Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL

background image

MEG CABOT

ZBRODNIE W ROZMIARZE XL

Przekład

Edyta Jaczewska

background image

1

- Halo? Jest tam kto? - Dziewczyna w przymierzalni obok ma głos jak wiewiórka. -

Halo? Zupełnie jak wiewiórka.

Słyszą, że podchodzi do niej sprzedawca, bo jego breloczek z kluczami melodyjnie

pobrzękuje.

- Słucham? Czy mogę w czymś pomóc?

- Tak. - Bezcielesny (ale nadal wiewiórczy) głos niesie się nad przepierzeniem między

naszymi boksami. - Macie te spodnie w jakimś mniejszym rozmiarze niż XS?

Zastygam w bezruchu zjedna nogą w połowie nogawki dżinsów, które właśnie wciągam.

Śnię czy to się dzieje naprawdę? Bo co miałoby być mniejsze niż XS? Przecież mniejszego

rozmiaru już nie ma?!

No dobra, ostatnio rzadko patrzę na metki. Ale tak się składa, że pamiętam: mniejsze są

już tylko rozmiary dziecinne...

- Bo ja - wyjaśnia sprzedawcy wiewiórczy głos - zazwyczaj noszę S. A ta para w

rozmiarze XS totalnie ze mnie spada. A to dziwne. Bo wiem, że nie schudłam, odkąd po raz
ostatni byłam w waszym sklepie.

Wiewiórce trudno odmówić racji, zdaję sobie sprawę, kiedy podciągam przymierzane

dżinsy. Nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni mieściłam się w M. No dobra,

przypominam sobie. Ale za tym akurat etapem mojej przeszłości jakoś szczególnie nie tęsknię.

Co jest grane? Zwykle noszę XL... Ale przymierzyłam XL i prawie w nich pływałam. To

samo z L. Dziwne, bo ostatnio nie stosowałam diety, chyba że liczy się splenda, którą
posłodziłam sobie kawę dzisiaj rano przy śniadaniu.

Ale jestem całkiem pewna, że rogalik z serkiem kremowym i bekonem, którego zjadłam

do kawy, zniósł się wzajemnie z tą splendą.

I przecież ostatnio nie chodziłam na siłownię. Nie, żebym zupełnie nie ćwiczyła,

oczywiście. Po prostu nie robię tego, rozumiecie, na siłowni. Bo w zasadzie można spalić tyle

samo kalorii, chodząc, co biegając. Więc po co biegać? Już dawno wyliczyłam, że spacer do
Murray's Cheese Shop na Bleeker, żeby zobaczyć, jakie kanapki mają w specjalnej ofercie na

lunch, zajmuje dziesięć minut.

A spacer z Murray's do butiku Betsey Johnson na Wooster, żeby sprawdzić, czy nie

robią jakiejś wyprzedaży (uwielbiam jej welwetowe ciuchy z dodatkiem streczu!) to kolejne
dziesięć minut.

A spacer z butiku Betsey do Dean & Deluca na Broadwayu, na popołudniowe

background image

cappuccino, żeby przy okazji przekonać się, czy mają skórki pomarańczowe w czekoladzie,
które tak lubię, to następne dziesięć minut.

I tak dalej, i zanim się obejrzysz, masz za sobą pełne sześćdziesiąt minut ruchu. I kto

śmie twierdzić, że nie da się sprostać nowym zaleceniom co do liczby ćwiczeń fizycznych? Jeśli

ja je mogę wypełnić, to może je wypełnić każdy.

Ale czy to możliwe, żebym od tego całego chodzenia zeszczuplała o całe dwa rozmiary,

odkąd po raz ostatni kupowałam dżinsy? Wiem, że zredukowałam dzienne spożycie tłuszczu
mniej więcej o połowę, odkąd w słoju na słodycze stojącym na moim biurku zastąpiłam całuski

Hersheya darmowymi prezerwatywami ze studenckiego ośrodka zdrowia. Ale mimo wszystko.

- No cóż, proszę pani... - mówi sprzedawca do Wiewiórki. - Te dżinsy rozciągają się do

figury. To znaczy, że powinna pani mierzyć dwa rozmiary mniejsze niż pani prawdziwy
rozmiar.

- Co? - W głosie Wiewiórki słychać konsternację.
I wcale jej się nie dziwię. Czuję się tak samo. Zupełnie, jakby człowiek znów musiał

borykać się z równaniami liniowymi.

- No cóż, jakby to?... - tłumaczy cierpliwie sprzedawca. - Jeśli zazwyczaj nosi pani S, to

przy dżinsach ze streczem powinna pani przymierzyć XXS.

- No to dlaczego po prostu nie umieścicie na nich rzeczywistych rozmiarów? - pyta

Wiewiórka (całkiem rozsądnie, moim zdaniem). - Bo jeśli wasze XS to w rzeczywistości M, to
czemu po prostu nie napiszecie, że to M?

- To się nazywa rozmiar schlebiający klientowi - mówi sprzedawca, nieco zniżając głos.
- Jaki rozmiar? - pyta Wiewiórka, również przyciszając głos. A przynajmniej na tyle, na

ile może przyciszyć głos Wiewiórka.

- No, wie pani... - Sprzedawca szepcze, ale ja go i tak słyszę. - Obfitszym klientkom

podoba się, kiedy mogą się zmieścić w M. Chociaż tak naprawdę noszą XL. Rozumie pani?

Zaraz. Co takiego?

Szarpnięciem otwieram drzwi do swojej przymierzalni, zanim w ogóle zdążyłam się

zastanowić, co robię.

- Ja noszę XL - zwracam się do sprzedawcy, który ma spłoszoną minę. I chyba słusznie.

No bo, dajcie spokój! - Co panu nie odpowiada w XL?

- Ależ nic! - woła przerażony. - Absolutnie nic. Ja tylko chciałem powiedzieć...
- Chciał pan powiedzieć, że XL noszą grubasy?

- Nie - upiera się sprzedawca. - Źle mnie pani zrozumiała. Ja tylko...
- Bo XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka - zwracam mu uwagę. Wiem, bo

background image

właśnie o tym przeczytałam w „People”. - Twierdzi pan, że zamiast reprezentować średnią
krajową, jesteśmy wszystkie grube?

- Nie - mówi sprzedawca. - Nie, niczego takiego nie twierdzę. Ja... Drzwi sąsiedniej

przymierzalni otwierają się i po raz pierwszy oglądam na własne oczy właścicielkę

wiewiórczego głosu. Jest w tym samym wieku co młodzież, wśród której pracuję. Widzę teraz,
że ona nie tylko mówi jak wiewiórka. Właściwie trochę też tak wygląda. No, wiecie. Rezolutna.

Żywa. Taka drobniutka, że zmieściłaby się do kieszeni dziewczynie normalnej postury.

- A poza tym, przecież wy nawet nie robicie ubrań w jej rozmiarze. I dlaczego? - pytam

sprzedawcę, kciukiem wskazując Wiewiórkę. - Wie pan, już raczej wolałabym być przeciętna
niż nie istnieć.

Wiewiórka robi nieco zaskoczoną minę. Ale potem odzywa się do sprzedawcy:
- Hm. Właśnie!

Sprzedawca przełyka ślinę nerwowo. I głośno. Widać, że ma kiepski dzień. Po pracy

pewnie pójdzie do jakiegoś baru i będzie wszystkim opowiadał: „A potem te baby rzuciły się na

mnie i dalej się czepiać o rozmiary schlebiające klientowi. To było straszne...”

Do Wiewiórki mówi tylko:

- To ja, hm, może pójdę i, hm, sprawdzę, czy, hm, na zapleczu mamy te dżinsy, którymi

jest pani zainteresowana.

A potem czmycha.
Spoglądam na Wiewiórkę. Ona spogląda na mnie. Ma może ze dwadzieścia dwa lata i

jest bardzo jasną blondynką. Też jestem blondynką- z niewielką pomocą ze strony Lady Clairol
- ale tuż po dwudziestce to ja byłam już ładnych parę lat temu.

Niemniej i tak widzę wyraźnie, że pomijając różnicę wieku i tuszy, Wiewiórkę i mnie

połączyły więzy, które niełatwo będzie rozerwać.

Obie nas zrobiono w konia za pomocą rozmiarów schlebiających klientowi.
- Weźmiesz je? - pyta Wiewiórka, wskazując ruchem głowy dżinsy, które mam na sobie.

- Chyba tak - odpowiadam. - No bo i tak potrzebuję nowych. Ostatnią parę zarzygano

mi w pracy.

- Boże... - wzdycha Wiewiórka, marszcząc swój perkaty nosek. - Gdzie ty pracujesz?
- Och - mówię. - W akademiku. To znaczy w domu studenckim.

- Naprawdę? Na Uniwersytecie Nowojorskim? - Wiewiórka jest zaciekawiona. A kiedy

kiwam głową, woła: - Wiedziałam, że cię skądś znam! W zeszłym roku zrobiłam tam licencjat.

A w którym akademiku?

- Hm - mówię z zakłopotaniem. - Zaczęłam pracę dopiero tego lata.

background image

- Naprawdę? - Wiewiórka jest nieco zbita z tropu. - To dziwne. Bo wyglądasz tak jakoś

znajomo...

Nawet nie mam szans wyjaśnić, czemu wyglądam jej jakość znajomo, bo moja komórka

wydaje z siebie pierwsze takty refrenu z Vacation Go-Gos -bolesne przypomnienie faktu, że

nie należą mi się żadne wakacje, dopóki nie skończy się mój półroczny okres próbny w pracy, a
to oznacza jeszcze całe trzy miesiące oczekiwania. Na wyświetlaczu pokazuje się numer i

widzę, że dzwoni moja szefowa. W sobotę.

Więc to powinno być coś ważnego. Prawda?

A jednak nie musi chodzić o nic ważnego. Och, ja uwielbiam moją nową pracę i tak

dalej - kontakt ze studentami to świetna sprawa, bo oni są bardzo entuzjastycznie nastawieni

do Wielu kwestii, nad którymi ludzie w ogóle się nie zastanawiają, jak wyzwolenie Tybetu czy
urlopy macierzyńskie dla pracownic zakładów wyzyskujących tanią siłę roboczą i różne inne

takie.

Zdecydowany minus pracy w Fisher Hall polega jednak na tym, że mieszkam tuż za

rogiem akademika. A to oznacza, że jestem łatwo osiągalna dla wszystkich jego pracowników.
Łatwiej niżbym sobie tego życzyła. No bo rozumiem, jeśli wywołują cię z domu do pracy, bo

jesteś lekarzem i jeden z twoich pacjentów cię potrzebuje.

Ale kiedy dzwonią do ciebie, bo automat z napojami zjadł komuś drobne, to zupełnie

inna sprawa. Albo dlatego, że nikt nie może znaleźć formularza wniosku o refundację i chcą,
żebyś zajrzała do biura i pomogła im szukać.

Chociaż naprawdę rozumiem, że dla niektórych to może brzmieć jak najpiękniejsze

marzenie. No, wiecie, mieszkać dość blisko biura, żeby móc tam wpaść w razie kryzysu z

połkniętymi drobnymi. Zwłaszcza w Nowym Jorku. Bo droga z domu do pracy zajmuje mi
dwie minuty, które w dodatku pokonuję na piechotę (dodając cztery kolejne minuty do swojej

codziennej porcji ćwiczeń fizycznych).

Muszę jednak zaznaczyć, że jeśli chodzi o spełnienie marzeń, być może to nie jest

akurat najbliższe ideału, bo zarabiam tylko dwadzieścia trzy tysiące pięćset dolarów rocznie
(co daje mniej więcej dwanaście tysięcy dolarów po odliczeniu podatków miejskich i

stanowych, a w Nowym Jorku dwanaście tysięcy dolarów rocznie zapewnia człowiekowi obiad
i może parę takich dżinsów w rozmiarze schlebiającym klientowi, na które zaraz przepuszczę

kasę. Nie byłoby mnie stać na mieszkanie na Manhattanie przy takiej pensji, gdyby nie moje
drugie zajęcie, którym opłacam czynsz. Nie udało mi się dostać „służbowego mieszkania”, bo

Uniwersytet Nowojorski zapewnia ten „przywilej” - to znaczy mieszkanie w domu studenckim,
tylko kierownikom administracyjnym, ale nie ich zastępcom).

background image

Ale i tak mieszkam dość blisko Fisher Hall, żeby szefowa uważała, że może do mnie

dzwonić o każdej porze i prosić, żebym „zajrzała”, ile razy mnie potrzebuje.

Na przykład w to piękne, słoneczne wrześniowe sobotnie popołudnie, kiedy kupuję

dżinsy, bo poprzedniego dnia jakiś student pierwszego roku wypił nieco za dużo wzmacnianej

lemoniady w Upalonej Wronie i zdecydował się podnieść z ziemi, i zwymiotować ją na mnie,
kiedy przykucnęłam zbadać mu puls.

Rozważam właśnie za i przeciw odebrania tego telefonu - za: może Rachel dzwoni, żeby

mi zaproponować podwyżkę (mało prawdopodobne), przeciw: może Rachel dzwoni, żeby

mnie poprosić, żebym zabrała do szpitala jakiegoś pijanego do nieprzytomności
dwudziestolatka (prawdopodobne) -kiedy Wiewiórka nagle wrzeszczy:

- O mój Boże! Wiem, czemu wyglądasz tak znajomo! Czy ktokolwiek powiedział ci

kiedyś, że wyglądasz zupełnie jak Heather Wells? No wiesz, ta piosenkarka?

W tych okolicznościach decyduję, że moja szefowa pogada sobie z pocztą głosową. Już i

tak wszystko układa się paskudnie (patrz: rozmiar XL), a teraz jeszcze i to. Totalnie powinnam

była nie ruszać się z domu i kupić sobie dżinsy przez Internet.

- Naprawdę tak uważasz? -pytam Wiewiórkę głosem pozbawionym szczególnego

entuzjazmu. Ale ona tego braku entuzjazmu w ogóle nie zauważa.

- O mój Boże! - wrzeszczy ponownie. - Ty nawet brzmisz jak ona! Ale przypadek! Tylko

- dodaje ze śmiechem -jakim cudem Heather Wells miałaby pracować w akademiku, prawda?

- W domu studenckim - poprawiam ją odruchowo. Bo tak powinniśmy go nazywać,

ponieważ określenie dom studencki rzekomo rozbudza poczucie ciepła i jedności wśród jego
mieszkańców, którzy, w przeciwnym razie, mogliby uznać, że mieszkanie w czymś, co się

nazywa akademikiem, tchnie instytucjonalnym chłodem i brakiem domowej atmosfery.

Jakby fakt, że lodówki w ich pokojach są na stałe przymocowane do podłogi, nie

zdradzał natychmiast prawdziwego stanu rzeczy.

- Och, hej - mówi Wiewiórka, nagle poważniejąc. - Nie, żeby było w tym coś złego. To

znaczy w pracy w akademiku. Ale ty się nie obraziłaś, że powiedziałam, że jesteś podobna do
Heather Wells, prawda? Bo wiesz, ja totalnie miałam wszystkie jej płyty. I wielki plakat nad

łóżkiem. Kiedy miałam jedenaście lat.

- W najmniejszym stopniu - odpowiadam - nie czuję się urażona. Wiewiórka spogląda z

ulgą.

- To dobrze - mówi. - No cóż, chyba lepiej pójdę poszukać jakiegoś sklepu, który w

ogóle ma mój rozmiar.

- Taa - odpowiadam i mam ochotę podpowiedzieć jej Gap Kids, ale się gryzę w język. Bo

background image

to nie jej wina, że jest filigranowa. Tak samo jak to zupełnie nie moja wina, że noszę rozmiar
przeciętnej Amerykanki.

Dopiero stojąc przy kasie, sprawdzam pocztę głosową, żeby zobaczyć, czego chciała

moja szefowa. Słyszę jej głos, zawsze tak opanowany i spokojny, ale teraz pełen histerii.

Ledwie powstrzymywanej:

- Heather, dzwonię, żeby dać ci znać, że w budynku doszło do śmiertelnego wypadku.

Proszę, skontaktuj się ze mną jak najszybciej.

Zostawiam dżinsy w rozmiarze M na kontuarze i zaliczam kolejny kwadrans swojej

zalecanej dziennej dawki ruchu, biegnąc - tak, biegnąc - całą drogę ze sklepu do Fisher Hall.

background image

2

Pierwsza rzecz, która rzuca mi się w oczy, kiedy skręcam za róg Washington Square

West, to wóz straży pożarnej zaparkowany na chodniku. Wóz straży pożarnej stoi na chodniku
zamiast na jezdni, dlatego że wjazd w ulicę blokuje budka, w której sprzedają stringi w

lamparcie cętki po pięć dolarów sztuka - cena wydaje się atrakcyjna, ale kiedy przyjrzycie się
dokładniej, zauważycie, że stringi obrębione są czarną koronką, która wygląda, jakby mogła

człowieka drapać, kiedy dostanie się, no same wiecie gdzie.

Urząd miejski prawie nigdy nie pozwala zamykać wjazdu w Washington Square West,

ulicę, przy której mieści się Fisher Hall, ale stowarzyszenie mieszkańców widocznie zażądało
od lokalnego radnego, żeby odwzajemnił jakąś przysługę czy coś, bo udało im się na tę właśnie

sobotę zamknąć dla ruchu całą tę stronę parku i zorganizować uliczny festyn. Wiecie, o czym
mówią, prawda? Sprzedawcy kadzidełek, facet ze skarpetkami, uliczni portreciści, cyrkowi

klauni i rzeźby z drutu...

Za pierwszym razem, kiedy poszłam na uliczny festyn na Manhattanie, byłam w tym

samym wieku co dzieciaki, z którymi teraz pracują. Wtedy się zachwycałam: „Och, uliczny
festyn! Ale fajnie!” Jeszcze nie wiedziałam, że te same skarpetki można kupić w Macy's nawet

taniej, niż sobie życzy ten facet ze stoiska.

Zresztą, prawdę mówiąc, okazuje się, że jeśli byłaś na jednym festynie ulicznym na

Manhattanie, to zupełnie jakbyś była na wszystkich.

Nic nie mogło wyglądać bardziej niewłaściwie niż stoisko ze stringami przed wejściem

do Fisher Hall. To po prostu nie jest budynek, do którego pasują stringi.. Majestatycznie
góruje nad Washington Square Park, zbudowany z czerwonej cegły gdzieś koło 1850 roku. Z

jakichś papierów, które znalazłam w swoim biurku pierwszego dnia pracy, dowiedziałam się,
że co pięć lat uniwersytet na polecenie urzędu miasta zatrudnia firmę, która wywierca całą

starą zaprawę i wymieniają na nową, żeby cegły z murów Fisher Hall nie spadały na ludzi.

Niezły pomysł. Tyle że mimo starań urzędu miasta z Fisher Hall i tak wypadają różne

rzeczy i nietrudno oberwać w głowę. Docierały do mnie raporty na temat spadających butelek,
puszek, części odzieży, książek, kompaktów, warzyw, torebek żelków, a raz nawet całego

pieczonego kurczaka.

Mówię wam, kiedy mijam Fisher Hall, zawsze spoglądam w górę, tak na wszelki

wypadek.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie odrywam wzroku od frontowych drzwi. Usiłuję się

zorientować, jak dostanę się do środka, biorąc pod uwagę wielki tłum, który przed nim koczuje

background image

- i funkcjonariusza nowojorskiej policji stojącego w drzwiach. Wygląda to tak, jakby oprócz
dziesiątków turystów przybyłych na uliczny festyn, mniej więcej połowa studentów z

akademika stała na zewnątrz, czekając, aż ich znów wpuszczą do budynku. Nie mają pojęcia,
skąd to całe zamieszanie. Poznaję to po pytaniach, którymi się przerzucają, usiłując

przekrzyczeć dźwięki fletni Pana dobiegające z kolejnego straganu stojącego przed
budynkiem, a sprzedającego, hm... Kasety z muzyką na fletni Pana.

- Co się dzieje?
- Nie mam pojęcia. Wybuchł pożar?

- Pewnie znów ktoś przypalił gulaszyk.
- Nie, to Jeff, Znów naćpał się bhangu.

- Jeff, ty głupku!
- Tym razem to nie ja, słowo!

Nie mają pojęcia, że w budynku ktoś zginął. Gdyby wiedzieli, nie rzucaliby takich

żartów o bhangu. Na pewno nie.

No dobra - chyba nie.
Potem odkrywam w tłumie znajomą twarz. Twarz kogoś, kto z pewnością wie, co się

tutaj dzieje. Widzą to po jej minie. Nie jest zmartwiona wyłącznie tym, że straż pożarna nie
chce jej wpuścić do budynku. Jest zmartwiona, bo wie.

- Heather! - Magda, zauważając mnie w tłumie, macha dłonią ozdobioną jaskrawym

manikiurem. - Och, Heather! To straszne!

Magda, w służbowym różowym fartuchu (pracuje w stołówce) i legginsach w lamparcie

cętki, potrząsa sztywnymi lokami i nerwowo, głęboko zaciąga się papierosem Virginia Slim,

którego trzyma między dwoma palcami zakończonymi pięciocentymetrowymi paznokciami.
Na każdym z paznokci jest maleńka replika amerykańskiej flagi. Bo chociaż Magda odwiedza

swoją ojczystą Republikę Dominikany, kiedy tylko może, wielkim patriotyzmem darzy swoją
nową ojczyznę i wyraża swoją miłość do niej za pomocą sztuki zdobienia paznokci.

Dzięki temu ją właściwie poznałam. Prawie cztery miesiące temu, u manikiurzystki. To

w ten sposób w ogóle dowiedziałam się o wolnej posadzie w akademiku (to znaczy w domu

studenckim). Zastępczyni kierownika administracyjnego pracująca tu przede mną - niejaka
Justine - została właśnie zwolniona za zdefraudowanie siedmiu tysięcy dolarów z podręcznej

kasy, fakt, który nie na żarty rozsierdził Magdę, kasjerkę ze stołówki akademika (to znaczy
domu studenckiego).

- Dałybyście wiarę? - Magda skarżyła się wszystkim, którzy chcieli słuchać, kiedy

pedicurzystka malowała mi paznokcie u nóg na kolor Hot Tamale Red; bo wiecie, nawet jeśli

background image

cała reszta życia ci się Wali, jak wtedy mnie, to przynajmniej twoje paznokcie u nóg nadal
będą wyglądać ładnie.

-Magda, której kilka stanowisk dalej techniką natryskową nakładano na kciuki

miniaturowe Statuy Wolności dla uczczenia Dnia Pamięci Narodowej, z rosnącą wzniosłą

pogardą opisywała Justine, moją poprzedniczkę.

- Zamówiła z Office Supply dwadzieścia siedem grzejników olejowych i porozdawała je

znajomym na prezenty ślubne!

Nadal nie mam pojęcia, jak wygląda grzejnik olejowy ani czemu ktoś miałby chcieć

dostać coś takiego w prezencie ślubnym. Ale kiedy usłyszałam, że zwolniła się posada ha
uczelni, gdzie jednym z przywilejów pracowniczych -poza dwudziestoma dniami urlopu

rocznie i pełną opieką zdrowotną i dentystyczną-jest darmowa nauka, aż podskoczyłam.

Rzeczywiście, wiele zawdzięczam Magdzie. I wcale nie tylko dlatego, że mi pomogła w

znalezieniu pracy (ani dlatego że pozwala mi jeść w stołówce za darmo, kiedy tylko chcę - co
może być jednym z powodów tego, że już nie noszę M, chyba że według skali rozmiarów

schlebiających klientowi), ale dlatego że została jedną z moich najlepszych przyjaciółek.

- Mag - mówię, podchodząc do niej. - O kogo chodzi? Kto zginął?

Bo nie mogę się przestać martwić, że to ktoś, kogo znam, na przykład jedna ze

sprzątaczek, które zawsze są takie kochane i usuwają rozmaite plamy po ludzkich

wydzielinach i wydalinach, nawet jeśli nie mają tego w umowie o pracę. Albo jeden ze
studentów-praktykantów, których powinnam nadzorować -powinnam jest tu kluczowym

słowem, bo w ciągu trzech miesięcy, które przepracowałam w Fisher Hall, tylko garstka moich
praktykantów rzeczywiście zrobiła to, co im nakazałam (wielu z nich zachowuje lojalność

wobec Justine o lepkich rączkach).

A jeśli już faktycznie robią to, o co poproszę, to tylko wtedy, kiedy chodzi, na przykład,

o sprawdzenie i uprzątnięcie pokoju, z którego ktoś się wyprowadził. Tak, wtedy chętnie
wynoszą wszystkie pozostawione rzeczy. Na ogół są to na wpół pełne butelki jagermeistera.

Więc kiedy następnego dnia przychodzę do pracy, nie mogę się doprosić, żeby któryś z

nich zszedł na dół i posortował pocztę, bo mają solidnego kaca.

Ale jest tam trochę młodzieży, którą naprawdę z całego serca polubiłam. Na przykład

studenci na stypendiach. Oni nie przyjechali do Nowego Jorku wyposażeni w kartę Visa, którą

mamusia czy tatuś z największą rozkoszą spłacają co miesiąc, ale rzeczywiście muszą
pracować, żeby opłacić podręczniki i czesne, więc często biorą zmianę od czwartej po południu

do północy przy kontuarze recepcji w sobotni wieczór. I wcale nie muszę ich o to błagać.

- Och, Heather - szepcze Magda. Tylko że ona wymawia to jak: „Hajder”. Szepcze, bo

background image

nie chce, żeby dzieciaki zorientowały się, co się tu naprawdę dzieje. Cokolwiek tu się dzieje. -
Jedna z moich małych gwiazdeczek!

- Studentka?
Widzę, że ludzie z tłumu przyglądają się Magdzie z zaciekawieniem. Nie dlatego, że

dziwnie wygląda. No dobrze, może rzeczywiście trochę dziwnie wygląda, zwłaszcza z tym
makijażem - Christina Aquilera wyglądałaby przy niej jak zwolenniczka naturalnego wyglądu -

i z tymi naprawdę długimi paznokciami i tak dalej.

Ale to jest w końcu Village, gdzie wygląd Magdy można by nawet uznać za całkiem

konserwatywny.

To tych „gwiazdeczek” ludzie nie rozumieją. Za każdym razem, kiedy jakiś student (albo

studentka) wchodzi do stołówki w Fisher Hall, Magda bierze od niego (albo od niej) karnet na
posiłki, wsuwa go w czytnik i podśpiewuje:

- Patrzcie na te wszystkie przepięęękne gwiazdeczki, które przychodzą tu jeść. Mamy

takie szczęście, że w Fisher Hall jest tyle przepięęęknych gwiazdeczek!

W pierwszej chwili sądziłam, że Magda po prostu usiłuje schlebiać studentom sztuk

dramatycznych - a jest ich tu, na Uniwersytecie Nowojorskim, zatrzęsienie, o wiele więcej niż

słuchaczy wstępnej szkoły medycznej czy finansów i bankowości.

Potem, któregoś dnia w stołówce, Magda oświeciła mnie, że Fisher Hall jest w gruncie

rzeczy całkiem znanym miejscem. I wcale nie z powodów, których możecie się domyślać - nie
dlatego, że położony jest przy historycznym Washington Square, gdzie kiedyś mieszkał Henry

James, i nie dlatego że po przeciwnej stronie ulicy stoi sławne Drzewo Wisielców, gdzie w
XVIII wieku odbywały się publiczne egzekucje. I nawet nie dlatego, że park był kiedyś

cmentarzem dla ubogich, więc teraz te wszystkie ławki i budki z hot dogami...? No cóż,
owszem, stoją na ludzkich grobach.

Nie. Według Magdy, Fisher Hall jest sławny, bo nakręcono tu jedną ze scen do filmu

Wojownicze żółwie Ninja. Donatello czy Raphael, czy jakiś inny żółw - nigdy nie umiem ich

spamiętać ani odróżnić - skakał na linie z apartamentu na ostatnim piętrze Fisher Hall na
dach sąsiedniego budynku, a wszystkie dzieciaki z akademika zagrały jako statyści, patrząc w

górę i ze zdumieniem pokazując sobie palcami jego akrobatyczne wyczyny.

Poważnie. Fisher Hall ma naprawdę całkiem frapującą historię.

Tyle że dzieciaki, które zagrały w tamtym filmie jako statyści, już dawno pokończyły

studia i wyprowadziły się z Fisher Hall.

Więc to chyba trochę dziwne, że Magda wciąż wraca do tego tematu, jeszcze po tylu

latach.

background image

Ale w zasadzie można zrozumieć, czemu ktoś taki jak Magda uważa Amerykę za

wspaniały kraj, skoro scenę z bardzo znanego filmu nakręcono w jej miejscu pracy.

Co oczywiście nie zmienia faktu, że jeśli się nie zna tej historii, to wszystkie „moje

gwiazdeczki” Magdy mogą się wydawać nieco... no cóż, nienormalne.

Pewnie dlatego tyle osób z zaciekawieniem spoglądało w naszą stronę, podsłuchawszy

jej stłumiony okrzyk.

Nie chcąc, żeby dzieciaki połapały się, że coś jest poważnie nie w porządku, biorę

Magdę za ramię i prowadzę ją na bok, w kierunku jednego z tych iglaków w donicach, które

ustawione są przed budynkiem - a które, niestety, studenci często traktują jak prywatne
popielniczki.

- Co się stało? - pytam ją, przyciszając głos. - Rachel zostawiła mi wiadomość, że w

budynku ktoś zginął, ale nie powiedziała nic więcej. Wiesz kto? I co to za wypadek?

- Nie wiem - szepcze Magda, kręcąc głowa. - Siedzę sobie przy swojej kasie, a tu nagle

słyszę wrzaski i ktoś mówi, że jakaś dziewczyna leży na dnie szybu windy i że nie żyje.

- O mój Boże! - Jestem zaszokowana. Spodziewałam się usłyszeć o zgonie z

przedawkowania narkotyków albo o brutalnym napadzie; w budynku dwadzieścia cztery

godziny na dobę dyżuruje ochrona, ale to nie znaczy, że czasem jakiemuś podejrzanemu
typowi nie uda się wśliznąć do środka. W końcu to jest Nowy Jork.

Ale śmierć w windzie?
Magda ma oczy wilgotne od łez, ale mężnie stara się nie rozpłakać - bo wtedy studenci,

którzy i tak mają skłonność do dramatyzowania, połapaliby się, że coś jest naprawdę nie w
porządku (nie zrobiłoby to też za dobrze licznym warstwom tuszu na rzęsach Magdy) i dodaje:

- Mówią, że ona... Jak wy to określacie? Jeździła na dachu windy?
- Że surfowała? - Jestem teraz jeszcze bardziej wstrząśnięta. - Że to był surfing na

windach?

- Tak. - Magda delikatnie dotyka kącika oka czubkiem ozdobionego paznokcia i

strzepuje łzę. - To dlatego nie wpuszczają nikogo do środka. Bez wind małe gwiazdeczki nie
mogą się dostać do swoich garderób, ale najpierw trzeba usunąć...

Magda przerywa ze szlochem. Obejmuję ją ramieniem i szybko obracam do siebie, w

tym samym stopniu, żeby ją pocieszyć, co żeby stłumić odgłosy płaczu. Studenci ciągle zerkają

w naszą stronę. Nie chcę, żeby zauważyli, że dzieje się coś bardzo złego. I tak wystarczająco
szybko się dowiedzą.

Tylko że pewnie będzie im w to łatwiej uwierzyć niż mnie.
W sumie nie powinnam aż tak się dziwić. Surfing na Windach to problem wszystkich

background image

kampusów - nie tylko na Uniwersytecie Nowojorskim, ale na uczelniach w całym kraju.
Niektóre dzieciaki nie mają nic lepszego do roboty niż naćpać się, a potem nawzajem

podpuszczać do skakania ż dachu jednej kabiny Windy na drugą, kiedy te się mijają w
ciemnych szybach. Co rusz pojawiają się doniesienia o kolejnym amatorze mocnych wrażeń,

któremu ucięło głowę w trakcie takich popisów.

Chyba wcześniej czy później musiało się to zdarzyć i w Fisher Hall. Tylko że...

Tylko że Magda ciągle mówiła: „ona”. Że to jakaś dziewczyna zginęła. A to dziwne, bo ja

nigdy, ani razu, nie słyszałam o tym, żeby dziewczyna uprawiała surfing na windach. A

przynajmniej nie w Fisher Hall. A potem Magda podnosi głowę znad mojego ramienia i mówi:

- Oho!

Obracam się, żeby zobaczyć, o co jej chodzi, i ze świstem wciągam powietrze w płuca.

Bo w naszą stronę zmierza pani Allington, żona Phillipa Allingtona - który ostatniej wiosny

rozpoczął kadencję szesnastego rektora tej uczelni - idzie w naszą stronę chodnikiem.

Wiem mnóstwo o Allingtonach, ponieważ kolejną rzeczą, jaką znalazłam w papierach

Justine - zanim je wszystkie wyrzuciłam - był artykuł wycięty z „New York Timesa”,
rozwodzący się szczegółowo nad tym, że nowo mianowany rektor zdecydował się zamieszkać w

domu akademickim, a nie w jednej z luksusowych posiadłości, które również stanowią
własność uczelni.

Phillip Allington - głosił artykuł - nie chce tracić kontaktu ze studencką społecznością

uczelni. Kiedy wraca ze swojego biura do domu, jedzie tą samą windą co studenci pierwszych

roczników, dla których stanowi najwyższą władzę.

„Times” ani słowem nie wspominał, że rektor i jego rodzina mieszkają w luksusowym

apartamencie, który zajmuje całe ostatnie, dwudzieste piętro Fisher Hall, i że tyle razy skarżyli
się na windy przystające na każdym piętrze, bo na każdym ktoś wsiada lub wysiada, że

ostatecznie Justine wyrobiła im klucze do ręcznego sterowania.

Poza skargami na windy żona rektora Allingtona, Eleanor, nie ma chyba zbyt wiele do

roboty. Ile razy ją widzę, właśnie wraca z zakupów albo wybiera się na zakupy do Saksa na
Piątej Alei. Poświęca się zakupom z takim zapamiętaniem, z jakim zawodniczka olimpijska w

lekkiej atletyce oddaje się treningom na bieżni.

Tyle że wybrana przez panią Allington dziedzina sportu zdaje się obejmować - poza

zakupami - konsumowanie potężnych ilości wódki. Kiedy ona i doktor Allington wracają
późnym wieczorem z kolacji z członkami zarządu uczelni, pani Allington nieodmiennie

wywołuje zamieszanie w holu, zazwyczaj na temat swoich ukochanych kakadu - a
przynajmniej tak mi mówił Pete, mój ulubiony uniwersytecki ochroniarz.

background image

- Te ptaki - wycedziła kiedyś do niego - te ptaki nienawidzą cię do szpiku kości,

grubasie.

Co jest, mówiąc szczerze, dość niegodziwe. I nieprecyzyjne, bo Pete wcale nie jest

gruby. Jest, no wiecie. Przeciętny.

Pijackie ataki werbalne pani Allington nieraz bywają źródłem sporego ubawu w holu,

przy kontuarze recepcji, która dwadzieścia cztery godziny na dobę obsługiwana jest przez

studentów-praktykantów - tych, których powinnam nadzorować. Późnym wieczorem, jeśli
rektora Allingtona nie ma w domu, pani Allington dzwoni czasem do recepcji, zgłaszając

przedziwne problemy - że na jej tarasie są kojoty albo że maleńkie niewidzialne krasnoludki
walą młotami w zagłówek jej łóżka.

Według Pete'a początkowo te informacje wprawiały studentów w konsternację, więc

przywoływali biperem mieszkających w akademiku asystentów -studentów ostatnich

roczników, którzy w zamian za darmowe zakwaterowanie i wyżywienie mają sprawować
funkcję kogoś w rodzaju opiekunów - po jednym na piętro. Asystenci z kolei zawiadamiali

kierowniczkę administracyjną budynku, która jechała na dwudzieste piętro sprawdzić, co się
dzieje.

Ale kiedy pani Allington otwierała drzwi, z zapuchniętymi oczami, owinięta welurowym

szlafrokiem - Ja wiem! Welur! Niemal tak samo świetny jak welwet ze streczem! - mówiła

tylko: „Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, tłuściochu”.

Podczas gdy za jej plecami (według wielu asystentów, którzy opowiadali takie historie)

szaleńczo darły się kakadu.

Historie z dreszczykiem.

Ale najwyraźniej dla pani Allington pozbawione tego dreszczyku, który mają dla reszty

z nas, bo następnego ranka ona robi takie wrażenie, jakby niczego nie pamiętała, i wyrusza do

Saksa niczym królowa - królowa Fisher Hall.

Zupełnie jak teraz. Obładowana torbami zakupów pani Allington spogląda chłodno na

policjanta, który blokuje wejście do Fisher Hall.

- Wybaczy pan, ja tu mieszkam.

- Przykro mi, proszę pani - odpowiada policjant. - Tylko służby ratunkowe.

Mieszkańców jeszcze do budynku nie wpuszczamy.

- Nie jestem jakąś tam mieszkanką. - Pani Allington zdaje się nadymać na wzór swoich

wypchanych toreb. - Jestem... Jestem... - Jakoś nie bardzo może się zdecydować, kim jest. Ale

policjanta to zupełnie nie obchodzi.

- Przykro mi, proszę pani - powtarza. - Może pójdzie sobie pani trochę popatrzeć na

background image

uliczny festyn, co? Albo tam, po drugiej stronie, w parku, są całkiem przyjemne ławki. Może
sobie pani odsapnie, dopóki nie dostaniemy potwierdzenia, że znów możemy wpuszczać ludzi

do środka, dobrze?

Pani Allington jakoś marnie wygląda - porzucam więc Magdę, bo pani Allington ma

taką minę, jakby potrzebowała mnie bardziej. Stoi tam bezradnie, ubrana w parę przyciasnych
designerskich dżinsów, jedwabną bluzkę i tony złotej biżuterii, a torby z zakupami ciążą jej w

rękach. Bezgłośnie otwiera i zamyka usta, skonsternowana. Wyraźnie pobladła.

- Czy pani mnie słyszała? - pyta policjant. - Nikomu nie wolno wchodzić do środka.

Widzi pani tych studentów? Oni też czekają. Więc albo czeka pani z nimi, albo proszę nie robić
zbiegowiska.

Ale wydaje się, że pani Allington straciła czucie w nogach. Moim zdaniem ona się

zwyczajnie chwieje. Podchodzę i biorę ją pod ramię. Nie daje żadnego znaku, że mnie

rozpoznała. Wątpię, żeby w ogóle wiedziała, kim jestem. Chociaż kiwa mi głową w każdy
powszedni dzień, kiedy wychodzi z windy i mija drzwi mojego biura, idąc w tango - to znaczy

wybierając się na zakupy - i mówi: „Dzień dobry, Justine” (chociaż często ją poprawiam),
podejrzewam, że mój widok w weekend i poza budynkiem akademika zbił ją z tropu.

- Jej mąż jest rektorem uniwersytetu, panie władzo - mówię, skinieniem głowy

wskazując panią Allington, która z osłupieniem gapi się na jakiegoś studenta o fioletowych

włosach i z kolczykiem w łuku brwiowym. - Phillip Allington. Mieszkają w apartamencie na
ostatnim piętrze. Moim zdaniem, ona nie za dobrze się czuje. Czyja... czy mogłabym po prostu

pomóc jej dostać się do środka?

Policjant przygląda mi się uważnie.

- Czyja skądś panią znam? - pyta. To nie żaden podryw. No cóż, w moim przypadku to

nigdy nie bywa podryw.

- Pewnie z sąsiedztwa - odpowiadam z udawaną swobodą. - Pracuję w tym budynku. -

Pokazuję mu służbowy identyfikator, ten ze zdjęciem, na którym wyglądam, jakbym była

pijana, chociaż wcale nie byłam. Przynajmniej aż do chwili, kiedy obejrzałam zdjęcie. - Widzi
pan? Jestem zastępczynią kierownika administracyjnego.

Policjantowi chyba nie zaimponowałam stanowiskiem, ale odpowiada mi, wzruszając

ramionami:

- Niech będzie. Proszę ją wprowadzić do środka, jeśli pani chce. Ale nie wiem, jak ją

pani zabierze na górę. Windy są nieczynne.

Ja też nie wiem, jak zdołam odtransportować panią Allington na górę, biorąc pod

uwagę, że z takim trudem utrzymuje się na nogach. Będę ją chyba musiała nieść. Magda, która

background image

zauważa moje. kłopotliwe położenie, przewraca oczami, ale gasi papierosa i dzielnie rusza w
naszą stronę, gotowa nieść wszelką pomoc.

Ale zanim udaje jej się do nas podejść, dwie młode kobiety w standardowym

umundurowaniu studentek Uniwersytetu Nowojorskiego - dżinsy biodrówki i kolczyki w

pępkach - wypadają przed budynek, z trudem łapiąc oddech.

- O mój Boże, Jeff! - woła jedna z nich do nałogowego konsumenta bhangu. - Co się

dzieje z tymi windami? Musiałyśmy schodzić schodami z siedemnastego na sam dół.

- Chyba umrę - oświadcza druga.

- Poważnie. - Pierwsza dziewczyna głośno sapie. - Za te pieniądze można by oczekiwać,

że rektor zdoła zainwestować w windy, które nie będą się wiecznie psuły.

Nie umyka mojej uwadze nienawistne spojrzenie pani Allington, która popełniła kiedyś

błąd i pozwoliła opublikować swoje zdjęcie w studenckiej gazecie, stając się w akademiku (to

znaczy w domu studenckim) łatwym celem różnych uwag.

- Chodźmy, pani Allington - mówię szybko, ciągnąc ją za ramię. -Wejdźmy do środka.

- Nareszcie—mówi pani Allington, nieco się potykając, kiedy Magda chwyta ją z drugiej

strony pod ramię. Obie przeprowadzamy ją przez drzwi, a towarzyszą nam ze strony

studentów okrzyki w rodzaju: „Hej! Dlaczego one wchodzą do środka, a nam nie wolno? My
też tu mieszkamy!” oraz „To niesprawiedliwe!” albo: „Faszyści!”

Z ostrożności, z jaką stawia jeden cieniutki obcas przed drugim, widzę wyraźnie, że pani

Allington już jest nieco podchmielona, chociaż jeszcze nie minęło południe. Moje podejrzenia

się potwierdzają, kiedy we trzy wchodzimy do środka i pani Allington nagle pochyla się i
zwraca śniadanie do jednej z donic z roślinami ustawionych w holu.

Zdecydowanie wygląda na to, że pani Allington oprócz jajek spożyła dziś rano jeszcze

kilka krwawych mary.

- Santa Maria - wzdycha przerażona Magda. I trudno mieć do niej pretensje.
Nie wiem jak inni, ale kiedy mnie się zdarzy, że zwymiotuję (a z przykrością muszę

przyznać, że jest to coś, co mi się zdarza regularnie w każdego sylwestra), miło mi, jeśli ktoś
okaże nieco współczucia, nawet jeśli to wszystko wyłącznie moja wina.

Więc poklepuję panią Allington po wypchanym poduszką ramieniu i mówię:
- No już. Czuje się pani teraz nieco lepiej?

Pani Allington mruży oczy i patrzy na mnie tak, jakby po raz pierwszy w życiu mnie

widziała.

- A kim ty, do diabła, jesteś? - pyta.
Hm... - mówię. - Jestem zastępczynią kierowniczki administracyjnej. Heather Wells.

background image

Pamięta mnie pani? Poznałyśmy się dwa miesiące temu. Pani Allington ma niewyraźną minę.

- A co się stało z Justine?

- Justine znalazła inną pracę - wyjaśniam, niezgodnie z prawdą, bo Justine z pracy

wyrzucono. Ale, prawdę mówiąc, nie znam tej historii od strony Justine. Kto wie, może ona

rzeczywiście potrzebowała tych pieniędzy. Może ma krewnych w Bośni albo w jakimś innym
naprawdę zimnym miejscu, gdzie nie ma żadnego ogrzewania i te grzejniki olejowe pomogły

im przetrwać całą zimę. Nigdy nic nie wiadomo.

Pani Allington tylko mocniej mruży oczy.

- Heather Wells? - Mruga powiekami jeszcze kilka razy. - Anie jesteś czasem... Nie

jesteś czasem tą dziewczyną? Tą, która kiedyś śpiewała w tych wszystkich centrach

handlowych?

To wtedy zdaję sobie sprawę, że pani Allington wreszcie mnie rozpoznała...

.. .ale nie jako zastępczynią kierowniczki budynku, w którym mieszka.
Nigdy nie sądziłam, że pani Allington jest fanką nastoletniego popu. Wygląda bardziej

na fankę Barry'ego Manilowa- o wiele starszej odmiany nastoletniego popu.

- Kiedyś owszem - mówię do niej łagodnie, bo nadal mi jej żal, przez to całe rzyganie i

tak dalej. - Ale już nie występuję.

- Dlaczego? - chce wiedzieć pani Allington.

Magda i ja wymieniamy spojrzenia. Wydaje się, że Magdzie wraca poczucie humoru, bo

kąciki jej umalowanych ust wyraźnie się unoszą.

- Hm... - odpowiadam. - To dość długa historia. W zasadzie dlatego, że straciłam

kontrakt na nagrania...

- Bo tak utyłaś? - pyta pani Allington.
I muszę przyznać, że wtedy przestałam jej współczuć.

background image

3

Na szczęście oszczędzono nam konieczności odpowiadania pani Allington na tę uwagę o

mojej tuszy, a to dzięki temu, że moja szefowa, Rachel Walcott, podbiega do nas teraz
pośpiesznie, a jej klapki z lakierowanej skóry stukają o marmurową posadzkę holu.

- Heather - mówi Rachel, kiedy mnie dostrzega. - Bardzo ci jestem wdzięczna, że

przyszłaś.

Rzeczywiście ma taką minę, jakby ulżyło jej na mój widok, co poprawia mi

samopoczucie. Wiecie, jestem naprawdę potrzebna, chociaż warta zaledwie dwadzieścia trzy

tysiące pięćset dolarów rocznie.

- Nie ma sprawy - odpowiadam. - Tak mi przykro. Czy to był... To znaczy... czy to jest...

ktoś znajomy?

Ale Rachel rzuca mi tylko ostrzegawcze spojrzenie - jakby chciała przestrzec: „Nie

omawiamy rodzinnych spraw przy obcych” (tymi obcymi są pani Allington i Magda, bo
pracowników stołówki nie uważa się za członków personelu administracyjnego akademika, a

żon rektorów tym bardziej) -i odwraca się w stronę pani Allington.

- Dzień dobry, pani Allington! - Rachel prawie krzyczy, zupełnie jakby zwracała się do

osoby w podeszłym wieku, chociaż pani Allington nie może mieć wiele więcej niż sześćdziesiąt
lat. - Bardzo mi przykro ze względu na to zamieszanie. Dobrze się pani czuje?

Pani Allington daleka jest od dobrego samopoczucia, ale - nawet przygnębiona tą jej

uwagą o tuszy - nie mam ochoty wyrywać się na głos z informacją dlaczego. Jest przecież,

mimo wszystko, żoną rektora.

Więc mówię tylko:

- Pani Allington nie czuje się najlepiej.
Stwierdzenie to wspieram znaczącym spojrzeniem w kierunku donicy, do której pani

Allington przed chwilą zwymiotowała, z nadzieją, że Rachel się połapie. Rachel i ja pracujemy
ze sobą od niedawna. Została zatrudniona zaledwie tydzień czy dwa przede mną, na miejsce

kierowniczki administracyjnej, która odeszła z pracy zaraz po zwolnieniu Justine - ale nie ze
względu na solidarność z Justine czy coś takiego. Kierowniczka odeszła, bo jej mąż dostał

pracę jako strażnik leśny w Oregonie.

Ja wiem. Strażnik leśny w charakterze męża. Hm. Sama też bym rzuciła pracę, żeby z

nim wyjechać.

Ale chociaż Rachel dopiero od niedawna piastuje funkcję kierowniczki Fisher Hall, nie

można odmówić jej obycia w dziedzinie administracji szkolnictwa wyższego (bo tak to się

background image

nazywa, kiedy jesteś personelem pomocniczym, a nie dydaktycznym, a przynajmniej tak
przeczytałam w jednej z teczek z aktami Justine). Przedtem Rachel, absolwentka Yale,

zarządzała akademikiem -to znaczy domem studenckim - na Uniwersytecie Richmond w
Indianie.

Rachel powiedziała mi, że przyjazd do Nowego Jorku z takiego miejsca jak Richmond,

gdzie nikt nawet nie zamyka na noc domu na klucz, stanowił dla niej coś w rodzaju szoku

kulturowego. Ale o ile mi wiadomo, Rachel naprawdę nie doznała żadnego uszczerbku
podczas pobytu wśród tych prostych, twardych ludzi. Ma garderobę, jakiej nie powstydziłaby

się żadna nowojorska pracująca dziewczyna, pełną ciuchów od Armaniego i butów od Manolo,
co - biorąc pod uwagę jej wynagrodzenie (niewiele wyższe niż moje, bo przecież kierownik

akademika w pakiecie socjalnym dostaje pełne zakwaterowanie w zarządzanym budynku) -jest
sporym osiągnięciem. Cotygodniowe wizyty na wyprzedażach próbek designerskich kolekcji

pomagają Rachel utrzymać dłoń na pulsie mody. A wierność diecie Zone i codziennym dwu-
godzinnym treningom sprawia, że cały czas nosi rozmiar XS, może się zmieścić w odrzuty po

tych wszystkich modelkach.

Rachel twierdzi, że jeśli przestanę jeść tyle węglowodanów i codziennie poćwiczę przez

pół godziny na stairmasterze, bez trudu zacznę się swobodnie mieścić w M. I że powinno mi to
przyjść z łatwością, bo w ramach pakietu socjalnego dostaję darmową wejściówkę na

uczelnianą siłownię.

Tyle że ja już byłam na uczelnianej siłowni i ona mnie przeraża. Pełno tam tych

naprawdę chudych dziewczyn, które wymachują patykowatymi ramionami na zajęciach
aerobiku albo jogi, czy coś. Poważnie, któregoś dnia jedna z nich przypadkiem wydłubie

komuś oko.

W każdym razie Rachel mówi, że jeśli zrzucę parę kilo, to na pewno uda mi się znaleźć

świetnego chłopaka, tak jak ona sama to planuje, jak tylko uda jej się w Village trafić na faceta,
który nie jest gejem, ma na głowie wszystkie włosy i zarabia przynajmniej sto tysięcy rocznie.

Ale jakim cudem człowiek miałby się wyrzec klusek z sezamem na zimno? Nawet dla

faceta, który zarabia sto tysięcy dolarów rocznie?

Poza tym, hm, często przypominani Rachel, że rozmiar XL nie oznacza, że jesteś gruba.

Taki rozmiar nosi przeciętna Amerykanka. A poza tym chciałabym zaznaczyć, że jest nas, XL-

ek, które mają chłopaków, całkiem sporo.

Niekoniecznie mówię o sobie. Ale o wielu dziewczynach noszących mój rozmiar, a

nawet większe.

Chociaż Rachel i ja mamy odmienne priorytety - ona chce chłopaka, ja się zadowolę na

background image

razie zwykłym licencjatem - i wydaje się, że nie możemy dojść do porozumienia, co dokładnie
oznacza słowo „posiłek” - dla niej sałata bez sosu, dla mnie falafel z podwójnym tahini, pitta z

hummusem na przystawkę, a na deser może jakiś lodowy sandwich - jakoś się jednak, mimo
wszystko, dogadujemy. W każdym razie Rachel zrozumiała spojrzenie, jakie jej rzuciłam w

związku z panią Allington.

- Pani Allington - mówi teraz - zabierzemy panią do domu, dobrze? Wezmę panią na

górę. Zgadza się pani, pani Allington?

Pani Allington kiwa słabo głową, zapominając o swoim zainteresowaniu zwrotem w

mojej karierze. Rachel bierze żonę rektora pod ramię, a Pete, który kręcił się w pobliżu,
odsuwa na bok grupę strażaków, żeby zrobić Rachel i pani A. przejście do windy, którą

uruchomili specjalnie dla niej. Kiedy drzwi się otwierają, nie mogę się powstrzymać przed
obrzuceniem wnętrza windy nerwowym spojrzeniem. A jeśli w środku jest krew? Wiem,

słyszałam, że dziewczynę znaleziono na dnie szybu, ale jeśli jakieś jej szczątki zostały jeszcze w
windzie?

Jednak nie widzę ani śladu krwi. Winda wygląda tak samo jak zawsze, imitacja

mahoniu z mosiężnymi okuciami, na której setki studentów pierwszych roczników wyskrobały

swoje inicjały albo rozmaite przekleństwa krawędziami kluczy do pokojów.

Rachel wprowadza do środka panią Allington, która mówi bardzo cicho:

- Ptaki.
Patrzymy, jak drzwi windy zamykają się za nimi.

- Boże - odzywa się Magda - mam nadzieję, że nie zwymiotuje znów tam w środku.
- Oby nie - zgadzam się z nią. To by zdecydowanie uprzykrzyło przejażdżkę obu pań na

dwudzieste piętro.

Magda otrząsa się, jakby pomyślała o czymś nieprzyjemnym - pewnie o wymiotach pani

Allington - i rozgląda się wkoło.

- Tak tu cicho - mówi, obejmując się ramionami. - Nie było tu tak cicho ani razu, odkąd

się wprowadziły wszystkie moje małe gwiazdeczki.

Ma rację. Jak na budynek, w którym mieszka tak wielu młodych ludzi -siedmiuset

studentów, których większość jeszcze nie ma dwudziestu lat-w holu panuje teraz dziwna cisza.
Nikt nie narzeka, ile to trzeba czekać, żeby praktykanci posortowali pocztą (Około siedmiu

godzin. Słyszałam, że Justine potrafiła ich zmusić, żeby zrobili to w czasie poniżej dwóch
godzin. Czasami się zastanawiam, czy Justine przypadkiem nie zawarła tajnego paktu z dia-

błem), nikt się nie skarży na zepsute maszyny do rozmieniania pieniędzy w sali gier, nikt nie
jeździ na rolkach po marmurowej posadzce, nikt nie wykłóca się z Pete'em o zasady

background image

wprowadzania gości do akademika.

Nie dlatego, że nikogo tu niema. W holu aż się roi. Policja, straż pożarna, uczelniani

urzędnicy, strażnicy ochrony w jasnobłękitnych uniformach i garstka studentów - nasi
praktykanci administracyjni - kręcą się po marmurowo-mahoniowym holu z ponurymi

minami...

...ale w ciszy. W całkowitej ciszy.

- Pete - odzywam się, podchodząc do strażnika przy stanowisku ochrony. - Czy ty wiesz,

kto to był?

Strażnicy ochrony wiedzą o wszystkim, co się dzieje w budynku. Nie mogą tego

uniknąć. Wszystko mają przed oczami, na ekranach monitorów, począwszy od studentów,

którzy palą na klatkach schodowych, przez dziekanów dłubiących w nosie w windach, po
bibliotekarki uprawiające seks w boksach w czytelni...

Smaczne kąski.
- Oczywiście. - Pete, jak zwykle, jednym okiem zerka na hol, a drugim na liczne

monitory, z których każdy pokazuje inny fragment akademika (to znaczy domu studenckiego),
począwszy od wejścia, przez apartament Allingtonów na ostatnim piętrze, aż do pralni w

suterenie.

- No i? - Magda ma zatroskaną minę. - Kto to był?

Pete ostrożnie zerka na stanowisko recepcji po przeciwnej stronie holu, żeby się

upewnić, że praktykanci-studenci nie podsłuchują, a potem mówi:

- Kellog. Elizabeth. Z pierwszego roku.
Czuję przypływ ulgi. Nigdy o niej nie słyszałam.

A potem sama siebie gromię za taką reakcję. To przecież nadal martwa

osiemnastolatka, nieważne, czy należała do moich współpracowników, czy nie!

- Jak to się stało? - pytam. Pete spogląda na mnie ironicznie.
- A jak sądzisz?

- Ale... - odzywam się. Nic na to nie poradzę. Coś w tym wszystkim naprawdę nie daje

mi spokoju. - Dziewczyny tego nie robią. Nie surfują na windach.

- Ta surfowała. - Pete wzrusza ramionami.
- Dlaczego miałaby robić coś takiego? - chce wiedzieć Magda. - Coś tak głupiego? Czy

ona ćpała?

- Skąd mam wiedzieć? - Pete wydaje się rozdrażniony gradem naszych pytań, ale ja

wiem, że to tylko dlatego, że jest zaniepokojony w tym samym stopniu co my. Dziwne, bo
można by pomyśleć, że on już wszystko widział: pracuje na uczelni od dwudziestu lat.

background image

Przedtem był funkcjonariuszem Nowojorskiego Departamentu Policji, ale uraz kolana zmusił
go do zmiany zajęcia na lżejsze. Jak ja, przyjął tę pracę ze względu na pakiet socjalny (jest

wdowcem i wychowuje czworo dzieci, które mają tu zapewnione świetne, i darmowe, studia.
Jego najstarsza córka, Nancy, chce zostać pediatrą).

Pete, mimo wieku i doświadczenia, oblewa się buraczkowym rumieńcem za każdym

razem, kiedy jakiś student, oburzony zakazem wnoszenia do budynku supernowoczesnych

lamp halogenowych (zagrożenie pożarowe), określa go jako „gruboszyjcę”. A to nie fair, bo
Pete jest naprawdę, naprawdę świetny w swojej robocie. Jeżeli facetom z pizzerii udaje się

dostać do Fisher Hall, żeby powtykać ulotki pod wszystkie drzwi, to tylko wtedy, kiedy Pete'a
nie ma na dyżurze.

A przy tym ma wielkie serce. Kiedy dzieciaki przynoszą ze swoich pokojów pułapki

klejowe ze złapanymi w nie żywymi myszami, dzierżąc je z niesmakiem w wyciągniętych

rękach, Pete nieraz zabiera te pułapki do parku i zwilża olejem, żeby odkleić małe łapki i
powypuszczać myszy na wolność.

- Koroner na pewno przeprowadzi testy na obecność alkoholu i narkotyków - stara się

mówić nonszalanckim tonem i wcale mu się to nie udaje. -Kiedy wreszcie raczy się tu zjawić.

Jestem przerażona.
- To znaczy, że ona... Jeszcze tam leży? To znaczy jej... ciało? Pete kiwa głową.

- Na dole. Na dnie szybu windy. To tam ją znaleźli.
- Kto ją tam znalazł? - pytam.

- Strażacy - odpowiada Pete. - Kiedy ktoś zgłosił, że ją tam zobaczył.
- Widział, jak spadała?

- Nie. Zobaczył, że tam leży. Ktoś spojrzał w szczelinę, no wiesz, między podłogą holu a

wagonikiem windy, i ją zobaczył.

Jestem wstrząśnięta.
- Chcesz powiedzieć, że to nie zostało zgłoszone zaraz po? Przez ludzi, którzy z nią tam

byli?

- Jakich ludzi? - dziwi się Pete.

- Ludzi, z którymi uprawiała surfing na windach - wyjaśniam. - Musiała być z kimś.

Nikt nie uprawia tej głupiej zabawy w pojedynkę. Nie zeszli na dół, żeby to zgłosić?

- Nikt mi o niczym takim nie powiedział - mówi Pete - aż do dzisiejszego ranka, kiedy

jakiś dzieciak zobaczył ją przez tę szczelinę.

Jestem zbulwersowana.
- Chcesz powiedzieć, że ona mogła tam leżeć całymi godzinami? - pytam, a głos mi się

background image

nieco załamuje.

- Nie leżała tam żywa - mówi Pete, od razu chwytając, o co mi chodzi. -Spadła na głowę.

- Santa Maria - mówi Magda i kreśli znak krzyża. Jestem tylko nieco mniej

zbulwersowana.

- Więc... Skąd oni wiedzą, kim jest?
- Miała w kieszeni legitymację studencką- wyjaśnia Pete.

- No cóż, przynajmniej myślała perspektywicznie - mówi Magda.
- Magda! - Oburzam się, ale ona tylko wzrusza ramionami.

- To prawda. Kiedy masz zamiar brać udział w takiej durnej zabawie, przynajmniej miej

przy sobie jakiś dokument, żeby w razie czego można było zidentyfikować zwłoki, nie?

Ale zanim Pete lub ja możemy odpowiedzieć, Gerald, kierownik stołówki, wypada do

holu, szukając swojej zbłąkanej kasjerki.

- Magda - mówi, kiedy wreszcie ją zauważa - co ty tutaj robisz? Gliny mówią, że lada

moment znów nam pozwolą otworzyć, a ja nie mam nikogo za kasą.

- Och, zaraz tam przyjdą, kochaniutki! - woła do niego Magda. A potem, kiedy facet jest

już poza zasiągiem słuchu, dodaje: - Palant. - Jeszcze później, z przepraszającym machnięciem

paznokciami w naszym kierunku, Magda wraca na swoje miejsce za kasą studenckiej stołówki.

- Heather.

Oglądam się i widzę, że rozpaczliwym gestem przywołuje mnie od kontuaru recepcji

któryś ze studentów-praktykantów. Recepcja stanowi centrum tego budynku.

To tu sortuje się pocztę mieszkańców, to stąd odwiedzający mogą dzwonić do pokojów

swoich przyjaciół i to tam powinno się zgłaszać wszystkie zaistniałe w akademiku sytuacje

awaryjne. Jednym z moich pierwszych zadań w nowej pracy było wypisanie długiej listy
numerów telefonicznych, z których korzystają pracownicy recepcji w razie jakiegokolwiek

nagłego wypadku (najwyraźniej Justine była zbyt zajęta przepuszczaniem funduszy uczelni na
grzejniki olejowe dla wszystkich swoich przyjaciół, żeby zabrać się do jej spisania).

Pożar? Numer do straży pożarnej był na liście.
Gwałt? Numer do uczelnianej gorącej linii w kwestiach gwałtów był na liście.

Kradzież? Numer do Szóstego Komisariatu.
Ludzie spadający z dachu windy? Takiego numeru na liście nie mamy.

- Heather... - Tina, praktykantka, ma dzisiaj taki płaczliwy głos jak tego dnia, kiedy

spotkałam ją po raz pierwszy i powiedziałam jej, że nie może przełączać dzwoniących na

„oczekiwanie”, żeby dokończyć rundkę tetrisa na swoim game boyu (Justine nigdy nie robiła z
tego problemu, jak mi powiedziano). - Kiedy oni się pozbędą ciała tej dziewczyny? Ja sfiksuję,

background image

wiedząc, że ona nadal jest tam. No, na dole.

- Gadaliśmy z jej współlokatorką. - Brad (facet, który miał tego pecha i jest dyżurnym

studentem-praktykantem w ten weekend, co oznacza, że ani na chwilę nie wolno mu się
ruszać z budynku, bo a nuż okaże się potrzebny. .. Na przykład w razie śmierci któregoś ze

studentów) zniża głos konspiracyjnie i pochyla się w moją stronę nad kontuarem. - Mówi, że
nawet nie zdawała sobie sprawy, że Beth, ta dziewczyna, która zginęła, wiedziała o surfowaniu.

Powiedziała, że nie miała pojęcia, że Beth zadawała się z takimi typkami. Powiedziała, że Beth
była trochę taką panienką z dobrego domu.

- No cóż... - odzywam się bez sensu. Widzę wyraźnie, że studenci oczekują choć paru

słów, którymi mogłabym ich pocieszyć. Ale co ja wiem o pocieszaniu dzieciaków, którym

zginęła koleżanka z roku? Jestem tak samo ogłupiała jak oni. - To chyba po prostu dowodzi, że
nigdy nie zna się kogoś tak dobrze, jak się wydaje, prawda?

- Tak, ale przejażdżka na dachu windy? - Tina kręci głową. - Ona chyba oszalała.
- Kandydatka do prozacu - zgadza się z powagą Brad, wykazując chociaż odrobinę

wrażliwości, o którą departament administracji z takim uporem apelował na szkoleniach dla
pracowników administracyjnych.

- Heather?
Obracam się i widzę asystentkę Rachel, studentkę ostatniego roku Sarah, która zbliża

się w moją stronę z grubą teczką w rękach. Jak zawsze ubrana w najszykowniejszy strój
studentki Uniwersytetu Nowojorskiego - ogrodniczki i uggsy na futerku - łapie mnie za ramię i

ściska mocno.

- O mój Boże! - mówi Sarah, nie starając się ani na jotę zniżyć głosu, więc słychać ją

doskonale na całym parterze. - W głowie się nie mieści! W biurze telefony się urywają, trzeba
je zdejmować z widełek. Rodzice wydzwaniają jak szaleni, żeby sprawdzić, czy to nie ich

dziecko. Ale Rachel mówi, że nie możemy potwierdzić tożsamości zmarłej przed przyjazdem
koronera. Mimo że wiemy, kto to jest. Rachel kazała mi wziąć jej teczkę i mam ją przekazać

doktorowi Flynnowi. Sama rzuć na to okiem.

Sarah wymachuje grubą, wypchaną szarą teczką. Skoro Elizabeth Kellog miała teczkę z

aktami w biurze kierowniczki administracyjnej, to znaczy, że albo narobiła sobie jakichś
kłopotów, albo w jakimś momencie roku akademickiego chorowała...

...a to dziwne, bo Elizabeth była studentką pierwszego roku, a rok akademicki dopiero

się zaczął.

- Popatrzcie tylko... - Sarah ma wielką ochotę podzielić się całą swoją wiedzą ze mną,

Bradem i Tiną. Tamci dwoje wysłuchują jej rewelacji, szeroko otwierając oczy. Pete przy

background image

swoim biurku ochrony zachowuje się, jakby z uwagą śledził obraz na monitorach. Ale wiem, że
on też słucha. - Jej matka zadzwoniła kiedyś do Rachel, strasznie wytrącona z równowagi, bo

pozwalamy mieszkańcom przyjmować wszystkich gości, a ona nie chciała, żeby Elizabeth
mogła sprowadzać do swojego pokoju chłopaków. Najwyraźniej mamusia oczekiwała, że jej

córcia zostanie dziewicą aż do ślubu. Zażądała, żeby Rachel tak to załatwiła, żeby Elizabeth
mogła przyjmować u siebie tylko dziewczyny. Dziewczyna musiała mieć w domu jakieś

problemy, ale i tak.

Stanowisko asystenta kierownika - sprawowane przez studentów ostatniego roku -

polega na pomaganiu kierownikowi administracyjnemu w zarządzaniu codziennym
funkcjonowaniem domu studenckiego. Asystent otrzymuje zakwaterowanie za darmo i

zdobywa praktyczne doświadczenie w dziedzinie administracji, co z reguły zgadza się z jego
specjalizacją na studiach.

Sarah zdobywa tu w Fisher Hall znacznie więcej praktycznego doświadczenia w

zarządzaniu instytucją szkolnictwa wyższego, niż się mogła spodziewać. No wiecie, biorąc pod

uwagę tę martwą dziewczynę i tak dalej...

- Najwyraźniej mamy tu intensywną rywalizację na linii między matką a córką-

informuje nas Sarah. - Widać przecież, że pani Kellog jest zazdrosna, bo jej uroda już
przemija, a tymczasem jej córka...

Sarah zrobiła licencjat z socjologii. Sarah uważa, że doskwiera mi niskie poczucie

własnej wartości. Powiedziała mi to tego samego dnia, kiedy się poznałyśmy, na mającej

miejsce dwa tygodnie temu odprawie, kiedy to podeszła do mnie uścisnąć mi rękę, a potem
zawołała: „O mój Boże, to ty jesteś ta Heather Wells?!”

A kiedy przyznałam, że owszem, a potem powiedziałam jej - bo zapytała dlaczego, u

licha, pracuję w domu studenckim (w przeciwieństwie do mnie Sarah nigdy się nie myli i nie

nazywa go akademikiem) - że mam nadzieję zrobić w przyszłości licencjat, stwierdziła: „Tobie
niepotrzebne są studia. Tobie potrzebne jest przepracowanie poczucia odrzucenia i niższości, z

jakimi musisz się borykać po tym, jak zrezygnowała z ciebie własna wytwórnia i obrabowała
cię własna matka”.

Co jest w sumie nieco zabawne, bo ja czuję, że przede wszystkim powinnam

popracować nad swoim uczuciem niechęci do Sarah.

Na szczęście doktor Flynn, psycholog zatrudniany przez administrację akademika,

podbiega do nas pędem dokładnie w tej samej chwili, a aktówka aż mu pęka od nadmiaru

papierów.

- Czy to akta zmarłej? - pyta ostro zamiast powitania. - Chciałbym je przejrzeć, zanim

background image

porozmawiam z jej współlokatorką i zadzwonię do rodziców.

Sarah przekazuje mu teczkę. Kiedy doktor Flynn przegląda jej zawartość, nagle

marszczy nos, a potem pyta:

- Co to za zapach...?

- Hm... - odpowiadam. - Pani Allington, tego. No cóż, ona...
- Puściła pawia - mówi Brad. - Do tej doniczki za panem.

- Znów to samo - wzdycha doktor Flynn. Jego komórka dzwoni, więc sięgając do

kieszeni, dodaje:-Przepraszam.

W tej samej chwili rozdzwania się telefon na kontuarze recepcji. Wszyscy na niego

spoglądają. Kiedy nikt się nie kwapi, żeby odebrać, sięgam po słuchawkę.

- Fisher Hall - mówię.
Nie rozpoznają głosu, który odzywa się po drugiej stronie.

- Tak... Czy to akademik przy Washington Square West?
- Owszem, to dom studencki - odpowiadam, przypominając sobie, chociaż raz, moje

własne przeszkolenie.

- Chciałbym z kimś porozmawiać na temat tragedii, która zdarzyła się dzisiaj rano w

akademiku - mówi nieznajomy głos.

Tragedii? Natychmiast nabieram podejrzeń.

- Czy jest pan reporterem? - pytam. Na tym etapie mojego życia jestem w stanie

wywęszyć ich z odległości kilometra.

- No cóż, owszem, piszę dla „Post”...
- W takim razie będzie się pan musiał skontaktować z działem prasowym. Tutaj nikt nie

ma żadnych komentarzy. Żegnam pana. - Z trzaskiem odkładam słuchawkę.

Brad i Tina gapią się na mnie.

- No, no - mówi Brad. - Ostra jesteś.
Sarah podsuwa okulary na nosie, bo zaczęły jej zjeżdżać.

- Nic w tym dziwnego - mówi. - Biorąc pod uwagę, przez co musiała przejść... Paparazzi

raczej nie byli zbyt mili, prawda Heather? Zwłaszcza wtedy, kiedy wróciłaś do domu i zastałaś

Jordana Cartwrighta, któremu robiła fellatio ta... jak jej tam? Aha, Tania Tracę.

- No proszę - mówię, spoglądając na Sarah z niekłamanym podziwem. -Sarah, ty

faktycznie masz fotograficzną pamięć, prawda?

Sarah uśmiecha się skromnie, a Tinie opada szczęka.

- Heather, ty chodziłaś z Jordanem Cartwrightem?! - woła.
- Przyłapałaś go, jak Tania Tracę robiła mu laskę? - Brad ma minę tak uszczęśliwioną,

background image

jakby właśnie spadł mu na kolana studolarowy banknot.

- Hm... - mówię. W sumie nie mam większego wyboru. I tak mogą to sobie sprawdzić w

Google. - Tak. To było dawno temu.

A potem przepraszam ich i idę poszukać jakiegoś napoju gazowanego, mając nadzieję,

że połączone działanie kofeiny i sztucznych substancji słodzących sprawi, że przestanę mieć
ochotę powiększyć statystyką zgonów w populacji akademika.

background image

4

Nic nie mów

Błagam cię
To sekret i jeśli go

Nie zdradzisz
Wynagrodzę ci

Milczeniem

Nic nie mów
Nikt nie wie że zajrzałeś

W moją duszę
Milczeniem...

Milczenie

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Valdez/Caputo

Z albumu: Słodki miód

Cartwright Records

Najbliższy automat z colą stoi w kąciku telewizyjnym, gdzie zebrali się wszyscy ludzie z

uczelni odpowiedzialni za zarządzanie w sytuacjach kryzysowych. Nie chcę ryzykować i prosić
Magdy o darmowy napój w stołówce, skoro już i tak naraziła się swojemu szefowi.

Rozpoznaję tylko niektórych pracowników administracji siedzących w kąciku

telewizyjnym, a ich też znam tylko z krótkiej rozmowy, jaką ze mną przeprowadzali, kiedy

ubiegałam się o tę pracę. Jeden z nich, doktor Jessup, dyrektor nadzorujący kierownictwo
naszego obiektu, zauważa mnie i podchodzi. Wygląda zupełnie inaczej w weekendowym

stroju, czyli koszuli firmy Izod i dockersach, niż w swoim zwykłym grafitowoszarym gar-
niturze.

- Heather - mówi głębokim głosem, dość szorstko. - Jak leci?
- Nieźle - odpowiadam. Już Wrzuciłam dolara do automatu, więc za późno, żeby uciec

(chociaż chciałabym, bo wszyscy w tym kąciku gapią się na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „A
co to za dziewczyna? Czy ja jej skądś nie znam? I co ona tutaj robi?”)

Zamiast uciec, czekam na napój. Odgłos puszki uderzającej o metalowy wylot na dole

background image

automatu rozlega się głośnym echem w kąciku telewizyjnym, gdzie rozmowy toczą się
przyciszonym tonem z szacunku dla zmarłej i jej pogrążonej w żałobie rodziny i gdzie

telewizor, w normalnych warunkach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nastawiony na
cały regulator na MTV2, teraz został wyłączony.

Wyjmuję puszkę z automatu i trzymam ją w dłoniach; boję się otworzyć, żeby nie

zwrócić na siebie większej uwagi kolejnym hałasem.

- I jak twoim zdaniem radzą sobie te nasze dzieciaki? - pyta doktor Jessup. - Tak

ogólnie?

- Dopiero przyszłam - odpowiadam. - Ale wszyscy są chyba mocno wytrąceni z

równowagi. Co, wie pan, jest raczej zrozumiałe, skoro na dnie szybu windy leży martwa

dziewczyna.

Doktor Jessup szerzej otwiera oczy i pokazuje mi gestem, żebym ściszyła głos, chociaż

mówiłam prawie szeptem. Rozglądam się wkoło i dociera do mnie, że w kąciku telewizyjnym
siedzi sporo grubych ryb z naszej uczelni. Doktorowi Jessupowi niezwykle Zależy na tym, żeby

podległy mu departament postrzegano jako opiekuńczy i nastawiony na studenta. Doktor
Jessup chlubi się tym, że potrafi nawiązać kontakt z młodszym pokoleniem. Zrozumiałam to

już w czasie naszej pierwszej rozmowy, kiedy zmrużył te swoje szare oczy i zadał nieuniknione
pytanie - to, które sprawia, że mam ochotę rzucać różnymi rzeczami, ale którego chyba nijak

nie mogę uniknąć: „Czy my się skądś nie znamy?”

Wszystkim się wydaje, że gdzieś mnie już kiedyś widzieli. Tylko nie bardzo umieją

przypomnieć sobie gdzie. Często mnie pytają: „Czy ty czasem nie byłaś partnerką mojego brata
na balu maturalnym?” Albo: „Czy my nie chodziłyśmy na te same zajęcia na studiach?”

Co jest tym dziwniejsze, że nigdy w życiu nie byłam na żadnym balu maturalnym, o

wyższych studiach nawet nie wspominając.

- Kiedyś byłam piosenkarką - odpowiedziałam doktorowi Jessupowi w czasie tamtej

rozmowy o pracę. - Piosenkarką, hm. Popową. Kiedy byłam, no wie pan, nastolatką.

- Ach, tak - odparł doktor Jessup. - Słodki miód. Tak myślałem, ale nie byłem pewien.

Mogę zadać pani pewne pytanie?

Zakręciłam się nerwowo na krześle, wiedząc, co zaraz nastąpi.
- Jasne.

- Dlaczego stara się pani o pracę w domu studenckim? Odchrząknęłam.
Chciałabym, żeby VH1 zrobiło o mnie program w ramach cyklu Behind the Musie. Bo

wtedy nie musiałabym wyjaśniać tego ludziom.

Ale niestety nie jestem materiałem do Behind the Musie. Na to nigdy nie byłam

background image

wystarczająco sławna. Nigdy nie mogłam się równać z taką Britney czy Christiną. Można by
mnie porównać najwyżej do Avril. Byłam po prostu nastolatką obdarzoną zdrowymi płucami,

która znalazła się we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Wydawało się, że doktor Jessup to zrozumiał. A przynajmniej taktownie zmienił temat,

kiedy wspomniałam o tym, jak moja mama zwiała z kraju razem z moim menedżerem (och,
tak, i moimi wszystkimi oszczędnościami), moja wytwórnia mnie rzuciła, a potem porzucił

mnie też mój chłopak, w tej właśnie kolejności. Kiedy zaoferowano mi stanowisko zastępczyni
kierowniczki administracyjnej Fisher Hall, z roczną pensją początkową równającą się temu, co

kiedyś zwykle zarabiałam w tydzień w czasie trasy koncertowej, przyjęłam ją bez wahania. Nie
widziałam siebie w roli kelnerki (dla dziewczyny, która nawet głowy nie lubi myć na stojąco,

mogłoby to być prawdziwą męczarnią), a zdobycie uniwersyteckiego wykształcenia uznałam za
niezły pomysł. Muszę zaczekać, aż skończy się mój sześciomiesięczny okres próbny - zostały

jeszcze tylko trzy miesiące - ale potem będę się mogła zapisać na dowolną liczbę kursów.

Na początek zapiszę się na wstęp do psychologii, żeby się przekonać, czy naprawdę

jestem tak bardzo zaburzona i neurotyczna, jak najwyraźniej sądzą Rachel i Sarah.

Teraz doktor Jessup dopytuje się o zdrowie psychiczne Rachel.

- Jak ona się trzyma? - chce wiedzieć.
- Chyba dobrze - odpowiadam.

- Powinnaś kupić jej kwiaty - mówi doktor Jessup. - Żeby jej jakoś poprawić nastrój.

Albo może czekoladki.

- Och, to dobry pomysł - mówię, chociaż nie mam bladego pojęcia, co ten facet

wygaduje. Dlaczego miałabym kupować Rachel kwiaty albo czekoladki? Czy śmierć Elizabeth

Kellog wstrząsnęła nią w większym stopniu niż takim Juliem, szefem działu technicznego,
który jest pewnie właśnie tą osobą, która później powyciera krew Elizabeth z posadzki szybu

windy? Czy ktokolwiek kupi czekoladki Juliowi?

Może powinnam po prostu kupić kwiaty im obojgu.

- Rachel jeszcze nie przywykła do tego miasta - mówi doktor Jessup, pewnie w ramach

wyjaśnienia. - Na pewno to nią trochę wstrząśnie. Nie jest jeszcze zblazowanym

nowojorczykiem, w przeciwieństwie do niektórych z nas. Prawda, Wells? - Mruga okiem.

- Prawda - mówię, chociaż nadal nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Czy bombonierka

Whitman wystarczy, czy też powinnam pójść aż do Dean & Deluca i kupić cały stos tych ich
ptifurków? Co by mi nawet odpowiadało, bo wtedy mogłabym kupić dla siebie trochę skórek

pomarańczowych w czekoladzie.

Tyle że... Rachel nie je słodyczy. Nie wchodzą w skład diety Zone. Może powinnam

background image

kupić jej jakieś orzechy?

Ale nasza rozmowa kończy się raptownie, kiedy wielkimi krokami do kącika wchodzi

rektor Allington.

Powiem wam prawdę. Nigdy nie udaje mi się od razu poznać rektora Allingtona,

chociaż od lipca, kiedy zaczęłam pracować w Fisher Hall, we wszystkie powszednie dni widzę
go, kiedy wysiada z windy.

A nigdy nie udaje mi się poznać rektora Allingtona, dlatego że rektor Allington nie ma

zwyczaju ubierać się jak rektor uniwersytetu. Najchętniej wkłada białe spodnie (które nosi

jeszcze długo po święcie pracy wypadającym w pierwszy poniedziałek września, wbrew
zaleceniom Miss Dobre Maniery), złoty T-shirt Uniwersytetu Nowojorskiego (a w naprawdę

duszne dni podkoszulek bez rękawów), adidasy i w razie niepogody złoto-białą kurtkę
reprezentacji uczelni. Według innego artykułu, który znalazłam w papierach Justine, rektor

ma nadzieję, że ubierając się jak student, wyda się młodzieży bardziej przystępny.

Ale ja nigdy nie widziałam studenta Uniwersytetu Nowojorskiego ubranego w

uczelniane barwy. Oni wszyscy noszą się na czarno, żeby się wtopić w tłum reszty
nowojorczyków.

Dzisiaj rektor Allington zdecydował się na T-shirt, a nie na koszulkę bez rękawów,

mimo że temperatura na zewnątrz przekracza dwadzieścia stopni. No cóż, może musiał wziąć

udział w posiedzeniu Rady Zarządu i chciał się wystroić, żeby zrobić na nich dobre wrażenie.

Wszyscy pozostali członkowie dyrekcji natychmiast się do niego rzucają, żeby

sprawdzić, czy rektor wie, jak kluczową rolę każdy z nich odgrywa w rozwiązaniu kryzysu,
który poniedziałkowa gazeta studencka określi niewątpliwie jako tragedią, i dopiero wtedy

mówię sobie coś w rodzaju: „Aha. To nasz rektor”.

Ignorując wszystkich pozostałych, rektor Allington patrzy prosto na doktora Jessupa i

mówi:

- Powinieneś coś z tym zrobić, Stan. Niedobrze jest. Bardzo niedobrze. Doktor Jessup

wygląda, jakby żałował, że to nie on leży tam, w szybie windy. I w sumie wcale mu się nie
dziwię.

- Phil... - odzywa się do rektora. - Tak już bywa. W podobnie dużej społeczności muszą

się zdarzać jakieś wypadki. W samym zeszłym roku mieliśmy trzy, a w poprzednim zdarzyły

się dwa.

- Nie w moim budynku - mówi rektor Allington. Nie mogę powstrzymać myśli, że mówi

prawie jak Harrison Ford w Air Force One („Wynoś się z mojego samolotu”).

Ale brzmi o wiele bardziej jak Pauly Shpre w Eko-Jajach.

background image

Wydaje mi się, że to odpowiednia chwila, żeby wrócić do mojego biura. Zastaję tam

Sarah, którą siedzi przy moim biurku i rozmawia przez telefon. Nikogo innego w pobliżu nie

ma, ale i tak w gabinecie wyczuwa się pełne dezaprobaty napięcie. Wydaje się, że emanuje ono
od Sarah, która z trzaskiem ciska słuchawkę telefonu na widełki i obrzuca mnie gniewnym

spojrzeniem.

- Rachel mówi, że mamy odwołać dyskotekę, która miała się odbyć dziś wieczorem.

Patrzy na mnie spode łba.
- I co? - Mnie się wydaje, że to rozsądne zarządzenie. - Odwołaj ją.

- Ty nie rozumiesz. Zorganizowaliśmy prawdziwą kapelę. Stracimy na tym co najmniej

tysiąc pięćset dolarów.

Spoglądam na nią ze zdziwieniem.
- Sarah - mówię - tamta dziewczyna zginęła. Nie żyje.

- I odwołując imprezę ze względu na jej samolubny wyczyn - mówi Sarah

-doprowadzimy tylko do tego, że jej śmierć zostanie wyidealizowana przez naszych studentów.

- A potem na chwilę przestaje się popisywać swoją wiedzą słuchacza studiów magisterskich i
dodaje: - Chyba uda nam się odrobić stracone zyski na sprzedaży T-shirtów. Ale i tak nie

rozumiem, mamy odwoływać dyskotekę tylko dlatego, że jakaś wariatka zeskoczyła z dachu
windy?

A ludzie mówią, że show-biznes jest brutalny. Najwyraźniej nigdy nie pracowali w

akademiku.

Przepraszam. Chciałam powiedzieć, w domu studenckim.

background image

5

Ponieważ to Nowy Jork, w którym codziennie zdarza się tyle zgonów z nienaturalnych

przyczyn, biuro koronera przysyła kogoś do oględzin zwłok Elizabeth dopiero po czterech
godzinach.

Koroner przyjeżdża o wpół do czwartej i za dwadzieścia pięć czwarta stwierdza zgon

Elizabeth Kellog. Za przyczynę śmierci, która będzie jeszcze weryfikowana w trakcie śledztwa i

sekcji zwłok, uznano ciężkie obrażenia: złamanie kręgosłupa szyjnego, lędźwiowego miednicy
oraz liczne złamania kości czaszki i kończyn.

Możecie mnie nazwać marzycielką, ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z naszych

studentów zdołał wyidealizować tę śmierć, kiedy się o tym dowie.

Go gorsza, koroner mówi, że jego zdaniem Elizabeth nie żyje już od ponad dwunastu

godzin. Co oznaczą że leży na dnie tego szybu windy od wczorajszej nocy.

No dobra, on twierdzi, że zginęła w momencie uderzenia o betonową posadzkę, więc

śmierć nastąpiła natychmiast. To nie tak, że ona tam leżała żywa przez całą noc.

Ale mimo wszystko.
Nie da się ukryć ani furgonetki koronera, ani ciała, które na koniec zostaje wyniesione z

budynku. O czwartej wszyscy studenci mieszkający w Fisher Hall już wiedzą, że ktoś zginął. A
kiedy windy znów zostają włączone, a im nareszcie pozwala się z nich skorzystać i wrócić do

pokojów, dowiadują się też, jak zginęła ta dziewczyna. W końcu to studenci uniwersytetu, oni
nie są głupi. Potrafią dodać dwa do dwóch i stwierdzić, że razem wychodzi cztery.

Ale nie jestem w stanie przejmować się nadmiernie tym, jak siedmiuset mieszkańców

Fisher Hall poradzi sobie z wiadomością o śmierci Elizabeth. Bo za bardzo jestem zajęta

zastanawianiem się, jak rodzice Elizabeth zareagują na wiadomość o jej śmierci.

A to dlatego, że doktor Jessup podjął decyzję - decyzję popartą przez doktora Flynna -

że ze względu na wcześniejsze kontakty Rachel z panią Kellog w sprawie zasad przyjmowania
gości w akademiku, to ona powinna być osobą, która zadzwoni do rodziców zmarłej

dziewczyny.

- Szok będzie mniejszy - zapewnia wszystkich doktor Flynn - kiedy Kellogom przekaże

tę informację jakiś znajomy głos.

Kiedy decyzja raz już zapada, Sarah zostaje bez ceremonii wyproszona z gabinetu, ale

mnie doktor Jessup prosi, żebym została.

- To pomoże Rachel - mówi.

Najwyraźniej nie widział Rachel w akcji. Ja widziałam. Parę dni temu sklęła

background image

pracowników stołówki za to, że przypadkowo umieścili w dyspenserze pełnotłusty dressing
farmerski zamiast odtłuszczonego. Rachel raczej nie jest osobą, która potrzebuje oparcia.

Ale kim ja jestem, żeby zabierać głos w tej sprawie?
Cała scena jest niesłychanie smutna i kiedy Rachel wreszcie odkłada słuchawkę, mam

już objawy nadchodzącej migreny i dolegliwości żołądkowych.

Oczywiście, winne może być tych jedenaście jolly ranchers i torebka fritos, które

zjadłam zamiast lunchu. Ale nigdy nic nie wiadomo.

Te symptomy jeszcze mi pogłębia doktor Jessup. Rozgoryczony uwagami rektora

Allingtona, zapomniał o rozsądku i nowojorskich przepisach ochrony zdrowia i energicznie
pali, przysiadłszy na skraju biurka Rachel. Nikt nie zaproponował, że otworzy okno. To

dlatego, że nasze biuro mieści się na parterze i za każdym razem, kiedy otwieramy okna, jakiś
dowcipniś podchodzi do nich i wrzeszczy w głąb naszego biura: „Mogę powiększyć zestaw o

frytki?”

I to dokładnie wtedy przychodzi mi do głowy, że skoro Rachel skończyła już rozmawiać

przez telefon, to moje wsparcie nie jest jej już chyba potrzebne. W niczym więcej tu nie
pomogę.

Więc podnoszę się i mówię:
- Idę teraz do domu.

Wszyscy na mnie spoglądają. Na szczęście rektor Allington już dawno wyszedł, bo on i

jego żona mają letni dom w Hamptons i wymykają się tam przy każdej możliwej okazji.

Tyle że dzisiaj pani Allington nie chciała wychodzić od frontu - żeby nie mijać

zaparkowanej tam furgonetki koronera stojącej za wozem straży pożarnej. Musiałam wyłączyć

alarm, żeby mogła skorzystać z wyjścia awaryjnego na tyłach stołówki, tego samego, przez
które ochrona wpuszcza co ważniejszych gości Allingtonów - na przykład Schwarzeneggerów -

kiedy rektor urządza przyjęcie. Niektórych gości lepiej nie narażać na zaczepki studentów.

Jedyny syn Allingtonów, Christopher - bardzo przystojny facet pod trzydziestkę, nosi

garnitury od Brook Brothers, mieszka w akademiku dla słuchaczy studiów podyplomowych i
uczęszcza na wydział prawa naszej uczelni - siedział za kierownicą ich ciemnozielonego

mercedesa, kiedy wreszcie wyszli z budynku. Rektor Allington troskliwie usadził żonę na
tylnym siedzeniu, włożył torby podróżne do bagażnika, a potem wskoczył na przednie

siedzenie obok syna.

Christopher Allington odjechał tak szybko, że ludzie bawiący się na ulicznym festynie

(Ach, tak. Festyn uliczny trwał nadal, niezależnie od wozu straży pożarnej i furgonetki
koronera) w popłochu uskakiwali na chodnik.

background image

Powiem wam coś: gdyby Allingtonowie byli moimi rodzicami, też bym rozjeżdżała ludzi

na ulicy.

Doktor Flynn jako pierwszy otrząsnął się po mojej uwadze, że wychodzę. Mówi:
- Oczywiście, Heather. Wracaj do domu. Nie potrzebujemy już Heather, prawda, Stan?

Doktor Jessup wydycha obłok sinoszarego dymu.
- Idź do domu - mówi do mnie. - Zrób sobie drinka. Mocnego.

- Och, Heather! - woła Rachel. Zrywa się ze swojego obrotowego krzesła i, ku mojemu

zdziwieniu, pada mi w ramiona. Nigdy przedtem nie przejawiała w stosunku do mnie takiej

czułości. - Bardzo ci dziękuję, że przyszłaś. Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. Ty zawsze
zachowujesz taki spokój w obliczu kryzysu.

Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Ja absolutnie nic nie zrobiłam. A już zwłaszcza nie

kupiłam jej tych kwiatów, które zalecał doktor Jessup. No, może uspokoiłam trochę

praktykantów i wyperswadowałam Sarah tę dyskotekę, ale to wszystko, naprawdę. Przecież
nikomu nie uratowałam życia.

Patrzę wszędzie, byle nie na twarz Rachel. Ściskanie Rachel bardzo przypomina

ściskanie... no cóż, patyka. To dlatego że ona jest taka chuda. Trochę mi jej żal. Bo kto miałby

ochotę tulić patyk? Wiem, że wszyscy ci faceci, którzy się uganiają za modelkami, lubią to. Ale
czy normalna osoba będzie chciała przytulać worek spiczastych kości? I byłoby inaczej, gdyby

ona z natury była taka kanciasta. Ale Rachel specjalnie się głodzi, żeby tak wyglądać.

To jest po prostu bez sensu.

Ku mojej uldze, Rachel puszcza mnie niemal od razu i wtedy natychmiast, już bez

słowa, wychodzę z biura, bo boję się, że jeśli się odezwę, zacznę płakać. Nie ze względu na jej

chudość, ale dlatego że to wszystko wydaje mi się takim strasznym bezsensem. Dziewczyna nie
żyje, jej rodzice są zrozpaczeni. I po co to wszystko? Dla chwili dreszczyku podczas jazdy na

dachu windy?

To jest po prostu jakiś kompletny absurd.

Ponieważ alarm przy wyjściu pożarowym nadal jest wyłączony, ja też wychodzę z

budynku tamtędy, zadowolona, że nie muszę mijać kontuaru recepcji. Bo serio, mam

wrażenie, że rozkleję się, jeśli ktokolwiek odezwie się do mnie chociaż jednym słowem. Muszę
przejść na piechotę całą drogę Szóstą Aleją, obchodząc kwartał ulic, żeby nie wpaść na nikogo

znajomego - ale warto. Nie jestem w nastroju do towarzyskich pogawędek.

Niestety, kiedy docieram do wejściowych drzwi domu, okazuje się, że jednak

towarzyskie pogawędki to coś, czego nijak nie uda mi się uniknąć. Bo na schodach rozsiadł się
mój były narzeczony, Jordan Cartwright.

background image

A ja naprawdę byłam przekonana, że mój dzień nie może się jeszcze bardziej skiepścić.
Jordan podnosi się, kiedy mnie zauważa, i chowa komórkę, do której przed chwilą

dziamgał. Późnopopołudniowe słońce wydobywa złote refleksy w jego jasnych włosach i nie
mogę nie zauważyć, że mimo upału tej wczesnej jesieni krawędzie zaprasowane na jego białej

koszuli i (tak, mówię to z przykrością) dobranych do kompletu białych spodniach wyglądają
idealnie świeżo.

W tym białym stroju i ze złotym łańcuchem na szyi wygląda, jakby zdezerterował z

naprawdę kiepskiego boys bandu.

Co najsmutniejsze, ten opis odpowiada faktom.
Nie widzę wyrazu jego jasnoniebieskich oczu, bo schowane są za szkłami słonecznych

okularów od Armaniego. Ale przypuszczam, że jak zwykle przepełnione są czułą troską o moją
osobę. Jordan świetnie potrafi wmawiać ludziom, że naprawdę się o nich troszczy. To jeden z

powodów, dla których jego pierwszy solowy utwór, Baby, bądź moja zdobył podwójną
platynową płytę, A teledysk całymi tygodniami był numerem jeden na Total Request Live.

- Tu jesteś - mówi. - Próbowałem się z tobą skontaktować. Coopa chyba nie ma w

domu. Wszystko w porządku? Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem.

Gapię się na niego bez słowa. Co on tu robi? Zerwaliśmy ze sobą. Zapomniał już?
A może nie. Widać, że ćwiczył na siłowni. I to intensywnie. Jego bicepsy rysują się

bardzo wyraźnie.

Może hantle mu spadły na głowę czy coś.

- Ona mieszkała w tym twoim akademiku, prawda? - ciągnie. - Ta dziewczyna, o której

mówili w radiu? Ta, która zginęła?

To jest totalnie nie fair, że ktoś, kto wygląda tak seksownie, może być też... No cóż,

kompletnie pozbawiony normalnych ludzkich odruchów. Wyławiam klucze z przedniej

kieszeni dżinsów.

- Nie powinieneś tu przychodzić, Jordan - mówię. Ludzie się gapią, ale głównie tylko

dilerzy narkotyków. Jest ich w sąsiedztwie całkiem sporo, bo uniwersytet, chcąc z nich
oczyścić okolicę Washington Square Park ze względu na swoich studentów (i, co ważniejsze,

ich rodziców), wywiera spory nacisk na miejscowy komisariat policji. Policja przepędza więc z
parku wszystkich dilerów i bezdomnych, a ci przenoszą się na sąsiednie ulice... Na przykład tę,

przy której mieszkam.

Oczywiście, kiedy przyjęłam propozycję brata Jordana, który zaproponował, żebym z

nim zamieszkała, nie miałam pojęcia, że okolica okaże się taka nieciekawa. No bo, dajcie
spokój, to jest w końcu Greenwich Village, która już dawno przestała być mekką głodujących

background image

artystów, po tym jak wprowadzili się tu yuppies i podnieśli prestiż okolicy, a czynsze skoczyły
do nieba. Wydawało mi się, że są porównywalne z Park Avenue, przy której mieszkałam z

Jordanem i gdzie „tego typu ludzie”, jak ich określa Jordan, po prostu sienie kręcą.

I ma chłopak szczęście, bo „tego typu ludzie” najwyraźniej nie mogą teraz oderwać od

niego wzroku - i to nie tylko ze względu na jego wyraźnie wyeksponowany złoty łańcuch.

- Hej! - woła jeden z nich. - To ty? Ty jesteś ten facet, hej?

Jordan, który przywykł do napastowania przez paparazzich, nawet nie mrugnie okiem.
- Heather... - mówi swoim najbardziej kojącym tonem, tym, którego używał w swoim

duecie z Jessicą Simpson w czasie trasy koncertowej Get Funky minionego lata. - Daj spokój.
Bądź rozsądna. Sercowe sprawy nam się nie ułożyły, ale to jeszcze nie powód, żebyśmy nie

mogli się przyjaźnić. Tyle razem przeszliśmy. Przecież w sumie razem dorastaliśmy.

W zasadzie to nawet prawda. Poznałam Jordana w czasach, kiedy po raz pierwszy

podpisałam kontrakt z wytwórnią jego ojca, Cartwright Records. Skończyłam wtedy piętnaście
lat i łatwo poddawałam się wpływom, a Jordan miał raptem osiemnaście. Zwyczajnie mu

wierzyłam, kiedy twierdził, że tak samo jak ja nie cierpi piosenek, które mu wciska wytwórnia.
Wierzyłam mu, kiedy mówił, że on też, jak ja, przestanie je śpiewać i zacznie wykonywać

własne utwory. Wierzyłam mu do momentu, kiedy powiedziałam wytwórni, że albo moje
piosenki, albo żadne piosenki, a wytwórnia ze mnie zrezygnowała... Tymczasem Jordan,

zamiast powiedzieć wytwórni (znanej również jako jego tata) to samo co ja, powiedział do
mnie: „Heather, chyba musimy poważnie porozmawiać”.

Rozglądam się, żeby sprawdzić, czy nie odstawia teraz tego przedstawienia dla ukrytej

kamery. Totalnie nie zdziwiłabym się, gdyby wziął udział w jakimś reality show. To tego typu

człowiek, który nie miałby nic przeciwko oglądaniu własnego życia transmitowanego w
ogólnokrajowej sieci telewizyjnej.

I to wtedy zauważam srebrny kabriolet bmw zaparkowany przy hydrancie przed

naszym domem z elewacją z piaskowca.

- A to coś nowego - mówię. - Od taty? Nagroda za Tanie Tracę?
- Przestań, Heather - mówi Jordan. - Tłumaczyłem ci. Ta sprawa z Tanią. .. To nie tak

jak myślisz.

- Jasne - odpowiadam z uśmiechem. - Przypuszczam, że się po prostu potknęła i

dlatego wylądowała z głową w twoim kroczu.

Wtedy Jordan robi coś, co mnie zaskakuje. Ściąga okulary i patrzy na mnie bardzo

intensywnym wzrokiem. Przypomina mi się, jak go spotkałam po raz pierwszy - w Mail of
America. Wytwórnia - to znaczy tata Jordana - zorganizowała nam, jego boys bandowi Easy

background image

Street i mnie, wspólną trasę koncertową, starając się przyciągnąć maksymalną liczbę
jedenasto- i dwunastolatków (oraz ich rodziców, oraz portfeli ich rodziców).

Jordan rzucił mi wtedy takie samo intensywne spojrzenie. Jego: „Kotku, masz

najbardziej niebieskie oczy na świecie” zupełnie nie zabrzmiało wtedy jak typowa podrywka.

Ale co ja mogłam wiedzieć? Wyciągnięto mnie ze szkoły średniej, kiedy byłam jeszcze w

pierwszej klasie, i od tamtej pory stale byłam w trasie, pod ciągłą opieką dorosłych, a kontakt z

facetami w moim wieku miałam tylko wtedy, kiedy podchodzili do mnie poprosić o autograf.
Skąd miałam wiedzieć, że „Kotku, masz najbardziej niebieskie oczy na świecie” to zwykła

podrywka?

Zdałam sobie z tego sprawą dopiero wiele lat później, kiedy „Kotku, masz najbardziej

niebieskie oczy na świecie” pojawiło się jako fragment piosenki z pierwszego solowego albumu
Jordana. Okazuje się, że miał sporo praktyki w posługiwaniu się tym tekstem. I robił to z

przekonującą szczerością.

Na mnie z pewnością podziałało.

- Heather... - mówi teraz Jordan, a promienie słońca, przefiltrowane przez korony

drzew i apartamentowce po zachodniej stronie ulicy, igrają na gładkich płaszczyznach jego

przystojnej, nadal nieco chłopięcej twarzy. - Coś nas łączyło, ciebie i mnie. Jesteś pewna, że
chcesz o tym wszystkim zapomnieć? Och, ja wiem, że nie jestem tutaj zupełnie bez winy. Ta

sprawa z Tanią... No cóż, wiem, jak to musiało dla ciebie wyglądać.

Patrzą na niego z niedowierzaniem.

- Chodzi ci o to, że robiła ci laską? Bo tak to wyglądało dla mnie. Jordan się krzywi,

jakbym go uderzyła.

- Widzisz? - Zaplata ramiona na piersi. - Widzisz, dokładnie o tym mówią. Kiedy się

poznaliśmy, Heather, nigdy nie rzucałaś takich chamskich tekstów. Zmieniłaś się. Nie widzisz

tego? To część problemu. Nie jesteś tą samą dziewczyną, którą kiedyś poznałem...

Stwierdzam, że jeśli opuści wzrok na linię mojej talii, gdzie najbardziej zmieniłam się

od czasów sprzed dziesięciu lat, walnę go z byka. Ale nie zrobił tego.

- Stałaś się taka... Sam nie wiem, Heather. Twarda to chyba dobre słowo - ciągnie. -I po

tym przez co przeszłaś w związku ze swoją mamą i swoim menedżerem, kto mógłby cię winić?
Ale, Heather, nie wszyscy na tym świecie chcą cię ograbić ze wszystkich pieniędzy i zwiać z

nimi do Argentyny, jak oni. Musisz mi uwierzyć, kiedy mówię, że nigdy nie chciałem cię
zranić. Po prostu, nasze drogi się rozeszły, moja i twoja. Pragniemy innych rzeczy. Ty chcesz

śpiewać własne piosenki i najwyraźniej nie obchodzi cię, że to może przy okazji zniszczyć
twoją karierą: to, co z niej jeszcze zostało. A ja... No cóż, ja chcę...

background image

- Hej! - wrzeszczy diler narkotyków. - Ty jesteś Jordan Cartwright! W głowie mi się nie

mieści to wszystko. Najpierw Elizabeth, a teraz to.

I w ogóle, czego ten Jordan ode mnie chce? Tego właśnie zupełnie nie mogę pojąć.

Facet ma trzydzieści jeden lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i mnóstwo pieniędzy - o wiele

więcej niż sto tysięcy dolarów rocznie, których oczekiwałaby Rachel od idealnego partnera.
Oczywiście ja wiem, że jego rodzice nie byli zachwyceni, kiedy ze sobą zamieszkaliśmy. To nie

wyglądało dobrze, że dwójka ich najpopularniejszych wykonawców dla nastolatków mieszka
razem...

Ale czy nasz cały związek był z jego strony tylko próbą odegrania się na rodzicach? Bo

widzicie, swego czasu państwo Cartwright ulegli błaganiom najmłodszego syna - miał wtedy

dziewięć lat - i pozwolili, by wziął udział w przesłuchaniu do Klubu Myszki Miki. Jordan nigdy
nie przestał się tego wstydzić. Bo przecież poważni muzycy rokowi nie miewają swoich zdjęć z

uszami Myszki Miki, publikowanych co drugi tydzień w „Teen People”...

- Jordan... - mówię, przerywając mu wymienianie rzeczy, których pragnie, z czego

większość ma coś wspólnego z niesieniem szarym ludziom odrobiny radości życia i czy w tym
jest coś złego? Tyle że ja przecież nigdy nie twierdziłam, że jest. - Czy mógłbyś po prostu już

sobie pójść?

Omijam go, z kluczami w dłoni. Chyba zamierzałam otworzyć drzwi i dostać się do

środka, zanim on zdoła mnie zatrzymać. Ale konieczność otwarcia trzech zamków nieco
utrudnia sprawę.

- Wiem, czemu nie traktujesz mnie jak poważnego artystę, Heather - mówi dalej

Jordan. I mówi. I mówi. - Ale nie myśl sobie, że jestem mniej twórczy niż ty tylko dlatego, że

śpiewam piosenki, których sam nie napisałem. Teraz praktycznie cała choreografia jest moja.
Ten krok, który wykonałem w teledysku do Tylko ty i ja. Wiesz, no ten? - Robi szybki krok z

poślizgiem, któremu towarzyszy wyrzut bioder. Na frontowych schodach domu z elewacją z
piaskowca. - To wszystko moje pomysły. Wiem, możesz uznać, że to niewiele, ale nie uważasz,

że już pora, żebyś sama przyjrzała się własnemu życiu? Czy ty ostatnio zrobiłaś coś dającego
artystyczną satysfakcję? Ta głupia praca w akademiku.

Dwa zamki otwarte. Został jeszcze jeden.
- .. .i mieszkanie tu, z ćpunami koczującymi niemal na twoich schodach... i z Cooperem!

Akurat z Cooperem! Ty wiesz, co w mojej rodzinie sądzi się o Cooperze, Heather.

Wiem, co się w jego rodzinie sądzi o Cooperze. To samo co o dziadku Coopera, który w

wieku sześćdziesięciu pięciu lat ujawnił się ze swoją orientacją seksualną, kupił w Village dom
wyłożony różowym piaskowcem, a potem zapisał go w testamencie swojemu wnukowi, czarnej

background image

owcy, a ten wnuk wprowadził się do apartamentu na parterze, pierwsze piętro przerobił na
agencję detektywistyczną, a ostatnie piętro zaproponował mnie, nie żądając czynszu (w

zamian prowadzę mu rachunkowość), kiedy dowiedział się, że zostawiłam Jordana z Tanią.

- Ja wiem, że między wami nic nie ma - mówi teraz Jordan. - To nie to mnie martwi.

Nie jesteś w typie Coopera.

Nie musi mi tego mówić. Niestety.

- Ale zastanawiam się, czy masz świadomość, że Cooper ma za sobą kryminalną

przeszłość? Wandalizm. I owszem, był nieletni, ale i tak, na litość boską, Heather, on nie ma

żadnego szacunku dla własności publicznej. Wiesz, zniszczył billboard Easy Street. Zdaję sobie
sprawę, że zawsze zazdrościł mi talentu, ale to nie moja wina, że się urodziłem z takim

darem...

Trzeci zamek otwarty. Jestem wolna!

- Do widzenia, Jordan - mówię i wślizguję się do środka, ostrożnie zamykając za sobą

drzwi. Bo wiecie, nie chcę go przy tym jakoś uszkodzić. Nie dlatego że on mi jeszcze nie jest

obojętny, ale dlatego że to byłoby niegrzeczne.

Poza tym jego tata mógłby mnie pozwać do sądu. Nigdy nic nie wiadomo.

background image

6

Jordan dobija się do drzwi, ale ja go ignoruję. We wnętrzu domu jest chłodno i lekko

pachnie tonerem z fotokopiarki w biurze Coopera. Ruszam po schodach do swojego
mieszkania, sądząc, że Lucy (Czy ja już o niej wspominałam? Lucy to mój pies) będzie chciała

wyjść na spacer, ale rzucam okiem na koniec korytarza i widzę, że drzwi balkonowe
prowadzące na taras na tyłach domu są otwarte.

Zamiast pójść na górę, ruszam korytarzem - dziadek Coopera wytapetował go w czarno-

białe paski, które najwyraźniej były szczytem szyku w gejowskim środowisku lat

siedemdziesiątych - i znajduję pana domu, który siedzi na ogrodowym fotelu na tarasie, z
butelką piwa w dłoni, moim psem u stóp i czerwoną lodówką turystyczną u boku.

Słucha radia -jak zwykle, kiedy jest w domu - stacji nadającej jazz. Cooper jest jedynym

członkiem tej rodziny, który wyrzeka się skrzeków Easy Street i Tani Tracę dla bardziej

melodyjnych tonów duetu Coleman-Hawkins i Sarah Vaughn.

- Poszedł już? - pyta Cooper, kiedy zauważa, że stoję w drzwiach.

- Niedługo pójdzie - mówię. I wtedy mnie oświeca. - Ty się tu przed nim ukrywasz?
- Nie mylisz się - mówi Cooper. Otwiera lodówkę i wyjmuje z niej piwo. -Proszę - mówi,

podając mi je. - Stwierdziłem, że przyda ci się jedno.

Z wdzięcznością biorę od niego zimną butelkę i opadam na zieloną pikowaną poduszkę

fotela z kutego żelaza, który stoi obok. Lucy natychmiast rzuca się do mnie i wciska łeb między
moje uda, radośnie mnie obwąchując. Drapię ją za uszami.

To jest właśnie miłe, kiedy ma się psa. On zawsze tak się cieszy na twój widok. Poza

tym, wiecie, to ma korzystne działanie zdrowotne. Ludziom obniża się ciśnienie krwi, kiedy

głaszczą psa. Albo chociaż kota. To udokumentowany fakt. Czytałam o tym w tygodniku
„People”.

Oczywiście nie tylko zwierzęta domowe mogą człowiekowi obniżyć ciśnienie. Siedzenie

w jakimś naprawdę spokojnym miejscu też tak działa. Na przykład na tarasie dziadka

Coopera, z ogrodem rozpościerającym się poniżej. Ten taras i ogród to jedne z najlepiej
skrywanych sekretów Manhattanu. Pełen zieleni, otoczony wysokimi, obrośniętymi dzikim

winem murami, ten zakątek stanowi maleńką oazę, stworzoną na miejscu dawnego
osiemnastowiecznego stajennego podwórza. W ogrodzie jest nawet maleńka fontanna, którą

Cooper, jak widzę, włączył. Gulgocze sobie uspokajająco. Jakie ciche późne popołudnie. Kiedy
drapię Lucy za uszami, czuję, że serce mi się powoli uspokaja.

Może kiedy skończę sześciomiesięczny okres próbny i wreszcie będę mogła się zapisać

background image

na zajęcia, pójdę na kursy przygotowawcze na medycynę. Tak, trudno byłoby pogodzić to z
pracą na cały etat - nie wspominając już o rachunkowości dla Coopera. Ale znajdę jakiś

sposób.

A potem może dostanę stypendium, czy coś, i pójdę na studia medyczne. A kiedy

skończę medycynę, będę mogła zabierać ze sobą Lucy na obchody i ona będzie uspokajać
wszystkich moich pacjentów. Totalnie zlikwiduję choroby serca w ten prosty sposób, że każę

pacjentom głaskać mojego psa. Będę sławna! Jak Maria Curie!

Tyle że nie będę nosiła na szyi uranu i nie umrę na chorobę popromienną, co, jak

przeczytałam, przytrafiło się Marii.

Nie wspominam o moim nowym planie Cooperowi. Jakoś mi się nie wydaje, żeby on

umiał docenić jego wszystkie zalety. Chociaż w sumie jest facetem o całkiem otwartej głowie.
Arthur Cartwright, dziadek Coopera, rozzłoszczony sposobem, w jaki reszta rodziny

potraktowała go, kiedy wyjawił, że jest gejem, większość swojej ogromnej fortuny przeznaczył
na badania nad AIDS, całość swojej światowej klasy kolekcji dzieł sztuki oddał na aukcje w

Sotheby's, z zastrzeżeniem, że zyski ze sprzedaży mają zostać przekazane na akcją
charytatywną God's Love We Deliver, a niemal wszystkie posiadane przez siebie

nieruchomości zapisał swojej Alma Mater, Uniwersytetowi Nowojorskiemu...

.. .wszystko, poza swoim ukochanym domem z elewacją z różowego piaskowca w

Village, który zapisał Cooperowi - razem z okrągłą sumką miliona dolców - bo Cooper był
jedynym członkiem rodziny Cartwrightów, który na wiadomość o tym, że dziadek ma nowego

chłopaka, Jorge'a, stwierdził: „A jak tam sobie lubisz, dziadziu”.

Jordan i cała reszta Cartwrightów zbytnio się nie zmartwili wydziedziczeniem przez

Arthura. W sejfie bankowym klanu Cartwrightów i tak zostało jeszcze dość kasy, żeby starczyło
dla wszystkich.

Niemniej jednak Cooper został właściwie wykluczony z klanu Cartwrightów - choć i

przedtem był czarną owcą. Rodzina nigdy nie mogła mu darować, że wyrzucano go z licznych

szkół średnich, a potem wolał wybrać studia niż członkostwo w Easy Street - nie wspominając
już o jego skłonności do umawiania się z bardzo atrakcyjnymi specjalistkami od chirurgii serca

czy właścicielkami galerii dzieł sztuki o imionach takich jak Saundra czy Yokiko.

Co mu chyba, prawdę mówiąc, niespecjalnie przeszkadza. Nigdy jeszcze nie spotkałam

nikogo równie zadowolonego z własnego towarzystwa jak Cooper Cartwright.

On nawet z wyglądu nie przypomina reszty swojej rodziny. Ciemnowłosy, podczas kiedy

oni wszyscy są blondynami, Cooper jednak odziedziczył typową dla Cartwrightów urodę i
błękitne oczy.

background image

I na wyglądzie kończy się jakiekolwiek podobieństwo do jego brata, Jordana. Obaj są

wysocy, szczupłej, ale atletycznej budowy.

Mięśnie Jordana zostały doprowadzone do perfekcji pod okiem osobistego trenera

dzięki kilku godzinom dziennie spędzanym w prywatnej domowej siłowni, gdy tymczasem

mięśnie Coopera wyrobiły się od grania w agresywnego kosza w składzie jeden na jednego na
publicznych boiskach do koszykówki na rogu Szóstej i Trzeciej Zachodniej i od - chociaż do

tego nie chce się przyznawać - pogoni na piechotą przez Grand Central w sprawach kolejnych,
aktualnie go zatrudniających klientów. Znam prawdą, bo będąc osobą, która wystawia

rachunki dla jego klientów, czytam te wszystkie paragony. Nie ma sposobu, żeby ktoś zdążył
od taksówki - trasa za sześć dolarów kończąca się o piątej jeden - do kasy biletowej Metro

North - bilet powrotny do Stamford, odjazd piąta siedem - inaczej niż biegiem.

Ze względu na to wszystko - na jego miłe usposobienie, na te oczy i grę w kosza w

weekendy... nie wspominając już o jazzie-zakochałam się w Cooperze do szaleństwa.

Ale ja wiem, że to całkiem daremne. On mnie traktuje z tego rodzaju przyjaznym

lekceważeniem, jakie zwykle rezerwuje się dla dziewczyny młodszego brata, bo tym właśnie
najwyraźniej los każe mi pozostać w jego oczach, ponieważ, w porównaniu z kobietami, z

którymi się umawia, a które są wszystkie wychudzone, olśniewające i wykładają literaturą
renesansową albo specjalizują się w mikrofizyce, ja wypadam jak budyń waniliowy czy coś.

A kto spojrzy na budyń waniliowy, kiedy może zjeść creme briilee?
Zakocham się w kimś innym, kiedy tylko będę mogła. Przysięgam. Ale na razie, czy to

coś złego, że lubię jego towarzystwo?

Pociągając długi łyk piwa, Cooper przygląda się dachom budynków dokoła nas... Z

których jeden, tak się składa, należy do Fisher Hall. Z ogrodu na tyłach domu Arthura
Cartwrighta można zobaczyć piętra od dwunastego do dwudziestego, włącznie z

apartamentem rektora na samej górze.

Można też zobaczyć odpowietrzniki szybów wind.

- No i... - odzywa się Cooper. - Było źle?
Nie ma na myśli mojego spotkania z Jordanem. To oczywiste, bo głową wskazuje w

stroną akademika.

Nie jestem zdziwiona, że wie o zmarłej dziewczynie. Na pewno słyszał wszystkie te

syreny i widział tłum. Całkiem możliwe, że ma tu gdzieś ukryty policyjny skaner.

- Nie wyglądało to zbyt ślicznie - odpowiadam, biorąc łyk swojego piwa, a wolną ręką

masując szpiczaste uszy Lucy. Lucy jest kundlem, którego wzięłam ze schroniska ASPCA
wkrótce po ucieczce mojej matki. Jestem pewna, że Sarah powiedziałaby, że adoptowałam

background image

Lucy jako coś w rodzaju zastępczej rodziny, skoro zostałam porzucona przez moją własną.

Ale ponieważ kiedyś stale bywałam w trasie, nigdy nie mogłam mieć własnego

zwierzęcia, a ja po prostu czułam, że już czas je sobie sprawić. Częściowo spokrewniona z
collie, a częściowo najwyraźniej z lisem, Lucy ma roześmiany pysk, któremu nie mogłam się

oprzeć - chociaż Jordan wolał mieć rasowego psa, najchętniej cocker-spaniela. Nie był zbyt
szczęśliwy; kiedy zamiast Lady, w domu pojawił się Tramp.

Ale to nie ma żadnego znaczenia, bo Lucy i tak od początku nie lubiła Jordana, i swoją

dezaprobatę okazała mu z miejsca, zjadając parę jego zamszowych spodni.

Ciekawe, że nigdy nie miała podobnych obiekcji wobec Coopera, co tłumaczę tym, że

Cooper nigdy w nią nie ciskał egzemplarzem „US Weekly” za to, że obgryza jego kompakty

Dave Matthew's Band. Cooper nawet nie ma żadnych kompaktów Dave Matthew's Band. Jest
fanem Wyntona Marsalisa.

- Czy wiadomo, jak to się stało? - pyta Cooper.
- Nie - odpowiadam. - A jeśli ktoś wie, trudno powiedzieć, żeby palił się do udzielania

informacji.

- No cóż... - Popija piwo. - To tylko dzieciaki. Pewnie się boją nieprzyjemności.

- Wiem - mówię. - Ale po prostu... Jak oni mogli ją tak zostawić? Przecież ona tam

przeleżała ładnych kilka godzin. A oni ją tam tak zostawili.

- Kto ją zostawił?
- Ci ludzie, z którymi tam była.

- A skąd wiesz, że w ogóle tam z kimś była?
- Nikt nie uprawia surfingu na windach w pojedynkę. Cała zabawa polega na tym, że

kilkoro dzieciaków wdrapuje się na dach windy przez klapę w suficie, a potem nawzajem
podpuszczają się do skoku z dachu na dach sąsiedniego wagonika, kiedy przejeżdża obok. Jeśli

nie ma cię kto do tego podpuszczać, zabawa jest bez sensu.

Łatwo mi wyjaśniać różne rzeczy Cooperowi, bo on jest bardzo dobrym słuchaczem.

Nigdy nie przerywa i zawsze wydaje się szczerze zainteresowany tym, co masz do powiedzenia.
To kolejna cecha charakteru, która go odróżnia od reszty rodziny.

To także cecha, która moim zdaniem pomaga mu w wybranym zawodzie. Można się

wiele dowiedzieć, pozwalając ludziom swobodnie mówić i tylko słuchając tego, co mają do

powiedzenia.

A przynajmniej tak napisano w magazynie, który kiedyś czytałam.

- Cała rzecz w tym, że dzieciaki podpuszczają się do robienia coraz większych i

odważniej szych skoków - wyjaśniam. - Nigdy nie surfuje się na windach samemu. Więc

background image

musiała być tam z kimś. Chyba że...

Cooper mi się przygląda.

- Chyba że co?
- No cóż, chyba że wcale nie bawiła się w surfing na windach - mówię, wreszcie

wyrażając na głos coś, co mnie męczyło przez cały dzień. - Bo wiesz, dziewczyny na ogół tego
nie robią. Nie surfują na windach. A przynajmniej ja nigdy o żadnej nie słyszałam, nie na

Uniwersytecie Nowojorskim. To zabawa dla pijanych facetów.

- Ach tak. - Cooper pochyla się naprzód na swoim ogrodowym fotelu. -Jeśli nie

surfowała na windach, to jakim sposobem spadła na dno szybu? Myślisz, że drzwi windy się
otworzyły, ale nie było za nimi wagonika, a ona dała krok do przodu, bo nie spojrzała?

- Nie wiem. To się po prostu nie zdarza, prawda? Drzwi się nie otworzą, jeśli nie ma za

nimi wagonika. A nawet gdyby się otworzyły, kto byłby na tyle niemądry, żeby najpierw nie

spojrzeć?

I to wtedy Cooper mówi:

- Może ktoś ją popchnął.
Patrzę na niego i mrugam powiekami. Tak tu cicho na tyłach domu - nie słychać ruchu

ulicznego z Szóstej Alei ani grzechotania butelkami z Waverly Place, gdzie bezdomni
przeszukują śmietniki. Ale i tak dochodzę do wniosku, że mogłam go źle usłyszeć.

- Popchnął ją? - powtarzam.
- Tak przecież uważasz, prawda? - Niebieskie oczy Coopera nie wyrażają żadnych

emocji. To właśnie sprawia, że jest takim świetnym detektywem. I to dlatego wierzę, że może
mimo wszystko jeszcze jest jakaś szansa dla niego i dla mnie, z romantycznego punktu

widzenia, bo nigdy w jego oczach nie widziałam nic, co kazałoby mi sądzić inaczej. - Może się
nie pośliznęła i nie spadła przypadkiem. Może ją ktoś popchnął.

Rzecz w tym, że ja dokładnie coś takiego myślałam.
Ale myślałam też, że to wszystko brzmi... No cóż, zbyt idiotycznie, żeby o tym w ogóle

wspominać.

- Nie próbuj zaprzeczać - mówi Cooper. - Wiem, że właśnie tak myślisz. Masz to po

prostu wypisane na twarzy.

To niemal ulga wybuchnąć i powiedzieć:

- Dziewczyny nie surfują na windach, Coop. Po prostu tego nie robią. To znaczy, może

w innych miastach, ale nie tu, nie na Uniwersytecie Nowojorskim. A ta dziewczyna, Elizabeth,

to była panienka z dobrego domu!

Teraz z kolei to Cooper gapi się na mnie i mruga powiekami.

background image

- Proszę?
- Panienka z dobrego domu - mówię. - No wiesz. Porządna taka. Panienki z dobrych

domów nie surfują na windach. Ale załóżmy nawet, że to robią.

Więc jeśli nawet... Rozumiesz, oni ją tam po prostu zostawili. Kto tak traktuje

przyjaciela?

- Dzieciaki - mówi Cooper, wzruszając ramionami.

- To nie są żadne dzieciaki - upieram się. - Mają po osiemnaście lat. Cooper wzrusza

ramionami.

- W moim przekonaniu to nadal dzieciaki - mówi. - Ale załóżmy, że masz rację i ona

była za bardzo taką, hm, panienką z dobrego domu, żeby uprawiać surfing na windach. Czy

przychodzi ci na myśl ktokolwiek, kto mógłby mieć powód, żeby ją zepchnąć do szybu... i w
dodatku wiedział, jak to zrobić?

- Jedyna rzecz w jej papierach - mówię - to informacja, że dzwoniła jej matka i prosiła,

żeby ograniczyć córce możliwość przyjmowania gości wyłącznie do dziewczyn.

- Dlaczego? - chce wiedzieć Cooper. - Miała jakiegoś niewłaściwego chłopaka i mama

chciała, żeby dostał PNG-a?

PNG, znany także jako formularz persona non grata, wystawia ochrona wtedy, kiedy

mieszkaniec akademika - albo jego rodzice czy ktoś z administracji - życzy sobie, żeby jakaś

konkretna osoba otrzymała zakaz wstępu do budynku. Ponieważ przed wejściem na górę
trzeba okazać legitymację studencką albo pracowniczą, prawo jazdy albo paszport, strażnicy

mogą bez problemu nie wpuścić do środka kogoś, kto jest na liście PNG. Jakiś czas temu, w
moim pierwszym tygodniu pracy, studenci wyrobili dla mnie sfałszowane PNG. Mówili, że to

taki dowcip.

Założę się, że nigdy nie zrobili go Justine.

Trudno mi uwierzyć, że Cooper aż tak uważnie słuchał mojej paplaniny o zwariowanej

pracy w Fisher Hall, że w ogóle pamięta, co to jest PNG.

- Nie - mówię, lekko się rumieniąc. - Nie ma tam wzmianki o żadnym chłopaku.
- To nie znaczy, że go nie miała. Dzieciaki muszą wpisywać swoich gości, tak? - pyta

Cooper. - Czy ktoś sprawdził, czy Elizabeth miała chłopaka, może takiego, o którym mama nic
nie wiedziała, który u niej wczoraj nocował?

Potrząsam głową, nie odrywając wzroku od tylnej ściany Fisher Hall, która zabarwia się

czerwienią w zachodzącym słońcu.

- Miała współlokatorkę - wyjaśniam. - Nie mogła przenocować u siebie jakiegoś faceta,

skoro w łóżku po drugiej stronie pokoju spała koleżanka.

background image

- Panienki z dobrego domu nie robią takich rzeczy? Kręcę się na fotelu, nieco

skrępowana.

No cóż... Nie robią.
Cooper wzrusza ramionami.

- Współlokatorka mogła nocować gdzie indziej. Tego nie wzięłam pod uwagę.
- Sprawdzę książkę odwiedzin - mówię. - To nie zaszkodzi.

- Chcesz powiedzieć - poprawia mnie Cooper - że zasugerujesz policji, żeby sprawdziła

książkę odwiedzin.

- Policji? - Jestem zaskoczona. - Uważasz, że zajmie się tym policja?
- Prawdopodobnie - brzmi łagodna odpowiedź Coopera. - Jeśli podzielają twoją opinię

na temat „panienek z dobrych domów, które na windach nie surfują”.

Robię do niego minę, a w tej samej chwili rozbrzmiewa dzwonek do drzwi i słyszymy

wrzask Jordana:

- Heather! Daj spokój, Heather! Otwórz! Cooper nawet nie odwraca głowy.

- Jego przywiązanie do ciebie jest wzruszające - stwierdza.
- To nie ma nic wspólnego ze mną - wyjaśniam. - On po prostu chce cię rozzłościć. No

wiesz, żebyś mnie wyrzucił z domu. Nie spocznie, póki nie zamieszkam w kartonowym pudle
na pasie rozdzielającym jezdnie Houston Street.

- Brzmi to tak, jakby między wami rzeczywiście wszystko się skończyło - mówi cierpko

Cooper.

- To nie o to chodzi. On wcale mnie już nie lubi. On tylko chce mnie ukarać za to, że od

niego odeszłam.

- Albo - mówi Cooper - za to, że miałaś dość ikry, żeby zacząć robić coś po swojemu. Bo

on tego nigdy nie będzie umiał.

- Trafna uwaga.
Cooper niewiele mówi, ale kiedy coś powie, trafia w samo sedno. Kiedy usłyszał, że

wyszłam z domu jak stałam, zostawiając Jordana z Tanią, zadzwonił do mnie na komórkę i
powiedział, że jeśli szukam nowego mieszkania, to ostatnie piętro jego domu - na którym

mieszkał kiedyś chłopak dziadka -jest do wzięcia. Kiedy mu wyjaśniłam, że jestem spłukana,
dzięki mamie, Cooper powiedział, że mogę odrobić czynsz, wystawiając rachunki dla jego

klientów i wprowadzając dane do programu Quicken, żeby nie musiał za to płacić swojemu
księgowemu sto siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę.

I jakby nigdy nic wyprowadziłam się z apartamentu na ostatnim piętrze domu przy

Park Avenue, który dzieliłam z, Jordanem, i przeprowadziłam się do Coopera. I już po

background image

pierwszej spędzonej tam nocy było tak, jakbyśmy z Lucy nigdy nigdzie indziej nie mieszkały.

Oczywiście, praca wcale nie jest taka łatwa. Coop powiedział, że jego zdaniem zajmie mi

to maksymalnie dziesięć godzin tygodniowo, ale wychodzi raczej bliżej dwudziestu. Zwykle
całą niedzielę i kilka wieczorów w tygodniu poświęcam na próby zrozumienia, o co chodzi w

stosach świstków papieru, notatek nabazgranych na pudełkach zapałek i pogniecionych
paragonów zgromadzonych w jego gabinecie.

Ale jeśli chodzi o czynsz, te dwadzieścia godzin na tydzień to i tak pestka. Mówimy

przecież o całym piętrze w West Village, które na wolnym rynku bez trudu można by wynająć

za trzy tysiące miesięcznie.

I owszem, wiem, dlaczego to zrobił. I nie chodzi o to, że w głębi ducha skrywa

upodobanie do noszących XL byłych gwiazdek nastoletniego popu. W sumie -jak to walenie
Jordana do drzwi dokładnie w tej samej chwili - nie ma to nic wspólnego ze mną. Otóż Cooper

pozwolił mi wprowadzić się do siebie, dlatego że w ten sposób może naprawdę doprowadzić
do szału swoją rodzinę - a zwłaszcza młodszego brata. Coop uwielbia wkurzać Jordana, a

Jordan nie cierpi Coopera. Podobno dlatego, że Coop jest nieodpowiedzialny i niedojrzały.

Ale moim zdaniem Jordan jest zwyczajnie zazdrosny o to, że Cooper, kiedy ich rodzice

usiłowali wywierać na niego presję, żeby dołączył do Easy Street i odcięli mu finansowanie, w
najmniejszym stopniu nie przejął się brakiem kasy. W gruncie rzeczy poradził sobie w życiu

sam, bez żadnej pomocy ze strony Cartwright Records. Zawsze podejrzewałam, że Jordan -
nawet jeśli uwielbia występować - żałuje, że nie powiedział rodzicom, dokąd mogą sobie pójść,

tak jak zrobił to Cooper, a potem również i ja.

Cooper najwyraźniej podejrzewa go o to samo.

- No cóż - mówi, a w tle słyszymy, jak Jordan wrzeszczy: „Daj spokój, wiem, że tam

jesteś!” - Bardzo mi przyjemnie siedzieć sobie tutaj i słuchać, jak Jordan emocjonuje się na

moich frontowych schodach, ale mam robotę do zrobienia.

Nie mogę się powstrzymać i gapię się na Coopera, kiedy odstawia swoją butelkę po

piwie i wstaje. Cooper to naprawdę udany egzemplarz. W blednącym świetle dnia wydaje się
jeszcze bardziej opalony. A to nie jest, ja wiem, opalenizna z puszki, jak u jego brata.

Opalenizna Coopa bierze się z siedzenia godzinami w krzakach z teleobiektywem
wycelowanym w drzwi jakiegoś pokoju motelowego...

Choć prawdę mówiąc, Cooper mi nigdy nie powiedział, czym konkretnie zajmuje się

całymi dniami.

- Pracujesz? - pytam, patrząc na niego przez zmrużone powieki. - W sobotę wieczorem?
On chichocze. To taka nasza mała gierka. Ja usiłuję podstępem sprawić, żeby wygadał

background image

się, nad czym właśnie pracuje, a on nie daje się podpuścić. Cooper bardzo poważnie traktuje
prawo swoich klientów do zachowania prywatności.

Poza tym uważa też, że sprawy, jakimi Się zajmuje, są o wiele za bardzo perwersyjne,

żeby o nich opowiadać byłej dziewczynie swojego młodszego brata. Dla Coopera zawsze chyba

będę tą piętnastolatką w bluzce z amerykańskim dekoltem i z włosami spiętymi w kucyk,
wyśpiewującą na niedużej scenie, że miód jest słodki.

- Sprytne zagranie - mówi Cooper. - A co ty będziesz robiła? Zastanawiam się nad

odpowiedzią. Magda odwala podwójną zmianę przy kasie i po południu będzie chciała pójść

prosto do domu zmyć z włosów zapach stołówkowego jedzenia. Mogłabym zadzwonić do
swojej przyjaciółki Patty - kiedyś jako jedna z tancerek jeździła ze mną w trasy, a teraz jest

jedną z niewielu przyjaciółek, które mi pozostały z czasów, kiedy się jeszcze liczyłam w
muzycznym biznesie.

Ale Patty ma już męża i małe dziecko, i nie ma już tyle czasu dla swoich niezamężnych

koleżanek.

Zdaję sobie sprawę, że spędzę ten wieczór tak, jak spędzam wszystkie inne wieczory -

albo będę wprowadzała dane dla Coopera, albo pobrzdąkam na gitarze, z ołówkiem i papierem

nutowym, usiłując skomponować piosenkę, która w przeciwieństwie do Słodkiego miodu nie
sprawi, że będzie mi się zbierało na wymioty, ile razy ją usłyszę.

- Och - mówię od niechcenia. - Nic specjalnego.
- No to nie zasiedź się do późnej nocy, nie robiąc nic specjalnego - mówi Cooper. - Jeśli

Jordan jeszcze tam będzie, kiedy wyjdę, zadzwonię po policję i każę odholować tę jego
beemwicę.

Uśmiecham się do niego, mile ujęta. Kiedy już rzeczywiście zrobię dyplom z medycyny,

zaproszę Coopera na jakiś obiad. On się chyba nie potrafi oprzeć świetnie wykształconym

kobietom, więc kto wie? Może się nawet zgodzi.

- Dzięki - mówię.

- Nie ma za co.
Cooper wraca do środka i zabiera ze sobą radio, zostawiając nas z Lucy w powoli

zapadającym zmroku. Siedzę tam jeszcze chwilę, dopijam piwo i spoglądam w górę na Fisher
Hall. Budynek wygląda tak bezpretensjonalnie, tak spokojnie. Trudno uwierzyć, że dzisiaj stał

się sceną tak smutnych wydarzeń.

Dopiero kiedy robi się naprawdę ciemno i w oknach Fisher Hall zaczynają się zapalać

światła, wreszcie wchodzę do domu.

A kiedy wchodzę, coś mnie uderza... Uwaga Coopera, kiedy mu powiedziałam, że nie

background image

będę dziś wieczorem robiła nic specjalnego, zabrzmiała nieco ironicznie. Czy to możliwe, że on
wie, że ja nie mówiłam tego serio? Czy to możliwe, że on wie, co robię co wieczór... i że to

wcale nie „nic specjalnego”? Czy on słyszy moją gitarę aż tam u siebie, na dole? Niemożliwe.

Ale dlaczego takim tonem powiedział „nic specjalnego”? Tak... sama nie wiem.

Znacząco? Nie mogę tego rozgryźć.

Ale z drugiej strony, powiedzmy sobie uczciwie, faceci zawsze stanowili dla mnie coś w

rodzaju zagadki.

Niemniej jednak, kiedy dziś wieczorem wyciągam gitarę, gram na niej wyjątkowo cicho,

w razie gdyby Cooper miał niespodziewanie wrócić do domu. Nie mam zamiaru pozwolić
nikomu - nawet Cooperowi - słuchać moich ostatnich kawałków. Wystarczy mi w zupełności,

że wyśmiał mnie jego tata.

Badziewie w stylu zbuntowanej rockowej groupie, tak Cartwright nazwał moje utwory.

Lepiej zostaw pisanie piosenek profesjonalistom, powiedział, i trzymaj się tego, co robisz
najlepiej, to znaczy wyśpiewuj hity, chwytliwe ballady. A przy okazji, czy ty czasem nie

przytyłaś?

Któregoś dnia pokażę Grantowi Cartwrightowi, jak naprawdę wygląda zbuntowana

rockowa groupie.

Potem, kiedy przed położeniem się spać myję twarz, wyglądam przez okno i widzę

Fisher Hall, cały rozświetlony na tle nocnego nieba. Widzę maleńkie figurki studentów, którzy
poruszają się po swoich pokojach, i słyszę ciche odgłosy muzyki dobiegającej z kilku z tych

pokojów.

To prawda, że ktoś w tym budynku dzisiaj zginął. Ale to też prawda, że dla wszystkich

pozostałych życie toczy się dalej.

I toczy się również teraz, kiedy dziewczyny szykują się przed lustrami w łazienkach do

wyjścia, a chłopcy piją duszkiem rolling rocks, czekając na dziewczyny.

Tymczasem przez otwory wentylacyjne szybów widzę błyski świateł, kiedy windy cicho

jeżdżą w górę i w dół.

I nie mogę przestać zastanawiać się nad tym, co się właściwie stało. Co ją do tego

zmusiło? Albo... Kto?

background image

7

W poniedziałek Sarah i ja otwieramy drzwi do pokoju Elizabeth, żeby spakować

wszystkie jej rzeczy.

Jej rodzice są zbyt zrozpaczeni, żeby sami mogli się tym zająć, i proszą biuro

kierownika administracyjnego domu akademickiego, żeby ktoś zrobił to za nich.

I ja to totalnie potrafię zrozumieć. No bo ostatnia rzecz, jakiej się spodziewasz, kiedy

wysyłasz swoje dziecko na studia, to telefon trzy tygodnie później z informacją, że twoja córka
nie żyje i że masz przyjechać do miasta po jej rzeczy.

Zwłaszcza kiedy twoje dziecko jest takie przykładne jak Elizabeth... Sądząc

przynajmniej z jej rzeczy, które zinwentaryzowała Sarah (żeby później, jeśli Kellogowie uznają,

że czegoś brakuje, nie mogli nas oskarżyć o kradzież - według doktora Jessupa niestety
zdarzyło się to wcześniej w przypadku śmierci jakiegoś studenta), a ja spakowałam. I wiem, że

ta dziewczyna miała siedem koszulek polo firmy Izod. Siedem! Za to nie miała ani jednego
czarnego stanika. A wszystkie majtki Hanes Her Way z białej bawełny.

Przykro mi, ale dziewczyny, które noszą Hanes Her Way, nie surfują na windach.
Tyle że z tym swoim przekonaniem zaliczam się do mniejszości. Sarah, zapisując każdą

sztukę odzieży, którą wyjmuję z bieliźniarki Elizabeth, peroruje na temat co subtelniej szych
aspektów schizofrenii, choroby, o której ostatnio uczy się na psychologii. Symptomy

schizofrenii zazwyczaj ujawniają się dopiero w tym wieku, w jakim była Elizabeth w momencie
śmierci, informuje mnie Sarah. A potem dodaje, że właśnie schizofrenia wywołała u Elizabeth

przypływ nietypowej dla niej odwagi. To znaczy te głosy, które słyszała w swojej głowie.

Sarah może tu mieć nawet trochę racji. Z całą pewnością nie zrobił tego domniemany

chłopak Elizabeth, jak to sugerował Cooper. Wiem, bo pierwsza rzecz w poniedziałek rano -
zanim jeszcze w stołówce złapałam kawę i bajgla - sprawdziłam wpisy z piątkowego wieczoru

w książce odwiedzin.

I nic tam nie ma. Elizabeth nie wpisywała żadnych gości.

Podczas gdy Sarah i ja cały dzień spędzamy, pakując rzeczy Elizabeth -ani razu nie

natykając się na jej współlokatorkę, która najwyraźniej każdą chwilę w ciągu dnia spędza na

zajęciach - Rachel zajmuje się zorganizowaniem nabożeństwa żałobnego za zmarłą oraz
załatwia w biurze kwestora zwrot czesnego Elizabeth i opłat za zakwaterowanie za cały rok.

Nie można powiedzieć, żeby Kellogowie jakoś doceniali te wysiłki. W czasie

nabożeństwa żałobnego, które odbywa się jeszcze w tym samym tygodniu (nie idę tam, bo

Rachel mówi, że chciałaby, żeby w biurze został ktoś dorosły na wypadek, gdyby któryś ze

background image

studentów potrzebował pomocy czy coś - personel domu studenckiego bardzo się przejmuje
wpływem śmierci Elizabeth na resztę mieszkańców, chociaż jak na razie nie wykazują oni żad-

nych oznak psychicznych urazów), pani Kellog zapewnia wszystkich obecnych, głosem
podszytym złością, że uniwersytetowi nie ujdzie na sucho spowodowanie śmierci jej córki i że

ona sama nie spocznie, dopóki nie zostaną ukarani wszyscy za nią odpowiedzialni (a
przynajmniej tak mówił Pete, który wyciągnął krótką słomkę i musiał wtedy pełnić straż przy

drzwiach kaplicy).

Pani Kellog nie wierzy, że przyczyną śmierci Elizabeth było jej brawurowe zachowanie i

twierdzi, że kiedy poznamy wyniki badania krwi, przekonamy się, że miała rację - Elizabeth
nigdy nie piła, a już z całą pewnością nigdy nie zażywała narkotyków, więc nie wałęsała się z

żadną bandą naćpanych windowych surferów tej nocy, kiedy zginęła.

Nie, według pani Kellog, Elizabeth została zepchnięta do szybu windy -i żadna siła nie

jest w stanie przekonać jej, że było inaczej.

Jednakże państwo Kellog to nie jedyne osoby, którym trudno uporać się z tą śmiercią.

Obserwując, przez co w ciągu ostatniego tygodnia musiała przejść Rachel, zaczynam rozumieć
radę doktora Jessupa. To znaczy z tymi kwiatami. Rachel totalnie zasłużyła sobie na bukiet.

Ale tak naprawdę należałaby się jej podwyżka.
Znając jednak ogólne skąpstwo uniwersytetu - stan etatów i płace zamrożono jeszcze w

latach dziewięćdziesiątych — wątpię, żeby taką podwyżkę dostała.

Tak więc we czwartek, następnego dnia po nabożeństwie żałobnym, wyskakuję do

delikatesów za rogiem, i zamiast kupić sobie kawę z mlekiem, którą się wzmacniam po
południu, i bilet na loterię, jak mam to codziennie w zwyczaju, wybieram u nich najpiękniejszy

bukiet róż, który potem stawiam w wazonie na biurku Rachel.

To aż przerażające, jak ona się cieszy, kiedy wraca z jakiegoś spotkania i je zauważa.

- To dla mnie? - pyta, a łzy, wcale nie żartuję, prawie tryskają jej z oczu.
- No cóż - mówię - tak. Współczułam ci z powodu tego, przez co ostatnio przechodzisz...

Po tych słowach jej łzy wysychają bardzo prędko.
- Och, to od ciebie - mówi już innym tonem.

- Hm - odpowiadam. - Owszem.
Być może Rachel myślała, że te kwiaty są od jakiegoś faceta. Może poznała kogoś

ostatnio na siłowni. Chociaż gdyby tak się stało, to jestem pewna, że Sarah i ja już byśmy
wiedziały. Rachel podchodzi do sprawy bardzo serio - to znaczy do znalezienia faceta, z

którym się potem ustatkuje. Skrupulatnie pilnuje terminów swoich cotygodniowych wizyt u
manikiurzystki i pedikiurzystki i dwa razy w miesiącu farbuje sobie odrosty (jest brunetką i

background image

twierdzi, że naprawdę widać u niej siwiznę). No i oczywiście trenuje jak szalona albo w
uczelnianej siłowni, albo biegając dokoła Washington Square Park. Chyba takie cztery

okrążenia parku to pełny kilometr, czy jakoś tak. Rachel obiega park jakieś dwanaście razy
wciągu pół godziny.

Wytknęłam jej, że takie same efekty zdrowotne może uzyskać, spacerując dokoła parku,

co obiegając go, a przy okazji mogłaby uniknąć w późniejszym życiu kłopotów z kolanami. Ale

za każdym razem, kiedy o tym mówią, ona na mnie tylko spogląda bez słowa.

- Wszystkim nam było niełatwo, Heather - mówi teraz Rachel, obejmując mnie

ramieniem. - Dla ciebie to też nie było takie proste. Nie zaprzeczaj.

Ma racją, ale nie z tego powodu, co myśli. Ona uważa, że nie było mi łatwo, bo

musiałam odwalić mnóstwo niewdzięcznej roboty; no, wiecie, wybłagać od sprzątaczek pudła,
zapakować w nie rzeczy Elizabeth, potem je zatargać do działu pocztowego, żeby je wysłali, nie

wspominając już o zaplanowaniu kalendarza wszystkich przesłuchań sądowych Rachel czy o
uporaniu się z rozmarudzonymi studentami-praktykantami (którzy twierdzą, że należy im się

zwolnienie z pracy przy sortowaniu poczty z powodu żałoby, chociaż nikt z nich nawet nie znał
zmarłej - Justine na pewno dałaby im wolne dni, dowodzą).

Ale, mówiąc prawdę, nic z tego nie było tak trudne, jak przyjęcie do wiadomości faktu,

że Fisher Hall, który dotąd uważałam za jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie, w

sumie... nie jest bezpieczny.

Och, nie mam oczywiście dowodu, że Elizabeth została popchnięta, tak jak sądzi pani

Kellog. Ale fakt, że w ogóle doszło do jej śmierci... To mi totalnie nie daje spokoju. Studenci
Uniwersytetu Nowojorskiego są w dużej części rozpuszczeni. Te dzieciaki nie mają nawet

pojęcia, jak im dobrze w życiu... Kochający rodzice, stałe źródło dochodów, nie trzeba się
martwić niczym poza zdaniem egzaminów i załatwieniem sobie, żeby ich ktoś podrzucił do

domu na ferie z okazji Święta Dziękczynienia.

Ja sama nie byłam taka beztroska jak oni od... no cóż, od pierwszej licealnej.

I to, że jedno z nich zrobiło coś tak niewiarygodnie głupiego jak skok na dach jadącej

windy i próba przejechania się na niej - czy gorzej, skok z jednego jadącego wagonika na drugi

- i że ktoś inny, ktoś z tego budynku, był przy tym przez cały czas i był tego świadkiem:
zobaczył jak Elizabeth potyka się i spada na niechybną śmierć, a potem nic nikomu nie

powiedział...

Właśnie to naprawdę mnie wkurzało.

Oczywiście, Cooper ma prawdopodobnie rację. Jeśli ktokolwiek tam był z Elizabeth w

chwili jej śmierci, nie chciał się ujawnić, bo bał się, że sobie narobi kłopotów.

background image

Możliwe nawet, że rację ma Sarah, że Elizabeth istotnie cierpiała na jakieś wczesne

stadium schizofrenii czy depresji wywołanej zaburzeniami hormonalnymi, czy coś, i właśnie to

ją do tego skłoniło.

Ale nigdy nie dowiemy się prawdy. W tym właśnie rzecz. Nigdy się nie dowiemy.

I to jest po prostu nie w porządku.
Ale zdaje się, że to nikomu nie przeszkadza poza panią Kellog.

I poza mną.
W ten piątek - prawie tydzień po śmierci Elizabeth - Sarah i ja siedzimy w biurze

kierownika administracji akademika, zamawiając różne rzeczy z Office Supply. Nie grzejniki
olejowe dla naszych przyjaciół, ale rzeczy, których faktycznie potrzebujemy, na przykład

pisaki, papier do kopiarki i inne takie.

No cóż, dobra, ja robię zamówienie. Sarah robi mi wykład o tym, że moje przybieranie

na wadze prawdopodobnie reprezentuje podświadome pragnienie utraty atrakcyjności dla płci
przeciwnej, żeby nikt z nich nie mógł mnie już zranić w taki sposób jak Jordan.

Powstrzymuję się przed wytknięciem Sarah, że nie jestem, w gruncie rzeczy, gruba. Już

jej kilka razy mówiłam, że XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka, zresztą Sarah

powinna to dobrze wiedzieć, jako że sama też go nosi.

Ale teraz rozumiem już jasno, że Sarah po prostu lubi mówić, żeby słyszeć dźwięk

własnego głosu, więc pozwalam jej gadać, skoro nie ma nikogo innego, kto mógłby jej słuchać,
bo Rachel jest w stołówce, gdzie bierze udział w porannym przyjęciu na cześć drużyny

koszykówki Uniwersytetu Nowojorskiego, Stokrotek.

Tak, drużyna naprawdę tak się nazywa. Stokrotki. Kiedyś nosiła nazwę Kuguary czy

jakoś tak, ale mniej więcej dwadzieścia lat temu kilku zawodników złapano na dopingu i
NCAA zdegradowało ich z I Ligi do III Ligi, i kazało zmienić nazwę.

Jakby sama nazwa Stokrotki nie była wystarczającym upokorzeniem, rektor Allington

do tego stopnia napalił się na wygranie mistrzostw III Ligi w tym roku, że zwerbował

najwyższych graczy, jakich udało mu się znaleźć. Ale ponieważ wszyscy dobrzy zawodnicy
poszli do I albo II Ligi, zostały mu tylko odrzuty, na przykład chłopcy z najgorszymi wynikami

w nauce w całym kraju. Poważnie. Czasami zawodnicy piszą do mnie skargi, swoim ledwie
odczytywalnym charakterem pisma, z mnóstwem błędów ortograficznych. Oto przykład:

Droga Heather. Coś szfankuje z mojom toaletom. Nie chce się spószczaó i wydaje

takie dziwne chałasy. Prosze o pomoc.

Albo:
Do administracji - moje tuszko jest za krutkie. Czy mogie dostać nowe tuszko.

background image

Dzienkuje.

Przysięgam, że wcale tego sobie nie wymyśliłam.

Sarah i ja nie słyszymy wrzasku dziewczyny, chociaż potem dowiadujemy się, że

spadając, krzyczała przez cały czas.

Słyszymy za to tupot na korytarzu, a potem jedna z praktykantek, Jessica Brandtlinger,

wpada do gabinetu.

- Heather! - woła Jessica. Jej zwykle i tak blada twarz teraz pobielała jak papier,

dziewczyna oddycha z trudem. - To się znów stało. W szybie windy. Słyszeliśmy krzyk. Widać

jej nogi w szparze między podłogą a...

• Zrywam się z krzesła, zanim jeszcze doszła do połowy tego zdania.

- Dzwoń na policję! - wrzeszczę do Sarah i rzucam się do drzwi. - A potem znajdź

Rachel!

Biegnę śladem Jessiki korytarzem w stronę biurka ochrony i dalej, do schodów do

sutereny. Pete'a, jak widzę, nie ma na stanowisku. Znajdujemy go już w suterenie, gdzie stoi

przy szybie wind i wrzeszczy do swojego walkie-talkie. Carl, jeden z woźnych, próbuje wielkim
łomem otworzyć drzwi windy.

- Tak, jeszcze jedna! - wrzeszczy Pete do walkie-talkie. - Nie, ja wcale nie żartuję. Dajcie

tu karetkę, i to szybko! - Widząc nas, opuszcza walkie-talkie, wskazuje palcem Jessicę i

wrzeszczy: - Ty! Wracaj na górę, ściągnij wagonik tej windy - wali dłonią w drzwi po lewej - na
parter i tam go zatrzymaj. Nie wpuszczaj do niej nikogo i cokolwiek będziesz musiała zrobić,

nie pozwól drzwiom się zamknąć, dopóki nie przyjedzie straż pożarna i nie wyłączy wind.
Heather, poszukaj klucza!

Przeklinam się za to, że nie złapałam klucza, zbiegając na dół. Trzymamy komplet

kluczy do wind za kontuarem recepcji: klucz do ręcznego sterowania windą, jak te, które

wydano Allingtonom, kiedy się tu wprowadzili, żeby nie musieli zatrzymywać się na każdym
piętrze w drodze do swojego apartamentu, i klucz, który otwiera drzwi wind z zewnątrz.

- Jasne! - wrzeszczę i rzucam się z powrotem na górę po schodach, depcząc po piętach

Jessice, która biegnie ściągnąć windę na parter i tam ją zatrzymać.

Kiedy dopadam kontuaru recepcji, szarpię za klapę i rzucam się prosto do szafki na

klucze, która powinna być zamknięta w każdych okolicznościach -tylko pracownik recepcji

mający danego dnia dyżur może mieć do niej dostęp.

Ale skoro pracownicy techniczni i praktykanci wiecznie pożyczają sobie klucze, żeby

móc wykonywać naprawy, sprzątać albo wypuszczać studentów, którzy zatrzasnęli się w
swoich pokojach, szafka rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, bywa zamknięta tak, jak powinna.

background image

Przekonuję się, że jej drzwiczki są otwarte na oścież.

- Co się dzieje? - pyta nerwowo Tina, która dzisiaj pełni dyżur w recepcji. - Czy to

prawda, że mamy następną? Na dnie szybu?

Ignoruję ją. To dlatego że usiłuję się skoncentrować. A koncentruję się, bo znalazłam

klucz do sterowania ręcznego i klucz do maszynowni.

Ale nie ma klucza otwierającego windy z zewnątrz.

A kiedy rzucam okiem na rozpiskę kluczy wiszącą na drzwiach szafki od wewnątrz, nie

znajduję na niej podpisu osoby, która wzięła klucz, ani żadnej informacji, że ktoś w ogóle go

wziął.

- Gdzie jest klucz? - pytam ostro, obracając się na pięcie do Tiny. - Kto ma klucz do

drzwi wind?

- Ja n-nie wiem -jąka się Tina. - Nie było go tu, kiedy zaczęłam dyżur. Możesz sprawdzić

moją kartę!

Kolejną zmianą sposobu pracy wprowadzoną przeze mnie zaraz po zatrudnieniu - poza

rozpiską kluczy - było zmuszenie dyżurujących w recepcji pracowników do zapisywania tego,
co się dzieje w czasie ich dyżuru. Jeśli ktoś pożyczał klucz - nawet jeśli się podpisał -

pracownik recepcji i tak miał obowiązek zanotować ten fakt na swojej karcie dyżuru. A
pierwszą rzeczą, jaką dyżurujący miał zrobić po przejęciu zmiany w recepcji, było zanotowa-

nie, które klucze są na miejscu, a których brak.

- No to kto go ma?! - wołam, chwytając za rejestr dyżurów i przeglądając kartę dyżuru

poprzedniej zmiany.

Ale chociaż są tam wpisy dotyczące wszystkich innych kluczy pobieranych w tym czasie,

nie ma ani słowa o kluczu otwierającym windy z zewnątrz.

- Nie wiem! - Głos Tiny wznosi się niepokojąco wysoko. - Przysięgam, że nikomu go nie

dawałam!

Wierzę jej. Ale to w niczym nie zmienia obecnej sytuacji.

Obracam się na pięcie, żeby biegiem wrócić na dół po schodach i powiedzieć Carlowi, że

ma rozwalić te drzwi, jeśli będzie trzeba. Ale drogę blokuje mi rektor Allington, który razem z

jakimiś innymi typkami z zarządu wyszedł ze stołówki sprawdzić, co to za zamieszanie.

- Wiesz, my tu usiłujemy odbyć ważne spotkanie - burczy na mój widok.

- Tak? - słyszę, jak mu odburkuję w odpowiedzi. - No cóż, a my tu usiłujemy ocalić

komuś życie, wie pan?

Nie zatrzymuję się, żeby wysłuchać, co mina to odpowie. Łapię z biurka zestaw

pierwszej pomocy i zbiegam pędem po schodach na dół... Ale natykam się na Pete'a, który

background image

noga za nogą, blady, wraca na górę.

- Nie mogłam znaleźć klucza - mówię. - Ktoś go wziął. Carl będzie musiał wyważyć

drzwi siłą...

Ale Pete kręci głową.

- Już to zrobił - mówi i bierze mnie za ramię. - Wracamy na górę.
- Ale ja mam zestaw pierwszej pomocy - mówię, wymachując czerwonym plastikowym

pudełkiem.-Czy...

- Już po niej - mówi Pete i stanowczo ciągnie mnie za sobą. - Chodź. I nie patrz. Nie

chcesz tego oglądać.

Wierzę mu.

Pozwalam zaprowadzić się na górę. Kiedy wchodzimy do holu, widzę, że rektor nadal

tam stoi, w otoczeniu graczy w kosza i członków zarządu w szarych garniturach. Obok nich

przystanęła Magda, która wyszła zza swojej kasy zobaczyć, co się dzieje. W różowym fartuchu i
fioletowych szortach tworzy jaskrawą plamę koloru.

Magda rzuca jedno spojrzenie na moją twarz i się krzywi.
- O nie! Tylko nie kolejna z moich gwiazdeczek!

Pete ją ignoruje, podchodzi do telefonu przy biurku ochrony i trzymając breloczek z

kluczem, do którego dołączona jest legitymacja studencka - i mała gumowa figurka Ziggy'ego-

zaczyna odczytywać informacje z legitymacji swoim zwierzchnikom w biurze ochrony.

- Roberta Pace - mówi bezbarwnym tonem. - Mieszkanka Fisher Hall. Pierwszy rok.

Numer legitymacji pięć pięć siedem, trzy dziewięć...

Stoję nieco z boku i czuję, że zaczynam dygotać. Nie znam tego nazwiska. Nie proszę,

żeby mi pokazali zdjęcie z tej legitymacji. Nie chcę wiedzieć, czy znałam tę twarz.

I dokładnie wtedy Rachel wyłania się zza rogu, z damskiej toalety.

- Co się stało? - pyta, przenosząc wzrok z mojej twarzy na Pete'a, a potem na rektora

Allingtona.

To Tina, zza kontuaru recepcji, odzywa się pierwsza.
- Kolejna dziewczyna spadła do szybu windy - mówi drżącym głosem. -Nie żyje.

Mimo starannie nałożonego podkładu Rachel robi się blada jak ściana. Ale kiedy kilka

sekund później odzywa się, w jej głosie nie ma śladu drżenia.

- Zakładam, że Zawiadomiono odpowiednie służby? Dobrze. Czy mamy legitymację

studencką? Och, dziękują ci, Pete. Tina, pingnij dział techniczny i każ im wyłączyć wszystkie

windy. Heather, czy możesz zadzwonić do sekretariatu doktora Jessupa i dać im znać, co się
dzieje? Rektorze Allington, bardzo mi przykro ze względu na to wszystko, Proszę wracać do

background image

śniadania...

Świadoma, że się trzęsę i że serce mi bije w rytmie miliona uderzeń na minutę,

wślizguję się z powrotem do swojego gabinetu, żeby chwycić za telefon.

Ale tym razem, zamiast najpierw zadzwonić do biura doktora Jessupa, dzwonią do

Coopera.

- Biuro detektywistyczne Cartwrighta mówi, bo zadzwoniłam na jego służbową linię,

licząc na to, że tam go prędzej zastanę.

- To ja - mówię. Ściszam głos, bo Sarah jest w gabinecie Rachel tuż obok i dzwoni na

komórki wszystkich praktykantów, mówiąc im, co się stało, a potem prosząc, żeby jak
najszybciej wrócili na swoje piętra. - Jest kolejna.

- Kolejne co? - pyta Cooper. - I dlaczego mówisz szeptem?
- Kolejna śmierć w windzie - szepczę.

- Mówisz poważnie?
- Tak - odpowiadam.

- Zginęła na miejscu? Myślę o wyrazie twarzy Pete'a.
- Tak - mówię.

- Jezus, Heather. Tak mi przykro.
- Tak - mówię po raz trzeci i ostatni. - Słuchaj... możesz tu przyjść?

- Przyjść? A po co?
Strażacy z Remizy numer 9 dokładnie w tej chwili przechodzą szybkim krokiem koło

drzwi naszego biura w swoich hełmach i kurtkach. Jeden z nich niesie w ręku czekan.
Najwyraźniej nikt nie poinformował Najdzielniejszych Nowojorczyków, z jakiej natury

zagrożeniem będą mieć do czynienia.

- Na dole - mówię do nich, wskazując na schody do sutereny. - Kolejny, hm. Wypadek w

windzie.

Dowódca robi zdziwioną minę, ale kiwa głową i kieruje swoją nagle bardzo ponurą

procesję obok kontuaru recepcji i na dół po schodach. Do Coopera szepczę:

- Chcę rozgryźć do końca to, co się tutaj dzieje, i przydałaby mi się pomoc

profesjonalisty, Cooper.

- Hej, hej! - mówi Cooper. - Zwolnij nieco, torpedo. Jest tam policja? Czy oni nie są

profesjonalistami?

- Policja powie o tym wypadku to samo, co o poprzednim - mówię. - Że dziewczyna

surfowała na windach i spadła.

- Bo pewnie właśnie to się stało, Heather.

background image

- Nie mówię. - Nie tym razem. Zdecydowanie tym razem nie.
- Czemu? Czy ta ostatnia to też panienka z dobrego domu?

- Nie wiem - odpowiadam. - Ale to nie jest śmieszne.
- Nie zamierzałem żartować. Ja tylko...

- Ona lubiła Ziggy'ego, Coop. - Głos mi się nieco załamuje, ale jest mi wszystko jedno.
- Co lubiła?

- Ziggy'ego. To taka postać z kreskówki.
- Pierwsze słyszę.

- Bo to jest taka najmniej luzacka postać z kreskówki na świecie. Nikt, kto lubi

Ziggy'ego, nie uprawia surfingu na windach, Coop. Nikt.

- Heather...
- I to nie wszystko - szepczę, a z gabinetu Rachel dobiegają mnie zarozumiałe i

monotonne tony Sarah: „Musisz wracać do budynku jak najszybciej. Doszło do kolejnego
śmiertelnego wypadku. Nie mogę ci w tej chwili zdradzać szczegółów, ale to konieczne,

żebyś...”

- Ktoś zabrał klucz - mówię Cooperowi.

- Jaki klucz? - pyta.
- Klucz do otwierania wind z zewnątrz. - Powoli tracę panowanie nad sobą. Prawie

płaczę. Ale nadal usiłuję powstrzymać drżenie głosu. - Nikt tego nie zapisał, Coop. Powinno się
zapisać. Ale nikt tego nie zrobił. A to znaczy, że ktokolwiek zabrał klucz, nie chce, żeby ktoś się

o tym dowiedział. A to znaczy, że ten ktoś, kto go teraz ma, może w każdej chwili otworzyć
sobie drzwi windy... Nawet jeśli nie ma za nimi wagonika.

- Heather - mówi Cooper tonem, który przy całym swoim wzburzeniu odczuwam jako

niezwykle uspokajający. I bardzo seksowny. - To jest coś, o czym musisz powiedzieć policji.

Natychmiast.

- Okay - odpowiadam słabym głosem. W gabinecie Rachel Sarah grzmi: -Nic mnie nie

obchodzi, że to są urodziny twojej babci, Alex. W budynku doszło do śmiertelnego wypadku.
Co jest dla ciebie ważniejsze, urodziny babci czy twoja praca?

- Idź i powiedz policji to samo, co powiedziałaś mnie - mówi mi do ucha uspokajający,

seksowny głos Coopera. - A potem idź i weź sobie duży kubek kawy z mnóstwem mleka i

cukru, i wypij ją, póki jeszcze będzie gorąca.

To ostatnie mnie zaskakuje.

- Dlaczego? - pytam.
- Bo w swoim zawodzie przekonałem się, że słodkie mleczne napoje dobrze robią na

background image

szok, jeśli pod ręką nie ma się whisky. Okay?

- Okay. Cześć.

Odkładam słuchawkę, a potem dzwonię do doktora Jessupa i wyjaśniam jego

asystentce - bo doktor Jessup jest na jakimś spotkaniu - co się stało. Jill odpowiada

odpowiednio spanikowanym głosem:

- O mój Boże. Zaraz mu dam znać.

Dziękują jej i kończą rozmową. A potem patrzą na telefon.
Cooper ma rację. Muszę powiedzieć policji o tym kluczu.

Uprzedzam Sarah, że za chwilę wrócę, i wychodzę z biura. Wchodzę do holu i trafiam w

sam środek wielkiego zamieszania. Koszykarze plączą się między strażakami. Ludzie z

administracji wiszą na każdym z dostępnych telefonów, włącznie z aparatem Pete'a i tym na
kontuarze recepcji, i usiłują zapanować nad sytuacją. Dowódca straży pożarnej mówi coś do

Rachel, a ona kiwa głową.

Zerkam w stronę frontowych drzwi budynku. Stoi w nich ten sam funkcjonariusz policji

co tego dnia, kiedy zginęła Elizabeth. Nie wpuszcza do środka żadnych dzieciaków.

- Wejdziecie, kiedy powiem, że możecie wejść - warczy do skinheada z kolczykiem w

wardze.

- Ale ja się muszę dostać do mojego pokoju po projekt! - jęczy chłopak. - Jeśli go nie

dostarczę do południa, nie dostanę zaliczenia!

- Przepraszam - mówię do policjanta. - Czy może mi pan powiedzieć, kto tu dowodzi?

Policjant obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, a potem ruchem kciuka wskazuje w

stronę Rachel.

- O ile wiem, chyba ona.
- Nie - odpowiadam. - Chodzi mi o to, czy jest tu jakiś oficer śledczy albo ktoś taki...

- Ach, owszem. - Gliniarz ruchem głowy wskazuje wysokiego siwego mężczyznę w

brązowej sztruksowej marynarce i kraciastym krawacie, który stoi przy ścianie, i chociaż

pewnie o tym nie wie, całe plecy obsmarowuje sobie brokatem, bo opiera się o plakat
zapraszający studentów na przesłuchania do Pippina, grubo oblepiony brokatem Elmer's.

Poza żuciem niezapalonego cygara, które trzyma w kąciku ust, zdaje się nic nie robić.

- Detektyw Canavan - mówi policjant.

- Dzięki - odpowiadam, a policjant zaczyna tłumaczyć kolejnemu studentowi: - Nic

mnie nie obchodzi, że ci krwawią oczodoły. Nie wejdziesz do tego budynku, dopóki ci nie

pozwolą.

Podchodzę do detektywa, a serce mam w gardle. Nigdy jeszcze nie rozmawiałam z

background image

policyjnym detektywem. No cóż, poza tym jednym razem, kiedy zgłaszałam doniesienie o
kradzieży popełnionej przez mamę.

- Detektyw Canavan? - pytam.
Zdaję sobie sprawą z tego, że moje pierwsze wrażenie - że on nic nie robi -było

niesłuszne. To nieprawda, że detektyw Canavan nic nie robi. Przecież nie odrywa ani na
moment wzroku od nóg mojej szefowej, które wyglądają całkiem zgrabnie pod jej wąską

spódnicą.

Teraz jednak odrywa spojrzenie od nóg Rachel i spogląda na mnie. Ma nastroszone

siwe wąsy, które w sumie całkiem mu pasują. Z owłosieniem na twarzy rzadko jest komuś do
twarzy.

- Tak? - mówi głosem chropawym od palenia.
- Dzień dobry - mówię. - Nazywam się Heather Wells. Jestem tu w Fisher Hall

zastępczynią kierowniczki administracyjnej. I... hm... chciałam tylko komuś powiedzieć, że nie
ma klucza do wind. To być może nic nie znaczy, klucze tu wiecznie giną. Ale pomyślałam

sobie, że ktoś powinien o tym wiedzieć. Bo mnie się wydaje bardzo dziwne, że te dziewczyny
giną, surfując na windach. Wie pan, dziewczyny tego po prostu nie robią. To znaczy nie

surfują na windach. Wiem z doświadczenia.

Detektyw Canavan, który wysłuchał uważnie całej mojej mówki, czeka, aż głos mi

zamiera, i dopiero potem wyjmuje cygaro z ust, i celuje nim we mnie.

- Słodki miód, tak? - pyta.

Jestem tak zdziwiona, że szczęka mi zwyczajnie opada. Wreszcie udaje mi się

wykrztusić:

- Hm, owszem.
- Tak myślałem. - Cygaro wraca na swoje miejsce między zęby. - Moja córka miała pani

plakat na drzwiach, więc oglądałem panią w tej cholernej minispódniczce, ile razy szedłem do
jej pokoju kazać jej przyciszyć tę cholerną muzykę.

Ponieważ nie jestem w stanie sformułować absolutnie żadnej ludzkiej odpowiedzi na tę

uwagę, milczę.

- Jak to się, u diabła, stało - pyta detektyw Canavan - że pracuje pani tutaj?
- To długa historia - odpowiadam, mając szczerą nadzieję, że nie każe mi jej

relacjonować.

Nie każe.

- Jak powiedziałaby moja córka - mówi detektyw Canavan - w czasach kiedy była pani

największą fanką... Nieważne. Więc o co chodzi z tym brakującym kluczem?

background image

Wyjaśniam mu jeszcze raz. Napomykam mimochodem, że Elizabeth to panienka z

dobrego domu, a Roberta lubiła Ziggy'ego, i że oba te fakty czynią z nich niezwykle mało

prawdopodobne kandydatki do surfowania po windach. Ale głównie rozwodzę się na temat
brakującego klucza.

- Niech ja to sobie uporządkuję - mówi detektyw Canavan, kiedy już skończyłam. -

Uważa pani, że te dziewczyny... a obie, jak zrozumiałem, były na pierwszym roku, nie znały

miasta i mogły być zbyt pełne tego, co moja córka, specjalizująca się we francuskim, nazywa
joie de vivre, żeby w ogóle bawić się w coś takiego jak przejażdżki na dachach wind. Uważa

pani, że ktoś tu się kręci i otwiera drzwi wind, kiedy nie ma za nimi wagonika, i spycha te
dziewczyny do szybu na pewną śmierć. Czy dobrze zrozumiałem?

Słysząc to ujęte w taki sposób, zdaję sobie sprawę, jak głupio brzmi moja teoria. A

nawet bardziej niż głupio. Idiotycznie.

Ale... Ale Ziggy!
- Załóżmy na moment, że ma pani rację - mówi detektyw Canavan. - Jak ten ktoś, kto to

robi, w ogóle wszedł w posiadanie klucza do wind? Powiedziała pani, że trzymacie je w
zamykanej szafce za tym czymś? Za tym tam biurkiem?

- Tak - mówię.
- I kto ma do niego dostęp? Wszyscy?

- Nie - odpowiadam. - Tylko studenci-praktykanci i personel administracji budynku.
- Więc uważa pani, że ktoś, kto dla was pracuje, grasuje po akademiku i zabija

dziewczyny? Któryś facet, tak? - Wskazuje ręką Pete'a, który stoi za biurkiem ochrony i
rozmawia z jednym ze strażaków. - Ten tam? A może tamten gość? - Pokazuje Carla, który

nadal jest wyraźnie blady, ale i tak opisuje jednemu z policjantów, co zobaczył na dnie szybu.

- Okay - mówię. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Bo zdaję sobie sprawą z tego, jak

głupia byłam. W ciągu mniej więcej pięciu sekund ten facet zrobił tyle dziur w mojej teorii, że
zaczęła wyglądać jak spory kawał szwajcarskiego sera.

No, ale mimo wszystko.
- Okay, no więc może ma pan rację. Niemniej jednak...

- Może lepiej pokaże mi pani, gdzie trzymany jest ten brakujący klucz -mówi detektyw

Canavan i się prostuje. Jestem zachwycona, idąc za nim do kontuaru recepcji, bo słusznie

przewidywałam: całe ramiona ma w różowym brokacie, jakby go obsypała jakaś dobra wróżka.

Kiedy podchodzimy do kontuaru recepcji, zauważam, że Tina zniknęła. Rzucam

pytające spojrzenie Pete'owi.

- Paczki. - Pete przerywa rozmowę ze strażakiem, żeby to do mnie powiedzieć, mając na

background image

myśli, że Tina odprowadza kuriera do pokoju na końcu holu, gdzie deponujemy przychodzące
przesyłki, dopóki nie uda się zawiadomić studentów, że mają po nie zejść do recepcji.

Kiwam głową. Deszcz czy pogoda, grad czy śnieg, poczta musi dojść na miejsce... Nawet

jeśli na dnie szybu windy leży martwa dziewczyna.

Wślizguję się za kontuar, ignorując urywający się telefon, i sięgam prosto do szafki z

kluczami.

- To tu trzymamy klucze - wyjaśniam detektywowi Canavanowi, który wszedł za mną za

klapę kontuaru recepcji, a teraz stoi tuż obok. Szafka na klucze jest spora, metalowa,

umocowana na ścianie. W środku rzędami wiszą klucze. Jest ich trzysta, po jednym
zapasowym kluczu do każdego pokoju w budynku, a poza tym różne klucze, których może

używać wyłącznie personel. Wszystkie wyglądają w zasadzie tak samo, poza tym do drzwi
wind, który przypomina klucz do wkrętów z gniazdkiem sześciokątnym i w ogóle nie kojarzy

się z typowym kluczem.

- Więc żeby wziąć jeden z kluczy, trzeba wejść tutaj - mówi detektyw Canavan. Mojej

uwagi nie uszedł fakt, że jego siwe brwi podjechały do góry na widok wszystkich tych worków z
pocztą, bezładnie porozrzucanych na posadzce pod naszymi stopami. Recepcję trudno byłoby

nazwać najlepiej strzeżonym miejscem w budynku. - A żeby tu wejść, trzeba ominąć biurko
ochrony, przy którym dwadzieścia cztery godziny na dobę ktoś jest.

- Racja - odpowiadam. - Strażnicy z ochrony wiedzą, kto może wejść za kontuar

recepcji, a kto nie. Nie pozwolą tu wejść nikomu, kto nie pracuje w administracji. Zazwyczaj i

tak jest tu na dyżurze ktoś, kto nie dopuściłby do kluczy osoby spoza personelu. A i tak każemy
podpisywać, kiedy je biorą. To znaczy klucze. Ale nikt nie wypisał klucza do wind. Po prostu...

zniknął.

- Tak - mówi detektyw Canavan. - Mówiła pani. Proszę posłuchać, mam parę

poważnych przestępstw, włącznie z potrójnym zabójstwem ostrym narzędziem w mieszkaniu
nad delikatesami na Broadwayu, którymi muszę się zająć. Ale proszę mi pokazać, gdzie zwykle

wisi ten nieuchwytny klucz, który może dowieść, że młoda dama, o której tutaj mowa, nie
zginęła w wypadku.

Przeglądam rzędy kołeczków, myśląc, że chyba jednak zabiję Coopera. W głowie mi się

nie mieści, że mnie do tego namówił. Ten facet mi nie wierzy. Już i tak źle, że widział mój

plakat ze Słodkiego miodu. Jeśli istnieje cokolwiek, co może podkopać wiarygodność kobiety,
to jest to jej naturalnych rozmiarów zdjęcie, na którym ubrana w pastelową minispódniczkę w

tygrysie prążki drze się do mikrofonu w Mail of America.

I dobrze, moje przekonanie, że dziewczyny nie bawią się w surfing na windach - a

background image

zwłaszcza takie kochające Ziggy'ego panienki z dobrych domów -raczej trudno byłoby nazwać
niepodważalnym dowodem. Ale klucz, który zaginął? Gdzie on się podział?

Tyle że kiedy dochodzę do rzędu, w którym zwykle wisiał klucz do wind, zauważam coś,

co sprawia, że krew w żyłach zamienia mi się w lód.

Bo tam, dokładnie tam, gdzie powinien - dokładnie tam, gdzie parę chwil temu go nie

było - wisi klucz do wind.

background image

8

Mówi, że będzie za pięć minut, ale zjawia się w holu po niecałych trzech. Nigdy

przedtem nie był w tym budynku i wygląda tu dziwnie nie na miejscu... Może dlatego, że nie
jest wytatuowany i nie ma kolczyków, w przeciwieństwie do wszystkich innych osób

mijających recepcję.

A może to tylko dlatego, że jest o wiele bardziej przystojny niż wszyscy obecni w holu,

kiedy stoi tam z włosami potarganymi, jakby dopiero co wstał z łóżka (chociaż ja wiem, że
wstał już kilka godzin temu - on codziennie rano biega), w tych swoich dżinsach i znoszonej

skórzanej kurtce.

- Cześć - mówi na mój widok.

- Cześć. - Usiłuję się uśmiechnąć, ale nie jestem w stanie, więc zamiast tego dodaję: -

Dzięki, że przyszedłeś.

- Nie ma sprawy - mówi i spogląda w stronę kącika telewizyjnego, tuż przed stołówką,

gdzie do Rachel dołączył właśnie poszarzały na twarzy doktor Jessup razem z kilkoma

spanikowanymi pracownikami administracji.

- A gdzie gliniarze? - pyta.

- Wyszli już - odpowiadam, z trudem powstrzymując gorycz. - W apartamencie nad

delikatesami na Broadwayu było potrójne zabójstwo zużyciem ostrego narzędzia. Zostawili

tylko tego funkcjonariusza, który pilnuje szybu wind, dopóki nie przyjedzie tu koroner, żeby
zabrać jej zwłoki. Ponieważ uznali, że jej śmierć była skutkiem wypadku, chyba stwierdzili, że

nie ma sensu tu sterczeć.

Uważam, że to bardzo dyplomatyczna odpowiedź, biorąc pod uwagę to, co chciałabym

powiedzieć na temat detektywa Canavana i jego ludzi.

- Ale ty uważasz, że się mylą - mówi Cooper. To stwierdzenie, nie pytanie.

- Ktoś zabrał ten klucz, Coop - mówię. - I odłożył go na miejsce, kiedy nikt nie patrzył.

Ja sobie tego nie wymyślam. Nie jestem szalona.

Chociaż słysząc, jak niebezpiecznie uniosłam głos, wymawiając słowo „szalona”, można

nabrać wątpliwości. Ale Cooper nie zamierza tego roztrząsać.

- Wiem - mówi łagodnie. - Wierzą ci. Jestem tu przecież, prawda?
- Tak - mówię, żałując swojego wybuchu. -I dzięki. No cóż. No to chodźmy.

Cooper wygląda, jakby się wahał.
- Zaraz. Dokąd mamy iść?

- Do pokoju Roberty - odpowiadam. Trzymam w ręku zapasowy klucz, który wyjęłam ze

background image

skrzynki. - Moim zdaniem powinniśmy najpierw sprawdzić jej pokój.

Szukając czego?

- Nie wiem. Ale musimy od czegoś zacząć. Cooper spogląda na klucz, a potem znowu na

mnie.

- Chcę, żebyś wiedziała - mówi - że moim zdaniem to nie jest dobry pomysł.
- Wiem - odpowiadam. Bo wiem.

- Więc czemu to robimy?
Mniej więcej pięć sekund dzieli mnie od ataku płaczu. Czuję się tak od chwili, kiedy

Jessica wpadła do mojego pokoju z informacją o kolejnym wypadku, a upokorzenie w
obecności detektywa Canavana wcale mi nie pomogło.

Ale staram się opanować nadciągającą histerią.
- Bo to się dzieje w moim budynku. To się zdarza moim dziewczynom. A ja chcę się

upewnić, że dzieje się to, co policja twierdzi, że się dzieje, i że to nie jest... No wiesz. To, co
sami myślą.

- Heather, pamiętasz, kiedy wyszedł Słodki miód i do Cartwright Records zaczęła

spływać cała ta poczta od fanów, a ty się upierałaś, że całą ją przeczytasz i na każdy list

osobiście odpowiesz?

Najeżam się. Nic na to nie poradzą.

- No i co z tego? - pytam zaczepnie. - Miałam piętnaście lat.
- To nie ma znaczenia - mówi Cooper. - Bo przez piętnaście lat wcale się nie zmieniłaś.

Nadal uważasz, że jesteś osobiście odpowiedzialna za wszystkich ludzi, z którymi masz do
czynienia, nawet tych, których nigdy nie spotkałaś. Jakbyś pojawiła się na Ziemi po to, żeby

opiekować się wszystkim jej mieszkańcami.

- To nieprawda. I minęło tylko trzynaście lat.

- Heather - ciągnie, ignorując mnie. - Czasami dzieciaki robią głupoty. A inne dzieciaki,

dlatego właśnie, że są tylko dzieciakami, biorą z nich przykład. I giną. To się zdarza. I to nie

znaczy, że zostało popełnione morderstwo.

- Tak? - Jeżę się jeszcze bardziej. - A co z kluczem? No co? Nadal nie wygląda na

przekonanego.

- Chcę, żebyś wiedziała - mówi - że ja to robię wyłącznie po to, żeby powstrzymać cię

przed narobieniem jeszcze większego bałaganu niż ten, który już tu masz, coś, zresztą, tak przy
okazji, w czym się chyba specjalizujesz.

- Wiesz, Coop? - mówię. - Doceniam ten twój dowód zaufania. Naprawdę doceniam.
- Ja tylko nie chcę, żebyś straciła stałą pracę - tłumaczy. - Nie stać mnie na to, żeby ci

background image

zaoferować ubezpieczenie zdrowotne na dodatek do dachu nad głową i wyżywienia.

- Dzięki - odpowiadam jadowicie. - Dzięki wielkie. Ale to nie ma znaczenia. Bo on i tak

ze mną idzie.

Do pokoju Roberty Pace na szesnastym piętrze mamy długi spacer. Oczywiście, nie

możemy jechać windą, bo wszystkie zostały unieruchomione. Jedyny odgłos, jaki słyszę, kiedy
wreszcie wychodzimy na długi, pusty korytarz, to nasze oddechy. Mój jest szczególnie ciężki.

Poza tym jest tu cicho. Śmiertelnie cicho. No tak, ale to przedpołudnie. Większość

mieszkańców - ci, których nie wyrwały ze snu syreny karetki i wozu strażackiego - nadal

jeszcze odsypia wczorajsze wieczorne piwo.

Wskazuję drogę swoim pękiem kluczy i ruszam w stronę numeru 1622. Cooper idzie za

mną, spoglądając na plakaty porozwieszane na ścianach. Przestrzegają studentów przed
chorobami przenoszonymi drogą płciową albo informują o darmowych wejściówkach na film

wyświetlany w studenckim ośrodku kultury.

Opiekun tego piętra ma bzika na punkcie Snoopy'ego. Gdziekolwiek spojrzeć, wiszą

powycinane rysunki ze Snoopym. Jest tu nawet wycięta z kartonu makieta: Snoopy,
trzymający małą tekturową tackę, na którą wskazuje strzałka z napisem: DARMOWE

KONDOMY UFUNDOWANE PRZEZ OŚRODEK ZDROWIA UNIWERSYTETU
NOWOJORSKIEGO. HEJ, ZA CZTERDZIEŚCI TYSIĘCY DOLARÓW ROCZNIE STUDENT

POWINIEN DOSTAĆ coś ZA DARMO!

Taca jest, oczywiście, pusta.

Na drzwiach z numerem 1622 wisi żółta tabliczka, taka, na której można pisać

zmywalnym markerem. Nie ma na niej żadnych notatek. Jest za to naklejka z Ziggym.

Ale ktoś dorysował Ziggy'emu kolczyk w nosie, a nad głową balonik z napisem: GDZIE

JA PODZIAŁEM GACIE?

Stukam kluczami w drzwi.
- Biuro kierownika administracyjnego! - wołam. - Jest tam kto?

Nikt nie odpowiada. Wołam jeszcze raz, a potem wkładam klucz w zamek i otwieram

drzwi.

Wewnątrz głośno buczy elektryczny wiatrak ustawiony na komodzie z szufladami,

mimo że w pokoju, jak we wszystkich pokojach w Fisher Hall, jest klimatyzacja. Ani śladu

współlokatorki Roberty, którą czeka spory szok, kiedy już wróci, gdziekolwiek ją teraz
poniosło, i przekona się, że do końca roku akademickiego będzie miała pokój wyłącznie dla

siebie.

Jest tu tylko jedno okno, długie prawie na dwa metry i wysokie na półtora, z dwoma

background image

bliźniaczymi drążkami do uchylania jego skrzydeł. W oddali, za ogrodami na dachach domów i
wieżami ciśnień, widzę rzekę Hudson, spokojnie płynącą w swoją stronę; promienie słońca

załamują się na jej lustrzanej powierzchni.

Cooper zmrużonymi oczami przygląda się jakimś rodzinnym fotografiom ustawionym

na jednej z szafek przy łóżku. Pyta:

- Ta dziewczyna, która zginęła. Jak miała na imię?

- Roberta.
- Więc to jest jej łóżko. - Dała wypisać swoje imię tęczowymi literami jakiemuś

ulicznemu artyście na zwoju papieru. Wisi nad bardziej zabałaganionym łóżkiem, tym przy
oknie. Widać, że w obu łóżkach ktoś spał, ale żadna z dziewczyn nie przejmowała się zanadto

utrzymywaniem porządku. Pościel jest zmięta, a narzuty - niedobrane do siebie, jak to się
często zdarza narzutom współlokatorek - leżą krzywo. W części pokoju należącej do Roberty

przeważają motywy dekoracyjne z Ziggym. Wszędzie walają się karteczki Postit z Ziggym, na
ścianie wisi kalendarz z Ziggym, a na jednym Z biurek leży papeteria z Ziggym.

Obie dziewczyny, zauważam, są fankami Jordana Cartwrighta. Mają komplet

kompaktów Easy Street plus Baby, bądź moja.

Żadna z nich nie ma ani jednego albumu niżej podpisanej. Co chyba nie jest takie

dziwne. Zawsze byłam najbardziej popularna wśród uczniów podstawówki.

Cooper klęka na kolanach i zaczyna zaglądać pod łóżko nieżyjącej dziewczyny. Bardzo

mnie to rozprasza. Usiłuję się skoncentrować na węszeniu po kątach, ale tyłek Coopera

niezwykle przyjemnie się ogląda. Widząc, jak ładnie się na nim opinają znoszone levisy, nie
mogę się skupić na niczym innym, chociaż przecież wiem, że mam tu do czynienia z bardzo

poważną sprawą.

- Popatrz na to - mówi, a jego głowa i ramiona znów się wynurzają spod łóżka Roberty.

Ciemne włosy ma potargane. Szybko odwracam wzrok, żeby nie mógł się zorientować, gdzie
przed chwilą spoglądałam. Mam nadzieję, że nie zauważył.

- Na co? - pytam inteligentnie.
- Spójrz.

Na końcu ołówka z Ziggym, który Cooper wyjął przedtem z kubka na pisaki na biurku

Roberty, dynda coś bladego i miękkiego. Przyjrzawszy się bliżej, orientuję się, co to jest.

Zużyta prezerwatywa.
- Hm - mówię. - Uh.

- Całkiem świeża - mówi Cooper. - Powiedziałbym, że Roberta miała wczoraj gorącą

noc.

background image

Wolną ręką zdejmuje kopertę ze stosika papeterii z Ziggym leżącej na biurku Roberty, a

potem wrzuca prezerwatywę do środka.

- Co ty robisz? - pytam z przestrachem. - Czy to nie jest fałszowanie dowodów?
- Dowodów czego? - Cooper kilka razy składa kopertę, a potem wsadza ją do kieszeni

swojej kurtki. - Policja już stwierdziła, że nie popełniono tu żadnego przestępstwa.

- No to po co ją zabierasz?

Cooper wzrusza ramionami i odkłada ołówek.
- W swojej pracy nauczyłem się jednego: nigdy nic nie wiadomo. Rozgląda się po

pokoju Roberty i kręci głową.

- To naprawdę dziwne. Ktoś uprawia seks, a potem idzie surfować na windach?

Mógłbym zrozumieć, gdyby było odwrotnie... No wiesz, cała ta adrenalina sprawia, że jesteś
napalona. Ale przedtem? Chyba że chodzi o jakiś zboczony seks.

Szerzej otwieram oczy.
- Chodzi ci o to, że może facet lubi najpierw uprawiać seks z dziewczyną, a potem ją

zepchnąć do szybu windy?

- Coś w tym rodzaju. - Cooper ma zakłopotaną minę. Nie chce rozmawiać ze mną o

chorych praktykach seksualnych i zmienia temat. - A co z tą drugą dziewczyną? To znaczy z tą
pierwszą. Powiedziałaś, że sprawdziłaś i że nie meldowała żadnego gościa tego wieczoru, kiedy

zginęła?

- Tak - mówię. - Ale tuż przed twoim przyjściem sprawdziłam, że Roberta też wczoraj

wieczorem nie wpisywała żadnych gości. - A potem coś mi wpada do głowy. - Jeśli... jeśli coś
takiego byłoby też w pokoju Elizabeth, to znaczy jakiś kondom czy coś, to policja by to

znalazła, tak?

- Nie, jeśli nie szukali. A jeśli już z góry byli przekonani, że jej śmierć była przypadkowa,

to nawet nie próbowali szukać.

Zagryzam dolną wargę.

- Nikt się nie wprowadził do pokoju Elizabeth. Jej współlokatorka mieszka teraz sama.

Moglibyśmy zerknąć.

Cooper robi powątpiewającą minę.
- Przyznam, że to dziwne, że ta mała zginęła w taki sposób, Heather - mówi. - Zwłaszcza

w obliczu tego kondoma i sprawy z kluczem. Ale ty sugerujesz, że...

- Sam zasugerowałeś to pierwszy - przypominam mu. - Poza tym możemy popatrzeć,

prawda? Komu to niby zaszkodzi?

- Nawet jeśli zajrzymy, już tydzień minął od jej śmierci - zauważa. - Wątpię, żeby udało

background image

nam się coś znaleźć.

- Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy - mówię, ruszając do drzwi. -Chodź.

Cooper tylko na mnie patrzy.
- Czemu to dla ciebie takie ważne dowieść, że te dziewczyny nie są winne własnej

śmierci? - pyta ostro.

Gapię się na niego. Co?

- Słyszałaś. Czemu tak się uparłaś dowieść, że śmierć tych dziewczyn nie była

przypadkowa?

Tego oczywiście nie mogę mu wyjaśnić. Bo nie chcę zabrzmieć jak psychopatka, którą

na pewno nazwałaby mnie Sarah, gdyby to usłyszała. Bo wiem, że naprawdę zabrzmiałabym

jak psychopatka, gdybym mu powiedziała, co czuję. A mianowicie, że jestem to winna temu
budynkowi - samemu Fisher Hall - i muszę stwierdzić, co się tu właściwie dzieje. Bo Fisher

Hall -tak jak Cooper - w pewnym sensie uratował mi życie.

No cóż, okay, uratowali mnie tylko przed dożywotnią pracą kelnerki w Senor Swanky's.

Ale czy to mało? Ja wiem, że to wszystko kupy się nie trzyma - że Sarah oskarżyłaby

mnie o przenoszenie swoich uczuć do własnych rodziców czy chłopaka na stertę cegieł

wzniesioną w 1850 roku. Ale ja naprawdę czuję, że spoczywa na mnie obowiązek dowiedzenia,
że to wszystko nie jest winą Fisher Hall - ani personelu, który nie zauważył, że dziewczyny w

szybkim tempie się staczały, ani dziewczyn, które wydają się o wiele za rozsądne, żeby robić aż
tak głupie rzeczy, ani też budynku jako takiego, że nie jest dostatecznie domowo-przytulny czy

coś. Uczelniana gazeta już opublikowała jeden artykuł dogłębnie analizujący modę na
surfowanie po windach. Kto wie co wydrukuje jutro?

Widzicie? Mówiłam, że to głupie.
Ale dokładnie tak to odczuwam.

Niemniej nie jestem w stanie tego wyjaśnić Cooperowi. Wiem, że nawet nie ma sensu

próbować.

- Bo dziewczyny nie uprawiają surfingu na windach. - Tylko na tyle umiem się zdobyć.
Najpierw mam wrażenie, że on wyjdzie, zupełnie jak detektyw Canavan, bez słowa,

wściekły, że przeze mnie marnuje czas. Ale Cooper tylko wzdycha i mówi:

- Dobrze. Chyba mamy jeszcze jeden pokój do sprawdzenia.

background image

9

Zakręć nią

Zakręć nią
Kręć nią, mała

Całą noc

Zakręć nią

Wykonanie: Hearther Wells

Słowa/muzyka: O'Brien/Henke

Z albumu: Lizak

Cartwright Records

Współlokatorka Elizabeth Kellog otwiera drzwi do pokoju numer 1412 od razu. Ma na

sobie luźny biały T-shirt i czarne legginsy, w jednej ręce trzyma bezprzewodowy telefon, a w

drugiej zapalonego papierosa. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem odzywam się:

- Cześć, jestem Heather. A to jest...

- Cześć - dziewczyna przerywa mi i otwiera oczy szerzej, kiedy po raz pierwszy zauważa

Coopera.

No cóż i czemu nie? Jest w końcu zdrową pełnokrwistą amerykańską dziewczyną. A

Cooper jest bardziej niż tylko trochę podobny do jednego z najpopularniejszych obiektów

kobiecych westchnień w tym kraju.

- Cooper Cartwright - przedstawia się Cooper, rzucając jej taki uśmiech, że gdybym go

lepiej nie znała, uznałabym, że go wyćwiczył przed lustrem i zarezerwował na takie właśnie
podbramkowe sytuacje.

Ale Cooper to nie jest taki typ faceta, który ćwiczy uśmiechy przed lustrem.
- Marnie Villa Delgado - mówi ona. Mamie jest sporą dziewczyną, jak ja, tyle że ma

obfitszy biust i szczuplejszy zadek, i masę ciemnych, bardzo kręconych włosów. Widzę, że
szacuje mnie wzrokiem, tak jak to robią niektóre kobiety zastanawiające się, czy jestem ż

Cooperem, czy też może obiekt jest wolny.

- Zastanawialiśmy się, Marnie, czy nie moglibyśmy zamienić z tobą paru słów na temat

twojej byłej współlokatorki, Elizabeth - mówi Cooper, ukazując w szerokim uśmiechu tyle
zębów, że omal mnie nie oślepił.

Ale nie Marnie, która najwyraźniej stwierdziła, że Coopera i mnie nic nie łączy! (Swoją

background image

drogą, skąd ona to wie? Jak te dziewczyny, na przykład Marnie, Rachel i Sarah, potrafią
stwierdzić coś takiego, a ja zupełnie nie umiem?) Rzuca do telefonu:

- Oddzwonię - i kończy połączenie.
A potem hipnotyzuje Coopera spojrzeniem i mówi:

- Wejdźcie do środka.
Mijam ją w drzwiach, za mną wchodzi Cooper. Marnie, jak widzę, bardzo szybko

przemeblowała pokój po śmierci Elizabeth. Łóżka zestawiła razem, tworząc jedno ogromne
łoże, przykryte wielką narzutą w tygrysie prążki. Dwie komody z szufladami stoją jedna na

drugiej, więc Marnie ma teraz do swojej dyspozycji osiem szuflad zamiast czterech, a biurko
Elizabeth służy obecnie jako stolik pod sprzęt grający, na którym stoją telewizor, odtwarzacz

DVD i wieża, wszystko pod ręką, tuż obok łóżka.

- Już rozmawiałam o niej z policją. - Marnie strzepuje popiół na chodnik w tygrysie

prążki pod swoimi gołymi stopami i na moment przenosi wzrok z Coopera na mnie. - To
znaczy o Beth. Hej. Zaraz. Czy my się nie znamy? Czy ty jesteś może aktorką?

- Ja? Nie - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ale pracujesz w przemyśle rozrywkowym - mówi z głębokim przekonaniem. - Hej,

kręcicie film o życiu Beth?

Zanim Cooper zdążył w ogóle zareagować, odpowiadam:

- Czemu? Uważasz, że życie Beth miało w sobie jakieś zadatki na materiał filmowy?
Marnie usiłuje nie tracić zimnej krwi, ale słyszę, że pokasłuje, zaciągając się

papierosem. Ewidentnie pali tylko dla dramatycznego efektu.

- Och, tak. To znaczy, wiem, pod jakim kątem moglibyście na to spojrzeć. Dziewczyna z

małego miasteczka przyjeżdża 4o metropolii, nie daje sobie rady, pozwala się podpuścić i ginie
w wypadku. Czy ja mogłabym w tym zagrać? Totalnie dysponuję doświadczeniem...

Ale Cooper demaskuje nas, mówiąc:
- Nie jesteśmy z branży filmowej. Heather to zastępczyni kierowniczki administracyjnej

tego budynku, a ja jestem jej znajomym.

- Ale ja myślałam... - Marnie przygląda mi się teraz badawczo, starając się przypomnieć

sobie, gdzie mnie już kiedyś widziała. - Myślałam, że jesteś aktorką. Gdzieś cię już kiedyś
widziałam...

- Na pewno kiedy się wprowadzałaś - mówię pośpiesznie.
- Twoja współlokatorka - odzywa się Cooper, odrywając wzrok od małego aneksu

kuchennego, w którym Marnie ustawiła mikrofalówkę, jednopalnikową kuchenkę elektryczną,
blender, ekspres do kawy i wagę, jakiej używają ludzie na diecie, żeby ważyć te swoje piersi

background image

kurczaka. - Skąd pochodziła?

- No cóż - mówi Marnie - z Mystic. Wiecie, w Connecticut.

Cooper otwiera teraz szafki, ale Marnie jest tak skołowana, że nawet nie protestuje.
- Hej, już wiem. Grałaś w Saved by the Bell, prawda? - pyta mnie.

- Nie - odpowiadam. - A więc Eliza... to znaczy Beth... nie lubiła Nowego Jorku?
- No cóż, nie, niezupełnie - mówi Marnie. - Beth po prostu nie mogła się przystosować,

rozumiesz? Bo ona chciała zostać pielęgniarką.

Cooper spogląda na nią. Widzę, że nie ma za wiele do czynienia ze studentami z

Uniwersytetu Nowojorskiego, bo pyta:

- A czemu nie miałaby zostać pielęgniarką?

- Wstępować na Uniwersytet Nowojorski, żeby uczyć się pielęgniarstwa? -W głosie

Marnie pobrzmiewa pogarda. - Po co płacić takie pieniądze za studia, jeśli można uczyć się

pielęgniarstwa gdzie indziej i znacznie taniej?

- A w czym ty się specjalizujesz? - pyta Cooper.

- Ja? - Marnie wygląda, jakby miała ochotę rzucić: „No jak to?!”, ale nie chce być

niegrzeczna. Wobec Coopera. Gasi papierosa w popielniczce w kształcie ludzkiej dłoni i mówi:

- Aktorstwo. - A potem siada na swoim wielkim nowym łożu i wpatruje się we mnie. - Wiem,
że gdzieś już cię widziałam.

Podnoszę popielniczkę w kształcie dłoni, żeby odwrócić jej uwagę - i ode mnie, i od

Coopera, który węszy wkoło bez opamiętania.

- Czy to twoje, czy Elizabeth? - pytam ją, chociaż z góry znam odpowiedź.
- Moje - mówi Marnie. - Oczywiście. Wszystkie rzeczy Beth już zabrali. Poza tym Beth

nie paliła. Beth nigdy nic nie robiła.

- Jak to rozumiesz, nigdy nic nie robiła?

- Tak jak powiedziałam. Ona nic nie robiła. Nie wychodziła wieczorami. Nie zapraszała

przyjaciół. Jej matka nie pozwalała jej chodzić na randki. Słyszeliście, co zrobiła w czasie

nabożeństwa żałobnego? Ta matka?

Cooper poszedł na zwiad do łazienki. Jego głos, kiedy się stamtąd odzywa, jest

przytłumiony:

- A co zrobiła? - pyta.

Marnie zaczyna grzebać w czarnym skórzanym plecaku, który leży na łóżku.
- Przez cały czas powtarzała, że poda do sądu Uniwersytet Nowojorski za to, że nie

zabezpieczają wind przed surferami. Ale co ty robisz w mojej łazience?

- Jak rozumiem, matka Elizabeth chciała, żeby wolno jej było przyjmować tutaj tylko

background image

dziewczyny - mówią, ignorując jej pytanie do Coopera.

- Beth nigdy mi nic o tym nie wspomniała. - Marnie znajduje paczkę papierosów. Na

szczęście pustą. Rzucają na podłogę z rozzłoszczoną miną. -Ale wcale bym się nie zdziwiła. Ta
dziewczyna była jak żywcem przeniesiona z poprzedniego stulecia. Moim zdaniem Beth nawet

nigdy nie pocałowała żadnego faceta, dopiero jakoś tak na tydzień, dwa przed śmiercią.

Cooper staje w drzwiach łazienki. Wygląda, jakby był o wiele za wielki, żeby się w nich

zmieścić, ale jakoś się przeciska.

- Kogo? - pytam szybko. - Jakiego faceta?

- Nie wiem. - Marnie wzrusza ramionami; bez papierosów nie wie, co ma zrobić z

rękami. Służyły jako bardzo poręczny rekwizyt podczas odgrywania tej roli pogrążonej w

żałobie współlokatorki.

- Był taki facet, o którym ciągle gadała tuż przed... No wiecie. - Marnie wydaje

przeciągły gwizd i wskazuje na podłogę. - W każdym razie dopiero co się poznali. Ale kiedy o
nim opowiadała, miała taki głos, że... No, sama nie wiem, jak to wyjaśnić.

- Czy ty kiedykolwiek widziałaś tego faceta? - pytam. - Znasz jego nazwisko? Czy on był

na nabożeństwie żałobnym? Czy to on namówił Elizabeth na surfing na windach?

Marnie staje okoniem.
- Jezu, zadajesz bardzo dużo pytań! Cooper rusza z odsieczą. Jak zwykle.

- Marnie, to naprawdę bardzo ważne. Czy ty masz jakieś pojęcie, kim jest ten facet?
Wobec mnie staje okoniem. Cooperowi je z ręki.

- Pomyślmy... - Marnie krzywi twarz. Nie jest ładna, ale interesująca. Całkiem niezła do

ról charakterystycznych. Takiej pucołowatej najlepszej przyjaciółki.

Dlaczego najlepsze przyjaciółki są zawsze pucołowate? Dlaczego główna bohaterka

nigdy nie jest pucołowata? Zresztą może nawet nie pucołowata, ale żeby chociaż nosiła XL?

Albo nawet XXL? Dlaczego główna bohaterka zawsze nosi S?

- Tak, powiedziała, że na imię ma Mark czy jakoś podobnie - mówi Marnie, przerywając

mi rozmyślania o dyskryminacji ze wzglądu na rozmiar. -Ale ja go nigdy nie widziałam. Oni
zaczęli się spotykać jakiś tydzień czy dwa przed jej śmiercią. Zabrał ją do kina. Na jakiś

zagraniczny film, europejski. To dlatego myślałam, że to takie dziwne...

- Co? - Kręcą głową. - Że co było takie dziwne?

- No cóż, że facet, który lubi europejskie filmy, bawi się w surfowanie na windach. To

takie... infantylne. No, wiecie, w sam raz dla chłopaczków, którzy noszą za szerokie spodnie i

wyglądają, jakby mieli po dwanaście lat. Ale ten facet był starszy. Wyrafinowany. Według
Beth. No więc co mu odbiło, że ją zachęcał, żeby wskoczyła na dach jadącej windy?

background image

Siadam obok Marnie na jej wielkim łóżku.
- Powiedziała ci to? - pytam. - Czy ona ci powiedziała, że on chciał, żeby z nim surfowała

po windach?

- Nie - odpowiada Marnie. - Ale przecież musiał, prawda? Nigdy nie wpadłaby na to

sama. Wątpią, żeby w ogóle wiedziała, o co w tym chodzi.

- Może poszła z jakimiś facetami z pierwszego roku, tymi infantylnymi -podsuwa

Cooper.

Marnie się krzywi.

- Niemożliwe - mówi. - Ci faceci nigdy by jej nie zabrali ze sobą. Są za bardzo

szpanerscy, a przynajmniej tak im się wydaje, żeby interesować się kimś takim jak ona. Poza

tym, gdyby była z nimi, nie spadłaby. Oni by jej nie pozwolili. Mają w tym za dużą wprawę.

- Nie było cię tu tej nocy, kiedy zginęła? - pytam.

- Mnie? Nie, wieczorem miałam przesłuchanie. Wiecie, nie wolno nam brać udziału w

przesłuchaniach na pierwszym roku - robi przebiegłą minę -ale doszłam do wniosku, że mam

spore szanse. No bo dajcie spokój. To w końcu Broadway. Gdybym dostała się na Broadway,
spadam stąd w czasie równym nowojorskiej minucie.

- A więc Elizabeth miała tego wieczoru pokój do własnej dyspozycji? -pytam.
- Tak. Zaprosiła go tutaj. Tego faceta. Bardzo była przejęta. Wiecie, gotowała

romantyczną kolację dla dwojga. -Marnie ma podejrzliwą minę. -Hej, ale wy nic nie powiecie,
prawda? Że mamy kuchenkę elektryczną? Ja wiem, że to zagrożenie pożarowe i tak dalej...

- Ten facet, Mark - przerywam jej. - Czy jak on tam miał na imię. Przyszedł tu? Tamtego

wieczoru?

- Tak - mówi Marnie. - A przynajmniej zakładam, że tak. Kiedy wróciłam, już ich tu nie

zastałam, ale zostawili w zlewie talerze po kolacji. Musiałam je pozmywać, żeby nie wabić

robactwa. Chociaż można by się spodziewać, że przy tych cenach zakwaterowania w
akademiku przynajmniej będziecie regularnie przeprowadzać dezynsekcje...

- Czy ktokolwiek inny go widział? - przerywa Cooper. - Tego całego Marka? Ktoś z

waszych wspólnych znajomych?

- Beth i ja nie miałyśmy wspólnych znajomych - mówi Marnie nieco urażonym tonem. -

Mówiłam wam, ona była nieudacznicą. I chociaż mieszkałyśmy w jednym pokoju, to mówię

wam, nie chciałabym z nią nigdzie chodzić. Nawet o tym, że zginęła, dowiedziałam się dopiero
dzień po fakcie. Tamtego wieczoru w ogóle nie wróciła do pokoju. Pomyślałam po prostu, no,

wiecie, że została u tego faceta.

- Powiedziałaś o tym policji? - pyta Cooper. - O tym, że Elizabeth zaprosiła do siebie

background image

jakiegoś faceta tego wieczora, kiedy zginęła?

- Tak - mówi Marnie i wzrusza ramionami. - Chyba się tym nie przejęli. Bo przecież nikt

jej nie zamordował. Zginęła przez własną głupotę. Niezależnie ile tego wina razem wypili, nie
wskakuje się na dach windy...

Wciągam powietrze w płuca.
- Oni pili? Mark i twoja współlokatorka?

- Tak - mówi Marnie. - Znalazłam butelki w koszu ze śmieciami. Dwie. I to dość drogie

wino. Mark musiał je kupić. Chyba po dwadzieścia dolców jedno. Jak na kogoś, kto mieszka w

tej zakazanej melinie, facet nie żałuje grosza.

Wstrzymuję oddech.

- Czekaj... On mieszka w Fisher Hall?
- Tak. To chyba jasne, nie? Skoro nigdy nie musiała wpisywać go do książki odwiedzin.

O rany boskie! Na to bym nie wpadła! Że Beth rzeczywiście mogła przyjmować

chłopaka w swoim pokoju, ale nie będzie po tym śladu w rejestrach, bo nie musiała go wcale

wpisywać do książki odwiedzin. On mieszka w tym budynku! Też jest z Fisher Hall!

Podnoszę wzrok na Coopera. Nie jestem pewna, do czego to wszystko prowadzi, ale

jestem całkiem przekonana, że do czegoś doprowadzi... Do czegoś istotnego. Ale nie wiem, czy
on też tak myśli.

- Marnie- mówię- czy jest coś, cokolwiek, co mogłabyś nam jeszcze powiedzieć o tym

facecie, z którym widywała się twoja koleżanka?

- Mogę powiedzieć wam tylko to - odzywa się Marnie poirytowanym tonem - co już

wam opowiedziałam. Że na imię ma Mark czy jakoś tak, że lubi europejskie kino, że ma

wyszukany gust, jeśli chodzi o wino, i że jestem całkiem pewna, że mieszka w akademiku. Och,
i Beth powtarzała, jaki jest przystojny. Ale czy rzeczywiście? Niby dlaczego jakiś przystojny

facet miał się interesować Beth? Ona była taka beznadziejna.

W poniedziałek po jej śmierci studencka gazeta, „Washington Square Reporter”,

wydrukowała zdjęcie Elizabeth, fotkę z albumu studentów pierwszego roku, i Marnie, mówię
to z przykrością, wcale nie przesadzała. Elizabeth nie była ładną dziewczyną. Żadnego

makijażu, okulary o grubych szkłach, niemodna fryzura w stylu Farrah Fawcett i uśmiech,
który składał się głównie z obnażonych dziąseł.

Alę zdjęcia robione przez uczelnianych fotografów nigdy nie bywają pochlebne i

zakładałam, że Elizabeth była w rzeczywistości ładniejsza niż na fotografii.

Ale może to błędne założenie.
A może... Może Marnie jest zwyczajnie zazdrosna, bo jej współlokatorka miała

background image

chłopaka, a ona sama nie ma.

Hej, to się zdarza. Nie trzeba robić dyplomu z socjologii - ani mieć licencji prywatnego

detektywa - żeby wiedzieć takie rzeczy.

Cooper i ja dziękujemy Marnie i wychodzimy - chociaż zanim udaje nam się uciec,

Marnie rozpoczyna znajomą litanię kolejnych „Ale ja cię chyba już gdzieś widziałam”. Kiedy
wreszcie wychodzimy na korytarz, w duchu przeklinam, jak mi się to zdarza niemal

codziennie, swoją decyzję - czy raczej powinnam może powiedzieć, decyzję mojej mamy - o
rezygnacji z nauki w liceum na rzecz kariery piosenkarskiej.

W milczeniu drepcząc z powrotem na dół po schodach, zastanawiam się, czy Cooper ma

rację. Czy ja jestem szalona? Czy ja naprawdę wierzę, że jakiś psychol podrywa dziewczyny z

Fisher Hall i kiedy już je uwiedzie, namawia je na surfing na windach, a potem spycha w dół
szybu na pewną śmierć?

Kiedy schodzimy na dziesiąte piętro, mówię, tak na próbę:
- Kiedyś czytałam taki artykuł w prasie o zabójcach, którzy mordują dla samego

dreszczyku. No wiesz, faceci zabijają dla czystej przyjemności.

- Jasne - odpowiada Cooper sucho. - W kinie. W prawdziwym życiu to się nie zdarza

zbyt często. Większość przestępstw popełniana jest w afekcie. Ludzie naprawdę nie są wcale
tacy chorzy, jak to sobie lubimy wyobrażać.

Spoglądam na niego kątem oka. On nie ma nawet pojęcia, jaką mam chorą wyobraźnię.

Na przykład w tej właśnie chwili wyobrażam sobie, że go obalam na posadzkę i zębami

zdzieram z niego całe ubranie.

No, nieprawda. Czy raczej niezupełnie. Ale wyobrażam sobie, że mogłabym to zrobić.

- Ktoś chyba powinien porozmawiać ze współlokatorką tej drugiej dziewczyny -

sugeruję, dzielnie opierając się fantazji z udziałem ciuchów Coopera i moich zębów. - No

Wiesz, tej, która zginęła dzisiaj. Zapytać ją o tę prezerwatywę. Może wie, do kogo należała.

Cooper patrzy na mnie z góry, a te jego intensywnie niebieskie oczy przewiercają mnie

na wskroś.

- Niech zgadnę - mówi. - Myślisz, że mogła należeć do faceta imieniem Mark, który lubi

europejskie filmy i dobre wino?

- Nie zaszkodzi zapytać.

- Macie jakiegoś faceta z personelu, który odpowiada temu opisowi? -chce wiedzieć

Cooper.

- Hm... - mruczę i się zastanawiam. - Nie. Chyba nie.
- No to w jaki sposób mógł zdobyć ten klucz zza kontuaru recepcji? Marszczę brwi.

background image

- Tego jeszcze sobie nie obmyśliłaś, prawda? - pyta Cooper, zanim zdążyłam

odpowiedzieć. - Posłuchaj, Heather. Detektywistyczna robota to coś więcej niż myszkowanie

po cudzych pokojach i zadawanie pytań. Trzeba jeszcze umieć wyczuć, kiedy rzeczywiście
warto w jakiejś sprawie powęszyć. I bardzo mi przykro, ale ja tu nic takiego nie widzę.

Z sykiem wciągam powietrze w płuca.
- Ale... ta prezerwatywa! Ten tajemniczy mężczyzna! Cooper kręci głową.

- To bardzo smutna sprawa, śmierć tych dziewczyn. Naprawdę. Ale pomyśl, jaka sama

byłaś, kiedy miałaś osiemnaście lat, Heather. Też robiłaś różne szalone rzeczy. Może nie tak

szalone jak wdrapywanie się na dach windy, ale...

- One tego nie robiły - mówię zapalczywie. - Powtarzam ci, te dziewczyny tego nie

robiły.

- No cóż, ale w jakiś sposób skończyły na dnie szybu - mówi Cooper. -Pewnie wolałabyś

myśleć, że to jakiś zły człowiek je tam zepchnął... W tym akademiku mieszka prawie tysiąc
dzieciaków,, Heather. Nie sądzisz, że ktoś zauważyłby, że jakiś facet spycha swoją dziewczynę

do szybu windy? I nie uważasz, że ten ktoś powiedziałby, co widział?

Kilkakrotnie mrugam powiekami.

- Ale... ale...
Ale nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym odpowiedzieć. Wtedy on zerka na

zegarek.

- Posłuchaj, spóźnię się na spotkanie. Czy możemy pobawić się w Murder, She Wrote

trochę później? Bo teraz muszę już iść.

- Tak - odpowiadam słabo. - Chyba tak.

- Okay. To na razie - mówi. I zbiega w dół po schodach tak szybko, że nijak go nie

zdołam dogonić.

Ale na półpiętrze przystaje, obraca się i spogląda na mnie. Jego oczy są tak

niesamowicie niebieskie.

- I wiesz co? - mówi.
- Słucham? - Przechylam się niecierpliwie przez poręcz. Spodziewam się (no cóż, mam

nadzieję), że powie: „Jestem tak bardzo przeciwny twojemu angażowaniu się w tę sprawę, bo
nie mógłbym znieść myśli, że narażasz się na niebezpieczeństwo. Widzisz, Heather, ja cię

kocham. Zawsze cię kochałem”.

- Mleko nam się skończyło - słyszę zamiast tego. - Kup karton, wracając do domu, jeśli

nie zapomnisz, dobra?

- Dobra - odpowiadam słabym głosem. I tyle go widzieli.

background image

10

Kto to był? - pyta Sarah. - Ten facet, który przed chwilą wyszedł? - On? - Wślizguję się

za swoje biurko. - To był Cooper.

- Twój współlokator? - Chyba Sarah podsłuchała kiedyś, jak z nim rozmawiam przez

telefon.

- Niezupełnie - mówię. - No cóż, raczej mój gospodarz. Mieszkam na górnym piętrze

jego domu.

- A więc jest i przystojny, i bogaty? - Sarah prawie się zaśliniła. - Dlaczego jeszcze się na

niego nie rzuciłaś?

- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - mówię, a każde słowo jest jak kopniak w brzuch.

Jesteśmy. Kop. Tylko. Kop. Przyjaciółmi. Kop. - Poza tym nie jestem chyba w jego typie.

Sarah ma zaszokowaną minę.

- Jest gejem? Ale mój gejdar wcale nie zabrzęczał...
- Nie, nie jest gejem! - wołam. - On po prostu... Po prostu lubi, kiedy kobieta ma jakieś

osiągnięcia.

- Ty masz osiągnięcia - mówi potępiającym tonem Sarah. - Twój pierwszy album zdobył

platynową płytę, kiedy miałaś zaledwie piętnaście lat.

- Miałam na myśli wykształcenie. - Zaczynam żałować, że nie rozmawiamy o czymś

innym. O czymkolwiek. - Lubi kobiety, które mają, no, wiesz, wiele fakultetów. Których uroda
zapiera dech w piersiach. I które są chude.

- Och - mówi Sarah, tracąc zainteresowanie. - To znaczy jak Rachel.
- Tak - mówię i z jakiegoś powodu serce mi zamiera. - Jak Rachel. Czy to rzeczywiście

prawda? Że Cooper lubi takie kobiety jak Rachel - kobiety, które dobierają torebki do butów?
Kobiety, które wiedzą, co to jest PowerPoint, i które wiedzą, jak tego używać? Kobiety, które

jedzą sałatkę bez sosu i potrafią zrobić setkę brzuszków, nie dostając zadyszki? Kobiety, które
chodziły do Yale? Kobiety, które biorą prysznic, zamiast siedzieć w wannie, jak ja, bo jestem

zbyt leniwa, żeby tak długo stać?

Zanim zdążyłam naprawdę się nad tym zastanowić, Rachel wpada do gabinetu biegiem,

a jej ciemne włosy są potargane, chociaż nadal wyglądają seksownie, i mówi:

- O, tu jesteś, Heather. Gdzie byłaś?

- Poszłam na górę z jednym z detektywów - mówię. To w sumie nawet prawda. W

pewnym sensie. - Potrzebował dostać się do pokoju tej zmarłej dziewczyny...

- Och - mówi Rachel, tracąc zainteresowanie. - No cóż, skoro już jesteś z powrotem, czy

background image

możesz zadzwonić do poradni psychologicznej i spytać, czy mogą kogoś zaraz przyjąć?
Współlokatorka Roberty jest roztrzęsiona...

Od razu się ożywiam.
- Jasne. - Sięgam po telefon i natychmiast zapominam o obietnicy danej Cooperowi (że

przestanę się bawić w Murder, She Wrote). - Nie ma sprawy. Chcesz, żeby ktoś ją do nich
odprowadził?

- Och, tak. - Rachel może i boryka się tu z ludzką tragedią, ale nikt by się tego w życiu

nie domyślił, patrząc na nią. Portfelowa sukienka od Dianę von Furstenberg opina jej gibką

figurę we wszystkich właściwych miejscach, a nie w tych niewłaściwych (jak to robią
portfelowe sukienki na mnie), a na policzkach ma jasne rumieńce. - Myślisz, że uda ci się

kogoś znaleźć?

- Sama chętnie się tym zajmę - mówię.

Oczywiście, czuję lekkie ukłucie poczucia winy przy tych słowach, bo moja gorliwość ma

więcej wspólnego z chęcią przepytania współlokatorki zmarłej dziewczyny niż niesienia jej

rzeczywistej pomocy.

Ale nie dość silne ukłucie, żeby mnie powstrzymać.

Dzwonie, do poradni psychologicznej. Oczywiście, już słyszeli o „kolejnej tragedii”, więc

mówią mi, żebym od razu przyprowadziła do nich tę współlokatorkę, Lakeishę Green. Jednym

z moich obowiązków w pracy jest zapewnianie eskorty studentom, którym wyznaczono wizytę
w poradni psychologicznej, bo raz kiedyś studentka, która została tam wysłana samopas,

zgubiła się po drodze i wędrowała po Washington Heights ze stanikiem na głowie, twierdząc,
że jest Kleopatrą.

Poważnie. Takich rzeczy nie da się samemu wymyślić.
Lakeisha siedzi w kącie stołówki pod plakatem z kociętami, który Magda powiesiła tam,

żeby trochę rozweselić wnętrze, bo, jak twierdzi, te okna z witrażowymi szybkami i boazerie z
mahoniu są zwyczajnie „brzydkie dla oka”. Magda też tu jest i usiłuje skusić Lakeishę do

zjedzenia paru gumisiów.

- Chociaż kilka? - mówi Magda, potrząsając torebką z Zelkami tuż przed twarzą

Lakeishy. - Proszę... Możesz je wziąć za darmo. Wiem, że je lubisz, wczoraj wieczorem z
przyjaciółmi kupowałaś dużą paczkę.

Lakeisha - wyłącznie z grzeczności, to widać - bierze torebkę.
- Dziękuję - mruczy.

Magda promienieje, a potem, kiedy mnie zauważa, szepcze:
- Moja biedna mała gwiazdeczka. Nie chce nic jeść. A potem, jeszcze ciszej, pyta:

background image

- Kim był ten mężczyzna, z którym cię widzieliśmy, ja i Pete? Ten przystojniak?
- To był Cooper - mówię, bo opowiedziałam Magdzie wszystko o Cooperze... Tak jak się

zawsze opowiada o seksownych facetach przy kanapkach z wołowiną w przerwie na lunch.

- To był Cooper? - Magda ma zdumioną minę. - Och, kotku, no to ja się wcale nie

dziwię...

- Nie dziwisz się czemu?

- Och, nieważne. - Magda poklepuje mnie po ramieniu gestem, który byłby

uspokajający, gdybym nie bała się, że mi wykłuje oczy tymi szponami. -Wszystko będzie

dobrze. Może.

- Hm, dzięki. - Nie jestem pewna, o czym ona mówi... Ani czy chcę się tego dowiadywać.

Koncentruję uwagę na współlokatorce Roberty Pace.

Lakeisha ma naprawdę bardzo smutną minę. Włosy ma zaplecione w liczne warkoczyki,

a na końcu każdego z nich połyskuje kolorowy koralik. Koraliki grzechoczą, kiedy Lakeisha
potrząsa głową.

- Lakeisha... - odzywam się łagodnie. - Jak rozumiem, jesteś umówiona na rozmowę z

psychologiem. Ja cię tam zaprowadzę. Możemy iść?

Lakeisha kiwa głową, ale nie wstaje. Spoglądam na Magdą.
- Może chciałaby odpocząć - mówi Magda. - Czy moja mała gwiazdeczka chce

odpocząć?

Lakeisha waha się przez moment. A potem mówi:

- Nie, wszystko w porządku. Możemy iść.
- Jesteś pewna, że nie masz ochoty na dove bar? - pyta Magda. Bo w sumie dove bar jest

rozwiązaniem chyba wszystkich problemów istniejących we wszechświecie.

Ale Lakeisha tylko potrząsa głową, od czego jej koraliki melodyjnie pobrzękują.

I to na pewno dlatego jest taka chudziutka. Skoro odmawia Dove Bar, kiedy ktoś jej

proponuje! Osobiście nie przypominam sobie, czy kiedykolwiek udało mi się podziękować za

darmowe lody. A zwłaszcza Dove Bar.

Nasz spacer poza akademik jest powolny i upływa w powadze. Studentów wpuszczają z

powrotem do budynku po kilku naraz, uprzedzając, że do swoich pokojów będą się musieli
dostać schodami. Jak można się było spodziewać, w tak małej społeczności informacja o

kolejnym śmiertelnym wypadku rozchodzi się szybko, a kiedy studenci zauważają Lakeishę i
mnie, rozlega się wiele szeptów („To ta współlokatorka”, słyszę, a ktoś inny dopowiada: „Och,

biedactwo”). Lakeisha albo tego nie słyszy, albo decyduje się zignorować uwagi. Idzie z głową
uniesioną wysoko, ale wzrok wbija w ziemię.

background image

Stoimy na rogu ulicy, czekając, aż zmieni się światło na przejściu dla pieszych, kiedy

wreszcie zbieram się na odwagę, żeby poruszyć temat, który mnie interesuje.

- Lakeisha - zagaj am. - Nie wiesz przypadkiem, czy Roberta miała wczoraj wieczorem

jakąś randkę?

Lakeisha spogląda na mnie, jakby mnie po raz pierwszy widziała na oczy. Jest

naprawdę bardzo drobniutka, składa się z samych kości policzkowych i spiczastych kolan.

Wydaje się, że mała paczuszka gumisiów, którą wmusiła jej Magda i którą dziewczyna nadal
ściska w ręku, ciąży jej nadmiernie.

Mówi cichym głosem:
- Słucham?

- Twoja współlokatorka. Czy ona miała wczoraj wieczorem jakąś randkę?
- Chyba tak. W sumie nie wiem - odpowiada Lakeisha przepraszającym szeptem, ledwie

ją słychać w tym całym ulicznym hałasie. - Wyszłam wczoraj wieczorem. Miałam próbę tańca o
ósmej. Kiedy wróciłam, Bobby już spała. Było naprawdę późno, po północy. A kiedy

schodziłam na śniadanie dziś rano, jeszcze spała.

Bobby. Czy one były zaprzyjaźnione, Lakeisha i jej kochająca Ziggy'ego koleżanka?

Musiało tak być, skoro nazywają Bobby. Co ja tu robię, przepytując w taki sposób tę biedną
dziewczynę w stanie szoku?

Czy Jordan miał rację w tych swoich oskarżeniach sprzed paru dni? Że stałam się

bezwzględna?

Chyba tak, bo zanim się zdążyłam powstrzymać, znów to robię.
- Lakeisha, pytam cię dlatego, że... - Czuję się jak totalna i kompletna świnia. Może to i

dobrze, że czuję się jak świnia. Rozumiecie, o co mi chodzi? Czytałam, że szaleńcy
(przepraszam, miałam na myśli ludzi niezrównoważonych psychicznie) nigdy nie uważają, że

są niezrównoważeni psychicznie. Więc może prawdziwi szaleńcy nigdy nie uznają samych
siebie za szaleńców. Więc skoro ja się czuję jak świnia, to znaczy, że nie mogę być świnią.

Będę musiała zapytać o to Sarah.
- Pytam cię dlatego, że policja... - Nieco naciągam prawdę, ale cóż zrobić. - Policja

znalazła zużytą prezerwatywę pod łóżkiem Roberty dziś rano. Była, hm, całkiem świeża.

Wydaje się, że Lakeisha po tej uwadze nieco przytomnieje. Spogląda na mnie i tym

razem mam wrażenie, że mnie faktycznie widzi.

- Słucham? - pyta głosem już trochę mocniejszym.

- Prezerwatywę. Pod łóżkiem Roberty. Musiała tam zostać po wczorajszej nocy.
- Wykluczone - odpowiada Lakeisha stanowczo. - Nie ma takiej możliwości. Nie Bobby.

background image

Ona nigdy... - Przerywa i wpatruje się we własne adidasy. - Nie - powtarza znowu i potrząsa
głową z taką energią, że koraliki na końcu jej warkoczyków stukają jak kastaniety.

- No cóż, ktoś musiał zostawić tego kondoma - mówię. - Jeśli nie Roberta, to kto...?
- O mój Boże! - nagle przerywa mi Lakeisha, a w jej głosie pojawia się autentyczne

ożywienie. - To musiał być Todd!

- Jaki Todd?

- Todd to facet. Facet Bobby. Jej nowy facet. Bobby nigdy przedtem nie miała faceta.
- Och -mówię, trochę zbita z tropu nową informacją. - Ona była... hm...

- Dziewicą, tak - mówi z roztargnieniem Lakeisha. Nadal usiłuje przetrawić to, co jej

przekazałam. - Oni musieli... Musieli to zrobić już po moim wyjściu. Musiał do niej przyjść!

Och, na pewno była bardzo przejęta.

I wtedy ożywienie Lakeishy znika, a ona znów potrząsa głową. Jesteśmy w odległości

dwóch przecznic od poradni.

- Więc surfing na windach nie był regularną rozrywką twojej przyjaciółki? - pytam,

chociaż z góry znam odpowiedź.

- Bobby? - Głos Lakeishy się załamuje. - Surfing na windach? Skąd! Nigdy. Dlaczego

miałaby robić coś tak głupiego? To bystra dziewczyna... To była bystra dziewczyna - poprawia
się. - O wiele na to za bystra. Poza tym -dodaje - Bobby miała lęk wysokości. Nigdy nawet nie

chciała wyglądać przez okno, uważała, że zdecydowanie za wysoko mieszkamy.

Wiedziałam. Wiedziałam. Ktoś ją zepchnął. To jedyne wyjaśnienie.

- A więc ten facet, Todd... - Próbuję nie okazywać emocji, choć serce zaczyna mi walić w

piersiach jak młotem. - Kiedy Roberta go poznała?

- Och, w zeszłym tygodniu, na dyskotece.
- Na dyskotece?

- Na dyskotece w naszej stołówce.
Skończyło się tym, że nie odwołaliśmy dyskoteki zaplanowanej na wieczór w dniu

śmierci Elizabeth. Sarah nie była jedyną osobą, która wpadła w szał na samą sugestię -
samorząd studencki też się zbuntował, a Rachel się poddała. W końcu na tym, że na dyskotekę

przyszło mnóstwo ludzi i zdarzył się tylko jeden nieprzyjemny incydent, to znaczy wtedy, kiedy
fani Jordana Cartwrighta wściekli się z powodu doboru muzyki i niemal wdali się w bójkę z

tymi mieszkańcami akademika, którzy wolą Justina Timberlake'a.

~ Todd tam był - mówi Lakeisha. - Po tym wieczorze on i Bobby zaczęli się spotykać.

- Ten cały Todd - mówię. - Czy ty znasz jego nazwisko?
- Nie. - Lakeisha na moment się zasępia. Ale potem jej twarz się rozjaśnia. - Ale on

background image

mieszka w akademiku.

- Naprawdę? Skąd wiesz?

- Bo Bobby nigdy nie musiała go wpisywać do książki odwiedzin.
- A ten cały Todd... - Prawie wstrzymuję oddech. - Ty go poznałaś?

- Nie. Bobby pokazała mi go na dyskotece. Ale stał trochę za daleko.
- I jak wyglądał?

- Był wysoki.
Kiedy Lakeisha nie dodaje nic więcej, zachęcam ją do mówienia:

- To wszystko? Był wysoki? Lakeisha wzrusza ramionami.
- To biały - mówi przepraszającym tonem. - Biali faceci... oni wszyscy. Sama rozumiesz.

Jasne. Każdy wie, ze wszyscy biali faceci wyglądają tak samo.
- A czy twoim zdaniem ten cały Todd - teraz Lakeisha też mówi na niego „ten cały

Todd” - miał coś wspólnego z...

- Nie wiem- odpowiadam. I kiedy to mówię, zauważam, że stoimy już pod budynkiem,

w którym mieści się uniwersytecka poradnia psychologiczna. Tak szybko! Jestem
rozczarowana. - Och, no cóż. Lakeisha, jesteśmy na miejscu.

Lakeisha podnosi oczy na podwójne drzwi i wydaje się, że ich wcale nie zauważa. A

potem mówi do mnie:

- Ale ty nie uważasz, że... że ten cały Todd... Że on ją zepchnął, czy coś takiego, prawda?
Serce mi zwalnia, a potem wydaje mi się, że się całkiem zatrzymało.

- Nie wiem - odpowiadam ostrożnie. - A czemu? Ty tak uważasz? Czy Roberta

wspominała, że bywał... agresywny?

- Nie. - Lakeisha kręci głową, Paciorki grzechoczą i brzęczą. - W tym rzecz. Ona była

taka szczęśliwa. Dlaczego miałaby zrobić coś tak głupiego? - Oczy Lakeishy wypełniają się

łzami. - Dlaczego miałaby robić coś takiego, skoro właśnie znalazła swojego wymarzonego
faceta?

Całkowicie podzielam tę opinię.

background image

11

O, la la la

O, la la la la
Zaśpiewałam

O, la la la
O, la la la la

To właśnie śpiewam
Ile razy

On spojrzy na mnie
Śpiewam wtedy

Mam wielka ochotę na...
O, la la la la la la

O, la la la

Wykonanie: Hearther Wells

Słowa/muzyka: Valdez/Caputo

Z albumu: Lizak

Cartwright Records

W czasie przerwy na lunch zdaję relację Magdzie i Pete'owi. Mówię im, co się

wydarzyło, włącznie z tym fragmentem o Cooperze... Ale nie o tym, że kocham się w nim do
szaleństwa. Co oczywiście skraca całą historię i pozbawia ją większości interesujących

fragmentów.

Za całą odpowiedź Pete nabiera na widelec porcję chili i przygląda jej się podejrzliwie.

- Czy w tym jest marchew? Wiecie, że nie cierpię marchwi.
- Pete, czy ty mnie w ogóle słuchałeś? Powiedziałam, że moim zdaniem...

- Słyszałem - przerywa mi Pete.
- Och. No cóż. Inie sądzisz, że...

- Nie.
- Ale naprawdę nie uważasz, że...

- Heather... - mówi Pete, uważnie odkładając kawałek niepasującej mu marchwi na

brzeg talerza. - Moim zdaniem za dużo się naoglądałaś Prawa i porządku. Ofiary

niezwykłych zbrodni i takie tam.

background image

- Kocham cię, kotku. - Magdą ma na ten temat tylko tyle do powiedzenia. - Ale

spójrzmy prawdzie w oczy. Wszyscy wiemy, że jesteś taka nieco... - Palcem kręci kółko na

skroni. - Zakręcona. Wiesz, o czym mówię?

W głowie mi się nie mieści, że kobieta, która potrafi spędzić pięć godzin, dając sobie

malować statuę wolności na paznokciach metodą natryskową, mówi, że ja jestem zakręcona.

- Dajcie spokój. - Piorunuję ich oburzonym wzrokiem. - W ciągu dwóch tygodni giną

dwie dziewczyny, które nigdy nie wykazywały zainteresowania surfingiem na windach. Giną,
surfując na windach?

- To się zdarza. - Pete wzrusza ramionami. - Będziesz jadła te pikle?
- Słuchajcie, ja mówię poważnie. Naprawdę uważam, że ktoś zepchnął te dziewczyny do

szybu. Bo tu się wyłania pewien schemat. Obie dziewczyny były takimi późno zakwitającymi
roślinkami. Nigdy przedtem nie miały chłopaków. A potem, nagle, na tydzień przed śmiercią,

każda z nich znajduje chłopaka...

- A może - podpowiada Magda - zabiły się, bo się przez wszystkie te lata oszczędzały dla

właściwego mężczyzny, a potem się przekonały, że seks wcale nie jest taki świetny?

I wtedy rozmowa zamiera, bo Pete krztusi się swoim snapplem.

Całą resztę dnia pamiętam jak przez mgłę. Bo skoro dwa śmiertelne wypadki przytrafiły

się jeden tak szybko po drugim, na samym początku semestru, dobija się do nas prasa -

głównie „Post” i „News”, ale reporter z „Timesa” także się pojawia.

Poza tym jest jeszcze ta notatka, którą Rachel chce rozesłać do wszystkich mieszkańców

akademika, informująca, że w czasie najbliższego weekendu psycholog będzie przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę do ich dyspozycji, żeby pomóc im wszystkim uporać się z

tą bolesną stratą. A to oznacza, że musimy zrobić na kopiarce siedemset kopii, a potem
namówić praktykanta, żeby włożył je do trzystu skrzynek na listy, po dwie na każdy

dwuosobowy pokój i po trzy na każdy tańszy, trzyosobowy.

W pierwszej chwili Tina kategorycznie odmawia. Justine, jak się okazuje, zawsze robiła

po prostu jedną kopię dla każdego piętra, a potem je wywieszała obok wind.

Ale Rachel chce, żeby każdy mieszkaniec dostał informację. Muszę powiedzieć Tinie, że

nie obchodzi mnie, jak Justine rozwiązywała te sprawy, bo ja chcę je załatwić po swojemu. Na
co Tina ni stąd, ni zowąd woła dramatycznym tonem:

- Nikogo nie obchodzi, co się stało z Justine! Ona była najlepszą szefową na świecie, a

wyrzucono ją zupełnie nie wiadomo za co! Widziałam, jak płakała tego dnia, kiedy się

dowiedziała! Ja wiem! Uniwersytet Nowojorski nie zna sprawiedliwości!

Chciałabym zauważyć, że Justine prawdopodobnie roniła łzy radości, że za to, co

background image

zrobiła, tylko ją wyrzucają z pracy i nikt jej nie podaje do sądu.

Ale nie powinnam wspominać przy studentach o tym, że Justine została zwolniona za

kradzież - mniej więcej z tego samego powodu, dla którego nie powinniśmy nazywać swojego
miejsca pracy akademikiem. Bo to nie sprzyja poczuciu bezpieczeństwa.

Zamiast tego obiecuję Tinie, że zapłacę jej za nadgodziny, jeśli się zgodzi rozprowadzić

te ulotki. Z miejsca odzyskuje humor.

Kiedy docieram do domu - z mlekiem - prawie dochodzi szósta. Coopera ani śladu -

prawdopodobnie jest na obserwacji czy czym tam całymi dniami zajmują się prywatni

detektywi. Mnie to nie przeszkadza, bo mam mnóstwo własnych zajęć. Przeszmuglowałam do
domu rejestr mieszkańców naszego budynku i przeglądam go, zakreślając wszystkich

osobników o imieniu Mark albo Todd. Mam zamiar do każdego z nich zadzwonić, korzystając
z książki telefonicznej akademika. I zapytać, bzy znali Elizabeth lub Robertę.

Ale nie jestem wcale pewna, co powiem, jeśli któryś się przyzna. Chyba nie mogę tak się

wyrwać i zapytać z głupia frant: „A więc... Czy to ty zepchnąłeś ją do szybu windy?” Dochodzę

jednak do wniosku, że będę się nad tym zastanawiać, kiedy nadejdzie właściwa pora.

Właśnie zasiadam przed rejestrem z kieliszkiem wina i paroma biszkoptami, które

znalazłam w szafce w kuchni, kiedy dzwoni dzwonek u drzwi.

A ja sobie przypominam, prawie podskakując, że obiecałam popilnować dziś wieczorem

dziecka Party.

Patty rzuca na mnie jedno spojrzenie, kiedy jej otwieram drzwi, i już wie.

- Co się stało? - pyta.
- Nic - zapewniam, wyjmując jej Indy'ego z ramion. - No cóż, coś się stało, ale nic nie

stało się mnie osobiście. Dzisiaj zginęła kolejna dziewczyna. To wszystko.

- Jeszcze jedna? - Frank, mąż Patty, ma zachwyconą minę. W gwałtownej śmierci jest

coś takiego, co niektórych ludzi szalenie podnieca. Frank najwyraźniej się do nich zalicza. -
Jak to zrobiła? Przedawkowała narkotyki?

- Spadła do szybu windy mówię, a Patty daje Frankowi kuksańca na tyle mocnego, że

wyrywa mu się głośne „auć!” - A przynajmniej na razie nie mamy innego wyjaśnienia. I nie ma

sprawy. Naprawdę. Nic mi nie dolega.

- Bądź dla niej miły - mówi Patty do męża. - Miała ciężki dzień. Patty ma skłonność do

przesadnego troszczenia się o wszystko, kiedy gdzieś wychodzi wieczorem. Nie czuje się zbyt
komfortowo w wieczorowych ubraniach - być może dlatego, że jeszcze nie schudła do końca po

porodzie. Przez jakiś czas Patty i ja usiłowałyśmy uprawiać razem chodziarstwo wieczorami w
SoHo, w ramach tych zalecanych sześćdziesięciu minut ćwiczeń fizycznych dziennie.

background image

Ale Patty w żaden sposób nie potrafiła przejść obok okna wystawowego, nie przystając i

nie pytając: „Czy nie uważasz, że dobrze by mi było w tych butach?”, a potem wchodziła do

sklepu i je kupowała.

A ja nie umiałam ominąć żadnej piekarni, nie zaglądając do środka i nie wychodząc z

bagietką.

No więc musiałyśmy przestać chodzić, bo szafy Patty już i tak pękają w szwach, a mnie

nie potrzeba aż tyle pieczywa.

Zresztą Patty nie ma gdzie obnosić tych wszystkich nowych ciuchów. W głębi serca jest

zdeklarowaną domatorką, wątpliwa zaleta u żony muzyka rockowego.

A Frank Robillard to gwiazda rocka przez duże G. Przy nim Jordan wygląda jak Yanni.

Patty poznała go, kiedy oboje znaleźli się u Lettermana - on śpiewał, a ona była jedną z tych
dziewczyn, które kręcą się w pobliżu z tacami zimnych przekąsek - i była to miłość od

pierwszego wejrzenia. No wiecie, coś takiego, o czym czasem gdzieś czytasz, ale co nigdy tobie
się nie trafia. Taka miłość.

- Przestań, Frank - mówi Patty do swojego jedynego. - Spóźnimy się. Ale Frank nadal

chodzi po gabinecie, oglądając rzeczy Coopera.

- Czy on już kogoś zastrzelił? - pyta, mając na myśli Coopera.
- Gdyby tak było, nie powiedziałby mi o tym - mówię.

Odkąd wprowadziłam się do Coopera, moje akcje u Franka znacznie zyskały na

wartości. Jordana nigdy nie lubił, ale Cooper to jego idol. Nawet kupił sobie taką samą

skórzaną kurtkę, jaką nosi Cooper - używaną, żeby już wyglądała na znoszoną. Frank nie
rozumie, że w prawdziwym życiu działalność prywatnego detektywa wygląda inaczej niż w

telewizji. Bo wiecie, Cooper nawet nie ma broni. Wszystko, co jest potrzebne do wykonywania
jego zawodu, to aparat fotograficzny i umiejętność wtapiania się w otoczenie.

Jak się okazuje, Cooper zaskakująco dobrze Umie się wtapiać w otoczenie.
- No i co, już ze sobą chodzicie? - pyta nagłe Frank. - Ty i Cooper?

- Frank! - wrzeszczy Patty.
- Nie, Frank - odpowiadam po raz chyba trzechsetny tylko w obecnym miesiącu.

- Frank - mówi Patty. - Cooper i Heather są współlokatorami. Nie można się umawiać

ze swoim współlokatorem. Wiesz, jak to bywa. Cały romantyzm szlag trafia, kiedy widujesz

kogoś w szlafroku. Prawda, Heather?

Gapię się na nią i mrugam powiekami. Nigdy o tym nie pomyślałam. A jeśli Patty ma

rację? Cooper nigdy mnie nie uzna za osobę wartą grzechu -nawet jeśli zdobędę Nagrodę
Nobla w dziedzinie medycyny. Bo zbyt wiele razy oglądał mnie w dresie! Bez makijażu!

background image

Patty i Frank żegnają się, a potem Indy i ja stoimy i machamy im na do widzenia, kiedy

schodzą z frontowych schodów i wsiadają do czekającej na nich limuzyny. Dilerzy narkotyków

z mojej ulicy gapią się, zachowując pełen szacunku dystans. Uwielbiają kapelę Franka. Jestem
przekonana, że to dlatego dom Coopera nigdy nie został wymazany graffiti ani obrabowany.

Bo oni wszyscy wiedzą, że przyjaźnimy się z głosem ludu, Frankiem Robillardem.

A może to ze względu na alarm i kraty we wszystkich oknach na parterze i pierwszym

piętrze. Kto wie?

Indy i ja spędzamy bardzo przyjemny wieczór, oglądając Akta zbrodni i Nowych

detektywów w telewizji w mojej sypialni, gdzie mogę jednocześnie nie spuszczać z oka dziecka
mojej najlepszej przyjaciółki i tylnej ściany Fisher Hall. Spoglądając na wysoki ceglany

budynek, jarzący się licznymi światłami, nie mogę nie wspominać słów Magdy - tego żartu o
Elizabeth i Robercie, które skończyły ze sobą, odkrywszy, że seks jest mocno

przereklamowany. Bobby była przedtem dziewicą... A przynajmniej według swojej
współlokatorki. I wydaje się prawdopodobne, że Elizabeth Kellog też.

Czy to jest to? Ogniwo łączące obie dziewczyny? Czy ktoś morduje dziewice z Fisher

Hall?

A może obejrzałam za dużo odcinków CSI?
Patty i Frank pojawiają się tuż po północy, żeby odebrać swoją progeniturę. Przekazuję

im dziecko przy drzwiach frontowych. Zasnął w czasie emisji Jordan.

- Jak się zachowywał? - pyta Patty.

- Idealnie, jak zwykle - odpowiadam.
- Może przy tobie - mówi z cichym parsknięciem, poprawiając śpiące dziecko w

ramionach. Frank czeka w limuzynie na dole. - Tak świetnie dajesz sobie z nim radę.
Powinnaś któregoś dnia sprawić sobie własne.

- Może jeszcze pokręć tym nożem w ranie - mówię.
- Przepraszam - odpowiada Patty. - Uwielbiam, kiedy opiekujesz się naszym małym, ale

czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że nigdy nam nie odmawiasz? Bo nigdy nie masz innych
planów na wieczór. Heather, musisz trochę bywać w świecie. I nie chodzi mi tylko o twoją

muzykę. Musisz spróbować kogoś poznać.

- Spotykam mnóstwo ludzi - bronię się.

- Chodzi mi o kogoś, kto nie jest studentem pierwszego roku Uniwersytetu

Nowojorskiego.

- Tak. No cóż, łatwo ci krytykować. Masz idealnego męża. Nie wiesz, jak wygląda

prawdziwy świat. Myślisz, że Jordan należał do chorych wyjątków? Patty, to jest norma.

background image

- To nieprawda - mówi Patty. - Znajdziesz kogoś. Tylko nie możesz bać się ryzykować.
O czym ona mówi? Nic innego nie robię, tylko ryzykuję. Usiłuję powstrzymać

psychopatę przed ponownym morderstwem. Czy to nie wystarczy? Czy muszę też mieć na
palcu obrączkę?

Niektórych ludzi nic nigdy nie zadowoli.

background image

12

Jestem tajnym agentem

I obserwuje twoje serce
Mój noktowizor widzi

Z twoich sekretów szydzi

Och, dobrze radzę
Lepiej uciekaj

Bo kiedy skończę
Skradnę ci serce

Jeśli będziesz zwlekał

Skradnę ci serce

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka:. O'Brien/Henke

Z albumu: Zabiorę ci serce

Cartwright Records

Żebym nie wiem jak usiłowała się otrząsnąć, ta myśl nie opuszcza mnie przez cały

weekend. Dziewice z Fisher Hall.

Wiem, że to brzmi idiotycznie. Ale i tak wciąż o tym myślę.
Może Patty miała rację i dzieciaki z akademika - to znaczy z domu studenckiego -

zajmują w moim sercu miejsce, które powinna zajmować miłość do moich własnych dzieci. To
znaczy gdybym je miała. Bo nie umiem przestać się martwić.

Nie, żeby w tym budynku zostało jeszcze wiele dziewic - tak się składa, że z racji

swojego stanowiska wiem, co mówię. Odkąd zastąpiłam całuski Hersheya w słoju na słodycze

na moim biurku pakowanymi indywidualnie trojanami, zdarza się, że dzieciaki wpadają do
mojego gabinetu o dziewiątej rano, jeszcze w piżamach -jeśli wydaje się wam, że dziewiąta

rano według uniwersyteckich standardów to za wczesna pora na seks, to nigdy nie byliście na
studiach - i bez słowa wyjaśnienia wybierają je ze słoja.

Żadnego zażenowania. Żadnego tłumaczenia się. Za to kiedy kończą się trojany i przez

dzień czy dwa słój stoi pusty, zanim nie pobiorę zapasu prezerwatyw z ośrodka zdrowia,

pozwólcie, że wam to powiem - nieźle się nasłucham. Dzieciaki z miejsca na mnie napadają:

background image

- Hej! Gdzie są kondomy?! Skończyły się kondomy?! I co ja mam teraz zrobić?
W każdym razie jestem całkiem dobrze poinformowana i wiem, kto w tym budynku

nieźle sobie używa.

I pozwólcie, że wam to powiem, mnóstwo ludzi sobie używa. W Fisher Hall wcale nie

zostało aż tak wiele dziewic.

Ale pewnemu facetowi udało się w jakiś sposób znaleźć dwie z nich i je zabić.

Nie mogłam pozwolić, żeby jeszcze jakieś kolejne dziewczyny zginęły. Ale jak ja miałam

powstrzymać powtórkę z tych wydarzeń, skoro w ogóle nie wiedziałam, kim ten facet jest? W

budynku mieszkało trzech Marków i ani jednego Todda, chociaż znalazł się jakiś Tad. Jeden z
tych trzech Marków był czarny (mieszkał na piętrze Jessiki - zadzwoniłam i ją o niego spy-

tałam), a drugi to Koreańczyk, co obu skreślało z listy, skoro Lakeisha twierdziła stanowczo, że
facet jest biały. Tad był w tak oczywisty sposób gejem, że wyjąkałam tylko jakieś przeprosiny i

powiedziałam, że to pomyłka, kiedy odebrał mój telefon.

Trzeci Mark pojechał do domu na weekend, tak powiedział jego współlokator. Jednak

według opiekuna tego piętra Mark miał zaledwie metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, trudno go
było zatem uznać za wysokiego.

Chyba można powiedzieć, że śledztwo - jakiekolwiek by było - utknęło w martwym

punkcie.

A ponieważ Coopera przez cały weekend nie widziałam, raczej nie mogłam zasięgnąć w

tej sprawie jego profesjonalnej opinii. Nie jestem pewna, czy się przede mną ukrywał, czy

zajęty był pracą, czy zajęty, no cóż, czymś innym. Odkąd się wprowadziłam, u Coopera ani
razu nikt nie nocował - co dla niego, przynajmniej o ile można wierzyć Jordanowi,

stanowiłoby rekordowy okres abstynencji. Biorąc jednak pod uwagę, jak często znikał z domu
na całe dnie, mogłam tylko założyć, że koczuje u swojej aktualnej flamy -kimkolwiek była.

To nawet bardzo do niego podobne. No, wiecie, że nie kłuje mnie w oczy tym, że nieźle

sobie używa, skoro ja tak ewidentnie seksu nie uprawiam.

Mimo to coraz trudniej było mi doceniać tę jego uprzejmość, w miarę jak weekend

upływał, a ja nadal ani na krok nie zbliżałam się do odkrycia, kto zabija dziewice z Fisher Hall.

O ile, hm, ktoś rzeczywiście to robi.

I może dlatego, kiedy poniedziałkowy poranek wreszcie się zbliża, jestem w biurze

pierwsza (już trawiąc kawę z mlekiem i rogalika) i głęboko pogrążona w lekturze papierów
Roberty Pace.

Teczka Roberty jest zadziwiająco podobna do teczki Elizabeth, chociaż obie dziewczyny

pochodziły z przeciwległych krańców kraju - Roberta była z Seattle. Ale obie miały

background image

nadopiekuńcze matki. Matka Roberty dzwoniła do Rachel z sugestią, że Roberta powinna mieć
inną współlokatorkę.

Go mnie dziwi. Jak ktoś mógłby nie lubić Lakeishy?
Ale zgodnie z „raportem z rozmowy” - jaki zawsze musimy wypełniać -kiedy Rachel

poruszyła tę kwestię z Robertą, okazało się, że to pani Pace, a nie jej córka, miała problem z
Lakeisha. „Nie o to chodzi, że ja mam coś przeciwko czarnym osobom”, powiedziała pani Pace

do Rachel, zgodnie z raportem, „Ja po prostu nie chcę, żeby moja córka musiała zjedna z nich
mieszkać”.

Odkryłam, że właśnie z tego typu problemami mają na co dzień do czynienia

pracownicy administracji szkolnictwa wyższego. Na szczęście zwykle problem stwarzają

rodzice studentów, a nie sami studenci.

A na nieszczęście takie osoby jak pani Pace, no cóż, wciąż się zdarzają.

Zmuszam się do dalszej lektury. Zgodnie z raportem, Rachel zadzwoniła i zaprosiła

Robertę do siebie, do biura, i zapytała, czy chce zmienić pokój, tak jak to sugerowała jej matka.

Roberta powiedziała, że nie, bo lubi Lakeishę. Rachel notuje potem, że pozwoliła Robercie
wracać do siebie i oddzwoniła do jej matki, udzielając standardowej w takich przypadkach

odpowiedzi - „Spora część uniwersyteckiej edukacji ma miejsce poza salą wykładową, gdzie
nasi studenci wchodzą w odmienne środowiska kulturowe i zapoznają się z odmiennymi

stylami życia. Tu, na Uniwersytecie Nowojorskim, robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby
promować świadomość społeczno-kulturowej różnorodności. Czy nie chce pani, aby pani syn/

córka miał/a okazję nauczyć się współistnieć z osobami ze wszelkich środowisk, z jakimi może
w późniejszym czasie mieć kontakt w pracy zawodowej?”

A potem Rachel powiedziała pani Pace, że Roberta nie zmieni pokoju.
I to wszystko. To była jedyna informacja w teczce Roberty. Jedyny znak, że miała

jakiekolwiek problemy z dostosowaniem się do akademickiego życia.

Poza tym, oczywiście, że potem zginęła.

Słyszę dzwonek windy, a po chwili na marmurowej posadzce za drzwiami naszego biura

słyszę klikanie obcasów Rachel. Sekundę później staje w drzwiach, z parującym kubkiem

kawy, który sobie zniosła na dół ze swojego mieszkania. W drugiej ręce trzyma poranne
wydanie „Timesa”. Wydaje się zaskoczona, widząc mnie przy biurku tak wcześnie rano.

Chociaż idę do pracy dwie minuty, zawsze się spóźniam przynajmniej pięć.

- O rany boskie! - mówi Rachel z taką miną, jakby mój widok ją ucieszył. - Ależ dzisiaj

jesteś rannym ptaszkiem! Miałaś miły weekend?

- Tak - odpowiadam, zamykając teczkę Roberty i tak jakoś ukradkiem chowając ją

background image

między papierami na swoim biurku.

Nie, żebym nie miała pełnego prawa czytać tych akt. Tylko czuję jakiś opór przed

podzieleniem się z Rachel swoimi podejrzeniami - co do spychania dziewczyn do szybu i tak
dalej. Bo ściśle rzecz biorąc, chyba powinnam była coś wspomnieć o tym kluczu, a

przynajmniej o prezerwatywie, i o tym, że obie dziewczyny niedawno poznały jakiegoś faceta...

No tak, ale z drugiej strony, jeśli Cooper ma rację? Jeśli Elizabeth i Roberta naprawdę

zginęły w wypadkach, a ja robię z tego jakiś wielki smród, twierdząc, że zostały zamordowane?
Czy Rachel nie zaznaczy potem w mojej ocenie pracowniczej, że cierpię na paranoiczne

urojenia? Czy coś takiego mogłoby źle wpłynąć na ocenę po moim sześciomiesięcznym okresie
próbnym? Czy mogliby mnie za to zwolnić z pracy, tak jak Justine - chociaż naprawdę

trzymałam ręce z daleka od wszelkich grzejników olejowych?

Nie mam zamiaru brać na siebie takiego ryzyka. Decyduję się zachować swoje

podejrzenia w tajemnicy.

- W sumie tak - odpowiadam na pytanie Rachel o mój weekend. Bo poza

wydzwanianiem w poszukiwaniu Marków i Toddów, nie robiłam nic, tylko chodziłam na
spacery z Lucy, oglądałam telewizję i bawiłam się swoją gitarą. Zupełnie nie ma się czym

chwalić. - A ty?

- Okropny- odpowiada Rachel, potrząsając głową. Chociaż jak na kogoś, kto miał taki

okropny weekend, wygląda naprawdę świetnie. Ma na sobie nową garsonkę, bardzo dobrze
skrojoną. Czerń podkreśla śnieżnobiały odcień jej cery i jeszcze pogłębia kasztanowy kolor

włosów. - Przyjechali rodzice Roberty - ciągnie Rachel - żeby odebrać jej rzeczy. To był po
prostu koszmar. Ci biedni ludzie. Tak mi ich żal.

- Tak - mówię. - To musiało być straszne. Zaczyna dzwonić telefon na biurku Rachel.
- Och, cześć, Stan - mówi, odebrawszy. - Och, bardzo ci dziękuję, ale naprawdę nic mi

nie jest. Tak, to rzeczywiście było okropne...

Stan! A więc Rachel i doktor Jessup są już na ty. No cóż, chyba kiedy parę dzieciaków z

twojego akademika - o, przepraszam, domu studenckiego-umiera, automatycznie zbliżasz się z
szefem swojego działu.

Zaczynam przeglądać notatki, które zostawili mi na biurku praktykanci po weekendzie.

W sumie jestem w stanie uporać się z listą płac, budżetem, wszelkimi zawiadomieniami, jakie

należy wypisać i wydrukować, i planem dyżurów w recepcji do jedenastej rano. Potem resztę
dnia mam dla siebie i mogę do woli grzebać w sieci, plotkować z Magdą albo z Patty lub

usiłować odkryć, kto morduje dziewczyny w moim miejscu pracy, i tak się składa, że już
postanowiłam właśnie w ten sposób spędzić ten poniedziałek.

background image

Tylko jeszcze nie do końca wymyśliłam, jak to odkryć.
Właśnie kończą listę płac, kiedy w polu mojego widzenia pojawia się para adidasów

Nike. Podnoszę głowę, spodziewając się zobaczyć któregoś z koszykarzy - mam nadzieję, że
tym razem skarga będzie choć w połowie odczytywania.

Kogo jednak widzę? Coopera.
- Cześć - mówi.

Czy to moja wina, że serce wykonuje mi salto w klatce piersiowej? Przecież nie

widziałam Coopera już jakiś czas. Prawie siedemdziesiąt dwie godziny. Poza tym, rozumiecie,

jestem totalnie spragniona mężczyzny. To na pewno dlatego nie potrafię oderwać oczu od
dżinsów, które ma na sobie, białych wszędzie tam, gdzie dżins się przetarł, na przykład na

kolanach i w różnych innych interesujących miejscach.

Ma też pod znoszoną skórzaną kurtką niebieską koszulę - dokładnie w tym samym

odcieniu co jego otoczone drobnymi zmarszczkami oczy.

- C-c... - To jedyny dźwięk, który się wydostał z mojego gardła, a wszystko przez te

dżinsy... I przez to, że jestem kompletną nieudacznicą, totalnie w nim zakochaną.

Patrzę, jak spod ramienia wyciąga gazetę, rozkładają i umieszcza przede mną.

- C-c...? - mówię znowu. A przynajmniej tak to brzmi w moich uszach.
- Chciałem sprawdzić, czy już wiesz - mówi Cooper. - Rozumiesz, zanim zacznie do

ciebie dzwonić „US Weekly”, żebyś nie była zaskoczona.

Opuszczam wzrok na gazetę. To „New York Post”. Na pierwszej stronie jest wielka

fotografia mojego byłego narzeczonego i Tani Tracę, którzy jedzą kolację w jakiejś knajpce na
świeżym powietrzu w SoHo. Pod zdjęciem są słowa wydrukowane czcionką wielkości co

najmniej osiemnastu punktów:

ZARĘCZYNY!

background image

13

No cóż. Długo mu to nie zajęło. Biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy razem zaledwie od

ilu? Czterech miesięcy? Może pięciu?

- C-c... - Wydaje się, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie innego dźwięku.

- Tak - mówi Cooper. - Myślałem, że właśnie to powiesz.
Siedzę tam i gapię się na zdjęcie pierścionka Tani. Wygląda zupełnie jak mój

pierścionek. Ten, który zerwałam z palca i rzuciłam w nich, złapanych na gorącym uczynku w
naszej sypialni.

Ale to nie może być ten sam pierścionek. Jordan jest podły, ale nie aż tak podły.
Otwieram gazetę i zaglądam na stronę, na której jest artykuł.

Proszę bardzo. Nie tylko się zaręczyli. Poza tym jadą razem w trasę.
- W porządku? - pyta Cooper.

- Tak - odpowiadam zadowolona, że wróciła mi zdolność wypowiadania czegoś więcej

niż tylko „G-c”.

- Jeśli to dla ciebie jakaś pociecha - mówi - to jej nowy singiel spadł z listy TRL.
Wolę nie pytać Coopera, od kiedy to ogląda Total Request Live. Zamiast tego mówię:

- Zdejmują teledyski, które były już na liście za długo. To znaczy, że piosenka jest

naprawdę ciągle bardzo popularna.

- Och.
Cooper rozgląda się, najwyraźniej szukając innego tematu do rozmowy. Moje biuro

stanowi coś w rodzaju poczekalni przed gabinetem Rachel, który oddzielony jest taką wielce
uroczą metalową kratą. Od chwili zatrudnienia staram się namówić dział techniczny, żeby ją

zastąpił czymś innym. Na razie udekorowałam swoją część biura reprodukcjami Moneta i
chociaż Rachel chciała zastąpić nenufary plakatami na temat gwałtów na randkach i wspie-

rania rozwoju społeczności lokalnych, nie ustąpiłam.

Kiedyś przeczytałam w jakimś piśmie, że Monet działa kojąco. To dlatego tyle jego prac

widuje się w poczekalniach u lekarza.

- Ładnie tu - mówi Cooper. A potem jego wzrok pada na słój z prezerwatywami na

moim biurku.

Czuję, że oblewam się szkarłatem.

Rachel wybiera właśnie ten moment, żeby odłożyć słuchawkę i wychylając się ze

swojego gabinetu, spytać:

- Czy mogę w czymś pomóc?

background image

A kiedy widzi, że nasz biurowy gość jest męskiego rodzaju, ma ponad metr

osiemdziesiąt i nie przekroczył czterdziestki - nie wspominając już o tym, że jest totalnie

seksowny - dodaje zupełnie innym tonem:

- Och, witam.

- Dzień dobry - odpowiada grzecznie Cooper. Cooper jest zawsze grzeczny dla

wszystkich, pomijając członków własnej najbliższej rodziny. - Pani to pewnie Rachel. Ja

jestem Cooper Cartwright.

- Miło mi pana poznać - mówi Rachel. Potrząsa ręką Coopera i uśmiecha się anielsko. -

Cooper... Cooper... Ach, tak! Cooper! Przyjaciel Heather. Wiele mi o panu opowiadała.

Cooper zerka w moją stronę, a jego niebieskie oczy skrzą się bardziej niż zwykle.

- Doprawdy?
Chciałabym, żeby podłoga się pode mną rozstąpiła i pochłonęła mnie. Usiłuję sobie

przypomnieć, czyja kiedykolwiek opowiadałam coś Rachel o Cooperze. To znaczy poza tym, że
wynajmuję u niego mieszkanie. Bo jeśli powiedziałam, że Cooper to mój idealny kandydat na

faceta i że czasami fantazjuję o zdarciu z niego wszystkich ubrań zębami? Czasem mówię takie
rzeczy, kiedy zjem za wiele pączków Krispy Kreme i wypiję za dużo kofeiny.

Ale Rachel mówi tylko, że „przypuszcza, że słyszał o naszych kłopotach”.
Cooper kiwa głową.

- Owszem.
Rachel znów się uśmiecha, tym razem nieco mniej anielsko. Widzę, że w myślach z

pewnością oblicza, ile jest wart zegarek Coopera - on nosi jeden z tych grubych, plastikowych
zegarków z mnóstwem gadżetów - i stwierdza, że ten facet nie może być wart sto tysięcy

rocznie.

Gdyby tylko wiedziała.

Potem telefon na jej biurku znów dzwoni, a ona idzie go odebrać.
- Dzień dobry, Fisher Hall. Mówi Rachel. W czym mogę pomóc? Cooper, patrząc na

mnie, unosi brwi, a ja przypominam sobie nagle, co mówiła Magda, że Rachel jest w jego
typie.

Nie! To niesprawiedliwe! Rachel jest w typie wszystkich! No tak, bo jest atrakcyjna i

wysportowana, i odnosi sukcesy, i chodziła do Yale, i udziela się społecznie. A co ze mną? Co z

takimi dziewczynami jak ja, które są po prostu tylko... no cóż, miłe? Co z miłymi
dziewczynami? Jak my mamy konkurować z tymi wszystkimi kompetentnymi,

wysportowanymi, kąpiącymi się pod prysznicem dziewczynami, z tymi ich dyplomami i palm
pilotami, i ich maleńkimi, chudymi tyłkami?

background image

Zanim jednak zdążyłam powiedzieć w myśli cokolwiek na obronę własnej figury, jeden

z pracowników technicznych wpada do środka.

- Hajdar! - woła Julio, wymachując rękoma. To mały facecik w brązowym

kombinezonie, który bez żadnego proszenia codziennie czyści szczoteczką do zębów brązową

statuę Pana stojącą w holu.

- Hajdar, ten chłopak znów to robi! Patrzę na niego.

- Chodzi ci o Gavina?
- Si.

Zerkam na Rachel. Słodko grucha do telefonu:
- Ależ, panie rektorze, proszę się o mnie nie martwić. To studentom należy się teraz

troska...

Wzdycham z rezygnacją, odsuwam krzesło i wstaję. Będę po prostu musiała zmierzyć

się z tą prostą prawdą, że kiedy chodzi o Coopera, zawsze wypadam jak największa idiotka na
świecie.

I nic na to nie mogę poradzić.
- Zajmę się tym - mówię.

Julio zerka na Coopera i nadal wymachując rękoma, pyta nerwowo:
- Chcesz, żebym z tobą poszedł, Hajdar?

- O co chodzi? - pyta podejrzliwie Cooper. - Co się dzieje?
- Nic - odpowiadam. - Dzięki, że tu zajrzałeś. Muszę już iść.

- Dokąd? - chce wiedzieć Cooper.
- Muszę się po prostu jedną rzeczą zająć. Do zobaczenia później.

A potem wybiegam z gabinetu i kieruję się w stronę windy technicznej, która

zarezerwowana jest wyłącznie dla personelu i ma za drzwiami taką metalową kratę

uniemożliwiającą dostęp studentom...

Tylko ja wiem, którą dźwignię nacisnąć, żeby odsunąć kratę. Teraz ją naciskam, a

potem odwracam się i mówię do Julia:

- No to pomykamy.

Ale okazuje się, że nie Julio poszedł za mną, tylko Cooper.
- Heather - mówi, a minę ma rozzłoszczoną. - O co tu w ogóle chodzi?

- Gdzie Julio? - stękam.
- Nie wiem - mówi Cooper. - Chyba tam, w biurze. Dokąd jedziesz?

Z wnętrza szybu windy dobiegają wrzaski. Dlaczego ja? Boże, dlaczego ja?
Ale nic nie mogę na to poradzić. W końcu to moja praca. I potem będzie dla mnie

background image

oznaczała dyplom z medycyny za darmo, jeśli tylko uda mi się tu wytrwać.

- Umiesz obsługiwać windę techniczną? - pytam Coopera. Patrzy na mnie, jeszcze

bardziej rozzłoszczony.

- Chyba jakoś sobie poradzę.

Kolejna seria wrzasków z wnętrza szybu.
- Okay - mówię. -»Jedziemy.

Cooper, z miną teraz tyleż zaciekawioną, co zirytowaną, wchodzi za mną do środka,

schylając głowę, żeby nie uderzyć Się o niską ościeżnicę, a ja zamykam kratę i szarpię za

dźwignię napędu. Kiedy winda ze zgrzytaniem rusza w górę, opieram stopę na bocznej
barierce i podciągam się, chwytając za krawędzie szerokiego otworu w dachu windy, gdzie

usunięto płyty sufitowe. Przez ten otwór widać kable i nagie cegły szybu, a wysoko nad nami
plamy jasnego światła, tam gdzie słońce prześwituje przez świetliki przeciwpożarowe.

Ciekawość Coopera szybko znika i zostaje wyłącznie irytacja.
- Co ty, do diabła, robisz? - mówi.

- Nie martw się - odpowiadam. - Już mam wprawę.
Ramiona przełożyłam przez otwór W dachu i teraz kolejnym podciągnięciem udaje mi

się przesunąć przez otwór także biodra.

A potem muszę chwilę odpocząć. BO jak dla takiej dziewczyny jak ja, to jest mnóstwo

podciągania.

- To tym się zajmujesz całymi dniami? --pyta ostro Cooper stojący pode mną. - A gdzie

w twoim spisie obowiązków służbowych stoi, że jesteś odpowiedzialna za uganianie się za
surferami windowymi?

- Nigdzie tego nie ma - odpowiadam, spoglądając na niego między moimi kolanami.

Ciemne mury szybu wind migają wokół mnie jak wóda, kiedy się pniemy w górę. - Ktoś to

musi robić. - A jeśli ja tego nie zrobię, to jak w ogóle uda mi się zaliczyć ten sześciomiesięczny
okres próbny? - Na którym piętrze jesteśmy?

Cooper zerka przez kratę na numery wymalowane od wewnętrznej strony drzwi.
- Na dziewiątym - odpowiada. - Wiesz, poślizgniesz się i możesz skończyć jak te

dziewczyny, Heather.

- Wiem - mówię. - Właśnie dlatego muszę ich powstrzymać. Ktoś może sobie zrobić

krzywdę.

Cooper mówi pod nosem coś, co brzmi jak przekleństwo... Dziwne, bo on rzadko

przeklina.

Jeszcze jedno piętro i boczne ściany kończą się, odsłaniając widok na szyby pozostałych

background image

wind akademika. Jedna z wind czeka na dziesiątym, a wyciągając szyję w górę, dostrzegam
drugą, mniej więcej pięć pięter wyżej.

Wrzaski robią się głośniejsze.
Dokładnie wtedy winda numer 2 zaczyna zjeżdżać w dół i widzę na jej dachu, wśród

kabli i pustych butelek po piwie Colt.45, Gavina McGorena, studenta drugiego roku
filmoznawstwa, zagorzałego fana Matriksa i notorycznego surfera windowego.

- Gavin! - wrzeszczę, kiedy winda nas mija. W przeciwieństwie do mnie on stoi prosto i

szykuje się do skoku na dach jadącej w górę windy numer 1. -Złaź stamtąd natychmiast!

Gavin rzuca mi zaskoczone spojrzenie, a potem jęczy, kiedy rozpoznaje mnie wśród

tych wszystkich kabli. Widzę kilka par rąk i nóg, kiedy kumple, z którymi surfuje, wskakują do

kabiny przez otwór w dachu, żebym nie mogła ich zidentyfikować.

- O cholera - mówi Gavin, bo nie był dość szybki i nie udało mu się uciec. -Nalot!

- Po tym nalocie będziesz spał dzisiaj w nocy w parku - odgrażam się, chociaż nikt

jeszcze nigdy nie został wywalony z naszego akademika za surfowanie na windach... A

przynajmniej do tej pory. Kto wie, w świetle ostatnich wydarzeń, może zarząd zdobędzie się na
stanowczość? Trzeba zrobić coś naprawdę złego, na przykład rzucić tasakiem do mięsa w

opiekuna piętra, jak to zrobił w zeszłym roku pewien student, żeby zostać poproszonym o
opuszczenie budynku.

A nawet wtedy chłopakowi pozwolono wrócić na początku kolejnego roku

akademickiego, kiedy dostarczył zaświadczenie, że przez całe wakacje chodził na terapię.

- Cholera jasna! - wrzeszczy Gavin w głąb szybu, ale ja się tym nie przejmuję. Bo to

tylko Gavin.

- Uważasz, że to zabawne? - pytam go. - Wiesz, że dwie dziewczyny zginęły w ciągu

ostatnich dwóch tygodni. A ty tak jakoś po prostu obudziłeś się dziś rano i uznałeś, że i tak

sobie jednak pojeździsz?

- To były amatorki - mówi Gavin. - Wiesz, że ja mam już wyrobioną renomę, Heather.

- Wiem, że jesteś palantem - odpowiadam. -I przestań mi tu ględzić, jakbyś urodził się

w Bed- Sty na Brooklynie, bo wszyscy wiedzą, że jesteś z Nantucket. A teraz złaź. I jeśli nie

zastanę cię w biurze Rachel, kiedy zjadę na dół, zmienię zamki w twoich drzwiach i
skonfiskuję ci wszystkie rzeczy!

- Cholera! - Gavin znika w otworze w dachu windy i zamyka go za sobą płytą sufitową.
Winda numer 2 rozpoczyna długi zjazd na parter, a ja siedzę jeszcze przez jakąś minutę,

rozkoszując się ciemnością i ciszą. Naprawdę lubię te szyby wind. To najspokojniejsze miejsce
w całym akademiku - to znaczy domu studenckim.

background image

A przynajmniej kiedy nie zabijają się w nich ludzie.
Kiedy złażę na dół - a żaden sędzia nie dałby mi dziesiątki za ten występ -Cooper stoi w

kącie kabiny z ramionami zaplecionymi na szerokiej piersi i krzywi się z dezaprobatą.

- Co to było? - pyta, kiedy sięgam po dźwignię i sprowadzam nas znów na parter.

- To tylko Gavin - wyjaśniam. - Ciągle to robi.
- Chyba nie mówisz poważnie. - Cooper złości się nie na żarty. - Zrobiłaś to specjalnie.

Żeby mi pokazać, jak naprawdę wygląda surfer windowy i jak bardzo te dwie zmarłe
dziewczyny nie pasują do tego wizerunku.

Piorunuję go wzrokiem.
- Okay, jasne - mówię. - Uważasz, że cały ten numer z Gavinem sobie zaplanowałam?

Uważasz, że wiedziałam z góry, że przyjdziesz, żeby podetkać mi pod nos informację o
zaręczynach mojego byłego, więc zadzwoniłam do Gavina i powiedziałam mu: „Słuchaj stary,

może byś się przejechał na dwójce, a ja pojawię się i cię przyskrzynię, żeby pokazać mojemu
kumplowi Cooperowi, na czym polega prawdziwy surfing windowy?”

Cooper jest chyba nieco zaskoczony... Ale nie z tego powodu, co mi się wydaje.
- Ja nie przyszedłem, żeby podetkać ci to pod nos - mówi. - Chciałem się upewnić, że

zobaczysz artykuł, zanim jakiś reportarzyna ze „Star” cię zaskoczy.

Zdając sobie sprawę, że może byłam nieco za ostra, odpowiadam:

- Och, tak. Mówiłeś.
- Tak - mówi Cooper. - Mówiłem. A więc? Często to robisz? Często włazisz na dach

windy?

- Nie włażę, tylko sobie siadam - mówię. - I robię to tylko wtedy, kiedy ktoś zawiadomi

o jakichś odgłosach z szybu. I to kolejny powód, dla którego śmierć Elizabeth i Roberty jest
taka dziwna. Bo nikt nie zawiadamiał, że coś słychać. No cóż, póki Roberta nie spadła...

- I to ty musisz się za nimi uganiać? - pyta Cooper. - Jeśli ktoś coś usłyszy?
- No cóż, nie możemy o to prosić żadnego z praktykantów. To studenci. A personel

techniczny nie ma tego w układzie zbiorowym pracy.

- A w twojej umowie o pracę jest taki obowiązek?

- Ja nie należę do żadnego związku zawodowego - przypominam mu. Cały czas

zastanawiam się, do czego on zmierza. Czy faktycznie się o mnie martwi? A jeśli tak, to czy

martwi się wyłącznie jako przyjaciel? Czy może jest w tym coś więcej? Czy on teraz zaciągnie
hamulec windy i porwie mnie w ramiona, i szepnie mi chropawym głosem, że mnie kocha i że

krew mu krzepnie w żyłach na samą myśl, że może mi się stać coś złego?

- Heather, możesz się poważnie zranić albo wręcz zginąć - mówi, dając mi wyraźnie do

background image

zrozumienia, że porywanie mnie w ramiona nie nastąpi. -Jak mogłaś... - A potem jego
niebieskie oczy zwężają się w szparki i przygląda mi się przez te szparki. - Zaczekaj. Ty to

lubisz.

Gapię się na niego.

- Co?
Tak, jasne, to ja. Panna Gotowa do Powrotu na Scenę.

- Podoba ci się to. - Kręci głową z oszołomionym wyrazem twarzy. - Przed chwilą

naprawdę dobrze się bawiłaś, prawda?

Wzruszam ramionami, bo nie jestem pewna, o co mu chodzi.
- To mniej nudne niż robienie listy płac - mówię.

- Podoba ci się to - ciągnie, jakbym w ogóle się nie odzywała - bo brakuje ci tego

dreszczyku, kiedy stajesz przed tysiącami dzieciaków na scenie i wyśpiewujesz na całe gardło.

Gapię się na niego jeszcze przez sekundę czy dwie. A potem wybucham śmiechem.
- O mój Boże -udaje mi się wykrztusić między jednym parsknięciem a drugim. - Ty to

na poważnie?

Ale widzę z jego miny, że on faktycznie mówi serio.

- Śmiej się, ile chcesz - mówi. - Nie cierpiałaś śpiewać tego badziewia, które ci wciskała

wytwórnia, ale lubisz występować. Nie próbuj zaprzeczać. To ci daje wielką frajdę. - Jego

zmrużone oczy śmieją się do mnie. - To o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Siedzenie
morderców i uganianie się za surferami windowymi. Brak ci tego dreszczyku.

Przestaję się śmiać i znów czuję, że robi mi się gorąco. Nie wiem, o czym on mówi.
No cóż, owszem, może jednak wiem. To prawda, że nie jestem jedną z tych osób, które

paraliżuje trema na samą myśl o publicznym występie przed tłumem. Poproście mnie, żebym
porozmawiała z trzydziestoma różnymi osobami w czasie koktajl party, a równie dobrze

możecie mnie poprosić o przeprowadzenie twierdzenia Pitagorasa. Ale dajcie mi piosenkę i
postawcie przed mikrofonem? Nie ma problemu. W sumie nawet...

No cóż, w pewnym sensie to lubię. Nawet bardzo.
A czy za tym tęsknią? Może trochę. Ale nie na tyle, żeby do tego wracać. Och, nie. Nie

wrócę.

Chyba że na moich własnych warunkach.

- To nie dlatego poszłam po Gavina - tłumaczę. Bo naprawdę nie widzę związku.

Uganianie się za surferami windowymi w niczym nie przypomina występowania przed trzema

tysiącami wrzeszczących dzieciaków w wieku dziesięciu, dwunastu lat. W niczym. Poza tym,
czy nie Wystarczy mi codzienna psychoanaliza ze strony Sarah? Czy ja naprawdę potrzebuję

background image

jej jeszcze i od Coopera? - On mógł się tam na górze zabić...

- Ty mogłaś się tam na górze zabić.

- Nieprawda - sprzeciwiam się swoim najbardziej rozsądnym głosem. -Jestem bardzo

ostrożna. A jeśli chodzi o... jak to nazwałeś? Siedzenie morderców? Mówiłam ci. Nie wierzę, że

te dziewczyny były.

- Heather... - Kręci głową. - Dlaczego po prostu nie zadzwonisz do swojego agenta i nie

poprosisz, żeby ci gdzieś załatwił jakiś występ?

Szczęka mi opada.

- Co? O czym ty mówisz?
- To oczywiste, że znów chcesz występować. Szanuję to, że chcesz zdobyć dyplom, ale

studia nie są dla wszystkich, wiesz.

- Ale... - W głowie mi się nie mieści to, co słyszę. Mój oddział szpitalny! Moja Nagroda

Nobla! Moja randka z Cooperem! Nasza wspólna agencja detektywistyczna i trójka dzieci:
Jack, Emily i mała Charlotta!

- Ja... Ja nie mogę! - wołam. A pętem czepiam się swojej dyżurnej wymówki: - Nie mam

tylu piosenek, żeby starczyło na występ.

- Prawie bym ci uwierzył... - mówi Cooper, nie odrywając wzroku od numerów pięter

przelatujących w szaleńczym tempie: 14, 12, 11...

- O co... o co ci chodzi? -jąkam się i nagle robi mi się zimno. A więc to prawda. On

faktycznie słyszy, kiedy gram. On to słyszy!

Ale tym razem to Cooper ma spłoszoną minę. Chyba żałuje, że się w ogóle odezwał.
- Nieważne - mówi. - Zapomnij, co powiedziałem.

- Nie. Coś miałeś na myśli. - Dlaczego on się do tego po prostu nie przyzna? Nie

przyzna, że mnie słuchał?

Wiem dlaczego. Wiem dlaczego i odechciewa mi się żyć.
Bo ich nie cierpi. Moich piosenek. Słyszał je i uważa, że są beznadziejne.

- Powiedz mi, co miałeś na myśli.
- Nieważne - mówi Cooper. - Masz rację. Nie starczy ci piosenek na cały występ.

Zapomnij, że coś mówiłem. Okay?

Wagonik zatrzymuje się na parterze. Cooper szarpnięciem otwiera kratę i przytrzymuje,

żebym mogła wyjść, a minę ma nie tyle uprzejmą, ile morderczą.

Świetnie. Teraz na dodatek jest na mnie wściekły.

Stoimy w holu, a ponieważ jest jeszcze dość wcześnie rano - jak dla osiemnastolatków

przynajmniej -jesteśmy tu jedynymi osobami, pomijając Pete'a i dyżurnego. Ten pierwszy

background image

pogrążony jest w lekturze „Daily News”, a drugi z zachwytem wsłuchuje się w płytę Marylin
Mansona.

Powinnam go po prostu zapytać. Po prostu odważnie go zapytać. Przecież nie powie, że

są beznadziejne. On nie jest taki jak jego ojciec. Nie jest taki jak Jordan.

Ale nie mogę. Umiem przyjąć krytykę ojca Coopera. Umiem ją przyjąć od jego brata.

Ale od Coopera?

Nie. Dlatego, że jeśli on ich nie lubi...
O Boże, przestań się tak mazgaić i zrób to. Po prostu go zapytaj.

- Heather - mówi Cooper, przegarniając dłonią swoje ciemne włosy. -Posłuchaj. Ja po

prostu nie...

Ale zanim zdążyłam dowiedzieć się, co Cooperowi chodzi po głowie, zza rogu wychodzi

Rachel.

- Och, tu jesteście-mówi, kiedy nas zauważa. -Gavin jest w pokoju konferencyjnym.

Mam zamiar za minutę zamienić z nim parę słów. Dzięki, że kazałaś mu zejść. A przy okazji,

Heather, zastanawiałam się, czy mogłabyś poprosić kogoś z praktykantów, żeby poszedł i
porozlepiał te ulotki?

Rachel wręcza mi stos papierów. Spoglądam na nie i widzę, że to zawiadomienie o

konkursie śpiewania z playbacku, który samorząd studencki postanowił zorganizować w

Fisher Hall po kolacji.

- Początkowo nie zamierzałam im pozwolić. - Rachel czuje potrzebę tłumaczenia się

przed nami. - Wiecie, coś tak głupiego jak konkurs śpiewania z playbacku, w świetle dwóch tak
tragicznych wypadków... Ale Stan uważa, że dzieciakom przyda się coś, co odwróci ich uwagę.

Musiałam się z nim zgodzić.

Znowu Stan. No, ho! Rachel naprawdę zaczyna się kumplować z szefem.

- Nie ma sprawy - mówię.
- Właśnie szłam do stołówki po dolewkę, zanim zabiorę się do Gavina. -Rachel podnosi

swój kubek Amerykańskiego Stowarzyszenia na Rzecz Psychoterapii i Promowania Rozwoju
Osobistego. - Ktoś chce do mnie dołączyć?

Mówi to do nas obojga, ale patrzy na Coopera.
O mój Boże. Rachel właśnie zaprosiła na kawę Coopera. Mojego Coopera.

Oczywiście, ona nie wie, że to mój Cooper. Bo on nie jest moim Cooperem. A sprawy

tak się układają, że pewnie nigdy nim nie będzie...

Powiedz: nie. Usiłuję mu wysłać ten komunikat telepatycznie, zupełnie jak w Star

Treku. Powiedz, nie. Powiedz: nie. Powiedz: nie. Powiedz...

background image

- Dzięki, ale nie mogę - mówi Cooper. - Mam sporo pracy. Udało się!
Rachel uśmiecha się i mówi:

- No to może innym razem.
- Jasne - odpowiada Cooper.

A Rachel odchodzi, stukając obcasami.
Kiedy znika nam z oczu, odzywam się, w żaden sposób nie okazując, że przed sekundą

wypróbowałam na nim metodę Vulcana:

- Posłuchaj, muszę wziąć się do pracy.

Mam nadzieję, że nie wróci do tego, o czym rozmawialiśmy w windzie. Chyba nie

mogłabym tego znieść, jeszcze po tej informacji o zaręczynach Jordana. Dziewczyna może w

ciągu jednego dnia przyjąć tylko pewną liczbę ciosów, prawda?

Może Cooper jakoś to wyczuwa. A może fakt, że unikam patrzenia mu w oczy, jest jakąś

wskazówką.

W każdym razie mówi tylko:

- Dobra. To do zobaczenia później. I, Heather...
Serce zamiera mi na moment. Nie. Proszę, nie teraz. Tak blisko. Tak blisko byłam

ucieczki...

- Pierścionek - mówi. Zaraz. Co?

- Pierścionek?
- Tani.

Och! Pierścionek zaręczynowy Tani! Ten, który wygląda dokładnie tak samo jak

pierścionek, który rzuciłam Jordanowi prosto w twarz!

- Tak?
- To nie ten sam - mówi Cooper. A potem wychodzi.

background image

14

To w sumie nic dziwnego, że samorząd studencki zdecydował się zorganizować konkurs

śpiewania z playbacku w Fisher Hall. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, Uniwersytet Nowojorski
jest pełen dzieciaków, które, tak jak ja, uwielbiają występować.

I to pewnie dlatego proszą mnie, żebym została jednym z jurorów. Zaszczytna

propozycja, i chętnie ją przyjmuję. Ale nie dlatego, że potrzebuję-jak sugerował Cooper - znów

poczuć dreszczyk emocji, nie. Po prostu stwierdziłam, że jeśli mam kiedykolwiek znaleźć tego
tajemniczego Marka/Todda (o ile on w ogóle istnieje), to najlepiej w czasie jakiejś imprezy w

Fisher Hall. Ponieważ ten facet najwyraźniej mieszkał w naszym budynku.

I prawdopodobnie też tu pracuje, jak podsunął mi - kpiąco, ja wiem - detektyw

Canavan.

Wydaje mi się zupełnie niemożliwe, żeby ktoś z ludzi, z którymi pracuję, był zabójcą.

Ale jak inaczej wyjaśnić ten ewidentny dostęp do szafki z kluczami? Nie wspominając już o
tym, że obie zmarłe dziewczyny miały swoje teczki w biurze kierowniczki obiektu.

Niekoniecznie miało to coś wspólnego z faktem, że zginęły. Ale, jak by powiedziała Sarah - i
Elizabeth, i Roberta miały pewne problemy.

I te problemy odzwierciedlają się w ich papierach.
Rzecz w tym, że wszystkich piętnastu asystentów-opiekunów pięter, podobnie jak

personel techniczny, ma klucze do biura, które dzielimy z Rachel. Więc jeśli faktycznie jakiś
facet przegląda akta, szukając potencjalnych ofiar -wrażliwych, niedoświadczonych dziewczyn,

które może łatwo uwieść - to musi to być ktoś, kogo znam.

Ale kto? Kto z ludzi, których znam, mógłby być zdolny do tak okropnego czynu? Jeden z

praktykantów? Z tej piętnastki siedmiu to chłopcy, a żadnego z nich nie uważam za jakiegoś
specjalnego playboya, a co dopiero psychopatycznego mordercę. W gruncie rzeczy, zgodnie z

tradycją asystentów, wszyscy są trochę geniuszkowaci - tacy, co to rzeczywiście wierzą na sło-
wo, kiedy studenci z ich piętra twierdzą, że palą papierosy, a nie trawę. Poważnie, oni nie

potrafią wyczuć różnicy.

Poza tym wszyscy w budynku znają opiekunów pięter. Bo to oni odbębniają pogadanki

na temat bezpiecznego seksu i tak dalej. Gdyby ten Mark albo Todd był asystentem
administracyjnym, Lakeisha znałaby go z widzenia.

Jeśli chodzi o pracowników technicznych, można ich spokojnie wykluczyć. Wszyscy są

latynoskiego pochodzenia i mają po pięćdziesiątce, i tylko Julio mówi po angielsku dość

płynnie, żeby mógł go zrozumieć ktoś, kto nie zna hiszpańskiego. I wszyscy pracują w Fisher

background image

Hall od lat. Czemu akurat teraz mieliby nagle zacząć zabijać?

Wykluczywszy asystentów i pracowników technicznych, zastanawiam się nad

zatrudnionymi w akademiku kobietami. Powinnam, w ramach świadomości genderowej,
dołączyć je do swojej listy podejrzanych.

Ale żadna z nich nie zostawiłaby tej prezerwatywy w pokoju Roberty...
Niestety, jestem chyba jedyną osobą, która uważa, że to dziwne: dwie dziewczyny - obie

miały teczki w biurze kierownika i obie znalazły chłopaka w odstępie zaledwie tygodnia - nagle
zdecydowały się posurfować na windach, a potem runęły na spotkanie śmierci, a mniej więcej

w tym samym czasie zginął klucz do wind, żeby znaleźć się wkrótce po znalezieniu ciał. No,
przynajmniej jednego z ciał.

I to właśnie dlatego o siódmej wieczorem tego dnia wychodzę po cichu z domu -

Coopera nie widziałam na oczy od czasu incydentu z windą dzisiaj rano, co mi wcale nie

przeszkadza, bo szczerze mówiąc, nie wiem, co mam mu powiedzieć, kiedy faktycznie go znów
spotkam.

I pewnie także dlatego bezmyślnie wpadam prosto na Jordana Cartwrighta, który

właśnie wchodzi po frontowych schodach.

- Heather! - woła. Ma na sobie jedną z tych bufiastych koszul. Wiecie, z tych, z których

kpił sobie Seinfeld. I skórzane spodnie.

Tak. Mówię to z przykrością. Skórzane spodnie. A co gorsza, wygląda w nich naprawdę

dobrze.

- Właśnie szedłem zobaczyć, jak się masz - mówi głosem, który ocieka troską o moje

zdrowie psychiczne.

- Mam się dobrze - odpowiadam, zamykając drzwi i przekręcając klucze w zamkach. Nie

pytajcie mnie, czemu mamy tyle zamków, skoro dysponujemy też alarmem

przeciwwłamaniowym i psem, i naszym własnym, rastafariańskim programem ochrony
własności sąsiedzkiej. Ale nieważne.

- Miłego wieczoru - składa nam życzenia jeden z dilerów.
- Dziękuję- odpowiadam mu. A do Jordana mówię: - Przykro mi, naprawdę nie mam

czasu na pogawędkę. Muszę gdzieś iść.

Jordan truchta po schodach moim śladem.

- Tylko wiesz - mówi -ja nie wiem, czy już słyszałaś. O Tani i o mnie. Miałem ci

powiedzieć wtedy, ale byłaś tak wrogo nastawiona; nie chciałem, żebyś dowiadywała się w taki

sposób, Heather - ciągnie Jordan, dotrzymując mi kroku, kiedy zamaszyście ruszam
chodnikiem. - Przysięgam. Chciałem, żebyś dowiedziała się ode mnie.

background image

- Nie przejmuj się tym, Jordan - mówię. Czemu on sobie wreszcie nie pójdzie? -

Naprawdę.

- Hej! - Jeden z dilerów narkotyków blokuje nam przejście. - Czy ty nie jesteś czasem

tym gościem?

- Nie - odpowiada Jordan dilerowi. A do mnie: - Heather, zwolnij. Musimy

porozmawiać.

- Nie ma o czym rozmawiać - zapewniam go swoim najbardziej pogodnym głosem. - Nic

mi nie jest. Wszystko w porządku.

- Nic nie jest w porządku! - wybucha Jordan. - Nie mogę spokojnie patrzeć na to, że tak

cierpisz! Serce mi się kraje...

- Och, hej - mówię do dilera, który wciąż na nas patrzy. - To jest Jordan Cartwright. No

wiesz, z Easy Street.

- Koleś z Easy Street! - woła diler, wskazując na Jordana. - Wiedziałem! Hej, chłopaki! -

Zwołuje swoich kumpli. - To ten koleś z Easy Street!

- Heather! - Jordana pochłania tłumna fala amatorów autografów. - Heather!
A ja idę dalej przed siebie.

No cóż, a co innego miałabym zrobić? On się zaręczył, prawda? Zaręczył. I to nie ze

mną.

Co tu jest jeszcze do dodania? I przecież to nie tak, że mam w obecnej chwili większe

troski na głowie.

Rachel wydaje się nieco zdziwiona, kiedy widzi mnie wchodzącą przez frontowe drzwi

Fisher Hall. Stoi w holu, a oczy robią jej się jakieś takie duże.

- Heather! - woła. - A co ty tu robisz?
- Poprosili mnie, żebym sędziowała - mówię.

Z jakiegoś powodu ma taką minę, jakby jej ulżyło. Dlaczego, zaczynam rozumieć

sekundę później.

- Och, świetnie! Jeszcze jedna jurorka na konkursie! Miałam nadzieję, że Sarah i ja nie

będziemy musiały oceniać same. Bo jeśli się nie zgodzimy?

- Heather! - Przez drzwi frontowe do holu wpada Jordan.
Wszędzie dokoła nas ludzie wstrzymują oddech na jego widok. A potem rozlegają się

szepty:

- Czy to nie...? Nie, to niemożliwe. Ależ tak! Popatrz na niego!

- Heather - mówi Jordan, podchodząc. Złote naszyjniki unoszą się i opadają pod

bufiastą koszulą, kiedy sapie. - Proszę. Musimy porozmawiać.

background image

Obracam się do Rachel, która patrzy na Jordana oczami jeszcze większymi niż wtedy,

kiedy to ja weszłam do holu.

- Masz tu kolejnego sędziego - mówię do niej.
I w ten sposób Jordan i ja zasiadamy w pierwszym rzędzie, wśród mniej więcej trzystu

stołówkowych krzeseł, przed sobą mamy wyłączony grill i bar sałatkowy, a na kolanach
podkładki do pisania. Możecie sobie wyobrazić, jak trudno jest Jordanowi porozmawiać ze

mną o naszych sprawach, czego chyba rozpaczliwie pragnie.

Ale mnie to bynajmniej nie przeszkadza. Prawdę mówiąc, jestem tu tylko po to, żeby

poszukać tego tajemniczego Marka i/lub Todda, a rola sędziego trochę mi to komplikuje.

Cieszę się, że nie muszę wysłuchiwać tłumaczeń Jordana (nie rozumiem, co go

obchodzi moja opinia o nim, skoro tak jednoznacznie okazał, że nie chce mieć już ze mną do
czynienia... Może Sarah potrafiłaby to wyjaśnić).

Studenci są bardzo podekscytowani obecnością Jordana. Nie wiedzieli, że w jury

znajdzie się prawdziwa sława (ja się oczywiście nie liczę. Dzisiaj wszystko kręci się wokół

Jordana... Chociaż obawiam się, że niektórzy żartują sobie z niego, z racji tej bufiastej koszuli,
Easy Street i tak dalej). Mimo wszystko jednak osoba Jordana zdaje się podnosić prestiż

konkursu.

Uczestnicy są jakby bardziej zdenerwowani.

Przy barze sałatkowym ustawiono skomplikowany system nagłośnienia i oświetlenia i

kręcą się przy nim liczni studenci, gadając, opijając się darmowymi napojami i napychając

darmowymi chipsami. Szukam par, usiłuję wyławiać z tłumu chłopaków i dziewczyny
pogrążonych w intymnych rozmowach. Jeśli ten Mark czy Todd znów zechce uderzyć, to ma tu

do wyboru całe stado studentek pierwszego roku.

Ale widzę tylko grupki dzieciaków, chłopaków i dziewczyny, białych, Afroamerykanów,

Azjatów, pełen wybór, w luźnych dżinsach i T-shirtach, którzy wrzeszczą do siebie radośnie i
obrzucają się doritos.

Mniam. Doritos.
Sarah, siedząca koło Jordana, nie może oderwać od niego oczu. Cały czas zadaje mu

wnikliwe pytania na temat przemysłu muzycznego, te same, którymi zasypywała mnie, kiedy
się poznałyśmy. Na przykład, czy nie czuł się sprzedawczykiem, kiedy zrobił tę reklamę dla

Pepsi? I czy nie miał wrażenia, że występ na koncercie w czasie przerwy meczu Super Pucharu
przyniósł ujmę jego muzycznemu powołaniu? I w ogóle co z tym powołaniem? Czy jemu to nie

przeszkadza, że umie śpiewać, ale nie potrafi grać na jakimkolwiek instrumencie? I czy to, w
jakimś sensie, nie znaczy, że w ogóle nie jest muzykiem, a tylko tubą, w którą dmie Cartwright

background image

Records? Czy nie jest to równoznaczne z popieraniem chciwych żądnych zysku korporacji?

Do czasu kiedy światła gasną, a dyrektor naczelny domu studenckiego, Greg, wstaje,

żeby wszystkich powitać, zaczynam powoli współczuć Jordanowi.

Jako pierwsze występują trzy dziewczyny, śpiewają z playbacku najnowszą piosenkę

Christiny, z choreografią i wszystkim. W przygaszonym świetle mogę się przyglądać widowni,
nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.

Jest tu mnóstwo studentów. Prawie wszystkie krzesła są zajęte, a w stołówce mieści się

czterysta osób. Poza tym trochę ludzi stoi pod ścianami z tyłu sali, pokrzykując i klaszcząc, i

generalnie zachowując się tak jak osiemnastolatki, które po raz pierwszy wyrwały się z domu.
Siedzący obok mnie Jordan wpatruje się w naśladowniczki Christiny, kurczowo ściskając pod-

kładkę do pisania. Jak na kogoś, kto został wzięty do tej roboty z łapanki, zdaje się traktować
ją szalenie poważnie.

A może tylko udaje zainteresowanie, żeby powstrzymać Sarah od zadawania mu

dalszych pytań.

Pierwszy występ dziewczyny kończą ostrym wyrzutem bioder i w światło reflektorów

wskakuje kwartet chłopaków. Dudniące basy zaczynają wstrząsać ścianami stołówki,

odtwarzające Bye Bye 'N Sync, a mnie zaczyna się robić żal sąsiadów Fisher Hall, z których
jednym jest kościół episkopalny.

Chłopcy wykonują swój numer z poświęceniem. Choreografię opanowali po

mistrzowsku - o mało nie moczę majtek, zaśmiewając się z tej parodii.

Zauważam, że Jordan wcale się nie śmieje. Chyba nie rozumie, że chłopcy kpią sobie z

boys bandów. Całkiem na serio wystawia im oceny za oryginalność aranżacji i znajomość

tekstu utworu. Poważnie.

Zerkając znad podkładki, kiedy oceniam występ chłopaków - daję im średnie noty, bo

nie przygotowali kostiumów - zauważam wysokiego faceta, który wchodzi do stołówki, z
dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie bojówek.

W pierwszej chwili wydaje mi się, że to rektor Allington. Ale rektor nigdy nie nosi

bojówek, preferując, jak już chyba wcześniej wspominałam, białe sportowe spodnie Dockers.

Nowo przybyły jest zdecydowanie zbyt dobrze ubrany jak na naszego rektora.

Kiedy wchodzi w smugę światła padającego z automatu z colą, zdaję sobie jednak

sprawę, że to Christopher Allington, syn rektora. Więc moja pomyłka jest zrozumiała.

Nie ma w tym nic niezwykłego, że Christopher wpada do akademika. Jego rodzice

mieszkają na górze. Pewnie zszedł do stołówki zobaczyć, skąd ten cały hałas.

Ale kiedy podchodzi do studentów opierających się o ścianę i zaczyna z nimi swobodnie

background image

gawędzić, zaczynam się zastanawiać, co właściwie Christopher tu robi? Przecież jest
podyplomowym studentem prawa, nie studiów licencjackich.

Pete mówił mi kiedyś, że kiedy Allingtonowie przyjechali z jakiegoś uniwerku gdzieś w

Indianie, gdzie przedtem pracował rektor Allington, starannie unikało się wspominania o tym,

że Christopher nie zdobył wystarczającej liczby punktów na egzaminie LSAT, żeby się dostać
na Uniwersytet Nowojorski. Najwyraźniej jednak ojciec pociągnął za kilka sznurków i jakoś

przepchnął syna.

Ale z drugiej strony, jak się ma matkę alkoholiczkę i ojca, który nosi koszulkę bez

rękawów... Biedny chłopak pewnie nie odziedziczył zbyt wielu cennych darów razem z tą pulą
genetyczną Allingtonów, więc potrzebował dodatkowej pomocy.

'N Sync z łomotem kończy występ, a potem próbuje swoich sił naśladowca Elvisa. W

czasie jego interpretacji Viva Las Vegas z braku lepszego zajęcia obserwuję Christophera

Allingtona. Przechodzi przez tłum, aż wreszcie przysiada na krześle za rzędem, w którym
siedzą same dziewczyny. Wszystkie są z pierwszego roku - widać to po ich rozchichotanym

skrępowaniu. Jeszcze się nie otarły w środowisku, na co wskazują brak kolczyków,
niefarbowane włosy i ciuchy z Gap. Jedna z nich, nieco bardziej otrzaskana, obraca się na

krześle i zaczyna rozmawiać z Christopherem, który pochyla się naprzód, żeby ją lepiej słyszeć.
Dziewczyna siedząca obok niej zdecydowanie odmawia włączenia się do rozmowy i patrzy na

scenę.

Ale widać, że podsłuchuje jak najęta.

Elvis kończy występ i dostaje całkiem przyzwoite oklaski, a potem na scenę wchodzi

Marnie Villa Delgado - tak, współlokatorka Elizabeth Kellog. Publiczność witają gromkimi

oklaskami. Usiłuję nie myśleć o tym, że gratulują jej załatwienia sobie pojedynczego pokoju na
całą resztę semestru.

Marnie, w długiej blond peruce i dżinsach biodrówkach, kłania się grzecznie. A potem

zaczyna śpiewać piosenkę, która brzmi dziwnie znajomo. W pierwszej chwili nie kojarzę.

Wiem tylko, że ta piosenka wcale mi się nie podoba...

A potem do mnie dociera. Słodki miód. Piosenka, która przyniosła mi sławę. .. Dziesięć

lat temu. A i to tylko w rodzinach, które miały córki w wieku dziesięciu, dwunastu lat. Marnie
daje z siebie wszystko.

Jordan, siedząc obok mnie, rechocze ze śmiechu. Niektórzy ze studentów, znający moją

przeszłość, śmieją się razem z nim. Marnie też spogląda na mnie figlarnie, wyśpiewując: Nie

strasz mnie dietą/Wypróbuj sam/Słodkiego miodu smak.

Uśmiecham się i usiłuję nie okazywać, jak niezręcznie się czuję. Zamiast na scenę wolę

background image

patrzeć na Christophera. Nadal zagaduje dziewczyny z rzędu przed sobą. Wreszcie udało mu
się przyciągnąć uwagę tej cichutkiej, która nie jest specjalnie ładna, ale ma ciekawszą twarz

niż jej bardziej przebojowa koleżanka. Odwróciła się i nieśmiało uśmiecha się do
Christophera, podciągając kolana pod brodę i zakładając za ucho kosmyk rudawych włosów.

Na scenie Marnie potrząsa blond peruką i kręci biodrami. Publiczność bawi się

świetnie, niektórzy śmieją się do rozpuku, a ja mogę tylko mieć nadzieję, że nie jest to parodia

mojej osoby.

I to wtedy coś mnie uderza -jak grom z jasnego nieba. Uderza mnie myśl, że

Christopher Allington może być Markiem.

Albo Toddem.

background image

15

Jesteś jak tornado

Tratujesz mi serce
Jesteś jak tornado

Zawsze chciałbyś więcej

Niszczysz wszystko
Na swojej drodze

Myślisz, że będziesz
Świat się ostatni

Niczym tornado

Wszystko zmiatasz
I mnie też zniszczysz

W swojej matni

Tornado

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Dietz/Ryder

Z albumu: Skradnę ci serce

Cartwrihgt Records

Chyba można powiedzieć, że krew zastygła mi w żyłach. Okay, no niezupełnie. Ale czuję

się tak, jakby ktoś wylał mi na plecy trochę naprawdę zimnej dietetycznej coli czy coś takiego.

Nagle dłonie mi się tak pocą, że prawie nie mogę utrzymać podkładki. Serce zaczyna mi

niespokojnie walić, zupełnie jak wtedy, kiedy śpiewałam tacie Jordana skomponowane przez

siebie piosenki. No tak, a on mnie wyśmiał.

Christopher Allington? Christopher Allington? Niemożliwe!

Ale...
Ale Christopher Allington mieszka w Fisher Hall. Nie musi wpisywać się do książki

odwiedzin i ma prawo wstępu do biura dyrekcji. Może tam wchodzić, kiedy tylko zechce.
Wiem, bo raz praktykanci skarżyli się, że w poniedziałek rano nigdy nie ma papieru w

kopiarce. Rachel wtedy powiedziała, że to dlatego, że Christopher Allington zawsze każe

background image

któremuś z pracowników technicznych otwierać nasze biuro w niedzielą wieczorem, gdzie
sobie kopiuje notatki kolegów z wykładów.

Więc mógł do woli studiować akta, poszukując ewentualnych ofiar, czyli dziewczyn,

które łatwo mogły poddać się jego wpływowi, dziewczyn bez większego doświadczenia, takich,

które mógł bez trudu uwieść.

Gdy już upatrzył sobie ofiarę, starał się o niby przypadkowe spotkanie, wszczynał

niewinną rozmowę i przedstawiał się fałszywym nazwiskiem... Wszystko po to, żeby zaciągnąć
dziewczynę do łóżka. To tak, jakby miał prywatny harem studentek pierwszego roku, w

którym mógł przebierać do woli!

Mój Boże. To okropne. To przebiegłe. To...

Totalnie naciągane. Cooper nie zostawiłby na tej teorii suchej nitki.
Ale Coopera tu nie ma...

A Christopher Allington jest niesamowicie czarujący. Ma ponad metr osiemdziesiąt,

nieco przydługie jasne włosy, które zaczesuje do tyłu, taki chłopięco przystojny wygląd... No

cóż, zupełnie jak chłopak z boys bandu. Każdej • studentce pierwszego roku pochlebiłoby jego
zainteresowanie. I to do tego stopnia, że bez wahania zgodziłaby się na seks, nawet po bardzo

krótkiej znajomości. Mój Boże, jest atrakcyjny, starszy, wyrafinowany... Każda
osiemnastolatka dostałaby na jego punkcie kota. Każda dwudziestopięciolatka dostałaby na

jego punkcie kota. Facet jest naprawdę niezły.

Ale dlaczego on je zabija? Zaliczanie panienek to jedna rzecz, ale zabijanie ich później?

Czy to w jakiś sposób nie kłóci się z celem numer jeden? Jeśli nie żyją, już się ich dłużej nie da
zaliczać.

I co jeszcze ważniejsze, jak one je zabija? To znaczy ja właściwie wiem jak, ale mimo

wszystko... Przecież nie tak łatwo zepchnąć dorosłą kobietą do szybu, bo zakładam, że

stawiałaby opór, Narkotyki? Czy biuro koronera nie znalazłoby jednak jakichś śladów?

Twarz mi płonie. Wachluję się podkładką do pisania, znów zwracając uwagę na Marnie.

Właśnie zbliża się do wielkiego finiszu, który obejmuje kręcenie biodrami, jakiego nie
widziałam od czasu ostatniego występu Shakiry podczas wręczania MTV Musie Video Awards.

Zdecydowanie nie naśladuje mnie. Zawsze byłam beznadziejną tancerką, utrapieniem każdego
choreografa, z jakim miałam do czynienia. Lubili mi wytykać, że mam trudności z oddziele-

niem umysłu od ciała i poddaniem się rytmowi.

Marnie wykonuje jakiś wymach rękoma w tył w stylu Carly Petterson, który kończy się

serią wykroków, i podrywa na nogi całą klaszczącą stołówkę. Ja też podnoszę się z miejsca... A
potem ruszam w jej stronę. Lakeisha może pojechała do domu, ale Marnie tu przecież jest i

background image

mogłaby potwierdzić, czy jej współlokatorka spotykała się kiedyś z Christopherem
Allingtonem. Nagle Jordan łapie mnie za ramię.

- Dokąd idziesz? - pyta z niepokojem. - Chyba nie chcesz się stąd wymknąć? Nie

zdążyliśmy jeszcze porozmawiać, Heather.

Jordan pachnie Drakkar Noir, co mnie rozprasza. Kiedy był ze mną, używał Caroliny

Herrera, więc widać wyraźnie, że Drakkar Noir to wpływ Tani.

- Wracam za minutę - odpowiadam, uspokajająco kładąc dłoń na jego ramieniu; na jego

mocno umięśnionym ramieniu. Ćwiczył przed swoją nową trasą koncertową i to widać. W

pozytywny sposób. - Obiecuję.

- Heather... - zaczyna, ale nie pozwalam mu skończyć.

- Obiecuję - powtarzam. - Kiedy ta impreza się skończy, odbędziemy długą, przyjemną

pogawędkę.

Jordan wygląda na udobruchanego.
- No dobrze - mówi. - W porządku.

Widzę, że Marnie przechodzi na tę stronę stołówki, gdzie gromadzą się uczestnicy

konkursu, żeby czekać na decyzję sędziów, i podczas gdy następni zawodnicy szykują się do

występu, szybko do niej podchodzę.

Marnie ściągnęła jasną perukę i ociera pot z twarzy. Uśmiecha się pa mój widok.

- Niezły występ, Marnie - mówię.
- Och, dzięki - mizdrzy się. - Obawiałam się, że się wściekniesz. Wreszcie odkryłam, kim

jesteś, jak widzisz.

- Tak - mówię. - Słuchaj, chciałam cię o coś zapytać. Czy ten facet, z którym Elizabeth

spotykała się przed śmiercią... Czy on mógł mieć na imię Chris?

Marnie, najwyraźniej rozczarowana, że podeszłam tylko po to, by porozmawiać na

temat jej współlokatorki, lekceważąco wzrusza ramionami.

- Nie wiem. Coś w tym stylu. Chris albo Mark.

- Dzięki - mówię. Odwraca się do trzech naśladowniczek Christiny, żeby rzucić jakąś

złośliwą uwagę, więc muszę ją szarpnąć za rękaw. - Marnie?

Spogląda na mnie.
- Tak?

- Widzisz tę dziewczynę, tam, w piątym rzędzie, mniej więcej dziesiąte krzesło od

brzegu, która gada z takim blondynem?

Marnie spogląda. Unosi brwi.
- Ten facet jest słodki. Kto to jest?

background image

- Więc go nie znasz?
- Jeszcze nie - mówi, jasno dając do zrozumienia, że zamierza natychmiast naprawić to

niedopatrzenie.

Usiłuję ukryć rozczarowanie. Może jeśli uda mi się zdobyć zdjęcie Christophera

Allingtona, zdołam wywołać Lakeishę z jakich zajęć i spytać, czy go rozpoznaje...

A potem wpadam na pewną myśl.

- Znasz tę dziewczynę? - pytam Marnie. Zaciska usta.
- W pewnym sensie. Ona mieszka na dwunastym piętrze. Na imię ma chyba Amber czy

jakoś tak.

Amber. Idealnie. Mam teraz imię i do kompletu numer piętra.

Wracam na swoje miejsce w tej samej chwili, kiedy dwóch facetów przebranych za

kobiety zaczyna śpiewać Dude Looks Like a Lady. Jordan nachyla się i szepcze mi do ucha:

- Po co tam poszłaś?
Uśmiecham się tylko i wzruszam ramionami. Nie mam zamiaru wrzeszczeć (ten system

nagłaśniający jest naprawdę niezły), a poza tym Sarah przygląda mi się krytycznym okiem
znad swojej podkładki. Nie sądzę, żeby pochwalała moje poufalenie się z uczestnikami

konkursu, ponieważ mogłabym potem oceniać ich nieco mniej obiektywnie.

Ta więc siedzę tu bezradna, podczas gdy Christopher Allington prawdopodobnie flirtuje

ze swoją nową ofiarą. Amber, o ile dobrze widzę - a mogę zerkać na nią tylko kątem oka, nie
chcę się otwarcie gapić - wydaje się rozkwitać pod wpływem Christophera. Bawi się włosami i

wierci na krześle, bez przerwy szeroko uśmiechnięta, i w ogóle zachowuje się jak dziewczynka,
na którą nigdy w życiu nie zwrócił uwagi żaden przystojny chłopiec. Patrzę z niepokojem,

zagryzając dolną wargę, i zastanawiam się, czy jutro nie znajdziemy Amber na dnie szybu.

Chociaż naprawdę nie mogę sobie wyobrazić Christophera w roli mordercy. Jako

defloratora, owszem. Ale jako mordercę?

No, ale z drugiej strony, mąż Evity Peron też się okazał strasznym rozpustnikiem i

czytałam gdzieś, że zabił w Argentynie sporo ludzi, i to dlatego Madonna śpiewa, żeby
Argentyna za nią nie płakała.

Wreszcie konkurs się kończy. Greg, dyrektor naczelny akademika, wchodzi na scenę i

oświadcza, że jurorzy powinni się naradzić. Wszyscy pozostali wstają i kierują się w stronę

doritos (szczęściarze). Rachel obraca swoje krzesło tak, że siada twarzą do mnie, Jordana i
Sarah.

- No cóż - mówi, uśmiechając się do mnie, - I co o tym myślicie? Mam ochotę

powiedzieć: „Myślę, że mamy tu poważny problem”. Naprawdę poważny problem. Który nie

background image

ma nic wspólnego z konkursem.

Ale zamiast tego mówię:

- Podobała mi się Marnie. Jordan wtrąca się:
- Jeszcze czego! Nie, o wiele lepsi byli ci faceci, którzy udawali 'N Sync. Naprawdę

opanowali choreografię. Dałem im same dziesiątki.

Sarah mówi:

- Ich pastisz boys bandów rzeczywiście był zabawny.
- Hm - mówię - a mnie podobała się Marnie.

- I ona tak wiele ostatnio przeszła - zgadza się Rachel zupełnie szczerze. - Przynajmniej

tyle możemy zrobić, prawda?

Chcąc już po prostu mieć to wszystko jak najszybciej z głowy, żeby wreszcie dorwać tego

Chrisa, mówię:

- Och, okay. No więc dajmy Marnie pierwsze miejsce, 'N Sync drugie, a trio Christin

trzecie.

Jordan wygląda na nieco rozzłoszczonego tym, że praktycznie zignorowałyśmy jego

opinię, ale się nie kłóci.

Rachel idzie przedstawić Gregowi nasz werdykt, a ja obracam się na krześle, żeby znów

zerknąć na Christophera....

... w samą porę. Właśnie wychodzi, jednym ramieniem od niechcenia obejmując

Amber.

Podrywam się z krzesła i pędzę jak wystrzelona z procy, bez słowa wyjaśnienia. Słyszę,

że Jordan za mną woła, ale nie mogę tracić czasu. Christopher i Amber są już w połowie drogi

przez kącik telewizyjny. Jeśli nie zadziałam natychmiast, ta dziewczyna może skończyć jako
mokra plama na betonie maszynowni pod windami.

Ale wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, zamiast skręcić w stronę wind, Amber i

Christopher ni stąd, ni zowąd kierują się do drzwi wyjściowych.

Idę, mijając szybko grupki dzieciaków zgromadzone w holu. Wieczorami hol naprawdę

ożywa. Jacyś studenci - nigdy ich wcześniej nie widziałam-opierają się o kontuar recepcji, od

niechcenia gawędząc z dyżurnym praktykantem. Strażnik - ale nie Pete, który pracuje na
dzienną zmianę - czepia się kilku gości, którzy twierdzą, że znają kogoś z piątego piętra, tylko

zapomnieli imienia.

Mijam ich wszystkich, otwieram drzwi i wypadam na zewnątrz, na ciepłe, wieczorne

powietrze..

Washington Square Park nocą roi się od policji - od policji, turystów i dilerów

background image

narkotyków, i szachistów, którzy siedzą na ławkach wokół placu do gry w szachy, grając przy
świetle ulicznych latarni, dopóki park jest otwarty. Czyli do północy. Licealiści z Westchester

rozbijają się samochodami rodziców, nastawiają radia na maksa i od czasu do czasu obrywają
mandaty za zakłócanie ciszy nocnej. To zwariowany widok i jeden z powodów, dla których

studenci domagają się, żeby im dawać pokoje wychodzące na plac... Bo kiedy nic nie ma w
telewizji, zawsze sobie mogą pooglądać park.

I dokładnie to robią w tej chwili Christopher i Amber. Opierają się o jedną z

ustawionych przed Fisher Hall donic z iglakami, palą papierosy i patrzą, jak policja patroluje

ulicę. Christopher zaplótł ramiona na piersi i dymi mniej więcej niczym Johnny Depp, a
Amber pyka jak mały ptaszek, trzymając papierosa jak ktoś, kto nie przywykł do trzymania w

ręku czegoś takiego.

Nie ma chwili do stracenia. Usiłuję zachowywać się naturalnie. Wyobrażam sobie, że

tak właśnie podszedłby do tego zadania Cooper.

- Cześć - mówię miło do Christophera. - Możesz mnie poczęstować papierosem?

- Jasne - odpowiada Christopher. Wyciąga paczkę cameli light z kieszeni koszuli i

podaje mi jednego.

- Dzięki - mówię. Wkładam papierosa między wargi, a potem pozwalam Christopherowi

zapalić go zapalniczką Zippo, którą się bawi.

Nigdy nie paliłam. Po pierwsze, jeśli śpiewasz, palenie niszczy struny głosowe. Po

drugie, ja po prostu nie rozumiem, jakim cudem papieros miałby być lepszy niż butterflnger,

więc jeśli masz ochotę sobie dogadzać, czemu nie wybrać pysznego chrupiącego batonika z
masłem orzechowym?

Ale Stoję tam i udaję, że się zaciągam, zastanawiając się, co powinnam zrobić teraz. Co

na moim miejscu zrobiłaby Nancy Drew? Albo Jessica Fletcher? Albo tamta, jak ona się

nazywała? Jordan? Boże, jestem totalnie do niczego jako detektyw. Co to będzie, kiedy Cooper
i ja już się zejdziemy -no, wiecie, kiedy już zrobię dyplom i tak dalej? Jak my możemy stworzyć

parę w stylu Nicka i Nory Charles, skoro Nora nie radzi sobie ze swoją częścią
detektywistycznej roboty? To bardzo niepokojąca myśl. Usiłuję ją wypchnąć ze świadomości.

Po drugiej stronie ulicy gliniarze dopadają pijaczka, który wymyślił sobie, że będzie

zabawnie, jeśli się obnaży przed ludźmi siedzącymi w kręgu szachowym. Nie wiem, czemu

niektórzy mężczyźni czują ten przymus demonstrowania genitaliów. A poza tym zawsze robi to
jakiś facet z najmniej interesującym wyposażeniem.

Mówię coś na ten temat Christopherowi i Amber. No, wiecie, żeby nawiązać rozmowę.

Ona wydaje się zaskoczona, ale Christopher się śmieje.

background image

- Tak - mówi. - Powinno być takie prawo. Że tylko pijacy z przynajmniej piętnastoma

centymetrami mogą zrzucać spodnie.

Spoglądam na niego, unosząc brwi. Nawet zabawny ten Christopher Allington. Czy Ted

Bundy miał poczucie humoru? Miał je w tym filmie, który oglądałam parę dni temu na

Lifetime, w którym grał go Mark Harmon...

Po drugiej stronie ulicy pijak obrzuca przekleństwami gliniarzy. Już go zakuli w

kajdanki. Kilku szachistów odpowiada mu jakimiś okrzykami. Szachiści wcale nie mają takich
łagodnych manier, jak to się przedstawia w mediach, wiecie?

- O rany - mówi Amber, kiedy dobiega nas jakiś szczególnie soczysty epitet. - W domu

tak się policji nie pyskuje.

- A gdzie jest dom? - pytam ją, nonszalancko strzepując popiół na chodnik. A

przynajmniej mam nadzieję, że wygląda to nonszalancko.

- W Boise, Idaho - mówi Amber, jakby było więcej miejscowości o nazwie Boise.
- Boise - powtarzam. - Nigdy tam nie byłam.

Totalne kłamstwo. Występowałam w Boise Civic Centrę przed pięcioma tysiącami

rozwrzeszczanych dzieciaków w czasie trasy koncertowej Słodkiego miodu.

- A ty? - pytam Christophera.
- Nie - mówi. - Nigdy nie byłem w Boise. Hej, czyja cię skądś nie znam?

- Mnie? - usiłuję zrobić zdziwioną minę. - Nie sądzę.
- Tak - mówi. - Na pewno. Jesteś na prawie?

- Nie - odpowiadam, znów strzepując popiół. Może dostaje się od tego raka i tak dalej,

ale papierosy naprawdę są świetnym rekwizytem, jeśli chcesz wyglądać, jakbyś się czuła

swobodnie. Na przykład wtedy, kiedy łapiesz domniemanego mordercę.

- Naprawdę? - Christopher wydmuchuje błękitny dym nosem. To nie fair! On wie, jak

robić te sztuczki z dymem! - Bo mógłbym przysiąc, że gdzieś cię już wcześniej widziałem.

- Pewnie gdzieś w okolicy. Ja widuję cię często. Jesteś Christopher, syn rektora

Allingtona, prawda?

Można by pomyśleć, że trzepnęłam go w twarz torbą pełną gumisiów, ma tak zdumioną

minę. Przez chwilę wydaje misie, że połknie tego swojego papierosa.

Ale nie, już się pozbierał.

- Hm, tak - mówi. Oczy ma szare i w tym momencie nadal jeszcze przyjazne. - Skąd

wiesz?

- Ktoś mi ciebie pokazał - mówię. - Mieszkasz tu? Z rodzicami? To musiało zaboleć.

Odpowiada szybko:

background image

- Och, nie. No cóż, to znaczy mam swoje mieszkanie, ale w śródmieściu, a ponieważ i

tak tu jeżdżę na wykłady...

- To ty nie jesteś na studiach licencjackich? - pyta Amber. Najwyraźniej niezbyt szybko

chwyta. - Studiujesz prawo?

- Tak - odpowiada Christopher. Widać jednak, że stracił trochę luzu. Biedny facet.

Jeszcze nie wie, że mam w rękawie więcej asów.

- Nie mówiłeś, że jesteś synem rektora Allingtona - mówi Amber z lekkim wyrzutem w

tym swoim głosiku Myszki Miki.

- No cóż, nie bardzo lubię się tym chwalić - mruczy Christopher.
- I wydawało mi się, że się przedstawiałeś jako Dave.

- Naprawdę? - Christopher kończy papierosa, upuszcza niedopałek na chodnik i gasi go

butem. - Pewnie źle mnie usłyszałaś. Trochę tam było głośno. Przecież mówiłem, że mam na

imię Chris.

Po drugiej stronie ulicy gliniarze wpakowali już pijaczka do wozu patrolowego. Sami

stoją obok, wypełniając jakieś formularze, i popijają kawę, którą ktoś im przyniósł z
delikatesów za rogiem. Pijak wali pięściami w okno samochodu, bo też chce kawy.

Wszyscy go ignorują.
Okay, to beznadzieja. Wychodzę na najgorszego detektywa pod słońcem. Koniecznie

będę musiała pochodzić na wykłady z prawa. No, wiecie, kiedy już skończy się mój
sześciomiesięczny okres próbny i będę mogła za darmo chodzić na zajęcia.

- To takie smutne, prawda? - mówię głosem, który nawet mnie wydaje się o wiele za

piskliwy, trochę jak głos Wiewiórki poznanej parę dni temu w sklepie z dżinsami. - Ci wszyscy

nieudacznicy w tym mieście. Na przykład ten pijak ekshibicjonista. Albo... albo te głupie
dziewczyny z akademika. Te, które zginęły, o co tam chodziło? Ach, tak. Surfing na windach.

Uwierzylibyście, że ktoś może zrobić coś równie durnego?

Zerkam na Chrisa, żeby sprawdzić, jak przyjmuje tę bezpośrednią uwagę na temat

swoich ofiar. Ale wydaje się zupełnie niewzruszony...

.. .chyba że poruszenie manifestuje się wyciągnięciem i zapaleniem kolejnego

papierosa.

Co, hm, może oznaczać poruszenie. Ale nie takie, o jakie mi chodziło.

- Och - wzdycha Amber, mężnie usiłując podtrzymywać rozmowę. - Ja wiem! To było

takie smutne. Znałam tę drugą z nich, w pewnym sensie. Któregoś dnia razem utkwiłyśmy w

windzie. Potrwało to tylko z jakąś minutę, ale ona dostawała szału, bo miała okropny lęk
wysokości. Kiedy usłyszałam, jak zginęła, powiedziałam: „Co?” Bo dlaczego ktoś, kto miał lęk

background image

wysokości, miałby robić coś tak niebezpiecznego?

- Mówisz o Robercie Pace? - Spoglądam na Chrisa, żeby zobaczyć, jak zareaguje na to

nazwisko.

Ale on zajął się zerkaniem na zegarek - na swojego roleksa. I to prawdziwego, a nie

tanią podróbę, jaką możesz kupić od ulicznego sprzedawcy za czterdzieści dolców.

- Tak, tak się nazywała. Boże, czy to nie okropne? Ona była taka miła.

- Wiem. - Kiwam głową. - Lęk wysokości i surfing na windach. Dziwne, prawda? A co

jeszcze dziwniejsze, słyszałam, że tuż przed śmiercią poznała jakiegoś faceta...

Ale nie udaje mi się dokończyć zdania. Bo dokładnie wtedy na moim ramieniu zaciskają

się żelazne palce i ktoś szarpie mnie mocno w tył.

background image

16

Potykam się, wyciągam rękę, żeby złapać równowagę, i czuję pod palcami

charakterystyczne wypukłości twardych jak skała - i wyrobionych na siłowni - mięśni brzucha.
Czy Jordan Cartwright ma jakieś części ciała, które mu nie zesztywniały? Nie wyłączając, jak

mi się zdaje, mózgu? Odciąga mnie o parę kroków od Chrisa i Amber.

- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? - pyta ostro, wyrywając mi papierosa z dłoni i

rozdeptując go podeszwą buta. - Teraz jeszcze palisz? Kilka miesięcy mieszkania z tym
degeneratem, Cooperem, i palisz? Czy ty masz pojęcie, co to świństwo robi ze strunami

głosowymi?

- Jordan... - Nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. I to na oczach mojego

głównego podejrzanego.

- Nie zaciągałam się - tłumaczę szeptem, żeby Chris nie usłyszał. -I nie mieszkam z

Cooperem, dobra? To znaczy mieszkam, ale zajmuję osobne piętro. - A potem przestaję
szeptać, bo nagle ogarnia mnie wściekłość. Za kogo on się niby uważa? -I w ogóle to nie twoja

sprawa! Czyja ci muszę przypominać, że jesteś zaręczony? Nie ze mną?

- Mogę być zaręczony z kim innym, Heather - mówi Jordan - ale to nie znaczy, że nadal

się nie troszczę, i to bardzo, o ciebie. Wiesz, tata mówił, że pójdziesz na samo dno, ale ja nie
miałem pojęcia... Że z tego typu facetem. Heather? Ty tak serio? Przecież on ma mniej więcej

takie samo wyczucie stylu jak... - Rzuca spojrzenie na bojówki Chrisa i się wzdryga. - Cooper!

- To nie tak, Jordan. - Oglądam się przez ramię. Chris i Amber nadal tam stoją, na

szczęście wystarczająco daleko; żeby nie słyszeć naszych podniesionych głosów. Chris wydaje
się zupełnie spokojny, ale zauważam, że od czasu do czasu jego szarookie spojrzenie błądzi w

naszą stronę. Czy się czegoś obawia? Boi się, że wszystko się wydało?

Czy tylko się zastanawia, gdzie Jordan kupił tę bufiastą koszulę?

- Nie patrz tam - mówię cicho do Jordana - ale ten facet, z którym rozmawiałam. .,

Uważam, że może być mordercą.

Jordan natychmiast się ogląda.
- Kto? Ten pacan?

- Mówiłam, nie patrz!
Jordan odrywa oczy od Chrisa i patrzy na mnie. A potem wyciąga ręce i przyciska mnie

w niedźwiedzim uścisku do swojej piersi.

- Och, ty biedna, słodka dziewczynko! - mówi. - Co ten Cooper z tobą zrobił?!

Usiłuję wyrwać się z jego miażdżących objęć, żeby przynajmniej włosy, które mu rosną

background image

na klatce piersiowej, nie właziły mi do ust, kiedy mówię.

- To nie ma nic wspólnego z Cooperem. - Zdaję sobie sprawę, że praktykant za

kontuarem recepcji usiłuje ukryć złośliwy uśmiech, obserwując nas przez okno. - Dziewczyny z
tego budynku giną, a ja uważam, że...

- A więc to tu zniknęliście obydwoje!
Obracamy się i gapimy, szeroko otwartymi oczami, na Rachel, która niepostrzeżenie dla

nas wykradła się na zewnątrz.

- Ominęła was ceremonia wręczania nagród - karci nas teraz żartobliwie. - Marnie tak

się ucieszyła z wygranej, że aż się rozpłakała.

- Coś podobnego! - mówię bez najlżejszego śladu entuzjazmu. - Niezłe.

- Wyszłam was poszukać - mówi Rachel - bo stwierdziłam, że może będziecie chcieli

wpaść na drinka do mojego mieszkania.

Jordan i ja wymieniamy spojrzenia. W jego oczach pojawia się błysk desperacji. Nie

wiem, co on widzi w moich. Pewnie zmieszanie. Rachel zaprosiła mnie do siebie na górę tylko

raz, na kieliszek wina po pierwszej turze meldowania studentów, i czułam się tam totalnie
niezręcznie, nie tylko dlatego że, no cóż, jest moją szefową, a ja byłam totalnie zdecydowana

zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby zaliczyć ten sześciomiesięczny okres próbny, ale
dlatego że...

No cóż, w mieszkaniu Rachel jest przerażająco czysto. Nie, żebym ja była flejtuchem,

ale...

Okay, może jestem trochę bałaganiarska. Przyznam, że w moich szafach i pod łóżkiem

wiele rzeczy wala się bez ładu i składu i, no cóż, po całej reszcie mieszkania też.

A u Rachel wszystko jest schludnie pochowane. Nie było tam żadnych egzemplarzy „US

Weekly” porozrzucanych koło sedesu, jak u mnie w domu, ani staników zwisających z klamek

u drzwi, ani zwiniętych w kulkę opakowań po wafelkach na szafce przy łóżku. To wyglądało
tak, jakby spodziewała się gości.

Albo zawsze ma taki porządek.
Ale nie. Przecież to chyba niemożliwe. To by było zwyczajnie nieludzkie.

Poza tym, zauważyłam, że tych kilka kompaktów, które miała - porządnie ułożonych w

kolejności alfabetycznej - to były albumy takich artystów jak Phil Collins i Faith Hill.

Phil Collins i Faith Hill.
Ja oczywiście nie mam nic przeciwko nim. To szalenie utalentowani wykonawcy.

Totalnie uwielbiałam tę piosenkę Circle of Life za pierwszym razem, kiedy ją słyszałam...

- Wiesz, Rachel - mówię ostrożnie -jestem trochę zmęczona.

background image

- Ja też - wtrąca szybko Jordan. - To był naprawdę długi dzień.
- Och - mówi Rachel z wyraźnie rozczarowaną miną. - No to może kiedy indziej.

- Jasne - odpowiadam, nie patrząc na Jordana. Dobrze wiem, że Rachel nie zaprosiłaby

mnie do siebie na drinka, gdyby nie Jordan. Udawała, że go nie rozpoznaje, ale ja

podsłuchałam, jak jeden z praktykantów uświadomił ją, kto to jest. Jutro pewnie zasypie mnie
pytaniami, czy jest wolny.

Bo on jest wart o wiele więcej niż sto patyków rocznie.
- No cóż - mówię. - To do zobaczenia rano.

- Tak. Dobranoc! - Rachel się uśmiecha. A do Jordana mówi: - Miło było cię poznać,

Jordan!

- Mnie też - odpowiada Jordan takim tonem, jakby mówił szczerze.
A potem, biorąc Jordana pod ramię, prowadzę go z powrotem w stronę Waverly Place,

zanim ta rozmowa zrobi się jeszcze bardziej niezręczna i zanim on mnie wprawi w jeszcze
większe zażenowanie w obecności moich współpracowników.

- O mój Boże - mówię do niego, kiedy ruszamy. - Co ja, twoim zdaniem, powinnam

zrobić? To znaczy w sprawie Amber? Jeśli ona będzie kolejną ofiarą... Nigdy bym sobie nie

wybaczyła... Chociaż totalnie zepsułam mu szyki z tym całym „Dave'em”. Nie sądzisz, że
popsułam mu szyki? Nie sądzisz, że teraz ona będzie trochę na niego uważać? O Boże. A może

ja powinnam iść z tym na policję? Ale nie mam żadnego dowodu, że to on. Poza tym... Poza
tym, że Cooper prawdopodobnie nadal ma tę prezerwatywę! Mogłabym ją wykorzystać jako

argument. Na przykład powiedzieć: „Przyznaj się albo dam to glinom!” Czy coś w tym stylu.

- Prezerwatywa? Heather, o czym ty... - w głosie Jordana słychać przerażenie.

- Mówiłam ci - odpowiadam, tupiąc nogą. - Usiłuję złapać zabójcę. A przynajmniej

wydaje mi się, że to zabójca. Nie jestem pewna. Twój brat uważa, że mam zbyt bujną

wyobraźnię. Ale ty też uważasz, że to dziwne, prawda, Jordan? W ciągu dwóch tygodni giną
dwie dziewczyny, żadna z nich nie surfowała nigdy na windach, i obie dopiero co znalazły

swojego pierwszego chłopaka? Czy dla ciebie nie brzmi to podejrzanie?

Skręcamy za róg w Waverly Place i jeden z rastafarian podbiega do nas w podskokach.

Chyba ostatecznie zmienię zdanie i skorzystam z jego zaproszenia:

- Trawki? Trawki?

Zamiast zignorować dilera i odpowiedzieć na moje pytanie, Jordan warczy:
- Spadaj!

A przecież ten biedak wcale nie stanowi wielkiego zagrożenia. Nawet ja jestem od niego

o wiele wyższa i z dziesięć kilo cięższa. Nic dziwnego, że facet ma taką zdziwioną minę.

background image

I to wtedy zdaję sobie sprawę, kim właściwie jest dla mnie Jordan. Nie przyjacielem.

Nawet nie znajomym. Jest moim byłym chłopakiem.

- Och, nieważne - mówię i puszczam jego ramię, kierując się w stronę domu.
Jordan idzie za mną.

- Co ja zrobiłem? - pyta. - Heather, powiedz mi, proszę. Tak mi przykro. Ja nie mam

pojęcia, czego ty ode mnie oczekujesz. Zmarłe dziewczyny, prezerwatywy, dilerzy narkotyków!

I w dodatku ty palisz! Heather, co się. dzieje? Co to za życie? Ruszam po schodach domu
Coopera i szukam kluczy przy świetle latami.

- Posłuchaj - mówię. Otwieram zamki najszybciej, jak umiem. Jordan wszedł za mną po

schodach i zasłania mi światło tej latarni swoją bufiastą koszulą, - To moje życie, dobra?

Wybacz, że takie jest nieuporządkowane. Ale wiesz, Jordan, też do tego w pewien sposób
przyłożyłeś rękę...

- Wiem! - woła. - Ale to ty nie chciałaś iść ze mną na terapię, pamiętasz? Błagałem cię o

to!

Jego ciężkie dłonie lądują na moich ramionach, tym razem jednak nie potrząsa mną,

ale obraca mnie twarzą do siebie. Patrzę na niego i mrugam, nie mogąc nic wyczytać z jego

rysów, bo światło latarni tworzy aureolę wokół jego głowy, wszystko inne pogrążając w
głębokim mroku.

- Heather - mówi Jordan, patrząc na mnie z góry. Nie widzę jego oczu, ale czuję, że ich

spojrzenie mnie pali. A tak w ogóle, czemu on na mnie patrzy w taki sposób? Jakby... jakby

chciał...

- O nie! - Pośpiesznie cofam się o krok, trafiając prosto na drzwi. Klamka wbija mi się w

plecy. - Jordan... Co ty tu w ogóle robisz? To znaczy co ty tu tak naprawdę robisz?

- Rodzice organizują dziś moje przyjęcie zaręczynowe - mówi dziwnie ochrypłym

głosem. - Moje i Tani. W domu. W naszym apartamencie. Właśnie teraz.

Państwo Cartwright nie wydali przyjęcia, kiedy my się zaręczyliśmy. Zamiast tego pani

Cartwright spytała, czy jestem w ciąży.

Chyba nie umiała wyobrazić sobie żadnego innego powodu, dla którego jej syn miałby

zawracać sobie głowę zaręczynami z dziewczyną, której kariera bladła, a talia tyła.

- No cóż, nie powinieneś tam teraz być? - pytam go.

- Powinienem- odpowiada Jordan. I nagle zdaję sobie sprawę, że jego głos jest nie tylko

ochrypły. Jest też zasmucony. - Wiem, że powinienem. Tylko że... Tylko że ja przez cały

dzień... przez cały dzień chodziłaś mi po głowie.

Z trudem przełykam ślinę i usiłuję myśleć racjonalnie. Mimo wszystko jestem

background image

dziewczyną detektywem. A to właśnie robią dziewczyny detektywi. Myślą racjonalnie.

Jest jednak w bezpośredniej bliskości Jordana coś takiego - nie wspominając już o jego

przygnębieniu... i nieukrywanej potrzebie...- w jego głosie -co mi to ogromnie utrudnia.

I nacisk jego dłoni na moich ramionach jest bardzo przyjemny. I nagle zapach Drakkar

Noir nie przeszkadza mi już nawet za bardzo.

Po ciemku, oczywiście, nie widzą ani złotych łańcuchów, ani bransoletki z

identyfikatorem, którą stale nosi.

Tak, wiem! Bransoletka z identyfikatorem!

- Też o tobie myślałam - mamroczą, usiłując odpędzić falę histerii, która lada moment

całkowicie mnie pochłonie - i uważam, że to całe zamieszanie związane z ogłoszeniem

zaręczyn i reporterami daje ci się we znaki. Może jeśli pójdziesz do domu i zażyjesz advil.

- Niepotrzebny mi advil - mruczy Jordan, przyciągając mnie do siebie. -Chcę tylko

ciebie.

- Nie - odpowiadam, czując panikę, kiedy bufiasta koszula dotyka mojego policzka. -

Nie, wybij to sobie z głowy. Pamiętasz? Wciąż mi powtarzasz, że się zmieniłam. No cóż, ja się
rzeczywiście zmieniłam, Jordan. Oboje się zmieniliśmy. Musimy iść naprzód i zacząć żyć

własnym życiem: osobnym życiem. Ty-właśnie zaczynasz teraz z Tanią, a ja też zaczynam z...
z... - Z kim? Ja przecież nikogo nie mam! To niesprawiedliwe, że on kogoś ma, a ja nie. - No

cóż, z Lucy - kończę zdanie, moim zdaniem całkiem brawurowo.

- Czy tego właśnie chcesz? - pyta Jordan, a jego usta nagle znajdują się niepokojąco

blisko moich. - Żebym był z Tanią?

Nie mogę uwierzyć własnym uszom.

- Teraz mnie o to pytasz?
Ale zanim się zorientowałam, on już mnie całuje.

Zazwyczaj w takich sytuacjach nie tracę głowy. To znaczy zazwyczaj, kiedy jakiś facet

zaczyna mnie całować - nie zdarza się to aż tak często - starcza mi przytomności umysłu, żeby

albo kazać mu przestać, jeśli mi się to nie podoba, albo oddać pocałunek, jeśli mam na to
ochotę.

Ale w tym konkretnym przypadku jestem tak zaskoczona, że tylko, tak jakby, zamieram

w bezruchu. Nadal jestem świadoma tej klamki, która mi się wbija w plecy, i faktu, że

wszystkie światła w domu są zgaszone, a to znaczy, że Cooper jeszcze do domu nie wrócił -
dzięki Bogu!

Ale poza tym, i poza lekkim zażenowaniem, bo dilerzy narkotyków z naszej ulicy

pokrzykują zachęcająco: „Dalej, kochani!”, nie czuję... nic.

background image

To znaczy nic poza tym, że jest przyjemnie.
Wiem równie dobrze jak ci dilerzy, że od dawna sobie nie używałam.

Jordan przez jakiś czas też sobie chyba nie używał (albo to, albo Tania niespecjalnie

wysila się w łóżku... Co mnie nie dziwi, bo wiem, że to chuchro waży najwyżej pięćdziesiąt pięć

kilo), bo ja tylko objęłam go za szyję - siłą przyzwyczajenia, przysięgam - i zanim się
zorientowałam, znów mnie przydusił plecami do drzwi, a te jego skórzane spodnie przyciskają

się do mnie tak mocno, że wyczuwam poszczególne ząbki zamka w jego rozporku...

...nie wspominając już, hm, o zgrubieniu pod tymi ząbkami.

A potem jego język w moich ustach i te dłonie w moich włosach...
A ja zdołałam pomyśleć wyłącznie: o, nie.

Bo przecież on jest zaręczony. I to nie ze mną. A ja - no cóż, ja naprawdę nie jestem taką

dziewczyną. Nie jestem.

Ale ten cichy głos w mojej głowie nadal szepcze: „Może tak właśnie miało być” oraz

„Hm, pamiętam to odczucie” i „No cóż, jemu najwyraźniej nie przeszkadzają te dodatkowe

kilogramy”, co mi bardzo utrudnia podjęcie jedynej właściwej decyzji.

W gruncie rzeczy, no cóż... Ten cichy głos nie tyle utrudnia, ile wręcz uniemożliwia mi

odepchnięcie go.

Chyba ci wszyscy choreografowie się mylili. No, wiecie, że mam rzekomo problemy z

odłączeniem mózgu i pozwoleniem ciału, żeby działało bez jego kontroli. Bo moje ciało
porusza się bardzo swobodnie, bez żadnej pomocy ze strony mózgu...

Zaczyna wyglądać na to, że wypadałoby schować się do środka, biorąc pod uwagę te

zagrzewające okrzyki ze strony dilerów, więc obracam się i wreszcie otwieram drzwi, i tak

jakoś wpadamy do ciemnego holu...

.. .gdzie opieram dłonie na jego piersi i w ostatnim przebłysku przytomności mówię:

- Wiesz, Jordan, naprawdę uważam, że nie powinniśmy tego robić...
Ale jest za późno. On już wyciągnął mi koszulę zza paska dżinsów. I zanim się orientuję,

co się dzieje, obejmuje dłońmi moje piersi przez koronkowy stanik i całuje w usta. Głęboko. W
sumie nawet tak, jakby mu zależało.

I dobra, owszem, myślę przez moment - ulotny moment - żeby mu przypomnieć, że

zaledwie tego ranka czytałam ze szczegółami o jego zaręczynach - z kim innym - w prasie.

Ale wiecie, czasami ciało człowieka faktycznie przejmuje kontrolę nad umysłem.
A moje ciało zdaje się działać na autopilocie, pamiętając, ile razy było mu bardzo dobrze

w kontakcie z tym drugim ciałem, które właśnie się do niego mocno przyciska.

I w sumie można powiedzieć, że błaga o więcej.

background image

A potem przez jakiś czas w ogóle nie jestem w stanie myśleć. Poza tym, że...
No cóż, pod koniec dopada mnie taka jedna myśl. I naprawdę wolałabym tej myśli nie

mieć.

Bo myślę, że to nie ten brat.

Tylko tyle. Tylko to, że bezwstydnie, bezczelnie, tarzam się po podłodze holu z

niewłaściwym bratem.

I nie jestem z tego jakoś szczególnie dumna.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie jest mi wcale tak znów świetnie. Chyba

najlepsze, co mogę powiedzieć, to że kończymy szybko - dzięki Bogu, bo mam pod plecami
chodnik, a to nie jest najbardziej miękki z dywanów w tym domu. I że robimy to z

zabezpieczeniem - Jordan przyszedł przygotowany, jak każdy grzeczny chłopiec z Easy Street.

Poza tym nie różni się ten seks niczym od seksu, jaki uprawialiśmy w każdy

poniedziałek, środę i sobotę.

.. .z tą oczywistą różnicą, że tym razem to ja jestem tą drugą kobietą.

Zastanawiam się, czy Tania kiedykolwiek czuła się winna, tak jak ja teraz. Jakoś wątpię.

Tania raczej nie wydaje mi się osobą, która w ogóle kiedykolwiek miewa poczucie winy. Raz

widziałam, jak rzuciła opakowanie po cukierkach na ziemię w Central Parku. Ona się nawet
nie czuje winna, kiedy zaśmieca ulicę.

Kolejna znacząca różnica polega na tym, że Jordan podnosi się niemal natychmiast i

zaczyna się ubierać. W czasach, kiedy byliśmy parą, po prostu przewracał się na bok i zasypiał.

Kiedy siadam i patrzę na niego, mówi:
- Przepraszam, ale muszę już iść. - Jak ktoś, kto właśnie sobie przypomniał o naprawdę

ważnej wizycie u dentysty.

To jest ta rzeczywiście żenująca chwila; robi mi się nieco smutno. Jakbym tak trochę

spodziewała się, że on wstanie i powie, że ma zamiar zadzwonić do Tani i z miejsca z nią
zerwać, bo chce być ze mną na zawsze.

Wiecie - to nie tak, żebym miała do niego wrócić, gdyby to zrobił. Pewnie bym nie

wróciła.

Okay, na pewno bym nie wróciła.
Ale człowiek czuje się... No cóż, samotny, kiedy nie ma nikogo. Ja oczywiście nie chcę

wyjść na taką Rachel. Nie mówię, że gdybym miała chłopaka - nawet Coopera, mężczyznę
moich marzeń - to nie miałabym już żadnych problemów.

I nie mam zamiaru zacząć jeść sałaty bez sosy, jeśli to właśnie trzeba robić, żeby

chłopaka zdobyć - nie jestem jeszcze aż tak zdesperowana.

background image

Ale... byłoby miło mieć kogoś, komu na tobie zależy.
Nie mówię tego Jordanowi. Przecież mam trochę dumy. Więc kiedy mnie informuje, że

wychodzi, odpowiadam po prostu:

- Okay.

- To znaczy zostałbym - dodaje, wciągając koszulę przez głowę - ale mam jutro bankiet

prasowy naprawdę z samego rana. Wiesz, nowy album.

- Okay.
- Ale zadzwonię do ciebie jutro - ciągnie, zapinając rozporek. - Może moglibyśmy pójść

na jakąś kolację czy coś.

- Okay.

- No to do usłyszenia - mówi Jordan w drzwiach.
- Jasne - odpowiadam. Chyba oboje wiemy, że kłamie.

Potem wychodzi, a ja zamykam za nim drzwi i wchodzę po schodach do swojego

mieszkania, gdzie na spotkanie rzuca mi się niezwykle rozentuzjazmowana Lucy, gotowa na

swój wieczorny spacer. Kiedy szukam jej smyczy, zerkam przez okno mojej kuchni i widzę
górne piętra Fisher Hall.

Zastanawiam się, czy Christopherowi Allingtonowi udało się zbajerować Amber i

namówić do zdjęcia majtek równie łatwo, jak Jordanowi mnie.

A potem przypominam sobie, że rzeczone majtki leżą nadal na dole i zbiegam po

schodach, żeby zdążyć, zanim Cooper wróci do domu i znajdzie dowód mojej głębokiej głupoty

na chodniku w holu.

background image

17

Co do jednej rzeczy się nie mylę: Rachel jest totalnie zainteresowana Jordanem i

charakterem łączących nas stosunków.

Następnego ranka wchodzę do biura - wilgotne włosy, w ręku kubek parującej kawy ze

stołówki, a Rachel mówi z miejsca:

- Wczoraj wieczorem odniosłam wrażenie, że ty i twój były chłopak jesteście ze sobą

dość blisko.

Ona nie ma zielonego pojęcia, jak bardzo trafna jest ta uwaga.

- No cóż...
Nie mówię nic więcej, siadam i szukam numeru telefonu do pokoju Amber.

Rachel totalnie nie chwyta.
- Widziałam was przed budynkiem - ciągnie. - Kiedy rozmawialiście z synem rektora

Allingtona.

- Z Chrisem - mówię. - Tak.

Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer pokoju Amber.
- Jest bardzo miły - dodaje Rachel. - Ten syn rektora.

- Chyba tak - odpowiadam. Jak na mordercą. Telefon u Amber dzwoni. I dzwoni.
- I przystojniak z niego - dorzuca Rachel. - Słyszałam, że jest całkiem zamożny. Fundusz

powierniczy po dziadkach.

To ostatnie jest dla mnie nowiną. O mój Boże, a może Christopher Allington to taki

Bruce Wayne! Poważnie. Tylko charakter ma podły. Na przykład może wykopał pod Fisher
Hall cały system lochów i sprowadza tam niewinne dziewczyny, uwodzi je, a potem faszeruje

narkotykami i zabiera z powrotem na górą, żeby zepchnąć do szybu windy...

Ale ja już tyle czasu spędziłam we wszystkich zakamarkach Fisher Hall z ekipami od

dezynsekcji, że wiem, że pod budynkiem nie ma nic, tylko myszy i sterty starych materaców.

Ktoś podnosi słuchawkę w pokoju Amber. Jakaś dziewczyna odzywa się zaspanym

głosem:

- Halo?

- Halo - mówię. - Czy to Amber?
- Yhm. Tu Amber. Kto mówi?

- Nikt - odpowiadam. Chciałam tylko sprawdzić, czy jeszcze żyjesz. -Śpij dalej.
- Dobrze - odpowiada Amber półprzytomnie i odkłada słuchawkę. No cóż, Amber

przynajmniej jeszcze żyje. Na razie.

background image

- No więc jak, ty i Jordan zejdziecie się ze sobą? - pyta Rachel. Wcale się nie dziwi, że

dzwonię i budzę studentów beż żadnego powodu. Co w sumie wiele mówi o tym, w jakim

dziwnym miejscu pracujemy i jak dziwna jest nasza praca. - Tworzycie naprawdę ładną parę.

Na szczęście nie muszę jej odpowiadać; bo moja komórka rozdzwania się dokładnie w

tej samej chwili. Odbieram, zastanawiając się, czy w telefonie Amber nie wyświetlił się czasem
mój numer i czy nie dzwoni teraz spytać, co ja sobie, do diabła, wyobrażam, zrywając ją ze snu

o dziewiątej rano w powszedni dzień.

Ale to nie Amber. To Patty, która mówi:

- Dobra, to teraz zeznawaj.
- Ale co?

W sumie nie czuję się zbyt dobrze. Kiedy się obudziłam dziś rano, miałam ochotę

naciągnąć kołdrę z powrotem ha głowę i zostać w łóżku już na zawsze.

Jordan. Przespałam się z Jordanem. Dlaczego, na Boga, dlaczego?
- Jak to „ale co”? - mówi Patty. - Zdjęcie, jak się całujecie, jest na pierwszej stronie. No

cóż, nie widać zbyt dobrze, że ta kobieta to ty, ale to na pewno nie jest Tania Tracę. I
zdecydowanie to jest wejście do domu Coopera...

Wypowiadam słowo, po którym Rachel przybiega ze swojego gabinetu, pytając, czy

wszystko w porządku.

- Wszystko gra - odpowiadam, zakrywając drżącą dłonią słuchawkę. -To nic ważnego.
A tymczasem Patty zawzięcie paple mi do ucha:

- Nagłówek mówi Ciemna strona Easy Street. Chyba chodzi im o to, że Jordan zdradza

swoją narzeczoną. Ale nie martw się, mówią tam o „niezidentyfikowanej kobiecie”. Boże,

można by pomyśleć, że sobie powiążą jedno z .drugim. Ale to najwyraźniej amatorskie zdjęcie,
a twoja głowa ginie w mroku. Ale i tak, kiedy Tania to zobaczy...

- Naprawdę wolałabym nie rozmawiać o tym w tej chwili - przerywam, czując, że robi

mi się niedobrze.

- Nie chcesz? - Patty jest zdziwiona. - Czy nie możesz?
- Hm. To drugie?

- Rozumiem. Lunch?
- Okay.

- Jesteś taka popaprana - mówi Patty, ale jednocześnie chichocze. - Zajrzę po ciebie w

południe. Dawno nie widziałam Magdy. Nie mogę się doczekać, aż usłyszę, co ona będzie

miała na ten temat do powiedzenia.

Ja też.

background image

Odkładam słuchawkę. Do gabinetu wchodzi Sarah, z mnóstwem niecierpliwych pytań

o... No, o kogóż by innego? O Jordana. A ja chcę tylko zwinąć się w kłębek w jakimś kątku i

popłakać. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego byłam taka słaba?

Ale skoro nie można sobie popłakać w pracy, żeby siedemdziesiąt osób nie przyleciało i

nie zaczęło zagadywać: „Co się stało? Nie płacz. Wszystko będzie dobrze”, wyciągam kilka
formularzy wniosku o refundację drobnych zjedzonych przez automat z napojami i zaczynam

je wypełniać, pochylając się nad kalkulatorem i usiłując robić wrażenie osoby bardzo zajętej i
superkompetentnej.

I przecież Rachel też ma sporo własnej roboty. Na początku tygodnia dowiedziała się, że

nominowano ją do Stokrotki. Stokrotki to takie medale w kształcie kwiatka, które uniwersytet

wręcza członkom personelu i administracji każdego semestru, jeśli zrobią coś wykraczającego
poza ich zakres obowiązków służbowych. Na przykład Pete dostał Stokrotkę za wyłamanie

drzwi do pokoju dziewczyny, która zabarykadowała się, a potem odkręciła gaz. Naprawdę
ocalił jej życie.

Magda też dostała Stokrotkę, bo - chociaż dziwaczy z tym nazywaniem studentek

gwiazdeczkami - dzieciaki, w większości, po prostują uwielbiają. Sprawia, że czują się jak w

domu, zwłaszcza przed świętami, kiedy lekceważąc zarządzenia uczelniane, dekoruje swoją
kasę Świętym Mikołajem, miniaturowym żłóbkiem, menorą i świecami.

Osobiście uważam, że to miłe, że Rachel dostała nominację. Sporo zrobiła, odkąd

zaczęła pracę w Fisher Hall, włącznie z uporaniem się z dwoma śmiertelnymi wypadkami w

dwa tygodnie. Musiała zawiadomić dwie rodziny, że ich dzieci nie żyją, spakować dwa
komplety rzeczy osobistych (no cóż, dobra, w obu przypadkach to ja je spakowałam) i

zorganizować dwa nabożeństwa żałobne. Tej kobiecie należy się medal w kształcie stokrotki.

Ze względu na tę swoją nominację do Stokrotki Rachel automatycznie zostaje

zaproszona na Bal Stokrotek, galową imprezę, która corocznie odbywa się na parterze
uczelnianej biblioteki, i cały czas upiera się, że nie ma co na siebie włożyć. Twierdzi, że będzie

musiała skoczyć w przerwie na lunch do Bloomingdale's i zobaczyć, czy nie znajdzie tam
czegoś stosownego.

Oczywiście wiem, co to znaczy. Wróci z najpiękniejszą sukienką, jaką którakolwiek z

nas kiedykolwiek widziała. Kiedy nosisz rozmiar S, możesz po prostu zajrzeć do dowolnego

sklepu i znajdziesz setki totalnie zapierających dech w piersiach kreacji.

Kiedy kończę z wnioskami o refundację drobnych, oświadczam, że zajrzę do działu

finansowego, żeby mi wydali gotówkę, a Rachel macha ręką na do widzenia, na szczęście nie
wytykając mi, że przecież nie cierpię stać w kolejce do kasy (która była ulubionym miejscem

background image

Justine) i zwykle wysyłam tam jakiegoś studenta.

Po drodze zaglądam do stołówki zobaczyć się z Magdą. Rzuca jedno spojrzenie na moją

minę i informuje szefa, Geralda, że robi sobie dziesięć minut przerwy, chociaż Gerald
protestuje: „Ale przecież miałaś przerwę pół godziny temu!”

Magda i ja wychodzimy do parku, siadamy na ławce i wywalam z siebie całą tę głupią

historię z Jordanem.

Kiedy już się ze mnie naśmiała do woli, ociera oczy i mówi:
- Och, moje biedactwo. Ale czego się spodziewałaś? Że będzie cię błagał, żebyś mu

pozwoliła wrócić?

- No cóż - mówię. - Owszem.

- A zgodziłabyś się na to?
- No cóż... nie. Ale byłoby miło, gdyby poprosił.

- Posłuchaj, kotku, ty wiesz i ja wiem, że jesteś najlepszym, co go w życiu spotkało. Ale

on? On tylko chce dziewczyny, która będzie tańczyła jak jej zagra. A to do ciebie nie pasuje.

Więc pozwól mu zostać z tą panną Chudy Tyłek. A ty sobie zaczekaj na jakiegoś naprawdę
miłego faceta. Nigdy nic nie wiadomo. Może być bliżej, niż ci się wydaje.

Wiem, że myśli o Cooperze.
- Mówiłam ci - odpowiadam żałośnie. - Nie jestem w jego typie. Będę musiała zrobić

chyba ze cztery fakultety, zanim w ogóle będę mogła konkurować z jego ostatnią dziewczyną.
Odkryła karłowate słońce czy coś podobnego, co potem nazwano jej imieniem.

Magda tylko wzrusza ramionami.
- A w takim razie co z tym Christopherem, o którym mi wspominałaś?

- Christopherem Allingtonem? Magda, ja nie mogę się z nim spotykać! To

przypuszczalny morderca!

Kiedy dzielę się swoimi podejrzeniami, Magda bardzo się ożywia.
- A nikt go nawet nie podejrzewa - woła - bo on jest synem rektora! To zupełnie jak w

kinie. Super!

- Średnio super - mówię. - Bo czemu on miałby mordować niewinne dziewczyny? Jaki

ma motyw?

Magda zastanawia się nad tym przez moment i wysnuwa kilka teorii opartych na

obejrzanych filmach, na przykład taką, że Chris musi mordować ludzi w ramach jakiegoś
rytuału inicjacyjnego przed dopuszczeniem do tajnego bractwa studenckiego na wydziale

prawa albo że ma podwójną osobowość, albo że ma szalonego brata bliźniaka. Potem
stwierdza, że Chris Allington na pewno pokaże się na Balu Stokrotek, a więc jeśli naprawdę

background image

chcę się bawić w detektywa, to powinnam zdobyć zaproszenie i poobserwować go w jego
naturalnym środowisku.

- Te zaproszenia kosztują jakieś dwieście dolarów- informuję ją. - Nie mogę sobie na to

pozwolić.

- Nawet żeby złapać mordercę? - pyta Magda.
- To tylko podejrzany o morderstwo.

- Założę się, że Cooper mógłby załatwić dwa zaproszenia. - Wypadło mi z głowy, że

dziadek Coopera zaliczał się do głównych dobroczyńców Uniwersytetu Nowojorskiego, ale

Magda nie zapomniała. Magda nigdy niczego nie zapomina. - Może byś poszła z nim?

Niewiele miałam ostatnio powodów do śmiechu, ale sama myśl o Cooperze, który wbija

się w smoking, nieźle mnie rozśmieszyła. Wątpią, żeby w ogóle miał smoking.

A potem przestaję się śmiać z pomysłu poproszenia go, żeby poszedł ze mną na Bal

Stokrotek. Bo on by się na to nigdy nie zgodził. Dopytywałby się, dlaczego tak bardzo chcę
pójść, a potem zrobiłby mi wykład o tym, że wtykam nos w nie swoje sprawy.

Magda wzdycha, kiedy o tym słyszy.
- Okay - mówi z żalem. - Ale to by było zupełnie jak w kinie.

W finansowym przez cały czas starannie unikam myślenia o wczorajszym wieczorze -

który zdecydowanie w niczym nie przypominał filmu. Gdyby było jak w filmie, Jordan

pojawiłby się dzisiaj rano z bukietem róż i dwoma biletami do Vegas.

Nie, żebym, no, wiecie, rwała się do wyjazdu. Ale jak już mówiłam, miło byłoby, gdyby

mnie poprosił.

Wracam przez park w stronę Fisher Hall, w myślach ćwicząc tekst: „Bardzo mi przykro,

ale nie mogę wyjść za ciebie za mąż”, który decyduję się wygłosić Jordanowi w razie, gdyby
jednak rzeczywiście pojawił się z kwiatami i biletami do Vegas, a tu nagle podnoszę oczy i

widzę go przed sobą.

Nie, poważnie. Prawie wpadam na niego na chodniku przed akademikiem.

- Och - mówię, ochronnym gestem przyciskając do piersi kopertę wypełnioną

jednodolarówkami, jakbym mogła go w ten sposób od siebie odgonić. - Cześć.

- Heather - mówi Jordan. Stoi obok długiej, czarnej limuzyny zaparkowanej,

niezupełnie dyskretnie, przed wejściem do akademika. Najwyraźniej właśnie wraca ze swojego

bankietu prasowego. Nie dźwiga wielkiego bukietu róż, ale na szyi nosi liczne platynowe
łańcuszki i ma minę zbitego psa.

I tak go wcale nie żałuję. Mimo wszystko to ja jestem osobą, która ma podrapany tyłek.

No, wiecie, o ten chodnik w holu.

background image

- Czekałem tu na ciebie - mówi Jordan. - Twoja szefowa powiedziała, że wrócisz w ciągu

godziny, ale...

Ups. Jest wpół do dwunastej, a ja wyszłam z biura o dziesiątej. Rachel pewnie nie

przewidziała, że po drodze skręcę do parku na pogawędkę z Magdą.

- No cóż - mówię. - Wróciłam. - Oglądam go dokładnie, ale nadal nie widzę żadnych

kwiatów. Co nie ma większego znaczenia, bo i tak zapomniałam swojej przećwiczonej mówki. -

Co jest?

Nie pogodzisz-się z nim, mówię sama do siebie stanowczo. Nie pogodzisz się z nim.

Nawet gdyby miał się wić i czołgać... No cóż, jeśli się zacznie wić i czołgać, to ewentualnie...
Nie! Nawet wtedy nie! To nie ten brat, pamiętasz? To nie ten brat! Jordan rozgląda się wkoło,

zmieszany.

- Słuchaj... Czy możemy iść gdzieś, porozmawiać?

- Możemy rozmawiać tutaj - mówię. Bo wiem, że jeśli gdzieś z nim pójdę, mogę zrobić

coś, czego potem będę żałowała.

Mogę zrobić? Ja już to zrobiłam.
- Czułbym się lepiej - nalega - gdybyśmy porozmawiali w limuzynie.

- A ja bym się czuła lepiej - odpowiadam (trzymaj się, trzymaj się) - gdybyś po prostu

powiedział mi wreszcie to, co masz mi do powiedzenia.

Jordana dziwi stanowczość mojego tonu. Mnie też ona dziwi. To wtedy dociera do

mnie, że on pewnie sobie wyobraża, że ja sobie wyobrażam, że my się schodzimy. Ekhem? I

zanim zdążę się obejrzeć, on wywala wszystko, co mu leży na wątrobie.

- Tylko wiesz... ja... Ja naprawdę czuję się teraz zagubiony, Heather-mówi. - Bo ty jesteś

taka... No cóż, jesteś po prostu świetna. Ale Tania... Przedyskutowałem to z tatą i ja w tej
chwili po prostu nie mogę zerwać z Tanią. Nie teraz, kiedy wychodzi nowy album. Tata mówi...

- Co? - Nie mogę uwierzyć własnym uszom. To znaczy wierzę własnym uszom. Mnie się

tylko w głowie nie mieści, że on to naprawdę mówi.

- Poważnie, Heather. Naprawdę wkurzyło go to zdjęcie w „Post”...
- Ty chyba nie myślisz, że ja...

- Nie, nie, oczywiście, że nie. Ale to naprawdę kiepsko wyszło, Heather. Tania w tej

chwili ma w naszej wytwórni bestsellerowy album i mój tata mówi, że gdybym miał od niej

odejść, to naprawdę zaszkodziłoby to mojej nowej płycie...

- Okay - odpowiadam. Chyba już dłużej nie zniosę wysłuchiwania takich rzeczy. To

jednak w niczym nie przypomina tekstów, które spodziewałam się usłyszeć. No, tych, na które
odpowiedź ćwiczyłam. - Nie ma sprawy. Naprawdę, Jordan. Spoko.

background image

A co najdziwniejsze, w tej chwili rzeczywiście nie ma sprawy. Całe to jego tłumaczenie

się, że nie może do mnie wrócić, bo jego tacie to się nie spodoba, kompletnie dławi wszelkie

romantyczne uczucia, jakie jeszcze mogłam do niego żywić.

Nie mówię, żebym tego typu uczucia miała. Już nie.

Jordanowi tak jakoś szczęka opada ze zdziwienia. Najwyraźniej oczekiwał łez. I w

pewnym sensie, owszem, chce mi się płakać. Ale nie przez Jordana.

Niestety, nie będę mu niczego tłumaczyć, to bez sensu. Facet ma i tak dość swoich

problemów. Sarah pewnie zacierałaby ręce z radości, mogąc zdiagnozować wszystkie jego

głęboko zakorzenione neurotyczne lęki...

Jordan odpowiada na mój uśmiech uśmiechem pełnym niemal dziecinnej ulgi, i mówi:

- Och. Okay. Jesteś bardzo... Bardzo miła, Heather.
A co najdziwniejsze, w tym momencie jestem w stanie myśleć wyłącznie o Cooperze. O

tym, jakie to smutne, że ja uważam go za takiego seksownego faceta, a on ledwie dostrzega
moje istnienie.;. Pomijając, rozumiecie, fakt, że sterta paragonów na jego biurku powoli, ale

stale się zmniejsza.

Zaczynam się również modlić, żeby Cooper, gdziekolwiek jest, nie sięgnął dziś rano

przypadkiem po „Post”. Bo ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to żeby dowiedział się, że ja się
obściskiwałam - i dzięki Bogu, że to była cała dokumentacja fotograficzna, jaką zdobyła prasa -

z jego bratem na frontowych schodach przed jego domem.

Nie jestem pewna, ale może dlatego że pracowałam w Fisher Hall tak długo, przy okazji

wyrobiłam sobie jakiś szósty zmysł. Bo dokładnie w tej chwili zaczynam coś przeczuwać. A
potem nagły szum powietrza, cień dostrzeżony kącikiem oka, błyskawicznie puszczam dłoń

Jordana i nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, wrzeszczę:

- Uważaj!

A potem, kiedy wciąż jeszcze nie chwytam, co się dzieje, rozlega się to okropne głuche

uderzenie i głośny trzask. A jeszcze potem w powietrzu lata ziemia i jakieś ostre odłamki.

Kiedy opuszczam ramiona, którymi objęłam się za głowę, z przerażeniem zauważam

Jordana, rozciągniętego na chodniku obok limuzyny. Z wielkiego rozcięcia na skroni wypływa

krew, silnym, pulsującym strumieniem, tworząc zupę z warstw ziemi, fragmentów pelargonii i
kawałków betonu.

Na sekundę czy dwie paraliżuje mnie szok.
A potem klękam u boku Jordana.

- O mój Boże! - Jakaś dziewczyna, która parę metrów dalej czekała na taksówkę,

podbiega do nas. - O mój Boże, ja to wszystko widziałam! To była roślina! Doniczkowa roślina!

background image

Zleciała z samej góry, z tego apartamentu na górze!

- Wejdź do środka - mówię do niej spokojnym głosem, który w ogóle nie przypomina

mojego zwykłego głosu - i powiedz pracownikowi ochrony, żeby zadzwonił po karetkę i policję,
A potem poproś dyżurnego z recepcji o zestaw pierwszej pomocy.

Dziewczyna robi, co jej poleciłam, chwiejnie drobiąc na wysokich obcasach. Jest

wystrojona jak na rozmowę o pracę i chyba nie zdaje sobie sprawy, że bardzo, ale to bardzo się

na nią spóźni.

Co ten instruktor mówił o resuscytacji krążeniowo-oddechowej? (Przed objęciem

stanowiska w akademiku miałam szkolenie BHP).

Aha, tak. Skup się. Popatrz. I posłuchaj.

Skupiam się i z ulgą zauważam, że klatka piersiowa Jordana unosi się i opada. A więc

on nadal oddycha. Na szyi wyczuwam tętno, wyraźne i mocne. Jest nieprzytomny, ale nie

umiera - przynajmniej na razie. Donica ześliznęła się bokiem, po skroni, za ucho, a potem
huknęła go mocno w ramię. Ma kompletnie podartą koszulę.

A z otwartej rany na głowie nadal płynie krew. Rozważam zdarcie z siebie własnego T-

shirta i wykorzystania go jako bandaża - to by mi chyba nie przysporzyło szczególnej

popularności wśród facetów z kółka szachowego - kiedy z limuzyny wysiada kierowca, a w tej
samej chwili przez frontowe drzwi domu studenckiego wypada Pete.

- Trzymaj, Heather. - Wciska mi w ręce zestaw pierwszej pomocy zabrany zza kontuaru

recepcji. - Zadzwoniłem już po karetkę.

- On nie żyje? - pyta nerwowo kierowca limuzyny, trzymając komórkę przy uchu.

Niewątpliwie rozmawia z tatą Jordana.

Przekazuję Pete'owi swoją kopertę z finansowego, a potem grzebię w zestawie pierwszej

pomocy i znajduję zrolowany bandaż. Przyciskam go do rany. Niemal natychmiast przesiąka

ciemną czerwienią.

- Znajdź mi jakiś ręcznik czy coś - mówię do Pete'a, nadal tym dziwnym, spokojnym

głosem, który zupełnie nie brzmi jak mój. Może to mój przyszły głos. Wiecie, ten, którym będę
mówiła podczas praktyki medycznej, kiedy już zrobię dyplom. - W składziku leżą ręczniki po

letniej konferencji na temat kwaterowania studentów.

Pete puszcza się biegiem. Zaczynają się gromadzić ludzie, mieszkańcy Fisher Hall i

faceci z kółka szachowego z parku. Wszyscy ochoczo udzielają porad lekarskich.

- Podnieś mu głowę - poucza mnie jeden z dilerów narkotyków.

- Nie, unieś mu nogi - mówi ktoś inny. - Jeśli twarz jest czerwona, to unieś głowę. Jeśli

jest blada, to unieś nogi.

background image

- On ma czerwoną gębę, facet.
- To tylko od tej całej krwi.

- Hej, czy to nie jest Jordan Cartwright?
Pete wraca z kilkoma czystymi, białymi ręcznikami. Pierwszy robi się czerwony mniej

więcej po minucie. Drugi chyba podziałał. Krew przestaje tryskać w takim alarmującym
tempie.

- Jak to się stało? - pytają wszyscy.
Jakiś człowiek z kółka szachowego służy informacją:

- Ja widziałem. Miała pani dużo szczęścia. Ta donica leciała prosto na panią. Gdyby

pani nie odskoczyła na bok...

Policjanci pojawiają się jeszcze przed karetką, jednym okiem zerkają, co robię, i

najwyraźniej pochwalają moje działania, bo zaczynają rozganiać tłum, mówiąc gapiom, że

pokaz już się skończył.

Wołam gorączkowo:

- Weźcie zeznania od świadków! Ta donica nie spadła ot tak! Ktoś ją musiał zepchnąć!
Wszyscy gromadzą się wokół policjantów, każdy chce opowiedzieć swoją historię. Mniej

więcej właśnie wtedy z budynku wypada Rachel, stukając wysokimi obcasami.

- Och, Heather! - woła, omijając kawałki betonu, grudy ziemi i łodygi pelargonii. - Och,

Heather! Właśnie się dowiedziałam. Czy on... Czy on zaraz...?

- Na razie oddycha - mówię. Wciąż przyciskam ręcznik do rany, która na szczęście już

nie krwawi. - Gdzie ta karetka?

Karetka podjeżdża właśnie w tym momencie, ekipa wyskakuje ze środka i, szczęśliwie,

przejmuje dowodzenie. Z niewymowną ulgą ustępuję im miejsca. Rachel obejmuje mnie
ramieniem, kiedy patrzymy, jak sanitariusze sprawdzają, czy Jordan daje oznaki życia.

Tymczasem jeden z policjantów wchodzi do budynku, a drugi podnosi z ziemi co większe
kawały betonu i spogląda na mnie.

- Kto tu dowodzi? - pyta. Rachel odpowiada:
- Chyba ja.

- Ma pani pojęcie, skąd to mogło spaść? - pyta policjant, podnosząc odłamek donicy.
- No cóż, wygląda na jedną z takich betonowych donic z tarasu Allingtonów - mówi

Rachel. Obraca się i wskazuje w górę. Mruży oczy i spogląda na mnie. - Nie mam pojęcia, jak
to się mogło stać. Może wiatr?

Wprawdzie trzęsę się z zimna, ale nie z powodu wiatru. Dzień jest bardzo ciepły jak na

jesień.

background image

Magda, która do nas dołączyła, zgadza się chyba ze mną.
- Dzisiaj nie ma wiatru - mówi. - W New York One powiedzieli, że cały dzień będzie

ładna pogoda.

- Żadnej z tych donic nigdy wcześniej nie zwiało — zauważa Pete. - A pracuję tu od

dwudziestu lat.

- No cóż, chyba nie sugerujesz, że ktoś ją zepchnął - mówi Rachel z przerażoną miną. -

Studenci nie mają dostępu do tarasu...

- Studenci. - Policjant patrzy na nas i mruży oczy. - To jakiś akademik?

- Dom studencki - Rachel i ja poprawiamy automatycznie, jednym głosem.
Sanitariusze układają Jordana na noszach, a potem wsuwają je do karetki. Kiedy

zamykają drzwi, spoglądam na Rachel.

- Powinnam z nim pojechać - mówię.

- Oczywiście, że powinnaś - mówi łagodnie i lekko mnie popycha. - Jedź. Ja się zajmę

tutaj wszystkim. Zadzwoń do mnie i daj mi znać, co z nim.

Obiecuję, że tak, i biegnę za sanitariuszami, pytając, czy mogę się z nimi zabrać do

szpitala. Zachowują się wobec mnie bardzo fajnie i pozwalają mi usiąść z przodu.

Mogę jednak zajrzeć przez to wewnętrzne okienko i zobaczyć, co sanitariusz robi z

Jordanem. Właśnie go pyta, jaki mamy dzień tygodnia. Najwyraźniej Jordan odzyskuje

przytomność. Nie wie jednak, jaki mamy dzień tygodnia, i tylko jęczy w odpowiedzi, jak ktoś,
kto chciałby wracać do snu.

Chcę podpowiedzieć, żeby go spytali, z kim jest zaręczony, ale zmieniam zdanie, bo to

by było za bardzo wredne.

Kiedy odjeżdżamy spod akademika, zauważam, że Rachel, Sarah, Pete i Magda stoją

razem na chodniku i patrzą za nami z troską.

To wtedy dociera do mnie, z czymś w rodzaju ukłucia, że okay, tak, może nie mam

chłopaka.

Ale za to mam rodzinę.
Może nieco dziwaczną.

Ale ją mam.

background image

18

W ciągu prawie czterech miesięcy, które przepracowałam na Uniwersytecie

Nowojorskim, odwiedziłam chyba wszystkie ostre dyżury na Manhattanie z rozmaitymi
chorymi albo zranionymi studentami. St. Vincent's raczej nie należy do moich ulubionych

szpitali. W poczekalni jest telewizor, owszem, ale zawsze przełączają go na telenowele, a w
automacie ze słodyczami regularnie brakuje batonów Butterflnger.

Poza tym mnóstwo ćpunów przychodzi tu wmawiać dyżurnym pielęgniarkom, że

naprawdę potrzebują morfiny na swoje tajemnicze bóle w stopach. Przez parę chwil

obserwowanie ich może bawić, ale kiedy pojawiają się symptomy odstawienia, narkomani
robią się agresywni, a wtedy strażnik ochrony musi ich wyrzucać, a oni walą w okna i

generalnie bardzo utrudniają człowiekowi skoncentrowanie się na magazynie „Jane” czy co
tam akurat mam pod ręką do czytania.

Chociaż poczekalnia w St. Vincent's jest beznadziejna, personel medyczny mają

świetny. Zadają mi na temat Jordana przeróżne pytania, na które nawet nie umiem

odpowiedzieć. Ale kiedy tylko podaję jego pełne nazwisko, błyskawicznie odwożą go na salę
zabiegową, omijając całą kolejkę pacjentów, no bo wiecie, nawet lekarze słyszeli kiedyś o Easy

Street.

Odwiedzających wpuszcza się na oddział pozabiegowy tylko na pierwszych pięć minut

każdej godziny zegarowej, więc wyrzucają mnie do poczekalni. Ale wypełniam sobie czas
rozsądnie, dzwoniąc do taty Jordana, żeby mu przekazać szczegóły wypadku.

Pan Cartwright jest zrozumiale wytrącony z równowagi informacją, że jego ulubiony

wykonawca solowy - och i przy okazji syn - został znokautowany donicą z pelargonią, więc nie

biorę tego osobiście, kiedy rozmawia ze mną przez telefon bardzo szorstko. Nasza ostatnia
rozmowa też nie potoczyła się zupełnie gładko - ta, w której mi powiedział, że każe Jordanowi

rzucić Tanie i „w try miga mi go przyśle”, jeśli tylko przestanę żądać, żeby na następnym
albumie znalazły się moje własne utwory.

Pan Cartwright to jednak drań. Być może dlatego Cooper nie rozmawiał z nim prawie

od roku.

Kiedy kończę rozmowę z ojcem Jordana i Coopera, nie wiem, do kogo jeszcze

mogłabym zadzwonić. Chyba powinnam zawiadomić Coopera, że jego brat został ranny.

Ale Cooper na pewno mnie zapyta, co tak w ogóle robił Jordan pod Fisher Hall. I

prawdę mówiąc, ja nie jestem najlepszym kłamcą na świecie. Mam po prostu wrażenie, że

Cooper z miejsca przejrzy moje próby mydlenia mu oczu. Więc siadam na plastikowym krześle

background image

w kącie poczekalni i zamiast jeszcze gdzieś dzwonić, zabawiam się obserwowaniem pacjentów.
To zupełnie jak Szok na ostrym dyżurze na Learning Channel, tylko na żywo. Widzę jowial-

nego pijaczka z zakrwawioną ręką, zatroskaną matkę z niemowlakiem, którego oblała
cappuccino, dzieciaka w szkolnym mundurku z wielką szramą na brodzie, którego

przyprowadza zakonnica, robotnika budowlanego ze złamaną nogą i kilka kobiet latynoskiego
pochodzenia, które nie mają żadnych ewidentnych objawów chorobowych, ale za to

rozmawiają bardzo głośno, póki nie nakrzyczy na nie dyżurna pielęgniarka.

Siedzę przez jakieś dwadzieścia minut, a potem strażnik ochrony informuje, że wszyscy

oczekujący mają teraz pięć minut na odwiedzenie swoich bliskich na oddziale pozabiegowym.
Drepczę więc potulnie za zakonnicą, zatroskaną mamą i latynoskimi damami przez podwójne

drzwi, a potem szukam Jordana.

Znów jest nieprzytomny, a przynajmniej ma zamknięte oczy. Białe bandaże na jego

głowie kontrastują wyjątkowo ostro z ciemną opalenizną (jego rodzice mają naprawdę
przyjemną letnią willę w Hamptons. W basenie jest nawet wodospad i wszystko). Jego łóżko

na kółkach ustawiono w dość zacisznym, odległym kącie oddziału, a kiedy pytam, pielęgniarka
mówi mi, że szykują dla niego miejsce na oddziale na górze. Na razie czekają jeszcze na

wywołanie rentgena, ale prawdopodobnie doznał wstrząsu mózgu.

Chyba muszę mieć bardzo zmartwioną minę, bo pielęgniarka uśmiecha się, kładzie dłoń

na moim ramieniu i mówi:

- Proszę się nie przejmować. Jestem pewna, że w mig znów będzie skakał po scenie.

Mimo zapewnień pielęgniarki nie mogę się przemóc i zostawić go tam swojemu losowi.

W głowie mi się nie mieści, że nikt z jego rodziny jeszcze się nie pojawił! Więc kiedy moje pięć

minut stania i gapienia się na Jordana dobiega końca, wracam na krzesło w poczekalni.
Decyduję, że zostanę tam, póki go nie przeniosą na górę albo dopóki nie przyjdzie tu ktoś z

krewnych. Po prostu pokręcę się tu, zanim nie przyjadą. A wtedy...

A wtedy sama nie wiem, co zrobię. Jestem przekonana - na sto procent przekonana,

bardziej pewna, niż kiedykolwiek byłam pewna czegoś, co w sumie nie znaczy wiele, ale
nieważne - że ktoś dopiero co usiłował mnie zabić.

Prawda? No, co powiedział tamten facet z kółka szachowego? „Dobrze, że się pani

odsunęła, bo to leciało prosto na panią”.

A tym kimś, kto zepchnął donicę z kwiatkiem, mógł być wyłącznie Christopher

Allington. Kto inny miałby dostęp do tarasu jego rodziców? Kto inny miał powód, żeby zrzucać

mi na głowę doniczki z pelargoniami? To nie było planowane morderstwo - niemożliwe. Skąd
miałby wiedzieć, że akurat wtedy będę wracała z powrotem do budynku?

background image

Nie, musiał po prostu spojrzeć na dół, stwierdzić, że przeznaczenie działa na jego

korzyść, i strącić donicę. Gdybym się nie odsunęła, uderzyłaby we mnie, a nie w Jordana. I

pewnie by mnie zabiła. W przeciwieństwie do mojego byłego narzeczonego nie mam takiej
znów twardej głowy.

Dlaczego jednak Chris chce zabić właśnie mnie? Tylko dlatego że podejrzewam go o

morderstwo? Podejrzewanie kogoś o morderstwo, a posiadanie dowodów na to, że ktoś

mordercą jest, to dwie zupełnie różne sprawy. Jaki niby dowód mogłabym posiadać, zdaniem
Chrisa? Oczywiście, poza prezerwatywą, która dowodzi tylko, że bywa napalony, ale nie, że jest

mordercą. Nie mam na niego nic. Nie mam nawet dowodu na to, że faktycznie popełniono
jakieś zbrodnie.

No więc czemu usiłuje mnie zlikwidować? Czy nie naraża się na jeszcze większe ryzyko,

usiłując mnie zabić, zamiast się na jakiś czas przyczaić? Zwłaszcza że w sprawie Elizabeth i

Roberty nikt nie podejrzewa morderstwa...

W każdym razie nikt poza mną.

Głęboki znajomy głos przerywa moje medytacje. Odrywam wzrok od chrapiącego

ćpuna, na którego się bezwiednie gapiłam, i podnoszę oczy na spokojną, uśmiechniętą twarz

Coopera.

...i nagle robi mi się słabo.

- Heather - mówi z przyjazną nonszalancją, siadając na plastikowym krześle obok mnie.
- Hm. - Tylko tyle przychodzi mi na myśl. Bystre, co? Po głębokiej wewnętrznej walce

dodaję do tego jeszcze: - Cześć.

Cooper obrzuca łagodnie zaciekawionym spojrzeniem chrapiącego ćpuna. W swoich

wytartych, dopasowanych dżinsach i czarnej skórzanej kurtce wygląda tak, że miałoby się
ochotę go zjeść. Nawet apetyczniej niż roladki Ho Hos. To znaczy Cooper. Nie ćpun.

- A więc? - mówi tym samym tonem lekkiej pogawędki. - Co tam u ciebie słychać?
Najpierw robi mi się zupełnie zimno, a potem bardzo gorąco. To totalnie nie fair, żeby

ten facet miał na mnie taki wpływ. A przecież nawet nigdy nie zaprosił mnie na randkę! Okay,
zaproponował, żebym się do niego wprowadziła, ale hej! Zrobił to z litości. I mieszkam na

zupełnie osobnym piętrze. Z zupełnie osobnymi zamkami w drzwiach. Których nigdy w sumie
nie zamykam, ale czy on sobie kiedykolwiek zadał trud, żeby to sprawdzić? Nie!

- Nic specjalnego - mówię i mam nadzieję, że nie zauważy, jak mocno mi bije serce pod

T-shirtem. - Czy dzwonił do ciebie... Hm... tata?

- Nie - mówi Cooper. - Twoja przyjaciółka Patty. Kiedy przyszła do ciebie do biura,

zabrać cię na lunch, Magda powiedziała jej, co się stało. Patty była z dzieckiem, gdyby nie to,

background image

sama by tu przyjechała.

- Och - mówię. Na śmierć zapomniałam, że byłam umówiona z Patty. Zerkając na zegar

wiszący w poczekalni, widzę, że jest już po drugiej. -No cóż.

- Ale nie była w stanie wyjaśnić mi - mówi Cooper - co się tak właściwie stało.

I to wtedy wszystko się ze mnie wylewa.
Wcale tego nie chcę. Wcale nie tak miało być. Ale po prostu... No cóż, chyba dlatego

właśnie Cooper jest takim dobrym detektywem. W jego głębokim głosie kryje się coś takiego,
że człowiek z miejsca ujawnia wszystko, co wie...

No cóż, może nie wszystko. Udało mi się nie wygadać ani słowa na temat tego

wszystkiego, co robiliśmy z Jordanem na chodniku w holu domu Coopera. Nikt nie wydrze ze

mnie tej informacji.

Ach, no i tego, że chciałabym, no, wiecie, zerwać z Coopera ubranie zębami.

Ale cała reszta wylewa się ze mnie obfitą falą, zupełnie jak gorąca czekolada w stołówce

akademika, kiedy czasem Magda wsypuje do pojemnika miks, ale nikt go jeszcze dobrze nie

zamieszał...

Opowiadam mu, zaczynając od konkursu śpiewania z playbacku poprzedniego

wieczoru, kiedy po raz pierwszy zaczęłam podejrzewać, że to Christopher Allington był zabójcą
Elizabeth i Roberty, a kończąc na pelargonii, która spadła na Jordana. Pomijam ten fragment,

w którym jego brat i ja utworzyliśmy bestię o dwóch głowach na podłodze holu jego domu.

Kiedyś udało mi się podsłuchać Coopera w akcji, kiedy rozmawiał ze swoimi klientami.

Pralko-suszarka stoi na tym samym piętrze co jego gabinet, tuż przy kuchni, a ja prałam tam
właśnie swoją obciskającą bieliznę (której używam wyłącznie na specjalne okazje, na przykład

seminaria dla pracowników albo warsztaty podnoszenia świadomości wielokulturowej), kiedy
spotkał się z ludźmi, którzy go zatrudnili. Mówi do nich tym totalnie spokojnym, opanowanym

tonem...

.. .kompletnie innym głosem, jak się okazuje, niż ten, którym posługuje się wobec

niepłacącej klienteli.

- Heather, czyś ty oszalała? - Ma naprawdę wściekłą minę. Mówi, jakby był naprawdę

wściekły. - Poszłaś porozmawiać z tym facetem?

Miło byłoby myśleć, że jest taki zły, bo wiedząc, że otarłam się o śmierć, nareszcie sobie

uświadomił, jak się przedstawiają jego prawdziwe uczucia względem mojej osoby.

Ale chyba osiągnęłam tylko to, że jeszcze umocnił się w podejrzeniach, że jestem

kompletną i totalną wariatką.

- Dlaczego się na mnie drzesz? - pytam ostro. - To ja tu padłam ofiarą!

background image

- Nie, nieprawda. To Jordan padł ofiarą. A gdybyś mnie tylko posłuchała...
- Ale gdybym cię słuchała, nie dowiedziałabym się, że to Chris Allington jest

niebezpiecznym psychopatą, którego szukaliśmy!

- Teoria, na którą nadal nie masz żadnego dowodu. - Cooper kręci głową. Ma takie

ciemne, gęste Włosy, które za rzadko obcina i które nadają mu wygląd zdecydowanego
nonkonformisty. - Tę donicę mógł strącić każdy. Skąd wiesz, że ogrodnik Allingtonów nie

podlewał roślin i jej przypadkiem nie zrzucił?

- Dokładnie na mnie? Czy to nie jest dziwny zbieg okoliczności? Biorąc pod uwagę, że

zaledwie poprzedniego wieczoru zadawałam sporo pytań Chrisowi Allingtonowi?

Przysięgam, że widzę, jak w tym momencie Cooperowi drgnęły kąciki warg.

- Nie gniewaj się, Heather, ale wątpię, żeby twoje umiejętności śledcze miały

wprowadzić Chrisa Allingtona w morderczy szał.

Okay, może i nie jestem żadną panną Marple. Ale nie musi tego aż tak podkreślać.
- Mówię ci, on mnie usiłował zabić. Czemu nie chcesz mi uwierzyć? -prawie krzyczę. -

Czy ty nie widzisz, że ja już nie jestem głupia, małą, nastoletnią piosenkareczką i że mogę
faktycznie wiedzieć, co mówię?

Jeszcze nie skończyłam, a już żałuję, że to powiedziałam. Co ja wyrabiam? Co ja

wyrabiam? To jest facet, który, nawet przeze mnie nieproszony, zaoferował mi dach nad

głową, kiedy nie miałam gdzie się podziać... No cóż, pomijając gościnny pokój na strychu Patty
i Franka.

Czy mogłabym być jeszcze bardziej niewdzięczna?
- Przepraszam - mówię, czując, jak zasycha mi w ustach z przerażenia. -Nie chciałam

tego powiedzieć. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ja po prostu... Jestem chyba trochę
zdenerwowana. No, wiesz. To ten stres.

Cooper spogląda na mnie z kompletnie nieodgadniona miną.
- Wcale cię nie uważam za głupią, małą, nastoletnią piosenkareczkę. -Tylko tyle mówi, a

w jego głosie pobrzmiewa lekkie zdziwienie.

- Wiem - mówię szybko. O Boże, czemu ja nigdy nie umiem trzymać języka za zębami?

No czemu?

- Ja po prostu czasem martwię się o ciebie - ciągnie Cooper, zanim zdążyłam jeszcze coś

dodać. - Wplątujesz się w różne historie... Ten cały numer z moim bratem...

Jaki cały numer? Czy on chce powiedzieć... mój związek z jego bratem? Czy chodzi mu

może o wczorajszy wieczór? Och, proszę, niech się okaże, że nie czytał „Post”...

- I przecież nie masz nikogo bliskiego. - Znów kręci głową. - Ani rodziny, ani nikogo, kto

background image

by się tobą zajął...

- Ty też nie masz - przypominam mu.

- To co innego - mówi.
- A to niby czemu? - mówię. - Bo jestem od ciebie młodsza? - Ale co to jest siedem lat,

tak na dobrą sprawę? Książę Karol był starszy od lady Diany o dwanaście lat... No cóż, im w
sumie nie wyszło, ale kto powiedział, że musimy powtarzać ich błędy? To znaczy gdybyśmy

mieli kiedyś z Cooperem zostać parą. Żadne z nas nie przepada przecież za grą w polo.

- Poza tym - mówię, przypominając sobie, co widziałam przez szybę karetki - ja mam

rodzinę. W pewnym sensie. Jest przecież Rachel i Magda, i Pete, i Patty, i ty...

Tego ostatniego nie chciałam powiedzieć. Ale wyrwało mi się i zawisło w powietrzu

między nami. Ty. Ty jesteś częścią mojej rodziny, Cooperze. Mojej zastępczej rodziny, teraz,
kiedy wszyscy moi prawdziwi krewni siedzą w więzieniu albo zwiali z kraju. Gratulacje!

Cooper tylko patrzy na mnie jak na wariatkę (co za niespodzianka). Więc dodaję

głupkowato:

- I Lucy też.
Cooper powoli wypuszcza powietrze z płuc.

- Jeśli naprawdę poważnie sądzisz, że to się nie stało przypadkowo - mówi na koniec,

ostentacyjnie ignorując moją mówkę na temat: „Jesteśmy jedną wielką rodziną” (nie myślcie,

że nie zwróciłam na to uwagi) - i naprawdę uważasz, że ktoś cię usiłuje zabić, to moim
zdaniem powinnaś zawiadomić policję.

- Próbowałam - przypominam mu. - Zapomniałeś?
- Nie. Ale tym razem ja pójdę z tobą i mam zamiar się upewnić, że... Jego głos cichnie,

kiedy do poczekalni wpada drobna atrakcyjna brunetka i pędzi w stronę recepcji, bardzo
zdyszana i ubrana w skórzaną minispódniczkę, z lewą dłonią mocno obciążoną zaręczynowym

pierścionkiem z brylantem.

Dobra, i co z tego, że nie widzę pierścionka z mojego miejsca? I tak wiem, kim ona jest.

Widziałam, jak trzymała w ustach same wiecie co mojego byłego narzeczonego. Jej obraz
wyrył się raz na zawsze na siatkówce moich oczu.

- Przepraszam - mówi cicho do recepcjonistki o kamiennej twarzy. - Ale jak rozumiem,

jest tu mój narzeczony. Jordan Cartwright. Kiedy mogę go zobaczyć?

Tania Tracę, kobieta, która zajęła moje miejsce w sercu i mieszkaniu Jordana - nie

wspominając już o mojej pozycji na listach przebojów.

- Zabawne - zauważa Cooper. - Wygląda, jakby całkiem nieźle znosiła ten wstrząs.
Zerkam na niego z zaciekawieniem, a potem przypominam sobie, że on nawiązuje do

background image

czegoś, co mu powiedziałam jakiś czas temu, zaraz po tym, jak się do niego wprowadziłam.

- Och, jasne - mówię. - Bo jest naćpana lekami przeciwbólowymi. Ale rozumiesz,

Cooper, nie możesz zaliczyć tylu operacji plastycznych i spodziewać się, że będziesz wiódł życie
pozbawione bólu. Przecież oni ją praktycznie poskładali od podstaw. W rzeczywistości nosi

3XL.

- Jasne - mówi Cooper. - Wygląda na to, że mój brat znalazł się wreszcie w dobrych

rękach. To co, idziemy?

Idziemy.

I najwyższa pora, moim zdaniem.

background image

19

Pierwszą osobą na Szóstym Komisariacie, której relacjonują swoją historią, jest ładna

kobieta o nieco zmęczonej twarzy, siedząca przy biurku recepcji. Ma długie czarne włosy
upięte w kok, który jak rozumiem, stanowi regulaminową fryzurą policjantek.

Notują sobie w myślach, że mam nie studiować kryminalistyki.
Kobieta kieruje nas do takiego pyzatego facecika siedzącego za biurkiem. Powtarzam

mu swoją historię. Jak recepcjonistka, minę ma znudzoną... dopóki nie dochodzę do
fragmentu o Jordanie. Wszyscy się ożywiają na wzmiankę o Easy Street.

Pyzaty facecik każe nam poczekać parę minut, a potem zostajemy wprowadzeni do

czyjegoś bardzo czystego gabinetu. Siedzimy przed bardzo schludnym biurkiem przez jakąś

minutę czy dwie, zanim do środka wchodzi właściciel gabinetu, a ja widzę, że to nie kto inny,
tylko żujący cygara detektyw Canavan.

- To pan! - Prawie krzyczę na jego widok.
- To pani! - On prawie krzyczy w odpowiedzi. Trzyma styropianowy kubek z kawą i,

jakżeby inaczej, pączka. Na pierwszy rzut oka krispy kreme z lukrem. Szczęściarz jeden.

- Czemu tym razem zawdzięczam tę przyjemność, panno Wells? - pyta. -Zaraz, proszę

nic nie mówić. Nie chodzi przypadkiem o to, że ktoś chciał ukatrupić członka Backstreet Boys,
co?

- Członka Easy Street - poprawiam go. - I owszem, właśnie o to chodzi. Detektyw

Canavan siada za swoim biurkiem, wyjmuje z ust niezapalone cygaro, odrywa kawałeczek

pączka i macza go w kawie. Potem wkłada nasiąknięty kawą kęs pączka do ust, żuje go, połyka
i mówi:

- Ależ proszę mnie oświecić, nalegam.
Zerkam na Coopera, który trwał milcząco u mojego boku już dwa razy, kiedy

recytowałam swoją opowieść. Widzę, że i teraz nie będzie z niego żadnej pociechy, zaczynam
więc opowiadać po raz trzeci, zastanawiając się, czemu Cooper w ogóle wydaje mi się taki

atrakcyjny, skoro czasami potrafi być tak kompletnie niekomunikatywny.

Detektyw Canavan, słuchając mnie, zaplata dłonie za głową i ryzykownie przechyla się

w tył na krześle. Albo zapomniał użyć antyperspirantu, albo po prostu bardzo mocno się poci,
bo ma wielkie mokre plamy pod pachami. Nie wygląda, żeby go to w jakiś sposób krępowało.

- A zatem - mówi detektyw Canavan w kierunku zacieków na suficie, kiedy już

skończyłam - teraz uważa pani, że to syn rektora Uniwersytetu Nowojorskiego jest zabójcą?

- No cóż - odpowiadam z wahaniem. Bo kiedy on to tak ujmuje, wszystko zaczyna

background image

brzmieć jakoś... głupio. - Tak, chyba tak.

- Ale nie ma pani żadnego dowodu. Jasne, nasz obecny tu kolega ma tę prezerwatywę.

Prezerwatywę, która może należeć do syna rektora, a my możemy tego dowieść. Tylko że ten
dowód nie zostałby uznany przez żaden sąd. I nie ma pani żadnego dowodu, że w ogóle

popełniono morderstwo, pomijając tę doniczkę, która mogła spaść przypadkowo...

- Ależ te donice stały tam od lat - przerywam. - I żadna z nich nigdy nie spadła, aż do

dzisiaj...

- Raport koronera w sprawie obu dziewczyn stwierdza, że przyczyną zgonu był

wypadek. - Detektyw Canavan przestaje gapić się na sufit i patrzy na mnie. - Proszę posłuchać,
panno... Nadal panno?

Zaczynam się bezsensownie rumienić. Może gdyby nie Tania Tracę, już nie byłabym

panną. Chociaż wątpię, żeby ta zmiana stanu cywilnego potrwała długo.

- Proszę się do mnie zwracać per „pani” - odpowiadam stanowczo. Detektyw Canavan

kiwa głową.

- Zupełnie jak moja żona. No cóż, pani Wells, proszę posłuchać. Dzieciaki w tym wieku

są bezmyślne. Wypadki są główną przyczyną zgonów wśród osób między siedemnastym a

dwudziestym piątym rokiem życia. Młodzież chce się sprawdzić, podejmuje niepotrzebne
ryzyko...

- Nie te dziewczyny - odpowiadam twardo.
- Może i nie. Rzecz w tym, panno Wells, że nie ma pani na tego faceta absolutnie nic.

Nawet nie ma pani konkretnego morderstwa. Jeśli ten Backstreet Boy umrze, może wtedy coś
będziemy mieli. Ale niewykluczone, że koroner uznałby to za wypadek.

- No cóż... - mówię. Muszę przyznać, że czuję się bardzo zawiedziona. Tym razem

detektyw Canavan nie wyśmiał mnie prosto w oczy, przyznaję, ale nie zrobił też żadnej notatki.

Podnoszę swój plecak.

- Przepraszam, że marnowałam pana czas. Po raz kolejny. - Wstaję, a detektyw Canavan

patrzy na mnie jak na kretynkę.

- A dokąd się pani wybiera? - pyta ostro. - Proszę siadać. Jeszcze z panią nie

skończyłem.

Siadam z powrotem, skonsternowana.

- Ale po co? - pytam detektywa Canavana, być może bardziej szorstko, niż zamierzałam.

- Przecież widzę, że pan mnie uważa za osobę pomyloną. Więc dlaczego mam tu jeszcze

siedzieć? Mogę iść, dać się z siebie pośmiać moim własnym znajomym. - Uparcie odwracam
spojrzenie od twarzy Coopera. - Nie potrzebuję do tego oficerów policji.

background image

Detektyw Canavan kończy pączka, a potem podnosi cygaro. Spogląda na Coopera.
- Ma temperamencik - zauważa, skinieniem głowy wskazując na mnie.

- O, nie da się ukryć - z powagą zgadza się Cooper.
- Zaraz. - Spoglądam to na jednego z nich, to na drugiego, i zaczynam coś podejrzewać.

- Wy się znacie, panowie?

Cooper wzrusza ramionami.

- Widywałem go w okolicy - mówi, mając na myśli detektywa Canavana.
- W tej dzielnicy nie da się pomachać zdechłym kotem, żeby ten osobnik się o tym nie

dowiedział. Wiecznie przesiaduje z kamerą w krzakach albo czai się za samochodem, śledząc
niewierne żony biednych frajerów - mówi detektyw Canavan, mając na myśli Coopera.

- Świetnie - mówię, czując, że sytuacja przerasta mnie jeszcze bardziej niż zwykle. - Po

prostu świetnie. Mam nadzieję, że ubawił panów ten mały żarcik moim kosztem...

- Czy ja wyglądam, jakbym się śmiał? - pyta ostro detektyw Canavan. -Czy pani widzi na

mojej twarzy chociaż ślad rozbawienia? Ten pani chłopak, też wcale nie widzę, żeby on się

śmiał.

- Nie widzę w tej sytuacji absolutnie nic śmiesznego - mówi Cooper. Patrzę na niego.

Nie uśmiecha się. I nie zaprotestował, zauważyłam, kiedy został nazwany moim chłopakiem.
Przenoszę wzrok na detektywa Canavana.

- To nie jest mój chłopak - oświadczam głośno. Po co, nie mam zielonego pojęcia. Ale

jestem pewna, że policzki mam już szkarłatne.

Detektyw Canavan kiwa do mnie głową, jakbym powiedziała coś w rodzaju: „A niebo

jest niebieskie”.

- Proszę posłuchać, pani Wells - mówi. - Mamy naprawdę spory odsetek pomyleńców,

jak to pani określa, którzy przychodzą do nas meldować o rozmaitych przestępstwach, które

mogły mieć miejsce, ale równie dobrze mogły miejsca nie mieć. Niektórzy z tych pomyleńców
to uczciwi obywatele, którzy szczerze chcą pomóc policji. Ja bym panią umieścił w tej właśnie

kategorii. Spełniła pani obywatelski obowiązek, dzieląc się podejrzeniami w tej sprawie, a ja, w
swoim czasie, zajmę się nimi.

- Naprawdę? - Z miejsca się ożywiam. - Naprawdę pan się zajmie? Przesłucha pan

Chrisa?

- Zrobię to. - Detektyw Canavan z powrotem wkłada cygaro w zęby. -Dyskretnie. To

moja praca. Ale to nie jest, proszę pamiętać, pani praca. Poważnie panią ostrzegam, pani

Wells, proszę się więcej do tej sprawy nie mieszać.

- Bo uważa pan, że Christopher Allington mógłby spróbować i mnie zabić? - pytam bez

background image

tchu.

- Bo uważam, że Christopher Allington może panią podać do sądu za zniesławienie i w

dodatku wygrałby tę sprawę z łatwością. - Detektyw Canavan ignoruje rozczarowanie na mojej
twarzy. - Pani Wells, sugeruje pani nie tylko, że Christopher Allington jest seryjnym zabójcą,

ale także zabójcą dość inteligentnym, żeby nie zostawiać za sobą żadnych śladów, pomijając
być może prezerwatywę. Nie ma nawet żadnych śladów, że w ogóle popełniono tu jakieś

przestępstwa. Muszę panią rozczarować, ale z mojego doświadczenia wiem, że mordercy wcale
nie są tacy bystrzy. Najczęściej to niesłychanie głupi ludzie. Właśnie dlatego zabijają: są tak

ograniczeni intelektualnie, że nie widzą innego wyjścia.

Detektyw Canavan marszczy w zamyśleniu gęste siwe brwi i ciągnie:

- I chociaż wiele się wokół tego robi szumu w mediach, sam jeszcze nie spotkałem

żadnego seryjnego mordercy, a prowadziłem śledztwa w sprawie ponad siedmiuset zabójstw.

Więc sugeruję, żeby pani zachowywała się dyskretnie, kiedy chodzi o tego Christophera
Allingtona. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby straciła pani pracę.

Jestem tak rozczarowana, że chyba w żaden sposób nie zdołam tego ukryć. Zgarbiona, z

głową schowaną między ramionami, mruczę:

- Dziękuję panu.
Detektyw Canavan podsuwa mi swoją wizytówkę, mówi, że mam do niego zadzwonić,

jeśli wpadnie mi na myśl cokolwiek, co mu pomoże w śledztwie. Potem zadaje Cooperowi parę
pytań na temat jakiejś sprawy, bo widział go węszącego w sąsiedztwie. Wreszcie wychodzimy.

Cooper zatrzymuje dla nas taksówkę i przez całą drogę do domu zachowuje pozory

niewzruszonej powagi. Wydaje się, że wziął sobie do serca moje oskarżenie - że widzi we mnie

tylko byłą gwiazdkę - i stara się ze wszystkich sił udowodnić, że wcale tak nie jest. Mówi mi
nawet w taksówce, że detektyw Canavan to taki porządny człowiek i zdolny oficer śledczy, i

jeśli w Fisher Hall jest jakaś tajemnica do zgłębienia, to zgłębi ją właśnie Canavan.

Co sprawia, że czuję się lepiej. Odrobinę.

Kiedy już znajdujemy się w domu - wiem, że właściwie powinnam wracać do biura, ale

skoro już i tak tu jestem, postanawiam zabrać Lucy na krótki spacer - zatrzymuję się na

moment przed zabytkowym lustrem w złoconych ramach w głównym holu, żeby poprawić
szminkę, a Cooper wraca do swojego gabinetu odsłuchać wiadomości. Już się rozejrzałam i

sprawdziłam, że wokół nie ma żadnych śladów po wczorajszej miłosnej szamotaninie na
chodniku.

Ale i tak omal nie dostaję ataku serca, kiedy Cooper wychodzi z gabinetu sekundę

później i pyta:

background image

- A tak właściwie, co się dzieje między tobą a Jordanem? ..- O c-co ci chodzi?-jąkam Się.
- No cóż, co on w ogóle robił dzisiaj przed Fisher Hall?

- Och - wzdycham z ulgą. - Nic. Po prostu rozmawialiśmy.
- Aha. - Cooper opiera się o framugę drzwi, a jego błękitne oczy są jaśniejsze niż zwykle.

- Więc nie wiesz przypadkiem, co to za blondynka, z którą się całował na moich schodach?
Widziałem zdjęcie w „Post”?

O mało nie udławiłam się własnym językiem.
Że też on musiał to zobaczyć! Czy sprawy kiedykolwiek raczą się w życiu toczyć po mojej

myśli? Czy ja już wyczerpałam zasoby przysługującego mi fartu? No, wiecie, te dziesięć lat
pomyślności, które jak czytałam, przytrafiają się każdemu -jedna magiczna dekada, kiedy nic

złego się nie dzieje... A przynajmniej nic poważnie złego.

Czy moja dekada fartu już minęła? A jeśli tak, to czy mogłabym ją przerobić jeszcze raz

od początku? Bo nikt mnie nie spytał: „Hej, Heather, czy życzysz sobie, żeby twoja dekada
fartu wypadła między czternastym a dwudziestym czwartym rokiem życia, czy może wolisz od

dwudziestu czterech do trzydziestu czterech?” Wybrałabym to drugie. Naprawdę.

Kto by chciał, żeby najlepsze lata jego życia wypadły w szkole średniej?

Chyba ta skrajna konsternacja musiała się jakoś odbić na mojej twarzy, bo sekundę

później Cooper wyprostował się i mówi głosem, który brzmi, prawie, jakby faktycznie się o

mnie troszczył:

- Co się dzieje?

Na co ja mam ochotę wybuchnąć głośnym płaczem, tu i teraz.
- Nic - mówię. - Naprawdę.

Ale to nie jest nic. Bo, po pierwsze, nawet jeśli nikt mi nie wierzy, ja wiem -ja wiem - że

ktoś usiłuje mnie zabić. Po drugie, uprawiałam seks ze swoim byłym, który jest zaręczony z

kimś, kto robi o wiele ciekawszą karierę - i ma o wiele mniejszy tyłek - niż ja. A co najgorsze,
Cooper widział fotograficzne dowody mojej nierozwagi... A przynajmniej samych jej

początków.

- Coś nie gra - mówi Cooper, podchodząc i stając obok mnie przed lustrem. - Nie

zaprzeczaj. Pamiętaj, że jestem wyszkolonym obserwatorem. Kiedy się martwisz, pojawia ci
się między brwiami ta mała pionowa kreska... - Pokazuje na moje odbicie. - Popatrz sama.

Boże. On ma rację. Mam małą zmarszczkę zatroskania między brwiami. Mój Boże, jeśli

dalej tak pójdzie, do trzydziestki będę cała w zmarszczkach. Z pewnym wysiłkiem udaje mi się

rozluźnić mięśnie twarzy.

- Nic się nie dzieje - odpowiadam szybko, odwracając wzrok od swojego odbicia w

background image

lustrze. -Naprawdę. Ta sprawa z Jordanem wczoraj wieczorem... To był taki pocałunek na
pożegnanie.

Cooper patrzy na mnie. Sceptycznie.
- Pocałunek na pożegnanie - powtarza.

- Tak. Bo wiesz, między nami to już naprawdę koniec. Między Jordanem a mną. -

Odchrząkuję. - No wiesz. Naprawdę, naprawdę koniec.

Cooper kiwa głową, chociaż nadal wygląda, jakby miał wątpliwości.
- Jasne - mówi. - No cóż, skoro twierdzisz...

- Oboje powinniśmy pójść w swoją stronę - przerywam mu, ciągnąc z coraz większym

zapałem. - Nareszcie. Tylko wiesz, trzeba nadać temu jakieś zakończenie, bo tak jak się sprawy

potoczyły... Kiedy ja wypadłam z domu, jak stałam, i tak dalej... No cóż, to nie było zdrowe.
Teraz możemy się już porozumieć. Oboje wiemy, że to już naprawdę... koniec.

- A więc jeśli to naprawdę, naprawdę koniec między wami - mówi Cooper -to co Jordan

robił dziś rano przed Fisher Hall, kiedy spadła na niego ta donica?

Choroba! Wyleciało mi z głowy!
Ale nie ma sprawy. Kontroluję sytuację.

- Ach, to? - mówię i śmieję się perliście. Tak! Udaje mi się nawet perliście zaśmiać.

Może w przyszłości jeszcze zrobię karierę aktorską, jak Britney i Mandy. Może powinnam

zrobić specjalizację z teatrologii? Któregoś dnia będę mogła na półce obok Nagrody Nobla
postawić Oscara. Zaraz. Czy Nagroda Nobla to statuetka czy medal? Nie pamiętam.

- Tak - mówię śmiało. - On mi tylko, hm, oddawał płytę, która została jeszcze w naszym

mieszkaniu.

- Płytę - mówi Cooper.
- Yhm - mówię. - Mój, hm, kompakt ze ścieżką dźwiękową do Tank Girl. Już nie da się

tego kupić. Jest bardzo rzadki.

- Rozumiem - mówi Cooper. Usiłuję nie zauważać, że teraz, kiedy zdjął skórzaną kurtkę,

jego bicepsy, nieco widoczne spod krótkich rękawów zwykłego, szarego T-shirta, są tak samo
wyraźnie zarysowane jak u jego brata...

Tyle że od prawdziwej pracy, a nie od ćwiczeń na siłowni, wiem. Kiedy człowiek jest

prywatnym detektywem, nie ogranicza się do biegania z aparatem fotograficznym.

Wyobrażam sobie, że Cooper musi... czyja wiem? Dźwigać różne rzeczy na przykład. I tak
dalej. Zastanawiam się, czy się czasem przy tym nie poci i czy nie musi zdejmować koszulki,

kiedy mu się robi gorąco...

Och. Naprawdę powinnam wracać do pracy.

background image

Ale te wszystkie kwestie detektywistyczne o czymś mi przypomniały.
- Tak - mówię. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo ataku płaczu zostało zażegnane, czuję się

nieco odważniejsza. - A ponieważ Jordan i ja już wszystko sobie wyjaśniliśmy, mam ochotę,
wiesz, na małe świętowanie.

- Świętowanie - powtarza Cooper.
- Tak. Rozumiesz, nigdzie już nie bywam. Więc pomyślałam sobie: hej, a czemu się nie

wybrać dziś wieczorem na Bal Stokrotek.

- Bal Stokrotek? - Cooper nie odrywa wzroku od mojej twarzy. Mam nadzieję, że nie

sprawdza, czy nie kłamię. Ja naprawdę chcę iść na Bal Stokrotek. Tyle że nie z tych powodów,
które mu podałam.

- Tak - mówię. - To taki bal na cześć zarządu uniwersytetu i ludzi, którym przyznano

Stokrotki. No wiesz, za zasługi dla uczelni. Rachel dostanie taki medal.

To wcale nie jest moja wyobraźnia. W chwili, w której pada imię mojej szefowej, Cooper

nagle traci zainteresowanie rozmową. Podchodzi nawet do poczty, którą właśnie wrzucono

przez szczeliną drzwi wejściowych - ku wielkiemu zainteresowaniu Lucy - i wyrwawszy ją psu,
zaczyna przerzucać koperty.

- Rachel, tak? - mówi.
- Tak - odpowiadam. - Ale zaproszenia są po jakieś dwieście dolców. Zaproszenia na

bal. I Bóg świadkiem, że mnie na to nie stać. Ale tak się zastanawiałam, że przecież twój
dziadek był absolwentem tego uniwerku, tak? Więc założę się, że masz dostęp do darmowych

zaproszeń.

- Możliwe - mówi Cooper, dając Lucy, która żałośnie popiskuje, katalog J. Crew do

żucia.

- To czyja mogłabym może wziąć jedno? - pytam. Subtelnie. To ja. Miss Subtelności.

- Żebyś mogła śledzić Christophera Allingtona? - Cooper nawet nie podnosi oczu znad

poczty. - Nie ma mowy.

Szczęka mi opada.
- Ale...

- Heather, czy do ciebie dotarło chociaż słowo z tego, co mówił ten policjant? On się

tym zajmie. Dyskretnie. A ty się trzymaj z daleka. Jedyna rzecz, która cię spotka w nagrodę za

twoje wysiłki, to w najlepszym razie pozew do sądu.

- Przysięgam, że nie będę z nim rozmawiać. - Podnoszę prawą dłoń i układam trzy palce

w znak honorowej skautki. Tyle że ja nigdy nie byłam skautką, więc to się nie liczy. - Nie będę
się do niego zbliżać.

background image

- Popraw mnie, jeśli się mylę - mówi Cooper - ale czy ty czasem nie jesteś przekonana,

że on cię dzisiaj usiłował zabić?

- No cóż, to właśnie chciałabym sprawdzić - mówię. - Daj spokój, Cooper, co się niby

może zdarzyć na Balu Stokrotek, na litość boską? Przecież nie spróbuje mi tam zrobić krzywdy

przy wszystkich...

- Nie, nie spróbuje - mówi Cooper. - Bo nie mam zamiaru spuścić cię z oka.

Mrugam z niedowierzaniem. Zaraz. Co on powiedział?
- Chcesz... Chcesz iść ze mną?

- Tylko dlatego, że jeśli nie będę cię pilnował, i to kto wie, co ci zleci na głowę

następnym razem. - Cooper odkłada pocztę. Jego błękitne oczy przewiercają mnie jak światła

reflektorów. - Zresztą widzę po twoich oczach, że zdołasz zorganizować sobie zaproszenie,
nawet jeśli będziesz musiała w tym celu uwieść jakiegoś Bogu ducha winnego asystenta

katedry geologii.

Jestem oszołomiona. Cooper zabiera mnie na Bal Stokrotek! Cooper Cartwright zabiera

mnie wieczorem na bal! To zupełnie jak...

No cóż, randka.

- Och, Cooper! -wzdycham. - Tak bardzo ci jestem wdzięczna! Nie masz pojęcia, ile to

dla mnie znaczy.

Cooper już idzie do swojego gabinetu, kręcąc głową. Zachowuje swoje myśli dla siebie,

ale jestem całkiem pewna, że nie usiłuje, tak jak ja, gorączkowo zdecydować, co ma na siebie

włożyć.

Faceci to mają dobrze.

background image

20

Nie mogę się doczekać końca dnia pracy. Wszyscy dopytują się o zdrowie Jordana i

wpędzają mnie w poczucie winy, bo ja nawet nie wiem, jak on się czuje, ponieważ od chwili
opuszczenia szpitala moją uwagę nieco rozpraszało spotkanie z detektywem i zaproszenie na

randkę (no, prawie) przez mężczyznę moich marzeń, a także konieczność zdecydowania, co
mam na siebie włożyć na Bal Stokrotek, i tak dalej.

Więc dzwonię do St. Vincent's. Przełączają mnie chyba z sześć razy (aż tyle trwa ta cała

procedura ochrony prywatności, bo Jordan to wielka gwiazda) i wreszcie rozmawiam z kimś,

kto mi mówi (kiedy już zapewniłam, że nie jestem z prasy i nawet odśpiewałam kilka
pierwszych taktów Słodkiego miodu, żeby udowodnić, że naprawdę jestem osobą, za którą się

podaję), że stan Jordana określa się jako dobry, a lekarze oczekują całkowitego wyleczenia.

Kiedy przekazuję Rachel te nowiny, mówi:

- Och, to dobrze! Tak się martwiłam. To naprawdę szczęście, Heather, że ta donica

walnęła w niego, a nie w ciebie. Niewiele brakowało, a też byłabyś ranna.

Magda nieco mniej się cieszy z widoków na wyleczenie Jordana.
- Szkoda - mówi otwarcie. - Miałam nadzieję, że nie przeżyje.

- Magda! - wołam przerażona.
- Popatrzcie tylko na moje przepięęękne gwiazdeczki - mówi Magda na widok

studentów, którzy przyszli na wczesny obiad i wymachują karnetami. Zbierając od nich
karnety i przesuwając je przez czytnik, Magda dodaje: -No cóż, za to, jak cię potraktował,

huknięcie w głowę to jeszcze za mało.

Szczęśliwa kobieta z tej Magdy. Dla niej wszystko jest czarne albo białe. Ameryka jest

wspaniała, a członkowie boys bandów, którzy zdradzają swoje dziewczyny? No cóż, zasługują,
żeby im donice spadały na głowę. Żadnych wątpliwości.

Potem dzwonię do Patty. Słyszę ulgę w jej głosie. Kiedy zobaczyła całą tę krew na

chodniku przed Fisher Hall, naprawdę się przestraszyła. Była przekonana, że coś mi się stało.

Musiała usiąść w stołówce i siedzieć z głową między kolanami przez dwadzieścia minut - i
zjeść dwie porcje lodów Dove Bar, które wmusiła w nią Magda - zanim wreszcie poczuła się na

tyle dobrze, żeby zamówić taksówkę i wrócić do domu.

- Naprawdę chcesz zdobyć dyplom uniwersytecki, Heather? - pyta mnie teraz,

zmartwiona. - Bo jestem pewna, że Frank mógłby cię umówić z ludźmi ze swojej wytwórni...

- Byłoby miło - mówię. - Tylko nie wiem, jakie wrażenie zrobi na wytwórni Franka

informacja, że większość moich występów miała miejsce w centrach handlowych...

background image

- To dla nich nie ma znaczenia! - woła Patty. Co jest naprawdę słodkie z jej strony, ale ja

się już przekonałam, że wytwórnie fonograficzne właśnie na takie rzeczy zwracają uwagę.

- Może dałoby się załatwić ci rolę w takim jednym musicalu, wiesz, na Broadwayu. Robi

go Debbie Gibson. Mnóstwo gwiazd...

- Kluczowym słowem jest tu gwiazda - zaznaczam. - A ja gwiazdą nie jestem.
- Ja po prostu uważam, że nie powinnaś dłużej pracować w tym akademiku, Heather -

mówi Patty z troską. - To zbyt niebezpieczne. Dziewczyny giną. Doniczki spadają ludziom na
głowy...

- Och, Patty - wzdycham, szczerze wzruszona. - Nic mi nie będzie.
- Mówią poważnie, Heather. Cooper i ja przedyskutowaliśmy tę sprawą i oboje

uważamy, że...

- Ty i Cooper dyskutowaliście na mój temat? - Mam nadzieją, że w moim glosie nie

słychać zbytniego entuzjazmu. O czym rozmawiali? Ciekawe. Czy Cooper wyjawił Patty, że
żywi do mnie głęboką i nieustającą miłość, której nie śmie okazać, bo jestem byłą dziewczyną

jego brata i kimś w rodzaju jego własnej podwładnej?

Ale gdyby tak było, czy nie powiedziałaby mi o tym od razu?

- Cooper i ja po prostu uważamy, a Frank się z nami zgadza, że, no cóż, jeśli się okaże,

że te morderstwa to prawda, to narażasz się na poważne niebezpieczeństwo...

Zupełnie to nie brzmi, jakby Cooper w ogóle coś wspomniał o głębokiej i nieustającej

miłości do mnie. Nic dziwnego, że Patty nie oddzwoniła do razu, żeby się ze mną podzielić

nowinami.

- Patty... - mówię. - Nic mi nie będzie. Serio. Naprawdę. Mam najlepszego ochroniarza

pod słońcem. - A potem mówię jej o Balu Stokrotek i tym, że Cooper mnie tam zabiera.

Patty jednak nie reaguje z takim entuzjazmem, jakiego po niej oczekiwałam. Och,

owszem, mówi, że pożyczy mi sukienkę - czerwoną, od Armaniego, którą miała na rozdaniu
nagród Grammy, kiedy była w siódmym miesiącu ciąży, a która z tego powodu, mam nadzieję,

powinna dobrze pasować na mnie - ale jakoś nie słyszę, żeby piszczała radośnie: „Och, zaprosił
cię na randkę!”

Bo w sumie chyba nie zaprosił. Może to nie jest prawdziwa randka, jeśli facet idzie z

tobą tylko po to, żeby nikt cię nie ukatrupił.

Boże. Kiedy Patty zdążyła się zrobić taka poważna?
- Heather, po prostu obiecaj mi, że będziesz uważać, dobrze? Cooper mówi, że jego

zdaniem te morderstwa to rzecz raczej mało... prawdopodobna. Ale ja nie jestem taka pewna. I
nie chciałabym, żebyś była następna.

background image

Usilnie zapewniam Patty, że naprawdę nic nie zagraża mojemu bezpieczeństwu-

chociaż oczywiście jestem pewna, że coś mi grozi. Ktoś w Fisher Hall chce mnie zabić.

Co oznacza, że jestem na dobrym tropie, podejrzewając, że Elizabeth Kellog i Roberta

Pace zostały zamordowane.

Dopiero kiedy skończyłam rozmowę z Patty, czuję na sobie czyjś wzrok. Podnoszę oczy i

widzę Sarah, która siedzi przy swoim biurku i wkłada batoniki Tootsie Rolls do małych

plastikowych torebeczek jako niespodziankę dla opiekunów pięter, którzy jej zdaniem
zasługują na jakiś pokrzepiający drobiazg po nieco kryzysowym rozpoczęciu semestru,

wypadkach z dziewczynami i tak dalej.

Ale nie mogę nie zauważyć, że Sarah przestała napełniać torebeczki i teraz gapi się na

mnie jak sowa przez te swoje grube okulary - nosi szkła kontaktowe tylko na specjalne okazje,
takie jak kwaterowanie studentów (możliwość poznania słodkich samotnych tatusiów) albo

recytacje poezji w St. Marks Church (możliwość poznania słodkich poetów bez grosza przy
duszy).

- Nie chciałam podsłuchiwać twojej rozmowy - zaczyna - ale czyja dobrze usłyszałam?

Mówiłaś, że ktoś cię usiłuje zabić?

- Hm - mruczę. Jak mam to ująć w słowa, żeby nie wprawiać jej niepotrzebnie w

panikę? Mimo wszystko ja mogę wracać do domu codziennie wieczorem, ale Sarah musi tu

mieszkać. Jak się będzie czuła, wiedząc, że po piętrach Fisher Hall krąży niebezpieczny
psychopata?

Och, z drugiej strony, Sarah straciła dziewictwo w czasie wakacji po pierwszym roku

studiów, w jakimś izraelskim kibucu - a przynajmniej tak mi mówiła - więc trudno

przypuszczać, że łatwo ulega panice.

Wzruszam więc ramionami i mówię:

- Owszem.
A potem - ponieważ Rachel jest na górze w swoim mieszkaniu i szykuje się na bal

(udało jej się wymknąć do Bloomingdale's, skąd wróciła z jakimś ciuchem, ale nie chciała nam
pokazać, żeby „nie zepsuć niespodzianki”)-przedstawiam jej swoją teorię na temat Chrisa

Allingtona i śmierci Elizabeth Kellog i Roberty Pace.

- Wspominałaś o tym Rachel? - pyta Sarah, kiedy kończę.

- Nie. Rachel ma już dość zmartwień, nie uważasz?
Poza tym (chociaż tego nie mówię głośno), jeśli się mylę, nie wyglądałoby to za dobrze

na mojej półrocznej ocenie pracowniczej... No, wiecie, że podejrzewałam syna rektora uczelni
o popełnienie podwójnego morderstwa.

background image

- I bardzo dobrze. Nic jej nie mów. Bo czy nie przyszło ci do głowy, że te twoje

podejrzenia mogą być manifestacją twojego własnego braku poczucia bezpieczeństwa?

Rozumiesz, w sytuacji kiedy zostałaś porzucona i zdradzona przez matkę?

Gapię się na nią jak oniemiała.

- Co?
- No cóż... - Sarah poprawia okulary. - Twoja matka ukradła ci wszystkie pieniądze i

uciekła z kraju z twoim menedżerem. To musiało być najbardziej traumatyczne przeżycie
całego twojego życia. Straciłaś wszystko: całe oszczędności i wszystkich ludzi, którym ufałaś.

Właściwie straciłaś całą rodzinę, bo przecież ojciec i tak był nieobecny przez większość twojego
życia. Siedział za fałszowanie czeków, prawda? A jednak ile razy ktoś wraca do tego tematu,

zbywasz go, jakby to był jakiś drobiazg.

- Nie, nieprawda- mówię. Bo nie zbywam. A przynajmniej tak mi się wydaje.

- Owszem, prawda - upiera się Sarah. - Nawet dalej rozmawiasz ze swoją matką.

Słyszałam któregoś dnia, jak z nią gadałaś przez telefon. Gawędziłaś o tym, co kupić ojcu na

urodziny. Które spędza w więzieniu. Rozmawiałaś z kobietą, która ukradła wszystkie twoje
pieniądze i zwiała do Argentyny!

- No cóż - mówię obronnym tonem. - W końcu to nadal moja matka, mimo wszystko.
Nigdy nie jestem pewna, jak mam wyjaśniać sprawę mamy. Owszem, kiedy zrobiło się

ciężko: kiedy poinformowałam Cartwright Records, że jestem zainteresowana nagrywaniem
wyłącznie utworów własnego autorstwa, a tata Jordana, w odpowiedzi, bez ceremonii mnie

skreślił - nie, żeby sprzedaż moich płyt akurat jakoś świetnie wtedy szła - mama dała w długą.

Ale ona taka już po prostu jest. Oczywiście, przez jakiś czas byłam na nią wściekła.

Ale wściekanie się na moją mamę trochę przypomina wściekanie się na deszcz za to, że

pada. Ona już taka jest i nic na to nie poradzi, tak samo jak deszczowa chmura.

Podejrzewam jednak, że Sarah powiedziałaby tylko, że wypieram rzeczywistość. Albo

coś gorszego.

- Czy nie zachodzi taka możliwość, że przenosisz wrogość do matki na biednego Chrisa

Allingtona? - chce wiedzieć Sarah.

- Wybacz - mówię. Trochę mnie męczy powtarzanie tego samego..- Ale ta donica nie

spadła z nieba. No cóż, okay, spadła z nieba, ale nie z własnej inicjatywy.

- A może ty po prostu tęsknisz za popularnością? Przez parę lat byłaś w centrum uwagi i

teraz wykorzystasz każdy pretekst, żeby poczuć się ważna i wymyślasz sobie tę wielką

tajemnicę, którą osobiście rozwiążesz? Chociaż żadnej tajemnicy nie ma?

Z ukłuciem w sercu przypominam sobie, co Cooper powiedział mi przed windami. Czy

background image

to Czasem nie brzmiało jakoś podobnie? O tym, że chcę znów przeżywać emocje tych
wspaniałych chwil w Mail of America?

Ale chęć odkrycia, kto odpowiada za mordowanie ludzi w twoim miejscu pracy, totalnie

się różni od śpiewania przed tysiącami osób zawzięcie robiących zakupy.

Prawda?
- Hm - mruczę w odpowiedzi na oskarżenia Sarah. - Może. Nie wiem. Ale myślę sobie,

że Sarah miała fart, że spotkała wtedy tego swojego Yaela.

To znaczy tego faceta z kibucu. W przeciwnym razie byłaby dziewczyną w sam raz dla

Chrisa.

No cóż, ale skoro ona ma ten zwyczaj zamęczania ludzi ciągłą psychoanalizą...

Rozumiem, że to może każdego rozdrażnić.

Od wieków nie byłam na imprezie, gdzie trzeba się ubrać wieczorowo, więc kiedy

wreszcie późnym popołudniem wychodzę z pracy, czeka mnie mnóstwo przygotowań.
Najpierw muszę podskoczyć do Patty po sukienkę -która pasuje, dzięki Bogu, ale ledwo ledwo.

Potem muszę zrobić sobie pedikiur i manikiur, bo nie mam czasu na wizytę u

kosmetyczki. Potem muszę umyć włosy i nałożyć odżywkę, ogolić nogi (i pachy też, bo suknia

Patty jest bez ramiączek), a potem, na wszelki wypadek, wygalam się również do bikini, bo
chociaż to bardzo mało prawdopodobne, żeby mi się poszczęściło dwa razy w ciągu dwóch dni,

nigdy nic nie wiadomo. Potem jeszcze muszę nałożyć maseczkę na twarz i cała się natrzeć
balsamem. Potem muszę wydepilować brwi, wysuszyć i ułożyć włosy, zrobić sobie makijaż i

skropić się perfumami.

Potem, zauważając, że wysokie obcasy moich czerwonych czółenek najwyraźniej

spotkał jakiś niemiły wypadek w kontakcie z kratką wentylacyjną tunelu metra, muszę je
zamazać czerwonym markerem.

No i oczywiście co chwila muszę przerywać te działania i przekąszać oreos z podwójnym

nadzieniem, żeby nie zrobiło mi się słabo z głodu. Nic nie miałam w ustach, odkąd po

południu Magda przeszmuglowała dla mnie ze stołówki tę kanapkę z wołowiną.

Kiedy Cooper puka do drzwi mojego mieszkania, właśnie usiłuję dopiąć zamek sukienki

Patty i zachodzę w głowę, czemu dwie godziny temu u niej na strychu pasowała, a teraz jest za
ciasna...

- Momencik! - wrzeszczę, zastanawiając się, co u diabła włożę, jeśli ta sukienka nie da

się zasunąć...

Wreszcie jednak zamek się dopina, a ja chwytam narzutkę i torebkę i zbiegam po

schodach, klikając obcasami. Żałuję, że nie ma nikogo, kto mógłby otworzyć drzwi i

background image

zapowiedzieć: „Pani zejdzie za minutę”, żebym mogła wsunąć się tam z wdziękiem jak Rory
Gilmore czy coś. W obecnych warunkach muszę kolanem zepchnąć Lucy z drogi, żeby dostać

się do drzwi.

Z przykrością wyznam, że nie zarejestrowałam reakcji Coopera na mój wygląd -jeśli w

ogóle zareagował, w co wątpię - taka jestem zaskoczona jego strojem- A więc okazuje się, że
Cooper jednak ma smoking... I to bardzo ładny.

I wygląda w nim bardziej niż tylko trochę seksownie.
Co jest z tymi facetami w smokingach? Dlaczego oni zawsze wyglądają w nich tak

świetnie? Może to dlatego, że smoking podkreśla szerokość ramion i klatki piersiowej. A może
to ten olśniewający kontrast świeżej białej koszuli i eleganckich czarnych wyłogów marynarki.

Cokolwiek by to było, nie widziałam jeszcze chyba faceta, który nie wyglądałby dobrze

w smokingu. Ale Cooper jest wyjątkiem. On nie wygląda dobrze.

On w nim wygląda fantastycznie.
Jestem tak pochłonięta podziwianiem go, że prawie zapominam, po co wybieram się na

tę imprezę. Przez sekundę - tylko sekundę - naprawdę łudzę się myślą, że Cooper i ja idziemy
na randkę. Zwłaszcza kiedy mówi:

- Świetnie wyglądasz.
Ale rzeczywistość powraca, kiedy zerka na zegarek i dodaje z roztargnieniem:

- Chodźmy już, dobrze? Później muszę się jeszcze z kimś spotkać, więc jeśli mamy tam

iść, lepiej się już zbierajmy.

Czuję ukłucie rozczarowania. Spotkać się z kimś? Z klientem? Z informatorem?
Czy z dziewczyną?

- Heather? - Cooper unosi brwi. - Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiadam słabo.

- Dobrze. - Cooper bierze mnie pod ramię. - Idziemy.
Schodzę za nim po schodach i wychodzimy przed dom, a ja powtarzam sobie, że

okazałam się idiotką. Znów. I co z tego, że on ma się później z kimś spotkać? Co mnie to
obchodzi? To nie jest żadna randka. Nie jest. A przynajmniej nie z nim. Jeśli w ogóle mam

zaplanowaną na dziś wieczór jakąś randkę, to raczej z zabójcą Elizabeth Kellog i Roberty Pace.

Powtarzam to sobie, kiedy idziemy przez park, mijamy pomnik na Washington Square i

jeszcze kiedy przechodzimy przez ulicę, zmierzając do biblioteki, którą na tę okazję
przekształcono w salę balową, rozkładając czerwone dywany i zawieszając kolorowe lampy i

wstęgi.

Musimy ominąć kilka długich limuzyn i paru strażników uniwersyteckiej ochrony w

background image

uniformach (proszono Pete'a, żeby wziął udział w imprezie, ale on odmówił, bo jego córka ma
tego wieczoru kiermasz naukowy), wszystkich w białych rękawiczkach i z gwizdkami w zębach.

Są też aksamitne sznury, które mają zatrzymywać pospólstwo... Tyle że żadne pospólstwo nie
zamierza wdzierać się bez zaproszenia, stoi tam tylko paru studentów ostatnich roczników. Z

poirytowanymi minami ściskają plecaki, bo przez bal nie mogą korzystać z czytelni.

Cooper pokazuje nasze zaproszenia facetowi przy drzwiach, a potem zostajemy

wpuszczeni do środka i natychmiast atakują nas kelnerzy, którzy nam wciskają drinki i
kapelusze pieczarek nadziewane pastą z krabów. Nawet całkiem smaczne. Niestety, te oreos

jakoś nie układają się zbyt dobrze pod moją obciskającą bielizną.

Cooper chwyta dla nas dwa kieliszki - ale nie z szampanem, tylko z gazowaną wodą.

- Nigdy nie pij w pracy - doradza mi.
Myślę o Norze Charles i pięciu martini, które wychyliła w Pościgu za cieniem, usiłując

dotrzymać kroku Nickowi. Wyobrażam już sobie, ile morderstw on zdołałby wykryć, gdyby
poszedł za radą Coopera i pozostał trzeźwy!

- No to za zabójstwa! - mówi Cooper, stukając się ze mną kieliszkiem. Spojrzenie jego

błękitnych oczu jest tak intensywne, że prawie zapiera mi dech.

- Zdrówko - odpowiadam i popijam wodę, szukając w tej wielkiej sali znajomych

twarzy.

Orkiestra usadowiona w pobliżu katalogu gra podkręconą wersję Moon River. Stoły

bankietowe ustawiono przy windach, a wielkie krewetki znikają z nich w zastraszającym

tempie. Ludzie krążą wkoło i rozmawiają z przesadnym ożywieniem. Widzę doktora Flynna -
gorączkowo dyskutuje z prorektorem do spraw studenckich młodszych roczników; jakąś

kobietą, która ma oczy zaszklone nudą albo alkoholem - trudno powiedzieć.

Zauważam też pracowników administracji, zgromadzonych pod złotym sztandarem

Uniwersytetu Nowojorskiego, niczym rodzina imigrantów na Ellis Island, kuląca się w cieniu
Statuy Wolności. Zauważyłam, że administracja uczelni nie cieszy się szczególnym szacunkiem

ani studentów, ani pracowników dydaktycznych. Prawdę mówiąc, kierownictwo akademików
Uniwersytetu Nowojorskiego traktowane jest z niewiele większym respektem niż doradcy do

spraw studenckich, podobnie jak doktor Jessup i jego grupa koordynatorów i zastępców
dyrektorów. Co jest niesprawiedliwe, bo oni- no dobra, bo my - pracujemy niezwykle ciężko -

o wiele ciężej niż ci wszyscy wykładowcy, którzy wpadają beztrosko na godzinny wykład raz w
tygodniu, a resztę czasu poświęcają kopaniu dołków pod swoimi kolegami, czyli pisaniu

kąśliwych recenzji ich prac naukowych.

Cooper wdaje się w rozmowę z jednym z członków zarządu - starym przyjacielem

background image

rodziny Cartwrightów - a ja przyglądam się moim zwierzchnikom ponad brzegiem kieliszka.
Doktor Jessup niezręcznie się czuje w smokingu. Obok niego stoi posągowa kobieta, którą

biorę za jego małżonkę, bo właśnie wymienia uprzejmości z panią, która zapewne jest lepszą
połową doktora Flynna. Obie kobiety wyglądają szczupło i uroczo w połyskujących sukniach

-tubach.

Ale żadna z nich nie wygląda tak dobrze jak Rachel. Rachel stoi obok doktora Jessupa,

a jej oczy skrzą tak żywo jak szampan, który bąbelkuje w jej kieliszku. Wygląda wspaniale w
dopasowanej jedwabnej sukni. Głęboki granat świetnie kontrastuje z jej porcelanową cerą,

która z kolei wydaje się emanować własnym światłem na tle ciemnych włosów, upiętych w kok
na czubku głowy brylantowymi spinkami.

Jak na kogoś, kto podobno w ostatniej chwili pobiegł do Bloomingdale's, twierdząc, że

„absolutnie nie ma co na siebie włożyć”, Rachel naprawdę nieźle sobie poradziła.

No cóż, tak dobrze, że czuję coś w rodzaju zażenowania. Ponieważ mam wrażenie, że ja

sama tak jakby wylewam się z sukni Patty. I to wcale nie w pozytywnym sensie.

Zajmuje mi to dobrą chwilę, zanim udaje mi się przyuważyć szlachetnego przywódcę

uczelni, ale wreszcie dostrzegam go przy biurkach bibliotekarek. Rektor Allington raz w życiu

darował sobie koszulkę bez rękawów i być może dlatego tak długo nie umiałam go wypatrzyć.
Ma na sobie nawet smoking i wygląda w nim zadziwiająco wyrafinowanie.

Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o biednej pani Allington i jej garniturze z

szerokimi spodniami z czarnego weluru. Szerokie rękawy opadają aż do łokcia, ile razy żona

rektora podnosi ramię z kieliszkiem do ust... Co, muszę powiedzieć, robi z zastraszającą
regularnością.

Ale gdzie się podziała latorośl Allingtonów, czarujący Chris/Todd/Mark? Nie widzę go

nigdzie, chociaż byłam przekonana, że się pokaże. Jak taki przystojniak przez trzydziestką

mógłby się oprzeć pokusie? No bo dajcie spokój, darmowe piwo i tak dalej...

Cooper rozmawia o tak zwanych damskich kamerach z jakimś starszym człowiekiem,

który zwrócił się do mnie per „panienko” i powiedział, że podoba mu się moja suknia (tonem
tak szczerym, że zerknęłam w dół sprawdzić, czy rozporek ma nadal zapięty), kiedy nagle

podchodzi jakaś bardzo szczupła, bardzo atrakcyjna kobieta, cała w czernic i z
niedowierzaniem wykrzykuje imię Coopera.

- Cooper? - Ta kobieta, której udaje się wyglądać zarazem porywająco i profesjonalnie,

bierze go pod ramię takim gestem, jakby go brała w posiadanie; jakby kiedyś, w przeszłości,

dotykała go w znacznie intymniej szych miejscach i miała teraz pełne prawo chwytać go, za co
chce; i dodaje: - A co ty tutaj robisz? Chyba już od miesięcy się nie odzywałeś. Gdzieś ty się

background image

podziewał?

Nie mogę powiedzieć, żeby Cooper miał strasznie spanikowaną minę.

Ale wygląda trochę jak facet, który bardzo żałuje, że nie może w tej chwili znajdować się

zupełnie gdzie indziej.

- Marion - mówi, kładąc dłoń na jej plecach i pochylając się, żeby ją pocałować. W

policzek. - Miło cię widzieć.

A potem ją przedstawia. Najpierw starszemu panu, a potem mnie.
- Heather, to profesor Marion Braithwaite. Marion wykłada historię sztuki. Marion, to

jest Heather Wells. Heather też pracuje na Uniwersytecie Nowojorskim.

Marion wyciąga dłoń i ściskamy sobie ręce. Jej palce drżą niczym maleńki ptaszek

uwięziony w okowach mojej wielkiej łapy. Mimo to założę się, że regularnie ćwiczy w
uczelnianej siłowni. A także, że kąpie się pod prysznicem, nie w wannie. Po prostu takie

sprawia wrażenie.

- Naprawdę? - Marion uśmiecha się idealnym uśmiechem Isabelli Rossellini. - A czego

uczysz?

- Hm... - Marzę o tym, żeby ktoś mi zrzucił na głowę doniczkę z pelargonią i oszczędził

konieczności udzielania odpowiedzi. Niestety, nikt mi nie robi tej przysługi. - Właściwie
niczego. Jestem zastępczynią kierowniczki akademika dla studentów pierwszych lat. To znaczy

domu studenckiego.

- Ach. - Idealny uśmiech Marion nie blednie ani na moment, ale ze sposobu, w jaki

zerka ciągle na Coopera, widzę, że miałaby ochotę odciągnąć go gdzieś na bok i zedrzeć z niego
całe ubranie, najchętniej zębami, a nie stać tu i gawędzić z zastępczynią kierowniczki jakiegoś

domu studenckiego. Zresztą, no cóż, ja ją rozumiem. - Jak miło. Cooper, wyjeżdżałeś z miasta?
Nie odpowiedziałeś na żaden z moich telefonów...

Nie udaje mi się dosłyszeć, co jeszcze Marion ma do powiedzenia, bo teraz to mnie ktoś

chwyta za ramię. Ale kiedy się obracam zobaczyć kto to, zamiast jakiegoś byłego faceta - co,

oczywiście, jest niemożliwe, skoro mój jedyny były leży w szpitalu - widzę Rachel.

- Cześć, Heather! - woła. Na policzkach ma dwie plamy nienaturalnie jaskrawych

rumieńców i zdaję sobie sprawę, że łyknęła sobie szampana. I to zdrowo. - Nie wiedziałam, że
się tu dzisiaj wybierasz. Jak się masz? I co u Jordana? Tak się o niego martwiłam. Jak się

czuje?

Z poczuciem winy zdaję sobie sprawę, że przez cały wieczór w ogóle nie pomyślałam o

Jordanie. Ani razu od chwili, kiedy otworzyłam drzwi i mój wzrok padł na Coopera. Wyjąkuję:

- Hm, czuje się dobrze. Jest w niezłym stanie. Powinien bez trudu wrócić do zdrowia.

background image

- Ależ nam się semestr zaczął, co? - Rachel daje mi kuksańca. - Po tym, przez co

przeszłyśmy, i tobie, i mnie zdecydowanie należałoby się parę tygodni urlopu. W głowie mi się

nie mieści. Dwa zgony w dwa tygodnie! - Rozgląda się wkoło, przestraszona, że ktoś ją mógł
usłyszeć, i zniża głos. - W głowie mi się to nie mieści.

Uśmiecham się do niej szeroko. Rachel jest ewidentnie pijana. Najprawdopodobniej nic

nie zjadła i szampan uderzył jej do głowy. Większość przekąsek, które tu roznoszą -

nadziewane pieczarki i krewetki w cieście francuskim - nie wygląda specjalnie
ubogowęglowodanowo, więc pewnie z nich zrezygnowała.

Ale i tak miło jest widzieć Rachel, na odmianę, w dobrym humorze - chociaż to

zadziwiające, że impreza, która mnie wydaje się sztywna i nudna, ją zamienia w duszę

towarzystwa. No, ale ja nie chodziłam do Yale, więc pewnie dlatego nie rozumiem.

- Mnie też - zgadzam się z nią. - A przy okazji, naprawdę ładnie wyglądasz. Ta suknia ci

pasuje.

- Dziękuję ci bardzo! - Rachel się rozpromienia. - I musiałam zapłacić za nią pełną cenę,

ale chyba było warto. - A potem jej spojrzenie pada na Coopera i jej oczy rozbłyskują jeszcze
bardziej. - Heather... - szepcze do mnie z ożywieniem. - Przyszłaś tu z Cooperem? Czy ty i on...

Oglądam się przez ramię na mojego „partnera”, który najwyraźniej usiłuje wytłumaczyć

profesorce, gdzie się podziewał przez ostatnich kilka miesięcy (To znaczy, o ile wiem, w domu

na Waverly Place. Zastanawiam się trochę, czy Cooper czasem nie próbuje jakoś łagodnie
odstawić na boczny tor tej całej Marion. Bo czemu do niej nie oddzwaniał? Chociaż dlaczego

jakikolwiek facet miałby odrzucić taki kąsek, nie mam pojęcia. Odnosi sukcesy, jest
inteligentna, piękna, szczupła, kąpie się pod prysznicem... Jezu, sama bym się z nią chętnie

umawiała).

- Hm... -Czuję, że policzki lekko mnie pieką na myśl o Cooperze i o mnie, no, wiecie.

Razem. - Nie. Po prostu miał jedno zaproszenie na zbyciu, więc zabrałam się razem z nim.
Jesteśmy przyjaciółmi.

I przeznaczenie chce, żebyśmy nie stali się niczym więcej. Najwyraźniej.
- Jak ty i Jordan - mówi Rachel.

- Tak - mówię i udaje mi się uśmiechnąć, chociaż nie wiem, jakim cudem. - Jak ja i

Jordan.

To nie jej wina. Niby skąd ma wiedzieć, że właśnie naciera ranę solą.
- No cóż, lepiej już pójdę - mówi; - Obiecałam Stanowi, że przyniosę mu jeden z tych

placuszków z krabem.

- Och - mówię. - Jasne. To pa!

background image

Rachel odpływa, cała w siódmym niebie. Zastanawiam się, czy ta plotka zasłyszana

przez Pete'a - że Rachel ma dostać ładny awans - nie była czasem prawdziwa. Nikt inny na

całej uczelni nie musiał szukać pulsu u dwóch zmarłych w ciągu ostatnich dwóch tygodni. A
cóż mogłaby zrobić uczelnia, żeby jej okazać uznanie? Dać jej awans oczywiście. Nagroda

Stokrotki to za mało. Magda przecież mówiła, że Justine została kiedyś nominowana do
Stokrotki za to, że pożyczyła jakiemuś studentowi swoją książkę telefoniczną.

- Hej, Blondi!
Ignoruję rozlegający się za mną głos i patrzę na Coopera. Nadal rozmawia z Marion

Braithwaite, która wpatruje się w niego z uwielbieniem i śmieje się co chwila. Jak oni się
poznali? Może Marion go zatrudniła. Może podejrzewała, że jej mąż, profesor, ją zdradza i

wynajęła Coopera, a on dowiódł, że nie, niepotrzebnie się martwiła, i to dlatego ona się teraz
tak cieszy, że go widzi, i dlatego co chwila wyciąga rękę, żeby go dotknąć...

- Blondi!
Ktoś klepie mnie w ramię i obracam się, zaskoczona, spodziewając się, że zobaczę

któregoś z doradców rektora, który zażąda, bym pokazała zaproszenie na bal...

...i okazuje się, że patrzę w szare, roześmiane oczy jego syna.

background image

21

Hej - mówi z uśmiechem Chris. - Pamiętasz mnie? Gapię się na niego, tak przerażona,

że nie jestem w stanie wykrztusić słowa.

Christopher Allington. Christopher Allington mnie odszukał. Chris Allington trzyma

mnie za ramię i uśmiecha się do mnie, jakbyśmy byli starymi znajomymi, którzy wpadli na
siebie na kręgielni. Wyciąga nawet w moją stronę kieliszek szampana!

No cóż, niegrzecznie byłoby odmówić.
Bez słowa biorę od niego smukły kieliszek, w uszach czując szum własnej krwi.

Christopher Allington. Christopher Allington. O mój Boże. Jak możesz stać tu i rozmawiać ze
mną jakby nigdy nic? Przecież Wczoraj usiłowałeś mnie zabić. Pamiętasz?

- Spotkaliśmy się po tym konkursie śpiewania - podpowiada mi Chris, wychodząc z

założenia, że go nie poznaj ę_. Jakbym była w stanie zapomnieć! -To byłaś ty, prawda?

Udają, że nagle odzyskałam pamięć.
- Och - mówią niejednoznacznie, chociaż nie ma nic niejednoznacznego w łaskotliwym

dreszczu, który przepływa mi przez ramię, za które Chris nadal mnie trzyma. - Jasne. Jak się
masz?

Puszcza mnie. Ten dotyk nie był nieprzyjemny. Wcale a wcale. Ale czy to nie dziwne?

No bo, czy nie powinien był być nieprzyjemny? Skoro on jest mordercą i tak dalej. Dziwne.

- Świetnie - odpowiada.
Wygląda świetnie. O wiele lepiej niż rektor. Smoking leży na nim idealnie. Ale zamiast

muszki Chris nosi zwykły krawat. I trzeba przyznać, ten zestaw doskonale mu pasuje.

- W sumie mam się o wiele lepiej teraz, kiedy zauważyłem ciebie - ciągnie. - Naprawdę

nie cierpię takich imprez. A ty?

- Och - mówię i wzruszam ramionami. - Sama nie wiem. Nie jest aż tak źle.

Przynajmniej dają alkohol.

Wypijam szampana jednym długim łykiem, mimo ostrzeżeń Coopera. Po szoku, jaki

przeżyłam, kiedy Chris złapał mnie tak znienacka, czuję, że w pewien sposób mi się to należy.

Chris, który mnie obserwuje, wybucha śmiechem.

- I jak, z kim tutaj przyszłaś? - pyta. - Te zaproszenia nie są tanie. Jesteś z samorządu

studenckiego?

Znów wzruszam ramionami. Detektyw Canavan powiedział przecież, że w jego

przekonaniu mordercy są wyjątkowo głupi, i zaczynam myśleć, że w przypadku Chrisa to może

być akurat prawda. Fakt, że jestem o jakieś dziesięć lat starsza niż przeciętny przedstawiciel

background image

samorządu studenckiego, zdaje się do niego nie docierać...

...Co mi w sumie nie przeszkadza. Skoro usiłuję być bardzo przebiegła i zmusić go

znienacka, żeby się przyznał, i tak dalej. Choć oczywiście nie mam pojęcia, jak to zrobić.

Chris, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi, chyba docenia mój wygląd w tej

pożyczonej sukni. Kilka razy widzę, jak jego spojrzenie błądzi w okolicach mojego dekoltu. I to
nie dlatego, że suwak mi się z tyłu rozpiął, a z przodu wszystko się zsunęło. Wiem, bo chwilami

sprawdzam.

Orkiestra zaczyna grać jakiś wolny kawałek. Ku mojemu zdziwieniu, jakieś pary

faktycznie wychodzą na środek bibliotecznej sali i zaczynają tańczyć... Mama i tata Chrisa
wśród nich. Widzę, że rektor Allington prowadzi żonę na parkiet, gdzie składa jej niski ukłon,

na widok którego członkowie zarządu zaczynają się śmiać i klaskać.

To nawet całkiem miłe.

A przynajmniej do momentu, kiedy pani Allington potyka się o nogawkę własnych

dzwonów i o mało nie pada na parkiet jak długa. Na szczęście rektor Allington wykonuje

efektowny obrót, dzięki któremu to wszystko wygląda jak skomplikowana figura taneczna.

Co jest jeszcze milsze. Może Chris wcale nie ma aż takiego pecha, jak początkowo

myślałam. To znaczy jeśli chodzi o rodziców.

- Hej - mówi Chris, znów mnie zaskakując, bo wyjmuje mi kieliszek po szampanie z

dłoni i odstawia go na tacę mijającego nas kelnera. - Chcesz zatańczyć?

Obracam głowę tak gwałtownym ruchem, że pasmo włosów uderza mnie po wargach i

przylepia się do błyszczyku.

- Co? - pytam, desperacko usiłując je odkleić. To znaczy włosy. Od ust.

- Chcesz zatańczyć? -pyta Chris. Uśmiecha się trochę kpiąco jakby chciał mi pokazać, że

tak samo jak ja wie, że tańce na Balu Stokrotek Uniwersytetu Nowojorskiego to trochę... No

cóż, obciach. Ale i tak daje mi do zrozumienia, że jest gotów się poświęcić...

Ma taki ujmujący uśmiech. To uśmiech kapitana drużyny futbolowej z liceum,

najprzystojniejszego chłopaka w szkole, tak pewnego siebie i swojego uroku, że nawet mu do
głowy nie przyjdzie, że jakaś dziewczyna mogłaby powiedzieć: „Nie ma mowy, twardogłowy” w

odpowiedzi na jego zaproszenie. Pewnie dlatego, że żadna nigdy tak mu nie odpowiedziała.

A ja nie zamierzam być tą pierwszą.

I nie tylko dlatego, że chcę się dowiedzieć, czy to Chris zabił Elizabeth i Robertę.
Więc uśmiecham się i odpowiadam:

- Jasne.
A potem idę za Chrisem na parkiet.

background image

Nie jestem najlepszą tancerką na świecie, ale to nie ma znaczenia, bo Chris jest niezły.

Pewnie był w jednej z tych prywatnych szkół, gdzie wszystkich facetów uczą fokstrota czy

czegoś. Jest tak dobry, że umie nawet rozmawiać, tańcząc. Ja muszę w duchu liczyć. Raz-dwa-
trzy. Raz-dwa-trzy. Krok, obrót. .. Och, przepraszam, to jakiś inny taniec.

- A więc - zagaja Chris, przyciskając mnie do siebie i z wprawą obracając, i nawet się nie

krzywiąc, kiedy przypadkiem nadeptuję mu na palce. -W czym się specjalizujesz?

Usiłuję się rozglądać - nieznacznie - za Cooperem. Przecież miał nie spuszczać mnie z

oka przez cały wieczór, prawda?

Ale nigdzie go nie widzę. Nie widzę też Marion, skoro już o tym mowa. Czy zostałam

porzucona dla jakiejś byłej dziewczyny? Najpierw tak się mną przejmuje, że niby narażam

własne życie w pogoni za mordercą z Fisher Hall, a teraz zostawia mnie na lodzie?

No ładnie! Dobrze wiedzieć!

Chociaż, biorąc pod uwagę, że pozwala mi mieszkać u siebie w domu i nie żąda Czynszu

- no cóż, prawie - chyba nie mam prawa do narzekań. Bo w końcu ilu ludzi na Manhattanie ma

tak ułatwiony dostęp do pralko-suszarki?

W odpowiedzi na pytanie Chrisa na temat mojej specjalizacji, mówię:

- Hm... Jeszcze sienie zdecydowałam. No cóż, to właściwie prawda.
- Och, tak? - Chris ma szczerze zainteresowaną minę. - To dobrze. Nie zamykać sobie

drogi wyboru. Moim zdaniem, zbyt wielu ludzi idzie na uniwerek, z góry wiedząc, jaką karierę
chcą robić po skończeniu studiów. Trzymają się zestawu kursów związanych z podstawową

specjalizacją i nie dają sobie szansy popróbowania rzeczy nowych. Nawet nie chcą sprawdzić,
przekonać się, w czym są naprawdę dobrzy. A to mogłoby być coś, czego nigdy wcześniej nie

próbowali. Na przykład projektowanie biżuterii.

O! Nie wiedziałam, że można studiować na wyższej uczelni projektowanie biżuterii.

Można by wtedy nosić własną pracę dyplomową. Jakie to praktyczne!

- A w jakim kierunku się skłaniasz? - pyta Chris.

Mam zamiar odpowiedzieć, ze medycyny, ale zmieniam zdanie w ostatniej chwili.
- Prawo kryminalne - kłamię, żeby zobaczyć jego reakcję.

Ale on wcale się nie odwraca, nie kuli ze strachu ani nic. Zamiast tego mówi lekkim

tonem:

- Tak, to fascynująca dziedzina, prawo kryminalne. Sam się zastanawiam, czy się tym

nie zająć.

Założę się. A na głos pytam, żartobliwym tonem:
- Dlaczego taki ważny student szkoły prawniczej kręci się po akademiku dla młodszych

background image

roczników?

Chris ma na tyle przyzwoitości, że robi mu się głupio.

- No cóż - mówi - moi rodzice tam mieszkają.
- I mnóstwo ładnych studentek - przypominam mu. Pamiętasz? Zabiłeś dwie z nich.

Nad ramieniem Chrisa zauważam Coopera. Wygląda na to, że gawędzi sobie z panią

profesor Braithwaite. Naprawdę. Pogrążeni są w wyraźnie ożywionej dyskusji przy stole z

sałatkami. Widzę, że Cooper rzuca ukradkowe spojrzenie w moją stronę.

A więc nie zapomniał. Nadal mnie pilnuje.

A przy okazji kłóci się ze swoją byłą, na to wygląda.
Ale i tak mnie pilnuje.

Ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, że on nie ma pojęcia, jak wygląda Chris, może

nawet nie wiedzieć, że tańczę ze swoim głównym podejrzanym. Więc wskazuję plecy Chrisa i

bezgłośnie mówię: To jest Chris.

Ale to nie działa tak, jak oczekiwałam. Och, to znaczy tak, Cooper jak najbardziej

chwyta przekaz.

Ale łapie go też Marion; zauważa, że on nie poświęca jej już wyłącznej uwagi, idzie za

wzrokiem Coopera i dostrzega mnie.

Nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, głupawo macham dłonią. Marion z chłodną

miną odwraca ode mnie wzrok.

Ups. Bardzo mi przykro.

- Dziewczyny na prawie...
Obracam głowę i widzę, że Chris coś mówi. Do mnie.

- No cóż, powiedzmy po prostu, że ich ulubioną formą spędzania Czasu jest

przesiadywanie w czytelni prawniczej do północy - mówi i mruga do mnie.

O czym on plecie?
A potem sobie przypominam. O studentkach, w tej chwili o studentkach

podyplomowego prawa. A, prawda. Śledztwo w sprawie morderstwa.

- Aha. - Kiwam głową ze zrozumieniem. - Studentki prawa. Zupełnie coś innego niż te

nowicjuszki z Fisher Hall, świeżutkie, prosto z krzaka, prawda?

Śmieje się głośno.

- Jesteś całkiem zabawna - mówi. - Na którym roku studiujesz? Wzruszam tylko

ramionami i usiłuję wyglądać, jakby od czasu mojego pierwszego legalnego drinka nie minęło,

zaraz, policzmy, mniej więcej siedem lat.

- Przynajmniej powiedz mi, jak masz na imię - nalega swoim niskim głosem. Jestem

background image

pewna, że usłyszał od jakiejś dziewczyny, że taki niski głos brzmi seksownie.

- Możesz po prostu nadal mówić do mnie Blondi - mruczę jak kotka. -W ten sposób

będziesz mógł mnie łatwo odróżnić od wszystkich innych swoich dziewczyn.

Chris unosi brwi i uśmiecha się szeroko.

- Jakich wszystkich innych dziewczyn?
- Och, ty! - wołam, dając mu lekkiego klapsa w ramię. - Wszystko o tobie słyszałam.

Przyjaźniłam się z Robertą, wiesz?

Patrzy na mnie, jakbym postradała zmysły. Marszczy brwi.

- Z kim?
Boże, jest znakomity. W jego szarosrebrnych oczach nie ma śladu poczucia winy.

-•Z Robertą- powtarzam. Muszę przyznać, że serce mi wali od tej śmiałości. Robię to.

Jestem detektywem! Naprawdę to robię! - Z Robertą Pace.

- Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Poważnie, ten facet jest niewiarygodny!
- Bobby? - próbuję.

On się nagle zaczyna śmiać.
- Z Bobby? Ty przyjaźnisz się z Bobby?

Nie umyka mojej uwagi ani dziwny nacisk na słowo ty, ani użycie czasu teraźniejszego.

Jestem przecież wykwalifikowanym śledczym. No cóż, a przynajmniej jednemu takiemu

wprowadzam dane rachunkowe.

- Przyjaźniłam się z Robertą- prostuję i nie uśmiecham się już ani nie udaję, że jeszcze

nie mam dwudziestu jeden lat. Bo w głowie mi się nie mieści, że ten facet jest taki zimny.
Nawet jak na mordercę. - Aż do momentu, kiedy w zeszłym tygodniu spadła w głąb szybu

windy.

Chris przerywa taniec.

- Zaraz - mówi. - Co?
- Słyszałeś mnie - mówię. - Bobby Pace i Beth Kellog. Obie nie żyją, rzekomo dlatego że

surfowały na windach. A ty spałeś z nimi tuż przed tymi wypadkami.

Nie zamierzałam pozwolić, żeby mi się to tak wyrwało. Jestem całkiem pewna, że

Cooper zrobiłby to subtelniej. ale ja tylko... No cóż, chyba się trochę wściekłam. Że on sobie z
tego tak żartuje. To znaczy ze śmierci Roberty i Elizabeth.

Prawdziwy detektyw tak się nie wścieka. Prawdziwy detektyw zachowuje zimną krew.
Chyba jednak nie jest mi przeznaczone partnerstwo z Cooperem w tym jego interesie.

Chris stoi jak sparaliżowany, z jedną stopą na białym, a drugą na czarnym kaflu

posadzki.

background image

Ale jego chwyt wokół mojej talii nie zelżał. Raczej jeszcze się wzmocnił, aż wreszcie

przyciąga mnie do siebie blisko.

- Co? — pyta, a jego oczy są teraz tak szeroko otwarte, że szaroniebieskie tęczówki

wyglądają jak szklane kulki pływające w bliźniaczych spodeczkach mleka. - Co? - Powtarza.

Nawet z jego warg zniknął wszelki kolor.

Moja twarz jest tylko o parę centymetrów od jego twarzy. Widzę w jego oczach

niedowierzanie, któremu towarzyszy - a nawet ja, mierny detektyw, mogę to zauważyć -
powoli rosnące przerażenie.

I wtedy to do mnie dociera.
On nie ma pojęcia. Naprawdę. Chris nie ma zielonego pojęcia; nie miał go do chwili,

kiedy mu powiedziałam; że te dwie dziewczyny, które zginęły w Fisher Hall, to właśnie te dwie,
z którymi tuż przedtem się, hm, zabawiał.

Czy jest naprawdę aż takim sukinsynem, że znał tylko imiona, a właściwie zdrobnienia

imion, dziewczyn, które uwiódł?

Wygląda na to, że tak.
Efekt, jaki moje oświadczenie wywarło na Chrisie, jest naprawdę dość imponujący.

Bezwiednie wbija palce w moją talię i zaczyna trząść głową na boki, jak Lucy po porządnej
kąpieli.

- Nie - mówi. - To nieprawda. To niemożliwe.
A ja nagle wiem, że popełniłam okropną pomyłkę.

Nie pytajcie mnie, skąd to wiem. Ja przecież nie mam w takich sprawach żadnego

doświadczenia.

Ale i tak wiem. Wiem to z całą pewnością, tak jak wiem, ile tłuszczu zawiera batonik

Milky Way.

Christopher Allington nie zabił tych dziewczyn.
Och, spał z nimi, owszem. Ale ich nie zabił. Zrobił to ktoś inny. Ktoś o wiele, wiele

bardziej niebezpieczny...

- Okay - odzywa się za mną głęboki głos. Ciężka dłoń opada na moje nagie ramię.

- Przepraszam, Heather - mówi Cooper. - Ale musimy już iść. Skąd on się tu wziął? Ja

nie mogę iść. Nie teraz.

- Hm- odzywam się. - Tak. Momencik jeszcze. Dobrze?
Ale Cooper nie wygląda, jakby miał zamiar poczekać. W sumie minę ma taką, jakby był

gotów zaraz wiać gdzie pieprz rośnie.

- Musimy iść - powtarza. - Już. Ściska mnie za ramię i ciągnie.

background image

- Cooper... - Usiłuję mu się wyrwać. Widzę, że Chris nie otrząsnął się z szoku. Jestem

totalnie przekonana, że jeśli zostanę tu jeszcze przez chwilę, uda mi się z niego coś wyciągnąć.

Czy Cooper nie widzi, że ja tu przeprowadzam szalenie istotny wywiad?

- Może pójdziesz po coś do jedzenia? - sugeruję Cooperowi. - Za minutę spotkamy się

przy bufecie...

- Nie - mówi Cooper. - Idziemy. Natychmiast.

Rozumiem, czemu Cooper tak się spieszy do wyjścia. Naprawdę to rozumiem. Przecież

nie każdy radzi sobie ze swoim byłym, no, wiecie, przesypiając się z nim na podłodze w holu.

Jednak czuję, że jeszcze nie mogę wyjść. Nie po tym przełomie, do którego przed chwilą

doprowadziłam. Chris jest naprawdę wstrząśnięty - tak zmartwiony, że nawet nie widzi, że

jego partnerki do tańca pilnuje jakiś prywatny detektyw. Odwrócił się od nas i lekko się
potykając, schodzi z parkietu, zmierzając gdzieś w stronę wind.

Dokąd on się wybiera? Na dwudzieste piętro, do gabinetu ojca, napić się czegoś

mocniejszego - czy tylko skorzystać z telefonu? Albo na dach, z którego potem skoczy? Czuję,

że muszę iść za nim, żeby się chociaż upewnić, że nie zrobi czegoś głupiego.

Ale kiedy za nim ruszam, Cooper mnie przytrzymuje.

- Cooper, ja nie mogę jeszcze iść. - Próbuję wywinąć się z jego uścisku. -Muszę z niego

wydusić, że je znał! Robertę i Elizabeth! I wiesz co? Moim zdaniem on ich nie zabił. Chyba w

ogóle nie wiedział, że zginęły!

- To miło - mówi Cooper. - A teraz idziemy. Mówiłem ci, że mam spotkanie. No cóż, już

i tak jestem spóźniony.

- Spotkanie? Spotkanie?! - Prawie nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. -Cooper, czy ty nie

rozumiesz? Chris powiedział...

- Słyszałem - mówi Cooper. - Gratuluję. A teraz chodźmy. Powiedziałem, że cię tu

przyprowadzę. Nie mówiłem, że możemy zostać do końca wieczoru. Mam płatnych klientów,
zdajesz sobie sprawę?

Zdaję sobie sprawę, że to bez sensu. Nawet gdyby Cooper zmienił zdanie i mnie puścił,

nie mam pojęcia, gdzie tymczasem zniknął Chris. I w sumie, czy to byłoby mądre z mojej

strony, gdybym za nim poszła? Biorąc pod uwagę, co spotkało ostatnie dwie dziewczyny, z
którymi... Zaraz, jak ja to ujęłam? Ach, tak, zabawiał się. Hej, zaraz, a może ja powinnam

zrobić dyplom na anglistyce? No właśnie. Powieściopisarka oraz lekarka, oraz detektyw. Oraz
projektantka biżuterii...

Cooper i ja wymykamy się na zewnątrz. Nawet nie zdążyłam z nikim się pożegnać ani

pogratulować Rachel tej Stokrotki. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby facet aż tak bardzo

background image

chciał skądś wyjść.

- Zwolnij - mówię, kiedy Cooper wlecze mnie po chodniku. - Mam wysokie obcasy,

wiesz?

- Przepraszam. - Puszcza moje ramię. A potem podnosi dwa palce do ust i gwiżdże na

taksówkę krążącą wzdłuż Czwartej Zachodniej.

- Dokąd jedziemy? - pytam z zaciekawieniem, kiedy taksówka przystaje przy

krawężniku z piskiem hamulców.

- Ty jedziesz do domu - mówi Cooper. Otwiera tylne drzwi pasażera i gestem każe mi

wsiąść do środka, a potem podaje kierowcy adres domu swojego dziadka.

- Hej - mówię, wychylając się z wnętrza taksówki. - To tylko kawałeczek drogi stąd.

Mogłabym się przejść...

- Sama? Wykluczone! A ja muszę iść w przeciwnym kierunku.

- Dlaczego? -Nie umyka mojej uwagi, że Marion, historyczka sztuki, przed chwilą

wyszła z biblioteki za nami.

Ale zamiast podejść i dołączyć do Coopera na chodniku, obrzuca go wrogim

spojrzeniem, a potem na piechotę rusza w stronę Broadwayu.

Cooper, który stoi plecami do biblioteki, nie zauważa profesorki ani jej wrednej miny.
- Muszę się zobaczyć z pewnym człowiekiem - mówi do mnie. - W sprawie psa. Masz. -

Wciska mi w dłoń pięciodolarowy banknot. - Nie czekaj na mnie.

- Jakiego psa? - Taksówka rusza. - Cooper, jakiego psa? Kupujesz innego psa? A co z

Lucy? Go ci nie pasuje w Lucy?!

Ale już włączamy się do ruchu. Cooper zawrócił i poszedł w stronę Trzeciej Zachodniej.

Wkrótce zupełnie znika mi z oczu.

O co w tym wszystkim chodziło? Zgoda, ja wiem, że klienci Coopera są dla niego ważni i

tak dalej. I wiem, że on uważa, że ta cała sprawa morderstw w moim budynku to coś w rodzaju
wytworu mojej wyobraźni.

No, ale mimo wszystko. Przynajmniej mógł mnie wysłuchać.
I to wtedy taksówkarz, który chyba jest Hindusem, odzywa się przyjaźnie:

- Wie pani, jest takie powiedzenie.
Patrzę na jego odbicie we wstecznym lusterku.

- Jakie?
- Poznasz człowieka po jego psie. To amerykańskie powiedzenie. Takie jak: toczący się

kamień nie porasta mchem. Zna je pani?

Garbię się na siedzeniu. Nie, nie znałam. Niewiele wiem, jak się okazuje.

background image

No cóż, jedno chyba jednak wiedziałam. Czy nie po to zatrudniłam się na Uniwersytecie

Nowojorskim? Żeby zdobyć wykształcenie?

A więc zdobywam je, nie da się ukryć. A przecież jeszcze nawet nie zaczęłam zajęć.

background image

22

Po tym jak Cooper i ja - oraz Chris Allington - wyszliśmy z Balu Stokrotek, Rachel

Walcott wręczono Stokrotkę za przykładną pracę na rzecz uczelni.

Pokazuje mi małą broszkę w kształcie kwiatka następnego ranka, a w jej ładnych

brązowych oczach połyskuje duma. Nosi ją w klapie swojego czarnego lnianego kostiumu jak
jakiś medal za waleczność.

I pewnie to dla niej jest coś w rodzaju takiego medalu. W czasie jednego semestru

musiała uporać się z większą liczbą tragedii niż większość administratorów w czasie całej

swojej kariery.

Mnie nigdy w życiu niczego takiego nie przyznano. No dobra, dostałam kontrakt na

nagrania, ale to wszystko. Wiem, że na ogół nie przyznają nagród Grammy za piosenki w
rodzaju Słodkiego miodu. Ale, halo? Ja nawet nigdy nie dostałam żadnej nagrody

publiczności. I to nawet w konkursie Teen People.

A przecież byłam totalną Królową Nastolatek. To znaczy dopóki nie przestałam być

nastolatką.

Próbują nie okazać Rachel, że jej zazdroszczą tej nagrody. Bo właściwie nawet tak

bardzo nie zazdroszczę. Tylko że, wiecie...

To ja jestem tą osobą, która przytargała te wszystkie pudła z sutereny. Pudła, w które

spakowałyśmy wszystkie rzeczy Roberty i Elizabeth. I to ja je spakowałam. I to ja je
zatargałam do ekspedycji i dopilnowałam wysyłki. Uważam, że coś za to powinnam dostać.

Może nie zaraz stokrotką, ale przynajmniej jakiegoś mlecza.

Och, nieważne. Kiedy uda mi się dowieść, że te dziewczyny poniosły śmierć w wyniku

morderstwa, a nie wypadku, i kiedy już znajdą ich zabójcą, może wtedy przyznają mi coś w
rodzaju kluczy do miasta. Naprawdę! I wtedy wręczy mi je sam burmistrz, i pokażą transmisją

w New York One, a Cooper ją obejrzy i zrozumie, że chociaż nie wykładam historii sztuki ani
nie noszą rozmiaru XXS, to i tak jestem bystra i ładna, i zaprosi mnie na randką, i się

pobierzemy, i sprawimy sobie Jacka, Emily i Charlotte Wells-Cartwright...

Wolno sobie pomarzyć, prawda?

A ja naprawdę cieszę się z nagrody Rachel. Gratuluję jej i popijam małymi łykami kawę,

kiedy opowiada, jakie to przeżycie, otrzymać prestiżowe wyróżnienie w obecności wszystkich

swoich kolegów. Doktor Jessup ją uściskał, a rektor Allington osobiście jej podziękował za
obowiązkowość wykraczającą poza zwykłe normy. Paple z ożywieniem o tym, że jest pierwszą

administratorką w historii Uniwersytetu Nowojorskiego, która otrzymała siedem niezależnych

background image

od siebie nominacji do tej nagrody, więcej niż kiedykolwiek zebrał jakiś inny kandydat - i
zebrała je w ciągu zaledwie czterech pierwszych miesięcy pracy! Mówi, że jest bardzo

zadowolona, że zajęła się administracją szkolnictwa wyższego, a nie bankowością czy prawem,
jak wielu jej kolegów z Yale.

- Czy to nie jest przyjemność - pyta mnie - wiedzieć, że pracuje się na rzecz

społeczeństwa, Heather?

- Hm - mówię - jasne.
Chociaż jestem całkiem pewna, że ludzie, na rzecz których najbardziej się społecznie

udzielam, to znaczy studenci-praktykanci, życzą sobie tylko tego, żeby Justine wróciła do
pracy.

Kiedy Rachel powoli przechodzi ekscytacja wywołana nagrodą Stokrotki, ja chwytam za

telefon i załatwiam parę spraw, które chyba trochę zdążyłam zaniedbać.

Najpierw dzwonią do Amber, do jej pokoju. Kiedy jej zaspany głos chrypi: „Taa?”,

łagodnie odkładam słuchawką na widełki. Dobra. Zatem Amber nadal żyje. Odkreślam sprawą

ż listy.

Potem dzwonią do St. Vincent's, żeby się dowiedzieć, jak się czuje Jordan. Dowiaduję

się, że jest mu lepiej, ale chcą go zatrzymać na obserwacji jeszcze na jedną noc. Nie bardzo
mam na to ochotą, ale stwierdzam, że powinnam z nim porozmawiać, w końcu to przeze mnie

w ogóle został ranny.

Ale kiedy operatorka przełącza moją rozmową do jego pokoju, telefon odbiera kobieta.

Tania. Nie mogą z samego rana użerać się z jego narzeczonymi, więc przerywam połączenie.
Ale czuję się z tego powodu winna, więc zamawiam pół tuzina balonów z życzeniami powrotu

do zdrowia z lokalnej kwiaciarni i każę je dostarczyć do St. Vincent's z wysoce Osobistą
karteczką: Jordan, zdrowiej jak najszybciej. Od Heather. Prawdopodobnie zginą przytłoczone

masą innych prezentów, którymi bez wątpienia zasypują go fani -podobno na parkingu dla
karetek pod St. Vincent's przez całą noc trwało czuwanie przy świecach - ale przynajmniej

będę sobie mogła powiedzieć, że się wysiliłam.

Myśląc o Jordanie i jego rozwalonej czaszce, przypominam sobie o Christopherze

Allingtonie. Prawdziwy detektyw, oczywiście, kontynuowałby rozmowę odbytą wczoraj
wieczorem.

Dlatego decyduję się jeszcze raz go dopaść. Mówię Rachel, że wychodzę do łazienki. A

tak naprawdę wsiadam do windy i jadę na dwudzieste piętro.

Nikt nie powinien wjeżdżać na dwudzieste piętro, nikt poza Allingtonami i ich gośćmi, i

to dlatego dywan w holu przed ich apartamentem jest jednym wielkim detektorem ruchu,

background image

który się włącza za każdym razem, kiedy ktoś na ten dywan wdepnie, włącznie z Allingtonami.
Czujnik powoduje włączenie się kamery, która potem przekazuje obraz intruza na jeden z

monitorów przy biurku ochrony w holu.

Ale skoro strażnikiem na dyżurze jest tego dnia Pete, nie przejmuję się zanadto, że mnie

tam przydybie. Na dwudziestym piętrze przyłapaliśmy już niezliczoną liczbę studentów
pierwszego roku, których większość została nasłana przez złośliwych kolegów ze starszych lat

w misji poszukiwania „basenu Fisher Hall”. Nieuchwytny basen w Fisher Hall kiedyś
rzeczywiście istniał, ale w suterenie, a nie na ostatnim piętrze, i ulubionym żartem starszych

studentów jest wysyłanie tam niczego niepodejrzewających pierwszoroczniaków. Dostają
potem naganę za kręcenie się pod apartamentem rektora.

Odważnie wkraczam na niewinnie wyglądający dywan i podnoszą palec, żeby nacisnąć

dzwonek. Słyszę za drzwiami dziwne pogwizdywania i zdaję sobie sprawę, że to muszą być

ptaki pani Allington, te kakadu, o które tak nieustająco się martwi, kiedy za dużo Wypije.
Kiedy naciskam dzwonek, pogwizdywanie zmienia się w szalone wrzaski i na chwilę wpadam

w panikę. Naprawdę. Zapominam zupełnie, że jestem detektywem, powieściopisarką,
lekarzem i projektantką biżuterii w jednym, i chcę biec z powrotem do windy....

Ale drzwi już się otwierają i gapi się na mnie pani Allington o półprzytomnych oczach,

owinięta zielonym welurowym kaftanem.

- Tak? - pyta ostrym głosem, wyjątkowo nieprzyjaznym, jeśli wziąć pod uwagę, że

zaledwie dwa tygodnie temu trzymałam ją za ręką, kiedy rzygała do donicy z kwiatami w holu.

Za nią miga mi wysoka na dwa metry wiklinowa klatka, z której wrzeszczą dwa wielkie, białe
ptaszyska.

- Hm, witam - mówię rześko. - Czy zastałam Christophera? Zapuchnięte powieki pani

Allington otwierają się odrobinę szerzej, a potem znów się mrużą.

- Co?
- Chris - powtarzam. - Pani syn, Chris. Jest tutaj?

Pani Allington ma naprawdę wściekłą minę. W pierwszej chwili myślę, że chodzi o to, że

ją obudziłam, ale potem okazuje się, że nie tylko.

Nie, okazuje się, że naprawdę rozwścieczył panią Allington mój brak poczucia

przyzwoitości.

Ja wiem! Kto mógł przypuszczać, że ona je posiada? Ale okazuje się, że tak.
Odpowiada, wymawiając słowa tak wyraźnie, jakby zwracała się do cudzoziemki:

- Nie, Chrisa tu nie ma, Justine. A gdybyś została odpowiednio wychowana,

wiedziałabyś, że uważa się za rzecz wysoce nieodpowiednią, żeby młode kobiety uganiały się za

background image

jakimś mężczyzną w tak bezwstydny sposób.

Potem bardzo mocno zatrzaskuje drzwi, a zaskoczone ptaki zaczynają się drzeć jeszcze

głośniej.

Stoją i gapię się na zamknięte drzwi przez dobrą chwilę. Muszę przyznać, że trochę

uraziła moje uczucia. Bo już sądziłam, że pani Allington i ja zbliżyłyśmy się nieco.

A tymczasem ona nadal zwraca się do mnie „Justine”.

Pewnie powinnam była po prostu odejść. Ale musiałam się dowiedzieć, gdzie znajdę

Chrisa.

Więc sięgam jeszcze raz i znów naciskam dzwonek. Wrzask ptaków wznosi się na

histeryczny poziom, a kiedy pani Allington tym razem otwiera mi drzwi, minę ma nie tyle

wściekłą, ile wręcz morderczą.

- Co?! - rzuca.

- Przepraszam - zagajam jak najgrzeczniej. - Naprawdę nie chcę pani zawracać głowy,

ale czy mogłaby mi pani tylko powiedzieć, gdzie będę mogła znaleźć Chrisa?

Pani Allington ma na twarzy sporo luźnej skóry. Lifting pewnie by się z tym uporał, ale

ona nie należy do zwolenniczek operacji plastycznych. Bardziej przypomina ten typ

arystokracji z Nowej Anglii: stare pieniądze i sztywna wymowa. Trochę jak pani Cartwright,
tylko jeszcze bardziej przerażająca.

Trochę tej luźnej skóry pod brodą trzęsie się, kiedy pani Allington obrzuca mnie

oburzonym spojrzeniem.

Wreszcie mówi:
- Dlaczego nie możecie dać mu spokoju? Wiecznie się za nim uganiacie, ma przez was

kłopoty. Nie możesz sobie znaleźć jakiegoś innego chłopaka? Nie ma ich tu wystarczająco
wielu w tym akademiku?

- W domu studenckim - poprawiam ją.
- Co?

- To dom studencki - przypominam jej. - Powiedziała pani: akademik. Ale poprawnie

mówi się.

- A idź do diabła - mówi pani Allington i znów mi zatrzaskuje drzwi przed nosem.
I mówić tu o wrogości. Zamiast psychoanalizowania mnie jak dzień długi, Sarah

powinna może poświęcić nieco uwagi państwu Allingtonom. Oni mają o wiele więcej
problemów.

Wzdychając, obracam się na pięcie i przyciskam guzik windy. Nie mogę mieć pewności,

ale wydaje mi się, że pani Allington już zdążyła zajrzeć do butelki... Anie ma jeszcze nawet

background image

dziesiątej rano! Zastanawiam się, czy zawsze zaczyna pić tak wcześnie, czy to jakaś specjalna
okazja. Na przykład oblewanie Nagrody Stokrotki dla Rachel.

Kiedy jestem znów na dole, prawie wpadam na chudą dziewczynę, która zmierza do

gabinetu Rachel, więc zaczynam pytać ją, w czym mogę pomóc, ale kiedy się obraca, widzę, że

to Amber.

Tak właśnie.

Amber Chrisa Allingtona, ta z Idaho. Ta, którą przed chwilą obudziłam.
- Och - mówi, poznając mnie. - Cześć. - To „cześć” jest zdecydowanie pozbawione

entuzjazmu. To dlatego, że nadal na wpół śpi. Jest nawet jeszcze w piżamie. - Ty nie jesteś...
Nie jesteś kierowniczką akademika, prawda?

- Nie - mówię. - Jestem jej zastępczynią. A dlaczego pytasz?
- Bo przed chwilą dostałam telefon, że mam zejść zaraz na spotkanie z Rachel Walcott...

W tej samej chwili Rachel, stukając obcasami, wychodzi ze swojego gabinetu. Ściskając

przy piersi jakiś segregator.

- O, Heather, tu jesteś - mówi pogodnie. - Przyszedł Cooper.
Chyba musiał mi się wyrwać jakiś niedowierzający dźwięk, bo Rachel zerka na mnie z

zaciekawieniem i mówi:

- Tak, jest tu.

A potem zwraca uwagę na stojącą obok mnie dziewczynę.
- Amber? - pyta.

- Tak, proszę pani - odpowiada Amber przygaszonym głosem. No cóż, a która

osiemnastolatka z pierwszego roku, zmuszona do wstania o dziesiątej rano, żeby spotkać się z

kierowniczką swojego domu studenckiego, nie byłaby przygaszona?

- Proszę tędy, Amber - mówi Rachel, biorąc ją pod ramię. - Heather, czy mogłabyś przez

kilka minut nie przełączać do mnie żadnych rozmów...?

- Jasne - odpowiadam i wracam do naszego gabinetu. Gdzie, faktycznie, spotykam

Coopera, który kręci głową, oglądając słój z prezerwatywami stojący na moim biurku.

- Cześć, Cooper- mówię ostrożnie. Co jest, moim zdaniem, zrozumiałe, bo wiecie,

ostatnim razem, kiedy pojawił się u mnie w biurze, przyszedł, żeby mnie poinformować, że
mój były chłopak zaręczył się z kimś innym. Co się zdarzy tym razem?

A potem czuję ukłucie paniki na wspomnienie Marion Braithwaite. O Boże. Ona i

Cooper się pogodzili. Pogodzili się i postanowili pobrać, a Cooper przyszedł tu, żeby mi

powiedzieć,, że muszę się wyprowadzić ze swojego mieszkania, bo przeznaczają je dla
opiekunki do dzieci...

background image

- Cześć, Heather - mówi Cooper; w dżinsach i skórzanej kurtce wygląda bardziej

swojsko niż w tym swoim smokingu. - Masz sekundę?

Cześć, Heather, masz sekundę? Cześć, Heather, masz sekundę? A co to ma być za

sposób rozpoczynania rozmowy? Czy można by znaleźć w całej angielszczyźnie dwa słowa,

które wzbudzają w sercu większy lęk niż „masz sekundę”? Nie. Nie, nie mam sekundy! Nie,
jeśli zamierzasz mi powiedzieć to, co myślę. Czemu ona? Dlaczego? Tylko dlatego, że jest

bystra i wykształcona, i ładna, i chuda...

- Jasne. - Chciałam to powiedzieć spokojnym, pewnym głosem, ale jestem całkiem

pewna, że wypada bardziej jak beczenie owcy. Pokazuję Cooperowi gestem, żeby usiadł, i kulę
się na moim krześle, żałując, że nie mam pod ręką takiej butelki, z jakiej przez cały ranek

pociąga sobie pani Allington.

- Posłuchaj, Heather.., - mówi Cooper. - Co do wczorajszego wieczoru... Nie chcę! Bo

jeśli są cztery gorsze słowa w angielskim niż „masz sekundę”, to może chodzić wyłącznie o „co
do wczorajszego wieczoru”...

I teraz mam w głowie tych wszystkich sześć słów, jedno ułożone zgrabnie na drugim. To

nie fair!

I co się niby stało wczoraj wieczorem? Nic! Wysiadłam z taksówki, do której wsadził

mnie Cooper, i poszłam prosto do łóżka.

Okay, no może jeszcze posiedziałam z godzinę i popracowałam nad nową piosenką.
I może ta piosenka mówiła o nim.

Ale nie mógł jej słyszeć. Grałam wyjątkowo cicho. I wcale nie słyszałam, jak wracał do

domu.

Och, czemu ja? Dlaczego ja???
- Chyba jestem ci winien pewne wyjaśnienie. - To następne niespodziewane zdanie,

które pada z jego ust.

Ale zaraz. Jestem ci winien wyjaśnienie? To nie brzmi jak wstęp do prośby, żebym się

wyprowadziła. Brzmi to prawie jak przeprosiny. Ale dlaczego, u licha, Cooper miałby mnie
przepraszać?

- Spotkałem się z osobą z biura koronera wczoraj wieczorem, kiedy wyszliśmy z balu -

zaczyna. - I ona mi powiedziała.

Zaraz. Ona powiedziała? Cooper mnie zostawił dla innej dziewczyny?
- To dlatego poszedłeś? - wyrywa mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. - Żeby się

spotkać z dziewczyną?

Q... mój... Boże. Co się ze mną dzieje? Dlaczego nie mogę być tak spokojna i pewna

background image

siebie jak... No cóż, na przykład jak Rachel? Dlaczego muszę wiecznie robić z siebie taką
straszną idiotkę?

Na szczęście Cooper, kompletnie nieświadom moich związanych z nim planów (no,

wiecie, że on się ze mną ożeni i będzie ojcem trojga moich dzieci, i inspiracją w mojej

nagrodzonej Noblem medycznej karierze), nie połapał się, że jestem zazdrosna. Jego zdaniem
jestem chyba po prostu zła, bo mnie zmusił do wcześniejszego wyjścia z imprezy.

- Nie chciałem nic ci wcześniej wspominać - mówi. - Wiesz, w razie gdyby nie miała mi

nic do przekazania. Ale okazuje się, że było coś dziwnego w zwłokach tych dziewczyn.

Gapię się na niego bez słowa. Nie wierzę własnym uszom. Nie chodzi o to, że „osoba” z

biura koronera znalazła coś dziwnego w zwłokach Elizabeth i Roberty. Chodzi o to, że Cooper

w ogóle zadawał sobie trud, żeby się z nią konsultować.

- A-ale -jąkam się. — Ale ja myślałam... Ty uważałeś... Że ja to sobie po prostu wszystko

wymyśliłam. Dlatego że mi brakuje dreszczyku związanego z występami...

- Tak uważam. - Cooper wzrusza ramionami. -To znaczy uważałem. Ale stwierdziłem,

że nie zaszkodzi sprawdzić.

- I? - Pochylam się naprzód. - Co to było? Narkotyki? Ktoś im dał narkotyki? Bo mnie

się wydawało, że detektyw Canavan mówił, że nie znaleziono w ich zwłokach śladów
narkotyków.

- Nie znaleziono - mówi Cooper. - Nie było narkotyków. Mówię o oparzeniach.
Gapię się na niego.

- Oparzeniach? Jakich oparzeniach? Jak... po przypalaniu papierosem?
- Nie - mówi Cooper. - Angie nie jest pewna.

Angie? Cooper zna osobę z biura koronera i mówi do niej Angie? I w ogóle jak on

poznał tę Angie? Angie nie brzmi jak typowe imię patologa sądowego. Egzotyczna tancerka,

już prędzej. Ale nie lekarka.

- I musisz wziąć pod uwagę, że te zwłoki... - ciągnie Cooper. - NO cóż, te zwłoki były

mocno pokiereszowane. Ale Angie mówi, że na plecach obu dziewczyn znaleźli ślady, ślady,
których nie potrafią wyjaśnić. Nie wystarczą, żeby zmienić orzeczenie koronera, że te zgony

były spowodowane wypadkiem. Ale to jest... dziwne.

- Dziwne - powtarzam.

- Tak - mówi Cooper. - Dziwne.
- A zatem... - Nie mogę mu spojrzeć w oczy. Bo nie wierzę, że on mnie rzeczywiście

traktuje poważnie. Mnie, Heather Wells, znaną ze Słodkiego miodu!

I wystarczyły do tego zaledwie dwa morderstwa.

background image

- Więc może jednak nie wymyślam sobie tego w ramach przeniesienia agresji

skierowanej do własnej matki? - pytam.

Cooper ma zdumioną minę.
- Nigdy nic takiego nie mówiłem. A, racja. To mówiła Sarah.

- Ale teraz mi wierzysz? - sonduję nadal. - Nie jestem już tylko szaloną byłą dziewczyną

twojego młodszego brata? Ale może całkiem racjonalnie myślącą jednostką ludzką?

- Nigdy o tobie inaczej nie myślałem-mówi Cooper, a w jego oczach pojawia się cień

rozdrażnienia. Potem, widząc wyraz mojej twarzy, mówi: -No cóż, szalona, może. Ale nigdy nie

uważałem, że nie myślisz racjonalnie.

Poważnie, Heather, nie mam pojęcia, skąd ty bierzesz takie pomysły. Przecież zawsze

cię uważałem za jedną z najbardziej...

Najbardziej uroczych, porywających istot, jakie kiedykolwiek poznał? Najbardziej

inteligentnych, najbardziej zapierających dech kobiet, jakie kiedykolwiek napotkał na swojej
drodze?

Niestety, zanim mam szansę dowiedzieć się, co zawsze o mnie myślał, albo zobaczyć,

jak klęka na jedno kolano i prosi, żebym została jego żoną (Ja wiem. Ale i tak wolno sobie

chyba pomarzyć?), dzwoni telefon.

- Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć - mówię do Coopera i podnoszę słuchawkę. -

Fisher Hall, mówi Heather.

- Heather? - To Tina, dyżurna z recepcji. - Zaczekaj, Julio chce z tobą mówić.

Przełącza go do mnie.
- Och, Hajder, przepraszam cię - zaczyna Julio. ~ Ale on to znów robi.

- Kto i co znów robi? - pytam.
- Ten chłopak, Gavin. Pani Walcott mówiła...

- Dobra, Julio. - Nie chcę, żeby Cooper zorientował się w sytuacji, bo pamiętam, co było

ostatnio. - Spotkamy się tam gdzie zawsze. - A potem odkładam słuchawkę.

Mówić tu, że coś wypada nie w porę! Dokładnie wtedy, kiedy Cooper zaczynał wyjawiać

mi, co naprawdę o mnie myśli!

Chociaż jak się nad tym zastanowić, nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć. Bo pewnie

chciał powiedzieć coś w rodzaju:, jedną z najbardziej sprawnych specjalistek od wprowadzania

danych rachunkowych, jaką znam”.

- Nie ruszaj się stąd - nakazuję Cooperowi.

- Stało się coś złego? - pyta Cooper z troską.
- Nic, z czym sobie nie poradzę migusiem - zapewniam. O mój Boże, czyja właśnie

background image

powiedziałam: „migusiem”? No cóż, nieważne. - Zaraz wracam.

Zanim zdążył powiedzieć chociaż słowo, wypadam z biura i biegnę w stronę windy

technicznej, gdzie mówię Juliowi, którego tam spotykam, żeby zajął się dźwignią napędu i
jedziemy, już, już, już!

Bo im szybciej wrócę, tym szybciej dowiem się, czy jest jakaś szansa dla mnie, jeśli

chodzi o Coopera, czy też powinnam sobie po prostu w ogóle odpuścić mężczyzn. Może

Uniwersytet Nowojorski oferuje jakieś kursy dla kandydatek do zakonu. Na przykład: jak
zupełnie zrezygnować z facetów i zrozumieć celibat. Bo zaczynam poważnie podejrzewać, że to

może być droga dla mnie.

Kiedy Julio wiezie mnie na dziesiąte piętro, wspinam się po wewnętrznej ścianie windy

i wyłażę przez otwór na dach. W szybie jest ciepło i spokojnie, jak zwykle.

Ale w sumie nie słyszę śmiechu Gavina, a to nie jest normalne. Może wreszcie odciął

mu głowę jakiś luźny kabel, przed czym tak często przestrzegała go Rachel. A może spadł. O
Boże, proszę, niech się nie okaże, że on leży tam na dole...

Zastanawiam się, co zrobię, jeśli na dachu windy numer 1 leżą pozbawione głowy zwłoki

Gavina, kiedy winda techniczna zbliża się do pozostałych dwóch wagoników. Oba stoją

nieruchomo na dziesiątym piętrze.

Kiedy je mijamy, nie widzę ani śladu Gavina - nawet jego pozbawionych głowy zwłok.

Żadnych pustych butelek po piwie, żadnych wybuchów śmiechu, nic. Zupełnie tak, jakby
Gavina wcale tu nie było...

Niespodziewanie szybem wind wstrząsa coś w rodzaju uderzenia pioruna, rycząc mi w

uszach niczym fale oceanu, tylko że tysiąc razy głośniej.

Podniosłam się przed chwilą na nogi, nieco niepewnie, żeby dokładniej się przyjrzeć

windom pod nami i kiedy czuję pod stopami wstrząs, instynktownie, ale po omacku, szukam

czegoś - czegokolwiek - czego mogłabym się przytrzymać.

Dłonie przecina mi jakby tysiąc brzytew i zdaję sobie sprawę, że trzymam się stalowej

liny, która szaleńczo wibruje pod wpływem siły wybuchu. Ale i tak ściskam kurczowo tę
szarpiącą się linę, bo to jedyna rzecz, która mnie chroni przed nicością mrocznego szybu

ziejącego pode mną. Bo pod stopami już nic nie mam. W jednej chwili stałam na dachu windy
technicznej, a w następnej ten dach umyka mi spod stóp, marszcząc się jak zgniecione pudełko

po chipsach.

Hm. Pringles.

To zabawne, o czym człowiek zaczyna myśleć na moment przed śmiercią.
Czysty fart chroni mnie przed uderzeniem masy jakiegoś żelastwa, które spada z góry.

background image

Lina, której się trzymam, nadal dziko się szarpie, ale trzymam się jej obiema rękami i nogami,
zaplatając stopy.

Coś lecącego w dół wali mnie w ramię na tyle mocno, że nieco rozluźniam chwyt na

linie i tracę oddech.

To wtedy patrzę w dół, szeroko otwartymi oczami, i widzę, że winda techniczna

zniknęła.

Cóż, niezupełnie zniknęła. Widzę, że spada, niczym puszka, którą ktoś wrzucił do zsypu,

a luźne liny - poza tą, której się trzymam - ciągną się jak wstążki na welonie panny młodej.

Udaje mi się pomyśleć tylko: „Przecież to niemożliwe, żeby spadła”. Raz kiedyś

spytałam paru doświadczonych specjalistów od napraw wind, czy to, co się stało w filmie

Speed, mogłoby się zdarzyć w prawdziwym życiu. A oni mi powiedzieli, że nie. Bo nawet jeśli
liny podtrzymujące windę pękną wszystkie naraz (co, zapewniali stanowczo, nie ma prawa się

zdarzyć, ale jak widać...), w ścianę szybu wmontowana jest jeszcze przeciwwaga, która nie
pozwoli wagonikowi roztrzaskać się na dole.

Czuję ogłuszający wstrząs, kiedy ta przeciwwaga opada, nie pozwalając windzie zderzyć

się z betonowym dnem szybu.

Ale kiedy poszarpane liny uderzają o dach, hałas jest niewiarygodny. Szybem raz za

razem coś wstrząsa. Usiłuję nie rozluźnić chwytu na linie, myśląc tylko, że przy tym całym

hałasie w ogóle nie słyszałam Julia. Żadnego dźwięku z jego strony. Wiem, że nadal jest w tym
wagoniku. Chociaż przeciwwaga uratowała go przez roztrzaskaniem się o cementową

posadzkę pod windami, te liny dosłownie spłaszczyły dach windy. A on tkwi pod tą masą
stali...

I Bóg raczy wiedzieć, czy jeszcze żyje.
Cisza, która zapada w szybie po upadku windy, jest jeszcze bardziej przerażająca niż

nagłe uderzenie przerwanych lin. Zawsze lubiłam szyby wind, bo są jedynymi miejscami w
akademiku - to znaczy w domu studenckim -w których panuje całkowity spokój. Teraz ta cisza

rozciąga się jak niewidzialne sklepienie dzielące mnie od ziemi. Im ciszej się robi, tym wyżej
podnosi mi się w gardle bąbelek histerii. Przedtem nie miałam czasu się bać.

Ale teraz, wisząc ponad dziesięć pięter nad ziemią, pod stopami mając nicość, zaczynam

tracić głowę z przerażenia.

To wtedy bąbelek zamienia się w istną fontannę, a ja zaczynani wrzeszczeć.

background image

23

Chociaż mam wrażenie, że trwa to godzinami, wrzeszczą tak chyba tylko przez jakąś

minutą, a potem słyszę odległy męski głos, który nawołuje moje imię gdzieś z dołu.

- Tutaj! - drę się. - Tu jestem, na górze! Dziesiąte piętro!

Głos coś odpowiada, a potem pod sobą, gdzieś po lewej, widzę, że dwa pozostałe

wagoniki wind ruszają na dół.

Gdybym miała choć trochę przytomności umysłu, skoczyłabym w stronę dachu bliższej

windy.

Ale odległość przekracza półtora metra - ta sama odległość, którą musiałyby pokonać

Elizabeth i Roberta, gdyby naprawdę zginęły w czasie surfowania na windach - i prawie

całkowicie paraliżuje mnie strach.

Ale zdaję sobie sprawę, że nie zdołam długo trzymać się tej liny. Po uderzeniu ramię

zdrętwiało mi z bólu, a dłonie mam poranione od ściskania stalowego kabla, nie wspominając
już o tym, że są śliskie od krwi.

Jak przez mgłę przypominam sobie lekcje z wuefu z czasów podstawówki. Nigdy nie

wyróżniałam się we wspinaniu po linie - ani, właściwie, w żadnych ćwiczeniach - ale

pamiętam, że cały sekret polega na owinięciu jednej stopy tak, żeby na dole powstała pętla.

Owinięcie stalowego kabla na stopie okazuje się trudniejsze niż ćwiczenia na sznurowej

linie w piątej klasie, ale wreszcie udaje mi się znaleźć coś w rodzaju podparcia. Niestety, i tak
wiem, że wytrzymam najwyżej parę minut. Ramię i dłonie potwornie mnie bolą- a ja zawsze

miałam niski próg wrażliwości bólowej, bo przecież jestem takim strasznym mazgajem - i
wiem, że prędzej puszczę linę i runę na spotkanie śmierci, niż zdołam to dłużej znosić.

I to przecież nie tak, że do tej pory nie miałam udanego życia. Okay, może czasami

bywało trochę trudne, ale hej! Miałam fajne dzieciństwo, a przynajmniej rodzice zadbali o to,

żebym nigdy nie chodziła spać głodna.

I nigdy mnie nie bito ani nie wykorzystywano seksualnie... Miałam też udaną karierę -

no dobrze, szczyty osiągnęłam w wieku jakichś osiemnastu lat, a potem...

Ale i tak zdarzało mi się jadać w mnóstwie naprawdę świetnych restauracji.

I wiem, że Lucy znajdzie się pod dobrą opieką. Cooper się nią zajmie, jeśli coś mi się

stanie złego.

Ale myślenie o Cooperze przypomina mi, że tak naprawdę wcale nie chcę umierać, nie

teraz, kiedy sprawy zaczynają się interesująco rysować. Nigdy się nie dowiem, co on naprawdę

o mnie myśli! Miał mi powiedzieć, a teraz ja zginę i nic z tego!

background image

Chyba że, oczywiście, kiedy umierasz, zyskujesz pełną wiedzę o wszechświecie.
A jeśli nie? Jeśli tylko umierasz?

No cóż, wtedy to chyba przestanie mieć znaczenie.
Zaraz, zaraz, chwileczkę. Ci faceci od naprawy wind zapewniali mnie, że kable nie mogą

ot tak sobie pęknąć. Dobra, może jeden, ale nie wszystkie naraz. Te kable nie pękły
przypadkiem. Ktoś podłożył bombę. Sądząc po kuli ognia, która mi eksplodowała pod

stopami, to musiała być jakaś bomba.

Tak właśnie. Bomba.

Ktoś mnie usiłuje zabić.
Znowu.

Zastanawianie się nad tym, kto mógłby chcieć mnie zabić, odrywa moje myśli od

piekącego ramienia i zbolałych dłoni - na jakąś minutą czy dwie. No cóż, oczywiście pozostaje

Christopher Allington, który może zrzucił (a może nie) tą donicę z pelargonią, bo zrozumiał, że
go podejrzewam o morderstwo. Lepiej, żeby teraz miał naprawdę dobre alibi.

Ale skąd Christopher Allington miałby wiedzieć, że znajdę się w tej windzie? Rzadko

korzystam z windy technicznej. Właściwie tylko wtedy, kiedy uganiam się za windowymi

surferami.

Czy Gavin McGoren może być zamieszany w śmierć Beth Kellog i Bobby Pace? Wydaje

mi się to trochę naciągane, ale czy jest jakieś inne wyjaśnienie? Niemożliwe, żeby mordercą
był Julio. Z tego co wiem, najprawdopodobniej leży tam na dole martwy. Dlaczego miałby

chcieć próbować zabić mnie i siebie?

Nagle bliższa winda rusza w górę i tym razem na jej dachu ktoś stoi. Ale to nie Gavin

McGoren. Mrugam oczami - szyb jest wypełniony dymem - i przez mgłę widzę zaciętą twarz
Coopera, który ruszył mi na ratunek.

To musi znaczyć, że on mnie lubi. Przynajmniej troszkę. Bo skoro jest skłonny

ryzykować życie, żeby mnie ratować...

- Heather... - Głos ma tak samo spokojny i władczy jak zawsze. - Nie ruszaj się, dobrze?
- Jakbym się gdziekolwiek wybierała - odpowiadam. No, przynajmniej usiłuję to

powiedzieć. Słyszę jednak tylko serię histerycznych beków. Och, to absolutnie niemożliwe,
żeby dochodziły z moich ust.

- Posłuchaj mnie, Heather - mówi Cooper. Wspiął się na dach windy numer 1 i trzyma

się jednego z kabli. Jego twarz, widzę przez ten dym, pobladła pod opalenizną. A to czemu?

Tak się zastanawiam... - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.

- Okay - mówię. A przynajmniej próbuję powiedzieć.

background image

- Chcę, żebyś się w tę stronę rozhuśtała. Nie bój się, ja cię złapię.
- Hm - mówię. I popełniam ten błąd, że zerkam w dół. - Nie. No cóż, tym razem

powiedziałam coś wystarczająco wyraźnie.

- Nie patrz w dół - mówi Cooper. - Dalej, Heather. Poradzisz sobie. To tylko trochę

ponad metr.

- Facet, kompletnie cię pogięło. - Kręcę głową. Mój głos dziwnie brzmi. Jest jakiś taki

piskliwy. - Nic dziwnego, że rodzina cię wydziedziczyła co do centa...

- Heather, posłuchaj. Woźny mi powiedział, że ten kabel, którego się trzymasz, może

nie wytrzymać. Może się w każdej chwili urwać, jak tamte...

- Och! - No cóż, to zmienia postać rzeczy.

- Rób teraz to, co powiem. - Cooper wychyla się możliwie najdalej w moją stronę. -

Odepchnij się od ściany stopami i zakołysz. Ja cię złapię, spokojnie.

Z góry szybu windy technicznej dobiega jakiś zgrzyt. Jestem prawie pewna, że to nie ja

tak zgrzytam. Już prędzej lina, na której wiszę.

Fantastycznie.
Zamykam oczy i napieram na kabel, usiłując go rozkołysać w stronę ściany szybu.

Odplątuję stopę, która się podpierałam, i odpycham z całej siły od odrapanych cegieł. I już lecę
w kierunku wyciągniętych ramion Coopera...

...ale nie dość blisko.
Mimo to on krzyczy:

- Puść się, Heather! Puszczaj!
I już po wszystkim, myślę. Przepadłam. Może teraz zrobią o mnie epizod w Behind the

Musie.

Puszczam.

I przez sekundę wiem, co musiały czuć Elizabeth i Roberta - wszechogarniające

przerażenie, bo na dole nie ma żadnej siatki ani wody, która złagodzi upadek...

Ale zamiast runąć na pewną śmierć, jak one, czuję silne palce zaciskające się na moich

nadgarstkach. Prawie mi wyrywa ramiona ze stawów, kiedy całym ciałem uderzam o bok

wagonika windy. Oczy mam mocno zamknięte, ale czuję, że ktoś mnie dźwiga w górę, powoli...

Nie przestaję stopami szukać punktu podparcia, dopóki nie czuję, że siedzeniem

spoczęłam na czymś solidnym.

Dopiero wtedy otwieram oczy i widzę, że Cooperowi udało się mnie uratować. Oboje

ciężko dyszymy z wysiłku przemieszanego ze strachem. No cóż, przynajmniej u mnie on się
miesza ze strachem.

background image

Ale żyjemy. Ja żyję.
Znad naszych głów znów dobiega ten zgrzytliwy dźwięk. Zanim się zorientowałam, co

się dzieje, kabel, którego się trzymałam - razem z blokiem, na którym wisiał - odrywa się z
zaczepów i leci w dół szybu, gdzie rozbija się na dachu windy.

Kiedy jestem już w stanie oderwać oczy od wraku w dole, widzę, że kurczowo trzymam

się koszuli Coopera i że jego ramiona obejmują mnie opiekuńczo. Jego twarz przybrała odcień

otaczającego nas dymu. Całą koszulę ma wymazaną rdzą i krwią, w każdym razie w tych
miejscach, gdzie chwyciłam go pociętymi dłońmi.

- Och! - Wypuszczam z dłoni pomiętą i zaplamioną bawełnę. - Przepraszam.
Cooper natychmiast zwalnia uścisk.

- Nie ma sprawy - mówi.
Jego głos, tak jak mój, brzmi dość pewnie. Ale w jego błękitnych oczach jest coś, czego

nigdy w nich wcześniej, nie widziałam.

Zanim jednak zdążyłam przemyśleć, co to właściwie może być, ze środka windy, na

której siedzimy, dobiega znajomy głos:

- Masz ją?

Zerkam przez otwarty panel w dachu kabiny i widzę twarz Pete'a. A na niej wyraźną

ulgę.

- Heather, my tu przez ciebie naprawdę sramy w gacie - mówi. I rzeczywiście, jego

szorstki, brooklyński akcent zabarwia się drżącą nutką. - Nic ci nie jest?

- Nic - odpowiadam i dowodzę swoich słów, ostrożnie zsuwając się do wnętrza kabiny,

prawie bez żadnej pomocy. W pewnym momencie ramię odzywa się boleśnie, ale Pete

podtrzymuje mnie za łokieć, a Cooper mocno trzyma za pasek, więc nie tracę równowagi.
Kiedy już bezpiecznie ląduję w środku, przekonuję się, że trudno mi ustać na nogach. Kolana

strasznie mi drżą.

Ale jakoś sobie radzę, opierając się o ścianę.

- Co z Juliem? - pytam.
Cooper i Pete wymieniają spojrzenia.

- Żyje - mówi Cooper, ale tak dziwnie zaciska szczękę.
- A przynajmniej minutę temu jeszcze żył. - Pete przekręca klucz, który tkwi w panelu

sterowniczym. - Ale czy nadal będzie żył, kiedy go stamtąd wyciągną...

Kręci mi się w głowie.

- Wyciągną?
- Będą musieli użyć nożyc do metalu.

background image

Patrzę na Coopera, oczekując szczegółowego wyjaśnienia, ale nie wyrywa się z nim.

Nagle przestaję mieć pewność, że w ogóle chcę to wiedzieć.

Po raz drugi w ciągu dwóch dni trafiam na ostry dyżur do St. Vincent's.
Tylko że tym razem to ja jestem pacjentką.

Leżę na noszach, czekając, aż mi prześwietlą ramię. Cooper poszedł szukać dla mnie

kanapki z tuńczykiem, bo z tego strachu zrobiłam się strasznie głodna.

Kiedy czekam, obserwuję smutno swoje obtarte palce i dłonie, poowijane gazą i piekące

od licznych skaleczeń. To potrwa parę tygodni, informuje mnie irytująco młody dyżurny

lekarz, zanim wygoją się na tyle, że będę ich normalnie używać. Zapomnijcie o grze na gitarze.
Ledwie mogę utrzymać ołówek.

Ponuro zastanawiam się, jak ja zdołam przyzwoicie wywiązywać się z pracy, skoro

prawie nie mogę używać rąk - niewątpliwie Justine znalazłaby jakiś sposób - kiedy pojawia się

detektyw Canavan, jak zwykle gryząc w zębach niezapalone cygaro. Nie jestem pewna, czy to
wciąż to samo cygaro, ale wygląda tak, że niewykluczone.

- No, witam, pani Wells - mówi tak swobodnie, jakbyśmy właśnie na siebie wpadli w

Macy's. - Słyszałem, że miała pani dość urozmaicony poranek.

- Och - mówię. - Chodzi panu o to, że ktoś mnie usiłował zabić? Po raz kolejny?
- Mniej więcej. - Detektyw Canavan wyjmuje cygaro. - Złości się pani na mnie?

Owszem, trochę. Ale z drugiej strony, to w sumie nie jego wina. Ta donica mogła spaść

przypadkiem. A Elizabeth i Roberta naprawdę mogły zginąć, surfując na windach.

Tyle że ona nie spadła sama. A one nie zginęły w wypadku.
- Trudno, żebym miał do pani żal - mówi detektyw Canavan, zanim zdążyłam się

odezwać. - Teraz mamy Backstreet Boya z rozwalonym łbem i woźnego na intensywnej terapii.

- I dwie nieżywe dziewczyny - przypominam mu. - Niech pan nie zapomina o dwóch

nieżywych dziewczynach.

Detektyw Canavan siada na pomarańczowym plastikowym krześle ustawionym pod

ścianą pracowni rentgenowskiej.

- Owszem - mówi. -I dwie nieżywe dziewczyny. Nie wspominając o pewnej zastępczyni

kierowniczki administracyjnej, która według wszelkich reguł też już powinna nie żyć. - Znów
wsadza cygaro w zęby. - Naszym zdaniem to była bomba rurowa.

- Co?! - krzyczę.
- Bomba rurowa. Dość prosta, ale skuteczna. W zamkniętej przestrzeni, na przykład w

szybie windy, potrafi wyrządzić duże szkody. - Detektyw Canavan żuje cygaro. - Kotku, ktoś
ma wielką ochotę panią ukatrupić.

background image

Gapię się na niego i znów robi mi się zimno. Cooper narzucił mi na ramiona swoją

skórzaną kurtkę, jak tylko zjechaliśmy do holu, bo z jakiegoś powodu cała się roztrzęsłam. A

potem, kiedy przyjechała karetka, dodali mi jeszcze koc.

Mimo to dygoczę z zimna, odkąd zobaczyłam wrak, który kiedyś był windą techniczną,

zgnieciony na parterze. Strażacy próbowali otworzyć drzwi za pomocą potężnych cęgów -
szczęki życia, jak je nazywają - ale pogięty metal tylko skrzypiał. W środku tej ruiny leżał Julio,

który jak się potem dowiedziałam, doznał licznych złamań, ale uznano, że się z tego wyliże.
Zaczęłam się trząść od samego patrzenia na potrzaskany wagonik i od tej pory ręce mam

zimne jak lód.

- Ale bomba rurowa? - mówię. - Jak...?

- Przymocowana na dachu windy. Proste, gdy się dysponuje wiedzą. Potrzebna jest

tylko metalowa rura, pusta w środku, żeby można ją było napełnić. Z boku wywierca się kilka

otworów, wsadza się do rury parę fajerwerków, wyciągając lonty przez otwory, a potem
zasypuje środek prochem strzelniczym i całość zakleja. Łatwizna.

Łatwizna? Dla mnie to brzmi gorzej niż egzaminy SAT! Zauważając moje uniesione

brwi, detektyw Canavan znów wyciąga z ust cygaro i mówi:

- Przepraszam. Łatwizna, kiedy człowiek wie, jak to zrobić. W każdym razie ktoś odpalił

lonty na parę minut przed tym, zanim pani i ten... jak on się nazywa? - Zagląda do notatek. -

Och, tak. Pan Guzman. Zanim ruszyliście na górę. A teraz, jeśli się pani nie pogniewa, co do
diabła robiła pani na dachu tego cholerstwa?

Oszołomiona, zaczynam sobie przypominać. Bomba rurowa? Nie mam pojęcia, jak coś

takiego mogłoby wyglądać, ale z całą pewnością niczego podobnego nie zauważyłam, kiedy

stałam na dachu windy.

No, ale z drugiej strony, wśród tych wszystkich hamulców i innej maszynerii, małą

bombę łatwo byłoby schować.

Niemniej... bomba rurowa? Bomba rurowa w Fisher Hall?

Cooper wpada przez wahadłowe drzwi z naręczem papierowych toreb. Ładna

pielęgniarka ściga go ze wściekłą miną.

- Proszę pana, nie wolno panu tu wchodzić - upiera się. - Bo będę musiała zawołać

ochronę...

- Wszystko w porządku, siostro. - Detektyw Canavan otwiera swój portfel i pokazuje

odznakę. - Ten pan jest ze mną.

- Dla mnie może być członkiem Królewskiego Instytutu Medycznego -ucina

pielęgniarka. - Nie wolno mu tak tu się wdzierać.

background image

- Proszę się poczęstować roladką. - Cooper wyciąga jedną z którejś torby. Pielęgniarka

patrzy na niego jak na wariata.

- No serio - mówi Cooper. - Bardzo proszę. Ja stawiam. Zdegustowana pielęgniarka

bierze roladkę, odgryza spory kęs, a potem odchodzi, żując. Cooper wzrusza ramionami, a

później patrzy na Canavana z nieukrywaną wrogością.

- No proszę, i nowojorska policja znów wychodzi na bandę popieprzonych debili -

mówi.

- Cooper! - Jestem zdumiona. - Detektyw Canavan właśnie mi mówił...

- Co. Że wszystko to ci się ubrdało? - Cooper śmieje się gorzko, a potem palcem celuje w

pierś osłupiałego detektywa. - No cóż, Canavan, to teraz mnie posłuchaj. Nie ma takiej

możliwości, żeby wszystkie sześć kabli windy pękło naraz, chyba że ktoś specjalnie...

- Cooper! - wołam, ale detektyw Canavan tylko chichocze.

- Wyluzuj, Romeo - mówi, wymachując cygarem. - Już ustaliliśmy, że dokonano drugiej

próby zamachu na życie tu obecnej twojej dziewczyny. Nikt nie twierdzi, że z tą windą to był

wypadek. Nie drzyj szat. Jestem po twojej stronie.

Cooper mruga kilka razy, a potem patrzy na mnie. Spodziewam się, że powie coś w

rodzaju: To nie jest moja dziewczyna. Ale on niczego takiego nie mówi. Mówi tylko:

- Kanapki z tuńczykiem nie wyglądały świeżo. Wziąłem ci zamiast tego z salami.

Wyciąga kanapkę, chyba półmetrowej długości. Nie powiem, żebym miała coś

przeciwko jej rozmiarom. Detektyw Canavan zerka na liczne torby, które Cooper sieje wkoło

siebie.

- A jakieś chipsy tu masz? - pyta.

- Niestety. - Cooper rozwija moją kanapkę i zaczyna ją rwać na małe kawałki, bo nie

mogę niczego utrzymać w dłoniach. - Oliwkę?

Detektyw Canavan wygląda na rozczarowanego.
- Nie, dziękuję. A zatem - mówi, jakby wcale sobie nie przerywał - kto pani kazał wsiąść

do tej windy?

Odpowiadam z pełnymi ustami, bo jestem zbyt głodna, żeby czekać.

- Wiem tylko, że dostałam telefon z recepcji, że Gavin, to jeden student, który mieszka u

nas w akademiku, znów chce surfować na windach, więc poszłam z Juliem, żeby go złapać.

- Tak? A kiedy była już pani na górze, to co?
Opisuję eksplozję, która nastąpiła prawie w tej samej chwili, w której się

zorientowałam, że Gavina wcale nie było w szybie.

- A więc - mówi detektyw Canavan - kto kazał tej studentce z recepcji zadzwonić po

background image

panią?

- Wszyscy wiemy, kto - mówi Cooper. W jego głosie znów słychać ledwie

powstrzymywaną furię. — Czemu sterczysz tutaj, Canavan, zamiast zająć się aresztowaniem
tego człowieka?

- Aresztowaniem kogo? - chce wiedzieć Canavan.
- Allingtona. To on jest mordercą. To oczywiste, Heather śmiertelnie go wystraszyła.

Canavan kręci głową.
- Ale ten chłopak wczoraj wieczorem wyjechał z miasta. Zaszył się w willi rodziców w

Hamptons. W żaden sposób nie mógł umieścić i odpalić tej bomby. To trzy godziny jazdy
między stanową autostradą. Owszem, ktoś usiłuje zabić twoją dziewczynę. Ale to nie jest Chris

Allington.

background image

24

Prześwietlenie jest bardzo bolesne, bo technik musi mnie ułożyć w kilku niezbyt

naturalnych pozycjach, żeby znaleźć dobry kąt do zdjęcia. A tymczasem poza advilem nie
dostałam żadnych środków przeciwbólowych.

Halo? Advil to się kupuje w aptece bez recepty. Zapomnieli już o vicodinie? Zapomnieli

o dolarganie? I w ogóle co jest z tymi szpitalami?

Kiedy mnie już prześwietlili, wiozą mnie na wózku do poczekalni, gdzie cała masa

innych pacjentów też leży na noszach. Większość z nich, na pierwszy rzut oka, jest w znacznie

gorszym stanie niż ja. I wszyscy chyba dostali o wiele skuteczniejsze środki przeciwbólowe.

Na szczęście nie odebrano mi kanapki. To moje jedyne źródło pociechy. No cóż, ona i

paczka fritos, którą zdobyłam w automacie ze słodyczami na końcu oddziału. To nie żarty
wsuwać dwudziestopięciocentówki do tych szczelin, kiedy ma się zabandażowane dłonie,

wierzcie mi.

Ale nawet fritos nie poprawiają mi humoru. To cud, że żyję. Naprawdę powinna była

mnie ukatrupić ta bomba. Ale przeżyłam.

W przeciwieństwie do Elizabeth Kellog i Roberty Pace. O czym myślały na krawędzi

życia, mając pod sobą szesnaście czy czternaście pięter? Czy stawiały opór, zanim je
zepchnięto? Nie było żadnych śladów walki, tylko te dziwaczne oparzenia.

I jakiego typu były te oparzenia?
I dlaczego ja przeżyłam, skoro one zginęły? Czy jest jakiś powód? Czy teraz powinnam

coś zrobić? Może odnaleźć ich mordercę?

A może ocalałam z innego, ważniejszego powodu? Na przykład po to, żebym poszła

drogą kariery medycznej i zadbała, żeby w przyszłości ofiary wybuchów bomb otrzymywały
lepsze leki przeciwbólowe.

Chrupię ostatnie fritos, kiedy wreszcie pojawia się jakiś lekarz, na pewno nie starszy

ode mnie. Uśmiecha się, niosąc zdjęcie mojego ramienia. Przestaje się uśmiechać, kiedy

przygląda mi się uważniej.

- Czyja pani...? - przerywa. Minę ma spanikowaną. Jestem zbyt zmęczona na te gierki.

- Tak-mówię. - Nazywam się Heather Wells. Tak, śpiewałam Słodki miód.
-
Och - mówi z rozczarowaniem. - Myślałem, że to Jessica Simpson.

Jessica Simpson! Jestem tak oburzona, że nie mogę wydusić z siebie słowa, nawet

wtedy, kiedy mnie radośnie informuje, że z moim ramieniem właściwie wszystko w porządku,

jest tylko mocno stłuczone. Potrzeba mi wypoczynku, leżenia w łóżku i nie, nie może mi

background image

przepisać nic przeciwbólowego.

Przysięgam, że słyszę, jak sobie podśpiewuje refren z With You, kiedy odchodzi.

Jessica Simpson? Ja w niczym nie przypominam Jessiki Simpson! No dobra, obie

mamy długie jasne włosy. Ale na tym podobieństwo się kończy.

Czy rzeczywiście?
Znajduję łazienkę i wchodzę do środka. Patrząc w swoje odbicie w lustrze nad

umywalką, z ulgą stwierdzam, że w najmniejszym stopniu nie przypominam Jessiki Simpson.

Chociaż istoty ludzkiej to ja też nie przypominam. Dżinsy mam podarte i pokryte

smarem i własną krwią. Ściskam skórzaną kurtkę Coopera i jaskrawopomarańczowy koc,
którym mi owinięto ramiona. Całą twarz mam upapraną brudem i krwią, a włosy mi zwisają w

tłustych strąkach. Nigdzie w okolicy warg nie został mi nawet ślad szminki.

Krótko mówiąc, wyglądam jak potwór.

Usiłują jakoś zaradzić tej sytuacji. Ale i tak rezultatami nie ma się co chwalić.
Niemniej dobrze, że zdecydowałam się nieco odświeżyć, bo kiedy znów wracam do

poczekalni, z rachunkiem za szpital (całe tysiąc siedemset dolarów, które będzie musiał
wybulić Uniwersytet Nowojorski) w tylnej kieszeni dżinsów, prawie mnie oślepiają błyski

licznych fleszy. Kilkanaście zupełnie mi nieznanych osób woła do mnie:

- Panno Wells? Panno Wells, tutaj! Tylko jedno pytanie, panno Wells... A strażnik

szpitalny desperacko usiłuje powstrzymać kolejnych reporterów wdzierających się do
poczekalni z ulicy.

- Heather! - woła znajomy głos ze środka tego zamieszania, ale przedtem jakaś kobieta z

grubą warstwą podkładu i bardzo puchatą fryzurą podtyka mi pod nos mikrofon i pyta ostro:

- Panno Wells, czy to prawda, że pani i jej były narzeczony, członek Easy Street, Jordan

Cartwright, znów jesteście razem?

Zanim zdążyłam otworzyć usta, żeby odpowiedzieć, kolejny reporter mówi:
- Panno Wells, czy to prawda, że to już drugi zamach na pani życie w ciągu dwóch dni i

że ktoś panią usiłuje zabić?

- Panno Wells-pyta trzeci-czy jest choć trochę prawdy w plotce, jakoby ta bomba była

częścią spisku, który ma na celu zlikwidowanie wszystkich byłych ulubienic amerykańskich
nastolatków?

- Heather!
Ponad mikrofonami i kamerami dostrzegam Coopera. Wskazuje na boczne drzwi z

napisem: TYLKO DLA PERSONELU SZPITALNEGO.

Ale zanim udaje mi się zanurkować w ich stronę, ktoś łapie mnie za obolałe ramię i

background image

wrzeszczy:

- Heather, czy to prawda, że wrócisz do śpiewania, reklamując nowe perfumy Calvina

Kleina podczas promocji jego jesiennej kolekcji mody?!

Na szczęście pojawia się jakiś gliniarz i przeciska przez mur reporterów, łapiąc mnie za

zdrowe ramię. Siłą mnie przeprowadza przez sam środek ścisku, pałką torując nam drogę.

- Spokojnie, spokojnie - powtarza co rusz swoim beznamiętnym brooklyńskim

akcentem, który od przeprowadzki do Nowego Jorku nauczyłam się rozpoznawać i traktować z
ufnością. - Pozwólcie pani przejść. Ludzie, okażcie nieco współczucia poszkodowanej,

rozstąpcie się.

Anonimowy stróż prawa wyprowadza mnie za drzwi z napisem TYLKO DLA

PERSONELU, a potem staje przed nimi jak jakiś superbohater z komiksu.

Trafiam, jak się okazuje, do tego samego holu, w którym zostawiłam Coopera i

detektywa Canavana, kiedy poszłam na prześwietlenie. Widzę, że dołączyło do nich parę osób:
Patty, Frank, Magda, Pete, i z sobie tylko znanego powodu, doktor Jessup.

Na mój widok i Patty, i Magda wydają okrzyk przerażenia. Nie wiem dlaczego.

Myślałam, że całkiem przyzwoicie się obmyłam.

Tak czy inaczej, Patty podrywa się z plastikowego krzesła i zamyka mnie w uścisku,

który na pewno ma być serdeczny, ale w sumie sprawia mi dość ostry ból. Płacze i mówi mniej

więcej tak: „Mówiłam ci, żebyś sobie poszukała innej pracy! Ta się dla ciebie nie nadaje! Jest
niebezpieczna!”

Magda tymczasem wpatruje się w moje dłonie i jakoś tak dziwnie rusza szczęką. Nigdy

jeszcze nie widziałam u niej tak szeroko otwartych oczu.

- O mój Boże - powtarza, rzucając oskarżające spojrzenia w stronę Pete'a. - Mówiłeś, że

jest źle, ale nie mówiłeś, jak źle.

- Nic mi nie jest - mówię, usiłując się wyplątać z uścisku niesamowicie długich rąk

Patty. - Naprawdę, Patty, nic mi nie jest.

- Jezus, Pats, to ją boli. - Frank usiłuje oderwać ode mnie swoją żonę. Spogląda na mnie

z niepokojem, odplątując ręce Patty z mojej szyi. - Naprawdę nic ci nie jest, mała? Wyglądasz

okropnie.

- Nic mi nie dolega - kłamię. Nadal jestem wstrząśnięta, nie tyle swoimi przeżyciami w

szybie windy, ile przejściami w rękach tych wszystkich reporterów. Skąd oni się tam wzięli? I
jak zdołali tak szybko dowiedzieć się o bombie? Uniwersytet Nowojorski rzadko pojawia się w

prasie, a jeśli w ogóle, to w pozytywnym świetle. W jaki sposób to teraz wpłynie na mój pół-
roczny okres próbny? Czy będą mieli o to do mnie pretensje?

background image

Wtedy doktor Jessup pokasłuje i wszyscy obracają oczy na niego. W ramionach ma

wielki bukiet słoneczników. Dla mnie. Doktor Jessup przyniósł mi kwiaty!

- Wells - mówi swoim śmiertelnie poważnym głosem. - Zawsze musisz się znaleźć na

środku sceny, prawda?

Uśmiecham się, poruszona tak, że brak mi słów. Przecież doktor Jessup jest bardzo

zajętym człowiekiem, jako prorektor i tak dalej. Aż trudno uwierzyć, że znalazł czas, żeby

przyjechać do szpitala z kwiatami.

Ale doktor Jessup jeszcze nie skończył. Pochyla się i całuje mnie w policzek ze słowami:

- Cieszę się, że jesteś w jednym kawałku, Wells. To od naszego departamentu. - Usiłuje

wręczyć mi bukiet, a kiedy bezradnym gestem unoszę zabandażowane dłonie, wkracza Magda,

odbierając za mnie kwiaty z jego rąk.

Doktor Jessup chyba nie zauważył jej gniewnej miny, a nawet jeśli, to postanowił ją

zignorować. Nie słyszy też, jak Magda mruczy:

- Daje jej tylko kwiaty, kiedy powinien jej dać ładną, okrągłą podwyżką...

- Rachel kazała powiedzieć, żeby ci przekazać, ale bardzo jej przykro, że nie mogła

przyjechać osobiście, bo ktoś musi pilnować podwórka. - Doktor Jessup uśmiecha się,

pokazując wszystkie zęby. - Oczywiście nie wiedziała o tych wszystkich paparazzich. Będzie jej
bardzo przykro, że ją to ominęło, założę się. I co, sprzedasz teraz swoją historię do

„Entertainment Tonight” czy do „Access Hollywood”?

- „Post” da ci najlepszą cenę - informuje mnie Magda, nieświadoma, że doktor Jessup

żartuje. - Albo może „Enquirer”.

- Nie martwcie się - odpowiadam z uśmiechem. - Nie polecę z tym do prasy.

Doktor Jessup nie wydaje się przekonany. Wyraz przyjaznej troski na jego twarzy

ustąpił zmartwieniu. I nagle do mnie dociera. On się pokazał w tym szpitalu tylko po to, żeby

sprawdzić, czy nie ujawnię publicznie ostatnich wydarzeń.

Chyba powinnam się była od razu domyślić, że doktor Jessup nie pojawił się ze szczerej

troski o mnie. Doktor Jessup przyjechał tu tylko z jednego powodu, a ten powód to: ograniczyć
szkody do minimum.

Chyba podejrzewał, że będzie kiepsko - bo inaczej nie przedzierałby się w korkach do

szpitala - ale chyba nie brał pod uwagę, że może być aż tak źle. Wybuch bomby w akademiku

Uniwersytetu Nowojorskiego - to znaczy w domu studenckim - to naprawdę bombowy temat.
Coś podobnego przydarzyło się w Yale i trafiło do CNN, a oni trąbili o tym we wszystkich

lokalnych stacjach, chociaż się okazało, że to wcale nie był akt terroryzmu.

Fakt, że jedną z poszkodowanych jest gwiazda popu, tylko nadaje tej historii smaczku.

background image

Moje zniknięcie z muzycznego świata nie przeszło niezauważone, a jego przyczyny i
konsekwencje - włącznie z nowym ranczem i hodowlą bydła mojej matki w Argentynie -

omawiano w mediach ze szczegółami. Już sobie wyobrażam ten nagłówek w „Post”:

BLOND BOMBA

Była gwiazda pop Heather Wells omal nie zginęła w zamachu bombowym na

Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie zarabia na skromne życie jako pracownica administracji.

Piosenkarce nie wiedzie się ostatnio najlepiej. Porzucił ją narzeczony, jeden z członków grupy
Easy Street, Jordan Cartwright, a jej muzyczna kariera chyba dobiegła kresu.

Mimo wszystko rozumiem troską doktora Jessupa. Bo dajcie spokój, bomba w

akademiku - to znaczy w domu studenckim? I co gorsza, w tym obiekcie, w którym mieszka

rektor uczelni? Co on powie zarządowi? Biedny facet, chyba rozumie, że będzie się musiał
pożegnać z posadą.

Nie winię go za to, że bardziej się martwi o własną skórą niż o moją. Ma przecież dzieci.

A ja mam tylko psa.

- Heather... - Doktor Jessup znów się odzywa. - Jestem pewien, że rozumiesz. To

zdarzenie to cios dla naszego publicznego wizerunku. Nie możemy pozwolić, żeby

społeczeństwo uznało, że nie panujemy nad sytuacją w akademikach...

Ku mojemu zdziwieniu wtrąca się detektyw Canavan. Rozgłośnie odchrząkuje, a potem

rozgląda się bezskutecznie w poszukiwaniu spluwaczki. Potem wzdycha i przełyka.

I wreszcie mówi:

- Hej. Przykro mi państwu przerywać, ale im dłużej pani Wells tu zostanie, tym trudniej

będzie moim chłopcom zapanować nad sytuacją tam na zewnątrz.

Czuję czyjąś rękę na plecach. Podnosząc wzrok, ze zdziwieniem zauważam, że to ramię

Coopera. Ale nie patrzy na mnie. Spogląda w stronę drzwi.

- Chodź, Heather - mówi. - Frank i Patty przyjechali swoim wozem. Zaparkowali na

dole, w garażu. Podrzucą nas do domu.

- Och, tak, jedźmy - ponagla Patty. Jej piękna twarz wyraża bezbrzeżne obrzydzenie. -

Nie cierpią szpitali, a reporterów jeszcze bardziej.

Ciemne oczy w kształcie migdałów prześlizgują się po doktorze Jessupie i wygląda,

jakby chciała dodać: „A już najbardziej nie cierpię sztywniaków i biurokratów”, ale

powstrzymuje się, jestem pewna, że wyłącznie ze względu na moje dobro, bo akurat w tej
chwili zdecydowałam się dość mocno nastąpić jej na nogę, wskutek czego wydaje cichy okrzyk

bólu.

Żegnali się z Pete'em i Magdą - którzy obiecują pokręcić się po szpitalu i spróbować

background image

zajrzeć do Julia - i szpitalna administratorka z ulgą wskazuje nam drogę do podziemnego
garażu, jakby zdolna była do wszelkich poświęceń, byle tylko pozbyć się ze szpitala nas

wszystkich - reporterów także.

A ja przez całą drogę do samochodu jestem w stanie myśleć tylko o jednym. O mój

Boże, no to już wyleciałam z pracy. No, chyba że akurat myślę: O Boże, o co chodzi z tym
ramieniem? To znaczy z ramieniem Coopera.

Ale kiedy siadamy bezpiecznie w samochodzie, Cooper zabiera ramię. Więc mogę się

martwić już tylko jedną sprawą.

- O Boże. - Nie udało mi się powstrzymać żałosnego jęku przez zaciśnięte gardło. -

Doktor Jessup chyba mnie zwolni z pracy.

- Nikt cię nie zwolni, Heather - uspokaja mnie Cooper. - Facet po prostu dba o własne

interesy.

- Kotku, jeśli ten facet chociaż spojrzy na ciebie krzywym okiem, będzie miał ze mną do

czynienia - warczy Patty zza kierownicy. Patty jest asertywnym, niektórzy powiedzieliby

nawet, że agresywnym, kierowcą, i to dlatego ona, a nie Frank zawsze siada za kierownicą.
Naciska klakson, bo drogę zajeżdża jej żółta taksówka. - Nikt nie zadziera z moimi

przyjaciółkami.

Frank zerka na mnie z przedniego siedzenia i mówi:

- Cooper dał ci swoją kurtkę?
Spoglądam na kurtkę, która nadal otula moje ramiona. Pachnie Cooperem, zapachem

skóry i mydła. Nie chcę jej zdjąć, już nigdy. Ale wiem, że będę musiała, kiedy dojedziemy do
domu.

- Nie - mówię. - Tylko pożyczył.
- Och - mówi Frank. - Bo wiesz, cała jest zakrwawiona.

- Frank - mówi Patty. - Odwal się.
- Nic się nie stało - mówi Cooper, obserwując przez szybę licznych dziwaków, którzy

urozmaicają uliczne życie West Village.

Nic się nie stało! Serce mi rośnie. Cooper mówi, że nic się nie stało, mimo że całą kurtkę

wymazałam mu krwią! To pewnie dlatego, że teraz będziemy się już umawiać ze sobą na
randki, a on po prostu i tak mi tę kurtkę podaruje. A ja ją zatrzymam na zawsze - i Coopera też

- żeby już zawsze było mi ciepło.

Ale wtedy Cooper dodaje:

- Znam bardzo dobrą pralnię chemiczną, gdzie świetnie usuwają plamy z krwi.
Tak, wiem. To nie jest mój najlepszy dzień.

background image

25

Halo?

Czy to dobry numer?
Halo?

Tak, szukam ukochanego
Halo?

Czy możecie mi go dać
Do telefonu?

Halo?
Wiem
, że tu mieszkał

Halo?
Wiem, że o mnie dbał

Halo?
Proszą dajcie mi do telefonu

Mojego miłego

Halo?

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Jones/Ryder

Z albumu: Magia

Cartwrihgt Records

Patty podrzuca nas do domu, chociaż Frank twierdzi, że teraz nie jest tam bezpiecznie,

skoro ktoś usiłuje mnie zabić i tak dalej.

Ja chcę już tylko wziąć kąpiel, wśliznąć się do mojego łóżka i spać przez tysiąc lat. Nie

zamierzam wdawać się w dyskusję, czy ten ktoś, kto chce mnie zabić, wie, gdzie mieszkam. A

Frank nalega, żebym zatrzymała się u niego i u Patty.

Do momentu kiedy Cooper zauważa, że to mogłoby narazić Indy'ego na

niebezpieczeństwo.

W pierwszej chwili jestem nieco zaszokowana, że Cooper mógł powiedzieć coś tak

okropnego. Ale kiedy słyszę, jak szybko Frank zmienia zdanie i mówi, że może jednak byłoby
mi lepiej pod opieką Coopera, skoro on jest tak doświadczonym stróżem praworządności,

zaczynam rozumieć, o co Cooperowi chodziło. Otóż on wie, że ja chcę wrócić do siebie do

background image

domu. Wie, że nie chcę mieszkać w pokoju gościnnym Franka i Patty.

Och, Cooper przecież zawsze robi dla mnie różne miłe rzeczy - daje mi za darmo dach

nad głową, kiedy nie mam dokąd pójść i nie mam pieniędzy na czynsz, zabiera mnie na bal, na
który wcale nie ma ochoty się wybierać, bo mógłby tam wpaść na swoją byłą flamę, z którą

sprawy nie skończyły się najlepiej, ryzykuje własne życie, żeby uratować moje, tego typu
rzeczy. Więc i tym razem postarał się zapewnić mi to, czego pragnę.

Poza tą jedną rzeczą, której pragnę najbardziej na świecie.
Ale najwyraźniej tego jednego, z powodów, które na zawsze pozostaną dla mnie

tajemnicą- i jestem pewna, że wolałabym ich nie poznać - nie jest gotów mi dać.

I totalnie nie ma sprawy. Ja rozumiem. Po prostu otworzę własny gabinet

lekarski/agencję detektywistyczną/sklep z biżuterią, bez jego pomocy.

Oczywiście trudniej będzie samej sobie sprawić dzieci, ale jestem pewna, że jakoś mi się

to uda.

Na szczęście mój numer telefonu jest zastrzeżony, więc przed drzwiami nie kręcą się

reporterzy. Tylko ci sami dilerzy co zwykle.

Lucy szaleje z radości na mój widok - chociaż muszę poprosić Coopera, żeby ją przez

jakiś czas wyprowadzał, bo nie ma mowy, żebym tymi pokaleczonymi dłońmi utrzymała
smycz. Kiedy wychodzą na spacer, wślizguję się na górę do swojego mieszkania, gdzie ściągam

brudne ciuchy i pakuję się, nareszcie, do wanny.

Chociaż okazuje się, że kąpiel to wcale nie fraszka, kiedy masz pokaleczone dłonie.

Muszę wyjść z wanny, iść do kuchni, wziąć gumowe rękawice i włożyć je, kiedy zabieram się do
mycia głowy, bo lekarz mnie ostrzegał, że jeśli będę moczyć skaleczenia, ręce mi odpadną czy

coś takiego.

Kiedy już zmyłam z siebie całą krew i brud, leżę sobie w wannie i zastanawiam się, co

dalej.

Sprawy nie wyglądają za różowo. Ktoś usiłuje mnie zabić... Pewnie ta sama osoba, która

już przynajmniej dwa razy zabiła. Jedynym wspólnym mianownikiem w tych zbrodniach
wydaje się syn rektora uniwersytetu.

Według policji jednak to mało prawdopodobne, żeby Chris Allington usiłował wysadzić

mnie w powietrze, bo w tym czasie nie było go w mieście.

Co oznacza, że ktoś jeszcze, poza Chrisem, dybie na moje życie. I może właśnie ten ktoś,

a nie Chris, zabił też te dwie dziewczyny.

Ale kto? I dlaczego? Dlaczego ktoś miałby zabijać Elizabeth Kellog i Robertę Pace? Co

one mogły takiego zrobić, że zasłużyły sobie na śmierć? To znaczy poza tym, że się

background image

wprowadziły do Fisher Hall. Och, i poza tym, że się spotykały - chociaż krótko - z Chrisem
Allingtonem?

Czy to o to chodzi? Czy to spowodowało ich śmierć? To, że się spotykały z Chrisem? Czy

Magda miała rację? Nie z tym pomysłem, że dziewczyny zabiły się same, z rozczarowania, bo

po tak długim oczekiwaniu na seks odkryły, że to wcale nie takie znów fantastyczne przeżycie.
Ale może faktycznie te dziewczyny zginęły przez seks - nie z własnej ręki, tylko z ręki kogoś,

kto nie pochwalał ich postępowania.

Może kogoś takiego jak pani Allington? Co ona do mnie powiedziała tuż przed

wypadkiem z windą? Coś w rodzaju: „Wy, dziewczyny”?

„Wy, dziewczyny, nigdy mu nie dajecie spokoju”. Czy coś w ten deseń.

Wy, dziewczyny. W zachowaniu pani Allington było coś bardzo wrogiego, jakaś emocja

o wiele silniejsza niż prosta irytacja, że ją obudziłam. Czy pani Allington jest jedną z tych

zazdrosnych matek, które uważają, że żadna kobieta nie jest wystarczająco dobra dla ich
ukochanego syna? Czy to pani Allington zabiła Elizabeth i Robertę? A potem usiłowała zabić

mnie, kiedy za bardzo zbliżyłam się do rozwiązania zagadki?

O mój Boże! Tak! To pani Allington zamordowała! Pani Allington! Jestem genialna!

Jestem być może najgenialniejszym detektywem od czasów Sherlocka Holmesa! Zaraz. Czy to
w ogóle była rzeczywista postać? Czy tylko fikcyjna? Fikcyjna, prawda?

No cóż, okay. Jestem najbystrzejszym umysłem detektywistycznym od czasu... od

czasu... Eliota Nessa! To rzeczywista postać, prawda?

- Heather?
Wzdrygam się, rozchlapując gorącą wodę i pianę przez krawędź wanny. Ale to tylko

Cooper.

- Sprawdzam, czy wszystko w porządku - mówi przez zamknięte drzwi. -Potrzebujesz

czegoś?

Hm, owszem. Ciebie. Tu, w tej wannie, ze mną, nagiego. Natychmiast.

- Nie, dziękuję! - wołam. Czy powinnam mu zaraz powiedzieć, kto to moim zdaniem

zrobił? Czy zaczekać, aż wyjdę z wanny?

- Ale kiedy skończysz, pomyślałem, że zamówię coś do jedzenia. Hinduska kuchnia

może być?

Hm. Wegetariańskie samosy.
- Świetnie! - wołam.

- Okay, dobra, to wychodź niedługo. Jest coś, o czym muszę z tobą pomówić.
Coś, o czym on musi ze mną pomówić? Na przykład co? Na przykład jego prawdziwe

background image

uczucia do mnie? Zawsze cię uważałem za jedną z najbardziej... Nie dokończył. Wciąż nie
wiem, za najbardziej jaką mnie uważał.

Czy powie mi to teraz? Czy jestem pewna, że chce. to usłyszeć?
Dwie minuty później siadam na moim zwykłym miejscu przy kuchennym stole, otulona

puchatym szlafrokiem, z ręcznikiem na wilgotnych włosach. Och, chcę się dowiedzieć. Bardzo
chcę to usłyszeć.

Siedzący po przeciwnej stronie stołu Cooper mówi:
- Szybko się uwinęłaś. A potem włącza laptopa.

Zaraz, chwileczkę. Laptop? Jaki facet informuje dziewczynę o swoich do niej uczuciach

przy użyciu sprzętu elektronicznego?

- Co wiesz - pyta Cooper - o Christopherze Allingtonie?
- O Christopherze Allingtonie? - skrzeczę. Może to dlatego, że zachrypłam po tych

wszystkich krzykach w szybie windy. A może dlatego, że jestem w szoku, że Cooper chce
omawiać ze mną nie swoje prawdziwe uczucia względem mojej osoby, ale swoje podejrzenia

co do Chrisa. Halo? Można się wkurzyć.

- Ale to nie mógł być Chris - mówię, żeby oderwać Coopera od tematu Chrisa i

naprowadzić, no, wiecie, na mnie. - Detektyw Canavari powiedział, że on...

- Kiedy zajmuję się jakąś sprawą- przerywa mi spokojnie - przyglądam jej się pod

różnymi kątami. W tej akurat chwili Christopher wydaje się ogniwem łączącym wszystkie
ofiary. Ja pytam teraz, co ty o nim wiesz?

- No cóż - odpowiadam. Może znów spróbuję telepatii metodą Vulcana? Może teraz też

podziała? Co zawsze o mnie myślałeś? - Niewiele.

- Czy wiesz, gdzie kończył studia licencjackie?
- Nie - odpowiadam. Co zawsze o mnie myślałeś? A potem, zerkając na jego twarz,

pytam: - A bo co? Czy ty wiesz, gdzie Chris robił licencjat?

- Tak - mówi Cooper. - W Earlcrest.

- W Earl co? - pytam. Metoda Vulcana chyba nie działa! Zamiast mi powiedzieć, co

zawsze o mnie myślał, ględzi o Christopherze Allingtonie. A kogo obchodzi Chris? Co czujesz

do mnie?

- Uniwersytet Earlcrest - powtarza Cooper. - Chris zrobił tam licencjat.

- O czym ty w ogóle mówisz, Cooper? - Chciałabym, żeby to hinduskie jedzenie

pośpieszyło się i już przyjechało. W brzuchu mi burczy. - I skąd w ogóle wiesz, gdzie

studiował?

Cooper wzrusza szerokimi ramionami.

background image

- S.I.S. - mówi.
- S.O.S.? - powtarzam skołowana.

- Nie, S.I.S. System Informacji Studenckiej. - Kiedy nadal patrzę na niego bezrozumnie,

wzdycha. - Ach, tak. Zapomniałem. Nie umiesz obsługiwać komputera.

- To nieprawda! Bez przerwy grzebię w Internecie! Robię całą twoją rachunkowość...
- Ale twoje biuro wciąż jest wyposażone jak w średniowieczu. S.I.S. nie wprowadzono

jeszcze do biur kierowników administracyjnych akademików.

- Domów studenckich - poprawiam go automatycznie.

- Domów studenckich - mówi. Cooper zaczyna teraz błyskawicznie działać. Klepie w

klawisze laptopa sprawniej, niż ja wybieram akordy na gitarze. - Tu, popatrz. Dostaję się teraz

do bazy S.I.S., żeby ci pokazać, o co mi chodziło z Christopherem Allingtonem. Dobra. -
Cooper obraca ekran w moją stronę. - Allington, Christopher Phillip. Popatrz sobie.

Spoglądam na niewielki ekranik. Widnieje tam cała historia akademickiej kariery

Christophera Allingtona, razem z różnymi danymi osobistymi, na przykład wynikami

egzaminów LSAT i spisem zajęć ze studiów. Chris, jak się okazuje, był w wielu szkołach
średnich. Z jednej, w Szwajcarii, wywalono go za ściąganie, i z jeszcze jednej, w Connecticut,

ale powodu nie podano. I tak udało mu się dostać na Uniwersytet Chicago, który jest dość wy-
bredny, jak słyszałam, w doborze studentów. Zastanawiam się, za jakie sznurki musiał

pociągnąć jego tata.

Ale Chris nie zabawił tam długo w Wietrznym Mieście. Odpadł zaledwie po jednym

semestrze. Potem chyba zrobił sobie trochę wolnego... W sumie cztery lata z okładem...

A potem nagle zmaterializował się na Uniwersytecie Earlcrest, który skończył w

zeszłym roku. I zrobił ten licencjat.

- Uniwersytet Earlcrest - mówię. - To tam jego tata był rektorem. Zanim go przenieśli

na Uniwersytet Nowojorski.

- Ach, ten nepotyzm. - Cooper uśmiecha się szeroko. - W akademickich kręgach żyje i

ma się świetnie.

- Okay - mówię, nadal zagubiona. - No więc z paru miejsc wyleciał jako młody chłopak i

mógł się dostać tylko na ten uniwerek, gdzie rektorem był jego ojciec. I czego to dowodzi?
Przecież nie tego, że jest psychopatycznym mordercą. - W głowie mi się nie mieści, że to ja

jestem teraz tą osobą, która broni niewinności Chrisa. Czyjego matka naprawdę dużo bardziej
pasuje do obrazu mordercy? -I jak ty w ogóle zdobyłeś dostęp do tej bazy? Czy to nie powinny

być chronione dane?

- Mam swoje sposoby - mówi Cooper, znów zwracając ekran w swoją stronę.

background image

- O mój Boże. - Czy fantastycznym cechom tego faceta nie będzie końca? - Włamałeś się

do bazy danych!

- Zawsze byłaś ciekawa, co ja robię całymi dniami. No to już wiesz. Przynajmniej

częściowo.

- Coś niesamowitego! - mówię. - Jesteś informatycznym geniuszem! To zmienia

wszystko. Teraz będziemy musieli otworzyć gabinet lekarski/agencję detektywistyczną/sklep z

biżuterią/punkt usług hakerskich. Och, zaraz. A co z moimi piosenkami? Cooper mnie
ignoruje.

- Moim zdaniem tu musi coś być - mówi, stukając w klawisze. - Coś, co nam umyka.

Jedynym ogniwem łączącym te dziewczyny wydaje się Allington. Jest jedynym, o którym

wiemy, ale biorąc pod uwagę, co tu widzimy, musi być też coś innego. To znaczy coś poza
faktem, że obie dziewczyny były dziewicami i że miały w aktach jakieś notatki, zanim jeszcze

poznały Chrisa.

Pani Allington. Mam to na końcu języka i chcę powiedzieć: A co z panią Allington? Bo

przecież ona miała motyw. Najwyraźniej cierpi na - zaraz, jak Sarah to nazwała? Kompleks
Elektry? Tylko w drugą stronę, bo odczuwa to do syna, nie do ojca...

No cóż, dobra, może pani Allington ma to zaburzenie, przy którym kobieta szaleje za

własnym synem i nienawidzi dziewczyn, które się za nim uganiają. Ale czy aż do tego stopnia,

że je zabija? I czy pani Allington naprawdę umiałaby skonstruować bombę? Tę bombę
rurową? Cóż, gdyby można było po prostu iść i kupić bombę u Saksa, to totalnie myślę, że pani

Allington by to zrobiła.

Ale to niemożliwe. Bombę trzeba sobie zrobić. A żeby zrobić bombę, trzeba być

trzeźwym. Tego przynajmniej jestem całkiem pewna.

A pani Allington nie była trzeźwa ani razu - a przynajmniej ja jej trzeźwej nie widziałam

- odkąd wprowadziła się do Fisher Hall.

Wzdycham i wyglądam przez okno. Widzę światła w apartamencie rektora. Co

Allingtonowie tam robią, zastanawiam się. Jest prawie siódma wieczorem. Może oglądają
wiadomości.

A może planują morderstwa kolejnych niewinnych dziewic?
Podskakuję na dźwięk dzwonka przy frontowych drzwiach.

- To obiad - mówi Cooper. - Zaraz wracam.
Schodzi na dół po hinduskie jedzenie. Ja nadal wyglądam przez okno, czekając na jego

powrót. Poniżej apartamentu na ostatnim piętrze światła zapałają się w wielu oknach, na
różnych piętrach Fisher Hall, w miarę jak jego mieszkańcy wracają z zajęć, z obiadu czy ze

background image

swoich treningów albo prób. Zastanawiam się, czy któraś z maleńkich postaci, które
dostrzegam w tych oknach, to Amber, mała ruda dziewuszka z Idaho. Czy siedzi w swoim po-

koju, czekając na Chrisa? Czy wie, że on zwiał do Hamptons? Biedna mała Amber. Ciekawe, co
narozrabiała, że dziś rano naraziła się Rachel.

I wtedy coś mnie uderza.
Otwieram usta, ale przez chwilę nie mogę z nich wydobyć żadnego dźwięku. Amber.

Kompletnie zapomniałam o Amber i jej spotkaniu z Rachel dziś rano. Czemu Rachel chciała
się z nią spotkać? Amber sama nie wiedziała, dlaczego wyznaczono jej spotkanie z

kierowniczką akademika. Co Amber zrobiła?

Amber nic nie zrobiła. Nic, poza tym, że rozmawiała z Chrisem Allingtonem.

Tylko tyle.
A Rachel ich przecież widziała wtedy przed budynkiem.

Zupełnie tak, jak widziała Robertę i Chrisa na dyskotece. A Elizabeth i Chrisa - gdzie?

Gdzie ona ich razem widziała? Może na kursie wprowadzającym? Może wieczorem w kinie?

Ale to już nieważne. To już nieważne, bo to Rachel kazała Juliowi mnie wezwać,

twierdząc, że Gavin znów surfuje na windach.

To już nieważne, bo kiedy ta druga dziewczyna zginęła, Rachel nie było na spotkaniu w

stołówce, gdzie powinna była być. Nie, natknęłam się na nią, kiedy wychodziła z łazienki... Zza

rogu, gdzie są schody, którymi zbiegła na dół, kiedy już zepchnęła Robertę Pace w objęcia
śmierci.

A dlaczego klucza do wind nie było, a potem tak szybko pojawił się z powrotem? Rachel

go miała. Rachel, jedyna osoba w Fisher Hall, której żaden dyżurny z recepcji nie poprosiłby o

wypisanie klucza ani w ogóle nie kwestionowałby jej obecności za kontuarem recepcji. Bo
przecież to kierowniczka akademika.

A te dziewczyny, które zginęły - one nie zginęły dlatego, że miały akta w biurze Rachel.
One miały akta w jej biurze, bo Rachel postanowiła je zabić.

- Mam nadzieję, że jesteś głodna - mówi Cooper, wracając do mojego mieszkania ze

sporą plastikową torbą z napisem I V NY. Naprawdę im się pokręciło i dali nam i dansak z

kurczaka, i dansak z krewetek... - Jego głoś cichnie. -Heather? - Patrzy na mnie dziwnie,
zatroskanymi oczami. - Co ci jest?

- Earlcrest - udaje mi się wykrztusić.
Cooper stawia torbę na kuchennym stole i patrzy na mnie.

- Tak - mówi.-Ale o co chodzi?
- Gdzie to jest?

background image

Cooper pochyla się, żeby zerknąć na ekran komputera.
- Hm, nie jestem... Aha. W Richmond, w Indianie.

Potrząsam głową tak gwałtownie, że ręcznik mi z niej spada, a wilgotne włosy rozsypują

się na ramionach. Nie. Tylko nie to.

- O mój Boże - wzdycham. - O mój Boże.
Cooper gapi się na mnie, jakbym postradała zmysły. I wiecie co? Wydaje mi się, że ja

rzeczywiście postradałam zmysły. Bo jakim cudem mogłam wcześniej tego nie zauważyć,
skoro miałam to tuż przed nosem...

- Rachel tam pracowała - udaje mi się wykrztusić. - Rachel pracowała w akademiku w

Richmond, w Indianie, zanim tu się przeprowadziła.

Cooper, który wyjmował białe kartonowe pudełka z torby z napisem I V NY, przystaje.
- O czym ty mówisz?

- Richmond w stanie Indiana - powtarzam. Serce mi wali tak mocno, że prawie widzę,

jak klapy szlafroka podskakują z każdym jego uderzeniem. -Ostatnim miejscem pracy Rachel

było Richmond w Indianie...

Na twarzy Coopera pojawia się zrozumienie.

- Rachel pracowała w Earlcrest? Myślisz, że... Myślisz, że to Rachel pozabijała te

dziewczyny? - Kręci głową. - Dlaczego? Myślisz, że była aż tak spragniona tej Nagrody

Stokrotki?

Nie. Niemożliwe, żeby Rachel spychała ludzi do szybów wind w Fisher Hall, żeby

zasłużyć sobie na Stokrotkę czy nawet na awans.

Bo to nie awansu Rachel pożąda.

Ona chce mieć mężczyznę.
Heteroseksualnego mężczyznę, który zarabia ponad sto tysięcy dolarów rocznie, jeśli

policzyć ten fundusz powierniczy po dziadkach.

Christopher Allington. Tym mężczyzną jest Christopher Allington.

- Heather? - mówi Cooper. - Heather? Posłuchaj. Tak mi przykro. Ale Rachel Walcott w

żaden sposób nie może być naszym zabójcą.

Ze świstem wciągam oddech.
- Skąd wiesz? - pytam. Bo niby dlaczego ona nie, a ktoś inny tak? Bo jest kobietą? Bo

jest taka ładna?

- To szaleństwo - mówi Cooper. - Dajże spokój, to był długi dzień. Może powinnaś

trochę odpocząć.

- Nie jestem zmęczona - odpowiadam. - Pomyśl o tym, Cooper. To znaczy naprawdę się

background image

nad tym zastanów; Elizabeth i Roberta spotykają się z Rachel przed śmiercią; założę się, że te
rzeczy w ich papierach, te uwagi o wydzwaniających matkach, to wszystko nieprawda. Założę

się, że te matki nigdy tu nie dzwoniły. A teraz Amber...

- W Fisher Hall mieszka siedmiuset studentów - zauważa Cooper. - Czy wszyscy, którzy

mieli spotkania z Rachel Walcott, nie żyją?

- Nie, tylko te dziewczyny, które miały również związek z Christopherem Allingtonem.

Cooper kręci głową.
- Heather, spróbuj na to popatrzeć logicznie. Skąd Rachel Walcott miałaby tyle siły,

żeby dorosłą, opierającą się młodą kobietę zepchnąć do szybu windy? Rachel sama nie waży
więcej niż pięćdziesiąt pięć kilo. To po prostu niemożliwe, Heather.

- Nie wiem, jak ona to robiła, Cooper. Ale wiem, że to trochę podejrzany zbieg

okoliczności, że i Rachel, i Chris byli w Earlcrest w zeszłym roku, a teraz oboje są tu, na

Uniwersytecie Nowojorskim. Postawię spore pieniądze na to, że Rachel przyjechała tu za
Christopherem Allingtonem i jego rodzicami.

Kiedy nadal spogląda z powątpiewaniem, wstają, odsuwam krzesło i mówię:
- Możemy się o tym przekonać tylko w jeden sposób.

background image

26

Co ja zrobiłam

Że się tak gniewasz?
Co powiedziałam

Że tak ci przykro?
Nie chciałam przecież

Przysięgam, że nie
Tylko ty jeden

Liczysz się dla mnie

Och, nie odchodź zły
Przyjdź tu, pozwól mi

Poprawić ci humor

Piosenka na przeprosiny

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Caputo/Valdez

Z albumu: Lato

Cartwrihgt Records

Ja się w sumie nie dziwię, że Cooper nie ma ochoty jechać aż do Hamptons o siódmej

wieczorem w powszedni dzień tylko po to, żeby zamienić parę słów z człowiekiem, do którego

nawet policji nie chce się pofatygować.

Kiedy mu przypominam, że Chris prędzej powie coś nam niż komuś z policji, Cooper

nadal nie jest przekonany. Upiera się, ze po kontuzjach, jakich doznałam dziś rano, powinnam
porządnie przespać całą noc, a nie przez sześć godzin tkwić w samochodzie w drodze do East

Hamptons i z powrotem.

Kiedy mu przypominam, że naszym obowiązkiem jako praworządnych obywateli jest

dopilnować, by ta kobieta trafiła za kratki, zanim znów kogoś zabije, Cooper zapewnia mnie,
że z samego rana zadzwoni do detektywa Canavana i przedstawi mu moją teorię.

- Ale do rana Amber może już nie żyć! - wołam. Wiem, że jeszcze żyje, bo właśnie

zadzwoniłam do jej pokoju i dowiedziałam się od jej współlokatorki, że właśnie ogląda jakiś

film w pokoju którejś z koleżanek.

background image

- Jeśli kierowniczka administracyjna zażyczy sobie Spotkania z nią - mówię na wpół

histerycznym tonem do współlokatorki Amber - to powiedz Amber, że nie wolno jej iść na to

spotkanie. Rozumiesz?

- Hm - odpowiada dziewczyna. - Okay.

- Mówię serio! - wołam, nie pozwalając, by Cooper wyrwał mi telefon z ręki. - Powiedz

Amber, że zastępczyni kierowniczki administracyjnej akademika mówi, że jeśli kierowniczka

administracyjna akademika będzie chciała znów się z nią spotkać, nie wolno jej iść. Ani nawet
otwierać jej drzwi. Rozumiesz mnie? Rozumiesz, że narobisz sobie poważnych kłopotów u

zastępczyni kierowniczki administracyjnej Fisher Hall, jeśli nie przekażesz tej wiadomości?

- Uh - mówi współlokatorka. ~ Tak. Przekażę jej.

Co pewnie nie jest najsubtelniejszym sposobem komunikowania swojego punktu

widzenia, ale przynajmniej wiem, że Amber będzie bezpieczna. Na razie.

- Musimy jechać, Cooper! -ponaglam go, kiedy tylko odkładam słuchawkę. - Muszę się

dowiedzieć, już!

- Heather! - Cooper ma sfrustrowaną minę. - Przysięgam na Boga, ze wszystkich ludzi,

których kiedykolwiek poznałem, jesteś chyba najbardziej...

Wciągam oddech ze świstem. Powie to! To, co miał mi powiedzieć w moim gabinecie!

Powie mi to teraz!

Ale wtedy - to znaczy w moim gabinecie - to brzmiało tak, jakby on chciał mi

powiedzieć jakiś komplement. A sądząc z tego, jak w tej chwili zaciska szczękę, nie wydaje mi

się, żeby miał zamiar powiedzieć mi coś miłego. W sumie jestem całkiem pewna, że nie chcę
usłyszeć dalszego ciągu.

Bo, szczerze mówiąc, ta sprawa z Rachel jest o wiele ważniejsza.
Dlatego mówię tylko:

- Nieważne. Wiesz, do Hamptons jeżdżą pociągi. Zerknę sobie tylko w sieci na rozkład

jazdy i...

Nie wiem, czy poddał się, bo zdał sobie sprawę, że to jedyny sposób, żebym przestała

mu wiercić dziurę w brzuchu, czy rzeczywiście obawiał się, że zrobię sobie jakąś krzywdę w

pociągu. Może po prostu starał się udobruchać kontuzjowaną i szaloną dziewczynę.

W każdym razie kiedy ja się ubierałam, Cooper przyprowadził z garażu swój samochód

- BMW 2002 '74, na widok którego dilerzy z naszej ulicy pohukują kpiąco, bo ich zdaniem
jedyna porządna beemwica to nowa beemwica. Cooper nie wygląda na uszczęśliwionego. W

sumie jestem pewna, że w duchu przeklina ten odruch, który mu kazał zaproponować mi
mieszkanie.

background image

Naprawdę, bardzo mi przykro. Naprawdę.
Ale nie aż tak, żebym mu miała powiedzieć, że to już nieważne. Ponieważ stawką jest

życie pewnej dziewczyny.

Dom letniskowy Allingtonów łatwo znaleźć. Są umieszczeni w książce telefonicznej East

Hamptons. Jeśli nie chcieliby, żeby ludzie do nich tam wpadali, to przecież zastrzegliby swoje
dane, nieprawdaż?

No i dobra, podjazd zamyka wielka brama z kutego żelaza, z wbudowanym interkomem

i tak dalej, co może u przeciętnej osoby wywołać wrażenie, że odwiedzający są tu niemile

widziani.

Aleja na przykład nie daję się na to nabrać. Wyskakuję z samochodu i idę nacisnąć

guzik interkomu. A kiedy nikt nie odpowiada, nie tracę ducha. No cóż, nie za bardzo w każdym
razie.

- Heather - mówi Cooper zza szyby po stronie kierowcy swojego samochodu, bo opuścił

okno. - Chyba nikt nam nie.

Ale wtedy interkom skrzeczy, a głos, który niewątpliwie należy do Chrisa, odzywa się:
- Co?

Mogę zrozumieć, czemu jest taki poirytowany. Bo ja naciskałam stale brzęczyk wiedząc,

że ten ktoś w środku wreszcie oszaleje i będzie musiał zareagować. To taka sztuczka, której się

nauczyłam od reporterów, kiedy nachodzili Jordana i mnie w naszym wspólnym mieszkaniu.

- Hm, cześć, Chris - mówię do interkomu. - To ja. Jaka ja? - pyta ostro Chris, nadal

rozzłoszczony.

- No, wiesz... - mówię głosem, któremu nadaję dziewczęco-flirtujące tony. - Wpuść

mnie.

A potem dodaję dwa słowa, którym według notatek Justine żaden student -a Chris jest

przecież studentem - nie potrafi się oprzeć:

- Przyniosłam pizzę.

Chwila ciszy, a potem brama powoli się otwiera.
Pędem wracam do samochodu, gdzie siedzi Cooper i minę ma taką - nawet jeśli ja sama

to mówię -jakbym mu nieco zaimponowała.

- Pizza - powtarza. -Będę sobie musiał zapamiętać.

- Działa niezawodnie - mówię. Nie wspominam, skąd wiem. Mówiąc prawdę, mam

powyżej uszu tej całej Justine.

Podjeżdżamy na łuk podjazdu, a przed nami wyłania się Villa d'Allington, w całej

okazałości białych tynków.

background image

Oczywiście, bywałam już w Hamptons. Cartwrightowie mają tam dom, tuż przy

oceanie, z trzech stron otoczony ścisłym rezerwatem ptactwa, więc nikt nie może się w okolicy

pobudować i zepsuć widoku.

Bywałam tu też w domach innych ludzi - w domach, które uważało się za arcydzieła

architektury, a raz nawet kiedyś w zamku, który został, kamień po kamieniu,
przetransportowany z południowej Francji. Poważnie.

Ale nigdy nie widziałam czegoś podobnego do domu Allingtonów. A przynajmniej nie w

Hamptons. Surowo biały i masywny, pełen przestronnych sklepionych przejść rodem znad

Morza Śródziemnego i otoczony jasnymi, kwitnącymi roślinami, oświetlony jest niczym
Rockefeller Center.

Ale zamiast tego wielkiego złotego faceta, pochylającego się nad taflą lodu, stoi tu wielki

dom, pochylający się nad basenem.

- A co ty na to - zagaja Cooper, kiedy wysiadamy z samochodu - żebym teraz na

odmianą to ja mówił?

Patrzą na niego zmrużonymi oczami.
- Ale nie będziesz go bił, prawda?

- Dlaczego miałbym to robić? - dziwi się Cooper.
- Nie bijesz ludzi? W ramach obowiązków zawodowych?

- Nie przypominam sobie, kiedy mi się to zdarzyło po raz ostatni - odpowiada łagodnie.
Nieco rozczarowana, odpowiadam:

- No cóż, moim zdaniem Christopher Allington to taki facet, któremu mógłbyś chcieć

przyłożyć. O ile bijesz ludzi.

- Owszem. - Cooper lekko się uśmiecha. - Ale go nie uderzę. A przynajmniej nie na

wejście.

Szybko zaczynamy ich słyszeć, a widzimy ich, kiedy tylko rozsuwamy powoje, które

wiszą jak zasłona w jednym ze sklepionych przejść. Schylając się pod Słodko pachnącymi

kwiatami, trafiamy na tylny dziedziniec. Po lewej stronie połyskującego basenu stoi jacuzzi,
parające w chłodnym nocnym powietrzu.

W jacuzzi siedzą dwie osoby, a ja z ulgą zauważam, że żadna z nich nie jest rektorem

Allingtonem ani jego żoną. Chybabym umarła na widok rektora Allingtona w kąpielówkach

Speedo.

Nie widzą nas tak od razu, pewnie ze wzglądu na tę całą parą wodną i mocne reflektory,

które oświetlają taras wokół basenu, okolice jacuzzi pozostawiając w mroku. Tu i tam na
szerokich drewnianych deskach tarasu porozstawiane są wygodne fotele z jasnymi, różowymi

background image

poduszkami. Po jednej stronie basenu jest bar, prawdziwy bar z kontuarem, przy którym stoją
wysokie stołki, i podświetlonymi regałami pełnymi butelek.

Podchodzę do jacuzzi i głośno odchrząkuję.
Chris odrywa się od dziewczyny, w której biust wciskał nos, i patrzy na nas, mrugając

nieprzytomnie. Jest ewidentnie pijany.

Dziewczyna najwyraźniej też. Mówi:

- Hej, ona nie przyniosła żadnej pizzy.
Głos ma rozczarowany, chociaż założę się, że ta dwójka świetnie sobie radziła w kwestii

przekąsek.

- Cześć Chris - mówię i siadam na skraju jednego z foteli. Poduszka pode mną jest

wilgotna. W Hamptons niedawno padało.

Wydaje się, że Chris rozpoznaje mnie dopiero po paru sekundach. A kiedy mnie

poznaje, nie jest za szczęśliwy.

- Blondi? - Odsuwa kosmyk mokrych włosów opadających mu na oczy. -To ty? A co ty

tu robisz?

- Wpadliśmy zadać ci kilka pytań - mówię. Lucy też z nami przyjechała; nie mogłam jej

zostawić zamkniętej samej w domu na całą noc, a teraz trąca mi kolana łbem i siada, sapiąc
radośnie. - Jak się masz?

- Chyba dobrze - odpowiada Chris. Podnosi oczy na Coopera. - A ten to kto?
- Znajomy - mówi Cooper. A potem dodaje: - Jej znajomy. - Chyba po to, żeby nie było

żadnych wątpliwości.

- Hm - mówi Chris. A potem, w ewidentnej próbie zrobienia dobrej miny do złej gry,

odzywa się: - Chcecie drinka?

- Nie, dziękuję - odpowiada Cooper. - Chcielibyśmy natomiast porozmawiać o Elizabeth

Kellog i Robercie Pace.

Chris nie wygląda, jakby go to przerażało. W sumie nawet się nie dziwi. Zamiast tego

mówi uprzejmie:

- Och, jasne. Jasne. Ale, zaraz, jak ja się zachowuję? Faith, kotku, idź do środka i zrób

nam coś do jedzenia, dobrze? I złap jeszcze jedną butelkę wina, kiedy już tam będziesz, bardzo
cię proszę.

Dziewczyna z jacuzzi się dąsa.
- Ale, Chris...

- No już, kochanie.
- Ale ja mam na imię Hope, nie Faith.

background image

- Nieważne. - Chris daje jej klapsa w zadek, kiedy dziewczyna wychodzi z jacuzzi,

ociekając wodą niczym nimfa. Ma na sobie bikini; jego góra jest tak skąpa, a jej biust tak

obfity, że maleńkie trojkąciki z lycry wydają się raczej sugestią stroju.

Cooper z miejsca zauważa to bikini. Widzę to po jego uniesionych brwiach. Naprawdę

warto być doświadczonym detektywem-obserwatorem.

Tył okazuje się równie imponujący jak front. Ani grama cellulitu. Zastanawiam się, czy,

jak Rachel, w całości go zniszczyła na stairmasterze.

- A więc, Chris - mówi Cooper, gdy tylko dziewczyna znika. - Co cię łączy z Rachel

Walcott?

Chris krztusi się chardonnay, które właśnie pociągał.

- C-co?-jąka się, kiedy znów może się odezwać.
Ale Cooper tylko spogląda na niego w taki sposób, w jaki mógłby patrzeć na szalenie

interesującego, niemniej obrzydliwego robala, którego znalazł w swojej sałatce.

- Rachel Walcott - mówi. - Była kierowniczką akademika, to znaczy domu studenckiego,

w którym mieszkałeś na ostatnim roku w Earlcrest. Teraz administruje Fisher Hall, gdzie
mieszkają twoi rodzice i gdzie pracuje Heather.

Chris szuka paczki papierosów i zapalniczki, które zostawił przy jacuzzi, a potem

wyciąga jednego trzęsącymi się palcami i go zapala. Zaciąga się, a w półmroku czubek jego

papierosa rozżarza się czerwienią.

- Cholera. - Tylko tyle mówi.

Nie jestem może profesjonalnym detektywem, ale moim zdaniem ta odpowiedź jest

nieco... podejrzana.

- No więc, co się dzieje między wami? - pyta Cooper. - Między tobą i Rachel. Może tego

nie zauważyłeś, ale ludzie giną...

- Zauważyłem - mówi ostro Chris. - Okay? Zauważyłem. A co ty sobie, kurwa,

wyobrażasz?

Cooper najwyraźniej nie uważa, że ten ostatni fragment był konieczny. Wiecie, te

przekleństwa. Bo mówi do Chrisa o wiele ostrzej niż przed chwilą:

- Wiedziałeś? Od jak dawna?
Chris gapi się na niego przez parę unoszącą się znad bąbelków wody.

- Co? - pyta, jak ktoś, kto nie jest pewien, czy dobrze usłyszał.
- Jak długo? - powtarza Cooper takim głosem, że cieszę się, że zwraca się w tej chwili do

Chrisa, a nie do mnie. Ten ton każe mi także wątpić w jego historyjkę. No, wiecie, o tym, że nie
bije ludzi w ramach obowiązków zawodowych. - Od jak dawna wiesz, że to Rachel zabija te

background image

dziewczyny?

Widzę, że Chris pobladł niczym światła podświetlające wodę w basenie, i to wcale nie z

powodu dymu tytoniowego.

Nie dziwię mu się. Mnie też Cooper nieco teraz przeraża.

- Nie wiem - mówi Chris zdławionym głosem, zupełnie odmiennym od tego pewnego

siebie, którym posługiwał się poprzednio. - Poskładałem to sobie w całość dopiero wczoraj

wieczorem, kiedy ty... - Patrzy na mnie. -Kiedy tańczyłem z tobą, a ty mi powiedziałaś, że to
Beth i Bobby... Że to one...

- Och, daj spokój, Chris - przerywa mu Cooper. - Nie uwierzymy, że przy całym

rozgłosie wokół tych wypadków...

- Ja nie wiedziałem! - Chris uderza dłonią o powierzchnię wody dla podkreślenia

swoich słów i opryskuje łapy Lucy. Suka spogląda na nie zaskoczona, a potem zaczyna

pracowicie je wylizywać. — Przysięgam na Boga, nie miałem pojęcia. W sumie nie miałem za
dużo wolnego czasu, a kiedy już go miałem, nie marnowałem go na czytanie „New York

College Reporter”. Oczywiście słyszałem, że dwie dziewczyny z Fisher Hall zginęły, ale nie
miałem pojęcia, że to moje dwie dziewczyny.

- A nie zauważyłeś, że żadna z tych dwóch dziewczyn nie odpowiada na twoje telefony?
Chris spuszcza głowę. Ze wstydem, jak mi się wydaje.

- Bo nigdy już do nich potem nie dzwoniłeś. - Głos Coopera jest lodowato zimny.
Chris przechodzi na pozycje obronne.

- A ty? - pyta ostro. - Zawsze dzwonisz następnego dnia rano?
- Jeśli chcę, żeby coś się powtórzyło - odpowiada Cooper bez chwili wahania.

- No właśnie. - Chris mówi z wyraźnym naciskiem. W pierwszej chwili nie chwytam, o

co mu chodzi.

A potem już chwytam.
Och.

Cooper kręci głową, chyba równie zniesmaczony jak ja. No cóż, prawie.
- Więc nie miałeś pojęcia, że te dziewczyny nie żyją, dopóki tamtego wieczoru nie

powiedziała ci o tym Heather? Myślisz, że w to uwierzę?

- Tak właśnie było. - Chris wrzuca swojego papierosa między rododendrony i wychodzi

z jacuzzi. Ma na sobie luźne szorty. Jest szczupły, ale umięśniony, a skórę ma opaloną na
delikatne złoto. Nie ma na ciele ani odrobiny owłosienia, chyba że liczy się to, co mu wystaje

spod pach.

- A kiedy się o tym dowiedziałem, pierwsza rzecz to przyjechałem tutaj. - Chris owija się

background image

szerokim, jasnoróżowym ręcznikiem. - Musiałem się stamtąd wyrwać, musiałem pomyśleć,
musiałem...

- Musiałeś uciec przed pytaniami policji kończy Cooper za niego.
- To też. No dobra, spałem z nimi...

Nie mogę już tego dłużej znieść- Robi mi się niedobrze - i to wcale nie tylko przez to

całe hinduskie jedzenie, które zjadłam w samochodzie w drodze do Hamptons.

Nie, to nie jest tylko niestrawność. To obrzydzenie.
- Coś ci powiem, Chris - zaczynam. - Spałeś z tymi dziewczynami, a potem nawet do

nich nie dzwoniłeś. Nawet im nie podawałeś swojego prawdziwego nazwiska, żeby nie
wiedziały, kim jest twój ojciec. I nie zachowuj się tak, jakby to nie miało znaczenia. Bo to ma

znaczenie. Czy raczej miało, dla nich. Wykorzystywałeś je. Wykorzystałeś je, bo wiesz, że
masz... Wiesz, że masz... No cóż, kiepskie wyposażenie.

- Co? - Chris robi zaszokowaną minę. - Nieprawda!
- Oczywiście, że prawda - mówię. - Bo z jakiego innego powodu wyszukiwałbyś

dziewczyny, które nie miały żadnego seksualnego doświadczenia, pomijając obecną tu Hope,
jeśli nie po to, żeby nie miały cię z kim porównywać?

Chris osłupiał tak, jakbym go uderzyła. I może, w pewnym sensie, zrobiłam to. Cooper

ciągnie mnie za rękaw i szepcze:

- Cśś, tygrysico. Uspokój się. Bo role nam się pomylą. To ja jestem złym gliną. Ty jesteś

tym dobrym.

A potem, klepiąc mnie lekko po plecach - w taki sposób, w jaki ja poklepuję Indy'ego,

kiedy chcę, żeby się uspokoił - Cooper mówi do poczerwieniałego na twarzy Chrisa:

- Słuchaj, nikt cię nie oskarża o żadne morderstwo. Chcemy się tylko dowiedzieć, na

czym polegał twój związek z Rachel Walcott.

- Dlaczego? - Chris już przestał się bać i zaczął znów się nadymać. Moja uwaga o jego

niedostatkach mocno go uraziła. Niewątpliwie dlatego, że dotknęłam prawdy.

Chris omija Coopera i idzie w stronę basenu.
- I co w kwestii tego związku?

- Był jakiś? - chce wiedzieć Cooper.
- Związek? - Upuszczając ręcznik, Chris wspina się na trampolinę. Sekundę później

skacze do basenu, prawie nie rozpryskując Wody, kiedy jego ciało łukiem przecina gładką
taflę. Dopływa do krawędzi basenu, przy której stoimy, i wydaje się, że pod wodą zmienił

zdanie.

- Dobra mówi. - Powiem wam wszystko, co wiem.

background image

27

No dobra - mówi Chris, szczękając zębami. - Okay. No więc sypiałem z nią przez kilka

miesięcy. Wcale jej nie prosiłem o rękę, nic z tych rzeczy. Ale ona dostała pieprzonego kota na
moim punkcie, jasne? Myślałem, że mi jaja urwie.

Biorę ręcznik Chrisa i okrywam mu dygoczące ramiona. Chyba tego nie zauważa. Jest

na fali. Wyszedł z jacuzzi i zaczyna iść w stronę domu, a Cooper, Lucy i ja suniemy za nim jak

świta towarzysząca.

...no cóż, sławnej gwieździe rocka.

- Byłem wtedy na drugim roku studiów - mówi Chris. Teraz, kiedy zaczął mówić, jakby

nie mógł przerwać. Ani nawet zwolnić. Trzeba docenić technikę Coopera. Nie bijąc faceta,

osiągnął efekt. - Z kilkoma chłopakami wpadliśmy w tarapaty. Przyłapano nas na paleniu
trawy w akademiku i mieliśmy się spotkać z kierowniczką, Rachel, żeby dostać karę. Wszyscy

baliśmy się, że nas wywalą z uczelni. Kilku z nich mówiło do mnie: „Weź ją jakoś spróbuj
zmiękczyć”, bo, nie wiem, no, byłem trochę od nich starszy i miałem to powodzenie u

dziewczyn, rozumiecie?

Wyobrażam sobie Rachel - w butach od Manolo Blahnika i dobrze skrojonym Armanim

- którą uwodzi ten czarujący, złotowłosy adonis. Może to i nie jest ten bystry przedsiębiorca,
którego chciała zauroczyć zgrabnymi udami i uczesanymi na szczotkę włosami.

Ale musiał być najbliższy ideału ze wszystkiego, co miała pod rękaw Richmond w

Indianie.

- W każdym razie odpuściła nam. Powiedziała, że to będzie nasz mały sekret. - W głosie

Chrisa pojawia się śmiech. Ale to nie jest przyjemny śmiech. - Najpierw myślałem, że ze

względu na stanowisko mojego ojca. Ale potem zacząłem na nią wpadać w stołówce i tak dalej.
Bardziej jakby!.. Ona wpadała tam na mnie, rozumiecie? A faceci mówili: „Co sobie będziesz

żałował, stary. Zaczniesz się umawiać z kierowniczką akademika i wszystko nam ujdzie na
sucho”. A ja nie miałem akurat nic innego na tapecie, więc pomyślałem sobie: „A co mi

szkodzi?” I w końcu jakoś tak, no cóż, chyba zostaliśmy parą.

Schyla się pod jakimś sklepionym przejściem, a my idziemy zanim, przez otwarte

przeszklone drzwi do słabo oświetlonego salonu z obniżoną podłogą, gdzie głównym akcentem
dekoracyjnym jest czarna skóra. Na kanapach jest czarna skóra. Fotele pokrywa czarna skóra.

Nawet półka nad kominkiem jest chyba obciągnięta czarną skórą.

Nie, to niemożliwe. Mogłaby się chyba zająć ogniem, nie?

- Okazało się, że byłem jej pierwszym facetem- wyjaśnia Chris, podchodząc do kominka

background image

i przełączając jakąś dźwigienkę. Nagle salon zalewa nierzeczywiste różowe światło. Gdybym
nie wiedziała, gdzie jestem, byłabym przekonana, że weszłam do burdelu. Albo do jednego z

tych barów tlenowych w SoHo. - Nie była zawsze taka... pozbierana jak teraz. Ona była w
sumie całkiem... No cóż, kiedy ją poznałem tam, w Richmond, była dosyć gruba.

Gapię się na niego jak oniemiała.
- Co?!

Cooper rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. Chris jest na fali i Cooper nie chce, żebym mu

przerywała.

- No tak. - Chris wzrusza ramionami. - Była gruba. No cóż, może nie tyle gruba, w

gruncie rzeczy, ile... przy kości. I ciągle chodziła w jakimś dresie. Nie wiem, co się z nią stało,

rozumiecie, od tamtej pory, ale schudła, i to bardzo, i ja nie wiem, tak jakby załatwiła sobie
zmianę wizerunku, czy coś. Bo wtedy... no, sam nie wiem.

- Czekaj. - Trudno mi to wszystko objąć rozumem. - Rachel była gruba?
- Tak. - Znowu wzrusza ramionami. - Może masz rację. Może człowiek nie ma takiej...

presji, kiedy jest z kimś, kto nie może go z nikim innym porównywać. Było coś zdecydowanie,
sam nie wiem, podniecającego w myśli, że jestem z tą starszą od siebie babką, która w

pewnych sytuacjach bywała taka bystra, a w innych tak głupia...

- Ona była gruba? - Jestem poważnie oszołomiona. - Przecież ona przebiega ze sześć

kilometrów dziennie! Ona nic nie je poza sałatą. I to bez sosu.

- No cóż - mówi Chris i znów wzrusza ramionami. - Może teraz. Ale nie wtedy. Mówiła

mi, że przez całe życie była taka tęgawa i że to dlatego nigdy przedtem... No, wiecie. Nie miała
faceta.

Boże! Rachel była nadal dziewicą, nawet po studiach magisterskich? Czy ona nie

poznała w liceum nikogo? I na studiach też nie? Najwyraźniej nie.

- I jak długo to trwało? Ten romans? - pyta Cooper, usiłując mnie powstrzymać przed

zapytaniem po raz kolejny, czy Rachel była gruba.

Chris osuwa się na jedną z czarnych skórzanych kanap, chyba sienie przejmując, że

moczy poduszki. Pewnie kiedy jest się tak bogatym jak on, takie rzeczy nie mają znaczenia.

- Aż do połowy mojego ostatniego roku. To wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę się

zacząć serio uczyć, żeby dostać w miarę dobre oceny na egzaminach LSAT. Rodzice pozwolili

mi szaleć, póki nie zacząłem powoli dobiegać trzydziestki, ale wtedy postanowili mi przykręcić
śrubę, bo chcieli, żebym się dostał do szkoły prawniczej. Powiedziałem jej, Rachel, że będę

musiał nieco zwolnić tempo. Wydawało się, ze to dobry moment, żeby skończyć całą sprawę.
Przecież to do niczego nie prowadziło. Po studiach nie miałem zamiaru zostawać w Richmond.

background image

- Powiedziałeś jej to? - pyta Cooper.
- Czy co jej powiedziałem?

Widzę, że jakiś mięsień w szczęce Coopera drga.
- Czy powiedziałeś Rachel, że to do niczego nie prowadzi? - wyjaśnia z wymuszoną

cierpliwością.

- Och. - Chris unika naszego wzroku. - Taa.

- I co?
- I ona mi się rzuciła do gardła, człowieku. No, naprawdę, odbiło jej. Zaczęła

wrzeszczeć, drzeć ubranie. Złapała mój monitor i walnęła nim przez pokój, nie żartuję. Byłem
tak przestraszony, że na resztę roku przeprowadziłem się do kumpli, którzy mieszkali poza

kampusem.

- I nigdy już jej więcej nie widziałeś? - Nie jestem w stanie uwierzyć w opowiadanie

Chrisa. Z drugiej strony, wierzę w nie co do słowa. Chociaż trudno sobie wyobrazić Rachel
ciskającą monitorem przez pokój.

A już zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, że zabija te dwie dziewczyny -ani że prawie

zabija potem jeszcze trzy kolejne osoby.

- Nie - mówi Chris. - Dopiero parę tygodni temu, kiedy wróciłem z Richmond.

Spędziłem tam lato, trochę pracowałem społecznie w ramach mojej umowy z tatą co do szkoły

prawniczej. Potem wchodzę do Fisher Hall i widzę Rachel przy stanowisku recepcji. Akurat
ochrzaniała jakiegoś dzieciaka. Tylko, wiecie, jakaś taka,., chuda. O mało nie zemdlałem, tyle

wam powiem. Ale ona się tylko uśmiechnęła, spokojna jak nie wiem co, i zapytała, co u mnie
słychać. Żadnych pretensji, nic.

- A ty się na to nabrałeś. - Głos Coopera jest pozbawiony intonacji.
- Tak - wzdycha Chris. - Wydawało się, że ma to już za sobą. Pomyślałem. .. wiecie,

schudła, nowa fryzura, ciuchy... Pomyślałem, że to dobry znak. Że nie stoi w miejscu.

- A to, że specjalnie poszukała sobie pracy w administracji budynku, w którym

zamieszkali twoi rodzice - mówi Cooper. - Nie Włączył ci się brzęczyk alarmowy? Że może
wcale się z tym nie uporała tak, jak sobie wyobrażałeś?

- Zupełnie nie - mówi Chris. - Aż do... No cóż, do wczorajszego wieczoru. Dziewczęcy

głos woła:

- Ach, tu jesteście! A ja was szukam na zewnątrz! Nie wiedziałam, że weszliście do

środka.

Hope schodzi po schodach, niosąc tacę pasztecików ze szpinakiem, tak to w każdym

razie wygląda i pachnie. Drugą ręką podtrzymuje połę długiego do ziemi szlafroka w lamparcie

background image

prążki.

- Jedzenie gotowe - mówi. - Zjecie tu czy przy basenie?

- Przy basenie, kochanie, dobrze? - Chris uśmiecha się do niej słabo. -Dołączymy tam

do ciebie za minutę.

Hope uśmiecha się pogodnie i zawraca w stronę przeszklonych drzwi.
- Nie siedźcie za długo - ostrzega. ~ Bo ostygną. Kiedy tylko znika, Chris mówi:

- Wciąż się nad tym zastanawiam, to znaczy od tamtej naszej rozmowy, i próbuję

stwierdzić, czy to możliwe, że Rachel to zrobiła. Czy zabiła tamte dziewczyny. Bo w końcu,

jestem niezły... Ale na pewno nie wart tego, żeby dla mnie zabijać.

Uśmiecha się słabo ze swojego małego żartu. Cooper nie odpowiada uśmiechem. Chyba

nadal się bawimy w złego i dobrego glinę. A ponieważ jestem dobrym gliną, uśmiecham się do
niego. Nawet nie sprawia mi to kłopotu. Cóż, mimo wszystko w pewien sposób lubię Chrisa.

Nic na to nie poradzę. On jest po prostu... sobą.

- Kiedy zerwaliśmy ze sobą... - ciągnie Chris - mówiłem wam, że zachowywała się...

agresywnie. Rzuciła moim komputerem przez pokój. To było chyba z pięćdziesiąt metrów. Ona
jest bardzo silna. Taka dziewczyna... Taka drobna dziewczyna jak Beth czy Bobby... No cóż, nie

dałaby rady Rachel. To znaczy gdyby Rachel dość się wściekła.

- I wierzysz, że to właśnie spotkało te dziewczyny? - Cooper się tak jakby upewnia. - Że

nie zginęły przypadkiem, tylko Rachel je zabiła?

Chris garbi się coraz bardziej na skórzanej kanapie rodziców. Widać, że totalnie

chciałby zapaść się pod ziemię.

- Tak - mówi cicho. - To znaczy... To jest jedyne wyjaśnienie, prawda? Bo to całe

surfowanie na windach... Dziewczyny tego nie robią.

Rzucam Cooperowi spojrzenie pod tytułem: „A nie mówiłam!” Ale on go nie zauważa.

Za bardzo koncentruje się na Chrisie.

W milczeniu, które potem zapada, słyszę głośne granie konika polnego na zewnątrz.

Muszę przyznać, że jestem nieco... No cóż, poruszona wyznaniami Chrisa. Och, nadal uważam,
że bydlę z niego i tak dalej. Ale przynajmniej szczerze się do tego przyznaje. A to już coś.

Ale Cooper wcale nie jest pod wrażeniem.
- Chris, teraz wracasz z nami do miasta, a jutro rano idziemy na policję. To nie jest

prośba. To polecenie.

Chris się krzywi.

- Dlaczego? Co to da? Oni mnie aresztują. Nigdy nie uwierzą, że to Rachel. Nigdy.
- Chyba że masz alibi na czas tych morderstw - mówi Cooper.

background image

- Mam. - Chris nagle się rozpromienia. - Kiedy zginęła ta druga dziewczyna, Bobby,

byłem na zajęciach. Wiem, bo wszyscy usłyszeliśmy syrenę i wyjrzeliśmy przez okno. Fisher

Hall jest po drugiej stronie ulicy.

A potem Chris kręci głową. Włosy mu wysychają niczym złoty hełm.

- Ale oni nie uwierzą na serio, że Rachel Walcott zabija dziewczyny, z którymi sypiam.

Nie, dajcie spokój. Rachel dopiero co dostała pieprzoną Nagrodę Stokrotki za bycie dobrą

samarytanką, czy coś w tym stylu.

Cooper tylko gapi się na niego.

- Czy są jakieś dziewczyny, z którymi spałeś w tym roku, a które żyją?
- No... nie, ale... - Chris jąka się zmieszany.

Oglądam się przez ramię na przejście, które prowadzi do basenu.
- A Hope?

- Co Hope?
- Co z nią?

- Chcesz, żeby ona też skończyła martwa?
- Nie! - Chris robi przerażoną minę. - Ale... To znaczy, ona jest opiekunką do dzieci z

sąsiedztwa. Skąd Rachel ma się.

- Chris - mówi Cooper. - Czy ty kiedykolwiek brałeś pod uwagę możliwość czasowej

rezygnacji z randek?

Chris milczy przez chwilę.

- Mówiąc prawdę - wykrztusza - zaczynam myśleć, że to wcale nić jest taki zły pomysł.

background image

28

Zastanów się nad tym - mówię do Party. - Rachel spotyka tego faceta, naprawdę

przystojnego faceta, który zachowuje się, jakby szczerze ją polubił, i może nawet częściowo
faktycznie ją lubi...

- Tak. Tą częścią, którą trzyma w gaciach - ironizuje Patty.
- Nieważne. To pierwszy facet, który się nią w ogóle zainteresował, a na dodatek spełnia

wszystkie warunki, jakie stawiałaby swojemu chłopakowi. Jest seksowny, jest zamożny, jest
hetero. No dobra, jest może takim trochę motylkiem... - Podnoszę szklankę soku

pomarańczowego, która stoi przy moim łóżku i popijam. - Który żyje ze swojego funduszu
powierniczego. Ale poza tym...

- Zaraz - wtrąca Patty. - Odłóż to - mówi do syna. Po chwili wraca do rozmowy. - Dobra

- mówi. - Na czym skończyłyśmy?

- Na Rachel - odpowiadam.
- A, racja. No więc ten cały Christopher. Czy on jest rzeczywiście taki seksowny?

- Jest seksowny. I jest studentem - tłumaczę jej. - Nie powinno się sypiać ze

studentami, więc na dodatek robi się z tego taki trochę zakazany owoc. Ona zaczyna budować

sobie te wszystkie zamki na lodzie - Bo dlaczego nie? Stuknęła jej trzydziestka. A jest
nowoczesną dziewczyną, żyjącą w XXI wieku, więc chce mieć wszystko: karierę, małżeństwo,

dzieci...

- I licencję na zabijanie.

- Co tylko chcesz. A potem, właśnie kiedy szykuje się do ostatecznego ataku, nasz

poczciwy kowboj Chris odjeżdża nagle w stronę zachodzącego słońca. Sam.

- Zaraz, Heather - mówi Patty. A do syna: - Indy! Mówiłam, nie! Indy... Patty wrzeszczy

na swojego dzieciaka. To w pewien sposób miłe, leżeć sobie wygodnie w łóżku i gadać przez

telefon, nawet nie myśląc o tych morderstwach, kiedy wszyscy inni latają jak kot z pęcherzem i
usiłują je jakoś rozwikłać. Chciałam iść z Chrisem i Cooperem na spotkanie z detektywem

Canavanem. Naprawdę. Mówiłam mu wczoraj w nocy, kiedy wlokłam się do swojego
mieszkania, do łóżka, żeby mnie obudził, zanim wyjdzie rano.

Ale chyba szok po wstrząsających wydarzeniach poprzedniego dnia - eksplozja, wizyta

w szpitalu, podróż na Long Island i z powrotem - wreszcie dał mi się we znaki, bo kiedy

Cooper zapukał rano do drzwi mojej sypialni, wrzasnęłam, żeby sobie poszedł.

Nie bardzo pamiętam, że to zrobiłam. To znaczy ja bym nigdy, przenigdy, nie zachowała

się tak grubiańsko, gdybym była przytomna. Cooper zostawił mi karteczkę, na której wyjaśnił

background image

sytuację, z dopiskiem: Nie idź dzisiaj do pracy. Zostań w domu i odpoczywaj. Zadzwonię.

No dobra, nie podpisał jej: całuję, Cooper, tylko samo: Cooper.

Ale to też coś. Przynajmniej teraz musi mieć nieco więcej szacunku do mnie. Teraz,

kiedy się okazało, że ją sobie wcale tego wszystkiego nie wymyślam, że ktoś mnie usiłuje zabić

i tak dalej. Och, teraz Cooper na pewno myśli, że byłabym świetnym partnerem w
detektywistycznej robocie.

I kto wie, do czego to wszystko może doprowadzić? Czy w ramach następnego

logicznego posunięcia nie powinien się we mnie do szaleństwa zakochać?

A więc tak, jestem w świetnym humorze. Za oknem leje jak z cebra, aleja się nie

przejmuję. Ciepło mi w łóżku, oglądam sobie poranne kreskówki z Lucy przy boku. Może to

tylko dlatego, że naprawdę bardzo blisko otarłam się o śmierć, ale życie wydaje mi się
naprawdę bardzo, bardzo przyjemne.

I z ożywieniem opowiadam o tym Patty. Wydaje się, że moja teoria zrobiła na niej duże

wrażenie - ta, która sprawi, że kiedy detektyw Canavan wysłucha dzisiaj tego, co ma do

powiedzenia Chris, natychmiast powinien polecieć do Fisher Hall z nakazem aresztowania.

- Już jestem - mówi Patty. - Na czym skończyłyśmy?

- Na Rachel - przypominam. - Która nagle przekonuje się, że powozi swoim traperskim

wozem zupełnie sama. No i co robi taka nowoczesna, żyjąca w XXI stuleciu dziewczyna?

- Och, zaczekaj, coś wymyślę. Formuje, jak to się nazywa... Aha. Oddział pościgowy?
- Pozbywa się konkurencji - poprawiam ją. - Bo myśli, że jeśli zabije wszystkie

dziewczyny Chrisa, to wróci z nim do sytuacji wyjściowej. Rozumiesz, kiedy nie będzie już
żadnych innych dziewczyn, on będzie musiał wrócić do niej.

- No, no! - mówi Patty z uznaniem. - I jak to robi?
- Jak to: jak to robi? Spycha je do szybu windy.

- Tak, ale w jaki sposób, Heather? W jaki sposób taka chuda suka jak Rachel spycha

dorosłe kobiety, które z całą pewnością nie mają ochoty umierać, do szybu windy? Bo wiesz, ja

przecież nie jestem w stanie nawet chihuahuy mojej siostry wepchnąć do koszyka, a to
maleńka psina. Czy masz pojęcie, jak ciężko musi być zepchnąć do szybu kogoś, kto nie chce

umierać? Najpierw trzeba otworzyć drzwi. Co te dziewczyny robią, kiedy ona je otwiera?
Dlaczego nie stawiają oporu? Dlaczego Rachel nie ma zadrapań na twarzy ani na rękach?

Kiedy usiłują psa wcisnąć do koszyka podróżnego, drapie mnie jak wariat.

Wracam pamięcią do okresu, kiedy moja młoda osobowość kształtowała się pod

wpływem oglądania telewizji.

- Chloroform - odpowiadam krótko. - Musi używać chloroformu.

background image

- Ale czy koroner nie znalazłby jego śladów?
Hm. Patty jest niezła. Zwłaszcza jak na kogoś, kto twierdzi, że nie ma czasu oglądać

CSI.

- Okay, okay - mówię. - Może je wali w głowę kijem baseballowym i wrzuca do szybu,

kiedy są jeszcze nieprzytomne.

- I koroner by nie zauważył śladu po uderzeniu?

- Właśnie spadły z szesnastego piętra - mówię. - Jeden guz mniej, jeden więcej...
Bip.

Odzywa się sygnał połączenia oczekującego.
- Och, to na pewno Cooper, Pat. Oddzwonię później. Chcesz iść jutro na późne

śniadanie dla uczczenia okazji? Jak już wsadzą tę moją szefową?

- Jasne. Przyjadę z największą przyjemnością. - Patty się rozłącza. Naciskam klawisz na

słuchawce i mówię:

- Halo?

Ale to nie głos Coopera. To kobiecy głos.
I wygląda na to, że ktokolwiek to jest, właśnie płacze.

- Heather?
Dopiero po chwili coś mi świta.

- Sarah? - pytam. - To ty?
- T-tak - pociąga nosem Sarah.

- Nic ci nie jest? - Siadam na łóżku. - Sarah, co się stało?
- To... to Rachel - mówi Sarah.

Hm... A więc już ją zdążyli aresztować? Wiem, że dla personelu akademika to będzie

cios, skoro najpierw Justine okazała się złodziejką grzejników olejowych, a teraz Rachel

okazuje się wariatką-morderczynią.

Ale jakoś sobie z tym poradzą. Może jutro zaniosę do pracy pączki dla wszystkich.

- Tak? - mówię. Bo nie chcę się przyznawać, że miałam cokolwiek wspólnego z tym

aresztowaniem. Przynajmniej na razie. - Co z Rachel?

- Ona... ona nie żyje.
O mało nie upuszczam telefonu.

- Co?! - wołam. - Rachel? Nie żyje? Jak to...?
W głowie mi się nie mieści. To niemożliwe. Rachel? Nie żyje? Jak, na Boga...

- Ona się chyba zabiła - szlocha Sarah. - Heather, ja właśnie weszłam do biura, a ona...

Ona tu wisi. Na tej kracie między waszymi gabinetami.

background image

O mój Boże.
Rachel się powiesiła. Rachel zdała sobie sprawę, że wszystko się wydało, ale zamiast po

cichu zbiec, zabiła się. O mój Boże!

Muszę zachować spokój. Ze względu na dobro akademika. Muszę teraz przejąć

dowodzenie. Kierowniczki już nie ma. Teraz na posterunku stanę ja, jej zastępczyni. Będę
musiała zachować siłę i spokój. Muszę dla wszystkich stanowić oparcie w tych trudnych

chwilach, które nas czekają.

I nie ma sprawy, bo czuję się totalnie na siłach. Nie będzie wcale tak bardzo inaczej, niż

gdyby Rachel została odstawiona w kajdankach do aresztu. Po prostu trafiła teraz gdzie
indziej. Ale tak czy inaczej, nie ma jej.

- Nie wiem, co robić - mówi Sarah histerycznie piskliwym głosem. - Jeśli ktoś tu wejdzie

i to zobaczy...

- Nie wpuszczaj nikogo! - wołam. O Boże, Nasi asystenci. To ostatnia rzecz, jakiej

potrzebują. - Sarah, nie wpuszczaj tam nikogo. I niczego nie dotykaj. - Czy nie mam racji? Czy

nie tak zawsze mówią w Law and Or deft - Wezwij karetkę. Zadzwoń na policję. Natychmiast.
Nie wpuszczaj do biura nikogo, poza policją. Rozumiesz, Sarah?

- Okay - mówi Sarah i znów pociąga nosem. - Ale... Heather?
- Tak?

- Możesz tu przyjść? Ja... ja się tak strasznie boję. Już wyskoczyłam z łóżka i szukam

dżinsów.

- Zaraz tam będę - mówię do niej. - Trzymaj się, Sarah. Zaraz tam będę.

background image

29

To moja wina.

To znaczy śmierć Rachel.
Powinnam była wiedzieć. Powinnam była to przewidzieć. Przecież ona była wyraźnie

niezrównoważona psychicznie. Nic dziwnego, że tak łatwo się załamała. Nie mam pojęcia, jak
się domyśliła, że ją podejrzewam, ale się domyśliła.

I poradziła sobie z tym w jedyny sposób, w jaki potrafiła.
No cóż, nic już teraz się nie da zrobić. To znaczy, że mogę zająć się ludźmi, na których

śmierć Rachel wpłynie najbardziej - pracownikami akademika.

Dzwonię do Coopera na jego komórkę. Nie odbiera, więc zostawiam mu wiadomość,

przekazując to, co powiedziała mi Sarah. Proszę go, żeby dał znać detektywowi Canavanowi.
Ina koniec proszę, żeby przyjechał do Fisher Hall, kiedy tylko odsłucha pocztę głosową.

Oczywiście nie mogę znaleźć parasolki. Nigdy nie mogę znaleźć parasolki, kiedy jej

naprawdę potrzebuję. Schylając głowę pod uporczywą mżawką, idę żwawo na Washington

Square West, rozmyślając o tym, jak szybko ci dilerzy znikają w czasie podłej pogody.
Zastanawiam się, gdzie oni wszyscy się wtedy podziewają. W Washington Square Diner?

Któregoś dnia będę musiała sprawdzić. Pewnie jedzą tam wtedy wielkie porcje smażonego
kurczaka.

Zbliżam się do Fisher Hall i wpadam do środka, otrząsając wodę z włosów i

uśmiechając się nieco niespokojnie do Pete'a, który dorabia weekendami za biurkiem ochrony.

Czy on już wie? Czy coś słyszał?

- Heather! - woła. - A co ty tu robisz? Po tym, co przeszłaś wczoraj, myślałem, że dadzą

ci z miesiąc zwolnienia. Chyba nie przyszłaś tu do pracy?

- Nie - mówię. On nie wie. O mój Boże, on nie wie.

A ja nie mogę mu powiedzieć. Bo tuż obok, w recepcji, siedzi dyżurny i przygląda się

nam.

- Och - mówi Pete. - I jeszcze coś, przy okazji. Julio wraca do zdrowia. Wypuszczą go ze

szpitala za kilka dni.

- Świetnie - mówię z całym entuzjazmem, na jaki mnie w tej chwili stać. -No to do

zobaczenia później.

- Na razie.
Idę szybko w stronę biura administracji akademika. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi są

lekko uchylone, chociaż wyraźnie powiedziałam Sarah, że ma nikogo nie wpuszczać. Każdy

background image

może sobie wejść do środka i zobaczyć, że Rachel tam wisi... Chyba że się powiesiła po swojej
stronie kraty. Tak, to w sumie nawet bardziej logiczne. Biurko ma podsunięte do kraty, więc

łatwiej byłoby jej wejść na nie i zeskoczyć...

- Sarah? - pytam. Pcham drzwi do środka. Ani śladu Rachel. Biuro jest zupełnie puste.

Sarah, i zwłoki, muszą być w gabinecie Rachel. - Sarah? Jesteś tu?

- Tutaj - słyszę cichy głos Sarah.

Spoglądam na kratę. Nic na niej nie ma. Sarah musiała ją odciąć. Straszne, że musiała

tak ją znaleźć, ale i tak nie powinna była ruszać zwłok. To jest zacieranie śladów. Czy jakoś tak.

- Sarah... - mówię, wpadając do gabinetu Rachel. - Mówiłam ci, że masz nie...
Głos mi zamiera. To dlatego, że nie wita mnie widok rozszlochanej Sarah tulącej

nieruchome ciało Rachel. Zamiast tego wita mnie widok jak najbardziej żywej Rachel -
ubranej w nowy, bardzo ładny kaszmirowy bliźniak i grafitowoszare spodnie - która stoi przy

swoim biurku, jedną stopę w wysokim kozaczku opierając o biurowe krzesło...

...do którego przywiązała Sarah kablem telefonicznym i paroma kablami od

komputerów.

- Och, cześć, Heather - mówi Rachel pogodnie. — Szybko się tu zjawiłaś.

- Heather... - Sarah szlocha teraz tak mocno, że okulary zupełnie jej zaparowały. - Tak

mi przykro. Ona mi kazała zadzwonić...

- Zamknij się. - Rozzłoszczona Rachel mocno uderza Sarah w twarz. Podskakuję na

odgłos tego policzka.

I przytomnieję.
Pułapka. Wpadłam w pułapkę. Odruchowo odwracam się w stronę drzwi...

- Stój albo ją zabiję. - Głos Rachel jest przeraźliwie chłodny. Nawet nenufary Moneta

nie są w stanie go złagodzić.

Zastygam bez ruchu. Rachel omija mnie i idzie do zewnętrznych drzwi biura. Zamyka je

dokładnie.

- No, już! - Przekręca klucz w zamku. - Teraz lepiej. Wreszcie mamy tu nieco

prywatności.

Gapię się na nią, zaciskając dłonie na pasku mojego plecaka, mimo skaleczeń. Może uda

mi się ją uderzyć, myślę. To znaczy tym plecakiem. Chociaż nie mam w nim nic ciężkiego.

Tylko szczotkę, portfel i jakąś szminkę. Ach, i batonik KitKat, w razie gdybym zgłodniała.

Skąd ona wiedziała? Skąd wiedziała, że depczemy jej po piętach?

- Rachel... - Mój głos dziwnie brzmi. To dlatego że zaschło mi w gardle, orientuję się

nagle. Nie czuję się zbyt dobrze. Palce mi zlodowaciały, a skaleczenia na dłoniach bolą.

background image

I wtedy sobie przypominam.
W plecaku mam puszkę spreju z pieprzem. Ma kilka lat i wylot jej się chyba zatkał

piaskiem z plaży. Czy zadziała?

Zachowaj spokój, mówię sobie. Co by zrobił Cooper, gdyby stanął twarzą w twarz z

mordercą? Zachowałby spokój.

- Hej! - mówię z nadzieją, że mój głos zabrzmi równie spokojnie jak głos Coopera. - O co

ci chodzi, Rachel? Czy to jakiś rodzaj gry na zaufanie, coś takiego? Bo jeśli się nie pogniewasz
za to, co powiem, to Sarah chyba nie bawi się za dobrze.

- Daruj sobie te pierdoły, Heather - mówi Rachel twardym głosem, którego jeszcze u

niej nie słyszałam, nawet w czasie rozmów z koszykarzami. Jego brzmienie sprawia, że robi mi

się jeszcze zimniej. I nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby używała brzydkich słów. - Wiesz,
udawać słodką głupią blondynkę możesz wobec innych, aleja się na to nigdy nie nabierałam.

Doskonale wiem, kim jesteś, i wierz mi, gdybym miała cię opisać jednym słowem, nie byłoby
to słowo: „głupia”. - Prześlizguje się po mnie lekceważącym spojrzeniem. -A przynajmniej do

niedawna.

No i ma rację. W głowie mi się nie mieści, że dałam się nabrać na ten trik z telefonem. A

jednak łzy Sarah nie były udawane... Tylko z innego powodu niż mówiła.

- Równie dobrze możesz się dowiedzieć - mówi Rachel spokojnie - że wiem wszystko o

wczorajszej nocy.

Usiłuję udawać, że nie mam pojęcia, o co jej chodzi.

- O wczorajszej nocy? Rachel, ja...
- O wczorajszej nocy - powtarza miłym głosem. - G twojej małej wycieczce do

Hamptons. Nie próbuj zaprzeczać. Byłam tam. Widziałam was.

- Ty... Ty tam byłaś?

Teraz to już zupełnie nie wiem, co robić. Wszystkie nerwy w całym ciele wrzeszczą do

mnie: „Odwróć się i zwiewaj!”

Ale jestem jak przykuta do podłogi, palce zaciskam na pasku plecaka. Cały czas myślę o

Sarah. Co będzie, jeśli rzucę się do ucieczki? Co Rachel zrobi tej biednej dziewczynie?

- Oczywiście, że tam byłam - mówi Rachel głosem ociekającym pogardą. - Myślisz, że

nie pilnują swojej własności? Jak sądzisz, po co zatrzymałam tę jettę? W tym mieście nikt nie

potrzebuje samochodu... Chyba że musi jeździć czyimś śladem do Hamptons.

Boże. Na śmierć zapomniałam o tym jej głupim samochodzie, który parkuje w garażu

na West Side Highway.

Odzywam się cicho, żeby Rachel nie usłyszała, jak bardzo drży mi głos.

background image

- No dobrze. Dobrze, byłam tam. Więc wiem o tobie i Chrisie. Co z tego? Rachel, jestem

po twojej stronie. Totalnie rozumiem, o co ci chodzi. Mnie też kiedyś rzucił facet. Może

porozmawiamy o...

Rachel kręci głową. Minę ma niedowierzającą, jakbym to ja, a nie ona zaczynała

wariować.

- Nie będziemy o tym rozmawiać - mówi i parska śmiechem. - Czas na gadanie się

skończył. I wyjaśnijmy tu sobie jedną rzecz, Heather. - Rachel rozplata ramiona, prawą dłonią
sięgając do wybrzuszenia pod swetrem. Wcześniej go nie zauważyłam.

- Ja tu jestem kierowniczką - ciągnie. - To ja decyduję. Ja decyduję, czy będziemy o

czymś rozmawiać, czy nie, bo to ja wyznaczam wszelkie spotkania. Tak jak wyznaczyłam

spotkania Elizabeth i Robercie. Tak jak później wyznaczę jeszcze jedno spotkanie, dla Amber.
To ja tu dowodzę. A chcesz wiedzieć, co mnie do tego kwalifikuje, Heather?

Milcząco kiwam głową, nie spuszczając oczu z wybrzuszenia pod jej swetrem. To chyba

rewolwer. Rewolwer definitywnie kwalifikuje Rachel do dowodzenia w tej sytuacji.

Ale to wcale nie jest rewolwer. Kiedy Rachel go wyciąga, widzę tylko plastikowy

przedmiot, który wygodnie mieści jej się w dłoni. Sterczą z niego jakieś dwie paskudnie

wyglądające metalowe wypustki, przez co przypomina nieco głowę karalucha. Nie mam
pojęcia, co to jest, dopóki Rachel go nie włącza kciukiem, a wtedy między metalowymi

wypustkami przebiega z sykiem niebieski łuk elektryczny.

Wtedy już wiem, zanim jeszcze zdążyła coś powiedzieć.

- Heather, poznaj Pana Paralizatora - odzywa się z dumą Rachel, zupełnie jak niektórzy

rodzice, kiedy w dniu meldowania studentów przedstawiali mi swoje dzieci. - Sekunda

kontaktu ze stu dwudziestoma tysiącami woltów wytwarzanymi przez głowicę Pana
Paralizatora powoduje oszołomienie, słabość, dezorientację, utratę równowagi i kontroli

mięśniowej na kilka minut. A co najwspanialsze, jeśli zastosowany jest przez ubranie, Pan
Paralizator zostawia tylko bardzo mały ślad po oparzeniu na skórze. To cudownie skuteczna

broń odstraszająca, możesz ją zamówić tu, w Stanach Zjednoczonych, w wielu katalogach
wysyłkowych. Proszę bardzo, mój kosztował zaledwie czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt

pięć, nie licząc pięciowoltowej baterii. Oczywiście posiadanie czegoś takiego nie jest w Nowym
Jorku legalne. Ale kto by się przejmował drobiazgami?

Patrzę na trzaskający błękitny pasek.
A więc tak to robiła. Żadnego chloroformu, żadnego walenia po głowie kijem

bejsbolowym. Po prostu stanęła u drzwi Beth, a potem u Bobby, oszołomiła je i wrzuciła ich
bezwładne ciała do szybu windy. Cóż prostszego?

background image

A detektyw Canavan mówił, że mordercy są głupi. Rachel wcale nie jest głupia. Czy

głupek miałby dość ikry, żeby zaplanować takie zabójstwo? Tylu młodych ludzi zabija się,

robiąc różne głupie rzeczy, na przykład surfując na windach, że nikt by nie wpadł na to, że te
dziewczyny zostały zamordowane.

Nikt, poza takim dziwakiem jak ja.
Nie, Rachel nie jest głupia.

I wcale nie jest też szalona. Wymyśliła sobie idealny sposób na pozbycie się rywalek.

Nikt by nawet niczego nie podejrzewał, gdyby nie ja i moja gadatliwość.

Gdyby nie ja i moja gadatliwość, Sarah i ja nie czekałybyśmy teraz, żeby się stać trzecią i

czwartą ofiarą Rachel.

- Ale to nie jest jedyne, co mnie kwalifikuje do tego, żeby tu dowodzić, wiesz? -

zapewnia mnie Rachel, od niechcenia wymachując paralizatorem. -Mam licencjat z inżynierii

chemicznej. Wiedziałaś o tym, Heather?

Kręcę głową. Może jeden z asystentów zajrzy do biura, żeby odebrać pocztę. Tak. A

może Cooper odbierze tę wiadomość, którą mu zostawiłam na komórce...

- To zadziwiające, ile można zdziałać, jeśli się ma licencjat z inżynierii chemicznej. Na

przykład można się nauczyć własnoręcznie budować małe bomby rurowe: takie proste, a takie
skuteczne. Wiesz, co to jest bomba rurowa, Heather? Nie, nie sądzę, żebyś wiedziała. Przecież

byłaś zbyt zajęta kręceniem tyłkiem w lokalnym centrum handlowym, żeby skończyć szkołę
średnią, prawda? No to zobaczmy, jak sobie poradzisz z taką zagadką. Dlaczego blondynkom

nie powinny przysługiwać przerwy na kawę w pracy?

Patrzę na Sarah. Nadal szlocha, ale usiłuje robić to po cichu, żeby Rachel znów jej nie

uderzyła. Kręcę głową. Rachel śmieje się ponuro i mówi:

- Bo trzeba je po każdej takiej przerwie ponownie przyuczać do zawodu, Heather!

- Och, niezłe, Rachel. - Jednak zmieniam zdanie. Ona jest zdecydowanie pomylona.

Wręcz szalona. - To naprawdę zabawne. Ale wiesz co? Ja już muszę iść. Cooper czeka przy

biurku ochrony. Jeśli zaraz tam nie wrócę, na pewno tu zajrzy, żeby mnie poszukać.

- Może sobie szukać, ile chce. - Rachel wzrusza ramionami. - Nie ma klucza. A my go tu

nie wpuścimy. Przecież pracujemy, Heather. Mamy mnóstwo ważnych spraw do załatwienia.

- Tak, ale wiesz co, Rachel? - mówię. - Jeśli nie otworzymy drzwi, Cooper po prostu

każe się tu wpuścić Pete'owi albo któremuś z asystentów...

- Ale asystenci już nie mają kluczy do tego biura. Wczoraj kazałam zmienić zamki. -Na

policzkach Rachel wykwitają teraz jasne rumieńce, a jej oczy błyszczą tak samo jasno jak te
iskry z paralizatora.

background image

- Tak, właśnie - oświadcza radośnie. - Wczoraj kazałam zmienić zamki, kiedy byłaś w

szpitalu, i jestem jedyną osobą, która ma klucz. - Potem wlepia we mnie te zbyt jasne oczy i

mówi: - Rozumiesz, prawda, Heather? Dla ciebie to nie jest żadna kariera. To tylko zwyczajna
praca. Zastępczyni kierowniczki Fisher Hall. To tylko odpoczynek między kolejnymi

występami, nieprawdaż? Stała pensja, dopóki nie zbierzesz sił, żeby znów ruszyć w trasę po tej
małej sprzeczce ze swoją wytwórnią. Dla ciebie to stanowisko tylko tyle znaczy. Ale dla mnie

nie. Administracja akademicka to moje życie. To moje życie, Heather. A przynajmniej tak
było. Aż...

Nagle przerywa, a jej spojrzenie, które traciło ostrość, znów się na mnie skupia jak

wzrok żmii.

- Aż pojawił się on - kończy po prostu.
Mam ochotę usiąść. Kolana mi się trzęsą, kiedy patrzę na broń w dłoni Rachel.

Ale nie śmiem. Siedząc, będę stanowiła jeszcze łatwiejszy cel. Nie, muszę koniecznie

odwrócić jej uwagę. Domyślam się, co zamierza zrobić Sarah i mnie, całkiem nieźle się

domyślam.

- Hm, Rachel? - Staram się, żeby to zabrzmiało przyjaźnie, jakbyśmy po prostu

gawędziły nad kubkami z kawą w stołówce, co nam się w sumie raz czy drugi zdarzyło, zanim
zaczęła się ta fala zabójstw. - Mówisz o Christopherze, prawda?

Śmieje się z goryczą i ten śmiech przeraża mnie bardziej niż cokolwiek przedtem, nie

wyłączając paralizatora.

- Christopher... - Obracało imię na języku jak kawałek czekolady, której zawsze sobie

odmawiała. Za dużo kalorii. - Tak, Chris. Nie zrozumiesz tego, Heather. Widzisz, ja go

kocham. Ty nigdy nikogo nie kochałaś, Heather, poza sobą, więc nie możesz wiedzieć, jak to
jest. Nie, nie możesz wiedzieć, jak to jest, kiedy całe twoje szczęście w życiu zależy od jednego

człowieka, a potem. .. Potem przekonać się, że ten człowiek odwraca się do ciebie plecami i cię
odtrąca...

Spojrzenie, jakie mi rzuca, mogłoby zamrozić gorący, posmarowany masłem rogalik.

Chciałabym wspomnieć o tym, że ja dokładnie wiem, o czym ona mówi... Że tak się czułam

wobec Jordana, który w tej chwili prawdopodobnie bawi się w Mad Libs z Tanią Tracę na
swoim łóżku szpitalnym.

Ale jakoś mi się wydaje, że ona nie będzie słuchać.
- Nie, ty tego nie zrozumiesz - mówi Rachel. - Ty zawsze dostawałaś wszystko, czego

chciałaś, prawda Heather? Podane pod nos na srebrnym talerzu. Ale wiesz, niektórzy z nas
muszą wszystko osiągać ciężką pracą. Na przykład popatrz na mnie. Myślisz, że zawsze tak

background image

dobrze wyglądałam? -Rachel przesuwa dłońmi po swoich szczupłych, twardych, wykonujących
tysiąc brzuszków dziennie mięśniach. - Do diabła, nie. Kiedyś byłam gruba. Prawdziwa tłusta

dupa. W sumie mniej więcej tak jak ty teraz. Rozmiar XL. -Śmieje się. - Topiłam smutki w
batonikach, nigdy nie ćwiczyłam, jak ty.

Wiesz, że nikt mnie nie zapraszał na randki, nigdy ani razu, dopóki nie dobiegłam

trzydziestki? Kiedy ty produkowałaś się jak jakaś mała dziwka dla Cartwright Records, ja

siedziałam z nosem w książkach, ucząc się pilnie, bo wiedziałam, że nikt nie zstąpi z nieba i nie
zaoferuje mi kontraktu na nagrania. Wiedziałam, że jeśli się chcę wyrwać ze swojego podłego

życia, to będę musiała ruszać głową.

Zerkam na Sarah. Wygląda za okno z desperacką nadzieją, że ktoś przejdzie obok i

zauważy, co tu się dzieje w środku.

Ale pada tak mocno, że na ulicy prawie nikogo nie ma. Nawet jeśli ktoś się przemyka, to

skulony pod parasolem.

- Z nim było tak samo - mówi Rachel. - Chciałam go, więc zrobiłam wszystko, co

musiałam, żeby go zdobyć. Wiem, że nie byłam w jego typie. Stwierdziłam to wtedy, kiedy...
mnie zostawił. I to wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że muszę przerobić samą siebie tak,

żeby pasować do jego typu. Nie zrozumiesz tego, oczywiście. Ty i Sarah, obie jesteście
przekonane, że mężczyzna powinien was chcieć ze względu na waszą osobowość, prawda? Ale

mężczyzn wasza osobowość nie obchodzi. Wierzcie mi. Gdybyś się tak nie zapuściła, Heather,
nadal miałabyś tego swojego Jordana Cartwrighta, wiesz? Całe to gadanie o tym, że chcesz

śpiewać swoje własne utwory! Mój Boże, ty myślałaś, że jego to obchodzi? Mężczyznom nie
zależy na rozumie. Mimo wszystko, jaka jest różnica między blondynką a komarem?

Kręcę głową.
- Przysięgam, Rachel, nie mam...

- Komar przestaje ciągnąć, jak mu się da klapsa. - Rachel odrzuca głowę w tył i śmieje

się na cały głos.

Och tak. Już nie żyję. Nie ma co do tego wątpliwości.

background image

30

Ona oszalała. W przeciwnym razie nie stałaby tam, opowiadając mi idiotyczne dowcipy

o blondynkach i jednocześnie grożąc paralizatorem. Miewałam już do czynienia z szaleńcami.
Przecież tyle lat pracowałam w przemyśle muzycznym. Dziewięciu na dziesięciu ludzi, z

którymi miałam wtedy do czynienia, cierpiało na kliniczne zaburzenia psychiczne, nie wyłą-
czając mojej własnej matki. Czy uda mi się przekonać Rachel, żeby mnie jednak nie zabijała?

No cóż, zawsze można spróbować.

- Mnie Się wydaje - zaczynam ostrożnie - że osoba, na którą powinnaś być zła, to

Christopher Allington. To on źle cię potraktował, Rachel. Jak to się stało, że nigdy nie
próbowałaś mu tego powiedzieć?

- Bo to mój przyszły mąż, Heather. - Rachel patrzy na mnie z oburzeniem. -Boże, nie

możesz tego pojąć? Wiem, uważasz, że mężczyźni są wymienni.

Skoro nie ułożyło ci się z Jordanem, po prostu zajęłaś się jego bratem. Ale ja, w

przeciwieństwie do ciebie, wierzę w prawdziwą miłość. I właśnie ona łączy Christophera i

mnie. Muszę się tylko pozbyć kilku przeszkód, a wtedy on się opamięta.

- Rachel - apeluję do wszelkich normalnych uczuć, jakie jeszcze mogły pozostać w tej

kobiecie - te przeszkody... To są istoty ludzkie.

- No cóż, to nie moja wina, że te biedactwa były aż tak załamane, kiedy Chris je rzucił,

że popełniały rozmaite głupstwa, jak próby surfowania na windach. Robiłam, co mogłam, żeby
im jakoś doradzać. Tobie też, Heather. Chociaż nikt się nie zdziwi tak bardzo, że zdecydowałaś

się odebrać sobie życie. W sumie nie bardzo masz po co żyć.

Jej procesy myślowe są tak pokrętne, że nie bardzo za nimi nadążam. Ale teraz, kiedy

jasno powiedziała, że jestem jej następną ofiarą, pozwólcie, że was zapewnię, zaczynam mówić
naprawdę dużo i szybko.

- Rachel, to się nigdy nie uda. Ja już poszłam na policję...
- I oni ci uwierzyli? - pyta spokojnie. - Kiedy znajdą twoje połamane, zakrwawione

zwłoki, zrozumieją, że robiłaś to wszystko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę: umieściłaś tę
bombę, a potem zabiłaś się, kiedy się przekonałaś, że zostałaś przejrzana. I nawet nietrudno to

będzie zrozumieć, skoro twoje życie ostatnio tak się staczało po równi pochyłej. Jordan się
zaręcza z tamtą drugą dziewczyną. Jego brat, no cóż, jego brat po prostu nie wydaje się

zainteresowany, prawda, Heather? A obie wiemy, jak bardzo jesteś w nim zakochana. Masz to
wypisane na twarzy, ile razy on wchodzi do pokoju.

Czy to prawda? Czy wszyscy wiedzą, że się kocham w Cooperze? Czy Cooper wie, że się

background image

w nim kocham? Boże, jakie to upokarzające. Zaraz. Czemu ja w ogóle słucham tej wariatki?

- Świetnie, Rachel - mówię, dostosowując się do jej reguł, bo wydaje się, że to jedyne

wyjście. - Świetnie. Zabij mnie. A co z Sarah?? No bo czy coś ci kiedykolwiek zrobiła biedna
Sarah? Może ją jednak wypuścisz.

- Sarah? - Rachel spogląda na swoją asystentkę, jakby dopiero sobie przypomniała, że

ona też jest obecna w pokoju. - A, racja. Sarah. No cóż, Sarah po prostu chyba... zniknie.

Biednej Sarah wyrywa się jakaś przerażona czkawka, ale kamienne spojrzenie Rachel ją

ucisza.

- Tak - mówi Rachel. - Myślę, że Sarah pojedzie do domu na parę tygodni, żeby dojść do

siebie po twojej przerażającej śmierci, Heather. Tylko że nie dojedzie. Zaginie gdzieś po

drodze. Hej. Takie rzeczy się zdarzają.

- Och nie, Rachel, proszę - krztusi się Sarah. - Proszę, nie sprawiaj, żebym zaginęła.

Proszę...

- Zamknij się! - drze się Rachel. Unosi dłoń, żeby znów uderzyć, ale zamiera bez ruchu,

kiedy telefon na moim biurku zaczyna dzwonić, brzęcząc tak głośno, że Rachel aż podskakuje,
a błękitny paseczek błyskawicy przelatującej między widełkami paralizatora znajduje się

niebezpiecznie blisko mojego ciała. Odskakuję w tył, potykając się, wpadam na drzwi i
obracam się, chwytając za klamkę.

W mgnieniu oka Rachel mnie dopada, jednym chudym ramieniem ściskając mnie za

szyję, dusząc mnie. Jest zadziwiająco silna jak na taką drobną kobietkę. Ale mimo to udałoby

mi się jej wywinąć...

...Udałoby mi się, gdyby nie syczący paralizator, który mi podsuwa pod nos, cedząc

przez zęby:

- Nawet nie próbuj. Nawet o tym nie myśl. Porażę cię, Heather, przysięgam. A potem

zabiję was obie.

Zastygam, ciężko oddychając. Rachel przykleiła mi się do pleców jak jakiś płaszcz.

Telefon nadal dzwoni. Po rodzaju dzwonka poznaję, że to wewnętrzny z terenu akademika.
Szepczę, głosem chrapliwym z przerażenia:

- Rachel, to prawdopodobnie telefon z recepcji. Wiesz, że kazałam Cooperowi czekać

tam na mnie. Jest przy strażnikach.

- W takim razie - mówi Rachel, rozluźniając chwyt na mojej szyi, ale nadal trzymając

paralizator o centymetry od mojego gardła - idziemy. Z tobą się policzę - rzuca ostrzegawcze

spojrzenie w stronę Sarah - później.

A potem otwiera drzwi biura i zerkając przezornie w prawo i w lewo, popycha mnie

background image

mocno w stronę pustego holu.

.. .ale nie tak mocno, żebym nie była nadal w zasięgu paralizatora. Kieruje mnie do

wind po przeciwnej stronie holu - wind, które, na moje nieszczęście, nie zostały uszkodzone
we wczorajszej eksplozji - i naciska guzik. Modlę się, żeby drzwi się otworzyły, a z nich

wyłoniła cała drużyna koszykarska i załatwiła Rachel w moim imieniu.

Ale nie miałam szczęścia. Kabina stała pusta na pierwszym piętrze i kiedy drzwi się

otwierają, w środku nie ma nikogo.

- Właź - rozkazuje Rachel, patrząc na mnie. - Radziłam sobie z takimi dziewczynami jak

ty przez całe życie. Wy, ślicznotki, wszystkie jesteście takie same. Idziecie przez życie,
wyobrażając sobie, że wszyscy są wam coś winni. Dostajecie kontrakty na nagrania, awanse w

pracy i świetnych facetów, a ludzie tacy jak ja? To my odwalamy czarną robotę. Czy wiesz, że
ta Stokrotka to pierwsza nagroda, jaką otrzymałam za swoją działalność?

Piorunuję ją wzrokiem. Ta kobieta ma zamiar mnie zabić. Nie widzę żadnego powodu,

żeby nadal traktować ją grzecznie.

- Tak - mówię. -I dostałaś ją za zrobienie porządku po popełnionych przez samą siebie

morderstwach. Te rzeczy w aktach dziewczyn: o mamie Elizabeth, która chciała, żeby

ograniczyć córce prawo do przyjmowania gości, i o pani Pace, która nie lubiła Lakeishy, to
wszystko nigdy nie miało miejsca, prawda? Te kobiety nigdy tu nie dzwoniły. Ty to sobie

wszystko wymyśliłaś, żeby móc usprawiedliwić swoje spotkania z tymi dziewczynami. I w
ogóle o czym z nimi rozmawiałaś w czasie tych spotkań? Jakimi chorymi, pogiętymi historiami

je terroryzowałaś?

- Heather. - Rachel spogląda na mnie krytycznie. - Ty nigdy nic nie zrozumiesz,

prawda? Ciężko pracowałam przez całe życie na to, co mam. Nigdy nic mi nie przyszło bez
trudu, nie tak jak tobie. Nic: mężczyzna, praca, przyjaciele. To, co zdobywam, zatrzymuję. Na

przykład Christophera. I tę pracę. Czy ty masz pojęcie, jak trudno mi było zdobyć stanowisko
na tej uczelni, w tym samym budynku co on? Więc rozumiesz chyba, czemu musisz umrzeć.

Zagrażasz zbyt wielu moim interesom. Gdybyś nie zaczęła węszyć, pozwoliłabym ci żyć.
Zawsze uważałam, że tworzymy, ty i ja, niezły zespół. Zwłaszcza że, kiedy stoję obok ciebie,

wyglądam szczególnie szczupło. To twoja dodatkowa zaleta.

Winda dzwoni i drzwi się rozsuwają. Jesteśmy na dwudziestym piętrze. W holu przed

apartamentem rektora. Wiem, że w tej samej chwili, w której wejdziemy na szary dywan,
detektor ruchu zadziała i wyśle sygnał do stanowiska ochrony. Czy Pete zerknie w monitor i

zobaczy Rachel i jej paralizator?

Proszę, Pete, popatrz. Usiłuję zastosować na nim metodę Vulcana, chociaż Pete jest

background image

dwadzieścia pięter pod nami. Popatrz, Pete, popatrz. Popatrz, Pete, popatrz...

Rachel pcha mnie przez korytarz.

- Chodź T mówi, wyjmując uniwersalny klucz do budynku. - Założę się, że zawsze

chciałaś zobaczyć, jak mieszka rektor. No to teraz masz szansę. Szkoda, że nie pożyjesz na tyle

długo, żeby się nią nacieszyć.

Rachel otwiera drzwi do apartamentu Allingtonów i wprowadza mnie do holu.

Wyłożony jest białymi i czarnymi kallami, to tu pani Allington oskarżała mnie, że uganiam się
za jej synem jak jakaś dziwka. Hol otwiera się na salon, z dwóch stron obramowany wysokimi

oknami balkonowymi, które prowadzą na taras apartamentu. Niczym w Villa d'Allington,
dominującym motywem dekoracyjnym jest czarna skóra, i to w dużych ilościach. Pani

Allington to najwyraźniej nie jest żadna Martha Stewart. No cóż, w sumie nie jestem
zaskoczona.

- Ładnie, prawda? - mówi Rachel tonem lekkiej towarzyskiej rozmowy. -Pomijając te

obrzydliwe ptaszyska.

W kącie holu, w tej wysokiej na dwa metry wiklinowej klatce, kakadu gwiżdżą i tańczą,

przyglądając się nam podejrzliwie. Rachel wymierza w nie paralizator i śmieje się, kiedy

zaczynają skrzeczeć na widok błękitnych iskier.

- Idiotyczne ptaki — mówi; A potem łapie mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w stroną

drzwi balkonowych. - Chodź - dodaje. - Czas na twój wielki finał. Pewnie taka gwiazda jak ty
chciałaby zejść ze sceny z wielkim hukiem. Tak więc nie wybierzesz się na surfing na windach.

Rzucisz się z dachu Fisher Hall... Trochę tak jak ten żółw w filmie, o którym wiecznie
opowiada ta twoja psychotyczna przyjaciółka ze stołówki. Tylko że, niestety, nie uratuje cię

lina rozwijająca się spod twojej skorupy.

Zanim zdążyłam zareagować, zamaszyście otwierają się drzwi w odległym krańcu

salonu i staje w nich pani Allington w różowym dresie.

- Co jest, do diabła? - pyta ostro. - Co wy tutaj robicie? Rachel uśmiecha się przyjemnie.

- Eleanor, nie zwracaj na nas uwagi! - woła śpiewnie. - Za momencik znikniemy ci z

oczu.

- Jak się tu dostałyście? - Pani Allington rusza w naszą stronę, a minę ma wściekłą. -

Wynocha stąd, ale już, zanim zadzwonię po policję.

- Bardzo bym chciała, Eleanor - mówi Rachel do kobiety, która w innym świecie

mogłaby być jej teściową. - Ale jesteśmy tu w służbowych sprawach domu studenckiego.

- Nic mnie to nie obchodzi. - Pani Allington sięga do telefonu wiszącego na ścianie.

Podnosi słuchawkę. - Czy wy nie wiecie, kim jest mój mąż?

background image

- Pani Allington, ostrożnie! - krzyczę.
Ale za późno. Jak kobra rzucająca się do ukąszenia, Rachel skacze naprzód z

paralizatorem.

Pani Allington sztywnieje, szeroko otwiera oczy, jak ktoś, kto właśnie otrzymał

szczególnie niedobre wiadomości... Może na przykład o wynikach egzaminów LSAT swojego
syna?

A potem tak jakoś osuwa się po oparciu ze skórzanej kanapy i pada w drgawkach, a

potem zastyga na podłodze skulona, nadal z szeroko otwartymi Oczami i rozchylonymi

ustami, z których sączy się lśniąca ślina.

- O mój Boże! - wołam. Bo to bez wątpienia najbardziej wstrząsający widok, jaki

kiedykolwiek oglądałam... Nawet gorszy niż to, co Tania Tracę robiła z moim narzeczonym. -
Rachel, ty ją zabiłaś!

- Ona żyje - mówi Rachel z wyraźną pogardą w głosie. - Kiedy się ocknie, nie będzie

miała pojęcia, co ją uderzyło. Nie będzie pamiętała własnego nazwiska, a co dopiero moje. Ale

dla niej to nic nowego, Chodź - powtarza i znów łapie mnie za ramię.

Teraz, kiedy przekonałam się na własne oczy, co potrafi ten paralizator, wcale mi się nie

śpieszy, żeby to poczuć na własnej skórze. Zdaję sobie sprawę, że byłam głupia, nie próbując
wyrwać się Rachel na dole. Jasne, pewnie by mnie poraziła i zatargała do windy, ale

stanowiłabym spory ciężar i to by jej sprawiło niemało kłopotu. Teraz jest jej za łatwo, a ja
mam znacznie trudniej. Jedyne miejsce, dokąd mogę uciekać, to na dół.

Ta myśl wystarcza, żebym rzuciła się do ucieczki. Wyrywam rękę z uścisku Rachel i

rzucam się biegiem. Nie wiem dlaczego, ale biegnę w stronę tych samych drzwi, którymi

weszła pani Allington. Nie mogę biec za szybko, taka jestem zesztywniała po wczorajszych
wyczynach w szybie windy i tak dalej. Ale Rachel wydaje wściekły wrzask. Cieszę się, bo to

znaczy, że nie ma już nade mną przewagi.

Pokoje, przez które biegnę, tylko migają mi przed oczyma. Jakaś jadalnia, która

wygląda jakby od dawna nie podawano w niej żadnych posiłków, długi mahoniowy, mocno
wypolerowany stół dla dwunastu osób, a pod ścianą bufet, na którym stoją owoce. Sztuczne!

Potem kuchnia, idealnie czysta, biało-niebieskie kafelki na podłodze. Potem jakiś gabinet, też
z wysokimi oknami i wielkim ekranem telewizyjnym, i z kanapami obciągniętymi skórą w od-

cieniu oliwkowej zieleni. Na ekranie leci jakiś film z Debbie Reynolds. Chyba Tammy and the
Bachelor.
Na kanapie leżą koszyk z kłębkami wełny i butelka wódki. Pani Allington się nie

oszczędza.

Wypadam przez jedyne drzwi gabinetu, które nie prowadzana taras, i znajduję się w

background image

sypialni, w mrocznej sypialni, gdzie wszystkie wysokie okna zostały zasłonięte kotarami.
Łóżko jest olbrzymie i nieposłane, szarejedwabne prześcieradła są zwinięte w kłębek po jego

jednej stronie. Kolejny wielki telewizor, tym razem nastawiony na jakiś talk-show, z
wyłączonym dźwiękiem. Na podłodze wala się para czarnych slipów. Pokój Chrisa? Ale Chris

przecież mieszka w akademiku szkoły prawniczej. A to może znaczyć tylko tyle, że
Allingtonowie mają osobne sypialnie. Skandal!

Nie ma już więcej drzwi poza tymi do łazienki rektora Allingtona. Znalazłam się w

pułapce.

Słyszę, że Rachel się zbliża; trzaska drzwiami i wrzeszczy jak potępieniec. Rozglądam

się gorączkowo po pokoju, szukając jakiejś broni. Nic nie znajduję. Przez te małe halogenowe

światełka w wyłożonym lustrami suficie-pomyślę nad tym później - nie ma tu nawet lampy,
którą mogłabym wyrwać z kontaktu i rzucić w głowę Rachel. Zastanawiam się, czy nie wśliznąć

się pod łóżko, ale wiem, że mnie tam znajdzie. Czy uda mi się jakoś wykręcić z tego
wszystkiego gadaniem? Udawało mi się wydobyć w ten sposób ze znacznie gorszych

tarapatów. Nie przypominam sobie w tej chwili żadnych konkretnych przykładów, ale prawie
na pewno takie były.

Rachel wpada z impetem do pokoju, potykając się na progu i mrugając, kiedy oczy

przyzwyczajają jej się do nagłej ciemności. Stoję w przeciwległym kącie, obok masywnego

łóżka, usiłując nie rozpraszać się własnym odbiciem w lustrze na suficie.

- Posłuchaj Rachel - odzywam się cicho i szybko. - Nie musisz mnie zabijać. Ani Sarah.

Przysięgam, nic nikomu o tym nie powiem. To, będzie taki nasz mały sekret, jak to między
dziewczynami. Totalnie rozumiem twój punkt widzenia. Mnie też faceci źle potraktowali.

Chris zdecydowanie nie jest wart, żeby przez niego lądować w więzieniu...

- Ja nie pójdę do więzienia, Heather - mówi Rachel. - Będę zajęta organizowaniem

nabożeństwa żałobnego w twojej intencji. I swoim ślubem. Zadbam o to, żeby przy obu
okazjach grano twoje największe przeboje. Jeśli w ogóle znajdzie się więcej niż jeden. Czy nie

byłaś czasem taką idolką jednego przeboju? Co za szkoda. Ciekawe, czy ktoś przyjdzie na twój
pogrzeb. Przecież już byłaś zapomniana w wieku... A ile ty masz właściwie lat? Dwadzieścia

pięć? Dwadzieścia sześć? Ot, była gwiazdka popu, która się bardzo zapuściła.

- Dwadzieścia osiem - mówię. - Świetnie. Zabij mnie. Ale nie Sarah. Daj spokój Sarah.

To jeszcze dzieciak.

- Uuu. - Rachel uśmiecha się i kręci głową. - Czy to nie słodkie? Że tak błagasz o

darowanie życia Sarah. Tymczasem wiem, jak bardzo ona ci działa na nerwy. Widzisz, to jest
właśnie problem z takimi dziewczynami jak ty, Heather. Jesteś zbyt miła. Nie masz instynktu

background image

zabójcy. Kiedy sprawy się komplikują, chowasz głowę w piasek. Urodziłaś się ze wszelkimi
atutami, a teraz po prostu je odrzucasz. Nie dbasz o własne ciało, pozwalasz, żeby mężczyzna

ci się wymknął z rąk, spuszczasz w toalecie własną karierę. Jezus, pozwalasz, żeby twoja
własna matka cię obrabowała. A ty nadal jesteś taka... miła. Popatrz sama: ty i Jordan? Nadal

się przyjaźnicie. Sarah? Nie znosisz jej, ale błagasz mnie, żebym jej nie zabijała. Założę się, że
nadal wysyłasz mamie kartki na Dzień Matki, co Heather?

Z trudem przełykam ślinę. I kiwam głową. A co mam zrobić?
- Widzisz? - mówi Rachel. - A teraz jest ci tylko smutno. Bo miłe dziewczyny nigdy do

niczego nie dochodzą. Ja w sumie wyrządzę światu przysługę, zabijając cię. To w gruncie
rzeczy naturalna selekcja. Ludzie nie będą musieli patrzeć na kolejną blondynkę nieudacznicę.

Z tymi słowami Rachel rzuca się do mnie, skacząc przez łóżko. Przed sobą trzyma

paralizator.

Obracam się na pięcie i szarpię za kotary. Otwieram pierwsze z brzegu balkonowe drzwi

i wypadam na taras.

background image

31

Nadal pada - nawet chyba intensywniej. Niebo wszędzie dokoła mnie ma kolor

ołowianej szarości.

Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale Fisher Hall to najwyższy

budynek po zachodniej stronie parku, a. taras apartamentu na ostatnim piętrze oferuje
wspaniałe widoki na Manhattan z wszystkich czterech stron, od Empire State Building na

północy, ledwie widoczny we mgle, po zamgloną wolną przestrzeń na południu, gdzie kiedyś
stały wieżę World Trade Center, oraz na East i West Village.

Wspaniałe miejsce, żeby nakręcić jakąś scenę do filmu. Na przykład Zmutowane żółwie

Ninja.

Tyle że to nie jest żaden film. To prawdziwe życie. Moje życie. Niezależnie od tego, jak

długo ono jeszcze potrwa.

Wiatr jest tu, na dwudziestym piętrze, silny, a deszcz zalewa mi twarz; Trudno mi się

zorientować, gdzie właściwie jestem, bo wszędzie dokoła widzę tylko te donice z pelargoniami,

niepewnie stojące na niskiej kamiennej balustradzie. Mogę sobie bez trudu wyobrazić, jak
moje bezwładne ciało spada za tę balustradę.

Nie wiedząc, co innego mi pozostaje, chowam głowę w ramiona i zaczynam biec dokoła

apartamentu Allingtonów, w kierunku przeciwległego krańca tarasu. Nie widzę, żeby Rachel

mnie goniła, więc przystaję na moment, otwieram plecak i grzebię w środku, szukając spreju z
pieprzem. Mogłabym przysiąc, że on tam gdzieś jeszcze jest. Nie mam pojęcia, czy ten sprej

będzie jeszcze działał, ale warto spróbować.

Znajduję go. Zwalniam bezpiecznik, kiedy tuż za mną rozlega się ogłuszający huk i

wśród drewnianych drzazg i odłamków szkła Rachel wyskakuje na taras - niczym Cujo,
zmutowany nastoletni żółw ninja. Nawet nie zawracała sobie głowy otwieraniem drzwi.

Uderza we mnie całym impetem i obie lądujemy na mokrych kamiennych płytach tarasu.

Padając, uderzam się mocno w kontuzjowane ramię, co praktycznie pozbawia mnie

oddechu. Ale usiłuję przeturlać się przez te drzazgi i odłamki szkła, byle się znaleźć dalej od
niej.

Zerwała się na nogi pierwsza i rzuca się na mnie z impetem. I przez cały czas udało jej

się nie wypuścić z ręki tego paralizatora.

Ale ja ściskam sprej, który schowałam w dłoni. Kiedy pochyla się nade mną, jej ciemne

włosy już zaczynają się lepić do twarzy przez ten cały deszcz, wargi zaś ma rozciągnięte w

grymasie, który całkiem przypomina Lucy, kiedy się wkurzy na piłeczkę tenisową albo na

background image

katalog Victoria's Secret.

- Jesteś taka beznadziejna... - Rachel śmieje się ze mnie szyderczo i wymachuje mi

przed nosem paralizatorem. - Wiesz, co powstanie, jeśli się skrzyżuje blondynkę z gorylem?

Usiłuję przybrać taką pozycję, w której będę mogła potraktować ją tym sprejem prosto

w twarz. Nie chcę, żeby wiatr zwiał to świństwo w moją stronę.

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi - dyszę, nadal nie mogąc odzyskać tchu po upadku.

Boże. W głowie mi się nie mieści, że ja kiedyś kupiłam tej kobiecie kwiaty.

Dobra, to był tylko bukiet z delikatesów. Ale zawsze.

- Wiesz, co powstanie, jeśli się skrzyżuje blondynką z gorylem? - Rachel uśmiecha się

szeroko, z twarzą zaledwie parę, centymetrów od mojej. - Nikt nie wie. Są pewne granice tego,

do czego można zmusić goryla!

Kiedy robi zamach, żeby potraktować tysiącami voltów moje prawe biodro, podnoszę

rękę i pryskam jej sprejem pieprzowym prosto w twarz. Rachel wrzeszczy i cofa się, ramieniem
zasłaniając oczy...

Ale przycisk nie chce się wcisnąć do końca. I zamiast spiknąć jej w oczy, płyn wylewa się

z pojemnika i spływa po bokach jakąś pianą, która przesiąka do moich skaleczeń i piecze mnie

tak mocno, że głośno krzyczę:

- Au!

Rachel zdaje sobie sprawę, że w nią nie trafiłam, i zaczyna się śmiać.
- O Boże! Heather, bardziej komiczna to już nie możesz być, wiesz? Ale tym razem,

kiedy się na mnie rzuca, udaje mi się poderwać na nogi i czekam na nią, gotowa.

- Wiesz - mówię, kiedy się zbliża. - Jest coś, co chciałam ci powiedzieć już od dawna.

Rozmiar XL - mocno ściskając sprej w dłoni, z całej siły uderzam Rachel w twarz - to jeszcze
nie tragedia.

Kostki dłoni eksplodują bólem. Rachel wrzeszczy i potyka się w tył, obie dłonie

podnosząc do nosa, z którego zaskakująco obficie tryska krew.

- Mój nos! - wrzeszczy. - Złamałaś mi nos! Ty pieprzona suko! Ledwie się trzymam na

nogach, boli mnie ramię, a dłonie aż płoną od tego pieprzowego spreju. W plecach utkwiły mi

odłamki szkła, kostek prawej dłoni nie czuję i leci mi krew z jakiegoś rozcięcia gdzieś na czole,
bo muszę mrugać, żeby nie oślepiały mnie krople deszczu i moja własna krew. Chcę tylko

jednego - wejść do środka, położyć się na chwilę i może pooglądać sobie Food Network czy coś
w tym stylu.

Ale nie mogę. Bo muszę się najpierw rozprawić z moją psychopatyczną szefową.
Stoi tam i trzyma się za nos jedną ręką, a w drugiej ściska paralizator. Rzucam się na

background image

nią i obalam na ziemię te pięćdziesiąt pięć kilo na szpilkach od Manolo Blahnika. Pada,
wykręcając się z mojego uścisku, kiedy ja desperacko usiłuję odebrać jej paralizator.

A przez cały czas szlocha. Nie ze strachu, chociaż powinna - bo zapewniam was, mam

zamiar ją zabić - ale z gniewu, a jej ciemne oczy błyszczą tak wielką nienawiścią do mnie, że

zastanawiam się, jakim cudem ona mi się wcześniej nie rzuciła w oczy.

- Miłe dziewczyny do niczego nie dochodzą, tak? - Kopię ją z całej siły w kolano. - No to

jak będzie? Czy to jest dla ciebie wystarczająco miłe?

Tyle że to tak, jakbym kopała kukłę do testowania samochodów w wypadkach. Rachel

wydaje się niewrażliwa na ból... Chyba że chodzi o twarz. Na przykład ojej cenny nos.

I jest silna - o wiele silniejsza ode mnie, mimo mojej morderczej wściekłości i przewagi

wzrostu i masy. Nie mogę jej wyrwać tego paralizatora. Czytałam kiedyś, że ludzie w chwili
desperacji wykazują niewiarygodną siłę-matki podnoszą samochody, żeby uratować potrącone

dziecko, konni policjanci wyciągają swoje ukochane wierzchowce z lotnych piasków, tego typu
rzeczy. Rachel ma siłę mężczyzny... Mężczyzny, któremu życie rozpada się na kawałki na jego

oczach.

A nie ma zamiaru się poddać, póki jeszcze kogoś nie zabije.

I zaczynam mieć bardzo nieprzyjemne wrażenie, że tym kimś będę ja.
Nic więcej nie mogę zrobić, poza tym, że zaciskam ręce na jej dłoniach, w których

dzierży paralizator. Palce mam śliskie od deszczu i krwi i obolałe od skaleczeń i spreju
pieprzowego: Trudno mi jej nie puścić, Rachel udało się wstać, mimo że kopniakami

próbowałam jej to uniemożliwić, a teraz obie siłujemy się w ulewnym deszczu o panowanie
nad bronią. Impet naszej szarpaniny niebezpiecznie nas przybliża do krawędzi tarasu.

W jakiś sposób Rachel udało się tak przekręcić, że to moje plecy są przyciśnięte do

donicy z pelargonią, całkiem podobnej do tej; która o mały włos nie zabiła Jordana. Z twarzą

zwróconą do nieba nie widzę nic przez deszcz, który zalewa mi oczy. Zamykam je i koncentruję
się na niemal niewykonalnym zadaniu utrzymania rąk Rachel wysoko nad moją głową, żeby te

brzęczące widełki nie mogły mnie porazić. Czuję, że donica się chwieje, a potem usuwa spode
mnie, i chociaż nie otwieram oczu, dobiega mnie paskudny huk, parę sekund później.

Ale najbardziej przeraża mnie czas, jaki upłynął między ześlizgnięciem się donicy z

tarasu a odgłosem uderzenia o ziemię. Doliczyłam prawie do dziesięciu.

Dziesięć sekund swobodnego lotu. Dziesięć sekund na myślenie o śmierci.
Ramiona mi słabną. Wiem, że płaczę, bo łzy pieką mnie w zadrapania na policzkach.

A Rachel śmieje się, wyczuwając, że tracę siły.
- Widzisz? - mówi. - Mówiłam ci, Heather. Jesteś zbyt miła, żeby zwyciężyć. Za słaba.

background image

Nie masz formy. Bo rozmiar XL to jest tragedia. Och, ja wiem, co mi na to powiesz. Że taki
rozmiar nosi przeciętna Amerykanka. Ale wiesz co? Przeciętna Amerykanka jest gruba,

Heather.

- O mój Boże! - Pluję deszczówką i krwią. - Rachel, ty jesteś chora. Naprawdę coś ci

dolega! Pozwól, że ci pomogę...

- I po co ty w ogóle żyjesz? - Rachel jakby mnie nie słyszała. Bo pewnie nie słyszała. -

Twoja kariera muzyczna poszła w diabły. Chłopak cię rzucił.

Twoja własna matka wbiła ci nóż w plecy. Powinnaś była zginąć wczoraj, w windzie. I

powinnaś była zginąć jeszcze poprzedniego dnia, ale źle wycelowałam. Poddaj się, Heather.
Miłe dziewczyny nigdy nie wygrywają...

Przy słowie „wygrywają”, Rachel zaczyna powoli zginać moje ramiona. Nie jestem

wstanie już dłużej stawiać oporu. Teraz płaczę już otwarcie, szarpiąc się i próbując nie słuchać

jej śpiewnego głosu.

- Pomyśl o tym. Twoja śmierć trafi do MWNews. Może nie do „Timesa”, ale na pewno

do „Post”. Kto wie? Może nawet powiedzą o tym w E! w odcinku Prawdziwych
hollywoodzkich historii.
O tobie... O idolce jednego przeboju, która nie dożyła trzydziestki...

Otwieram oczy i gapię się na nią, niezdolna wykrztusić słowa, bo resztkami sił

koncentruję się na tym, żeby nie zdołała mnie sparaliżować.

I właśnie wtedy, kiedy czuję, że mięśnie ramion mi drżą, zmęczone wysiłkiem, słyszę jej

triumfalny śmiech i ostatnie szyderstwo:

- Heather! - woła radośnie, a jej głos dobiega jak z oddali. - Ile blondynek potrzeba do

wkręcenia żarówki?

I wtedy, nagle, jej głowa tuż nade mną eksploduje.
Serio, W jednej chwili jest tam, śmieje mi się w twarz, a w następnej znika, odrzucona w

tył potężnym uderzeniem. Krew Rachel opryskuje mnie i oślepia. Paralizator w jej dłoniach
zamiera, a jej ciało zsuwa się ze mnie, lądując na mokrych płytach tarasu z odgłosem, od

którego robi mi się niedobrze.

Trzymam się balustrady, ocierając twarz grzbietami dłoni -jedynymi nieporanionymi

częściami ciała - i szlocham. Słyszę wyłącznie szum deszczu i czyjś urywany oddech.

Trwa to dobrą chwilę, zanim zdaję sobie sprawę, że to nie mój oddech. Kiedy wreszcie

otwieram załzawione oczy, widzę Rachel leżącą u moich stóp. Z wgłębienia na jej skroni sączy
się krew, zabarwiając na różowo kałuże deszczówki dokoła.

A przede mną stoi, z okrwawioną butelką absolutu w dłoni, pani Allington w

przemoczonym różowym dresie. Pierś jej faluje ciężko, a Oczy ma przepełnione pogardą, kiedy

background image

spogląda w dół na nieruchome ciało Rachel.

Pani Allington kręci głową.

- Ja też noszę XL - mówi.

background image

32

Kończy się tym, że w szpitalu spędzam wyłącznie jedną noc - żeby mi się te wszystkie

skaleczenia nie pootwierały, i przez te liczne stłuczenia, i kawałki szkła, które mnie pocięły.

A to i tak o jedną noc za dużo, jeśli chcecie znać moje zdanie. Wiecie, co w szpitalach

uważa się za deser? Galaretkę. Z owocami. Nawet żadnego marnego herbatnika. Przecież
każdy wie, że galaretka to przekąską, a nie deser.

Poza rym w szpitalu nawet nie mają wanien. Jeśli chcesz się umyć, masz do wyboru

prysznic albo obmywanie gąbką.

Nieważne. Próbuję sensownie wykorzystać czas. To znaczy mój pobyt w szpitalu.

Wymykam się ze swojego piętra, żeby odwiedzić Julia, i z radością widzę, że dochodzi do

siebie po kontuzjach, jakich doznał w wybuchu. Ma wrócić do pracy w przyszłym miesiącu i
powinien odzyskać dawną formę.

Zaglądam do sali Jordana, skoro już tu jestem. To znaczy w szpitalu.
Jest mocno zażenowany moim widokiem, a jego narzeczona, Tania? Do szpiku kości

wroga. Gdybym nie wiedziała lepiej, pomyślałabym, że czuje się przeze mnie zagrożona!

Ale nie wiem, czemu miałaby się tak czuć. Jej ostatni singiel, Dziwka, parę dni temu

wspiął się na dziesiątą pozycję Total Reauest Live.

W każdym razie, życzę im obojgu wszystkiego dobrego. Mówię im, że tworzą idealną

parę.

I wcale nie kłamię.

Muszę spędzić w szpitalu tylko jedną noc, ale dostaję dwa tygodnie zwolnienia z pracy -

płatnego. Chyba tak cię nagradzają na Uniwersytecie Nowojorskim, jeśli zdarzy się, że

udowodnisz, iż twoja zwierzchniczka popełniła podwójne morderstwo. Nawet jeśli nie
należało ci się aż tyle dni zwolnienia lekarskiego.

Do czasu, kiedy wracam za swoje biurko, zaczyna się robić chłodna jesień. Liście na

drzewach w Washington Square Park zmieniają barwy, oblewając się czerwienią i złotem,

które bledną wobec kolorów, na jakie studenci pierwszego roku pofarbowali sobie włosy z
okazji odwiedzin rodziców.

Poważnie. Zupełnie jakbym pracowała na uczelni dla klownów.
Odkąd poszłam na zwolnienie, jeszcze inne rzeczy też się zmieniły w Fisher Hall. Po

pierwsze, skoro Rachel w więzieniu oczekuje na proces, będę miała nowego szefa. Nie wiem
jeszcze, kto to będzie. Nadal odbywają rozmowy z kandydatami.

Ale doktor Jessup powiedział mi, że mam prawo pierwszego wyboru.

background image

Myślę, że miło byłoby na odmianę popracować dla mężczyzny. Nie zrozumcie mnie źle,

szefowie-kobiety są świetne, zgoda, ale dobrze zrobi mi chyba odpoczynek od całego tego

estrogenu w biurze.

Sarah się ze mną zgadza. Ona i wszyscy praktykanci są dla mnie o wiele milsi teraz,

kiedy przekonali się, że ryzykowałam życie, żeby złapać mordercę niewinnych studentek. Już
prawie wcale nie wspominają Justine. Tylko raz, któregoś dnia, Tina zwróciła się do mnie ze

słowami:

- Wiesz, Justine nigdy nie przychodziła do pracy w dżinsach, w przeciwieństwie do

ciebie. Powiedziała mi kiedyś, że to dlatego że nie może nigdzie znaleźć wystarczająco małego
rozmiaru. Jakoś nigdy jej już potem nie mogłam polubić.

Nawet Gavin wreszcie mnie posłuchał i kompletnie zrezygnował z surfingu na windach.

Zajął się dla odmiany eksploracją miejskich ścieków.

Ale z tego też chyba niedługo będzie musiał zrezygnować, bo zapach raczej nie czyni go

ulubieńcem studentów z jego piętra.

Och, a Allingtonowie się wyprowadzili. Tylko do sąsiedniego budynku -tego, z którego

Donatello czy ten jakiś inny zmutowany nastoletni żółw ninja skakał w tamtym filmie. Pani

Allington uznała, że ona i jej ptaki będą mieć tam znacznie więcej spokoju... Zwłaszcza że teraz
nie muszą mieszkać w obiekcie, który dzielą z siedmiuset studentami i personelem

administracyjnym akademika.

Studentom wcale nie było smutno, że Allingtonowie się wyprowadzają, ale ich syna

chyba im nieco brakuje. Chris też stał się trochę jakby sławny i wykorzystał rozgłos, jaki zyskał
dzięki obsesji Rachel - opisanej we wszystkich gazetach - żeby przeforsować swój własny plan i

otworzyć klub w SoHo. Szkoła prawnicza była najwyraźniej tylko marzeniem jego ojca, ale te-
raz, kiedy propozycje kupienia jego historii zaczęły się sypać ze strony Lifetime Channel i

„Playboya”, Chris wyzwolił się z okowów synowskiego posłuszeństwa i zaczął się
usamodzielniać.

Założę się, że przez tę samodzielność niedługo trafi za kratki.
Mieszkańcy Fisher Hall, samorząd studencki i personel administracyjny wpadli na

pomysł złożenia Elizabeth Kellog i Robercie Pace godnego hołdu - zasadziliśmy dwa drzewka -
bliźniacze derenie - w pięknej części parku, a pod nimi umieściliśmy tabliczkę z napisem: Ku

PAMIĘCI - ELIZABETH I ROBERTY, z ich nazwiskami, datami urodzenia i śmierci, i ze
słowami: BĘDZIEMY ZA WAM TĘSKNIĆ. Miliony ludzi je obejrzy - tabliczkę i derenie, które

powinny na wiosnę zakwitnąć, jak mnie zapewniali faceci z katedry ogrodnictwa -a setki
studentów odniesie korzyść ze stypendium ufundowanego przez uczelnię i także noszącego

background image

imiona Beth i Bobby.

Już się nie mogę doczekać, aż zobaczę te drzewa w pełnym rozkwicie. To jedyna rzecz,

której ostatnio nie mogę się doczekać, bo już się dowiedziałam nareszcie - co tak naprawdę
myśli o mnie Cooper.

Nie, żeby on wiedział, że ja wiem. Pewnie nie ma pojęcia, że to pamiętam. To się

zdarzyło wtedy, kiedy wpadł pędem do apartamentu na ostatnim piętrze, zaledwie parę

sekund po tym, jak pani Allington znokautowała Rachel swoją butelką absolutu. Odsłuchał
wiadomość, którą mu zostawiłam na komórce, i pognał natychmiast do akademika z

detektywem Canavanem, gdzie dowiedzieli się od Pete'a - który na swoim monitorze widział,
że Rachel wchodzi razem ze mną do apartamentu Allingtonów - nie tylko, że Rachel żyje, ale

jeszcze że we dwie najwyraźniej wybrałyśmy się w odwiedziny do pani Allington (jakość
obrazu na monitorze ochrony nie jest dość dobra i Pete nie zauważył, że Rachel przystawiła mi

wtedy paralizator do gardła).

Kiedy detektyw Canavan zajął się nieprzytomną Rachel i chwiejącą się na nogach panią

Allington, Cooper przyklęknął obok mnie na deszczu, pytając, czynie mi nie jest.

Pamiętam, że gapiłam się na niego, myśląc, czy czasem nie jest to jakaś dziwna

halucynacja, tak samo jak to, że Rachel dostała po głowie. W tamtej chwili byłam całkowicie
przekonana, że umieram, przez ten sprej z pieprzem piekący mnie w skaleczone dłonie i przez

okruchy szkła wbite w plecy, przez obolałe ramię i tak dalej.

I to może dlatego powtarzałam raz za razem:

- Obiecaj mi, że zaopiekujesz się Lucy. Obiecaj, że kiedy umrę, zaopiekujesz się Lucy.
Cooper zdjął swoją skórzaną kurtkę - tę całą pokrytą plamami mojej krwi -i owinął

mnie nią. Nadal była rozgrzana ciepłem jego ciała. Pamiętam to. I to, że pachniała jak on.

- Oczywiście, że się zaopiekuję - powiedział do mnie Cooper. - Ale ty nie umrzesz.

Słuchaj, wiem, że cię boli. Ale karetka jest już w drodze. Nic ci nie będzie, obiecuję.

- Owszem, umrę - odpowiedziałam. Bo naprawdę byłam przekonana, że umieram.

Potem sanitariusze powiedzieli mi, że byłam w szoku, przez ten ból i zimno, i deszcz, i
wszystko.

Ale skąd ja miałam wtedy o tym wiedzieć?
- Umrę w wieku dwudziestu ośmiu lat - poinformowałam Coopera, którego brałam za

halucynację. - Idolka jednego przeboju. Tylko tyle znaczę. Zadbaj o to, żeby na moim
nagrobku napisali: „Tu leży idolka jednego przeboju”.

- Heather... - powiedział Cooper. Uśmiechał się. Jestem tego pewna. Tego, że się

uśmiechał. - Nie umrzesz. I nie jesteś idolka jednego przeboju.

background image

- Tak, jasne. - Zaczęłam się śmiać. A potem zaczęłam płakać. I już nie mogłam przestać.
Okazuje się, że to też dość typowy objaw szoku. Ale wtedy nie miałam o tym pojęcia.

- Rachel miała rację! - Pamiętam, że to powtarzałam z goryczą. - Miała rację! Miałam

wszystko i wszystko schrzaniłam. Jestem największą nieudacznicą na świecie.

To wtedy Cooper posadził mnie siłą, wziął mnie w ramiona i stwierdził, bardzo

stanowczo:

- Heather, nie jesteś żadną nieudacznicą. Jesteś jedną z najodważniejszych osób, jakie

spotkałem w życiu. Każdy człowiek, gdyby przeszedł przez to, co spotkało ciebie, z twoją

matką, z moim bratem, z twoją karierą i wszystkim innym, po prostu by się załamał. Ale ty
parłaś naprzód. Zaczęłaś wszystko od nowa. Zawsze cię podziwiałem, bo niezależnie od tego,

co się zdarzy, ty po prostu robisz swoje. Przykro mi się przyznawać, ale w tym momencie
wtrąciłam:

- Jak ten mały różowy króliczek z bębenkiem? Chciałabym uznać, że to też można

zwalić na szok. Cooper zachował powagę.

- Dokładnie tak jak ten mały różowy króliczek z bębenkiem. Heather, nie jesteś

nieudacznicą. I nie umrzesz. Jesteś przemiłą dziewczyną i nic ci nie będzie.

- Ale... - W swoim zaćmionym szokiem umyśle odebrałam to stwierdzenie z

niepokojem, po tej mojej rozmowie z kobietą, która wcześniej usiłowała mnie zabić. - Miłe

dziewczyny do niczego nie dochodzą.

- Tak się składa, że lubię miłe dziewczyny - powiedział Cooper. I wtedy mnie pocałował.

Tylko raz. I w czoło. W taki sposób, no wiesz, jak pocałowałby cię starszy brat twojego

byłego chłopaka, gdybyś, powiedzmy, została zaatakowana przez wariata mordercę, i gdybyś

cierpiała z powodu szoku, a on by uznał, że i tak nie będziesz tego potem pamiętać.

Ale ja zapamiętałam. I nadal pamiętam.

On uważa, że jestem odważna. Nie, zaraz, on uważa, że jestem jedną z naj-

odważniejszych osób, jakie kiedykolwiek spotkał.

I mnie lubi. Bo tak się składa, że on lubi miłe dziewczyny.
Słuchajcie, wiem, że to niewiele. Ale wiecie co?

To wystarczy. Na razie.
Ach, i jeszcze jedna, ostatnia rzecz.

Nigdy nie wróciłam do tego sklepu i nie kupiłam tych dżinsów w schlebiającym

klientowi rozmiarze M. To żadna tragedia, że się nosi XL, to po pierwsze. A po drugie, byłam

za bardzo zajęta. Zaliczyłam swój półroczny okres próbny. Zaczęłam studia na pierwszym roku
Uniwersytetu Nowojorskiego. Moje pierwsze zajęcia?

background image

Wstęp do prawa kryminalnego.
No cóż, od czegoś trzeba zacząć, prawda?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zbrodnie w rozmiarze XL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zabojstwo z lekka nadwaga
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Śledztwo numer XXL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Ally radzi dziewczynom 01 Przeprowadzka(1)
Cabot Meg Rawlings 01 Sukcesja
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 01 Pamiętnik Księżniczki
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1

więcej podobnych podstron