twoją karierą i wszystkim innym, po prostu by się załamał. Ale ty
parłaś naprzód. Zaczęłaś wszystko od nowa. Zawsze cię podziwiałem, bo niezależnie od tego,
co się zdarzy, ty po prostu robisz swoje. Przykro mi się przyznawać, ale w tym momencie
wtrąciłam:
- Jak ten mały różowy króliczek z bębenkiem? Chciałabym uznać, że to też można
zwalić na szok. Cooper zachował powagę.
- Dokładnie tak jak ten mały różowy króliczek z bębenkiem. Heather, nie jesteś
nieudacznicą. I nie umrzesz. Jesteś przemiłą dziewczyną i nic ci nie będzie.
- Ale... - W swoim zaćmionym szokiem umyśle odebrałam to stwierdzenie z
niepokojem, po tej mojej rozmowie z kobietą, która wcześniej usiłowała mnie zabić. - Miłe
dziewczyny do niczego nie dochodzą.
- Tak się składa, że lubię miłe dziewczyny - powiedział Cooper. I wtedy mnie pocałował.
Tylko raz. I w czoło. W taki sposób, no wiesz, jak pocałowałby cię starszy brat twojego
byłego chłopaka, gdybyś, powiedzmy, została zaatakowana przez wariata mordercę, i gdybyś
cierpiała z powodu szoku, a on by uznał, że i tak nie będziesz tego potem pamiętać.
Ale ja zapamiętałam. I nadal pamiętam.
On uważa, że jestem odważna. Nie, zaraz, on uważa, że jestem jedną z naj-
odważniejszych osób, jakie kiedykolwiek spotkał.
I mnie lubi. Bo tak się składa, że on lubi miłe dziewczyny.
Słuchajcie, wiem, że to niewiele. Ale wiecie co?
To wystarczy. Na razie.
Ach, i jeszcze jedna, ostatnia rzecz.
Nigdy nie wróciłam do tego sklepu i nie kupiłam tych dżinsów w schlebiającym
klientowi rozmiarze M. To żadna tragedia, że się nosi XL, to po pierwsze. A po drugie, byłam
za bardzo zajęta. Zaliczyłam swój półroczny okres próbny. Zaczęłam studia na pierwszym roku
Uniwersytetu Nowojorskiego. Moje pierwsze zajęcia?
Wstęp do prawa kryminalnego.
No cóż, od czegoś trzeba zacząć, prawda?