1
MEG CABOT
ALLY RADZI
DZIEWCZYNOM -
PRZEPROWADZKA
Przekład
Edyta Jaczewska
Tytuł oryginału
Allie Finkle's Rules for Girls
Moving Day
2
Dla Madison i Riley Cabot
ZASADA NUMER 1
Nie wpychaj najlepszej przyjaciółce łyżki do gardła
Lubię zasady. A to dlatego, że ułatwiają życie. Na przykład, taka: „Nie
zabijaj”. Jasne, że to sensowna zasada.
Następna sensowna zasada mówi: „Wszystko co lata, może spaść”.
Nawet balony napełniane helem. Ludzie tego nie wiedzą, ale takich
balonów nie powinno się puszczać na dworze, na przykład z okazji ślubu
czy olimpiady, czy czegoś takiego, bo wreszcie ten cały hel się
wydostaje, a balon spada - choćby do oceanu, gdzie może go zjeść żółw
morski albo inne morskie zwierzę.
I zakrztusić się na śmierć.
Więc w sumie, to są już dwie ważne zasady: „Wszystko co lata, może
spaść” i „Nie puszczaj balonów z helem na dworze”.
W fizyce też jest dużo zasad (jak ta o grawitacji). Tak samo w matmie
(na przykład, że pięć minus trzy to zawsze będzie dwa; tak z zasady).
Właśnie dlatego lubię fizykę i matmę. Człowiek z zasady wie na czym
stoi.
Tylko za całą resztą jakoś specjalnie nie przepadam. Bo dla tej reszty nie
ma zasad.
Na przykład, nie ma zasad na temat przyjaźni. To znaczy, poza: „Traktuj
przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”. Ale tę zasadę zdążyłam
już złamać z milion razy. Choćby dzisiaj, kiedy z moją najlepszą
przyjaciółką, Mary Kay Shiner, robiłyśmy truskawkowy lukier do jej
urodzinowych babeczek.
Po pierwsze, kto w ogóle robi truskawkowy lukier do babeczek? I
przecież Mary Kay doskonale wie, że jedna z moich zasad brzmi: „Nigdy
nie jedz niczego czerwonego”.
Chociaż lukier wyszedł akurat różowawy, więc teoretycznie wszystko
było w porządku. Ale jednak.
3
Carol, opiekunka Mary Kay, która pracuje też u nich jako gosposia,
pomagała nam, ale Mary Kay nie chciała przestać płakać, bo Carol
pozwoliła mi wylizać łyżkę.
A przecież Mary Kay dostała do wylizania ubijaczkę, bo to jej urodziny.
Czy ktoś usłyszał, żebym się skarżyła, że mnie przypadła tylko nędzna
łyżka? Bo, uczciwie mówiąc, to ja wykonałam większość pracy -
otworzyłam pudełko z babeczkami, i tak dalej. Nie, ja się nie skarżyłam
ani trochę.
Poza tym, kiedy ma się dziewięć lat, nie powinno się płakać tylko
dlatego, że się nie dostało łyżki do wylizania.
Czasami sama zupełnie nie wiem, dlaczego przyjaźnię się z Mary Kay.
Może dlatego, że jest jedyną dziewczynką w moim wieku po tej stronie
ulicy Głównej? A mnie nie wolno przechodzić na drugą stronę bez kogoś
starszego od czasu, gdy samochód potrącił jakiegoś dzieciaka, kiedy
jeździł po ulicy na deskorolce.
To mi coś przypomina. Następną zasadę: „Zawsze zakładaj kask, kiedy
jeździsz na deskorolce”. Bo jeśli potrąci cię samochód, to ci rozwali
czaszkę. I wtedy dorośli zabronią innym dzieciakom przechodzenia bez
opieki przez jezdnię.
W każdym razie, kiedy ja wylizywałam łyżkę, Mary Kay ciągle
powtarzała: „Ona dostała więcej niż ja!” albo „Ja też chcę spróbować!”
Nie wiem, co mi odbiło. Miałam po prostu dość tych jęków. Wydaje mi
się, że Mary Kay w ogóle nie rozumie, jaki ma fart, że trafiła jej się
opiekunka, która przy okazji świetnie gotuje. I że Carol robi dla niej
babeczki, które Mary Kay zabierze do szkoły na urodziny. My nie mamy
gosposi i nikt nie ma czasu piec babeczek, bo rodzice pracują.
Na urodziny musiałam zabrać do szkoły gotowe babeczki od Krogera, a
Scott Stamphley powiedział, że czuć w nich chemię.
Poza tym Mary Kay ma rodziców, którzy kupują jej wszystko, na co
tylko ma ochotę, na przykład chomika w olbrzymiej klatce z karuzelą i
zabawkami. Ona jest jedynaczką, a jej rodziców na to stać.
Chyba o tym właśnie myślałam, kiedy powiedziałam: „Masz, Mary Kay”
i machnęłam tą łyżką. Być może byłam trochę zazdrosna, że Mary Kay
ma własne zwierzątko i że jej chomik nazywa się Gwiazdeczka, a ja mam
tylko psa, Marvina - którym muszę się dzielić z całą rodziną.
4
W każdym razie Mary Kay włożyła łyżkę do ust, a ja jeszcze trzymałam
za trzonek.
Chyba o tym myślałam, kiedy jakoś tak popchnęłam trochę tę łyżkę w
głąb jej ust.
To miał być żart. Urodzinowy.
No dobra. Wiem, to było wredne. Ale chciałam tylko dać jej małą
nauczkę i pokazać, że nie wolno być łakomczuchem.
Mogłam się domyślić, że Mary Kay tak tego nie odbierze. To znaczy,
jako żart.
I mogłam się domyślić, że zacznie beczeć, tym razem na serio, bo ta
łyżka dostała jej się do gardła.
Ale przecież nie za głęboko! No, tak tylko troszeczkę weszła. Może
dotknęła migdałków. Ale głębiej nie.
No i wyszło na to, że to jednak nie jest dobry przykład traktowania
przyjaciółek tak, jakby się chciało być przez nie traktowaną. Poza tym, to
była moja wina.
Przeprosiłam ją z milion razy. Ale Mary Kay nie chciała przestać płakać.
Wreszcie nie miałam innego wyjścia i musiałam wrócić do domu.
Siedziałam na taczkach w garażu i rozmyślałam o tym, że złamałam
jedyną zasadę dotyczącą przyjaźni, jaka istnieje (to znaczy taką, której
sama sobie nie wymyśliłam).
Ale jakoś nie mogłam zapomnieć, że Mary Kay złamała znacznie
ważniejszą regułę, moją własną: „Nigdy nie jedz niczego czerwonego”.
A przede wszystkim nie wybieraj tego koloru na lukier do babeczek,
jeżeli twoja przyjaciółka nie lubi czerwieni. Chociaż muszę przyznać, że
ten lukier był całkiem niezły. Smakował bardziej jak waniliowy z
odrobiną czerwonego barwnika spożywczego, niż jakby były w nim
truskawki, których nie cierpię.
No, ale mimo wszystko. Zasada, którą złamałam, była ważniejsza:
„Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”. Zdecydowanie
nie chciałabym, żeby ktoś mi wciskał łyżkę w gardło. Nawet tylko trochę.
W sumie już nie zasługiwałam, żeby być najlepszą przyjaciółką Mary
Kay. Zwłaszcza że najwyraźniej kompletnie nie znałam się na zasadach
rządzących przyjaźnią.
Wtedy dotarło do mnie, że powinnam je sobie spisać. To znaczy, te
5
zasady. Bo jest ich tak wiele, że czasami nawet ja o nich zapominam. A
przecież sama je wymyślam.
Z pudła, na którym mama napisała: PRZYBORY SZKOLNE, stojącego
obok paczek z ozdobami na choinkę, wyjęłam notes. A potem, jednym z
tych permanentnych mazaków, którymi mama oznacza sobie narzędzia i
których nam, dzieciom, absolutnie zakazała używać (ale to była
wyjątkowa sytuacja, więc wiedziałam, że by mnie zrozumiała),
napisałam na okładce: ZASADY ALLY FINKLE.
Potem
dopisałam:
NIE
ZAGLĄDAJ,
JEŚLI
NIE
JESTEŚ
DZIEWCZYNĄ, bo mam młodszych braci, którzy zawsze wścibiają nos
w nie swoje sprawy. Nie chcę, żeby znali moje zasady. Jeśli chcą, to
mogą sobie stworzyć własne.
Siedziałam na taczkach i wpisywałam do zeszytu, żeby nosić kask, kiedy
się jeździ na deskorolce po ulicy Głównej. I wtedy zaskoczyła mnie
Carol. Weszła do garażu i poprosiła, żebym wróciła do Mary Kay.
Powiedziała, że Mary Kay płacze jeszcze bardziej teraz, kiedy sobie
poszłam. I dodała, że prawdopodobnie wcale nie uszkodziłam jej gardła
ani migdałków.
Wróciłam, chociaż tak naprawdę wcale nie miałam na to ochoty.
Zrobiłam to, bo tak postępują przyjaciele. Kiedy tam przyszłam, Mary
Kay mnie uściskała i powiedziała, że mi wybacza. I że wie, że nie
chciałam jej zranić.
Ucieszyłam się, że mi wybaczyła, ale w głębi ducha byłam trochę zła. No
bo przecież ja naprawdę nie zamierzałam jej zranić. To okropna
odpowiedzialność, mieć przyjaciółkę tak wrażliwą jak Mary Kay. Zawsze
muszę przy niej strasznie uważać, żeby nie powiedzieć ani nie zrobić
czegoś nie tak (na przykład, przypadkiem nie podrapać jej gardła łyżką),
bo Mary Kay jest jedynaczką i przywykła, że wszystko idzie tak, jak ona
tego chce.
A jeśli nie wszystko jest tak, jak ona chce, na przykład kiedy się bawimy
w lwy (to jej ulubiona zabawa. Nie moja. Ja najbardziej lubię zabawę w
detektywów. Niestety, prawie nigdy się w nią nie bawimy), a ja jej
powiem, że raz dla odmiany to ona powinna być samcem, bo ja już
obtarłam sobie dłonie i kolana od czołgania się na czworakach po
dywanie i polowania, i też chciałabym sobie poleżeć ze stadkiem
6
ślicznych lwiątek, ona zawsze zaczyna płakać. A przecież w literaturze to
lwice zajmują się polowaniem. Wiem, bo dużo czytałam o zwierzętach.
A w dodatku tylko Mary Kay lubi bawić się w lwy. Ja wolę zabawę w
detektywów, ale rzadko w to gramy, bo Mary Kay się wtedy nudzi.
Zresztą Mary Kay zawsze płacze, jeśli na przykład to mnie się dostanie
łyżka do wylizania, a ona akurat ma na nią ochotę.
Ale i tak pokazałam jej swój notes - ten, w którym zaczęłam zapisywać
zasady. Pomyślałam, że jak je przeczyta, to może raz na odmianę zacznie
ich przestrzegać, a już zwłaszcza tej, która mówi: „Traktuj przyjaciół tak,
jak sama chcesz być traktowana”.
Jednak najpierw kazałam jej przysiąc, że nikomu o tym nie powie. I
wyjaśniłam, że mam zamiar ukryć notes w specjalnym schowku pod
łóżkiem, żeby moi bracia go nie znaleźli. Pomyślałam, że to ją zaciekawi
i będzie chciała przeczytać, co tam napisałam.
Ale nie. Mary Kay ziewnęła i zapytała, czy chcę się pobawić w lwy.
No i wielka szkoda, bo jeśli komuś przydałyby się zasady dotyczące
przyjaźni, to właśnie Mary Kay.
Coś mi się wydaje, że mnie przydałaby się nowa najlepsza przyjaciółka.
Jakaś inna, nie taka beksa. Tak na odmianę.
To zabawne, że tak sobie wtedy pomyślałam, bo kiedy wieczorem
wróciłam do domu, mama i tata powiedzieli, że się przeprowadzamy.
ZASADA NUMER 2
Nie
kupuj
sobie
zwierzątka,
które może ci nabrudzić na rękę
To wcale nie była aż taka wielka niespodzianka. Mama już od jakiegoś
czasu chciała mieć nowy dom, w którym mogłaby coś wyremontować.
Bardzo to lubi. Za to nie przepada za naszym obecnym domem, bo jest
nowy i nie trzeba tu nic remontować. To współczesny dwupoziomowy
dom na Orzechowych Wzgórzach, takim niewielkim osiedlu.
Mama chciała kupić w mieście jakąś starą, rozpadającą się rezydencję z
poprzedniego stulecia, żeby przywrócić jej dawną świetność. Kiedyś z
tatą kupili nasz dom - wykończony dom w nowej dzielnicy dlatego, że
tylko na taki było ich stać zaraz po tym, jak tata objął posadę
wykładowcy.
Tata wykłada na uniwersytecie. Uczy informatyki.
7
Robi to już od jakiegoś czasu i ostatnio dostał katedrę. A kiedy
wykładowca dostaje katedrę, to nie znaczy, że teraz musi wykładać w
kościele. To znaczy, że zarabia więcej pieniędzy. Poza tym, mój
najmłodszy brat, Kevin, poszedł właśnie do przedszkola, więc mama
wróciła do pracy. Doradza studentom, na jakie kursy powinni się
zapisywać (na przykład, na informatykę).
Więc teraz mamy w domu więcej pieniędzy.
A skoro i mama, i tata będą spędzać cały dzień na uczelni, chcą
zamieszkać trochę bliżej. Przy okazji kupią stary dom, który mama
będzie mogła pięknie odnowić w wolnych chwilach.
Tylko że ja nie rozumiem, co takiego fajnego jest w odnawianiu starych
domów. Nie wiem, czego niby brakuje domowi, w którym mieszkamy
teraz. Poza tym, że nie potrzebuje odnawiania i cały jest wyłożony
kremową wykładziną podłogową. Pomijając mój pokój, gdzie
wykładzina jest różowa.
- Posłuchaj, Ally - próbowała tłumaczyć mama. - Nowy dom będzie o
wiele większy. Mark i Kevin dostaną własne pokoje, więc przestaną się
ciągle bić. Czy to nie byłoby miłe?
Wiem, że powinnam kochać moich braci, i w sumie ich kocham. Na
przykład, nie chciałabym, żeby któregoś z nich potrącił samochód.
Ale niespecjalnie mnie obchodzi, czy każdy z nich będzie miał własny
pokój.
- A co z moim łóżkiem z baldachimem? - spytałam. Bo dopiero co, na
swoje dziewiąte urodziny, dostałam łóżko z baldachimem. Jestem o
miesiąc starsza od Mary Kay. Być może dlatego nie płaczę tak często jak
ona, jestem przecież o wiele dojrzalsza. Poza tym, nie będąc jedynaczką,
bardziej przywykłam do życiowych trudności.
- Zabierzemy twoje łóżko z baldachimem do nowego domu - wyjaśnił
tata. - Ciężarówką do przeprowadzek.
Mój brat, Mark, bardzo się ożywił, kiedy usłyszał o ciężarówce do
przeprowadzek. Mark jest teraz w drugiej klasie i myśli wyłącznie o
ciężarówkach. No i o robalach.
- A będę mógł pojechać tą ciężarówką? - zapytał. - Z tyłu, razem z
meblami.
- Nie - powiedziała tata.
8
- Z nowego domu mamy bliżej do pracy - ciągnęła mama. - Więc
będziemy mogli z wami spędzać więcej czasu, bo nie będę musiała
jeździć aż tak daleko do biura.
- A co z moją kolekcją kamieni? - zapytałam. - Mam ich już ponad
dwieście.
Wiem, można pomyśleć, że zbieranie kamieni to nudne hobby, ale ja
wybieram swoje kamienie bardzo starannie i trzymam je w papierowych
torbach na dnie szafy. Każdy z nich jest, na swój sposób, niezwykły.
Większość to geody, co oznacza - jeśli tego jeszcze nie wiecie -
kamienie, które wyglądają bardzo zwyczajnie, ale tylko z zewnątrz.
W środku mają pełno kryształów, które błyszczą jak brylanty. W sumie,
kiedy się człowiek nie zna, może nawet pomylić geodę z brylantem.
Od samego patrzenia na kamień nie da się ocenić, czy to zwykła skała
czy geoda. No cóż, to znaczy, można, ale trzeba mieć wprawę.
Poza tym, niełatwo się dostać do środka geody, żeby zobaczyć kryształy.
Żeby taki kamień roztrzaskać, trzeba z całej siły cisnąć nim o chodnik
czy podjazd. Nikomu tego nie polecam, bo potem na podjeździe zostają
ślady, które czasami nie znikają przez rok albo i dłużej, o czym sama się
boleśnie przekonałam. Można też mocno uderzyć w kamień czymś
metalowym, na przykład młotkiem. I znów wiem, że kije golfowe taty
raczej się do tego nie nadają.
Większość geod znalazłam, grzebiąc po różnych placach budowy w
okolicy Orzechowych Wzgórz. Chociaż mama i tata mówią, że nie wolno
nam tam chodzić, to w stosach ziemi, usypanych przez buldożery, można
znaleźć prawdziwe cuda.
- Dziesięć wielkich papierowych toreb kamieni - oświadczyła mama - to
po prostu za wiele, Ally. Zwłaszcza że nigdy tych kamieni nie czyścisz
ani specjalnie o nie nie dbasz.
- To nie są żadne kamienie - poinformowałam ją. - To geody.
- Nieważne - stwierdziła. - Leżą tylko w tych torbach i zagracają dno
szafy. Możesz sobie wybrać trzy czy cztery ulubione kamienie. Te
zabierzemy. Ale resztę będziesz musiała odłożyć tam, skąd je zabrałaś.
Aż krzyknęłam, taka byłam rozczarowana. Bo ja naprawdę włożyłam
mnóstwo starań w skompletowanie swojej kolekcji kamieni. Owszem,
może ich nie czyściłam. Ale i tak kochałam je całą duszą.
9
Ale potem dotarło do mnie coś jeszcze gorszego.
- A co ze szkołą? - spytałam. - Jeżeli nowy dom jest blisko twojej pracy,
to znaczy, że na pewno znajduje się daleko od szkoły. Przecież nie
możemy cały czas spóźniać się na lekcje.
- No cóż - powiedziała mama. - Będziecie chodzili do nowej szkoły.
Szkoła Podstawowa na Sosnowych Wzniesieniach jest tuż za rogiem,
koło naszego nowego domu. W sumie, będziesz mogła wracać do domu
na lunch, jeśli będziesz miała ochotę! Będzie naprawdę fajnie.
Ale mnie się w ogóle nie wydawało, że będzie fajnie. Pomyślałam nawet,
że to brzmi okropnie.
- Nie chcę chodzić do jakiejś nowej szkoły! - krzyknęłam. Naprawdę
krzyknęłam. No, bo się rozpłakałam. Być może płaczę rzadziej niż Mary
Kay, ale jednak czasem płaczę. - I co z panią Myers?
Pani Myers to moja nauczycielka. To najlepsza nauczycielka, jaką
miałam w życiu. Włosy ma takie długie, że może na nich usiąść.
- Jestem pewna, że polubisz nową wychowawczynię - powiedziała
mama. - Przejedziemy się tam i poznacie nauczycieli, zanim zacznie się
nowy rok szkolny, więc będziecie ich trochę znali. Jak wam się podoba
taki pomysł?
- Dla mnie bomba - powiedział Mark z pełną buzią. Wcinał paluszki
rybne z keczupem, mimo moich rad, żeby nigdy nie jadł niczego
czerwonego.
Widać było, że Markowi przeprowadzka jest obojętna. Obchodziło go
tylko, czy uda mu się przejechać ciężarówką z meblami, czy nie. Za to
wcale go nie obchodziło, że będzie musiał zmienić szkołę i znaleźć sobie
zupełnie nowych kolegów.
- Zamknij się - parsknęłam na niego.
- Nie odzywaj się tak do swojego brata - mruknął tata. A kiedy tata mówi,
żeby czegoś nie robić, to trzeba go słuchać. To też zasada. Akurat taka,
której Mark i Kevin też przestrzegają. No, ale zawsze.
- A co z Mary Kay? - Nagle przypomniałam sobie o mojej najlepszej
przyjaciółce. I wcale już nie myślałam, że brak mi jakiejś innej, mniej
płaczliwej najlepszej przyjaciółki. - Jeśli się przeprowadzimy, to nie będę
już z nią w jednej klasie! Nie będę już mieszkała na tej samej ulicy!
- Będziesz mogła ją odwiedzać - stwierdził pocieszająco Kevin. - Możesz
10
jeździć autobusem.
- Nie chcę jeździć żadnym autobusem! - wrzasnęłam.
- Dość tych wrzasków - powiedział tata. - Nikt nie będzie jeździł żadnym
autobusem. Ally, nadal będziesz mogła widywać koleżankę. Tyle że nie
w szkole. Możecie sobie organizować te... Jak to się nazywa?
- Umawiać się i wspólnie bawić - podpowiedziała mama. - Tacie
chodziło o to, że będziemy ci organizować takie spotkania, żebyś się
mogła bawić z Mary Kay.
Spotkania? Żeby się bawić? I co jeszcze?! Ja nie chcę „organizować
spotkań” z Mary Kay. Mary Kay i ja nigdy dotąd nie musiałyśmy sobie
organizować żadnych spotkań. Kiedy chcę się z nią pobawić, po prostu
przechodzę kawałek ulicą i już! Nie ma tu żadnego organizowania.
- Nie chcę się przeprowadzać! - krzyknęłam. - Nie chcę wyrzucać swojej
kolekcji kamieni. Nie chcę chodzić do nowej szkoły ani organizować
sobie spotkań z Mary Kay! Chcę zostać tutaj!
- Ally - powiedziała mama. - Tata i ja zastanawialiśmy się nad czymś.
Jeśli udowodnisz nam, że umiesz się zachować w sprawie tej
przeprowadzki jak duża dziewczynka i spróbujesz nie płakać, to być
może uznamy, że dorosłaś już do tego, żeby mieć własne zwierzątko.
Tak mnie to zaskoczyło, że aż przestałam płakać. Zawsze chciałam mieć
własne zwierzątko. Oczywiście mamy Marvina i bardzo go kocham.
Jestem jedyną osobą w rodzinie, która go czesze, sprawdza, czy nie ma
kleszczy, i wyprowadza na spacer. Tata też go zabiera na spacery, ale
tylko wieczorami. Kiedy dorosnę, chcę zostać weterynarzem, więc trochę
się w ten sposób wprawiam na przyszłość.
Ale zawsze chciałam mieć zwierzątko tylko dla siebie. Takie, którym nie
musiałabym się dzielić z nikim, na przykład z braćmi.
- Mogłabym - odezwałam się, pociągając nosem - mieć chomika, jak
Mary Kay?
- Żadnych chomików - powiedział tata. Tata nie lubi chomików, ani
nawet myszy. Raz z Mary Kay znalazłyśmy malutką mysz na polu za jej
domem, tam, gdzie teraz stawiają nowe osiedla. Włożyłyśmy ją do
mojego pałacu Pollywood Polly Pocket, a potem pokazałyśmy tacie. A on
kazał nam wypuścić mysz w lesie za domem. Tam też teraz stawiają
nowe domy. Wyjaśniałyśmy mu, że bez opieki naszej, albo swojej mysiej
11
mamusi, myszka prawdopodobnie nie przeżyje.
Taty to nie ruszyło. Mówi, że nie znosi zwierząt, które są na tyle głupie,
że mogą człowiekowi nabrudzić na rękę.
Więc zapisałam to sobie jako zasadę. „Nie kupuj sobie zwierzątka, które
może ci nabrudzić na rękę”.
- W sumie - odezwała się mama - pomyśleliśmy, że może jesteś już dość
duża, żeby zadbać o własnego kotka.
W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam. Czy ona
powiedziała... kotka?
- To nie w porządku! - rozdarł się Mark. - Ja też chcę kotka!
- Ja też! - zawył Kevin.
Naprawdę. Naprawdę powiedziała, że mogę mieć kotka. Praktycznie
odkąd pamiętam, chcę mieć kotka.
Prawdę mówiąc, na urodziny poprosiłam o miniaturowego pudelka,
zamiast którego dostałam łóżko z baldachimem. A to już nie to samo.
Nawet mi nigdy nie przyszło do głowy, żeby poprosić ich o kotka.
Dopóki nie powiedzieli, że mogłabym go mieć.
A wtedy zrozumiałam, że chcę tego kotka bardziej niż czegokolwiek
innego. Koty są o wiele fajniejsze niż chomiki, które naprawdę potrafią
nabrudzić człowiekowi na rękę.
- Chłopaki, pogadamy, kiedy udowodnicie, że jesteście już dość duzi,
żeby ponosić odpowiedzialność za własne zwierzątko - tata zwrócił się
do moich braci. - Nie zauważyłem, żeby któryś z was czesał Marvina
albo zabierał go na spacery, tak jak Ally.
- Ja chodzę z Marvinem na spacery - zaprotestował Mark.
- Przywiązywanie Marvina do sanek i zmuszanie go, żeby cię woził po
kopcach ziemi na budowie, to nie spacer z psem - mama upomniała
Marka. - No dobrze, kto chce się wybrać do cukierni na deser? Dzisiaj
mamy szczególną okazję!
Wszyscy chcieliśmy jechać do cukierni.
Żeby się dostać do cukierni z naszego domu, trzeba jechać samochodem.
Kiedy siedzieliśmy w samochodzie, w drodze do Królowej Krówki,
mama powiedziała:
- Wiecie, co? Ten nowy dom jest tak blisko cukierni, że moglibyśmy po
kolacji chodzić tam spacerem.
12
- Znaczy, na deser? - spytał Mark. To kolejna rzecz, o której Mark bez
przerwy myśli. O robalach, ciężarówkach i deserach.
No i o sporcie. Na przykład, o futbolu. I w ogóle o wszystkim, co ma
związek z piłką.
- Właśnie - przytaknęła ochoczo mama. - Po obiedzie. Moglibyśmy po
prostu wstać od stołu i iść na spacer do Królowej Krówki.
Wszyscy - Mark, Kevin i ja - popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem.
Spacerem do Królowej Krówki? I tak co wieczór?
Trudno było w coś takiego uwierzyć. Kociak i do tego Królowa Krówka!
- O ile będziecie wszystko zjadać, dzieciaki - dodał tata.
- Być może - powiedziała powoli mama - moglibyśmy tam podjechać i
jeszcze dziś wieczorem obejrzeć nasz nowy dom. W drodze powrotnej z
Królowej Krówki.
- Sam nie wiem. - Tata się zastanowił. - Moim zdaniem te dzieciaki
wcale nie są aż tak bardzo zainteresowane oglądaniem nowego domu.
- Ja jestem - oświadczył Mark, pochylając się do rodziców. - Chcę
obejrzeć ten nowy dom.
- Ja też chcę zobaczyć nasz nowy dom - powiedział Kevin.
- A ty, Ally? - spytała mama. - Też chciałabyś go zobaczyć?
Musiałam się nad tym zastanowić. Z jednej strony, chciałam mieć kotka.
I chciałam chodzić do cukierni co wieczór i zdobyć nową najlepszą
przyjaciółkę.
Z drugiej strony, wcale nie chciałam chodzić do nowej szkoły i pozbywać
się całej kolekcji kamieni.
No, ale jeśli ten nowy dom był tak blisko Królowej Krówki...
- No cóż - powiedziałam. - Chyba nic się nie stanie, jak go sobie
obejrzymy...
Miałam wrażenie, że obsługa w Królowej Krówce strasznie się ślimaczy
z nakładaniem lodów do rożków. I że to trwa całe wieki. Kupiliśmy to, co
zwykle - dla mnie czekoladowo - waniliowe z czekoladową polewą, dla
Marka waniliowe z wiśniową polewą, dla Kevina waniliowe z karmelową
polewą, dla taty dietetyczne piwo korzenne, a dla mamy bezcukrowe lody
na patyku.
Ale i tak wydawało mi się, że upłynęły dwie godziny, zanim przyjęli
nasze zamówienie, zanim tata zapłacił i mama wzięła z podajnika
13
wystarczającą liczbę serwetek - w razie gdyby komuś lody zaczęły kapać
w samochodzie. Komuś to znaczy Markowi. Zawsze kapią mu lody i to
zwykle na cały przód koszulki.
Potem wszyscy znów wsiedliśmy do samochodu i chłopcy zapięli pasy,
nie brudząc się przy tym lodami. I wreszcie tata powiedział:
- Wszyscy gotowi? Czy ktoś chce przejechać koło naszego nowego
domu?
- Tak! - zawołaliśmy.
- Dobra! No to jedziemy.
A potem skręciliśmy za róg. Nasz nowy dom naprawdę tam stał, tuż za
rogiem, blisko Królowej Krówki!
- Patrzcie, dzieci, tam stoi, ten po lewej, widzicie? Widzicie go? - Mama
bardzo się cieszyła.
Popatrzyliśmy w stronę domu, w którym mieliśmy zamieszkać.
Nie wiem jak reszta, ale ja o mało nie zwróciłam tego loda, którego
prawie już mi się udało zjeść.
Bo nowy dom wcale nie wyglądał ładnie.
W sumie, zupełnie odwrotnie. Był bardzo duży i jakiś taki ponury. Stał
przy tej ulicy i wszystkie okna - a miał ich mnóstwo - były ciemne i
wyglądały trochę jak gapiące się na nas oczy. Dokoła domu rosło dużo
wysokich drzew, których pokręcone gałęzie chwiały się na wietrze.
Na Orzechowych Wzgórzach nie ma wysokich drzew. To dlatego, że
dziewięć lat temu, kiedy się urodziłam, Orzechowe Wzgórza były jeszcze
polami i farmami. Żadne z drzew, zasadzonych później, nie zdążyło się
jeszcze rozrosnąć.
- Mamo... - zaczęłam.
- Czy nie jest cudowny? - Mama przerwała mi ożywionym tonem. -
Popatrzcie tylko na tę ozdobną stolarkę przy frontowej werandzie! Fajnie
mieć frontową werandę. Wszyscy będziemy mogli posiedzieć na
zewnątrz i nacieszyć się letnim wietrzykiem.
- I najeść się lodów - dodał Mark. - Prawda? Możemy siedzieć na
zewnątrz i jeść lody. - Bo Mark myśli wyłącznie o lodach. Poza robalami,
ciężarówkami i sportem.
- Jasne, że możemy - obiecała mama. - Widzisz to wykuszowe okno na
drugim piętrze od frontu? To będzie twój pokój, Ally.
14
Mój pokój wyglądał na najciemniejszy i najbardziej ponury ze
wszystkich.
- Te drzewa to naprawdę są wysokie - stwierdził Kevin.
- Te drzewa - odparła mama - mają ponad sto lat. Tak samo jak dom.
Patrząc na budynek z okna samochodu, łatwo mogłam w to uwierzyć.
Nasz nowy dom wyglądał na starszy niż sto lat. Wyglądał tak staro, jakby
miał się za chwilę zwyczajnie rozpaść. Zupełnie jak te domy w
programach telewizyjnych, które lubi oglądać mama. No wiecie: Odnów
mi dom albo Mój dom jest naprawdę stary, kto go wyremontuje?
Tylko że to nie był program telewizyjny. To było nasze życie. I żadna
sympatyczna ekipa stolarzy i ładnych projektantek wnętrz się nie pojawi,
żeby go odnowić. Zrobi to mama, pewnie z pomocą taty.
Prawdę mówiąc, zupełnie nie wiedziałam, jak zamierza tego dokonać.
Była jeszcze jedna rzecz. Nie chciałam o tym wspominać przy Marku i
Kevinie, bo jedna z moich zasad - miałam zamiar zapisać ją sobie
natychmiast po powrocie do domu - mówi: „Nie powinnaś straszyć
młodszych braci”. Chyba że zrobili coś, żeby sobie na to zasłużyć,
oczywiście.
Prawdę mówiąc, ten dom wyglądał, jakby był nawiedzony.
I nagle lody przestały mi smakować.
Nabrałam pewności, że nie chcę się nigdzie przeprowadzać. Nawet jeśli
to oznacza lody w Królowej Krówce co wieczór, nową, niemazgajowatą
najlepszą przyjaciółkę i kotka.
Zamiast tego chciałam, żeby wszystko było jak dawniej, zanim mama i
tata powiedzieli, że mogę dostać kotka, zanim powiedzieli, że się
przeprowadzimy i zanim przypadkiem wsadziłam łyżkę w gardło swojej
najlepszej przyjaciółce.
Ale okazało się, że najtrudniejszą zasadą do opanowania jest właśnie ta:
„Nie da się wrócić do przeszłości”.
Tyle że choć nie da się wrócić do przeszłości, to przynajmniej można
sprawić, żeby coś się nie zmieniło jeszcze bardziej. Jeśli się
wystarczająco mocno chce.
I wtedy zrozumiałam, że właśnie to muszę zrobić.
Nie wiedziałam tylko, jak.
ZASADA NUMER 3
15
Jeśli
chcesz,
żeby
tajemnica
się
wydała,
powiedz o niej Scottowi Samphleyowi
Mary Kay się rozpłakała, kiedy powiedziałam, że się przeprowadzimy.
To chyba nie powinno dziwić, bo Mary Kay płacze przecież z każdego
powodu.
Ale to była jedna z tych niewielu chwil, kiedy i mnie zbierało się na
płacz. Do towarzystwa.
- Nie możesz się teraz wyprowadzić - powiedziała Mary Kay. - Jest
środek roku szkolnego. To przecież wbrew zasadom.
Jest wiele rzeczy, na których się nie znam. Na przykład przyjaźń i
odnawianie starych, nawiedzonych domów. Ale jedna rzecz, na której się
znam, to zasady.
- Jestem pewna, że to nieprawda - powiedziałam. - Inaczej mama i tata
nie zmuszaliby nas do tego.
- No cóż - stwierdziła Mary Kay. - Lepiej, żeby to sprawdzili. Bo w tej
nowej szkole mogą cię nie przyjąć ot tak, w środku semestru.
Oto cała Mary Kay, wydaje jej się, że wie wszystko.
- No co ty - zaprotestowałam. - Mama mówiła, że jeśli się
przeprowadzimy, to będziemy musieli chodzić do tej nowej szkoły.
Raczej nie będę miała wyboru.
- Mówisz, jakbyś chciała się przeprowadzić - powiedziała Mary Kay
jakimś takim oskarżycielskim tonem.
- Oczywiście, że nie chcę się przeprowadzać - odparłam. Jeszcze nie
zdążyłam jej powiedzieć o tym, że dom może być nawiedzony. Ale
opowiedziałam już Mary Kay o kotku.
Na co ona rozpłakała się jeszcze bardziej. I tego już w żaden sposób nie
mogłam zrozumieć. No bo, można by pomyśleć, że chociaż trochę się
ucieszy z tego, że będę miała kotka.
Ale ona się nie ucieszyła.
- Jeśli dostaniesz kotka, to nie będę mogła do ciebie przychodzić -
wyjąkała przez łzy, kiedy czekałyśmy, aż pani Mullens pozwoli nam
przejść na drugą stronę ulicy Głównej. - Mam alergię na koty!
- Przecież i tak nigdy do mnie nie przychodzisz - wytknęłam jej.
Zawsze bawimy się w domu Mary Kay, bo ona twierdzi, że moi bracia są
głupi. A wszystko dlatego, że kiedy raz kiedyś przyszła do mnie do domu
16
i bawiłyśmy się w lwy, Mark uznał, że będzie lwem - zabójcą z
konkurencyjnego stada i skoczył na Mary Kay ze stolika do kawy.
Nietrudno się domyślić, że się wtedy rozpłakała.
- Tak - zawodziła Mary Kay. - Ale teraz to już naprawdę nie przyjdę.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniłam ją. - Ja będę przychodziła do
ciebie.
- Nie, nieprawda - marudziła Mary Kay, nadal płacząc. - Będziesz za
bardzo zajęta swoimi nowymi przyjaciółkami i swoim kotem!
Wiedziałam, że to całkiem możliwe, ale nie powiedziałam tego głośno.
Jedna z zasad dotyczących przyjaźni, którą sobie zapisałam, mówi:
„Przyjaciołom mów tylko miłe rzeczy, nawet jeśli nie są prawdziwe”. To
im poprawia samopoczucie i wtedy lubią cię jeszcze bardziej.
To ważne, żeby być lubianym. Jeśli nikt cię nie lubi, musisz sama jeść
lunch na przerwie obiadowej. Zupełnie jak Scott Stamphley, kiedy się
przeniósł do naszej szkoły i nikt nie mógł go zrozumieć, bo mówił z tym
swoim nowojorskim akcentem.
- Nigdy nie będę tak zajęta, żeby nie móc się z tobą spotkać, Mary Kay -
powiedziałam tak uprzejmie, jak tylko potrafiłam, biorąc pod uwagę, że
doprowadzała mnie do szału. - Chociaż wychowywanie kotka to
prawdziwa odpowiedzialność. O wiele większa niż wychowywanie
chomika.
- Nieprawda - zaprotestowała Mary Kay.
- A właśnie, że prawda - odparłam.
- Moim zdaniem nie powinnaś się tak cieszyć z tej przeprowadzki -
wytknęła mi Mary Kay. - Jeśli się przeprowadzisz, to już nie będziesz
mogła chodzić razem ze mną do szkoły.
Kiedy to powiedziała, tylko na nią popatrzyłam. W sumie chodzenie do
szkoły razem z Mary Kay to wcale nie jest taka wielka frajda. Ona się
wszystkiego boi. Jeśli Dandys - to imię konia, który się pasie na ostatnim
polu, jakie jeszcze zostało na Orzechowych Wzgórzach, dokładnie obok
chodnika, którym chodzimy do szkoły - tylko uniesie łeb, Mary Kay
zaraz rzuca się do ucieczki. Boi się wielkich zębów Dandysa, chociaż jej
pokazywałam, w jaki sposób wyciągać dłoń płasko, żeby Dandys nie
mógł jej skubnąć za rękę, kiedy mu podajemy resztki kanapek z lunchu.
Trzeba znać się na takich rzeczach, jeśli człowiek zamierza zostać
17
weterynarzem.
Ale, pamiętając o zasadzie, że przyjaciołom mówi się tylko miłe rzeczy,
powiedziałam:
- No cóż, na pewno będzie mi z tego powodu smutno. Ale pewnie się
przyzwyczaję. Jakoś.
Najwyraźniej ta odpowiedź niespecjalnie się spodobała Mary Kay.
A przecież to nie tak, że się cieszyłam z tego, że być może będę musiała
się przeprowadzić do nawiedzonego domu i zacząć chodzić do zupełnie
nowej szkoły. To znaczy, pomijając sprawę kotka - no i może znalezienia
lepszej najlepszej przyjaciółki niż Mary Kay - wcale nie chciałam się
przeprowadzać.
Ale i tak nie wiedziałam, co powinnam z tym wszystkim zrobić. Jeśli
chodzi o przeprowadzkę, nie miałam wyboru. Byłam tylko dzieckiem!
- Posłuchaj - powiedziałam do Mary Kay - nie kłóćmy się.
Prawdopodobnie za parę tygodni się przeprowadzę, więc spróbujmy do
tego czasu jakoś się dogadywać.
- Przestań to powtarzać! - zawołała Mary Kay. - Przestań powtarzać, że
się przeprowadzasz! To moje urodziny! Nie chcę, żebyś dzisiaj o tym
mówiła!
Po tym poczułam się jeszcze gorzej. Totalnie zapomniałam, że to
urodziny Mary Kay... Chociaż powinnam była pamiętać, skoro Carol
miała później przyjść do szkoły z babeczkami z różowym lukrem.
No więc obiecałam jej, że przez resztę dnia nie wspomnę o tym nikomu.
I nie wspomniałam. Nikomu nie wspomniałam, że być może się
przeprowadzę, nawet pani Myers, kiedy poprosiła, żebyśmy sobie
wybrali kraj, o którym będziemy się indywidualnie uczyć do końca roku,
żeby potem przedstawić raport na jego temat. Nie powiedziałam: „Proszę
pani, to będzie pewien problem, bo za miesiąc mnie tu już może w ogóle
nie być”.
Nie powiedziałam Brittany Hauser, że być może się przeprowadzę, kiedy
mnie zapytała, czy chcę przyjść do niej i zobaczyć śliczną nową kotkę,
którą tata kupił jej mamie w prezencie na rocznicę ślubu.
Nie powiedziałam pani Fleener, która podaje nam lunch, że być może się
przeprowadzę, kiedy poprosiła, żebym przypomniała mamie, że nie
zapłaciła jeszcze za moje mleko na przyszły miesiąc.
18
Nie powiedziałam zupełnie nikomu.
A przynajmniej do chwili, kiedy jakoś tak się stało, że w czasie gry w
zbijaka na wuefie stanęłam koło Scotta Stamphleya (w zbijaka gramy
tylko wtedy, kiedy pada i nie możemy wyjść, żeby pograć w bejsbol).
Prawdę mówiąc, aż mnie rozsadzało, żeby komuś o tym powiedzieć.
Uznałam, że bezpiecznie będzie powiedzieć to Scottowi, bo żadna z
dziewczynek z naszej klasy nie chce z nim rozmawiać. Nie ze względu
na jego nowojorski akcent, bo już się do niego przyzwyczailiśmy. Chodzi
o kolekcję węży, którą uparcie przynosi do szkoły za każdym razem,
kiedy organizowany jest festyn naukowy. Więc w sumie Scott nie miałby
komu powtórzyć nowiny.
- Powiedzieć ci coś w sekrecie? - zapytałam, kiedy staliśmy z tyłu, gdzie
duża czerwona piłka nie mogła nas dosięgnąć. Mary Kay już odpadła z
gry. Została zbita jako pierwsza, bo oczywiście z okazji urodzin wszyscy
chcieli w nią trafić i doprowadzić ją do płaczu. Co się jak najbardziej
udało. Więc teraz siedziała na ławce z boku i pokazywała pani Phelps
czerwony ślad na udzie po uderzeniu piłką i pomiędzy szlochami
powtarzała: „A - ale t - to s - są m - moje u - urodziny!”
- Niekoniecznie - odparł Scott.
Ale ponieważ wiedziałam, że mówi tak tylko po to, żeby mi dokuczyć, i
tak mu powiedziałam:
- Chyba się przeprowadzę.
- Wielkie mi co - stwierdził Scott. I to jest właśnie jeden z powodów, dla
których żadna dziewczynka go nie lubi. Także dlatego, że robi różne
rzeczy, na przykład głośno beka w klasie. Brittany Hauser mówi, że to
odrażające.
Ale nic mnie nie obchodziło, że jest dla mnie niegrzeczny, z taką wielką
ulgą komuś o tym powiedziałam.
- I pewnie nie będę już chodziła do tej szkoły - dodałam cicho.
- I dobrze - odrzekł Scott. - Nie będę musiał oglądać twojej durnej gęby.
Nie obraziłam się, bo Scott właśnie taki jest. I jeszcze dlatego, że jeśli
wydajesz oburzone okrzyki i uciekasz, kiedy chłopcy się tak zachowują,
to w sumie robisz właśnie to, czego oczekiwali.
- Będzie naprawdę ciężko - mówiłam dalej. - Muszę sobie znaleźć
zupełnie nowych przyjaciół.
19
- No to faktycznie będziesz miała ciężko - rzucił Scott. - Jesteś przecież
taka brzydka.
Gdyby Scott odezwał się tak do Mary Kay, to ona, oczywiście,
rozpłakałaby się. Ale ja miałam braci i przywykłam do chłopaków.
No więc powiedziałam:
- Popatrz na tego siniaka. Nabiłam go sobie, bo spadłam z roweru.
I pokazałam mu wielkiego zielononiebieskiego sińca na łokciu, który
mnie nie boli, ale wygląda naprawdę paskudnie.
A Scott, dokładnie jak się tego spodziewałam, pochylił się, przyjrzał
siniakowi z bliska i jęknął:
- Suuuper...
A ja dokładnie wtedy odskoczyłam i w jego twarz walnęła piłka.
Tak! Super? No, faktycznie.
Ale Scott chyba nie uznał, że to takie super, bo później, kiedy Carol
weszła do naszej klasy, niosąc babeczki, Mary Kay podeszła do mnie z
płaczem i powiedziała:
- Dzięki wielkie, że mi zrujnowałaś urodziny!
Byłam totalnie zaszokowana. Nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób
zrujnowałam Mary Kay urodziny, bo przecież nic takiego robiłam. Po
prostu kolorowałam rysunek lwa, który chciałam jej podarować z tej
okazji.
- O co ci chodzi? - zdziwiłam się.
- Może lepiej zapytaj Scotta? - I odeszła, obrażona.
Popatrzyłam na Scotta i zobaczyłam, że rysował dla Mary Kay wielką
kartkę
urodzinową
z
napisem:
SZKODA,
ŻE ALLY SIĘ
WYPROWADZA, TERAZ NIE BĘDZIESZ JUŻ MIAŁA ŻADNEJ
KOLEŻANKI. WSZYSTKIEGO DOBREGO Z OKAZJI URODZIN!
A sekundę później, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Carol i pani
Myers zaczęły śpiewać Sto lat, Brittany Hauser i jej najlepsza
przyjaciółka, Courtney Wilcox, podeszły do mnie i zapytały:
- Przeprowadzasz się? Dlaczego nic nam nie powiedziałaś?
A Mary Kay położyła głowę na ławce i płakała.
Więc mam wrażenie, że to jednak nie były jej najbardziej udane
urodziny.
ZASADA NUMER 4
20
Braci
i
rodzice
potrafią być bardzo nieczuli
Jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z kłótni z moją najlepszą przyjaciółką,
to ta, że teraz przeprowadzka stała się łatwiejsza. Nie musiałam się już
martwić o „organizowanie zabaw” z Mary Kay, kiedy się przeniesiemy,
ani o kupowanie dla niej pożegnalnego prezentu, na przykład
podzielonego na pół wisiorka, żeby każda z nas miała po połowie i
żebyśmy mogły dzięki temu wspominać się nawzajem. Widziałam kiedyś
coś takiego na filmie.
Wadą tej kłótni było, że nie miałam komu opowiedzieć, jak bardzo w
gruncie rzeczy się tą przeprowadzką martwię. Bo chociaż usiłowałam
tego po sobie nie okazywać, nie chcąc niepokoić braci, to naprawdę się
bardzo martwiłam, zwłaszcza odkąd mama i tata podpisali wszystkie
papiery i wreszcie dostali klucze do naszego nowego domu. Bo wtedy
zaczęliśmy się przeprowadzać nie na „być może”, ale na serio. Zabrali
nas też na pierwsze gruntowne zwiedzanie. To, co zobaczyłam, nie
mieściło mi się w głowie. No bo, jeśli uważałam, że z zewnątrz nasz
nowy dom jest przerażający, to było to nic w porównaniu z tym, jak
straszny okazał się w środku.
To było o wiele gorsze niż wszystko, co widziałam w którymkolwiek z
odcinków Odnów mi dom.
W sumie, jeśli chcecie znać moje zdanie, mama z tatą nie mogli wybrać
bardziej ponurego i przygnębiającego domu.
No chyba, że kupiliby tamten Nawiedzony Dom, do którego zabrał mnie
wujek Jay zeszłego lata na wystawie hrabstwa. Chociaż tamten mógłby
się okazać przyjemniejszy niż dom, w którym mieliśmy teraz
zamieszkać.
Bo w Nawiedzonym Domu na wystawie hrabstwa stały przynajmniej
słoje z gałkami ocznymi zrobionymi z winogron i wnętrznościami z
makaronu spaghetti.
A w naszym nowym domu nie było żadnych takich obrzydliwych, ale
fajnych rzeczy. Zamiast tego były ściany, pomalowane na jakiś
dziwaczny ciemnoszary kolor. Mama powiedziała, że je przemaluje,
jakby to miało cokolwiek zmienić. A w miejscach, gdzie ludzie, którzy
kiedyś tu mieszkali, wieszali swoje obrazy, ziały jaśniejsze brązowe
21
plamy.
No, były też sufity gdzieś strasznie wysoko w górze. Mama wciąż o nich
rozprawiała z ożywieniem. „Cztery metry wysokości!” powtarzała bez
przerwy. Ja tam nie wiem, co w tej wysokości takiego wspaniałego. Tyle
że z sufitów zwisały pełne pajęczyn żyrandole, które ani odrobinę nie
błyszczały, w przeciwieństwie do moich geod.
I chociaż mama co chwila powtarzała: „I popatrzcie na te wspaniałe
drewniane parkiety!”, to - prawdę mówiąc - wykładzina pokrywająca
podłogi od ściany do ściany w naszym starym domu była o wiele
ładniejsza. Paskudne, ciemnobrązowe parkiety skrzypiały przy każdym
kroku.
Jakby tego wszystkiego było mało, wszędzie widziałam pająki, nie tylko
w piwnicy. A każdy kolejny pokój był jeszcze zimniejszy niż poprzedni.
Całe to miejsce robiło takie wrażenie, jakby przynajmniej od stu lat nikt
w nim nie mieszkał.
Ale to jeszcze nie było najgorsze. Najgorszy okazał się mój pokój - ten,
który mama wskazała z samochodu w wieczór, kiedy pojechaliśmy do
Królowej Krówki. Bo okazało się, że to najciemniejszy i najzimniejszy
pokój ze wszystkich. A podłoga skrzypiała w nim najgorzej. Czy ktoś
zresztą słyszał o sypialni, w której nie ma nawet wykładziny? I mimo że
było tam coś, co mama nazywała oknem wykuszowym i co wyglądało
jak wieżyczka zamku, było okrągłe i prawie całe przeszklone (a mama
dodała, że tata ustawi mi tam kanapę, na której będę mogła siedzieć i
czytać książki), to z okien pokoju nie było widać miejskiej stacji
wysokiego napięcia, tylko drzewa i szczyty domów innych ludzi.
Jak ja miałam zasnąć, jeśli wieczorem nie będę widziała mrugającego
czerwonego światła miejskiej stacji wysokiego napięcia, ostrzegającego
samoloty, żeby nie przelatywały w pobliżu?
No jak?
Kiedy zapytałam o to tatę, powiedział po prostu:
- No cóż, Ally, będziesz musiała nauczyć się zasypiać inaczej.
Jakby to w ogóle było możliwe.
A kiedy stałam w tej wielkiej, pustej jaskini, która podobno miała być
moim pokojem, myślałam o tym, co się stało wczoraj wieczorem.
Pośredniczka w handlu nieruchomościami, pani Klinghoffer, przyjechała
22
do nas i ustawiła wielki znak NA SPRZEDAŻ na frontowym trawniku
naszego idealnie przyjemnego, nietrzeszczącego i nienawiedzonego,
dwupoziomowego domu, z którego rodzice z niewiadomych powodów
chcieli się wyprowadzić.
Pani Klinghoffer z wielkim zadowoleniem zatarła ręce, kiedy umocowała
w ziemi znak. Zobaczyła, że patrzę na nią ze sterty ziemi, która niedługo
zamieni się w dom, postawiony zaraz za naszym. Przekopywałam
dokładnie tę stertę w poszukiwaniu nowych geod do swojej kolekcji
(chociaż niedługo będę musiała ją wyrzucić). Uśmiechnęła się, a potem
powiedziała:
- Nie martw się, Ally Ten znak długo tu nie postoi. Wasz stary dom
sprzedamy w okamgnieniu.
Wiem, że jest taka zasada, że nie powinno się nienawidzić ludzi, a już
zwłaszcza dorosłych. Znam tę zasadę, bo ją sobie zapisałam w zeszycie
zaraz po odjeździe pani Klinghoffer.
Ale prawdę mówiąc, w tamtej chwili naprawdę nienawidziłam pani
Klinghoffer.
Bo pani Klinghoffer bardzo się myliła. Wcale się nie martwiłam, że
naszego domu nie uda się sprzedać. Martwiłam się, że ktoś go kupi,
zanim mama i tata zdążą się połapać, jak okropny błąd popełniają,
zamierzając go sprzedać.
Ale byłam chyba jedyną osobą w rodzinie, której to przyszło do głowy.
Nawet Mark i Kevin się ze mną nie zgadzali. Dla nich nasz nowy dom
wcale nie był beznadziejny. Zorientowałam się po tym, jak
wywrzaskiwali: „Super!” i „Bomba!”, oglądając swoje nowe pokoje
położone po przeciwnej stronie korytarza niż mój.
I nie chodziło tylko o to, że nareszcie każdy z nich będzie miał kąt dla
siebie i nie będą musieli dzielić jednego pokoju. Im się naprawdę
podobały te okropne, ciemne, przypominające pudła pomieszczenia na
drugim piętrze. Zresztą wszystkie pokoje dziecinne w tym nowym domu
były na osobnym piętrze i miały wspólną łazienkę, która tak przy okazji
mówiąc - okazała się mocno staroświecka, z wanną na nóżkach i
pająkami w odpływie.
Markowi i Kevinowi nowe pokoje spodobały się dlatego, że w ścianie
między nimi był wielki szyb wentylacyjny i odkryli, że mogą otwierać
23
drzwiczki do tego szybu i rozmawiać przez niego. A kiedy to robią, ich
głosy brzmią strasznie dziwnie, jak z kosmosu, czy coś. Już sobie nawet
znaleźli nową zabawę, w prom kosmiczny. A zabawa wyglądała tak -
jeden siadał po jednej stronie szybu, a drugi po drugiej, każdy w swoim
pokoju. A potem obaj otwierali drzwiczki do szybu.
- Houston, Houston, tu prom kosmiczny. Jak mnie słyszycie? Odbiór -
mówił Mark.
A wtedy Kevin odpowiadał:
- Prom kosmiczny, prom kosmiczny, tu Houston. Słyszymy was dobrze,
odbiór.
- Houston, mamy problem. Powtarzam. Mamy problem. Silniki sterujące
się palą. Powtarzam, silniki sterujące się palą. Odbiór.
I tak dalej.
Tak, strasznie to głupie. Ale czego chcecie? To w końcu mali chłopcy.
Niewiele im trzeba do szczęścia.
Mark i Kevin nie dostrzegali żadnych problemów. Tego, że dom jest za
duży i bardzo zapuszczony. Że mama, nawet z pomocą taty, nie zdoła go
sama odnowić na pewno. A już na pewno nie zrobi tego bez pomocy
telewizyjnych stolarzy i ładnych projektantek wnętrz. Moi bracia nie bali
się tego, że w samym środku roku szkolnego będziemy się musieli
przestawić na nową szkołę. Tego, że będziemy musieli porzucić nie tylko
nasze kolekcje kamieni - a przynajmniej ci z nas, którzy je posiadają - ale
też najlepszych przyjaciół.
Dobra, może ci najlepsi przyjaciele nie byli jacyś tacy najfajniejsi, ale
zawsze to nasi najlepsi przyjaciele. Lepsi tacy niż żadni. Nie codziennie
się trafia na najlepszego przyjaciela, nawet nie bardzo udanego. W sumie,
najlepszego przyjaciela dość trudno znaleźć. Nawet takiego, który akurat
w tej chwili nie odzywałby się do ciebie.
Mama z tatą chcieli, żebyśmy porzucili to wszystko. I w imię czego?
Królowej Krówki co wieczór? Kociaka? Żeby się przeprowadzić do
zapuszczonego, prawdopodobnie nawiedzonego domu, z którego nie
widać nawet miejskiej stacji wysokiego napięcia? To okropnie nie fair!
Poza tym, Mark i Kevin są zbyt młodzi, żeby zrozumieć, co mama z tatą
robią. Otóż każą nam mieszkać pod samym dachem. No cóż, tak blisko
dachu, jak tylko się da, pomijając strych, na który wchodzi się przez
24
klapę w suficie na korytarzu między naszymi pokojami. Tak, prawdziwą
klapę w suficie, którą się opuszcza, pociągając za sznur. A wszystko po
to, żeby pobyć razem i odetchnąć od dzieci.
Oczywiście, mama i tata twierdzili, że to nieprawda. Ale kiedy ich o to
oskarżyłam, zauważyłam, że lekko się uśmiechnęli. A potem powiedzieli:
- Aha, Ally... A zastanowiłaś się już, jakiego kotka byś chciała?
Może im się wydaje, że skoro mam dziewięć lat, to nie umiem ich
przejrzeć, że próbują zmienić temat i nie rozmawiać dłużej o tym, że chcą
nas zesłać na osobne piętro, żeby się nas pozbyć.
Ale ja widzę, że dokładnie to robią.
I mogę tylko powiedzieć, że kiedy wreszcie się wprowadzimy i coś - na
przykład odcięta ręka zombie - zlezie z tego strychu i nas dopadnie, to
rodzice dokładnie na to sobie zasłużą. Widziałam raz na filmie, jak coś
takiego się stało. W środku nocy rozlegną się nasze krzyki, a mama z tatą
będą musieli wbiegać po tych wszystkich krętych schodach, żeby się do
nas dostać. I mocno się przestraszą, gdy zobaczą, że zniknęliśmy.
Mama wiedziała, że nie jestem szczęśliwa i że żadne gadanie o kociakach
tego nie zmieni.
Spróbowała więc poprawić sytuację, mówiąc:
- Wiecie co? Sami zdecydujecie, jaki kolor farby albo tapetę wybrać do
waszych pokoi.
- Naprawdę? - odezwał się Mark. - To znaczy, że będę mógł mieć tapetę
w ciężarówki? Albo w robale?
- W co tylko zechcesz - zgodziła się mama.
- Super. - Kevin się ucieszył. - To ja chcę fioletowe wytłaczane tapety,
takie jak w Lung Chung, tej chińskiej restauracji.
- Wszystko co zechcesz, w granicach rozsądku - poprawiła się mama. -
Kevin, a nie wolałbyś zamiast tego jakiejś ładnej tapety w żaglówki?
- Nie - odparł Kevin.
- To może w statki piratów? - podpowiedział tata.
- Jeżeli już, to w wytłaczane statki piratów - zgodził się Kevin.
- A ja chcę tapetę w róże - powiedziałam. - I różową wykładzinę na całej
podłodze.
- Ależ, Ally - zaprotestowała mama. - Przecież dokładnie coś takiego
masz w swoim pokoju w starym domu.
25
- No właśnie - oświadczyłam stanowczo.
- Ale gdzie tu frajda? - spytała mama. - Nie chcesz spróbować czegoś
nowego?
- Ja chcę - upierał się Kevin. - Chcę mieć wytłaczane tapety.
- A może pójdziecie na dwór i trochę się pobawicie? - zaproponował tata.
- Racja - zgodziła się mama. - Tata i ja musimy jeszcze parę rzeczy
pomierzyć, a potem będziemy mogli jechać.
Mark i Kevin jęknęli. Wcale nie chcieli wychodzić na dwór. Podobała im
się zabawa w domu, nie tylko ze względu na szyb wentylacyjny, ale
dlatego, że pełno tam było korytarzy i tajemnych przejść. No, nie do
końca tajemnych. W domu były tylna klatka schodowa i pokoje dla
służby, których używano w dawnych czasach, kiedy ludzie mieli jeszcze
pokojówki, i tak dalej. Ale i tak można się tam było fajnie bawić.
Moim braciom nie przeszkadzało, że te długie korytarze są ciemne i że
przyprawiają o gęsią skórkę. Ani że te tajemne przejścia śmierdzą tak, jak
śmierdziało wnętrze buta Scotta Stamphleya wtedy, gdy mnie wyzwał po
wuefie, żebym się odważyła powąchać.
Wcale im to nie przeszkadzało, po prostu dlatego, że bracia bywają
trochę nieczuli. Podobnie jak rodzice.
Tak przy okazji, to jest zasada, którą muszę sobie zapamiętać i zapisać:
„Bracia i rodzice potrafią być bardzo nieczuli”. I nie chodzi mi o to, że
nie są wrażliwi tak jak Mary Kay, która bez przerwy płacze. Ale o to, że
młodsi bracia różnych rzeczy nie rozumieją. Na przykład tego, że długie,
straszne korytarze to wcale nie jest fajne miejsce do zabawy. Ani że
rodzice chcą nas skazać na drugie piętro po to, żeby się nas pozbyć.
Za to ja szybko skorzystałam z propozycji mamy i wybiegłam na
zewnątrz. Była jesień, więc na dworze zrobiło się zimnawo i szybciej
zapadał zmrok, ale zrobiłabym wszystko, żeby tylko wydostać się z tego
domu. Gotowa byłam nawet stać na zimnie i czekać, aż mama z tatą
dokończą te swoje pomiary.
Aż tak bardzo nienawidziłam naszego nowego domu.
Dom miał dość spory ogród na tyłach, ale nie było tam żadnej huśtawki
ani niczego, na czym można by się było pobawić. Tylko drzewa i ziemia.
I nawet nie miałam gdzie poszukać geod, żeby zapoczątkować nową
kolekcję po tym, jak moja obecna zostanie wyrzucona. W naszym
26
nowym ogrodzie nie było nic poza paroma spłachetkami gołej ziemi,
gdzie kiedyś rosła trawa.
Poza jednym drzewem, które miało gałęzie tak nisko, że można się było
na nie wspiąć. No więc, Mark i Kevin zaczęli się wspinać.
- Chodź, Ally! - zawołał Mark z jednej z niższych gałęzi, która uginała
się pod jego ciężarem. - Właź na górę.
- Ale ty jesteś głupi - powiedziałam, wciąż zła, że okazał się taki
nieczuły. - Nie widzisz, co się dzieje?
- Nie - powiedział. - Poza tym, że masz zły humor.
- Mama i tata popełniają pomyłkę, kupując ten dom - poinformowałam
go.
- Mnie się podoba - stwierdził Kevin. - I będę miał wytłaczaną tapetę,
zupełnie jak w Lung Chung.
Chociaż Lung Chung to ulubiona restauracja Kevina - bo jest bardzo
elegancka, a on lubi eleganckie rzeczy - to ja za nią nie przepadam. Bo
poza tym, że mają wytłaczane tapety, podają zupę żółwiową. A nawet
trzymają żółwia w takiej wielkiej, plastikowej sadzawce - jest w niej
wysepka, gdzie może sobie posiedzieć - na podłodze za drzwiami, zaraz
przy wejściu.
Jak na razie nikt z naszego miasta nie zamówił zupy żółwiowej, Wiem,
bo sprawdzam, czy żółw jest w sadzawce, ile razy tam chodzimy. Na
razie jeszcze jest.
Ale nigdy nic nie wiadomo. Któregoś dnia ktoś może w końcu zamówić
tę zupę. A kiedy ten dzień nadejdzie, żółw zniknie. Jeśli chcecie znać
moje zdanie, to jest właśnie znęcanie się nad zwierzętami.
Myśl o żółwiu zawsze doprowadzała mnie do szału.
- Mama powiedziała, że nie dostaniesz wytłaczanej tapety - zauważyłam.
- Nieprawda - stwierdził Kevin. - Powiedziała, że mogę mieć wytłaczaną
tapetę w piratów.
- Nie ma czegoś takiego.
- Na pewno jest. I dostanę taką lampę, jakie mają na stołach w Lung
Chung.
- Nie możesz mieć czerwonej witrażowej lampy w sypialni, głuptasie.
- Owszem, mogę - powiedział Kevin. - A ty jesteś głupia, jeśli ci się ten
dom nie podoba. Jest ekstra.
27
- Nieprawda - oburzyłam się. Być może dlatego, że myślałam o żółwiu z
Lung Chung. A może dlatego, że myślałam o naszym starym domu. W
każdym razie nagle naprawdę okropnie się wściekłam. - Jest ciemny,
zimny i brzydki.
- Wiesz co, Ally? To ty jesteś brzydka - stwierdził Mark. - Hej... No,
teraz to na ciebie naskarżę. I nie dostaniesz tego swojego kotka!
Ale mnie było już wszystko jedno. Nic mnie nie obchodziło, czy na mnie
naskarży za to, że go walnęłam. Bo - po pierwsze - wcale nie walnęłam
go aż tak mocno, a poza tym tylko w stopę, to znaczy jedyną część jego
ciała, której mogłam dosięgnąć, gdy siedział na drzewie.
„Jeśli nie boli, to się nie liczy”. To też zasada.
A przynajmniej stanie się zasadą, kiedy wrócę do domu i ją zapiszę.
No więc obróciłam się do nich plecami - chociaż tak naprawdę nie
powinnam była spuszczać z nich oka - i ruszyłam alejką, która
prowadziła między naszym nowym domem a budynkiem obok, aż do
frontowego ogrodu. Stałam tam i czułam się brzydka. Taka brzydka, jak
mnie o to oskarżył Mark. Aż nagle usłyszałam jakieś głosy, spojrzałam
na sąsiedni dom i zauważyłam coś, czego nie widziałam przedtem.
Była tam dziewczynka mniej więcej w moim wieku, która ćwiczyła
przewroty w tył w swoim ogrodzie.
ZASADA NUMER 5
Nie
możesz
pozwolić,
żeby
twoja
rodzina
przeprowadziła się do nawiedzonego domu
W sąsiednim ogrodzie zobaczyłam nie jedną dziewczynkę, ale i drugą,
starszą, która podrzucała w powietrze batutę. Prawdziwą! Taką, jakich
używają mażoretki na paradach pokazywanych w telewizji. A na dodatek
udawało jej się złapać ją, kiedy spadała.
Najpierw jakoś tak stałam i gapiłam się na nie, bo to były jedyne żywe
istoty, jakie widziałam w okolicy naszego nowego domu przez ten cały
czas, kiedy tam byłam. Wszystkie domy przy tej ulicy były takie same
jak nasz - wielkie i przerażające, z mnóstwem wieżyczek i okien. Z
ogrodem otoczonym wysokim murem i pełnym starych drzew o
przyprawiających o gęsią skórkę konarach - więc ja po prostu założyłam,
że we wszystkich mieszkają starsi ludzie.
A teraz przekonałam się, że to nie do końca prawda. Bo tuż obok
28
widziałam kogoś młodego. I to nie byle kogo, ale dziewczynki, które
potrafią robić przewroty w tył i podrzucać batutę - a potem ją łapać.
Ta, która robiła przewroty w tył, naprawdę była w tym świetna. Widać,
że od dawna ćwiczyła gimnastykę, bo wydawała się gibka. Gibała się po
całym podwórku.
Ja nigdy nie ćwiczyłam gimnastyki. Za to od dwóch lat chodzę na balet.
Nie przerwałam nawet wtedy, kiedy Mary Kay przestała chodzić, bo
madame Linda nigdy jej nie wybierała, żeby mogła w czasie ćwiczeń
relaksujących nosić tiarę. Przed baletem Mary Kay zmusiła mnie, żebym
spróbowała z nią stepowania (beznadzieja), a potem gimnastyki (jeszcze
większa beznadzieja). Mój tata mówi, że ci, którzy rezygnują, nigdy nie
wygrywają. Ale ja twierdzę, że zawsze wygrywają, bo kiedy człowiek z
różnych rzeczy rezygnuje, to w efekcie ma więcej czasu na
dowiadywanie się, co naprawdę lubi robić - na przykład, kolekcjonować
kamienie.
Ale z baletu nie zrezygnowałam. Jest tylko jedna rzecz, którą wolę od
baletu, bejsbol. To supersport, bo można sobie walić kijem w piłkę. A im
mocniej się walnie, tym lepiej.
Niestety, w bejsbolu nie przez cały czas możesz walić kijem w piłkę. Jest
jeszcze ta nudna część, kiedy musisz czekać na swoją kolej, żeby walnąć.
To trochę jak w balecie. W balecie najfajniejsze jest grand jeté -
biegniesz i skaczesz tak wysoko, jak tylko umiesz, a nogi masz w
rozkroku, prawie zupełnie tak, jakbyś fruwała.
Najgorsze w balecie jest wszystko, co się wiąże z barre. Tak się nazywa
ten drążek, którego każą ci się trzymać, kiedy robisz różne plié i inne
takie, co jest tylko rozgrzewką do grand jeté.
Nie rusza mnie, jeśli uderzam kijem i nie udaje mi się trafić w piłkę.
I nie mam pretensji, że madame Linda nie uważa, żeby moje grand jeté
były najlepsze w klasie, więc w czasie ćwiczeń relaksacyjnych pozwala
nosić tiarę komuś innemu.
Ale wkurza mnie, kiedy ludzie próbują mnie zmuszać do robienia czegoś,
czego nie chcę robić. Na przykład do przeprowadzania się, kiedy nie
mam ochoty na przeprowadzkę. Albo, żebym nie rezygnowała z
gimnastyki, kiedy akurat w taki sposób nie umiem się wyginać.
W przeciwieństwie do tej dziewczynki, która robiła przewroty w tył w
29
sąsiednim ogrodzie. Była bardzo, ale to bardzo gibka.
A potem zauważyłam, że przestała ćwiczyć. Zamiast tego stanęła i
zaczęła mi się przyglądać nad żywopłotem, który otaczał jej ogród i
oddzielał go od alejki między naszymi domami.
- Hej - zagadnęła, patrząc wprost na mnie. Uśmiechnęła się od ucha do
ucha. - Cześć. To ty jesteś nowa?
Niewiele brakowało, a obejrzałabym się przez ramię, żeby zobaczyć, do
kogo ona mówi. No bo, nowa? Przecież nie mogło chodzić o mnie.
Jestem Ally Finkle, a nie żadna nowa.
A potem przypomniałam sobie, gdzie jestem.
I że tutaj faktycznie jestem nowa.
- Och - powiedziałam. - Tak. Jestem Ally Finkle.
- A ja jestem Erica Harrington - przedstawiła się dziewczynka.
Uśmiechała się jak wariatka. Trudno było wyobrazić sobie, że płacze
tylko dlatego, że ktoś powiedział, że raz na odmianę chciałby być lwicą
w zabawie. - A to moja siostra, Missy.
- Melissa - poprawiła starsza dziewczynka niezbyt przyjaznym tonem.
Nie przestała podrzucać w górę batuty i jej łapać. Naprawdę, robiła to
świetnie. Tak dobrze, jak Erica przerzuty.
- Chodzę do czwartej klasy podstawówki - ciągnęła Erica, nie
przerywając ćwiczeń nawet po to, żeby podziwiać siostrę. Pewnie
wydawało jej się to naturalne, bo codziennie oglądała podobne występy. -
Missy jest w szóstej klasie, w gimnazjum. A ty?
- Ja też jestem w czwartej - powiedziałam. Zaczął mi wracać humor i
byłam nieco mniej smutna niż przedtem, w domu i w ogrodzie na tyłach.
W sumie, zaczynało mnie ogarniać lekkie - leciutkie - ożywienie.
Zaczynało mnie ogarniać ożywienie, bo coś do mnie dotarło. Otóż Erica
była w tym samym wieku, co ja, więc może zostanie moją nową
najlepszą przyjaciółką?
Wiem, że to za wcześnie, żeby coś takiego wiedzieć, i tak dalej. Ale
mieszkała w sąsiednim domu i była w tej samej klasie.
I rzecz w tym, że wyglądała, jakby mogła zostać lepszą przyjaciółką niż
Mary Kay. Potrafiła robić idealne przewroty w tył, miała siostrę w
gimnazjum, która umiała rzucać i łapać batutę, a w czasie prawie
dwuminutowej rozmowy ani razu nie zrobiła takiej miny, jakby jej się
30
zbierało na płacz.
Co stanowi światowy rekord, o ile wiem.
Ale nie chciałam sobie robić dużych nadziei, bo cały ten dzień był
jednym wielkim rozczarowaniem co do domu i mojego pokoju, i tak
dalej. No bo, możliwe, że taka dziewczynka jak Erica ma już najlepszą
przyjaciółkę. Wiedziałam, że nie powinnam się za bardzo ekscytować.
- Ja chodzę do podstawówki w Orzechowych Wzgórzach - próbowałam
mówić spokojnie, ale już zaczynałam połykać słowa, tak bardzo się
spieszyłam, żeby zdążyć wszystko powiedzieć. - Ale w przyszłym
miesiącu, kiedy się przeprowadzimy, przeniosę się do tutejszej szkoły.
Erica wydała grzeczny okrzyk, żeby okazać, że ona też się cieszy.
- Może będziemy w jednej klasie?! Wiesz, kto będzie twoją
nauczycielką? Bo w Sosnowych Wzniesieniach są dwie czwarte klasy.
Jest klasa pani Danielson. Ona jest miła. Ale jest też moja nauczycielka,
pani Hunter. Ona to jest już naprawdę miła. Mam nadzieję, że będziesz w
mojej klasie!
- Ja też mam nadzieję, że będę w twojej klasie! - odwrzasnęłam.
Zrobiłam to, bo Erica też krzyczała. „Jeśli ktoś wrzeszczy z radości, to
grzecznie jest odwrzaskiwać w odpowiedzi”. To zasada. Czy raczej,
stanie się zasadą, jak tylko wrócę do domu.
- Przestańcie się wydzierać - rzuciła Melissa. - Głowa mnie już boli.
- Och! - Ściszyłam głos. - Przepraszam. - A do Eriki powiedziałam: -
Lubisz koty? Bo mam jednego dostać.
- Uwielbiam! - rozdarła się Erica. - A jaki to będzie kociak?
- No... - zaczęłam, bo od czasu, kiedy rodzice powiedzieli, że mogę
dostać kotka, zebrałam już bardzo dużo informacji. - Wszystko jedno,
jaka to będzie rasa, chociaż uwielbiam persy. One są takie puchate, a ja
lubię puchate koty. I chciałabym dostać kota ze schroniska, bo tak wiele
jest bezdomnych zwierząt, które potrzebują domów. Więc pewnie wezmę
takiego, jakiego znajdę w schronisku.
- Nasza kotka, Polly, też jest ze schroniska! - krzyknęła Erica. - Chcesz
wejść do środka i ją zobaczyć? I pobawić się moim domkiem dla lalek?
- Jasne!
- Powiedziałam, żebyście przestały się drzeć - zirytowała się Melissa. - A
nie musisz najpierw powiedzieć rodzicom, dokąd idziesz?
31
- Nie - odrzekłam. - Ich to nie obchodzi. Przepraszam, że wrzeszczałam.
W taki sposób zaprzyjaźniłam się z Ericą, mieszkającą obok naszego
nowego domu.
Wcale nie mówię, że zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Nic
podobnego! To znaczy, nikt o tym nic nie wspominał. Jestem pewna, że
taka dziewczynka jak Erica ma tony przyjaciółek. I co najmniej trzy lub
cztery najlepsze. Kto wie? Ale fajnie było się z nią bawić. Jej dom okazał
się taki sam, jak nasz, ale nie był ponury i przygnębiający, tylko bardzo
ładny i przyjemny. To dlatego, że jej rodzice zdążyli odwalić kawał
roboty, odnawiając go, więc zamiast szarej farby, ściany pokrywała ładna
kremowa tapeta w maleńkie pączki róż.
A zamiast ciemnobrązowych parkietów, były jasnobrązowe i błyszczące
klepki, które nie skrzypiały. A przynajmniej, nie za bardzo. No i
żyrandole błyszczały i faktycznie światło się zapalało, kiedy je się
włączało, w przeciwieństwie do żyrandoli w naszym domu, z którymi nic
się nie działo po przekręceniu włącznika.
Erica pokazała mi Polly - która okazała się śliczną trójkolorową kotką i
tylko raz na mnie syknęła - i jeszcze taki zabawny przycisk pod dywanem
w jadalni. Gdy się go nacisnęło, uruchamiał się dzwonek w tajemnym
przejściu obok kuchni. W dawnych czasach to był znak dla kucharki, że
można podać następne danie, na przykład sałatę, czy coś.
Erica i ja świetnie się bawiłyśmy, naciskając ten przycisk, dopóki nie
przyszła jej mama i nie powiedziała, że lepiej żebyśmy poszły pobawić
się domkiem dla lalek, a ona zrobi nam gorącej czekolady.
Więc poszłyśmy na górę do pokoju Eriki. Wyglądał zupełnie tak samo
jak mój pokój w tym nowym domu, ale był bardzo ładnie i miło
urządzony, z różową wykładziną i łóżkiem z baldachimem zupełnie
takim samym, jakie mam w starym domu.
Pokój Eriki wcale nie był przerażający ani przygnębiający.
A w wieżyczce stał wielki domek dla lalek, tak wysoki jak ja. Erica
powiedziała, że on jest w rodzinie od czasów jej babci i że są w nim
światła, które naprawdę da się zapalać. I że nawet jest bieżąca woda,
żeby lalki mogły się kąpać. Tyle że w sumie nie wolno ich moczyć, bo
były zrobione z filcu.
To był najładniejszy, najbardziej elegancki domek dla lalek, jaki
32
widziałam w życiu.
A co najlepsze, Erica wcale się nie rozpłakała, kiedy ją zapytałam, czy
mogę być lalką - dziewczynką. Nawet nie pociągnęła nosem. Powiedziała
zupełnie pogodnym tonem:
- Dobra. To ja będę lalką - mamusią.
A potem, kiedy zaproponowałam, żeby lalka - dziecko została porwana i
żeby porywacze, czyli rodzina szklanych delfinów, wysłali list z
żądaniem okupu i odciętym uchem, Erica wcale się nie wściekła, że
przeze mnie zabawa robi się przerażająca. Zamiast tego kazała lalce -
mamie zemdleć, a potem zadzwonić po pomoc do oddziałów
antyterrorystycznych.
Było naprawdę idealnie.
Właśnie kazałyśmy szklanym kotkom rozwiązać tajemnicę przestępstwa,
kiedy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł jakiś
chłopak.
- Co to za wrzaski? - spytał.
- Ally - odezwała się Erica zupełnie spokojnie, jakby chłopacy bez
przerwy wpadali do jej sypialni - to mój brat, John. Jest w ósmej klasie.
John, to jest Ally. Jej rodzina wprowadza się obok. Nie wrzeszczymy,
bawimy się tylko. Te delfiny porwały lalkę. To prawdziwa tragedia. Ale
już wszystko w porządku, oddziały antyterrorystyczne ruszyły z pomocą.
- Wprowadzasz się do domu obok? - John jakoś tak się zatroskał. - No to
pewnie już słyszałaś.
- Ale co miałam słyszeć? - spytałam.
- Dlaczego poprzednia rodzina musiała się stamtąd wyprowadzić -
powiedział John.
- Nie, nigdy ich nie widziałam. Wszyscy się wyprowadzili, zanim
dostaliśmy klucze.
- Aha. - John pokręcił głową. - No to pewnie nie powinienem ci nic
mówić.
- John - odezwała się Erica. - O co ci chodzi? Ellisowie wyprowadzili się,
bo przeszli na emeryturę i kupili dom w Miami.
- Nie - zaprzeczył. - Chcą, żeby wszyscy tak właśnie myśleli. Ally,
posłuchaj mojej rady. Nie wchodź na strych.
- Strych? - Otworzyłam szeroko oczy, myśląc o tej długiej lince
33
zwisającej na środku korytarza drugiego piętra, i o filmie, który kiedyś
oglądałam. Tym z ręką zombie. - Dlaczego? Co tam jest?
John lekko się wzdrygnął.
- Po prostu tam nie wchodź, dobra?
- John? - powiedziała Erica. - O czym ty mówisz? Tam nic...
Ale wtedy pani Harrington wpadła do pokoju i spytała, jak to się stało, że
nie dałam znać rodzicom, gdzie jestem. I że teraz oni mnie wszędzie
szukają, nieprzytomni z niepokoju.
Kiedy wraz z panią Harrington schodziłam na dół, cały czas myślałam,
jak mogło do tego dojść. Jak to się stało, że z beztroskiej zabawy w
porwaną lalkę z moją nową przyjaciółką nagle przeszłam do tego czegoś
strasznego, co być może mieszka na strychu mojego nowego domu?
I co to może być, to coś strasznego? Co tak okropnego mogli tu zostawić
Ellisowie, że nawet ośmioklasista - praktycznie tak samo wysoki, jak mój
tata - zniżał głos do szeptu, kiedy o tym mówił? Rozmyślałam o tych
wszystkich rzeczach, które mogą mieszkać na czyimś strychu.
Szczury? Nie, to nie jest coś wystarczająco strasznego, żeby przejął się
tym ośmioklasista.
Nietoperze? Obrzydliwe, ale znów, nie dość straszne.
Czarownice? Dajcie spokój. Ośmioklasiści się ich nie boją. Poza tym one
nie mieszkają na strychach.
Duchy? To mógłby być duch. Ale duchy nie robią krzywdy ludziom,
prawda? Wyskakują na nich i straszą, to wszystko.
No i wtedy, kiedy pani Harrington wypychała mnie za drzwi, oświeciło
mnie!
Ręka pozbawiona ciała. Oderwana od ciała ręka, która mieszkała na
strychu, tak jak w tamtym filmie.
O mało nie wróciłam do środka wielkiego, wygodnego domu Eriki z
błaganiem, żeby pozwolili mi ze sobą zamieszkać.
Bo ta ręka była naprawdę przerażająca! Zielona, błyszcząca i taka
straszna!
Ale nie miałam wiele czasu na myślenie, bo mama z tatą czekali na mnie
we frontowym ogrodzie Harringtonów. Byli naprawdę wściekli, że nie
powiedziałam im, dokąd idę, chociaż w domu, na Orzechowych
Wzgórzach, mogę chodzić do domu Mary Kay, kiedy tylko zechcę i
34
nikogo o to nie pytać. No cóż, zazwyczaj.
Ale najwyraźniej, tutaj tak to nie działało. Narobiłam sobie poważnych
kłopotów.
Próbowałam wytłumaczyć mamie i tacie, co powiedział mi brat Eriki.
Próbowałam im to powiedzieć w drodze do naszego nowego domu i w
samochodzie, kiedy jechaliśmy do starego domu.
Ale oni patrzyli na mnie tak, jakby nic nie rozumieli. Mama powtarzała:
- Ally, poznaliśmy Ellisów. To uroczy ludzie.
- I byliśmy na strychu. Tam nic nie ma, tylko parę pudeł - upierał się tata.
- A zaglądaliście do środka? - spytałam. - Bo pewnie tam właśnie jest.
- Ale co tam jest, Ally? - dopytywał się tata.
- Ta rzecz - powiedziałam. Nie chciałam mówić o tym w obecności
Marka i Kevina, którzy siedzieli obok mnie i jedli lody. Za karę, że
poszłam sobie, nic nie mówiąc rodzicom, wszyscy pozostali dostali lody
w Królowej Krówce w drodze powrotnej do domu. Wszyscy, poza mną.
- Już wy to wiecie - powiedziałam znacząco do mamy i taty. Nie
chciałam straszyć Marka i Kevina, opowiadając przy nich o tym, czego
dowiedziałam się od Johna.
Chociaż, z drugiej strony, w końcu kiedyś będą musieli dorosnąć.
Przecież to jest, mimo wszystko, kwestia życia i śmierci.
- To coś, co mogłoby się pojawić nocą i... - Pokazałam, jak jakaś ręka
dusi mnie za gardło.
- Ally - zaniepokoiła się mama. - Czy wujek Jay pozwala ci siedzieć do
późna i oglądać horrory, kiedy ma się wami opiekować?
- Ależ skąd - zaprzeczyłam. Jakbym kiedykolwiek zamierzała złamać
pakt, jaki zawarliśmy z wujkiem. On nigdy mnie nie wyda w kwestii
horrorów, jeśli ja zapomnę, co się stało z zegarkiem do nurkowania taty.
Mama mówi, że wujek Jay, który jest bratem taty, cierpi na syndrom
Piotrusia Pana, co oznacza, że nie chce nigdy dorosnąć. Ale tata uważa,
że on jest zupełnie taki sam, jak jego studenci tuż przed dyplomem -
lekko nieodpowiedzialny.
Tak samo, jak ja. Tak powiedzieli, kiedy tłumaczyłam, dlaczego poszłam
do domu Eriki, nic im nie mówiąc i nie pilnując moich braci tak, jak
powinnam.
Ale jeśli chcecie znać moje zdanie, to wizyta u Eriki była bardzo
35
odpowiedzialnym posunięciem. Bo gdybym tam nie poszła, to nikt z
naszej rodziny nie dowiedziałby się prawdy o nowym domu.
Pewnie właśnie dlatego mamie i tacie udało się kupić ten dom tak tanio.
Niby jak inaczej mogliby sobie pozwolić na taki wielki dom z tyloma
sypialniami? Nawet jeśli mama ma teraz pracę, a tata katedrę?
Nawiedzone domy są tanie. A już zwłaszcza takie, które trzeba samemu
odnawiać. Każdy to wie.
- Kochanie - powiedziała mama. - W tych pudłach nic nie ma, tylko
jakieś starocie, które zamierzamy wyrzucić, gdy tylko przed domem
postawią nam kontener na śmieci. Następnym razem, kiedy tam
pojedziemy, zabiorę cię na strych i sama ci pokażę.
- Ja się tam nie wybieram - oświadczyłam stanowczo.
- A ja tak - wybełkotał Mark, któremu wiśniowa polewa w obrzydliwy
sposób kapała po brodzie. - Ja się nie boję.
- Ja też się nie boję - zaprotestowałem. - Martwię się tylko o was. Nie
chciałabym, żeby któreś z was zostało porwane z łóżka przez rękę
zombie.
- Na strychu nie ma żadnych rąk zombie - powiedział tata. - Nie wiem, co
ci naopowiadał ten chłopak z sąsiedztwa, Ally, ale po prostu cię nabierał.
A co oni tam wiedzą. Ręki zombie nie da się powstrzymać. Nawet jeśli
się ją zaatakuje piłą łańcuchową, jak facet w tym filmie, który obejrzałam
z wujkiem Jayem.
A poza tym, niby co to ich obchodzi? To nie oni będą musieli spać na
drugim piętrze, tuż pod strychem i tą klapą w suficie, z której zwisa
sznur.
Prawda wygląda tak, że czarno to widzę.
A oni nie mają o niczym bladego pojęcia. Mama powiedziała nawet:
- Ally, bardzo nie podoba mi się to, co mówisz. Straszysz braci.
- Wcale nie - zaprotestowali Mark i Kevin, ale ich zignorowała.
- A jeśli nie przestaniesz się tak zachowywać, chodzić do domów obcych
ludzi, nic nam nie mówiąc i rozpowiadać dzikie bajki o rękach zombie, to
wiesz? Znam taką dziewczynkę, która być może jednak wcale nie
dostanie kotka.
Jeśli mama myśli, że w ten sposób mnie powstrzyma, to zupełnie mnie
nie zna.
36
I tego samego wieczoru, kiedy tata wrócił już z Marvinem ze spaceru,
wymknęłam się przed dom i wyrwałam z ziemi znak NA SPRZEDAŻ,
który pani Klinghoffer wbiła w naszym ogrodzie. A potem ukryłam go za
stertą ziemi tam, gdzie budują nowy dom.
Wiem, że jeśli się wyda, że to ja, to czeka mnie coś o wiele gorszego niż
brak deseru. To by znaczyło, że na pewno nie dostanę kota.
Ale jeśli nikt inny nie spróbuje uratować naszej rodziny, to cóż, chyba
sama będę musiała się tym zająć. Czym jest kotek - zwłaszcza taki,
którego się jeszcze nie ma - w porównaniu z uratowaniem rodziny? A
zwłaszcza przed ręką zombie?
Nawet jeśli naprawdę bym chciała mieć malutkiego, szaro - czarnego
pasiastego kotka, takiego jak ten szklany w domku dla lalek Eriki.
Nazwałabym go Miauczuś i kupiłabym mu różową obróżkę. I
pozwalałabym mu co noc spać obok mnie na poduszce.
Gdybym miała takiego kotka, to zupełnie nie przejmowałabym się, że
patrząc z okien mojego pokoju, nie widziałabym co wieczór mrugającego
światła miejskiej stacji wysokiego napięcia. Mogłabym zasnąć bez tego
zupełnie spokojnie, gdyby tylko obok mnie leżał i mruczał Miauczuś.
Ale jaka by ze mnie była opiekunka, gdybym skazała małego kotka na
zimny, ciemny, przygnębiający dom, gdzie Miauczusiowi groziłby atak
ręki zombie mieszkającej na strychu? Przecież nie mogłam pozwolić,
żeby taki los spotkał niewinnego kotka!
Zwłaszcza że jedynym sposobem, żebym mogła go dostać, i tak była
przeprowadzka.
A ja wiedziałam ze stuprocentową pewnością, że to ostatnia rzecz, na
jaką mam ochotę.
No jasne, będzie mi brakowało Eriki. Fajnie byłoby mieć przyjaciółkę,
która nie jest beksą.
Ale nie mogłam pozwolić moim rodzicom na sprzedaż domu i
przeprowadzkę do tego nowego. Po prostu nie mogłam.
Bo nie możesz pozwolić, żeby twoja rodzina przeprowadziła się do
nawiedzonego domu.
I to nie jest żadna zasada.
To zwyczajny fakt.
ZASADA NUMER 6
37
Jeśli
Brittany
Hauser
coś
ci
każe,
zrób
to,
o ile wiesz, co dla ciecie dobre
Jedną jedyną osobą w mojej klasie - to znaczy, poza Mary Kay - której
nie było smutno dlatego, że się być może przeprowadzę, był Scott
Stamphley. Ale to żadna niespodzianka.
Przynajmniej, Scott jest konsekwentny - wszystkich dziewczynek z
naszej klasy nienawidzi po równo. I bez żadnego powodu.
Szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o Mary Kay, która nadal
się na mnie wściekała za to, że powiedziałam Scottowi o przeprowadzce
w dzień jej urodzin. Tym bardziej że przysięgałam, że nikomu nie pisnę
ani słowem.
A to przecież wcale nie była moja wina.
No, może trochę tak.
Ale poza Mary Kay i Scottem Stamphleyem, reszta czwartej klasy bardzo
milo mnie traktowała, teraz, kiedy już wiedzieli, że się wyprowadzę.
Na przykład regularnie wybierano mnie na wuefie na kapitana drużyny.
A to znaczyło, że mogłam sobie wybierać do drużyny kogo chciałam.
I nie tylko to. Codziennie pani Fleener pozwalała mi się napić
czekoladowego mleka, chociaż mama zapłaciła tylko za zwykłe.
A poza tym, pani Myers zaczęła wieszać moje piątkowe kartkówki z
fizyki i matematyki na tablicy korkowej koło swojego biurka i wybierać
moje rysunki psów do zawieszenia na ścianie przy sali zajęć
plastycznych. Nie chcę się przechwalać, ale być może dlatego, że
mieszkam z psem na co dzień, świetnie sobie radzę z rysowaniem tych
zwierząt, zwłaszcza w pozycji siedzącej albo proszących o kość.
To były jedyne zalety związane z przeprowadzką. Jedyne które
sprawiały, że absolutnie nie chciałam później powiedzieć: - „Hm, wiecie
co? W sumie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to wcale się nie
przeprowadzimy. Ale dzięki”.
Jednak przeprowadzka miała też swoje wady. Pomijając groźbę
wyrzucenia kolekcji kamieni i obecność ręki zombie na strychu, mój
nowy pokój okazał się okropny i musiałam zacząć naukę w zupełnie
nowej szkole.
Aha, jedną z wad było to, że Brittany Hauser i niektóre inne dziewczynki
- zmartwione moją kłótnią z Mary Kay - usiłowały nas pogodzić,
38
wymyślając powody, dla których powinnyśmy usiąść obok siebie
podczas lunchu. Na przykład mówiły: „Och, dzisiaj wszystkie ubrane na
niebiesko muszą usiąść po prawej stronie stołu. Nie tu, po prawej...” -
Usiłowały mnie namawiać, żebym wybierała Mary Kay do swojej
drużyny, i tak dalej. „Ally, powinnaś wybrać Mary Kay. Ona naprawdę
dobrze gra w piłkę”. Nie, naprawdę?!
Pewnie sobie wyobrażały, że jeśli obok siebie usiądziemy albo jeśli Mary
Kay będzie w mojej drużynie, czy coś, to zaczniemy znowu ze sobą
rozmawiać.
A jeśli zaczniemy rozmawiać, to ponownie zostaniemy przyjaciółkami.
I że wtedy wszystko wróci do normy.
Ale one nie rozumiały, że nic już nigdy nie będzie takie samo. Nie przy
tej przeprowadzce, i już na pewno nie między mną a Mary Kay. Między
nami przestało być normalnie tego dnia, kiedy wepchnęłam Mary Kay
łyżkę w gardło. Przecież właśnie dlatego musiałam zacząć spisywać
swoje zasady.
Nie żeby którakolwiek z koleżanek, poza Mary Kay, o tym wiedziała.
W każdym razie, żadna ze sztuczek wymyślanych przez Brittany i jej
przyjaciółki po to, żeby pogodzić mnie z Mary Kay, nie podziałała. Bo za
każdym razem, kiedy siadałam obok Mary Kay - przypadkiem albo
celowo, bo prawdę mówiąc, byłam już gotowa tę naszą kłótnię zakończyć
- Mary Kay orientowała się, o co chodzi. A potem wstawała i z
oburzeniem odchodziła, zadzierając nosa.
Albo jeśli była w mojej drużynie na wuefie - trzymała się ode mnie tak
daleko, jak mogła... Na przykład tuż przy linii bocznej, gdzie żadna piłka
nigdy nie trafia. No i bardzo dobrze, bo Mary Kay zwykle wrzeszczy,
kuli się, a potem ucieka, jeśli jakaś piłka podleci na tyle blisko, że można
ją złapać.
Uprzedzałam Brittany, że to stracona sprawa. Powiedziałam jej, żeby po
prostu dała sobie spokój. Mary Kay umie - jak to raz powiedziała moja
mama - chować urazę dłużej niż ktokolwiek inny, włącznie z naszą
babcią. To znaczy mamą taty, która nadal nie odzywa się do wujka Jaya
za to, że rzucił medycynę, żeby studiować literaturę.
A to było trzy lata temu.
Ale Brittany nie chciała się poddać.
39
- Ally, ty i Mary Kay nie możecie przestać być przyjaciółkami -
stwierdziła - jesteście najlepszymi przyjaciółkami jeszcze od przedszkola.
To za długo, żeby zrywać przyjaźń z powodu takiego głupstwa. Przecież
ty tylko powiedziałaś Scottowi Stamphleyowi, że się przeprowadzasz.
- W jej urodziny - dodałam. - A prosiła mnie, żebym nikomu o tym nie
wspominała. - Złamanie obietnicy danej najlepszej przyjaciółce w dzień
jej urodzin to pogwałcenie bardzo ważnej zasady. Teraz już wiem. To
znaczy teraz, kiedy mam już własną księgę zasad.
Szkoda, że tak późno.
- Mimo wszystko - powiedziała Brittany. - Ty bez Mary Kay to jak
kanapka z masłem orzechowym bez galaretki. To jak sól bez pieprzu. To
jak... Jak...
- Jak ja bez ciebie, Brit? - spytała z nadzieją Courtney Wilcox.
Brittany przyjrzała się jej uważnie.
- Hm, tak... Nieważne. Rzecz w tym, Ally, że musimy wymyślić jakiś
sposób, żebyście wy dwie znów zaczęły ze sobą rozmawiać, zanim się
stąd przeprowadzisz.
- No cóż... - zaczęłam. Nie chciałam mówić prawdy, że być może wcale
się jednak nie przeprowadzę. Mój plan powstrzymania sprzedaży domu
chyba zaczynał działać. Jak na razie, rodzice jeszcze nie zapytali,
dlaczego znak NA SPRZEDAŻ zniknął z naszego frontowego ogrodu.
Ale wiedziałam, że czeka mnie jeszcze wiele pracy. Pani Klinghoffer
zamieściła ogłoszenia w gazetach i w Internecie, a w nadchodzący
weekend miał być u nas w domu dzień otwarty.
Tyle że mogę się zająć tylko jedną rzeczą naraz.
Niemniej, z tej całej sprawy ze Scottem Stamphleyem wyciągnęłam
nauczkę. Nikomu już nigdy nie zamierzałam opowiadać swoich
sekretów. Ot, na wszelki wypadek.
- Posłuchaj - powiedziała Brittany. - Zostaw to mnie, dobrze?
Wytrzeszczyłam na nią oczy.
- Co mam ci zostawić?
- Tę sprawę z Mary Kay. Mam pewien plan.
- Naprawdę? - Nie byłam pewna, czy jestem tym zachwycona.
- Uhm - potaknęła Brittany. - Genialny plan, nawet jeśli to ja tak
twierdzę.
40
Teraz byłam już całkiem pewna, że nie jestem zachwycona. Kiedy
Brittany po raz ostatni miała genialny plan - chciała się pozbyć
nauczycielki, która zastępowała chorą na grypę panią Myers i której nikt
nie lubił - skończyło się na tym, że ta pani popłakała się w pokoju
nauczycielskim, a dyrektorka na cały tydzień odebrała nam przywilej
wychodzenia na zewnątrz na dużą przerwę. Co dla Brittany pewnie
niewiele znaczyło. Nie przepada za bejsbolem, ani nawet za zbijakiem.
Ale dla mnie to była prawdziwa kara.
Mimo to, nic nie powiedziałam.
Bo jedna z tych rzeczy, których w bejsbolu nie lubię (poza czekaniem na
swoją kolej, żeby uderzyć piłkę), to że ludzie się wściekają w czasie gry i
kłócą, czy jakieś uderzenie się liczy, czy nie. Marnują czas wszystkim, i
opóźniają moją kolejkę na walnięcie piłki.
Ci ludzie są męczący.
Ale najgorsi - absolutnie najgorsi - są ciskacze. To są ci ludzie, którzy w
czasie gry tak się wściekają, że ciskają kijem o ziemię.
W zawodowym bejsbolu za ciśnięcie kijem o ziemię automatycznie
zostaje się zdyskwalifikowanym.
Mój tata mówi, że to niesportowe zachowanie. Jedyna rzecz gorsza od
tego, twierdzi, to rzucanie kijem golfowym, bo z kija golfowego mogą
polecieć drzazgi, kiedy się roztrzaska. Sama się o tym przekonałam,
kiedy usiłowałam takim kijem rozbijać geody. I ktoś może wtedy stracić
oko.
W naszej szkole najgorszym ciskaczem wcale nie jest ta osoba, o której
myślicie. To wcale nie Scott Stamphley.
To Brittany Hauser. Raz walnęła kijem o ziemię tak mocno, że aż się od
niej odbił i o mały włos nie uderzył w głowę łapacza.
Więc zrobiła się z tego zasada: „Nigdy nie bądź łapaczem, kiedy Brittany
Hauser trzyma kij”.
I nie chodzi o to, że Brittany to jakaś zła dziewczyna. Ona po prostu ma
paskudny temperament. I kiedy coś się nie układa po jej myśli, ciska
różnymi rzeczami.
I dlatego: „Jeśli Brittany Hauser coś ci każe, zrób to, o ile wiesz, co dla
ciebie dobre”. To kolejna zasada.
Więc kiedy Brittany powiedziała, że ma plan, żeby znów mnie pogodzić
41
z Mary Kay, nie powiedziałam nic w rodzaju: „Hm, Brittany, wiesz, to
naprawdę niepotrzebne”.
Bo tak się akurat składało, że pod ręką leżał zszywacz pani Myers.
Poza tym wiedziałam, że z tego planu nic nie będzie. Bo Mary Kay nie
miała zamiaru mi wybaczyć. Już nigdy.
A wiedziałam to, bo wcześniej tego samego dnia podeszłam do Mary
Kay w szatni, kiedy nikt nie patrzył, i powiedziałam:
- Mary Kay, posłuchaj. Naprawdę, bardzo mi przykro, że wypaplałam
wszystko Scottowi. To najgłupsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu. Nie
miałam zamiaru cię zranić. Chcę tylko, żebyśmy znów były
przyjaciółkami. Zaczęłam sobie zapisywać wszystkie reguły na temat
przyjaźni i życia, i wszystkiego. Tak jak ci pokazywałam. I naprawdę
bardzo się staram ich przestrzegać. I tak się zastanawiałam... Jak myślisz,
mogłabyś mi wybaczyć?
Ale Mary Kay odwróciła się i odeszła. Jak zwykle.
Więc cokolwiek zaplanowała sobie Brittany, nie mogło jej się udać. I
chyba wszyscy we wszechświecie zdawali sobie z tego sprawę.
Poza Brittany.
Ale miała się o tym szybko przekonać.
A ja musiałam zadbać, żeby się znaleźć poza zasięgiem ognia, kiedy do
tego dojdzie.
ZASADA NUMER 7
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne
Chyba powinnam była zapytać Brittany, czy wie, jak nie dopuścić do
sprzedaży mojego domu. Jestem pewna, że zdołałaby wymyślić jakiś
plan.
Tylko że pewnie zaplanowałaby podpalenie domu.
A ja bardzo chciałam móc nadal w nim mieszkać.
Taki plan byłby do niczego.
Zamiast tego powinnam się skupić i sama coś wymyślić. Nie wiedziałam,
jak tego dokonać, ale musiałam zapobiec sprzedaży naszego obecnego,
idealnie przyjemnego domu, żeby mama z tatą nie mieli innego wyjścia,
jak tylko odsprzedać komuś innemu ten nowy dom.
Nauczyłam się wystarczająco wiele o handlu nieruchomościami w ciągu
tych ostatnich paru tygodni - kręcąc się w pobliżu i słuchając
42
telefonicznych rozmów mamy z panią Klinghoffer - żeby wiedzieć, że
nie możemy sobie pozwolić na posiadanie dwóch domów naraz... A
przynajmniej, nie przez dłuższy czas.
Więc rzeczą oczywistą było nie dopuścić do sprzedaży tego naszego
jedynego sensownego domu. A potem mama i tata nie mieliby innego
wyjścia i ten nowy musieliby odsprzedać.
Zdaję sobie sprawę, że to niezbyt ładnie. Ale wiecie, co jest naprawdę
nieładne? Kupić nawiedzony dom z ręką zombie na strychu i nie zapytać
własnego dziecka o zdanie.
Pani Klinghoffer już powiedziała, że wszystko się sprowadza to tego, jak
wypadnie ten nasz dzień otwarty w nadchodzący weekend. Dzień otwarty
wygląda tak, że ludzie, który chcą sprzedać dom, udostępniają go do
zwiedzania wszystkim chętnym. I każdy, kto chce, może sobie po nim
chodzić i obejrzeć pokoje i kuchnię, a nawet pogrzebać w cudzych
rzeczach i zdecydować, czy miałoby się ochotę w takim domu
zamieszkać.
Tak! Każdy! Kompletnie obcy ludzie będą mi grzebać w moich rzeczach.
Mama powiedziała, że nikt w moich rzeczach grzebał nie będzie.
Powiedziała też, że wszyscy będą tylko oglądali dom, mierzyli go i
sprawdzali grzejniki, i inne takie rzeczy.
Ale jeśli to prawda, to dlaczego kazali nam posprzątać w pokojach
dokładniej niż kiedykolwiek? Dlaczego musieliśmy posortować nasze
zabawki na dwa stosy - te, które chcemy zatrzymać, i te, którymi już się
nie bawimy?
I dlaczego te zabawki, którymi już się nie bawimy, oddali na zbiórkę dla
biednych, żeby „nie było tak zagracone”?
I dobra, prawdę mówiąc, już nieco wyrosłam ze swojego zestawu
Pollywood Rockowy Park Tematyczny Polly Pocket. Ale to nie znaczy,
że chcę, żeby jakieś inne, zupełnie nieznane mi dziecko się nim bawiło!
Dobrze, że przynajmniej nie kazali mi wyrzucić kamieni. Na razie.
Ale to się już niedługo stanie. Widzę to.
- Nawet nie mam jak tam poodkurzać - narzekała na torby, stojące na
dnie mojej szafy mama. - Ally, to do niczego niepodobne. Nie możesz
trzymać w szafie dziesięciu toreb kamieni. Będziesz musiała się ich
pozbyć.
43
- Powiedziałaś, że to dopiero w czasie przeprowadzki - przypomniałam. -
A jeszcze się nie przeprowadzamy.
- Zamówiłam profesjonalne czyszczenie wykładzin - powiedziała mama.
- Jak mają uprać wykładzinę pod dziesięcioma worami kamieni? Ally,
musisz je stamtąd zabrać. Nie możesz przynajmniej przełożyć ich na
jakąś półkę, czy coś?
W sumie, prośba mamy, żebym przełożyła kamienie na półkę, poddała
mi pewną myśl. To oraz fakt, że ludzie będą szperać po kątach i grzebać
nam w rzeczach.
Więc zrobiłam, o co prosiła mama. Pożyczyłam sobie jej drabinkę z
garażu i przeniosłam wszystkie torby z kamieniami. Bardzo, bardzo
ostrożnie.
Musiałam tylko pamiętać, żeby po czyszczeniu wykładzin znów je
przestawić tak, żeby w czasie dnia otwartego znalazły się, gdzie trzeba.
Ale w międzyczasie miałam mnóstwo zmartwień. Jednym z nich było to,
że mama i tata umówili się na spotkanie w naszej nowej szkole - w
podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach - żebyśmy mogli poznać
nowych nauczycieli. Mieli po nas podjechać w środku lekcji. Ominie
mnie fizyka! Moja ulubiona! Byłam z tego powodu bardzo zła.
Bardzo się denerwowałam. Bo co, jeśli w podstawówce na Sosnowych
Wzniesieniach mi się nie spodoba? Co, jeśli nie polubię nowej
nauczycielki? Zresztą nawet nie wiedzieli, kto nią będzie, pani Hunter,
nauczycielka Eriki, czy ta druga, pani Danielson. Miałam się spotkać z
obiema. Najwyraźniej, w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach
było więcej dzieci w czwartych klasach niż we wszystkich innych
szkołach. I nie byli jeszcze pewni, w której z klas mnie umieszczą.
Kiedy czekałam, żeby mama i tata po mnie przyjechali, przyszła mi do
głowy gorsza myśl. A co, jeśli czwartoklasiści z podstawówki na
Sosnowych Wzniesieniach mnie nie polubią? To nie było takie zupełnie
niemożliwe. Przynajmniej dwoje czwartoklasistów w mojej obecnej
klasie - Scott Stamphley i moja była najlepsza przyjaciółka - już mnie nie
cierpiało. Takie rzeczy naprawdę się zdarzają!
Tak się przez to zdenerwowałam, że zaczęłam mieć uczucie, jakby mi się
zbierało na wymioty.
- Wiecie co? - zaczęłam, kiedy mama i tata przyjechali, żeby zabrać mnie
44
i Marka na wizytę w nowej szkole. Kevin już siedział w samochodzie. -
Tak sobie pomyślałam, że jeśli na Sosnowych Wzniesieniach nie będzie
dla mnie miejsca, to jestem gotowa zostać tutaj, w Orzechowych
Wzgórzach.
- Spryciula - powiedział tata, zupełnie nieczuły na moją sytuację. -
Wsiadaj do samochodu.
Podjechaliśmy do naszego nowego domu i zaparkowaliśmy na
podjeździe.
- Bo wasza nowa szkoła jest tak blisko, że możecie tam chodzić sami -
wyjaśniła mama. - Pomyśleliśmy, że pokażemy wam drogę.
- Super - powiedział Mark, podnosząc żołędzia, który spadł z jednego z
wielkich dębów rosnących na frontowym trawniku. Rzucił nim w ptaka,
który, oczywiście, miał dość rozsądku, żeby odlecieć, zanim żołądź w
niego trafi.
- Tato... - jęknęłam, bo jako przyszły weterynarz nie mogę przecież
obojętnie patrzeć na takie rzeczy.
- Mark... - zaczął tata.
- Wiedziałem, że ten żołądź nie trafi - bronił się Mark.
- Spróbujmy przyjemnie spędzić ten czas - zaproponował tata. - I niczym
nie rzucajmy.
Tacie łatwo było coś takiego powiedzieć. Nie musiał się martwić o to, że
banda czwartoklasistów może go znielubić.
- Zamówiliście już tę wytłaczaną tapetę w piratów do mojego pokoju? -
zapytał Kevin.
- Pracujemy nad tym, kochanie - zapewniła mama. - A co będzie, jeśli
okaże się, że to zwyczajna tapeta, nie wytłaczana?
- Umrę - oświadczył Kevin.
- Och, popatrzcie na ten dom - powiedziała mama, wskazując na wielki
budynek po drugiej stronie ulicy. - Popatrzcie na te ozdoby przy ganku.
Czy to nie piękne?
To niesamowite, że rodzice potrafią się koncentrować na takich rzeczach,
jak ozdoby stolarskie, kiedy życie ich własnych dzieci wali się w gruzy.
Podstawówka ma Sosnowych Wzniesieniach faktycznie leżała blisko
naszego domu. Za blisko, jeśli o mnie chodzi. Na tyle blisko, że żołądek
nie zdążył mi się uspokoić. Tylko dwie ulice od domu... i to nawet nie
45
jakieś ruchliwe przecznice. Nie trzeba było nawet czekać na strażnika
miejskiego, żeby dał znak, że można przechodzić na drugą stronę. Tutaj
nie można było wpaść pod samochód w czasie jazdy na deskorolce.
Bo tu nie było żadnych samochodów.
Ale trudno powiedzieć, żeby szkoła zrobiła się od tego przyjemniejsza.
To znaczy, była przyjemna, jeśli ktoś lubi strasznie stare budynki, tak jak
moja mama.
Ale ja miałam tu chodzić do szkoły i byłam przyzwyczajona, że w starej
podstawówce stołówka nie musiała jednocześnie służyć jako sala
gimnastyczna oraz szkolna aula. No cóż, w podstawówce na Sosnowych
Wzniesieniach właśnie tak było i w stołówce stoły składało się przy
ścianie, żeby zrobić miejsce dla dzieciaków, które grały w koszykówkę,
kiedy przychodziła pora na wuef A potem, kiedy trzeba było obejrzeć
jakąś sztukę na scenie (nad którą wisiała tablica do koszykówki), ktoś
przynosił tam mnóstwo rozkładanych krzeseł.
Poza tym, podstawówka na Sosnowych Wzniesieniach była bardzo
mroczna, zupełnie jak nasz nowy dom, bo została zbudowana mniej
więcej w tym samym czasie. A w dodatku szkoła jakoś dziwnie
pachniała.
I chociaż dyrektorka, pani Jenkins, okazała się bardzo miła i powiedziała,
że robią wszystko, co mogą, żeby znaleźć dla mnie miejsce w jednej z
czwartych klas, mnie się nie spodobało jej biuro. Siedział w nim jakiś
rudowłosy chłopiec, który znalazł się tam, bo coś przeskrobał. Kto wie,
co? Ale minę miał mocno przestraszoną.
Pewnie dlatego, że jak trafisz do biura pani Jenkins, to ona bije cię po
rękach linijką, nie tak, jak dyrektorka w mojej starej szkole, pani Grant,
która pyta tylko, czy w domu wszystko w porządku, a potem daje ci
cukierka z lukrecją i odsyła z powrotem do klasy. To wcale niefajne, bo
jedna z moich zasad głosi: „Lukrecja to obrzydlistwo”. Ale zawsze to
lepiej niż dostać po łapach.
Spędziłam z panią Jenkins sporo czasu, bo skończyło się na tym, że
mama przeszła się z Kevinem do przedszkola, a tata z Markiem do
drugiej klasy. Pani Jenkins powiedziała wtedy:
- To może ja zabiorę Ally na górę i przedstawię pani Daniels i pani
Hunter, jeśli nie mają państwo nic przeciwko temu.
46
- Świetnie - ucieszyli się rodzice.
I to mimo, że rzuciłam im obojgu spojrzenie, mówiące: „Nie! Nie
zostawiajcie mnie z nią samej!”
Ale jak zwykle, zignorowali mnie. Tak się dzieje bardzo często, kiedy
jest się najstarszym dzieckiem. Rodzice po prostu zakładają, że będziesz
umiała sama o siebie zadbać.
Oczywiście, pomijając te chwile, kiedy idziesz do domu swojej nowej
przyjaciółki, nie mówiąc im najpierw, że w ogóle gdzieś się wybierasz.
Musiałam rozmawiać z panią Jenkins przez całą drogę po schodach. W
mojej starej szkole wcale takich nie mamy. U nas są rampy! Trudno było
odpowiadać na pytania dyrektorki, bo kolana tak głośno jej trzeszczały,
że brzmiało to, jakby w spodniach miała torebki chipsów, które ktoś
zgniatał przy każdym jej kroku. Prawie nie słyszałam, co do mnie
mówiła.
Kiedy doszłyśmy do pierwszych drzwi pani Jenkins powiedziała:
- To jest sala dwieście osiem, klasa pani Danielson.
Byłam zaszokowana, bo kiedy otworzyła szeroko drzwi, a ja wsadziłam
głowę do środka, zobaczyłam coś, co wyglądało jak klasa z filmu
telewizyjnego o życiu na prerii, czy coś, a nie jak nowoczesna sala
lekcyjna.
To znaczy, owszem, była tam tablica do rysowania i wszystko. I wielkie
okna, które wychodziły na plac zabaw - stały tam huśtawki i drabinki, i
było boisko do bejsbolu, które, jak zauważył tata, moglibyśmy
wykorzystywać jako własne boisko zawsze, kiedy będziemy mieli na to
ochotę, nawet kiedy szkoła będzie zamknięta, ponieważ teren nie był
ogrodzony żadnym płotem.
No i nie o to chodzi, że dziewczynki nosiły pantalony, czy coś.
Ale wszyscy siedzieli przy takich staroświeckich stolikach, które miały
podnoszone pulpity, pod którymi można było w środku chować swoje
rzeczy. Oni w tej podstawówce nie mieli nawet szafek na korytarzu!
A pani Danielson czesała się w kok! I miała na sobie bardzo nudny szary
garnitur ze spodniami zamiast czegoś nowocześniejszego.
Co gorsza, swoją klasę ozdobiła myślami, zapisanymi w takich dymkach
jak nad głowami bohaterów komiksów. W tych dymkach były uwagi, jak
się tworzy wypracowania. Na przykład: „Wypracowania biorą się z
47
pomysłów” i że „Pomysły biorą się z burzy mózgów”, i że „Po burzy
mózgów trzeba napisać plan wypracowania”, i że „Dobry plan bierze się
z dobrych notatek”, i że „Tylko kiedy twoje notatki są porządnie ułożone,
możesz się zabierać do pisania!”
Takie rzeczy sprawiają, że pisanie wypracowań pozbawione jest
wszelkiej frajdy.
Kiedy je czytam, mam ochotę jeździć na deskorolce po ulicy Głównej
bez kasku.
Pani Danielson prowadziła właśnie lekcję o fotosyntezie. My
przerabialiśmy fotosyntezę już miesiąc temu! Jakieś zapóźnione były te
dzieciaki w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach!
I jak na klasę, która po raz pierwszy słyszała cokolwiek o fotosyntezie,
dzieciaki w sali dwieście osiem miały zdecydowanie znudzone miny.
Czego nie mogłam zrozumieć, bo fotosynteza (proces, w którym rośliny
zielone i niektóre inne organizmy wykorzystują światło słońca, żeby
zyskiwać pożywienie z dwutlenku węgla i wody) jest niesamowicie
interesująca i wcale nie nudna.
Chyba że ktoś jej uczy w nudny sposób.
Pani Danielson, kiedy zobaczyła mnie i panią Jenkins, odłożyła kredę i
spytała:
- W czym mogę pomóc?
- Och, dzień dobry pani - powiedziała pani Jenkins. - To jest Ally Finkle.
Być może za kilka tygodni dołączy do pani klasy.
- No cóż, nie mam pojęcia, gdzie ją zmieszczę - zmartwiła się pani
Danielson. Uśmiechnęła się co prawda, ale muszę przyznać, że
przypominała mi trochę Złą Czarownicę z Zachodu. - Jesteśmy tu nieco
stłoczeni. Ale zapraszamy, oczywiście.
Nie byłam pewna, czy mi się to spodobało. To znaczy to, że ona nie wie,
gdzie mnie posadzić. Spojrzałam na morze obcych twarzy, które składało
się na czwartą klasę pani Danielson. Jasne, nauczycielka może i mnie
zaprosiła. Ale co z uczniami? Nie wyglądali jakoś specjalnie przyjaźnie.
W sumie miny mieli wręcz wredne... Co mnie jakoś wcale nie dziwiło,
biorąc pod uwagę te myśli w dymkach.
A potem dotarło do mnie, dlaczego wszyscy tak dziwnie na mnie patrzą!
Czekali, aż coś powiem!
48
Jeśli przedtem w żołądku miałam motylki, to teraz zamieniły się w
pterodaktyle.
- Och! - jęknęłam. Może im się wydawało, że to ja nie jestem zbyt miła!
Wiecie: „Pierwsze wrażenia są bardzo ważne”. To zasada. „Nigdy nie
można zrobić drugiego pierwszego wrażenia”. To też zasada. Znam ją z
telewizji.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W głowie mi się to wszystko nie
mieściło. Oto moja jedyna szansa, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie, i
już ją zaprzepaszczam!
- Hm... Dziękuję.
No super. Moja jedyna szansa, żeby pokazać się z najlepszej strony, a ja
powiedziałam: „dziękuję”?!
Dzieciaki tylko się na mnie gapiły. To mi w żaden sposób nie pomogło.
Nadal miałam pterodaktyle w żołądku.
- No cóż - stwierdziła pani Jenkins - proszę kontynuować lekcję.
Przepraszamy, że przerwałyśmy.
- Nic się nie stało - odrzekła pani Danielson z uśmiechem, który nie
rozjaśnił jej oczu. A potem, ku mojej uldze, wyszłyśmy na korytarz.
Następna sala, numer 210, to klasa pani Hunter. Pani Hunter była
nauczycielką Eriki. A gdy pani Jenkins otworzyła drzwi pomieszczenia,
które wyglądało dokładnie tak samo, jak klasa pani Danielson,
zauważyłam, że nikt tam nie miał ani trochę znudzonej miny.
Spostrzegłam też Ericę, była jedną z wielu dzieciaków, które obróciły się
w naszą stronę.
A kiedy mnie rozpoznała, pisnęła i pomachała mi ręką.
- Cześć, Ally! - szepnęła z uśmiechem.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Chciałam zrobić dobre wrażenie, ale
nie byłam pewna, czy wypada do niej pomachać tak na oczach
wszystkich. A co, jeśli pani Hunter się wścieknie?
Ale nie chciałam, żeby Erica pomyślała, że jej nie lubię. Zdecydowałam
się pomachać tylko leciutko i uśmiechnąć się, a jednocześnie zerknęłam
na panią Hunter, która stanowiła totalne przeciwieństwo pani Danielson.
Nie upinała fryzury w kok. W sumie miała włosy krótkie, ale modnie
obcięte. I nie nosiła garnituru. Miała bardzo krótką spódniczkę. I kozaki
do kolan. Na wysokich obcasach! Wyglądała naprawdę bardzo
49
nowocześnie i ładnie.
A jej klasa wcale nie była udekorowana dymkami, mówiącymi, że nie
możesz zacząć pisać wypracowania, dopóki nie zrobiłaś burzy mózgów,
nie napisałaś planu i nie poukładałaś notatek. Na ścianach wisiały
księżyce, chmury i gwiazdy. A na gwiazdach napisane były takie rzeczy
jak: „Sięgaj do gwiazd!”, a na chmurach takie rzeczy jak: „Chmura
przesłania słońce tylko na chwilę!”, a na księżycach: „Miło pomyśleć, że
księżyc tam gdzieś jest, nawet jak go nie widać! - Albert Einstein” .
Od razu widziałam, że to o wiele lepsza klasa niż tamta.
I zrozumiałam, że jeśli muszę się znaleźć w jakiejś innej klasie niż klasa
pani Myers, to tylko i wyłącznie w tej.
- No cóż - odezwała się pani Jennings. - Widzę, że zawarłaś już
znajomość z kimś z tej klasy. - Chodziło, jak zrozumiałam, o Ericę.
Poczułam, że czerwienię się z zażenowania. - Ale całej reszcie uczniów, i
pani Hunter, chcę przedstawić Ally Finkle, czwartoklasistkę, która za
parę tygodni może do nas dołączy.
- Bardzo miło mi cię poznać, Ally - powiedziała pani Hunter. Kiedy się
uśmiechnęła, była jeszcze ładniejsza niż pani Myers. Nawet nie
wiedziałam, że coś takiego w ogóle jest możliwe. - Przeprowadzasz się
tu?
- Tak! - zawołała Erica, zanim zdążyłam odpowiedzieć. - Będzie
mieszkała w domu obok mnie!
Super. Dlaczego nie mogę nawet zrobić porządnego pierwszego
wrażenia?
- Ach, tak - powiedziała pani Hunter, nadal się do mnie uśmiechając. - To
miło. Z przyjemnością przyjmiemy cię do tej klasy.
Ale nie chciałam, żeby ktoś tu sobie robił niepotrzebne nadzieje. A już
zwłaszcza nie pani Hunter, skoro jest taka miła.
- No cóż - wyjąkałam. - Sama nie wiem.
Pani Hunter zrobiła niepewną minę.
- Nie wiesz, czy do nas dołączysz?
- Mówiłam jej - odezwała się pani Jenkins i odkaszlnęła - że obie czwarte
klasy są w tej chwili nieco przepełnione, więc nie jesteśmy jeszcze
pewni, do której trafi.
- Nie... - zaczęłam, chociaż: „Niegrzecznie jest poprawiać dorosłych”. To
50
taka zasada. - Chodzi o to, że może się jednak nie przeprowadzimy.
- Ach tak? - zdziwiła się pani Hunter.
Za to pani Jenkins powiedziała:
- Ally, twoi rodzice na dole wyrażali się w tej sprawie zupełnie jasno.
- Owszem - odrzekłam. - Ale, rozumie pani, jeszcze nie sprzedaliśmy
naszego starego domu. - A jeśli wszystko się ułoży zgodnie z moim
planem, to może się skończyć na tym, że go jednak nie sprzedamy. I nie
będziemy się przeprowadzać. Ale tego już na głos nie powiedziałam.
- Rozumiem - powiedziała pani Hunter. - No cóż, mam nadzieję, że
jednak się przeprowadzisz. Bardzo byśmy chcieli, żebyś uczyła się z
nami. Teraz mamy czytanie, taka chwila odpoczynku przed przerwą.
Wiem, że czwartoklasiści są już nieco za duzi na bajki, ale chyba je
jednak lubią. Prawda?
- Tak! - odpowiedziała chórem klasa. Widać było wyraźnie, że te bajki
podobają im się bardziej niż klasie pani Danielson lekcja o fotosyntezie.
- Czytamy fragmenty Fałdki czasu - wyjaśniła pani Hunter, machając
trzymaną w ręku książką. - To jedna z moich ulubionych.
A ja tylko wytrzeszczyłam na nią oczy. Naprawdę nie wiedziałam, co
mam powiedzieć.
No bo Fałdka czasu to także jedna z moich ulubionych książek.
Gdzieś za naszymi plecami zabrzmiał dzwonek na przerwę, głośny i
staroświecki. A potem drzwi się otworzyły na oścież i uczniowie zaczęli
tłumnie wybiegać na korytarz.
- Czas na przerwę! - zawołała pani Hunter, podnosząc się ze stołeczka, na
którym siedziała. - Moi drodzy, weźcie kurtki, a potem się ustawcie
parami.
Klasa pani Hunter poodsuwała krzesła, a potem złapała kurtki, wiszące
na kołkach na ścianie naprzeciwko okien. Dzieciaki się ustawiły parami
przy drzwiach, gdzie czekały, chichocząc, aż pani Hunter pozwoliła im
wyjść.
A potem wszyscy wybiegli z sali - poza Ericą, która się ociągała i
spytała:
- Czy Ally może z nami iść?
Popatrzyłam na panią Jenkins, która zerknęła na zegarek, a potem skinęła
głową.
51
- Dam znać twoim rodzicom, gdzie jesteś.
- Chodź! - zawołała, chwytając mnie za rękaw.
Nawet nie pytałam Eriki, dokąd idziemy. Z doświadczenia wiedziałam,
że gdziekolwiek się udamy, czeka przygoda. Być może związana z
odcinanymi uszami.
I nie myliłam się. Erica sprowadziła mnie na dół po schodach i
wyprowadziła z budynku, przez żwirowane podwórze i w stronę boiska
do baejsbolu, gdzie jakieś dzieciaki już zaczynały grać w piłkę. W
pierwszej chwili myślałam, że do nich dołączymy.
Ale, ku mojemu zdziwieniu, Erica minęła grających i ruszyła w stronę
krzaków, które rosły wzdłuż wysokiego ceglanego muru, dzielącego
teren szkoły od stojących obok domów.
Pomyślałam, że Erica się zatrzyma, kiedy dojdziemy do tych krzaków.
Ale zanim się połapałam, ona już się schylała i właziła pomiędzy krzaki.
- Hej - powiedziałam, przystając. - Co ty robisz?
- Wszystko w porządku - odrzekła, oglądając się na mnie przez ramię. -
Chodź ze mną.
Kiedy bawiłam się u niej w domu, nie wydawało mi się, żeby Erica miała
bzika. Ale czy ja się na tym znam? Moja mama zawsze powtarza, że
wujek Jay ma bzika. Ale to dlatego, że on wszystkie swoje pieniądze
wydaje na sprzęt stereo, a nie na normalne rzeczy, na przykład obiady.
Rozejrzałam się po placu zabaw. Wszystkie inne dzieciaki biegały i
kopały piłkę, albo huśtały się na huśtawkach. Nikt nie właził w krzaki.
Rosły tak gęsto, że przestałam widzieć Ericę, kiedy już między nie
weszła. Kto wie, co ona tam robiła? Może była morderczynią i stała tam
z siekierą w dłoni, i zamierzała odrąbać mi głowę, jeśli tam za nią wejdę?
Raz widziałam coś takiego na filmie, który obejrzeliśmy z wujkiem
Jayem.
Ale z drugiej strony, tak fajnie się razem bawiłyśmy jej domkiem dla
lalek, i wcale mnie wtedy nie zamordowała.
- Ally? - dobiegł mnie głos Eriki. - Idziesz?
Zdecydowałam się zaryzykować. Wydawało mi się, że to dość wątpliwe,
żeby Erica była morderczynią. A co, jeśli czekało tam na mnie coś
strasznie fajnego? Za nic nie chciałam, żeby mnie to ominęło! Schyliłam
się i wślizgnęłam pomiędzy krzaki.
52
Kiedy wyszłam po drugiej stronie, zdziwiłam się, widząc, że krzewy nie
sięgają zbyt głęboko, a za nimi otwiera się wolna przestrzeń, gdzie
można się wyprostować i pospacerować. Za to gałęzie zupełnie zasłaniały
plac zabaw. W gruncie rzeczy było tu dość miejsca, żeby powstała alejka,
ocieniona złotymi jesiennymi liśćmi drzew, rosnących w sąsiednich
ogrodach. Ich gałęzie zwieszały się nad murem.
Ale Erica i ja nie miałyśmy tej alejki wyłącznie dla siebie, o czym
przekonałam się z zaskoczeniem. Były tam jeszcze dwie inne
dziewczynki, które stały i patrzyły na mnie. Zorientowałam się, że to dla
mnie kolejna szansa, żeby zrobić pierwsze wrażenie. Żołądek znów mi
się nerwowo ścisnął.
- Cześć - powiedziała jedna z dziewczynek, wysoka i chuda.
- Cześć - rzuciła druga, niska i okrągła.
- Ally - wtrąciła się Erica. - To moje przyjaciółki, Caroline i Sophie. One
też są w klasie pani Hunter.
- Cześć - rzekłam, rozpoznając je teraz. Caroline to była ta wysoka i
chuda. Sophie, niska i okrągła. - Jestem Ally Finkle.
- Wiemy - oznajmiła Caroline. Nie uśmiechała się. Była bardzo poważna.
- Erica wszystko o tobie nam opowiedziała. Mówiła, że bardzo lubisz
balet. No i koty, i baseball.
- Tak - przyznałam. - Lubię. Ale widzę, że wy tu raczej gracie w piłkę
nożną.
- Tak - powiedziała Sophie. - Ale to tylko na przerwach, bo niektórzy
ciskali kijami o ziemię, więc pani Jenkins wszystkie pozabierała. Teraz
możemy grać tylko w nożną.
- Aha - mruknęłam. Pomyślałam, że pani Jenkins sprytnie zrobiła. I że
taką politykę powinni wprowadzić i w mojej szkole.
- Erica powiedziała, że masz dużą wyobraźnię - ciągnęła Caroline. -
Dlatego się zgodziłyśmy, żeby cię tu przyprowadziła. Mówimy innym o
tej kryjówce, tylko jeśli mają dużą wyobraźnię. Bo jeśli jej nie mają, to
nie potrafią zrozumieć, jakie to magiczne miejsce.
Rozejrzałam się wkoło.
- Rzeczywiście jest magiczne - przytaknęłam z podziwem. - Szkoda, że
nie mamy takiego w naszej szkole. A co wy tu robicie? Bawicie się w
twierdzę?
53
- W sumie - odezwała się z ożywieniem Erica - bawimy się w zamek.
- Super - rzuciłam. Bo naprawdę trochę to wyglądało jak zamek, te
wszystkie cegły i tak dalej. - I udajecie, że jesteście księżniczkami?
- Królowymi - parsknęła Sophie ze zdegustowaną miną. - Księżniczki nie
mają żadnej władzy.
- No właśnie - poparła ją Caroline. Zaczynała tracić powagę i się
ożywiać. - Jesteśmy królowymi. Ty też możesz być, jeśli chcesz. Zwykle
bawimy się, że zły władca chce się ożenić z Sophie, bo ona jest taka
piękna.
Spojrzałam na Sophie, która uśmiechnęła się skromnie na te słowa. Ale z
tymi brązowymi włosami i różowymi ustami naprawdę wyglądała
pięknie. Więc mogło się tak zdarzyć.
- Okej - powiedziałam.
- Ale ona go nie chce, bo obiecała swoje serce innemu - mówiła dalej
Caroline. - Więc zabarykadowałyśmy się w naszym zamku, a ten zły
władca nas atakuje i my się szykujemy do bitwy.
- Tak - potwierdziła radośnie Erica. - Będziemy polewały jego wojska
wrzącym olejem!
- Super - powtórzyłam, a motylki w moim żołądku nareszcie znikły.
Byłam szczęśliwa, że wreszcie znalazłam koleżanki, które na przerwach
bawią się w taką fajną zabawę. W podstawówce na Orzechowych
Wzgórzach nowa zabawa, do której zachęcała wszystkich Brittany
Hauser, to była zabawa w czirliderki. A to oznaczało uczenie każdego,
kto chciał słuchać, haseł, których się nauczyła od swojej starszej siostry.
Bawiłyśmy się w królowe aż do dzwonka, który rozległ się, zanim
jeszcze zdążyłyśmy załadować katapultę.
- Och - jęknęła Erica, rozczarowana. - Coś niesamowitego, już musimy
wracać. Fajnie było. Ally, zostaniesz na lunch?
- Nie - odpowiedziałam. Bo widziałam rodziców i Marka z Kevinem,
którzy stali przy bocznych drzwiach i rozglądali się za mną. - Chyba będę
musiała pójść.
- Mam nadzieję, że trafisz do naszej klasy - powiedziała Caroline.
- Właśnie - zgodziła się Sophie. - Mam nadzieję, że nie utkniesz u tej
nudnej pani Danielson. To by było okropne!
- Faktycznie, okropne - przytaknęłam, myśląc o dymkach z napisami.
54
Byłam nieco zaskoczona, ale zaczynał mi się podobać pomysł chodzenia
do szkoły na Sosnowych Wzniesieniach.
Przecież to było jakieś szaleństwo! Wcale nie chciałam się
przeprowadzać! A ręka zombie?! A okropna, ciemna sypialnia?!
- No cóż, dziewczyny, miło było was poznać - rzuciłam na koniec. W tej
samej chwili rodzice mnie dostrzegli i zaczęli machać jak szaleni,
zupełnie jakby myśleli, że mogę ich nie zauważyć. To nie wydawało się
prawdopodobne, skoro byli najwyższymi ludźmi na placu zabaw,
pomijając nauczycieli. - Muszę już iść.
- Cześć, Ally! - zawołała Sophie, zmierzając w stronę, gdzie klasa
ustawiała się parami do powrotu do budynku.
- Tak, do zobaczenia! - pożegnała się Caroline.
Poszłam w stronę rodziny, zamiast, jak reszta dzieci, do szkoły. To
dziwne, pomyślałam. Wcale nie miałam ochoty stamtąd odchodzić.
- O! - sapnęła mama, z zadowoloną miną. - Widzę, że ktoś zawarł nowe
przyjaźnie.
- Tak - odrzekłam. - To dziewczyny z klasy pani Hunter.
- Co o niej myślisz? - spytał tata.
Już chciałam powiedzieć, że to najmilsza i najładniejsza nauczycielka na
świecie, milsza nawet niż pani Myers. Ale, na szczęście, wtrącił się
Mark.
- Mój nowy nauczyciel jest super - powiedział. - Pan Manx ma siedem
traszek w terrarium. Kiedyś było osiem, ale jedną zjadły pozostałe. I
pozwolił mi je nakarmić. Traszki jedzą wszystko, co się rusza i co im się
zmieści do pyszczka. Nakarmiłem je świerszczem...
- To straszne! - wybuchnęłam, zadowolona, że nie muszę opowiadać, jak
bardzo podoba mi się ta nowa szkoła. - Biedny świerszcz!
- To zwykły łańcuch pokarmowy - stwierdził Mark rzeczowo. - Traszki
jedzą świerszcze, a potem robią z nich bobki, i te bobki to nawóz, a
potem...
- Kevin - wtrąciła szybko mama - a jak twoja grupa?
- Nie za bardzo - odparł mój młodszy brat. Ruszyliśmy już z powrotem
do domu. Do domu? Chciałam powiedzieć, do tego nowego domiszcza. -
To przedszkole nie jest ładne.
- Tobie się podobają tylko eleganckie rzeczy - powiedział Mark z
55
obrzydzeniem.
- Może nie jest tak nowa, jak szkoła na Orzechowych Wzgórzach - rzekł
tata. - Ale to dobra podstawówka.
- Ale pachnie starością - narzekał Kevin. - I wygląda staro.
Dokładnie w chwili, kiedy Kevin to mówił, wyłonił się nasz nowy dom, z
tymi ciemnymi oknami i przerażającymi drzewami, których czarne
gałęzie ostro rysowały się na tle nieba.
A ja zrozumiałam, że Kevin ma rację. Może ma tylko pięć lat, ale
przypomniał mi o czymś ważnym. Ze chociaż polubiłam panią Hunter i
koleżanki Eriki, to jednak wcale nie chcę się przeprowadzać. Nie mogłam
się tu przenieść. Nie byłam gotowa na to, żeby porzucić swoich starych
przyjaciół, szkołę i dom. Nie po to, żeby się wprowadzić do domu, który
się rozpadał. I wyglądał tak okropnie, że nie przyjęliby go nawet do
programu telewizyjnego. I który, przy okazji, był nawiedzony.
Wykluczone!
- Moim zdaniem na Sosnowych Wzniesieniach nie otrzymamy tak dobrej
edukacji jak na Orzechowych Wzgórzach - powiedziałam.
- Ally! - zawołała wzburzona mama. - Nie wygłupiaj się! Oczywiście, że
tak! Jak możesz w ogóle coś takiego mówić?
Przez tę rękę zombie, chciałam odpowiedzieć.
Bo wiedziałam, że muszę zapomnieć o pani Hunter i jej „Sięgaj do
gwiazd!”, i o ukrytym zamku, i o zabawie w królowe. Musiałam
zapomnieć o Erice, Caroline i Sophie. Najważniejsze, żeby udało mi się
zapobiec przeprowadzce. Tu chodziło o ludzkie życie!
- Nie podobało mi się na Sosnowych Wzniesieniach - skłamałam. -
Zupełnie mi się nie podobało.
- Ally - odezwała się mama urażonym tonem. - Spotkaliśmy się z panią
Hunter. Wydawała się naprawdę miła. Wiem, że dyrektorka robi co
może, żebyś trafiła do jej klasy.
- Naprawdę? - Nie miałam zamiaru odezwać się z aż taką nadzieją. - To
znaczy... Wszystko mi jedno.
- I wydawało mi się, że polubiłaś te dziewczynki, z którymi cię
widzieliśmy na przerwie - powiedział tata.
- Hm... - Wzruszyłam ramionami. - One są... w porządku.
- A co z kotkiem? - spytała mama. - Już nie chcesz dostać kotka?
56
Właśnie w tym rzecz. Oczywiście, że nadal chciałam dostać kotka.
Bardziej niż cokolwiek. Za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał słowo
„kotek”, serce zaczynało mi bić szybciej.
No ale czy dla kotka warto skazywać się na ataki ręki zombie?
Nie. Nie, nie i nie. I jeszcze raz, nie.
Nie mogłam pozwolić, żeby miłe, ładne nauczycielki i fajne koleżanki
odwróciły moją uwagę od tego, że nadal mam do wygrania pewną wojnę.
Wojnę z rodziną w sprawie przeprowadzki.
ZASADA NUMER 8
Nie wsadzaj kota do walizki
Tego dnia, kiedy w naszym domu był dzień otwarty, rodzice rozwieźli
nas do przyjaciół, żebyśmy się tam bawili i nie kręcili pod nogami.
Nawet Marvina zabrali do mieszkania wujka Jaya na uniwersyteckim
kampusie, żeby nie szczekał na ludzi, którzy będą uwijać się po domu, i
żeby nie zostawiał śladów łap na świeżo wypranych wykładzinach.
Mnie odwieźli do Brittany Hauser. I chociaż Brittany nie nadaje się na
najlepszą przyjaciółkę, przez to, że ciska kijem do bejsbolu, czasami
fajnie jest się z nią pobawić. Ma dwie starsze siostry i odziedziczyła po
nich wszystkie Barbie i Bratz znane ludzkości, z akcesoriami włącznie.
Poza tym, Hauserowie częstują gości rzeczami, jakich zabraniają nam
rodzice, na przykład colą (zwykłą, a nie light) i domowym ciastem
czekoladowym. Pani Hauser przez cały dzień siedzi w domu i robi
świetne wypieki.
A na dodatek jest jeszcze nowa kotka mamy Brittany, to znaczy ta
medalistka, czyli taka kotka, którą wozi się po kraju i prezentuje na
konkursach. I to nie jakichś tam wystawach hrabstwa, tylko ważnych,
krajowych wystawach rasowych kotów, jakie relacjonują w telewizji.
Pani Hauser jest taką mamą, która wkłada pantofle na wysokich
obcasach, kiedy jedzie odebrać córkę ze szkoły, a nie buty do biegania,
jak wszystkie inne mamy. I naprawdę chciała mieć kotkę - medalistkę,
więc wreszcie, na rocznicę ślubu, pan Hauser jej taką kupił. Pani Hauser
była z niej bardzo dumna, a kiedy się dowiedziała, że ja też być może
dostanę kotka - Brittany wszystko jej powtórzyła - powiedziała córce, że
może mnie zaprosić, żebym poznała jej rodowodowego, rasowego,
długowłosego niebieskiego persa, lady Serenę Archibald.
57
Chociaż wiedziałam już, że tego swojego kota raczej nie dostanę (nie po
tym, co się miało stać w czasie dnia otwartego), bardzo się cieszyłam z
poznania lady Sereny Archibald. Nie co dzień człowiek może zobaczyć i
pogłaskać rodowodową kotkę medalistkę. Kiedy się dowiedziałam, że
być może dostanę kotka, przejrzałam wszystkie książki o tych
zwierzętach, dostępne w szkolnej bibliotece. Sporo czytałam o persach i
wiedziałam, że to jedna z najstarszych udomowionych ras długowłosych
kotów.
Nie mogłam się doczekać, kiedy się znajdę w domu u Brittany.
Byłam też podekscytowana tym, że spędzę trochę czasu bez braci i
rodziców. Miło byłoby na trochę oderwać się od zmartwień związanych z
przeprowadzką i tym strychem. I raz na odmianę pogadać sobie z kimś w
moim wieku gdzie indziej niż w szkole.
A przynajmniej tak właśnie myślałam, zanim rodzice nie wysadzili mnie
przed domem Brittany. Kiedy podeszłam do drzwi, przestałam sobie
wyobrażać, że czas spędzony z Brittany to będzie taka wielka frajda.
To dlatego, że kiedy tylko weszłam do środka, od razu się
zorientowałam, że to wszystko była szyta grubymi nićmi intryga.
Okazało się, że to część „genialnego planu”, żeby mnie pogodzić z Mary
Kay i żebym znów się z nią przyjaźniła.
- Niespodzianka! - wrzasnęła Brittany, kiedy weszłam do środka. -
Zaprosiłam też Mary Kay! Teraz będziecie musiały zacząć znów ze sobą
rozmawiać! Bo nie można być przez cały dzień z kimś w jednym domu i
nie rozmawiać!
- Chcesz się założyć? - spytała Mary Kay, piorunując mnie wzrokiem.
Najwyraźniej, Brittany także i jej nie uprzedziła o wzruszającym
pojednaniu, jakie sobie dla nas zaplanowała.
Z jej gniewnej miny widać też było wyraźnie, że Mary Kay ani trochę nie
złagodniała i w dalszym ciągu jest na mnie wściekła.
- Błagam, dziewczyny - jęknęła Brittany, biorąc każdą z nas za rękę i
znacząco zaglądając nam w oczy. - Byłyście najlepszymi przyjaciółkami
tak długo, że nie możecie pozwolić, żeby to wszystko zepsuł ktoś tak
głupi jak Scott Stamphley. Mary Kay, Ally będzie z nami w szkole tylko
przez parę tygodni. Naprawdę chcesz przez ten cały czas się na nią
gniewać?
58
- Daj spokój, Mary Kay - zawtórowała jej Courtney Wilcox. Bo okazało
się, że Courtney też została zaproszona, żeby wziąć udział w wielkiej
scenie naszego godzenia się. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co ona
miała z tym wszystkim wspólnego. - Ally nie chciała zrobić nic złego.
Prawda, Ally?
Westchnęłam. Wszystkie moje plany na zabawę z lady Sereną Archibald
wzięły w łeb, nie wspominając już o ogromnej kolekcji Barbie i Bratz
należącej do Brittany. Tym cenniejszej, że wszystkie lalki miały jeszcze i
stopy, i buty.
Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do mamy, żeby mnie stamtąd
zabrała. Powstrzymały mnie przed tym dwie rzeczy. Po pierwsze,
wiedziałam, co się stanie w trakcie dnia otwartego z moją kolekcją
kamieni. Po drugie, Brittany stała jakoś tak blisko dużej ceramicznej
figurki kota - poza tym, że jej mama ma rasową kotkę medalistkę,
kolekcjonuje też figurki kotów - i bałam się, że jeśli spróbuję wyjść,
rujnując jej genialny plan, to może tym kotem we mnie rzucić.
- Oczywiście, że nie chciałam... - przytaknęłam pokornie.
Mary Kay spiorunowała wzrokiem podłogę. Czubki uszu zaczerwieniły
jej się, co było pewnym znakiem, że zacznie płakać.
Ale nie ze smutku, tylko ze złości.
- Ally mi obiecała - zaprotestowała Mary Kay. Ale nie mówiła do mnie.
Ewidentnie rozmawiała z podłogą. - Obiecała, że nikomu nie powie, że
się przeprowadza, bo to był mój szczególny dzień, a ja ją prosiłam, żeby
tego nie robiła. I co potem? Za moimi plecami powiedziała o tym akurat
Scottowi Stamphleyowi. Właśnie jemu. Po tym, jak mi obiecała.
- Wiem, że obiecałam - powiedziałam. Czułam się naprawdę fatalnie.
Jakbym, na dodatek do wszystkich innych kłopotów, nie czuła się
okropnie z powodu tej złamanej obietnicy już od paru tygodni. - Ale na
moment zapomniałam. Masz zamiar przez resztę życia mieć mi za złe
chwilę zapomnienia, trwającą minutę? No bo przecież też zdarzało ci się
na moment o czymś zapomnieć.
Mary Kay uniosła wzrok i wpiła go we mnie.
- Na przykład?
Szczerze mówiąc, akurat w tym momencie nie mogłam sobie
przypomnieć niczego, o czym Mary Kay na moment zapomniała. Ale
59
byłam pewna, że coś takiego się zdarzyło. Tylko nie wiedziałam, co.
- Nie wiem - przyznałam. - Ale, no wiesz... jakieś coś.
- To śmieszne - powiedziała Mary Kay, pociągając nosem. - Nie mam
zamiaru tu zostawać. Chcę iść do domu. Dzwonię do matki.
I wykonała taki ruch, jakby chciała iść do kuchni Brittany, gdzie był
najbliższy aparat.
Ale Brittany była od niej szybsza. Zastąpiła Mary Kay drogę.
I jestem prawie pewna, że ręką sięgnęła po stojącą niedaleko figurkę
kota.
Co więcej, Mary Kay też to zauważyła. I zamarła w bezruchu.
Wszyscy znają reputację Brittany jako ciskacza. Wszyscy.
- Nikt nie idzie do domu - oświadczyła Brittany twardym głosem. -
Wszyscy tu zostają. Zaplanowałam kilka fajnych zabaw i parę smacznych
przekąsek. I będziemy się bawić, a potem jeść. I będzie fajnie. Wszystkie
zrozumiały?
Mary Kay miała z lekka przerażoną minę. W sumie jej się nie dziwiłam.
Brittany i mnie nieco wystraszyła.
Ale chociaż raz Mary Kay nie zaczęła płakać. Zamiast tego powiedziała:
- Dobrze, Brittany. - Nigdy przedtem u niej nie słyszałam takiego głosu,
ale zabrzmiał mi jakoś znajomo.
- Och, jest lady Serena Archibald! - odezwała się chwilę później
Courtney.
- Trzymajcie ją z daleka ode mnie - pisnęła Mary Kay. - Wiecie, że mam
alergię!
I wtedy zrozumiałam, dlaczego głos Mary Kay wydał mi się znajomy.
Dlatego, że brzmiał zupełnie jak głos Courtney, który z kolei trudno było
odróżnić od głosu Brittany. Bo Courtney zawsze próbuje naśladować
Brittany.
I dotarło do mnie, że Mary Kay też usiłuje naśladować Brittany.
Co było trochę dziwne.
Ale nie zastanawiałam się wtedy nad tym, bo za bardzo mnie pochłonął
widok lady Sereny Archibald, prawdziwej kotki medalistki.
Prawdę mówiąc, warto było tu przyjechać. Lady Serena Archibald była
piękna. Miała długie, jedwabiste szare futerko i duże żółte oczy. A kiedy
się pochyliłam, żeby ją pogłaskać, lady uniosła te duże żółte oczy, żeby
60
na mnie spojrzeć, otworzyła małą mordkę i najsłodszym głosem, jaki
sobie można wyobrazić, miauknęła.
Śladem kotki do środka weszła pani Hauser, stukając wysokimi obcasami
po marmurowej posadzce holu domu Hausnerów, i powiedziała z
uśmiechem:
- Och, Ally. Tak się cieszę, że mogłaś przyjść. Wreszcie możesz poznać
lady Serenę. Co o niej sądzisz? Nie uważasz, że teraz będziesz chciała
dostać perskiego kotka?
A potem pani Hausner opowiedziała mi o tym, jak należy się opiekować
perskimi kotami medalistami. Że trzeba codziennie szczotkować im
futerko, bo jest takie długie, że same nie zdołają go oczyścić językiem,
tak jak to robią inne koty. I że lady Serena nigdy nie była poza domem. I
że musimy uważać, żeby jej z domu nie wypuścić.
Większość tych rzeczy wiedziałam z przeczytanych książek, ale
udawałam, że jeszcze tego nie wiem: I że jeszcze w ogóle jest szansa, że
dostanę swojego kotka, chociaż, po dzisiejszym dniu, żadnej takiej
szansy już nie będzie. Słuchałam grzecznie, bo tak się należy
zachowywać, kiedy ktoś starszy mówi ci coś, co już wiesz, a szczególnie
wtedy, kiedy mówi o tym z takim ożywieniem jak pani Hauser.
To też zasada, tak przy okazji.
Pani Hauser wreszcie skończyła i powiedziała, że teraz musi odwieźć
starszą siostrę Brittany, Bethany, na próbę orkiestry. Dodała też, że
mamy nie przeszkadzać drugiej siostrze Brittany, Becce, która w garażu
malowała z koleżankami plakaty na poniedziałkową szkolną sprzedaż
wypieków.
- Myślałam, że już nigdy nie przestanie - mruknęła Brittany. Na co
Courtney się roześmiała. Nawet Mary Kay lekko zachichotała.
A ja pomyślałam, że to, co mówiła pani Hauser, było ciekawe, nawet jeśli
już to wszystko wiedziałam. I że chcę zostać weterynarzem, kiedy
dorosnę, i tak dalej.
- Teraz, kiedy sobie poszła - powiedziała Brittany - możemy iść do
mojego pokoju i wreszcie zająć się czymś.
Nie byłam pewna, czy to mi się podobało.
- Czym się zajmiemy? - zapytałam z nadzieją, że chodzi o Bratz, a już
przynajmniej o Barbie.
61
- Zajmiemy się godzeniem ciebie i Mary Kay - odparła Brittany. - Zostaw
już tego kota i chodź.
Zostawiłam lady Serenę, chociaż wcale nie miałam na to ochoty, i
poszłam za Brittany do jej pokoju. Nie było mowy o poddawaniu w
dyskusję tego, czym się teraz zajmiemy. Brittany nie powiedziała: „No
więc, dziewczyny, w co chcecie się pobawić? Może w królowe?” Nie
powiedziała też: „Chcecie wyciągnąć Barbie moich sióstr?” ani: „Już
wiem! Kto się chce bawić w lwy?”
Zamiast tego oświadczyła:
- No dobrze, to pobawimy się w gwiazdy popu. Ja jestem sędzią.
Nawet nie wyjaśniła, na czym polega zabawa w gwiazdy popu. A ja
nigdy o niej nie słyszałam. W domu nie wolno nam oglądać żadnych
reality show, ani nawet wideoklipów muzycznych, bo mama mówi, że od
tego rozmiękcza się mózg. Zamiast tego zmusza nas do oglądania
wartościowych programów, chociaż jej wyjaśniałam, że towarzysko to
mnie stawia w niekorzystnej sytuacji.
- Kto wypadnie najlepiej - ciągnęła Brittany - ten wygra ciasto
czekoladowe. Proszę mikrofon. Courtney, ty zaczynasz.
Courtney podniosła mikrofon, który leżał na ozdobionym falbankami
różowym łóżku z baldachimem Brittany. Włączyła minizestaw karaoke,
który stał na środku bardzo różowego i falbaniastego pokoju Brittany -
jeszcze bardziej różowego i pełnego falbanek niż mój - i zaczęła śpiewać
do odtwarzanej właśnie płyty CD.
Kiedy skończyła, Mary Kay zaklaskała i powiedziała:
- O mój Boże, Courtney, byłaś naprawdę świetna!
- Hm, tak, naprawdę - dodałam na wszelki wypadek, chociaż, prawdę
mówiąc, wcale mi się nie podobał taniec, który Courtney wykonywała,
śpiewając piosenkę. Był trochę nudny. Nawet nie było w nim żadnych
podskoków. W sumie, piosenka też była nudna, bo tylko powtarzało się
bez przerwy: „bejbe, bejbe”.
Tak naprawdę, wolałabym znaleźć się za krzakami przy podstawówce na
Sosnowych Wzniesieniach i bawić się w królowe z Ericą, Caroline i
Sophie. To było o wiele fajniejsze.
Ale nie powiedziałam tego na głos, bo to by było nieuprzejme. To też
taka zasada.
62
- No dobra, Mary Kay - powiedziała Brittany. Zajęła swoją pozycję
sędziego na środku wszystkich poduszek, spiętrzonych na środku jej
łóżka. - Twoja kolej.
Mary Kay zrobiła okropnie zaskoczoną minę.
- Och, nie! - zawołała. - Nie mogłabym! Nigdy bym tego nie zaśpiewała
tak jak Courtney!
- Ależ co ty wygadujesz, Mary Kay? - zaprzeczyłam. - Śpiewasz takie
piosenki cały czas przed lustrem w swojej łazience.
Mary Kay rzuciła mi wredne spojrzenie.
- No co? - odezwałam się. - Tak jest. I też do nich tańczysz. - Skąd
miałam wiedzieć, że to jakiś sekret? Mary Kay nigdy nie prosiła, żebym
to trzymała w tajemnicy.
I właśnie dlatego potrzebne mi są zasady. Przyjaźń jest okropnie
skomplikowana.
Mary Kay podniosła się z jednego z białych foteli Brittany wypełnionych
drobnymi plastikowymi kulkami i wzięła mikrofon od Courtney. Potem
włączyła CD i zaśpiewała tę samą piosenkę. I w sumie, wykonała do niej
dokładnie ten sam taniec. Tylko że taniec Mary Kay był jeszcze
nudniejszy niż Courtney. Choć widać było, że Mary Kay zawzięcie
ćwiczyła go przed wielkim lustrem na drzwiach swojej szafy, bo
dołączyła do niego sporo kręcenia biodrami.
Kiedy skończyła, wszystkie trzy zaklaskałyśmy, chociaż ja myślałam, że
podczas tej całej piosenki umrę z nudów. Już chyba wolałabym bawić się
w lwy. Mogłabym nawet być samcem. Z przyjemnością otarłabym sobie
łokcie i kolana od chodnika na podłodze przy polowaniu na antylopy i
ciągnięciu zabitej zwierzyny do domu, żeby lwica i lwiątka mogły się
najeść. Aż tak byłam znudzona.
- Dobrze, Ally - powiedziała Brittany. - Twoja kolej.
Wiedziałam, że będę miała kłopot. Nie znałam tej piosenki, chociaż
widziałam słowa, które pojawiały się na ekranie zestawu do karaoke. I
tańca też nie znałam. Nie było mowy, żebym wygrała.
No i fatalnie, bo naprawdę zaczynałam się robić głodna. Zdecydowanie
zjadłabym trochę tego pysznego, domowej roboty czekoladowego ciasta
pani Hauser. To nie fair ze strony Brittany, że miała zamiar rozdawać
ciasto czekoladowe tylko jako
nagrodę. Naprawdę
wszystkie
63
zasłużyłyśmy na kawałek, niezależnie jak dobrze śpiewałyśmy. Przecież
grzeczność wobec gości tak nakazuje.
Och, nieważne. Może, kiedy pani Hauser wróci po odwiezieniu Bethany,
da nam wszystkim lunch. Przecież powinna, prawda? No bo, nie wolno
pozwalać, żeby twoi goście umierali z głodu. To taka zasada. Jestem tego
prawie pewna.
- No już - powiedziała Brittany ze swojego tronu wśród poduszek. - Ally,
nie mamy całego dnia.
Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że się denerwuję. Co było
zaskakujące, bo Brittany, Courtney i Mary Kay były moimi
przyjaciółkami. To znaczy, poza Mary Kay, która była moją byłą
przyjaciółką. Moją byłą najlepszą przyjaciółką.
A właściwie, dlaczego miałam się denerwować śpiewaniem w ich
obecności? To fakt, że nie jestem najlepszą piosenkarką, ale najgorszą też
nie.
Tylko, że... Nagle nie chciałam zrobić z siebie głupka. I nawet już nie
chodziło o czekoladowe ciasto. Ja po prostu nie chciałam, żeby one się ze
mnie śmiały.
- No już - ponagliła mnie Brittany.
Zdając sobie sprawę, że nie mam innego wyboru i muszę to zrobić,
włączyłam płytę CD. Słowa piosenki pojawiły się na ekranie. O kurczę,
jak to szybko leciało. Nawet nie miałam czasu się rozgrzać. Musiałam
śpiewać już teraz.
- Głośniej! - wydarła się Brittany.
Spróbowałam śpiewać głośniej.
- Musisz też tańczyć! - wrzasnęła Brittany.
Problem w tym, że nie mogłam jednocześnie tańczyć i śpiewać. To
znaczy, jeśli tańczyłam, nie widziałam słów na ekranie.
Ale, stojąc tam, zdałam sobie sprawę, że te słowa nie są takie trudne. Tak
naprawdę, to tylko cały czas powtarzało się tam: „bejbe, bejbe”. Poza
tym, przed chwilą już dwa razy wysłuchałam tej piosenki. Więc się
okazało, że jakoś ją znam.
I wtedy wpadłam na pewien pomysł. Chciałam zatańczyć inny taniec niż
ten, który wykonały Courtney i Mary Kay. Pomyślałam, że zatańczę
balet. Żeby ten taniec był trochę ciekawszy.
64
Więc zaczęłam robić różne plié i relevé, i inne takie.
- Co ty wyrabiasz? - spytała ostro Brittany. Usłyszałam, że Courtney i
Mary Kay się śmieją.
Ale mnie było wszystko jedno. Świetnie się bawiłam. Okazało się, że
balet całkiem nieźle pasował do tej piosenki.
Ale tak naprawdę potrzeba tu było czegoś innego. Zrozumiałam, że
przydałoby się parę skoków. Więc dołączyłam do tańca kilka grand jeté.
Trochę trudno było wykonywać je i jednocześnie trzymać mikrofon - już
nie mówiąc o samym śpiewaniu - ale jakoś sobie poradziłam. Zaczęłam
robić grand jeté po całym pokoju Brittany. I całkiem nieźle mi
wychodziły. Gdyby madame Linda tam była, to na pewno w czasie
ćwiczeń relaksacyjnych pozwoliłaby mi założyć tiarę.
- Przestań - powiedziała Brittany. - To nie do tej piosenki!
Ale było już za późno. Piosenka się skończyła i tak samo moje grand jeté.
Jeszcze wykonałam dyg - taki baletowy, który nazywa się reverence i jest
bardzo głęboki.
Courtney i Mary Kay zaczęły klaskać.
- Przestańcie klaskać - przykazała im Brittany. A one, z minami pełnymi
poczucia winy, przestały.
- Co to miało być? - spytała ostro Brittany, piorunując mnie wzrokiem.
- Balet - odparłam.
- No cóż - powiedziała Brittany. - Nie wygrałaś ciasta czekoladowego. -
Popatrzyła na Mary Kay. - Ty wygrałaś.
- Och - pisnęła Mary Kay. - Dzięki.
- To idź na dół do kuchni i weź sobie kawałek - nakazała Brittany. -
Ciasto leży na talerzu na blacie.
- Dobrze - zgodziła się Mary Kay. Podniosła się z łóżka i wyszła z
pokoju.
- A teraz... - zaczęła Brittany, kiedy Mary Kay znikła. - Co zrobimy, żeby
ona znów zaczęła z tobą rozmawiać, Ally?
- No cóż - powiedziałam, wściekła na Brittany, chociaż starałam się tego
za bardzo po sobie nie okazywać, w razie gdyby gdzieś między tymi
poduszkami, wśród których siedziała, leżał schowany kij do bejsbolu. -
Jej się podobał mój taniec. Śmiała się.
- Śmiała się z ciebie - zauważyła Brittany. - Nie z tobą. Nie. Musimy
65
wymyślić coś więcej. Coś lepszego niż zabawa w gwiazdy popu.
- Mogłybyśmy zjeść lunch - podsunęłam.
- Jeszcze nie pora na lunch - stwierdziła Brittany.
- Tak - mruknęłam. - Ale rozumiesz, kiedy już będzie pora na lunch,
mogłybyśmy wszystkie razem go przygotować. Na przykład zapiekany
ser, czy coś.
- To dobry pomysł - zgodziła się Brittany, a ja poczułam, że rumienię się
z dumy, że w sumie powiedziałam coś, co jej się spodobało. - Tylko
darujmy sobie zapiekany ser. Raczej zrobimy minipizze.
To już nie brzmiało tak fajnie. Bo z pizzami jest ten problem, że łamią
jedną z moich zasad. To znaczy, żeby nigdy nie jeść niczego czerwonego.
- Można by - wycedziłam z wahaniem. - O ile nie trzeba będzie dodawać
do nich sosu pomidorowego.
- Nie wygłupiaj się - żachnęła się Brittany. - Oczywiście, że trzeba dodać
sos pomidorowy. Przecież to pizza.
- W sumie - powiedziałam - istnieje takie coś, co się nazywa białą pizzą. I
to jest po prostu...
- Na pizzy musi być sos pomidorowy! - wrzasnęła Brittany.
- Nie musisz wrzeszczeć - zwróciłam jej uwagę. - Stoję tuż obok i
świetnie cię słyszę.
- Chyba jednak muszę - upierała się Brittany - skoro nikt mnie nie słucha.
No więc co zrobimy, żeby Mary Kay zaczęła z tobą rozmawiać, ale bez
robienia pizzy pozbawionej sosu pomidorowego?
Zastanowiłam się nad odpowiedzią.
- Możemy się pobawić w królowe - podsunęłam.
- A co to znowu jest? - spytała ostro Brittany.
- Och - westchnęłam z ulgą, że pyta. - To taka naprawdę fajna zabawa.
Możemy udawać, że twój pokój to zamek, okej? I jest taki zły władca,
który kocha się w jednej z nas. I jego wojska szturmują zamek, a my
musimy się obronić, polewając je wrzącym olejem.
- To kim ja będę? - zainteresowała się Courtney.
- Możesz być królową, w której on się kocha - powiedziałam. - Albo
jedną z pozostałych królowych.
- Nie mam zamiaru bawić się w jakąś idiotyczną zabawę w udawanie
królowych! - wrzasnęła Brittany.
66
- Hej... - W drzwiach stanęła Mary Kay. Trzymała najpyszniej
wyglądające ciasto czekoladowe, jakie widziałam w życiu. - Och, nie!
Patrzcie, przyszła za mną po schodach!
Spojrzała w dół, a ja zrobiłam to samo. A tam, ocierając się o framugę
drzwi swoim dużym, płaskim, perskim łebkiem, stała lady Serena
Archibald.
- Przez nią oczy mi łzawią - jęknęła Mary Kay.
- O! - Podeszłam i zaczęłam głaskać lady Serenę. Lady Serena była jedną
z tych kotek, które lubią być głaskane. Przyciskała łebek do mojej dłoni i
głośno mruczała.
- Och! - zawołała Brittany, nagle zeskakując z łóżka. - Znam naprawdę
fajną zabawę! O wiele lepszą niż ta twoja głupia zabawa, Ally.
Courtney też zeskoczyła z łóżka.
- Wiem, o co ci chodzi! - zawołała. - Jeżeli to ta zabawa, o której myślę.
- To ta - powiedziała Brittany. - Nazywa się pani bizneswoman. Jest
superśmieszna.
Courtney już zaczynała się śmiać.
- O kurczę, ostatnim razem, kiedy się w to bawiłyśmy, śmiałam się tak
strasznie, że o mało nie zmoczyłam majtek!
- To ciasto jest pyszne - stwierdziła Mary Kay z pełnymi ustami. -
Szkoda, że nie możecie spróbować.
- Tak, szkoda - przytaknęła Brittany. Prawie nie słuchała. Była zbyt
zajęta grzebaniem w szafie i poszukiwaniem czegoś.
Rzuciłam Mary Kay wredne spojrzenie, nadal głaszcząc lady Serenę. A
Mary Kay tylko się uśmiechnęła, jedząc ciasto i jakoś na chwilę
zapominając o swojej „alergii”.
Poważnie, w głowie mi się nie mieści, że kiedyś w ogóle się z nią
przyjaźniłam.
Courtney, wpatrując się w Mary Kay, jęknęła:
- Kurczę, ależ jestem głodna.
- Znalazłam! - zawołała z triumfem Brittany. I z głębi szafy wytarabaniła
dużą, twardą plastikową walizkę. Taką z kółkami od spodu, którą można
za sobą ciągnąć na lotnisku.
- A po co ci to? - spytałam. Za każdym razem, kiedy przestawałam
głaskać lady Serenę, ona zaczynała stukać mnie łebkiem w dłoń, żebym
67
jeszcze ją popieściła. Była taka słodka. Serce mi niemal pękało na myśl,
że nigdy nie będę miała takiej kotki. To znaczy, własnej.
Ale, co dziwne, kiedy lady Serena Archibald dostrzegła walizkę,
przestała stukać łebkiem o moją dłoń i nagle rzuciła się do drzwi.
- Zamknijcie te drzwi! - ryknęła Brittany. - Nie pozwólcie jej uciec!
Mary Kay, która nadal stała w drzwiach i dojadała resztkę ciasta
czekoladowego, zatrzasnęła drzwi dokładnie w tej samej chwili, w której
lady Serena Archibald ich dopadała, odcinając jej jedyną drogę ucieczki.
- Łapcie ją! - zawyła Brittany, a Mary Kay pochyliła się i złapała lady
Serenę w umazane czekoladowym ciastem dłonie, zupełnie zapominając
o swoich alergiach.
Lady Serenie nie spodobało się to ani trochę, bo głośno miauknęła.
Muszę przyznać, że mnie też się to nie podobało.
- Hej - odezwałam się. - Co wy chcecie zrobić?
- Mówiłam ci - powiedziała Brittany. - Bawimy się w bizneswoman. A
teraz, wsadźcie lady Serenę do walizki.
- Co?! - Własnym uszom nie wierzyłam.
- No już - ponagliła Brittany Mary Kay, która się zawahała. - Wszystko w
porządku, lady Serena to lubi.
Ale z tego w jaki sposób lady Serena Archibald prężyła grzbiet i
próbowała wbijać zęby i pazury w Mary Kay, która schylała się, żeby
wsadzić kotkę do walizki, widziałam, że jej się to nie podobało. Wcale a
wcale jej się nie podobało.
- Dziewczyny... - zaprotestowałam, czując, że zaczyna mi się robić
niedobrze. - Moim zdaniem to nie jest dobry pomysł.
- Jest - uparła się Brittany, zatrzaskując wieko walizki z lady Sereną
uwięzioną w środku. - Wszystko w porządku. Courtney i ja bardzo często
tak się bawimy. Jest naprawdę fajnie.
- Ale ona tam nie może oddychać - niepokoiłam się.
- Oczywiście, że może - powiedziała wesoło Brittany. - Posłuchaj.
Wszystkie na chwilę umilkłyśmy. A potem ze środka walizki rozległ się
upiorny jęk. To lady Serena Archibald dawała nam znać, jak bardzo jest
nieszczęśliwa.
- Widzisz? - powiedziała Brittany. - Gdyby nie mogła oddychać, nie
wydawałaby takich dźwięków.
68
- Ten dźwięk - zauważyłam - oznacza, że jej się tam nie podoba.
Powinnaś ją wypuścić. Albo - dodałam w rozpaczy, bo Brittany mnie
zupełnie nie słuchała - twoja mama się wścieknie.
- Tylko, jeśli się o tym dowie - stwierdziła Brittany, wzruszając lekko
ramionami. - A teraz, dalej. Ja będę bizneswoman. Muszę złapać bardzo
ważny samolot. - Brittany wyciągnęła rączkę i zaczęła walizkę ciągnąć
po pokoju na kółkach. Kiedy to robiła, jęki lady Sereny znacznie
przybrały na głośności.
Courtney zaczęła chichotać.
- Ależ to śmiesznie brzmi! - zawołała. - Zupełnie jak dziecko.
Bo to rzeczywiście brzmiało jak dziecko. Naprawdę nieszczęśliwe
dziecko.
- Muszę się pośpieszyć - powiedziała Brittany, udając, że zerka na
zegarek na przegubie ręki. - Ucieknie mi samolot.
I zaczęła iść szybciej. Lady Serena Archibald zaczęła miauczeć. Bardzo
głośno miauczeć. Te dźwięki brzmiały dokładnie tak jak słowo „miau”.
Miau. Miau. A potem, kiedy Brittany zaczęła ciągać walizkę jeszcze
energiczniej, zrobiły się głośniejsze.
Miau!
- O nie! - jęknęła Mary Kay, z chichotem opadając na łóżko. - Nie
powiedziała tego. Ona wcale nie powiedziała teraz tego „miau!”
Brittany nagłym szarpnięciem zatrzymała walizkę, powodując, że
siedząca w środku lady Serena Archibald poślizgnęła się i uderzyła w
ściankę.
- Jak to, mój lot został odwołany?! - spytała ostro Brittany, z przerażoną
miną.
Ze środka walizki lady Serena Archibald wydała długi, głuchy warkot.
- Czy tam jest kot? - spytała Courtney, z trudem łapiąc oddech, tak się
zaśmiewała. - Czy raczej niedźwiedź?
- Oho! - powiedziała Brittany, unosząc walizkę i zaczynając nią kołysać
tam i z powrotem, przez co lady Serena Archibald ślizgała się w środku i
obijała o ścianki. - Czas na taśmociąg bagażowy...
- Nie! - wrzasnęłam.
I zanim się zorientowałam, co robię, wyrwałam walizkę z rąk Brittany.
- Ally! - ryknęła Brittany. - Co ty robisz?
69
Ale ja już postawiłam walizkę na podłodze i rozpinałam zatrzaski.
- Nie rób tego! - krzyknęła Brittany.
Było za późno. Otworzyłam walizkę i ułamek sekundy później lady
Serena Archibald śmignęła ze środka, z nastroszonym futerkiem i
szaleństwem w żółtych, przerażonych oczach.
- Łapcie ją! - ryknęła Brittany. - Nie pozwólcie jej uciec!
Courtney i Mary Kay rzuciły się łapać kotkę. Ale nie miałam zamiaru
pozwolić, żeby dłużej dokuczały zwierzęciu. Podeszłam do drzwi
sypialni Brittany.
- Nie otwieraj tych drzwi, Ally Finkle! - wrzasnęła Brittany. - Nie rób
tego, bo pożałujesz!
Otworzyłam drzwi.
Lady Serena Archibald wypadła na zewnątrz niczym miękka szara plama
o żółtych, przerażonych oczach i rozpaczliwie rzuciła się do ucieczki.
- Za nią! - wrzasnęła Brittany.
W głowie mi się to nie mieściło. Po prostu się nie mieściło. Brittany tak
okropnie się znęcała nad kotką swojej matki.
- Dziewczyny... - powiedziałam. - Dajcie spokój. Pobawmy się po prostu
czymś innym. Może Barbie?
- Barbie są dla dzieci - rzuciła w moją stronę oskarżycielskim tonem
Brittany. Minęła mnie, a potem pobiegła korytarzem śladem biednej lady
Sereny Archibald, która zbiegła już po schodach i znikała w przejściu.
Nie miałam wyjścia, musiałam biec za dziewczynami. Żeby się upewnić,
że tej biednej kotki nie złapią i nie wsadzą z powrotem do walizki.
- Jest w gabinecie! - dobiegł mnie wrzask Brittany gdzieś z głębi
wielkiego domu Hauserów.
- Wydawało mi się, że widziałam, jak wbiega do salonu! - odkrzyknęła
Courtney.
- Moim zdaniem pobiegła do pralni! - zawołała Mary Kay.
Ale wszystkie się myliły. Bo znalazłam lady Serenę Archibald, całą
drżącą, obok zamkniętych drzwi w kuchni, gdzie podniosła na mnie te
swoje wielkie, smutne oczy, błagając, żebym otworzyła jej te drzwi i
pozwoliła uciec.
I tak zrobiłam...
Dokładnie w tej samej chwili, w której nadbiegła Brittany.
70
- Ally, nie! - krzyknęła.
Ale było już za późno. Lady Serena, słysząc głos swojego śmiertelnego
wroga, prysnęła przez drzwi. Wreszcie była wolna.
- Ty idiotko! - rozdarła się na mnie Brittany.
- Bardzo mi przykro - powiedziałam, zamykając drzwi za lady Sereną
Archibald. I nagle przestało mnie obchodzić, że Brittany stoi blisko
kolejnej ceramicznej figurki kota swojej matki. A niech we mnie rzuca. I
co z tego, że będą mi zakładać szwy? Może wtedy będę mogła wreszcie
iść do domu. - Ale wiesz, Brittany, znęcanie się nad zwierzętami to
przestępstwo. Można za to trafić do więzienia. Poza tym, lady Serena w
piwnicy będzie bezpieczna.
- To nie są drzwi do piwnicy, kretynko! - wściekała się Brittany. - To
drzwi do garażu, a moja siostra z koleżankami malują tam plakaty i
zewnętrzne drzwi są otwarte! Właśnie wypuściłaś lady Serenę Archibald,
a ona nigdy jeszcze nie była poza domem!
ZASADA NUMER 9
Kiedy
zrobisz
coś
złego,
zawsze
przeproś
(nawet jeśli to nie do końca twoja wina)
Całą resztę popołudnia spędziłyśmy, szukając lady Sereny Archibald w
sąsiedztwie domu Hauserów.
Niestety, nigdzie nie można jej było znaleźć.
Pomyślałam, że może nadal ukrywa się w garażu. Becca ani żadna z jej
koleżanek nie widziały, żeby kotka wychodziła.
Na półkach leżało tam mnóstwo butów narciarskich, lodówek
turystycznych i starych modeli wulkanów (jakieś przedpotopowe prace
do szkoły sióstr Brittany), za którymi mogła się schować.
Ale zaglądałyśmy za, a nawet pod wszystkie te rupiecie. Nigdzie jej nie
było.
Naprawdę, pozostawał tylko jeden wniosek. Ze uciekła na zewnątrz.
Lady Serena Archibald, perska kotka medalistka, włóczyła się gdzieś w
dziczy po Orzechowych Wzgórzach. Kto to wiedział, czy w ogóle jeszcze
kiedyś wróci do domu? Gdybym była na jej miejscu, to po tym jak ją
potraktowała Brittany, też bym nie wróciła.
Oczywiście, kiedy pani Hauser przyjechała z zakupami (pizzą i
paluszkami serowymi na nasz lunch, bo moja mama uprzedziła ją, że nie
71
zjem niczego czerwonego), tej części całej historii nie mogłyśmy jej
opowiedzieć. To znaczy tego, dlaczego wypuściłam jej kotkę z domu. Po
prostu powiedziałam, że mi się pomyliło. Wyjaśniłam, że lady Serena
Archibald siedziała przy drzwiach i miauczała, co nawet nie mijało się z
prawdą. I że pomyślałam, że to są drzwi prowadzące tam, gdzie trzymają
kuwetę ze żwirkiem, czy coś, więc otworzyłam je i wypuściłam kotkę,
nie sprawdzając.
To wszystko moja wina, powiedziałam pani Hauser, nie będąc w stanie
spojrzeć jej w oczy.
I dodałam, że jest mi naprawdę bardzo przykro.
Pani Hauser zachowała się bardzo ładnie. Bardziej się przejmowała lady
Sereną Archibald niż czymkolwiek innym. Zadzwoniła na policję, i tak
dalej - chociaż oni tam chyba trochę się z niej śmieli, bo potem bardzo
szybko odłożyła słuchawkę i powiedziała:
- No cóż, dla nich lady Serena to może tylko kot, ale dla mnie jest jak
dziecko!
Zadzwoniła też do towarzystwa opieki nad zwierzętami i do
stowarzyszenia sąsiadów, prosząc, żeby zwracali uwagę, czy gdzieś w
okolicy nie kręci się szaroniebieska, długowłosa perska kotka medalistka.
A potem wszystkie włożyłyśmy kurtki i zaczęłyśmy chodzić po ogrodzie,
wołając:
- Lady Sereno Archibald! Chodź tutaj, kici, kici!
Postukiwałyśmy łyżkami w puszki jej ulubionego kociego jedzenia.
Ale nic nie podziałało. Lady Serena Archibald nie wróciła do domu.
Ludzie z towarzystwa opieki powiedzieli, że najprawdopodobniej
przyjdzie sama, kiedy zechce. Chociaż pani Hauser wyjaśniała, że lady
Serena jeszcze nigdy nie była poza domem i pewnie w ogóle nie wie, jak
ma do niego wrócić.
I chociaż pani Hauser zachowała się bardzo ładnie, to o jej najmłodszej
córce nie da się tego powiedzieć. Za każdym razem, kiedy miała okazję,
Brittany podchodziła do mnie i syczała:
- Oberwiesz za to!
Moim zdaniem to niezbyt miłe, bo tak naprawdę, to nie była moja wina.
To znaczy była, ale i nie była.
- Nie naskarżyłam - powiedziałam do niej, mając na myśli walizkę.
72
- To nieważne - odszepnęła Brittany. - Przecież to wszystko zrobiłam dla
ciebie. To ty się przeprowadzasz. Chciałam sprawić, żeby twoje ostatnie
tygodnie tutaj były niezapomniane, i skłonić Mary Kay, żeby znów z tobą
rozmawiała. Ale teraz już rozumiem, dlaczego ona tego nie chce.
Wszystko umiesz zepsuć, Ally Finkle.
Trochę trudno mi było tego słuchać. Zwłaszcza że wiedziałam, że to
nieprawda. Bo prawda była taka, że to Brittany Hauser psuła różne
rzeczy. A już szczególnie dobre samopoczucie kotom.
W tej chwili nawet się cieszyłam z przeprowadzki. Cieszyłam się, że być
może przeniosę się i już nigdy nie będę musiała na nie wszystkie patrzeć.
A gdy przyjechała moja mama, już tylko pani Hauser chciała jeszcze ze
mną rozmawiać.
- Nie martw się, Ally - pocieszała mnie, kiedy wsiadałam do naszego
samochodu. - Jestem pewna, że lady Serena Archibald wróci do domu,
kiedy zgłodnieje.
Trochę trudno było uwierzyć, że ona serio tak myślała. Bo widziałam, że
miała łzy w oczach. Usiłowała po prostu być dzielna. Tak strasznie
kochała tę kotkę, chociaż miała ją zaledwie od kilku miesięcy.
I ja z łatwością mogłam zrozumieć, dlaczego. Gdybym pozwoliła
rodzicom się przeprowadzić i dostała od nich Miauczusia, kochałabym go
tak samo.
- Mam nadzieję - powiedziałam, zapinając pas. - Tak strasznie mi
przykro.
- Wiem, że ci przykro, kochanie - zapewniła pani Hauser z uśmiechem.
Ale widziałam, że jest tak samo zmartwiona jak ja. Albo nawet bardziej.
Naprawdę nie chciałam dokładać zmartwień pani Hauser.
Ale chciałam, żeby zrozumiała, co się stało. I dlaczego zrobiłam to, co
zrobiłam.
Chciałam też upewnić się, że jeśli lady Serena Archibald rzeczywiście
któregoś dnia wróci, to nie trzeba będzie znów jej ratować.
Więc naskarżyłam, chociaż aż mnie od tego rozbolał żołądek. Bo na
pewno nie dlatego, że nawet nie byłam w stanie tknąć paluszków
serowych - po zaginięciu kotki pani Hauser zupełnie straciłam apetyt.
- Mnie się po prostu wydaje, że lady Serena nie lubi, kiedy Brittany bawi
się w panią bizneswoman i chowa ją do tej walizki.
73
Pani Hauser spojrzała na mnie dziwnie i spytała:
- Do jakiej walizki, kochanie?
Więc opowiedziałam pani Hauser wszystko o pani bizneswoman. Skoro
Brittany i tak już była na mnie wściekła, a ja znajdowałam się poza
zasięgiem rzutu, to moim zdaniem nie robiło to już żadnej różnicy.
Może zapewnię lady Serenie bezpieczeństwo na przyszłość.
Pani Hauser jakoś ucichła, kiedy usłyszała, jak jej córka lubi się bawić z
kotką.
A potem, kiedy się dowiedziała, że właśnie dlatego przypadkiem
wypuściłam lady Serenę na zewnątrz, odezwała się dziwnym głosem:
- Rozumiem teraz. No cóż. Dziękuję ci, Ally. Bardzo ci dziękuję za to, że
byłaś ze mną szczera.
A potem się odwróciła i najstraszniejszym głosem, jaki słyszałam w
życiu, ryknęła:
- Brittany!
Bardzo się ucieszyłam, kiedy mama wsiadła do samochodu, odpaliła
silnik i ruszyła.
- O co jej chodziło? - zapytała.
- Brittany Hauser lubi wsadzać kotkę swojej matki do walizki i potem tą
walizką trząść - powiedziałam. - A ja właśnie na nią naskarżyłam.
Mama zaczęła się śmiać, ale potem się powstrzymała.
- Masz dzisiaj swoje pięć minut.
- O co ci chodzi? - zapytałam. Musiałam się oprzeć o zamknięte okno
samochodu, bo nagle zaczęła mi ciążyć głowa. Cieszyłam się, że mama
mnie pierwszą odebrała z gości. Nie wiem, jak bym sobie poradziła z tym
wszystkim, gdyby z tyłu siedzieli Mark z Kevinem, gadając o
ciężarówkach, robalach, sporcie i wytłaczanych tapetach.
- Chodzi mi o to, że nie tylko zgubiłaś kotkę pani Hauser - ciągnęła
mama. - Może zechcesz mi też wyjaśnić tę małą sztuczkę z twoją
kolekcją kamieni w domu?
Ożywiłam się na dźwięk słów: „sztuczka” i „kolekcja kamieni”.
- A co? - Nie mogłam wytrzymać. - Podziałało?
- Jeśli chodzi o to, czy cała twoja kolekcja kamieni zleciała z górnej półki
w szafie w twojej sypialni, kiedy otworzyła ją Nancy Klinghoffer, to
owszem, podziałało.
74
Tak! Moja sztuczka się udała! Ledwie wierzyłam własnym uszom!
Planowałam to już od dawna! I podziałało idealnie! Nie przeprowadzimy
się! Nie przeprowadzimy się!
- Mam nadzieję, że pani Klinghoffer nic się nie stało - zatroskałam się,
usiłując jednocześnie ukryć zachwyt.
- Nie - powiedziała mama. - Ale mogło się stać. I znów będziemy musieli
czyścić wykładzinę w twoim pokoju. Jest kompletnie zabrudzona i pełna
odłamków kamieni.
- Geod - poprawiłam mamę. - To nie są kamienie. To geody.
- Poważnie, Ally - mama się zdziwiła. - Nie wiem, co chciałaś w ten
sposób osiągnąć.
- Powiedziałaś, że mam zabrać swoją kolekcję z podłogi - zauważyłam
niewinnie. - Więc przestawiłam ją na górną półkę. Kurczę, strasznie mi
przykro, że się wysypały Pewnie teraz nie będziemy się mogli
przeprowadzić, bo nikt nie zechce kupić domu z taką brudną wykładziną.
- Wręcz przeciwnie - stwierdziła z uśmiechem mama. - Już dostaliśmy
ofertę, a pani Klinghoffer spodziewa się kolejnych dwóch. W tej okolicy
brak domów. Właśnie dlatego stale tu się coś buduje. I ludzie bardzo chcą
się przeprowadzać na Orzechowe Wzgórza.
Nagle żołądek rozbolał mnie od nowa. W głowie mi się to nie mieściło!
Mój plan! Mój wspaniały plan uniemożliwienia przeprowadzki! Nawalił!
Będziemy się musieli przenieść do tego okropnego domu z ręką zombie
na strychu!
I w ogóle po co ci ludzie chcą się przeprowadzać na Orzechowe
Wzgórza? Potem będą musieli posyłać swoje dzieci do szkoły, gdzie się
uczą takie dziewczynki jak Brittany Hauser. Przecież takie towarzystwo
może każdemu zaszkodzić!
Chyba mama dostrzegła, że to tak odbieram, bo powiedziała:
- Ally, wiem, że niespecjalnie ci się spodobało w podstawówce na
Sosnowych Wzniesieniach. A przynajmniej, tak mówiłaś. I wiem, że nie
przepadasz za nowym domem. Ale obiecuję, że przyzwyczaisz się do
jednego i drugiego. I kto wie? Może nawet dom i szkołę polubisz. Na
razie nie dałaś im szansy. Dom nie wygląda teraz zachęcająco, ale daj
tacie i mnie nad nim popracować. Obiecuję, że nie zawsze będzie
wyglądał tak, jak teraz. Na przykład, twój pokój będzie uroczy. Kiedy
75
zobaczysz to siedzenie we wnęce okiennej, które buduje dla ciebie tata...
- Nie o to chodzi - zapewniłam ją. - Ale o to, że...
- Robimy, co się da, żebyś się dostała do klasy pani Hauser. Wiem, jak
bardzo ci się spodobała.
- To też nie to - stwierdziłam.
- No cóż, lepiej, żebyś nie wspominała znowu o tej ręce zombie -
powiedziała mama nieco innym tonem. - Bo jesteś już za duża, żeby
wierzyć w coś tak idiotycznego.
Ręka zombie to nie żadna idiotyczna rzecz! Co więcej, ona zawsze
atakuje te osoby, które w nią nie wierzą! To one giną pierwsze!
- Ale mamo - jęknęłam. - Ręki zombie nie da się zobaczyć. Przynajmniej,
dopóki sama nie zechce, żebyś ją zobaczyła. A wtedy jest już za późno.
- Zamorduję wujka Jaya - powiedziała mama. - I wcale nie będzie mi do
tego potrzebna ręka zombie. Ally, na strychu tego domu nic się nie kryje.
Słyszysz mnie? Następnym razem, kiedy tam będziemy, udowodnię ci to.
I nie życzę sobie żadnych więcej głupich numerów, takich jak ten, który
dziś wycięłaś z kamieniami. Jasne? Pani Klinghoffer o mały włos nie
wypadł dysk, kiedy się schylała i zbierała wszystkie te twoje geody. Nie
potrzebuję atrakcji w postaci wizyty u kręgarza.
Słysząc, że pani Klinghoffer musiała pozbierać wszystkie moje kamienie,
rozchmurzyłam się nieco. Tylko trochę, bo lady Serena Archibald się
przecież nie znalazła.
I nadal mieliśmy się przeprowadzić.
Ale sama myśl o geodach wysypujących się z szafy, kiedy pani
Klinghoffer otworzyła drzwi, poprawiała mi humor. Nieco.
Chociaż wiedziałam, że później będę musiała za to przeprosić.
Bo tak każe zasada.
ZASADA NUMER 10
Jeśli
zdobywasz
nową
najlepszą
przyjaciółkę
niegrzecznie jest się tym chwalić
Lady Serena Archibald wróciła w poniedziałek rano.
Nie dowiedziałam się tego od Brittany Hauser, tylko od Courtney
Wilcox.
A Courtney Wilcox powiedziała mi o wszystkim tylko dlatego, że jeździ
samochodem do szkoły razem z Brittany i sama widziała, co się stało.
76
Brittany kazała nic mi nie mówić. Ale Courtney była na nią wściekła za
to, że Brittany nie chce już być jej najlepszą przyjaciółką. Nową
najlepszą przyjaciółką Brittany jest Mary Kay. Courtney została teraz
prawie najlepszą przyjaciółką Brittany.
Ta cała historia z ciastem czekoladowym powinna dać nam do myślenia.
Coś takiego szykowało się od dawna, ale żadna z nas wtedy tego jeszcze
nie wiedziała.
- Prawdę mówiąc - stwierdziła Courtney - Brittany tylko dlatego dała to
ciasto Mary Kay, że od samego początku zamierzała zrobić z niej swoją
nową najlepszą przyjaciółkę. Twój taniec był zdecydowanie najlepszy.
Nawet jeśli nie śpiewasz za dobrze.
Podziękowałam, chociaż wcale nie byłam pewna, czy Courtney
powiedziała mi komplement. Bo grzeczność nakazuje podziękować za
miłe słowa, nawet jeśli nie jesteś pewna, że to komplement.
To taka zasada.
Oczywiście, Brittany ani Mary Kay się do mnie nie odzywały. Brittany
dlatego, że naskarżyłam jej matce. Pani Hauser odebrała jej zestaw do
karaoke i zabroniła oglądać telewizję. A Mary Kay ignorowała mnie
dlatego, że... No cóż, dlatego że w jej urodziny powiedziałam Scottowi
Stamphleyowi, że się przeprowadzam, chociaż obiecywałam, że tego nie
zrobię.
- Ale lady Serenie Archibald nic się nie stało? - zapytałam Courtney.
- Och, nie - zapewniła Courtney. - No, futerko ma całe sfilcowane i
brudne, bo wałęsała się po krzakach i wlazła w jakieś osty. Siedziała na
frontowej werandzie, kiedy pani Hauser wyszła po gazetę. Nic jej nie
było, tylko naprawdę zgłodniała. Ale nic jej nie było. Pani Hauser
zabierają teraz do fryzjera dla zwierząt, żeby powyczesywać te rzepy. I
mówi, że niedługo będzie jak nowa.
Ogromnie mi ulżyło, kiedy to usłyszałam. Nic mnie nie obchodziła ta
druga sprawa. To znaczy, że Brittany i Mary Kay się teraz do mnie nie
odzywają. Prawdę mówiąc, po tym, co się stało u Hauserów, z żadną z
nich i tak już nie chciałabym się przyjaźnić.
- Zostanę twoją najlepszą przyjaciółką, Ally - zaoferowała Courtney. -
Przynajmniej, dopóki się nie wyprowadzisz.
- Hm - mruknęłam. - Dobrze.
77
Bo niegrzecznie jest odmawiać komuś, kto mówi, że chce zostać twoją
najlepszą przyjaciółką.
A jeszcze bardziej niegrzeczne było to, co zrobiły Mary Kay i Brittany
później tego samego dnia. Podeszły do mnie w sali zajęć plastycznych,
gdzie wycinałam na płytce linoleum rysunek Marvina żebrzącego o kość.
- Ależ tu coś śmierdzi - parsknęła Mary Kay.
- Hm... - dodała Brittany. - To chyba Ally. Ally Śmierdziuszek śmierdzi.
Jak każdy kapuś!
To naprawdę zabolało. Ale nie zamierzałam płakać ani nic. A
przynajmniej, nie przy nich. Bo jeśli płaczesz, kiedy ludzie cię obrażają,
dajesz im dokładnie to, czego chcieli. Wygrywają, bo wiedzą, że zrobili
ci przykrość. Udawaj, że nic cię nie rusza, a kiedy ktoś cię obraża, nie
płacz. W ten sposób to ty wygrywasz.
To też zasada.
Więc nadal pracowałam nad swoim projektem i odpowiedziałam bardzo
spokojnie, jakbym się nimi obiema zupełnie nie przejmowała:
- Łał. Ależ jesteście dorosłe, obydwie.
- Taa, jasne - powiedziała Brittany - A ty to niby jesteś? W głowie mi się
nie mieści, że naskarżyłaś mojej matce na tę zabawę w panią
bizneswoman!
- A mnie się nie mieści w głowie, że mogłaś wsadzać kota do walizki! -
odpaliłam.
- A ty prowadzisz księgę zasad! - oskarżycielsko rzuciła Brittany.
Tak byłam zaszokowana jej słowami, że zapomniałam, że mam udawać,
że mnie to nie rusza. O mało nie zacięłam się dłutem w palec.
- Coś ty powiedziała?
- Tak, właśnie! - Brittany uśmiechnęła się wrednie. - Jesteś aż takim
dziwadłem, że musisz zapisywać sobie zasady, żeby wiedzieć, jak się
masz zachowywać. To naprawdę żałosne. Wiesz, prawie mi cię żal.
Przeniosłam urażone spojrzenie na Mary Kay, która stała obok Brittany.
Miała niewyraźną minę... O ile można było wnioskować coś ze sposobu,
w jaki wpatrywała się we własne buty.
- Powiedziałaś jej? - wychrypiałam. - O mojej księdze zasad?
Mary Kay potarła nosem o ramię, unikając mojego wzroku. Ale zanim
zdążyła powiedzieć, odezwała się Brittany:
78
- Oczywiście, że mi powiedziała o tej twojej głupiej księdze zasad.
„Nigdy nie jedz niczego czerwonego”? O rany. Co ty sobie wyobrażasz?
Wiesz, jaką zasadę powinnaś sobie wpisać do tej swojej książeczki, Ally
Śmierdziuszku? Zasadę, że nie wolno donosić. Bardzo się cieszę, że się
przeprowadzasz, bo nie będziesz nam dłużej zasmradzała klasy, ty
donosicielu! A ty się cieszysz, że ona się przenosi, Mary Kay?
- Och, tak - potwierdziła Mary Kay, nagle się ożywiając. - Bardzo się
cieszę, że teraz to ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Brittany.
- Ja też. - Brittany objęła Mary Kay za szyję.
W tym momencie zdałam sobie sprawę, że inni słuchają naszej rozmowy
i że ta rozmowa ich niezwykle ciekawi. Mówiąc „inni”, mam na myśli
pozostałe osoby przy naszym stole.
Jedną z nich był Scott Stamphley.
- Prowadzisz księgę zasad? - spytał mnie.
- Zamknij się - odpowiedziałam. Bo chociaż powinnam jakoś dojść do
ładu z Brittany i Mary Kay, to z nim już naprawdę nie muszę gadać.
- A są w niej jakieś zasady na mój temat? - chciał wiedzieć Scott.
- Taa - powiedziałam. - Żeby się trzymać od ciebie z daleka.
- A to? - zapytał Scott. - Co do tego też masz zasadę?
A potem głośno beknął.
- Och! - wrzasnęły Brittany i Mary Kay... Chłopcy tacy jak Scott
Stamphley liczą dokładnie na coś takiego, kiedy się obrzydliwie
zachowują. Najwyraźniej Brittany i Mary Kay nie znają zasady
dotyczącej ignorowania ludzi.
- Nie - powiedziałam. - Ale jest tam zasada, która zabrania czegoś
takiego...
A potem beknęłam głośniej niż on.
Brittany i Mary Kay zawyły, a dzieciaki siedzące przy naszym stole
jęknęły z niesmakiem, nie wyłączając Scotta Stamphleya.
I wtedy podeszła do nas pani Myers, żeby zapytać, co się dzieje.
- Przepraszam, dziewczynki - zwróciła się do Brittany i Mary Kay, które
jako jedyne nie siedziały przy stole. - Macie jakiś problem?
- Och, skąd, proszę pani. - Brittany miała głos słodki jak cukier. Używała
go tylko w obecności dorosłych. - Właśnie mówiłyśmy Ally, jak bardzo
będziemy za nią tęsknić, kiedy się przeprowadzi.
79
- No cóż, to miłe z waszej strony - stwierdziła pani Myers. - Ale uważam,
że powinnyście już wracać na własne miejsca.
- Oczywiście, proszę pani - zgodziła się Brittany.
I obie odeszły zamaszystym krokiem, piszcząc do siebie: „Ależ to było
obrzydliwe!” i „Mówiłam ci! Ona jest prawie jak chłopak!”
Pani Myers spojrzała na mnie. Wycinałam rysunek w linoleum.
- Ally? Wszystko w porządku? - spytała.
Musiałam mieć taką minę, jakby mi się zbierało na płacz, czy coś. Bo w
sumie, rzeczywiście trochę mi się zbierało.
- No jasne! - odpowiedziałam i próbowałam się uśmiechnąć. - Nic mi nie
jest, dziękuję!
- Twoja grafika będzie urocza - pochwaliła mnie, zerkając na kawałek
linoleum. - Czy to Marvin?
- Tak. - Czułam, że łzy kręcą mi się pod powiekami i usiłują się
wydostać. Ale walczyłam z nimi z całej siły. „Prawie jak chłopak”? Jak
one mogły coś takiego powiedzieć? Widziały, jak wykonuję gand jeté.
Żaden chłopak tego nie potrafi. Przynajmniej w naszej klasie.
- Pracuj tak dalej - rzuciła na odchodne pani Myers, a pasmo jej długich
włosów musnęło moją rękę. A potem chciała zobaczyć, jak idzie
Scottowi
Stamphleyowi.
Wycinał
wielkiego
węża,
zjadającego
mniejszego węża, zjadającego jeszcze mniejszego węża, a wszystkie
razem właśnie miała przejechać korweta, ulubiony samochód Scotta.
Po drugiej stronie sali widziałam rozchichotane Brittany i Mary Kay.
Widziałam też Courtney Wilcox, która zerkała na nie zazdrośnie, żałując,
że nie może chichotać razem z nimi.
Pewnie obgadywały moją księgę zasad. Czy to naprawdę takie dziwne, że
ją prowadzę? Zasady są ważne. Gdyby ich nie było, nikt by nie wiedział,
jak ma postępować.
A wtedy świat byłby pełen takich Brittany Hauser. Kto by tego chciał?
Nie zamierzałam zrezygnować z prowadzenia księgi zasad tylko dlatego,
że Brittany i Mary Kay uważały, że to dziwne. Nadal będę spisywać
ważne rzeczy.
Może tylko przestanę już opowiadać o nich ludziom. Na przykład swojej
nowej najlepszej przyjaciółce, niezależnie, kto nią zostanie. Czasami
lepiej pewne rzeczy zachować dla siebie.
80
To też zasada.
ZASADA NUMER 11
Kiedy
zrozumiesz,
co
jest
właściwe,
musisz to zrobić, nawet jeśli nie masz ochoty
Tego dnia po szkole, wieczorem, mama i tata oznajmili, że dzwoniła do
nich pani Klinghoffer i powiedziała im, że sprzedała nasz dom za sporo
więcej, niż wynosiła cena wywoławcza.
Więc było po wszystkim. Koniec wojny o przeprowadzkę. Przegrałam ją.
A oni wygrali.
Stary dom już nie był naszą własnością. Należał do jakichś innych ludzi,
których nawet nie widziałam na oczy.
Mój stary pokój też już do mnie nie należał. W sumie, nie powinnam go
nawet nazywać: „moim starym pokojem”. Ściśle rzecz biorąc, teraz był
nowym pokojem kogoś innego.
Tak samo jak Maty Kay była czyjąś nową najlepszą przyjaciółką.
Żeby uczcić sprzedaż domu - jakby to była jakaś wielka okazja - mama i
tata zabrali nas do Lung Chung, najbardziej eleganckiej restauracji w
mieście. Rzadko zdarza nam się jeść na mieście, bo kiedy nas zabierają,
to zwykle źle się zachowujemy. Mówiąc „my”, mam na myśli Marka i
Kevina. Ostatnim razem, kiedy poszliśmy do Wafelka, Mark i Kevin na
stałe uszkodzili automat z gumą do żucia przy wejściu. Kiedy rodzice nie
patrzyli, wsypali cukier ze wszystkich saszetek z naszego stolika w
szczelinę, gdzie powinno się wrzucać monety.
A to było bardzo dużo cukru.
A potem kierownik Wafelka poprosił, żebyśmy już u nich więcej nie
bywali.
Po drodze do Lung Chung tata zrobił Markowi i Kevinowi wykład.
Wykład brzmiał tak: „Jeśli zrobicie w Lung Chung cokolwiek, co wprawi
w zażenowanie waszą matkę, to nigdy więcej nie zabierzemy was do
żadnej restauracji i będziecie musieli zostawać w domu pod opieką
jednego z moich magistrantów, kiedy Ally, wasza matka i ja będziemy
jeść na mieście”.
To naprawdę przeraziło moich braci, bo magistranci taty nie są takimi
fajnymi opiekunkami do dzieci, jak wujek Jay, kiedy czasem zostaje z
nami, żeby mama z tatą mogli gdzieś wyjść. Magistranci taty znają się
81
wyłącznie na komputerach, więc nie mają pojęcia, jak się fajnie bawić.
Na przykład, jak w mikrofalówce robić zupę z ciasta czekoladowego,
albo jak zjeżdżać ze schodów na materacach. Oni umieją tylko pisać
długie programy komputerowe i właśnie tym się zajmują, kiedy mają nas
pilnować. A my musimy wtedy bawić się sami i nie pozabijać nawzajem.
To okropnie nudne.
Mark i Kevin obiecali, że będą grzeczni.
Zauważyłam, że mnie tata nie kazał obiecywać, że będę się zachowywała
przyzwoicie. To dlatego, że wiedział, że mama trzyma mnie za słowo.
Obiecałam, że się będę dobrze zachowywała, skoro chcę dostać kotka.
Jeśli nie dotrzymam słowa, po prostu kotka nie dostanę.
I, moim zdaniem, tata zrobił wtedy błąd.
Kiedy weszliśmy do restauracji, od razu zerknęłam do plastikowej
sadzawki, żeby zobaczyć, czy ten żółw na zupę żółwiową jeszcze tam
jest. Był, siedział sobie na wysepce ze smutną i znudzoną miną. Nikt z
naszego miasta jeszcze nie zamówił zupy żółwiowej. Ulżyło mi.
Ale nigdy nic nie wiadomo. Może ktoś zamówi tę zupę dziś wieczorem.
A biedny żółw nie miał pojęcia, że ten wieczór to być może jego ostatnie
chwile na ziemi.
Chyba nigdy nie widziałam czegoś smutniejszego.
Wujek Jay spotkał się z nami w restauracji. Kiedy podszedł do stolika,
powiedział do rodziców:
- Gratulacje!
A potem ich uściskał. Markowi i Kevinowi przybił piątkę. Mnie też
próbował przybić piątkę, ale powiedziałam mu, że nie mam nastroju.
- Co się dzieje z Ally? - spytał wujek Jay, zdejmując z szyi szalik i
siadając przy stole.
- Ally nie cieszy się z przeprowadzki. W każdym razie nie tak bardzo jak
reszta - stwierdziła mama.
- W ogóle się nie cieszę - warknęłam.
- Dlaczego nie chcesz się przeprowadzić? - spytał wujek Jay. -
Przeprowadzki są fajne! Zaczynasz zupełnie nowe życie w nowym
miejscu! Mogłabyś zmienić się w kogoś innego. Kurczę, mogłabyś nawet
zmienić imię, gdybyś chciała. Kto by nie chciał?
- Mnie się podobało moje stare życie. W starym domu.
82
Co nie do końca zgadzało się z prawdą, biorąc pod uwagę, co zaszło tego
samego popołudnia w sali zajęć plastycznych. No wiecie, straciłam
najlepszą przyjaciółkę, a Brittany rozgadała wszystkim, że prowadzę
księgę zasad.
Ale nie widziałam powodu, dla którego miałam się z tego zwierzać
wujkowi Jayowi nad zupą z jajecznymi kluseczkami.
- Ktoś - odezwała się mama - pozwolił Ally obejrzeć pewien film o
zombie. I od tamtej pory nie podobają się jej stare wiktoriańskie domy.
- Och. - Wujek Jay się zachmurzył.
- Aha - dodała mama. - Przy okazji, wielkie dzięki.
- Ally... - zaczął wujek Jay. - Wiesz, ten film o ręce zombie to był tylko
taki wymysł.
- Akurat! - wypaliłam.
- Ally... - powiedział tata. - Nie odzywaj się tak do wujka.
- Przepraszam.
- To w czym problem, Ally? - spytał wujek Jay.
Ale nie mogłam powiedzieć wujkowi, o co chodzi. Bo ten problem był o
wiele za duży, żeby go tak omawiać przy obiedzie.
Poza tym właśnie podeszła do naszego stołu kelnerka, niosąc zamówioną
wieprzowinę słodko - kwaśną.
Jakoś nie bardzo miałam na nią apetyt. Było mi po prostu smutno. Nie
mogłam przestać myśleć o tym, że nasz piękny dom należał teraz do
kogoś innego.
I byłam wściekła, że Brittany i Mary Kay śmiały się ze mnie dlatego, że
prowadzę księgę zasad.
I martwiłam się tym, że żółw - albo żółwica, ale raczej wyglądał mi na
żółwia - nie ma zielonego pojęcia, że lada chwila może zostać zupą. Za
każdym razem, kiedy do restauracji wchodził ktoś nowy, zastanawiałam
się, czy to czasem nie ta osoba, która zamówi zupę żółwiową i go zje.
Miałam wrażenie, że wiem, jak to jest być takim żółwiem. Nie żeby ktoś
planował mnie zjeść. Przynajmniej na razie.
Ale jak ten żółw, nie miałam nic do powiedzenia w sprawach, które mnie
dotyczyły. No bo żółw nie miał żadnego wyboru. Nikt go nie pytał, czy
chce mieszkać w plastikowej sadzawce w restauracji i czekać, aż go ktoś
zje, czy może woli zamieszkać w parku po drugiej stronie ulicy, gdzie
83
była prawdziwa sadzawka i mieszkały inne żółwie.
Tak samo było ze mną.
Sprawy w mojej starej szkole nie układały się specjalnie fajnie w tej
chwili. Ale czy nie powinnam mieć wyboru co do tego, czy chcę chodzić
do nowej szkoły, czy nie? Przecież to nie w porządku. Nie miałam
żadnego wpływu na własne życie.
Zupełnie jak ten żółw.
Dokładnie w tej samej chwili zrozumiałam, co muszę zrobić. Nie
chciałam tego, ale naprawdę, nic innego mi nie pozostało. A kiedy
zrozumiesz, co jest właściwe, musisz to zrobić, nawet jeśli nie masz
ochoty.
To też zasada.
- Przepraszam. - Przerwałam wujkowi Jayowi, który opowiadał o swojej
nowej dziewczynie, Harmony, którą chciał nam wszystkim jak
najszybciej przedstawić. Poza tym, że była najlepszą studentką na
zajęciach z dziennikarstwa i jej felietony często ukazywały się w jakiejś
gazecie, to przy okazji znakomicie gotowała i znała się na masażu stóp.
- Muszę wyjść do łazienki - powiedziałam.
- Kochanie, wiesz, gdzie to jest. Nie musisz nas o tym informować. Po
prostu idź - stwierdziła mama.
Położyłam serwetkę koło prawie nietkniętej wieprzowiny słodko -
kwaśnej. Jest taka trochę czerwonawa w kolorze, ale w sumie bardziej
pomarańczowo - różowa, więc do jedzenia się nadaje. Poszłam do
łazienki.
A kiedy już wyszłam z kabiny i umyłam ręce, uchyliłam leciutko drzwi i
zerknęłam na zewnątrz. Damska łazienka mieściła się dokładnie
naprzeciwko plastikowej sadzawki, tuż obok pulpitu hostessy. Jacyś
ludzie weszli właśnie do restauracji i hostessa, w swojej połyskującej
chińskiej sukience, wzięła do ręki menu i poprowadziła gości do stolika.
Uśmiechnięta i zadowolona.
Teraz miałam szansę! Nikt nie patrzył.
Najszybciej jak mogłam, wybiegłam z damskiej łazienki i stanęłam obok
sadzawki.
Prawie mi się udało! Musiałam tylko sięgnąć do środka, złapać żółwia, a
potem wybiec na zewnątrz i go wypuścić!
84
I żółw z Lung Chung byłby wolny!
A wtedy, w pewien sposób, i ja byłabym wolna.
Ale kiedy złapałam za brzegi twardej, śliskiej skorupy żółwia, usłyszałam
za sobą kroki. Ktoś nadchodził!
Wstrzymując oddech, podniosłam żółwia. Był cięższy, niż sądziłam.
I bardziej śmierdzący.
I wtedy okazało się, że to gryzący żółw. Nie wiedziałam, że zupę robi się
z żółwi, które gryzą. Przekonałam się o tym dopiero wtedy, kiedy
zwierzak obrócił łebek i, zastanawiając się, co jest grane, zaczął kłapać
leniwie pyszczkiem w moją stronę.
W głowie mi się to nie mieściło. Próbowałam uratować mu życie, a żółw
z Lung Chung usiłował mnie ugryźć! Chociaż wcale nie wydawał się
groźny. Pewnie spędził tyle czasu z kelnerami i kelnerkami z Lung
Chung, że był prawie oswojony.
No ale mimo wszystko. Wielkie dzięki, żółwiu.
Próbując trzymać żółwia tak daleko od ciała, jak się tylko dało, żeby nie
mógł mnie capnąć swoimi zębami - o ile żółwie w ogóle mają zęby; jeśli
mam zamiar zostać weterynarzem, to muszę się dowiedzieć takich rzeczy
- stanęłam we frontowych drzwiach restauracji.
Ale nie zdążyłam uciec! Bo usłyszałam, że ktoś mnie woła po imieniu, i
obróciłam się w samą porę, żeby zobaczyć wujka Jaya, który zmierzał za
róg do męskiej łazienki. Zobaczył, co robię. I bardzo się zdziwił.
- Ally? Gdzie u licha niesiesz tego żółwia? - zapytał.
- Uwalniam go - powiedziałam. - Nie mów nikomu!
- Ale... - zaczął wujek Jay.
I wtedy ją zobaczyłam. Hostessę. Tuż za plecami wujka. Uśmiechała się
bardzo miło...
Dopóki mnie nie zauważyła.
A wtedy jej uśmiech zniknął. I wrzasnęła:
- Dziewczynko! Gdzie ty się niby wybierasz z tym żółwiem?
Wtedy wybiegłam z restauracji, ile tylko miałam sił w nogach.
ZASADA NUMER 12
Kiedy
uwalniasz
żółwia
i
zaczynają
cię
gonić,
najlepiej się gdzieś ukryć
Wiedziałam, że hostessa mnie nie złapie, bo miała wysokie obcasy i
85
sukienkę. A ta sukienka była naprawdę obcisła.
Więc uznałam, że daleko za mną nie pobiegnie.
Ale i tak pójdzie po mojego tatę. A tata mógł pobiec daleko. W każdą
sobotę gra w koszykówkę w sali klubu Y.
Więc pomyślałam, że najlepiej będzie się ukryć.
Z zabaw w chowanego z moimi braćmi zapamiętałam, że najlepiej się
skryć w najbardziej oczywistym miejscu. Takim, w którym nikomu nie
przyszłoby do głowy cię szukać. Jeśli biegasz po mieście z żółwiem, to
gdzie by cię szukali? W parku, prawda?
Obok sadzawki. Bo zwykle tam się zabiera żółwia, żeby go uwolnić.
Dlatego nie pobiegłam do parku.
Zamiast tego zdecydowałam się przeczekać całe zamieszanie w
samochodzie wujka Jaya. On go nigdy nie zamyka. Mówi, że nie ma w
nim niczego, co warto ukraść. Poza tym, auto stało zaparkowane tuż
przed restauracją. Dlatego naprawdę łatwo było wskoczyć do środka.
Siedziałam sobie na podłodze, wśród płyt CD i słuchałam, jak rodzice i
obsługa wrzeszczą przed restauracją coś na mój temat. Nagle usłyszałam,
że drzwi od strony kierowcy się otworzyły. Za kółkiem usiadł wujek Jay.
- Ally? - szepnął, jakby przez cały czas wiedział, że ja tam byłam. Bo
prawdopodobnie wiedział. Wujek Jay i ja dogadujemy się całkiem nieźle,
bo myślimy w podobny sposób.
- Nie mów im, że tu jestem - odszepnęłam.
Wujek Jay zerknął na dół, na mnie. Żółw nadal kłapał zębami w
powietrzu i łapkami wykonywał jakieś takie ruchy, jakby pływał. Słychać
było, jak się ruszał. Ja siedziałam idealnie cicho.
- Nie powiem - zapewnił wujek i jakoś tak się uśmiechnął. - Ale kiedyś
będziesz musiała stąd wyjść.
- Nie oddam im tego żółwia - postawiłam się. - Oni z niego zrobią zupę.
- Co ty wygadujesz?
- No wiesz - wyjaśniłam. - Taką, jak w menu. Jeszcze nikt nie zamówił
zupy żółwiowej, ale to się któregoś dnia stanie.
Wujek miał taką minę, jakby coś go rozśmieszyło. Ale zamiast się śmiać,
powiedział:
- Racja. To prawdopodobne.
- I nie w porządku - dodałam. - Ten żółw powinien mieć coś do
86
powiedzenia w sprawach, które go dotyczą. I ma prawo do wolności.
Mam zamiar wypuścić go w parku, gdzie będzie mógł żyć ze swoimi
braćmi.
- To fajny pomysł - stwierdził wujek Jay. - Ale wiesz, ten żółw przez całe
życie mieszkał w niewoli. Wątpię, żeby wiedział, jak ma sobie poszukać
jedzenia. A niedługo zacznie się robić naprawdę zimno. Zbliża się zima.
Mógłby zginąć z głodu. Albo zamarznąć na śmierć.
O tym nie pomyślałam. Nagle zrozumiałam, że plan wypuszczenia
żółwia z Lung Chung w parku może jednak wcale nie jest taki wspaniały.
Nie przemyślałam tego dokładnie. To był taki dość impulsywny pomysł.
No ale mimo wszystko.
- Ale jeśli go tam odniosę - powiedziałam - oni go zjedzą! Nie mogę
znieść myśli, że tam będzie i że w każdej chwili ktoś może wejść i tak po
prostu... Zamówić go na kolację.
Usłyszałam, że gdzieś na zewnątrz mój tata wrzeszczy:
- Jay! Co ty wyrabiasz!? Pomożesz nam jej szukać czy nie?
- Tylko wezmę rękawiczki! - odkrzyknął wujek, a potem zwrócił się do
mnie: - Dobra, Ally, zawrzemy umowę.
- Jaką umowę? - zapytałam. Wstyd mi się do tego przyznać, ale trochę się
popłakałam. Głównie dlatego, że ten żółw naprawdę śmierdział i od tego
smrodu łzy napływały mi do oczu.
Ale także dlatego, że wiedziałam, że wpadłam w niezłe tarapaty.
A ja nie lubię być w tarapatach. Chociaż wiem, że to dziwne, bo ostatnio
jedyne, co potrafiłam, to napytać sobie biedy.
- Myślałam, że już mamy umowę - zauważyłam cicho. - Co do zegarka
do nurkowania. Wiesz, nigdy nie naskarżyłam.
- To inna umowa - powiedział szybko wujek Jay. - Widzisz, naprawdę
nie powinienem był pozwolić ci oglądać tamtego filmu z ręką zombie.
Więc w sumie jestem ci coś winien. Ta nowa umowa będzie taka, że ja
zatrzymam żółwia. Możesz go zostawić tu, w samochodzie, a wieczorem
zabiorę go do swojego mieszkania. Nikomu nie powiemy. To będzie nasz
sekret. A w zamian za to, przestaniesz rodzicom utrudniać
przeprowadzkę do nowego domu i będziesz udawać, że nie masz nic
przeciwko temu. Wiesz, jak się udaje, że się nam coś podoba, to czasami
naprawdę tak się dzieje. A więc... Nigdy nic nie wiadomo. Może
87
przestanie ci przeszkadzać ta przeprowadzka. Co o tym sądzisz?
Zagryzłam wargę. To był świetny pomysł, żeby żółw zamieszkał z
wujkiem Jayem. Wujek nie miał żadnych zwierząt, a w jego mieszkaniu i
tak był wieczny bałagan. Nawet by nie zauważył, że ma nowego lokatora.
A ja nie musiałabym się martwić, że żółwia ktoś albo coś zje. Więc
spośród wielu zmartwień, przynajmniej jedno miałabym z głowy.
Ale nie byłam taka pewna co do tego udawania, że nowy dom mi się
podoba.
- A co z tym, co powiedział tamten chłopak? - zapytałam.
- Jaki chłopak? - Słyszałam, że po drugiej stronie ulicy, w parku, tata
nawołuje mnie po imieniu: „Ally? Ally? Gdzie jesteś? Ally wracaj
natychmiast. To nie jest śmieszne”.
- Ten chłopak z sąsiedztwa - opowiadałam. - Z nowego domu.
Powiedział, że ludzie, którzy tam mieszkali, robili coś złego na strychu.
- Użyję wszelkich swoich zdolności śledczych, żeby sprawdzić, czy to
prawda, czy nie - zobowiązał się wujek Jay. - Ale moim zdaniem ten
chłopak po prostu chciał ci dokuczyć. Poza tym jestem szalenie wrażliwy
na wszelkie pozazmysłowe zjawiska, a kiedy byłem w waszym nowym
domu, odczuwałem wyłącznie pozytywne wibracje.
Nie wiem, jak wujek mógł w ogóle mówić coś takiego, biorąc pod uwagę
te szare ściany, brunatne podłogi i wszystko inne.
Ale byłam gotowa machnąć na to ręką, skoro tak ładnie się zachował z
tym żółwiem.
- Co na to powiesz? - zapytał. - Wrócisz na kolację?
Prawdę mówiąc, nie miałam wyboru. Nie mogłam przez całą noc siedzieć
w samochodzie wujka Jaya i trzymać w objęciach żółwia z Lung Chung.
Zgodziłam się na umowę.
Wujek Jay wysiadł z samochodu i poszedł udawać, że mnie szuka w
parku z tatą. Żeby nie wydało się podejrzane, kiedy nagle pojawię się tuż
po nim. Odliczyłam do dwudziestu, a potem położyłam żółwia na
podłodze samochodu wujka. Przestał kłapać szczęką i zaczął się jakoś tak
wkoło rozglądać, jakby chciał zapytać: „Gdzie jestem? Co się dzieje?”
- Pojedziesz w lepsze miejsce - powiedziałam mu. - Takie, gdzie nikt cię
nie zamówi na kolację. Obiecuję.
A potem mu zapowiedziałam, że niedługo zajrzę do niego z wizytą.
88
A jeszcze później wyszłam z samochodu i wróciłam do restauracji.
Wszyscy byli na mnie naprawdę wściekli. Wszyscy poza mamą. Ona się
ucieszyła na mój widok.
Na początku.
A potem też się wściekła.
- Nigdy więcej nie rób nam czegoś takiego, młoda damo - powiedziała,
kiedy już skończyła mnie ściskać. - Czy ty masz pojęcie, jak ja się
przeraziłam? A twój ojciec i wujek Jay nadal cię tam szukają!
- Taa - mruknął Mark. - A ci ludzie z restauracji są na ciebie okropnie źli,
bo ukradłaś im żółwia. Powiedzieli, że będziemy musieli za niego
zapłacić. A przecież nawet go nie zjedliśmy!
- Nie mówmy już o tym - zdecydowała mama, podając swoją kartę
kredytową kelnerce, która obrzucała mnie złymi spojrzeniami. I wcale
sobie tego nie wyobraziłam. Ona naprawdę rzucała mi złe spojrzenia. -
Po prostu, uregulujmy rachunek. Ally, spodziewałabym się podobnego
zachowania po którymś z chłopców, ale nigdy po tobie! Co w ciebie, na
litość boską, wstąpiło?
- Ja po prostu nie mogłam znieść myśli, że ktoś zje tego żółwia -
tłumaczyłam.
- Zje tego... - Mama rzuciła mi dziwne spojrzenie. - Och, Ally! Nikt...
- Widzisz? - odezwał się wujek Jay, podchodząc z tatą. - Mówiłem ci.
Jest tutaj, cała i zdrowa.
- Ally... - Tata miał wściekłą minę. - No proszę, tu jesteś. Wszędzie cię
szukaliśmy. Gdzie żółw?
- Nieważne - sapnęła mama, wstając. - Chodźcie. Idziemy stąd.
- Jak to, nieważne? - odezwał się tata. - Ally, powiedz nam. Co zrobiłaś z
tym żółwiem?
Ale ja nie chciałam powiedzieć. Nawet kiedy kierownik restauracji
przyszedł i zaczął mnie błagać. Stwierdził potem, że jestem bardzo
niedobrą małą dziewczynką i że narobiłam sobie okropnych kłopotów. I
że mam szczęście, że nikt nie zadzwonił na policję. Na co wtrącił się tata.
- Proszę pana, za żółwia zapłaciliśmy. Niech pan przestanie straszyć
małą, dobrze?
Ale ja się go ani trochę nie bałam. Myślałam tylko, jak śmiesznie będzie,
kiedy tata następnym razem pójdzie do mieszkania wujka Jaya obejrzeć
89
jakiś mecz i zobaczy, że żółw tam jest. Czy on się w ogóle zorientuje, że
to ten sam żółw?
- Chodźcie - powiedziała mama, kiedy już podpisała wydruk z karty. -
Starczy tego świętowania, jak na jeden wieczór. Wracajmy do domu.
No i wróciliśmy.
Ale dopiero, kiedy Mark z Kevinem wcisnęli pałeczkę do jedzenia w
otwór do wrzucania monet w automacie telefonicznym tuż przy drzwiach
do męskiej łazienki, żeby już nikt nigdy nie dostał reszty z tego automatu.
W samochodzie przybiłam im piątkę.
Ale tak, żeby rodzice nie widzieli.
ZASADA NUMER 13
Nie możesz targać ze sobą kamieni
Może i nie jestem mistrzynią świata w dotrzymywaniu obietnic. Wiem,
że niespecjalnie mi się udało z dotrzymaniem obietnicy, że w dzień
urodzin Mary Kay nikomu nie powiem, że się przeprowadzam.
Ale dotrzymałam obietnicy danej wujkowi Jayowi.
Od tego wieczoru, kiedy ukradłam żółwia z Lung Chung, udawałam, że
się cieszę z przeprowadzki. Przestałam narzekać na brzydkie szare ściany
naszego nowego domu. Ani razu nie wspomniałam, jak okropnie
trzeszczą te podłogi. Przestałam opowiadać o ręce zombie. Udawałam, że
się cieszę z tego, że się przenosimy. I że chętnie zacznę wszystko od
początku w nowej szkole.
I wiecie co? Okazało się, że wujek Jay miał rację. Przynajmniej odrobinę.
Kiedy zaczynasz udawać, że coś czujesz, w jakiś sposób naprawdę
zaczynasz to czuć. Na przykład, kiedy już raz zaczęłam udawać, że się
cieszę z przeprowadzki, naprawdę przestałam się czuć tak okropnie.
No i nie było to jakieś upiornie trudne, biorąc pod uwagę, że wszyscy w
mojej starej szkole mnie nienawidzili. No cóż, wszyscy poza Courtney
Wilcox.
A ponieważ się przeprowadzaliśmy i wszystko pakowaliśmy, w naszym
starym domu przestało się już tak wygodnie mieszkać. Gdziekolwiek
spojrzałam, stały pudła, pudła i pudła! Kto by chciał mieszkać w domu
pełnym pudeł?
Poza tym, tata rozmontował baldachim nad moim łóżkiem i wszystkie
półki. Żeby znów je poskładać w moim nowym pokoju, który mama po
90
cichu odnawiała. Ponieważ nie wybrałam sobie nowej tapety ani
wykładziny, postanowiła, że zadecyduje za mnie. Powiedziała, że ten
pokój to będzie niespodzianka.
Udawałam, że i z tego się cieszę. Wujek Jay, jak się okazało, udziela
dobrych rad. To zadziwiające, jak bardzo uszczęśliwiłam mamę tym
udawaniem, że jestem szczęśliwa.
I tak to trwało aż do ostatniego tygodnia przed przeprowadzką. Bo wtedy
mama zauważyła, że cała moja kolekcja kamieni nadal leży na dnie
szafy, w dziesięciu papierowych torbach na zakupy, w których je
przechowywałam. Przypomniała mi, że nie mogę zabrać tych kamieni do
nowego domu. I że poza trzema czy czterema najlepszymi okazami, całej
reszty mam się pozbyć.
- To nie są kamienie - tłumaczyłam. - To geody. Mam zamiar sprzedać je
na Allegro i kupić sobie za to telefon komórkowy.
- Jakkolwiek byś je nazwała, nie możesz ich zabrać ze sobą do nowego
domu - zapowiedziała mama. - I nie ma czasu ich sprzedawać na Allegro.
I nie możesz mieć komórki. Ally, musisz się pozbyć tej kolekcji.
Więc targałam jedną torbę ciężkich kamieni po drugiej, żeby je wyrzucić
do wielkiej dziury na placu budowy za naszym domem. A wtedy na
podjeździe zaparkował wujek Jay i wysiadł z samochodu razem z ładną
dziewczyną o długich czarnych włosach.
- Cześć. - Dziewczyna podeszła zobaczyć, co robię. Wujek Jay przywitał
się tylko i wszedł do domu. Przyjechał pomóc mojemu tacie
rozmontować piętrowe łóżko chłopaków. W zamian za to, rodzice mieli
zafundować jemu i Harmony pizzę na obiad. - Ty na pewno jesteś Ally.
Ja się nazywam Harmony.
- Cześć, Harmony - przywitałam się. Wyglądała czysto i ładnie. Miałam
nadzieję, że nie będzie jej przeszkadzało, że byłam tak strasznie brudna.
Przy odnoszeniu geod na plac budowy, na którym się je znalazło, łatwo
się usmolić.
- Tak sobie pomyślałam, że uda mi się z tobą porozmawiać - powiedziała
Harmony. - Jay wspominał, co zrobiłaś jakiś czas temu w tej chińskiej
restauracji... Jak uratowałaś tamtego żółwia, Wang Ba. Zastanawiałam
się, czy się zgodzisz na wywiad. Chcę o tobie napisać na zajęcia z
reportażu. Moim zdaniem zrobiłaś coś naprawdę wspaniałego. A w
91
dodatku to by była świetna historia na moje zajęcia.
Wzruszyłam ramionami.
- Jasne, czemu nie?
- Super. - Harmony się ucieszyła. I ku mojemu zdziwieniu z kieszeni
wyjęła maleńki magnetofon. A potem włączyła go i powiedziała: - A
więc, opowiedz mi, dlaczego ukradłaś żółwia z chińskiej restauracji Lung
Chung w śródmieściu.
Opowiadanie Harmony całej historii o tym, dlaczego ukradłam żółwia z
restauracji, okazało się mocno męczące. Przede wszystkim dlatego, że
przez cały czas, kiedy gadałam, musiałam jednocześnie opróżniać te
torby z kamieniami.
A wtedy Harmony zapytała mnie, dlaczego właściwie to robię.
Więc musiałam jej opowiedzieć o swoich geodach i o tym, że mama nie
pozwala mi zabrać całej kolekcji do nowego domu ani sprzedać jej na
Allegro. Pokazałam Harmony kilka najlepszych geod, a kiedy stwierdziła
z zachwytem, że bardzo ładnie błyszczą, zaproponowałam, żeby sobie
jakąś wybrała.
Ale ona stwierdziła, że chyba jej się nie zmieści do torebki.
Co dziwne, kiedy Harmony przeprowadzała ze mną wywiad, Mary Kay
Shiner i Brittany Hauser cały czas spacerowały obok mojego domu. Nie
wiem, po co to robiły. Nie ścigały się na rowerach ani nie próbowały
skakać przez siebie, jak przez kozła. W ogóle nie robiły niczego fajnego.
Zresztą Mary Kay zawsze za bardzo się bała, żeby skoczyć przez kozła.
Po prostu spacerowały tam i z powrotem. A kiedy mnie mijały, zaczynały
szeptać i chichotać do siebie. To było naprawdę głupie i jakieś takie
wkurzające. Próbowałam je ignorować, ale w pewnej chwili zaczęły
chichotać tak głośno, że nawet Harmony zerknęła w ich stronę i spytała:
- Och, to pewnie twoje przyjaciółki? Może z nimi też powinnam
przeprowadzić wywiad. No wiesz, żeby mieć inny punkt widzenia na tę
całą historię.
- Nie - powiedziałam szybko. - Chyba nie powinnaś. Kiedyś były moimi
przyjaciółkami, ale teraz już nie są.
- Naprawdę? - zdziwiła się Harmony. - Dlaczego?
Więc musiałam jej opowiedzieć o historii z kotką w walizce. I o tym, że
Mary Kay i Brittany przestały się już ze mną przyjaźnić. Ale poprosiłam,
92
żeby tych rzeczy w wywiadzie nie zamieszczała, bo go nie autoryzuję.
Usłyszałam to słowo w jakimś filmie, który oglądałam kiedyś z wujkiem
Jayem.
- Och - powiedziała Harmony. - Musisz naprawdę bardzo kochać
zwierzęta, skoro byłaś gotowa zaryzykować przyjaźń dla kota.
- Tak - zgodziłam się. Nie wspomniałam o tym, że Brittany była
ciskaczem, a Mary Kay ciągle tylko beczała, więc przyjaźń z nimi
dwiema od samego początku nie była taka łatwa. - Chyba tak.
A potem wszystkie moje papierowe torby na zakupy były puste. Więc
zawróciłam i razem z Harmony poszłyśmy do środka, popatrzeć, jak tata
i wujek Jay rozkładają łóżko. To była świetna zabawa. A tata i wujek
mówili mnóstwo brzydkich słów, kiedy kaleczyli sobie palce o śruby, i
mama za każdym razem kazała im wrzucać do puszki ćwierćdolarówkę.
Pod koniec wieczoru mieliśmy już pięć dolarów, odłożonych na wizytę
Marvina u psiego fryzjera.
Będzie wyglądał fantastycznie, kiedy go ostrzygą. Mam nadzieję, że
zawiążą mu wstążkę przy grzywce, chociaż to chłopiec.
Wieczorem, zanim się położyłam do łóżka, wymknęłam się na chwilę z
domu, żeby stanąć na skraju tej dziury na placu budowy i pożegnać się z
moimi geodami, tak żeby mnie nikt nie widział. Bo trochę wstyd się
żegnać z jakimiś kamieniami. Prawie ich zresztą nie widziałam, bo
księżyc dopiero zaczynał wschodzić.
Pomyślałam, że wprowadzi się tu kiedyś ta nowa rodzina, która kupiła
nasz dom. Ich córeczka - o ile ją mają - któregoś dnia wyjdzie się
pobawić i znajdzie moją kolekcję geod. I pomyśli sobie - tak jak ja kiedyś
pomyślałam - że trafiła na jakiś ukryty skarb. I może sobie pomyśli - tak
jak ja pomyślałam - że schowali go tu piraci. Może pomyśli: To teraz
jestem bogata!
I pewnie trochę się rozczaruje, kiedy ktoś wreszcie jej powie, że te
kamienie to wcale nie brylanty, tylko geody.
Ale przy odrobinie szczęścia okaże się, że ta dziewczynka potrafi docenić
piękno geody, nawet jeśli taka geoda nie jest nic warta.
Myśl o tym, że może te geody uszczęśliwią kiedyś jakąś inną
dziewczynkę tak samo, jak uszczęśliwiły mnie, rozchmurzyła mnie nieco.
I nawet nie udawałam, że mam lepszy humor. Wiedząc, że ktoś może
93
kiedyś pokocha moje kamienie tak jak ja, nie smuciłam się już tak
bardzo, że muszę się z nimi rozstać.
Mogłam się z nimi pożegnać i wrócić do domu, czując, że nareszcie spadł
mi prawdziwy kamień z serca.
ZASADA NUMER 14
Osoby
sławne
mają
zupełnie
inne
zasady
niż zwykli ludzie
Tydzień później po raz ostatni szłam do starej szkoły i pani Myers
szykowała dla mnie przyjęcie pożegnalne. No, w pewnym sensie. W
sumie, to ja sama szykowałam swoje przyjęcie. Mama kupiła babeczki - z
waniliową i czekoladową polewą i posypką - od Krogera, i przyniosła je
do szkoły. .. Kupiła ich bardzo dużo, bo należało także poczęstować klasę
Marka i przedszkolaki z grupy Kevina.
Więc musiałam zrobić to przyjęcie, czy miałam na to ochotę, czy nie. A
ponieważ Mary Kay nadal mnie nienawidziła i była najlepszą
przyjaciółką Brittany Hauser, tak naprawdę nie miałam na to ochoty.
Powinnam była wiedzieć, że to moje pożegnalne przyjęcie wypadnie
jakoś tak dziwnie, bo już wcześniej dzień się dziwnie zaczął. Na
przykład, kiedy wyszłam z domu, żeby iść do szkoły, czekała na mnie
Mary Kay.
Właśnie. Mary Kay chciała iść do szkoły razem ze mną. I chociaż szłam
bardzo szybko, cały czas musiałam wysłuchiwać jej jęczenia:
- Ally, no daj spokój! Nie możemy znów zostać przyjaciółkami?
Strasznie mnie to wkurzało.
Rzecz w tym, że gdyby nie zaczekała do ostatniego dnia przed moją
przeprowadzką, to może i chciałabym znów się z nią przyjaźnić.
Ale teraz było już trochę za późno.
Pomyślałam, że to może tylko dlatego, że to mój ostatni dzień w szkole.
Może Mary Kay żałuje, że była dla mnie taka wredna i powiedziała
wszystkim o mojej księdze zasad, i tak dalej.
Ale potem, kiedy już dotarłam do szkoły, Brittany Hauser też zaczęła być
dla mnie jakaś taka milutka. Powiedziała, że jestem ładnie uczesana, i
zapytała, czy zrobiłam z włosami coś nowego (raz w życiu pamiętałam,
żeby je wyszczotkować). Spytała też, czy z nią usiądę przy lunchu.
Powiedziałam, że nie. Dlaczego miałabym chcieć siedzieć razem z tą
94
pozerką?
Nabrałam jeszcze większych podejrzeń, kiedy Brittany się nie wściekła,
kiedy odrzuciłam jej zaproszenie do siedzenia razem z nią przy lunchu.
Powiedziała tylko:
- Dobrze, Ally, jak chcesz. Słuchaj, a nie wpadłabyś do mnie w ten
weekend?
- Nie. W ten weekend się przeprowadzam. - Zaczynałam być zła i mało
brakowało, żebym dodała: „Poza tym cię nie lubię”.
Ale nie wypada mówić ludziom, że się ich nie lubi. To też zasada. Nawet
takim ludziom, którzy na to zasługują, jak Brittany Hauser.
- Och, racja - powiedziała Brittany, chichocząc ze swojego roztargnienia.
- Ale głuptas ze mnie! Zapomniałam. No cóż, to może przy jakiejś innej
okazji.
- Brittany... - Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam się dowiedzieć, co
się właściwie dzieje. - Dlaczego mnie zapraszasz? Zapomniałaś, co się
stało ostatnim razem?
- Och, chodzi ci o lady Serenę Archibald? - Brittany znów się roześmiała.
- Nie ma sprawy! Już mi przeszło. Poza tym przecież było fajnie,
prawda?
Mnie tam nie było fajnie. Nawet nie wiedziałam, o co jej teraz chodziło.
Courtney, kiedy ją spytałam przy lunchu, też nie wiedziała.
- Może jacyś obcy przejęli ich ciała - podsunęła.
To chyba było najrozsądniejsze wytłumaczenie.
Dowiedziałam się, o co naprawdę chodziło, dopiero na ostatniej lekcji,
kiedy przyszła pora na moje przyjęcie pożegnalne. Pani Myers poprosiła
mnie, żebym stanęła przed klasą. Objęła mnie ramieniem i przy
wszystkich powiedziała, że będzie jej mnie brakowało.
Stałam tam razem z panią Myers, a ona mówiła o tym, jak wartościową
uczennicą byłam w tej czwartej klasie i że zawsze świetnie sobie
radziłam z matematyką i fizyką, i tak dalej.
- A poza jej licznymi szkolnymi osiągnięciami... Scott, jeśli się czymś
zakrztusiłeś - przerwała pani Myers, bo Scott wydawał takie dźwięki,
jakby się krztusił, przez cały czas, kiedy mówiła o mnie te miłe rzeczy - i
chciałbyś wyjść do łazienki, to wiesz, gdzie jej szukać... Zatem, Ally
Finkle dowiodła, że potrafi bronić praw zwierząt. Uratowała żółwia przed
95
śmiercią w kotle, w pewnej znanej restauracji... A przynajmniej tak jest
napisane w porannej gazecie.
I wtedy pani Myers wyjęła egzemplarz naszego lokalnego dziennika i
pokazała całej klasie duży artykuł o tym, że ukradłam żółwia z Lung
Chung i go ukryłam „w bezpiecznym miejscu”. Nie widziałam go, bo
mama i tata zrezygnowali z prenumeraty prasy. Przecież następnego dnia
mieliśmy się wyprowadzić. Artykułowi towarzyszyło duże zdjęcie, na
którym stałam na placu budowy za moim starym domem, w kowbojskich
butach, i trzymałam wielką torbę geod nad potężną dziurą w ziemi.
Miałam bardzo dziwne włosy, bo ich nie wyszczotkowałam, ale było
widać, że to ja. Pod zdjęciem widniał podpis: Ally Finkle, młoda
obrończyni praw zwierząt.
I wtedy przypomniałam sobie, że Harmony zrobiła mi zdjęcie swoim
małym cyfrowym aparatem tego wieczoru, kiedy przeprowadzała ze mną
wywiad na zajęcia. I że mówiła, że jeśli profesorowi artykuł się spodoba,
to może go wyśle do lokalnej gazety. Robił tak, powiedziała Harmony,
wyłącznie z tymi artykułami, które naprawdę uważał za świetne.
A to znaczyło, że jej artykuł o mnie i żółwiu musiał mu się naprawdę
bardzo spodobać.
I nagle zrozumiałam, dlaczego Mary Kay znów chciała razem ze mną
chodzić rano do szkoły. I dlaczego Brittany Hauser chciała, żebym
usiadła obok niej przy lunchu.
Stałam się sławna.
Poważnie. Zostałam sławą.
No cóż, a przynajmniej najsławniejszą osobą w czwartej klasie pani
Myers.
- Ally, będzie nam ciebie bardzo brakowało... - ciągnęła pani Myers.
- Nie wszystkim - wtrącił Scott Stamphley. Ale trudno było się
zorientować, czy rzeczywiście powiedział właśnie to, bo zrobił to w
formie kaszlnięcia. Tyle że ja wiem, jak odczytywać kaszlący język, bo
praktycznie sama go wymyśliłam.
Posłałam Scottowi wredne spojrzenie.
- Scott - powiedziała pani Myers - jeśli chcesz wyjść do łazienki i napić
się wody, to zrób to, proszę.
- Nic mi nie jest, proszę pani - powiedział Scott.
96
- To dobrze - powiedziała. - No cóż, chciałam tylko dodać, że chociaż
wiem, że Ally będzie się bardzo podobało w nowej szkole, to my
będziemy za nią bardzo, bardzo tęsknić, i dlatego właśnie zrobiliśmy to
dla niej... Prawda? Żeby mogła nas wspominać.
- Właśnie - powiedziały wszystkie dzieciaki z naszej klasy, włącznie z
Brittany Hauser, która wykrzyknęła to najgłośniej. To była najbardziej
fałszywa osoba, jaką znam.
I wtedy pani Myers przyniosła wielki plakat, na którym wszyscy z klasy
napisali, jak bardzo będą za mną tęsknić. Albo nie tęsknić, jak w
przypadku Scotta Stamphleya, który napisał tylko: No to spadówa,
Finkle!
- Łał - mruknęłam. Zauważyłam, że Brittany i Mary Kay tylko podpisały
się imionami, co znaczyło, że klasa zrobiła ten plakat, zanim jeszcze
zostałam sławna i zanim uznały, że jednak chcą się ze mną znów
przyjaźnić. - Wszystkim wam dziękuję. To dla mnie bardzo wiele znaczy.
Bo zasada mówi, że jeśli nawet ktoś da ci coś, na czym niespecjalnie ci
zależy, i tak powinnaś za to podziękować.
- A teraz zjemy te pyszne babeczki, które przyniosła twoja mama -
oznajmiła pani Myers.
- Pyszne babeczki z chemikaliami, chciała pani powiedzieć - usłyszałam
szept Scotta Stamphleya. Chłopcy siedzący wkoło niego zaczęli się
śmiać.
- Jasne - powiedziałam do pani Myers, udając, że nie słyszałam słów
Scotta. - Jeśli pani pozwoli, ja je rozdam.
- Dziękuję, Ally - zgodziła się pani Myers. - Jesteś pewna, że nie trzeba
ci pomóc?
- Och, ja pomogę! - Brittany Hauser mało ręki nie złamała, tak szybko ją
wyrzuciła w powietrze, zgłaszając się na ochotnika. - Proszę mi
pozwolić, proszę!
- Poradzę sobie - odparłam z uśmiechem. Miałam nadzieję, że był równie
słodki, jak lukier na babeczkach. - Z przyjemnością zajmę się tym sama.
- No dobrze, Ally - powiedziała pani Myers. - Jeśli jesteś pewna... - i
podała mi duże pudełko na słodycze.
- Jestem pewna.
Powoli obeszłam całą salę, rozdając babeczki. Kiedy doszłam do Mary
97
Kay, odezwała się po cichu, ze łzami w oczach:
- Posłuchaj, Ally... To, co zrobiłaś dla tego żółwia... Byłaś taka dzielna.
- Dzięki, Mary Kay - odpowiedziałam. - Ty postąpiłabyś tak samo.
Wiedziałam, że to kłamstwo. Nie ma mowy, żeby Mary Kay uratowała
takiego Wang Ba. Nie starczyłoby jej odwagi.
- Posłuchaj - szepnęła Mary Kay. - Wiem, że ostatnio ciągle się
kłóciłyśmy. I naprawdę mi przykro, że powiedziałam Brittany o twojej
księdze zasad. Nie powinnam była tego robić. Naprawdę cię
przepraszam. I chcę, żebyś wiedziała, że zawsze będziesz dla mnie jedną
z moich najlepszych najlepszych przyjaciółek, Ally. Zawsze.
Pomyślałam, że to szalenie interesujące, bo jeszcze wczoraj Mary Kay w
ogóle nie uważała mnie za przyjaciółkę. A teraz, nagle, robię się sławną
obrończynią praw zwierząt i ona znów mnie uważa za swoją najlepszą
przyjaciółkę?
- Ojej, dzięki, Mary Kay - zaćwierkałam tak fałszywie, jak ona. Bo nie
jestem mniej sprytna od niej.
- Nie ma za co - powiedziała Mary Kay i ugryzła babeczkę.
Doszłam do Courtney Wilcox.
- Proszę, Ally, to dla ciebie. - I Courtney podała mi małe pudełeczko.
Musiałam odstawić babeczki, żeby je otworzyć. Okazało się, że w środku
jest srebrny wisiorek z przełamanym na pół serduszkiem.
- Widzisz? - Courtney pokazała, że ma na szyi łańcuszek z drugą połową
wisiorka. - Gdy obie będziemy nosiły po połówce serduszka, to będzie
znaczyło, że jesteśmy przyjaciółkami, mimo że zostałyśmy rozdzielone.
Mama kupiła go w centrum handlowym. Pomyślałam, że ci się spodoba.
Naprawdę mi się podobał. A najbardziej podobało mi się w nim to, że
mama Courtney musiała go kupić, zanim jeszcze się dowiedziała, że
zostałam słynną obrończynią praw zwierząt. Bo zostałam nią dopiero
tego dnia rano.
Courtney Wilcox, w przeciwieństwie do Mary Kay, zupełnie nie była
fałszywa.
- Ładny. - Ucieszyłam się. Założyłam naszyjnik, a potem wyciągnęłam
do niej pudełko z babeczkami. - Poczęstuj się.
- Dzięki - pisnęła Courtney, biorąc babeczkę.
A potem podeszłam do Brittany. Zostawiłam ją sobie na koniec.
98
- Babeczkę? - zaproponowałam.
- Och, wyglądają pysznie. - Brittany się uśmiechnęła, sięgając po ostatnią
sztukę.
- Czekaj, pomogę ci - powiedziałam.
Wzięłam babeczkę dla Brittany i udałam, że mam zamiar ją podać.
Ale zamiast tego rozgniotłam babeczkę na twarzy Brittany. A potem
jeszcze, dla lepszego efektu, roztarłam.
- Walka na ciastka! - ryknął Scott Stamphley.
I zanim się zorientowałam, wszyscy, którym został jeszcze choć kawałek
babeczki, rzucali tym, co mieli w rękach. Na zasadzie jakiegoś
milczącego porozumienia, wszystkie dziewczynki rzucały swoimi
babeczkami w Scotta Stamphleya, a chłopcy w Brittany Hauser i Mary
Kay Shiner... Pewnie dlatego, że kiedy ciastka zaczęły latać w powietrzu,
to Brittany najgłośniej wrzeszczała:
- Tylko nie we włosy!
No i, oczywiście, dlatego że Brittany nie miała babeczki, którą mogłaby
odrzucić. A Mary Kay się rozpłakała. Więc obie stały się wymarzonymi
celami.
Przynajmniej według mnie.
Moje ostatnie pięć minut w podstawówce na Orzechowych Wzgórzach to
było najlepsze pięć minut, jakie spędziłam w tej szkole.
Nawet jeśli trafiłam potem do gabinetu dyrektorki.
Gorzej, że musiałam siedzieć tam ze Scottem Stamphley'em, kiedy
czekaliśmy, aż przyjadą rodzice, żeby nas odebrać ze szkoły.
A on wciąż podśpiewywał piosenkę o rozwolnieniu żołądka, którą
znałam jeszcze w drugiej klasie.
Wreszcie miałam już tego zupełnie dosyć.
- Znam tę piosenkę od przedszkola - powiedziałam, co było przesadą, ale
tylko lekką.
- Tak? - Scott przestał śpiewać. - No to dlaczego nie śpiewasz razem ze
mną?
- Bo jest głupia.
- Tak jak wyraz twojej gęby - odciął się Scott.
W głowie mi się nie mieściło, że ostatniego dnia szkoły trafiłam do
gabinetu dyrektorki. Ze Scottem Stamphleyem. Wiedziałam, że nic złego
99
mi się nie stanie, bo pani Grant, nasza dyrektorka, zawsze jest bardzo
wyrozumiała... W przeciwieństwie do mojej nowej dyrektorki, pani
Jenkins, która wcale się taka nie wydawała.
- Taa... - zaczął Scott. - Naprawdę nieźle dowaliłaś Mary Kay tym
ostatnim kawałkiem.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć na ten nieoczekiwany komplement. W
sumie aż się zdziwiłam, że w ogóle zauważył.
- No - przytaknęłam. - Prawda?
- Aż wrzasnęła - ucieszył się Scott. - Zupełnie jak dziewczyna. A
widziałaś, jak trafiłem Brittany Hauser w głowę całą tą posypką, która
jeszcze została w pudełku?
- Będzie ją wyczesywać z włosów tygodniami - powiedziałam radośnie.
- „Och, moje włosy” - pisnął Scott, idealnie naśladując Brittany.
- Hej, nieźle ci to idzie - stwierdziłam. - Powinieneś na koniec roku
wystąpić w pokazie talentów.
- Daj spokój - powiedział skromnie Scott.
- Nie - zaprotestowałam. - Poważnie. Nic jej bardziej nie wkurzy.
- Tak uważasz?
- Jestem pewna, że się nawet popłacze.
- Wiesz co, Ally Finkle? - odezwał się Scott. - Czasami jesteś nawet w
porządku.
To była tak zaskakująca uwaga, że na moment odebrało mi mowę. Co się
stało? Scott Stamphley powiedział mi coś miłego?
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, pojawiła się moja mama, ze wściekłą
miną. Tuż za nią szła mama Scotta i też nie wyglądała na zbyt
szczęśliwą.
- Ally Finkle - odezwała się mama. - Co ja słyszę na twój temat? I co ty
masz we włosach, młoda damo? Czy to... Czy to babeczki? Babeczki,
które ci kupiłam? Wdałaś się w bójkę na jedzenie? Czy ty masz dziewięć
lat, czy pięć? Pani Myers bardzo się tobą rozczarowała... Och, dość tego,
dość tego. Kiedy cię zabiorę do domu... Jeśli sobie wyobrażasz, że po
tym wszystkim dostaniesz kota...
Muszę przyznać, że o mało się nie rozpłakałam, kiedy usłyszałam, że
rozczarowałam panią Myers. Nie wspominając już o tym, że mogę nie
dostać kotka. Pewnie bym się rozpłakała, gdybym sobie nie
100
przypomniała, że obok siedzi Scott Stamphley i na mnie patrzy. Oraz o
tym, jak świetnie się poczułam, kiedy wtarłam ten lukier we włosy Mary
Kay.
Zerknęłam na Scotta. Jego mama mówiła do niego mnóstwo rzeczy
podobnych do tego, czego wysłuchałam od swojej. Pomijając część na
temat kotka, oczywiście. No i nie nazywała go „młodą damą”.
Ale zauważyłam, że on też nie płacze. W sumie, spokojnie zdejmował
sobie z koszulki okruchy babeczki. I je zjadał.
I to miało być moje ostatnie wspomnienie z podstawówki na
Orzechowych Wzgórzach.
Scott Stamphley zjadający sobie z koszulki okruchy moich pożegnalnych
babeczek.
Do widzenia, pani Myers. Przepraszam, że panią rozczarowałam.
Do widzenia, czwarta klaso. Zapomniałam zabrać plakat z waszymi
podpisami.
Do widzenia, Brittany Hauser. Chyba nie nienawidzę cię tak naprawdę.
Ale wcale za tobą nie przepadam.
Do widzenia, Courtney Wilcox. Żałuję, że tak krótko byłyśmy
najlepszymi przyjaciółkami. Naprawdę spodobał mi się wisiorek, który
twoja mama kupiła dla mnie w centrum handlowym.
Do widzenia wszystkim ze stołówki. Dziękuję za to czekoladowe mleko,
za które moja mama nie zapłaciła.
Do widzenia, koniu Dandysie. Mam nadzieję, że smakowały ci moje
owocowe roladki.
Do widzenia, Mary Kay. Nigdy nie byłaś zbyt dobrą przyjaciółką, bo za
dużo płakałaś i nie pozwalałaś mi być lwicą. Mimo to, naprawdę bardzo
mi przykro, że ci wepchnęłam do gardła tamtą łyżkę.
Do widzenia, Scotcie Stamphleyu.
Do widzenia na zawsze.
A teraz spadówa.
ZASADA NUMER 15
Nie
osądzaj
domu
po
tym,
jak wygląda przed remontem
Nadal udawałam, że cieszę się z przeprowadzki, chociaż zupełnie się nie
cieszyłam, zwłaszcza teraz, kiedy już na pewno wiedziałam, że nie
101
dostanę kotka. Aż tu mama i tata zabrali nas do nowego domu, żeby
pokazać nam wielką niespodziankę.
Wielką niespodzianką były nasze pokoje. Mama wzięła trochę wolnego z
pracy i w tajemnicy pracowała nad nimi, kiedy byliśmy w szkole. I
wreszcie były gotowe. Mama chciała, żebyśmy zobaczyli, jak świetnie
wyglądają, zanim jeszcze się wprowadzimy, no i żeby mogła porobić
jakieś zmiany, gdyby coś nam się nie podobało.
Nie żeby to miało jakieś znaczenie - skoro i tak musieliśmy się
przeprowadzić - czy nam się spodobają te pokoje, czy nie.
Więc w samochodzie udawałam, że się cieszę, że zobaczę nasz nowy
dom.
Ale w środku wcale się tak nie cieszyłam. W środku myślałam o tym,
żeby uciec z domu. Bo to wszystko było takie nie fair. To znaczy,
przecież ja od początku wcale nie chciałam się przeprowadzać ani
zmieniać szkoły, ani wyrzucać swojej kolekcji geod. A teraz jeszcze
zabrano mi tę jedyną rzecz, której nie mogłam się doczekać, Miauczusia.
Jedyne, co mi pozostało, to nadzieja, że będę w jednej klasie z Ericą,
Sophie i Caroline.
To było także niesprawiedliwe. Okropnie.
Wydawało mi się, że mama i tata zupełnie sobie zasłużyli na to, żebym
uciekła. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że teraz byłam słynną
obrończynią praw zwierząt. Co dla moich rodziców okazało się sporym
zaskoczeniem, ale i tak ich nie powstrzymało przed odmówieniem mi
kotka. A gdybym tak po prostu wzięła torbę podróżną i wcisnęła do niej
parę rzeczy? Tylko co? Bo wszystko zostało spakowane w kartony i pod
ręką miałam jedynie parę drobiazgów: szczoteczkę do zębów i jedną
zmianę ubrania. I szmacianą lalkę, którą mam, odkąd skończyłam trzy
lata, i z którą śpię, i która jest okropnie brudna i ma jedną nóżkę krótszą,
bo odgryzioną przez Marvina, kiedy jeszcze był szczeniakiem. No, ale
gdybym wzięła swoją księgę zasad i uciekła, to pewnie udałoby mi się
dostać do mieszkania wujka Jaya. Z naszego starego domu na kampus
uniwersytecki jest dość daleko, ale z nowego to zaledwie parę przecznic.
I wtedy mogłabym po prostu zamieszkać z wujkiem i Wang Ba, i dostać
kotka. I nikt nie mógłby mi tego zabronić. Wujek Jay nigdy by mi
niczego nie zabraniał. On by nawet nie zauważył malutkiego kotka w tym
102
swoim zabałaganionym mieszkaniu.
Ale nie udało mi się zrealizować tego planu, bo zasnęłam zamiast się
pakować, a kiedy się obudziłam, trzeba było jechać do naszego nowego
domu.
Ale mimo wszystko myślałam o tym. Niech wam się nie wydaje, że nie.
Wiedziałam, że mój nowy pokój mi się nie spodoba, niezależnie od tego,
co mama z nim zrobiła. No bo niby jakim cudem? Nie da się ciemnego,
pełnego przeciągów pokoju przerobić na ciepły i jasny. Żeby się użyło
nie wiem ile farby do malowania ścian.
Ale obiecałam wujkowi Jayowi, że będę udawała.
Więc przez całą drogę w samochodzie udawałam. I jeszcze potem, kiedy
wchodziłam po frontowych stopniach domu. I kiedy mama otwierała
drzwi.
A później weszłam do środka.
No, muszę przyznać... Zdziwiłam się, widząc, ile mama zdołała zrobić z
tym domem w parę krótkich tygodni. Kiedy ja byłam zajęta szkołą,
torturowana przez Brittany Hauser i Mary Kay, mama - z pomocą taty -
zajmowała się malowaniem, odkurzaniem żyrandoli i czyszczeniem
podłóg, które teraz błyszczały i ładnie wyglądały.
Och, wszystkiego zrobić nie zdążyła. Tylne korytarze nadal były ciemne i
przerażające. A w ogrodzie za domem nadal widać było połacie ubitej
ziemi z rzadka porośnięte trawą. A nowa kuchenka, lodówka i zmywarka
jeszcze nie przyjechały, więc w kuchni były puste miejsca tam, gdzie te
rzeczy miały stanąć.
Ale zniknęły wszystkie pająki.
A kiedy weszliśmy na drugie piętro, gdzie były nasze pokoje,
zobaczyłam, że wszystkie pająki trafiły do pokoju Marka. Na szczęście,
nie były żywe. To była tapeta w pająki.
I to nie jakieś dziecinne pajączki z kreskówek, ale prawdziwe,
naturalnych rozmiarów rysunki pająków i innych owadów, pod którymi
wypisano ich łacińskie nazwy.
Oczywiście, Mark oszalał ze szczęścia, tak mu się spodobało. Nie
pytajcie mnie, dlaczego ktoś chciałby mieszkać w pokoju, w którym na
ścianach są rysunki pająków, żuków, pszczół, much i os. Ale mój brat
najwyraźniej tego sobie życzył.
103
Kevin był swoim pokojem tylko nieco mniej uszczęśliwiony niż Mark.
Miał tapetę w piratów - w pirackie statki i flagi z czaszkami i
skrzyżowanymi piszczelami. Ale nie była wytłaczana. Bo naprawdę nie
istnieje coś takiego jak wytłaczana tapeta w piratów... A przynajmniej,
mamie nie udało się takiej znaleźć.
Ale uszyła mu zasłony z niebieskiego aksamitu. Więc przynajmniej to go
uszczęśliwiło.
Nie oczekiwałam zbyt wiele, kiedy otwierałam drzwi do swojego pokoju,
ale zbierałam się, żeby przylepić do twarzy rozradowany uśmiech.
Stwierdziłam, że kiedy już wszystkie moje rzeczy tam trafią, to chyba w
końcu nauczę się lubić swój pokój. Po jakimś czasie. Tak gdzieś za
dwanaście lat.
Nawet mi do głowy nie przyszło, że zobaczę to, co zobaczyłam, kiedy
otworzyłam te drzwi na oścież.
A mianowicie, pokój, który był jeszcze ładniejszy niż mój pokój w
starym domu.
Nie wiem, jak mamie i tacie się to udało. Połączenie kremowej tapety w
delikatnie błękitne kwiatki i błękitnego dywanu - nie wspominając już o
koronkowych firankach i kanapce we wnęce okna, którą zrobił tata -
wszystko to sprawiło, że pokój, który uznałam za najbrzydszy w całym
domu, stał się najładniejszym pokojem, jaki widziałam w życiu.
Stałam w drzwiach i się gapiłam. Wąchałam zapach świeżej farby i
ledwie wierzyłam własnym oczom. A Kevin i Mark, którzy stali za
moimi plecami, komentowali:
- Łał, elegancko!
- Widzisz, Ally? Mówiłem ci.
- No i co, Ally? Co o tym sądzisz? - spytała mama tonem osoby bardzo z
siebie dumnej.
A ja byłam tak zaszokowana, że nawet nie pamiętałam, że mam udawać.
- Jest cudowny! - krzyknęłam.
Bo naprawdę tak myślałam.
- Och, tak bardzo się cieszę - powiedziała mama. - A co sądzisz o kanapie
we wnęce? To zasługa taty.
- No cóż - bronił się tata. - Tak naprawdę to konstrukcja z Horne Depot.
- Też jest cudowna - zapewniłam. Podbiegłam do niej i wskoczyłam na
104
poduszki. Siedząc tam, mogłam wyglądać na ulicę przed domem. Liście
na drzewach akurat się przebarwiały i pod sobą widziałam tylko mozaikę
kolorów, pomarańczowego, żółtego, czerwonego i brązowego, zupełnie
jakby ktoś rozpostarł barwną narzutę. Mogłabym skoczyć z okna i
poskakać na niej, jak na trampolinie z kolorów. Nigdy w życiu nie
widziałam czegoś ładniejszego. To było prawie tak ładne jak mój pokój.
Mogłabym tam siedzieć i wyglądać przez okno godzinami. Kto by się
przejmował tym, że nie widzę stamtąd miejskiej wieży wysokiego
napięcia?
- To dobrze. - Mama była bardzo zadowolona. - Cieszymy się, że tak
uważasz. Ale jeszcze nie skończyliśmy pokazywać ci wszystkiego.
Chodź tutaj.
Oderwałam się od siedzenia w oknie i wyszłam z nimi na korytarz.
I wtedy tata pociągnął za sznur, żeby opuścić klapę, prowadzącą na
strych.
- Tato! - wrzasnęłam. - Nie rób tego!
Ale było za późno. Tata już opuszczał składaną drabinkę, po której się
wchodziło na strych. Zaskrzypiały sprężyny.
- Chodź, Ally - powiedział. - Pokażę ci, że tam nie ma nic, czego trzeba
by się bać. Wszyscy wejdziemy na górę.
- Super - sapnął Mark i zaczął się wspinać po drabince śladem taty.
- Och, nie, nie rób tego - błagałam, łapiąc Marka za spodnie. - Tato, czy
chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli?
Głowa i ramiona taty już znikły we włazie.
- Tu jest całkowicie bezpiecznie, Ally! - zawołał z góry. - Nic tu nie ma,
poza paroma kartonami rupieci. Wejdź na górę, to ci pokażę.
- Puść mnie - upierał się Mark, usiłując się wyswobodzić. - Chcę iść na
górę z tatą.
- Mark! Stój! Usiłuję cię chronić!
- Ally - powiedziała mama. - Puść go. Też powinnaś pójść na górę. Tylko
w ten sposób zdołasz sobie dowieść, że nie ma tam nic, czego należałoby
się bać.
Puściłam Marka. Musiałam, bo mało brakowało, żeby mnie kopnął w
twarz. Wspiął się po drabince.
Westchnęłam. Wiedziałam, że mama ma rację. Ale... Co z ręką zombie?
105
- Łał! - zawołał ze strychu Mark. - Ludzie, chodźcie tu. Musicie sami to
obejrzeć. Coś niesamowitego!
Spojrzałam na Kevina.
- Ja nie idę - oświadczył. - Tam jest pełno kurzu.
- Idź, Ally! - nakazała mama. - Ja już tam byłam. Zostanę tu z Kevinem.
Wzdychając, postawiłam stopę na drabince. I zaczęłam wchodzić na
górę. Widziałam u szczytu drabinki głowę taty na tle belek pod dachem
domu. Widziałam też, że skądś wpadały tam promienie słońca. Musiałam
przyznać, że ten strych wcale nie przerażał.
A kiedy już weszłam na górę i rozejrzałam się wkoło, zobaczyłam, że
tam wcale nie jest strasznie. No, można się było bać, że się spadnie z
drabinki. Mimo to strych okazał się zwykłym długim pomieszczeniem, z
niskim, ukośnym sufitem. Było tam praktycznie pusto, jeśli nie liczyć
paru pudeł. Tata i Mark pochylali się nad nimi i je otwierali. W środku
były...
- Kartki świąteczne! - stwierdził Mark z obrzydzeniem.
W pierwszej chwili nie wierzyłam. Ale kiedy weszłam, przekonałam się,
że rzeczywiście tak było. W każdym z pudeł było pełno
bożonarodzeniowych pocztówek. Dziesiątki kartek, a może nawet setki.
Już zużytych. Wszystkie były zapisane i naprawdę stare. Jakby miały po
dwadzieścia lat!
- No cóż - powiedział tata. - To nie jest żadna ręka zombie, przyznaję.
Ale ta jest dość przerażająca. - I podniósł bożonarodzeniową kartkę ze
zdjęciem z wakacji w Disneylandzie jakichś brzydkich ludzi z naprawdę
okropnymi fryzurami.
- Przy okazji zabierz te pudła na dół. Wyrzucimy je do kontenera! -
zawołała mama w stronę klapy na strych.
- Chodźcie - powiedział tata. - Podacie mi pudła.
I w ten sposób sprzątnęliśmy strych, żeby potem wstawiać tam nasze
własne rupiecie. Wrzucałam pudło ze starymi kartkami pocztowymi
Ellisów do kontenera stojącego na naszym podjeździe, kiedy usłyszałam,
że ktoś mnie woła. Obróciłam się i zobaczyłam Ericę, która machała do
mnie ze swojego ogrodu.
- Cześć, Ally! - zawołała z uśmiechem. - Dzisiaj się przeprowadzasz?
- Nie - odparłam, podbiegając do żywopłotu dzielącego nasze ogrody.
106
Widziałam, że Missy też jest przed domem Harringtonów i podrzuca
batutę. I że obok starszy brat Eriki, John, grabi liście. - Wprowadzamy się
jutro.
- Och, to świetnie - stwierdziła Erika, uśmiechając się jeszcze szerzej. -
Nie mogę się doczekać! Sophie i Caroline prosiły, żeby cię pozdrowić.
Wszystkie się ucieszyłyśmy, kiedy pani Hunter powiedziała, że będziesz
z nami w klasie!
- Tak powiedziała? - Byłam zdziwiona. - Super.
- Nie wiedziałaś? - Erica zaczęła podskakiwać. I wrzeszczała, jak zawsze,
kiedy się z czegoś cieszyła.
- Nie! - odwrzasnęłam, też podskakując. - Pewnie rodzice chcieli mi
zrobić niespodziankę, tak jak poprzednio.
- To znaczy?
- W tajemnicy urządzili mój pokój na nowo - powiedziałam. - Chcesz go
zobaczyć? Naprawdę ślicznie go odnowili!
- Jasne! Tylko powiem mamie, gdzie jestem, żeby się nie powtórzyła ta
sama katastrofa, co ostatnio.
Erica zawróciła i wbiegła do domu. Obserwowałam, jak Missy podrzuca
wysoko swoją batutę, a potem robi obrót i łapie ją, zanim batuta spadnie
na ziemię. John oparł się o grabie i zagadnął:
- Cześć, Ally. Jak leci?
- W porządku - odparłam nieco podejrzliwie. To dlatego, że
zastanawiałam się, czy miał zamiar jeszcze poruszyć temat tych rzeczy ze
strychu.
Jasne, że miał.
- A więc... - ciągnął. - Słyszałaś jakieś dziwne hałasy dochodzące z... No
sama wiesz, skąd? - Wskazał ręką za mnie, w stronę dachu mojego domu.
- Chodzi ci o to, czy słyszałam jakieś dziwne hałasy ze strychu? -
powiedziałam głośno. - Nie, nie słyszałam. Bo tam nie ma nic poza
starymi pudłami z kartkami świątecznymi. I nawet ich już tam nie ma, bo
właśnie posprzątaliśmy strych.
- No cóż, tylko tyle da się zobaczyć za dnia - mówił John. - Ale nocą,
kiedy wszyscy już spali, słyszałem z tamtego strychu różne dziwne
rzeczy. Jakby coś usiłowało się wydostać...
- Przestań mi dokuczać - powiedziałam swoim najbardziej wrednym
107
głosem. - Mam dziewięć lat. Nie jestem już małym dzieckiem. Wiem, że
nie ma duchów, nie wspominając o rękach zombie. Powinieneś się
wstydzić, taki duży chłopak i próbuje straszyć młodsze dziewczynki. Jak
sądzisz, co powie twoja mama, kiedy się o tym dowie?
John parę razy zamrugał oczami.
- Ale nie powiesz jej, prawda?
- Sama nie wiem. - Zastanawiałam się, zaplatając ramiona na piersi. -
Może jednak powiem.
I dokładnie w tym samym momencie Erica wypadła pędem z domu i
podbiegła do mnie.
- Mama powiedziała, że nie ma sprawy - oświadczyła, przeskakując przez
żywopłot. - Chodźmy!
- Dobrze. Chodźmy!
Ruszyłyśmy w stronę drzwi, ale w ostatniej chwili jeszcze sobie o czymś
przypomniałam.
- Poczekaj sekundkę, Erico.
Podbiegłam do żywopłotu. - John...
Podniósł wzrok znad liści.
- Co? - zapytał.
A ja beknęłam, jak umiem najgłośniej.
- To - powiedziałam.
Wróciłam, złapałam Erikę za rękę i pociągnęłam za sobą do domu.
ZASADA NUMER 16
Nie bądź chwalipiętą
Ciężarówka przyjechała naprawdę wcześnie następnego dnia rano. Tak
wcześnie, że mama i tata nie zdążyli jeszcze wstać i padło tyle brzydkich
słów, że zebrało się kolejne pięć dolarów na psiego fryzjera dla Marvina.
Obudziły mnie odgłosy ludzi od przeprowadzki, naciskających klakson, i
przekleństwa rodziców. Wyskoczyłam z łóżka i naprawdę szybko się
ubrałam. Bo wiedziałam, że mamy mnóstwo do zrobienia.
Markowi bardzo się spodobała ta ciężarówka od przeprowadzek i
powiedział, że to osiemnastokołowiec. Kevin zauważył, że ludzie od
przeprowadzek noszą jakieś takie specjalne pasy. Tata wyjaśnił, że to ma
zapobiegać przepuklinie, kiedy będą podnosić ciężkie rzeczy.
Zapytaliśmy, co to przepuklina, a tata stwierdził, że to wtedy, kiedy
108
człowiekowi eksploduje żołądek. Oboje chcieliśmy coś takiego zobaczyć.
Więc usiedliśmy na schodkach i obserwowaliśmy robotników, ale nic
wielkiego się nie stało. I wtedy mama wpadła na pomysł, żeby nas
wszystkich wysłać na resztę dnia do wujka Jaya, żebyśmy nie kręcili się
pod nogami.
- Tylko żadnych hamburgerów na lunch, bardzo proszę - poinstruowała
wujka, kiedy po nas przyjechał. I wręczyła mu dwudziestodolarowy
banknot. - Cokolwiek w miarę zdrowego, na przykład pizza i paluszki
serowe.
- Jasne - powiedział wujek Jay, wsuwając pieniądze do kieszeni. -
Zrozumiano.
I jak tylko dojechaliśmy do niego do domu, zapytał:
- Kto chce pierożki z mikrofalówki?
Wszyscy chcieliśmy. Lubimy jeździć do wujka, bo on nam pozwala
wypić po całej puszce coli, a nie podzielić się jedną do trzech szklanek. I
ma telewizor, który jest niemal tak samo duży jak moje łóżko. Poza tym
w jego mieszkaniu jest niewiele rzeczy, pomijając japońskie łóżko z
cienkim materacem. Ale telewizor wszystko wynagradza. Kiedy
oglądamy na nim kreskówki, to jest zupełnie tak, jakbyśmy znaleźli się
pod powierzchnią morza ze SpongeBobem.
Jak tylko przyjechaliśmy, zajrzałam do Wang Ba. Żółw mieszkał w
wannie, w łazience byłego współlokatora wujka. Teraz wujek Jay nie ma
już współlokatora, bo mówi, że obecność obcego faceta hamowała jego
zdolności twórcze. Wujek Jay bardzo ładnie urządził tę wannę. Wstawił
żółwiowi parę kamieni, żeby mógł się wspinać. Posadził rośliny i nalał
mnóstwo wody, żeby mógł pływać. To był taki zupełnie prywatny staw.
Trudno stwierdzić, czy żółw jest szczęśliwy, czy nie. Ale muszę
powiedzieć, że Wang Ba wyglądał na dość szczęśliwego. To znaczy, jak
na żółwia. I nie śmierdział już tak paskudnie, jak kiedyś...
- Dlaczego jesteś taka przygnębiona, koleżanko? - zapytał wujek, stając
w drzwiach z moim talerzem pierożków i pełną puszką coli w rękach.
- Och - sapnęłam. Chyba musiałam mieć smutną minę. - Narobiłam sobie
w piątek kłopotów w szkole, bo wdałam się w bójkę na babeczki.
- Super - stwierdził wujek Jay.
- Wcale nie super - zaprzeczyłam, biorąc sobie pierożka i colę. - Bo teraz
109
mama mówi, że nie dostanę kotka.
- Najwyraźniej rodzice są nieświadomi twojej niezwykłej pozycji
społecznej. Jesteś teraz obrończynią praw zwierząt - mówił wujek. -
Poczekaj, aż wszystko się uspokoi, spróbuj pomagać w domu, i tak dalej.
Twoja mama się opamięta. Zawsze tak jest.
- Sama nie wiem - powiedziałam. - Ostro się wściekła.
- No cóż - westchnął wujek. - Wiem, że to nie kociak. Ale zawsze
będziesz miała żółwia.
Popatrzyłam na zwierzaka. I przypomniałam sobie, jak tamtego wieczoru
planowałam uciec z domu, żeby zamieszkać z wujkiem Jayem. Teraz
zrozumiałam, że chyba się cieszę, że tego nie zrobiłam. Bardzo kocham
wujka i tak dalej.
Ale te jego pierożki były zimne w środku.
Po godzinie oglądania Cartoon Network i trzech grach video mama i tata
wreszcie zadzwonili, żeby powiedzieć, że ludzie od przeprowadzki już
pojechali. I że wujek Jay może nas przywieźć do naszego nowego domu.
Więc wsiedliśmy do samochodu.
Kiedy wjechaliśmy na podjazd, robiło się już ciemno. Ale po raz
pierwszy, w oknach naszego nowego domu paliły się światła.
I muszę przyznać, że... wcale nie był taki przerażający jak kiedyś.
W sumie wyglądał... No cóż, zupełnie jak dom.
Co prawda mama i tata nie mieli czasu powiesić zasłon nigdzie poza
naszymi pokojami, i tak dalej. A w środku, prawie żadne z pudeł nie było
jeszcze rozpakowane. I żaden mebel nie stał tam, gdzie powinien, bo
ludzie od przeprowadzki zostawili je byle gdzie, a potem sobie pojechali.
Ale kiedy nasze rzeczy znalazły się w środku, ten nowy dom zaczął
wyglądać... Jak dom.
Na górze, w moim pokoju, tata zmontował już łóżko z baldachimem. Na
ścianach wisiały półki, w szafie były moje ubrania, a moje książki też
leżały tam, gdzie powinny.
I kiedy przy łóżku zapaliłam lampkę nocną i zasłoniłam okno, to nadal
był ładny pokój.
A później, kiedy schowałam swoją księgę zasad tam, gdzie należało -
czyli pod łóżkiem - dotarło do mnie, że to rzeczywiście najładniejszy
pokój na świecie.
110
Nawet jeśli łazienka po drugiej stronie korytarza nadal wymagała trochę
pracy - kafelki na podłodze były bardzo zimne, a z kranu nad umywalką
leciała jeszcze brązowa woda, bo tak dawno nikt go nie używał.
Nawet jeśli klapa na strych nadal wyglądała nieco niesamowicie, z tą
zwisającą obok linką.
Ale zaczynało do mnie docierać, że w nowym domu wcale nie będzie tak
źle. Zwłaszcza kiedy już się szykowałam do łóżka, a Kevin i Mark bawili
się przez szyb wentylacyjny między pokojami: „Houston, tu prom
kosmiczny. Słyszycie nas, Houston? Odbiór”. „Prom kosmiczny, tu
Houston. Słyszymy was dobrze. Odbiór”.
- Kochanie? - spytała mama, wchodząc do pokoju, żeby sprawdzić, czy
już się kładę. - Wszystko w porządku?
- Tak mamo - odpowiedziałam. I nie chodziło mi wyłącznie o ten pokój,
chociaż jej właśnie o to chodziło.
- Naprawdę? - upewniła się. - Wiesz, możesz mi powiedzieć, jeśli coś
będzie nie tak, Ally. Nie obrażę się.
- Naprawdę - powiedziałam. I ze zdziwieniem odkryłam, że wujek Jay
miał rację. Już nie musiałam udawać. Wszystko było w porządku. To
znaczy, trzeba było jeszcze zmierzyć się ze szkołą. Z tym pierwszym
tygodniem jako nowa osoba, w nowej klasie, gdzie trzeba będzie poznać
tylu nowych ludzi.
Ale z tym poradzę sobie później. Na razie, wszystko było w porządku.
Prawie wszystko.
- Dobrze wiedzieć - stwierdziła mama, otulając mnie kołdrą. - Chciałam
ci coś powiedzieć, ale w całym zamieszaniu przy przeprowadzce
zapomniałam. Dzwoniła do mnie dzisiaj mama Brittany Hauser.
Oho! Czyżby od chemikaliów z babeczki, którą roztarłam na jej twarzy,
Brittany dostała pryszczy?
- Nie martw się - zakomunikowała mama. - Nie chodziło o tę walkę na
jedzenie. Dzwoniła w sprawie lady Sereny Archibald.
O nie! Nie wiedziałam dlaczego, ale wydawało mi się, że to będzie zła
wiadomość. Zagryzłam dolną wargę. To musiało mieć jakiś związek z
tym, że wypuściłam lady Serenę z domu.
- Co się stało? - spytałam, bojąc się odpowiedzi mamy.
- No cóż... - powiedziała mama. Miałam wrażenie, że z trudem
111
powstrzymywała uśmiech. - Zdaje się, że kiedy wypuściłaś lady Serenę z
domu... Spotkała jakiegoś pana kota. I teraz będzie miała kocięta.
Aż mi dech zaparło. Zaraz... Przecież to była dobra nowina!
- Naprawdę?
- Tak. A ponieważ nie wiedzą, kim jest ojciec, są niewielkie szanse, że to
będą rasowe perskie kocięta. Więc pani Hauser będzie oddawała kociaki
po lady Serenie Archibald za darmo. Prosiła, żebym ci powtórzyła, że
jeśli chcesz, możesz jako pierwsza wybrać sobie kociaka, kiedy się
urodzą za parę tygodni.
Byłam tak podekscytowana, że aż wyskoczyłam spod kołdry. A potem
przypomniałam sobie, co mama powiedziała w piątek w biurze
dyrektorki szkoły.
- Ale... - zająknęłam się. - Mówiłaś mi, że już mi nie dacie kotka.
- Omówiliśmy to z tatą. A ponieważ tak ładnie się zachowywałaś w
związku z przeprowadzką, zmieniliśmy zdanie. Możesz mieć kotka.
Wrzasnęłam tak głośno, że mama musiała zakryć dłońmi uszy.
- Chcesz powiedzieć, że mogę dostać jedno z kociąt lady Sereny
Archibald?!
- Nie, jeśli nie przestaniesz się drzeć - zagroziła mama, opuszczając ręce.
- No dobrze. Możesz wybrać kociaka.
Zarzuciłam mamie ręce na szyję i bardzo mocno ją uściskałam. Byłam
taka szczęśliwa, że zbierało mi się na płacz. W głowie mi się nie
mieściło, że jednak dostanę kotka! I to nie byle jakiego kotka, ale kotka
po najpiękniejszej kociej mamie wszechczasów, lady Serenie Archibald!
Miauczuś będzie najpiękniejszym kotem na świecie.
- Dobrze - stwierdziła mama ze śmiechem, kiedy ciągle ją ściskałam. -
Idź już spać. O ile zdołasz zasnąć. Jutro czeka nas mnóstwo
rozpakowywania.
Wślizgnęłam się pod kołdrę.
- Nie mogę się doczekać, aż powiem Erice - wymamrotałam sennym
głosem. - Pobiegnę do niej rano.
- Ale po śniadaniu - zastrzegła mama.
- Dobrze, zaraz potem...
- I nie mów jej o tym tak, jakbyś się chciała przechwalać - ostrzegła
mama. - Bo nikt nie lubi chwalipięt.
112
- A co to jest chwalipięta? - spytałam.
- Ktoś, kto ciągle się czymś chwali - wyjaśniła mama.
- Jak Brittany Hauser? Ona zawsze się chwali, że na jej dziesiąte
urodziny mama wypożyczy limuzynę i wszystkie dziewczynki z klasy
zaprosi do sklepu z zabawkami, gdzie będą sobie mogły wybrać po
pluszowym misiu, a potem pojadą do Pizza Hut, a na końcu ta limuzyna
poodwozi je do domów.
Brittany nie zapomniała zaznaczyć, że ja nie zostanę zaproszona na tę
imprezę.
- Dokładnie tak - powiedziała mama. - To dobry przykład. Nie bądź taka.
- Wyłączyła nocną lampkę. - A teraz śpij już, Ally.
Usłyszałam, że schody przestają skrzypieć, co oznaczało, że mama zeszła
na sam dół. Skrzypienie okazało się kolejną zaletą naszego nowego
domu, bo zawsze było wiadomo, kiedy któreś z rodziców wchodziło na
górę albo schodziło na dół. Włączyłam nocną lampkę i spod łóżka
wyciągnęłam notes.
A potem w swojej księdze zasad zapisałam: „Nie bądź chwalipiętą”.
Miałam przeczucie, że w tym domu nauczę się wielu sensownych zasad.
A potem zamknęłam notes, z powrotem schowałam się pod kołdrę i
zamknęłam oczy.
Bo mama miała rację. Następnego dnia czekało mnie mnóstwo rzeczy do
zrobienia.
ALLY RADZI DZIEWCZYNOM
Nie wpychaj najlepszej przyjaciółce łyżki do gardła.
Wszystko co lata, może spaść.
Nie puszczaj balonów z helem na dworze.
Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana.
Nigdy nie jedz niczego czerwonego.
Zawsze zakładaj kask, kiedy jeździsz na deskorolce.
Nie kupuj sobie zwierzątka, które może ci nabrudzić na rękę.
Nie powinnaś straszyć młodszych braci.
Nie da się wrócić do przeszłości.
Jeśli chcesz, żeby tajemnica się wydała, powiedz o niej Scottowi
Stamphleyowi.
Przyjaciołom mów tylko miłe rzeczy, nawet jeśli nie są prawdziwe.
113
Bracia i rodzice potrafią być bardzo nieczuli.
Jeśli nie boli, to się nie liczy.
Nie możesz pozwolić, żeby twoja rodzina przeprowadziła się do
nawiedzonego domu.
Nigdy nie bądź łapaczem, kiedy Brittany Hauser trzyma kij.
Jeśli Brittany Hauser coś ci każe, zrób to, o ile wiesz, co dla ciebie dobre.
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne.
Lukrecja to obrzydlistwo.
Nie można zrobić drugiego pierwszego wrażenia.
Niegrzecznie jest poprawiać dorosłych.
Nie wsadzaj kota do walizki.
Kiedy dorosły coś mówi, wysłuchaj go grzecznie, nawet jeśli już to
wszystko wiesz.
Nie pozwól gościom głodować.
Kiedy zrobisz coś złego, zawsze przeproś (nawet jeśli to nie do końca
twoja wina).
Jeśli zdobywasz nową najlepszą przyjaciółkę, niegrzecznie jest się tym
chwalić.
Udawaj, że nic cię nie rusza, a kiedy ktoś cię obraża, nie płacz. W ten
sposób, to ty wygrywasz.
Podziękuj, kiedy ktoś powie ci komplement, nawet jeśli nie jesteś pewna,
czy to komplement.
Czasami lepiej pewne rzeczy zachować dla siebie.
Kiedy zrozumiesz, co jest właściwe, musisz to zrobić, nawet jeśli nie
masz ochoty.
Kiedy uwalniasz żółwia i zaczynają cię gonić, najlepiej się gdzieś ukryć.
Nie możesz targać ze sobą kamieni.
Osoby sławne mają zupełnie inne zasady niż zwykli ludzie.
Jeśli nawet ktoś da ci coś, na czym niespecjalnie ci zależy, i tak powinnaś
podziękować.
Nie osądzaj domu po tym, jak wygląda przed remontem.
Nie bądź chwalipiętą.
114
Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Michele Jaffe, Laurze
Lauglie, Abigail McAden, a przede wszystkim Benjaminowi Egnatzowi.