Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą


Meg Cabot

ZABÓJSTWO Z LEKKĄ NADWAGĄ

Przekład AGNIESZKA RÓŻAŃSKA

Tytuł oryginału Big Boned

Benjaminowi

1

Ty nie jesteś upasiona,

Choć lepiej nabrać lekkości,

Ale to nie twoja wina -

Po prostu masz grube kości.

Grubokoścista

słowa i muzyka: Heather Wells

Przyszłaś?!

To właśnie wykrzykuje Tad Tocco, mój profesor od zajęć wyrów­nawczych z matmy, kiedy tego ranka podchodzę do niego w parku na Washington Square.

Nie całuje mnie, bo nasze stosunki są ściśle tajne. Profesorom - zwłaszcza etatowym wykładowcom wydziału matematyki - nie wolno romansować ze studentkami.

Nawet ze studentkami, które, jak ja, mają na karku prawie trzydziest­kę i pracują jako asystentki kierownika akademików, a mimo to chodzą na zajęcia wyrównawcze.

- Jasne, że przyszłam - mówię, starając się, by zabrzmiało to tak, jakby nigdy nie było żadnej wątpliwości. Poza tą, oczywiście, że kiedy trzydzieści minut temu obróciłam się na drugi bok i spojrzałam na zegar, i zobaczyłam dużą wskazówkę na dwunastce, a małą na szóstce, to jedy­nym moim marzeniem było nakryć się znowu po czubek głowy i na ko­lejne dwie i pół godziny zapaść w rozkoszną drzemkę. Bo czy nie po to mieszka się o dwie przecznice od miejsca, gdzie się pracuje? Żeby moż­na było wysypiać się do ostatniej minuty?

Ale obiecałam.

A teraz jestem zadowolona, że wyczołgałam się spod mojej cieplut­kiej, mięciutkiej kołdry. Bo Tad wygląda fantastycznie. Poranne słońce lśni na jego długich, jasnych włosach - ściągniętych w koński ogon, już niemal dłuższy od mojego - i na złocistych włoskach gołych nóg.

Widzę całą masę tych złocistych włosków, a to za sprawą krótkich spodenek do biegania, które ma na sobie.

Halo, Panie Boże, jesteś tam? To ja, Heather. Chciałam Ci tylko po­dziękować. Dziękuję za jasne słońce i czyste, chłodne powietrze. I za ślicznie kwitnące wiosenne kwiatki.

I za etatowych wykładowców w krótkich spodenkach. To wszystko naprawdę jest warte, żeby zerwać się dwie i pół godziny przed czasem. Gdybym wcześniej zdawała sobie z tego sprawę, wstawałabym tak już od dawna.

No... może bym wstawała.

- Pomyślałem sobie, że zaczniemy powoli - informuje mnie Tad. Wy­konuje rozciągające ćwiczenia na parkowej ławce. Uda ma smukłe, mięś­nie wyrobione, pozbawione grama tłuszczu. Nawet w pozycji rozluźnionej uda Tada są twarde jak kamień. Wiem, bo ich dotykałam. Mimo że nasz wspólny pracodawca, Uniwersytet Nowojorski, zabrania romantycznych związków ze studentami, Tad i ja spotykamy się potajemnie.

Bo kiedy jesteście tuż przed trzydziestką lub tuż po niej, a ty nadra­biasz matmę, żeby móc się zapisać na prawdziwe zajęcia, to kto by się przejmował?

Nawiasem mówiąc, minęła już cała wieczność, odkąd na jakieś cho­dziłam. Więc niby co powinnam była zrobić? Czekać do maja, aż zaję­cia się skończą, i dopiero wtedy rzucić się na niego? Tak. Jakby to było możliwe.

Zwłaszcza jeśli mowa o Tadzie. Chcę przez to powiedzieć, że facet jest w świetnej formie - trochę dlatego, że uprawia sport (biega, przepły­wa ileś tam basenów w centrum sportowym i gra w zabójczej drużynie frisbee), a trochę dlatego, że niesamowicie zdrowo się odżywia.

Oczywiście, jeśli uznać za zdrowe niejedzenie mięsa, o czym nie je­stem przekonana.

Kiedy ja jestem rozluźniona, moje uda przypominają gąbkę. Trochę dlatego, że nie biegam, nie pływam i nie gram w żadne frisbee, a trochę dlatego, że zjem wszystko, byleby było polane czekoladą albo keczu­pem. Albo nawet i niepolane, jak w przypadku pączków Krispy Creme (które Tad też uznaje, bo są smażone na oleju roślinnym, a nie na smalcu. Chociaż zauważyłam, że kiedy Tad je pączki, to już po jednym wygląda na usatysfakcjonowanego, podczas gdy ja muszę wykończyć całe pudeł­ko, bo nie mogę przestać o nich myśleć, dopóki nie mam pewności, że wszystkie zniknęły. Dziwne, co?)

Zaraz, zaraz. Dlaczego myślę o pączkach? Przecież mamy ćwiczyć.

- Chcesz się porozciągać? - pyta Tad, dotykając piętą pośladka. Wiem, że pośladki Tada są równie twarde jak jego uda. A moja pupa jest nawet jeszcze bardziej gąbczasta niż uda. Chociaż na tyle duża, że łatwo mogę jej dotknąć piętą. Bez żadnego rozciągania.

- Jasne - mówię.

Kiedy się rozciągam, zauważam, że wszyscy biegają po parku w krótkich spodenkach, tak jak Tad. Tylko ja jestem w legginsach. Albo, trzeba raczej powiedzieć, w spodniach do jogi. Bo nie ma mowy, żebym się ubrała w legginsy. Spójrzmy prawdzie w oczy, Mischą Barton to ja nie jestem.

Dlatego tak się ucieszyłam, kiedy znalazłam spodnie do jogi, przy­pominające niemal dzwony. I właśnie je włożyłam zamiast legginsów czy spodenek do biegania. Mam nadzieję, że ich kształt równoważy moją figurę, więc nie wyglądam, no wiecie, jak laleczka Weeble.

- Okej - rzuca Tad, uśmiechając się do mnie z góry. Nosi okulary w złotych oprawkach, które nadają mu szczególnie profesorski wygląd. Uwielbiam je. Za nic byście nie zgadli, że za tymi szkłami ma najpięk­niejsze na świecie błękitne oczy. Czego nie widać, dopóki nie zdejmie okularów. A robi to tylko wtedy, kiedy szykuje się do łóżka. - Cztery okrążenia to półtora kilometra. Ja zwykle robię dwanaście okrążeń. Mo­że być? Zaczniemy spokojnie i powoli, bo to twój pierwszy dzień.

- Och - mówię. - Mną się nie przejmuj. Biegnij we własnym tem­pie. Dogonię cię.

Złociste brwi Tada się ściągają.

- Heather, jesteś pewna?

- Oczywiście - odpowiadam ze śmiechem. - Nic mi nie będzie. To tylko poranny jogging.

- Heather. - Tad nadal wygląda na zaniepokojonego. - Nie staraj się tego bagatelizować. Wiem, że to dla ciebie wielki krok, i bardzo je­stem dumny, że przyszłaś. Szczerze. Zależy mi na tobie i twoje zdrowie naprawdę mnie interesuje. Trenowanie biegów to poważna sprawa. Zro­bisz coś źle i możesz nabawić się kontuzji.

Ci sportowcy! To dopiero modele. Poranne biegi, treningi lekkoatle­tyczne. Kto by sobie zawracał tym głowę? Cokolwiek byście mówili, dla mnie brzmi to koszmarnie.

Chwileczkę... rzeczywiście tak pomyślałam? Nie, nie to chciałam powiedzieć. Wcale nie. Będzie naprawdę super. Odzyskam figurę. Bo, jak zawsze powtarza mi Tad, nie jestem gruba. Po prostu muszę nabrać trochę lekkości.

- Biegnij pierwszy - mówię do niego z uśmiechem. - Będę tuż za tobą.

Tad wzrusza ramionami, puszcza do mnie oczko - myślę, że równie dobrze jak ja wie, że za chwilę pozostawi mnie w tumanie kurzu - i rusza.

Tak. Nie ma mowy, żebym dała radę dotrzymać mu kroku. Ale w po­rządku. Po prostu będę biegła w swoim własnym tempie. Na luzie. Pro­szę bardzo. Widzicie? Robię to! Biegnę! Hej, popatrzcie na mnie! Bieg­nę! Bieg...

Okej, wystarczy tego dobrego. Uff. Myślę, że przez takie wyczy­ny dziewczyna może paść od hiperwentylacji. A mówiąc serio, to mój pierwszy dzień. Nie chcę przeszarżować.

A poza tym chyba czuję, że coś mi się tam w środku obluzowało. Zdaje się, że to moja macica. Słowo daję.

Mam nadzieję, że nie, bo te legginsy, skrojone jak spodnie do jogi, nie są wystarczająco obcisłe. Wzięłam rozmiar XL zamiast L, bo mi się wydawało, no wiecie, że jeśli nie będą zbyt przylegać, nikt nie zauważy mojego cellulitu.

A może to nie macica. Inna sprawa, że wcale nie jestem pewna, czy chcę mieć dzieci. Znaczy, jasne, to mogłoby być całkiem miłe, ale do­prawdy, jaka by ze mnie była matka? Gdyby brat mojego ekschłopaka, rodzinna czarna owca, nie pozwolił mi mieszkać za darmo u siebie na piętrze (z wdzięczności za co prowadzę mu księgowość jego agen­cji detektywistycznej), pewnie dotąd w mieszkaniu na Long Island tło­czyłabym się z pięcioma innymi osobami i codziennie z trudem zdążała do pracy przed południem, skoro teraz, kiedy mieszkam mniej więcej o dwie minuty od uniwersytetu, prawie nigdy nie udaje mi się być przed dziewiątą.

Jak miałabym zajmować się żywą ludzką istotą, która we wszystkim byłaby ode mnie uzależniona?

Tylko popatrzcie na mojego psa! Chcę przez to powiedzieć, że zosta­wiłam Lucy w domu, zamiast zabrać ze sobą do parku na poranne biega­nie, bo spała i nie chciała się obudzić, kiedy wstawałam. A nawet kiedy grzechotałam jej smyczą. Jaka matka tak robi? Jaka matka mówi: „Do­bra, niech wam będzie”, kiedy dzieciaki jej oznajmiają, że chcą zostać w domu i spać, zamiast iść do szkoły?

Powiem wam jaka. Taka, którą możecie zobaczyć w wieczornych wiadomościach. Wyprowadzają ją w kajdankach, a ona powtarza: „Za­bieraj mi tę kamerę od twarzy!”

Mianowicie, ja.

Ale poważnie. Proszę, jak wcześnie jestem na nogach. Tak wcześnie, że mój własny pies nie przejawił chęci, by wstać i się do mnie przyłą­czyć. To naprawdę smutne.

Zwłaszcza że Lucy nie wie, co ją niedługo czeka. Odkąd Cooper po­zwolił wprowadzić się również mojemu ojcu, byłemu skazańcowi, pę­dziła rajskie życie, a to dzięki temu, że tata ma zwyczaj wyczarowy­wać obiady dla smakoszy i zabierać ją na długie wędrówki po mieście. (W zamian za darmowy wikt i opierunek tata śledził kilku kandydatów na eksmężów klientek Coopera. Uznał wtedy, że będzie wyglądał mniej podejrzanie, jeśli będzie chodził w tę i z powrotem pod Ritzem z psem).

Ale teraz, kiedy znowu się spiknął z Larrym, swoim dawnym wspól­nikiem, i razem wymyślili kolejną supertajną akcję, żeby, jak mówią, wskoczyć w biznes muzyczny, przenosi się wyżej... co prawda nie do luksusowego apartamentu, tylko do drugiej sypialni w spółdzielczym mieszkaniu Larry'ego na rogu Parkowej i Pięćdziesiątej Siódmej.

Na co, uwierzcie mi, wcale się nie uskarżam. Jasne, trochę mi żal, że tata się wyprowadza. Było całkiem miło wracać co wieczór do wyspacerowanego psa i domowego obiadu.

Ale ile znacie dziewczyn, którym już prawie stuknęła trzydziestka, a nadal mieszkają ze swoimi tatusiami?

Jednak, gdyby Lucy wiedziała, jak bliski jest koniec tego rajskiego żywota, mogę iść o zakład, że nie stroiłaby takich fochów w sprawie dzi­siejszego spaceru.

Przepraszam. Treningu lekkoatletycznego.

Chociaż myślę, że może miała trochę racji. Kiedy przejdzie się już fazę pożerania wzrokiem wszystkich fantastycznych etatowych wykła­dowców w krótkich spodenkach, to bieganie okazuje się beznadziejne. Chyba po prostu sobie pochodzę. Spacer jest wspaniałym ćwiczeniem. Słyszałam, że szybki spacer przez pół godziny dziennie pozwala utrzy­mać wagę, czy coś w tym rodzaju. Co oczywiście nie umywa się do utra­ty wagi. Wiecie, jeśli jest taka potrzeba.

Ale zawsze lepsze to niż nic.

Tak, chodzenie jest dobre. Oczywiście, wszyscy ci ludzie mijają mnie pędem. Wysportowani ludzie. Jakim cudem powstrzymują swoje wnętrzności? W czym kryje się sekret?

- Heather?

Kurczę. To Tad.

- Dobrze się czujesz?

Biegnie obok mnie, niemal w miejscu, bo poruszam się tak powoli.

- Świetnie! - krzyczę. - Tylko wiesz. Ja to robię we własnym tem­pie. Tak jak mówiłeś.

- Och. - Tad wygląda na stropionego. - Na pewno... wszystko w porządku?

- Wszystko w najlepszym porządku! - Mam nadzieję, że Tad nie planuje dzieci. To znaczy, nie planuje mieć ich ze mną. Chyba że drogą adopcji. Bo coś mi się wydaje, że przez ten głupi kłus wypadło mi całe wyposażenie.

- Hm - mówi. - No dobra...

- Leć - odpowiadam wesoło. Bo bardzo się staram, żeby Tad nie ujrzał mnie w prawdziwej porannej postaci. Nie jest na to gotowy. Jesz­cze. - Nic mi nie będzie.

- Dobra - powtarza. - To na razie.

Znowu się oddala, rączy i złocisty niczym gazela. Tylko powiewa za nim koński ogon. Popatrzcie, jak biegnie. To mój chłopak, chcę zawołać do panny o rozmiarze zero, która przelatuje obok mnie w króciutkich szor­tach i siedemnastu obcisłych topach. (Poważnie, co to za pomysł z tymi warstwami topów? Można uznać, że jeden z nich to sportowy stanik, któ­rego, przepraszam, ale ona wcale nie potrzebuje, skoro w ogóle nie ma piersi. To ja cierpiałam pod świdrującymi spojrzeniami, kiedy próbowa­łam przebiec kilka kroków). Tak. Mój chłopak. Przystojniak, co?

Och, hej, tylko spójrzcie. Okrążyłam cały park! Raz. Owszem, to prawda, większą część drogi szłam, ale jednak. Jeszcze tylko jedenaście razy! Tak, te głupie pięć kilometrów to łatwizna. Swoją drogą, ciekawe, czemu Tad jest taki napalony, żebym z nim przebiegła te pięć kilome­trów. Może naprawdę się o mnie troszczy i dba o moje zdrowie? Prze­cież dopiero co zrobiłam badania i jestem w świetnej formie. Odrobinę w strefie nadwagi na skali BMI. Ale w końcu kto twierdzi, że wskaźnik masy ciała jest precyzyjnym wskaźnikiem stanu zdrowia?

Oprócz rządu Stanów Zjednoczonych.

No dobrze, pewnie para, która razem biega, zostaje ze sobą...

Tylko nie to, bo on jest jakieś pięć okrążeń przede mną.

Powiedzmy sześć.

Jakim cudem dałam się na to namówić? Och, zaczekajcie, wiem ja­kim... Po prostu chcę mu się podobać. Więc skoro ćwiczy i dba o zdro­wie, chcę, żeby myślał, że ja też. Zdumiewające, jak długo zdołałam go utrzymać w nieświadomości... Prawie trzy miesiące. Od dwunastu ty­godni spotykam się z facetem, a on nadal uważa, że jestem dziewczyną z rodzaju tych, co to rano przebiegają dla zabawy pięć kilometrów, a nie takich, które wolą wannę niż prysznic, bo są zbyt leniwe, żeby stać tyle czasu, ile zajmuje umycie włosów.

Niewątpliwie ma to związek z faktem, że zanim pójdziemy do łóżka, Tad zdejmuje okulary.

Cooper próbował mnie ostrzec, oczywiście na swój własny subtel­ny sposób. Natknął się na nas, kiedy wpadliśmy z Tadem do Smaku Zen przekąsić coś na lunch. Nigdy nie przyprowadziłam Tada do domu, bo... no dobra, Cooper nigdy nie przyprowadza swoich przyjaciółek. A je­stem pewna, że kogoś ma, bo czasami trafiam na takie nagrania na au­tomatycznej sekretarce, których nie da się wytłumaczyć w inny sposób. Na przykład damski głos mruczy seksownie: „Coop, to ja, Kendra. Oddzwoń”. Czy coś w tym rodzaju.

Ale w Smaku Zen nie mogłam uniknąć przedstawienia sobie obu pa­nów. Tad chodzi tam, bo jest wegetarianinem, a Cooper, bo... prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego Cooper się tam wtedy pojawił.

W każdym razie później nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zapytać Coopera, co sądzi o Tadzie. Przypuszczam, że gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że teraz, kiedy zobaczył mnie taką szczęśliwą z przystojniakiem zabójczo grającym we frisbee, pożałuje, że doradzał mi faceta z odzysku i że sam nie chciał nim zostać.

Ale Cooper jedynie zapytał, co u licha może nas łączyć, skoro Tad jest wegetarianinem.

Którą to uwagę uznałam za obelgę. Chcę przez to powiedzieć, że oprócz jedzenia zależy mi jeszcze na całej masie innych rzeczy.

Dobra, niech będzie, Tad rzeczywiście nie interesuje się żadną z nich. Na przykład jego bardziej pasjonuje płaszczyzna kartezjańska, a mnie Cartoon Network. Jemu się podoba Neil Young, a mnie Neil Dia­mond (jako paradoksalna postać popkultury, nie żeby go słuchać. Oprócz Brother Love's Traveling Salvation Shaw i to tylko kiedy jestem sama). Ja lubię filmy z wybuchami. On z napisami.

Tego rodzaju sprawa.

Ale, ale. Kto wypytuje ludzi o takie rzeczy? Znaczy, o to, co mają ze sobą wspólnego jako para? To chyba dość niegrzecznie? Już chciałam zapytać Coopera, co jego zdaniem łączy nas, jego i mnie... dopóki sobie nie przypomniałam, że przecież nie jesteśmy parą.

A najbardziej przerażające jest to, że łączy nas mnóstwo... Obydwo­je lubimy dobre żarcie (takie jak hot dogi od Nathana, ostrygi w muszli i kaczkę po pekińsku, żeby wymienić kilka przykładów), dobrą muzykę (taką jak blues, cały jazz, poza składankami, muzykę klasyczną, operę, R'n'B, wszystkie rodzaje rocka, z wyjątkiem heavy metalu, chociaż ja mam słabość do Aerosmith) i dobre wino (okej, w porządku, tak napraw­dę nie potrafię wskazać różnicy pomiędzy winem dobrym a złym, ale wiem na pewno, że dobre nie smakuje jak sos do sałatki i nie przyprawia mnie o ból głowy).

I, oczywiście, obydwoje kochamy okropną telewizję. Czego do nie­dawna o Cooperze nie wiedziałam. Dopóki nie nakryłam go, w chwili kiedy najwyraźniej myślał, że jest sam w domu. Pośpiesznie sięgnął po pilota, usiłując przeskoczyć na kanał CNN, zanim się zorientuję. Ale ja zobaczyłam. O tak, zobaczyłam.

- Cooper, co za obciach! - wrzasnęłam... chociaż w głębi duszy by­łam, rzecz jasna, zachwycona. - Serial Złote dziewczyny?

- Zamknij się - burknął przyjaźnie.

- Żarty na bok - uspokoiłam go. Bo kto nie uwielbia Złotych dziew­czyn! No, może oprócz Tada, który nie ma telewizora (Wiem. Wiem, w porządku?) - Którą z nich jesteś?

Popatrzył na mnie, jakbym była niespełna rozumu. Ale nie z powo­du, jaki podejrzewałam. Bo okazało się, że doskonale wiedział, o czym mówię.

- Dorothy, oczywiście.

Serce prawie mi zamarło.

- Ja też - wymamrotałam. A potem usadowiłam się na kanapie, że­by razem z nim oglądać.

Cooper i ja mamy całą masę wspólnego - także to, że nie możemy spokojnie patrzeć na niesprawiedliwość społeczną (albo nierozwiązaną zagadkę kryminalną), nawet jeśli trzeba ryzykować własne życie, aby doprowadzić sprawy do porządku. Nie wspominając już, że obydwoje jesteśmy trochę odseparowani emocjonalnie od naszych rodzin.

Ale to wcale nie znaczy, że nie przepadam za Tadem. Przepadam.

Może tylko nie przepadam za wspólnym bieganiem.

I właśnie dlatego, kiedy Tad mija mnie chyba po raz ósmy i zwalnia, żeby zapytać: „Heather? Dobrze się czujesz?” - nagle zaczynam utykać.

- Hm - mówię. - Chyba sobie coś naciągnęłam. Jeśli nie masz nic przeciwko, pomyślałam, że może moglibyśmy już skończyć, wrócić do ciebie i wziąć prysznic. A potem zabiorę cię na śniadanie. Dzisiaj w sto­łówce mają belgijskie gofry.

Okazuje się, że nigdy nie należy lekceważyć atrakcyjności belgij­skich gofrów dla wegetariańskiego gracza we frisbee i etatowego wykła­dowcy matematyki w jednej osobie. Nawet takiego, który próbuje zmu­sić swoją dziewczynę, żeby dbała o formę.

Chociaż z drugiej strony, to mógł być prysznic. Tad jest przekonany, że jest o wiele gorzej dla środowiska, jeśli dwoje ludzi marnuje wodę, biorąc prysznic osobno, kiedy mogą wykąpać się razem.

Nigdy nie byłam wielką fanką prysznica. Aż do teraz. A że Tad musi zdjąć okulary, zanim pod niego wejdzie, więc ja nie muszę kulić się pod ścianą, usiłując ukryć cellulit. Cóż, to właśnie dodatkowy plus.

Zwłaszcza gdy Tad, kiedy namydlamy sobie nawzajem klatki pier­siowe, mówi trochę nieśmiało:

- Heather. Jest coś, o co już od jakiegoś czasu chciałem cię zapytać.

- Tak? - Trudno zachować obojętny ton, kiedy facet masuje myjką wasze hm... wrażliwe miejsca. Nawet jeśli faktycznie nie może zoba­czyć wyżej wspomnianych miejsc, ponieważ jest krótkowidzem.

- Tak. Czy masz jakieś, hm, plany na lato?

- Masz na myśli... wspólny weekend czy coś w tym rodzaju? - Py­ta, czy chcę z nim wyskoczyć nad morze? Cóż, to trochę krępujące. Ab­solutnie nie jestem plażową panną. Bo plaża oznacza kostium kąpielowy, a kostium równa się sarong, co się z kolei równa niezręczność towarzy­ska, gdy wszyscy zaczynają pytać: Kiedy wreszcie zdejmiesz sarong i przyłączysz się do nas w wodzie?

- Nie - mówi Tad. - Miałem na myśli... czy dałabyś radę wziąć kil­ka tygodni urlopu?

- Nie wiem - odpowiadam powoli. Kilka tygodni na plaży?! Jak wytłumaczę dziwny przypadek potówki, z powodu której nie mogę zdjąć sarongu przez tyle czasu?! - Uzbierało mi się chyba tylko koło tygodnia, odkąd zaczęłam pracować... - Uwierzy, jeśli powiem, że mam alergię na pchły piaskowe?

- To zajmie więcej niż tydzień - mruczy Tad, podczas gdy jego rę­ka przesuwa się coraz niżej. - A co z urlopem bezpłatnym? Myślisz, że zdołałabyś trochę wytargować?

- Chyba mogłabym poprosić. - Co się dzieje? To znaczy, wiem, co się dzieje tam, na dole. Ale co się dzieje na górze, w głowie mojego chło­paka? To brzmi coraz mniej i mniej jak wspólny weekend nad morzem, a coraz bardziej i bardziej jak... Już sama nie wiem co. - Powiedz, co masz na myśli? Włóczęgę po kraju?

Tad się uśmiecha.

- Nie całkiem. I właściwie... Zapomnij, że cokolwiek mówiłem. Zapytam cię, kiedy przyjdzie odpowiedni moment. Teraz zdecydowa­nie... nie jest... odpowiedni.

Gdyby mnie ktoś pytał, jest absolutnie idealny. Tyle że nie na co in­nego, a na... no dobrze. Na porządną frajdę.

A jednak nic nie mogę poradzić, że jestem trochę wytrącona z rów­nowagi. O co, u licha, chciał mnie zapytać Tad - ale tylko wtedy, kiedy przyjdzie odpowiedni moment? Co wymagałoby ode mnie urwania się latem na kilka tygodni z pracy?

Hm... co... nie...

Nie. Zdecydowanie nie. Nie o to. To niemożliwe. Spotykamy się do­piero od dwunastu tygodni!

Ale z drugiej strony... Przecież dziś rano poszłam z nim biegać. Jeśli to nie jest oznaka zaangażowania, to już nie wiem, co nią jest.

W końcu to przecież drobiazgi najbardziej liczą się w życiu. Na­prawdę.

Kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się zabawne (w sensie dziwne, a nie cha, cha, cha - zabawne), że właśnie w chwili gdy o tym myślałam, mój nowy szef brał do ust pierwszy łyk porannej kawy...

I umierał.

2

Ty nie jesteś wcale gruba,

Tylko linię złapać musisz.

Bo nie mierzy się sukcesów

Krawiecką miarą mamusi.

Grubokoścista

słowa i muzyka: Heather Wells

Kiedy po śniadaniu idę do mojego biura, jestem w doskonałym na­stroju. Tak, owszem, Pete, nasz ochroniarz, wychodząc z budynku, namierzył nasze przemyślnie niedbałe pożegnanie - ja: „No to...” Tad: „...na razie”. Podejrzewam, że kilku pracowników Uniwersytetu No­wojorskiego mogło już dotąd nas rozszyfrować. Z pewnością Magda. Zauważyła, że obydwoje z Tadem mamy wilgotne włosy (muszę pamię­tać, żeby kupić suszarkę i trzymać u niego razem z ciuchami na zmianę, upchniętymi w tej dolnej szufladzie, którą tak wielkodusznie mi odstą­pił) i wyraźnie nie potrafiła powstrzymać znaczącego uśmieszku.

Ale co tam. Mało prawdopodobne, żeby któreś z nich zamierzało nas wsypać. Chociaż może powinniśmy bardziej uważać z tymi śniadaniami w akademiku. A gdyby tak kiedyś pojawił się w stołówce jakiś inny stu­dent Tada i nakrył nas, jak dzielimy się połówką grejpfruta? Cholernie ciężko byłoby wytłumaczyć, że to prywatne korepetycje.

Jedyna osoba, przy której na sto procent muszę się pilnować, je­śli chodzi o Tada, to mój nowy szef, doktor Owen Veatch (doktor nauk humanistycznych). Owen został przeniesiony ze stanowiska rzecznika praw obywatelskich przy biurze rektora na tymczasowego p.o. kierow­nika Fischer Hall, i będzie sprawował tę funkcję, dopóki trwają obejmu­jące cały kraj poszukiwania następcy Toma, mojego ostatniego szefa, który awansował.

W życiu byście nie pomyśleli, jak ciężko znaleźć chętnego do kie­rowania domem studenckim na siedemset osób w zamian za trzydzieści patyków rocznie i darmowe mieszkanie w Greenwich Village, gdzie są chyba najwyższe czynsze w kraju.

Jednak odkąd w tymże akademiku w ciągu zaledwie dziewięciu mie­sięcy doszło do kilku morderstw, na skutek których stał się on znany jako Akademik Śmierci, bylibyście zdumieni, jak niewielu kandydatów chce się tu zatrudnić.

A szkoda, bo Fischer Hall to naprawdę fajne miejsce. Jest jednym z największych budynków przy Washington Square Park i z tymi swo­imi marmurowymi posadzkami i kominkami w salonach ciągle jeszcze nosi ślady XIX - wiecznej wspaniałości. To znaczy, jeśli pominąć fakt, że większość pomieszczeń została podzielona na „podwójne trójki” (dwie trzyosobowe sypialnie ze wspólną łazienką, co daje sześciu studentów na jedną toaletę), więc nic dziwnego, że któregoś dnia w jednej z ozdobnie rzeźbionych mahoniowych kabin telefonicznych w holu znalazłam nie­czystości (z rodzaju ekskrementów).

Po prostu nie mogę pojąć, dlaczego wszyscy absolwenci wyższych uczelni w całym kraju nie biją się o to stanowisko.

W każdym razie na okres przejściowy zwalono nam na kark Owena, który jest całkiem miły i w ogóle, tylko strasznie staroświecki. Na przy­kład codziennie przychodzi do pracy w garniturze. Tu, gdzie ludzie walą kupy w budkach telefonicznych. Tylko pomyślcie.

I zdecydowanie przesadza z przestrzeganiem regulaminu uniwersy­tetu w każdym najgłupszym szczególe. Jak wtedy, kiedy naprawdę mnie objechał, bo skończył się nam papier do kserokopiarki, a ja posłałam na­szą pomoc, Sarah, żeby wzięła kilka kartek z sekretariatu stołówki. Coś w rodzaju: „Heather, żywię głęboką nadzieję, że nie wejdą ci w zwyczaj pożyczki z cudzych zapasów. Do twoich obowiązków należy pilnowa­nie, żeby nasze biuro było przez cały czas zaopatrzone we wszystko, czego nam potrzeba”.

Hm. Dobra.

Poza tym stanowczo za bardzo miesza się w te protesty w kampusie, organizowane przez pracujących słuchaczy studiów magisterskich, którzy założyli związek zawodowy, żeby walczyć przeciwko cięciom pen­sji i pakietów świadczeń medycznych. Owen sprawuje funkcję łącznika pomiędzy studentami a biurem rektora - co w praktyce oznacza, że po­łowę czasu, który spędza w swoim gabinecie, wykłóca się o uczelnianą politykę z rozwścieczonymi magistrantami, którzy nawet nie mieszkają w naszym akademiku.

Więc sami widzicie, dlaczego mając Owena pod bokiem, wyjątkowo uważam, żeby utrzymać mój związek z Tadem w absolutnym sekrecie.

A wielka szkoda, bo Tad naprawdę pomógł mi stać się lepszą pra­cownicą. Nie tylko robię teraz mniej błędów przy wyliczaniu listy płac, ale też, jeśli spędzam u niego noc, rano jestem w biurze o kilka minut wcześniej, bo dotowana przez uniwersytet kawalerka Tada znajduje się o przecznicę bliżej Fischer Hall niż dom Coopera. Moja najlepsza przy­jaciółka Patty chce wiedzieć, jak zdołałam znaleźć i poderwać faceta, który mieszka jeszcze bliżej Fischer Hall niż ja sama i jak duży wpływ miała ta lokalizacja na mój wybór.

Jak na szczęśliwą mężatkę i młodą matkę Patty jest zdumiewająco cyniczna.

W dniu naszego pierwszego treningu - i być może wstępu do oświad­czyn Tada - faktycznie udaje mi się dotrzeć do biura przed Owenem, co jest nie lada wyczynem. Zaczęłam już się nawet zastanawiać, czy aby mój nowy tymczasowy szef nie mieszka w swoim gabinecie, bo wyglą­da, jakby go nigdy nie opuszczał.

Nie jestem jedyną osobą, którą tego rana zdumiewa widok zamknię­tych drzwi.

Jakaś mieszkanka akademika - rozpoznaję w niej studentkę z wy­miany semestralnej, jasnowłosą, mocno zbudowaną, błękitnooką Jamie Price - z zaniepokojoną miną zrywa się ze stojącej koło wejścia do se­kretariatu biurowej kanapki.

- Cześć? - Jamie należy do tych dziewczyn, które niemal każde zdanie kończą znakiem zapytania, nawet jeśli to w ogóle nie jest pyta­nie. - Byłam umówiona? Z doktorem Veatchem? Na ósmą trzydzieści? Ale nie ma go? Pukałam?

- Pewnie odrobinę się spóźni - mówię, wyciągając klucze z kiesze­ni plecaka. Zawsze go noszę zamiast torebki, bo plecaki są wystarczają­co pojemne, żeby pomieścić wszystkie moje kosmetyki do makijażu, ca­ły sprzęt do układania włosów, zapasową zmianę bielizny i tak dalej, co nigdy nie było potrzebniejsze niż teraz, kiedy trochę mieszkam u siebie i trochę w kawalerce mojego korepetytora od matematyki. Muszę tyl­ko pamiętać, żeby kupić podróżną suszarkę. Chyba mam jakiś uraz na punkcie „życia w drodze”. Cóż, nic dziwnego, biorąc pod uwagę, ile lat spędziłam z mamą na walizkach, nieustająco podróżując po całym kraju jako nastoletnia gwiazdka piosenki pop - sensacja centrów handlowych (żadna scena nie była zbyt mała dla Heather Wells!) Z czasem zaczę­łam występować w trochę większych miejscach, jak stanowe jarmarki, aż wreszcie osiągnęłam sukces - przyjęli mnie do chłopięcej kapeli Easy Street, gdzie spotkałam późniejszą miłość mojego życia, Jordana Cartwrighta, którego ojciec podpisał ze mną kontrakt na płytę, dzięki czemu nazwisko Heather Wells stało się powszechnie znane...

Na jakieś pięć minut, zanim zdecydowałam, że chcę śpiewać swoje piosenki, zamiast tego przesłodzonego gówna, którego dostarczało mi studio, i ojciec Jordana w końcu mnie wywalił...

A moja matka prysnęła do Argentyny z moim menedżerem i całą forsą.

Jednak nie są to sprawy, o których lubię rozmyślać przed dziewiątą rano. Ani w zasadzie kiedykolwiek.

- Jestem pewna, że za chwilę się pojawi - uspokajam Jamie.

W przeciwieństwie do tego kogoś, kto zostanie zatrudniony na sta­łe, Owen nie mieszka w akademiku. Apartament kierownika Fischer Hall stoi pusty, odkąd mój poprzedni szef, Tom, wyprowadził się z nie­go w zeszłym miesiącu, kiedy to został przeniesiony do dużo elegantszego lokalu w Waverly Hall, budynku korporacji studenckiej po dru­giej stronie parku, gdzie obecnie wije szczęśliwe gniazdko ze swoim nowym towarzyszem życia, trenerem koszykówki. Natomiast Owen ma mieszkanie, opłacane przez uniwersytet, podobnie jak Tad, tylko w o wiele ładniejszym domu na północnym krańcu Washington Square Park.

- Okej - mówi Jamie, wchodząc za mną (kiedy już otworzyłam klu­czem drzwi) do sekretariatu. Dzielę go z Sarah i piętnastoma innymi po­mocnikami - studentami, którzy w zamian za darmowy wikt i opierunek doglądają swojego piętra, pełniąc funkcję doradców, powierników i informatorów, każdy dla około czterdziestu pięciu mieszkańców. Moje biurko znajduje się w najdalszym końcu pokoju, gdzie mogę siedzieć plecami do ściany i mieć oko na kserokopiarkę, codziennie tak eksplo­atowaną, że chyba mogłabym już zacząć dorabiać na boku jako napra­wiacz kopiarek, tyle czasu spędzam, ciągle ją reperując.

Drzwi gabinetu - oddzielonego od sekretariatu ścianką do wysoko­ści półtora metra gipsową, a dalej, aż do sufitu, zrobioną z metalowej kraty - są zamknięte.

Tylko że przez kratę dolatuje mnie zapach kawy. I jeszcze jakiś, które­go zupełnie nie potrafię zidentyfikować. I słyszę uliczne hałasy - klakson, tupot kroków na chodniku - wyraźnie od strony gabinetu, którego (w prze­ciwieństwie do sekretariatu) okna wychodzą na Washington Square.

Z tych przesłanek wnioskuję, że Owen jednak jest u siebie, pije kawę i otworzył któreś z okien. A drzwi są zamknięte, bo może chce mieć tro­chę prywatności. Powiedzmy, żeby posurfować po stronach porno.

Ale mówiąc serio, nie wygląda mi na faceta tego rodzaju, chociaż jest rozwiedzionym mężczyzną w średnim wieku, a zakłada się, że to właśnie oni stanowią docelową grupę odbiorców internetowej pornogra­fii. Oczywiście, oprócz czternastoletnich chłopców.

- Owen - mówię i stukam do drzwi. - Czeka tu Jamie, z którą umó­wiłeś się na ósmą trzydzieści.

Jamie, przyodziana w dżinsy i niemowlęco błękitny bliźniak, stojąc koło mojego biurka, woła w stronę kraty:

- Uhm, dzień dobry, panie doktorze?

Doktor Veatch nie odpowiada. Co jest strasznie dziwne. Bo wiem, że jest w środku.

Właśnie wtedy zaczynam dostawać gęsiej skórki. Prawda jest ta­ka, że pracuję w Fischer Hall wystarczająco długo, by wiedzieć, że jeśli człowiek dostaje gęsiej skórki, to zapewne coś jest na rzeczy.

- Jamie - mówię, starając się zapanować nad głosem, w którym mi­mo to zaczyna pobrzmiewać narastająca panika. - Skocz do recepcji i po­proś Pete'a, tego ochroniarza. Niech wpadnie tu na minutkę, dobrze?

Jamie, speszona, ale ciągle jeszcze z uśmiechem, odpowiada:

- Okej? - I wybiega do holu.

Kiedy znika, błyskawicznie wyciągam swoje klucze, wkładam w za­mek i otwieram gabinet.

Teraz już wiem, dlaczego Owen nie odpowiadał na pukanie.

Szybko zatrzaskuję drzwi, zabieram klucze i opadam na najbliższe krzesło - to przy biurku Sarah.

Następnie wkładam głowę między kolana.

Kiedy Jamie wraca z Pete'em, właśnie studiuję czubki swoich butów do biegania. Pete z lekka posapuje, bo, podobnie jak ja, ma problemy z odmową, kiedy Magda podtyka mu darmowe batoniki Dove.

- Co jest? - woła. - Co tu się dzieje? Czemu tak zwisasz?

- Mam skurcze - mówię do swoich sznurowadeł. - Jamie, musimy przenieść twoje spotkanie na inny termin. Okej?

Podnoszę wzrok znad butów i widzę, że Jamie wygląda na nieco zmieszaną.

- Wszystko w porządku? - pyta.

- Hm - chrząkam. Bo co mam powiedzieć. Że tak, że wszystko jest w porządku? Skoro wcale nie jest. A ona dowie się o tym, i to ra­czej wcześniej, a nie później. - Niezupełnie. Skontaktujemy się z tobą w sprawie nowego terminu, dobrze?

- Dobrze - zgadza się Jamie. Teraz ma minę bardziej zaciekawioną niż zmieszaną. - Ja...

Ale coś w mojej twarzy - może mdłości, z którymi walczę? Ach, dlaczego zżarłam tego drugiego gofra? - powstrzymuje ją. Jamie odwra­ca się na pięcie i opuszcza biuro.

- Zamknij drzwi - proszę Pete'a. I Pete je zamyka.

- Heather - mówi. - Co się dzieje? Co ci się stało? Zachorowałaś? Mam wezwać dyżurną pielęgniarkę?

- Nie zachorowałam - odpowiadam i nadal trzymając głowę jak najbliżej podłogi (w nadziei, że to powstrzyma wymioty), wyciągam w jego stronę klucze. - To nie ja, to Owen. Znaczy, nie tyle zachorował, co... jest martwy. Lepiej szybko dzwoń pod 911. Ja bym zadzwoniła, tyl­ko że... w tej chwili nie czuję się zbyt dobrze.

- Martwy? - Nie mogę spojrzeć mu w twarz, ale mam dobry widok na jego buty - solidne, czarne, z czubami wzmocnionymi stalową bla­chą na okazję, kiedy krnąbrni mieszkańcy akademika, albo ich goście, próbują stawiać czynny opór, gdy są fizycznie odwodzeni od jakiegoś niefortunnego numeru, który zamierzają wyciąć. - Co rozumiesz przez martwy?

- Zimny trup - uściślam. - Absolutnie nieżywy.

- Czemu wcześniej nie powiedziałaś?! - Pete klnie pod nosem i chwyta moje klucze. Słyszę, jak grzebie w nich, szukając właściwego, ale nie ryzykuję podniesienia głowy, żeby mu pomóc. Bo coś nadal pod­chodzi mi do gardła.

To pewnie te gofry z czekoladowymi wiórkami. Kiepska sprawa. Dlaczego nigdy nie mogę zjeść zdrowego śniadania? Co jest nie tak z pełnoziarnistym tostem, połówką grejpfruta i omletem z białek? Dla­czego zawsze muszę sięgać po bitą śmietanę? Dlaczego?

- Czemu nie próbowałaś czegoś dla niego zrobić? - chce wiedzieć Pete, nadal usiłując znaleźć klucz od gabinetu. - Sztuczne oddychanie, masaż serca czy coś?

- Sztuczne oddychanie i masaż serca nic mu nie pomogą - informuję swoje buty. - Biorąc pod uwagę, że jest martwy.

- Odkąd to masz dyplom z medycyny? - wścieka się Pete. W końcu znajduje właściwy klucz i otwiera drzwi na oścież, uderzając w nie bar­kiem z siłą o wiele większą niż potrzeba.

Po czym zastyga w bezruchu.

Wiem, że zastyga, bo nadal obserwuję jego stopy.

- Och - stęka cicho.

- Opuść rolety - mówię do podłogi.

- Co? - Głos Pete'a brzmi zabawnie.

- Rolety w oknach - powtarzam. - Ktoś, przechodząc chodnikiem, może zajrzeć i zobaczyć. Dziwi mnie, że nikt jeszcze tego nie zrobił. - Ale z drugiej strony to przecież Nowy Jork. Zagoniony, zagoniony No­wy Jork, pełen zagonionych, zagonionych nowojorczyków. - Opuść ro­lety. - Dociera do mnie, że zaczynam czuć się lepiej. Nie na tyle dobrze, żeby zajrzeć do pokoju, w którym znajduje się Pete. Ale wystarczająco, by usiąść prosto i chwycić telefon. - Ja zadzwonię pod 911. A ty opuść rolety.

- Dobrze. - Jego głos nadal brzmi cudacznie. Być może dlatego, że Pete klnie pod nosem, nieustająco i z wielką inwencją. Słyszę, jak opa­dają rolety.

Jednak nadal nie oglądam się za siebie. Kurczowo przyciskam słu­chawkę do ucha i wystukuję numer 9 - 9 - 1 - 1. Dodatkowa dziewiątka jest po to, żebym mogła połączyć się z zewnętrzną linią.

Właśnie kiedy to robię, ktoś wkłada klucz do dziurki w drzwiach se­kretariatu - których zamek zatrzaskuje się automatycznie - i w sekundę później Sarah, nasza pomoc ze studiów magisterskich (czy też, jak przy­puszczam, poprawniej rzecz ujmując: moja, bo żadnych nas już nie ma), wchodzi i robi zdziwioną minę, widząc mnie przy swoim biurku.

- Cześć - mówi. - Co się dzieje? Dlaczego Pete tu jest? Gdzie...

- Nie! - obydwoje z Pete'em krzyczymy chórem, kiedy Sarah robi krok w stronę otwartych drzwi gabinetu doktora Veatcha.

Dokładnie w tym samym momencie prosto do mojego ucha odzywa się głos telefonistki.

- Tu 911, w czym mogę pomóc?

- Co się stało? - chce wiedzieć Sarah, bo Pete zmierza ku niej z wy­ciągniętymi rękami, zastępując jej drogę. - Co jest? Dajcie mi zobaczyć. Dajcie mi zobaczyć!

- Halo? - skrzeczy mi w ucho telefonistka.

- Tak, halo - mówię. - Proszę natychmiast przysłać policję do Fi­scher Hall, na Washington Square West. - Podaję adres, chociaż to w za­sadzie niepotrzebne. Każdy operator telefonu alarmowego na Manhatta­nie doskonale wie, gdzie się znajduje Akademik Śmierci.

- Usiądź tam, przy biurku Heather - nakazuje Pete, zatrzaskując za sobą drzwi do gabinetu Owena.

- Dlaczego? - stawia się Sarah. - Co się stało? Dlaczego nie dasz mi zobaczyć? To nie fair. Ja...

- O co ci chodzi? Powiedziałem ci, żebyś usiadła, to siadaj!

- Nie możesz mi niczego kazać! Nie jestem zwykłą studentką, do­brze o tym wiesz! Jestem pracownikiem uniwersytetu, tak samo jak ty. Mam takie samo prawo wiedzieć, co tu się dzieje, jak każdy inny pra­cownik. Już mi obrzydło, że jestem traktowana...

- Proszę pani, o jakiego rodzaju wypadek chodzi? - docieka opera­torka numeru 911.

- Hm - mruczę. Przez te lamenty ledwie mogę dosłyszeć własne myśli.

- .. .przez administrację rektora Allingtona jak obywatel drugiej ka­tegorii - ciągnie Sarah. - Zakładamy związek zawodowy i żadne cho­wanie się za decyzjami zacofanego zarządu nie odbierze nam do tego prawa!

- Proszę pani? - pyta telefonistka. - Jest pani tam jeszcze?

- Tak - odpowiadam. - Przepraszam.

- Jakiego rodzaju jest ten pani nagły wypadek?

- Hm - powtarzam znowu. - Ten nagły wypadek jest tego rodzaju, że ktoś przestrzelił mojemu szefowi głowę.

3

Nie jesteś gruba, niewiasto,

Lecz w spokoju zostaw

ciasto.

Proszę, częstuj się selerem,

Odpuść sobie z tym deserem.

Grubokoścista

słowa i muzyka: Heather Wells

Okej, przyznaję. Nie byłam największą fanką Owena.

Dobra, niech już będzie! Uważam, że przysłali go do Fischer Hall tylko po to, żeby opanować sytuację. Do tego właśnie służy rzecznik praw obywatelskich. Mało prawdopodobne, żeby sam chciał tu trafić. Biuro rektora zrzuciło go do Akademika Śmierci niczym swój desant, żeby spróbował uporać się z naszym bałaganem.

Jednak Owen nawet nie zdążył skoncentrować się na tej misji, bo ciągle odrywały go od niej związkowe afery magistrantów.

A mimo to udało mu się znaleźć czas, żeby mnie ochrzanić za brak papieru do kserokopiarki.

Okej, wiem, to małostkowe, uskarżać się na takie drobnostki w mo­mencie, kiedy facet nie żyje.

Ale ja przynajmniej, w odróżnieniu od Sarah, powstrzymałam się od uwagi, że sam sobie zasłużył, żeby go ktoś zastrzelił.

Oczywiście, Sarah nie widziała, w jaki sposób kula przebiła mu czaszkę i wyleciała drugą stroną, pozostawiając po sobie czarną dziurkę i bryzgi krwi na samym środku miesięcznego grafiku z Garfieldem (Gar­field: kot, który nosi przeciwsłoneczne okulary i jada lasagne).

W gruncie rzeczy uszkodzenie czaszki było zdumiewająco małe. Kula od strony okna przebiła tył głowy - uliczny hałas, który słyszałam, dobiegał tak wyraźnie, bo okno było otwarte, a nie dlatego, że ktoś roz­walił szybę - i wyleciała z przodu. Pewnie Owen chciał się nacieszyć ciepłym wiosennym rankiem.

Nawet nie spadł z krzesła, tylko siedział wyprostowany, a przed nim nietknięta kawa, rzecz jasna, zimna. Tylko głowa mu opadła, jakby uciął sobie drzemkę. Najwyraźniej śmierć zaskoczyła go znienacka i była li­tościwie szybka.

Ale mimo wszystko. Jestem absolutnie pewna, że nie zasłużył sobie na taką śmierć. Ani w ogóle na żadną.

- E tam - mówi Sarah, kiedy wspominam jej o tym. Siedzimy w pu­stym magazynie, kawałek drogi od naszego biura, które jako miejsce zbrodni zostało otoczone policyjnym kordonem.

Magazyn (dawniej używany przez samorząd studencki, dopóki po miesiącach skarg i narzekań nie zaproponowaliśmy im nowego lokalu, mieszczącego się już nie naprzeciw sekretariatu stołówki, gdzie wiecznie unosi się smród nielegalnych fajek kierownika, tylko elegancko - na pię­trze) stał się miejscem do upychania starych połamanych krzeseł z holu i pomyłkowo dostarczanych nam paczek dla Północnoamerykańskiego Stowarzyszenia Miłości Męsko - Chłopięcej, które ma swoją siedzibę ka­wałek dalej na tej samej ulicy i którego przesyłki często „niechcący” za­pominam przekazać adresatowi.

Z jakiegoś powodu w magazynie znajdują się komputer, kilka niepopsutych krzeseł, śpiwór i coś, co wygląda na sprawny ekspres do kawy Mr Coffee, razem z rozsianymi dookoła licznymi kubkami. Myślę, że to sprzątaczki albo pracownicy techniczni nieoficjalnie korzystają z tego pomieszczenia podczas przerw. Dobrze, że Owen nie żyje, bo gdyby to wykrył, dostałby szału, jeśli chcecie wiedzieć.

- Musisz przyznać - mówi Sarah, zupełnie jakby czytała w moich myślach - że to był sukinsyn.

- To wystarczyło, żeby go zastrzelić? - pytam surowo. - Nie wy­daje mi się.

- A cała ta afera z papierem?

- Nie pozwalał pożyczać papieru z innego biura! - krzyczę. - Od tego był szefem!

- Nie musisz wrzeszczeć - odpowiada Sarah. - To dla ciebie ty­powe. Nie widzisz, jak przez małostkowe, biurokratyczne czepiactwo Veatch koncentrował się na bzdetach, zamiast zająć się poważniejszymi kwestiami, które wymagają rozwiązania. Takimi, na przykład, jak lek­ceważący stosunek władz uniwersytetu do podstawowych ludzkich po­trzeb swoich najciężej harujących pracowników.

- Nie wiem, czy nazwałabym siebie jednym z najciężej harujących pracowników Uniwersytetu Nowojorskiego - oznajmiam skromnie. Chcę przez to powiedzieć, że, formalnie rzecz biorąc, nie mam w umo­wie o pracę prawa do darmowych posiłków. W zasadzie po prostu je kradnę...

- Nie mówię o tobie - rzuca gniewnie Sarah. - Mówię o asystentach prowadzących zajęcia, pracownikach technicznych i magistrantach, ta­kich jak ja, którym bezduszna administracja odmawia bezpłatnej opieki zdrowotnej, zasiłku na dziecko, ochrony praw pracowniczych, ustalenia procedur rozpatrywania skarg i tak dalej!

- Och - mówię. Trudno mi nie zauważyć, że biurko, przy którym siedzę, to z komputerem, jest straszliwie niechlujne, uflejane pogryzmolonymi przylepnymi karteczkami, okruchami niezidentyfikowanej żyw­ności i okrągłymi plamami po kubkach z kawą. Nie pamiętam, żeby sa­morząd studencki, wyprowadzając się stąd, zostawił taki śmietnik, ale może i tak. Będę musiała poprosić sprzątaczki, żeby tu trochę ogarnęły, bo więcej niż pewne, że zalęgną nam się myszy. Gdyby Owen mógł to zobaczyć! Już go widzę, jak ze smutkiem kręci głową. Owen trochę świ­rował na punkcie porządku. Na przykład ciągle mnie pytał, jak w ogóle mogę cokolwiek znaleźć na moim biurku, czym doprowadził do tego, że zgarnęłam wszystko do dolnej szuflady, kiedy nie patrzył.

I problem został rozwiązany.

Może Sarah ma rację. Może Owen wolał koncentrować się na głu­potach, takich jak zabałaganione biurka, żeby nie musieć zajmować się poważnymi sprawami. Na przykład tym, że ktoś chce jego śmierci.

- Jeśli biuro rektora - ciągnie Sarah - nadal będzie odmawiało nam zgody na założenie związku, czy nawet nie udostępni miejsca na zebra­nia, zaczynamy strajk. Inne tutejsze związki zawodowe nie zechcą prze­kroczyć kordonu pikietujących, co oznacza, że jak kampus długi i sze­roki, przestaną działać służby ochrony i służby porządkowe. Żadnego sprzątania. Zero ochrony. Zobaczymy, ile trzeba czasu rektorowi Allingtonowi, żeby załapał, że należy się z nami liczyć, kiedy będzie musiał się przedzierać przez sięgające do pasa sterty śmieci po drodze do swojego gabinetu.

- Hm - mruczę. - Okej.

- I nie myśl sobie, że doktor Veatch nic o tym nie wiedział. Ostrze­galiśmy go, co się stanie, jeśli nie przekaże naszych żądań do biura rek­tora.

Gapię się na nią i mrugam.

- Ostrzegaliście, że ktoś strzeli mu w głowę?!

Sarah przewraca oczami.

- Nie. Że będziemy strajkować. Doktor Veatch wiedział o tym. A mimo to pozwolił, żeby kolejny ostateczny termin podpisania ugody minął wczoraj o północy. I teraz muszą wypić piwo, którego sami sobie nawarzyli.

- Myślisz, że doktor Veatch został zastrzelony przez kogoś z was? Bo ignorował wasze żądania?

Sarah aż krzyczy:

- Coś ty, Heather! Oczywiście, że nie! KSM nie stosuje przemocy!

- Och. - Znowu mrugam. - No cóż - mówię w końcu. - W świetle faktu, że uczelniany rzecznik praw obywatelskich jednak naprawdę zo­stał dziś zamordowany, myślisz, że można zakładać, że... hm...

- Kolektyw Studiów Magisterskich - podpowiada mi. - Nazywamy siebie KSM - em, żeby było krócej.

- Tak. Jasne. Więc może, skoro facet, który miał przekazać wasze żądania do biura rektora, nie żyje, moglibyście poczekać jeszcze dzień czy dwa, dopóki nie dojdziemy, kto to zrobił i dlaczego?

Sarah smętnie kręci głową. Długie włosy ocierają się jej o łokcie. Ma na sobie KSM - owski strój w najczystszym antynonsensownym wyda­niu: ogrodniczki na czarny trykot, do kompletu glany, okulary w drucia­nych oprawkach, zero makijażu, a na głowie szopa kręconych włosów.

- Nie rozumiesz, Heather? Oni tego właśnie chcą. Skąd mamy wie­dzieć, czy to nie biuro rektora zorganizowało zamach na Veatcha, żeby powstrzymać strajk? Oni wiedzą, bo muszą wiedzieć, jak to by zdezor­ganizowało życie uczelni.

- Sarah - mówię, pocierając skronie. Czuję, że zbliża się migrena. - Nikt z biura rektora nie zastrzelił doktora Veatcha. To śmieszny pomysł.

- Równie śmieszny jak twój, że zrobił to ktoś z nas? - Sarah targa sobie fryzurę. - To właśnie ich kamuflaż, wiesz? - dodaje ponuro. - Nie chwytasz? Każdy odrzuci taką ewentualność jako idiotyzm. I w ten sposób mogą uniknąć kary. Rozumiesz, jeśli to oni zrobili. Czego wcale nie twierdzę.

- Kto co zrobił? - W drzwiach staje wysoki, blady młodzieniec z obowiązkową torbą na ramieniu, powszechnie znaną jako kurierka, i długimi, niechlujnymi dredami, typowymi dla męskiej wersji magi­stranta Uniwersytetu Nowojorskiego. Rozpoznaję go dzięki zdjęciom w kampusowej gazetce - oraz krótkiemu spotkaniu któregoś popołudnia przed biblioteką, kiedy stał obok Sarah podczas pikiety - jako Sebastia­na Blumenthala, przewodniczącego Kolektywu Studiów Magisterskich, inaczej mówiąc KSM - u.

I, jeśli nie myli mnie mój szósty zmysł, jako obiekt uczuć mojej po­mocnicy.

- Dlaczego w holu jest tyle glin? - dopytuje się. - Ktoś znowu zo­stawił w windzie jakąś część ciała?

Rzucam mu gniewne spojrzenie. Nieprawdopodobne, w jakim tem­pie rozchodzą się tutaj plotki.

- To był tylko głupi kawał.

- Hej, to nie ja jestem tym gościem, który nie załapał, że to proteza i zadzwonił pod 911 - mówi Sebastian. - No więc, co się tutaj dzieje?

- Ktoś zastrzelił doktora Veatcha - rzeczowym tonem informuje go Sarah.

- Bez kitu? - Sebastian ciska swoją torbę na kanapę, wytaszczoną z któregoś studenckiego pokoju i skonfiskowaną, ponieważ meble niespełniające warunków bezpieczeństwa przeciwpożarowego są w akademiku Uniwersytetu Nowojorskiego surowo zakazane. - Kulka w bebechy?

- W głowę - poprawia Sarah.

- Super! - Sebastian jest wyraźnie pod wrażeniem. - Mówiłem ci, że miał powiązania z mafią.

- Co wy! - krzyczę przerażona. - Człowiek nie żyje! Nie ma w tym nic zabawnego! I jasne, że doktor Veatch nie miał żadnych powiązań z mafią. O czym wy w ogóle mówicie? To była pewnie zabłąkana kula z jakiejś strzelaniny gangów narkotykowych w parku.

- Nie wiem, Heather - mówi Sarah z powątpiewaniem. - Powie­działaś, że dostał prościutko w potylicę. Zabłąkane kule na ogół nie tra­fiają w potylicę. Myślę, że został zastrzelony z premedytacją i to przez kogoś, kto go znał.

- Albo przez kogoś, kto został wynajęty, żeby go zabić - sugeruje Seba­stian. - Na przykład przez biuro rektora, żeby zerwać negocjacje z nami.

- Właśnie to powiedziałam! - wykrzykuje Sarah, zachwycona.

- Serio? - Sebastian wygląda na zadowolonego z siebie. Wystarcza­jąco zadowolonego, żeby nie pamiętać, że pochodzi z Grosse Point. I jest biały. - Cholera, tak. Właśnie też tak twierdzę.

- W porządku - mówię. - Wynosić się stąd. Obydwoje. Już.

Sebastian przestaje się uśmiechać.

- Och, Heather, daj spokój. Musisz przyznać, że facet był draniem. Pamiętasz, jak na ciebie nawrzeszczał za ten papier?

Teraz piorunuję wzrokiem Sarah. Nie mogę uwierzyć, że mu o tym powiedziała.

- Czy wszyscy muszą to wywlekać? - pytam ostro. - A poza tym on nie wrzeszczał, tylko...

- Daj spokój - przerywa mi Sarah. - Sebastianie, to właśnie Hea­ther go znalazła. Zrozumiałe, że jest wstrząśnięta. Mam jej towarzyszyć, aż gliny będą gotowe ją przesłuchać. Wiadomo, że chowała urazę do ofiary z powodu tej hecy z papierem.

- Wcale nie jestem wstrząśnięta! - krzyczę. - Nic mi nie jest. I nikt nie zamierza mnie przesłuchiwać. Ja...

- O kurczę - mówi Sebastian, kładąc mi rękę na ramieniu. - Tak mi przykro. Dobrze się czujesz? Przynieść ci coś ze stołówki? Gorącą her­batę czy coś?

- Ooch - sapie Sarah. - Ja poproszę kawę. I ciastko, jeśli mają.

- Sarah! - Jestem zszokowana.

- Daj spokój, Heather - wzdycha ze zniecierpliwioną miną. - Skoro sam proponuje. Kiedy KSM zacznie strajkować, co nastąpi niedługo, naj­prawdopodobniej stracimy nasze stałe źródła dochodu, więc nie zamie­rzam tracić resztek dolarów, skoro ktoś inny mówi, że zapłaci za moją...

- Heather! - W drzwiach magazynu pojawia się, ciężko dysząc, Gavin McGoren, chudy jak szczapa student przedostatniego roku filmoznawstwa, a zarazem mieszkaniec akademika, mający nieodwzajem­nioną - i wysoce niefortunną - słabość do mojej osoby. - O mój Boże, Heather. Tu jesteś. Dobrze się czujesz? Właśnie się dowiedziałem. Przy­leciałem najszybciej, jak mogłem...

- McGoren! Facet, którego właśnie chciałem zobaczyć! - ożywia się Sebastian. - Potrzebuję człowieka od nagłośnienia na jutrzejszy wie­czorny wiec w parku. Wchodzisz w to?

- Jasne, czemu nie - mówi Gavin, pozwalając swojemu plecakowi zjechać na podłogę, podczas gdy on sam nie spuszcza ze mnie oka. - To prawda? On naprawdę padł ofiarą przypadkowej strzelaniny narkotyko­wych gangów? Wiedziałem, że niezamurowane okna na poziomie ulicy mogą stanowić zagrożenie. Heather, zdajesz sobie sprawę, że równie do­brze to mogłaś być ty?!

- Wyluzuj, Gavin - rzuca Sarah. - Ona jest już wystarczająco wy­trącona z równowagi. Co ty próbujesz zrobić? Pogorszyć sprawę?

- Boże - protestuję. - Wcale nie jestem wytrącona z równowagi. To znaczy, jestem. Ale... czy musimy o tym mówić?

- Jasne, że nie musimy, Heather - uspokaja mnie Sarah swoim najbar­dziej kojącym tonem. Po czym zwraca się do Sebastiana i Gavina: - Chło­paki, proszę, zostawcie ją. Odkrycie zwłok, zwłaszcza kogoś, z kim się pracowało tak blisko, jak ona pracowała z doktorem Veatchem, może być bardzo przygnębiające. Całkiem prawdopodobne, że Heather przez jakiś czas będzie cierpiała na potraumatyczny stres. Możemy się u niej spodzie­wać oznak nieuzasadnionej agresji, depresji albo emocjonalnej izolacji.

- Sarah! - wołam zbulwersowana. - Mogłabyś się, z łaski swojej, zamknąć?

Odpowiada mi tym samym łagodnym tonem:

- Oczywiście, Heather. - Po czym do chłopaków, scenicznym szep­tem: - Co wam mówiłam o nieuzasadnionej agresji?

- Sarah. - Naprawdę potrzebuję aspiryny. - Wszystko słyszałam.

- Hm. - Sebastian wpatruje się we własne stopy. - A jak długo zwy­kle trwa potraumatyczny stres?

- Nie da się przewidzieć - mówi Sarah w tym samym momencie, kiedy ja mówię:

- Nie mam żadnego potraumatycznego stresu.

- Och. - Sebastian przenosi wzrok ze swoich stóp na mnie. - To do­brze. Bo chcę cię o coś zapytać.

- Nie ma mowy - jęczę.

- Ona nie umawia się ze studentami - informuje go Gavin. - Już próbowałem. Takie przepisy czy coś w tym rodzaju.

Ukrywam twarz w dłoniach. Naprawdę. Ile można wytrzymać jedne­go dnia? Już wystarczająco źle, że rano biegałam (tylko kilka kroków, ale jednak. Mogło mi się coś poprzesuwać. Sama nie wiem. Potem wszyst­kie moje kobiece organy zdawały się świetnie funkcjonować, kiedy te­stowaliśmy je u Tada. Ale skąd mam mieć pewność bez wizyty u gine­kologa?), to jeszcze mój szef został zastrzelony, mój gabinet zajęty przez dochodzeniówkę z Greenwich Village, a Gavin McGoren publicznie rozważa relacje student - pracownik. Chcę odzyskać te dwie i pół godzi­ny snu, które dzisiaj straciłam.

- Coś ty, stary, ja nie miałem zamiaru się z nią umawiać - peszy się Sebastian. - Chciałem ją tylko zapytać, czy mogłaby jutro wieczorem przyjść na nasz wiec.

Zerkam na niego przez palce.

- Co takiego?

- Zgódź się - błaga, padając na kolana. - Przecież ty jesteś Heather Wells. Miałoby wielkie znaczenie, gdybyś się pojawiła. Może zaśpiewa­łabyś nam Kumbayę...

- Nie - sprzeciwiam się. - Absolutnie nie.

- Heather - nie ustępuje Sebastian. - Masz pojęcie, ile by to zna­czyło dla KSM - u, gdyby taka znakomitość jak ty zdecydowała się nas wesprzeć?

- Zdecydowała się wesprzeć... - powtarzam słabym głosem, opusz­czając ręce. - Sebastian, mogliby mnie wylać z pracy!

- Nie, nie mogliby - mówi Sebastian. - Wolność słowa! Nie ośmie­liliby się!

- Poważnie. - Sarah odchrząkuje. - To faszyści, ale nie aż tacy fa­szystowscy. ..

- Lepiej na nich uważać - mówię. - Dajcie spokój. Popieram was i tak dalej. Sebastianie, nie zabroniłam ci się tutaj kręcić, chociaż nie je­steś na studiach licencjackich i nawet u nas nie mieszkasz. Ale śpiewać na waszym wiecu? W Washington Square Park? Naprzeciwko biblioteki i biura rektora? Chyba sobie ze mnie kpicie.

- Doprawdy, Sebastianie - odzywa się Sarah takim tonem, jakiego używa tylko kobieta, która uwielbia faceta frustrująco nieświadomego jej uczuć. - Czasami naprawdę posuwasz się za daleko.

Chłopak rzuca jej rozżalone spojrzenie.

- Sama mówiłaś, żeby ją poprosić! - wykrzykuje.

- Tak, ale nie miałam na myśli, żeby teraz! - odcina się Sarah. - Dziewczyna dopiero co znalazła swojego ukatrupionego szefa, a ty chcesz, żeby prowadziła związkowy wiec?

- Nie prowadziła! - krzyczy Sebastian. - Tylko na nim zaśpiewała. Coś inspirującego. To nie musi być Kumbaya. Sugar Rush też byłby su­per. I można bez nagłośnienia. Nie jesteśmy grymaśni.

- Boże - wzdycha Sarah, kręcąc z niesmakiem głową. - Czasami jesteś nie do wytrzymania.

- Ona twierdzi, że nic jej nie jest! - upiera się Sebastian.

- Nie rób tego, Heather - radzi Gavin. - Nie rób, dopóki nie poczu­jesz się na siłach.

- Nie zrobię - mówię. - Bo tak się składa, że lubię moją pracę i nie chcę zostać w tym tygodniu wylana.

- W życiu cię nie wyleją - rzeczowo wyjaśnia Sebastian. - Przede wszystkim, nie chcę być nietaktowny, ale twojego szefa właśnie zamor­dowano. Kto poprowadzi biuro? A poza tym, gdyby cię spróbowali wy­lać, to byłoby naruszenie twojego konstytucyjnego prawa do zgroma­dzeń i pokojowych protestów.

- Stary - wtrąca Gavin. - Ona doskonale wie, że to ty podrzuciłeś do windy tę sztuczną rękę.

- Heather Wells. - Dobiega niski, tubalny głos. Podnoszę wzrok i widzę, że w drzwiach stoi policjant z nowojorskiej dochodzeniówki. - Detektyw Canavan chciałby zamienić z panią słowo.

- Och, dzięki Bogu! - wołam, wyskakuję zza biurka i rzucam się do wyjścia. Wiadomo, że sprawy mają się źle, jeśli z prawdziwą ulgą przyjmujesz wezwanie na przesłuchanie przez detektywa z wydziału za­bójstw.

Ale kiedy pracujesz w Akademiku Śmierci, historie tego rodzaju zdarzają ci się z alarmującą częstotliwością.

4

Już nie jesteś tłustą gąską,

I wkrótce dotrzesz do celu,

Tylko powiedz nie

przekąskom,

A ujrzysz światło w tunelu.

Grubokoścista

słowa i muzyka: Heather Wells

Detektyw Canavan, od czasu gdy widziałam go ostatnio, obciął wło­sy. Zostały skoszone na jeżyka, więc, dzięki domieszce siwizny, w świetle fluorescencyjnych lamp na suficie wyglądają niemal na nie­bieskie (żeby było przytulnie, zamontowałam na biurku lampkę stołową, ale detektyw widocznie postanowił jej nie włączać. Domyślam się, że oficerowie z wydziału zabójstw mają w nosie przytulne pomieszczenie). Przyciskając do ucha słuchawkę, Canavan marszczy się gniewnie i przy­gląda mojemu wejściu z takim brakiem zainteresowania, jakbym była szczurem, który na wysypisku wynurzył się właśnie zza hałdy śmieci.

- Tak - warczy do telefonu. - Doskonale wiem, co powie miasto. Ochoczo zamykają ulice, jak ktoś kręci Prawo i Porządek. Ale kie­dy prawdziwy wydział policji chce przeprowadzić śledztwo w sprawie prawdziwego morderstwa...

Drzwi gabinetu doktora Veatcha otwierają się i pogryzając taco, wy­łania się z nich technik ekipy dochodzeniowej. Widzę, że zanim wpadł sfotografować plamy krwi, zdążył już złożyć wizytę w stołówce.

- Cześć, Heather. - Puszcza do mnie oko.

- Och, cześć - odpowiadam. - Już wydają lunch?

- Tak - mówi. - Specjalność dnia to taco z wołowiną. Och, i indyk z jarzynami w cieście.

- Mm - mruczę tęsknie. Gofry wydają się należeć do odległej prze­szłości.

- Wiem - mówi facet z dochodzeniówki i błogo wzdycha. - Uwiel­biam wezwania do Akademika Śmierci.

- Do Studenckiego Domu Śmierci - poprawiam go.

- Higgins, nie nakap mi znowu gorącym sosem na miejsce zbrod­ni - zrzędzi detektyw Canavan, z trzaskiem odkładając słuchawkę.

Higgins przewraca oczami i znika w gabinecie Owena.

- Więc - zwraca się do mnie Canavan, kiedy opadam na niebieskie winylowe krzesełko naprzeciw mojego biurka, to, które zwykle rezer­wuję dla anorektyczek, koszykarzy i innych mieszkańców z problema­mi. - Co tu się, do diabła, wyprawia, Wells? Jak to jest, że kiedy się tyl­ko odwrócę, zaraz w miejscu twojego zatrudnienia ktoś musi wyzionąć ducha?

- A skąd mogę wiedzieć? - mówię równie gderliwym tonem. - Ja tu tylko pracuję.

- Właśnie - odwarkuje. - Opowiedz mi o tym. Przynajmniej tym ra­zem, ktokolwiek zaatakował twojego szefa, zabił go z ulicy, a nie w bu­dynku, co jest pewną odświeżającą odmianą. Więc gdzie byłaś dzisiaj rano, koło ósmej?

Szczęka mi opada.

- Jestem podejrzana? Żartuje pan sobie ze mnie?!

Jego wyraz twarzy się nie zmienia.

- Słyszałaś, o co pytam. Gdzie byłaś?

- Ale przecież współpracowaliśmy. Zna mnie pan! - krzyczę. - Wie pan, że nigdy bym...

- Już słyszałem o tym papierze, Wells - oznajmia krótko detektyw Canavan.

- O... papierze?! - Szczerze mówiąc, wpadam w osłupienie. - Och, niech pan da spokój! Myśli pan, że mogłabym strzelić facetowi w głowę z powodu ryzy papieru?

- Nie - odpowiada detektyw Canavan. - Ale muszę cię przesłu­chać.

- A w ogóle, kto panu nakablował? - pytam gniewnie. - Sarah? To ona, prawda? Zabiję ją... - Przełykam ślinę, natychmiast żałując doboru słów, i rzucam nerwowe spojrzenie na ściankę, która oddziela mój pokój od miejsca zbrodni. Zza kraty dobiegają ciche odgłosy krzątaniny, szmer towarzyszący wykonywaniu pomiarów i nieustanny chrzęst chrupanego taco.

- Wells. - Zawsze flegmatyczny, detektyw Canavan wygląda na znu­dzonego. - Przestań robić przedstawienie. Doskonale wiemy, gdzie byłaś dziś o ósmej rano. To tylko formalność. Więc, proszę, zechciej współpra­cować, co przecież potrafisz, i powiedz... - Podnosi głos do falsetu, któ­ry, jak uświadamiam sobie z oburzeniem, ma najwyraźniej naśladować mój sposób mówienia. - Byłam tuż za rogiem, leżałam w łóżku i tłukłam w ciągle dzwoniący budzik, detektywie Canavan... - Zastygł z piórem zawieszonym nad formularzem oświadczenia, gotów nagryzmolić właś­nie to, co powiedział.

Czuję, że oblewam się czerwienią. Nie dlatego, że mój głos wcale tak nie brzmi - w każdym razie nie wydaje mi się. Ale dlatego, że... no dobrze, w ogóle nie tam byłam dziś rano.

- Hm - mówię. - Tak... chodzi o to, że... w ogóle nie tam byłam dziś rano. Chodzi o to, że... hm... dziś rano ja... hm... poszłam sobie pobiegać.

Detektyw Canavan upuszcza pióro.

- Co zrobiłaś?

- Poszłam pobiegać.

- Ty poszłaś pobiegać? - W głosie detektywa Canavana brzmi nie­dowierzanie.

- Nie próbuję zrzucać kilogramów, tylko troszkę wysmuklić figu­rę - mówię nieprzekonująco.

Detektyw Canavan wygląda, jakby nie miał zamiaru tknąć tego kitu nawet drągiem długim na trzy metry. W końcu sam ma córki.

- No dobrze, więc wracając do domu, żeby się przebrać przed pra­cą, musiałaś iść w tę stronę - mówi. - Niczego wtedy nie zauważyłaś? Niczego, albo nikogo, nietypowego?

Znowu z trudem przełykam ślinę.

- Och, ja się nie przebierałam u siebie. Przebierałam się u... u przy­jaciela.

Detektyw Canavan spogląda na mnie. I to jak spogląda.

- Co to za przyjaciel?

- No... nowy przyjaciel? - Uświadamiam sobie, że podnosząc głos w ten sposób, mówię jak Jamie Price. Jednak nic na to nie mogę poradzić. Detektyw Canavan trochę mnie przeraża. Już przedtem byłam za­mieszana w kilka morderstw w Fischer Hall.

Ale nigdy w związku z żadnym z nich podejrzana.

Poza tym takie wymuszanie zeznań przypomina mi tatę. To znaczy tatę, gdyby kiedykolwiek przejawiał zainteresowanie moim życiem in­tymnym. Czego, jak dotąd, nie robi.

- Co za nowy przyjaciel? - domaga się odpowiedzi detektyw Ca­navan.

- Boże! - krzyczę. Całe szczęście, że urodziłam się wtedy, kiedy się urodziłam i nie byłam członkiem francuskiego Ruchu Oporu, czy czegoś w tym rodzaju. Podczas nazistowskich tortur pękłabym w dwie sekundy. Wystarczyłoby, żeby na mnie popatrzyli, a sypnęłabym każdy sekret. - Sypiam z moim profesorem matematyki, w porządku? Ale to się nie mo­że wydać, bo wpakowałabym go w straszne kłopoty. Jest jakiś sposób, żeby nie musiał pan umieszczać jego nazwiska w raporcie? Podam je, oczywiście, i będzie pan mógł z nim pogadać, i tak dalej, jeśli pan mi nie wierzy i chce sprawdzić moją historię, i w ogóle. Ale gdyby się dało o nim nie wspominać, to byłoby naprawdę, naprawdę wspaniale...

Detektyw Canavan wpatruje się we mnie przez sekundę albo dwie. Nie mam pojęcia, co sobie myśli. Ale mogę zgadnąć. Cwana dziwka, myślę, że sobie myśli. Sypia z profesorem za zaliczenie na najlepszą ocenę...

Jednak okazuje się, że się mylę.

- A Cooper? - pyta.

Teraz moja kolej, żeby wybałuszyć oczy.

- Cooper? - Mrugam kilka razy. - A co ma być z Cooperem?

- No... - Detektyw Canavan wygląda na równie zmieszanego, jak ja. - Myślałem, że jest twoim... sama wiesz. Wybrankiem serca. Partne­rem na kocią łapę. Czy jak tam to teraz, dzieciaki, nazywacie.

Gapię się na niego z absolutną zgrozą.

- Wybrankiem serca? Ma pan osiemdziesiąt lat?

- Wydawało mi się, że strasznie na niego lecisz - warczy. - Sama tak mówiłaś tamtej nocy, kiedy członkowie bractwa usiłowali złożyć cię w ofierze...

- To było tylko takie naćpane gadanie - przypominam mu sztywno w nadziei, że nie dostrzega, jak ciemnieje mój rumieniec. - O ile dobrze pamiętam, panu też powiedziałam, że pana kocham. I facetom, którzy sa­dzili roślinki przed budynkiem. I sanitariuszom. I doktorowi z erki, który pompował mi żołądek. Nie mówiąc już o całym szpitalnym oddziale.

- A jednak. - Canavan sprawia wrażenie dziwnie skonsternowane­go. Jak na siebie. - Zawsze myślałem, że ty i Cooper...

- Tak - mówię szybko. - I mylił się pan. Teraz jestem z Tadem. Pro­szę, niech mu pan nie utrudnia życia i nie umieszcza w raporcie. To miły facet. Nie chcę robić niczego, co mogłoby narazić na szwank jego repu­tację wykładowcy. - Oprócz ciągłego doprowadzania go do erekcji.

Tego, oczywiście, już na głos nie dodaję.

- Och - odpowiada detektyw Canavan. - Jasne. Więc... niczego nie widziałaś ani nie słyszałaś, kiedy byłaś w parku?

- Nie. - W gabinecie doktora Veatcha ktoś powiedział coś zabawnego - może o grafiku z Garfieldem? - a ktoś inny parsknął zduszonym śmiechem.

- No dobrze, to co powiesz o tym facecie, Veatchu? - kontynuuje przesłuchanie.

- Wymawia się Veech - poprawiam go.

Mruga zdumiony.

- Żartujesz sobie ze mnie.

Uśmiecham się smętnie.

- Nie. Nie żartuję. Wiem, że był raz żonaty. I się rozwiódł. To je­den z powodów, dla których przyjechał objąć tutaj etat. Z Iowy, jak mi się wydaje.

- Z Illinois - teraz on poprawia mnie.

- Racja - przytakuję. - Z Illinois. - I milknę.

Detektyw Canavan wpatruje się we mnie.

- To wszystko?

Usiłuję myśleć.

- Kiedyś - mówię - pokazał mi stronę ze swojego kalendarza z Garfieldem, bo wydawała mu się śmieszna. To był dowcip rysunkowy, gdzie Garfield daje psu...

- Odiemu - podpowiada mi Canavan.

- Tak, Odiemu. Daje Odiemu lasagne. I pies jest zachwycony. Ale wtedy Garfield odsuwa lasagne poza zasięg psiego pyska. Więc pies nie może się do niej dobrać.

- Wstrętny psychol.

- Kto? Kot? Czy doktor Veatch?

- Obydwaj - mówi detektyw Canavan.

- Owszem - zgadzam się.

- Przychodzi ci na myśl ktoś, kto mógłby żywić do niego urazę? Znaczy do Veatcha.

- Urazę? Taką urazę, żeby strzelić mu w głowę? - Podnoszę rękę i przeczesuję palcami sztywne od żelu włosy. - Nie, nie znam nikogo, kto by nienawidził Owena wystarczająco mocno, żeby go zabić. Jasne, są tu dzieciaki, które może za nim nie przepadają... nie przepadały, ale on był kierownikiem akademika. W dodatku tymczasowym kierowni­kiem. I rzecznikiem praw obywatelskich przy biurze rektora. Nikt nie musiał go lubić. Ale też nikt go nie nienawidził. Nie tak bardzo. W każ­dym razie, ja nic o tym nie wiem.

Detektyw Canavan kartkuje swój notes.

- Wylał kogoś w ciągu ostatnich kilku miesięcy?

- Wylał? - śmieję się. - Tu jest Uniwersytet Nowojorski. Stąd nie wylewają. Dostaje się przeniesienie.

- A ten rozwód. Na noże?

- Skąd mam wiedzieć?

Detektyw Canavan patrzy na mnie zmrużonymi oczami.

- Młoda damo, nie próbuj udawać, że nie siedzisz pod tą kratą i nie podsłuchujesz każdej rozmowy w gabinecie. Doskonale wiesz, czy roz­wód był na noże czy nie. I teraz mi powiesz.

Wzdycham.

- Były jakieś przepychanki ze ślubną porcelaną. I tyle. Serio. To wszystko, co słyszałam.

Canavan wygląda na rozczarowanego.

- A co ze strajkiem dzieciaków ze studiów magisterskich? Jakaś po­ważna sprawa?

- Dla nich tak - stwierdzam, myśląc o Sarah. - I dla biura rektora też. Jeśli rzeczywiście zaczną strajk, pozostałe związki zawodowe na­szego uniwersytetu będą zobowiązane strajkować razem z nimi. A wte­dy zrobi się nieprawdopodobny bałagan... i to dokładnie na uroczystość wręczania dyplomów.

- Veatch prowadził mediacje?

- Był przewodniczącym komisji arbitrażowej. Ale moment - mó­wię, kręcąc głową. - Nie wydaje się panu bardziej prawdopodobne, że trafiła go jakaś zabłąkana kula w czasie strzelaniny ćpunów? Znaczy, ro­zumie pan. Ma pan wszędzie w parku swoich tajniaków...

- I właśnie stąd wiem, że ta kula nie trafiła twojego szefa przypad­kiem - ciągnie beznamiętnym tonem Canavan. - Było tam dość dużo moich ludzi, żeby mieli oko na...

- Jeśli pan powie „tradycyjnych podejrzanych”, zacznę wyć z za­chwytu - ostrzegam go.

Canavan obrzuca mnie surowym spojrzeniem.

- Twój szef nie żyje, Wells. Ktoś podszedł do okna jego gabinetu i zastrzelił Veatcha, jeśli nie z całkiem bliska, to w każdym razie z tak bliska, jak tylko się dało. Ktoś, kto go znał. Ktoś, kto chciał jego śmierci. Moją rolą jest wykryć kto. Jeśli jesteś zbyt zajęta swoim nowym face­tem, żeby tym razem, otwieram nawias, pomagać w śledztwie, zamykam nawias... to, prawdę mówiąc, balsam na moją duszę. Ostatnią rzeczą, której mi potrzeba, jest zamartwianie się, jak wyciągnąć twój kościsty tyłek z kolejnej niebezpiecznej sytuacji. Teraz tylko zanotuj tutaj nazwi­sko swojego Romea, żebym mógł później potwierdzić u niego twoją hi­storyjkę, i możesz zmykać.

Patrzę na niego, mrugając, i czuję, że mgiełka zasnuwa mi oczy.

- Naprawdę uważa pan, że mam kościsty tyłek? - pytam. - Detek­tywie Canavan, słowo daję, to największy komplement, jaki słyszałam.

- Wells - odpowiada zmęczonym głosem. - Spadaj.

Oczywiście, nie mam dokąd iść, ponieważ zajął moje biurko. Nie mogę wrócić do magazynu. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, że­bym zdołała wytrzymać kolejne przemówienia Sarah w stylu: cała wła­dza w ręce mas. Płynący zza kraty zapach tacos staje się naprawdę nie­odparty. Pewnie jest dopiero troszkę po jedenastej.

Ale hej. Dzisiaj biegałam. Czy to grzech przekąsić coś małego?

Magda siedzi przy kasie i pilniczkiem, ozdobionym brokatem i na­pisem „Księżniczka”, doprowadza do doskonałości swoje kilkucentyme­trowe jasnobłękitne (na cześć wiosny) paznokcie. Minę ma znudzoną. Na mój widok się rozjaśnia.

- Heather! - krzyczy. O tak wczesnej porze stołówka jest prawie pusta. Jedyne znajdujące się w niej osoby to mieszkańcy akademika, któ­rzy nie wstali w porę na śniadanie i teraz korzystają z dostępnych przez cały dzień bajgli, oraz zwabieni przez Magdę poczęstunkiem za friko pracownicy nowojorskiego Wydziału Policji, kierujący się prosto do ba­ru taco. - To prawda? Ktoś strzelił temu - tu pada ordynarne słowo po hiszpańsku - w głowę?

- Tsss - mówię. - On nie był aż taki zły.

- Och tak, był - zapewnia mnie Magda. - Kiedyś mi powiedział, że jeśli jeszcze raz mnie przyłapie, jak ci daję za darmo batoniki Dove, to napisze na mnie skargę. Nie mówiłam ci, wiesz, bo nie chciałam, żebyś się martwiła. Ale naprawdę tak zrobił. Cieszę się, że nie żyje.

- Cśśś. - Rozglądam się dookoła. Przy najbliższym stoliku kilku kolegów detektywa Canavana objada się sałatką tacos ze śmietaną i guacamole. - Magda, nie mów o tym głośno, dobra? Myślę, że robimy za podejrzane, dopóki nie dowiedziemy naszej niewinności.

- To co jeszcze słychać nowego? - pyta Magda, przewracając sta­rannie umalowanymi oczami. Po chwili w tych oczach zapalają się iskierki, kiedy dodaje: - Sprawy z Panem Matmą przybierają miły obrót, no nie? Widziałam was tutaj dziś rano, jak karmiliście się nawzajem bitą śmietaną...

Nie mogę powstrzymać grymasu niezadowolenia.

- Sprawy przybrały miły obrót. Tak miły, że... - głos mi zamiera. Tyle się wydarzyło od czasu tego dzisiejszego wyjątkowo dziwnego py­tania pod prysznicem, że nawet nie jestem już całkiem pewna, czy rze­czywiście padło.

Ale padło. Prawda?

Magda unosi narysowane łuki brwi.

- Tak?

- Chciał wiedzieć, czy mogłabym tego lata urwać się z biura na dłu­żej - mówię. - A potem powiedział, że jest coś, o co chciałby mnie zapy­tać. W odpowiednim czasie.

Opada jej szczęka. Potem zaczyna piszczeć. Zeskakuje ze stołka, obiega na swoich dziesięciocentymetrowych obcasach kasę i pada mi w objęcia. Ponieważ jest ode mnie co najmniej o trzydzieści centyme­trów niższa, oznacza to, że w zasadzie ściska mnie w pasie, a jej sterczą­ca fryzura łaskocze mnie w nos.

- Heather! - krzyczy. - Tak się cieszę! Będziesz taką piękną panną młodą!

- Nie wiem - mówię, nieprzyjemnie świadoma ciekawskich spoj­rzeń, skierowanych w naszą stronę. - Nie mogę sobie wyobrazić, że właśnie o to chce mnie zapytać. A ty możesz? Chodzimy ze sobą dopiero od kilku miesięcy...

- Ale kiedy coś jest super, to jest super - stwierdza Magda. Wypusz­cza z objęć moją talię, po czym chwyta mnie za ramiona i zaczyna lekko potrząsać. - Pan Matma nie jest durniem. Jak Cooper.

Znowu to imię. Czuję, że policzki mi płoną, jak to się ostatnio zwy­kle dzieje, kiedy pada imię mojego gospodarza.

- Więc, co masz zamiar odpowiedzieć? Powiesz „tak”, prawda? Hea­ther, nie możesz czekać przez resztę życia, aż Cooper oprzytomnieje. Niektórzy faceci nigdy nie przytomnieją. Na przykład Pete. Wiesz, kie­dyś miałam na niego chrapkę...

Stoję kompletnie ogłuszona.

- Podoba ci się Pete? - Gapię się na nią tak oniemiała, jakby właś­nie oznajmiła, że jest scjentolożką, zaproszoną, by przyłączyć się do To­ma i Katie na statku kosmicznym, kiedy ten tylko się pojawi. - Nasz Pe­te? Pete, który siedzi w recepcji? Pete, owdowiały ojciec czwórki dzieci? Pete o nienasyconym apetycie na panadę?

- Bardzo zabawne - mówi Magda, posyłając mi kwaśne spojrze­nie. - Tak, nasz Pete. Ale to było dawno temu, kiedy umarła jego żona i bardzo mu współczułam, i w ogóle. Co zresztą bez różnicy. On nadal nie ma pojęcia, że ja istnieję. Swoją drogą, jak jakikolwiek facet mógł nie zauważyć tego? - Dłonią o niebieskich paznokciach macha wzdłuż drobnego ciała, które, chociaż teraz okryte firmowym różowym fartu­chem, jest niesamowicie seksowne, od błękitnych paznokci wyzierają­cych z jaskraworóżowych plastikowych szpilek aż po tlenione, obcięte na pazia włosy, które okalają jej twarz. - Po prostu nie rozumiem.

- Może jeszcze nie otrząsnął się z żalu? - sugeruję. Chociaż bar­dziej prawdopodobne jest, iż Pete, tak jak i ja, nie ma najmniejszego po­jęcia, że ona kiedykolwiek widziała w nim kogoś więcej niż zabawnego towarzysza obiadu.

- Pewnie tak. - Magda wzrusza krągłymi ramionami. Po czym, po­nieważ do stołówki wkracza, potykając się o własne nogi, półprzytom­ny młodzieniec, szybko wraca na swój stołek, odbiera od niego talon na lunch, podbija i ze słowami: „Popatrzcie na moją filmową gwiazdkę! Smacznego śniadanio - lunchu, złotko”, oddaje go studentowi, a do mnie mówi: - Na czym stanęłyśmy?

- Zaczekaj chwilkę. - Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. - Spodobał ci się Pete. W sensie... polubiłaś go po­nad zwykłe lubienie. I on tego nie zauważył?

Znowu wzrusza ramionami.

- Może gdybym sobie przytroczyła do biustu panadę, miałabym więcej szczęścia?

- Magda - nadal jestem w szoku - czy ty kiedykolwiek... no nie wiem. Pomyślałaś o tym, żeby się z nim umówić?

- Och, umawiałam się z nim. Wiele razy.

- Zaczekaj. A gdzie? Dokąd chodziliście?

- Na mecze - odpowiada z oburzeniem. - I do baru...

- Do Nawalonej Wrony?! - wołam. - Wyjście na drinka po pra­cy nie liczy się jako randka. I wyjście na uczelniany mecz koszyków­ki, zwłaszcza dla takiej fanatyczki kosza jak ty, też się nie liczy. Pewnie przez cały czas wydzierałaś się na sędziów. Nic dziwnego, że się nie zo­rientował. Chodzi mi o to, czy kiedykolwiek mu powiedziałaś?

- Powiedziałam mu co?

- Że go lubisz.

Odpowiada coś po hiszpańsku i kreśli znak krzyża. Potem mówi:

- Dlaczego miałabym to zrobić?

- Bo to może być jedyny sposób, żeby do faceta, takiego jak Pete, dotarło, że lubisz go bardziej niż przyjaciela, no i rozumiesz - teraz ja wzruszam ramionami - żeby przeniósł sprawę na inną płaszczyznę. Po­myślałaś o tym kiedyś?

Magda wyciąga rozwartą dłoń w moją stronę gestem oznaczającym: dosyć!

- Proszę. Wystarczy, dobrze? Nie chcę o tym rozmawiać. Nic się nie wydarzyło. Mnie już przeszło. Wróćmy do ciebie.

Przez chwilę piorunuję ją wzrokiem. Akurat. Przeszło jej. Tak jak przeszedł mój cellulit.

- Świetnie. Skoro prosisz. Więc Tad chce mi zadać to jakieś py­tanie. A... tymczasem detektyw Canavan wypytuje mnie, gdzie byłam dzisiejszego ranka, gdy zastrzelono doktora Veatcha, i wygląda na to, że to właśnie wtedy Tad... no, mówił, że chce mi zadać to pytanie. Więc musiałam podać Canavanowi nazwisko Tada i Bóg raczy wiedzieć, co on zamierza z tą informacją zrobić. Tad mógłby mieć kłopoty, gdyby się wydało, że sypia ze studentką.

Magdzie wyrywa się tak silne westchnienie niesmaku, że aż tleniona grzywka podfruwa jej do góry.

- Błagam cię. Nie jesteś naiwną studentką z pierwszego roku. Bez urazy.

- W zasadzie jestem.

- Ależ ty jesteś za stara! - oburza się.

Mierzę ją wściekłym spojrzeniem.

- Dzięki.

- Przecież wiesz, o co mi chodzi. Obydwoje jesteście, jak to się mó­wi, dorosłymi ludźmi, świadomymi swoich czynów. Nikogo by to nie ruszyło. No, może oprócz tego doktora Veatcha. Ale on już nie żyje. Więc wszystko w porządku.

- Mogłabyś się postarać nie mówić o tym tak radośnie? - ostrze­gam ją.

- Więc co zamierzasz odpowiedzieć?

- Na jaki temat?

- Kiedy poprosi, żebyś za niego wyszła?! - wykrzykuje Magda na tyle głośno, że zarówno półprzytomny student, jak i pracownicy nowo­jorskiego Wydziału Policji oglądają się na nas.

- Boże, nie wiem. Nawet nie wiem, czy właśnie o to chce mnie za­pytać. Rozumiesz? Znaczy, wygląda, że chyba niedługo...

- Powinnaś powiedzieć tak - oznajmia stanowczo. - Cooper się wścieknie. I wtedy oprzytomnieje. Zapamiętaj moje słowa. Znam się na tych sprawach.

Mówię kąśliwie:

- Skoro tak dobrze znasz się na tych sprawach, to jak to się stało, że jeszcze nie zeszliście się z Pete'em?

Wzrusza ramionami.

- Może to i lepiej. Dlaczego miałabym w moim wieku chcieć się obarczać dziećmi? A tak: całe życie przede mną.

- Magda - mówię. - Bez urazy. Ale ty masz czterdzieści lat.

- Trzydzieści dziewięć i pół - przypomina mi. - O cholera.

Kieruję wzrok tam, gdzie ona. I powtarzam w myśli jej przekleń­stwo.

Bo właśnie do stołówki wkracza rektor Allington ze swoją świtą.

5

Nie ma co płakać w ciemnym

pokoju,

Batonik złamanego serca

nie zagoi.

Lepiej odłóż ten rożek

z lodami,

Przyszła pora zacząć działać

samej.

Nie ma co płakać nad rozlanym

deserem

słowa i muzyka: Heather Wells

Rozważam możliwość zanurkowania pod ladę kasy i ukrycia się u stóp Magdy, ale wyglądałoby to nieprofesjonalnie.

Zamiast tego nie ruszam się z miejsca, podczas gdy rektor Alling­ton - jak zwykle w absurdalnie dobranej marynarce z monogramem Uniwersytetu Nowojorskiego, białych żeglarskich spodniach (chociaż to jeszcze nie Memorial Day) i adidasach - wkracza do stołówki, oflankowany z jednej strony przez kierownika od spraw lokalowych, doktora Jessupa, a z drugiej przez doktora Flynna, wydziałowego psychologa dla personelu. Wszyscy trzej mężczyźni, w stanie wskazującym na lekkie oszołomienie, słuchają Muffy Fowler, guru public relations, którą uni­wersytet wynajął, by pomogła spacyfikować media, kibicujące negocja­cjom ze związkiem zawodowym słuchaczy studiów magisterskich.

Teraz jednak Muffy najwyraźniej dokonuje bilansu szkód, spowodo­wanych morderstwem doktora Veatcha.

- Musisz ich po prostu stąd wyrzucić, Phil - oświadcza ze swoim twardym południowym akcentem, kiedy we czwórkę wchodzą do sto­łówki. - Przecież to teren prywatny.

- W zasadzie - odpowiada doktor Flynn kompletnie bezbarwnym tonem - chodniki miasta Nowy Jork nie są terenem prywatnym.

- Och, dobrze wiesz, co mam na myśli - kontynuuje Muffy. Nie spo­sób nie zauważyć, że wszystkie męskie oczy skierowane są na nią. Trzydziestoparoletnia była królowa piękności (słowo daję. Tak było napisane w jej CV w „Bratku”, biuletynie rozdawanym raz w miesiącu wszyst­kim pracownikom administracyjnym Uniwersytetu Nowojorskiego) ma kasztanowe włosy, tworzące wokół głowy wielki, puchaty hełm - zna­ny w ubiegłej dekadzie jako tapir, a w obecnej jako... nawet nie wiem co - i korzystnie podkreśla szczupłą figurę za pomocą wąskiej spódnicy i wysokich obcasów.

Chyba jestem w stanie zrozumieć, dlaczego każdy facet w okolicy tak leci na temperamentną, starannie ufryzowaną pannę Fowler - przy­najmniej dopóki Muffy nie otworzy ust.

- Nie chcemy też posyłać któregoś z tych wynajętych glin, jak tu nazywacie ochroniarzy, żeby po prostu ich pogonił - mówi właśnie. - Rozumiecie, wolność prasy i te rzeczy. Musimy zabrać się do tego deli­katniej. Myślę, że powinniśmy im podstawić jakąś kobietę. Kogoś z per­sonelu administracyjnego.

Czuję, jak po plecach przebiega mi zimny dreszcz. Nie mam pojęcia, o czym ona gada, ale jedyna myśl, która mi krąży po głowie, to: Nie. Na wszystkie świętości, nie.

- Załatwiliśmy specjalistę od radzenia sobie z żalem dla wszystkich mieszkańców Fischer Hall, którzy będą potrzebowali o tym porozma­wiać - usiłuje poinformować rektora doktor Jessup. - Doktor Kilgore la­da moment tu będzie. I ponieważ wiadomość o morderstwie podały już lokalne stacje radiowe i New York One, zachęcamy studentów, żeby za­wiadomili rodziców, że są cali i zdrowi...

My zachęcamy? No, no, wiele można przegapić, kiedy się jest podej­rzaną w sprawie o morderstwo. W przeciwieństwie do niewinnej obserwatorki, jaką zwykle bywam.

Ale rektor Allington nie słucha doktora Jessupa. Może dlatego, że cała jego uwaga skupia się na pannie Fowler - a to zapewne z tej przy­czyny, że jej ogromny diamentowy pierścień zaczepił mu się o luźną nit­kę przy złotych literkach NY na piersiach marynarki.

- O rany - chichocze Muffy. - Na dobre cię złapałam, co, Phil? Te­raz się nie ruszaj. Mamy tu do czynienia z trzykaratowym kanarkowym diamentem...

Doktor Allington stoi bez ruchu, spoglądając w dół na czubek natapirowanego hełmu Muffy, i śmieje się w sposób, który można okre­ślić jedynie jako głupkowaty. Zerkam na Magdę. Widzę, że wpatruje się w rektora i menedżerkę public relations, jakby właśnie spadli z innej pla­nety. W gruncie rzeczy ją rozumiem.

Co prawda, pani Allington - odkąd w tym właśnie budynku o mało nie straciła życia - spędza większość czasu w rodzinnym domu w Hamp­ton. Jednak wydawałoby się, że jej mąż powinien być nieco mniej osten­tacyjnie zachwycony tak silnymi przejawami zainteresowania przedsta­wicielki płci przeciwnej. Nawet tak atrakcyjnej jak Muffy Fowler.

- Czy to nie było śmieszne? - pyta Muffy wszystkich zebranych w ogólności, kiedy wreszcie udaje jej się wyplątać z rektora. Nie żeby ktokolwiek wyglądał na szczególnie ubawionego. Oprócz niej samej i „Phila”. Chociaż, prawdę mówiąc, wszyscy się teraz na nią gapią, na­wet kobiety. - Dobrze, o czym to mówiliśmy? O właśnie. Stan, czy masz kogoś, kogo możesz posłać, żeby się uporał z prasą? Kogoś, kto może odegrać zatroskanie?

- Cóż - zaczyna doktor Jessup. - Zawsze możemy poprosić Gillian, kiedy już tu dotrze. Ale czy nie jest to coś, co pani, panno Fowler, świetnie mogłaby zrobić, zważywszy na to, że uczelnia wynajęła panią, żeby...

Ale zanim doktor Jessup ma szansę skończyć, spojrzenie rektora Allingtona pada na mnie... dokładnie tak, jak jakimś cudem przewidzia­łam. Naprawdę. Czyż to nie cała historia mojego życia? Jest naprawdę nieprzyjemne zadanie? Dlaczego by nie posłać Heather Wells? Społe­czeństwo nie będzie miało z niej żadnego pożytku.

- Och, Jessica - mówi doktor Allington, wychodząc na chwilę z wy­wołanego przez Muffy stanu stuporu i rozpoznając we mnie dziewczynę, która kiedyś uratowała życie jego żonie. Albo coś w tym rodzaju. - Jes­sica tu jest. Dlaczego Jessica nie mogłaby tego zrobić?

Z jakichś powodów, które nigdy nie będą dla mnie jasne, rektor Allington uważa, że jestem Jessicą Simpson.

No nie. Naprawdę. Ile razy różni ludzie (ze mną włącznie) tłumaczy­li mu, że nie jestem.

- Chwileczkę, Phil - oponuje doktor Flynn. Doktor Flynn to fa­cet, który zawsze potrafi się postawić. Zapewne dlatego, że nie mieszka w kampusie, więc dzięki codziennym podróżom do pracy z odległych peryferii miasta potrafi zachować dystans. - Ona ma na imię Heather. Pamiętasz? I Heather miała dzisiaj ciężki dzień. Znalazła Owena...

- Ona? Ty? - Muflfy wlepia we mnie wzrok i pstryka palcami. - Ty go znalazłaś?

Wymieniamy z Magdą przerażone spojrzenia.

- Hm. Tak?

- Doskonale. - Panna Fowler łapie mnie szybko za ramię. - Chodź ze mną.

- Muffy. - Doktor Flynn jest wyraźnie zaniepokojony. - Naprawdę, nie sądzę...

- Och, cicho - przerywa mu.

No nie. Naprawdę to mówi.

- Panno Fowler. - Doktor Flynn sprawia wrażenie bardziej znużo­nego niż zwykle. Wygląda, jakby nieco przybladł pod tą swoją opaleni­zną z Aspen. - Nie wydaje mi się...

- Ależ w życiu nie widziałam, żeby ktoś tak wiecznie robił zamie­szanie - oznajmia Muffy kpiąco zgorszonym tonem. - Zamierzamy uciąć sobie z Jessicą babską pogawędkę, nic, czym musielibyście sobie zaprzątać łepetyny. Napijcie się kawy, a ja za chwilę będę z powrotem. Jessico, idziemy.

Następne, co do mnie dociera, to to, że jestem wyprowadzana ze sto­łówki do holu. Jedną ręką Muffy oplata mi ramiona, drugą nadgarstek.

Jasne. Trzyma mnie w babskim uścisku śmierci.

- Słuchaj, Jessico - mówi, kiedy kierujemy się ku wyjściu. Oczy błysz­czą jej intensywniej niż którykolwiek z diamentów na palcach i w płatkach uszu. - Chcę, żebyś powiedziała kilka słów reporterom, którzy się tu plączą. Tylko kilka słów o tym, jakim wstrząsem było znalezienie ciała Owena. I to wszystko. Jessico, myślisz, że możesz to dla mnie zrobić?

- Hm - chrząkam. Jej oddech pachnie, jakby dopiero co połknęła całą paczkę odświeżających cukierków. - Mam na imię Heather.

Na zewnątrz wiosenne niebo nadal razi błękitem, tak jak raziło za­ledwie kilka godzin temu, kiedy w trakcie biegu być może uszkodziłam swoje organy wewnętrzne. Jest niestosownie do tej pory roku ciepło. Ta­ki ranek, który każdemu ciężko spędzać w biurze, czy stercząc przed szkolną tablicą. Albo, sami wiecie - na miejscu zbrodni. Dzięki wzmoc­nionym siłom policyjnym w okolicach Fischer Hall przynajmniej roz­pierzchli się dilerzy narkotyków.

Ale nie oznacza to wcale, że w pobliżu nie kłębi się pełno ludzi, któ­rzy się gapią na zaparkowane nielegalnie wzdłuż zachodniej granicy par­ku wozy transmisyjne, tłoczą na chodnikach i blokują ruch uliczny.

Właśnie w stronę tych wozów zaczyna mnie holować Muffy - cho­ciaż włączam hamulce. Pronto.

- Hm - mówię. - Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł...

- Żartujesz sobie ze mnie? - pyta kategorycznym tonem. Jak na ta­kie chucherko jest naprawdę silna. Jasna sprawa, ćwiczy. Tak to bywa z tymi chudymi laskami z Południa. Wyglądają, jakby mógł je zdmuch­nąć byle powiew wiatru, a w rzeczywistości są w stanie wycisnąć więcej pompek niż twój chłopak. - Co może odwrócić ich uwagę od tego straj­ku skuteczniej niż zapłakana blondynka, która właśnie znalazła swojego szefa z kulką w czaszce? Myślisz, że dałabyś radę...

- Auu! - wrzeszczę, kiedy z całej siły kciukiem i palcem wskazu­jącym ściska tłuszcz na moim przedramieniu. - Co ty wyprawiasz?! To naprawdę boli!

- Świetnie, teraz masz wilgotne oczy - oznajmia Muffy. - Tak trzy­maj. Chłopaki! Hej, chłopaki! Tutaj! To ta dziewczyna znalazła ciało!

Następna rzecz, którą kojarzę, to pięćdziesiąt mikrofonów wepchnię­tych mi pod nos. Uświadamiam sobie, że tłumaczę łzawo - bo, owszem, to uszczypnięcie naprawdę bolało; będę miała szczęście, jeśli nie zo­stanie mi siniak - że chociaż naprawdę nie pracowałam z Owenem Veatchem zbyt długo ani nie znałam go zbyt dobrze, będzie mi go brakować i niezależnie od tego, jakie było jego stanowisko w sprawie pakietu od­szkodowań dla słuchaczy studiów magisterskich, nie zasłużył sobie, by umrzeć w taki sposób. Czy w ogóle w jakikolwiek. I, tak, owszem, je­stem tą Heather Wells.

Dopiero kiedy zauważam perorującą pośrodku kącika szachowego znajomą postać w lokach i ogrodniczkach, zdaję sobie sprawę, co się kryło za pomysłem Muffy Fowler, by rzucić mnie wilkom na pożarcie: Sarah wykorzystuje śmierć doktora Veatcha i rozgłos wokół morderstwa jako świetną sposobność do promowania programu KSM.

Teraz, kiedy ukradłam jej blask jupiterów, naradza się z kilkoma równie niechlujnymi indywiduami - nie mówię o tych, którzy przyszli tu naprawdę pograć w szachy i sprawiają wrażenie mocno zirytowanych wtargnięciem na ich teren długowłosych, hipisopodobnych osobników, z Sebastianem na czele. A on nieustannie obrzuca mnie ponurym spoj­rzeniem. Staram się nie traktować tego osobiście, ale najwyraźniej za­szufladkowano mnie jako przedstawiciela klasy posiadaczy... chociaż moja pensja z trudem wystarcza na utrzymanie. I na pewno to nie ja za­decydowałam o obcięciu świadczeń socjalnych dla magistrantów.

Ale możliwe, że po prostu nadal czuje się urażony, bo odmówiłam występów na jego wiecu.

- Czy przychodzi pani na myśl ktoś, kto miałby powód, żeby zabić pani szefa? - dopytuje się reporter z Channel 4.

- Nie - odpowiadam. - Zupełnie nie. To był miły facet. - No, może oprócz tej historii z Garfieldem, która doprawdy graniczyła ze stanem chorobowym. Więc w zasadzie nie można człowieka o to winić. - Spo­kojny. Ale miły.

- A nie sądzi pani, że KSM może być za to w jakiś sposób odpo­wiedzialny?

- Nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. - Chociaż całkiem prywatnie uważam, że KSM nie potrafiłby zorganizować sprzedaży bu­łeczek, a co dopiero morderstwa.

- W porządku - oznajmia Muffy, przepychając się przez tłum repor­terów, żeby ująć mnie pod ramię. - Na razie wystarczy. Panna, hm, Wells jest zdruzgotana tym straszliwym, makabrycznym odkryciem...

- Jeszcze tylko ostatnie pytanie! - woła dziennikarz z Fox News. - Heather, czy chciałabyś coś powiedzieć swojemu ekschłopakowi, byłe­mu członkowi kapeli Easy Street, Jordanowi Cartwrightowi, teraz, kiedy jego żona, megagwiazda Tania Trace, jest przy nadziei?

- Panna Wells jest zmęczona - przerywa mu Muffy, ściągając mnie z rozchwianego drewnianego podwyższenia, które jedna z ekip telewi­zyjnych wielkodusznie dla mnie skleciła, żebym miała na czym stanąć. - Byłabym wdzięczna, gdybyście się już spakowali i odjechali. I pozwolili policji wykonywać swoją robotę, a studentom udać się na zajęcia...

Wyrywam rękę z jej uścisku.

- Chwileczkę. - A do reportera wołam: - Tania jest w ciąży?

- Nie widziała pani informacji? - Dziennikarz ma znudzoną minę. - Dziś rano została umieszczona na jej stronie. Chce pani złożyć jakieś oświadczenie? Gratulacje? Najlepsze życzenia? Coś w tym rodzaju?

Jordan zostanie ojcem?! Rany boskie.

Mój pies byłby lepszym ojcem niż on.

A jest dziewczynką. I psem.

- Och - mówię. Tak. I to, i to. Gratulacje. Najlepsze życzenia. Mazeł tow. I tak dalej.

Jednak chyba powinnam powiedzieć coś bardziej znaczącego. W końcu chodziliśmy ze sobą przez prawie dziesięć lat. Jordan był mo­im pierwszym pocałunkiem, pierwszą miłością, pierwszym... tak, to też. Może należałoby coś jeszcze dodać, nie wiem. O kręgu życia i śmierci? Tak, to zabrzmi dobrze.

- Hm. To właśnie pokazuje, że gdy jedno życie gaśnie, inne...

- Idziemy - syczy Muffy.

- Boże - mruczę pod nosem, kiedy ciągnie mnie za sobą. - Nie mo­gę w to uwierzyć. Mój eks będzie miał dzidziusia.

- Witaj w klubie - mówi Muffy. - Mojemu właśnie urodziły się bliźniaki.

Patrzę na nią ze zdumieniem.

- Naprawdę? To... to niesamowite, co? To znaczy, czy to dla ciebie nie było dziwne? Czy ja się mylę, uważając, że to dziwne? Czy twój eks jest dupkiem? Bo mój strasznym. Więc to niesamowite pomyśleć, że ma być odpowiedzialny za inne ludzkie życie.

- Mój jest dyrektorem generalnym poważnej firmy inwestycyj­nej w Atlancie - zwierza się Muffy, patrząc przed siebie. - Rzucił mnie dla mojej druhny w noc przed naszym ślubem. Więc tak, chyba można uznać, że uważam to za dziwne. Tak samo jak uważam za dziwne, że każdego roku w Afryce umierają z głodu miliony malutkich dzieci, a ja się wkurzam, kiedy barista użyje pełnotłustej pianki zamiast beztłusz­czowej do mojej porannej latte. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś Heather Wells, dawną młodocianą gwiazdą muzyki pop?

- Próbowałam - tłumaczę się nieprzekonująco.

- Nie. - Muffy hamuje z poślizgiem w swoich pantofelkach od Manola tuż przed głównym wejściem do budynku i oskarżycielsko dźga mnie wskazującym palcem. - Mówiłaś tylko, że nie nazywasz się Jessi­ca. Nie lubię, jak ktoś mnie robi w konia. Czego mi jeszcze nie powie­działaś? Wiesz, kto zabił tego faceta?

Gapię się na nią z góry. Jestem dobrych dwanaście centymetrów wyższa, ale ona wprawia mnie w taki stan, jakbym to ja musiała podno­sić wzrok.

- Nie! - wołam. - Oczywiście, że nie! Nie uważasz, że gdybym wiedziała, to powiedziałabym policji?

- Nie wiem - mówi Muffy. - Może miałaś z nim romans.

- Fuj! - krzyczę. - Czy ty w ogóle znałaś Owena?

- Owszem - odpowiada spokojnie. - Wyluzuj. Tylko pytam.

- I myślisz, że z nim sypiałam?! Ja?!

- Dziwniejsze rzeczy się zdarzają - zwraca mi uwagę. - Poza wszystkim, to jest przecież Nowy Jork.

I nagle cała masa rzeczy staje się dla mnie jasna: jak diamentowy pierścionek „przypadkiem” zaczepił się o marynarkę rektora Allingtona; dlaczego Muffy w ogóle mogła pomyśleć, że leciałam na Owena Veatcha; po co ta obcisła spódnica i wysokie obcasy; a przede wszystkim, co Muffy robi w Nowym Jorku, tak daleko od jej rodzinnej Atlanty.

Słuchajcie, nie jestem tu od wydawania opinii. Na temat czyjegoś szczerego wyznania i w ogóle.

Jednak pomysł, żeby kobieta jechała do Nowego Jorku i zatrudniała się tam w jednoznacznym celu złapania męża, to już... no. Obrzydliwe.

Kto wie, czego mogłabym nagadać pannie Muffy Fowler, ale właś­nie w tym momencie wydarza się coś, co odwraca moją uwagę. Coś tak ważnego (w każdym razie dla mnie), że wszystkie myśli o dalszej rozmo­wie pierzchają mi z głowy. Zapominam, że stoję przed Fischer Hall, sceną kolejnej wielkiej zbrodni i miejscem, gdzie regularnie konsumuję o wiele więcej kalorii, niż wynosi, zalecana mi przez rząd, dzienna dawka.

A jest to widok mojego gospodarza, częściowo pracodawcy i miłości mojego życia, Coopera Cartwrighta, który pędzi w naszą stronę, sapiąc:

- Przybiegłem, jak tylko usłyszałem. Nic ci się nie stało?

6

Patrząc na tnące niebo

odrzutowce srebrne,

Ginące kędyś, w jasnych

słońca oczach,

Rozmyślam o ciasteczkach,

dawanych podniebnie.

Chciałabym tez je dostać

i skosztować chociaż.

Możesz kupić Biscoffy online

słowa i muzyka: Heather Wells

Ooo, dzień dobry.

To właśnie mówi do Coopera Muffy Fowler, kiedy odwraca się, że­by na niego spojrzeć. Następnie dostrzegam, jak przenosi ciężar ciała na jedno biodro, wspiera rękę na nieskończenie szczupłej talii i obrzuca go spojrzeniem konającej łani od adidasów (w końcu on jest prywatnym de­tektywem. Załóżmy, że często musi kogoś gonić, przestępców i... sama nie wiem. Może. I w ogóle) aż po czubek jego ciemnej, trochę już woła­jącej o fryzjera, czupryny.

- Och. - Cooper spogląda to na mnie, to na nią. - Cześć.

- Muffy Fowler. - Muffy wyciąga rękę, a Cooper ujmuje ją w swoją i potrząsa. Pierścionek z diamentem (jak się teraz domyślam, zaręczyno­wy z odwołanego ślubu) lśni w słońcu wczesnego południa. - Uniwersy­tet Nowojorski, public relations. A pan jest...?

- Hm, Cooper Cartwright - przedstawia się. - Przyjaciel Heather. Czy mógłbym zamienić z nią kilka słów na osobności?

- Oczywiście! - Muffy przytrzymuje jego dłoń odrobinę za długo - jakby myślała, że tego nie widzę - po czym błyska do mnie szerokim uśmiechem i mówi: - Nie spiesz się, słyszysz, Heather? Ja będę u rektora Allingtona, gdybyś czegoś chciała.

Wybałuszam na nią oczy. Dlaczego przemawia do mnie, jakby była moją kierowniczką, członkinią korporacji studenckiej albo czy ja wiem kim?

- Hm - mówię powoli. - Jasna sprawa...

Obdarza mnie błyskawicznym, podtrzymującym na duchu uści­skiem - mam wrażenie, że objęły mnie nie tyle jej ramiona, co chmura Chanel numer 19 - po czym Muffy pospiesznie oddala się do budynku. Cooper wpatruje się we mnie, osłupiały.

- Co... - stęka wreszcie. - Co to było? - Właściwie nie jest to na­wet pytanie.

- To była Muffy - odpowiadam. - Przedstawiła ci się. Pamiętasz?

- Tak - potwierdza. - Zauważyłem. Myślałem, że to może halucy­nacja. - Zerka przez ramię na reporterów. Dalecy od wzięcia sobie do serca rad panny Fowler, zatrzymują przechodzących przez ulicę studen­tów, którzy po zajęciach próbują wrócić na lunch do Fischer Hall, i wy­pytują ich, czy znali Owena Veatcha i jak się czują w związku z jego śmiercią. - Nie do wiary. Dobrze się czujesz?

- Tak - mówię, nieco zdziwiona. - Świetnie. A dlaczego?

- Dlaczego? - Cooper spogląda na mnie z góry z bardzo sarkastycz­ną miną. - Rany, nie wiem. Może dlatego, że dziś rano ktoś zastrzelił twojego szefa?

Jestem wzruszona. Poważnie. Nie mogę uwierzyć, że się o mnie troszczy. To znaczy, wiem, że się troszczy.

Ale nie mogę uwierzyć, że troszczy się wystarczająco, żeby osobi­ście się pofatygować i sprawdzić, czy nic mi nie jest. Zgoda, Szósty Ko­misariat zajął moje biuro i udzielałam wywiadu dla Fox News, więc było mało prawdopodobne, żebym odebrała telefon.

Ale jednak. Miło wiedzieć, że mam Coopera za obrońcę.

- No to, co wiesz o tym facecie? - dopytuje się, balansując stopą na jednej z maszyn do flancowania, których mieszkańcy akademika ru­tynowo używają jako popielniczek, mimo moich dobrze rozmieszczo­nych artystycznych ostrzeżeń, surowo napominających tych, co to ro­bią. - Znasz kogoś, kto miał powód, żeby chcieć jego śmierci?

Jeśli jeszcze raz ktoś zapyta mnie o to, moja głowa może eksplodo­wać. Poważnie.

- Nie - stwierdzam. - Oprócz Odiego.

Cooper przygląda mi się dziwnie.

- Kogo?

- Nic, nic - uspokajam go. - Słuchaj, naprawdę nie wiem. Wszyscy krewni i znajomi Królika zadają mi dzisiaj to pytanie. Gdybym wiedzia­ła, nie sądzisz, że powiedziałabym policji? Prawie z facetem nie rozma­wiałam, Coop. Znaczy pracowaliśmy razem przez kilka miesięcy i tyle, ale się nie przyjaźniliśmy. To nie było tak jak z Tomem - (moim po­przednim szefem, z którym nadal regularnie chadzam po pracy na piwo do Nawalonej Wrony). - Chodzi mi o to, że pomijając fiasko rokowań z KSM, nie przychodzi mi na myśl ani jedna osoba, która miała coś prze­ciwko Owenowi Veatchowi. On był taki... mdły.

Cooper spogląda na mnie z góry i mruga zdumiony.

- Mdły?

Bezradnie wzruszam ramionami.

- Właśnie tak. Jak wanilia. Chodzi mi o to, że aby ktoś znienawidził cię aż tak mocno, żeby chcieć cię zabić, musisz przynajmniej... Sama nie wiem. Coś zrobić. Coś ciekawego. A w przypadku Owena nie było nic ani trochę ciekawego. Słowo daję.

Cooper zerka przez ulicę na reporterów i wozy transmisyjne ze ster­czącymi na dachach talerzami anten satelitarnych. Po jednej stronie wo­zów, jeszcze w kąciku szachowym - ale na jego skraju, bo stara gwardia, rządząca w kółku graczy, miała tego wreszcie powyżej uszu i wyrzuciła ich - stoi Sarah z Sebastianem w otoczeniu grupy KSM - owców. Mam­roczą coś ponuro pomiędzy sobą, gdyż dziennikarze, uzyskawszy już wszystkie smaczki, których od nich potrzebowali, nie chcą więcej prze­prowadzać z nimi wywiadów.

- A nie myślisz, że któryś z tych typków może być w to zapląta­ny? - pyta Cooper, ruchem głowy wskazując towarzystwo Sarah.

Przewracam oczami.

- Coś ty. Oni? To wszystko wegetarianie. Myślisz, że ktoś z nich mógłby mieć dość zimnej krwi, żeby strzelić do faceta? Oni nawet nie jedzą jajek.

- Mimo wszystko - mówi Cooper. - Po sprzątnięciu Veatcha...

- Nic się nie zmienia - wpadam mu w słowo. - Władze nadal nie mają zamiaru zmienić swojego stanowiska. Jeśli w ogóle, to KSM stracił jedyny głos rozsądku, który miał po swojej stronie. Teraz... - Aż prze­chodzi mnie dreszcz. - Boże, Cooper. Jeśli dojdzie do strajku, kłopotom nie będzie końca.

Cooper przygląda mi się z namysłem.

- Kto na tym zyska, jeśli wybuchnie strajk?

Podnoszę na niego wzrok.

- Kto zyska na strajku? Nikt. Zwariowałeś?

- Na morderstwie zawsze ktoś zyskuje - odpowiada Cooper, nadal z zamyśloną miną. - Zawsze.

- No dobrze - rzucam oschle. - Nie mam pojęcia, kto miałby od­nieść korzyść z piętrzących się na metr śmieci... i zapchanych toalet... i braku ochroniarzy... Bo jeśli zastrajkuje związek studentów, związki pracowników administracji i ochrony też muszą zastrajkować. Przez so­lidarność. Taką mają umowę. To miejsce będzie wyglądać jak wysypisko śmieci.

- Prywatne firmy oczyszczania miasta znajdą tu pole do popisu - mówi Cooper, kiwając głową. - I ochroniarskie, i gospodarcze. To może być dokładnie to, na co czekają ich właściciele. Mały zastrzyk finansowy w środku roku.

Wpatruję się w niego, podczas gdy powoli dociera do mnie znacze­nie jego słów.

- Zaczekaj. Myślisz... myślisz, że morderstwo Owena jest dziełem mafii?

Cooper wzrusza ramionami.

- Nie byłoby w tym nic dziwnego. Przecież to Nowy Jork.

- Ale... ale... - Stoję osłupiała. - Ale ja nigdy nie odkryję, kto go zabił, jeśli to było dzieło mafii!

Cooper zdejmuje nogę z maszyny do flancowania, obraca się gwał­townie i chwyta mnie za ramiona tak mocno, aż, nie chcę wam kłamać, trochę boli. Następnie stwierdzam, że jestem przyciśnięta do czerwo­nych cegieł, z których wzniesiono Fischer Hall, a moje, teraz już suche, włosy oblepiają tablicę pamiątkową z około 1855 roku, umieszczoną obok frontowych drzwi.

- Nawet o tym nie myśl - radzi.

Nie krzyczy. Nie podnosi głosu. Naprawdę.

Jest tylko bardzo, bardzo poważny. Bardziej niż kiedykolwiek, od­kąd go znam. Bardziej nawet niż wtedy, kiedy niechcący wysuszyłam jego ulubioną bluzę z uniwersytetu, która skurczyła się do dziecięcego rozmiaru. Jego twarz znajduje się zaledwie o kilka centymetrów od mo­jej. Tak blisko, że przesłania mi błękitne niebo nad głową i liściasty zie­lony baldachim drzew, i satelitarne dyski na dachach wozów transmisyjnych, a także rząd taksówek jadących przez Washington Square West i strumień studentów wchodzących do budynku i dziwiących się: Skąd tu tyle glin? Ktoś wyskoczył przez okno czy co?

- Boże - mówię nerwowo, wnioskując ze szczeciny na twarzy Coo­pera, że najwyraźniej nie miał czasu rano się ogolić. I zastanawiając się, jakie by to było uczucie przesunąć po niej dłonią. Co jest absurdalne, bo przecież już mam chłopaka. Który dzisiaj mi się oświadczył. No, niemal się oświadczył. - Tylko żartowałam.

- Nie - orzeka Cooper, nie odrywając swojego błękitnookiego spoj­rzenia od moich oczu. - Wcale nie żartowałaś. Ale tym razem, Heather, nie będziesz się mieszać. To nie był student. Nawet go nie lubiłaś. Tym razem to nie jest twój obowiązek.

Dorothy. Ze Złotych dziewczyn. Obydwoje jesteśmy Dorothy ze Zło­tych dziewczyn.

Dziwne, co przelatuje człowiekowi przez głowę, kiedy wargi face­ta, w którym jest się zakochanym, znajdą się tuż przy twoich własnych. Zwłaszcza, rozumiecie, jeśli się sypia z zupełnie kim innym.

- Hm - mamroczę, niezdolna oderwać wzroku od jego ust. - Okej.

- Mówię poważnie, Heather. - Palce Coopera zaciskają się na mo­ich ramionach. - Trzymaj się od tego z daleka.

- Dobrze. - W niewytłumaczalny sposób oczy wypełniają mi się łza­mi. Nie z bólu, jego uścisk nie jest aż tak silny. Ale dlatego, że nie mogę się powstrzymać od myśli o Magdzie. Ile czasu zmarnowali z Pete'em, podczas kiedy mogli być razem? Kiedy jedyne, co ich rozdziela, to mę­ska tępota Pete'a... i kobieca duma Magdy. Znaczy, o ile Pete'owi po­doba się Magda. Czego jestem prawie pewna. Może gdybym po prostu powiedziała Cooperowi, co czuję...

- Cooper.

- Mówię poważnie, Heather. Ten człowiek mógł się wpakować w coś, o czym nie masz pojęcia, zielonego pojęcia. Rozumiesz mnie?

Prawda, już mu to kiedyś próbowałam powiedzieć. A on coś powie­dział, że nie chce być moim facetem „z braku laku”.

Jednak czy Tad okazał się w tej roli bardziej odpowiedni?

Akurat. Biedny Tad! Jak ja mu mogłam coś takiego zrobić? I jeszcze to pytanie, które chce mi zadać.

Chwila, moment. Tad nie ma nawet telewizora! Czy mogłam poważ­nie brać pod uwagę pomysł, żeby spędzić resztę życia z facetem, któ­ry oczekuje, że każdego ranka będę z nim przebiegała pięć kilometrów, odmawia jedzenia mięsa i produktów pochodnych, i nawet nie ma swo­jego własnego telewizora?

Nie. Po prostu... nie.

- Cooper.

- Odpuść sobie. Dobrze? Wszelkie pomysły, jakie mogłyby ci strze­lić do głowy, i to że wyjaśnisz morderstwo twojego szefa. Od razu je so­bie odpuść.

- Cooper.

Słabnie uścisk na moich ramionach, jego ramiona też się trochę roz­luźniają.

- Co?

- Jest coś, o czym chciałabym z tobą pogadać - mówię, wziąwszy głęboki oddech.

Muszę to zrobić. Muszę przełknąć dumę i powiedzieć Coopero­wi, co czuję. Zgoda, moment, gdy stoimy pod drzwiami mojego biura w dniu tragicznej śmierci mojego szefa nie jest może najlepszym miej­scem i czasem. Ale doprawdy, gdzie jest najlepsze miejsce i kiedy jest najlepszy czas, żeby powiedzieć facetowi, którego się kocha bez wza­jemności, że się go kocha bez wzajemności? Po tym, jak już przyjęliście propozycję małżeńską innego faceta?

- O co chodzi? - pyta Cooper z podejrzliwą miną, jakby myślał, że mogę zacząć różne brewerie, chcąc go przekonać, jakie to ważne dla mo­jej kariery, abym osobiście zbadała sprawę tego morderstwa.

- Ja... - zaczynam nerwowo, czując, jak serce skacze mi do gar­dła. Przecież musiał to zauważyć? Przy moim walącym szaleńczo tętnie i łzach w oczach, przecież musi widzieć, że coś się dzieje, prawda? - Chodzi o to, że ja...

- Heather!

Zdumiona, gwałtownie odwracam głowę. Od strony West Fourth Street sadzi ku nam wielkimi susami znajoma postać. To Tad z podrygu­jącym na plecach długim blond końskim ogonem i białą papierową torbą w każdej ręce.

O Boże. Nie teraz. Nie teraz.

- Heather! - woła, dopadłszy nas. Oczy za szkłami w złotych oprawkach ma pełne niepokoju, wyraz twarzy zmartwiony. - Właśnie się dowiedziałem. Mój Boże, tak mi przykro. Nie było cię tam, kiedy to się stało, prawda? Och, cześć, Cooper.

- Cześć - mówi Cooper.

A potem, jakby nagle sobie uświadomił, że jeszcze tam są, zdejmuje ręce z moich ramion i odsuwa się ode mnie o krok. Wygląda niemal jak­by... Jakby czuł się winny.

Co jest absurdalne, bo nie robiliśmy nic takiego, żebyśmy się mieli czuć winni. No dobrze, ja byłam bliska wyznania mu swojej dozgonnej miłości.

Ale on o tym nie wie.

- Przybiegłem, kiedy tylko usłyszałem - mówi do mnie Tad. - To znaczy o twoim szefie. - Zerka przez ramię na wozy transmisyjne. - Wy­gląda, że są tu wszystkie telewizje, co? Sępy. - Wstrząsa się z obrzydze­nia, po czym podsuwa mi jedną z papierowych torebek. - Proszę. Przy­niosłem dla nas coś na lunch.

Biorę torebkę, którą mi wręcza, wzruszona jego gestem. Jak mi się wydaje.

- Och, naprawdę? Tad, to słodko z twojej strony...

- Tak, zatrzymałem się koło centrum studenckiego i wziąłem nam po trójfasolowej sałatce - oznajmia Tad, jedną ręką oplatając moje ra­miona. - I dwa proteinowe szejki. Pomyślałem, że po szoku, który prze­żyłaś, możesz potrzebować czegoś bogatego w substancje odżywcze. I po tym strasznym śniadaniu...

- Och. - Trójfasolowa sałatka? Żarty sobie robi? Czy ja wyglądam na dziewczynę, która mogłaby zjeść sałatkę z trzech gatunków fasoli? I to teraz? Potrójna miska chili con carne z pół kilograma zapiekanego cheddara na wierzchu znacznie bardziej by mi pasowała.

A nasze śniadanie wcale nie było straszne. Chyba że rozumie przez to strasznie pyszne.

Jednak staram się być uprzejma i mówię:

- Ogromnie ci dziękuję, Tad.

- Przykro mi, że nic dla ciebie nie przyniosłem - zwraca się Tad do Coopera z przepraszającym uśmiechem. - Nie wiedziałem, że zamie­rzasz tu wpaść.

- Och - odpowiada przyjaźnie Cooper. - Nic nie szkodzi. Już wcześniej napchałem się trójfasolowa sałatką.

Tad wyszczerza zęby w uśmiechu, wiedząc, że Cooper sobie żartuje, po czym dodaje:

- Hej... i gratulacje. Z powodu zostania stryjkiem. No, przyszłym stryjkiem.

Cooper ma speszoną minę.

- Słucham?

To w stylu Jordana: powiadomić o powiększającej się wkrótce rodzi­nie swoich fanów, ale nie zawracać sobie głowy telefonem do własnego brata. Miłe. Jak również typowe.

- Jordan i Tania spodziewają się dziecka - wyjaśniam Cooperowi.

Wygląda na przerażonego - właściwa reakcja w tych okolicznoś­ciach.

- Kpisz sobie ze mnie? - mówi. Nie dodaje: Co się stało? Prezer­watywa pękła czy co? - bo ma na to za dużo klasy. Ale możecie być pewni, że dokładnie tak myśli. Bo każdy, kto zna Jordana i Tanię, tak by pomyślał.

- Tak - ciągnę. - Widocznie ich rzecznik prasowy umieścił to dziś rano na ich stronie internetowej.

- Cóż - wzdycha Cooper. - To wspaniale. Świetnie. Będę im musiał kupić... grzechotkę. Czy coś takiego.

- Tak - powtarzam. Po czym, widząc, jak Tad stoi, kurczowo ści­skając swoją torebkę z trójfasolową sałatką i proteinowym szejkiem, i wpatruje się we mnie z wyczekująco uniesionymi brwiami, dodaję: - No dobra. Może lepiej chodźmy już jeść. Zanim znowu kogoś zastrzelą.

Nikt się nie śmieje z mojego żarciku. Który chyba rzeczywiście nie był aż taki śmieszny. Ale... sami wiecie. Jak mawia Sarah: Często ucie­kamy się do wisielczego humoru, usiłując przerwać związek pomiędzy przerażającym bodźcem a niechcianą reakcją emocjonalną.

- Tak - mówię i biorę Tada pod ramię. - Okej. No to chodźmy jeść. Cześć, Coop.

I wprowadzam mojego chłopaka do holu.

7

Doktor mi mówi: żadne

zastrzyki,

Pigułki żadne.

Miłość przebiega zwykłą

koleją,

Aż z żalu padnę.

Chora z miłości

słowa i muzyka: Heather Wells

Tad niepokoi się o mnie. To właśnie ciągle mi powtarza. Że się nie­pokoi.

- Rzecz w tym - mówi - że to mogłaś być ty.

Odkładam widelec. Siedzimy w stołówce Fischer Hall, w ciemnym kąciku na uboczu, gdzie gdyby Tad zechciał, mógłby zadać pytanie, któ­rego nie ośmielił się zadać rano, bo pora była nieodpowiednia.

Chociaż, prawdę mówiąc, jeśli pora była nieodpowiednia, kiedy sta­liśmy nadzy pod prysznicem, zapewne również nie jest odpowiednia, kiedy jemy trójfasolową sałatkę w kilka godzin po znalezieniu mojego szefa z kulą w głowie.

- Nie - mówię. - To nie mogłam być ja, Tad. Przede wszystkim w moim pokoju nie ma nawet okna. Pamiętasz? Właśnie po to jest ta krata. Żeby wpuszczać trochę naturalnego światła. A po drugie, ktokol­wiek zastrzelił Owena, najwyraźniej miał z nim na pieńku. Ze mną nikt nie ma. Nie jestem osobą tego rodzaju.

- Och? A doktor Veatch był? - Tad śmieje się, ale nie tak, jakby rzeczywiście myślał, że powiedziałam coś zabawnego. Zwłaszcza ten kawałek o kracie. Często się z tym spotykam (z ludźmi, którzy tak na­prawdę nie myślą, że jestem zabawna, kiedy wydaje mi się, że jestem). - Łysiejący, rozwiedziony, w średnim wieku pracownik administracyjny uniwersytetu?

- Kto wie? - Wzruszam ramionami. - Chodzi mi o to, że nigdy nie wi­działam go poza pracą. Może handlował dziećmi czy coś w tym rodzaju.

- Heather!

- Przecież wiesz, co mam na myśli. - Grzebię widelcem w swojej fasolowej sałatce z nadzieją, że jakimś cudem natrafię przypadkiem na zabłąkany kawałek szynki albo makaronu. Jednak nie ma tak dobrze. Gdzie się podziewa przeklęty rigatoni, kiedy go potrzebujecie?

- Heather, mówię tylko, że zabójca jest na wolności - uparcie drąży temat Tad. - Zaatakował twojego szefa, człowieka, który, o ile nam wia­domo, był równie groźny jak... jak ta trójfasolowa sałatka. To wszystko, co chcę powiedzieć. I... i słowo daję, cieszę się, że to nie byłaś ty.

Ze śmiechem podnoszę wzrok znad plastikowego pojemniczka, my­śląc, że Tad się wygłupia... To znaczy, chyba jasne, że się cieszy, że nie ja dostałam kulkę w głowę, prawda? Naprawdę nie ma potrzeby powta­rzać tego na głos.

Ale najwyraźniej w jego przypadku jest taka potrzeba. Bo jedno­cześnie Tad sięga przez stół po moją rękę. I spogląda mi czule w oczy.

O Boże. On tak na poważnie. Co ja mam powiedzieć? Co ja mogę powiedzieć?

- Hm. Dzięki. Ja też... hm. Ja też się cieszę, że to nie byłam ja.

Siedzimy tak, trzymając się za ręce nad naszą zdrową żywnością, kiedy wielkimi krokami zbliża się do nas Sarah z zaciętą miną.

- Czeeść - mówi, ale nie brzmi to jak grzeczne powitanie. Raczej jak: Gdzie się podziewałaś? - Tu jesteś. Wszyscy cię szukają. W biblio­tece na pierwszym piętrze odbywa się kryzysowe zebranie personelu ad­ministracyjnego. Już teraz. Jedyna osoba, której tam nie ma, to ty.

Podrywam się z miejsca, ocierając usta serwetką.

- O Boże, naprawdę? Nie miałam pojęcia. Przepraszam, Tad, lepiej polecę...

Tad wygląda na zaniepokojonego.

- Ale nie skończyłaś swojego proteinowego szejka...

- Nic mi nie będzie - zapewniam go. Bez obrazy, ale ten proteino­wy szejk smakuje jak chemiczne odpady. - Zadzwonię do ciebie później, dobrze?

Powstrzymuję się od całusa na do widzenia - to w końcu stołówka, zatłoczona mieszkańcami akademika, którzy mają właśnie przerwę na lunch, a nasz związek mimo wszystko uchodzi wyłącznie za stosunki: studentka/wykładowca - i zadowalam się szybkim uściskiem dłoni, po czym ruszam za ciągle naburmuszoną Sarah. Mijam kasę Magdy, wy­chodzę do holu i kieruję się na pierwsze piętro, do biblioteki, gdzie nadal stoją XIX - wieczne mahoniowe szafy, które niegdyś zawierały należącą do rodziny Fischerów ogromną oprawną w skórę kolekcję literatury kla­sycznej i gdzie wielokrotnie próbowaliśmy trzymać książki, z tym tylko rezultatem, że wszystkie, co do jednej, zostały skradzione (obojętnie jak bardzo miały obszarpane i wyszmelcowane okładki), a następnie sprze­dane na St Mark's Place.

Jednak pokój niezmiennie cieszy się popularnością wśród mieszkań­ców akademika, którzy akurat uczą się do egzaminów, więc muszą się odseparować od swoich imprezujących współlokatorów. Sama osobi­ście wykonałam tabliczki „Cśś! Prosimy o wyłącznie cichą naukę!” oraz „Nauka w grupach - w głębi holu, pokój nr 211” i powiesiłam je pod gipsowymi cherubinami, które przed stu laty spoglądały spod sufitu na eleganckie przyjęcia z sherry, a nie na ślęczącą nad podręcznikami dzie­ciarnię. Ale to bez znaczenia.

- Co cię dzieje? - pytam Sarah, kiedy kłusujemy schodami na gó­rę. - Po co to zebranie?

- A skąd mam wiedzieć? - prycha Sarah. - Personel studencki nie został zaproszony. Nasze zebranie jest dziś wieczorem, o dziewiątej. Najwyraźniej raz jeszcze nie uznano nas za wystarczająco dobrych, żeby się obracać wśród szacownego zawodowego grona.

- Jestem pewna, że oni po prostu myślą, że większość ma o tej po­rze zajęcia - mówię, zaskoczona przede wszystkim goryczą w jej gło­sie. Sarah nienawidzi, kiedy się ją wyklucza z czegoś, czym się zajmuje zawodowy personel... za co wcale jej nie winię. Ona naprawdę pracuje tak samo ciężko (jeśli nie ciężej) jak każdy z nas, a robi to tylko za pokój i wyżywienie, i w dodatku studiuje w pełnym wymiarze. To naprawdę podłe, że uniwersytet planuje pozbawić ją ubezpieczenia i całej reszty. Sarah ma prawo protestować - nawet strajkować.

Jednak wolałabym, żeby znalazły się jakieś inne sposoby, które zmu­szą biuro rektora do wysłuchania postulatów KSM - u, niż posuwanie się do takiej skrajności. Nie mogliby normalnie razem usiąść i porozma­wiać?

Ale po chwili uświadamiam sobie, że chyba już tego próbowali. Bez­skutecznie. Czy to nie była właśnie robota Owena?

No i patrzcie, co się stało.

- Jak tam? - pytam, kiedy jesteśmy już na pierwszym piętrze, ci­chym o tej porze, gdyż większość mieszkańców jest albo na zajęciach, albo w stołówce na lunchu. - Chodzi mi o to, co z personelem należącym do KSM - u, teraz, kiedy doktor Veatch... no, rozumiesz. Wypadł z gry? Wiem, że minęło dopiero kilka godzin, ale czy jest jakiś... postęp?

- Co rozumiesz przez: jak tam? - pyta gniewnie Sarah.

- Och, Sarah - wzdycham. - Przepraszam...

- To bez znaczenia - odpowiada z nietypowym, nawet jak na nią, jadem. - Zakład, że mogę ci dokładnie powiedzieć, co się wydarzy na tym zebraniu, na które za chwilę wejdziesz. Rektor Allington ma zamiar wyznaczyć kogoś, zapewne doktora Jessupa, na tymczasowego rzeczni­ka praw, dopóki nie znajdą zastępstwa za doktora Veatcha. Co jest iro­nią losu, bo doktor Veatch miał być zastępstwem do czasu znalezienia zastępstwa za Toma. Sebastian upiera się, że to jest nie do przyjęcia. Że skoro Veatch wypadł z gry, doktor Allington będzie musiał osobiście się z nami spotkać. Próbowałam mu powiedzieć. Próbowałam mu wyjaśnić, że to się nigdy nie stanie. Bo niby dlaczego Phillip Allington miałby zni­żać się do spotkania z takim plugastwem jak my, skoro może wynająć kogoś, kogoś innego, do tej roboty?

Ku mojemu zdumieniu Sarah wybucha płaczem, dokładnie na kory­tarzu pierwszego piętra, naprzeciw tablicy z informacjami o bezpiecz­nym seksie. Zaniepokojona - z więcej niż jednego powodu - obejmuję ją i przytulam jej głowę do swojego ramienia. Wariackie kręcone włosy łaskoczą mnie w nos.

- Daj spokój - mówię, poklepując Sarah po plecach. - No już. Po­ważnie. Nie jest tak źle. To znaczy jest źle, że facet nie żyje i w ogóle. Ale rodzice już obiecali opłacić ci to ubezpieczenie. Zdaje się, że właś­nie kupili zimowy dom w Taos. Dodatkowe sześć stów na semestr ich nie zrujnuje. A rodzice Sebastiana nie są przypadkiem właścicielami wszyst­kich kin w Grosse Pointe czy coś w tym rodzaju? On też, ściśle mówiąc, nie cierpi na brak kasy...

- Nie w tym rzecz - szlocha mi w szyję Sarah. - Chodzi o zasadę! A co z ludźmi, którzy nie mają rodziców z rocznym siedmiocyfrowym dochodem? Oni nie zasługują na korzystanie z ubezpieczalni? Nie zasłu­gują na opiekę zdrowotną?

- Jasne, że zasługują - przyznaję. - Ale sama rozumiesz, nie wszyst­ko jest w rękach doktora Allingtona. Wiele decyzji w tej sprawie, czy negocjować z wami nowy układ czy nie, zależy od zarządu powierni­czego...

- Powiedziałam to Sebastianowi - przerywa mi Sarah, gwałtownie odsuwając się od mojej szyi i ocierając łzy wierzchem dłoni. - Boże. On jest taki... konfliktowy.

Chcę ją ostrzec, żeby ostrożniej dobierała słowa - zwłaszcza wobec prawdopodobieństwa, że policja szuka w KSM - ie ewentualnych podej­rzanych o zamordowanie Owena - ale nie mam szans, bo drzwi biblio­teki otwierają się nagle z impetem i Tom, który kilka miesięcy temu, za­nim awansował, był moim szefem w Fischer Hall, wygląda na korytarz, zauważa mnie i syczy:

- Aaa, jesteś! Natychmiast wchodź! O mało nie straciłaś najlep­szych kawałków!

Wiem, że przez najlepsze kawałki rozumie komiczne występy wyż­szych rangą członków zarządu, robiących z siebie publicznie osłów, czy­li coś, co obydwoje uwielbiamy obserwować. Dlatego zwykle w czasie zebrań personelu zajmujemy dla siebie miejsca w ostatnim rzędzie, żeby móc oglądać to wspólnie.

- Zaraz przychodzę - uspokajam go, a do Sarah mówię, próbując odgarnąć jej z twarzy bujne loki: - Muszę iść. Nic ci nie będzie? Mar­twię się o ciebie.

- Co? - Sarah podnosi głowę i łzy w cudowny sposób znikają. No, większość. Kilka nieotrząśniętych nadal błyszczy jej na rzęsach. Ale można je błędnie uznać za reakcję alergiczną na pyłki. - Nic mi nie jest. Idź już. Lepiej idź. Chyba nie chcesz się spóźnić na to wasze wielkie, ważne zebranie.

Przyglądam się jej niepewnie.

- Czy detektyw Canavan jeszcze siedzi w naszym sekretariacie? Bo jeśli nie...

- Wiem, wiem. - Sarkastycznie przewraca pełnymi łez oczami. - Ktoś z załogi powinien tam być dla pewności, że mieszkańcy mają z kim pogadać o tej tragedii. Nie martw się. Zajmę się tym.

- Dobrze - mówię. - Kiedy tu skończę, to porozmawiamy.

- Świetnie - odpowiada Sarah z szyderczym uśmieszkiem. - Nie mogę się już doczekać.

Posyłam jej ostatnie zaniepokojone spojrzenie, po czym wślizguję się za drzwi, które przytrzymuje Tom.

- Widzę, że Panna Ślicznotka - szepcze, mając na myśli Sarah - ani trochę się nie zmieniła, odkąd odszedłem.

- Miała ciężki tydzień - staję w jej obronie. - Zakochała się w przy­wódcy KSM - u, a on w ogóle nie zauważa, że istnieje.

Na twarzy Toma nie maluje się nawet odrobina współczucia.

- Co za pomysł? Ten facet prawie nigdy się nie kąpie. I nosi kon­duktorkę. Jakbym musiał ci o tym przypominać.

Kiwam głową i odwracam się, by ujrzeć, że cały Dział Administracji (to jest: kierownicy wszystkich dziewięciu domów studenckich, ich asy­stenci, trzech koordynatorów terenowych, psycholog dla personelu, dok­tor Flynn, szef działu, doktor Jessup, psycholog - specjalistka od radze­nia sobie z żalem, doktor Gillian Kilgore, facet, którego nigdy dotąd nie widziałam, rektor Allington i wreszcie, z jakiegoś nieznanego powodu, Muffy Fowler) zgromadził się w bibliotece Fischer Hall, przysiadając na służbowych niebieskich winylowych kanapkach, czy, dokładniej mó­wiąc, dwuosobowych fotelach dla zakochanych, bo kanapy zachęcałyby mieszkańców do spania, a my chcemy, żeby studenci sypiali w swoich pokojach, a nie w miejscach publicznych.

- Dobrze - mówi doktor Jessup na mój widok, i od razu staje się jasne, że Sarah nie przesadzała. Cały personel naprawdę czekał na mnie z rozpoczęciem zebrania. Doktor Jessup zawiesza głos, dopóki Tom i ja nie znajdujemy sobie miejsca. Ponieważ wszystkie podwójne fotele są za­jęte, jesteśmy zmuszeni usiąść na beżowej wykładzinie (nie widać na niej tak bardzo plam z wody sodowej) i plecami oprzeć się o ścianę tuż pod rzę­dem okien wychodzących na Washington Square Park. Tom natychmiast odkręca swoje pióro Montblanc, które rodzice podarowali mu na obronę dyplomu, i u góry czystej strony notatnika gryzmoli: „Witaj w piekle!”

Dzięki, odpowiadam bezgłośnie.

Brak mi Toma. Życie wydawało się o tyle lepsze, kiedy to on był mo­im szefem. Robiliśmy sobie całodzienne wypady do sklepów z butami na Eighth Street, kiedy to nie plotkowaliśmy o mieszkańcach akademika i nie słuchaliśmy Roxy Music na iPodach.

A poza tym Tom miał w nosie, skąd biorę papier do naszej kopiarki. Dopóki cokolwiek w niej było.

I jeszcze pewien drobiazg. Tom nigdy nie byłby tak głupi, żeby dać sobie strzelić w głowę.

- Teraz, kiedy już nikogo nie brakuje - ciągnie doktor Jessup - po­zwolę sobie wyjaśnić, dlaczego się zebraliśmy. Jestem pewien, że wszy­scy państwo wiedzą, iż dziś rano tutaj, w Fischer Hall, doszło do tra­gicznego wydarzenia, które będzie miało reperkusje nie tylko w całym naszym dziale, ale w całym uniwersytecie. Owen Veatch, tymczasowy kierownik Fischer Hall i rzecznik praw obywatelskich przy biurze rekto­ra, został dzisiejszego ranka zamordowany w swoim gabinecie strzałem w tył głowy. Chociaż jestem pewien, że nikt z nas w tym semestrze nie zdążył poznać Owena Veatcha tak dobrze, jak byśmy chcieli, jednak to, co o nim wiemy, pozwala nam wierzyć, że był dobrym człowiekiem, któ­ry nie zasłużył sobie, żeby umrzeć w taki potworny, tragiczny sposób.

Tom pochyla się do mnie, żeby szepnąć:

- To już dwa.

Zerkam na niego.

- Czego dwa? - odszeptuję.

- Dwa tragiczne - syczy. - Tragiczne wydarzenie i potworny, tra­giczny sposób.

Z uroczystą miną Tom zapisuje słowo „tragiczny” w nagłówku pu­stej strony, po czym stawia pod nim dwa ptaszki.

- I z głowy - zawiadamia radośnie.

- Co to za facet? - szepczę, wskazując jedyną osobę w pokoju, któ­rej nigdy przedtem nie widziałam.

- Nie wiesz, kto to jest? - Tom robi zgorszoną minę. - Wielebny Mark Halstead. Nowy międzywyznaniowy kapelan kampusu.

Wlepiam wzrok w wielebnego Marka. Ma nijaką dobrą prezencję prezentera wiadomości sportowych. Ubrany jest w pieczołowicie poprzecierane dżinsy, sportową marynarkę i krawat. Siedzi na poręczy fo­tela, który Muffy Fowler dzieli z Gillian Kilgore. Muffy pochyla się do przodu i - oparłszy łokcie na kolanach - z leciutko rozchylonymi ustami wpatruje się w doktora Jessupa.

Trudno mi nie zauważyć, że musiała dopiero co pociągnąć wargi błyszczykiem.

I że wielebny Mark ma szansę zapuszczać żurawia prosto w głąb de­koltu jej falbaniastej białej bluzeczki.

- Postanowiliśmy zebrać was tu dzisiaj - mówi doktor Jessup - że­by zapewnić, że policja robi wszystko, co w jej mocy, by odkryć prawdę o tej tragicznej zbrodni...

Tom uroczyście stawia w notesie kolejnego ptaszka.

- ...i że wszystko wskazuje na to, iż był to przypadkowy, jednost­kowy akt bezsensownej przemocy. W żadnym razie nikt inny spośród personelu nie jest zagrożony. Tak, Simonie?

Simon Hague, kierownik Wasser Hall, najgroźniejszego (moim zda­niem) rywala Fischer Hall (z racji posiadania własnego basenu w sutere­nie, jak również z powodu braku niefortunnego miana Akademik Śmier­ci), podnosi rękę i mówi tym swoim nieznośnym (w każdym razie, dla mnie) jękliwym głosem:

- Hm, świetnie, w porządku. To ty tak twierdzisz. Że nikt z nas nie jest zagrożony. Ale co jest robione, żeby nam zapewnić bezpieczeństwo? To znaczy, skąd mamy wiedzieć, że nikt nie jest następny w kolejce? Skąd mamy wiedzieć, że inni członkowie personelu nie zostaną celem ataków?

Pozostali kierownicy potakująco kiwają głowami. Tom szkicuje ma­łego człowieczka, który bardzo przypomina Simona. Potem rysuje, jak ludzikowi eksploduje czaszka.

- No - szepcze w tonie pogawędki. - Co tam u niego słychać?

Mrugam, zdumiona.

- Masz na myśli Tada?

Wymownie przewraca oczami.

- Nie. Tego, w którym się naprawdę kochasz. Coopera. Jak się mie­wa? Nie widziałem go całe wieki.

- Miewa się świetnie - odpowiadam... nieco posępnie, muszę przy­znać.

I, okej, wiem, że przyszliśmy na zebranie w sprawie mojego szefa, którego znalazłam martwego zaledwie kilka godzin temu i że to było tra­giczne (jak słyszeliśmy wszyscy aż za dobrze), człowiek zabity bez po­wodu, u szczytu swojej kariery i tak dalej.

Ale ja potrzebuję porady sercowej. A kto poradzi lepiej niż gej?

- Dziś rano Tad zapytał mnie, czy mogłabym wziąć latem dłuższy urlop, a potem mi powiedział, że jest coś, o co chce mnie zapytać, kiedy będzie odpowiedni moment - szepczę. - I nie wydaje mi się, żeby cho­dziło o wynajęcie pokoju nad morzem.

Tom wygląda na stosownie wstrząśniętego.

- Co takiego?! Poważnie? Spotykasz się z nim dopiero... ile? Mie­siąc?

- Powiedzmy, trzy - odszeptuję. - I kto to mówi? Przypadkiem nie mieszkasz z trenerem koszykówki z Uniwersytetu Nowojorskiego?

- To co innego. - Teraz Tom jest oburzony. - My nie możemy się pobrać. Jego rodzice nie wiedzą, że on jest gejem.

- Detektyw Canavan z Szóstego Komisariatu zapewnia - konty­nuuje doktor Jessup. Pod fluorescencyjnymi lampami wygląda, jakby od linii jego włosów bił lekki blask (oryginalne biblioteczne żyrando­le zostały wymontowane razem z azbestowymi przewodami i zastąpione w latach siedemdziesiątych obniżonym sufitem) - że on i jego ludzie ro­bią wszystko, co mogą, by jak najszybciej znaleźć rozwiązanie tej trage­dii - Tom waha się, postawić ptaszka czy nie, ale w końcu stawia - jed­nak wydaje się mieć całkowitą pewność, że nikt nie zamierza zaatakować członków...

- Dlaczego ktoś tego wreszcie publicznie nie powie? - Kierownik budynku przy Wall Street, który uniwersytet musiał nabyć, bo w kampu­sie nie było już miejsca, wstaje i piorunuje zebranych gniewnym, oskarżycielskim spojrzeniem. - Wszyscy wiemy, kto to zrobił. I dlaczego! To KSM! Za tym musi stać Sebastian Blumenthal! Nie oszukujmy się!

Rozpętuje się wrzawa. Większość osób podziela opinię, że to Seba­stian. Przekonanie owo wydaje się być oparte wyłącznie na fakcie, że Se­bastian nosi długie włosy i najwyraźniej nieregularnie zażywa kąpieli.

Atak na Blumenthala skłania wielebnego Marka do wygłoszenia sugestii, że pewien Zbawiciel mógł również zgadzać się z tym opisem, a przecież nigdy nikogo nie zabił.

Uwaga ta wprawia Toma w taki zachwyt, że mój przyjaciel wznosi oczy ku obniżonemu sufitowi i bezgłośnie szepcze: „Dzięki Ci, Boże”. Po czym woła, nie zwracając się do nikogo w szczególności:

- A co z jego konduktorką?

Doktor Jessup krąży po pokoju i próbuje wyciszać emocje, uparcie powtarzając, że w tym kraju obywatele - nawet długowłosi, niedomyci słuchacze studiów magisterskich - są niewinni, dopóki nie udowodni się im winy. Ale nadaremno. Kilku asystentów kierowników domów stu­denckich ofiarowuje się odnaleźć Sebastiana i stłuc go na kwaśne jabłko (wszyscy oni, tak jak ja, pracują, żeby uzyskać licencjat, odpowiednio: z prawa karnego, hotelarstwa i wychowania fizycznego). Wreszcie dok­tor Kilgore i doktor Flynn, wdrapawszy się na swoje fotele, podejmują próbę przywołania zgromadzonych do porządku, klaszcząc i krzycząc:

- Proszę państwa, proszę państwa! Proszę! Państwa! Jesteśmy pra­cownikami szkolnictwa wyższego, a nie ulicznymi zbirami!

Oczywiście, nie uzyskują żadnego efektu.

Natomiast Tom, zrywając ze ściany gaśnicę i kierując strumień CO2 w sam środek pokoju, natychmiast uzyskuje. Ponieważ jest to metoda, jaką rutynowo rozpędza różne imprezki w budynku korporacji, gdzie pracuje i mieszka, przeprowadza całą akcję z niemal komicznie znudzo­nym wyrazem twarzy.

- Wszyscy - oznajmia monotonnym głosem. - Siadać.

Zdumiewające, jak szybko każdy zajmuje swoje miejsce. Tom mo­że znać na pamięć więcej piosenek Judy Garland niż ktokolwiek w tym pokoju, ale jest też wysokim na metr dziewięćdziesiąt, ważącym prawie dziewięćdziesiąt kilogramów byłym obrońcą drużyny Texas AM Uni­versity. Z pewnością nie chcielibyście z nim zadrzeć.

- Proszę państwa - mówi doktor Jessup, kiedy już Tomowi udaje się przywrócić porządek. - Postarajmy się pamiętać, gdzie jesteśmy... i kim jesteśmy. Kiedy policja zdobędzie dowód, którego potrzebuje, by aresztować sprawcę, wtedy go aresztuje. A tymczasem, bardzo proszę. Nie pogarszajmy sprawy, zbyt szybko wyciągając wnioski i wskazując palcem tam, gdzie nie ma żadnej pewności.

Doskonale.

Chociaż się zastanawiam, czy nie powinnam ostrzec Sarah, żeby mi­mo wszystko uprzedziła Sebastiana. Biorąc pod uwagę, czego właśnie byłam świadkiem, chłopak naprawdę musi spuścić z tonu. Przynajmniej, jeśli wie, co dla niego dobre.

- Mark - mówi doktor Kilgore, wyginając palce (wyraźna oznaka, jak szybko wykazałaby Sarah, że uważa się za osobę ważniejszą od nas wszystkich). - Zastanawiam się... Nie myślisz, że teraz byłaby odpo­wiednia pora, żebyśmy pod twoim przewodnictwem chwilą ciszy uczcili pamięć Owena?

- Jak najbardziej - odpowiada wielebny Mark, zrywając się z po­ręczy podwójnego fotela, na której siedział, i pochylając ciemną głowę. Wszyscy w pokoju, łącznie ze mną, idą w jego ślady.

- Ojcze Niebieski - intonuje głębokim, przyjemnym głosem. - Pro­simy Cię...

Tom, który znowu opadł koło mnie na dywan, daje mi szturchańca. Zerkam na niego spod włosów.

- Co? Ma być cisza, chyba wiesz.

- Wiem. Przepraszam. Ale zapomniałem. Który to? - szepcze. - Twój trzeci szef w tym roku?

- Tak - odszeptuję. - Ćśśś. - Jego nowo odkryta przekora jest świa­dectwem, jak swobodnie czuje się w nowej pracy - i w swoim roman­tycznym związku.

Bardzo się cieszę z jego szczęścia. Naprawdę.

Ale przekora bywa też trochę męcząca.

Przez następne dwie sekundy Tom milczy, a potem:

- Powinnaś odejść - szepcze.

- Nie mogę odejść - odpowiadam. - Potrzebne mi umorzenie czes­nego. Że nie wspomnę o pieniądzach. Ćśś.

Cisza przez następne trzy sekundy, a potem:

- Właściwie, na razie jeszcze nie odchodź - szepcze Tom. - Zacze­kaj, aż zaliczysz ośmiu szefów. Wtedy dopiero powinnaś odejść. I zrobić to w stylu: „Doprawdy, ośmiu to już przesada!”

8

Styczniowy chłopak była

jak bryła lodu,

Lutowy może milszy był -

za młodu,

Marcowy wkroczył

w me życie za późno,

Kwietniowy sprawę

potraktował luźno.

Kalendarzowi chłopcy

słowa i muzyka: Heather Wells

Prawdziwy horror zaczyna się dopiero po rutynowych ogłoszeniach, które poprzedził moment ciszy. Tom będzie pełnił funkcję tymczasowego - tymczasowego kierownika Fischer Hall, dopóki nie zostanie znalezione zastępstwo za tymczasowego kierownika. (Słysząc to, mam strasznie wielką ochotę przybić mu piątkę, ale ponieważ czuję, że w tej samej chwili wszystkie spojrzenia kierują się w moją stronę, postana­wiam wpatrywać się smętnie we własne buty. To ja rano znalazłam zwło­ki swojego szefa. Nikt nie musi wiedzieć, że w pewien sposób nienawi­dziłam faceta).

Dziekan do spraw studenckich, jak nas zapewniono, roześle e - mail do wszystkich, informujący o odejściu członka personelu - jednak bez odwoływania się do tragicznej (ptaszek) natury tej śmierci - i zachęcają­cy całą społeczność uniwersytetu do skorzystania z warsztatów terapeu­tycznych na temat radzenia sobie z żalem.

Nabożeństwo żałobne - data i miejsce zostaną ogłoszone - zorgani­zuje wielebny Mark. Prawie eksżona i rodzina doktora Veatcha (Owen miał rodzinę? Ludzi, którzy naprawdę go lubili?) są już w drodze. W zaistniałej tragicznej (ptaszek) sytuacji zostaną zakwaterowani bezpłat­nie w Wasser Hall, w apartamentach gościnnych dla VIP - ów (a to kana­lie! - mówię, oczywiście, o Wasser Hall, nie o rodzinie doktora Veatcha. Słowo daję, co za lizusy. Jakby nie było dosyć, że mają basen... i nie ma­ją morderstw. Muszą się jeszcze sadzić z apartamentami dla VIP - ów?), zwykle zarezerwowanych dla odwiedzających nas dygnitarzy i osób, którym nasz uniwersytet przyznaje honorowe stopnie naukowe (w ze­szłym roku był to Neil Diamond. Rok wcześniej Tippi Hedren).

I właśnie wtedy doktor Jessup, doktor Kilgore i doktor Flynn poda­ją swoje ostatnie, finałowe ogłoszenie... to, które napawa mnie grozą i mrozi mi - a, jak świadczy o tym jego reakcja, również Tomowi - krew w żyłach. Okazuje się mianowicie, że, ponieważ z pewnością jeste­śmy przybici tą tragedią (ptaszek), jak też ostatnimi nieporozumieniami z KSM - em, nadeszła pora na trening budowy zespołu.

Wymieniamy z Tomem spanikowane spojrzenia. Trening budowy zespołu?

- Najsłodsza Matko - szepcze Tom. - Nie. Tylko nie to.

Niestety, doktor Kilgore, z którą zarówno Tom, jak i ja mieliśmy już nieszczęście kiedyś bliżej współpracować, słyszy go i posyła nam oboj­gu spojrzenie tak ostre, że aż kłujące.

- Udział w treningu - oznajmia zwięźle - jest obowiązkowy.

Jednak najwyraźniej nie dla rektorów, ponieważ doktor Allington wymawia się ważnym spotkaniem (z butelką szkockiej whisky, jeśli zostało mu choć trochę zdrowego rozsądku) i wychodzi. Spodziewam się, że Muffy Fowler pobiegnie za nim - nie należy przecież do per­sonelu administracyjnego. Jednak po chwili widzę, jak udaje jej się zahaczyć trzykaratowym diamentem o klapę sportowej marynarki wie­lebnego Marka, po którym to wyczynie Muffy podejmuje decyzję, że - och, a co tam! - równie dobrze może zostać, bo pewnie będzie kupa śmiechu.

Poważnie. To dokładnie jej słowa.

Trening budowy zespołu okazuje się jeszcze koszmarniejszy, niż mogliśmy z Tomem przypuszczać. Doktor Flynn przynosi naręcze nie­odebranych gazet, które zwędził z recepcji na dole. Potem dostajemy po­lecenie, żeby podzielić się na pięcioosobowe drużyny i każda drużyna otrzymuje stos prasy. Tom i ja natychmiast chwytamy się za ręce, żeby być razem.

- Ona już dzisiaj tyle przeszła, że naprawdę mnie potrzebuje - za­pewnia Tom, kiedy doktor Kilgore sceptycznie unosi brwi, bo celem treningu jest zaznajomienie się z tymi członkami personelu, których w innym wypadku moglibyśmy nie mieć szansy dobrze poznać. Jakimś cudem naszymi współtowarzyszami zostają wielebny Mark, Muffy Fow­ler i - z własnego wyboru, niewątpliwie po to, żeby mieć na oku Toma i mnie - doktor Kilgore.

- A teraz... - zaczyna doktor Flynn, kiedy każda drużyna już się zgromadziła na wyznaczonym sobie podwójnym fotelu. Ponieważ ża­den z foteli nie jest dostatecznie duży dla całej grupy, Tom i ja znowu siedzimy na podłodze. - Jestem pewien, że zadajecie sobie pytanie, co będziemy robić z tymi gazetami? Tak, proszę państwa, chcę, żebyście popracowali wspólnie i użyli tych gazet do wybudowania wolno stojącej konstrukcji, wystarczająco wielkiej, żeby wasza drużyna znalazła w niej schronienie.

Simon, kierownik Wasser Hall, wygląda na rozwścieczonego.

- Jak niby mamy to zrobić? Nie dostaliśmy nawet nożyczek. Ani taśmy klejącej.

- Zdaję sobie z tego sprawę, Simonie - mówi spokojnie doktor Flynn. - Jednakże masz magisterium z socjologii i czworo równie do­brze wykształconych towarzyszy, z których każdy specjalizuje się w ja­kiejś dziedzinie. Myślę, że współpracując, powinniście być w stanie skonstruować coś w rodzaju budowli, gdzie zmieści się cała piątka, cho­ciażby w momencie, kiedy wasza praca będzie punktowana...

- Mamy być za to oceniani?! - krzyczy ktoś z oburzeniem.

- Nie wydaje mi się, żeby działania, pomyślane jako wzmocnienie ducha zespołowego, należało oceniać - wtrąca się ktoś inny.

- No, no - mówi doktor Jessup. - Będziecie się dobrze bawić. Dok­tor Veatch też by tego chciał.

Nie sądzę, żeby ktokolwiek w tym pokoju miał jakiekolwiek poję­cie, czego mógłby chcieć doktor Veatch, ponieważ nikt tutaj - włączając w to mnie - naprawdę go nie znał. Być może rzeczywiście uznałby bu­dowanie z gazet za świetną zabawę.

Natomiast z pewnością byłby za ocenianiem domków, gdyby mnie ktoś pytał.

- Fajny ubaw, co? - mówi Muffy, kiedy nasza drużyna zabiera się do roboty.

- Och tak - zgadza się Tom. - O wiele bardziej wolę być tutaj niż u siebie w biurze.

Tom łże jak pies. W swoim biurowym komputerze ma zainstalowaną ulubioną grę Madden NFL. Gra w nią przez cały dzień... jeśli akurat nie jest zajęty zakłócaniem libacji i prób randkowych gwałtów. Grałby w nią też przez całą noc, gdyby jego chłopak Steve pozwolił mu na to.

- Ja też - mówi wesoło wielebny Mark. Po czym zerka w moją stro­nę i przestaje się śmiać. - Chociaż, oczywiście, smutno mi z powodu, dla którego tu jesteśmy.

Muffy też przestaje się śmiać.

- Tak, to prawda - oznajmia i spogląda na mnie wielkimi, ciemny­mi oczami sarenki Bambi, niemal pełnymi łez. Jak ona to robi... dosłow­nie na zawołanie? - Przecież pracowaliście razem. Musisz być załama­na. Kompletnie załamana.

- Byłaś sekretarką doktora Veatcha? - pyta wielebny Mark, przy­glądając mi się z zakłopotaniem, połączonym z chorą fascynacją, którą odczuwają wszyscy wobec kogoś, kto dopiero co natknął się na zwłoki.

- Asystentką administracyjną - chórem poprawiają go Tom i doktor Kilgore.

- Może weźmiemy się już do naszej budowli - dodaje doktor Kilgore. Podnosi plik gazet, przytrzymując je kciukiem i palcem wskazu­jącym. Widocznie nie chce usmarować się farbą drukarską. „New York Times” farbuje. - Co proponujecie?

- Ma być wolno stojąca, tak? - Tom odbiera gazety doktor Kilgore, najwyraźniej tracąc cierpliwość dla jej dziewczęcego wdzięku. - Mo­żemy zrobić cztery żerdki, o proszę - zwija kilka papierowych płacht w solidną rurę - użyć ich jako podpórek, a jeszcze jedną płachtę po pro­stu nadziać na nie jako dach.

- Bingo! - wołam zachwycona. - No to z głowy.

- Hm - mówi wielebny Mark. - Bez urazy, ale byłem trochę na mi­sji w Japonii i myślę, że gdybyśmy złożyli każdy kawałek, o tak... po­zwólcie, że zademonstruję...

Wielebny Mark bierze od Toma gazety i zaczyna robić jakieś czary - mary, stosując skomplikowaną technikę darcia i zaginania. Muffy i dok­tor Kilgore, wyraźnie pod wrażeniem, przyglądają się jego palcom, fru­wającym nad zadrukowanym papierem.

- Mój Boże, Mark... mogę cię nazywać Markiem? - pyta Muffy.

- Oczywiście - odpowiada Mark.

- Mój Boże, Mark, ty tak wspaniale to robisz.

- W wielu kulturach składanie papieru uważane jest za sztukę - in­formuje swobodnie Mark. - Ale tak naprawdę bardziej wiąże się z ma­tematyką. Na przykład niektórych klasycznych zadań konstrukcyjnych z geometrii nie da się rozwiązać przy użyciu cyrkla czy linijki, a można, zaginając kilkakrotnie kartkę papieru. Intrygujące, prawda?

Ciemne oczy Muffy są szeroko otwarte i pełne podziwu.

- Niesamowite. Japończycy to wspaniały naród. Po prostu uwiel­biam sushi.

Wymieniamy z Tomem porozumiewawcze spojrzenia. Tom wymow­nie przewraca oczami.

Doktor Flynn podchodzi do każdej z grup i mówi:

- Dobrze. Widzę, że się integrujecie, pracując ze sobą. Właśnie to mieliśmy z Gillian nadzieję zobaczyć. Drużynę pokonującą przeciwno­ści losu, przeciwstawiającą się tragedii...

- Gdzie mój notatnik? - marudzi Tom.

- ...więc teraz, ponieważ widzę, że zadanie jest o wiele za łatwe, zamierzam podnieść poprzeczkę i... zasłonić wam oczy!

Z kartonowego pudełka, które wcześniej z doktor Kilgore przynie­śli, doktor Flynn wydobywa dwa tuziny tanich jedwabnych szalików, po czym rozdziela je wraz z instrukcją, że mamy zasłonić nimi oczy i dalej budować gazetowe domki.

- Jeśli nic nie będziemy widzieć - lamentuje Simon z Wasser Hall - to domki wyjdą gówniane i dostaniemy mało punktów!

- Nonsens - uspokaja go doktor Flynn. - Jedna osoba z zespołu nie zasłoni oczu. Do was należy decyzja, kto nią będzie. I ta osoba popro­wadzi pozostałych.

- Ja wybieram Marka - zgłasza się szybko Muffy.

- Och. - Mark ze speszoną miną podnosi wzrok znad misternie ple­cionej ściany. - Naprawdę, ja...

- Też jestem za - mówi łagodnym tonem Gillian. Odwraca się, żeby spojrzeć na mnie i na Toma. - A wy dwoje, zgadzacie się?

- Hm - mruczę. Jeśli Mark zostanie kapitanem naszej drużyny, przesiedzimy tu do wieczora. Nie mam pojęcia, jak on zamierza nauczyć nas robić origami. Zwłaszcza kiedy będziemy mieli zasłonięte oczy. Ale wszystko jedno. - O tak, pewnie.

- Nie wiem - oznajmia powoli Tom. Ma dziwny, rozmarzony wyraz twarzy, którego nie rozpoznaję. - Chodzi mi o to, że Heather przeżyła dziś taką traumę, kiedy weszła do gabinetu i znalazła swojego ukochane­go szefa... nawet nie szefa, a mentora, doprawdy... Czy nie mówiłaś mi, Heather, że tym właśnie był dla ciebie Owen? Twoim mentorem?

Wybałuszam na niego oczy.

- Co?

- Nie bądź taka skromna - ciągnie niezrażony Tom. - Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi. Rozumiemy, jak strasznie zdenerwował cię widok martwego Owena. Możesz się przyznać, Heather. Ufamy sobie. Wiem, widok jego krwi rozchlapanej po całym moim dawnym biurku...

- Och, Tom, na litość boską - przerywa mu Gillian z wyrazem nie­smaku na twarzy.

- Właśnie to mówię. Naprawdę uważam, że Heather powinna zostać kapitanem drużyny - przemawia nabożnie Tom. - Po tym wszystkim, co dziś przeszła, byłoby okrucieństwem zmuszać ją do włożenia opaski. Po­wiedziała mi, że za każdym razem, kiedy zamyka oczy, widzi substancję mózgową Owena, pokrywającą jego miesięczny grafik z Dilbertem...

- Z Garfieldem - poprawiam go.

- Czy moglibyście oboje... - zaczyna Gillian, ale wielebny Mark wpada jej w słowo.

- Zgadzam się z... Tomem, prawda? - Mark przymyka oczy i kiwa głową. - Po tym, co przeżyła, Heather jak najbardziej powinna być ka­pitanem.

- Też tak uważam - mówi szybko Muffy. Spogląda na Gillian ze łzami w oczach. - Ma do tego wszelkie prawo.

Doktor Kilgore wygląda, jakby była bliska ataku apopleksji.

- Doskonale - oznajmia przez zaciśnięte zęby i rozdaje szaliki, które wręczył jej doktor Flynn. - Załóżcie wszyscy. Oprócz Heather, oczywiście.

- Pani też, prawda, doktor Kilgore? - pyta z uśmiechem Tom.

- Ja też - odpowiada ponuro Gillian, zawiązując na oczach opaskę.

- Mark - marszczy się Muffy. - Nie mogę sobie poradzić. Pomógłbyś mi?

- Och - peszy się wielebny Mark. - Ja już założyłem, ale spróbuję.

Wyciąga po omacku ręce i udaje mu się chwycić pierś, którą Muffy pcha mu prosto w dłoń.

- O mój Boże! - woła Mark i blednie.

- Och! - Muffy rumieni się wstydliwie pod opaską, chociaż dosko­nale wiem, że jest zachwycona. - Nic się nie stało.

- Bardzo przepraszam! - Wielebny Mark wygląda, jakby chciał się zabić. Jego przystojna twarz w ciągu trzech sekund przybiera kolory od bieli śniegu do czerwieni buraka. Nawet szyja, aż po kołnierzyk koszuli, jest czerwona.

- To nie twoja wina. Przecież nic nie widziałeś! - przypomina mu Muffy. Udaje jej się samodzielnie dokończyć mocowania opaski, tak jak doskonale mogła to zrobić od razu. - Och, spójrz. Nic nie szkodzi, już zawiązałam.

- Je... jesteś pewna? - jąka się wielebny Mark. - Może doktor Kilgore... albo Heather...

- Wszystko w porządku - mruczy Muffy.

- Teraz, kiedy Heather została naszym kapitanem - mówi sucho Gillian - chyba powinna zacząć nami dowodzić.

- Pewnie - odpowiadam. - Mark, może byś nam pokazał, jak robisz te czary - mary ze ścianami?

- To nie będzie łatwe z zawiązanymi oczami - mówi wielebny. - Ale myślę, że zgodnie z duchem współpracy w drużynie mogę spróbo­wać. Najpierw bierzecie płachtę i drzecie ją, o tak...

Gillian i Muffy zaczynają drzeć papier na paski. Tom przesuwa się po omacku i, niby to próbując wybrać coś ze sterty gazet, pochyla się w kierunku mojego ucha - czy raczej tego, co uważa za moje ucho, cho­ciaż jest to bardziej czubkiem głowy.

- To - szepcze - najweselsza rzecz, jaką kiedykolwiek robiłem. A chyba nie muszę ci przypominać, że jestem gejem.

- Mógłbyś zająć się tyczkami, które zacząłeś robić, zanim pojawił się Mistrz Origami? - odszeptuję. - Bo w tym tempie w życiu nie poko­namy Wasser Hall.

- Heather. - Tom przybiera minę pełną dezaprobaty. - Tu nie chodzi o zwycięstwo. Tu chodzi o wspólne działanie w drużynie.

- Zamknij się - warczę. - Musimy załatwić Wasser Hall, choćby to miała być ostatnia rzecz, której dokonam.

I, oczywiście, dokładnie tak robimy. Nasz „domek” zostaje ukoń­czony długo przed wszystkimi pozostałymi. Zaganiam do niego swoją drużynę, po czym podnoszę rękę i wołam:

- Doktorze Flynn! Doktorze Flynn! Myślę, że jesteśmy gotowi.

Doktor Flynn podchodzi z zadowoloną miną i dokładnie ogląda dzieło rąk moich współtowarzyszy.

- Och tak - oznajmia. - Dobra robota. Po prostu świetnie. Napraw­dę wspaniała praca zespołowa, praca was wszystkich.

- Czy możemy już odsłonić oczy? - chce wiedzieć Muffy.

- Ależ tak, oczywiście - zezwala doktor Flynn.

Muffy, wielebny Mark, Gillian i Tom zdejmują opaski i rozglądają się po gazetowym domku, w którym siedzą.

- Czy to nie zdumiewające, moi drodzy? - raduje się doktor Flynn. - Możecie uwierzyć, że pracowaliście razem, żeby wybudować coś włas­nymi gołymi rękami? W dodatku z zasłoniętymi oczami? Siedźcie i re­laksujcie się, podczas gdy inni kończą swoje budowle. I pozwólcie sobie na dobrze zasłużone klepnięcie po ramieniu.

Gillian wpatruje się ze zdumieniem w cztery liche gazetowe tyczki, które podtrzymują równie lichy gazetowy baldachim... jakby jakąś naj­tańszą na świecie ślubną chupę∗ nad dwiema wyjątkowo zmieszanymi parami.

- Ale... gdzie są ściany, które wyplataliśmy? - pyta Muffy.

- Och - sapię. - To by trwało całą wieczność. Więc postanowiłam ich nie używać, a zrealizować pomysł Toma.

- Tak. - Gillian opuszcza wzrok na wymazane farbą palce i popla­mioną lnianą kremową garsonkę. - Ale mogłaś nas uprzedzić.

- Byliście tak pełni entuzjazmu. Nie chciałam łamać waszego ducha pionierów.

- W porządku - mówi wielebny Mark, wypełzając spod papierowej konstrukcji. - To było zabawne. Prawda? Och, proszę, pozwól, że ci po­mogę.

- Och, bardzo dziękuję. - Wygląda, że Muffy ma kłopot z podnie­sieniem się z podłogi, czemu zresztą trudno się dziwić, zważywszy na obcisłą spódnicę tubę i wysokie obcasy. Wsuwa więc obie, brudne od farby drukarskiej, dłonie w ręce Marka i, spoglądając mu ufnie w oczy, pozwala postawić się na nogi.

- Ukochany - śpiewa mi cicho do ucha Tom - w moim życiu jesteś tylko ty... jedyne, co mam dobrego...

- Czy musimy kontynuować tę farsę? - Simon z Wasser Hall zrywa z oczu opaskę. Słowo „farsa” wymawia z brytyjskim akcentem. - Oni wygrali. Więc dlaczego my musimy dalej...

- Nie w tym rzecz, kto wygrywa albo kto przegrywa, Simonie - re­cytuje płynnie doktor Flynn. Chociaż, oczywiście, jeśli dotyczy to mnie i Wasser Hall, zdecydowanie chodzi o to, żebym ja wygrywała, a oni przegrywali.

- Ale to nie fair. Heather i Tom już przedtem razem pracowa­li - jęczy Simon. - Oczywiście, że potrafią współdziałać. Ja prawie nie znam osób, z którymi jestem w drużynie... nie chciałbym nikogo urazić...

- Simonie! - mówi doktor Jessup. Z oczami zasłoniętymi różnobar­wnym szalikiem siedzi pośrodku czegoś, co wygląda jak niedokończony gazetowy wigwam. - Natychmiast nałóż opaskę!

Właśnie w tej chwili drzwi biblioteki otwierają się i wchodzi jakiś student.

- Przepraszam - mówi do niego doktor Flynn. - Dziś po południu biblioteka jest zamknięta z powodu ważnego zebrania personelu.

Student rozgląda się dookoła. Wytrzeszcza oczy na dorosłych męż­czyzn i kobiety - prawdopodobnie pracowników uniwersytetu - którzy w biurowych strojach, z szalikami na twarzach siedzą w domkach, zbu­dowanych ze starych gazet. Jego mina, co zrozumiałe, wyraża zupełną dezorientację.

Dopiero wtedy zauważam, że ten student to Gavin McGoren.

- Hm - stęka speszony. - Powiedziano mi na dole, że znajdę tu Hea­ther Wells?

Błyskawicznie oddalam się od mojej grupy i spieszę w jego stronę.

- Wszystko w porządku - zapewniam doktor Kilgore. - To zajmie tylko minutkę.

- Dobrze, wracaj szybko - mówi Gillian, z dezaprobatą ściągając brwi. - Musimy jeszcze omówić, czego nauczyliśmy się dzisiaj o nas samych.

Jasne. Na przykład, jak bardzo cię nie znoszę? Nie ma potrzeby tego omawiać, i tak wiem.

Wskazuję głową drzwi, dając Gavinowi do zrozumienia, że ma do mnie dołączyć na korytarzu. Robi to, z najwyższym trudem ukrywając rozbawienie.

- Kobieto, co tam się, u diabła, dzieje? - chce wiedzieć, kiedy tylko znajdujemy się w bezpiecznej odległości. - Facetowi ładują kulkę w łeb, a wy wszyscy dostajecie bzika z powodu nieboszczyka?

- Gavin. - Szybko zamykam biblioteczne drzwi. - Próbujemy po­móc sobie nawzajem uporać się z żalem. A czego ty chcesz?

- Bawiąc się w Indian i kowbojów? A ta seksowna lala z dużymi cyckami to kto?

- Ma na imię Muffy. Poważnie, wpakujesz mnie w kłopoty. Czego chcesz?

- Muffy? - Gavin z niedowierzaniem kręci głową, tak jakby wresz­cie wszystkiego się dowiedział. - Okej. Jest sprawa. Myślałem, że cię zainteresuje. Na moim piętrze jest taka dziewczyna, Jamie?

Kiwam głową.

- Tak?

- No. Zdaje mi się, że dziś rano miała jakieś spotkanie z Veatchem?

Coś mi świta.

- Och, prawda. Price. Jamie Price. Gavin, słowo daję, nie mam już czasu...

- Nie to nie! - Gavin podnosi obie ręce w geście „poddaję się”. - Wiesz, ona mi powiedziała, że i tak nikomu nie zależy. A ja jej na to: też tak myślałem i słuchaj... Heather jest inna. Jej zależy. Ale jeśli wolisz wracać tam i bawić się w Indian i kowbojów...

Piorunuję go wzrokiem.

- Gavin, o co chodzi? Powiedz mi wreszcie.

Gavin wzrusza ramionami.

- O nic. Tylko... no dobrze, usłyszałem tę dziewczynę, Jamie... płakała w swoim pokoju, tak? A jej współlokatorka przychodzi i mówi, że ona nie chce przestać, tak? Więc idę. Wypróbujmy na niej gavinator, wiesz, co mam na myśli?

- Gavin. - Serio, nie mogę uwierzyć w ten dzień. Naprawdę nie mogę. I w dodatku zaczął się tak wcześnie. O szóstej rano! Tylko po to, żeby przynieść ból, mój ból, i, no dobra, potem seks. Ale jeszcze potem rozlew krwi. A teraz to. - Chcesz się za moment pożegnać z życiem? Boja...

Gavin daje spokój knajackim numerom.

- Okej, poważnie. Więc idę tam i pytam, co się dzieje, ona mówi, żebym spadał, a ja na to: „Daj spokój, mogę pomóc, jeśli...” - W tym miejscu Gavin zdobywa się na tyle przyzwoitości, że wygląda na zaże­nowanego. - Dobra, ten kawałek nie ma znaczenia. W każdym razie, ona zaczyna.

- Nie, Gavin - mówię. - Ten kawałek ma znaczenie. Co jej powie­działeś?

- Nie, nie ma. To nie jest integralna część opowieści. Okej? Więc, ona zaczyna...

- Gavin. Robię w tył zwrot i wracam do biblioteki, jeśli mi nie po­wiesz.

- Powiedziałemżemojamamajestginekologiem, okej? - Gavin ob­lewa się rumieńcem. - Słuchaj, wiem, że to głupie, ale... dziewczyny wszystko ci opowiedzą, kiedy myślą, że twoja mama jest ginekologiem. Nie wiem dlaczego.

Patrzę na niego wielkimi oczami. Doprawdy, co za szkoda, że Gavin wybrał filmoznawstwo. Byłby dla naszego państwa prawdziwym skar­bem w którejś z jego agencji bezpieczeństwa.

Nie potrafię zdobyć się na nic, oprócz krótkiego:

- Mów dalej.

- Cokolwiek będzie, myślę sobie, że ona zaraz mi wyzna... no wiesz, że złapała chorobę weneryczną albo coś w tym rodzaju. W każ­dym razie, na to mam właśnie nadzieję, bo to by znaczyło, no wiesz, że lubi ostry...

- Och, Gavin - wzdycham, wbijając wzrok w sufit. - A ja myśla­łam, że twoja miłość do mnie jest czysta jak świeżo nawiany śnieg.

- Bo co? - Gavinowi powracają rumieńce, ale tym razem kołysze się lekko, z palców na pięty i z powrotem. - Mężczyzna ma swoje po­trzeby. I, no wiesz, ona jest dość... Jamie jest dość seksowna. Rozu­miesz. Tak... no... jak ty. Coś w tym rodzaju.

- Okej - mówię. - Zaraz się pochoruję. Gavin, przysięgam, jeśli wywlokłeś mnie z tego zebrania, bo chciałeś odkrywać przede mną...

- Skąd! - Gavin wygląda na zbyt oburzonego, żeby kłamał. - Heather! Coś ty!

- Więc o co właściwie chodzi? - pytam kategorycznym tonem.

- O to, co mi powiedziała! - odpowiada, wysuwając zaczepnie szczękę z kozią bródką.

- Tak? - Zakładam ręce na piersiach. - A co to takiego?

- Że wie, dlaczego go zastrzelono. Twojego szefa, znaczy. Napraw­dę bardzo była tym zdołowana.

Osłupiała, opuszczam ręce.

- Co? Dlaczego?

- Nie mam pojęcia. Powtarzam ci tylko, co mówiła. Powiedziała, że to wszystko jej wina. Że gdyby nie ona, doktor Jak Mu Tam Było nadal by żył.

9

Czerwiec sypnął chłopcami

w płóciennych ubraniach,

Tak jak lipiec i sierpień.

Pomówmy o draniach.

Wrześniowy facet miał ręce

jak jedwab,

Październik zabrał mnie

pod obce niebo.

Kalendarzowi chłopcy

słowa i muzyka: Heather Wells

Stoję pośrodku korytarza na pierwszym piętrze i rozdziawiwszy usta, gapię się na Gavina McGorena. Z prawej strony rozsuwają się drzwi windy, wynurzają się z nich dwie rozchichotane pierwszoroczne, po czym chwiejnym krokiem ruszają w stronę biblioteki, zbyt zajęte wybuchami śmiechu i ogromnymi porcjami Jamba Juice, żeby zauwa­żyć tabliczkę „Zamknięte z powodu zebrania - prosimy nie przeszka­dzać!”

- Dziewczyny - woła cicho Gavin.

Jeszcze przez chwilę chichoczą, wreszcie przenoszą na niego spoj­rzenie.

- Nie wchodźcie tam - mówi i wskazuje napis. - Zamknięte. Nie widzicie?

Patrzą na tabliczkę. Potem jeszcze raz na Gavina. Potem jedna na drugą. Znowu chichoczą i pędzą do wyjścia awaryjnego, zaśmiewając się jak szalone.

Gavin spogląda na mnie. Chyba z mojej miny wnioskuje, że nie do końca kupiłam to, co mi chce sprzedać, bo dodaje:

- Przysięgam na Boga, Heather. Nie wygłupiam się. Tak powiedzia­ła. Przecież możesz to sprawdzić.

- Że to jej wina, że Owen nie żyje? - Kręcę głową. - Gavin, to kom­pletnie bez sensu.

- Wiem. - Wzrusza ramionami. - Ale tak właśnie powiedziała. I dlatego uznałem, że muszę cię znaleźć. Bo pomyślałem, że to jakby... no wiesz. Trop. Prawda?

Nadal kręcę głową.

- Nie mam pojęcia, co to jest. Mówiła coś jeszcze?

- Nie... Potem zaczęła płakać tak strasznie, że nie mogłem już nic więcej z niej wyciągnąć. Krzyczała, że chce wracać do domu. Ona jest z Westchester, wiesz, więc to nie to, że może sobie pojechać, kiedy ma ochotę. Powiedziała, że zadzwoni do matki, żeby ją odebrała ze stacji. Więc pomyślałem, że lepiej cię poszukam. Rozumiesz, żebyś mogła spróbować ją zatrzymać, zanim spróbuje opuścić, hm, pokład. To było jakieś pięć minut temu, więc jeśli się pospieszysz, na pewno jeszcze ją złapiesz.

Zdumiona tą manifestacją zdrowego rozsądku, potakująco kiwam głową.

- Okej. Dobrze. Dzięki, Gavin. Pójdę się z nią teraz zobaczyć. Mo­że zdołam ją uspokoić na tyle, żeby porozmawiała z policją, zanim...

Jednak w tej samej chwili przerywa mi mrożący krew w żyłach krzyk. Wydaje się, że dobiega z dołu.

Nie czekam na moich przełożonych, którzy nadal siedzą w bibliote­ce, tylko z impetem otwieram drzwi klatki schodowej, gdzie jest wyjście awaryjne i, przeskakując po dwa stopnie, pędzę na dół, w ślad za pierwszorocznymi chichotkami, a Gavin depcze mi po piętach.

Znajduję obie dziewczyny na parterze, w holu, na oko całe i zdrowe. Stoją w grupce mieszkańców akademika, którzy ze zdumieniem gapią się, jak recepcję i stanowisko ochrony mija pochód złożony z kilku funk­cjonariuszy oddziałów specjalnych, którzy eskortują skutego kajdanka­mi Sebastiana Blumenthala, a z przodu kroczy posępny detektyw Canavan, torując przejście wyciągniętymi rękami i wołając:

- Okej, dzieciaki, widowisko skończone. Marsz do swoich pokoi. Rozejść się! Natychmiast!

Jednak nikt się nie rozchodzi. Po co mieliby się rozchodzić, skoro widowisku wyraźnie daleko do końca?

- Przypatrzcie się dobrze! - grzmi Sebastian, kiedy ciągną go koło nas. Ściśle mówiąc, nie idzie dobrowolnie, jednak taki chudzielec jak on nie wydaje się stanowić wielkiego problemu dla paru krzepkich policjan­tów. - Proszę, jak są wykorzystywane pieniądze z waszych podatków! No, może nie z waszych, bo jesteście jeszcze studentami. Ale oto, na co kiedyś pójdzie wasza kasa: na dręczenie osób, które chcą zmieniać coś w życiu biednych i prześladowanych. Zapewne nie ma to żadnego zna­czenia, że absolutnie nie jestem winien tego, co mi zarzucają. Zapewne nie ma to żadnego znaczenia, że jedyne, o co walczę, to poprawa wa­runków pracy waszych nauczycieli, którzy traktowani są dosłownie jak niewolnicy...

- Co... - Z windy wychodzi doktor Jessup z jedwabnym szalikiem, dyndającym wokół szyi w stylu pilota RAF - u z czasu wojny, a za nim dok­tor Flynn, doktor Kilgore i tylu pozostałych członków personelu, ilu zdoła­ła pomieścić kabina o udźwigu tysiąca kilogramów. - Co tu się dzieje?

Źródło przeraźliwego wrzasku, który przedtem słyszeliśmy, staje się znane, kiedy Sarah, wyglądając zza ramienia detektywa Canavana, do­strzega mnie w tłumie.

- Heather! - krzyczy. Chwiejnym krokiem przepycha się w moją stronę i pada mi w objęcia, z twarzą błyszczącą od łez i włosami w jesz­cze potworniejszym nieładzie niż zwykle. - Oni aresztowali Sebastiana! Za mm... morderstwo! Mu... musisz ich powstrzymać! On tego nn... nie zrobił! Nie wierzy w zabijanie! On jest we... wegetarianinem!

Pozwólcie, że coś wam powiem. Sarah jest często moją zmorą, ale pracuje ciężko i ma dobre serce. Zasadniczo to słodka dziewczyna.

Natomiast jedno trzeba przyznać. Nie jest lekka. A teraz opiera się na mnie całym ciężarem. Pod którym o mało się nie przewracam.

Dzięki Bogu za Pete'a. Biegnie właśnie ze stanowiska ochrony, wo­łając:

- Sarah, może byś tu usiadła i napiła się wody? Chcesz trochę wody? Co powiesz na szklankę dobrej, zimnej wody? Nie miałabyś ochoty?

- Nie chcę wody! - zawodzi Sarah z twarzą ukrytą we wgłębieniu mojego ramienia.

Nie widzę, co się dzieje w holu, bo jej włosy włażą mi w oczy, za­słaniając cały widok.

- Chcę soku!

- Dobrze, dobrze, zaraz ci damy. - Nie wiadomo skąd, pojawia się Magda. - Może jeszcze trochę jest w lodówce.

Razem z Pete'em odrywają Sarah ode mnie. Teraz mogę stwierdzić, że policji udało się już wyprowadzić Sebastiana. Natomiast detektyw Canavan jest jeszcze w holu. Przyciszonym głosem rozmawia z dokto­rem Jessupem, doktorem Flynnem i doktor Kilgore. Muffy Fowler też tam stoi, ale nie spuszcza oczu z wielebnego Marka, który widocznie w grupie studentów spotkał kilku swoich współbraci (członków stowa­rzyszenia religijnego? - cokolwiek to znaczy) i żartuje z nimi serdecz­nie, podczas kiedy Muffy udaje, że wie, o czym rozmawiają i śmieje się razem z nimi.

Gavin piorunuje mnie wzrokiem. Jamie, powtarza bezgłośnie i zna­cząco kiwa głową w stronę windy.

Zaczekaj, odpowiadam w ten sam sposób i wskazuję na Sarah. Naj­wyraźniej dociera do niego, że mogę sobie radzić tylko z jednym kry­zysem naraz. Mimo wszystko, nie jestem Superasystentką Kierownika Akademika. To znaczy, Kierownika Domu Studenckiego.

Pete i Magda zabierają moją pomocnicę do stołówki i sadzają na nie­bieskim winylowym krześle ze szklanką wody, którą Sarah wypija do­piero po licznych namowach. Pomiędzy porą lunchu i obiadu stołówka jest zamknięta na sprzątanie, więc nie musimy się martwić, że ktoś nas wypatrzy... to dobrze ze względu na Sarah, która faktycznie nie wyglą­da najlepiej. Skórę ma lepką i całą w plamach. Kosmyki czarnych kręco­nych włosów kleją się jej do czoła i skroni.

- To było takie okropne - mamrocze. - Siedzieliśmy w magazynie. Po prostu siedzieliśmy i zajmowaliśmy się swoimi sprawami, bo w naszym biurze, Heather, ciągle jeszcze robili coś ci faceci od ekspertyz. Aż tu nagle wchodzi detektyw Canavan i mówi, że chce porozmawiać z Sebastianem. I Sebastian był na tak. Bo on nie ma nic do ukrycia. Dlaczego miałby się nie zgodzić? A następne, co do mnie dotarło, to widzę, jak go prowadzą w kaj­dankach. Heather... oni go aresztowali! Co my zrobimy? Muszę zadzwonić do jego rodziców. Ktoś musi zadzwonić do jego rodziców...

- My do nich zadzwonimy - oznajmiam głosem, który, mam na­dzieję, brzmi kojąco. Próbuję odgarnąć jej kosmyki z czoła, ale bez skut­ku. Są tak mokre od potu, że przywarły do skóry jak przyklejone. - Cho­ciaż jestem pewna, że on sam do nich zadzwoni.

- Jasne - mówi Magda. - Więźniom, zdaje się, pozwalają na jedną rozmowę telefoniczną?

To pytanie powoduje kolejną falę szlochów. Nad głową Sarah miaż­dżę Magdę wściekłym spojrzeniem.

- Co?! - Moja przyjaciółka przybiera ton obronny. - Pozwalają. Kiedy mój kuzyn, Tito...

- Nikt teraz nie chce słuchać o twoim kuzynie - ucina Pete. Jego ton wywołuje we mnie uczucie, że chyba jednak Magda miała rację: Pete jej nie lubi - w każdym razie, nie w taki sposób. Z drugiej strony może mu teraz co innego w głowie. Patrzy z góry na Sarah, wyraźnie o nią zanie­pokojony. - Pytanie, dlaczego go aresztowali? Jakie mają dowody?

- Żadnych - szlocha Sarah w swoje splecione na blacie ręce. - Nie mają żadnych dowodów, bo on tego nie zrobił! Sebastian jest pacyfistą! Muchy by nie skrzywdził! Pisze magisterium z religioznawstwa... na li­tość boską, on przestrzega koszem!

Spoglądamy na siebie z Pete'em ponad jej trzęsącymi się od płaczu ramionami.

- Muszą coś mieć - odzywa się cicho Pete. - Naprawdę coś. Inaczej by go nie aresztowali. W tego rodzaju sprawie, z takim rozgłosem... Ni­gdy by nie podjęli takiej decyzji, gdyby nie mieli czegoś poważnego. Nie chcieliby ryzykować i narażać się mediom.

Przysuwam krzesło do Sarah i ciężko na nie opadam.

- Posłuchaj - mówię. Staram się ignorować jej łzy. Nie pora teraz na płacz. Nie, jeśli nie chce, by jej przyjaciel spędził resztę życia w wię­zieniu. Albo czegoś jeszcze gorszego. W Nowym Jorku możliwa jest ka­ra śmierci. - Zastanów się. Co mogli znaleźć na Sebastiana, że są prze­konani o jego winie? Czy on ma broń?

- Boże, nie - odpowiada Sarah, drżąc. - Mówiłam wam, Sebastian jest pacyfistą.

Mówiła mi też, że jest bardzo konfliktowy. Ale temu daję spokój. A broń? Każdy może mieć broń. To Nowy Jork.

- Okej, a gdzie był dziś rano, kiedy zastrzelono doktora Veatcha? Nie wiesz przypadkiem? Ma jakieś alibi?

Sarah podnosi głowę. Jej twarz lśni od łez.

- S... skąd mogę wiedzieć? - pyta. - Tak naprawdę nie jestem jego dziewczyną. Skąd mogę wiedzieć, gdzie on był o ósmej rano?

Gołym okiem widać, że to wyznanie boli ją bardziej, niżby chciała, żebyśmy zauważyli.

Pete oblizuje wargi. Po czym stwierdza:

- To niedobrze.

Sarah szlocha:

- Ale on tego nie zrobił! Wiem, że nie zrobił!

- Tak - mówi Pete. - Śmieszne, ale ława przysięgłych i sąd zwykle żądają czegoś, co można nazwać dowodem, a ty mówisz, że po prostu wiesz, że on tego nie zrobił? To nie jest dowód, który wezmą pod uwagę. Muszę już wracać na swój posterunek. Dacie sobie radę, dziewczyny?

Zgodnie kiwamy głowami i Pete odchodzi. Sarah patrzy za nim do chwili, aż zatrzaskują się puszczone luzem drzwi stołówki, a potem spoj­rzenie szeroko otwartych, pełnych łez oczu przenosi na Magdę i na mnie.

- Dobrze. Więc co teraz zrobimy?

Magda zerka na swój, inkrustowany prawdziwymi cyrkoniami, ze­garek.

- Nie wiem jak wy, ale ja mam po pracy umówioną wizytę na de­pilację brwi.

Sarah wzdycha.

- Nie to miałam na myśli. Chodzi mi o Sebastiana.

- Nie wiem, co mogłybyśmy zrobić - mówię. - Sądzę, że policja...

- ...aresztowała niewłaściwego człowieka. - Płacz już ustał. Ale oczy Sarah nie tracą gorączkowego blasku, którego nabrały chyba w mo­mencie, kiedy gliniarze zatrzasnęli kajdanki na nadgarstkach Sebastia­na... a jej przeraźliwy krzyk rozdarł ciszę korytarzy Fischer Hall. Dzi­wię się, że nie pękły jej żadne naczynia krwionośne, tak był głośny. - To oczywiste, popełnili okropny błąd.

- Sarah. - Waham się. Jednak musi to zostać jasno powiedziane. - Wiem, że naprawdę, hm, lubisz tego chłopaka. Ale skąd możesz być taka pewna, że on tego nie zrobił?

Sarah wpatruje się we mnie bez słowa.

- KSM chyba stoi na stanowisku, że zyskujecie na usunięciu z drogi doktora Veatcha...

Nadal patrzy.

- Posłuchaj, ja wszystko rozumiem - próbuję dalej. - Byłam tam dziś rano. I, no tak, on wyglądał na autentycznie zdumionego, kiedy usłyszał, że Owen nie żyje. Ale obie wiemy, że socjopaci są dobrymi ak­torami. Może...

Sarah mruga. Wzdycham.

- Okej - mówię. - Doskonale. On tego nie zrobił.

- Nareszcie - odzywa się tonem pełnym pretensji. - Wiesz, czasami sprawiasz wrażenie, jakbyś miała trudności z przetwarzaniem informacji. To mi wygląda na zaburzenia płatu skroniowego. Nieznaczne. Czy przy­padkiem w dzieciństwie nie doznałaś wstrząsu mózgu? Bo tym można by tłumaczyć twoje kłopoty. W każdym razie teraz musimy skoncentrować się na znalezieniu osoby, która naprawdę zastrzeliła doktora Veatcha.

Przełykam ślinę.

- Hm, Sarah? Już rano rozmawiałam o tym z Cooperem. I on uwa­ża, że to zły pomysł.

- Tak? - W głosie Sarah brzmi kompletny brak zainteresowania. - Teraz sprawy przedstawiają się nieco inaczej, prawda? Niewinny czło­wiek został niesłusznie uwięziony za zbrodnię, której nie popełnił. No, kto ci jeszcze przychodzi na myśl, kto miałby motyw, żeby to zrobić? Ktokolwiek? Magda? Jakieś pomysły?

Magda znowu zerka na zegarek.

- Muszę już iść.

Twarz Sarah się wykrzywia.

- Naprawdę, Magda. To zbyt dużo poprosić cię, żebyś chociaż raz się zainteresowała czymś innym niż pindrzenie? Na przykład ratowa­niem życia młodemu człowiekowi, który myśli tak perspektywicznie i jest skłonny do takich poświęceń, że niewykluczone, czy pewnego dnia nie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych?

Magda ma minę pełną powątpiewania.

- No nie wiem - mówi. - Zaczynam obrzydliwie zarastać tam, gdzie nie powinno być włosków...

W tym momencie drzwi stołówki otwierają się i zamaszystym kro­kiem wchodzi Gavin.

- Hej! - woła do niego Magda. - Mamy zamknięte do piątej...

- Wiem - odpowiada Gavin. - Heather, już za późno. Dzwoniłem do pokoju Jamie. Jej współlokatorka mówi, że Jamie właśnie odjechała do domu...

Klnę pod nosem. Sarah spogląda na mnie ostro.

- Jamie to kto? - chce wiedzieć.

- Jamie Price - mówię. - Miała umówione spotkanie...

- Dziś rano z Owenem - kończy za mnie. - Pamiętam. Sama ją za­pisywałam. Nie powiedziała mi, w jakiej sprawie. Ale skąd Gavin o tym wie? I co to za różnica, że pojechała do domu? O czym wy mówicie?

- Nic takiego. - Nie chcę dawać jej fałszywej nadziei. - Po prostu Jamie coś powiedziała...

Gavin jest już przy naszym stoliku.

- Musimy ją dogonić. Wypożyczyć samochód czy sam już nie wiem. Pojechać do niej i dowiedzieć się, co się stało.

- Zaczekaj chwilkę - mówię, opierając dłonie na nieco lepkim bla­cie. - Wypożyczyć samochód? Nie!

- No to możemy jechać pociągiem - nie ustępuje. - Ale wtedy, jak dostaniemy się ze stacji do jej domu? Szybciej będzie wynająć samo­chód.

- Nie w godzinach szczytu - wtrąca się Sarah. - Jest prawie czwar­ta. Ale po co właściwie macie to robić?

- Bo ona wie, dlaczego ukatrupili Veatcha - wyjaśnia Gavin, wzru­szając ramionami.

Zachowanie Sarah natychmiast się zmienia. Grzbiet jej sztywnieje, zgarbione ramiona się prostują. Zwraca na mnie nagle wyostrzone, jak promień lasera, spojrzenie.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - pyta lodowatym tonem.

- Sarah - zaczynam, widząc oznaki zbliżającej się katastrofy i nie­zbyt uszczęśliwiona z tego powodu. - Posłuchaj... nawet nie wiemy, o czym Jamie mówiła. To mogło być coś nieważnego.

- Ale mogło być też coś ważnego! - wykrzykuje Sarah bez tchu. - Powiedziałaś o tym detektywowi Canavanowi?

- Nie. To się wydarzyło dopiero co. My...

Ale Sarah jest już na nogach. Pędzi w stronę drzwi. Rzucam Gavinowi zmęczone spojrzenie.

- Wielkie dzięki.

W odpowiedzi rozkłada bezradnie dłonie.

- Chodźmy - mówię do niego. A do Magdy: - Cześć. Powodzenia z depilacją.

Mierzy mnie wściekłym wzrokiem, kiedy z depczącym mi po pię­tach Gavinem pospiesznie ruszam do wyjścia.

- Nie każda dziewczyna jest naturalną blondynką jak ty, Heather! - woła gniewnie za nami. - Niektóre kobiety potrzebują trochę pomocy ekstra!

We frontowym holu widzimy, że Sarah już się przepchnęła przez ciasny krąg pracowników zarządu, otaczający detektywa Canavana, i z uporem nalega:

- .. .więc musi pan po prostu skontaktować się z nią w domu jej ro­dziców, tak szybko, jak tylko się da. My oczywiście możemy dostarczyć panu te informacje, jeśliby to miało pomóc w śledztwie...

Detektyw Canavan, widząc, że się zbliżam, posyła mi nad czubkiem głowy Sarah błagalne spojrzenie.

- Dobrze - obiecuje. - Sprawdzimy to.

- Sarah - mówię łagodnie.

- Właściwie dlaczego nie miałabym od razu tego dla pana zrobić. - Sarah odwraca się i rusza w stronę biura kierownika. - Rozumiem, że możemy już wrócić do naszego sekretariatu?

- Hm - odpowiada detektyw. - Tak. Miejsce zbrodni zostało uprząt­nięte.

- Miejsce zbrodni - parska Sarah. Jednak w jej śmiechu nie sły­chać ani odrobiny wesołości. - Dobrze. Idę po adres rodziców Jamie i za chwilę jestem z powrotem. Niech pan nigdzie nie odchodzi.

Pospiesznie znika, tylko powiewają za nią długie, rozpuszczone wło­sy. Doktor Jessup nadal stoi koło Canavana i spogląda na mnie wycze­kująco:

- Heather, o co chodzi z jakąś dziewczyną, która wie coś na temat śmierci doktora Veatcha? - pyta.

- Nie mam pojęcia - odpowiadam. - Usłyszał o tym przypadkiem jeden ze studentów. Być może to nic ważnego... zwykła plotka.

- Hej - oburza się Gavin. Szturcham go łokciem, więc milknie.

- Będę musiał kogoś posłać, żeby pogadał z tą, hm, panną Price - mówi detektyw Canavan. - Ale dowody przeciwko Blumenthalowi są dość przekonujące.

- A mogę zapytać, jakie to dowody? - Staram się być uprzejma.

- Możesz - uśmiecha się Canavan - ale to nie znaczy, że zamierzam ci odpowiedzieć.

Słysząc tę wymianę zdań, doktor Jessup śmieje się, jednak nieszczerze.

- Zdaje się, że Heather pracuje tu już tak długo, że zaczyna się uwa­żać za eksperta od morderstw - mówi głośno, ale nie aż tak, żeby mógł go dosłyszeć któryś z włóczących się w pobliżu studentów.

- O tak - przyznaje detektyw Canavan. - Fischer Hall widział wię­cej zabójstw, niż sprawiedliwie mu się należy.

Doktor Jessup wygląda na trochę zniesmaczonego, jakby żałował, że w ogóle podjął ten temat.

- Proszę. - Sarah wraca biegiem, bez tchu, ze świstkiem papieru w ręku. - Proszę bardzo. Adres domowy Jamie Price i numer telefonu. Ona tam jest. Albo niedługo będzie. Przesłucha ją pan?

- Na pewno. - Detektyw Canavan bierze karteczkę, składa na pół i chowa do kieszeni. - A teraz, jeśli nie mają państwo nic przeciwko te­mu, muszę się udać w różne miejsca i zająć różnymi sprawami...

- Oczywiście - zgadza się doktor Jessup, kładąc mu rękę na ramie­niu. - Jeszcze tylko jedno...

Obaj mężczyźni wychodzą z holu, a za nimi cała reszta pracowników zarządu, jak również wielebny Mark i - oczywiście - Muffy Fowler. Sarah patrzy na mnie. Ciągle jeszcze ciężko oddycha.

- On nie zamierza zapytać Jamie, co ona wie, prawda?

- Nie wiem, Sarah - odpowiadam. - Może zamierza. Ale pewnie nie natychmiast. Twierdzi, że te dowody, które zebrali przeciwko Seba­stianowi, są dość mocne.

Oczy Sarah znowu wilgotnieją.

- Więc Gavin ma rację - mówi. - Musimy pojechać i sami z nią po­gadać.

- Sarah. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

- Ludzkie życie jest zagrożone - nalega.

- Popieram Sarah - wtrąca się Gavin. - A do tego myślę, że Jamie nas potrzebuje.

- Sebastian nas potrzebuje - poprawia go Sarah.

Wlepiam wzrok w sufit.

To się nie dzieje naprawdę.

- I w dodatku - ciągnie Sarah - wcale nie musimy wypożyczać sa­mochodu. Znam kogoś, kto go ma... kogoś, kto na pewno chętnie nam pomoże.

Patrzę na nią z zaciekawieniem.

- Znasz? Kogo?

10

Listopad przyjacielem

postanowił zostać,

Więc grudzień znów ogląda

mą samotną postać.

Kalendarzowi chłopcy

słowa i muzyka: Heather Wells

Nie - mówi Cooper.

Wcale nie jestem zdziwiona. Uwzięli się na niego i przyszli za mną do domu, upierając się - mimo moich zapewnień, że nic z tego nie bę­dzie - by im pożyczył swoje bezcenne, czule restaurowane bmw '74 2002.

Akurat. To równie prawdopodobne jak moje codzienne pięciokilo­metrowe biegi wczesnym rankiem. Dla przyjemności.

No i proszę. Stoją w jego biurze na piętrze, gdzie pootwierał na oścież okna, żeby wpuścić późnopopołudniową bryzę. I niech diabli we­zmą zabłąkane kule z parku.

- Cooper - mówi Sarah. - Ty nie rozumiesz. To sytuacja kryzyso­wa. Życie młodego człowieka może być poważnie zagrożone.

- Jedźcie pociągiem - odpowiada Cooper. Trzyma nogi na niewia­rygodnie zabałaganionym biurku i ze znudzoną miną przegląda pocztę. Prywatnie Cooper jest bardzo schludny - wspólne miejsca w domu, a nawet swoją sypialnię, zazwyczaj utrzymuje w niemal obsesyjnym po­rządku.

Ale biuro i samochód to już inna historia. Nie mogę tego zrozumieć. Często wyglądają, jakby przeszło przez nie tornado: papiery, upaćka­ne serem opakowania od burgerów, zmięte serwetki, puste kubki po ka­wie, pokryte tajemniczymi zapiskami przylepne karteczki, całe ich stosy, wszędzie. Co pewien czas Cooper robi przegląd obu - i biura, i samo­chodu - i odczyszcza je nie do poznania, na najwyższy połysk. Po czym pozwala rzeczom znowu się gromadzić. Twierdzi, że na tym polega jego „zorganizowanie”.

Naprawdę całe szczęście, że ja mu prowadzę księgowość, bo nie do­stawałby żadnych pieniędzy, biorąc pod uwagę, że nigdy nie może zna­leźć rachunków, nie mówiąc już o wysłaniu ich klientom w odpowied­nim terminie.

- Pewnie - mówi Gavin. Przygląda się musze, która właśnie wy­lądowała na szczególnie uświnionym pudełku po burgerze Johnny'ego Rocketa, porzuconym na jednym z biurowych głośników stereo. - Mo­glibyśmy pojechać pociągiem. Ale jak mamy się dostać ze stacji do do­mu Jamie? No jak?

- Normalnie. - Cooper niedbałym ruchem ciska na podłogę zawia­domienie z Publishers Clearing House, że mógłby wygrać milion dola­rów. - Istnieje takie coś, co się nazywa taksówka.

- Nawet nie wiem, czy w Rock Ridge mają taksówki! - krzyczy Sa­rah. - Prawdę mówiąc, bardzo wątpię, czy taksówki pasują do ich planu urbanistycznego.

- A to pech, dziecino - odpowiada Cooper. - W tej sytuacji chyba będziecie musieli wypożyczyć samochód.

- Żeby w Nowym Jorku wypożyczyć samochód, trzeba mieć skoń­czone dwadzieścia pięć lat - przypomina mu Gavin.

Cooper podnosi wzrok znad katalogu Victoria's Secret, który znalazł pod stosem korespondencji.

- Więc jaki macie pomysł? - mówi. - Heather, a ty nie skończyłaś już dwudziestu pięciu lat? Och, ale zaczekaj... Zdaje się, że dziś rano przeprowadziliśmy krótką pogawędkę na temat twojego angażowania się w to konkretne śledztwo, prawda?

Nachmurzona wlepiam wzrok w czubki butów. Wiem, o co mu chodzi. Naprawdę wiem. Ale nie musi być w tej sprawie tak nieznośnie czepliwy.

- Słuchajcie - zwracam się do Sarah i Gavina. - Cooper ma rację. Policja nie potrzebuje naszej pomocy. Chyba nie powinniśmy się mie­szać.

- Sebastian tego nie zrobił! - wrzeszczy Sarah.

- Więc nie musi się niczego obawiać - odpowiada spokojnie Coo­per, wręczając katalog Victoria's Secret mojemu psu, który siedzi koło biurka, cierpliwie czekając na ten właśnie moment. Lucy warczy uszczę­śliwiona, po czym osuwa się na brzuch i zaczyna metodycznie rwać ka­talog na strzępy.

Sarah nie wygląda na szczególnie uspokojoną zapewnieniami Coo­pera. Prawdę mówiąc, chyba odniosły odwrotny skutek. Ciężko siada na stojącej przed biurkiem, zawalonej papierami kanapie (na szczęście jest tu jeszcze zewnętrzny gabinet, w którym mój gospodarz przyjmu­je interesantów i utrzymuje idealny porządek. Bo gdyby zobaczyli to jego sanktuarium, niewątpliwie lista klientów skurczyłaby się znaczą­co na skutek utraty zaufania do zdolności detektywistycznych Coope­ra - głównie zdolności odnalezienia czegokolwiek we własnym biurze) i ciasno skrzyżowawszy ramiona, ze spojrzeniem utkwionym w podło­dze, zaczyna kołysać się w tył i w przód. Wygląda na to, że zaraz powie coś zjadliwego.

Cooper mierzy ją nieufnym wzrokiem, jakby była cheeseburgerem, średnio wypieczonym, tymczasem on zamawiał mocno wypieczony.

Gavin korzysta z okazji, żeby oznajmić:

- Ja... ja to chrzanię. - Po czym odwraca się na pięcie i opuszcza dom Coopera, hałaśliwie zatrzaskując za sobą frontowe drzwi. Podbie­gam do otwartego okna. Wychylam się akurat w porę, żeby zobaczyć, jak zgarbiony, z pięściami w kieszeniach dżinsów, zbiega z werandy i kieruje się w stronę Sixth Avenue.

- Gavin! - wołam za nim. - Zaczekaj! Dokąd tak pędzisz?

Ramiona mu sztywnieją, ale nie odpowiada. Nawet nie odwraca gło­wy, chociaż wiem, że mnie słyszy.

Wszyscy dilerzy narkotyków na rogu ulicy odwracają się i krzyczą: „Och, hej, Heather!” - w bardzo sympatyczny sposób.

Dzieciaki.

Macham dilerom i z powrotem daję nura do gabinetu Coopera.

- Nic nie rozumiem - przemawiam ogólnie do całego pokoju. - Do­kąd on tak leci?

- A jak myślisz? - gorzko odzywa się z kanapy Sarah. - Chce się z nią zobaczyć.

Patrzę na nią, mrugając.

- Tak? Dlaczego?

- A jak myślisz? - pyta gwałtownie, odrzucając z twarzy falę gę­stych, ciemnych włosów, żeby spojrzeć na mnie ze złością. - Boże, od­kąd to tak stępiałaś? Jesteś ślepa? Jamie Price wygląda zupełnie jak ty. Oprócz... no rozumiesz. Jest młodsza.

Zbyt zszokowana, żeby zdobyć się na jakąś ripostę, wybieram opcję: nie odpowiadać w ogóle. Przez sekundę czy dwie w pokoju panuje cisza, słychać tylko radosne odgłosy lizania, darcia i żucia wydawane przez Lucy. Wreszcie Cooper się odzywa:

- Okej. Więc kiedy to właściwie wszyscy dostaliśmy bzika?

Sarah wzdycha, a potem mówi cichutko, starając się nie napotkać naszego wzroku:

- Ja muszę porozmawiać z Sebastianem.

Obydwoje zerkamy na nią. A ona powoli odrywa spojrzenie od pod­łogi.

- Pozwalają im tam na odwiedziny? - pyta, wyglądając nagle znacznie młodziej niż na swoje dwadzieścia dwa lata. - W więzieniu? Pozwalają?

- Na odwiedziny podejrzanych o współudział? - mówi Cooper. - Żeby uzgodnili zeznania? Cóż, raczej nieczęsto.

Wstrząśnięta, obracam się i wytrzeszczam na niego oczy, właśnie w chwili, kiedy Sarah gwałtownie wciąga oddech... i natychmiast zno­wu zalewa się łzami.

- Jak... jak mo... możesz? - płacze. - Ja nigdy... przecież musisz to wiedzieć, że ja bym nigdy... - Zanosi się głośnym czkającym szlo­chem, kryjąc twarz w poręczy kanapy.

Posyłam Cooperowi kwaśne spojrzenie, a on gapi się ze zdumieniem na Sarah, po czym spogląda na mnie.

- Co ja takiego powiedziałem? - pyta.

- Nie udawaj głupiego - warczę. - Doskonale wiesz, co powiedzia­łeś. Podejrzani o współudział. Osioł. Sarah. - Przechodzę przez pokój, żeby opaść koło niej na kanapę, a potem staram się odgarnąć jej z oczu choć część bujnych loków. - Sarah. On tak wcale nie myśli. Wcale cię nie posądza o współudział. Przedstawił tylko sprawę z perspektywy pro­kuratora, jakby to mogło wyglądać, gdybyś teraz poprosiła o widzenie z Sebastianem...

- Och, Heather, już jesteś.

Z właściwym sobie idealnym wyczuciem chwili, w drzwiach poja­wia się mój ojciec. Niesie wielkie kartonowe pudło ze swoimi rzeczami. Od ubiegłego tygodnia tata wyprowadza się - powoli, ale ostatecznie.

Na widok Sarah i jej teatralnych szlochów jego radosny uśmiech, że już wróciłam do domu, przygasa.

- Ojejku. To chyba nie najlepszy moment. Słyszałem wiadomości, wiesz. O twoim szefie. Co za skandal. Zdaje się, Heather, że w tym wa­szym miejscu pracy ludzie mrą w alarmującym tempie. Oczywiście, nie wierzę w tego rodzaju rzeczy, ale gdybym był przesądny, mógłbym za­cząć podejrzewać, że Fischer Hall jest faktycznie przeklęty.

Lucy podnosi się znad, teraz już niemal kompletnie poszarpanego, katalogu i, wymachując ogonem, biegnie polizać rękę mojego ojca.

- Och, cześć, Lucy - mówi tata. - Nie teraz, kochana. Na spacer pójdziemy za momencik. Tylko odwiozę to pudło do Larry'ego. Co mi przypomina, Heather, że jest coś, o czym muszę z tobą porozmawiać, kiedy będziesz miała wolną chwilę. Mała biznesowa propozycja, którą Larry i ja chcemy z tobą przedyskutować. Mogłaby się okazać całkiem korzystna dla całej naszej trójki. To coś, co, jak myślę, naprawdę lubisz. Ale, hm, widzę, że teraz nie jest odpowiednia pora...

Ponieważ natężenie szlochów Sarah narasta, tata rzuca pytające spoj­rzenie w kierunku Coopera, jako że ja jestem w sposób oczywisty zbyt zajęta, usiłując zatamować kolejne potoki łez.

- To moja wina - kaja się Cooper. - Jestem bezdusznym łajdakiem. W dodatku pozbawionym wrażliwości.

- Och - odpowiada mój ojciec, kiwając głową. - Tak, oczywiście. Zawsze to w tobie lubiłem. Heather?

Podnoszę wzrok znad pleców Sarah, które właśnie masuję.

- Tak, tato?

- Dzwonił Tad. Próbował cię złapać na komórkę. Prosił, żebyś oddzwoniła. Chce wiedzieć, czy wszystko u ciebie w porządku, zważyw­szy. .. na to, co się stało.

- Dzięki.

- No dobrze. - Tata jeszcze raz obrzuca spojrzeniem zbolałą postać koło mnie na kanapie i wzrusza ramionami. - Myślę, że to mój ostatni wieczór tutaj. Jeśli nikt nie zgłasza sprzeciwu, chciałbym zrobić na obiad duszone żeberka. Mam je zamarynowane. Rozumiem, że obydwoje bę­dziecie w domu?

Cooper i ja twierdząco kiwamy głowami. Tata wygląda na zadowo­lonego.

- Doskonale - mówi. - Wobec tego widzimy się koło ósmej. Z to­bą też, Lucy. - Potem zwraca się do Sarah: - Zostań z nami na obiedzie, młoda damo. Mam nadzieję, że do tej pory, hm, poczujesz się lepiej. No to wszystkiego dobrego. Na razie.

I wychodzi. Lucy, rozczarowana, że nie zabrał jej ze sobą, powraca markotnie do oddzierania twarzy Giselle Bündchen. Spojrzenie Coope­ra błądzi po niebie różowiejącym za oknem, widocznym ponad dachami domów z drugiej strony ulicy. Tymczasem szlochy Sarah słabną. Wy­gląda, że już się trochę uspokoiła, o ile sposób, w jaki wyciera ręka­wem nos, może stanowić jakąś wskazówkę. Rozglądam się za pudełkiem z chusteczkami... po czym przypominam sobie, gdzie jestem.

Udaje mi się znaleźć stertę papierowych serwetek z Dunkin' Donuts, które nie sprawiają wrażenia zbyt zużytych. Podsuwam je Sarah. Pod­nosi głowę, bierze plik bibułek i wydmuchuje nos. Potem spogląda na Coopera i z oczami błyszczącymi nienawiścią - trudno tego nie rozpo­znać - oznajmia:

- Nie miałam nic wspólnego z zamordowaniem Owena.

- Nie powiedziałem, że miałaś - mówi Cooper. Zdjął już nogi z biurka i teraz stuka po klawiaturze, najwyraźniej szukając czegoś przez Google. Znając Coopera, chodzi pewnie o Giselle Bündchen.

- Nazwałeś mnie podejrzaną o współudział! - krzyczy Sarah.

- Heather już to wyjaśniła - odpowiada, nie odrywając oczu od mo­nitora.

- To prawda, Sarah - włączam się. - Oni nie pozwolą ci rozmawiać z Sebastianem. Wątpię, czy w ogóle wolno go odwiedzać komukolwiek oprócz jego prawnika. Co więcej, myślę, że nie ma go na Manhattanie. Do tej pory już jest pewnie w Rikers.

- W Rikers! - powtarza Sarah z pełnym grozy westchnieniem.

- W Tombs - poprawia mnie Cooper, nadal się nie odwracając. - Z komisariatu przewieźli go już pewnie do centralnego aresztu na Man­hattanie. - Zerka na monitor, sprawdzając godzinę. - A może nie. W każ­dym razie rano trafi do Rikers. Na pewno.

- On nie może! - woła Sarah, zrywając się na równe nogi. Jej oczy rozszerza panika. - On nie może iść do Rikers. Wy nie rozumiecie. On ma astmę! I alergię!

Wreszcie Cooper obraca się razem z komputerowym fotelem. Wy­raz twarzy, z jakim patrzy na Sarah, świadczy o prawdziwej wściekłości. Wygląda... no cóż. Wygląda przerażająco. Tak jak rano, kiedy ostrze­gał mnie, żebym się nie mieszała w śledztwo w sprawie zamordowania Owena.

- Dosyć tego - mówi gniewnie. - Mam już po uszy tego chrzanie­nia. Powiesz mi, o co tu chodzi albo wynoś się z mojego domu. Nie (Sa­rah błagalnie spogląda w moją stronę), nie na Heather. Masz patrzeć na mnie. Mów albo wynocha. Liczę do trzech. Raz.

- On tego nie zrobił!

- Wiem, że nie zrobił. Powiedz, jak możesz to udowodnić. Dwa.

- Bo go znam! Znam!

- To nie wystarczy prokuratorowi okręgowemu, żeby wycofać oskar­żenie. Trzy. Zabieraj się...

- Nie mógł tego zrobić, bo do doktora Veatcha strzelano z ulicy! - krzyczy Sarah. - A ja mogę udowodnić, że Sebastian był w środku, w Fischer Hall, kiedy Owen został zabity!

- Jak możesz udowodnić? - żąda odpowiedzi Cooper.

- Bo - mówi Sarah, a jej pełne policzki nagle oblewają się purpu­rą - ja... ja go tam poprzedniego wieczoru zarejestrowałam.

- Co zrobiłaś?

Czuję, jak krew stygnie mi w żyłach. Ale w dobrym tego słowa zna­czeniu.

- Zarejestrowała go - wyjaśniam, podnosząc się z kanapy i stając u boku mojej podopiecznej. Kawałki katalogu Vistoria's Secret szelesz­czą mi pod stopami. - W książce przyjść i wyjść, na stanowisku ochro­ny. Wszyscy goście, odwiedzający Fischer Hall, muszą się zarejestrować i zostawić ochronie jakiś dokument tożsamości. O której godzinie wyre­jestrowałaś dziś Sebastiana?

Sarah kręci głową.

- Późno. Po śniadaniu. Koło ósmej czterdzieści pięć.

Rzucam Cooperowi triumfalne spojrzenie.

- Po czasie, kiedy miało miejsce morderstwo. Nie rozumiesz? To dowodzi, że on nie mógł tego zrobić. Ochrona nie wypuściłaby go z bu­dynku bez wyrejestrowania. On nie mógł tego zrobić.

Jednak Cooper marszczy brwi.

- Nie chwytam. Jeśli to wszystko prawda, dlaczego chłopak nie po­wiedział o tym gliniarzom, kiedy go pytali, gdzie był w czasie morder­stwa? Dlaczego nie pokazał im książki przyjść i wyjść?

- Bo... - mówi z nieszczęśliwą miną Sarah. - Bo on... kogoś osłaniał.

- Kogo? - pytam stanowczo. - Kogo mógłby...

- Mnie, w porządku? - Sarah najwyraźniej nie potrafi oderwać oczu od podłogi. - On... osłaniał mnie.

Cooper z radosnym westchnieniem znowu rozpiera się w fotelu, aż ten pod nim skrzypi.

- A już myślałem, że rycerscy mężczyźni wymarli.

- To nie tak - mówi szybko Sarah, podnosząc wzrok. Policzki jej płoną. - My nie jesteśmy... my nigdy...

Patrzę na nią, zdumiona.

- Ale, Sarah, to dlaczego miałby cię osłaniać?

- Ja... ja wolałabym o tym nie mówić - bąka. - Nie możemy mu po prostu pokazać książki przyjść i wyjść? Znaczy, detektywowi Canavanowi.

- To co robiliście przez całą noc - dopytuje się Cooper - skoro, hm, nie obcowaliście cieleśnie? Oczywiście, o ile wybaczysz moją cieka­wość? Bo mogę cię zapewnić, że Canavan o to zapyta.

- Nie, nie możemy po prostu pokazać mu książki przyjść i wyjść - odpowiadam cierpko na jej pytanie. - Chcę wiedzieć. Przed czym Seba­stian cię osłania? Co...

- I czy rzeczywiście byłaś z nim o ósmej? - dodaje Cooper. - Po­wiedziałaś, że wyrejestrowałaś go o ósmej czterdzieści pięć. Ale czy by­łaś z nim przez cały czas, odkąd zarejestrowałaś go wieczorem aż do chwili, kiedy wyrejestrowałaś go rano?

- Czy moglibyście - krzyczy Sarah, co brzmi, jakby zamierzała znowu wybuchnąć płaczem - przestać mówić do mnie jednocześnie?! To jest takie denerwujące! Jesteście jak moi dziadkowie!

Obydwoje z Cooperem gwałtownie milkniemy. Zamykamy usta i patrzymy na siebie, mrugając w osłupieniu. Dziadkowie?!

- Nie, nie byłam z nim przez cały czas. I to niczyj interes, co robi­liśmy...

- Ale, Sarah - mówię, przechodząc do porządku nad kwestią dziad­ków. No bo co. To jej opinia. A czy ja się chociaż zająknęłam na temat tych loków? - Wiesz, że kiedy kogoś zarejestrujesz, jesteś zobowiązana być z nim przez cały...

- Wyobrażasz sobie, że możesz tam do nich wkroczyć, jak gdyby ni­gdy nic, i powiedzieć, że coś nie jest ich interesem, kiedy cię zapytają? - ryczy ze śmiechu Cooper. - Naprawdę chcę tam być, kiedy to zrobisz.

I wtedy, jakby mnie ktoś walnął młotem.

- Ekspres do kawy! - wołam, wskazując na nią oskarżycielsko.

Obydwoje, Cooper i Sarah, gapią się na mnie, jakbym nagle zaczęła mówić językami. Jednak tylko Sarah wygląda na trochę zdenerwowaną.

- Nie wiem, o czym mówisz - oznajmia.

- Och, dobrze wiesz - odpowiadam, nadal na nią wskazując. - Maga­zyn. Ten, gdzie siedziałyśmy, czekając, aż ekipa techniczna skończy pra­cować w naszym biurze. Myślałam, że ktoś z działu gospodarczego spędza tam przerwy. Śpiwór. Ekspres do kawy. Ktoś najwyraźniej tam wpadał. Ale to nie był nikt z personelu akademika. To Sebastian, prawda? Rejestrowa­łaś Sebastiana i pozwalałaś mu mieszkać nielegalnie? Prawda?

Sarah drży z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie odpowiada.

Ale nie musi. Język jej ciała robi to za nią.

- Nic dziwnego, że Sebastian nie chciał powiedzieć glinom, gdzie był, kiedy Owen wyzionął ducha - ciągnę. - Nie mógł! Bo wiedział, że wpakowałby cię w kłopoty i straciłabyś pracę za to, że pozwoliłaś mu mieszkać nielegalnie. Sarah! Co ty sobie myślałaś? Oszalałaś zupełnie?

Sarah opuszcza ręce i patrzy na mnie z gniewem.

- Sebastian nic nie jest winien! - krzyczy. - To był mój pomysł! Jeśli już, to wina głupiego działu zakwaterowań! On prosił o współlokatora przestrzegającego koszem! I kogo dostał? Kalifornijskiego surfera, który odhaczył „koszerne”, bo to droższy plan żywienia, więc myślał, że jedzenie będzie lepsze! Nawet nie wiedział, co to słowo znaczy. A potem, kiedy Sebastian poszedł do kierownictwa swojego akademika poprosić o zmianę pokoju, usłyszał, że nie ma wolnych miejsc. To co miał zrobić? Przekreślić swoje przekonania religijne?

- Nie - mówi Cooper. - Widocznie wolał zamiast tego przekreślić twoje szanse na pracę.

Sarah tak gwałtownie wciąga powietrze, że aż ją zatyka. Sekundę później wygląda, jakby miała zwymiotować.

Na szczęście znajduję leżącą w pobliżu porzuconą torebkę ze Starbucksa. Zmuszam Sarah, żeby znowu usiadła i oddychała do niej przez kilka minut. Wkrótce wszystko wraca do normy.

Przycupnięta pomiędzy Cooperem a mną, wpatrując się smętnie w ostatnią, pożeraną przez Lucy, stronę katalogu Victoria's Secret, Sa­rah oznajmia:

- Zdaje się, że jestem największą idiotką na świecie.

- Nie, nie największą - zapewnia ją Cooper.

- Nie musimy im mówić, jak długo pozwoliłaś mu tam mieszkać - mówię. - Możemy powiedzieć, że tylko tę jedną noc.

- Nie. - Sarah kręci głową tak gwałtownie, że jej długie, gęste włosy prawie nas chłoszczą. - Byłam zaślepiona miłością. Nawet nie prawdziwą miłością, bo dla niego jestem niczym więcej niż przyjacielem. Jakby taki chłopak mógł kiedykolwiek pokochać taką dziewczynę jak ja.

- Dziwniejsze rzeczy się zdarzają - orzeka sucho Cooper. - Zwłasz­cza po nocy czy dwóch w Tombs. W ogóle może nabrać ochoty na seks.

Chcę mu dać kuksańca, ale między nami siedzi Sarah.

Jednak nie muszę się martwić. Ona i tak nie słucha.

- Nadużyłam swoich kompetencji jako asystentka zatrudniona w do­mu studenckim - mówi. - Kłamałam i wykorzystywałam swoje przywi­leje rejestrowania i pobierania kluczy. Złożę rezygnację.

- Słusznie - mówi Cooper. - Ale komu? Twój szef nie żyje.

- Tak - wtrącam się. - A ja jestem za tym, żeby przypisać to chwilo­wej niedyspozycji umysłowej. Jakiejś wiosennej gorączce.

- Nigdy więcej się do niego nie odezwę - oświadcza Sarah. - Po tym, jak przekażemy książkę przyjść i wyjść, i jak złożę zeznania. I jak KSM zmusi biuro rektora do przyjęcia wszystkich naszych żądań. I jak znajdę mu gdzie indziej bezpieczne lokum, na które może sobie po­zwolić. I upewnię się, że otrzymał odpowiednią pomoc psychiatryczną w związku z potraumatycznym stresem.

- I o to chodzi! - podsumowuje Cooper tonem pełnym zachęty.

- Oczywiście - stwierdza Sarah, kiedy wszyscy troje kierujemy się z powrotem do Fischer Hall po książkę przyjść i wyjść, żeby zanieść ją detektywowi Canavanowi i w ten sposób przyspieszyć wypuszczenie na wolność człowieka, w którym Sarah, jak się stanowczo zaklina, już nie jest zakochana. - Byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy doszli do tego, kto naprawdę zabił Owena. Nie tylko z powodu Sebastiana - dodaje po­spiesznie. - Ale wtedy wszystko mogłoby wrócić do normy. - Wymie­niamy z Cooperem spojrzenia.

- Tak - mówię. - Byłoby lepiej.

11

Z moim panem idę

przez park,

Zgoniona jak pies za dwóch,

Ale w sercu młody żar,

Ale w ciele młody duch

Piosenka Lucy

słowa i muzyka: Heather Wells

Na detektywie Canavanie książka przyjść i wyjść, którą prezentuje­my mu czterdzieści pięć minut później, nie robi specjalnego wra­żenia. Może dlatego, że jest zmęczony po długim dniu pracy i po prostu chce już iść do domu (witamy w klubie).

Ale także dlatego, że, jak stwierdza, właściwie nie jest ona żelaznym alibi, bo każdy może się ukradkiem przemknąć koło uczelnianego ochro­niarza, strzelić w głowę tymczasowemu kierownikowi akademika i z po­wrotem zakraść się do budynku.

Informuję Canavana, że jego brak wiary w kompetencje służb ochro­ny Uniwersytetu Nowojorskiego jest wstrząsający, na którą to uwagę w ogóle nie reaguje... jeśli nie liczyć wzmianki o błahostce, jaką było znalezienie krótkiej broni palnej w torbie Sebastiana.

- Broni palnej?! - wykrzykuje drwiąco Sarah. - Niech pan nie bę­dzie śmieszny. Sebastian nie ma żadnej broni. On jest pacyfistą. Wie­rzy, że przemoc nigdy nie jest dobrą odpowiedzią. Niczego nie rozwią­zuje.

Detektyw Canavan prycha.

- Pacyfista z trzydziestką ósemką, na którą w dodatku nie ma ze­zwolenia.

Ponieważ tak się właśnie składa, że kula tego samego kalibru prze­biła czaszkę Owena Veatcha w porze, na jaką Sebastian nie ma wiary­godnego alibi, jest on kandydatem numer jeden na mordercę, ale jak na razie wyłącznie podejrzanym. Testy balistyczne wykażą, czy jego broń to ta sama, której użyto do załatwienia mojego szefa. Natomiast książ­ka przyjść i wyjść może być dowodem winy Sebastiana, ponieważ jest w niej zapisane, że Sebastian był w Fischer Hall w czasie, gdy popełnio­no morderstwo.

Hm. Ups?

Kiedy wychodzimy z komisariatu na West Tenth Street, Sarah wy­raźnie blednie.

- Posłuchaj - mówię i w obawie, że zaraz zacznie wymiotować, ukradkiem rozglądam się po chodniku za porzuconymi papierowymi tor­bami. - Wszystko będzie dobrze. Jestem pewna, że Sebastian już dzwo­nił do rodziców, a oni wezmą najlepszego prawnika. Zostanie postawio­ny w stan oskarżenia, wpłacą za niego kaucję i do rana wyjdzie.

W tym momencie Cooper zaczyna coś bąkać, ale osadzam go ostrze­gawczym spojrzeniem, więc się zamyka.

- Wiem - bąka Sarah cicho.

- A przez noc nic mu się w areszcie nie stanie - oświadczam z prze­konaniem. - Detektyw Canavan sprawdzi, czy dostał inhalator. I leki na alergię.

- Wiem - powtarza Sarah. Znowu cicho. Zbyt cicho.

Ponad czubkiem jej głowy spoglądam na Coopera. Unosi brwi. Oby­dwoje to wyczuwamy: coś jest nie tak. Sarah powinna histeryzować. Dlaczego jest taka spokojna?

Czekamy na rogu na wolną taksówkę, która zawiezie nas z powro­tem na Washington Square. Jest cudowny wiosenny wieczór, więc na ulicach tłum: pary - zarówno hetero, jak i homo, niektóre pchające spacerówki, inne nie - i single, niektórzy z psami, inni bez, ale wszy­scy elegancko ubrani (to West Village). Przechadzają się wzdłuż uro­czych kawiarnianych ogródków pod różnobarwnymi markizami, wi­tryn drogich magazynów z cackami do dekoracji wnętrz, pachnących babeczkami piekarni.

Sarah najwyraźniej w ogóle tego wszystkiego nie widzi. Patrzy pro­sto przed siebie z nieobecnym wyrazem twarzy. Wreszcie Cooperowi udaje się zatrzymać taksówkę, która hamuje tuż przy nas. Sarah nadal ani drgnie, więc sięgam po jej rękę i szczypię ją, metodą Muffy Fowler.

Niezbyt mocno. Tylko tyle, żeby zmusić ją do reakcji.

- Uauu! - wrzeszczy, podskakując i rozcierając przedramię. Po czym zwraca na mnie oskarżycielskie spojrzenie. - Po co to zrobiłaś?

- Co się z tobą dzieje? - pytam stanowczym tonem. - Właśnie od­kryłaś, że miłość twojego życia to zwykły oszust. Dlaczego się nie zapo­wietrzasz? Albo przynajmniej nie płaczesz?

- O czym ty mówisz? - Pilnie wymagające skubania brwi ściągają się w jedną linię. - Sebastian nie jest miłością mojego życia. I nie jest oszustem.

- Pacyfista, który chodzi z trzydziestką ósemką? - Przytrzymując tylne drzwiczki taksówki, Cooper robi sceptyczną minę. - Nie znajdu­jesz w tym odrobiny hipokryzji?

- Boże, nie rozumiecie? - Sarah, która właśnie gramoli się do środ­ka, parska gorzkim śmiechem. - Przecież to oczywiste. Ktoś mu tę broń podrzucił.

Wślizgnąwszy się na miejsce obok niej, zerkam na Coopera, ale on tylko wzrusza ramionami, widocznie równie ciemny jak ja.

- Sarah, o czym ty mówisz?

- Gołym okiem widać, że to spisek - wyjaśnia Sarah takim tonem, jakbyśmy obydwoje byli głupkami, którzy niczego nie rozumieją. - Zor­ganizowany przez biuro rektora. Nie wiem, jak to zrobili, ale możecie być pewni, że to oni za tym stoją. Sebastian nigdy by nie nosił broni. Ktoś musiał mu ją wsunąć do torby.

- Washington Square West, róg Waverly - podaje Cooper taksów­karzowi, siadając obok mnie na tylnym siedzeniu. A do Sarah mówi: - Chylę czoła, dzieciaku. To coś nowego. Spisek zorganizowany przez biuro rektora Uniwersytetu Nowojorskiego. Bardzo pomysłowe.

- Śmiejcie się, ile chcecie - odpowiada Sarah i stanowczo odwraca się do okna. - Ale jutro wszyscy tego pożałują. Bardzo pożałują.

Wpatruję się w jej profil. Na dworze jest coraz ciemniej, więc trudno mi coś dostrzec. Nie potrafię stwierdzić, czy ona sobie z nas żartuje, czy mówi poważnie.

Ale przecież to jest Sarah. A Sarah nigdy nie była specjalną żartow­nisią.

- Co rozumiesz przez: pożałują? - pytam. - O czym ty mówisz?

- Nic, nic - odpowiada niewinnie. - Nie przejmuj się.

Zerkam na Coopera. Usiłuje powstrzymać uśmiech. Chociaż ja nie widzę w tej sytuacji niczego szczególnie zabawnego.

Wreszcie zatrzymujemy się przed Fischer Hall. Sarah odrzuca moje zaproszenie na obiad. Oznajmia, że ma jeszcze pełno roboty - cokolwiek by to znaczyło. Po jej odejściu Cooper zauważa, że to świetnie - prze­żył już dziś tyle dwudziesto - i - coś - tam - letnich dramatów, ile jest w stanie znieść w jednej dobie.

- Ale co to miało znaczyć, że jeszcze pożałujemy? - zastanawiam się, kiedy wchodzimy na werandę przed drzwiami jego domu. - Co ona knuje?

- Nie wiem. - Cooper walczy ze swoimi kluczami. - Ale moim zdaniem, jeśli wymknie się spod kontroli, masz silną kartę przetargo­wą w postaci faktu, że pozwalała temu chłopakowi mieszkać nielegalnie w waszym akademiku. Po prostu zagroź jej, że na nią nakablujesz.

- Och, Coop - mówię. - Nie mogę tego zrobić.

- A niby dlaczego? - pyta kategorycznym tonem. - Jesteś dla nich za miękka, Heather. Co to była dzisiaj za heca z moim samochodem? Naprawdę myślałaś, że jest chociaż cień cholernej szansy, że pozwolę im go pożyczyć?

- Nie - odpowiadam. - Ale kto to mówi. Co to była dzisiaj za heca, ta druga, w twoim biurze, kiedy kląłeś na Sarah i kazałeś jej spieprzać? Jakbyś naprawdę zamierzał ją wyrzucić. Ty nie wyrzuciłbyś nawet kara­lucha. To jasne.

- Heather, może nie zauważyłaś, ale ona łgała w żywe oczy. - Coo­perowi udaje się przekręcić klucz w zamku frontowych drzwi, które ot­wiera na oścież. - Myślisz, że wyciągnęlibyśmy z niej prawdę, gdybym cackał się z nią tak jak ty?

Zaczyna brzęczeć moja komórka. Wyciągam ją, widzę, że to Tad, więc natychmiast przełączam rozmowę na pocztę głosową.

Niestety, Cooper stoi wystarczająco blisko, żeby widzieć, kto dzwo­nił. I gdzie przełączyłam rozmowę.

- Kłopoty w raju? - pyta, unosząc czarną brew.

- Nie - odpowiadam sztywno. - Po prostu w tej chwili nie mam ochoty z nim rozmawiać. - Wchodzę za Cooperem do środka i rzucam moją torebkę i klucze na ten sam stolik w holu, na który on rzucił swo­je klucze i aktówkę. - Rzecz w tym, że nie musiałeś być dla niej aż taki okropny...

Odwraca się, żeby spojrzeć na mnie z góry.

- Tak, Heather, właśnie że musiałem. Czasami, jeśli chcesz dotrzeć do prawdy, musisz na ludzi naciskać. Może to nieelegancko, ale działa.

- No to trzeba uznać, że się ze sobą nie zgadzamy - mówię. - Bo ja uważam, że można być miłą i uzyskać te same rezultaty.

- Jasne - parska. - Za cztery lata.

- Wcześniej czy później sumienie Sarah przemówiłoby do jej lep­szego ja - stwierdzam z przekonaniem. - I to o wiele szybciej niż za cztery lata. Raczej za cztery minuty. Właśnie tak jak się stało. I... o mój Boże, co to?

Cooper głęboko wciąga powietrze.

- To - oznajmia tonem człowieka bardzo zadowolonego z odkrycia, którego właśnie dokonał - cudowna woń duszonych żeberek, które zro­bił twój tata.

- Boże. - Jestem w szoku. - Pachną pysznie.

- Tak, lepiej ciesz się nimi, póki możesz, bo to ostatni raz, kiedy ma­my okazję doświadczać tych przyjemności.

- Och, przestań - mówię. - On się tylko przeprowadza do innej dzielnicy. Nie umiera.

- To ty nie mogłaś znieść go tutaj - wytyka mi Cooper, kierując się do tylnej części domu, skąd napływa ten obłędnie smakowity zapach. - Ja byłem gotów pozwolić mu zamieszkać na zawsze.

- Akurat. - Biegnąc za nim truchtem, nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. - Na zawsze? Nie przeszkadzały ci joga ani świece do aromaterapii? A co z grą na flecie?

- Jeśli czeka mnie taki obiad? Absolutnie da się wybaczyć.

- Jesteście! - woła tata z kuchni. Może słyszeć nas w korytarzu, jak nadchodzimy, ale - wiem to z własnego doświadczenia - nie słyszy, o czym mówimy. Słuch ma już nie ten co dawniej, a ściany domu Coo­pera są grube. Nie ma to jak XIX - wieczne budownictwo. - Hej, wy dwo­je, przestańcie się sprzeczać i pospieszcie się. Obiad już czeka. Jesteście spóźnieni!

Pędzimy do absurdalnie wielkiej (w każdym razie jak na Manhattan) kuchni ze świetlikiem, gdzie zastajemy ciężki drewniany stół już nakry­ty, świece już zapalone i wino już nalane. Tata w niebiesko - białym fartu­chu, rozpiętej koszuli, oliwkowych sztruksach i butach firmy Crocs stoi przy blacie i miesza sałatkę. Rozpromienia się na nasz widok, podobnie jak Lucy, waląca ogonem o podłogę z ukontentowaniem psa, który już odbył swój wieczorny spacer.

- Cześć - mówi tata. - Tak się cieszę, że się wam udało.

- Przepraszamy za spóźnienie - zaczynam. - Musieliśmy pojechać z Sarah na komisariat. Wyszło na jaw, że ona...

Głos mi zamiera. Bo okazuje się, że nie jesteśmy w kuchni sami. Ktoś już siedzi przy stole nad pełnym talerzem, chociaż jeszcze uprzej­mie się powstrzymuje przed zaatakowaniem jego zawartości. Jednak te­go samego nie można powiedzieć o kieliszku z winem.

- Heather! - bełkocze brat Coopera, Jordan, w pijackim geście uno­sząc w naszym kierunku kieliszek. - Cooper! Słyszeliście nowinę? Mam zostać tatusiem!

- Naprawdę nie miałem innego wyjścia, nie mogłem go nie wpuś­cić - tłumaczy się mój ojciec już po obiedzie, kiedy Cooper zostawia nas, by odwieźć brata do jego luksusowego apartamentu na Upper East Side. - Bardzo nalegał, że musi się z wami zobaczyć. I był, jak sama wi­działaś, w szalenie uroczystym nastroju.

Nastrój Jordana, gdybyście mnie pytali, nazwałabym raczej samo­bójczym. Jak to się zdarza, kiedy człowiek dowiaduje się, że jego żona jest w ciąży, a on nie ma stuprocentowej pewności, czy jest gotów zostać tatą.

Jednak było coś, co Jordan prosił, żeby zostało między nami, kie­dy dopadł mnie samą w holu, gdy, jeszcze podczas obiadu, wracałam z łazienki.

- Nie powinienem był pozwolić ci odejść - grobowym tonem poin­formował mnie, wciśniętą pomiędzy niego a ścianę.

Ponieważ odbywamy tę rozmowę średnio raz na trzy - cztery miesią­ce, znam scenariusz i mam swoje kwestie wykute na blachę. Musiałam jedynie wygłosić, co następuje:

- Jordan. Już to przerabialiśmy. Tobie i mnie nigdy się nie układało. O wiele lepiej ci z Tanią. Wiesz, że ona cię kocha.

Jednak tym razem nagle zboczył z utartej ścieżki naszego dialogu.

- Właśnie o to chodzi. Nie myślę, żeby mnie kochała. Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale wydaje mi się... wydaje mi się, Heather, że ona wyszła za mnie dlatego, że jestem tym, kim jestem. I dlatego, że mój oj­ciec jest tym, kim jest... Właścicielem Cartwright Records. Ta historia z dzieckiem... sam nie wiem... A co, jeśli to po to, żeby później dostać większe alimenty?

Muszę przyznać, doznałam szoku.

Z drugiej strony, to był Jordan. W dodatku pijany. A alkoholu i Jordana nie wolno łączyć.

- Jasne, że nie dlatego chce mieć z tobą dziecko - mówię uspokaja­jąco. - Tania cię kocha.

Prawda jest taka, że - oczywiście - nie mogę tego wiedzieć. Ale nie zamierzałam mu o tym mówić.

- I ten dzidziuś - ciągnął Jordan. - Jak ja mogę być tatą? Nic nie wiem o dzieciach. W ogóle o niczym nic nie wiem...

Był to szokujący przejaw samopoznania. Świadczył o zdumiewa­jącej dorosłości oraz dojrzałości Jordana. Przynajmniej tak wtedy po­myślałam.

- Już sam fakt, że zdajesz sobie z tego sprawę, Jordanie - powie­działam mu - pokazuje, że jesteś bardziej gotów na ojcostwo teraz, niż byłeś kiedykolwiek przedtem. A poważnie, jeśli tylko będziesz o tym pamiętał - o tym, że nic nie wiesz o niczym - to myślę, że się okażesz fantastycznym ojcem.

- Naprawdę? - Jordan rozpromienił się, jak gdyby moja opinia na ten temat naprawdę coś dla niego znaczyła. - Naprawdę tak uważasz, Heather?

- Naprawdę - przytaknęłam i uścisnęłam mu rękę. - A teraz co byś powiedział na to, żebyśmy wrócili na obiad?

Niedługo potem Cooper przekonał brata, że już dość się naświętował jak na jeden wieczór i powinien dać się odwieźć do domu. Jordan w końcu uległ, ale tylko pod warunkiem, że Cooper pozwoli mu włą­czyć po drodze jego nowe demo - na który to warunek Cooper przy­stał z widocznym niesmakiem. A mnie się udało przekonać tatę, żeby usiadł i spokojnie wypił jedną ze swoich ziołowych herbatek, kiedy ja będę zmywała po obiedzie.

- Miałaś dzisiaj ciężki dzień - zauważa tata, podczas gdy odskrobuję zakrzepłą maź, oblepiającą wnętrze garnka, w którym szykował że­berka. - Musisz być wykończona. Nie biegałaś przypadkiem rano?

- Jeśli można to tak nazwać - odburkuję. Słowo daję, żeberka wy­szły mu pyszne, ale czy naprawdę trzeba było użyć każdego garnka, któ­ry mamy?

- Tad musi być bardzo dumny. To dla ciebie nie lada wyczyn, takie bieganie. Znowu dzwonił pod numer domowy, dosłownie chwilę przed waszym powrotem. Zaprosiłbym go na obiad, ale wiem, że nie jada mię­sa, a nie miałem przygotowanych żadnych innych protein.

- Wszystko w porządku - mówię. - Później do niego oddzwonię.

- Sprawy z Tadem przybierają poważny obrót, co?

Myślę o jego dziwnym zachowaniu dzisiejszego ranka. To było do­piero dziś rano? A wydaje się, że wieki temu.

- Tak - odpowiadam. - Chyba tak. To znaczy... - Zamierza mnie poprosić, żebym za niego wyszła. - Nie wiem.

- Miło - stwierdza nieco mgliście tata - że kogoś masz. Nadal cza­sami się o ciebie niepokoję, Heather. Nigdy nie byłaś jak inne dziewczy­ny, no wiesz.

- Tak? - Znajduję szczególnie uparty kawałek zapieczonego lepkie­go świństwa i pracuję nad nim paznokciem kciuka. Zaczynam rozważać, czy druciak do zmywania bardzo podrapie komplet emaliowanych garn­ków, sprezentowanych niegdyś Cooperowi przez jego dziewczynę - za­wodową kucharkę, której imię dawno zniknęło w mrokach przeszłości.

- Właśnie tak - ciągnie tata. - Zawsze bardziej przypominałaś mnie niż matkę. Status quo to nie dla nas. Żadnego wysiadywania od dziewią­tej do piątej. Dlatego tak mnie dziwi, że chyba jesteś naprawdę oddana swojej pracy.

- Nie powiedziałabym, że jestem jej oddana. - Kapituluję i sięgam po druciak. Może jeśli będę ostrożna, nie zdrapię emalii. - To znaczy, lubię ją...

- Ale twoją prawdziwą pasją jest śpiewanie - przerywa mi tata. - I pisanie piosenek. Nie uważasz?

- Nie wiem. - Druciak też nie skutkuje. - To też lubię.

- A co byś powiedziała, gdybym ci oznajmił, że wiem o pewnej możliwości, żebyś mogła znowu pisać i śpiewać swoje własne piosenki? Za pieniądze. W dodatku dobre pieniądze. Co o tym sądzisz?

Sukces! Kleiste świństwo odlazło! Ale tyle zostało jeszcze do czysz­czenia.

- Nie wiem - mówię. - O co ci w ogóle chodzi? Wiesz, że Frank, mąż Patty, zawsze próbuje mnie zabrać w trasę ze swoim zespołem, i muszę ci powiedzieć, że to naprawdę nie dla mnie.

- Nie, nie - wpada mi w słowo tata, wychylając się z krzesła w moją stronę. Za nim, przez kuchenne okna, widzę światła Fischer Hall. Dzie­ciaki już wróciły z obiadu i teraz uczą się albo szykują do wyjścia. Nie ma dla nich znaczenia, że to dzień powszedni, a nie weekend, ani że tym­czasowy kierownik ich akademika został tego ranka zamordowany. Nie wtedy, kiedy gdzieś leje się strumieniami piwo. - To prawdziwa okazja, którą chcemy ci z Larrym zaoferować. Wiemy, co myślisz o biznesie na­graniowym. Raz się człowiek sparzy i potem na zimne dmucha. Ale to nic w tym rodzaju. Coś kompletnie innego. Słyszałaś o Kołysankach, prawda?

Przerywam szturm na garnek.

- O tych brytyjskich dzieciakach? Maluch Party uwielbia je.

- O australijskim zespole dziecięcym - poprawia mnie. - Ale to byłoby coś podobnego. Tak. Planujemy z Larrym rozpocząć produkcję i wprowadzić na rynek CD i DVD z muzyką dla dzieci. Koszty w po­równaniu z kasą, którą można zgarnąć, są naprawdę zdumiewająco małe. Powinnaś w to wejść. Chcemy, żebyś została gwiazdą tych programów: gospodynią, wykonawczynią i autorką piosenek. Zawsze podobałaś się dzieciom, nawet kiedy byłaś nastolatką. Coś w twoim głosie, w sposobie bycia... może to te jasne włosy. Nie wiem. Miałabyś główną rolę, reszta to postacie animowane, ściślej mówiąc, byłabyś jedynym człowiekiem. Chcemy poświęcić każdy odcinek innej kwestii: używaniu nocniczka, chodzeniu do przedszkola, strachowi przed spłynięciem razem z wodą z wanny, takim rzeczom. Wszystko przekalkulowaliśmy i coś nam się wydaje, że możemy przysporzyć naszej konkurencji: Dorze - Badaczce, Kołysankom, Muzycznym tropom, prawdziwych kłopotów. Myślimy o tytule Świat Heather. Co o tym sądzisz?

Przestaję skrobać. Stoję koło zlewu i gapię się na tatę. Czuję się tak, jakby mój mózg był jakimś DVD, w którym ktoś właśnie włączył pauzę.

- O czym? - pytam inteligentnie.

- Wiem, kochanie, że w głębi duszy chciałabyś wrócić do szkoły - mówi tata, znów wychylając się w krześle. - I absolutnie możesz. To jest w tym projekcie cudowne. Żadnych tras koncertowych, żadnych kampa­nii promocyjnych, przynajmniej nie od razu. Po prostu chcemy dostać teksty piosenek, nagrać płyty, potem wypuścić je na rynek i zobaczyć, jak się sprzedają. Mam przeczucie, i Larry się ze mną zgadza, że odnie­siemy duży sukces. Potem możemy pracować zgodnie z twoim harmo­nogramem, żeby zorganizować taką promocję, jaką będziemy chcieli. Zauważ, że powiedziałem „my”. Tylko i wyłącznie od ciebie będzie za­leżeć, jak dużo albo jak mało zechcesz zrobić. Nie jestem twoją matką, Heather. W żadnym wypadku nie chcę, żebyś robiła cokolwiek ponad siły...

Zdaje się, że nie ogarniam tego, co powiedział.

- To znaczy, że mam rzucić pracę w Fischer Hall?

- Cóż - mówi powoli. - Obawiam się, że to będzie konieczne. Tak. Ale, Heather, za pracę przy tym projekcie zostaniesz hojnie wynagrodzo­na, łącznie z pokaźną zaliczką, co wyniesie... powiedzmy sto razy tyle, ile zarabiasz rocznie w Fischer Hall plus tantiemy. I wierzę, że Larry nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyś dostawała procent od zysków brutto.

- Tak, ale... - Patrzę na niego i mrugam, oszołomiona. - Nie wiem. Rzucić pracę? To dobra praca. Z dodatkowymi plusami. Mam bezpłatne zajęcia wyrównawcze i inne. I doskonałe ubezpieczenie zdrowotne.

- Heather. - W głosie taty zaczyna pobrzmiewać lekkie zniecierpli­wienie. - Kołysanki przynoszą szacunkowo pięćdziesiąt milionów rocz­nego dochodu brutto. Myślę, że z pięćdziesięcioma milionami dolarów rocznie będziesz mogła sobie pozwolić na dowolnie wybrane ubezpie­czenie zdrowotne.

- Tak - wzdycham. - Ale przecież nie wiesz, czy płyty w ogóle się sprzedadzą. Dzieci mogą ich nienawidzić. Wszystko może się skończyć kompletną klapą. Na przecenie w sklepach Sam Goody.

- To ryzyko, które podejmujemy - ucina tata.

- Ale... - Wpatruję się w niego. - Ja nie piszę piosenek dla malu­chów. Piszę dla dorosłych, takich jak ja.

- Wiem - odpowiada. - Ale pisanie piosenek dla dzieci nie może się tak bardzo różnić od pisania dla sfrustrowanych młodych kobiet.

Znowu mrugam.

- Sfrustrowanych?

- Zamiast uskarżać się na rozmiar swoich dżinsów, pożalisz się, że musisz pić z kubeczka z pokrywką. Albo że nie nosisz takich spodenek jak duże dziewczynki. Po prostu spróbuj. Myślę, że wypadniesz natu­ralnie. Prawda jest taka, Heather, że dla ciebie postawiłem wszystko na jedną kartę. Larry chce złożyć ofertę Mandy Moor. Poprosiłem, żeby się wstrzymał. Powiedziałem, że na pewno możesz przedstawić nam coś ta­kiego, od czego nam szczęki opadną.

- Tato. - Kręcę głową. - Nie chcę pisać ani śpiewać o kubeczkach z pokrywką.

- Heather - mówi tata. - Sądzę, że nie rozumiesz. To wyjątkowa okazja dla nas wszystkich. Ale głównie dla ciebie. To szansa, żebyś się wyrwała z tego piekielnego miejsca, w którym pracujesz, miejsca, gdzie nie dalej jak dziś twojego szefa zabito strzałem w głowę, w pokoju po są­siedzku z twoim. I również szansa dla ciebie, żebyś mogła... bądźmy ze sobą szczerzy... znaleźć sobie coś samodzielnego i nie musiała miesz­kać tutaj, z Cooperem, co nie jest dla ciebie najzdrowszym układem.

Szybko odwracam się z powrotem do brudnych naczyń.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Nie wiesz? - pyta łagodnie. - To dlaczego dotąd nie oddzwoniłaś do Tada, Heather? Naprawdę dlatego, że byłaś zbyt zajęta? Czy może dlatego, że w głębi duszy wiesz, że jesteś zakochana w kim innym?

O mało nie upuszczam kieliszka, który właśnie szoruję.

- Ouu, tato - rozżalam się. - Metoda ranienia dziewczyny.

- Właśnie. - Wstaje od stołu, podchodzi i kładzie mi rękę na ramie­niu. - W tym rzecz. Nie chcę cię widzieć zranionej. Chcę ci pomóc. Bóg świadkiem, jak bardzo ty mi pomogłaś w ciągu ostatnich miesięcy. Chcę się odwdzięczyć. Pozwolisz mi?

Nie potrafię spojrzeć mu w twarz. Wiem, że jeśli to zrobię, powiem: tak. A ja nie chcę powiedzieć: tak. Nie sądzę, żebym chciała.

Albo może jakaś część mojego ja pragnie się zgodzić. Ta sama, która jest gotowa powiedzieć tak Tadowi, kiedy on uzna, że pora jest wreszcie odpowiednia i zada swoje pytanie.

Więc zamiast odpowiedzieć, wpatruję się w zlew pełen brązowej wody z mydlinami.

Potem wzdycham.

- Pozwól mi się zastanowić, okej?

Nie widzę jego uśmiechu, bo oczywiście nie patrzę na niego. Ale i tak ten uśmiech wyczuwam.

- Jasne, kochanie - mówi tata. - Tylko nie zastanawiaj się zbyt dłu­go. Okazje, takie jak ta, nie trwają wiecznie. Cóż... wiesz to z poprzed­niego razu.

Jeszcze jak wiem.

12

Randka z dzieciństwa

(szkoda, że nie miałam)

Kupmel z dzieciństwa

(szkoda, że nie znałam)

Zagrać uczciwie

(już bez żadnej zdrady)

I zero fałszu

(tym razem naprawdę).

Randka z dzieciństwa

słowa i muzyka: Heather Wells

Następnego ranka nie mam pojęcia, że coś niezwykłego dzieje się na Washington Square West, dopóki nie skręcam za róg Waverly Place, sennie siorbiąc bitą śmietanę, która wieńczy moją grande café mocha. (Że powtórzę za Gavinem: no i co z tego. Jakbym wczoraj w ogóle nie biegała. Zasługuję na trochę bitej śmietany. Poza tym bita śmietana jest wyrobem mlecznym, a dziewczynie niezbędne są wyroby mleczne do zwalczania osteoporozy. Każdy to wie).

Właśnie zlizuję sobie śmietanowe wąsy, kiedy to widzę - albo, w każdym razie, wydaje mi się, że widzę. Gigantycznego szczura.

I nie mam tu wcale na myśli waszych zwykłych, wielkości kotka, szarobrązowych szczurów z metra. Mówię o gigantycznej, wysokiej na trzy metry, nadmuchanej, wyglądającej jak żywa, replice szczura, sto­jącego na tylnych łapach i gapiącego się z groźnym grymasem na ulicę spod głównych drzwi Fischer Hall.

Ale jak to możliwe? Co trzymetrowy nadmuchiwany szczur robi przed wejściem do mojego miejsca pracy? Czyżbym już zaczęła mieć zwidy? To prawda, że dopiero co wstałam. Delektując się faktem, że mogę się wyspać - żadnego biegania, jeśli o mnie chodzi - zwlokłam się z łóżka o ósmej trzydzieści, rezygnując z porannego prysznica... no dobrze, kąpieli.

Bo kto zawraca sobie głowę prysznicem, kiedy może poleżeć sobie w wannie?

Jednak dziś tylko wciągnęłam na siebie świeżo wyprane dżinsy i ko­szulkę, przejechałam szczotką po włosach, umyłam twarz, rzuciłam na nią trochę kremu nawilżającego i makijażu, i za pięć dziewiąta byłam już na ulicy. Rezerwując nadwyżkę czasu właśnie na grande café mocha. Nawet nie widziałam się z Cooperem ani z tatą. Obydwaj są rannymi ptaszkami, więc już dawno wstali i wyszli. Tata nawet zabrał Lucy na poranny spacer. Zdecydowanie będzie mi tego brakowało, kiedy się już wyprowadzi. Na pewno.

Nie ma znaczenia, ile czasu stoję i zaciskam powieki, a potem je znowu otwieram. Szczur nie znika. (Jestem całkowicie rozbudzona).

Gorzej. Maszerują przed nim tam i z powrotem dziesiątki, a mo­że setki, demonstrantów, niosących transparenty z hasłami takimi jak: „Uniwersytet Nowojorski Nie Dba o Zatrudnionych Studentów” albo „Opieka Medyczna Natychmiast!” Wielu z nich to łachmaniarsko wy­glądający słuchacze studiów magisterskich, w obowiązkowych worko­watych spodniach i dredach.

Ale jeszcze więcej ma na sobie uniformy, a co gorsza, są to uniformy kampusowych służb - ochrony, gospodarczej i technicznej.

Dopiero teraz do mnie dociera. Zimny, paniczny strach rozpełza mi się po sercu lodowatymi mackami.

A jednak Sarah to zrobiła! Namówiła swój KSM do strajku.

I przekonała pozostałe związki w kampusie, żeby zastrajkowały ra­zem z nimi.

Gdyby moje życie było filmem, właśnie wtedy cisnęłabym grande café mocha na ziemię i osunęłabym się powoli na kolana, chwytając się za głowę i krzycząc: „Nieee! Dlaczego? Dlaczego?”

Ale ponieważ moje życie nie jest filmem, zadowalam się ciśnięciem swojej kawy - która nagle wydaje mi się zbyt mdła, żebym mogła ją do­kończyć - do najbliższego miejskiego kosza na śmieci, a następnie prze­chodzę przez ulicę - rozejrzawszy się uprzednio na obie strony (chociaż jest to ulica jednokierunkowa. Jednak w uczelnianym kampusie nigdy nie ma pewności, czy jakiś skejtbordzista albo pędzący na rowerze do­stawca chińskiego jedzenia nie pomyli drogi) - i lawirując wśród licz­nych wozów transmisyjnych, zaparkowanych wzdłuż chodnika, docie­ram do tłumu reporterów otaczających Sarah, która prezentuje porannym wiadomościom najlepsze kawałki ze swojego repertuaru.

- Chciałabym wiedzieć - peroruje donośnym, czystym głosem - dlaczego rektor Phillip Allington po tym, jak zapewnił środowisko stu­denckie, że czesne nie wzrośnie i że ani on, ani członkowie zarządu nie otrzymają w tym roku podwyżek, podniósł czesne o sześć i dziewięć dziesiątych procent, a następnie otrzymał podwyżkę sześciocyfrowego wynagrodzenia - co czyni go najwyżej opłacanym rektorem uniwer­sytetu w całym kraju. Tymczasem uczącym tu asystentom ze studiów magisterskich odmawia się stypendiów równych zarobkom nauczyciela oraz świadczeń medycznych, nie mogą nawet korzystać ze studenckiego ośrodka zdrowia!

Reporterka Channel 7, z fryzurą niemal równie rozbuchaną jak ta, która zrobiła się u Sarah z powodu braku snu (i kosmetyków linii Frizz - Ease - chociaż przypuszczam, że burza włosów reporterki to efekt za­mierzony), obraca się znienacka i podtyka mikrofon zdumionej Muffy Fowler. Muffy, która dopiero wysiadła z taksówki i wkroczyła na sce­nę... dosłownie wkroczyła, na swoich dziesięciocentymetrowych obca­sach, kurczowo przyciska czerwoną torebkę do mocno ściśniętego pa­skiem trencza i usiłuje odsunąć kosmyki kręconych włosów od grubo pociągniętych błyszczykiem warg.

- Panno Fowler, jako rzecznik prasowy uniwersytetu, co odpowie­działaby pani na te zarzuty? - pyta reporterka, podczas gdy jej ofiara mruga w oszołomieniu wielkimi oczami jelonka Bambi.

- No... musiałabym ze... zerknąć do mo... moich notatek - jąka się Muffy. - Aaale z tego, co wiem, rektor ofiarował różnicę między zeszło­roczną a tegoroczną pensją... uniwersytetowi.

- Na co? - woła Sarah szyderczo. - Na Stokrotki?

Wszyscy wybuchają śmiechem. Poparcie rektora Allingtona dla Stokrotek, gorzej niż kiepskiej trzecioligowej drużyny koszykarskiej Uniwersytetu Nowojorskiego, jest już legendarne nawet wśród dzien­nikarzy.

- Będę musiała to sprawdzić - mówi sztywno Muffy. - Ale mogę państwa zapewnić, że rektor Allington troszczy się...

- Widocznie niewystarczająco - przerywa Sarah, na tyle donośnie, żeby ją zagłuszyć i każdy mikrofon w najbliższej okolicy ściągnąć zno­wu do siebie. - Najwyraźniej jest skłonny pozwolić studentom swojego własnego uniwersytetu męczyć się przez sześć ostatnich tygodni nauki bez pomocy asystentów, bez ochrony, bez wywozu śmieci...

- To nieprawda! - krzyczy przenikliwie Muffy. - Rektor Allington jest gotów do negocjacji! Tylko nie godzi się na to, żeby terroryzowała go grupa skrajnych lewaków!

Że Muffy popełniła gafę, wiem, zanim jeszcze Sarah kończy wcią­gać oddech. Reporterzy już tracili zainteresowanie i zaczynali pakować swój sprzęt. Ekipy telewizyjne odjeżdżały realizować poranne ramówki. Wrócą - być może - w południe po wiadomości z ostatniej chwili.

Ale teraz Sarah zwiera szeregi.

- Słyszeliście?! - ryczy do demonstrantów. - Rzeczniczka rektora właśnie nazwała nas bandą skrajnych lewaków! Tylko dlatego, że chce­my uczciwych wynagrodzeń i pakietu świadczeń medycznych! I co ma­cie na to do powiedzenia?

Rozlega się zdezorientowany pomruk, chyba głównie z tego po­wodu, że jest tak wcześnie i nikt naprawdę nie wie, co jeszcze będą robić. Albo może nikt wyraźnie Sarah nie słyszy przez hałas pakują­cych się ekip. Sarah najwidoczniej zdaje sobie z tego sprawę. Zeskaku­je z drewnianego podwyższenia, na którym stała, i przyciska megafon do ust.

- Ludzie! - krzyczy, a jej głos skrzypi tak głośno, że kawał drogi da­lej, w szachowym kąciku, starsi panowie, rozkoszujący się pierwszą po­ranną partyjką, kulą ramiona i spoglądają z urazą w naszą stronę. - Cze­go chcemy?

Demonstranci, maszerując smętnie wokół gigantycznego szczura, odpowiadają:

- Uczciwej zapłaty.

- Czego?! - wrzeszczy Sarah.

- Uczciwej zapłaty - odpowiadają demonstranci.

- Tylko tak dalej! - woła Sarah. - I kiedy tego chcemy?

- Teraz - odpowiadają demonstranci.

- Święty Boże - mówi Muffy, patrząc na nich z miną osoby poko­nanej. Nic na to nie poradzę, ale trochę jej współczuję. Szczur - któremu z obnażonych żółtych kłów kapie namalowana ślina - wygląda naprawdę przerażająco, kiedy tak kołysze się lekko na łagodnym wiosennym wietrzyku.

- Nie łam się - pocieszam ją, delikatnie poklepując po ramieniu.

- To dlatego, że aresztowali tego chłopaka? - pyta, nadal zapatrzona w szczura. - Prawda?

- Tak mi się wydaje - odpowiadam.

- Ale on miał broń. To znaczy... jasne, że to zrobił. Miał broń.

- Oni chyba tak nie myślą.

- Wyleją mnie - jęczy Muffy. - Zatrudnili mnie, żebym nie dopuś­ciła do widowiska, a teraz mnie wyleją. I miałam tę pracę tylko przez trzy tygodnie. A za mieszkanie wpłaciłam pośrednikowi dwadzieścia pa­tyków. Sprzedałam na to moją ślubną porcelanę. Nigdy już nie zobaczę tej forsy.

Gwiżdżę cicho i przeciągle.

- Dwadzieścia patyków. To dopiero musiała być porcelana.

- Limoges - wyjaśnia Muffy. - Z obwódką. Serwis na dwadzieścia osób, po osiem sztuk na osobę. Łącznie z miseczkami do obmywania palców.

- Rany - mówię z zachwytem. Miseczki do obmywania palców. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu widziałam miseczki do ob­mywania palców. A co znaczy: z obwódką? Jakoś mi się mgliście wy­daje, że lepiej szybko zacząć uczyć się takich rzeczy, jeżeli zamierzamy z Tadem... no wiecie.

Ostatnia myśl przyprawia mnie o lekkie mdłości. Chociaż może to tylko bita śmietana na pusty żołądek. Albo widok tego ogromnego szczura.

I właśnie wtedy zauważam coś takiego, że zapominam o swoim żo­łądku.

Magda w różowym fartuszku pospiesznie opuszcza Fischer Hall i drobnymi kroczkami pokonuje jezdnię wśród stłoczonych w korku tak­sówek. Zmierza prosto w stronę szeregu demonstrantów, ostrożnie balan­sując dymiącym kubkiem z kawą, po czym wręcza go demonstrantowi, odzianemu w szare barwy uczelnianych służb ochrony, który przerywa marsz, opuszcza swój transparent z napisem: „Przyszłość Akademii jest ON LINE” i rozpromienia się, pełen wdzięczności, w którym rozpoznaję nie kogo innego, tylko Pete'a.

Pete'a, którego nie ma za jego biurkiem, tam gdzie o tej porze po­winien być.

Zamiast tego sterczy w parku. W kordonie pikietujących.

- Boże. - Gnam do niego, kompletnie zapominając o Muffy, i krzy­czę: - Zwariowałeś? Co ty tutaj robisz?! Dlaczego nie siedzisz w holu?! Kto jest na stanowisku ochrony?

Pete spokojnie spogląda na mnie z góry, znad kubka z kawą, na którą delikatnie dmucha.

- Tobie też dobrego dnia, Heather - mówi spokojnie. - Jak się mie­wasz?

- Po prostu świetnie! - wrzeszczę. - A teraz poważnie. Który ochro­niarz teraz pracuje?

- Nikt. - Magda patrzy na mnie z dziwnie uniesionymi brwiami. Po chwili uświadamiam sobie, że jej brwi nie są uniesione celowo. Są po prostu świeżo wydepilowane. - Ja mam na nie oko. Węszą tam jacyś z biura rektora. Mówią, że przyślą ludzi z prywatnej firmy ochroniar­skiej. Chociaż, Heather, nie wiem, czy to najlepszy pomysł. Chcę przez to powiedzieć, że ktoś z prywatnej firmy nie będzie wiedział o asysten­tach, no wiesz, dla studentów niepełnosprawnych? I skąd ktoś z prywat­nej firmy ma wiedzieć, że nie należy pozwolić dzieciakom wpuszczać roznosicieli od Charliego Moma, bo powtykają swoje menu pod każde drzwi w całym budynku?

Jęczę, wspominając wczorajszą rozmowę z Cooperem. Który miał całkowitą rację. Jesteśmy na najlepszej drodze do wynajęcia sterowanej przez mafię zastępczej firmy ochroniarskiej. Wiedziałam, że tak będzie.

Nagle spoglądam zdumiona na Magdę.

- Zaczekaj chwilę... a dlaczego ty nie strajkujesz?

- My należymy do innego związku - mówi Magda. - Usługi spo­żywcze, w przeciwieństwie do hotelowych i motoryzacyjnych.

- Motoryzacyjnych? - Kręcę głową. - To kompletnie bez sensu. Co robi związek usług motoryzacyjnych, dopuszczając pracowników aka­demickich do...

- Hej, wy tam!

Wszyscy troje podskakujemy, kiedy głos Sarah - wzmocniony dzie­sięciokrotnie przez megafon - przerywa naszą rozmowę.

- Przyszedłeś zademonstrować się towarzysko czy demonstrować w sprawach socjalnych? - karci Pete'a.

- Jezu Chryste - mamrocze Pete. - Piję tylko kawę z przyjaciół­mi...

- Z powrotem do szeregu! - wrzeszczy Sarah.

Pete z westchnieniem oddaje kubek Magdzie.

- Muszę iść. - Podnosi transparent i wraca na swoje miejsce w kole otaczającym gigantycznego szczura.

- To - stwierdza Magda, obserwując demonstrantów, którzy mijają ją, powłócząc nogami, równie ożywieni jak zombie w horrorach - nie wygląda dobrze.

- Co ty powiesz - mówię. - Lepiej pójdę popilnować recepcji. Przy­niesiesz mi bajgla?

- Pełen zestaw? - pyta Magda. Pełen zestaw to szyfr na pełnotłusty serek śmietankowy i, przykro mi to wyznać, trzy plasterki bekonu.

- Zdecydowanie tak.

Rozgaszczam się przy biurku Pete'a (po usunięciu ze środkowej szu­flady czegoś, co - jak zakładam - jest w rzeczywistości bardzo starym i bardzo czerstwym pączkiem, a nie odbojem drzwiowym. W dodatku bez trudu stwierdzam, że kubeł na śmieci, w którym go umieszczam, już od pewnego czasu nie był opróżniany, i uświadamiam sobie, że ni­gdzie w pobliżu nie widzę Julia i jego pierwszorzędnej ekipy sprzątaczy, które to spostrzeżenie przygnębia mnie bardziej niż wszelkie pozosta­łe) i właśnie wprowadzam w życie to, co uważam za początek Nowe­go Światowego Ładu Heather - to znaczy zasadę „Wszyscy Mieszkańcy Mają Się Zatrzymywać i Pokazywać Identyfikator Wystarczająco Długo, Żebym Mogła Dokładnie Obejrzeć Zdjęcie”, ponieważ w przeciwień­stwie do Pete'a nie znam każdego studenta z widzenia, fakt, który zda­je się bardzo ich irytuje. Wkurzą się jeszcze bardziej, kiedy wprowadzę zasadę „Sam Wyrzucaj Swoje Brudy do Śmietnika na Dworze” - gdy znowu pojawia się, wspomniany przez Magdę, człowiek z biura rektora. Jakiś sługus, którego nigdy przedtem nie widziałam, w eleganckim gar­niturze i w towarzystwie o wiele większego faceta w garniturze o wiele tańszym, ale za to bardziej błyszczącym.

- Ty jesteś Heather? - chce wiedzieć człowiek z biura rektora. Kie­dy potwierdzam, informuje mnie, że pan Rosetti - osiłek w błyszczącym garniturze, komponującym się w uroczą całość z lawendową jedwabną koszulą i kilkoma bardzo atrakcyjnymi złotymi łańcuchami, umoszczonymi wśród szorstkich, siwiejących włosów na klatce piersiowej, oraz licznymi złotymi pierścieniami, po jednym na każdym z kiełbaskowatych paluchów - zastąpi tutejszą ochronę, więc jestem proszona, żeby powiadomić go o wszystkich specjalnych względach bezpieczeństwa, co do których wiem, że są wyjątkowe dla Fischer Hall.

W tym momencie uprzejmie informuję obu panów, że w Fischer Hall jest ochrona. Ale bardzo dziękujemy za troskę.

Facet, który przedstawił się jako Brian, wygląda na stropionego.

- Jak to możliwe? - pyta. - Służby ochrony uniwersytetu strajkują. A ja mam nadzorować organizowanie zastępstwa we wszystkich budyn­kach.

- Och, w Fischer Hall już się tym zajęłam - mówię właśnie w chwi­li, kiedy do holu wpada, ściągając po drodze plecak, wysoki, patykowaty chłopak, zadyszany, ale tylko minutę spóźniony.

- Przepraszam, Heather - sapie. - Właśnie dostałem twoją wiado­mość. Wezmę zmianę od dziesiątej do drugiej. Naprawdę płacisz dzie­sięć baksów za godzinę? A mógłbym jeszcze dostać dziś wieczór, od szóstej do dziesiątej? I od dziesiątej do drugiej jutro?

Kiwam głową, z wdziękiem podnosząc się z krzesła Pete'a.

- Dzisiejszą zmianę od szóstej do dziesiątej mam już obsadzoną - mówię. - Ale jutrzejsza od dziesiątej do drugiej jest twoja. Jeśli, oczywi­ście - dodaję - cała sprawa do tej pory nie zostanie załatwiona.

- Bosko. - Jeremy opada na zwolnione przeze mnie krzesło, po czym wrzeszczy za studentem, który właśnie wszedł i, mignąwszy mu przed nosem identyfikatorem, oddalił się, nie czekając, aż zostanie roz­poznany. - Stać! Wracaj tu! Pokaż mi to zdjęcie!

Chłopak przewraca oczami, ale robi, co mu kazano. Natomiast Brian wygląda na jeszcze bardziej zmieszanego.

- Zaczekaj - burczy, kiedy podchodzę do recepcji, żeby wpisać Jeremy'ego do grafiku dyżurów, który sporządziłam. - Studenci będą zastępować ochroniarzy?

- Studenci pracujący i uczący się. Owszem, tak - wyjaśniam. - Koszty uniwersytetu rosną tylko o kilka centów na każdy dolar za go­dzinę, który im płacimy. Wyobrażam sobie, że to ułamek tego, co wy płacicie, hm, firmie pana Rosettiego, a moi studenci znają budynek i mieszkańców. Poza tym w tegorocznym budżecie mam jeszcze na pra­cę studentów koło dziesięciu tysięcy dolarów. To więcej niż wystarcza­jąco, żeby przetrwać strajk, zakładając, że potrwa mniej więcej tydzień. Jeśli przeciągnie się dłużej, mogę zawsze pożonglować wydatkami, gdy­by była taka potrzeba. W tym roku byliśmy dość oszczędni.

Nie wspominam, że to częściowo dzięki mojej skłonności do pod­kradania papieru z innych biur.

- Trudno mi, hm, coś powiedzieć - stęka Brian, gwałtownie wy­ciągając z kieszeni komórkę i zaczynając walić w klawiaturę. - Muszę to skonsultować z moim kierownikiem. W żadnym innym akademi­ku tak nie robią. Bo naprawdę nie ma takiej potrzeby. Biuro rektora już uwzględniło w budżecie firmę pana Rosettiego jako zastępstwo na czas strajku.

Pan Rosetti rozczapierza obwieszone biżuterią, dość włochate palce i filozoficznie stwierdza:

- Jeśli młoda dama nie potrzebuje naszych usług, to nie potrzebuje. Może przydamy się gdzie indziej.

- Wie pan, gdzie, mogę się założyć, bardzo się pan przyda? - mówię do Rosettiego. - W Wasser Hall.

- Przepraszam. - Do recepcji podchodzi kobieta w średnim wieku, ostrzyżona „na mamusię”. Ma na sobie ciemnozieloną bluzę z naszytym z przodu obrazkiem przedstawiającym dwie szmaciane laleczki, czarną i białą, trzymające się za ręce. - Czy mogłabym się dowiedzieć...

- Jeśli chce pani zadzwonić do kogoś z mieszkańców - Felicia, stu­dentka obsługująca recepcję, nawet nie podnosi wzroku znad egzempla­rza „Cosmo”, który gwizdnęła z czyjejś przegródki na listy - to proszę skorzystać z telefonu na ścianie. Trzeba wybrać zero do informacji, żeby dowiedzieć się o numer.

- Wasser Hall - mówi pan Rosetti. - To brzmi nieźle. Hej, chłop­cze. - Szturcha Briana, który wydzwania gdzieś ze swojej komórki. - Jak ci tam na imię. Walimy do tego Wasser Hall.

- Jeszcze chwilkę, proszę - odpowiada Brian, wyraźnie wzburzo­ny. - Chciałbym porozumieć się z kimś w tej sprawie. Bo naprawdę nie wydaje mi się, żeby opłacanie studentów z budżetu spotkało się z apro­batą. Heather, czy twój szef to zaakceptował?

- Nie - przyznaję.

- Właśnie tak myślałem - oznajmia Brian z zadowoloną miną. Naj­wyraźniej nie mogąc złapać nikogo ze swoich przełożonych, zatrzaskuje telefon komórkowy. - Czy jest twój szef? Bo myślę, że lepiej, żebyśmy z nim zamienili parę słów.

- Cóż - wzdycham. - To będzie raczej trudne.

- Dlaczego, na litość boską?

- Bo wczoraj został zastrzelony - wyjaśniam krótko.

Brian aż się wzdraga, a pan Rosetti tylko kiwa głową.

- Zdarza się - mówi, wzruszając ramionami.

- Heather. - Brian pobladł. - Tak bardzo, bardzo mi przykro. Ja... ja zapomniałem. Wiedziałem, że to chodziło o Fischer Hall, ale w całym tym zamieszaniu...

- Przepraszam. - Kobieta obcięta „na mamusię” znowu pochyla się nad ladą recepcji. - To chyba nieporozumienie.

- Żadne nieporozumienie. - Felicia wreszcie odrywa wzrok od cza­sopisma. - W uniwersytecie obowiązuje polityka ochrony prywatności, nie możemy udzielać żadnych informacji o studentach, nawet rodzicom. Albo osobom, które się podają za rodziców. Nawet jeśli okażą dowód tożsamości.

- Brian, dajmy już spokój tej młodej damie - odzywa się pan Roset­ti. - Wygląda, że świetnie panuje nad sytuacją.

Uśmiecham się do niego miło. Doprawdy, chyba nie jest taki zły. Po­mijając te setki tysięcy, które, jak wiem, ma zamiar wydusić z uniwersy­tetu za pracę, którą ja mogę zorganizować po prostu za grosze...

- Nie wiem, jak cię przepraszać - nie przestaje tłumaczyć się Brian. - Już chyba pójdziemy...

- Myślę, że tak będzie najlepiej - oznajmiam, nadal słodko uśmiech­nięta.

W recepcji zaczyna dzwonić telefon. Felicia podnosi słuchawkę z uprzejmym: „Fischer Hall, tu Felicia, z kim mam połączyć?”

- Bardzo mi było miło panią poznać, madame - mówi pan Rosetti, żegnając mnie dwornym skinieniem głowy.

- Mnie też było miło pana poznać, sir - odpowiadam. Słowo daję, on jest uroczy. Taka stara szkoła. Jak Cooper mógł myśleć, że mafia od­powiada za zamordowanie Owena? To znaczy, może i to zrobili. Ale na­wet jeśli, pan Rosetti nie mógł być tym zabójcą. Przede wszystkim cała ta biżuteria sprawia, że za bardzo rzuca się w oczy. Ktoś na pewno by zapamiętał, że go widział koło naszego budynku.

A poza tym, jest po prostu taki miły.

I w ogóle, może to błąd zakładać - tylko dlatego, że jest z pochodze­nia Włochem, siedzi w prywatnym biznesie ochroniarskim i nosi krzy­czący garnitur z całą masą biżuterii - że należy do mafii. Bo może wcale nie. Może po prostu...

- Przepraszam. - Mamusina Fryzura patrzy teraz na mnie. - Czy pani jest Heather Wells?

Wspaniale. Jakbym nie miała już dosyć na dzisiejszy ranek.

- Tak - odpowiadam, starając się zachować mój przyjemny uśmiech. - To ja. Czy mogę w czymś pomóc?

Błagam, tylko nie proś mnie o autograf. Już nie jest nic wart. Wiesz, za ile teraz chodzi na eBay, paniusiu? Za dolca. Jeśli masz szczęście. Już tak wypadłam z obiegu, że niedługo zacznę śpiewać o nocniczkach i ku­beczkach z pokrywkami. Jeśli będę miała szczęście.

- Przepraszam, że zawracam pani głowę - ciągnie Mamusina Fry­zura. - Ale wydaje mi się, że pani pracowała z moim mężem. Raczej po­winnam powiedzieć, eksmężem. Owenem Veatchem?

Gapię się na nią, osłupiała. O mój Boże. Mamusina Fryzura w bluzie ze szmacianymi laleczkami to pani Veatch!

- Zaczekaj chwilę. - Felicia odkłada na bok słuchawkę i mówi: - Heather, przepraszam, że przerywam, ale dzwoni Gavin McGoren.

- Powiedz mu, że do niego oddzwonię - odpowiadam. Wyciągam rękę i ściskam dłoń pani Veatch. Skórę ma szorstką i podrapaną. Pamię­tam, jak Owen kiedyś wspominał, że jego eksżona jest garncarką. Artyst­ką. - Pani Veatch, tak bardzo, bardzo mi przykro z powodu pani męża. To znaczy, byłego męża.

- Och. - Gość uśmiecha się smętnie. - Proszę, mów do mnie Pam. Pani Veatch nie ma już od pewnego czasu. W zasadzie od zawsze. Zresz­tą dla mnie pani Veatch to była matka Owena.

- Więc, Pam - mówię. - Przepraszam. Mój błąd. Co mogę dla cie­bie zrobić, Pam?

- Heather! - woła Felicia. - Gavin mówi, że nie możesz do niego oddzwonić, bo nie ma go teraz w domu.

- Nie bądź śmieszna. - Tracę cierpliwość. - Oczywiście, że mogę. Tylko zapisz numer, pod którym teraz jest.

- Nic z tego - odpowiada Felicia. - Bo on twierdzi, że tam gdzie obecnie przebywa, czyli w areszcie w Rock Ridge, pozwalają mu tylko na jeden telefon.

Właśnie kiedy gwałtownie odwracam głowę, żeby na nią spojrzeć, otwierają się frontowe drzwi i wpada Tom. Wygląda na tak ogłuszonego, jak ja się czuję.

- Nie do wiary - oznajmia całemu holowi. - Ale ten pistolet, który znaleźli w torbie chłopaka, dokładnie odpowiada broni, z której przeora­no mózg Owena.

13

Pcham po parku spacerówkę,

Czy to źle?

Albo może to mój dzidziuś

Pcha mnie?

Baby time

słowa i muzyka: Heather Wells

Tom milion razy przeprasza za uwagę o przeoranym mózgu.

- Słowo daję - powtarza w kółko. - Gdybym wiedział, że to eksżona...

- Nic się nie stało. - Mam większe zmartwienia na głowie niż je­go nietaktowne wypowiedzi. Na przykład fakt, że Gavina najwyraźniej aresztowano.

- A co ona tu w ogóle robi? - dopytuje się Tom. - Dlaczego nie przyjechała taksówką z lotniska prosto do Wasser Hall jak reszta rodzi­ny? Nie dotarła do niej informacja, czy jak?

- Musiała jeszcze pozałatwiać jakieś formalności - mówię. Siedzi­my w naszym biurze, to znaczy Tom w swoim starym gabinecie (obecnie scenie niedawnego makabrycznego morderstwa... dzięki Bogu, personel porządkowy nie poszedł strajkować, dopóki nie uprzątnął miejsca zbrod­ni), a ja właśnie wróciłam zadyszana do mojego biurka w sekretariacie - jak za dawnych czasów.

Z wyjątkiem takiego drobnego faktu, że Tom dostał awans i jest tyl­ko chwilowym zapchajdziurą na czas, kiedy zarząd domów studenckich szuka zastępcy za jego zastępcę, który dostał wczoraj wieczorem kulkę w głowę.

Nie opowiadam mu całej reszty, na przykład tego, ilu rzeczy pani Veatch - chciałam powiedzieć Pam - nie wiedziała o nowym życiu swo­jego eksmałżonka. Albo ilu rzeczy, jak się okazało, my nie wiedzieliśmy o doktorze Veatchu. Bo nadal jest to dla mnie trochę dziwne.

Zamiast tego siadam i zaczynam stukać w klawiaturę, szukając w In­ternecie posterunku policji w Rock Ridge. No dalej, dalej... wiem, że mieścina jest mała, ale chyba muszą mieć tam jakieś gliny, prawda?

Bingo.

Pam zakładała, że skoro jej eks pracował w akademiku, to naturalnie również tam mieszkał, ponieważ większość kierowników domów stu­denckich mieszka w swoim miejscu pracy.

Wyjaśniłam jej, że Owen był o wiele więcej niż kierownikiem aka­demika i że w wynagrodzenie rzecznika praw obywatelskich przy biu­rze rektora wliczony jest elegancki, wolny od opłat czynszowych aparta­ment w budynku, gdzie mieszka wielu członków zarządu uniwersytetu, łącznie z samym rektorem.

- Czy to daleko stąd? - spytała Pam.

Wlepiłam w nią nierozumiejące spojrzenie. Bo właśnie wtedy za­mieszanie w holu sięgnęło szczytu. Brian z panem Rosettim akurat wy­chodzili, Tom wyrzucał z siebie rewelacje o broni Sebastiana, która do­kładnie odpowiada narzędziu zbrodni, a Felicia ciągle wymachiwała słuchawką, bo na linii Gavin czekał, aż wreszcie podejdę do telefonu.

- Czy co jest daleko? - zapytałam inteligentnie.

- Dom, w którym mieszkał Owen?

- Hm - mruknęłam. Jedyne myśli, jakie byłam w stanie zebrać, to: Gavin w więzieniu? W Rock Ridge? W eleganckiej miejscowości sypial­ni, nieliczącej z pewnością więcej niż pięć tysięcy mieszkańców? Oni tam w ogóle mają jakieś więzienie? Cały świat oszalał czy co?

- Słowo daję. - Tom wybrał właśnie ten moment, żeby rozpocząć pierwsze z, jak się potem okazało, licznych przeprosin, które miał wy­głosić w ciągu następnej półgodziny. - Tak mi ogromnie przykro, proszę pani. Nie miałem pojęcia...

- Nic nie szkodzi. - Posłała mu zdawkowy uśmiech. - Skąd mógł pan wiedzieć? - Po czym znowu zajęła się mną. - Więc jak? Daleko?

- Przecznicę stąd - odpowiedziałam.

Sprawiała wrażenie, jakby jej ulżyło.

- Więc mogę tam dojść piechotą? Przepraszam, że jestem taka na­molna, ale tyle się już dzisiaj nachodziłam...

- Och. - Chciała zobaczyć jego mieszkanie. Dlaczego? - To tylko kawałek tą ulicą...

- Tak się zastanawiam, Heather, czy wobec tego mogłabyś mi po­móc. .. - Dopiero wtedy zauważyłam, że Pam przytaszczyła ze sobą wa­lizkę na kółkach, a na ramieniu dźwiga jedną z tych pikowanych podróż­nych toreb w kwiecisty, czerwonobiały wzór. - Ty na pewno wiesz. - Jej szeroka, przyjazna twarz (właściwie nieładna i kompletnie pozbawiona makijażu, ale zdecydowanie przyjemna) zmarszczyła się z zatroskania. - Bo przecież pracowałaś z Owenem. Czy ktoś podał Garfieldowi jego pi­gułki?

- Hm... - Wymieniliśmy z Tomem zdumione spojrzenia. - Komu, proszę pani?

- Garfieldowi. - Była żona doktora Veatcha popatrzyła na nas jak na kretynów. - Kotu Owena.

To Owen miał kota? W jego życiu było - przyjął za nie odpowie­dzialność - jakieś stworzenie? Z rodzaju czworonogów - ale jednak. Prawda, faktycznie uwielbiał rysunkowego Garfielda w stopniu dla nas zupełnie niezrozumiałym.

Ale żeby trzymał w mieszkaniu żywego kota? Owen, najbardziej oschła, pozbawiona ciepła osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam, opieko­wał się zwierzątkiem?

Nie miałam o tym pojęcia.

Ta wiadomość zmieniła mój stosunek do doktora Veatcha. Przyzna­ję. Brzmi to głupio, ale to prawda: sprawiła, że bardziej go polubiłam.

Dobra, niech będzie: sprawiła, że w ogóle go polubiłam.

Przypuszczam, że na mojej twarzy musiało odmalować się zdumie­nie, bo Pam, spoglądając na mnie ze zgrozą, wykrzyknęła:

- Chcesz powiedzieć, że biedaczek od wczoraj nie ma jedzenia i wody?! On choruje na tarczycę! Musi codziennie dostawać lekarstwo!

Osobiście odprowadziłam ją do apartamentu Owena, podczas gdy Tom czmychnął do naszego biura, pod pretekstem, że ktoś powinien zostać na gospodarstwie. Potem znalazłam dozorcę, poszłam z nią pod drzwi mieszkania, pomogłam jej z kluczem (zamki w tych starych bu­dynkach potrafią być złośliwe) i czekałam w napięciu, kiedy wołała:

- Garfield! Garfield! Chodź tutaj, kici, kici.

Oczywiście Garfieldowi nic się nie stało. Duży, groźny rudy kocur, podobny do swojego imiennika, potrzebował tylko puszki (no dobrze, dwóch) kociego żarcia, trochę wody i malutkiej pigułki z aptecznej fiol­ki, którą Pam bez problemu znalazła w dekoracyjnej biało - niebieskiej cukiernicy z porcelanowego serwisu w serwantce w jadalni - zanim cał­kiem jak nowy, mrucząc z zadowolenia, rozsiadł się na kolanach swojej dawnej pani.

Nie wiedziałam, co dalej robić, więc ją tam zostawiłam. Kot był z Pam zaprzyjaźniony, a poza tym, do licha, doktor Veatch już tego mieszkania nie potrzebował. Oczywiście, biuro rektora w stosownym czasie przyzna je komu innemu. Ale ona najwyraźniej kochała tego zwierzaka, a ktoś przecież musiał się nim zaopiekować. Więc wydawało się logiczne zo­stawić ich w spokoju.

Poza tym mało prawdopodobne, żeby Simon Hague pozwolił zabrać kota do Wasser Hall. Wystarczająco dobrze znam Simona i jego wrogi stosunek do zwierząt (ja natomiast słynę z tego, że przymykam oko na kotki czy iguany tak długo, dopóki cały pokój i lokatorzy po sąsiedzku nie mają nic przeciwko temu, i nie wydzwaniają do mnie skarżący się rodzice). Podejrzewam, że Simon byłby zdolny odmówić wpuszczenia Pam do budynku, gdyby przytaszczyła ze sobą Garfielda, obojętnie czy to pupilek niedawno zamordowanego kolegi, czy nie.

Nie, Pam i kotu było dobrze tak, jak było i tam gdzie byli.

Chociaż telefon do detektywa Canavana - tylko żeby się upewnić, czy policja skończyła przegląd osobistych rzeczy Veatcha - na pewno by nie zaszkodził.

Wróciłam więc do Fischer Hall, zostawiłam wiadomość dla Canava­na i dopiero wtedy przypomniałam sobie o Gavinie, który nie doczekał się rozmowy ze mną.

Jednak kiedy wreszcie udaje mi się dodzwonić na posterunek w Rock Ridge, wcale - jak stwierdzam - nie wygląda na to, żeby w tamtejszym areszcie mieli więcej niż jednego więźnia. Albo że muszę się połączyć z więcej niż jednym oficerem, żeby móc rozmawiać z komendantem. Henry T. O'Malley, komendant policji we własnej osobie, odbiera już po pierwszym sygnale.

- Ta Heather Wells? - chce wiedzieć. - Ta sama, której mój dzieciak zmuszał mnie słuchać w kółko i na okrągło jakieś dziesięć lat temu, aż myślałem, że zwariuję i strzelę sobie w łeb z własnej broni?

Puszczam jego pytanie mimo uszu i zadaję swoje.

- Czy mogłabym wiedzieć, dlaczego trzyma pan w areszcie Gavina McGorena?

- „Zawsze, kiedy cię widzę, mam atak Słodkiej Gorączki” - śpie­wa. Nieźle jak na nieprofesjonalistę. - Pani to sama słodycz. Przyprawia mnie pani o Słodką Gorączkę.

- Cokolwiek zrobił - ciągnę niezrażona - jestem pewna, że nie miał złych intencji. Po prostu ostatnio bywa trochę nadpobudliwy. On ma do­piero dwadzieścia jeden lat.

- Wejście na teren prywatny - odczytuje mi O'Malley z czegoś, co, jak się domyślam, jest meldunkiem o aresztowaniu. - Włamanie i wtar­gnięcie, chociaż, między nami mówiąc, ten zarzut zapewne zostanie uchylony. To żadne włamanie, jeśli ktoś otwiera ci okno, ani wtargnię­cie, skoro cię zaproszono, cokolwiek wyobraża sobie ojciec dziewczyny. Och, i publiczne oddawanie moczu. Z tego będzie mu się ciężko wyłgać. W rozpiętych spodniach, tuż przed moim nosem.

Nie do wiary, ale w tle słyszę, jak Gavin krzyczy:

- Przecież mówiłem panu, że muszę!

- Cicho tam! - odkrzykuje komendant, chyba przez ramię. Odsu­wam słuchawkę od ucha, żeby uchronić bębenek przed pęknięciem. - Masz szczęście, że to ja odebrałem telefon, a nie któryś ze stanowych, bo siedziałbyś teraz w Westchester. Myślisz, że tam by ci rano przynieśli kawę i wafle, co? Tak sobie wyobrażasz? I świeży sok z pomarańczy?

W tle słyszę, jak Gavin burczy:

- Nie.

- Więc się opamiętaj - radzi mu komendant O'Malley. - No do­brze - powraca do telefonu. - Na czym to stanęliśmy? Aha, „atak Słod­kiej Gorączki. Nie mów mi: przejdź na moją dietę. Musisz po prostu zakosztować go”. Te słowa na zawsze odcisnęły mi się w pamięci. Moja córka śpiewała je rano, po południu i wieczorem. Przez dwa lata.

- Bardzo mi przykro - mówię. Słowo daję, dlaczego zawsze trafiam na sarkastycznych i steranych życiem przedstawicieli prawa, a nigdy na entuzjastycznych i uroczych? - Więc ile wynosi kaucja?

- Chwileczkę - odpowiada O'Malley, szeleszcząc papierami na biurku, podczas gdy w oddali słyszę błagalny głos Gavina:

- Mogę z nią porozmawiać? Proszę. Mówił pan, że mam prawo do jednego telefonu. Jeszcze z niego nie skorzystałem, bo ani razu się do niej nie dodzwoniłem. Proszę, czy mogę z nią porozmawiać? Może mnie pan stąd wypuścić, żebym z nią porozmawiał? Proszę. Proszę.

- Kaucja za pana McGorena wynosi pięć tysięcy dolarów - oznaj­mia wreszcie O'Malley w odpowiedzi na moje pytanie.

- Pięć tysięcy dolarów?! - Mój głos podnosi się do takiego pisku, że widzę, jak w drzwiach gabinetu ukazuje się twarz Toma z uniesionymi ze zdumienia brwiami. - Za wejście na teren prywatny? I publiczne od­dawanie moczu?

- I włamanie, i wtargnięcie - przypomina mi komendant O'Malley.

- Powiedział pan, że te zarzuty zostaną wycofane!

- Ale jeszcze nie zostały.

- To... to... - Nie mogę złapać oddechu. - To jest rozbój w biały dzień!

- Jesteśmy spokojnym miasteczkiem, panno Wells. Nie oglądamy tu wielu przestępstw. Ale kiedy się zdarzają, uderzamy. Mocno. Musimy zachować pewne standardy, żeby mieć pewność, że nadal będziemy spo­kojnym miasteczkiem.

- Skąd ja mam wziąć pięć tysięcy dolarów? - jęczę.

- Proponowałem panu McGorenowi, żeby zatelefonował do swoich rodziców. Jednak z powodów, którymi nie chciał się ze mną podzielić, wolał wydzwaniać do pani.

- Niech mi pan da z nią porozmawiać! - krzyczy Gavin w tle.

- Czy to rodzice Jamie Price? - pytam. - Kto pana wezwał? To w jej domu go pan nakrył?

- Nie wolno mi teraz omawiać szczegółów sprawy pana McGore­na - odpowiada komendant. - Ale owszem, tak. Również - ciągnie nie­co sztywno - chciałbym dodać, że podczas aresztowania pan McGoren był niekompletnie ubrany, a rzecz miała miejsce, prawdę mówiąc, kiedy wypełzał przez okno z sypialni młodszej panny Price. I nie mówię tu o chwili, kiedy rozpiął się, żeby sobie ulżyć. Do tego doszło później.

- Hej! - słyszę protest Gavina.

- O Boże. - Opuszczam głowę na biurko. Jeszcze tego mi brakowa­ło. Co za dzień. Z oddali dobiega skandowanie demonstrantów:

- Czego chcemy? Opieki zdrowotnej dla wszystkich! Kiedy tego chcemy? Teraz!

- Bardzo proszę mu powiedzieć, że przyjadę najszybciej, jak zdo­łam - mówię.

- Niech się pani nie spieszy - odpowiada wesoło komendant. - Miło spędzam czas w towarzystwie pana McGorena. Nieczęsto mi się zda­rza mieć tu kogoś trzeźwego, a tym bardziej z wyższym wykształceniem. Myślę, żeby na lunch zamówić skrzydełka kurczaka. - Po czym odsuwa na moment słuchawkę od ust i woła: - Hej, chłopcze! Chyba nie jesteś wegetarianinem, co?

- Heather! - słyszę krzyk Gavina. - Muszę ci coś powiedzieć! To nie był Sebastian! To nie był...

Wtedy właśnie linia zamiera. Komendant O'Malley, któremu widać wyczerpała się cierpliwość, przerwał połączenie.

Kiedy znowu podnoszę głowę, koło mojego biurka stoi Tom i spo­gląda na mnie z góry, wyraźnie zaniepokojony.

- Czekaj... - pyta. - O kim ty teraz rozmawiałaś? O Gavinie? Czy o Sebastianie Blumenthalu?

- O Gavinie - mówię do klawiatury.

- To on też jest w więzieniu? Znaczy... dosłownie?

- Całkiem dosłownie. Tom, muszę lecieć.

- Dokąd? - Tom ma kompletnie skołowaną minę. - Do mieszkania Owena? Dopiero co tam byłaś. Ile niańczenia wymaga jeszcze ta kobie­ta? Oni chyba byli rozwiedzeni, prawda? Może powinnaś posłać jej Gil­lian na mały trening radzenia sobie ze stratą. Coś mi wygląda, że te dwie świetnie by się dogadały.

- Nie, chyba muszę jechać do Westchester - stwierdzam. Jednocześ­nie odsuwam krzesło i podnoszę się zza biurka. - Muszę porozmawiać z Gavinem.

- Właśnie teraz? - Tom wygląda na wstrząśniętego. I odrobinę przerażonego. - Chcesz mnie zostawić? Z tym wszystkim, co się tam dzieje? - Rzuca nerwowe spojrzenie na okno, teraz szczelnie zamknię­te i zasłonięte, przez które wczoraj doktor Veatch został zastrzelony. - I z tym?

- Nic ci nie będzie - mówię mu. - Masz ludzi do pracy. Obsada recepcji i punktu ochrony jest szczegółowo rozplanowana. Wszyst­kie spotkania doktora Veatcha są odwołane. Na miłość boską, Tom, radzisz sobie ze studencką korporacją. Oni są o niebo trudniejsi niż ci, tutaj.

- Tak - przyznaje nerwowo Tom. - Ale tam nikt nie został zamor­dowany.

- Wrócę najszybciej, jak zdołam. Pewnie nie będzie mnie tylko przez kilka godzin. W razie potrzeby możesz mnie łapać na komórkę. Gdyby ktokolwiek pytał, gdzie jestem, powiedz, że to nagła sprawa ro­dzinna. Rozumiesz? Nie mów nikomu o Gavinie. To naprawdę ważne.

- Okej. - Tom ma bardzo nieszczęśliwą minę.

- Naprawdę, Tom.

- Okej!

Usatysfakcjonowana, ruszam do wyjścia i o mało nie wpadam na moją najlepszą przyjaciółkę (dawniej wspierającą tancerkę, a obecnie żonę legendy rocka Franka Robillarda), Patty, która przyciska pół tuzina ślubnych czasopism do nieznacznie, ale systematycznie powiększające­go się brzucha. Tylko że ona ma powód - i nie jest nim grande café mo­cha z bitą śmietaną, tylko czwarty miesiąc ciąży u matki trzylatka.

- Kto ci powiedział? - pytam surowo, wytrzeszczając oczy na błyszczącą okładkę „Elegant Bride”, z której gapi się na mnie elegancka panna młoda.

Patty oskarżycielsko zerka na Toma, a on wzrusza ramionami i mówi:

- Och, zapomniałem ci wspomnieć, Heather. Patty zadzwoniła, kie­dy wyszłaś z tą eks Owena. Oooch, przyniosłaś numer majowy! Rany, waży chyba tyle co indyk na Święto Dziękczynienia.

- Nie mogę uwierzyć, że powiedziałaś najpierw jemu, a nie mnie. - Party, która nawet kiedy nie jest w ciąży, ma skłonność do irytująco pro­miennego brylowania, osuwa się z wdziękiem tancerki na niebieskie winylowe krzesełko koło mojego biurka i wyciąga jedno z czasopism. - Myślę, że powinna iść w najczystszej bieli. Przy kości słoniowej wyglą­dałaby zbyt ziemisto. A co ty o tym sądzisz, Tom?

- Akurat wręcz przeciwnie. - Tom sadowi się przy moim biurku. - Kremowy wydobędzie z jej skóry różany odcień.

- Wiecie, że naprzeciwko waszego budynku stoi gigantyczny szczur, a wokół niego paraduje cała masa ludzi? - pyta nagle Patty. - Heather, kiedy opowiesz mi o swoim szefie, którego ktoś wczoraj uka­trupił strzałem w głowę? To śmieszne. Jak długo jeszcze zamierzasz pracować w tej śmiertelnej pułapce? Chyba nie chcesz czekać, aż stra­cisz kolejnego szefa.

- Radziłem jej, żeby zaczekała do ósmego - mówi ze śmiechem Tom. - A potem złożyła wymówienie i powiedziała...

- ... ośmiu to wystarczy! - kończą oboje chórem.

- Pogadajcie sobie o tym - wołam. - Niedługo wracam.

I wypadam z biura, zanim którekolwiek z nich zdąża powiedzieć choć słowo albo oderwać wzrok od sukni ślubnej w stylu Jackie O., któ­rą właśnie podziwiają i która nawet za milion, trylion lat nie wyglądała­by dobrze na dziewczynie takiej jak ja.

14

Jesteś moim kubeczkiem,

Kubeczkiem -

pokryweczkiem.

Upuszczam cię i łapię,

Nic nie wyleje,

Nic się nie wychlapie

I znowu mogę pić.

Dźgnij mnie w oko

słowa i muzyka: Heather Wells

Nie rozumiem - mówię, kiedy jedziemy Hutchinson River Parkway.

- Czego nie rozumiesz? - chce wiedzieć Cooper.

Pozostałe samochody przemykają obok w zastraszającym tempie, niektórzy kierowcy posyłają nam nienawistne spojrzenia, a mijając nas, robią jeszcze nienawistniejsze gesty.

Ale Cooper w ogóle się tym nie przejmuje. Gdy sprawa dotyczy je­go bmw '74 2002, jest niezwykle ostrożny. Obchodzi się z nim jak z nie­mowlęciem, co bardzo dobrze, bo w przypadku jakichś wstrząsów, albo prędkości powyżej stu kilometrów na godzinę, antyczny czterodrzwiowiec mógłby się rozsypać.

Mam szczęście, że udało mi się załapać na podróż tuż po porządko­wych szaleństwach. Tym razem więc moje stopy nie grzęzną w warstwie resztek z fast foodu, tylko jak należy stoją na podłogowych matach.

- Wczoraj Sarah i Gavin prosili cię, żebyś ich zawiózł do Rock Ridge, i odmówiłeś. Ale kiedy dzisiaj ja ci powiedziałam, że muszę się tam dostać, nie mógłbyś zgodzić się szybciej. - Zaciekawiona wpatruję się w jego profil. - Co jest grane?

- Myślisz, że jest odległość, której bym nie pokonał - odpowiada Cooper wymijająco - jeśli mam jakąkolwiek szansę zobaczyć tego smar­kacza w pudle?

Przewracam oczami. Oczywiście, sięgnął po kluczyki dosłownie w tej samej minucie, kiedy wpadłam do jego biura i zawołałam: „Muszę natychmiast jechać do Westchester. Aresztowali Gavina”, bo chciał się pośmiać z Gavina, który dał się przyłapać z opuszczonymi spodniami, a nie dlatego, że wiedząc, jakie siostrzane uczucia żywię do tego chłopa­ka, postanowił mi pomóc ratować go z opałów.

Mężczyźni.

Ale z drugiej strony... mężczyźni. Staram się nie myśleć o seksow­nych lśniących ciemnych włoskach na grzbiecie dłoni, opartej tuż koło mnie na dźwigni zmiany biegów. Do licha, co jest ze mną nie tak? Prze­cież ja już mam chłopaka. Chłopaka, który chce się ze mną ożenić. Pra­wie na pewno chce.

Chyba chodzi o to, że ręce Tada nie są owłosione. Nie żeby w ogóle nie miał na nich włosków. Rzecz w tym, że jest blondynem, więc nie za bardzo je widać.

Owłosienie na rękach albo jego brak wcale nie musi decydować o seksowności i tak dalej. Po prostu w przypadku Coopera wydaje się być czymś szczególnie seksownym, wręcz drapieżnym w jakiś fascynu­jąco męski sposób. Trudno oprzeć się myśli, jaki byłby dotyk tych rąk na moim nagim ciele. Na całym moim nagim ciele.

- Czemu mi się tak gapisz na palce? - chce wiedzieć Cooper.

O Boże.

- Wca... wcale nie - jąkam się, z trudem odrywając wzrok od jego dłoni. - Wcale nie rozumiem, jak Sebastian mógł zastrzelić Owena. Wi­działam chłopaka niedługo po morderstwie. Parę godzin po. Żartował sobie na ten temat. Nie ma mowy, żeby mógł to zrobić. Z pewnością nie jest aż tak dobrym aktorem.

- Aha. Więc zamierzasz sięgnąć po wypróbowany prawniczy chwyt: fakt, że miał przy sobie broń, za pomocą której dokonano zbrodni, nie musi znaczyć, że to on jej użył - mówi Cooper, wzruszając ramionami. - Tak, starzyzna, ale nie najgorsza. Ja też zakładam, że kto inny mógł za­strzelić faceta, a potem wsunąć broń do torby Sebastiana...

- Właśnie! - krzyczę, rozpromieniając się, podczas gdy mija nas volvo kombi, prowadzone przez paniusię o anielskim wyglądzie i ma­nierach kibiców piłkarskich, która pokazuje nam środkowy palec, kiedy skręcamy na I - 684. - Właśnie tak na pewno było. Znaczy, że to musiał być ktoś, z kim Sebastian miał wczoraj rano kontakt. W którymś momen­cie pomiędzy godziną morderstwa i aresztowania. Co - dodaję ponuro - może oznaczać jakieś półtora miliona łudzi. Jestem pewna, że łaził po całym kampusie, pomiędzy swoimi zajęciami, KSM - em i wszystkim in­nym, w czym bierze udział. Widziałam go w kąciku szachowym, w par­ku, razem z Sarah i tabunem reporterów. Którykolwiek z tych bezdom­nych facetów mógł podejść i wsunąć mu do torby, co tylko chciał, a on by nawet nie zauważył. Nikt by nie zauważył.

- Jestem pewien, że jego adwokaci już na to wpadli - mówi spokoj­nie Cooper.

- Czy policja nie musi wykryć, nie wiem, osadu prochu na jego rę­kach czy czegoś takiego? - pytam. - I znaleźć świadków?

- Chłopak miał motyw. I broń, z której popełniono morderstwo. I zerowe alibi. Prokurator okręgowy na pewno uważa, że wszystko jest jasne jak słońce.

- Oczywiście. Oprócz jednego drobiazgu - irytuję się. - Że Seba­stian tego nie zrobił.

Zaczyna świergotać moja komórka. Dzwoni Patty. Wiem, że nie mo­że być ze mnie szczególnie zadowolona, ale zdumiewa mnie, jak natych­miast, kiedy tylko odbieram, daje temu wyraz.

- Zaraz z powrotem? - warczy. - Jesteś w drodze do Westchester? Ale zaraz będziesz z powrotem?

- Musiałam jechać - mówię. Normalnie Patty to najpogodniejsza kobieta na świecie. O ile nie jest w pierwszym trymestrze. Albo w dru­gim. Albo... tak sobie teraz myślę, kiedy sięgam pamięcią do okresu tuż przed urodzeniem Indiany... w trzecim. W zasadzie w ogóle w ciąży. - Nie chcę o tym rozmawiać akurat teraz.

- Dlaczego? Bo wiesz, że ci powiem, że zwariowałaś? - pyta os­tro. - Bo jazda do Rock Ridge, żeby płacić kaucję za dzieciaka, który na­wet nie jest twój, to idiotyzm? Taki sam jak poślubianie faceta, z którym chodzisz dopiero trzy miesiące?

Krzyczy tak głośno, że muszę odsunąć słuchawkę od ucha. Nie mogę się powstrzymać i zerkam na Coopera, sprawdzając, czy usłyszał. Ale on właśnie grzebie w magnetofonie - o tak, 2002 ma tylko magnetofon kase­towy - żeby pogłośnić cudowne tony Elli. Chyba jestem bezpieczna.

- Nie jadę do Rock Ridge, żeby wpłacać kaucję - odwarkuję do te­lefonu. - Jadę, żeby porozmawiać. Poza tym - ściszam głos i odwracam głowę w stronę okna - to ty przyniosłaś te ślubne czasopisma. A oprócz tego, on mnie jeszcze nawet nie poprosił. Powiedział tylko, że jest coś, o co chciałby...

- Co? Nie słyszę cię, Heather. Człowiek nie żyje. Zastrzelony, do­słownie kilka kroków od twojego biurka. W tym samym budynku, gdzie zaledwie parę miesięcy temu ty o mało nie zostałaś zamordowana. Co jeszcze musi się stać, żebyś doszła do wniosku, że należy znaleźć inną pracę? Pracę, gdzie ludzie ciągle nie umierają?

- Zabawne, że o tym wspominasz - mówię, znowu kątem oka zer­kając na Coopera, który teraz ma wzrok wlepiony w drogę, bo właśnie mija nas ogromna ciężarówka z naczepą, trąbiąc jak szalona, ponieważ tak wolno jedziemy. Cooper nie wydaje się tym w najmniejszym stopniu zdenerwowany. Prawdę mówiąc, radośnie macha do kierowcy.

- Co to za odgłosy? - wścieka się Patty. - Jesteś na statku?

- Nie, nie jestem na statku - odpowiadam.

- Bo coś brzmi jak syrena mgłowa.

- To ciężarówka. Jestem na autostradzie. Patty, naprawdę, to nie najlepszy moment na rozmowę.

- Heather, mówię ci o tym wszystkim tylko dlatego, że cię kocham jak siostrę. - I właśnie zupełnie jak siostra Patty kompletnie mnie ig­noruje. - Ale jedno musisz wiedzieć. Nie możesz tak dalej żyć, sypiać z jednym facetem, kiedy jesteś zakochana w drugim.

- Hej, co jest, Patty? - rzucam, wydając szeleszczące świsty. - Coś przerywa.

- Heather, wiem, że to ty robisz te hałasy. Ani trochę nie brzmisz jak prawdziwe zakłócenia. Kiedy wrócisz do miasta, usiądziemy i po­rozmawiamy.

- Uuch, teraz już w ogóle cię nie słyszę. Widocznie przejeżdżamy przez strefę bez zasięgu, muszę kończyć, cześć.

Rozłączam się. W tej samej chwili odzywa się Cooper.

- Tad poprosił, żebyś za niego wyszła?

- Boże! - krzyczę, zirytowana do ostateczności. - Nie! Nie! W po­rządku?

- To dlaczego powiedziałaś, że Patty przyniosła ci ślubne czaso­pisma?

- Bo wszyscy wyskakują przed szereg, zanim padnie strzał na start - mówię. I natychmiast się krzywię. - Uau, nie chciałam użyć słowa strzał. Chodzi tylko o to, że wczoraj Tad powiedział, że jest coś, o co chce mnie zapytać, ale dopiero wtedy, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. - Nie mogę uwierzyć, że dzielę się tą informacją z Cooperem, ostatnią oso­bą na świecie, z którą mam ochotę omawiać sprawy dotyczące mojego chłopaka. Zabiję Patty, kiedy tylko wrócimy do miasta. Naprawdę ją za­biję. - Ale jestem pewna, że to nic takiego. Nie powinnam była nikomu o tym wspominać, a już zwłaszcza Tomowi, który ma najdłuższy język w całym wszechświecie i...

- Chodzicie ze sobą dopiero od paru miesięcy - mówi Cooper. Do kierownicy.

- Tak. Ale. No wiesz.

- Nie - odpowiada. Teraz patrzy już na mnie. I gdybym miała opi­sać wyraz jego twarzy, musiałabym go określić jako mieszaninę sarka­zmu i niedowierzania. - Nie wiem. Co się z tobą dzieje? Wyobrażasz so­bie, że kim teraz jesteś? Britney Spears? Mój brat szczęśliwie się ożenił i wyskoczył z dzieciakiem, więc nie możesz zostać z tyłu, tak? Co dalej? Też masz zamiar dać sobie zrobić dziecko?

- Wybacz - odzywam się urażonym tonem. - Po pierwsze, nie powiedziałam, że moja odpowiedź brzmi: tak. Po drugie, nawet nie wiem, o co on mnie chce zapytać. Może tylko o to, czy z nim zamieszkam albo coś w tym rodzaju?

- A ty uważasz, że to dobry pomysł? - żąda odpowiedzi Cooper. - Zamieszkać ze swoim profesorem matematyki? Który nie ma nawet telewizora? I nie jada niczego, oprócz łupin fasoli z tofu, obtaczanych w sproszkowanych zarodkach pszenicy?

- Nawet nie wiesz, o czym mówisz - wytykam mu. Bo naprawdę nie wie. - Nie ma w ogóle takiego jedzenia, jakie przed chwilą opisałeś. Ale gdyby było, może byś w końcu zechciał je wypróbować. Bo mogłoby ci dobrze zrobić, sądząc z tych wszystkich opakowań po fast foodach, które walają się w twoim biurze. Kiedy ostami raz sprawdzałeś sobie poziom cho­lesterolu? Twoje serce jest prawdopodobnie tykającą bombą zegarową.

- Och, przepraszam, czy to nie były twoje te starannie wykonane lodowe konstrukcje w stylu Giady De Laurentiis, inspirowane mleczny­mi kanapkami Nutella Chips Ahoy! Macadamia Brittle, które widziałem wczoraj wieczorem w lodówce?

Patrzę na niego z furią.

- Och Boże, jeśli zjadłeś chociaż jedną...

- Och, owszem, zjadłem jedną - odpowiada ze wzrokiem wbitym w drogę. - Prawdę mówiąc, zjadłem wszystkie.

- Cooper! Zrobiłam je specjalnie dla...

- Dla kogo? Dla siebie i Tada? Chyba sobie ze mnie żartujesz. On na pewno nie tknąłby tych uwodornionych tłuszczokanapek, nawet gdy­byś podała mu je na jego ulubionym frisbee z dużą porcją babaganoush.

- Teraz to już zwyczajnie jesteś złośliwy - rozżalam się. - A to zu­pełnie do ciebie niepodobne. Właściwie, jaki masz problem w związku z Tadem? Albo, dla ścisłości, ze mną i z Tadem?

Tak. I jestem pewna, że nadejdzie dzień, kiedy ustalą, że te mleczne kanapki Nutella Chips Ahoy! Macadamia Brittle są w rzeczywistości do­bre dla zdrowia i powinno się nimi kończyć każdy posiłek.

- Nie mam żadnego problemu w związku z Tadem - mówi Cooper. Chociaż wygląda na to, że nie potrafi wymówić tego imienia bez drwi­ny. - Albo w związku z tobą i Tadem. Po prostu uważam, jako przyjaciel, że nie jest najlepszym pomysłem, żebyś się do niego przeprowadzała.

- Och, tak uważasz? - pytam, zastanawiając się, dokąd, u licha, to wszystko prowadzi. - Dlaczego?

- Bo gołym okiem widać, że tej historii pisana jest katastrofa.

- A to z jakich przyczyn? Tylko dlatego, że on jest wegetarianinem, a ja nie? Ludzie wyznający różne wartości wiążą się ze sobą, jak świat światem. A sprawa telewizora... Wcale nie jestem przekonana, czy to dostateczny powód do zerwania. Tad po prostu nie wie, co traci. Wiesz, on przecież nadal ogląda filmy.

Cooper wydaje jakiś dźwięk. Gdybym nie znała go lepiej, pomyśla­łabym, że to parsknięcie.

- Ach tak? I wszystkie są o hobbitach?

- Boże, co się z tobą dzieje? - upominam go surowo. - Zrobiłeś się taki...

Znowu dzwoni moja komórka. Tym razem wyświetla się numer, któ­rego nie rozpoznaję. Odbieram w strachu, że to może coś z pracą, z któ­rej, należy uczciwie przyznać, po prostu się zerwałam.

- Heather - odzywa się nieznany żartobliwy głos starszego mężczy­zny. - To ja, Larry. Larry Mayer, dawny biznesowy partner twego ojca. Czy raczej powinienem powiedzieć: nowy biznesowy partner!

- Och - mówię słabo. Cooper właśnie wjeżdża do Rock Ridge. - Cześć, Larry.

- Próbowałem cię złapać w biurze, ale twój szef powiedział mi, że jesteś pod komórką. Nie dzwonię w nieodpowiedniej chwili? Miałem nadzieję, że moglibyśmy porozmawiać...

- Obawiam się, że to nie jest najlepszy moment - wpadam mu w słowo.

- Dobry, dobry - grzmi Larry, najwyraźniej źle mnie rozumiejąc. - Kawał czasu minął od naszej poprzedniej rozmowy, co? Boże, ostatni raz, kiedy cię widziałem, chyba jeszcze nosiłaś te prześwitujące, błysz­czące spodnie, które włożyłaś na finał konkursu MTV na najlepszy te­ledysk. Wiesz, te, przez które później miałaś takie kłopoty z Federalną Komisją Mediów za obnażanie się? Czego nigdy nie mogłem zrozumieć, bo te twoje majteczki bikini zasłaniały wszystko, co trzeba. No, prawie wszystko. Ach, stare dobre czasy. W każdym razie siedzieliśmy tu właś­nie z twoim ojcem i rozmawialiśmy o tobie - idę o zakład, że cię piekły uszy - i zastanawialiśmy się, czy pomyślałaś choć trochę o naszej pro­pozycji.

- Tak - mówię. - Tylko że, jak już mówiłam, to naprawdę nie jest najlepszy...

- Bo zegar tyka, kochanie. Już wynajęliśmy studio i jeśli mamy za­czynać, musimy się tam wprowadzać i ostro brać do roboty. Nie żebym chciał na ciebie naciskać. Swoją drogą, o ile dobrze pamiętam, najlepsze rzeczy robiłaś właśnie pod presją...

Przejeżdżamy koło niskich kamiennych murków, otaczających fali­ste zielone pastwiska dla koni, i gęstych lasków, kryjących multimilionowe domy (z wysokiej klasy systemami zabezpieczeń), co wskazuje, że znajdujemy się już w Rock Ridge, ekskluzywnej podmiejskiej sypialni. Wyraz twarzy Coopera, kiedy na niego zerkam, jest równie nieprzystęp­ny, jak najeżone kolcami bramy na końcach długich, łukowatych podjaz­dów, które mijamy.

- Larry, oddzwonię - obiecuję. - Teraz jestem akurat w trakcie cze­goś ważnego, czegoś, co wiąże się z moją pracą.

- Rozumiem. Rozumiem. Twój ojciec opowiadał mi, ile dla ciebie znaczy ta twoja pracka, kochanie. Mam ci do powiedzenia jeszcze tylko cztery słowa. Procent od dochodu brutto. To wszystko. Po prostu pomyśl o tym. I zadzwoń. Cześć.

- Cześć - odpowiadam. I się rozłączam.

- No - mówi Cooper, kiedy wjeżdżamy do malowniczego centrum Rock Ridge, brukowanego kocimi łbami, z domami o dachach krytych strzechą (i kamerami na szczytach replik starodawnych latarń, notują­cymi każdy ruch każdego mieszkańca i gościa na terenie miasteczka). - Opowiadaj.

- Uwierz mi. Nie będziesz chciał tego słuchać. Nawet ja wolałabym nie wiedzieć.

- Och - upiera się Cooper. - Jednak myślę, że chcę usłyszeć. Mam zacząć szukać nowego lokatora... i nowej księgowej?

Przełykam ślinę.

- Ja... nie wiem. Kiedy już będę wiedziała, tobie powiem pierwsze­mu. Przysięgam.

Cooper przez dłuższą chwilę milczy. A potem, ku mojemu zdumie­niu, warczy:

- Cholera!

Jednak nie, jak się po chwili orientuję, odpowiadając na to, co mu właśnie powiedziałam, ale dlatego, że z rozpędu minął posterunek i musi zawrócić.

Kiedy wreszcie zajeżdżamy przed siedzibę lokalnej policji, trochę nas dziwi, że to jeden z nielicznych budynków nieoznakowanych tab­liczką „Zabytek”. Zatrzymujemy się na którymś z wielu pustych miejsc parkingowych przed wejściem. Jesteśmy, na ile mogę się zorientować, jedynymi odwiedzającymi tego wiosennego dnia posterunek w Rock Ridge, co potwierdza się, gdy wchodzimy do środka i nie znajdujemy tam nikogo, oprócz korpulentnego mężczyzny za biurkiem, w ciemno­niebieskim policyjnym mundurze i ze skrzydełkiem kurczaka w ręku. Niedaleko za jego plecami, w zakratowanej i skrupulatnie wysprzątanej celi, siedzi aresztant, a jego kozia bródka poplamiona jest na pomarań­czowo, ponieważ Gavin McGoren również obgryza skrzydełka.

- Przyjechała! - woła radośnie komendant O'Malley, przynajmniej tak jest napisane na tabliczce, która stoi przed nim na blacie. A poza tym rozpoznaję jego głos. - Heather Wells we własnej osobie! Wszędzie roz­poznałbym te włosy. Ale trochę przytyłaś, co, złotko? Cóż, kogo z nas to nie spotkało?

- Heather!

Gavin zrywa się ze swojej więziennej pryczy. Skrzydełka kurczaka lecą na wszystkie strony, kiedy wczepia się palcami w kraty.

- Hej, co jest? - woła O'Malley z dezaprobatą. - Nie chlap mi tym sosem po wszystkim dookoła. Dopiero co wczoraj wysprzątałem tu do połysku.

- Cholera - słyszę, jak na widok Gavina za kratami szepcze Cooper. Tym razem również nie ma to nic wspólnego ze mną. - Zapomniałem aparatu.

Ale Gavin nie odrywa ode mnie oczu.

I to wcale, jak się okazuje, nie z powodu swoich dawnych nieodwza­jemnionych uczuć, tylko dlatego, że musi mi coś ważnego powiedzieć.

- Heather! - krzyczy, podekscytowany. - Tak się cieszę, że przy­jechałaś. Posłuchaj, Jamie twierdzi, że jest pewna, że to nie Sebastian zastrzelił doktora Veatcha. Ona umówiła się na tę wczorajszą rozmowę, bo Veatch miał jej pomóc napisać oficjalną skargę na jednego z pracow­ników Uniwersytetu Nowojorskiego. Z powodu seksualnych awansów, których sobie nie życzyła. Dlatego właśnie przestraszyła się i uciekła do domu. Uważa, że to przez nią doszło do morderstwa. Że ten człowiek za­strzelił Veatcha, zanim Owen zdążył złożyć skargę. I że ona, Jamie, jest następna w kolejce.

Czuję, jak serce mi przyspiesza.

- Kto to?! - też krzyczę. - Simon Hague? - O proszę, proszę, niech się okaże, że to Simon Hague. Cóż mogłoby być słodszego?

- Nie - mówi Gavin. - Chodzi o jakiegoś faceta, którego uniwersy­tet dopiero co zatrudnił. Jakiegoś wielebnego Marka.

15

Nie przychodź tutaj

Taki wrzeszczący.

Czy ty nie jesteś

Rozpuszczonym brzdącem?

Cudze dzieciaki

słowa i muzyka: Heather Wells

Po stopniach z kamiennych płyt docieram przed frontowe drzwi (szkło oprawione w ołów - robi wrażenie) i dzwonię. Słyszę bing - bong - bing - bong i znowu bing - bong - bing - bong, po czym otwiera mi starsza kobieta z jasnymi włosami, w żółtozielonym swetrze, bryczesach i - nie żartuję - różowym szaliku, zawadiacko zawiązanym wokół szyi.

- Tak? - pyta, wcale nie wrogo.

- Dzień dobry - mówię. - Jestem Heather Wells, asystentka kierow­nika Fischer Hall w Uniwersytecie Nowojorskim. Czy pani jest matką Jamie Price?

Kobieta wygląda na trochę podenerwowaną.

- Dlaczego... pani twarz od razu wydała mi się znajoma. Myślę, że spotkałyśmy się, kiedy Jamie się meldowała...

Wsuwa prawą dłoń w moją, którą wyciągnęłam niemal automatycznie.

- Och tak. Deborah Price. Witam.

Potrząsam jej ręką.

- Dzień dobry. Przepraszam, że panią niepokoję. Zauważyliśmy, że Jamie ostatnio nie widać. Jej współlokatorka powiedziała nam, że pani córka dość nagle wróciła do domu, więc postanowiłam przyjechać, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. I jeżeli Jamie potrzebuje trans­portu z powrotem... cóż, jestem do dyspozycji.

- Och. - Pani Price sprawia wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowa­nej, ale nadal jest miła. To taki typ, wytrenowany, żeby zachowywać się w odpowiedni sposób... rozumiecie, miło, cokolwiek by się działo. Pra­cownik administracji uniwersytetu nie wiedzieć dlaczego na schodach jej domu, goły facet w łóżku jej córki. No to trudno. Uśmiechaj się. Pod zawadiackim szalikiem ma naszyjnik z pereł, które pasują do idealnie, bez jednej rysy, wypucowanych jeździeckich butów. Czy te buty kiedy­kolwiek widziały podłogę stajni? - Mój Boże. Nie sądziłam, że uniwer­sytet oferuje usługę „od drzwi do drzwi”!

- Cóż, staramy się zadowolić naszych mieszkańców - przyznaję skromnie. - Czy Jamie jest w domu? Mogę zamienić z nią parę słów?

- Och, tak - odpowiada niepewnym tonem pani Price. - Tak, oczy­wiście. Może zechce pani wejść? Mówiła pani, że przyjechała samocho­dem? - Zauważam, jak spogląda na kolisty podjazd błękitnymi oczami, żadnych zmarszczek dookoła. Botox? Chirurgia plastyczna? Może po prostu dobre geny? - Nie widzę pani samochodu.

- Zaparkowałam w mieście - wyjaśniam. - Jest taki piękny dzień, że postanowiłam się przejść.

To nawet nie jest kłamstwo. W zasadzie. Price'owie, jak się okazuje, nie mieszkają tak daleko od posterunku policji. Komendant O'Malley był więcej niż zachwycony, kierując mnie do ich domu, podczas gdy Cooper siedział w samochodzie z komórką przy uchu, targując się w sprawie kaucji z jednym z licznych poręczycieli majątkowych, któ­rych zdarzyło mu się w życiu poznać (ponieważ po pierwszym ataku wesołości nawet Cooper nie miał serca zostawić Gavina w areszcie na kolejną noc).

Chociaż wiedziałam, że jest mało prawdopodobne, by zaaprobował moją wyprawę do dużego kamiennego domu na wzgórzu, z zielono - białymi stajniami po jednej stronie i stawem z gigantyczną złotą rybką (na­prawdę, sprawdziłam) oraz czteromiejscowym garażem, przed którym stały identyczne jaguary, po drugiej - i nie wątpiłam, że będę o tym wy­słuchiwać przez całą drogę powrotną, uznałam, że jednak warto. Musia­łam się dowiedzieć, co to za historia z wielebnym Markiem.

Ponieważ nie wierzyłam - ani przez chwilę - że to on zastrzelił Owena Veatcha..

Ale umierałam z ciekawości, by się dowiedzieć, dlaczego Jamie tak myśli.

- Nie będę pani okłamywać, pani Wells - mówi pani Price, kiedy kierujemy się do podnóża wysokich, krętych schodów. Dom, mimo ry­cerskiej zbroi i ciężkich zabytkowych mebli, które mają mu nadawać po­zór dawności, jest faktycznie nowy, z wielkim holem, wszechobecnym we współczesnych willach głównym wejściem, prowadzącym do jadal­ni, salonu, kuchni, pokoju telewizyjnego i jeszcze jednego, który mo­że być bilardowym, ewentualnie biblioteką. Na zewnątrz, z tyłu, widzę ogromny basen z czarnego granitu razem z wanną do gorących kąpieli, a dalej korty tenisowe. Nigdzie natomiast nie ma śladu pana Price'a. Mo­gę się tylko domyślać, że jest w pracy i właśnie zarabia na to wszystko.

- Muszę przyznać, że na pani widok odetchnęłam z ulgą - kontynu­uje gospodyni. - Ostatnie dwadzieścia cztery godziny, odkąd Jamie po­jawiła się w domu, nie należały do szczególnie udanych.

- Naprawdę? - Udaję, że nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ona mówi. - Dlaczego?

- Jamie i jej ojciec nie zawsze się ze sobą zgadzają. To znaczy, widzi pani, są tacy do siebie podobni i ona zawsze była córeczką tatusia, a wczo­raj wieczorem... ten chłopak z jej szkoły pojawił się tutaj u nas...

Robię, co mogę, żeby wyglądać na wstrząśniętą.

- Co pani mówi?

Pani Price w zdumieniu kręci głową. Najwyraźniej pomysł, że ja­kikolwiek chłopak mógł się zainteresować jej córką, jest dla niej nadal nowy.

- Znaleźliśmy go w jej łóżku! Oczywiście, nie trafił tam bez zapro­szenia, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. Chcę przez to powiedzieć, że nie narzucał się jej. Ona wpuściła go do domu bez naszej wiedzy. Roy i ja nie mieliśmy o niczym pojęcia. Nie pozwalamy jej przyjmo­wać chłopców w sypialni. Wiem, że Jamie skończyła osiemnaście lat i w świetle prawa jest dorosła, ale nadal mieszka pod naszym dachem i dopóki płacimy za jej edukację, oczekujemy, żeby stosowała się do na­szych reguł. Jesteśmy prezbiterianami. Trzeba mieć jakieś zasady.

- Oczywiście - odpowiadam skromnie.

- Krótko mówiąc, Roy przesadnie zareagował - informuje mnie da­lej. - I wezwał policję! Teraz biedny chłopak siedzi w areszcie. A Jamie nie rozmawia z żadnym z nas.

- Ojej. - Staram się wyglądać na zaniepokojoną.

- Właśnie - mówi pani Price. - Widzi pani, między mną a Jamie ni­gdy nie było typowej relacji matka - córka. Z jej starszą siostrą... cóż, jesteśmy do siebie o wiele bardziej podobne. Ale Jamie była zawsze jak chłopak i taka... no nie wiem. Duża. Rozumie pani. Ona jest trochę po­dobna do pani... grubokoścista. Nigdy nie miałyśmy wiele wspólnego, podczas gdy jej siostra i ja nosimy ten sam rozmiar. Ósemkę. I wszyst­kim się dzielimy. W każdym razie dzisiaj nie mogę wydobyć od Jamie ani słowa. Może pani by się udało?

Wzruszam ramionami.

- Mój Boże - sapię. - Nie wiem. Chyba mogłabym spróbować.

- Naprawdę? - Pani Price przechyla głowę. - Bo, widzi pani, ja już muszę lecieć na zajęcia ze stylizacji stroju.

- Z czego?

- Stylizacji stroju - powtarza, jakbym dzięki temu lepiej mogła zro­zumieć. Po czym woła w górę schodów: - Jamie! Może napiłaby się pani kawy, pani Wells?

- Z przyjemnością - odpowiadam.

- Doskonale. Stoi w kuchni, w dzbanku. Proszę się poczęstować. Kubki są na suszarce. Jamie!

- Boże, mamo, co znowu? - U szczytu schodów pojawia się Jamie, ubrana w szorty frotte i różową koszulkę. Długie jasne włosy opadają jej na ramiona. Sprawia wrażenie, jakby dopiero co wstała z łóżka. Obym kiedykolwiek wyglądała tak dobrze zaraz po obudzeniu.

Spojrzenie Jamie pada na mnie i oczy dziewczyny rozszerzają się ze zdumienia.

- O rany! - woła. Ale chyba nie ma ochoty uciec. Wygląda na bar­dziej zaciekawioną niż przestraszoną.

- Pani Wells przyjechała tu specjalnie - wyjaśnia jej matka. - Chcia­łabym, żebyś z nią porozmawiała. Mówi, że cię podrzuci z powrotem, jeśli chcesz. Może tak byłoby lepiej. Wiesz, jaki wściekły jest tata. Mo­że byłoby lepiej, żeby cię tu nie zastał, kiedy wieczorem wróci z pracy. Niech sprawa trochę przycichnie.

- Nigdzie się stąd nie ruszę - deklaruje Jamie, wysuwając z uporem podbródek - dopóki on nie wycofa wszystkich zarzutów przeciw Gavinowi!

Trudno mi nie zauważyć, że w domu Jamie nie kończy każdego zda­nia intonacją pytającą. W ogóle.

- To się za naszego życia nie zdarzy, kochanie - orzeka pani Price. - Teraz już nie mam czasu. Muszę jechać na stylizację. Zaproponowałam pani Wells, żeby się poczęstowała kawą. I nie ruszaj tego wiśniowego deseru z kruszonką. Przygotowałam go na dzisiejsze spotkanie mojego stowarzyszenia Dom i Ogród. No to, na razie.

Co powiedziawszy, pani Price niemal wybiega. W kilka sekund póź­niej jeden z zaparkowanych przed garażem jaguarów ożywa z rykiem. A po chwili gwałtownie startuje i odjeżdża.

- Łau - mówię, głównie po to, żeby przerwać ciszę. - Musi napraw­dę lubić tę stylizację stroju. Cokolwiek by to oznaczało.

- Ona ma gdzieś stylizację stroju - informuje mnie z obrzydzeniem Jamie. - Pieprzy się ze swoim instruktorem. Bo rozumiesz, chodzi o za­sady.

- Aha. - Przyglądam się jej, jak schodzi na dół, minąwszy mnie, kieruje się do kuchni, ze staroświecko wyglądającej suszarki koło eks­presu bierze kubek i nalewa sobie kawy. - Ja też poproszę - mówię.

- Poczęstuj się - odpowiada, równie uprzejma jak jej matka. Otwie­ra lodówkę, wyciąga karton mleka i wlewa obfitą porcję do swego kub­ka. Po chwili, widząc moją minę, dodaje trochę i do mojego, który właś­nie zdjęłam z suszarki, po czym chowa karton do lodówki.

- Więc - kontynuuję, napełniając sobie kubek kawą - nie musisz się martwić o Gavina. Wpłacamy za niego kaucję.

Jamie rzuca mi zdumione spojrzenie.

- Ty?

Twierdząco kiwam głową. Kawa jest pyszna. Ale jeszcze lepsza by­łaby z cukrem. Rozglądam się za cukierniczką.

- Wypuszczą go za jakąś godzinę.

- O mój Boże. - Odciąga krzesło od celowo postarzanego kuchen­nego stołu, opada na nie, jakby nogi nie chciały jej dłużej utrzymywać, i ukrywa twarz w dłoniach. - Dziękuję. Tak bardzo ci dziękuję.

- Nie ma o czym mówić. - Udaje mi się znaleźć cukier, więc sypię sobie pełną łyżeczkę. A następnie, po sekundzie namysłu, kolejną. Ach. Idealnie. No, prawie. Idealnie byłoby z bitą śmietaną. Trudno, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - Ale nic za darmo.

- Wszystko, czego tylko chcesz - oznajmia Jamie, podnosząc gło­wę. Ze zdziwieniem widzę, że jej pozbawiona makijażu twarz jest mo­kra od łez. - Mówię poważnie. Szlag mnie trafiał przez całe rano. Nie wiedziałam, skąd mam wziąć tyle pieniędzy, żeby go puścili za kaucją. Zrobię wszystko. Po prostu... dziękuję.

- Naprawdę, nie ma sprawy - odpowiadam, przysuwając sobie do niej jedno z krzeseł. Nie sposób nie zauważyć, że na środku stołu pani Price zostawiła do ostygnięcia deser z kruszonką. Leży w głębokim szkla­nym półmisku, a pokrywająca wiśniowe nadzienie scukrzona skorupka wygląda jak karmel. Słowo daję, co za piekielna matka zostawia coś takie­go tak po prostu, na wierzchu? Nic dziwnego, że Jamie wydaje się niena­widzić jej tak bardzo. Wiem, że też bym babę znienawidziła. - Ale co to za historia, którą opowiadał mi Gavin. O tobie i wielebnym Marku?

Jamie pochmurnieje.

- Ach - wzdycha ponuro. - Nie powinien był tego nikomu powta­rzać.

- Jamie - mówię. - Zginął człowiek. A ty chyba uważasz, że coś, co ci się przytrafiło, może mieć związek z jego śmiercią. Nie możesz mi zabronić powiadomić policji. Wiesz, że aresztowali kogoś za to mor­derstwo? Kogoś, kto zapewne tego nie zrobił. Przynajmniej, jeśli to, co mówisz, jest prawdą.

Jamie ssie dolną wargę. I, czego trudno nie zauważyć, zerka na wiś­niowy deser. Cieszę się, że wyjęłam z cukiernicy łyżeczkę. Rozumiecie, na wszelki wypadek, gdybym jej potrzebowała.

- Kiedy wyjechałam na uniwersytet, moi rodzice chcieli mieć pew­ność, że przestrzegam naszych zasad - mówi Jamie, pijąc kawę małymi łyczkami. - I tak było. W kampusie przyłączyłam się do młodzieżowej grupy. Uwielbiam śpiewać. Nie planuję zajmować się tym profesjonal­nie, czy w ogóle, tak jak ty. Chcę być księgową. Ale fajnie jest śpiewać dla przyjemności. Więc wstąpiłam do chóru. Lubię to. Przynajmniej... dawniej lubiłam. Dopóki nie pojawił się wielebny Mark.

Ku mojej całkowitej i skończonej radości sięga po wiśniowy deser, przyciąga go do siebie i zanurza w nim łyżkę, dziurawiąc karmelkową skorupę i sprawiając, że gęsta wiśniowa mazia wypływa ze środka ka­skadą jak lawa. Wsuwając parującą łyżkę do ust, Jamie popycha półmi­sek w moją stronę. Ochoczo biorę z niej przykład.

Halo. Niebo w gębie. Pani Price może być suką, ale piecze jak anioł.

- Co on ci zrobił? - pytam z pełną buzią. Deser jest diabelnie gorą­cy, jak by powiedział Gavin.

- Nie konkretnie mnie - wyjaśnia Jamie, kiedy z powrotem przy­suwam do niej deser. - Wszystkim dziewczynom. On nie robi nic oczywistego. Na przykład nie wtyka nam języka w gardło czy coś w tym ro­dzaju. Ale ociera się o nas za każdym razem, kiedy się ustawiamy na podium, a potem udaje, że to niechcący i przeprasza. - Jamie ładuje kolejną porcję na łyżkę i pcha półmisek do mnie. - Dotyka naszych biustów i tyłków. Obrzydlistwo. I wiem, że to nie przypadek. W każdym razie ze mną to nie zaszło za daleko, bo bym się odwinęła i złamała mu nos, ale niektóre dziewczyny nie są takie duże jak ja i się go boją. Chcę to po­wstrzymać, zanim będzie gorzej. Chcę to powstrzymać natychmiast.

Pamiętam, jak wielebny Mark poczerwieniał, gdy podczas zabawy w budowanie gazetowych domków Muffy Fowler wepchnęła mu w dłoń swoją pierś. Nie stało się to przypadkiem... ale wówczas inicjatywa na­leżała nie do Marka, tylko do Muffy, która z pewnością była dobrowol­ną, a nie niechętną uczestniczką wydarzenia.

Z kolei ja nabieram pełną łyżkę. Teraz, kiedy skorupka została naru­szona, wiśniowe nadzienie szybko stygnie. Ale nadal jest pyszne.

- Więc zamierzałaś zgłosić to doktorowi Veatchowi? - pytam.

- Zgłosiłam - mówi Jamie. - To znaczy ustnie. W zeszłym tygo­dniu. Wczoraj byłam umówiona z nim na spotkanie, żeby napisać for­malną skargę, która trafiłaby do przełożonego wielebnego Marka i do rady powierniczej. Tylko że...

- Ktoś go zastrzelił - kończę.

- Właśnie.

- Ale dlaczego uważasz, że to zrobił wielebny Mark? Skąd by wie­dział, że spotkałaś się z doktorem Veatchem?

Jamie lekko się krzywi. I wcale nie dlatego, że przypadkiem ugryzła pestkę.

- Popełniłam błąd, bo próbowałam namówić kilka dziewczyn z chó­ru, żeby poszły ze mną na tę rozmowę. Chodzi mi o to, że on to robi nam wszystkim. Wyobrażałam sobie, że jeśli zgłosimy się razem, nasze argu­menty będą mocniejsze. Wiesz, jak trudno jest udowodnić tego typu rze­czy. Ale problem w tym, że inne dziewczyny... że one...

- Niektórym się to podobało? - pomagam jej, kiedy się waha.

- Właśnie tak. Albo nie uważały, że to coś złego, albo nie wierzy­ły, że to celowe, i mówiły, że robię z igły widły. - Jamie nabiera jeszcze większą porcję deseru i wpycha sobie do ust. - Zresztą kto wie? Może i robiłam.

- Jamie - mówię. - Nic podobnego. Jeśli cię to krępowało, miałaś rację, że komuś o tym powiedziałaś.

- Może. - Z trudem przełyka. - Nie wiem. W każdym razie jedna z dziewczyn tak się wściekła, kiedy odkryła, co zamierzam zrobić, że ostrzegła wielebnego Marka.

- Boże - mówię. Zatłukłabym tę dziewuchę. Podziwiam Jamie, że się pohamowała.

- No właśnie. I on przedwczoraj wieczorem, po próbie, wziął mnie na stronę i usiłował ze mną o tym rozmawiać. Żartował, mówił, że jest wielkim przyjaznym facetem, który nie zawsze wie, co robić z rękami. To było takie... obrzydliwe.

Nabieram równie wielką porcję i wsuwam do ust.

- Trzeba było powiedzieć, że ty też taka jesteś, a potem „przypad­kiem” wsadzić mu rękę w spodnie.

- Tak, ale jemu by się to spodobało - przypomina mi Jamie.

- Racja.

- Kiedy się zorientował, że nie kupuję jego żarcików, zaczął dla od­miany o tym, jak moja skarga zrujnuje mu karierę i obiecał, że postara się lepiej zachowywać, jeśli nie pójdę do doktora Veatcha. I właśnie wte­dy mu powiedziałam, że za późno, że doktor Veatch już wie, a niedługo cały uniwersytet będzie wiedział. Wielebny Mark całkiem oklapł i powiedział, że mogę odejść. I dlatego, kiedy następnego ranka przyszłam do waszego biura i okazało się, że doktor Veatch nie żyje...

- Uznałaś, że wielebny uciszył go na wieki - kończę za nią. - I że ty będziesz kolejną ofiarą.

- Właśnie tak - potwierdza Jamie. W zamyśleniu obskrobuje łyżką ścianki półmiska, wydrapując wszystkie resztki przed zapakowaniem go do zmywarki. Przyłączam się. Widzę, że musimy zjednoczyć wysiłki, by dokończyć dzieła. To znaczy, załatwić wielebnego Marka.

- Chcę, żebyś wróciła ze mną do miasta i to wszystko, co opowie­działaś mnie, powtórzyła zaprzyjaźnionemu ze mną detektywowi - mó­wię. - Nie musisz się obawiać, że Mark cię dopadnie. To znaczy, jeśli naprawdę jest mordercą. Detektyw Canavan do tego nie dopuści. Ja do tego nie dopuszczę.

- A jak masz zamiar to zrobić? - chce wiedzieć Jamie.

- To łatwe - wyjaśniam. - Doprowadzę do tego, że dostanie zakaz wstępu do Fischer Hall. Rozumiesz, persona non grata. Więc będziesz u nas bezpieczna.

- Nie wiem - waha się Jamie, przeżuwając kandyzowane szczątki cukrowej skorupy.

- Jamie, poważnie. Jaką masz alternatywę? Zamierzasz zostać w Rock Ridge na resztę życia? Z mamą i tatą? Gavin wraca z nami do miasta. Nie chcesz z nim być?

Jedna brew unosi się do góry, podobnie jak kąciki poplamionych wiśniami ust.

- Tak. Tak... - przyznaje Jamie powoli. - Chyba tak. On jest słod­ki. Taki wyrozumiały. Niewielu chłopaków siedziałoby i wysłuchiwało dziewczyny, która gada jak obłąkana. Tak jak ja wczoraj wieczorem. No, myślę, że to ma sens, zwłaszcza że jego mama jest ginekologiem i w ogóle.

Staram się nic nie mówić. Bo naprawdę to nie moja sprawa.

- Czy ty... - Jamie spogląda na mnie wielkimi, niebieskimi ocza­mi. - Czy uważasz... czy uważasz, że on chce być ze mną?

Nie mogę się powstrzymać i przewracam - równie niebieskimi - oczami.

- Och, Jamie, jasne, że tak. A poza tym, kiedy twoja matka wróci do domu i odkryje, co zrobiłyśmy z deserem, zabije cię, to na pewno. Więc i tak będziesz bezpieczniejsza w mieście.

Uśmiech Jamie staje się coraz szerszy.

- Okej. Tylko wezmę prysznic i spakuję kilka rzeczy.

- Umowa stoi - mówię i rozpieram się wygodnie w krześle.

Kiedy wychodzi, rozpinam górny guzik dżinsów. Bo prawda jest ta­ka, że chociaż jadłyśmy łyżka w łyżkę, nie mogę już dotrzymywać kroku tym dzieciakom, tak jak dawniej. Po prostu nie mogę.

To przygnębiające, ale prawdziwe.

16

Nie ma sensu rzucać róż

do łóżka mego,

To zła droga, żeby wygrać

mnie.

Zabierz to pudełko

od Tiffany'ego,

Lody to jedyne, czego chcę.

Czekoladowy kochanek

słowa i muzyka: Heather Wells

Zanim wróciliśmy z Szóstego Komisariatu, wyszczerzony nadmuchi­wany potwór zniknął sprzed Fischer Hall. Demonstranci przenieśli się (razem ze swoim szczurem) pod bibliotekę, gdzie pewnie mają szan­sę wzbudzić większe zainteresowanie, bo tam właśnie jest biuro rektora Allingtona.

Szczęśliwie wozy transmisyjne udały się w ślad za nimi, więc Coo­per bez trudu znajduje miejsce do zaparkowania.

Jednak chociaż to Gavin, a nie ja, jest sprawcą wszystkich kłopotów i to on spędził noc w areszcie, Cooper boleśnie szarpie moją rękę, kiedy próbuję wydostać się z samochodu.

- Momencik - mówi, podczas gdy dzieciaki wyładowują się na chodnik. Czeka, aż bezpiecznie dotrą do budynku i poza zasięg naszych głosów, a potem pyta: - Chcesz wywalić stąd Halsteada. A potem co za­mierzasz robić?

Wygląda na to, że moje starania, by Mark został uznany za per­sona non grata w Fischer Hall, to jedyna kara, która go spotka. Opowieść Jamie nie zrobiła wielkiego wrażenia na detektywie Canavanie, ale obiecał, że sprawdzi „miejsce pobytu Halsteada” tego ranka, kiedy zamordowano doktora Veatcha. Co najwyraźniej usatysfakcjonowało Jamie.

Ale nie mnie. Detektyw Canavan z całą pewnością zakłada, że - skoro już mają swojego mordercę, a jeszcze godzą się zbadać alibi Hal­steada - to uniwersytet, ze swojej strony, sprawdzi poprzednie miejsca zatrudnienia wielebnego. Na co, bez wątpienia, szanse są zerowe.

- Nie wiem - odpowiadam Cooperowi. Trochę rozprasza mnie rozmiar dłoni, zaciśniętej na moim nadgarstku. Cooper to duży facet. Większy niż Tad. Jego palce w zetknięciu z moją skórą są takie ciepłe. - Chyba zajmę się pracą. Niedługo trzeba przygotować listę płac. I mu­szę rozesłać przypomnienie do dzieciaków, żeby wypełniły swoje karty kontrolne.

- Nie o to mi chodzi - odzywa się Cooper. - I dobrze o tym wiesz.

Oczywiście, że wiem. Ale mam trudności ze spojrzeniem mu w oczy, bardzo niebieskie. W ustach robi mi się nagle sucho, a serce wydaje się wariować na skutek jakiegoś rodzaju ataku - palpitacji czy po prostu za­burzeń pracy, trudno stwierdzić. W klatce piersiowej czuję ucisk. Fajnie, że pokazałam pracującym studentom film o udzielaniu pierwszej pomo­cy. Zrobiłam to dla śmiechu podczas mojego dorocznego Finałowego Egzaminu z Dekorowania Świątecznych Ciasteczek. A teraz, kiedy za kilka minut zasłabnę, najprawdopodobniej będę właśnie tą osobą, któ­ra wyzionie ducha, nie doczekawszy sztucznego oddychania i masażu serca.

- Nie martw się - mówię, wlepiając wzrok w jego paznokcie. Któ­re, w przeciwieństwie do paznokci Jordana, nie są wymanikiurowane. - Nie planuję szukać na własną rękę mordercy doktora Veatcha. Dotarło do mnie to, co wczoraj mówiłeś, łącznie z kawałkiem o mafii.

- I nie o to mi chodzi.

- Jeśli pytasz, czy zamierzam iść do kaplicy, udając, że potrzebuję zrzucić ciężar z duszy, i oznajmić wielebnemu Markowi, że jest jedynym facetem, któremu mogę się zwierzyć, a wszystko w nadziei, że spróbuje się do mnie przystawiać, a ja będę mogła osobiście donieść o tym radzie powierniczej - ciągnę - to również nie zamierzam tego zrobić. Bo muszę spędzić dzisiaj chociaż odrobinę czasu w swoim biurze, inaczej ryzykuję wylanie z pracy.

- I nie o to - powtarza Cooper bardzo nietypowym dla niego napię­tym głosem.

Korzystam z okazji, żeby podnieść oczy i ze zdumieniem stwierdzam, że on wcale nie patrzy na mnie, tylko w jakiś odległy punkt, gdzieś nad moim lewym ramieniem. Ale kiedy odwracam głowę, chcąc zobaczyć, co tam się takiego fascynującego dzieje, widzę jedynie ciężarówkę firmy przewozowej, zaparkowaną przed budynkiem, gdzie mieszkał Owen, ka­wałek w dół ulicą od Fischer Hall. Trochę to dziwne, bo nie mamy teraz połowy ani końca miesiąca. Więc kto się wyprowadza albo wprowadza? Jakieś małżeństwo musiało się rozstać, czy coś w tym stylu.

Powracam spojrzeniem do Coopera, a on puszcza mój nadgarstek i znowu odwraca się w stronę kierownicy.

- Lepiej już idź - odzywa się swoim normalnym, lekko sardonicz­nym, tonem. - Lista płac czeka.

- Och. - Chwila, moment. Co chciał mi powiedzieć? Ta głupia ciężarówka! Ci głupi rozstający się ludzie! - Tak. Chyba lepiej pójdę. Dzięki za podwiezienie do Rock Ridge. I za pomoc z Gavinem i Jamie, w ogóle za wszystko...

I wtedy Cooper znowu wprawia mnie w zdumienie. Na wzmiankę o Gavinie naprawdę się uśmiecha.

Teraz już zdecydowanie potrzebna mi pierwsza pomoc. Bo ten uśmiech powoduje zator we wszystkich moich głównych tętnicach.

- Chyba od początku miałaś rację - stwierdza. - To jednak nie taki zły dzieciak.

Rany. Co się z nim dzieje?

Ale zanim mam czas to rozgryźć, ktoś zaczyna wołać mnie po imie­niu. Podnoszę wzrok i widzę Sarah, która stoi na chodniku i wpatruje się we mnie ze spłoszoną miną.

W każdym razie wydaje mi się, że to ona.

- Hm... do zobaczenia w domu, Heather - mówi Cooper, uno­sząc brwi na widok nowego wcielenia mojej asystentki. Nie potrzeba doświadczonego detektywa, żeby dostrzec, że Sarah przeszła radykal­ną przemianę: szminka, wysokie obcasy, szkła kontaktowe zamiast oku­larów, włosy rozwiane i jedwabiste, nogi gołe i porządnie ogolone. Co więcej, ma na sobie spódnicę, być może jeszcze od garsonki z rozmowy kwalifikacyjnej, i białą bluzkę z kołnierzem Piotrusia Pana (nawet nie wiem, czy teraz takie szyją).

Ale jest w spódnicy.

I wygląda dobrze. Więcej niż dobrze. Wygląda seksownie. W stylu niegrzecznej bibliotekarki.

- Hm... no to cześć - rzucam do Coopera, wysiadając powoli z sa­mochodu i zatrzaskując za sobą drzwiczki.

Cooper kręci głową, po czym odjeżdża. Zostaję na chodniku sama z Sarah. Uświadamiam sobie, że później będę musiała jakoś poradzić so­bie z nim i z tym jego wywołującym ataki serca uśmiechem.

Jednak, szczerze mówiąc, myśl, że dzisiaj czeka nas pierwsza noc bez taty, który całkiem się już wyprowadził, pierwsza od wielu miesięcy, kiedy będziemy z Cooperem naprawdę sami, sprawia, że serce podcho­dzi mi do gardła.

Przestań, Heather. Jesteś zaręczona - no, prawie zaręczona - z in­nym mężczyzną. Mężczyzną, z którym właśnie powinnaś ją spędzić.

Śmieszne, że myśl o nocy z Tadem nie porusza żadnej struny w mo­im sercu.

Chociaż są oddaleni od nas o dobre trzysta metrów, słyszę demon­strujących KSM - owców, jak skandują pod biblioteką. Ale co dokładnie, tego już nie potrafię powiedzieć. Jednak ich wojownicze głosy dobiegają mnie tak samo wyraźnie, jak szum ruchu ulicznego z odległej o przecz­nicę Sixth Avenue.

- Cześć, Heather - mówi Sarah, miętosząc w palcach brzeg spódni­cy. - Chciałam... chciałam z tobą porozmawiać, ale cię nie było.

- Musiałam załatwić pewną sprawę - tłumaczę się mało przekony­wająco. - Dlaczego tam z nimi nie protestujesz? I dlaczego jesteś taka wystrojona?

Śliczną twarz Sarah - tak! Naprawdę wreszcie wygląda ślicznie - wykrzywia grymas niepokoju.

- Jestem zbyt wystrojona? Tak, prawda? Powinnam wrócić i się przebrać? Ja właśnie... ja cię szukałam, żebyś mi poradziła, co mam na siebie włożyć, ale nigdzie cię nie było, wobec tego zapytałam Magdę i Magda... Magda to zrobiła.

Oglądam Sarah od góry do dołu. Prawdę mówiąc, wygląda fanta­stycznie.

- Magda to zrobiła?

- Tak. To zbyt wyzywające, prawda? Wiedziałam. Mówiłam jej, że to zbyt wyzywające. Lecę szybko się przebrać.

Chwytam ją za nadgarstek, zanim zdąża się oddalić.

- Zaczekaj! - wołam. - Wyglądasz wspaniale. Słowo daję. Wcale nie wyzywająco. W najmniejszym stopniu. Naprawdę tak uważam. Do­kąd się wybierasz?

Rumieniec, niemąjący nic wspólnego z różowym pudrem, oblewa policzki Sarah.

- Przyjechali rodzice Sebastiana. Dziś rano postawiono go w stan oskarżenia, a oni wpłacili za niego kaucję. Mam... mam się z nimi spot­kać w Chinatown. Idziemy coś zjeść.

- Ach tak! - Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. - Więc tak się prezentujesz w wersji „spotkanie z jego rodzicami”.

- Wyglądam głupio. - Sarah próbuje wyszarpnąć nadgarstek, który nadal mocno trzymam. - Pójdę się przebrać.

- Nie, wyglądasz świetnie - mówię, ciągle jeszcze się śmiejąc. - Sarah, przysięgam, wyglądasz super. Niczego nie zmieniaj.

Przestaje się szamotać.

- Naprawdę tak myślisz? Naprawdę?

- Naprawdę - potwierdzam, puszczając jej rękę. - Sebastian pad­nie, jak cię zobaczy. Człowiek spędził ostatnie dwadzieścia cztery godzi­ny w więzieniu. Co ty próbujesz mu zrobić?

Jej rumieniec się pogłębia.

- No dobrze. Wiem, że on nie myśli o mnie... w taki sposób. A ja bym chciała, żeby myślał. Naprawdę bym chciała.

- Moja droga, jedno spojrzenie na ciebie w tych obcasach - uspoka­jam ją - i nie będzie w stanie myśleć o niczym innym. Zawdzięczasz to Magdzie. Absolutny sukces.

Sarah przygryza dolną wargę, co nie jest najlepszym pomysłem, sko­ro umalowała usta. Na szczęście ma przy sobie małą kopertówkę z la­kierowanej skóry. Trzęsącymi się palcami otwiera torebkę. - Czuję się podle, że tak zostawiam KSM na łasce losu - mówi, wyciągając błysz­czyk. - W dodatku dziś wieczorem ma być wielki wiec. Ale to też jest ważne.

- Oczywiście - przytakuję.

- Chcę powiedzieć, że chodzi o coś ważniejszego niż pakiet świad­czeń medycznych - ciągnie Sarah, nakładając błyszczyk na wargi. - Tu chodzi o życie Sebastiana.

- Rozumiem. Szczęściarz z niego, że ma ciebie.

- Bardzo bym sobie życzyła, żeby to zrozumiał - mówi z wes­tchnieniem. Chowa błyszczyk do kopertowki i zatrzaskuje ją. - Heather, jest jeszcze coś, o czym chciałam z tobą porozmawiać. Sebastianowi nie wolno opuszczać miasta, rozumiesz, dopóki cała ta sprawa nie zostanie rozwiązana, a zarzuty wobec niego uchylone. A kiedy już do tego doj­dzie... kto wie, czy on w ogóle zechce tu wrócić. Mam nadzieję, że tak. Ale do tego czasu... jego rodzice zatrzymali się w hotelu. To dość daleko od kampusu, więc pomyślałam sobie... wiem, że on już nie może korzy­stać z tego pomieszczenia. To moja wina, nigdy nie powinnam była nad­używać swoich przywilejów asystentki. Ale czy mogłabym go wpisywać jako gościa w moim pokoju? To znaczy, jeśli zechce mnie odwiedzić?

Wzruszam ramionami.

- Oczywiście.

Sarah przygląda mi się dziwnie.

- Nawet pomimo, że jest głównym podejrzanym o morderstwo na­szego szefa? To nie przysparza mu tutaj popularności, Heather. Posłu­chaj, ja nie chcę, żebyś się zgadzała tylko ze względu na sympatię do mnie. Już rozmawiałam z Tomem. Powiedział, że jeśli o niego chodzi, nie ma sprawy, ale ty masz zadecydować. Z nas wszystkich byłaś najbli­żej z Owenem, więc nie chcę, żebyś robiła cokolwiek, co mogłoby póź­niej mieć dla ciebie emocjonalne reperkusje. Sama wiesz, jaka jesteś. Na zewnątrz sprawiasz wrażenie twardej, ale w środku po prostu jedna wiel­ka marmoladka, klasyczna pasywno - agresywna...

- Popatrz - przerywam jej. - Jedzie wolna taksówka. Lepiej ją łap. Wiesz, jak trudno znaleźć taksówkę w tej okolicy. Chyba że chcesz przejść się na Szóstą Aleję. Ale w tych obcasach odradzałabym ci.

- Och! - Sarah niepewnie podchodzi do krawężnika. - Dzięki. Cześć, Heather! Życz mi powodzenia!

- Powodzenia! - Macham jej na pożegnanie, obserwując, jak chwiejnym krokiem zmierza do taksówki. Gdy tylko odjeżdża, pospiesz­nie maszeruję do Fischer Hall.

- Tom prosił, żebyś do niego przyszła natychmiast, kiedy się tyl­ko pojawisz - zawiadamia mnie Felicia, wręczając wielki stos karteczek z różnymi wiadomościami. - Czy Sarah cię znalazła?

- Och tak, wszystko w porządku.

W gabinecie kierownika domu studenckiego wścieka się Tom. Jak zwykle.

- Gdzieś ty się podziewała?! - wrzeszczy na mój widok.

- W Westchester - odpowiadam. - Mówiłam ci, że jadę do West­chester. Pamiętasz?

- Ale nie było cię tak długo - jęczy. - Całą wieczność. I tyle osób dzwoniło.

- Opowiedz mi o tym - proponuję i zwalam się za swoje biurko, wachlując się plikiem karteczek. - Coś ważnego?

- Och, tylko tyle, że nabożeństwo żałobne za Owena jest dzisiaj! - wykrzykuje Tom.

- Co? - O mało nie upuszczam słuchawki, którą właśnie podnio­słam, żeby odpowiedzieć na telefon Tada, figurujący jako pierwsza z przekazanych mi wiadomości.

- No właśnie - ciągnie Tom. - I oni chcą, żebyś wygłosiła parę słów. Bo znałaś go lepiej niż ktokolwiek w kampusie.

Teraz naprawdę upuszczam słuchawkę.

- Co?!

- Tak. - Tom rozpiera się wygodnie w krześle, które przesunął aż pod drzwi gabinetu, żeby móc mi patrzeć w twarz w chwili, kiedy rzuci swoją bombę. Można by pomyśleć, że się dobrze bawi. - To ma być dziś po południu, o piątej. Zamierzali je odprawić w kaplicy, ale wybuch po­wszechnego żalu w związku z tą tragedią okazał się tak wielki, że posta­nowili przenieść całą uroczystość do centrum sportu. Więc lepiej szybko złóż kilka zdań do kupy. I lepiej, żeby wyszły ci dobrze. Bo spodziewa­my się co najmniej paru tysięcy osób.

Niemal dławię się własną śliną. Paru tysięcy?! Na nabożeństwie za Owena „Nie Pożyczaj Papieru z Sekretariatu Stołówki” Veatcha?!

I ja mam powiedzieć kilka słów?!

Jestem kompletnie, kompletnie załatwiona.

- Przecież ja go ledwie znałam! - jęczę.

- Może - proponuje Tom - zaśpiewaj po prostu Słodką gorączkę.

- Nie pomagasz mi.

- Wiem - mówi. - A to, co Sebastian chciał, żebyś śpiewała na dzi­siejszym wiecu KSM - u? Kumbaya. To powinnaś zaśpiewać. Połączyć podzielone środowisko.

- Poważnie, Tom. Zamknij się. Chcę pomyśleć.

Muszę napisać coś naprawdę dobrego. Doktor Veatch zasługiwał na to. Zasługiwał choćby za wszystko, co zrobił - no, próbował zrobić - dla Jamie.

Ale przede wszystkim muszę załatwić status persona non grata wie­lebnemu Markowi. Owen chciałby tego bardziej niż przemówienia. Chciałby mieć pewność, że Jamie jest bezpieczna.

Wypełniam odpowiedni formularz, potem robię wiele kopii. Muszą trafić do biura bezpieczeństwa - obecnie obsługiwanego przez ludzi pana Rosettiego, jak mi się wydaje - a także do recepcji i do stanowi­ska ochrony w naszym budynku. Chcę mieć absolutną pewność, że mój personel wie, że chociaż wielebny Mark jest pracownikiem uniwer­sytetu, nie wolno go wpuścić do środka, obojętnie co by opowiadał. W rzeczywistości nie sądzę, żeby próbował się tu wedrzeć, zwłaszcza że osobiście sprawdzę, czy dostał kopię... jak również czy dostał ją je­go przełożony.

A ponieważ w rubryce „Powody” wpisałam: „Niestosowne za­chowania seksualne w stosunku do mieszkanki domu studenckiego”, mam dziwne przeczucie, że przełożony Marka skontaktuje się ze mną w tym samym momencie, kiedy tylko dokument ten wyląduje na je­go biurku.

Wzywam dyżurnego z biura studenckiego - który właśnie sortuje pocztę w recepcji - i wręczam mu kopie formularza persona non grata z prośbą, żeby dostarczył je do wszystkich biur, do których są zaadre­sowane.

Dopiero wtedy zabieram się do tego kawałka na nabożeństwo ża­łobne.

Co powinnam powiedzieć o Owenie? Że chyba nie mógłby już mniej obchodzić pracowników swojego akademika? Jak dotąd nie zauważy­łam, żeby ktokolwiek uronił choć jedną łzę nad tą śmiercią. Miewałam już szefów aresztowanych za morderstwo, których stratę opłakiwano znacznie bardziej (bynajmniej nie żartuję).

Że był sprawiedliwym szefem? Wydaje mi się, że to prawda. Rze­czywiście nikogo nie faworyzował. Może gdyby miał jakichś ulubień­ców, nie skończyłby z kulą w mózgu.

Ludzie, to faktycznie trudne. Nie przychodzi mi do głowy nic dobre­go, co mogłabym powiedzieć o tym człowieku.

Czekajcie - był miły dla kotów! I dla Jamie! Był miły dla kotów i grubokościstych dziewczyn. To już coś, no nie?

Ale przecież nie mogę stanąć przed całym uniwersytetem i powie­dzieć: „Owen był miły dla kotów i grubokościstych dziewczyn”.

Okej, już wiem. Brakuje mi protein. Zjadłam o wiele za dużo wiś­niowego deseru. Teraz potrzebuję bajgla albo batonika Dove, czy czegoś w tym rodzaju, żeby ukoić nerwy.

Informuję Toma, że zaraz wrócę i ruszam do stołówki. Jest za­mknięta, bo to właśnie ta głupia pora pomiędzy lunchem a obiadem, ale wiem, że Magda i tak mnie wpuści. Wpuszcza... jednak ze zdu­mieniem stwierdzam, że wcale nie jest sama. Oprócz stałego personelu widzę cztery ciemnowłose łebki, pochylone nad czymś, co wygląda jak praca domowa - w wydaniu dla pierwszo - , trzecio - , szósto - i ósmokla­sistów.

Z miejsca rozpoznaję dzieciaki Pete'a w niebiesko - białych szkol­nych mundurkach.

- Halo! - Rzucam Magdzie spojrzenie pełne niedowierzania. Moja przyjaciółka siedzi za kasą i opiłowuje paznokcie. Tym razem są cytrynowożółte.

- Cześć, Heather! - wołają dzieci Pete'a, zgodnym chórem, ale z róż­nym natężeniem entuzjazmu (dziewczynki z większym niż chłopcy).

- Cześć - odpowiadam. - Co tu wszyscy robicie?

- Czekamy na naszego tatę - wyjaśnia najstarsza, Nancy. - Kiedy skończy protestować, zabierze nas do domu.

- Nie - poprawia ją siostra. - Najpierw zabierze nas na pizzę, a do­piero potem do domu.

- Wszyscy razem idziemy na pizzę - informuje mnie Magda. - Na najlepszą pizzę na świecie, którą, tak się składa, podają w mojej oko­licy.

- No nie wiem. - Nancy spogląda na nas z powątpiewaniem. - My też mamy dobrą pizzę koło nas.

Magda robi zgorszoną minę.

- Te dzieciaki myślą, że pizza w Pizza Hut jest prawdziwą pizzą. - Po czym zwraca się do mnie: - Powiedz im.

- Pizza w Pizza Hut nie jest prawdziwą pizzą - mówię. - Tak samo jak balon Wielki Ptak, który puszczają w Macy's na Święto Dziękczy­nienia, nie jest prawdziwym Wielkim Ptakiem.

- Ale Święty Mikołaj na koniec parady jest prawdziwy - informuje mnie poważnym tonem najmłodszy Pete'a.

- Mikołaj tak, oczywiście - zgadzam się natychmiast, a do Magdy szepczę: - Okej, Matko Tereso. Co jest grane?

- Nic - odpowiada niewinnie. - Po prostu przez chwilę ich pilnuję. Jak wiesz, Pete nie może ich jeszcze zabrać do domu, bo nadal strajkuje, w kordonie pikietujących.

- Jasne. Tak się po prostu złożyło, że zgłosiłaś się na ochotnika do opieki nad dziećmi. Bez żadnych ukrytych motywów.

Magda wzrusza ramionami.

- Myślałam o tym, co wczoraj powiedziałaś - mówi, nie patrząc mi w oczy. - Może masz trochę racji, że niewystarczająco jasno okazywa­łam swoje intencje. Mam zamiar to naprawić. I zobacz, co się dzieje.

Kiwam głową w kierunku dzieciaków, które wróciły już do swoich lekcji.

- A co będzie, jeśli skończysz jako matka roku? Myślałam, że jesteś na to za młoda.

- Jestem za młoda na własne - wyjaśnia Magda, otwierając szeroko mocno podkreślone oczy. - Ale czyimiś mogę się zajmować. Bez proble­mu. Zwłaszcza że przeszły już trening korzystania z nocniczka.

Kręcę głową, łapię batonik Dove i wracam do swojego biura. To tyl­ko moja wyobraźnia, czy wszyscy dookoła zaczynają się nagle łączyć w pary? Wiem, jest wiosna i tak dalej, ale naprawdę... to już zaczyna się robić absurdalne. Wszyscy... wszyscy oprócz mnie.

Och, czekajcie. Przecież ja mam chłopaka. Boże, jak mogłam o tym zapomnieć? Chłopaka, który chce mi zadać pewne pytanie, gdy nadej­dzie odpowiedni moment. Niezbyt dobra oznaka, prawda? Chodzi mi o to, że najwyraźniej nie pamiętam o Tadzie, kiedy nie ma go w pobliżu. To nie wróży dobrze naszemu związkowi.

Podobnie jak fakt, że nie mogę sobie wybić z głowy uśmiechu - i bądźmy szczerzy, rąk - innego faceta.

Co jest ze mną nie tak?

Kiedy podchodzę do biurka, zaczyna przeraźliwie dzwonić mój te­lefon. Identyfikator numerów wyświetla nazwisko kierownika do spraw lokalowych, doktora Stanleya Jessupa.

- Witam, doktorze Jessup - mówię, podnosząc słuchawkę. - Czym mogę służyć?

- Możesz mi powiedzieć, dlaczego wystawiłaś persona non grata dla Marka Halsteada.

- Proszę bardzo - odpowiadam. - Ponieważ regularnie próbował obmacywać jedną z moich rezydentek. Zresztą, zabawna sprawa. Ona była umówiona na spotkanie z doktorem Veatchem, żeby złożyć formal­ną skargę, właśnie tego ranka, kiedy go zastrzelono.

- Jesteś pewna, że ta dziewczyna mówi prawdę?

- Hm... tak - odpowiadam, trochę zdziwiona. - A dlaczego?

- Bo jeśli istnieje jakakolwiek możliwość wycofania tej PNG, może zechcesz to zrobić. Nabożeństwo żałobne, podczas którego masz prze­mawiać, będzie odprawiał właśnie wielebny Mark. Więc następnych kil­ka godzin twojego życia zapowiada się bardzo, bardzo nieprzyjemnie.

17

Wyjdź z cienia,

Pokaż się wreszcie,

Zobacz to, co widzi świat.

Nie ukrywaj swojego

prawdziwego ja.

Jaka naprawdę jestem

słowa i muzyka: Heather Wells

Kim był doktor Owen Veatch?

Takim oto pytaniem, pozornie retorycznym, wielebny Mark Halstead zaczyna swoją mowę pochwalną.

Rozglądam się, żeby zobaczyć, czy ktoś z siedzących na składanych krzesłach po obu moich stronach wygląda, jakby znał odpowiedź, ale nikt nie zna. Wszyscy mają pochylone głowy, ale nie w modlitwie. Moi koledzy wpatrują się albo w swoje komórki, albo w komputer kieszon­kowy BlackBerry.

Jak miło.

- Powiem wam kim był doktor Owen Veatch - kontynuuje wielebny Mark. - Doktor Owen Veatch był człowiekiem, który miał swoje prze­konania. Silne przekonania. Owen Veatch był człowiekiem, który miał odwagę wstać i powiedzieć „nie”.

Wielebny Mark wyrzuca szeroko ręce przy słowie „nie” i długie rę­kawy jego szaty rozpościerają się niczym biała peleryna.

- Zgadza się. Owen Veatch sprzeciwił się, by ten kampus był miej­scem podziałów. Owen Veatch sprzeciwił się, by Uniwersytet Nowojorski był zakładnikiem grupy ludzi, którzy utrzymywali, że ich przekonania są jedynymi słusznymi przekonaniami. Owen Veatch po prostu powiedział „nie”...

Muffy Fowler rozplata długie nogi w czarnych pończochach (czemu nie przyszło mi do głowy, żeby skoczyć do domu i się przebrać, zanim tutaj przyszłam? Nadal jestem w dżinsach. Jestem w dżinsach na nabo­żeństwie żałobnym za mojego szefa. Muszę być najgorszym pracowni­kiem na całym świecie. Chyba nie mam co liczyć na nagrodę w tym ro­ku), nachyla się i szepcze mi do ucha:

- Nie sądzisz, że jest przystojniejszy niż Jake Gyllenhaal?

Tom, wachlujący się egzemplarzem „US Weekly”, który zabrał z re­cepcji, kiedy wychodziliśmy, dla wsparcia moralnego, wygląda na za­szokowanego.

- Ugryź się w język, kobieto - odszeptuje.

- Nie mówiłam do ciebie - odpowiada Muffy.

Musimy być ostrożni z szeptaniem, bo siedzimy w drugim rzędzie składanych krzeseł, choć w bok od drewnianego podium, na którym wielebny Mark właśnie tłucze pięścią. Już raz zostaliśmy przyłapani na szeptaniu i wielebny Mark posłał nam mordercze spojrzenie, które, je­stem pewna, widzieli wszyscy zgromadzeni w sali gimnastycznej, nawet ci z ostatnich rzędów.

W rzędzie przed nami Pam Proszę - Do - Mnie - Nie - Mówić - Pani - Veatch siedzi wciśnięta pomiędzy panią Allington, żonę rektora, a kobietę, któ­ra nie może być nikim innym jak matką Owena, starszą panią Veatch; kobieta jest po osiemdziesiątce i wygląda, jakby miała zejść w każdej chwili. Wszystkie trzy kobiety wpatrują się w wielebnego Marka, a po ich policzkach ciekną łzy. Tyle że łzy pani Allington mają ścisły zwią­zek z piersiówką, którą, jak wiem, trzyma w torebce od Prady, i z której regularnie pociąga, kiedy myśli, że nikt nie patrzy. Za każdym razem, kiedy pociąga łyczek, Tom odnotowuje to w swoim BlackBerry. Wziął go ze sobą, bo uważa, że jest poręczniejszy do robienia notatek niż jego terminarz.

- I ten człowiek, doświadczony pedagog, który był wierny swoim przekonaniom, który dążył do tego, żeby ten kampus był bezpiecznym, przyjaznym dla wszystkich miejscem nauki - ciągnie wielebny Mark - ten człowiek zginął na posterunku. Poświęcił tej pracy ponad połowę swojego życia, poświęcił ponad połowę życia dla młodych obywateli naszego kraju. Od ponad dwudziestu lat służył swoją pomocą naszym dzieciom.

Wielebny Mark zdaje się coraz bardziej zapalać. Członkowie chó­ru studenckiego wpatrują się w niego ekstatycznie... niemal tak eksta­tycznie jak Muffy i Tom. Nic dziwnego, że nie ma wśród nich Jamie. Zdaje się, że nikomu z chóru jej jakoś szczególnie nie brakuje. Czy ra­czej w ogóle. W biało - złotych szatach, studenci - chórzyści wyglądają tak młodo i niewinnie, zupełnie nie przypominają siebie; w kilkorgu z nich rozpoznaję mieszkańców Fischer Hall, których przyłapałam na przemy­caniu do budynku piwa, ukrytego pod płaszczami.

- Doktora Veatcha, szanowanego i podziwianego za umiejętność porozumienia się z młodzieżą, szczerze opłakujemy, jego śmierć nas za­smuca - mówi wielebny Mark. - Jednakże pociechę przynoszą nam sło­wa naszego Pana, Jezusa Chrystusa, które zostały spisane w Ewange­lii według Świętego Jana, rozdział trzeci, werset piętnasty: ktokolwiek w Niego wierzy, nie zginie, ale ma życie wieczne.

Spoglądam na panie Veatch, żeby zobaczyć, czy znajdują pociechę w słowach wielebnego. Zdaje się, że starsza pani Veatch zasnęła. Pam i pani Allington wpatrują się w wielebnego Marka z rozdziawionymi us­tami. Najwyraźniej żadnej z nich nie przyszło wcześniej do głowy, że Owen mógł rozpocząć wieczne życie w królestwie Pana. Muszę przy­znać, że i ja o tym nie pomyślałam. Ale też nigdy nie byłam jakoś szcze­gólnie zaprzyjaźniona z Biblią.

Siedzący obok pani Allington jej mąż, rektor Allington, jest całkowi­cie zaabsorbowany swoim BlackBerry. Ale kiedy przyglądam się uważ­niej, odkrywam, że nie sprawdza poczty ani nie surfuje po necie. Gra w Fantasy Football.

- Moi kochani - ciągnie wielebny Mark głębokim, melodyjnym głosem - proszę was, żebyście nie opłakiwali doktora Veatcha i nie roz­paczali z powodu jego odejścia, ale cieszyli się z jego wejścia do króle­stwa Pana.

Zdaje się, że wielebny Mark powoli zmierza do końca. Widzę, że chór przygotowuje się do odśpiewania kolejnej pieśni. Na razie zosta­liśmy uraczeni Bridge Over Troubled Water. Przeglądając fiszki, żeby powtórzyć sobie, co powiem o Owenie, zastanawiam się, jaką pieśń za­śpiewają jako następną. Nie mam pojęcia, jaką muzykę lubił Owen. Pa­miętam, że raz wspomniał o Michaelu Boltonie, i wzdrygam się mimo­wolnie. Tom zerka na mnie i mówi porozumiewawczo:

- Wiem. Jeśli będzie pociągała w takim tempie, będą musieli ją stąd wynieść. - Wskazuje znacząco głową na panią Allington.

Po ostatnich zapewnieniach, że doktor Veatch przebywa obecnie w domu Pana - znacznie lepsza kwatera niż mieszkanie z jedną sypial­nią, które zajmował do tej pory - wielebny Mark opuszcza podium, ociera czoło chusteczką, a jego długie szaty powiewają za nim. Kiedy przechodzi obok nas, Muffy posyła mu promienny uśmiech a la Miss Ameryka. Wielebny Mark odwzajemnia uśmiech.

Potem jego spojrzenie pada na mnie, siedzącą obok Muffy, i wie­lebny przestaje się uśmiechać. Można powiedzieć, że spojrzenie, jakim mnie zaszczyca, jest... hm, mordercze.

Tak... Wielebny Mark niezbyt mnie lubi.

Jest tak pochłonięty przeszywaniem mnie wzrokiem, że prawie po­trąca doktora Jessupa, który zmierza w kierunku podium. Doktor Jessup potrząsa ręką wielebnego, a wielebny mówi kilka słów otuchy i kładzie dłoń na ramieniu kierownika do spraw lokalowych.

Dzięki tej krótkiej przerwie mam okazję rozejrzeć się po świeżo przemianowanej (z powodów, które lepiej pominąć milczeniem) sa­li gimnastycznej Centrum Sportowego Uniwersytetu Nowojorskiego. Wszystkie składane krzesła i prawie wszystkie miejsca na trybunach są zajęte. Siedzą na nich ludzie, którzy nie znali Owena. Ludzie, którzy po prostu przyszli pogapić się na nabożeństwo żałobne za zamordowa­nego człowieka. Na podłodze pełno jest kwiatów... pełno jest też ekip lokalnych telewizji. Oprócz członków chóru i pomocników administra­cyjnych z Fischer Hall (których obecność Tom wymusił, informując, że dostaną dodatkowe dyżury w recepcji, jeśli się nie pojawią) prawie nie ma studentów.

Oprócz jednego. Nie, widzę dwoje. Tam, na samej górze trybun. Jamie i Gavin. Trzymają się za ręce. I, o tak... przyznaję, właśnie się migdalą.

Ale przyszli, i to nie dlatego, że ktoś im kazał. Przyszli, żeby okazać swój szacunek. Moje oczy zachodzą łzami. Boże, co się ze mną dzieje? Jeszcze nigdy się tak nie rozklejałam z powodu ofiary morderstwa, do którego doszło w moim miejscu pracy. A było już ich kilka. W dodatku nawet nie lubiłam Owena.

Doktor Jessup odkasłuje do mikrofonu, a ja spoglądam z powrotem na podium. Kierownik do spraw lokalowych dziękuje wielebnemu Mar­kowi za piękną mowę i ogłasza, że od tej pory biblioteka w Fischer Hall będzie Biblioteką im. Owena Leonarda Veatcha. Tablica jest już grawe­rowana i wkrótce odbędzie się uroczystość odsłonięcia.

Oświadczenie to zgromadzeni przyjmują brawami, po czym doktor Jessup prosi, żeby datki na Bibliotekę imienia Owena Leonarda Veatcha przesyłać do biura administracji Fischer Hall.

Super. Teraz będę musiała cały dzień rejestrować czeki, tak jak bym nie miała innych zajęć. Doktor Jessup zaprasza także na poczęstu­nek, który będzie serwowany od osiemnastej do osiemnastej trzydzieści w holu Centrum Sportowego (naprzeciwko gabinetu fitness).

Chór zaskakuje wszystkich, zaczynając energicznie śpiewać piosen­kę z musicalu Hair. Nie chodzi tylko o to, że Good Morning Starshine nie jest piosenką, którą człowiek spodziewałby się usłyszeć na nabo­żeństwie żałobnym. Good Morning Starshine nie jest piosenką, którą człowiek spodziewałby się usłyszeć gdziekolwiek. Jednak panie Veatch wydają się być zadowolone, tak samo pani Allington. Każda z nich przy­ciska chusteczkę do kącika oka. Starsza pani Veatch obudziła się na do­bre i pyta głośno:

- Skończyło się już? Skończyło?

Niestety, piosenka kończy się o wiele za szybko, i doktor Jessup wraca do mikrofonu, żeby powiedzieć:

- A teraz oddaję głos osobie, z którą doktor Veatch współpracował najbliżej podczas pobytu w kampusie, asystentce kierownika Fischer Hall, naszej drogiej Heather Wells. Heather?

Moje serce, które się uspokoiło, gdy Cooper odjechał, teraz zno­wu zaczyna szaleć. Nigdy nie miałam tremy, gdy śpiewałam. Zawsze mogłam schować się za piosenką. Ale jeśli chodzi o publiczne przema­wianie - dajcie spokój. Wolałabym już raczej wisieć na urwanym kablu od windy czy paść ofiarą psychotycznego przewodniczącego korporacji i pigułki gwałtu niż wygłosić mowę przed tymi wszystkimi ludźmi.

Ściskam notatki, próbując opanować strach, ale zupełnie mi nie po­maga, kiedy Tom szepcze: „Dasz radę!”, a Muffy mówi: „Po prostu wy­obraź sobie, że są w samych bokserkach i majtkach!” Takie triki świetnie sprawdzają się w The Brady Bunch, ale nie w prawdziwym życiu.

Zmierzam do podium, żałując jeszcze bardziej, że nie wstąpiłam naj­pierw do domu, żeby się przebrać. Uświadamiam sobie, że mój strój nie różni się ani trochę od strojów studentów.

Przekonana, że zaraz zwymiotuję, staję przed morzem twarzy - i do­piero teraz widzę, że jest więcej znajomych osób, niż mi się wcześniej wydawało. Na przykład naprzeciwko mnie siedzi na składanym krześle Tad, który unosi rękę i uśmiecha się, żeby dodać mi otuchy. Odpowia­dam mu niewyraźnym uśmiechem...

...który blednie, gdy tylko zauważam, że cztery rzędy za nim siedzi Cooper, który również unosi rękę, myśląc, że uśmiecham się do niego.

Boże. Zaraz zwymiotuję. Jestem tego pewna.

Zerkając na kartki, które położyłam na pulpicie, kręcę głową. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę. Może w zamian pobiegnę za wielebnym Markiem i skopię mu tyłek? To byłoby znacznie prostsze.

- Witajcie - mówię do mikrofonu. Mój głos odbija się echem od ścian sali, co mnie jeszcze bardziej denerwuje. Witajcie... witajcie... wi­tajcie. - Hm... W dniu, kiedy poznałam doktora Owena Veatcha, pierw­szą rzeczą, jaką wypakował w swoim nowym gabinecie w Fischer Hall, był miesięczny grafik z Garfieldem.

Patrzę na zgromadzonych, żeby zorientować się, jak przyjęli tę infor­mację. Wszyscy patrzą na mnie z kamiennym wyrazem twarzy. Oprócz Toma, który ukrył twarz w dłoniach. I Tada. Nadal uśmiecha się zachę­cająco. Cooper wygląda na zdezorientowanego.

Wtedy zauważam mojego ojca, który siedzi obok Coopera. Boże. Tata też tu jest? To najlepszy dowód na to, że Bóg nie istnieje.

- Okazało się - ciągnę - że doktor Veatch kochał Garfielda bardziej, niż myślałam. Tak bardzo, że zdecydował się zostać właścicielem duże­go, rudego kota, który wyglądał tak jak on, i nazwał go Garfield. A kiedy kot zachorował na tarczycę, co zrobił doktor Veatch? Nie dbał o koszta opieki nad chorym zwierzęciem ani go nie uśpił. Kupił Garfieldowi od­powiednie leki. Takim właśnie człowiekiem był doktor Veatch. Człowie­kiem, który kochał swojego kota Garfielda.

Zerkam na Pam Proszę - Do - Mnie - Nie - Mówić - Pani - Veatch. Pła­cze, jednocześnie patrząc na mnie z wdzięcznością. Bardzo dobrze. To w końcu dla niej to robię. I dla wszystkich ludzi, którym naprawdę zale­żało na doktorze Veatchu. I Garfieldzie. Robię dobrze. Wiem to.

- Ostatnim razem, kiedy widziałam Owena - kontynuuję - siedział przy swoim biurku i pisał przemówienie, które miał wygłosić na roz­daniu dyplomów pod koniec miesiąca. Owen powiedział mi, że to jego ulubiona uroczystość, ponieważ uroczyste rozdawanie dyplomów jest świętowaniem osiągnięć. Nie tylko osiągnięć studentów, ale też osiąg­nięć pracowników Uniwersytetu Nowojorskiego. Uroczystość rozdania dyplomów była dla Owena jednym z niewielu konkretnych dowodów, że nasze wysiłki nie poszły na marne. Każdy absolwent Uniwersytetu No­wojorskiego jest osobistym zwycięstwem nie tylko nas, administratorów, ale wszystkich pracowników uniwersytetu. - Mówiąc to, patrzę prosto na rektora Allingtona. - Wszystkich, którzy dzięki swojej pracy poma­gają studentom w zdobywaniu zaliczeń i ostatecznie dyplomów, od asy­stentów prowadzących zajęcia po personel porządkowy, który utrzymuje sale wykładowe w czystości.

Chciałabym powiedzieć, że w tym momencie rektor Allington wstał, powiedział, że uświadomił sobie, że mam rację i oświadczył, że zgadza się na wszystkie żądania KSM, tym samym kończąc strajk.

Ale on nadal siedzi z opuszczoną głową; zapewne ciągle gra w Fan­tasy Football.

- Nie bardzo wiem - ciągnę - co nas czeka po śmierci. Nie wiem nic o życiu pozagrobowym. Ale wiem jedno. Wiem, że na tegorocznej uroczystości rozdania dyplomów Uniwersytetu Nowojorskiego będzie nam bardzo brakować Owena. Ale mam przeczucie, że będzie tam z na­mi duchem... tak samo jak zawsze będzie w naszych sercach.

Kończę, po czym następuje chwila totalnej ciszy. Rozlegają się ja­kieś nieśmiałe uprzejme oklaski. Potem, dzięki Cooperowi, który wstaje i zaczyna głośno walić w dłonie, rycząc „brawo!”, do którego wkrótce dołącza Tad, po tym jak najpierw obejrzał się zaskoczony przez ramię, oklaski stają się bardziej serdeczne i wkrótce wszyscy zebrani podnoszą się i nagradzają mnie gromkimi brawami.

Parę sekund później Brian - ten sam Brian, który pojawił się rano w Fischer Hall z panem Rosettim - zbliża się pospiesznie, żeby zastąpić mnie za mikrofonem. Mamrocze nerwowo:

- Eee, dziękuję. Dziękuję, Heather. Eee, dziękuję wszystkim. Jak powiedział doktor, eee, Jessup, jeśli państwo mają ochotę, w holu, na­przeciwko gabinetu fitness, będzie poczęstunek. To by było na tyle. Do widzenia.

Chór, być może zainspirowany tą wiadomością, zaczyna śpiewać. Zgadnijcie co?

Kumbaya oczywiście.

18

Żadne pieniądze świata,

Nie kupią mego serca,

nie zmylą mnie.

Bo wiem dokąd zmierzam

i wiem, gdzie już byłam,

Nigdy więcej nie zboczę

na tamtą drogę.

Nie możecie mnie kupić

słowa i muzyka: Heather Wells

Wiesz - mówi Pam Proszę - Do - Mnie - Nie - Mówić - Pani - Veatch, z ocza­mi zaczerwienionymi od płaczu - Owen wyrażał się o tobie bardzo pochlebnie. Myślę, że ty i Garfield byliście najbliższymi mu osobami... przynajmniej ostatnio.

- Łau - odpowiadam, co wydaje mi się nieadekwatne. Ale co jesz­cze można powiedzieć, kiedy ktoś raczy was takimi rewelacjami? - Dziękuję, Pam.

Jeśli to prawda, to jest mi trochę łyso. Dopóki Owen Veatch nie zo­stał zamordowany, bardzo rzadko, o ile w ogóle, myślałam o nim po go­dzinach pracy.

Ale uśmiecham się do obu pań Veatch, które zaraz po nabożeństwie żałobnym obstąpiły mnie niczym wygłodniałe lwice ranną gazelę. Sta­ram się nie wyglądać, jakbym rozpaczliwie chciała uciec.

- Owen powiedział mi kiedyś, że nie znał nikogo, kto by tak szybko pisał na komputerze - wyznaje pani Veatch Numer Jeden (mama Owe­na), uśmiechając się słabo.

Pam kiwa głową.

- Tak powiedział - potwierdza.

- Cóż - wzdycham. - Dziękuję, pani Veatch. I... Pam. - Owen naj­wyraźniej mówił o kimś innym. Ja piszę z prędkością jakichś dwudziestu słów na minutę.

Rozglądam się po holu Centrum Sportowego, gdzie została urzą­dzona stypa - ustawiono długie stoły z ponczem i ciastkami. Oczywi­ście, nikomu nie przyszło do głowy, żeby na ten czas zamknąć Centrum Sportowe dla studentów, więc teraz ludzie w dresach mieszają się z ża­łobnikami, pokazują swoje identyfikatory tymczasowym ochroniarzom (zapewnionym przez pana Rosettiego, którzy nie przypominają naszych, uczelnianych, ochroniarzy - są znacznie więksi i mają groźniejszy wy­gląd), żeby ich przepuścili, zerkają z zaciekawieniem na wieńce i pytają: „To jakaś impreza charytatywna?”

Robię, co w mojej mocy, żeby uniknąć pewnych osób, które się tu zjawiły, ale zdaje się, że mam pecha. Nie, mam go na pewno. Staje się to jasne, kiedy tata dotyka mojego ramienia.

- Hm - mówię. - Cześć, tato.

- Cześć, skarbie - odpowiada. - Poświęcisz mi chwilkę?

Super. Potrzebne mi to jak... kulka w głowie.

- Jasne. Pam... tato... to jest Pam, była żona Owena.

- Miło mi panią poznać - wita się tata, potrząsając dłonią Pam. Prze­brała się z bluzy z tymi dziwacznymi szmacianymi laleczkami w skromny, czarny kostium. Przedstawiam tatę także pani Veatch Numer Jeden, a potem idziemy do kącika wypoczynkowego z palmami w donicach pod ogromną szklaną ścianą, przez którą widać znajdujący się poniżej kryty basen olimpij­ski. W powietrzu unosi się przyjemny zapach chloru. Mam wrażenie, że ten zapach będzie jedyną przyjemną rzeczą towarzyszącą tej rozmowie.

- Dzięki, że przyszedłeś, tato - mówię. - Nie musiałeś. To bardzo miło z twojej strony. Nawet nie znałeś Owena.

- Cóż, był twoim szefem - odpowiada tata. - Wiem, jak ważna jest dla ciebie ta praca. Nie całkiem rozumiem, dlaczego jest tak ważna, ale rozumiem, że ją lubisz.

- Tak - mruczę. - Co do...

Unosi dłoń.

- Nic więcej nie mów.

- Bardzo mi przykro, tato - dodaję.

Mówię poważnie. Naprawdę mi przykro. Przykro, jak pomyślę, co czeka Mandy Moore.

- Muszę przyznać, że gdybym nie usłyszał na własne uszy tego, co przed chwilą mówiłaś o swoim szefie - mówi - myślałbym, że... cóż, że popełniasz największy błąd swojego życia. Ale po tym co powiedziałaś, dlaczego ty i inni, którzy tu pracują, robicie to, co robicie... zdaje się, że zaczynam łapać, dlaczego lubisz swoją pracę... mniej więcej.

- Pisanie o kubeczkach z pokrywką? - burczę. - To nie dla mnie. Próbowałam. Ale nie wyszło. Wiesz co myślę o propozycji twojej i Larry'ego? Nie sądzę, żebym była dzięki temu szczęśliwa. Chciałabym któregoś dnia wrócić do branży, tak myślę, ale chcę, żeby to było na mo­ich warunkach. Żeby to były moje piosenki, o moich przeżyciach. Nie o kubeczkach z pokrywką. A jeśli tak się nie stanie, nie szkodzi. Bo lubię to, co robię teraz. I mogę zaczekać. Naprawdę.

- Cóż, domyślałem się. Ale uznałem, że warto spróbować - sapie tata. - Wyjaśnię to Larry'emu. Tak czy owak, chciałem się pożegnać. Zabrałem rano ostatnie pudło, a pół godziny temu wyprowadziłem Lu­cy. Już nie wrócę. No chyba że mnie zaprosisz. I zawsze będę najpierw dzwonił, zanim się pojawię.

- Och, tato - wzdycham, ściskając go. Był taki czas, nie tak znowu dawno, szczerze mówiąc, kiedy jego obecność w domu doprowadzała mnie do szału. Ale teraz, kiedy się wynosił, przyznaję, trochę mnie to trzepnęło. - Wiesz, że możesz wpadać, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Nie musisz najpierw dzwonić ani czekać na zaproszenie.

- Nie jestem pewien, czy Cooper by się z tym zgodził - szepcze tata w moje włosy, oddając uścisk. - Ale w porządku.

- Co masz na myśli? - Posyłam Cooperowi, który stoi z Tomem przy wazie z ponczem, zdziwione spojrzenie ponad ramieniem taty. - Co takiego powiedział Cooper?

- Nic - mówi tata, odrywając się ode mnie. - Sprawuj się dobrze. Później pogadamy.

- Nie, musisz mi powiedzieć - upieram się. - Co takiego...

- Heather?

Oglądam się przez ramię. Tad stoi za mną i uśmiecha się nieśmiało. Co za fatalne wyczucie czasu.

- Zadzwonię do ciebie - obiecuje tata, obrazując to za pomocą wysta­wionego kciuka i małego palca, przystawionych do twarzy. Jezu. Kiedy on nabrał tych hollywoodzkich manier? Do Tada mówi: - Na razie, stary.

Okej, może to i lepiej, że tata się wyprowadził.

- Jak się masz? - pyta Tad, głaszcząc mnie po ramieniu.

- W porządku - mówię. Wpatruję się w plecy mojego ojca tak inten­sywnie, że zastanawiam się, czy nie odczuwa tego fizycznie. Co takie­go powiedział Cooper? Dlaczego tata nie chce mi powiedzieć? Dlaczego mężczyźni mojego życia spiskują przeciwko mnie? To niesprawiedliwe!

- Próbowałem się z tobą skontaktować - oznajmia Tad. - Ale nie odpowiedziałaś na żadną z moich wiadomości.

- Tak... - Zauważam, kiedy tata wychodzi, że Cooper, choć do nie­go i Toma dołączył chłopak Toma, Steve, i zdają się być pochłonięci rozmową, bez wątpienia o koszykówce, odpuścił sobie subtelności i te­raz otwarcie gapi się na mnie. - Miałam mnóstwo na głowie. Ten strajk i w ogóle.

- Wszystko się ułoży. Słyszałem, że Tom pełni funkcję tymczaso­wego kierownika Fischer Hall. To dobra wiadomość.

- Tak... - mruczę. Czy Cooper powiedział tacie, że musi najpierw dzwonić, zanim wpadnie z wizytą? A jeśli tak, to dlaczego? Dlaczego mój ojciec nie może wpaść bez zapowiedzi? Czyżby Cooper bał się, że tata przypadkiem za dużo zobaczy? Ale co?

- Heather, dobrze się czujesz? - pyta Tad.

Wzdrygam się. Co ja robię? Co się ze mną dzieje? Mężczyźni moje­go życia nie spiskują przeciwko mnie.

Nikt przeciwko mnie nie spiskuje. Muszę się uspokoić. Muszę wziąć się w garść.

- Tak, nic mi nie jest - rzucam, uśmiechając się do Tada. - Przepra­szam, że ostatnio nieco dziwnie się zachowuję. Po prostu... sam wiesz.

Tad wyrozumiale kiwa głową. W niebieskim świetle padającym od basenu jego jasne włosy mają delikatny zielony odcień.

- Wiele przeszłaś w tym tygodniu - stwierdza. - Całkowicie to ro­zumiem. Wierz mi. To, co się przydarzyło Owenowi...

- Wiem - mówię, wsuwając swoją dłoń w jego.

- .. .a potem okazało się, że zrobił to student. Ciągle nie mogę w to uwierzyć.

Nie puszczam jego ręki. Ale myślę o tym. Zwłaszcza kiedy prawie przyłapuję Coopera, jak znowu patrzy w naszą stronę. A przynajmniej tak mi się zdaje.

- Sebastian tego nie zrobił, Tad - mówię, tak łagodnie, jak tylko mogę.

- Oczywiście, że to zrobił, Heather - odpowiada Tad. - W jego ple­caku znaleźli broń, z której padł strzał.

- W konduktorce - poprawiam go. - To, że znaleźli przy nim broń, z której padł strzał, jeszcze nie znaczy, że to zrobił.

- Bez obrazy - mówi Tad - ale myślenie, że zrobił to ktoś inny, jest trochę nielogiczne. Blumenthal miał motyw, sposobność, by to zrobić, i znaleźli przy nim broń, więc...

- Tak - mruczę. Puszczam jego rękę. - Ale nadal jest możliwe, że tego nie zrobił. Z tym musisz się zgodzić.

- Okej - odpowiada Tad. - Na dobrą sprawę, wszystko jest możli­we. Ale z punktu widzenia statystyki, nie jest to zbyt bardzo prawdopo­dobne.

- Sebastian Blumenthal - mówię - mógł zostać wrobiony. Nie przy­szło ci to do głowy?

Tad patrzy na mnie, mrugając tymi swoimi cudownymi niebieskimi oczami, ukrytymi za grubymi szkłami okularów w złotych oprawkach. Kiedyś myślałam, że to dobrze. To znaczy, że to dobrze, że nikt oprócz mnie nie może zobaczyć, jakie piękne ma oczy.

Ale teraz zastanawiam się, czy to aby na pewno dobrze. A jeśli przez te szkła nie zauważyłam czegoś, co powinnam była zauważyć już wcześ­niej? Czegoś ważnego, jeśli chodzi o Tada? Tego, że choć seksowny, mi­ły i w ogóle, w pewnym sensie jest tylko narzędziem?

- Heather - mówi Tad. - To nie ma najmniejszego sensu. Kto miał­by zrobić coś takiego? Kto miałby sobie zadać tyle trudu?

- Hm - chrząkam. - Może prawdziwy zabójca? Nie oglądasz Prawa i porządku, Tad? Nie widziałeś ani jednego odcinka Murder, she wrote? - Sfrustrowana, odgarniam z oczu zbłąkane pasmo włosów. Prawie jak­bym odgarniała woalkę, którą miałam na twarzy od miesięcy, i po raz pierwszy wyraźnie widziała Tada. - Tad, masz w swoim gabinecie pu­dełko śniadaniowe ze Scooby Doo. Oglądałeś kiedyś Scooby Doo?

- To prezent od studenta - mówi Tad. - Co się z tobą dzieje, Hea­ther? Wiesz, że nie uznaję telewizji. Dlaczego tak się zachowujesz?

- Jak możesz nie uznawać telewizji? - pytam. - Jak możesz nie uznawać czegoś, co nie wyrządziło nikomu żadnej krzywdy? Jasne, w nadmiarze telewizja może być szkodliwa. Ale tak jak wszystko. Cze­kolada, na przykład. Nawet seks!

Tad nadal patrzy na mnie, mrugając oczami.

- Heather - szepcze. - Może dobrze by ci zrobiło, gdybyś poszła do domu, położyła się, napiła herbaty ziołowej czy coś takiego. Wydajesz się wyczerpana.

Wiem, że ma rację. W stu procentach. Poza tym nie jestem sprawied­liwa.

Ale nie mogę się powstrzymać. Zupełnie jakby coś we mnie pękło, puściły zawory i teraz wszystko to znalazło ujście, a ja nie mogę tego zatamować.

Choć wcale nie jestem pewna, czy chcę to robić. Nie jestem nawet pewna, czy to coś złego.

- O co chciałeś mnie zapytać, Tad? - słyszę swoje pytanie.

Patrzy na mnie zupełnie skołowany.

- Co? Kiedy?

- Wczoraj - mówię. - Powiedziałeś, że jest coś, o co chcesz mnie zapytać, ale zrobisz to, kiedy będzie odpowiedni moment. O co ci cho­dziło?

Tad się czerwieni. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ciężko stwier­dzić w świetle padającym od basenu. Zasadniczo jest cały zielony.

- Myślisz, że teraz jest odpowiedni moment? - pyta. - Bo ja tak nie...

- Och, po prostu zapytaj - odparowuję. Szczerze mówiąc, nie wiem, co mnie napadło. Zupełnie jakbym nagle zamieniła się w Sarah. Przed metamorfozą.

Tad wydaje się zbyt przerażony, żeby mi się sprzeciwiać.

- Okej - duka. - Chodzi o to, że kilkoro nas, z wydziału matematy­ki, zamierza wybrać się latem w Appalachy, no wiesz, za dnia będziemy wędrować, wieczorem rozbijać obóz, i zastanawiałem się, czy, no wiesz, nie chciałabyś się wybrać z nami. Wiem, że nie jesteś zbyt outdoorową dziewczyną, i oczywiście musisz pracować, ale pomyślałem, że gdybyś mogła wziąć wolne, to może chciałabyś z nami pojechać. Powinna być niezła zabawa. Zamierzamy żywić się tym, co sami zdobędziemy, cał­kowicie oderwać się od codzienności, żadnych komórek, iPodów... to powinno być bardzo wzbogacające doświadczenie. Co... co o tym my­ślisz?

Przez chwilę tylko się w niego wpatruję bez słowa.

Potem, powoli, uświadamiam sobie, że to, co we mnie pękło, cokol­wiek to było, chyba już się na nowo zrosło.

Znowu czuję się całością.

I chce mi się śmiać. Bardzo.

Ale wiem, że byłoby to bardzo niestosowne z uwagi na okoliczno­ści - zarówno ze względu na to, że jesteśmy na swego rodzaju stypie po nabożeństwie żałobnym za doktora Veatcha, jak i fakt, że mój chłopak właśnie zapytał mnie, z całą powagą, czy spędzę z nim lato, wędrując po Appalachach.

- Wiesz, Tad - mówię, starając się zachować powagę - to bardzo miło, że mi to zaproponowałeś. Ale pracuję tu od niecałego roku i myślę, że będzie mi trudno dostać aż tyle wolnego.

- Ale tydzień powinnaś dostać - upiera się Tad. - Może mogłabyś się do nas przyłączyć na tydzień?

Myśl, że miałabym spędzić mój jedyny tydzień urlopu na wędrów­ce, brudna, spocona i narażona na kleszcze, bez wanny, wcinając orze­chy i jagody, w towarzystwie profesorów matematyki, sprawia, że mam ochotę parsknąć śmiechem.

Ale hamuję się, przygryzając wargę.

- Raczej nie - mówię. Wydobywające się z moich ust słowa brzmią dziwnie, z uwagi na to, że nadal zagryzam wargę. - Tad... nie sądzę, że­by nam wyszło.

Tad wygląda, jakby mu ulżyło. Ale bardzo się stara, żeby to ukryć.

- Heather - zaczyna ostrożnie. - Czy ty... zrywasz ze mną?

- Tak - mówię. - Przykro mi, Tad. Lubię cię i w ogóle, ale myślę, że lepiej, jeśli będą nas łączyły wyłącznie stosunki student - wykładowca. Śmierć doktora Veatcha uświadomiła mi, że życie jest ulotne i lepiej nie tracić czasu na związki, które są z góry skazane na porażkę.

Tad jest w takiej euforii, że boję się, żeby nie zemdlał. Zbieram siły, na wypadek gdybym musiała go łapać.

- Cóż - wzdycha, nadal starając się wyglądać na smutnego. - Jeśli naprawdę uważasz, że tak będzie lepiej...

- Tak uważam - potwierdzam. - Ale nadal możemy być przyjaciół­mi. Okej?

- Och, oczywiście - mówi Tad.

Zdaje się, że nigdy nie odczuwał większej ulgi.

Jednak po chwili ulga ustępuje miejsca niepokojowi, kiedy ukrad­kiem podchodzi do mnie Muffy i spoglądając na Tada spod zasłony rzęs, mówi:

- Cześć, Heather. Może przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi?

- Oczywiście - odpowiadam. - Muffy, to jest Tad Tocco, mój profe­sor matematyki. Tad, to jest Muffy Fowler. Jest specjalistką od PR, którą zatrudniło biuro rektora. I - dodaję, trochę bez sensu, ale co mi szko­dzi? - zapaloną zwolenniczką aktywnego trybu życia.

- Tak? - pyta Muffy, a po chwili piszczy, kiedy kopię ją w kostkę. - Auu, to znaczy, tak, oczywiście.

- Hm - mówi Tad, wyciągając do Muffy rękę. - Cześć.

- Cześć - ćwierka Muffy, puszczając oczko. Nie zmyślam. Muffy naprawdę to robi. - Żałuję, że kiedy ja byłam studentką, moi profesoro­wie od matematyki nie wyglądali tak jak ty. Może wtedy bardziej bym się przykładała do ułamków.

- Hm - chrząka Tad, trochę zmieszany. - Jakie sporty na świeżym powietrzu najbardziej lubisz?

- Wszystkie - odpowiada Muffy, ani trochę niespeszona. - A jakie są twoje ulubione, Tad?

Zauważam, że Cooper nadał się na mnie gapi, dodatkowo dając mi znaki ręką, żebym przyszła, więc mówię:

- Mogę przeprosić was na chwilę? Zaraz wracam.

- Nie śpiesz się - mruczy Muffy, wyciągając rękę, żeby poprawić naturalny jutowy krawat Tada, który trochę się przekrzywił. Tad oczywi­ście jest zaniepokojony.

Ale też podekscytowany. Nie może się powstrzymać, żeby nie zer­kać poniżej wąskiej spódnicy Muffy.

Jezu. Faceci.

- Co jest? - pytam, docierając do Coopera, który ruszył w moją stronę, jak tylko zobaczył, że porzuciłam Tada i Muffy.

- O czym rozmawialiście? - chce wiedzieć, wskazując głową Tada.

- Nie twoja sprawa - odpowiadam. - Czego chcesz?

- Poprosił cię, żebyś z nim zamieszkała? - pyta Cooper. - Czy nie?

- Powiedziałam ci już - warczę. - Nie twoja sprawa. - Nie mogę nie zauważyć, że w kącie Gavin i Jamie się obmacują. Jezu. Wynajmij­cie sobie pokój.

- Poniekąd jest to moja sprawa, jak zdaje się, wcześniej ci już wy­niszczyłem. Ale na razie odpuszczam ten temat. W domu poszperałem trochę w necie, żeby sprawdzić tego wielebnego Marka - relacjonuje Cooper. - Przy okazji, ładną mowę wygłosiłaś.

- Dzięki za oklaski - mówię. Naprawdę jestem mu wdzięczna. - Wiesz, Owen może i był konserwatywnym nudziarzem, ale nikt nie za­sługuje na taką śmierć.

- Cóż, Halstead miał powód, żeby się przestraszyć - ciągnie Coo­per. - Może nawet wystarczający powód, żeby zabić. Wyleciał z ostatniej pracy z „nieujawnionych przyczyn”, zresztą z poprzedniej tak samo. Wiesz, co to znaczy?

- Jasne - stwierdzam gorzko. - To znaczy, że po raz kolejny w ka­drach prestiżowego Uniwersytetu Nowojorskiego nie sprawdzili referen­cji potencjalnego pracownika, zanim go zatrudnili. To co robimy?

Cooper spogląda nad moim ramieniem.

- Nie wiem, ale lepiej szybko coś wymyślmy, bo właśnie idzie w naszą stronę. Zdaje się, że chce z tobą porozmawiać.

- Och, wiem, że chce ze mną porozmawiać - mruczę. - Na mój wniosek dostał po południu zakaz wstępu do Fischer Hall. Pewnie jest z tego powodu wściekły.

- Heather - mówi Cooper, ujmując moje ramię i przyciągając mnie do siebie, tak że nagle jego usta są przy moim uchu, jego ciepły oddech owiewa mój policzek, co wywiera natychmiastowy efekt na mój kręgo­słup, który zdaje się zamieniać w galaretkę. - Cokolwiek by się działo, nie możesz opuścić z nim tego pomieszczenia. Rozumiesz? Masz zostać w miejscu, w którym będę cię widział.

Wszystko, co muszę zrobić, to leciutko przekręcić głowę, i te usta, które są przy moim uchu, zetkną się z moimi.

Tak tylko mówię. Że tyle by wystarczyło.

Bo oczywiście tego nie robię.

Ale mogłabym.

- Okej - odpowiadam słabo.

A wtedy Cooper mnie puszcza.

19

Kaszmiry i welury

z Mediolanu i Paryża

Namawiają mnie,

żebym je włożyła.

Nie chodzi o cenę,

nie jestem skąpa,

Po prostu nie szyją z nich

ciuchów w 14. rozmiarze.

Skarga grubokościstej dziewczyny

słowa i muzyka: Heather Wells

Jakimś cudem nie padam na podłogę. Doprawdy nie wiem jakim. Ale moje kolana stają na wysokości zadania i udaje mi się utrzymać w pionie.

Co takiego ma w sobie Cooper Cartwright, że wystarczy jego naj­zwyklejszy dotyk, żeby mój kręgosłup zamienił się w galaretkę, a kolana zupełnie zmiękły? Nie powinno tak być. To znaczy, Cooper nie powinien tak na mnie działać, skoro nawet mój własny chłopak - teraz już ekschłopak - nawet w połowie tak na mnie nie działał.

Mark Halstead uśmiecha się, zmierzając w moją stronę; idzie nie­spiesznie, zupełnie opanowany. Muffy ma rację. Jest przystojniejszy od Jake'a Gyllenhaala. Nic dziwnego, że tyle dziewczyn z chóru Jamie nie miało nic przeciwko, kiedy „przypadkowo” je obłapiał.

- Heather, zgadza się? - mówi, kiedy w końcu do mnie dociera. Po­zbył się już szaty. Miał pod nią granatową sportową marynarkę i klasycz­ne beżowe spodnie. Mniam. Spoglądam na jego buty i szybko odwracam wzrok. Przechodzi mnie dreszcz.

Och, tak. Mokasyny. Z frędzlami.

Wygląda jak Dzwoneczek. Jeśli Dzwoneczek byłaby ciemnowłosa. I w ogóle bardziej owłosiona.

- Tak - mówię. Nagle odczuwam silne, niemal niepohamowane pragnienie rzucenia się do stołu i napchania ciastkami. To dobre ciastka. Domowej roboty (a ściślej mówiąc, roboty piekarzy z Centrum Sporto­wego), niekupione w sklepie. Zostało jeszcze całe mnóstwo piegusków. I nawet trochę brownies.

- Posłuchaj - zaczyna Mark. - Wiem, że to pewnie nie najlepsze miejsce, żeby poruszać ten temat, ale dowiedziałem się dzisiaj o czymś, co mnie zaniepokoiło i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że musiało zajść jakieś nieporozumienie, więc jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym teraz wyjaśnić tę sprawę, żebyśmy mogli jak najszybciej puścić to w nie­pamięć.

Tak, jestem tego pewna. Ciastko dobrze mi zrobi. Odwracam się i kieruję do najbliższego stołu.

- To nie jest nieporozumienie - mówię, starannie wybierając pieguska z czekoladą, bez orzechów, prawie tak dużego jak moja głowa. - Otrzymałam na ciebie skargę od mieszkanki akademika, i dla jej bez­pieczeństwa i spokoju, dopóki nie zostaniesz oczyszczony z zarzutów podczas oficjalnego przesłuchania przez radę powierniczą, masz zakaz wstępu do mojego akademika.

Wielebny Mark unosi ciemne brwi. Jest zaskoczony.

- Oficjalnego... czekaj. Żartujesz sobie, prawda?

Zatapiam zęby w ciastku. Przepyszne. Ciastka domowej roboty biją na głowę te ze sklepu. Są robione z prawdziwego masła, nie ze świństw, których nazw człowiek nawet nie rozumie.

- Nie - odpowiadam. Nie żuję. Nie muszę. Ciastko samo rozpływa się w moich ustach. - Mówię zupełnie poważnie.

- Dlaczego wierzysz jej, a nie mnie? - pyta wielebny Mark.

- Bo ją lubię - odparowuję.

- Nie przysługuje mi nawet prawo do obrony?

- Ależ przysługuje - mówię. - Podczas oficjalnego przesłuchania.

- Ale ja nawet nie wiem, o co jestem oskarżony - protestuje Mark. - To nie w porządku!

- Och - mamroczę, przełykając. - Myślę, że wiesz. Już rozmawiałeś z ofiarą... zauważ, jak ładnie to określam... mniej wspaniałomyślna osoba mogłaby powiedzieć, że już straszyłeś ofiarę i próbowałeś odwieść ją od złożenia pisemnej skargi. Szczęśliwie dla ciebie, osoba, z którą miała spotkać się w tej sprawie, nagle rozstała się z tym światem. - Patrzę na niego, mrużąc oczy. - Prawda, że super się złożyło?

Ale Mark nie chwyta przynęty. Poruszony tłumaczy:

- Nie rozumiesz. Jamie Price to urocza dziewczyna, ale jest... zagu­biona. Przyjacielskim gestom błędnie przypisuje seksualne znaczenie.

Mam wielką nadzieję, że nie odwróci się i nie zobaczy, że właśnie w tym momencie, w kącie, Jamie, przyspawana ustami do pewnego stu­denta trzeciego roku Uniwersytetu Nowojorskiego, penetruje językiem jego gardło.

- Właściwie to ona jest niezrównoważona - ciągnie Mark. - Zamie­rzałem zaproponować jej terapię.

- Naprawdę? - mówię. Ciastko, które zjadłam, jakoś źle zrobiło mojemu żołądkowi. Może powinnam zjeść coś jeszcze, żeby wszyst­ko wróciło do normy. Tylko co? Przy wazie z ponczem zauważam Tada i Muffy, którzy nadal gadają. A więc poncz odpada. Zauważam też, że Cooper ma na mnie oko, tak jak obiecał. Stoi przy meksykańskich cia­steczkach weselnych. Hm, meksykańskie ciasteczka weselne. Delikatne, puszyste, maślane...

- To wszystko - uświadamiam wielebnemu Markowi - możesz powiedzieć na przesłuchaniu. A może byś też rozejrzał się za jakąś terapią dla siebie?

- Terapią dla siebie? - Mark wygląda na nieco zdumionego. - Niby czemu?

- Cóż - mówię. Mój wzrok pada na panie Veatch, które wymie­niają mocne uściski dłoni z rektorem Allingtonem i jego żoną; zdaje się, że rektorostwo już wychodzi. Rektor Allington trzyma rękę na ra­mieniu żony... moim zdaniem tylko dzięki temu ona jeszcze trzyma się w pionie.

- Ptaki - powtarza pani Allington, mając na myśli swoje ukochane papugi kakadu, o których wspomina, kiedy za dużo wypije. - Ptaki.

- Zdaje się - zwracam się do wielebnego Marka, z wysiłkiem odry­wając wzrok od poczynań pani Allington - że nie jest to pierwsza uczel­nia, gdzie stawiano ci podobne zarzuty.

Wyraz twarzy Marka gwałtownie się zmienia. Wystarczył ułamek sekundy, żeby na jego przystojnej twarzy pojawiła się wściekłość. Chwilę później łapie mnie za ramię, tak mocno zaciskając palce, że aż mnie boli. Choć właściwie bardziej niż boli, wkurza mnie to.

- Auu - jęczę, rozglądając się za Cooperem.

Ale coś się dzieje przy stanowisku ochrony. Ktoś, kogo nikt się nie spodziewał na nabożeństwie żałobnym za Owena Veatcha ani na tej sty­pie, właśnie się pojawił.

Tym kimś jest jego domniemany morderca Sebastian Blumenthal.

Stwierdzenie, że rozpętało się piekło, byłoby niedopowiedzeniem. Ochroniarz, jak to wszyscy uczelniani ochroniarze (z wyjątkiem Pete'a, oczywiście), wpuszcza go, i Sebastian, a w ślad za nim Sarah, zmierzają prosto do Pam Proszę - Do - Mnie - Nie - Mówić - Pani - Veatch. Nie mam poję­cia, jak się dowiedział, że to ona jest pogrążoną w smutku nie - wdową... może wywnioskował to z faktu, że stoi obok wiekowej matki zmarłego i przyjmuje kondolencje.

W każdym razie wzrok wszystkich zgromadzonych, nie wykluczając mnie i Coopera, natychmiast kieruje się w stronę rozpoczynającego się małego dramatu, jako że Pam cofa się instynktownie przed wyciągniętą dłonią Sebastiana i jego kondolencjami.

- Pani Veatch? Tak mi przykro z powodu pani straty...

...a wtedy Mark Halstead szarpie mnie mocno za ramię i ciągnie do pobliskich, bocznych drzwi prowadzących do części z basenem.

Przypuszczam, że mój krzyk mógłby zaalarmować tych najbli­żej mnie stojących, że jestem w niebezpieczeństwie... gdyby nie to, że skrzek oburzonej Pam zagłuszył wszystkie inne dźwięki w promieniu pięciu kilometrów (trochę przesadzam, ale ta kobieta naprawdę ma do­nośny głos).

Nie mam okazji zobaczyć, co się będzie działo dalej, bo po chwili jestem już na klatce schodowej.

Ale przypuszczam, że Pam mogła się rzucić z pazurami do oczu Se­bastiana.

Naprawdę nie wiem, jak Sarah dała się mu namówić, żeby przyjść tutaj. Powinna była wiedzieć, że to fatalny pomysł. Jasne, być może Se­bastian chciał złożyć kondolencje.

Ale czy nie mógł tego zrobić gdzieś poza publicznym forum i kiedy emocje trochę się uspokoją?

W każdym razie nie jest mi dane zobaczyć, jak panie Veatch Pierw­sza i Druga reagują na pojawienie się domniemanego zabójcy Owena na jego stypie, poza tym straszliwym skrzekiem pani Veatch Numer Dwa. A to dlatego, że Mark przetrzymuje mnie na klatce schodowej, przyci­skając do ściany z żużlobetonu i usiłując mnie przekonać, że powinnam zachować dla siebie informację o jego poprzednich miejscach pracy oraz zwolnieniach.

Jestem w pełni świadoma, że stoimy na szczycie schodów i że Mark jest bardzo silny. Istnieje możliwość, że skręci mi kark, zepchnie ze schodów i powie wszystkim, że to był wypadek. Wszyscy w to uwierzą. W końcu nie słynę z gracji.

- Słuchaj - mówi Mark, potrząsając mną. Trzyma mnie teraz za przedramiona, a jego kciuki odcinają mi dopływ krwi do mózgu. - Z tam­tymi dziewczynami to nie była moja wina! Jestem przystojnym facetem! Dziewczyny do mnie startują! Oczywiście odmawiam, a kiedy to robię, one się wściekają i donoszą na mnie! To nie ja, to one!

- Mark - odpowiadam tak spokojnym głosem, na jaki mogę się zdo­być. Metalowa barierka schodów jest bardzo cienka. W powietrzu czuć intensywny zapach chloru. Przypominam sobie, jak próbowałam spalić kalorie, pływając. Jasne. Akurat działało. Wracałam do domu taka wy­głodniała, że raz pochłonęłam cały bochenek chleba. Suchego. - Nie ob­chodzą mnie tamte dziewczyny. Chodzi o sprawę z Owenem.

- Owenem? - Mark jest zdezorientowany. - Z jakim znowu Owe­nem, do diabła?

- Owen Veatch - przypominam mu. - Przed chwilą wygłosiłeś mo­wę pochwalną na jego temat.

- Ale co on ma z tym wspólnego? - pyta Mark. - Jezu, chyba nie mówił, że do niego też startowałem? Można o mnie wiele powiedzieć, ale nie jestem gejem.

Śmieję się. Nie mogę się powstrzymać.

- Dobre - rechoczę.

- Mówię poważnie - oświadcza Mark. - Heather, wiem, że mam problem. Ale, widzisz... dużo dziewczyn to lubi. Zwłaszcza te, które nie są zbyt urodziwe, wiesz, o czym mówię? Te niezbyt atrakcyjne, z nad­wagą; to zwiększa ich poczucie własnej wartości. Mnie o nic nie chodzi. Naprawdę. Chcę tylko, żeby czuły się atrakcyjne.

Mrużę oczy.

- Jezu - sapię. - Jesteś nie do podrobienia. Wiesz o tym? Przecież to wstrętne.

- Bóg dał mi dar, Heather - twierdzi Mark, z twarzą tuż przy mo­jej. - Ten wygląd, osobowość. Powinienem wykorzystywać to, żeby sprawiać radość innym. Powinienem wykorzystywać to, żeby spełniać Jego wolę.

- Od kiedy - pytam - mordowanie jest wolą Boga?

- Mordowanie? - Mark mruga oczami. - O czym ty mówisz?

- Jasne - mówię sarkastycznie. Oczywiście gram na zwłokę. W koń­cu Cooper zorientuje się, przez które drzwi wywlókł mnie Mark i po­spieszy z odsieczą. Do tej pory muszę zająć Marka rozmową. Jeśli bę­dzie skupiony na rozmowie, nie będzie skupiony na innych rzeczach. Na przykład zabijaniu mnie.

- Chcesz mi powiedzieć, że nie zastrzeliłeś wczoraj rano Owena w jego gabinecie - drążę - żeby powstrzymać go przed doniesieniem na ciebie twojemu zwierzchnikowi i radzie powierniczej?

Mark nadal mruga oczami.

- Co? Co ty...

- Daj spokój, Mark - mówię. - Wszyscy wiedzą, że ty to zrobiłeś. Jamie wie. Ja wiem. Gliny wiedzą. Najlepiej będzie, jak się poddasz. Możesz podrzucać broń niewinnym ludziom, ale w końcu i tak cię zła­pią. To tylko kwestia czasu.

Wtedy Mark robi coś nieoczekiwanego.

Wybucha śmiechem. I puszcza mnie.

- To o to tu chodzi? - mamrocze, przeczesując dłonią swoje gęste, ciemne włosy. - Myślisz... Jezu. Nie mówisz poważnie.

- Och, zapewniam cię - brnę dalej, nie spuszczając wzroku z drzwi. Jestem pewna, że za chwilę pojawi się w nich Cooper. Pobiegłabym do nich, ale Halstead na pewno by mnie powstrzymał, zanimbym zrobiła pierwszy krok. Powstrzymał i wyrzucił za poręcz na spotkanie śmier­ci - że jestem śmiertelnie poważna.

- Niby jak mógłbym zabić twojego szefa? - pyta Mark. - Już złapa­li faceta, który to zrobił!

- Zastrzeliłeś go - mówię z przekonaniem - a potem podrzuciłeś broń Sebastianowi.

- Tak, jasne - odpowiada Mark, bardzo sarkastycznie. To znaczy, jak na duchownego. - Przypomnisz mi, o której twój szef został zastrze­lony?

- Między ósmą a ósmą trzydzieści wczoraj rano - odpowiadam.

- Aha - mówi Mark. - Czyli w tym samym czasie, kiedy jak co ra­no odprawiałem poranną mszę, od wpół do ósmej do wpół do dziewią­tej, w której uczestniczyło nie mniej niż dwadzieścioro - trzydzieścioro studentów? Może zechciałabyś mi wyjaśnić, jakim cudem udało mi się wymknąć, zastrzelić twojego szefa, wrócić i kontynuować mszę, tak że nikt niczego nie zauważył?

Przełykam ślinę. Nic dziwnego, że detektywowi Canavanowi nie śpieszyło się, żeby przymknąć wielebnego. Wcale nie dlatego, że miał już podejrzanego w areszcie.

Tylko dlatego, że wielebny Mark miał solidne alibi.

- Och - wzdycham.

Ale wtopa. A ja tak bardzo chciałam, żeby okazało się, że to on jest zabójcą.

- Wiesz - mówi Mark głosem, w którym słychać irytację - mam już po dziurki w nosie tego, że ponieważ paru dostojników kościelnych oka­zało się nieuczciwymi ludźmi, teraz wszyscy automatycznie zakładają, że takie jest całe duchowieństwo. Że wszyscy molestujemy dzieci, cu­dzołożymy albo jesteśmy bezwzględnymi zabójcami.

- Cóż - mówię. - Przykro mi. Ale przed chwilą przyznałeś, że przy­stawiasz się do nieatrakcyjnych i otyłych dziewczyn, żeby podnieść ich samoocenę. To po prostu wstrętne, zwłaszcza że należysz do kierowni­ctwa uniwersytetu i prawdopodobnie dziewczyny są zbyt przestraszone, żeby powiedzieć, żebyś przestał, nawet jeśli tego nie chcą.

Mark protestuje.

- To wcale nie jest wstrętne! To bardzo...

Jednak nie ma możliwości wyjaśnić mi do końca, bo w tym momen­cie otwierają się na oścież drzwi klatki schodowej i wpada ciemnowłose tornado.

- Heather! - woła Cooper, widząc mnie z plecami przyklejonymi do ściany z żużlobetonu. Ma szeroko otwarte oczy. To z emocji. Ale nie umiem dokładnie stwierdzić jakich. Jednak coś mi mówi, że to może być... strach. A przynajmniej obawa. - Nic ci nie jest?

- Nie, w porządku - odzywam się trochę nieswoim głosem. Ciągle nie mogę uwierzyć, że myliłam się co do wielebnego Marka.

- Mówiłem ci, że masz zostać w miejscu, w którym będę cię wi­dział - wybucha Cooper.

- Tak... - cedzę powoli. - Ale wielebny Lepkie Łapy wpadł na in­ny pomysł.

Nie powinnam była tego mówić. Cooper pokonuje ten metr, który dzieli go od Marka Halsteada, jednym skokiem, zdając się nie zauwa­żać paniki, jaka pojawiła się na twarzy wielebnego. Atakuje Marka i po chwili obaj spadają ze schodów.

20

Poniedziałkowy facet

to straszny zarozumialec,

Wtorkowy facet pije tylko

najlepszą whisky,

Środowy facet boi się

związków,

Czwartkowy facet chyba nie

umie korzystać z telefonu.

Facet na każdy dzień tygodnia

słowa i muzyka: Heather Wells

Trzeba było wysiłku Toma, Steve'a, Gavina, mojego i Jamie („Ujeż­dżanie”, wyjaśnia, kiedy komentuję jej zaskakującą siłę), żeby roz­dzielić Coopera i wielebnego Marka. Po wszystkim odkrywamy, że nie udało się zapobiec poważniejszym obrażeniom. Ratownicy medyczni stwierdzają później złamany nos i poobijane żebra (wielebny Mark) oraz wybity palec i możliwe wstrząśnienie mózgu (Cooper). Nie ma możli­wości potwierdzenia tej diagnozy, bo Cooper nie chce pojechać do szpi­tala.

- A co mi poradzą na wstrząśnienie? - pyta, kiedy paramedyk już mu nastawił mały palec. - Powiedzą, żebym trzymał się z daleka od ko­deiny i przydzielą kogoś, żeby budził mnie co dwie godziny, żeby upew­nić się, że nie zapadłem w śpiączkę? Dzięki, ale takiej kuracji mogę pod­dać się w domu.

Mark podchodzi z zaskakującym spokojem do kwestii swojego zła­manego nosa i nie chce wnieść oskarżenia, nawet kiedy odkrywa, że na­pastnikiem jest Cartwright, od Cartwright Records.

- Może - mówi do mnie, kiedy ładują go do ambulansu (w przeci­wieństwie do Coopera, wielebny Mark bardzo chętnie daje się zabrać do St. Vincent's, możliwe, że dlatego, by odroczyć niewygodne pytania, ja­kie mogą mu zadać jego przełożeni) - jeśli dzięki temu będę mniej atrak­cyjny dla pań, to rozwiąże się mój mały problem.

- Tak... - odpowiadam. - Powodzenia.

Nadal jest persona non grata w moim akademiku, nawet jeśli nie za­bił doktora Veatcha. Jamie nadal chce złożyć na niego formalną skargę, ja dołączę zeznanie, że do wszystkiego się przyznał, do tego dochodzi fakt, że z dwóch poprzednich prac został zwolniony z nieujawnionych przyczyn.

Może nie jest mordercą, ale to nie zmienia faktu, że jest dewiantem.

- Hm - mruczy Sebastian, kiedy po całej akcji wracamy do Fischer Hall. Idziemy powoli ze względu na Coopera, który, choć temu zaprze­cza, doznał, zdaje się, obrażeń, o których z niewiadomych powodów nie wspomniał ratownikom medycznym. - Ale chryja.

- Wszystko byłoby dobrze, gdybyś się nie pojawił - odparowu­ję. Nie mogłam się powstrzymać. Trzymam się blisko Coopera, żeby w razie czego go łapać. Nie jest tym zachwycony i już dwa razy kazał mi spadać. Powiedziałam mu, że po prostu go ubezpieczam, tak samo jak on ubezpieczał mnie w Centrum Sportowym, ale odparł, że nic mu nie wiadomo, żeby jego tropem podążał jakiś psychopatyczny kazno­dzieja.

To tylko kolejny dowód na to, że wszystkie dobre uczynki zostaną ukarane.

- To wszystko moja wina - orzeka Sarah, kiedy wleczemy się Bleecker Street, mijając podziemne kluby komediowe i naziemne salony manikiuru oraz bary sushi. - Pomyślałam, że może to dobry pomysł, żeby Sebastian przyszedł na nabożeństwo żałobne i złożył kondolencje. Nie przyszło mi do głowy, że ta pani Veatch to taka wariatka.

- A jakiej reakcji się po niej spodziewałaś? - pyta Gavin. - W końcu kropnęli jej byłego męża.

- No właśnie - mówi Sarah. - Byłego, nie obecnego. Jej reakcja była zupełnie nieuzasadniona. Widać ma jakieś niedokończone sprawy z Owenem. To oczywiste.

Nie mogę nie zauważyć, że Sarah i Sebastian trzymają się za ręce. Domyślam się, że obiad z Blumenthalami się udał. Właściwie to Cooper i ja jesteśmy jedynymi w grupie zmierzającej do Fischer Hall, którzy nie trzymają się za ręce. W powietrzu zdecydowanie czuć miłość.

Co więcej, kiedy rozglądałam się po odjeździe paramedyków, nie za­uważyłam nigdzie Tada. Muffy też zniknęła.

Nie mówię, że wyszli razem czy coś. Po prostu rzuciło mi się w oczy, że nie ma ani jednego, ani drugiego.

Oczywiście, do tej pory wszyscy zdążyli się ulotnić. Zdaje się, że jak na stypie pojawią się karetki, ludzie odbierają to jako sygnał, że impre­za skończona. Tom i Steve udali się do swojego mieszkanka po drugiej stronie parku, co jest zupełnie zrozumiałe. Allingtonowie odjechali już wcześniej, panie Veatch też się ewakuowały.

Mimo wszystko spodziewałabym się, że przynajmniej Tad zostanie i chociaż odprowadzi mnie do domu, dochodząc do wniosku, że ktoś właśnie próbował mnie zabić.

Ale wygląda na to, że jak zerwiesz z facetem, wszystko się zmienia.

- Uważam tylko - mówię do Sebastiana - że jeśli chciałeś zaznajo­mić się z byłą Owena, mogłeś wybrać na to lepszy moment.

- Rzecz w tym... zaczyna Sebastian. Docieramy do MacDougal i skręcamy. Fischer Hall jest parę przecznic dalej. Z oddali, z parku, do­cierają do nas odgłosy wiecu KSM. Tego, na którym nie śpiewam Sugar Rush. - Że już wcześniej poznałem Pam.

- Tak, jasne - mówię. - Tylko że to niemożliwe. Dopiero dzisiaj przyjechała do miasta. A ty wyszedłeś z paki parę godzin temu, zgadza się?

- Jestem głodna - skarży się Jamie. Nie dziwię się. Mijamy West Third Street, a wieczorny wietrzyk niesie w naszą stronę apetyczny za­pach z Joe's Pizza.

- Zamówimy z domu - proponuje Gavin. - Chyba że chcesz wyjść.

- Super - ćwierka uszczęśliwiona Jamie. - Lubię z kiełbasą i grzy­bami. A ty?

- Co ty powiesz - mówi Gavin. - Ja też uwielbiam z kiełbasą i grzy­bami.

- Spotkaliśmy Pam wczoraj w kąciku szachowym - oznajmia Sarah, kiedy przechodzimy przez Trzecią Zachodnią, kierując się na Czwartą Zachodnią. - W każdym razie tak myślę. Ta babka wyglądała zupełnie tak jak ona. Prawda, Sebastian?

- Prawda - potwierdza Sebastian. - Wypytywała o KSM. I wzięła trochę ulotek.

- To nie mogła być ona - mówię. - To niemożliwe. Nie mogła być wczoraj rano w Nowym Jorku. Nie mogła zjawić się tak szybko. Miesz­ka w Iowa.

- Illinois - poprawia mnie Cooper.

- Na jedno wychodzi - stwierdzam. - Dziś rano stawiła się z waliz­ką w Fischer Hall.

Sarah jest zdezorientowana.

- W takim razie, kim była tamta babka wczoraj, Sebastianie?

- Nie wiem. - Sebastian kręci głową. - Jestem strasznie zmęczony. Nie jestem w stanie jasno myśleć.

- Moje biedactwo. - Sarah wyciąga rękę i gładzi meszek, który po­jawił się na policzkach Sebastiana. Najwyraźniej w Rikers nie dają ma­szynek do golenia. - Położymy cię do łóżka. Rano poczujesz się znacz­nie lepiej.

- Nie mogę - mówi słabo Sebastian. - Musimy iść na wiec.

- KSM da sobie radę, nawet jeśli raz cię nie będzie. - Sarah zaska­kuje mnie tym stwierdzeniem.

- Nie - odpowiada Sebastian. Ma strasznie znużony głos. - To mój obowiązek. Muszę pójść.

- Okej - rzuca z rezygnacją Sarah. - Ale najpierw się przebierzmy. Nie możemy pójść w tych ciuchach.

Docieramy do parku. Teraz robi się o wiele głośniej. Widzimy tłum zgromadzony przy Washington Square Arch, gdzie wzniesiono tymcza­sową trybunę. Ktoś jest na trybunie, przez megafon zachęcając tłum do skandowania:

- Czego chcemy?

- Równych praw!

- Kiedy?

- Natychmiast!

Zapada zmierzch. Wieczór jest ciepły, więc wyległy te same co zwy­kłe nieprzystosowane jednostki - skejci na deskorolkach, bębniarze, uciekinierzy z psami (dlaczego zawsze mają ze sobą psy?), a także mło­de, zakochane pary, dilerzy narkotyków, starsi mężczyźni, sprzeczający się w kąciku szachowym.

I oczywiście gliniarze. Aż się od nich roi w parku z powodu wiecu.

Przed budynkiem Owena nadal stoi ciężarówka firmy przewozowej, ta sama, co po południu. Tyle że teraz tylne drzwi są zamknięte. Ktokol­wiek ją wypożyczył, zbiera się do odjazdu.

To dobrze, bo po tej stronie parku obowiązuje zakaz parkowania w ciągu nocy.

- Jeśli wypiszę gościnną przepustkę dla Sebastiana - mówi do mnie Sarah - to zatwierdzisz ją, Heather?

- Sarah - warczę, rozdrażniona. Chcę jak najszybciej zaprowadzić Coopera do domu i położyć do łóżka. Będę musiała budzić go co dwie godziny; żadne z nas nie wyśpi się zbytnio tej nocy. Ale kiedy pomyślę, jak mało brakowało, żebym go straciła, nie mogę powstrzymać dreszczy. Mógł złamać sobie kręgosłup, spadając z tych schodów. Albo mogło się stać coś jeszcze gorszego.

- Wiem - mówi Sarah. - Wiem, że powinniśmy je oddawać z dwu­dziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. Ale skąd mogłam wiedzieć, że go wypuszczą? - W zapadającym mroku patrzy na mnie błagalnie ciem­nymi, rozszerzonymi oczami. - Proszę?

- W porządku - wzdycham. - Coop, nie masz nic przeciwko, żeby­śmy zrobili mały przystanek?

- Spoko - mówi Cooper. - Idź. Ja wracam do domu.

- Coop. - To domniemane wstrząśnienie mózgu w żaden sposób nie wpłynęło na jego osobowość. - Zaraz wracam.

- Jestem dorosłym facetem - stwierdza Cooper. - Który może sam wrócić do swojego domu, który jest tuż za rogiem. - Potem, widząc mo­ją strapioną minę, wyciąga rękę, żeby zmierzwić mi włosy - gest, który nigdy nie jest mile widziany, tak na marginesie - i zapewnia: - Heather. Nic mi nie będzie. Do zobaczenia w domu.

I, utykając, odchodzi.

Sarah patrzy za nim, przygryzając nerwowo wargę.

- Proszę, wybacz - mówi, kiedy odwraca się i widzi, że sztyletuję ją wzrokiem. - To bardzo miło z twojej strony. Zwłaszcza po tym wszyst­kim, co zrobiłam. Wiem, że nie zasługuję...

- Chodźmy do środka - przerywam jej i idę za nią do budynku.

Wieczorem Fischer Hall żyje zupełnie innym rytmem niż w ciągu dnia. I mogę jedynie stwierdzić - dzięki ci, Boże, że pracuję na dzienne zmiany. Większość mieszkańców jest na zajęciach albo jeszcze śpi, kie­dy przychodzę o dziewiątej rano, i większość z nich nie wraca, albo nie wstaje, do mojego wyjścia o siedemnastej. Kiedy są w akademiku, tak jak teraz, w holu brzęczy jak w ulu - nastolatki jeżdżą na rolkach, reje­strują gości, walą w guziki windy, narzekają na to, jak odbiera telewizor w holu, wołają znajomych z góry, przeklinają swoją pocztę, pozdrawiają się wzajemnie... innymi słowy, istne zoo. Nie wiem, jak kierownicy aka­demików, którzy mieszkają na miejscu, wytrzymują coś takiego. Nie­którzy, jak Simon Hague, radzą sobie w ten sposób, że zamieniają się w obłudne łasice.

Inni zachowują spokój, pozwalając, by wszystko po nich spływało jak woda po kaczce. Patrz Tom. Zawsze miałam nadzieję, że będę takim kierownikiem, jeśli jakimś cudem uda mi się uzyskać licencjat, potem skończyć studia magisterskie i awansować na kierownika domu studen­ckiego (choć miejcie mnie, niebiosa, w swojej opiece, jeśli tak się kie­dykolwiek stanie).

Jeszcze inni stają się wzorcowymi biurokratami tak jak Owen. I mam wrażenie, że ja też mogę tak skończyć. Czuję, jak rośnie mi ciśnienie od samego patrzenia na ślady, jakie zostawiają rolki na marmurowych pod­łogach. Julio dostanie ataku serca, kiedy jutro rano przyjdzie do pracy i je zobaczy. Jestem tego pewna.

Potem przypominam sobie, że nie przyjdzie. Mamy strajk.

- Proszę, Sebastian - mówię, kiedy podaję mu wypisaną przepust­kę. - Tylko się zachowuj.

Sebastian patrzy na przepustkę.

- Łau - rzuca. Przez chwilę nie wygląda wcale jak domniemany morderca i przywódca studenckiej rewolucji, tylko jak przestraszony dzieciak, który wplątał się w coś, co go przerasta. - Dzięki, Heather. Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy. To znaczy, wiem, że Sarah mówiła ci o tej sytuacji z moim współlokatorem, i rodzice wynajęli mi pokój w hotelu, ale cieszę się, że będę mógł zostać z Sarah. Ona... ona wiele dla mnie znaczy. Po prostu wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Skrępowana Sarah wpatruje się w spiczaste noski swoich szpilek i ślicznie się rumieni, pozornie nieświadoma utkwionego w niej wzro­ku Sebastiana. Jestem rozdarta między pragnieniem puszczenia pawia i przygarnięcia ich do siebie. Oni są tacy... słodcy.

Uświadamiam sobie, że czuję coś jeszcze. Zazdrość.

Też tego chcę. Tego, co ich łączy.

Myślałam, że to miałam. Poniekąd. Na szczęście, w porę się zorien­towałam, że to nie było to. Nie, żeby groziło mi w związku z tym popeł­nienie jakiejś głupoty, jak wyjście za mąż, czy udanie się na wakacyjną wędrówkę po Appalachach.

Mimo wszystko. Któregoś dnia chciałabym mieć to, co oni.

Zadowalam się szorstkim stwierdzeniem:

- Okej, pamiętajcie, żeby uprawiać bezpieczny seks. A ty, Sarah, na­dal jesteś na służbie. Masz odbierać telefony i w ogóle.

Sarah robi się jeszcze bardziej czerwona.

- Heather - mówi ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Oczywiście.

Jakaś mieszkanka akademika, słysząc moje imię, zaczerpuje tchu i podbiega.

- Rety, ty jesteś Heather Wells?! - wykrzykuje.

Kieruję wzrok ku niebu, błagając o siłę.

- Tak. A o co chodzi?

- Rety, wiem, że biuro jest zamknięte, ale moja kuzynka właśnie zjawiła się bez uprzedzenia, przysięgam, i jest mi potrzebna gościnna przepustka, więc gdybyś mogła ten jeden raz zrobić wyjątek i wypisać przepustkę, będę ci dozgonnie...

Wskazuję na Sarah.

- To z nią musisz to załatwić. Ja już się stąd zabieram.

Wychodzę z holu z powrotem na świeże, wieczorne powietrze.

Stojąc w świetle lampy, patrzę przez park, starając się ignorować grupkę palaczy, którzy zniżają głos do szeptu na mój widok, uważając mnie za wtyczkę. Skandujący przy Washington Square Arch krzyczą te­raz: „Negocjacje tak! Lekceważenie nie!” To długie, trudne do skando­wania słowa, ale im zdaje się to nie przeszkadzać.

Jest piękny wieczór, zbyt piękny, żeby wracać do domu. Ale, z dru­giej strony, teraz, kiedy mój tata się wyniósł, mam psa do wyprowa­dzenia... nie wspominając o prywatnym detektywie z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu, którym muszę się zaopiekować.

Zastanawiam się, co bym robiła, gdybym była typową singielką w wielkim mieście - jak na przykład Muffy. Zapewne chodziłabym na drinki z przyjaciółkami. Oczywiście, nie mam żadnych przyjaciółek. No dobra, to nie całkiem tak. Ale moja wolna przyjaciółka jest całkowicie zaabsorbowana jednym ze swoich współpracowników i jego dziećmi, a moja zamężna przyjaciółka ma takie jazdy hormonalne, że zapomnij o jakimkolwiek ubawie.

Mój wzrok przyciąga ta ciężarówka firmy przewozowej. Nadal stoi na ulicy.

Zastanawiam się, co będzie z Muffy, kiedy strajk się skończy. Bo kie­dyś będzie musiał się skończyć, prawda? Rektor nie będzie chciał, żeby przed jego biurem siedział w nieskończoność olbrzymi, nadmuchiwany szczur. Muffy nie straci pracy, oczywiście, co powinno być dla nie wielką ulgą - nie będzie musiała zrezygnować z mieszkania, na któ­re sprzedała swoją ślubną porcelanę. Ale co będzie robiła przez cały dzień?

Cóż, zdaje się, że mogłaby zacząć trenować do tej wędrówki z Tadem. Uroczo razem wyglądają. To prawda, że mają ze sobą jeszcze mniej wspólnego niż on i ja. Nie mogę wyobrazić sobie Muffy na wędrówce przez Appalachy. Jak ona będzie robić sobie tego tapira na włosach bez suszarki? I jakoś nie sądzę, żeby Tad kiedykolwiek obudził w sobie zain­teresowanie wzorkami na porcelanie.

Ale ludzie się zmieniają.

Na morderstwie zawsze ktoś zyskuje. Tak powiedział Cooper, kiedy staliśmy nieopodal miejsca, w którym stoję teraz. Zawsze.

I, tak po prostu, dociera coś do mnie. Podejrzewam, że to wiedzia­łam podświadomie, tak jak o moich prawdziwych uczuciach do Tada. Ale z jakiegoś powodu odsuwałam to od siebie... pewnie dlatego, że nie chciałam sobie zbytnio komplikować życia.

Jednak tym razem otwieram się.

I ta myśl zostaje ze mną.

A ja wiem, co z tym zrobić.

Obracam się na pięcie.

Ale zamiast skręcić w lewo, w stronę Waverly i domu, skręcam w prawo, kierując się do budynku, w którym mieszkał Owen, i tej cięża­rówki. Idę prosto do budynku, w którym zatrzymała się Pam. Podchodzę do portiera i proszę, żeby zadzwonił do mieszkania Owena.

- Kogo mam zapowiedzieć? - pyta. To jeden z ludzi Rosettiego, bardzo stara się zrobić dobre wrażenie, co nie jest łatwe z wykałaczką w ustach.

- Proszę jej powiedzieć, że przyszła Heather - mówię.

- Okej - odpowiada i robi to chwilę później, kiedy Pam odbiera interkom. Pam, choć zaskoczona, mówi, żeby mnie wpuścił.

Nie wiem, dlaczego robię to, co później robię. Wiem tylko, że zaczy­nam się trząść. Nie ze strachu.

Ze złości.

Jedyne, o czym mogę myśleć, to ta głupia bluza, którą miała na so­bie... ta ze szmacianymi laleczkami, białą i czarną, trzymającymi się za ręce.

To dziwne o czym myślisz, kiedy przed oczami przewija ci się życie twojego szefa.

Maszeruję do windy. Budynek - w którym, tak się składa, mieszka także rektor Allington z żoną - w niczym nie przypomina Fischer Hall. Jest elegancki, cały w marmurach i mosiądzu, oraz cichy - absolutnie cichy - o tej porze. Jestem jedyną pasażerką windy. Nawet nie słyszę wiecu KSM. Winda mknie bezszelestnie na piąte piętro, gdzie mieszkał Owen; dopiero na koniec rozlega się dzwonek - ding! - sygnalizujący nasze przybycie i drzwi się rozsuwają.

Wysiadam i idę korytarzem do mieszkania 6 - J. Mieszkania Owena.

Pam otwiera drzwi, zanim zdążyłam zapukać.

- Heather! - mówi, uśmiechając się. Zdjęła już czarny kostium, w którym była na nabożeństwie żałobnym. I znowu ma na sobie tę bluzę ze szmacianymi laleczkami. Tak jakby jakaś bluza z naszytymi szma­cianymi laleczkami dwóch ras, trzymającymi się za ręce, mogła pomóc w zaprowadzeniu harmonii we wszechświecie.

- Co za niespodzianka! - wykrzykuje. - Nie spodziewałam się cie­bie. Wpadłaś, żeby sprawdzić, jak się miewam? Pewnie przez to okropne zajście po nabożeństwie. Czy to nie było straszne? Nie mogę uwierzyć, że to się wydarzyło naprawdę. Proszę, wejdź.

Wchodzę za nią do mieszkania. Tak jak podejrzewałam, zniknęła. To znaczy porcelana. Cały serwis z biało - niebieskiej, zdobionej porcelany, którą Owen trzymał w serwantce w jadalni.

Serwantka też zniknęła.

- To naprawdę miło z twojej strony - ciągnie Pam. - Owen zawsze mówił o tobie same pochlebne rzeczy: jak troskliwa i życzliwa jesteś wobec studentów. Widzę, że jesteś taka również prywatnie. Ale nie mu­sisz się o mnie martwić. Nic mi nie jest. Naprawdę. Napijesz się kawy? A może herbaty ziołowej? To żaden problem. Właśnie miałam zrobić sobie filiżankę.

Obracam się, żeby na nią spojrzeć. Widzę, że Garfield leży zwinięty na kanapie i śpi. Pam musiała siedzieć obok niego. Telewizor jest włą­czony, pilot leży przy kocie. Oglądała Entertainment Tonight.

- Gdzie ona jest? - pytam ją. Mam lekko ochrypły głos. Nie wiem czemu.

Patrzy na mnie zdziwiona.

- Gdzie co jest, skarbie?

- Wiesz co - odpowiadam. - W tej ciężarówce na dole?

Nadal patrzy na mnie zdziwiona, ale jej policzki lekko się zaróżo­wiły.

- Obawiam się, że nie wiem, o czym mówisz, Heather.

- Porcelana - mówię. - Ślubna porcelana, którą Owen dostał po rozwodzie. Ślubna porcelana, dla której go zabiłaś. Gdzie ona jest?

21

Piątkowy facet

nie odezwie się więcej,

Sobotni facet

nawet nie lubi dziewczyn,

Ale najgorszy

z nich wszystkich

jest niedzielny typ.

Kanapa i futbol to cały jego

cholerny świat.

Facet na każdy dzień tygodnia

słowa i muzyka: Heather Wells

Po prostu daj mi kluczyki - mówię, wyciągając rękę.

Przez chwilę Pam tylko wpatruje się we mnie zdumiona, po czym odrzuca do tyłu głowę i wybucha śmiechem.

- Och... ty! - chichocze, lekko mnie szturchając. - Owen zawsze mówił, że żartownisia z ciebie. Powiedział nawet, że tyle czasu poświę­casz wygłupom, że czasem martwi się, czy zdążysz z pracą.

W to, w przeciwieństwie do szybkiego pisania, mogę uwierzyć.

- Nie żartuję - oświadczam. - I wiesz o tym. Daj mi kluczyki, Pam. Nie pozwolę, żeby ci to uszło płazem. Dobrze wiesz, że policja też ci nie pozwoli. Nie możesz tak po prostu spakować rzeczy należących do ofia­ry morderstwa i odjechać. Jestem pewna, że obowiązują w tym wzglę­dzie jakieś przepisy, których trzeba...

Pam już się nie śmieje. Ale nadal się uśmiecha. Jednak jej uśmiech jest jakiś sztywny - jak lampionu z dyni.

Albo Muffy Fowler.

- Przepisy - powtarza, prychając. - Zaczynasz mówić zupełnie jak Owen.

- Posłuchaj, Pam - mówię. Nie mogę uwierzyć, że nie zorientowa­łam się wcześniej, że ta kobieta jest zdrowo stuknięta.

Wiem, że będę musiała zachować ostrożność. Ale nie jestem jakoś szczególnie przestraszona, bo wiem, gdzie znajduje się broń, z której został zastrzelony Owen - w szafce na dowody rzeczowe w biurze pro­kuratora okręgowego. Jestem bezpieczna. Nic mi nie zrobi. Być może spróbuje się na mnie zamachnąć, ale jestem od niej co najmniej dziesięć lat młodsza i dziesięć kilo lżejsza. Jeśli dojdzie do bójki, mogę ją z ła­twością pokonać. Właściwie to chcę, żeby się na mnie zamachnęła.

To prawda, że niezbyt lubiłam Owena.

Ale jeszcze mniej podobało mi się, kiedy po przyjściu do pracy zna­lazłam jego zwłoki. I nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż przyłożenie osobie, która mi to zafundowała.

- Nie igraj ze mną - ostrzegam. - Wiem, że to ty go zabiłaś. I wiem, że nie przyjechałaś dzisiaj, tak jak udawałaś. Wiem, że byłaś tu już wczo­raj. Widziano cię w kąciku szachowym po drugiej stronie ulicy.

Pam wpatruje się we mnie, z lekko rozchylonymi ustami. Mimo to, nadal się uśmiecha.

- To... to jakieś banialuki - mówi.

Poważnie. Powiedziała „banialuki”. Nie bzdury. Czy brednie. Ba­nialuki. Piękne.

- Wiem, że podrzuciłaś broń Sebastianowi Blumenthalowi - ciąg­nę. - Wiem też, że ty i Owen walczyliście ze sobą o waszą ślubną porce­lanę. Owen mi powiedział. Chciał ją mieć. Bóg raczy wiedzieć czemu. Pewnie dlatego, że ty ją chciałaś, a on chciał cię ukarać, za to, że się z nim rozwiodłaś, a ponieważ nie miał za grosz wyobraźni, był to jedy­ny sposób, jaki zdołał wymyślić, żeby się na tobie odegrać. Nie wiem, kiedy przyjechałaś, ale domyślam się, że policja z łatwością to ustali. Co zrobiłaś, wynajęłaś ciężarówkę i przyjechałaś tutaj? Potem zaczekałaś, aż Owen będzie sam i przestrzeliłaś mu głowę? Tak to było?

Pam kręci powoli głową, ale jej siwiejąca fryzura „na mamusię” na­wet nie drgnie, tak starannie została utrwalona na nabożeństwo żałobne.

- Jesteś - mówi, ciągle się uśmiechając - bardzo kreatywną osobą. To pewnie zasługa twojej przeszłości w show - biznesie.

- To się nazywa zabójstwo z premedytacją, wiesz o tym, Pam? - in­formuję ją. - Prawdopodobnie dostaniesz za to dożywocie. A ponieważ dodatkowo podrzuciłaś broń niewinnemu człowiekowi, nie masz co li­czyć na zwolnienie warunkowe.

Pam przestaje kręcić głową, dopiero kiedy dochodzę do tego, że podrzuciła broń Sebastianowi. Teraz tylko się we mnie wpatruje. Naj­dziwniejsze jest to, że nadal się uśmiecha.

Ale ten uśmiech nie obejmuje jej oczu. Wygląda to tak, jakby jej usta zastygły w zimnym, przerażającym grymasie.

- Nie mogę uwierzyć - mówi - że jesteś po jego stronie.

Patrzę na nią.

- Po czyjej stronie?

- Wiesz czyjej - odpowiada. - Owena. Pracowałaś z nim. Codzien­nie, w tym samym biurze! Widziałaś, jaki był. Jak robot... te jego harmo­nogramy, rozpiski, kalendarze spotkań. Ten facet był odczłowieczony!

Patrzę na nią, mrugając oczami. Uśmiech w końcu zniknął. Za to ru­mieńce z jej policzków powiększyły się i teraz cała jej twarz jest czerwo­na. Jej oczy, wcześniej łagodnie piwne, zaczynają maniakalnie błyszczeć. Nie jestem pewna, czy mi się to podoba. Nie wygląda już jak dobrodusz­na garncarka. Wygląda jak świruska, jeśli chcecie znać moje zdanie.

Robię krok w tył. Może moje przyjście tutaj to jednak nie był naj­szczęśliwszy pomysł.

- Hm - chrząkam. - Ale wyszłaś za niego.

- Owszem, wyszłam za niego - odparowuje Pam. - Poznałam go na uniwersytecie, kiedy studiowałam sztukę. Byłam nieźle zakręcona, ćpa­łam, imprezowałam, nie stroniłam od eksperymentów z seksem. On był wtedy asystentem, absolutnie poukładanym, i czułam, że potrzebuję tro­chę jego normalności, żeby się uspokoić. Ale nie chciałam zostać zduszo­na! Stłamszona na dwadzieścia lat! Tak właśnie było... dopóki w końcu nie zebrałam się na odwagę, żeby go opuścić. I, tak, masz rację, uparł się, żeby zabrać porcelanę... moją piękną porcelanę. Nie dlatego, że mu na niej zależało. Zrobił to, bo wiedział, że ją kochałam. Chciał ukarać mnie za to, że go zostawiłam! Ale koniec końców jest moja, czyż nie?

Teraz ja kręcę głową.

- Nie - mówię. - Nie zabierzesz jej. Tak się nie robi, i wiesz o tym, Pam. Nie pozwolę ci jej zabrać. Daj mi kluczyki.

Pam zaczyna płakać, łzy, spływające z jej piwnych oczu lądują na fartuszkach szmacianych laleczek.

- Ja... ja... - Nic więcej nie może wydukać.

Wyciągam rękę.

- Bądź rozsądna, Pam - proszę tak kojącym głosem, na jaki mogę się zdobyć. - Daj mi kluczyki. Jestem pewna, że uda nam się to jakoś załatwić z prokuratorem okręgowym. Powołamy się na syndrom maltre­towanej żony czy coś w tym rodzaju. Może nawet wyślą cię w to samo miejsce, gdzie była Martha Stewart. Oddawała się tam namiętnie ręko­dziełu. Mogłabyś nadal zajmować się garncarstwem.

Pam wzdycha i kieruje się do komody.

- Bardzo dobrze - mówię zachęcająco, tym samym łagodnym, acz stanowczym tonem, jaki stosuję wobec anorektyczek, które przyjmu­jemy w biurze i które muszę namawiać, żeby jadły specjalne, wysoko kaloryczne muffiny przysyłane przez dietetyków, żeby, jak to mówimy, podtuczyć je na tyle, by do ich pozbawionych witamin małych móżdż­ków powróciło choć trochę zdrowego rozsądku. - Bardzo dobrze ro­bisz...

Ale kiedy Pam się odwraca, widzę, ku mojemu przerażeniu, że to co trzyma w ręce, to nie kluczyki.

Tylko pistolet.

Wycelowany prosto we mnie.

- Chyba nie myślałaś - drwi, a ja widzę, że na jej usta powrócił uśmiech, i wywracają mi się wnętrzności - że miałam tylko jeden pisto­let, co, Heather? Jestem dziewczyną ze wsi. Dorastałam w domu pełnym broni. Wiem, jak się nią posługiwać, nawet jeśli uważam, że nie powinna być tak łatwo dostępna dla większości ludzi.

Nie mogę w to uwierzyć. Co za dwulicowość! Ta jej bluza totalnie kłamie! Ona w ogóle nie wierzy w harmonię między ludźmi różnych ras!

Okej, może przesadzam, może wierzy.

Ale wygląda na to, że nie ma najmniejszego problemu z zabijaniem ludzi. Wliczając w to absolutnie niewinne asystentki kierowników do­mów studenckich.

- Pam - mówię, unosząc obie ręce. - Nie chcesz tego robić.

- Mylisz się - syczy Pam, robiąc krok w moją stronę. - Chcę. Za­nim znajdą twoje ciało, ja już będę daleko. Zabicie ciebie nie jest dla mnie żadnym problemem.

Odruchowo zaczynam się cofać. Ale na każdy mój krok w tył, przy­pada jeden krok Pam w moją stronę. Rozglądam się wokół, cały czas za­stanawiając się gorączkowo, co mam zrobić. Owen utrzymywał w miesz­kaniu nieskazitelny porządek, tak samo jak w biurze. W odróżnieniu od mojego mieszkania, nie ma tu porozrzucanych przypadkowych przedmiotów, które mogłabym podnieść i spróbować cisnąć w moją niedoszłą zabójczynię - żadnej dziwacznej lampy w kształcie syreny, kupionej na lokalnym pchlim targu za piosenkę, żadnego akwarium pełnego muszli, niczego, czym mogłabym się na nią zamierzyć...

Nie żeby było prawdopodobne, że w nią trafię. Ale zawsze lepsze coś niż nic.

Najgorsze jest to, że nikt nawet nie wie, że tu jestem, oprócz te­go głupka z wykałaczką na dole. Ale on nie jest nawet pracownikiem uniwersytetu. Pracuje dla Rosettiego, i to, że zwróci uwagę na odgłos wystrzału na górze, jest tak samo prawdopodobne jak to, że uświadomi sobie, że jego złote łańcuchy na szyi i liczne bransolety to totalny obciach.

Właściwie jestem już martwa.

I z czyjego powodu? Owena.

A nawet go nie lubiłam!

Mimo to muszę spróbować.

- Nie jesteśmy w Iowa, Pam - mówię jej. - Ktoś usłyszy wystrzał i zawiadomi policję.

- Jestem z Illinois - odpowiada Pam. - I o wszystkim pomyślałam.

Bierze telefon ze stolika obok kanapy, na którą wpadłam (cofnęłam się tak daleko, jak tylko mogłam) i wybiera 911.

- Halo, centrala? - woła zdyszanym, spanikowanym głosem, zupeł­nie niepodobnym do jej własnego, kiedy ktoś po drugiej stronie podnosi słuchawkę. - Przyślijcie natychmiast policję! Dzwonię z mieszkania 6 - J, Washington Square West, numer 21. Byłej nastoletniej gwiazdce pop, Heather Wells, odbiło! Wtargnęła do mojego mieszkania i usiłuje mnie zabić! Ma broń! Ach!

Rozłącza się.

Patrzę na nią w totalnym zdumieniu.

- To - mamroczę - był duży błąd.

Pam wzrusza ramionami.

- Jesteśmy w Nowym Jorku - mówi. - Wiesz, jak długo będą tu je­chać? Do tego czasu mnie już dawno nie będzie. A ty zdążysz się wy­krwawić na śmierć.

Najwyraźniej Pam nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje w parku, niecałe sto metrów od wejścia do budynku, w którym mieszkał jej były mąż.

I jak wielu gliniarzy jest w pobliżu z tego powodu.

Z drugiej strony, co z tego, że za dwadzieścia sekund mogą tu już być dwa tuziny gliniarzy, jeśli wcześniej wpakuje mi kulkę w głowę, tak jak to zrobiła Owenowi.

A właśnie to zamierza zrobić, co uświadamiam sobie, kiedy unosi pistolet, celując w moją głowę.

- Żegnaj, Heather - mówi. - Owen miał co do ciebie rację, wiesz? Nie jesteś zbyt dobrym administratorem.

Owen tak powiedział? Jezu! Co za niewdzięcznik! A ja tak się sta­rałam, kiedy do nas przyszedł. Pomogłam mu się we wszystkim ro­zeznać, pokazałam miejsce z najlepszymi bajglami (oczywiście poza naszą stołówką), i w ogóle wszystko. A on powiedział, że nie jestem dobrym administratorem? I o co mu w ogóle chodziło? Widział segre­gatory, które wyłożyłam w recepcji, żeby studenci zatrudnieni jako po­moc administracyjna sami wypełniali swoje karty czasu pracy, a ja że­bym miała to z głowy? A co z moim innowacyjnym pomysłem dotarcia do naszych pomocników i skłonienia ich, by zwracali większą uwagę na to, co się dzieje w i wokół budynku, „Fischer Hall Newsletter”? Czy Owen był kompletnie nieświadomy faktu, że Simon Hague z Wasser Hall ukradł mój pomysł i utworzył własny newsletter dla zatrudnio­nych studentów, który miał czelność nazwać „Wasser Hall Newslet­ter”?

Wiedział o tym?

Ale nie mam czasu analizować, jak się czuję w związku z tą zdradą, bo muszę uchylić się przed kulą, którą była żona Owena właśnie posła­ła w moją stronę. Uchylić, rzucić się za kanapę i chwycić jedyną rzecz w tym mieszkaniu, która być może pomoże mi przeżyć przez kolejne dwie minuty, dopóki nie zjawią się chłopcy (i dziewczyny) w granato­wych mundurach i ocalą mój pokryty cellulitem tyłek.

Tą rzeczą jest Garfield.

Który nie jest zbyt zadowolony, że go porywam z poduszki kanapy, gdzie się wylegiwał.

Huk wystrzału, w dodatku w tak bliskiej odległości, również go po­zytywnie nie nastroił.

Prychając i sycząc, wielki, rudy, pręgowany kocur robi wszystko, żeby się mi wyrwać. Ale jedną ręką trzymam go za kark, drugą przytrzy­muję jego pokaźny brzuch. Na szczęście jego obnażone pazury, którymi wymachuje, są skierowane w drugą stronę. Właściwie nie ma możliwo­ści, żeby mi uciekł.

Ale nikt mu tego nie powiedział. Waży z dziesięć kilo i jest roz­wścieczony. Swoją wściekłość wyładowuje oczywiście na mnie. Przez kilka sekund czuję jedynie zapach prochu i kociej sierści, zwłaszcza że w zasadzie ląduję na nim.

Ale żyję.

Żyję.

Żyję.

Pam wpatruje się skonsternowana w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stałam. Mrugając oczami, obraca się i patrzy w miejsce, w które uskoczyłam.

Kiedy zauważa, co trzymam, robi wielkie oczy.

- Dobrze widzisz - mówię. Mój głos jest dziwnie cichy. W porów­naniu z hukiem wystrzału, wszystkie dźwięki wydają się teraz przytłu­mione, łącznie z protestem stworzenia, które trzymam, zupełnie jak po rekordowych opadach śniegu. - Mam Garfielda. Tylko się zbliż, Pam, a obiecuję, że ucierpi na tym kot.

Uśmiech, który gościł na ustach Pam, zastyga. Jej górna warga za­czyna drżeć.

- B - b - blefujesz - jąka się.

- Przekonaj się - proponuję. Głupie kocisko nadal się wyrywa. Po moim trupie! Dosłownie. - Być może mnie trafisz, ale przed śmiercią zdążę jeszcze skręcić mu kark. Przysięgam, że to zrobię. Kocham zwie­rzęta, ale ten kot jest wyjątkiem.

Mówię poważnie. Zwłaszcza że kot Owena zatapia zęby w moim nad­garstku. Auu! Głupi kocur! Czy to nie ja przyprowadziłam tu Pam, żeby dostał swoje głupie pigułki? Szczyt niewdzięczności! Jaki pan, taki kot.

Twarz Pam wykrzywia się w grymasie bólu - choć to nie ona krwa­wi, tylko ja.

- Garfield! - krzyczy udręczonym głosem. - Nie! Puść go, natych­miast go puść, ty jędzo!

„Jędzo”. Żadne tam „suko”.

Piękne.

Nie mogę mieć stuprocentowej pewności z uwagi na to, że rzuciło mi się na słuch, ale wydaje mi się, że słyszę głosy na korytarzu. Nagle ktoś wali do drzwi.

- Odłóż broń, Pam - mówię, grając na zwłokę. - Odłóż broń, a ni­komu, łącznie z Garfieldem, nic się nie stanie. Jeszcze nie jest za późno. Możesz się poddać.

- Ty, ty podła istoto! - Oczy Pam błyszczą od łez. - Chciałam tylko tego, co mi się należy! Chciałam tylko zacząć wszystko od nowa! Dla­czego po prostu nie oddasz kota... będzie po sprawie? Zniknę: wezmę Garfielda, i zniknę. Tylko daj mi fory.

- Nie mogę tego zrobić, Pam - mówię. - Sama wezwałaś gliniarzy, pamiętasz? Zdaje się, że już tu są.

Pam obraca się, kiedy z korytarza dobiega dźwięk jakby małej eks­plozji i chwilę później czterech czy pięciu nowojorskich gliniarzy wpada do salonu z wyciągniętymi spluwami.

Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wcześniej aż tak bardzo ucieszyła się na czyjś widok. Podbiegłabym i ich wycałowała, gdybym nie była zajęta walką z kotem, który chce mi odgryźć ręce.

- Proszę pani! - krzyczy pierwszy gliniarz, z bronią wycelowaną w klatkę piersiową Pam. - Proszę rzucić broń, położyć się na podłodze i założyć ręce na kark. W przeciwnym razie będę zmuszony użyć siły.

Gorączkowo myślę o tym, że już po wszystkim. Okej, super, zaraz odłoży broń, ja będę mogła wypuścić tego głupiego kota, potem pójdę do domu, skończy się to całe szaleństwo i wrócę do mojego nudnego, spo­kojnego życia, na które nigdy więcej nie będę narzekać. Kocham moje nudne, spokojne życie. Kocham. Dzięki Ci Boże, że już po wszystkim.

Tyle że nie jest po wszystkim.

- Nie rozumiecie - zawodzi Pam, wymachując bronią w moim kie­runku. - Ona ma Garfielda! Nie chce wypuścić Garfielda!

Och, Boże. Nie. Proszę, nie.

- Proszę pani - mówi ponownie policjant. - Jeszcze raz proszę, że­by pani rzuciła broń, bo inaczej będę zmuszony użyć siły.

Rzuć broń, Pam. Pam, proszę. Po prostu rzuć broń.

- Ale to ja po was dzwoniłam - upiera się Pam, nadal wymachując pistoletem. - To ona stanowi tu zagrożenie!

W następnej sekundzie słyszę kolejny strzał. Nie mam pojęcia, z czyjej broni pada i czy osiąga cel, bo przyciskając kurczowo Garfielda do siebie, zwijam się na podłodze w małą kulkę, tak małą, jak tylko mogę, by być jak najmniejszym możliwym celem. Kocur przestaje mnie gryźć i przywiera do mnie równie mocno jak ja do niego. Jeśli w jego uszach dzwoni równie głośno jak w moich, to tak samo jak ja nie ma pojęcia, co się dzieje.

Jestem tylko ja i Garfield, zupełnie sami na świecie. Tylko ja i on. Mamy tylko siebie nawzajem. Nigdy go nie puszczę. I jestem pewna, że on nigdy nie puści mnie.

Dopiero kiedy ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu i krzyczy: „Proszę pani! Już po wszystkim! Może pani wstać!” (najwidoczniej był zmuszo­ny krzyczeć, żebym go usłyszała, bo strasznie padło mi na słuch od tego wystrzału), rozprostowuję się, rozglądam i widzę, że Pam została roz­brojona - zasługa strzelca wyborowego, który celnym strzałem pozbawił jej dłoń pistoletu. Teraz Pam trzyma swoje skrwawione, zupełnie nie­groźne palce w zdrowej dłoni i, szlochając, wyznaje wszystko mojemu staremu przyjacielowi, detektywowi Canavanowi, który patrzy na mnie znużonym wzrokiem ponad głową rozhisteryzowanej kobiety.

„Ślubna porcelana?” - pyta mnie bezgłośnie.

Jestem w takim szoku, że nawet nie wzruszam ramionami. Prawda jest taka, że ja też tego nie rozumiem. Właściwie to nie rozumiem nie tylko tego. Nie rozumiem czemu, kiedy policjanci i ratownicy medyczni proponują, że wezmą ode mnie Garfielda, ja nadal nie chcę go wypuś­cić. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że on też wcale nie chce się ode mnie oderwać. Zupełnie jakbyśmy byli jedynymi stabilnymi bytami w świecie, w którym nagle zapanował totalny zamęt.

Ciągle tulę Garfielda, a on tuli się do mnie, kiedy pół godziny póź­niej detektyw Canavan w końcu eskortuje mnie do windy i zjeżdżamy na dół. Czerwone światła kogutów samochodów policyjnych odbijają się w marmurach i mosiądzach, ale nie jest to jedyna zmiana, jaka zaszła w otoczeniu, od kiedy weszłam na górę jakiś czas temu. Jednak trwa chwilę, zanim uświadamiam sobie, co jeszcze się zmieniło, a to dlatego, że z moim słuchem nadal nie jest najlepiej.

Nagle zaskakuję.

Z parku słychać wrzaski.

Nie skandowanie. Nie zagrzewanie do boju. Wrzaski.

Zastygam z dłonią detektywa Canavana na moim krzyżu, kiedy chce mnie wyprowadzić na dwór. Złożyłam już zeznanie, na górze, teraz de­tektyw zamierzał mnie odprowadzić do domu.

Ale wcale nie ruszam się, żeby wyjść z budynku. Nie chcę mieć nic wspólnego z tym, co się tam dzieje. Nie ma mowy.

- Wszystko w porządku, Heather - mówi zachęcająco. - To tylko te dzieciaki z wiecu. Świętują.

- Świętują - powtarzam. - Ale co świętują?

- Dostali pismo z biura rektora. W końcu doszli do porozumienia.

Mrugam.

- Doszli do... porozumienia?

- Zgadza się - mówi detektyw Canavan. - Studenci wygrali. Biuro rektora zgodziło się na wszystko. Pewnie doszli do wniosku, że mieli już wystarczająco dużo złej prasy. Albo rektor miał już dosyć tego wielkie­go szczura siedzącego przed jego biurem. Najwyraźniej nigdy nie był na West Side.

Nadal mrugam, nie mogąc wyjść ze zdumienia.

- Rektor Allington ustąpił? KSM wygrało?

- Tak, z tego co słyszałem - potwierdza detektyw Canavan. - Ma­my obstawiony cały teren, spodziewamy się, że lada chwila zaczną prze­wracać samochody. Niezły wieczór sobie wybrałaś na strzelankę. Ooo, jest twój chłopak. W samą porę.

Z tymi słowami, detektyw Canavan wypycha mnie za drzwi...

...prosto w otwarte ramiona Coopera Cartwrighta.

22

Czerwień nie jest moim

Kolorem,

To pewne

Tak jak to,

Że nie ma mnie bez ciebie.

Pewność

słowa i muzyka: Heather Wells

Okej - wzdycha Cooper, kiedy siedzimy w kuchni, przyglądając się kotu Owena, myjącemu się na dywaniku pod zlewem, całkowicie ignorującemu Lucy, która łypie na niego z niepokojem spod stołu. - Czy­li mamy teraz kota.

- Nie musimy go zatrzymać - mówię. - Zobaczę, może Tom ze­chce go wziąć. Myślę, że właśnie tego rodzaju kota chcieliby mieć Tom i Steve.

- Upartego? - pyta Cooper. - Złośliwego?

- Dokładnie - potwierdzam. Miło, że Cooper nie komentuje fak­tu, że zdążyłam wysłać go do supermarketu po kuwetę, żwirek i karmę w puszce. Spędziłam nawet dziesięć minut w mieszkaniu Owena, zanim zgodziłam się w końcu wyjść, szukając pigułek Garfielda, które Pam spakowała do swojej torby podróżnej. Oczywiście okazało się, że zamie­rzała zabrać Garfielda ze sobą.

Wyszło na to, że porcelana nie była jedyną rzeczą, jaką kochała, a którą dostał po rozwodzie Owen.

- Zobaczymy, co z tego wyjdzie - mówi Cooper. - Choć nie sądzę, żebym mógł mieszkać z kotem o imieniu Garfield.

- Wiem - przytakuję. - To zupełnie jakby mieć psa, który wabi się Fido albo Spot, nie? No dobra, to jak go nazwiemy?

- Sam nie wiem - zastanawia się Cooper. - Pol Pot? Idi Amin?

Siedzimy przy kuchennym stole, a przed nami stoją szklaneczki z whisky z lodem. Biorąc pod uwagę, co oboje przeszliśmy, wydaje się to jedynym, logicznym sposobem zakończenia wieczoru.

- Prawdziwe pytanie brzmi, jak długo tu zostanie - ciągnie Coo­per. - Nie chcę nadać mu imienia i przywiązać się do niego... zakłada­jąc, że można się przywiązać do takiego stworzenia jak on... a potem musieć go oddać, i to wtedy, kiedy zacznie mi się podobać, że się tu kręci.

- Porozmawiam rano z Tomem - obiecuję. Jestem bardzo zmęczo­na. To był długi dzień. Właściwie długi tydzień.

- Nie całkiem o to mi chodziło - stwierdza Cooper.

Coś w jego tonie sprawia, że unoszę wzrok. W świetle wiszącej u gó­ry lampy zauważam, że Cooper wygląda o wiele lepiej, niż ja się czuję, a w końcu to on spadł ze schodów, do mnie tylko strzelano.

To niesprawiedliwe. Jakim cudem faceci mogą przejść znacznie wię­cej niż my, dziewczyny, i po wszystkim jeszcze wyglądać lepiej?

- Mówiłem ci, co powiedział ratownik medyczny w Centrum Spor­towym? - pyta, jakby czytając w moich myślach.

- Nie - odpowiadam.

- Mam ciśnienie krwi sto sześćdziesiąt pięć na dziewięćdziesiąt czte­ry - oświadcza.

- Cóż - mówię, pociągając wzmacniający łyk szkockiej. Nie mam wyjścia. Patrzenie w jego oczy sprawiło, że mam gwałtowne skoki ciś­nienia. To niesprawiedliwe. - Zaliczyłeś porządny upadek.

- Powinienem pójść do lekarza - ciągnie Cooper. - Wysokie ciśnie­nie jest u nas rodzinne.

Kiwam głową.

- Ostrożności nigdy za wiele. Nadciśnienie to cichy zabójca.

- Wiesz, co to znaczy, prawda? Nie mogę więcej jeść tych mlecz­nych kanapek Nutella Chips Ahoy! Macadamia Brittle.

Wzruszam ramionami.

- Jak będziesz brać leki, możesz jeść, co chcesz.

Cooper nachyla się do przodu na swoim krześle.

- Jesteś w domu od pół godziny - szepcze - i niczego nie zauwa­żyłaś.

Mrugam oczami, przyglądając się mu zza stołu.

- Czego nie zauważyłam? O czym ty mówisz?

Wskazuje drzwi do ogródka za domem, znajdujące się tuż obok kuchenki. Dopiero teraz widzę, że pojawiły się w nich ogromne psie drzwiczki.

- Boże! - krzyczę, podrywając się. - Cooper! Kiedy to zrobiłeś?

Uśmiechnięty od ucha do ucha, Cooper również się podnosi, pod­chodzi do drzwi i pokazuje, jak lekko chodzi klapka.

- Zainstalowałem je po tym, jak wróciliśmy z Rock Ridge. Zamó­wiłem już jakiś czas temu. Otwierają się tylko wtedy, kiedy zwierzę ma na sobie specjalną obrożę - wiesz, ze względów bezpieczeństwa, gdyby jakimś idiotom przyszło do głowy się przez nie włamywać. Bardzo łatwe w instalacji. Najtrudniej będzie przekonać Lucy, żeby z nich korzystała. Ale pomyślałem sobie, że ze względu na wyprowadzkę twojego taty, i to, że pracujesz w ciągu dnia, ułatwi ci to życie. Nadal będzie potrzebować spacerów, ale dzięki tym drzwiczkom, w razie nagłego wypadku, sama będzie mogła wyjść na dwór. O ile nauczy się z nich korzystać.

Kucam i podziwiam jego dzieło. Otwór, który wyciął na drzwiczki, okazał się odrobinę za duży i w paru miejscach zostały szczeliny, ale przecież tu nie chodzi o walory estetyczne, tylko o to, że zainstalował w swoim domu coś dla mojego psa - coś trwałego.

- Cooper - mówię, zakłopotana, walcząc ze łzami. Mam nadzieję, że nie zauważy. - To naprawdę... miło z twojej strony.

- Hm - mruczy; jest jakiś nieswój. - Kupiłem tylko jedną obrożę. Nie wiedziałem, że będziemy mieć dwa zwierzaki, które będą wycho­dziły przez te drzwiczki.

- Nie będziemy - zapewniam go, zerkając na Garfielda, który usa­dowił się wygodnie na dywaniku i patrzy złowrogo na Lucy, nadal sku­loną pod stołem, swoimi dużymi, błyszczącymi ślepiami. - Rano poszu­kam mu nowego domu. Poza tym jestem pewna, że on jest kotem, który nie wychodzi na dwór.

- Szczerze mówiąc - ciągnie Cooper, unikając mojego wzroku - nie wiedziałem nawet, jak długo ty i Lucy będziecie jeszcze tu mieszkać.

Podnoszę się i wycieram nagle wilgotne od potu dłonie w dżinsy.

- Aha - sapię. Nie widzę jego oczu, więc w zamian wpatruję się w Garfielda. - O to chodzi.

Cooper też się podnosi.

- Widzisz - zaczyna. Nie wiem, gdzie patrzy, bo nadal wpatruję się w Garfielda. Mam jednak wrażenie, że patrzy na mnie, bo czuję, jak palą mnie policzki. - Kiedy powiedziałem ci parę miesięcy temu, że nie chcę być twoim facetem z braku laku...

- Słuchaj - wyrzucam szybko, bo mam przeczucie, że niezbyt mi się podoba, dokąd ta rozmowa zmierza - naprawdę nie musimy o tym rozmawiać. Właściwie to przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Chodź­my już spać. Mamy za sobą długi, wyczerpujący dzień. Powinniśmy to odespać. Nie mówmy niczego, czego możemy później żałować.

- Nie zamierzam niczego żałować - oświadcza Cooper.

Wtedy odrywam wzrok od Garfielda.

- Masz wstrząśnienie mózgu - stwierdzam, sprawdzając, czy ma równe źrenice. Kazał mi to robić ratownik medyczny. Jak dla mnie wy­glądają w porządku. Ale czy mogę mieć pewność? - Sam nie wiesz, co mówisz.

- Heather. - Ku mojemu zaskoczeniu bierze moje dłonie w swoje. Patrzy prosto na mnie. Jego źrenice są absolutnie równe. - Nie mam żad­nego wstrząśnienia. I wiem, co mówię. Powinienem był to powiedzieć dawno temu.

Boże. Dlaczego mi to robisz? Czy mój dzień nie był wystarczająco upiorny? Próbowano mnie zastrzelić. Ugryzł mnie wielki, rudy kocur. Czemu muszę jeszcze dostać kosza od faceta, którego kocham?

- Cooper - mówię. - Słuchaj. Czy nie możemy po prostu...

- Nie - sprzeciwia się stanowczo Cooper. - Wiem, że powiedzia­łem, że nie chcę być twoim facetem z braku laku. I mówiłem jak najbar­dziej poważnie. Ale nie spodziewałem się, że zaraz pocieszysz się innym facetem, który będzie taki...

- Słuchaj - mówię, krzywiąc się. - Wiem. Okej? Ale...

- ... idealny - kończy Cooper.

Patrzę na niego, mrugając oczami. Chyba się przesłyszałam.

- Czekaj. Co?

- Widzisz, absolutnie nie spodziewałem się, że on zaproponuje ci, żebyś z nim zamieszkała - wyrzuca z siebie Cooper. - Albo że ty się zgodzisz!

- Nie zgodziłam się! - wołam.

Cooper mocno zaciska swoje dłonie na moich.

- Czekaj. Nie zgodziłaś się? - Wpatruje się we mnie intensywnie. Jego źrenice, zauważam, nadal są idealnie równe. - Czyli kiedy rozma­wiałaś dziś z Tadem...

Zasycha mi w ustach. Zaczynam myśleć, że może, mimo wszystko, ten dzień nie okaże się wcale aż taki zły.

- Odmówiłam mu - mówię. Nie zadaję sobie trudu wyjaśnienia Cooperowi, w jakiej konkretnie sprawie odmówiłam Tadowi. Nie musi tego wiedzieć.

- A co z twoim tatą? - pyta powoli Cooper. - I tą sprawą z Larrym?

- Im też odmówiłam - oznajmiam. Moje serce zaczyna dziwnie się zachowywać. Nie wiem, co dokładnie robi, ale zdaje się, że tańczy cza - czę. - Cooper, nie chcę mieszkać z Tadem... tak przy okazji, wcale nie jest idealny. Daleko mu do tego. W zasadzie... to rozstaliśmy się dzisiaj. I nie chcę robić nowej kariery w branży muzycznej. Uwielbiam moją pracę. I uwielbiam mieszkać tu, z tobą. Od kiedy się tu wprowadziłam, wszystko jest super. Podoba mi się dokładnie tak, jak jest. I wiesz, kiedy Pam trzymała mnie na muszce, a ja bałam się, że umrę, myślałam o tym, jak bardzo nie chcę, żeby cokolwiek się zmieniło.

- Aha - mówi Cooper. - Cóż, żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego. Bo ja jestem gotów na zmiany.

Puszcza moje dłonie i w zamian chwyta mnie w talii.

Zanim mogę cokolwiek powiedzieć, przyciąga mnie do siebie i na­krywa moje usta swoimi - dość zaborczo, dodam.

Przez moją głowę przebiega całe mnóstwo myśli. Ale głównie my­ślę: Łał. Całuję się z Cooperem. Nie mogę w to uwierzyć, poważnie. To znaczy, przez wszystkie te miesiące, kiedy się w nim podkochiwałam, nawet nie marzyłam o tym, że może odwzajemniać moje uczucia.

I wystarczyło, żebym spotykała się z moim profesorem matematyki, wegetarianinem grającym we frisbee, żeby się do tego przyznał.

Och, tak, i to, że wielokrotnie naraziłam swoje życie na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ale kto by tam liczył?

Cooper poważnie podchodzi do całowania. Kiedy zaczyna całować dziewczynę - to znaczy mnie - nie obija się. Od razu przechodzi do rzeczy, zdecydowanie napierając swoim ciałem na moje. Do tego ję­zyk. Wspaniała akcja z językiem. Jestem pod wielkim wrażeniem. Je­stem więcej niż pod wrażeniem. Dosłownie się topię. Czuję się, jak batonik Dove, który zbyt długo leżał poza lodówką. Topię się w zastra­szającym tempie.

Do czasu, kiedy Cooper odrywa się ode mnie, byśmy mogli zaczerp­nąć tchu, całkowicie znika moja twarda czekoladowa skorupka i jestem tylko jedną, wielką, bezwładną masą.

I strasznie mi się to podoba.

- Na wypadek, gdyby nie było to wystarczająco oczywiste - odzy­wa się Cooper, nieco zdyszanym głosem, patrząc na mnie absolutnie, kompletnie, totalnie równymi źrenicami - chciałbym, żebyś się wpro­wadziła.

- Cooper, przecież ja już u ciebie mieszkam - mówię.

- Chodzi mi o to, żebyś zamieszkała ze mną. Na dole. W moim mieszkaniu.

- Będziesz musiał zacząć sprzątać - oświadczam, przypatrując się jego zarostowi, ginącemu za kołnierzykiem koszuli. - Koniec z zaśmie­caniem biura opakowaniami po fastfoodowym żarciu.

- Okej - przystaje na warunek. - Ale ty masz szlaban na prowadzenie dochodzeń w sprawie morderstw, dopóki nie uzyskasz dyplomu z prawa karnego. Tak sobie myślę, że październik to dobry miesiąc na ślub.

- Okej - mówię. Potem odrywam wzrok od jego kołnierzyka i pa­trzę na niego. - Czekaj. Co? - Zdaje się, że moje serce przestało tańczyć cza - czę i teraz robi coś znacznie bardziej skomplikowanego. Coś, co mo­że skończyć się defibrylacją. - Czy ty właśnie...

- To znaczy, to dobry miesiąc, żeby uciec i wziąć potajemny ślub - poprawia się Cooper. - Nie cierpię wesel. Ale zawsze lubiłem Cape w październiku. Nie ma wtedy aż tak wielu turystów.

- Chcesz uciec? - Ledwo mogę oddychać.

- No chyba, że ty nie chcesz - zaznacza szybko Cooper, najwyraź­niej zauważając moją oszołomioną minę. - Nie musimy się spieszyć, je­śli tak wolisz. Ale zważywszy na czynnik w postaci Tada, uznałem, że lepiej będzie jak...

- Nie, możemy uciec - mówię szybko. Nie mogę uwierzyć, że się nie przesłyszałam. Mówił poważnie. Absolutnie poważnie. Nasza wspól­na agencja detektywistyczna - ta, o której od dawna fantazjowałam - Wells - Cartwright Investigations... nie wspominając już o trójce naszych dzieci - Jacku, Emily i małej Charlotte! - to wszystko może się urzeczy­wistnić, i to już niebawem!

Boże.

Zaraz. Nie, wcale nie. Nie, bo to wszystko jest takie... takie... ide­alne.

Ledwo powstrzymuję uśmiech. Ale zaraz uświadamiam sobie, że nie muszę.

- Ucieczka to wspaniały pomysł! - rozpływam się. - A możemy za­brać mojego tatę?

- Jeśli się upierasz - zgadza się niechętnie Cooper.

- A Franka i Patty?

Przewraca oczami.

- Czemu nie? Im więcej nas, tym weselej.

- A Toma i Steve'a? Byliby strasznie urażeni, gdybyśmy ich nie zaprosili. Tak samo Sarah. I Sebastiana, jeśli nadal są razem. I Magdę. Pete'a też. Jego córeczki będą ślicznymi małymi druhnami.

- Heather. Jeśli zaprosimy ich wszystkich, to nie będzie żaden pota­jemny ślub tylko regularne wesele. A ja nie cierpię wesel.

- Będzie w porządku - mówię. - Pod warunkiem że nie będzie two­ich rodziców i mojej matki. Poza tym i tak musimy mieć świadków.

- W takim razie - mówi Cooper - umowa stoi.

- I myślę, że powinniśmy zatrzymać kota - dodaję.

- Jakiego kota? - pyta Cooper, po czym wzdycha. - Och, tego kota. Okej. Może zostać, o ile nie będziemy musieli wołać na niego Garfield.

- Wiem - mówię z uśmiechem. - Nazwijmy go Owen.

- Po twoim szefie?

- Tak. W pewnym sensie to jego śmierć w końcu nas połączyła.

- Zapewniam cię - oponuje Cooper - że to absolutnie nie jest prawda.

- Skoro tak twierdzisz. Co ty na to, żebyśmy wrócili do całowania?

- To najlepszy pomysł, jaki miałaś tego wieczoru - mówi.

Niebawem, nadal się całując, przenosimy się na korytarz, gdzie taranujemy wiele ram do obrazów, które zostały po śmierci dziadka Coopera. Przemieszczamy się do głównego holu, w pobliże schodów prowadzących na piętro, gdzie grozi nam wylądowanie na podłodze, zwłaszcza że oboje jesteśmy goli od pasa w górę, a co poniektórzy zgu­bili też i majtki.

- Nie - mówię, nie wyjaśniając dlaczego, kiedy Cooper stwierdza, że uprawianie po raz pierwszy seksu na chodniku w holu to zupełnie do­bry pomysł. - Niezupełnie.

Udaje nam się dotrzeć na górę, do jego pokoju.

Ale z ledwością.

23

Otworzyłeś mi oczy

I teraz widzę,

Co takiego

Ty zawsze widziałeś

we mnie.

Piosenka o szczęściu

słowa i muzyka: Heather Wells

Następnego ranka nucę sobie pod nosem w drodze do pracy.

Nie mogę się powstrzymać. Jest cudowny, wiosenny poranek. Nie­bo jest idealnie błękitne, jest cieplutko, ptaszki śpiewają, kwiatki rozkwi­tają, a dilerzy narkotyków są już na swoich posterunkach, oferując, co tam mają najlepszego. Poważnie - są powody do nucenia. Jestem szczęś­liwa, naprawdę, w stu procentach szczęśliwa, po raz pierwszy od, hm, od zawsze.

I wcale nie dlatego, że wsunęłam wysokokaloryczne ciacho z pobli­skiej kafejki. Przepełnia mnie miłość.

Banalne? Tak słodkie, że aż się zbiera na wymioty? Wiem. Ale nic na to nie poradzę. On mnie kocha. Zawsze mnie kochał.

No dobrze, może nie zawsze. Ale zdecydowanie polubił mnie już wtedy, kiedy byłam z Jordanem. I nie był to wyłącznie zbieg okolicz­ności, że Cooper zaproponował mi pracę i mieszkanie dokładnie w tym momencie, kiedy Jordan się na mnie wypiął.

Twierdzi, że jego propozycja była tylko dżentelmeńskim gestem wo­bec kobiety, która, jak uważał, była podle traktowana przez członka jego rodziny. I że uczucie przyjaźni, jakie do mnie wtedy żywił, w ciągu tego roku, kiedy mieszkaliśmy razem, przerodziło się w miłość.

Ale ja znam prawdę: Nie zdawał sobie w pełni sprawy, co do mnie czuje, dopóki nie zobaczył mnie z innym facetem i uświadomił sobie (aczkolwiek niesłusznie), że może mnie stracić. I tym razem wcale nie z powodu jakiegoś psychopatycznego mordercy tylko krótkowzroczne­go wegetarianina i profesora matematyki w jednej osobie. Wtedy, bang! Olśniło go, że przez ten cały czas mu na mnie zależało.

Tad może i okazał się ćwokiem, ale zdecydowanie mam u niego dług wdzięczności (i wcale nie mówię o pozytywnej ocenie z zaliczenia).

Oczywiście, na dobrą sprawę, nie jest istotne, od jak dawna Cooper mnie kocha. Kocha mnie, i tylko to się liczy. Zainstalował z mojego po­wodu psie drzwiczki. No i pobieramy się.

I mamy kota o imieniu Owen, który w nocy zakradł się do nasze­go łóżka i spał po stronie Coopera, podczas gdy Lucy ułożyła się obok mnie. I nie walczyli ze sobą. Ani razu.

Jestem tak pochłonięta nuceniem i byciem szczęśliwą, że nie zauwa­żam kobiety, biegnącej tuż obok mnie, póki nie podtyka swojej twarzy prosto pod mój nos i mówi:

- Cześć, Heather! Trzy razy mówiłam ci już cześć! Co się z tobą dzieje?

Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że to Muffy.

Tyle że wygląda zupełnie inaczej niż ostatnim razem, kiedy ją wi­działam. Jej włosy wyglądają, jakby spuszczono z nich powietrze; zebra­ła je w koński ogon. Do tego legginsy, top i buty do biegania, nie szpilki. To sprawia, że jest jakieś dziesięć centymetrów niższa.

- Muffy! - wykrzykuję. - Cześć! Łau. Wybacz. Zaskoczyłaś mnie.

- Na to wygląda - mówi ze śmiechem. - Co jesteś taka rozradowa­na? Normalnie promieniejesz.

- Och - wzdycham, powstrzymując się, by nie rzucić się jej na szy­ję. - To nic takiego. Po prostu... mamy piękny dzień.

- Racja. Słyszałaś o strajku, prawda? Super, nie? - Potem Muffy poważnieje. - Słyszałam, co ci się przytrafiło zeszłego wieczoru. Nic ci nie jest, prawda? Nie mogę uwierzyć, że to ta jego eksżona, a nie Blumenthal. Co za suka!

- Tak... - sapię. - Nic mi o tym nie mów.

- Słyszałam, że nic jej nie będzie. Ma tylko powierzchowną ranę. Zabrali ją na obserwację psychiatryczną. Pewnie dlatego doktor Veatch się z nią rozszedł. Miała nierówno pod sufitem. Biedny człowiek. Za­pewne obrona powoła się na jej niepoczytalność. Cóż, będą musieli. Że­by komuś aż tak odbiło z powodu ślubnej porcelany? Halo? Och, a sły­szałaś już o wielebnym Marku?

Unoszę brwi.

- Nie. Co?

- Złożył rezygnację - inspiruje mnie Muffy. - Tak po prostu. Nikt nie wie dlaczego. To znaczy, wiem, że wczoraj po nabożeństwie żałob­nym miał jakieś nieporozumienie z twoim uroczym przyjacielem. Ale żeby zaraz składać rezygnację? Domyślasz się, dlaczego to zrobił?

Nie mogę nic na to poradzić - uśmiecham się od ucha do ucha.

- Nie, nie mam pojęcia. Zdaje się, że po prostu doszedł do wniosku, że czas ruszać dalej.

- Może - mówi Muffy. - Ale szkoda! Był taki przystojny! Całe szczęście, jest jeszcze ten twój drugi znajomy, Tad. To znaczy, że został przynajmniej jeden przystojny facet w kampusie. Jest absolutnie uroczy. Poza tą sprawą z wegetarianizmem. Ale wyleczę go z tego. Nie mogę spotykać się z facetem, który nie doceni pieczonego kurczaka według przepisu mojej mamy, rozumiesz, o co mi chodzi? W każdym razie chce się ze mną spotkać po pracy na wspólne bieganie, więc pomyślałam, że lepiej będzie, jak trochę potrenuję. Kompletnie się zaniedbałam. Okej, uciekam. Teraz, skoro strajk się skończył, będę pracować nad poprawą wizerunku Uniwersytetu Nowojorskiego w mediach. Zdaje się, że tego potrzebujemy, po tych wszystkich morderstwach. Muszę coś zrobić, że­by przestali nazywać ten dom studencki, w którym pracujesz, Akademi­kiem Śmierci. To niedorzeczne. Okej, lecę.

Docieram do Fischer Hall i ciągnę za drzwi. Pierwszą rzeczą, jaką widzę po wejściu, jest Julio, walczący ze śladami po rolkach na marmu­rowej podłodze.

- Witamy ponownie - mówię do niego.

Kręci smutno głową.

- Tylko na to popatrz - mówi, przyglądając się rysom. - Coś po­twornego.

- Tak - rzucam wesoło. - Absolutnie potworne.

Po paru krokach natykam się na Jamie, która dokądś pędzi.

- Heather! - woła, rozpromieniając się na mój widok. - Słyszałaś?

- O wielebnym Marku? - Kiwam głową. - Słyszałam. Moje gratu­lacje. Przepłoszyłaś go.

- Nie o tym mówię - odpowiada, machając ręką. - Chociaż to su­per. Ale chodzi o mojego tatę. Wycofał zarzuty przeciwko Gavinowi. Komendant O'Malley chyba go przekonał, że raczej nie ma szansy na wygraną. Teraz twój przyjaciel Cooper odzyska całą kasę, jaką wpłacił, żeby Gavin wyszedł za kaucją.

Uśmiecham się do niej.

- Och - wzdycham. - To nie były pieniądze Coopera. Były od porę­czyciela majątkowego. Cooper wyłożył tylko dziesięć procent.

Jamie marszczy brwi.

- Nie - mówi. - Tak ci tylko powiedział, ale ja stałam obok niego, kiedy wpłacał kaucję. Ty rozmawiałaś z Gavinem, więc nie zauważyłaś. Cooper wpłacił całą sumę. Zapytał komendanta O'Malleya, czy przyjmą czek z wystawienia prywatnego, a on się zgodził, w drodze wyjątku. Tak więc Cooper zapłacił całą kwotę.

Wpatruję się w nią. A potem uśmiecham.

W końcu wybucham śmiechem.

Jamie patrzy na mnie jak na wariatkę.

- Hm - mruczy. - Muszę lecieć. Umówiłam się z Gavinem w pół­nocnej części Manhattanu, gdzie kręci swój film. Przekażę mu pozdro­wienia od ciebie, i, hm, no to na razie, Heather.

Nadal się śmieję, kiedy odwracam się i widzę na stanowisku ochro­ny Pete'a. Szczerzy do mnie zęby w uśmiechu.

- Co cię tak rozbawiło? - chce wiedzieć. Potem zerka na swój ze­garek. - Hej, wiesz co się stało? Właśnie został ustanowiony nowy świa­towy rekord! Jesteś dokładnie na czas! I co ja widzę? Żadnej końskiej dawki kofeiny z bitą śmietaną? Co jest?

- Po prostu nie miałam dziś ochoty. Bardzo się cieszę, że już jesteś z powrotem. - Uśmiecham się. - Nie masz pojęcia...

Idę do niego i spontanicznie zarzucam mu ręce na szyję. Zaskoczo­ny, Pete niezręcznie poklepuje mnie dłonią po plecach.

- Łau, a tobie co? - mówi. - Jakaś baba próbuje cię zabić, a ty startujesz do mnie z wybuchem czułości. Jezu Chryste! Co się z tobą dzieje?

- Nic - odpowiadam, odsuwam się i po prostu tam stoję, patrząc na niego ze łzami w oczach. Zupełnie się rozkleiłam, ale nie dbam o to. Po prostu bardzo się cieszę, że go widzę i że znowu wszystko jest po stare­mu. No może nie całkiem wszystko. Niektóre rzeczy są po nowemu i jest to najlepsze nowe, jakie mogło mi się przytrafić.

- Jasne - mówi Pete, unosząc palec i kręcąc nim z boku głowy, że­by zasygnalizować studentowi na dyżurze w recepcji, że jego zdaniem zupełnie mi odbiło. - Okej, możemy już wrócić na ziemię? - pyta i za­czyna wysuwać szuflady swojego biurka. - No dobra. Kto tu sprzątał, kiedy mnie nie było? I co się stało z moimi pączkami? Wszyscy mówią, że to ty.

- Proszę cię - burczę, pociągając nosem i odwracam się w stronę stołówki. - Gdyby z Ministerstwa Zdrowia zobaczyli to biurko, natych­miast kazali by je zamknąć. Było po prostu ohydne. Oddałam ci przy­sługę.

- To żadna przysługa! - woła za mną Pete. - To nękanie! Powiado­mię mojego przełożonego! Złożę na ciebie skargę!

Śmiejąc się, idę do Magdy, która siedzi za kasą i podbija talon na po­siłki jakiejś studentki.

- Patrzcie tylko na te śliczne filmowe gwiazdki, które się tu stołu­ją - grucha. - Mamy szczęście, że w Fischer Hall mieszka tyle ślicznych filmowych gwiazdek!

- Magda - mówi studentka. - Proszę cię. Nie teraz. Przyszłam tylko po kawę. Nie mam czasu na twoje protekcjonalizmy.

Wszędzie bym poznała ten opryskliwy ton.

- Sarah?

Dziewczyna się odwraca. Oczywiście, że to Sarah, której włosy od­zyskały swój normalny, gniazdowaty wygląd. Ma na sobie flanelowe spodnie od pidżamy, kapcie i olbrzymią bluzę. Jest bez soczewek i ma­kijażu. Kopciuszek znowu jest w swoich starych łachmanach.

Ale przez tę powierzchowność przebija się blask wewnętrznego piękna. Kiedy Sarah mnie rozpoznaje, jej twarz opuszcza grymas „właś­nie wstałam”, ustępując miejsca czystej radości i Sarah rzuca mi się na szyję.

- Heather! - wykrzykuje, tak mocno mnie ściskając, że ledwo mogę oddychać. - Och, Heather! Dziękuję ci! Dziękuję!

- Hrr... - duszę się. - Nie ma za co?

- Sama nie wiesz. - Sarah oddycha w moje włosy. - Nie masz na­wet pojęcia, ile dla nas zrobiłaś. Dzięki temu, że znalazłaś prawdziwego zabójcę Owena, Sebastian został oczyszczony ze wszystkich zarzutów. Jest wolny... może wrócić na zajęcia... do pracy... może wszystko. Ura­towałaś go, Heather. Uratowałaś go. Tylko ty wierzyłaś, że jest niewin­ny. Tylko ty! Nie wiem, jak ja ci się zdołam odwdzięczyć. Spędziliśmy razem noc... wiesz, tak dosłownie. I było cudownie. Straciłam już na­dzieję, że kiedykolwiek znajdę faceta, z którym związek będzie satys­fakcjonujący zarówno pod względem intelektualnym, jak i fizycznym, ale z Sebastianem mam to wszystko. Jeszcze nigdy nie byłam tak szczęś­liwa. Pewnie nie miałabym co o tym marzyć, gdyby wisiała nad nami tamta sprawa. Ale dzięki tobie... Nie wiem, jak mamy ci dziękować.

- Cóż - mówię. - Na początek mogłabyś przestać mnie dusić.

Sarah natychmiast mnie uwalnia.

- Och - wzdycha, odsuwając się; jest zakłopotana. - Przepraszam.

- W porządku - mówię. - Cieszę się, że tak wam się dobrze układa.

- Dobrze układa - powtarza Sarah ze śmiechem. - Dobrze układa! Boże! To stanowczo za mało powiedziane. Nie umiem ci nawet tego opi­sać: to jest jak sen. Zeszłam tylko po bajgle i kawę. Potem dalej będzie­my się kochać. Będziemy kochać się przez cały dzień, żeby uczcić nasze zwycięstwo zarówno nad wymiarem sprawiedliwości, jak i nad biurem rektora.

Magda i ja wymieniamy spojrzenia. Żadna z nas nie jest w stanie za­chować poważnej miny.

- Okej - parskam. - No to przyjemnych wrażeń, Sarah. Pamiętasz o bezpiecznym seksie, prawda?

- Oczywiście - odpowiada z prychnięciem. Potem, wyraźnie nie mogąc się powstrzymać, jeszcze raz się na mnie rzuca, żeby mnie uści­skać, po czym odwraca się, kierując do bajgli. - Och, Heather - mówi. - Mam nadzieję, że któregoś dnia spotka cię takie szczęście jak mnie i Se­bastiana!

- Tak... - mówię, poklepując ją po głowie. - Ja też mam nadzieję.

Potem, ku mojej uldze, pędzi po bajgle.

- Czasem bywa naprawdę nieznośna - stwierdza Magda, poprawia­jąc swoje napuszone włosy.

- Nic mi o tym nie mów - odpowiadam, wzdychając wesoło.

- Wiesz - paple Magda. - Nigdy nie zgadniesz.

- Nie - odpowiadam. - Ty nigdy nie zgadniesz.

- Och, to już wiem - prycha Magda, machając swoją wymanikiurowaną dłonią. - Znalazłaś prawdziwą zabój czynię doktora Veatcha, ona próbowała cię zastrzelić i prawie zginęłaś. Masz coś jeszcze? Bo wi­dzisz, ja mam ci do powiedzenia coś naprawdę ważnego.

Kładę dłoń na biodrze.

- Okej - daję jej pierszeństwo. - Wprawdzie nie o tym chciałam ci powiedzieć, ale mów. Mów, co takiego ważnego się dzieje. Jestem pew­na, że to coś o wiele ważniejszego niż moje wieści. Śmiało.

Magda zerka najpierw w prawo, potem w lewo, upewniając się, że nikt nie podsłuchuje. Następnie wychyla się zza kasy i szepcze:

- Chcę ci powiedzieć, że... miałaś rację!

Zaskoczona, unoszę brwi. Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś mi mówił, że miałam co do czegoś rację. Czyli to naprawdę prawdziwy news.

- Tak? A co do czego?

- Co do Pete'a! - wykrzykuje Magda, siadając na swoim miejscu. Uśmiecha się od ucha do ucha. - Powiedziałaś, że powinnam mu powie­dzieć, co czuję. Widzisz, wczoraj, po pizzy, w końcu zebrałam się na od­wagę i... zrobiłam to. I...

Raczej nie należę do tych piszczących dziewczyn, ale urywać w ta­kim miejscu to czyste okrucieństwo, co aż doprowadziło mnie do pisku.

- I co? - piszczę.

- I powiedział, że on czuje do mnie to samo - szepcze szczęśliwa Magda. - Teraz ze sobą chodzimy.

Gapię się na nią.

- Żartujesz.

Uśmiecha się do mnie.

- Nie, nie żartuję. Ale nie kochamy się jeszcze po całych dniach jak Sarah i Sebastian. Nie będziemy się spieszyć, no wiesz, ze względu na dzieci. Ale zdecydowanie jesteśmy dla siebie stworzeni. Okej. No i co na to powiesz, panno Heather Wells?

Uśmiecham się.

- Że wiedziałam to od samego początku - mówię.

chupa - baldachim, pod którym stoją młodzi podczas żydowskiego ślu­bu (przyp. red.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zabojstwo z lekka nadwaga
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zbrodnie w rozmiarze XL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Śledztwo numer XXL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka(1)
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg 03 Bezpieczne miejsce
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Cabot Meg 03 Zakochana księżniczka

więcej podobnych podstron