Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL

MEG CABOT

ZBRODNIE W ROZMIARZE XL

Przekład

Edyta Jaczewska

1

- Halo? Jest tam kto? - Dziewczyna w przymierzalni obok ma głos jak wiewiórka. - Halo? Zupełnie jak wiewiórka.

Słyszą, że podchodzi do niej sprzedawca, bo jego breloczek z kluczami melodyjnie pobrzękuje.

- Słucham? Czy mogę w czymś pomóc?

- Tak. - Bezcielesny (ale nadal wiewiórczy) głos niesie się nad przepie­rzeniem między naszymi boksami. - Macie te spodnie w jakimś mniejszym rozmiarze niż XS?

Zastygam w bezruchu zjedna nogą w połowie nogawki dżinsów, które właśnie wciągam. Śnię czy to się dzieje naprawdę? Bo co miałoby być mniejsze niż XS? Przecież mniejszego rozmiaru już nie ma?!

No dobra, ostatnio rzadko patrzę na metki. Ale tak się składa, że pamię­tam: mniejsze są już tylko rozmiary dziecinne...

- Bo ja - wyjaśnia sprzedawcy wiewiórczy głos - zazwyczaj noszę S. A ta para w rozmiarze XS totalnie ze mnie spada. A to dziwne. Bo wiem, że nie schudłam, odkąd po raz ostatni byłam w waszym sklepie.

Wiewiórce trudno odmówić racji, zdaję sobie sprawę, kiedy podciągam przymierzane dżinsy. Nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni mieści­łam się w M. No dobra, przypominam sobie. Ale za tym akurat etapem mojej przeszłości jakoś szczególnie nie tęsknię.

Co jest grane? Zwykle noszę XL... Ale przymierzyłam XL i prawie w nich pływałam. To samo z L. Dziwne, bo ostatnio nie stosowałam diety, chyba że liczy się splenda, którą posłodziłam sobie kawę dzisiaj rano przy śniadaniu.

Ale jestem całkiem pewna, że rogalik z serkiem kremowym i bekonem, którego zjadłam do kawy, zniósł się wzajemnie z tą splendą.

I przecież ostatnio nie chodziłam na siłownię. Nie, żebym zupełnie nie ćwiczyła, oczywiście. Po prostu nie robię tego, rozumiecie, na siłowni. Bo w zasadzie można spalić tyle samo kalorii, chodząc, co biegając. Więc po co biegać? Już dawno wyliczyłam, że spacer do Murray's Cheese Shop na Bleeker, żeby zobaczyć, jakie kanapki mają w specjalnej ofercie na lunch, zajmu­je dziesięć minut.

A spacer z Murray's do butiku Betsey Johnson na Wooster, żeby spraw­dzić, czy nie robią jakiejś wyprzedaży (uwielbiam jej welwetowe ciuchy z do­datkiem streczu!) to kolejne dziesięć minut.

A spacer z butiku Betsey do Dean & Deluca na Broadwayu, na popołu­dniowe cappuccino, żeby przy okazji przekonać się, czy mają skórki poma­rańczowe w czekoladzie, które tak lubię, to następne dziesięć minut.

I tak dalej, i zanim się obejrzysz, masz za sobą pełne sześćdziesiąt minut ru­chu. I kto śmie twierdzić, że nie da się sprostać nowym zaleceniom co do liczby ćwiczeń fizycznych? Jeśli ja je mogę wypełnić, to może je wypełnić każdy.

Ale czy to możliwe, żebym od tego całego chodzenia zeszczuplała o całe dwa rozmiary, odkąd po raz ostatni kupowałam dżinsy? Wiem, że zreduko­wałam dzienne spożycie tłuszczu mniej więcej o połowę, odkąd w słoju na słodycze stojącym na moim biurku zastąpiłam całuski Hersheya darmowymi prezerwatywami ze studenckiego ośrodka zdrowia. Ale mimo wszystko.

- No cóż, proszę pani... - mówi sprzedawca do Wiewiórki. - Te dżinsy rozciągają się do figury. To znaczy, że powinna pani mierzyć dwa rozmiary mniejsze niż pani prawdziwy rozmiar.

- Co? - W głosie Wiewiórki słychać konsternację.

I wcale jej się nie dziwię. Czuję się tak samo. Zupełnie, jakby człowiek znów musiał borykać się z równaniami liniowymi.

- No cóż, jakby to?... - tłumaczy cierpliwie sprzedawca. - Jeśli zazwyczaj nosi pani S, to przy dżinsach ze streczem powinna pani przymierzyć XXS.

- No to dlaczego po prostu nie umieścicie na nich rzeczywistych rozmia­rów? - pyta Wiewiórka (całkiem rozsądnie, moim zdaniem). - Bo jeśli wa­sze XS to w rzeczywistości M, to czemu po prostu nie napiszecie, że to M?

- To się nazywa rozmiar schlebiający klientowi - mówi sprzedawca, nie­co zniżając głos.

- Jaki rozmiar? - pyta Wiewiórka, również przyciszając głos. A przynaj­mniej na tyle, na ile może przyciszyć głos Wiewiórka.

- No, wie pani... - Sprzedawca szepcze, ale ja go i tak słyszę. - Obfitszym klientkom podoba się, kiedy mogą się zmieścić w M. Chociaż tak na­prawdę noszą XL. Rozumie pani?

Zaraz. Co takiego?

Szarpnięciem otwieram drzwi do swojej przymierzalni, zanim w ogóle zdążyłam się zastanowić, co robię.

- Ja noszę XL - zwracam się do sprzedawcy, który ma spłoszoną minę. I chyba słusznie. No bo, dajcie spokój! - Co panu nie odpowiada w XL?

- Ależ nic! - woła przerażony. - Absolutnie nic. Ja tylko chciałem powie­dzieć...

- Chciał pan powiedzieć, że XL noszą grubasy?

- Nie - upiera się sprzedawca. - Źle mnie pani zrozumiała. Ja tylko...

- Bo XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka - zwracam mu uwa­gę. Wiem, bo właśnie o tym przeczytałam w „People”. - Twierdzi pan, że zamiast reprezentować średnią krajową, jesteśmy wszystkie grube?

- Nie - mówi sprzedawca. - Nie, niczego takiego nie twierdzę. Ja... Drzwi sąsiedniej przymierzalni otwierają się i po raz pierwszy oglądam na własne oczy właścicielkę wiewiórczego głosu. Jest w tym samym wieku co młodzież, wśród której pracuję. Widzę teraz, że ona nie tylko mówi jak wiewiórka. Właściwie trochę też tak wygląda. No, wiecie. Rezolutna. Żywa. Taka drobniut­ka, że zmieściłaby się do kieszeni dziewczynie normalnej postury.

- A poza tym, przecież wy nawet nie robicie ubrań w jej rozmiarze. I dla­czego? - pytam sprzedawcę, kciukiem wskazując Wiewiórkę. - Wie pan, już raczej wolałabym być przeciętna niż nie istnieć.

Wiewiórka robi nieco zaskoczoną minę. Ale potem odzywa się do sprze­dawcy:

- Hm. Właśnie!

Sprzedawca przełyka ślinę nerwowo. I głośno. Widać, że ma kiepski dzień. Po pracy pewnie pójdzie do jakiegoś baru i będzie wszystkim opowiadał: „A potem te baby rzuciły się na mnie i dalej się czepiać o rozmiary schlebia­jące klientowi. To było straszne...”

Do Wiewiórki mówi tylko:

- To ja, hm, może pójdę i, hm, sprawdzę, czy, hm, na zapleczu mamy te dżinsy, którymi jest pani zainteresowana.

A potem czmycha.

Spoglądam na Wiewiórkę. Ona spogląda na mnie. Ma może ze dwadzieś­cia dwa lata i jest bardzo jasną blondynką. Też jestem blondynką- z nie­wielką pomocą ze strony Lady Clairol - ale tuż po dwudziestce to ja byłam już ładnych parę lat temu.

Niemniej i tak widzę wyraźnie, że pomijając różnicę wieku i tuszy, Wie­wiórkę i mnie połączyły więzy, które niełatwo będzie rozerwać.

Obie nas zrobiono w konia za pomocą rozmiarów schlebiających klientowi.

- Weźmiesz je? - pyta Wiewiórka, wskazując ruchem głowy dżinsy, które mam na sobie.

- Chyba tak - odpowiadam. - No bo i tak potrzebuję nowych. Ostatnią parę zarzygano mi w pracy.

- Boże... - wzdycha Wiewiórka, marszcząc swój perkaty nosek. - Gdzie ty pracujesz?

- Och - mówię. - W akademiku. To znaczy w domu studenckim.

- Naprawdę? Na Uniwersytecie Nowojorskim? - Wiewiórka jest zacieka­wiona. A kiedy kiwam głową, woła: - Wiedziałam, że cię skądś znam! W ze­szłym roku zrobiłam tam licencjat. A w którym akademiku?

- Hm - mówię z zakłopotaniem. - Zaczęłam pracę dopiero tego lata.

- Naprawdę? - Wiewiórka jest nieco zbita z tropu. - To dziwne. Bo wy­glądasz tak jakoś znajomo...

Nawet nie mam szans wyjaśnić, czemu wyglądam jej jakość znajomo, bo moja komórka wydaje z siebie pierwsze takty refrenu z Vacation Go-Gos -bolesne przypomnienie faktu, że nie należą mi się żadne wakacje, dopóki nie skończy się mój półroczny okres próbny w pracy, a to oznacza jeszcze całe trzy miesiące oczekiwania. Na wyświetlaczu pokazuje się numer i widzę, że dzwoni moja szefowa. W sobotę.

Więc to powinno być coś ważnego. Prawda?

A jednak nie musi chodzić o nic ważnego. Och, ja uwielbiam moją nową pracę i tak dalej - kontakt ze studentami to świetna sprawa, bo oni są bardzo entuzjastycznie nastawieni do Wielu kwestii, nad którymi ludzie w ogóle się nie zastanawiają, jak wyzwolenie Tybetu czy urlopy macierzyńskie dla pra­cownic zakładów wyzyskujących tanią siłę roboczą i różne inne takie.

Zdecydowany minus pracy w Fisher Hall polega jednak na tym, że miesz­kam tuż za rogiem akademika. A to oznacza, że jestem łatwo osiągalna dla wszystkich jego pracowników. Łatwiej niżbym sobie tego życzyła. No bo rozumiem, jeśli wywołują cię z domu do pracy, bo jesteś lekarzem i jeden z twoich pacjentów cię potrzebuje.

Ale kiedy dzwonią do ciebie, bo automat z napojami zjadł komuś drobne, to zupełnie inna sprawa. Albo dlatego, że nikt nie może znaleźć formularza wniosku o refundację i chcą, żebyś zajrzała do biura i pomogła im szukać.

Chociaż naprawdę rozumiem, że dla niektórych to może brzmieć jak naj­piękniejsze marzenie. No, wiecie, mieszkać dość blisko biura, żeby móc tam wpaść w razie kryzysu z połkniętymi drobnymi. Zwłaszcza w Nowym Jor­ku. Bo droga z domu do pracy zajmuje mi dwie minuty, które w dodatku pokonuję na piechotę (dodając cztery kolejne minuty do swojej codziennej porcji ćwiczeń fizycznych).

Muszę jednak zaznaczyć, że jeśli chodzi o spełnienie marzeń, być może to nie jest akurat najbliższe ideału, bo zarabiam tylko dwadzieścia trzy tysiące pięćset dolarów rocznie (co daje mniej więcej dwanaście tysięcy dolarów po odliczeniu podatków miejskich i stanowych, a w Nowym Jorku dwanaście tysięcy dolarów rocznie zapewnia człowiekowi obiad i może parę takich dżin­sów w rozmiarze schlebiającym klientowi, na które zaraz przepuszczę kasę. Nie byłoby mnie stać na mieszkanie na Manhattanie przy takiej pensji, gdy­by nie moje drugie zajęcie, którym opłacam czynsz. Nie udało mi się dostać „służbowego mieszkania”, bo Uniwersytet Nowojorski zapewnia ten „przy­wilej” - to znaczy mieszkanie w domu studenckim, tylko kierownikom ad­ministracyjnym, ale nie ich zastępcom).

Ale i tak mieszkam dość blisko Fisher Hall, żeby szefowa uważała, że może do mnie dzwonić o każdej porze i prosić, żebym „zajrzała”, ile razy mnie potrzebuje.

Na przykład w to piękne, słoneczne wrześniowe sobotnie popołudnie, kiedy kupuję dżinsy, bo poprzedniego dnia jakiś student pierwszego roku wypił nieco za dużo wzmacnianej lemoniady w Upalonej Wronie i zdecydował się podnieść z ziemi, i zwymiotować ją na mnie, kiedy przykucnęłam zbadać mu puls.

Rozważam właśnie za i przeciw odebrania tego telefonu - za: może Ra­chel dzwoni, żeby mi zaproponować podwyżkę (mało prawdopodobne), prze­ciw: może Rachel dzwoni, żeby mnie poprosić, żebym zabrała do szpitala jakiegoś pijanego do nieprzytomności dwudziestolatka (prawdopodobne) -kiedy Wiewiórka nagle wrzeszczy:

- O mój Boże! Wiem, czemu wyglądasz tak znajomo! Czy ktokolwiek powiedział ci kiedyś, że wyglądasz zupełnie jak Heather Wells? No wiesz, ta piosenkarka?

W tych okolicznościach decyduję, że moja szefowa pogada sobie z pocztą głosową. Już i tak wszystko układa się paskudnie (patrz: rozmiar XL), a te­raz jeszcze i to. Totalnie powinnam była nie ruszać się z domu i kupić sobie dżinsy przez Internet.

- Naprawdę tak uważasz? -pytam Wiewiórkę głosem pozbawionym szcze­gólnego entuzjazmu. Ale ona tego braku entuzjazmu w ogóle nie zauważa.

- O mój Boże! - wrzeszczy ponownie. - Ty nawet brzmisz jak ona! Ale przypadek! Tylko - dodaje ze śmiechem -jakim cudem Heather Wells mia­łaby pracować w akademiku, prawda?

- W domu studenckim - poprawiam ją odruchowo. Bo tak powinniśmy go nazywać, ponieważ określenie dom studencki rzekomo rozbudza poczu­cie ciepła i jedności wśród jego mieszkańców, którzy, w przeciwnym razie, mogliby uznać, że mieszkanie w czymś, co się nazywa akademikiem, tchnie instytucjonalnym chłodem i brakiem domowej atmosfery.

Jakby fakt, że lodówki w ich pokojach są na stałe przymocowane do pod­łogi, nie zdradzał natychmiast prawdziwego stanu rzeczy.

- Och, hej - mówi Wiewiórka, nagle poważniejąc. - Nie, żeby było w tym coś złego. To znaczy w pracy w akademiku. Ale ty się nie obraziłaś, że po­wiedziałam, że jesteś podobna do Heather Wells, prawda? Bo wiesz, ja total­nie miałam wszystkie jej płyty. I wielki plakat nad łóżkiem. Kiedy miałam jedenaście lat.

- W najmniejszym stopniu - odpowiadam - nie czuję się urażona. Wiewiórka spogląda z ulgą.

- To dobrze - mówi. - No cóż, chyba lepiej pójdę poszukać jakiegoś skle­pu, który w ogóle ma mój rozmiar.

- Taa - odpowiadam i mam ochotę podpowiedzieć jej Gap Kids, ale się gryzę w język. Bo to nie jej wina, że jest filigranowa. Tak samo jak to zupeł­nie nie moja wina, że noszę rozmiar przeciętnej Amerykanki.

Dopiero stojąc przy kasie, sprawdzam pocztę głosową, żeby zobaczyć, czego chciała moja szefowa. Słyszę jej głos, zawsze tak opanowany i spokojny, ale teraz pełen histerii. Ledwie powstrzymywanej:

- Heather, dzwonię, żeby dać ci znać, że w budynku doszło do śmiertel­nego wypadku. Proszę, skontaktuj się ze mną jak najszybciej.

Zostawiam dżinsy w rozmiarze M na kontuarze i zaliczam kolejny kwa­drans swojej zalecanej dziennej dawki ruchu, biegnąc - tak, biegnąc - całą drogę ze sklepu do Fisher Hall.

2

Pierwsza rzecz, która rzuca mi się w oczy, kiedy skręcam za róg Washing­ton Square West, to wóz straży pożarnej zaparkowany na chodniku. Wóz straży pożarnej stoi na chodniku zamiast na jezdni, dlatego że wjazd w ulicę blokuje budka, w której sprzedają stringi w lamparcie cętki po pięć dolarów sztuka - cena wydaje się atrakcyjna, ale kiedy przyjrzycie się dokładniej, zauważycie, że stringi obrębione są czarną koronką, która wygląda, jakby mogła człowieka drapać, kiedy dostanie się, no same wiecie gdzie.

Urząd miejski prawie nigdy nie pozwala zamykać wjazdu w Washington Square West, ulicę, przy której mieści się Fisher Hall, ale stowarzyszenie mieszkańców widocznie zażądało od lokalnego radnego, żeby odwzajemnił jakąś przysługę czy coś, bo udało im się na tę właśnie sobotę zamknąć dla ruchu całą tę stronę parku i zorganizować uliczny festyn. Wiecie, o czym mówią, prawda? Sprzedawcy kadzidełek, facet ze skarpetkami, uliczni por­treciści, cyrkowi klauni i rzeźby z drutu...

Za pierwszym razem, kiedy poszłam na uliczny festyn na Manhattanie, byłam w tym samym wieku co dzieciaki, z którymi teraz pracują. Wtedy się zachwycałam: „Och, uliczny festyn! Ale fajnie!” Jeszcze nie wiedziałam, że te same skarpetki można kupić w Macy's nawet taniej, niż sobie życzy ten facet ze stoiska.

Zresztą, prawdę mówiąc, okazuje się, że jeśli byłaś na jednym festynie ulicznym na Manhattanie, to zupełnie jakbyś była na wszystkich.

Nic nie mogło wyglądać bardziej niewłaściwie niż stoisko ze stringami przed wejściem do Fisher Hall. To po prostu nie jest budynek, do którego pasują stringi.. Majestatycznie góruje nad Washington Square Park, zbudo­wany z czerwonej cegły gdzieś koło 1850 roku. Z jakichś papierów, które znalazłam w swoim biurku pierwszego dnia pracy, dowiedziałam się, że co pięć lat uniwersytet na polecenie urzędu miasta zatrudnia firmę, która wy­wierca całą starą zaprawę i wymieniają na nową, żeby cegły z murów Fisher Hall nie spadały na ludzi.

Niezły pomysł. Tyle że mimo starań urzędu miasta z Fisher Hall i tak wy­padają różne rzeczy i nietrudno oberwać w głowę. Docierały do mnie rapor­ty na temat spadających butelek, puszek, części odzieży, książek, kompak­tów, warzyw, torebek żelków, a raz nawet całego pieczonego kurczaka.

Mówię wam, kiedy mijam Fisher Hall, zawsze spoglądam w górę, tak na wszelki wypadek.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie odrywam wzroku od frontowych drzwi. Usiłuję się zorientować, jak dostanę się do środka, biorąc pod uwagę wielki tłum, który przed nim koczuje - i funkcjonariusza nowojorskiej policji stojącego w drzwiach. Wygląda to tak, jakby oprócz dziesiątków turystów przybyłych na uliczny festyn, mniej więcej połowa studentów z akademika stała na ze­wnątrz, czekając, aż ich znów wpuszczą do budynku. Nie mają pojęcia, skąd to całe zamieszanie. Poznaję to po pytaniach, którymi się przerzucają, usiłu­jąc przekrzyczeć dźwięki fletni Pana dobiegające z kolejnego straganu stoją­cego przed budynkiem, a sprzedającego, hm... Kasety z muzyką na fletni Pana.

- Co się dzieje?

- Nie mam pojęcia. Wybuchł pożar?

- Pewnie znów ktoś przypalił gulaszyk.

- Nie, to Jeff, Znów naćpał się bhangu.

- Jeff, ty głupku!

- Tym razem to nie ja, słowo!

Nie mają pojęcia, że w budynku ktoś zginął. Gdyby wiedzieli, nie rzucali­by takich żartów o bhangu. Na pewno nie.

No dobra - chyba nie.

Potem odkrywam w tłumie znajomą twarz. Twarz kogoś, kto z pewnością wie, co się tutaj dzieje. Widzą to po jej minie. Nie jest zmartwiona wyłącznie tym, że straż pożarna nie chce jej wpuścić do budynku. Jest zmartwiona, bo wie.

- Heather! - Magda, zauważając mnie w tłumie, macha dłonią ozdobioną jaskrawym manikiurem. - Och, Heather! To straszne!

Magda, w służbowym różowym fartuchu (pracuje w stołówce) i leggin­sach w lamparcie cętki, potrząsa sztywnymi lokami i nerwowo, głęboko za­ciąga się papierosem Virginia Slim, którego trzyma między dwoma palcami zakończonymi pięciocentymetrowymi paznokciami. Na każdym z paznokci jest maleńka replika amerykańskiej flagi. Bo chociaż Magda odwiedza swo­ją ojczystą Republikę Dominikany, kiedy tylko może, wielkim patriotyzmem darzy swoją nową ojczyznę i wyraża swoją miłość do niej za pomocą sztuki zdobienia paznokci.

Dzięki temu ją właściwie poznałam. Prawie cztery miesiące temu, u manikiurzystki. To w ten sposób w ogóle dowiedziałam się o wolnej posadzie w akademiku (to znaczy w domu studenckim). Zastępczyni kierownika ad­ministracyjnego pracująca tu przede mną - niejaka Justine - została właśnie zwolniona za zdefraudowanie siedmiu tysięcy dolarów z podręcznej kasy, fakt, który nie na żarty rozsierdził Magdę, kasjerkę ze stołówki akademika (to znaczy domu studenckiego).

- Dałybyście wiarę? - Magda skarżyła się wszystkim, którzy chcieli słu­chać, kiedy pedicurzystka malowała mi paznokcie u nóg na kolor Hot Tamale Red; bo wiecie, nawet jeśli cała reszta życia ci się Wali, jak wtedy mnie, to przynajmniej twoje paznokcie u nóg nadal będą wyglądać ładnie.

-Magda, której kilka stanowisk dalej techniką natryskową nakładano na kciuki miniaturowe Statuy Wolności dla uczczenia Dnia Pamięci Narodo­wej, z rosnącą wzniosłą pogardą opisywała Justine, moją poprzedniczkę.

- Zamówiła z Office Supply dwadzieścia siedem grzejników olejowych i porozdawała je znajomym na prezenty ślubne!

Nadal nie mam pojęcia, jak wygląda grzejnik olejowy ani czemu ktoś miałby chcieć dostać coś takiego w prezencie ślubnym. Ale kiedy usłyszałam, że zwolniła się posada ha uczelni, gdzie jednym z przywilejów pracowniczych -poza dwudziestoma dniami urlopu rocznie i pełną opieką zdrowotną i dentystyczną-jest darmowa nauka, aż podskoczyłam.

Rzeczywiście, wiele zawdzięczam Magdzie. I wcale nie tylko dlatego, że mi pomogła w znalezieniu pracy (ani dlatego że pozwala mi jeść w stołówce za darmo, kiedy tylko chcę - co może być jednym z powodów tego, że już nie noszę M, chyba że według skali rozmiarów schlebiających klientowi), ale dlatego że została jedną z moich najlepszych przyjaciółek.

- Mag - mówię, podchodząc do niej. - O kogo chodzi? Kto zginął?

Bo nie mogę się przestać martwić, że to ktoś, kogo znam, na przykład jedna ze sprzątaczek, które zawsze są takie kochane i usuwają rozmaite pla­my po ludzkich wydzielinach i wydalinach, nawet jeśli nie mają tego w umo­wie o pracę. Albo jeden ze studentów-praktykantów, których powinnam nad­zorować -powinnam jest tu kluczowym słowem, bo w ciągu trzech miesięcy, które przepracowałam w Fisher Hall, tylko garstka moich praktykantów rze­czywiście zrobiła to, co im nakazałam (wielu z nich zachowuje lojalność wobec Justine o lepkich rączkach).

A jeśli już faktycznie robią to, o co poproszę, to tylko wtedy, kiedy chodzi, na przykład, o sprawdzenie i uprzątnięcie pokoju, z którego ktoś się wypro­wadził. Tak, wtedy chętnie wynoszą wszystkie pozostawione rzeczy. Na ogół są to na wpół pełne butelki jagermeistera.

Więc kiedy następnego dnia przychodzę do pracy, nie mogę się doprosić, żeby któryś z nich zszedł na dół i posortował pocztę, bo mają solidnego kaca.

Ale jest tam trochę młodzieży, którą naprawdę z całego serca polubiłam. Na przykład studenci na stypendiach. Oni nie przyjechali do Nowego Jorku wyposażeni w kartę Visa, którą mamusia czy tatuś z największą rozkoszą spłacają co miesiąc, ale rzeczywiście muszą pracować, żeby opłacić pod­ręczniki i czesne, więc często biorą zmianę od czwartej po południu do pół­nocy przy kontuarze recepcji w sobotni wieczór. I wcale nie muszę ich o to błagać.

- Och, Heather - szepcze Magda. Tylko że ona wymawia to jak: „Hajder”. Szepcze, bo nie chce, żeby dzieciaki zorientowały się, co się tu na­prawdę dzieje. Cokolwiek tu się dzieje. - Jedna z moich małych gwiazde­czek!

- Studentka?

Widzę, że ludzie z tłumu przyglądają się Magdzie z zaciekawieniem. Nie dlatego, że dziwnie wygląda. No dobrze, może rzeczywiście trochę dziwnie wygląda, zwłaszcza z tym makijażem - Christina Aquilera wyglądałaby przy niej jak zwolenniczka naturalnego wyglądu - i z tymi naprawdę długimi pa­znokciami i tak dalej.

Ale to jest w końcu Village, gdzie wygląd Magdy można by nawet uznać za całkiem konserwatywny.

To tych „gwiazdeczek” ludzie nie rozumieją. Za każdym razem, kiedy jakiś student (albo studentka) wchodzi do stołówki w Fisher Hall, Magda bierze od niego (albo od niej) karnet na posiłki, wsuwa go w czytnik i podśpiewuje:

- Patrzcie na te wszystkie przepięęękne gwiazdeczki, które przychodzą tu jeść. Mamy takie szczęście, że w Fisher Hall jest tyle przepięęęknych gwiaz­deczek!

W pierwszej chwili sądziłam, że Magda po prostu usiłuje schlebiać stu­dentom sztuk dramatycznych - a jest ich tu, na Uniwersytecie Nowojorskim, zatrzęsienie, o wiele więcej niż słuchaczy wstępnej szkoły medycznej czy finansów i bankowości.

Potem, któregoś dnia w stołówce, Magda oświeciła mnie, że Fisher Hall jest w gruncie rzeczy całkiem znanym miejscem. I wcale nie z powodów, których możecie się domyślać - nie dlatego, że położony jest przy historycz­nym Washington Square, gdzie kiedyś mieszkał Henry James, i nie dlatego że po przeciwnej stronie ulicy stoi sławne Drzewo Wisielców, gdzie w XVIII wieku odbywały się publiczne egzekucje. I nawet nie dlatego, że park był kiedyś cmentarzem dla ubogich, więc teraz te wszystkie ławki i budki z hot doga­mi...? No cóż, owszem, stoją na ludzkich grobach.

Nie. Według Magdy, Fisher Hall jest sławny, bo nakręcono tu jedną ze scen do filmu Wojownicze żółwie Ninja. Donatello czy Raphael, czy jakiś inny żółw - nigdy nie umiem ich spamiętać ani odróżnić - skakał na linie z apartamentu na ostatnim piętrze Fisher Hall na dach sąsiedniego budynku, a wszystkie dzieciaki z akademika zagrały jako statyści, patrząc w górę i ze zdumieniem pokazując sobie palcami jego akrobatyczne wyczyny.

Poważnie. Fisher Hall ma naprawdę całkiem frapującą historię.

Tyle że dzieciaki, które zagrały w tamtym filmie jako statyści, już dawno pokończyły studia i wyprowadziły się z Fisher Hall.

Więc to chyba trochę dziwne, że Magda wciąż wraca do tego tematu, jesz­cze po tylu latach.

Ale w zasadzie można zrozumieć, czemu ktoś taki jak Magda uważa Ame­rykę za wspaniały kraj, skoro scenę z bardzo znanego filmu nakręcono w jej miejscu pracy.

Co oczywiście nie zmienia faktu, że jeśli się nie zna tej historii, to wszystkie „moje gwiazdeczki” Magdy mogą się wydawać nieco... no cóż, nienormalne.

Pewnie dlatego tyle osób z zaciekawieniem spoglądało w naszą stronę, podsłuchawszy jej stłumiony okrzyk.

Nie chcąc, żeby dzieciaki połapały się, że coś jest poważnie nie w porząd­ku, biorę Magdę za ramię i prowadzę ją na bok, w kierunku jednego z tych iglaków w donicach, które ustawione są przed budynkiem - a które, nieste­ty, studenci często traktują jak prywatne popielniczki.

- Co się stało? - pytam ją, przyciszając głos. - Rachel zostawiła mi wia­domość, że w budynku ktoś zginął, ale nie powiedziała nic więcej. Wiesz kto? I co to za wypadek?

- Nie wiem - szepcze Magda, kręcąc głowa. - Siedzę sobie przy swojej kasie, a tu nagle słyszę wrzaski i ktoś mówi, że jakaś dziewczyna leży na dnie szybu windy i że nie żyje.

- O mój Boże! - Jestem zaszokowana. Spodziewałam się usłyszeć o zgo­nie z przedawkowania narkotyków albo o brutalnym napadzie; w budynku dwadzieścia cztery godziny na dobę dyżuruje ochrona, ale to nie znaczy, że czasem jakiemuś podejrzanemu typowi nie uda się wśliznąć do środka. W koń­cu to jest Nowy Jork.

Ale śmierć w windzie?

Magda ma oczy wilgotne od łez, ale mężnie stara się nie rozpłakać - bo wtedy studenci, którzy i tak mają skłonność do dramatyzowania, połapaliby się, że coś jest naprawdę nie w porządku (nie zrobiłoby to też za dobrze licznym warstwom tuszu na rzęsach Magdy) i dodaje:

- Mówią, że ona... Jak wy to określacie? Jeździła na dachu windy?

- Że surfowała? - Jestem teraz jeszcze bardziej wstrząśnięta. - Że to był surfing na windach?

- Tak. - Magda delikatnie dotyka kącika oka czubkiem ozdobionego paz­nokcia i strzepuje łzę. - To dlatego nie wpuszczają nikogo do środka. Bez wind małe gwiazdeczki nie mogą się dostać do swoich garderób, ale naj­pierw trzeba usunąć...

Magda przerywa ze szlochem. Obejmuję ją ramieniem i szybko obracam do siebie, w tym samym stopniu, żeby ją pocieszyć, co żeby stłumić odgłosy płaczu. Studenci ciągle zerkają w naszą stronę. Nie chcę, żeby zauważyli, że dzieje się coś bardzo złego. I tak wystarczająco szybko się dowiedzą.

Tylko że pewnie będzie im w to łatwiej uwierzyć niż mnie.

W sumie nie powinnam aż tak się dziwić. Surfing na Windach to problem wszystkich kampusów - nie tylko na Uniwersytecie Nowojorskim, ale na uczelniach w całym kraju. Niektóre dzieciaki nie mają nic lepszego do robo­ty niż naćpać się, a potem nawzajem podpuszczać do skakania ż dachu jed­nej kabiny Windy na drugą, kiedy te się mijają w ciemnych szybach. Co rusz pojawiają się doniesienia o kolejnym amatorze mocnych wrażeń, któremu ucięło głowę w trakcie takich popisów.

Chyba wcześniej czy później musiało się to zdarzyć i w Fisher Hall. Tylko że...

Tylko że Magda ciągle mówiła: „ona”. Że to jakaś dziewczyna zginęła. A to dziwne, bo ja nigdy, ani razu, nie słyszałam o tym, żeby dziewczyna uprawiała surfing na windach. A przynajmniej nie w Fisher Hall. A potem Magda podnosi głowę znad mojego ramienia i mówi:

- Oho!

Obracam się, żeby zobaczyć, o co jej chodzi, i ze świstem wciągam powie­trze w płuca. Bo w naszą stronę zmierza pani Allington, żona Phillipa Allingtona - który ostatniej wiosny rozpoczął kadencję szesnastego rektora tej uczelni - idzie w naszą stronę chodnikiem.

Wiem mnóstwo o Allingtonach, ponieważ kolejną rzeczą, jaką znalazłam w papierach Justine - zanim je wszystkie wyrzuciłam - był artykuł wycięty z „New York Timesa”, rozwodzący się szczegółowo nad tym, że nowo mia­nowany rektor zdecydował się zamieszkać w domu akademickim, a nie w jed­nej z luksusowych posiadłości, które również stanowią własność uczelni.

Phillip Allington - głosił artykuł - nie chce tracić kontaktu ze studencką społecznością uczelni. Kiedy wraca ze swojego biura do domu, jedzie tą samą windą co studenci pierwszych roczników, dla których stanowi naj­wyższą władzę.

Times” ani słowem nie wspominał, że rektor i jego rodzina mieszkają w luksusowym apartamencie, który zajmuje całe ostatnie, dwudzieste piętro Fisher Hall, i że tyle razy skarżyli się na windy przystające na każdym pię­trze, bo na każdym ktoś wsiada lub wysiada, że ostatecznie Justine wyrobiła im klucze do ręcznego sterowania.

Poza skargami na windy żona rektora Allingtona, Eleanor, nie ma chyba zbyt wiele do roboty. Ile razy ją widzę, właśnie wraca z zakupów albo wy­biera się na zakupy do Saksa na Piątej Alei. Poświęca się zakupom z takim zapamiętaniem, z jakim zawodniczka olimpijska w lekkiej atletyce oddaje się treningom na bieżni.

Tyle że wybrana przez panią Allington dziedzina sportu zdaje się obejmo­wać - poza zakupami - konsumowanie potężnych ilości wódki. Kiedy ona i doktor Allington wracają późnym wieczorem z kolacji z członkami zarzą­du uczelni, pani Allington nieodmiennie wywołuje zamieszanie w holu, za­zwyczaj na temat swoich ukochanych kakadu - a przynajmniej tak mi mówił Pete, mój ulubiony uniwersytecki ochroniarz.

- Te ptaki - wycedziła kiedyś do niego - te ptaki nienawidzą cię do szpi­ku kości, grubasie.

Co jest, mówiąc szczerze, dość niegodziwe. I nieprecyzyjne, bo Pete wca­le nie jest gruby. Jest, no wiecie. Przeciętny.

Pijackie ataki werbalne pani Allington nieraz bywają źródłem sporego uba­wu w holu, przy kontuarze recepcji, która dwadzieścia cztery godziny na dobę obsługiwana jest przez studentów-praktykantów - tych, których po­winnam nadzorować. Późnym wieczorem, jeśli rektora Allingtona nie ma w domu, pani Allington dzwoni czasem do recepcji, zgłaszając przedziwne problemy - że na jej tarasie są kojoty albo że maleńkie niewidzialne krasno­ludki walą młotami w zagłówek jej łóżka.

Według Pete'a początkowo te informacje wprawiały studentów w konster­nację, więc przywoływali biperem mieszkających w akademiku asystentów -studentów ostatnich roczników, którzy w zamian za darmowe zakwaterowa­nie i wyżywienie mają sprawować funkcję kogoś w rodzaju opiekunów - po jednym na piętro. Asystenci z kolei zawiadamiali kierowniczkę administra­cyjną budynku, która jechała na dwudzieste piętro sprawdzić, co się dzieje.

Ale kiedy pani Allington otwierała drzwi, z zapuchniętymi oczami, owi­nięta welurowym szlafrokiem - Ja wiem! Welur! Niemal tak samo świetny jak welwet ze streczem! - mówiła tylko: „Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, tłuściochu”.

Podczas gdy za jej plecami (według wielu asystentów, którzy opowiadali takie historie) szaleńczo darły się kakadu.

Historie z dreszczykiem.

Ale najwyraźniej dla pani Allington pozbawione tego dreszczyku, który mają dla reszty z nas, bo następnego ranka ona robi takie wrażenie, jakby niczego nie pamiętała, i wyrusza do Saksa niczym królowa - królowa Fisher Hall.

Zupełnie jak teraz. Obładowana torbami zakupów pani Allington spogląda chłodno na policjanta, który blokuje wejście do Fisher Hall.

- Wybaczy pan, ja tu mieszkam.

- Przykro mi, proszę pani - odpowiada policjant. - Tylko służby ratunko­we. Mieszkańców jeszcze do budynku nie wpuszczamy.

- Nie jestem jakąś tam mieszkanką. - Pani Allington zdaje się nadymać na wzór swoich wypchanych toreb. - Jestem... Jestem... - Jakoś nie bardzo może się zdecydować, kim jest. Ale policjanta to zupełnie nie obchodzi.

- Przykro mi, proszę pani - powtarza. - Może pójdzie sobie pani trochę popatrzeć na uliczny festyn, co? Albo tam, po drugiej stronie, w parku, są całkiem przyjemne ławki. Może sobie pani odsapnie, dopóki nie dostaniemy potwierdzenia, że znów możemy wpuszczać ludzi do środka, dobrze?

Pani Allington jakoś marnie wygląda - porzucam więc Magdę, bo pani Allington ma taką minę, jakby potrzebowała mnie bardziej. Stoi tam bezrad­nie, ubrana w parę przyciasnych designerskich dżinsów, jedwabną bluzkę i tony złotej biżuterii, a torby z zakupami ciążą jej w rękach. Bezgłośnie otwie­ra i zamyka usta, skonsternowana. Wyraźnie pobladła.

- Czy pani mnie słyszała? - pyta policjant. - Nikomu nie wolno wcho­dzić do środka. Widzi pani tych studentów? Oni też czekają. Więc albo czeka pani z nimi, albo proszę nie robić zbiegowiska.

Ale wydaje się, że pani Allington straciła czucie w nogach. Moim zdaniem ona się zwyczajnie chwieje. Podchodzę i biorę ją pod ramię. Nie daje żadnego znaku, że mnie rozpoznała. Wątpię, żeby w ogóle wiedziała, kim jestem. Cho­ciaż kiwa mi głową w każdy powszedni dzień, kiedy wychodzi z windy i mija drzwi mojego biura, idąc w tango - to znaczy wybierając się na zakupy - i mówi: „Dzień dobry, Justine” (chociaż często ją poprawiam), podejrzewam, że mój widok w weekend i poza budynkiem akademika zbił ją z tropu.

- Jej mąż jest rektorem uniwersytetu, panie władzo - mówię, skinieniem głowy wskazując panią Allington, która z osłupieniem gapi się na jakiegoś studenta o fioletowych włosach i z kolczykiem w łuku brwiowym. - Phillip Allington. Mieszkają w apartamencie na ostatnim piętrze. Moim zdaniem, ona nie za dobrze się czuje. Czyja... czy mogłabym po prostu pomóc jej dostać się do środka?

Policjant przygląda mi się uważnie.

- Czyja skądś panią znam? - pyta. To nie żaden podryw. No cóż, w moim przypadku to nigdy nie bywa podryw.

- Pewnie z sąsiedztwa - odpowiadam z udawaną swobodą. - Pracuję w tym budynku. - Pokazuję mu służbowy identyfikator, ten ze zdjęciem, na którym wyglądam, jakbym była pijana, chociaż wcale nie byłam. Przynaj­mniej aż do chwili, kiedy obejrzałam zdjęcie. - Widzi pan? Jestem zastęp­czynią kierownika administracyjnego.

Policjantowi chyba nie zaimponowałam stanowiskiem, ale odpowiada mi, wzruszając ramionami:

- Niech będzie. Proszę ją wprowadzić do środka, jeśli pani chce. Ale nie wiem, jak ją pani zabierze na górę. Windy są nieczynne.

Ja też nie wiem, jak zdołam odtransportować panią Allington na górę, bio­rąc pod uwagę, że z takim trudem utrzymuje się na nogach. Będę ją chyba musiała nieść. Magda, która zauważa moje. kłopotliwe położenie, przewraca oczami, ale gasi papierosa i dzielnie rusza w naszą stronę, gotowa nieść wszel­ką pomoc.

Ale zanim udaje jej się do nas podejść, dwie młode kobiety w standardo­wym umundurowaniu studentek Uniwersytetu Nowojorskiego - dżinsy bio­drówki i kolczyki w pępkach - wypadają przed budynek, z trudem łapiąc oddech.

- O mój Boże, Jeff! - woła jedna z nich do nałogowego konsumenta bhangu. - Co się dzieje z tymi windami? Musiałyśmy schodzić schodami z sie­demnastego na sam dół.

- Chyba umrę - oświadcza druga.

- Poważnie. - Pierwsza dziewczyna głośno sapie. - Za te pieniądze moż­na by oczekiwać, że rektor zdoła zainwestować w windy, które nie będą się wiecznie psuły.

Nie umyka mojej uwadze nienawistne spojrzenie pani Allington, która popełniła kiedyś błąd i pozwoliła opublikować swoje zdjęcie w studenckiej gazecie, stając się w akademiku (to znaczy w domu studenckim) łatwym ce­lem różnych uwag.

- Chodźmy, pani Allington - mówię szybko, ciągnąc ją za ramię. -Wejdź­my do środka.

- Nareszcie—mówi pani Allington, nieco się potykając, kiedy Magda chwy­ta ją z drugiej strony pod ramię. Obie przeprowadzamy ją przez drzwi, a to­warzyszą nam ze strony studentów okrzyki w rodzaju: „Hej! Dlaczego one wchodzą do środka, a nam nie wolno? My też tu mieszkamy!” oraz „To nie­sprawiedliwe!” albo: „Faszyści!”

Z ostrożności, z jaką stawia jeden cieniutki obcas przed drugim, widzę wyraźnie, że pani Allington już jest nieco podchmielona, chociaż jeszcze nie minęło południe. Moje podejrzenia się potwierdzają, kiedy we trzy wchodzi­my do środka i pani Allington nagle pochyla się i zwraca śniadanie do jednej z donic z roślinami ustawionych w holu.

Zdecydowanie wygląda na to, że pani Allington oprócz jajek spożyła dziś rano jeszcze kilka krwawych mary.

- Santa Maria - wzdycha przerażona Magda. I trudno mieć do niej pre­tensje.

Nie wiem jak inni, ale kiedy mnie się zdarzy, że zwymiotuję (a z przykroś­cią muszę przyznać, że jest to coś, co mi się zdarza regularnie w każdego sylwestra), miło mi, jeśli ktoś okaże nieco współczucia, nawet jeśli to wszystko wyłącznie moja wina.

Więc poklepuję panią Allington po wypchanym poduszką ramieniu i mó­wię:

- No już. Czuje się pani teraz nieco lepiej?

Pani Allington mruży oczy i patrzy na mnie tak, jakby po raz pierwszy w życiu mnie widziała.

- A kim ty, do diabła, jesteś? - pyta.

Hm... - mówię. - Jestem zastępczynią kierowniczki administracyjnej. Heather Wells. Pamięta mnie pani? Poznałyśmy się dwa miesiące temu. Pani Allington ma niewyraźną minę.

- A co się stało z Justine?

- Justine znalazła inną pracę - wyjaśniam, niezgodnie z prawdą, bo Justine z pracy wyrzucono. Ale, prawdę mówiąc, nie znam tej historii od strony Ju­stine. Kto wie, może ona rzeczywiście potrzebowała tych pieniędzy. Może ma krewnych w Bośni albo w jakimś innym naprawdę zimnym miejscu, gdzie nie ma żadnego ogrzewania i te grzejniki olejowe pomogły im przetrwać całą zimę. Nigdy nic nie wiadomo.

Pani Allington tylko mocniej mruży oczy.

- Heather Wells? - Mruga powiekami jeszcze kilka razy. - Anie jesteś czasem... Nie jesteś czasem tą dziewczyną? Tą, która kiedyś śpiewała w tych wszystkich centrach handlowych?

To wtedy zdaję sobie sprawę, że pani Allington wreszcie mnie rozpoznała...

.. .ale nie jako zastępczynią kierowniczki budynku, w którym mieszka.

Nigdy nie sądziłam, że pani Allington jest fanką nastoletniego popu. Wy­gląda bardziej na fankę Barry'ego Manilowa- o wiele starszej odmiany nastoletniego popu.

- Kiedyś owszem - mówię do niej łagodnie, bo nadal mi jej żal, przez to całe rzyganie i tak dalej. - Ale już nie występuję.

- Dlaczego? - chce wiedzieć pani Allington.

Magda i ja wymieniamy spojrzenia. Wydaje się, że Magdzie wraca poczu­cie humoru, bo kąciki jej umalowanych ust wyraźnie się unoszą.

- Hm... - odpowiadam. - To dość długa historia. W zasadzie dlatego, że straciłam kontrakt na nagrania...

- Bo tak utyłaś? - pyta pani Allington.

I muszę przyznać, że wtedy przestałam jej współczuć.

3

Na szczęście oszczędzono nam konieczności odpowiadania pani Allington na tę uwagę o mojej tuszy, a to dzięki temu, że moja szefowa, Rachel Walcott, podbiega do nas teraz pośpiesznie, a jej klapki z lakierowanej skóry stukają o marmurową posadzkę holu.

- Heather - mówi Rachel, kiedy mnie dostrzega. - Bardzo ci jestem wdzięczna, że przyszłaś.

Rzeczywiście ma taką minę, jakby ulżyło jej na mój widok, co poprawia mi samopoczucie. Wiecie, jestem naprawdę potrzebna, chociaż warta zaled­wie dwadzieścia trzy tysiące pięćset dolarów rocznie.

- Nie ma sprawy - odpowiadam. - Tak mi przykro. Czy to był... To zna­czy... czy to jest... ktoś znajomy?

Ale Rachel rzuca mi tylko ostrzegawcze spojrzenie - jakby chciała prze­strzec: „Nie omawiamy rodzinnych spraw przy obcych” (tymi obcymi są pani Allington i Magda, bo pracowników stołówki nie uważa się za człon­ków personelu administracyjnego akademika, a żon rektorów tym bardziej) -i odwraca się w stronę pani Allington.

- Dzień dobry, pani Allington! - Rachel prawie krzyczy, zupełnie jakby zwracała się do osoby w podeszłym wieku, chociaż pani Allington nie może mieć wiele więcej niż sześćdziesiąt lat. - Bardzo mi przykro ze względu na to zamieszanie. Dobrze się pani czuje?

Pani Allington daleka jest od dobrego samopoczucia, ale - nawet przygnę­biona tą jej uwagą o tuszy - nie mam ochoty wyrywać się na głos z informa­cją dlaczego. Jest przecież, mimo wszystko, żoną rektora.

Więc mówię tylko:

- Pani Allington nie czuje się najlepiej.

Stwierdzenie to wspieram znaczącym spojrzeniem w kierunku donicy, do której pani Allington przed chwilą zwymiotowała, z nadzieją, że Rachel się połapie. Rachel i ja pracujemy ze sobą od niedawna. Została zatrudniona zaledwie tydzień czy dwa przede mną, na miejsce kierowniczki administra­cyjnej, która odeszła z pracy zaraz po zwolnieniu Justine - ale nie ze wzglę­du na solidarność z Justine czy coś takiego. Kierowniczka odeszła, bo jej mąż dostał pracę jako strażnik leśny w Oregonie.

Ja wiem. Strażnik leśny w charakterze męża. Hm. Sama też bym rzuciła pracę, żeby z nim wyjechać.

Ale chociaż Rachel dopiero od niedawna piastuje funkcję kierowniczki Fi­sher Hall, nie można odmówić jej obycia w dziedzinie administracji szkolnic­twa wyższego (bo tak to się nazywa, kiedy jesteś personelem pomocniczym, a nie dydaktycznym, a przynajmniej tak przeczytałam w jednej z teczek z ak­tami Justine). Przedtem Rachel, absolwentka Yale, zarządzała akademikiem -to znaczy domem studenckim - na Uniwersytecie Richmond w Indianie.

Rachel powiedziała mi, że przyjazd do Nowego Jorku z takiego miejsca jak Richmond, gdzie nikt nawet nie zamyka na noc domu na klucz, stanowił dla niej coś w rodzaju szoku kulturowego. Ale o ile mi wiadomo, Rachel naprawdę nie doznała żadnego uszczerbku podczas pobytu wśród tych pro­stych, twardych ludzi. Ma garderobę, jakiej nie powstydziłaby się żadna no­wojorska pracująca dziewczyna, pełną ciuchów od Armaniego i butów od Manolo, co - biorąc pod uwagę jej wynagrodzenie (niewiele wyższe niż moje, bo przecież kierownik akademika w pakiecie socjalnym dostaje pełne zakwate­rowanie w zarządzanym budynku) -jest sporym osiągnięciem. Cotygodniowe wizyty na wyprzedażach próbek designerskich kolekcji pomagają Rachel utrzymać dłoń na pulsie mody. A wierność diecie Zone i codziennym dwu­godzinnym treningom sprawia, że cały czas nosi rozmiar XS, może się zmie­ścić w odrzuty po tych wszystkich modelkach.

Rachel twierdzi, że jeśli przestanę jeść tyle węglowodanów i codziennie poćwiczę przez pół godziny na stairmasterze, bez trudu zacznę się swobod­nie mieścić w M. I że powinno mi to przyjść z łatwością, bo w ramach pa­kietu socjalnego dostaję darmową wejściówkę na uczelnianą siłownię.

Tyle że ja już byłam na uczelnianej siłowni i ona mnie przeraża. Pełno tam tych naprawdę chudych dziewczyn, które wymachują patykowatymi ramio­nami na zajęciach aerobiku albo jogi, czy coś. Poważnie, któregoś dnia jed­na z nich przypadkiem wydłubie komuś oko.

W każdym razie Rachel mówi, że jeśli zrzucę parę kilo, to na pewno uda mi się znaleźć świetnego chłopaka, tak jak ona sama to planuje, jak tylko uda jej się w Village trafić na faceta, który nie jest gejem, ma na głowie wszyst­kie włosy i zarabia przynajmniej sto tysięcy rocznie.

Ale jakim cudem człowiek miałby się wyrzec klusek z sezamem na zim­no? Nawet dla faceta, który zarabia sto tysięcy dolarów rocznie?

Poza tym, hm, często przypominani Rachel, że rozmiar XL nie oznacza, że jesteś gruba. Taki rozmiar nosi przeciętna Amerykanka. A poza tym chciała­bym zaznaczyć, że jest nas, XL-ek, które mają chłopaków, całkiem sporo.

Niekoniecznie mówię o sobie. Ale o wielu dziewczynach noszących mój rozmiar, a nawet większe.

Chociaż Rachel i ja mamy odmienne priorytety - ona chce chłopaka, ja się zadowolę na razie zwykłym licencjatem - i wydaje się, że nie możemy dojść do porozumienia, co dokładnie oznacza słowo „posiłek” - dla niej sałata bez sosu, dla mnie falafel z podwójnym tahini, pitta z hummusem na przystaw­kę, a na deser może jakiś lodowy sandwich - jakoś się jednak, mimo wszyst­ko, dogadujemy. W każdym razie Rachel zrozumiała spojrzenie, jakie jej rzu­ciłam w związku z panią Allington.

- Pani Allington - mówi teraz - zabierzemy panią do domu, dobrze? We­zmę panią na górę. Zgadza się pani, pani Allington?

Pani Allington kiwa słabo głową, zapominając o swoim zainteresowaniu zwrotem w mojej karierze. Rachel bierze żonę rektora pod ramię, a Pete, który kręcił się w pobliżu, odsuwa na bok grupę strażaków, żeby zrobić Ra­chel i pani A. przejście do windy, którą uruchomili specjalnie dla niej. Kiedy drzwi się otwierają, nie mogę się powstrzymać przed obrzuceniem wnętrza windy nerwowym spojrzeniem. A jeśli w środku jest krew? Wiem, słyszałam, że dziewczynę znaleziono na dnie szybu, ale jeśli jakieś jej szczątki zostały jeszcze w windzie?

Jednak nie widzę ani śladu krwi. Winda wygląda tak samo jak zawsze, imitacja mahoniu z mosiężnymi okuciami, na której setki studentów pierw­szych roczników wyskrobały swoje inicjały albo rozmaite przekleństwa kra­wędziami kluczy do pokojów.

Rachel wprowadza do środka panią Allington, która mówi bardzo cicho:

- Ptaki.

Patrzymy, jak drzwi windy zamykają się za nimi.

- Boże - odzywa się Magda - mam nadzieję, że nie zwymiotuje znów tam w środku.

- Oby nie - zgadzam się z nią. To by zdecydowanie uprzykrzyło prze­jażdżkę obu pań na dwudzieste piętro.

Magda otrząsa się, jakby pomyślała o czymś nieprzyjemnym - pewnie o wy­miotach pani Allington - i rozgląda się wkoło.

- Tak tu cicho - mówi, obejmując się ramionami. - Nie było tu tak cicho ani razu, odkąd się wprowadziły wszystkie moje małe gwiazdeczki.

Ma rację. Jak na budynek, w którym mieszka tak wielu młodych ludzi -siedmiuset studentów, których większość jeszcze nie ma dwudziestu lat-w holu panuje teraz dziwna cisza. Nikt nie narzeka, ile to trzeba czekać, żeby praktykanci posortowali pocztą (Około siedmiu godzin. Słyszałam, że Justine potrafiła ich zmusić, żeby zrobili to w czasie poniżej dwóch godzin. Czasa­mi się zastanawiam, czy Justine przypadkiem nie zawarła tajnego paktu z dia­błem), nikt się nie skarży na zepsute maszyny do rozmieniania pieniędzy w sali gier, nikt nie jeździ na rolkach po marmurowej posadzce, nikt nie wy­kłóca się z Pete'em o zasady wprowadzania gości do akademika.

Nie dlatego, że nikogo tu niema. W holu aż się roi. Policja, straż pożarna, uczelniani urzędnicy, strażnicy ochrony w jasnobłękitnych uniformach i garst­ka studentów - nasi praktykanci administracyjni - kręcą się po marmurowo-mahoniowym holu z ponurymi minami...

...ale w ciszy. W całkowitej ciszy.

- Pete - odzywam się, podchodząc do strażnika przy stanowisku ochro­ny. - Czy ty wiesz, kto to był?

Strażnicy ochrony wiedzą o wszystkim, co się dzieje w budynku. Nie mogą tego uniknąć. Wszystko mają przed oczami, na ekranach monitorów, począw­szy od studentów, którzy palą na klatkach schodowych, przez dziekanów dłubiących w nosie w windach, po bibliotekarki uprawiające seks w bok­sach w czytelni...

Smaczne kąski.

- Oczywiście. - Pete, jak zwykle, jednym okiem zerka na hol, a drugim na liczne monitory, z których każdy pokazuje inny fragment akademika (to znaczy domu studenckiego), począwszy od wejścia, przez apartament Allingtonów na ostatnim piętrze, aż do pralni w suterenie.

- No i? - Magda ma zatroskaną minę. - Kto to był?

Pete ostrożnie zerka na stanowisko recepcji po przeciwnej stronie holu, żeby się upewnić, że praktykanci-studenci nie podsłuchują, a potem mówi:

- Kellog. Elizabeth. Z pierwszego roku.

Czuję przypływ ulgi. Nigdy o niej nie słyszałam.

A potem sama siebie gromię za taką reakcję. To przecież nadal martwa osiemnastolatka, nieważne, czy należała do moich współpracowników, czy nie!

- Jak to się stało? - pytam. Pete spogląda na mnie ironicznie.

- A jak sądzisz?

- Ale... - odzywam się. Nic na to nie poradzę. Coś w tym wszystkim na­prawdę nie daje mi spokoju. - Dziewczyny tego nie robią. Nie surfują na windach.

- Ta surfowała. - Pete wzrusza ramionami.

- Dlaczego miałaby robić coś takiego? - chce wiedzieć Magda. - Coś tak głupiego? Czy ona ćpała?

- Skąd mam wiedzieć? - Pete wydaje się rozdrażniony gradem naszych pytań, ale ja wiem, że to tylko dlatego, że jest zaniepokojony w tym samym stopniu co my. Dziwne, bo można by pomyśleć, że on już wszystko widział: pracuje na uczelni od dwudziestu lat. Przedtem był funkcjonariuszem No­wojorskiego Departamentu Policji, ale uraz kolana zmusił go do zmiany za­jęcia na lżejsze. Jak ja, przyjął tę pracę ze względu na pakiet socjalny (jest wdowcem i wychowuje czworo dzieci, które mają tu zapewnione świetne, i darmowe, studia. Jego najstarsza córka, Nancy, chce zostać pediatrą).

Pete, mimo wieku i doświadczenia, oblewa się buraczkowym rumieńcem za każdym razem, kiedy jakiś student, oburzony zakazem wnoszenia do bu­dynku supernowoczesnych lamp halogenowych (zagrożenie pożarowe), okre­śla go jako „gruboszyjcę”. A to nie fair, bo Pete jest naprawdę, naprawdę świetny w swojej robocie. Jeżeli facetom z pizzerii udaje się dostać do Fi­sher Hall, żeby powtykać ulotki pod wszystkie drzwi, to tylko wtedy, kiedy Pete'a nie ma na dyżurze.

A przy tym ma wielkie serce. Kiedy dzieciaki przynoszą ze swoich poko­jów pułapki klejowe ze złapanymi w nie żywymi myszami, dzierżąc je z niesmakiem w wyciągniętych rękach, Pete nieraz zabiera te pułapki do parku i zwilża olejem, żeby odkleić małe łapki i powypuszczać myszy na wol­ność.

- Koroner na pewno przeprowadzi testy na obecność alkoholu i narkoty­ków - stara się mówić nonszalanckim tonem i wcale mu się to nie udaje. -Kiedy wreszcie raczy się tu zjawić.

Jestem przerażona.

- To znaczy, że ona... Jeszcze tam leży? To znaczy jej... ciało? Pete kiwa głową.

- Na dole. Na dnie szybu windy. To tam ją znaleźli.

- Kto ją tam znalazł? - pytam.

- Strażacy - odpowiada Pete. - Kiedy ktoś zgłosił, że ją tam zobaczył.

- Widział, jak spadała?

- Nie. Zobaczył, że tam leży. Ktoś spojrzał w szczelinę, no wiesz, między podłogą holu a wagonikiem windy, i ją zobaczył.

Jestem wstrząśnięta.

- Chcesz powiedzieć, że to nie zostało zgłoszone zaraz po? Przez ludzi, którzy z nią tam byli?

- Jakich ludzi? - dziwi się Pete.

- Ludzi, z którymi uprawiała surfing na windach - wyjaśniam. - Musiała być z kimś. Nikt nie uprawia tej głupiej zabawy w pojedynkę. Nie zeszli na dół, żeby to zgłosić?

- Nikt mi o niczym takim nie powiedział - mówi Pete - aż do dzisiejsze­go ranka, kiedy jakiś dzieciak zobaczył ją przez tę szczelinę.

Jestem zbulwersowana.

- Chcesz powiedzieć, że ona mogła tam leżeć całymi godzinami? - py­tam, a głos mi się nieco załamuje.

- Nie leżała tam żywa - mówi Pete, od razu chwytając, o co mi chodzi. -Spadła na głowę.

- Santa Maria - mówi Magda i kreśli znak krzyża. Jestem tylko nieco mniej zbulwersowana.

- Więc... Skąd oni wiedzą, kim jest?

- Miała w kieszeni legitymację studencką- wyjaśnia Pete.

- No cóż, przynajmniej myślała perspektywicznie - mówi Magda.

- Magda! - Oburzam się, ale ona tylko wzrusza ramionami.

- To prawda. Kiedy masz zamiar brać udział w takiej durnej zabawie, przy­najmniej miej przy sobie jakiś dokument, żeby w razie czego można było zidentyfikować zwłoki, nie?

Ale zanim Pete lub ja możemy odpowiedzieć, Gerald, kierownik stołówki, wypada do holu, szukając swojej zbłąkanej kasjerki.

- Magda - mówi, kiedy wreszcie ją zauważa - co ty tutaj robisz? Gliny mówią, że lada moment znów nam pozwolą otworzyć, a ja nie mam nikogo za kasą.

- Och, zaraz tam przyjdą, kochaniutki! - woła do niego Magda. A potem, kiedy facet jest już poza zasiągiem słuchu, dodaje: - Palant. - Jeszcze póź­niej, z przepraszającym machnięciem paznokciami w naszym kierunku, Mag­da wraca na swoje miejsce za kasą studenckiej stołówki.

- Heather.

Oglądam się i widzę, że rozpaczliwym gestem przywołuje mnie od kontu­aru recepcji któryś ze studentów-praktykantów. Recepcja stanowi centrum tego budynku.

To tu sortuje się pocztę mieszkańców, to stąd odwiedzający mogą dzwonić do pokojów swoich przyjaciół i to tam powinno się zgłaszać wszystkie zaist­niałe w akademiku sytuacje awaryjne. Jednym z moich pierwszych zadań w nowej pracy było wypisanie długiej listy numerów telefonicznych, z któ­rych korzystają pracownicy recepcji w razie jakiegokolwiek nagłego wypad­ku (najwyraźniej Justine była zbyt zajęta przepuszczaniem funduszy uczelni na grzejniki olejowe dla wszystkich swoich przyjaciół, żeby zabrać się do jej spisania).

Pożar? Numer do straży pożarnej był na liście.

Gwałt? Numer do uczelnianej gorącej linii w kwestiach gwałtów był na liście.

Kradzież? Numer do Szóstego Komisariatu.

Ludzie spadający z dachu windy? Takiego numeru na liście nie mamy.

- Heather... - Tina, praktykantka, ma dzisiaj taki płaczliwy głos jak tego dnia, kiedy spotkałam ją po raz pierwszy i powiedziałam jej, że nie może przełączać dzwoniących na „oczekiwanie”, żeby dokończyć rundkę tetrisa na swoim game boyu (Justine nigdy nie robiła z tego problemu, jak mi po­wiedziano). - Kiedy oni się pozbędą ciała tej dziewczyny? Ja sfiksuję, wie­dząc, że ona nadal jest tam. No, na dole.

- Gadaliśmy z jej współlokatorką. - Brad (facet, który miał tego pecha i jest dyżurnym studentem-praktykantem w ten weekend, co oznacza, że ani na chwilę nie wolno mu się ruszać z budynku, bo a nuż okaże się potrzeb­ny. .. Na przykład w razie śmierci któregoś ze studentów) zniża głos konspi­racyjnie i pochyla się w moją stronę nad kontuarem. - Mówi, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że Beth, ta dziewczyna, która zginęła, wiedziała o surfowaniu. Powiedziała, że nie miała pojęcia, że Beth zadawała się z takimi typkami. Powiedziała, że Beth była trochę taką panienką z dobrego domu.

- No cóż... - odzywam się bez sensu. Widzę wyraźnie, że studenci ocze­kują choć paru słów, którymi mogłabym ich pocieszyć. Ale co ja wiem o po­cieszaniu dzieciaków, którym zginęła koleżanka z roku? Jestem tak samo ogłupiała jak oni. - To chyba po prostu dowodzi, że nigdy nie zna się kogoś tak dobrze, jak się wydaje, prawda?

- Tak, ale przejażdżka na dachu windy? - Tina kręci głową. - Ona chyba oszalała.

- Kandydatka do prozacu - zgadza się z powagą Brad, wykazując cho­ciaż odrobinę wrażliwości, o którą departament administracji z takim upo­rem apelował na szkoleniach dla pracowników administracyjnych.

- Heather?

Obracam się i widzę asystentkę Rachel, studentkę ostatniego roku Sarah, która zbliża się w moją stronę z grubą teczką w rękach. Jak zawsze ubrana w najszykowniejszy strój studentki Uniwersytetu Nowojorskiego - ogrod­niczki i uggsy na futerku - łapie mnie za ramię i ściska mocno.

- O mój Boże! - mówi Sarah, nie starając się ani na jotę zniżyć głosu, więc słychać ją doskonale na całym parterze. - W głowie się nie mieści! W biurze telefony się urywają, trzeba je zdejmować z widełek. Rodzice wydzwaniają jak szaleni, żeby sprawdzić, czy to nie ich dziecko. Ale Rachel mówi, że nie możemy potwierdzić tożsamości zmarłej przed przyjazdem koronera. Mimo że wiemy, kto to jest. Rachel kazała mi wziąć jej teczkę i mam ją przekazać doktorowi Flynnowi. Sama rzuć na to okiem.

Sarah wymachuje grubą, wypchaną szarą teczką. Skoro Elizabeth Kellog miała teczkę z aktami w biurze kierowniczki administracyjnej, to znaczy, że albo narobiła sobie jakichś kłopotów, albo w jakimś momencie roku akade­mickiego chorowała...

...a to dziwne, bo Elizabeth była studentką pierwszego roku, a rok akade­micki dopiero się zaczął.

- Popatrzcie tylko... - Sarah ma wielką ochotę podzielić się całą swoją wiedzą ze mną, Bradem i Tiną. Tamci dwoje wysłuchują jej rewelacji, szero­ko otwierając oczy. Pete przy swoim biurku ochrony zachowuje się, jakby z uwagą śledził obraz na monitorach. Ale wiem, że on też słucha. - Jej mat­ka zadzwoniła kiedyś do Rachel, strasznie wytrącona z równowagi, bo po­zwalamy mieszkańcom przyjmować wszystkich gości, a ona nie chciała, żeby Elizabeth mogła sprowadzać do swojego pokoju chłopaków. Najwyraźniej mamusia oczekiwała, że jej córcia zostanie dziewicą aż do ślubu. Zażądała, żeby Rachel tak to załatwiła, żeby Elizabeth mogła przyjmować u siebie tylko dziewczyny. Dziewczyna musiała mieć w domu jakieś problemy, ale i tak.

Stanowisko asystenta kierownika - sprawowane przez studentów ostatniego roku - polega na pomaganiu kierownikowi administracyjnemu w zarządza­niu codziennym funkcjonowaniem domu studenckiego. Asystent otrzymuje zakwaterowanie za darmo i zdobywa praktyczne doświadczenie w dziedzi­nie administracji, co z reguły zgadza się z jego specjalizacją na studiach.

Sarah zdobywa tu w Fisher Hall znacznie więcej praktycznego doświad­czenia w zarządzaniu instytucją szkolnictwa wyższego, niż się mogła spo­dziewać. No wiecie, biorąc pod uwagę tę martwą dziewczynę i tak dalej...

- Najwyraźniej mamy tu intensywną rywalizację na linii między matką a córką- informuje nas Sarah. - Widać przecież, że pani Kellog jest zazdro­sna, bo jej uroda już przemija, a tymczasem jej córka...

Sarah zrobiła licencjat z socjologii. Sarah uważa, że doskwiera mi niskie poczucie własnej wartości. Powiedziała mi to tego samego dnia, kiedy się poznałyśmy, na mającej miejsce dwa tygodnie temu odprawie, kiedy to po­deszła do mnie uścisnąć mi rękę, a potem zawołała: „O mój Boże, to ty jesteś ta Heather Wells?!”

A kiedy przyznałam, że owszem, a potem powiedziałam jej - bo zapytała dlaczego, u licha, pracuję w domu studenckim (w przeciwieństwie do mnie Sarah nigdy się nie myli i nie nazywa go akademikiem) - że mam nadzieję zrobić w przyszłości licencjat, stwierdziła: „Tobie niepotrzebne są studia. Tobie potrzebne jest przepracowanie poczucia odrzucenia i niższości, z jakimi musisz się borykać po tym, jak zrezygnowała z ciebie własna wytwórnia i obrabowała cię własna matka”.

Co jest w sumie nieco zabawne, bo ja czuję, że przede wszystkim powin­nam popracować nad swoim uczuciem niechęci do Sarah.

Na szczęście doktor Flynn, psycholog zatrudniany przez administrację aka­demika, podbiega do nas pędem dokładnie w tej samej chwili, a aktówka aż mu pęka od nadmiaru papierów.

- Czy to akta zmarłej? - pyta ostro zamiast powitania. - Chciałbym je przejrzeć, zanim porozmawiam z jej współlokatorką i zadzwonię do rodzi­ców.

Sarah przekazuje mu teczkę. Kiedy doktor Flynn przegląda jej zawartość, nagle marszczy nos, a potem pyta:

- Co to za zapach...?

- Hm... - odpowiadam. - Pani Allington, tego. No cóż, ona...

- Puściła pawia - mówi Brad. - Do tej doniczki za panem.

- Znów to samo - wzdycha doktor Flynn. Jego komórka dzwoni, więc sięgając do kieszeni, dodaje:-Przepraszam.

W tej samej chwili rozdzwania się telefon na kontuarze recepcji. Wszyscy na niego spoglądają. Kiedy nikt się nie kwapi, żeby odebrać, sięgam po słuchawkę.

- Fisher Hall - mówię.

Nie rozpoznają głosu, który odzywa się po drugiej stronie.

- Tak... Czy to akademik przy Washington Square West?

- Owszem, to dom studencki - odpowiadam, przypominając sobie, cho­ciaż raz, moje własne przeszkolenie.

- Chciałbym z kimś porozmawiać na temat tragedii, która zdarzyła się dzi­siaj rano w akademiku - mówi nieznajomy głos.

Tragedii? Natychmiast nabieram podejrzeń.

- Czy jest pan reporterem? - pytam. Na tym etapie mojego życia jestem w stanie wywęszyć ich z odległości kilometra.

- No cóż, owszem, piszę dla „Post”...

- W takim razie będzie się pan musiał skontaktować z działem prasowym. Tutaj nikt nie ma żadnych komentarzy. Żegnam pana. - Z trzaskiem odkła­dam słuchawkę.

Brad i Tina gapią się na mnie.

- No, no - mówi Brad. - Ostra jesteś.

Sarah podsuwa okulary na nosie, bo zaczęły jej zjeżdżać.

- Nic w tym dziwnego - mówi. - Biorąc pod uwagę, przez co musiała przejść... Paparazzi raczej nie byli zbyt mili, prawda Heather? Zwłaszcza wtedy, kiedy wróciłaś do domu i zastałaś Jordana Cartwrighta, któremu ro­biła fellatio ta... jak jej tam? Aha, Tania Tracę.

- No proszę - mówię, spoglądając na Sarah z niekłamanym podziwem. -Sarah, ty faktycznie masz fotograficzną pamięć, prawda?

Sarah uśmiecha się skromnie, a Tinie opada szczęka.

- Heather, ty chodziłaś z Jordanem Cartwrightem?! - woła.

- Przyłapałaś go, jak Tania Tracę robiła mu laskę? - Brad ma minę tak uszczęśliwioną, jakby właśnie spadł mu na kolana studolarowy banknot.

- Hm... - mówię. W sumie nie mam większego wyboru. I tak mogą to sobie sprawdzić w Google. - Tak. To było dawno temu.

A potem przepraszam ich i idę poszukać jakiegoś napoju gazowanego, mając nadzieję, że połączone działanie kofeiny i sztucznych substancji sło­dzących sprawi, że przestanę mieć ochotę powiększyć statystyką zgonów w populacji akademika.

4

Nic nie mów

Błagam cię

To sekret i jeśli go

Nie zdradzisz

Wynagrodzę ci

Milczeniem


Nic nie mów

Nikt nie wie że zajrzałeś

W moją duszę

Milczeniem...


Milczenie

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Valdez/Caputo

Z albumu: Słodki miód

Cartwright Records


Najbliższy automat z colą stoi w kąciku telewizyjnym, gdzie zebrali się wszyscy ludzie z uczelni odpowiedzialni za zarządzanie w sytuacjach kryzysowych. Nie chcę ryzykować i prosić Magdy o darmowy napój w sto­łówce, skoro już i tak naraziła się swojemu szefowi.

Rozpoznaję tylko niektórych pracowników administracji siedzących w ką­ciku telewizyjnym, a ich też znam tylko z krótkiej rozmowy, jaką ze mną przeprowadzali, kiedy ubiegałam się o tę pracę. Jeden z nich, doktor Jessup, dyrektor nadzorujący kierownictwo naszego obiektu, zauważa mnie i podchodzi. Wygląda zupełnie inaczej w weekendowym stroju, czyli ko­szuli firmy Izod i dockersach, niż w swoim zwykłym grafitowoszarym gar­niturze.

- Heather - mówi głębokim głosem, dość szorstko. - Jak leci?

- Nieźle - odpowiadam. Już Wrzuciłam dolara do automatu, więc za póź­no, żeby uciec (chociaż chciałabym, bo wszyscy w tym kąciku gapią się na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „A co to za dziewczyna? Czy ja jej skądś nie znam? I co ona tutaj robi?”)

Zamiast uciec, czekam na napój. Odgłos puszki uderzającej o metalowy wylot na dole automatu rozlega się głośnym echem w kąciku telewizyjnym, gdzie rozmowy toczą się przyciszonym tonem z szacunku dla zmarłej i jej pogrążonej w żałobie rodziny i gdzie telewizor, w normalnych warunkach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nastawiony na cały regulator na MTV2, teraz został wyłączony.

Wyjmuję puszkę z automatu i trzymam ją w dłoniach; boję się otworzyć, żeby nie zwrócić na siebie większej uwagi kolejnym hałasem.

- I jak twoim zdaniem radzą sobie te nasze dzieciaki? - pyta doktor Jes­sup. - Tak ogólnie?

- Dopiero przyszłam - odpowiadam. - Ale wszyscy są chyba mocno wy­trąceni z równowagi. Co, wie pan, jest raczej zrozumiałe, skoro na dnie szy­bu windy leży martwa dziewczyna.

Doktor Jessup szerzej otwiera oczy i pokazuje mi gestem, żebym ściszyła głos, chociaż mówiłam prawie szeptem. Rozglądam się wkoło i dociera do mnie, że w kąciku telewizyjnym siedzi sporo grubych ryb z naszej uczelni. Doktorowi Jessupowi niezwykle Zależy na tym, żeby podległy mu departa­ment postrzegano jako opiekuńczy i nastawiony na studenta. Doktor Jessup chlubi się tym, że potrafi nawiązać kontakt z młodszym pokoleniem. Zrozu­miałam to już w czasie naszej pierwszej rozmowy, kiedy zmrużył te swoje szare oczy i zadał nieuniknione pytanie - to, które sprawia, że mam ochotę rzucać różnymi rzeczami, ale którego chyba nijak nie mogę uniknąć: „Czy my się skądś nie znamy?”

Wszystkim się wydaje, że gdzieś mnie już kiedyś widzieli. Tylko nie bar­dzo umieją przypomnieć sobie gdzie. Często mnie pytają: „Czy ty czasem nie byłaś partnerką mojego brata na balu maturalnym?” Albo: „Czy my nie chodziłyśmy na te same zajęcia na studiach?”

Co jest tym dziwniejsze, że nigdy w życiu nie byłam na żadnym balu matu­ralnym, o wyższych studiach nawet nie wspominając.

- Kiedyś byłam piosenkarką - odpowiedziałam doktorowi Jessupowi w czasie tamtej rozmowy o pracę. - Piosenkarką, hm. Popową. Kiedy by­łam, no wie pan, nastolatką.

- Ach, tak - odparł doktor Jessup. - Słodki miód. Tak myślałem, ale nie byłem pewien. Mogę zadać pani pewne pytanie?

Zakręciłam się nerwowo na krześle, wiedząc, co zaraz nastąpi.

- Jasne.

- Dlaczego stara się pani o pracę w domu studenckim? Odchrząknęłam.

Chciałabym, żeby VH1 zrobiło o mnie program w ramach cyklu Behind the Musie. Bo wtedy nie musiałabym wyjaśniać tego ludziom.

Ale niestety nie jestem materiałem do Behind the Musie. Na to nigdy nie byłam wystarczająco sławna. Nigdy nie mogłam się równać z taką Britney czy Christiną. Można by mnie porównać najwyżej do Avril. Byłam po prostu nastolatką obdarzoną zdrowymi płucami, która znalazła się we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Wydawało się, że doktor Jessup to zrozumiał. A przynajmniej taktownie zmienił temat, kiedy wspomniałam o tym, jak moja mama zwiała z kraju ra­zem z moim menedżerem (och, tak, i moimi wszystkimi oszczędnościami), moja wytwórnia mnie rzuciła, a potem porzucił mnie też mój chłopak, w tej właśnie kolejności. Kiedy zaoferowano mi stanowisko zastępczyni kierow­niczki administracyjnej Fisher Hall, z roczną pensją początkową równającą się temu, co kiedyś zwykle zarabiałam w tydzień w czasie trasy koncerto­wej, przyjęłam ją bez wahania. Nie widziałam siebie w roli kelnerki (dla dziewczyny, która nawet głowy nie lubi myć na stojąco, mogłoby to być prawdziwą męczarnią), a zdobycie uniwersyteckiego wykształcenia uznałam za niezły pomysł. Muszę zaczekać, aż skończy się mój sześciomiesięczny okres próbny - zostały jeszcze tylko trzy miesiące - ale potem będę się mo­gła zapisać na dowolną liczbę kursów.

Na początek zapiszę się na wstęp do psychologii, żeby się przekonać, czy naprawdę jestem tak bardzo zaburzona i neurotyczna, jak najwyraźniej są­dzą Rachel i Sarah.

Teraz doktor Jessup dopytuje się o zdrowie psychiczne Rachel.

- Jak ona się trzyma? - chce wiedzieć.

- Chyba dobrze - odpowiadam.

- Powinnaś kupić jej kwiaty - mówi doktor Jessup. - Żeby jej jakoś po­prawić nastrój. Albo może czekoladki.

- Och, to dobry pomysł - mówię, chociaż nie mam bladego pojęcia, co ten facet wygaduje. Dlaczego miałabym kupować Rachel kwiaty albo czeko­ladki? Czy śmierć Elizabeth Kellog wstrząsnęła nią w większym stopniu niż takim Juliem, szefem działu technicznego, który jest pewnie właśnie tą oso­bą, która później powyciera krew Elizabeth z posadzki szybu windy? Czy ktokolwiek kupi czekoladki Juliowi?

Może powinnam po prostu kupić kwiaty im obojgu.

- Rachel jeszcze nie przywykła do tego miasta - mówi doktor Jessup, pew­nie w ramach wyjaśnienia. - Na pewno to nią trochę wstrząśnie. Nie jest jeszcze zblazowanym nowojorczykiem, w przeciwieństwie do niektórych z nas. Prawda, Wells? - Mruga okiem.

- Prawda - mówię, chociaż nadal nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Czy bombonierka Whitman wystarczy, czy też powinnam pójść aż do Dean & Deluca i kupić cały stos tych ich ptifurków? Co by mi nawet odpowiadało, bo wtedy mogłabym kupić dla siebie trochę skórek pomarańczowych w czeko­ladzie.

Tyle że... Rachel nie je słodyczy. Nie wchodzą w skład diety Zone. Może powinnam kupić jej jakieś orzechy?

Ale nasza rozmowa kończy się raptownie, kiedy wielkimi krokami do ką­cika wchodzi rektor Allington.

Powiem wam prawdę. Nigdy nie udaje mi się od razu poznać rektora Allingtona, chociaż od lipca, kiedy zaczęłam pracować w Fisher Hall, we wszyst­kie powszednie dni widzę go, kiedy wysiada z windy.

A nigdy nie udaje mi się poznać rektora Allingtona, dlatego że rektor Al­lington nie ma zwyczaju ubierać się jak rektor uniwersytetu. Najchętniej wkłada białe spodnie (które nosi jeszcze długo po święcie pracy wypadają­cym w pierwszy poniedziałek września, wbrew zaleceniom Miss Dobre Ma­niery), złoty T-shirt Uniwersytetu Nowojorskiego (a w naprawdę duszne dni podkoszulek bez rękawów), adidasy i w razie niepogody złoto-białą kurtkę reprezentacji uczelni. Według innego artykułu, który znalazłam w papierach Justine, rektor ma nadzieję, że ubierając się jak student, wyda się młodzieży bardziej przystępny.

Ale ja nigdy nie widziałam studenta Uniwersytetu Nowojorskiego ubrane­go w uczelniane barwy. Oni wszyscy noszą się na czarno, żeby się wtopić w tłum reszty nowojorczyków.

Dzisiaj rektor Allington zdecydował się na T-shirt, a nie na koszulkę bez rękawów, mimo że temperatura na zewnątrz przekracza dwadzieścia stopni. No cóż, może musiał wziąć udział w posiedzeniu Rady Zarządu i chciał się wystroić, żeby zrobić na nich dobre wrażenie.

Wszyscy pozostali członkowie dyrekcji natychmiast się do niego rzucają, żeby sprawdzić, czy rektor wie, jak kluczową rolę każdy z nich odgrywa w rozwiązaniu kryzysu, który poniedziałkowa gazeta studencka określi nie­wątpliwie jako tragedią, i dopiero wtedy mówię sobie coś w rodzaju: „Aha. To nasz rektor”.

Ignorując wszystkich pozostałych, rektor Allington patrzy prosto na dok­tora Jessupa i mówi:

- Powinieneś coś z tym zrobić, Stan. Niedobrze jest. Bardzo niedobrze. Doktor Jessup wygląda, jakby żałował, że to nie on leży tam, w szybie windy. I w sumie wcale mu się nie dziwię.

- Phil... - odzywa się do rektora. - Tak już bywa. W podobnie dużej spo­łeczności muszą się zdarzać jakieś wypadki. W samym zeszłym roku mieli­śmy trzy, a w poprzednim zdarzyły się dwa.

- Nie w moim budynku - mówi rektor Allington. Nie mogę powstrzymać myśli, że mówi prawie jak Harrison Ford w Air Force One („Wynoś się z mo­jego samolotu”).

Ale brzmi o wiele bardziej jak Pauly Shpre w Eko-Jajach.

Wydaje mi się, że to odpowiednia chwila, żeby wrócić do mojego biura. Zastaję tam Sarah, którą siedzi przy moim biurku i rozmawia przez telefon. Nikogo innego w pobliżu nie ma, ale i tak w gabinecie wyczuwa się pełne dezaprobaty napięcie. Wydaje się, że emanuje ono od Sarah, która z trzaskiem ciska słuchawkę telefonu na widełki i obrzuca mnie gniewnym spojrzeniem.

- Rachel mówi, że mamy odwołać dyskotekę, która miała się odbyć dziś wieczorem.

Patrzy na mnie spode łba.

- I co? - Mnie się wydaje, że to rozsądne zarządzenie. - Odwołaj ją.

- Ty nie rozumiesz. Zorganizowaliśmy prawdziwą kapelę. Stracimy na tym co najmniej tysiąc pięćset dolarów.

Spoglądam na nią ze zdziwieniem.

- Sarah - mówię - tamta dziewczyna zginęła. Nie żyje.

- I odwołując imprezę ze względu na jej samolubny wyczyn - mówi Sarah -doprowadzimy tylko do tego, że jej śmierć zostanie wyidealizowana przez na­szych studentów. - A potem na chwilę przestaje się popisywać swoją wiedzą słuchacza studiów magisterskich i dodaje: - Chyba uda nam się odrobić straco­ne zyski na sprzedaży T-shirtów. Ale i tak nie rozumiem, mamy odwoływać dyskotekę tylko dlatego, że jakaś wariatka zeskoczyła z dachu windy?

A ludzie mówią, że show-biznes jest brutalny. Najwyraźniej nigdy nie pra­cowali w akademiku.

Przepraszam. Chciałam powiedzieć, w domu studenckim.

5

Ponieważ to Nowy Jork, w którym codziennie zdarza się tyle zgonów z nie­naturalnych przyczyn, biuro koronera przysyła kogoś do oględzin zwłok Elizabeth dopiero po czterech godzinach.

Koroner przyjeżdża o wpół do czwartej i za dwadzieścia pięć czwarta stwier­dza zgon Elizabeth Kellog. Za przyczynę śmierci, która będzie jeszcze wery­fikowana w trakcie śledztwa i sekcji zwłok, uznano ciężkie obrażenia: zła­manie kręgosłupa szyjnego, lędźwiowego miednicy oraz liczne złamania kości czaszki i kończyn.

Możecie mnie nazwać marzycielką, ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z naszych studentów zdołał wyidealizować tę śmierć, kiedy się o tym dowie.

Go gorsza, koroner mówi, że jego zdaniem Elizabeth nie żyje już od ponad dwu­nastu godzin. Co oznaczą że leży na dnie tego szybu windy od wczorajszej nocy.

No dobra, on twierdzi, że zginęła w momencie uderzenia o betonową po­sadzkę, więc śmierć nastąpiła natychmiast. To nie tak, że ona tam leżała żywa przez całą noc.

Ale mimo wszystko.

Nie da się ukryć ani furgonetki koronera, ani ciała, które na koniec zostaje wyniesione z budynku. O czwartej wszyscy studenci mieszkający w Fisher Hall już wiedzą, że ktoś zginął. A kiedy windy znów zostają włączone, a im nareszcie pozwala się z nich skorzystać i wrócić do pokojów, dowiadują się też, jak zginęła ta dziewczyna. W końcu to studenci uniwersytetu, oni nie są głupi. Potrafią dodać dwa do dwóch i stwierdzić, że razem wychodzi cztery.

Ale nie jestem w stanie przejmować się nadmiernie tym, jak siedmiuset mieszkańców Fisher Hall poradzi sobie z wiadomością o śmierci Elizabeth. Bo za bardzo jestem zajęta zastanawianiem się, jak rodzice Elizabeth zare­agują na wiadomość o jej śmierci.

A to dlatego, że doktor Jessup podjął decyzję - decyzję popartą przez dok­tora Flynna - że ze względu na wcześniejsze kontakty Rachel z panią Kellog w sprawie zasad przyjmowania gości w akademiku, to ona powinna być osobą, która zadzwoni do rodziców zmarłej dziewczyny.

- Szok będzie mniejszy - zapewnia wszystkich doktor Flynn - kiedy Kellogom przekaże tę informację jakiś znajomy głos.

Kiedy decyzja raz już zapada, Sarah zostaje bez ceremonii wyproszona z gabinetu, ale mnie doktor Jessup prosi, żebym została.

- To pomoże Rachel - mówi.

Najwyraźniej nie widział Rachel w akcji. Ja widziałam. Parę dni temu sklęła pracowników stołówki za to, że przypadkowo umieścili w dyspenserze pełnotłusty dressing farmerski zamiast odtłuszczonego. Rachel raczej nie jest osobą, która potrzebuje oparcia.

Ale kim ja jestem, żeby zabierać głos w tej sprawie?

Cała scena jest niesłychanie smutna i kiedy Rachel wreszcie odkłada słu­chawkę, mam już objawy nadchodzącej migreny i dolegliwości żołądkowych.

Oczywiście, winne może być tych jedenaście jolly ranchers i torebka fritos, które zjadłam zamiast lunchu. Ale nigdy nic nie wiadomo.

Te symptomy jeszcze mi pogłębia doktor Jessup. Rozgoryczony uwagami rektora Allingtona, zapomniał o rozsądku i nowojorskich przepisach ochrony zdrowia i energicznie pali, przysiadłszy na skraju biurka Rachel. Nikt nie za­proponował, że otworzy okno. To dlatego, że nasze biuro mieści się na parte­rze i za każdym razem, kiedy otwieramy okna, jakiś dowcipniś podchodzi do nich i wrzeszczy w głąb naszego biura: „Mogę powiększyć zestaw o frytki?”

I to dokładnie wtedy przychodzi mi do głowy, że skoro Rachel skończyła już rozmawiać przez telefon, to moje wsparcie nie jest jej już chyba potrzeb­ne. W niczym więcej tu nie pomogę.

Więc podnoszę się i mówię:

- Idę teraz do domu.

Wszyscy na mnie spoglądają. Na szczęście rektor Allington już dawno wyszedł, bo on i jego żona mają letni dom w Hamptons i wymykają się tam przy każdej możliwej okazji.

Tyle że dzisiaj pani Allington nie chciała wychodzić od frontu - żeby nie mijać zaparkowanej tam furgonetki koronera stojącej za wozem straży po­żarnej. Musiałam wyłączyć alarm, żeby mogła skorzystać z wyjścia awaryj­nego na tyłach stołówki, tego samego, przez które ochrona wpuszcza co waż­niejszych gości Allingtonów - na przykład Schwarzeneggerów - kiedy rektor urządza przyjęcie. Niektórych gości lepiej nie narażać na zaczepki studen­tów.

Jedyny syn Allingtonów, Christopher - bardzo przystojny facet pod trzy­dziestkę, nosi garnitury od Brook Brothers, mieszka w akademiku dla słu­chaczy studiów podyplomowych i uczęszcza na wydział prawa naszej uczel­ni - siedział za kierownicą ich ciemnozielonego mercedesa, kiedy wreszcie wyszli z budynku. Rektor Allington troskliwie usadził żonę na tylnym sie­dzeniu, włożył torby podróżne do bagażnika, a potem wskoczył na przednie siedzenie obok syna.

Christopher Allington odjechał tak szybko, że ludzie bawiący się na ulicz­nym festynie (Ach, tak. Festyn uliczny trwał nadal, niezależnie od wozu stra­ży pożarnej i furgonetki koronera) w popłochu uskakiwali na chodnik.

Powiem wam coś: gdyby Allingtonowie byli moimi rodzicami, też bym rozjeżdżała ludzi na ulicy.

Doktor Flynn jako pierwszy otrząsnął się po mojej uwadze, że wychodzę. Mówi:

- Oczywiście, Heather. Wracaj do domu. Nie potrzebujemy już Heather, prawda, Stan?

Doktor Jessup wydycha obłok sinoszarego dymu.

- Idź do domu - mówi do mnie. - Zrób sobie drinka. Mocnego.

- Och, Heather! - woła Rachel. Zrywa się ze swojego obrotowego krzesła i, ku mojemu zdziwieniu, pada mi w ramiona. Nigdy przedtem nie przeja­wiała w stosunku do mnie takiej czułości. - Bardzo ci dziękuję, że przyszłaś. Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. Ty zawsze zachowujesz taki spokój w obliczu kryzysu.

Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Ja absolutnie nic nie zrobiłam. A już zwłaszcza nie kupiłam jej tych kwiatów, które zalecał doktor Jessup. No, może uspokoiłam trochę praktykantów i wyperswadowałam Sarah tę dysko­tekę, ale to wszystko, naprawdę. Przecież nikomu nie uratowałam życia.

Patrzę wszędzie, byle nie na twarz Rachel. Ściskanie Rachel bardzo przy­pomina ściskanie... no cóż, patyka. To dlatego że ona jest taka chuda. Tro­chę mi jej żal. Bo kto miałby ochotę tulić patyk? Wiem, że wszyscy ci faceci, którzy się uganiają za modelkami, lubią to. Ale czy normalna osoba będzie chciała przytulać worek spiczastych kości? I byłoby inaczej, gdyby ona z na­tury była taka kanciasta. Ale Rachel specjalnie się głodzi, żeby tak wyglą­dać.

To jest po prostu bez sensu.

Ku mojej uldze, Rachel puszcza mnie niemal od razu i wtedy natychmiast, już bez słowa, wychodzę z biura, bo boję się, że jeśli się odezwę, zacznę płakać. Nie ze względu na jej chudość, ale dlatego że to wszystko wydaje mi się takim strasznym bezsensem. Dziewczyna nie żyje, jej rodzice są zrozpa­czeni. I po co to wszystko? Dla chwili dreszczyku podczas jazdy na dachu windy?

To jest po prostu jakiś kompletny absurd.

Ponieważ alarm przy wyjściu pożarowym nadal jest wyłączony, ja też wy­chodzę z budynku tamtędy, zadowolona, że nie muszę mijać kontuaru recep­cji. Bo serio, mam wrażenie, że rozkleję się, jeśli ktokolwiek odezwie się do mnie chociaż jednym słowem. Muszę przejść na piechotę całą drogę Szóstą Aleją, obchodząc kwartał ulic, żeby nie wpaść na nikogo znajomego - ale warto. Nie jestem w nastroju do towarzyskich pogawędek.

Niestety, kiedy docieram do wejściowych drzwi domu, okazuje się, że jed­nak towarzyskie pogawędki to coś, czego nijak nie uda mi się uniknąć. Bo na schodach rozsiadł się mój były narzeczony, Jordan Cartwright.

A ja naprawdę byłam przekonana, że mój dzień nie może się jeszcze bar­dziej skiepścić.

Jordan podnosi się, kiedy mnie zauważa, i chowa komórkę, do której przed chwilą dziamgał. Późnopopołudniowe słońce wydobywa złote refleksy w jego jasnych włosach i nie mogę nie zauważyć, że mimo upału tej wczesnej jesieni krawędzie zaprasowane na jego białej koszuli i (tak, mówię to z przykrością) dobranych do kompletu białych spodniach wyglądają idealnie świeżo.

W tym białym stroju i ze złotym łańcuchem na szyi wygląda, jakby zdezer­terował z naprawdę kiepskiego boys bandu.

Co najsmutniejsze, ten opis odpowiada faktom.

Nie widzę wyrazu jego jasnoniebieskich oczu, bo schowane są za szkłami słonecznych okularów od Armaniego. Ale przypuszczam, że jak zwykle prze­pełnione są czułą troską o moją osobę. Jordan świetnie potrafi wmawiać lu­dziom, że naprawdę się o nich troszczy. To jeden z powodów, dla których jego pierwszy solowy utwór, Baby, bądź moja zdobył podwójną platynową płytę, A teledysk całymi tygodniami był numerem jeden na Total Request Live.

- Tu jesteś - mówi. - Próbowałem się z tobą skontaktować. Coopa chyba nie ma w domu. Wszystko w porządku? Przyjechałem, jak tylko się dowie­działem.

Gapię się na niego bez słowa. Co on tu robi? Zerwaliśmy ze sobą. Zapo­mniał już?

A może nie. Widać, że ćwiczył na siłowni. I to intensywnie. Jego bicepsy rysują się bardzo wyraźnie.

Może hantle mu spadły na głowę czy coś.

- Ona mieszkała w tym twoim akademiku, prawda? - ciągnie. - Ta dziew­czyna, o której mówili w radiu? Ta, która zginęła?

To jest totalnie nie fair, że ktoś, kto wygląda tak seksownie, może być też... No cóż, kompletnie pozbawiony normalnych ludzkich odruchów. Wyławiam klucze z przedniej kieszeni dżinsów.

- Nie powinieneś tu przychodzić, Jordan - mówię. Ludzie się gapią, ale głównie tylko dilerzy narkotyków. Jest ich w sąsiedztwie całkiem sporo, bo uniwersytet, chcąc z nich oczyścić okolicę Washington Square Park ze wzglę­du na swoich studentów (i, co ważniejsze, ich rodziców), wywiera spory nacisk na miejscowy komisariat policji. Policja przepędza więc z parku wszystkich dilerów i bezdomnych, a ci przenoszą się na sąsiednie ulice... Na przykład tę, przy której mieszkam.

Oczywiście, kiedy przyjęłam propozycję brata Jordana, który zapropono­wał, żebym z nim zamieszkała, nie miałam pojęcia, że okolica okaże się taka nieciekawa. No bo, dajcie spokój, to jest w końcu Greenwich Village, która już dawno przestała być mekką głodujących artystów, po tym jak wprowa­dzili się tu yuppies i podnieśli prestiż okolicy, a czynsze skoczyły do nieba. Wydawało mi się, że są porównywalne z Park Avenue, przy której mieszka­łam z Jordanem i gdzie „tego typu ludzie”, jak ich określa Jordan, po prostu sienie kręcą.

I ma chłopak szczęście, bo „tego typu ludzie” najwyraźniej nie mogą teraz oderwać od niego wzroku - i to nie tylko ze względu na jego wyraźnie wy­eksponowany złoty łańcuch.

- Hej! - woła jeden z nich. - To ty? Ty jesteś ten facet, hej?

Jordan, który przywykł do napastowania przez paparazzich, nawet nie mru­gnie okiem.

- Heather... - mówi swoim najbardziej kojącym tonem, tym, którego uży­wał w swoim duecie z Jessicą Simpson w czasie trasy koncertowej Get Fun­ky minionego lata. - Daj spokój. Bądź rozsądna. Sercowe sprawy nam się nie ułożyły, ale to jeszcze nie powód, żebyśmy nie mogli się przyjaźnić. Tyle razem przeszliśmy. Przecież w sumie razem dorastaliśmy.

W zasadzie to nawet prawda. Poznałam Jordana w czasach, kiedy po raz pierwszy podpisałam kontrakt z wytwórnią jego ojca, Cartwright Records. Skończyłam wtedy piętnaście lat i łatwo poddawałam się wpływom, a Jor­dan miał raptem osiemnaście. Zwyczajnie mu wierzyłam, kiedy twierdził, że tak samo jak ja nie cierpi piosenek, które mu wciska wytwórnia. Wierzyłam mu, kiedy mówił, że on też, jak ja, przestanie je śpiewać i zacznie wykony­wać własne utwory. Wierzyłam mu do momentu, kiedy powiedziałam wy­twórni, że albo moje piosenki, albo żadne piosenki, a wytwórnia ze mnie zrezygnowała... Tymczasem Jordan, zamiast powiedzieć wytwórni (znanej również jako jego tata) to samo co ja, powiedział do mnie: „Heather, chyba musimy poważnie porozmawiać”.

Rozglądam się, żeby sprawdzić, czy nie odstawia teraz tego przedstawienia dla ukrytej kamery. Totalnie nie zdziwiłabym się, gdyby wziął udział w jakimś reality show. To tego typu człowiek, który nie miałby nic przeciwko oglądaniu własnego życia transmitowanego w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej.

I to wtedy zauważam srebrny kabriolet bmw zaparkowany przy hydrancie przed naszym domem z elewacją z piaskowca.

- A to coś nowego - mówię. - Od taty? Nagroda za Tanie Tracę?

- Przestań, Heather - mówi Jordan. - Tłumaczyłem ci. Ta sprawa z Ta­nią. .. To nie tak jak myślisz.

- Jasne - odpowiadam z uśmiechem. - Przypuszczam, że się po prostu potknęła i dlatego wylądowała z głową w twoim kroczu.

Wtedy Jordan robi coś, co mnie zaskakuje. Ściąga okulary i patrzy na mnie bardzo intensywnym wzrokiem. Przypomina mi się, jak go spotkałam po raz pierwszy - w Mail of America. Wytwórnia - to znaczy tata Jordana - zorga­nizowała nam, jego boys bandowi Easy Street i mnie, wspólną trasę koncer­tową, starając się przyciągnąć maksymalną liczbę jedenasto- i dwunastolat­ków (oraz ich rodziców, oraz portfeli ich rodziców).

Jordan rzucił mi wtedy takie samo intensywne spojrzenie. Jego: „Kotku, masz najbardziej niebieskie oczy na świecie” zupełnie nie zabrzmiało wtedy jak typowa podrywka.

Ale co ja mogłam wiedzieć? Wyciągnięto mnie ze szkoły średniej, kiedy byłam jeszcze w pierwszej klasie, i od tamtej pory stale byłam w trasie, pod ciągłą opieką dorosłych, a kontakt z facetami w moim wieku miałam tylko wtedy, kiedy podchodzili do mnie poprosić o autograf. Skąd miałam wie­dzieć, że „Kotku, masz najbardziej niebieskie oczy na świecie” to zwykła podrywka?

Zdałam sobie z tego sprawą dopiero wiele lat później, kiedy „Kotku, masz najbardziej niebieskie oczy na świecie” pojawiło się jako fragment piosenki z pierwszego solowego albumu Jordana. Okazuje się, że miał sporo praktyki w posługiwaniu się tym tekstem. I robił to z przekonującą szczerością.

Na mnie z pewnością podziałało.

- Heather... - mówi teraz Jordan, a promienie słońca, przefiltrowane przez korony drzew i apartamentowce po zachodniej stronie ulicy, igrają na gład­kich płaszczyznach jego przystojnej, nadal nieco chłopięcej twarzy. - Coś nas łączyło, ciebie i mnie. Jesteś pewna, że chcesz o tym wszystkim zapo­mnieć? Och, ja wiem, że nie jestem tutaj zupełnie bez winy. Ta sprawa z Ta­nią... No cóż, wiem, jak to musiało dla ciebie wyglądać.

Patrzą na niego z niedowierzaniem.

- Chodzi ci o to, że robiła ci laską? Bo tak to wyglądało dla mnie. Jordan się krzywi, jakbym go uderzyła.

- Widzisz? - Zaplata ramiona na piersi. - Widzisz, dokładnie o tym mó­wią. Kiedy się poznaliśmy, Heather, nigdy nie rzucałaś takich chamskich tekstów. Zmieniłaś się. Nie widzisz tego? To część problemu. Nie jesteś tą samą dziewczyną, którą kiedyś poznałem...

Stwierdzam, że jeśli opuści wzrok na linię mojej talii, gdzie najbardziej zmieniłam się od czasów sprzed dziesięciu lat, walnę go z byka. Ale nie zrobił tego.

- Stałaś się taka... Sam nie wiem, Heather. Twarda to chyba dobre sło­wo - ciągnie. -I po tym przez co przeszłaś w związku ze swoją mamą i swo­im menedżerem, kto mógłby cię winić? Ale, Heather, nie wszyscy na tym świecie chcą cię ograbić ze wszystkich pieniędzy i zwiać z nimi do Argenty­ny, jak oni. Musisz mi uwierzyć, kiedy mówię, że nigdy nie chciałem cię zranić. Po prostu, nasze drogi się rozeszły, moja i twoja. Pragniemy innych rzeczy. Ty chcesz śpiewać własne piosenki i najwyraźniej nie obchodzi cię, że to może przy okazji zniszczyć twoją karierą: to, co z niej jeszcze zostało. A ja... No cóż, ja chcę...

- Hej! - wrzeszczy diler narkotyków. - Ty jesteś Jordan Cartwright! W głowie mi się nie mieści to wszystko. Najpierw Elizabeth, a teraz to.

I w ogóle, czego ten Jordan ode mnie chce? Tego właśnie zupełnie nie mogę pojąć. Facet ma trzydzieści jeden lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i mnóstwo pieniędzy - o wiele więcej niż sto tysięcy dolarów rocznie, któ­rych oczekiwałaby Rachel od idealnego partnera. Oczywiście ja wiem, że jego rodzice nie byli zachwyceni, kiedy ze sobą zamieszkaliśmy. To nie wy­glądało dobrze, że dwójka ich najpopularniejszych wykonawców dla nasto­latków mieszka razem...

Ale czy nasz cały związek był z jego strony tylko próbą odegrania się na rodzicach? Bo widzicie, swego czasu państwo Cartwright ulegli błaganiom najmłodszego syna - miał wtedy dziewięć lat - i pozwolili, by wziął udział w przesłuchaniu do Klubu Myszki Miki. Jordan nigdy nie przestał się tego wstydzić. Bo przecież poważni muzycy rokowi nie miewają swoich zdjęć z uszami Myszki Miki, publikowanych co drugi tydzień w „Teen People”...

- Jordan... - mówię, przerywając mu wymienianie rzeczy, których pra­gnie, z czego większość ma coś wspólnego z niesieniem szarym ludziom odrobiny radości życia i czy w tym jest coś złego? Tyle że ja przecież nigdy nie twierdziłam, że jest. - Czy mógłbyś po prostu już sobie pójść?

Omijam go, z kluczami w dłoni. Chyba zamierzałam otworzyć drzwi i do­stać się do środka, zanim on zdoła mnie zatrzymać. Ale konieczność otwarcia trzech zamków nieco utrudnia sprawę.

- Wiem, czemu nie traktujesz mnie jak poważnego artystę, Heather - mówi dalej Jordan. I mówi. I mówi. - Ale nie myśl sobie, że jestem mniej twórczy niż ty tylko dlatego, że śpiewam piosenki, których sam nie napisałem. Teraz praktycznie cała choreografia jest moja. Ten krok, który wykonałem w tele­dysku do Tylko ty i ja. Wiesz, no ten? - Robi szybki krok z poślizgiem, któ­remu towarzyszy wyrzut bioder. Na frontowych schodach domu z elewacją z piaskowca. - To wszystko moje pomysły. Wiem, możesz uznać, że to nie­wiele, ale nie uważasz, że już pora, żebyś sama przyjrzała się własnemu ży­ciu? Czy ty ostatnio zrobiłaś coś dającego artystyczną satysfakcję? Ta głupia praca w akademiku.

Dwa zamki otwarte. Został jeszcze jeden.

- .. .i mieszkanie tu, z ćpunami koczującymi niemal na twoich schodach... i z Cooperem! Akurat z Cooperem! Ty wiesz, co w mojej rodzinie sądzi się o Cooperze, Heather.

Wiem, co się w jego rodzinie sądzi o Cooperze. To samo co o dziadku Coopera, który w wieku sześćdziesięciu pięciu lat ujawnił się ze swoją orien­tacją seksualną, kupił w Village dom wyłożony różowym piaskowcem, a po­tem zapisał go w testamencie swojemu wnukowi, czarnej owcy, a ten wnuk wprowadził się do apartamentu na parterze, pierwsze piętro przerobił na agen­cję detektywistyczną, a ostatnie piętro zaproponował mnie, nie żądając czyn­szu (w zamian prowadzę mu rachunkowość), kiedy dowiedział się, że zosta­wiłam Jordana z Tanią.

- Ja wiem, że między wami nic nie ma - mówi teraz Jordan. - To nie to mnie martwi. Nie jesteś w typie Coopera.

Nie musi mi tego mówić. Niestety.

- Ale zastanawiam się, czy masz świadomość, że Cooper ma za sobą kryminalną przeszłość? Wandalizm. I owszem, był nieletni, ale i tak, na litość boską, Heather, on nie ma żadnego szacunku dla własności publicznej. Wiesz, zniszczył billboard Easy Street. Zdaję sobie sprawę, że zawsze zazdrościł mi talentu, ale to nie moja wina, że się urodziłem z takim darem...

Trzeci zamek otwarty. Jestem wolna!

- Do widzenia, Jordan - mówię i wślizguję się do środka, ostrożnie za­mykając za sobą drzwi. Bo wiecie, nie chcę go przy tym jakoś uszkodzić. Nie dlatego że on mi jeszcze nie jest obojętny, ale dlatego że to byłoby nie­grzeczne.

Poza tym jego tata mógłby mnie pozwać do sądu. Nigdy nic nie wiadomo.

6

Jordan dobija się do drzwi, ale ja go ignoruję. We wnętrzu domu jest chłodno i lekko pachnie tonerem z fotokopiarki w biurze Coopera. Ruszam po schodach do swojego mieszkania, sądząc, że Lucy (Czy ja już o niej wspominałam? Lucy to mój pies) będzie chciała wyjść na spacer, ale rzucam okiem na koniec korytarza i widzę, że drzwi balkono­we prowadzące na taras na tyłach domu są otwarte.

Zamiast pójść na górę, ruszam korytarzem - dziadek Coopera wytapetował go w czarno-białe paski, które najwyraźniej były szczytem szyku w ge­jowskim środowisku lat siedemdziesiątych - i znajduję pana domu, który siedzi na ogrodowym fotelu na tarasie, z butelką piwa w dłoni, moim psem u stóp i czerwoną lodówką turystyczną u boku.

Słucha radia -jak zwykle, kiedy jest w domu - stacji nadającej jazz. Coo­per jest jedynym członkiem tej rodziny, który wyrzeka się skrzeków Easy Street i Tani Tracę dla bardziej melodyjnych tonów duetu Coleman-Haw­kins i Sarah Vaughn.

- Poszedł już? - pyta Cooper, kiedy zauważa, że stoję w drzwiach.

- Niedługo pójdzie - mówię. I wtedy mnie oświeca. - Ty się tu przed nim ukrywasz?

- Nie mylisz się - mówi Cooper. Otwiera lodówkę i wyjmuje z niej piwo. -Proszę - mówi, podając mi je. - Stwierdziłem, że przyda ci się jedno.

Z wdzięcznością biorę od niego zimną butelkę i opadam na zieloną piko­waną poduszkę fotela z kutego żelaza, który stoi obok. Lucy natychmiast rzuca się do mnie i wciska łeb między moje uda, radośnie mnie obwąchując. Drapię ją za uszami.

To jest właśnie miłe, kiedy ma się psa. On zawsze tak się cieszy na twój widok. Poza tym, wiecie, to ma korzystne działanie zdrowotne. Ludziom obniża się ciśnienie krwi, kiedy głaszczą psa. Albo chociaż kota. To udoku­mentowany fakt. Czytałam o tym w tygodniku „People”.

Oczywiście nie tylko zwierzęta domowe mogą człowiekowi obniżyć ci­śnienie. Siedzenie w jakimś naprawdę spokojnym miejscu też tak działa. Na przykład na tarasie dziadka Coopera, z ogrodem rozpościerającym się poni­żej. Ten taras i ogród to jedne z najlepiej skrywanych sekretów Manhattanu. Pełen zieleni, otoczony wysokimi, obrośniętymi dzikim winem murami, ten zakątek stanowi maleńką oazę, stworzoną na miejscu dawnego osiemnasto­wiecznego stajennego podwórza. W ogrodzie jest nawet maleńka fontanna, którą Cooper, jak widzę, włączył. Gulgocze sobie uspokajająco. Jakie ciche późne popołudnie. Kiedy drapię Lucy za uszami, czuję, że serce mi się po­woli uspokaja.

Może kiedy skończę sześciomiesięczny okres próbny i wreszcie będę mo­gła się zapisać na zajęcia, pójdę na kursy przygotowawcze na medycynę. Tak, trudno byłoby pogodzić to z pracą na cały etat - nie wspominając już o rachunkowości dla Coopera. Ale znajdę jakiś sposób.

A potem może dostanę stypendium, czy coś, i pójdę na studia medyczne. A kiedy skończę medycynę, będę mogła zabierać ze sobą Lucy na obchody i ona będzie uspokajać wszystkich moich pacjentów. Totalnie zlikwiduję cho­roby serca w ten prosty sposób, że każę pacjentom głaskać mojego psa. Będę sławna! Jak Maria Curie!

Tyle że nie będę nosiła na szyi uranu i nie umrę na chorobę popromienną, co, jak przeczytałam, przytrafiło się Marii.

Nie wspominam o moim nowym planie Cooperowi. Jakoś mi się nie wy­daje, żeby on umiał docenić jego wszystkie zalety. Chociaż w sumie jest fa­cetem o całkiem otwartej głowie. Arthur Cartwright, dziadek Coopera, roz­złoszczony sposobem, w jaki reszta rodziny potraktowała go, kiedy wyjawił, że jest gejem, większość swojej ogromnej fortuny przeznaczył na badania nad AIDS, całość swojej światowej klasy kolekcji dzieł sztuki oddał na auk­cje w Sotheby's, z zastrzeżeniem, że zyski ze sprzedaży mają zostać przekaza­ne na akcją charytatywną God's Love We Deliver, a niemal wszystkie posiada­ne przez siebie nieruchomości zapisał swojej Alma Mater, Uniwersytetowi Nowojorskiemu...

.. .wszystko, poza swoim ukochanym domem z elewacją z różowego pia­skowca w Village, który zapisał Cooperowi - razem z okrągłą sumką milio­na dolców - bo Cooper był jedynym członkiem rodziny Cartwrightów, który na wiadomość o tym, że dziadek ma nowego chłopaka, Jorge'a, stwierdził: „A jak tam sobie lubisz, dziadziu”.

Jordan i cała reszta Cartwrightów zbytnio się nie zmartwili wydziedzicze­niem przez Arthura. W sejfie bankowym klanu Cartwrightów i tak zostało jeszcze dość kasy, żeby starczyło dla wszystkich.

Niemniej jednak Cooper został właściwie wykluczony z klanu Cartwrightów - choć i przedtem był czarną owcą. Rodzina nigdy nie mogła mu daro­wać, że wyrzucano go z licznych szkół średnich, a potem wolał wybrać stu­dia niż członkostwo w Easy Street - nie wspominając już o jego skłonności do umawiania się z bardzo atrakcyjnymi specjalistkami od chirurgii serca czy właścicielkami galerii dzieł sztuki o imionach takich jak Saundra czy Yokiko.

Co mu chyba, prawdę mówiąc, niespecjalnie przeszkadza. Nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo równie zadowolonego z własnego towarzystwa jak Cooper Cartwright.

On nawet z wyglądu nie przypomina reszty swojej rodziny. Ciemnowłosy, podczas kiedy oni wszyscy są blondynami, Cooper jednak odziedziczył ty­pową dla Cartwrightów urodę i błękitne oczy.

I na wyglądzie kończy się jakiekolwiek podobieństwo do jego brata, Jordana. Obaj są wysocy, szczupłej, ale atletycznej budowy.

Mięśnie Jordana zostały doprowadzone do perfekcji pod okiem osobiste­go trenera dzięki kilku godzinom dziennie spędzanym w prywatnej domo­wej siłowni, gdy tymczasem mięśnie Coopera wyrobiły się od grania w agre­sywnego kosza w składzie jeden na jednego na publicznych boiskach do koszykówki na rogu Szóstej i Trzeciej Zachodniej i od - chociaż do tego nie chce się przyznawać - pogoni na piechotą przez Grand Central w sprawach kolejnych, aktualnie go zatrudniających klientów. Znam prawdą, bo będąc osobą, która wystawia rachunki dla jego klientów, czytam te wszystkie para­gony. Nie ma sposobu, żeby ktoś zdążył od taksówki - trasa za sześć dola­rów kończąca się o piątej jeden - do kasy biletowej Metro North - bilet po­wrotny do Stamford, odjazd piąta siedem - inaczej niż biegiem.

Ze względu na to wszystko - na jego miłe usposobienie, na te oczy i grę w kosza w weekendy... nie wspominając już o jazzie-zakochałam się w Coo­perze do szaleństwa.

Ale ja wiem, że to całkiem daremne. On mnie traktuje z tego rodzaju przy­jaznym lekceważeniem, jakie zwykle rezerwuje się dla dziewczyny młod­szego brata, bo tym właśnie najwyraźniej los każe mi pozostać w jego oczach, ponieważ, w porównaniu z kobietami, z którymi się umawia, a które są wszystkie wychudzone, olśniewające i wykładają literaturą renesansową albo specjalizują się w mikrofizyce, ja wypadam jak budyń waniliowy czy coś.

A kto spojrzy na budyń waniliowy, kiedy może zjeść creme briilee?

Zakocham się w kimś innym, kiedy tylko będę mogła. Przysięgam. Ale na razie, czy to coś złego, że lubię jego towarzystwo?

Pociągając długi łyk piwa, Cooper przygląda się dachom budynków doko­ła nas... Z których jeden, tak się składa, należy do Fisher Hall. Z ogrodu na tyłach domu Arthura Cartwrighta można zobaczyć piętra od dwunastego do dwudziestego, włącznie z apartamentem rektora na samej górze.

Można też zobaczyć odpowietrzniki szybów wind.

- No i... - odzywa się Cooper. - Było źle?

Nie ma na myśli mojego spotkania z Jordanem. To oczywiste, bo głową wskazuje w stroną akademika.

Nie jestem zdziwiona, że wie o zmarłej dziewczynie. Na pewno słyszał wszystkie te syreny i widział tłum. Całkiem możliwe, że ma tu gdzieś ukryty policyjny skaner.

- Nie wyglądało to zbyt ślicznie - odpowiadam, biorąc łyk swojego piwa, a wolną ręką masując szpiczaste uszy Lucy. Lucy jest kundlem, którego wzię­łam ze schroniska ASPCA wkrótce po ucieczce mojej matki. Jestem pewna, że Sarah powiedziałaby, że adoptowałam Lucy jako coś w rodzaju zastęp­czej rodziny, skoro zostałam porzucona przez moją własną.

Ale ponieważ kiedyś stale bywałam w trasie, nigdy nie mogłam mieć włas­nego zwierzęcia, a ja po prostu czułam, że już czas je sobie sprawić. Częś­ciowo spokrewniona z collie, a częściowo najwyraźniej z lisem, Lucy ma roześmiany pysk, któremu nie mogłam się oprzeć - chociaż Jordan wolał mieć rasowego psa, najchętniej cocker-spaniela. Nie był zbyt szczęśliwy; kiedy zamiast Lady, w domu pojawił się Tramp.

Ale to nie ma żadnego znaczenia, bo Lucy i tak od początku nie lubiła Jordana, i swoją dezaprobatę okazała mu z miejsca, zjadając parę jego za­mszowych spodni.

Ciekawe, że nigdy nie miała podobnych obiekcji wobec Coopera, co tłu­maczę tym, że Cooper nigdy w nią nie ciskał egzemplarzem „US Weekly” za to, że obgryza jego kompakty Dave Matthew's Band. Cooper nawet nie ma żadnych kompaktów Dave Matthew's Band. Jest fanem Wyntona Marsalisa.

- Czy wiadomo, jak to się stało? - pyta Cooper.

- Nie - odpowiadam. - A jeśli ktoś wie, trudno powiedzieć, żeby palił się do udzielania informacji.

- No cóż... - Popija piwo. - To tylko dzieciaki. Pewnie się boją nieprzy­jemności.

- Wiem - mówię. - Ale po prostu... Jak oni mogli ją tak zostawić? Prze­cież ona tam przeleżała ładnych kilka godzin. A oni ją tam tak zostawili.

- Kto ją zostawił?

- Ci ludzie, z którymi tam była.

- A skąd wiesz, że w ogóle tam z kimś była?

- Nikt nie uprawia surfingu na windach w pojedynkę. Cała zabawa pole­ga na tym, że kilkoro dzieciaków wdrapuje się na dach windy przez klapę w suficie, a potem nawzajem podpuszczają się do skoku z dachu na dach sąsiedniego wagonika, kiedy przejeżdża obok. Jeśli nie ma cię kto do tego podpuszczać, zabawa jest bez sensu.

Łatwo mi wyjaśniać różne rzeczy Cooperowi, bo on jest bardzo dobrym słuchaczem. Nigdy nie przerywa i zawsze wydaje się szczerze zainteresowa­ny tym, co masz do powiedzenia. To kolejna cecha charakteru, która go od­różnia od reszty rodziny.

To także cecha, która moim zdaniem pomaga mu w wybranym zawodzie. Można się wiele dowiedzieć, pozwalając ludziom swobodnie mówić i tylko słuchając tego, co mają do powiedzenia.

A przynajmniej tak napisano w magazynie, który kiedyś czytałam.

- Cała rzecz w tym, że dzieciaki podpuszczają się do robienia coraz więk­szych i odważniej szych skoków - wyjaśniam. - Nigdy nie surfuje się na win­dach samemu. Więc musiała być tam z kimś. Chyba że...

Cooper mi się przygląda.

- Chyba że co?

- No cóż, chyba że wcale nie bawiła się w surfing na windach - mówię, wreszcie wyrażając na głos coś, co mnie męczyło przez cały dzień. - Bo wiesz, dziewczyny na ogół tego nie robią. Nie surfują na windach. A przy­najmniej ja nigdy o żadnej nie słyszałam, nie na Uniwersytecie Nowojor­skim. To zabawa dla pijanych facetów.

- Ach tak. - Cooper pochyla się naprzód na swoim ogrodowym fotelu. -Jeśli nie surfowała na windach, to jakim sposobem spadła na dno szybu? Myślisz, że drzwi windy się otworzyły, ale nie było za nimi wagonika, a ona dała krok do przodu, bo nie spojrzała?

- Nie wiem. To się po prostu nie zdarza, prawda? Drzwi się nie otworzą, jeśli nie ma za nimi wagonika. A nawet gdyby się otworzyły, kto byłby na tyle niemądry, żeby najpierw nie spojrzeć?

I to wtedy Cooper mówi:

- Może ktoś ją popchnął.

Patrzę na niego i mrugam powiekami. Tak tu cicho na tyłach domu - nie słychać ruchu ulicznego z Szóstej Alei ani grzechotania butelkami z Waverly Place, gdzie bezdomni przeszukują śmietniki. Ale i tak dochodzę do wnio­sku, że mogłam go źle usłyszeć.

- Popchnął ją? - powtarzam.

- Tak przecież uważasz, prawda? - Niebieskie oczy Coopera nie wyraża­ją żadnych emocji. To właśnie sprawia, że jest takim świetnym detektywem. I to dlatego wierzę, że może mimo wszystko jeszcze jest jakaś szansa dla niego i dla mnie, z romantycznego punktu widzenia, bo nigdy w jego oczach nie widziałam nic, co kazałoby mi sądzić inaczej. - Może się nie pośliznęła i nie spadła przypadkiem. Może ją ktoś popchnął.

Rzecz w tym, że ja dokładnie coś takiego myślałam.

Ale myślałam też, że to wszystko brzmi... No cóż, zbyt idiotycznie, żeby o tym w ogóle wspominać.

- Nie próbuj zaprzeczać - mówi Cooper. - Wiem, że właśnie tak myślisz. Masz to po prostu wypisane na twarzy.

To niemal ulga wybuchnąć i powiedzieć:

- Dziewczyny nie surfują na windach, Coop. Po prostu tego nie robią. To znaczy, może w innych miastach, ale nie tu, nie na Uniwersytecie Nowojor­skim. A ta dziewczyna, Elizabeth, to była panienka z dobrego domu!

Teraz z kolei to Cooper gapi się na mnie i mruga powiekami.

- Proszę?

- Panienka z dobrego domu - mówię. - No wiesz. Porządna taka. Panien­ki z dobrych domów nie surfują na windach. Ale załóżmy nawet, że to robią.

Więc jeśli nawet... Rozumiesz, oni ją tam po prostu zostawili. Kto tak trak­tuje przyjaciela?

- Dzieciaki - mówi Cooper, wzruszając ramionami.

- To nie są żadne dzieciaki - upieram się. - Mają po osiemnaście lat. Cooper wzrusza ramionami.

- W moim przekonaniu to nadal dzieciaki - mówi. - Ale załóżmy, że masz rację i ona była za bardzo taką, hm, panienką z dobrego domu, żeby upra­wiać surfing na windach. Czy przychodzi ci na myśl ktokolwiek, kto mógłby mieć powód, żeby ją zepchnąć do szybu... i w dodatku wiedział, jak to zro­bić?

- Jedyna rzecz w jej papierach - mówię - to informacja, że dzwoniła jej matka i prosiła, żeby ograniczyć córce możliwość przyjmowania gości wy­łącznie do dziewczyn.

- Dlaczego? - chce wiedzieć Cooper. - Miała jakiegoś niewłaściwego chło­paka i mama chciała, żeby dostał PNG-a?

PNG, znany także jako formularz persona non grata, wystawia ochrona wtedy, kiedy mieszkaniec akademika - albo jego rodzice czy ktoś z admini­stracji - życzy sobie, żeby jakaś konkretna osoba otrzymała zakaz wstępu do budynku. Ponieważ przed wejściem na górę trzeba okazać legitymację stu­dencką albo pracowniczą, prawo jazdy albo paszport, strażnicy mogą bez problemu nie wpuścić do środka kogoś, kto jest na liście PNG. Jakiś czas temu, w moim pierwszym tygodniu pracy, studenci wyrobili dla mnie sfał­szowane PNG. Mówili, że to taki dowcip.

Założę się, że nigdy nie zrobili go Justine.

Trudno mi uwierzyć, że Cooper aż tak uważnie słuchał mojej paplaniny o zwariowanej pracy w Fisher Hall, że w ogóle pamięta, co to jest PNG.

- Nie - mówię, lekko się rumieniąc. - Nie ma tam wzmianki o żadnym chłopaku.

- To nie znaczy, że go nie miała. Dzieciaki muszą wpisywać swoich gości, tak? - pyta Cooper. - Czy ktoś sprawdził, czy Elizabeth miała chłopaka, może takiego, o którym mama nic nie wiedziała, który u niej wczoraj nocował?

Potrząsam głową, nie odrywając wzroku od tylnej ściany Fisher Hall, któ­ra zabarwia się czerwienią w zachodzącym słońcu.

- Miała współlokatorkę - wyjaśniam. - Nie mogła przenocować u siebie jakiegoś faceta, skoro w łóżku po drugiej stronie pokoju spała koleżanka.

- Panienki z dobrego domu nie robią takich rzeczy? Kręcę się na fotelu, nieco skrępowana.

No cóż... Nie robią.

Cooper wzrusza ramionami.

- Współlokatorka mogła nocować gdzie indziej. Tego nie wzięłam pod uwagę.

- Sprawdzę książkę odwiedzin - mówię. - To nie zaszkodzi.

- Chcesz powiedzieć - poprawia mnie Cooper - że zasugerujesz policji, żeby sprawdziła książkę odwiedzin.

- Policji? - Jestem zaskoczona. - Uważasz, że zajmie się tym policja?

- Prawdopodobnie - brzmi łagodna odpowiedź Coopera. - Jeśli podzie­lają twoją opinię na temat „panienek z dobrych domów, które na windach nie surfują”.

Robię do niego minę, a w tej samej chwili rozbrzmiewa dzwonek do drzwi i słyszymy wrzask Jordana:

- Heather! Daj spokój, Heather! Otwórz! Cooper nawet nie odwraca głowy.

- Jego przywiązanie do ciebie jest wzruszające - stwierdza.

- To nie ma nic wspólnego ze mną - wyjaśniam. - On po prostu chce cię rozzłościć. No wiesz, żebyś mnie wyrzucił z domu. Nie spocznie, póki nie zamieszkam w kartonowym pudle na pasie rozdzielającym jezdnie Houston Street.

- Brzmi to tak, jakby między wami rzeczywiście wszystko się skończy­ło - mówi cierpko Cooper.

- To nie o to chodzi. On wcale mnie już nie lubi. On tylko chce mnie ukarać za to, że od niego odeszłam.

- Albo - mówi Cooper - za to, że miałaś dość ikry, żeby zacząć robić coś po swojemu. Bo on tego nigdy nie będzie umiał.

- Trafna uwaga.

Cooper niewiele mówi, ale kiedy coś powie, trafia w samo sedno. Kiedy usłyszał, że wyszłam z domu jak stałam, zostawiając Jordana z Tanią, za­dzwonił do mnie na komórkę i powiedział, że jeśli szukam nowego mieszka­nia, to ostatnie piętro jego domu - na którym mieszkał kiedyś chłopak dziad­ka -jest do wzięcia. Kiedy mu wyjaśniłam, że jestem spłukana, dzięki mamie, Cooper powiedział, że mogę odrobić czynsz, wystawiając rachunki dla jego klientów i wprowadzając dane do programu Quicken, żeby nie musiał za to płacić swojemu księgowemu sto siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę.

I jakby nigdy nic wyprowadziłam się z apartamentu na ostatnim piętrze domu przy Park Avenue, który dzieliłam z, Jordanem, i przeprowadziłam się do Coopera. I już po pierwszej spędzonej tam nocy było tak, jakbyśmy z Lu­cy nigdy nigdzie indziej nie mieszkały.

Oczywiście, praca wcale nie jest taka łatwa. Coop powiedział, że jego zda­niem zajmie mi to maksymalnie dziesięć godzin tygodniowo, ale wychodzi raczej bliżej dwudziestu. Zwykle całą niedzielę i kilka wieczorów w tygo­dniu poświęcam na próby zrozumienia, o co chodzi w stosach świstków pa­pieru, notatek nabazgranych na pudełkach zapałek i pogniecionych parago­nów zgromadzonych w jego gabinecie.

Ale jeśli chodzi o czynsz, te dwadzieścia godzin na tydzień to i tak pestka. Mówimy przecież o całym piętrze w West Village, które na wolnym rynku bez trudu można by wynająć za trzy tysiące miesięcznie.

I owszem, wiem, dlaczego to zrobił. I nie chodzi o to, że w głębi ducha skrywa upodobanie do noszących XL byłych gwiazdek nastoletniego popu. W sumie -jak to walenie Jordana do drzwi dokładnie w tej samej chwili - nie ma to nic wspólnego ze mną. Otóż Cooper pozwolił mi wprowadzić się do siebie, dlatego że w ten sposób może naprawdę doprowadzić do szału swoją rodzinę - a zwłasz­cza młodszego brata. Coop uwielbia wkurzać Jordana, a Jordan nie cierpi Coo­pera. Podobno dlatego, że Coop jest nieodpowiedzialny i niedojrzały.

Ale moim zdaniem Jordan jest zwyczajnie zazdrosny o to, że Cooper, kie­dy ich rodzice usiłowali wywierać na niego presję, żeby dołączył do Easy Street i odcięli mu finansowanie, w najmniejszym stopniu nie przejął się bra­kiem kasy. W gruncie rzeczy poradził sobie w życiu sam, bez żadnej pomocy ze strony Cartwright Records. Zawsze podejrzewałam, że Jordan - nawet jeśli uwielbia występować - żałuje, że nie powiedział rodzicom, dokąd mogą sobie pójść, tak jak zrobił to Cooper, a potem również i ja.

Cooper najwyraźniej podejrzewa go o to samo.

- No cóż - mówi, a w tle słyszymy, jak Jordan wrzeszczy: „Daj spokój, wiem, że tam jesteś!” - Bardzo mi przyjemnie siedzieć sobie tutaj i słuchać, jak Jordan emocjonuje się na moich frontowych schodach, ale mam robotę do zrobienia.

Nie mogę się powstrzymać i gapię się na Coopera, kiedy odstawia swoją butelkę po piwie i wstaje. Cooper to naprawdę udany egzemplarz. W bled­nącym świetle dnia wydaje się jeszcze bardziej opalony. A to nie jest, ja wiem, opalenizna z puszki, jak u jego brata. Opalenizna Coopa bierze się z siedze­nia godzinami w krzakach z teleobiektywem wycelowanym w drzwi jakie­goś pokoju motelowego...

Choć prawdę mówiąc, Cooper mi nigdy nie powiedział, czym konkretnie zajmuje się całymi dniami.

- Pracujesz? - pytam, patrząc na niego przez zmrużone powieki. - W so­botę wieczorem?

On chichocze. To taka nasza mała gierka. Ja usiłuję podstępem sprawić, żeby wygadał się, nad czym właśnie pracuje, a on nie daje się podpuścić. Cooper bardzo poważnie traktuje prawo swoich klientów do zachowania prywatności.

Poza tym uważa też, że sprawy, jakimi Się zajmuje, są o wiele za bardzo perwersyjne, żeby o nich opowiadać byłej dziewczynie swojego młodszego brata. Dla Coopera zawsze chyba będę tą piętnastolatką w bluzce z amery­kańskim dekoltem i z włosami spiętymi w kucyk, wyśpiewującą na niedużej scenie, że miód jest słodki.

- Sprytne zagranie - mówi Cooper. - A co ty będziesz robiła? Zastanawiam się nad odpowiedzią. Magda odwala podwójną zmianę przy kasie i po południu będzie chciała pójść prosto do domu zmyć z włosów zapach stołówkowego jedzenia. Mogłabym zadzwonić do swojej przyjaciół­ki Patty - kiedyś jako jedna z tancerek jeździła ze mną w trasy, a teraz jest jedną z niewielu przyjaciółek, które mi pozostały z czasów, kiedy się jeszcze liczyłam w muzycznym biznesie.

Ale Patty ma już męża i małe dziecko, i nie ma już tyle czasu dla swoich niezamężnych koleżanek.

Zdaję sobie sprawę, że spędzę ten wieczór tak, jak spędzam wszystkie inne wieczory - albo będę wprowadzała dane dla Coopera, albo pobrzdąkam na gitarze, z ołówkiem i papierem nutowym, usiłując skomponować piosenkę, która w przeciwieństwie do Słodkiego miodu nie sprawi, że będzie mi się zbierało na wymioty, ile razy ją usłyszę.

- Och - mówię od niechcenia. - Nic specjalnego.

- No to nie zasiedź się do późnej nocy, nie robiąc nic specjalnego - mówi Cooper. - Jeśli Jordan jeszcze tam będzie, kiedy wyjdę, zadzwonię po poli­cję i każę odholować tę jego beemwicę.

Uśmiecham się do niego, mile ujęta. Kiedy już rzeczywiście zrobię dy­plom z medycyny, zaproszę Coopera na jakiś obiad. On się chyba nie potrafi oprzeć świetnie wykształconym kobietom, więc kto wie? Może się nawet zgodzi.

- Dzięki - mówię.

- Nie ma za co.

Cooper wraca do środka i zabiera ze sobą radio, zostawiając nas z Lucy w powoli zapadającym zmroku. Siedzę tam jeszcze chwilę, dopijam piwo i spoglądam w górę na Fisher Hall. Budynek wygląda tak bezpretensjonal­nie, tak spokojnie. Trudno uwierzyć, że dzisiaj stał się sceną tak smutnych wydarzeń.

Dopiero kiedy robi się naprawdę ciemno i w oknach Fisher Hall zaczynają się zapalać światła, wreszcie wchodzę do domu.

A kiedy wchodzę, coś mnie uderza... Uwaga Coopera, kiedy mu powie­działam, że nie będę dziś wieczorem robiła nic specjalnego, zabrzmiała nie­co ironicznie. Czy to możliwe, że on wie, że ja nie mówiłam tego serio? Czy to możliwe, że on wie, co robię co wieczór... i że to wcale nie „nic specjal­nego”? Czy on słyszy moją gitarę aż tam u siebie, na dole? Niemożliwe.

Ale dlaczego takim tonem powiedział „nic specjalnego”? Tak... sama nie wiem. Znacząco? Nie mogę tego rozgryźć.

Ale z drugiej strony, powiedzmy sobie uczciwie, faceci zawsze stanowili dla mnie coś w rodzaju zagadki.

Niemniej jednak, kiedy dziś wieczorem wyciągam gitarę, gram na niej wy­jątkowo cicho, w razie gdyby Cooper miał niespodziewanie wrócić do domu. Nie mam zamiaru pozwolić nikomu - nawet Cooperowi - słuchać moich ostat­nich kawałków. Wystarczy mi w zupełności, że wyśmiał mnie jego tata.

Badziewie w stylu zbuntowanej rockowej groupie, tak Cartwright nazwał moje utwory. Lepiej zostaw pisanie piosenek profesjonalistom, powiedział, i trzymaj się tego, co robisz najlepiej, to znaczy wyśpiewuj hity, chwytliwe ballady. A przy okazji, czy ty czasem nie przytyłaś?

Któregoś dnia pokażę Grantowi Cartwrightowi, jak naprawdę wygląda zbuntowana rockowa groupie.

Potem, kiedy przed położeniem się spać myję twarz, wyglądam przez okno i widzę Fisher Hall, cały rozświetlony na tle nocnego nieba. Widzę maleńkie figurki studentów, którzy poruszają się po swoich pokojach, i słyszę ciche odgłosy muzyki dobiegającej z kilku z tych pokojów.

To prawda, że ktoś w tym budynku dzisiaj zginął. Ale to też prawda, że dla wszystkich pozostałych życie toczy się dalej.

I toczy się również teraz, kiedy dziewczyny szykują się przed lustrami w ła­zienkach do wyjścia, a chłopcy piją duszkiem rolling rocks, czekając na dziew­czyny.

Tymczasem przez otwory wentylacyjne szybów widzę błyski świateł, kie­dy windy cicho jeżdżą w górę i w dół.

I nie mogę przestać zastanawiać się nad tym, co się właściwie stało. Co ją do tego zmusiło? Albo... Kto?

7

W poniedziałek Sarah i ja otwieramy drzwi do pokoju Elizabeth, żeby spakować wszystkie jej rzeczy.

Jej rodzice są zbyt zrozpaczeni, żeby sami mogli się tym zająć, i proszą biuro kierownika administracyjnego domu akademickiego, żeby ktoś zrobił to za nich.

I ja to totalnie potrafię zrozumieć. No bo ostatnia rzecz, jakiej się spodzie­wasz, kiedy wysyłasz swoje dziecko na studia, to telefon trzy tygodnie póź­niej z informacją, że twoja córka nie żyje i że masz przyjechać do miasta po jej rzeczy.

Zwłaszcza kiedy twoje dziecko jest takie przykładne jak Elizabeth... Są­dząc przynajmniej z jej rzeczy, które zinwentaryzowała Sarah (żeby później, jeśli Kellogowie uznają, że czegoś brakuje, nie mogli nas oskarżyć o kradzież - według doktora Jessupa niestety zdarzyło się to wcześniej w przypadku śmierci jakiegoś studenta), a ja spakowałam. I wiem, że ta dziewczyna miała sie­dem koszulek polo firmy Izod. Siedem! Za to nie miała ani jednego czarnego stanika. A wszystkie majtki Hanes Her Way z białej bawełny.

Przykro mi, ale dziewczyny, które noszą Hanes Her Way, nie surfują na windach.

Tyle że z tym swoim przekonaniem zaliczam się do mniejszości. Sarah, zapisując każdą sztukę odzieży, którą wyjmuję z bieliźniarki Elizabeth, pe­roruje na temat co subtelniej szych aspektów schizofrenii, choroby, o której ostatnio uczy się na psychologii. Symptomy schizofrenii zazwyczaj ujawnia­ją się dopiero w tym wieku, w jakim była Elizabeth w momencie śmierci, informuje mnie Sarah. A potem dodaje, że właśnie schizofrenia wywołała u Elizabeth przypływ nietypowej dla niej odwagi. To znaczy te głosy, które słyszała w swojej głowie.

Sarah może tu mieć nawet trochę racji. Z całą pewnością nie zrobił tego domniemany chłopak Elizabeth, jak to sugerował Cooper. Wiem, bo pierw­sza rzecz w poniedziałek rano - zanim jeszcze w stołówce złapałam kawę i bajgla - sprawdziłam wpisy z piątkowego wieczoru w książce odwiedzin.

I nic tam nie ma. Elizabeth nie wpisywała żadnych gości.

Podczas gdy Sarah i ja cały dzień spędzamy, pakując rzeczy Elizabeth -ani razu nie natykając się na jej współlokatorkę, która najwyraźniej każdą chwilę w ciągu dnia spędza na zajęciach - Rachel zajmuje się zorganizowa­niem nabożeństwa żałobnego za zmarłą oraz załatwia w biurze kwestora zwrot czesnego Elizabeth i opłat za zakwaterowanie za cały rok.

Nie można powiedzieć, żeby Kellogowie jakoś doceniali te wysiłki. W cza­sie nabożeństwa żałobnego, które odbywa się jeszcze w tym samym tygo­dniu (nie idę tam, bo Rachel mówi, że chciałaby, żeby w biurze został ktoś dorosły na wypadek, gdyby któryś ze studentów potrzebował pomocy czy coś - personel domu studenckiego bardzo się przejmuje wpływem śmierci Elizabeth na resztę mieszkańców, chociaż jak na razie nie wykazują oni żad­nych oznak psychicznych urazów), pani Kellog zapewnia wszystkich obec­nych, głosem podszytym złością, że uniwersytetowi nie ujdzie na sucho spo­wodowanie śmierci jej córki i że ona sama nie spocznie, dopóki nie zostaną ukarani wszyscy za nią odpowiedzialni (a przynajmniej tak mówił Pete, któ­ry wyciągnął krótką słomkę i musiał wtedy pełnić straż przy drzwiach kapli­cy).

Pani Kellog nie wierzy, że przyczyną śmierci Elizabeth było jej brawurowe zachowanie i twierdzi, że kiedy poznamy wyniki badania krwi, przekonamy się, że miała rację - Elizabeth nigdy nie piła, a już z całą pewnością nigdy nie zażywała narkotyków, więc nie wałęsała się z żadną bandą naćpanych windowych surferów tej nocy, kiedy zginęła.

Nie, według pani Kellog, Elizabeth została zepchnięta do szybu windy -i żadna siła nie jest w stanie przekonać jej, że było inaczej.

Jednakże państwo Kellog to nie jedyne osoby, którym trudno uporać się z tą śmiercią. Obserwując, przez co w ciągu ostatniego tygodnia musiała przejść Rachel, zaczynam rozumieć radę doktora Jessupa. To znaczy z tymi kwiatami. Rachel totalnie zasłużyła sobie na bukiet.

Ale tak naprawdę należałaby się jej podwyżka.

Znając jednak ogólne skąpstwo uniwersytetu - stan etatów i płace zamro­żono jeszcze w latach dziewięćdziesiątych — wątpię, żeby taką podwyżkę dostała.

Tak więc we czwartek, następnego dnia po nabożeństwie żałobnym, wy­skakuję do delikatesów za rogiem, i zamiast kupić sobie kawę z mlekiem, którą się wzmacniam po południu, i bilet na loterię, jak mam to codziennie w zwyczaju, wybieram u nich najpiękniejszy bukiet róż, który potem sta­wiam w wazonie na biurku Rachel.

To aż przerażające, jak ona się cieszy, kiedy wraca z jakiegoś spotkania i je zauważa.

- To dla mnie? - pyta, a łzy, wcale nie żartuję, prawie tryskają jej z oczu.

- No cóż - mówię - tak. Współczułam ci z powodu tego, przez co ostat­nio przechodzisz...

Po tych słowach jej łzy wysychają bardzo prędko.

- Och, to od ciebie - mówi już innym tonem.

- Hm - odpowiadam. - Owszem.

Być może Rachel myślała, że te kwiaty są od jakiegoś faceta. Może pozna­ła kogoś ostatnio na siłowni. Chociaż gdyby tak się stało, to jestem pewna, że Sarah i ja już byśmy wiedziały. Rachel podchodzi do sprawy bardzo se­rio - to znaczy do znalezienia faceta, z którym się potem ustatkuje. Skrupu­latnie pilnuje terminów swoich cotygodniowych wizyt u manikiurzystki i pedikiurzystki i dwa razy w miesiącu farbuje sobie odrosty (jest brunetką i twierdzi, że naprawdę widać u niej siwiznę). No i oczywiście trenuje jak szalona albo w uczelnianej siłowni, albo biegając dokoła Washington Square Park. Chyba takie cztery okrążenia parku to pełny kilometr, czy jakoś tak. Rachel obiega park jakieś dwanaście razy wciągu pół godziny.

Wytknęłam jej, że takie same efekty zdrowotne może uzyskać, spacerując dokoła parku, co obiegając go, a przy okazji mogłaby uniknąć w późniejszym życiu kłopotów z kolanami. Ale za każdym razem, kiedy o tym mówią, ona na mnie tylko spogląda bez słowa.

- Wszystkim nam było niełatwo, Heather - mówi teraz Rachel, obejmu­jąc mnie ramieniem. - Dla ciebie to też nie było takie proste. Nie zaprzeczaj.

Ma racją, ale nie z tego powodu, co myśli. Ona uważa, że nie było mi łatwo, bo musiałam odwalić mnóstwo niewdzięcznej roboty; no, wiecie, wybłagać od sprzątaczek pudła, zapakować w nie rzeczy Elizabeth, potem je zatargać do działu pocztowego, żeby je wysłali, nie wspominając już o za­planowaniu kalendarza wszystkich przesłuchań sądowych Rachel czy o upo­raniu się z rozmarudzonymi studentami-praktykantami (którzy twierdzą, że należy im się zwolnienie z pracy przy sortowaniu poczty z powodu żałoby, chociaż nikt z nich nawet nie znał zmarłej - Justine na pewno dałaby im wolne dni, dowodzą).

Ale, mówiąc prawdę, nic z tego nie było tak trudne, jak przyjęcie do wia­domości faktu, że Fisher Hall, który dotąd uważałam za jedno z najbezpiecz­niejszych miejsc na świecie, w sumie... nie jest bezpieczny.

Och, nie mam oczywiście dowodu, że Elizabeth została popchnięta, tak jak sądzi pani Kellog. Ale fakt, że w ogóle doszło do jej śmierci... To mi totalnie nie daje spokoju. Studenci Uniwersytetu Nowojorskiego są w dużej części rozpuszczeni. Te dzieciaki nie mają nawet pojęcia, jak im dobrze w ży­ciu... Kochający rodzice, stałe źródło dochodów, nie trzeba się martwić ni­czym poza zdaniem egzaminów i załatwieniem sobie, żeby ich ktoś podrzu­cił do domu na ferie z okazji Święta Dziękczynienia.

Ja sama nie byłam taka beztroska jak oni od... no cóż, od pierwszej licealnej.

I to, że jedno z nich zrobiło coś tak niewiarygodnie głupiego jak skok na dach jadącej windy i próba przejechania się na niej - czy gorzej, skok z jed­nego jadącego wagonika na drugi - i że ktoś inny, ktoś z tego budynku, był przy tym przez cały czas i był tego świadkiem: zobaczył jak Elizabeth potyka się i spada na niechybną śmierć, a potem nic nikomu nie powiedział...

Właśnie to naprawdę mnie wkurzało.

Oczywiście, Cooper ma prawdopodobnie rację. Jeśli ktokolwiek tam był z Elizabeth w chwili jej śmierci, nie chciał się ujawnić, bo bał się, że sobie narobi kłopotów.

Możliwe nawet, że rację ma Sarah, że Elizabeth istotnie cierpiała na jakieś wczesne stadium schizofrenii czy depresji wywołanej zaburzeniami hormo­nalnymi, czy coś, i właśnie to ją do tego skłoniło.

Ale nigdy nie dowiemy się prawdy. W tym właśnie rzecz. Nigdy się nie dowiemy.

I to jest po prostu nie w porządku.

Ale zdaje się, że to nikomu nie przeszkadza poza panią Kellog.

I poza mną.

W ten piątek - prawie tydzień po śmierci Elizabeth - Sarah i ja siedzimy w biurze kierownika administracji akademika, zamawiając różne rzeczy z Of­fice Supply. Nie grzejniki olejowe dla naszych przyjaciół, ale rzeczy, których faktycznie potrzebujemy, na przykład pisaki, papier do kopiarki i inne takie.

No cóż, dobra, ja robię zamówienie. Sarah robi mi wykład o tym, że moje przybieranie na wadze prawdopodobnie reprezentuje podświadome pragnienie utraty atrakcyjności dla płci przeciwnej, żeby nikt z nich nie mógł mnie już zranić w taki sposób jak Jordan.

Powstrzymuję się przed wytknięciem Sarah, że nie jestem, w gruncie rze­czy, gruba. Już jej kilka razy mówiłam, że XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka, zresztą Sarah powinna to dobrze wiedzieć, jako że sama też go nosi.

Ale teraz rozumiem już jasno, że Sarah po prostu lubi mówić, żeby słyszeć dźwięk własnego głosu, więc pozwalam jej gadać, skoro nie ma nikogo inne­go, kto mógłby jej słuchać, bo Rachel jest w stołówce, gdzie bierze udział w porannym przyjęciu na cześć drużyny koszykówki Uniwersytetu Nowo­jorskiego, Stokrotek.

Tak, drużyna naprawdę tak się nazywa. Stokrotki. Kiedyś nosiła nazwę Kuguary czy jakoś tak, ale mniej więcej dwadzieścia lat temu kilku zawodni­ków złapano na dopingu i NCAA zdegradowało ich z I Ligi do III Ligi, i ka­zało zmienić nazwę.

Jakby sama nazwa Stokrotki nie była wystarczającym upokorzeniem, rek­tor Allington do tego stopnia napalił się na wygranie mistrzostw III Ligi w tym roku, że zwerbował najwyższych graczy, jakich udało mu się znaleźć. Ale ponieważ wszyscy dobrzy zawodnicy poszli do I albo II Ligi, zostały mu tylko odrzuty, na przykład chłopcy z najgorszymi wynikami w nauce w ca­łym kraju. Poważnie. Czasami zawodnicy piszą do mnie skargi, swoim led­wie odczytywalnym charakterem pisma, z mnóstwem błędów ortograficz­nych. Oto przykład:

Droga Heather. Coś szfankuje z mojom toaletom. Nie chce się spószczaó i wydaje takie dziwne chałasy. Prosze o pomoc.

Albo:

Do administracji - moje tuszko jest za krutkie. Czy mogie dostać nowe tuszko. Dzienkuje.

Przysięgam, że wcale tego sobie nie wymyśliłam.

Sarah i ja nie słyszymy wrzasku dziewczyny, chociaż potem dowiadujemy się, że spadając, krzyczała przez cały czas.

Słyszymy za to tupot na korytarzu, a potem jedna z praktykantek, Jessica Brandtlinger, wpada do gabinetu.

- Heather! - woła Jessica. Jej zwykle i tak blada twarz teraz pobielała jak papier, dziewczyna oddycha z trudem. - To się znów stało. W szybie windy. Słyszeliśmy krzyk. Widać jej nogi w szparze między podłogą a...

Zrywam się z krzesła, zanim jeszcze doszła do połowy tego zdania.

- Dzwoń na policję! - wrzeszczę do Sarah i rzucam się do drzwi. - A po­tem znajdź Rachel!

Biegnę śladem Jessiki korytarzem w stronę biurka ochrony i dalej, do scho­dów do sutereny. Pete'a, jak widzę, nie ma na stanowisku. Znajdujemy go już w suterenie, gdzie stoi przy szybie wind i wrzeszczy do swojego walkie-talkie. Carl, jeden z woźnych, próbuje wielkim łomem otworzyć drzwi win­dy.

- Tak, jeszcze jedna! - wrzeszczy Pete do walkie-talkie. - Nie, ja wcale nie żartuję. Dajcie tu karetkę, i to szybko! - Widząc nas, opuszcza walkie-talkie, wskazuje palcem Jessicę i wrzeszczy: - Ty! Wracaj na górę, ściągnij wagonik tej windy - wali dłonią w drzwi po lewej - na parter i tam go za­trzymaj. Nie wpuszczaj do niej nikogo i cokolwiek będziesz musiała zrobić, nie pozwól drzwiom się zamknąć, dopóki nie przyjedzie straż pożarna i nie wyłączy wind. Heather, poszukaj klucza!

Przeklinam się za to, że nie złapałam klucza, zbiegając na dół. Trzymamy komplet kluczy do wind za kontuarem recepcji: klucz do ręcznego sterowa­nia windą, jak te, które wydano Allingtonom, kiedy się tu wprowadzili, żeby nie musieli zatrzymywać się na każdym piętrze w drodze do swojego aparta­mentu, i klucz, który otwiera drzwi wind z zewnątrz.

- Jasne! - wrzeszczę i rzucam się z powrotem na górę po schodach, dep­cząc po piętach Jessice, która biegnie ściągnąć windę na parter i tam ją za­trzymać.

Kiedy dopadam kontuaru recepcji, szarpię za klapę i rzucam się prosto do szafki na klucze, która powinna być zamknięta w każdych okolicznościach -tylko pracownik recepcji mający danego dnia dyżur może mieć do niej do­stęp.

Ale skoro pracownicy techniczni i praktykanci wiecznie pożyczają sobie klucze, żeby móc wykonywać naprawy, sprzątać albo wypuszczać studen­tów, którzy zatrzasnęli się w swoich pokojach, szafka rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, bywa zamknięta tak, jak powinna. Przekonuję się, że jej drzwiczki są otwarte na oścież.

- Co się dzieje? - pyta nerwowo Tina, która dzisiaj pełni dyżur w recep­cji. - Czy to prawda, że mamy następną? Na dnie szybu?

Ignoruję ją. To dlatego że usiłuję się skoncentrować. A koncentruję się, bo znalazłam klucz do sterowania ręcznego i klucz do maszynowni.

Ale nie ma klucza otwierającego windy z zewnątrz.

A kiedy rzucam okiem na rozpiskę kluczy wiszącą na drzwiach szafki od wewnątrz, nie znajduję na niej podpisu osoby, która wzięła klucz, ani żadnej informacji, że ktoś w ogóle go wziął.

- Gdzie jest klucz? - pytam ostro, obracając się na pięcie do Tiny. - Kto ma klucz do drzwi wind?

- Ja n-nie wiem -jąka się Tina. - Nie było go tu, kiedy zaczęłam dyżur. Możesz sprawdzić moją kartę!

Kolejną zmianą sposobu pracy wprowadzoną przeze mnie zaraz po zatrud­nieniu - poza rozpiską kluczy - było zmuszenie dyżurujących w recepcji pracowników do zapisywania tego, co się dzieje w czasie ich dyżuru. Jeśli ktoś pożyczał klucz - nawet jeśli się podpisał - pracownik recepcji i tak miał obowiązek zanotować ten fakt na swojej karcie dyżuru. A pierwszą rzeczą, jaką dyżurujący miał zrobić po przejęciu zmiany w recepcji, było zanotowa­nie, które klucze są na miejscu, a których brak.

- No to kto go ma?! - wołam, chwytając za rejestr dyżurów i przeglądając kartę dyżuru poprzedniej zmiany.

Ale chociaż są tam wpisy dotyczące wszystkich innych kluczy pobiera­nych w tym czasie, nie ma ani słowa o kluczu otwierającym windy z zewnątrz.

- Nie wiem! - Głos Tiny wznosi się niepokojąco wysoko. - Przysięgam, że nikomu go nie dawałam!

Wierzę jej. Ale to w niczym nie zmienia obecnej sytuacji.

Obracam się na pięcie, żeby biegiem wrócić na dół po schodach i powie­dzieć Carlowi, że ma rozwalić te drzwi, jeśli będzie trzeba. Ale drogę bloku­je mi rektor Allington, który razem z jakimiś innymi typkami z zarządu wy­szedł ze stołówki sprawdzić, co to za zamieszanie.

- Wiesz, my tu usiłujemy odbyć ważne spotkanie - burczy na mój widok.

- Tak? - słyszę, jak mu odburkuję w odpowiedzi. - No cóż, a my tu usiłu­jemy ocalić komuś życie, wie pan?

Nie zatrzymuję się, żeby wysłuchać, co mina to odpowie. Łapię z biurka zestaw pierwszej pomocy i zbiegam pędem po schodach na dół... Ale naty­kam się na Pete'a, który noga za nogą, blady, wraca na górę.

- Nie mogłam znaleźć klucza - mówię. - Ktoś go wziął. Carl będzie mu­siał wyważyć drzwi siłą...

Ale Pete kręci głową.

- Już to zrobił - mówi i bierze mnie za ramię. - Wracamy na górę.

- Ale ja mam zestaw pierwszej pomocy - mówię, wymachując czerwo­nym plastikowym pudełkiem.-Czy...

- Już po niej - mówi Pete i stanowczo ciągnie mnie za sobą. - Chodź. I nie patrz. Nie chcesz tego oglądać.

Wierzę mu.

Pozwalam zaprowadzić się na górę. Kiedy wchodzimy do holu, widzę, że rektor nadal tam stoi, w otoczeniu graczy w kosza i członków zarządu w sza­rych garniturach. Obok nich przystanęła Magda, która wyszła zza swojej kasy zobaczyć, co się dzieje. W różowym fartuchu i fioletowych szortach tworzy jaskrawą plamę koloru.

Magda rzuca jedno spojrzenie na moją twarz i się krzywi.

- O nie! Tylko nie kolejna z moich gwiazdeczek!

Pete ją ignoruje, podchodzi do telefonu przy biurku ochrony i trzymając breloczek z kluczem, do którego dołączona jest legitymacja studencka - i mała gumowa figurka Ziggy'ego- zaczyna odczytywać informacje z legitymacji swoim zwierzchnikom w biurze ochrony.

- Roberta Pace - mówi bezbarwnym tonem. - Mieszkanka Fisher Hall. Pierwszy rok. Numer legitymacji pięć pięć siedem, trzy dziewięć...

Stoję nieco z boku i czuję, że zaczynam dygotać. Nie znam tego nazwiska. Nie proszę, żeby mi pokazali zdjęcie z tej legitymacji. Nie chcę wiedzieć, czy znałam tę twarz.

I dokładnie wtedy Rachel wyłania się zza rogu, z damskiej toalety.

- Co się stało? - pyta, przenosząc wzrok z mojej twarzy na Pete'a, a po­tem na rektora Allingtona.

To Tina, zza kontuaru recepcji, odzywa się pierwsza.

- Kolejna dziewczyna spadła do szybu windy - mówi drżącym głosem. -Nie żyje.

Mimo starannie nałożonego podkładu Rachel robi się blada jak ściana. Ale kiedy kilka sekund później odzywa się, w jej głosie nie ma śladu drżenia.

- Zakładam, że Zawiadomiono odpowiednie służby? Dobrze. Czy mamy legitymację studencką? Och, dziękują ci, Pete. Tina, pingnij dział techniczny i każ im wyłączyć wszystkie windy. Heather, czy możesz zadzwonić do se­kretariatu doktora Jessupa i dać im znać, co się dzieje? Rektorze Allington, bardzo mi przykro ze względu na to wszystko, Proszę wracać do śniadania...

Świadoma, że się trzęsę i że serce mi bije w rytmie miliona uderzeń na mi­nutę, wślizguję się z powrotem do swojego gabinetu, żeby chwycić za telefon.

Ale tym razem, zamiast najpierw zadzwonić do biura doktora Jessupa, dzwo­nią do Coopera.

- Biuro detektywistyczne Cartwrighta mówi, bo zadzwoniłam na jego służbową linię, licząc na to, że tam go prędzej zastanę.

- To ja - mówię. Ściszam głos, bo Sarah jest w gabinecie Rachel tuż obok i dzwoni na komórki wszystkich praktykantów, mówiąc im, co się stało, a po­tem prosząc, żeby jak najszybciej wrócili na swoje piętra. - Jest kolejna.

- Kolejne co? - pyta Cooper. - I dlaczego mówisz szeptem?

- Kolejna śmierć w windzie - szepczę.

- Mówisz poważnie?

- Tak - odpowiadam.

- Zginęła na miejscu? Myślę o wyrazie twarzy Pete'a.

- Tak - mówię.

- Jezus, Heather. Tak mi przykro.

- Tak - mówię po raz trzeci i ostatni. - Słuchaj... możesz tu przyjść?

- Przyjść? A po co?

Strażacy z Remizy numer 9 dokładnie w tej chwili przechodzą szybkim krokiem koło drzwi naszego biura w swoich hełmach i kurtkach. Jeden z nich niesie w ręku czekan. Najwyraźniej nikt nie poinformował Najdzielniejszych Nowojorczyków, z jakiej natury zagrożeniem będą mieć do czynienia.

- Na dole - mówię do nich, wskazując na schody do sutereny. - Kolejny, hm. Wypadek w windzie.

Dowódca robi zdziwioną minę, ale kiwa głową i kieruje swoją nagle bar­dzo ponurą procesję obok kontuaru recepcji i na dół po schodach. Do Coopera szepczę:

- Chcę rozgryźć do końca to, co się tutaj dzieje, i przydałaby mi się po­moc profesjonalisty, Cooper.

- Hej, hej! - mówi Cooper. - Zwolnij nieco, torpedo. Jest tam policja? Czy oni nie są profesjonalistami?

- Policja powie o tym wypadku to samo, co o poprzednim - mówię. - Że dziewczyna surfowała na windach i spadła.

- Bo pewnie właśnie to się stało, Heather.

- Nie mówię. - Nie tym razem. Zdecydowanie tym razem nie.

- Czemu? Czy ta ostatnia to też panienka z dobrego domu?

- Nie wiem - odpowiadam. - Ale to nie jest śmieszne.

- Nie zamierzałem żartować. Ja tylko...

- Ona lubiła Ziggy'ego, Coop. - Głos mi się nieco załamuje, ale jest mi wszystko jedno.

- Co lubiła?

- Ziggy'ego. To taka postać z kreskówki.

- Pierwsze słyszę.

- Bo to jest taka najmniej luzacka postać z kreskówki na świecie. Nikt, kto lubi Ziggy'ego, nie uprawia surfingu na windach, Coop. Nikt.

- Heather...

- I to nie wszystko - szepczę, a z gabinetu Rachel dobiegają mnie zarozu­miałe i monotonne tony Sarah: „Musisz wracać do budynku jak najszybciej. Doszło do kolejnego śmiertelnego wypadku. Nie mogę ci w tej chwili zdra­dzać szczegółów, ale to konieczne, żebyś...”

- Ktoś zabrał klucz - mówię Cooperowi.

- Jaki klucz? - pyta.

- Klucz do otwierania wind z zewnątrz. - Powoli tracę panowanie nad sobą. Prawie płaczę. Ale nadal usiłuję powstrzymać drżenie głosu. - Nikt tego nie zapisał, Coop. Powinno się zapisać. Ale nikt tego nie zrobił. A to znaczy, że ktokolwiek zabrał klucz, nie chce, żeby ktoś się o tym dowiedział. A to znaczy, że ten ktoś, kto go teraz ma, może w każdej chwili otworzyć sobie drzwi windy... Nawet jeśli nie ma za nimi wagonika.

- Heather - mówi Cooper tonem, który przy całym swoim wzburzeniu odczuwam jako niezwykle uspokajający. I bardzo seksowny. - To jest coś, o czym musisz powiedzieć policji. Natychmiast.

- Okay - odpowiadam słabym głosem. W gabinecie Rachel Sarah grzmi: -Nic mnie nie obchodzi, że to są urodziny twojej babci, Alex. W budynku doszło do śmiertelnego wypadku. Co jest dla ciebie ważniejsze, urodziny babci czy twoja praca?

- Idź i powiedz policji to samo, co powiedziałaś mnie - mówi mi do ucha uspokajający, seksowny głos Coopera. - A potem idź i weź sobie duży ku­bek kawy z mnóstwem mleka i cukru, i wypij ją, póki jeszcze będzie gorąca.

To ostatnie mnie zaskakuje.

- Dlaczego? - pytam.

- Bo w swoim zawodzie przekonałem się, że słodkie mleczne napoje do­brze robią na szok, jeśli pod ręką nie ma się whisky. Okay?

- Okay. Cześć.

Odkładam słuchawkę, a potem dzwonię do doktora Jessupa i wyjaśniam jego asystentce - bo doktor Jessup jest na jakimś spotkaniu - co się stało. Jill odpowiada odpowiednio spanikowanym głosem:

- O mój Boże. Zaraz mu dam znać.

Dziękują jej i kończą rozmową. A potem patrzą na telefon.

Cooper ma rację. Muszę powiedzieć policji o tym kluczu.

Uprzedzam Sarah, że za chwilę wrócę, i wychodzę z biura. Wchodzę do holu i trafiam w sam środek wielkiego zamieszania. Koszykarze plączą się między strażakami. Ludzie z administracji wiszą na każdym z dostępnych telefonów, włącznie z aparatem Pete'a i tym na kontuarze recepcji, i usiłują zapanować nad sytuacją. Dowódca straży pożarnej mówi coś do Rachel, a ona kiwa głową.

Zerkam w stronę frontowych drzwi budynku. Stoi w nich ten sam funkcjo­nariusz policji co tego dnia, kiedy zginęła Elizabeth. Nie wpuszcza do środ­ka żadnych dzieciaków.

- Wejdziecie, kiedy powiem, że możecie wejść - warczy do skinheada z kolczykiem w wardze.

- Ale ja się muszę dostać do mojego pokoju po projekt! - jęczy chło­pak. - Jeśli go nie dostarczę do południa, nie dostanę zaliczenia!

- Przepraszam - mówię do policjanta. - Czy może mi pan powiedzieć, kto tu dowodzi?

Policjant obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, a potem ruchem kciuka wskazuje w stronę Rachel.

- O ile wiem, chyba ona.

- Nie - odpowiadam. - Chodzi mi o to, czy jest tu jakiś oficer śledczy albo ktoś taki...

- Ach, owszem. - Gliniarz ruchem głowy wskazuje wysokiego siwego mężczyznę w brązowej sztruksowej marynarce i kraciastym krawacie, który stoi przy ścianie, i chociaż pewnie o tym nie wie, całe plecy obsmarowuje sobie brokatem, bo opiera się o plakat zapraszający studentów na przesłu­chania do Pippina, grubo oblepiony brokatem Elmer's. Poza żuciem niezapalonego cygara, które trzyma w kąciku ust, zdaje się nic nie robić.

- Detektyw Canavan - mówi policjant.

- Dzięki - odpowiadam, a policjant zaczyna tłumaczyć kolejnemu studen­towi: - Nic mnie nie obchodzi, że ci krwawią oczodoły. Nie wejdziesz do tego budynku, dopóki ci nie pozwolą.

Podchodzę do detektywa, a serce mam w gardle. Nigdy jeszcze nie rozma­wiałam z policyjnym detektywem. No cóż, poza tym jednym razem, kiedy zgłaszałam doniesienie o kradzieży popełnionej przez mamę.

- Detektyw Canavan? - pytam.

Zdaję sobie sprawą z tego, że moje pierwsze wrażenie - że on nic nie robi -było niesłuszne. To nieprawda, że detektyw Canavan nic nie robi. Przecież nie odrywa ani na moment wzroku od nóg mojej szefowej, które wyglądają całkiem zgrabnie pod jej wąską spódnicą.

Teraz jednak odrywa spojrzenie od nóg Rachel i spogląda na mnie. Ma nastroszone siwe wąsy, które w sumie całkiem mu pasują. Z owłosieniem na twarzy rzadko jest komuś do twarzy.

- Tak? - mówi głosem chropawym od palenia.

- Dzień dobry - mówię. - Nazywam się Heather Wells. Jestem tu w Fi­sher Hall zastępczynią kierowniczki administracyjnej. I... hm... chciałam tylko komuś powiedzieć, że nie ma klucza do wind. To być może nic nie znaczy, klucze tu wiecznie giną. Ale pomyślałam sobie, że ktoś powinien o tym wiedzieć. Bo mnie się wydaje bardzo dziwne, że te dziewczyny giną, surfując na windach. Wie pan, dziewczyny tego po prostu nie robią. To zna­czy nie surfują na windach. Wiem z doświadczenia.

Detektyw Canavan, który wysłuchał uważnie całej mojej mówki, czeka, aż głos mi zamiera, i dopiero potem wyjmuje cygaro z ust, i celuje nim we mnie.

- Słodki miód, tak? - pyta.

Jestem tak zdziwiona, że szczęka mi zwyczajnie opada. Wreszcie udaje mi się wykrztusić:

- Hm, owszem.

- Tak myślałem. - Cygaro wraca na swoje miejsce między zęby. - Moja córka miała pani plakat na drzwiach, więc oglądałem panią w tej cholernej minispódniczce, ile razy szedłem do jej pokoju kazać jej przyciszyć tę cholerną muzykę.

Ponieważ nie jestem w stanie sformułować absolutnie żadnej ludzkiej od­powiedzi na tę uwagę, milczę.

- Jak to się, u diabła, stało - pyta detektyw Canavan - że pracuje pani tutaj?

- To długa historia - odpowiadam, mając szczerą nadzieję, że nie każe mi jej relacjonować.

Nie każe.

- Jak powiedziałaby moja córka - mówi detektyw Canavan - w czasach kiedy była pani największą fanką... Nieważne. Więc o co chodzi z tym bra­kującym kluczem?

Wyjaśniam mu jeszcze raz. Napomykam mimochodem, że Elizabeth to panienka z dobrego domu, a Roberta lubiła Ziggy'ego, i że oba te fakty czy­nią z nich niezwykle mało prawdopodobne kandydatki do surfowania po win­dach. Ale głównie rozwodzę się na temat brakującego klucza.

- Niech ja to sobie uporządkuję - mówi detektyw Canavan, kiedy już skoń­czyłam. - Uważa pani, że te dziewczyny... a obie, jak zrozumiałem, były na pierwszym roku, nie znały miasta i mogły być zbyt pełne tego, co moja cór­ka, specjalizująca się we francuskim, nazywa joie de vivre, żeby w ogóle bawić się w coś takiego jak przejażdżki na dachach wind. Uważa pani, że ktoś tu się kręci i otwiera drzwi wind, kiedy nie ma za nimi wagonika, i spy­cha te dziewczyny do szybu na pewną śmierć. Czy dobrze zrozumiałem?

Słysząc to ujęte w taki sposób, zdaję sobie sprawę, jak głupio brzmi moja teoria. A nawet bardziej niż głupio. Idiotycznie.

Ale... Ale Ziggy!

- Załóżmy na moment, że ma pani rację - mówi detektyw Canavan. - Jak ten ktoś, kto to robi, w ogóle wszedł w posiadanie klucza do wind? Powiedziała pani, że trzymacie je w zamykanej szafce za tym czymś? Za tym tam biurkiem?

- Tak - mówię.

- I kto ma do niego dostęp? Wszyscy?

- Nie - odpowiadam. - Tylko studenci-praktykanci i personel administracji budynku.

- Więc uważa pani, że ktoś, kto dla was pracuje, grasuje po akademiku i zabija dziewczyny? Któryś facet, tak? - Wskazuje ręką Pete'a, który stoi za biurkiem ochrony i rozmawia z jednym ze strażaków. - Ten tam? A może tamten gość? - Pokazuje Carla, który nadal jest wyraźnie blady, ale i tak opisuje jednemu z policjantów, co zobaczył na dnie szybu.

- Okay - mówię. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Bo zdaję sobie spra­wą z tego, jak głupia byłam. W ciągu mniej więcej pięciu sekund ten facet zrobił tyle dziur w mojej teorii, że zaczęła wyglądać jak spory kawał szwaj­carskiego sera.

No, ale mimo wszystko.

- Okay, no więc może ma pan rację. Niemniej jednak...

- Może lepiej pokaże mi pani, gdzie trzymany jest ten brakujący klucz -mówi detektyw Canavan i się prostuje. Jestem zachwycona, idąc za nim do kontuaru recepcji, bo słusznie przewidywałam: całe ramiona ma w różowym brokacie, jakby go obsypała jakaś dobra wróżka.

Kiedy podchodzimy do kontuaru recepcji, zauważam, że Tina zniknęła. Rzucam pytające spojrzenie Pete'owi.

- Paczki. - Pete przerywa rozmowę ze strażakiem, żeby to do mnie powiedzieć, mając na myśli, że Tina odprowadza kuriera do pokoju na końcu holu, gdzie deponujemy przychodzące przesyłki, dopóki nie uda się zawia­domić studentów, że mają po nie zejść do recepcji.

Kiwam głową. Deszcz czy pogoda, grad czy śnieg, poczta musi dojść na miejsce... Nawet jeśli na dnie szybu windy leży martwa dziewczyna.

Wślizguję się za kontuar, ignorując urywający się telefon, i sięgam prosto do szafki z kluczami.

- To tu trzymamy klucze - wyjaśniam detektywowi Canavanowi, który wszedł za mną za klapę kontuaru recepcji, a teraz stoi tuż obok. Szafka na klucze jest spora, metalowa, umocowana na ścianie. W środku rzędami wi­szą klucze. Jest ich trzysta, po jednym zapasowym kluczu do każdego poko­ju w budynku, a poza tym różne klucze, których może używać wyłącznie personel. Wszystkie wyglądają w zasadzie tak samo, poza tym do drzwi wind, który przypomina klucz do wkrętów z gniazdkiem sześciokątnym i w ogóle nie kojarzy się z typowym kluczem.

- Więc żeby wziąć jeden z kluczy, trzeba wejść tutaj - mówi detektyw Canavan. Mojej uwagi nie uszedł fakt, że jego siwe brwi podjechały do góry na widok wszystkich tych worków z pocztą, bezładnie porozrzucanych na posadzce pod naszymi stopami. Recepcję trudno byłoby nazwać najlepiej strzeżonym miejscem w budynku. - A żeby tu wejść, trzeba ominąć biurko ochrony, przy którym dwadzieścia cztery godziny na dobę ktoś jest.

- Racja - odpowiadam. - Strażnicy z ochrony wiedzą, kto może wejść za kontuar recepcji, a kto nie. Nie pozwolą tu wejść nikomu, kto nie pracuje w ad­ministracji. Zazwyczaj i tak jest tu na dyżurze ktoś, kto nie dopuściłby do klu­czy osoby spoza personelu. A i tak każemy podpisywać, kiedy je biorą. To znaczy klucze. Ale nikt nie wypisał klucza do wind. Po prostu... zniknął.

- Tak - mówi detektyw Canavan. - Mówiła pani. Proszę posłuchać, mam parę poważnych przestępstw, włącznie z potrójnym zabójstwem ostrym narzę­dziem w mieszkaniu nad delikatesami na Broadwayu, którymi muszę się za­jąć. Ale proszę mi pokazać, gdzie zwykle wisi ten nieuchwytny klucz, który może dowieść, że młoda dama, o której tutaj mowa, nie zginęła w wypadku.

Przeglądam rzędy kołeczków, myśląc, że chyba jednak zabiję Coopera. W głowie mi się nie mieści, że mnie do tego namówił. Ten facet mi nie wie­rzy. Już i tak źle, że widział mój plakat ze Słodkiego miodu. Jeśli istnieje cokolwiek, co może podkopać wiarygodność kobiety, to jest to jej natural­nych rozmiarów zdjęcie, na którym ubrana w pastelową minispódniczkę w ty­grysie prążki drze się do mikrofonu w Mail of America.

I dobrze, moje przekonanie, że dziewczyny nie bawią się w surfing na win­dach - a zwłaszcza takie kochające Ziggy'ego panienki z dobrych domów -raczej trudno byłoby nazwać niepodważalnym dowodem. Ale klucz, który zaginął? Gdzie on się podział?

Tyle że kiedy dochodzę do rzędu, w którym zwykle wisiał klucz do wind, zauważam coś, co sprawia, że krew w żyłach zamienia mi się w lód.

Bo tam, dokładnie tam, gdzie powinien - dokładnie tam, gdzie parę chwil temu go nie było - wisi klucz do wind.

8

Mówi, że będzie za pięć minut, ale zjawia się w holu po niecałych trzech. Nigdy przedtem nie był w tym budynku i wygląda tu dziwnie nie na miejscu... Może dlatego, że nie jest wytatuowany i nie ma kolczyków, w prze­ciwieństwie do wszystkich innych osób mijających recepcję.

A może to tylko dlatego, że jest o wiele bardziej przystojny niż wszy­scy obecni w holu, kiedy stoi tam z włosami potarganymi, jakby dopiero co wstał z łóżka (chociaż ja wiem, że wstał już kilka godzin temu - on codziennie rano biega), w tych swoich dżinsach i znoszonej skórzanej kurtce.

- Cześć - mówi na mój widok.

- Cześć. - Usiłuję się uśmiechnąć, ale nie jestem w stanie, więc zamiast tego dodaję: - Dzięki, że przyszedłeś.

- Nie ma sprawy - mówi i spogląda w stronę kącika telewizyjnego, tuż przed stołówką, gdzie do Rachel dołączył właśnie poszarzały na twarzy dok­tor Jessup razem z kilkoma spanikowanymi pracownikami administracji.

- A gdzie gliniarze? - pyta.

- Wyszli już - odpowiadam, z trudem powstrzymując gorycz. - W apar­tamencie nad delikatesami na Broadwayu było potrójne zabójstwo zuży­ciem ostrego narzędzia. Zostawili tylko tego funkcjonariusza, który pilnuje szybu wind, dopóki nie przyjedzie tu koroner, żeby zabrać jej zwłoki. Ponie­waż uznali, że jej śmierć była skutkiem wypadku, chyba stwierdzili, że nie ma sensu tu sterczeć.

Uważam, że to bardzo dyplomatyczna odpowiedź, biorąc pod uwagę to, co chciałabym powiedzieć na temat detektywa Canavana i jego ludzi.

- Ale ty uważasz, że się mylą - mówi Cooper. To stwierdzenie, nie pyta­nie.

- Ktoś zabrał ten klucz, Coop - mówię. - I odłożył go na miejsce, kiedy nikt nie patrzył. Ja sobie tego nie wymyślam. Nie jestem szalona.

Chociaż słysząc, jak niebezpiecznie uniosłam głos, wymawiając słowo „sza­lona”, można nabrać wątpliwości. Ale Cooper nie zamierza tego roztrząsać.

- Wiem - mówi łagodnie. - Wierzą ci. Jestem tu przecież, prawda?

- Tak - mówię, żałując swojego wybuchu. -I dzięki. No cóż. No to chodź­my.

Cooper wygląda, jakby się wahał.

- Zaraz. Dokąd mamy iść?

- Do pokoju Roberty - odpowiadam. Trzymam w ręku zapasowy klucz, który wyjęłam ze skrzynki. - Moim zdaniem powinniśmy najpierw spraw­dzić jej pokój.

Szukając czego?

- Nie wiem. Ale musimy od czegoś zacząć. Cooper spogląda na klucz, a potem znowu na mnie.

- Chcę, żebyś wiedziała - mówi - że moim zdaniem to nie jest dobry po­mysł.

- Wiem - odpowiadam. Bo wiem.

- Więc czemu to robimy?

Mniej więcej pięć sekund dzieli mnie od ataku płaczu. Czuję się tak od chwili, kiedy Jessica wpadła do mojego pokoju z informacją o kolejnym wypadku, a upokorzenie w obecności detektywa Canavana wcale mi nie pomogło.

Ale staram się opanować nadciągającą histerią.

- Bo to się dzieje w moim budynku. To się zdarza moim dziewczynom. A ja chcę się upewnić, że dzieje się to, co policja twierdzi, że się dzieje, i że to nie jest... No wiesz. To, co sami myślą.

- Heather, pamiętasz, kiedy wyszedł Słodki miód i do Cartwright Records zaczęła spływać cała ta poczta od fanów, a ty się upierałaś, że całą ją prze­czytasz i na każdy list osobiście odpowiesz?

Najeżam się. Nic na to nie poradzą.

- No i co z tego? - pytam zaczepnie. - Miałam piętnaście lat.

- To nie ma znaczenia - mówi Cooper. - Bo przez piętnaście lat wcale się nie zmieniłaś. Nadal uważasz, że jesteś osobiście odpowiedzialna za wszyst­kich ludzi, z którymi masz do czynienia, nawet tych, których nigdy nie spot­kałaś. Jakbyś pojawiła się na Ziemi po to, żeby opiekować się wszystkim jej mieszkańcami.

- To nieprawda. I minęło tylko trzynaście lat.

- Heather - ciągnie, ignorując mnie. - Czasami dzieciaki robią głupoty. A inne dzieciaki, dlatego właśnie, że są tylko dzieciakami, biorą z nich przy­kład. I giną. To się zdarza. I to nie znaczy, że zostało popełnione morder­stwo.

- Tak? - Jeżę się jeszcze bardziej. - A co z kluczem? No co? Nadal nie wygląda na przekonanego.

- Chcę, żebyś wiedziała - mówi - że ja to robię wyłącznie po to, żeby powstrzymać cię przed narobieniem jeszcze większego bałaganu niż ten, który już tu masz, coś, zresztą, tak przy okazji, w czym się chyba specjalizujesz.

- Wiesz, Coop? - mówię. - Doceniam ten twój dowód zaufania. Napraw­dę doceniam.

- Ja tylko nie chcę, żebyś straciła stałą pracę - tłumaczy. - Nie stać mnie na to, żeby ci zaoferować ubezpieczenie zdrowotne na dodatek do dachu nad głową i wyżywienia.

- Dzięki - odpowiadam jadowicie. - Dzięki wielkie. Ale to nie ma znaczenia. Bo on i tak ze mną idzie.

Do pokoju Roberty Pace na szesnastym piętrze mamy długi spacer. Oczy­wiście, nie możemy jechać windą, bo wszystkie zostały unieruchomione. Jedyny odgłos, jaki słyszę, kiedy wreszcie wychodzimy na długi, pusty kory­tarz, to nasze oddechy. Mój jest szczególnie ciężki.

Poza tym jest tu cicho. Śmiertelnie cicho. No tak, ale to przedpołudnie. Większość mieszkańców - ci, których nie wyrwały ze snu syreny karetki i wozu strażackiego - nadal jeszcze odsypia wczorajsze wieczorne piwo.

Wskazuję drogę swoim pękiem kluczy i ruszam w stronę numeru 1622. Cooper idzie za mną, spoglądając na plakaty porozwieszane na ścianach. Przestrzegają studentów przed chorobami przenoszonymi drogą płciową albo informują o darmowych wejściówkach na film wyświetlany w studenckim ośrodku kultury.

Opiekun tego piętra ma bzika na punkcie Snoopy'ego. Gdziekolwiek spoj­rzeć, wiszą powycinane rysunki ze Snoopym. Jest tu nawet wycięta z karto­nu makieta: Snoopy, trzymający małą tekturową tackę, na którą wskazuje strzałka z napisem: DARMOWE KONDOMY UFUNDOWANE PRZEZ OŚRODEK ZDROWIA UNIWERSYTETU NOWOJORSKIEGO. HEJ, ZA CZTERDZIEŚCI TYSIĘCY DOLARÓW ROCZ­NIE STUDENT POWINIEN DOSTAĆ coś ZA DARMO!

Taca jest, oczywiście, pusta.

Na drzwiach z numerem 1622 wisi żółta tabliczka, taka, na której można pisać zmywalnym markerem. Nie ma na niej żadnych notatek. Jest za to na­klejka z Ziggym.

Ale ktoś dorysował Ziggy'emu kolczyk w nosie, a nad głową balonik z na­pisem: GDZIE JA PODZIAŁEM GACIE?

Stukam kluczami w drzwi.

- Biuro kierownika administracyjnego! - wołam. - Jest tam kto?

Nikt nie odpowiada. Wołam jeszcze raz, a potem wkładam klucz w zamek i otwieram drzwi.

Wewnątrz głośno buczy elektryczny wiatrak ustawiony na komodzie z szuf­ladami, mimo że w pokoju, jak we wszystkich pokojach w Fisher Hall, jest klimatyzacja. Ani śladu współlokatorki Roberty, którą czeka spory szok, kie­dy już wróci, gdziekolwiek ją teraz poniosło, i przekona się, że do końca roku akademickiego będzie miała pokój wyłącznie dla siebie.

Jest tu tylko jedno okno, długie prawie na dwa metry i wysokie na półtora, z dwoma bliźniaczymi drążkami do uchylania jego skrzydeł. W oddali, za ogrodami na dachach domów i wieżami ciśnień, widzę rzekę Hudson, spo­kojnie płynącą w swoją stronę; promienie słońca załamują się na jej lustrza­nej powierzchni.

Cooper zmrużonymi oczami przygląda się jakimś rodzinnym fotografiom ustawionym na jednej z szafek przy łóżku. Pyta:

- Ta dziewczyna, która zginęła. Jak miała na imię?

- Roberta.

- Więc to jest jej łóżko. - Dała wypisać swoje imię tęczowymi literami jakiemuś ulicznemu artyście na zwoju papieru. Wisi nad bardziej zabałaganionym łóżkiem, tym przy oknie. Widać, że w obu łóżkach ktoś spał, ale żadna z dziewczyn nie przejmowała się zanadto utrzymywaniem porządku. Pościel jest zmięta, a narzuty - niedobrane do siebie, jak to się często zdarza narzutom współlokatorek - leżą krzywo. W części pokoju należącej do Ro­berty przeważają motywy dekoracyjne z Ziggym. Wszędzie walają się kar­teczki Postit z Ziggym, na ścianie wisi kalendarz z Ziggym, a na jednym Z biurek leży papeteria z Ziggym.

Obie dziewczyny, zauważam, są fankami Jordana Cartwrighta. Mają kom­plet kompaktów Easy Street plus Baby, bądź moja.

Żadna z nich nie ma ani jednego albumu niżej podpisanej. Co chyba nie jest takie dziwne. Zawsze byłam najbardziej popularna wśród uczniów pod­stawówki.

Cooper klęka na kolanach i zaczyna zaglądać pod łóżko nieżyjącej dziew­czyny. Bardzo mnie to rozprasza. Usiłuję się skoncentrować na węszeniu po kątach, ale tyłek Coopera niezwykle przyjemnie się ogląda. Widząc, jak ład­nie się na nim opinają znoszone levisy, nie mogę się skupić na niczym in­nym, chociaż przecież wiem, że mam tu do czynienia z bardzo poważną spra­wą.

- Popatrz na to - mówi, a jego głowa i ramiona znów się wynurzają spod łóżka Roberty. Ciemne włosy ma potargane. Szybko odwracam wzrok, żeby nie mógł się zorientować, gdzie przed chwilą spoglądałam. Mam nadzieję, że nie zauważył.

- Na co? - pytam inteligentnie.

- Spójrz.

Na końcu ołówka z Ziggym, który Cooper wyjął przedtem z kubka na pi­saki na biurku Roberty, dynda coś bladego i miękkiego. Przyjrzawszy się bliżej, orientuję się, co to jest.

Zużyta prezerwatywa.

- Hm - mówię. - Uh.

- Całkiem świeża - mówi Cooper. - Powiedziałbym, że Roberta miała wczoraj gorącą noc.

Wolną ręką zdejmuje kopertę ze stosika papeterii z Ziggym leżącej na biurku Roberty, a potem wrzuca prezerwatywę do środka.

- Co ty robisz? - pytam z przestrachem. - Czy to nie jest fałszowanie do­wodów?

- Dowodów czego? - Cooper kilka razy składa kopertę, a potem wsadza ją do kieszeni swojej kurtki. - Policja już stwierdziła, że nie popełniono tu żadnego przestępstwa.

- No to po co ją zabierasz?

Cooper wzrusza ramionami i odkłada ołówek.

- W swojej pracy nauczyłem się jednego: nigdy nic nie wiadomo. Rozgląda się po pokoju Roberty i kręci głową.

- To naprawdę dziwne. Ktoś uprawia seks, a potem idzie surfować na win­dach? Mógłbym zrozumieć, gdyby było odwrotnie... No wiesz, cała ta adre­nalina sprawia, że jesteś napalona. Ale przedtem? Chyba że chodzi o jakiś zboczony seks.

Szerzej otwieram oczy.

- Chodzi ci o to, że może facet lubi najpierw uprawiać seks z dziewczyną, a potem ją zepchnąć do szybu windy?

- Coś w tym rodzaju. - Cooper ma zakłopotaną minę. Nie chce rozma­wiać ze mną o chorych praktykach seksualnych i zmienia temat. - A co z tą drugą dziewczyną? To znaczy z tą pierwszą. Powiedziałaś, że sprawdziłaś i że nie meldowała żadnego gościa tego wieczoru, kiedy zginęła?

- Tak - mówię. - Ale tuż przed twoim przyjściem sprawdziłam, że Ro­berta też wczoraj wieczorem nie wpisywała żadnych gości. - A potem coś mi wpada do głowy. - Jeśli... jeśli coś takiego byłoby też w pokoju Eliza­beth, to znaczy jakiś kondom czy coś, to policja by to znalazła, tak?

- Nie, jeśli nie szukali. A jeśli już z góry byli przekonani, że jej śmierć była przypadkowa, to nawet nie próbowali szukać.

Zagryzam dolną wargę.

- Nikt się nie wprowadził do pokoju Elizabeth. Jej współlokatorka miesz­ka teraz sama. Moglibyśmy zerknąć.

Cooper robi powątpiewającą minę.

- Przyznam, że to dziwne, że ta mała zginęła w taki sposób, Heather - mówi. - Zwłaszcza w obliczu tego kondoma i sprawy z kluczem. Ale ty su­gerujesz, że...

- Sam zasugerowałeś to pierwszy - przypominam mu. - Poza tym może­my popatrzeć, prawda? Komu to niby zaszkodzi?

- Nawet jeśli zajrzymy, już tydzień minął od jej śmierci - zauważa. - Wąt­pię, żeby udało nam się coś znaleźć.

- Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy - mówię, ruszając do drzwi. -Chodź.

Cooper tylko na mnie patrzy.

- Czemu to dla ciebie takie ważne dowieść, że te dziewczyny nie są winne własnej śmierci? - pyta ostro.

Gapię się na niego. Co?

- Słyszałaś. Czemu tak się uparłaś dowieść, że śmierć tych dziewczyn nie była przypadkowa?

Tego oczywiście nie mogę mu wyjaśnić. Bo nie chcę zabrzmieć jak psychopatka, którą na pewno nazwałaby mnie Sarah, gdyby to usłyszała. Bo wiem, że naprawdę zabrzmiałabym jak psychopatka, gdybym mu powiedziała, co czuję. A mianowicie, że jestem to winna temu budynkowi - samemu Fi­sher Hall - i muszę stwierdzić, co się tu właściwie dzieje. Bo Fisher Hall -tak jak Cooper - w pewnym sensie uratował mi życie.

No cóż, okay, uratowali mnie tylko przed dożywotnią pracą kelnerki w Senor Swanky's.

Ale czy to mało? Ja wiem, że to wszystko kupy się nie trzyma - że Sarah oskarżyłaby mnie o przenoszenie swoich uczuć do własnych rodziców czy chłopaka na stertę cegieł wzniesioną w 1850 roku. Ale ja naprawdę czuję, że spoczywa na mnie obowiązek dowiedzenia, że to wszystko nie jest winą Fisher Hall - ani personelu, który nie zauważył, że dziewczyny w szybkim tempie się staczały, ani dziewczyn, które wydają się o wiele za rozsądne, żeby robić aż tak głupie rzeczy, ani też budynku jako takiego, że nie jest dostatecznie domowo-przytulny czy coś. Uczelniana gazeta już opublikowała jeden artykuł dogłębnie analizujący modę na surfowanie po windach. Kto wie co wydrukuje jutro?

Widzicie? Mówiłam, że to głupie.

Ale dokładnie tak to odczuwam.

Niemniej nie jestem w stanie tego wyjaśnić Cooperowi. Wiem, że nawet nie ma sensu próbować.

- Bo dziewczyny nie uprawiają surfingu na windach. - Tylko na tyle umiem się zdobyć.

Najpierw mam wrażenie, że on wyjdzie, zupełnie jak detektyw Canavan, bez słowa, wściekły, że przeze mnie marnuje czas. Ale Cooper tylko wzdycha i mówi:

- Dobrze. Chyba mamy jeszcze jeden pokój do sprawdzenia.

9

Zakręć nią

Zakręć nią

Kręć nią, mała

Całą noc


Zakręć nią

Wykonanie: Hearther Wells

Słowa/muzyka: O'Brien/Henke

Z albumu: Lizak

Cartwright Records


Współlokatorka Elizabeth Kellog otwiera drzwi do pokoju numer 1412 od razu. Ma na sobie luźny biały T-shirt i czarne legginsy, w jednej ręce trzyma bezprzewodowy telefon, a w drugiej zapalonego papierosa. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem odzywam się:

- Cześć, jestem Heather. A to jest...

- Cześć - dziewczyna przerywa mi i otwiera oczy szerzej, kiedy po raz pierwszy zauważa Coopera.

No cóż i czemu nie? Jest w końcu zdrową pełnokrwistą amerykańską dziew­czyną. A Cooper jest bardziej niż tylko trochę podobny do jednego z najpo­pularniejszych obiektów kobiecych westchnień w tym kraju.

- Cooper Cartwright - przedstawia się Cooper, rzucając jej taki uśmiech, że gdybym go lepiej nie znała, uznałabym, że go wyćwiczył przed lustrem i zarezerwował na takie właśnie podbramkowe sytuacje.

Ale Cooper to nie jest taki typ faceta, który ćwiczy uśmiechy przed lustrem.

- Marnie Villa Delgado - mówi ona. Mamie jest sporą dziewczyną, jak ja, tyle że ma obfitszy biust i szczuplejszy zadek, i masę ciemnych, bardzo kręco­nych włosów. Widzę, że szacuje mnie wzrokiem, tak jak to robią niektóre kobie­ty zastanawiające się, czy jestem ż Cooperem, czy też może obiekt jest wolny.

- Zastanawialiśmy się, Marnie, czy nie moglibyśmy zamienić z tobą paru słów na temat twojej byłej współlokatorki, Elizabeth - mówi Cooper, ukazu­jąc w szerokim uśmiechu tyle zębów, że omal mnie nie oślepił.

Ale nie Marnie, która najwyraźniej stwierdziła, że Coopera i mnie nic nie łączy! (Swoją drogą, skąd ona to wie? Jak te dziewczyny, na przykład Mar­nie, Rachel i Sarah, potrafią stwierdzić coś takiego, a ja zupełnie nie umiem?) Rzuca do telefonu:

- Oddzwonię - i kończy połączenie.

A potem hipnotyzuje Coopera spojrzeniem i mówi:

- Wejdźcie do środka.

Mijam ją w drzwiach, za mną wchodzi Cooper. Marnie, jak widzę, bardzo szybko przemeblowała pokój po śmierci Elizabeth. Łóżka zestawiła razem, tworząc jedno ogromne łoże, przykryte wielką narzutą w tygrysie prążki. Dwie komody z szufladami stoją jedna na drugiej, więc Marnie ma teraz do swojej dyspozycji osiem szuflad zamiast czterech, a biurko Elizabeth służy obecnie jako stolik pod sprzęt grający, na którym stoją telewizor, odtwarzacz DVD i wieża, wszystko pod ręką, tuż obok łóżka.

- Już rozmawiałam o niej z policją. - Marnie strzepuje popiół na chodnik w tygrysie prążki pod swoimi gołymi stopami i na moment przenosi wzrok z Coopera na mnie. - To znaczy o Beth. Hej. Zaraz. Czy my się nie znamy? Czy ty jesteś może aktorką?

- Ja? Nie - odpowiadam zgodnie z prawdą.

- Ale pracujesz w przemyśle rozrywkowym - mówi z głębokim przeko­naniem. - Hej, kręcicie film o życiu Beth?

Zanim Cooper zdążył w ogóle zareagować, odpowiadam:

- Czemu? Uważasz, że życie Beth miało w sobie jakieś zadatki na mate­riał filmowy?

Marnie usiłuje nie tracić zimnej krwi, ale słyszę, że pokasłuje, zaciągając się papierosem. Ewidentnie pali tylko dla dramatycznego efektu.

- Och, tak. To znaczy, wiem, pod jakim kątem moglibyście na to spojrzeć. Dziewczyna z małego miasteczka przyjeżdża 4o metropolii, nie daje sobie rady, pozwala się podpuścić i ginie w wypadku. Czy ja mogłabym w tym zagrać? Totalnie dysponuję doświadczeniem...

Ale Cooper demaskuje nas, mówiąc:

- Nie jesteśmy z branży filmowej. Heather to zastępczyni kierowniczki administracyjnej tego budynku, a ja jestem jej znajomym.

- Ale ja myślałam... - Marnie przygląda mi się teraz badawczo, starając się przypomnieć sobie, gdzie mnie już kiedyś widziała. - Myślałam, że je­steś aktorką. Gdzieś cię już kiedyś widziałam...

- Na pewno kiedy się wprowadzałaś - mówię pośpiesznie.

- Twoja współlokatorka - odzywa się Cooper, odrywając wzrok od małe­go aneksu kuchennego, w którym Marnie ustawiła mikrofalówkę, jednopalnikową kuchenkę elektryczną, blender, ekspres do kawy i wagę, jakiej używają ludzie na diecie, żeby ważyć te swoje piersi kurczaka. - Skąd pochodziła?

- No cóż - mówi Marnie - z Mystic. Wiecie, w Connecticut.

Cooper otwiera teraz szafki, ale Marnie jest tak skołowana, że nawet nie protestuje.

- Hej, już wiem. Grałaś w Saved by the Bell, prawda? - pyta mnie.

- Nie - odpowiadam. - A więc Eliza... to znaczy Beth... nie lubiła No­wego Jorku?

- No cóż, nie, niezupełnie - mówi Marnie. - Beth po prostu nie mogła się przystosować, rozumiesz? Bo ona chciała zostać pielęgniarką.

Cooper spogląda na nią. Widzę, że nie ma za wiele do czynienia ze studen­tami z Uniwersytetu Nowojorskiego, bo pyta:

- A czemu nie miałaby zostać pielęgniarką?

- Wstępować na Uniwersytet Nowojorski, żeby uczyć się pielęgniarstwa? -W głosie Marnie pobrzmiewa pogarda. - Po co płacić takie pieniądze za stu­dia, jeśli można uczyć się pielęgniarstwa gdzie indziej i znacznie taniej?

- A w czym ty się specjalizujesz? - pyta Cooper.

- Ja? - Marnie wygląda, jakby miała ochotę rzucić: „No jak to?!”, ale nie chce być niegrzeczna. Wobec Coopera. Gasi papierosa w popielniczce w kształcie ludzkiej dłoni i mówi: - Aktorstwo. - A potem siada na swoim wielkim nowym łożu i wpatruje się we mnie. - Wiem, że gdzieś już cię wi­działam.

Podnoszę popielniczkę w kształcie dłoni, żeby odwrócić jej uwagę - i ode mnie, i od Coopera, który węszy wkoło bez opamiętania.

- Czy to twoje, czy Elizabeth? - pytam ją, chociaż z góry znam odpo­wiedź.

- Moje - mówi Marnie. - Oczywiście. Wszystkie rzeczy Beth już zabrali. Poza tym Beth nie paliła. Beth nigdy nic nie robiła.

- Jak to rozumiesz, nigdy nic nie robiła?

- Tak jak powiedziałam. Ona nic nie robiła. Nie wychodziła wieczorami. Nie zapraszała przyjaciół. Jej matka nie pozwalała jej chodzić na randki. Słyszeliście, co zrobiła w czasie nabożeństwa żałobnego? Ta matka?

Cooper poszedł na zwiad do łazienki. Jego głos, kiedy się stamtąd odzywa, jest przytłumiony:

- A co zrobiła? - pyta.

Marnie zaczyna grzebać w czarnym skórzanym plecaku, który leży na łóżku.

- Przez cały czas powtarzała, że poda do sądu Uniwersytet Nowojorski za to, że nie zabezpieczają wind przed surferami. Ale co ty robisz w mojej łazience?

- Jak rozumiem, matka Elizabeth chciała, żeby wolno jej było przyjmo­wać tutaj tylko dziewczyny - mówią, ignorując jej pytanie do Coopera.

- Beth nigdy mi nic o tym nie wspomniała. - Marnie znajduje paczkę pa­pierosów. Na szczęście pustą. Rzucają na podłogę z rozzłoszczoną miną. -Ale wcale bym się nie zdziwiła. Ta dziewczyna była jak żywcem przeniesio­na z poprzedniego stulecia. Moim zdaniem Beth nawet nigdy nie pocałowa­ła żadnego faceta, dopiero jakoś tak na tydzień, dwa przed śmiercią.

Cooper staje w drzwiach łazienki. Wygląda, jakby był o wiele za wielki, żeby się w nich zmieścić, ale jakoś się przeciska.

- Kogo? - pytam szybko. - Jakiego faceta?

- Nie wiem. - Marnie wzrusza ramionami; bez papierosów nie wie, co ma zrobić z rękami. Służyły jako bardzo poręczny rekwizyt podczas odgry­wania tej roli pogrążonej w żałobie współlokatorki.

- Był taki facet, o którym ciągle gadała tuż przed... No wiecie. - Marnie wydaje przeciągły gwizd i wskazuje na podłogę. - W każdym razie dopiero co się poznali. Ale kiedy o nim opowiadała, miała taki głos, że... No, sama nie wiem, jak to wyjaśnić.

- Czy ty kiedykolwiek widziałaś tego faceta? - pytam. - Znasz jego na­zwisko? Czy on był na nabożeństwie żałobnym? Czy to on namówił Eliza­beth na surfing na windach?

Marnie staje okoniem.

- Jezu, zadajesz bardzo dużo pytań! Cooper rusza z odsieczą. Jak zwykle.

- Marnie, to naprawdę bardzo ważne. Czy ty masz jakieś pojęcie, kim jest ten facet?

Wobec mnie staje okoniem. Cooperowi je z ręki.

- Pomyślmy... - Marnie krzywi twarz. Nie jest ładna, ale interesująca. Całkiem niezła do ról charakterystycznych. Takiej pucołowatej najlepszej przyjaciółki.

Dlaczego najlepsze przyjaciółki są zawsze pucołowate? Dlaczego główna bohaterka nigdy nie jest pucołowata? Zresztą może nawet nie pucołowata, ale żeby chociaż nosiła XL? Albo nawet XXL? Dlaczego główna bohaterka zawsze nosi S?

- Tak, powiedziała, że na imię ma Mark czy jakoś podobnie - mówi Mar­nie, przerywając mi rozmyślania o dyskryminacji ze wzglądu na rozmiar. -Ale ja go nigdy nie widziałam. Oni zaczęli się spotykać jakiś tydzień czy dwa przed jej śmiercią. Zabrał ją do kina. Na jakiś zagraniczny film, europej­ski. To dlatego myślałam, że to takie dziwne...

- Co? - Kręcą głową. - Że co było takie dziwne?

- No cóż, że facet, który lubi europejskie filmy, bawi się w surfowanie na windach. To takie... infantylne. No, wiecie, w sam raz dla chłopaczków, którzy noszą za szerokie spodnie i wyglądają, jakby mieli po dwanaście lat. Ale ten facet był starszy. Wyrafinowany. Według Beth. No więc co mu odbiło, że ją zachęcał, żeby wskoczyła na dach jadącej windy?

Siadam obok Marnie na jej wielkim łóżku.

- Powiedziała ci to? - pytam. - Czy ona ci powiedziała, że on chciał, żeby z nim surfowała po windach?

- Nie - odpowiada Marnie. - Ale przecież musiał, prawda? Nigdy nie wpad­łaby na to sama. Wątpią, żeby w ogóle wiedziała, o co w tym chodzi.

- Może poszła z jakimiś facetami z pierwszego roku, tymi infantylnymi -podsuwa Cooper.

Marnie się krzywi.

- Niemożliwe - mówi. - Ci faceci nigdy by jej nie zabrali ze sobą. Są za bardzo szpanerscy, a przynajmniej tak im się wydaje, żeby interesować się kimś takim jak ona. Poza tym, gdyby była z nimi, nie spadłaby. Oni by jej nie pozwolili. Mają w tym za dużą wprawę.

- Nie było cię tu tej nocy, kiedy zginęła? - pytam.

- Mnie? Nie, wieczorem miałam przesłuchanie. Wiecie, nie wolno nam brać udziału w przesłuchaniach na pierwszym roku - robi przebiegłą minę -ale doszłam do wniosku, że mam spore szanse. No bo dajcie spokój. To w koń­cu Broadway. Gdybym dostała się na Broadway, spadam stąd w czasie rów­nym nowojorskiej minucie.

- A więc Elizabeth miała tego wieczoru pokój do własnej dyspozycji? -pytam.

- Tak. Zaprosiła go tutaj. Tego faceta. Bardzo była przejęta. Wiecie, goto­wała romantyczną kolację dla dwojga. -Marnie ma podejrzliwą minę. -Hej, ale wy nic nie powiecie, prawda? Że mamy kuchenkę elektryczną? Ja wiem, że to zagrożenie pożarowe i tak dalej...

- Ten facet, Mark - przerywam jej. - Czy jak on tam miał na imię. Przy­szedł tu? Tamtego wieczoru?

- Tak - mówi Marnie. - A przynajmniej zakładam, że tak. Kiedy wróci­łam, już ich tu nie zastałam, ale zostawili w zlewie talerze po kolacji. Musiałam je pozmywać, żeby nie wabić robactwa. Chociaż można by się spodzie­wać, że przy tych cenach zakwaterowania w akademiku przynajmniej będziecie regularnie przeprowadzać dezynsekcje...

- Czy ktokolwiek inny go widział? - przerywa Cooper. - Tego całego Mar­ka? Ktoś z waszych wspólnych znajomych?

- Beth i ja nie miałyśmy wspólnych znajomych - mówi Marnie nieco ura­żonym tonem. - Mówiłam wam, ona była nieudacznicą. I chociaż mieszka­łyśmy w jednym pokoju, to mówię wam, nie chciałabym z nią nigdzie cho­dzić. Nawet o tym, że zginęła, dowiedziałam się dopiero dzień po fakcie. Tamtego wieczoru w ogóle nie wróciła do pokoju. Pomyślałam po prostu, no, wiecie, że została u tego faceta.

- Powiedziałaś o tym policji? - pyta Cooper. - O tym, że Elizabeth zapro­siła do siebie jakiegoś faceta tego wieczora, kiedy zginęła?

- Tak - mówi Marnie i wzrusza ramionami. - Chyba się tym nie przejęli. Bo przecież nikt jej nie zamordował. Zginęła przez własną głupotę. Nieza­leżnie ile tego wina razem wypili, nie wskakuje się na dach windy...

Wciągam powietrze w płuca.

- Oni pili? Mark i twoja współlokatorka?

- Tak - mówi Marnie. - Znalazłam butelki w koszu ze śmieciami. Dwie. I to dość drogie wino. Mark musiał je kupić. Chyba po dwadzieścia dolców jedno. Jak na kogoś, kto mieszka w tej zakazanej melinie, facet nie żałuje grosza.

Wstrzymuję oddech.

- Czekaj... On mieszka w Fisher Hall?

- Tak. To chyba jasne, nie? Skoro nigdy nie musiała wpisywać go do książki odwiedzin.

O rany boskie! Na to bym nie wpadła! Że Beth rzeczywiście mogła przyj­mować chłopaka w swoim pokoju, ale nie będzie po tym śladu w rejestrach, bo nie musiała go wcale wpisywać do książki odwiedzin. On mieszka w tym budynku! Też jest z Fisher Hall!

Podnoszę wzrok na Coopera. Nie jestem pewna, do czego to wszystko prowadzi, ale jestem całkiem przekonana, że do czegoś doprowadzi... Do czegoś istotnego. Ale nie wiem, czy on też tak myśli.

- Marnie- mówię- czy jest coś, cokolwiek, co mogłabyś nam jeszcze powiedzieć o tym facecie, z którym widywała się twoja koleżanka?

- Mogę powiedzieć wam tylko to - odzywa się Marnie poirytowanym to­nem - co już wam opowiedziałam. Że na imię ma Mark czy jakoś tak, że lubi europejskie kino, że ma wyszukany gust, jeśli chodzi o wino, i że jestem całkiem pewna, że mieszka w akademiku. Och, i Beth powtarzała, jaki jest przystojny. Ale czy rzeczywiście? Niby dlaczego jakiś przystojny facet miał się interesować Beth? Ona była taka beznadziejna.

W poniedziałek po jej śmierci studencka gazeta, „Washington Square Re­porter”, wydrukowała zdjęcie Elizabeth, fotkę z albumu studentów pierw­szego roku, i Marnie, mówię to z przykrością, wcale nie przesadzała. Eliza­beth nie była ładną dziewczyną. Żadnego makijażu, okulary o grubych szkłach, niemodna fryzura w stylu Farrah Fawcett i uśmiech, który składał się głównie z obnażonych dziąseł.

Alę zdjęcia robione przez uczelnianych fotografów nigdy nie bywają po­chlebne i zakładałam, że Elizabeth była w rzeczywistości ładniejsza niż na fotografii.

Ale może to błędne założenie.

A może... Może Marnie jest zwyczajnie zazdrosna, bo jej współlokatorka miała chłopaka, a ona sama nie ma.

Hej, to się zdarza. Nie trzeba robić dyplomu z socjologii - ani mieć licen­cji prywatnego detektywa - żeby wiedzieć takie rzeczy.

Cooper i ja dziękujemy Marnie i wychodzimy - chociaż zanim udaje nam się uciec, Marnie rozpoczyna znajomą litanię kolejnych „Ale ja cię chyba już gdzieś widziałam”. Kiedy wreszcie wychodzimy na korytarz, w duchu przeklinam, jak mi się to zdarza niemal codziennie, swoją decyzję - czy ra­czej powinnam może powiedzieć, decyzję mojej mamy - o rezygnacji z na­uki w liceum na rzecz kariery piosenkarskiej.

W milczeniu drepcząc z powrotem na dół po schodach, zastanawiam się, czy Cooper ma rację. Czy ja jestem szalona? Czy ja naprawdę wierzę, że jakiś psychol podrywa dziewczyny z Fisher Hall i kiedy już je uwiedzie, na­mawia je na surfing na windach, a potem spycha w dół szybu na pewną śmierć?

Kiedy schodzimy na dziesiąte piętro, mówię, tak na próbę:

- Kiedyś czytałam taki artykuł w prasie o zabójcach, którzy mordują dla samego dreszczyku. No wiesz, faceci zabijają dla czystej przyjemności.

- Jasne - odpowiada Cooper sucho. - W kinie. W prawdziwym życiu to się nie zdarza zbyt często. Większość przestępstw popełniana jest w afek­cie. Ludzie naprawdę nie są wcale tacy chorzy, jak to sobie lubimy wy­obrażać.

Spoglądam na niego kątem oka. On nie ma nawet pojęcia, jaką mam chorą wyobraźnię. Na przykład w tej właśnie chwili wyobrażam sobie, że go oba­lam na posadzkę i zębami zdzieram z niego całe ubranie.

No, nieprawda. Czy raczej niezupełnie. Ale wyobrażam sobie, że mogła­bym to zrobić.

- Ktoś chyba powinien porozmawiać ze współlokatorką tej drugiej dziew­czyny - sugeruję, dzielnie opierając się fantazji z udziałem ciuchów Coope­ra i moich zębów. - No Wiesz, tej, która zginęła dzisiaj. Zapytać ją o tę pre­zerwatywę. Może wie, do kogo należała.

Cooper patrzy na mnie z góry, a te jego intensywnie niebieskie oczy prze­wiercają mnie na wskroś.

- Niech zgadnę - mówi. - Myślisz, że mogła należeć do faceta imieniem Mark, który lubi europejskie filmy i dobre wino?

- Nie zaszkodzi zapytać.

- Macie jakiegoś faceta z personelu, który odpowiada temu opisowi? -chce wiedzieć Cooper.

- Hm... - mruczę i się zastanawiam. - Nie. Chyba nie.

- No to w jaki sposób mógł zdobyć ten klucz zza kontuaru recepcji? Marszczę brwi.

- Tego jeszcze sobie nie obmyśliłaś, prawda? - pyta Cooper, zanim zdą­żyłam odpowiedzieć. - Posłuchaj, Heather. Detektywistyczna robota to coś więcej niż myszkowanie po cudzych pokojach i zadawanie pytań. Trzeba jeszcze umieć wyczuć, kiedy rzeczywiście warto w jakiejś sprawie powęszyć. I bardzo mi przykro, ale ja tu nic takiego nie widzę.

Z sykiem wciągam powietrze w płuca.

- Ale... ta prezerwatywa! Ten tajemniczy mężczyzna! Cooper kręci głową.

- To bardzo smutna sprawa, śmierć tych dziewczyn. Naprawdę. Ale po­myśl, jaka sama byłaś, kiedy miałaś osiemnaście lat, Heather. Też robiłaś różne szalone rzeczy. Może nie tak szalone jak wdrapywanie się na dach windy, ale...

- One tego nie robiły - mówię zapalczywie. - Powtarzam ci, te dziewczy­ny tego nie robiły.

- No cóż, ale w jakiś sposób skończyły na dnie szybu - mówi Cooper. -Pewnie wolałabyś myśleć, że to jakiś zły człowiek je tam zepchnął... W tym akademiku mieszka prawie tysiąc dzieciaków,, Heather. Nie sądzisz, że ktoś zauważyłby, że jakiś facet spycha swoją dziewczynę do szybu windy? I nie uważasz, że ten ktoś powiedziałby, co widział?

Kilkakrotnie mrugam powiekami.

- Ale... ale...

Ale nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym odpowiedzieć. Wtedy on zerka na zegarek.

- Posłuchaj, spóźnię się na spotkanie. Czy możemy pobawić się w Mur­der, She Wrote trochę później? Bo teraz muszę już iść.

- Tak - odpowiadam słabo. - Chyba tak.

- Okay. To na razie - mówi. I zbiega w dół po schodach tak szybko, że nijak go nie zdołam dogonić.

Ale na półpiętrze przystaje, obraca się i spogląda na mnie. Jego oczy są tak niesamowicie niebieskie.

- I wiesz co? - mówi.

- Słucham? - Przechylam się niecierpliwie przez poręcz. Spodziewam się (no cóż, mam nadzieję), że powie: „Jestem tak bardzo przeciwny twojemu angażowaniu się w tę sprawę, bo nie mógłbym znieść myśli, że narażasz się na niebezpieczeństwo. Widzisz, Heather, ja cię kocham. Zawsze cię kocha­łem”.

- Mleko nam się skończyło - słyszę zamiast tego. - Kup karton, wracając do domu, jeśli nie zapomnisz, dobra?

- Dobra - odpowiadam słabym głosem. I tyle go widzieli.

10

Kto to był? - pyta Sarah. - Ten facet, który przed chwilą wyszedł? - On? - Wślizguję się za swoje biurko. - To był Cooper.

- Twój współlokator? - Chyba Sarah podsłuchała kiedyś, jak z nim roz­mawiam przez telefon.

- Niezupełnie - mówię. - No cóż, raczej mój gospodarz. Mieszkam na górnym piętrze jego domu.

- A więc jest i przystojny, i bogaty? - Sarah prawie się zaśliniła. - Dla­czego jeszcze się na niego nie rzuciłaś?

- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - mówię, a każde słowo jest jak kopniak w brzuch. Jesteśmy. Kop. Tylko. Kop. Przyjaciółmi. Kop. - Poza tym nie jestem chyba w jego typie.

Sarah ma zaszokowaną minę.

- Jest gejem? Ale mój gejdar wcale nie zabrzęczał...

- Nie, nie jest gejem! - wołam. - On po prostu... Po prostu lubi, kiedy kobieta ma jakieś osiągnięcia.

- Ty masz osiągnięcia - mówi potępiającym tonem Sarah. - Twój pierw­szy album zdobył platynową płytę, kiedy miałaś zaledwie piętnaście lat.

- Miałam na myśli wykształcenie. - Zaczynam żałować, że nie rozmawia­my o czymś innym. O czymkolwiek. - Lubi kobiety, które mają, no, wiesz, wiele fakultetów. Których uroda zapiera dech w piersiach. I które są chude.

- Och - mówi Sarah, tracąc zainteresowanie. - To znaczy jak Rachel.

- Tak - mówię i z jakiegoś powodu serce mi zamiera. - Jak Rachel. Czy to rzeczywiście prawda? Że Cooper lubi takie kobiety jak Rachel - kobiety, które dobierają torebki do butów? Kobiety, które wiedzą, co to jest PowerPoint, i które wiedzą, jak tego używać? Kobiety, które jedzą sałatkę bez sosu i potrafią zrobić setkę brzuszków, nie dostając zadyszki? Kobiety, które chodziły do Yale? Kobiety, które biorą prysznic, zamiast siedzieć w wan­nie, jak ja, bo jestem zbyt leniwa, żeby tak długo stać?

Zanim zdążyłam naprawdę się nad tym zastanowić, Rachel wpada do ga­binetu biegiem, a jej ciemne włosy są potargane, chociaż nadal wyglądają seksownie, i mówi:

- O, tu jesteś, Heather. Gdzie byłaś?

- Poszłam na górę z jednym z detektywów - mówię. To w sumie nawet prawda. W pewnym sensie. - Potrzebował dostać się do pokoju tej zmarłej dziewczyny...

- Och - mówi Rachel, tracąc zainteresowanie. - No cóż, skoro już jesteś z powrotem, czy możesz zadzwonić do poradni psychologicznej i spytać, czy mogą kogoś zaraz przyjąć? Współlokatorka Roberty jest roztrzęsiona...

Od razu się ożywiam.

- Jasne. - Sięgam po telefon i natychmiast zapominam o obietnicy danej Cooperowi (że przestanę się bawić w Murder, She Wrote). - Nie ma sprawy. Chcesz, żeby ktoś ją do nich odprowadził?

- Och, tak. - Rachel może i boryka się tu z ludzką tragedią, ale nikt by się tego w życiu nie domyślił, patrząc na nią. Portfelowa sukienka od Dianę von Furstenberg opina jej gibką figurę we wszystkich właściwych miejscach, a nie w tych niewłaściwych (jak to robią portfelowe sukienki na mnie), a na po­liczkach ma jasne rumieńce. - Myślisz, że uda ci się kogoś znaleźć?

- Sama chętnie się tym zajmę - mówię.

Oczywiście, czuję lekkie ukłucie poczucia winy przy tych słowach, bo moja gorliwość ma więcej wspólnego z chęcią przepytania współlokatorki zmar­łej dziewczyny niż niesienia jej rzeczywistej pomocy.

Ale nie dość silne ukłucie, żeby mnie powstrzymać.

Dzwonie, do poradni psychologicznej. Oczywiście, już słyszeli o „kolejnej tragedii”, więc mówią mi, żebym od razu przyprowadziła do nich tę współ­lokatorkę, Lakeishę Green. Jednym z moich obowiązków w pracy jest za­pewnianie eskorty studentom, którym wyznaczono wizytę w poradni psy­chologicznej, bo raz kiedyś studentka, która została tam wysłana samopas, zgubiła się po drodze i wędrowała po Washington Heights ze stanikiem na głowie, twierdząc, że jest Kleopatrą.

Poważnie. Takich rzeczy nie da się samemu wymyślić.

Lakeisha siedzi w kącie stołówki pod plakatem z kociętami, który Magda powiesiła tam, żeby trochę rozweselić wnętrze, bo, jak twierdzi, te okna z wi­trażowymi szybkami i boazerie z mahoniu są zwyczajnie „brzydkie dla oka”. Magda też tu jest i usiłuje skusić Lakeishę do zjedzenia paru gumisiów.

- Chociaż kilka? - mówi Magda, potrząsając torebką z Zelkami tuż przed twarzą Lakeishy. - Proszę... Możesz je wziąć za darmo. Wiem, że je lubisz, wczoraj wieczorem z przyjaciółmi kupowałaś dużą paczkę.

Lakeisha - wyłącznie z grzeczności, to widać - bierze torebkę.

- Dziękuję - mruczy.

Magda promienieje, a potem, kiedy mnie zauważa, szepcze:

- Moja biedna mała gwiazdeczka. Nie chce nic jeść. A potem, jeszcze ciszej, pyta:

- Kim był ten mężczyzna, z którym cię widzieliśmy, ja i Pete? Ten przy­stojniak?

- To był Cooper - mówię, bo opowiedziałam Magdzie wszystko o Coo­perze... Tak jak się zawsze opowiada o seksownych facetach przy kanap­kach z wołowiną w przerwie na lunch.

- To był Cooper? - Magda ma zdumioną minę. - Och, kotku, no to ja się wcale nie dziwię...

- Nie dziwisz się czemu?

- Och, nieważne. - Magda poklepuje mnie po ramieniu gestem, który byłby uspokajający, gdybym nie bała się, że mi wykłuje oczy tymi szponami. -Wszystko będzie dobrze. Może.

- Hm, dzięki. - Nie jestem pewna, o czym ona mówi... Ani czy chcę się tego dowiadywać. Koncentruję uwagę na współlokatorce Roberty Pace.

Lakeisha ma naprawdę bardzo smutną minę. Włosy ma zaplecione w licz­ne warkoczyki, a na końcu każdego z nich połyskuje kolorowy koralik. Ko­raliki grzechoczą, kiedy Lakeisha potrząsa głową.

- Lakeisha... - odzywam się łagodnie. - Jak rozumiem, jesteś umówiona na rozmowę z psychologiem. Ja cię tam zaprowadzę. Możemy iść?

Lakeisha kiwa głową, ale nie wstaje. Spoglądam na Magdą.

- Może chciałaby odpocząć - mówi Magda. - Czy moja mała gwiazdecz­ka chce odpocząć?

Lakeisha waha się przez moment. A potem mówi:

- Nie, wszystko w porządku. Możemy iść.

- Jesteś pewna, że nie masz ochoty na dove bar? - pyta Magda. Bo w su­mie dove bar jest rozwiązaniem chyba wszystkich problemów istniejących we wszechświecie.

Ale Lakeisha tylko potrząsa głową, od czego jej koraliki melodyjnie po­brzękują.

I to na pewno dlatego jest taka chudziutka. Skoro odmawia Dove Bar, kiedy ktoś jej proponuje! Osobiście nie przypominam sobie, czy kiedykol­wiek udało mi się podziękować za darmowe lody. A zwłaszcza Dove Bar.

Nasz spacer poza akademik jest powolny i upływa w powadze. Studentów wpuszczają z powrotem do budynku po kilku naraz, uprzedzając, że do swo­ich pokojów będą się musieli dostać schodami. Jak można się było spodzie­wać, w tak małej społeczności informacja o kolejnym śmiertelnym wypadku rozchodzi się szybko, a kiedy studenci zauważają Lakeishę i mnie, rozlega się wiele szeptów („To ta współlokatorka”, słyszę, a ktoś inny dopowiada: „Och, biedactwo”). Lakeisha albo tego nie słyszy, albo decyduje się zignoro­wać uwagi. Idzie z głową uniesioną wysoko, ale wzrok wbija w ziemię.

Stoimy na rogu ulicy, czekając, aż zmieni się światło na przejściu dla pie­szych, kiedy wreszcie zbieram się na odwagę, żeby poruszyć temat, który mnie interesuje.

- Lakeisha - zagaj am. - Nie wiesz przypadkiem, czy Roberta miała wczoraj wieczorem jakąś randkę?

Lakeisha spogląda na mnie, jakby mnie po raz pierwszy widziała na oczy. Jest naprawdę bardzo drobniutka, składa się z samych kości policzkowych i spiczastych kolan. Wydaje się, że mała paczuszka gumisiów, którą wmusiła jej Magda i którą dziewczyna nadal ściska w ręku, ciąży jej nadmiernie.

Mówi cichym głosem:

- Słucham?

- Twoja współlokatorka. Czy ona miała wczoraj wieczorem jakąś randkę?

- Chyba tak. W sumie nie wiem - odpowiada Lakeisha przepraszającym szeptem, ledwie ją słychać w tym całym ulicznym hałasie. - Wyszłam wczo­raj wieczorem. Miałam próbę tańca o ósmej. Kiedy wróciłam, Bobby już spała. Było naprawdę późno, po północy. A kiedy schodziłam na śniadanie dziś rano, jeszcze spała.

Bobby. Czy one były zaprzyjaźnione, Lakeisha i jej kochająca Ziggy'ego koleżanka? Musiało tak być, skoro nazywają Bobby. Co ja tu robię, przepy­tując w taki sposób tę biedną dziewczynę w stanie szoku?

Czy Jordan miał rację w tych swoich oskarżeniach sprzed paru dni? Że stałam się bezwzględna?

Chyba tak, bo zanim się zdążyłam powstrzymać, znów to robię.

- Lakeisha, pytam cię dlatego, że... - Czuję się jak totalna i kompletna świ­nia. Może to i dobrze, że czuję się jak świnia. Rozumiecie, o co mi chodzi? Czytałam, że szaleńcy (przepraszam, miałam na myśli ludzi niezrównoważo­nych psychicznie) nigdy nie uważają, że są niezrównoważeni psychicznie. Więc może prawdziwi szaleńcy nigdy nie uznają samych siebie za szaleńców. Więc skoro ja się czuję jak świnia, to znaczy, że nie mogę być świnią.

Będę musiała zapytać o to Sarah.

- Pytam cię dlatego, że policja... - Nieco naciągam prawdę, ale cóż zro­bić. - Policja znalazła zużytą prezerwatywę pod łóżkiem Roberty dziś rano. Była, hm, całkiem świeża.

Wydaje się, że Lakeisha po tej uwadze nieco przytomnieje. Spogląda na mnie i tym razem mam wrażenie, że mnie faktycznie widzi.

- Słucham? - pyta głosem już trochę mocniejszym.

- Prezerwatywę. Pod łóżkiem Roberty. Musiała tam zostać po wczoraj­szej nocy.

- Wykluczone - odpowiada Lakeisha stanowczo. - Nie ma takiej możli­wości. Nie Bobby. Ona nigdy... - Przerywa i wpatruje się we własne adida­sy. - Nie - powtarza znowu i potrząsa głową z taką energią, że koraliki na końcu jej warkoczyków stukają jak kastaniety.

- No cóż, ktoś musiał zostawić tego kondoma - mówię. - Jeśli nie Rober­ta, to kto...?

- O mój Boże! - nagle przerywa mi Lakeisha, a w jej głosie pojawia się autentyczne ożywienie. - To musiał być Todd!

- Jaki Todd?

- Todd to facet. Facet Bobby. Jej nowy facet. Bobby nigdy przedtem nie miała faceta.

- Och -mówię, trochę zbita z tropu nową informacją. - Ona była... hm...

- Dziewicą, tak - mówi z roztargnieniem Lakeisha. Nadal usiłuje przetra­wić to, co jej przekazałam. - Oni musieli... Musieli to zrobić już po moim wyjściu. Musiał do niej przyjść! Och, na pewno była bardzo przejęta.

I wtedy ożywienie Lakeishy znika, a ona znów potrząsa głową. Jesteśmy w odległości dwóch przecznic od poradni.

- Więc surfing na windach nie był regularną rozrywką twojej przyjaciół­ki? - pytam, chociaż z góry znam odpowiedź.

- Bobby? - Głos Lakeishy się załamuje. - Surfing na windach? Skąd! Ni­gdy. Dlaczego miałaby robić coś tak głupiego? To bystra dziewczyna... To była bystra dziewczyna - poprawia się. - O wiele na to za bystra. Poza tym -dodaje - Bobby miała lęk wysokości. Nigdy nawet nie chciała wyglądać przez okno, uważała, że zdecydowanie za wysoko mieszkamy.

Wiedziałam. Wiedziałam. Ktoś ją zepchnął. To jedyne wyjaśnienie.

- A więc ten facet, Todd... - Próbuję nie okazywać emocji, choć serce zaczyna mi walić w piersiach jak młotem. - Kiedy Roberta go poznała?

- Och, w zeszłym tygodniu, na dyskotece.

- Na dyskotece?

- Na dyskotece w naszej stołówce.

Skończyło się tym, że nie odwołaliśmy dyskoteki zaplanowanej na wie­czór w dniu śmierci Elizabeth. Sarah nie była jedyną osobą, która wpadła w szał na samą sugestię - samorząd studencki też się zbuntował, a Rachel się poddała. W końcu na tym, że na dyskotekę przyszło mnóstwo ludzi i zdarzył się tylko jeden nieprzyjemny incydent, to znaczy wtedy, kiedy fani Jordana Cartwrighta wściekli się z powodu doboru muzyki i niemal wdali się w bójkę z tymi mieszkańcami akademika, którzy wolą Justina Timberlake'a.

~ Todd tam był - mówi Lakeisha. - Po tym wieczorze on i Bobby zaczęli się spotykać.

- Ten cały Todd - mówię. - Czy ty znasz jego nazwisko?

- Nie. - Lakeisha na moment się zasępia. Ale potem jej twarz się rozja­śnia. - Ale on mieszka w akademiku.

- Naprawdę? Skąd wiesz?

- Bo Bobby nigdy nie musiała go wpisywać do książki odwiedzin.

- A ten cały Todd... - Prawie wstrzymuję oddech. - Ty go poznałaś?

- Nie. Bobby pokazała mi go na dyskotece. Ale stał trochę za daleko.

- I jak wyglądał?

- Był wysoki.

Kiedy Lakeisha nie dodaje nic więcej, zachęcam ją do mówienia:

- To wszystko? Był wysoki? Lakeisha wzrusza ramionami.

- To biały - mówi przepraszającym tonem. - Biali faceci... oni wszyscy. Sama rozumiesz.

Jasne. Każdy wie, ze wszyscy biali faceci wyglądają tak samo.

- A czy twoim zdaniem ten cały Todd - teraz Lakeisha też mówi na niego „ten cały Todd” - miał coś wspólnego z...

- Nie wiem- odpowiadam. I kiedy to mówię, zauważam, że stoimy już pod budynkiem, w którym mieści się uniwersytecka poradnia psychologicz­na. Tak szybko! Jestem rozczarowana. - Och, no cóż. Lakeisha, jesteśmy na miejscu.

Lakeisha podnosi oczy na podwójne drzwi i wydaje się, że ich wcale nie zauważa. A potem mówi do mnie:

- Ale ty nie uważasz, że... że ten cały Todd... Że on ją zepchnął, czy coś takiego, prawda?

Serce mi zwalnia, a potem wydaje mi się, że się całkiem zatrzymało.

- Nie wiem - odpowiadam ostrożnie. - A czemu? Ty tak uważasz? Czy Roberta wspominała, że bywał... agresywny?

- Nie. - Lakeisha kręci głową, Paciorki grzechoczą i brzęczą. - W tym rzecz. Ona była taka szczęśliwa. Dlaczego miałaby zrobić coś tak głupie­go? - Oczy Lakeishy wypełniają się łzami. - Dlaczego miałaby robić coś takiego, skoro właśnie znalazła swojego wymarzonego faceta?

Całkowicie podzielam tę opinię.

11

O, la la la

O, la la la la

Zaśpiewałam

O, la la la

O, la la la la

To właśnie śpiewam

Ile razy

On spojrzy na mnie

Śpiewam wtedy

Mam wielka ochotę na...

O, la la la la la la


O, la la la

Wykonanie: Hearther Wells

Słowa/muzyka: Valdez/Caputo

Z albumu: Lizak

Cartwright Records


W czasie przerwy na lunch zdaję relację Magdzie i Pete'owi. Mówię im, co się wydarzyło, włącznie z tym fragmentem o Cooperze... Ale nie o tym, że kocham się w nim do szaleństwa. Co oczywiście skraca całą historię i pozbawia ją większości interesujących fragmentów.

Za całą odpowiedź Pete nabiera na widelec porcję chili i przygląda jej się podejrzliwie.

- Czy w tym jest marchew? Wiecie, że nie cierpię marchwi.

- Pete, czy ty mnie w ogóle słuchałeś? Powiedziałam, że moim zdaniem...

- Słyszałem - przerywa mi Pete.

- Och. No cóż. Inie sądzisz, że...

- Nie.

- Ale naprawdę nie uważasz, że...

- Heather... - mówi Pete, uważnie odkładając kawałek niepasującej mu marchwi na brzeg talerza. - Moim zdaniem za dużo się naoglądałaś Prawa i porządku. Ofiary niezwykłych zbrodni i takie tam.

- Kocham cię, kotku. - Magdą ma na ten temat tylko tyle do powiedze­nia. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Wszyscy wiemy, że jesteś taka nie­co... - Palcem kręci kółko na skroni. - Zakręcona. Wiesz, o czym mówię?

W głowie mi się nie mieści, że kobieta, która potrafi spędzić pięć godzin, dając sobie malować statuę wolności na paznokciach metodą natryskową, mówi, że ja jestem zakręcona.

- Dajcie spokój. - Piorunuję ich oburzonym wzrokiem. - W ciągu dwóch tygodni giną dwie dziewczyny, które nigdy nie wykazywały zainteresowania surfingiem na windach. Giną, surfując na windach?

- To się zdarza. - Pete wzrusza ramionami. - Będziesz jadła te pikle?

- Słuchajcie, ja mówię poważnie. Naprawdę uważam, że ktoś zepchnął te dziewczyny do szybu. Bo tu się wyłania pewien schemat. Obie dziewczyny były takimi późno zakwitającymi roślinkami. Nigdy przedtem nie miały chło­paków. A potem, nagle, na tydzień przed śmiercią, każda z nich znajduje chłopaka...

- A może - podpowiada Magda - zabiły się, bo się przez wszystkie te lata oszczędzały dla właściwego mężczyzny, a potem się przekonały, że seks wcale nie jest taki świetny?

I wtedy rozmowa zamiera, bo Pete krztusi się swoim snapplem.

Całą resztę dnia pamiętam jak przez mgłę. Bo skoro dwa śmiertelne wy­padki przytrafiły się jeden tak szybko po drugim, na samym początku seme­stru, dobija się do nas prasa - głównie „Post” i „News”, ale reporter z „Timesa” także się pojawia.

Poza tym jest jeszcze ta notatka, którą Rachel chce rozesłać do wszystkich mieszkańców akademika, informująca, że w czasie najbliższego weekendu psycholog będzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę do ich dyspozy­cji, żeby pomóc im wszystkim uporać się z tą bolesną stratą. A to oznacza, że musimy zrobić na kopiarce siedemset kopii, a potem namówić praktykanta, żeby włożył je do trzystu skrzynek na listy, po dwie na każdy dwuosobowy pokój i po trzy na każdy tańszy, trzyosobowy.

W pierwszej chwili Tina kategorycznie odmawia. Justine, jak się okazuje, zawsze robiła po prostu jedną kopię dla każdego piętra, a potem je wywie­szała obok wind.

Ale Rachel chce, żeby każdy mieszkaniec dostał informację. Muszę po­wiedzieć Tinie, że nie obchodzi mnie, jak Justine rozwiązywała te sprawy, bo ja chcę je załatwić po swojemu. Na co Tina ni stąd, ni zowąd woła drama­tycznym tonem:

- Nikogo nie obchodzi, co się stało z Justine! Ona była najlepszą szefową na świecie, a wyrzucono ją zupełnie nie wiadomo za co! Widziałam, jak pła­kała tego dnia, kiedy się dowiedziała! Ja wiem! Uniwersytet Nowojorski nie zna sprawiedliwości!

Chciałabym zauważyć, że Justine prawdopodobnie roniła łzy radości, że za to, co zrobiła, tylko ją wyrzucają z pracy i nikt jej nie podaje do sądu.

Ale nie powinnam wspominać przy studentach o tym, że Justine została zwolniona za kradzież - mniej więcej z tego samego powodu, dla którego nie powinniśmy nazywać swojego miejsca pracy akademikiem. Bo to nie sprzyja poczuciu bezpieczeństwa.

Zamiast tego obiecuję Tinie, że zapłacę jej za nadgodziny, jeśli się zgodzi rozprowadzić te ulotki. Z miejsca odzyskuje humor.

Kiedy docieram do domu - z mlekiem - prawie dochodzi szósta. Coope­ra ani śladu - prawdopodobnie jest na obserwacji czy czym tam całymi dniami zajmują się prywatni detektywi. Mnie to nie przeszkadza, bo mam mnóstwo własnych zajęć. Przeszmuglowałam do domu rejestr mieszkań­ców naszego budynku i przeglądam go, zakreślając wszystkich osobników o imieniu Mark albo Todd. Mam zamiar do każdego z nich zadzwonić, korzystając z książki telefonicznej akademika. I zapytać, bzy znali Eliza­beth lub Robertę.

Ale nie jestem wcale pewna, co powiem, jeśli któryś się przyzna. Chyba nie mogę tak się wyrwać i zapytać z głupia frant: „A więc... Czy to ty ze­pchnąłeś ją do szybu windy?” Dochodzę jednak do wniosku, że będę się nad tym zastanawiać, kiedy nadejdzie właściwa pora.

Właśnie zasiadam przed rejestrem z kieliszkiem wina i paroma biszkopta­mi, które znalazłam w szafce w kuchni, kiedy dzwoni dzwonek u drzwi.

A ja sobie przypominam, prawie podskakując, że obiecałam popilnować dziś wieczorem dziecka Party.

Patty rzuca na mnie jedno spojrzenie, kiedy jej otwieram drzwi, i już wie.

- Co się stało? - pyta.

- Nic - zapewniam, wyjmując jej Indy'ego z ramion. - No cóż, coś się stało, ale nic nie stało się mnie osobiście. Dzisiaj zginęła kolejna dziewczy­na. To wszystko.

- Jeszcze jedna? - Frank, mąż Patty, ma zachwyconą minę. W gwałtownej śmierci jest coś takiego, co niektórych ludzi szalenie podnieca. Frank najwy­raźniej się do nich zalicza. - Jak to zrobiła? Przedawkowała narkotyki?

- Spadła do szybu windy mówię, a Patty daje Frankowi kuksańca na tyle mocnego, że wyrywa mu się głośne „auć!” - A przynajmniej na razie nie mamy innego wyjaśnienia. I nie ma sprawy. Naprawdę. Nic mi nie dolega.

- Bądź dla niej miły - mówi Patty do męża. - Miała ciężki dzień. Patty ma skłonność do przesadnego troszczenia się o wszystko, kiedy gdzieś wychodzi wieczorem. Nie czuje się zbyt komfortowo w wieczorowych ubra­niach - być może dlatego, że jeszcze nie schudła do końca po porodzie. Przez jakiś czas Patty i ja usiłowałyśmy uprawiać razem chodziarstwo wieczorami w SoHo, w ramach tych zalecanych sześćdziesięciu minut ćwiczeń fizycz­nych dziennie.

Ale Patty w żaden sposób nie potrafiła przejść obok okna wystawowego, nie przystając i nie pytając: „Czy nie uważasz, że dobrze by mi było w tych butach?”, a potem wchodziła do sklepu i je kupowała.

A ja nie umiałam ominąć żadnej piekarni, nie zaglądając do środka i nie wychodząc z bagietką.

No więc musiałyśmy przestać chodzić, bo szafy Patty już i tak pękają w szwach, a mnie nie potrzeba aż tyle pieczywa.

Zresztą Patty nie ma gdzie obnosić tych wszystkich nowych ciuchów. W głę­bi serca jest zdeklarowaną domatorką, wątpliwa zaleta u żony muzyka rocko­wego.

A Frank Robillard to gwiazda rocka przez duże G. Przy nim Jordan wyglą­da jak Yanni. Patty poznała go, kiedy oboje znaleźli się u Lettermana - on śpiewał, a ona była jedną z tych dziewczyn, które kręcą się w pobliżu z taca­mi zimnych przekąsek - i była to miłość od pierwszego wejrzenia. No wie­cie, coś takiego, o czym czasem gdzieś czytasz, ale co nigdy tobie się nie trafia. Taka miłość.

- Przestań, Frank - mówi Patty do swojego jedynego. - Spóźnimy się. Ale Frank nadal chodzi po gabinecie, oglądając rzeczy Coopera.

- Czy on już kogoś zastrzelił? - pyta, mając na myśli Coopera.

- Gdyby tak było, nie powiedziałby mi o tym - mówię.

Odkąd wprowadziłam się do Coopera, moje akcje u Franka znacznie zyska­ły na wartości. Jordana nigdy nie lubił, ale Cooper to jego idol. Nawet kupił sobie taką samą skórzaną kurtkę, jaką nosi Cooper - używaną, żeby już wyglą­dała na znoszoną. Frank nie rozumie, że w prawdziwym życiu działalność pry­watnego detektywa wygląda inaczej niż w telewizji. Bo wiecie, Cooper nawet nie ma broni. Wszystko, co jest potrzebne do wykonywania jego zawodu, to aparat fotograficzny i umiejętność wtapiania się w otoczenie.

Jak się okazuje, Cooper zaskakująco dobrze Umie się wtapiać w otoczenie.

- No i co, już ze sobą chodzicie? - pyta nagłe Frank. - Ty i Cooper?

- Frank! - wrzeszczy Patty.

- Nie, Frank - odpowiadam po raz chyba trzechsetny tylko w obecnym miesiącu.

- Frank - mówi Patty. - Cooper i Heather są współlokatorami. Nie można się umawiać ze swoim współlokatorem. Wiesz, jak to bywa. Cały roman­tyzm szlag trafia, kiedy widujesz kogoś w szlafroku. Prawda, Heather?

Gapię się na nią i mrugam powiekami. Nigdy o tym nie pomyślałam. A jeśli Patty ma rację? Cooper nigdy mnie nie uzna za osobę wartą grzechu -nawet jeśli zdobędę Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny. Bo zbyt wiele razy oglądał mnie w dresie! Bez makijażu!

Patty i Frank żegnają się, a potem Indy i ja stoimy i machamy im na do wi­dzenia, kiedy schodzą z frontowych schodów i wsiadają do czekającej na nich limuzyny. Dilerzy narkotyków z mojej ulicy gapią się, zachowując pełen sza­cunku dystans. Uwielbiają kapelę Franka. Jestem przekonana, że to dlatego dom Coopera nigdy nie został wymazany graffiti ani obrabowany. Bo oni wszy­scy wiedzą, że przyjaźnimy się z głosem ludu, Frankiem Robillardem.

A może to ze względu na alarm i kraty we wszystkich oknach na parterze i pierwszym piętrze. Kto wie?

Indy i ja spędzamy bardzo przyjemny wieczór, oglądając Akta zbrodni i No­wych detektywów w telewizji w mojej sypialni, gdzie mogę jednocześnie nie spuszczać z oka dziecka mojej najlepszej przyjaciółki i tylnej ściany Fisher Hall. Spoglądając na wysoki ceglany budynek, jarzący się licznymi światłami, nie mogę nie wspominać słów Magdy - tego żartu o Elizabeth i Robercie, któ­re skończyły ze sobą, odkrywszy, że seks jest mocno przereklamowany. Bobby była przedtem dziewicą... A przynajmniej według swojej współlokatorki. I wydaje się prawdopodobne, że Elizabeth Kellog też.

Czy to jest to? Ogniwo łączące obie dziewczyny? Czy ktoś morduje dzie­wice z Fisher Hall?

A może obejrzałam za dużo odcinków CSI?

Patty i Frank pojawiają się tuż po północy, żeby odebrać swoją progeniturę. Przekazuję im dziecko przy drzwiach frontowych. Zasnął w czasie emisji Jordan.

- Jak się zachowywał? - pyta Patty.

- Idealnie, jak zwykle - odpowiadam.

- Może przy tobie - mówi z cichym parsknięciem, poprawiając śpiące dziecko w ramionach. Frank czeka w limuzynie na dole. - Tak świetnie da­jesz sobie z nim radę. Powinnaś któregoś dnia sprawić sobie własne.

- Może jeszcze pokręć tym nożem w ranie - mówię.

- Przepraszam - odpowiada Patty. - Uwielbiam, kiedy opiekujesz się na­szym małym, ale czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że nigdy nam nie odma­wiasz? Bo nigdy nie masz innych planów na wieczór. Heather, musisz trochę bywać w świecie. I nie chodzi mi tylko o twoją muzykę. Musisz spróbować kogoś poznać.

- Spotykam mnóstwo ludzi - bronię się.

- Chodzi mi o kogoś, kto nie jest studentem pierwszego roku Uniwersyte­tu Nowojorskiego.

- Tak. No cóż, łatwo ci krytykować. Masz idealnego męża. Nie wiesz, jak wygląda prawdziwy świat. Myślisz, że Jordan należał do chorych wyjątków? Patty, to jest norma.

- To nieprawda - mówi Patty. - Znajdziesz kogoś. Tylko nie możesz bać się ryzykować.

O czym ona mówi? Nic innego nie robię, tylko ryzykuję. Usiłuję powstrzy­mać psychopatę przed ponownym morderstwem. Czy to nie wystarczy? Czy muszę też mieć na palcu obrączkę?

Niektórych ludzi nic nigdy nie zadowoli.

12

Jestem tajnym agentem

I obserwuje twoje serce

Mój noktowizor widzi

Z twoich sekretów szydzi


Och, dobrze radzę

Lepiej uciekaj

Bo kiedy skończę

Skradnę ci serce

Jeśli będziesz zwlekał


Skradnę ci serce

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka:. O'Brien/Henke

Z albumu: Zabiorę ci serce

Cartwright Records


Żebym nie wiem jak usiłowała się otrząsnąć, ta myśl nie opuszcza mnie przez cały weekend. Dziewice z Fisher Hall.

Wiem, że to brzmi idiotycznie. Ale i tak wciąż o tym myślę.

Może Patty miała rację i dzieciaki z akademika - to znaczy z domu stu­denckiego - zajmują w moim sercu miejsce, które powinna zajmować mi­łość do moich własnych dzieci. To znaczy gdybym je miała. Bo nie umiem przestać się martwić.

Nie, żeby w tym budynku zostało jeszcze wiele dziewic - tak się składa, że z racji swojego stanowiska wiem, co mówię. Odkąd zastąpiłam całuski Hersheya w słoju na słodycze na moim biurku pakowanymi indywidualnie trojanami, zdarza się, że dzieciaki wpadają do mojego gabinetu o dziewiątej rano, jeszcze w piżamach -jeśli wydaje się wam, że dziewiąta rano według uniwersyteckich standardów to za wczesna pora na seks, to nigdy nie byliś­cie na studiach - i bez słowa wyjaśnienia wybierają je ze słoja.

Żadnego zażenowania. Żadnego tłumaczenia się. Za to kiedy kończą się trojany i przez dzień czy dwa słój stoi pusty, zanim nie pobiorę zapasu pre­zerwatyw z ośrodka zdrowia, pozwólcie, że wam to powiem - nieźle się na­słucham. Dzieciaki z miejsca na mnie napadają:

- Hej! Gdzie są kondomy?! Skończyły się kondomy?! I co ja mam teraz zrobić?

W każdym razie jestem całkiem dobrze poinformowana i wiem, kto w tym budynku nieźle sobie używa.

I pozwólcie, że wam to powiem, mnóstwo ludzi sobie używa. W Fisher Hall wcale nie zostało aż tak wiele dziewic.

Ale pewnemu facetowi udało się w jakiś sposób znaleźć dwie z nich i je zabić.

Nie mogłam pozwolić, żeby jeszcze jakieś kolejne dziewczyny zginęły. Ale jak ja miałam powstrzymać powtórkę z tych wydarzeń, skoro w ogóle nie wiedziałam, kim ten facet jest? W budynku mieszkało trzech Marków i ani jednego Todda, chociaż znalazł się jakiś Tad. Jeden z tych trzech Mar­ków był czarny (mieszkał na piętrze Jessiki - zadzwoniłam i ją o niego spy­tałam), a drugi to Koreańczyk, co obu skreślało z listy, skoro Lakeisha twier­dziła stanowczo, że facet jest biały. Tad był w tak oczywisty sposób gejem, że wyjąkałam tylko jakieś przeprosiny i powiedziałam, że to pomyłka, kiedy odebrał mój telefon.

Trzeci Mark pojechał do domu na weekend, tak powiedział jego współlokator. Jednak według opiekuna tego piętra Mark miał zaledwie metr sześć­dziesiąt siedem wzrostu, trudno go było zatem uznać za wysokiego.

Chyba można powiedzieć, że śledztwo - jakiekolwiek by było - utknęło w martwym punkcie.

A ponieważ Coopera przez cały weekend nie widziałam, raczej nie mo­głam zasięgnąć w tej sprawie jego profesjonalnej opinii. Nie jestem pewna, czy się przede mną ukrywał, czy zajęty był pracą, czy zajęty, no cóż, czymś innym. Odkąd się wprowadziłam, u Coopera ani razu nikt nie nocował - co dla niego, przynajmniej o ile można wierzyć Jordanowi, stanowiłoby rekor­dowy okres abstynencji. Biorąc jednak pod uwagę, jak często znikał z domu na całe dnie, mogłam tylko założyć, że koczuje u swojej aktualnej flamy -kimkolwiek była.

To nawet bardzo do niego podobne. No, wiecie, że nie kłuje mnie w oczy tym, że nieźle sobie używa, skoro ja tak ewidentnie seksu nie uprawiam.

Mimo to coraz trudniej było mi doceniać tę jego uprzejmość, w miarę jak weekend upływał, a ja nadal ani na krok nie zbliżałam się do odkrycia, kto zabija dziewice z Fisher Hall. O ile, hm, ktoś rzeczywiście to robi.

I może dlatego, kiedy poniedziałkowy poranek wreszcie się zbliża, jestem w biurze pierwsza (już trawiąc kawę z mlekiem i rogalika) i głęboko pogrą­żona w lekturze papierów Roberty Pace.

Teczka Roberty jest zadziwiająco podobna do teczki Elizabeth, chociaż obie dziewczyny pochodziły z przeciwległych krańców kraju - Roberta była z Seattle. Ale obie miały nadopiekuńcze matki. Matka Roberty dzwoniła do Rachel z sugestią, że Roberta powinna mieć inną współlokatorkę.

Go mnie dziwi. Jak ktoś mógłby nie lubić Lakeishy?

Ale zgodnie z „raportem z rozmowy” - jaki zawsze musimy wypełniać -kiedy Rachel poruszyła tę kwestię z Robertą, okazało się, że to pani Pace, a nie jej córka, miała problem z Lakeisha. „Nie o to chodzi, że ja mam coś przeciw­ko czarnym osobom”, powiedziała pani Pace do Rachel, zgodnie z raportem, „Ja po prostu nie chcę, żeby moja córka musiała zjedna z nich mieszkać”.

Odkryłam, że właśnie z tego typu problemami mają na co dzień do czynie­nia pracownicy administracji szkolnictwa wyższego. Na szczęście zwykle problem stwarzają rodzice studentów, a nie sami studenci.

A na nieszczęście takie osoby jak pani Pace, no cóż, wciąż się zdarzają.

Zmuszam się do dalszej lektury. Zgodnie z raportem, Rachel zadzwoniła i zaprosiła Robertę do siebie, do biura, i zapytała, czy chce zmienić pokój, tak jak to sugerowała jej matka. Roberta powiedziała, że nie, bo lubi Lakeishę. Rachel notuje potem, że pozwoliła Robercie wracać do siebie i oddzwoniła do jej matki, udzielając standardowej w takich przypadkach odpowiedzi - „Spo­ra część uniwersyteckiej edukacji ma miejsce poza salą wykładową, gdzie nasi studenci wchodzą w odmienne środowiska kulturowe i zapoznają się z od­miennymi stylami życia. Tu, na Uniwersytecie Nowojorskim, robimy wszyst­ko, co w naszej mocy, żeby promować świadomość społeczno-kulturowej róż­norodności. Czy nie chce pani, aby pani syn/córka miał/a okazję nauczyć się współistnieć z osobami ze wszelkich środowisk, z jakimi może w późniejszym czasie mieć kontakt w pracy zawodowej?”

A potem Rachel powiedziała pani Pace, że Roberta nie zmieni pokoju.

I to wszystko. To była jedyna informacja w teczce Roberty. Jedyny znak, że miała jakiekolwiek problemy z dostosowaniem się do akademickiego życia.

Poza tym, oczywiście, że potem zginęła.

Słyszę dzwonek windy, a po chwili na marmurowej posadzce za drzwiami naszego biura słyszę klikanie obcasów Rachel. Sekundę później staje w drzwiach, z parującym kubkiem kawy, który sobie zniosła na dół ze swo­jego mieszkania. W drugiej ręce trzyma poranne wydanie „Timesa”. Wydaje się zaskoczona, widząc mnie przy biurku tak wcześnie rano. Chociaż idę do pracy dwie minuty, zawsze się spóźniam przynajmniej pięć.

- O rany boskie! - mówi Rachel z taką miną, jakby mój widok ją ucie­szył. - Ależ dzisiaj jesteś rannym ptaszkiem! Miałaś miły weekend?

- Tak - odpowiadam, zamykając teczkę Roberty i tak jakoś ukradkiem chowając ją między papierami na swoim biurku.

Nie, żebym nie miała pełnego prawa czytać tych akt. Tylko czuję jakiś opór przed podzieleniem się z Rachel swoimi podejrzeniami - co do spycha­nia dziewczyn do szybu i tak dalej. Bo ściśle rzecz biorąc, chyba powinnam była coś wspomnieć o tym kluczu, a przynajmniej o prezerwatywie, i o tym, że obie dziewczyny niedawno poznały jakiegoś faceta...

No tak, ale z drugiej strony, jeśli Cooper ma rację? Jeśli Elizabeth i Rober­ta naprawdę zginęły w wypadkach, a ja robię z tego jakiś wielki smród, twier­dząc, że zostały zamordowane? Czy Rachel nie zaznaczy potem w mojej ocenie pracowniczej, że cierpię na paranoiczne urojenia? Czy coś takiego mogłoby źle wpłynąć na ocenę po moim sześciomiesięcznym okresie prób­nym? Czy mogliby mnie za to zwolnić z pracy, tak jak Justine - chociaż na­prawdę trzymałam ręce z daleka od wszelkich grzejników olejowych?

Nie mam zamiaru brać na siebie takiego ryzyka. Decyduję się zachować swoje podejrzenia w tajemnicy.

- W sumie tak - odpowiadam na pytanie Rachel o mój weekend. Bo poza wydzwanianiem w poszukiwaniu Marków i Toddów, nie robiłam nic, tylko chodziłam na spacery z Lucy, oglądałam telewizję i bawiłam się swoją gita­rą. Zupełnie nie ma się czym chwalić. - A ty?

- Okropny- odpowiada Rachel, potrząsając głową. Chociaż jak na ko­goś, kto miał taki okropny weekend, wygląda naprawdę świetnie. Ma na sobie nową garsonkę, bardzo dobrze skrojoną. Czerń podkreśla śnieżnobiały odcień jej cery i jeszcze pogłębia kasztanowy kolor włosów. - Przyjechali rodzice Roberty - ciągnie Rachel - żeby odebrać jej rzeczy. To był po prostu koszmar. Ci biedni ludzie. Tak mi ich żal.

- Tak - mówię. - To musiało być straszne. Zaczyna dzwonić telefon na biurku Rachel.

- Och, cześć, Stan - mówi, odebrawszy. - Och, bardzo ci dziękuję, ale naprawdę nic mi nie jest. Tak, to rzeczywiście było okropne...

Stan! A więc Rachel i doktor Jessup są już na ty. No cóż, chyba kiedy parę dzieciaków z twojego akademika - o, przepraszam, domu studenckiego-umiera, automatycznie zbliżasz się z szefem swojego działu.

Zaczynam przeglądać notatki, które zostawili mi na biurku praktykanci po weekendzie. W sumie jestem w stanie uporać się z listą płac, budżetem, wszel­kimi zawiadomieniami, jakie należy wypisać i wydrukować, i planem dyżu­rów w recepcji do jedenastej rano. Potem resztę dnia mam dla siebie i mogę do woli grzebać w sieci, plotkować z Magdą albo z Patty lub usiłować od­kryć, kto morduje dziewczyny w moim miejscu pracy, i tak się składa, że już postanowiłam właśnie w ten sposób spędzić ten poniedziałek.

Tylko jeszcze nie do końca wymyśliłam, jak to odkryć.

Właśnie kończą listę płac, kiedy w polu mojego widzenia pojawia się para adidasów Nike. Podnoszę głowę, spodziewając się zobaczyć któregoś z ko­szykarzy - mam nadzieję, że tym razem skarga będzie choć w połowie od­czytywania.

Kogo jednak widzę? Coopera.

- Cześć - mówi.

Czy to moja wina, że serce wykonuje mi salto w klatce piersiowej? Prze­cież nie widziałam Coopera już jakiś czas. Prawie siedemdziesiąt dwie go­dziny. Poza tym, rozumiecie, jestem totalnie spragniona mężczyzny. To na pewno dlatego nie potrafię oderwać oczu od dżinsów, które ma na sobie, białych wszędzie tam, gdzie dżins się przetarł, na przykład na kolanach i w róż­nych innych interesujących miejscach.

Ma też pod znoszoną skórzaną kurtką niebieską koszulę - dokładnie w tym samym odcieniu co jego otoczone drobnymi zmarszczkami oczy.

- C-c... - To jedyny dźwięk, który się wydostał z mojego gardła, a wszyst­ko przez te dżinsy... I przez to, że jestem kompletną nieudacznicą, totalnie w nim zakochaną.

Patrzę, jak spod ramienia wyciąga gazetę, rozkładają i umieszcza przede mną.

- C-c...? - mówię znowu. A przynajmniej tak to brzmi w moich uszach.

- Chciałem sprawdzić, czy już wiesz - mówi Cooper. - Rozumiesz, za­nim zacznie do ciebie dzwonić „US Weekly”, żebyś nie była zaskoczona.

Opuszczam wzrok na gazetę. To „New York Post”. Na pierwszej stronie jest wielka fotografia mojego byłego narzeczonego i Tani Tracę, którzy jedzą kolację w jakiejś knajpce na świeżym powietrzu w SoHo. Pod zdjęciem są słowa wydrukowane czcionką wielkości co najmniej osiemnastu punktów:

ZARĘCZYNY!

13

No cóż. Długo mu to nie zajęło. Biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy razem zaledwie od ilu? Czterech miesięcy? Może pięciu?

- C-c... - Wydaje się, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie innego dźwięku.

- Tak - mówi Cooper. - Myślałem, że właśnie to powiesz.

Siedzę tam i gapię się na zdjęcie pierścionka Tani. Wygląda zupełnie jak mój pierścionek. Ten, który zerwałam z palca i rzuciłam w nich, złapanych na gorącym uczynku w naszej sypialni.

Ale to nie może być ten sam pierścionek. Jordan jest podły, ale nie aż tak podły.

Otwieram gazetę i zaglądam na stronę, na której jest artykuł.

Proszę bardzo. Nie tylko się zaręczyli. Poza tym jadą razem w trasę.

- W porządku? - pyta Cooper.

- Tak - odpowiadam zadowolona, że wróciła mi zdolność wypowiadania czegoś więcej niż tylko „G-c”.

- Jeśli to dla ciebie jakaś pociecha - mówi - to jej nowy singiel spadł z listy TRL.

Wolę nie pytać Coopera, od kiedy to ogląda Total Request Live. Zamiast tego mówię:

- Zdejmują teledyski, które były już na liście za długo. To znaczy, że pio­senka jest naprawdę ciągle bardzo popularna.

- Och.

Cooper rozgląda się, najwyraźniej szukając innego tematu do rozmowy. Moje biuro stanowi coś w rodzaju poczekalni przed gabinetem Rachel, który oddzielony jest taką wielce uroczą metalową kratą. Od chwili zatrudnienia staram się namówić dział techniczny, żeby ją zastąpił czymś innym. Na razie udekorowałam swoją część biura reprodukcjami Moneta i chociaż Rachel chciała zastąpić nenufary plakatami na temat gwałtów na randkach i wspie­rania rozwoju społeczności lokalnych, nie ustąpiłam.

Kiedyś przeczytałam w jakimś piśmie, że Monet działa kojąco. To dlatego tyle jego prac widuje się w poczekalniach u lekarza.

- Ładnie tu - mówi Cooper. A potem jego wzrok pada na słój z prezerwa­tywami na moim biurku.

Czuję, że oblewam się szkarłatem.

Rachel wybiera właśnie ten moment, żeby odłożyć słuchawkę i wychyla­jąc się ze swojego gabinetu, spytać:

- Czy mogę w czymś pomóc?

A kiedy widzi, że nasz biurowy gość jest męskiego rodzaju, ma ponad metr osiemdziesiąt i nie przekroczył czterdziestki - nie wspominając już o tym, że jest totalnie seksowny - dodaje zupełnie innym tonem:

- Och, witam.

- Dzień dobry - odpowiada grzecznie Cooper. Cooper jest zawsze grzeczny dla wszystkich, pomijając członków własnej najbliższej rodziny. - Pani to pewnie Rachel. Ja jestem Cooper Cartwright.

- Miło mi pana poznać - mówi Rachel. Potrząsa ręką Coopera i uśmiecha się anielsko. - Cooper... Cooper... Ach, tak! Cooper! Przyjaciel Heather. Wiele mi o panu opowiadała.

Cooper zerka w moją stronę, a jego niebieskie oczy skrzą się bardziej niż zwykle.

- Doprawdy?

Chciałabym, żeby podłoga się pode mną rozstąpiła i pochłonęła mnie. Usi­łuję sobie przypomnieć, czyja kiedykolwiek opowiadałam coś Rachel o Coo­perze. To znaczy poza tym, że wynajmuję u niego mieszkanie. Bo jeśli po­wiedziałam, że Cooper to mój idealny kandydat na faceta i że czasami fantazjuję o zdarciu z niego wszystkich ubrań zębami? Czasem mówię takie rzeczy, kiedy zjem za wiele pączków Krispy Kreme i wypiję za dużo kofe­iny.

Ale Rachel mówi tylko, że „przypuszcza, że słyszał o naszych kłopotach”.

Cooper kiwa głową.

- Owszem.

Rachel znów się uśmiecha, tym razem nieco mniej anielsko. Widzę, że w myślach z pewnością oblicza, ile jest wart zegarek Coopera - on nosi je­den z tych grubych, plastikowych zegarków z mnóstwem gadżetów - i stwier­dza, że ten facet nie może być wart sto tysięcy rocznie.

Gdyby tylko wiedziała.

Potem telefon na jej biurku znów dzwoni, a ona idzie go odebrać.

- Dzień dobry, Fisher Hall. Mówi Rachel. W czym mogę pomóc? Cooper, patrząc na mnie, unosi brwi, a ja przypominam sobie nagle, co mówiła Magda, że Rachel jest w jego typie.

Nie! To niesprawiedliwe! Rachel jest w typie wszystkich! No tak, bo jest atrakcyjna i wysportowana, i odnosi sukcesy, i chodziła do Yale, i udziela się społecznie. A co ze mną? Co z takimi dziewczynami jak ja, które są po prostu tylko... no cóż, miłe? Co z miłymi dziewczynami? Jak my mamy konkurować z tymi wszystkimi kompetentnymi, wysportowanymi, kąpiący­mi się pod prysznicem dziewczynami, z tymi ich dyplomami i palm pilota­mi, i ich maleńkimi, chudymi tyłkami?

Zanim jednak zdążyłam powiedzieć w myśli cokolwiek na obronę własnej figury, jeden z pracowników technicznych wpada do środka.

- Hajdar! - woła Julio, wymachując rękoma. To mały facecik w brązo­wym kombinezonie, który bez żadnego proszenia codziennie czyści szczo­teczką do zębów brązową statuę Pana stojącą w holu.

- Hajdar, ten chłopak znów to robi! Patrzę na niego.

- Chodzi ci o Gavina?

- Si.

Zerkam na Rachel. Słodko grucha do telefonu:

- Ależ, panie rektorze, proszę się o mnie nie martwić. To studentom nale­ży się teraz troska...

Wzdycham z rezygnacją, odsuwam krzesło i wstaję. Będę po prostu mu­siała zmierzyć się z tą prostą prawdą, że kiedy chodzi o Coopera, zawsze wypadam jak największa idiotka na świecie.

I nic na to nie mogę poradzić.

- Zajmę się tym - mówię.

Julio zerka na Coopera i nadal wymachując rękoma, pyta nerwowo:

- Chcesz, żebym z tobą poszedł, Hajdar?

- O co chodzi? - pyta podejrzliwie Cooper. - Co się dzieje?

- Nic - odpowiadam. - Dzięki, że tu zajrzałeś. Muszę już iść.

- Dokąd? - chce wiedzieć Cooper.

- Muszę się po prostu jedną rzeczą zająć. Do zobaczenia później.

A potem wybiegam z gabinetu i kieruję się w stronę windy technicznej, która zarezerwowana jest wyłącznie dla personelu i ma za drzwiami taką metalową kratę uniemożliwiającą dostęp studentom...

Tylko ja wiem, którą dźwignię nacisnąć, żeby odsunąć kratę. Teraz ją naci­skam, a potem odwracam się i mówię do Julia:

- No to pomykamy.

Ale okazuje się, że nie Julio poszedł za mną, tylko Cooper.

- Heather - mówi, a minę ma rozzłoszczoną. - O co tu w ogóle chodzi?

- Gdzie Julio? - stękam.

- Nie wiem - mówi Cooper. - Chyba tam, w biurze. Dokąd jedziesz?

Z wnętrza szybu windy dobiegają wrzaski. Dlaczego ja? Boże, dlaczego ja?

Ale nic nie mogę na to poradzić. W końcu to moja praca. I potem będzie dla mnie oznaczała dyplom z medycyny za darmo, jeśli tylko uda mi się tu wytrwać.

- Umiesz obsługiwać windę techniczną? - pytam Coopera. Patrzy na mnie, jeszcze bardziej rozzłoszczony.

- Chyba jakoś sobie poradzę.

Kolejna seria wrzasków z wnętrza szybu.

- Okay - mówię. -»Jedziemy.

Cooper, z miną teraz tyleż zaciekawioną, co zirytowaną, wchodzi za mną do środka, schylając głowę, żeby nie uderzyć Się o niską ościeżnicę, a ja za­mykam kratę i szarpię za dźwignię napędu. Kiedy winda ze zgrzytaniem ru­sza w górę, opieram stopę na bocznej barierce i podciągam się, chwytając za krawędzie szerokiego otworu w dachu windy, gdzie usunięto płyty sufitowe. Przez ten otwór widać kable i nagie cegły szybu, a wysoko nad nami plamy jasnego światła, tam gdzie słońce prześwituje przez świetliki przeciwpoża­rowe.

Ciekawość Coopera szybko znika i zostaje wyłącznie irytacja.

- Co ty, do diabła, robisz? - mówi.

- Nie martw się - odpowiadam. - Już mam wprawę.

Ramiona przełożyłam przez otwór W dachu i teraz kolejnym podciągnię­ciem udaje mi się przesunąć przez otwór także biodra.

A potem muszę chwilę odpocząć. BO jak dla takiej dziewczyny jak ja, to jest mnóstwo podciągania.

- To tym się zajmujesz całymi dniami? --pyta ostro Cooper stojący pode mną. - A gdzie w twoim spisie obowiązków służbowych stoi, że jesteś od­powiedzialna za uganianie się za surferami windowymi?

- Nigdzie tego nie ma - odpowiadam, spoglądając na niego między mo­imi kolanami. Ciemne mury szybu wind migają wokół mnie jak wóda, kiedy się pniemy w górę. - Ktoś to musi robić. - A jeśli ja tego nie zrobię, to jak w ogóle uda mi się zaliczyć ten sześciomiesięczny okres próbny? - Na któ­rym piętrze jesteśmy?

Cooper zerka przez kratę na numery wymalowane od wewnętrznej strony drzwi.

- Na dziewiątym - odpowiada. - Wiesz, poślizgniesz się i możesz skoń­czyć jak te dziewczyny, Heather.

- Wiem - mówię. - Właśnie dlatego muszę ich powstrzymać. Ktoś może sobie zrobić krzywdę.

Cooper mówi pod nosem coś, co brzmi jak przekleństwo... Dziwne, bo on rzadko przeklina.

Jeszcze jedno piętro i boczne ściany kończą się, odsłaniając widok na szy­by pozostałych wind akademika. Jedna z wind czeka na dziesiątym, a wycią­gając szyję w górę, dostrzegam drugą, mniej więcej pięć pięter wyżej.

Wrzaski robią się głośniejsze.

Dokładnie wtedy winda numer 2 zaczyna zjeżdżać w dół i widzę na jej dachu, wśród kabli i pustych butelek po piwie Colt.45, Gavina McGorena, studenta drugiego roku filmoznawstwa, zagorzałego fana Matriksa i noto­rycznego surfera windowego.

- Gavin! - wrzeszczę, kiedy winda nas mija. W przeciwieństwie do mnie on stoi prosto i szykuje się do skoku na dach jadącej w górę windy numer 1. -Złaź stamtąd natychmiast!

Gavin rzuca mi zaskoczone spojrzenie, a potem jęczy, kiedy rozpoznaje mnie wśród tych wszystkich kabli. Widzę kilka par rąk i nóg, kiedy kumple, z którymi surfuje, wskakują do kabiny przez otwór w dachu, żebym nie mo­gła ich zidentyfikować.

- O cholera - mówi Gavin, bo nie był dość szybki i nie udało mu się uciec. -Nalot!

- Po tym nalocie będziesz spał dzisiaj w nocy w parku - odgrażam się, chociaż nikt jeszcze nigdy nie został wywalony z naszego akademika za sur­fowanie na windach... A przynajmniej do tej pory. Kto wie, w świetle ostat­nich wydarzeń, może zarząd zdobędzie się na stanowczość? Trzeba zrobić coś naprawdę złego, na przykład rzucić tasakiem do mięsa w opiekuna pię­tra, jak to zrobił w zeszłym roku pewien student, żeby zostać poproszonym o opuszczenie budynku.

A nawet wtedy chłopakowi pozwolono wrócić na początku kolejnego roku akademickiego, kiedy dostarczył zaświadczenie, że przez całe wakacje cho­dził na terapię.

- Cholera jasna! - wrzeszczy Gavin w głąb szybu, ale ja się tym nie przej­muję. Bo to tylko Gavin.

- Uważasz, że to zabawne? - pytam go. - Wiesz, że dwie dziewczyny zgi­nęły w ciągu ostatnich dwóch tygodni. A ty tak jakoś po prostu obudziłeś się dziś rano i uznałeś, że i tak sobie jednak pojeździsz?

- To były amatorki - mówi Gavin. - Wiesz, że ja mam już wyrobioną re­nomę, Heather.

- Wiem, że jesteś palantem - odpowiadam. -I przestań mi tu ględzić, jak­byś urodził się w Bed- Sty na Brooklynie, bo wszyscy wiedzą, że jesteś z Nan­tucket. A teraz złaź. I jeśli nie zastanę cię w biurze Rachel, kiedy zjadę na dół, zmienię zamki w twoich drzwiach i skonfiskuję ci wszystkie rzeczy!

- Cholera! - Gavin znika w otworze w dachu windy i zamyka go za sobą płytą sufitową.

Winda numer 2 rozpoczyna długi zjazd na parter, a ja siedzę jeszcze przez jakąś minutę, rozkoszując się ciemnością i ciszą. Naprawdę lubię te szyby wind. To najspokojniejsze miejsce w całym akademiku - to znaczy domu studenckim.

A przynajmniej kiedy nie zabijają się w nich ludzie.

Kiedy złażę na dół - a żaden sędzia nie dałby mi dziesiątki za ten występ -Cooper stoi w kącie kabiny z ramionami zaplecionymi na szerokiej piersi i krzywi się z dezaprobatą.

- Co to było? - pyta, kiedy sięgam po dźwignię i sprowadzam nas znów na parter.

- To tylko Gavin - wyjaśniam. - Ciągle to robi.

- Chyba nie mówisz poważnie. - Cooper złości się nie na żarty. - Zrobi­łaś to specjalnie. Żeby mi pokazać, jak naprawdę wygląda surfer windowy i jak bardzo te dwie zmarłe dziewczyny nie pasują do tego wizerunku.

Piorunuję go wzrokiem.

- Okay, jasne - mówię. - Uważasz, że cały ten numer z Gavinem sobie zaplanowałam? Uważasz, że wiedziałam z góry, że przyjdziesz, żeby podetkać mi pod nos informację o zaręczynach mojego byłego, więc zadzwoni­łam do Gavina i powiedziałam mu: „Słuchaj stary, może byś się przejechał na dwójce, a ja pojawię się i cię przyskrzynię, żeby pokazać mojemu kum­plowi Cooperowi, na czym polega prawdziwy surfing windowy?”

Cooper jest chyba nieco zaskoczony... Ale nie z tego powodu, co mi się wydaje.

- Ja nie przyszedłem, żeby podetkać ci to pod nos - mówi. - Chciałem się upewnić, że zobaczysz artykuł, zanim jakiś reportarzyna ze „Star” cię zaskoczy.

Zdając sobie sprawę, że może byłam nieco za ostra, odpowiadam:

- Och, tak. Mówiłeś.

- Tak - mówi Cooper. - Mówiłem. A więc? Często to robisz? Często wła­zisz na dach windy?

- Nie włażę, tylko sobie siadam - mówię. - I robię to tylko wtedy, kiedy ktoś zawiadomi o jakichś odgłosach z szybu. I to kolejny powód, dla które­go śmierć Elizabeth i Roberty jest taka dziwna. Bo nikt nie zawiadamiał, że coś słychać. No cóż, póki Roberta nie spadła...

- I to ty musisz się za nimi uganiać? - pyta Cooper. - Jeśli ktoś coś usłyszy?

- No cóż, nie możemy o to prosić żadnego z praktykantów. To studenci. A personel techniczny nie ma tego w układzie zbiorowym pracy.

- A w twojej umowie o pracę jest taki obowiązek?

- Ja nie należę do żadnego związku zawodowego - przypominam mu. Cały czas zastanawiam się, do czego on zmierza. Czy faktycznie się o mnie mar­twi? A jeśli tak, to czy martwi się wyłącznie jako przyjaciel? Czy może jest w tym coś więcej? Czy on teraz zaciągnie hamulec windy i porwie mnie w ra­miona, i szepnie mi chropawym głosem, że mnie kocha i że krew mu krzep­nie w żyłach na samą myśl, że może mi się stać coś złego?

- Heather, możesz się poważnie zranić albo wręcz zginąć - mówi, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że porywanie mnie w ramiona nie nastąpi. -Jak mogłaś... - A potem jego niebieskie oczy zwężają się w szparki i przy­gląda mi się przez te szparki. - Zaczekaj. Ty to lubisz.

Gapię się na niego.

- Co?

Tak, jasne, to ja. Panna Gotowa do Powrotu na Scenę.

- Podoba ci się to. - Kręci głową z oszołomionym wyrazem twarzy. - Przed chwilą naprawdę dobrze się bawiłaś, prawda?

Wzruszam ramionami, bo nie jestem pewna, o co mu chodzi.

- To mniej nudne niż robienie listy płac - mówię.

- Podoba ci się to - ciągnie, jakbym w ogóle się nie odzywała - bo braku­je ci tego dreszczyku, kiedy stajesz przed tysiącami dzieciaków na scenie i wyśpiewujesz na całe gardło.

Gapię się na niego jeszcze przez sekundę czy dwie. A potem wybucham śmiechem.

- O mój Boże -udaje mi się wykrztusić między jednym parsknięciem a dru­gim. - Ty to na poważnie?

Ale widzę z jego miny, że on faktycznie mówi serio.

- Śmiej się, ile chcesz - mówi. - Nie cierpiałaś śpiewać tego badziewia, które ci wciskała wytwórnia, ale lubisz występować. Nie próbuj zaprzeczać. To ci daje wielką frajdę. - Jego zmrużone oczy śmieją się do mnie. - To o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Siedzenie morderców i uganianie się za surferami windowymi. Brak ci tego dreszczyku.

Przestaję się śmiać i znów czuję, że robi mi się gorąco. Nie wiem, o czym on mówi.

No cóż, owszem, może jednak wiem. To prawda, że nie jestem jedną z tych osób, które paraliżuje trema na samą myśl o publicznym występie przed tłu­mem. Poproście mnie, żebym porozmawiała z trzydziestoma różnymi oso­bami w czasie koktajl party, a równie dobrze możecie mnie poprosić o prze­prowadzenie twierdzenia Pitagorasa. Ale dajcie mi piosenkę i postawcie przed mikrofonem? Nie ma problemu. W sumie nawet...

No cóż, w pewnym sensie to lubię. Nawet bardzo.

A czy za tym tęsknią? Może trochę. Ale nie na tyle, żeby do tego wracać. Och, nie. Nie wrócę.

Chyba że na moich własnych warunkach.

- To nie dlatego poszłam po Gavina - tłumaczę. Bo naprawdę nie widzę związku. Uganianie się za surferami windowymi w niczym nie przypomina występowania przed trzema tysiącami wrzeszczących dzieciaków w wieku dziesięciu, dwunastu lat. W niczym. Poza tym, czy nie Wystarczy mi codzienna psychoanaliza ze strony Sarah? Czy ja naprawdę potrzebuję jej jeszcze i od Coopera? - On mógł się tam na górze zabić...

- Ty mogłaś się tam na górze zabić.

- Nieprawda - sprzeciwiam się swoim najbardziej rozsądnym głosem. -Jestem bardzo ostrożna. A jeśli chodzi o... jak to nazwałeś? Siedzenie mor­derców? Mówiłam ci. Nie wierzę, że te dziewczyny były.

- Heather... - Kręci głową. - Dlaczego po prostu nie zadzwonisz do swo­jego agenta i nie poprosisz, żeby ci gdzieś załatwił jakiś występ?

Szczęka mi opada.

- Co? O czym ty mówisz?

- To oczywiste, że znów chcesz występować. Szanuję to, że chcesz zdo­być dyplom, ale studia nie są dla wszystkich, wiesz.

- Ale... - W głowie mi się nie mieści to, co słyszę. Mój oddział szpitalny! Moja Nagroda Nobla! Moja randka z Cooperem! Nasza wspólna agencja detektywistyczna i trójka dzieci: Jack, Emily i mała Charlotta!

- Ja... Ja nie mogę! - wołam. A pętem czepiam się swojej dyżurnej wy­mówki: - Nie mam tylu piosenek, żeby starczyło na występ.

- Prawie bym ci uwierzył... - mówi Cooper, nie odrywając wzroku od numerów pięter przelatujących w szaleńczym tempie: 14, 12, 11...

- O co... o co ci chodzi? -jąkam się i nagle robi mi się zimno. A więc to prawda. On faktycznie słyszy, kiedy gram. On to słyszy!

Ale tym razem to Cooper ma spłoszoną minę. Chyba żałuje, że się w ogóle odezwał.

- Nieważne - mówi. - Zapomnij, co powiedziałem.

- Nie. Coś miałeś na myśli. - Dlaczego on się do tego po prostu nie przy­zna? Nie przyzna, że mnie słuchał?

Wiem dlaczego. Wiem dlaczego i odechciewa mi się żyć.

Bo ich nie cierpi. Moich piosenek. Słyszał je i uważa, że są beznadziejne.

- Powiedz mi, co miałeś na myśli.

- Nieważne - mówi Cooper. - Masz rację. Nie starczy ci piosenek na cały występ. Zapomnij, że coś mówiłem. Okay?

Wagonik zatrzymuje się na parterze. Cooper szarpnięciem otwiera kratę i przytrzymuje, żebym mogła wyjść, a minę ma nie tyle uprzejmą, ile mor­derczą.

Świetnie. Teraz na dodatek jest na mnie wściekły.

Stoimy w holu, a ponieważ jest jeszcze dość wcześnie rano - jak dla osiemnastolatków przynajmniej -jesteśmy tu jedynymi osobami, pomijając Pe­te'a i dyżurnego. Ten pierwszy pogrążony jest w lekturze „Daily News”, a dru­gi z zachwytem wsłuchuje się w płytę Marylin Mansona.

Powinnam go po prostu zapytać. Po prostu odważnie go zapytać. Przecież nie powie, że są beznadziejne. On nie jest taki jak jego ojciec. Nie jest taki jak Jordan.

Ale nie mogę. Umiem przyjąć krytykę ojca Coopera. Umiem ją przyjąć od jego brata. Ale od Coopera?

Nie. Dlatego, że jeśli on ich nie lubi...

O Boże, przestań się tak mazgaić i zrób to. Po prostu go zapytaj.

- Heather - mówi Cooper, przegarniając dłonią swoje ciemne włosy. -Posłuchaj. Ja po prostu nie...

Ale zanim zdążyłam dowiedzieć się, co Cooperowi chodzi po głowie, zza rogu wychodzi Rachel.

- Och, tu jesteście-mówi, kiedy nas zauważa. -Gavin jest w pokoju kon­ferencyjnym. Mam zamiar za minutę zamienić z nim parę słów. Dzięki, że kazałaś mu zejść. A przy okazji, Heather, zastanawiałam się, czy mogłabyś poprosić kogoś z praktykantów, żeby poszedł i porozlepiał te ulotki?

Rachel wręcza mi stos papierów. Spoglądam na nie i widzę, że to zawiado­mienie o konkursie śpiewania z playbacku, który samorząd studencki posta­nowił zorganizować w Fisher Hall po kolacji.

- Początkowo nie zamierzałam im pozwolić. - Rachel czuje potrzebę tłu­maczenia się przed nami. - Wiecie, coś tak głupiego jak konkurs śpiewania z playbacku, w świetle dwóch tak tragicznych wypadków... Ale Stan uwa­ża, że dzieciakom przyda się coś, co odwróci ich uwagę. Musiałam się z nim zgodzić.

Znowu Stan. No, ho! Rachel naprawdę zaczyna się kumplować z szefem.

- Nie ma sprawy - mówię.

- Właśnie szłam do stołówki po dolewkę, zanim zabiorę się do Gavina. -Rachel podnosi swój kubek Amerykańskiego Stowarzyszenia na Rzecz Psy­choterapii i Promowania Rozwoju Osobistego. - Ktoś chce do mnie dołączyć?

Mówi to do nas obojga, ale patrzy na Coopera.

O mój Boże. Rachel właśnie zaprosiła na kawę Coopera. Mojego Coopera.

Oczywiście, ona nie wie, że to mój Cooper. Bo on nie jest moim Coope­rem. A sprawy tak się układają, że pewnie nigdy nim nie będzie...

Powiedz: nie. Usiłuję mu wysłać ten komunikat telepatycznie, zupełnie jak w Star Treku. Powiedz, nie. Powiedz: nie. Powiedz: nie. Powiedz...

- Dzięki, ale nie mogę - mówi Cooper. - Mam sporo pracy. Udało się!

Rachel uśmiecha się i mówi:

- No to może innym razem.

- Jasne - odpowiada Cooper.

A Rachel odchodzi, stukając obcasami.

Kiedy znika nam z oczu, odzywam się, w żaden sposób nie okazując, że przed sekundą wypróbowałam na nim metodę Vulcana:

- Posłuchaj, muszę wziąć się do pracy.

Mam nadzieję, że nie wróci do tego, o czym rozmawialiśmy w windzie. Chyba nie mogłabym tego znieść, jeszcze po tej informacji o zaręczynach Jordana. Dziewczyna może w ciągu jednego dnia przyjąć tylko pewną liczbę ciosów, prawda?

Może Cooper jakoś to wyczuwa. A może fakt, że unikam patrzenia mu w oczy, jest jakąś wskazówką.

W każdym razie mówi tylko:

- Dobra. To do zobaczenia później. I, Heather...

Serce zamiera mi na moment. Nie. Proszę, nie teraz. Tak blisko. Tak blisko byłam ucieczki...

- Pierścionek - mówi. Zaraz. Co?

- Pierścionek?

- Tani.

Och! Pierścionek zaręczynowy Tani! Ten, który wygląda dokładnie tak samo jak pierścionek, który rzuciłam Jordanowi prosto w twarz!

- Tak?

- To nie ten sam - mówi Cooper. A potem wychodzi.

14

To w sumie nic dziwnego, że samorząd studencki zdecydował się zorga­nizować konkurs śpiewania z playbacku w Fisher Hall. Bo spójrzmy praw­dzie w oczy, Uniwersytet Nowojorski jest pełen dzieciaków, które, tak jak ja, uwielbiają występować.

I to pewnie dlatego proszą mnie, żebym została jednym z jurorów. Zaszczyt­na propozycja, i chętnie ją przyjmuję. Ale nie dlatego, że potrzebuję-jak sugerował Cooper - znów poczuć dreszczyk emocji, nie. Po prostu stwier­dziłam, że jeśli mam kiedykolwiek znaleźć tego tajemniczego Marka/Todda (o ile on w ogóle istnieje), to najlepiej w czasie jakiejś imprezy w Fisher Hall. Ponieważ ten facet najwyraźniej mieszkał w naszym budynku.

I prawdopodobnie też tu pracuje, jak podsunął mi - kpiąco, ja wiem - de­tektyw Canavan.

Wydaje mi się zupełnie niemożliwe, żeby ktoś z ludzi, z którymi pracuję, był zabójcą. Ale jak inaczej wyjaśnić ten ewidentny dostęp do szafki z klu­czami? Nie wspominając już o tym, że obie zmarłe dziewczyny miały swoje teczki w biurze kierowniczki obiektu. Niekoniecznie miało to coś wspólne­go z faktem, że zginęły. Ale, jak by powiedziała Sarah - i Elizabeth, i Rober­ta miały pewne problemy.

I te problemy odzwierciedlają się w ich papierach.

Rzecz w tym, że wszystkich piętnastu asystentów-opiekunów pięter, po­dobnie jak personel techniczny, ma klucze do biura, które dzielimy z Rachel. Więc jeśli faktycznie jakiś facet przegląda akta, szukając potencjalnych ofiar -wrażliwych, niedoświadczonych dziewczyn, które może łatwo uwieść - to musi to być ktoś, kogo znam.

Ale kto? Kto z ludzi, których znam, mógłby być zdolny do tak okropnego czynu? Jeden z praktykantów? Z tej piętnastki siedmiu to chłopcy, a żadne­go z nich nie uważam za jakiegoś specjalnego playboya, a co dopiero psy­chopatycznego mordercę. W gruncie rzeczy, zgodnie z tradycją asystentów, wszyscy są trochę geniuszkowaci - tacy, co to rzeczywiście wierzą na sło­wo, kiedy studenci z ich piętra twierdzą, że palą papierosy, a nie trawę. Po­ważnie, oni nie potrafią wyczuć różnicy.

Poza tym wszyscy w budynku znają opiekunów pięter. Bo to oni odbębniają pogadanki na temat bezpiecznego seksu i tak dalej. Gdyby ten Mark albo Todd był asystentem administracyjnym, Lakeisha znałaby go z widze­nia.

Jeśli chodzi o pracowników technicznych, można ich spokojnie wyklu­czyć. Wszyscy są latynoskiego pochodzenia i mają po pięćdziesiątce, i tylko Julio mówi po angielsku dość płynnie, żeby mógł go zrozumieć ktoś, kto nie zna hiszpańskiego. I wszyscy pracują w Fisher Hall od lat. Czemu akurat teraz mieliby nagle zacząć zabijać?

Wykluczywszy asystentów i pracowników technicznych, zastanawiam się nad zatrudnionymi w akademiku kobietami. Powinnam, w ramach świado­mości genderowej, dołączyć je do swojej listy podejrzanych.

Ale żadna z nich nie zostawiłaby tej prezerwatywy w pokoju Roberty...

Niestety, jestem chyba jedyną osobą, która uważa, że to dziwne: dwie dziew­czyny - obie miały teczki w biurze kierownika i obie znalazły chłopaka w od­stępie zaledwie tygodnia - nagle zdecydowały się posurfować na windach, a potem runęły na spotkanie śmierci, a mniej więcej w tym samym czasie zginął klucz do wind, żeby znaleźć się wkrótce po znalezieniu ciał. No, przy­najmniej jednego z ciał.

I to właśnie dlatego o siódmej wieczorem tego dnia wychodzę po cichu z domu - Coopera nie widziałam na oczy od czasu incydentu z windą dzisiaj rano, co mi wcale nie przeszkadza, bo szczerze mówiąc, nie wiem, co mam mu powiedzieć, kiedy faktycznie go znów spotkam.

I pewnie także dlatego bezmyślnie wpadam prosto na Jordana Cartwrighta, który właśnie wchodzi po frontowych schodach.

- Heather! - woła. Ma na sobie jedną z tych bufiastych koszul. Wiecie, z tych, z których kpił sobie Seinfeld. I skórzane spodnie.

Tak. Mówię to z przykrością. Skórzane spodnie. A co gorsza, wygląda w nich naprawdę dobrze.

- Właśnie szedłem zobaczyć, jak się masz - mówi głosem, który ocieka troską o moje zdrowie psychiczne.

- Mam się dobrze - odpowiadam, zamykając drzwi i przekręcając klucze w zamkach. Nie pytajcie mnie, czemu mamy tyle zamków, skoro dysponuje­my też alarmem przeciwwłamaniowym i psem, i naszym własnym, rastafariańskim programem ochrony własności sąsiedzkiej. Ale nieważne.

- Miłego wieczoru - składa nam życzenia jeden z dilerów.

- Dziękuję- odpowiadam mu. A do Jordana mówię: - Przykro mi, na­prawdę nie mam czasu na pogawędkę. Muszę gdzieś iść.

Jordan truchta po schodach moim śladem.

- Tylko wiesz - mówi -ja nie wiem, czy już słyszałaś. O Tani i o mnie. Miałem ci powiedzieć wtedy, ale byłaś tak wrogo nastawiona; nie chciałem, żebyś dowiadywała się w taki sposób, Heather - ciągnie Jordan, dotrzymu­jąc mi kroku, kiedy zamaszyście ruszam chodnikiem. - Przysięgam. Chcia­łem, żebyś dowiedziała się ode mnie.

- Nie przejmuj się tym, Jordan - mówię. Czemu on sobie wreszcie nie pójdzie? - Naprawdę.

- Hej! - Jeden z dilerów narkotyków blokuje nam przejście. - Czy ty nie jesteś czasem tym gościem?

- Nie - odpowiada Jordan dilerowi. A do mnie: - Heather, zwolnij. Musi­my porozmawiać.

- Nie ma o czym rozmawiać - zapewniam go swoim najbardziej pogod­nym głosem. - Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.

- Nic nie jest w porządku! - wybucha Jordan. - Nie mogę spokojnie pa­trzeć na to, że tak cierpisz! Serce mi się kraje...

- Och, hej - mówię do dilera, który wciąż na nas patrzy. - To jest Jordan Cartwright. No wiesz, z Easy Street.

- Koleś z Easy Street! - woła diler, wskazując na Jordana. - Wiedziałem! Hej, chłopaki! - Zwołuje swoich kumpli. - To ten koleś z Easy Street!

- Heather! - Jordana pochłania tłumna fala amatorów autografów. - Hea­ther!

A ja idę dalej przed siebie.

No cóż, a co innego miałabym zrobić? On się zaręczył, prawda? Zaręczył. I to nie ze mną.

Co tu jest jeszcze do dodania? I przecież to nie tak, że mam w obecnej chwili większe troski na głowie.

Rachel wydaje się nieco zdziwiona, kiedy widzi mnie wchodzącą przez frontowe drzwi Fisher Hall. Stoi w holu, a oczy robią jej się jakieś takie duże.

- Heather! - woła. - A co ty tu robisz?

- Poprosili mnie, żebym sędziowała - mówię.

Z jakiegoś powodu ma taką minę, jakby jej ulżyło. Dlaczego, zaczynam rozumieć sekundę później.

- Och, świetnie! Jeszcze jedna jurorka na konkursie! Miałam nadzieję, że Sarah i ja nie będziemy musiały oceniać same. Bo jeśli się nie zgodzimy?

- Heather! - Przez drzwi frontowe do holu wpada Jordan.

Wszędzie dokoła nas ludzie wstrzymują oddech na jego widok. A potem rozlegają się szepty:

- Czy to nie...? Nie, to niemożliwe. Ależ tak! Popatrz na niego!

- Heather - mówi Jordan, podchodząc. Złote naszyjniki unoszą się i opa­dają pod bufiastą koszulą, kiedy sapie. - Proszę. Musimy porozmawiać.

Obracam się do Rachel, która patrzy na Jordana oczami jeszcze większymi niż wtedy, kiedy to ja weszłam do holu.

- Masz tu kolejnego sędziego - mówię do niej.

I w ten sposób Jordan i ja zasiadamy w pierwszym rzędzie, wśród mniej więcej trzystu stołówkowych krzeseł, przed sobą mamy wyłączony grill i bar sałatkowy, a na kolanach podkładki do pisania. Możecie sobie wyobrazić, jak trudno jest Jordanowi porozmawiać ze mną o naszych sprawach, czego chyba rozpaczliwie pragnie.

Ale mnie to bynajmniej nie przeszkadza. Prawdę mówiąc, jestem tu tylko po to, żeby poszukać tego tajemniczego Marka i/lub Todda, a rola sędziego trochę mi to komplikuje.

Cieszę się, że nie muszę wysłuchiwać tłumaczeń Jordana (nie rozumiem, co go obchodzi moja opinia o nim, skoro tak jednoznacznie okazał, że nie chce mieć już ze mną do czynienia... Może Sarah potrafiłaby to wyjaśnić).

Studenci są bardzo podekscytowani obecnością Jordana. Nie wiedzieli, że w jury znajdzie się prawdziwa sława (ja się oczywiście nie liczę. Dzisiaj wszystko kręci się wokół Jordana... Chociaż obawiam się, że niektórzy żartują sobie z niego, z racji tej bufiastej koszuli, Easy Street i tak dalej). Mimo wszystko jednak osoba Jordana zdaje się podnosić prestiż konkursu.

Uczestnicy są jakby bardziej zdenerwowani.

Przy barze sałatkowym ustawiono skomplikowany system nagłośnienia i oświetlenia i kręcą się przy nim liczni studenci, gadając, opijając się dar­mowymi napojami i napychając darmowymi chipsami. Szukam par, usiłuję wyławiać z tłumu chłopaków i dziewczyny pogrążonych w intymnych roz­mowach. Jeśli ten Mark czy Todd znów zechce uderzyć, to ma tu do wyboru całe stado studentek pierwszego roku.

Ale widzę tylko grupki dzieciaków, chłopaków i dziewczyny, białych, Afroamerykanów, Azjatów, pełen wybór, w luźnych dżinsach i T-shirtach, którzy wrzeszczą do siebie radośnie i obrzucają się doritos.

Mniam. Doritos.

Sarah, siedząca koło Jordana, nie może oderwać od niego oczu. Cały czas zadaje mu wnikliwe pytania na temat przemysłu muzycznego, te same, któ­rymi zasypywała mnie, kiedy się poznałyśmy. Na przykład, czy nie czuł się sprzedawczykiem, kiedy zrobił tę reklamę dla Pepsi? I czy nie miał wraże­nia, że występ na koncercie w czasie przerwy meczu Super Pucharu przy­niósł ujmę jego muzycznemu powołaniu? I w ogóle co z tym powołaniem? Czy jemu to nie przeszkadza, że umie śpiewać, ale nie potrafi grać na jakim­kolwiek instrumencie? I czy to, w jakimś sensie, nie znaczy, że w ogóle nie jest muzykiem, a tylko tubą, w którą dmie Cartwright Records? Czy nie jest to równoznaczne z popieraniem chciwych żądnych zysku korporacji?

Do czasu kiedy światła gasną, a dyrektor naczelny domu studenckiego, Greg, wstaje, żeby wszystkich powitać, zaczynam powoli współczuć Jorda­nowi.

Jako pierwsze występują trzy dziewczyny, śpiewają z playbacku najnow­szą piosenkę Christiny, z choreografią i wszystkim. W przygaszonym świe­tle mogę się przyglądać widowni, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.

Jest tu mnóstwo studentów. Prawie wszystkie krzesła są zajęte, a w sto­łówce mieści się czterysta osób. Poza tym trochę ludzi stoi pod ścianami z tyłu sali, pokrzykując i klaszcząc, i generalnie zachowując się tak jak osiemnastolatki, które po raz pierwszy wyrwały się z domu. Siedzący obok mnie Jordan wpatruje się w naśladowniczki Christiny, kurczowo ściskając pod­kładkę do pisania. Jak na kogoś, kto został wzięty do tej roboty z łapanki, zdaje się traktować ją szalenie poważnie.

A może tylko udaje zainteresowanie, żeby powstrzymać Sarah od zadawa­nia mu dalszych pytań.

Pierwszy występ dziewczyny kończą ostrym wyrzutem bioder i w światło reflektorów wskakuje kwartet chłopaków. Dudniące basy zaczynają wstrzą­sać ścianami stołówki, odtwarzające Bye Bye 'N Sync, a mnie zaczyna się robić żal sąsiadów Fisher Hall, z których jednym jest kościół episkopalny.

Chłopcy wykonują swój numer z poświęceniem. Choreografię opanowali po mistrzowsku - o mało nie moczę majtek, zaśmiewając się z tej parodii.

Zauważam, że Jordan wcale się nie śmieje. Chyba nie rozumie, że chłopcy kpią sobie z boys bandów. Całkiem na serio wystawia im oceny za oryginal­ność aranżacji i znajomość tekstu utworu. Poważnie.

Zerkając znad podkładki, kiedy oceniam występ chłopaków - daję im śred­nie noty, bo nie przygotowali kostiumów - zauważam wysokiego faceta, który wchodzi do stołówki, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie bojówek.

W pierwszej chwili wydaje mi się, że to rektor Allington. Ale rektor nigdy nie nosi bojówek, preferując, jak już chyba wcześniej wspominałam, białe sportowe spodnie Dockers. Nowo przybyły jest zdecydowanie zbyt dobrze ubrany jak na naszego rektora.

Kiedy wchodzi w smugę światła padającego z automatu z colą, zdaję so­bie jednak sprawę, że to Christopher Allington, syn rektora. Więc moja po­myłka jest zrozumiała.

Nie ma w tym nic niezwykłego, że Christopher wpada do akademika. Jego rodzice mieszkają na górze. Pewnie zszedł do stołówki zobaczyć, skąd ten cały hałas.

Ale kiedy podchodzi do studentów opierających się o ścianę i zaczyna z ni­mi swobodnie gawędzić, zaczynam się zastanawiać, co właściwie Christo­pher tu robi? Przecież jest podyplomowym studentem prawa, nie studiów licencjackich.

Pete mówił mi kiedyś, że kiedy Allingtonowie przyjechali z jakiegoś uniwer­ku gdzieś w Indianie, gdzie przedtem pracował rektor Allington, starannie uni­kało się wspominania o tym, że Christopher nie zdobył wystarczającej liczby punktów na egzaminie LSAT, żeby się dostać na Uniwersytet Nowojorski. Naj­wyraźniej jednak ojciec pociągnął za kilka sznurków i jakoś przepchnął syna.

Ale z drugiej strony, jak się ma matkę alkoholiczkę i ojca, który nosi ko­szulkę bez rękawów... Biedny chłopak pewnie nie odziedziczył zbyt wielu cennych darów razem z tą pulą genetyczną Allingtonów, więc potrzebował dodatkowej pomocy.

'N Sync z łomotem kończy występ, a potem próbuje swoich sił naśladow­ca Elvisa. W czasie jego interpretacji Viva Las Vegas z braku lepszego zajęcia obserwuję Christophera Allingtona. Przechodzi przez tłum, aż wreszcie przy­siada na krześle za rzędem, w którym siedzą same dziewczyny. Wszystkie są z pierwszego roku - widać to po ich rozchichotanym skrępowaniu. Jeszcze się nie otarły w środowisku, na co wskazują brak kolczyków, niefarbowane włosy i ciuchy z Gap. Jedna z nich, nieco bardziej otrzaskana, obraca się na krześle i zaczyna rozmawiać z Christopherem, który pochyla się naprzód, żeby ją lepiej słyszeć. Dziewczyna siedząca obok niej zdecydowanie odma­wia włączenia się do rozmowy i patrzy na scenę.

Ale widać, że podsłuchuje jak najęta.

Elvis kończy występ i dostaje całkiem przyzwoite oklaski, a potem na sce­nę wchodzi Marnie Villa Delgado - tak, współlokatorka Elizabeth Kellog. Publiczność witają gromkimi oklaskami. Usiłuję nie myśleć o tym, że gratulują jej załatwienia sobie pojedynczego pokoju na całą resztę semestru.

Marnie, w długiej blond peruce i dżinsach biodrówkach, kłania się grzecz­nie. A potem zaczyna śpiewać piosenkę, która brzmi dziwnie znajomo. W pierwszej chwili nie kojarzę. Wiem tylko, że ta piosenka wcale mi się nie podoba...

A potem do mnie dociera. Słodki miód. Piosenka, która przyniosła mi sła­wę. .. Dziesięć lat temu. A i to tylko w rodzinach, które miały córki w wieku dziesięciu, dwunastu lat. Marnie daje z siebie wszystko.

Jordan, siedząc obok mnie, rechocze ze śmiechu. Niektórzy ze studentów, znający moją przeszłość, śmieją się razem z nim. Marnie też spogląda na mnie figlarnie, wyśpiewując: Nie strasz mnie dietą/Wypróbuj sam/Słodkiego miodu smak.

Uśmiecham się i usiłuję nie okazywać, jak niezręcznie się czuję. Zamiast na scenę wolę patrzeć na Christophera. Nadal zagaduje dziewczyny z rzędu przed sobą. Wreszcie udało mu się przyciągnąć uwagę tej cichutkiej, która nie jest specjalnie ładna, ale ma ciekawszą twarz niż jej bardziej przebojowa koleżanka. Odwróciła się i nieśmiało uśmiecha się do Christophera, podcią­gając kolana pod brodę i zakładając za ucho kosmyk rudawych włosów.

Na scenie Marnie potrząsa blond peruką i kręci biodrami. Publiczność bawi się świetnie, niektórzy śmieją się do rozpuku, a ja mogę tylko mieć nadzieję, że nie jest to parodia mojej osoby.

I to wtedy coś mnie uderza -jak grom z jasnego nieba. Uderza mnie myśl, że Christopher Allington może być Markiem.

Albo Toddem.

15

Jesteś jak tornado

Tratujesz mi serce

Jesteś jak tornado

Zawsze chciałbyś więcej


Niszczysz wszystko

Na swojej drodze

Myślisz, że będziesz

Świat się ostatni


Niczym tornado

Wszystko zmiatasz

I mnie też zniszczysz

W swojej matni


Tornado

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Dietz/Ryder

Z albumu: Skradnę ci serce

Cartwrihgt Records


Chyba można powiedzieć, że krew zastygła mi w żyłach. Okay, no niezupełnie. Ale czuję się tak, jakby ktoś wylał mi na plecy trochę naprawdę zimnej dietetycznej coli czy coś takiego.

Nagle dłonie mi się tak pocą, że prawie nie mogę utrzymać podkładki. Serce zaczyna mi niespokojnie walić, zupełnie jak wtedy, kiedy śpiewałam tacie Jordana skomponowane przez siebie piosenki. No tak, a on mnie wy­śmiał.

Christopher Allington? Christopher Allington? Niemożliwe!

Ale...

Ale Christopher Allington mieszka w Fisher Hall. Nie musi wpisywać się do książki odwiedzin i ma prawo wstępu do biura dyrekcji. Może tam wchodzić, kiedy tylko zechce. Wiem, bo raz praktykanci skarżyli się, że w poniedziałek rano nigdy nie ma papieru w kopiarce. Rachel wtedy powiedziała, że to dla­tego, że Christopher Allington zawsze każe któremuś z pracowników tech­nicznych otwierać nasze biuro w niedzielą wieczorem, gdzie sobie kopiuje notatki kolegów z wykładów.

Więc mógł do woli studiować akta, poszukując ewentualnych ofiar, czyli dziewczyn, które łatwo mogły poddać się jego wpływowi, dziewczyn bez większego doświadczenia, takich, które mógł bez trudu uwieść.

Gdy już upatrzył sobie ofiarę, starał się o niby przypadkowe spotkanie, wszczynał niewinną rozmowę i przedstawiał się fałszywym nazwiskiem... Wszystko po to, żeby zaciągnąć dziewczynę do łóżka. To tak, jakby miał pry­watny harem studentek pierwszego roku, w którym mógł przebierać do woli!

Mój Boże. To okropne. To przebiegłe. To...

Totalnie naciągane. Cooper nie zostawiłby na tej teorii suchej nitki.

Ale Coopera tu nie ma...

A Christopher Allington jest niesamowicie czarujący. Ma ponad metr osiem­dziesiąt, nieco przydługie jasne włosy, które zaczesuje do tyłu, taki chłopię­co przystojny wygląd... No cóż, zupełnie jak chłopak z boys bandu. Każdej • studentce pierwszego roku pochlebiłoby jego zainteresowanie. I to do tego stopnia, że bez wahania zgodziłaby się na seks, nawet po bardzo krótkiej znajomości. Mój Boże, jest atrakcyjny, starszy, wyrafinowany... Każda osiemnastolatka dostałaby na jego punkcie kota. Każda dwudziestopięciolatka do­stałaby na jego punkcie kota. Facet jest naprawdę niezły.

Ale dlaczego on je zabija? Zaliczanie panienek to jedna rzecz, ale zabija­nie ich później? Czy to w jakiś sposób nie kłóci się z celem numer jeden? Jeśli nie żyją, już się ich dłużej nie da zaliczać.

I co jeszcze ważniejsze, jak one je zabija? To znaczy ja właściwie wiem jak, ale mimo wszystko... Przecież nie tak łatwo zepchnąć dorosłą kobietą do szybu, bo zakładam, że stawiałaby opór, Narkotyki? Czy biuro koronera nie znalazłoby jednak jakichś śladów?

Twarz mi płonie. Wachluję się podkładką do pisania, znów zwracając uwagę na Marnie. Właśnie zbliża się do wielkiego finiszu, który obejmuje kręcenie biodrami, jakiego nie widziałam od czasu ostatniego występu Shakiry pod­czas wręczania MTV Musie Video Awards. Zdecydowanie nie naśladuje mnie. Zawsze byłam beznadziejną tancerką, utrapieniem każdego choreografa, z ja­kim miałam do czynienia. Lubili mi wytykać, że mam trudności z oddziele­niem umysłu od ciała i poddaniem się rytmowi.

Marnie wykonuje jakiś wymach rękoma w tył w stylu Carly Petterson, który kończy się serią wykroków, i podrywa na nogi całą klaszczącą stołówkę. Ja też podnoszę się z miejsca... A potem ruszam w jej stronę. Lakeisha może pojechała do domu, ale Marnie tu przecież jest i mogłaby potwierdzić, czy jej współlokatorka spotykała się kiedyś z Christopherem Allingtonem. Nagle Jordan łapie mnie za ramię.

- Dokąd idziesz? - pyta z niepokojem. - Chyba nie chcesz się stąd wy­mknąć? Nie zdążyliśmy jeszcze porozmawiać, Heather.

Jordan pachnie Drakkar Noir, co mnie rozprasza. Kiedy był ze mną, uży­wał Caroliny Herrera, więc widać wyraźnie, że Drakkar Noir to wpływ Tani.

- Wracam za minutę - odpowiadam, uspokajająco kładąc dłoń na jego ramieniu; na jego mocno umięśnionym ramieniu. Ćwiczył przed swoją nową trasą koncertową i to widać. W pozytywny sposób. - Obiecuję.

- Heather... - zaczyna, ale nie pozwalam mu skończyć.

- Obiecuję - powtarzam. - Kiedy ta impreza się skończy, odbędziemy dłu­gą, przyjemną pogawędkę.

Jordan wygląda na udobruchanego.

- No dobrze - mówi. - W porządku.

Widzę, że Marnie przechodzi na tę stronę stołówki, gdzie gromadzą się uczestnicy konkursu, żeby czekać na decyzję sędziów, i podczas gdy następ­ni zawodnicy szykują się do występu, szybko do niej podchodzę.

Marnie ściągnęła jasną perukę i ociera pot z twarzy. Uśmiecha się pa mój widok.

- Niezły występ, Marnie - mówię.

- Och, dzięki - mizdrzy się. - Obawiałam się, że się wściekniesz. Wresz­cie odkryłam, kim jesteś, jak widzisz.

- Tak - mówię. - Słuchaj, chciałam cię o coś zapytać. Czy ten facet, z któ­rym Elizabeth spotykała się przed śmiercią... Czy on mógł mieć na imię Chris?

Marnie, najwyraźniej rozczarowana, że podeszłam tylko po to, by poroz­mawiać na temat jej współlokatorki, lekceważąco wzrusza ramionami.

- Nie wiem. Coś w tym stylu. Chris albo Mark.

- Dzięki - mówię. Odwraca się do trzech naśladowniczek Christiny, żeby rzucić jakąś złośliwą uwagę, więc muszę ją szarpnąć za rękaw. - Marnie?

Spogląda na mnie.

- Tak?

- Widzisz tę dziewczynę, tam, w piątym rzędzie, mniej więcej dziesiąte krzesło od brzegu, która gada z takim blondynem?

Marnie spogląda. Unosi brwi.

- Ten facet jest słodki. Kto to jest?

- Więc go nie znasz?

- Jeszcze nie - mówi, jasno dając do zrozumienia, że zamierza natych­miast naprawić to niedopatrzenie.

Usiłuję ukryć rozczarowanie. Może jeśli uda mi się zdobyć zdjęcie Christophera Allingtona, zdołam wywołać Lakeishę z jakich zajęć i spytać, czy go rozpoznaje...

A potem wpadam na pewną myśl.

- Znasz tę dziewczynę? - pytam Marnie. Zaciska usta.

- W pewnym sensie. Ona mieszka na dwunastym piętrze. Na imię ma chyba Amber czy jakoś tak.

Amber. Idealnie. Mam teraz imię i do kompletu numer piętra.

Wracam na swoje miejsce w tej samej chwili, kiedy dwóch facetów prze­branych za kobiety zaczyna śpiewać Dude Looks Like a Lady. Jordan nachy­la się i szepcze mi do ucha:

- Po co tam poszłaś?

Uśmiecham się tylko i wzruszam ramionami. Nie mam zamiaru wrzesz­czeć (ten system nagłaśniający jest naprawdę niezły), a poza tym Sarah przy­gląda mi się krytycznym okiem znad swojej podkładki. Nie sądzę, żeby po­chwalała moje poufalenie się z uczestnikami konkursu, ponieważ mogłabym potem oceniać ich nieco mniej obiektywnie.

Ta więc siedzę tu bezradna, podczas gdy Christopher Allington prawdopo­dobnie flirtuje ze swoją nową ofiarą. Amber, o ile dobrze widzę - a mogę zerkać na nią tylko kątem oka, nie chcę się otwarcie gapić - wydaje się roz­kwitać pod wpływem Christophera. Bawi się włosami i wierci na krześle, bez przerwy szeroko uśmiechnięta, i w ogóle zachowuje się jak dziewczyn­ka, na którą nigdy w życiu nie zwrócił uwagi żaden przystojny chłopiec. Pa­trzę z niepokojem, zagryzając dolną wargę, i zastanawiam się, czy jutro nie znajdziemy Amber na dnie szybu.

Chociaż naprawdę nie mogę sobie wyobrazić Christophera w roli morder­cy. Jako defloratora, owszem. Ale jako mordercę?

No, ale z drugiej strony, mąż Evity Peron też się okazał strasznym rozpust­nikiem i czytałam gdzieś, że zabił w Argentynie sporo ludzi, i to dlatego Madonna śpiewa, żeby Argentyna za nią nie płakała.

Wreszcie konkurs się kończy. Greg, dyrektor naczelny akademika, wcho­dzi na scenę i oświadcza, że jurorzy powinni się naradzić. Wszyscy pozostali wstają i kierują się w stronę doritos (szczęściarze). Rachel obraca swoje krze­sło tak, że siada twarzą do mnie, Jordana i Sarah.

- No cóż - mówi, uśmiechając się do mnie, - I co o tym myślicie? Mam ochotę powiedzieć: „Myślę, że mamy tu poważny problem”. Na­prawdę poważny problem. Który nie ma nic wspólnego z konkursem.

Ale zamiast tego mówię:

- Podobała mi się Marnie. Jordan wtrąca się:

- Jeszcze czego! Nie, o wiele lepsi byli ci faceci, którzy udawali 'N Sync. Naprawdę opanowali choreografię. Dałem im same dziesiątki.

Sarah mówi:

- Ich pastisz boys bandów rzeczywiście był zabawny.

- Hm - mówię - a mnie podobała się Marnie.

- I ona tak wiele ostatnio przeszła - zgadza się Rachel zupełnie szcze­rze. - Przynajmniej tyle możemy zrobić, prawda?

Chcąc już po prostu mieć to wszystko jak najszybciej z głowy, żeby wresz­cie dorwać tego Chrisa, mówię:

- Och, okay. No więc dajmy Marnie pierwsze miejsce, 'N Sync drugie, a trio Christin trzecie.

Jordan wygląda na nieco rozzłoszczonego tym, że praktycznie zignorowałyśmy jego opinię, ale się nie kłóci.

Rachel idzie przedstawić Gregowi nasz werdykt, a ja obracam się na krze­śle, żeby znów zerknąć na Christophera....

... w samą porę. Właśnie wychodzi, jednym ramieniem od niechcenia obej­mując Amber.

Podrywam się z krzesła i pędzę jak wystrzelona z procy, bez słowa wyja­śnienia. Słyszę, że Jordan za mną woła, ale nie mogę tracić czasu. Christo­pher i Amber są już w połowie drogi przez kącik telewizyjny. Jeśli nie za­działam natychmiast, ta dziewczyna może skończyć jako mokra plama na betonie maszynowni pod windami.

Ale wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, zamiast skręcić w stronę wind, Am­ber i Christopher ni stąd, ni zowąd kierują się do drzwi wyjściowych.

Idę, mijając szybko grupki dzieciaków zgromadzone w holu. Wieczorami hol naprawdę ożywa. Jacyś studenci - nigdy ich wcześniej nie widziałam-opierają się o kontuar recepcji, od niechcenia gawędząc z dyżurnym prakty­kantem. Strażnik - ale nie Pete, który pracuje na dzienną zmianę - czepia się kilku gości, którzy twierdzą, że znają kogoś z piątego piętra, tylko zapomnieli imienia.

Mijam ich wszystkich, otwieram drzwi i wypadam na zewnątrz, na ciepłe, wieczorne powietrze..

Washington Square Park nocą roi się od policji - od policji, turystów i di­lerów narkotyków, i szachistów, którzy siedzą na ławkach wokół placu do gry w szachy, grając przy świetle ulicznych latarni, dopóki park jest otwarty. Czyli do północy. Licealiści z Westchester rozbijają się samochodami rodzi­ców, nastawiają radia na maksa i od czasu do czasu obrywają mandaty za zakłócanie ciszy nocnej. To zwariowany widok i jeden z powodów, dla któ­rych studenci domagają się, żeby im dawać pokoje wychodzące na plac... Bo kiedy nic nie ma w telewizji, zawsze sobie mogą pooglądać park.

I dokładnie to robią w tej chwili Christopher i Amber. Opierają się o jedną z ustawionych przed Fisher Hall donic z iglakami, palą papierosy i patrzą, jak policja patroluje ulicę. Christopher zaplótł ramiona na piersi i dymi mniej więcej niczym Johnny Depp, a Amber pyka jak mały ptaszek, trzymając pa­pierosa jak ktoś, kto nie przywykł do trzymania w ręku czegoś takiego.

Nie ma chwili do stracenia. Usiłuję zachowywać się naturalnie. Wyobra­żam sobie, że tak właśnie podszedłby do tego zadania Cooper.

- Cześć - mówię miło do Christophera. - Możesz mnie poczęstować pa­pierosem?

- Jasne - odpowiada Christopher. Wyciąga paczkę cameli light z kieszeni koszuli i podaje mi jednego.

- Dzięki - mówię. Wkładam papierosa między wargi, a potem pozwalam Christopherowi zapalić go zapalniczką Zippo, którą się bawi.

Nigdy nie paliłam. Po pierwsze, jeśli śpiewasz, palenie niszczy struny gło­sowe. Po drugie, ja po prostu nie rozumiem, jakim cudem papieros miałby być lepszy niż butterflnger, więc jeśli masz ochotę sobie dogadzać, czemu nie wybrać pysznego chrupiącego batonika z masłem orzechowym?

Ale Stoję tam i udaję, że się zaciągam, zastanawiając się, co powinnam zrobić teraz. Co na moim miejscu zrobiłaby Nancy Drew? Albo Jessica Flet­cher? Albo tamta, jak ona się nazywała? Jordan? Boże, jestem totalnie do niczego jako detektyw. Co to będzie, kiedy Cooper i ja już się zejdziemy -no, wiecie, kiedy już zrobię dyplom i tak dalej? Jak my możemy stworzyć parę w stylu Nicka i Nory Charles, skoro Nora nie radzi sobie ze swoją częś­cią detektywistycznej roboty? To bardzo niepokojąca myśl. Usiłuję ją wy­pchnąć ze świadomości.

Po drugiej stronie ulicy gliniarze dopadają pijaczka, który wymyślił sobie, że będzie zabawnie, jeśli się obnaży przed ludźmi siedzącymi w kręgu sza­chowym. Nie wiem, czemu niektórzy mężczyźni czują ten przymus demon­strowania genitaliów. A poza tym zawsze robi to jakiś facet z najmniej inte­resującym wyposażeniem.

Mówię coś na ten temat Christopherowi i Amber. No, wiecie, żeby nawią­zać rozmowę. Ona wydaje się zaskoczona, ale Christopher się śmieje.

- Tak - mówi. - Powinno być takie prawo. Że tylko pijacy z przynajmniej piętnastoma centymetrami mogą zrzucać spodnie.

Spoglądam na niego, unosząc brwi. Nawet zabawny ten Christopher Allington. Czy Ted Bundy miał poczucie humoru? Miał je w tym filmie, który oglądałam parę dni temu na Lifetime, w którym grał go Mark Harmon...

Po drugiej stronie ulicy pijak obrzuca przekleństwami gliniarzy. Już go zakuli w kajdanki. Kilku szachistów odpowiada mu jakimiś okrzykami. Sza­chiści wcale nie mają takich łagodnych manier, jak to się przedstawia w me­diach, wiecie?

- O rany - mówi Amber, kiedy dobiega nas jakiś szczególnie soczysty epitet. - W domu tak się policji nie pyskuje.

- A gdzie jest dom? - pytam ją, nonszalancko strzepując popiół na chod­nik. A przynajmniej mam nadzieję, że wygląda to nonszalancko.

- W Boise, Idaho - mówi Amber, jakby było więcej miejscowości o na­zwie Boise.

- Boise - powtarzam. - Nigdy tam nie byłam.

Totalne kłamstwo. Występowałam w Boise Civic Centrę przed pięcioma tysiącami rozwrzeszczanych dzieciaków w czasie trasy koncertowej Słod­kiego miodu.

- A ty? - pytam Christophera.

- Nie - mówi. - Nigdy nie byłem w Boise. Hej, czyja cię skądś nie znam?

- Mnie? - usiłuję zrobić zdziwioną minę. - Nie sądzę.

- Tak - mówi. - Na pewno. Jesteś na prawie?

- Nie - odpowiadam, znów strzepując popiół. Może dostaje się od tego raka i tak dalej, ale papierosy naprawdę są świetnym rekwizytem, jeśli chcesz wyglądać, jakbyś się czuła swobodnie. Na przykład wtedy, kiedy łapiesz domniemanego mordercę.

- Naprawdę? - Christopher wydmuchuje błękitny dym nosem. To nie fair! On wie, jak robić te sztuczki z dymem! - Bo mógłbym przysiąc, że gdzieś cię już wcześniej widziałem.

- Pewnie gdzieś w okolicy. Ja widuję cię często. Jesteś Christopher, syn rektora Allingtona, prawda?

Można by pomyśleć, że trzepnęłam go w twarz torbą pełną gumisiów, ma tak zdumioną minę. Przez chwilę wydaje misie, że połknie tego swojego papierosa.

Ale nie, już się pozbierał.

- Hm, tak - mówi. Oczy ma szare i w tym momencie nadal jeszcze przy­jazne. - Skąd wiesz?

- Ktoś mi ciebie pokazał - mówię. - Mieszkasz tu? Z rodzicami? To musiało zaboleć. Odpowiada szybko:

- Och, nie. No cóż, to znaczy mam swoje mieszkanie, ale w śródmieściu, a ponieważ i tak tu jeżdżę na wykłady...

- To ty nie jesteś na studiach licencjackich? - pyta Amber. Najwyraźniej niezbyt szybko chwyta. - Studiujesz prawo?

- Tak - odpowiada Christopher. Widać jednak, że stracił trochę luzu. Bied­ny facet. Jeszcze nie wie, że mam w rękawie więcej asów.

- Nie mówiłeś, że jesteś synem rektora Allingtona - mówi Amber z lek­kim wyrzutem w tym swoim głosiku Myszki Miki.

- No cóż, nie bardzo lubię się tym chwalić - mruczy Christopher.

- I wydawało mi się, że się przedstawiałeś jako Dave.

- Naprawdę? - Christopher kończy papierosa, upuszcza niedopałek na chodnik i gasi go butem. - Pewnie źle mnie usłyszałaś. Trochę tam było gło­śno. Przecież mówiłem, że mam na imię Chris.

Po drugiej stronie ulicy gliniarze wpakowali już pijaczka do wozu patrolo­wego. Sami stoją obok, wypełniając jakieś formularze, i popijają kawę, któ­rą ktoś im przyniósł z delikatesów za rogiem. Pijak wali pięściami w okno samochodu, bo też chce kawy.

Wszyscy go ignorują.

Okay, to beznadzieja. Wychodzę na najgorszego detektywa pod słońcem. Koniecznie będę musiała pochodzić na wykłady z prawa. No, wiecie, kiedy już skończy się mój sześciomiesięczny okres próbny i będę mogła za darmo chodzić na zajęcia.

- To takie smutne, prawda? - mówię głosem, który nawet mnie wydaje się o wiele za piskliwy, trochę jak głos Wiewiórki poznanej parę dni temu w sklepie z dżinsami. - Ci wszyscy nieudacznicy w tym mieście. Na przy­kład ten pijak ekshibicjonista. Albo... albo te głupie dziewczyny z akademi­ka. Te, które zginęły, o co tam chodziło? Ach, tak. Surfing na windach. Uwie­rzylibyście, że ktoś może zrobić coś równie durnego?

Zerkam na Chrisa, żeby sprawdzić, jak przyjmuje tę bezpośrednią uwagę na temat swoich ofiar. Ale wydaje się zupełnie niewzruszony...

.. .chyba że poruszenie manifestuje się wyciągnięciem i zapaleniem kolej­nego papierosa.

Co, hm, może oznaczać poruszenie. Ale nie takie, o jakie mi chodziło.

- Och - wzdycha Amber, mężnie usiłując podtrzymywać rozmowę. - Ja wiem! To było takie smutne. Znałam tę drugą z nich, w pewnym sensie. Któregoś dnia razem utkwiłyśmy w windzie. Potrwało to tylko z jakąś minutę, ale ona dostawała szału, bo miała okropny lęk wysokości. Kiedy usłyszałam, jak zginęła, powiedziałam: „Co?” Bo dlaczego ktoś, kto miał lęk wysokości, miałby robić coś tak niebezpiecznego?

- Mówisz o Robercie Pace? - Spoglądam na Chrisa, żeby zobaczyć, jak zareaguje na to nazwisko.

Ale on zajął się zerkaniem na zegarek - na swojego roleksa. I to prawdzi­wego, a nie tanią podróbę, jaką możesz kupić od ulicznego sprzedawcy za czterdzieści dolców.

- Tak, tak się nazywała. Boże, czy to nie okropne? Ona była taka miła.

- Wiem. - Kiwam głową. - Lęk wysokości i surfing na windach. Dziwne, prawda? A co jeszcze dziwniejsze, słyszałam, że tuż przed śmiercią poznała jakiegoś faceta...

Ale nie udaje mi się dokończyć zdania. Bo dokładnie wtedy na moim ra­mieniu zaciskają się żelazne palce i ktoś szarpie mnie mocno w tył.

16

Potykam się, wyciągam rękę, żeby złapać równowagę, i czuję pod palca­mi charakterystyczne wypukłości twardych jak skała - i wyrobionych na siłowni - mięśni brzucha. Czy Jordan Cartwright ma jakieś części ciała, które mu nie zesztywniały? Nie wyłączając, jak mi się zdaje, mózgu? Odciąga mnie o parę kroków od Chrisa i Amber.

- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? - pyta ostro, wyrywając mi papierosa z dłoni i rozdeptując go podeszwą buta. - Teraz jeszcze palisz? Kilka mie­sięcy mieszkania z tym degeneratem, Cooperem, i palisz? Czy ty masz poję­cie, co to świństwo robi ze strunami głosowymi?

- Jordan... - Nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. I to na oczach mojego głównego podejrzanego.

- Nie zaciągałam się - tłumaczę szeptem, żeby Chris nie usłyszał. -I nie mieszkam z Cooperem, dobra? To znaczy mieszkam, ale zajmuję osobne pię­tro. - A potem przestaję szeptać, bo nagle ogarnia mnie wściekłość. Za kogo on się niby uważa? -I w ogóle to nie twoja sprawa! Czyja ci muszę przypo­minać, że jesteś zaręczony? Nie ze mną?

- Mogę być zaręczony z kim innym, Heather - mówi Jordan - ale to nie znaczy, że nadal się nie troszczę, i to bardzo, o ciebie. Wiesz, tata mówił, że pójdziesz na samo dno, ale ja nie miałem pojęcia... Że z tego typu facetem. Heather? Ty tak serio? Przecież on ma mniej więcej takie samo wyczucie stylu jak... - Rzuca spojrzenie na bojówki Chrisa i się wzdryga. - Cooper!

- To nie tak, Jordan. - Oglądam się przez ramię. Chris i Amber nadal tam stoją, na szczęście wystarczająco daleko; żeby nie słyszeć naszych podnie­sionych głosów. Chris wydaje się zupełnie spokojny, ale zauważam, że od czasu do czasu jego szarookie spojrzenie błądzi w naszą stronę. Czy się cze­goś obawia? Boi się, że wszystko się wydało?

Czy tylko się zastanawia, gdzie Jordan kupił tę bufiastą koszulę?

- Nie patrz tam - mówię cicho do Jordana - ale ten facet, z którym roz­mawiałam. ., Uważam, że może być mordercą.

Jordan natychmiast się ogląda.

- Kto? Ten pacan?

- Mówiłam, nie patrz!

Jordan odrywa oczy od Chrisa i patrzy na mnie. A potem wyciąga ręce i przyciska mnie w niedźwiedzim uścisku do swojej piersi.

- Och, ty biedna, słodka dziewczynko! - mówi. - Co ten Cooper z tobą zrobił?!

Usiłuję wyrwać się z jego miażdżących objęć, żeby przynajmniej włosy, które mu rosną na klatce piersiowej, nie właziły mi do ust, kiedy mówię.

- To nie ma nic wspólnego z Cooperem. - Zdaję sobie sprawę, że prakty­kant za kontuarem recepcji usiłuje ukryć złośliwy uśmiech, obserwując nas przez okno. - Dziewczyny z tego budynku giną, a ja uważam, że...

- A więc to tu zniknęliście obydwoje!

Obracamy się i gapimy, szeroko otwartymi oczami, na Rachel, która nie­postrzeżenie dla nas wykradła się na zewnątrz.

- Ominęła was ceremonia wręczania nagród - karci nas teraz żartobli­wie. - Marnie tak się ucieszyła z wygranej, że aż się rozpłakała.

- Coś podobnego! - mówię bez najlżejszego śladu entuzjazmu. - Niezłe.

- Wyszłam was poszukać - mówi Rachel - bo stwierdziłam, że może bę­dziecie chcieli wpaść na drinka do mojego mieszkania.

Jordan i ja wymieniamy spojrzenia. W jego oczach pojawia się błysk de­speracji. Nie wiem, co on widzi w moich. Pewnie zmieszanie. Rachel zapro­siła mnie do siebie na górę tylko raz, na kieliszek wina po pierwszej turze meldowania studentów, i czułam się tam totalnie niezręcznie, nie tylko dla­tego że, no cóż, jest moją szefową, a ja byłam totalnie zdecydowana zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby zaliczyć ten sześciomiesięczny okres prób­ny, ale dlatego że...

No cóż, w mieszkaniu Rachel jest przerażająco czysto. Nie, żebym ja była flejtuchem, ale...

Okay, może jestem trochę bałaganiarska. Przyznam, że w moich szafach i pod łóżkiem wiele rzeczy wala się bez ładu i składu i, no cóż, po całej reszcie mieszkania też.

A u Rachel wszystko jest schludnie pochowane. Nie było tam żadnych egzemplarzy „US Weekly” porozrzucanych koło sedesu, jak u mnie w do­mu, ani staników zwisających z klamek u drzwi, ani zwiniętych w kulkę opa­kowań po wafelkach na szafce przy łóżku. To wyglądało tak, jakby spodziewa­ła się gości.

Albo zawsze ma taki porządek.

Ale nie. Przecież to chyba niemożliwe. To by było zwyczajnie nieludzkie.

Poza tym, zauważyłam, że tych kilka kompaktów, które miała - porządnie ułożonych w kolejności alfabetycznej - to były albumy takich artystów jak Phil Collins i Faith Hill.

Phil Collins i Faith Hill.

Ja oczywiście nie mam nic przeciwko nim. To szalenie utalentowani wy­konawcy. Totalnie uwielbiałam tę piosenkę Circle of Life za pierwszym ra­zem, kiedy ją słyszałam...

- Wiesz, Rachel - mówię ostrożnie -jestem trochę zmęczona.

- Ja też - wtrąca szybko Jordan. - To był naprawdę długi dzień.

- Och - mówi Rachel z wyraźnie rozczarowaną miną. - No to może kie­dy indziej.

- Jasne - odpowiadam, nie patrząc na Jordana. Dobrze wiem, że Rachel nie zaprosiłaby mnie do siebie na drinka, gdyby nie Jordan. Udawała, że go nie rozpoznaje, ale ja podsłuchałam, jak jeden z praktykantów uświadomił ją, kto to jest. Jutro pewnie zasypie mnie pytaniami, czy jest wolny.

Bo on jest wart o wiele więcej niż sto patyków rocznie.

- No cóż - mówię. - To do zobaczenia rano.

- Tak. Dobranoc! - Rachel się uśmiecha. A do Jordana mówi: - Miło było cię poznać, Jordan!

- Mnie też - odpowiada Jordan takim tonem, jakby mówił szczerze.

A potem, biorąc Jordana pod ramię, prowadzę go z powrotem w stronę Waverly Place, zanim ta rozmowa zrobi się jeszcze bardziej niezręczna i za­nim on mnie wprawi w jeszcze większe zażenowanie w obecności moich współpracowników.

- O mój Boże - mówię do niego, kiedy ruszamy. - Co ja, twoim zdaniem, powinnam zrobić? To znaczy w sprawie Amber? Jeśli ona będzie kolejną ofiarą... Nigdy bym sobie nie wybaczyła... Chociaż totalnie zepsułam mu szyki z tym całym „Dave'em”. Nie sądzisz, że popsułam mu szyki? Nie są­dzisz, że teraz ona będzie trochę na niego uważać? O Boże. A może ja po­winnam iść z tym na policję? Ale nie mam żadnego dowodu, że to on. Poza tym... Poza tym, że Cooper prawdopodobnie nadal ma tę prezerwatywę! Mogłabym ją wykorzystać jako argument. Na przykład powiedzieć: „Przy­znaj się albo dam to glinom!” Czy coś w tym stylu.

- Prezerwatywa? Heather, o czym ty... - w głosie Jordana słychać prze­rażenie.

- Mówiłam ci - odpowiadam, tupiąc nogą. - Usiłuję złapać zabójcę. A przynajmniej wydaje mi się, że to zabójca. Nie jestem pewna. Twój brat uważa, że mam zbyt bujną wyobraźnię. Ale ty też uważasz, że to dziwne, prawda, Jordan? W ciągu dwóch tygodni giną dwie dziewczyny, żadna z nich nie surfowała nigdy na windach, i obie dopiero co znalazły swojego pierw­szego chłopaka? Czy dla ciebie nie brzmi to podejrzanie?

Skręcamy za róg w Waverly Place i jeden z rastafarian podbiega do nas w podskokach. Chyba ostatecznie zmienię zdanie i skorzystam z jego zapro­szenia:

- Trawki? Trawki?

Zamiast zignorować dilera i odpowiedzieć na moje pytanie, Jordan warczy:

- Spadaj!

A przecież ten biedak wcale nie stanowi wielkiego zagrożenia. Nawet ja jestem od niego o wiele wyższa i z dziesięć kilo cięższa. Nic dziwnego, że facet ma taką zdziwioną minę.

I to wtedy zdaję sobie sprawę, kim właściwie jest dla mnie Jordan. Nie przyjacielem. Nawet nie znajomym. Jest moim byłym chłopakiem.

- Och, nieważne - mówię i puszczam jego ramię, kierując się w stronę domu.

Jordan idzie za mną.

- Co ja zrobiłem? - pyta. - Heather, powiedz mi, proszę. Tak mi przykro. Ja nie mam pojęcia, czego ty ode mnie oczekujesz. Zmarłe dziewczyny, prezerwatywy, dilerzy narkotyków! I w dodatku ty palisz! Heather, co się. dzieje? Co to za życie? Ruszam po schodach domu Coopera i szukam kluczy przy świetle latami.

- Posłuchaj - mówię. Otwieram zamki najszybciej, jak umiem. Jordan wszedł za mną po schodach i zasłania mi światło tej latarni swoją bufiastą koszulą, - To moje życie, dobra? Wybacz, że takie jest nieuporządkowane. Ale wiesz, Jordan, też do tego w pewien sposób przyłożyłeś rękę...

- Wiem! - woła. - Ale to ty nie chciałaś iść ze mną na terapię, pamiętasz? Błagałem cię o to!

Jego ciężkie dłonie lądują na moich ramionach, tym razem jednak nie po­trząsa mną, ale obraca mnie twarzą do siebie. Patrzę na niego i mrugam, nie mogąc nic wyczytać z jego rysów, bo światło latarni tworzy aureolę wokół jego głowy, wszystko inne pogrążając w głębokim mroku.

- Heather - mówi Jordan, patrząc na mnie z góry. Nie widzę jego oczu, ale czuję, że ich spojrzenie mnie pali. A tak w ogóle, czemu on na mnie pa­trzy w taki sposób? Jakby... jakby chciał...

- O nie! - Pośpiesznie cofam się o krok, trafiając prosto na drzwi. Klam­ka wbija mi się w plecy. - Jordan... Co ty tu w ogóle robisz? To znaczy co ty tu tak naprawdę robisz?

- Rodzice organizują dziś moje przyjęcie zaręczynowe - mówi dziwnie ochrypłym głosem. - Moje i Tani. W domu. W naszym apartamencie. Właś­nie teraz.

Państwo Cartwright nie wydali przyjęcia, kiedy my się zaręczyliśmy. Za­miast tego pani Cartwright spytała, czy jestem w ciąży.

Chyba nie umiała wyobrazić sobie żadnego innego powodu, dla którego jej syn miałby zawracać sobie głowę zaręczynami z dziewczyną, której ka­riera bladła, a talia tyła.

- No cóż, nie powinieneś tam teraz być? - pytam go.

- Powinienem- odpowiada Jordan. I nagle zdaję sobie sprawę, że jego głos jest nie tylko ochrypły. Jest też zasmucony. - Wiem, że powinienem. Tylko że... Tylko że ja przez cały dzień... przez cały dzień chodziłaś mi po głowie.

Z trudem przełykam ślinę i usiłuję myśleć racjonalnie. Mimo wszystko je­stem dziewczyną detektywem. A to właśnie robią dziewczyny detektywi. Myślą racjonalnie.

Jest jednak w bezpośredniej bliskości Jordana coś takiego - nie wspominając już o jego przygnębieniu... i nieukrywanej potrzebie...- w jego głosie -co mi to ogromnie utrudnia.

I nacisk jego dłoni na moich ramionach jest bardzo przyjemny. I nagle za­pach Drakkar Noir nie przeszkadza mi już nawet za bardzo.

Po ciemku, oczywiście, nie widzą ani złotych łańcuchów, ani bransoletki z identyfikatorem, którą stale nosi.

Tak, wiem! Bransoletka z identyfikatorem!

- Też o tobie myślałam - mamroczą, usiłując odpędzić falę histerii, która lada moment całkowicie mnie pochłonie - i uważam, że to całe zamieszanie związane z ogłoszeniem zaręczyn i reporterami daje ci się we znaki. Może jeśli pójdziesz do domu i zażyjesz advil.

- Niepotrzebny mi advil - mruczy Jordan, przyciągając mnie do siebie. -Chcę tylko ciebie.

- Nie - odpowiadam, czując panikę, kiedy bufiasta koszula dotyka mojego policzka. - Nie, wybij to sobie z głowy. Pamiętasz? Wciąż mi powtarzasz, że się zmieniłam. No cóż, ja się rzeczywiście zmieniłam, Jordan. Oboje się zmie­niliśmy. Musimy iść naprzód i zacząć żyć własnym życiem: osobnym życiem. Ty-właśnie zaczynasz teraz z Tanią, a ja też zaczynam z... z... - Z kim? Ja przecież nikogo nie mam! To niesprawiedliwe, że on kogoś ma, a ja nie. - No cóż, z Lucy - kończę zdanie, moim zdaniem całkiem brawurowo.

- Czy tego właśnie chcesz? - pyta Jordan, a jego usta nagle znajdują się niepokojąco blisko moich. - Żebym był z Tanią?

Nie mogę uwierzyć własnym uszom.

- Teraz mnie o to pytasz?

Ale zanim się zorientowałam, on już mnie całuje.

Zazwyczaj w takich sytuacjach nie tracę głowy. To znaczy zazwyczaj, kie­dy jakiś facet zaczyna mnie całować - nie zdarza się to aż tak często - star­cza mi przytomności umysłu, żeby albo kazać mu przestać, jeśli mi się to nie podoba, albo oddać pocałunek, jeśli mam na to ochotę.

Ale w tym konkretnym przypadku jestem tak zaskoczona, że tylko, tak jakby, zamieram w bezruchu. Nadal jestem świadoma tej klamki, która mi się wbija w plecy, i faktu, że wszystkie światła w domu są zgaszone, a to znaczy, że Cooper jeszcze do domu nie wrócił - dzięki Bogu!

Ale poza tym, i poza lekkim zażenowaniem, bo dilerzy narkotyków z na­szej ulicy pokrzykują zachęcająco: „Dalej, kochani!”, nie czuję... nic.

To znaczy nic poza tym, że jest przyjemnie.

Wiem równie dobrze jak ci dilerzy, że od dawna sobie nie używałam.

Jordan przez jakiś czas też sobie chyba nie używał (albo to, albo Tania nie­specjalnie wysila się w łóżku... Co mnie nie dziwi, bo wiem, że to chuchro waży najwyżej pięćdziesiąt pięć kilo), bo ja tylko objęłam go za szyję - siłą przyzwyczajenia, przysięgam - i zanim się zorientowałam, znów mnie przydusił plecami do drzwi, a te jego skórzane spodnie przyciskają się do mnie tak mocno, że wyczuwam poszczególne ząbki zamka w jego rozporku...

...nie wspominając już, hm, o zgrubieniu pod tymi ząbkami.

A potem jego język w moich ustach i te dłonie w moich włosach...

A ja zdołałam pomyśleć wyłącznie: o, nie.

Bo przecież on jest zaręczony. I to nie ze mną. A ja - no cóż, ja naprawdę nie jestem taką dziewczyną. Nie jestem.

Ale ten cichy głos w mojej głowie nadal szepcze: „Może tak właśnie miało być” oraz „Hm, pamiętam to odczucie” i „No cóż, jemu najwyraźniej nie przeszkadzają te dodatkowe kilogramy”, co mi bardzo utrudnia podjęcie je­dynej właściwej decyzji.

W gruncie rzeczy, no cóż... Ten cichy głos nie tyle utrudnia, ile wręcz uniemożliwia mi odepchnięcie go.

Chyba ci wszyscy choreografowie się mylili. No, wiecie, że mam rzekomo problemy z odłączeniem mózgu i pozwoleniem ciału, żeby działało bez jego kontroli. Bo moje ciało porusza się bardzo swobodnie, bez żadnej pomocy ze strony mózgu...

Zaczyna wyglądać na to, że wypadałoby schować się do środka, biorąc pod uwagę te zagrzewające okrzyki ze strony dilerów, więc obracam się i wreszcie otwieram drzwi, i tak jakoś wpadamy do ciemnego holu...

.. .gdzie opieram dłonie na jego piersi i w ostatnim przebłysku przytomno­ści mówię:

- Wiesz, Jordan, naprawdę uważam, że nie powinniśmy tego robić...

Ale jest za późno. On już wyciągnął mi koszulę zza paska dżinsów. I za­nim się orientuję, co się dzieje, obejmuje dłońmi moje piersi przez koronko­wy stanik i całuje w usta. Głęboko. W sumie nawet tak, jakby mu zależało.

I dobra, owszem, myślę przez moment - ulotny moment - żeby mu przy­pomnieć, że zaledwie tego ranka czytałam ze szczegółami o jego zaręczy­nach - z kim innym - w prasie.

Ale wiecie, czasami ciało człowieka faktycznie przejmuje kontrolę nad umysłem.

A moje ciało zdaje się działać na autopilocie, pamiętając, ile razy było mu bardzo dobrze w kontakcie z tym drugim ciałem, które właśnie się do niego mocno przyciska.

I w sumie można powiedzieć, że błaga o więcej.

A potem przez jakiś czas w ogóle nie jestem w stanie myśleć. Poza tym, że...

No cóż, pod koniec dopada mnie taka jedna myśl. I naprawdę wolałabym tej myśli nie mieć.

Bo myślę, że to nie ten brat.

Tylko tyle. Tylko to, że bezwstydnie, bezczelnie, tarzam się po podłodze holu z niewłaściwym bratem.

I nie jestem z tego jakoś szczególnie dumna.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie jest mi wcale tak znów świetnie. Chyba najlepsze, co mogę powiedzieć, to że kończymy szybko - dzięki Bogu, bo mam pod plecami chodnik, a to nie jest najbardziej miękki z dywanów w tym domu. I że robimy to z zabezpieczeniem - Jordan przyszedł przygo­towany, jak każdy grzeczny chłopiec z Easy Street.

Poza tym nie różni się ten seks niczym od seksu, jaki uprawialiśmy w każ­dy poniedziałek, środę i sobotę.

.. .z tą oczywistą różnicą, że tym razem to ja jestem tą drugą kobietą.

Zastanawiam się, czy Tania kiedykolwiek czuła się winna, tak jak ja teraz. Jakoś wątpię. Tania raczej nie wydaje mi się osobą, która w ogóle kiedykol­wiek miewa poczucie winy. Raz widziałam, jak rzuciła opakowanie po cu­kierkach na ziemię w Central Parku. Ona się nawet nie czuje winna, kiedy zaśmieca ulicę.

Kolejna znacząca różnica polega na tym, że Jordan podnosi się niemal natychmiast i zaczyna się ubierać. W czasach, kiedy byliśmy parą, po prostu przewracał się na bok i zasypiał.

Kiedy siadam i patrzę na niego, mówi:

- Przepraszam, ale muszę już iść. - Jak ktoś, kto właśnie sobie przypo­mniał o naprawdę ważnej wizycie u dentysty.

To jest ta rzeczywiście żenująca chwila; robi mi się nieco smutno. Jakbym tak trochę spodziewała się, że on wstanie i powie, że ma zamiar zadzwonić do Tani i z miejsca z nią zerwać, bo chce być ze mną na zawsze.

Wiecie - to nie tak, żebym miała do niego wrócić, gdyby to zrobił. Pewnie bym nie wróciła.

Okay, na pewno bym nie wróciła.

Ale człowiek czuje się... No cóż, samotny, kiedy nie ma nikogo. Ja oczy­wiście nie chcę wyjść na taką Rachel. Nie mówię, że gdybym miała chłopa­ka - nawet Coopera, mężczyznę moich marzeń - to nie miałabym już żad­nych problemów.

I nie mam zamiaru zacząć jeść sałaty bez sosy, jeśli to właśnie trzeba ro­bić, żeby chłopaka zdobyć - nie jestem jeszcze aż tak zdesperowana.

Ale... byłoby miło mieć kogoś, komu na tobie zależy.

Nie mówię tego Jordanowi. Przecież mam trochę dumy. Więc kiedy mnie informuje, że wychodzi, odpowiadam po prostu:

- Okay.

- To znaczy zostałbym - dodaje, wciągając koszulę przez głowę - ale mam jutro bankiet prasowy naprawdę z samego rana. Wiesz, nowy album.

- Okay.

- Ale zadzwonię do ciebie jutro - ciągnie, zapinając rozporek. - Może moglibyśmy pójść na jakąś kolację czy coś.

- Okay.

- No to do usłyszenia - mówi Jordan w drzwiach.

- Jasne - odpowiadam. Chyba oboje wiemy, że kłamie.

Potem wychodzi, a ja zamykam za nim drzwi i wchodzę po schodach do swojego mieszkania, gdzie na spotkanie rzuca mi się niezwykle rozentuzja­zmowana Lucy, gotowa na swój wieczorny spacer. Kiedy szukam jej smy­czy, zerkam przez okno mojej kuchni i widzę górne piętra Fisher Hall.

Zastanawiam się, czy Christopherowi Allingtonowi udało się zbajerować Amber i namówić do zdjęcia majtek równie łatwo, jak Jordanowi mnie.

A potem przypominam sobie, że rzeczone majtki leżą nadal na dole i zbie­gam po schodach, żeby zdążyć, zanim Cooper wróci do domu i znajdzie do­wód mojej głębokiej głupoty na chodniku w holu.

17

Co do jednej rzeczy się nie mylę: Rachel jest totalnie zainteresowana Jordanem i charakterem łączących nas stosunków.

Następnego ranka wchodzę do biura - wilgotne włosy, w ręku kubek paru­jącej kawy ze stołówki, a Rachel mówi z miejsca:

- Wczoraj wieczorem odniosłam wrażenie, że ty i twój były chłopak je­steście ze sobą dość blisko.

Ona nie ma zielonego pojęcia, jak bardzo trafna jest ta uwaga.

- No cóż...

Nie mówię nic więcej, siadam i szukam numeru telefonu do pokoju Am­ber.

Rachel totalnie nie chwyta.

- Widziałam was przed budynkiem - ciągnie. - Kiedy rozmawialiście z sy­nem rektora Allingtona.

- Z Chrisem - mówię. - Tak.

Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer pokoju Amber.

- Jest bardzo miły - dodaje Rachel. - Ten syn rektora.

- Chyba tak - odpowiadam. Jak na mordercą. Telefon u Amber dzwoni. I dzwoni.

- I przystojniak z niego - dorzuca Rachel. - Słyszałam, że jest całkiem zamożny. Fundusz powierniczy po dziadkach.

To ostatnie jest dla mnie nowiną. O mój Boże, a może Christopher Allington to taki Bruce Wayne! Poważnie. Tylko charakter ma podły. Na przykład może wykopał pod Fisher Hall cały system lochów i sprowadza tam niewin­ne dziewczyny, uwodzi je, a potem faszeruje narkotykami i zabiera z powro­tem na górą, żeby zepchnąć do szybu windy...

Ale ja już tyle czasu spędziłam we wszystkich zakamarkach Fisher Hall z ekipami od dezynsekcji, że wiem, że pod budynkiem nie ma nic, tylko myszy i sterty starych materaców.

Ktoś podnosi słuchawkę w pokoju Amber. Jakaś dziewczyna odzywa się zaspanym głosem:

- Halo?

- Halo - mówię. - Czy to Amber?

- Yhm. Tu Amber. Kto mówi?

- Nikt - odpowiadam. Chciałam tylko sprawdzić, czy jeszcze żyjesz. -Śpij dalej.

- Dobrze - odpowiada Amber półprzytomnie i odkłada słuchawkę. No cóż, Amber przynajmniej jeszcze żyje. Na razie.

- No więc jak, ty i Jordan zejdziecie się ze sobą? - pyta Rachel. Wcale się nie dziwi, że dzwonię i budzę studentów beż żadnego powodu. Co w sumie wiele mówi o tym, w jakim dziwnym miejscu pracujemy i jak dziwna jest nasza praca. - Tworzycie naprawdę ładną parę.

Na szczęście nie muszę jej odpowiadać; bo moja komórka rozdzwania się dokładnie w tej samej chwili. Odbieram, zastanawiając się, czy w telefonie Amber nie wyświetlił się czasem mój numer i czy nie dzwoni teraz spytać, co ja sobie, do diabła, wyobrażam, zrywając ją ze snu o dziewiątej rano w po­wszedni dzień.

Ale to nie Amber. To Patty, która mówi:

- Dobra, to teraz zeznawaj.

- Ale co?

W sumie nie czuję się zbyt dobrze. Kiedy się obudziłam dziś rano, miałam ochotę naciągnąć kołdrę z powrotem ha głowę i zostać w łóżku już na za­wsze.

Jordan. Przespałam się z Jordanem. Dlaczego, na Boga, dlaczego?

- Jak to „ale co”? - mówi Patty. - Zdjęcie, jak się całujecie, jest na pierw­szej stronie. No cóż, nie widać zbyt dobrze, że ta kobieta to ty, ale to na pewno nie jest Tania Tracę. I zdecydowanie to jest wejście do domu Coopera...

Wypowiadam słowo, po którym Rachel przybiega ze swojego gabinetu, pytając, czy wszystko w porządku.

- Wszystko gra - odpowiadam, zakrywając drżącą dłonią słuchawkę. -To nic ważnego.

A tymczasem Patty zawzięcie paple mi do ucha:

- Nagłówek mówi Ciemna strona Easy Street. Chyba chodzi im o to, że Jordan zdradza swoją narzeczoną. Ale nie martw się, mówią tam o „niezi­dentyfikowanej kobiecie”. Boże, można by pomyśleć, że sobie powiążą jedno z .drugim. Ale to najwyraźniej amatorskie zdjęcie, a twoja głowa ginie w mroku. Ale i tak, kiedy Tania to zobaczy...

- Naprawdę wolałabym nie rozmawiać o tym w tej chwili - przerywam, czując, że robi mi się niedobrze.

- Nie chcesz? - Patty jest zdziwiona. - Czy nie możesz?

- Hm. To drugie?

- Rozumiem. Lunch?

- Okay.

- Jesteś taka popaprana - mówi Patty, ale jednocześnie chichocze. - Zaj­rzę po ciebie w południe. Dawno nie widziałam Magdy. Nie mogę się docze­kać, aż usłyszę, co ona będzie miała na ten temat do powiedzenia.

Ja też.

Odkładam słuchawkę. Do gabinetu wchodzi Sarah, z mnóstwem niecier­pliwych pytań o... No, o kogóż by innego? O Jordana. A ja chcę tylko zwi­nąć się w kłębek w jakimś kątku i popłakać. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego byłam taka słaba?

Ale skoro nie można sobie popłakać w pracy, żeby siedemdziesiąt osób nie przyleciało i nie zaczęło zagadywać: „Co się stało? Nie płacz. Wszystko będzie dobrze”, wyciągam kilka formularzy wniosku o refundację drobnych zjedzonych przez automat z napojami i zaczynam je wypełniać, pochylając się nad kalkulatorem i usiłując robić wrażenie osoby bardzo zajętej i superkompetentnej.

I przecież Rachel też ma sporo własnej roboty. Na początku tygodnia do­wiedziała się, że nominowano ją do Stokrotki. Stokrotki to takie medale w kształcie kwiatka, które uniwersytet wręcza członkom personelu i admini­stracji każdego semestru, jeśli zrobią coś wykraczającego poza ich zakres obowiązków służbowych. Na przykład Pete dostał Stokrotkę za wyłamanie drzwi do pokoju dziewczyny, która zabarykadowała się, a potem odkręciła gaz. Naprawdę ocalił jej życie.

Magda też dostała Stokrotkę, bo - chociaż dziwaczy z tym nazywaniem studentek gwiazdeczkami - dzieciaki, w większości, po prostują uwielbiają. Sprawia, że czują się jak w domu, zwłaszcza przed świętami, kiedy lekcewa­żąc zarządzenia uczelniane, dekoruje swoją kasę Świętym Mikołajem, mi­niaturowym żłóbkiem, menorą i świecami.

Osobiście uważam, że to miłe, że Rachel dostała nominację. Sporo zrobi­ła, odkąd zaczęła pracę w Fisher Hall, włącznie z uporaniem się z dwoma śmiertelnymi wypadkami w dwa tygodnie. Musiała zawiadomić dwie rodzi­ny, że ich dzieci nie żyją, spakować dwa komplety rzeczy osobistych (no cóż, dobra, w obu przypadkach to ja je spakowałam) i zorganizować dwa nabożeństwa żałobne. Tej kobiecie należy się medal w kształcie stokrotki.

Ze względu na tę swoją nominację do Stokrotki Rachel automatycznie zo­staje zaproszona na Bal Stokrotek, galową imprezę, która corocznie odbywa się na parterze uczelnianej biblioteki, i cały czas upiera się, że nie ma co na siebie włożyć. Twierdzi, że będzie musiała skoczyć w przerwie na lunch do Bloomingdale's i zobaczyć, czy nie znajdzie tam czegoś stosownego.

Oczywiście wiem, co to znaczy. Wróci z najpiękniejszą sukienką, jaką któ­rakolwiek z nas kiedykolwiek widziała. Kiedy nosisz rozmiar S, możesz po prostu zajrzeć do dowolnego sklepu i znajdziesz setki totalnie zapierających dech w piersiach kreacji.

Kiedy kończę z wnioskami o refundację drobnych, oświadczam, że zajrzę do działu finansowego, żeby mi wydali gotówkę, a Rachel macha ręką na do widzenia, na szczęście nie wytykając mi, że przecież nie cierpię stać w kolej­ce do kasy (która była ulubionym miejscem Justine) i zwykle wysyłam tam jakiegoś studenta.

Po drodze zaglądam do stołówki zobaczyć się z Magdą. Rzuca jedno spojrze­nie na moją minę i informuje szefa, Geralda, że robi sobie dziesięć minut prze­rwy, chociaż Gerald protestuje: „Ale przecież miałaś przerwę pół godziny temu!”

Magda i ja wychodzimy do parku, siadamy na ławce i wywalam z siebie całą tę głupią historię z Jordanem.

Kiedy już się ze mnie naśmiała do woli, ociera oczy i mówi:

- Och, moje biedactwo. Ale czego się spodziewałaś? Że będzie cię błagał, żebyś mu pozwoliła wrócić?

- No cóż - mówię. - Owszem.

- A zgodziłabyś się na to?

- No cóż... nie. Ale byłoby miło, gdyby poprosił.

- Posłuchaj, kotku, ty wiesz i ja wiem, że jesteś najlepszym, co go w ży­ciu spotkało. Ale on? On tylko chce dziewczyny, która będzie tańczyła jak jej zagra. A to do ciebie nie pasuje. Więc pozwól mu zostać z tą panną Chu­dy Tyłek. A ty sobie zaczekaj na jakiegoś naprawdę miłego faceta. Nigdy nic nie wiadomo. Może być bliżej, niż ci się wydaje.

Wiem, że myśli o Cooperze.

- Mówiłam ci - odpowiadam żałośnie. - Nie jestem w jego typie. Będę musiała zrobić chyba ze cztery fakultety, zanim w ogóle będę mogła konku­rować z jego ostatnią dziewczyną. Odkryła karłowate słońce czy coś podob­nego, co potem nazwano jej imieniem.

Magda tylko wzrusza ramionami.

- A w takim razie co z tym Christopherem, o którym mi wspominałaś?

- Christopherem Allingtonem? Magda, ja nie mogę się z nim spotykać! To przypuszczalny morderca!

Kiedy dzielę się swoimi podejrzeniami, Magda bardzo się ożywia.

- A nikt go nawet nie podejrzewa - woła - bo on jest synem rektora! To zupełnie jak w kinie. Super!

- Średnio super - mówię. - Bo czemu on miałby mordować niewinne dziewczyny? Jaki ma motyw?

Magda zastanawia się nad tym przez moment i wysnuwa kilka teorii opar­tych na obejrzanych filmach, na przykład taką, że Chris musi mordować lu­dzi w ramach jakiegoś rytuału inicjacyjnego przed dopuszczeniem do tajne­go bractwa studenckiego na wydziale prawa albo że ma podwójną osobowość, albo że ma szalonego brata bliźniaka. Potem stwierdza, że Chris Allington na pewno pokaże się na Balu Stokrotek, a więc jeśli naprawdę chcę się ba­wić w detektywa, to powinnam zdobyć zaproszenie i poobserwować go w jego naturalnym środowisku.

- Te zaproszenia kosztują jakieś dwieście dolarów- informuję ją. - Nie mogę sobie na to pozwolić.

- Nawet żeby złapać mordercę? - pyta Magda.

- To tylko podejrzany o morderstwo.

- Założę się, że Cooper mógłby załatwić dwa zaproszenia. - Wypadło mi z głowy, że dziadek Coopera zaliczał się do głównych dobroczyńców Uniwersytetu Nowojorskiego, ale Magda nie zapomniała. Magda nigdy ni­czego nie zapomina. - Może byś poszła z nim?

Niewiele miałam ostatnio powodów do śmiechu, ale sama myśl o Coope­rze, który wbija się w smoking, nieźle mnie rozśmieszyła. Wątpią, żeby w ogó­le miał smoking.

A potem przestaję się śmiać z pomysłu poproszenia go, żeby poszedł ze mną na Bal Stokrotek. Bo on by się na to nigdy nie zgodził. Dopytywałby się, dlaczego tak bardzo chcę pójść, a potem zrobiłby mi wykład o tym, że wtykam nos w nie swoje sprawy.

Magda wzdycha, kiedy o tym słyszy.

- Okay - mówi z żalem. - Ale to by było zupełnie jak w kinie.

W finansowym przez cały czas starannie unikam myślenia o wczorajszym wieczorze - który zdecydowanie w niczym nie przypominał filmu. Gdyby było jak w filmie, Jordan pojawiłby się dzisiaj rano z bukietem róż i dwoma biletami do Vegas.

Nie, żebym, no, wiecie, rwała się do wyjazdu. Ale jak już mówiłam, miło byłoby, gdyby mnie poprosił.

Wracam przez park w stronę Fisher Hall, w myślach ćwicząc tekst: „Bar­dzo mi przykro, ale nie mogę wyjść za ciebie za mąż”, który decyduję się wygłosić Jordanowi w razie, gdyby jednak rzeczywiście pojawił się z kwia­tami i biletami do Vegas, a tu nagle podnoszę oczy i widzę go przed sobą.

Nie, poważnie. Prawie wpadam na niego na chodniku przed akademikiem.

- Och - mówię, ochronnym gestem przyciskając do piersi kopertę wypeł­nioną jednodolarówkami, jakbym mogła go w ten sposób od siebie odgonić. - Cześć.

- Heather - mówi Jordan. Stoi obok długiej, czarnej limuzyny zaparkowa­nej, niezupełnie dyskretnie, przed wejściem do akademika. Najwyraźniej wła­śnie wraca ze swojego bankietu prasowego. Nie dźwiga wielkiego bukietu róż, ale na szyi nosi liczne platynowe łańcuszki i ma minę zbitego psa.

I tak go wcale nie żałuję. Mimo wszystko to ja jestem osobą, która ma podrapany tyłek. No, wiecie, o ten chodnik w holu.

- Czekałem tu na ciebie - mówi Jordan. - Twoja szefowa powiedziała, że wrócisz w ciągu godziny, ale...

Ups. Jest wpół do dwunastej, a ja wyszłam z biura o dziesiątej. Rachel pew­nie nie przewidziała, że po drodze skręcę do parku na pogawędkę z Magdą.

- No cóż - mówię. - Wróciłam. - Oglądam go dokładnie, ale nadal nie widzę żadnych kwiatów. Co nie ma większego znaczenia, bo i tak zapomnia­łam swojej przećwiczonej mówki. - Co jest?

Nie pogodzisz-się z nim, mówię sama do siebie stanowczo. Nie pogodzisz się z nim. Nawet gdyby miał się wić i czołgać... No cóż, jeśli się zacznie wić i czołgać, to ewentualnie... Nie! Nawet wtedy nie! To nie ten brat, pamiętasz? To nie ten brat! Jordan rozgląda się wkoło, zmieszany.

- Słuchaj... Czy możemy iść gdzieś, porozmawiać?

- Możemy rozmawiać tutaj - mówię. Bo wiem, że jeśli gdzieś z nim pój­dę, mogę zrobić coś, czego potem będę żałowała.

Mogę zrobić? Ja już to zrobiłam.

- Czułbym się lepiej - nalega - gdybyśmy porozmawiali w limuzynie.

- A ja bym się czuła lepiej - odpowiadam (trzymaj się, trzymaj się) - gdy­byś po prostu powiedział mi wreszcie to, co masz mi do powiedzenia.

Jordana dziwi stanowczość mojego tonu. Mnie też ona dziwi. To wtedy dociera do mnie, że on pewnie sobie wyobraża, że ja sobie wy­obrażam, że my się schodzimy. Ekhem? I zanim zdążę się obejrzeć, on wywala wszystko, co mu leży na wątrobie.

- Tylko wiesz... ja... Ja naprawdę czuję się teraz zagubiony, Heather-mówi. - Bo ty jesteś taka... No cóż, jesteś po prostu świetna. Ale Tania... Przedyskutowałem to z tatą i ja w tej chwili po prostu nie mogę zerwać z Ta­nią. Nie teraz, kiedy wychodzi nowy album. Tata mówi...

- Co? - Nie mogę uwierzyć własnym uszom. To znaczy wierzę własnym uszom. Mnie się tylko w głowie nie mieści, że on to naprawdę mówi.

- Poważnie, Heather. Naprawdę wkurzyło go to zdjęcie w „Post”...

- Ty chyba nie myślisz, że ja...

- Nie, nie, oczywiście, że nie. Ale to naprawdę kiepsko wyszło, Heather. Tania w tej chwili ma w naszej wytwórni bestsellerowy album i mój tata mówi, że gdybym miał od niej odejść, to naprawdę zaszkodziłoby to mojej nowej płycie...

- Okay - odpowiadam. Chyba już dłużej nie zniosę wysłuchiwania takich rzeczy. To jednak w niczym nie przypomina tekstów, które spodziewałam się usłyszeć. No, tych, na które odpowiedź ćwiczyłam. - Nie ma sprawy. Na­prawdę, Jordan. Spoko.

A co najdziwniejsze, w tej chwili rzeczywiście nie ma sprawy. Całe to jego tłumaczenie się, że nie może do mnie wrócić, bo jego tacie to się nie spodo­ba, kompletnie dławi wszelkie romantyczne uczucia, jakie jeszcze mogłam do niego żywić.

Nie mówię, żebym tego typu uczucia miała. Już nie.

Jordanowi tak jakoś szczęka opada ze zdziwienia. Najwyraźniej oczekiwał łez. I w pewnym sensie, owszem, chce mi się płakać. Ale nie przez Jordana.

Niestety, nie będę mu niczego tłumaczyć, to bez sensu. Facet ma i tak dość swoich problemów. Sarah pewnie zacierałaby ręce z radości, mogąc zdiagnozować wszystkie jego głęboko zakorzenione neurotyczne lęki...

Jordan odpowiada na mój uśmiech uśmiechem pełnym niemal dziecinnej ulgi, i mówi:

- Och. Okay. Jesteś bardzo... Bardzo miła, Heather.

A co najdziwniejsze, w tym momencie jestem w stanie myśleć wyłącznie o Cooperze. O tym, jakie to smutne, że ja uważam go za takiego seksownego faceta, a on ledwie dostrzega moje istnienie.;. Pomijając, rozumiecie, fakt, że sterta paragonów na jego biurku powoli, ale stale się zmniejsza.

Zaczynam się również modlić, żeby Cooper, gdziekolwiek jest, nie sięgnął dziś rano przypadkiem po „Post”. Bo ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to żeby dowiedział się, że ja się obściskiwałam - i dzięki Bogu, że to była cała dokumentacja fotograficzna, jaką zdobyła prasa - z jego bratem na fronto­wych schodach przed jego domem.

Nie jestem pewna, ale może dlatego że pracowałam w Fisher Hall tak dłu­go, przy okazji wyrobiłam sobie jakiś szósty zmysł. Bo dokładnie w tej chwili zaczynam coś przeczuwać. A potem nagły szum powietrza, cień dostrzeżony kącikiem oka, błyskawicznie puszczam dłoń Jordana i nie bardzo rozumie­jąc, co się dzieje, wrzeszczę:

- Uważaj!

A potem, kiedy wciąż jeszcze nie chwytam, co się dzieje, rozlega się to okropne głuche uderzenie i głośny trzask. A jeszcze potem w powietrzu lata ziemia i jakieś ostre odłamki.

Kiedy opuszczam ramiona, którymi objęłam się za głowę, z przerażeniem zauważam Jordana, rozciągniętego na chodniku obok limuzyny. Z wielkiego rozcięcia na skroni wypływa krew, silnym, pulsującym strumieniem, two­rząc zupę z warstw ziemi, fragmentów pelargonii i kawałków betonu.

Na sekundę czy dwie paraliżuje mnie szok.

A potem klękam u boku Jordana.

- O mój Boże! - Jakaś dziewczyna, która parę metrów dalej czekała na taksówkę, podbiega do nas. - O mój Boże, ja to wszystko widziałam! To była roślina! Doniczkowa roślina! Zleciała z samej góry, z tego apartamentu na górze!

- Wejdź do środka - mówię do niej spokojnym głosem, który w ogóle nie przypomina mojego zwykłego głosu - i powiedz pracownikowi ochrony, żeby zadzwonił po karetkę i policję, A potem poproś dyżurnego z recepcji o ze­staw pierwszej pomocy.

Dziewczyna robi, co jej poleciłam, chwiejnie drobiąc na wysokich obca­sach. Jest wystrojona jak na rozmowę o pracę i chyba nie zdaje sobie spra­wy, że bardzo, ale to bardzo się na nią spóźni.

Co ten instruktor mówił o resuscytacji krążeniowo-oddechowej? (Przed objęciem stanowiska w akademiku miałam szkolenie BHP).

Aha, tak. Skup się. Popatrz. I posłuchaj.

Skupiam się i z ulgą zauważam, że klatka piersiowa Jordana unosi się i opa­da. A więc on nadal oddycha. Na szyi wyczuwam tętno, wyraźne i mocne. Jest nieprzytomny, ale nie umiera - przynajmniej na razie. Donica ześliznęła się bokiem, po skroni, za ucho, a potem huknęła go mocno w ramię. Ma kompletnie podartą koszulę.

A z otwartej rany na głowie nadal płynie krew. Rozważam zdarcie z siebie własnego T-shirta i wykorzystania go jako bandaża - to by mi chyba nie przy­sporzyło szczególnej popularności wśród facetów z kółka szachowego - kiedy z limuzyny wysiada kierowca, a w tej samej chwili przez frontowe drzwi domu studenckiego wypada Pete.

- Trzymaj, Heather. - Wciska mi w ręce zestaw pierwszej pomocy zabra­ny zza kontuaru recepcji. - Zadzwoniłem już po karetkę.

- On nie żyje? - pyta nerwowo kierowca limuzyny, trzymając komórkę przy uchu. Niewątpliwie rozmawia z tatą Jordana.

Przekazuję Pete'owi swoją kopertę z finansowego, a potem grzebię w ze­stawie pierwszej pomocy i znajduję zrolowany bandaż. Przyciskam go do rany. Niemal natychmiast przesiąka ciemną czerwienią.

- Znajdź mi jakiś ręcznik czy coś - mówię do Pete'a, nadal tym dziwnym, spokojnym głosem, który zupełnie nie brzmi jak mój. Może to mój przyszły głos. Wiecie, ten, którym będę mówiła podczas praktyki medycznej, kiedy już zrobię dyplom. - W składziku leżą ręczniki po letniej konferencji na te­mat kwaterowania studentów.

Pete puszcza się biegiem. Zaczynają się gromadzić ludzie, mieszkańcy Fi­sher Hall i faceci z kółka szachowego z parku. Wszyscy ochoczo udzielają porad lekarskich.

- Podnieś mu głowę - poucza mnie jeden z dilerów narkotyków.

- Nie, unieś mu nogi - mówi ktoś inny. - Jeśli twarz jest czerwona, to unieś głowę. Jeśli jest blada, to unieś nogi.

- On ma czerwoną gębę, facet.

- To tylko od tej całej krwi.

- Hej, czy to nie jest Jordan Cartwright?

Pete wraca z kilkoma czystymi, białymi ręcznikami. Pierwszy robi się czer­wony mniej więcej po minucie. Drugi chyba podziałał. Krew przestaje try­skać w takim alarmującym tempie.

- Jak to się stało? - pytają wszyscy.

Jakiś człowiek z kółka szachowego służy informacją:

- Ja widziałem. Miała pani dużo szczęścia. Ta donica leciała prosto na panią. Gdyby pani nie odskoczyła na bok...

Policjanci pojawiają się jeszcze przed karetką, jednym okiem zerkają, co robię, i najwyraźniej pochwalają moje działania, bo zaczynają rozganiać tłum, mówiąc gapiom, że pokaz już się skończył.

Wołam gorączkowo:

- Weźcie zeznania od świadków! Ta donica nie spadła ot tak! Ktoś ją mu­siał zepchnąć!

Wszyscy gromadzą się wokół policjantów, każdy chce opowiedzieć swoją historię. Mniej więcej właśnie wtedy z budynku wypada Rachel, stukając wysokimi obcasami.

- Och, Heather! - woła, omijając kawałki betonu, grudy ziemi i łodygi pelargonii. - Och, Heather! Właśnie się dowiedziałam. Czy on... Czy on zaraz...?

- Na razie oddycha - mówię. Wciąż przyciskam ręcznik do rany, która na szczęście już nie krwawi. - Gdzie ta karetka?

Karetka podjeżdża właśnie w tym momencie, ekipa wyskakuje ze środka i, szczęśliwie, przejmuje dowodzenie. Z niewymowną ulgą ustępuję im miej­sca. Rachel obejmuje mnie ramieniem, kiedy patrzymy, jak sanitariusze spraw­dzają, czy Jordan daje oznaki życia. Tymczasem jeden z policjantów wcho­dzi do budynku, a drugi podnosi z ziemi co większe kawały betonu i spogląda na mnie.

- Kto tu dowodzi? - pyta. Rachel odpowiada:

- Chyba ja.

- Ma pani pojęcie, skąd to mogło spaść? - pyta policjant, podnosząc odła­mek donicy.

- No cóż, wygląda na jedną z takich betonowych donic z tarasu Allingtonów - mówi Rachel. Obraca się i wskazuje w górę. Mruży oczy i spogląda na mnie. - Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać. Może wiatr?

Wprawdzie trzęsę się z zimna, ale nie z powodu wiatru. Dzień jest bardzo ciepły jak na jesień.

Magda, która do nas dołączyła, zgadza się chyba ze mną.

- Dzisiaj nie ma wiatru - mówi. - W New York One powiedzieli, że cały dzień będzie ładna pogoda.

- Żadnej z tych donic nigdy wcześniej nie zwiało — zauważa Pete. - A pra­cuję tu od dwudziestu lat.

- No cóż, chyba nie sugerujesz, że ktoś ją zepchnął - mówi Rachel z prze­rażoną miną. - Studenci nie mają dostępu do tarasu...

- Studenci. - Policjant patrzy na nas i mruży oczy. - To jakiś akademik?

- Dom studencki - Rachel i ja poprawiamy automatycznie, jednym gło­sem.

Sanitariusze układają Jordana na noszach, a potem wsuwają je do karetki. Kiedy zamykają drzwi, spoglądam na Rachel.

- Powinnam z nim pojechać - mówię.

- Oczywiście, że powinnaś - mówi łagodnie i lekko mnie popycha. - Jedź. Ja się zajmę tutaj wszystkim. Zadzwoń do mnie i daj mi znać, co z nim.

Obiecuję, że tak, i biegnę za sanitariuszami, pytając, czy mogę się z nimi zabrać do szpitala. Zachowują się wobec mnie bardzo fajnie i pozwalają mi usiąść z przodu.

Mogę jednak zajrzeć przez to wewnętrzne okienko i zobaczyć, co sanita­riusz robi z Jordanem. Właśnie go pyta, jaki mamy dzień tygodnia. Najwy­raźniej Jordan odzyskuje przytomność. Nie wie jednak, jaki mamy dzień ty­godnia, i tylko jęczy w odpowiedzi, jak ktoś, kto chciałby wracać do snu.

Chcę podpowiedzieć, żeby go spytali, z kim jest zaręczony, ale zmieniam zdanie, bo to by było za bardzo wredne.

Kiedy odjeżdżamy spod akademika, zauważam, że Rachel, Sarah, Pete i Magda stoją razem na chodniku i patrzą za nami z troską.

To wtedy dociera do mnie, z czymś w rodzaju ukłucia, że okay, tak, może nie mam chłopaka.

Ale za to mam rodzinę.

Może nieco dziwaczną.

Ale ją mam.

18

W ciągu prawie czterech miesięcy, które przepracowałam na Uniwersy­tecie Nowojorskim, odwiedziłam chyba wszystkie ostre dyżury na Man­hattanie z rozmaitymi chorymi albo zranionymi studentami. St. Vincent's raczej nie należy do moich ulubionych szpitali. W poczekalni jest telewizor, owszem, ale zawsze przełączają go na telenowele, a w automacie ze słody­czami regularnie brakuje batonów Butterflnger.

Poza tym mnóstwo ćpunów przychodzi tu wmawiać dyżurnym pielęgniarkom, że naprawdę potrzebują morfiny na swoje tajemnicze bóle w stopach. Przez parę chwil obserwowanie ich może bawić, ale kiedy pojawiają się symptomy odstawie­nia, narkomani robią się agresywni, a wtedy strażnik ochrony musi ich wyrzucać, a oni walą w okna i generalnie bardzo utrudniają człowiekowi skoncentrowanie się na magazynie „Jane” czy co tam akurat mam pod ręką do czytania.

Chociaż poczekalnia w St. Vincent's jest beznadziejna, personel medycz­ny mają świetny. Zadają mi na temat Jordana przeróżne pytania, na które nawet nie umiem odpowiedzieć. Ale kiedy tylko podaję jego pełne nazwi­sko, błyskawicznie odwożą go na salę zabiegową, omijając całą kolejkę pa­cjentów, no bo wiecie, nawet lekarze słyszeli kiedyś o Easy Street.

Odwiedzających wpuszcza się na oddział pozabiegowy tylko na pierw­szych pięć minut każdej godziny zegarowej, więc wyrzucają mnie do pocze­kalni. Ale wypełniam sobie czas rozsądnie, dzwoniąc do taty Jordana, żeby mu przekazać szczegóły wypadku.

Pan Cartwright jest zrozumiale wytrącony z równowagi informacją, że jego ulubiony wykonawca solowy - och i przy okazji syn - został znokautowany donicą z pelargonią, więc nie biorę tego osobiście, kiedy rozmawia ze mną przez telefon bardzo szorstko. Nasza ostatnia rozmowa też nie potoczyła się zupełnie gładko - ta, w której mi powiedział, że każe Jordanowi rzucić Ta­nie i „w try miga mi go przyśle”, jeśli tylko przestanę żądać, żeby na następ­nym albumie znalazły się moje własne utwory.

Pan Cartwright to jednak drań. Być może dlatego Cooper nie rozmawiał z nim prawie od roku.

Kiedy kończę rozmowę z ojcem Jordana i Coopera, nie wiem, do kogo jeszcze mogłabym zadzwonić. Chyba powinnam zawiadomić Coopera, że jego brat został ranny.

Ale Cooper na pewno mnie zapyta, co tak w ogóle robił Jordan pod Fisher Hall. I prawdę mówiąc, ja nie jestem najlepszym kłamcą na świecie. Mam po prostu wrażenie, że Cooper z miejsca przejrzy moje próby mydlenia mu oczu. Więc siadam na plastikowym krześle w kącie poczekalni i zamiast jeszcze gdzieś dzwonić, zabawiam się obserwowaniem pacjentów. To zupełnie jak Szok na ostrym dyżurze na Learning Channel, tylko na żywo. Widzę jowial­nego pijaczka z zakrwawioną ręką, zatroskaną matkę z niemowlakiem, któ­rego oblała cappuccino, dzieciaka w szkolnym mundurku z wielką szramą na brodzie, którego przyprowadza zakonnica, robotnika budowlanego ze zła­maną nogą i kilka kobiet latynoskiego pochodzenia, które nie mają żadnych ewidentnych objawów chorobowych, ale za to rozmawiają bardzo głośno, póki nie nakrzyczy na nie dyżurna pielęgniarka.

Siedzę przez jakieś dwadzieścia minut, a potem strażnik ochrony informu­je, że wszyscy oczekujący mają teraz pięć minut na odwiedzenie swoich bliskich na oddziale pozabiegowym. Drepczę więc potulnie za zakonnicą, zatroskaną mamą i latynoskimi damami przez podwójne drzwi, a potem szu­kam Jordana.

Znów jest nieprzytomny, a przynajmniej ma zamknięte oczy. Białe banda­że na jego głowie kontrastują wyjątkowo ostro z ciemną opalenizną (jego rodzice mają naprawdę przyjemną letnią willę w Hamptons. W basenie jest nawet wodospad i wszystko). Jego łóżko na kółkach ustawiono w dość za­cisznym, odległym kącie oddziału, a kiedy pytam, pielęgniarka mówi mi, że szykują dla niego miejsce na oddziale na górze. Na razie czekają jeszcze na wywołanie rentgena, ale prawdopodobnie doznał wstrząsu mózgu.

Chyba muszę mieć bardzo zmartwioną minę, bo pielęgniarka uśmiecha się, kładzie dłoń na moim ramieniu i mówi:

- Proszę się nie przejmować. Jestem pewna, że w mig znów będzie skakał po scenie.

Mimo zapewnień pielęgniarki nie mogę się przemóc i zostawić go tam swojemu losowi. W głowie mi się nie mieści, że nikt z jego rodziny jeszcze się nie pojawił! Więc kiedy moje pięć minut stania i gapienia się na Jordana dobiega końca, wracam na krzesło w poczekalni. Decyduję, że zostanę tam, póki go nie przeniosą na górę albo dopóki nie przyjdzie tu ktoś z krewnych. Po prostu pokręcę się tu, zanim nie przyjadą. A wtedy...

A wtedy sama nie wiem, co zrobię. Jestem przekonana - na sto procent przekonana, bardziej pewna, niż kiedykolwiek byłam pewna czegoś, co w su­mie nie znaczy wiele, ale nieważne - że ktoś dopiero co usiłował mnie zabić.

Prawda? No, co powiedział tamten facet z kółka szachowego? „Dobrze, że się pani odsunęła, bo to leciało prosto na panią”.

A tym kimś, kto zepchnął donicę z kwiatkiem, mógł być wyłącznie Chri­stopher Allington. Kto inny miałby dostęp do tarasu jego rodziców? Kto inny miał powód, żeby zrzucać mi na głowę doniczki z pelargoniami? To nie było planowane morderstwo - niemożliwe. Skąd miałby wiedzieć, że akurat wtedy będę wracała z powrotem do budynku?

Nie, musiał po prostu spojrzeć na dół, stwierdzić, że przeznaczenie działa na jego korzyść, i strącić donicę. Gdybym się nie odsunęła, uderzyłaby we mnie, a nie w Jordana. I pewnie by mnie zabiła. W przeciwieństwie do mo­jego byłego narzeczonego nie mam takiej znów twardej głowy.

Dlaczego jednak Chris chce zabić właśnie mnie? Tylko dlatego że podej­rzewam go o morderstwo? Podejrzewanie kogoś o morderstwo, a posiada­nie dowodów na to, że ktoś mordercą jest, to dwie zupełnie różne sprawy. Jaki niby dowód mogłabym posiadać, zdaniem Chrisa? Oczywiście, poza prezerwatywą, która dowodzi tylko, że bywa napalony, ale nie, że jest mor­dercą. Nie mam na niego nic. Nie mam nawet dowodu na to, że faktycznie popełniono jakieś zbrodnie.

No więc czemu usiłuje mnie zlikwidować? Czy nie naraża się na jeszcze większe ryzyko, usiłując mnie zabić, zamiast się na jakiś czas przyczaić? Zwłasz­cza że w sprawie Elizabeth i Roberty nikt nie podejrzewa morderstwa...

W każdym razie nikt poza mną.

Głęboki znajomy głos przerywa moje medytacje. Odrywam wzrok od chra­piącego ćpuna, na którego się bezwiednie gapiłam, i podnoszę oczy na spo­kojną, uśmiechniętą twarz Coopera.

...i nagle robi mi się słabo.

- Heather - mówi z przyjazną nonszalancją, siadając na plastikowym krze­śle obok mnie.

- Hm. - Tylko tyle przychodzi mi na myśl. Bystre, co? Po głębokiej we­wnętrznej walce dodaję do tego jeszcze: - Cześć.

Cooper obrzuca łagodnie zaciekawionym spojrzeniem chrapiącego ćpuna. W swoich wytartych, dopasowanych dżinsach i czarnej skórzanej kurtce wygląda tak, że miałoby się ochotę go zjeść. Nawet apetyczniej niż roladki Ho Hos. To znaczy Cooper. Nie ćpun.

- A więc? - mówi tym samym tonem lekkiej pogawędki. - Co tam u cie­bie słychać?

Najpierw robi mi się zupełnie zimno, a potem bardzo gorąco. To totalnie nie fair, żeby ten facet miał na mnie taki wpływ. A przecież nawet nigdy nie zaprosił mnie na randkę! Okay, zaproponował, żebym się do niego wprowa­dziła, ale hej! Zrobił to z litości. I mieszkam na zupełnie osobnym piętrze. Z zupełnie osobnymi zamkami w drzwiach. Których nigdy w sumie nie za­mykam, ale czy on sobie kiedykolwiek zadał trud, żeby to sprawdzić? Nie!

- Nic specjalnego - mówię i mam nadzieję, że nie zauważy, jak mocno mi bije serce pod T-shirtem. - Czy dzwonił do ciebie... Hm... tata?

- Nie - mówi Cooper. - Twoja przyjaciółka Patty. Kiedy przyszła do cie­bie do biura, zabrać cię na lunch, Magda powiedziała jej, co się stało. Patty była z dzieckiem, gdyby nie to, sama by tu przyjechała.

- Och - mówię. Na śmierć zapomniałam, że byłam umówiona z Patty. Zer­kając na zegar wiszący w poczekalni, widzę, że jest już po drugiej. -No cóż.

- Ale nie była w stanie wyjaśnić mi - mówi Cooper - co się tak właściwie stało.

I to wtedy wszystko się ze mnie wylewa.

Wcale tego nie chcę. Wcale nie tak miało być. Ale po prostu... No cóż, chyba dlatego właśnie Cooper jest takim dobrym detektywem. W jego głę­bokim głosie kryje się coś takiego, że człowiek z miejsca ujawnia wszystko, co wie...

No cóż, może nie wszystko. Udało mi się nie wygadać ani słowa na temat tego wszystkiego, co robiliśmy z Jordanem na chodniku w holu domu Coo­pera. Nikt nie wydrze ze mnie tej informacji.

Ach, no i tego, że chciałabym, no, wiecie, zerwać z Coopera ubranie zęba­mi.

Ale cała reszta wylewa się ze mnie obfitą falą, zupełnie jak gorąca czeko­lada w stołówce akademika, kiedy czasem Magda wsypuje do pojemnika miks, ale nikt go jeszcze dobrze nie zamieszał...

Opowiadam mu, zaczynając od konkursu śpiewania z playbacku po­przedniego wieczoru, kiedy po raz pierwszy zaczęłam podejrzewać, że to Christopher Allington był zabójcą Elizabeth i Roberty, a kończąc na pe­largonii, która spadła na Jordana. Pomijam ten fragment, w którym jego brat i ja utworzyliśmy bestię o dwóch głowach na podłodze holu jego domu.

Kiedyś udało mi się podsłuchać Coopera w akcji, kiedy rozmawiał ze swo­imi klientami. Pralko-suszarka stoi na tym samym piętrze co jego gabinet, tuż przy kuchni, a ja prałam tam właśnie swoją obciskającą bieliznę (której używam wyłącznie na specjalne okazje, na przykład seminaria dla pracow­ników albo warsztaty podnoszenia świadomości wielokulturowej), kiedy spotkał się z ludźmi, którzy go zatrudnili. Mówi do nich tym totalnie spokoj­nym, opanowanym tonem...

.. .kompletnie innym głosem, jak się okazuje, niż ten, którym posługuje się wobec niepłacącej klienteli.

- Heather, czyś ty oszalała? - Ma naprawdę wściekłą minę. Mówi, jakby był naprawdę wściekły. - Poszłaś porozmawiać z tym facetem?

Miło byłoby myśleć, że jest taki zły, bo wiedząc, że otarłam się o śmierć, nareszcie sobie uświadomił, jak się przedstawiają jego prawdziwe uczucia względem mojej osoby.

Ale chyba osiągnęłam tylko to, że jeszcze umocnił się w podejrzeniach, że jestem kompletną i totalną wariatką.

- Dlaczego się na mnie drzesz? - pytam ostro. - To ja tu padłam ofiarą!

- Nie, nieprawda. To Jordan padł ofiarą. A gdybyś mnie tylko posłucha­ła...

- Ale gdybym cię słuchała, nie dowiedziałabym się, że to Chris Allington jest niebezpiecznym psychopatą, którego szukaliśmy!

- Teoria, na którą nadal nie masz żadnego dowodu. - Cooper kręci głową. Ma takie ciemne, gęste Włosy, które za rzadko obcina i które nadają mu wy­gląd zdecydowanego nonkonformisty. - Tę donicę mógł strącić każdy. Skąd wiesz, że ogrodnik Allingtonów nie podlewał roślin i jej przypadkiem nie zrzucił?

- Dokładnie na mnie? Czy to nie jest dziwny zbieg okoliczności? Biorąc pod uwagę, że zaledwie poprzedniego wieczoru zadawałam sporo pytań Chrisowi Allingtonowi?

Przysięgam, że widzę, jak w tym momencie Cooperowi drgnęły kąciki warg.

- Nie gniewaj się, Heather, ale wątpię, żeby twoje umiejętności śledcze miały wprowadzić Chrisa Allingtona w morderczy szał.

Okay, może i nie jestem żadną panną Marple. Ale nie musi tego aż tak podkreślać.

- Mówię ci, on mnie usiłował zabić. Czemu nie chcesz mi uwierzyć? -prawie krzyczę. - Czy ty nie widzisz, że ja już nie jestem głupia, małą, nasto­letnią piosenkareczką i że mogę faktycznie wiedzieć, co mówię?

Jeszcze nie skończyłam, a już żałuję, że to powiedziałam. Co ja wyrabiam? Co ja wyrabiam? To jest facet, który, nawet przeze mnie nieproszony, zaofe­rował mi dach nad głową, kiedy nie miałam gdzie się podziać... No cóż, pomijając gościnny pokój na strychu Patty i Franka.

Czy mogłabym być jeszcze bardziej niewdzięczna?

- Przepraszam - mówię, czując, jak zasycha mi w ustach z przerażenia. -Nie chciałam tego powiedzieć. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ja po pro­stu... Jestem chyba trochę zdenerwowana. No, wiesz. To ten stres.

Cooper spogląda na mnie z kompletnie nieodgadniona miną.

- Wcale cię nie uważam za głupią, małą, nastoletnią piosenkareczkę. -Tylko tyle mówi, a w jego głosie pobrzmiewa lekkie zdziwienie.

- Wiem - mówię szybko. O Boże, czemu ja nigdy nie umiem trzymać ję­zyka za zębami? No czemu?

- Ja po prostu czasem martwię się o ciebie - ciągnie Cooper, zanim zdą­żyłam jeszcze coś dodać. - Wplątujesz się w różne historie... Ten cały nu­mer z moim bratem...

Jaki cały numer? Czy on chce powiedzieć... mój związek z jego bratem? Czy chodzi mu może o wczorajszy wieczór? Och, proszę, niech się okaże, że nie czytał „Post”...

- I przecież nie masz nikogo bliskiego. - Znów kręci głową. - Ani rodzi­ny, ani nikogo, kto by się tobą zajął...

- Ty też nie masz - przypominam mu.

- To co innego - mówi.

- A to niby czemu? - mówię. - Bo jestem od ciebie młodsza? - Ale co to jest siedem lat, tak na dobrą sprawę? Książę Karol był starszy od lady Diany o dwanaście lat... No cóż, im w sumie nie wyszło, ale kto powiedział, że musimy powtarzać ich błędy? To znaczy gdybyśmy mieli kiedyś z Coope­rem zostać parą. Żadne z nas nie przepada przecież za grą w polo.

- Poza tym - mówię, przypominając sobie, co widziałam przez szybę ka­retki - ja mam rodzinę. W pewnym sensie. Jest przecież Rachel i Magda, i Pete, i Patty, i ty...

Tego ostatniego nie chciałam powiedzieć. Ale wyrwało mi się i zawisło w powietrzu między nami. Ty. Ty jesteś częścią mojej rodziny, Cooperze. Mojej zastępczej rodziny, teraz, kiedy wszyscy moi prawdziwi krewni siedzą w więzieniu albo zwiali z kraju. Gratulacje!

Cooper tylko patrzy na mnie jak na wariatkę (co za niespodzianka). Więc dodaję głupkowato:

- I Lucy też.

Cooper powoli wypuszcza powietrze z płuc.

- Jeśli naprawdę poważnie sądzisz, że to się nie stało przypadkowo - mówi na koniec, ostentacyjnie ignorując moją mówkę na temat: „Jesteśmy jedną wielką rodziną” (nie myślcie, że nie zwróciłam na to uwagi) - i naprawdę uważasz, że ktoś cię usiłuje zabić, to moim zdaniem powinnaś zawiadomić policję.

- Próbowałam - przypominam mu. - Zapomniałeś?

- Nie. Ale tym razem ja pójdę z tobą i mam zamiar się upewnić, że... Jego głos cichnie, kiedy do poczekalni wpada drobna atrakcyjna brunetka i pędzi w stronę recepcji, bardzo zdyszana i ubrana w skórzaną minispód­niczkę, z lewą dłonią mocno obciążoną zaręczynowym pierścionkiem z bry­lantem.

Dobra, i co z tego, że nie widzę pierścionka z mojego miejsca? I tak wiem, kim ona jest. Widziałam, jak trzymała w ustach same wiecie co mojego byłe­go narzeczonego. Jej obraz wyrył się raz na zawsze na siatkówce moich oczu.

- Przepraszam - mówi cicho do recepcjonistki o kamiennej twarzy. - Ale jak rozumiem, jest tu mój narzeczony. Jordan Cartwright. Kiedy mogę go zobaczyć?

Tania Tracę, kobieta, która zajęła moje miejsce w sercu i mieszkaniu Jordana - nie wspominając już o mojej pozycji na listach przebojów.

- Zabawne - zauważa Cooper. - Wygląda, jakby całkiem nieźle znosiła ten wstrząs.

Zerkam na niego z zaciekawieniem, a potem przypominam sobie, że on nawiązuje do czegoś, co mu powiedziałam jakiś czas temu, zaraz po tym, jak się do niego wprowadziłam.

- Och, jasne - mówię. - Bo jest naćpana lekami przeciwbólowymi. Ale rozumiesz, Cooper, nie możesz zaliczyć tylu operacji plastycznych i spodzie­wać się, że będziesz wiódł życie pozbawione bólu. Przecież oni ją praktycz­nie poskładali od podstaw. W rzeczywistości nosi 3XL.

- Jasne - mówi Cooper. - Wygląda na to, że mój brat znalazł się wreszcie w dobrych rękach. To co, idziemy?

Idziemy.

I najwyższa pora, moim zdaniem.

19

Pierwszą osobą na Szóstym Komisariacie, której relacjonują swoją histo­rią, jest ładna kobieta o nieco zmęczonej twarzy, siedząca przy biurku recepcji. Ma długie czarne włosy upięte w kok, który jak rozumiem, stanowi regulaminową fryzurą policjantek.

Notują sobie w myślach, że mam nie studiować kryminalistyki.

Kobieta kieruje nas do takiego pyzatego facecika siedzącego za biurkiem. Powtarzam mu swoją historię. Jak recepcjonistka, minę ma znudzoną... do­póki nie dochodzę do fragmentu o Jordanie. Wszyscy się ożywiają na wzmian­kę o Easy Street.

Pyzaty facecik każe nam poczekać parę minut, a potem zostajemy wpro­wadzeni do czyjegoś bardzo czystego gabinetu. Siedzimy przed bardzo schlud­nym biurkiem przez jakąś minutę czy dwie, zanim do środka wchodzi właściciel gabinetu, a ja widzę, że to nie kto inny, tylko żujący cygara detektyw Canavan.

- To pan! - Prawie krzyczę na jego widok.

- To pani! - On prawie krzyczy w odpowiedzi. Trzyma styropianowy ku­bek z kawą i, jakżeby inaczej, pączka. Na pierwszy rzut oka krispy kreme z lukrem. Szczęściarz jeden.

- Czemu tym razem zawdzięczam tę przyjemność, panno Wells? - pyta. -Zaraz, proszę nic nie mówić. Nie chodzi przypadkiem o to, że ktoś chciał ukatrupić członka Backstreet Boys, co?

- Członka Easy Street - poprawiam go. - I owszem, właśnie o to chodzi. Detektyw Canavan siada za swoim biurkiem, wyjmuje z ust niezapalone cygaro, odrywa kawałeczek pączka i macza go w kawie. Potem wkłada na­siąknięty kawą kęs pączka do ust, żuje go, połyka i mówi:

- Ależ proszę mnie oświecić, nalegam.

Zerkam na Coopera, który trwał milcząco u mojego boku już dwa razy, kiedy recytowałam swoją opowieść. Widzę, że i teraz nie będzie z niego żad­nej pociechy, zaczynam więc opowiadać po raz trzeci, zastanawiając się, czemu Cooper w ogóle wydaje mi się taki atrakcyjny, skoro czasami potrafi być tak kompletnie niekomunikatywny.

Detektyw Canavan, słuchając mnie, zaplata dłonie za głową i ryzykownie przechyla się w tył na krześle. Albo zapomniał użyć antyperspirantu, albo po prostu bardzo mocno się poci, bo ma wielkie mokre plamy pod pachami. Nie wygląda, żeby go to w jakiś sposób krępowało.

- A zatem - mówi detektyw Canavan w kierunku zacieków na suficie, kiedy już skończyłam - teraz uważa pani, że to syn rektora Uniwersytetu Nowojorskiego jest zabójcą?

- No cóż - odpowiadam z wahaniem. Bo kiedy on to tak ujmuje, wszyst­ko zaczyna brzmieć jakoś... głupio. - Tak, chyba tak.

- Ale nie ma pani żadnego dowodu. Jasne, nasz obecny tu kolega ma tę prezerwatywę. Prezerwatywę, która może należeć do syna rektora, a my możemy tego dowieść. Tylko że ten dowód nie zostałby uznany przez żaden sąd. I nie ma pani żadnego dowodu, że w ogóle popełniono morderstwo, pomijając tę doniczkę, która mogła spaść przypadkowo...

- Ależ te donice stały tam od lat - przerywam. - I żadna z nich nigdy nie spadła, aż do dzisiaj...

- Raport koronera w sprawie obu dziewczyn stwierdza, że przyczyną zgonu był wypadek. - Detektyw Canavan przestaje gapić się na sufit i patrzy na mnie. - Proszę posłuchać, panno... Nadal panno?

Zaczynam się bezsensownie rumienić. Może gdyby nie Tania Tracę, już nie byłabym panną. Chociaż wątpię, żeby ta zmiana stanu cywilnego po­trwała długo.

- Proszę się do mnie zwracać per „pani” - odpowiadam stanowczo. Detektyw Canavan kiwa głową.

- Zupełnie jak moja żona. No cóż, pani Wells, proszę posłuchać. Dziecia­ki w tym wieku są bezmyślne. Wypadki są główną przyczyną zgonów wśród osób między siedemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia. Młodzież chce się sprawdzić, podejmuje niepotrzebne ryzyko...

- Nie te dziewczyny - odpowiadam twardo.

- Może i nie. Rzecz w tym, panno Wells, że nie ma pani na tego faceta absolutnie nic. Nawet nie ma pani konkretnego morderstwa. Jeśli ten Back­street Boy umrze, może wtedy coś będziemy mieli. Ale niewykluczone, że koroner uznałby to za wypadek.

- No cóż... - mówię. Muszę przyznać, że czuję się bardzo zawiedziona. Tym razem detektyw Canavan nie wyśmiał mnie prosto w oczy, przyznaję, ale nie zrobił też żadnej notatki. Podnoszę swój plecak.

- Przepraszam, że marnowałam pana czas. Po raz kolejny. - Wstaję, a de­tektyw Canavan patrzy na mnie jak na kretynkę.

- A dokąd się pani wybiera? - pyta ostro. - Proszę siadać. Jeszcze z panią nie skończyłem.

Siadam z powrotem, skonsternowana.

- Ale po co? - pytam detektywa Canavana, być może bardziej szorstko, niż zamierzałam. - Przecież widzę, że pan mnie uważa za osobę pomyloną. Więc dlaczego mam tu jeszcze siedzieć? Mogę iść, dać się z siebie pośmiać moim własnym znajomym. - Uparcie odwracam spojrzenie od twarzy Coo­pera. - Nie potrzebuję do tego oficerów policji.

Detektyw Canavan kończy pączka, a potem podnosi cygaro. Spogląda na Coopera.

- Ma temperamencik - zauważa, skinieniem głowy wskazując na mnie.

- O, nie da się ukryć - z powagą zgadza się Cooper.

- Zaraz. - Spoglądam to na jednego z nich, to na drugiego, i zaczynam coś podejrzewać. - Wy się znacie, panowie?

Cooper wzrusza ramionami.

- Widywałem go w okolicy - mówi, mając na myśli detektywa Canavana.

- W tej dzielnicy nie da się pomachać zdechłym kotem, żeby ten osobnik się o tym nie dowiedział. Wiecznie przesiaduje z kamerą w krzakach albo czai się za samochodem, śledząc niewierne żony biednych frajerów - mówi detektyw Canavan, mając na myśli Coopera.

- Świetnie - mówię, czując, że sytuacja przerasta mnie jeszcze bardziej niż zwykle. - Po prostu świetnie. Mam nadzieję, że ubawił panów ten mały żarcik moim kosztem...

- Czy ja wyglądam, jakbym się śmiał? - pyta ostro detektyw Canavan. -Czy pani widzi na mojej twarzy chociaż ślad rozbawienia? Ten pani chłopak, też wcale nie widzę, żeby on się śmiał.

- Nie widzę w tej sytuacji absolutnie nic śmiesznego - mówi Cooper. Patrzę na niego. Nie uśmiecha się. I nie zaprotestował, zauważyłam, kiedy został nazwany moim chłopakiem. Przenoszę wzrok na detektywa Canavana.

- To nie jest mój chłopak - oświadczam głośno. Po co, nie mam zielone­go pojęcia. Ale jestem pewna, że policzki mam już szkarłatne.

Detektyw Canavan kiwa do mnie głową, jakbym powiedziała coś w rodza­ju: „A niebo jest niebieskie”.

- Proszę posłuchać, pani Wells - mówi. - Mamy naprawdę spory odsetek pomyleńców, jak to pani określa, którzy przychodzą do nas meldować o roz­maitych przestępstwach, które mogły mieć miejsce, ale równie dobrze mo­gły miejsca nie mieć. Niektórzy z tych pomyleńców to uczciwi obywatele, którzy szczerze chcą pomóc policji. Ja bym panią umieścił w tej właśnie kategorii. Spełniła pani obywatelski obowiązek, dzieląc się podejrzeniami w tej sprawie, a ja, w swoim czasie, zajmę się nimi.

- Naprawdę? - Z miejsca się ożywiam. - Naprawdę pan się zajmie? Prze­słucha pan Chrisa?

- Zrobię to. - Detektyw Canavan z powrotem wkłada cygaro w zęby. -Dyskretnie. To moja praca. Ale to nie jest, proszę pamiętać, pani praca. Po­ważnie panią ostrzegam, pani Wells, proszę się więcej do tej sprawy nie mie­szać.

- Bo uważa pan, że Christopher Allington mógłby spróbować i mnie za­bić? - pytam bez tchu.

- Bo uważam, że Christopher Allington może panią podać do sądu za zniesławienie i w dodatku wygrałby tę sprawę z łatwością. - Detektyw Ca­navan ignoruje rozczarowanie na mojej twarzy. - Pani Wells, sugeruje pani nie tylko, że Christopher Allington jest seryjnym zabójcą, ale także zabójcą dość inteligentnym, żeby nie zostawiać za sobą żadnych śladów, pomijając być może prezerwatywę. Nie ma nawet żadnych śladów, że w ogóle popeł­niono tu jakieś przestępstwa. Muszę panią rozczarować, ale z mojego do­świadczenia wiem, że mordercy wcale nie są tacy bystrzy. Najczęściej to niesłychanie głupi ludzie. Właśnie dlatego zabijają: są tak ograniczeni inte­lektualnie, że nie widzą innego wyjścia.

Detektyw Canavan marszczy w zamyśleniu gęste siwe brwi i ciągnie:

- I chociaż wiele się wokół tego robi szumu w mediach, sam jeszcze nie spotkałem żadnego seryjnego mordercy, a prowadziłem śledztwa w sprawie ponad siedmiuset zabójstw. Więc sugeruję, żeby pani zachowywała się dys­kretnie, kiedy chodzi o tego Christophera Allingtona. Byłoby mi bardzo przy­kro, gdyby straciła pani pracę.

Jestem tak rozczarowana, że chyba w żaden sposób nie zdołam tego ukryć. Zgarbiona, z głową schowaną między ramionami, mruczę:

- Dziękuję panu.

Detektyw Canavan podsuwa mi swoją wizytówkę, mówi, że mam do nie­go zadzwonić, jeśli wpadnie mi na myśl cokolwiek, co mu pomoże w śledz­twie. Potem zadaje Cooperowi parę pytań na temat jakiejś sprawy, bo wi­dział go węszącego w sąsiedztwie. Wreszcie wychodzimy.

Cooper zatrzymuje dla nas taksówkę i przez całą drogę do domu zachowu­je pozory niewzruszonej powagi. Wydaje się, że wziął sobie do serca moje oskarżenie - że widzi we mnie tylko byłą gwiazdkę - i stara się ze wszyst­kich sił udowodnić, że wcale tak nie jest. Mówi mi nawet w taksówce, że detektyw Canavan to taki porządny człowiek i zdolny oficer śledczy, i jeśli w Fisher Hall jest jakaś tajemnica do zgłębienia, to zgłębi ją właśnie Cana­van.

Co sprawia, że czuję się lepiej. Odrobinę.

Kiedy już znajdujemy się w domu - wiem, że właściwie powinnam wra­cać do biura, ale skoro już i tak tu jestem, postanawiam zabrać Lucy na krót­ki spacer - zatrzymuję się na moment przed zabytkowym lustrem w złoco­nych ramach w głównym holu, żeby poprawić szminkę, a Cooper wraca do swojego gabinetu odsłuchać wiadomości. Już się rozejrzałam i sprawdziłam, że wokół nie ma żadnych śladów po wczorajszej miłosnej szamotaninie na chodniku.

Ale i tak omal nie dostaję ataku serca, kiedy Cooper wychodzi z gabinetu sekundę później i pyta:

- A tak właściwie, co się dzieje między tobą a Jordanem? ..- O c-co ci chodzi?-jąkam Się.

- No cóż, co on w ogóle robił dzisiaj przed Fisher Hall?

- Och - wzdycham z ulgą. - Nic. Po prostu rozmawialiśmy.

- Aha. - Cooper opiera się o framugę drzwi, a jego błękitne oczy są jaśniejsze niż zwykle. - Więc nie wiesz przypadkiem, co to za blondynka, z którą się całował na moich schodach? Widziałem zdjęcie w „Post”?

O mało nie udławiłam się własnym językiem.

Że też on musiał to zobaczyć! Czy sprawy kiedykolwiek raczą się w życiu toczyć po mojej myśli? Czy ja już wyczerpałam zasoby przysługującego mi fartu? No, wiecie, te dziesięć lat pomyślności, które jak czytałam, przytrafia­ją się każdemu -jedna magiczna dekada, kiedy nic złego się nie dzieje... A przynajmniej nic poważnie złego.

Czy moja dekada fartu już minęła? A jeśli tak, to czy mogłabym ją przero­bić jeszcze raz od początku? Bo nikt mnie nie spytał: „Hej, Heather, czy życzysz sobie, żeby twoja dekada fartu wypadła między czternastym a dwu­dziestym czwartym rokiem życia, czy może wolisz od dwudziestu czterech do trzydziestu czterech?” Wybrałabym to drugie. Naprawdę.

Kto by chciał, żeby najlepsze lata jego życia wypadły w szkole średniej?

Chyba ta skrajna konsternacja musiała się jakoś odbić na mojej twarzy, bo sekundę później Cooper wyprostował się i mówi głosem, który brzmi, pra­wie, jakby faktycznie się o mnie troszczył:

- Co się dzieje?

Na co ja mam ochotę wybuchnąć głośnym płaczem, tu i teraz.

- Nic - mówię. - Naprawdę.

Ale to nie jest nic. Bo, po pierwsze, nawet jeśli nikt mi nie wierzy, ja wiem -ja wiem - że ktoś usiłuje mnie zabić. Po drugie, uprawiałam seks ze swoim byłym, który jest zaręczony z kimś, kto robi o wiele ciekawszą karierę - i ma o wiele mniejszy tyłek - niż ja. A co najgorsze, Cooper widział fotograficz­ne dowody mojej nierozwagi... A przynajmniej samych jej początków.

- Coś nie gra - mówi Cooper, podchodząc i stając obok mnie przed lu­strem. - Nie zaprzeczaj. Pamiętaj, że jestem wyszkolonym obserwatorem. Kiedy się martwisz, pojawia ci się między brwiami ta mała pionowa kre­ska... - Pokazuje na moje odbicie. - Popatrz sama.

Boże. On ma rację. Mam małą zmarszczkę zatroskania między brwiami. Mój Boże, jeśli dalej tak pójdzie, do trzydziestki będę cała w zmarszczkach. Z pewnym wysiłkiem udaje mi się rozluźnić mięśnie twarzy.

- Nic się nie dzieje - odpowiadam szybko, odwracając wzrok od swojego odbicia w lustrze. -Naprawdę. Ta sprawa z Jordanem wczoraj wieczorem... To był taki pocałunek na pożegnanie.

Cooper patrzy na mnie. Sceptycznie.

- Pocałunek na pożegnanie - powtarza.

- Tak. Bo wiesz, między nami to już naprawdę koniec. Między Jordanem a mną. - Odchrząkuję. - No wiesz. Naprawdę, naprawdę koniec.

Cooper kiwa głową, chociaż nadal wygląda, jakby miał wątpliwości.

- Jasne - mówi. - No cóż, skoro twierdzisz...

- Oboje powinniśmy pójść w swoją stronę - przerywam mu, ciągnąc z co­raz większym zapałem. - Nareszcie. Tylko wiesz, trzeba nadać temu jakieś zakończenie, bo tak jak się sprawy potoczyły... Kiedy ja wypadłam z domu, jak stałam, i tak dalej... No cóż, to nie było zdrowe. Teraz możemy się już porozumieć. Oboje wiemy, że to już naprawdę... koniec.

- A więc jeśli to naprawdę, naprawdę koniec między wami - mówi Cooper -to co Jordan robił dziś rano przed Fisher Hall, kiedy spadła na niego ta donica?

Choroba! Wyleciało mi z głowy!

Ale nie ma sprawy. Kontroluję sytuację.

- Ach, to? - mówię i śmieję się perliście. Tak! Udaje mi się nawet perliś­cie zaśmiać. Może w przyszłości jeszcze zrobię karierę aktorską, jak Britney i Mandy. Może powinnam zrobić specjalizację z teatrologii? Któregoś dnia będę mogła na półce obok Nagrody Nobla postawić Oscara. Zaraz. Czy Na­groda Nobla to statuetka czy medal? Nie pamiętam.

- Tak - mówię śmiało. - On mi tylko, hm, oddawał płytę, która została jeszcze w naszym mieszkaniu.

- Płytę - mówi Cooper.

- Yhm - mówię. - Mój, hm, kompakt ze ścieżką dźwiękową do Tank Girl. Już nie da się tego kupić. Jest bardzo rzadki.

- Rozumiem - mówi Cooper. Usiłuję nie zauważać, że teraz, kiedy zdjął skórzaną kurtkę, jego bicepsy, nieco widoczne spod krótkich rękawów zwy­kłego, szarego T-shirta, są tak samo wyraźnie zarysowane jak u jego brata...

Tyle że od prawdziwej pracy, a nie od ćwiczeń na siłowni, wiem. Kiedy człowiek jest prywatnym detektywem, nie ogranicza się do biegania z apara­tem fotograficznym. Wyobrażam sobie, że Cooper musi... czyja wiem? Dźwi­gać różne rzeczy na przykład. I tak dalej. Zastanawiam się, czy się czasem przy tym nie poci i czy nie musi zdejmować koszulki, kiedy mu się robi gorąco...

Och. Naprawdę powinnam wracać do pracy.

Ale te wszystkie kwestie detektywistyczne o czymś mi przypomniały.

- Tak - mówię. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo ataku płaczu zostało za­żegnane, czuję się nieco odważniejsza. - A ponieważ Jordan i ja już wszyst­ko sobie wyjaśniliśmy, mam ochotę, wiesz, na małe świętowanie.

- Świętowanie - powtarza Cooper.

- Tak. Rozumiesz, nigdzie już nie bywam. Więc pomyślałam sobie: hej, a czemu się nie wybrać dziś wieczorem na Bal Stokrotek.

- Bal Stokrotek? - Cooper nie odrywa wzroku od mojej twarzy. Mam na­dzieję, że nie sprawdza, czy nie kłamię. Ja naprawdę chcę iść na Bal Stokro­tek. Tyle że nie z tych powodów, które mu podałam.

- Tak - mówię. - To taki bal na cześć zarządu uniwersytetu i ludzi, któ­rym przyznano Stokrotki. No wiesz, za zasługi dla uczelni. Rachel dostanie taki medal.

To wcale nie jest moja wyobraźnia. W chwili, w której pada imię mojej szefowej, Cooper nagle traci zainteresowanie rozmową. Podchodzi nawet do poczty, którą właśnie wrzucono przez szczeliną drzwi wejściowych - ku wielkiemu zainteresowaniu Lucy - i wyrwawszy ją psu, zaczyna przerzucać koperty.

- Rachel, tak? - mówi.

- Tak - odpowiadam. - Ale zaproszenia są po jakieś dwieście dolców. Zaproszenia na bal. I Bóg świadkiem, że mnie na to nie stać. Ale tak się zastanawiałam, że przecież twój dziadek był absolwentem tego uniwerku, tak? Więc założę się, że masz dostęp do darmowych zaproszeń.

- Możliwe - mówi Cooper, dając Lucy, która żałośnie popiskuje, katalog J. Crew do żucia.

- To czyja mogłabym może wziąć jedno? - pytam. Subtelnie. To ja. Miss Subtelności.

- Żebyś mogła śledzić Christophera Allingtona? - Cooper nawet nie pod­nosi oczu znad poczty. - Nie ma mowy.

Szczęka mi opada.

- Ale...

- Heather, czy do ciebie dotarło chociaż słowo z tego, co mówił ten policjant? On się tym zajmie. Dyskretnie. A ty się trzymaj z daleka. Jedyna rzecz, która cię spotka w nagrodę za twoje wysiłki, to w najlepszym razie pozew do sądu.

- Przysięgam, że nie będę z nim rozmawiać. - Podnoszę prawą dłoń i ukła­dam trzy palce w znak honorowej skautki. Tyle że ja nigdy nie byłam skautką, więc to się nie liczy. - Nie będę się do niego zbliżać.

- Popraw mnie, jeśli się mylę - mówi Cooper - ale czy ty czasem nie jesteś przekonana, że on cię dzisiaj usiłował zabić?

- No cóż, to właśnie chciałabym sprawdzić - mówię. - Daj spokój, Coo­per, co się niby może zdarzyć na Balu Stokrotek, na litość boską? Przecież nie spróbuje mi tam zrobić krzywdy przy wszystkich...

- Nie, nie spróbuje - mówi Cooper. - Bo nie mam zamiaru spuścić cię z oka.

Mrugam z niedowierzaniem. Zaraz. Co on powiedział?

- Chcesz... Chcesz iść ze mną?

- Tylko dlatego, że jeśli nie będę cię pilnował, i to kto wie, co ci zleci na głowę następnym razem. - Cooper odkłada pocztę. Jego błękitne oczy przewiercają mnie jak światła reflektorów. - Zresztą widzę po twoich oczach, że zdołasz zorganizować sobie zaproszenie, nawet jeśli będziesz musiała w tym celu uwieść jakiegoś Bogu ducha winnego asystenta katedry geologii.

Jestem oszołomiona. Cooper zabiera mnie na Bal Stokrotek! Cooper Cartwright zabiera mnie wieczorem na bal! To zupełnie jak...

No cóż, randka.

- Och, Cooper! -wzdycham. - Tak bardzo ci jestem wdzięczna! Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy.

Cooper już idzie do swojego gabinetu, kręcąc głową. Zachowuje swoje myśli dla siebie, ale jestem całkiem pewna, że nie usiłuje, tak jak ja, gorącz­kowo zdecydować, co ma na siebie włożyć.

Faceci to mają dobrze.

20

Nie mogę się doczekać końca dnia pracy. Wszyscy dopytują się o zdrowie Jordana i wpędzają mnie w poczucie winy, bo ja nawet nie wiem, jak on się czuje, ponieważ od chwili opuszczenia szpita­la moją uwagę nieco rozpraszało spotkanie z detektywem i zaproszenie na rand­kę (no, prawie) przez mężczyznę moich marzeń, a także konieczność zdecydo­wania, co mam na siebie włożyć na Bal Stokrotek, i tak dalej.

Więc dzwonię do St. Vincent's. Przełączają mnie chyba z sześć razy (aż tyle trwa ta cała procedura ochrony prywatności, bo Jordan to wielka gwiazda) i wreszcie rozmawiam z kimś, kto mi mówi (kiedy już zapewniłam, że nie je­stem z prasy i nawet odśpiewałam kilka pierwszych taktów Słodkiego miodu, żeby udowodnić, że naprawdę jestem osobą, za którą się podaję), że stan Jor­dana określa się jako dobry, a lekarze oczekują całkowitego wyleczenia.

Kiedy przekazuję Rachel te nowiny, mówi:

- Och, to dobrze! Tak się martwiłam. To naprawdę szczęście, Heather, że ta donica walnęła w niego, a nie w ciebie. Niewiele brakowało, a też była­byś ranna.

Magda nieco mniej się cieszy z widoków na wyleczenie Jordana.

- Szkoda - mówi otwarcie. - Miałam nadzieję, że nie przeżyje.

- Magda! - wołam przerażona.

- Popatrzcie tylko na moje przepięęękne gwiazdeczki - mówi Magda na widok studentów, którzy przyszli na wczesny obiad i wymachują karnetami. Zbierając od nich karnety i przesuwając je przez czytnik, Magda dodaje: -No cóż, za to, jak cię potraktował, huknięcie w głowę to jeszcze za mało.

Szczęśliwa kobieta z tej Magdy. Dla niej wszystko jest czarne albo białe. Ameryka jest wspaniała, a członkowie boys bandów, którzy zdradzają swoje dziewczyny? No cóż, zasługują, żeby im donice spadały na głowę. Żadnych wątpliwości.

Potem dzwonię do Patty. Słyszę ulgę w jej głosie. Kiedy zobaczyła całą tę krew na chodniku przed Fisher Hall, naprawdę się przestraszyła. Była prze­konana, że coś mi się stało. Musiała usiąść w stołówce i siedzieć z głową między kolanami przez dwadzieścia minut - i zjeść dwie porcje lodów Dove Bar, które wmusiła w nią Magda - zanim wreszcie poczuła się na tyle do­brze, żeby zamówić taksówkę i wrócić do domu.

- Naprawdę chcesz zdobyć dyplom uniwersytecki, Heather? - pyta mnie teraz, zmartwiona. - Bo jestem pewna, że Frank mógłby cię umówić z ludź­mi ze swojej wytwórni...

- Byłoby miło - mówię. - Tylko nie wiem, jakie wrażenie zrobi na wy­twórni Franka informacja, że większość moich występów miała miejsce w centrach handlowych...

- To dla nich nie ma znaczenia! - woła Patty. Co jest naprawdę słodkie z jej strony, ale ja się już przekonałam, że wytwórnie fonograficzne właśnie na takie rzeczy zwracają uwagę.

- Może dałoby się załatwić ci rolę w takim jednym musicalu, wiesz, na Broadwayu. Robi go Debbie Gibson. Mnóstwo gwiazd...

- Kluczowym słowem jest tu gwiazda - zaznaczam. - A ja gwiazdą nie jestem.

- Ja po prostu uważam, że nie powinnaś dłużej pracować w tym akademi­ku, Heather - mówi Patty z troską. - To zbyt niebezpieczne. Dziewczyny giną. Doniczki spadają ludziom na głowy...

- Och, Patty - wzdycham, szczerze wzruszona. - Nic mi nie będzie.

- Mówią poważnie, Heather. Cooper i ja przedyskutowaliśmy tę sprawą i oboje uważamy, że...

- Ty i Cooper dyskutowaliście na mój temat? - Mam nadzieją, że w moim glosie nie słychać zbytniego entuzjazmu. O czym rozmawiali? Ciekawe. Czy Cooper wyjawił Patty, że żywi do mnie głęboką i nieustającą miłość, której nie śmie okazać, bo jestem byłą dziewczyną jego brata i kimś w rodzaju jego własnej podwładnej?

Ale gdyby tak było, czy nie powiedziałaby mi o tym od razu?

- Cooper i ja po prostu uważamy, a Frank się z nami zgadza, że, no cóż, jeśli się okaże, że te morderstwa to prawda, to narażasz się na poważne nie­bezpieczeństwo...

Zupełnie to nie brzmi, jakby Cooper w ogóle coś wspomniał o głębokiej i nieustającej miłości do mnie. Nic dziwnego, że Patty nie oddzwoniła do razu, żeby się ze mną podzielić nowinami.

- Patty... - mówię. - Nic mi nie będzie. Serio. Naprawdę. Mam najlep­szego ochroniarza pod słońcem. - A potem mówię jej o Balu Stokrotek i tym, że Cooper mnie tam zabiera.

Patty jednak nie reaguje z takim entuzjazmem, jakiego po niej oczekiwa­łam. Och, owszem, mówi, że pożyczy mi sukienkę - czerwoną, od Armaniego, którą miała na rozdaniu nagród Grammy, kiedy była w siódmym miesią­cu ciąży, a która z tego powodu, mam nadzieję, powinna dobrze pasować na mnie - ale jakoś nie słyszę, żeby piszczała radośnie: „Och, zaprosił cię na randkę!”

Bo w sumie chyba nie zaprosił. Może to nie jest prawdziwa randka, jeśli facet idzie z tobą tylko po to, żeby nikt cię nie ukatrupił.

Boże. Kiedy Patty zdążyła się zrobić taka poważna?

- Heather, po prostu obiecaj mi, że będziesz uważać, dobrze? Cooper mówi, że jego zdaniem te morderstwa to rzecz raczej mało... prawdopodobna. Ale ja nie jestem taka pewna. I nie chciałabym, żebyś była następna.

Usilnie zapewniam Patty, że naprawdę nic nie zagraża mojemu bezpie­czeństwu- chociaż oczywiście jestem pewna, że coś mi grozi. Ktoś w Fi­sher Hall chce mnie zabić.

Co oznacza, że jestem na dobrym tropie, podejrzewając, że Elizabeth Kellog i Roberta Pace zostały zamordowane.

Dopiero kiedy skończyłam rozmowę z Patty, czuję na sobie czyjś wzrok. Podnoszę oczy i widzę Sarah, która siedzi przy swoim biurku i wkłada bato­niki Tootsie Rolls do małych plastikowych torebeczek jako niespodziankę dla opiekunów pięter, którzy jej zdaniem zasługują na jakiś pokrzepiający drobiazg po nieco kryzysowym rozpoczęciu semestru, wypadkach z dziew­czynami i tak dalej.

Ale nie mogę nie zauważyć, że Sarah przestała napełniać torebeczki i teraz gapi się na mnie jak sowa przez te swoje grube okulary - nosi szkła kontakto­we tylko na specjalne okazje, takie jak kwaterowanie studentów (możliwość poznania słodkich samotnych tatusiów) albo recytacje poezji w St. Marks Church (możliwość poznania słodkich poetów bez grosza przy duszy).

- Nie chciałam podsłuchiwać twojej rozmowy - zaczyna - ale czyja do­brze usłyszałam? Mówiłaś, że ktoś cię usiłuje zabić?

- Hm - mruczę. Jak mam to ująć w słowa, żeby nie wprawiać jej niepo­trzebnie w panikę? Mimo wszystko ja mogę wracać do domu codziennie wieczorem, ale Sarah musi tu mieszkać. Jak się będzie czuła, wiedząc, że po piętrach Fisher Hall krąży niebezpieczny psychopata?

Och, z drugiej strony, Sarah straciła dziewictwo w czasie wakacji po pierw­szym roku studiów, w jakimś izraelskim kibucu - a przynajmniej tak mi mó­wiła - więc trudno przypuszczać, że łatwo ulega panice.

Wzruszam więc ramionami i mówię:

- Owszem.

A potem - ponieważ Rachel jest na górze w swoim mieszkaniu i szykuje się na bal (udało jej się wymknąć do Bloomingdale's, skąd wróciła z jakimś ciuchem, ale nie chciała nam pokazać, żeby „nie zepsuć niespodzianki”)-przedstawiam jej swoją teorię na temat Chrisa Allingtona i śmierci Elizabeth Kellog i Roberty Pace.

- Wspominałaś o tym Rachel? - pyta Sarah, kiedy kończę.

- Nie. Rachel ma już dość zmartwień, nie uważasz?

Poza tym (chociaż tego nie mówię głośno), jeśli się mylę, nie wyglądałoby to za dobrze na mojej półrocznej ocenie pracowniczej... No, wiecie, że po­dejrzewałam syna rektora uczelni o popełnienie podwójnego morderstwa.

- I bardzo dobrze. Nic jej nie mów. Bo czy nie przyszło ci do głowy, że te twoje podejrzenia mogą być manifestacją twojego własnego braku poczucia bezpieczeństwa? Rozumiesz, w sytuacji kiedy zostałaś porzucona i zdradzo­na przez matkę?

Gapię się na nią jak oniemiała.

- Co?

- No cóż... - Sarah poprawia okulary. - Twoja matka ukradła ci wszyst­kie pieniądze i uciekła z kraju z twoim menedżerem. To musiało być najbar­dziej traumatyczne przeżycie całego twojego życia. Straciłaś wszystko: całe oszczędności i wszystkich ludzi, którym ufałaś. Właściwie straciłaś całą rodzinę, bo przecież ojciec i tak był nieobecny przez większość twojego życia. Siedział za fałszowanie czeków, prawda? A jednak ile razy ktoś wraca do tego tematu, zbywasz go, jakby to był jakiś drobiazg.

- Nie, nieprawda- mówię. Bo nie zbywam. A przynajmniej tak mi się wydaje.

- Owszem, prawda - upiera się Sarah. - Nawet dalej rozmawiasz ze swo­ją matką. Słyszałam któregoś dnia, jak z nią gadałaś przez telefon. Gawędzi­łaś o tym, co kupić ojcu na urodziny. Które spędza w więzieniu. Rozmawia­łaś z kobietą, która ukradła wszystkie twoje pieniądze i zwiała do Argentyny!

- No cóż - mówię obronnym tonem. - W końcu to nadal moja matka, mimo wszystko.

Nigdy nie jestem pewna, jak mam wyjaśniać sprawę mamy. Owszem, kie­dy zrobiło się ciężko: kiedy poinformowałam Cartwright Records, że jestem zainteresowana nagrywaniem wyłącznie utworów własnego autorstwa, a ta­ta Jordana, w odpowiedzi, bez ceremonii mnie skreślił - nie, żeby sprzedaż moich płyt akurat jakoś świetnie wtedy szła - mama dała w długą.

Ale ona taka już po prostu jest. Oczywiście, przez jakiś czas byłam na nią wściekła.

Ale wściekanie się na moją mamę trochę przypomina wściekanie się na deszcz za to, że pada. Ona już taka jest i nic na to nie poradzi, tak samo jak deszczowa chmura.

Podejrzewam jednak, że Sarah powiedziałaby tylko, że wypieram rzeczy­wistość. Albo coś gorszego.

- Czy nie zachodzi taka możliwość, że przenosisz wrogość do matki na biednego Chrisa Allingtona? - chce wiedzieć Sarah.

- Wybacz - mówię. Trochę mnie męczy powtarzanie tego samego..- Ale ta donica nie spadła z nieba. No cóż, okay, spadła z nieba, ale nie z własnej inicjatywy.

- A może ty po prostu tęsknisz za popularnością? Przez parę lat byłaś w centrum uwagi i teraz wykorzystasz każdy pretekst, żeby poczuć się waż­na i wymyślasz sobie tę wielką tajemnicę, którą osobiście rozwiążesz? Cho­ciaż żadnej tajemnicy nie ma?

Z ukłuciem w sercu przypominam sobie, co Cooper powiedział mi przed windami. Czy to Czasem nie brzmiało jakoś podobnie? O tym, że chcę znów przeżywać emocje tych wspaniałych chwil w Mail of America?

Ale chęć odkrycia, kto odpowiada za mordowanie ludzi w twoim miejscu pracy, totalnie się różni od śpiewania przed tysiącami osób zawzięcie robią­cych zakupy.

Prawda?

- Hm - mruczę w odpowiedzi na oskarżenia Sarah. - Może. Nie wiem. Ale myślę sobie, że Sarah miała fart, że spotkała wtedy tego swojego Yaela.

To znaczy tego faceta z kibucu. W przeciwnym razie byłaby dziewczyną w sam raz dla Chrisa.

No cóż, ale skoro ona ma ten zwyczaj zamęczania ludzi ciągłą psychoana­lizą... Rozumiem, że to może każdego rozdrażnić.

Od wieków nie byłam na imprezie, gdzie trzeba się ubrać wieczorowo, więc kiedy wreszcie późnym popołudniem wychodzę z pracy, czeka mnie mnóstwo przygotowań. Najpierw muszę podskoczyć do Patty po sukienkę -która pasuje, dzięki Bogu, ale ledwo ledwo.

Potem muszę zrobić sobie pedikiur i manikiur, bo nie mam czasu na wizy­tę u kosmetyczki. Potem muszę umyć włosy i nałożyć odżywkę, ogolić nogi (i pachy też, bo suknia Patty jest bez ramiączek), a potem, na wszelki wypa­dek, wygalam się również do bikini, bo chociaż to bardzo mało prawdopo­dobne, żeby mi się poszczęściło dwa razy w ciągu dwóch dni, nigdy nic nie wiadomo. Potem jeszcze muszę nałożyć maseczkę na twarz i cała się natrzeć balsamem. Potem muszę wydepilować brwi, wysuszyć i ułożyć włosy, zro­bić sobie makijaż i skropić się perfumami.

Potem, zauważając, że wysokie obcasy moich czerwonych czółenek naj­wyraźniej spotkał jakiś niemiły wypadek w kontakcie z kratką wentylacyjną tunelu metra, muszę je zamazać czerwonym markerem.

No i oczywiście co chwila muszę przerywać te działania i przekąszać oreos z podwójnym nadzieniem, żeby nie zrobiło mi się słabo z głodu. Nic nie miałam w ustach, odkąd po południu Magda przeszmuglowała dla mnie ze stołówki tę kanapkę z wołowiną.

Kiedy Cooper puka do drzwi mojego mieszkania, właśnie usiłuję dopiąć zamek sukienki Patty i zachodzę w głowę, czemu dwie godziny temu u niej na strychu pasowała, a teraz jest za ciasna...

- Momencik! - wrzeszczę, zastanawiając się, co u diabła włożę, jeśli ta sukienka nie da się zasunąć...

Wreszcie jednak zamek się dopina, a ja chwytam narzutkę i torebkę i zbie­gam po schodach, klikając obcasami. Żałuję, że nie ma nikogo, kto mógłby otworzyć drzwi i zapowiedzieć: „Pani zejdzie za minutę”, żebym mogła wsu­nąć się tam z wdziękiem jak Rory Gilmore czy coś. W obecnych warunkach muszę kolanem zepchnąć Lucy z drogi, żeby dostać się do drzwi.

Z przykrością wyznam, że nie zarejestrowałam reakcji Coopera na mój wy­gląd -jeśli w ogóle zareagował, w co wątpię - taka jestem zaskoczona jego stro­jem- A więc okazuje się, że Cooper jednak ma smoking... I to bardzo ładny.

I wygląda w nim bardziej niż tylko trochę seksownie.

Co jest z tymi facetami w smokingach? Dlaczego oni zawsze wyglądają w nich tak świetnie? Może to dlatego, że smoking podkreśla szerokość ra­mion i klatki piersiowej. A może to ten olśniewający kontrast świeżej białej koszuli i eleganckich czarnych wyłogów marynarki.

Cokolwiek by to było, nie widziałam jeszcze chyba faceta, który nie wy­glądałby dobrze w smokingu. Ale Cooper jest wyjątkiem. On nie wygląda dobrze.

On w nim wygląda fantastycznie.

Jestem tak pochłonięta podziwianiem go, że prawie zapominam, po co wybieram się na tę imprezę. Przez sekundę - tylko sekundę - naprawdę łu­dzę się myślą, że Cooper i ja idziemy na randkę. Zwłaszcza kiedy mówi:

- Świetnie wyglądasz.

Ale rzeczywistość powraca, kiedy zerka na zegarek i dodaje z roztargnie­niem:

- Chodźmy już, dobrze? Później muszę się jeszcze z kimś spotkać, więc jeśli mamy tam iść, lepiej się już zbierajmy.

Czuję ukłucie rozczarowania. Spotkać się z kimś? Z klientem? Z informa­torem?

Czy z dziewczyną?

- Heather? - Cooper unosi brwi. - Wszystko w porządku?

- Tak - odpowiadam słabo.

- Dobrze. - Cooper bierze mnie pod ramię. - Idziemy.

Schodzę za nim po schodach i wychodzimy przed dom, a ja powtarzam sobie, że okazałam się idiotką. Znów. I co z tego, że on ma się później z kimś spotkać? Co mnie to obchodzi? To nie jest żadna randka. Nie jest. A przynaj­mniej nie z nim. Jeśli w ogóle mam zaplanowaną na dziś wieczór jakąś rand­kę, to raczej z zabójcą Elizabeth Kellog i Roberty Pace.

Powtarzam to sobie, kiedy idziemy przez park, mijamy pomnik na Wa­shington Square i jeszcze kiedy przechodzimy przez ulicę, zmierzając do bi­blioteki, którą na tę okazję przekształcono w salę balową, rozkładając czer­wone dywany i zawieszając kolorowe lampy i wstęgi.

Musimy ominąć kilka długich limuzyn i paru strażników uniwersyteckiej ochrony w uniformach (proszono Pete'a, żeby wziął udział w imprezie, ale on odmówił, bo jego córka ma tego wieczoru kiermasz naukowy), wszyst­kich w białych rękawiczkach i z gwizdkami w zębach. Są też aksamitne sznury, które mają zatrzymywać pospólstwo... Tyle że żadne pospólstwo nie zamie­rza wdzierać się bez zaproszenia, stoi tam tylko paru studentów ostatnich roczników. Z poirytowanymi minami ściskają plecaki, bo przez bal nie mogą korzystać z czytelni.

Cooper pokazuje nasze zaproszenia facetowi przy drzwiach, a potem zo­stajemy wpuszczeni do środka i natychmiast atakują nas kelnerzy, którzy nam wciskają drinki i kapelusze pieczarek nadziewane pastą z krabów. Nawet całkiem smaczne. Niestety, te oreos jakoś nie układają się zbyt dobrze pod moją obciskającą bielizną.

Cooper chwyta dla nas dwa kieliszki - ale nie z szampanem, tylko z gazo­waną wodą.

- Nigdy nie pij w pracy - doradza mi.

Myślę o Norze Charles i pięciu martini, które wychyliła w Pościgu za cie­niem, usiłując dotrzymać kroku Nickowi. Wyobrażam już sobie, ile morderstw on zdołałby wykryć, gdyby poszedł za radą Coopera i pozostał trzeźwy!

- No to za zabójstwa! - mówi Cooper, stukając się ze mną kieliszkiem. Spojrzenie jego błękitnych oczu jest tak intensywne, że prawie zapiera mi dech.

- Zdrówko - odpowiadam i popijam wodę, szukając w tej wielkiej sali znajomych twarzy.

Orkiestra usadowiona w pobliżu katalogu gra podkręconą wersję Moon River. Stoły bankietowe ustawiono przy windach, a wielkie krewetki znikają z nich w zastraszającym tempie. Ludzie krążą wkoło i rozmawiają z prze­sadnym ożywieniem. Widzę doktora Flynna - gorączkowo dyskutuje z pro­rektorem do spraw studenckich młodszych roczników; jakąś kobietą, która ma oczy zaszklone nudą albo alkoholem - trudno powiedzieć.

Zauważam też pracowników administracji, zgromadzonych pod złotym sztandarem Uniwersytetu Nowojorskiego, niczym rodzina imigrantów na Ellis Island, kuląca się w cieniu Statuy Wolności. Zauważyłam, że administracja uczelni nie cieszy się szczególnym szacunkiem ani studentów, ani pracowni­ków dydaktycznych. Prawdę mówiąc, kierownictwo akademików Uniwer­sytetu Nowojorskiego traktowane jest z niewiele większym respektem niż doradcy do spraw studenckich, podobnie jak doktor Jessup i jego grupa ko­ordynatorów i zastępców dyrektorów. Co jest niesprawiedliwe, bo oni- no dobra, bo my - pracujemy niezwykle ciężko - o wiele ciężej niż ci wszyscy wykładowcy, którzy wpadają beztrosko na godzinny wykład raz w tygodniu, a resztę czasu poświęcają kopaniu dołków pod swoimi kolegami, czyli pisa­niu kąśliwych recenzji ich prac naukowych.

Cooper wdaje się w rozmowę z jednym z członków zarządu - starym przy­jacielem rodziny Cartwrightów - a ja przyglądam się moim zwierzchnikom ponad brzegiem kieliszka. Doktor Jessup niezręcznie się czuje w smokingu. Obok niego stoi posągowa kobieta, którą biorę za jego małżonkę, bo właśnie wymienia uprzejmości z panią, która zapewne jest lepszą połową doktora Flynna. Obie kobiety wyglądają szczupło i uroczo w połyskujących sukniach -tubach.

Ale żadna z nich nie wygląda tak dobrze jak Rachel. Rachel stoi obok dok­tora Jessupa, a jej oczy skrzą tak żywo jak szampan, który bąbelkuje w jej kieliszku. Wygląda wspaniale w dopasowanej jedwabnej sukni. Głęboki granat świetnie kontrastuje z jej porcelanową cerą, która z kolei wydaje się emano­wać własnym światłem na tle ciemnych włosów, upiętych w kok na czubku głowy brylantowymi spinkami.

Jak na kogoś, kto podobno w ostatniej chwili pobiegł do Bloomingdale's, twierdząc, że „absolutnie nie ma co na siebie włożyć”, Rachel naprawdę nieźle sobie poradziła.

No cóż, tak dobrze, że czuję coś w rodzaju zażenowania. Ponieważ mam wrażenie, że ja sama tak jakby wylewam się z sukni Patty. I to wcale nie w pozytywnym sensie.

Zajmuje mi to dobrą chwilę, zanim udaje mi się przyuważyć szlachetnego przywódcę uczelni, ale wreszcie dostrzegam go przy biurkach bibliotekarek. Rektor Allington raz w życiu darował sobie koszulkę bez rękawów i być może dlatego tak długo nie umiałam go wypatrzyć. Ma na sobie nawet smoking i wygląda w nim zadziwiająco wyrafinowanie.

Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o biednej pani Allington i jej garniturze z szerokimi spodniami z czarnego weluru. Szerokie rękawy opadają aż do łokcia, ile razy żona rektora podnosi ramię z kieliszkiem do ust... Co, muszę powiedzieć, robi z zastraszającą regularnością.

Ale gdzie się podziała latorośl Allingtonów, czarujący Chris/Todd/Mark? Nie widzę go nigdzie, chociaż byłam przekonana, że się pokaże. Jak taki przystojniak przez trzydziestką mógłby się oprzeć pokusie? No bo dajcie spokój, darmowe piwo i tak dalej...

Cooper rozmawia o tak zwanych damskich kamerach z jakimś starszym człowiekiem, który zwrócił się do mnie per „panienko” i powiedział, że po­doba mu się moja suknia (tonem tak szczerym, że zerknęłam w dół spraw­dzić, czy rozporek ma nadal zapięty), kiedy nagle podchodzi jakaś bardzo szczupła, bardzo atrakcyjna kobieta, cała w czernic i z niedowierzaniem wy­krzykuje imię Coopera.

- Cooper? - Ta kobieta, której udaje się wyglądać zarazem porywająco i pro­fesjonalnie, bierze go pod ramię takim gestem, jakby go brała w posiadanie; jakby kiedyś, w przeszłości, dotykała go w znacznie intymniej szych miejscach i miała teraz pełne prawo chwytać go, za co chce; i dodaje: - A co ty tutaj robisz? Chyba już od miesięcy się nie odzywałeś. Gdzieś ty się podziewał?

Nie mogę powiedzieć, żeby Cooper miał strasznie spanikowaną minę.

Ale wygląda trochę jak facet, który bardzo żałuje, że nie może w tej chwili znajdować się zupełnie gdzie indziej.

- Marion - mówi, kładąc dłoń na jej plecach i pochylając się, żeby ją po­całować. W policzek. - Miło cię widzieć.

A potem ją przedstawia. Najpierw starszemu panu, a potem mnie.

- Heather, to profesor Marion Braithwaite. Marion wykłada historię sztu­ki. Marion, to jest Heather Wells. Heather też pracuje na Uniwersytecie No­wojorskim.

Marion wyciąga dłoń i ściskamy sobie ręce. Jej palce drżą niczym maleńki ptaszek uwięziony w okowach mojej wielkiej łapy. Mimo to założę się, że regularnie ćwiczy w uczelnianej siłowni. A także, że kąpie się pod pryszni­cem, nie w wannie. Po prostu takie sprawia wrażenie.

- Naprawdę? - Marion uśmiecha się idealnym uśmiechem Isabelli Rossellini. - A czego uczysz?

- Hm... - Marzę o tym, żeby ktoś mi zrzucił na głowę doniczkę z pelar­gonią i oszczędził konieczności udzielania odpowiedzi. Niestety, nikt mi nie robi tej przysługi. - Właściwie niczego. Jestem zastępczynią kierowniczki akademika dla studentów pierwszych lat. To znaczy domu studenckiego.

- Ach. - Idealny uśmiech Marion nie blednie ani na moment, ale ze spo­sobu, w jaki zerka ciągle na Coopera, widzę, że miałaby ochotę odciągnąć go gdzieś na bok i zedrzeć z niego całe ubranie, najchętniej zębami, a nie stać tu i gawędzić z zastępczynią kierowniczki jakiegoś domu studenckiego. Zresztą, no cóż, ja ją rozumiem. - Jak miło. Cooper, wyjeżdżałeś z miasta? Nie odpowiedziałeś na żaden z moich telefonów...

Nie udaje mi się dosłyszeć, co jeszcze Marion ma do powiedzenia, bo teraz to mnie ktoś chwyta za ramię. Ale kiedy się obracam zobaczyć kto to, zamiast jakiegoś byłego faceta - co, oczywiście, jest niemożliwe, skoro mój jedyny były leży w szpitalu - widzę Rachel.

- Cześć, Heather! - woła. Na policzkach ma dwie plamy nienaturalnie jaskrawych rumieńców i zdaję sobie sprawę, że łyknęła sobie szampana. I to zdrowo. - Nie wiedziałam, że się tu dzisiaj wybierasz. Jak się masz? I co u Jordana? Tak się o niego martwiłam. Jak się czuje?

Z poczuciem winy zdaję sobie sprawę, że przez cały wieczór w ogóle nie pomyślałam o Jordanie. Ani razu od chwili, kiedy otworzyłam drzwi i mój wzrok padł na Coopera. Wyjąkuję:

- Hm, czuje się dobrze. Jest w niezłym stanie. Powinien bez trudu wrócić do zdrowia.

- Ależ nam się semestr zaczął, co? - Rachel daje mi kuksańca. - Po tym, przez co przeszłyśmy, i tobie, i mnie zdecydowanie należałoby się parę tygo­dni urlopu. W głowie mi się nie mieści. Dwa zgony w dwa tygodnie! - Roz­gląda się wkoło, przestraszona, że ktoś ją mógł usłyszeć, i zniża głos. - W gło­wie mi się to nie mieści.

Uśmiecham się do niej szeroko. Rachel jest ewidentnie pijana. Najpraw­dopodobniej nic nie zjadła i szampan uderzył jej do głowy. Większość prze­kąsek, które tu roznoszą - nadziewane pieczarki i krewetki w cieście francu­skim - nie wygląda specjalnie ubogowęglowodanowo, więc pewnie z nich zrezygnowała.

Ale i tak miło jest widzieć Rachel, na odmianę, w dobrym humorze - cho­ciaż to zadziwiające, że impreza, która mnie wydaje się sztywna i nudna, ją zamienia w duszę towarzystwa. No, ale ja nie chodziłam do Yale, więc pew­nie dlatego nie rozumiem.

- Mnie też - zgadzam się z nią. - A przy okazji, naprawdę ładnie wyglą­dasz. Ta suknia ci pasuje.

- Dziękuję ci bardzo! - Rachel się rozpromienia. - I musiałam zapłacić za nią pełną cenę, ale chyba było warto. - A potem jej spojrzenie pada na Coopera i jej oczy rozbłyskują jeszcze bardziej. - Heather... - szepcze do mnie z ożywieniem. - Przyszłaś tu z Cooperem? Czy ty i on...

Oglądam się przez ramię na mojego „partnera”, który najwyraźniej usiłuje wytłumaczyć profesorce, gdzie się podziewał przez ostatnich kilka miesięcy (To znaczy, o ile wiem, w domu na Waverly Place. Zastanawiam się trochę, czy Cooper czasem nie próbuje jakoś łagodnie odstawić na boczny tor tej całej Marion. Bo czemu do niej nie oddzwaniał? Chociaż dlaczego jakikol­wiek facet miałby odrzucić taki kąsek, nie mam pojęcia. Odnosi sukcesy, jest inteligentna, piękna, szczupła, kąpie się pod prysznicem... Jezu, sama bym się z nią chętnie umawiała).

- Hm... -Czuję, że policzki lekko mnie pieką na myśl o Cooperze i o mnie, no, wiecie. Razem. - Nie. Po prostu miał jedno zaproszenie na zbyciu, więc zabrałam się razem z nim. Jesteśmy przyjaciółmi.

I przeznaczenie chce, żebyśmy nie stali się niczym więcej. Najwyraźniej.

- Jak ty i Jordan - mówi Rachel.

- Tak - mówię i udaje mi się uśmiechnąć, chociaż nie wiem, jakim cu­dem. - Jak ja i Jordan.

To nie jej wina. Niby skąd ma wiedzieć, że właśnie naciera ranę solą.

- No cóż, lepiej już pójdę - mówi; - Obiecałam Stanowi, że przyniosę mu jeden z tych placuszków z krabem.

- Och - mówię. - Jasne. To pa!

Rachel odpływa, cała w siódmym niebie. Zastanawiam się, czy ta plotka zasłyszana przez Pete'a - że Rachel ma dostać ładny awans - nie była czasem prawdziwa. Nikt inny na całej uczelni nie musiał szukać pulsu u dwóch zmar­łych w ciągu ostatnich dwóch tygodni. A cóż mogłaby zrobić uczelnia, żeby jej okazać uznanie? Dać jej awans oczywiście. Nagroda Stokrotki to za mało. Magda przecież mówiła, że Justine została kiedyś nominowana do Stokrotki za to, że pożyczyła jakiemuś studentowi swoją książkę telefoniczną.

- Hej, Blondi!

Ignoruję rozlegający się za mną głos i patrzę na Coopera. Nadal rozmawia z Marion Braithwaite, która wpatruje się w niego z uwielbieniem i śmieje się co chwila. Jak oni się poznali? Może Marion go zatrudniła. Może podej­rzewała, że jej mąż, profesor, ją zdradza i wynajęła Coopera, a on dowiódł, że nie, niepotrzebnie się martwiła, i to dlatego ona się teraz tak cieszy, że go widzi, i dlatego co chwila wyciąga rękę, żeby go dotknąć...

- Blondi!

Ktoś klepie mnie w ramię i obracam się, zaskoczona, spodziewając się, że zobaczę któregoś z doradców rektora, który zażąda, bym pokazała zaprosze­nie na bal...

...i okazuje się, że patrzę w szare, roześmiane oczy jego syna.

21

Hej - mówi z uśmiechem Chris. - Pamiętasz mnie? Gapię się na niego, tak przerażona, że nie jestem w stanie wykrztusić słowa.

Christopher Allington. Christopher Allington mnie odszukał. Chris Allington trzyma mnie za ramię i uśmiecha się do mnie, jakbyśmy byli starymi znajomymi, którzy wpadli na siebie na kręgielni. Wyciąga nawet w moją stronę kieliszek szampana!

No cóż, niegrzecznie byłoby odmówić.

Bez słowa biorę od niego smukły kieliszek, w uszach czując szum własnej krwi. Christopher Allington. Christopher Allington. O mój Boże. Jak mo­żesz stać tu i rozmawiać ze mną jakby nigdy nic? Przecież Wczoraj usiłowa­łeś mnie zabić. Pamiętasz?

- Spotkaliśmy się po tym konkursie śpiewania - podpowiada mi Chris, wychodząc z założenia, że go nie poznaj ę_. Jakbym była w stanie zapomnieć! -To byłaś ty, prawda?

Udają, że nagle odzyskałam pamięć.

- Och - mówią niejednoznacznie, chociaż nie ma nic niejednoznacznego w łaskotliwym dreszczu, który przepływa mi przez ramię, za które Chris na­dal mnie trzyma. - Jasne. Jak się masz?

Puszcza mnie. Ten dotyk nie był nieprzyjemny. Wcale a wcale. Ale czy to nie dziwne? No bo, czy nie powinien był być nieprzyjemny? Skoro on jest mordercą i tak dalej. Dziwne.

- Świetnie - odpowiada.

Wygląda świetnie. O wiele lepiej niż rektor. Smoking leży na nim idealnie. Ale zamiast muszki Chris nosi zwykły krawat. I trzeba przyznać, ten zestaw doskonale mu pasuje.

- W sumie mam się o wiele lepiej teraz, kiedy zauważyłem ciebie - cią­gnie. - Naprawdę nie cierpię takich imprez. A ty?

- Och - mówię i wzruszam ramionami. - Sama nie wiem. Nie jest aż tak źle. Przynajmniej dają alkohol.

Wypijam szampana jednym długim łykiem, mimo ostrzeżeń Coopera. Po szoku, jaki przeżyłam, kiedy Chris złapał mnie tak znienacka, czuję, że w pe­wien sposób mi się to należy.

Chris, który mnie obserwuje, wybucha śmiechem.

- I jak, z kim tutaj przyszłaś? - pyta. - Te zaproszenia nie są tanie. Jesteś z samorządu studenckiego?

Znów wzruszam ramionami. Detektyw Canavan powiedział przecież, że w jego przekonaniu mordercy są wyjątkowo głupi, i zaczynam myśleć, że w przypadku Chrisa to może być akurat prawda. Fakt, że jestem o jakieś dziesięć lat starsza niż przeciętny przedstawiciel samorządu studenckiego, zdaje się do niego nie docierać...

...Co mi w sumie nie przeszkadza. Skoro usiłuję być bardzo przebiegła i zmusić go znienacka, żeby się przyznał, i tak dalej. Choć oczywiście nie mam pojęcia, jak to zrobić.

Chris, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi, chyba docenia mój wy­gląd w tej pożyczonej sukni. Kilka razy widzę, jak jego spojrzenie błądzi w okolicach mojego dekoltu. I to nie dlatego, że suwak mi się z tyłu rozpiął, a z przodu wszystko się zsunęło. Wiem, bo chwilami sprawdzam.

Orkiestra zaczyna grać jakiś wolny kawałek. Ku mojemu zdziwieniu, ja­kieś pary faktycznie wychodzą na środek bibliotecznej sali i zaczynają tańczyć... Mama i tata Chrisa wśród nich. Widzę, że rektor Allington prowadzi żonę na parkiet, gdzie składa jej niski ukłon, na widok którego członkowie zarządu zaczynają się śmiać i klaskać.

To nawet całkiem miłe.

A przynajmniej do momentu, kiedy pani Allington potyka się o nogawkę własnych dzwonów i o mało nie pada na parkiet jak długa. Na szczęście rektor Allington wykonuje efektowny obrót, dzięki któremu to wszystko wygląda jak skomplikowana figura taneczna.

Co jest jeszcze milsze. Może Chris wcale nie ma aż takiego pecha, jak początkowo myślałam. To znaczy jeśli chodzi o rodziców.

- Hej - mówi Chris, znów mnie zaskakując, bo wyjmuje mi kieliszek po szampanie z dłoni i odstawia go na tacę mijającego nas kelnera. - Chcesz zatańczyć?

Obracam głowę tak gwałtownym ruchem, że pasmo włosów uderza mnie po wargach i przylepia się do błyszczyku.

- Co? - pytam, desperacko usiłując je odkleić. To znaczy włosy. Od ust.

- Chcesz zatańczyć? -pyta Chris. Uśmiecha się trochę kpiąco jakby chciał mi pokazać, że tak samo jak ja wie, że tańce na Balu Stokrotek Uniwersytetu Nowojorskiego to trochę... No cóż, obciach. Ale i tak daje mi do zrozumie­nia, że jest gotów się poświęcić...

Ma taki ujmujący uśmiech. To uśmiech kapitana drużyny futbolowej z li­ceum, najprzystojniejszego chłopaka w szkole, tak pewnego siebie i swoje­go uroku, że nawet mu do głowy nie przyjdzie, że jakaś dziewczyna mogłaby powiedzieć: „Nie ma mowy, twardogłowy” w odpowiedzi na jego zaprosze­nie. Pewnie dlatego, że żadna nigdy tak mu nie odpowiedziała.

A ja nie zamierzam być tą pierwszą.

I nie tylko dlatego, że chcę się dowiedzieć, czy to Chris zabił Elizabeth i Robertę.

Więc uśmiecham się i odpowiadam:

- Jasne.

A potem idę za Chrisem na parkiet.

Nie jestem najlepszą tancerką na świecie, ale to nie ma znaczenia, bo Chris jest niezły. Pewnie był w jednej z tych prywatnych szkół, gdzie wszystkich facetów uczą fokstrota czy czegoś. Jest tak dobry, że umie nawet rozmawiać, tańcząc. Ja muszę w duchu liczyć. Raz-dwa-trzy. Raz-dwa-trzy. Krok, ob­rót. .. Och, przepraszam, to jakiś inny taniec.

- A więc - zagaja Chris, przyciskając mnie do siebie i z wprawą obraca­jąc, i nawet się nie krzywiąc, kiedy przypadkiem nadeptuję mu na palce. -W czym się specjalizujesz?

Usiłuję się rozglądać - nieznacznie - za Cooperem. Przecież miał nie spusz­czać mnie z oka przez cały wieczór, prawda?

Ale nigdzie go nie widzę. Nie widzę też Marion, skoro już o tym mowa. Czy zostałam porzucona dla jakiejś byłej dziewczyny? Najpierw tak się mną przejmuje, że niby narażam własne życie w pogoni za mordercą z Fisher Hall, a teraz zostawia mnie na lodzie?

No ładnie! Dobrze wiedzieć!

Chociaż, biorąc pod uwagę, że pozwala mi mieszkać u siebie w domu i nie żąda Czynszu - no cóż, prawie - chyba nie mam prawa do narzekań. Bo w koń­cu ilu ludzi na Manhattanie ma tak ułatwiony dostęp do pralko-suszarki?

W odpowiedzi na pytanie Chrisa na temat mojej specjalizacji, mówię:

- Hm... Jeszcze sienie zdecydowałam. No cóż, to właściwie prawda.

- Och, tak? - Chris ma szczerze zainteresowaną minę. - To dobrze. Nie zamykać sobie drogi wyboru. Moim zdaniem, zbyt wielu ludzi idzie na uni­werek, z góry wiedząc, jaką karierę chcą robić po skończeniu studiów. Trzy­mają się zestawu kursów związanych z podstawową specjalizacją i nie dają sobie szansy popróbowania rzeczy nowych. Nawet nie chcą sprawdzić, prze­konać się, w czym są naprawdę dobrzy. A to mogłoby być coś, czego nigdy wcześniej nie próbowali. Na przykład projektowanie biżuterii.

O! Nie wiedziałam, że można studiować na wyższej uczelni projektowanie biżuterii. Można by wtedy nosić własną pracę dyplomową. Jakie to prak­tyczne!

- A w jakim kierunku się skłaniasz? - pyta Chris.

Mam zamiar odpowiedzieć, ze medycyny, ale zmieniam zdanie w ostatniej chwili.

- Prawo kryminalne - kłamię, żeby zobaczyć jego reakcję.

Ale on wcale się nie odwraca, nie kuli ze strachu ani nic. Zamiast tego mówi lekkim tonem:

- Tak, to fascynująca dziedzina, prawo kryminalne. Sam się zastanawiam, czy się tym nie zająć.

Założę się. A na głos pytam, żartobliwym tonem:

- Dlaczego taki ważny student szkoły prawniczej kręci się po akademiku dla młodszych roczników?

Chris ma na tyle przyzwoitości, że robi mu się głupio.

- No cóż - mówi - moi rodzice tam mieszkają.

- I mnóstwo ładnych studentek - przypominam mu. Pamiętasz? Zabiłeś dwie z nich.

Nad ramieniem Chrisa zauważam Coopera. Wygląda na to, że gawędzi sobie z panią profesor Braithwaite. Naprawdę. Pogrążeni są w wyraźnie oży­wionej dyskusji przy stole z sałatkami. Widzę, że Cooper rzuca ukradkowe spojrzenie w moją stronę.

A więc nie zapomniał. Nadal mnie pilnuje.

A przy okazji kłóci się ze swoją byłą, na to wygląda.

Ale i tak mnie pilnuje.

Ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, że on nie ma pojęcia, jak wygląda Chris, może nawet nie wiedzieć, że tańczę ze swoim głównym podejrzanym. Więc wskazuję plecy Chrisa i bezgłośnie mówię: To jest Chris.

Ale to nie działa tak, jak oczekiwałam. Och, to znaczy tak, Cooper jak najbardziej chwyta przekaz.

Ale łapie go też Marion; zauważa, że on nie poświęca jej już wyłącznej uwagi, idzie za wzrokiem Coopera i dostrzega mnie.

Nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, głupawo macham dłonią. Ma­rion z chłodną miną odwraca ode mnie wzrok.

Ups. Bardzo mi przykro.

- Dziewczyny na prawie...

Obracam głowę i widzę, że Chris coś mówi. Do mnie.

- No cóż, powiedzmy po prostu, że ich ulubioną formą spędzania Czasu jest przesiadywanie w czytelni prawniczej do północy - mówi i mruga do mnie.

O czym on plecie?

A potem sobie przypominam. O studentkach, w tej chwili o studentkach podyplomowego prawa. A, prawda. Śledztwo w sprawie morderstwa.

- Aha. - Kiwam głową ze zrozumieniem. - Studentki prawa. Zupełnie coś innego niż te nowicjuszki z Fisher Hall, świeżutkie, prosto z krzaka, prawda?

Śmieje się głośno.

- Jesteś całkiem zabawna - mówi. - Na którym roku studiujesz? Wzruszam tylko ramionami i usiłuję wyglądać, jakby od czasu mojego pierwszego legalnego drinka nie minęło, zaraz, policzmy, mniej więcej sie­dem lat.

- Przynajmniej powiedz mi, jak masz na imię - nalega swoim niskim gło­sem. Jestem pewna, że usłyszał od jakiejś dziewczyny, że taki niski głos brzmi seksownie.

- Możesz po prostu nadal mówić do mnie Blondi - mruczę jak kotka. -W ten sposób będziesz mógł mnie łatwo odróżnić od wszystkich innych swoich dziewczyn.

Chris unosi brwi i uśmiecha się szeroko.

- Jakich wszystkich innych dziewczyn?

- Och, ty! - wołam, dając mu lekkiego klapsa w ramię. - Wszystko o to­bie słyszałam. Przyjaźniłam się z Robertą, wiesz?

Patrzy na mnie, jakbym postradała zmysły. Marszczy brwi.

- Z kim?

Boże, jest znakomity. W jego szarosrebrnych oczach nie ma śladu poczu­cia winy.

-•Z Robertą- powtarzam. Muszę przyznać, że serce mi wali od tej śmia­łości. Robię to. Jestem detektywem! Naprawdę to robię! - Z Robertą Pace.

- Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Poważnie, ten facet jest niewiarygodny!

- Bobby? - próbuję.

On się nagle zaczyna śmiać.

- Z Bobby? Ty przyjaźnisz się z Bobby?

Nie umyka mojej uwagi ani dziwny nacisk na słowo ty, ani użycie czasu teraźniejszego. Jestem przecież wykwalifikowanym śledczym. No cóż, a przy­najmniej jednemu takiemu wprowadzam dane rachunkowe.

- Przyjaźniłam się z Robertą- prostuję i nie uśmiecham się już ani nie udaję, że jeszcze nie mam dwudziestu jeden lat. Bo w głowie mi się nie mie­ści, że ten facet jest taki zimny. Nawet jak na mordercę. - Aż do momentu, kiedy w zeszłym tygodniu spadła w głąb szybu windy.

Chris przerywa taniec.

- Zaraz - mówi. - Co?

- Słyszałeś mnie - mówię. - Bobby Pace i Beth Kellog. Obie nie żyją, rzekomo dlatego że surfowały na windach. A ty spałeś z nimi tuż przed tymi wypadkami.

Nie zamierzałam pozwolić, żeby mi się to tak wyrwało. Jestem całkiem pewna, że Cooper zrobiłby to subtelniej. ale ja tylko... No cóż, chyba się trochę wściekłam. Że on sobie z tego tak żartuje. To znaczy ze śmierci Ro­berty i Elizabeth.

Prawdziwy detektyw tak się nie wścieka. Prawdziwy detektyw zachowuje zimną krew.

Chyba jednak nie jest mi przeznaczone partnerstwo z Cooperem w tym jego interesie.

Chris stoi jak sparaliżowany, z jedną stopą na białym, a drugą na czarnym kaflu posadzki.

Ale jego chwyt wokół mojej talii nie zelżał. Raczej jeszcze się wzmocnił, aż wreszcie przyciąga mnie do siebie blisko.

- Co? — pyta, a jego oczy są teraz tak szeroko otwarte, że szaroniebieskie tęczówki wyglądają jak szklane kulki pływające w bliźniaczych spodeczkach mleka. - Co? - Powtarza. Nawet z jego warg zniknął wszelki kolor.

Moja twarz jest tylko o parę centymetrów od jego twarzy. Widzę w jego oczach niedowierzanie, któremu towarzyszy - a nawet ja, mierny detektyw, mogę to zauważyć - powoli rosnące przerażenie.

I wtedy to do mnie dociera.

On nie ma pojęcia. Naprawdę. Chris nie ma zielonego pojęcia; nie miał go do chwili, kiedy mu powiedziałam; że te dwie dziewczyny, które zginęły w Fisher Hall, to właśnie te dwie, z którymi tuż przedtem się, hm, zabawiał.

Czy jest naprawdę aż takim sukinsynem, że znał tylko imiona, a właściwie zdrobnienia imion, dziewczyn, które uwiódł?

Wygląda na to, że tak.

Efekt, jaki moje oświadczenie wywarło na Chrisie, jest naprawdę dość imponujący. Bezwiednie wbija palce w moją talię i zaczyna trząść głową na boki, jak Lucy po porządnej kąpieli.

- Nie - mówi. - To nieprawda. To niemożliwe.

A ja nagle wiem, że popełniłam okropną pomyłkę.

Nie pytajcie mnie, skąd to wiem. Ja przecież nie mam w takich sprawach żadnego doświadczenia.

Ale i tak wiem. Wiem to z całą pewnością, tak jak wiem, ile tłuszczu za­wiera batonik Milky Way.

Christopher Allington nie zabił tych dziewczyn.

Och, spał z nimi, owszem. Ale ich nie zabił. Zrobił to ktoś inny. Ktoś o wiele, wiele bardziej niebezpieczny...

- Okay - odzywa się za mną głęboki głos. Ciężka dłoń opada na moje nagie ramię.

- Przepraszam, Heather - mówi Cooper. - Ale musimy już iść. Skąd on się tu wziął? Ja nie mogę iść. Nie teraz.

- Hm- odzywam się. - Tak. Momencik jeszcze. Dobrze?

Ale Cooper nie wygląda, jakby miał zamiar poczekać. W sumie minę ma taką, jakby był gotów zaraz wiać gdzie pieprz rośnie.

- Musimy iść - powtarza. - Już. Ściska mnie za ramię i ciągnie.

- Cooper... - Usiłuję mu się wyrwać. Widzę, że Chris nie otrząsnął się z szoku. Jestem totalnie przekonana, że jeśli zostanę tu jeszcze przez chwilę, uda mi się z niego coś wyciągnąć. Czy Cooper nie widzi, że ja tu przeprowa­dzam szalenie istotny wywiad?

- Może pójdziesz po coś do jedzenia? - sugeruję Cooperowi. - Za minutę spotkamy się przy bufecie...

- Nie - mówi Cooper. - Idziemy. Natychmiast.

Rozumiem, czemu Cooper tak się spieszy do wyjścia. Naprawdę to rozu­miem. Przecież nie każdy radzi sobie ze swoim byłym, no, wiecie, przesy­piając się z nim na podłodze w holu.

Jednak czuję, że jeszcze nie mogę wyjść. Nie po tym przełomie, do które­go przed chwilą doprowadziłam. Chris jest naprawdę wstrząśnięty - tak zmar­twiony, że nawet nie widzi, że jego partnerki do tańca pilnuje jakiś prywatny detektyw. Odwrócił się od nas i lekko się potykając, schodzi z parkietu, zmie­rzając gdzieś w stronę wind.

Dokąd on się wybiera? Na dwudzieste piętro, do gabinetu ojca, napić się czegoś mocniejszego - czy tylko skorzystać z telefonu? Albo na dach, z któ­rego potem skoczy? Czuję, że muszę iść za nim, żeby się chociaż upewnić, że nie zrobi czegoś głupiego.

Ale kiedy za nim ruszam, Cooper mnie przytrzymuje.

- Cooper, ja nie mogę jeszcze iść. - Próbuję wywinąć się z jego uścisku. -Muszę z niego wydusić, że je znał! Robertę i Elizabeth! I wiesz co? Moim zdaniem on ich nie zabił. Chyba w ogóle nie wiedział, że zginęły!

- To miło - mówi Cooper. - A teraz idziemy. Mówiłem ci, że mam spo­tkanie. No cóż, już i tak jestem spóźniony.

- Spotkanie? Spotkanie?! - Prawie nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. -Cooper, czy ty nie rozumiesz? Chris powiedział...

- Słyszałem - mówi Cooper. - Gratuluję. A teraz chodźmy. Powiedzia­łem, że cię tu przyprowadzę. Nie mówiłem, że możemy zostać do końca wieczoru. Mam płatnych klientów, zdajesz sobie sprawę?

Zdaję sobie sprawę, że to bez sensu. Nawet gdyby Cooper zmienił zdanie i mnie puścił, nie mam pojęcia, gdzie tymczasem zniknął Chris. I w sumie, czy to byłoby mądre z mojej strony, gdybym za nim poszła? Biorąc pod uwa­gę, co spotkało ostatnie dwie dziewczyny, z którymi... Zaraz, jak ja to uję­łam? Ach, tak, zabawiał się. Hej, zaraz, a może ja powinnam zrobić dyplom na anglistyce? No właśnie. Powieściopisarka oraz lekarka, oraz detektyw. Oraz projektantka biżuterii...

Cooper i ja wymykamy się na zewnątrz. Nawet nie zdążyłam z nikim się pożegnać ani pogratulować Rachel tej Stokrotki. Jeszcze nigdy nie widzia­łam, żeby facet aż tak bardzo chciał skądś wyjść.

- Zwolnij - mówię, kiedy Cooper wlecze mnie po chodniku. - Mam wy­sokie obcasy, wiesz?

- Przepraszam. - Puszcza moje ramię. A potem podnosi dwa palce do ust i gwiżdże na taksówkę krążącą wzdłuż Czwartej Zachodniej.

- Dokąd jedziemy? - pytam z zaciekawieniem, kiedy taksówka przystaje przy krawężniku z piskiem hamulców.

- Ty jedziesz do domu - mówi Cooper. Otwiera tylne drzwi pasażera i ge­stem każe mi wsiąść do środka, a potem podaje kierowcy adres domu swoje­go dziadka.

- Hej - mówię, wychylając się z wnętrza taksówki. - To tylko kawałe­czek drogi stąd. Mogłabym się przejść...

- Sama? Wykluczone! A ja muszę iść w przeciwnym kierunku.

- Dlaczego? -Nie umyka mojej uwagi, że Marion, historyczka sztuki, przed chwilą wyszła z biblioteki za nami.

Ale zamiast podejść i dołączyć do Coopera na chodniku, obrzuca go wro­gim spojrzeniem, a potem na piechotę rusza w stronę Broadwayu.

Cooper, który stoi plecami do biblioteki, nie zauważa profesorki ani jej wrednej miny.

- Muszę się zobaczyć z pewnym człowiekiem - mówi do mnie. - W spra­wie psa. Masz. - Wciska mi w dłoń pięciodolarowy banknot. - Nie czekaj na mnie.

- Jakiego psa? - Taksówka rusza. - Cooper, jakiego psa? Kupujesz inne­go psa? A co z Lucy? Go ci nie pasuje w Lucy?!

Ale już włączamy się do ruchu. Cooper zawrócił i poszedł w stronę Trze­ciej Zachodniej. Wkrótce zupełnie znika mi z oczu.

O co w tym wszystkim chodziło? Zgoda, ja wiem, że klienci Coopera są dla niego ważni i tak dalej. I wiem, że on uważa, że ta cała sprawa mor­derstw w moim budynku to coś w rodzaju wytworu mojej wyobraźni.

No, ale mimo wszystko. Przynajmniej mógł mnie wysłuchać.

I to wtedy taksówkarz, który chyba jest Hindusem, odzywa się przyjaźnie:

- Wie pani, jest takie powiedzenie.

Patrzę na jego odbicie we wstecznym lusterku.

- Jakie?

- Poznasz człowieka po jego psie. To amerykańskie powiedzenie. Takie jak: toczący się kamień nie porasta mchem. Zna je pani?

Garbię się na siedzeniu. Nie, nie znałam. Niewiele wiem, jak się okazuje.

No cóż, jedno chyba jednak wiedziałam. Czy nie po to zatrudniłam się na Uniwersytecie Nowojorskim? Żeby zdobyć wykształcenie?

A więc zdobywam je, nie da się ukryć. A przecież jeszcze nawet nie zaczę­łam zajęć.

22

Po tym jak Cooper i ja - oraz Chris Allington - wyszliśmy z Balu Stokro­tek, Rachel Walcott wręczono Stokrotkę za przykładną pracę na rzecz uczelni.

Pokazuje mi małą broszkę w kształcie kwiatka następnego ranka, a w jej ładnych brązowych oczach połyskuje duma. Nosi ją w klapie swojego czar­nego lnianego kostiumu jak jakiś medal za waleczność.

I pewnie to dla niej jest coś w rodzaju takiego medalu. W czasie jednego semestru musiała uporać się z większą liczbą tragedii niż większość admini­stratorów w czasie całej swojej kariery.

Mnie nigdy w życiu niczego takiego nie przyznano. No dobra, dostałam kontrakt na nagrania, ale to wszystko. Wiem, że na ogół nie przyznają na­gród Grammy za piosenki w rodzaju Słodkiego miodu. Ale, halo? Ja nawet nigdy nie dostałam żadnej nagrody publiczności. I to nawet w konkursie Teen People.

A przecież byłam totalną Królową Nastolatek. To znaczy dopóki nie prze­stałam być nastolatką.

Próbują nie okazać Rachel, że jej zazdroszczą tej nagrody. Bo właściwie nawet tak bardzo nie zazdroszczę. Tylko że, wiecie...

To ja jestem tą osobą, która przytargała te wszystkie pudła z sutereny. Pu­dła, w które spakowałyśmy wszystkie rzeczy Roberty i Elizabeth. I to ja je spakowałam. I to ja je zatargałam do ekspedycji i dopilnowałam wysyłki. Uważam, że coś za to powinnam dostać. Może nie zaraz stokrotką, ale przy­najmniej jakiegoś mlecza.

Och, nieważne. Kiedy uda mi się dowieść, że te dziewczyny poniosły śmierć w wyniku morderstwa, a nie wypadku, i kiedy już znajdą ich zabójcą, może wtedy przyznają mi coś w rodzaju kluczy do miasta. Naprawdę! I wtedy wręczy mi je sam burmistrz, i pokażą transmisją w New York One, a Cooper ją obejrzy i zrozumie, że chociaż nie wykładam historii sztuki ani nie noszą rozmiaru XXS, to i tak jestem bystra i ładna, i zaprosi mnie na randką, i się pobierzemy, i sprawimy sobie Jacka, Emily i Charlotte Wells-Cartwright...

Wolno sobie pomarzyć, prawda?

A ja naprawdę cieszę się z nagrody Rachel. Gratuluję jej i popijam małymi łykami kawę, kiedy opowiada, jakie to przeżycie, otrzymać prestiżowe wyróż­nienie w obecności wszystkich swoich kolegów. Doktor Jessup ją uściskał, a rektor Allington osobiście jej podziękował za obowiązkowość wykraczającą poza zwykłe normy. Paple z ożywieniem o tym, że jest pierwszą administratorką w historii Uniwersytetu Nowojorskiego, która otrzymała siedem nieza­leżnych od siebie nominacji do tej nagrody, więcej niż kiedykolwiek zebrał jakiś inny kandydat - i zebrała je w ciągu zaledwie czterech pierwszych mie­sięcy pracy! Mówi, że jest bardzo zadowolona, że zajęła się administracją szkol­nictwa wyższego, a nie bankowością czy prawem, jak wielu jej kolegów z Yale.

- Czy to nie jest przyjemność - pyta mnie - wiedzieć, że pracuje się na rzecz społeczeństwa, Heather?

- Hm - mówię - jasne.

Chociaż jestem całkiem pewna, że ludzie, na rzecz których najbardziej się społecznie udzielam, to znaczy studenci-praktykanci, życzą sobie tylko tego, żeby Justine wróciła do pracy.

Kiedy Rachel powoli przechodzi ekscytacja wywołana nagrodą Stokrotki, ja chwytam za telefon i załatwiam parę spraw, które chyba trochę zdążyłam zaniedbać.

Najpierw dzwonią do Amber, do jej pokoju. Kiedy jej zaspany głos chrypi: „Taa?”, łagodnie odkładam słuchawką na widełki. Dobra. Zatem Amber na­dal żyje. Odkreślam sprawą ż listy.

Potem dzwonią do St. Vincent's, żeby się dowiedzieć, jak się czuje Jordan. Dowiaduję się, że jest mu lepiej, ale chcą go zatrzymać na obserwacji jesz­cze na jedną noc. Nie bardzo mam na to ochotą, ale stwierdzam, że powin­nam z nim porozmawiać, w końcu to przeze mnie w ogóle został ranny.

Ale kiedy operatorka przełącza moją rozmową do jego pokoju, telefon odbiera kobieta. Tania. Nie mogą z samego rana użerać się z jego narzeczo­nymi, więc przerywam połączenie. Ale czuję się z tego powodu winna, więc zamawiam pół tuzina balonów z życzeniami powrotu do zdrowia z lokalnej kwiaciarni i każę je dostarczyć do St. Vincent's z wysoce Osobistą karteczką: Jordan, zdrowiej jak najszybciej. Od Heather. Prawdopodobnie zginą przy­tłoczone masą innych prezentów, którymi bez wątpienia zasypują go fani -podobno na parkingu dla karetek pod St. Vincent's przez całą noc trwało czuwanie przy świecach - ale przynajmniej będę sobie mogła powiedzieć, że się wysiliłam.

Myśląc o Jordanie i jego rozwalonej czaszce, przypominam sobie o Christopherze Allingtonie. Prawdziwy detektyw, oczywiście, kontynuowałby roz­mowę odbytą wczoraj wieczorem.

Dlatego decyduję się jeszcze raz go dopaść. Mówię Rachel, że wychodzę do łazienki. A tak naprawdę wsiadam do windy i jadę na dwudzieste piętro.

Nikt nie powinien wjeżdżać na dwudzieste piętro, nikt poza Allingtonami i ich gośćmi, i to dlatego dywan w holu przed ich apartamentem jest jednym wielkim detektorem ruchu, który się włącza za każdym razem, kiedy ktoś na ten dywan wdepnie, włącznie z Allingtonami. Czujnik powoduje włączenie się kamery, która potem przekazuje obraz intruza na jeden z monitorów przy biurku ochrony w holu.

Ale skoro strażnikiem na dyżurze jest tego dnia Pete, nie przejmuję się za­nadto, że mnie tam przydybie. Na dwudziestym piętrze przyłapaliśmy już nie­zliczoną liczbę studentów pierwszego roku, których większość została nasłana przez złośliwych kolegów ze starszych lat w misji poszukiwania „basenu Fi­sher Hall”. Nieuchwytny basen w Fisher Hall kiedyś rzeczywiście istniał, ale w suterenie, a nie na ostatnim piętrze, i ulubionym żartem starszych studen­tów jest wysyłanie tam niczego niepodejrzewających pierwszoroczniaków. Dostają potem naganę za kręcenie się pod apartamentem rektora.

Odważnie wkraczam na niewinnie wyglądający dywan i podnoszą palec, żeby nacisnąć dzwonek. Słyszę za drzwiami dziwne pogwizdywania i zdaję sobie sprawę, że to muszą być ptaki pani Allington, te kakadu, o które tak nieustająco się martwi, kiedy za dużo Wypije. Kiedy naciskam dzwonek, pogwizdywanie zmie­nia się w szalone wrzaski i na chwilę wpadam w panikę. Naprawdę. Zapomi­nam zupełnie, że jestem detektywem, powieściopisarką, lekarzem i projektantką biżuterii w jednym, i chcę biec z powrotem do windy....

Ale drzwi już się otwierają i gapi się na mnie pani Allington o półprzytom­nych oczach, owinięta zielonym welurowym kaftanem.

- Tak? - pyta ostrym głosem, wyjątkowo nieprzyjaznym, jeśli wziąć pod uwagę, że zaledwie dwa tygodnie temu trzymałam ją za ręką, kiedy rzygała do donicy z kwiatami w holu. Za nią miga mi wysoka na dwa metry wiklino­wa klatka, z której wrzeszczą dwa wielkie, białe ptaszyska.

- Hm, witam - mówię rześko. - Czy zastałam Christophera? Zapuchnięte powieki pani Allington otwierają się odrobinę szerzej, a po­tem znów się mrużą.

- Co?

- Chris - powtarzam. - Pani syn, Chris. Jest tutaj?

Pani Allington ma naprawdę wściekłą minę. W pierwszej chwili myślę, że chodzi o to, że ją obudziłam, ale potem okazuje się, że nie tylko.

Nie, okazuje się, że naprawdę rozwścieczył panią Allington mój brak po­czucia przyzwoitości.

Ja wiem! Kto mógł przypuszczać, że ona je posiada? Ale okazuje się, że tak.

Odpowiada, wymawiając słowa tak wyraźnie, jakby zwracała się do cu­dzoziemki:

- Nie, Chrisa tu nie ma, Justine. A gdybyś została odpowiednio wycho­wana, wiedziałabyś, że uważa się za rzecz wysoce nieodpowiednią, żeby młode kobiety uganiały się za jakimś mężczyzną w tak bezwstydny sposób.

Potem bardzo mocno zatrzaskuje drzwi, a zaskoczone ptaki zaczynają się drzeć jeszcze głośniej.

Stoją i gapię się na zamknięte drzwi przez dobrą chwilę. Muszę przyznać, że trochę uraziła moje uczucia. Bo już sądziłam, że pani Allington i ja zbli­żyłyśmy się nieco.

A tymczasem ona nadal zwraca się do mnie „Justine”.

Pewnie powinnam była po prostu odejść. Ale musiałam się dowiedzieć, gdzie znajdę Chrisa.

Więc sięgam jeszcze raz i znów naciskam dzwonek. Wrzask ptaków wzno­si się na histeryczny poziom, a kiedy pani Allington tym razem otwiera mi drzwi, minę ma nie tyle wściekłą, ile wręcz morderczą.

- Co?! - rzuca.

- Przepraszam - zagajam jak najgrzeczniej. - Naprawdę nie chcę pani za­wracać głowy, ale czy mogłaby mi pani tylko powiedzieć, gdzie będę mogła znaleźć Chrisa?

Pani Allington ma na twarzy sporo luźnej skóry. Lifting pewnie by się z tym uporał, ale ona nie należy do zwolenniczek operacji plastycznych. Bardziej przypomina ten typ arystokracji z Nowej Anglii: stare pieniądze i sztywna wy­mowa. Trochę jak pani Cartwright, tylko jeszcze bardziej przerażająca.

Trochę tej luźnej skóry pod brodą trzęsie się, kiedy pani Allington obrzuca mnie oburzonym spojrzeniem.

Wreszcie mówi:

- Dlaczego nie możecie dać mu spokoju? Wiecznie się za nim uganiacie, ma przez was kłopoty. Nie możesz sobie znaleźć jakiegoś innego chłopaka? Nie ma ich tu wystarczająco wielu w tym akademiku?

- W domu studenckim - poprawiam ją.

- Co?

- To dom studencki - przypominam jej. - Powiedziała pani: akademik. Ale poprawnie mówi się.

- A idź do diabła - mówi pani Allington i znów mi zatrzaskuje drzwi przed nosem.

I mówić tu o wrogości. Zamiast psychoanalizowania mnie jak dzień długi, Sarah powinna może poświęcić nieco uwagi państwu Allingtonom. Oni mają o wiele więcej problemów.

Wzdychając, obracam się na pięcie i przyciskam guzik windy. Nie mogę mieć pewności, ale wydaje mi się, że pani Allington już zdążyła zajrzeć do butelki... Anie ma jeszcze nawet dziesiątej rano! Zastanawiam się, czy za­wsze zaczyna pić tak wcześnie, czy to jakaś specjalna okazja. Na przykład oblewanie Nagrody Stokrotki dla Rachel.

Kiedy jestem znów na dole, prawie wpadam na chudą dziewczynę, która zmierza do gabinetu Rachel, więc zaczynam pytać ją, w czym mogę pomóc, ale kiedy się obraca, widzę, że to Amber.

Tak właśnie.

Amber Chrisa Allingtona, ta z Idaho. Ta, którą przed chwilą obudziłam.

- Och - mówi, poznając mnie. - Cześć. - To „cześć” jest zdecydowanie pozbawione entuzjazmu. To dlatego, że nadal na wpół śpi. Jest nawet jeszcze w piżamie. - Ty nie jesteś... Nie jesteś kierowniczką akademika, prawda?

- Nie - mówię. - Jestem jej zastępczynią. A dlaczego pytasz?

- Bo przed chwilą dostałam telefon, że mam zejść zaraz na spotkanie z Ra­chel Walcott...

W tej samej chwili Rachel, stukając obcasami, wychodzi ze swojego gabi­netu. Ściskając przy piersi jakiś segregator.

- O, Heather, tu jesteś - mówi pogodnie. - Przyszedł Cooper.

Chyba musiał mi się wyrwać jakiś niedowierzający dźwięk, bo Rachel zer­ka na mnie z zaciekawieniem i mówi:

- Tak, jest tu.

A potem zwraca uwagę na stojącą obok mnie dziewczynę.

- Amber? - pyta.

- Tak, proszę pani - odpowiada Amber przygaszonym głosem. No cóż, a która osiemnastolatka z pierwszego roku, zmuszona do wstania o dziesią­tej rano, żeby spotkać się z kierowniczką swojego domu studenckiego, nie byłaby przygaszona?

- Proszę tędy, Amber - mówi Rachel, biorąc ją pod ramię. - Heather, czy mogłabyś przez kilka minut nie przełączać do mnie żadnych rozmów...?

- Jasne - odpowiadam i wracam do naszego gabinetu. Gdzie, faktycznie, spotykam Coopera, który kręci głową, oglądając słój z prezerwatywami sto­jący na moim biurku.

- Cześć, Cooper- mówię ostrożnie. Co jest, moim zdaniem, zrozumiałe, bo wiecie, ostatnim razem, kiedy pojawił się u mnie w biurze, przyszedł, żeby mnie poinformować, że mój były chłopak zaręczył się z kimś innym. Co się zdarzy tym razem?

A potem czuję ukłucie paniki na wspomnienie Marion Braithwaite. O Bo­że. Ona i Cooper się pogodzili. Pogodzili się i postanowili pobrać, a Cooper przyszedł tu, żeby mi powiedzieć,, że muszę się wyprowadzić ze swojego mieszkania, bo przeznaczają je dla opiekunki do dzieci...

- Cześć, Heather - mówi Cooper; w dżinsach i skórzanej kurtce wygląda bardziej swojsko niż w tym swoim smokingu. - Masz sekundę?

Cześć, Heather, masz sekundę? Cześć, Heather, masz sekundę? A co to ma być za sposób rozpoczynania rozmowy? Czy można by znaleźć w całej angielszczyźnie dwa słowa, które wzbudzają w sercu większy lęk niż „masz sekundę”? Nie. Nie, nie mam sekundy! Nie, jeśli zamierzasz mi powiedzieć to, co myślę. Czemu ona? Dlaczego? Tylko dlatego, że jest bystra i wykształ­cona, i ładna, i chuda...

- Jasne. - Chciałam to powiedzieć spokojnym, pewnym głosem, ale je­stem całkiem pewna, że wypada bardziej jak beczenie owcy. Pokazuję Coo­perowi gestem, żeby usiadł, i kulę się na moim krześle, żałując, że nie mam pod ręką takiej butelki, z jakiej przez cały ranek pociąga sobie pani Allington.

- Posłuchaj, Heather.., - mówi Cooper. - Co do wczorajszego wieczoru... Nie chcę! Bo jeśli są cztery gorsze słowa w angielskim niż „masz sekun­dę”, to może chodzić wyłącznie o „co do wczorajszego wieczoru”...

I teraz mam w głowie tych wszystkich sześć słów, jedno ułożone zgrabnie na drugim. To nie fair!

I co się niby stało wczoraj wieczorem? Nic! Wysiadłam z taksówki, do której wsadził mnie Cooper, i poszłam prosto do łóżka.

Okay, no może jeszcze posiedziałam z godzinę i popracowałam nad nową piosenką.

I może ta piosenka mówiła o nim.

Ale nie mógł jej słyszeć. Grałam wyjątkowo cicho. I wcale nie słyszałam, jak wracał do domu.

Och, czemu ja? Dlaczego ja???

- Chyba jestem ci winien pewne wyjaśnienie. - To następne niespodzie­wane zdanie, które pada z jego ust.

Ale zaraz. Jestem ci winien wyjaśnienie? To nie brzmi jak wstęp do proś­by, żebym się wyprowadziła. Brzmi to prawie jak przeprosiny. Ale dlaczego, u licha, Cooper miałby mnie przepraszać?

- Spotkałem się z osobą z biura koronera wczoraj wieczorem, kiedy wy­szliśmy z balu - zaczyna. - I ona mi powiedziała.

Zaraz. Ona powiedziała? Cooper mnie zostawił dla innej dziewczyny?

- To dlatego poszedłeś? - wyrywa mi się, zanim zdążyłam się powstrzy­mać. - Żeby się spotkać z dziewczyną?

Q... mój... Boże. Co się ze mną dzieje? Dlaczego nie mogę być tak spo­kojna i pewna siebie jak... No cóż, na przykład jak Rachel? Dlaczego muszę wiecznie robić z siebie taką straszną idiotkę?

Na szczęście Cooper, kompletnie nieświadom moich związanych z nim planów (no, wiecie, że on się ze mną ożeni i będzie ojcem trojga moich dzie­ci, i inspiracją w mojej nagrodzonej Noblem medycznej karierze), nie poła­pał się, że jestem zazdrosna. Jego zdaniem jestem chyba po prostu zła, bo mnie zmusił do wcześniejszego wyjścia z imprezy.

- Nie chciałem nic ci wcześniej wspominać - mówi. - Wiesz, w razie gdyby nie miała mi nic do przekazania. Ale okazuje się, że było coś dziwnego w zwło­kach tych dziewczyn.

Gapię się na niego bez słowa. Nie wierzę własnym uszom. Nie chodzi o to, że „osoba” z biura koronera znalazła coś dziwnego w zwłokach Elizabeth i Roberty. Chodzi o to, że Cooper w ogóle zadawał sobie trud, żeby się z nią konsultować.

- A-ale -jąkam się. — Ale ja myślałam... Ty uważałeś... Że ja to sobie po prostu wszystko wymyśliłam. Dlatego że mi brakuje dreszczyku związanego z występami...

- Tak uważam. - Cooper wzrusza ramionami. -To znaczy uważałem. Ale stwierdziłem, że nie zaszkodzi sprawdzić.

- I? - Pochylam się naprzód. - Co to było? Narkotyki? Ktoś im dał narko­tyki? Bo mnie się wydawało, że detektyw Canavan mówił, że nie znaleziono w ich zwłokach śladów narkotyków.

- Nie znaleziono - mówi Cooper. - Nie było narkotyków. Mówię o opa­rzeniach.

Gapię się na niego.

- Oparzeniach? Jakich oparzeniach? Jak... po przypalaniu papierosem?

- Nie - mówi Cooper. - Angie nie jest pewna.

Angie? Cooper zna osobę z biura koronera i mówi do niej Angie? I w ogó­le jak on poznał tę Angie? Angie nie brzmi jak typowe imię patologa sądo­wego. Egzotyczna tancerka, już prędzej. Ale nie lekarka.

- I musisz wziąć pod uwagę, że te zwłoki... - ciągnie Cooper. - NO cóż, te zwłoki były mocno pokiereszowane. Ale Angie mówi, że na plecach obu dziewczyn znaleźli ślady, ślady, których nie potrafią wyjaśnić. Nie wystar­czą, żeby zmienić orzeczenie koronera, że te zgony były spowodowane wy­padkiem. Ale to jest... dziwne.

- Dziwne - powtarzam.

- Tak - mówi Cooper. - Dziwne.

- A zatem... - Nie mogę mu spojrzeć w oczy. Bo nie wierzę, że on mnie rzeczywiście traktuje poważnie. Mnie, Heather Wells, znaną ze Słodkiego miodu!

I wystarczyły do tego zaledwie dwa morderstwa.

- Więc może jednak nie wymyślam sobie tego w ramach przeniesienia agresji skierowanej do własnej matki? - pytam.

Cooper ma zdumioną minę.

- Nigdy nic takiego nie mówiłem. A, racja. To mówiła Sarah.

- Ale teraz mi wierzysz? - sonduję nadal. - Nie jestem już tylko szaloną byłą dziewczyną twojego młodszego brata? Ale może całkiem racjonalnie myślącą jednostką ludzką?

- Nigdy o tobie inaczej nie myślałem-mówi Cooper, a w jego oczach pojawia się cień rozdrażnienia. Potem, widząc wyraz mojej twarzy, mówi: -No cóż, szalona, może. Ale nigdy nie uważałem, że nie myślisz racjonalnie.

Poważnie, Heather, nie mam pojęcia, skąd ty bierzesz takie pomysły. Prze­cież zawsze cię uważałem za jedną z najbardziej...

Najbardziej uroczych, porywających istot, jakie kiedykolwiek poznał? Najbardziej inteligentnych, najbardziej zapierających dech kobiet, jakie kie­dykolwiek napotkał na swojej drodze?

Niestety, zanim mam szansę dowiedzieć się, co zawsze o mnie myślał, albo zobaczyć, jak klęka na jedno kolano i prosi, żebym została jego żoną (Ja wiem. Ale i tak wolno sobie chyba pomarzyć?), dzwoni telefon.

- Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć - mówię do Coopera i podnoszę słu­chawkę. - Fisher Hall, mówi Heather.

- Heather? - To Tina, dyżurna z recepcji. - Zaczekaj, Julio chce z tobą mówić.

Przełącza go do mnie.

- Och, Hajder, przepraszam cię - zaczyna Julio. ~ Ale on to znów robi.

- Kto i co znów robi? - pytam.

- Ten chłopak, Gavin. Pani Walcott mówiła...

- Dobra, Julio. - Nie chcę, żeby Cooper zorientował się w sytuacji, bo pamiętam, co było ostatnio. - Spotkamy się tam gdzie zawsze. - A potem odkładam słuchawkę.

Mówić tu, że coś wypada nie w porę! Dokładnie wtedy, kiedy Cooper za­czynał wyjawiać mi, co naprawdę o mnie myśli!

Chociaż jak się nad tym zastanowić, nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć. Bo pewnie chciał powiedzieć coś w rodzaju:, jedną z najbardziej sprawnych specjalistek od wprowadzania danych rachunkowych, jaką znam”.

- Nie ruszaj się stąd - nakazuję Cooperowi.

- Stało się coś złego? - pyta Cooper z troską.

- Nic, z czym sobie nie poradzę migusiem - zapewniam. O mój Boże, czyja właśnie powiedziałam: „migusiem”? No cóż, nieważne. - Zaraz wra­cam.

Zanim zdążył powiedzieć chociaż słowo, wypadam z biura i biegnę w stronę windy technicznej, gdzie mówię Juliowi, którego tam spotykam, żeby zajął się dźwignią napędu i jedziemy, już, już, już!

Bo im szybciej wrócę, tym szybciej dowiem się, czy jest jakaś szansa dla mnie, jeśli chodzi o Coopera, czy też powinnam sobie po prostu w ogóle odpuścić mężczyzn. Może Uniwersytet Nowojorski oferuje jakieś kursy dla kandydatek do zakonu. Na przykład: jak zupełnie zrezygnować z facetów i zrozumieć celibat. Bo zaczynam poważnie podejrzewać, że to może być droga dla mnie.

Kiedy Julio wiezie mnie na dziesiąte piętro, wspinam się po wewnętrznej ścianie windy i wyłażę przez otwór na dach. W szybie jest ciepło i spokoj­nie, jak zwykle.

Ale w sumie nie słyszę śmiechu Gavina, a to nie jest normalne. Może wresz­cie odciął mu głowę jakiś luźny kabel, przed czym tak często przestrzegała go Rachel. A może spadł. O Boże, proszę, niech się nie okaże, że on leży tam na dole...

Zastanawiam się, co zrobię, jeśli na dachu windy numer 1 leżą pozbawio­ne głowy zwłoki Gavina, kiedy winda techniczna zbliża się do pozostałych dwóch wagoników. Oba stoją nieruchomo na dziesiątym piętrze.

Kiedy je mijamy, nie widzę ani śladu Gavina - nawet jego pozbawionych głowy zwłok. Żadnych pustych butelek po piwie, żadnych wybuchów śmie­chu, nic. Zupełnie tak, jakby Gavina wcale tu nie było...

Niespodziewanie szybem wind wstrząsa coś w rodzaju uderzenia pioruna, rycząc mi w uszach niczym fale oceanu, tylko że tysiąc razy głośniej.

Podniosłam się przed chwilą na nogi, nieco niepewnie, żeby dokładniej się przyjrzeć windom pod nami i kiedy czuję pod stopami wstrząs, instynktow­nie, ale po omacku, szukam czegoś - czegokolwiek - czego mogłabym się przytrzymać.

Dłonie przecina mi jakby tysiąc brzytew i zdaję sobie sprawę, że trzymam się stalowej liny, która szaleńczo wibruje pod wpływem siły wybuchu. Ale i tak ściskam kurczowo tę szarpiącą się linę, bo to jedyna rzecz, która mnie chroni przed nicością mrocznego szybu ziejącego pode mną. Bo pod stopa­mi już nic nie mam. W jednej chwili stałam na dachu windy technicznej, a w następnej ten dach umyka mi spod stóp, marszcząc się jak zgniecione pudełko po chipsach.

Hm. Pringles.

To zabawne, o czym człowiek zaczyna myśleć na moment przed śmiercią.

Czysty fart chroni mnie przed uderzeniem masy jakiegoś żelastwa, które spada z góry. Lina, której się trzymam, nadal dziko się szarpie, ale trzymam się jej obiema rękami i nogami, zaplatając stopy.

Coś lecącego w dół wali mnie w ramię na tyle mocno, że nieco rozluźniam chwyt na linie i tracę oddech.

To wtedy patrzę w dół, szeroko otwartymi oczami, i widzę, że winda tech­niczna zniknęła.

Cóż, niezupełnie zniknęła. Widzę, że spada, niczym puszka, którą ktoś wrzucił do zsypu, a luźne liny - poza tą, której się trzymam - ciągną się jak wstążki na welonie panny młodej.

Udaje mi się pomyśleć tylko: „Przecież to niemożliwe, żeby spadła”. Raz kiedyś spytałam paru doświadczonych specjalistów od napraw wind, czy to, co się stało w filmie Speed, mogłoby się zdarzyć w prawdziwym życiu. A oni mi powiedzieli, że nie. Bo nawet jeśli liny podtrzymujące windę pękną wszyst­kie naraz (co, zapewniali stanowczo, nie ma prawa się zdarzyć, ale jak wi­dać...), w ścianę szybu wmontowana jest jeszcze przeciwwaga, która nie pozwoli wagonikowi roztrzaskać się na dole.

Czuję ogłuszający wstrząs, kiedy ta przeciwwaga opada, nie pozwalając windzie zderzyć się z betonowym dnem szybu.

Ale kiedy poszarpane liny uderzają o dach, hałas jest niewiarygodny. Szy­bem raz za razem coś wstrząsa. Usiłuję nie rozluźnić chwytu na linie, myśląc tylko, że przy tym całym hałasie w ogóle nie słyszałam Julia. Żadnego dźwięku z jego strony. Wiem, że nadal jest w tym wagoniku. Chociaż przeciwwaga uratowała go przez roztrzaskaniem się o cementową posadzkę pod windami, te liny dosłownie spłaszczyły dach windy. A on tkwi pod tą masą stali...

I Bóg raczy wiedzieć, czy jeszcze żyje.

Cisza, która zapada w szybie po upadku windy, jest jeszcze bardziej prze­rażająca niż nagłe uderzenie przerwanych lin. Zawsze lubiłam szyby wind, bo są jedynymi miejscami w akademiku - to znaczy w domu studenckim -w których panuje całkowity spokój. Teraz ta cisza rozciąga się jak niewi­dzialne sklepienie dzielące mnie od ziemi. Im ciszej się robi, tym wyżej pod­nosi mi się w gardle bąbelek histerii. Przedtem nie miałam czasu się bać.

Ale teraz, wisząc ponad dziesięć pięter nad ziemią, pod stopami mając nicość, zaczynam tracić głowę z przerażenia.

To wtedy bąbelek zamienia się w istną fontannę, a ja zaczynani wrzesz­czeć.

23

Chociaż mam wrażenie, że trwa to godzinami, wrzeszczą tak chyba tylko przez jakąś minutą, a potem słyszę odległy męski głos, który nawołuje moje imię gdzieś z dołu.

- Tutaj! - drę się. - Tu jestem, na górze! Dziesiąte piętro!

Głos coś odpowiada, a potem pod sobą, gdzieś po lewej, widzę, że dwa pozostałe wagoniki wind ruszają na dół.

Gdybym miała choć trochę przytomności umysłu, skoczyłabym w stronę dachu bliższej windy.

Ale odległość przekracza półtora metra - ta sama odległość, którą musia­łyby pokonać Elizabeth i Roberta, gdyby naprawdę zginęły w czasie surfo­wania na windach - i prawie całkowicie paraliżuje mnie strach.

Ale zdaję sobie sprawę, że nie zdołam długo trzymać się tej liny. Po ude­rzeniu ramię zdrętwiało mi z bólu, a dłonie mam poranione od ściskania sta­lowego kabla, nie wspominając już o tym, że są śliskie od krwi.

Jak przez mgłę przypominam sobie lekcje z wuefu z czasów podstawówki. Nigdy nie wyróżniałam się we wspinaniu po linie - ani, właściwie, w żad­nych ćwiczeniach - ale pamiętam, że cały sekret polega na owinięciu jednej stopy tak, żeby na dole powstała pętla.

Owinięcie stalowego kabla na stopie okazuje się trudniejsze niż ćwiczenia na sznurowej linie w piątej klasie, ale wreszcie udaje mi się znaleźć coś w ro­dzaju podparcia. Niestety, i tak wiem, że wytrzymam najwyżej parę minut. Ramię i dłonie potwornie mnie bolą- a ja zawsze miałam niski próg wrażli­wości bólowej, bo przecież jestem takim strasznym mazgajem - i wiem, że prędzej puszczę linę i runę na spotkanie śmierci, niż zdołam to dłużej znosić.

I to przecież nie tak, że do tej pory nie miałam udanego życia. Okay, może czasami bywało trochę trudne, ale hej! Miałam fajne dzieciństwo, a przynaj­mniej rodzice zadbali o to, żebym nigdy nie chodziła spać głodna.

I nigdy mnie nie bito ani nie wykorzystywano seksualnie... Miałam też udaną karierę - no dobrze, szczyty osiągnęłam w wieku jakichś osiemnastu lat, a potem...

Ale i tak zdarzało mi się jadać w mnóstwie naprawdę świetnych restaura­cji.

I wiem, że Lucy znajdzie się pod dobrą opieką. Cooper się nią zajmie, jeśli coś mi się stanie złego.

Ale myślenie o Cooperze przypomina mi, że tak naprawdę wcale nie chcę umierać, nie teraz, kiedy sprawy zaczynają się interesująco rysować. Nigdy się nie dowiem, co on naprawdę o mnie myśli! Miał mi powiedzieć, a teraz ja zginę i nic z tego!

Chyba że, oczywiście, kiedy umierasz, zyskujesz pełną wiedzę o wszech­świecie.

A jeśli nie? Jeśli tylko umierasz?

No cóż, wtedy to chyba przestanie mieć znaczenie.

Zaraz, zaraz, chwileczkę. Ci faceci od naprawy wind zapewniali mnie, że kable nie mogą ot tak sobie pęknąć. Dobra, może jeden, ale nie wszystkie naraz. Te kable nie pękły przypadkiem. Ktoś podłożył bombę. Sądząc po kuli ognia, która mi eksplodowała pod stopami, to musiała być jakaś bomba.

Tak właśnie. Bomba.

Ktoś mnie usiłuje zabić.

Znowu.

Zastanawianie się nad tym, kto mógłby chcieć mnie zabić, odrywa moje myśli od piekącego ramienia i zbolałych dłoni - na jakąś minutą czy dwie. No cóż, oczywiście pozostaje Christopher Allington, który może zrzucił (a mo­że nie) tą donicę z pelargonią, bo zrozumiał, że go podejrzewam o morder­stwo. Lepiej, żeby teraz miał naprawdę dobre alibi.

Ale skąd Christopher Allington miałby wiedzieć, że znajdę się w tej win­dzie? Rzadko korzystam z windy technicznej. Właściwie tylko wtedy, kiedy uganiam się za windowymi surferami.

Czy Gavin McGoren może być zamieszany w śmierć Beth Kellog i Bobby Pace? Wydaje mi się to trochę naciągane, ale czy jest jakieś inne wyjaśnie­nie? Niemożliwe, żeby mordercą był Julio. Z tego co wiem, najprawdopo­dobniej leży tam na dole martwy. Dlaczego miałby chcieć próbować zabić mnie i siebie?

Nagle bliższa winda rusza w górę i tym razem na jej dachu ktoś stoi. Ale to nie Gavin McGoren. Mrugam oczami - szyb jest wypełniony dymem - i przez mgłę widzę zaciętą twarz Coopera, który ruszył mi na ratunek.

To musi znaczyć, że on mnie lubi. Przynajmniej troszkę. Bo skoro jest skłonny ryzykować życie, żeby mnie ratować...

- Heather... - Głos ma tak samo spokojny i władczy jak zawsze. - Nie ruszaj się, dobrze?

- Jakbym się gdziekolwiek wybierała - odpowiadam. No, przynajmniej usiłuję to powiedzieć. Słyszę jednak tylko serię histerycznych beków. Och, to absolutnie niemożliwe, żeby dochodziły z moich ust.

- Posłuchaj mnie, Heather - mówi Cooper. Wspiął się na dach windy nu­mer 1 i trzyma się jednego z kabli. Jego twarz, widzę przez ten dym, pobla­dła pod opalenizną. A to czemu? Tak się zastanawiam... - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.

- Okay - mówię. A przynajmniej próbuję powiedzieć.

- Chcę, żebyś się w tę stronę rozhuśtała. Nie bój się, ja cię złapię.

- Hm - mówię. I popełniam ten błąd, że zerkam w dół. - Nie. No cóż, tym razem powiedziałam coś wystarczająco wyraźnie.

- Nie patrz w dół - mówi Cooper. - Dalej, Heather. Poradzisz sobie. To tylko trochę ponad metr.

- Facet, kompletnie cię pogięło. - Kręcę głową. Mój głos dziwnie brzmi. Jest jakiś taki piskliwy. - Nic dziwnego, że rodzina cię wydziedziczyła co do centa...

- Heather, posłuchaj. Woźny mi powiedział, że ten kabel, którego się trzy­masz, może nie wytrzymać. Może się w każdej chwili urwać, jak tamte...

- Och! - No cóż, to zmienia postać rzeczy.

- Rób teraz to, co powiem. - Cooper wychyla się możliwie najdalej w moją stronę. - Odepchnij się od ściany stopami i zakołysz. Ja cię złapię, spokoj­nie.

Z góry szybu windy technicznej dobiega jakiś zgrzyt. Jestem prawie pew­na, że to nie ja tak zgrzytam. Już prędzej lina, na której wiszę.

Fantastycznie.

Zamykam oczy i napieram na kabel, usiłując go rozkołysać w stronę ścia­ny szybu. Odplątuję stopę, która się podpierałam, i odpycham z całej siły od odrapanych cegieł. I już lecę w kierunku wyciągniętych ramion Coopera...

...ale nie dość blisko.

Mimo to on krzyczy:

- Puść się, Heather! Puszczaj!

I już po wszystkim, myślę. Przepadłam. Może teraz zrobią o mnie epizod w Behind the Musie.

Puszczam.

I przez sekundę wiem, co musiały czuć Elizabeth i Roberta - wszechogar­niające przerażenie, bo na dole nie ma żadnej siatki ani wody, która złagodzi upadek...

Ale zamiast runąć na pewną śmierć, jak one, czuję silne palce zaciskające się na moich nadgarstkach. Prawie mi wyrywa ramiona ze stawów, kiedy całym ciałem uderzam o bok wagonika windy. Oczy mam mocno zamknięte, ale czuję, że ktoś mnie dźwiga w górę, powoli...

Nie przestaję stopami szukać punktu podparcia, dopóki nie czuję, że sie­dzeniem spoczęłam na czymś solidnym.

Dopiero wtedy otwieram oczy i widzę, że Cooperowi udało się mnie ura­tować. Oboje ciężko dyszymy z wysiłku przemieszanego ze strachem. No cóż, przynajmniej u mnie on się miesza ze strachem.

Ale żyjemy. Ja żyję.

Znad naszych głów znów dobiega ten zgrzytliwy dźwięk. Zanim się zo­rientowałam, co się dzieje, kabel, którego się trzymałam - razem z blokiem, na którym wisiał - odrywa się z zaczepów i leci w dół szybu, gdzie rozbija się na dachu windy.

Kiedy jestem już w stanie oderwać oczy od wraku w dole, widzę, że kur­czowo trzymam się koszuli Coopera i że jego ramiona obejmują mnie opie­kuńczo. Jego twarz przybrała odcień otaczającego nas dymu. Całą koszulę ma wymazaną rdzą i krwią, w każdym razie w tych miejscach, gdzie chwy­ciłam go pociętymi dłońmi.

- Och! - Wypuszczam z dłoni pomiętą i zaplamioną bawełnę. - Przepra­szam.

Cooper natychmiast zwalnia uścisk.

- Nie ma sprawy - mówi.

Jego głos, tak jak mój, brzmi dość pewnie. Ale w jego błękitnych oczach jest coś, czego nigdy w nich wcześniej, nie widziałam.

Zanim jednak zdążyłam przemyśleć, co to właściwie może być, ze środka windy, na której siedzimy, dobiega znajomy głos:

- Masz ją?

Zerkam przez otwarty panel w dachu kabiny i widzę twarz Pete'a. A na niej wyraźną ulgę.

- Heather, my tu przez ciebie naprawdę sramy w gacie - mówi. I rzeczy­wiście, jego szorstki, brooklyński akcent zabarwia się drżącą nutką. - Nic ci nie jest?

- Nic - odpowiadam i dowodzę swoich słów, ostrożnie zsuwając się do wnętrza kabiny, prawie bez żadnej pomocy. W pewnym momencie ramię od­zywa się boleśnie, ale Pete podtrzymuje mnie za łokieć, a Cooper mocno trzy­ma za pasek, więc nie tracę równowagi. Kiedy już bezpiecznie ląduję w środ­ku, przekonuję się, że trudno mi ustać na nogach. Kolana strasznie mi drżą.

Ale jakoś sobie radzę, opierając się o ścianę.

- Co z Juliem? - pytam.

Cooper i Pete wymieniają spojrzenia.

- Żyje - mówi Cooper, ale tak dziwnie zaciska szczękę.

- A przynajmniej minutę temu jeszcze żył. - Pete przekręca klucz, który tkwi w panelu sterowniczym. - Ale czy nadal będzie żył, kiedy go stamtąd wyciągną...

Kręci mi się w głowie.

- Wyciągną?

- Będą musieli użyć nożyc do metalu.

Patrzę na Coopera, oczekując szczegółowego wyjaśnienia, ale nie wyrywa się z nim. Nagle przestaję mieć pewność, że w ogóle chcę to wiedzieć.

Po raz drugi w ciągu dwóch dni trafiam na ostry dyżur do St. Vincent's.

Tylko że tym razem to ja jestem pacjentką.

Leżę na noszach, czekając, aż mi prześwietlą ramię. Cooper poszedł szu­kać dla mnie kanapki z tuńczykiem, bo z tego strachu zrobiłam się strasznie głodna.

Kiedy czekam, obserwuję smutno swoje obtarte palce i dłonie, poowijane gazą i piekące od licznych skaleczeń. To potrwa parę tygodni, informuje mnie irytująco młody dyżurny lekarz, zanim wygoją się na tyle, że będę ich nor­malnie używać. Zapomnijcie o grze na gitarze. Ledwie mogę utrzymać ołó­wek.

Ponuro zastanawiam się, jak ja zdołam przyzwoicie wywiązywać się z pracy, skoro prawie nie mogę używać rąk - niewątpliwie Justine znalazłaby jakiś sposób - kiedy pojawia się detektyw Canavan, jak zwykle gryząc w zębach niezapalone cygaro. Nie jestem pewna, czy to wciąż to samo cygaro, ale wygląda tak, że niewykluczone.

- No, witam, pani Wells - mówi tak swobodnie, jakbyśmy właśnie na sie­bie wpadli w Macy's. - Słyszałem, że miała pani dość urozmaicony pora­nek.

- Och - mówię. - Chodzi panu o to, że ktoś mnie usiłował zabić? Po raz kolejny?

- Mniej więcej. - Detektyw Canavan wyjmuje cygaro. - Złości się pani na mnie?

Owszem, trochę. Ale z drugiej strony, to w sumie nie jego wina. Ta donica mogła spaść przypadkiem. A Elizabeth i Roberta naprawdę mogły zginąć, surfując na windach.

Tyle że ona nie spadła sama. A one nie zginęły w wypadku.

- Trudno, żebym miał do pani żal - mówi detektyw Canavan, zanim zdą­żyłam się odezwać. - Teraz mamy Backstreet Boya z rozwalonym łbem i woź­nego na intensywnej terapii.

- I dwie nieżywe dziewczyny - przypominam mu. - Niech pan nie zapo­mina o dwóch nieżywych dziewczynach.

Detektyw Canavan siada na pomarańczowym plastikowym krześle usta­wionym pod ścianą pracowni rentgenowskiej.

- Owszem - mówi. -I dwie nieżywe dziewczyny. Nie wspominając o pew­nej zastępczyni kierowniczki administracyjnej, która według wszelkich re­guł też już powinna nie żyć. - Znów wsadza cygaro w zęby. - Naszym zda­niem to była bomba rurowa.

- Co?! - krzyczę.

- Bomba rurowa. Dość prosta, ale skuteczna. W zamkniętej przestrzeni, na przykład w szybie windy, potrafi wyrządzić duże szkody. - Detektyw Canavan żuje cygaro. - Kotku, ktoś ma wielką ochotę panią ukatrupić.

Gapię się na niego i znów robi mi się zimno. Cooper narzucił mi na ramio­na swoją skórzaną kurtkę, jak tylko zjechaliśmy do holu, bo z jakiegoś powodu cała się roztrzęsłam. A potem, kiedy przyjechała karetka, dodali mi jeszcze koc.

Mimo to dygoczę z zimna, odkąd zobaczyłam wrak, który kiedyś był windą techniczną, zgnieciony na parterze. Strażacy próbowali otworzyć drzwi za po­mocą potężnych cęgów - szczęki życia, jak je nazywają - ale pogięty metal tyl­ko skrzypiał. W środku tej ruiny leżał Julio, który jak się potem dowiedziałam, doznał licznych złamań, ale uznano, że się z tego wyliże. Zaczęłam się trząść od samego patrzenia na potrzaskany wagonik i od tej pory ręce mam zimne jak lód.

- Ale bomba rurowa? - mówię. - Jak...?

- Przymocowana na dachu windy. Proste, gdy się dysponuje wiedzą. Po­trzebna jest tylko metalowa rura, pusta w środku, żeby można ją było napeł­nić. Z boku wywierca się kilka otworów, wsadza się do rury parę fajerwer­ków, wyciągając lonty przez otwory, a potem zasypuje środek prochem strzelniczym i całość zakleja. Łatwizna.

Łatwizna? Dla mnie to brzmi gorzej niż egzaminy SAT! Zauważając moje uniesione brwi, detektyw Canavan znów wyciąga z ust cygaro i mówi:

- Przepraszam. Łatwizna, kiedy człowiek wie, jak to zrobić. W każdym razie ktoś odpalił lonty na parę minut przed tym, zanim pani i ten... jak on się nazywa? - Zagląda do notatek. - Och, tak. Pan Guzman. Zanim ruszyliś­cie na górę. A teraz, jeśli się pani nie pogniewa, co do diabła robiła pani na dachu tego cholerstwa?

Oszołomiona, zaczynam sobie przypominać. Bomba rurowa? Nie mam pojęcia, jak coś takiego mogłoby wyglądać, ale z całą pewnością niczego podobnego nie zauważyłam, kiedy stałam na dachu windy.

No, ale z drugiej strony, wśród tych wszystkich hamulców i innej maszy­nerii, małą bombę łatwo byłoby schować.

Niemniej... bomba rurowa? Bomba rurowa w Fisher Hall?

Cooper wpada przez wahadłowe drzwi z naręczem papierowych toreb. Ładna pielęgniarka ściga go ze wściekłą miną.

- Proszę pana, nie wolno panu tu wchodzić - upiera się. - Bo będę musia­ła zawołać ochronę...

- Wszystko w porządku, siostro. - Detektyw Canavan otwiera swój port­fel i pokazuje odznakę. - Ten pan jest ze mną.

- Dla mnie może być członkiem Królewskiego Instytutu Medycznego -ucina pielęgniarka. - Nie wolno mu tak tu się wdzierać.

- Proszę się poczęstować roladką. - Cooper wyciąga jedną z którejś tor­by. Pielęgniarka patrzy na niego jak na wariata.

- No serio - mówi Cooper. - Bardzo proszę. Ja stawiam. Zdegustowana pielęgniarka bierze roladkę, odgryza spory kęs, a potem odchodzi, żując. Cooper wzrusza ramionami, a później patrzy na Canavana z nieukrywaną wrogością.

- No proszę, i nowojorska policja znów wychodzi na bandę popieprzo­nych debili - mówi.

- Cooper! - Jestem zdumiona. - Detektyw Canavan właśnie mi mówił...

- Co. Że wszystko to ci się ubrdało? - Cooper śmieje się gorzko, a potem palcem celuje w pierś osłupiałego detektywa. - No cóż, Canavan, to teraz mnie posłuchaj. Nie ma takiej możliwości, żeby wszystkie sześć kabli windy pękło naraz, chyba że ktoś specjalnie...

- Cooper! - wołam, ale detektyw Canavan tylko chichocze.

- Wyluzuj, Romeo - mówi, wymachując cygarem. - Już ustaliliśmy, że dokonano drugiej próby zamachu na życie tu obecnej twojej dziewczyny. Nikt nie twierdzi, że z tą windą to był wypadek. Nie drzyj szat. Jestem po twojej stronie.

Cooper mruga kilka razy, a potem patrzy na mnie. Spodziewam się, że powie coś w rodzaju: To nie jest moja dziewczyna. Ale on niczego takiego nie mówi. Mówi tylko:

- Kanapki z tuńczykiem nie wyglądały świeżo. Wziąłem ci zamiast tego z salami.

Wyciąga kanapkę, chyba półmetrowej długości. Nie powiem, żebym miała coś przeciwko jej rozmiarom. Detektyw Canavan zerka na liczne torby, które Cooper sieje wkoło siebie.

- A jakieś chipsy tu masz? - pyta.

- Niestety. - Cooper rozwija moją kanapkę i zaczyna ją rwać na małe ka­wałki, bo nie mogę niczego utrzymać w dłoniach. - Oliwkę?

Detektyw Canavan wygląda na rozczarowanego.

- Nie, dziękuję. A zatem - mówi, jakby wcale sobie nie przerywał - kto pani kazał wsiąść do tej windy?

Odpowiadam z pełnymi ustami, bo jestem zbyt głodna, żeby czekać.

- Wiem tylko, że dostałam telefon z recepcji, że Gavin, to jeden student, który mieszka u nas w akademiku, znów chce surfować na windach, więc poszłam z Juliem, żeby go złapać.

- Tak? A kiedy była już pani na górze, to co?

Opisuję eksplozję, która nastąpiła prawie w tej samej chwili, w której się zorientowałam, że Gavina wcale nie było w szybie.

- A więc - mówi detektyw Canavan - kto kazał tej studentce z recepcji zadzwonić po panią?

- Wszyscy wiemy, kto - mówi Cooper. W jego głosie znów słychać led­wie powstrzymywaną furię. — Czemu sterczysz tutaj, Canavan, zamiast zająć się aresztowaniem tego człowieka?

- Aresztowaniem kogo? - chce wiedzieć Canavan.

- Allingtona. To on jest mordercą. To oczywiste, Heather śmiertelnie go wystraszyła.

Canavan kręci głową.

- Ale ten chłopak wczoraj wieczorem wyjechał z miasta. Zaszył się w willi rodziców w Hamptons. W żaden sposób nie mógł umieścić i odpalić tej bom­by. To trzy godziny jazdy między stanową autostradą. Owszem, ktoś usiłuje zabić twoją dziewczynę. Ale to nie jest Chris Allington.

24

Prześwietlenie jest bardzo bolesne, bo technik musi mnie ułożyć w kilku niezbyt naturalnych pozycjach, żeby znaleźć dobry kąt do zdjęcia. A tymczasem poza advilem nie dostałam żadnych środków przeciwbólo­wych.

Halo? Advil to się kupuje w aptece bez recepty. Zapomnieli już o vicodinie? Zapomnieli o dolarganie? I w ogóle co jest z tymi szpitalami?

Kiedy mnie już prześwietlili, wiozą mnie na wózku do poczekalni, gdzie cała masa innych pacjentów też leży na noszach. Większość z nich, na pierw­szy rzut oka, jest w znacznie gorszym stanie niż ja. I wszyscy chyba dostali o wiele skuteczniejsze środki przeciwbólowe.

Na szczęście nie odebrano mi kanapki. To moje jedyne źródło pociechy. No cóż, ona i paczka fritos, którą zdobyłam w automacie ze słodyczami na końcu oddziału. To nie żarty wsuwać dwudziestopięciocentówki do tych szczelin, kiedy ma się zabandażowane dłonie, wierzcie mi.

Ale nawet fritos nie poprawiają mi humoru. To cud, że żyję. Naprawdę powinna była mnie ukatrupić ta bomba. Ale przeżyłam.

W przeciwieństwie do Elizabeth Kellog i Roberty Pace. O czym myślały na krawędzi życia, mając pod sobą szesnaście czy czternaście pięter? Czy stawiały opór, zanim je zepchnięto? Nie było żadnych śladów walki, tylko te dziwaczne oparzenia.

I jakiego typu były te oparzenia?

I dlaczego ja przeżyłam, skoro one zginęły? Czy jest jakiś powód? Czy teraz powinnam coś zrobić? Może odnaleźć ich mordercę?

A może ocalałam z innego, ważniejszego powodu? Na przykład po to, że­bym poszła drogą kariery medycznej i zadbała, żeby w przyszłości ofiary wybuchów bomb otrzymywały lepsze leki przeciwbólowe.

Chrupię ostatnie fritos, kiedy wreszcie pojawia się jakiś lekarz, na pewno nie starszy ode mnie. Uśmiecha się, niosąc zdjęcie mojego ramienia. Prze­staje się uśmiechać, kiedy przygląda mi się uważniej.

- Czyja pani...? - przerywa. Minę ma spanikowaną. Jestem zbyt zmęczona na te gierki.

- Tak-mówię. - Nazywam się Heather Wells. Tak, śpiewałam Słodki miód.

- Och - mówi z rozczarowaniem. - Myślałem, że to Jessica Simpson.

Jessica Simpson! Jestem tak oburzona, że nie mogę wydusić z siebie sło­wa, nawet wtedy, kiedy mnie radośnie informuje, że z moim ramieniem właś­ciwie wszystko w porządku, jest tylko mocno stłuczone. Potrzeba mi wypo­czynku, leżenia w łóżku i nie, nie może mi przepisać nic przeciwbólowego.

Przysięgam, że słyszę, jak sobie podśpiewuje refren z With You, kiedy od­chodzi.

Jessica Simpson? Ja w niczym nie przypominam Jessiki Simpson! No do­bra, obie mamy długie jasne włosy. Ale na tym podobieństwo się kończy.

Czy rzeczywiście?

Znajduję łazienkę i wchodzę do środka. Patrząc w swoje odbicie w lustrze nad umywalką, z ulgą stwierdzam, że w najmniejszym stopniu nie przypo­minam Jessiki Simpson.

Chociaż istoty ludzkiej to ja też nie przypominam. Dżinsy mam podarte i pokryte smarem i własną krwią. Ściskam skórzaną kurtkę Coopera i jaskrawopomarańczowy koc, którym mi owinięto ramiona. Całą twarz mam upa­praną brudem i krwią, a włosy mi zwisają w tłustych strąkach. Nigdzie w oko­licy warg nie został mi nawet ślad szminki.

Krótko mówiąc, wyglądam jak potwór.

Usiłują jakoś zaradzić tej sytuacji. Ale i tak rezultatami nie ma się co chwa­lić.

Niemniej dobrze, że zdecydowałam się nieco odświeżyć, bo kiedy znów wracam do poczekalni, z rachunkiem za szpital (całe tysiąc siedemset dola­rów, które będzie musiał wybulić Uniwersytet Nowojorski) w tylnej kieszeni dżinsów, prawie mnie oślepiają błyski licznych fleszy. Kilkanaście zupełnie mi nieznanych osób woła do mnie:

- Panno Wells? Panno Wells, tutaj! Tylko jedno pytanie, panno Wells... A strażnik szpitalny desperacko usiłuje powstrzymać kolejnych reporte­rów wdzierających się do poczekalni z ulicy.

- Heather! - woła znajomy głos ze środka tego zamieszania, ale przedtem jakaś kobieta z grubą warstwą podkładu i bardzo puchatą fryzurą podtyka mi pod nos mikrofon i pyta ostro:

- Panno Wells, czy to prawda, że pani i jej były narzeczony, członek Easy Street, Jordan Cartwright, znów jesteście razem?

Zanim zdążyłam otworzyć usta, żeby odpowiedzieć, kolejny reporter mówi:

- Panno Wells, czy to prawda, że to już drugi zamach na pani życie w cią­gu dwóch dni i że ktoś panią usiłuje zabić?

- Panno Wells-pyta trzeci-czy jest choć trochę prawdy w plotce, jako­by ta bomba była częścią spisku, który ma na celu zlikwidowanie wszystkich byłych ulubienic amerykańskich nastolatków?

- Heather!

Ponad mikrofonami i kamerami dostrzegam Coopera. Wskazuje na bocz­ne drzwi z napisem: TYLKO DLA PERSONELU SZPITALNEGO.

Ale zanim udaje mi się zanurkować w ich stronę, ktoś łapie mnie za obola­łe ramię i wrzeszczy:

- Heather, czy to prawda, że wrócisz do śpiewania, reklamując nowe per­fumy Calvina Kleina podczas promocji jego jesiennej kolekcji mody?!

Na szczęście pojawia się jakiś gliniarz i przeciska przez mur reporterów, łapiąc mnie za zdrowe ramię. Siłą mnie przeprowadza przez sam środek ścisku, pałką torując nam drogę.

- Spokojnie, spokojnie - powtarza co rusz swoim beznamiętnym brooklyńskim akcentem, który od przeprowadzki do Nowego Jorku nauczyłam się rozpoznawać i traktować z ufnością. - Pozwólcie pani przejść. Ludzie, okaż­cie nieco współczucia poszkodowanej, rozstąpcie się.

Anonimowy stróż prawa wyprowadza mnie za drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU, a potem staje przed nimi jak jakiś superbohater z komiksu.

Trafiam, jak się okazuje, do tego samego holu, w którym zostawiłam Coo­pera i detektywa Canavana, kiedy poszłam na prześwietlenie. Widzę, że do­łączyło do nich parę osób: Patty, Frank, Magda, Pete, i z sobie tylko zna­nego powodu, doktor Jessup.

Na mój widok i Patty, i Magda wydają okrzyk przerażenia. Nie wiem dla­czego. Myślałam, że całkiem przyzwoicie się obmyłam.

Tak czy inaczej, Patty podrywa się z plastikowego krzesła i zamyka mnie w uścisku, który na pewno ma być serdeczny, ale w sumie sprawia mi dość ostry ból. Płacze i mówi mniej więcej tak: „Mówiłam ci, żebyś sobie poszu­kała innej pracy! Ta się dla ciebie nie nadaje! Jest niebezpieczna!”

Magda tymczasem wpatruje się w moje dłonie i jakoś tak dziwnie rusza szczęką. Nigdy jeszcze nie widziałam u niej tak szeroko otwartych oczu.

- O mój Boże - powtarza, rzucając oskarżające spojrzenia w stronę Pe­te'a. - Mówiłeś, że jest źle, ale nie mówiłeś, jak źle.

- Nic mi nie jest - mówię, usiłując się wyplątać z uścisku niesamowicie długich rąk Patty. - Naprawdę, Patty, nic mi nie jest.

- Jezus, Pats, to ją boli. - Frank usiłuje oderwać ode mnie swoją żonę. Spogląda na mnie z niepokojem, odplątując ręce Patty z mojej szyi. - Na­prawdę nic ci nie jest, mała? Wyglądasz okropnie.

- Nic mi nie dolega - kłamię. Nadal jestem wstrząśnięta, nie tyle swoimi przeżyciami w szybie windy, ile przejściami w rękach tych wszystkich re­porterów. Skąd oni się tam wzięli? I jak zdołali tak szybko dowiedzieć się o bombie? Uniwersytet Nowojorski rzadko pojawia się w prasie, a jeśli w ogó­le, to w pozytywnym świetle. W jaki sposób to teraz wpłynie na mój pół­roczny okres próbny? Czy będą mieli o to do mnie pretensje?

Wtedy doktor Jessup pokasłuje i wszyscy obracają oczy na niego. W ra­mionach ma wielki bukiet słoneczników. Dla mnie. Doktor Jessup przyniósł mi kwiaty!

- Wells - mówi swoim śmiertelnie poważnym głosem. - Zawsze musisz się znaleźć na środku sceny, prawda?

Uśmiecham się, poruszona tak, że brak mi słów. Przecież doktor Jessup jest bardzo zajętym człowiekiem, jako prorektor i tak dalej. Aż trudno uwie­rzyć, że znalazł czas, żeby przyjechać do szpitala z kwiatami.

Ale doktor Jessup jeszcze nie skończył. Pochyla się i całuje mnie w poli­czek ze słowami:

- Cieszę się, że jesteś w jednym kawałku, Wells. To od naszego departa­mentu. - Usiłuje wręczyć mi bukiet, a kiedy bezradnym gestem unoszę za­bandażowane dłonie, wkracza Magda, odbierając za mnie kwiaty z jego rąk.

Doktor Jessup chyba nie zauważył jej gniewnej miny, a nawet jeśli, to posta­nowił ją zignorować. Nie słyszy też, jak Magda mruczy:

- Daje jej tylko kwiaty, kiedy powinien jej dać ładną, okrągłą podwyż­ką...

- Rachel kazała powiedzieć, żeby ci przekazać, ale bardzo jej przykro, że nie mogła przyjechać osobiście, bo ktoś musi pilnować podwórka. - Doktor Jessup uśmiecha się, pokazując wszystkie zęby. - Oczywiście nie wiedziała o tych wszystkich paparazzich. Będzie jej bardzo przykro, że ją to ominęło, założę się. I co, sprzedasz teraz swoją historię do „Entertainment Tonight” czy do „Access Hollywood”?

- „Post” da ci najlepszą cenę - informuje mnie Magda, nieświadoma, że doktor Jessup żartuje. - Albo może „Enquirer”.

- Nie martwcie się - odpowiadam z uśmiechem. - Nie polecę z tym do prasy.

Doktor Jessup nie wydaje się przekonany. Wyraz przyjaznej troski na jego twarzy ustąpił zmartwieniu. I nagle do mnie dociera. On się pokazał w tym szpitalu tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie ujawnię publicznie ostatnich wydarzeń.

Chyba powinnam się była od razu domyślić, że doktor Jessup nie pojawił się ze szczerej troski o mnie. Doktor Jessup przyjechał tu tylko z jednego powodu, a ten powód to: ograniczyć szkody do minimum.

Chyba podejrzewał, że będzie kiepsko - bo inaczej nie przedzierałby się w korkach do szpitala - ale chyba nie brał pod uwagę, że może być aż tak źle. Wybuch bomby w akademiku Uniwersytetu Nowojorskiego - to znaczy w domu studenckim - to naprawdę bombowy temat. Coś podobnego przy­darzyło się w Yale i trafiło do CNN, a oni trąbili o tym we wszystkich lokal­nych stacjach, chociaż się okazało, że to wcale nie był akt terroryzmu.

Fakt, że jedną z poszkodowanych jest gwiazda popu, tylko nadaje tej hi­storii smaczku. Moje zniknięcie z muzycznego świata nie przeszło niezauważo­ne, a jego przyczyny i konsekwencje - włącznie z nowym ranczem i hodowlą bydła mojej matki w Argentynie - omawiano w mediach ze szczegółami. Już sobie wyobrażam ten nagłówek w „Post”:

BLOND BOMBA

Była gwiazda pop Heather Wells omal nie zginęła w zamachu bombo­wym na Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie zarabia na skromne życie jako pracownica administracji. Piosenkarce nie wiedzie się ostatnio najlepiej. Porzucił ją narzeczony, jeden z członków grupy Easy Street, Jordan Cartwright, a jej muzyczna kariera chyba dobiegła kresu.

Mimo wszystko rozumiem troską doktora Jessupa. Bo dajcie spokój, bom­ba w akademiku - to znaczy w domu studenckim? I co gorsza, w tym obiek­cie, w którym mieszka rektor uczelni? Co on powie zarządowi? Biedny fa­cet, chyba rozumie, że będzie się musiał pożegnać z posadą.

Nie winię go za to, że bardziej się martwi o własną skórą niż o moją. Ma przecież dzieci. A ja mam tylko psa.

- Heather... - Doktor Jessup znów się odzywa. - Jestem pewien, że rozu­miesz. To zdarzenie to cios dla naszego publicznego wizerunku. Nie może­my pozwolić, żeby społeczeństwo uznało, że nie panujemy nad sytuacją w aka­demikach...

Ku mojemu zdziwieniu wtrąca się detektyw Canavan. Rozgłośnie odchrząkuje, a potem rozgląda się bezskutecznie w poszukiwaniu spluwaczki. Po­tem wzdycha i przełyka.

I wreszcie mówi:

- Hej. Przykro mi państwu przerywać, ale im dłużej pani Wells tu zosta­nie, tym trudniej będzie moim chłopcom zapanować nad sytuacją tam na zewnątrz.

Czuję czyjąś rękę na plecach. Podnosząc wzrok, ze zdziwieniem zauwa­żam, że to ramię Coopera. Ale nie patrzy na mnie. Spogląda w stronę drzwi.

- Chodź, Heather - mówi. - Frank i Patty przyjechali swoim wozem. Za­parkowali na dole, w garażu. Podrzucą nas do domu.

- Och, tak, jedźmy - ponagla Patty. Jej piękna twarz wyraża bezbrzeżne obrzydzenie. - Nie cierpią szpitali, a reporterów jeszcze bardziej.

Ciemne oczy w kształcie migdałów prześlizgują się po doktorze Jessupie i wygląda, jakby chciała dodać: „A już najbardziej nie cierpię sztywniaków i biurokratów”, ale powstrzymuje się, jestem pewna, że wyłącznie ze wzglę­du na moje dobro, bo akurat w tej chwili zdecydowałam się dość mocno nastąpić jej na nogę, wskutek czego wydaje cichy okrzyk bólu.

Żegnali się z Pete'em i Magdą - którzy obiecują pokręcić się po szpi­talu i spróbować zajrzeć do Julia - i szpitalna administratorka z ulgą wska­zuje nam drogę do podziemnego garażu, jakby zdolna była do wszelkich poświęceń, byle tylko pozbyć się ze szpitala nas wszystkich - reporterów także.

A ja przez całą drogę do samochodu jestem w stanie myśleć tylko o jed­nym. O mój Boże, no to już wyleciałam z pracy. No, chyba że akurat myślę: O Boże, o co chodzi z tym ramieniem? To znaczy z ramieniem Coopera.

Ale kiedy siadamy bezpiecznie w samochodzie, Cooper zabiera ramię. Więc mogę się martwić już tylko jedną sprawą.

- O Boże. - Nie udało mi się powstrzymać żałosnego jęku przez zaciśnię­te gardło. - Doktor Jessup chyba mnie zwolni z pracy.

- Nikt cię nie zwolni, Heather - uspokaja mnie Cooper. - Facet po prostu dba o własne interesy.

- Kotku, jeśli ten facet chociaż spojrzy na ciebie krzywym okiem, będzie miał ze mną do czynienia - warczy Patty zza kierownicy. Patty jest asertyw­nym, niektórzy powiedzieliby nawet, że agresywnym, kierowcą, i to dlatego ona, a nie Frank zawsze siada za kierownicą. Naciska klakson, bo drogę za­jeżdża jej żółta taksówka. - Nikt nie zadziera z moimi przyjaciółkami.

Frank zerka na mnie z przedniego siedzenia i mówi:

- Cooper dał ci swoją kurtkę?

Spoglądam na kurtkę, która nadal otula moje ramiona. Pachnie Cooperem, zapachem skóry i mydła. Nie chcę jej zdjąć, już nigdy. Ale wiem, że będę musiała, kiedy dojedziemy do domu.

- Nie - mówię. - Tylko pożyczył.

- Och - mówi Frank. - Bo wiesz, cała jest zakrwawiona.

- Frank - mówi Patty. - Odwal się.

- Nic się nie stało - mówi Cooper, obserwując przez szybę licznych dzi­waków, którzy urozmaicają uliczne życie West Village.

Nic się nie stało! Serce mi rośnie. Cooper mówi, że nic się nie stało, mimo że całą kurtkę wymazałam mu krwią! To pewnie dlatego, że teraz będziemy się już umawiać ze sobą na randki, a on po prostu i tak mi tę kurtkę podaruje. A ja ją zatrzymam na zawsze - i Coopera też - żeby już zawsze było mi cie­pło.

Ale wtedy Cooper dodaje:

- Znam bardzo dobrą pralnię chemiczną, gdzie świetnie usuwają plamy z krwi.

Tak, wiem. To nie jest mój najlepszy dzień.

25

Halo?

Czy to dobry numer?

Halo?

Tak, szukam ukochanego

Halo?

Czy możecie mi go dać

Do telefonu?

Halo?

Wiem, że tu mieszkał

Halo?

Wiem, że o mnie dbał

Halo?

Proszą dajcie mi do telefonu

Mojego miłego


Halo?

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Jones/Ryder

Z albumu: Magia

Cartwrihgt Records


Patty podrzuca nas do domu, chociaż Frank twierdzi, że teraz nie jest tam bezpiecznie, skoro ktoś usiłuje mnie zabić i tak dalej.

Ja chcę już tylko wziąć kąpiel, wśliznąć się do mojego łóżka i spać przez tysiąc lat. Nie zamierzam wdawać się w dyskusję, czy ten ktoś, kto chce mnie zabić, wie, gdzie mieszkam. A Frank nalega, żebym zatrzymała się u nie­go i u Patty.

Do momentu kiedy Cooper zauważa, że to mogłoby narazić Indy'ego na niebezpieczeństwo.

W pierwszej chwili jestem nieco zaszokowana, że Cooper mógł powie­dzieć coś tak okropnego. Ale kiedy słyszę, jak szybko Frank zmienia zdanie i mówi, że może jednak byłoby mi lepiej pod opieką Coopera, skoro on jest tak doświadczonym stróżem praworządności, zaczynam rozumieć, o co Cooperowi chodziło. Otóż on wie, że ja chcę wrócić do siebie do domu. Wie, że nie chcę mieszkać w pokoju gościnnym Franka i Patty.

Och, Cooper przecież zawsze robi dla mnie różne miłe rzeczy - daje mi za darmo dach nad głową, kiedy nie mam dokąd pójść i nie mam pieniędzy na czynsz, zabiera mnie na bal, na który wcale nie ma ochoty się wybierać, bo mógłby tam wpaść na swoją byłą flamę, z którą sprawy nie skończyły się najlepiej, ryzykuje własne życie, żeby uratować moje, tego typu rzeczy. Więc i tym razem postarał się zapewnić mi to, czego pragnę.

Poza tą jedną rzeczą, której pragnę najbardziej na świecie.

Ale najwyraźniej tego jednego, z powodów, które na zawsze pozostaną dla mnie tajemnicą- i jestem pewna, że wolałabym ich nie poznać - nie jest gotów mi dać.

I totalnie nie ma sprawy. Ja rozumiem. Po prostu otworzę własny gabinet lekarski/agencję detektywistyczną/sklep z biżuterią, bez jego pomocy.

Oczywiście trudniej będzie samej sobie sprawić dzieci, ale jestem pewna, że jakoś mi się to uda.

Na szczęście mój numer telefonu jest zastrzeżony, więc przed drzwiami nie kręcą się reporterzy. Tylko ci sami dilerzy co zwykle.

Lucy szaleje z radości na mój widok - chociaż muszę poprosić Coopera, żeby ją przez jakiś czas wyprowadzał, bo nie ma mowy, żebym tymi pokale­czonymi dłońmi utrzymała smycz. Kiedy wychodzą na spacer, wślizguję się na górę do swojego mieszkania, gdzie ściągam brudne ciuchy i pakuję się, nareszcie, do wanny.

Chociaż okazuje się, że kąpiel to wcale nie fraszka, kiedy masz pokaleczo­ne dłonie. Muszę wyjść z wanny, iść do kuchni, wziąć gumowe rękawice i włożyć je, kiedy zabieram się do mycia głowy, bo lekarz mnie ostrzegał, że jeśli będę moczyć skaleczenia, ręce mi odpadną czy coś takiego.

Kiedy już zmyłam z siebie całą krew i brud, leżę sobie w wannie i zastana­wiam się, co dalej.

Sprawy nie wyglądają za różowo. Ktoś usiłuje mnie zabić... Pewnie ta sama osoba, która już przynajmniej dwa razy zabiła. Jedynym wspólnym mianownikiem w tych zbrodniach wydaje się syn rektora uniwersytetu.

Według policji jednak to mało prawdopodobne, żeby Chris Allington usi­łował wysadzić mnie w powietrze, bo w tym czasie nie było go w mieście.

Co oznacza, że ktoś jeszcze, poza Chrisem, dybie na moje życie. I może właśnie ten ktoś, a nie Chris, zabił też te dwie dziewczyny.

Ale kto? I dlaczego? Dlaczego ktoś miałby zabijać Elizabeth Kellog i Ro­bertę Pace? Co one mogły takiego zrobić, że zasłużyły sobie na śmierć? To znaczy poza tym, że się wprowadziły do Fisher Hall. Och, i poza tym, że się spotykały - chociaż krótko - z Chrisem Allingtonem?

Czy to o to chodzi? Czy to spowodowało ich śmierć? To, że się spotykały z Chrisem? Czy Magda miała rację? Nie z tym pomysłem, że dziewczyny zabiły się same, z rozczarowania, bo po tak długim oczekiwaniu na seks od­kryły, że to wcale nie takie znów fantastyczne przeżycie. Ale może faktycz­nie te dziewczyny zginęły przez seks - nie z własnej ręki, tylko z ręki kogoś, kto nie pochwalał ich postępowania.

Może kogoś takiego jak pani Allington? Co ona do mnie powiedziała tuż przed wypadkiem z windą? Coś w rodzaju: „Wy, dziewczyny”?

Wy, dziewczyny, nigdy mu nie dajecie spokoju”. Czy coś w ten deseń.

Wy, dziewczyny. W zachowaniu pani Allington było coś bardzo wrogiego, jakaś emocja o wiele silniejsza niż prosta irytacja, że ją obudziłam. Czy pani Allington jest jedną z tych zazdrosnych matek, które uważają, że żadna ko­bieta nie jest wystarczająco dobra dla ich ukochanego syna? Czy to pani Allington zabiła Elizabeth i Robertę? A potem usiłowała zabić mnie, kiedy za bardzo zbliżyłam się do rozwiązania zagadki?

O mój Boże! Tak! To pani Allington zamordowała! Pani Allington! Jestem genialna! Jestem być może najgenialniejszym detektywem od czasów Sherlocka Holmesa! Zaraz. Czy to w ogóle była rzeczywista postać? Czy tylko fikcyjna? Fikcyjna, prawda?

No cóż, okay. Jestem najbystrzejszym umysłem detektywistycznym od cza­su... od czasu... Eliota Nessa! To rzeczywista postać, prawda?

- Heather?

Wzdrygam się, rozchlapując gorącą wodę i pianę przez krawędź wan­ny. Ale to tylko Cooper.

- Sprawdzam, czy wszystko w porządku - mówi przez zamknięte drzwi. -Potrzebujesz czegoś?

Hm, owszem. Ciebie. Tu, w tej wannie, ze mną, nagiego. Natychmiast.

- Nie, dziękuję! - wołam. Czy powinnam mu zaraz powiedzieć, kto to moim zdaniem zrobił? Czy zaczekać, aż wyjdę z wanny?

- Ale kiedy skończysz, pomyślałem, że zamówię coś do jedzenia. Hindu­ska kuchnia może być?

Hm. Wegetariańskie samosy.

- Świetnie! - wołam.

- Okay, dobra, to wychodź niedługo. Jest coś, o czym muszę z tobą po­mówić.

Coś, o czym on musi ze mną pomówić? Na przykład co? Na przykład jego prawdziwe uczucia do mnie? Zawsze cię uważałem za jedną z najbardziej... Nie dokończył. Wciąż nie wiem, za najbardziej jaką mnie uważał.

Czy powie mi to teraz? Czy jestem pewna, że chce. to usłyszeć?

Dwie minuty później siadam na moim zwykłym miejscu przy kuchennym stole, otulona puchatym szlafrokiem, z ręcznikiem na wilgotnych włosach. Och, chcę się dowiedzieć. Bardzo chcę to usłyszeć.

Siedzący po przeciwnej stronie stołu Cooper mówi:

- Szybko się uwinęłaś. A potem włącza laptopa.

Zaraz, chwileczkę. Laptop? Jaki facet informuje dziewczynę o swoich do niej uczuciach przy użyciu sprzętu elektronicznego?

- Co wiesz - pyta Cooper - o Christopherze Allingtonie?

- O Christopherze Allingtonie? - skrzeczę. Może to dlatego, że zachry­płam po tych wszystkich krzykach w szybie windy. A może dlatego, że je­stem w szoku, że Cooper chce omawiać ze mną nie swoje prawdziwe uczu­cia względem mojej osoby, ale swoje podejrzenia co do Chrisa. Halo? Można się wkurzyć.

- Ale to nie mógł być Chris - mówię, żeby oderwać Coopera od tematu Chri­sa i naprowadzić, no, wiecie, na mnie. - Detektyw Canavari powiedział, że on...

- Kiedy zajmuję się jakąś sprawą- przerywa mi spokojnie - przyglądam jej się pod różnymi kątami. W tej akurat chwili Christopher wydaje się ogni­wem łączącym wszystkie ofiary. Ja pytam teraz, co ty o nim wiesz?

- No cóż - odpowiadam. Może znów spróbuję telepatii metodą Vulcana? Może teraz też podziała? Co zawsze o mnie myślałeś? - Niewiele.

- Czy wiesz, gdzie kończył studia licencjackie?

- Nie - odpowiadam. Co zawsze o mnie myślałeś? A potem, zerkając na jego twarz, pytam: - A bo co? Czy ty wiesz, gdzie Chris robił licencjat?

- Tak - mówi Cooper. - W Earlcrest.

- W Earl co? - pytam. Metoda Vulcana chyba nie działa! Zamiast mi po­wiedzieć, co zawsze o mnie myślał, ględzi o Christopherze Allingtonie. A ko­go obchodzi Chris? Co czujesz do mnie?

- Uniwersytet Earlcrest - powtarza Cooper. - Chris zrobił tam licencjat.

- O czym ty w ogóle mówisz, Cooper? - Chciałabym, żeby to hinduskie jedzenie pośpieszyło się i już przyjechało. W brzuchu mi burczy. - I skąd w ogóle wiesz, gdzie studiował?

Cooper wzrusza szerokimi ramionami.

- S.I.S. - mówi.

- S.O.S.? - powtarzam skołowana.

- Nie, S.I.S. System Informacji Studenckiej. - Kiedy nadal patrzę na nie­go bezrozumnie, wzdycha. - Ach, tak. Zapomniałem. Nie umiesz obsługi­wać komputera.

- To nieprawda! Bez przerwy grzebię w Internecie! Robię całą twoją ra­chunkowość...

- Ale twoje biuro wciąż jest wyposażone jak w średniowieczu. S.I.S. nie wprowadzono jeszcze do biur kierowników administracyjnych akademików.

- Domów studenckich - poprawiam go automatycznie.

- Domów studenckich - mówi. Cooper zaczyna teraz błyskawicznie dzia­łać. Klepie w klawisze laptopa sprawniej, niż ja wybieram akordy na gita­rze. - Tu, popatrz. Dostaję się teraz do bazy S.I.S., żeby ci pokazać, o co mi chodziło z Christopherem Allingtonem. Dobra. - Cooper obraca ekran w moją stronę. - Allington, Christopher Phillip. Popatrz sobie.

Spoglądam na niewielki ekranik. Widnieje tam cała historia akademickiej kariery Christophera Allingtona, razem z różnymi danymi osobistymi, na przykład wynikami egzaminów LSAT i spisem zajęć ze studiów. Chris, jak się okazuje, był w wielu szkołach średnich. Z jednej, w Szwajcarii, wywalo­no go za ściąganie, i z jeszcze jednej, w Connecticut, ale powodu nie poda­no. I tak udało mu się dostać na Uniwersytet Chicago, który jest dość wy­bredny, jak słyszałam, w doborze studentów. Zastanawiam się, za jakie sznurki musiał pociągnąć jego tata.

Ale Chris nie zabawił tam długo w Wietrznym Mieście. Odpadł zaledwie po jednym semestrze. Potem chyba zrobił sobie trochę wolnego... W sumie cztery lata z okładem...

A potem nagle zmaterializował się na Uniwersytecie Earlcrest, który skoń­czył w zeszłym roku. I zrobił ten licencjat.

- Uniwersytet Earlcrest - mówię. - To tam jego tata był rektorem. Zanim go przenieśli na Uniwersytet Nowojorski.

- Ach, ten nepotyzm. - Cooper uśmiecha się szeroko. - W akademickich kręgach żyje i ma się świetnie.

- Okay - mówię, nadal zagubiona. - No więc z paru miejsc wyleciał jako młody chłopak i mógł się dostać tylko na ten uniwerek, gdzie rektorem był jego ojciec. I czego to dowodzi? Przecież nie tego, że jest psychopatycznym mordercą. - W głowie mi się nie mieści, że to ja jestem teraz tą osobą, która broni niewinności Chrisa. Czyjego matka naprawdę dużo bardziej pasuje do obrazu mordercy? -I jak ty w ogóle zdobyłeś dostęp do tej bazy? Czy to nie powinny być chronione dane?

- Mam swoje sposoby - mówi Cooper, znów zwracając ekran w swoją stronę.

- O mój Boże. - Czy fantastycznym cechom tego faceta nie będzie koń­ca? - Włamałeś się do bazy danych!

- Zawsze byłaś ciekawa, co ja robię całymi dniami. No to już wiesz. Przy­najmniej częściowo.

- Coś niesamowitego! - mówię. - Jesteś informatycznym geniuszem! To zmienia wszystko. Teraz będziemy musieli otworzyć gabinet lekarski/agencję detektywistyczną/sklep z biżuterią/punkt usług hakerskich. Och, za­raz. A co z moimi piosenkami? Cooper mnie ignoruje.

- Moim zdaniem tu musi coś być - mówi, stukając w klawisze. - Coś, co nam umyka. Jedynym ogniwem łączącym te dziewczyny wydaje się Allington. Jest jedynym, o którym wiemy, ale biorąc pod uwagę, co tu widzimy, musi być też coś innego. To znaczy coś poza faktem, że obie dziewczyny były dziewica­mi i że miały w aktach jakieś notatki, zanim jeszcze poznały Chrisa.

Pani Allington. Mam to na końcu języka i chcę powiedzieć: A co z panią Allington? Bo przecież ona miała motyw. Najwyraźniej cierpi na - zaraz, jak Sarah to nazwała? Kompleks Elektry? Tylko w drugą stronę, bo odczuwa to do syna, nie do ojca...

No cóż, dobra, może pani Allington ma to zaburzenie, przy którym kobieta szaleje za własnym synem i nienawidzi dziewczyn, które się za nim ugania­ją. Ale czy aż do tego stopnia, że je zabija? I czy pani Allington naprawdę umiałaby skonstruować bombę? Tę bombę rurową? Cóż, gdyby można było po prostu iść i kupić bombę u Saksa, to totalnie myślę, że pani Allington by to zrobiła.

Ale to niemożliwe. Bombę trzeba sobie zrobić. A żeby zrobić bombę, trze­ba być trzeźwym. Tego przynajmniej jestem całkiem pewna.

A pani Allington nie była trzeźwa ani razu - a przynajmniej ja jej trzeźwej nie widziałam - odkąd wprowadziła się do Fisher Hall.

Wzdycham i wyglądam przez okno. Widzę światła w apartamencie rekto­ra. Co Allingtonowie tam robią, zastanawiam się. Jest prawie siódma wie­czorem. Może oglądają wiadomości.

A może planują morderstwa kolejnych niewinnych dziewic?

Podskakuję na dźwięk dzwonka przy frontowych drzwiach.

- To obiad - mówi Cooper. - Zaraz wracam.

Schodzi na dół po hinduskie jedzenie. Ja nadal wyglądam przez okno, cze­kając na jego powrót. Poniżej apartamentu na ostatnim piętrze światła zapałają się w wielu oknach, na różnych piętrach Fisher Hall, w miarę jak jego mieszkańcy wracają z zajęć, z obiadu czy ze swoich treningów albo prób. Zastanawiam się, czy któraś z maleńkich postaci, które dostrzegam w tych oknach, to Amber, mała ruda dziewuszka z Idaho. Czy siedzi w swoim po­koju, czekając na Chrisa? Czy wie, że on zwiał do Hamptons? Biedna mała Amber. Ciekawe, co narozrabiała, że dziś rano naraziła się Rachel.

I wtedy coś mnie uderza.

Otwieram usta, ale przez chwilę nie mogę z nich wydobyć żadnego dźwięku. Amber. Kompletnie zapomniałam o Amber i jej spotkaniu z Rachel dziś rano. Czemu Rachel chciała się z nią spotkać? Amber sama nie wiedziała, dlaczego wyznaczono jej spotkanie z kierowniczką akademika. Co Amber zrobiła?

Amber nic nie zrobiła. Nic, poza tym, że rozmawiała z Chrisem Allingtonem.

Tylko tyle.

A Rachel ich przecież widziała wtedy przed budynkiem.

Zupełnie tak, jak widziała Robertę i Chrisa na dyskotece. A Elizabeth i Chri­sa - gdzie? Gdzie ona ich razem widziała? Może na kursie wprowadzają­cym? Może wieczorem w kinie?

Ale to już nieważne. To już nieważne, bo to Rachel kazała Juliowi mnie wezwać, twierdząc, że Gavin znów surfuje na windach.

To już nieważne, bo kiedy ta druga dziewczyna zginęła, Rachel nie było na spotkaniu w stołówce, gdzie powinna była być. Nie, natknęłam się na nią, kiedy wychodziła z łazienki... Zza rogu, gdzie są schody, którymi zbiegła na dół, kiedy już zepchnęła Robertę Pace w objęcia śmierci.

A dlaczego klucza do wind nie było, a potem tak szybko pojawił się z po­wrotem? Rachel go miała. Rachel, jedyna osoba w Fisher Hall, której żaden dyżurny z recepcji nie poprosiłby o wypisanie klucza ani w ogóle nie kwe­stionowałby jej obecności za kontuarem recepcji. Bo przecież to kierow­niczka akademika.

A te dziewczyny, które zginęły - one nie zginęły dlatego, że miały akta w biurze Rachel.

One miały akta w jej biurze, bo Rachel postanowiła je zabić.

- Mam nadzieję, że jesteś głodna - mówi Cooper, wracając do mojego miesz­kania ze sporą plastikową torbą z napisem I V NY. Naprawdę im się pokręciło i dali nam i dansak z kurczaka, i dansak z krewetek... - Jego głoś cichnie. -Heather? - Patrzy na mnie dziwnie, zatroskanymi oczami. - Co ci jest?

- Earlcrest - udaje mi się wykrztusić.

Cooper stawia torbę na kuchennym stole i patrzy na mnie.

- Tak - mówi.-Ale o co chodzi?

- Gdzie to jest?

Cooper pochyla się, żeby zerknąć na ekran komputera.

- Hm, nie jestem... Aha. W Richmond, w Indianie.

Potrząsam głową tak gwałtownie, że ręcznik mi z niej spada, a wilgotne włosy rozsypują się na ramionach. Nie. Tylko nie to.

- O mój Boże - wzdycham. - O mój Boże.

Cooper gapi się na mnie, jakbym postradała zmysły. I wiecie co? Wydaje mi się, że ja rzeczywiście postradałam zmysły. Bo jakim cudem mogłam wcześniej tego nie zauważyć, skoro miałam to tuż przed nosem...

- Rachel tam pracowała - udaje mi się wykrztusić. - Rachel pracowała w akademiku w Richmond, w Indianie, zanim tu się przeprowadziła.

Cooper, który wyjmował białe kartonowe pudełka z torby z napisem I V NY, przystaje.

- O czym ty mówisz?

- Richmond w stanie Indiana - powtarzam. Serce mi wali tak mocno, że prawie widzę, jak klapy szlafroka podskakują z każdym jego uderzeniem. -Ostatnim miejscem pracy Rachel było Richmond w Indianie...

Na twarzy Coopera pojawia się zrozumienie.

- Rachel pracowała w Earlcrest? Myślisz, że... Myślisz, że to Rachel po­zabijała te dziewczyny? - Kręci głową. - Dlaczego? Myślisz, że była aż tak spragniona tej Nagrody Stokrotki?

Nie. Niemożliwe, żeby Rachel spychała ludzi do szybów wind w Fisher Hall, żeby zasłużyć sobie na Stokrotkę czy nawet na awans.

Bo to nie awansu Rachel pożąda.

Ona chce mieć mężczyznę.

Heteroseksualnego mężczyznę, który zarabia ponad sto tysięcy dolarów rocznie, jeśli policzyć ten fundusz powierniczy po dziadkach.

Christopher Allington. Tym mężczyzną jest Christopher Allington.

- Heather? - mówi Cooper. - Heather? Posłuchaj. Tak mi przykro. Ale Rachel Walcott w żaden sposób nie może być naszym zabójcą.

Ze świstem wciągam oddech.

- Skąd wiesz? - pytam. Bo niby dlaczego ona nie, a ktoś inny tak? Bo jest kobietą? Bo jest taka ładna?

- To szaleństwo - mówi Cooper. - Dajże spokój, to był długi dzień. Może powinnaś trochę odpocząć.

- Nie jestem zmęczona - odpowiadam. - Pomyśl o tym, Cooper. To zna­czy naprawdę się nad tym zastanów; Elizabeth i Roberta spotykają się z Rachel przed śmiercią; założę się, że te rzeczy w ich papierach, te uwagi o wy­dzwaniających matkach, to wszystko nieprawda. Założę się, że te matki ni­gdy tu nie dzwoniły. A teraz Amber...

- W Fisher Hall mieszka siedmiuset studentów - zauważa Cooper. - Czy wszyscy, którzy mieli spotkania z Rachel Walcott, nie żyją?

- Nie, tylko te dziewczyny, które miały również związek z Christopherem Allingtonem.

Cooper kręci głową.

- Heather, spróbuj na to popatrzeć logicznie. Skąd Rachel Walcott miała­by tyle siły, żeby dorosłą, opierającą się młodą kobietę zepchnąć do szybu windy? Rachel sama nie waży więcej niż pięćdziesiąt pięć kilo. To po prostu niemożliwe, Heather.

- Nie wiem, jak ona to robiła, Cooper. Ale wiem, że to trochę podejrzany zbieg okoliczności, że i Rachel, i Chris byli w Earlcrest w zeszłym roku, a te­raz oboje są tu, na Uniwersytecie Nowojorskim. Postawię spore pieniądze na to, że Rachel przyjechała tu za Christopherem Allingtonem i jego rodzi­cami.

Kiedy nadal spogląda z powątpiewaniem, wstają, odsuwam krzesło i mó­wię:

- Możemy się o tym przekonać tylko w jeden sposób.

26

Co ja zrobiłam

Że się tak gniewasz?

Co powiedziałam

Że tak ci przykro?

Nie chciałam przecież

Przysięgam, że nie

Tylko ty jeden

Liczysz się dla mnie


Och, nie odchodź zły

Przyjdź tu, pozwól mi

Poprawić ci humor


Piosenka na przeprosiny

Wykonanie: Heather Wells

Słowa/muzyka: Caputo/Valdez

Z albumu: Lato

Cartwrihgt Records


Ja się w sumie nie dziwię, że Cooper nie ma ochoty jechać aż do Hamp­tons o siódmej wieczorem w powszedni dzień tylko po to, żeby zamie­nić parę słów z człowiekiem, do którego nawet policji nie chce się pofaty­gować.

Kiedy mu przypominam, że Chris prędzej powie coś nam niż komuś z po­licji, Cooper nadal nie jest przekonany. Upiera się, ze po kontuzjach, jakich doznałam dziś rano, powinnam porządnie przespać całą noc, a nie przez sześć godzin tkwić w samochodzie w drodze do East Hamptons i z powrotem.

Kiedy mu przypominam, że naszym obowiązkiem jako praworządnych obywateli jest dopilnować, by ta kobieta trafiła za kratki, zanim znów kogoś zabije, Cooper zapewnia mnie, że z samego rana zadzwoni do detektywa Canavana i przedstawi mu moją teorię.

- Ale do rana Amber może już nie żyć! - wołam. Wiem, że jeszcze żyje, bo właśnie zadzwoniłam do jej pokoju i dowiedziałam się od jej współloka­torki, że właśnie ogląda jakiś film w pokoju którejś z koleżanek.

- Jeśli kierowniczka administracyjna zażyczy sobie Spotkania z nią - mó­wię na wpół histerycznym tonem do współlokatorki Amber - to powiedz Amber, że nie wolno jej iść na to spotkanie. Rozumiesz?

- Hm - odpowiada dziewczyna. - Okay.

- Mówię serio! - wołam, nie pozwalając, by Cooper wyrwał mi telefon z ręki. - Powiedz Amber, że zastępczyni kierowniczki administracyjnej aka­demika mówi, że jeśli kierowniczka administracyjna akademika będzie chciała znów się z nią spotkać, nie wolno jej iść. Ani nawet otwierać jej drzwi. Ro­zumiesz mnie? Rozumiesz, że narobisz sobie poważnych kłopotów u zastęp­czyni kierowniczki administracyjnej Fisher Hall, jeśli nie przekażesz tej wia­domości?

- Uh - mówi współlokatorka. ~ Tak. Przekażę jej.

Co pewnie nie jest najsubtelniejszym sposobem komunikowania swojego punktu widzenia, ale przynajmniej wiem, że Amber będzie bezpieczna. Na razie.

- Musimy jechać, Cooper! -ponaglam go, kiedy tylko odkładam słuchaw­kę. - Muszę się dowiedzieć, już!

- Heather! - Cooper ma sfrustrowaną minę. - Przysięgam na Boga, ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek poznałem, jesteś chyba najbardziej...

Wciągam oddech ze świstem. Powie to! To, co miał mi powiedzieć w mo­im gabinecie! Powie mi to teraz!

Ale wtedy - to znaczy w moim gabinecie - to brzmiało tak, jakby on chciał mi powiedzieć jakiś komplement. A sądząc z tego, jak w tej chwili zaciska szczękę, nie wydaje mi się, żeby miał zamiar powiedzieć mi coś miłego. W sumie jestem całkiem pewna, że nie chcę usłyszeć dalszego ciągu.

Bo, szczerze mówiąc, ta sprawa z Rachel jest o wiele ważniejsza.

Dlatego mówię tylko:

- Nieważne. Wiesz, do Hamptons jeżdżą pociągi. Zerknę sobie tylko w sieci na rozkład jazdy i...

Nie wiem, czy poddał się, bo zdał sobie sprawę, że to jedyny sposób, że­bym przestała mu wiercić dziurę w brzuchu, czy rzeczywiście obawiał się, że zrobię sobie jakąś krzywdę w pociągu. Może po prostu starał się udobru­chać kontuzjowaną i szaloną dziewczynę.

W każdym razie kiedy ja się ubierałam, Cooper przyprowadził z garażu swój samochód - BMW 2002 '74, na widok którego dilerzy z naszej ulicy pohukują kpiąco, bo ich zdaniem jedyna porządna beemwica to nowa beemwica. Cooper nie wygląda na uszczęśliwionego. W sumie jestem pewna, że w duchu przeklina ten odruch, który mu kazał zaproponować mi mieszkanie.

Naprawdę, bardzo mi przykro. Naprawdę.

Ale nie aż tak, żebym mu miała powiedzieć, że to już nieważne. Ponieważ stawką jest życie pewnej dziewczyny.

Dom letniskowy Allingtonów łatwo znaleźć. Są umieszczeni w książce telefonicznej East Hamptons. Jeśli nie chcieliby, żeby ludzie do nich tam wpadali, to przecież zastrzegliby swoje dane, nieprawdaż?

No i dobra, podjazd zamyka wielka brama z kutego żelaza, z wbudowa­nym interkomem i tak dalej, co może u przeciętnej osoby wywołać wraże­nie, że odwiedzający są tu niemile widziani.

Aleja na przykład nie daję się na to nabrać. Wyskakuję z samochodu i idę nacisnąć guzik interkomu. A kiedy nikt nie odpowiada, nie tracę ducha. No cóż, nie za bardzo w każdym razie.

- Heather - mówi Cooper zza szyby po stronie kierowcy swojego samo­chodu, bo opuścił okno. - Chyba nikt nam nie.

Ale wtedy interkom skrzeczy, a głos, który niewątpliwie należy do Chrisa, odzywa się:

- Co?

Mogę zrozumieć, czemu jest taki poirytowany. Bo ja naciskałam stale brzęczyk wiedząc, że ten ktoś w środku wreszcie oszaleje i będzie musiał zare­agować. To taka sztuczka, której się nauczyłam od reporterów, kiedy nacho­dzili Jordana i mnie w naszym wspólnym mieszkaniu.

- Hm, cześć, Chris - mówię do interkomu. - To ja. Jaka ja? - pyta ostro Chris, nadal rozzłoszczony.

- No, wiesz... - mówię głosem, któremu nadaję dziewczęco-flirtujące tony. - Wpuść mnie.

A potem dodaję dwa słowa, którym według notatek Justine żaden student -a Chris jest przecież studentem - nie potrafi się oprzeć:

- Przyniosłam pizzę.

Chwila ciszy, a potem brama powoli się otwiera.

Pędem wracam do samochodu, gdzie siedzi Cooper i minę ma taką - na­wet jeśli ja sama to mówię -jakbym mu nieco zaimponowała.

- Pizza - powtarza. -Będę sobie musiał zapamiętać.

- Działa niezawodnie - mówię. Nie wspominam, skąd wiem. Mówiąc prawdę, mam powyżej uszu tej całej Justine.

Podjeżdżamy na łuk podjazdu, a przed nami wyłania się Villa d'Allington, w całej okazałości białych tynków.

Oczywiście, bywałam już w Hamptons. Cartwrightowie mają tam dom, tuż przy oceanie, z trzech stron otoczony ścisłym rezerwatem ptactwa, więc nikt nie może się w okolicy pobudować i zepsuć widoku.

Bywałam tu też w domach innych ludzi - w domach, które uważało się za arcydzieła architektury, a raz nawet kiedyś w zamku, który został, kamień po kamieniu, przetransportowany z południowej Francji. Poważnie.

Ale nigdy nie widziałam czegoś podobnego do domu Allingtonów. A przy­najmniej nie w Hamptons. Surowo biały i masywny, pełen przestronnych sklepionych przejść rodem znad Morza Śródziemnego i otoczony jasnymi, kwitnącymi roślinami, oświetlony jest niczym Rockefeller Center.

Ale zamiast tego wielkiego złotego faceta, pochylającego się nad taflą lodu, stoi tu wielki dom, pochylający się nad basenem.

- A co ty na to - zagaja Cooper, kiedy wysiadamy z samochodu - żebym teraz na odmianą to ja mówił?

Patrzą na niego zmrużonymi oczami.

- Ale nie będziesz go bił, prawda?

- Dlaczego miałbym to robić? - dziwi się Cooper.

- Nie bijesz ludzi? W ramach obowiązków zawodowych?

- Nie przypominam sobie, kiedy mi się to zdarzyło po raz ostatni - odpo­wiada łagodnie.

Nieco rozczarowana, odpowiadam:

- No cóż, moim zdaniem Christopher Allington to taki facet, któremu mógł­byś chcieć przyłożyć. O ile bijesz ludzi.

- Owszem. - Cooper lekko się uśmiecha. - Ale go nie uderzę. A przynaj­mniej nie na wejście.

Szybko zaczynamy ich słyszeć, a widzimy ich, kiedy tylko rozsuwamy powoje, które wiszą jak zasłona w jednym ze sklepionych przejść. Schylając się pod Słodko pachnącymi kwiatami, trafiamy na tylny dziedziniec. Po le­wej stronie połyskującego basenu stoi jacuzzi, parające w chłodnym noc­nym powietrzu.

W jacuzzi siedzą dwie osoby, a ja z ulgą zauważam, że żadna z nich nie jest rektorem Allingtonem ani jego żoną. Chybabym umarła na widok rekto­ra Allingtona w kąpielówkach Speedo.

Nie widzą nas tak od razu, pewnie ze wzglądu na tę całą parą wodną i mocne reflektory, które oświetlają taras wokół basenu, okolice jacuzzi pozostawiając w mroku. Tu i tam na szerokich drewnianych deskach tarasu porozstawiane są wygodne fotele z jasnymi, różowymi poduszkami. Po jednej stronie basenu jest bar, prawdziwy bar z kontuarem, przy którym stoją wysokie stołki, i pod­świetlonymi regałami pełnymi butelek.

Podchodzę do jacuzzi i głośno odchrząkuję.

Chris odrywa się od dziewczyny, w której biust wciskał nos, i patrzy na nas, mrugając nieprzytomnie. Jest ewidentnie pijany.

Dziewczyna najwyraźniej też. Mówi:

- Hej, ona nie przyniosła żadnej pizzy.

Głos ma rozczarowany, chociaż założę się, że ta dwójka świetnie sobie radziła w kwestii przekąsek.

- Cześć Chris - mówię i siadam na skraju jednego z foteli. Poduszka pode mną jest wilgotna. W Hamptons niedawno padało.

Wydaje się, że Chris rozpoznaje mnie dopiero po paru sekundach. A kiedy mnie poznaje, nie jest za szczęśliwy.

- Blondi? - Odsuwa kosmyk mokrych włosów opadających mu na oczy. -To ty? A co ty tu robisz?

- Wpadliśmy zadać ci kilka pytań - mówię. Lucy też z nami przyjechała; nie mogłam jej zostawić zamkniętej samej w domu na całą noc, a teraz trąca mi kolana łbem i siada, sapiąc radośnie. - Jak się masz?

- Chyba dobrze - odpowiada Chris. Podnosi oczy na Coopera. - A ten to kto?

- Znajomy - mówi Cooper. A potem dodaje: - Jej znajomy. - Chyba po to, żeby nie było żadnych wątpliwości.

- Hm - mówi Chris. A potem, w ewidentnej próbie zrobienia dobrej miny do złej gry, odzywa się: - Chcecie drinka?

- Nie, dziękuję - odpowiada Cooper. - Chcielibyśmy natomiast poroz­mawiać o Elizabeth Kellog i Robercie Pace.

Chris nie wygląda, jakby go to przerażało. W sumie nawet się nie dziwi. Zamiast tego mówi uprzejmie:

- Och, jasne. Jasne. Ale, zaraz, jak ja się zachowuję? Faith, kotku, idź do środka i zrób nam coś do jedzenia, dobrze? I złap jeszcze jedną butelkę wina, kiedy już tam będziesz, bardzo cię proszę.

Dziewczyna z jacuzzi się dąsa.

- Ale, Chris...

- No już, kochanie.

- Ale ja mam na imię Hope, nie Faith.

- Nieważne. - Chris daje jej klapsa w zadek, kiedy dziewczyna wychodzi z jacuzzi, ociekając wodą niczym nimfa. Ma na sobie bikini; jego góra jest tak skąpa, a jej biust tak obfity, że maleńkie trojkąciki z lycry wydają się raczej sugestią stroju.

Cooper z miejsca zauważa to bikini. Widzę to po jego uniesionych brwiach. Naprawdę warto być doświadczonym detektywem-obserwatorem.

Tył okazuje się równie imponujący jak front. Ani grama cellulitu. Zastana­wiam się, czy, jak Rachel, w całości go zniszczyła na stairmasterze.

- A więc, Chris - mówi Cooper, gdy tylko dziewczyna znika. - Co cię łączy z Rachel Walcott?

Chris krztusi się chardonnay, które właśnie pociągał.

- C-co?-jąka się, kiedy znów może się odezwać.

Ale Cooper tylko spogląda na niego w taki sposób, w jaki mógłby patrzeć na szalenie interesującego, niemniej obrzydliwego robala, którego znalazł w swojej sałatce.

- Rachel Walcott - mówi. - Była kierowniczką akademika, to znaczy domu studenckiego, w którym mieszkałeś na ostatnim roku w Earlcrest. Teraz ad­ministruje Fisher Hall, gdzie mieszkają twoi rodzice i gdzie pracuje Heather.

Chris szuka paczki papierosów i zapalniczki, które zostawił przy jacuzzi, a potem wyciąga jednego trzęsącymi się palcami i go zapala. Zaciąga się, a w półmroku czubek jego papierosa rozżarza się czerwienią.

- Cholera. - Tylko tyle mówi.

Nie jestem może profesjonalnym detektywem, ale moim zdaniem ta odpo­wiedź jest nieco... podejrzana.

- No więc, co się dzieje między wami? - pyta Cooper. - Między tobą i Ra­chel. Może tego nie zauważyłeś, ale ludzie giną...

- Zauważyłem - mówi ostro Chris. - Okay? Zauważyłem. A co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?

Cooper najwyraźniej nie uważa, że ten ostatni fragment był konieczny. Wiecie, te przekleństwa. Bo mówi do Chrisa o wiele ostrzej niż przed chwilą:

- Wiedziałeś? Od jak dawna?

Chris gapi się na niego przez parę unoszącą się znad bąbelków wody.

- Co? - pyta, jak ktoś, kto nie jest pewien, czy dobrze usłyszał.

- Jak długo? - powtarza Cooper takim głosem, że cieszę się, że zwraca się w tej chwili do Chrisa, a nie do mnie. Ten ton każe mi także wątpić w jego historyjkę. No, wiecie, o tym, że nie bije ludzi w ramach obowiązków zawo­dowych. - Od jak dawna wiesz, że to Rachel zabija te dziewczyny?

Widzę, że Chris pobladł niczym światła podświetlające wodę w basenie, i to wcale nie z powodu dymu tytoniowego.

Nie dziwię mu się. Mnie też Cooper nieco teraz przeraża.

- Nie wiem - mówi Chris zdławionym głosem, zupełnie odmiennym od tego pewnego siebie, którym posługiwał się poprzednio. - Poskładałem to sobie w całość dopiero wczoraj wieczorem, kiedy ty... - Patrzy na mnie. -Kiedy tańczyłem z tobą, a ty mi powiedziałaś, że to Beth i Bobby... Że to one...

- Och, daj spokój, Chris - przerywa mu Cooper. - Nie uwierzymy, że przy całym rozgłosie wokół tych wypadków...

- Ja nie wiedziałem! - Chris uderza dłonią o powierzchnię wody dla pod­kreślenia swoich słów i opryskuje łapy Lucy. Suka spogląda na nie zasko­czona, a potem zaczyna pracowicie je wylizywać. — Przysięgam na Boga, nie miałem pojęcia. W sumie nie miałem za dużo wolnego czasu, a kiedy już go miałem, nie marnowałem go na czytanie „New York College Reporter”. Oczywiście słyszałem, że dwie dziewczyny z Fisher Hall zginęły, ale nie miałem pojęcia, że to moje dwie dziewczyny.

- A nie zauważyłeś, że żadna z tych dwóch dziewczyn nie odpowiada na twoje telefony?

Chris spuszcza głowę. Ze wstydem, jak mi się wydaje.

- Bo nigdy już do nich potem nie dzwoniłeś. - Głos Coopera jest lodowa­to zimny.

Chris przechodzi na pozycje obronne.

- A ty? - pyta ostro. - Zawsze dzwonisz następnego dnia rano?

- Jeśli chcę, żeby coś się powtórzyło - odpowiada Cooper bez chwili wa­hania.

- No właśnie. - Chris mówi z wyraźnym naciskiem. W pierwszej chwili nie chwytam, o co mu chodzi.

A potem już chwytam.

Och.

Cooper kręci głową, chyba równie zniesmaczony jak ja. No cóż, prawie.

- Więc nie miałeś pojęcia, że te dziewczyny nie żyją, dopóki tamtego wie­czoru nie powiedziała ci o tym Heather? Myślisz, że w to uwierzę?

- Tak właśnie było. - Chris wrzuca swojego papierosa między rododen­drony i wychodzi z jacuzzi. Ma na sobie luźne szorty. Jest szczupły, ale umię­śniony, a skórę ma opaloną na delikatne złoto. Nie ma na ciele ani odrobiny owłosienia, chyba że liczy się to, co mu wystaje spod pach.

- A kiedy się o tym dowiedziałem, pierwsza rzecz to przyjechałem tu­taj. - Chris owija się szerokim, jasnoróżowym ręcznikiem. - Musiałem się stamtąd wyrwać, musiałem pomyśleć, musiałem...

- Musiałeś uciec przed pytaniami policji kończy Cooper za niego.

- To też. No dobra, spałem z nimi...

Nie mogę już tego dłużej znieść- Robi mi się niedobrze - i to wcale nie tylko przez to całe hinduskie jedzenie, które zjadłam w samochodzie w dro­dze do Hamptons.

Nie, to nie jest tylko niestrawność. To obrzydzenie.

- Coś ci powiem, Chris - zaczynam. - Spałeś z tymi dziewczynami, a po­tem nawet do nich nie dzwoniłeś. Nawet im nie podawałeś swojego praw­dziwego nazwiska, żeby nie wiedziały, kim jest twój ojciec. I nie zachowuj się tak, jakby to nie miało znaczenia. Bo to ma znaczenie. Czy raczej miało, dla nich. Wykorzystywałeś je. Wykorzystałeś je, bo wiesz, że masz... Wiesz, że masz... No cóż, kiepskie wyposażenie.

- Co? - Chris robi zaszokowaną minę. - Nieprawda!

- Oczywiście, że prawda - mówię. - Bo z jakiego innego powodu wyszu­kiwałbyś dziewczyny, które nie miały żadnego seksualnego doświadczenia, pomijając obecną tu Hope, jeśli nie po to, żeby nie miały cię z kim porówny­wać?

Chris osłupiał tak, jakbym go uderzyła. I może, w pewnym sensie, zrobiłam to. Cooper ciągnie mnie za rękaw i szepcze:

- Cśś, tygrysico. Uspokój się. Bo role nam się pomylą. To ja jestem złym gliną. Ty jesteś tym dobrym.

A potem, klepiąc mnie lekko po plecach - w taki sposób, w jaki ja pokle­puję Indy'ego, kiedy chcę, żeby się uspokoił - Cooper mówi do poczerwie­niałego na twarzy Chrisa:

- Słuchaj, nikt cię nie oskarża o żadne morderstwo. Chcemy się tylko do­wiedzieć, na czym polegał twój związek z Rachel Walcott.

- Dlaczego? - Chris już przestał się bać i zaczął znów się nadymać. Moja uwaga o jego niedostatkach mocno go uraziła. Niewątpliwie dlatego, że do­tknęłam prawdy.

Chris omija Coopera i idzie w stronę basenu.

- I co w kwestii tego związku?

- Był jakiś? - chce wiedzieć Cooper.

- Związek? - Upuszczając ręcznik, Chris wspina się na trampolinę. Se­kundę później skacze do basenu, prawie nie rozpryskując Wody, kiedy jego ciało łukiem przecina gładką taflę. Dopływa do krawędzi basenu, przy której stoimy, i wydaje się, że pod wodą zmienił zdanie.

- Dobra mówi. - Powiem wam wszystko, co wiem.

27

No dobra - mówi Chris, szczękając zębami. - Okay. No więc sypiałem z nią przez kilka miesięcy. Wcale jej nie prosiłem o rękę, nic z tych rze­czy. Ale ona dostała pieprzonego kota na moim punkcie, jasne? Myślałem, że mi jaja urwie.

Biorę ręcznik Chrisa i okrywam mu dygoczące ramiona. Chyba tego nie zauważa. Jest na fali. Wyszedł z jacuzzi i zaczyna iść w stronę domu, a Coo­per, Lucy i ja suniemy za nim jak świta towarzysząca.

...no cóż, sławnej gwieździe rocka.

- Byłem wtedy na drugim roku studiów - mówi Chris. Teraz, kiedy zaczął mówić, jakby nie mógł przerwać. Ani nawet zwolnić. Trzeba docenić techni­kę Coopera. Nie bijąc faceta, osiągnął efekt. - Z kilkoma chłopakami wpa­dliśmy w tarapaty. Przyłapano nas na paleniu trawy w akademiku i mieliśmy się spotkać z kierowniczką, Rachel, żeby dostać karę. Wszyscy baliśmy się, że nas wywalą z uczelni. Kilku z nich mówiło do mnie: „Weź ją jakoś spró­buj zmiękczyć”, bo, nie wiem, no, byłem trochę od nich starszy i miałem to powodzenie u dziewczyn, rozumiecie?

Wyobrażam sobie Rachel - w butach od Manolo Blahnika i dobrze skro­jonym Armanim - którą uwodzi ten czarujący, złotowłosy adonis. Może to i nie jest ten bystry przedsiębiorca, którego chciała zauroczyć zgrabnymi udami i uczesanymi na szczotkę włosami.

Ale musiał być najbliższy ideału ze wszystkiego, co miała pod rękaw Rich­mond w Indianie.

- W każdym razie odpuściła nam. Powiedziała, że to będzie nasz mały sekret. - W głosie Chrisa pojawia się śmiech. Ale to nie jest przyjemny śmiech. - Najpierw myślałem, że ze względu na stanowisko mojego ojca. Ale potem zacząłem na nią wpadać w stołówce i tak dalej. Bardziej jakby!.. Ona wpadała tam na mnie, rozumiecie? A faceci mówili: „Co sobie będziesz żałował, stary. Zaczniesz się umawiać z kierowniczką akademika i wszystko nam ujdzie na sucho”. A ja nie miałem akurat nic innego na tapecie, więc pomyślałem sobie: „A co mi szkodzi?” I w końcu jakoś tak, no cóż, chyba zostaliśmy parą.

Schyla się pod jakimś sklepionym przejściem, a my idziemy zanim, przez otwarte przeszklone drzwi do słabo oświetlonego salonu z obniżoną podło­gą, gdzie głównym akcentem dekoracyjnym jest czarna skóra. Na kanapach jest czarna skóra. Fotele pokrywa czarna skóra. Nawet półka nad kominkiem jest chyba obciągnięta czarną skórą.

Nie, to niemożliwe. Mogłaby się chyba zająć ogniem, nie?

- Okazało się, że byłem jej pierwszym facetem- wyjaśnia Chris, podcho­dząc do kominka i przełączając jakąś dźwigienkę. Nagle salon zalewa nierze­czywiste różowe światło. Gdybym nie wiedziała, gdzie jestem, byłabym prze­konana, że weszłam do burdelu. Albo do jednego z tych barów tlenowych w SoHo. - Nie była zawsze taka... pozbierana jak teraz. Ona była w sumie całkiem... No cóż, kiedy ją poznałem tam, w Richmond, była dosyć gruba.

Gapię się na niego jak oniemiała.

- Co?!

Cooper rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. Chris jest na fali i Cooper nie chce, żebym mu przerywała.

- No tak. - Chris wzrusza ramionami. - Była gruba. No cóż, może nie tyle gruba, w gruncie rzeczy, ile... przy kości. I ciągle chodziła w jakimś dresie. Nie wiem, co się z nią stało, rozumiecie, od tamtej pory, ale schudła, i to bardzo, i ja nie wiem, tak jakby załatwiła sobie zmianę wizerunku, czy coś. Bo wtedy... no, sam nie wiem.

- Czekaj. - Trudno mi to wszystko objąć rozumem. - Rachel była gruba?

- Tak. - Znowu wzrusza ramionami. - Może masz rację. Może człowiek nie ma takiej... presji, kiedy jest z kimś, kto nie może go z nikim innym porównywać. Było coś zdecydowanie, sam nie wiem, podniecającego w my­śli, że jestem z tą starszą od siebie babką, która w pewnych sytuacjach bywa­ła taka bystra, a w innych tak głupia...

- Ona była gruba? - Jestem poważnie oszołomiona. - Przecież ona prze­biega ze sześć kilometrów dziennie! Ona nic nie je poza sałatą. I to bez sosu.

- No cóż - mówi Chris i znów wzrusza ramionami. - Może teraz. Ale nie wtedy. Mówiła mi, że przez całe życie była taka tęgawa i że to dlatego nigdy przedtem... No, wiecie. Nie miała faceta.

Boże! Rachel była nadal dziewicą, nawet po studiach magisterskich? Czy ona nie poznała w liceum nikogo? I na studiach też nie? Najwyraźniej nie.

- I jak długo to trwało? Ten romans? - pyta Cooper, usiłując mnie po­wstrzymać przed zapytaniem po raz kolejny, czy Rachel była gruba.

Chris osuwa się na jedną z czarnych skórzanych kanap, chyba sienie przej­mując, że moczy poduszki. Pewnie kiedy jest się tak bogatym jak on, takie rzeczy nie mają znaczenia.

- Aż do połowy mojego ostatniego roku. To wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę się zacząć serio uczyć, żeby dostać w miarę dobre oceny na egza­minach LSAT. Rodzice pozwolili mi szaleć, póki nie zacząłem powoli dobie­gać trzydziestki, ale wtedy postanowili mi przykręcić śrubę, bo chcieli, że­bym się dostał do szkoły prawniczej. Powiedziałem jej, Rachel, że będę musiał nieco zwolnić tempo. Wydawało się, ze to dobry moment, żeby skończyć całą sprawę. Przecież to do niczego nie prowadziło. Po studiach nie miałem zamiaru zostawać w Richmond.

- Powiedziałeś jej to? - pyta Cooper.

- Czy co jej powiedziałem?

Widzę, że jakiś mięsień w szczęce Coopera drga.

- Czy powiedziałeś Rachel, że to do niczego nie prowadzi? - wyjaśnia z wymuszoną cierpliwością.

- Och. - Chris unika naszego wzroku. - Taa.

- I co?

- I ona mi się rzuciła do gardła, człowieku. No, naprawdę, odbiło jej. Za­częła wrzeszczeć, drzeć ubranie. Złapała mój monitor i walnęła nim przez pokój, nie żartuję. Byłem tak przestraszony, że na resztę roku przeprowadzi­łem się do kumpli, którzy mieszkali poza kampusem.

- I nigdy już jej więcej nie widziałeś? - Nie jestem w stanie uwierzyć w opowiadanie Chrisa. Z drugiej strony, wierzę w nie co do słowa. Chociaż trudno sobie wyobrazić Rachel ciskającą monitorem przez pokój.

A już zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, że zabija te dwie dziewczyny -ani że prawie zabija potem jeszcze trzy kolejne osoby.

- Nie - mówi Chris. - Dopiero parę tygodni temu, kiedy wróciłem z Rich­mond. Spędziłem tam lato, trochę pracowałem społecznie w ramach mojej umowy z tatą co do szkoły prawniczej. Potem wchodzę do Fisher Hall i wi­dzę Rachel przy stanowisku recepcji. Akurat ochrzaniała jakiegoś dzieciaka. Tylko, wiecie, jakaś taka,., chuda. O mało nie zemdlałem, tyle wam powiem. Ale ona się tylko uśmiechnęła, spokojna jak nie wiem co, i zapytała, co u mnie słychać. Żadnych pretensji, nic.

- A ty się na to nabrałeś. - Głos Coopera jest pozbawiony intonacji.

- Tak - wzdycha Chris. - Wydawało się, że ma to już za sobą. Pomyśla­łem. .. wiecie, schudła, nowa fryzura, ciuchy... Pomyślałem, że to dobry znak. Że nie stoi w miejscu.

- A to, że specjalnie poszukała sobie pracy w administracji budynku, w któ­rym zamieszkali twoi rodzice - mówi Cooper. - Nie Włączył ci się brzęczyk alarmowy? Że może wcale się z tym nie uporała tak, jak sobie wyobrażałeś?

- Zupełnie nie - mówi Chris. - Aż do... No cóż, do wczorajszego wieczoru. Dziewczęcy głos woła:

- Ach, tu jesteście! A ja was szukam na zewnątrz! Nie wiedziałam, że weszliście do środka.

Hope schodzi po schodach, niosąc tacę pasztecików ze szpinakiem, tak to w każdym razie wygląda i pachnie. Drugą ręką podtrzymuje połę długiego do ziemi szlafroka w lamparcie prążki.

- Jedzenie gotowe - mówi. - Zjecie tu czy przy basenie?

- Przy basenie, kochanie, dobrze? - Chris uśmiecha się do niej słabo. -Dołączymy tam do ciebie za minutę.

Hope uśmiecha się pogodnie i zawraca w stronę przeszklonych drzwi.

- Nie siedźcie za długo - ostrzega. ~ Bo ostygną. Kiedy tylko znika, Chris mówi:

- Wciąż się nad tym zastanawiam, to znaczy od tamtej naszej rozmowy, i próbuję stwierdzić, czy to możliwe, że Rachel to zrobiła. Czy zabiła tamte dziewczyny. Bo w końcu, jestem niezły... Ale na pewno nie wart tego, żeby dla mnie zabijać.

Uśmiecha się słabo ze swojego małego żartu. Cooper nie odpowiada uśmie­chem. Chyba nadal się bawimy w złego i dobrego glinę. A ponieważ jestem dobrym gliną, uśmiecham się do niego. Nawet nie sprawia mi to kłopotu. Cóż, mimo wszystko w pewien sposób lubię Chrisa. Nic na to nie poradzę. On jest po prostu... sobą.

- Kiedy zerwaliśmy ze sobą... - ciągnie Chris - mówiłem wam, że za­chowywała się... agresywnie. Rzuciła moim komputerem przez pokój. To było chyba z pięćdziesiąt metrów. Ona jest bardzo silna. Taka dziewczyna... Taka drobna dziewczyna jak Beth czy Bobby... No cóż, nie dałaby rady Rachel. To znaczy gdyby Rachel dość się wściekła.

- I wierzysz, że to właśnie spotkało te dziewczyny? - Cooper się tak jak­by upewnia. - Że nie zginęły przypadkiem, tylko Rachel je zabiła?

Chris garbi się coraz bardziej na skórzanej kanapie rodziców. Widać, że totalnie chciałby zapaść się pod ziemię.

- Tak - mówi cicho. - To znaczy... To jest jedyne wyjaśnienie, prawda? Bo to całe surfowanie na windach... Dziewczyny tego nie robią.

Rzucam Cooperowi spojrzenie pod tytułem: „A nie mówiłam!” Ale on go nie zauważa. Za bardzo koncentruje się na Chrisie.

W milczeniu, które potem zapada, słyszę głośne granie konika polnego na zewnątrz. Muszę przyznać, że jestem nieco... No cóż, poruszona wyznania­mi Chrisa. Och, nadal uważam, że bydlę z niego i tak dalej. Ale przynaj­mniej szczerze się do tego przyznaje. A to już coś.

Ale Cooper wcale nie jest pod wrażeniem.

- Chris, teraz wracasz z nami do miasta, a jutro rano idziemy na policję. To nie jest prośba. To polecenie.

Chris się krzywi.

- Dlaczego? Co to da? Oni mnie aresztują. Nigdy nie uwierzą, że to Ra­chel. Nigdy.

- Chyba że masz alibi na czas tych morderstw - mówi Cooper.

- Mam. - Chris nagle się rozpromienia. - Kiedy zginęła ta druga dziew­czyna, Bobby, byłem na zajęciach. Wiem, bo wszyscy usłyszeliśmy syrenę i wyjrzeliśmy przez okno. Fisher Hall jest po drugiej stronie ulicy.

A potem Chris kręci głową. Włosy mu wysychają niczym złoty hełm.

- Ale oni nie uwierzą na serio, że Rachel Walcott zabija dziewczyny, z któ­rymi sypiam. Nie, dajcie spokój. Rachel dopiero co dostała pieprzoną Na­grodę Stokrotki za bycie dobrą samarytanką, czy coś w tym stylu.

Cooper tylko gapi się na niego.

- Czy są jakieś dziewczyny, z którymi spałeś w tym roku, a które żyją?

- No... nie, ale... - Chris jąka się zmieszany.

Oglądam się przez ramię na przejście, które prowadzi do basenu.

- A Hope?

- Co Hope?

- Co z nią?

- Chcesz, żeby ona też skończyła martwa?

- Nie! - Chris robi przerażoną minę. - Ale... To znaczy, ona jest opie­kunką do dzieci z sąsiedztwa. Skąd Rachel ma się.

- Chris - mówi Cooper. - Czy ty kiedykolwiek brałeś pod uwagę możli­wość czasowej rezygnacji z randek?

Chris milczy przez chwilę.

- Mówiąc prawdę - wykrztusza - zaczynam myśleć, że to wcale nić jest taki zły pomysł.

28

Zastanów się nad tym - mówię do Party. - Rachel spotyka tego faceta, naprawdę przystojnego faceta, który zachowuje się, jakby szczerze ją polubił, i może nawet częściowo faktycznie ją lubi...

- Tak. Tą częścią, którą trzyma w gaciach - ironizuje Patty.

- Nieważne. To pierwszy facet, który się nią w ogóle zainteresował, a na dodatek spełnia wszystkie warunki, jakie stawiałaby swojemu chłopakowi. Jest seksowny, jest zamożny, jest hetero. No dobra, jest może takim trochę motylkiem... - Podnoszę szklankę soku pomarańczowego, która stoi przy moim łóżku i popijam. - Który żyje ze swojego funduszu powierniczego. Ale poza tym...

- Zaraz - wtrąca Patty. - Odłóż to - mówi do syna. Po chwili wraca do rozmowy. - Dobra - mówi. - Na czym skończyłyśmy?

- Na Rachel - odpowiadam.

- A, racja. No więc ten cały Christopher. Czy on jest rzeczywiście taki seksowny?

- Jest seksowny. I jest studentem - tłumaczę jej. - Nie powinno się sypiać ze studentami, więc na dodatek robi się z tego taki trochę zakazany owoc. Ona zaczyna budować sobie te wszystkie zamki na lodzie - Bo dlaczego nie? Stuknęła jej trzydziestka. A jest nowoczesną dziewczyną, żyjącą w XXI wie­ku, więc chce mieć wszystko: karierę, małżeństwo, dzieci...

- I licencję na zabijanie.

- Co tylko chcesz. A potem, właśnie kiedy szykuje się do ostatecznego ataku, nasz poczciwy kowboj Chris odjeżdża nagle w stronę zachodzącego słońca. Sam.

- Zaraz, Heather - mówi Patty. A do syna: - Indy! Mówiłam, nie! Indy... Patty wrzeszczy na swojego dzieciaka. To w pewien sposób miłe, leżeć sobie wygodnie w łóżku i gadać przez telefon, nawet nie myśląc o tych morderstwach, kiedy wszyscy inni latają jak kot z pęcherzem i usiłują je jakoś rozwikłać. Chciałam iść z Chrisem i Cooperem na spotkanie z detek­tywem Canavanem. Naprawdę. Mówiłam mu wczoraj w nocy, kiedy wlo­kłam się do swojego mieszkania, do łóżka, żeby mnie obudził, zanim wyj­dzie rano.

Ale chyba szok po wstrząsających wydarzeniach poprzedniego dnia - eks­plozja, wizyta w szpitalu, podróż na Long Island i z powrotem - wreszcie dał mi się we znaki, bo kiedy Cooper zapukał rano do drzwi mojej sypialni, wrzasnęłam, żeby sobie poszedł.

Nie bardzo pamiętam, że to zrobiłam. To znaczy ja bym nigdy, przenigdy, nie zachowała się tak grubiańsko, gdybym była przytomna. Cooper zostawił mi karteczkę, na której wyjaśnił sytuację, z dopiskiem: Nie idź dzisiaj do pracy. Zostań w domu i odpoczywaj. Zadzwonię.

No dobra, nie podpisał jej: całuję, Cooper, tylko samo: Cooper.

Ale to też coś. Przynajmniej teraz musi mieć nieco więcej szacunku do mnie. Teraz, kiedy się okazało, że ją sobie wcale tego wszystkiego nie wy­myślam, że ktoś mnie usiłuje zabić i tak dalej. Och, teraz Cooper na pewno myśli, że byłabym świetnym partnerem w detektywistycznej robocie.

I kto wie, do czego to wszystko może doprowadzić? Czy w ramach następ­nego logicznego posunięcia nie powinien się we mnie do szaleństwa zako­chać?

A więc tak, jestem w świetnym humorze. Za oknem leje jak z cebra, aleja się nie przejmuję. Ciepło mi w łóżku, oglądam sobie poranne kreskówki z Lucy przy boku. Może to tylko dlatego, że naprawdę bardzo blisko otarłam się o śmierć, ale życie wydaje mi się naprawdę bardzo, bardzo przyjemne.

I z ożywieniem opowiadam o tym Patty. Wydaje się, że moja teoria zrobiła na niej duże wrażenie - ta, która sprawi, że kiedy detektyw Canavan wysłu­cha dzisiaj tego, co ma do powiedzenia Chris, natychmiast powinien pole­cieć do Fisher Hall z nakazem aresztowania.

- Już jestem - mówi Patty. - Na czym skończyłyśmy?

- Na Rachel - przypominam. - Która nagle przekonuje się, że powozi swo­im traperskim wozem zupełnie sama. No i co robi taka nowoczesna, żyjąca w XXI stuleciu dziewczyna?

- Och, zaczekaj, coś wymyślę. Formuje, jak to się nazywa... Aha. Od­dział pościgowy?

- Pozbywa się konkurencji - poprawiam ją. - Bo myśli, że jeśli zabije wszystkie dziewczyny Chrisa, to wróci z nim do sytuacji wyjściowej. Rozu­miesz, kiedy nie będzie już żadnych innych dziewczyn, on będzie musiał wrócić do niej.

- No, no! - mówi Patty z uznaniem. - I jak to robi?

- Jak to: jak to robi? Spycha je do szybu windy.

- Tak, ale w jaki sposób, Heather? W jaki sposób taka chuda suka jak Ra­chel spycha dorosłe kobiety, które z całą pewnością nie mają ochoty umie­rać, do szybu windy? Bo wiesz, ja przecież nie jestem w stanie nawet chihuahuy mojej siostry wepchnąć do koszyka, a to maleńka psina. Czy masz pojęcie, jak ciężko musi być zepchnąć do szybu kogoś, kto nie chce umie­rać? Najpierw trzeba otworzyć drzwi. Co te dziewczyny robią, kiedy ona je otwiera? Dlaczego nie stawiają oporu? Dlaczego Rachel nie ma zadrapań na twarzy ani na rękach? Kiedy usiłują psa wcisnąć do koszyka podróżnego, drapie mnie jak wariat.

Wracam pamięcią do okresu, kiedy moja młoda osobowość kształtowała się pod wpływem oglądania telewizji.

- Chloroform - odpowiadam krótko. - Musi używać chloroformu.

- Ale czy koroner nie znalazłby jego śladów?

Hm. Patty jest niezła. Zwłaszcza jak na kogoś, kto twierdzi, że nie ma czasu oglądać CSI.

- Okay, okay - mówię. - Może je wali w głowę kijem baseballowym i wrzuca do szybu, kiedy są jeszcze nieprzytomne.

- I koroner by nie zauważył śladu po uderzeniu?

- Właśnie spadły z szesnastego piętra - mówię. - Jeden guz mniej, jeden więcej...

Bip.

Odzywa się sygnał połączenia oczekującego.

- Och, to na pewno Cooper, Pat. Oddzwonię później. Chcesz iść jutro na późne śniadanie dla uczczenia okazji? Jak już wsadzą tę moją szefową?

- Jasne. Przyjadę z największą przyjemnością. - Patty się rozłącza. Naci­skam klawisz na słuchawce i mówię:

- Halo?

Ale to nie głos Coopera. To kobiecy głos.

I wygląda na to, że ktokolwiek to jest, właśnie płacze.

- Heather?

Dopiero po chwili coś mi świta.

- Sarah? - pytam. - To ty?

- T-tak - pociąga nosem Sarah.

- Nic ci nie jest? - Siadam na łóżku. - Sarah, co się stało?

- To... to Rachel - mówi Sarah.

Hm... A więc już ją zdążyli aresztować? Wiem, że dla personelu akademi­ka to będzie cios, skoro najpierw Justine okazała się złodziejką grzejników olejowych, a teraz Rachel okazuje się wariatką-morderczynią.

Ale jakoś sobie z tym poradzą. Może jutro zaniosę do pracy pączki dla wszystkich.

- Tak? - mówię. Bo nie chcę się przyznawać, że miałam cokolwiek wspól­nego z tym aresztowaniem. Przynajmniej na razie. - Co z Rachel?

- Ona... ona nie żyje.

O mało nie upuszczam telefonu.

- Co?! - wołam. - Rachel? Nie żyje? Jak to...?

W głowie mi się nie mieści. To niemożliwe. Rachel? Nie żyje? Jak, na Boga...

- Ona się chyba zabiła - szlocha Sarah. - Heather, ja właśnie weszłam do biura, a ona... Ona tu wisi. Na tej kracie między waszymi gabinetami.

O mój Boże.

Rachel się powiesiła. Rachel zdała sobie sprawę, że wszystko się wydało, ale zamiast po cichu zbiec, zabiła się. O mój Boże!

Muszę zachować spokój. Ze względu na dobro akademika. Muszę teraz przejąć dowodzenie. Kierowniczki już nie ma. Teraz na posterunku stanę ja, jej zastępczyni. Będę musiała zachować siłę i spokój. Muszę dla wszystkich stanowić oparcie w tych trudnych chwilach, które nas czekają.

I nie ma sprawy, bo czuję się totalnie na siłach. Nie będzie wcale tak bar­dzo inaczej, niż gdyby Rachel została odstawiona w kajdankach do aresztu. Po prostu trafiła teraz gdzie indziej. Ale tak czy inaczej, nie ma jej.

- Nie wiem, co robić - mówi Sarah histerycznie piskliwym głosem. - Je­śli ktoś tu wejdzie i to zobaczy...

- Nie wpuszczaj nikogo! - wołam. O Boże, Nasi asystenci. To ostatnia rzecz, jakiej potrzebują. - Sarah, nie wpuszczaj tam nikogo. I niczego nie dotykaj. - Czy nie mam racji? Czy nie tak zawsze mówią w Law and Or deft - Wezwij karetkę. Zadzwoń na policję. Natychmiast. Nie wpuszczaj do biura nikogo, poza policją. Rozumiesz, Sarah?

- Okay - mówi Sarah i znów pociąga nosem. - Ale... Heather?

- Tak?

- Możesz tu przyjść? Ja... ja się tak strasznie boję. Już wyskoczyłam z łóżka i szukam dżinsów.

- Zaraz tam będę - mówię do niej. - Trzymaj się, Sarah. Zaraz tam będę.

29

To moja wina.

To znaczy śmierć Rachel.

Powinnam była wiedzieć. Powinnam była to przewidzieć. Przecież ona była wyraźnie niezrównoważona psychicznie. Nic dziwnego, że tak łatwo się zała­mała. Nie mam pojęcia, jak się domyśliła, że ją podejrzewam, ale się domyśliła.

I poradziła sobie z tym w jedyny sposób, w jaki potrafiła.

No cóż, nic już teraz się nie da zrobić. To znaczy, że mogę zająć się ludźmi, na których śmierć Rachel wpłynie najbardziej - pracownikami akademika.

Dzwonię do Coopera na jego komórkę. Nie odbiera, więc zostawiam mu wiadomość, przekazując to, co powiedziała mi Sarah. Proszę go, żeby dał znać detektywowi Canavanowi. Ina koniec proszę, żeby przyjechał do Fi­sher Hall, kiedy tylko odsłucha pocztę głosową.

Oczywiście nie mogę znaleźć parasolki. Nigdy nie mogę znaleźć parasol­ki, kiedy jej naprawdę potrzebuję. Schylając głowę pod uporczywą mżawką, idę żwawo na Washington Square West, rozmyślając o tym, jak szybko ci dilerzy znikają w czasie podłej pogody. Zastanawiam się, gdzie oni wszyscy się wtedy podziewają. W Washington Square Diner? Któregoś dnia będę musiała sprawdzić. Pewnie jedzą tam wtedy wielkie porcje smażonego kur­czaka.

Zbliżam się do Fisher Hall i wpadam do środka, otrząsając wodę z włosów i uśmiechając się nieco niespokojnie do Pete'a, który dorabia weekendami za biurkiem ochrony. Czy on już wie? Czy coś słyszał?

- Heather! - woła. - A co ty tu robisz? Po tym, co przeszłaś wczoraj, my­ślałem, że dadzą ci z miesiąc zwolnienia. Chyba nie przyszłaś tu do pracy?

- Nie - mówię. On nie wie. O mój Boże, on nie wie.

A ja nie mogę mu powiedzieć. Bo tuż obok, w recepcji, siedzi dyżurny i przygląda się nam.

- Och - mówi Pete. - I jeszcze coś, przy okazji. Julio wraca do zdrowia. Wypuszczą go ze szpitala za kilka dni.

- Świetnie - mówię z całym entuzjazmem, na jaki mnie w tej chwili stać. -No to do zobaczenia później.

- Na razie.

Idę szybko w stronę biura administracji akademika. Ku mojemu zdziwie­niu, drzwi są lekko uchylone, chociaż wyraźnie powiedziałam Sarah, że ma nikogo nie wpuszczać. Każdy może sobie wejść do środka i zobaczyć, że Rachel tam wisi... Chyba że się powiesiła po swojej stronie kraty. Tak, to w sumie nawet bardziej logiczne. Biurko ma podsunięte do kraty, więc ła­twiej byłoby jej wejść na nie i zeskoczyć...

- Sarah? - pytam. Pcham drzwi do środka. Ani śladu Rachel. Biuro jest zupełnie puste. Sarah, i zwłoki, muszą być w gabinecie Rachel. - Sarah? Je­steś tu?

- Tutaj - słyszę cichy głos Sarah.

Spoglądam na kratę. Nic na niej nie ma. Sarah musiała ją odciąć. Straszne, że musiała tak ją znaleźć, ale i tak nie powinna była ruszać zwłok. To jest zacieranie śladów. Czy jakoś tak.

- Sarah... - mówię, wpadając do gabinetu Rachel. - Mówiłam ci, że masz nie...

Głos mi zamiera. To dlatego, że nie wita mnie widok rozszlochanej Sarah tulącej nieruchome ciało Rachel. Zamiast tego wita mnie widok jak najbar­dziej żywej Rachel - ubranej w nowy, bardzo ładny kaszmirowy bliźniak i grafitowoszare spodnie - która stoi przy swoim biurku, jedną stopę w wy­sokim kozaczku opierając o biurowe krzesło...

...do którego przywiązała Sarah kablem telefonicznym i paroma kablami od komputerów.

- Och, cześć, Heather - mówi Rachel pogodnie. — Szybko się tu zjawiłaś.

- Heather... - Sarah szlocha teraz tak mocno, że okulary zupełnie jej za­parowały. - Tak mi przykro. Ona mi kazała zadzwonić...

- Zamknij się. - Rozzłoszczona Rachel mocno uderza Sarah w twarz. Pod­skakuję na odgłos tego policzka.

I przytomnieję.

Pułapka. Wpadłam w pułapkę. Odruchowo odwracam się w stronę drzwi...

- Stój albo ją zabiję. - Głos Rachel jest przeraźliwie chłodny. Nawet nenufary Moneta nie są w stanie go złagodzić.

Zastygam bez ruchu. Rachel omija mnie i idzie do zewnętrznych drzwi biura. Zamyka je dokładnie.

- No, już! - Przekręca klucz w zamku. - Teraz lepiej. Wreszcie mamy tu nieco prywatności.

Gapię się na nią, zaciskając dłonie na pasku mojego plecaka, mimo skale­czeń. Może uda mi się ją uderzyć, myślę. To znaczy tym plecakiem. Chociaż nie mam w nim nic ciężkiego. Tylko szczotkę, portfel i jakąś szminkę. Ach, i batonik KitKat, w razie gdybym zgłodniała.

Skąd ona wiedziała? Skąd wiedziała, że depczemy jej po piętach?

- Rachel... - Mój głos dziwnie brzmi. To dlatego że zaschło mi w gardle, orientuję się nagle. Nie czuję się zbyt dobrze. Palce mi zlodowaciały, a ska­leczenia na dłoniach bolą.

I wtedy sobie przypominam.

W plecaku mam puszkę spreju z pieprzem. Ma kilka lat i wylot jej się chy­ba zatkał piaskiem z plaży. Czy zadziała?

Zachowaj spokój, mówię sobie. Co by zrobił Cooper, gdyby stanął twarzą w twarz z mordercą? Zachowałby spokój.

- Hej! - mówię z nadzieją, że mój głos zabrzmi równie spokojnie jak głos Coopera. - O co ci chodzi, Rachel? Czy to jakiś rodzaj gry na zaufanie, coś takiego? Bo jeśli się nie pogniewasz za to, co powiem, to Sarah chyba nie bawi się za dobrze.

- Daruj sobie te pierdoły, Heather - mówi Rachel twardym głosem, które­go jeszcze u niej nie słyszałam, nawet w czasie rozmów z koszykarzami. Jego brzmienie sprawia, że robi mi się jeszcze zimniej. I nigdy wcześniej nie słysza­łam, żeby używała brzydkich słów. - Wiesz, udawać słodką głupią blondynkę możesz wobec innych, aleja się na to nigdy nie nabierałam. Doskonale wiem, kim jesteś, i wierz mi, gdybym miała cię opisać jednym słowem, nie byłoby to słowo: „głupia”. - Prześlizguje się po mnie lekceważącym spojrzeniem. -A przynajmniej do niedawna.

No i ma rację. W głowie mi się nie mieści, że dałam się nabrać na ten trik z telefonem. A jednak łzy Sarah nie były udawane... Tylko z innego powodu niż mówiła.

- Równie dobrze możesz się dowiedzieć - mówi Rachel spokojnie - że wiem wszystko o wczorajszej nocy.

Usiłuję udawać, że nie mam pojęcia, o co jej chodzi.

- O wczorajszej nocy? Rachel, ja...

- O wczorajszej nocy - powtarza miłym głosem. - G twojej małej wy­cieczce do Hamptons. Nie próbuj zaprzeczać. Byłam tam. Widziałam was.

- Ty... Ty tam byłaś?

Teraz to już zupełnie nie wiem, co robić. Wszystkie nerwy w całym ciele wrzeszczą do mnie: „Odwróć się i zwiewaj!”

Ale jestem jak przykuta do podłogi, palce zaciskam na pasku plecaka. Cały czas myślę o Sarah. Co będzie, jeśli rzucę się do ucieczki? Co Rachel zrobi tej biednej dziewczynie?

- Oczywiście, że tam byłam - mówi Rachel głosem ociekającym pogar­dą. - Myślisz, że nie pilnują swojej własności? Jak sądzisz, po co zatrzyma­łam tę jettę? W tym mieście nikt nie potrzebuje samochodu... Chyba że musi jeździć czyimś śladem do Hamptons.

Boże. Na śmierć zapomniałam o tym jej głupim samochodzie, który par­kuje w garażu na West Side Highway.

Odzywam się cicho, żeby Rachel nie usłyszała, jak bardzo drży mi głos.

- No dobrze. Dobrze, byłam tam. Więc wiem o tobie i Chrisie. Co z tego? Rachel, jestem po twojej stronie. Totalnie rozumiem, o co ci chodzi. Mnie też kiedyś rzucił facet. Może porozmawiamy o...

Rachel kręci głową. Minę ma niedowierzającą, jakbym to ja, a nie ona zaczynała wariować.

- Nie będziemy o tym rozmawiać - mówi i parska śmiechem. - Czas na gadanie się skończył. I wyjaśnijmy tu sobie jedną rzecz, Heather. - Rachel rozplata ramiona, prawą dłonią sięgając do wybrzuszenia pod swetrem. Wcześ­niej go nie zauważyłam.

- Ja tu jestem kierowniczką - ciągnie. - To ja decyduję. Ja decyduję, czy będziemy o czymś rozmawiać, czy nie, bo to ja wyznaczam wszelkie spotka­nia. Tak jak wyznaczyłam spotkania Elizabeth i Robercie. Tak jak później wyznaczę jeszcze jedno spotkanie, dla Amber. To ja tu dowodzę. A chcesz wiedzieć, co mnie do tego kwalifikuje, Heather?

Milcząco kiwam głową, nie spuszczając oczu z wybrzuszenia pod jej swe­trem. To chyba rewolwer. Rewolwer definitywnie kwalifikuje Rachel do dowodzenia w tej sytuacji.

Ale to wcale nie jest rewolwer. Kiedy Rachel go wyciąga, widzę tylko plastikowy przedmiot, który wygodnie mieści jej się w dłoni. Sterczą z niego jakieś dwie paskudnie wyglądające metalowe wypustki, przez co przypomi­na nieco głowę karalucha. Nie mam pojęcia, co to jest, dopóki Rachel go nie włącza kciukiem, a wtedy między metalowymi wypustkami przebiega z sy­kiem niebieski łuk elektryczny.

Wtedy już wiem, zanim jeszcze zdążyła coś powiedzieć.

- Heather, poznaj Pana Paralizatora - odzywa się z dumą Rachel, zupeł­nie jak niektórzy rodzice, kiedy w dniu meldowania studentów przedstawiali mi swoje dzieci. - Sekunda kontaktu ze stu dwudziestoma tysiącami woltów wytwarzanymi przez głowicę Pana Paralizatora powoduje oszołomienie, sła­bość, dezorientację, utratę równowagi i kontroli mięśniowej na kilka minut. A co najwspanialsze, jeśli zastosowany jest przez ubranie, Pan Paralizator zostawia tylko bardzo mały ślad po oparzeniu na skórze. To cudownie sku­teczna broń odstraszająca, możesz ją zamówić tu, w Stanach Zjednoczonych, w wielu katalogach wysyłkowych. Proszę bardzo, mój kosztował zaledwie czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt pięć, nie licząc pięciowoltowej bate­rii. Oczywiście posiadanie czegoś takiego nie jest w Nowym Jorku legalne. Ale kto by się przejmował drobiazgami?

Patrzę na trzaskający błękitny pasek.

A więc tak to robiła. Żadnego chloroformu, żadnego walenia po głowie kijem bejsbolowym. Po prostu stanęła u drzwi Beth, a potem u Bobby, oszołomiła je i wrzuciła ich bezwładne ciała do szybu windy. Cóż prost­szego?

A detektyw Canavan mówił, że mordercy są głupi. Rachel wcale nie jest głupia. Czy głupek miałby dość ikry, żeby zaplanować takie zabójstwo? Tylu młodych ludzi zabija się, robiąc różne głupie rzeczy, na przykład surfując na windach, że nikt by nie wpadł na to, że te dziewczyny zostały zamordowane.

Nikt, poza takim dziwakiem jak ja.

Nie, Rachel nie jest głupia.

I wcale nie jest też szalona. Wymyśliła sobie idealny sposób na pozbycie się rywalek. Nikt by nawet niczego nie podejrzewał, gdyby nie ja i moja gadatliwość.

Gdyby nie ja i moja gadatliwość, Sarah i ja nie czekałybyśmy teraz, żeby się stać trzecią i czwartą ofiarą Rachel.

- Ale to nie jest jedyne, co mnie kwalifikuje do tego, żeby tu dowodzić, wiesz? - zapewnia mnie Rachel, od niechcenia wymachując paralizatorem. -Mam licencjat z inżynierii chemicznej. Wiedziałaś o tym, Heather?

Kręcę głową. Może jeden z asystentów zajrzy do biura, żeby odebrać pocztę. Tak. A może Cooper odbierze tę wiadomość, którą mu zostawiłam na ko­mórce...

- To zadziwiające, ile można zdziałać, jeśli się ma licencjat z inżynierii chemicznej. Na przykład można się nauczyć własnoręcznie budować małe bomby rurowe: takie proste, a takie skuteczne. Wiesz, co to jest bomba ruro­wa, Heather? Nie, nie sądzę, żebyś wiedziała. Przecież byłaś zbyt zajęta krę­ceniem tyłkiem w lokalnym centrum handlowym, żeby skończyć szkołę śred­nią, prawda? No to zobaczmy, jak sobie poradzisz z taką zagadką. Dlaczego blondynkom nie powinny przysługiwać przerwy na kawę w pracy?

Patrzę na Sarah. Nadal szlocha, ale usiłuje robić to po cichu, żeby Rachel znów jej nie uderzyła. Kręcę głową. Rachel śmieje się ponuro i mówi:

- Bo trzeba je po każdej takiej przerwie ponownie przyuczać do zawodu, Heather!

- Och, niezłe, Rachel. - Jednak zmieniam zdanie. Ona jest zdecydowanie pomylona. Wręcz szalona. - To naprawdę zabawne. Ale wiesz co? Ja już muszę iść. Cooper czeka przy biurku ochrony. Jeśli zaraz tam nie wrócę, na pewno tu zajrzy, żeby mnie poszukać.

- Może sobie szukać, ile chce. - Rachel wzrusza ramionami. - Nie ma klucza. A my go tu nie wpuścimy. Przecież pracujemy, Heather. Mamy mnó­stwo ważnych spraw do załatwienia.

- Tak, ale wiesz co, Rachel? - mówię. - Jeśli nie otworzymy drzwi, Coo­per po prostu każe się tu wpuścić Pete'owi albo któremuś z asystentów...

- Ale asystenci już nie mają kluczy do tego biura. Wczoraj kazałam zmie­nić zamki. -Na policzkach Rachel wykwitają teraz jasne rumieńce, a jej oczy błyszczą tak samo jasno jak te iskry z paralizatora.

- Tak, właśnie - oświadcza radośnie. - Wczoraj kazałam zmienić zamki, kiedy byłaś w szpitalu, i jestem jedyną osobą, która ma klucz. - Potem wle­pia we mnie te zbyt jasne oczy i mówi: - Rozumiesz, prawda, Heather? Dla ciebie to nie jest żadna kariera. To tylko zwyczajna praca. Zastępczyni kie­rowniczki Fisher Hall. To tylko odpoczynek między kolejnymi występami, nieprawdaż? Stała pensja, dopóki nie zbierzesz sił, żeby znów ruszyć w trasę po tej małej sprzeczce ze swoją wytwórnią. Dla ciebie to stanowisko tylko tyle znaczy. Ale dla mnie nie. Administracja akademicka to moje życie. To moje życie, Heather. A przynajmniej tak było. Aż...

Nagle przerywa, a jej spojrzenie, które traciło ostrość, znów się na mnie skupia jak wzrok żmii.

- Aż pojawił się on - kończy po prostu.

Mam ochotę usiąść. Kolana mi się trzęsą, kiedy patrzę na broń w dłoni Rachel.

Ale nie śmiem. Siedząc, będę stanowiła jeszcze łatwiejszy cel. Nie, muszę koniecznie odwrócić jej uwagę. Domyślam się, co zamierza zrobić Sarah i mnie, całkiem nieźle się domyślam.

- Hm, Rachel? - Staram się, żeby to zabrzmiało przyjaźnie, jakbyśmy po prostu gawędziły nad kubkami z kawą w stołówce, co nam się w sumie raz czy drugi zdarzyło, zanim zaczęła się ta fala zabójstw. - Mówisz o Christopherze, prawda?

Śmieje się z goryczą i ten śmiech przeraża mnie bardziej niż cokolwiek przedtem, nie wyłączając paralizatora.

- Christopher... - Obracało imię na języku jak kawałek czekolady, której zawsze sobie odmawiała. Za dużo kalorii. - Tak, Chris. Nie zrozumiesz tego, Heather. Widzisz, ja go kocham. Ty nigdy nikogo nie kochałaś, Heather, poza sobą, więc nie możesz wiedzieć, jak to jest. Nie, nie możesz wiedzieć, jak to jest, kiedy całe twoje szczęście w życiu zależy od jednego człowieka, a po­tem. .. Potem przekonać się, że ten człowiek odwraca się do ciebie plecami i cię odtrąca...

Spojrzenie, jakie mi rzuca, mogłoby zamrozić gorący, posmarowany ma­słem rogalik. Chciałabym wspomnieć o tym, że ja dokładnie wiem, o czym ona mówi... Że tak się czułam wobec Jordana, który w tej chwili prawdopo­dobnie bawi się w Mad Libs z Tanią Tracę na swoim łóżku szpitalnym.

Ale jakoś mi się wydaje, że ona nie będzie słuchać.

- Nie, ty tego nie zrozumiesz - mówi Rachel. - Ty zawsze dostawałaś wszystko, czego chciałaś, prawda Heather? Podane pod nos na srebrnym talerzu. Ale wiesz, niektórzy z nas muszą wszystko osiągać ciężką pracą. Na przykład popatrz na mnie. Myślisz, że zawsze tak dobrze wyglądałam? -Rachel przesuwa dłońmi po swoich szczupłych, twardych, wykonujących tysiąc brzuszków dziennie mięśniach. - Do diabła, nie. Kiedyś byłam gruba. Prawdziwa tłusta dupa. W sumie mniej więcej tak jak ty teraz. Rozmiar XL. -Śmieje się. - Topiłam smutki w batonikach, nigdy nie ćwiczyłam, jak ty.

Wiesz, że nikt mnie nie zapraszał na randki, nigdy ani razu, dopóki nie do­biegłam trzydziestki? Kiedy ty produkowałaś się jak jakaś mała dziwka dla Cartwright Records, ja siedziałam z nosem w książkach, ucząc się pilnie, bo wiedziałam, że nikt nie zstąpi z nieba i nie zaoferuje mi kontraktu na nagra­nia. Wiedziałam, że jeśli się chcę wyrwać ze swojego podłego życia, to będę musiała ruszać głową.

Zerkam na Sarah. Wygląda za okno z desperacką nadzieją, że ktoś przej­dzie obok i zauważy, co tu się dzieje w środku.

Ale pada tak mocno, że na ulicy prawie nikogo nie ma. Nawet jeśli ktoś się przemyka, to skulony pod parasolem.

- Z nim było tak samo - mówi Rachel. - Chciałam go, więc zrobiłam wszystko, co musiałam, żeby go zdobyć. Wiem, że nie byłam w jego typie. Stwierdziłam to wtedy, kiedy... mnie zostawił. I to wtedy zrozumiałam. Zro­zumiałam, że muszę przerobić samą siebie tak, żeby pasować do jego typu. Nie zrozumiesz tego, oczywiście. Ty i Sarah, obie jesteście przekonane, że mężczyzna powinien was chcieć ze względu na waszą osobowość, prawda? Ale mężczyzn wasza osobowość nie obchodzi. Wierzcie mi. Gdybyś się tak nie zapuściła, Heather, nadal miałabyś tego swojego Jordana Cartwrighta, wiesz? Całe to gadanie o tym, że chcesz śpiewać swoje własne utwory! Mój Boże, ty myślałaś, że jego to obchodzi? Mężczyznom nie zależy na rozumie. Mimo wszystko, jaka jest różnica między blondynką a komarem?

Kręcę głową.

- Przysięgam, Rachel, nie mam...

- Komar przestaje ciągnąć, jak mu się da klapsa. - Rachel odrzuca głowę w tył i śmieje się na cały głos.

Och tak. Już nie żyję. Nie ma co do tego wątpliwości.

30

Ona oszalała. W przeciwnym razie nie stałaby tam, opowiadając mi idio­tyczne dowcipy o blondynkach i jednocześnie grożąc paralizatorem. Miewałam już do czynienia z szaleńcami. Przecież tyle lat pracowałam w przemyśle muzycznym. Dziewięciu na dziesięciu ludzi, z którymi miałam wtedy do czynienia, cierpiało na kliniczne zaburzenia psychiczne, nie wyłą­czając mojej własnej matki. Czy uda mi się przekonać Rachel, żeby mnie jednak nie zabijała? No cóż, zawsze można spróbować.

- Mnie Się wydaje - zaczynam ostrożnie - że osoba, na którą powinnaś być zła, to Christopher Allington. To on źle cię potraktował, Rachel. Jak to się stało, że nigdy nie próbowałaś mu tego powiedzieć?

- Bo to mój przyszły mąż, Heather. - Rachel patrzy na mnie z oburzeniem. -Boże, nie możesz tego pojąć? Wiem, uważasz, że mężczyźni są wymienni.

Skoro nie ułożyło ci się z Jordanem, po prostu zajęłaś się jego bratem. Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, wierzę w prawdziwą miłość. I właśnie ona łączy Christophera i mnie. Muszę się tylko pozbyć kilku przeszkód, a wtedy on się opamięta.

- Rachel - apeluję do wszelkich normalnych uczuć, jakie jeszcze mogły pozostać w tej kobiecie - te przeszkody... To są istoty ludzkie.

- No cóż, to nie moja wina, że te biedactwa były aż tak załamane, kiedy Chris je rzucił, że popełniały rozmaite głupstwa, jak próby surfowania na windach. Robiłam, co mogłam, żeby im jakoś doradzać. Tobie też, Heather. Chociaż nikt się nie zdziwi tak bardzo, że zdecydowałaś się odebrać sobie życie. W sumie nie bardzo masz po co żyć.

Jej procesy myślowe są tak pokrętne, że nie bardzo za nimi nadążam. Ale teraz, kiedy jasno powiedziała, że jestem jej następną ofiarą, pozwólcie, że was zapewnię, zaczynam mówić naprawdę dużo i szybko.

- Rachel, to się nigdy nie uda. Ja już poszłam na policję...

- I oni ci uwierzyli? - pyta spokojnie. - Kiedy znajdą twoje połamane, zakrwawione zwłoki, zrozumieją, że robiłaś to wszystko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę: umieściłaś tę bombę, a potem zabiłaś się, kiedy się przeko­nałaś, że zostałaś przejrzana. I nawet nietrudno to będzie zrozumieć, skoro twoje życie ostatnio tak się staczało po równi pochyłej. Jordan się zaręcza z tamtą drugą dziewczyną. Jego brat, no cóż, jego brat po prostu nie wydaje się zainteresowany, prawda, Heather? A obie wiemy, jak bardzo jesteś w nim zakochana. Masz to wypisane na twarzy, ile razy on wchodzi do pokoju.

Czy to prawda? Czy wszyscy wiedzą, że się kocham w Cooperze? Czy Cooper wie, że się w nim kocham? Boże, jakie to upokarzające. Zaraz. Czemu ja w ogóle słucham tej wariatki?

- Świetnie, Rachel - mówię, dostosowując się do jej reguł, bo wydaje się, że to jedyne wyjście. - Świetnie. Zabij mnie. A co z Sarah?? No bo czy coś ci kiedykolwiek zrobiła biedna Sarah? Może ją jednak wypuścisz.

- Sarah? - Rachel spogląda na swoją asystentkę, jakby dopiero sobie przy­pomniała, że ona też jest obecna w pokoju. - A, racja. Sarah. No cóż, Sarah po prostu chyba... zniknie.

Biednej Sarah wyrywa się jakaś przerażona czkawka, ale kamienne spoj­rzenie Rachel ją ucisza.

- Tak - mówi Rachel. - Myślę, że Sarah pojedzie do domu na parę tygo­dni, żeby dojść do siebie po twojej przerażającej śmierci, Heather. Tylko że nie dojedzie. Zaginie gdzieś po drodze. Hej. Takie rzeczy się zdarzają.

- Och nie, Rachel, proszę - krztusi się Sarah. - Proszę, nie sprawiaj, że­bym zaginęła. Proszę...

- Zamknij się! - drze się Rachel. Unosi dłoń, żeby znów uderzyć, ale zamiera bez ruchu, kiedy telefon na moim biurku zaczyna dzwonić, brzęcząc tak głośno, że Rachel aż podskakuje, a błękitny paseczek błyskawicy przelatującej między widełkami paralizatora znajduje się niebezpiecznie blisko mojego ciała. Odska­kuję w tył, potykając się, wpadam na drzwi i obracam się, chwytając za klamkę.

W mgnieniu oka Rachel mnie dopada, jednym chudym ramieniem ściska­jąc mnie za szyję, dusząc mnie. Jest zadziwiająco silna jak na taką drobną kobietkę. Ale mimo to udałoby mi się jej wywinąć...

...Udałoby mi się, gdyby nie syczący paralizator, który mi podsuwa pod nos, cedząc przez zęby:

- Nawet nie próbuj. Nawet o tym nie myśl. Porażę cię, Heather, przysię­gam. A potem zabiję was obie.

Zastygam, ciężko oddychając. Rachel przykleiła mi się do pleców jak jakiś płaszcz. Telefon nadal dzwoni. Po rodzaju dzwonka poznaję, że to wewnętrzny z terenu akademika. Szepczę, głosem chrapliwym z przerażenia:

- Rachel, to prawdopodobnie telefon z recepcji. Wiesz, że kazałam Coo­perowi czekać tam na mnie. Jest przy strażnikach.

- W takim razie - mówi Rachel, rozluźniając chwyt na mojej szyi, ale nadal trzymając paralizator o centymetry od mojego gardła - idziemy. Z to­bą się policzę - rzuca ostrzegawcze spojrzenie w stronę Sarah - później.

A potem otwiera drzwi biura i zerkając przezornie w prawo i w lewo, po­pycha mnie mocno w stronę pustego holu.

.. .ale nie tak mocno, żebym nie była nadal w zasięgu paralizatora. Kieruje mnie do wind po przeciwnej stronie holu - wind, które, na moje nieszczęś­cie, nie zostały uszkodzone we wczorajszej eksplozji - i naciska guzik. Mo­dlę się, żeby drzwi się otworzyły, a z nich wyłoniła cała drużyna koszykarska i załatwiła Rachel w moim imieniu.

Ale nie miałam szczęścia. Kabina stała pusta na pierwszym piętrze i kiedy drzwi się otwierają, w środku nie ma nikogo.

- Właź - rozkazuje Rachel, patrząc na mnie. - Radziłam sobie z takimi dziewczynami jak ty przez całe życie. Wy, ślicznotki, wszystkie jesteście ta­kie same. Idziecie przez życie, wyobrażając sobie, że wszyscy są wam coś winni. Dostajecie kontrakty na nagrania, awanse w pracy i świetnych face­tów, a ludzie tacy jak ja? To my odwalamy czarną robotę. Czy wiesz, że ta Stokrotka to pierwsza nagroda, jaką otrzymałam za swoją działalność?

Piorunuję ją wzrokiem. Ta kobieta ma zamiar mnie zabić. Nie widzę żad­nego powodu, żeby nadal traktować ją grzecznie.

- Tak - mówię. -I dostałaś ją za zrobienie porządku po popełnionych przez samą siebie morderstwach. Te rzeczy w aktach dziewczyn: o mamie Elizabeth, która chciała, żeby ograniczyć córce prawo do przyjmowania gości, i o pani Pace, która nie lubiła Lakeishy, to wszystko nigdy nie miało miejsca, praw­da? Te kobiety nigdy tu nie dzwoniły. Ty to sobie wszystko wymyśliłaś, żeby móc usprawiedliwić swoje spotkania z tymi dziewczynami. I w ogóle o czym z nimi rozmawiałaś w czasie tych spotkań? Jakimi chorymi, pogiętymi hi­storiami je terroryzowałaś?

- Heather. - Rachel spogląda na mnie krytycznie. - Ty nigdy nic nie zro­zumiesz, prawda? Ciężko pracowałam przez całe życie na to, co mam. Nigdy nic mi nie przyszło bez trudu, nie tak jak tobie. Nic: mężczyzna, praca, przy­jaciele. To, co zdobywam, zatrzymuję. Na przykład Christophera. I tę pracę. Czy ty masz pojęcie, jak trudno mi było zdobyć stanowisko na tej uczelni, w tym samym budynku co on? Więc rozumiesz chyba, czemu musisz umrzeć. Zagrażasz zbyt wielu moim interesom. Gdybyś nie zaczęła węszyć, pozwoli­łabym ci żyć. Zawsze uważałam, że tworzymy, ty i ja, niezły zespół. Zwłasz­cza że, kiedy stoję obok ciebie, wyglądam szczególnie szczupło. To twoja dodatkowa zaleta.

Winda dzwoni i drzwi się rozsuwają. Jesteśmy na dwudziestym piętrze. W ho­lu przed apartamentem rektora. Wiem, że w tej samej chwili, w której wejdzie­my na szary dywan, detektor ruchu zadziała i wyśle sygnał do stanowiska ochro­ny. Czy Pete zerknie w monitor i zobaczy Rachel i jej paralizator?

Proszę, Pete, popatrz. Usiłuję zastosować na nim metodę Vulcana, chociaż Pete jest dwadzieścia pięter pod nami. Popatrz, Pete, popatrz. Popatrz, Pete, popatrz...

Rachel pcha mnie przez korytarz.

- Chodź T mówi, wyjmując uniwersalny klucz do budynku. - Założę się, że zawsze chciałaś zobaczyć, jak mieszka rektor. No to teraz masz szansę. Szkoda, że nie pożyjesz na tyle długo, żeby się nią nacieszyć.

Rachel otwiera drzwi do apartamentu Allingtonów i wprowadza mnie do holu. Wyłożony jest białymi i czarnymi kallami, to tu pani Allington oskarżała mnie, że uganiam się za jej synem jak jakaś dziwka. Hol otwiera się na salon, z dwóch stron obramowany wysokimi oknami balkonowymi, które prowadzą na taras apartamentu. Niczym w Villa d'Allington, dominującym motywem dekoracyj­nym jest czarna skóra, i to w dużych ilościach. Pani Allington to najwyraźniej nie jest żadna Martha Stewart. No cóż, w sumie nie jestem zaskoczona.

- Ładnie, prawda? - mówi Rachel tonem lekkiej towarzyskiej rozmowy. -Pomijając te obrzydliwe ptaszyska.

W kącie holu, w tej wysokiej na dwa metry wiklinowej klatce, kakadu gwiżdżą i tańczą, przyglądając się nam podejrzliwie. Rachel wymierza w nie paralizator i śmieje się, kiedy zaczynają skrzeczeć na widok błękitnych iskier.

- Idiotyczne ptaki — mówi; A potem łapie mnie za ramię i zaczyna ciąg­nąć w stroną drzwi balkonowych. - Chodź - dodaje. - Czas na twój wielki finał. Pewnie taka gwiazda jak ty chciałaby zejść ze sceny z wielkim hukiem. Tak więc nie wybierzesz się na surfing na windach. Rzucisz się z dachu Fi­sher Hall... Trochę tak jak ten żółw w filmie, o którym wiecznie opowiada ta twoja psychotyczna przyjaciółka ze stołówki. Tylko że, niestety, nie uratu­je cię lina rozwijająca się spod twojej skorupy.

Zanim zdążyłam zareagować, zamaszyście otwierają się drzwi w odległym krańcu salonu i staje w nich pani Allington w różowym dresie.

- Co jest, do diabła? - pyta ostro. - Co wy tutaj robicie? Rachel uśmiecha się przyjemnie.

- Eleanor, nie zwracaj na nas uwagi! - woła śpiewnie. - Za momencik znikniemy ci z oczu.

- Jak się tu dostałyście? - Pani Allington rusza w naszą stronę, a minę ma wściekłą. - Wynocha stąd, ale już, zanim zadzwonię po policję.

- Bardzo bym chciała, Eleanor - mówi Rachel do kobiety, która w innym świecie mogłaby być jej teściową. - Ale jesteśmy tu w służbowych spra­wach domu studenckiego.

- Nic mnie to nie obchodzi. - Pani Allington sięga do telefonu wiszącego na ścianie. Podnosi słuchawkę. - Czy wy nie wiecie, kim jest mój mąż?

- Pani Allington, ostrożnie! - krzyczę.

Ale za późno. Jak kobra rzucająca się do ukąszenia, Rachel skacze na­przód z paralizatorem.

Pani Allington sztywnieje, szeroko otwiera oczy, jak ktoś, kto właśnie otrzy­mał szczególnie niedobre wiadomości... Może na przykład o wynikach eg­zaminów LSAT swojego syna?

A potem tak jakoś osuwa się po oparciu ze skórzanej kanapy i pada w drgaw­kach, a potem zastyga na podłodze skulona, nadal z szeroko otwartymi Ocza­mi i rozchylonymi ustami, z których sączy się lśniąca ślina.

- O mój Boże! - wołam. Bo to bez wątpienia najbardziej wstrząsający widok, jaki kiedykolwiek oglądałam... Nawet gorszy niż to, co Tania Tracę robiła z moim narzeczonym. - Rachel, ty ją zabiłaś!

- Ona żyje - mówi Rachel z wyraźną pogardą w głosie. - Kiedy się ock­nie, nie będzie miała pojęcia, co ją uderzyło. Nie będzie pamiętała własnego nazwiska, a co dopiero moje. Ale dla niej to nic nowego, Chodź - powtarza i znów łapie mnie za ramię.

Teraz, kiedy przekonałam się na własne oczy, co potrafi ten paralizator, wcale mi się nie śpieszy, żeby to poczuć na własnej skórze. Zdaję sobie spra­wę, że byłam głupia, nie próbując wyrwać się Rachel na dole. Jasne, pewnie by mnie poraziła i zatargała do windy, ale stanowiłabym spory ciężar i to by jej sprawiło niemało kłopotu. Teraz jest jej za łatwo, a ja mam znacznie trud­niej. Jedyne miejsce, dokąd mogę uciekać, to na dół.

Ta myśl wystarcza, żebym rzuciła się do ucieczki. Wyrywam rękę z uści­sku Rachel i rzucam się biegiem. Nie wiem dlaczego, ale biegnę w stronę tych samych drzwi, którymi weszła pani Allington. Nie mogę biec za szyb­ko, taka jestem zesztywniała po wczorajszych wyczynach w szybie windy i tak dalej. Ale Rachel wydaje wściekły wrzask. Cieszę się, bo to znaczy, że nie ma już nade mną przewagi.

Pokoje, przez które biegnę, tylko migają mi przed oczyma. Jakaś jadalnia, która wygląda jakby od dawna nie podawano w niej żadnych posiłków, długi mahoniowy, mocno wypolerowany stół dla dwunastu osób, a pod ścianą bufet, na którym stoją owoce. Sztuczne! Potem kuchnia, idealnie czysta, biało-niebieskie kafelki na podłodze. Potem jakiś gabinet, też z wysokimi oknami i wielkim ekranem telewizyjnym, i z kanapami obciągniętymi skórą w od­cieniu oliwkowej zieleni. Na ekranie leci jakiś film z Debbie Reynolds. Chy­ba Tammy and the Bachelor. Na kanapie leżą koszyk z kłębkami wełny i bu­telka wódki. Pani Allington się nie oszczędza.

Wypadam przez jedyne drzwi gabinetu, które nie prowadzana taras, i znaj­duję się w sypialni, w mrocznej sypialni, gdzie wszystkie wysokie okna zo­stały zasłonięte kotarami. Łóżko jest olbrzymie i nieposłane, szarejedwabne prześcieradła są zwinięte w kłębek po jego jednej stronie. Kolejny wielki telewizor, tym razem nastawiony na jakiś talk-show, z wyłączonym dźwię­kiem. Na podłodze wala się para czarnych slipów. Pokój Chrisa? Ale Chris przecież mieszka w akademiku szkoły prawniczej. A to może znaczyć tylko tyle, że Allingtonowie mają osobne sypialnie. Skandal!

Nie ma już więcej drzwi poza tymi do łazienki rektora Allingtona. Znala­złam się w pułapce.

Słyszę, że Rachel się zbliża; trzaska drzwiami i wrzeszczy jak potępieniec. Rozglądam się gorączkowo po pokoju, szukając jakiejś broni. Nic nie znaj­duję. Przez te małe halogenowe światełka w wyłożonym lustrami suficie-pomyślę nad tym później - nie ma tu nawet lampy, którą mogłabym wyrwać z kontaktu i rzucić w głowę Rachel. Zastanawiam się, czy nie wśliznąć się pod łóżko, ale wiem, że mnie tam znajdzie. Czy uda mi się jakoś wykręcić z tego wszystkiego gadaniem? Udawało mi się wydobyć w ten sposób ze znacznie gorszych tarapatów. Nie przypominam sobie w tej chwili żadnych konkretnych przykładów, ale prawie na pewno takie były.

Rachel wpada z impetem do pokoju, potykając się na progu i mrugając, kiedy oczy przyzwyczajają jej się do nagłej ciemności. Stoję w przeciwległym kącie, obok masywnego łóżka, usiłując nie rozpraszać się własnym odbiciem w lustrze na suficie.

- Posłuchaj Rachel - odzywam się cicho i szybko. - Nie musisz mnie za­bijać. Ani Sarah. Przysięgam, nic nikomu o tym nie powiem. To, będzie taki nasz mały sekret, jak to między dziewczynami. Totalnie rozumiem twój punkt widzenia. Mnie też faceci źle potraktowali. Chris zdecydowanie nie jest wart, żeby przez niego lądować w więzieniu...

- Ja nie pójdę do więzienia, Heather - mówi Rachel. - Będę zajęta organi­zowaniem nabożeństwa żałobnego w twojej intencji. I swoim ślubem. Zadbam o to, żeby przy obu okazjach grano twoje największe przeboje. Jeśli w ogóle znajdzie się więcej niż jeden. Czy nie byłaś czasem taką idolką jednego prze­boju? Co za szkoda. Ciekawe, czy ktoś przyjdzie na twój pogrzeb. Przecież już byłaś zapomniana w wieku... A ile ty masz właściwie lat? Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia sześć? Ot, była gwiazdka popu, która się bardzo zapuściła.

- Dwadzieścia osiem - mówię. - Świetnie. Zabij mnie. Ale nie Sarah. Daj spokój Sarah. To jeszcze dzieciak.

- Uuu. - Rachel uśmiecha się i kręci głową. - Czy to nie słodkie? Że tak błagasz o darowanie życia Sarah. Tymczasem wiem, jak bardzo ona ci działa na nerwy. Widzisz, to jest właśnie problem z takimi dziewczynami jak ty, Heather. Jesteś zbyt miła. Nie masz instynktu zabójcy. Kiedy sprawy się kom­plikują, chowasz głowę w piasek. Urodziłaś się ze wszelkimi atutami, a te­raz po prostu je odrzucasz. Nie dbasz o własne ciało, pozwalasz, żeby męż­czyzna ci się wymknął z rąk, spuszczasz w toalecie własną karierę. Jezus, pozwalasz, żeby twoja własna matka cię obrabowała. A ty nadal jesteś taka... miła. Popatrz sama: ty i Jordan? Nadal się przyjaźnicie. Sarah? Nie znosisz jej, ale błagasz mnie, żebym jej nie zabijała. Założę się, że nadal wysyłasz mamie kartki na Dzień Matki, co Heather?

Z trudem przełykam ślinę. I kiwam głową. A co mam zrobić?

- Widzisz? - mówi Rachel. - A teraz jest ci tylko smutno. Bo miłe dziew­czyny nigdy do niczego nie dochodzą. Ja w sumie wyrządzę światu przysłu­gę, zabijając cię. To w gruncie rzeczy naturalna selekcja. Ludzie nie będą musieli patrzeć na kolejną blondynkę nieudacznicę.

Z tymi słowami Rachel rzuca się do mnie, skacząc przez łóżko. Przed sobą trzyma paralizator.

Obracam się na pięcie i szarpię za kotary. Otwieram pierwsze z brzegu balkonowe drzwi i wypadam na taras.

31

Nadal pada - nawet chyba intensywniej. Niebo wszędzie dokoła mnie ma kolor ołowianej szarości.

Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale Fisher Hall to naj­wyższy budynek po zachodniej stronie parku, a. taras apartamentu na ostat­nim piętrze oferuje wspaniałe widoki na Manhattan z wszystkich czterech stron, od Empire State Building na północy, ledwie widoczny we mgle, po zamgloną wolną przestrzeń na południu, gdzie kiedyś stały wieżę World Trade Center, oraz na East i West Village.

Wspaniałe miejsce, żeby nakręcić jakąś scenę do filmu. Na przykład Zmu­towane żółwie Ninja.

Tyle że to nie jest żaden film. To prawdziwe życie. Moje życie. Niezależ­nie od tego, jak długo ono jeszcze potrwa.

Wiatr jest tu, na dwudziestym piętrze, silny, a deszcz zalewa mi twarz; Trudno mi się zorientować, gdzie właściwie jestem, bo wszędzie dokoła wi­dzę tylko te donice z pelargoniami, niepewnie stojące na niskiej kamiennej balustradzie. Mogę sobie bez trudu wyobrazić, jak moje bezwładne ciało spada za tę balustradę.

Nie wiedząc, co innego mi pozostaje, chowam głowę w ramiona i zaczy­nam biec dokoła apartamentu Allingtonów, w kierunku przeciwległego krańca tarasu. Nie widzę, żeby Rachel mnie goniła, więc przystaję na moment, otwie­ram plecak i grzebię w środku, szukając spreju z pieprzem. Mogłabym przy­siąc, że on tam gdzieś jeszcze jest. Nie mam pojęcia, czy ten sprej będzie jeszcze działał, ale warto spróbować.

Znajduję go. Zwalniam bezpiecznik, kiedy tuż za mną rozlega się ogłusza­jący huk i wśród drewnianych drzazg i odłamków szkła Rachel wyskakuje na taras - niczym Cujo, zmutowany nastoletni żółw ninja. Nawet nie zawra­cała sobie głowy otwieraniem drzwi. Uderza we mnie całym impetem i obie lądujemy na mokrych kamiennych płytach tarasu.

Padając, uderzam się mocno w kontuzjowane ramię, co praktycznie po­zbawia mnie oddechu. Ale usiłuję przeturlać się przez te drzazgi i odłamki szkła, byle się znaleźć dalej od niej.

Zerwała się na nogi pierwsza i rzuca się na mnie z impetem. I przez cały czas udało jej się nie wypuścić z ręki tego paralizatora.

Ale ja ściskam sprej, który schowałam w dłoni. Kiedy pochyla się nade mną, jej ciemne włosy już zaczynają się lepić do twarzy przez ten cały deszcz, wargi zaś ma rozciągnięte w grymasie, który całkiem przypomina Lucy, kie­dy się wkurzy na piłeczkę tenisową albo na katalog Victoria's Secret.

- Jesteś taka beznadziejna... - Rachel śmieje się ze mnie szyderczo i wy­machuje mi przed nosem paralizatorem. - Wiesz, co powstanie, jeśli się skrzy­żuje blondynkę z gorylem?

Usiłuję przybrać taką pozycję, w której będę mogła potraktować ją tym spre­jem prosto w twarz. Nie chcę, żeby wiatr zwiał to świństwo w moją stronę.

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi - dyszę, nadal nie mogąc odzyskać tchu po upadku. Boże. W głowie mi się nie mieści, że ja kiedyś kupiłam tej kobiecie kwiaty.

Dobra, to był tylko bukiet z delikatesów. Ale zawsze.

- Wiesz, co powstanie, jeśli się skrzyżuje blondynką z gorylem? - Rachel uśmiecha się szeroko, z twarzą zaledwie parę, centymetrów od mojej. - Nikt nie wie. Są pewne granice tego, do czego można zmusić goryla!

Kiedy robi zamach, żeby potraktować tysiącami voltów moje prawe bio­dro, podnoszę rękę i pryskam jej sprejem pieprzowym prosto w twarz. Ra­chel wrzeszczy i cofa się, ramieniem zasłaniając oczy...

Ale przycisk nie chce się wcisnąć do końca. I zamiast spiknąć jej w oczy, płyn wylewa się z pojemnika i spływa po bokach jakąś pianą, która przesią­ka do moich skaleczeń i piecze mnie tak mocno, że głośno krzyczę:

- Au!

Rachel zdaje sobie sprawę, że w nią nie trafiłam, i zaczyna się śmiać.

- O Boże! Heather, bardziej komiczna to już nie możesz być, wiesz? Ale tym razem, kiedy się na mnie rzuca, udaje mi się poderwać na nogi i czekam na nią, gotowa.

- Wiesz - mówię, kiedy się zbliża. - Jest coś, co chciałam ci powiedzieć już od dawna. Rozmiar XL - mocno ściskając sprej w dłoni, z całej siły uderzam Rachel w twarz - to jeszcze nie tragedia.

Kostki dłoni eksplodują bólem. Rachel wrzeszczy i potyka się w tył, obie dłonie podnosząc do nosa, z którego zaskakująco obficie tryska krew.

- Mój nos! - wrzeszczy. - Złamałaś mi nos! Ty pieprzona suko! Ledwie się trzymam na nogach, boli mnie ramię, a dłonie aż płoną od tego pieprzowego spreju. W plecach utkwiły mi odłamki szkła, kostek prawej dłoni nie czuję i leci mi krew z jakiegoś rozcięcia gdzieś na czole, bo muszę mru­gać, żeby nie oślepiały mnie krople deszczu i moja własna krew. Chcę tylko jednego - wejść do środka, położyć się na chwilę i może pooglądać sobie Food Network czy coś w tym stylu.

Ale nie mogę. Bo muszę się najpierw rozprawić z moją psychopatyczną szefową.

Stoi tam i trzyma się za nos jedną ręką, a w drugiej ściska paralizator. Rzu­cam się na nią i obalam na ziemię te pięćdziesiąt pięć kilo na szpilkach od Manolo Blahnika. Pada, wykręcając się z mojego uścisku, kiedy ja despe­racko usiłuję odebrać jej paralizator.

A przez cały czas szlocha. Nie ze strachu, chociaż powinna - bo zapew­niam was, mam zamiar ją zabić - ale z gniewu, a jej ciemne oczy błyszczą tak wielką nienawiścią do mnie, że zastanawiam się, jakim cudem ona mi się wcześniej nie rzuciła w oczy.

- Miłe dziewczyny do niczego nie dochodzą, tak? - Kopię ją z całej siły w kolano. - No to jak będzie? Czy to jest dla ciebie wystarczająco miłe?

Tyle że to tak, jakbym kopała kukłę do testowania samochodów w wypad­kach. Rachel wydaje się niewrażliwa na ból... Chyba że chodzi o twarz. Na przykład ojej cenny nos.

I jest silna - o wiele silniejsza ode mnie, mimo mojej morderczej wściek­łości i przewagi wzrostu i masy. Nie mogę jej wyrwać tego paralizatora. Czy­tałam kiedyś, że ludzie w chwili desperacji wykazują niewiarygodną siłę-matki podnoszą samochody, żeby uratować potrącone dziecko, konni poli­cjanci wyciągają swoje ukochane wierzchowce z lotnych piasków, tego typu rzeczy. Rachel ma siłę mężczyzny... Mężczyzny, któremu życie rozpada się na kawałki na jego oczach.

A nie ma zamiaru się poddać, póki jeszcze kogoś nie zabije.

I zaczynam mieć bardzo nieprzyjemne wrażenie, że tym kimś będę ja.

Nic więcej nie mogę zrobić, poza tym, że zaciskam ręce na jej dłoniach, w których dzierży paralizator. Palce mam śliskie od deszczu i krwi i obolałe od skaleczeń i spreju pieprzowego: Trudno mi jej nie puścić, Rachel udało się wstać, mimo że kopniakami próbowałam jej to uniemożliwić, a teraz obie siłujemy się w ulewnym deszczu o panowanie nad bronią. Impet naszej szar­paniny niebezpiecznie nas przybliża do krawędzi tarasu.

W jakiś sposób Rachel udało się tak przekręcić, że to moje plecy są przyciśnięte do donicy z pelargonią, całkiem podobnej do tej; która o mały włos nie zabiła Jordana. Z twarzą zwróconą do nieba nie widzę nic przez deszcz, któ­ry zalewa mi oczy. Zamykam je i koncentruję się na niemal niewykonalnym zadaniu utrzymania rąk Rachel wysoko nad moją głową, żeby te brzęczące widełki nie mogły mnie porazić. Czuję, że donica się chwieje, a potem usu­wa spode mnie, i chociaż nie otwieram oczu, dobiega mnie paskudny huk, parę sekund później.

Ale najbardziej przeraża mnie czas, jaki upłynął między ześlizgnięciem się donicy z tarasu a odgłosem uderzenia o ziemię. Doliczyłam prawie do dzie­sięciu.

Dziesięć sekund swobodnego lotu. Dziesięć sekund na myślenie o śmierci.

Ramiona mi słabną. Wiem, że płaczę, bo łzy pieką mnie w zadrapania na policzkach.

A Rachel śmieje się, wyczuwając, że tracę siły.

- Widzisz? - mówi. - Mówiłam ci, Heather. Jesteś zbyt miła, żeby zwy­ciężyć. Za słaba. Nie masz formy. Bo rozmiar XL to jest tragedia. Och, ja wiem, co mi na to powiesz. Że taki rozmiar nosi przeciętna Amerykanka. Ale wiesz co? Przeciętna Amerykanka jest gruba, Heather.

- O mój Boże! - Pluję deszczówką i krwią. - Rachel, ty jesteś chora. Na­prawdę coś ci dolega! Pozwól, że ci pomogę...

- I po co ty w ogóle żyjesz? - Rachel jakby mnie nie słyszała. Bo pewnie nie słyszała. - Twoja kariera muzyczna poszła w diabły. Chłopak cię rzucił.

Twoja własna matka wbiła ci nóż w plecy. Powinnaś była zginąć wczoraj, w windzie. I powinnaś była zginąć jeszcze poprzedniego dnia, ale źle wyce­lowałam. Poddaj się, Heather. Miłe dziewczyny nigdy nie wygrywają...

Przy słowie „wygrywają”, Rachel zaczyna powoli zginać moje ramiona. Nie jestem wstanie już dłużej stawiać oporu. Teraz płaczę już otwarcie, szarpiąc się i próbując nie słuchać jej śpiewnego głosu.

- Pomyśl o tym. Twoja śmierć trafi do MWNews. Może nie do „Timesa”, ale na pewno do „Post”. Kto wie? Może nawet powiedzą o tym w E! w od­cinku Prawdziwych hollywoodzkich historii. O tobie... O idolce jednego prze­boju, która nie dożyła trzydziestki...

Otwieram oczy i gapię się na nią, niezdolna wykrztusić słowa, bo resztka­mi sił koncentruję się na tym, żeby nie zdołała mnie sparaliżować.

I właśnie wtedy, kiedy czuję, że mięśnie ramion mi drżą, zmęczone wysił­kiem, słyszę jej triumfalny śmiech i ostatnie szyderstwo:

- Heather! - woła radośnie, a jej głos dobiega jak z oddali. - Ile blondy­nek potrzeba do wkręcenia żarówki?

I wtedy, nagle, jej głowa tuż nade mną eksploduje.

Serio, W jednej chwili jest tam, śmieje mi się w twarz, a w następnej zni­ka, odrzucona w tył potężnym uderzeniem. Krew Rachel opryskuje mnie i oślepia. Paralizator w jej dłoniach zamiera, a jej ciało zsuwa się ze mnie, lądując na mokrych płytach tarasu z odgłosem, od którego robi mi się niedo­brze.

Trzymam się balustrady, ocierając twarz grzbietami dłoni -jedynymi nieporanionymi częściami ciała - i szlocham. Słyszę wyłącznie szum deszczu i czyjś urywany oddech.

Trwa to dobrą chwilę, zanim zdaję sobie sprawę, że to nie mój oddech. Kiedy wreszcie otwieram załzawione oczy, widzę Rachel leżącą u moich stóp. Z wgłębienia na jej skroni sączy się krew, zabarwiając na różowo kałuże deszczówki dokoła.

A przede mną stoi, z okrwawioną butelką absolutu w dłoni, pani Allington w przemoczonym różowym dresie. Pierś jej faluje ciężko, a Oczy ma prze­pełnione pogardą, kiedy spogląda w dół na nieruchome ciało Rachel.

Pani Allington kręci głową.

- Ja też noszę XL - mówi.

32

Kończy się tym, że w szpitalu spędzam wyłącznie jedną noc - żeby mi się te wszystkie skaleczenia nie pootwierały, i przez te liczne stłuczenia, i kawałki szkła, które mnie pocięły.

A to i tak o jedną noc za dużo, jeśli chcecie znać moje zdanie. Wiecie, co w szpitalach uważa się za deser? Galaretkę. Z owocami. Nawet żadnego mar­nego herbatnika. Przecież każdy wie, że galaretka to przekąską, a nie deser.

Poza rym w szpitalu nawet nie mają wanien. Jeśli chcesz się umyć, masz do wyboru prysznic albo obmywanie gąbką.

Nieważne. Próbuję sensownie wykorzystać czas. To znaczy mój pobyt w szpi­talu. Wymykam się ze swojego piętra, żeby odwiedzić Julia, i z radością wi­dzę, że dochodzi do siebie po kontuzjach, jakich doznał w wybuchu. Ma wró­cić do pracy w przyszłym miesiącu i powinien odzyskać dawną formę.

Zaglądam do sali Jordana, skoro już tu jestem. To znaczy w szpitalu.

Jest mocno zażenowany moim widokiem, a jego narzeczona, Tania? Do szpiku kości wroga. Gdybym nie wiedziała lepiej, pomyślałabym, że czuje się przeze mnie zagrożona!

Ale nie wiem, czemu miałaby się tak czuć. Jej ostatni singiel, Dziwka, parę dni temu wspiął się na dziesiątą pozycję Total Reauest Live.

W każdym razie, życzę im obojgu wszystkiego dobrego. Mówię im, że tworzą idealną parę.

I wcale nie kłamię.

Muszę spędzić w szpitalu tylko jedną noc, ale dostaję dwa tygodnie zwol­nienia z pracy - płatnego. Chyba tak cię nagradzają na Uniwersytecie Nowo­jorskim, jeśli zdarzy się, że udowodnisz, iż twoja zwierzchniczka popełniła podwójne morderstwo. Nawet jeśli nie należało ci się aż tyle dni zwolnienia lekarskiego.

Do czasu, kiedy wracam za swoje biurko, zaczyna się robić chłodna jesień. Liście na drzewach w Washington Square Park zmieniają barwy, oblewając się czerwienią i złotem, które bledną wobec kolorów, na jakie studenci pierw­szego roku pofarbowali sobie włosy z okazji odwiedzin rodziców.

Poważnie. Zupełnie jakbym pracowała na uczelni dla klownów.

Odkąd poszłam na zwolnienie, jeszcze inne rzeczy też się zmieniły w Fi­sher Hall. Po pierwsze, skoro Rachel w więzieniu oczekuje na proces, będę miała nowego szefa. Nie wiem jeszcze, kto to będzie. Nadal odbywają roz­mowy z kandydatami.

Ale doktor Jessup powiedział mi, że mam prawo pierwszego wyboru.

Myślę, że miło byłoby na odmianę popracować dla mężczyzny. Nie zro­zumcie mnie źle, szefowie-kobiety są świetne, zgoda, ale dobrze zrobi mi chyba odpoczynek od całego tego estrogenu w biurze.

Sarah się ze mną zgadza. Ona i wszyscy praktykanci są dla mnie o wiele milsi teraz, kiedy przekonali się, że ryzykowałam życie, żeby złapać morder­cę niewinnych studentek. Już prawie wcale nie wspominają Justine. Tylko raz, któregoś dnia, Tina zwróciła się do mnie ze słowami:

- Wiesz, Justine nigdy nie przychodziła do pracy w dżinsach, w przeci­wieństwie do ciebie. Powiedziała mi kiedyś, że to dlatego że nie może ni­gdzie znaleźć wystarczająco małego rozmiaru. Jakoś nigdy jej już potem nie mogłam polubić.

Nawet Gavin wreszcie mnie posłuchał i kompletnie zrezygnował z surfin­gu na windach. Zajął się dla odmiany eksploracją miejskich ścieków.

Ale z tego też chyba niedługo będzie musiał zrezygnować, bo zapach ra­czej nie czyni go ulubieńcem studentów z jego piętra.

Och, a Allingtonowie się wyprowadzili. Tylko do sąsiedniego budynku -tego, z którego Donatello czy ten jakiś inny zmutowany nastoletni żółw ninja skakał w tamtym filmie. Pani Allington uznała, że ona i jej ptaki będą mieć tam znacznie więcej spokoju... Zwłaszcza że teraz nie muszą mieszkać w obiekcie, który dzielą z siedmiuset studentami i personelem administra­cyjnym akademika.

Studentom wcale nie było smutno, że Allingtonowie się wyprowadzają, ale ich syna chyba im nieco brakuje. Chris też stał się trochę jakby sławny i wykorzystał rozgłos, jaki zyskał dzięki obsesji Rachel - opisanej we wszyst­kich gazetach - żeby przeforsować swój własny plan i otworzyć klub w SoHo. Szkoła prawnicza była najwyraźniej tylko marzeniem jego ojca, ale te­raz, kiedy propozycje kupienia jego historii zaczęły się sypać ze strony Lifetime Channel i „Playboya”, Chris wyzwolił się z okowów synowskiego posłuszeństwa i zaczął się usamodzielniać.

Założę się, że przez tę samodzielność niedługo trafi za kratki.

Mieszkańcy Fisher Hall, samorząd studencki i personel administracyjny wpadli na pomysł złożenia Elizabeth Kellog i Robercie Pace godnego hoł­du - zasadziliśmy dwa drzewka - bliźniacze derenie - w pięknej części par­ku, a pod nimi umieściliśmy tabliczkę z napisem: Ku PAMIĘCI - ELIZABETH I RO­BERTY, z ich nazwiskami, datami urodzenia i śmierci, i ze słowami: BĘDZIEMY ZA WAM TĘSKNIĆ. Miliony ludzi je obejrzy - tabliczkę i derenie, które powin­ny na wiosnę zakwitnąć, jak mnie zapewniali faceci z katedry ogrodnictwa -a setki studentów odniesie korzyść ze stypendium ufundowanego przez uczel­nię i także noszącego imiona Beth i Bobby.

Już się nie mogę doczekać, aż zobaczę te drzewa w pełnym rozkwicie. To jedyna rzecz, której ostatnio nie mogę się doczekać, bo już się dowiedzia­łam nareszcie - co tak naprawdę myśli o mnie Cooper.

Nie, żeby on wiedział, że ja wiem. Pewnie nie ma pojęcia, że to pamiętam. To się zdarzyło wtedy, kiedy wpadł pędem do apartamentu na ostatnim pię­trze, zaledwie parę sekund po tym, jak pani Allington znokautowała Rachel swoją butelką absolutu. Odsłuchał wiadomość, którą mu zostawiłam na komórce, i pognał natychmiast do akademika z detektywem Canavanem, gdzie dowiedzieli się od Pete'a - który na swoim monitorze widział, że Rachel wchodzi razem ze mną do apartamentu Allingtonów - nie tylko, że Rachel żyje, ale jeszcze że we dwie najwyraźniej wybrałyśmy się w odwie­dziny do pani Allington (jakość obrazu na monitorze ochrony nie jest dość dobra i Pete nie zauważył, że Rachel przystawiła mi wtedy paralizator do gardła).

Kiedy detektyw Canavan zajął się nieprzytomną Rachel i chwiejącą się na nogach panią Allington, Cooper przyklęknął obok mnie na deszczu, pytając, czynie mi nie jest.

Pamiętam, że gapiłam się na niego, myśląc, czy czasem nie jest to jakaś dziwna halucynacja, tak samo jak to, że Rachel dostała po głowie. W tamtej chwili byłam całkowicie przekonana, że umieram, przez ten sprej z pieprzem piekący mnie w skaleczone dłonie i przez okruchy szkła wbite w plecy, przez obolałe ramię i tak dalej.

I to może dlatego powtarzałam raz za razem:

- Obiecaj mi, że zaopiekujesz się Lucy. Obiecaj, że kiedy umrę, zaopieku­jesz się Lucy.

Cooper zdjął swoją skórzaną kurtkę - tę całą pokrytą plamami mojej krwi -i owinął mnie nią. Nadal była rozgrzana ciepłem jego ciała. Pamiętam to. I to, że pachniała jak on.

- Oczywiście, że się zaopiekuję - powiedział do mnie Cooper. - Ale ty nie umrzesz. Słuchaj, wiem, że cię boli. Ale karetka jest już w drodze. Nic ci nie będzie, obiecuję.

- Owszem, umrę - odpowiedziałam. Bo naprawdę byłam przekonana, że umieram. Potem sanitariusze powiedzieli mi, że byłam w szoku, przez ten ból i zimno, i deszcz, i wszystko.

Ale skąd ja miałam wtedy o tym wiedzieć?

- Umrę w wieku dwudziestu ośmiu lat - poinformowałam Coopera, które­go brałam za halucynację. - Idolka jednego przeboju. Tylko tyle znaczę. Za­dbaj o to, żeby na moim nagrobku napisali: „Tu leży idolka jednego przeboju”.

- Heather... - powiedział Cooper. Uśmiechał się. Jestem tego pewna. Tego, że się uśmiechał. - Nie umrzesz. I nie jesteś idolka jednego przeboju.

- Tak, jasne. - Zaczęłam się śmiać. A potem zaczęłam płakać. I już nie mogłam przestać.

Okazuje się, że to też dość typowy objaw szoku. Ale wtedy nie miałam o tym pojęcia.

- Rachel miała rację! - Pamiętam, że to powtarzałam z goryczą. - Miała rację! Miałam wszystko i wszystko schrzaniłam. Jestem największą nieudacz­nicą na świecie.

To wtedy Cooper posadził mnie siłą, wziął mnie w ramiona i stwierdził, bardzo stanowczo:

- Heather, nie jesteś żadną nieudacznicą. Jesteś jedną z najodważniejszych osób, jakie spotkałem w życiu. Każdy człowiek, gdyby przeszedł przez to, co spotkało ciebie, z twoją matką, z moim bratem, z twoją karierą i wszystkim innym, po prostu by się załamał. Ale ty parłaś naprzód. Zaczęłaś wszyst­ko od nowa. Zawsze cię podziwiałem, bo niezależnie od tego, co się zdarzy, ty po prostu robisz swoje. Przykro mi się przyznawać, ale w tym momencie wtrąciłam:

- Jak ten mały różowy króliczek z bębenkiem? Chciałabym uznać, że to też można zwalić na szok. Cooper zachował powagę.

- Dokładnie tak jak ten mały różowy króliczek z bębenkiem. Heather, nie jesteś nieudacznicą. I nie umrzesz. Jesteś przemiłą dziewczyną i nic ci nie będzie.

- Ale... - W swoim zaćmionym szokiem umyśle odebrałam to stwierdze­nie z niepokojem, po tej mojej rozmowie z kobietą, która wcześniej usiłowa­ła mnie zabić. - Miłe dziewczyny do niczego nie dochodzą.

- Tak się składa, że lubię miłe dziewczyny - powiedział Cooper. I wtedy mnie pocałował.

Tylko raz. I w czoło. W taki sposób, no wiesz, jak pocałowałby cię starszy brat twojego byłego chłopaka, gdybyś, powiedzmy, została zaatakowana przez wariata mordercę, i gdybyś cierpiała z powodu szoku, a on by uznał, że i tak nie będziesz tego potem pamiętać.

Ale ja zapamiętałam. I nadal pamiętam.

On uważa, że jestem odważna. Nie, zaraz, on uważa, że jestem jedną z naj­odważniejszych osób, jakie kiedykolwiek spotkał.

I mnie lubi. Bo tak się składa, że on lubi miłe dziewczyny.

Słuchajcie, wiem, że to niewiele. Ale wiecie co?

To wystarczy. Na razie.

Ach, i jeszcze jedna, ostatnia rzecz.

Nigdy nie wróciłam do tego sklepu i nie kupiłam tych dżinsów w schlebia­jącym klientowi rozmiarze M. To żadna tragedia, że się nosi XL, to po pierw­sze. A po drugie, byłam za bardzo zajęta. Zaliczyłam swój półroczny okres próbny. Zaczęłam studia na pierwszym roku Uniwersytetu Nowojorskiego. Moje pierwsze zajęcia?

Wstęp do prawa kryminalnego.

No cóż, od czegoś trzeba zacząć, prawda?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zbrodnie w rozmiarze XL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zabojstwo z lekka nadwaga
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Śledztwo numer XXL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Ally radzi dziewczynom 01 Przeprowadzka(1)
Cabot Meg Ally radzi dziewczynom 01 Przeprowadzka
Cabot Meg Rawlings 01 Sukcesja
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 01 Pamiętnik Księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 01 Pamiętnik Księżniczki 2
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1
1 Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń Kiedy piorum uderza 01

więcej podobnych podstron