Eddings David Czarodziejka Z Darshivy

DAVID EDDINGS




Czarodziejka z Darshivy

Księga Czwarta Malloreonu





PROLOG


Będący krótką historią Wschodniego Imperium z Cesarzy Melceny i Mallorei.

Drukarnia Uniwersytetu w Melcene


Początki Imperium Melceńskiego pozostaną dla nas na zawsze tajemnicą. Według niektórych legend prekursorzy Melcenów przybyli w prymitywnych dłubankach z wielkiego morza leżącego na wschód od Wysp Melceńskich; według innych - przodek Melcenów wywodził się z tajemniczej kultury, istniejącej w Dalazji od zarania dziejów. Jakiekolwiek były jej początki, Melcena pozostaje najstarszą cywilizacją zamieszkującą Ziemię.

Melcena zawsze była ściśle związana z morzem, a jej pier­wotne tereny leżały na wyspach za wschodnim wybrzeżem kontynentu malloreańskiego. Stolica, Melcene, uchodziła za miasto oświecenia i wysokiej kultury, przy którym Tol Honeth stanowiło prymitywną wioskę, a Mal Zeth było co najwyżej skupiskiem podniszczonych namiotów. Jedynie Kell, wpatrzone w niebo, mogło rywalizować z rodową siedzibą Melcenów.

Katastrofa spowodowała jednak, że Melcena przestała się izolować. Jakieś pięć tysięcy lat temu na Zachodzie nastąpił wielki kataklizm. Angarakowie i Alornowie widzą w nim skutek teologicznego sporu bogów. Nie powinno się jednak traktować poważnie takiego tłumaczenia, które wszakże rzuca pewne światło na tę sprawę i wspomaga wysiłki prymitywnych umysłów, zmierzające do wyjaśnienia działania sił natury.

Bez względu na to, jaka była jego przyczyna, kataklizm spowodował pęknięcie protokontynentu, wywołując giganty­czne fale przypływu. Początkowo poziom morza obniżył się, a następnie podniósł, by w końcu znieruchomieć w miejscu, w którym obecnie przebiega linia brzegowa. Skutki okazały się katastrofalne dla Melceny. Połowa lądów starożytnej krainy znalazła się pod wodą. Chociaż straty materialne przewyż­szyły wszelkie wyobrażenie, to ogromna większość ludzi oca­lała, zamieszkując teraz niewielkie wysepki powstałe z zala­nych ogromnych niegdyś wysp. Stolica, Melcene, przed kata­strofą była miastem targowym położonym w górach, gdzie ludzie nie byli narażeni na wpływ zabójczego klimatu, jaki panował na niżej położonych obszarach tropikalnych. Kiedy Melcena legła w gruzach zniszczona trzęsieniem ziemi i powodzią, linia brzegowa przybliżyła się na jakąś milę do murów miasta.

Po okresie odbudowy stało się jasne, że wysepki nie mogą dłużej utrzymać tak licznej populacji, toteż Melcenowie zwró­cili się ku stałemu lądowi. Najbliżej znajdowała się południowo-wschodnia Mallorea - obszar zamieszkany przez narody tej samej rasy, posługujące się podobnym językiem. Melceno­wie zwrócili uwagę na te obszary, które były podzielone pomiędzy pięć prymitywnych królestw: Gandahar, Darshivę, Celantę, Peldane i Rengel. Wkrótce, wykorzystując techno­logiczną przewagę, Melcenowie opanowali te kraje i wcielili je do błyskawicznie rosnącego imperium.

Potęga imperium melceńskiego opierała się na biurokracji. Mimo że biurokratyczne formy rządów cechowało wiele wad, dostarczały jednak korzyści, gdyż trzeźwy pragmatyzm po­zwalał znaleźć praktyczne sposoby poprawienia efektywności pracy. Nie było tu miejsca na kaprysy, uprzedzenia i egocent­ryzm, które to cechy tak często charakteryzowały - i osłabiały inne formy rządów. Biurokracja melceńska była na wskroś praktyczna. Melceński sposób myślenia został całkowicie zdo­minowany koncepcją “arystokracji talentu”; gdy jedno biuro zignorowało pewną utalentowaną jednostkę, drugie czym prę­dzej korzystało ze sposobności i ją przechwytywało.

Różne departamenty rządu melceńskiego w poszukiwaniu geniuszy rzuciły się na zdobyte prowincje stałego lądu. Pod­bite ludy zostały w ten sposób wciągnięte w wartki nurt życia imperium. Jak zawsze, pragmatyczni Melcenowie pozostawili na tronach królewskie rody pięciu prowincji woląc działać poprzez trwające już linie władzy niż ustanawiać nowe.

Przez następne tysiąc czterysta lat Imperium Melceńskie kwitło, oddalone od teologicznych i politycznych waśni za­chodniego kontynentu. Świecka i wysoce wykształcona cywilizacja melceńska nie znała niewolnictwa, a handel z Angarakami i podbitymi przez nich ludami w Karandzie i Dalazji przynosił ogromne profity. Stara stolica Melcene stała się głównym centrum nauki. Na nieszczęście niektórzy naukowcy melceńscy zainteresowali się wiedzą tajemną. Kontakty ze złymi mocami przewyższyły daleko zwykłe praktyki Morindimów czy Karandów i zaczęły wkraczać na coraz ciemniejsze obszary, uczeni czynili postępy w magii i nekromancji, lecz w sferze ich głównego zainteresowania znalazła się alchemia.

Pierwsza konfrontacja z Angarakami miała miejsce w tym właśnie okresie. Mimo że podczas pierwszego starcia Melcenowie odnieśli zwycięstwo, to jednak zdawali sobie sprawę, że w końcu Angarakowie zwyciężą ich, mając przewagę li­czebną.

Podczas gdy Angarakowie większość wysiłków koncentro­wali na ustanowieniu Protektoratów Dalazjańskich, zapano­wał rozważny tymczasowy pokój. Kontakty handlowe między dwoma narodami ujawniały nieco lepsze wzajemne zrozumie­nie, choć Melcenowie nie ukrywali swego rozbawienia, widząc jak głęboko jest zakorzeniona religia w umysłach Angaraków uważanych dotąd za najbardziej cywilizowanych. W ciągu następnych tysiąca ośmiuset lat stosunki między obu nacjami pogorszyły się i zdarzały się nawet małe wojny, rzadko trwają­ce dłużej niż rok czy dwa. Obydwie strony skrupulatnie unikały angażowania pełnych sił, wyraźnie nie chcąc totalnej konfrontacji.

W celu uzyskania większej wiedzy o sobie nawzajem, w obu narodach rozwinęła się tradycja wymiany dzieci przywódców na pewne okresy. Synowie wysokich rangą melceńskich urzęd­ników byli wysyłani do Mal Zeth, by tam żyć w rodzinach angarackich generałów, a synów generałów wysyłano na wy­chowanie do stolicy imperium. W rezultacie wykształcono grupę młodych ludzi o kosmopolitycznych poglądach, które wkrótce przeniknęły w struktury klasy rządzącej Imperium Malloreańskim.

Jedna z takich wymian, mająca miejsce pod koniec czwar­tego tysiąclecia, doprowadziła ostatecznie do zjednoczenia dwóch narodów. W wieku około dwunastu lat młodzian imieniem Kallath, syn angarackiego generała, został wysłany do Melcene, by spędzić tam lata dojrzewania w rodzinie cesarskiego ministra spraw zagranicznych. Minister często spotykał się z rodziną cesarską na gruncie urzędowym i towa­rzyskim i Kallath wkrótce stał się mile widzianym gościem w pałacu. Cesarz Molvan był już starszym człowiekiem a tyl­ko jednemu z jego dzieci udało się przeżyć, córce o imieniu Danera, prawdopodobnie rok młodszej od Kalatha. Sprawy pomiędzy dwojgiem młodych ludzi toczyły się naturalnym torem, aż Kallath w wieku osiemnastu lat został wezwany do Mal Zeth, by rozpocząć karierę wojskową. Błyskawicznie przeszedł poprzez wszystkie stopnie aż do stanowiska generała gubernatora okręgu Rakuth, jakie osiągnął w wieku dwudzie­stu ośmiu lat, stając się w ten sposób najmłodszym generałem w historii. Rok później udał się do Melcene, gdzie pojął za żonę księżniczkę Danerę.

W następnych latach dzielił swój czas między Melcene a Mal Zeth, budując wszędzie twierdze i warownie, i kiedy w roku 3829 zmarł cesarz Molvan, Kallath był w pełni przygotowany do objęcia władzy. Choć kilku innych preten­dentów do tronu zmarło nagle w tajemniczych okolicznoś­ciach, koronacji Kallatha w 3830 roku towarzyszyło wiele sprzeciwów ze strony wysoko postawionych rodzin. Sprzeciwy zostały uciszone brutalnie i skutecznie przez kohorty młodego władcy. Danera dała mu siedmioro zdrowych dzieci, by zape­wnić kontynuację linii Kallatha.

W następnym roku podróżując do Mal Zeth, Kallath przy­wiódł armię melceńską do granicy Delchinu, gdzie stanęła w gotowości. W Mal Zeth wystosował ultimatum do Walnego Zgromadzenia. Dysponował własną armią z okręgu Rakuth oraz ze wschodnich prowincji w Karandzie, gdzie angarccy wojskowi gubernatorzy przyrzekli mu lojalność. Wraz z wojs­kiem stojącym na granicy Delchinu dawało mu to absolutną przewagę militarną. Zażądał, by obwołano go naczelnym dowódcą armii angarckiej. W przeszłości często generałowie pełnili ten urząd, lecz to Walne Zgromadzenie sprawowało wspólne rządy. Teraz żądanie Kallatha przyniosło coś nowe­go: jego cesarska władza była dziedziczna i naczelne dowództ­wo Angaraku również miało przechodzić z pokolenia na pokolenie. Generałowie zgodzili się bezradnie na owo żądanie i Kallath rozpoczął swe panowanie na kontynencie jako cesarz Melceny i naczelny dowódca Angaraku.

Integracja Melceny i Angaraku odbywała się burzliwie, lecz w końcu cierpliwość melceńska zwyciężyła angaracką brutal­ność. Z biegiem lat stało się oczywiste, że biurokracja melceńs­ka była dalece bardziej skuteczna niż wojskowa administracja angarcka. Biurokraci zajmowali się doczesnymi sprawami, jak parytety czy waluty. Stąd był już tylko krok do powstania Kontynentalnego Biura Dróg. Przez kilkaset lat biurokraci zarządzali każdym aspektem życia na kontynencie. Wyszuki­wali utalentowanych mężczyzn i kobiety nawet w najodleglej­szych zakątkach Mallorei bez względu na rasę. Wkrótce działy administracyjne złożone z Melcenów, Karandów, Dalazjan i Angaraków przestały być rzadkością. Do roku 4400 przewa­ga biurokracji stała się oczywista. Tymczasem stanowisko naczelnego dowódcy zaczęło tracić znaczenie. Wydaje się, że nie istnieje konkretna data zespolenia w jedno tytułu cesarza Melceny i cesarza Mallorei. Formalnie tytułu takiego nie używano aż do nieszczęsnego wydarzenia na Zachodzie, które zakończyło się bitwą o Vo Mimbre.

Nawrócenie Melcenów na kult Toraka było pozorne. Prag­matycznie zaakceptowali formy angarackiego kultu jedynie ze względów politycznych, i Grolimowie z pogardą patrzyli na to, wciąż poddani woli Boga-Smoka, z religijną obsesją tak charakterystyczną dla Angaraków.

I w 4850 Torak wyłonił się nagle z wieków odosobnienia w Ashabie. Ogromny szok wstrząsnął Malloreą, kiedy żywy bóg z oszpeconą twarzą, skrytą za wypolerowaną stalową maską, pojawił się u wrót Mal Zeth. Cesarz został usunięty, Torak przejął władzę jako Kal Torak - Król i Bóg. Rozesłano posłańców do Cthol Murgos, Mishrak ac Thull i Gar og Nadrak i w 4852 w Mal Zeth odbyła się narada wojenna. Dalazjan, Karandów i Melcenów ogarnęło zdumienie na wi­dok postaci, o której zawsze sądzili, iż była jedynie mitem. Wstrząsnęła też nimi obecność uczniów Toraka.

Torak był bogiem i nie miał zwyczaju przemawiać, on wydawał rozkazy, lecz uczniowie - Ctuchik, Zedar i Urvon - byli ludźmi i analizowali każdą sprawę z zimną pogardą. Natychmiast dostrzegli, że społeczeństwo stało się prawie całkowicie świeckie, i powzięli kroki, by zmienić tę sytuację. Dla Mallorei nadeszły czasy terroru. Grolimowie pojawiali się wszędzie, a sekularyzacja była dla nich formą herezji. Odżyło dawno zapomniane składanie krwawych ofiar wypełniane z fanatycznym entuzjazmem i wkrótce w całej Mallorei nie było wioski, w której nie dymiłyby przerażające ołtarze. Jed­nym cięciem uczniowie Toraka położyli kres tysiącleciom rządów wojskowych i biurokratów zwracając Grolimom wła­dzę absolutną. Wkrótce życie w Mallorei zostało całkowicie podporządkowane woli Toraka.

Mobilizacja Mallorei podczas przygotowań do wojny z Za­chodem wyludniła kontynent, a klęska pod Vo Mimbre starła z powierzchni ziemi całą generację. Katastrofalna kampania oraz śmierć Toraka z ręki Strażnika Rivy dopełniły demorali­zacji Mallorei. Trzęsący się, stary cesarz pojawił się po okresie spoczynku próbując odbudować struktury biurokracji. Wysi­łki Grolimów w celu utrzymania kontroli spotkały się z po­wszechną nienawiścią. Bez Toraka nie mieli praktycznie żad­nej realnej władzy. Większość synów cesarza zginęła pod Vo Mimbre, lecz pozostało jedno utalentowane dziecko - sied­mioletni chłopiec. Cesarz spędził kilka ostatnich lat ucząc i przygotowując syna do sprawowania władzy. Kiedy w końcu wiek uniemożliwił cesarzowi dalsze sprawowanie swej roli, Korzeth, mający około czternastu lat, bezlitośnie usunął go z tronu i zajął jego miejsce.

Po wojnie społeczeństwo malloreańskie podzieliło się pono­wnie na krainy Melcenę, Karandę, Dalazję i Starożytną Malloreę. Zostały nawet podjęte pewne kroki w celu dalszej dezintegracji na prehistoryczne królestwa istniejące jeszcze przed nadejściem Angaraków. Dążenia te były szczególnie silne w księstwie Gandahar w południowej Melcenie, w Zamad i Voresebo w Karandzie i w Perivor w Protektoratach Dalazjańskich. Nie chcąc poddać się tak młodemu cesarzowi krainy te ogłosiły swą niezależność. Wszystko wskazywało na to, że pozostałe księstwa również podążą tą drogą. Korzeth zareagował natychmiast, by stłumić rosnącą falę rebelii. Chłopiec-cesarz spędził resztę życia na koniu, dowodząc prawdo­podobnie najbardziej krwawą kampanią w historii świata. U kresu życia przekazał swemu następcy zjednoczoną Malloreę.

Potomkowie Korzetha wprowadzili inne rządy na konty­nencie. Przed tragiczną w skutkach wojną cesarz Mallorei często był tylko marionetką, podczas gdy realna władza spoczywała w rękach urzędników. Teraz jednak tron cesarski oznaczał władzę absolutną, której centrum przeniesiono z Melcene do Mal Zeth, co wiązało się ściśle z wojskową orientacją Korzetha i jego następców. Jak to zwykle bywa, gdy władza spoczywa w rękach jednego człowieka, intrygi stały się po­wszechne. Kwitły spiski, jako że urzędnicy prześcigali się w dyskredytowaniu rywali i pozyskiwaniu przychylności cesa­rskiej. Zamiast próbować powstrzymać te pałacowe knowania potomkowie Korzetha podsycali je uważając, że poddani podzieleni wzajemnym brakiem zaufania nigdy nie zjednoczą się, by rzucić wyzwanie władzy nadrzędnej.

Obecny cesarz, Zakath, zasiadł na tronie mając osiemnaście lat. Inteligentny, wrażliwy i zaradny zdawał się zapowiedzią oświeconych rządów. Osobista tragedia sprawiła jednak, że zszedł z początkowo obranej drogi stając się człowiekiem, przed którym trzęsła się połowa świata. Obecnie żyje przepeł­niony obsesją władzy, a idea zostania królem wszystkich Angaraków dominuje w jego umyśle od ponad dwóch dekad. Czas pokaże, czy Zakathowi uda się zdobyć panowanie nad Zachodnimi Królestwami Angaraku, lecz jeśli osiągnie swój cel, wówczas losy świata mogą zostać całkowicie zmienione.


CZĘŚĆ PIERWSZA

Melcena

Rozdział I


Jej Wysokość Królową Drasni ogarnął melancholij­ny nastrój. Przez okno przystrojonej na różowo komnaty gościnnej pałacu Boktora obserwowała swego syna Kheva i syna Baraka z Trellheim, Unraka, bawią­cych się w skąpanym porannymi promieniami słońca ogro­dzie. Chłopcy weszli właśnie w wiek, kiedy wydało się, że gołym okiem można dostrzec, jak rosną, a ich głosy balan­sowały niepewnie między chłopięcym sopranem i męskim barytonem. Porenn westchnęła, wygładzając przód czarnej sukni. Od śmierci męża królowa Drasni nosiła czarne szaty.

- Byłbyś z niego dumny, mój drogi Rhodarze - wyszeptała smutno.

Usłyszała słabe pukanie do drzwi.

- Tak? - odpowiedziała nie odwracając się.

- Jest tutaj Nadrak, który pragnie się z tobą zobaczyć, wasza wysokość - zaanonsował starszy mężczyzna sprawujący funkcję głównego lokaja. - Mówi, że znasz go, najjaśniejsza pani.

- Och?

- Mówi, że nazywa się Yarblek.

- Och, tak. Towarzysz księcia Kheldara. Wprowadź go, proszę.

- Jest z nim kobieta, wasza wysokość - dodał główny lokaj raczej zdegustowanym tonem. - Używa słów, których wasza wysokość wolałaby nie słyszeć.

Porenn uśmiechnęła się ciepło.

- To musi być Vella - orzekła. - Słyszałam już wcześniej jej przekleństwa. Myślę jednak, że nie mówi tego wszystkiego na poważnie. Zechciej, proszę, wprowadzić ich oboje.

- Natychmiast, wasza wysokość.

Strój Yarbleka jak zawsze sprawiał wrażenie wyświechtane­go. W jednym miejscu rękaw długiego czarnego płaszcza został prowizorycznie zszyty kawałkiem surowego rzemienia. Wychudzoną twarz mężczyzny pokrywał wielodniowy, szors­tki i ciemny zarost. Włosy znajdowały się w kompletnym nieładzie, a jego zapach pozostawiał wiele do życzenia.

- Wasza wysokość - powiedział dostojnie, próbując na nieco chwiejnych nogach wykonać dystyngowany ukłon.

- Już pijany, panie Yarbleku? - zapytała figlarnie Porenn.

- Nie, naprawdę nie, Porenn - odparł nie speszony. - To tylko niewielka niedyspozycja po ostatniej nocy.

Królowa nie czuła się urażona faktem, że Nadrak zwraca się do niej po imieniu. Potrzeba formalności nigdy nie istniała dla Yarbleka. Wraz z mężczyzną weszła piękna nadracka kobieta o niebieskoczarnych włosach i oczach, w których migotały płomienie. Miała na sobie obcisłe, skórzane spodnie i czarną, skórzaną kamizelę. Zza cholewek jej wysokich butów wystawały srebrne rękojeści groźnych sztyletów, a dwa kolej­ne zatknęła za szeroki skórzany pas okalający powabną talię. Skłoniła się z wdziękiem.

- Wyglądasz na zmęczoną, Porenn - zauważyła. - Myślę, że potrzebujesz więcej snu.

Porenn roześmiała się.

- Powiedz to ludziom, którzy przynoszą mi sterty perga­minów.

- Lata temu ustanowiłem sobie pewną regułę - powiedział Yarblek rozsiadając się bez zaproszenia. - “Nigdy niczego nie zapisuj”. Oszczędza to czas, jak również trzyma mnie z dala od kłopotów.

- Wydaje mi się, że słyszałam podobne słowa z ust Kheldara. Yarblek wzruszył ramionami.

- Silk mocno stoi na ziemi.

- Nie widziałam was dość długo - zauważyła Porenn rów­nież siadając.

- Przebywaliśmy w Mallorei - wyjaśniła Vella rozglądając się po pokoju i patrząc z podziwem na piękne meble.

- Czy to nie było zbyt niebezpieczne? Słyszałam, że panuje tam zaraza.

- Ogranicza się tylko do Mal Zeth - odparł Yarblek. - Polgara przekonała cesarza, żeby zamknął miasto.

- Polgara?! - wykrzyknęła Porenn zrywając się na nogi. - Co ona robi w Mallorei?

- Kiedy widziałem ją po raz ostatni, zmierzała prosto do miejsca zwanego Ashaba. Towarzyszył jej Belgarath z przyjaciółmi.

- W jaki sposób dotarli do Mallorei?

- Myślę, że statkiem. Przepłynięcie wpław zabrałoby im zbyt wiele czasu.

- Yarbleku, czy muszę wyciągać z ciebie każdy pojedynczy strzęp informacji? - zirytowała się Porenn.

- Właśnie staram się coś ci powiedzieć, Porenn - powie­dział nieco obrażonym tonem. - Czy chcesz usłyszeć najpierw opowieść czy wiadomości? Mam dla ciebie mnóstwo wieści, a Vella nawet jeszcze więcej niż chciałaby przekazać - przy­najmniej mnie.

- Po prostu zacznij od początku, Yarbleku.

- W każdym razie chcesz słuchać. - Podrapał się po bro­dzie. - Ta historia nie jest mi obca, ponieważ Silk, Belgarath i reszta przebywali w Cthol Murgos, gdzie zostali schwytani przez Mallorean i Zakath zabrał wszystkich do Mal Zeth. Młodzian z dużym mieczem, Belgarion, nieprawdaż? W każ­dym razie on i Zakath zostali przyjaciółmi...

- Garion i Zakath? - zapytała z niedowierzaniem Po­renn. - Jak?

- Nie mam pojęcia. Nie było mnie w pobliżu, gdy to się stało. W skrócie: zaprzyjaźnili się, lecz potem w Mal Zeth wybuchła zaraza. Udało mi się wyprowadzić Silka i resztę z miasta, po czym ruszyliśmy na północ. Rozdzieliliśmy się i my podążyliśmy do Venny. Chcieli jechać do Ashaby, a ja miałem wozy wyładowane towarami i chciałem dotrzeć do Yar Marak. Zrobiłem naprawdę dobry interes.

- Dlaczego zmierzali do Ashaby?

- Szli śladem kobiety imieniem Zandramas, która uprowa­dziła syna Belgariona.

- Kobiety? Zandramas jest kobietą?

- Tak mi powiedzieli. Belgarath dał mi pismo dla ciebie. Wszystko w nim jest. Mówiłem mu, że nie powinien tego pisać, lecz nie posłuchał mnie. - Yarblek wyprostował się lekko na krześle, pogmerał chwilę w swym przepastnym płaszczu i wyciągnął zwój nie grzeszącego zbytnią czystością pergaminu. Następnie wolnym krokiem podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Czy tam na dole to nie chłopak Baraka Trellheim? - zapytał. - To szczenię z czerwonymi włosami. Porenn w skupieniu czytała wiadomość.

- Owszem - powiedziała nieobecnie, starając się skupić na treści pisma.

- Czy on jest tutaj? Chodzi mi o jarla Trellheim.

- Tak. Nie wiem jednak, czy już się przebudził. Zeszłej nocy siedział do późna i był trochę pijany, kiedy kładł się spać.

Yarblek roześmiał się.

- W porządku, to Barak. - Czy jego żona i córki są razem z nim?

- Nie - odpowiedziała Porenn. - Zostały w Val Alorn przygotowując się do ślubu najstarszej córki.

- Czy jest już wystarczająco dorosła?

- Cherekowie pobierają się w młodym wieku. Wydaje się, że myślą, iż jest to najlepszy sposób ustrzeżenia dziewczyny przed kłopotami. Barak wraz z synem przybyli tutaj uciekając od tego całego zamieszania.

Yarblek roześmiał się ponownie.

- Myślę, że pójdę go obudzić i zobaczę, czy nie ma czegoś do picia. - Wskazującym palcem dotknął miejsca między oczami, przesyconymi teraz cierpieniem. - Czuję się trochę nieswojo, a Barak jest odpowiednim człowiekiem do podreperowania mego samopoczucia. Przestanę, kiedy poczuję się lepiej. Nie będziesz się nudzić, masz lekturę. Och - dodał. - Byłbym zapomniał. Mam tu jeszcze coś. - Zaczął grzebać w fałdach swego wyświechtanego płaszcza. - Jeden list od Polgary. - Rzucił go niedbale na stół. - Jeden od Belgariona. Jeden od Silka i jeden od jasnowłosego dziewczęcia z dołeczkami w poli­czkach, tego, które nazywają Velvet. Wąż nie przesyła żadnej wiadomości, wiesz, jakie są węże. A teraz racz mi wybaczyć, lecz naprawdę nie czuję się zbyt dobrze. - Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia i po chwili zniknął za drzwiami.

- To najbardziej irytujący człowiek na świecie - stwierdziła Porenn.

- Robi to celowo. - Vella wzruszyła ramionami. - Sądzi, że to zabawne.

- Yarblek wspomniał, że ty również masz dla mnie jakieś wiadomości - przypomniała królowa. - Przypuszczam, że powinnam przeczytać wszystkie natychmiast i doznać wszystkich wstrząsów za jednym razem.

- Mam tylko jedną, Porenn - odparła Vella - i nie jest na piśmie. Liselle, ta, którą nazywają Velvet, poprosiła mnie, bym powiedziała ci coś, gdy będziemy same.

- Dobrze - powiedziała Porenn odkładając list Belgaratha.

- Nie jestem pewna, w jaki sposób dowiedzieli się o tym - zaczęła Vella - lecz wydaje się, że król Cthol Murgos nie jest synem Taura Urgasa.

- Vello, co ty mówisz?

- Urgit nie jest nawet spokrewniony z tą szumowiną. Wygląda na to, że wiele lat temu pewien drasański kupiec bawił z wizytą w pałacu w Rak Goska. Zaprzyjaźnił się z drugą żoną Taura Urgasa. - Uśmiechnęła się, unosząc lekko jedną brew. - Bardzo się zaprzyjaźnili. Zawsze podejrzewałam o to murgoskie kobiety. W każdym razie Urgit jest rezultatem tej przyjaźni.

Straszliwe podejrzenie zaczęło kiełkować w umyśle królowej Porenn. Vella figlarnie uśmiechnęła się do niej.

- Wszyscy wiedzieliśmy, że w żyłach Silka płynie królewska krew - powiedziała. - Nie wiedzieliśmy jednak, z iloma rodzi­nami królewskimi jest spokrewniony.

- Nie! - wysapała Porenn. Vella roześmiała się.

- Ależ, tak. Liselle rozmawiała z matką Urgita, która w końcu przyznała się. - Nadracka dziewczyna przybrała poważny wyraz twarzy. - Najważniejsze w wiadomości Liselle jest to, że Silk nie chce, by ten kościsty jegomość, Javelin, dowiedział się o tym. Liselle czuła, że musi się komuś zwierzyć. Z tego powodu kazała mi przekazać tajemnicę tobie. Sama powinnaś zdecydować, czy powiadomić o tym Javelina czy nie.

- Jak miło z jej strony - powiedziała oschle Porenn. - Chcą, żebym zataiła to przed szefem mego wywiadu.

W oczach Velli pojawiły się tajemnicze iskierki.

- Liselle znajduje się w dosyć trudnej sytuacji, Porenn - powiedziała. - Wiem, że piję zbyt dużo i przeklinam szpetnie. Ludzie myślą, iż jestem głupia, lecz to nieprawda. Nadrackie kobiety znają świat, a ja mam bystry wzrok. Co prawda nie przyłapałam ich, lecz chętnie się założę o połowę pieniędzy, które otrzymani od Yarbleka, że Silk i Liselle mają się ku sobie.

- Vello!

- Nie potrafię tego udowodnić, lecz wiem, co widziałam. - Nadracka dziewczyna powąchała swoją skórzaną kamizelę i zrobiła kwaśną minę. - Jeśli nie sprawi to zbyt wiele kłopotu, chciałabym się wykąpać. Od tygodni jestem w siodle. Konie są dość miłymi zwierzętami, ale naprawdę nie chcę pachnieć jak jeden z nich.

Porenn myślała intensywnie chcąc zyskać więcej czasu, następnie wstała i zbliżyła się do dzikiej Nadrakijki.

- Czy nosiłaś kiedykolwiek atłasowe szaty, Vello? - zapyta­ła. - Może suknię?

- Atłasy? Ja? - Vella wybuchnęła szczerym śmiechem. - Nadrakowie nigdy nie wdziewają atłasów.

- A zatem mogłabyś być pierwszą. - Królowa Porenn małymi białymi dłońmi zagarnęła do góry bujne, niebiesko-czarne włosy Velli tworząc zwichrzoną masę na czubku jej głowy. - Oddałabym duszę za takie włosy - wymruczała.

- Sprzedam ci je - zaoferowała Vella. - Czy wiesz, ile byłabym warta mając jasne włosy?

- Cicho, Vello -powiedziała Porenn nieobecnym głosem. - Próbuję myśleć. Zaskoczona żywością włosów dziewczyny owinęła je dookoła swych rąk. Następnie podniosła podbródek Velli i spojrzała w głąb jej wielkich oczu. Wydawało się, że coś przenika królową Drasni, i nagle zrozumiała, jakie jest przezna­czenie stojącego przed nią na wpół dzikiego dziecka. - Och, moja droga - zaśmiała się półgłosem - jaka zadziwiająca przyszłość czeka na ciebie. Dosięgniesz niebios, Vello, prawdziwych niebios.

- Naprawdę nie wiem, o czym mówisz, Porenn.

- Zrozumiesz. - Porenn przyjrzała się idealnie pięknej twa­rzy dziewczyny. - Tak - powiedziała - myślę, że atłas. Lawen­dowy byłby dobry.

- Wolę czerwony.

- Nie, kochanie - powiedziała Porenn. - Czerwień nie jest odpowiednia. Zdecydowanie musi być lawendowy. - Dotknę­ła uszu dziewczyny. - Widzę także ametyst tutaj i tutaj.

- Do czego zmierzasz?

- To gra, moje dziecko. Drasanie są niedoścignionymi graczami. Kiedy już tego dokonam, podwoję twoją cenę. - Porenn wydawała się bardzo zadowolona z siebie. - Najpierw kąpiel, potem zobaczymy, co możemy z tobą zrobić.

Vella wzruszyła ramionami.

- O ile tylko pozwolisz mi zatrzymać moje sztylety...

- Zobaczymy.

- Czy naprawdę możesz zrobić coś z taką niezdarą jak ja? - zapytała płaczliwie Vella.

- Zaufaj mi - uśmiechnęła się Porenn. - Teraz weź kąpiel, moje dziecko. Mam tu kilka listów do przeczytania i kilka decyzji do podjęcia.

Królowa Drasni zapoznała się z treścią listów, a następnie wezwała głównego lokaja i wydała kilka rozkazów.

- Pragnę porozmawiać z jarlem Trellheim - powiedziała - zanim zdąży się ponownie upić. - Muszę także porozmawiać z Javelinem. Niech stawi się u mnie, jak tylko dotrze do pałacu.

Wkrótce w progu komnaty pojawił się Barak. Miał lekko kaprawe oczy, a jego imponująca, czerwona broda sterczała na wszystkie strony. Tuż za nim stał Yarblek.

- Odstawcie swoje kufle, panowie - powiedziała szorstko Porenn. - Mamy pracę do wykonania. Baraku, czy “Morski Ptak” jest gotowy do wypłynięcia?

- Zawsze jest gotowy - odpowiedział zranionym tonem.

- Dobrze. Zatem zagoń swych żeglarzy. Musisz odwiedzić kilka miejsc. Zwołuję Zgromadzenie Alornów. Zanieś tę wieść Anhegowi, Fulrachowi i synowi Branda, Kailowi z Rivy. Zatrzymaj się w Arendii i poderwij na nogi Mandorallena i Lelldorina. - Zacisnęła usta. - Korodullin nie czuje się zbyt dobrze, by podróżować, więc omiń Vo Mimbre. Wstałby z łoża śmierci, żeby zobaczyć, co się dzieje. Więc omiń go i udaj się do Tol Honeth. Znajdź Varana. Do Cho-haga i Hettara sama poślę wieści. Yarbleku, ty udaj się do Yar Nadrak i sprowadź Drostę. Vella zostanie ze mną.

- Ale...

- Żadnego ale, Yarbleku. Zrób dokładnie to, co mówię.

- Wydawało mi się, że zwołujesz Zgromadzenie Alornów, Porenn - zaoponował Barak. - Czemu zapraszamy Arendów i Tolnedran? I Nadraków?

- Mamy stan wyjątkowy, Baraku, a to dotyczy wszystkich. Stał wpatrując się w nią bezmyślnie.

Klasnęła głośno w ręce.

- Szybko, panowie, szybko. Nie mamy czasu do stracenia.


Urgit, Wielki Król Cthol Murgos, siedział na połyskującym tronie w Pałacu Drojima w Rak Urga. Odziany w swój ulubiony purpurowy kubrak i pończochy, jedną nogę oparł niedbale na podnóżku tronu, i bezwiednie przerzucał koronę z ręki do ręki słuchając monotonnego głosu hierarchy Rak Urga, Agachaka.

- To musi zaczekać, Agachaku - powiedział w końcu. - Żenię się w przyszłym miesiącu.

- To rozkaz kapłanów, Urgicie.

- Cudownie. Przekaż im ode mnie pozdrowienia. Agachak wyglądał na nieco zaskoczonego.

- Teraz w nic nie wierzysz, prawda, mój królu?

- Nie bardzo. Nie. Czy ten chory świat, w którym żyjemy, nie jest jeszcze gotowy do przyjęcia ateizmu?

Po raz pierwszy w życiu Urgit ujrzał zwątpienie na twarzy hierarchy.

- Ateizm jest czysty, Agachaku - powiedział. - To jakby pokój, pusta komnata, gdzie człowiek tworzy własne prze­znaczenie, bez ingerencji jakichkolwiek bogów. Ja ich nie stworzyłem; oni nie stworzyli mnie; i jesteśmy kwita. Życzę im wszystkiego dobrego.

- To niepodobne do ciebie - zdumiał się Agachak.

- Nie. Jestem po prostu zmęczony odgrywaniem błazna. - Wyciągnął nogę i rzucił koronę na swoją stopę, niczym pierścień na lancę, trafił i odkopnął ją z powrotem. - Ty naprawdę nie rozumiesz, co, Agachaku? - Chwycił pewnie koronę w dłoń.

Hierarcha Rak Urga podniósł się.

- To nie jest prośba, Urgicie. Ja ciebie nie p r o s z ę.

- To dobrze. Ponieważ nie mam zamiaru pójść.

- Rozkazuję ci iść.

- Nie sądzę, byś mógł.

- Czy zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz?

- Dokładnie, stary capie. Jesteś tym samym nudnym, starym Grolimem, który zanudzał mnie śmiertelnie od czasu, gdy odziedziczyłem tron od jegomościa, który medytował na dywanach w Rak Goska. Posłuchaj uważnie, Agachaku. Będę używał prostych słów i krótkich zdań, więc nie powi­nieneś mieć kłopotów ze zrozumieniem. Nie zamierzam udać się do Mallorei. Nigdy nie zamierzałem tam jechać. Nie ma tam nic, co chciałbym zobaczyć. Nic nie chcę tam robić. A już na pewno nie zamierzam przebywać w pobliżu Kal Zakatha, a on powrócił do Mal Zeth. Nie tylko dlatego, że w Mallorei grasują demony. Czy widziałeś kiedyś demona, Agachaku?

- Raz albo dwa - odparł posępnie hierarcha.

- I wciąż chcesz wyruszyć do Mallorei? Agachaku, jesteś takim samym szaleńcem, jakim był Taur Urgas.

- Mogę uczynić cię królem całego Angaraku.

- Nie pragnę zostać królem całego Angaraku. Nie pragnę być nawet królem Cthol Murgos. Pragnę jedynie zostać sam, bym mógł zastanowić się nad nieszczęściem, jakie właśnie mnie dotyka.

- Masz na myśli swoje małżeństwo? - Na twarzy Agachaka pojawił się chytry wyraz. - Mógłbyś tego uniknąć udając się wraz ze mną do Mallorei.

- Czy zbyt szybko mówię dla ciebie, Agachaku? - Żona jest sporym złem. Demony są jednak dużo gorsze. Czy kiedy­kolwiek powiedziano ci, co ta rzecz zrobiła Chabat? - Urgit wzdrygnął się.

- Potrafię cię ochronić.

Urgit roześmiał się pogardliwie.

- Ty, Agachaku? Nie potrafiłbyś nawet ochronić siebie samego. Nawet Polgara musiała skorzystać z pomocy boga, by pokonać tego potwora. Czy zamierzasz wskrzesić Toraka, by podał ci pomocną dłoń? A może mógłbyś zwrócić się do Aldura. On właśnie pomógł Polgarze, lecz doprawdy nie sądzę, że chciałby pomóc tobie. Nawet cię nie lubię, a znam cię od czasu, gdy byłem niemowlęciem.

- Posunąłeś się za daleko, Urgicie.

- Nie. Nie dostatecznie daleko, Agachaku. Przez wieki, a może eony, wy, Grolimowie, sprawowaliście władzę w Cthol Murgos, lecz wtedy żył jeszcze Ctuchik, a Ctuchik jest teraz martwy. Wiedziałeś o tym, nieprawdaż, stary capie? Wyciąg­nął brudne łapy ku Belgarathowi, a Belgarath rozpłaszczył go na podłodze. Możliwe, że jestem jedynym żyjącym Murgo, który spotkał Belgaratha i przeżył, i może wspominać to wydarzenie. Jesteśmy w dość dobrych stosunkach. Czy chciał­byś się z nim spotkać? Chyba mógłbym zorganizować małe spotkanie i zapoznać was, gdybyś tylko zechciał.

Agachak wyraźnie skurczył się w sobie.

- Dużo lepiej, Agachaku - powiedział spokojnie Urgit. - Jest mi niezmiernie miło, że rozumiesz realia sytuacji. Możesz wznieść dłoń i pogrozić mi palcem, lecz wiem już, czym to się może skończyć. Przyjrzałem się Belgarionowi raczej z bliska, gdy zeszłej zimy kłusowaliśmy przez Cthaka. Jeśli twoja ręka poruszyłaby się choć odrobinę, twój tyłek zostałby naszpiko­wany rojem strzał. Łucznicy są już na swoich miejscach, a cięciwy ich łuków są naciągnięte. Przemyśl to, Agachaku, gdy będziesz odchodził.

- To do ciebie niepodobne, Urgicie - zawarczał Agachak z pobielałymi od furii nozdrzami.

- Wiem. Miłe, nieprawdaż? Możesz teraz odejść, Aga­chaku.

Hierarcha ruszył ostro w kierunku drzwi.

- Och, daj spokój, stary capie - dodał Urgit. - Otrzymałem wieści, że naszemu drogiemu bratu Gethelowi z Thulldom zmarło się ostatnio. Prawdopodobnie coś zjadł. Thullowie jedzą prawie wszystko, co pływa, lata, pełza czy mnoży się w zgniłym mięsie. Trochę szkoda. Gethel był jednym z niewie­lu ludzi na świecie, których mógłbym zastraszyć. W każdym razie, tron po nim objął jego przygłupi syn, Nathel. Poznałem Nathela. Ma mentalność robaka, lecz jest prawdziwym, angarackim królem. Dlaczego nie sprawdzisz, czy on nie chciał­by wyruszyć z tobą do Mallorei? Wytłumaczenie mu, gdzie leży Mallorea, mogłoby ci zabrać trochę czasu; jak pamiętam, wierzy on, że świat jest płaski, lecz mam do ciebie zaufanie, Agachaku. - Urgit ze zniecierpliwieniem strzelił palcami. - Biegnij teraz - powiedział. - Wracaj do świątyni i wypatrosz kilku Grolimów. Może nawet rozpalisz ponownie płomienie w swoim sanktuarium. Jestem pewny, że to uspokoi twój gniew.

Agachak wypadł z komnaty zatrzaskując za sobą drzwi. Urgit zaciśniętą pięścią walił w oparcie tronu, rycząc z ra­dości.

- Czy nie sądzisz, że posunąłeś się odrobinę za daleko, mój synu? - zapytała lady Tamazin wynurzając się z zacienionej alkowy, skąd przysłuchiwała się rozmowie.

- Być może, matko - przyznał, nie przestając się śmiać - ale czy to nie było zabawne?

Utykając weszła w krąg światła i uśmiechnęła się do niego czule.

- Tak, Urgicie - zgodziła się - było, lecz nie przeciągaj struny z Agachakiem. On potrafi być niebezpiecznym wro­giem.

- Mam wielu wrogów, matko - powiedział Urgit, drapiąc się nieświadomie po długim nosie. - Większość ludzi na świe­cie nienawidzi mnie, lecz nauczyłem się z tym żyć. Nie musia­łem ubiegać się o ponowny wybór, wiesz przecież.

Oskatat, zarządca dworu, mężczyzna o smutnej twarzy, również wyłonił się z zacienionej alkowy.

- Co my z tobą poczniemy, Urgicie? - powiedział z krzy­wym grymasem. - Czego właściwie nauczył cię Belgarion?

- Nauczył mnie, jak być królem, Oskatacie. Może ostatnio tego nie widać, ale na bogów, dopóki tu jestem, zamierzam nim być. Chcą mnie zabić, więc mogę równie dobrze cieszyć się każdą chwilą życia i królowania.

Kobieta westchnęła, a następnie uniosła bezradnie ręce.

- On nie kieruje się rozsądkiem, Oskatacie - osądziła.

- Przypuszczam, że rzeczywiście nie, lady Tamazin - Posi­wiały mężczyzna przyznał jej rację.

- Księżna Prala pragnie z tobą mówić. - Tamazin poinfor­mowała syna.

- Jestem do jej natychmiastowej dyspozycji - odpowiedział Urgit. - Nie tyle natychmiastowej, co raczej nieustającej, jeśli dobrze rozumiem warunki małżeńskiej umowy -poprawił się.

- Bądź miły - zbeształa go Tamazin.

- Tak, matko.

Księżna Prala, z domu Cthan, wpłynęła bocznym wejściem. Miała na sobie strój do jazdy konnej składający się ze skórza­nej obcisłej spódniczki, białej atłasowej bluzki i wypolerowa­nych butów, których obcasy stukały o marmurową posadzkę niczym małe młoteczki. Długie czarne włosy opadały kaskadą na plecy a oczy rzucały groźne błyski. W ręku trzymała pergaminowy zwój.

- Czy dotrzymasz mi towarzystwa, lordzie Oskatacie? - zapytała lady Tamazin trzymając rękę wyciągniętą w stronę zarządcy dworu.

- Oczywiście, pani - odparł, z uprzejmą troską oferując ramię matce Urgita, po czym oboje wyszli.

- No i co? - rzucił wojowniczo Urgit w stronę swojej narzeczonej.

- Czy przeszkadzam waszej wysokości? - zapytała Prala, nie kłopocząc się o ukłon. Księżna zmieniła się. Przestała być przyzwoitą posłuszną murgoską damą. Urgit poczuł, że czas spędzony z królową Ce’Nedrą i margrabiną Liselle zepsuł ją, a niezdrowy wpływ czarodziejki Polgary przejawiał się w każ­dym jej geście i ruchu. Urgit stwierdził jednak, że teraz jest absolutnie cudowna. Jej czarne oczy błyszczały, delikatna biała skóra wydawała się odbijać jej nastrój, a kaskada czarnych włosów zdawała się żyć spływając na plecy dziewczyny. Raczej niespodziewanie Urgit stwierdził, że darzy ją szczerą sympatią.

- Zawsze mi przeszkadzasz, moja droga - odpowiedział na pytanie, wyciągając przy tym dziwacznie ramiona.

- Skończ z tym - wysapała. - Gadasz jak twój brat.

- To rodzinne.

- Czy ty to napisałeś? - zapytała wymachując zwojem niczym kijem.

- Co, gdzie napisałem?

- To. - Rozwinęła pergaminowy zwój. - “Zgoda, by Księ­żna Prala z Domu Cthan mogła zostać najulubieńszą żoną Naszej Wysokości - przeczytała. - Najulubieńszą żoną” - po­wtórzyła przez zaciśnięte zęby.

- Co w tym złego? - Wydawał się lekko zdziwiony wybu­chem dziewczyny.

- Oznacza to, że będą inne.

- To taki zwyczaj, Pralo. Nie ja ustanowiłem prawa.

- Jesteś królem. Ustanów inne prawa.

- Ja? - Przełknął ciężko ślinę.

- Nie będzie żadnych innych żon, Urgicie, ani królewskich kochanek. - Jej zwykle delikatny głos zmienił się w skrzek. - Jesteś mój i nie zamierzam się tobą z nikim dzielić.

- Czy rzeczywiście tak myślisz? - zapytał odrobinę zadzi­wiony.

- Tak. - Uniosła nieco podbródek.

- Nigdy wcześniej nikt tak o mnie nie myślał.

- Przyzwyczaiłeś się. - Jej głos był stanowczy i ostry ni­czym sztylety.

- Poprawimy ten ustęp - zgodził się szybko. - W każdym razie nie potrzebuję więcej niż jedną żonę.

- Zdecydowanie nie, mój panie. Bardzo mądra decyzja.

- Naturalnie. Wszystkie królewskie decyzje są mądre. Tak jest napisane w historycznych księgach.

Za wszelką cenę starała się powstrzymać uśmiech, lecz ostatecznie poddała się, roześmiała się i rzuciła się w jego ramiona.

- Och, Urgicie - powiedziała przytulając twarz do szyi swego przyszłego męża. - Tak bardzo cię kocham.

- Naprawdę? Zadziwiające. - Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł, którego przejrzystość prawie go oślepiła. - Co myślisz o podwójnym ślubie, kochanie? -zapytał.

Odsunęła się nieco.

- Nie bardzo rozumiem - przyznała.

- Jestem królem, prawda?

- Trochę bardziej niż byłeś przed poznaniem Belgariona - przyznała ponownie.

Puścił ten przytyk mimo uszu.

- Wiesz, że mam jeszcze jedną kobietę na dworze - powie­dział. - Zamierzam być zajęty jako mąż.

- Bardzo zajęty, kochanie - zgodziła się. Zakasłał nerwowo.

- W każdym razie - dodał szybko - nie zamierzam spędzać tego całego czasu troszcząc się o tę kobietę. Czy nie byłoby lepiej, gdyby poślubił ją jakiś zasługujący na to człek, który zawsze traktowałby ją z najwyższym szacunkiem?

- Niezupełnie cię rozumiem, Urgicie. Nie zauważyłam, że­byś miał tu jakąś kobietę i w dodatku problemy z nią...

- Ależ mam, moja księżno - wyszczerzył zęby w uśmie­chu. - Naprawdę mam.

Wytrzeszczyła na niego oczy.

- Urgit! - wysapała. Posłał jej szczurzy uśmiech.

- Jestem królem - powiedział wyniośle. - Mogę robić wszystko, co tylko zechcę, a moja matka zbyt długo była samotna, nie sądzisz:? Oskatat kochał się już w niej, kiedy była dziewczynką, i przynajmniej bardzo go lubi, chociaż, jak sądzę, mogło to zajść nieco dalej. Gdybym rozkazał im, by się pobrali, musieliby to uczynić, nieprawdaż?

- To absolutnie cudowne, Urgicie - zachwyciła się.

- To moje drasańskie dziedzictwo - przyznał skromnie. - Kheldar nie miał tak dobrych warunków u siebie i nie mógł się rozwinąć.

- To idealne! - wrzasnęła w zdumieniu i zachwycie. - W ten sposób moja teściowa nie będzie przeszkadzała, kiedy zacznę cię zmieniać.

- Zmieniać?

- Tylko kilka drobnych szczegółów, kochanie - powiedzia­ła słodko. - Masz kilka złych przyzwyczajeń, a twój gust, jeśli chodzi o ubiór, jest okropny. Co cię opętało, że zacząłeś nosić purpury?

- Coś jeszcze?

- Następnym razem przyniosę ci listę.

W tym momencie w umyśle Urgita pojawiła się nowa, jakże inna myśl.


Jego Cesarska Wysokość, Kal Zakath. Imperator Niezmie­rzonej Mallorei nie mógł narzekać na nadmiar czasu. Większą część poranka spędził w udrapowanym w błękity małym gabinecie na drugim piętrze pałacu, w towarzystwie szefa Biura Spraw Wewnętrznych, Bradora.

- Zdecydowanie się uspokaja, wasza wysokość - zrelacjo­nował Brador, kiedy nadeszła pora na omówienie problemu zarazy. - W zeszłym tygodniu nie zanotowaliśmy żadnego nowego przypadku, a zadziwiająco duża liczba mieszkańców powraca do zdrowia. Plan odgrodzenia każdej dzielnicy mias­ta wydaje się dawać spodziewane rezultaty.

- Dobrze - powiedział Zakath i natychmiast poruszył inną sprawę. - Czy są jakieś wieści z Karandy?

Brador pogmerał w pergaminach, które trzymał pod pachą.

- Od wielu tygodni nie widziano Menghi, wasza wy­sokość. - Szef Biura Spraw Wewnętrznych uśmiechnął się krótko. - Ta szczególna zaraza również wydaje się zanikać. Demony przestały się pojawiać, a fanatycy tracą zapał. - Postukał jednym z rulonów w zaciśnięte usta. - To tylko logiczna zgadywanka, odkąd nie mogę posyłać na ten obszar swoich agentów, lecz całe zamieszanie wydaje się przesuwać na wschodnie wybrzeże. Wkrótce po zniknięciu Menghi, w Górach Zamad pojawiły się wielkie grupy nieregularnych karandyjskich oddziałów, Strażnicy Świątyni Urvona i jego Chandimowie, i cała komunikacja między Voresebo i Rengel załamała się.

- Urvon? - zapytał Zakath.

- Na to wygląda, wasza wysokość. Chciałem powiedzieć, że Uczeń podąża do miejsca ostatecznej konfrontacji z Zandramas. Wierzy, że po prostu pozwolimy im rozstrzygnąć spór w pojedynku. Nie sądzę, żeby świat zapomniał o nich zbyt szybko.

Nikły, lodowaty uśmiech pojawił się na ustach Zakatha.

- Masz rację, Bradorze - powiedział. - To kuszące, lecz sądzę, że nie powinniśmy zajmować się sprawami, które pozostają raczej w gestii wywiadu. Mamy inne zadania. Te księstwa są częścią imperium i są pod ochroną imperium. Mogą powstać jakieś brzydkie plotki, jeśli pozostaniemy bez­czynni pozwalając Urvonowi i Zandramas pustoszyć kraj. Jeśli ktokolwiek wkroczy z armią do Mallorei, to będę to ja. - Przejrzał pergaminy leżące na stole przed nim, wyciągnął jeden z nich i zmarszczył brwi. - Sądzę, że będzie lepiej, jeśli zajmiemy się tym - powiedział. - Gdzie trzymasz barona Vaskę?

- Siedzi w celi ze wspaniałym widokiem. Może wyglądać na dziedziniec egzekucji. Jestem pewien, że to niezwykle pouczające.

Zakath przypomniał sobie pewną rozmowę.

- Zdegraduj go - powiedział.

- To osobliwe słowo dla tej procedury - wymruczał Brador.

- Nie chodzi mi o to dokładnie - powiedział Zakath z ko­lejnym chłodnym uśmiechem. - Przekonaj go, by powiedział nam, gdzie ukrył wszystkie pieniądze, które wydarł ludziom prowadząc układy. Przeniesiemy je do cesarskiego skarbca. - Odwrócił się, by spojrzeć na wielką mapę zawieszoną na ścianie gabinetu. - Myślę, że południowy Ebal.

- Wasza wysokość? - Brador wydawał się zdezorientowa­ny.

- Przydziel go do placówki Ministerstwa Handlu w połu­dniowym Ebal.

- W południowym Ebal nie istnieje żaden handel, wasza wysokość. Nie ma tam żadnych morskich portów, a jedyną rzeczą, jaką hoduje się w bagnach Temby, są moskity.

- Pomysłowość Vaski. Jestem pewny, że coś wymyśli.

- A zatem nie chcesz go... - Brador wykonał ręką suges­tywny gest w okolicy gardła.

- Nie - powiedział Zakath. - Zamierzam spróbować cze­goś, co zasugerował mi Belgarion. Pewnego dnia mogę znowu potrzebować Vaski, a nie chciałbym go ekshumować w kawał­kach. - Lekki grymas bólu przemknął przez twarz cesarza. - Czy są o nim jakieś wieści? - zapytał.

- O Vasce? Właśnie...

- Nie. O Belgarionie.

- Byli widziani krótko po opuszczeniu Mal Zeth, wasza wysokość. Podróżowali z Yarblekiem, nadrackim wspól­nikiem księcia Kheldara. Niedługo potem Yarblek pożeglował do Gar og Nadrak.

- A zatem to wszystko było zwykłym fortelem - westchnął Zakath. - Belgarion chciał jedynie powrócić do swego kraju. Ta dzika historia była jedynie zasłoną. - Zakath zmęczonym gestem zakrył oczy rękoma. - Naprawdę polubiłem tego mło­dego człowieka, Bradorze - powiedział ze smutkiem. - Powi­nienem był to przewidzieć.

- Belgarion nie udał się na zachód, wasza wysokość - poinformował go Brador - a przynajmniej nie z Yarblekiem. Zawsze raczej uważnie sprawdzamy statek tego jegomościa. O ile mogliśmy stwierdzić, Belgarion nie opuścił Mallorei.

Zakath odchylił się do tyłu ze szczerym uśmiechem na twarzy.

- Nie jestem pewny dlaczego, ale poczułem się dużo lepiej. Z jakiejś przyczyny, myśl, że mnie oszukał, sprawiała ból. Jak myślisz, w jakim kierunku się udał?

- W Katakor powstało jakieś zamieszanie, wasza wy­sokość. Gdzieś koło Ashaby. Było to zjawisko z rodzaju tych, jakie można wiązać z Belgarionem: dziwne światła na niebie, grzmoty i tym podobne rzeczy.

Zakath wybuchnął śmiechem, tym szczególnym rodzajem śmiechu.

- Bywa nieco zbyt dosłowny, kiedy jest poirytowany, nie­prawdaż? Kiedyś w Rak Hagga rozwalił całą ścianę w mojej sypialni.

- Och?

- Starał się coś wytłumaczyć.

Wtem rozległo się ciche, nieśmiałe pukanie do drzwi.

- Wejść - rzekł krótko Zakath.

- Przybył generał Atesca, wasza wysokość - poinformował jeden z odzianych w czerwień strażników pełniących wartę przy wejściu.

- Dobrze. Powiedz, by wszedł.

Generał ze złamanym nosem wszedł do gabinetu i zasa­lutował.

- Wasza wysokość - powiedział wysoki mężczyzna w czer­wonym mundurze noszącym ślady podróży.

- Szybko działasz, Atesko - pochwalił go Zakath. - Do­brze cię znowu widzieć.

- Dziękuję, wasza wysokość. Mieliśmy sprzyjające wiatry i morze było spokojne.

- Ilu ludzi przyprowadziłeś ze sobą?

- Jakieś pięćdziesiąt tysięcy.

- Ilu więc mamy teraz? - Zakath zwrócił się do Bradora.

- W przybliżeniu około miliona, wasza wysokość.

- To solidna liczba. Niech oddziały się przygotują i będą gotowe do wymarszu. - Podniósł się i podszedł do okna. Liście zaczęły opadać z drzew, pokrywając ogród czerwono-żółtym dywanem. - Chcę uporządkować sprawy na wschodnim wybrzeżu - powiedział - a nadchodzi jesień, więc powinniśmy ruszyć oddziały, zanim pogoda zacznie się pogarszać. Udamy się do Maga Renn i wyślemy stamtąd zwiady. Jeśli natrafimy na sprzyjające okoliczności, wymaszerujemy. Jeśli nie, zacze­kamy na resztę oddziałów, które powrócą z Cthol Murgos.

- Zacznę działać natychmiast, wasza wysokość. - Brador skłonił się i opuścił gabinet.

- Proszę spocząć, Atesco - powiedział cesarz. - Co się dzieje w Cthol Murgos?

- Staramy się utrzymać zdobyte miasta - zrelacjonował generał przysuwając sobie krzesło. - Zgromadziliśmy większą część naszych sił w pobliżu Rak Cthan. Oczekują tam na transport, by powrócić do Mallorei.

- Jakaś szansa, że Urgit spróbuje kontrataku?

- Nie sądzę, wasza wysokość. Nie wierzę, by narażał swoją armię na ryzyko w otwartym terenie, lecz oczywiście nie można przewidzieć, co uczyni Murgo.

- To prawda - zgodził się Zakath. Zatrzymał dla siebie wieść, że Urgit nie jest Murgo. Odchylił się do tyłu.

- Kiedyś pojmałeś dla mnie Belgariona, Atesco - powie­dział.

- Tak, wasza wysokość.

- Obawiam się, że nie wykorzystałem tego jak należy. Udało mu się uciec. Przypuszczam, że przez moją nieostroż­ność, lecz miałem wtedy na głowie wiele spraw.

- A zatem będziemy musieli pojmać go ponownie, prawda, wasza wysokość?


Tego roku Zgromadzenie Alornów odbyło się w Boktor. Przewodziła królowa Porenn, co było raczej czymś niezwyk­łym. Szczupła władczyni Drasni o płowych włosach ubrana w czarne szaty podeszła spokojnie do szczytu stołu w udeko­rowanej czerwienią pałacowej sali zebrań i zajęła miejsce przeznaczone zwykle dla króla Rivy. Zgromadzeni w kom­nacie wpatrywali się w nią w zdziwieniu.

- Panowie - zaczęła szorstko. - Jestem skłonna przyznać, że to skaza na obliczu tradycji, lecz nie mamy wiele czasu. Z pewnych źródeł wiem, iż powinniście zdawać sobie z tego sprawę. Mamy do podjęcia ważne decyzje i bardzo niewiele czasu na zrealizowanie postanowień.

Cesarz Varana odchylił się do tyłu na swoim krześle z wido­cznym błyskiem rozbawienia w oczach.

- Zrobimy przerwę, gdy królowie Alornów dostaną apo­pleksji - powiedział.

Król Anheg zmarszczył brwi spoglądając surowo na cesarza o kręconych włosach, po czym roześmiał się.

- Nie, Varano - powiedział krzywo. - Wszyscy porzuciliśmy te przyzwyczajenia od czasu, gdy Rhodar nalegał, byśmy podążyli za Ce’Nedrą w Mishrak ac Thull. To jest dom Porenn; pozwólmy jej mówić.

- Dziękuję, Anhegu. - Królowa Drasni wydawała się lekko zdziwiona. Przerwała zbierając myśli. - Jestem pewna, że nie uszło waszej uwagi, iż w naszym zgromadzeniu zasiadają w tym roku władcy, którzy zwykle w nim nie uczestniczą. Sprawa, jaką musimy omówić, dotyczy jednakże nas wszyst­kich. Otrzymałam wieści od Belgaratha, Belgariona i pozo­stałych.

W sali nastąpiło poruszenie. Porenn uniosła w górę rękę.

- Są w Mallorei, gdzie podążają śladem porywacza syna Belgariona.

- Ten młody człowiek potrafi poruszać się szybciej niż wiatr - zauważył Fulrach, król Sendarii. Mijające lata zrodzi­ły w Fulrachu skłonność do tycia, a jego brązową brodę przecinały obecnie srebrne smugi.

- Jak dostali się do Mallorei? - zapytał spokojnym głosem król Cho-Hag.

- Wyglądało, że zostali pojmani przez Zakatha - odpowie­działa Porenn. - Garion i Zakath zostali przyjaciółmi, i Zakath zabrał ich ze sobą w drodze powrotnej do Mal Zeth.

- Czy Zakath może w ogóle się z kimś zaprzyjaźnić? - Ze świdrującego głosu Drosty, króla Gar og Nadrak, przebijało niedowierzanie. - To niemożliwe!

- Garion ma swoje sposoby, czasami - zamruczał Hettar.

- Przyjaźń, jednakże, mogła się już wypalić - kontynuowa­ła Porenn. - Pewnej nocy Garion i jego przyjaciele wymknęli się bez pożegnania z Mal Zeth.

- Wyobrażam sobie, że z całą armią imperium depczącą im po piętach - dodał Varana.

- Nie - zaprzeczyła Porenn. - Zakath nie opuścił Mal Zeth aż do chwili obecnej. Powiedz im, Yarbleku.

Partner Silka uniósł się z krzesła.

- W Mal Zeth wybuchła zaraza - zaczął. - Zakath zamknął miasto tak dokładnie, że nikt nie mógł wejść ani wyjść.

- Wyjaśnij nam zatem - poprosił Mandorallen - w jaki sposób nasi przyjaciele uciekli?

- Przypałętał się do mnie taki wędrowny komediant - powiedział kwaśno Yarblek. Nie przeszkadzał mi zbytnio, a rozweselał Vellę. Ona uwielbia sprośne opowieści.

- Ostrożnie, Yarbleku - ostrzegła nadracka tancerka. - Wciąż jesteś zdrowy, ale szybko mogę to zmienić. - Położyła znacząco dłoń na rękojeści sztyletu. Vella miała na sobie oszałamiającą lawendową suknię, jednakże w jej stroju zwracało uwagę kilka nadrackich szczegółów. Jak dawniej nosiła wypolerowane do błysku, skórzane buty - z wysta­jącymi zza cholewek sztyletami - i zwyczajny, szeroki, skó­rzany pas dookoła talii, udekorowany podobnymi nożami. Mężczyźni w sali rzucali ku niej ukradkowe spojrzenia od momentu, gdy się pojawiła. W spodniach czy sukni, Vella wciąż posiadała moc oczarowywania każdego mężczyzny.

- W każdym razie - dokończył pośpiesznie Yarblek - jego­mość znał tunel biegnący od pałacu do opuszczonego kamie­niołomu za miastem. To pozwoliło nam wszystkim wydostać się niezauważenie z Mal Zeth.

- Zakathowi się to nie spodobało - powiedział Drosta. - Nie cierpi, gdy wymykają mu się schwytani ludzie.

- W Siedmiu Królestwach Karandy w północnej Mallorei doszło do swego rodzaju rewolty - kontynuowała Porenn. - Rozumiem, że wmieszane są w to demony.

- Demony? - odezwał się sceptycznie Varana. - Och, daj spokój, Porenn.

- Powtarzam wam to, co przekazał mi Belgarath.

- Belgarath ma czasami wypaczone poczucie humoru - zadrwił Varana. - Prawdopodobnie żartował. Nie ma czegoś takiego jak demony.

- Mylisz się, Varana - powiedział król Drosta z niezwyk­łym dla siebie spokojem. - Widziałem kiedyś jednego. W kra­ju Morindinów. Kiedy byłem chłopcem.

- Jak wyglądał? - Varana nie sprawiał wrażenia przeko­nanego.

Drosta wzdrygnął się.

- Naprawdę nie chciałbyś wiedzieć.

- Wracając do sprawy - powiedziała Porenn. - Zakath rozkazał swej armii wyruszyć z Cthol Murgos i stłumić rebelię. Nie upłynie zbyt dużo czasu, nim jego oddziały zaleją całą Karandę, a jest to obszar, na którym są nasi przyjaciele. Dlatego właśnie zwołałam to spotkanie. Co zrobimy?

Lelldorin z Wildantor wstał z krzesła.

- Będziemy potrzebowali szybkich koni - powiedział do Hettara.

- Czemu?

- Żeby im pomóc, oczywiście. - Oczy młodego Asturianina błyszczały w podnieceniu.

- Ech, Lelldorinie - odezwał się delikatnie Barak. - Od Mallorei dzieli nas Morze Wschodnie.

- Och - powiedział Lelldorin wyglądając na lekko zawsty­dzonego. - Nie wiedziałem. Będziemy również potrzebowali łodzi, prawda?

Barak i Hettar wymienili między sobą długie spojrzenie.

- Statku - sprostował Barak.

- Czego?

- Nieważne, Lelldorinie - westchnął Barak.

- Nie możemy - odezwał się stanowczo król Anheg. - Nawet jeśli udałoby się nam do niego dotrzeć, to moglibyśmy nieopatrznie pogrzebać szansę zwycięstwa Belgariona w poje­dynku z Dzieckiem Ciemności. To właśnie powiedziała nam Prorokini w Rheon, pamiętasz?

- Ale to co innego - zaprotestował Lelldorin, a w jego oczach pojawiły się łzy.

- Nie - powiedział Anheg. - To jest dokładnie to, przed czym zostaliśmy ostrzeżeni. Nie możemy się do nich zbliżać, dopóki to się nie skończy.

- Ale...

- Lelldorinie - powiedział Anheg. - Pragnę wyruszyć tak bardzo, jak i ty tego chcesz, ale naprawdę nie możemy. - Czy Garion byłby nam wdzięczny, gdyby przez nas utracił syna?

Mandorallen wstał i zaczął przemierzać salę wielkimi kro­kami przy wtórze brzęku zbroi.

- Mniemam, iż pobudki, jakie tobą kierują, są dobre, wasza wysokość - powiedział do Anhega. - Moglibyśmy nie zbliżać się do naszych przyjaciół. Nasza obecność może nara­zić ich na niebezpieczeństwo, a oddalibyśmy wszyscy życie, żeby uchronić ich przed nim. Moglibyśmy jednakże podążyć prosto do Mallorei i, nie zbliżając się do nich, znaleźć się pomiędzy nimi a hordami Zakatha, skutkiem czego moglibyś­my opóźnić pochód Mallorean i tym samym umożliwić Garionowi ucieczkę.

Barak wpatrywał się w wielkiego rycerza, którego twarz jaśniała zapałem. Następnie stęknął i ukrył twarz w dło­niach.

- Ech, ech - mruczał Hettar, poklepując dużego mężczyznę przyjaźnie po ramieniu.

Król Fulrach pogłaskał się po brodzie.

- Czyż nie uczyniliśmy tego już kiedyś? - zapytał. - Teraz mamy podobną sytuację jak ostatnim razem. Musimy uczynić coś, by pomóc przedostać się naszym przyjaciołom. Jakieś pomysły?

- Najechać Malloreę - powiedział gniewnie Drosta.

- Splądrować wybrzeże Zakatha - dodał Anheg równie gniewnie.

Porenn westchnęła.

- Moglibyśmy najechać Cthol Murgos - zaproponował rozważnie Cho-Hag.

- Tak! - zgodził się natychmiast Hettar. Cho-Hag podniósł rękę.

- Tylko jako fortel, mój synu - wyjaśnił. - Zakath zaan­gażował siły, żeby podbić Cthol Murgos. Gdyby armie Za­chodu ruszyły na ten obszar, czułby się prawie zobligowany, żeby odparować cios, nieprawdaż?

Varana wcisnął się głębiej w krzesło.

- To możliwe - przyznał - ale mamy już jesień, a góry Cthol Murgos zimą są niezwykle niebezpieczne. To zły czas na wysyłanie tam oddziałów. Armia nie może poruszać się zbyt szybko na odmrożonych nogach. Myślę, że moglibyśmy osiąg­nąć to samo za pomocą dyplomacji; bez zbędnego ryzyka.

- Zaufać Tolnedraninowi to jak zbłądzić - warknął Anheg.

- Lubisz mróz, Anhegu? - zapytał Varana. Anheg wzruszył ramionami.

- Zimą też czasem trzeba coś zrobić.

Varana przewrócił oczyma patrząc na sklepienie.

- Alornowie - westchnął.

- Dobrze - powiedział przepraszająco Anheg. - Tylko żar­towałem. Jaki zatem jest ten cudowny plan?

Varana spojrzał przez salę na Javelina.

- Jak dobry jest wywiad Mallorean, margrabio Khendonie? - zapytał bez ogródek.

Javelin wstał wygładzając swój perłowoszary kubrak.

- Sam Brador jest bardzo dobry, wasza cesarska wyso­kość - odparł. - Jego ludzie są czasami niezdarni i łatwi do rozpoznania, ale ma ich mnóstwo do dyspozycji. Posiada także nieograniczone fundusze na swoją działalność. - Rzucił królowej Porenn krótkie, pełne wyrzutu spojrzenie.

- Bądź miły, Khendonie - zamruczała. - Ja mam ograni­czone możliwości.

- Oczywiście, pani. - Uśmiechnął się lekko, po czym wy­prostował się i przemówił ochrypłym, oficjalnym głosem. - W naszej ocenie malloreański wywiad jest niedojrzały, lecz Brador ma do dyspozycji tylu agentów, ilu tylko potrzebuje. Ani wywiad drasański, ani tolnedrański nie mają takich możliwości. Brador czasami traci setki ludzi, ale zwykle uzys­kuje potrzebną informację - skrzywił się pogardliwie. - Oso­biście wolę subtelniejsze sposoby.

- A zatem ten Brador ma swoich ludzi w Rak Urga? - naciskał Varana.

- Prawie na pewno - odparł Javelin. - Ja mam czterech w pałacu Drojim, a wywiad waszej wysokości ma dwóch, o których wiem.

- Nie wiedziałem - powiedział Varana z niewinnym spo­jrzeniem.

- Doprawdy? Varana roześmiał się.

- Dobrze - kontynuował. - Co uczyniłby Zakath, gdyby do Mal Zeth dotarły wieści, że Królestwa Zachodu niemalże doprowadziły do militarnego przymierza z Królestwem Murgów?

Javelin zaczął przechadzać się po sali.

- Niezwykle trudno przewidzieć, co dokładnie zrobi Zakath w danej sytuacji - zadumał się. - Wiele zależy od tego, jak ważne są jego życiowe problemy, lecz przymierze pomiędzy Murgami a Zachodem stanowiłoby główne zagrożenie dla Mallorei. Musiałby prawie natychmiast powrócić i za wszelką cenę zmiażdżyć Murgów, zanim nasze oddziały mogłyby ich wes­przeć.

- Sprzymierzyć się z Murgami? - wykrzyknął Hettar. - Nigdy!

- Nikt nie proponuje prawdziwego przymierza, lordzie Hettarze - powiedział mu Kail, syn Rivańskiego Strażnika. - Pragniemy jedynie odwrócić uwagę Zakatha, by dać Belgarionowi czas na wyślizgnięcie się z jego sieci. Rozmowy mogą się przeciągać, a następnie zostać zerwane.

- Och - odezwał się nieco zmieszany Hettar. - W takim razie to zupełnie co innego.

- Dobrze - zgodził się Varana. - Być może uda nam się przekonać Zakatha, że jesteśmy bliscy przymierza z Urgitem, oczywiście, jeśli będziemy mądrze postępować. Javelinie, niech twoi ludzie zabiją kilku malloreańskich szpiegów w pałacu Drojim, nie wszystkich, tylko tylu, by przekonać Zakatha, że to poważne dyplomatyczne posunięcie.


Miecz. Błyszczący miecz, który przyprawiał ją o senne koszmary - a płonąca twarz Dziecięcia Światła przerażała ją jeszcze bardziej.

- Jakim cudem jest tak blisko? - wybuchnęła. - Czy nic go nie powstrzyma?

Wyciągnęła ręce przed siebie i uniosła dłonie do góry. Miliony malutkich punkcików światła wydawały się wirować pod skórą, świecąc niezwykle jasno niczym konstelacja malut­kich gwiazd. Długą chwilę tajemnicze światełka migotały, aż w pewnym momencie przestała być istotą ludzką. Czy na zawsze pozostanie już we władzy Ducha Ciemności?

Chłopczyk zapłakał ponownie.

- Kazałam ci go uciszyć! - prawie krzyknęła.

- Natychmiast, pani - odpowiedział pośpiesznie Naradas. Dziecię Mroku powróciło do kontemplacji gwiezdnego wszechświata.


Eriond i Koń wyruszyli o pierwszym brzasku, cwałując przez górską łąkę w srebrnym świetle poranka, zanim pozostali zdążyli się przebudzić. Samotna jazda sprawiała Eriondowi wiele przyjemności, gdy Koń niósł go równym spokojnym galopem, a jedynym towarzyszem był mu wiatr owiewający twarz.

Dojechał na szczyt pagórka, by ujrzeć wschód słońca, i ten widok również tchnął radość w serce jeźdźca. Rozejrzał się po górach Zamad, skąpanych w promieniach porannego słońca, w samotności spijając otaczające go ze wszystkich stron pięk­no, potem spojrzał na dalekie zielone łąki i lasy. Życie było tu dobre; świat wypełniony miłością i ludźmi, których pokochał.

Jak Aldur mógł opuścić to miejsce? Aldur był bogiem, który chyba kochał ten świat, skoro odmówił wciągnięcia ludzi w wojnę i wybrał samotność, by poznać wszelkie tajemnice tego zakątka. I teraz był tu jego duch.

Aldur poświęcił się z miłości. Eriond westchnął. Czuł, że nie można udźwignąć żadnego poświęcenia, jeśli jest pozbawione miłości. Uspokoiło go to.

Westchnął ponownie i powoli skierował Konia z powrotem ku małemu jezioru i kilku przycupniętym na brzegu namio­tom, w których spali przyjaciele.


Rozdział II


Obudzili się późnym rankiem. Zmęczenie z okresu ostatnich kilku tygodni zdawało się ostatecznie dopaść Gariona i, mimo że ze strużki światła wpadającej przez wejście do namiotu mógł wywnioskować, iż słońce stało już wysoko na niebie, nie miał ochoty wstać. Do jego uszu dolatywał szmer głosów i pobrzękiwanie naczyń Polgary. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał wyjść na zewnątrz. Zastanowił się nad zamknięciem oczu, by na chwilkę jeszcze powrócić do świata snu, lecz ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Ostrożnie, chcąc uniknąć zbudzenia Ce’Nedry, wyślizgnął się spod kocy. Nachylił się i złożył delikatny pocałunek na jej włosach. Następnie naciągnął na siebie tunikę koloru rdzy, wziął w jedną rękę buty z długimi cholewami, drugą chwycił wielki miecz i bezszelestnie wymknął się z namiotu.

Polgara, odziana w szarą podróżną suknię, stała nad ognis­kiem. Jak zwykle mruczała cicho w czasie pracy. Nie opodal Silk i Belgarath rozmawiali przytłumionymi głosami. Silk z jakiejś przyczyny przebrał się w delikatny, perłowoszary kubrak nadający mu wygląd dobrze prosperującego kupca. Belgarath, oczywiście, nadal miał na sobie rudawą tunikę, pocerowane obcisłe spodnie i nie pasujące do całości wysokie buty. Durnik i Toth łowili ryby, zarzucając przynęty w błękit­ną toń niewielkiego, górskiego jeziora. Eriond szczotkował połyskującą, kasztanowatą sierść swego ogiera. Pozostali naj­widoczniej jeszcze nie wstali.

- Sądziliśmy, że prześpisz cały dzień - odezwał się Bel­garath, kiedy Garion usiadł na pniaku, by wciągnąć buty.

- Zastanawiałem się nad tym - przyznał Garion. Wstał i spojrzał na połyskujące jezioro. Na przeciwległym brzegu zauważył osikowy zagajnik. Pnie drzew miały kolor świeżego śniegu. Liście drgały i migotały w porannym słońcu niczym pulsujące złoto. Powietrze było chłodne i lekko wilgotne. Nagle zapragnął zostać tutaj przez kilka dni. Westchnąwszy podszedł do stojących przy ognisku mężczyzn.

- Czemu takie ubranie? - spytał małego Drasanina o szczu­rzej twarzy.

Silk wzruszył ramionami.

- Wjeżdżamy w okolicę, w której jestem ogólnie znany - odparł. - Może będziemy mogli to wykorzystać. Czy jesteś całkowicie pewny, że ten szlak prowadzi na południowy wschód?

Garion skinął głową.

- Z początku było nieco zamieszania, lecz później poradzi­łem sobie z tym.

- Zamieszania? - spytał Belgarath.

- Sardion również tu był. Dawno, dawno temu. Przez kilka chwil wydawało się, że Klejnot chce podążać obydwoma szlakami równocześnie. Musiałem porozmawiać z nim dość stanowczo. - Garion przełożył szeroki pas przez ramię i zapiął go uważnie. Następnie poprawił pochwę. Klejnot na rękojeści miecza świecił tajemniczym, czerwonym blaskiem.

- Czemu tak się zachowuje? - spytał zaciekawiony Silk.

- Z powodu Sardiona - odparł Garion, po czym spojrzał przez ramię na pałający kamień. - Przestań - powiedział.

- Nie rań jego uczuć - ostrzegł Silk. - Możemy znaleźć się w niezłych tarapatach, jeśli się obrazi.

- Co znajduje się na południowy wschód od tego miejs­ca? - spytał Belgarath małego człowieczka.

- Voresebo - odparł Silk. - Nie ma tam nic ciekawego poza kilkoma szlakami dla wozów i paroma górskimi kopal­niami. Jest również port w Pannor. Zawijam tam czasami w drodze powrotnej z Melcene.

- Czy mieszkańcy są Karandami? Silk skinął głową.

- Są jednak jeszcze bardziej prymitywni niż ci ze środ­kowych królestw - jeśli to w ogóle możliwe.

Niebieskopióry jastrząb wyłonił się z jasnego, porannego nieba, zataczając coraz mniejsze kręgi. Rozbłysnął i zamigotał zmieniając się w Beldina, gdy tylko szponami dotknął ziemi.

Niski, garbaty czarodziej odziany był jak zwykle w łachmany powiązane rzemieniami, a gałązki i słoma wystawały mu z włosów i brody. Wzdrygnął się.

- Nie cierpię latać, kiedy jest tak zimno - mruknął. - Bolą mnie wtedy skrzydła.

- Nie jest aż tak zimno - stwierdził Silk.

- Spróbuj polatać parę tysięcy stóp wyżej. - Beldin wskazał ku niebu, po czym odwrócił się i wypluł kilka szarych, przesyconych wilgocią piór.

- Znowu podjadamy w locie, wuju? - zapytała Polgara, spoglądając znad ogniska.

- Przekąsiłem szybkie śniadanko, Pol - odparł. - Pewien gołąb wstał zbyt wcześnie.

- Przecież nie musiałeś tego robić. - Popukała w zadumie w bulgoczący kociołek długą drewnianą chochlą.

Beldin wzruszył ramionami.

- Świat nie będzie żałował jednego gołębia. Garion wzdrygnął się.

- Jak możesz jeść je na surowo?

- Można się do tego przyzwyczaić. Nigdy nie udało mi się rozpalić ogniska szponami. - Spojrzał na Belgaratha. - Może­my mieć trudności - powiedział. - Przed nami sporo dymu i bandy uzbrojonych ludzi wałęsające się dokoła.

- Czy zauważyłeś, kim są?

- Nie zbliżyłem się na tyle blisko. Zwykle w takim tłumie jest jakiś znudzony łucznik, a ja nie chciałbym znowu latać ze strzałą w ogonie tylko dlatego, że jakiś idiota chce się popisać swoimi umiejętnościami.

- Czy to się kiedykolwiek zdarzyło? - spytał zaciekawiony Silk.

- Raz. Dawno, dawno temu. W chłodne dni nadal od­czuwam bóle w biodrze.

- Zareagowałeś jakoś na to?

- Uciąłem sobie pogawędkę z tym łucznikiem. Poprosiłem go, żeby więcej tego nie robił. Kiedy odchodziłem, łamał łuk na swoim kolanie. - Odwrócił się do Belgaratha. - Czy jesteś­my pewni, że ten szlak prowadzi w dół ku równinie?

- Klejnot jest pewny.

- Więc będziemy musieli zaryzykować. - Mały człowieczek rozejrzał się dookoła. - Sądziłem, że do tej pory pozwijasz wszystkie namioty.

- Stwierdziłem, że wszyscy powinni się dobrze wyspać. Podróż do tego miejsca była mecząca, a czeka nas jeszcze długa i trudna droga.

- Zawsze wybierasz takie sielankowe miejsca na postoje, Belgaracie - zauważył Beldin. - Myślę, że w głębi duszy jesteś romantykiem.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Nikt nie jest doskonały.

- Garionie! - zawołała Polgara.

- Tak, ciociu Pol?

- Może zbudzisz pozostałych? Śniadanie już prawie goto­we.

- Już się robi, ciociu Pol.

Posiliwszy się zwinęli obóz i wyruszyli w dalszą drogę. Beldin leciał ponad ich głowami uważnie wypatrując wszel­kich przeszkód. Było przyjemnie ciepło i w powietrzu unosił się intensywny zapach wiecznie zielonych roślin. Ce’Nedra wydawała się osobliwie cicha, kiedy jechała obok Gariona szczelnie okryta ciemnoszarą peleryną.

- O co chodzi, kochanie? - spytał.

- Nie miała ze sobą Gerana - mruknęła smutno mała królowa.

- Mówisz o Zandramas? Nie, nie miała.

- Czy ona tam naprawdę była, Garionie?

- W pewnym sensie tak, a w pewnym nie. Tak jak Cyradis: była tutaj, a równocześnie jej nie było.

- Nie rozumiem.

- Jest to coś więcej niż wyobrażenie, lecz mniej niż faktyczna obecność. Rozmawialiśmy o tym ubiegłego wie­czoru i Beldin to wyjaśniał. Nie zrozumiałem zbyt wiele z tego, co mówił. Jego wyjaśnienia są czasami bardzo skomplikowane.

- On jest mądry, prawda? Garion skinął głową.

- Nie jest jednak zbyt dobrym nauczycielem. Szybko się niecierpliwi na ludzi, którzy nie podążają torem jego myśli. W każdym razie umiejętność bycia pomiędzy wyobrażeniem a cielesnością sprawia, że Zandramas jest niezwykle niebez­pieczna. My nie możemy jej nawet zranić, lecz ona może uczynić nam krzywdę. Mało brakowało, by cię wczoraj zabiła. Na szczęście Poledra ją powstrzymała. Zandramas bardzo boi się Poledry.

- Po raz pierwszy widziałam twoją babcię.

- Niezupełnie. Była na ślubie cioci Pol, pamiętasz? Pomog­ła nam, kiedy musieliśmy walczyć z Eldrakiem.

- Ale za pierwszym razem była sową, a za drugim wilczycą.

- Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie w przypadku Poledry.

Ce’Ńedra nagle wybuchnęła śmiechem.

- Co cię tak śmieszy?

- Kiedy to wszystko się skończy i wrócimy z naszym maleństwem do domu, może byś tak zmienił się na jakiś czas w wilka? - zaproponowała.

- Dlaczego?

- Przyjemnie by było mieć dużego szarego wilka, który leżałby przed kominkiem. W chłodne noce mogłabym ogrze­wać swoje stopy w twoim futerku.

Popatrzył na nią przeciągle.

- Drapałabym cię za uchem, Garionie - mruczała kuszą­co - i przynosiłabym ci z kuchni ładne kości do obgryzania.

- Co za szczodrość - powiedział obojętnie.

- Ale moje stopy często są zimne.

- Zauważyłem.

Podczas gdy wspinali się zacienioną górską przełęczą, jadą­cy z przodu Silk i Sadi dyskutowali gorączkowo.

- Absolutnie nie - rzucił porywczo Silk.

- Naprawdę sądzę, że zachowujesz się bardzo nierozsądnie, Kheldarze - zaprotestował Sadi. Eunuch pozbył się swojej tęczowej jedwabnej szaty, zamieniając ją na tunikę w stylu zachodnim, obcisłe spodnie i wielkie buty z wysokimi chole­wami. - Ty masz na miejscu rozległy system dystrybucji, a ja mam dostęp do nieograniczonych zapasów. Moglibyśmy zaro­bić krocie.

- Zapomnij o tym, Sadi. Nie mam zamiaru zajmować się narkotykami.

- Zajmujesz się już wszystkim innym, Kheldarze. Ten ry­nek tylko czeka, żeby go zapełnić. Po co pozwalać skrupułom stać na drodze interesom?

- Jesteś Nyissanem, Sadi. Narkotyki są częścią waszej kul­tury, więc nie zrozumiesz mnie.

- Lady Polgara używa narkotyków do leczenia chorych -zauważył Sadi broniąc się.

- To zupełnie inna sprawa.

- Na czym polega ta inność?

- Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Sadi westchnął.

- Bardzo mnie rozczarowałeś, Kheldarze. Jesteś szpiegiem, zabójcą i złodziejem. Oszukujesz przy grze w kościach, podra­biasz pieniądze i bez skrupułów uwodzisz mężatki. Kantujesz swoich klientów i wlewasz w siebie piwo jak w beczkę bez dna. Jesteś najbardziej zepsutym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem, lecz odmawiasz zorganizowania kilku niewinnych transportów, które uczyniłyby twoich klientów szczęśliwymi.

- Człowiek musi sobie w końcu nakreślić jakieś granice - odparł Silk.

Velvet odwróciła się w siodle, by spojrzeć na nich.

- To była jedna z bardziej fascynujących dysput, jaką kiedykolwiek słyszałam - przyznała. - Implikacje na polu komparatywnej moralności są zdumiewające. - Obdarzyła ich słonecznym uśmiechem z uroczymi dołeczkami.

- Margrabino Liselle - odezwał się Sadi. - Czy przypad­kiem masz przy sobie Zith?

- Tak, Sadi. Szczerze mówiąc, mam. - Płowowłosa dziew­czyna uniosła jedną rękę, by oddalić jego sprzeciwy. - Lecz tym razem nie ukradłam jej. Wpełzła do mego namiotu w samym środku nocy i sama wślizgnęła się do swojej ulubio­nej kryjówki. Szczerze mówiąc, biedactwo całe drżało.

Silk pobladł lekko.

- Chciałbyś ją z powrotem? - spytała eunucha.

- Nie - westchnął Sadi drapiąc się po łysej czaszce. - Raczej nie. Dopóki jest szczęśliwa tam, gdzie jest, równie dobrze możemy ją tam zostawić.

- Jest bardzo szczęśliwa. Nawet mruczy. - Velvet zmarsz­czyła lekko brwi. - Myślę, że powinieneś trochę zadbać o jej dietę, Sadi - powiedziała krytycznym głosem. - Zdaje się, że jej mały brzuszek powiększa się. - Uśmiechnęła się ponow­nie. - Nie chcielibyśmy nosić grubego węża, co?

- O wybacz! - krzyknął wyraźnie oburzony Sadi.

U szczytu przełęczy leżał duży pień i niebieskopióry jastrząb siedział na martwym konarze muskając swoje piórka zakrzywionym dziobem. Kiedy podjechali bliżej, poderwał się i szybując w dół zatrzymał się przed nimi przybierając postać garbatego karła. Beldin mamrotał przekleństwa pod nosem.

- Coś nie tak, wujku? - spytała Polgara.

- Dostałem się w powietrzny wir - mruknął. - Poszarpało mi nieco pióra. Wiesz jak to jest.

- Wielkie nieba, wiem doskonale. Mnie się przytrafia to często. Nocne wiatry są tak niespodziewane.

- Twoje pióra są zbyt delikatne.

- To nie ja stworzyłam sowę, więc nie wiń mnie za moje pióra.

- Na rozstaju dróg stoi przydrożna karczma - poinformo­wał Beldin brata. - Chcielibyście zatrzymać się i zorientować, co się dzieje na tej równinie w dole?

- To nie najgorszy pomysł - przyznał Belgarath. - Nie pakujmy się w kłopoty, jeśli nie musimy.

- A zatem czekam na was w środku - powiedział Beldin, po czym wzbił się w powietrze.

Polgara westchnęła.

- Dlaczego to zawsze musi być karczma? - poskarżyła się.

- Ponieważ ludzie, którzy wypili więcej piwa czy gorzałki, lubią dużo mówić, Pol - wyjaśnił rozsądnie Belgarath. - W karczmie po chwili możesz zebrać więcej informacji niźli w przytulnej cukierence przez cały dzionek.

- Wiedziałam, że znajdziesz dobre wytłumaczenie.

- Naturalnie.

Pokonali przełęcz i podążyli dalej zacienionym szlakiem ku przydrożnej karczmie. Był to niski budynek z nie ociosanych bali z zalepionymi błotem szparami. Gonty dachu wypaczyły się pod wpływem pogody i upływu czasu. Płowożółte kury drapały w brudnej ziemi przy wejściu, a w błotnistej kałuży leżała ogromna maciora karmiąc gromadkę radośnie pochrząkujących prosiąt. Przed chatą stało kilka ochwaconych ku­ców, przywiązanych do koniowiązu. Na werandzie chrapał Karand odziany w futro wyraźnie nadjedzone przez mole.

Polgara wstrzymała konia, gdy zbliżyli się do gospody i do jej nozdrzy dotarł pierwszy powiew z cuchnącego wnętrza.

- Myślę, moje panie, że chyba poczekamy w cieniu nie opodal.

- Zza tych drzwi dochodzi jakiś dziwny zapach - zgodziła się Velvet.

- Ty również, Eriondzie - odezwała się stanowczo Polgara. - Nie ma potrzeby, żebyś w tak wczesnym etapie życia nabierał złych przyzwyczajeń. - Ruszyła w kierunku gaju wysokich jodeł i w cieniu drzew zsiadła z konia. Durnik i Toth wymienili szybkie spojrzenia i dołączyli do niej wraz z Velvet, Ce’Nedrą i Eriondem.

Sadi zaczął zsiadać z konia przed gospodą. Nagle wciągnął nosem powietrze i zakrył sobie usta.

- Nie lubię takich miejsc, panowie - powiedział. - Myślę, że również poczekam na zewnątrz. Poza tym to czas kar­mienia Zith.

- Jak chcesz. - Belgarath wzruszył ramionami zsiadając z konia, po czym skierował się do budynku. Przeszedł ponad chrapiącym na werandzie Karandem i zajrzał do środka. -Rozejdźcie się - mruknął starzec. - Powłóczcie się trochę i rozmawiajcie z każdym, kogo napotkacie. - Spojrzał na Silka. - Nie jesteśmy tu po to, żeby rzucać się w oczy - ostrzegł.

- Zaufaj mi - powiedział Silk odchodząc.

Garion stał tuż przy drzwiach mrużąc oczy, by przyzwy­czaić je do panującej we wnętrzu ciemności. Nic nie wskazy­wało na to, by gospoda była kiedykolwiek sprzątana. Na podłodze walała się przesycona zapachem piwa słoma, a ka­wałki zgniłego jedzenia leżały podmiecione na kupki w ro­gach. W przeciwległym końcu pomieszczenia dymił prymityw­ny kominek dodając swe wyziewy do i tak już nieprzyjemnego odoru panującego w tym miejscu. Stoły sklecono z nie ociosa­nych pniaków, a ławy zrobiono z przepołowionych belek z wbitymi pod spód kołkami, na których opierały swój ciężar. Garion zobaczył, że Beldin rozmawia z kilkoma Karandami siedzącymi w kącie, i ruszył w ich kierunku.

Kiedy mijał jeden ze stołów, nastąpił na coś miękkiego. Rozległ się kwik protestu i nagły odgłos racic drapiących o podłogę.

- Nie nastąpuj moi śwyni - powiedział wojowniczo siedzą­cy przy stole stary Karand. - Ja nie deptam twoi, nie?

Garion miał trudności z rozróżnieniem tego dialektu.

- Zważaj na stypy - dodał złowieszczo Karand.

- Stypy? - Garion spiął się w sobie słysząc to słowo.

- Stypy. Jej kły są przy twoich girach.

- Och, stopach.

- To żem właśnie godoł. Przy stypach.

- Przepraszam - powiedział Garion. - Nie zrozumiałem od razu.

- Taki to już kłopot z womi przyjezdnemi. Nawet nie potrafiła zrozumie, kiedy ona do was gada jasno jak w dziń.

- Może wypijemy kufel piwa? - zaproponował Garion. - Przeproszę twoją świnię, jak tylko wróci.

Karand łypnął na niego podejrzliwie. Brodaty, stary męż­czyzna odziany był w kiepsko wygarbowane skóry. Na głowie miał czapę z całej skóry borsuka, z wiszącymi nóżkami i ogo­nem. Człowiek był bardzo brudny i Garion wyraźnie widział pchły panoszące się w jego brodzie.

- Ja stawiam - zaoferował Garion siadając po przeciwległej stronie stołu.

Twarz starego Karanda wyraźnie się rozjaśniła.

Wypili wspólnie kilka kufli piwa. Garion zauważył, że miało ono surowy posmak zieleniny, jakby zostało wyjęte z beczki o jakiś tydzień za wcześnie. Karand mlaskał z przyje­mnością i wywrócił oczy do góry - swoim zdaniem pił najlep­sze piwo na świecie. Garion cofnął szybko rękę, gdy poczuł na niej coś zimnego i wilgotnego. Spojrzał w dół, prosto w parę poczciwych, błękitnych oczu zakrytych lekko białymi rzęsami. Świnia zdążyła już wytarzać się w błocie i przyniosła ze sobą niezwykle silny odór.

Stary Karand zarechotał.

- To właśnie moja śwynia - powiedział. - Wesoła jurna śwynia, co nie gniewa się na nikogo. - Odziany w futro mężczyzna zamrugał głupawo. - Wisz, to sirota.

- Och?

- Z jej matki był niezły bekon. - Starzec smarknął i wytarł nos brzegiem dłoni. - Czasami bardzo mi jej brak - przyznał, po czym spojrzał na Gariona. - No, no, a to masz wielgachny nóż.

- W istocie - zgodził się Garion. Bezmyślnie drapał niewie­lkie uszy świniaka, aż zwierzę przymknęło z zadowolenia oczy, położyło łeb na jego kolanach i pochrząkiwało usatys­fakcjonowane. - Zjeżdżaliśmy szlakiem z gór - mówił niewinnie Garion - i ujrzeliśmy na równinie dużo dymu. Czy coś się tam dzieje?

- Najgorszy z możliwych kłopotów, przyjacielu - rzekł poważnie stary człowiek, po czym ponownie łypnął na Gariona. - Tyś nie jest jednym z Mall-or-eańczyków, co?

- Nie - zapewnił go Garion. - Nie jestem Malloreaninem. Pochodzę z dalekiego zachodu.

- Nie wiedziolech, że cosik leży na zachód od Mall-or-ei. W każdym rozie całe watachy na równinie prowadzą jakieś swary religijne.

- Religijne?

- Sam na tym się zbytnio nie znom - przyznał Karand. - Niektóre ludziska wyznają się na religii, niektóre nie, a jom jest z tych, co nie. Pozwólmy bogom zajmować się swymi sprowomi. Jo będę się zajmował swoimi i będziemy kwita.

- Dobrze myślisz - powiedział ostrożnie Garion.

- Cieszę się, że tak godosz. W kożdym rozie, w Darsheevie jest ta Grolimka, co się zowie Zandramas. Ta Zandramas przybyła do Voresebo i zaczęła rozpowiadać o nowym bogu Angaraków, i że Torak nie żyje, wisz, nie. A mnie to wszystko obchodzi tyle, co moją śwynię. To bystra śwynia i wi, kiedy ludziska mielą ozorami bez synsu.

Garion poklepał zabłocony kark świni i małe, tłuste zwie­rzątko chrząknęło radośnie.

- Dobra świnia - przyznał Garion. - To znaczy, śwynia.

- Lubię go. Jest ciepły i miło się do niego przytulić w zimne noce, a do tego prawie wcale nie chrapie. I tak, ponie, ta Zandramas przybyła tutaj i zaczęła głosić kazania, wrzeszczeć i nie wim co jeszcze. Wszytkie Grolimy jęczoły i podoły na gęby. Wtem całe mnóstwo nowych Grolimów nadeszło z gór prawiąc, że ta Zandramas gada głupoty. Powiadali, że będzie inny nowy bóg w Angaraku i że ta Zandramas nie ma o tym pojęcia. To z tego wszystkiego cały tyn dym na równinie. Obie strony palą się, zabijają i głoszą kazania o tem, kto będzie nowym bogiem. Nie mam nic do roboty ani u jednych, ani u drugich. Ja i moja śwynia wrócimy w góry i niech te ludziska wyrżną jedne drugich. Kiedy już wszystko załatwią miedzy sobą, wrócimy i pokłonimy się każdemu ołtarzowi, jaki się ostanie.

- Ciągle nazywasz tego Zandramasa “ona” - zauważył Garion.

- Uwierzyłbyś, że to naprawdę kobita? - parsknął Karand. - To najgłupsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszołech. Kobity nie powinny mieszoć się w męskie sprawy.

- Czy widziałeś ją kiedykolwiek?

- Mówiłech już, że nie mieszam się do religii. Jak przy­chodzi do czegoś takiego, ja i moja śwynia po prostu trzymomy się razym.

- Dobry sposób na utrzymywanie bliskich kontaktów - powiedział mu Garion. - Ja i moi przyjaciele będziemy musieli jednak przejść przez tę równinę. Czy tylko Grolimów musimy się obawiać?

- Widzę, żeśta tu obcy - powiedział Karand sugestywnie wpatrując się w pusty kufel.

- Dalej - powiedział Garion - wypijmy jeszcze. - Wyjął monetę z sakiewki zawieszonej u pasa i zawołał karczmarza.

- Cało sprawa w tym, przyjacielu - ciągnął gadatliwy wła­ściciel świni - że w tej części kraju Grolimowie zawsze mają za sobą oddziały wojska. Ci, którzy są z Zandramas, mają ze sobą armię króla Voresebo. Stary król nie chcioł opo­wiadać się po żadnej stronie i oddał tron. Jego synalek zdecydował, że starzec robi się zbyt głupi, by rządzić, więc odstawił ojca na bok i sam objął tron. Ten syn to przebiegła bestia i patrzy, żeby ustawić się po zwycięskiej stronie. Sprzy­mierzył się z Zandramas, lecz potem pojawił się Urvon, co ma całą armię z Jenno i Ganezji, uzbrojonych ludzi i naprawdę paskudne, wielgaśne czarne psy nie wspominając już wszystkich Grolimów. Na tych równinach zrobiło się naprawdę gorąco, przyjacielu. Zabijają, palą, na ołtarzach mordują pojmanych. Gdyby to o mnie szło, trzymołbym się z dala od takowych potworności.

- Żałuję, ale nie mogę, przyjacielu - powiedział szczerze Garion. - Słyszeliśmy, że w Jenno i w Calidzie pojawiły się demony. Czy tutaj też się jakieś pokazały?

- Demony? - Karand wzdrygnął się czyniąc znak odpędza­jący złe moce. - Nie słyszałem o żadnych. Gdybych zaś słyszał, to i jo, i moja śwynia bylibyśmy już hen, w górach.

Wbrew rozsądkowi Garion stwierdził nagle, że lubi tego starca. Słowa z ust analfabety płynęły melodyjnym potokiem i biło z nich ciepło, które sprawiało, że nie istniały żadne społeczne różnice, a człowiek ów kierował się prostą logiką i doskonale pojmował naturę panującego chaosu. Prawie z żalem zauważył gest Silka wskazującego drzwi. Delikatnie odsunął głowę świniaka z kolan. Zwierzę chrząknęło niezado­wolone.

- Obawiam się, że będę musiał już iść - rzekł do Karanda wstając. - Dziękuję za kompanię i użyczenie świni.

- Śwyni - poprawił Karand.

- Śwyni - zgodził się Garion. Zatrzymał karczmarza prze­chodzącego obok i wręczy mu monetę. - Daj mojemu przyjacie­lowi i jego śwyni wszystko, czego tylko zapragną -powiedział.

- Dziękuję, mój młody przyjacielu. - Stary Karand wyszczerzył radośnie zęby.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Garion i spojrzał w dół. - Miłego dnia, świniaku - dodał.

Zwierzę chrząknęło i potoczyło się dookoła stołu do swego pana.

Kiedy Garion zbliżył się do zacienionego miejsca, gdzie czekały kobiety, Ce’Nedra złapała się za nos.

- Co, do diaska, robiłeś, Garionie? - spytała. - Okropnie śmierdzisz.

- Próbowałem się zaprzyjaźnić ze świnią.

- Świnią?! - wykrzyknęła. - Po co?

- Musiałabyś tam być, żeby zrozumieć.

Już podczas jazdy wymieniali między sobą uzyskane infor­macje. Okazało się, że właściciel świni przedstawił zaskakują­co szczegółowy opis sytuacji w Voresebo. Garion powtórzył im całą rozmowę łącznie z używanym przez starca dialektem.

- Chyba naprawdę tak nie mówił, co?- zaśmiewała się niedowierzająco Velvet.

- No ni - powiedział z przesadą Garion. - Jakby się tak dokładnie wsłuchać, to tak nie mówił. Były tam “te tamte one”, których nie bardzo mogłem zrozumieć. Ja i śwynia rozumieliśmy się jednak dobrze.

- Garionie - powiedziała trochę nieobecnie Polgara - czy mógłbyś się trochę cofnąć? - Wskazała w kierunku końca kolumny. - Jakieś kilkaset kroków.

- Tak, pani – powiedział powstrzymując Chretienne. Zauwa­żył, że wielki, szary ogier również zdawał się trochę urażony.

Tej nocy, ulegając presji, Garion wykąpał się w lodowatym górskim strumieniu. Kiedy powrócił trzęsąc się i szczękając zębami, Belgarath spojrzał na niego i powiedział:

- Myślę, że lepiej będzie, jak przywdziejesz zbroję. Jeśli nawet połowa z tego, co powiedział twój przyjaciel ze świnią, jest prawdą, możesz potrzebować zbroi.

- Śwynią - poprawił Garion.

- Co?

- Nie ważne.

Nazajutrz przywitał ich jasny i chłodny poranek. Ciężka i niewygodna kolczuga wydawała się lepka i wilgotna pomimo tuniki, którą Garion zawsze nosił pod spodem. Z odpowied­niej gałęzi Durnik zrobił mu lancę i oparł ją o drzewo niedaleko miejsca, gdzie uwiązali konie.

Belgarath powrócił z niewielkiego wzniesienia, z którego rozglądał się po leżących poniżej równinach.

- Panuje tam ogólny zgiełk, wiec nie ma sensu unikać ludzi. Im szybciej miniemy Voresebo, tym lepiej. Przejedziemy przez całe to zamieszanie i po kłopocie. Spróbujemy omijać praw­dziwe trudności, a jeśli to się nie uda, zaczniemy postępować w inny sposób.

- Przypuszczam, że powinienem poszukać innego kija - westchnął Sadi.

Ruszyli stępa. Garion prowadził mały podjazd. Na głowę włożył hełm, tarczę przymocował do lewego ramienia, a grub­szy koniec lancy oparł o strzemię tuż przy stopie. Rzucał gniewne spojrzenia. Miecz przewieszony przez plecy popychał go potwierdzając, że wciąż podążają tropem Zandramas. Kiedy dotarli do skraju wzgórza, kręty górski szlak zmienił się w wąską koleistą ścieżkę, ciągnącą się w kierunku południowo-wschodnim. Przynaglili konie do żwawego kłusa.

Po przejechaniu równiną kilku mil, minęli płonącą wioskę położoną jakieś pół mili od drogi. Nie zatrzymali się jednak. Około południa napotkali grupę piętnastu uzbrojonych pie­churów, których ubrania jedynie przy dużej wyobraźni przy­pominały mundury.

- No i co? - rzucił przez ramię Garion, ściskając mocniej lancę.

- Pozwól, że najpierw ja z nimi porozmawiam - rzucił Silk wysuwając się na czoło. - Spróbuj wyglądać groźnie. - Mały człowieczek popędził swego konia w kierunku nieznajo­mych. - Tarasujecie drogę! - krzyknął nieprzyjaznym głosem.

- Dostaliśmy rozkazy, by sprawdzać każdego, kto przejeż­dża - odezwał się jeden z nich, spoglądając nieco nerwowo na Gariona.

- W porządku, sprawdziliście nas. Teraz zejdź z drogi.

- Po czyjej jesteście stronie?

- To głupie pytanie, człowieku - odparł Silk. - Po czyjej ty jesteś stronie?

- Ja nie muszę odpowiadać.

- Ja też nie. Użyj swych oczu, człowieku. Czy wyglądam jak Karand lub Strażnik Świątyni, czy Grolim?

- Jesteś za Urvonem czy Zandramas?

- Za żadnym z nich. Jestem za pieniędzmi, a nie zarobisz zbyt dużo pieniędzy mieszając się w sprawy religii.

Niepewność na twarzy niedbale ubranego żołnierza pogłębi­ła się wyraźnie.

- Muszę zameldować memu dowódcy po czyjej jesteście stronie.

- Zakładając, że mnie widziałeś - powiedział Silk podrzu­cając sugestywnie sakiewkę na dłoni. - Śpieszę się, przyjacielu. Nie interesuje mnie wcale wasza religia. Proszę, wyświadcz mi tę małą przysługę.

Żołnierz popatrzył z nie ukrywaną chciwością na sakiewkę w dłoni Silka.

- Bardzo mi zależy, żeby nikt nie opóźniał mojej podróży - odezwał się Silk i potarł lekko brew. - Robi się tu gorąco - powiedział. - Może ty i twoi ludzie poszukalibyście jakiegoś cienia, by odpocząć? Ja “przez przypadek” upuszczę tutaj sakiewkę, a ty możesz ją “znaleźć” później. W ten sposób ty będziesz miał korzyść, a ja przejadę bez przeszkód i bez zbędnego rzucania się w oczy.

- Naprawdę robi się tu ciepło - zgodził się żołnierz.

- Myślałem, że już tego nie zauważysz. Pozostali żołnierze szczerzyli zęby w uśmiechach.

- Nie zapomnisz upuścić sakiewki?

- Zaufaj mi - powiedział Silk.

Żołnierze przeszli przez pole w kierunku zagajnika. Silk niedbale rzucił sakiewkę do przydrożnego rowu i wskazał pozostałym, by podążali z nim.

- Ruszajmy przed siebie - zaproponował.

- Kolejna sakiewka pełna kamyczków? - wyszczerzył zęby Durnik.

- O nie, Durniku. Ta sakiewka zawiera prawdziwe pienią­dze. Malloreańskie miedziaki. Nie kupisz za nie zbyt wiele, lecz to prawdziwe pieniądze.

- Co by się stało, gdyby chciał zobaczyć, co jest w środku? Silk wyszczerzył zęby i podniósł zaciśniętą dłoń, w której trzymał kilka srebrnych monet.

- Lubię być przygotowany na różne ewentualności - po­wiedział, po czym spojrzał przez ramię. - Sądzę, że naprawdę powinniśmy ruszać. Żołnierze wracają na drogę.

Kolejne spotkanie wydawało się nieco poważniejsze, jako że przejazd zatarasowało trzech Strażników Świątyni. Przed sobą trzymali tarcze i lance w stanie gotowości. Na ich twarzach malował się tępy upór.

- Teraz moja kolej - powiedział Garion, naciągając hełm głębiej na głowę i przygotowując swoją broń.

Zniżył lancę i ścisnął boki wierzchowca łydkami. Podczas szarży do jego uszu doleciał odgłos kopyt koni galopujących za nim, lecz nie miał czasu, by się obejrzeć. Zrobiło mu się nieco głupio, gdy poczuł znajome wrzenie krwi.

- Idiotyzm - mruknął.

Z łatwością wysadził z siodła stojącego pośrodku Strażnika. Zauważył, że Durnik wyciął mu lancę o jakieś dwie stopy dłuższą niż zwykle. Szybkim ruchem tarczy osłonił się przed atakiem pozostałych Strażników i wjechał pomiędzy nich. Chretienne stratował leżącego na ziemi jeźdźca. Garion ściąg­nął ostro wodze i zawrócił szarego olbrzyma, by stanąć twarzą w twarz z dwójką przeciwników. Nie było jednak takiej potrzeby. Tuż za nim jechał Toth i teraz Strażnicy zwisali już bezwładnie z siodeł.

- Mógłbym znaleźć zajęcie dla ciebie w Arendii, Toth - zwrócił się do olbrzyma. - Ktoś musi ich przekonać, że nie są niepokonani.

Toth uśmiechnął się do niego bezgłośnie.

Centrum Voresebo znajdowało się w kompletnym chaosie. Słupy dymu wyrastały z płonących wiosek i gospodarstw. Zbiory zostały zniszczone, a bandy uzbrojonych ludzi szaleń­czo atakowały się nawzajem. Jedna potyczka odbywała się właśnie na płonącym polu, lecz obie strony ogarnięte były tak wielkim szałem, że nie zwracały uwagi na ścianę płomieni zmierzających w ich stronę.

Zdawało się, że wszędzie w potokach krwi walają się okaleczone ciała i nie było sposobu, żeby Garion mógł osłonić wzrok Ce’Nedry przed wszechobecną grozą.

Galopowali dalej przez umierającą krainę.

Kiedy nad spustoszonym krajobrazem zaczął zapadać zmierzch, Durnik wraz z Tothem zjechali z drogi, by poszukać schronienia na noc. Powrócili i poinformowali przyjaciół, że znaleźli niskie zarośla w wąwozie oddalonym o jakąś milę od drogi.

- Nie możemy rozpalić ognisk - powiedział rozważnie Du­rnik - lecz jeśli będziemy zachowywali się dość cicho, nie sądzę, by ktokolwiek nas tu znalazł.

Noc nie była przyjemna. Zjedli zimną wieczerzę w zaroślach i spróbowali sklecić jakieś prowizoryczne schronienie wyko­rzystując to, co było pod ręką, jako że gęste chaszcze unie­możliwiały rozbicie namiotów. W powietrzu czuło się jesień i wraz z zapadnięciem zmroku nastał niemiły chłód. Kiedy pierwsze światło poranka dotknęło wschodniego horyzontu, zjedli pośpiesznie śniadanie i wyruszyli w dalszą drogę.

Zimna, pełna niewygód noc i bezsensowna rzeź dookoła wyprowadzały Gariona z równowagi i krew coraz bardziej burzyła się w jego żyłach.

Późnym rankiem ujrzał odzianego w czarne szaty Grolima stojącego na polu przy ołtarzu jakieś kilkaset kroków na prawo od drogi. Banda niedbale ubranych żołnierzy ciągnęła w kierunku ołtarza trzech przerażonych wieśniaków. Garion nawet nie pomyślał. Odrzucił lancę, wyciągnął Miecz Rivańskiego Króla, ostrzegł Klejnot, by się tym razem nie wtrącał, i popędził konia.

Grolim najwidoczniej tak był ogarnięty religijną ekstazą, że ani nie usłyszał, ani nie dojrzał pędzącego w jego kierunku Gariona. Z jego gardła wydobył się przedśmiertny krzyk, gdy Chretienne przegalopował po nim. Żołnierze wybałuszyli oczy na Gariona, po czym gubiąc broń rzucili się do ucieczki. To jednak nie ostudziło furii Gariona. Ruszył za nimi. Jego gniew nie był tak wielki, by król Rivy mógł zabić bezbronnych ludzi, więc poprzewracał ich tylko jednego po drugim. Kiedy ostatni runął pod kopytami szarego ogiera, Garion zakręcił w miejs­cu, oswobodził więźniów i powrócił na drogę.

- Nie sądzisz, że odrobinę przesadziłeś? - zapytał gniewnie Belgarath.

- W tych okolicznościach, nie - odparował Garion. - Te­raz przynajmniej jestem pewien, że choć jedna banda w tym śmierdzącym kraju już nikogo nie zaciągnie na ołtarz, przy­najmniej nim wszystkie złamane kości się zrosną.

Belgarath parsknął niezadowolony i odwrócił się. Garion wciąż ogarnięty szałem rzucił wyzywające spojrzenie Polgarze.

- No i co? - warknął równie wyzywająco.

- Ja nic nie mówiłam, mój drogi - odrzekła łagodnie. - Czy nie sądzisz, że następnym razem powinieneś powiadomić dziadka o swoich planach? Te małe niespodzianki doprowa­dzają go czasami do pasji.

Tuż przed nimi pośród nagłego błysku wyłonił się Beldin.

- Co się tu wydarzyło? - spytał zaciekawiony, kiedy już przybrał własną postać. Wskazał na jęczących poturbowanych żołnierzy, leżących na pobliskim polu.

- Mój koń potrzebował ruchu - odpowiedział Garion jak­by nigdy nic. - Ci żołnierze weszli mu w drogę.

- Co cię tak rozdrażniło od rana?

- To wszystko jest takie głupie.

- Oczywiście, lecz przygotuj się na jeszcze więcej głupoty. Tuż przed nami jest granica Rengel, a tam jest równie kiepsko jak tutaj, a może nawet gorzej.


Rozdział III


Zatrzymali się na granicy, by rozważyć wszelkie możliwości. Strażnica była pusta, a czarne słupy dymu wyrastały z płonących wiosek i wyraźnie widzieli liczne grupy ludzi poruszających się szybko niczym mrówki.

- Zdaje się, że panuje tu nieco lepsza organizacja - stwier­dził Beldin. - W Voresebo widzieliśmy stosunkowo nieliczne bandy zainteresowane bardziej łupieniem niż walką. Te watachy przed nami są większe i wydają się bardziej zdyscyp­linowane. Nie sądzę, by udało nam się przebyć Rengel tak gładko jak Voresebo.

Toth wykonał serię niejasnych gestów.

- Co on powiedział? - spytał Belgarath Durnika.

- Proponuje, żebyśmy podróżowali nocą - odparł Durnik.

- To absurd, Tocie - zaprotestował Sadi. - Jeśli za dnia jest niebezpiecznie, w nocy będzie dziesięć razy gorzej.

Ręce Totha zaczęły się poruszać ponownie. Garion zdał sobie sprawę, że rozumie prawie wszystko, co próbował prze­kazać olbrzymi niemowa.

- Mówi, że zbyt pochopnie oceniłeś ten pomysł, Sadi - przetłumaczył Durnik. - Mamy pewne atuty. - Kowal zmar­szczył lekko brwi i spojrzał ponownie na swego przyjaciela. - Jak się o tym dowiedziałeś? - spytał.

Toth znów zaczął gestykulować.

- Aha. - Durnik skinął głową. - Sądzę, że wiedziałaby, prawda? - Odwrócił się do pozostałych. - Mówi, że Belga­rath, Pol i Garion mogą nas poprowadzić w swoich innych postaciach. Ciemność nie powinna stanowić problemu dla dwóch wilków i sowy.

Belgarath podrapał się w zadumie za uchem.

- Nie jest to niemożliwe - zwrócił się do Beldina. - W ten sposób moglibyśmy uniknąć spotkania z kimkolwiek. Żoł­nierze nie włóczą się w ciemności.

- Wysyłają jednak zwiadowców i rozstawiają straże - za­uważył garbus.

- Garion, Pol i ja nie mielibyśmy specjalnych problemów w zlokalizowaniu ich i przeprowadzeniu was obok.

- Będziemy poruszać się wolno - stwierdziła Velvet. - Nie będziemy mogli galopować i musimy okrążać każdego stra­żnika.

- Wiecie co - odezwał się Silk - Teraz, kiedy o tym myślę, nie wydaje mi się to takim złym pomysłem. Nawet zaczyna mi się podobać.

- Zawsze podobało ci się myszkowanie w ciemności, Kheldarze - mruknęła Velvet.

- A tobie nie?

- No cóż... - uśmiechnęła się do niego. - Przypuszczam, że też. Ja również pochodzę z Drasnii.

- Zajęłoby to zbyt wiele czasu - zaprotestowała Ce’Nedra. - Jesteśmy tuż za Zandramas. Jeśli zaczniemy się wałęsać po okolicy, nigdy jej nie dogonimy.

- Nie widzę innego sposobu, Ce’Nedro - powiedział deli­katnie Garion. - Jeśli spróbujemy przedostać się przez Rengel, prędzej czy później napotkamy żołnierzy, którzy przy­tłoczą nas swą liczebnością.

- Jesteś czarodziejem - rzuciła oskarżycielsko. - Mógłbyś machnąć ręką i zmieść ich z naszej drogi.

- Istnieją pewne granice, Ce’Nedro - odezwała się Polgara. - Zarówno Zandramas, jak i Urvon mają na tym terenie Grolimów. Gdybyśmy spróbowali zrobić to w ten sposób, wszyscy w Rengel dowiedzieliby się, gdzie jesteśmy.

Oczy Ce’Nedry wypełniły się łzami, a jej dolna warga zaczęła drżeć. Łkając odwróciła się i pobiegła na oślep, oddalając się od drogi.

- Idź za nią, Garionie - poradziła Polgara. - Postaraj się ją uspokoić.

Na resztę dnia schronili się w bukowym gaju oddalonym o jakąś milę od drogi. Garion próbował przespać się wiedząc, że nadchodząca noc będzie dłużyła się w nieskończoność, lecz po jakimś czasie poddał się i zaczął przemierzać niespokojnie obozowisko. Podzielał niepokój Ce’Nedry. Znajdowali się już tak blisko Zandramas, a podróżowanie nocą znacznie opóźni tempo jazdy. Choć jednak próbował na wszystkie sposoby - nie potrafił wymyślić innego rozwiązania.

Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, zwinęli obozowisko i czekali na skraju bukowego lasu, aż się zupełnie ściemni.

- Myślę, że właśnie dostrzegłem słaby punkt naszego pla­nu - powiedział Silk.

- Czyżby? - spytał Belgarath.

- Chcemy, by Klejnot prowadził nas szlakiem Zandramas. Jeśli Garion zamieni się w wilka, Klejnot nie będzie mógł mu powiedzieć, w którą stronę ma się skierować, czy nie tak?

Belgarath i Beldin wymienili między sobą przeciągłe spo­jrzenia.

- Nie wiem - przyznał Belgarath. - Jak sądzisz?

- Nie mam najmniejszego pojęcia - stwierdził Beldin.

- No cóż, jest tylko jeden sposób, by się przekonać - rzekł Garion. Wręczył wodze Chretienne Durnikowi i odszedł ka­wałek od koni. Ostrożnie stworzył w swoim umyśle obraz wilka, a następnie zaczął na nim skupiać wolę. Jak zawsze podczas transformacji, doznał szczególnego uczucia roztapia­nia się. Na chwilę przysiadł na zadzie sprawdzając, czy wszyst­ko jest w porządku.

Nagle jego nos wyczuł znajomy zapach. Odwrócił głowę i spojrzał uważnie. Niedaleko stała Ce’Nedra z szeroko otwar­tymi oczami trzymając palce na ustach.

- Ja... Czy to wciąż ty, Garionie? - wyjąkała.

Wstał i otrząsnął się. Nie mógł jej odpowiedzieć. Ludzkie słowa nie pasowałyby do wilka. Zamiast tego podszedł do niej i polizał jej rękę. Padła na kolana i objęła jego głowę, po czym przytuliła policzek do jego pyska.

- Och, Garionie - powiedziała pełnym zaskoczenia głosem. Figlarnie polizał jej twarz od podbródka do linii włosów długim mokrym językiem.

- Przestań - powiedziała chichocząc i próbując wytrzeć twarz. Na mgnienie oka dotknął wilgotnym nosem jej szyi. Cofnęła się. Wtedy odwrócił się i odbiegł w kierunku drogi, sadząc wielkie susy. Zatrzymał się w krzakach przy drodze i wyjrzał ostrożnie z nastawionymi czujnie uszami i nosem węszącym na wszystkie strony. Zadowolony, z brzuchem nisko przy ziemi, wychynął z krzaków i stanął pośrodku drogi.

Oczywiście to nie było to samo. Odczuwał delikatną różnicę we wrażeniu ciągnięcia, lecz ono nadal było. Poczuł szczególne zadowolenie i musiał powstrzymywać chęć, by podnieść do góry pysk i zawyć triumfalnie. Zawrócił i wielkimi susami dotarł do miejsca, gdzie ukrywali się pozostali. Jego pazury mocno zagłębiały się w mech. Radował się poczuciem dzikiej wolności i niemal z żalem przyjął swą zwykłą postać.

- No i co? - Zapytał Belgarath wśród zapadających ciem­ności.

- Nie ma problemu - odparł Garion, próbując nadać swe­mu głosowi obojętny ton. Stłumił w sobie przemożną chęć wyszczerzenia zębów z radości wiedząc, że obojętność okro­pnie zirytuje dziadka.

- Czy jesteś całkowicie przekonana, że mój wnuk jest niezbędny na tej wycieczce? - spytał Belgarath swej córki.

- Och... tak, ojcze - odparła. - W pewnym sensie jest konieczny.

- Obawiałem się, że możesz tak myśleć. - Spojrzał na pozostałych. - No dobrze - powiedział. - Powiem wam, co zrobimy. Pol i Durnik mogą kontaktować się z sobą na odległość, więc Durnik będzie w stanie ostrzec was, jeśli napotkamy żołnierzy lub jeśli trop zboczy. Poruszajcie się powoli, by ograniczyć hałas, i bądźcie gotowi ukryć się na pierwszy sygnał. Garionie, bądź w kontakcie z Pol i nie zapominaj, że oprócz oczu masz również nos i uszy. Powracaj od czasu do czasu na drogę, żeby upewnić się, że nadal jesteśmy na tropie. Czy są jakieś pytania?

Potrząsnęli przecząco głowami.

- A zatem w porządku. Ruszajmy.

- Czy chcecie, żebym wam towarzyszył? - zapytał Beldin.

- Dziękujemy, wujku - powiedziała Polgara - ale jastrzę­bie nie widzą aż tak dobrze w ciemności. Nie byłbyś zbyt pomocny, gdybyś rąbnął głową w kilka drzew.

Wszystko okazało się niesłychanie proste. Pierwsza czyn­ność jakiegokolwiek oddziału żołnierzy, którzy przygotowują się do nocnego biwaku, to rozpalanie ognisk, a druga to podtrzymywanie ich do pierwszego brzasku. Prowadzeni tymi światełkami Garion i Belgarath mogli zlokalizować nocne obozowiska wszystkich oddziałów na tym obszarze i wywę­szyć rozstawione straże. Szczęśliwie w większości przypadków żołnierze rozbijali obozowiska w pewnej odległości od drogi, dzięki czemu podróżnicy mogli posuwać się niezauważenie.

Późną nocą Garion doczołgał się na szczyt wzniesienia, by spojrzeć na przycupniętą poniżej wioskę. W ciemności ujrzał sporo migoczących punkcików ognisk.

- Garionie? - Głos Ce’Nedry zdawał się rozbrzmiewać tuż nad nim. Podskoczył wysoko w górę wydając z siebie zdumio­ny skowyt.

Odzyskanie spokoju zajęło mu kilka chwil.

- Ce’Nedro - jęknął błagalnie. - Proszę, nie rób tego wię­cej. Ze strachu nieomal wyskoczyłem z futra.

- Ja tylko chciałam się upewnić, że nic ci nie jest - powie­działa na swoją obronę. - Skoro już muszę nosić ten amulet, mogę chyba zrobić z niego jakiś użytek.

- Nic mi nie jest, Ce’Nedro - odpowiedział spokojnym tonem. - Po prostu nie strasz mnie w ten sposób. Wilki to nerwowe istoty.

- Dzieci - wtrąciła stanowczo Polgara. - Na zabawy przy­jdzie czas innym razem. Próbuję usłyszeć Durnika, a wy zagłuszacie wszystko tą swoją paplaniną.

- Tak, ciociu Pol - odparł Garion.

- Kocham cię, Garionie - szepnęła Ce’Nedra na pożeg­nanie.

Przez następne kilka dni podróżowali nocą i szukali schro­nienia, kiedy brzask zaczynał plamić wschodnie niebo. Wszys­tko szło tak gładko, że w końcu Garion stał się nieostrożny. Czwartej nocy, przebiegając przez gęste zarośla, przypadkowo nastąpił na suchą gałązkę.

- Kto tam? - Głos doleciał go pod wiatr, to dlatego zapach żołnierza nie ostrzegł jego nozdrzy.

Człowiek przedzierał się przez gąszcz, czyniąc przy tym dużo hałasu. Trzymał przed sobą włócznię. Zły bardziej na siebie niż na niezdarnego strażnika, Garion odbił barkiem włócznię na bok i stanąwszy na tylnych łapach, przednie położył na ramionach przerażonego mężczyzny. Następnie zaklął szpetnie, a przekleństwa wydobywały się z jego gardła w postaci obrzydliwego warczenia.

Oczy żołnierza rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy tuż przed nimi kłapnęły straszliwe kły. Wrzasnął panicznie i uciekł. Garion z poczuciem winy wycofał się z gąszczu zarośli i pobiegł dalej.

Do jego uszu doleciał głos Polgary.

- Cóż to było?

- Nic ważnego - odparł porządnie zawstydzony. - Powiedz Durnikowi i pozostałym, żeby odbili trochę na zachód. Ten oddział żołnierzy obozuje dość blisko drogi.

Po kolejnej nocy, tuż przed świtem, nocny wietrzyk doniósł do nozdrzy Gariona zapach smażonego bekonu. Przeczołgał się przez wysoką trawę, lecz zanim udało mu się zbliżyć na dostateczną odległość, spotkał swego dziadka.

- Kto to jest? - spytał mową wilków.

- Kilkuset żołnierzy - odparł Belgarath - i całe stado jucz­nych mułów.

- Rozłożyli obozowisko dokładnie na drodze, prawda?

- Nie sądzę, żeby to stanowiło jakiś problem. Słyszałem, jak rozmawiali. Zdaje się, że pracują dla Silka.

- Silk posiada własną armię? - spytał z niedowierzaniem Garion.

- Na to wygląda. Wolałbym, żeby ten mały złodziejaszek nie zatajał przede mną sekretów. - Garion poczuł, jak myśli starca wybiegają w przestrzeń. - Pol, powiedz Durnikowi, żeby przysłał tu Silka. - Spojrzał na Gariona. - Wracajmy na drogę. Chcę uciąć sobie małą pogawędkę z dumą Drasni.

Sadząc duże susy dotarli do drogi, gdzie przybrali na powrót własne postacie i zatrzymali Silka. Garion pomyślał, że Belgarath zdradza, olbrzymie opanowanie.

- Przed nami obozuje duża grupa żołnierzy odzianych w błękitne tuniki - powiedział obojętnym tonem. - Czy przy­padkiem wiesz kim są?

- Co oni tu robią? - spytał zaskoczony Silk, marszcząc gniewnie brwi. - Kazano im przecież unikać terenów, gdzie czyhają kłopoty.

- Może nie słyszeli cię. - Belgarath wyraził swój sarkazm.

- To stały rozkaz. Zdecydowanie zamierzam porozmawiać z dowódcą.

- Masz prywatne wojsko? - spytał Garion małego czło­wieczka.

- Nie wiem, czy można to nazwać wojskiem. Wraz z Yarblekiem wynajęliśmy kilku najemników do ochrony naszych wozów, to wszystko.

- Czyż nie jest to koszmarnie drogie?

- Nie tak drogie jak strata tych wozów. Rozboje na dro­gach są w Karandzie chlebem powszednim. Chodźmy z nimi porozmawiać.

- Czemu nie? - Ton Belgaratha był stanowczy, a nawet nieprzyjazny.

- Nie przyjmujesz tego zbyt dobrze, stary przyjacielu?

- Nie dolewaj oliwy do ognia, Silku. Włóczyłem się wśród tych mokrych traw przez pięć nocy. Mam poszarpaną sierść i kołtuny w ogonie. Dojście do siebie zajmie mi jakiś tydzień, a przez ten cały czas ty masz uzbrojoną eskortę niemalże w zasięgu głosu.

- Nie wiedziałem, że oni tu są, Belgaracie - zaprotestował Silk. - Nie powinno ich tu być.

Belgartah odszedł mrucząc pod nosem przekleństwa.

Poganiacze mułów w obozie właśnie rozpoczynali rozjuczanie zwierząt, kiedy Silk z Garionem po jednej i Belgarathem po drugiej stronie wjechali na teren obozowiska. Mężczyzna o zawziętej, dziobatej twarzy i grubych nadgarstkach podszedł do nich i zasalutował.

- Wasza wysokość - zwrócił się do Silka - nie wiedzieliś­my, że przebywasz w tej części Mallorei.

- Często się tutaj kręcę - odparł Silk. - Czy nie sprawimy wam kłopotu, jeśli do was dołączymy, kapitanie Rakos?

- Oczywiście, że nie, wasza wysokość.

- Reszta naszej grupy dołączy niebawem - poinformował go Silk. - Co jemy dzisiaj na śniadanie?

- Bekon, smażone jaja, kotlety, gorące placki, konfitury. To co zwykle, wasza wysokość.

- Żadnej owsianki?

- Mogę kazać, by kucharz ugotował trochę dla ciebie, jeśli tego pragniesz - odparł Rakos.

- Dziękuję, kapitanie - powiedział Silk. - Chyba mogę żyć bez owsianki, a przynajmniej dzisiaj.

- Czy wasza wysokość zechciałby dokonać inspekcji od­działów?

Silk skrzywił się, a następnie westchnął.

- W pewnym sensie oczekują tego, prawda?

- To dobre dla morale, wasza wysokość - zapewnił go Rakos. - Żołnierz, którego się nie sprawdza, zaczyna czuć się nie doceniany.

- Zgadza się, kapitanie - powiedział Silk zsiadając z ko­nia. - Niech pan ustawi ich w szeregu, a ja podniosę ich morale.

Kapitan odwrócił się i wydał odpowiedni rozkaz.

- Przepraszam - powiedział Silk do Belgaratha i Gariona. - Pewne formalności są ceną dowództwa. - Przejechał dłonią po włosach i uważnie poprawił swoje ubranie, po czym podążył za kapitanem Rakosem ku oddziałowi żołnierzy sto­jącemu na baczność. Przeprowadzał inspekcję wzniośle i ra­czej dość skrupulatnie wskazywał brakujące guziki, nie ogolo­ne twarze i wysokie buty nie wypolerowane należycie. Durnik, Polgara i pozostali przybyli w momencie, gdy szedł wzdłuż ostatniego rzędu. Belgarath niezwłocznie wyjaśnił im sytuację.

Kiedy Silk powrócił, na jego twarzy malował się wyraz satysfakcji i głębokiego zadowolenia z siebie.

- Czy to wszystko było naprawdę konieczne? - spytała go Velvet.

- Tego się oczekuje. - Wzruszył ramionami i z dumą popa­trzył na swoich ludzi. - Nieźle się prezentują, nieprawdaż? Może nie mam największej armii w Mallorei, ale za to jest najwaleczniejsza. Czy przyjmiecie zaproszenie na śniadanie?

- Jadłem już kiedyś żołnierskie racje - zaprotestował Beldin. - Myślę, że udam się po kolejnego gołębia.

- Ale masz pomysły, Beldinie - orzekł mały człowieczek. - Kiepskie jedzenie jest głównym powodem niezadowolenia w każdej armii. Wraz z Yarblekiem przywiązujemy dużą wagę do wynajmowania najlepszych kucharzy i dostarczamy im najlepsze zapasy. Suchy prowiant może byłby dobry dla armii Zakatha, ale nie dla mojej.

Kapitan Rakos dołączył do nich przy stole, lecz jako polowy żołnierz miał pewne trudności z używaniem sztućców.

- Dokąd zmierza ładunek? - spytał go Silk.

- Do Jarot, wasza wysokość.

- Co wieziemy?

- Fasolę.

- Fasolę? - Silk sprawiał wrażenie lekko zdumionego.

- Na twój rozkaz, wasza wysokość - powiedział Rakos. - Jeszcze przed wybuchem zarazy otrzymaliśmy wiadomość od faktora w Mal Zeth, że chcesz przejąć cały rynek fasoli. Twoje magazyny w Maga Renn pękają już w szwach, więc ostatnio przewozimy ją do Jarot.

- Czemu miałbym podjąć taką decyzję? - zapytał Silk dra­piąc się po głowie w zdumieniu.

- Zakath sprowadzał swoją armię z Cthol Murgos - przy­pomniał mu Garion. - Zamierzał rozpocząć kampanię w Karandzie. Chciałeś wykupić całą fasolę z Mallorei, ażeby móc oszukać Biuro Intendentury Wojskowej.

- Oszukaństwo to brzydkie słowo, Garionie - zaprotesto­wał Silk z wyrazem boleści na twarzy, po czym spochmurniał. - Sadziłem, że odwołałem ten rozkaz.

- Nic mi o tym nie wiadomo, wasza wysokość - odpowie­dział Rakos. - Kazałeś, żeby tony fasoli spływały do Maga Renn z całego Delchinu i południowej Ganezji.

Silk jęknął.

- Ile czasu zajmie nam dotarcie do Jarot? - spytał. - Muszę położyć temu kres.

- Kilka dni, wasza wysokość - odparł Rakos.

- A fasola cały czas będzie gromadzona?

- Prawdopodobnie tak, wasza wysokość. Silk ponownie jęknął.

Pozostałą część terytorium Rengel przebyli bez żadnych przeszkód. Zawodowi żołnierze Silka najwyraźniej mieli wyro­bioną reputację w tym rejonie i kiepsko wyćwiczone oddziały różnych frakcji omijały ich z daleka. Silk jechał na czele kolumny niczym marszałek polny, rozglądając się wielkopańsko dookoła.

- Czy masz zamiar pozwalać mu na to? - spytała Ce’Nedra Velvet po dniu dalszej wędrówki.

- Oczywiście, że nie - odparła Velvet - ale tym razem pozwólmy mu się bawić. Później będzie dość czasu, by una­ocznić mu realia sytuacji.

- Jesteś okropna - zachichotała Ce’Nedra.

- Naturalnie. Czyż jednak nie postąpiłaś tak samo w sto­sunku do naszego tu bohatera? - Velvet spojrzała wymownie na Gariona.

- Liselle - powiedziała stanowczo Polgara - znowu zdra­dzasz sekrety.

- Przepraszam, lady Polgaro - odparła skruszonym głosem Velvet.

Do tropu Zandramas dołączył wkrótce szkarłatny trop Sardionu i obydwa wiodły przez Rengel do rzeki Kallahar i granicy Celanty. Miejscami zdawały się kierować ku Jarot.

- Czemu zmierza w kierunku morza? - spytał zaniepokojo­ny Garion Belgaratha.

- Któż to wie? - odparł krótko starzec. - Czytała Wyrocz­nie Ashabińskie, których ja nie czytałem. Możliwe, że ona wie dokładnie, dokąd zmierza, a ja tylko miotam się w ogonie.

- A co jeśli...

- Proszę, nie pytaj mnie “co jeśli”, Garionie - jęknął Belgarath. - Mam już i tak dosyć problemów na głowie.

Przebyli rzekę Kallahar na pokładzie promów, które zda­wały się należeć do Silka, i wjechali do portowego miasta Jarot po strome Celanty. Kiedy przemierzali wybrukowane kamieniami ulice, z okolicznych domostw wyszły tłumy miesz­kańców, by ich powitać. Silk jechał na czele kolumny, z wdzię­kiem machając ręką w uznaniu wiwatów.

- Czy coś uszło mojej uwagi? - spytał Durnik.

- Jego ludzie bardzo go kochają - wyjaśnił Eriond.

- Jego ludzie?

- Kto może posiadać na własność drugiego człowieka, Durniku? - spytał smutno młody mężczyzna o płowych wło­sach. - Ten, kto nim rządzi, czy ten, kto mu płaci?

Biura Silka w Jarot oszałamiały przepychem, jakby Silk uparł się rzucić wszystkich na kolana tą demonstracją nieprzy­zwoitego wprost bogactwa. Malloreańskie dywany zaścielały grubym kobiercem podłogi, ściany zostały pokryte panelami z polerowanego drewna rzadkiego gatunku, a urzędnicy w ko­sztownych liberiach byli wszędzie.

- Jak by tu powiedzieć, trzeba zachowywać pozory - wyjaś­nił ze skruchą mały człowieczek, kiedy weszli do środka. - Na tubylcach wywiera to wielkie wrażenie, bardzo tu pożądane.

- Oczywiście - powiedział sucho Belgarath.

- Chyba nie myślisz...

- Dajmy temu spokój, Silku.

- Ale to daje tyle radości - wyszczerzył się Silk.

Wtedy Belgarath uczynił coś, czego Garion się nigdy nie spodziewał. Starzec wzniósł ręce w błagalnym geście, przybrał tragiczny wyraz twarzy i odezwał się:

- Czemu ja? Beldin zarechotał.

- No i co? - spytał ze złością Belgarath.

- Nic - odparł Beldin.

Faktorem Silka w Jarocie okazał się Melcen z podkrążony­mi oczami, noszący imię Kasvor. Kasvor nosił się tak, jak gdyby ciężar całego świata spoczywał na jego barkach, i często ciężko wzdychał. Zmęczonym krokiem wszedł do gabinetu, w którym w wysokim fotelu niczym na tronie Silk siedział za bardzo dużym stołem, a pozostali zagłębili się w wygodnych fotelach stojących pod ścianą.

- Książę Kheldarze - ukłonił się Kasvor.

- Ach, Kasvorze - uśmiechnął się Silk.

- Zadbałem o pokoje dla waszej wysokości. - Kasvor westchnął. - Karczma nazywa się Pod Lwem i znajduje się dwie ulice dalej. Zarezerwowałem dla was całe górne piętro.

Durnik nachylił się i szepnął do Gariona.

- Czy ta karczma, w której zatrzymaliśmy się w Camaar, nie nazywała się Pod Lwem? - spytał. - To miejsce, gdzie pojmał nas Brendig?

- Myślę, że w każdym mieście świata można znaleźć karcz­mę o tej nazwie - odparł Garion.

- Stolicy, Kasvorze. Stolicy - stwierdził Silk. Kasvor uśmiechnął się słabo.

- Jak stoją nasze sprawy? - spytał Silk.

- Wykazujemy dodatni bilans, wasza wysokość.

- Jaki?

- Około czterdziestu pięciu procent zysku.

- Nie najgorzej. Muszę porozmawiać z tobą o czymś jesz­cze. Trzeba zaprzestać skupowania fasoli.

- Obawiam się, że trochę na to za późno, wasza wysokość. Jesteśmy już właścicielami praktycznie każdego ziarnka fasoli w Mallorei.

Silk jęknął i skrył twarz w dłoniach.

- Rynek osiągnął poziom dziesięciu punktów, wasza wy­sokość.

- Czyżby? - Silk sprawiał wrażenie zdumionego, a jego oczy jaśniały dziwnym blaskiem. - Jak to się stało?

- Z Biura Intendentury Wojskowej zalewano nas powodzią pytań. Każdy kupiec starał się wykupić fasolę, lecz my mamy wszystko.

- Mówisz dziesięć punktów?

- Tak, wasza wysokość.

- Sprzedawaj - powiedział Silk. Kasvor zrobił zdziwioną minę.

- Skupowaliśmy fasolę w oczekiwaniu na cesarską kampa­nię w Karandzie, a takowej nie będzie - wyjaśnił Silk.

- Czy wasza wysokość jest pewien?

- Mam dostęp do pewnych źródeł informacji. Kiedy ta wiadomość się rozniesie, rynek fasoli zatonie niczym skała, a my naprawdę nie chcemy zostać z kilkoma milionami ton fasoli w rękach, prawda? Czy były jakieś propozycje?

- Konsorcjum Melceńskie przejawiło pewne zainteresowanie, wasza wysokość. Są chętni, by wyjść dwa punkty ponad rynek.

- Negocjuj z nimi, Kasvorze. Kiedy dojdą do trzech punk­tów ponad cenę rynkową, sprzedawaj. Nie chcę zostać zmu­szony do zjedzenia tej całej fasoli.

- Tak, wasza wysokość. Belgarath chrząknął znacząco.

Silk spojrzał na starca i skinął głową.

- Właśnie przejeżdżaliśmy przez Voresebo i Rengel - po­wiedział. - Panuje tam pewien chaos.

- Tak słyszałem, wasza wysokość - odparł Kasvor.

- Czy w tym rejonie również słychać o jakichś niepokojach? Mamy w tej części świata pewne rzeczy do zrobienia i nie chcemy znaleźć się nagle na polu bitwy.

Kasvor wzruszył ramionami.

- Cała Darshiva wrze, lecz to nic nowego. Darshiva wrze od kilkunastu lat. Wycofałem wszystkich naszych ludzi z tego księstwa. Nie ma tam już nic godnego uwagi. - Spojrzał na sufit z pogardliwą pobożnością. - Niech Zandramas wysko­czy czyrak na nosie - pomodlił się.

- Niechaj tak się stanie - zgodził się nabożnie Silk. - Czy jest jeszcze jakieś inne miejsce, którego powinniśmy unikać?

- Słyszałem, że w północnym Gandaharze jest trochę nie­spokojnie - odpowiedział Kasvor - lecz to nas nie dotyczy, jako że nie zajmujemy się słoniami.

- Najbardziej rozsądna decyzja, jaką kiedykolwiek podjęli­śmy - rzekł Silk do Belgaratha. - Czy zdajesz sobie sprawę, ile może zjeść słoń?

- Z Peldane dochodzą wieści o niepokojach, wasza wyso­kość - poinformował Kasvor. - Infekcja zwana Zandramas rozprzestrzenia się we wszystkich kierunkach.

- Czy kiedykolwiek ją widziałeś? - spytał go Silk. Kasvor pokręcił przecząco głową.

- Nie zaszła jeszcze aż tak daleko na wschód. Myślę, że próbuje umocnić swą pozycję, zanim tu dotrze. Cesarz nie będzie zbytnio opłakiwał straty Darshivy, Rengel i Voresebo, a Peldane i Gandahar sprawiają więcej kłopotu niż są tego warte. Inaczej przedstawia się sprawa z Celantą i oczywiście Melceną.

- Zgadza się - przyznał Silk. Kasvor zmarszczył brwi.

- Jednak o czymś słyszałem, wasza wysokość - powie­dział. - Na wybrzeżu krążą pogłoski, że najemny bandzior Zandramas, niejaki Naradas, kilka dni temu wynajął statek zmierzający do Melceny.

- Naradas?

- Może wasza wysokość nigdy go nie widziałeś, lecz dość dobrze wyróżnia się w tłumie. Ma zupełnie białe oczy. - Kasvor wzdrygnął się. - Posępnie wyglądający człowiek. W każdym razie mówią, że jest z Zandramas od początku. A ja przez to rozumiem, że jest jej prawą ręką. Krążą również inne pogłoski, ale sądzę, że nie powinienem ich powtarzać w obecności dam. - Spojrzał przepraszająco na Polgarę, Ce’Nedrę i Velvet.

Silk postukał w zadumie palcem w brodę.

- A więc Naradas udał się do Melceny - powiedział. - Myślę, że chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat.

- Roześlę ludzi wzdłuż wybrzeża, wasza wysokość - powie­dział Kasvor. - Jestem pewien, że znajdziemy kogoś, kto udzieli nam więcej informacji.

- Dobrze - stwierdził Silk wstając. - Jeśli znajdziesz kogoś, przyślij go do mnie do karczmy Pod Lwem. Powiedz mu, że będę niezwykle hojny.

- Oczywiście, wasza wysokość.

Silk potrząsnął skórzaną sakiewką wiszącą u pasa.

- Będę potrzebował trochę pieniędzy - zauważył.

- Natychmiast o to zadbam, książę Kheldarze.

Kiedy opuścili budynek i schodzili wypolerowanymi kamiennymi schodami, kierując się do koni, Beldin wydał z siebie odgłos niezadowolenia.

- To szkodliwe dla zdrowia - wymamrotał.

- Co takiego? - spytał go Belgarath.

- Twoje szczęście.

- Nie całkiem rozumiem.

- Czyż to nie zadziwiające, że Kasvor akurat przypadkiem pamiętał tę jedną rzecz, o której ty naprawdę musiałeś wie­dzieć? Wyrzucił to z siebie prawie jakby się spodziewał, że to ci potrzebne.

- Bogowie zawsze mnie lubili - odparł Belgarath.

- Myślisz o szczęściu jako o bogu? Nasz Pan przetrzymałby cię o chlebie i wodzie przez kilka stuleci, gdyby słyszał twe słowa.

- Może to nie był do końca łut szczęścia - powiedział Durnik po chwili zastanowienia. - Ta nasza wyrocznia trącała trochę łokciem ludzi tu i tam. Pamiętam, jak kiedyś w Arendii Ce’Nedra miała wygłosić przemówienie i była tak przerażona, że aż prawie chora, i wtedy jakiś pijany, młody notabl obraził ją. Wzburzyła się, a jej przemowa wznieciła ogień w całym tłumie. Pol wytłumaczyła, że może ta przepowiednia sprawiła, iż upił się i obraził Ce’Nedrę. Niczego nie świadom zdener­wował ją tylko po to, by wygłosiła mowę. Czyż nie jest to równie dobre wyjaśnienie tej zagadki? Przeznaczenie zamiast łutu szczęścia.

Beldin spojrzał błyszczącymi oczyma na kowala.

- Ten człowiek to klejnot, Belgaracie - powiedział. - Od wieków szukam kogoś, by porozmawiać o filozofii, i oto jest tuż przed mym nosem. - Położył dużą sękatą rękę na plecach Durnika. - Kiedy dotrzemy do tej karczmy, przyjacielu - powiedział - ty i ja rozpoczniemy bardzo długą rozmowę, która równie dobrze może trwać przez kilka wieków.

Polgara westchnęła.

Karczma okazała się dużym budynkiem z żółtej cegły z da­chem z czerwonej dachówki. Szerokie schody prowadziły do imponującego wejścia, przy którym stał odziany w liberię lokaj.

- Gdzie są stajnie? - spytał Durnik, rozglądając się dokoła.

- Prawdopodobnie z tyłu - odparł Silk. - Architektura melceńska różni się nieco od architektury Zachodu.

Kiedy zsiedli z koni, dwóch parobków wyszło zza bu­dynku, by zaopiekować się wierzchowcami. Silk wszedł na schody, a lokaj przy drzwiach skłonił się przed nim głęboko.

- Twoja obecność to honor dla tego domu, książę Kheldarze - powiedział. - Mój pan czeka wewnątrz, by cię po­witać.

- Dziękuję, dobry człowieku - odparł Silk wręczając mu monetę. - Może później ktoś będzie chciał się ze mną zoba­czyć. Możliwe, że będzie to żeglarz albo portowy robotnik. Kiedy przybędzie, bądź tak miły i przyślij go do mnie nie­zwłocznie, dobrze?

- Oczywiście, wasza wysokość.

Piętro gospody sprawiało imponujące wrażenie. Na pod­łogach obszernych pokoi leżały puszyste kobierce. Ściany zostały pokryte białą zaprawą murarską, a z okien zwieszały się drapowane zasłony z błękitnego aksamitu. Masywne meble wydawały się niezwykle wygodne. Do komnaty prowadziły łukowate drzwi.

Durnik wytarł dokładnie nogi, zanim wszedł, i rozejrzał się dokoła.

- Zdaje się, że okropnie lubują się w łukach - zauważył. - Ja sam zawsze wolałem poprzeczne belki. Z jakiejś przyczyny po prostu nie mam zaufania do łuków.

- Są bardzo solidne, Durniku - zapewnił go Silk.

- Znam tę teorię - odparł Durnik. - Problem w tym, że nie znam człowieka, który zbudował łuk, więc nie wiem, czy można mu ufać.

- Czy nadal chcesz z nim rozmawiać o filozofii? - Belgarath spytał Beldina.

- Czemu nie? Praktyczność również ma swoje miejsce w świecie i jest trwała i ponadczasowa, a czasami moje spekulacje są dość ulotne.

- Sądzę, że odpowiednim słowem byłoby: wietrzne, Beldinie. Wietrzne.

- Chyba nie musiałeś tego mówić, prawda? Belgarath popatrzył na niego krytycznie.

- Cóż - odparł. - Myślę, że musiałem.

Polgara, Ce’Nedra i Velvet udały się do wykwintnej ła­zienki, która rozmiarami przewyższała nawet tę w komnatach cesarskiego pałacu w Mal Zeth.

Podczas gdy panie zażywały kąpieli, Silk przeprosił wszy­stkich.

- Jest kilka innych spraw, których muszę dopilnować - wyjaśnił. - Nie zajmie mi to zbyt wiele czasu.

Tuż przed kolacją mały, żylasty człowieczek, odziany w po­plamiony dziegciem chałat, został wprowadzony do głównego salonu.

- Mówiono mi, iż książę Kheldar zapragnął ze mną ga­dać - powiedział rozglądając się dokoła. Jego akcent przypo­minał akcent Feldegasta.

- Aha... - odezwał się Garion. - Książę wyszedł na chwilę.

- Zaiste nie mamże całego dzionka na siedzenie tutaj z za­łożonymi rękoma, mój chłopcze - zaprotestował niewielki jegomość. - Mam robotę do zrobienia i muszę zobaczyć się z ludźmi, wiecie sami.

- Zajmę się tym, Garionie - powiedział łagodnie Durnik.

- Ale...

- Nie ma problemu - odezwał się troszkę bardziej stano­wczo Durnik, po czym odwrócił się do małego robotnika portowego. - Książę po prostu miał kilka pytań i to wszy­stko - powiedział nieomal leniwym tonem. - Nic, czym wspó­lnie nie moglibyśmy się zająć, nie kłopocząc jego wysokości. - Roześmiał się. - Wiesz jacy ci wysoko urodzeni są... pobu­dliwi.

- Prawdę prawisz, dobry człeku. Jeno tytuł może obrabo­wać człeka z dobrych nawyków.

Durnik rozłożył ręce.

- Cóż mogę powiedzieć? - rzekł. - Może usiądziemy i po­rozmawiamy trochę? Napiłbyś się piwa?

- Pijam od czasu do czasu. - Mały jegomość wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jesteś człowiekiem bliskim memu sercu. Czym się zajmujesz, przyjacielu?

Durnik wyciągnął stwardniałe ręce z bliznami od poparzeń.

- Jestem kowalem - wyznał.

- Ho, ho! - wykrzyknął robotnik portowy. - A to gorącą i ciężką robotę sobie wybrałeś. Ja pracuję w dokach. Ciężka to praca, ale przynajmniej na świeżym powietrzu.

- To prawda - zgodził się Durnik zachowując ten sam luźny ton, a następnie odwrócił się i pstryknął palcami na Belgaratha. - Może poszukasz jakiegoś piwa dla mego przyja­ciela i dla mnie? - zaproponował. - Weź również dla siebie, jeśli masz ochotę.

Belgarath zakrztusił się i zamruczał coś zdławionym głosem, jednak skierował się ku drzwiom, by wydać odpowiednie dyspozycje służącemu oczekującemu na zewnątrz.

- Krewny mojej żony. - Szepnął Durnik do usmarowanego dziegciem człowieka. - Nie jest zbytnio błyskotliwy, ale ona nalega, bym go trzymał przy sobie. Wiesz, jak to jest.

- Oj, bogowie, wiem ja dobrze. Moja własna żoneczka ma kuzynów, którzy nie potrafią odróżnić jednego końca łopaty od drugiego. Oczywiście potrafią za to zawsze znaleźć beczkę piwa i stół do kolacji.

Durnik roześmiał się.

- Jak się pracuje? - spytał. - To znaczy w dokach?

- Okrutnie ciężko. Panowie zatrzymują całe złoto dla sie­bie, a my dostajemy miedziaki.

Durnik roześmiał się ironicznie.

- Czyż nie jest tak zawsze?

- Tak jest, przyjacielu.

- Nie ma sprawiedliwości na tym świecie - westchnął Dur­nik - a człowiek może jedynie zginać kark przed nieprzyjaz­nymi wiatrami fortuny.

- Jakże prawdziwie gadasz. Widzę, żeś i ty cierpiał pod niedobrymi panami.

- Raz czy dwa - przyznał Durnik i westchnął. - No cóż - powiedział - a zatem do sprawy. Książę interesuje się pewnym człowiekiem o białych oczach. Czy widziałeś go kiedy?

- Ach - odezwał się robotnik - to ten. Oby utonął w szam­bie po same brwi.

- Rozumiem, że go spotkałeś.

- A to spotkanie nie dało mi nijakiej przyjemności, mówię ci.

- A zatem - powiedział gładko Durnik - widzę, że mamy taką samą opinię o tym człowieku.

- Jeśli zamianujesz go ukatrupić, pożyczę ci mego haka do ładunków.

- To jest myśl - ucieszył się Durnik.

Garion patrzył zdumiony na swego uczciwego, dobrego przyjaciela. Nigdy wcześniej nie znał Durnika od tej strony. Rzucił szybkie spojrzenie w bok i dostrzegł okrągłe ze zdziwie­nia oczy Polgary.

W tym momencie wszedł Silk, lecz zatrzymał się, gdy Velvet nakazała gestem ciszę.

- Tak czy owak - kontynuował chytrze Durnik - czy is­tnieje lepszy sposób, żeby zmartwić kogoś, kogo obydwaj nie lubimy, niż pokrzyżowanie planu, który knuł od przeszło roku?

Usta robotnika odsłoniły zęby w szerokim uśmiechu.

- Słucham, przyjacielu - odrzekł gorączkowo. - Powiedz mi, jak popsuć szyki człowiekowi o białych oczach, a będę z tobą do końca. - Splunął na dłoń i wyciągnął ją przed siebie.

Durnik również splunął na swoją dłoń i dwaj mężczyźni klepnęli się w ręce zwyczajem starym jak świat. Następnie kowal zniżył poufnie głos.

- A więc posłuchaj - powiedział. - Słyszeliśmy, że ten białooki, oby wypadły mu wszystkie zęby, wynajął statek zmie­rzający do Melceny. Musimy się dowiedzieć, kiedy wypłynął, jakim statkiem, kto mu towarzyszył i gdzie miał zejść na ląd.

- Nic prostszego - stwierdził robotnik, odchylając się do tyłu na krześle.

- Ty tam - odezwał się Durnik do Belgaratha. - Czy to piwo już w drodze?

Belgarath wydał z siebie kilka jeszcze bardziej zdławionych odgłosów.

- Ciężko obecnie o dobrą pomoc. - Durnik westchnął. Polgara z trudem stłumiła śmiech.

- A zatem - zaczął robotnik pochylając się do przodu w ten sam poufny sposób - powiem ci, co widziałem na własne oczy, więc nie przekazuję żadnych informacji z drugiej ręki. Widziałem, jak ten białooki przyszedł do doków jakieś pięć dni temu o poranku. Świtało już, był to jeden z tych pochmurnych dzionków, kiedy nie możesz odróżnić mgły od dymu i nie chcesz zbyt głęboko oddychać. W każdym razie temu białookiemu towarzyszyła kobieta w czarnej, błyszczącej szacie z kapturem na głowie i miała ze sobą małe dziecko.

- Skąd wiesz, że to była kobieta? - przerwał Durnik.

- Mam oczy, człowieku - roześmiał się robotnik. - One nie chodzą tak samo jak my. Kołyszą biodrami tak, że żaden żywy mężczyzna nie potrafiłby tego naśladować. To była kobitka i już, i masz na to moje słowo. A ten mały chłopczyk był tak jasny jako wschód słońca i wydawał się ździebko smutny. Śmiałek ów wgapiał się w cały świat, jakby chciał wziąć w ręce miecz i pozbyć się tych dwojga, bo najwyraźniej za nimi nie przepadał. W każdym razie weszli na statek, który odpłynął w mgłę. Ludzie gadali, że zmierzają do miasta Melcene albo jakiejś dobrze skrytej pobliskiej zatoczki. Prze­myt nie jest zupełnie nieznany w tych rejonach, wiecie sami.

- I to było pięć dni temu? - spytał Durnik.

- Pięć czy cztery. Czasami tracę poczucie czasu. Durnik chwycił ciepło dłoń umazanego dziegciem czło­wieka.

- Mój przyjacielu - powiedział - między nami mówiąc, jeszcze pokrzyżujemy szyki białookiemu.

- Jako żywo chciałbym w tym pomóc - powiedział ro­botnik.

- Już pomogłeś, przyjacielu - rzekł Durnik. - Bardzo po­mogłeś. Dołożę mu raz czy dwa od ciebie. Silku - powiedział poważnie kowal - myślę, że nasz przyjaciel powinien otrzy­mać jakąś rekompensatę za kłopot, jaki mu sprawiliśmy.

Silk z wahaniem wytrzasnął kilka monet z pękatej sakiewki.

- Czy na nic więcej cię nie stać? - spytał krytycznie Durnik. Silk podwoił sumę. Następnie ujrzawszy niezadowolenie na twarzy Durnika ponownie podwoił ilość złota.

Robotnik wyszedł zaciskając w dłoni otrzymane monety.

Velvet wstała bezgłośnie i dygnęła przed Durnikiem z wyra­zem najgłębszego szacunku.

- Gdzie się tego nauczyłeś? - chciał wiedzieć Silk. Durnik popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- Czyż nigdy nie handlowałeś końmi na wiejskim targu, Silku? - spytał.

- Jak ci już mówiłem, mój stary przyjacielu - odezwał się wesoło Beldin - dawna mowa jeszcze całkowicie nie wymarła i jest to muzyka dla mych uszu.

- Czy koniecznie musisz? - rzucił Belgarath wielce obra­żonym tonem, po czym odwrócił się do Durnika. - Co to wszystko miało oznaczać?

Durnik wzruszył ramionami.

- Wiele razy miałem do czynienia z tego rodzaju ludźmi - wyjaśnił. - Mogą być bardzo pomocni, jeśli da się im od­powiedni powód, a ponieważ są bardzo przewrażliwieni, trze­ba mieć do nich odpowiednie podejście. - Uśmiechnął się. - Jakbym miał więcej czasu, mógłbym sprzedać temu jegomoś­ciowi konia o trzech nogach i przekonać go przy tym, że trafiła mu się wspaniała okazja.

- Och, mój Durniku - powiedziała Polgara zarzucając ręce na jego szyję. - Co byśmy bez ciebie zrobili?

- Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli tego spraw­dzać - powiedział.

- W porządku - odezwał się Belgarath. - Teraz wiemy, że Zandramas podążyła do Melcene. Pozostaje jeszcze pytanie: dlaczego?

- Żeby uciec przed nami? - zgadywał Silk.

- Nie sądzę, Kheldarze - nie zgodził się Sadi. - Centrum jej siły leży w Darshivie. Czemu miałaby odchodzić w innym kierunku?

- Popracuję nad tym.

- Co ciekawego jest w Melcene? - spytała Velvet.

- Niezbyt wiele - odparł Silk - chyba że policzysz wszyst­kie pieniądze w tym mieście. Większość zapasów świata, z tego co ostatnio słyszałem.

- Czyżby Zandramas była zainteresowana pieniędzmi? - spytała dziewczyna o płowych włosach.

- Nie - zaoponowała stanowczo Polgara. - Pieniądze nie mają dla niej żadnego znaczenia; nie na tym etapie. Chodzi o coś zupełnie innego.

- Jedyną rzeczą mającą obecnie wartość dla Zandramas jest Sardion, prawda? - zapytał Garion. - Czy to możliwe, że Sardion znajduje się gdzieś na wyspach?

Beldin i Belgarath wymienili znaczące spojrzenia.

- Co oznacza ta nazwa? - spytał w uniesieniu Beldin. - Pomyśl, Belgaracie, co to oznacza, kiedy mówią “Miejsce, Którego Już Nie Ma”?

- Jesteś bardziej błyskotliwy niż ja - stwierdził Belgarath. - Odpowiadasz na zagadkę.

- Nienawidzę zagadek!

- Myślę, że na tym etapie możemy jedynie podążać tropem i spróbować poznać prawdę - powiedział Silk. - Zdaje się, że Zandramas wie, dokąd zmierza, a my nie. W takiej sytuacji nie mamy dużego wyboru, prawda?

- Sardion również przybył do Jarot - dodał Garion. - Co prawda dość dawno temu, lecz Klejnot złapał jego trop tuż za miastem. Udam się do doków i zorientuję się, czy obydwa tropy nadal biegną razem. Możliwe, że Zandramas ma jakiś sposób na śledzenie Sardionu, tak samo jak my. Może tak naprawdę nie wie, dokąd on zmierza. Może po prostu idzie jego śladem.

- Dobrze myśli - przyznał Beldin.

- Jeśli Sardion jest schowany gdzieś w Melcene, to wszyst­ko powinno się skończyć w ciągu tygodnia - dodał Garion.

- To za wcześnie - stwierdziła Polgara.

- Za wcześnie? - wykrzyknęła Ce’Nedra. - Lady Polgaro, mojego dziecka nie mam już od ponad roku. Jak możesz mówić, że jeszcze za wcześnie?

- To nie ma z tym żadnego związku, Ce’Nedro - odparła czarodziejka. - Czekasz od roku na powrót swego dziecka. Ja czekałam tysiąc lat i więcej na Gariona. Przeznaczenie, czas i bogowie nie zwracają uwagi na nasze lata, lecz Cyradis powiedziała w Ashabie, że od ostatecznego spotkania dzieli nas dziewięć miesięcy.

- Mogła się mylić - sprzeciwiła się Ce’Nedra.

- Być może, lecz tylko o chwilę w tę czy w tamtą stronę.


Rozdział IV


Następnego ranka port okryła mgła, jedna z tych lepkich wczesnojesiennych mgieł, które zawsze uno­szą się niczym ulotna mżawka. Gdy wprowadzali konie, Garion spojrzał w górę i stwierdził, że może dojrzeć tylko kilka stóp masztów statku, na którego pokład wchodzili. Silk stał na rufie rozmawiając z kapitanem.

- Przejaśni się, kiedy wypłyniemy kilka mil na pełne morze, wasza wysokość - mówił kapitan, gdy Garion zbliżył się do nich. - Między wybrzeżem a Melceną zawsze wieje dosyć stały wiatr.

- Dobrze - powiedział Silk. - Nie chciałbym się w coś wpakować. Ile czasu minie, zanim dotrzemy do Melcene?

- Większość dnia, wasza wysokość - odparł kapitan. - To spora odległość, ale obecny wiatr jest naszym sprzymierzeń­cem. Podróż powrotna zabierze jednakże kilka dni.

- Wkrótce wszystko zostanie załadowane na pokład - za­komunikował mu Silk.

- Możemy wypłynąć, kiedy tylko będziesz gotowy, wasza wysokość.

Silk skinął głową i przyłączył się do stojącego przy relingu Gariona.

- Czy czujesz się już lepiej? - zapytał.

- Nie bardzo cię rozumiem.

- Byłeś lekko zrzędliwy, gdy wstałeś dzisiaj rano.

- Wybacz, ale mam dużo na głowie.

- Podziel się tym - zaproponował Silk. - Zmartwienia przechodzą, kiedy dzielisz się nimi z ludźmi.

- Jesteśmy coraz bliżej - powiedział Garion. - Nawet jeśli tu na wyspie nie dojdzie do tego spotkania, to wciąż kwestia tylko kilku miesięcy więcej.

- Dobrze. Czuję się trochę zmęczony życiem w siodle.

- Nie wiemy jednak, co jeszcze się wydarzy.

- Oczywiście, że wiemy. Ty spotkasz się z Zandramas, przedzielisz ją na pół tym swoim przydługim nożem i zabie­rzesz swą żonę i syna z powrotem do Rivy, gdzie jest ich miejsce.

- Ale nie możemy mieć pewności, Silku.

- Nie byliśmy pewni, czy zwyciężysz w pojedynku z Torakiem, a jednak zwyciężyłeś. Każdy, kto włóczy się po świecie walcząc z bogami, nie może odczuwać strachu przed pospolitą czarodziejką.

- Skąd możemy wiedzieć, że ona jest pospolita?

- Nie jest Uczniem, nieprawdaż?

- Skąd mogę wiedzieć? - Garion uśmiechnął się słabo, po czym spoważniał. - Myślę, że Zandramas posiadła Wiedzę. Ona jest Dzieckiem Ciemności, co sprawia, iż jest odrobinę ważniejsza od zwykłego Ucznia. - Grzmotnął pięścią w reling. - Szkoda, że nie wiem, czego się ode mnie oczekuje. Wiedziałem, kiedy wyruszałem po życie Toraka. Tym razem nie jestem pewny.

- Ja natomiast ufam, że otrzymasz wskazówki, kiedy na­dejdzie odpowiedni czas.

- Lecz gdybym wiedział, mógłbym się przygotować.

- Mam przeczucie, że to nie jest ten rodzaj rzeczy, na który można się przygotować, Garionie. - Mały człowieczek spo­jrzał ponad relingiem na grzywacze rozkołysanych fal. - Czy wczoraj w nocy podążałeś przez cały czas za tropem?

Garion skinął głową.

- Dwoma. Tym Zandramas i tym, który zostawił tu Sardion. Jesteśmy całkowicie pewni, że Zandramas podąża do Melcene, lecz chyba tylko bogowie wiedzą, dokąd udał się Sardion.

- A prawdopodobnie nawet oni nie wiedzą.

Duża kropla wody spadła z okrytego mgłą takielunku i rozprysnęła się na ramieniu Silka.

- Dlaczego zawsze ja - poskarżył się mały człowieczek.

- Co?

- Zawsze, gdy coś mokrego spada z nieba, to ląduje na mnie.

- Może ktoś próbuje ci coś powiedzieć - Garion wyszcze­rzył zęby w uśmiechu.

Toth i Durnik wprowadzili po trapie ostatnie konie, skąd poprowadzili je do ładowni.

- To wszystko, kapitanie! - zawołał Silk. - Teraz możemy już wypłynąć.

- Tak, wasza wysokość - zgodził się kapitan i podniesio­nym głosem zaczął wykrzykiwać odpowiednie komendy.

- Od dawna miałem zamiar zapytać cię o coś - powiedział Garion do Silka. - Wcześniej sprawiałeś wrażenie, jakbyś się wstydził swego tytułu. Tutaj w Mallorei jednak wydajesz się wręcz w nim tarzać.

- Jaki fascynujący dobór słów.

- Wiesz, co mam na myśli.

Silk pociągnął za jedną z książęcych dystynkcji.

- Na Zachodzie mój tytuł jest niewygodny. Przyciąga zbyt wiele uwagi i czasami mi przeszkadza. Rzeczy przybierają zupełnie inny obrót w Mallorei. Tutaj nikt nie będzie cię traktował poważnie, jeśli nie masz tytułu. Ja mam, więc go używam. To otwiera przede mną mnóstwo drzwi i pozwala mi zawierać układy z ludźmi, którzy nie mieliby czasu dla Ambara z Kotu czy Radka z Boktoru. W rzeczywistości nic się nie zmieniło.

- Zatem cała ta poza i pompatyczność, wybacz proszę te określenia, są tylko na pokaz?

- Oczywiście, że tak, Garionie. - Nie myślisz chyba, że zmieniłem się w kompletnego osła, co?

W umyśle Gariona pojawiła się dziwna myśl.

- Zatem książę Kheldar jest taką sama wielką fikcją jak Ambar i Radek, prawda?

- Oczywiście, że tak.

- Gdzie zatem jest prawdziwy Silk?

- Naprawdę trudno powiedzieć, Garionie - westchnął Silk. - Czasem myślę, że straciłem go wiele lat temu. Dajmy temu spokój - powiedział. Rozejrzał się we mgle. - Ponure poranki zawsze wydają się inspirować do takich smutnych rozmów.

Jakąś milę za falochronem niebo przybrało rdzawy kolor i mgła zaczęła wyraźnie rzednąć. Morze rozciągające się na wschód od wybrzeży Mallorei burzyło się; posępne wzburzone morze, które zdawało się przemawiać bezmiarami rozkołysa­nej wody. Statek mknął po falach popychany sprzyjającym wiatrem, rozcinając dziobem fale i późnym popołudniem na horyzoncie ukazał się doskonale widoczny brzeg Wysp Melceńskich.

W porcie stało mnóstwo statków z całej Mallorei. Małe i duże jednostki trącały się burtami kołysane falą, gdy kapitan Silka ostrożnie torował sobie drogę w kierunku kamiennego mola wystającego z nadbrzeża niczym posępna szara skała. Podczas załadunku dookoła unosiły się kłęby kurzu i Silk poprowadził ich szerokimi ulicami do domu, który tam utrzy­mywał. Melcene wydawało się spokojnym, nieco nudnym miastem. Szerokie ulice wręcz raziły idealną czystością. Bu­dynki sprawiały imponujące wrażenie, a mieszkańcy nosili szaty o lekko stonowanych barwach i odcieniach. Nie widać tu było żadnej bieganiny, tak naturalnej w innych miastach. Obywatele Melcene poruszali się pamiętając o dobrych obyczajach, a uliczni handlarze nie zachwalali wrzaskliwie swoich towarów tymi ostrymi głosami, które tak bardzo przyczyniały się do wzniecania nieustannej wrzawy, wypełniającej ulice mniej powściągliwych miast. Mimo że Melcene leżało w strefie tropikalnej, bryza wiejąca od oceanu chłodziła powietrze i klimat wydawał się całkiem przyjemny.

Tutejszy dom Silka należałoby raczej nazwać pałacem. Zbudowany został z marmuru i wznosił się na kilka pięter. Od frontu znajdował się wielki ogród, całość otaczały majestaty­czne drzewa. Wybrukowana, kręta aleja wiodła przez ogród do wejścia osłoniętego kolumnadą, gdzie oczekiwała ich odziana w liberię służba.

- Zasobnie - zauważył Sadi, gdy zsiedli z koni.

- To miłe, niewielkie miejsce - przyznał Silk bezceremonia­lnie, po czym roześmiał się. - Tak naprawdę, Sadi, to głównie na pokaz. Osobiście wolę nikczemne małe biuro na tyłach domu, lecz w Melcene podchodzą do tego niezwykle poważ­nie, i ktoś, kto chce prowadzić tu interesy, musi się dopaso­wać. Wejdźmy do środka.

Wspięli się po szerokich schodach i gdy pokonali olbrzymie wejście z imponującymi drzwiami, znaleźli się w ogromnym hallu, którego ściany zostały ozdobione marmurem. Silk prze­prowadził ich przez hall, a potem schody na górę.

- Te komnaty są przeznaczone na biura - wytłumaczył. - Komnaty mieszkalne znajdują się na wyższych piętrach.

- Jakiego rodzaju interesy tutaj prowadzisz? - zapytał Durnik. - Nie zauważyłem niczego, co przypominałoby magazyn.

- W Melcene nie znajdziesz zbyt wielu magazynów - od­powiedział Silk otwierając drzwi i wprowadzając ich do bar­dzo obszernej komnaty wypoczynkowej. - Decyzje podejmuje się tutaj, ale towary są zwykle przechowywane na kontynen­cie. Nie miałoby sensu przewożenie ich statkami tutaj, a po­tem z powrotem.

- To da się zrozumieć - stwierdził Durnik.

Na meblach dostrzegli misterne ornamenty, obite suknem otomany i wygodne fotele stały poustawiane w małe grupki, komnatę oświetlały płomienie świec osadzonych w ozdobnych kinkietach wzdłuż wyłożonych drewnem ścian.

- Jest odrobinę za późno na wędrowanie po ulicach w po­szukiwaniu Zandramas - zauważył Silk. - Myślę, że powin­niśmy coś zjeść i dobrze się wyspać, a wczesnym rankiem Garion i ja rozpoczniemy poszukiwania.

- To prawdopodobnie najlepszy pomysł - przyznał Belgarath, zagłębiając się w miękką otomanę.

- Czy mógłbym zaproponować wam coś do picia, żeby umilić oczekiwanie na obiad? - zapytał Silk.

- Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz - mruknął Beldin, rozciągając się w fotelu i drapiąc się zapamiętale po brodzie.

Silk pociągnął za szarfę dzwonka i do komnaty natychmiast wszedł służący.

- Myślę, że napijemy się wina - powiedział Silk.

- Tak, wasza wysokość.

- Przynieś kilka gatunków.

- Czy masz jakieś piwo? - zapytał Beldin. - Wino zakwa­sza mój żołądek.

- Przynieś także piwo dla mego nieporządnego przyjacie­la - rozkazał Silk - i powiedz w kuchni, żeby podano jedenaś­cie dań.

- Natychmiast, wasza wysokość. - Służący ukłonił się i ci­cho opuścił komnatę.

- Przypuszczam, że masz tu jakieś łazienki? - zapytała Polgara zdejmując jasny płaszcz, który nosiła podczas po­dróży.

- Kąpałaś się zeszłej nocy w Jarot, Pol - wytknął jej Belgarath.

- Tak, ojcze - powiedziała z rozmarzeniem. - Wiem.

- Każda komnata posiada własną łazienkę - powiedział Silk. - Nie są może takie duże jak te w pałacu Zakatha, ale na pewno się w nich zamoczysz.

Uśmiechnęła się i spoczęła na jednej z otoman.

- Proszę, by wszyscy usiedli wygodnie. - Silk zwrócił się do pozostałych.

- Czy myślisz, że twoi ludzie wiedzą o wszystkim, co dzieje się na świecie? - zapytał Belgarath małego człowieczka.

- Naturalnie.

- Dlaczego naturalnie?

- W dzieciństwie zajmowałem się szpiegowaniem, Belgaracie, a stare przyzwyczajenia nie umierają zbyt szybko. Wszys­cy moi ludzie mają zalecone zbieranie informacji i wiedzą, jak to robić.

- Po co ci one? - zapytała go Velvet. Wzruszył ramionami.

- Układam je. Czerpię wielką przyjemność z manipulowa­nia informacją, zresztą podobnie jak z manipulowania pie­niędzmi.

- Czy przesyłasz jakieś z tych informacji Javelinowi do Boktor?

- Przesłałem mu kilka okruchów, po prostu, żeby przypo­mnieć mu, że wciąż żyję.

- Jestem pewny, że o tym wie, Silku.

- A dlaczego nie prześlesz ich komuś, kto mógłby zaprowa­dzić nas na spotkanie? - zasugerował Belgarath. - Przez jakiś czas byliśmy odcięci od wszystkiego, a chciałbym wiedzieć, co robią pewni ludzie.

- Racja - zgodził się Silk. Pociągnął ponownie za dzwonek i w komnacie momentalnie pojawił się odziany w liberię sługa. - Mógłbyś poprosić Vettera, żeby wszedł tu na chwi­lę? - zapytał Silk.

Sługa ukłonił się i wyszedł.

- Mój tutejszy faktor - powiedział Silk siadając. - Sku­siliśmy go, by porzucił dla nas wywiad Bradora. Ma dobrą głowę do interesów i przeszedł świetną szkołę w wy­wiadzie.

Vetter okazał się mężczyzną o wąskiej twarzy, z nerwowym tikiem w lewej powiece.

- Wasza wysokość chciał się ze mną widzieć? - zapytał uniżenie u wejścia do komnaty.

- O, jesteś Vetterze - powiedział Silk. - Powróciłem z głębi ładu i zastanawiałem się, czy mógłbyś poinformować mnie o ostatnich wydarzeniach.

- Tutaj w Melcene, wasza wysokość?

- Może nieco szerzej.

- Rozumiem - Vetter przerwał zbierając myśli. - W Mal Zeth panoszyła się zaraza - zaczął. - Cesarz zamknął miasto, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się tej choroby, więc w tym czasie nie otrzymywaliśmy żadnych informacji ze stolicy. Zaraza wygasła i bramy zostały na powrót otwarte. Cesarscy szpiedzy krążą teraz po całej Mallorei. W środkowej Karandzie doszło do rozruchów. Wydaje się, że zapoczątkował je dawny Grolim imieniem Mengha. Wszyscy Karandowie wie­rzą, że są w to wplątane demony, lecz oni sądzą, że za każdym niezwykłym zjawiskiem stoją demony. Wydaje się jednak, że na tym obszarze miało miejsce przynajmniej kilka ponadnaturalnych zdarzeń. Od jakiegoś czasu nie widziano Menghi i z wolna powraca tam spokój. Cesarz uznał sprawy za na tyle poważne, by sprowadzić armię z Cthol Murgos i zdusić rebelię.

- Czy przywrócił już porządek? - zapytał Silk. - Jeśli zapa­nuje spokój w Karandzie, nie będzie potrzebował tych wszyst­kich oddziałów, prawda?

Vetter pokręcił przecząco głową.

- Oddziały wciąż lądują w Mal Gemila - poinformował. - Z wieści otrzymanych z Mal Zeth wnioskuję, że cesarz stracił entuzjazm do podboju Cthol Murgos. Powodowały nim oso­biste powody, lecz obecnie nie wydają się już tak pilne. W tej chwili jego główną troską stała się coraz bliższa konfrontacja pomiędzy Urvonem a czarodziejką Zandramas. Napięcie sięga zenitu. Urvon wydaje się ponosić konsekwencje pewnego rodzaju duchowej niestabilności, lecz jego podwładni przeno­szą duże liczby ludzi na obszar, gdzie przygotowują coś ważnego. Zandramas także prowadzi własną armię. Według naszej oceny poderwanie swoich sił z Mal Zeth przez cesarza w celu przywrócenia porządku jest jedynie kwestią czasu. Dochodzą do nas raporty o gromadzonych zapasach w Maga Renn. Wydaje się, że Kal Zakath zamierza zgromadzić tam główne siły swojej armii.

- A co ze sprzedażą naszych zapasów? - zapytał Silk.

- Właśnie zaczęliśmy, wasza wysokość. - Część naszej faso­li sprzedaliśmy dzisiaj do Biura Intendentury wojskowej.

- Za ile?

- Piętnaście punktów powyżej ceny zakupu.

- Będzie lepiej, jak prześlesz wiadomość Kasvorovi w Jarot - powiedział Silk z cierpkim wyrazem twarzy. - Kazałem mu sprzedać za trzynaście. Melceńskie konsorcjum przedsta­wiło swoją ofertą. Czy cena ma tendencję zwyżkową?

Vetter zamachał niepewnie ręką.

- Prześlij wiadomość, że sprzedaliśmy po piętnaście, i po­wiedz Kasvorowi, żeby przetrzymał tę cyfrę. Nawet jeśli cena dojdzie do szesnastu, wciąż będziemy osiągali zysk z transakcji.

- Sprawdzę to, wasza wysokość - Vetter zmarszczył lekko brwi. - Coś dzieje się w Dalazji - kontynuował swoją rela­cję. - Nie mogliśmy jeszcze stwierdzić co, lecz wszyscy Dalowie wydają się tym niezwykle podekscytowani. Kell zostało zamknięte, więc nie możemy tam nikogo posłać, żeby to zbadał, a Kell jest źródłem prawie wszystkiego, co dzieje się w Dalazji.

- Jakieś wieści z Zachodu? - zapytał Garion.

- Sytuacja w Cthol Murgos wciąż jest w martwym punk­cie - odparł Vetter. - Zakath redukuje tam swoje siły i wzywa wszystkich swoich generałów. Wciąż utrzymuje miasta na wschodzie Cthol Murgos, lecz kraj powraca do poprzedniego stanu. Nie ma pewności, czy król Urgit zamierza skorzystać z sytuacji. Ma na głowie inne sprawy.

- Och? - odezwał się zaciekawiony Silk.

- Żeni się. Jak rozumiem z księżniczką z Domu Cthan. Silk westchnął.

- Gethel, król Mishrak ac Thull zmarł - kontynuował Vetter - a tron objął po nim jego syn, Nathel. Nathel jest beznadziejnie niekompetentny, więc nie możemy być pewni, jak długo się utrzyma. - Vetter przerwał drapiąc się po podbródku. - Otrzymaliśmy raporty, że w Boktor zwołano Zgromadzenie Alornów. Alornowie spotykają się raz w roku, lecz zwykle odbywa się to w Rivie. Jeszcze jedną niezwykłą rzeczą był fakt, że uczestniczyła w spotkaniu spora liczba zaproszonych gości.

- Och - powiedział Belgarath. - Kto?

- Król Sendarów, cesarz Tolnedry i Drosta, król Gar og Nadrak. Króla Arendii zmogła choroba, lecz wysłał swych reprezentantów.

- Co postanowili? - wymruczał Belgarath.

- Nie byliśmy w stanie dotrzeć do samych obrad - wyjaśnił mu Vetter - lecz wkrótce potem delegacje dyp­lomatów z ich królestw wyruszyły do Rak Urga. Pojawiły się pogłoski, że doszło tam do całkiem poważnych nego­cjacji.

- Co oni robią? - chciał wiedzieć Belgarath.

- Mówiłem wam ciągle, żeby nie wyruszać i nie pozosta­wiać Alornów bez opieki - powiedział Beldin. - Jeśli nadarza się sposobność do zrobienia czegoś źle, to oni wykorzystują ją aż do przesady.

- Cena złota wzrosła - kontynuował Vetter - a cena malloreańskich klejnotów spadła. Melceńskłe imperiały trzy­mają swoją wartość, ale rynek diamentów waha się tak dziko, że wycofaliśmy nasze inwestycje w te artykuły. To mniej więcej najbardziej aktualne sprawy, wasza wysokość. Dostarczę więcej szczegółowych raportów na twój stół wczes­nym rankiem.

- Dziękuję, Vetter - odparł Silk. - Na teraz to już wszy­stko.

Vetter ukłonił się i wyszedł pośpiesznie. Belgarath zaczął przechadzać się w tę i z powrotem, prze­klinając pod nosem.

- Nic więcej nie możesz zrobić - powiedziała Polgara - więc dlaczego się niepokoisz?

- Być może mają jakieś powody, by spróbować układów - zasugerował Silk.

- Jakie powody mogły ich skłonić do układów z Murgami?

- Nie mam pojęcia. - Silk rozłożył bezradnie ręce. - Nie było mnie tam, gdy podejmowali decyzję. Może Urgit zaofe­rował im coś, czego chcieli.

Belgarath zaczął znowu przeklinać. Jakiś czas później przenieśli się do komnaty jadalnej i zajęli miejsca w jednym krańcu stołu, który z łatwością mógł pomieścić pół setki gości. Na śnieżnobiałych obrusach obok zdobionych złotem porcelanowych talerzy leżały srebrne noże i widelce. Służba była wyborna, a posiłek nie różnił się wiele od wystawnej uczty.

- Chyba porozmawiam z twoim kucharzem - powiedziała Polgara, kiedy podano deser. - Wydaje się utalentowanym człowiekiem.

- Mam taką nadzieję - odparł Silk. - Kosztuje mnie dość dużo.

- Powiedziałbym, że stać cię na to - zauważył Durnik, spoglądając na drogocenne meble.

Silk odchylił się do tyłu na krześle, bawiąc się nóżką swego kielicha.

- Utrzymywanie na tym poziomie miejsca, do którego przyjeżdżam dwa razy do roku, nie ma większego sensu - przyznał - lecz sądzę, że tego się oczekuje.

- Czy Yarblek również z niego korzysta? - zapytał Garion. Silk potrząsnął głową.

- Nie. Yarblek i ja zawarliśmy porozumienie. Daję mu wolną rękę w całej reszcie świata tak długo, jak pozostaje z dala od Melcene. Naprawdę tutaj nie pasuje, i zawsze zabiera ze sobą Vellę a Melcene naprawdę ją szokuje.

- Ona jest jednak dobrą dziewuchą - powiedział Beldin szczerząc zęby w uśmiechu. - Kiedy to wszystko się skończy, kupię ją.

- To obrzydliwe - wybuchnęła Ce’Nedra.

- Co ja takiego powiedziałem? - Beldin wyglądał na zmie­szanego.

- Ona nie jest krową.

- Nie. Gdybym chciał krowę, kupiłbym krowę.

- Nie można tak po prostu kupować ludzi.

- Oczywiście, że można - powiedział. - Ona jest nadracką kobietą. Obraziłaby się, gdybym nie próbował jej kupić.

- Tylko uważaj na jej noże, wuju - ostrzegła Polgara. - Potrafi wspaniale się nimi posługiwać.

Wzruszył ramionami.

- Każdy ma jakieś złe nawyki.

Tej nocy Garion nie spał zbyt dobrze, mimo że łoże, które dzielił z Ce’Nedrą, było szerokie i miękkie. Z początku myślał, że nadmierna wygoda może być jednym z powodów bezsenno­ści. Od wielu tygodni sypiał na ziemi i podejrzenie odzwycza­jenia się od miękkiego łoża wydawało się uzasadnione. Około północy stwierdził jednak, że łoże nie miało nic wspólnego z jego bezsennością. Czas upływał nieubłaganie, a spotkanie z Zandramas zbliżało się ku niemu rytmicznym, niepowstrzymywalnym krokiem. Nadal wiedział niewiele więcej niż na początku. Niewątpliwie był już blisko, nie więcej niż tydzień za nią, jeśli raporty nie zawierały błędnych ocen, lecz wciąż wlókł się za nią i wciąż nie wiedział, dokąd go prowadzi. W ciemności wymamrotał kilka przekleństw na głowę szalone­go twórcy Kodeksu Mrin. Dlaczego to wszystko było owiane taką tajemnicą? Dlaczego nie mogło zostać napisane w zro­zumiałym języku?

Ponieważ gdyby tak się stało, połowa świata czekałaby na ciebie w miejscu spotkania - powiedział mu suchy głos w jego umyśle. - Nie jesteś jedynym, który chce odnaleźć Sardion.

Myślałem, że odeszłaś na dobre.

Och nie, wciąż jestem w pobliżu.

Jak daleko jesteśmy za Zandramas?

Około trzech dni.

Garion poczuł dziki przypływ nadziei.

Nie poddawaj się emocjom - powiedział głos - i nie rób niczego pochopnie, gdy tylko znajdziesz ponownie trop. Tutaj jest jeszcze coś, co musi zostać zrobione.

Co?

Wiesz tyle, by nie musieć pytać, Garionie. Nie mogę ci sam z siebie powiedzieć, więc szybko spróbuj wyłudzić ode mnie odpowiedź.

Dlaczego nie możesz po prostu mi powiedzieć?

Ponieważ jeśli powiem ci coś, inny duch będzie mógł powiedzieć coś Zandramas - na przykład gdzie znajduje się Miejsce, Którego Już Nie Ma.

To znaczy, że ona nie wie? - zapytał niedowierzająco Garion.

Oczywiście, że nie wie. Gdyby wiedziała, już by tam była.

Zatem lokalizacja nie została zapisana w Wyroczni Ashabińskiej?

Oczywiście. Uważaj jutro. Ktoś powie ci coś, co jest nie­zwykle ważne. Nie zapomnij o tym.

Kto mi to powie? Lecz głos odszedł.

Silka i Gariona powitał wietrzny poranek. Mieli na sobie długie togi w stonowanych odcieniach niebieskiego. Na pro­pozycję Silka, Garion odłączył Klejnot od rękojeści swego miecza i niósł go ukryty pod togą.

- Mieszkańcy Melcene rzadko noszą broń w mieście - wyjaśnił mały człowieczek. - A twój miecz rzuca się w oczy.

Nie wzięli swoich koni, lecz wyszli na ulicę i wmieszali się między mieszkańców Melcene.

- Możemy zacząć od nabrzeża - zaproponował Silk. - Ka­żde nabrzeże należy do innej grupy kupców, a jeśli dowiemy się, na którym wyładowała Zandramas, będziemy wiedzieli, komu zadawać więcej pytań.

- Brzmi rozsądnie - odparł krótko Garion, zwracając się w kierunku portu.

- Nie pędź tak - powiedział Silk.

- Nie pędzę.

- Poruszasz się zbyt szybko - wyjaśnił mały człowieczek - Ludzie w Melcene poruszają się statecznym krokiem.

- Wiesz co, Silku, ja naprawdę nie dbam o to, co ludzie o mnie pomyślą. Nie przybyłem tu, żeby tracić czas.

Silk stanowczo powstrzymał swego przyjaciela za ramię.

- Garionie - odezwał się poważnym głosem - wiemy, że Zandramas i jej sługa byli tutaj. Ona wie, że depczemy jej po piętach, a w Melcene są ludzie, których można wynająć do różnego rodzaju psot. Nie ułatwiajmy im zadania wyróżniając się z tłumu.

Garion popatrzył na niego.

- Dobrze - powiedział. - Zrobimy to na twój sposób. Szli wolnym krokiem wzdłuż szerokiej alei. W pewnej chwili Silk przystanął mamrocząc jakieś przekleństwo.

- Co się stało? - zapytał Garion.

- Jegomość z przodu. Ten z dużym nosem. Jest jednym ze szpiegów Bradora.

- Jesteś pewien?

Silk skinął głową.

- Poznałem go jakiś czas temu. - Mały człowieczek na­prężył ramiona. - No cóż, mniemam, że teraz nic się nie da zrobić. Już nas zobaczył. Chodźmy dalej jak gdyby nigdy nic.

Mężczyzna z ogromnym, bulwiastym nochalem ruszył do przodu i stanął na ich drodze.

- Witaj, książę Kheldarze - powiedział kłaniając się lekko.

- Roila - odpowiedział dostojnie Silk.

- I wasza wysokość - dodał Roila kłaniając się niżej Garionowi. - Nie oczekiwaliśmy, że pojawicie się w Melcene. Brador będzie bardzo zaskoczony.

- Niespodzianki są dla niego wskazane - Silk wzruszył ramionami. - Nie zaskoczony człowiek jest zbyt zadowolony z siebie.

- Cesarz prawie rozgniewał się na ciebie, wasza wy­sokość. - Roila spojrzał z wyrzutem na Gariona.

- Jestem pewny, że mimo wszystko przeżył.

- W Mallorei, wasza wysokość, ten kto obrazi Kal Zakatha powinien się martwić o przeżycie.

- Nie strasz, Roila - ostrzegł Silk. - Gdyby tutaj obecny jego wysokość zdecydował, że twój raport do szefa Biura Spraw Wewnętrznych byłby żenujący, mógłby podjąć odpo­wiednie kroki, byś tego nie napisał. Jego wysokość jest Alornem, a wiesz, jacy pobudliwi oni potrafią być.

Roila cofnął się lękliwie.

- Zawsze miło z tobą pogadać, Roi;a - zakończył Silk tonem nakazującym rozstanie, po czym wraz z Garionem ruszyli dalej. Młody król Rivy spostrzegł, że mężczyzna z dużym nosem miał lekko zmartwioną minę, gdy przechodzili obok niego.

- Uwielbiam to robić ludziom - uśmiechnął się głupio Silk.

- Łatwo się rozweselasz - powiedział Garion. - Doskonale wiesz, że kiedy jego raport dotrze do Mal Zeth, Zakath zaleje całą okolicę swoimi ludźmi, by nas odnaleźć.

- Czy chcesz, żebym cofnął się i zabił go dla ciebie? - ofiarował się Silk.

- Oczywiście, że nie!

- Nie przypuszczałem, że się zgodzisz. Jeśli nie możesz zrobić czegoś w danej sytuacji, nie ma sensu się tym martwić.

Kiedy zbliżyli się do portu, Garion mocniej zacisnął pięść na Klejnocie. Ciągnięcie miecza Rivy Zelaznopalcego czasami było całkiem silne, a Garion nie chciał, by kamień wyskoczył mu z ręki. Ze słonym zapachem morza w nozdrzach szli na północ wzdłuż nabrzeży. Port w Melcene, odmiennie niż w większości portowych miast na świecie, zdumiewał zadzi­wiającą czystością.

- W jaki sposób utrzymują tutaj taką czystość? - zapytał z zaciekawieniem Garion. - Mam na myśli wodę.

- Za wyrzucanie śmieci w porcie nakłada się ciężkie grzywny - odpowiedział Silk. - Są schludni, bo muszą. Mają także pracowników z sieciami w małych łódkach, którzy oczyszczają wody przybrzeżne wyławiając wszelkie unoszące się odpadki. To również sposób na bezrobocie. -Wyszczerzył zęby. - Paskudna robota i zawsze są do niej przydzielani ludzie, którzy nie są zainteresowani znalezieniem stałej pracy. Kilka dni w małej łódce pełnej śmieci i zdechłych ryb kolosalnie wzmaga ich ambicję.

- Wiesz co - powiedział Garion - to naprawdę bardzo dobry pomysł. Zastanawiam się, czy... - Nagle Klejnot ukryty w jego dłoni stał się gorący. Garion odchylił lekko połę togi i zajrzał pod nią. Kamień świecił posępną czerwienią.

- Zandramas? - zapytał Silk. Garion pokręcił przecząco głową.

- Sardion - odparł.

Silk nerwowo pociągnął się za nos.

- Mamy dylemat, prawda? Podążać za Sardionem czy za Zandramas?

- Zandramas - odparł bez wahania Garion. - Ona ma mojego syna.

- To zależy od ciebie - wzruszył ramionami Silk. - Przed nami ostatnie nabrzeże. Jeśli nie odnajdziemy tam śladu, sprawdzimy północną bramę.

Przeszli ostatnim nabrzeżem, lecz Klejnot nie okazał żad­nego zainteresowania.

- Czy mogli wylądować na jakiejś innej wyspie? - zapytał Garion ze zmartwionym wyrazem twarzy.

- Nie. Chyba że zmienili kurs jeszcze na pełnym morzu - odparł Silk. - Wzdłuż tego wybrzeża można znaleźć mnóstwo innych miejsc, do których mogli dobić statkiem. - Chodźmy sprawdzić północną bramę.

Wkrótce ponownie posuwali się frustrujące wolnym kro­kiem. Po przejściu kilka ulic Silk stanął.

- Och nie - jęknął.

- Co jest?

- Ten gruby mężczyzna naprzeciwko to wicehrabia Esca. Jest jednym ze starszych członków Konsorcjum Melceńskiego. Na pewno będzie chciał rozmawiać o interesach.

- Powiedz mu, że mamy umówione spotkanie.

- To nic nie zmieni. Tutaj czas nie znaczy zbyt wiele.

- O do licha, tu jesteś, książę Kheldarze. - Gruby mężczyz­na w szarej tunice potoczył się w ich stronę. - Szukałem cię po całym mieście.

- Wicehrabio Esco - powiedział Silk kłaniając się.

- Twoje ostatnie spekulacje na rynku towarów zaniepokoi­ły mnie i moich przyjaciół - powiedział z podziwem Esca.

W oczach Silka pojawiły się szelmowskie iskierki, a jego długi nos poruszył się nerwowo. Na jego twarzy pojawił się grymas boleści.

- Popełniłem gafę, mój drogi Viscouncie - powiedział smu­tno. Niewiele można zyskać handlując płodami ziemi.

- Czy wiesz, co się dzieje na rynku? - zapytał Esca z oboję­tną miną, lecz jego oczy wypełniała nie skrywana chciwość.

- Nie - skłamał Silk - niezupełnie. Jeździłem po kraju i jeszcze nie miałem okazji porozmawiać z moim faktorem. Zostawiłem mu instrukcje, by przyjął pierwszą ofertę, jaka się pojawi, nawet jeśli mielibyśmy stracić. Potrzebuję maga­zynów, a one wszystkie są wypełnione po krokwie fasolą.

- No cóż - powiedział Esca zacierając ręce. - Poroz­mawiam z moimi przyjaciółmi. Może moglibyśmy złożyć ci ciekawą ofertę. - Zaczął stawać się słodki.

- Nie mógłbym na to pozwolić, Esco. Moje holdingi są faktycznie bezwartościowe. Dlaczego nie pozwolimy stracić komuś obcemu? Doprawdy nie mógłbym uczynić tego przyja­cielowi.

- Ale, mój drogi książę Kheldarze - zaprotestował Esca tonem dziewiczej udręki - nie oczekujemy olbrzymiego zysku. Nasz nabytek sprzyjałby raczej długofalowej spekulacji.

- No cóż - powiedział niepewnie Silk - tak długo jak będziesz całkowicie zdawał sobie sprawę z podejmowanego ryzyka...

- Och będziemy, będziemy - powiedział gorliwie Esca. Silk westchnął.

- A zatem dobrze - stwierdził. - Dlaczego nie złożysz swojej oferty Vetterowi? Zaufam ci, że nie wykorzystasz mojej sytuacji.

- Och, oczywiście, Kheldarze, oczywiście. - Esca ukłonił się powoli. - Muszę was niestety opuścić. Naglące sprawy, rozumiecie.

- Och - powiedział Silk - jasne.

Esca odczłapał się z nieprzyzwoitą szybkością.

- Złapałem go! - zarechotał Silk. - Teraz pozwolę Vettero­wi go złowić.

- Czy kiedykolwiek myślisz o czymś innym? - zapytał Garion.

- Oczywiście, że tak, lecz jesteśmy porządnie zajęci i nie musimy przez cały poranek wysłuchiwać jego paplaniny. Ru­szajmy dalej, co?

Garionowi przyszła nagle do głowy pewna myśl.

- A co jeśli Zandramas ominęła miasto? - zapytał.

- Wtedy weźmiemy konie i sprawdzimy wybrzeże. Gdzieś musiała wylądować.

Gdy dotarli do północnej bramy Melcene, ścisk na ulicach wzmógł się niemiłosiernie. Coraz częściej zaczęły pojawiać się wozy i jeźdźcy na koniach, a zwykle stateczni mieszkańcy poruszali się gwałtowniej i dużo szybciej. Garion i Silk stwier­dzili, że koniecznie muszą przecisnąć się przez tłum.

- Nic? - zapytał Silk.

- Jeszcze nie - odparł Garion zaciskając mocniej dłoń na Klejnocie.

Nagle, kiedy przeszli na drugą stronę ulicy, poczuł dosko­nale znane ciągnięcie.

- Była tutaj - poinformował Garion. - Wyszła z tej ulicy. Lub weszła na nią. Nie mogę jeszcze stwierdzić tego dokład­nie. - Przeszedł kilka kroków w jedną stronę; kamień ciągnął go z powrotem. Odwrócił się i dołączył do swego przyjaciela o szczurzej twarzy. Klejnot wyraźnie prowadził w kierunku bramy. - Wyszła tą drogą - wyjaśnił, gdy dotarli do otwar­tego łukowego sklepienia.

- Dobrze - powiedział Silk. - Wracajmy, by powiadomić pozostałych. Potem może dowiemy się, dlaczego Zandramas przybyła do Melcene.


Rozdział V


Wydawało się, że niecierpliwość Gariona udzieliła się Chretienne. Olbrzymi szary ogier stał się narowisty od momentu, gdy opuścili dom Silka i wjechali na ulicę. Poirytowany strzygł uszami, kiedy Garion próbował go wstrzymywać. Nawet dźwięk stalowych podków na kamieniach wybrukowanej ulicy wydawał się niespokojnym staccato. Kiedy Garion pochylił się do przodu, by położyć uspokajającą dłoń na łabędziej szyi szarego przyjaciela, czuł wyraźnie nerwowe drgania mięśni pod lśniącą skórą konia.

- Wiem - powiedział. - Czuję to samo, lecz musimy do­trzeć do krańca miasta i tam dopiero będziemy mogli puścić się pędem.

Chretienne parsknął, a następnie wydał z siebie żałosne rżenie.

- To nie potrwa długo - zapewnił go Garion.

Jechali jeden za drugim tłocznymi ulicami z Silkiem na przedzie. Wszędobylski wiatr niósł zapach jesieni.

- Co to za budynki tam w oddali? - zawołał Eriond do Silka. Młody człowiek o płowych włosach wskazał w kierunku dużego kompleksu zabudowań, który zdawał się leżeć w cent­rum tryskającego zielenią parku.

- Akademia Melceńska - odparł Silk. - To największa na świecie instytucja wyższego kształcenia.

- Nawet większa niż ta w Tol Honeth? - spytał z niedowie­rzaniem Garion.

- Dużo większa. W Melcene uczą się wszystkiego. Na tym uniwersytecie istnieją dziedziny nauki, do których istnienia Tolnedranie nawet by się nie przyznali.

- Och, jakie na przykład?

- Alchemia stosowana, astrologia, nekromancja, podstawy magii i tym podobne. Mają również cały wydział zajmujący się czytaniem z herbacianych fusów.

- Chyba nie mówisz poważnie.

- Ja nie, ale oni rzeczywiście się tym zajmują. Poważnie. Garion roześmiał się głośno.

Na ulicach Melcene panował jeszcze większy ruch, lecz całemu temu zgiełkowi towarzyszyły dobre obyczaje. Bez względu na to, jak pilne byłyby sprawy, melceński kupiec zawsze znalazł czas na przyjazną pogawędkę z jakimś rywa­lem. Urywki rozmów, które dochodziły do uszu Gariona, gdy przejeżdżał bulwarami, dotyczyły pogody, polityki, a nawet rozmieszczenia kwiatów w ogrodzie. Uwaga wszystkich tego ranka zdawała się jednak skupiać na cenie fasoli.

Kiedy dotarli do północnej bramy, wielki miecz przytroczo­ny do pleców Gariona zaczął dawać o sobie znać. Pomimo krytycznego spojrzenia Silka Garion zdecydował, że nie opu­ści miasta bez swojego miecza. Zandramas potrafiła zastawiać pułapki i Garion zdecydowanie nie chciał wpaść w jedną z nich nie przygotowany. Kiedy minęli bramę, popędził Chretienne i zrównał się z Silkiem.

- Trop zdaje się prowadzić tą drogą - powiedział wskazu­jąc na szeroki dukt ciągnący się ku północy.

- Przynajmniej nie przechodzi przez otwartą przestrzeń - powiedział Silk. - W Melcenie jest sporo bagien, a nie cierpię przedzierać się przez błota.

Belgarath nie odezwał się ani słowem od czasu, gdy opuścili dom Silka, i jechał z poirytowanym wyrazem twarzy. Teraz dołączył do Silka i Gariona. Rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że żaden z tubylców nie znajdował się dość blisko, by podsłuchać, o czym mówią, a następnie przemówił do Gariona.

- Zastanówmy się jeszcze raz, tym razem krok po kroku. Co dokładnie powiedział ci twój przyjaciel?

- No cóż - odparł Garion - zaczął od tego, że wszystkie przepowiednie są trzymane w tajemnicy, żeby informacje nie dostały się w niepowołane ręce.

- To nawet ma sens, Belgaracie - odezwał się jadący tuż za nim Beldin.

- Może i ma - powiedział Belgarath - lecz to niczego nie ułatwia.

- Nikt ci nie obiecywał, że to będzie proste.

- Wiem. Po prostu chciałbym, żeby przestali wychodzić z siebie, by wszystko utrudnić. Kontynuuj, Garionie.

- Następnie powiedział, że od Zandramas dzielą nas jedy­nie trzy dni - poinformował Garion.

- To oznacza, że opuściła wyspę - zauważył Silk.

- Jak doszedłeś do takiego wniosku? - spytał Belgarath.

- Melcena to duża wyspa, ale nie aż tak duża. Można przejechać z jednego końca na drugi w ciągu dwóch dni. Możliwe, że Zandramas udała się na jedną z północnych wysp, lecz jeśli jesteśmy trzy dni za nią, już jej na niej nie ma.

Belgarath chrząknął.

- Co jeszcze powiedział? - spytał Gariona.

- Powiedział, że jest jeszcze coś, co musimy zrobić. To znaczy oprócz odnalezienia szlaku.

- Domyślam się, że nie podał szczegółów.

- Nie. Jednak wytłumaczył dlaczego nie. Powiedział, że jeśli wyjaśniłby mi, o co chodzi, inny prorok mógłby powie­dzieć Zandramas pewne rzeczy, o których ona jeszcze nie wie. To wtedy dowiedziałem się, że ona nie ma pojęcia, gdzie jest Miejsce, Którego Już Nie Ma i że w Ashabińskich Przepowie­dniach nie ma wzmianki o lokalizacji.

- Czy udzielił ci jakichś wskazówek dotyczących naszego zadania?

- Tylko, że ktoś powie nam dzisiaj coś niezmiernie ważnego.

- Kto?

- Tego nie powiedział. Powiedział jedynie, że ktoś powie coś, czego nie powinniśmy przeoczyć. Doradził, byśmy za­chowali czujność w tej sprawie.

- Czy coś jeszcze?

- Nie. Wtedy odszedł. Starzec zaczął przeklinać.

- Sam również czułem się podobnie - przyznał Garion.

- Zrobił tak dużo jak mógł, Belgaracie - powiedział Beldin. - Reszta należy do nas.

Belgarath zrobił kwaśną minę.

- Przypuszczam, że masz rację.

- Oczywiście, że mam rację. Zawsze mam rację.

- Nie posuwałbym się aż tak daleko. Dowiedzmy się, dokąd udała się Zandramas. No i musimy analizować każdą przypadkową wypowiedź, jaką usłyszymy. - Obrócił się w sio­dle. - Miejcie uszy otwarte, wszyscy. - Po tych słowach pogo­nił wierzchowca do kłusa.

Jakiś jeździec odziany w niebieskie szaty przegalopował obok nich zmierzając w kierunku miasta w niezwykłym po­śpiechu. Silk zaczął się śmiać, gdy mężczyzna ich minął.

- Kto to był? - spytał Durnik.

- Członek konsorcjum - odparł wesoło Silk. - Zdaje się, że wicehrabia Esca zwołał pośpieszne zebranie.

- Czy to coś, o czym powinienem wiedzieć? - spytał Belgarath.

- Nie, chyba że interesuje cię rynkowa cena fasoli.

- Czy mógłbyś skupić się na naszym zadaniu i przestać się bawić?

- Było to w pewnym sensie konieczne, dziadku. - Garion przyszedł z pomocą przyjacielowi. - Wicehrabia zatrzymał nas na ulicy, kiedy szukaliśmy tropu. Gadałby cały dzień, gdyby Silk nie odprawił go z wyimaginowanego powodu.

- Czy powiedział cokolwiek, co mogłoby być tym, czego szukamy?

- Nie. Mówił jedynie o fasoli.

- Czy spotkałeś dzisiaj kogoś innego? Powiedz nam o każ­dym najmniejszym spotkaniu, Garionie.

- Wpadliśmy na jednego ze szpiegów Bradora. Sądzę, że jego posłaniec jest już w drodze do Mal Zeth.

- Czy on coś mówił?

- Poczynił kilka ukrytych gróźb i to wszystko. Przypusz­czam, że cesarz Zakath jest niepocieszony. Szpieg rozpoznał mnie, ale to przecież naturalne. Silk zamierzał go zabić, lecz ja sprzeciwiłem się.

- Czemu? - spytał wprost Beldin.

- Po pierwsze znajdowaliśmy się na środku zatłoczonej ulicy. Zabijanie kogokolwiek jest rzeczą, jaką powinno się robić na osobności, nie uważasz?

- Byłeś dużo przyjemniejszym chłopcem, zanim stałeś się wygadanym spryciarzem - parsknął Beldin.

Garion wzruszył ramionami.

- Świat się zmienia, wujku.

- Bądź uprzejmy, Garionie - zawołała z tyłu Polgara.

- Tak, pani.

Minął ich czarny wóz turkocząc głośno. Zaprzęg białych koni pędził co tchu w piersiach, aż piana kapała z pysków zmęczonych zwierząt.

- Kolejny amator fasoli? - spytał Belgarath. Silk uśmiechnął się głupio i skinął głową. Durnik rozglądał się dokoła.

- Nie widzę żadnych śladów jakichkolwiek upraw - ode­zwał się.

Silk roześmiał się.

- Ziemia w Melcenie jest zbyt wartościowa, żeby ją marno­wać na uprawy, Durniku. Tutejsi ludzie sprowadzają żywność z kontynentu. Znajdziemy tu jedynie posiadłości bogaczy. To kupcy w stanie spoczynku, notable i tym podobni. Cały obszar jest jednym olbrzymim parkiem. Nawet góry zostały upiększone.

- Nie wydaje się to zbyt praktyczne - ocenił z dezaprobatą Durnik.

- Ludzie mieszkający w posiadłościach wydają na ich utrzymanie mnóstwo pieniędzy, więc jak mniemam mogą robić z tą ziemią co chcą.

- Mnie nadal wydaje się to marnotrawstwem.

- Oczywiście. To bogaci ludzie potrafią robić najlepiej: marnotrawić.

Zielone wzgórza, rozciągające się na północ od miasta, były delikatnie pofałdowane i nakrapiane rozmieszczonymi artys­tycznie leśnymi gajami. Wiele drzew zostało starannie przy­strzyżonych w celu zaakcentowania ich ładnych kształtów. Garion oburzył się na tę ingerencję w naturę. Jak się okazało, nie był odosobniony w swoich odczuciach. Ce’Nedra jechała z zastygłym wyrazem dezaprobaty na twarzy i często wydawa­ła okrzyki świadczące o głębokim zdegustowaniu - najczęściej na widok nienagannie przystrzyżonego dębu.

Popędzili konie, które natychmiast przeszły w krótki galop podążając szlakiem na północ wzdłuż drogi pokrytej błysz­czącym piaskiem. Droga wiła się delikatnie wśród zboczy gór często zakręcając jedynie po to, by ulżyć monotonii prostych odcinków. Marmurowe posiadłości, usytuowane z dala od szlaku, były otoczone pięknymi parkami i ogrodami. W słone­czny, jesienny dzień lekki wiaterek przywiewał słony zapach morza; zapach, który budził w Garionie rzewne wspomnienia.

Nagle poczuł ostre ukłucie tęsknoty za swym rodzinnym domem w Rivie.

Kiedy przejeżdżali obok jednej z takich posiadłości, duża grupa barwnie odzianych jeźdźców przecięła im drogę w po­goni za sforą ujadających psów. Przeskakiwali przez ogrodze­nia i rowy wręcz nonszalancko.

- Co oni wyprawiają? - zawołał Eriond do Silka.

- Polują na lisa.

- To się nie trzyma kupy, Silku - sprzeciwił się Durnik. - Jeśli nie prowadzą gospodarstw, nie hodują kurczaków, cze­mu martwią się lisami?

- Wydaje się to jeszcze bardziej pozbawione sensu, że lisy nie pochodzą z tych wysp. Muszą być sprowadzane.

- To absurdalne!

- Oczywiście. Bogacze postępują zawsze absurdalnie, a ich upodobania są zazwyczaj egzotyczne i często okrutne.

Beldin zachichotał brzydko.

- Zastanawiam się, jak zabawne byłoby dla nich uganianie się za stadem Algrothów albo jakimś Eldrakiem.

- Nieważne - odrzekł Belgarath.

- Wyhodowanie kilku nie kosztowałoby zbyt wiele wysił­ku. - Garbus wyszczerzył zęby. - Albo kilku Trollów - zanu­cił. - Trolle przynoszą dużo uciechy, a chciałbym zobaczyć wyraz twarzy jednego z tych przebierańców, kiedy przesko­czyłby ogrodzenie i stanąłby twarzą w twarz z dorosłym trollem.

- Nieważne - powtórzył Belgarath.

Dotarli do rozwidlenia dróg i Klejnot zdecydowanie ciągnął w lewo.

- Znów kieruje się w stronę oceanu - zauważył Silk. - Zastanawiam się, co sprawia, że ona tak lubi wodę. Odkąd ruszyliśmy jej tropem, przeskakuje z wyspy na wyspę.

- Może zdaje sobie sprawę, że Klejnot nie potrafi odnaleźć jej tropu na wodzie - powiedział Garion.

- Nie sądzę, żeby to szczególnie zaprzątało teraz jej uwa­gę - sprzeciwiła się Polgara. - Czas upływa. Zarówno dla niej, jak i dla nas. Nie może sobie pozwolić na zbaczanie z drogi.

Szlak, którym podążali, prowadził w kierunku skał i ka­mień pociągnął Gariona na długi wybrukowany podjazd, który zakręcał w kierunku imponującej posiadłości usytuowanej na samym krańcu urwiska z widokiem na ocean otaczają­cy wybrzeże daleko poniżej. Kiedy jechali w kierunku domu, Garion poluzował miecz w pochwie.

- Spodziewamy się jakichś kłopotów? - spytał Silk.

- Po prostu lubię być przygotowany - odparł Garion. - Mamy przed sobą olbrzymią rezydencję i w środku może skrywać się mnóstwo ludzi.

Ale ludzie, którzy wyszli z położonego na szczycie skały domu, nie mieli przy sobie broni i wszyscy nosili purpurową liberię.

- Czy można wiedzieć w jakiej sprawie? - spytał wysoki, szczupły mężczyzna z imponującą grzywą śnieżnobiałych wło­sów. Emanował wysokim mniemaniem o sobie w sposób, w jaki zachowują się lokaje w stanie spoczynku, przyzwyczajeni do wydawania poleceń parobkom, giermkom i pokojówkom.

Silk wysunął się na czoło.

- Moi przyjaciele i ja wybraliśmy się na poranną przejażdż­kę - powiedział - i uderzyło nas piękno i usytuowanie tego domu. Czy właściciel jest gdzieś w pobliżu?

- Jego lordowska mość arcyksiażę jest nieobecny - odparł wysoki jegomość.

- Jaka szkoda - westchnął Silk rozglądając się dokoła. - To miejsce poruszyło mnie swym urokiem - powiedział, po czym roześmiał się. - Może to dobrze, że nie ma go w domu, w przeciwnym razie kusiłoby mnie, by złożyć mu ofertę kupna.

- Nie wiem, czy jego miłość byłby zainteresowany - odparł służący.

- Nie sądzę, bym znał jego miłość - powiedział przebiegle Silk. - Czy mógłbyś zdradzić mi jego imię?

- To arcyksiażę Otrath, panie - odparł służący pusząc się lekko. - Jest członkiem rodziny cesarskiej.

- Czyżby?

- Jest trzecim kuzynem, w drugim pokoleniu, jego cesars­kiej mości Kal Zakatka.

- Doprawdy? Toż to zdumiewające. Tak mi przykro, że się z nim minąłem. Następnym razem, kiedy spotkam cesarza, powiem mu, że zatrzymałem się oczarowany pięknem domu.

- Znasz jego cesarską mość?

- O tak. Jesteśmy starymi przyjaciółmi.

- Czy mogę spytać o twoje imię, zacny panie?

- Och przepraszam, co za niedopatrzenie z mej strony. Jestem Kheldar, książę Drasni.

- Ten książę Kheldar?

- Oczywiście mam nadzieję, że nie ma żadnych innych - roześmiał się Silk. - Sam dostarczam sobie dostatecznie wielu kłopotów.

- Jego miłości będzie bardzo przykro, że się z tobą nie spotkał, wasza wysokość.

- Pozostanę w Melcenie przez kilka tygodni - odparł Silk. - Może będę mógł wpaść ponownie. Kiedy spodziewasz się powrotu jego miłości?

- Trudno powiedzieć, wasza wysokość. Nie minęły jeszcze trzy dni, jak wyjechał z jakimiś ludźmi ze stałego lądu. - Białowłosy służący przerwał zamyślając się. - Jeśli ty i twoi przyjaciele zechcielibyście poczekać chwilę, książę Kheldarze, powiadomię jej miłość, żonę arcyksięcia, że tu jesteście. Jej miłość przyjmuje niewielu gości, a wprost uwielbia towarzyst­wo. Może zechcecie wejść do środka? Udam się natychmiast do mej pani i powiadomię ją o waszym przybyciu.

Zsiedli z koni i podążyli za sługą w stronę szerokiego wejścia. Skłonił się raczej sztywno i odszedł ozdobionym gobelinami korytarzem.

- Bardzo sprytnie, Kheldarze - mruknęła z podziwem Velvet.

- Nie bez powodu nazywają mnie Silk - powiedział poleru­jąc pierścień o swój perłowoszary kubrak.

Kiedy powrócił wysoki służący, na jego twarzy malował się lekko zbolały wyraz.

- Jej miłość jest trochę niedysponowana, wasza wysokość - przeprosił Silka.

- Przykro mi to słyszeć - odparł Silk ze szczerym żalem. - Może innym razem.

- O nie, wasza wysokość. Jej miłość nalega, by was zoba­czyć, lecz proszę, wybaczcie jej, jeśli będzie sprawiała wrażenie nieco... hmm... zdezorientowanej.

Jedna z brwi Silka wystrzeliła w górę.

- To osamotnienie, wasza wysokość - wyznał służący z lek­kim zażenowaniem. - Jej miłość nie jest szczęśliwa w tym sielankowym miejscu i na tym swojego rodzaju wygnaniu ucieka się do pewnego pokrzepienia.

- Pokrzepienia?

- Ufam, że mogę liczyć na dyskrecję waszej wysokości?

- Naturalnie.

- Jej miłość od czasu do czasu, hmm, degustuje wino, wasza wysokość, i teraz jest właśnie jeden z tych okresów. Obawiam się, że wypiła trochę za dużo.

- Tak wcześnie rano?

- Jej miłość nie przestrzega, można by rzec, stałych godzin. Zechcielibyście pójść za mną.

Podążyli za sługą długim korytarzem, a Silk mruknął przez ramię do pozostałych.

- Zdajcie się na mnie. Uśmiechajcie się i nie dziwcie się zbytnio temu, co usłyszycie.

- Czy nie jest wspaniały, gdy wciela się w przebiegłego lisa? - rzuciła Velvet do Ce’Nedry nie ukrywając podziwu.

Arcyksiężna miała około trzydziestu pięciu lat, piękne ciem­ne włosy, duże oczy i lekko wydętą dolną wargę, a jej ciut nazbyt obfite kształty ściśle wypełniały wspaniałe burgundzkie szaty. Była kompletnie pijana. Zrezygnowała z kielicha pijąc teraz prosto z karafki.

- Książę Kheldarze - czknęła próbując wdzięcznie dygnąć. Sadi zareagował błyskawicznie podtrzymując jej ramię, że­by zapobiec katastrofie.

- Przep...szam - wybełkotała. - Jakże miło z twej strony.

- To dla mnie zaszczyt, wasza miłość - odparł grzecznie eunuch.

Zamrugała oczami wpatrując się w niego.

- Naprawdę jesteś łysy, czy golisz się, ulegając nie znanej mi modzie?

- To sprawa kultury, wasza miłość - wyjaśnił kłaniając się.

- Rozczarowałeś mnie - westchnęła pocierając ręką o gło­wę i upijając kolejnego łyka z karafki. - Czy mogę zapropo­nować wam wszystkim coś do picia? - spytała.

Większość z przybyłych podziękowała słabym potrząśnięciem głowy. Beldin jednak postąpił naprzód z wyciągniętą ręką.

- Czemu nie? - zapytał groteskowy mały człowieczek. - Sko­sztujmy owego specyfiku, ma dziouszko. - Nie wiedzieć z jakiej przyczyny przeszedł na charakterystyczną mowę Feldegasta.

Belgarath wymownie wywrócił oczy w kierunku sufitu. Arcyksiężna roześmiała się głośno i podała karafkę.

Beldin opróżnił ją nie robiąc przerwy na złapanie oddechu.

- Wyśmienite - beknął rzucając niedbale karafkę w róg komnaty - lecz ja lubuję się w piweczku, ma zacna damo. Wino jest zbyt ciężkie na żołądek o tak wczesnej porze.

- Niech zatem będzie piweczko - podchwyciła radośnie. - Usiądziemy wszyscy i uraczymy się do nieprzytomności. - Opadła na sofę ukazując swoje obfite kształty. - Przynieś piwo - rozkazała zakłopotanemu służącemu - dużo, dużo piwa.

- Jak wasza miłość każe - odparł sztywno wysoki mężczyz­na i wyszedł z komnaty.

- Miły człowiek - wymówiła z trudem arcyksiężna - ale czasami jest taki sztywny. Absolutnie odmawia napicia się ze mną. - Jej oczy nagle wypełniły się łzami. - Nikt nie chce się ze mną napić - poskarżyła się. Błagalnie wyciągnęła ramiona w kierunku Beldina, a on przytulił ją mocno. - Ty mnie rozumiesz, prawda, przyjacielu? - załkała kryjąc twarz w jego ramionach.

- Oczywiście - odparł poklepując ją po plecach. - No, no, moja mała kochaneczko - powiedział - wszystko będzie dobrze.

Kobieta zdobyła się na opanowanie, siąknęła głośno nosem i poszukała ręką chusteczki.

- Ja przecież nie chcę być taka, wasza wysokość - prze­prosiła próbując skupić wzrok na Silku. - Chodzi o to, że tak strasznie się tu nudzę. Otrath uwięził mnie tu w towarzystwie odgłosu fal i skrzeku mew. Tak brakuje mi bali, przyjęć i rozmów w Melcene. Co ja tu mogę ze sobą począć?

- Okrutnie ciężka sytuacja, moja kochaneczko - zgodził się Beldin. Wziął małą beczułkę piwa, którą przyniósł przestra­szony sługa, umieścił ją sobie miedzy kolanami i sękatym palcem grzmotnął w wieczko - Napijesz się, moja słodka? - spytał arcyksiężnej wysuwając do przodu beczułkę.

- Utopiłabym się próbując wypić to wszystko - zaprotes­towała z lekko głupawym uśmiechem.

- Racja, szczera racja - zgodził się. - Ty tam - odezwał się do Belgaratha. - Podajże onej biedulce jakowyś kubek czy coś w tym rodzaju.

Belgarath obrzucił swego garbatego brata gniewnym spojrze­niem, a następnie bez słowa przyniósł srebrny kufel z kredensu.

Beldin zanurzył kufel głęboko w beczce, wytarł spód ręka­wem i podał gospodyni.

- Za twoje zdrowie, kochaneczko - powiedział pijąc z be­czułki.

- Jesteś taki miły - czknęła, po czym opróżniła kufel do połowy; piana ciekła jej z obu stron ust, skapując na szeroki dekolt.

- Niezmiernie nam przykro, że nie spotkaliśmy się z jego miłością - odezwał się Silk najwyraźniej nieco zdumiony bez­pośrednim podejściem Beldina do wysoko urodzonej, choć pijanej, damy.

- Nie ma czego żałować, wasza wysokość - beknęła, kultura­lnie zakrywając sobie usta. - Mój mąż to tłusta, zielona ropucha z wdziękiem martwego szczura. Spędza czas na obliczaniu swego miejsca w kolejce do cesarskiego tronu. Kal Zakath nie ma następcy, więc wszyscy kuzyni cesarza oczekują, aż któryś z nich wyzionie ducha, i próbują tworzyć przymierza. Czy byłeś kiedykolwiek w Mal Zeth, wasza wysokość? To ohydne miejsce. Mówię szczerze, cesarska korona czy nie, prędzej zdecydowała­bym się żyć w piekle. - Opróżniła swój kufel i wręczyła go bez słowa Beldinowi. Następnie rozejrzała się żywo dokoła, choć jej oczy z trudem mogły skupić się na jakimkolwiek, jednym przedmiocie. - Mój drogi książę Kheldarze - powiedziała - nie przedstawiłeś mi jeszcze swoich przyjaciół.

- Cóż za niedopatrzenie z mej strony, wasza miłość! -wykrzyknął uderzając się dłonią w czoło. Wstał uroczyście. - Wasza miłość, mam zaszczyt przedstawić księżnę Eratu. -Wskazał ręką majestatycznie na Polgarę, która wstała i dygnęła.

- Wasza miłość - mruknęła.

- Wasza miłość - odparła arcyksiężna próbując wstać, co się jej nie bardzo udało.

- Oho, kochaneczko - powiedział Beldin popychając ją lekko do tyłu, żeby nie ruszała się z miejsca. - Jest wczesna pora i wszyscyśmy przyjaciółmi. Nie ma potrzeby zmagać się z tymi męczącymi formalnościami.

- On mi się podoba - powiedziała arystokratka wskazując jedną ręką Beldina a drugą zaczerpując więcej piwa. - Mogę go zatrzymać przy sobie?

- Przykro mi, wasza miłość - powiedział Belgarath. - Mo­żemy go później potrzebować.

- Cóż za poważne oblicze - zauważyła spoglądając na starego czarodzieja. Roześmiała się szelmowsko. - Przypusz­czam, że potrafię cię rozśmieszyć.

Silk zareagował szybko.

- Jej wysokość, księżniczka Ce’Nedra z Domu Borune - powiedział - i margrabina Drasnii, Liselle. Młody człowiek z mieczem znany jest jako Władca Morza Zachodu - dość niezrozumiały tytuł, lecz jego poddani to również ludzie, których trudno zrozumieć.

Garion skłonił się nisko pijanej arcyksieżnej.

- Wielki masz miecz, mój panie - powiedziała.

- To rodzinna scheda, wasza miłość - odparł. - Jestem niejako zobligowany, by go nosić.

- Pozostali nie posiadają tytułów, które chcieliby ogłaszać - stwierdził Silk. - Są kompanami w sprawach hand­lowych, a nie kłopoczemy się o tytuły tam, gdzie wchodzą w grę pieniądze.

- Czy ty masz jakiś tytuł? - spytała Beldina.

- I to nie jeden, miła kochaneczko - odparł bezceremonial­nie - lecz żaden z kraju, którego nazwę byś rozpoznała, większość z nich zniknęła dawno temu. - Podniósł beczułkę i zaczął pić głośno.

- Cóż za kochany, mały człowiek z ciebie - powiedziała rzewnie.

- Taki mój urok, kochaneczko - odparł ze zrezygnowanym westchnieniem. - To zawsze uchodziło za mą zaletę, ten mój urok. Czasami dosłownie muszę się chować przed ogarniętymi nieziemskim pożądaniem służkami. - Ponownie westchnął, po czym beknął potężnie.

- Może porozmawiamy o tym któregoś dnia? - zapropo­nowała.

Silk zupełnie przestał się orientować w sytuacji.

- Och... - rozpoczął niepewnie - ...tak jak mówiłem, nie­zmiernie nam przykro, że nie spotkaliśmy się z arcyksięciem.

- Na mą głowę, doprawdy nie wiem dlaczego, wasza wyso­kość - powiedziała otwarcie dama. - Mój mąż to ograniczony osioł i nie kąpie się regularnie. Ma dzikie aspiracje do cesars­kiego tronu, a bardzo małe perspektywy na to. - Wyciągnęła rękę z kuflem w stronę Beldina. - Mógłbyś, mój drogi?

Łypnął na beczułkę.

- Możliwe, iż będziemy potrzebowali następnej, kochaneczko - zauważył.

- Mam pełne piwnice - westchnęła radośnie. - Możemy korzystać z nich przez wiele dni, jeśli tylko byś zechciał.

Belgarath i Beldin wymienili długie spojrzenia.

- Nic nie szkodzi - powiedział Belgarath.

- Ale...

- Nic nie szkodzi.

- Mówiłaś, że twój mąż chce zostać cesarzem, wasza mi­łość - kontynuował Silk.

- Czy możesz sobie wyobrazić tego idiotę jako cesarza Mallorei? - spytała pogardliwie. - Nie potrafi nawet wciągnąć buta na odpowiednią stopę. Na szczęście jest na końcu kolejki do objęcia tronu.

Garion przypomniał sobie coś.

- Czy ktokolwiek, kiedykolwiek zasugerował mu to i pobu­dził jego ambicje? - spytał.

- Na pewno nie ja - oświadczyła. Zmarszczyła brwi pa­trząc nieruchomo na przeciwległą ścianę. - Rzeczywiście, kilka lat temu przybył tu pewien mężczyzna o białych oczach. Widzieliście kiedykolwiek kogoś z takimi oczami? Samo wspomnienie do dzisiaj mrozi mi krew w żyłach. W każdym razie, on i arcyksiążę udali się do gabinetu mego męża na rozmowę. - Żachnęła się gwałtownie. - Gabinet! Nie sądzę, że ten idiota mój mąż w ogóle potrafi czytać. Prawie wcale nie rozmawia ze mną, ale swój pokój nazywa gabinetem. Czyż to nie absurd? Nieważne, w każdym razie, zdarzyło się to wtedy, kiedy jeszcze interesowały mnie sprawy tego głupka. Kazałam jednemu z lokajów wydrążyć dziurę w ścianie tak, żebym mogła obserwować i słyszeć, do czego ten wariat zmierza. - Dolna warga zaczęła jej drżeć. -Parę dni później zobaczyłam go tam z pokojówką z górnego piętra. - Wyrzuciła w górę ramiona w tragicznym geście, oblewając piwem Beldina. - Zdradzona! - krzyknęła. - We własnym domu!

- O czym rozmawiali? - spytał ją delikatnie Garion. - To znaczy twój mąż i białooki mężczyzna.

- Białooki powiedział mojemu mężowi, że ktoś o imieniu Zandramas może zagwarantować mu objęcie tronu w Mal Zeth. Imię to wydaje mi się z jakiegoś powodu znajome. Czy któreś z was słyszało je kiedykolwiek? - Rozejrzała się dooko­ła, próbując skupić wzrok.

- Nie przypominam sobie - skłamał cynicznie Silk. - Czy jeszcze kiedyś widziałaś tego białookiego mężczyznę?

Arcyksiężna zawzięcie próbowała wydobyć resztki piwa z beczułki.

- Co takiego? - spytała.

- Białooki mężczyzna - odezwał się niecierpliwie Belgarath. - Czy potem tutaj powrócił?

- Oczywiście. - Kobieta odchyliła się do tyłu i chciwie opróżniła kufel. - Był tu kilka dni temu. Przyszedł z jakąś kobietą w czarnej, satynowej szacie i z małym chłopcem. -Beknęła potężnie. - Czy mógłbyś pociągnąć za ten sznurek od dzwonka, mój pokręcony, mały przyjacielu? - spytała Beldina. - Myślę, że wykorzystaliśmy całą beczułkę, a w dalszym ciągu odczuwam pragnienie.

- Zadbam o to natychmiast, ma kochaneczko! - Garbus ruszył do dzwonka.

- Tak miło mieć dookoła przyjaciół - odezwała się marzy­cielskim głosem arcyksiężna. Wtem jej głowa przechyliła się na jedną stronę i kobieta zaczęła chrapać.

- Zbudź ją, Pol - powiedział Belgarath.

- Tak, ojcze.

Wystarczył lekki przypływ woli, by oczy pijanej arystokratki otworzyły się błyskawicznie.

- Na czym to skończyłam? - spytała.

- Ach, mówiłaś nam o wizycie białookiego mężczyzny, która miała miejsce kilka dni temu, wasza miłość - pomógł jej Silk.

- Ach, tak. Przyszedł mniej więcej o zmierzchu, on i ta wiedźma w czerni.

- Wiedźma? - spytał Silk.

- Musiała być wiedźmą. Robiła co mogła, żeby skryć swą twarz. Ten mały chłopczyk był za to cudowny; rudawopłowe kędziorki i najbardziej błękitne oczy, jakie oko ludzkie widzia­ło. Dałam mu trochę mleka, bo był głodny. W każdym razie, Białe Oczy i wiedźma poszli wraz z mym mężem, a później wszyscy wzięli konie i odjechali. Ta ropucha, mój mąż, powie­dział mi, że nie będzie go przez jakiś czas i że powinnam posłać po krawca, mówił coś o szacie odpowiedniej na koro­nację cesarską. Nie pamiętam dokładnie.

- Co stało się z małym chłopcem? - spytała Ce’Nedra niezwykle spiętym głosem.

Arcyksiężna wzruszyła ramionami.

- Któż to wie? Z tego co wiem, wzięli go ze sobą. - Westchnęła. - Nagle naszła mnie ogromna senność - wymam­rotała.

- Czy twój mąż wspomniał ci, dokąd wyruszają? - spytał Silk.

Zamachała bezradnie rękami.

- Wiele lat temu przestałam już go słuchać - wyznała. - Mamy mały żaglowiec w zatoczce jakąś milę stąd. Zniknął, więc przypuszczam, że go wzięli. Mój mąż mówił coś o tych handlowych nadbrzeżach na południe od miasta. - Rozejrzała się. - Czy doniesiono już następną beczkę piwa? - spytała sennie.

- Jeszcze chwilka, ma kochaneczko - zapewnił ją Beldin delikatnym głosem.

- Och, to dobrze.

- Czy potrzebujesz czegoś więcej? - szepnął Silk do Belgaratha.

- Nie sądzę. - Starzec odwrócił się do córki. - Uśpij ją, Pol.

- Nie ma potrzeby, ojcze - odparła. Patrzyła dość smut­nym wzrokiem na arystokratkę o obfitych kształtach, która ponownie zarzuciła ręce na szyję Beldina, skryła twarz w jego ramionach i w komnacie rozległo się lekkie pochrapywanie. Karłowaty garbus ostrożnie wyplątał jej ręce i położył ją delikatnie na kanapie. Rozprostował jej ubranie, a następnie przeszedł przez pokój, podniósł szal z otomanki, powrócił i przykrył nim uśpioną kobietę.

- Śpij dobrze, moja pani - wymamrotał smutno dotykając dłonią jej twarzy. Następnie odwrócił się i spojrzał zawadiac­ko na Belgaratha. - No i co? - zapytał tonem człowieka gotowego do walki.

- Ja nic nie mówiłem - odparł Belgarath.

Ce’Nedra wstała bez słowa i ruszyła w kierunku małego, szkaradnego człowieka, objęła go i ucałowała w policzek.

- A to co? - spytał podejrzliwie.

- Ja również nic nie mówiłam - odparła nieobecnie, wycią­gając kilka słomek z jego brody i wręczając mu je.


Rozdział VI


Kiedy wyszli z domu, Garion natychmiast skierował kroki ku Chretienne i wskoczył na siodło. - Co masz zamiar zrobić? - zapytał go Silk.

- Zamierzam trzymać się tropu - odparł Garion.

- Dlaczego? Wszystko, co powinniśmy zrobić, to zbiec do zatoczki, o której wspomniała ta dama, a następnie ponownie wyruszyć na morze.

Garion spojrzał na niego bezradnie.

- Myślę, że najlepszą rzeczą, jaką możemy teraz uczynić, to wrócić jak najszybciej do Melcene. Mam tam wielu swoich ludzi. Nasycę te handlowe nabrzeża wywiadowcami podobnie jak zrobiliśmy w Jarot.

- Dlaczego po prostu nie wezmę Klejnotu i nie zejdę na nabrzeża? - zaprotestował Garion.

- Ponieważ w, taki sposób dowiesz się jedynie, z jakiego nabrzeża wypłynęła. Potrzebujemy czegoś więcej. - Silk popa­trzył z sympatią na swego przyjaciela. - Wiem, że się niecierp­liwisz, Garionie - my wszyscy się niecierpliwimy - lecz mój sposób jest szybszy. Moi ludzie mogą się błyskawicznie dowie­dzieć, kiedy Zandramas wypłynęła i dokąd zmierza, a właśnie to naprawdę musimy teraz wiedzieć.

- Zatem dobrze - powiedział Belgarath - Ruszajmy. Dosiedli pośpiesznie wierzchowców i wjechali na dojazd do drogi. Wkrótce ruszyli galopem na południe w kierunku Melcene. Około południa dotarli do północnej bramy i nie­długo później zsiedli z koni przed domem Silka. Udali się wprost na górę do komnaty gościnnej.

- Czy mógłbyś poprosić Vettera, by tu przyszedł? - Mały człowieczek zapytał służącego, gdy weszli do komnaty.

- Natychmiast, wasza wysokość.

- Myślę, że lepiej spakować się ponownie - zasugerował Silk zdejmując oficjalną tunikę. - Sądzę, że wyruszymy, gdy tylko dowiemy się, dokąd podążyła Zandramas.

Sadi uśmiechnął się słabo.

- Biedna Zith - wymamrotał. - Podróże bardzo ją męczą.

- Nie tylko ją - powiedziała nieco smutno Velvet. - Nie jestem pewna, czy kiedy to wszystko się skończy, jeszcze kiedykolwiek zechcę choć spojrzeć na konia.

Rozległo się grzeczne pukanie do drzwi i w wejściu pojawił się Vetter.

- Chciałeś się ze mną widzieć, wasza wysokość? - zapytał.

- Tak, Vetter. Wejdź, proszę. - Silk przechadzał się po pokoju z zamyśleniem w oczach. - Szukamy pewnych ludzi - powiedział.

- Tak przypuszczałem, wasza wysokość.

- Dobrze. Wiemy, że ci ludzie przybyli do Melcene stosun­kowo niedawno. Następnie jakieś trzy dni temu opuścili miasto. Chcemy wiedzieć, dokąd się udali.

- Rozumiem, wasza wysokość. Czy możesz ich opisać?

- Właśnie do tego zmierzałem. Dwóch mężczyzn, kobieta i mały chłopiec. Jednym z mężczyzn jest arcyksiążę Otrath. Znasz go?

Vetter przytaknął.

- Podam naszym ludziom jego wierny opis.

- Bardzo dobrze, Vetterze. Drugi mężczyzna zwie się Naradas.

- Słyszałem to imię, wasza wysokość, lecz nie sądzę, bym kiedykolwiek go widział.

- Nie zapomniałbyś go. Jego oczy są całkowicie białe.

- Czy jest niewidomy?

- Nie, lecz jego oczy nie mają koloru.

- To powinno ułatwić sprawę.

- Tak myślałem. Kobieta sprawi więcej kłopotu, ponieważ ukrywa twarz pod kapturem, lecz będzie w towarzystwie arcyksięcia i Naradasa. Dowiedzieliśmy się, że prawdopodob­nie wypłynęli z jednego z handlowych nabrzeży na południu miasta. Zacznijcie poszukiwania właśnie tam. Wyślij tylu ludzi, ilu tylko możesz. Niech rozmawiają z każdym napot­kanym człowiekiem. Potrzebujemy informacji, i to niezwłocznie. Płać, jeśli będziesz musiał. Chcę wiedzieć, kiedy wypłynęli, na jakim statku i dokąd zmierzali. Jeśli statek powrócił już do portu, przyprowadź do mnie jednego z marynarzy, albo jeszcze lepiej kapitana. Szybkość jest istotna, Vetterze.

- Sprawdzę natychmiast, wasza wysokość. - Poślę na na­brzeża kilka setek ludzi i będę informował cię o postępach w poszukiwaniach. Czy jest coś jeszcze?

Silk zmarszczył brwi.

- Tak - zdecydował. - Wsiądziemy w Melcene na pokład jednego z naszych statków. Powinien jeszcze kotwiczyć w po­rcie. Poślij kogoś do kapitana i powiedz mu, by przygotował się do podróży. Wypłyniemy, jak tylko zdobędziemy niezbęd­ne informacje.

- Uczynię to niezwłocznie. - Vetter skłonił się i szybko opuścił komnatę.

- Wydaje się dobrym człowiekiem - zauważył Beldin.

- Jednym z najlepszych - przyznał Silk. - Wykonuje wszys­tkie polecenia i nigdy się nie ekscytuje. - Mały człowieczek uśmiechnął się. - Doszły mnie słuchy, że Brador próbuje ściągnąć go z powrotem, ale ja mam więcej pieniędzy niż Brador.

Beldin chrząknął i spojrzał na Belgaratha.

- Pojawiło się kilka nowych spraw do przemyślenia - po­wiedział. - Czemu Zandramas uczepiła się tego arcyksięcia? A w tej podróży po wybrzeżu w ogóle nie widzę sensu.

- Oczywiście, że jest sens.

- Jestem pewny, że mi to kiedyś wytłumaczysz. Może w przyszłym tygodniu.

Belgarath pogrzebał w fałdach swej tuniki i wyciągnął zniszczony kawałek pergaminu. Przyjrzał mu się uważnie.

- To jest to - chrząknął. Wyciągnął pergamin przed sie­bie. - “Ujrzyj - przeczytał. - W dniach jakowe nastaną po wniebowstąpieniu Boga Ciemności, Król Wschodu i Król Południa rozpętają pomiędzy sobą wojnę i będzie ona znakiem nadejścia dnia spotkania. Pośpieszaj zatem do Miejsca, Które­go Już Nie Ma, kiedy bitwy rozgorzeją na równinach Połu­dnia. Zabierz ze sobą wybraną ofiarę i Króla Angaraku, aby dał świadectwo tego, co powinno nadejść. Jako że którykol­wiek z was stanie przed obliczem Crhtag Sardiusa z ofiarą i angarackim królem będzie wyniesiony ponad całą resztą i zdobędzie władzę wszechrzeczy. I wiedz dalej, iż w chwili złożenia ofiary Bóg Ciemności narodzi się ponownie i za­triumfuje nad Dziecięciem Światła w momencie jego odrodze­nia”.

- Cóż za fascynujący kawałek bełkotu - ocenił Beldin. - Skąd to wytrzasnąłeś?

- Z Cthol Murgos. - Belgarath wzruszył ramionami. - To część grolimskiej wyroczni z Rak Cthol. Już wcześniej wspo­minałem wam o tym.

- Nie - sprzeciwił się Beldin - w rzeczy samej nie mówiłeś.

- Chyba tak.

- Przykro mi, Belgaracie - powiedział z zaciśniętymi zęba­mi mały garbaty mężczyzna - ale nie mówiłeś.

- Zadziwiająca rzecz. - Belgarath zmarszczył brwi. - Mu­siało mi zatem całkowicie wypaść z głowy.

- Wiedziałaś, że w końcu do tego dojdzie, Pol - odezwał się Beldin. - Stary chłopiec wreszcie wkroczył w wiek zgrzybiały.

- Bądź miły, wujku - mruknęła Polgara.

- Czy jesteś pewny, że ci o tym nie mówiłem? - spytał żałośnie Belgarath.

- Nigdy nie można być pewnym - odparł Beldin bez za­stanowienia.

- Wielce radują mnie twe słowa - stwierdził Belgarath.

- Przestań.

- Co mam przestać?

- Nie próbuj używać mych własnych uprzedzeń przeciwko mnie. Dokąd nas prowadzi ten grolimowy obłęd?

- To jak Grolimowie stosują się do nakazów, wykracza poza wszelkie granice zdrowego rozsądku.

- My również, jeśli już o tym mowa.

- Być może, ale przynajmniej od czasu do czasu kwes­tionujemy te nakazy, a Grolimowie nie. Ślepo wykonują polecenia. Będąc w Rak Urga widzieliśmy, jak Agachak zastraszał króla Urgita. Agachak zdaje sobie sprawę, że musi zabrać angarackiego króla, jeśli w ogóle chce mieć jakieś szansę, gdy dotrze do miejsca ostatecznego spotkania. Weźmie Urgita, nawet jeśli będzie musiał go wlec za włosy. Zandramas do tej pory nie przejmowała się tym warunkiem.

- A zatem z pewnością planuje zabicie Zakatha - powie­dział Durnik - i posadzenie na tronie tego arcyksięcia.

- Nawet nie będzie musiała tego robić, Durniku. Żeby zostać królem w społeczeństwie angarackim, potrzeba jedynie kropli królewskiej krwi, ceremonii koronacyjnej i przyzwole­nia ze strony głównego kapłana Grolimów. W dawnych czasach każdy przywódca klanu był królem. Nie miało to specjalnego znaczenia, ponieważ cała władza spoczywała i tak w rękach Toraka. Wszyscy posiadali jednak korony i trony. Zandramas uznawana jest za kapłana Grolimów albo raczej kapłankę. W żyłach Otratha płynie królewska krew. Korona­cja, nawet fałszywa, zrobi z niego króla Angaraku, co z kolei wypełni przepowiednię.

- W dalszym ciągu mam pewne wątpliwości - przyznał Durnik.

- Zaczęło się od czasu, gdy wybrali na swego pierwszego króla zwykłego wieśniaka - odezwał się Beldin.

- W rzeczywistości Fundor Wielki nie był złym królem - powiedział Belgarath. - Przynajmniej jak już rozeznał się we wszystkim. Rolnicy są zawsze dobrymi królami. Wiedzą, co jest naprawdę istotne. A więc, Otrath wypełni przepowiednię zostając królem, a to oznacza, że Zandramas posiada teraz wszystko, czego potrzebuje, to znaczy ma Gerana oraz angarackiego króla.

- Czy my również takowego potrzebujemy? - spytał Dur­nik. - To znaczy, angarackiego króla?

- Nie. Potrzebujemy natomiast króla Alornów. Przypusz­czam, że Garion spełnia wszelkie wymogi.

- Ostatnim razem nie napotkaliśmy na tak wiele komplika­cji, prawda?

- Nie masz racji. Garion był równocześnie królem Rivy i Dzieckiem Światła.

- A zatem, kto był ofiarą?

Belgarath uśmiechnął się tkliwie do poczciwego człowieka.

- Ty, Durniku - powiedział łagodnie. - Pamiętasz?

- Och - odezwał się Durnik lekko zażenowany. - Czasem o tym zapominam.

- Wcale się nie dziwię - burknął Beldin. - Przeżycie włas­nej śmierci może w pewnym sensie wpłynąć na powstanie luki w pamięci.

- Dość tego, wujku - wtrąciła groźnie Polgara obejmując opiekuńczo Durnika.

Garion nagle zdał sobie sprawę, że do tej pory żaden z nich nie rozmawiał z Durnikiem od tego straszliwego momentu, kiedy zginał z rąk Zedara, a Klejnot i bogowie przywrócili mu życie. Towarzyszyło temu bardzo silne przekonanie, że Polgara życzyła, sobie, by tak właśnie pozostało.

- Wypełniła zatem wszystkie zadania, tak? - spytała ze smutkiem Ce’Nedra. - To znaczy Zandramas. Ma mojego syna i angarackiego króla. Tak bardzo bym chciała choć raz go zobaczyć, zanim umrę.

- Umrzesz? - spytał z niedowierzaniem Garion. - Co rozu­miesz przez słowo “umrę”?

- Jedno z nas musi - odparła po prostu. - I jestem pewna, że będę to ja. Nie ma powodu, żebym tu pozostała, prawda? Wszyscy mamy zadania do wykonania. Myślę, że moim zadaniem jest umrzeć.

- Nonsens!

- Naprawdę tak myślisz? - Ce’Nedra westchnęła głęboko.

- Szczerze mówiąc, Zandramas ma jeszcze kilka spraw do załatwienia - powiedział Belgarath - a na pewno musi się rozprawić z Urvonem.

- I, jak sądzę, z Agachakiem również - dodał Sadi. - Z tego co sobie przypominani, on też chciałby się przyłączyć do zabawy.

- Agachak przebywa w Cthol Murgos - sprzeciwił się Silk.

- My również tam byliśmy, tyle że kilka miesięcy temu - zauważył eunuch. - Żeby dostać się z Mallorei do Cthol Murgos, potrzeba jedynie łodzi i sprzyjającej pogody.

- Zandramas zdecydowanie musi załatwić jeszcze jedną sprawę - odezwała się Velvet, czule obejmując ramieniem smutną królową.

- Tak? - spytała bez większego zainteresowania Ce’Nedra. - Co takiego?

- Przepowiednia powiedziała Garionowi, że Zandramas nadal nie wie, gdzie znajduje się Miejsce, Którego Już Nie Ma. Nie może tam dotrzeć, dopóki się tego nie dowie, prawda?

Twarz Ce’Nedry lekko się rozpromieniła.

- Tak chyba rzeczywiście jest - odezwała się. - A to już coś - dodała kładąc głowę na ramieniu Velvet.

- Nie tylko Zandramas ma sprawy do załatwienia - powie­dział Belgarath. - Ja również muszę znaleźć nie uszkodzoną kopię Ashabińskich Wyroczni. - Spojrzał na Silka. - Jak sądzisz, ile czasu potrzebują twoi ludzie na zebranie niezbęd­nych dla nas informacji? Silk rozłożył ręce.

- Trudno powiedzieć - przyznał. - Wiele może tu zależeć od łutu szczęścia. Przypuszczam jednak, że nie więcej niż dzień.

- Jak szybki jest twój statek? - spytał Garion. - Chodzi mi o to, czy może płynąć szybciej niż podczas naszej ostatniej podróży?

- Niewiele szybciej - odparł Silk. - Tubylcy są lepszymi budowniczymi statków niż Angarakowie, lecz ten statek zo­stał zbudowany do przewożenia ładunków, a nie do wyści­gów. Jeśli zacznie wiać zbyt silny wiatr, kapitan będzie musiał zwinąć nieco żagle.

- Wiele bym dał za wojenny statek Chereka - powiedział Garion. - Szybkim statkiem moglibyśmy nadrobić stracony czas. - W zadumie popatrzył na podłogę. - Nie byłoby to zbyt trudne, prawda? - zapytał niepewnie, spoglądając na Belgaratha. - Może połączylibyśmy wysiłki i... - Wykonał jakiś nieja­sny gest ręką.

- Garionie - przerwał mu Durnik - nawet gdybyś miał tu statek Chereka, kto by nim sterował? Nie sądzę, żeby ci żeglarze potrafili czymś takim żeglować.

- Hm - westchnął posępnie Garion. - Nie pomyślałem o tym.

Rozległo się lekkie pukanie do drzwi, po czym do pokoju wszedł Vetter niosąc zwój pergaminu.

- Ludzie zostali wysłani na południowe wybrzeże, wasza wysokość - oznajmił. - Sugerowałeś, że sprawa jest nagląca, więc pozwoliłem sobie rozesłać kurierów na śmigłych koniach wzdłuż całego wybrzeża. Jak tylko którykolwiek z nich zdobę­dzie jakieś wieści, powinniśmy je znać niemalże natychmiast. - Spojrzał na Ce’Nedrę. - Mam nadzieję, że przyniosą one ulgę niepokojom waszej miłości - dodał.

- Waszej miłoś... - wybuchnął Silk, lecz wnet się opanował. Patrzył przez chwilę na swego faktora, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. - Skąd wiedziałeś, Vetter? - spytał. -Nikogo nie przedstawiałem.

- Proszę, wasza wysokość - odparł Yetter ze zbolałym wyrazem twarzy. - Nie na próżno zajmuję wyznaczone przez ciebie stanowisko. Utrzymuję pewne kontakty z moimi byłymi współpracownikami w Mal Zeth, toteż mniej więcej orientuję się, kim są twoi goście i jaką misję macie do spełnienia. Zdecydowałeś się nie wspominać o tym w mojej obecności, więc milczałem, lecz nie płacisz mi za to, bym miał uszy i oczy zamknięte, prawda?

- Czyż on nie jest kochany? - odezwała się Velvet do Sadiego.

Sadi obserwował jednak Vettera z pewnym zaintereso­waniem.

- Może się zdarzyć, że w pewnym momencie będę w stanie rozwiązać pewne nieporozumienie, które zaistniało między mną a moją królową - odezwał się delikatnie do faktora Silka. - Gdyby tak się stało, może zechcę powiadomić cię o możliwości zatrudnienia w Sthiss Tor.

- Sadi! - wysapał Silk.

- Interes to interes, książę Kheldarze - odparł bez ogródek Sadi.

Vetter uśmiechnął się.

- Oto wspomniane dokumenty, wasza wysokość - zwrócił się do Silka podając mu pergaminy. - Pomyślałem, że skoro w tej chwili nie masz pilnego zajęcia, może będziesz chciał rzucić na nie okiem. Niektóre wymagają twego podpisu.

Silk westchnął.

- Dobrze - zgodził się.

- To naprawdę oszczędność czasu, wasza wysokość. Czasa­mi zdarza się, że otrzymanie bieżących informacji trwa nie­zwykle długo.

Silk przejrzał pobieżnie zwoje.

- Nic nowego. Czy dzieje się coś godnego uwagi?

- Ten budynek jest obserwowany, wasza wysokość - poin­formował Vetter. - Kilku szpiegów Roili. Sądzę, że podążą twoim śladem, gdy tylko opuścisz to miejsce.

Silk zmarszczył brwi.

- Zapomniałem o nim. Czy istnieje jakiś sposób, by zgubili mój ślad?

- Chyba będę mógł się tym zająć, wasza wysokość.

- Żadnych zabójstw - ostrzegł Silk. - Ten oto Król Rivy jest zagorzałym przeciwnikiem przypadkowych zgonów. - Wyszczerzył się do Gariona.

- Chyba poradzimy sobie bez rozlewu krwi, wasza wy­sokość.

- Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Konsorcjum złoży jutro rano ofertę w związku z naszymi zapasami fasoli - odparł Vetter. - Zaczną od trzech punktów poniżej ceny rynkowej a skończą na pięciu powyżej.

- Jak się o tym dowiedziałeś? - Silk sprawiał wrażenie szczerze zdumionego.

- Przekupiłem jednego z członków. - Vetter wzruszył ra­mionami. - Obiecałem dać mu jedną czwartą punktu prowizji na wszystko powyżej dziesięciu, może zbyt hojnie, ale możemy go jeszcze potrzebować, a teraz mam go już w garści.

- To z pewnością warte jednej czwartej punktu.

- Tak właśnie pomyślałem, wasza wysokość. - Nagle Vet­ter roześmiał się głośno. - Och, jeszcze jedna rzecz, książę Kheldarze. Nadarzyła się ciekawa okazja do zainwestowania.

- Czyżby?

- W istocie, bardziej przypomina to wkład na cele charyta­tywne.

- Dałem w biurze - powiedział Silk bez zmrużenia oka. Po chwili jednak pokręcił z zaciekawieniem nosem. - Przypusz­czam jednak, że nie będzie to zbyt bolesna wiadomość.

- Na uniwersytecie jest pewien niechlujny człowiek - wyja­śniał Vetter. - Zaklina na wszystko, co możliwe, że potrafi zamienić miedź w złoto.

- No, no. - Oczy Silka rozbłysły wyraźnym ożywieniem. Vetter podniósł dłoń ostrzegawczo.

- Cena jest jednak zdecydowanie wygórowana. Nie ma sensu wydawać dwóch kawałków złota, żeby otrzymać jeden.

- Raczej nie.

- Szpotawa Stopa utrzymuje, że może zmniejszyć koszty. Rozmawiał już o swoim projekcie chyba ze wszystkimi kup­cami w Melcenie. Potrzebuje bogatego inwestora, który po­kryje koszty eksperymentów.

- Czy wnikałeś głębiej w tę sprawę?

- Oczywiście. O ile nie jest to wyjątkowo sprytny oszust, zdaje się, że on rzeczywiście potrafi zamienić miedź w złoto. Ma szczególną reputację. Mówi się, że żyje już od wielu wieków. Łatwo wyprowadzić go z równowagi i paskudnie cuchnie, rozumiem, że to te chemikalia.

Oczy Belgaratha rozszerzyły się nagle.

- Jak go nazwałeś? - zażądał.

- Nie przypominam sobie, żebym wspominał, jak ma na imię, Przedwieczny - odparł Vetter. - Nazywają go Senji.

- Nie chodzi mi o jego imię. Opisz, jak wygląda.

- Jest niskiego wzrostu i do tego prawie całkiem łysy. Nosi brodę, choć większa część baków została wypalona. Czasami eksperymenty idą na opak. Doszło już do kilku eksplozji. Och, ma również szpotawą stopę, chyba lewą.

- O to właśnie chodziło! - wykrzyknął Belgarath pstryka­jąc palcami.

- Nie bądź taki tajemniczy, ojcze - odezwała się Polgara.

- Głos powiedział Garionowi, że ktoś powie nam coś dzisiaj mimochodem; coś bardzo ważnego. To jest właśnie to.

- Nie bardzo...

- W Ashabie Cyradis powiedziała, żebyśmy szukali szpotawego, ponieważ on pomoże nam w naszych poszukiwaniach.

- Świat roi się od ludzi o szpotawych stopach, ojcze.

- Wiem, lecz przepowiednia przedstawiła nam tego.

- Przedstawiła?

- Może to nieodpowiednie słowo, lecz wiecie, o co mi chodzi.

- To naprawdę wydaje się logiczne, Pol - przyznał Beldin. - Z tego co pamiętam, właśnie rozmawialiśmy o Ashabińskich Wyroczniach, kiedy Cyradis powiedziała nam o jego szpotawej stopie. Powiedziała, że Zandramas posiada jedną nie pociętą kopię, Nahaz ma drugą, a ten szpotawy posiada trzecią lub wie, gdzie ona się znajduje.

- Szyte zbyt grubymi nićmi, Belgaracie - stwierdził powąt­piewająco Durnik.

- Mamy dość czasu, by to sprawdzić - odparł starzec. - Nie możemy nigdzie wyruszyć, dopóki nie dowiemy się, do­kąd zmierza Zandramas. - Spojrzał na Vettera. - Gdzie znaj­dziemy tego Senjiego?

- Przebywa na uniwersytecie w Kolegium Alchemii Stoso­wanej, Przedwieczny.

- Dobrze, udamy się tam z Garionem. Wy możecie przygo­towywać się do drogi.

- Dziadku - zaprotestował Garion - muszę pozostać tutaj. Chcę na własne uszy usłyszeć o Zandramas.

- Pol może posłuchać za ciebie. Możesz okazać się pomoc­ny w przekonywaniu tego alchemika, by ze mną porozmawiał. Weź ze sobą Klejnot, ale zostaw miecz.

- Dlaczego Klejnot?

- Powiedzmy, że mam pewne przeczucie.

- Pójdę z wami - zaofiarował się Beldin wstając.

- Nie ma potrzeby.

- O, jest. Chyba zawodzi cię pamięć, Belgaracie. Zapomi­nasz o wielu sprawach. Jeśli będę przy znalezieniu Wyroczni, oszczędzę ci czasu i kłopotów związanych z przypominaniem sobie wszystkiego, co ważne.


Rozdział VII


Uniwersytet w Melcene stanowił wielki kompleks starych, majestatycznych budynków usytuowanych w rozległym parku. Przerywające monotonię trawni­ków drzewa wiek powyginał i pokrzywił, pochylił ku ziemi. Miejsce to emanowało spokojem i pogodą, co świadczyło o ogólnym poświęceniu się sprawom umysłu. Spokój ów spłynął na Gariona, kiedy szedł wraz z dwoma starymi czarodziejami zielonym trawnikiem. Po chwili poczuł również melancholię. Westchnął głęboko.

- W czym problem? - spytał go Belgarath.

- Eh, sam nie wiem, dziadku. Czasami żałuję, że nie mog­łem uczęszczać do takiego miejsca. Studiowanie bez żadnej konkretnej przyczyny mogłoby okazać się całkiem miłe. Jak wiesz, większość mojej edukacji odbywałem w pośpiechu: albo znajdziesz odpowiedź, albo nastąpi koniec świata.

- Uniwersytety to przechwalane miejsca - odezwał się Beldin. - Zbyt wielu młodych ludzi chodzi tam tylko dlatego, że ich zmuszają ojcowie, i spędzają więcej czasu na hulankach niż na nauce. Skup się wyłącznie na nauce, a osiągniesz o wiele więcej. - Spojrzał na Belgaratha. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie znajdziemy tego Senjiego?

- Vetter powiedział, że jest członkiem fakultetu Kolegium Alchemii Stosowanej. Przypuszczam, że od tego miejsca po­winniśmy zacząć.

- Logika, Belgaracie? U ciebie? Następne pytanie, które przychodzi na myśl, to gdzie znajdziemy Kolegium Alchemii Stosowanej?

Belgarath zatrzymał uczonego w todze, który szedł przez trawnik z otwartą książką w ręce.

- Przepraszam, uczony panie - odezwał się grzecznie - czy mógłbyś mnie skierować do Kolegium Alchemii Stoso­wanej?

- Hm? - spytał uczony podnosząc wzrok znad stronic książki.

- Kolegium Alchemii Stosowanej. Czy mógłbyś mi powie­dzieć, gdzie go szukać?

- Nauki ścisłe to w tę stronę - poinformował uczony - przy wydziale teologii. - Machnął dość niejasno ręką w kie­runku południowym.

- Dziękuję - powiedział Belgarath. - Bardzo miło z twej strony.

- Do obowiązków uczonego należy dostarczać wszelkich informacji - odparł dość napuszenie jegomość.

- Och, oczywiście - mruknął Belgarath. - Czasami o tym zapominam.

Udali się we wskazanym przez uczonego kierunku.

- Jeśli on nie da swym uczniom bardziej konkretnych wytycznych, najprawdopodobniej opuszczą to miejsce z nieja­sną wizją świata - zauważył Beldin.

Instrukcje otrzymywane od innych stopniowo stawały się dokładniejsze, aż wreszcie dotarli do monolitycznego, otoczo­nego solidnymi wspornikami budynku, skonstruowanego z szarego kamienia. Weszli po schodach i znaleźli się w dużym hallu, w którym również stały tęgie podpory.

- Nie bardzo rozumiem, jaki jest powód tych wewnętrz­nych wzmocnień - wyznał Garion.

Jak gdyby w odpowiedzi na pytanie zza drzwi w dalszej części korytarza doszedł ich odgłos ogłuszającej detonacji. Drzwi otwarły się z hukiem dając upust kłębom cuchnącego dymu.

- Och - powiedział Garion. - Teraz rozumiem.

Jakiś człowiek z wyrazem osłupienia na twarzy i z ubraniem zwisającym w postaci dymiących strzępów, wyszedł chwiej­nym krokiem z pokoju.

- Za dużo siarki - mamrotał nieustannie. - Za dużo siarki.

- Przepraszam - powiedział Belgarath - czy nie wiesz przy­padkiem, gdzie możemy znaleźć alchemika Senjiego?

- Za dużo siarki - odrzekł eksperymentator, spoglądając nieobecnie na Belgaratha.

- Senji - powtórzył starzec. - Czy mógłbyś nam po­wiedzieć, gdzie go znaleźć?

Poszarpany jegomość zmarszczył brwi.

- Co? - spytał nadal nic nie rozumiejąc.

- Pozwól, że ja spróbuję - odezwał się Beldin. - Czy mo­żesz nam powiedzieć, gdzie znaleźć Senjiego?! - wrzasnął, ile miał siły w płucach. - Ma szpotawą stopę.

- Ach - odparł człowiek kręcąc energicznie głową, by otrząsnąć się z zamroczenia. - Jego laboratorium jest na piętrze, tam prosto.

- Dziękuję! - krzyknął Beldin.

- Za dużo siarki. W tym cały problem. Dodałem za dużo siarki.

- Dlaczego na niego krzyczałeś? - spytał zaciekawiony Belgarath, kiedy ruszyli długim korytarzem.

- Sam uczestniczyłem już w kilku eksplozjach. - Garbus wzruszył ramionami. - Zawsze później byłem głuchy jak pień przez jakiś tydzień czy dwa.

- Och.

Schodami dostali się na piętro. Minęli kolejne drzwi, które najwyraźniej niedawno zostały wybite z framugi siłą eksplozji. Belgarath wsadził głowę przez otwór.

- Gdzie możemy znaleźć Senjiego? - zawołał w głąb pokoju.

W odpowiedzi rozległ się niewyraźny bełkot.

- Ostatnie drzwi na lewo - mruknął starzec prowadząc.

- Zdaje się, że alchemia to bardzo niebezpieczne zajęcie - zauważył Garion.

- I również całkiem głupie - burknął Beldin. - Jeśli tak bardzo pragną złota, czemu po prostu nie pójdą go wykopać?

- Nie sądzę, żeby zbyt wielu na to wpadło - powiedział Belgarath. Zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami po lewej stronie korytarza, drzwiami, na których widniały ślady nieda­wnej reperacji. Zapukał energicznie.

- Odejść - rozległ się nieprzyjemny głos.

- Musimy z tobą porozmawiać, Senji - zawołał łagodnie Belgarath.

Nieprzyjemny głos wytłumaczył mu dobitnie, co może zro­bić ze swoją koniecznością rozmowy. Większość słów była niezwykle barwna.

Twarz Belgaratha naprężyła się. Zebrał się w sobie i wymó­wił jedno, jedyne słowo. Drzwi zniknęły wydając przy tym przedziwny dźwięk.

- A to już coś, czego nie widzi się zbyt często - powiedział rozmownym tonem mały, niechlujny człowieczek siedzący pośród szczątków drzwi. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem, żeby drzwi wywaliło do wewnątrz. - Zaczął wy­jmować sobie z brody drzazgi i kawałki drewna.

- Nic ci nie jest? - zapytał Garion.

- Oczywiście, że nie. Tylko się trochę przeraziłem. Jeśli bylibyście w centrum eksplozji tyle razy co ja, w pewnym sensie przyzwyczailibyście się do tego. Czy ktoś z was mógłby zdjąć ze mnie ten ciężar?

Beldin podszedł i podniósł marne szczątki tego, co jeszcze przed chwilą było drzwiami.

- To ty jesteś ten brzydki, co? - odezwał się człowiek siedząc wciąż na podłodze.

- Sam też nie grzeszysz urodą.

- Mnie to nie przeszkadza.

- Mnie też nie.

- No, dobrze. Czy to ty wdmuchnąłeś mi drzwi do środka?

- To on. - Beldin wskazał na Belgaratha, po czym pomógł alchemikowi wstać na nogi.

- Jak tego dokonałeś? - zapytał z zaciekawieniem brudny człowiek. - Nie czuję żadnych chemikalii.

- To talent - odparł Belgarath. - Rozumiem, że jesteś Senji?

- Jam jest. Senji Szpotawa Stopa, starszy członek wydziału Kolegium Alchemii Stosowanej. - Grzmotnął się ręką w skroń. - Eksplozje zawsze powodują u mnie dzwonienie w uszach - zauważył. - Ty, mój brzydki przyjacielu - odezwał się do Beldina - tam w rogu jest beczka piwa. Może byś mi trochę przyniósł? Weź też dla siebie i swoich przyjaciół.

- Chyba się dogadamy - stwierdził Beldin.

Senji pokuśtykał w stronę kamiennego stołu zajmującego środek pokoju. Jego lewa noga była kilka cali krótsza od prawej a stopa groteskowo zdeformowana. Przejrzał kilka kawałków pergaminu.

- Całe szczęście - powiedział do Belgaratha. - Przynaj­mniej twoja eksplozja nie porozrzucała moich kalkulacji po całym pokoju. - Spojrzał na nich. - Skoro tu jesteście, moglibyście poszukać sobie czegoś do siedzenia.

Beldin przyniósł kubek piwa, następnie wrócił do stojącej w rogu pokoju beczki i napełnił jeszcze trzy kubki.

- A to ci brzydki jegomość - zauważył Senji podciągając się i siadając na blacie stołu. - Mimo to, w pewnym sensie go lubię. Nie spotkałem kogoś podobnego od prawie tysiąca lat.

Belgarath i Garion wymienili szybkie spojrzenia.

- To kawał czasu - powiedział ostrożnie Belgarath.

- Tak - zgodził się Senji pociągając z kubka tęgi łyk. Skrzywił się. - Znów straciło smak - powiedział. - Ty tam! - zawołał do Beldina. - Na półce nad beczką jest gliniany dzbanek. Bądź tak dobry i wsyp kilka garści tego proszku do piwa. To je pobudza na nowo. - Spojrzał na Belgaratha. - O czym to chciałeś rozmawiać? Co jest tak ważne, że musisz rozwalać drzwi?

- Za chwilę - powiedział Belgarath. Ruszył przez pokój i podszedł do małego człowieczka ze szpotawą stopą. - Nie masz nic przeciwko? - spytał. Wyciągnął rękę i lekko dotknął palcami łysej głowy śmierdzącego człowieka.

- No i co? - spytał Beldin. Belgarath skinął głową.

- Nie używa tego zbyt często, ale to tutaj jest. Garionie, zajmij się drzwiami. Chcielibyśmy porozmawiać na osobności.

Garion popatrzył bezradnie na szczątki drzwi.

- Nie wygląda to najlepiej, dziadku - powiedział powąt­piewająco.

- A zatem zrób nowe.

- Och, chyba o tym nie pomyślałem.

- W każdym razie potrzebujesz trochę praktyki. Po prostu upewnij się, że da się je później otworzyć. Nie chcę wywalać ich ponownie, kiedy nadejdzie czas powrotu.

Garion zebrał w sobie wolę, koncentrował się przez chwilę, wskazał na pusty otwór i powiedział: drzwi. Otwór natych­miast się wypełnił.

- Drzwi? - spytał niedowierzająco Beldin.

- On czasem to robi - wyjaśnił Belgarath. - Próbuję od­uczyć go tego przyzwyczajenia, ale od czasu do czasu wymyka mi się spod kontroli.

Senji patrzył na nich przymrużonymi oczami.

- No tak - powiedział. - Zdaje się, że mam utalentowa­nych gości. Od długiego czasu nie spotkałem żadnego czaro­dzieja.

- A kiedy widziałeś jakiegoś po raz ostatni? - spytał wprost Belgarath.

- Och, kilkanaście stuleci temu. Pewien Grolim dawał wykłady w Kolegium Teologii Komparatywnej. Nudny jego­mość, z tego co pamiętam, lecz większość Grolimów jest właśnie taka.

- W porządku, Senji - powiedział Belgarath. - Ile ty masz lat?

- Sądzę, że urodziłem się w piętnastym wieku - odparł Senji. - Który teraz mamy rok?

- Piećtysięczny trzysta siedemdziesiąty dziewiąty - odparł Garion.

- Już? - spytał łagodnie Senji. - Jak ten czas szybko leci. Policzył na palcach. - Przypuszczam, że to czyni ze mnie trzytysięcznodziewięćsetletniego człowieka.

- Kiedy dowiedziałeś się o Woli i Słowie? - naciskał Bel­garath.

- O czym?

- O magii.

- Czy tak to nazywasz? - Senji zastanowił się przez chwi­lę. - Uważam, że to określenie jest całkiem trafne - zanucił. - Podoba mi się. Wola i Słowo. Ma miłe brzmienie, nieprawdaż?

- Kiedy dokonałeś tego odkrycia? - powtórzył Belgarath.

- Oczywiście w piętnastym wieku. W przeciwnym razie umarłbym tak jak każdy śmiertelnik.

- Nie otrzymałeś żadnych instrukcji?

- Któż w piętnastym wieku mógł mnie poinstruować? Po prostu sam na to wpadłem.

Belgarath i Beldin spojrzeli po sobie. Belgarath westchnął i zakrył dłonią oczy.

- To się czasami zdarza - powiedział Beldin. - Niektórzy ludzie po prostu wpadają na to.

- Wiem, lecz to jest takie zniechęcające. Wspomnij jednak te wszystkie stulecia, przez które nasz Pan nas nauczał, a ten jegomość po prostu wymyśla to sam. - Spojrzał z powrotem na Senjiego. - Może opowiesz nam tę historię? - zapropono­wał. - Postaraj się jak najmniej zatajać.

- Czy rzeczywiście mamy na to czas, dziadku? - spytał go Garion.

- Musimy stworzyć ten czas - powiedział Beldin. - Było to jedno z ostatnich przykazań naszego Pana. Za każdym razem, gdy natkniemy się na człowieka, który spontanicznie wpadł na sekret, powinniśmy wyjaśnić to dokładnie. Przecież nawet bogowie nie wiedzą, jak to się dzieje.

Senji ześlizgnął się ze stołu i pokuśtykał do szafki z książ­kami. Przez chwilę szukał uważnie, aż w końcu wybrał książ­kę, która wyglądała na wyjątkowo zniszczoną.

- Przepraszam za jej wygląd - wyjaśniał. - Przeżyła kilka wybuchów. - Pokuśtykał z powrotem do stołu i otworzył książkę. - Napisałem ją w dwudziestym trzecim wieku - po­wiedział. - Zauważyłem, że zaczynam stawać się nieco roztar­gniony, więc chciałem wszystko zapisać, kiedy jeszcze miałem to świeżo w pamięci.

- Brzmi sensownie - ocenił Beldin. - Mój przyjaciel o sro­giej twarzy, ten tam, cierpiał ostatnio na zaskakujące zaniki pamięci. Oczywiście nie ma się co dziwić, jeśli ktoś przeżył dziewiętnaście tysięcy lat.

- No wybacz - powiedział kwaśno Belgarath.

- Chcesz przez to powiedzieć, że więcej?

- Zamknij się, Beldinie.

- O tutaj - powiedział Senji, po czym zaczął głośno czy­tać. - “Przez kolejne tysiąc czterysta lat Imperium Melceńskie prosperowało, oddalone od teologicznych i politycznych spo­rów zachodniej części kontynentu. Melceni należeli do ludzi świeckich, cywilizowanych i wysoce wykształconych. Nie zna­no niewolnictwa, a handel z Angarakami i podbitymi przez nich narodami w Karandzie i Dalazji przynosił niesłychane korzyści. Stara stolica cesarstwa, Melcene, stała się głównym centrum nauki”.

- Przepraszam - wtrącił Belgarath - ale czyż nie jest to wzięte dokładnie z “Cesarzy Melceny i Mallorei”?

- Naturalnie - odparł Senji bez cienia zażenowania. - Plagiatowanie jest podstawową regułą wiedzy. Proszę, nie prze­szkadzaj mi.

- Przepraszam - powiedział Belgarath.

- “Na nieszczęście - czytał dalej Senji - część naukowców melceńskich skierowała się ku magii. Zainteresowali się głównie alchemią” - spojrzał na Belgaratha. - Właśnie przechodzimy do oryginału - powiedział i odchrząknął. - “Melceński alchemik, Senji Szpotawa Stopa, nieumyślnie wykorzystał magię podczas jednego ze swych eksperymentów”.

- Piszesz o sobie w trzeciej osobie? - spytał Beldin.

- Taki panował trend w dwudziestym trzecim wieku - odparł Senji. - Autobiografię uważano za okropnie zły smak, wiecie, za nieskromną. Był to bardzo nudny wiek. Przez cały czas ziewałem. - Powrócił do czytania. - “Senji, praktyk alchemii na Uniwersytecie Imperialnym w piętnastym wieku był powszechnie znany ze swych niedorzeczności” -przerwał. - Wydaje mi się, że trochę zredaguję tę część - zauważył krytycznie i spojrzał na kolejny wiersz w tekście. - A to już w ogóle się nie nadaje - dodał. - “Szczerze mówiąc -przeczytał z niesmakiem - eksperymenty Senjiego częściej zmieniały złoto w ołów niż odwrotnie. W wybuchu ogromnej frustracji spowodowanej niepowodzeniem ostatniego ekspery­mentu, Senji przypadkowo zamienił pół tony miedzi w praw­dziwe złoto. Powstała natychmiastowa debata, w którą wmie­szało się Biuro Gospodarki Pieniężnej, Biuro Kopalnictwa, Departament Higieny, wydział Kolegium Alchemii Stosowa­nej i wydział Kolegium Teologii Komparatywnej na temat, która organizacja powinna kontrolować odkrycie Senjiego. Po około trzystu latach sporów, nagle zrozumieli, że Senji nie tylko był utalentowany, lecz również okazał się nieśmiertelny. W imię eksperymentów naukowych różne biura, departamen­ty i wydziały ustaliły, że powinno się dokonać zamachu na jego życie i zweryfikować ten fakt”.

- To niemożliwe! - krzyknął Beldin.

- O tak - odparł Senji z posępną miną. - Melceni są ciekawscy aż do granic idiotyzmu. Zrobią wszystko, żeby udowodnić jakąś teorię.

- Co zrobiłeś?

Senji uśmiechnął się z afektacją tak, że jego długi nos i spiczasty podbródek prawie się spotkały.

- “Wynajęto powszechnie znanego zabójcę, aby wyrzucił starego, wybuchowego alchemika z okna jednej z wysokich wież budynku, w którym mieściła się administracja uniwer­sytetu - przeczytał. - Eksperyment miał trzy cele. Ciekawskie biura chciały za wszelką cenę dowiedzieć się, czy: po pierwsze: Senji był rzeczywiście nieśmiertelny, po drugie: jakie środki podjąłby dla ratowania życia lecąc w kierunku wybrukowane­go kamieniami dziedzińca, po trzecie: czy istniała możliwość odkrycia sekretu latania w przypadku braku innej alternaty­wy”. - Alchemik ze szpotawą stopą poklepał dłonią w tekst. - To zdanie zawsze napawało mnie pewną dumą - powie­dział. - Jest tak pięknie zrównoważone.

- To arcydzieło - pochwalił Beldin poklepując małego człowieczka po ramieniu z taką siłą, że niemal zwalił go ze stołu. - Pozwól, że napełnię twój kubek - powiedział biorąc jego naczynie. Zmarszczył brwi skupiając wolę i nagle kubek był powtórnie pełny. Senji łyknął i zaczął sapać.

- To napój, który pędzi nadracka kobieta, z którą pozo­staję w przyjaznych stosunkach - powiedział Beldin. - Ostre, nieprawdaż?

- Niezwykle - zgodził się Senji chrapliwym głosem.

- Kontynuuj swą opowieść, przyjacielu. Senji odchrząknął kilkakrotnie i ciągnął dalej.

- “W rzeczywistości urzędnicy i uczeni w rezultacie swego eksperymentu przekonali się, że niesłychanie niebezpiecznym jest zagrażanie życiu czarodzieja. Nawet takiego niedorzecznika jak Senji. Zabójca uległ nagłej translokacji i znalazł się jakieś tysiąc pięćset kroków nad portem odległym od tego miejsca o jakieś pięć mil. W jednym mgnieniu oka siłował się z Senjim popychając go w kierunku okna, a w następnym znalazł się w niematerialnym powietrzu wysoko ponad flotyllą rybacką. Jego przeniesienie nie wywołało żadnego widocznego smutku, wyłączając rybaków, których sieci zostały poważnie uszkodzone przez jego nagłe zejście”.

- To był fragment godny mistrza - zarechotał Beldin - ale gdzie odkryłeś znaczenie słowa translokacja?

- Czytałem stary tekst o wyczynach czarodzieja Belgaratha i... - Senji przerwał i z pobladłą twarzą odwrócił się patrząc ze zdziwieniem na stojącego przed nim mężczyznę.

- To okropne rozczarowanie, nieprawdaż? - powiedział Beldin. - Zawsze mówiliśmy mu, że powinien robić większe wrażenie.

- Przestań wreszcie mielić ozorem - odezwał się starzec.

- Ty jesteś tym, który posiada reputację człowieka potra­fiącego przenosić góry. - Beldin wzruszył ramionami. - Ja jestem tylko marnym pachołkiem. Rozweselam jedynie towa­rzystwo.

- Ty naprawdę dobrze się tym wszystkim bawisz, niepraw­daż, Beldinie?

- Od lat nie miałem tak dobrej zabawy. Poczekaj, aż powiem Pol.

- Trzymaj gębę na kłódkę, słyszysz?

- Tak, o wszechmocny Belgaracie - powiedział ironicznie Beldin.

Belgarath zwrócił się do Belgariona.

- Teraz rozumiesz, dlaczego Silk tak bardzo mnie irytuje - powiedział.

- Tak, dziadku, myślę, że rozumiem.

W oczach Senjiego wciąż czaiło się oszołomienie.

- Napij się jeszcze, Senji - poradził Beldin. - Nie jest to tak trudne do przyjęcia, kiedy zmysły są lekko zamroczone.

Senji zaczął się trząść, po czym opróżnił kubek jednym haustem.

- A to odważny młodzieniec - pogratulował mu Beldin. - Proszę, czytaj dalej. Twa opowieść jest fascynująca.

Z pewnym wahaniem mały alchemik czytał dalej.

- “W wybuchu słusznego gniewu Senji zaczął chłostać głowy departamentów, które zjednoczyły się, by użyć przemo­cy w stosunku do jego osoby. Ostatecznie, dopiero osobiste wezwanie od samego cesarza przekonało starego człowieka, by zaniechał pewnych egzotycznych kar. Od tego czasu przy­wódcy departamentów byli co najmniej szczęśliwi pozwalając Senjiemu bez przeszkód poruszać się własną drogą”.

Alchemik zrobił krótką pauzę, by podrapać się za uchem.

- “Własnym wysiłkiem Senji założył akademię i zaczął gromadzić studentów. Jego uczniowie nigdy nie stali się czaro­dziejami na miarę Belgaratha, Polgary, Ctuchika czy Zedara, jednak niektórzy z nich potrafili wykorzystywać elementarne zasady, które wcześniej odkrył przypadkowo ich nauczyciel. Fakt ten natychmiast wyniósł ich dużo wyżej ponad magików i czarodziejki praktykujące własne sztuki w obrębie uniwer­sytetu”.

Senji spojrzał sponad książki.

- Jest tego więcej - powiedział - lecz większość ma związek z moimi eksperymentami na polu alchemii.

- Sądzę, że to najistotniejsza część - powiedział Belgarath. - Cofnijmy się trochę. Co dokładnie czułeś w momencie, kiedy zmieniłeś całą tę miedź w złoto?

- Poirytowanie - Senji wzruszył ramionami, zamykając księgę. - A może nawet coś więcej. Prowadziłem niezwykle dokładne obliczenia, lecz sztabka ołowiu, nad którą praco­wałem, po prostu leżała i nic się z nią nie działo. Byłem rozwścieczony. Potem zebrałem w sobie wszystkie uczucia i odczułem olbrzymią moc budującą się wewnątrz mego ciała. Krzyknąłem: “zmień się!”, głównie na sztabkę ołowiu, lecz przez pokój przebiegały również rury i moja koncentracja została nieco rozproszona.

- Masz szczęście, że nie zmieniłeś również ścian - powie­dział Beldin. - Czy kiedykolwiek udało ci się powtórzyć ten wyczyn?

Senji potrząsnął przecząco głową.

- Próbowałem, lecz nigdy więcej nie zebrałem w sobie takiej złości jak wówczas.

- Czy zawsze przepełnia cię złość, kiedy robisz tego rodzaju rzeczy? - spytał garbus.

- Prawie zawsze - przyznał Senji. - Jeśli nie przepełnia mnie złość, nie mogę być pewny wyników. Czasami się udaje, a czasami nie.

- Zdaje się, że to jest klucz do zagadki, Belgaracie - powie­dział Beldin. - Szał jest podstawowym czynnikiem w każdym przypadku, który napotkaliśmy.

- Z tego co pamiętam, ja również byłem zirytowany za pierwszym razem - stwierdził Belgarath.

- Ja także - powiedział Beldin. - Wraz z tobą, jak sądzę.

- Dlaczego zatem na tamtym drzewie...

- W ostatniej chwili przypomniałem sobie, że nasz Pan ma do ciebie słabość i nie chciałem ranić jego uczuć usuwa­jąc cię.

- To prawdopodobnie uratowało ci życie. Gdybyś powie­dział: “przestań istnieć”, nie byłoby cię tu teraz.

Beldin podrapał się po brzuchu.

- To mogłoby wyjaśniać, dlaczego spotykamy tak niewiele przypadków spontanicznej magii - odrzekł. - Kiedy ktoś jest na coś wkurzony, jego pierwszym impulsem jest zwykle chęć zniszczenia. Takie przypadki mogły zdarzyć się wiele, wiele razy, lecz spontaniczni czarodzieje prawdopodobnie unicest­wiali siebie samych w momencie odkrycia.

- Wcale się nie dziwię - zgodził się Belgarath. Senji ponownie pobladł.

- Myślę, że jest coś, co chciałbym wiedzieć - powiedział.

- To pierwsza zasada - odparł Garion. - Wszechświat nie pozwoli nam unicestwiać istot. Jeśli spróbowalibyśmy, wtedy cała moc odwróci się do wewnątrz i to my znikniemy. -Wzdrygnął się przypomniawszy sobie usunięcie Ctuchika. Spojrzał na Beldina. - Czy dobrze to ująłem? - spytał.

- Całkiem trafnie. To wyjaśnienie jest nieco bardziej złożo­ne, lecz opisałeś ten proces całkiem dokładnie.

- Czy to przez przypadek nie zdarzyło się któremuś z two­ich uczniów? - spytał Belgarath Senjiego.

Alchemik zmarszczył brwi.

- Mogło się zdarzyć - przyznał. - Kilkoro z nich zniknęło. Sądziłem, że po prostu odeszli, lecz możliwe, że się myliłem.

- Czy przyjmujesz jeszcze studentów? Senji pokręcił przecząco głową.

- Nie mam już na to cierpliwości. Tylko jeden z dziesięciu mógł pojąć to zagadnienie, a reszta stała dokoła, skamląc, pochlipując i oskarżając mnie, że nie wytłumaczyłem lepiej. Powróciłem do alchemii. Prawie nigdy nie używam magii.

- Mówiono nam, że faktycznie potrafisz to robić - powie­dział Garion. - Chodzi mi o zmienianie miedzi czy ołowiu w złoto.

- O tak - odparł jakby nigdy nic Senji. - To dość proste, lecz sam proces jest bardziej kosztowny niż warte jest złoto. Tym właśnie teraz się zajmuję. Uproszczeniem procesu i wy­korzystaniem mniej kosztownych chemikaliów. Nie mogę jed­nak znaleźć kogoś, kto opłaciłby moje eksperymenty.

Garion poczuł nagły nacisk na biodro. Zdumiony spojrzał w dół na pochwę, w której spoczywał olbrzymi miecz. W jego uszach rozległo się pełne złości buczenie, które nie przy­pominało migoczącego dźwięku wydawanego zwykle przez Klejnot.

- Cóż to za szczególny odgłos? - spytał Senji.

Garion odwiązał pochwę od pasa i otworzył ją. Klejnot jaśniał gniewną czerwienią.

- Zandramas? - spytał żywo Belgarath.

Garion potrząsnął przecząco głową.

- Nie, dziadku. Nie sądzę.

- Czy chce cię gdzieś zabrać?

- Ciągnie.

- Zobaczmy, dokąd chce iść.

Garion położył Klejnot na prawej dłoni, a on pociągnął go prosto ku drzwiom. Wyszli na korytarz. Senji pokuśtykał za nimi z twarzą rozpaloną z ciekawości. Klejnot poprowadził ich w dół schodami i na zewnątrz przez frontowe drzwi.

- Zdaje się, że chce iść w kierunku tamtego budynku - powiedział Garion, wskazując na strzelistą wieżę z czysto białego marmuru.

- Kolegium Teologii Komparatywnej - wyjaśnił Sanji. - Klika nadętych pseudonaukowców głęboko przeświadczo­nych o wielkości swego wkładu w ludzką wiedzę.

- Idź za nim, Garionie - poinstruował Belgarath. Przeszli przez trawnik. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Belgaratha, by zaskoczeni naukowcy rozproszyli się przed nimi niczym przerażone stado gołębi.

Weszli do wieży. Jakiś szczupły mężczyzna odziany w eklezjastyczne szaty siedział za wysokim biurkiem tuż za drzwiami.

- Nie jesteście członkami tego kolegium - wysyczał roz­wścieczony. - Nie możecie tu wchodzić.

Nie zwalniając kroku Belgarath przeniósł czupurnego jego­mościa wraz z biurkiem na trawnik.

- To się przydaje, nieprawdaż? - podsumował Senji. - Mo­żliwe, że powinienem oddać się studiom w tej dziedzinie. Alchemia zaczyna, mnie nudzić.

- Co znajduje się za tymi drzwiami? - spytał Garion wska­zując palcem.

- To ich muzeum. - Senji wzruszył ramionami. - Istny lamus, skład starych bóstw, religijnych relikwii i tym podob­nych rzeczy.

Garion nacisnął klamkę.

- Zamknięte.

Beldin odchylił się i kopnął drzwi. Drewno dookoła zamka rozprysnęło się na kawałki, a drzwi stanęły otworem.

- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał Belgarath.

- Dlaczego nie? - Beldin wzruszył ramionami. - Nie zamie­rzam marnować sił zbierając wolę na jakieś zwykłe drzwi.

- Stajesz się leniwy.

- Złożę je do kupy i będziesz mógł je otworzyć po swojemu.

- Dobrze.

Weszli do zakurzonego i zaśmieconego pokoju, pośrodku którego znajdowały się rzędy szklanych gablot, a wzdłuż ścian stały groteskowe statuy. Z sufitu zwieszały się pajęczyny. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.

- Nie wchodzą tu zbyt często - zauważył Senji. - Wolą wymyślać beznadziejne teorie niż zmierzyć się z rzeczywi­stością.

- Tędy - powiedział Garion, podczas gdy Klejnot w jego dłoni dalej ciągnął stanowczo. Zauważył, że kamień jaśniał coraz intensywniejszą czerwienią i stawał się gorący aż nie do wytrzymania.

Zatrzymał się przed szklaną gablotą, gdzie za zakurzonymi szybami leżała gnijąca poduszka. Klejnot był teraz naprawdę gorący, a czerwonawa łuna wypełniała cały pokój.

- Co było w tej gablocie? - zapytał Belgarath.

Senji pochylił się do przodu, by przeczytać napis na za­śniedziałej mosiężnej tabliczce przymocowanej do gabloty.

- Och - odezwał się. - Teraz sobie przypominam. To gab­lota, w której spoczywał Cthrag Sardius, zanim został skra­dziony.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Klejnot podskoczył w ręku Gariona i stojąca otworem szklana gablota eksplodowała tysiącami fragmentów.


Rozdział VIII


- Jak długo tu był? - spytał Belgarath roztrzęsionego Senjiego, który spoglądał z przestrachem na gorejący Klejnot w dłoni Gariona oraz na porozrzucane szczątki gabloty.

- Senji - powiedział ostro Belgarath. - Skup się.

- Czy to jest to, o czym myślę? - spytał alchemik wskazując drżącą ręką Klejnot.

- Cthrag Yaska - odrzekł Beldin. - Jeśli zamierzasz wziąć udział w tej grze, powinieneś dowiedzieć się, z czym się to wiąże. A teraz odpowiedz na pytanie mego brata.

Senji zaczął się plątać.

- Ja nie jestem... - zaczął. - Zawsze byłem tylko alchemi­kiem. Nie interesuje mnie...

- To nie działa w taki sposób - przerwał mu Belgarath. - Czy ci się to podoba czy nie, jesteś członkiem wybranej grupy. Przestań myśleć o złocie czy innych bzdurach i zacznij zwracać uwagę na to co ważne.

Senji ciężko przełknął ślinę.

- To zawsze była pewnego rodzaju gra - powiedział. - Nikt nigdy nie traktował mnie poważnie.

- Zatem czas najwyższy, by się coś zmieniło - odparł Garion wyciągając Klejnot Aldura w stronę spokorniałego, małego człowieka. - Czy zdajesz sobie sprawę, z jaką mocą masz do czynienia? - Nagle poczuł ogromną złość. - Czy chciałbyś, żebym zburzył tę wieżę lub sprawił, by wyspy melceńskie na powrót pogrążyły się w morzu, tylko po to, aby ci pokazać, z jak bardzo poważnymi osobami masz do czynienia?

- Ty jesteś Belgarion, prawda?

- Tak.

- Zabójca Boga?

- Niektórzy tak mnie nazywają.

- O, bogowie - jęknął Senji.

- Tracimy czas - powiedział stanowczo Belgarath. - Zacznij wreszcie mówić. Chcę wiedzieć, skąd pochodził Cthrag Sardius, jak długo tu był i dokąd odszedł.

- To długa historia - powiedział Senji.

- Zatem ją skróć - rozkazał Beldin, odkopując na bok kawałki szkła na podłodze. - Czas trochę nas nagli.

- Jak długo był tu Sardion? - spytał Belgarath.

- Wieki całe - odparł Senji.

- Skąd pochodził?

- Z Zamad - odpowiedział alchemik. - Tamtejsi ludzie to Karandowie, lecz z pewną bojaźliwością odnoszą się do demo­nów. Myślę, że kilku ich magów zostało żywcem zjedzonych. W każdym razie, a tak przynajmniej głosi legenda, mniej więcej w czasie pęknięcia świata, jakieś pięć tysięcy lat te­mu... - ponownie się zawahał patrząc na dwóch straszliwych mężczyzn stojących przed nim.

- Było wtedy dużo hałasu - podpowiedział z niezadowo­leniem Beldin. - Dużo pary i trzęsienia ziemi. Torak zawsze był pretensjonalnie ostentacyjny, sądzę, że to jakiś defekt charakteru.

- O, bogowie! - powtórzył Senji.

- Przestań ciągle to powtarzać - skarcił go Belgarath zdegus­towanym tonem. - Nawet nie wiesz, kto jest twoim Bogiem.

- Lecz dowiesz się, Senji - powiedział Garion nie swoim głosem. - A kiedy już go spotkasz, będziesz szedł za nim przez wszystkie dni swego żywota.

Belgarath uniósł jedną brew spoglądając na swego wnuka. Garion rozłożył bezradnie ręce.

- Załatw to, Belgaracie - odezwał się obcy głos ustami i Gariona. - Czas nie czeka na ciebie.

Belgarath odwrócił się do Senjiego.

- W porządku - powiedział. - Sardion przybył do Zamad. Jak?

- Mówiło się, że spadł z nieba.

- Zawsze tak się dzieje - odezwał się Beldin. - Pewnego dnia chciałbym ujrzeć, że coś wychodzi z ziemi, tak tylko, dla urozmaicenia.

- Zbyt szybko odczuwasz znudzenie, mój bracie - powie­dział Belgarath.

- Jakoś nie zauważyłem, byś siedział nad grobem Spalonej Twarzy przez pięćset lat, mój bracie - zripostował Beldin.

- Chyba dłużej tego nie zniosę - powiedział Senji, skrywa­jąc twarz w drżących dłoniach.

- Z czasem przywykniesz - pocieszył go Garion. - Napra­wdę nie jesteśmy tutaj, by obrzydzać ci życie. Potrzebujemy jedynie paru informacji, a potem pójdziemy własną drogą. Jeśli zastanowisz się nad tym, może uda ci się uwierzyć, że to wszystko jest snem.

- Znajduję się wśród trzech półbogów, a ty chcesz, żebym potraktował to jako sen?

- To ładne określenie - powiedział Beldin. - Półbóg. Podo­ba mi się brzmienie tego słowa.

- Słowa wywierają na tobie duże wrażenie - przyciął mu Belgarath.

- Słowa są istotą myśli. Bez słów nie ma myśli. Oczy Senjiego zajaśniały.

- A może trochę o tym porozmawiamy? - zaproponował.

- Później - skwitował Belgarath. - Wróćmy do Zamad i Sardiona.

- Dobrze - odparł mały alchemik o szpotawej stopie. - Cthrag Sardius lub Sardion, jakkolwiek chcecie go nazywać, spadł z nieboskłonu do Zamad. Tamtejsi barbarzyńcy uznali go za świętość, wznieśli mu świątynię, padli na kolana i od­dawali mu cześć. Świątynia znajdowała się w górskiej dolinie. Była tam grota, ołtarz i podobne rzeczy.

- Byliśmy tam - powiedział krótko Belgarath. - Teraz jest na dnie jeziora. Jak dostał się do Melcene?

- Zdarzyło się to wiele lat później - odparł Senji. - Karandowie zawsze uchodzili za kłopotliwy naród, a organizacja ich społeczeństwa jest niezwykle prymitywna. Jakieś trzy tysiące lat temu, a może trochę więcej, król Zamad poczuł nagły przypływ ambicji i opanowawszy wprzódy Voresebo zaczął spozierać pożądliwie na Południe. Zorganizował wiele najaz­dów w głąb Rengel. Oczywiście Rengel było częścią Imperium Melceńskiego i cesarz zdecydował, że nadszedł najwyższy czas, by dać Karandom nauczkę. Na czele karnej ekspedycji wkroczył do Voresebo, a następnie do Zamad. Na czele jego wojsk kroczyły bojowe słonie. Karandowie nigdy wcześniej nie widzieli podobnych zwierząt i pierzchali przed nimi w po­płochu. Cesarz konsekwentnie niszczył większe miasta i osady. Słyszał o świętym przedmiocie i jego świątyni, więc odnalazł to miejsce i zabrał Cthrag Sardius, jak sądzę, bardziej, by ukarać Karandów niż z żądzy posiadania tajemniczego kamie­nia, który nie jest specjalnie atrakcyjny.

- Jak wygląda? - spytał Garion.

- Stosunkowo duży - powiedział Senji. - Owalnego kształ­tu i jest mniej więcej taki. - Rękoma nakreślił w powietrzu jajo wysokie na jakieś dwie stopy. - Ma osobliwie czerwona­wą, odrobinę mętną barwę i przypomina pewnego rodzaju krzemienie. W każdym razie, jak już mówiłem, cesarz napraw­dę nie chciał tego kamienia, więc kiedy powrócił do Melcene, podarował go uniwersytetowi. Przekazywano go sobie z wy­działu do wydziału, aż wreszcie znalazł się tutaj, w muzeum. Przez tysiąclecia leżał w tej oto gablocie i nikt właściwie nie zwracał na niego uwagi.

- W jaki sposób opuścił to miejsce? - spytał Belgarath.

- Właśnie do tego zmierzałem. Około pięciuset lat temu w Kolegium Sztuk Tajemnych pracował pewien uczony. Ten dziwny człowiek słyszał jakieś tajemnicze głosy; w każdym razie uległ absolutnej obsesji na punkcie Cthrag Sardiusa. Zwykł wślizgiwać się tutaj nocą i siedzieć godzinami wpat­rując się w niego. Chyba wierzył, że rozmawia z nim.

- To możliwe - powiedział Beldin. - Nie należy wykluczać takiego prawdopodobieństwa.

- Uczony zachowywał się coraz bardziej irracjonalnie, aż w końcu przyszedł tu pewnej nocy i skradł Cthrag Sardius. Nie sądzę, żeby ktokolwiek zauważył to zniknięcie, lecz ten uczony uciekał z wyspy, jak gdyby deptały mu po piętach wszystkie legiony Melcenów. Wsiadł na statek i popłynął na południe. Statek ten widziano po raz ostatni nie opodal południowego krańca Gandaharu, gdy zdawał się zmierzać w kierunku Protektoratów Dalazjańskich. Statek nigdy nie powrócił, więc powszechnie przypuszczano, że zatonął podczas sztormu gdzieś w tamtych wodach. To już wszystko, co wiem na ten temat.

Beldin podrapał się w zadumie po brzuchu.

- Wszystko wydaje się logiczne, Belgaracie. Sardion posia­da tę samą moc co Klejnot. Powiedziałbym, że całkiem świadomie przenosił się z miejsca na miejsce, prawdopodobnie w odpowiedzi na określone wydarzenia. Przypuszczam, że gdybyśmy się postarali, moglibyśmy się dowiedzieć, że ten melceński cesarz zabrał go z Zamad dokładnie w tym samym czasie, kiedy wyruszyłeś do Cthol Mishrak, by odebrać Klej­not. Następnie ten uczony, o którym wspomniał Senji, wy­kradł go stąd mniej więcej w czasie bitwy o Vo Mimbre.

- Mówisz jak gdyby on był żywą istotą - sprzeciwił się Senji.

- Bo jest - odparł Beldin - i może kontrolować ludzkie umysły znajdujące się w jego otoczeniu. Oczywiście nie może wstać i chodzić, więc każe ludziom przenosić się z miejsca na miejsce.

- To są czyste spekulacje, Beldinie - powiedział Belgarath.

- To właśnie najbardziej lubię robić. Może powinniśmy już wyruszać? Musimy złapać statek, a nad tym problemem możemy zastanowić się później.

Belgarath skinął głową i spojrzał na Senjiego.

- Powiedziano nam, że może potrafisz nam pomóc - po­wiedział.

- Mogę spróbować.

- Dobrze. Powiedziano nam również, że pewnie będziesz mógł dotrzeć do nie zniszczonej kopii Przepowiedni Ashabińskich.

- Kto to mówił? - spytał zmęczonym głosem Senji.

- Prorokini z Kell. O imieniu Cyradis.

- Nikt nie wierzy w to, co mówią prorocy - powiedział kpiąco Senji.

- Ja wierzę. Przez siedem tysięcy lat nie poznałem proroka, który by się mylił. Mogli przepowiadać tajemniczo, ale nigdy się nie mylili.

Senji cofnął się przed nim.

- Nie bądź taki bojaźliwy, Senji - rzekł Beldin. - Czy wiesz, gdzie możemy znaleźć kopię Przepowiedni?

- Kiedyś była jedna w bibliotece tego wydziału - odparł alchemik.

- Kiedyś?

Senji rozejrzał się nerwowo dokoła, następnie zniżył głos do szeptu.

- Ja ją ukradłem - wyznał.

- Czy wycięto z niej jakieś rozdziały? - spytał zaciekawiony Belgarath.

- W każdym razie ja nie zauważyłem. Belgarath wypuścił gwałtownie powietrze z płuc.

- No nareszcie - powiedział. - Myślę, że właśnie pobiliśmy Zandramas jej własną taktyką.

- Wyruszacie przeciwko Zandramas? - spytał niedowierza­jąco Senji.

- O ile tylko uda nam się ją dopaść - odparł Beldin.

- Jest bardzo niebezpieczna.

- My również - odparł Belgarath. - Gdzie jest ta księga, którą skradłeś?

- Schowałem ją w moim laboratorium. Urzędnicy uniwer­sytetu są przeczuleni, nie lubią, gdy ludzie zwędzają coś z bibliotek innych wydziałów.

- Urzędnicy są zawsze przeczuleni. - Beldin wzruszył ra­mionami. To jeden z wymogów tej pracy. Wróćmy do twego laboratorium. Ten oto mój starożytny przyjaciel musi prze­czytać księgę przepowiedni.

Senji pokuśtykał do drzwi, otworzył je i wyszedł na ko­rytarz.

Chudy człowiek w eklezjastycznych szatach postawił biurko na swoim miejscu i usiadł przy nim. Garion zauważył, że w oczach alchemika pojawiła się swoista dzikość.

- Idziemy - powiedział Belgarath. - Jakieś głosy sprzeci­wu?

Chudy mężczyzna skurczył się w sobie.

- Mądra decyzja - powiedział Beldin.

Promienie słońca padały wdzięcznymi strumieniami na do­brze utrzymany trawnik w jesienne, późne popołudnie.

- Zastanawiam się, czy wytropili już Naradasa - powie­dział Garion w drodze do Kolegium Alchemii Stosowanej.

- To bardziej niż prawdopodobne - odparł Belgarath. - Ludzie Silka są niezwykle skuteczni.

Weszli do budynku o wzmocnionej konstrukcji. Na koryta­rzach unosiły się kłęby dymu, a kilka roztrzaskanych drzwi walało się na posadzce.

Senji wciągnął nosem dym.

- Używają zbyt dużo siarki - zauważył ze znawstwem.

- Jegomość, na którego przypadkiem wpadliśmy, mówił dokładnie to samo - przypomniał Garion. - Myślę, że to było tuż po tym, jak spowodował wybuch.

- Ciągle im powtarzam - powiedział Senji. - Odrobina siarki jest konieczna, ale gdy włożyć trochę za dużo, to buch!

- Wygląda na to, że sporo tu tych buchów - ocenił Beldin odganiając ręką dym sprzed twarzy.

- To często zdarza się alchemikom - odparł Senji. - Moż­na się do tego przyzwyczaić. - Roześmiał się. - Nigdy nie wiesz, co się zdarzy. Jeden idiota zamienił szkło w stal.

Belgarath zatrzymał się.

- Co zrobił?

- Zamienił szkło w stal albo coś bardzo do stali podobnego. Było przezroczyste, ale nie zginało się, nie tłukło ani nie pękało. Było to najtwardsze tworzywo, jakie kiedykolwiek widziałem.

Belgarath uderzył się dłonią w czoło.

- Spokojnie - odezwał się Beldin, po czym odwrócił się do Senjiego. - Czy ten człowiek przypadkiem pamięta jeszcze ów proces?

- Wątpię. Spalił wszystkie notatki i wstąpił do zakonu. Belgarath wydawał z siebie zdławione dźwięki.

- Czy masz pojęcie, ile były warte te notatki? - spytał Beldin Senjiego. - Szkło jest prawie najtańszym materiałem na świecie, to przecież tylko piasek, a można go uformować tak jak się tylko pragnie. Ten szczególny przepis był wart więcej niż całe złoto na świecie.

Senji zamrugał oczyma.

- Nieważne - powiedział Beldin. - Jesteś przecież uczonym, pamiętasz? Nie interesują cię pieniądze, prawda?

Ręce Senjiego zaczęły drżeć.

Weszli po schodach i ponownie znaleźli się w zagraconym laboratorium. Alchemik zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku, po czym pokuśtykał do dużego sekretarzyka przy oknie. Chrząkając odsunął go o kilka cali od ściany, przyklęk­nął i sięgnął z tyłu.

Obłożona czarną skórą księga nie była zbyt gruba. Ręce Belgaratha trzęsły się, gdy niósł ją do stołu. Usiadł i otworzył ją prawie nabożnie.

- Prawdę mówiąc, nie rozumiałem zbyt wiele - wyznał Senji Beldinowi. - Myślę, że ten, kto to napisał, musiał być obłąkany.

- Nie mylisz się - odparł garbus.

- Wiesz, kto to był? Beldin skinął głową.

- Torak - odparł krótko.

- Torak to jedynie mit, coś co wyśnili Angarakowie.

- Jemu to powiedz - rzekł Beldin wskazując na Gariona. Senji przełknął głośno ślinę patrząc na króla Rivy.

- Czy ty rzeczywiście... To znaczy...?

- Tak - odpowiedział ze smutkiem Garion. Co dziwne, zauważył, że nadal żałował tego, co zdarzyło się kilkanaście lat temu w Cthol Mishrak.

- Nie jest wycięte! - wykrzyknął z triumfem Belgarath. - Ktoś skopiował oryginał, zanim Torak zdążył zniszczyć te wersy. Są tu wszystkie brakujące strony. Posłuchajcie tego: “I nadejdzie czas, gdy spotkają się Dziecię Światła i Dziecię Ciemności w Mieście Nie Kończącej Się Nocy. Jednak nie jest to miejsce ostatecznego spotkania. Nie dokonają tam wyboru, a Duch Ciemności umknie. Wiedzcie, iż nowe Dziecię Mroku powstanie na wschodzie”.

- Dlaczego Torak miałby wycinać ten fragment? - spytał zdumiony Garion.

- Implikacje tej przepowiedni są niekorzystne, przynaj­mniej dla niego. - Fakt, iż miało pojawić się nowe Dziecko Ciemności, świadczy dobitnie o tym, że on nie miał przeżyć spotkania w Cthol Mishrak.

- Istniała jeszcze możliwość - dodał Beldin. - że nawet gdyby przeżył, zostałby odsunięty, a to mogłoby być dla niego dość trudne do przełknięcia.

Belgarath szybko przejrzał kilka stronic.

- Czy jesteś pewien, że nie przeoczysz czegoś istotnego? - spytał Beldin.

- Wiem, co mówiła tamta kopia w Ashabie, Beldinie. Mam bardzo dobrą pamięć.

- Doprawdy? - zapytał Beldin sardonicznym tonem.

- Nieważne. - Belgarath przeczytał szybko kolejny frag­ment. - Rozumiem, dlaczego wyciął akurat ten - powie­dział. - Zobaczcie: “Kamień posiadający moc Ducha Ciem­ności nie ujawni się Dziecku Ciemności, które przybędzie do Miasta Nie Kończącej Się Nocy, lecz odda się tylko Temu, Który Ma Nadejść”. - Podrapał się po brodzie.

- Jeśli dobrze rozumiem, Sardion skrył się przed Torakiem, ponieważ to nie on miał być ostatecznym instrumentem Prze­powiedni Ciemności i przypuszczam, że to zraniło nieco jego ego - roześmiał się Beldin.

Belgarath kontynuował czytanie. Jego oczy nagle rozszerzy­ły się, a twarz pobladła lekko.

- “Jako że - czytał - tylko ten, który położył rękę na Cthrag Yaska będzie mógł dotknąć Cthrag Sardiusa. W mo­mencie dotknięcia wszystko, czym on jest lub mógłby być, będzie poświęcone i stanie się on Naczyniem Ducha Ciemno­ści. Szukaj go zatem, synu Dziecięcia Światła, ponieważ on będzie naszym mistrzem w Miejscu, Którego Już Nie Ma. A gdyby został wybrany, powstanie ponad wszystkich innych i opanuje świat z Cthrag Yaska w jednej ręce i Cthrag Sardiusem w drugiej. I tak wszystko, co zostało podzielone, stanie się na powrót jednością, a on uzyska panowanie i domi­nację nad wszechrzeczą aż do kresu dni”.

Garion sprawiał wrażenie oszołomionego.

- A więc to rozumieją przez słowo “poświęcenie”! - krzyk­nął. - Zandramas nie zamierza zabić Gerana.

- Nie - powiedział posępnie Belgarath. - Zamierza uczynić coś znacznie gorszego. Zamierza zmienić go w drugiego Toraka.

- To zmierza jeszcze dalej, Belgaracie - mruknął Beldin. - Klejnot odrzucił Toraka i spalił mu połowę twarzy. Sardion nie dał znać Torakowi o swej obecności, lecz Klejnot zaakcep­tuje Gerana, a Sardion również. Jeśli on położy dłonie na obydwu kamieniach, uzyska moc absolutną. Torak był dziec­kiem w porównaniu z tym, kim on się stanie. - Spojrzał stanowczo na Gariona. - To dlatego Cyradis powiedziała ci w Rheon, że może będziesz musiał zabić swego syna.

- To nie do pomyślenia! - odparował gorączkowo Garion.

- Może byłoby lepiej, gdybyś zaczął o tym myśleć. Geran nie będzie już twoim synem. Kiedy dotknie Sardiona, stanie się kwintesencją zła, stanie się bogiem.

Belgarath czytał dalej z posępną miną.

- Tu coś jest - powiedział. - “I Dziecię Mroku, które przyniesie mistrza do wybranego miejsca, biedzie całkowicie opętane przez Ducha Ciemności, a ciało będzie jedynie skoru­pą albowiem cały wszechświat będzie zawarty w jego wnętrzu”.

- Co to oznacza? - spytał Garion.

- Nie jestem pewien - przyznał Belgarath. Przewertował kilka następnych stron i zmarszczył brwi. - “I nadejdzie czas, gdy ta, która zrodziła mistrza, ujawni ci miejsce ostatecznego spotkania, lecz musisz ją omamić, zanim zdoła przemówić”.

- Ce’Nedra? - spytał z niedowierzaniem Garion.

- Zandramas już wcześniej manipulowała Ce’Nedrą - przypomniał mu Belgarath. - Poprosimy Pol, by miała twą żonę na oku. - Zmarszczył ponownie brwi. - Dlaczego Torak wyciął ten fragment? - spytał ze zdumieniem na twarzy.

- Nie tylko Torak posiadał ostry nóż, Belgaracie - wyjaśnił Beldin. - To niezwykle istotna informacja. Nie sądzę, by Zandramas chciała ją zostawiać, jak myślisz?

- To komplikuje nieco sprawę, nieprawdaż? - stwierdził kwaśno Belgarath. - W Ashabie czytałem księgę, która miała dwóch autorów. Jestem zaskoczony, że cokolwiek tam pozo­stawiono.

- Czytaj dalej, starcze - powiedział Beldin spoglądając w okno. - Słońce zachodzi.

- No cóż - mruknął po chwili Belgarath - “Miejsce ostate­cznego spotkania zostanie odkryte w Kell, jako że jest ono ukryte wśród stronic przeklętej księgi proroków”. - Zastano­wił się. - Nonsens! - wybuchnął. - Czytałem urywki Ewan­gelii Malloreańskiej i po świecie jest rozrzuconych kilkanaście kopii. Jeśli to prawda, każdy mógłby dowiedzieć się o tym miejscu.

- One nie są podobne do siebie - rzekł cicho Senji.

- Co?! - wrzasnął Belgarath.

- Kopie Ewangelii Malloreańskiej nie są wszystkie takie same. - Kiedyś przeglądałem te święte księgi. Czasami staro­żytni pisali o rzeczach, które mogłyby okazać się pomocne w moich eksperymentach. Zebrałem pokaźną bibliotekę. To dlatego skradłem księgę, którą trzymasz w rękach.

- Przypuszczam, że posiadasz nawet kopię Kodeksu Mrin - powiedział Beldin.

- W istocie dwie. Są identyczne. Ewangelie Malloreańskie są szczególne pod tym względem. Posiadam trzy komplety i każdy jest inny.

- No tak - westchnął Belgarath. - Wiedziałem, że istnieje jakaś przyczyna, by nie ufać prorokom.

- Myślę, że robią to celowo. - Senji wzruszył ramionami. - Po tym jak zacząłem doszukiwać się różnic, udałem się do Kell i tamtejsi prorocy powiedzieli mi, że w Ewangeliach zawarte są tajemnice zbyt niebezpieczne, by każdy mógł je przeczytać. Dlatego różnią się od siebie. Wszystkie zostały zmodyfikowane, by ukryć prawdziwą przepowiednię, oczywiś­cie z wyjątkiem oryginału. On zawsze znajdował się w Kell.

Beldin i Belgarath wymienili długie spojrzenia.

- Dobrze - powiedział stanowczo Beldin. - Zatem wyru­szamy do Kell.

- Przecież jesteśmy tuż za Zandramas - zaprotestował Garion.

- I zawsze tak będzie, jeśli nie pojedziemy do Kell - ode­zwał się Beldin. - Podróż do Kell jest jedynym sposobem, by ją wyprzedzić.

Belgarath przewrócił ostatnią stronę Przepowiedni.

- Sądzę, że to jest osobista wiadomość, Garionie - powie­dział przepełnionym trwogą głosem i wyciągnął przed siebie księgę.

- Co?

- Torak chce z tobą rozmawiać.

- Może mówić wszystko cokolwiek zechce. Nie mam za­miaru go słuchać. Raz już prawie popełniłem ten błąd, kiedy próbował przekonać mnie, że jest moim ojcem, pamiętasz?

- To nieco inna sprawa. Tym razem nie kłamie.

Garion wziął księgę i śmiertelny chłód zdawał się zmrozić jego ciało.

- Przeczytaj to - nakazał nieubłaganie Belgarath. Zmuszony, Garion spuścił wzrok na stronę skryptu trzy­manego w rękach.

- “Witaj, Belgarionie - przeczytał głośno drżącym gło­sem. - Jeśli kiedykolwiek nadejdzie czas, że twój wzrok spocz­nie na tych literach, będzie to oznaczać, że mnie pokonałeś. Nie żałuję tego. Rzucę się w wir przeznaczenia i jeśli mam przegrać, niechaj tak będzie. Wiedz, iż cię nienawidzę, Bel­garionie, na mą nienawiść - rzucę cię w otchłań ciemności. Na mą nienawiść - wypluję na ciebie swój ostatni oddech, mój przeklęty bracie”. - Głos uwiązł w gardle Gariona. Wprost fizycznie czuł rosnącą nienawiść oszpeconego boga, która okręcała się wokół niego pokonując barierę czasu. Teraz zrozumiał w pełni znaczenie tego, co zdarzyło się w strasz­liwym Mieście Nocy.

- Czytaj dalej - powiedział Belgarath. - Jest jeszcze więcej.

- Dziadku, to i tak już więcej niż mogę znieść.

- Czytaj! - Głos Belgaratha przypominał smagnięcie bicza. Garion bezradnie uniósł księgę.

- “Wiedz, że jesteśmy braćmi, Belgarionie, choć nasza wzajemna nienawiść może pewnego dnia rozłączyć niebiosa. Jesteśmy braćmi w tym, że podzielamy to straszne zadanie. Fakt, iż czytasz me słowa, oznacza, że stałeś się moim zabójcą, że ja muszę obciążyć cię tym zadaniem. Na tych stronach jest spisana sama obrzydliwość. Nie pozwól wypełnić się temu przeznaczeniu. Zniszcz świat. Zniszcz wszechświat, jeśli za­jdzie potrzeba, lecz nie pozwól, żeby ono się spełniło. W two­ich rękach jest teraz los wszystkiego, co było, wszystkiego, co jest, i wszystkiego, co jeszcze ma nastąpić. Witaj, mój zniena­widzony bracie, i żegnaj. Spotkamy się, lub spotkaliśmy, w Mieście Nie Kończącej Się Nocy, a tam nasza dysputa zostanie zakończona. Zadanie jednako nadal leży przed nami w Miejscu, Którego Już Nie Ma. Jeden z nas musi dotrzeć tam, by stanąć twarzą w twarz z ostateczną grozą. Jeśli będziesz to ty, nie zawiedź nas. Musisz odebrać życie swemu synowi tak jak uczyniłeś to z moim”.

Księga wypadła z rąk Gariona i osunął się na podłogę łkając przeraźliwie. Z jego gardła wydobył się desperacki skowyt wilka, gdy walił pięściami w kamienną posadzkę, a łzy strumieniami spływały mu po policzkach.


CZĘŚĆ DRUGA

Paldane

Rozdział IX


Wróciwszy do salonu na drugim piętrze, Garion, Belgarath i Beldin zastali Silka rozmawiającego z jegomościem odzianym w płaszcz żeglarski. Przysa­dzisty mężczyzna miał posiwiałe włosy i brodę, a w lewym uchu nosił duży złoty kolczyk.

- Nareszcie jesteście - odezwał się Silk, gdy cała trójka weszła do komnaty. Mały człowieczek o szczurzej twarzy zdążył już się przebrać i miał teraz na sobie prosty kubrak i brązowawe rajtuzy. - Poznajcie kapitana Kadiana. To on zabrał naszych przyjaciół na stały ląd. - Spojrzał na żegla­rza. - Może zechciałbyś powtórzyć im to, co właśnie mi powiedziałeś, kapitanie? - zaproponował.

- Jak sobie życzysz, wasza wysokość - zgodził się Kadian. Mówił lekko ochrypłym głosem, charakterystycznym dla ludzi morza. Chrypka, jak wywnioskował Garion, była skutkiem paskudnej pogody i tęgiego picia. Żeglarz łyknął ze srebrnego kufla, który trzymał w dłoni. - No cóż, panowie - zaczął - zdarzyło się to trzy dni temu. Ledwo co zdążyłem wtedy przybyć z Bashadu w Gandaharze, niedaleko ujścia Magan. - Skrzywił się. - Niezdrowe to miejsce, porośnięte dżunglą i pełne bagien. Przewoziłem ładunek kości słoniowej dla konsorcjum i właśnie dokonaliśmy rozładunku, więc zacząłem rozglądać się za nowym ładunkiem. Wiecie, jak to jest, statek nie zarabia na swego właściciela, kiedy stoi przycumowany do brzegu. Udałem się do tawerny, którą prowadzi mój stary znajomy. Za młodych lat pływaliśmy razem i on teraz daje mi cynk, jak tylko coś wie. No tak, nie zdążyłem jeszcze dobrze wejść i usiąść, kiedy mój przyjaciel przychodzi do mnie i pyta, czy nie byłbym zainteresowany krótkim, łatwym rejsem za dobrą cenę. Ja mu na to, że zawsze interesują mnie takie propozycje, ale zanim podejmę decyzję, chciałbym wiedzieć, o jaki ładunek tu chodzi. Są pewne rzeczy, których nie lubię przewozić, na przykład bydło. Może tak zapaprać ładownię, że czyścisz tydzień po tygodniu i nie widać poprawy. Mój przyjaciel na to, że nie będzie żadnego ładunku, tylko kilkoro ludzi, którzy chcą się dostać na stały ląd, i to wszystko. Mówię, że nikomu nie zaszkodzi, jak z nimi najpierw poga­dam, więc on bierze mnie do pokoju na tyłach tawerny. Siedziało ich czworo przy stole: dwóch mężczyzn, kobieta i dziecko. Jeden z nich miał na sobie bardzo drogie ubranie; jakiś arystokrata czy co, pomyślałem sobie. Gadał ze mną tylko ten drugi.

- Czy było w nim coś niezwykłego? - ponaglił Silk.

- Właśnie do tego zmierzałem. Ubrany był zwyczajnie, lecz nie to zwróciło moją uwagę. Z początku myślałem, że jest ślepy, rozumiecie, przez te jego oczy, ale zdaje się, że on widzi bardzo dobrze, mimo że jego oczy nie mają żadnej barwy. Miałem kiedyś kucharza na statku z takim właśnie okiem. Parszywy był to gość. Idźmy dalej. Ten mężczyzna o dziwacz­nych oczach mówi, że on i jego przyjaciele muszą dostać się jak najszybciej do Peldane, ale nie chcą, by ktokolwiek dowie­dział się, że tam jadą. Potem pyta mnie, czy znam jakieś miejsce za miastem Seldą, gdzie mógłbym ich w tajemnicy wysadzić na plaży, więc ja mu na to, że znam. - Pokręcił z dumą nosem. - Prawie każdy człowiek, który posiada sta­tek, zna kilka takich miejsc. Właściwie od tego czasu zaczęły mną targać wątpliwości. Ludzie, którzy chcą zakończyć po­dróż na opuszczonej plaży, zwykle nie mają dobrych zamia­rów. Myślę, że to, co ktoś robi, to jego własny interes, ale jak już mnie w to miesza, to zaczyna to być też moją sprawą. O kłopoty nietrudno, więc inni nie muszą w tym pomagać.

Przerwał i pociągnął tęgiego łyka z kufla, po czym wytarł usta zewnętrzną stroną dłoni.

- Tak jak mówiłem, zacząłem tych ludzi podejrzewać i już miałem im powiedzieć, że nie jestem zainteresowany ich pro­pozycją, lecz wtedy ta kobieta odezwała się do tego, co cały czas gadał. Była ubrana w długą pelerynę czy togę uszytą z czarnej satyny. Nie widziałem jej twarzy, bo ciągle miała kaptur na głowie i mocno trzymała tego chłopaka. W każdym razie ten z białymi oczami wyciąga nagle sakiewkę i rzuca ją na stół, a była ona, moi drodzy, pełna złota. Nie zarobiłbym tyle przez kilkanaście rejsów. To, muszę przyznać, rzuciło inne światło na całą sytuację. Krótko mówiąc, ubiliśmy wtedy interes. Więc pytam ich, kiedy chcą wyjeżdżać, a ten wygada­ny jegomość mówi, że przyjdą na mój statek po zapadnięciu zmroku. Od razu pomyślałem, że wcale nie przesadziłem z moimi podejrzeniami. Niewielu uczciwych chce opuszczać port kryjąc się w ciemnościach nocy, ale skoro dobiliśmy targu i zatknąłem sakiewkę za pasem, za późno było, żeby się wycofywać. Wypłynęliśmy tamtej nocy i następnego dnia po południu dotarliśmy na wybrzeże Peldane.

- Powiedz im o mgle - odezwał się ożywionym głosem Silk.

- Właśnie zamierzałem, wasza wysokość - uspokoił go Kadian. - Tamto wybrzeże przez prawie całą wiosnę pokry­wają gęste mgły, a dzień, w którym tam dotarliśmy, nie był wyjątkiem. Mgła zdawała się gęstsza niż wełniana peleryna, lecz ludzie w Seldzie są do tego przyzwyczajeni i zawsze rozpalają latarnie na murach miasta, by w mgliste dni prowa­dziły statki do portu. Obrałem kurs na te światła i bez kłopotu znalazłem miejsce, którego szukałem. Zatrzymaliśmy się kil­kaset kroków od brzegu i wysłałem moich pasażerów na plażę w niewielkiej łodzi pod opieką bosmana. Na głównym maszcie zawiesiliśmy latarnię, żeby doprowadziła go z powrotem przez mgłę. Kazałem też kilku ludziom walić w garnki i patelnie, aby w ten sposób pomóc mu odnaleźć drogę. Za jakiś czas, we mgle niedaleko plaży, usłyszeliśmy odgłos skrzypienia dulek łódki i domyśliliśmy się, że bosman wraca. Wtedy nagle ujrzałem błysk ognia, usłyszałem jakiś krzyk, a potem wszyst­ko uspokoiło się. Zaczekaliśmy chwilę, lecz bosman nie wra­cał. Źle mi pachniały te sprawy, więc kazałem podnieść kotwicę i czym prędzej wypłynęliśmy na pełne morze. Nie wiem, co tam się wydarzyło, i nie miałem zamiaru czekać, żeby się dowiedzieć. Bo miało już miejsce kilka wydarzeń, które bardzo mi się nie podobały.

- Och - zainteresował się Beldin - na przykład co?

- No cóż, panie, jednego razu w głównej kabinie ta kobie­ta, którą mieli ze sobą białooki i ten arystokrata, wyciągnęła rękę, żeby złapać tego małego brzdąca, bo zachowywał się jakoś niespokojnie, i wtedy zobaczyłem jej rękę. Możliwe, że światło w kabinie było kiepskie albo coś w tym rodzaju, nie wydaję aż tak wiele na lampy oliwne czy świece. Oślepcie mnie jednak, jeśli się mylę. Pod skórą jej dłoni widziałem tysiące iskier.

- Iskry? - spytał Belgarath.

- Tak, panie. Widziałem je na własne oczy, a co więcej one się poruszały, wszystkie te maleńkie, drobniutkie iskry poru­szały się dokoła w jej ciele, niczym świetliki w letni wieczór.

- Tak jakby cały rozgwieżdżony wszechświat był w niej zawarty? - spytał z ożywieniem Belgarath cytując niejasny dotąd dla nich fragment Wyroczni Ashabińskich.

- No, skoro tak to ująłeś, to wyglądało właśnie tak - zgodził się Kadian. - Wiedziałem od samego początku, że to nie byli zwykli ludzie, i potem, jak zobaczyłem ten ogień we mgle, naprawdę nie chciałem sterczeć tam dłużej.

- Możliwe, że to uratowało ci życie, kapitanie - powiedział Belgarath. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o Zandramas?

- O tej wiedźmie? Wszyscy o niej słyszeli.

- Myślę, że to ona była twą połyskującą pasażerką, a Zan­dramas bardzo mocno wierzy w dawne powiedzenie, że mar­twi ludzie nie mogą przekazywać dalej żadnych wiadomości. Z tego co wiemy, zatopiła trzy statki i kilkoma ludźmi nakarmiła drapieżne bestie. Sądzę, że mgła ocaliła ci życie. Gdyby wtedy cię dojrzała, nie byłoby cię już między nami.

Kapitan Kadian przełknął głośno ślinę.

- Czy potrzebujesz więcej informacji? - spytał Silk.

- Nie - odparł Belgarath. - Myślę, że to wyjaśnia wszyst­ko. - Spojrzał na kapitana. - Dziękujemy ci, Kadianie. Czy możesz naszkicować nam mapę plaży, na której wysadziłeś tych swoich pasażerów?

- Oczywiście, że tak - odparł posępnie Kadian. - Zamie­rzacie ścigać tę wiedźmę?

- Myśleliśmy o tym.

- Kiedy ją będziecie palili, dorzućcie kilka pniaków drewna za pamięć mego bosmana i jego wioślarzy.

- Masz na to moje słowo, kapitanie - zapewnił Garion.

- Młode pniaki - dodał Kadian. - Te nie palą się tak szybko.

- Będziemy o tym pamiętać.

Silk wstał i wręczył kapitanowi skórzaną sakiewkę.

Kadian kilkakrotnie podrzucił ją w dłoni i sakiewka wydała brzęczący odgłos.

- Jesteś bardzo szczodry, wasza wysokość - powiedział żeglarz wstając. - Macie tu gdzieś pod ręką pióro i inkaust? Narysuję wam mapkę.

- Tam na stole - powiedział Silk wskazując ręką. Skinąwszy głową kapitan przemierzył komnatę.

- Gdzie ciocia Pol i pozostali? - spytał Garion.

- Przebierają się - odparł Silk. - Jak tylko powrócił jeden z ludzi Vettera i powiedział nam, że znaleźli kapitana Kadiana, wysłałem wiadomość na statek. Oczekuje na nas w po­rcie. - Spojrzał uważnie na Gariona. - Nie czujesz się zbyt dobrze? Jesteś trochę blady.

- Krótko mówiąc: mam złe wieści.

Silk spojrzał ze zdziwieniem na Belgaratha.

- Znaleźliśmy Wyrocznie Ashabińskie - wyjaśnił zwięźle starzec. - Na ostatniej stronie Torak zostawił wiadomość dla Gariona. Nie była zbyt miła. Porozmawiamy o tym na po­kładzie statku.

Kapitan Kadian powrócił niosąc kawałek pergaminu.

- To jest Selda - powiedział wskazując na rysunek. - Tu znajduje się cypel, a plaża, o której wam mówiłem, leży na południe od niego. Z uwagi na mgłę nie mogę określić dokładnie, gdzie wylądowała wiedźma, lecz powinno to być blisko miejsca zaznaczonego krzyżykiem.

- Jeszcze raz dziękuję, kapitanie - powiedział Silk.

- Cała przyjemność po mojej stronie, wasza wysokość. Życzę udanych łowów. - Kadian odwrócił się i wyszedł z po­koju lekko kołyszącym się krokiem, charakterystycznym dla ludzi, którzy niewiele czasu spędzają na lądzie.

Kilka chwil później dołączyła do nich Polgara i pozostali. Ce’Nedra i Velvet miały na sobie gładkie, szare suknie podob­ne do tych, jakie Polgara nosiła podczas podróży. Garion zauważył, że szary nie był zbyt odpowiednim kolorem dla Ce’Nedry. Na szarym tle skóra wydawała się bardzo blada, i jedynie ogniste bogactwo miedzianokasztanowych włosów królowej dodawało zdecydowanej barwy całej postaci.

Durnik i pozostali mężczyźni, z wyjątkiem Totha, który nadal miał na sobie swoje zwykłe okrycie, byli ubrani w takie same nie rzucające się w oczy brązowe szaty, jakie nosił Silk.

- No i co, ojcze? - spytała Polgara wchodząc. - Czy znala­złeś to, czego szukamy?

Skinął głową.

- Wolałbym jednak porozmawiać o tym na pokładzie. Zrobiliśmy już w Melcene to, co mieliśmy do zrobienia. Na pełnym morzu będzie aż nadto czasu na dyskusje.

Poprowadził ich na zewnątrz i schodami w dół.

Księżyc wzeszedł wcześnie wypełniając wieczór srebrną po­światą i malując bladym światłem kontury ulic. W oknach mijanych domów jaśniały złociście płomyki świec a setki latarenek mrugały na masztach statków zakotwiczonych w porcie. Garion, pogrążony w melancholii, jechał bez słowa rozmyślając o wiadomości, jaką zostawił mu Torak.

Szybko weszli na statek i udali się pod pokład do ciasnej kajuty na rufie.

- A zatem - zaczął Belgarath, gdy tylko Durnik zamknął drzwi - znaleźliśmy Wyrocznie i miejsce, gdzie trzymano Sardion mniej więcej do czasu bitwy o Vo Mimbre.

- Niezwykle owocna wyprawa, nieprawdaż? - zauważył Silk. - Czy Senji jest rzeczywiście tak stary, jak powiadają?

Beldin chrząknął.

- Starszy.

- Czy nie oznacza to, że jest czarodziejem? - spytała Ce’Nedra. Być może to gładka, szara suknia sprawiała, że drobniutka królowa wydawała się nieco przygnębiona, gdy tak siedziała na pięknie rzeźbionej ławie, pod kołyszącą się oliwną lampą.

Belgarath skinął głową.

- Nie jest w tym zbyt dobry, lecz posiada pewne umiejętno­ści, to prawda.

- Kto był jego nauczycielem? - spytała Polgara, siadając obok Ce’Nedry i czule obejmując ją ramieniem.

- Nikt - stwierdził z niejakim zdegustowaniem Belga­rath. - Czy uwierzysz, że on po prostu sam na to wszystko wpadł?

- Próbowaliście zgłębić ten sekret?

- Tak. Beldin ma swoją teorię. Może ci to później wyjaśnić. W każdym razie Sardion został przyniesiony na uniwersytet kilka tysięcy lat temu. Trzymano go w muzeum. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział, kim on naprawdę jest. Jakieś pięćset lat temu jeden z uczonych skradł go, zabrał na południowy kraniec Gandaharu i odpłynął w kierunku Protektoratów Dalazjańskich. Nikt nie wie na pewno, co się z nim później działo. Tak czy owak, Senji posiadał nie uszkodzoną kopię Ashabińskich Wyroczni.

- Co tam było napisane? - spytała z zaciekawieniem Velvet.

- Dużo ciekawych meczy. Dowiedzieliśmy się na przykład, dlaczego Zandramas uprowadziła Gerana.

- By złożyć go w ofierze? - spytała.

- Niezupełnie. Jeśli zwycięży Przepowiednia Ciemności, Geran zostanie Nowym Bogiem Angaraku.

- Moje dziecko?! - krzyknęła Ce’Nedra.

- Obawiam się, że przestanie być twoim dzieckiem - powie­dział posępnym głosem starzec. - Będzie Torakiem.

- Albo czymś gorszym - dodał Beldin. - Będzie dzierżył Klejnot w jednej ręce, a Sardion w drugiej. Będzie panował nad wszystkim, co istnieje, i nie sądzę, żeby był przyjaznym bogiem.

- Musimy ją powstrzymać! - krzyknęła Ce’Nedra. - Nie możemy do tego dopuścić.

- Myślę, że to tylko jakiś bardzo ogólny plan, wasza wysokość - próbował pocieszyć ją Sadi.

- Co jeszcze zostało tam powiedziane, ojcze? - spytała Polgara.

- Była mowa o Zandramas, lecz ten fragment jest trochę niejasny. Z jakiejś przyczyny jej ciało stopniowo napełnia się pewnego rodzaju światłem. Kapitan, który zawiózł ją do Selda, ujrzał jej rękę i jak twierdzi, pod skórą migotały ogniste iskry. Wyrocznie mówiły, że to się ma zdarzyć.

- Co to oznacza? - spytał Durnik.

- Nie mam najmniejszego pojęcia - przyznał Belgarath. Spojrzawszy na Gariona delikatnie poruszył palcami. - Może lepiej nie informować Ce’Nedry, co księga mówiła na jej temat? Jak uważasz?

Garion potrząsnął przecząco głową.

- Musimy udać się do Kell.

- Kell? - W głosie Polgary brzmiało zdumienie. - Po co?

- Oryginał Ewangelii Malloreańskich, który znajduje się w Kell, przechowywany tam przez proroków, pomoże nam dotrzeć przed Zandramas do Miejsca, Którego Już Nie Ma.

- Wspaniale. Przyda się odmiana - powiedział Silk. - Tro­chę zaczyna mnie już męczyć wleczenie się za nią.

- Ale zgubimy ślad - zaprotestowała Ce’Nedra.

- Mała dziewczynko - odezwał się gburowato Beldin - jeśli dowiemy się, dokąd zmierza Zandramas, nie będziemy potrzebować jej tropu. Będziemy mogli udać się bezpośrednio do Miejsca, Którego Już Nie Ma i zaczekać tam na nią.

- Bądź dla niej delikatny, wujku. Wykazała niezwykły hart ducha całując cię w domu arcyksięcia, a wyobrażam sobie, że było to dla niej dość silne przeżycie. - Polgara uśmiechnęła się do Beldina.

- Bardzo zabawne, Pol. - Brzydki garbus opadł ciężko na krzesło i zaczął się energicznie drapać po ramieniu.

- Czy było coś jeszcze, ojcze? - spytała Polgara.

- Torak napisał coś do Gariona - odparł Belgarath. - Dość przygnębiające przesłanie, ale okazuje się, że nawet on wiedział dokładnie, jaki sprawy przybiorą obrót, kiedy zwy­cięży Zandramas. Powiedział tylko Garionowi, żeby za wszel­ką cenę ją powstrzymał.

- I tak zamierzałem to uczynić - powiedział cicho Garion. - Nie potrzebowałem żadnych poleceń od Toraka.

- Czego możemy spodziewać się w Peldane? - spytał Silka Belgarath.

- Sądzę, że tego, co napotkaliśmy w Voresebo i Rengel, tyle że w większym wymiarze.

- Jak można najszybciej dostać się do Kell? - spytał Durnik.

- Leży w Protektoracie Likandii - odparł Silk - a najkrót­sza droga biegnie prosto przez Peldane i Darshivę, i dalej przez góry.

- A Gandahar? - spytał Sadi. - Moglibyśmy uniknąć wielu trudów i nieprzyjemności, gdybyśmy popłynęli na południe i dostali się tam przez Gandahar. - Sadi wyglądał dość szczególnie w rajtuzach i w przewiązanej pasem tunice. Kiedy zrezygnował ze swej mieniącej się wszystkimi barwami tęczy togi, bardziej przypominał zwykłego człowieka, a mniej eunucha Salmissry. Jego głowa była jednak jak zwykle świeżo ogolona.

Silk potrząsnął przecząco głową.

- Gandahar to jedna wielka dżungla, Sadi - powiedział. - Trzeba karczować gąszcz, żeby torować sobie drogę.

- Dżungle nie są takie złe, Kheldarze.

- Są, jeśli ci się spieszy.

- Czy mógłbyś posłać po swoich żołnierzy? - spytała Velvet.

- Przypuszczam, że tak - odparł Silk - ale nie jestem pewien, czy okażą się aż tak bardzo pomocni. Vetter mówi, że w Darshivie roi się od Grolimów i oddziałów Zandramas, a w Peldane od wielu lat panuje chaos. Moi żołnierze są dobrze wyszkoleni, lecz nie aż tak dobrze. - Spojrzał na Belgaratha. - Obawiam się, że przybędzie ci jeszcze kilka szwów na futrze, stary przyjacielu.

- A zatem przestaniemy zwracać uwagę na ślady Zandra­mas - spytał Garion - i udamy się prosto do Kell?

Belgarath podrapał się za uchem.

- Mam pewne podejrzenia, że szlak i tak będzie prowadził mniej więcej w kierunku Kell - powiedział. - Zandramas również czytała Wyrocznie Ashabińskie, więc wie, że Kell to jedyne miejsce, gdzie może uzyskać niezbędne informacje.

- Czy Cyradis pozwoli jej zobaczyć Ewangelie? - spytał Durnik.

- Prawdopodobnie tak. Cyradis wciąż zajmuje neutralną pozycję i nie będzie ingerować.

Garion wstał.

- Chyba wyjdę na pokład, dziadku - powiedział. - Muszę przemyśleć pewne sprawy, a morskie powietrze dobrze wpły­wa na przejrzystość myśli.

Daleko za nimi na horyzoncie migotały światła Melcene, a księżyc torował im srebrzystą ścieżkę po tafli morza. Kapi­tan stał przy rumplu na dziobie z rękami w stanie gotowości.

- Czy w nocy trudno określić kurs statku? - spytał Garion.

- Absolutnie nie - odparł kapitan wskazując w kierunku nieba. - Pory roku przychodzą i odchodzą, lecz gwiazdy nigdy nie zmieniają swej pozycji.

- Cóż - odezwał się Garion - przynajmniej trzeba mieć taką nadzieję. - Zrobił kilka kroków i stanął na dziobie statku.

Nocny wiatr, wiejący wzdłuż cieśniny miedzy Melceną a stałym lądem, okazał się nierówny i kapryśny, więc żagle to wypełniały się nim znacznie, to opadały płasko wydając przy tym odgłos dudnienia przypominający bicie pogrzebowego bębna. Dźwięk ten odzwierciedlał dobitnie nastrój Gariona. Przez długi czas stał bawiąc się zakończoną węzłem linką i spoglądając na oświetlone księżycowym blaskiem fale; nie tyle myśląc, co po prostu rejestrując widoki, odgłosy i zapachy dookoła.

Wiedział, że jest w pobliżu. Zdradziła ją nie tylko woń, którą znał od wczesnego dzieciństwa, lecz również szczególny spokój emanujący z jej obecności. W jego umyśle pojawiły się wspomnienia. Wydawało mu się, że zawsze wiedział, gdzie się znajdowała. Nawet w najciemniejszą noc, śpiąc w nieznanym pokoju, w jakimś obcym mieście wskazałby nieomylnie miejs­ce jej pobytu. Kapitana statku prowadziły światła na niebie, lecz gwiazda, która prowadziła Gariona przez całe życie, nie była jakimś odległym migotaniem w aksamitnej otchłani no­cy. Będąc o wiele bliżej wydawała się jeszcze bardziej nie­zmienna.

- Co cię trapi, Garionie? - spytała Polgara, kładąc delikat­ną rękę na jego ramieniu.

- Słyszałem jego głos. Głos Toraka. Nienawidził mnie już tysiące lat przez moimi narodzinami. Znał nawet moje imię.

- Garionie - wyszeptała - wszechświat znał twoje imię, zanim jeszcze ten księżyc wynurzył się z nicości. Całe konstela­cje czekały na ciebie od zarania czasu.

- Wcale tego nie chciałem, ciociu.

- Niektórzy z nas nie mają wyboru, Garionie. Określone rzeczy muszą zaistnieć i określeni ludzie muszą je wykonać. Tak po prostu jest.

Uśmiechnął się dość smutno patrząc na jej nieskazitelnie piękną twarz i delikatnie dotknął śnieżnobiałego loczka nad brwiami. I zadał pytanie, które cisnęło mu się na usta tysiące razy od czasu, kiedy był małym chłopcem.

- Czemu ja, ciociu Pol? Czemu ja?

- Czy przychodzi ci do głowy ktoś inny, komu powierzył­byś takie zadanie, Garionie?

Na to pytanie nie był przygotowany. Uderzyło go swą prostotą i dopiero wtedy w pełni zrozumiał.

- Nie - westchnął. - Przypuszczam, że nie. Jednak wydaje się to trochę niesprawiedliwe. Nikt nie pytał mnie o zdanie.

- Mnie też nie, Garionie - odparła. - Lecz to nie było konieczne, prawda? Wiedza o tym, co mamy do zrobienia, rodzi się wraz z nami. - Objęła go ramionami i przytuliła mocno. - Jestem z ciebie taka dumna, Garionie - powie­działa.

Uśmiechnął się kwaśno.

- Przypuszczam, że nie okazałem się taki najgorszy - podsumował. - Przynajmniej potrafię założyć but na odpo­wiednią nogę.

- A nie masz pojęcia, jak długo trzeba ci było to wyjaś­niać - odparła z lekkim uśmiechem. - Byłeś dobrym chłop­cem, Garionie, lecz nigdy nie chciałeś słuchać. Nawet Rundorig chętnie słuchał. Zwykle nie rozumiał, lecz przynajmniej słuchał.

- Czasem mi go brakuje. Jego, Doroon i Zubrette. - Garion przerwał. - Czy oni się kiedykolwiek pobrali? To znaczy Rundorig i Zubrette.

- O tak. Wiele lat temu, i Zubrette urodziła już sporą gromadkę dzieci, pięcioro czy coś koło tego. Kiedyś otrzymy­wałam wieści każdej jesieni i musiałam jeździć na farmę Faldora, by odbierać kolejne niemowlaki.

- Robiłaś to? - zapytał zdumiony.

- Nie pozwoliłabym przecież tego robić komuś innemu. Nie zgadzałyśmy się z Zubrette co do pewnych spraw, lecz nadal bardzo ją lubię.

- Czy jest szczęśliwa?

- Myślę, że tak. Rundorig jest łatwy we współżyciu, a ona ma na głowie gromadkę szczebiotliwych pociech, co całkowi­cie ją absorbuje. - Spojrzała na niego krytycznym wzro­kiem. - Czy choć trochę przeszedł ci zły nastrój? - spytała.

- Czuję się znacznie lepiej - odparł. - Zawsze mi się polep­sza, kiedy jesteś w pobliżu.

- To miłe. Przypomniało mu się coś.

- Czy dziadek powiedział ci, co Wyrocznie mówiły o Ce’Nedrze?

- Tak - odpowiedziała. - Będę na nią uważać. Może ze­jdziemy teraz pod pokład? Kolejne tygodnie mogą okazać się nieco gorączkowe, więc wykorzystajmy tyle czasu na sen, ile tylko możemy.

Dokładnie tak jak mówił kapitan Kadian, wybrzeże Peldane spowijała gęsta mgła, lecz ognie latarni palących się na murach Seldy wskazywały żeglarzom drogę i mogli bez przeszkód przyjąć kurs wzdłuż wybrzeża, aż kapitan oszaco­wał, iż znajdują się blisko plaży zaznaczonej na rysunku Kadiana.

- Jakąś milę na południe leży rybacka wioska, wasza wyso­kość - poradził Silkowi. - Opuszczono ją z powodu zamętu panującego na tym obszarze, lecz jest tam przystań, a przynaj­mniej była, kiedy ostatnim razem żeglowałem wzdłuż tego wybrzeża. Tam będziemy mogli wysadzić na ląd wasze konie.

- Wspaniale, kapitanie - odparł Silk.

Posuwali się do przodu w gęstej mgle, aż dotarli do opus­toszałej wioski i rozwalającej się przystani. Gdy tylko Chretienne dotknął kopytami stałego lądu, Garion osiodłał go, po czym wsiadł i ruszył wolno wzdłuż plaży z mieczem Rivy Żelaznopalcego spoczywającym na wystającym łęku. Ujecha­wszy jakieś półtorej mili poczuł znajome ciągnięcie. Zawróci­wszy w miejscu popędził konia z powrotem.

Pozostali również osiodłali wierzchowce i poprowadzili je na kraniec otulonej mgłą rybackiej wioski. Statek wolno odpływał na pełne morze; niejasny kształt we mgle, z czerwono-zielonymi latarenkami znaczącymi iluminatory i sterburtę z samotnym żeglarzem siedzącym okrakiem na bukszprycie i dmuchającym melancholijnie w róg, żeby ostrzegać inne statki.

Garion zeskoczył na ziemię i poprowadził olbrzymiego, szarego ogiera ku przyjaciołom.

- Czy znalazłeś trop? - spytała z ożywieniem Ce’Nedra swym delikatnym głosikiem. Garion stwierdził, że z jakiejś przyczyny we mgle ludzie zawsze porozumiewają się ściszony­mi głosami.

- Tak - odparł, po czym spojrzał na dziadka. - No i co? - spytał. - Czy rezygnujemy z tropu i ruszamy prosto do Kell?

Belgarath podrapał się po brodzie i spojrzał najpierw na Beldina a następnie na Polgarę.

- Co o tym myślicie? - spytał.

- Trop wiedzie w głąb lądu, prawda? - spytał Beldin Gariona.

Garion skinął głową.

- Więc nie musimy podejmować decyzji jutro - stwierdził garbus. - Skoro Zandramas zmierza w tym samym kierunku, w którym my chcemy się udać, możemy nadal podążać za nią. Jeśli później zmieni kierunek, wtedy zadecydujemy.

- Brzmi sensownie, ojcze - zgodziła się Polgara.

- A zatem tak uczynimy. - Starzec rozejrzał się dookoła. - Mgła powinna skryć nas nie gorzej niż ciemności. Chodźmy poszukać tropu, a potem Garion, Pol i ja ruszymy przodem. -Łypnął okiem na mroczne niebo. - Czy ktoś wie, co to za pora dnia?

- Jakiś środek popołudnia, Belgaracie - powiedział Durnik po szybkiej konsultacji z Tothem.

- Zorientujmy się, w którą stronę zmierza Zandramas. Ruszyli wzdłuż plaży podążając po śladach Chretienne, aż dotarli do miejsca, gdzie miecz Gariona zakołysał się w jego dłoni wskazując w kierunku lądu.

- Powinniśmy ją niebawem dogonić - zauważył Sadi.

- Dlaczego tak myślisz? - spytał Silk.

- Przybyła na ląd w małej łodzi - odparł eunuch - więc nie miała koni.

- To dla niej żaden problem, Sadi - powiedziała Polgara. - Jest Grolimką i może komunikować się ze swymi sługami na wielkie odległości. Jestem pewna, że siedziała na grzbiecie konia wkrótce po tym, jak jej stopy dotknęły suchego piasku.

Eunuch westchnął.

- Czasem o tym zapominam - przyznał. - Posiadanie pew­nych cech jest niezwykle korzystne, jednak korzyść zostaje zniwelowana, gdy druga strona posiada podobne zdolności.

Belgarath zeskoczył z konia.

- Chodź, Garionie, i ty również, Pol. Możemy ruszać. - Spojrzał na Durnika. - Będziemy w bliskim kontakcie - zwrócił się do kowala. - Ta mgła może trochę utrudnić poruszanie się.

- Dobrze, będziemy w kontakcie - zgodził się Durnik. Garion ujął Polgare pod rękę, pomagając jej przejść po miękkim piasku, i oboje podążyli za starcem plażą upstrzoną wyrzuconymi przez morze kawałkami drewna.

- Powinno wystarczyć - zdecydował starzec. - Zróbmy te­raz zmianę, a potem Garion i ja możemy wyruszyć przodem. Pol, staraj się nie spuszczać pozostałych z oczu. Nie chcę, żeby zabłądzili.

- Tak, ojcze - powiedziała, w chwili gdy zaczęła migotać i zmieniać swoją postać.

Garion stworzył wyobrażenie w umyśle, zebrał wolę i od­czuł szczególne wrażenie topnienia. Obejrzał się dokładnie, jak to zwykł zawsze czynić po zmianie kształtu. Kiedyś zmienił się w zbytnim pośpiechu i zapomniał o ogonie. Ogon nie znaczy wiele dla dwunożnego zwierzęcia, lecz jest niezbędny dla czworonoga.

- Przestań już się podziwiać - usłyszał głos Belgaratha w ciszy umysłu. - Mamy sporo do zrobienia.

- Tylko się upewniałem, że wszystko mam, dziadku.

- Chodźmy. Nie będziesz mógł dojrzeć zbyt wiele we mgle, więc używaj nosa.

Polgara przysiadła na białej jak kość gałęzi sterczącej z leżą­cego pnia i zawzięcie czyściła haczykowatym dziobem śnież­nobiałe pióra.

Belgarath i Garion bez najmniejszego wysiłku przeskoczyli przez pień i sadząc długie susy zagłębili się w mgłę.

- Zapowiada się wilgotny dzionek - zauważył bezgłośnie Garion biegnąc u boku wielkiego, srebrnego wilka.

- Futro ci się nie roztopi.

- Wiem, lecz marzną mi łapy, kiedy są mokre.

- Każę Durnikowi, żeby zrobił ci małe buciki.

- To absolutnie absurdalny pomysł, dziadku - powiedział oburzony Garion. Mimo że dopiero co przybrał nowy kształt, ogromna potrzeba zachowania dobrych obyczajów wilka za­częła już wypełniać jego świadomość.

- Przed nami są jacyś ludzie - powiedział Belgarath węsząc w powietrzu. - Powiedz cioci.

Rozdzielili się i ruszyli w kierunku wysokiej, mokrej od mgły bagnistej trawy.

- Ciociu Pol. - Garion wyrzucił słowa w mglistą ciszę.

- Tak, mój drogi.

- Powiedz Durnikowi i pozostałym, by wstrzymali konie. Przed nami są jacyś nieznajomi.

- Dobrze Garionie. Uważaj na siebie.

Garion czołgał się po ziemi rozsuwając nosem mokrą trawę i zważając na każdy ruch swego ciała.

- Czy nigdy się nie podniesie? - usłyszał, jak jakiś głos po lewej stronie zapytał z rozdrażnieniem.

- Tubylcy twierdzą, że zawsze wiosną unosi się tu mgła - odparł inny głos.

- Teraz nie ma wiosny.

- Tutaj jest. Znajdujemy się na południe od równika. Pory roku są odwrócone.

- To głupie.

- Nie ja to wymyśliłem. Pogadaj z bogami, jeśli chcesz złożyć skargę.

Nastała długa chwila ciszy.

- Czy Ogary znalazły już coś? - spytał pierwszy głos.

- Bardzo trudno wywęszyć ślad po trzech dniach nawet Ogarom, a cała ta wilgoć z mgły wcale nie ułatwia zadania.

Garion zesztywniał.

- Dziadku! - cisnął myślą w mgłę.

- Nie wrzeszcz.

- Dwóch mężczyzn rozmawia przed nami. Mają ze sobą Ogary. Myślę, że również próbują odnaleźć trop.

- Pol. - Myśl starego człowieka zdawała się trzeszczeć w głuchej ciszy. - Zbliż się tutaj.

- Już, ojcze.

Czas wlókł się w nieskończoność. Wreszcie w mrocznej mgle ponad głową, Garion usłyszał pojedyncze uderzenie miękkich skrzydeł.

- Tam na lewo są jacyś ludzie - rozległ się głos Belgaratha. - Myślę, że mogą to być Grolimowie. Rozejrzyj się, lecz bądź ostrożna.

- Dobrze - odparła, po czym usłyszeli kolejne, delikatne uderzenie skrzydeł. I znów nastało nie kończące się ocze­kiwanie.

Wtem jej głos rozbrzmiał całkiem wyraźnie.

- Masz rację, ojcze - powiedziała. - To Chandimowie.

Z niezmąconej ciszy doszedł do ich uszu pomruk prze­kleństwa.

- Urvon - rozległ się głos Belgaratha.

- I prawdopodobnie Nahaz - dodała Polgara.

- To komplikuje sprawy - stwierdził starzec. - Wracamy. Potrzebna jest narada. - Możliwe, że będziemy musieli podjąć decyzję szybciej niż spodziewał się Beldin.


Rozdział X


Zebrali się w pobliżu plaży usianej wyrzuconymi przez morze szczątkami drewna. Mgła zmieniła się niezau­ważalnie z białej w szarą, gdy nad przesyconym wilgocią wybrzeżem powoli zapadł wieczór.

- A zatem wszystko już wiemy - powiedział Beldin po wysłuchaniu opowieści Belgaratha. - Jeśli Chandimowie i Ogary próbują wywęszyć trop Zandramas, to prędzej czy później będziemy musieli na nich uderzyć.

- Raz już daliśmy sobie z nimi radę - zauważył Silk.

- Oczywiście, że nie musimy się ich bardzo obawiać - odparł Beldin - ale dlaczego ryzykować, jeśli nie musimy? Trop Zandramas przestał być dla nas niezbędny. Teraz na­szym głównym zadaniem jest dotarcie do Kell.

Belgarath przechadzał się w tę i z powrotem.

- Beldin ma rację - powiedział. - Nie ma sensu ryzykować dla czegoś, co nie ma już znaczenia.

- Ale jesteśmy już tak blisko - zaprotestowała Ce’Nedra.

- Jeśli zaczniemy uganiać się za Chandimami i Ogarami, zwolnimy tempo, a ona zyska na czasie - wyjaśnił Beldin.

Sadi wdział na siebie płaszcz podróżny podobny do tych, jakie noszono na Zachodzie. Na głowę włożył kaptur, żeby uchronić się przed wszędobylską wilgocią. Osłonięcie ogolonej czaszki w szczególny sposób zmieniało jego wygląd.

- Co zrobi Zandramas, kiedy zorientuje się, że Chandimo­wie podążają jej tropem? - zapytał.

- Postawi na ich drodze każdego Grolima i każdego wojo­wnika, jakich będzie miała do dyspozycji - odparła Polgara.

- A oni urosną w siłę, żeby odparować cios, nieprawdaż?

- To logiczne przypuszczenie - przyznał Durnik.

- Czy nie sądzisz zatem, iż wszystko zmierza ku finałowi, nawet gdyby żadna ze stron nie wybrała tego miejsca na główną bitwę?

- Co o tym sądzisz, Sadi? - zapytał Silk.

- Jeśli Urvon i Zandramas zajmą się sobą nawzajem, wtedy nie będą nam poświęcali zbyt dużo uwagi, prawda? My możemy spokojnie wydostać się stąd i już bez żadnych prze­szkód udać się prosto do Kell.

- Co znajduje się na południe od nas? - zapytał Beldin Silka.

- Nic ważnego - Silk wzruszył ramionami. - Przynajmniej aż do Gandaharu.

- Beldin skinął głową. - Ale na północ stąd leży jakieś miasto, prawda?

- Selda - uzupełnił Silk.

- Prawdopodobnie Urvon już tam jest, lecz jeśli wyruszy­my na południe, uda nam się uniknąć zarówno jego, jak i Zandramas. Sadi ma rację. Będą sobą tak zajęci, że nie starczy im czasu na poszukiwania.

- Czy są jeszcze jakieś propozycje? - zapytał Belgarath.

- Może ogień? - odezwał się Durnik.

- Nie bardzo rozumiem.

- Mamy całą tę mgłę - wyjaśnił Durnik - a do tego nadchodzi noc. Chandimowie są gdzieś przed nami, a my potrzebujemy czegoś do odwrócenia ich uwagi, gdy będzie­my się prześlizgiwać obok nich. Na plaży leżą wyrzucone przez morze kawałki drewna. Ognisko w tę mglistą noc rozświetli całe niebo i będzie widoczne z odległości wielu mil. Jeśli wzniecimy kilka takich ognisk, Chandimowie pomyślą, że za nimi dzieje się coś poważnego i wszyscy zawrócą, by to sprawdzić. Droga przed nami stanie ot­worem.

Beldin wyszczerzył zęby i sękatą dłonią poklepał kowala po ramieniu.

- Dokonałaś dobrego wyboru, Pol - zarechotał. - Cóż za niezwykły jegomość.

- Tak - wymamrotała. - Wiedziałam o tym od samego początku.

Ruszyli z powrotem wzdłuż plaży kierując się ku opusz­czonej rybackiej wiosce.

- Czy chcesz, żebym to zrobił, dziadku? - zaoferował Garion. - Mam na myśli rozpalenie tych wyrzuconych drewien?

- Nie - odparł stary człowiek. - Ja się tym zajmę. - Ty i Pol poprowadźcie pozostałych wzdłuż brzegu.

- Chcesz? - zapytał Durnik podając staremu mężczyźnie swoje krzesiwo.

Belgarath pokręcił przecząco głową.

- Zrobię to w inny sposób - powiedział. - Chcę, by Chandimowie usłyszeli jakiś hałas i ujrzeli ogień. Trzeba przyciąg­nąć ich uwagę. - Po tych słowach zagłębił się w mgłę otulającą całą plażę.

- Prowadź, Garionie - powiedziała Polgara ściągając z gło­wy kaptur swojej peleryny. - Wyruszymy na zwiady. Powin­niśmy poruszać się całkiem szybko.

Błyskawicznie pokonali krótki odcinek plaży i ponownie dokonali zamiany postaci.

- Miej oczy szeroko otwarte, jak również uszy i nozdrza - poinstruowała go szeptem Polgara. - W tej mgle Chandimowie będą prawdopodobnie poruszali się korzystając ze swych myśli, a nie oczu.

- Tak, ciociu - odparł, biegnąc susami w stronę odległego krańca plaży. Piasek umykający spod silnych łap utrudniał nieco szybki bieg i Garion stwierdził, że o wiele bardziej woli poruszać się po trawie czy torfie. Biegł przez kilka mil nie napotykając żadnych przeszkód, potem usłyszał i poczuł wstrząsająco głośny przypływ woli nadchodzący gdzieś z tyłu. Zatrzymał się i spojrzał wstecz przez szeroki bark. Pomarań­czowa łuna rozświetlała wszędobylską mgłę. W powietrzu rozbrzmiał dźwięk przypominający wybuch, a następnie jesz­cze jeden i jeszcze jeden.

- Ojcze - usłyszał głos Polgary przesycony dezaprobatą. - Dlaczego jesteś taki ostentacyjny?

- Chcę mieć pewność, że mnie usłyszą, to wszystko - odparł starzec.

- Usłyszeli cię prawdopodobnie w Mal Zeth. Idziesz już?

- Pozwól mi najpierw rozpalić jeszcze kilka ogni. Chandimowie mają ograniczony zasięg postrzegania. Poza tym dym zaszkodzi nosom Ogarów.

Rozległy się kolejne detonacje.

- Powinno wystarczyć. - Myśl Belgaratha niosła w sobie satysfakcję.

Jakiś czas później olbrzymi, srebrny wilk wynurzył się z mgły niczym duch.

- Och, tutaj jesteś - odezwał się po wilczemu Belgarath do Gariona. - Rozciągnijmy się odrobinę i ruszajmy dalej. Durnik jest już za nimi.

- Czy Chandimowie powrócili na plażę, żeby zobaczyć, co się dzieje?

- Och, tak - Belgarath wywiesił język w wilczej wersji uśmiechu. - Wprost zżera ich ciekawość. Idziemy?

Przez długi czas biegli obok siebie, aż do nozdrzy Gariona doleciał zapach koni i jeźdźców zbliżających się od przodu. Pędził we mgle sadząc ogromne susy. Czasami przystawał węsząc w powietrzu lub biegając w tę i z powrotem. W końcu wyczuł zbliżającego się przeciwnika. Ostrożnie ruszył do przodu.

Był to samotny Strażnik Świątyni. Galopował na północ w stronę płomieni, które wzniecił Belgarath. Garion popędził za nim warcząc przeraźliwie. Wierzchowiec Strażnika zakwiczał ogarnięty paniką, wierzgając zadnimi nogami i zrzucając jeźdźca ze swego grzbietu prosto na zbielały kawał wyrzucone­go przez morze drewna. Przerażone zwierzę umknęło, a Straż­nik jęknął i znieruchomiał zaplątany w białe korzenie i gałęzie do połowy zagrzebane w piasku.

- Jakieś kłopoty? - Myśl Belgaratha nadeszła z oparów mgły.

- Strażnik - odpowiedział Garion. - Spadł z konia. Myślę, że mógł połamać sobie parę kości.

- Był sam?

- Tak, dziadku. Gdzie jesteś?

- Tuż przed tobą. Jest tu kilka konarów. Tak samo dobre miejsce jak każde inne, żeby skręcić na zachód. Nie sądzę, że musimy cały czas podążać drogą do Gandaharu.

- Powiem cioci Pol, żeby powiadomiła Durnika.

Znajdowali się w sporym lesie. W pewnym momencie Ga­rion trafił na żar obozowego ogniska, wciąż świecącego w mglistej ciemności. Obóz sprawiał jednakże wrażenie opuszczonego, a wszelkie oznaki świadczyły, że ktokolwiek w nim przebywał - odjechał w pośpiechu. Ślady w rozmokłej glinie, która w dużej mierze stanowiła podłoże lasu, wskazywały, że ludzie galopowali na swych koniach ku rozświetlonej płomie­niami plaży.

Garion nie zatrzymał się nawet na moment.

Na skraju lasu lekka bryza przyniosła ostry, psi zapach. Tu Garion zatrzymał się natychmiast.

- Dziadku - wysłał naglącą myśl. - Wyczuwam gdzieś przede mną psa.

- Tylko jednego?

- Tak sądzę. - Zaczął się skradać z czujnie nastawionymi uszami i szeroko rozwartymi nozdrzami. - Czuję tylko jed­nego - poinformował.

- Zostań na miejscu. Zaraz tam będę.

Garion przysiadł na zadzie i czekał. Kilka chwil później dołączył do niego srebrny wilk.

- Czy krąży gdzieś w pobliżu? - zapytał Belgarath.

- Nie, dziadku. Wydaje się, że siedzi w jednym miejscu. Myślisz, że moglibyśmy prześlizgnąć się koło niego?

- Ty i ja z pewnością, lecz nie sądzę, by mogli to uczynić Durnik i pozostali. Słuch i węch Ogarów jest niemalże tak dobry jak wilków.

- Czy nie dałoby się go wystraszyć?

- Wątpię. Jest od nas dużo większy. Nawet gdyby nam się udało, pobiegłby po pomoc, a ostatnia rzecz, jakiej potrzebu­jemy, to sfora Ogarów depcząca nam po piętach. Będziemy musieli go zabić.

- Dziadku! - wysapał Garion. Z jakiejś przyczyny, myśl o rozmyślnym zabiciu psa wstrząsnęła nim dogłębnie.

- Wiem - przyznał Belgarath. - Sama myśl jest odpychają­ca, lecz nie mamy żadnego wyboru. Tarasuje nam drogę, a musimy wydostać się z tego obszaru jeszcze przed świtem. Słuchaj teraz uważnie. Ogary są duże, ale nie uchodzą za zbyt zwinne, nie są też szczególnie zwrotne podczas szybkiego biegu. Wyjdę naprzeciwko niego. Ty zajdziesz go od tyłu i przegryziesz mu ścięgna. Wiesz, jak to zrobić?

Wiedza ta leżała głęboko zakodowana w wilczych umysłach i Garion stwierdził niemalże ze zdziwieniem, że dokładnie wie, co ma czynić.

- Tak - odparł. Mowa wilków jest ograniczona ich emoc­jonalnymi barierami, więc nie potrafił okazać, jak nieprzyjem­ną jest dla niego zbliżająca się walka.

- W porządku - kontynuował Belgarath. - Kiedy przegry­ziesz mu ścięgna, wycofaj się poza zasięg jego kłów. Będzie próbował odwrócić się w twoją stronę. To instynkt, więc nie zdoła się powstrzymać. Wtedy rozszarpię mu gardło.

Garion poczuł przenikający dreszcz. Belgarath nie propo­nował walki, lecz zabójstwo z zimną krwią!

- Niech zatem to się już skończy, dziadku - powiedział nieszczęśliwy.

- I bądź cicho, Garionie - upomniał go Belgarath. - Usły­szy nas.

- Nie podoba mi się to - Garion odesłał myśl.

- Mnie również, lecz nie mamy innego wyjścia. Ruszajmy.

Skradali się pośród otulonych mgłą konarów, czując w noz­drzach coraz intensywniejszy zapach Ogara. Zapach nie nale­żał do najprzyjemniejszych, ponieważ w odróżnieniu od wil­ków psy żywiły się padliną. Garion dostrzegł ciemny zarys sylwetki Ogara wyłaniający się z mgły na skraju lasu. Bel­garath przystanął, co wskazywało, że on również ujrzał upa­trzoną ofiarę. Rozdzielili się, stąpając niezwykle ostrożnie, wręcz celebrując polowanie, odmierzając każdy krok i bez­głośnie posuwając się po leśnym podszyciu.

Wszystko skończyło się tak szybko, jak się zaczęło. Ogar zawył, gdy kły Gariona rozerwały ścięgna jego tylnych łap, lecz skowyt zamarł w jednej chwili zmieniając się w przeraźliwe rzężenie, gdy szczęki Belgaratha zacisnęły się na grubym gardle. Olbrzymie czarne cielsko zachwiało się kilka razy, konwulsyjnie drapiąc ziemię pazurami przednich łap. Jego ciałem targnął ostatni wstrząs i stworzenie runęło zwiotczałe. Martwy Ogar rozmazał się osobliwie, zmieniając się z psiego trupa w rozciąg­niętego na ziemi Grolima z rozszarpanym gardłem.

- Nie wiedziałem - powiedział Garion, zwalczając napły­wające mdłości.

- Czasami tak się dzieje. - Belgarath przesłał następną myśl. - Droga wolna, Pol. Powiedz Durnikowi, by przepro­wadził pozostałych.

Gdy świt rozjaśnił nieco mgłę, znaleźli schronienie w rui­nach wioski. Niewielką osadę okalał w części zburzony mur. Niektóre z kamiennych domów znajdowały się w całkiem dobrym stanie z wyjątkiem dachów. Inne runęły na wąską uliczkę, a w kilku miejscach z pogruchotanych rumowisk unosił się dym.

- Myślę, że możemy zaryzykować rozpalenie ognia - za­proponował Durnik patrząc na dym.

Polgara rozejrzała się uważnie.

- Nie będzie kłopotów z gorącym śniadaniem - przyzna­ła. - Może minąć sporo czasu, zanim będziemy mieli szansę na następne. Myślę, że tam - wskazała. - W którymś z tych opuszczonych domów.

- Durniku - powiedział Belgarath. - Będę cię potrzebował do przetłumaczenia czegoś. - Spojrzał na Totha. - Mniemam, iż wiesz, jak dostać się stąd do Kell? - zapytał olbrzymiego niemowę.

Toth poprawił koc z surowej wełny zsuwając okrycie na ramiona i skinął głową.

- W Melcenie słyszeliśmy, że Kell zostało zamknięte - kontynuował starzec. - Czy wpuszczą nas?

Toth wykonał serię osobliwych gestów.

- Mówi, że nie powinniśmy mieć żadnych problemów, przynajmniej dopóki Cyradis jest w Kell - przetłumaczył Durnik. - Powiadomi pozostałych proroków, by nas wpuścili.

- A zatem ona tam jest? - zapytał Belgarath Gesty stały się gwałtowniejsze.

- Nie całkiem rozumiem - poskarżył się Durnik przyja­cielowi.

Toth zagestykulował ponownie, tym razem wolniej. Durnik zmarszczył brwi.

- To odrobinę skomplikowane, Belgaracie - powiedział. - W największym przybliżeniu mogę się domyślać, iż ona w tym samym czasie jest tam, a zarazem jej nie ma, podobnie jak Zandramas podczas ostatniego spotkania. Ona jest jeszcze w kilku innych miejscach i w kilku różnych czasach.

- To zgrabna sztuczka - orzekł Beldin. - Czy powiedział ci, gdzie znajdują się te inne miejsca i inne czasy?

- Nie. Sądzę, że raczej tego nie uczyni.

- Potrafimy to uszanować - oświadczył Belgarath.

- Jednakże nie umniejsza to naszej ciekawości - powiedział Beldin. Wyciągnął kilka źdźbeł słomy ze swojej brody, po czym wskazał na niebo. - Zamierzam udać się tam - dodał. -Myślę, że powinniśmy wiedzieć, jak daleko rozciąga się ta mgła i w co wdepniemy wydostając się z niej. - Rozłożył ręce, zamigotał i odleciał w dal.

Durnik poszedł do zrujnowanego domostwa i rozpalił nie­wielki ogień w ocalałym kominku, podczas gdy Silk i Sadi przeszukiwali zburzoną wioskę. Wkrótce powrócili z niezwyk­le chudym Melcenem w brązowej tunice biurokraty.

- Ukrywał się w piwnicy - wyjaśnił Sadi.

Urzędnik trząsł się wyraźnie, stojąc z szeroko rozwartymi oczami.

- Jak cię nazywają? - zapytał Belgarath.

Melcen wpatrywał się w starego człowieka, jakby nie zro­zumiał.

- Myślę, że ostatnio miał ciężkie dni - powiedział Silk. - Nie mogliśmy wyciągnąć z niego nawet jednego słowa.

- Czy możesz podać mu coś na uspokojenie? - Belgarath poprosił Sadiego.

- Właśnie sam miałem to zaproponować, o Przedwie­czny. - Sadi podszedł do swojej sakwy z czerwonej skóry i wyjął z niej niewielką szklaną fiolkę wypełnioną kryształo­wym płynem. Wziął kubek ze stołu i wlał do niego odrobinę wody. Następnie ostrożnie odmierzył kilka kropel bursztyno­wego płynu i zamieszał dokładnie miksturę. Po czym wyciąg­nął kubek w stronę trzęsącego się Melcena.

Jegomość chwycił z wdzięcznością kubek i opróżnił go przy akompaniamencie kilku głośnych łyków.

- Za kilka chwil zacznie działać. - Sadi wytłumaczył szep­tem Belgarathowi.

Patrzyli, jak przerażony człowiek uspokaja się i przestaje się trząść.

- Czy teraz czujesz się lepiej, przyjacielu? - zapytał go Sadi.

- Ta...tak - odparł szczupły jegomość. Wziął głęboki od­dech. - Dziękuję ci - powiedział. - Czy macie coś do jedzenia? Jestem bardzo głodny.

Polgara podała mu pajdę chleba i kawał sera.

- To powinno zaspokoić pierwszy głód, dopóki nie przygo­tuję śniadania.

- Dzięki ci, pani. - zaczął pożerać jedzenie z wilczym apetytem.

- Wyglądasz, jakbyś ostatnio dużo przeszedł - zauważył Silk.

- A nic z tego nie było przyjemne.

- Powiedziałeś, że jak masz na imię?

- Nabros. Jestem z Biura Dróg.

- Od jak dawna przebywasz w Peldane?

- Wydaje mi się, ze od zawsze, lecz przypuszczam, że jedynie jakieś dwadzieścia lat czy coś takiego.

- Co tu się stało? - Mężczyzna o szczurzej twarzy wskazał na zburzone domy.

- Absolutny chaos - odparł Nabros. - Od wielu lat wrzało tutaj, lecz w zeszłym miesiącu Zandramas zaanektowała Pe­ldane.

- Jak to zrobiła? Słyszałem, że jest gdzieś w zachodniej części kontynentu.

- Ja również tak słyszałem. Być może posłała rozkazy do swych generałów. Nikt nie widział jej od kilku lat.

- Wydajesz się całkiem dobrze poinformowany, Nabrosie - zaopiniował Silk.

Nabros wzruszył ramionami.

- Jak każdy biurokrata - uśmiechnął się trochę blado. - Czasami myślę, że spędzamy więcej czasu na plotkowaniu niż na pracy.

- Co ostatnio słyszałeś o Zandramas? - zapytał Belgarath.

- No cóż - odparł jegomość, pocierając zarośnięty podbró­dek - tuż przed tym jak uciekłem z Seldy, przybył mój przyjaciel z Biura Handlu. Mówił, że w stolicy Darshivy, Hemil, odbędzie się koronacja czy coś w tym rodzaju. Mój przyjaciel powiedział, że chcą ukoronować jakiegoś arcyksięcia z Melceny na Cesarza Mallorei.

- Mallorea ma już cesarza - sprzeciwiła się Velvet.

- Myślę, że to może być częścią tego planu. Mój przyjaciel z Biura Handlu trochę nad tym rozmyślał, a jest całkiem bystrym człowiekiem. Kal Zakath przebywał przez wiele lat w Cthol Murgos, ale ostatnio powrócił do Mal Zeth. Więk­szość jego armii wciąż pozostaje na zachodzie, więc nie może rzucić do walki tej wielkiej masy oddziałów. Mój przyjaciel wydawał się sądzić, że Zandramas wymyśliła tę koronację, by rozjuszyć cesarza i doprowadzić go do stanu, w którym zrobi coś zbyt pochopnie. Zgaduję, że ona chce wywabić go z Mal Zeth i wtedy rzucić przeciw niemu swe siły. Jeśli udałoby jej się go zabić, ten arcyksiążę z Melceny zostałby cesarzem.

- W jakim celu? - zapytał Silk.

- Słyszałeś o Urvonie, prawda?

- Uczeń?

- Właśnie ten. Od wieków siedział w Mal Yaska, lecz wydarzenia w tej części świata w końcu wywabiły go stamtąd. To z powodu Zandramas, rozumiesz. Ona jest dla niego wyzwaniem. W każdym razie przemaszerował przez Karandę gromadząc osobliwą armię. Karandowie wierzą nawet, że pomagają mu demony. To oczywiście nonsens, ale Karando­wie uwierzą we wszystko. To dlatego Zandramas, lub jej ludzie, muszą przejąć kontrolę nad cesarskim tronem. Ona chce sprowadzić z powrotem do Cthol Murgos armię malloreańską, żeby związać siły Urvona. Z drugiej strony, on może zniszczyć wszystko, nad czym ona pracuje. - Nagle gadatliwy urzędnik westchnął głęboko, a jego głowa zaczęła się kiwać.

- Myślę, że teraz uśnie - zamruczał Sadi do Belgaratha.

- To dobrze - odparł stary człowiek. - Wiem już wszystko, czego potrzebowałem.

- Jeszcze niezupełnie - powiedziała ochryple Polgara, stojąc przy ognisku. - Jest jeszcze coś, czego chciałabym się dowie­dzieć. - Ostrożnie przeszła po zaśmieconej podłodze zrujnowa­nego domu i lekko dotknęła ręką twarzy drzemiącego biuro­kraty. Otworzył oczy i spojrzał na nią nieco bezmyślnie. - Co wiesz o Zandramas? - zapytała. - Chciałabym usłyszeć całą historię - jeśli ją znasz. W jaki sposób zdobyła taką władzę?

- To długa historia, pani.

- Mamy czas.

Wychudzony Melcen przetarł oczy i stłumił ziewanie.

- Niech sobie przypomnę - powiedział na wpół do siebie - gdzie to wszystko się zaczęło? - Westchnął. - Przybyłem do Peldane jakieś dwadzieścia lat temu. Byłem młody i pełen entuzjazmu. To było moje pierwsze stanowisko i bardzo chciałem dobrze wypaść. Peldane nie była jakimś okropnym miejscem, naprawdę. Mieliśmy tutaj oczywiście Grolimów, ale trzymali się z dala od Urvona i Mal Yaska, i nie podchodzili do religii zbyt poważnie. Torak był pogrążony we śnie od przeszło pięciuset lat, a Urvona nie interesowało, co dzieje się w głębi kraju. W Darshivie jednakże rzeczy miały się zupełnie inaczej. W Świątyni w Hemil pojawiła się herezja i skończyło się rzezią. - Uśmiechnął się słabo. - Sądzę, że raz na jakiś czas Grolimowie używają swoich noży w odpowiednim celu. Nowy arcykapłan przejął kontrolę nad Świątynią. Niejaki Naradas.

- Tak - powiedziała Polgara - Słyszeliśmy o nim.

- Właściwie to nigdy go nie widziałem, lecz mówiono mi, że ma bardzo dziwne oczy. W każdym razie, pośród jego wier­nych znajdowała się młoda grolimska kapłanka imieniem Zandramas. Musiała mieć jakieś szesnaście lat i jak słyszałem, uchodziła za niezwykłą piękność. Naradas wskrzesił stare obrzędy i ołtarz Świątyni w Hemil spłynął krwią. - Wzdrygnął się. - Wydawało się, że młoda kapłanka jest największą entuz­jastką grolimskiego rytuału; fanatycznie oddana kobieta z wrodzonym okrucieństwem, która wiedziała, że to był naj­lepszy sposób zwrócenia na siebie uwagi nowego arcykapłana. Krążą pogłoski, że przyciągnęła jego uwagę również w inny sposób. Odgrzebała bardzo niejasny ustęp w Księdze Toraka, mówiący jakoby, że składanie ofiar powinno odbywać się w obnażeniu. Mówią, że Zandramas ma imponującą figurę i że potoki krwi w połączeniu z nagością dziewczyny cał­kowicie rozpaliły i ogłupiły Naradasa. Słyszałem, że w sank­tuarium podczas obrzędu miały miejsce sceny, jakie nie po­winny być opisywane w obecności niewiast.

- Sądzę, że możemy pominąć tę część Nabrosie - pouczyła go Polgara spoglądając przy tym na Erionda.

- W każdym razie - kontynuował Nabros - wszyscy Grolimowie zdają się czarownikami, ale wnioskuję, że ci w Darshivie nie umieli za dobrze posługiwać się magią. Naradas potrafił zrobić kilka rzeczy, lecz większość uciekała się do szarlatanerii, kuglarstwa i innych form oszustwa, rozumiecie. Niedługo potem, gdy Naradas ugruntował swą pozycję; dotar­ły do nas wieści, że Torak został zabity. Naradas i jego słudzy popadli w rozpacz, w desperację, lecz coś zdecydowanie gor­szego zdawało się przytrafić Zandramas. Opuściła Świątynię w Hemil jakby w obłędzie. Mój przyjaciel z Biura Handlu był tam i widział ją na własne oczy. Mówił, że jej wzrok był szklisty, a na jej twarzy malował się wyraz nieludzkiej ekstazy. Kiedy dotarła do granic miasta, zrzuciła z siebie ubranie i naga zaszyła się w lesie. Wszyscy przypuszczaliśmy, że popadła w obłęd i że widzimy ją po raz ostatni. Po jakimś czasie doszły nas jednak wieści od podróżników, że widzieli ją w pobliżu granicy Likandii. Czasami uciekała przed nimi, innym razem zatrzymywała ich i przemawiała w języku, które­go nikt nie rozumiał. Słuchali jednakże... być może dlatego, że wciąż nie zdołała znaleźć jakiegoś przyodziewku. Pewnego dnia, po kilku latach, stanęła u bram Hemil. Miała na sobie czarną, grolimową szatę i wyglądała na całkowicie opanowa­ną. Skierowała się do Świątyni, gdzie odszukała Naradasa. W swej desperacji Arcykapłan pogrążył się w totalnej rozpuś­cie, lecz po rozmowie w cztery oczy z Zandramas jakby powrócił do dawnego stanu. Od tego czasu stał się najwier­niejszym z jej wiernych. Nie uczyni niczego bez zgody Za­ndramas. Zandramas nie zabawiła zbyt długo w Świątyni, i wkrótce zaczęła wędrować po Darshivie. Na początku pro­wadziła rozmowy tylko z Grolimami, lecz z upływem czasu zaczęła przemawiać także do zwyczajnych ludzi. Zawsze mó­wiła im to samo: nadchodzi Nowy Bóg Angaraku. Po jakimś czasie wieści o jej poczynaniach dotarły do Mal Yaska i Urvon wysłał kilku potężnych Grolimów, żeby ją powstrzy­mali. Nie jestem pewien, co się jej przytrafiło tam, w dziczy, ale cokolwiek to było, zdawało się napełnić ją niezwykłą mocą. Kiedy Grolimowie Urvona próbowali powstrzymać ją przed prawieniem kazań, ona po prostu ich usunęła.

- Usunęła?! - wykrzyknął zdziwiony Belgarath.

- To jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy. Nie­których z nich pochłonęły płomienie. W innych uderzyło płomienne światło, pioruny z bezchmurnego nieba. Raz otworzyła ziemię, wrzucając pięciu z nich w otchłań. Od tego momentu Urvon zaczął traktować ją bardzo poważnie. Wysy­łał do Darshivy coraz więcej Grolimów, ale ona niszczyła ich wszystkich. A Grolimowie z Darshivy, którzy stanęli po jej stronie, zostali obdarzeni prawdziwą mocą, więc nie musieli już więcej uciekać się do sztuczek.

- A ci, którzy jej nie poparli?

- Żaden z nich nie ocalał. Kilku próbowało ją oszukać udając, że są posłuszni jej wezwaniu, lecz sądzę, że przenikała na wskroś ich umysły i podjęła odpowiednie kroki. Przema­wiała jak nawiedzona, i wkrótce nikt nie mógł oprzeć się jej posłannictwu. W niedługim czasie Grolimowie jak i świeccy obywatele Darshivy padli do jej stóp. Z Darshivy ruszyła na północ do Rengel i Voresebo, prawiąc kazania i przekabaca­jąc na swoją stronę całe tłumy. Arcykapłan Naradas podążył za nią w zaślepieniu i on także okazał się niezwykle elokwentny i zdawał się mieć niewiele mniej mocy niż ona. Z nieznanej przyczyny nigdy jednak nie przekroczyła rzeki Magan w Peldane, nigdy, aż do niedawna.

- Dobrze - powiedziała Polgara. - Zdobyła Rengel i Voresebo. Potem co?

- Naprawdę nie potrafię powiedzieć. - Nabros wzruszył ramionami. - Jakieś trzy lata temu ona i Naradas zniknęli. Myślę, że wyruszyli do jakiegoś miejsca na Zachodzie, ale nie mam pewności. Ostatnią rzeczą, jaką powiedziała do tłumów przed swoim zniknięciem, było to, że zamierza być mostem dla Nowego Boga, o którym tyle mówiła. A teraz, jakiś miesiąc temu, jej siły przekroczyły Magan i zaatakowały Peldane. To już wszystko, co wiem.

Polgara cofnęła się.

- Dziękuję ci, Nabrosie - powiedziała uprzejmie. - Jak sądzisz, czy mógłbyś się teraz przespać? Zachowam dla ciebie trochę śniadania.

Westchnął nie mogąc powstrzymać opadających powiek.

- Dziękuję ci, pani - odparł sennie i chwilę później usnął. Polgara delikatnie okryła go kocem.

Belgarath kiwnął na nich i wszyscy powrócili do ogniska.

- To zaczyna stawać się jasne, nieprawdaż? - zapytał. - Po śmierci Toraka Duch Ciemności zabrał Zandramas i uczynił ją Dziecięciem Mroku. Tę właśnie sprawę załatwiono w dziczy.

Ce’Nedra zaczęła mamrotać coś pod nosem. W jej oczach pokazały się płomienie, a twarz pałała gniewem.

- Będzie lepiej, jak coś z tym zrobisz, starcze - odezwała się z groźbą w głosie do Belgaratha.

- Z czym? - Spojrzał na nią nieco skonfundowany.

- Słyszałeś, co mówił ten człowiek. Powiedział nam, że Zandramas zamierza być mostem dla Nowego Boga.

- Istotnie - odparł łagodnie. - Słyszałem.

- Nie zamierzasz chyba do tego dopuścić, co?

- W rzeczy samej nie. Dlaczego to cię tak wzburzyło, Ce’Nedro?

Jej oczy rozbłysły jeszcze mocniej.

- Nie chcę, by Zandramas została moją pasierbicą - oświa­dczyła gorąco. - Bez względu na to, co się dzieje.

Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym wybuchnął gromkim śmiechem.


Rozdział XI


Dobrze po południu nikły talerz słońca zaczął przebi­jać się przez wszechogarniającą mgłę.

- Nie dalej jak milę stąd mgła podniosła się całkowicie - powiedział Beldin, który właśnie powrócił z rekonesansu.

- Czy zauważyłeś jakieś oznaki poruszenia? - spytał Belgarath.

- Niewielkie - odparł Beldin. - Kilka oddziałów wojska masze­rujących na północ. Oprócz tego jest tam pusto jak w duszy kupca. Och, przepraszam, Kheldarze, to tylko takie stare powiedzenie.

- Nie ma sprawy, Beldinie - Silk udzielił mu uroczystego przebaczenia. - Te małe przejęzyczenia są powszechne u leci­wych osób.

Beldin popatrzył na niego surowym wzrokiem i kontynuował.

- Wszystkie wioski przed nami sprawiają wrażenie opusz­czonych i większość legła w gruzach. Powiedziałbym, że wieśniacy dali drapaka. - Spojrzał na śpiącego Melcena. - Kim jest wasz gość? - spytał.

- Urzędnik z Biura Dróg - odparł Belgarath. - Silk znalazł go kryjącego się w piwnicy.

- Czy naprawdę był aż tak śpiący?

- Sadi dał mu coś na uspokojenie.

- Powiedziałbym, że działa świetnie. Wygląda na wyjąt­kowo spokojnego.

- Chciałbyś coś zjeść, wujku? - spytała Polgara.

- Dziękuję, Pol, ale jakąś godzinę temu trafił mi się tłusty zając. - Spojrzał na Belgaratha. - Myślę, że dalej będziemy podróżować nocą. Nie widziałem tam co prawda jakichś wielkich regimentów, ale jest wystarczająco dużo ludzi, by sprawić nam sporo kłopotu, jeśli nas zaskoczą.

- Wiesz przynajmniej, czyje to mogą być oddziały?

- Nie widziałem żadnych Strażników ani Karandów. Przy­puszczam, że należą do Zandramas, może króla Peldane. Kimkolwiek są, podążają na północ w kierunku miejsca, w którym ma się rozpocząć bitwa.

- Dobrze - powiedział Belgarath. - Zatem będziemy podró­żować nocą, przynajmniej dopóki nie miniemy tych żołnierzy.

Tej nocy poruszali się niezwykle żwawo. Mijali lasy, a blask ognisk rozpalanych przez żołnierzy obozujących na równinie znacznie ułatwiał ich omijanie. Tuż przed świtem Belgarath i Garion zatrzymali się na szczycie niewielkiego wzgórza i spojrzeli w dół na obóz, który wydawał się dużo większy od mijanych wcześniej.

- Prawie batalion, dziadku - podsumował Garion. - Chy­ba mamy kłopot. Teren dookoła jest wyjątkowo płaski. To jedyne wzgórze na przestrzeni wielu mil i nie ma się specjalnie gdzie ukryć. Jakbyśmy się nie starali, wartownicy i tak nas wypatrzą. Może roztropniej byłoby odrobinę się cofnąć.

Belgarath położył uszy po sobie na znak zirytowania.

- Zawróćmy i ostrzeżmy pozostałych - warknął. Podniósł­szy się pozwolił Garionowi poprowadzić drogą, którą przybyli.

- Nie ma sensu liczyć na łut szczęścia, ojcze - powiedziała Polgara osiadając nieomal bezszelestnie na ziemi. - Kilka mil wcześniej teren był bardziej pofałdowany. Możemy wrócić i tam poszukać jakiegoś schronienia.

- Czy kucharze przygotowywali śniadanie? - spytał Sadi.

- Tak - odparł Garion. - Czułem je dokładnie; wyraźnie owsianka i bekon.

- Mało prawdopodobne, że wyruszą lub wyślą zwiadow­ców przed skończeniem jedzenia, prawda?

- Zgadza się - odparł Garion. - Żołnierze robią się nie­zwykle zgryźliwi, gdy są zmuszani do wymarszu, zanim ich dobrze nie nakarmisz.

- Czy wszyscy strażnicy mieli na sobie wojskowe peleryny, które wyglądają mniej więcej jak ta? - Wskazał na przód swej podróżnej peleryny.

- Ci, których widziałem, mieli - odpowiedział Garion.

- Książę Kheldarze, a może byśmy złożyli im wizytę? - zaproponował eunuch.

- Co ci chodzi po głowie? - spytał podejrzliwie Silk.

- Owsianka jest tak mdła, nie uważasz? Mam w mojej torbie kilka specyfików, które mogłyby nieco zaostrzyć jej smak. Możemy przejść przez obóz jako strażnicy, którzy właśnie zeszli z warty i idą prosto na śniadanie. Nie powinie­nem mieć problemów z przyprawieniem potraw.

Silk wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Tylko nie trucizna - zaznaczył stanowczo Belgarath.

- Nie myślałem o truciźnie, Przedwieczny - zaprotestował łagodnie Sadi. - Bynajmniej jednak nie z powodów moral­nych. Chodzi o to, że żołnierze stają się bardzo podejrzliwi, kiedy ich kompani robią się czarni na twarzy i padają jak kłody. Myślę o czymś znacznie przyjemniejszym. Żołnierze zaznają narkotycznego uczucia błogości przez jakiś czas, a na­stępnie zapadną w głęboki sen.

- Na jak długo? - spytał Silk.

- Kilka dni - powiedział obojętnie Sadi. - Góra tydzień. Silk zagwizdał.

- Czy to niebezpieczne?

- Tylko jeśli ma się słabe serce. Pewnego razu, kiedy czułem się wyjątkowo zmęczony, wypróbowałem odrobinę na sobie. A zatem idziemy?

- Wysyłanie tych dwóch było chyba moralnym błędem - bąknął Belgarath, kiedy mężczyźni zanurzyli się w ciemności idąc spokojnie ku migoczącym światełkom ognisk.

Jakiś czas później mały Drasanin i eunuch powrócili z uśmiechami na twarzach.

- Droga wolna - powiedział Sadi. - Możemy przejść przez obóz. Jakaś milę stąd znajduje się pasmo niskich wzgórz, gdzie będziemy mogli znaleźć odpowiednie schronienie.

- Mieliście jakieś trudności? - spytała Velvet.

- Żadnych - uśmiechnął się Silk. - Sadi jest wyjątkowo dobry w tych sprawach.

- Praktyka, mój drogi Kheldarze - odezwał się eunuch. - Otrułem już wielu ludzi. - Wyszczerzył zęby uśmiechając się posępnie. - Raz urządziłem bankiet grupie moich wrogów. Żaden z nich nie zauważył, jak doprawiam zupę, a Nyissanie są niezwykle spostrzegawczy, jeśli chodzi o te rzeczy.

- Nie podejrzewali nic, gdy nie jadłeś zupy? - spytała z zaciekawieniem Velvet.

- Ależ jadłem, Liselle. Cały tydzień dozowałem sobie anti­dotum. - Wzdrygnął się. - Okrutne świństwo, jak pamiętam, lecz sama trucizna wydawała się całkiem smaczna. Wielu gości nawet pochwaliło moją zupę przed wyjściem. Dawne, dobre czasy - westchnął.

- Myślę, że na wspomnienia przyjdzie czas później - ode­zwał się Belgarath. - Zobaczmy, czy uda nam się dotrzeć do tych wzgórz, zanim słońce pojawi się na nieboskłonie.

Obozowisko żołnierzy spowijała cisza przerywana jedynie pojedynczymi odgłosami głośnego chrapania. Wszyscy uśmie­chali się przez sen.

Kolejna noc okazała się równie pochmurna, a w powietrzu czuć było zbliżający się deszcz. Garion i Belgarath bez trudu odnajdowali obozowiska żołnierzy a kilka podsłuchanych rozmów zdradziło, że oddziały te należą do królewskiej armii Peldane oraz że żołnierze z dużą niechęcią oczekują nadcho­dzącej bitwy. O poranku Garion wraz z dziadkiem dołączyli do pozostałych. Polgara kołowała nieustannie nad nimi, bez­szelestnie trzepocząc skrzydłami.

- Dźwięk jest zawsze dźwiękiem - upierał się Durnik jadąc u boku Beldina.

- Ale jeśli nie ma kto słuchać, jak można go dalej nazywać dźwiękiem? - nie zgadzał się Beldin.

Otrząsnąwszy się energicznie Belgarath powrócił do swego normalnego kształtu.

- Znowu hałasy w lesie, Beldinie? - powiedział tonem wy­rażającym najgłębsze niezadowolenie.

Garbus wzruszył ramionami.

- Od czegoś trzeba zacząć.

- Nie możesz wymyślić czegoś nowego? Sprzeczamy się o tę kwestię od tysiąca lat, więc sądziłem, że może się tym już zmęczyłeś.

- O co chodzi? - spytała Polgara przedzierając się przez wysoką trawę, by do nich dołączyć.

- Beldin i Durnik poruszyli bardzo stary i męczący temat filozoficzny - żachnął się Belgarath. - Czy jeśli w lesie panuje hałas, a dookoła nie ma nikogo, to czy jest to hałas?

- Oczywiście, że tak - odparła cicho.

- Jak doszłaś do tego wniosku? - chciał wiedzieć Beldin.

- Ponieważ nie ma idealnie pustego miejsca, wujku. Zawsze w pobliżu znajdują się jakieś stworzenia. Dzikie zwierzęta, myszy, owady, ptaki. Przecież one słyszą.

- A co, jakby ich nie było? Co, gdyby te lasy były zupełnie puste?

- Po co marnować czas na rozmowy o czymś, co jest niemożliwe?

Popatrzył na nią sfrustrowany.

- To nie wszystko - dodała Ce’Nedra z zadowoloną mi­ną. - Mówisz o lesie, wiec są tam drzewa. A drzewa, jak wiesz, również słyszą.

Spojrzał na nią.

- Dlaczego wszyscy jesteście przeciwko mnie?

- Bo nie masz racji, wujku. - Polgara uśmiechnęła się.

- Nie mam racji? - wybełkotał. - Ja?

- Każdemu się czasem zdarza. Może zjemy wspólnie śnia­danie?

Jeszcze gdy jedli, wzeszło słońce i Belgarath spojrzał na niebo mrużąc oczy w ostrych porannych promieniach.

- Od północy nie natknęliśmy się na żadnych żołnierzy - powiedział. - Widzieliśmy jedynie wojska Peldane. Nie ma się nimi co martwić, więc uważam, że tego ranka możemy bez­piecznie posuwać się dalej. - Spojrzał na Silka. - Jak daleko do granicy z Darshivą?

- Nie tak daleko, ale straciliśmy sporo czasu. Jest wiosna, więc noce są coraz krótsze i tracimy dużo czasu omijając poszczególne oddziały. - Zmarszczył brwi. - Możemy mieć trochę problemów na granicy. Będziemy musieli dostać się na drugi brzeg rzeki Magan, a skoro okolica opustoszała cał­kowicie, możemy mieć kłopoty ze znalezieniem łodzi.

- Czy Magan jest rzeczywiście tak ogromna jak powiada­ją? - spytał Sadi.

- To największa rzeka świata. Wije się przez tysiące mil, lub nawet więcej, i jest tak szeroka, że nie widać przeciwleg­łego brzegu.

Durnik wstał.

- Chcę doglądnąć koni, zanim ruszymy w dalszą drogę - powiedział. - Jechaliśmy po ciemku, a to zawsze jest trochę niebezpieczne. Nie chcemy, żeby któryś z nich okulał.

Eriond i Toth również wstali i w trójkę ruszyli przez wysoką trawę do popasających w pobliżu wierzchowców.

- Rozejrzę się nieco - powiedział Beldin. - Nawet jeśli to oddziały peldańskie, nie potrzeba nam żadnych niespodzianek. - Zmienił swój kształt i odleciał na zachód, kołując na bezchmurnym, porannym niebie. Garion wyciągnął nogi przed siebie i oparł się na łokciach.

- Chyba jesteś zmęczony - powiedziała Ce’Nedra siadając obok i tkliwie dotykając jego twarzy.

- Wilki właściwie nie męczą się tak bardzo - odparł. - Mam wrażenie, że mógłbym biec przez tydzień, gdybym naprawdę musiał.

- Ale nie musisz, więc nawet się nad tym nie zastanawiaj.

- Tak, kochanie.

Sadi wstał trzymając w rękach swoją czerwoną, skórzaną sakwę.

- Skoro jeszcze nie wyruszamy, myślę, że znajdę coś dla Zith - powiedział, lekko pochmurniejąc na twarzy. - Wiesz, Liselle - zwrócił się do margrabiny - chyba miałaś rację tam, w Zamad. Ona zdecydowanie wygląda, jakby zyskała kilka uncji.

- Można zastosować jakąś dietę - zaproponowała płowo­włosa dziewczyna.

- Nie jestem pewien, czy odebrałaby to odpowiednio. - Uśmiechnął się. - Ciężko wytłumaczyć wężowi, dlaczego się go głodzi, a nie chciałbym, żeby się na mnie wkurzyła.

Wkrótce wyruszyli podążając we wskazywanym przez Totha kierunku.

- Mówi, że nad rzeką na południe od miasta prawdopodo­bnie znajdziemy niewielką wioskę - powiedział Durnik.

- Ferra - pomógł Silk.

- Tak przypuszczam. Od dłuższego czasu nie spoglądałem na mapę. W każdym razie Toth mówi, że na tym brzegu jest kilka wiosek, w których możemy wynająć łódź, która przewie­zie nas do Darshivy.

- Zakładając, że wioski nie są opuszczone - dodał Silk. Durnik wzruszył ramionami.

- Nie dowiemy się tego, zanim tam nie dojdziemy. Jechali przez pofałdowane stepy południowego Peldane pod bezchmurnym niebem ciepłego poranka. Gdy słońce stało już całkiem wysoko, Eriond popędził konia i zrównał się z Garionem.

- Jak myślisz, czy Polgara miałaby coś przeciwko, gdybyś­my trochę pogalopowali? - spytał. - Może do tamtego wzgó­rza? - Wskazał na duży pagórek widniejący na północy.

- Prawdopodobnie by miała - odparł Garion. - Chyba że podalibyśmy sensowną przyczynę.

- Może zrozumie, że Koń i Chretienne potrzebują od czasu do czasu odrobiny ruchu?

- Eriondzie, znasz ją nie od dziś. Czy naprawdę sądzisz, że uwierzyłaby w takie wytłumaczenie?

Eriond westchnął.

- Przypuszczam, że nie. Garion spojrzał na wzgórze.

- Naprawdę jednak powinniśmy mieć oko na północ - powiedział w zadumie. - To tam mają zacząć się kłopoty. Musimy wiedzieć, co się tam dzieje, prawda? A ten pagórek jest wprost wymarzonym punktem obserwacyjnym.

- To prawda, Belgarionie.

- Przecież byśmy jej nie okłamywali.

- Nie śmiałbym jej okłamywać.

- Oczywiście. Ja też nie.

Dwaj młodzi mężczyźni roześmieli się szczerze.

- Powiem Belgarathowi, gdzie jedziemy - mruknął Ga­rion. - On jej wytłumaczy.

- Zrobi to lepiej niż ktokolwiek inny - zgodził się Eriond. Garion został w tyle i dotknął ramienia swego przysypiają­cego dziadka.

- Jedziemy z Eriondem na to wzgórze - powiedział. - Chcę się zorientować, czy widać już jakieś oznaki rozpoczynającej się bitwy.

- Co? Aha, dobry pomysł. - Belgarath ziewnął i ponownie zamknął oczy.

Garion skinął na Erionda i zjechali ze szlaku brnąc przez wysoką trawę.

- Garionie! - zawołała Polgara. - Gdzie jedziecie?

- Dziadek ci wyjaśni, ciociu Pol! - odkrzyknął. - Dołączy­my do was za chwilę. - Spojrzał na Erionda. - A teraz szybko wydostańmy się poza granicę słuchu.

Pogalopowali na północ. Po chwili niecierpliwe wierzchow­ce pędziły szaleńczym cwałem, a trawa smagała ich silne nogi i podbrzusza. Kasztan i szary pędziły łeb w łeb z szyjami wyciągniętymi do przodu, waląc kopytami w gęste torfowisko. Garion pochylił się w siodle poddając się kołysaniu. Kiedy zatrzymali się na szczycie wzgórza, śmiali się z zachwytu.

- To było wspaniałe - rzucił Garion zeskakując z siodła. - Rzadko mamy teraz okazję na podobne harce, prawda?

- Niezbyt często - zgodził się Eriond, również zsiadając z konia. - Załatwiłeś to bardzo dyplomatycznie, Belgarionie.

- Oczywiście. Dyplomacja jest przecież domeną królów.

- Czy sądzisz, że oszukaliśmy ją?

- My? - Garion roześmiał się. - Oszukać ciocię Pol? Bądź poważny, Eriondzie.

- Chyba masz rację. - Eriond zrobił kwaśną minę. - Praw­dopodobnie dostanie nam się niezła bura, co?

- Nieuchronnie, lecz ta przejażdżka była tego warta, prawda? Eriond uśmiechnął się, lecz gdy spojrzał w dal, uśmiech zniknął z jego oblicza.

- Belgarionie - powiedział ze smutkiem wskazując na północ. Garion spojrzał we wskazanym kierunku. Na horyzoncie unosiły się wysokie kolumny czarnego dymu.

- Wygląda na to, że się zaczęło - powiedział posępnie.

- Tak. - Eriond westchnął. - Dlaczego muszą to robić? Garion skrzyżował ramiona na siodle Chretienne i oparł się o nie podbródkiem.

- Duma, jak sądzę - odparł - i żądza władzy. Czasami również chęć zemsty. Kiedyś w Arendii Lelldorin powiedział, że często dzieje się tak, ponieważ ludzie nie wiedzą, jak skończyć, gdy już raz zaczną.

- Ale to wszystko jest takie bez sensu.

- Oczywiście. Arendowie nie są jedynymi głupcami chodzą­cymi po ziemi. Za każdym razem, kiedy spotykasz dwoje ludzi pragnących jednakowo tej samej rzeczy, nieodmiennie docho­dzi do walki. Jeśli mają wystarczająco dużo zwolenników, nazywa się to wojną. Jeśli między dwójką zwykłych ludzi dochodzi do podobnej waśni, kończy się na złamanym nosie i kilku brakujących zębach, lecz kiedy mieszają się w ten konflikt całe armie, wtedy giną niewinni.

- Czy miedzy tobą a Zakathem dojdzie do wojny? Pytanie było dosyć kłopotliwe i Garion chyba nie potrafił na nie odpowiedzieć.

- Doprawdy nie wiem - przyznał.

- On chce rządzić światem - zauważył Eriond. - A ty nie chcesz do tego dopuścić. Czyż to nie wystarczający powód do rozpoczęcia wojny?

- Ciężko powiedzieć - odparł ze smutkiem Garion. - Może gdybyśmy nie wyjechali z Mal Zeth? A może udałoby mi się go zabrać ze sobą? Musieliśmy jednak wyjechać, więc straci­łem tą szansę. - Westchnął. - Myślę, że dużo będzie zależało od niego. Może zmienił się na tyle, by porzucić cały ten koncept, a może nie. Z człowiekiem takim jak Zakath nigdy nic nie wiadomo. Mam nadzieję, że porzucił tę myśl. Nie chcę wojny. Z nikim. Ale również nie mam zamiaru składać mu pokłonu. Świat nie będzie rządzony przez jednego człowieka, a na pewno nie przez kogoś takiego jak Zakath.

- Lubisz go jednak, prawda?

- Tak. Żałuję, że nie mogłem go spotkać, zanim Taur Urgas zrujnował mu życie. - Przerwał, a twarz mu spowa­żniała. - To jest człowiek, przeciwko któremu z radością poszedłbym walczyć. Zakaził cały świat jedynie swoją obe­cnością.

- Lecz w rzeczywistości to nie była jego wina. W pewnej mierze usprawiedliwia go obłęd.

- Jesteś niezwykle wyrozumiałym młodym człowiekiem, Eriondzie.

- Czyż nie jest łatwiej wybaczać niż nienawidzić? Dopóki nie nauczymy się przebaczać, takie rzeczy ciągle będą miały miejsce. - Wskazał na wysokie słupy dymu wznoszące się na północy. - Nienawiść jest jałowym uczuciem, Belgarionie.

- Wiem. - Garion westchnął. - Nienawidziłem Toraka, lecz w końcu przebaczyłem mu, choć ze współczucia, z litości. Musiałem go jednak zabić.

- Jak sądzisz, jaki byłby świat, gdyby ludzie przestali się zabijać?

- Chyba przyjemniejszy.

- Dlaczego zatem tak go nie urządzimy?

- Ty i ja? - Garion roześmiał się. - Wszystko sami?

- Czemu nie?

- Bo to niemożliwe, Eriondzie.

- Sądziłem, że ty i Belgarath już dawno temu zamknęliście problem niemożliwych rzeczy.

Garion roześmiał się ponownie.

- Tak. Przypuszczam, że to zrobiliśmy. No dobrze, zapo­mnijmy o tym co niemożliwe. Czy zamiast tego zaakceptował­byś “wyjątkowo trudne”?

- Nic naprawdę wartościowego nie powinno przychodzić łatwo, Belgarionie. Jeśli jest łatwe, nie doceniamy tego; lecz jestem pewien, że uda nam się znaleźć odpowiedź. - Wyrzekł te słowa z promieniującą z twarzy pewnością, i Garion przez chwilę naprawdę uwierzył w możliwość realizacji tego szalone­go pomysłu.

Następnie spojrzał ponownie na złowróżbne kolumny dymu i zamarła w nim wszelka nadzieja.

- Chyba powinniśmy wracać i powiedzieć pozostałym, co tu się dzieje - mruknął.

Beldin powrócił około południa.

- Jakąś milę stąd znajduje się kolejny oddział wojska - poinformował Belgaratha. - Kilkunastu.

- Czy zmierzają ku tej bitwie na północy?

- Raczej przed nią uciekają. Wyglądają, jakby ostatnio zostali nieźle poturbowani.

- Czy możesz stwierdzić po czyjej są stronie?

- To nie ma faktycznie znaczenia, Belgaracie. Człowiek dezerterując zapomina o wszelkich przymierzach.

- Czasem jesteś taki błyskotliwy, że aż robi mi się niedobrze.

- Może poprosisz Pol, by przyrządziła ci jakąś miksturkę?

- Jak długo to się już ciągnie? - zapytała Velvet Polgarę.

- Co, moja droga?

- Te ciągłe kłótnie między nimi. Polgara zamknęła oczy z westchnieniem.

- Nie uwierzysz, Liselle, ale czasami myślę, że zaczęły się u zarania dziejów.

Napotkani żołnierze wyglądali na srodze umęczonych, a na­wet przerażonych. Stali jednak w miejscu z rękoma zaciś­niętymi na broni. Silk wykonał szybki gest w kierunku Gariona i obaj ścisnęli łydkami konie, które ruszyły stępa.

- Witajcie, panowie - powitał ich uprzejmie Silk. - Co, do diaska, się tu dzieje?

- Chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz? - spytał żylasty żołnierz z zakrwawionym bandażem owiniętym dookoła głowy.

- Nie spotkałem dotychczas nikogo, kto mógłby mi cokol­wiek powiedzieć - odparł Silk. - Co się stało z tymi wszyst­kimi ludźmi, zamieszkującymi niegdyś tę część Peldane? Przez ostatnie cztery dni nie spotkaliśmy żywego ducha.

- Wszyscy uciekli - poinformował ranny wojownik. - Przynajmniej ci, którzy ostali się przy życiu.

- Przed czym uciekli?

- Przed Zandramas - Mężczyzna wzdrygnął się wyraźnie. - Jakiś miesiąc temu jej armia wkroczyła na terytorium Peldane. Próbowaliśmy ich powstrzymać, lecz mieli ze sobą Grolimów, a zwykli żołnierze nie mogą zbyt wiele poradzić przeciwko Grolimom.

- Masz rację. Co to za dym tam na północy?

- Toczy się tam wielka bitwa. - Żołnierz usiadł na ziemi i zaczął zdejmować z głowy zbroczony krwią opatrunek.

- Nie przypomina ona żadnej bitwy, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy - odezwał się inny żołnierz. Jego lewe ramię zwieszało się bezwładnie na temblaku i wyglądał, jakby przez kilka dni leżał w bagnie. - Brałem udział w kilku wojnach, lecz żadna nie przypominała tej. Kiedy jest się żołnierzem, wszyscy mają podobne szanse. Mają miecze, strzały, włócznie i tym podobne, wiecie, lecz kiedy zaczynają posługiwać się nadludz­kimi siłami, zaczynam czuć, że czas brać nogi za pas.

- Nadludzkie siły? - zdziwił się Silk.

- Mają ze sobą demony, przyjacielu, obydwie armie. Mon­strualne demony z wężowymi kończynami, kłami, pazurami i takimi tam.

- Nie mówisz chyba poważnie!

- Widziałem na własne oczy. Widziałeś kiedykolwiek, jak zżerają człeka żywcem? Włosy stają dęba na głowie, powiadam ci.

- Nie bardzo rozumiem - wyznał Silk. - Kto jest wplątany w tę bitwę? Przecież zwykłe armie nie trzymają oswojonych demonów, by pomagały im w walce.

- Najprawdziwsza prawda - zgodził się ubłocony mężczyz­na. - Zwykły żołnierz prawdopodobnie opuści wojsko, jeśli się będzie oczekiwać od niego, by maszerował ramię w ramię z czymś, co patrzy na niego jak na pożywienie. Ja przynajmniej nigdy nie mogłem się z tym pogodzić. - Spojrzał na mężczyznę z raną na głowie. - Czy kiedykolwiek dowiedziałeś się, kto walczy, kapralu?

Kapral zakładał sobie czysty opatrunek na głowę.

- Kapitan powiedział nam, zanim został zabity - odparł.

- Może zaczniesz od początku - poradził Silk. - Trochę mi się pomieszało.

- Tak jak mówiłem - zaczął posłusznie kapral - jakiś mie­siąc temu Darshivianie i ich Grolimowie najechali Peldane. Ja i moi ludzie należymy do królewskiej armii Peldane, więc staraliśmy się ich powstrzymać. Opóźniliśmy ich marsz na wschodnim brzegu Magan, lecz niebawem Grolimowie ruszyli na nas i musieliśmy się wycofać. Później doszły nas wieści, że z północy nadciąga kolejna armia: Karandowie, wojownicy w zbrojach i jeszcze więcej Grolimów. Sadziliśmy, że nie ma dla nas już żadnego ratunku, lecz okazało się, że ta nowa armia nie jest związana z Darshivanami. Zdaje się, że prowadzi ich jakiś wysoko postawiony Grolim z Zachodu. Ten Grolim ustawia swoje oddziały wzdłuż wybrzeża i nie wchodzi w głąb lądu. Jakby na coś czekał. Mieliśmy pełne ręce roboty z Darshiva­nami, więc nie interesowało nas zbytnio, na co on czekał. Zajmowaliśmy się przede wszystkim tym, co nasi oficerowie nazywają manewrami, a co w rzeczywistości oznacza ucieczkę.

- A zatem mniemam, iż ów Grolim w końcu zdecydował się wtargnąć w głąb lądu - zauważył Silk.

- Z pewnością to zrobił, przyjacielu. Z pewnością to zrobił. Kilka dni temu. Albo wiedział dokładnie, dokąd zmierza, albo za czymś podążał. Nie wiem dokładnie, co to było, ale Darshivianie przestali nas ścigać i popędzili, by zagrodzić mu drogę. Wtedy przywołał demony, o których wspominał wam Vurk. Z początku demony przetaczały się po Darshivianach, lecz później ich Grolimowie, a może była to sama Zandramas, wyczarowali swoje własne demony i wtedy zaczęła się wielka bitwa. Demony rzuciły się na siebie i deptały każdego, kto miał to nieszczęście, by wejść im w drogę. Znajdowaliśmy się w środku tego wszystkiego tratowani przez jedną, a potem drugą armię. To wtedy ja, Vurk i ci tutaj zebraliśmy się i zdecydowaliśmy, że dowiemy się, jaka jest pogoda w Gandaharze.

- Gorąco o tej porze roku - powiedział Silk.

- Nie tak gorąco jak na północ stąd, przyjacielu. Widziałeś kiedykolwiek demona ziejącego ogniem? Widziałem, jak jeden z tych odzianych w stal wojowników został upieczony żywcem wewnątrz swojej zbroi. Potem demon wyciągał go kawałek po kawałku i jadł jeszcze dymiące kęsy. - Kapral zawiązał końce nowego opatrunku. - Powinno się trzymać. - Wstając spo­jrzał na południowe niebo mrużąc lekko oczy. - Możemy zrobić kilka mil, zanim słońce zacznie zachodzić, Vurk - zwrócił się do swego zabłoconego przyjaciela. - Każ ludziom przygotować się do wymarszu. Jeśli bitwa zacznie się rozprzestrzeniać, możemy ponownie dostać się w środek piekła, a żaden z nas tego nie chce.

- Oczywiście, kapralu - odparł Vurk.

Kapral spojrzał ponownie na Silka, a jego oczy zwęziły się taksująco.

- Możesz wraz z przyjaciółmi pójść z nami - zapropono­wał. - Kilku mężczyzn na koniach może się przydać na wypadek jakichś kłopotów.

- Wielkie dzięki, kapralu - odezwał się Silk - lecz sądzę, że pojedziemy nad Magan i zorientujemy się, czy można wynająć jakąś łódź. Moglibyśmy dotrzeć do ujścia rzeki mniej więcej w tydzień.

- Radziłbym wam zatem pospieszyć się, mój przyjacielu. Demony potrafią niezwykle szybko biegać, gdy są głodne.

Silk skinął głową.

- Powodzenia w Gandaharze, kapralu - dodał.

- Myślę, że przestanę być kapralem - powiedział ponuro jegomość. - Żołd nie był taki zły, lecz praca staje się coraz bardziej niebezpieczna, a żadna płaca na świecie na nic się nie przyda człowiekowi, który zamieszka w brzuchu demona. - Obrócił się do swego kamrata. - Ruszajmy, Vurk - rozkazał.

Silk zawrócił konia i pokłusował do miejsca, gdzie czekali jego przyjaciele. Garion jechał tuż za nim.

- Jest mniej więcej tak jak myśleliśmy - poinformował mały człowieczek zeskakując z wierzchowca. - Ta bitwa na północy toczy się pomiędzy Urvonem a Zandramas, a oby­dwu stronom towarzyszą hordy demonów.

- Zaszła aż tak daleko? - spytała z niedowierzaniem Polgara.

- Prawdę mówiąc nie miała dużego wyboru, Polgaro - powiedział Silk. - Nahaz wprowadził swoje hordy w środek jej zastępów dziesiątkując jej armię. Musiała przedsięwziąć jakieś kroki, by go powstrzymać. Zostać pojmanym przez demona to nie żart, nawet dla Dziecka Ciemności.

- W porządku - odezwał się trzeźwo Durnik. - Co teraz zrobimy?

- Kapral dowodzący tym oddziałem uczynił interesującą propozycję - oświadczył Silk.

- Och, jaką?

- Poradził, żebyśmy wydostali się z Peldane możliwie naj­szybciej.

- Kaprale zwykle mają dobrego nosa - zauważył Durnik. - Może skorzystamy z jego rady.

- Miałem nadzieję, że ktoś to powie - ucieszył się Silk.


Rozdział XII


Vella pogrążyła się w melancholii. Niezwykle rzadko doświadczała tego uczucia, lecz spostrzegła, że bardzo jej się ono podoba. Słodka samotność miała naprawdę wiele zalet. Vella chodziła cicho i dystyngowanie po wytwor­nych, marmurowych korytarzach pałacu w Boktor, a wszyscy ustępowali z drogi, widząc jej zamyślony wyraz twarzy. Nawet nie zastanawiała się nad faktem, że niepoślednią rolę w tym napotykanym powszechnie szacunku mogły odgrywać wystają­ce zza pasa sztylety. W rzeczywistości Vella od ponad tygodnia nie skierowała ich w niczyją pierś. Ostatnim razem miało to miejsce, kiedy zbyt przyjacielski służący mylnie odebrał jej prostoduszną życzliwość jako ofertę bardziej zażyłej przyjaźni. Nie zraniła go jednak groźnie i przebaczył jej, zanim jeszcze ustało krwawienie.

Wczesnym rankiem Vella wybrała się do komnaty królowej Drasni. Porenn pod wieloma względami wprawiała ją w za­kłopotanie. Ta drobna kobieta emanowała niewzruszonym spokojem. Nie nosiła przy sobie sztyletów i rzadko podnosiła głos, lecz cała Drasnia i inne królestwa Alornów darzyły ją powszechnym szacunkiem. Vella, nie wiedząc dokładnie dla­czego, przychyliła się do propozycji drobnej królowej, aby stroić się w satynowe szaty w kolorze lawendy; suknia jest w istocie niewdzięcznym ubiorem, który plącze się pomiędzy nogami, a co więcej: ściska piersi. Vella zawsze preferowała skórzane spodnie, wysokie buty i skórzaną kamizelę. Taki strój był wygodny i praktyczny oraz dawał jej okazję do zaprezentowania swych wdzięków tym, na których chciała wywrzeć wrażenie. Na specjalne okazje zwykle wkładała łatwą do zdejmowania wełnianą sukienkę i wspaniałą przezroczystą haleczkę z malloreańskiego jedwabiu w kolorze róży, która uwydatniała jej kształty podczas tańca. Satyna nieprzyjemnie szeleściła, jednak była niezwykle miła w dotyku i dzięki niej Vella zrozumiała, że bycie kobietą wymagało czegoś więcej niż tylko posiadania kilku sztyletów i gotowości ich użycia. Zapukała lekko do drzwi królewskiej komnaty.

- Tak? - usłyszała głos Porenn.

Czy ta kobieta nigdy nie sypia? - zastanowiła się.

- To ja, Vella.

- Wejdź, dziecko.

Vella zacisnęła zęby. Mimo wszystko nie była już dzieckiem. Od swych dwunastych urodzin wałęsała się po świecie. Kilka­krotnie ją sprzedawano i kupowano, a krótki, cudownie szczęśliwy rok spędziła jako żona nadrackiego trapera o imie­niu Tekk, którego pokochała do szaleństwa. Odnosiła wraże­nie, że Porenn woli uważać ją za na wpół cywilizowaną młódkę potrzebującą ogłady. Wbrew zasadom zdrowego roz­sądku, ta myśl złagodziła niechęć Velli. Z jakiegoś niewy­tłumaczalnego powodu traktowała małą, płowowłosą królową Drasnii jak własną matkę, na której delikatny i mądry głos pierzchały myśli o sztyletach i wszelkich zmianach w jej życiu.

- Witaj, Vello - powiedziała Porenn, gdy nadracka dziew­czyna weszła do komnaty. - Napijesz się herbaty? - Chociaż królowa zawsze oficjalnie ubierała się na czarno, tego ranka jej suknia miała kolor bladej róży i ten delikatny odcień sprawiał, że wyglądała jak bezbronna niewiasta.

- Witaj, Porenn - odpowiedziała Vella. - Dziękuję za he­rbatę.

Usiadła na krześle obok sofy, na której spoczywała płowo­włosa królowa.

- Nie skacz, Vello - pouczyła ją Porenn. - Damy nie podskakują.

- Nie jestem damą.

- Jeszcze nie, lecz wciąż nad tym pracuję.

- Czemu tracisz dla mnie czas, Porenn?

- Nic, co jest wartościowe, nie jest stratą czasu.

- Ja wartościowa?

- Bardziej niż sobie z tego zdajesz sprawę. Wcześnie mnie odwiedzasz dzisiaj. Coś cię trapi?

- Nie mogłam spać. Ostatnio miewam przedziwne sny.

- Nie martw się, dziecko. Sny są czasem przeszłością, czasem przyszłością, lecz w większości są nimi samymi, po prostu snami.

- Proszę, nie nazywaj mnie dzieckiem, Porenn - sprzeciwiła się Vella. - Gdyby się tak dobrze zastanowić, okazałoby się, że jesteśmy prawie w tym samym wieku.

- Jeśli chodzi o lata, może tak, lecz lata nie są jedynym sposobem odmierzania czasu.

Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi.

- Tak? - odparła Porenn.

- To ja, wasza miłość - odpowiedział znajomy głos.

- Wejdź, margrabio Khendonie - rzekła królowa. Javelin nie zmienił się od czasu, gdy Vella widziała go po raz ostatni. Był nadal kościstym, żylastym mężczyzną o arystokratycznych manierach, którego twarz nieodmiennie zdobił sardoniczny uśmiech. Miał na sobie swój zwykły perłowo-szary kubrak i obcisłe czarne rajtuzy, co niezbyt ładnie podkreślało jego przeraźliwą chudość. Ukłonił się z roz­machem.

- Wasza miłość - powitał królową. - Lady Vello.

- Nie obrażaj mnie, Javelinie - odparowała Vella. - Nie posiadam tytułu, więc daruj sobie “lejdowanie”.

- Jeszcze jej nie powiedziałaś? - spytał łagodnie królowej.

- Zaczekam do jej urodzin.

- Czy mogę wiedzieć, o czym mówicie? - Vella zdener­wowała się.

- Bądź cierpliwa, moja droga - poradziła jej Porenn. - Dowiesz się o swoim tytule w odpowiednim czasie.

- Nie potrzebuję drasańskiego tytułu.

- Każdy potrzebuje tytułu, moja droga, nawet jeśli miałaby być tylko “Lady”.

- Czy ona zawsze taka była? - Vella spytała wprost szefa drasańskiego wywiadu.

- Zanim jeszcze straciła mleczne zęby, charakteryzowała się większą prostolinijnością - odparł Javelin. - Lecz kiedy wyro­sły jej kły, humor jej się znacznie wyostrzył.

- Bądź miły, Khendonie - skarciła go Porenn. - Jakie wrażenia z Rak Urga?

- Brzydactwo, lecz taka jest większość murgoskich miast.

- A jak się miewa król Urgit?

- Dopiero co się ożenił, wasza wysokość, i jest trochę rozstrojony odmiennością sytuacji.

Porenn skrzywiła się.

- Nie wysłałam prezentu - stwierdziła zirytowanym głosem.

- Pozwoliłem sobie sam o to zadbać, wasza miłość - powie­dział Javelin. - Całkiem ładny srebrny serwis stołowy. Kupi­łem go po okazyjnej cenie w Tol Honeth. Rozumiesz, mam ograniczony budżet.

Obdarzyła go długim, nieprzyjaznym spojrzeniem.

- Zostawiłem listę kosztów twemu szambelanowi - dodał bez najmniejszego śladu zażenowania.

- Jak idą negocjacje?

- Zaskakująco dobrze, królowo. Zdaje się, że król Murgów nie może się oprzeć odwiecznemu nieporządkowi Domu Urga. Jest bardzo bystry.

- Sądziłam, że tak może być - odparła.

- Jesteś niezwykle tajemnicza, Porenn - oskarżył ją Javelin.

- Kobiety od czasu do czasu bywają tajemnicze. Czy szpie­dzy malloreańscy w Drojim nie pozostają w tyle?

- O nie. - Javelin uśmiechnął się. - Czasami musimy ujaw­niać nasze myśli, żeby mieć pewność, że wiedzą, o co nam chodzi, lecz są mniej więcej świadomi postępów w negocjacjach. Sprawiamy, że stają się coraz bardziej spostrzega­wczy.

- Szybko wróciłeś. Javelin wzdrygnął się lekko.

- Król Anheg dał nam do dyspozycji statek, którego kapi­tanem jest ten pirat Greldik. Zrobiłem błąd mówiąc mu, że zależy mi na czasie. Przepłynięcie Bore było po prostu ohydne.

Rozległo się kolejne, uprzejme pukanie do drzwi.

- Tak? - odparła Porenn. W wejściu ukazał się służący.

- Nadrak Yarblek znowu tu jest - oznajmił.

- Wprowadź go, proszę.

Gdy wszedł, Vella natychmiast rozpoznała napięcie malują­ce się na jego obliczu. Yarblek był szczerym człowiekiem. Ściągnął swą podniszczoną futrzaną czapę.

- Witaj, Porenn - przywitał się bezceremonialnie ciskając czapkę w kąt. - Masz coś do picia? Od pięciu dni jestem w siodle, więc umieram z pragnienia.

- Tam. - Porenn wskazała na kredens w pobliżu okna. Yarblek chrząknął, przeszedł przez komnatę i napełnił duży kielich płynem z przezroczystej karafki. Wziął tęgi łyk.

- Javelinie - powiedział - czy masz swoich ludzi w Yar Nadrak?

- Mam - przyznał ostrożnie Javelin.

- Lepiej, żebyś kazał im mieć na oku Drostę. Coś knuje.

- On zawsze coś knuje.

- Tym razem może to być coś poważnego. Ponownie nawiązał kontakty z Mal Zeth. Nie odzywali się do siebie od czasu, gdy w Thull Mardu przeszedł na stronę przeciwną, a teraz znowu zaczęli ze sobą rozmawiać. To śmierdzi na odległość.

- Jesteś pewien? Żaden z moich ludzi mi o tym nie meldował.

- A zatem prawdopodobnie siedzą w pałacu. Drosta nie prowadzi tam poważnych układów. Każ im udać się do karczmy nad rzeką w dzielnicy złodziei. Nazywa się Pod Jednookim Psem. Drosta chodzi tam, by się zabawić. Emisa­riusz z Mal Zeth spotyka się z nim w pokoju na piętrze, wtedy kiedy Drosta może oderwać się od dziewczyn.

- Każę moim ludziom się tym zająć. Czy masz w ogóle jakieś pojęcie, co oni mogą knuć?

Yarblek pokręcił przecząco głową i opadł znużony na krzesło.

- Drosta rozkazał swym strażom, żeby nie dopuszczali mnie do tego miejsca. - Spojrzał na Vellę. - Wyglądasz na niewy­spaną - zauważył. - Czy zeszłej nocy nie wypiłaś zbyt dużo?

- Prawie nigdy już się nie upijam - powiedziała.

- Wiedziałem, że popełniam błąd zostawiając cię w Boktor - stwierdził posępnie. - Psujący wpływ Porenn. Czy prze­szła ci już złość na mnie?

- Myślę, że tak. Tak naprawdę to nie twoja wina, że jesteś głupi.

- Dzięki. - Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu. - Podo­ba mi się ta suknia - przyznał. - Wyglądasz w niej wreszcie jak kobieta.

- Czy kiedykolwiek miałeś co do tego wątpliwości, Yarbleku - spytała go figlarnie.


Adiss, główny eunuch w pałacu Wiecznej Salmissry, wcześ­niej niż zwykle otrzymał tego ranka wezwanie i zbliżał się do sali tronowej drżąc ze strachu. Królowa była ostatnio w szcze­gólnym nastroju i Adiss z boleścią przypomniał sobie los swego poprzednika. Wszedł do słabo oświetlonej komnaty i padł na twarz przed podwyższeniem.

- Główny Eunuch zbliża się do tronu - zaintonował adoru­jący chór. Mimo że on sam wchodził w poczet członków tego chóru, irytowało go, że wypowiadają tak oczywistą rzecz.

Królowa drzemała na sofie. Jej cętkowane loki poruszały się niespokojnie wydając suchy chrzęst ocierających się o sie­bie łusek. Otworzyła bezduszne, wężowe oczy i spojrzała na niego przeciągle, a jej rozwidlony języczek zatrzepotał nie­spokojnie w powietrzu.

- No i cóż? - rzekła poirytowanym szeptem, który zawsze mroził mu krew w żyłach.

- Wzy... wzywałaś mnie, boska Salmissro - zadrżał.

- Jestem tego świadoma, ty idioto. Nie drażnij mnie, Adissie. Jestem bliska stopienia się, a to zawsze wyprowadza mnie z równowagi. Prosiłam cię, byś zorientował się, co knują Alornowie. Czekam na twój meldunek.

- Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele, moja królowo.

- Nie taką odpowiedź chciałam usłyszeć - odparła niebez­piecznym głosem. - A może obowiązki twego urzędu przeras­tają twoje umiejętności?

Adiss zaczął się gwałtownie trząść.

- Wy... wysłałem po Drobleka, wasza łaskawość. Drasańskiego komendanta portu, tutaj, w Cthiss Tor. Sądziłem, że może on będzie w stanie rzucić jakieś światło na sprawę.

- Być może. - Jej głos wydawał się nieobecny, gdy spog­lądała na swoje odbicie w lustrze. - Wezwij również tolnedrańskiego ambasadora. Cokolwiek Alornowie robią w Cthol Murgos, dotyczy to również Varany.

- Wybacz mi, boska Salmissro - powiedział Adiss czując narastające zdezorientowanie - ale czemu miałyby nas obcho­dzić poczynania Alornów i Tolnedran?

Wolno zakołysała głową tak, że jej szyja poruszyła się w powietrzu.

- Czy jesteś całkiem niekompetentny, Adissie? - spytała. - Nyissa jest ważną częścią świata i zawsze musimy obserwować poczynania naszych sąsiadów. - Przerwała, a jej język ner­wowo smakował powietrze. - Szykuje się jakaś rozgrywka i chcę dokładnie wiedzieć, o co chodzi, zanim zdecyduję, czy się w nią wmieszać, czy nie. Czy kiedykolwiek dowiedziałeś się, co przydarzyło się temu jednookiemu jegomościowi, Issusowi?

- Tak, wasza miłość. Został zwerbowany do drasańskiego wywiadu. Według ostatnich raportów przebywał w Rak Urga z negocjatorami Alornów.

- Bardzo ciekawe. Myślę, że nadszedł moment, w którym muszę jak najszybciej otrzymać szczegółowe informacje. Nie zawiedź mnie, Adissie. Wiesz, że twoja pozycja nie jest wcale taka bezpieczna. Teraz możesz mnie pocałować. - Zniżyła głowę, a on podszedł chwiejnym krokiem do podestu, by ustami dotknąć jej zimnego czoła.

- Dobrze, Adissie - powiedziała. - A teraz odejdź. - Zajęła się ponownie swoim odbiciem w lustrze.


Nathel, Król Mishrak ac Thull był młodym człowiekiem o zwiotczałych ustach, tępych oczach, cienkich włosach i bra­ku czegoś, co nawet z oddali mogłoby przypominać inteligen­cję. Nosił poplamione i pogniecione królewskie szaty, a źle dopasowana korona opierała się na jego uszach, często spada­jąc na oczy.

Agachak, trupio wyglądający hierarcha Rak Urga, nie mógł znieść młodego króla, lecz zmusił się do uprzejmości w czasie rozmowy. Grzeczność nie była natomiast mocną stroną Agachaka. Zdecydowanie wolał apodyktyczne rozkazy poparte groźbami straszliwych konsekwencji za niewykonanie zada­nia; jednakże ostrożna ocena osobowości Nathela przekonała go, że młody Thull padłby na miejscu, gdyby nagle przed­stawiono mu jakieś ultimatum czy groźbę. Agachak w końcu zmusił się do pochlebstw i bałamuctw.

- Wyrocznia wyraźnie mówi, wasza miłość - spróbował ponownie - że król, który będzie mi towarzyszyć w drodze do miejsca spotkania, zostanie władcą całego Angaraku.

- Czy to oznacza, że dostanę również Cthol Murgos i Gar og Nadrak? - spytał Nathel, a w jego nie rozumiejących oczach pojawił się słaby ognik.

- Bez wątpienia, wasza miłość - zapewnił go Agachak - i również Malloreę.

- Czy w ten sposób nie unieszczęśliwię Zakatha? Nie chcia­łbym, żeby czuł do mnie urazę. Wiedziałeś o tym, że kiedyś kazałem wychłostać mego ojca? Zamierzałem go ukrzyżować, lecz nie było w pobliżu żadnych drzew.

- Słyszałem o tym, lecz nie musisz się martwić. Zakath będzie musiał paść przed tobą na kolana.

- Zakath? Paść na kolana przede mną? - Nathel roześmiał się przerażająco bezmyślnie.

- Nie będzie miał wyboru, wasza miłość. Gdyby odmówił, Nowy Bóg obróciłby go w proch.

- Co to jest proch? Agachak zazgrzytał zębami.

- Coś niezwykle ulotnego, wasza wysokość - wyjaśnił.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby skłonić Urgita i Drostę do oddania mi pokłonu - wyznał Nathel - ale nie jestem pewny, jeśli chodzi o Zakatha. Urgit i Drosta uważają, że są tacy bystrzy. Chciałbym utrzeć im nosa. Zakath jednak... sam nie wiem. - Jego oczy ponownie rozbłysły. - To oznacza, że otrzymam całe złoto Cthol Murgos i Gar og Nadrak, nieprawdaż? Mógłbym również kazać, żeby wykopywali je dla mnie spod ziemi. - Korona spadła mu na oczy i odchylił głowę do tyłu, by móc spozierać spod jej krawędzi.

- Dostałbyś również całe złoto Mallorei i klejnoty, jedwa­bie, dywany. Dano by ci nawet słonia do jazdy wierzchem.

- A co to słoń?

- Bardzo duże zwierzę, wasza miłość.

- Większe niż koń?

- Dużo większe. Poza tym dostałbyś również Tolnedrę, a wiesz jacy oni są bogaci. Byłbyś królem świata.

- Nawet większe niż wół? Widziałem czasami strasznie duże woły.

- Dziesięciokrotnie większy. Nathel uśmiechnął się radośnie.

- Założę się, że ludzie siadaliby z podziwu.

- Ależ oczywiście, wasza miłość.

- Jeszcze raz: co ja muszę zrobić?

- Musisz udać się ze mną do Miejsca, Którego Już Nie Ma.

- Tego nie rozumiem. Jak możemy tam iść, skoro tego już nie ma.

- Przepowiednia wyjaśni wszystko w odpowiednim czasie, wasza miłość.

- Ach, rozumiem. Masz pojęcie, gdzie to może być?

- Wskazówki, które otrzymałem do tej pory, pozwalają mi przypuszczać, że to gdzieś w Mallorei.

Na twarzy Nathela nagle odmalowało się rozczarowanie.

- A to prawdziwa szkoda - powiedział rozdrażniony.

- Nie całkiem...

- Naprawdę chciałbym pójść z tobą, Agachaku. Naprawdę bym poszedł - westchnął głęboko. - Całe to złoto, dywany, jedwabie i temu podobne oraz wizja hołdów składanych mi przez Urgita, Drosty, a może nawet Zakatha, lecz po prostu nie mogę.

- Nie rozumiem. Dlaczego nie?

- Nie wolno mi opuszczać domu. Moja mama ukarałaby mnie okrutnie, gdybym to uczynił. Wiesz, jak to jest. Nie mógłbym nawet myśleć o tak dalekiej wyprawie jak do Mallorei.

- Przecież jesteś królem.

- To niczego nie zmienia. Nadal muszę robić to, co mówi mama. Kiedy przychodzi co do czego, opowiada wszystkim, że jestem najlepszym chłopcem.

Agachak powstrzymał silną chęć, żeby zmienić tego pół­główka w ropuchę lub w meduzę.

- A może porozmawiam z twoją mamą? - zaproponował. - Jestem pewien, że mogę ją przekonać, by dała ci pozwolenie.

- Oo! To naprawdę wspaniały pomysł, Agachaku. Jeśli mama powie, że nie ma nic przeciwko, popędzę z tobą szybciej niż błyskawica.

- Dobrze - powiedział Agachak odwracając się.

- Och, Agachaku? - Głos Nathela zdawał się przesycony zdumieniem.

- Tak?

- A co to przepowiednia?


Zebrali się w Vo Mandor z dala od bacznych spojrzeń swych władców, aby przedyskutować pewną niezwykle pilną sprawę. Było to nieposłuszeństwo z rodzaju tych, które męż­czyźni zwykli określać bardzo brzydkim słowem.

Spotkali się tam Barak, Hettar, Mandorallen i Lelldorin. Relg właśnie przybył z Maragoru, a syn Baraka, Unrak, siedział na ławie stojącej przy oknie.

Książę Trellheim odchrząknął, by tym sposobem przywołać ich do porządku. Zebrali się w wieży twierdzy Mandorallena. Przez okno wpadało złote światło jesiennego słońca. Olbrzymi Barak miał na sobie zielony, aksamitny kubrak. Uczesał dokładnie brodę, a włosy splótł w warkocz.

- No dobrze - zagrzmiał - zacznijmy. - Mandorallenie, czy jesteś pewien, że schody prowadzące do tego pomiesz­czenia są dobrze strzeżone? Nie chciałbym, żeby ktokolwiek nas podsłuchiwał.

- Jestem w zupełności przekonany, lordzie Trellheim - od­parł żywo wielki rycerz. - Ręczę mym życiem.

Mandorallen miał na sobie kolczugę i obszytą srebrem niebieską opończę.

- Wystarczyłoby proste “tak,” Mandorallenie. - Barak westchnął. - Zakazano nam dołączyć do Gariona i pozosta­łych, zgadza się? - kontynuował pośpiesznie.

- Tak właśnie powiedziała Cyradis w Rheonie - odparł delikatnie Hettar. Odziany był w swoją zwykłą, czarną kurtę a włosy spiął srebrnym pierścieniem. Usiadł wygodnie na krześle wyciągając przed siebie niezwykle długie nogi.

- A zatem dobrze - kontynuował Barak. - Nie możemy iść z nimi, lecz nic nas nie może powstrzymać przed wyruszeniem do Mallorei we własnych sprawach i na własną rękę, prawda?

- W jakich sprawach? - spytał wprost Lelldorin.

- Wymyślimy coś. Mam statek. Udamy się do Tol Honeth i weźmiemy jakiś ładunek. Potem popłyniemy do Mallorei, aby trochę pohandlować.

- Jak wyobrażasz sobie przedostanie się “Morskim Pta­kiem” do Morza Wschodniego? - spytał Hettar. - To byłby dość długi rejs, nie sądzisz?

Barak zamrugał oczami.

- Mam mapę - powiedział. - Możemy opłynąć południo­wy kraniec Cthol Murgos i dalej udać się na wschodnie morze. Stamtąd już niedaleko do Mallorei.

- Myślałem, że Murgowie strzegą tajemnicy map swojej linii brzegowej - stwierdził Lelldorin marszcząc nieco brwi.

- To prawda - wyszczerzył się Barak - ale Javelinowi uda­ło się jedną skraść, kiedy bawił w Rak Urga.

- Jak wydostałeś ją od Javelina? - spytał Hettar. - On jest jeszcze bardziej tajemniczy niż Murgowie.

- Przypłynął z powrotem do Boktor na pokładzie statku Greldika. Javelin nie jest zbyt dobrym żeglarzem, więc czuł się dość paskudnie. Greldik wykradł mu mapę, a jego kartograf zrobił kopię. Javelin nigdy się nie dowiedział, że został obrabowany.

- Twój plan jest znamienity, mój panie - zagrzmiał tubal­nym głosem Mandorallen - lecz, jak mniemam, wykryłem w nim pewien defekt.

- Czyżby?

- Jak powszechnie wiadomo, Mallorea jest przepastnym kontynentem; tysiące mil wszerz i nawet więcej niż tysiące od południa do bieguna na dalekiej północy. Zlokalizowanie na­szych przyjaciół mogłoby równie dobrze zabrać nam całe życie, a jak wnioskuję, znalezienie ich miałoby być naszym celem.

Barak zmrużywszy oczy przyłożył palec do nasady nosa.

- Właśnie do tego zmierzałem - powiedział. - Kiedy byliś­my w Boktor, upiłem Yarbleka. Jest zbyt bystry po trzeźwe­mu, ale gdy wlać w niego pół beczki piwa, robi się rozmowny. Zadałem mu kilka pytań na temat interesów, które wspólnie z Silkiem prowadzą w Mallorei, i otrzymałem pewne bardzo użyteczne informacje. Zdaje się, że w każdym większym mieś­cie w Mallorei posiadają biura, pozostające ze sobą w ścisłym kontakcie. Bez względu na to, co jeszcze robi Silk, ma zawsze oko na swoje interesy. Za każdym razem, gdy przejeżdża koło swoich biur, znajdzie jakąś wymówkę, żeby zatrzymać się i dowiedzieć, ile milionów zarobił w ubiegłym tygodniu.

- To cały Silk, zgadza się - potwierdził Hettar.

- Musimy więc jedynie zarzucić kotwicę w jakimś malloreańskim porcie i namierzyć biuro małego złodziejaszka. Jego ludzie będą się mniej więcej orientować, gdzie on jest, a tam gdzie jest Silk, będą i pozostali.

- Mój panie - przeprosił Mandorallen - zbłądziłem. Czyż mógłbyś mi wybaczyć, że nie doceniłem twej błyskotliwości?

- Ależ nie ma najmniejszej sprawy - odparł wspaniałomyśl­nie Barak.

- Lecz - zaprotestował Lelldorin - nadal nie wolno nam dołączyć do Gariona i pozostałych.

- Prawdziwie rzecze - zgodził się Mandorallen. - Nie mo­żemy się do nich zbliżać, w przeciwnym bowiem razie skażemy nasze poszukiwania na klęskę.

- Myślę, że i o to zadbałem - odezwał się potężny mężczyz­na. - Nie możemy jechać wraz z nimi, lecz Cyradis nie wspominała, jak daleko mamy się od nich trzymać, niepraw­daż? Będziemy pilnować swoich spraw... jakąś milę za nimi, lub nieco dalej. Będziemy na tyle blisko, by móc w razie jakichś tarapatów pomóc, a później ruszyć własną drogą. Nie ma w tym nic złego, prawda?

Twarz Mandorallena rozjaśniła się nagle.

- To powinność, mój panie - wykrzyknął - moralny obo­wiązek. Bogowie patrzą niechętnie na tych, którzy nie przy­chodzą z pomocą podróżnym w niebezpieczeństwie.

- W pewnym sensie przewidywałem, że tak to odbierzesz - powiedział Barak, klepiąc przyjaciela po ramieniu swą ol­brzymią ręką.

- Sofistyka - stwierdził Relg z nutą nieodwołalności w gło­sie. Ulgoski fanatyk miał na sobie tunikę, przypominającą swoim wyglądem tę, jaką zwykle nosił Durnik. Jego niegdyś blada skóra była teraz śniada od słońca i nie miał już przepaski na oczach. Lata pracy przy budowie domu, który cierpliwie wznosił dla Taiby i gromadki dzieci, stopniowo przyzwyczaiły jego skórę i oczy do blasku słońca.

- Czemu nazywasz to sofistyką? - zaprotestował Barak.

- Bo to jest właśnie sofistyka, Baraku. Bogowie patrzą na nasze intencje, nie na nasze sprytne wymówki. Chcesz pojechać do Mallorei, aby pomóc Garionowi? Wszyscy tego chcemy, ale nie próbuj omamić bogów tymi napuszonymi historyjkami.

Wszyscy spojrzeli na niego bezradnie.

- Ale to był taki dobry plan - powiedział żałośnie Barak.

- Bardzo dobry - zgodził się Relg - ale nieposłuszny, a nie­posłuszeństwo wobec bogów i wyroczni... jest grzechem.

- Znowu grzech, Relgu? - odezwał się z niesmakiem Ba­rak. - Sądziłem, że już z tym skończyłeś.

- Niezupełnie.

Syn Baraka, Unrak, który pomimo swoich czternastu lat dorównywał wzrostem dorosłym mężczyznom, podniósł się z ławy. Nosił kolczugę i miecz za pasem. Na policzkach rudowłosego młodzieńca pojawiły się pierwsze ślady zarostu.

- Zobaczmy, czy się nie mylisz - Głos Unraka nie łamał się już i nie skrzypiał, lecz brzmiał dźwięcznym barytonem. - Musimy podporządkować się wyroczni, czy tak?

- Listowi - powiedział stanowczo Relg.

- A zatem muszę udać się do Mallorei - oznajmił Unrak.

- Zaraz, zaraz. Spokojnie - odezwał się jego ojciec.

- To nie jest aż tak skomplikowane, ojcze. Jestem dziedzi­cznym opiekunem Rivańskiego Następcy Tronu, czyż nie?

- Ma rację - powiedział Hettar. - Kontynuuj, Unraku. Powiedz nam, co myślisz.

- A zatem - powiedział młodzieniec rumieniąc się lekko pod spojrzeniami starszych - jeśli książę Geran jest w Mal­lorei i znajduje się w niebezpieczeństwie, ja muszę tam wyruszyć. Tak nakazuje wyrocznia. Nie wiem jednak, gdzie on jest, więc zamierzam podążać za królem Belgarionem, aż ten znajdzie swego syna i będę mógł go ochraniać.

Barak obdarzył syna szerokim uśmiechem.

- Rzecz w tym - dodał Unrak - że mam zbyt mało doświa­dczenia, więc będę prawdopodobnie potrzebował waszego wsparcia. Czy sądzisz, ojcze, że udałoby mi się przekonać ciebie i twoich przyjaciół, żebyście pojechali ze mną? Nie chciałbym popełnić jakichś niepotrzebnych błędów, rozu­miesz?

Hettar wstał i potrząsnął rękę Baraka.

- Moje gratulacje - powiedział po prostu.

- No, cóż, Relgu - odezwał się Barak - czy to satysfakc­jonuje twoje poczucie stosowności?

Relg zastanawiał się przez chwilę.

- No cóż - odparł - szczerze mówiąc tak. - Po tych słowach uśmiechnął się szeroko, a był to pierwszy uśmiech, jaki Barak ujrzał na jego surowej twarzy. - Kiedy wyruszamy? - spytał.


Jego Cesarska Mość Kal Zakath, władca Mallorei, stał przy oknie wysokiej wieży w Maga Renn patrząc na szerokie pasmo wielkiej rzeki Magan. Olbrzymia armada rzecznych jednostek, ustawionych w ścisłym porządku, znaczyła powie­rzchnię rzeki od miasta aż do brzegu, gdzie oddziały cesarskie czekały na zaokrętowanie.

- Czy masz jeszcze jakieś wieści? - spytał cesarz.

- Panuje tam pewien chaos, wasza cesarska mość - zamel­dował odziany w brązowe szaty szef Biura Spraw Wewnętrz­nych - lecz zdaje się, że do głównej konfrontacji między Urvonem a Zandramas dojdzie w Peldane. Urvon nadchodzi z północy, a Zandramas zaanektowała w ubiegłym miesiącu Peldane, aby stworzyć bufor miedzy nim a Darshivą. Obecnie śpieszy ze swymi siłami do Peldane, by tam się z nim spotkać.

- Jak oceniasz tę sytuację, Atesco? - Zakath zwrócił się do Ateski.

Generał wstał i podszedł do mapy wiszącej na ścianie. Przez chwilę wpatrywał się w nią bacznie, po czym wskazał palcem na jeden punkt.

- Tutaj, wasza wysokość - powiedział. - Osada Ferra. Mu­simy ją zająć i stworzyć tam przyszłą bazę operacyjną. Rzeka Magan ma w tym miejscu około piętnastu mil szerokości, więc nie powinniśmy mieć większych trudności, by eliminować wszelkie potencjalne próby przekroczenia jej od strony Darshivy. W ten sposób doprowadzimy do unicestwienia Zandramas. W momencie spotkania Urvon będzie posiadał przewagę liczebną i zdławi jej armię. On również poniesie poważne straty. Obydwie strony to fanatycy i będą walczyć aż do śmierci. Po rozgromieniu armii Zandramas zatrzyma się, by lizać swe rany. Wtedy my uderzymy. Będzie osłabiony, a jego oddziały wyczerpane. Nasi żołnierze staną do walki gotowi i wypoczęci. Wynik bitwy powinien być łatwy do przewidze­nia. Następnie możemy przeprawić się przez Magan i oczyścić teren z trupów w Darshivie.

- Znakomicie, Atesco - przyznał Zakath, a twarz rozjaśnił mu słaby uśmiech. - Twój plan ma sporo wdzięku. Najpierw sprawimy, że Urvon rozprawi się za nas z Zandramas, a potem my rozprawimy się z nim. Podoba mi się pomysł, żeby Uczeń Toraka zrobił za mnie brudną robotę.

- Za pozwoleniem waszej wysokości, chciałbym poprowa­dzić oddziały i dowodzić oblężeniem Ferry - powiedział gene­rał. - Zandramas będzie musiała odeprzeć atak prawie natychmiast, ponieważ przetniemy jej armię na dwie części. Należy ufortyfikować miasto. Wyślę również patrole na rzekę, żeby nie udało jej się wodą przemycić swoich oddziałów do Peldane. To najistotniejsza część operacji i chciałbym nad­zorować ją osobiście.

- Nie widzę żadnych przeszkód, Atesco - przyznał Za­kath. - Nie powierzyłbym tego zadania komu innemu.

Atesca skłonił się.

- Wasza miłość jest bardzo uprzejmy - powiedział.

- Jeśli mogę, wasza cesarska mość - odezwał się Brador. - Otrzymujemy niepokojące raporty z Cthol Murgos. Nasi agenci donoszą, że Urgit i Alornowie prowadzą poważne negocjacje.

- Murgowie i Alornowie? - spytał niedowierzająco Zakath. - Od wieków pałają do siebie nienawiścią.

- Może znaleźli wspólny cel - zasugerował delikatnie Brador.

- Chodzi o mnie?

- Wydaje się to dość logiczne, wasza miłość.

- Musimy temu zapobiec. Myślę, że powinniśmy zaatako­wać Alornów. Dać im powód do zmartwień blisko ich do­mów, żeby nie mieli czasu na jakieś przygody w Cthol Murgos.

Atesca odchrząknął.

- Czy mogę mówić otwarcie, wasza miłość? - spytał.

- Nigdy nie słyszałem, żebyś mówił w inny sposób, Atesco. O co chodzi?

- Tylko idiota próbuje prowadzić wojnę na dwóch fron­tach, a jedynie szaleniec decyduje się ją toczyć na trzech. Masz wojnę w Peldane, kolejną w Cthol Murgos, a teraz zastana­wiasz się nad trzecią w Alorii. Stanowczo odradzam.

Zakath uśmiechnął się chytrze.

- Jesteś śmiałym człowiekiem, Atesko - stwierdził. - Nie przypominam sobie, żeby ktoś nazwał mnie równocześnie idiotą i szaleńcem.

- Ufam, że wasza miłość wybaczy mi te słowa, lecz takie jest moje prawdziwe zdanie na ten temat.

- W porządku, Atesco. - Zakath machnął ręką, jak gdyby chciał odpędzić od siebie tę sprawę. - Jesteś tu, by mi służyć radą, a nie, żeby mi schlebiać. Co więcej, doceniam twoją szczerość. A więc, powstrzymamy się od wojny z Alornami, aż skończymy tę tutaj. Nie wykroczę poza idiotyzm, jednak obłęd to coś innego. Taur Urgas dość już dał się we znaki całemu światu. - Zaczął przechadzać się w tę i z powrotem. - Niech cię szlag, Belgarionie! - wybuchnął nagle. - Do czego ty zmierzasz?

- Hm... wasza miłość - wtrącił Brador - Belgarion nie przebywa na Zachodzie. W ubiegłym tygodniu widziano go w Melcene.

- Co on robi w Melcene?

- Nie byliśmy w stanie tego określić, wasza miłość. Jest jednak pewne, że opuścił wyspę. Sądzimy, że znajduje się gdzieś na tym terenie.

- Dolewając oczywiście oliwy do ognia. Postaraj się go zlokalizować, Atesco. Chciałbym odbyć długą rozmowę z tym młodym człowiekiem, który pędzi przez świat niczym hu­ragan.

- Zrobię, co będzie w mej mocy - odparł Atesca. - A teraz, za pozwoleniem waszej miłości, chciałbym odejść, aby nad­zorować załadunek oddziałów.

- Ile czasu potrzebujesz na dotarcie do Ferry?

- Prawdopodobnie trzy lub cztery dni, wasza miłość. Zaan­gażuję żołnierzy do wiosłowania.

- Nie spodoba im się to.

- Nie musi im się podobać, wasza miłość.

- No dobrze, idź już. Przyjadę tam za kilka dni. Atesca zasalutował i odwrócił się do wyjścia.

- Och, przy okazji, Atesco - odezwał się Zakath - a może zabrałbyś ze sobą jakiegoś kociaka? - Wskazał na gromadkę prawie już dorosłych kotków figlujących w odległej części komnaty. Jego własna łaciata pupilka leżała wygodnie na parapecie kominka z lekko udręczonym wyrazem py­szczka.

- Ach... - Atesca zawahał się. - Jestem przepełniony wdzięcznością, wasza miłość, lecz kocia sierść sprawia, że oczy mi straszliwie puchną a, jak sądzę, przez kilka następnych tygodni wzrok będzie mi niezbędny.

Zakath westchnął.

- Rozumiem, Atesco - powiedział. - W takim razie to wszystko.

Generał skłoniwszy się wyszedł z komnaty. Zakath zamyślił się.

- No cóż - powiedział - skoro nie weźmie kociaka, praw­dopodobnie będziemy musieli mu wręczyć buławę marszałka polnego, lecz tylko jeśli powiedzie się jego kampania. Rozu­miesz, o co mi chodzi?

- Doskonale, wasza wysokość - mruknął Brador.


Koronacja arcyksięcia Otratha na cesarza Mallorei przeszła całkiem gładko, Otrath okazał się rzeczywiście skończonym osłem i podczas ceremonii trzeba go było prowadzić za rękę. Po jej zakończeniu Zandramas posadziła rzekomego cesarza na zdobionym tronie w pałacu w Hemil i wydała polecenia, aby mu schlebiano i płaszczono się przed nim.

Książę Geran przebywał w jednej z surowych cel świątyni, którą Zandramas wybrała dla siebie. Strzegła go grolimska kapłanka w średnim wieku.

- Dziś rano zachowywał się bardzo dobrze, święta Zandra­mas - oznajmiła pokornie kobieta.

- Dobrze czy źle, co za różnica? - Zandramas wzruszyła ramionami. - Możesz odejść.

- Tak, święta kapłanko. - Kobieta padła na twarz, po czym podniosła się i wyszła z komnaty.

Książę Geran patrzył na Zandramas z posępnym wyrazem twarzy.

- Jesteś spokojny dziś rano, wasza wysokość - odezwała się ironicznie Zandramas.

Wyraz małej buzi chłopca nie zmienił się. Mimo że przebywali ze sobą od roku, Geran ani razu nie przejawił śladu uczucia do niej, a co dziwniejsze, nie dał poznać po sobie nawet krztyny strachu. Wziął jedną ze swoich zabawek.

- Piłka - powiedział.

- Tak - odparła. - Przypuszczam, że tak.

Jego świdrujący wzrok w pewnym stopniu irytował ją, więc przeszedłszy przez pokój stanęła przed lustrem. Zdjęła kaptur i popatrzyła z zaciekawieniem na swoje odbicie. Przynajmniej twarz pozostała wciąż nie zmieniona. Popatrzyła z niesma­kiem na migotliwe światełka pod skórą dłoni. Następnie rozsunęła poły swej szaty i spojrzała na swoje nagie odbicie. To się bezsprzecznie rozprzestrzeniało. Jej piersi i brzuch były również pokryte wirującymi ognikami.

Geran podszedł cicho i stanął obok niej.

- Gwiazdy - powiedział patrząc w lustro.

- Idź się pobawić, Geranie - powiedziało Dziecko Ciemno­ści zasłaniając swoje ciało.


Rozdział XIII


Po południu kontynuując podróż na zachód ujrzeli przed sobą ciężką, ciemnopurpurową ławę chmur wznoszącą się coraz wyżej i zasnuwającą błękit nieba. Durnik ponaglił konia.

- Toth mówi, że powinniśmy poszukać jakiegoś schronie­nia - odezwał się do Belgaratha. - Wiosenne burze w tej części świata są niezwykle gwałtowne.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Nie raz już zmoczył mnie deszcz.

- Toth twierdzi, że burza nie będzie trwała zbyt długo - rzekł Durnik - ale będzie bardzo silna. Do rana powinna minąć. Osobiście uważam, że rozsądniej będzie go posłuchać, Belgaracie. Chodzi nie tylko o deszcz i wiatr. Mówi, że często pada tu grad, a kulki gradu mogą być nawet wielkości jabłek.

Belgarath spojrzał na niebieskoczarne chmury kłębiące się na zachodnim niebie, rozświetlanym co chwila zygzakami błyskawic.

- W porządku - zdecydował. - Dzisiaj i tak nie ujechaliby­śmy zbyt daleko. Czy on zna jakieś schronienie gdzieś w po­bliżu?

- Jakąś milę stąd znajduje się rolnicza osada - oznajmił Durnik. - Jeśli jest podobna do tych, które mijaliśmy, nie spotkamy tam nikogo i bez trudu znajdziemy jakąś chatę, która uchroni nasze głowy przed gradem.

- Zatem ruszajmy. Ta burza szybko się przemieszcza. Zawołam Beldina i każę mu się rozejrzeć. - Podniósł głowę do góry i Garion odczuł, jak myślami bada przestrzeń przed sobą.

Pojechali galopem naprzeciw wzmagającemu się wiatrowi, który chłostał ich peleryny niosąc na swoich skrzydłach nie­przyjemny chłód i pojedyncze krople zimnego deszczu.

Na szczycie wzgórza, ponad opustoszałą wsią, ujrzeli jak na dłoni pędzącą przez otwartą równinę burzę, która przypomi­nała bardziej czarną, zbliżającą się szybko ścianę.

- Jest tuż-tuż! - Belgarath starał się przekrzyczeć wiatr. - Ruszajmy czym prędzej!

Pocwałowali w dół wzgórza przez miotane wiatrem trawy, a następnie przez otaczający wioskę szeroki pas zaoranej ziemi. Miejsce, do którego zmierzali, ogradzał niewysoki mur, lecz wnet spostrzegli, że wyrwana z zawiasów brama stoi otworem, a wiele domów nosi ślady niedawnego pożaru. Podążyli pokrytą gruzem i kamieniami uliczką. Wiatr świstał im w uszach. Nagle Garion usłyszał obok siebie głośne stu­knięcie, a potem kolejne. Następne uderzenia rozbrzmiały gromkim i wzmagającym się staccato.

- Zaczyna się gradobicie! - zawołał.

Velvet krzyknęła krótko, kuląc gwałtownie ramiona. Silk bez namysłu ściągnął wodze swego rumaka, zrównał się z nią i rozciągnął ponad jej głową połę swego płaszcza.

Beldin stał już w wejściu do ogrodu otaczającego dom mniej zniszczony niż inne.

- Tutaj! - zawołał porywczo. - Stajnia jest otwarta! Wpro­wadźcie konie do środka!

Zeskoczyli z siodeł i szybko wprowadzili wierzchowce do przypominającej jaskinię stajni. Następnie zamknęli solidne wrota i przez spore podwórze pobiegli do domu.

- Sprawdziłeś, czy w wiosce są jacyś ludzie? - spytał Bel­garath czarodzieja-garbusa, kiedy weszli do izby.

- Nie ma nikogo - powiedział Beldin - chyba że znowu jakiś biurokrata chowa się gdzieś w piwnicy.

Odgłos łomotania na zewnątrz stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu zamienił się w jedno ogłuszające dudnienie. Garion wyjrzał na zewnątrz. Wielkie kawały lodu sypały się z nieba, po czym rozpryskiwały na drobniutkie cząstki w zetknięciu z brukiem drogi. Chłód wzmagał się z każdą chwilą.

- Sądzę, że udało nam się umknąć w porę - powiedział Garion.

- Zamknij drzwi, Garionie - odezwała się Polgara. - Roz­palimy ogień.

Izba, w której się znaleźli, zdradzała ślady pośpiesznego jej opuszczenia. Stół i krzesła leżały poprzewracane w różnych częściach pomieszczenia, a podłogę gęsto pokrywały potłuczo­ne naczynia. Durnik rozejrzał się dookoła i podniósł kawałek leżącej w rogu świecy. Postawił stół, umieścił świecę na kawał­ku potłuczonego talerza i sięgnął po krzemień, krzesiwo i hubkę.

Toth podszedł do okna i otworzył je, sięgnął rękoma na zewnątrz i ściągnąwszy okiennice zatrzasnął je mocno.

Świeca zamigotała nierówno, lecz płomień uspokoił się wkrótce, rzucając złotą poświatę na całą izbę. Kowal pod­szedł do kominka. Pomimo śmieci na podłodze i poroz­rzucanych mebli pokój sprawiał przyjemne wrażenie. Ściany były bielone, a ciemne belki stropowe obrobiono starannie. Duży kominek miał łukowaty wlot. Z jego tylnej ścianki sterczało kilka haków na garnki. Z boku leżała schludnie ułożona kupka drewna na opał. Było to naprawdę przytulne miejsce.

- W porządku, moi panowie - powiedziała Polgara. - Nie stójmy tak. Trzeba poustawiać meble i pozamiatać podłogę. Będziemy też potrzebowali więcej świeczek. Ja sprawdzę po­koje sypialne.

Ogień wzniecony przez Durnika zaczął wesoło trzaskać w kominku. Kowal spojrzał na swoje dzieło, po czym wstał zadowolony.

- Zajmę się końmi - powiedział. - Czy chcesz, żebym tu przyniósł juki, Pol?

- Póki co, tylko jedzenie i naczynia kuchenne, kochanie. Czy nie sądzisz jednak, że powinieneś przeczekać największą nawałnicę?

- Na zewnątrz jest zadaszone przejście - odparł. - Przypu­szczam, że ludzie, którzy zbudowali ten dom, wiedzieli coś na temat uroków tutejszego klimatu.

Wyszedł, a Toth i Eriond podążyli za nim.

Garion przeszedł przez izbę do ławy, gdzie siedziała Velvet trzymając się za prawe ramię. Jej twarz była blada a brwi naznaczone kropelkami potu.

- Dobrze się czujesz? - spytał troskliwie.

- To mnie po prostu zaskoczyło. To wszystko - odparła. - Miło jednak, że pytasz.

- Miło! - Zdenerwował się nagle. - Jesteś dla mnie jak siostra, Liselle, i jeśli spróbujesz mnie okłamać, odbiorę to jako osobistą obrazę.

- Tak, wasza miłość - powiedziała, a jej uśmiech zdawał się rozjaśniać pokój.

- Nie igraj ze mną, Velvet. Nie próbuj być głupio dzielna. Jeśli coś cię boli, powiedz szczerze.

- To tylko niewielki siniak, Belgarionie - zaprotestowała. Jej duże, brązowe oczy wyrażały bezmierną szczerość.

- Sprawię ci lanie - zagroził.

- A to ciekawe. - Roześmiała się.

Nawet przez chwilę się nie zawahał. Po prostu pochylił się i pocałował ją w czoło. Popatrzyła nieco zdumiona.

- Wasza wysokość - odezwała się udając trwogę. - Co by się stało, gdyby Ce’Nedra to widziała?

- Na Ce’Nedrze nie zrobiłoby to najmniejszego wrażenia. Kocha cię równie mocno jak ja. Poproszę ciocię Pol, żeby obejrzała to ramię.

- Naprawdę nic tam nie ma, Belgarionie.

- Czy chcesz się na ten temat sprzeczać z ciocią Pol? Zastanowiła się.

- Nie - przyznała. - Sądzę, że nie. Może przyślesz Kheldara, żeby trzymał mnie za rękę?

- Coś jeszcze?

- Mógłbyś mnie jeszcze raz pocałować? Oczywiście, jeśli chcesz.

Z wprawą medyka Polgara rozchyliła przód szarej sukni Velvet i uważnie zbadała dużego, bordowego siniaka na ramieniu dziewczyny. Velvet spłoniła się i spróbowała skromnie przysłonić swe niewieście wdzięki.

- Nie sądzę, żeby było tu jakieś złamanie - stwierdziła Polgara, delikatnie badając chore miejsce. - Mimo to będzie bardzo bolało.

- Zauważyłam - odparła Velvet krzywiąc się.

- No dobrze, Sadi - rzekła szybko Polgara. - Potrzebny mi dobry środek przeciwbólowy. Co proponujesz?

- Mam oret, lady Polgaro - odpowiedział eunuch.

Pomyślała przez chwilę.

- Nie - zdecydowała. - Oret praktycznie unieruchomiłby ją na co najmniej dwa dni. Masz miseth?

Spojrzał nieco zdumiony.

- Lady Polgaro - zaprotestował. - Miseth to znakomity uśmierzacz bólu, lecz... - Popatrzył na cierpiącą Velvet. - Wiesz, że posiada skutki uboczne.

- Możemy ją powstrzymać, jeśli zajdzie konieczność.

- Jakie skutki uboczne? - zapytał Silk stając opiekuńczo nad dziewczyną o płowych włosach.

- To często doprowadza do silnego... hm, jakby tu powie­dzieć... pobudzenia - odparł delikatnie Sadi. - Mieszkańcy Nyissy często używają go do tych celów.

- Ach - odparł Silk rumieniąc się lekko.

- Jedna kropla - powiedziała Polgara. - Nie, niech będą dwie.

- Dwie?! - wykrzyknął Sadi.

- Chcę, żeby działało, aż ustanie ból.

- Dwie krople na pewno pomogą - powiedział Sadi - lecz będziesz musiała ją trzymać pod kluczem, dopóki specyfik nie przestanie działać.

- Uśpię ją, jeśli zajdzie konieczność.

Z wahaniem, Sadi otworzył jednak swą czerwoną sakwę i wyjął z niej flakon wypełniony ciemnopurpurową cieczą.

- Postępuję wbrew swym przekonaniom, lady Polgaro - zaznaczył.

- Zaufaj mi.

- Zawsze mnie denerwuje, gdy ktoś tak mówi - Belgarath zwrócił się do Beldina.

- Wiele rzeczy cię denerwuje. Nie możemy wyruszyć, dopó­ki dziewczyna nie poczuje się lepiej. Pol wie, co robi.

- Być może - odparł Belgarath.

Sadi ostrożnie odmierzył dwie krople ciemnego medyka­mentu do kubka z wodą i wymieszał palcem powstałą miks­turę. Następnie ostrożnie wytarł palec o swoje ubranie i wrę­czył kubek Velvet.

- Wypij to powoli - poinstruował ją. - Z początku poczu­jesz się dość dziwnie.

- Dziwnie? - zapytała nieufnie.

- Pomówimy o tym nieco później. Póki co, bądź pewna, że przestaniesz odczuwać ból.

Velvet łyknęła z kubka.

- Smakuje nie najgorzej - zauważyła.

- Oczywiście - odparł eunuch. - A w miarę jak będziesz zbliżać się do dna dostrzeżesz, że smakuje coraz lepiej.

Velvet piła dalej małymi łyczkami. Jej twarz poczerwieniała.

- Jejku - rzekła - czyż nie zrobiło się tu nagle zbyt ciepło? Silk usiadł na ławie obok niej.

- Czy to ci pomaga? - spytał.

- Hm?

- Jak twoje ramię?

- Czy widziałeś mojego siniaka, Kheldarze? - Rozsunęła suknię, by mu pokazać stłuczone miejsce. W istocie pokazała Silkowi, oraz pozostałym osobom w pokoju, również inne ciekawe rzeczy. - Oj - zachichotała nieobecnie, nawet nie próbując się zakrywać.

- Myślę, że powinnaś zrobić to, o czym mówiłaś, lady Polgaro - rzekł szybko Sadi. - Sprawy mogą się w każdej chwili zacząć wymykać z rąk.

Polgara skinęła głową i położyła dłoń na brwi Velvet. Garion odczuł lekki przypływ woli.

- Nagle ogarnęła mnie senność - przyznała Velvet. - Czy to lekarstwo tak na mnie działa?

- W pewnym sensie tak - odparła Polgara. Velvet położyła głowę na ramieniu Silka.

- Zanieś ją do sypialni, Silku - poleciła Polgara małemu człowieczkowi. - Znajdziemy dla niej jakieś łóżko.

Silk wziął na ręce śpiącą dziewczynę i wyniósł z pokoju. Polgara podążyła za nimi.

- Czy ta mikstura zawsze daje takie efekty? - spytała Ce’Nedra Sadiego.

- Miseth? O tak. Pobudziłaby nawet kawałek patyka.

- Czy działa również na mężczyzn?

- Płeć nie robi tu żadnej różnicy, wasza miłość.

- To ciekawe. - Rzuciła figlarne, powłóczyste spojrzenie w kierunku Gariona. - Nie zgub tej małej buteleczki, Sadi - powiedziała.

- Daj spokój - odezwał się z zażenowaniem Garion. Szybko uporali się z porządkowaniem izby. Polgara uśmie­chała się, kiedy wróciła wraz z Silkiem.

- Teraz będzie spała - oznajmiła. - Zajrzałam również do innych pomieszczeń. Gospodyni tego domu musiała być bardzo porządną kobietą - stwierdziła. - Tylko ta izba została tak zabałaganiona, kiedy rodzina opuszczała w pośpiechu to miejsce. - Postawiła świecę i z zadowolonym wyrazem twarzy wygładziła przód swej sukni. - Będzie nam tu naprawdę dobrze, wujku - odezwała się do Beldina.

- Cieszę się, że ci się podoba - odparł. Siedział z wyciąg­niętymi nogami na stojącej przy oknie ławie z wysokim oparciem i ostrożnie zawiązywał rzemień scalający jego poszarpany lewy rękaw.

- Jak daleko stąd do rzeki? - spytał go Belgarath.

- Jeszcze kawałek. Przynajmniej dzień wytężonej jazdy. Nie potrafię określić dokładniej. Ten wicher prawie poodrywał mi pióra.

- Czy dalsze tereny też są tak opustoszałe?

- Trudno powiedzieć. Leciałem stosunkowo wysoko i jeśli byli tam jacyś ludzie, to z pewnością skryli się przed burzą.

- Rano będziemy musieli się rozejrzeć. - Belgarath odchylił się do tyłu w krześle i wyciągnął nogi w kierunku paleniska. - Dobry pomysł z tym ogniem - przyznał. - Na zewnątrz jest dość chłodno.

- Czasami tak bywa, szczególnie kiedy posypiesz ziemię trzema czy czterema calami lodu - stwierdził Beldin. Brzydki, mały mężczyzna zadumał się. - Jeśli takie popołudniowe bu­rze należą tu do codzienności, powinniśmy przeprawiać się przez Magan rankiem - zauważył. - Gradobicie na otwartej łodzi nie jest moją ulubioną rozrywką.

- Tego już za wiele! - krzyknął ostro Sadi do Zith znaj­dującej się w glinianej butli.

- O co chodzi? - spytała Ce’Nedra.

- Wydawała zabawny dźwięk - odparł Sadi. - Chciałem sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku, a ona na mnie syknęła.

- Od czasu do czasu się jej to zdarza, prawda?

- Tym razem było trochę inaczej. Wyraźnie mnie ostrzega­ła, żebym się do niej nie zbliżał.

- Może jest chora?

- Nie sądzę. Jest stosunkowo młodą żmiją. Poza tym bardzo uważam na to, co daję jej do jedzenia.

- Może potrzeba jej czegoś na wzmocnienie. - Ce’Nedra spojrzała pytająco na Polgarę.

Polgara uśmiechnęła się bezradnie.

- Przykro mi, Ce’Nedro - powiedziała - lecz nie mam doświadczenia w chorobach gadów.

- Może zmienimy temat? - spytał żałośnie Silk. - Zith jest niezwykle miłym stworzonkiem, lecz mimo wszystko to żmija.

Ce’Nedra obróciła się ku niemu z błyszczącymi oczami.

- Jak możesz tak mówić? - syknęła ze złością. - Dwukrot­nie uratowała nam wszystkim życie, raz w Rak Urga, gdy ukąsiła tego Grolima Sarchaka, a drugim razem w Ashabie, kiedy wpuściła jad w żyły Harakana. Gdyby nie ona, nie byłoby nas tutaj. Mógłbyś okazać choć trochę wdzięczności.

- Cóż... - bąknął niepewnie. - Chyba masz rację, Ce’Nedro, ale dajmy temu spokój. Nie cierpię węży.

- Nie myślę o niej jako o wężu.

- Ce’Nedro - odezwał się cierpliwym głosem. - Jest długa i chuda, wije się i nie ma rąk ani nóg, a do tego jest jadowita. Według powszechnej opinii to żmija.

- Jesteś uprzedzony - oskarżyła.

- Hm... tak. Można tak to nazwać.

- Gorzko mnie rozczarowałeś, książę Kheldarze. Ona jest słodkim, kochającym, odważnym stworzonkiem, a ty ją ob­rażasz.

Popatrzył na nią przez chwilę, po czym wstał i ukłonił się zamaszyście przed glinianą buteleczką.

- Strasznie mi przykro, droga Zith - przeprosił. - Nie wiem, co mi się stało. Czy możliwe, by twoje zimne, małe, zielone serduszko wybaczyło mi?

Zith syknęła na niego, kończąc osobliwym pomrukiem.

- Mówi, żeby ją zostawić w spokoju - stwierdził Sadi.

- Czy naprawdę rozumiesz jej mowę?

- Ogólnie tak. Węże mają bardzo ograniczone słownictwo, więc wcale nie trudno przyswoić sobie tych kilka zwrotów. - Eunuch zmarszczył brwi. - Ostatnio jednak sporo przeklina, a to do niej nie podobne. Zwykle pozuje na małą żmijkę o manierach księżniczki.

- Wprost nie mogę uwierzyć, że biorę udział w tego typu dyskusji - powiedział Silk potrząsając głową i odchodząc korytarzem prowadzącym na tyły domu.

Durnik, Toth i Eriond powrócili niosąc juki zawierające jedzenie i naczynia kuchenne. Polgara zmierzyła oceniającym wzrokiem palenisko.

- Ostatnio jedliśmy dość niewyszukane potrawy - zauwa­żyła. - Tutaj mamy odpowiednią kuchnię, więc czemu by z niej nie skorzystać? - Otworzyła paczkę z jedzeniem i zanu­rzyła w niej rękę. - Szkoda, że nie mam większego pola do popisu, zdana na podróżne racje żywieniowe - powiedziała do siebie.

- Na tyłach domu jest kurnik, Pol - odezwał się nagle Beldin.

Uśmiechnęła się do niego.

- Durniku, skarbie - rzekła niemalże tkliwym głosem.

- Zaraz się tym zajmę, Pol. Może trzy?

- Czemu nie cztery? Jest dostatecznie zimno, by mięso się nie zepsuło, zabierzemy je na drogę. Ce’Nedro, idź z nim i pozbieraj możliwie najwięcej jajek.

Ce’Nedra popatrzyła na nią w zdumieniu.

- Nigdy wcześniej nie zbierałam jajek, lady Polgaro - za­protestowała.

- To nic trudnego, kochanie. Uważaj tylko, aby ich nie potłuc.

- Ale...

- Myślę, że na śniadanie zrobię omlet z serem. Oczy Ce’Nedry rozjarzyły się.

- Wezmę ze sobą koszyk - powiedziała szybko.

- Wspaniały pomysł, skarbie. Wujku, czy jest tu jeszcze coś ciekawego?

- Z tyłu jest również warzelnia - wzruszył ramionami. - Nie miałem jednak czasu, by tam zajrzeć.

Belgarath wstał.

- Może zrobimy to teraz? - zaproponował.

- Wieśniacy nie warzą zbyt dobrego piwa, Belgaracie.

- Może mamy do czynienia z wyjątkiem. Nie będziemy tego wiedzieć, dopóki nie spróbujemy, nieprawdaż?

- Też racja.

Dwaj czarodzieje udali się na tyły budynku, podczas gdy Eriond dołożył drew do ognia. Ce’Nedra wróciła nadąsana i trochę poirytowana.

- Nie chciały mi oddać jajek, lady Polgaro - poskarżyła się. - Siedzą na nich.

- Trzeba sięgnąć pod kurę i je wyciągnąć, kochanie.

- Nie rozgniewają się?

- Boisz się kury?

Oczy małej królowej stężały i stanowczym krokiem wyszła z izby.

Okazało się, że w piwnicy za domem gospodarni wieśniacy zgromadzili spore zapasy warzyw. Belgarath z Beldinem przy­nieśli beczkę piwa. Oskubane kurczaki piekły się nad ogniem, a Polgara zaglądała do przeróżnych pojemników i koszy znajdujących się w kuchni. Znalazła mąkę i wiele innych produktów, więc zakasała rękawy, zmieszała odpowiednie składniki i zaczęła wyrabiać ciasto na dużej desce do krojenia, nie opodal kominka.

- Wieczorem będą ciasteczka - powiedziała. - A rano upie­kę świeżutkiego chleba.

Garion już od wielu miesięcy nie jadł lepszej wieczerzy. Zdarzały się uczty czy sute posiłki w karczmach, lecz kuchnię cioci Pol charakteryzowało coś niewypowiedzianie znamieni­tego, coś czemu nie dorównałby żaden kucharz na świecie. Zjadłszy więcej niż nakazywał zdrowy rozsądek odsunął talerz i westchnąwszy rozparł się wygodnie w krześle.

- Cieszę się, że zdecydowałeś się coś dla nas zostawić - odezwała się Ce’Nedra nieco uszczypliwym tonem.

- Złościsz się na mnie za coś? - spytał.

- Nie, raczej nie, Garionie. Po prostu jestem lekko rozdraż­niona. To wszystko.

- Dlaczego?

- Kura mnie dziobnęła. - Wskazała na resztki pieczonego kurczaka leżące na dużym talerzu. - Ta - dodała. Sięgnąwszy złapała nogę kurczaka i wgryzła się w nią dość gwałtownie swoimi drobniutkimi, białymi ząbkami. - A masz - powie­działa mściwie. - Podoba ci się?

Garion zbyt dobrze znał swą żonę, by próbować się śmiać.

Po kolacji zasiedzieli się przy stole w radosnym nastroju rozleniwienia i błogości. Burza na zewnątrz wyraźnie zelżała.

Rozległo się ciche, nieśmiałe pukanie do drzwi i Garion w tej samej chwili skoczył na równe nogi chwytając za miecz.

- Nie chcę wam przeszkadzać - doszedł ich starczy głos. - Tylko chciałem się upewnić, czy macie wszystko, czego wam potrzeba.

Belgarath podniósł się z krzesła, podszedł do drzwi i ot­worzył je szybko.

- Święty Belgaracie - powiedział mężczyzna wykonując ukłon najgłębszego szacunku. Śnieżnobiałe włosy starca pod­kreślały jego chudą, pooraną zmarszczkami twarz.

Był Grolimem.

Belgarath popatrzył na niego uważnie.

- Znasz mnie? - spytał.

- Oczywiście. Znam was wszystkich. Czekałem na was. Czy mogę wejść?

Bez słowa Belgarath odsunął się na bok i wiekowy Grolim wszedł do izby podpierając się laską. Skłonił się Polgarze.

- Lady Polgaro - mruknął, po czym zwrócił się do Gariona. - Wasza miłość - rzekł. - Czy mogę błagać o wybaczenie?

- Czemu? - odparł Garion. - Nigdy nic mi nie zrobiłeś.

- Ależ zrobiłem, wasza wysokość. Kiedy usłyszałem o tym, co zdarzyło się w Mieście Nocy, znienawidziłem cię. Czy możesz mi to wybaczyć?

- Nie ma czego wybaczać. To naturalne, że tak czułeś. Jak mniemam, dokonała się w tobie przemiana?

- Ktoś jej dla mnie dokonał, królu Belgarionie. Nowy Bóg Angaraku będzie łagodniejszym i lepszym Bogiem niż Torak. Żyję teraz jedynie po to, aby mu służyć.

- Usiądź, przyjacielu - powiedział Belgarath. - Przypusz­czam, że doświadczyłeś czegoś niezwykłego?

Stary Grolim usiadł na krześle z ekstatycznym uśmiechem na pomarszczonej twarzy.

- Dotknięto mego serca, Święty Belgaracie - odpowiedział z prostotą. - Poświeciłem całe swe życie w służbie Torakowi w świątyni w tej wiosce. Przeżyłem jego śmierć bardziej niż możecie sobie wyobrazić, ponieważ służyłem mu z całego serca. Teraz usunąłem jego podobiznę ze ściany świątyni i dekoruję ołtarz kwiatami a nie krwią niewinnych ofiar. Gorzko pokutuję za czasy, kiedy sam trzymałem nóż i składa­łem ofiary.

- Cóż cię tak odmieniło? - spytała Polgara.

- Głos, który przemówił do mnie w ciszy mej duszy, lady Polgaro, głos, który napełnił mnie taką radością, że zdawało mi się, że cały świat kąpie się w światłości.

- Co ci powiedział ten głos?

Stary kapłan sięgnął pod swe czarne szaty i wyjął zwój pergaminu.

- Z wielką uwagą starałem się zapisać słowa dokładnie tak, jak wypowiedział je ów głos - wyjaśnił - jako, że takie do­stałem polecenie. Człowiek może opacznie zrozumieć to, co mu powiedzą, lub zmienić treść, jeśli nie jest po jego myśli lub nie potrafi jej zrozumieć. - Uśmiechnął się łagodnie. - To, co napisałem, ma służyć innym, ponieważ słowa wyryły się na mym sercu dużo silniej niż na tym papierze. - Podniósł pergamin i przeczytał drżącym głosem. - “Słuchaj - zaczął - w dniach, które nadejdą po spotkaniu Dziecka Światła z Dzie­ckiem Ciemności w Mieście Nie Kończącej Się Nocy, kap­łanów Boga Ciemności ogarnie wielka rozpacz, jako że zo­stanie on poniżony i nie pojawi się więcej między ludźmi. Wznieś jednak serce, jako że twa rozpacz jest jeno nocą, którą przepędzi rodzące się, nowe słońce. Wszakże powiadam ci, Angarak zrodzi się na nowo z przyjściem Prawdziwego Boga, tego, który został wybrany, by poprowadzić Angarak od samych dni początków. Tamten zaś Bóg Ciemności został zrodzony z nicości jako następstwo WYDARZENIA, które podzieliło całe stworzenie, i nie on miał prowadzić i ochraniać Angarak. Podczas ostatniego spotkania Dziecka Ciemności i Dziecka Światła ujawni się Prawdziwy Bóg Angaraku, a wy wzniesiecie ku niemu swe serca i poddacie się jego woli.

Dalszy los Angaraku zależeć będzie od WYBORU, a kiedy już dokonacie WYBORU, nie będzie go można zmienić, albowiem będzie on trwał wiecznie na dobre i na złe. Powiadam ci, dwóch stanie w Miejscu, Którego Już Nie Ma, lecz tylko jeden zostanie wybrany. Dziecko Światła i Dziecko Ciemności zrzekną się ciężaru duchów, które ich prowadzą na rzecz tych dwóch, którzy staną w obliczu WYBORU. Jeśli WYBÓR trafi do jednej ręki, świat pogrąży się w ciemności, a jeśli trafi do drugiej, wykąpie się w światłości i nastanie to, co miało nadejść przed początkiem czasu.

Trwaj zatem w nadziei i obdarz swych braci przyjaźnią i miłością, jako że jest to miłe Prawdziwemu Bogu i jeśli On zwycięży i zostanie wybrany, pobłogosławi cię kładąc na tobie delikatne jarzmo”.

Stary Grolim opuścił w dół rękę z pergaminem i skłonił pobożnie głowę.

- Tak przemówił głos, który napełnił me serce radością i wygnał z niego wszelaką rozpacz - podsumował krótko.

- Jesteśmy wdzięczni, że podzieliłeś się z nami swym szczęś­ciem - powiedział Belgarath. - Czy przyjmiesz poczęstunek?

Grołim potrząsnął przecząco głową.

- Nie jadam już mięsa - odrzekł. - Nie śmiałbym obrażać mego Boga. Odrzuciłem sztylet i nie rozleję ani kropli krwi do końca dni moich. - Wstał. - Teraz was opuszczę - powie­dział. - Przybyłem, by ujawnić przed wami słowa, które przekazał mi głos, oraz, by zapewnić was, że przynajmniej jedna dusza w całym Angaraku będzie się modlić za wasz sukces.

- Dziękujemy ci - odparł szczerze Belgarath. Podszedł do drzwi i otworzył je starcowi.

- To było dość niezwykłe, prawda? - powiedział Beldin po wyjściu Grolima. - Po raz pierwszy słyszałem, jak przepowie­dnia mówiła tak bezpośrednio i jasno.

- Chcesz przez to powiedzieć, że to był naprawdę prorok? -spytał Silk.

- Oczywiście. Prawie klasyczny przypadek. Przejawiał wszy­stkie objawy od ekstazy aż do radykalnej zmiany osobowości.

- Coś mi tu jednak nie pasuje - stwierdził Belgarath po­chmurniejąc. - Całe wieki spędziłem na czytaniu przepowied­ni, a to, co on mówił, nie miało tonu, jaki zwykle napotykałem. - Spojrzał na Gariona. - Czy możesz skontaktować się ze swoim przyjacielem? - spytał. - Muszę z nim porozmawiać.

- Spróbuję - odparł Garion. - Nie zawsze przybywa, kiedy go wołam.

- Spróbuj, proszę. Powiedz mu, że to niezmiernie ważne.

- Zobaczę, co mogę zrobić, dziadku. - Garion usiadł i za­mknął oczy. Czy jesteś tam? - spytał.

Proszę, nie krzycz, Garionie, odparł głos zbolałym tonem. To rani me uszy.

Przepraszam, powiedział Garion. Nie zdawałem sobie spra­wy, że mówię tak głośno. Dziadek chce z tobą rozmawiać.

Dobrze. Otwórz oczy, Garionie. Nic nie widzę, kiedy masz je zamknięte.

Podobnie jak to miało miejsce kilkakrotnie w przeszłości Garion poczuł, jakby znalazł się nagle w cichym zaułku swego umysłu, a suchy głos przejął nad nim kontrolę.

- A więc, Belgaracie - powiedział głos ustami Gariona. - Co tym razem?

- Mam kilka pytań - odparł starzec.

- Nic nowego. Zawsze dręczą cię jakieś pytania.

- Czy słyszałeś, co powiedział ten Grolim?

- Naturalnie.

- Czy to ty nim byłeś? To znaczy, czy to ty byłeś głosem, który do niego przyszedł?

- Nie, szczerze mówiąc, to nie byłem ja.

- A więc drugi duch, twój przeciwnik?

- Nie. To również nie on.

- A zatem któż to był?

- Czasem nie mogę uwierzyć, że Aldur wybrał cię na Pierwszego Ucznia. Czy zamiast umysłu masz kłębek wełny?

- Nie musisz mnie obrażać. - Belgarath wyglądał na urażo­nego, i Beldin zaśmiał się brzydkim rechotem.

- No dobrze - westchnął głos. - Zacznę od początku. Po­staraj się zarejestrować jak najwięcej. Mój odpowiednik i ja powstaliśmy, kiedy Przeznaczenie było podzielone. Rozu­miesz?

- O tym wiedziałem.

- I nawet udało ci się to zapamiętać? Nadzwyczajne.

- Dzięki - powiedział sucho Belgarath.

- Używam słownictwa Gariona. A jako że wychował się na wsi, więc czasem może okazać się niewystarczające. A zatem, czyż nie wydaje się logiczne, że kiedy powstanie jedno Prze­znaczenie, powstanie też nowy głos? Mój odpowiednik i ja zrobiliśmy, co do nas należało, więc nie będziemy już potrze­bni. Miliony lat wzajemnej nienawiści przytępiły nieco nasze zmysły.

Belgaratha zdumiały te słowa.

- Pomyśl, starcze - powiedział głos. - Nie jestem przysto­sowany do zajmowania się zjednoczonym wszechświatem. Pamiętam o zbyt wielu starych urazach. Nowy głos może zacząć wszystko na nowo, ze świeżymi siłami. Wierz mi, tak będzie lepiej.

- Myślę, że będzie mi ciebie brakowało.

- Nie rozczulaj się, Belgaracie. Ciężko byłoby mi to wy­trzymać.

- Poczekaj chwilę. Ten nowy głos zrodzi się po spotkaniu, tak?

- Dokładnie w momencie spotkania.

- A zatem, w jaki sposób przemawiał do tego starego Grolima, skoro jeszcze nie istnieje?

- Szczerze mówiąc, czas nie znaczy dla nas aż tak wiele, Belgaracie. Możemy bez trudu poruszać się przez wszystkie wymiary.

- Twierdzisz, że ten głos przemawiał do niego z przyszłości?

- Oczywiście, że tak. - Garion poczuł, jak usta wykrzywia­ją mu się w słabym, ironicznym uśmiechu. - Skąd wiesz, że nie mówię do ciebie z przeszłości?

Belgarath zamrugał oczami.

- Teraz cię mam - powiedział triumfalnie Beldin. - Wy­gramy, prawda?

- Możemy mieć taką nadzieję, lecz nie możemy mieć pew­ności.

- Głos, który przemówił do tego Grolima, reprezentuje lepszego boga, prawda?

- Tak.

- Jeśli Dziecko Ciemności zwycięży, Nowy Bóg nie będzie specjalnie dobry, nieprawdaż?

- Nie.

- A zatem ten prosty fakt, że głos przemówił do niego z przyszłości, czyli już po dokonaniu wyboru, wskazuje na to, że zwycięży Dziecko Światła, prawda?

Głos westchnął.

- Czemu zawsze musisz komplikować sprawy, Beldinie? Głos, który przemawiał do Grolima, jest jedynie Możliwością nowego ducha. Cofa się w czasie, aby poczynić pewne przygo­towania na mającą nadejść ewentualność. Wiesz przecież, że wybór nie został jeszcze dokonany.

- To nawet Możliwość posiada taką moc?

- Możliwości mają olbrzymią moc, Beldinie, czasami nawet większą niż Rzeczywistość.

- A więc jest prawdopodobne, że Możliwość drugiego ducha poczynia własne przygotowania, tak?

- Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby tak było.

- A więc jesteśmy w punkcie wyjścia. Nadal będziemy mieć dwa duchy mocujące się w czasie i przestrzeni o zdobycie dominacji.

- Nie. Wybór wyeliminuje jedną z Możliwości raz na zawsze.

- Nie rozumiem - przyznał Beldin.

- Nie dziwię się.

- Jakie przygotowania poczynił nowy głos? - spytała nagle Polgara.

- Grolim, który do was przyszedł, będzie prorokiem i Pier­wszym Uczniem Nowego Boga, oczywiście zakładając, że zostanie wybrane Dziecko Światła.

- Dlaczego Grolim?

- Wybór nie zależał ode mnie. Nowy Bóg będzie Bogiem Angaraku, a więc sądzę, że to ma sens.

- Przyzwyczajenie się do tej myśli zabierze trochę czasu.

- Masz równie dużo uprzedzeń jak ja, Polgaro - roześmiał się głos - lecz uważam, że łatwiej przystosowujesz się do nowych warunków, a już na pewno szybciej niż tych dwóch upartych starców. Z czasem to zaakceptujesz. Widzę, że nie macie już więcej pytań, a przede mną jeszcze dużo rzeczy do zrobienia... w innym wymiarze czasu.

Po tych słowach głos odszedł.


Rozdział XIV


Słońce zachodziło plamiąc złociście purpurowe pasmo chmur na zachodzie, gdy Garion wilczym galopem wbiegł na rozległe wzgórze. W oddali leżała przycup­nięta spora wioska. Ujrzał kompleks zabudowań, który wyda­wał mu się tak znajomy, że aż przysiadł na zadzie i wpatrywał się weń nie mogąc wyjść ze zdumienia. Potem wstał na cztery łapy i ruszył ostrożnie, przedzierając się przez wysoką trawę w kie­runku zagród. Nie dostrzegł śladu dymu, a duże, drewniane wrota stały otworem. Nie próbował jednak szczęścia. Wieśniacy mają awersję do wilków, a Garionowi nie uśmiechało się umykanie przed strzałami.

Zatrzymał się na skraju otwartego pola otaczającego osadę, położył się na brzuchu i ukryty w wysokiej trawie przez jakiś czas obserwował wioskę, która sprawiała wrażenie zupełnie opustoszałej. Podniósł się i ostrożnie przemknął się przez otwartą bramę. Osada była prawie tak duża jak farma Faldora, oddalona pół świata stąd.

Wśliznął się przez otwarte drzwi komórki i stał tak z jedną łapą lekko uniesioną, podczas gdy jego nos i uszy szukały intensywnie czegoś, co by go ostrzegło, że nie jest sam. W zagrodzie panowała jednak cisza, przerywana jedynie peł­nym skargi nauczeniem krowy o zbyt ciężkich wymionach, dochodzącym z obory po przekątnej głównego podwórza. Oczywiście wyczuwał ludzki zapach, ale sprzed co najmniej kilku dni.

Garion podbiegał ostrożnie od drzwi do drzwi, napierając na nie całym ciałem. Miejsce pod wieloma względami wyda­wało mu się znajome i czuł silne ukłucie nostalgii za domem, które, jak sądził, już dawno odeszły. Spiżarnie były prawie takie same jak u Faldora. Kuźnia tak przypominała kuźnię Durnika, że Garion prawie słyszał dźwięk młota uderzającego o kowadło. Miał wrażenie, że mógłby z zamkniętymi oczami przejść przez podwórze i trafić bezbłędnie do kuchni.

Zaglądał do każdego pomieszczenia na parterze, po czym skrobiąc pazurami o drewniane schody pomknął na górę, gdzie znajdował się duży taras.

Nigdzie nie zauważył żywego ducha.

Powrócił na dziedziniec i wsadził ciekawski nos do obory. Krowa szarpnęła się w panice, więc Garion wycofał się, by zaoszczędzić jej dalszego niepokoju.

- Ciociu Pol - przesłał myśl.

- Tak, mój drogi?

- Nikogo tu nie ma. To nadzwyczajne miejsce.

- Nadzwyczajne to chyba zbyt wyszukane słowo, Garionie.

- Sama zobaczysz.

Kilka chwil później w bramie pojawił się Belgarath. Powęszył uważnie, rozejrzał się i migocząc przyjął swą normalną postać.

- Dokładnie, jakbyśmy wrócili do domu, nieprawdaż? - Wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.

- Ja również mam takie wrażenie - odparł Garion. Zataczając coraz mniejsze kręgi nadleciał Beldin.

- Do rzeki pozostała mniej więcej mila drogi - powiedział przemieniwszy się w brzydkiego garbusa. - Jeśli wyruszymy od razu, możemy tam dotrzeć przed zmierzchem.

- Zostańmy tutaj - zaproponował Belgarath. - Możliwe, że brzegi rzeki są patrolowane, a nie ma sensu skradać się w ciemnościach, jeśli nie musimy tego robić.

Garbus wzruszył ramionami.

- Jak chcecie.

Polgara, blada i cicha jak duch, przeleciała ponad murem, usadowiła się na dwukołowym wozie stojącym na środku podwórza i przyjęła swą naturalną postać.

- Och - mruknęła rozglądając się dookoła. - Miałeś rację, Garionie. To naprawdę nadzwyczajne. - Przewiesiła pelerynę przez rękę i przeszedłszy przez podwórze podążyła wprost do kuchni.

Wkrótce potem Durnik przyprowadził pozostałych na dzie­dziniec. On również rozglądał się bacznie dokoła. Nagle jego twarz rozpromienił uroczy uśmiech.

- Mam wrażenie, że Faldor pojawi się w tamtych drzwiach - powiedział. - Jak to możliwe, że dwa tak odległe od siebie miejsca są tak bardzo podobne?

- To najbardziej praktyczny układ zagrody, Durniku - odezwał się Belgarath - i prędzej czy później praktyczni ludzie na całym świecie zaczną go stosować. Czy możesz coś zrobić z tą krową? Nie wyśpimy się zbyt dobrze, jeśli będzie tak ryczeć przez całą noc?

- Zaraz ją wydoję. - Kowal zeskoczył z siodła i poprowa­dził swego konia do stodoły.

Belgarath patrzył za nim tkliwie.

- Rano będziemy musieli wyciągać go stąd siłą - zauważył.

- Gdzie jest Polgara? - spytał Silk rozglądając się i poma­gając jednocześnie Velvet zsiąść z konia.

- A gdzie ona może być? - Belgarath wskazał na kuch­nię. - Wyciągnięcie jej stamtąd może okazać się nawet trud­niejsze niż odciąganie Durnika od kuźni.

Velvet rozejrzała się dokoła rozmarzonym wzrokiem. Lek, który zaaplikował jej Sadi ubiegłego wieczora, nie przestał jeszcze działać i Garion podejrzewał, że Polgara trzyma ją pod ścisłą kontrolą.

- Bardzo ładnie - powiedziała, opierając się bezwiednie o Silka. - Tak domowo.

Na twarzy Silka malowała się ostrożność. Wyglądał jak człowiek, który lada moment może wziąć nogi za pas.

Tego wieczora najedli się do syta siedząc przy drugim stole w kuchni oświetlonej złotą poświatą woskowych świec; pło­mienie odbijały od wypolerowanych miedzianych garnków wiszących na hakach na ścianie. Pomieszczenie było przytulne i ciepłe, mimo że burza zbierająca się przez całe popołudnie rozszalała się teraz, wypełniając noc ulewnym deszczem, wich­rem i grzmotami.

Garion odczuwał przedziwny spokój; spokój, jakiego nie zaznał niemalże od roku. Doceniał fakt, iż może odpocząć, ponieważ zdawał sobie sprawę, że zyska siły niezbędne do stawienia czoła trudnym dniom, które go oczekiwały.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął Sadi. Po wieczerzy eunuch zaniósł swą czerwoną sakwę w kąt kuchni i próbował wywabić Zith z jej małego domku podsuwając miseczkę świeżego, ciepłego mleka.

- Co się stało, Sadi? - spytała Velvet otrząsając się nagle z wpływu leku i nalegań Polgary, aby zachowywała się spo­kojnie.

- Zith ma dla nas małą niespodziankę - odparł Sadi za­chwyconym tonem. - Właściwie kilka małych niespodzianek.

Velvet podeszła do niego z zaciekawieniem.

- Och - powiedziała z lekkim drżeniem w głosie - czyż nie są piękne?

- Co takiego? - spytała Polgara.

- Nasza kochana, mała Zith została matką - odparła Velvet.

Wszyscy wstali i podeszli, by popatrzeć na nowo narodzone stworzonka. Podobnie jak ich matka, maleństwa były jasno­zielone a przez ich ciałka od nosa do ogona przebiegał charakterystyczny czerwony zygzak. Wielkością dorównywały haczykom na robaki, jakich używał Durnik. Wszystkie bród­kami opierały się o spodek i chłeptały ciepłe mleko swoimi rozwidlonymi języczkami mrucząc w najlepsze. Zith królowa­ła nad nimi opiekuńczo, wyglądając przy tym dość poważnie.

- To wyjaśnia, dlaczego ostatnimi czasy była tak podener­wowana - stwierdził Sadi. - Czemu mi nic nie powiedziałaś, Zith? Mógłbym ci pomóc przy porodzie.

- Nie jestem pewien, czy chciałbym odgrywać rolę akuszerki dla żmii - odezwał się Silk. - Poza tym, sądziłem, że gady składają jaja.

- Większość z nich tak - przyznał Sadi. - Niektóre są jednak żyworodne, a Zith właśnie do takich należy.

- Cały czas uważałam, że robi się coraz grubsza i grubsza - stwierdziła Velvet - a ona po prostu była ciężarna.

Durnik miał posępną minę.

- Coś się tu nie zgadza. - powiedział. - Wydaje mi się, że tylko w Nyissie można znaleźć przedstawicieli jej gatunku, czy nie mam racji?

- To prawda - odparł Sadi. - A nawet tam należą do rzadkości.

- A zatem w jaki sposób... - Durnik zarumienił się nagle. - To znaczy, zastanawiam się, w jaki sposób do tego doszło? Już od dawna przebywamy z daleka od Nyissy, więc gdzie spot­kała ojca swych dzieci?

Sadi zamrugał oczami.

- To zastanawiające, prawda? A nawet zupełnie niemoż­liwe. Zith, coś ty wymyśliła?

Mała, zielona żmijka zignorowała go jednak całkowicie.

- Tak naprawdę nie mamy tu do czynienia z jakąś nieodgadnioną zagadką, Sadi -odezwał się Eriond z lekkim uśmiechem. - Czyżbyś nie pamiętał, co Cyradis powiedziała Zith w Ashabie?

- Coś o jakimś opóźnianiu. Prawdę mówiąc nie zwróciłem na to uwagi. O ile dobrze pamiętam, znajdujemy się obecnie w samym centrum czegoś niezwykle zaprzątającego.

- Powiedziała mniej więcej: “Bądź spokojna, mała siostro, jako że cel twych dni jest właśnie osiągany, a to, co zostało opóźnione, teraz może nadejść”. To właśnie miała na myśli. Oto, co było opóźnione.

- A wiesz - rzekł Beldin do Belgaratha - myślę, że on ma rację. Nie po raz pierwszy wyrocznia manipulowała pewnymi zdarzeniami, aby to co ma się stać, zostało dokonane. Ta wzmianka o “celu jej dni” oznacza po prostu, że Zith zrodzo­na została z jednego powodu: żeby ukąsić Harakana. Kiedy już to uczyniła, wszystko powróciło do normy. - Po tych słowach garbus spojrzał na Erionda. - Jak to możliwe, że pamiętasz dokładnie to, co powiedziała? Wszyscy byliśmy mało przytomni wtedy w sali tronowej Urvona.

- Zawsze staram się pamiętać, co mówią ludzie - odparł Eriond. - Słowa mogą wydawać się pozbawione sensu, kiedy są wypowiadane, lecz prędzej czy później zawsze układają się w logiczną całość.

- Dziwny chłopak, Belgaracie - powiedział Beldin.

- Już to zauważyliśmy.

- Czy to naprawdę możliwe? - spytał Sadi czarodzieja. - To znaczy, tego rodzaju interwencja.

- Zadałeś memu dziadkowi niewłaściwe pytanie - roze­śmiał się Garion. - On nie wierzy, że cokolwiek jest możliwe.

Silk z lekko uniesionymi brwiami stał w bezpiecznej odleg­łości od Zith i jej potomstwa.

- Moje gratulacje, Zith - powiedział wreszcie do małej, zielonej mamy, po czym spojrzał na pozostałych z surowym wyrazem twarzy. - Wszystko w porządku - dodał - ale jeśli ktoś nazwie je słodkimi maleństwami, zacznę krzyczeć.

Po wieczornej toalecie udali się na spoczynek, lecz Ce’Nedrę przepełniał niewytłumaczony niepokój i rzucała się niespokoj­nie w łóżku. Nagle usiadła.

- Ciekawa jestem, czy to mleko jest jeszcze ciepłe - mruk­nęła. Odrzuciwszy koc podeszła boso do drzwi. - Chcesz trochę? - spytała Gariona.

- Nie, dziękuję, kochanie.

- Pomogłoby ci usnąć.

- Z tym raczej nie mam problemów. Pokazała mu język i wyszła na korytarz.

Kiedy wróciła w chwilę później ze szklanką mleka, po­wstrzymywała usilnie szelmowski uśmiech, który czaił się na jej twarzy.

- Co cię tak rozbawiło? - spytał.

- Widziałam Silka.

- No i?

- Nie widział mnie, lecz ja go widziałam dokładnie. Szedł do sypialni.

- Może wchodzić i wychodzić ze swej sypialni, kiedy mu się rzewnie podoba.

Zachichotała ponownie i wskoczyła do łóżka.

- W tym rzecz, Garionie - powiedziała - że to nie była jego sypialnia.

- Och - Garion zakasłał zażenowany. - Wypij to mleko.

- Nasłuchiwałam chwilę przy drzwiach - kontynuowała. - Nie chciałbyś wiedzieć, o czym rozmawiali?

- Nie, niekoniecznie.

Lecz Ce’Nedra zaczęła już opowiadać.

Deszcz ustał, ale z oddali wciąż dochodziły grzmoty, a potę­żne błyskawice rozświetlały zachodni horyzont. Garion obu­dził się nagle i usiadł na łóżku. Z zewnątrz dochodził również inny odgłos, dudnienie, któremu od czasu do czasu towarzy­szył ogłuszający ryk. Miękko wyślizgnął się z łóżka i wyszedł na taras otaczający podwórze. Jakąś milę na zachód ujrzał długą linię pochodni poruszającą się powoli w ciemności. Garion wytężył wzrok chcąc przebić nim mgłę, jaką pozosta­wiła po sobie burza, po czym zaczął tworzyć w swym umyśle obraz wilka. Tę sprawę zdecydowanie trzeba było zbadać.

Pochodnie poruszały się w wyjątkowo wolnym tempie. Kiedy Garion zbliżył się na bliską odległość, zauważył, że wydawały się świecić dużo wyżej niż gdyby trzymali je jacyś konni. Do jego czujnych uszu dolatywał powolny dudniący odgłos i szczególne porykiwania. Zatrzymał się przy krzaku jeżyn i przysiadł na zadzie, pilnie obserwując i słuchając. Długi pochód olbrzymich, szarych bestii przedzierał się przez ciemności nocy, zdążając w kierunku północnym. Garion widział wyobrażenie słonia na Wyspie Verkat w Cthol Murgos, kiedy to ciocia Pol unieszkod­liwiła w lesie szalonego pustelnika. Wyobrażenie słonia to jedna sprawa, natomiast ujrzenie go na własne oczy jest czymś zupełnie innym. Były olbrzymie, większe niż jakiekolwiek zwierzę, które Garion widział. Chód ich charakteryzowała przerażająca nieugiętość. Ich czoła i boki okrywały masywne kolczugi i Garion wzdrygnął się na myśl o ich ciężarze, lecz słonie poruszały się tak jakby zbroja była zaledwie pajęczyną. Ogromne uszy wachlowały parne powietrze, a imponujące trąby kołysały się dostojnie na boki. Od czasu do czasu jedno ze zwierząt unosiło trąbę do góry i dotykając nią czoła wydawało przerażający ryk przypominający brzmieniem trąby.

Na grzbietach, tuż za głowami olbrzymów, siedzieli mężczy­źni odziani w prymitywne zbroje. Każdy z nich trzymał pochodnię, uzbrojeni byli w oszczepy, proce i krótkie łuki. Na czele kolumny, na najpotężniejszej bestii siedział okrakiem mężczyzna w czarnych szatach Grolima.

Garion wstał i podszedł bliżej nie czyniąc najmniejszego hałasu na trawie mokrej od deszczu. Chociaż był pewien, że słonie mogłyby z łatwością wyczuć jego zapach, uznał, że takie olbrzymy nie zwróciłyby prawdopodobnie uwagi na drapież­nika, który nie przedstawiał dla nich żadnego zagrożenia. W obliczu tego ogromu czuł się mały niczym pchła, nieszczególnie podobało mu się to uczucie. Ważył prawie dwie­ście funtów, lecz wagę słonia mierzyło się w tonach.

Bezszelestnie posuwał się wzdłuż kolumny zachowując dys­tans około pięćdziesięciu kroków, czujnie węsząc i obserwu­jąc. Uwaga jego spoczywała przede wszystkim na Grolimie dosiadającym pierwszego olbrzyma.

Nagle na drodze przed prowadzącym słoniem pojawiła się postać w czarnej szacie, połyskującej migotliwie w świetle pochodni. Kolumna stanęła i Garion zbliżył się nieco.

Tajemnicza osoba odchyliła kaptur ręką, która zdawała się pełna połyskujących ogników. W Ashabie i w Zamad Garion przez moment widział twarz kobiety, która uprowadziła jego syna, lecz spotkania z czarodziejką z Darshivy tak nieroze­rwalnie wiązały się z niebezpieczeństwem i strachem, że za­brakło czasu, by rysy twarzy Dziecka Ciemności zapadły mu w pamięci. Teraz, zbliżywszy się jeszcze bardziej wpatrywał się w oświetloną pochodnią twarz.

Miała regularne, piękne rysy. Kruczoczarne włosy lśniły w blasku płomieni, a skóra dorównywała bladością skórze Adary, kuzynki Gariona. Na tym podobieństwo się jednak kończyło. Zandramas była Grolimką, więc jej ciemne oczy były charakterystycznie skośne jak u wszystkich Angaraków, nos z małym garbkiem, a czoło szerokie i niezwykle gładkie. Miała spiczasty podbródek, co sprawiało, że jej twarz wyda­wała się osobliwie trójkątna.

- Oczekiwałam cię, Naradasie - powiedziała swym szorst­kim głosem. - Gdzieżeś bywał?

- Przebacz mi, pani - przeprosił Grolim. - Poganiacze byli dalej na południe niż nam mówiono. - Ściągnął swój kaptur. Miał twarz okrutnika, a jego białe oczy rzucały złe błyski w świetle pochodni. - Jak walka z pachołkami Ucznia?

- Nie najlepiej, Naradasie - odparła. - Jego Strażnicy, Chandimowie i motłoch z Karandy przewyższają liczebnością nasze siły.

- Mam za sobą regiment kawalerii słoni, pani - poinfor­mował Naradas. - One zmienią bieg bitwy. Trawę Peldane zaleje krew Strażników Urvona, Chandimów i Karandów. Stratujemy ich i sprawimy, że Darshiva będzie bezpieczna raz na zawsze.

- Nie dbam o Darshivę, Naradasie. Chodzi mi o świat. Los jednego małego księstwa na wschodnim krańcu Mallorei jest mi zupełnie obojętny. Niech sobie trwa lub upadnie. Nie obchodzi mnie to. Wysłużyło się już i nie jest mi teraz potrzebne. Jak długo będzie trwał pochód tych bestii na pole bitwy?

- Dwa dni, pani.

- A zatem do dzieła. Oddasz je pod rozkazy moich genera­łów, a sam podążysz ze mną do Kell. Powrócę do Hemil, by zabrać Otratha i dzieciaka Belgariona. Będziemy cię oczekiwać w cieniu świętej góry proroków.

- Czy to prawda, pani, że Urvon przywiódł ze sobą władcę demonów Nahaza i jego hordy?

- Tak, jednakoż tym nie trza nam się kłopotać. Nie trudno wzywać demony, a Nahaz nie jest jedynym władcą podziemi. Inny władca demonów, Mordja, zgodził się wesprzeć nas swymi hordami. Wszelako od dawna trwa wrogość między Mordja a Nahazem. Teraz wypowiadają sobie wojnę, na którą ludzie nie będą mieli żadnego wpływu.

- Pani! - wykrzyknął Naradas. - Nie sprzymierzyłabyś się z takimi stworzeniami!

- Sprzymierzyłabym się z samym Królem Podziemi, by zwyciężyć w Miejscu, Którego Już Nie Ma. Mordja upozoro­wał ucieczkę i wywabił Nahaza z pola bitwy. Zabierz tam swoje bestie, żeby zniszczyły zastępy Urvona. Nie napotkasz Nahaza i jego poddanych, którzy mogliby ci w tym prze­szkodzić. Potem przybądź czym prędzej do Kell.

- Uczynię tak, pani - obiecał pokornie Naradas. Powoli w Garionie zaczął budzić się szał. Porywaczka jego syna stała tuż koło niego i wiedział, że nie zdążyłaby zebrać woli, zanim zatopiłby kły w jej gardle, a wtedy byłoby już dla niej za późno. Obnażywszy zęby przybliżał się coraz bardziej, stąpając krok po kroku z najeżonym grzbietem i brzuchem tuż przy ziemi. Przepełniała go żądza krwi, a nienawiść płonęła w umyśle niczym ogień. Drżąc z niecierpliwości napiął mięśnie, a z gardła wydobywało mu się niskie, chrapliwe warczenie.

Ten odgłos ponownie sprowadził go na ziemię. Myśl, która drążyła mu umysł, była myślą wilka nie biorącego pod uwagę niczego poza daną chwilą. Jeśli Zandramas rzeczywiście stała nie dalej niż kilka kroków od niego, mógł wczepić się w jej ciało i rozlać krew znienawidzonej kobiety w wysokiej, przy­drożnej trawie, zanim echo jej krzyku powróciłoby odbite od pobliskich pagórków. Jeśli jednak postać stojąca przed białookim Naradasem była jedynie niematerialną projekcją, zato­piłby swe zakrzywione kły w nicości i Czarodziejka z Darshivy umknęłaby ponownie przed jego zemstą, tak jak uczyniła to w Ashabie.

Może właśnie intensywne myśli palące umysł Gariona zwróciły jej uwagę, a może, podobnie jak to czyniła Polgara, po prostu badała otaczający ją teren za pomocą swego umysłu. Bez względu na to, co to było, czarodziejka nagle syknęła niespokojnie.

- Niebezpieczeństwo! - warknęła do swego białookiego sługi. Następnie roześmiała się swym okrutnym, bezlitosnym śmiechem. - Posiadam jednak formę odporną na magię Alornów. - Spięła się w sobie, jej postać rozmyła się w powietrzu i przed słoniami pojawił się olbrzymi smok, który rozpostarł szerokie skrzydła i pofrunął w wilgotną noc wypełniając ciemności ogłuszającym rykiem i ziejąc czarnym od kłębów dymu ogniem.

- Ciociu Pol! - poszybowała myśl Gariona. - Nadlatuje smok!

- Co takiego? - przybyła w odpowiedzi jej myśl.

- Zandramas przybrała inną postać! Leci na was!

- Wracaj! - rozkazała ostro. - I to już!

Popędził ryjąc pazurami wilgotne torfowiska. Za sobą sły­szał przenikliwe, paniczne ryki słoni, a nad sobą ogłuszające wycie ogromnego smoka. Biegł co tchu w piersiach zdając sobie sprawę, że Zandramas była uodporniona na wszelkie środki, jakich Polgara i pozostali mogli użyć przeciwko niej. Świadomość, że płonący Miecz Rivańskiego Króla jest w sta­nie ją pokonać, dodawała mu sił.

Nie było daleko, choć chwile wydawały się całymi dniami, gdy połykał przestrzeń sadząc ogromne susy. Przed sobą widział płonący oddech smoka rozświetlający burzowe chmu­ry; płomień, któremu towarzyszył swoisty taniec bladoniebieskich błyskawic rozcinających pochmurne niebo. Nagle złoży­wszy olbrzymie skrzydła, smok runął w dół w kierunku zagrody, torując sobie drogę ognistym wyziewem.

Miedzy kolejnymi susami Garion zmienił postać i pobiegł w kierunku bramy unosząc ponad głową płonący miecz Rivy Żelaznopalcego.

W ostatniej chwili, gdy wydawało się, że smok roztrzaska się o ziemię, rozstawił swe szerokie szpony i osiadł na podwórzu nie przestając ziać ogniem i dymem. Zakołysał długą jak wąż szyją wysyłając we wszystkich kierunkach gejzery płomieni. Wysu­szone drewno zaczęło się tlić spowijając dymem podwórze, a błękitne ogniki stopniowo pojawiały się na framudze drzwi.

Garion wbiegł na podwórze trzymając podniesiony płonący miecz i zaczął wymachiwać nim w kierunku smoka.

- Może nie ima się ciebie magia, Zandramas - zawołał do niej - ale na pewno nie jesteś odporna na to!

Wrzasnęła otaczając Gariona językami płomieni, lecz on zlekceważył potworny żar i dalej raził ją błękitnym płomie­niem Klejnotu i miecza. W końcu nie będąc w stanie dłużej znieść jego nieubłaganych ciosów rzuciła się w powietrze na oślep, łopocząc wielkimi skrzydłami. Wczepiła się pazurami w dach domu i wyrwała go przy wtórze pękającego drewna i przerażającego ryku potwora, po czym osiadła z powrotem na ziemi, kryjąc cały budynek w płomieniach.

Garion ruszył przez bramę zamierzając stanąć z nią do kolejnej konfrontacji, lecz nagle zatrzymał się. Smok nie był sam. Jaśniejąc swym szczególnym nimbem błękitna wilczyca stanęła twarzą w twarz ze zmienioną postacią Czarodziejki z Darshivy. Wtem, podobnie jak Polgara rozrosła się niegdyś w niezmierzony ogrom w Sthiss Tor stawiając czoło Bogu Issie, i podobnie jak Garion uczynił w Mieście Nocy, kiedy doszło do spotkania z Torakiem, błękitna wilczyca urosła nagle do niebotycznych rozmiarów.

Spotkanie tej dwójki przypominało senne koszmary. Smok zionął płomieniami, a wilczyca szarpała jego łuskowatą skórę straszliwymi kłami. Jako że za wyjątkiem kłów wilczyca była niematerialna, ogień nie robił na niej żadnego wrażenia, ale choć kły wilka były niesłychanie ostre, nie mogły przebić się przez łuski smoka. Zmagali się wiec w tytanicznej, lecz niemo­żliwej do rozstrzygnięcia walce. Nagle Garion dokonał pew­nego odkrycia. Dookoła panowały ciemności, niebo nad gło­wą nadal zasnuwały ostatnie, poszarpane chmury wieczornej burzy, a posępne błyskawice zdawały się bardziej zasnuwać niebo niż je rozjaśniać, a on widział dokładnie, że za każdym razem, kiedy wilczyca atakowała, smok cofał się wyraźnie. Wtedy w głowie zaświtała mu pewna myśl. Co prawda zęby wilczycy nie mogły zranić smoka, lecz mógł uczynić to jej błękitny nimb. W pewien sposób przypominał łunę Klejnotu i ogień miecza Rivy Żelaznopalcego. W pewien sposób błękitna łuna otaczająca Poledrę, kiedy przyjęła kształt wil­czycy, przejęła część mocy Klejnotu i Garion odkrył, że nawet pod postacią niepokonanego smoka Zandramas bała się ka­mienia i wszystkiego, co się z nim wiązało. Cofała się coraz wyraźniej. Poledra przypieczętowała swój sukces dzikimi, za­palczywymi atakami. Nagle obydwa stwory zatrzymały się.

Zdawało się, że w niemym porozumieniu każda z nich po­wróciła migotliwie do własnej postaci. Zandramas i Poledra stanęły przed sobą twarzą w twarz, a ich oczy pałały nieugiętą nienawiścią.

- Ostrzegałam cię, Zandramas - powiedziała Poledra. - Za każdym razem, kiedy będziesz próbowała odmienić bieg Prze­znaczenia, które włada nami wszystkimi, stanę ci na drodze.

- I jam ci mówiła, Poledro, żeś mi nie straszna - odparła czarodziejka.

- Zatem dobrze - zamruczała Poledra. - Przywołajmy pro­rokinię Kell i niech ona dokona wyboru tutaj i teraz, opartego na wyniku tego spotkania.

- Tyś nie jest Dzieckiem Światła, Poledro. Nie odgrywasz żadnej roli w zbliżającym się spotkaniu.

- Mogę zająć miejsce Belgariona, jeśli zajdzie taka potrze­ba - odparła Poledra - jako że spotkanie pomiędzy tobą a nim nie jest spotkaniem, na którym spoczywa przeznaczenie wsze­lakiego stworzenia. W tym ostatnim spotkaniu nie będziesz już Dzieckiem Ciemności, a on nie będzie już Dzieckiem Światła. Przeznaczeniem innych jest nieść ten ciężar, więc niech spotka­nie miedzy tobą a mną odbędzie się tutaj i teraz.

- Przez ciebie nastanie chaos, Poledro! - wrzasnęła Zandramas.

- Nie do końca. Masz dużo więcej do stracenia niż ja. Belgarion jest Dzieckiem Światła i uda się stąd do Miejsca, Którego Już Nie Ma. Ty jesteś Dzieckiem Ciemności, lecz skoro do spotkania doszło tutaj i teraz, i skoro to ty masz zostać pokonaną, któż przyjmie na siebie twój ciężar? Może Urvon, a może Agachak? A może kto inny? To nie ty jednak zostaniesz wyniesiona ponad wszystko i mniemam, iż myśl ta może okazać się dla ciebie zbyt straszna. Rozważ me słowa, Zandramas, i dokonaj wyboru.

Kobiety stały naprzeciwko siebie. Ostatnie języki błyskawic wieczornej burzy igrały pośród chmur na zachodzie, oblewa­jąc ich twarze tajemniczym światłem.

- No i co, Zandramas?

- Z pewnością spotkamy się, Poledro, i wszystko rozstrzyg­nie się wtedy. Lecz nie tutaj. Nie jest to miejsce mego wyboru. - Po tych słowach Dziecko Ciemności zamigotało i zniknęło, a Garion usłyszał i poczuł silny podmuch translokacji.


Rozdział XV


Podeszła do niego majestatycznym krokiem, a w jej złotych oczach czaiła się tajemnica. - Odłóż miecz, Garionie - powiedziała. - Nie jest teraz potrzebny.

- Tak, babciu. - Sięgnął ręką przez ramię, umieścił czubek ostrza w pochwie i pozwolił, by wślizgnęło się do swego domu pod wpływem własnego ciężaru.

- Przypuszczam, że słyszałeś?

- Tak, babciu.

- A zatem rozumiesz?

- Niezupełnie, nie.

- Jestem pewna, że zrozumiesz w odpowiednim czasie. Wejdźmy do środka. Muszę porozmawiać z moim mężem i córką.

- Dobrze. - Garion nie był pewien, jak się zachowa, gdyby okazało się, że ona jest niematerialna. Dobre obyczaje jednak nakazywały, by dobrze wychowany mężczyzna pomógł damie stąpającej po nierównej ziemi, a więc zagryzł wargi i wziął ją pod rękę.

Była tak cielesna jak on, co sprawiło, że poczuł się o niebo lepiej.

- Dziękuję, Garionie. - Uśmiechnęła się nieco drwiąco. - Czy naprawdę sądziłeś, że twoja ręka przejdzie przeze mnie?

Zarumienił się.

- Wiedziałaś o czym myślę.

- Oczywiście. - Roześmiała się niskim, ciepłym śmie­chem. - To nie ma nic wspólnego z cudami, Garionie. Ty jesteś wilkiem w swej drugiej postaci, a wilki nie kryją swoich myśli. Wprost wypowiadałeś je na głos za pomocą setek drobnych ruchów i gestów, których nawet nie byłeś świadomy.

- Nie miałem o tym pojęcia.

- Wiele w tym uroku. Szczenięta zawsze to robią.

- Dzięki - odparł sucho, kiedy oboje przeszli przez bramę prowadzącą na podwórze zagrody.

Durnik i Toth gasili właśnie ostatnie płomienie z osmalonej ściany pomieszczenia na pierwszym piętrze, używając do tego wiader pełnych wody przyniesionych przez Silka, Erionda i Sadiego. Smok nie miał dość czasu, by swym ognistym oddechem spalić doszczętnie budynki, więc pożar nie wyrzą­dził wielkich szkód.

Polgara przeszła przez podwórze z Ce’Nedrą i Velvet.

- Mamo - powiedziała cicho.

- Dobrze wyglądasz, Polgaro - przywitała ją kobieta o brązowych włosach takim tonem, jakby rozmawiały ze sobą parę dni temu. - Małżeństwo dobrze ci służy.

- Raczej mi się podoba. - Polgara uśmiechnęła się.

- Sądziłam, że tak właśnie będzie. Czy on jest gdzieś tutaj? Chcę z nim porozmawiać, jak również z tobą.

- Jest w jednej z izb na piętrze. Wiesz, jak on podchodzi do waszych spotkań.

- Mógłbyś go przyprowadzić, Garionie? Nie mam zbyt dużo czasu, a są pewne rzeczy, o których powinien wiedzieć. Tym razem będzie musiał odłożyć na bok swoje uczucia.

- Już idę, babciu. - Szybkim krokiem pokonał drewniane schody wchodząc na werandę na drugim piętrze i otworzył drzwi, które wskazała mu ciocia Pol.

Belgarath siedział na zmiętoszonym posłaniu z łokciami opartymi o kolana, chowając twarz w dłoniach.

- Dziadku - odezwał się delikatnie Garion.

- Co?

- Ona chce z tobą rozmawiać.

Belgarath oderwał ręce od twarzy, a w jego wzroku malo­wało się nieme cierpienie.

- Przykro mi, dziadku, lecz ona twierdzi, że to niezmiernie ważne.

Belgarath otworzył usta, po czym westchnął zrezygnowany.

- Dobrze - zdecydował wstając. - A zatem chodźmy. Kiedy obydwaj zaczęli schodzić po schodach, dostrzegli, jak Durnik dość niezręcznie kłania się przed Poledrą.

- Pani - powiedział kowal. Garion zdał sobie nagle sprawę, że prawdopodobnie po raz pierwszy ta dwójka została sobie oficjalnie przedstawiona.

- Tak sztywno i tak formalnie, Durniku? - odparła. Wycią­gnęła rękę i lekko dotknęła jego twarzy, a następnie objęła go czule. - Uszczęśliwiłeś mą córkę, Durniku - powiedziała. -Dziękuję ci. - Po tych słowach odwróciła się i spojrzała na Belgaratha. - No i co? - odezwała się wyzywającym głosem.

- Ani trochę się nie zmieniłaś - powiedział głosem przepeł­nionym uczuciem.

- Och, zmieniłam się znacznie - odparła z kwaśnym uśmie­chem - w sposób, którego nawet ty nie mógłbyś pojąć.

- Nie widać tego.

- Miło, że tak mówisz. Czy słyszałeś tę małą wymianę zdań pomiędzy wiedźmą a mną?

Skinął głową.

- Ryzykowałaś, Poledro. Co by się stało, gdyby podjęła twoje wyzwanie?

- Wilki uwielbiają ryzyko. - Wzruszyła ramionami. - To dodaje powabu ich życiu. W rzeczywistości nie ryzykowałam wiele. Zandramas jest Dzieckiem Ciemności i Duch Ciemności stopniowo przejmuje kontrolę nad jej ciałem i duszą. Nie mógł sobie pozwolić na ryzyko. Takie rozgrywki i zamiana miejsc zabierają zbyt dużo czasu, a nie zostało go za wiele do ostatecznego spotkania. No dobrze, przejdźmy teraz do spra­wy. Zandramas ma już swego angarackiego króla.

Belgarath przytaknął.

- Słyszeliśmy o tym.

- Zawsze byłeś dobry w wykrywaniu naszych sekretów. Ceremonia koronacji była dość groteskowa. Zandramas wy­korzystała pradawny angaracki rytuał, w którym powinien uczestniczyć Torak, lecz ominęła ten szczegół. Wymagało to pewnego oszustwa, lecz obraz, jaki wyczarowała, był na tyle przekonujący, że oszukał łatwowiernych. - Poledra uśmiech­nęła się. - To oczywiście przekonało arcyksięcia Otratha - dodała. - Trzykrotnie zasłabł podczas ceremonii. Ten głupek chyba naprawdę wierzy, że teraz jest władcą. Kaci Zakatha pozbawią go złudzenia, jeśli Otrath będzie miał pecha i wpad­nie w ręce swego kuzyna. W każdym razie Zandramas ma przed sobą już tylko jedno istotne zadanie.

- Och? - odezwał się Belgarath. - Jakie mianowicie?

- Takie samo jak twoje. Musi się dowiedzieć, gdzie ma się odbyć spotkanie. Nie zmarudźcie w drodze do Kell. Przed wami jeszcze szmat drogi. Czas ucieka, a musicie przeprawić się przez Magan, zanim dotrze tam Zakath.

- Zakath? - Belgarath wydawał się zdziwiony.

- Chcesz przez to powiedzieć, że nie wiedziałeś? Kilka tygodni temu przerzucił swą armię w pobliże Maga Ren. Kilka dni temu wysłał straż przednią, a opuścił Maga Ren z głównymi siłami nie dalej jak wczoraj. Planuje zablokować rzekę od północnego krańca Gór Dalazjańskich aż do dżungli Gandaharu. Jeśli rzeczywiście uda mu się zrealizować ten plan, możecie mieć pewne trudności z przebyciem rzeki. - Spojrzała na Beldina. - Nie zmieniłeś się zbytnio, mój po­krzywiony przyjacielu - zauważyła.

- Czy tego właśnie się spodziewałaś, Poledro? - wyszcze­rzył się do niej.

- Sądziłam, że może przynajmniej zmienisz tę wyświech­taną, starą tunikę lub że rozpadnie się w strzępy.

- Od czasu do czasu ją łatam. - Wzruszył ramionami. - Gdy się zniszczą stare łaty, naszywam nowe. To wygodny strój i pasuje mi, lecz oryginał należy już prawdopodobnie do historii. Czy jest jeszcze coś, o czym według ciebie powinniśmy wiedzieć? Czy też będziemy tu stać i dyskutować o mojej garderobie?

Roześmiała się.

- Stęskniłam się za tobą - powiedziała. - Och, jeden z hie­rarchów z Cthol Murgos wylądował w Findzie na zachodnim wybrzeżu Protektoratów Dalazjańskich.

- Który?

- Agachak.

- Czy towarzyszy mu angaracki król? - spytał z zapałem i Silk.

- Tak.

- Urgit, król Murgów? Pokręciła przecząco głową.

- Nie. Urgit przeciwstawił się Agachakowi i odmówił udziału w tej wyprawie.

- Urgit przeciwstawił się Agachakowi? Czy jesteś pewna? Urgit obawia się własnego cienia.

- Zdaje się, że już nie. Twój brat zmienił się znacznie od czasu, gdy widziałeś go po raz ostatni, Kheldarze. Możliwe, że jego żona ma z tym coś wspólnego. Jest niezwykle stanowczą, młodą kobietą i urabia go w taki sposób, aby dostosował się do jej wyobrażenia o nim.

- To strasznie przygnębiające - odparł posępnym głosem Silk.

- Agachak przywiózł za to nowego króla Thullów, krety­na o imieniu Nathel. - Poledra spojrzała na swego męża. - Zachowaj niezwykłą ostrożność, kiedy już dotrzesz do Dalazji - rzekła do niego. - Zandramas, Urvon i Agachak skupią uwagę na tobie. Nienawidzą się wzajemnie, ale wiedzą, że jesteś ich wspólnym wrogiem. Mogą nawet zdecydować się odłożyć na bok swe uczucia, aby połączyć siły przeciwko tobie.

- Kiedy dodasz do tego Zakatha i całą malloreańską armię, może się okazać, że w Miejscu, Którego Już Nie Ma panuje straszny tłok - zauważył kwaśno Silk.

- Liczba ludzi nic nie znaczy w tym miejscu, Kheldarze. Tylko troje będzie się tam liczyć: Dziecko Światła, Dziecko Ciemności i prorokini Kell, która dokona wyboru. - Spojrzała na Erionda. - Czy wiesz, co masz zrobić? - spytała.

- Tak - odparł z prostotą. - To naprawdę nic trudnego.

- Może - Poledra skinęła głową - lecz tak czy inaczej jesteś jedynym, który potrafi to zrobić.

- Będę gotów, kiedy nadejdzie czas, Poledro.

Kobieta o brązowych włosach spojrzała ponownie na Belgaratha.

- Myślę, że nadeszła pora, byśmy odbyli ze sobą tę małą rozmowę, której unikałeś od czasu narodzin naszych córek - powiedziała stanowczo.

Starzec poruszył się gwałtownie.

- Na osobności - dodała. - Chodź ze mną.

- Tak, Poledro - odparł słabo.

Podążyła w kierunku otwartej bramy, a Belgarath snuł się za nią niby uczniak spodziewający się zbesztania lub czegoś jeszcze gorszego.

- W końcu - westchnęła z ulgą Polgara.

- O co chodzi, lady Polgaro? - spytała Ce’Nedra zdumio­nym głosikiem.

- Moi rodzice zamierzają się pogodzić - odparła radośnie Polgara. - Moja matka umarła, a może nie umarła, przy narodzinach moich i mojej siostry. Ojciec zawsze obwiniał o to siebie, ponieważ był wówczas zbyt daleko, by przyjść jej z pomocą. On, Cherek o Niedźwiedzich Barach i pozostali przebywali w Cthol Murgos, skąd chcieli wykraść na powrót Klejnot Aldura Torakowi. Matka nigdy go nie winiła, ponie­waż zdawała sobie sprawę, jaką wagę miało ich zadanie. Ojciec nie wybacza sobie jednak tak łatwo i przez te wszystkie wieki karał siebie samego. Mama w końcu zmęczyła się tym, więc zamierza przedsięwziąć odpowiednie kroki, by zmienić tę sytuację.

- Och - odezwała się Ce’Nedra. - To wspaniałe - dodała, a jej oczy wypełniły się łzami.

Velvet bez słowa wyciągnęła z rękawa podniszczoną chus­teczkę, przyłożyła ją do oczu, po czym przekazała ją Ce’Nedrze.

Belgarath powrócił jakiś czas później. Był sam. Na jego twarzy błąkał się delikatny uśmiech, a oczy rozpromieniał młodzieńczy błysk. Nikt nie odważył się zadawać mu jakichkolwiek pytań.

- Co to może być za pora nocy? - spytał Durnika. Kowal spojrzał na niebo, gdzie wicher zmiatał na wschód resztki chmur odsłaniając firmament gwiazd. - Sądzę, że do pierwszego brzasku pozostało jeszcze trochę czasu, Belgaracie - odparł. - Zerwał się lekki wiaterek i trochę już pachnie rankiem.

- Nie sądzę, byśmy dzisiejszej nocy udali się na spoczy­nek - stwierdził starzec. - Może załadujemy juki i osiodłamy konie, podczas gdy ciocia Pol będzie przyrządzała jajka na śniadanie?

Polgara spojrzała na niego, lekko unosząc brwi.

- Chyba nie planowałaś wyjazdu bez uprzedniego napeł­nienia naszych żołądków, co Pol? - spytał szelmowsko.

- Nie, ojcze - odparła. - Szczerze mówiąc, nie.

- Tak myślałem. - Po tych słowach roześmiał się i objął ją czule. - Och, moja Pol - powiedział w uniesieniu.

Oczy Ce’Nedry ponownie napełniły się łzami i Velvet po raz wtóry sięgnęła po chusteczkę.

- Wspólnie zużyją ją doszczętnie - zauważył Silk.

- Nie ma sprawy - odezwał się Garion. - Mam w jukach kilka zapasowych. - Nagle przypomniał sobie o czymś. - Dziadku - powiedział - w całym tym zamieszaniu prawie że o czymś zapomniałem. Zanim Zandramas zmieniła się w smo­ka, słyszałem, jak rozmawia z Naradasem.

- Och?

- Był w Gandaharze i prowadzi teraz regiment kawalerii słoni na pole bitwy.

- To niewiele znaczy dla demonów.

- Demonów już tam nie ma. Zandramas wezwała innego władcę demonów, Mordję, i udało mu się wywabić Nahaza z pola bitwy. Odeszły walczyć gdzie indziej.

Belgarath podrapał się po brodatym policzku.

- Jak dobra jest ta kawaleria słoni z Gandaharu? - spytał Silka.

- Właściwie niepokonana - odparł Silk. - Mają na sobie ciężkie kolczugi i zwykle wydeptują szerokie ścieżki przez armię wroga. Jeśli demony opuściły pole bitwy, wojownicy Urvona po prostu nie będą mieli żadnych szans.

- Zbyt wielu ludzi jest już wplątanych w ten wyścig - mruknął Belgarath. - Przeprawmy się przez Magan i zostaw­my te wszystkie armie własnemu losowi.

Zjedli śniadanie i opuścili zagrodę, kiedy pierwsze światło poranka zaczęło wypełzać powoli zza wschodniego horyzon­tu. Mimo nie przespanej nocy Garion nie czuł zmęczenia. Od zachodu słońca zdarzyło się tak wiele i miał o czym myśleć.

Dobrze po wschodzie słońca dotarli do wielkiej rzeki Ma­gan. Kierując się wskazaniami gestów Totha podążyli wolno na południe szukając wioski, w której mogliby znaleźć od­powiednio dużą łódź i na jej pokładzie dotrzeć do Darshivy. Dzień był ciepły, a trawa i drzewa zostały dokładnie wymyte przez deszczową burzę z ubiegłej nocy.

Dojechali do małej osady, w której znajdowały się usmarowane błotem, stojące na palach chaty z rozwalającymi się pomostami wychodzącymi w rzekę. Na końcu jednego z pomostów siedział samotny rybak trzymający od niechcenia długie wędzisko.

- Porozmawiaj z nim, Durniku - powiedział Belgarath. - Zorientuj się, czy wie, gdzie możemy wynająć łódź.

Kowal skinął głową i zawrócił konia. Pod wpływem nagłego impulsu Garion podążył za nim. Zsiedli z koni przed pomos­tem i podeszli do rybaka.

Był to niski, krępy mężczyzna odziany w ręcznie tkaną tunikę. Na stopach miał zabłocone, zbyt duże buty, bardziej przypominające torby. Na gołych, nie grzeszących czystością nogach widniały węzełkowate, bordowe żyły. Miał śniadą cerę i kilkudniowy zarost na twarzy.

- Dopisuje szczęście? - spytał Durnik.

- Sam se zobacz - odparł rybak, wskazując na drewniany ceber stojący koło niego. Nie odwrócił się, lecz patrzył wnikli­wie na unoszący się na powierzchni czerwony kijek, do które­go przywiązał sznureczek z końskiego włosia z haczykiem zanurzonym teraz głęboko w ciemnej toni rzeki. Ceber wypeł­niała do połowy woda, w której pływało zataczając niewielkie kółka kilka pstrągów o długości mniej więcej stopy. Ryby o wysuniętych dolnych szczękach spoglądały złymi oczami.

Durnik kucnął przy rybaku opierając ręce na kolanach.

- Niczego sobie te rybki - pochwalił.

- Ryba jak ryba. - Krępy jegomość wzruszył ramionami. - Wyglądają lepiej na talerzu niż w takiej balii.

- Dlatego je łapiemy - zgodził się Durnik. - Jakiej przynę­ty używasz?

- Próbowałem wcześniej robali - odparł lakonicznie rybak. - Nie podobało im się, więc przeszedłem na ikrę.

- Ikrą jeszcze nie nęciłem - przyznał Durnik. - Jak to działa?

- Złopołem pięć od wschodu słońca. Czosym tak się roz­ochocą, że musisz się schowoć za drzywo, co by nadzioć przynętę na hok, bo gotowe wyskoczyć na brzeg.

- Będę musiał spróbować - powiedział Durnik wpatrując się w wodę tęsknym wzrokiem. - Czy wiesz, gdzie moglibyśmy wynająć łódź? Musimy przeprawić się przez rzekę.

Rybak odwrócił się i z niedowierzaniem popatrzył na kowala.

- Na darshhiański brzeg? - wykrzyknął. - Człowiecze, czyś postradał zmysły?

- Czy coś się tam dzieje?

- Coś? Ciężko łopisoć, co się tom nie dzieje. Słyszołeś kiedyś o demonach?

- Parę razy.

- Widziołeś kiedy takiego?

- Myślę, że z raz.

- Nie mo żodnygo “myślę”, człowiecze. Gdy żeś już tokiego widzioł, to wisz coś widzioł. - Rybak wzdrygnął się wyraź­nie. - Straszliwe. Roi się od nich w całej Darshivie. Jest tom tyn Grolim, co przyszedł z północy z całą watahą warczących u nogów niby kundle. Jest i ona Grolimka, co ją zowią Zandramas. Cofnyła się, czarów narobiła i tyż mo demony. Tero ony tłuką się miedzy sobą w Darshivie.

- Słyszeliśmy, że walki toczą się na północ stąd, w Peldane.

- Tomty to zwykłe wojowniki, co walczą mieczami, topora­mi, płonącą smołą i takimi tam. Wszytkie demony przeszły przez rzekę, szukoły świeży ziemi, co by się na ni szorpoć i świeżych ludzisków do zeżarcia. No wisz, one to robią, znaczy się demony. Zeżerają ludzi żywcem.

- Obawiam się, że i tak będziemy musieli się tam dostać - powiedział Durnik.

- Mam ino wiarę, żeś dobry pływak. Nie poszczęści ci się z łódką. Kto żyw wskoczył na cokolwiek, co tylko unosiło się na wodzie, i popłynął w dół rzyki, ku Gandaharowi. Dzikie słonie to nic, ale ony...

- Chyba coś bierze - powiedział uprzejmie Durnik wskazu­jąc na pływający patyk, który to zanurzał się, to wyłaniał na powierzchnię.

Rybak szarpnął kijem do góry, po czym zaklął.

- Chybiłem - odezwał się.

- Nie można przecież złapać wszystkich - stwierdził filozo­ficznie Durnik.

- Ale można spróbować. - Rybak zaśmiał się wciągając linkę i nakładając na haczyk ociekający wodą kawałek rybiej ikry, który wyjął z glinianej miski stojącej tuż obok.

- Ja bym spróbował pod mostem - poradził Durnik. - Pstrągi zawsze lubią zacienione miejsca.

- Toć na to ikra - powiedział rozsądnie rybak. - Czują ją i pójdą za zapachem nowet, żeby mioty z ty okazji przefurtknąć przez płot. - Ponownie zarzucił linkę i bezmyślnie wytarł dłoń o przód swej tuniki.

- Jak to się stało, że pozostałeś tutaj? - spytał Durnik. - To znaczy, skoro tyle tu problemów, czemu nie pojechałeś do Gandaharu z pozostałymi?

- Bom nie zgubił niczygo w Gandaharze. Tomtyjsze ludzis­ka jako szalone. Ciągle tylko ganiają za słoniami. A na co mi słoń? A i ryby tam nie warte najlichszej przynęty. Co by nie rzec, pierszy raz mom tyn pomost ino dla siebi. A bywało, nie szło nawyt sznurka zamoczyć w ty w wodzie, toki był ścisk.

- No cóż - powiedział Durnik wstając trochę z żalem. - Lepiej będzie, jak wyruszymy. Musimy poszukać jakiejś łodzi.

- Na twoim miejscu trzymołbym się jak najdali od darshivańskiego brzegu, człowiecze - oznajmił poważnie rybak. - Lepi wytnij se kij i posiedź tu ze mną, dopóki ta cała wrzawa nie przycichnie.

- Żałuję, że nie mogę tego zrobić - westchnął Durnik. - Życzę szczęścia, przyjacielu.

- Ni mosz we świecie większego szczynścia jak ryby ła­pać. - Rybak wzruszył ramionami i przeniósł wzrok na pływa­jący patyk. - I nie doj, co by cię demony zeżarły.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Durnik.

Kiedy zawrócili i po chwiejnym pomoście dotarli do miejs­ca, gdzie przywiązali konie, Durnik uśmiechnął się i odezwał do Gariona.

- Inaczej mówią w tej części świata, co?

- Tak - zgodził się Garion, przypominając sobie gadat­liwego starca i jego świnię w przydrożnej karczmie na rów­ninach Voresebo.

- Nawet podoba mi się ta gwara - przyznał Durnik. - Mówią powoli, łatwo też wszystko zrozumieć.

- Na twoim miejscu nie próbowałbym ich naśladować - poradził Garion. - Ciocia Pol wymyłaby ci buźkę mydłem, gdybyś tylko spróbował.

- Och - uśmiechnął się Durnik. - Nie sądzę, żeby to zrobi­ła, Garionie.

Garion wzruszył ramionami.

- To twoja żona i twoja buźka.

Belgarath czekał na nich na szczycie trawiastego pagórka wznoszącego się nad wioską na brzegu rzeki.

- Co tam się dzieje? - spytał.

- Ryby biorą - oznajmił poważnie Durnik.

Belgarath patrzył na niego przez chwilę, po czym przewrócił oczami i jęknął.

- Chodzi mi o Darshivę - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Nie mogę być zupełnie pewny co do tego, Belgaracie, lecz jeśli biorą po tej stronie, to wskazywałoby niezbicie, że po tamtej stronie również, nieprawdaż? - Twarz Durnika i ton jego głosu wyrażały największą szczerość i poczciwość.

Belgarath odwrócił się i odszedł mamrocząc coś pod nosem. Kiedy dołączyli do pozostałych, Garion powtórzył szybko informacje, jakie uzyskali od samotnika z pomostu.

- To rzuca zupełnie odmienne światło na sprawy, czyż nie? - powiedział Silk. - A zatem co?

- Jeśli pozwolisz coś zaproponować, Przedwieczny - ode­zwał się Sadi do Belgaratha. - Myślę, że mądrze zrobimy idąc za przykładem wieśniaków, o których mówił Belgarion, i uda­my się do Gandaharu, żeby tam znaleźć łódź. Może to zabierze nam trochę więcej czasu, lecz unikniemy spotkania z demonami.

Toth pokręcił przecząco głową. Zwykle kamienna twarz olbrzymiego niemowy była teraz zachmurzona. Wykonał kil­ka niejasnych gestów do Durnika.

- Mówi, że nie mamy czasu - przetłumaczył kowal.

- Czy jest jakiś ściśle określony czas, w którym powinniśmy dotrzeć do Kell? - spytał Sadi.

Toth zagestykulował ponownie, wykonując mnóstwo szyb­kich ruchów rękami.

- Mówi, że Kell została odcięta od reszty Dalazji - rzekł Durnik. - Cyradis poczyniła pewne kroki, by ułatwić nam przedostanie się tam, lecz kiedy ona opuści to miejsce, pozo­stali prorocy ponownie zapieczętują Kell.

- Opuści? - spytał zdumiony Belgarath. - Dokąd ona zmierza?

Durnik spojrzał pytająco na Totha i olbrzym ponownie wykonał serię gestów.

- Aha - odezwał się Durnik - rozumiem. - Odwrócił się do Belgaratha. - Wkrótce musi wyruszyć na miejsce spotkania. Musi tam być, żeby dokonać wyboru.

- Nie mogłaby po prostu przyłączyć się do nas? - spytała Velvet.

Toth zaprzeczył ruchem głowy i wykonał kilka bardzo dobitnych gestów.

- Nie jestem pewien, czy wszystko dobrze zrozumiałem - wyznał Durnik. - Przerwij mi, jeśli się pomylę. - Odwrócił się ponownie. - Mówi, że coś ma się zdarzyć, zanim dotrzemy do Kell, lecz jeśli się to nie zdarzy, będzie musiała podróżować samotnie.

- Czy powiedział, co oznacza to “coś”? - spytała Polgara.

- O ile zrozumiałem, on tego nie wie, Pol.

- Czy wie, gdzie to ma się stać? - spytał zaciekawiony Belgarath.

Toth rozłożył ręce.

- Ta młoda dama naprawdę zaczyna mnie irytować. - Starzec spojrzał na Beldina. - Co o tym sądzisz?

- Myślę, że nie mamy wielkiego wyboru, Belgaracie. Jeśli to ma się zdarzyć w Darshivie, a my ominiemy to miejsce, prawdopodobnie to nigdy się nie wydarzy, a sukces całej sprawy może od tego właśnie zależeć.

- No dobrze - stwierdził Belgarath. - Zatem ruszamy do Darshivy. - Nie raz już okpiliśmy demony. Najważniejsza rzecz to przedostać się przez rzekę, zanim to zrobi Zakath.

- Będziemy potrzebowali łodzi - powiedział Durnik.

- Rozejrzę się za jakąś - odezwał się Beldin kucając i roz­pościerając ramiona.

- Nie musisz być zbytnio wybredny - powiedział Belga­rath. - Zadowolimy się czymkolwiek, co tylko unosi się na wodzie.

- Będę miał to na uwadze - odparł Beldin i odleciał.


CZĘŚĆ TRZECIA

Darshiva


Rozdział XVI


Nie była to prawdziwa łódź. Szczerze mówiąc była to rzeczna barka, a wlokąca się za nią długa lina oznaczała, że barka musiała odczepić się z miejsca cumowania gdzieś w górze rzeki i dryfować w dół z prądem. Okazała się jednak wystarczająca. Jedyną przeszkodą, jaką dostrzegał Garion, była dziura na dziobie sterburty, która sprawiała, że barka zanurzała się na jakieś osiem stóp w wodzie.

- Co o tym sądzisz, Belgaracie? - spytał Beldin.

- Łódź, która już raz zatonęła, nie napawa optymizmem - odparł starzec.

- Może spróbowałbyś przepłynąć wpław? Dziesięć mil w je­dną i drugą stronę nie widziałem nawet tratwy.

Durnik stał wpatrując się w ciemny nurt rzeki.

- Może być - odezwał się.

- Durniku - sprzeciwił się Silk. - Spójrz na tą wielką dziurę na przodzie.

- Mogę ją załatać, pod warunkiem, że nie leży tam zbyt długo i drewno nie zaczęło gnić. - Zdjął tunikę w kolorze rdzy i buty z wysokimi cholewami. - No cóż - powiedział - jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. - Wszedł do rzeki, zanurzył się i popłynął do wraka. Szybko zanurkował przy jednej burcie i pod wodą zatrzymywał się co kilka stóp, sprawdzając nożem drewno. Po czasie, który wydawał się wiecznością, wynurzył się, by zaczerpnąć powietrza.

- No i co?! - krzyknął Belgarath.

- Ta strona wydaje się w porządku! - odkrzyknął Dur­nik. - Teraz sprawdzę drugą burtę. - Ponownie zagłębił się w zielonkawej toni i przepłynął na drugą stronę . Wynurzył się dość szybko, po czym znów zanurkował, aby sprawdzić wnętrze barki. Następnie zbadał dziurę w dziobie. Kiedy pojawił się na powierzchni, oddychał ciężko. - Jest solidna - oznaj­mił wychodząc na brzeg ociekający wodą. - To, na co się nadziała, nie uszkodziło żadnej ważnej części. Myślę, że z powodzeniem uda mi się ją naprawić na tyle, by przewioz­ła nas na drugi brzeg. Najpierw jednak musimy ją roz­ładować.

- Och? - Nos Silka węszył coś interesującego. - Jaki prze­woziła ładunek?

- Fasolę - odparł Durnik. - Całe wory. Większość z nich rozpadła się, gdy fasola napęczniała.

Silk jęknął.

- Może należały do kogoś innego, Kheldarze - próbowała go pocieszyć Velvet.

- Czy to miało być śmieszne?

- Pomogę ci, Durniku - zaofiarował się Garion ściągając swą gładką tunikę.

- Hm... - zawahał się Durnik. - Bardzo dziękuję, Garionie, lecz widziałem, jak pływasz. Lepiej, jak zostaniesz na brzegu. Damy sobie radę z Tothem.

- Jak zamierzasz wyciągnąć ją z wody? - spytał Sadi.

- Mamy konie - wzruszył ramionami Durnik. - Kiedy już uda nam się ją obrócić, konie pomogą przyciągnąć ją do brzegu.

- Po co chcesz ją obracać?

- Ponieważ dziura jest w dziobie. Kiedy będziemy wyciągać ją na piasek, woda wycieknie. Całe stado koni nie ruszyłoby jej, gdyby była pełna wody.

- O tak. Chyba o tym nie pomyślałem.

Toth odłożył swoją pałkę, zrzucił koc przewieszony przez ramię i wszedł do rzeki. Eriond zabrał się za ściąganie tuniki.

- A ty dokąd, młody człowieku? - spytała Polgara.

- Zamierzam pomóc przy rozładowywaniu barki, Polgaro - odparł radośnie. - Bardzo dobrze pływam. Mam w tym sporo praktyki, pamiętasz? - Uśmiechnął się i szybko wskoczył do wody.

- Nie jestem pewna, czy zrozumiałam, o co mu chodziło - przyznała Velvet.

Polgara westchnęła posępnie.

- Jako mały chłopiec mieszkał ze mną i z Durnikiem w Vale. W pobliżu przepływała rzeka, do której zwykł regula­rnie wpadać.

- Och. Teraz rozumiem.

- No dobrze - powiedział żwawo Belgarath. - Będą po­trzebowali nieco drewna, by załatać tę dziurę. Jakąś milę w górę rzeki mijaliśmy rozwalającą się szopę. Chodźmy tam i rozbierzmy ją na części.

Dopiero po zmierzchu Durnikowi udało się wyciągnąć barkę na brzeg. Tej nocy natura okazała się łaskawa i nie sprowadziła gradobicia, jak co wieczór. Rozpalili duże og­nisko i w jego świetle kowal, Toth i Eriond zabrali się do pracy.

Silk chodził posępnie dookoła barki.

- To na pewno jedna z moich - wzdychał.

- Twoje barki są dobrze wyposażone - pochwalił Durnik uważnie mierząc wzrokiem pokład. - Ta, na przykład, ma w dziobie wszystko, czego potrzebuję: gwoździe, beczkę smo­ły, a nawet całkiem niezłą piłę. Przed świtem będzie unosiła się na wodzie.

- Cieszę się, że to doceniłeś - powiedział kwaśno Silk krzywiąc się wyraźnie. - To jest nienaturalne - poskarżył się.

- O co chodzi, Kheldarze? - spytała go Velvet.

- Zwykle gdy potrzebuję łodzi, kradnę ją. Fakt, że będę używał swojej, wydaje mi się w pewnym sensie niemoralny.

Roześmiała się radośnie i poklepała go po policzku.

- Biedny, biedny nieszczęśliwiec - powiedziała. - To okro­pne mieć tak wrażliwe sumienie.

- No dobrze, moje panie - rzekła Polgara - zajmijmy się wieczerzą.

Podczas gdy Durnik, Toth i Eriond zajęci byli łataniem dziury, Ce’Nedra, Polgara i Velvet przygotowywały wieczorny posiłek, a Garion i reszta przynieśli kilka desek i zaczęli robić proste wiosła. Nie przerywali pracy podczas jedzenia. Garion pomyślał, że wszystko jest na swoim miejscu; otaczali go przyjaciele, którzy pracowali równie zawzięcie i z oddaniem jak on. Mimo że naprawa łodzi była sprawą niezwykle istotną, proste prace związane z nią wydawały się prawie ponadczaso­we i Garion mógł oddać się im całkowicie, zapominając o pośpiechu i presji, jaka na nim ciążyła. Poczuł ukojenie.

Po posiłku niewiasty przyniosły wodę z rzeki i podgrzewały ją na gorących kamieniach. Następnie weszły do namiotu, by się wykąpać.

Około północy Garion poszedł na brzeg rzeki, by zanurzyć obolałe ręce w wodzie. Ce’Nedra siedziała nie opodal, leniwie biorąc piasek w dłonie i przesypując go między palcami.

- Czemu nie pójdziesz się przespać, Ce’Nedro? - spytał Garion.

- Mogę nie spać, dopóki ty się nie położysz - odparła.

- Wiem, że możesz, ale po co to robić?

- Nie traktuj mnie jak dziecko, Garionie.

- Wiesz - powiedział chytrze. - Już kilkakrotnie sam do­szedłem do takiego wniosku.

- Garionie! - uniosła się, a twarz jej oblała się purpurowym rumieńcem.

Roześmiał się, podszedł do niej i pocałował ją tkliwie.

- Idź się przespać, kochanie - powiedział.

- Co tam robicie? - spytała patrząc na plażę, gdzie praco­wali pozostali.

- Wiosła. Jeśli tylko spuścimy tę barkę na wodę, prąd zniesie nas prosto do Gandaharu.

- Aha. No dobrze. Przyjemnej nocy. - Przeciągnęła się ziewając. - Mógłbyś przynieść mi koc, zanim wrócisz do pracy?

Toth i Durnik spędzili większość nocy na zbijaniu prostej, solidnej, osmołowanej łaty na dziurę w dziobie, podczas gdy pozostali formowali prymitywne wiosła osadzone na długich drągach. Na długo przed świtem nad powierzchnią wody pojawiły się leniwe smugi mgły. Durnik posmarował gorącą smołą obie strony łaty, po czym postąpił krok w tył. Krytycz­nym wzrokiem ocenił swe dzieło.

- Myślę, że będzie przeciekać - przepowiedział Silk.

- Wszystkie łodzie przeciekają. - Durnik wzruszył ramio­nami. - Możemy wylewać wodę za burtę.

Zepchnięcie barki ponownie do wody kosztowało ich nie lada wysiłku i zastosowanie iście egzotycznych metod i pomy­słów. Durnik wskoczył na pokład i podszedł z pochodnią, by dokładnie zbadać łatę.

- Sączy się tylko odrobinę - powiedział z pewną satysfak­cją. - Damy sobie z tym radę.

Podczas załadunku juków na barkę, mgła zgęstniała dość znacznie. W tej części świata panowała wiosna i żaby w krza­kach nad brzegiem rzeki dawały koncert lubieżnych pieśni. Był to przyjemny, kojący odgłos. Durnik udawszy się jakieś kilkaset kroków w dół rzeki znalazł płytki brzeg, gdzie prąd wyciął glebę tworząc maleńką zatoczkę. Z pozostałych desek sporządził pochylnię. Przyholowali barkę i po zaimprowizo­wanym pomoście wprowadzili konie na pokład.

- Poczekajmy na pierwszy brzask - zaproponował ko­wal. - Mgła utrudnia nawigację, ale kiedy jeszcze dochodzi do tego ciemność, prawie nie widać, gdzie się płynie. Wiosłowanie nie będzie najłatwiejsze, więc lepiej nie ryzykować kręcenia się w kółko tylko dla zabawy.

- Nie moglibyśmy zrobić żagla? - zapytał z nadzieją w gło­sie Silk.

- Bez problemu - odparł Durnik. Polizał palec i wyciągnął go do góry. - Załatwię go, jak tylko wymyślisz sposób na pobudzenie wiatru.

Twarz Silka zmarkotniała.

- Podczas gdy będziesz myślał, ja pójdę porozmawiać z Ce’Nedrą. - Wrócił na plażę i obudził żonę Gariona po­trząsając delikatnie jej ramię.

- On czasami ma wyjątkowo wypaczone poczucie humo­ru - zauważył Silk.

Kiedy pierwsze światło dnia zaczęło rozjaśniać mglisty wschodni horyzont, odepchnęli barkę od brzegu i zajęli miejs­ca przy wiosłach.

- Nie chcę być zbytnio krytyczny, gospodarzu - powiedział Sadi do Durnika, który stał przy sterze mocno trzymając rumpel - ale widziałem już sporo mgieł w Nyissie i nawet w pełnym świetle dnia nie ma się najmniejszego pojęcia, gdzie jest słońce. Jak zamierzasz trzymać kurs?

- Ce’Nedra się tym zajmuje - odparł kowal wskazując na dziób.

Rivańska królowa przechylała się przez reling, zawzięcie obserwując unoszący się na powierzchni kawałek drewna przywiązany do długiego sznurka.

- Co ona robi? - spytał Sadi zdumionym głosem.

- Obserwuje nurt. Jak długo ten sznurek będzie pozosta­wać pod takim samym kątem w stosunku do łodzi, będziemy płynąć dobrym kursem. Zrobiłem znak na relingu, żeby wie­działa, jaki powinien być ten kąt.

- Zawsze o wszystkim myślisz, prawda? - odezwał się Silk nie przerywając wiosłowania.

- Przynajmniej próbuję. Zwykle można uniknąć wielu kło­potów, jeśli dobrze się przemyśli pracę.

Ce’Nedra podniosła rękę i wskazała rozkazującym gestem na sterburtę. Najwidoczniej traktowała swoje zadanie bardzo poważnie. Durnik posłusznie przekręcił rumpel.

Kiedy już wschodni brzeg wielkiej rzeki zniknął we mgle, Garionowi zdawało się, że czas stanął w miejscu. Choć z mo­notonną regularnością zginał się nad swym wiosłem, to nie doznawał wrażenia ruchu.

- Meczące, co? - stwierdził Silk.

- Jak to wiosłowanie - odparł Garion.

Silk rozejrzał się dookoła, po czym powiedział cicho.

- Zauważyłeś zmianę w Durniku? - spytał.

- Nie. Raczej nie.

- Chodzi mi o to, że zwykle usuwa się w cień i prawie można zapomnieć o jego istnieniu, ale tam na plaży on właściwie przejął pełen nadzór.

- Zawsze był taki, Silku. Kiedy robimy coś, o czym on nie ma zbyt dużego pojęcia, po prostu postępuje tak jak my, mając oczy szeroko otwarte, lecz kiedy on wie wiele więcej od nas, wówczas wkracza z całą stanowczością i robi, co ma do zrobienia. - Garion spojrzawszy przez ramię uśmiechnął się przyjaźnie do starego przyjaciela. Następnie popatrzył szelmowsko na Silka. - Uczy się niezwykle szybko. Teraz jest prawdopodobnie równie dobrym szpiegiem jak ty, a obser­wował cię wyjątkowo bacznie, kiedy manipulowałeś rynkiem fasoli w Melcenie. Jeśli kiedykolwiek zdecyduje się wejść w ten interes, myślę że wraz z Yarblekiem powinniście zacząć wtedy dokonywać skrzętnych obliczeń liczby piór w swoich ogonach.

Silk popatrzył nieco zmartwiony.

- Chyba nie zrobił tego, co?

- Dlaczego nie? Z Durnikiem nigdy nic nie wiadomo, nieprawdaż?

Kiedy słońce wzeszło wyżej, mgła rozproszyła jego światło i świat dookoła stał się monochromatyczny: biała mgła, czarna woda i żadnej oznaki, że w ogóle się poruszają, a jeśli już, to że w dobrym kierunku. Garion czuł się trochę dziwnie zdając sobie sprawę, że są całkowicie zależni od Ce’Nedry. Tylko jej wzrok utkwiony w sznurek układający się zgodnie ze znakiem na relingu nadawał barce odpowiedni kurs. Kochał ją, lecz wiedział, że czasami była nieco roztrzepana i że jej osądy nie zawsze okazywały się trafne. Jej uporczywe gesty wskazujące to na lewą, to na sterburtę nie ujawniały jednak najmniejszego wahania czy niepewności, a Durnik postępował ściśle według nich. Garion westchnął i kontynuował wiosłowanie.

Późnym rankiem mgła zaczęła opadać i Beldin wciągnął swoje wiosło na pokład.

- Poradzisz sobie beze mnie? - spytał Belgaratha. - Myślę, że powinniśmy dokładnie wiedzieć, co znajduje się przed nami. W Darshivie dzieje się sporo nieprzyjemnych rzeczy, więc nie byłoby zbyt dobrze wyładować przypadkiem w sa­mym środku kłopotów.

- I zmęczyłeś się wiosłowaniem, tak? - odparł starzec z sar­kazmem.

- Wiosłując mógłbym opłynąć cały świat, gdybym ze­chciał - odrzekł mały, powykrzywiany garbus rozprostowując sękate dłonie - lecz są teraz ważniejsze sprawy. Czy naprawdę chcesz zacumować i zastać na brzegu oczekującego Nahaza?

- Rób, co uważasz za słuszne.

- Zawsze to robię, Belgaracie, nawet jeśli to czasami ci się nie podoba. - Mały gnom poszedł na dziób. - Przepraszam, moja mała kochaneczko - powiedział do Ce’Nedry z wyjątkowo silnym akcentem - ale na mnie czas.

- Jesteś potrzebny przy wiośle - sprzeciwiła się. - Jak mogę utrzymać kurs, skoro wszyscy uciekacie?

- Mniemam, iż niezgorzej sobie poradzisz, moja mała ko­chaneczko - odrzekł poklepując ją po policzku, po czym zniknął we mgle pozostawiając za sobą upiorny śmiech.

- Wracaj! - zawołała, lecz już skryła go mlecznobiała mgła. Poruszył się lekki wiaterek. W trakcie wiosłowania Garion poczuł, jak owiewa mu spocony kark. Mgła zaczęła delikatnie wirować, rzednąc jeszcze bardziej. Nagle dookoła pojawiły się czarne kształty.

- Garionie! - wrzasnęła Ce’Nedra.

Z błyskawicznie rozpraszającej się teraz mgły doszły ich triumfujące okrzyki. Zostali otoczeni przez statki, które wyra­źnie blokowały im przejazd.

- Uciekamy? - spytał Silk napiętym szeptem. Belgarath z błyskiem w oczach spojrzał na otaczające ich ścisłym kręgiem wielkie łodzie.

- Uciekać? - powiedział. - Tą balią? - Nie bądź śmieszny. Jedna z łodzi płynęła prosto na nich i kiedy zbliżyli się, Garion ujrzał wioślarzy.

- Żołnierze malloreańscy - zauważył cicho. - Armia Zakatha.

Belgarath wymamrotał kilka przekleństw.

- Nie ruszajcie się. Mogą nie wiedzieć, kim jesteśmy. Silku, spróbuj wydostać nas z tych tarapatów.

Mały człowieczek wstał i poszedł na dziób barki.

- Radujemy się widząc cesarskie wojska w tym rejonie, kapitanie - odezwał się do oficera dowodzącego łodzią tarasu­jącą im drogę. - Może uda się wam położyć kres temu szaleństwu, które dzieje się dokoła.

- Jak się nazywasz? - spytał oficer.

- Oczywiście - żachnął się Silk klepiąc się po czole. - Jak niestosownie z mojej strony. Nazywam się Vetter. Pracuję dla księcia Kheldara. Słyszałeś może o nim?

- To imię wydaje mi się znajome. Dokąd zmierzacie?

- Szczerze mówiąc, jedziemy do Balasy w Protektoratach Dalazjańskich. Książę Kheldar prowadzi tam swoje interesy. Oczywiście pod warunkiem, że uda nam się przedostać przez Darshivę. Bardzo tam niespokojnie. - Przerwał. - Właśnie się zastanawiam, kapitanie, czy nie mógłby nam pan zostawić kilku żołnierzy jako eskortę? Zostałem upoważniony, by spo­ro zapłacić w razie potrzeby.

- Zobaczymy - powiedział oficer.

Nagle z mgły wyłonił się większy statek i wolno przepłynął wzdłuż ich połatanej, przeciekającej łodzi. Ponad relingiem ujrzeli znajomą twarz.

- Minęło sporo czasu, nieprawdaż, królu Belgarionie? - odezwał się miłym, rozmownym tonem generał Atesca. - Naprawdę nie powinniśmy tracić ze sobą kontaktu na tak długo. - Atesca miał na sobie swą zwykłą szkarłatną pelerynę i wypolerowany, stalowy, zdobiony złotem hełm.

Garionowi serce zamarło. Nie było sensu próbować wy­krętów.

- Wiedziałeś, że tu jesteśmy - powiedział oskarżycielsko.

- Oczywiście. Kazałem moim ludziom śledzić was jeszcze na brzegu Peldane. - Odziany w purpurę generał zdawał się chełpić swoim sukcesem.

- Nie wyczuwałam niczyjej obecności - oświadczyła Polgara, naciągając na siebie błękitną pelerynę.

- Byłbym szczerze zdziwiony, gdybyś jakąkolwiek wyczuła, moja pani - odparł Atesca. - Ludzie, którzy was śledzili, to imbecyle. Ich umysły są puste niczym umysły grzybów. - Spojrzał z niesmakiem przez rzekę. - Nawet sobie nie wy­obrażacie, ile zajęło mi tłumaczenie im, co mają robić. Każda armia posiada kilku takich ludzi. Próbujemy się ich pozby­wać, lecz nawet największa głupota może okazać się poży­teczna.

- Jest pan niezwykle sprytny, generale Atesca - powiedzia­ła spiętym głosem.

- Nie, lady Polgaro - zaprzeczył. - Jestem zwykłym żo­łnierzem. Żaden oficer nie jest sprytniejszy od swego wy­wiadu. To Brador jest sprytny. Od czasu bitwy o Thull Mardu zbierał od Grolimów informacje o twoich szcze­gólnych talentach. Zwracają baczną uwagę na twe doko­nania, pani, i w ciągu tych wszystkich lat zgromadzili mnóstwo informacji na temat twych umiejętności. W moim mniemaniu, chociaż z pewnością nie jestem biegły w magii, czym bardziej myślący umysł, tym łatwiej można wykryć jego obecność. Dlatego też użyłem tych ludzkich warzywek. - Krytycznym okiem ocenił ich łódź. - Ale schetana krypa. Czy utrzymujecie ją na powierzchni za pomocą magii?

- Nie - powiedział Durnik stanowczym tonem, w którym wyczuwało się gniew. - Własną zręcznością.

- W takim razie chylę czoło przed twoją zręcznością, gos­podarzu Durniku - rzekł nieco pompatycznie Atesca. - Praw­dopodobnie udałoby ci się obmyślić sposób na to, by skała unosiła się na wodzie, jeśli oczywiście byś chciał. - Umilkł i spojrzał na Belgaratha. - Zakładam, że zachowamy się rozsądnie, Przedwieczny? - spytał.

- Zamieniam się w słuch - odparł znużony Belgarath.

- Jego cesarska miłość odczuwa silną potrzebę przedys­kutowania z tobą i twoimi przyjaciółmi pewnych spraw Święty Belgaracie - rzekł Atesca - a ja chyba powinienem powiado­mić was, że właśnie wiosłujecie tym swoim wrakiem w sam środek gniazda szerszeni. Rozsądni ludzie unikają obecnie Darshivy.

- Nigdy nie udawałem, że jestem rozsądny. Atesca roześmiał się ponuro.

- Ja również nie - przyznał. - Obecnie próbuję zaplanować militarną kampanię i najechać ten najbardziej nierozsądny rejon. Czy mogę zaoferować wam, miłe panie, oraz wam, czcigodni panowie, gościnny pokład mego okrętu? - Przerwał na chwilę. - Myślę, że będę musiał nalegać - dodał z żalem. - Rozkazy, sami rozumiecie. Poza tym możemy podsumować nasze spostrzeżenia, oczekując na przybycie jego cesarskiej mości.

- Czy Zakath tu zdąża? - spytał Garion.

- Wątpię, by był dalej niż dzień drogi za mną, wasza miłość - odparł Atesca - i pała żądzą odbycia z tobą długiej, drugiej rozmowy.

- Co robimy, dziadku? - spytały palce Gariona.

- Nie sądzę, żebyśmy w tym momencie mieli zbyt duży wybór. Beldin jest gdzieś w pobliżu. Powiadomię go o tym, co się dzieje. Na pewno coś wymyśli. - W porządku, generale - powiedział na głos. - Już i tak czułem się zmęczony wios­łowaniem. - Przekaż nasze wnioski innym - powiedział mo­wą znaków do Gariona. - Sprawiajmy wrażenie, że zgadza­my się z nimi, przynajmniej zanim dotrzemy na darshiviański brzeg.

Statek Ateski nie należał do najwytworniej szych, ale z pew­nością był wygodny. Zebrali się w dziobowej kabinie, pomie­szczeniu zarzuconym mapami i różnej wielkości zwojami pergaminu. Jak zawsze, generał Atesca był uprzejmy, lecz stanowczy.

- Jedliście już śniadanie? - spytał.

- Trochę się nam spieszyło - wytłumaczył Belgarath.

- A zatem przekażę kucharzowi odpowiednie polecenia - stwierdził Atesca. Podszedł do drzwi i zamienił parę słów z jednym z odzianych na czerwono strażników stojących na zewnątrz. Następnie wrócił. - Może urozmaicimy sobie oczekiwanie i podzielimy się spostrzeżeniami, o których wspomi­nałem? Słyszałem, że po opuszczeniu Mal Zeth zmierzaliście do Ashaby. Później nagle pokazujecie się w Melcenie, a teraz jesteście na środku rzeki Magan, przeprawiając się do Darshivy. Najwidoczniej dużo podróżujecie.

- On już wie - powiedziały do Belgaratha palce Silka. - Nie ma sensu tego ukrywać.

- Proszę, książę Kheldarze - odezwał się Atesca zbolałym tonem - przestań to robić. To bardzo niegrzecznie.

Silk roześmiał się.

- Albo masz wyjątkowo dobry wzrok, generale, albo z wie­kiem moje palce tracą zręczność. Rzeczywiście właśnie tłuma­czyłem Belgarathowi, że powód naszego przyjazdu do Mallorei nie jest żadną tajemnicą. Kal Zakath wiedział, dlaczego tu jesteśmy, więc nie ma sensu zachowywać nadmiernej skro­mności w tej materii. - Spojrzał pytająco na Belgaratha, a starzec przytaknął skinieniem głowy. Twarz Silka nabrała poważnego, a nawet ponurego wyrazu. - Udaliśmy się do Ashaby w poszukiwaniu Zandramas i syna króla Belgariona. Następnie szliśmy za nią przez całą Karandę i dalej do Jarot w północnej Celancie. Jej trop prowadził do Melceny, więc tam też się udaliśmy, a potem wróciliśmy na kontynent.

- I nadal zdążacie jej tropem? - spytał zaciekawiony Atesca.

- Mniej więcej - skłamał sprytnie Silk, po czym zręcznie ominął ten temat. - W Ashabie odkryliśmy, że Urvon popadł w kompletny obłęd. Jestem pewien, że zainteresuje to Zakatha. W każdym razie, Urvon znajduje się obecnie pod pełną kontrolą władcy demonów nazywanego Nahaz. Zandramas wezwała innego władcę demonów Mordję, i ci dwaj walczą ze sobą w Darshivie. Długo bym się zastanawiał, zanim najechał­bym ten rejon, generale. Nahaz i Mordja mogą nie być zbyt zadowoleni, że im się przeszkadza.

- Co stało się z Menghą? - spytał nagle Atesca. - Sądziłem, że to on przywołuje demony.

Silk uśmiechnął się krzywo.

- Menghą okazał się w istocie chandimskim kapłanem o imieniu Harakan, który przez wiele wieków służył Urvonowi.

- Służył?

- Obawiam się, że nie ma go już wśród nas. Napotkał małą, zieloną żmijkę zwaną Zith i wkrótce potem wszystko przestało go interesować.

Atesca odchylił głowę w tył i roześmiał się szczerze.

- Słyszałem o twojej ulubienicy, ekscelencjo - rzekł do Sadiego. - Czy myślisz, że przyjęłaby Order Bohaterów Im­perium, czy coś podobnego?

- Nie sądzę, by w ogóle była czymś takim zainteresowana, generale Atesca - odparł chłodno Sadi. - Poza tym, gdyby ktoś próbował przypiąć jej odznaczenie, mogłaby go opacznie zrozumieć.

- Racja - przyznał Atesca i rozejrzał się nerwowo dooko­ła. - Trzymasz ją w zamknięciu, prawda?

- Oczywiście, generale - zapewniła go Velvet pokazując czarujące dołeczki w uśmiechu. - Właśnie opiekuje się swymi dziećmi. Są urocze. Może pokażesz je generałowi, Sadi?

- Hmm... - zawahał się Atesca. - Może innym razem.

- No dobrze, generale Atesco - odezwał się Belgarath - powiedzieliśmy, co tu robimy. Teraz nadszedł chyba czas, żebyś ty podzielił się z nami pewnymi informacjami.

- My również nie robiliśmy tajemnicy z naszych posunięć, Przedwieczny Belgaracie. Wojska cesarza wycofały się z Mal Zeth i rozłożyły się obozem w Maga Renn. Dostałem polece­nie, żeby poprowadzić część armii rzeką Magan i zająć Ferrę. Chodziło o to, aby odciąć posiłki Zandramas tak, żeby nie dotarły do Darshivy i żeby armia Urvona mogła unicestwić siły, którymi dysponowała w Peldane. Następnie planowaliś­my uderzyć zmasowanym atakiem na Urvona, przeprawić się przez rzekę i rozprawić z tym, co jeszcze zostanie Zandramas.

- Niezły plan - przyznał Silk.

- Niestety nie sprawdził się. Udało nam się odciąć Darshivę, lecz jeden ze sług Zandramas udał się do Gandahary, gdzie wynajął kawalerię słoni. - Atesca spochmurniał. - Myś­lę, że będę musiał porozmawiać o tym z jego cesarską mością. Osobiście nie mam nic przeciwko najemnikom, lecz pogania­cze słoni z Gandaharu to już przesada. W każdym razie, wczoraj w środkowej Peldane doszło do bitwy i słonie zrobiły to, co zwykle czynią. Armia Urvona uciekła w popłochu, lecz zamiast wrócić do Celanty przechytrzyli słonie i resztę darshwiańskiej armii i pędzą prosto w kierunku Magan. Jeśli przedostaną się do Darshivy, jestem upieczony. Będę musiał stanąć przeciwko demonom, Grolimom, Chandimom, Ogarom, słoniom, Karandom i całej darshivańskiej armii. - Wes­tchnął żałośnie. - Nie będzie to, niestety, krótka łatwa kam­pania, jakiej się spodziewałem.

- Dlaczego nie pozwolić, żeby Zandramas i Urvon załatwili to miedzy sobą? - zaproponował Silk.

- Polityka, książę Kheldarze. Cesarz nie chce wyjść na zastraszonego lub bezsilnego, a już na pewno nie chce, żeby w Mallorei odniosła zwycięstwo jakakolwiek inna armia niż jego własna. Mallorea nie jest tak monolityczną społecznością, jak mogłoby to się wydawać z zewnątrz. Jedynie olbrzymia potęga militarna trzyma wszystko razem.

- Zgadzam się w zupełności z tokiem twego rozumowania - przyznał Silk. - Stabilizacja służy interesom.

- Skoro już przy tym jesteśmy - odezwał się Atesca - pewnego dnia będziemy musieli odbyć długą, długą rozmowę na temat fasoli.

- Kupuje pan czy sprzedaje, generale Atesco? - spytał zuchwale Silk.

- Przejdźmy do spraw najistotniejszych, panowie - rzekła Polgara. - Generale Atesco, jakie plany ma cesarz względem nas?

- Zadecyduje o tym sam, moja pani - odparł Atesca. - Jego cesarska mość nie zawsze mówi mi o wszystkich swoich zamierzeniach. Był jednak dogłębnie rozczarowany sposobem, w jaki odpowiedzieliście na jego gościnność w Mal Zeth.

- Wiedział, dokąd jedziemy - powiedział Garion - i w ja­kim celu.

- To prawdopodobnie będzie jedna ze spraw, o których cesarz chciałby porozmawiać z waszą miłością. Możliwe, że moglibyście dojść do jakiegoś kompromisu.

- Możliwe, lecz mało prawdopodobne.

- To zależy od jego cesarskiej mości, nieprawdaż?

Mgła uniosła się do góry, lecz niebo nad Darshivą było bardzo zachmurzone. Garion stojąc na dziobie statku Ateski wyczuł nagle zapach, który wydał mu się niezwykle znajomy. Była to mieszanka wilgotnej rdzy, stojącej wody i stęchły zapach grzyba. Spojrzawszy przed siebie ujrzał las białych, martwych pniaków. Serce w nim zamarło.

Atesca podszedł do niego niepostrzeżenie.

- Mam nadzieję, że wasza miłość nie czujesz do mnie urazy - powiedział. - Aresztowanie was zaczyna już wchodzić mi w nawyk.

- Wypełniasz rozkazy, generale - uciął krótko Garion. - Ja kłócę się z cesarzem, nie z tobą.

- Jesteś niezwykle tolerancyjnym człowiekiem, wasza mi­łość.

- Prawdę mówiąc nie, generale, lecz nie marnuję czasu na żywienie urazy do ludzi, którzy jedynie wykonują to, co im polecono.

Atesca popatrzył w stronę darshiviańskiego brzegu oddalo­nego nie dalej niż milę.

- Mam nadzieję, że do południa się przejaśni - powiedział, zręcznie zmieniając temat.

- Nie liczyłbym na to, Atesco - odparł trzeźwo Garion. - Byłeś kiedykolwiek w Cthol Mishrak?

- Żołnierze nie mają powodów, by odwiedzać nie zamiesz­kane ruiny, wasza miłość.

- Cthol Mishrak nie świeciło pustkami - powiedział Ga­rion. - Byli tam Chandimowie, Ogary i inne rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać.

- Fanatycy religijni - wzruszył ramionami Atesca. - Kieru­ją się dziwnymi pobudkami. Mówiono mi, że to dość nie­zdrowe miejsce.

Garion wskazał na darshiviański brzeg.

- Obawiam się, że patrzysz na kolejne takie miejsce. Zda­ję sobie sprawę, że Melcenowie są niemal równie sceptyczni jak Tolnedranie, więc nie wiem, na ile uwierzysz w to, co powiem, generale. Czy czujesz ten szczególny zapach w po­wietrzu?

Atesca wciągnął powietrze, a następnie zmarszczył nos.

- Nic przyjemnego, co?

- Cthol Mishrak śmierdziało dokładnie tak samo. Przypu­szczam, że pokrywa chmur nad Darshivą utrzymuje się przy­najmniej od kilkunastu lat.

- Trochę trudno dać temu wiarę.

- Spójrz na te drzewa. - Garion wskazał na pniaki. - Jak sądzisz, co mogło zniszczyć cały las?

- Przypuszczam, że jakaś choroba.

- Nie, generale. Do tej pory zakiełkowałyby już nowe rośliny. Tam nie ma żadnego poszycia. Drzewa umarły z bra­ku światła słonecznego. Teraz pleni się tam jedynie grzyb. Od czasu do czasu pada deszcz i deszczówka zbiera się w stawach. Nie ma promieni słonecznych, które doprowadzałyby do parowania wody, wiec ona tam po prostu stoi. To jedno ze źródeł dolatującej nas woni.

- Zdaje się, że czuję również rdzę. Skąd pochodzi ten zapach?

- Tego nie wiem. W Cthol Mishrak pochodził z ruin żelaznej twierdzy Toraka. Darshiva przyoblekła się całunem wiecznej ponurości, ponieważ jest domem Dziecka Mroku.

- Słyszałem już wcześniej to określenie. Kto jest Dzieckiem Mroku?

- Zandramas. Przynajmniej na razie. Czy naprawdę chce pan posłać tam swe oddziały?

- Dostałem rozkazy, królu Belgarionie. Moje oddziały są dobrze wyćwiczone. Zbudujemy na tamtym brzegu ufortyfi­kowaną enklawę bez względu na to, czy słońce będzie świeciło czy nie. Potem zaczekamy na cesarza. Musi on podjąć mnóst­wo decyzji, a między innymi musi zadecydować, co zrobić z wami.


Rozdział XVII


Czekali na pokładzie statku Ateski, a tymczasem żołnierze zeszli na ląd, gdzie zaczęli wznosić umoc­nienia. Żołnierze malloreańscy dorównywali skute­cznością cesarskim legionom Tolnedry i w krótkim czasie przygotowali kilka akrów ziemi, na której zbudowali schludne, uporządkowane miasto namiotów. Od strony lądu otaczały je solidne, ziemne umocnienia, katapulty i głęboki rów ziejący zaostrzonymi palami, podobnymi do tych, jakie umieszczono na brzegu rzeki, skąd w wodę wychodziło sporo pływających pomostów.

Po południu Garion wraz z przyjaciółmi zeszli ze statku i eskorta zaprowadziła ich do obszernego, strzeżonego namio­tu znajdującego się pośrodku obozu. Tam poproszono ich grzecznie, lecz stanowczo, żeby pozostali wewnątrz.

- Czy udało ci się skontaktować z Beldinem? - spytał szeptem Silk Belgaratha.

Starzec skinął głową.

- Próbuje coś wymyślić.

- Mam nadzieję, że nie zajmie mu to zbyt wiele czasu - powiedział mały człowieczek. - Spodziewam się, że kiedy już przybędzie tu Zakath, dojdzie do wniosku, że potrzeba nam lepiej strzeżonych pomieszczeń, prawdopodobnie miejsca oto­czonego tęgim murem i drzwi zamkniętych na klucz. - Skrzy­wił się. - Nie cierpię więzień.

- Nie sądzisz, że przesadzasz, książę Kheldarze? - spytała Ce’Nedra. - Zakath zawsze zachowywał się niezwykle uprzej­mie.

- Och, oczywiście - odparł z ostrym sarkazmem. - Czemu nie powiesz tego wszystkim Murgom, których ukrzyżował na równinach Haggi? Potrafi być uprzejmy, kiedy mu to odpowiada, lecz my bezsprzecznie rozdrażniliśmy go. Jeśli nie wyniesiemy się stąd, zanim tu przybędzie, spodziewam się, że pokaże nam, jak bardzo jest rozdrażniony.

- Mylisz się, książę Kheldarze - powiedział posępnie Eriond. - On po prostu nie wie, co powinien uczynić. To wszystko.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- W Cthol Murgos Cyradis powiedziała mu, że w pewnym momencie znajdzie się na rozstaju dróg. Myślę, że właśnie nadeszła ta chwila. Kiedy już dokona właściwego wyboru, znów możemy być przyjaciółmi.

- Tak po prostu?

- Mniej więcej.

- Polgaro, czy możesz sprawić, żeby przestał?

Namiot wydawał się znajomy. Tak właśnie wyglądał polo­wy dom malloreańskiego oficera ze zwyczajowego czerwonego materiału, z niezwykle prostymi, rozkładanymi meblami. Wie­lokrotnie w przeszłości gościli w tego rodzaju namiotach. Garion rozejrzał się bez specjalnego zainteresowania, po czym wyciągnął się na ławie.

- O co chodzi, Garionie? - spytała Ce’Nedra siadając przy nim.

- Czyż to nie oczywiste? Dlaczego nie zostawią nas w spokoju?

- Myślę, że za bardzo się martwisz - powiedziała troskliwie, po czym wyciągnęła rękę i dotknęła palcem jego czoła. - Ten twój przyjaciel nie pozwoli, żeby zdarzyło się coś, co zdarzyć się nie może, więc przestań się zamartwiać. Mamy jechać do Kell i Zakath nie może nas zatrzymać, nawet gdyby sprowadził z Cthol Murgos całą swoją armię i postawił ją nam na drodze.

- Podchodzisz do tego wyjątkowo spokojnie.

- Muszę wierzyć, Garionie - odparła z lekkim westchnie­niem. - W przeciwnym razie mogłabym zwariować. - Pochyli­ła się do przodu i pocałowała go. - A teraz pozbądź się tego przygnębionego wyrazu twarzy. Zaczynasz wyglądać dokład­nie jak Belgarath.

- Oczywiście, że tak. Mimo wszystko jest moim dziadkiem.

- Podobieństwo nie powinno zacząć się ujawniać przed upływem kilku tysięcy lat - stwierdziła rezolutnie.

Dwaj żołnierze przynieśli im wieczerzę składającą się ze zwykłych wojskowych racji. Silk uchylił wieko jednego z me­talowych kociołków i zajrzał do środka. Westchnął.

- Tego się obawiałem.

- W czym problem, Kheldarze? - spytał Sadi.

- Fasola - odparł Silk wskazując na kociołek.

- Sądziłem, że lubisz fasolę.

- Ale nie jeść.

Po posiłku udali się na spoczynek, jako że ubiegłej nocy nie zmrużyli nawet oka. Przez jakiś czas Garion rzucał się nie­spokojnie na posłaniu, lecz w końcu zapadł w głęboki sen.

Spali do późnego ranka. Kiedy Garion wyłonił się z za­słoniętego kotarą pomieszczenia, które dzielił z Ce’Nedrą, dostrzegł Silka przechadzającego się niespokojnie w tę i z po­wrotem.

- Nareszcie - rzekł z wyraźną ulgą mały człowieczek. - Już myślałem, że wszyscy będziecie spać do południa.

- Coś się stało? - spytał Garion.

- Muszę z kimś porozmawiać, to wszystko.

- Czujesz się samotny?

- Raczej rozdrażniony. Prawdopodobnie Zakath zjawi się tu dzisiaj. Czy sądzisz, że powinniśmy obudzić Belgaratha?

- Po co?

- Żeby dowiedzieć się, czy Beldin obmyślił jakiś sposób, by nas stąd wyciągnąć.

- Za bardzo się martwisz.

- Czyżbyś uważał nasze położenie za znakomite? - warknął Silk.

- Raczej nie, lecz nie ma sensu zamartwiać się tym, skoro w tej chwili nic nie możemy zrobić, prawda?

- Garionie, czemu nie wrócisz do łóżka?

- Sadziłem, że czujesz się samotny.

- Nie aż tak samotny.

- Czy spotkałeś już dzisiaj Ateskę?

- Nie. Prawdopodobnie jest bardzo zajęty. Musi obmyślić plan działania przed przybyciem Zakatha. - Mały człowieczek opadł na jedno z krzeseł. - Bez względu na to, co wymyśli Beldin, kiedy już stąd czmychniemy, co najmniej jeden regiment będzie deptał nam po piętach - prorokował - a nie cierpię, jak ktoś mnie ściga.

- Ciągle nas ktoś ściga od pamiętnej nocy, kiedy opuś­ciliśmy farmę Faldora. Powinieneś się już do tego przy­zwyczaić.

- Och, rzeczywiście już przywykłem, Garionie. Jednak wciąż tego nie cierpię.

Jakiś czas później pozostali zaczęli się budzić, a niedługo potem ci sami odziani w czerwień żołnierze przynieśli śniada­nie. Ci dwaj mężczyźni byli jedynymi ludźmi, jakich widzieli od czasu, gdy zostali zamknięci w namiocie.

Resztę poranka spędzili na chaotycznej rozmowie. Nieme porozumienie sprawiło, że nikt nie wspominał o obecnym położeniu.

Około południa do namiotu wszedł generał Atesca.

- Jego cesarska mość przybędzie wkrótce - ogłosił. - Jego okręty właśnie przybijają do nabrzeża.

- Dziękujemy, generale - odparł Belgarath. Atesca skłonił się sztywno i wyszedł. Polgara wstała.

- Chodźcie, moje panie - zwróciła się do Ce’Nedry i Velvet. - Przygotujmy się na to spotkanie, byśmy wyglądały odpowiednio.

Sadi spojrzał na swoją prostą tunikę i rajtuzy.

- Nie za bardzo pasuje na audiencję u cesarza - ocenił. - Myślisz, że powinniśmy się przebrać?

- Po co się przejmować? - Belgarath wzruszył ramio­nami. - Niech Zakath nie odnosi wrażenia, że uważamy go za kogoś ważnego.

- A tak nie jest?

- Być może, ale nie musi o tym wiedzieć.

Niedługo potem do namiotu wszedł cesarz Mallorei w to­warzystwie generała Ateski i szefa Biura Spraw Wewnętrz­nych. Zakath jak zwykle miał na sobie gładką, lnianą tunikę, lecz tym razem jego plecy okrywała szkarłatna peleryna. W oczach cesarza ponownie gościła melancholia, a blade usta pozostawały bez wyrazu.

- Witaj, wasza wysokość - odezwał się do Gariona bez emocji. - Ufam, iż czujesz się dobrze?

- Nie najgorzej, wasza miłość - odparł Garion. Skoro Zakath pragnął oficjalnych stosunków, Garion postanowił go nie zawieść.

- Wasze intensywne wojaże musiały być niezwykle wyczer­pujące - powiedział Zakath, wciąż głosem pozbawionym ja­kichkolwiek emocji - szczególnie dla dam. Dopilnuję, by wasza powrotna droga do Mal Zeth nie była zbyt męcząca.

- Wasza miłość jest bardzo uprzejmy, lecz nie zamierzamy wracać do Mal Zeth.

- Mylisz się, Belgarionie. Wrócicie do Mal Zeth.

- Przykro mi, ale mam pilne sprawy do załatwienia gdzie indziej.

- Przekażę twoje ubolewanie Zandramas, kiedy ją spotkam.

- Jestem pewien, że uradowałaby się wielce słysząc, że nie mam zamiaru przybyć.

- Nie na długo. Zamierzam spalić ją na stosie.

- Życzę szczęścia, wasza miłość, lecz nie sądzę, żeby okaza­ła się łatwopalna.

- Czyż nie zachowujecie się nieco głupawo? - spytała nagle Polgara. Wcześniej przebrała się w błękitną suknię i siedziała teraz przy stole spokojnie cerując skarpety Erionda.

- Głupawo - warknął Zakath z nagłym błyskiem w oczach.

- Nadal jesteście przyjaciółmi i obydwaj zdajecie sobie z tego sprawę. Przestańcie więc zachowywać się jak para uczniaków.

- Myślę, że posuwasz się zbyt daleko, lady Polgaro - skwitował sztywno Zakath.

- Doprawdy? - odparła. - Sądziłam, że dość rzetelnie opi­sałam stan rzeczy. Nie zakujesz Gariona w łańcuchy, a on nie zamieni cię w rzodkiewkę, więc przestańcie straszyć się na­wzajem.

- Myślę, że dokończymy tę dyskusję kiedy indziej - uciął krótko Zakath, po czym skłonił się lekko Polgarze i wyszedł z namiotu.

- Czy to nie było trochę zbyt dosadne, lady Polgaro? - spytał Sadi.

- Nie sądzę - odparła. - Zaoszczędziłam wszystkim dal­szych nonsensów. - Ostrożnie złożyła skarpety, które zacero­wała. - Eriondzie, chyba czas najwyższy, byś podciął sobie paznokcie u nóg. Robisz dziury szybciej niż ja mogę je cerować.

- Jest teraz taki sam jak był wcześniej, nieprawdaż? - powiedział ze smutkiem Garion. - Mam na myśli Zakatha.

- Niezupełnie - zaprzeczyła Polgara. - Jego zachowanie było pozą skrywającą prawdziwe uczucia. - Spojrzała na Belgaratha. - No cóż, ojcze, czy wujek Beldin coś wymyśli?

- Pracował nad czymś wczesnym rankiem. Nie mogę teraz się z nim skontaktować, gdyż właśnie ściga królika. Powtórnie skontaktujemy się, kiedy skończy posiłek.

- Czy on nie potrafi skupić się na bieżących sprawach?

- Och, daj spokój Pol. Wiem, że i ty zbaczałaś z drogi, gdy trafiał się jakiś tłuściutki zając.

- To niemożliwe! - wysapała Ce’Nedra, patrząc na Połgarę szerokimi ze zgrozy oczami.

- Kochanie, myślę, że nie zrozumiałabyś tego - powiedzia­ła Polgara. - Mogłabyś mi przynieść swoją szarą suknię? Zauważyłam, że trochę popruła się na oblamowaniu, a mam akurat pod ręką przybory do szycia.

Resztę popołudnia spędzili na wyczekiwaniu. Po kolacji usiedli i zaczęli cicho rozmawiać.

Silk zerknął w kierunku drzwi namiotu, za którymi stały straże.

- Jakieś wieści od Beldina? - szepnął do Belgaratha.

- Obmyśla coś, coś bardzo ekscentrycznego, o ile znam Beldina. Wciąż dopracowuje szczegóły. Przedstawi mi cały plan, kiedy będzie miał wszystko dopięte na ostatni guzik.

- Nie byłoby lepiej, gdybyście obaj wspólnie nad tym popracowali?

- On wie, co ma robić. Wszedłbym mu w drogę, gdybym próbował się wtrącać. - Starzec przeciągnął się ziewając szero­ko, a następnie wstał. - Nie wiem jak wy - powiedział - ale ja idę spać.

Nazajutrz Garion wstał cicho, narzucił na siebie ubranie i wyślizgnął się z zasłoniętego kotarą pomieszczenia, pozo­stawiając śpiącą Ce’Nedrę.

Durnik i Toth siedzieli wraz z Belgarathem przy stole w głównej części dużego, zdobionego namiotu.

- Nie pytaj mnie, jak on to zrobił - mówił Belgarath. - Powiedział jedynie, że Cyradis zgodziła się tu przybyć, kiedy Toth ją wezwie.

Durnik i Toth porozumieli się za pomocą kilku gestów.

- Mówi, że może to zrobić - przetłumaczył kowal. - Czy chcesz, żeby teraz tu przybyła?

Belgarath zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie. Zaczekajmy, aż Zakath powróci. Wiem, jak bardzo ją wyczerpuje projekcja swego wyobrażenia na tak wielkie odległości. - Skrzywił się. - Beldin proponuje, żebyśmy do­prowadzili rozmowę do punktu kulminacyjnego, zanim po nią wyślemy. Beldin czasami ma skłonności do dramatyzowania. Od wielu lat rozmawiamy na ten temat, lecz jeszcze czasami się zapomina. Witaj, Garionie.

Garion krótko skinął głową i usiadł przy stole.

- Co Cyradis będzie mogła zrobić, czego my nie może­my? - spytał.

- Nie jestem pewien - odparł Belgarath. - Wszyscy jednak wiemy, że ma ona szczególny wpływ na Zakatha, który traci pewność siebie, gdy ją widzi. Beldin nie powiedział mi dokład­nie, do czego zmierza, lecz zdawał się nieprzyzwoicie zadowolo­ny z siebie. Masz ochotę na małe przedstawienie z samego rana?

- Nie za bardzo. Przypuszczam jednak, że podołam.

- Masz lekko sprowokować Zakatha - nie za bardzo, ale spraw, by posunął się do kilku gróźb. Wtedy wezwiemy, Cyradis. Nie bądź jednak zbyt szybki. Wciągaj go w grę i rozpalaj stopniowo. - Starzec spojrzał na Totha. - Obserwuj mnie, kiedy Garion i Zakath zaczną się sprzeczać - poinstruo­wał. - Zakryję usta i odkaszlnę. Będzie to znak, że potrzebujemy naszej pani. Toth skinął głową.

- Czy powiadomimy pozostałych? - spytał Garion. Belgarath zmrużył oczy.

- Nie - zdecydował. - Ich reakcje będą bardziej naturalne, jeśli nie będą zdawać sobie sprawy, o co chodzi.

Durnik uśmiechnął się słabo.

- Powiedziałbym, że Beldin nie jest jedyną osobą ze skłonnościami do dramatyzowania.

- Kiedyś byłem zawodowym gawędziarzem, Durniku - i przypomniał Belgarath. - Potrafię grać na widowni jak na lutni.

Gdy pozostali obudzili się i podano śniadanie, generał Atesca wszedł do namiotu.

- Jego cesarska mość poleca, byście się przygotowali. Niebawem wyruszacie do Mal Zeth.

Garion zareagował natychmiast.

- Powiedz jego cesarskiej mości, że nigdzie nie pojedziemy, dopóki nie skończymy wczorajszej rozmowy.

Atesca sprawiał wrażenie zdumionego, lecz po chwili odzys­kał opanowanie.

- Ludzie nie zwracają się tak do cesarza, wasza wysokość - oświadczył.

- Może to go trochę ocuci. Atesca wyprostował się.

- W każdym razie, cesarz nie ma w tej chwili czasu. Garion odchylił się w krześle i założył nogę na nogę.

- Zaczekamy - powiedział krótko. - To byłoby wszystko, generale.

Na twarzy Ateski odmalowało się napięcie, lecz skłonił się sztywno i wyszedł bez słowa.

- Garionie! - krzyknęła Ce’Nedra. - Jesteśmy na łasce Zakatha, a ty świadomie podsycasz jego gniew.

- On nie zachowywał się uprzejmie w stosunku do mnie. - Garion wzruszył ramionami. - Mówiłem mu, że nie mamy zamiaru wracać do Mal Zeth, a on zignorował moje słowa. Okazuje się, że czasami trzeba się uciec do innych środków, żeby zwrócić jego uwagę.

Polgara patrzyła spod przymrużonych powiek na Gariona, po czym zwróciła się do Belgaratha.

- Do czego wy dwaj zmierzacie, ojcze? - zapytała. Mrugnął do niej, lecz nic nie odpowiedział.

Zakath przybył dość szybko, a raczej wpadł do namiotu z szaleństwem w oczach i czerwoną twarzą.

- Co to ma znaczyć? - niemalże wrzasnął na Belgaratha.

- Co to znaczy, że co to ma znaczyć?

- Dałem wam cesarski rozkaz!

- No i co? Nie jestem jednym z twych poddanych.

- Nie mogę tolerować takiego zachowania!

- Przyzwyczaisz się. Powinieneś już wiedzieć, że zawsze robię to co zaplanuję. Myślałem, że wyraziłem to jasno, kiedy opuszczaliśmy Mal Zeth. Mówiłem ci, że jedziemy do Ashaby i dokładnie to uczyniliśmy.

Cesarz z pewnym wysiłkiem zdołał się opanować.

- Ty idioto, próbowałem ochraniać ciebie i twych przyja­ciół - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Zmierzaliście wprost w łapy Menghi.

- Nie mieliśmy żadnych problemów z Menghą.

- Atesca poinformował mnie, że zabiliście go. Nie znam jednak szczegółów. - Zdawało się, że Zakath odzyskał w pew­nym stopniu panowanie nad sobą.

- Prawdę mówiąc to nie ja tego dokonałem. Zabiła go margrabina Liselle.

Zakath popatrzył z uniesionymi brwiami na Velvet, która uśmiechnęła się z charakterystycznymi dołeczkami.

- Wasza wysokość chyba mnie przecenia - mruknęła z lek­kim dygnięciem. - Ktoś mi pomógł.

- Pomógł? Kto?

- Zith. Mengha był bardzo zaskoczony.

- Czy może ktoś powie mi wreszcie, co się tam wydarzyło?

- To całkiem proste, wasza miłość - powiedział Silk. - Mieliśmy małe nieporozumienie z Chandimami i innymi taki­mi w starej sali tronowej Toraka w Ashabie. Mengha wy­krzykiwał rozkazy swym ludziom, a Liselle wyciągnęła Zith zza stanika i rzuciła małe zielone kochanie prosto w jego twarz. Zith ukąsiła go kilkakrotnie. Zesztywniał niczym kłoda i życie uszło z niego, zanim jeszcze zdążył runąć na podłogę.

- Chyba nie nosisz tej żmii za... hmm... dekoltem twej sukni - spytał z niedowierzaniem Zakath. - Jak to możliwe?

- Minęło trochę czasu, zanim się przyzwyczaiłam - przy­znała zakrywając skromnie ręką swój dekolt.

- Nie za bardzo daję temu wiarę.

- Opis księcia Kheldara jest dość dokładny, wasza cesarska mość - zapewnił Sadi. - Zith była bardzo poirytowana. Myś­lę, że spała, kiedy margrabina rzuciła nią w Menghę, a takie nagłe rozbudzenia zwykle wyprowadzają ją z równowagi.

- Jak się okazuje, Zakacie - odezwał się Belgarath - Meng­hą był w istocie jednym z Chandimów, a zarazem głównym sługusem Urvona.

- Tak. Atesca mówił mi o tym. To czyni Urvona odpo­wiedzialnym za wszystko, co zdarzyło się w Karandzie, nie­prawdaż?

- Tylko marginalnie - odparł Belgarath. - Urvon jest zbyt szalony, by być za cokolwiek odpowiedzialnym. Znajduje się pod całkowitą dominacją władcy demonów o imieniu Nahaz, a sprzymierzanie się z demonami zwykle rozstraja ludzkie umysły. Urvon jest głęboko przekonany, że jest bogiem.

- Skoro oszalał do tego stopnia, kto w takim razie prowa­dzi kampanię tutaj? Atesca powiedział, że przechytrzenie armii darshiviańskiej i kawalerii słoni było przejawem taktycznego geniuszu.

- Przypuszczam, że Nahaz ma nad wszystkim kontrolę, a władcy demonów niewielką uwagę zwracają na straty w lu­dziach. Mają również sposoby, by zmusić ich do szybkiego biegu.

- Nigdy wcześniej nie wojowałem z władcą demonów - stwierdził Zakath. - Jaki jest jego cel?

- Sardion - odparł krótko Garion. - Wszyscy chcą go posiąść, włącznie ze mną.

- Aby wezwać nowego boga Angaraku?

- Przypuszczam, że tak.

- Nie podoba mi się to. Uwolniłeś nas od Toraka i nie chciałbym widzieć jego następcy zasiadającego na tronie w Mal Zeth ani w Mal Yaska. Angarak nie potrzebuje boga. Ma mnie. Kto jest twoim kandydatem?

- Jeszcze nie wiem. Nie powiedziano mi.

- Co ja mam z tobą zrobić, Belgarionie? - westchnął Zakath.

- Pozwolisz nam odejść, byśmy mogli zrobić to, co mamy do zrobienia. Może nie podoba ci się fakt nadejścia nowego boga, lecz sądzę, że mój wybór jest dla ciebie lepszy niż cokolwiek, co mogliby wymyślić Urvon, Zandramas czy Agachak.

- Agachak?

- Hierarcha Rak Urga. On również jest w Mallorei.

- A zatem i z nim się rozprawię. Obawiam się, że twoja sprawa wciąż pozostaje nie rozwiązana.

- Właśnie ci powiedziałem, co masz zrobić. Słaby uśmiech pojawił się na ustach Zakatha.

- Myślę, że nie podoba mi się twoja propozycja. Jesteś zbyt niezależny.

- Do czego zmierzasz? - spytał Belgarath.

- Zamierzam przywrócić ład w Mallorei, nawet jeśli będę musiał spustoszyć całe okręgi. Jako że Sardion jest rzeczą, która wszystkich ekscytuje, sądzę, że najlepszym wyjściem będzie znalezienie go i zniszczenie.

- Dobrze – powiedział Garion wstając. - A zatem chodźmy.

- O nie, wasza wysokość. - Ton Zakatha emanował cesars­kim chłodem. - Już ci nie ufam. Już raz popełniłem ten błąd. Mogę wyeliminować przynajmniej jednego z ludzi próbują­cych sięgnąć po Sardion, wysyłając was z powrotem do Mal Zeth pod silną strażą. Wtedy będę mógł skoncentrować się na poszukiwaniu Sardionu.

- Gdzie zamierzasz rozpocząć poszukiwania? - spytał go wprost Garion. Rozmowa, jak zdecydował, doszła do punktu kulminacyjnego. - Nawet nie wiesz, czego szukasz, a nie masz już najmniejszego pojęcia, od czego zacząć. Po prostu drep­czesz w miejscu.

- Myślę, że nie przeszkadza mi to, Belgarionie.

- To bardzo źle. Prawda bywa czasami bolesna, co?

- A jak przypuszczam, ty wiesz gdzie on jest.

- Mogę się tego dowiedzieć.

- Jeśli ty potrafisz, ja również, a jestem przekonany, że dasz mi kilka wskazówek.

- Nie ma szans.

- Zaczniesz współpracować, kiedy poddam torturom two­ich przyjaciół. Nawet pozwolę ci patrzeć.

- Lepiej zatem, żebyś wynajął jakiegoś odpowiedniego oprawcę. Nie zdałeś sobie jeszcze sprawy, do czego jestem zdolny? A cały czas sądziłem, że jesteś inteligentny.

- Myślę, że już dosyć, Belgarionie - warknął Zakath. - Przygotujcie się. Wyruszacie do Mal Zeth, a żeby mieć pew­ność, że będziecie się dobrze zachowywać, zamierzam odseparować każdego z was. To da mi mnóstwo zakładników na wypadek, gdybyś zdecydował się zrobić coś nieodpowiednie­go. To chyba wszystko. Rozmowę uważam za zamkniętą.

Belgarath przykrył usta dłonią i zakasłał. Toth przytaknął i spuścił głowę.

Zakath cofnął się zdumiony, kiedy tuż przed nim pojawiła się nagle migocząca postać. Spojrzał na Gariona.

- Czy to jakaś sztuczka? - zapytał.

- Żadna sztuczka, Zakacie - odparł Garion. - Ona ma ci coś do powiedzenia. Proponuję, byś wysłuchał.

- Zakacie, czy wysłuchasz mych słów? - spytała jaśniejąca postać wieszczki z Kell, z przepaską na oczach.

Twarz Zakatha nadal wyrażała podejrzliwość.

- O co chodzi, Cyradis? - zapytał nieufnie.

- Nie mam dla ciebie zbyt dużo czasu, cesarzu Mallorei. Rozmawiałam już z tobą raz w związku z rozstajem dróg w twym życiu. Teraz dotarłeś do tego punktu. Odłóż na bok władcze przyzwyczajenia i podporządkuj się z ochotą zadaniu, jakie muszę na ciebie nałożyć. Wspomniałeś coś o zakład­nikach.

Usztywnił się.

- Takie są zwyczaje, Cyradis - powiedział. - Prosty sposób zapewnienia sobie właściwego zachowania przyjaciół.

- Czy rzeczywiście czujesz się tak słaby, że musisz zastra­szać niewinnych, by ujarzmić ich swą wolą? - Jej ton był lekko wzgardliwy.

- Słaby? Ja?

- Z jakiej innej przyczyny wybrałbyś tak tchórzliwe wy­jście? Wysłuchaj mych słów z uwagą, Zakacie, jako że żywot twój został położony na szali. W momencie kiedy podniesiesz rękę na Dziecię Światła lub któregokolwiek z jego przyjaciół, twe serce pęknie i umrzesz między dwoma oddechami.

- A zatem niech tak będzie. Władam Malloreą i zmieniać się lub chwiać z powodu jakiejś groźby, nawet twojej, oznacza stać się nikim w moich własnych oczach. Nie ulegnę, nie poniżę się.

- A zatem niechybnie umrzesz, a wraz z twą śmiercią mocarne imperium obróci się w pył.

Popatrzył na nią, a jego blada twarz siniała coraz bardziej z wściekłości.

- Nie słuchasz mych ostrzeżeń, cesarzu Mallorei, więc złożę ci propozycję. Ja zostanę twym zakładnikiem. Dziecię Światła wie, że w razie gdybym opuściła to życie przed ukończeniem zadania, wszystko zakończy się niepowodzeniem. Jakie lepsze kajdany możesz na niego nałożyć?

- Nie ciebie chcę niewolić, święta prorokini - powiedział z mniejszą pewnością siebie.

- Czemuż nie, potężny Zakacie?

- To nie byłoby właściwe - odparł krótko. - Czy to już wszystko, co masz mi do powiedzenia? Oczekują mnie obo­wiązki.

- Azaliż nie powiedziałam ci, iż nie są one ważne? Jedyne, a zarazem prawdziwe obowiązki masz względem mnie i wzglę­dem zadania, które na ciebie nakładam. Wykonanie go jest celem twego życia. Przyszedłeś na świat jeno po to. Gdybyś odmówił, nie dożyjesz nadchodzącej zimy.

- Już drugi raz, od czasu gdy się pojawiłaś, grozisz mi śmiercią, Cyradis. Czy aż tak bardzo mnie nienawidzisz?

- Nie darzę cię uczuciem nienawiści, Zakacie. To nie były groźby. Ja jeno ujawniłam ci, co przygotowuje dla ciebie Przeznaczenie. Czy przyjmiesz na swe barki owo zadanie?

- Nie, dopóki nie dowiem się czegoś więcej.

- Zatem dobrze. Ujawnię ci pierwszą część twego zadania. Musisz przybyć do Kell, gdzie ja oddam się w twe ręce. Będę twym zakładnikiem, lecz ty zostaniesz moim. Przybądź zatem do Kell z Dziecięciem Światła i jego przyjaciółmi, jako że tak jako było powiedziane od początku dni, tyś jest jednym z nich.

- Ale...

Uniosła w górę szczupłą rękę.

- Pozostaw za sobą swój orszak, armię i symbole władzy. Nie będą ci one już potrzebne. - Umilkła. - A może jesteś zbyt strachliwy, o potężny Zakacie, żeby odważyć się po­dróżować po swym niezmierzonym królestwie bez tysięcy wojowników stłoczonych przy tobie? Czyżbyś obawiał się, że bez potężnej armii nie zmusisz upartych kolan do zgięcia, a rebelianci nie podporządkują się twej woli?

Zakath zaczerwienił się w gniewie.

- Niczego się nie lękam, święta prorokini - odparł zimnym, głosem. - Nawet śmierci.

- Śmierć nie znaczy wiele, Kal Zakacie, uważam, że to życia. powinieneś się obawiać. Tak, jakem rzekła, jesteś mym zakładnikiem i rozkazuję ci przybyć do mnie do Kell i wziąć na swe barki ten ciężar.

Cesarz Mallorei zaczął się trząść. Garion znał tego człowieka i wiedział, że Zakath bez wahania odrzuciłby ten rozkaz Cyradis. Zdawało się jednak, że został schwytany przez niepojęty wszechmocny nakaz. Drżenie wyraźnie przybierało na sile, a na bladej twarzy Zakatha zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze krople potu.

Cyradis, mimo opaski na oczach, wydawała się świadoma wrzenia w zakładniku.

- Dokonałeś słusznego wyboru, Kal Zakacie - oświadczyła. - Podporządkujesz mi się z własnej woli, lub z niechęcią, lecz musisz się podporządkować, bo takie jest przeznaczenie. - Wyprostowała się. - Przemów teraz, cesarzu Mallorei, jako że los twój wymaga twojej akceptacji. Czy przybędziesz do mnie do Kel? Zdawało się, że się zakrztusił.

- Przybędę - wyskrzeczał.

- Niech zatem tak się stanie. Zajmij swe wcześniej prze­znaczone miejsce u boku Belgariona i przybądź do Świętego Miasta, gdzie zapoznam cię z twym zadaniem i wyjaśnię, dlaczego nie tylko twoje życie zależy od tego, lecz także życie całego świata. - Obróciła się lekko, żeby zasłoniętymi oczami móc patrzeć na Gariona. - Przyprowadź go do mnie, Dziecię Światła - powiedziała - ponieważ jest to częścią planu, który musi się wypełnić przed ostatecznym spotkaniem.

Tęsknie wyciągnęła rękę w stronę Totha, po czym roz­płynęła się w powietrzu.

- Teraz jest nas dwunastu - mruknął Sadi.

Nowy rekrut w ich kompanii stał pośrodku namiotu z twa­rzą szarą jak popiół, a Garion ze zdumieniem dostrzegł w jego oczach nie skrywane łzy.


Rozdział XVIII


- Pusty - powiedział Eriond z lekką nutką satysfakcji w głosie. - Już prawie skończone.

- Nie całkiem rozumiem - wyznał Sadi.

- Cyradis przybyła do nas w Rheon - wyjaśnił młody mężczyzna. - Powiedziała nam, kto uda się z nami do Miejs­ca, Którego Już Nie Ma. Cały czas zastanawiałem się, kim będzie ten Pusty. Teraz już wiem.

- A jak mnie opisała? - spytał eunuch.

- Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć?

- Tak. Odczuwam pewną ciekawość.

- Nazwała cię Mężczyzną, Który Nie Jest Mężczyzną. Sadi skrzywił się.

- To takie banalne, nieprawdaż?

- No przecież chciałeś wiedzieć. Sadi westchnął.

- W porządku, Eriondzie. - Stało to się, kiedy byłem niemowlęciem, więc nigdy nie wiedziałem, jak to jest być innym. Moje życie jest mniej skomplikowane.

- Dlaczego ci to zrobili?

Sadi wzruszył ramionami pocierając ręką po ogolonej czaszce.

- Moja matka była bardzo biedna. - Był to jedyny podarunek, jaki mogła mi ofiarować.

- Podarunek?

- Dzięki temu znalazłem miejsce w pałacu królowej Salmissry. W przeciwnym razie byłbym z pewnością ulicznym żebrakiem, jak reszta mojej rodziny.

- Czy wszystko w porządku? - spytał Garion Zakatha którego twarz swą barwą wciąż przypominała popiół.

- Zostaw mnie w spokoju, Garionie - wymamrotał Zakath.

- Może ja się tym zajmę, mój drogi? - zaproponowała Polgara Garionowi. - Przeżywa ciężkie chwile.

- Potrafię to zrozumieć. Mnie też nie przyszło zbyt łatwo.

- I my delikatnie pomogliśmy ci. Cyradis nie miała czasu na subtelność. Porozmawiam z nim.

- Dobrze, ciociu Pol. - Garion odszedł, zostawiając ją samą z roztrzęsionym Zakathem. Szczególny obrót wydarzeń wzbudził w nim złe przeczucia. Choć darzył sympatią malloreańskiego cesarza, przewidywał rozliczne problemy związa­ne z przyjęciem go do ich grupy. W przeszłości dość często przetrwanie zależało całkowicie od absolutnej jedności celu wszystkich członków grupy, a motywy Zakatha nigdy nie wydawały mu się do końca jasne.

Garionie - powiedział znużony głos w jego umyśle - nie wtrącaj się do spraw, których nie rozumiesz. Zakath musi pojechać z wami, więc powinieneś przyzwyczaić się do tej myśli.

Ale...

Nie ma żadnego ale. Po prostu uczyń tak.

Garion wymamrotał kilka przekleństw pod nosem.

Nie wymyślaj mi.

- To absurd! - wybuchnął Zakath opadając ciężko na krzesło.

- Nie - zaprzeczyła Polgara. - Po prostu musisz przyzwy­czaić się do innego spojrzenia na świat. To wszystko. Dla większości ludzi nie jest to konieczne, lecz ty jesteś teraz członkiem wybranej grupy, w której obowiązują inne reguły.

- Reguły nigdy nie obowiązywały mnie, lady Polgaro. Ja tworzę własne reguły.

- Już nie.

- Dlaczego właśnie ja? - zapytał z rozpaczą Zakath.

- Zawsze jest to pierwsze pytanie - powiedział sucho Belgarath do Silka.

- Czy ktoś na nie kiedykolwiek odpowiedział?

- Z tego co wiem, nie.

- Możemy służyć ci radami - zapewniła Zakatha Polga­ra. - Teraz najważniejsze jest to, czy zamierzasz uszanować swoje zobowiązanie wobec Cyradis, czy nie?

- Oczywiście, że tak. Dałem słowo. Nie podoba mi się to, lecz nie mam innego wyboru. W jaki sposób ona może tak manipulować mną?

- Posiada osobliwą moc.

- Robi to za pomocą magii, czy tak?

- Nie. Za pomocą prawdy.

- Czy zrozumiałeś coś z tej przedziwnej mowy?

- Częściowo, lecz z pewnością nie wszystko. Mówiłam ci, że patrzymy na świat w inny sposób. Prorocy patrzą jeszcze inaczej. Nikt, kto nie wierzy w ich wizje, nie zrozumie tego w pełni.

Zakath wpatrywał się w ziemię.

- Nagle poczułem się tak bezradny - przyznał - i nie podo­ba mi się to uczucie. Zostałem skutecznie zdetronizowany, wiesz, co mam na myśli. Rano byłem cesarzem największego narodu na ziemi; po południu będę zwykłym wagabundą.

- Może to odświeży twój umysł i da nowe spojrzenie na kilka spraw - powiedział ostrożnie Silk.

- Zamknij się, Kheldarze - odparł prawie nieobecnie Za­kath, po czym przeniósł wzrok na Polgarę. - Powiem ci coś szczególnego.

- Co takiego?

- Nawet gdybym nie dał słowa, i tak musiałbym udać się do Kell. To jest prawie jak nakaz. Czuję, jakbym był prowa­dzony, a moim przewodnikiem jest niewiele starsza od dziecka dziewczyna z przepaską na oczach.

- Są nagrody - powiedziała.

- Jakie na przykład?

- Kto wie? Może szczęście. Roześmiał się ironicznie.

- Osiągnięcie szczęścia nigdy nie było moją ambicją, lady Polgaro.

- Może będziesz musiał to zaakceptować. - Uśmiechnęła się. - Nie wolno nam wybierać nagród, tak jak nie możemy wybierać naszych zadań. Te decyzje podejmowane są za nas.

- Czy jesteś szczęśliwa?

- No cóż, szczerze mówiąc tak. Westchnął.

- Skąd tak głębokie westchnienie, Zakacie.

Uniósł w górę kciuk i palec wskazujący, odsuwając je od siebie na jakiś cal.

- Byłem tak blisko od zostania władcą całego świata.

- Czemu chciałbyś nim zostać? Wzruszył ramionami.

- Nikt tego wcześniej nie dokonał, a władza przynosi zadowolenie.

- Jestem pewna, że wiele innych rzeczy da ci zadowolenie - uśmiechnęła się kładąc mu rękę na ramieniu.

- Załatwione? - spytał Belgarath Malloreanina.

- Nic i nigdy nie jest do końca załatwione, Belgaracie - odparł Zakath. - Przynajmniej, zanim nie znajdziemy się w grobie. Lecz tak, pojadę z wami do Kell.

- Może zatem poślesz po Ateskę? Powinieneś mu powie­dzieć, gdzie jedziesz, żeby przynajmniej osłonił nasze tyły. Nie lubię, gdy ktoś depcze mi po piętach. Czy Urvon przeprawił się już przez Magan?

- Trudno powiedzieć. Wyglądałeś już dzisiaj na zewnątrz, Belgaracie?

- Wejście do namiotu jest strzeżone, a żołnierze Ateski raczej nie zachęcają do wychodzenia.

- Mgła jest tak gęsta, że można po niej chodzić. Urvon może być wszędzie.

Polgara wstała i szybko podeszła do kotary zakrywającej wejście, odsłoniła ją, a wtedy jeden ze strażników na zewnątrz odezwał się do niej ostrym tonem.

- Och, nie wygłupiaj się - powiedziała do niego, po czym wzięła kilka głębokich oddechów i zasłoniła kotarę. - Ta mgła nie jest naturalna, ojcze - stwierdziła przytomnie. - Nie pach­nie tak jak powinna.

- Grolimowie?

- Myślę, że tak. Prawdopodobnie Chandimowie próbują ukryć siły Urvona przed łodziami patrolowymi Ateski. Bez trudu przeprawią się przez Magan.

- Kiedy już dostaną się na drugi brzeg, podróż do Kell może zamienić się w wyścig.

- Porozmawiam z Ateską - powiedział Zakath. - Może uda mu się ich trochę opóźnić. - Spojrzał z namysłem na starca. - Wiem, dlaczego oni zdążają do Kell, ale dlaczego ty?

- Muszę przeczytać Ewangelie Malloreańskie, żeby dowie­dzieć się, jaki jest nasz ostateczny cel.

- Chcesz powiedzieć, że tego nie wiesz?

- Nie, jeszcze nie. Wiem jednak, jak się nazywa. Nazywają je Miejsce, Którego Już Nie Ma.

- Belgaracie, to bzdura.

- Nie ja wymyśliłem tą nazwę, więc nie wiń mnie.

- Dlaczego nie powiedziałeś o tym w Mal Zeth? Mam w mojej bibliotece kopię ewangelii.

- Po pierwsze nie wiedziałem o tym, kiedy przebywałem w Mal Zeth. Dowiedziałem się o tym dopiero niedawno. Po drugie twoja kopia nie przydałaby mi się na zbyt wiele. One wszystkie różnią się między sobą, a jedyna, która zawiera istotny dla mnie fragment, znajduje się w Kell.

- To wszystko wydaje się niezwykle skomplikowane.

- Bo tak jest w istocie. Tak zwykle bywa z tymi sprawami. Zakath podszedł do wyjścia i zamienił kilka słów ze straż­nikami, następnie wrócił.

- Posłałem po Ateskę i Bradora - oznajmił. - Zaśmiał się nieco ponuro. - Nie zdziwiłbym się, gdyby dość gwałtownie sprzeciwili się temu pomysłowi.

- Nie dawaj im czasu na sprzeciwy - poradził Garion.

- Obydwaj są Melcenami, Garionie - zauważył Zakath - a sprzeciwianie się leży w ich naturze. - Spochmurniał na twarzy. - Skoro już o tym mówimy, dlaczego pojechałeś do Melceny? Czyż nie leży trochę nie po drodze?

- Podążaliśmy za Zandramas - odparł Garion.

- Czemu ona tam pojechała?

- Musiała zabrać po drodze twojego kuzyna, arcyksięcia Otratha.

- Tego głupiego osła? Po co?

- Zabrała go do Hemil i obwołała cesarzem Mallorei.

- Co zrobiła? - Zdawało się, że oczy Zakatha wyjdą z orbit.

- Będzie potrzebować angarackiego króla, kiedy już dotrze do Miejsca, Którego Już Nie Ma. Z tego co rozumiem, ceremonia koronacyjna miała spore znaczenie.

- Straci znaczenie, jak dostanę w swe ręce Otratha! - Twarz Zakatha przybrała purpurowy odcień.

- Mieliśmy jeszcze inny powód, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy - powiedział Belgarath. - Znajdowała się tam nie uszkodzona kopia Wyroczni Ashabińskich. Musiałem zapoznać się z ich treścią, by dowiedzieć się, że naszym następnym krokiem jest podróż do Kell. Podążam szlakiem, który został wyznaczony tysiące lat temu. W tym momencie do namiotu wkroczyli Atesca i Brador.

- Czy wasza miłość po nas posyłał? - zapytał Atesca kła­niając się sztywno.

- Tak - odparł Zakath. Popatrzył na dwóch mężczyzn. - Posłuchajcie, proszę, uważnie i spróbujcie się ze mną nie sprzeczać. - Osobliwie wypowiedział te słowa nie tonem cesarskiego rozkazu, lecz raczej jak człowiek zwracający się do dwóch, starych przyjaciół. - Nastąpiła zmiana planu - kon­tynuował. - Otrzymałem dodatkowe informacje, z których jasno wynika, że absolutnie nie wolno nam psuć szyków Belgarionowi i jego przyjaciołom. Ich misja jest niesłychanie istotna dla bezpieczeństwa Mallorei.

Oczy Bradora zabłysły z ciekawości.

- Czy wasza cesarska mość nie powinien mnie w skrócie zaznajomić z tymi wiadomościami? - spytał. - Bezpieczeńst­wo kraju leży w mojej gestii.

- Och nie, Bradorze - powiedział z żalem Zakath. - Oba­wiam się, że nie. Wymagałoby to zbyt wielkich zmian w twoim sposobie myślenia. Nie jesteś na to przygotowany. W rzeczywistości ja również nie mam pewności, czy jestem gotowy. W każdym razie Belgarion i pozostali zdecydowanie muszą wyruszyć do Dalazji. - Przerwał. - Och, jeszcze jedna sprawa. - Ja jadę z nimi.

Atesca popatrzył z niedowierzaniem na swego cesarza. Następnie z pewnym wysiłkiem odzyskał panowanie nad sobą.

- Dam o tym znać dowódcy straży cesarskiej, wasza mi­łość - rzekł sztywno. - Wkrótce będą gotowi do wymarszu.

- Nie kłopocz się - powiedział Zakath. - Nie pójdą z nami. Wyruszam sam z Belgarionem.

- Sam?! - wykrzyknął Atesca. - Wasza miłość, to nie do pomyślenia!

Zakath uśmiechnął się słabo.

- Widzisz - zwrócił się do Gariona. - Co ci mówiłem?

- Generale - powiedział Belgarath do Ateski - Kal Zakath po prostu wykonuje rozkazy. Jestem pewien, że potrafisz to zrozumieć. Powiedziano mu, żeby nie zabierał ze sobą wojska. Żołnierze nie przydadzą mu się tam, dokąd zmierzamy.

- Rozkazy? - zdziwił się Atesca. - Kto posiada taką wła­dzę, by wydawać rozkazy jego wysokości?

- To długa historia, Atesco - odparł starzec - a czas nas nagli.

- Ależ... wasza cesarska mość - powiedział niepewnie Brador - skoro wyruszasz do Dalazji, oznacza to, że będziesz musiał przejechać przez całą Darshivę. Pozwól sobie przypomnieć, że Darshiva jest obecnie wrogim terytorium. Czy mądrze jest ryzykować cesarskim życiem w takich okolicznoś­ciach? Czy nie roztropniej byłoby wysłać eskortę przynajmniej do granicy?

Zakath spojrzał na Belgaratha. Starzec potrząsnął przecząco głową.

- Zróbmy tak, jak nam powiedziano - zdecydował.

- Przykro mi, Bradorze - wyznał Zakath. - Nie możemy zabrać ze sobą eskorty. Myślę, że będę jednak potrzebował swego rynsztunku.

- Wasza miłość nie trzymałeś miecza od wielu lat - sprzeci­wił się Atesca.

- Belgarion może udzielić mi kilku lekcji. - Zakath wzru­szył ramionami. - Jestem pewien, że szybko sobie przypomnę. A zatem, Urvon zamierza przeprawić się przez Magan. Wierz­cie mi, nie możemy zrobić zbyt wiele, by go zatrzymać. Przypuszczam, że armia darshivańska nie jest zbyt daleko za nim, a mają ze sobą kawalerię słoni. Chcę, żebyście trzymali tych wszystkich ludzi z dala od mojego tyłka. Opóźniajcie pochód Urvona na tyle, by Darshivianie mogli go dogonić. Następnie mogą się unicestwić nawzajem. Kiedy już obie armie zaangażują się w walkę, wycofajcie nasze siły. Nie pozwólcie, żeby zabito więcej moich żołnierzy niż to absolut­nie konieczne.

Atesca spochmurniał.

- A zatem plan, który omawialiśmy w Maga Ren, nie jest już aktualny? - spytał.

Zakath wzruszył ramionami.

- Plany zmieniają się od czasu do czasu - powiedział. - W tym momencie jest mi obojętne, która armia wygra tę nieważną bitwę na krańcu świata. To może da ci do myślenia, jak istotna jest misja rivańskiego króla. - Spojrzał na Gariona. - Czy o niczym nie zapomniałem?

- O niczym z wyjątkiem demonów - odparł Garion. - One również są tu, w Darshivie.

Zakath zmarszczył brwi.

- Zapomniałem o nich. Przyjdą z pomocą Urvonowi, prawda?

- Nahaz - powiedział Belgarath. - Mordja pomoże Darshivianom.

- Nie nadążam za twymi myślami.

- Kiedy Urvon pojawił się wraz z Nahazem, Zandramas wezwała innego władcę demonów - wyjaśnił starzec. - Posu­nęła się jednak trochę za daleko w pole za nim. Mordja jest władcą wszystkich demonów w kraju Morindimów. On i Na­haz są sobie równi i nienawidzą się wzajemnie od niepamięt­nych czasów.

- A zatem sytuacja w dalszym ciągu wydaje się patowa. Obydwie strony dysponują silną armią i obydwie posiadają demony.

- Demony nie wybierają swoich ofiar, Zakacie - wtrąciła Polgara. - Zabiją wszystko, co się rusza, a twoja własna armia znajduje się tutaj.

- Nie pomyślałem o tym - stwierdził i rozejrzał się doko­ła. - Macie jakieś propozycje?

Belgarath i Polgara wymienili długie spojrzenia.

- Przypuszczam, że warto spróbować - wzruszył ramiona­mi stary czarodziej. - On nie przepada za Angarakami, a jesz­cze mniej za demonami. Myślę, że bardziej nam się z nim poszczęści, jeśli wyjdziemy poza obóz.

- O kim właściwie mówimy? - spytał zaciekawiony Zakath.

- O Aldurze - odparł Belgarath drapiąc się po policzku. - Czy byłoby bezpiecznie powiedzieć mu, że bardzo niechętnie szedłbyś z nami, gdyby twoja armia znalazła się w niebez­pieczeństwie? - spytał.

- Tak. Myślę, że mógłbyś mu to powiedzieć. - Oczy Zakatha rozszerzyły się. - Czy próbujesz powiedzieć, że naprawdę potrafisz wezwać Boga? - spytał z niedowierzaniem.

- Nie jestem pewien, czy “wezwać” jest odpowiednim sło­wem. Możemy jednak z nim rozmawiać. Zobaczymy, co powie.

- Nie zamierzasz chyba użyć podstępu, ojcze? - spytała Polgara.

- Aldur wie, co ja robię - odparł. - Nie mógłbym go oszukać, nawet gdybym bardzo chciał. Niechęć Zakatha daje nam pretekst do rozmowy. Aldur jest rozsądny, ale zawsze lubił mocne argumenty. Powinnaś to wiedzieć, Pol. Mimo wszystko uczestniczył w twojej edukacji. Zorientujmy się, czy możemy z nim porozmawiać.

- Czy mógłbym pójść z wami? - spytał Eriond. - Też muszę z nim porozmawiać.

Belgarath wyglądał na nieco zdziwionego. Przez chwilę zdawało się, że odmówi, lecz w końcu zmienił zdanie.

- Rób, jak chcesz - wzruszył ramionami. - Atesco, czy mógłbyś rozkazać swoim strażom, by eskortowały nas do fosy, okalającej obóz? Stamtąd pójdziemy już sami.

Atesca zamienił kilka słów ze strażnikami stojącymi u wejś­cia do namiotu i cała trójka wyszła bez przeszkód.

- Wiele bym dał, by być świadkiem tego spotkania - mruk­nął Brador. - Czy kiedykolwiek widziałeś Aldura, książę Kheldarze?

- Tak, kilkakrotnie - pochwalił się Silk. - Raz w Vale, a potem w Cthol Mishrak, kiedy wraz z innymi bogami przybył po ciało Toraka, po tym jak Garion go zabił.

- Wyobrażam sobie, że przysporzyło mu to sporo satysfak­cji. - powiedział Zakath. - Aldur i Torak byli zaprzysiężony­mi wrogami.

- Nie - zaprzeczył ze smutkiem Garion. - Śmierć Toraka nikomu nie sprawiła przyjemności. On i Aldur byli braćmi. Myślę, że najbardziej smucił się UL. Mimo wszystko Torak był jego synem.

- Zdaje się, że w angarackiej teologii są całkiem spore dziury - powiedział Zakath. - Nie pamiętam, by Grolimowie przyznawali, że UL istnieje.

- Przyznawaliby, gdyby go kiedykolwiek widzieli - stwier­dził Silk.

- Czy jego wygląd rzeczywiście wywiera takie wrażenie? - spytał Brador.

- Może nie sam wygląd. - Silk wzruszył ramionami. - To poczucie jego obecności jest wszechogarniające.

- Dla mnie był bardzo miły - sprzeciwiła się Ce’Nedra.

- Wszyscy zawsze są dla ciebie mili, Ce’Nedro - powiedział Silk. - Tak wpływasz na ludzi... i bogów.

- Zazwyczaj - poprawił Garion.

- Chyba powinniśmy zacząć się pakować - zaproponował Durnik. - Myślę, że Belgarath będzie chciał wyruszyć, gdy tylko wróci. - Spojrzał na Ateskę. - Moglibyśmy wziąć coś niecoś z waszych zapasów? - spytał. - Do Kell daleka droga a nie sądzę, że w Darshivie uda nam się zdobyć coś do jedzenia.

- Oczywiście, gospodarzu Durniku - odparł generał.

- A zatem sporządzę listę niezbędnych rzeczy.

Kiedy Durnik usiadł przy stole i zabrał się za pisanie, Atesca przyglądał się wnikliwie Silkowi.

- Nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać o twoim ostat­nim przedsięwzięciu na rynku handlowym, nieprawdaż, wasza wysokość? - spytał.

- Czyżbyś rozważał możliwość zrobienia kariery w innej dziedzinie, Atesco? - spytał Zakath.

- Raczej nie, wasza miłość. Jestem szczęśliwy będąc żoł­nierzem. Książę Kheldar dokonywał ostatnio interesujących posunięć na rynku. Urzędnicy z Biura Intendentury Wojskowej poczuli się boleśnie skonsternowani, kiedy poznali cenę wywoławczą fasoli.

Brador zachichotał cicho.

- Dobra nasza, Kheldarze - stwierdził.

- Cóż za szczególne podejście, Bradorze - zganił go Za­kath. - Jakby ci się podobało, gdybym obciążył ciebie ponie­sionymi stratami?

- Szczerze mówiąc, wasza miłość, przedsięwzięcie Kheldara nie uszczupliło w żaden sposób twego skarbca. Członkowie Biura Intendentury Wojskowej to największe kanalie w całym imperium. Kilka lat temu, kiedy byłeś zajęty w Cthol Murgos, wysłali ci wyglądający całkiem niewinnie dokument związany ze standaryzacją cen na wszystkie artykuły, jakie zakupują dla armii.

- Przypominam sobie, choć niezbyt dokładnie. Twierdzili, że takie postępowanie stworzy bazę dla długoterminowego planowania.

- To była jedynie przykrywka, wasza miłość. W rzeczywis­tości ustalenie cen dostarczyło im wspaniałej możliwości nabi­cia własnych trzosów. Mogli kupować poniżej ustalonej ceny, sprzedawać armii po obowiązującej stawce, a różnicę zacho­wywać dla siebie.

- Jaka jest ustalona stawka na fasolę?

- Dziesięć półkoronówek za sto miar wagi, wasza miłość.

- To nie wydaje się nierozsądne.

- Gdy skupują po trzy półkoronówki? Zakath popatrzył na niego.

Brador podniósł do góry rękę.

- Jakkolwiek - powiedział - według prawa muszą sprzeda­wać armii za dziesięć, bez względu na to, za ile ją kupują, toteż różnicę muszą zrekompensować z własnych kieszeni. To może tłumaczyć boleść, o której wspominał generał Atesca.

Zakath nagle uśmiechnął się niczym wilk.

- Jaką cenę wywołałeś, Kheldarze? - spytał.

- Sprzedawałem Konsorcjum Melceńskiemu za piętnaś­cie. - Mały człowieczek wzruszył ramionami skrobiąc paznok­ciami przód swej tuniki. - Przypuszczam, że trochę do tego dodali - rozumiecie, żeby uzyskać rozsądny zysk.

- A ty kontrolowałeś całe zbiory fasoli?

- W każdym razie próbowałem.

- Jestem pewien, że kilku członków Biura zechce podać się do dymisji - powiedział Brador. - Radziłbym nie przyjmować rezygnacji, zanim nie dokona się wszystkich koniecznych rozliczeń.

- Będę o tym pamiętał, Bradorze. - Zakath popatrzył kry­tycznie na Silka. - Powiedz mi, Kheldarze - odezwał się - ile żądasz za wycofanie się ze swoich operacji w Mallorei?

- Szczerze mówiąc nie wierzę, żeby skarbiec waszej mości był aż tak nieprzebrany - odparł bezczelnie Silk. - Poza tym, stałem się pewnego rodzaju koniecznością. Gospodarka malloreańska przeżywała okres stagnacji, zanim tu się zjawiłem. Można właściwie powiedzieć, że pracowałem dla ciebie.

- Czy to ma sens? - spytał Zakath Bradora.

- Tak, wasza miłość - westchnął Brador. - Pod pewnymi względami, tak. Nasze podatki od dochodów wzrastają od czasu, kiedy Kheldar i jego obszarpany partner zaczęli robić tu interesy. Gdybyśmy mieli go wyrugować, całkiem możliwe, że nastąpiłoby załamanie gospodarki.

- A zatem jestem na jego łasce?

- Do pewnego stopnia tak, wasza wysokość. Zakath westchnął z żalem.

- Żałuję, że wstałem dzisiaj z łóżka - powiedział.

Belgarath i Polgara sprawiali wrażenie zmartwionych, kiedy wrócili z Eriondem. Młodzieniec o płowych włosach wyglądał jednak na, jak zawsze, obojętnego.

- Co powiedział? - spytał Garion.

- Nie podobało mu się to zbytnio - odrzekł Belgarath - lecz w końcu wyraził zgodę. Generale Atesco, ile oddziałów stacjonuje w Darshivie?

- Kilkaset tysięcy żołnierzy. Stacjonują w obozach rozrzu­conych wzdłuż wschodniego brzegu Magan. Większość na­szych sił znajduje się po drugiej stronie rzeki, w Peldane. Możemy je wezwać natychmiast.

- Niech zostaną tam gdzie są. Kiedy już opóźnisz pochód Urvona na tyle, by armia darshiviańska go dopadła, wycofaj wszystkich swoich ludzi do tej enklawy.

- Ledwie wystarcza dla tych, którzy już tu są, Przedwiecz­ny - zauważył Atesca.

- A zatem powinieneś ją poszerzyć. Aldur zgodził się ochraniać ten obóz. Nie wspomniał jednak nic na temat pozostałych. Sprowadź tu swoich ludzi. On utrzyma demony z dala od tego miejsca.

- W jaki sposób? - spytał z zaciekawieniem Brador.

- Demony nie mogą znieść obecności boga. Ani Nahaz, ani Mordja nie zbliżą się bardziej niż na jakieś dziesięć mil.

- Czy on tu będzie?

- Tylko w szczególnym sensie tego słowa. Kiedy rozbudu­jecie obóz, fosa napełni się swoistą błękitną poświatą. Powiedz swoim ludziom, żeby nie podchodzili do niej. Aldur nadal nie przepada za Angarakami i dziwne rzeczy mogą przytrafić się żołnierzom, którzy podejdą zbyt blisko. - Starzec nagle wy­szczerzył zęby w uśmiechu adresowanym do Zakatha. - Może zainteresuje cię fakt, że twoja armia w Darshivie będzie symbolicznie podporządkowana, przynajmniej przez jakiś czas, Aldurowi - powiedział. - On nigdy wcześniej nie miał własnej armii, więc trochę trudno przewidzieć, jakie kroki może podjąć.

- Czy twój dziadek zawsze jest taki? - Zakath zwrócił się do Gariona.

- Zazwyczaj. - Garion wstał poruszając lekko palcami. Następnie przeszedł w drugi koniec namiotu. Belgarath podą­żył za nim. - Co tam się stało, dziadku? - wyszeptał Garion.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Rozmawialiśmy z Aldurem i obiecał nam ochraniać ar­mię Zakatha.

Garion potrząsnął przecząco głową.

- Nie - powiedział. - Wydarzyło się coś jeszcze. I ty, i cio­cia Pol wyglądaliście bardzo dziwnie po powrocie. No i dla­czego Eriond poszedł z wami?

- To długa historia - odparł wymijająco starzec.

- Mam czas, a myślę, że lepiej, abym wiedział, co się dzieje.

- Szczerze mówiąc lepiej, żebyś nie wiedział. Aldur określił to dość dobitnie. Taka wiedza może w istotny sposób wpłynąć na to, co masz do zrobienia.

- Sądziłem, że już dawno temu zarzuciliśmy tę starą wymó­wkę. Teraz jestem dorosły. Nie musisz robić ze mnie głupiego.

- Powiem ci coś, Garionie. Jako że jesteś Dzieckiem Świat­ła, czemu sam nie porozmawiasz z Aldurem? Może nawet zdecyduje się powiedzieć ci wszystko, lecz to już zależy od niego. Przykazał, bym trzymał język za zębami, i nie mam zamiaru nie posłuchać mego Mistrza, bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. - Powiedziawszy te słowa odwrócił się i dołączył do pozostałych.


Rozdział XIX


- Nadal nie rozumiem, dlaczego muszę wyglądać tak paskudnie - powiedział Zakath powracając do na­miotu. Miał na sobie kolczugę, na niej pogięty napierśnik a głowę okrywał mu przerdzewiały hełm pozbawio­ny jakichkolwiek zdobień. Z ramion zwieszała mu się połata­na, brązowa peleryna, a u boku wisiał prosty miecz w skórza­nej pochwie.

- Wyjaśnij mu, Silku - powiedział Belgarath. - Ty jesteś ekspertem w tych sprawach.

- Sprawa nie jest zbyt skomplikowana - powiedział Silk cesarzowi. - Podróżni bardzo często opłacają najemnych żołnierzy, aby służyli im jako zbrojna straż. Najemnicy zwykle nie troszczą się zbytnio o swój rynsztunek, a my postaraliśmy się, żebyś wyglądał jak jeden z nich. Ty i Garion musicie jechać przodem i sprawiać wrażenie bardzo groź­nych.

Słaby uśmiech rozjaśnił blade oblicze Malloreanina.

- Nie sądziłem, że anonimowość będzie wymagała aż ta­kich poświęceń.

Silk obdarzył go szerokim uśmiechem.

- Szczerze mówiąc, trudniej jest zachować anonimowość niż być sławnym księciem. Proszę, nie czuj się urażony, Zakacie, lecz wszyscy musimy zapomnieć o tytułach. Ktoś może się pomylić w nieodpowiednim momencie.

- Nie ma sprawy, Kheldarze - odparł Zakath. - I tak te “wasze wysokości” czasami raziły me uszy.

Silk spojrzał badawczo na twarz nowego rekruta.

- Naprawdę powinieneś więcej czasu spędzać na zewnątrz. Jesteś biały jak prześcieradło.

- Ja mogę się tym zająć, Silku - odezwała się Polgara. - Sporządzę miksturę, która sprawi, że jego twarz będzie wy­glądała na odpowiednio zniszczoną przez wiatry i deszcze.

- Och, jeszcze jedna sprawa - dodał Silk. - Twoja twarz zdobi każdą monetę w Mallorei, nieprawdaż?

- Sam powinieneś o tym wiedzieć. Przecież masz ich naj­więcej, czyż nie?

- No cóż, miało się co nie co - powiedział skromnie Silk. - Nałóżmy bokobrody na tę sławną twarz. A gdy po kilku dniach zarost pokryje to gładkie liczko, wtedy zniknie wszel­kie podobieństwo.

- Kheldarze, nie goliłem się sam od czasu kiedy pojawiły mi się zaczątki zarostu. Nie miałbym nawet pojęcia, jak posługiwać się brzytwą.

- Pozwalałeś innym zbliżać się do twego gardła z brzytwą? Czyż to nie jawny brak roztropności?

- Czy jeszcze coś? - spytał Belgarath małego Drasanina.

- To były główne sprawy - odparł Silk. - Szczegóły mogę przekazywać mu w czasie podróży.

- A zatem dobrze. - Starzec potoczył wzrokiem po zebra­nych wokół niego. - Najprawdopodobniej napotkamy tam jakichś ludzi. Niektórzy mogą być wyjątkowo agresywni, lecz większość z nich będzie prawdopodobnie próbować uniknąć kłopotów, więc nie powinni nękać grupy podróżnych. - Spo­jrzał na Zakatha. - Silk powinien wyplątać nas z każdego kłopotu swoim krasomówstwem, lecz jeśli wplączemy się w jakąś poważną konfrontację, chcę, żebyś został z tyłu i pozwolił nam załatwiać sprawy. Od dawna nie używałeś broni, a ja nie po to wziąłem na swe barki ciężar odnalezienia ciebie, by cię tracić w jakiejś bezsensownej potyczce.

- Nadal daję sobie nieźle radę, Belgaracie.

- Jestem pewien, lecz nie ryzykujmy od samego początku. Cyradis byłaby bardzo nieszczęśliwa, gdybyśmy przywieźli cię do Kell w kawałkach.

Zakath wzruszył ramionami i usiadł na ławce obok Gariona. Odziany w kolczugę król Rivy naciągał właśnie ściśle dopasowaną skórzaną pochwę na rękojeść miecza. Zakath uśmiechnął się i ten niezwykły dla niego grymas sprawił, że wyglądał dziesięć lat młodziej. Garion przypomniał sobie Lelldorina.

- Myślę, że ty się w zasadzie dobrze bawisz, co? - spytał.

- Nie wiedzieć z jakiej przyczyny czuję się znowu jak młodzieniec - odparł Zakath. - Czy zawsze tak jest: podstęp, nieco ryzyka, i odczuwasz szaleńcze rozradowanie?

- Mniej więcej - odparł Garion. - Czasami jednak jest więcej niż tylko nieco ryzyka.

- To mi odpowiada. Moje życie było do tej pory nudnie bezpieczne.

- Nawet kiedy Naradas otruł cię w Cthol Murgos?

- Byłem zbyt chory, żeby wiedzieć, co się dzieje - powiedział Zakath. - Zazdroszczę ci, Garionie. Prowadzisz ekscytujący żywot. - Zmarszczył lekko brwi. - Dzieje się ze mną coś dziwnego - wyznał. - Od czasu gdy zgodziłem się spotkać z Cyradis w Kell, czuję, jakby spadł mi z ramion jakiś ogromny ciężar. Cały świat wydaje się nowy i świeży. Absolutnie straciłem kontrolę nad swym życiem, a czuję się szczęśliwy jak ryba w głębokiej wodzie. To irracjonalne, lecz nic nie mogę poradzić.

Garion przyjrzał mu się z bliska.

- Nie zrozum mnie źle - powiedział. - Nie próbuję świado­mie nadać temu mistycznego wymiaru, ale prawdopodobnie przepełnia cię szczęście, ponieważ robisz to, co jest ci pisane. Dzieje się tak z nami wszystkimi. To część tego innego postrzegania świata, o którym wcześniej wspominała ciocia Pol, i jest to także jedna z nagród, o których mówiła.

- Nie wszystko jednak pojmuję swym umysłem - przyznał Zakath.

- Poczekaj trochę - polecił Garion. - Zrozumienie przyjdzie z czasem.

Atesca i Brador weszli do namiotu.

- Konie gotowe, wasza miłość - oświadczył generał obojęt­nym tonem. Garion wnioskował z wyrazu twarzy Ateski, że generał wciąż nie pochwalał planu cesarza. Atesca zwrócił się do Durnika. - Dodałem kilka jucznych zwierząt, gospoda­rzu - powiedział. - Wasze były już bardzo wyczerpane długim dźwiganiem ciężarów.

- Dziękuję, generale - odparł Durnik.

- Nie będziemy mieli kontaktu, Atesco - odezwał się Za­kath - więc przekazuję ci nadzór nad wszystkim. Postaram się przesyłać od czasu do czasu wieści, lecz mogą być długie okresy, kiedy nie będziesz miał ode mnie żadnych wiadomości.

- Tak, wasza miłość - odparł Atesca.

- Wiesz, co masz robić. Niech Brador zajmuje się sprawami wewnętrznymi, a ty opiekuj się armią. Sprowadź żołnierzy do enklawy, gdy tylko do walki włącza się Urvon i Darshivianie. Utrzymuj kontakt z Mal Zeth. - Ściągnął z palca duży syg­net. - Używaj go do pieczętowania dokumentów urzędowych.

- Takie dokumenty wymagają podpisu waszej miłości - przypomniał mu Atesca.

- Brador może go podrobić. Pisze moje imię lepiej niż ja sam.

- Wasza miłość! - zaprotestował Brador.

- Nie odgrywaj przy mnie niewinnego, Bradorze. Od daw­na wiem o twoich eksperymentach z podrabianiem charakteru pisma. Opiekuj się moim kotem i postaraj się znaleźć dobre mieszkanie dla reszty tych kociaków.

- Tak, wasza miłość.

- Czy jest jeszcze coś, co wymaga mojej uwagi, zanim wyjadę?

- Ach... jedna sprawa, wasza miłość - powiedział Atesca. - Sprawa dyscyplinarna.

- Czy ty nie możesz się tym zająć? - spytał nieco rozdraż­nionym głosem Zakath. Wyraźnie niecierpliwił się, chcąc wyruszyć jak najszybciej.

- Mogę, wasza miłość - odparł Atesca - ale w pewnym sensie wasza miłość roztoczyłeś nad tym człowiekiem osobistą ochronę, więc pomyślałem, że zanim podejmę jakieś kroki, skonsultuję się z waszą cesarską mością.

- Kogo ja ochraniam? - Zakath sprawiał wrażenie zasko­czonego.

- Kaprala z garnizonu w Mal Zeth, wasza miłość. Człowiek nazywa się Actas. Był pijany na służbie.

- Actas? Nie przypominam sobie...

- To ten kapral, któremu obniżono stopień wojskowy tuż przed naszym przyjazdem do Mal Zeth - przypomniała mu Ce’Nedra. - Ten, któremu żona zrobiła scenę na ulicy.

-. Ach, tak - powiedział Zakath. - Teraz sobie przypomi­nam. Pijany, powiadasz? Nie powinien więcej pić.

- Wątpię, czy mógłby więcej pić, wasza miłość - stwierdził Atesca z lekkim uśmiechem. - Przynajmniej na pewno nie teraz. Jest pijany jak bela.

- Czy jest tu gdzieś w pobliżu?

- Na zewnątrz, wasza miłość. Zakath westchnął.

- Przypuszczam, że lepiej będzie, jak go tu wniesiesz - powiedział, po czym spojrzał na Belgaratha. - To nie powinno zająć więcej niż chwilę - przeprosił.

Garion przypomniał sobie kościstego kaprala, jak tylko ów wtoczył się do namiotu i bez powodzenia starał się utrzymać równowagę. Następnie próbował walnąć się w napierśnik salutując, lecz zamiast tego grzmotnął się pięścią w nos.

- Taaak, wyszy csarska moś - wybełkotał.

- Co ja mam z tobą zrobić, Actasie? - zapytał znużonym głosem Zakath.

- Strałem siii jak mogłem, wyszy csarska moś - wyznał Actas - jak mogłem najlepi.

- Tak - zgodził się Zakath - w istocie. Odwrócił głowę. - Proszę nie dmuchaj na mnie, Actasie, twój oddech cuchnie jak ponownie otwarty grób. Wynieś go na zewnątrz i każ go otrzeźwić, Atesco.

- Osobiście wrzucę go do rzeki, wasza miłość. - Atesca z trudem próbował stłumić śmiech.

- Podoba ci się to, prawda?

- Mnie, wasza miłość?

Oczy Zakatha zwęziły się chytrze.

- No i co, Ce’Nedro? - powiedział. - Poniekąd ty również ponosisz odpowiedzialność za tego jegomościa. Co z nim zrobimy?

Machnęła jakby od niechcenia ręką.

- Każ go powiesić - rzekła obojętnym tonem, po czym popatrzyła wnikliwie na swą dłoń. - Wspaniale, Ce’Nedro! - krzyknęła. - Złamałaś następny paznokieć!

Oczy kaprala Actasa rozszerzyły się do granic wytrzymało­ści, a usta otwarły mu się w niemym okrzyku. Drżąc gwałtow­nie padł na kolana.

- Proszę, wasza miłość - zaczął błagać, nagle zupełnie trzeźwy. - Proszę!

Zakath zerknął na królową Ce’Nedrę, która siedziała i ubo­lewała nad swym paznokciem.

- Zabierz go na zewnątrz, Atesco - powiedział. - Za chwilę przekażę ci ostateczną decyzję.

Atesca zasalutował i wyciągnął beczącego Actasa.

- Nie mówiłaś tego poważnie, prawda, Ce’Nedro? - zpytał Zakath po wyjściu żołnierzy.

- Ależ oczywiście, że nie - powiedziała. - Nie jestem po­tworem, Zakacie. Każ go wymyć i odesłać do żony. - W zadu­mie poklepała się palcem po brodzie. - Ale każ postawić szubienicę na ulicy przed jego domem. To mu da do myślenia następnym razem, kiedy poczuje pragnienie.

- Ty naprawdę poślubiłeś tę kobietę?! - krzyknął Zakath do Gariona.

- W zasadzie małżeństwo zostało zaplanowane przez nasze rodziny - odparł Garion pewny siebie. - My sami nie mieliś­my zbyt dużo do powiedzenia.

- Bądź miły, Garionie - odezwała się Ce’Nedra z niezmą­conym spokojem.

Przed namiotem wsiedli na konie i przejechali przez obóz w kierunku zwodzonego mostu łączącego oba brzegi głębokie­go, ziejącego ostrymi palami rowu, który był częścią zewnętrz­nych fortyfikacji. Kiedy przejechali przez most, z piersi Zakatha wydobyło się głośne westchnienie ulgi.

- O co chodzi? - spytał go Garion.

- Trochę obawiałem się, że ktoś może znaleźć sposób, by mnie zatrzymać. - Spojrzał przez ramię. - Czy myślisz, że moglibyśmy pogalopować? - spytał. - Bardzo bym nie chciał, żeby mnie dogonili.

Gariona ogarnęły nagle złe przeczucia.

- Czy jesteś pewien, że dobrze się czujesz? - spytał pode­jrzliwie.

- Nigdy w całym moim życiu nie czułem się lepiej i swobo­dniej - oznajmił Zakath.

- Tego się obawiałem - mruknął Garion.

- Co?

- Jedź dalej skróconym galopem, Zakacie. Muszę coś prze­dyskutować z Belgarathem. Zaraz wrócę. - Ściągnął wodze Chretienne i zawrócił do dziadka i Polgary jadących obok siebie i pochłoniętych rozmową. - On całkowicie stracił nad sobą kontrolę - powiedział. - Co się z nim stało?

- Po raz pierwszy w życiu nie dźwiga na swych barkach ciężaru połowy świata, Garionie - odparła spokojnie Polgara. - Uspokoi się. Daj mu dzień lub dwa.

- Czy mamy dzień? On zachowuje się dokładnie tak jak Lelldorin, a może nawet Mandorallen. Czy możemy sobie na to pozwolić?

- Rozmawiaj z nim - zaproponował Belgarath. - Po pros­tu ciągle do niego przemawiaj. Jeśli będziesz musiał, zacytuj mu Księgę Alornu.

- Ale ja nie znam Księgi Alornu, dziadku - sprzeciwił się Garion.

- Znasz. Masz treść we krwi. Mogłeś ją cytować bezbłędnie będąc w kołysce. A teraz wracaj tam, zanim on zupełnie wymknie się spod kontroli.

Garion zaklął i dołączył do Zakatha.

- Jakieś problemy? - spytał go Slk.

- Nie chcę o nich rozmawiać. Beldin czekał za następnym zakrętem.

- No cóż - powiedział groteskowy mały garbus. - Zdaje się, że podziałało, lecz czemu go ze sobą przywieźliście?

- Cyradis przekonała go, żeby udał się z nami - odparł Belgarath. - Skąd ci przyszło do głowy, by zwrócić się do niej?

- Warto było spróbować. Pol streściła mi z grubsza, o czym prorokini mówiła mu w Cthol Murgos. Zdaje się, że jest nim zainteresowana. Naprawdę nie sądziłem, że on ma do nas dołączyć. Co mu powiedziała?

- Powiedziała mu, że umrze, jeśli nie pojedzie z nami.

- Wyobrażam sobie, że zastanowił się poważnie nad jej słowami. Witaj, Zakacie.

- Czy my się znamy?

- Ja cię znam, w każdym razie z widzenia. Kilkakrotnie widziałem, jak paradowałeś ulicami Mal Zeth.

- To mój brat, Beldin - przedstawił Belgarath zniekształ­conego karła.

- Nie wiedziałem, że masz jakichś braci.

- Ten związek krwi jest odrobinę niejasny, lecz służymy temu samemu panu, a więc czyni z nas to braci w pewien szczególny sposób. Kiedyś było nas siedmiu, lecz obecnie pozostało tylko czterech.

Zakath lekko zmarszczył brwi.

- Twoje imię coś mi mówi, panie Beldinie - stwierdził. - Czy nie jesteś tym, którego wizerunek porozlepiany jest na każdym drzewie na sześć mil we wszystkich kierunkach od Mal Yaska?

- Mniemani, iż chodzi o mnie. Trochę irytuję Urvona. Zdaje się cierpi na obsesję i podejrzewa, że chcę go przeciąć na pół.

- A chcesz?

- Myślałem o tym raz czy dwa. Sądzę, że najbardziej chciałbym wyciągnąć mu na wierzch bebechy, powiesić je na ciernistym krzaku i zaprosić kilka sępów. Jestem pewien, że on uznałby podobny widok za zabawny.

Zakath pobladł lekko.

- Sępy również muszą jeść. - Garbus wzruszył ramiona­mi. - Skoro mówimy o jedzeniu, Pol, czy masz pod ręką coś przyzwoitego? W ciągu ostatnich kilku dni trafił mi się jedynie chudy szczur i gniazdo wronich jaj. Chyba w całej Darshivie nie ostał się żaden zając ani gołąb.

- Niezwykły jegomość - Zakath zwrócił się do Gariona.

- W miarę poznawania zacznie ci się wydawać jeszcze bardziej niezwykły. - Garion uśmiechnął się lekko. - Przeraził Urvona w Ashabie doprowadzając go niemal do szaleństwa.

- Przesadzał, prawda? To znaczy o sępach.

- Myślę, że nie. Rzeczywiście zamierza wybebeszyć ostat­niego Ucznia Toraka niczym zaszlachtowanego prosiaka.

Oczy Zakatha rozbłysły jasno.

- Sądzisz, że może potrzebować pomocy? - spytał z za­pałem.

- Czy któryś z twoich przodków nie był Arendem? - zapy­tał podejrzliwie Garion.

- Nie rozumiem pytania.

- Nieważne. - Garion westchnął.

Beldin przykucnął w przydrożnym kurzu wgryzając się w zimną pieczeń.

- Przypaliłaś go, Pol - zgłosił reklamację.

- To nie moje dzieło, wuju - odparła.

- Dlaczego? Zapomniałaś, jak się gotuje?

- Mam wyśmienity przepis na gotowanego karła - poinfor­mowała go. - Jestem pewna, że znalazłby się ktoś chętny do zjedzenia tego rodzaju potrawy.

- Posuwasz się zbyt daleko, Pol - powiedział wycierając zatłuszczone palce o przód zniszczonej tuniki. Twój umysł staje się tak sflaczały jak twój zadek.

Garion powstrzymał jedną ręką Zakatha, kiedy cesarz Mallorei zaczął kipieć ze wzburzenia.

- To ich prywatna sprawa - ostrzegł. - Nie mieszałbym się. Od tysięcy lat obrażają się wzajemnie. Myślę, że to szczególny rodzaj miłości.

- Miłości?

- Posłuchaj - zaproponował Garion. - Mógłbyś się czegoś nauczyć. Alornowie nie są tacy jak Angarakowie. Nie kłania­my się tak często i czasami ukrywamy swoje uczucia w żartach.

- Polgara jest z Alornów? - Zakath sprawiał wrażenie zdziwionego.

- Użyj swoich oczu, człowieku. Ma ciemne włosy, to praw­da, lecz jej siostra bliźniaczka miała tak jasne włosy jak pole pszenicy. Spójrz na jej kości policzkowe i szczękę. Władam królestwem Alornów, więc wiem, jak wyglądają. Ona i Liselle mogłyby być siostrami.

- Teraz, kiedy o tym wspomniałeś, rzeczywiście mam wra­żenie, że są trochę do siebie podobne. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłem?

- Wynająłeś Bradora, żeby był twymi oczami - odparł Garion poprawiając kolczugę. - Ja nie ufam oczom innych ludzi aż tak bardzo.

- Czy Beldin jest również Alornem?

- Nikt nie wie, kim jest Beldin. Jest tak zdeformowany, że nie można określić jego pochodzenia.

- Biedaczysko.

- Nie użalaj się nad Beldinem - odparł Garion. - Ma sześć tysięcy lat i gdyby miał na to ochotę, mógłby cię zamienić w żabę. Może sprawić, że będzie padał śnieg lub deszcz, i jest o wiele bardziej bystry od Belgaratha.

- Ale jest taki niechlujny - stwierdził Zakath obserwując plugawego karła.

- Jest niechlujny, ponieważ nie dba o swój wygląd - powie­dział Garion. - Takiego kształtu używa między nami. Jest brzydki, więc nie traci czasu na zajmowanie się sobą. Jego druga postać jest tak wspaniała, że mogłaby cię oślepić.

- Druga postać?

- Nasza szczególna cecha. Czasami ludzka postać nie jest zbyt praktyczna do wykonania pewnych zadań. Beldin lubi latać, więc większość czasu spędza jako niebieskopióry ja­strząb.

- Jestem sokolnikiem, Garionie. Nie wierzę, że istnieje taki ptak.

- Jemu to powiedz. - Garion wskazał na brzydkiego karła, rozszarpującego zębami kurczaka.

- Mogłeś go najpierw pokroić, wuju - powiedziała Polgara.

- Po co? - Oderwał kolejny, ogromny kęs.

- Tak jest wytworniej.

- Pol, nauczyłem cię latać i polować. Nie próbuj uczyć mnie jeść.

- Myślę, że “jeść” nie jest tu odpowiednim słowem, wujku. Ty nie jesz, tylko pożerasz.

- Każdy robi to na swój sposób, Pol. - Beknął potężnie. - Ty posługujesz się srebrnym widelcem na porcelanowym tale­rzu, a ja szponami i dziobem w przydrożnym rowie. Wszystko zmierza do tego samego bez względu na sposób, w jaki się to robi. - Oderwał kawałek spalonej skóry z nogi kurczaka, którą trzymał w jednej ręce. - Nie najgorsza - podsumował. - Szczególnie jak dostać się do samego mięsa.

- Co tam przed nami? - spytał Belgarath.

- Kilka oddziałów, trochę przerażonych tubylców i od czasu do czasu jakiś Grolim. To mniej więcej wszystko.

- A demony?

- Nie widziałem żadnego. Oczywiście nie znaczy to, że nie czają się gdzieś w pobliżu. Wiesz, jak jest z demonami. Zamierzacie znów podróżować nocą?

Belgarath zastanowił się.

- Myślę, że nie - orzekł. - Podróżowanie po ciemku zabie­ra zbyt dużo czasu, a nie mamy go wiele. Musimy się śpieszyć.

- Jak chcesz. - Beldin zostawił resztki kurczaka i wstał. - Będę wypatrywał, co się dzieje przed nami, i dam ci znać o nadchodzącym niebezpieczeństwie. - Garbus pochylił się, rozłożył ramiona i odleciał w stronę ciemnego nieba.

- Na zęby Toraka! - wykrzyknął Zakath. - To naprawdę niebieskopióry jastrząb!

- Sam go wymyślił - powiedział Belgarath. - Nie podobały mu się prawdziwe barwy. Ruszajmy.

Chociaż było już prawie lato, w Darshivie panował prze­jmujący chłód. Garion nie miał pewności, czy to rezultat utrzymującego się zachmurzenia, czy też zimno pochodziło od jakiegoś innego, bardziej złowieszczego źródła. Białe pniaki martwych drzew wytyczały drogę, a w powietrzu unosił się gęsty zapach grzyba, rozkładu i stojącej wody. Mijali dawno opuszczone, obecnie niemalże zrównane z ziemią osady. Przy­drożna świątynia zdawała się toczyć beznadziejną walkę z grzybem wpełzającym po ścianach niczym obrzydliwa choro­ba. Drzwi stały otworem, a po wypolerowanej stalowej masce twarzy Toraka, która powinna wisieć nad progiem, pozostał jedynie blady ślad. Belgarath powstrzymał konia i zsiadł.

- Zaraz wracam - powiedział. Wszedł po gnijących schod­kach do świątyni i zajrzał do środka, a następnie odwrócił się i pomaszerował z powrotem. - Przypuszczałem, że to zrobili -powiedział.

- Zrobili co, ojcze? - spytała Polgara.

- Zdjęli maskę Toraka z tej ściany za ołtarzem. Teraz jest tam puste miejsce. Oczekują na nowego boga.

Na noc schronili się przy zrujnowanej ścianie jednego z domów zniszczonej wioski. Nie rozpalali ogniska i ustanowi­li warty. Nazajutrz o pierwszym brzasku ruszyli w dalszą drogę. Krajobraz stał się jeszcze bardziej ponury, a w powie­trzu jakby wisiało coś złego.

Późnym rankiem na niebie pojawił się Beldin. Zakołował parę razy, złożył skrzydła i osiadł na ziemi. Migocząc powrócił do ludzkiej postaci i stanął czekając na nich cierpliwie.

- Około mili stąd jakiś oddział tarasuje drogę - oznajmił.

- Czy da się ich ominąć? - spytał Belgarath.

- Wątpię. Teren jest dość płaski, a wszelkie rośliny umarły lata temu.

- Ilu ich jest? - spytał Silk.

- Mniej więcej piętnastu. Towarzyszy im jakiś Grolim.

- Wiesz, po czyjej są stronie? - zapytał Belgarath.

- Aż tak się nie wyróżniają.

- Czy chcesz, żebym załatwił nam przejście? - zapropono­wał Silk.

Belgarath spojrzał na Beldina.

- Czy oni umyślnie blokują drogę, czy po prostu rozbili tam obóz?

- Wznieśli barykadę z martwych pniaków.

- Oto odpowiedź na nasze pytanie. Krasomówstwo Silka nie pomoże nam w tym przypadku. - Zadumał się.

- Moglibyśmy poczekać, aż się ściemni, i wtedy przemknąć obok nich - zaproponowała Velvet.

- W ten sposób stracilibyśmy cały dzień - odparł Belgarath. - Nie widzę innej możliwości. Będziemy musieli przebyć tę zaporę. Spróbujcie nie zabijać więcej ludzi niż to absolutnie konieczne.

- Wyjaśnił wszelkie wątpliwości, nieprawdaż - powiedział kwaśno Zakath do Gariona.

- Nie ma szansy wziąć ich z zaskoczenia, prawda? - spytał Belgarath Beldina.

Karzeł potrząsnął przecząco głową.

- Zobaczą was przynajmniej pół mili wcześniej. - Zszedł na skraj drogi, wyrwał z ziemi na wpół zgniły pniak i rąbnął nim w kamień aż odpadło całe przegniłe drewno. Sękaty drąg sprawiał przerażające wrażenie.

- No cóż, chyba pójdziemy się rozejrzeć - powiedział po­nuro Belgarath.

Wjechali na wierzchołek wzgórza i spojrzeli w dół w kierun­ku barykady i kryjących się za nią żołnierzy. Zakath przyjrzał im się badawczo.

- Darshivianie - stwierdził.

- Jak możesz być pewien z takiej odległości? - zapytał Silk.

- Domyślam się po kształtach bębnów. - Malloreanin zmrużył oczy. - Darshiviańscy żołnierze nie słyną ze zbytniej odwagi i mało ćwiczą. Myślisz, że jest jakiś sposób, by wywabić ich zza tej barykady?

Garion spojrzał na żołnierzy stłoczonych za pniakami.

- Sądzę, że zakazano im przepuszczać kogokolwiek - po­wiedział. - A jakbyśmy na nich zaszarżowali i w ostatniej chwili uskoczyli w bok, i wyminęli ich? Pobiegną po konie. Wtedy zawrócimy i ponownie ruszymy na nich. Będą zdezorientowani i zaczną dreptać w kółko, a my przygwoździmy ich do własnej barykady. Nie powinniśmy mieć większych problemów z unie­szkodliwieniem kilku z nich. Reszta weźmie nogi za pas.

- To niezły plan, Garionie. Dobry z ciebie taktyk. Czy pobierałeś jakieś wojskowe nauki?

- Życie mnie tego nauczyło.

Wśród martwych drzew lanca stawała się praktycznie bez­użyteczna, więc Garion przywiązał tarczę do lewego ramienia i wyciągnął miecz.

- No dobrze - stwierdził Belgarath - spróbujmy. Może uda nam się zredukować liczbę ofiar do minimum.

- Jeszcze jedna sprawa - wtrącił Silk. - Myślę, że nie po­winniśmy pozwolić któremukolwiek z nich dosiąść konia. Piechur nie może zbyt szybko sprowadzić pomocy. Gdybyśmy rozpędzili ich wierzchowce, możemy zniknąć stąd, zanim sprowadzą posiłki.

- Zajmę się tym - powiedział Belgarath. - A zatem ru­szajmy.

Popędzili konie do galopu kierując się w stronę barykady i wymachując szaleńczo bronią. Kiedy pędząc zjeżdżali ze wzgórza, Garion zauważył, że Zakath wyciąga ciekawie wy­glądającą, skórzaną rękawicę okutą do połowy stalą.

Zanim dotarli do barykady i zatrwożonych żołnierzy stoją­cych tuż za nią, skręcili ostro w lewo, po czym pogalopowali dookoła przeszkody i znaleźli się z powrotem na drodze.

- Za nimi! - wrzasnął do zdziwionych żołnierzy odziany w czarne szaty Grolim. - Nie pozwólcie im uciec!

Garion minął uwiązane konie, a następnie zawrócił Chretienne. Ponownie zaszarżował, a pozostali pędzili tuż za nim. Wspólnie pędzili prosto na zdezorientowanych Darshivian. W istocie nie chciał żadnego z nich zabić, więc wymachiwał dookoła płaską stroną ostrza. Wjechawszy między żołdaków położył pokotem trzech z nich. Słyszał za sobą odgłosy uderzeń i okrzyki bólu. Tuż przed nim wyrósł Grolim i odczuł, jak odziany w czarne szaty mężczyzna zbiera w sobie wolę. Nie zawahał się i stratował kapłana, po czym ponownie szybko zawrócił. Toth wymachiwał dookoła ciężką maczugą, a Durnik walił w hełmy obuchem topora. Zakath jechał pochylony w siodle. Nie miał w ręku żadnej broni, lecz swoją stalową pięścią siał prawdziwe spustoszenie wśród darshiviańskich żołnierzy. Rękawica okazała się niezwykle skuteczna.

Nagle z miejsca, gdzie stały uwiązane konie żołnierzy, doszedł mrożący krew w żyłach skowyt. Olbrzymi, srebrny wilk kłapał zębami i warczał na konie. Cofnęły się ogarnięte paniką, lina pękła i zwierzęta rozbiegły się w popłochu.

- Za mną! - Zawołał Garion do przyjaciół i ponownie pogalopowali przez sam środek Darshivian i dalej na drogę, by dołączyć do Polgary, Ce’Nedry, Velvet i Erionda. Belgarath sadząc wielkie susy trzymał się tuż za nimi, po czym zmienił się na powrót w człowieka i dosiadł swego wierzchowca.

- Zdaje się, że wszystko poszło według planu - zauważył Zakath. Sapał ciężko, a na -jego czole widniały kropelki potu. - Chyba brakuje mi kondycji - dodał.

- Zbyt dużo siedzenia - powiedział Silk. - Cóż takiego masz na swej dłoni?

- Nazywa się to cestus - odparł Mallorean zdejmując ręka­wicę. - Odwykłem od władania mieczem, więc pomyślałem sobie, że z tym pójdzie mi lepiej, szczególnie, że Belgarath chciał oszczędzić tych łyczków.

- Czy kogoś zabiliśmy? - spytał Durnik.

- Dwóch - przyznał Sadi i podniósł w górę swój mały sztylet. - Trudno jest oczyścić nóż z trucizny.

- I jeszcze jednego - powiedział Silk do kowala. - Biegł za tobą z włócznią, więc rzuciłem w niego nożem.

- Nie można było tego uniknąć - stwierdził Belgarath. - Teraz zabierajmy się stąd.

Przez kilka mil jechali galopem, aż w końcu dali nieco wytchnąć zmęczonym koniom, które z wyraźną ulgą przeszły w kłus.

Tej nocy znaleźli schronienie w pokaźnym skupisku mart­wych drzew. Durnik wraz z Tothem wykopali płytki dołek i rozpalili w nim niewielkie ognisko. Gdy już rozbili namioty, Garion i Zakath udali się na skraj drzew, by obserwować drogę.

- Czy zawsze tak to wygląda? - spytał cicho Zakath.

- To znaczy jak?

- Całe to zakradanie się i ukrywanie?

- Zazwyczaj tak. Belgarath stara się w miarę możliwości unikać kłopotów. Nie lubi szafować ludzkim życiem w jakichś przypadkowych potyczkach. W większości wypadków udaje nam się uniknąć tego, co zdarzyło się dziś rano. Silk, jak również Sadi, kłamstwem wyplątali nas z przeróżnych, czasem bardzo trudnych sytuacji. - Uśmiechnął się słabo. - W Voresebo Silk za pomocą łapówki składającej się z worka miedzia­ków przeprowadził nas obok licznej grupy żołnierzy.

- Przecież one nie mają żadnej wartości.

- To właśnie powiedział Silk, lecz byliśmy już kawał drogi za żołnierzami, zanim otworzyli pokaźnie wyglądający trzos.

Nagle usłyszeli przeszywający skowyt.

- Wilk? - spytał Zakath. - Znowu Belgarath?

- Nie. To nie wilk. Wracajmy. Myślę, że Urvonowi udało się przechytrzyć generała Ateskę.

- Dlaczego tak sądzisz?

- To był Ogar.


Rozdział XX


Przedzierali się ostrożnie przez las martwych pniaków, unikając najlepiej jak mogli powalonych konarów i gałęzi zaścielających ziemię. Prowadziła ich słaba poświata dochodząca od ogniska Durnika, a Garion zdawał sobie sprawę, że niewielkie płomyczki będą wskazówką dla Ogarów. Euforia Zakatha ulotniła się gdzieś. Na jego obliczu malowało się teraz znużenie, gdy szedł trzymając rękę na pochwie miecza.

Wyszli na małą polankę, na której pozostali siedzieli dookoła dołka z ogniskiem.

- Tam jest Ogar - powiedział cicho Garion. - Wył już raz.

- Czy mogłeś słyszeć, co mówił? - spytał Belgarath napię­tym głosem.

- Nie rozumiem ich języka, dziadku. Wygląda to jednak na jakieś nawoływanie.

- Prawdopodobnie reszty sfory - mruknął starzec. - Ogary rzadko polują samodzielnie.

- Łuna od naszego ogniska jest dość dobrze widoczna - zauważył Garion.

- Natychmiast się tym zajmę - powiedział Durnik, po czym zaczął łopatą nagarniać ziemię do dołka.

- Czy mógłbyś określić pozycję Ogara? - zapytał Belgarath.

- Był całkiem blisko polanki - odparł Garion. - Myślę, że gdzieś na drodze.

- Idzie naszym śladem? - spytał Silk.

- Na pewno czyimś śladem. Tyle udało mi się ustalić.

- Jeśli Ogar podąża za nami, mogę rozproszyć jego uwagę tym proszkiem, którego użyłem w Ashabie - zapro­ponował Sadi.

- Co o tym sądzisz? - spytał Belgarath Beldina.

Karzeł kucnął na ziemi kreśląc kawałkiem patyka na piasku jakiś zawiły diagram.

- To by się nie udało - powiedział w końcu. - Ogary nie są do końca psami, więc nie będą ślepo iść za przewodnikiem stada. Kiedy już nas zlokalizują, rozłączą się i otoczą nas ze wszystkich stron. Musimy wymyślić coś innego.

- I to, jak sądzę, dość szybko - dodał Silk rozglądając się nerwowo dookoła.

Polgara zdjęła błękitną pelerynę i podała ją Durnikowi.

- Ja się tym zajmę - powiedziała spokojnie.

- Co ci chodzi po głowie, Polgaro? - spytał podejrzliwie Belgarath.

- Jeszcze się nie zdecydowałam, Stary Wilku. Może obmyś­lę coś po drodze, tak jak ty czasem robisz. - Wyprostowała się, a powietrze dokoła niej zamigotało rozbłyskując przedziw­ną luminescencją. Zanim światełko zdążyło zblednąć, szybo­wała już pomiędzy martwymi białymi drzewami.

- Nienawidzę, kiedy to robi - wymamrotał Belgarath.

- Ty ciągle tak robisz - powiedział Beldin.

- To co innego.

Zakath patrzył na upiorny kształt znikającej białej sowy.

- To niewiarygodne - wzdrygnął się. Spojrzał na Gariona. - Nie mogę powiedzieć, że rozumiem cokolwiek - wy­znał. - Jesteście, a przynajmniej niektórzy z was, czarownika­mi. Czy nie możecie po prostu...? - Nie dokończył.

- Nie - potrząsnął głową Garion.

- Dlaczego nie?

- To wymaga zbyt dużo hałasu. Nie takiego hałasu, jaki słyszą zwyczajni ludzie, ale takiego, który słyszymy my i Grolimowie. Gdybyśmy spróbowali to zrobić w ten sposób, spro­wadzilibyśmy sobie na kark wszystkich Grolimów z Darshivy. Magia to przeceniana domena, Zakacie. Gwarantuję ci, że potrafimy robić rzeczy, jakich inni ludzie nie umieją, lecz mamy tyle ograniczeń, że czasami stosowanie czarów nie jest warte zachodu, chyba że pośpiech jest niezbędny.

- Nie wiedziałem o tym - przyznał Zakath. - Czy Ogary są tak duże jak powiadają?

- Prawdopodobnie jeszcze większe - odparł Silk. - Rozmia­rami dorównują małym koniom.

- Nie lada z ciebie żartowniś, Kheldarze - stwierdził Zakath - wiec nie uwierzę ci, dopóki nie zobaczę na własne oczy.

- Lepiej módl się, żebyś nie znalazł się aż tak blisko. Belgarath popatrzył na Malloreanina spod przymrużonych powiek.

- Nie wierzysz w zbyt wiele, prawda? - spytał.

- Tylko w to, co mogę zobaczyć. - Zakath wzruszył ramio­nami. - Przez te wszystkie lata byłem konsekwentnie ogołaca­ny z wszelkiej wiary.

- To rzeczywiście problem - potwierdził starzec drapiąc się po policzku. - Może nadejść czas, kiedy będziemy musieli zrobić coś szybko i nie starczy czasu na wyjaśnienia, a ty nie będziesz miał czasu, by stać z rozdziawioną ze zdziwienia buzią. Myślę, że to odpowiedni moment, by zapoznać cię z pewnymi sprawami.

- Zamieniam się w słuch - powiedział Zakath. - Nie obiecuję, że uwierzę we wszystko, co mi powiesz, ale za­czynaj.

- Lepiej, jak uczyni to Garion. Nie chcę tracić kontaktu z Pol. Może pójdziecie we dwójkę na skraj lasu na wartę? Garion będzie mógł cię wówczas uświadomić. Postaraj się jednak nie być sceptyczny jedynie dla zasady.

- Zobaczymy, co się da zrobić - odparł Zakath.

Kiedy Garion z Zakathem skulili się za powalonym drze­wem na skraju lasu, cesarz Mallorei został narażony na rozciągnięcie swej wiary do granic wytrzymałości. Garion zachowując najwyższą czujność mówił szeptem. Zaczął od krótkiego streszczenia Księgi Alornu, następnie zacytował, ku swemu zdziwieniu, kilka wybitnych fragmentów z Kodeksu Mrin. Dalej opisał, według posiadanych informacji, wczesne lata czarownika Belgaratha i wtedy przeszedł do meritum sprawy. Wyjaśnił możliwości i ograniczenia Woli i Słowa mówiąc o takich możliwościach, jak projekcja, translokacja, zmiana postaci i tym podobne. Powiedział o tajemniczym dźwięku, jaki towarzyszy posługiwaniu się tym, co zwyczajni ludzie nazywają magią; o wyczerpaniu, jakie ogarnia czaro­dzieja po użyciu czarów, i o jedynym absolutnym prawie, a mianowicie nieodwołalności tego, co się zrobiło.

- Ctuchik popełnił taki błąd - zakończył. - Tak bardzo obawiał się konsekwencji otrzymania przeze mnie Klejnotu, że zapomniał, iż przekroczył niewidzialną granicę próbując go zniszczyć.

Ciemności przeszył skowyt Ogara, w oddali odpowiedziało mu inne wycie.

- Nadchodzą - szepnął Garion. - Mam nadzieję, że ciocia Pol się pospieszy.

Zakath przetwarzał w umyśle rewelacje zasłyszane od Gariona.

- Czy chcesz powiedzieć, że to Klejnot zabił Ctuchika, a nie Belgarath? - szepnął.

- Nie. To nie Klejnot. To wszechświat. Czy naprawdę chcesz zagłębiać się w teologii?

- W tej dziedzinie jestem jeszcze bardziej sceptyczny.

- To jedyna rzecz, której nie możesz kupić - powiedział poważnie Garion. - Musisz uwierzyć. W przeciwnym razie przegramy, a wraz z nami przegra cały świat, i to na zawsze.

Ogar zawył ponownie, tym razem bardzo blisko.

- Mów ciszej - ostrzegł Garion napiętym szeptem. - Ogary mają bardzo ostry słuch.

- Nie boję się psa, Garionie, bez względu na to, jaki jest duży.

- To może błąd. Obawa to jedna z rzeczy, dzięki którym jeszcze żyjemy. Tak. O ile dobrze zrozumiałem, to było właśnie tak. UL stworzył wszechświat.

- Sądziłem, że wyprządł się z nicości.

- W istocie, lecz UL był prządką i wrzecionem. Następnie połączył swoje myśli ze świadomością wszechświata i zrodziło się Siedmiu Bogów.

- Grolimowie twierdzą, że to wszystko zrobił Torak.

- Torak chciał, żeby w to wierzyli. To jeden z powodów, dla których musiałem go zabić. Sądził, że posiadł na własność wszechświat i że jest potężniejszy od samego UL’a. Mylił się, bo nikt nie może władać wszechświatem. Ona posiada siebie samą i ona ustanawia reguły.

- Ona?

- Oczywiście. Jest matką wszystkiego, twoją, moją, tamtej skały, a nawet tego martwego drzewa, za którym się ukrywa­my. Wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni i wszechświat nie pozwala na unicestwianie tego, co zostało stworzone. - Ga­rion odsunął hełm i podrapał się po spoconych włosach. Westchnął. - Strasznie mi przykro, Zakacie. Wiem, że zbyt szybko dowiadujesz się o wielu rzeczach, ale nie mamy czasu na subtelności. Z jakiejś przyczyny nasze drogi skrzyżowały się w takich okolicznościach. - Uśmiechnął się kwaśno. -Obawiam się, że obydwaj nie jesteśmy odpowiedni do tego zadania, lecz nasza matka nas potrzebuje. Czy jesteś w stanie temu podołać?

- Przypuszczam, że jestem w stanie dokonać wielu rzeczy - odparł Zakath obojętnym tonem. - Bez względu na to, co powiedziała Cyradis, nie spodziewam się, że wyjdę z tego żywy.

- Czy jesteś pewien, że nie jesteś Arendem? - spytał pode­jrzliwie Garion. - Cała rzecz w tym, by żyć, Zakacie, a nie umrzeć. Śmierć niweczy cel. Nie rób tego. Mogę cię później potrzebować. Głos powiedział mi, że masz brać udział w osta­tecznej rozgrywce. Myślę, że zmierzamy bezpośrednio ku ostatecznej okropności. Może będziesz musiał dodać mi otu­chy, kiedy tam dotrzemy.

- Głos?

- Jest tutaj - Garion poklepał się po czole. - Wytłumaczę ci później. I tak masz już o czym myśleć.

- Słyszysz głosy? Ludzie, którzy słyszą głosy, mają jakąś określoną nazwę.

Garion uśmiechnął się.

- Tak naprawdę wcale nie jestem szaleńcem, Zakacie - powiedział. - Od czasu do czasu bywam nieco roztargniony, ale nadal utrzymuję stałe poczucie rzeczywistości.

W pobliżu rozległ się nagły, szokujący dźwięk, który odbił się echem w uszach Gariona niczym potężna eksplozja.

- Co to było?! - wrzasnął Zakath.

- Ty również to słyszałeś? - Gariona ogarnęło zdumienie. - Nie powinieneś był tego słyszeć!

- Garionie, ten dźwięk wstrząsnął ziemią. Spójrz tam. - Zakath wskazał na północ, gdzie ku ciemnemu, bezgwiezd­nemu niebu wzbijał się olbrzymi słup ognia. - Co to jest?

- Ciocia Pol coś zrobiła. Ale ona nigdy nie jest tak niezdar­na. Słuchaj!

Zawodzenie Ogara, które zbliżało się do nich, gdy roz­mawiali, skończyło się krótkimi skowytami bólu.

- Prawdopodobnie ten dźwięk rani jego uszy - stwierdził Garion. - Mnie również zabolało.

Ogar ponownie zaczął skowyczeć z bólu, a wkrótce dołączy­ło do niego mnóstwo podobnych głosów, które zaczęły z wol­na cichnąć oddalając się ku północy w stronę potężnego gejzera ognia.

- Wracajmy - powiedział Garion. - Warta jest już zby­teczna.

Belgarath i Beldin byli bladzi i wyraźnie wstrząśnięci. Na­wet na obliczu Durnika malowała się trwoga.

- Nie zrobiła nic tak głośnego od czasu, gdy miała szesnaś­cie lat - powiedział Beldin mrugając oczami ze zdumienia. Popatrzył podejrzliwie na Durnika. - Czy może zmajstrowałeś coś i jest brzemienna?

Nawet w słabym świetle zachmurzonego nieba Garion zobaczył, jak przyjaciel poczerwieniał ze wzburzenia.

- Jaki związek ma z tym ciąża? - spytał Belgarath.

- To tylko moja teoria - odparł Beldin. - Nie potrafię jej udowodnić, ponieważ Polgara jest jedyną czarodziejką, jaką znam, a nie pamiętam, by kiedykolwiek była w odmiennym stanie.

- Jestem pewny, że w końcu uda ci się znaleźć rozsądne wytłumaczenie.

- To nie jest aż tak skomplikowane, Belgaracie. W ciele kobiety ciężarnej zachodzą pewne zjawiska powodujące zmia­ny emocji i procesu myślowego. Skupianie woli wymaga kontroli i koncentracji. Kobiecie w ciąży ta moc po prostu może wymknąć się z rąk. Rozumiesz... - Szczegółowo odniósł się do wszelkich fizycznych, emocjonalnych i intelektualnych zmian związanych z okresem ciąży. Opisywał te sprawy zwy­czajnym tonem, używając nader obrazowych sformułowań. Po chwili Ce’Nedra wraz z Velvet wycofały się, stanowczo zabiera­jąc ze sobą Erionda. Wkrótce potem dołączył do nich Durnik.

- Czy sam do tego doszedłeś? - spytał Belgarath.

- Miałem o czym myśleć pilnując jaskini, w której Zedar ukrył Toraka.

- A zatem zabrało ci to pięćset lat?

- Przestań się czepiać. Wspomniałem o tym, bo chciałem się upewnić, że nie pominąłem żadnej możliwości. - Beldin wzruszył ramionami.

- Dlaczego nie spytałeś Pol? Wyjaśniłaby ci wszystko w pięć minut - nie ustępował Belgarath.

Beldin zamrugał oczami.

- Nigdy mi to nie przyszło do głowy - przyznał.

Jakiś czas później usłyszeli nagły, skrzeczący ryk dochodzą­cy z zachodu ukrytego w mrocznym niebie.

- Wszyscy na ziemię! - syknął Belgarath. - Bądźcie cicho!

- Cóż to jest?! - krzyknął Zakath.

- Cicho! - warknął Beldin. - Usłyszy cię!

Z wysoka doleciał ich trzepot ogromnych skrzydeł i okop­cony, pomarańczowy jęzor ognia. Olbrzymia bestia poleciała dalej, skrzecząc przeraźliwie i ziejąc płomieniami.

- Co to było? - powtórzył Zakath.

- Zandramas - szepnął Garion. - Mów ciszej. Może tu wrócić.

Czekali.

- Zdaje się, że zmierza w kierunku hałasu rozpętanego przez Pol - odezwał się stłumionym głosem Belgarath.

- Przynajmniej nie szuka nas - odetchnął z ulgą Silk.

- Póki co, chyba nie.

- To nie był smok, prawda? - Zakath zwrócił się do starca.

- Niezupełnie. Garion miał rację. To była Zandramas w swojej drugiej postać.

- Czy nie zachowuje się zbyt ostentacyjnie?

- Zandramas wyraźnie ma inklinacje w tym kierunku. Nie może zbyt długo wytrzymać nie robiąc czegoś spektakular­nego. Możliwe, że wiąże się to z faktem, iż jest kobietą.

- Słyszałam, Belgaracie - z drugiej strony polany doszedł ich głos Ce’Nedry.

- Chyba nieco źle to ująłem - usprawiedliwił się. Śnieżnobiała sowa nadleciała kołując nad lasem martwych drzew. Przez chwilę unosiła się nad ogniskiem, po czym migotliwie powróciła do swej zwykłej postaci.

- Co tam zrobiłaś, Pol? - spytał Belgarath.

- Znalazłam śpiący wulkan - odparła biorąc od Durnika pelerynę i okrywając się nią szczelnie. - Uaktywniłam go. Czy Ogary popędziły, żeby sprawdzić, co to takiego?

- Prawie natychmiast - zapewnił ją Garion.

- Zandramas również - dodał Silk.

- Tak, widziałam ją. - Uśmiechnęła się słabo. - Muszę przyznać, że całkiem nieźle mi poszło. Kiedy tam dotrze, najprawdopodobniej zastanie skradające się Ogary i zdecyduje, że musi coś z nimi zrobić. Nie sądzę, żeby jeszcze nas nękały, i jestem pewna, że Zandramas zasmuci się wielce, kiedy zda sobie sprawę, że w istocie bardzo nam pomogła.

- Czy celowo byłaś tak niezdarna, Pol? - spytał ją Beldin.

- Oczywiście. Musiałam narobić dostatecznie wielkiego ha­łasu, żeby ściągnąć wszystkie te Ogary, a przy okazji wszyst­kich Grolimów przebywających w okolicy. Zandramas jest dodatkową nagrodą. Czy mógłbyś rozpalić ogień, kochanie? - odezwała się do Durnika. - Myślę, że jest już na tyle bezpiecz­nie, że można pomyśleć o wieczerzy.

Nazajutrz opuścili obóz. Wulkan Polgary nadal pluł dy­mem i popiołem wysoko w powietrze. Ponure wyziewy mie­szały się z całunem chmur dając wrażenie ponurego mroku. Ciemne powietrze cuchnęło siarką.

- Latanie w czymś takim nie należałoby do przyjemności - stwierdził kwaśno Beldin.

- Musimy wiedzieć, co jest przed nami - powiedział Belgarath.

- Wyobraź sobie, że nie jestem głupi - powiedział Beldin. - To było tylko luźne spostrzeżenie. - Przykucnął lekko, zmienił postać i silnymi ruchami skrzydeł wzbił się w powietrzu.

- Zapłaciłbym fortunę, żeby mieć takiego jastrzębia - roz­marzył się Zakath.

- Mógłbyś mieć problemy z wyćwiczeniem go - stwierdził Belgarath. - Nie należy do najbardziej uległych stworzeń.

- A za pierwszym razem, kiedy próbowałbyś go przykryć, prawdopodobnie oderwałby ci jeden z palców - dodała Polgara.

Beldin powrócił około południa kołując nad głowami swo­ich przyjaciół.

- Przygotujcie się! - zawołał, ledwo skończywszy się zmie­niać. - Dziesięciu Strażników Świątyni jest tuż za tym wznie­sieniem! Idą w tym kierunku i mają ze sobą Ogara!

Garion sięgnął po miecz i usłyszał, jak ostrze miecza Zakatha świsnęło wyjmowane z pochwy.

- Nie! - rzucił ostro do Malloreanina. - Trzymaj się z dala!

- Ani mi się śni - odparł Zakath.

- Ja zajmę się psem - powiedział Sadi sięgając do sakiewki wiszącej u pasa po proszek, który okazał się tak skuteczny w Karandzie.

Ustawili się z bronią w rękach, a Eriond zaprowadził kobiety na tyły.

Najpierw zza wzniesienia ukazał się Ogar, który zatrzymał się ujrzawszy nieznajomych. Następnie zawrócił sadząc wiel­kie susy.

- Dobrze - powiedział Belgarath. - Teraz wiedzą, że tu jesteśmy.

Strażnicy wjechali na szczyt wzgórka równym kłusem. Garion zauważył, że nie mieli przy sobie lanc, lecz każdy z odzia­nych w kolczugi mężczyzn trzymał miecz i tarczę. Zatrzymali się na moment, aby ocenić sytuację, a następnie popędzili wierzchowce wprost na oczekujących przeciwników. Ogar pędził przodem obnażając zębiska i warcząc groźnie. Sadi ścisnął konia łydkami i ruszył mu na spotkanie przygotowując garść proszku. Kiedy Ogar uniósł się na tylnych nogach, by ściągnąć eunucha z siodła, Sadi z zimną krwią cisnął proszek prosto w pysk stworzenia. Ogar potrząsnął olbrzymim łbem próbując oczyścić oczy, po czym kichnął. Oczy wyszły mu z orbit, a warczenie zmieniło się w trwożliwe skomlenie. Nagle zapiszczał przeraźliwym półludzkim głosem, zawrócił i uciekł wyjąc ze strachu.

- Ruszajmy! - warknął Garion i rozpoczął szarżę na nad­jeżdżających Strażników. Okazali się oni trudniejszymi prze­ciwnikami niż darshiviańscy żołnierze. Jeden z nich, wyraźnie wzrostem przewyższający pozostałych, siedząc na potężnym koniu prowadził szarżę. Garion wysadził go z siodła jednym cięciem wielkiego miecza Rivy Żelaznopalcego.

Garion słyszał dźwięk stali uderzającej o stal ze swej lewej strony, lecz nie odważył się oderwać wzroku od atakujących zaciekle Strażników. Wysadził z siodeł kolejnych dwóch, a Chretienne wpadł na trzeciego, przewracając wierzchowca wraz z jeźdźcem na ziemię. Garion przedostał się przez szeregi wroga i zawrócił.

Zakath bronił się, zaciekle atakowany przez dwóch męż­czyzn w kolczugach. Wcześniej udało mu się położyć trzecie­go, lecz pozostali dopadli go z dwóch stron. Garion ścisnął łydkami boki Chretienne, chcąc podążyć na pomoc przyjacie­lowi, lecz Toth uprzedził go. Olbrzymią ręką wysadził z siodła jednego z atakujących i cisnął nim z całej siły o wielki pień leżący przy drodze. Zakath zwrócił się ku drugiemu przeciwnikowi, zręcznie odparował kilka ciosów, a następnie gładko przeszył go mieczem.

Sztylety Silka dopełniły dzieła zniszczenia. Jeden Strażnik jeździł bezsensownie w kółko, przewieszony przez siodło, trzymając się za sztylet wystający mu z brzucha. Mały Drasanin o wyraźnych uzdolnieniach akrobatycznych zeskoczył z konia lądując za siodłem rannego Strażnika. Szerokim zamachem ręki Silk umieścił kolejny sztylet w szyi przeciwnika. Krew trysnęła z ust ugodzonego, kiedy runął jak długi na ziemię.

Pozostali dwaj próbowali umknąć, lecz Durnik i Beldin wnet ich dopadli grzmocąc ile sił toporem i maczugą. Straż­nicy spadli nieprzytomni z koni i legli na drodze w nienaturalnych pozach.

- Nic ci nie jest? - spytał Garion Zakatha.

- Wszystko w porządku, Garionie. - Malloreanin z trudem łapał oddech.

- Zdaje się, że wraca ci kondycja.

- Miałem spory bodziec. - Zakath popatrzył krytycznie na ciała leżące na drodze. - Kiedy to wszystko się skończy, myślę, że każę rozwiązać tę sektę - powiedział. - Pomysł prywatnego wojska z jakiejś przyczyny obraża moje uczucia.

- Czy któryś uciekł? - spytał Silk rozglądając się dookoła.

- Ani jeden - zapewnił go Durnik.

- To dobrze. Nie chcielibyśmy przecież, żeby udali się po pomoc. - Silk spochmurniał. - Co oni robili tak daleko na południu?

- Prawdopodobnie próbowali wzniecić zamieszanie, żeby odciągnąć darshiviańskie oddziały od głównych sił Urvona - odparł Belgarath. - Myślę, że teraz musimy być wyjątkowo czujni. Na całym tym obszarze może roić się od żołnierzy. - Spojrzał na Beldina. - Może rozejrzysz się znowu? - powie­dział. - Postaraj się dowiedzieć, co zamierza Urvon i gdzie są Darshivianie. Nie możemy wpaść pomiędzy nich.

- To może zająć trochę czasu - odparł garbus. - Darshiva nie należy do najmniejszych krain.

Tej nocy schronili się w ruinach kolejnej wioski. Belgarath wraz z Garionem przeczesawszy najbliższą okolicę upewnili się, że wokół nie ma żywego ducha. Nazajutrz dwa wilki ruszyły przodem wyprzedzając pozostałych, lecz i tam nikogo nie spotkały.

Zmierzchało już, gdy powrócił Beldin.

- Urvon przechytrzył twoją armię - zwrócił się do Zakatha. - Posiada przynajmniej jednego generała, który wie co robi. Jego wojska są teraz w Górach Dalazjańskich i szybkim marszem podążają na południe. Atesca musiał pozostać w po­bliżu brzegu i podjąć walkę z Darshivianami i ich słoniami.

- Czy widziałeś Urvona? - spytał go Belgarath. Beldin zachichotał brzydkim śmiechem.

- Och, tak. Kompletnie już oszalał. Ponad dwudziestu żołnierzy niesie go w lektyce, a on bawi się zabawkami jak dziecko i wierzy w swą boskość. Wątpię, żeby mógł obecnie skupić dostatecznie dużo woli, by spowodować choćby uschnięcie kwiatka.

- Czy jest z nim Nahaz? Beldin skinął głową.

- Tuż przy nim i cały czas szepce mu coś do ucha. Sądzę, że musi nieustannie kontrolować swoją kukiełkę. Jeśli Urvon zacznie wydawać niewłaściwe rozkazy, jego armia skończy na wałęsaniu się przez długie lata po tamtych górach.

Belgarath zmarszczył brwi.

- Coś mi tu nie pasuje - stwierdził. - Wszystkie zebrane przez nas informacje wskazywały na to, że Nahaz i Mordja wzięli się za łby.

- Może doszło już do walki - zasugerował garbus - i Mor­dja przegrał.

- Wątpię w to. Takie wydarzenie wiązałoby się z porząd­nym szumem i na pewno coś dotarłoby do naszych uszu.

- Któż może wiedzieć, dlaczego demony robią różne rze­czy? - zapytał Beldin skrobiąc się po brudnych włosach. - Zastanówmy się, Belgaracie - powiedział. - Zandramas musi jechać do Kell. Nahaz również. Myślę, że ta podróż zaczyna zmieniać się w śmiertelny wyścig. Wszyscy próbują pierwsi dotrzeć do Cyradis.

- Odnoszę wrażenie, że coś przeoczyłem - stwierdził Bel­garath. - Coś niezmiernie ważnego.

- Przypomnisz sobie. Może zajmie ci to kilka miesięcy, ale na pewno sobie przypomnisz.

Belgarath zignorował ten wyraźny przytyk. W miarę zapadania zmroku ciężki słup dymu i popiołu zaczął stopniowo opadać, pozostawiając po sobie wszechobecną ciemność potęgowaną przez gęste chmury wiszące na niebie. Darshiva istotnie była krainą martwych drzew, grzyba i stoją­cej wody. Szczególnie gnijąca woda zaczęła stanowić coraz większy problem. Zapasy wody, jakie przywieźli ze sobą z malloreańskiego obozu na brzegu rzeki Magan, dawno już się wyczerpały. Po zapadnięciu zmroku jechali dalej drogą, a Belgarath i Garion popędzili przodem szukając tym razem nie kłopotów, lecz świeżej wody. Ich wyczulone nosy z łatwością wykrywały stęchły odór dochodzący ze stawów z długo stojącą wodą i wilki omijały takie miejsca nie zwalniając tempa biegu.

W jednym z takich przeklętych lasów pełnym martwych drzew Garion napotkał innego wilka. Była zmizerowana i wy­cieńczona, a do tego utykała na lewą przednią łapę. Spojrzała na niego znużonym wzrokiem, ostrzegawczo obnażając kły.

Usiadł na zadzie, żeby pokazać pokojowe nastawienie.

- Co tu robisz? - zapytała językiem wilków.

- Szwędam się po okolicy - odparł uprzejmie. - Nie zamie­rzam polować na twoim terenie. Szukam jedynie czystej wody do picia.

- Czysta woda wychodzi z ziemi po drugiej stronie tego wysokiego miejsca. - Spojrzała w kierunku wzgórza położo­nego głębiej w lesie. - Idź się napić.

- Nie jestem sam - odparł.

- Stado? - Podeszła bliżej do niego i powąchała. - Nosisz na sobie zapach człowieka - powiedziała oskarżycielsko.

- Niektórzy z mojego stada to ludzie - przyznał. - Gdzie jest twoje stado?

- Nie ma - odparła. - Kiedy zabrakło zwierzyny, odeszły w góry. - Polizała swą poranioną łapę. - Ja nie mogłam za nimi nadążyć.

- Gdzie jest twój partner?

- On już nie biega ani nie poluje. Czasem odwiedzam jego kości. - Powiedziała to z taką godnością, że wzruszenie chwy­ciło Gariona za gardło.

- Jak polujesz z tą raną w łapie?

- Leżę i czekam na nieostrożne stworzenia. Wszystkie są bardzo małe. Od wielu miesięcy nie najadłam się do syta.

- Dziadku - Garion wysłał swą myśl. - Potrzebuję twojej pomocy.

- Jakieś kłopoty? - wróciła lotem błyskawicy myśl starca.

- Nie tego rodzaju. Och, przy okazji, znalazłem wodę, ale nie pędź tu zbyt szybko. Wystraszysz ją.

-Ją?

- Zrozumiesz, gdy tu przyjdziesz.

- Z kim rozmawiałeś? - spytała.

- Słyszałaś? - Ogarnęło go zdumienie.

- Nie, ale zachowywałeś się jak ktoś, kto rozmawia.

- Później o tym porozmawiamy. Zmierza tu przywódca stada. On musi podjąć decyzję.

- Dobrze. - Położyła się na brzuchu i dalej lizała łapę.

- Jak się zraniłaś?

- Ludzie ukrywają różne rzeczy pod liśćmi. Nastąpiłam na jedną z nich, a ona ugryzła mą łapę. Miała straszliwie silne szczęki.

Belgarath nadbiegł truchtem. Zatrzymał się, przysiadł na zadzie i wywalił długi różowy jęzor.

Wilczyca pokornie położyła pysk na ziemi okazując w ten sposób szacunek.

- W czym problem? - myśl Belgaratha poleciała do Gariona.

- Wpadła w potrzask. Stado pozostawiło ją, a jej partner zginął. Jest wycieńczona i głodna.

- Czasem tak bywa.

- Nie zostawię jej na pewną śmierć.

Belgarath obdarzył go długim, powłóczystym spojrzeniem.

- Nie - odparł. - Nie wyobrażam sobie, żebyś ją zostawił, i miałbym o tobie kiepskie zdanie, gdybyś tak postąpił. - Podszedł do wilczycy. - Jak się czujesz, mała siostro? - spytał językiem wilków, obwąchując ją ostrożnie.

- Niezbyt dobrze, szacowny przewodniku - westchnęła. - Myślę, że nie będę już polować.

- Dołączysz do mego stada i zajmiemy się twoją raną. Przyniesiemy ci mięso, jakie będziesz chciała. Gdzie są twoje młode? Czuję ich woń na twoim futrze.

Garion zaskomlał ze zdziwienia.

- Zostało tylko jedno - odparła wilczyca. - Jest bardzo słaby.

- Zabierz nas do niego. Zadbamy o to, by odzyskał siły.

- Jak sobie życzysz, szacowny przewodniku - powiedziała posłusznie.

- Pol - Belgarath wysłał myśl. - Przybądź tutaj. Przyjmij postać swej matki. - Nuta rozkazu w jego głosie była ostra i bardziej przypominała wilczą mowę niż ludzką.

Nastąpiła chwila ciszy wypełnionej wręcz namacalnym zdzi­wieniem.

- Tak, ojcze - odparła Polgara. Kiedy przybyła na miejsce, Garion rozpoznał ją po charakterystycznej białej smudze nad lewą brwią.

- O co chodzi, ojcze? - spytała.

- Nasza mała siostra jest ranna - odparł. - Lewa przednia łapa. Czy możesz temu zaradzić?

Podeszła do wilczycy i obwąchała łapę.

- Jest owrzodziała - posłała swą myśl. - Zdaje się, że nie jest złamana. Kilka dni okładów powinno pomóc.

- Opatrz ją zatem. Ma również szczenię. Musimy je znaleźć.

Spojrzała na niego pytająco swoimi złotymi oczami.

- Ona i jej szczenię dołączają do naszego stada. Będą podróżować z nami - powiedział, a następnie wysłał ku niej myśl. - To właściwie pomysł Gariona. Nie chce jej zostawić na pastwę losu.

- Bardzo szlachetnie z jego strony, ale czy w praktyce uda się to zrealizować?

- Prawdopodobnie nie, lecz taka jest jego decyzja. Uważa, że tak należy postąpić, a ja mniej więcej się z nim zgadzam. Będziesz jednak musiała wyjaśnić jej pewne sprawy. Nie ma specjalnych powodów, by ufać ludziom, a nie chcę, żeby wpadła w panikę, kiedy pozostali do nas dołączą. - Obrócił się do wilczycy. - Wszystko będzie dobrze, mała siostro - odezwał się do niej. - A teraz chodźmy poszukać twego maleństwa.


Rozdział XXI


Na wpół wyrośnięte szczenię było tak wycieńczone, że nie mogło ustać o własnych siłach, więc Polgara uciekła się do prostego sposobu: chwyciła go delikat­nie zębami za skórę na karku i wyniosła z legowiska.

- Wyjdź na spotkanie się z pozostałymi - poinstruowała Gariona. - Nie pozwól im zbliżyć się zbyt blisko, dopóki nie porozmawiam z naszą małą siostrzyczką. Wracając weź ze sobą jedzenie. Nałóż ile tylko zmieści się do sakwy i wracaj czym prędzej.

- Tak, ciociu Pol. - Sadząc wielkie susy powrócił na drogę, przybrał swoją własną postać i czekał na zbliżających się przyjaciół.

- Mamy niewielki problem - poinformował ich, kiedy na­deszli. - Znaleźliśmy ranną tam w lesie. Jest głodna i ma przy sobie dziecko.

- Niemowlę? - wykrzyknęła Ce’Nedra.

- Niezupełnie - odpowiedział kierując się w stronę jednej z paczek zjedzeniem, z której zaczął przekładać do płóciennej torby mięso i ser.

- Ale właśnie powiedziałeś...

- To szczenię, Ce’Nedro. Ranna jest wilczycą.

- Co?

- To wilk. Wpadła w sidła. Nie może biegać a tym samym polować. Pójdzie z nami, przynajmniej dopóki jej łapa się nie zagoi.

- Ale...

- Żadnego ale. Pójdzie z nami. Durniku, czy widzisz jakiś sposób wiezienia jej tak, by nie spłoszyć koni?

- Coś wymyślę - odparł kowal.

- Czy nie sądzisz, że w tych okolicznościach wszelki alt­ruizm jest nie na miejscu? - spytał łagodnie Sadi.

- Nie - odparł Garion zawiązując worek. - Nie sądzę. W środku tego lasu jest wzgórze. Zostańcie po tej stronie, dopóki nie przekonamy jej, że naprawdę nie mamy zamiaru jej skrzywdzić. Jest tam woda, lecz znajduje się zbyt blisko jej legowiska. Będziemy musieli trochę poczekać z napojeniem koni.

- Co cię tak wyprowadziło z równowagi? - spytał Silk.

- Gdybym miał czas, poszukałbym tego człowieka, który zastawił pułapkę, i złamałbym mu nogę. W kilku miejscach. Teraz muszę wracać. Ona i szczenię są bardzo głodne. - Przerzucił torbę przez ramię i odszedł pośpiesznie. Wiedział, że jego gniew jest irracjonalny i tak naprawdę nie miał dla siebie żadnego usprawiedliwienia, że tak gburowato potraktował Ce’Nedrę i pozostałych, lecz nie mógł się powstrzymać. Spokojna akceptacja, z jaką wilczyca pod­chodziła do śmierci, oraz ból i tęsknota za straconym partnerem szarpały serce, lecz gniew nie pozwalał mu płakać.

Niezręcznie niosło mu się worek, kiedy zmienił postać, i niewygodny ciężar przechylał go uporczywie, lecz biegł dalej z uniesioną wysoko głową starając się, by worek nie wlókł się po ziemi.

Kiedy dotarł do legowiska, Polgara i Belgarath rozmawiali z wilczycą. Zraniony wilk słuchał ze sceptycznym wyrazem w oczach.

- Nie potrafi tego zaakceptować - powiedziała Polgara.

- Czy uważa, że kłamiesz? - spytał Garion zrzucając worek.

- Wilki nie rozumieją znaczenia wielu słów. Ona myśli, że jesteśmy w błędzie. Będziemy musieli jej pokazać. Ciebie spotkała pierwszego, więc może trochę bardziej ci ufa. Zmień postać. I tak będziesz potrzebował rąk do rozwiązania supła przy worku.

- Dobrze. - Przywołał wyobrażenie ludzkiej postaci.

- To niesamowite - odezwała się zdumiona wilczyca. Belgarath popatrzył na nią ostro.

- Dlaczego tak powiedziałaś? - spytał ją.

- Czy nie uważasz, że właśnie takie jest?

- Przywykłem do tego. Ale dlaczego wybrałaś akurat takie słowa?

- Przyszły mi na myśl. Nie jestem przewodnikiem stada i nie muszę dbać o dobór słów, aby ochraniać swą godność.

Garion otworzył worek i wyjąwszy z niego mięso i ser położył je przed wilczycą na ziemi. Rzuciła się z zapałem na jedzenie. Ukląkł przy zagłodzonym szczenięciu i zaczął je karmić uważając, by nie podkładać palców blisko ostrych niczym igiełki ząbków.

- Po trochu - ostrzegła Polgara, - Jeszcze się rozchoruje.

Kiedy wilczyca najadła się do syta, pokuśtykała do źródeł­ka, które tryskało spienioną wodą spomiędzy dwóch skał. Garion podniósł szczenię i zaniósł je w to samo miejsce, żeby również ugasiło pragnienie.

- Nie jesteś taki jak inni ludzie - zauważyła wilczyca.

- Nie - zgodził się. - Niezupełnie.

- Masz partnerkę? - spytała.

- Tak.

- Wilczycę czy jedną z ludzi?

- Jedną z ludzi.

- Och. Czy poluje z tobą?

- One zwykle nie polują.

- To muszą być bezużyteczne. - Wilczyca pokręciła pogar­dliwie nosem.

- Nie do końca.

- Nadchodzi Durnik z pozostałymi - poinformowała Po­lgara, po czym spojrzała na wilczycę. - Pozostała część stada zmierza do tego miejsca, mała siostro - powiedziała. - To ludzie, o których ci mówiłam. Nie obawiaj się ich, ponieważ są tacy jak on. - Wskazała nosem na Gariona. - Przewod­nik i ja zmienimy teraz postacie. Obecność wilków niepokoi te bestie, które mamy z sobą a muszą się napić twej wody. Mogłabyś odejść z tym, co cię nakarmił, żeby bestie mogły się napić?

- Będzie jak chcesz - odparła wilczyca.

Garion poprowadził utykającą wilczycę niosąc na ręku śpiące szczenię. Maluch podniósł pyszczek, polizał Gariona i ponownie zapadł w pokrzepiający sen.

Durnik i Toth rozbili obóz w pobliżu źródła, a Eriond i Silk napoili konie, po czym zabrali je i uwiązali w pobliżu.

Po chwili Garion przyprowadził znużoną wilczycę do og­niska.

- Najwyższy czas, żebyś poznała pozostałych członków naszego stada - powiedział do niej - jako że są oni od tej pory również twoimi braćmi.

- To nienaturalne - powiedziała nerwowo, kuśtykając u je­go boku.

- Nie wyrządzą ci krzywdy - zapewnił. Następnie przemó­wił do swych przyjaciół. - Proszę, nie ruszajcie się teraz - powiedział. - Ona chce was obwąchać, aby mogła was później rozpoznać. Nie próbujcie jej dotykać, a kiedy będziecie się odzywać, róbcie to spokojnie. Teraz jest bardzo podekscyto­wana. - Poprowadził wilczycę dookoła ogniska umożliwiając jej obwąchanie każdego.

- Jak ma na imię? - spytała Ce’Nedra, kiedy wilczyca obwąchiwała jej malutką dłoń.

- Wilki nie mają imion.

- Musimy ją jakoś nazywać, Garionie. Czy mogę potrzy­mać szczenię?

- Chyba wolałaby, żebyś jeszcze tego nie robiła. Niech się najpierw do ciebie przyzwyczai.

- Ona jest twoją partnerką - powiedziała wilczyca. - Czuję na niej twój zapach.

- Tak - zgodził się Garion.

- Jest bardzo mała. Teraz rozumiem, dlaczego nie może polować. Czy jest w pełni wyrośnięta?

- Tak.

- Czy miała już swój pierwszy miot?

- Tak.

- Ile szczeniąt?

- Jedno.

- Tylko jedno? - wilczyca powąchała. - Ja miałam sześć. Powinieneś był wybrać większą partnerkę. Jestem pewna, że była karłem pośród swojego miotu.

- Co ona mówi? - spytała Ce’Nedra.

- Nie dałoby się tego przetłumaczyć - skłamał Garion. Gdy wilczyca trochę się rozluźniła, Polgara zaparzyła zioła w małym garnuszku, wymieszała je z pastą z mydła i cukru, i nałożyła okład na zranioną łapę wilczycy. Następnie owinęła łapę czystym, białym materiałem. - Postaraj się tego nie zlizać ani nie odrywać zębami, mała siostro - poinstruowała. - Nie będzie ci smakowało, a powinno zostać na swoim miejscu, by uleczyć ranę.

- Jestem wdzięczna - odparła wilczyca. Spojrzała na tań­czące płomyki ognia. - To bardzo uspokaja, prawda? - za­uważyła.

- Tak uważamy - powiedziała Polgara.

- Wy ludzie macie bardzo zręczne przednie łapy.

- Są niezwykle użyteczne - zgodziła się Polgara. Odebrała od Gariona śpiące szczenię i ułożyła je przy wilczej matce.

- Prześpię się teraz - zdecydowała wilczyca, kładąc opie­kuńczo pysk na boku szczeniaka i zamykając znużone oczy.

Durnik machnął do Gariona i poprowadził go na stronę.

- Chyba wymyśliłem sposób na to, by mogła z nami podróżować, nie niepokojąc przy tym koni - powiedział. - Mogę zrobić dla niej coś w rodzaju sani. Przymocuję do nich dostatecznie długą linę holującą, żeby nie czuły jej zapachu, i przykryjemy ją i szczeniaka starą końską derką. Może z początku będą trochę brykać, ale wkrótce się przyzwycza­ją. - Kowal popatrzył ponuro na przyjaciela. - Dlaczego to robimy, Garionie? - spytał.

- Nie mogłem znieść myśli o pozostawieniu ich obojga. Nie minąłby tydzień a umarłyby z głodu i wycieńczenia.

- Jesteś dobrym człowiekiem - rzekł Durnik kładąc rękę na ramieniu Gariona. - Jesteś poczciwy i odważny.

- Jestem Sendarem. - Garion wzruszył ramionami. - Wszyscy tacy jesteśmy.

- Przecież w rzeczywistości nie jesteś Sendarem.

- W takim duchu zostałem wychowany, a to przecież najbardziej się liczy, prawda?

Sanie, które nazajutrz sporządził Durnik dla wilczycy i jej szczeniaka, miały szeroko rozstawione płozy i były osadzone nisko przy ziemi, żeby ograniczyć do minimum możliwość wywrócenia.

- Byłyby o niebo lepsze, gdyby miały koła - przyznał - ale nie mam żadnych dodatkowych kół, a zrobienie zabrałoby zbyt dużo czasu.

- Przetrząsnę następną wieś, do jakiej dotrzemy - odezwał się Silk. - Może uda mi się znaleźć jakiś wóz, czy coś w tym rodzaju.

Opuścili obóz, najpierw powoli, dopóki nie przekonali się, że sanie mkną gładko i bez przeszkód po wilgotnej drodze i wtedy puścili się krótkim galopem.

Silk sprawdzał mapę w czasie jazdy.

- Przed nami miasto całkiem pokaźnych rozmiarów - po­wiedział do Belgaratha. - Myślę, że możemy uzyskać tam jakieś informacje, jak sądzisz?

- Z jakiej to przyczyny absolutnie musisz zajeżdżać do każdego mijanego miasta? - spytał go Belgarath.

- Jestem mieszczuchem, Belgaracie - odpowiedział mały człowieczek obojętnym tonem. - Denerwuję się, kiedy od czasu do czasu nie mam okazji połazić po bruku. Poza tym powinniśmy uzupełnić zapasy. Wilk Gariona je całkiem sporo. Może reszta dużym łukiem ominie miasto, a my dołączymy do was po drugiej strome?

- My? - zapytał Garion.

- Jedziesz chyba, prawda? Garion westchnął.

- Przypuszczam, że nie mam innego wyjścia - odparł. - Zawsze pakujesz się w jakieś tarapaty, kiedy jedziesz sam.

- Tarapaty? - spytał niewinnie Silk. - Ja? Zakath podrapał się po szczeciniastym podbródku.

- Ja również pojadę - powiedział. - Moja twarz nie przypo­mina już tej na monetach. - Rzucił krótkie spojrzenie na Belgaratha. - Jak możesz to wytrzymać? - spytał drapiąc się zawzięcie po twarzy. - To swędzenie doprowadza mnie do szału.

- Po jakimś czasie przyzwyczaisz się - stwierdził Belgarath. - Czegoś by mi brakowało, gdyby mnie twarz nie swędziała.

Miejsce, do którego wjechali, okazało się miastem hand­lowym niegdyś solidnie ufortyfikowanym. Było przycupnięte u wierzchołka wzgórza i otoczone grubym murem z potęż­nymi, wystrzelającymi ku niebu wieżami strażniczymi w każ­dym rogu. Ciągłe zachmurzenie, które zdawało się utrzymy­wać w całej Darshivie, sprawiało, że miasto wyglądało szaro i ponuro. Przy głównej bramie nie stały straże, więc Silk, Garion i Zakath wjechali bez problemu na coś, co wyglądało na zupełnie opustoszałą ulicę.

- Zorientujmy się, czy uda nam się znaleźć tu żywego ducha - powiedział Silk. - Jeśli nie, możemy przynajmniej przetrząsnąć kilka sklepów w poszukiwaniu jedzenia.

- Czy ty nigdy za nic nie płacisz, Kheldarze? - spytał nieco opryskliwie Zakath.

- Jeśli nie musze, to nie płacę. Żaden uczciwy kupiec nie przegapi okazji skradzenia czegoś. Ruszajmy dalej, dobrze?

- Ten mały człowiek jest niezwykle zepsuty. Czy zdajesz sobie z tego sprawę, Garionie? - spytał Zakath.

- Od czasu do czasu i ja to zauważam.

Skręciwszy za rogiem ujrzeli grupę mężczyzn w płóciennych chałatach, którzy ładowali wóz pod kierunkiem pocącego się okrutnie, tłustego mężczyzny.

Silk wstrzymał konia.

- Gdzie są mieszkańcy tego miasta, przyjacielu? - zawołał do tłuściocha.

- Nie ma. Uciekli do Gandaharu lub do Dalazji.

- Uciekli? Z jakiej przyczyny?

- Gdzieś ty był, człowieku? Urvon nadchodzi.

- Naprawdę? Nie słyszałem o tym.

- Każdy człek w Darshivie o tym wie.

- Zandramas na pewno go powstrzyma - odezwał się pew­nym głosem Silk.

- Nie ma tu Zandramas. - Tłusty mężczyzna warknął nagle na jednego z pracowników. - Ostrożnie z tą skrzynką! - zawołał. - Te rzeczy mogą się potłuc!

Silk poprowadził bliżej swych przyjaciół.

- Gdzie ona poszła? To znaczy, Zandramas?

- Któż to wie? Komu zależy na tym, żeby wiedzieć? Od czasu kiedy opanowała Darshivę, nie zaznaliśmy tu spoko­ju. - Tłuścioch przetarł twarz brudną szmatą.

- Lepiej, żeby Grolimowie nie słyszeli, że mówisz takie rzeczy.

- Grolimowie - żachnął się jegomość. - Oni pierwsi dali dyla. Armia Urvona używa darshiviańskich Grolimów na podpałkę.

- Dlaczego Zandramas opuściła swój kraj w momencie, kiedy wróg go pustoszy?

- Któż może nadążyć za jej myślami? - Tłusty mężczyzna rozejrzał się nerwowo dookoła, po czym przemówił spokoj­niejszym głosem. - Tak między nami, przyjacielu, sadzę, że ona jest obłąkana. Urządziła jakąś ceremonię w Hemil. Za­tknęła koronę na głowie jakiegoś arcyksięcia z Melceny, okrzykując go cesarzem Mallorei. Założę się, że zostanie skrócony o głowę, kiedy dostanie się w ręce Kal Zakatha.

- Ja też chętnie postawiłbym pieniądze na ten szczytny cel - zgodził się spokojnie Zakath.

- Potem wygłosiła przemowę w świątyni w Hemil - kon­tynuował jegomość. - Powiedziała, że rozstrzygający dzień już blisko. - Wydął wzgardliwie usta. - Odkąd tylko sięgam pa­mięcią, wszyscy Grolimowie twierdzili, że rozstrzygający dzień już blisko. Chyba każdy z nich mówił o innym dniu. W każ­dym razie, przejeżdżała tu kilka dni temu i poinformowała nas wszystkich, że zmierza do miejsca, w którym ma zostać wybrany Nowy Bóg Angaraku. Uniosła w górę rękę i rzekła: “A oto oznaka mego zwycięstwa”. Z początku bardzo się zdziwiłem, wierzcie mi. Pod jej skórą migotały tysiące drob­niutkich światełek. Przez chwilę sądziłem, że to naprawdę musi być nie lada rzecz, ale mój przyjaciel aptekarz, którego sklep sąsiaduje z moim, wytłumaczył mi, że ona jest czaro­dziejką i może tworzyć wizje w umysłach ludzi. To chyba dobre wytłumaczenie.

- Czy mówiła coś jeszcze? - spytał z zaciekawieniem Silk.

- Tylko, że ten Nowy Bóg Angaraku pojawi się przed końcem lata.

- Miejmy nadzieję, że się nie myli - powiedział Silk. - To może zakończyć wszelkie waśnie.

- Wątpię - odparł ponuro tłusty jegomość. - Myślę, że długo jeszcze będziemy narażeni na kłopoty.

- Czy była sama? - spytał Garion.

- Nie. Miała przy sobie tego fałszywego cesarza i białookiego Grolima ze świątyni w Hemil, tego który chodzi za nią krok w krok jak oswojona małpa.

- Może był jeszcze ktoś?

- Mały chłopczyk. Nie wiem, skąd go wytrzasnęła. Tuż przed odejściem powiedziała nam, że nadchodzi armia Urvona Ucznia i nakazała wszystkim mieszkańcom wyjść poza miasto i zablokować mu drogę. Potem odeszła udając się w tym kierunku. - Wskazał na zachód. - No cóż, moi przyja­ciele i ja popatrzyliśmy po sobie, po czym wzięliśmy, co każdy mógł unieść, i wióra. Nie jesteśmy na tyle głupi, żeby rzucać się pod nogi nadchodzącej armii, bez względu na to, od kogo otrzymaliśmy taki rozkaz.

- Czemu zatem jeszcze tu jesteś? - spytał go zaciekawiony Silk.

- Mój sklep - odparł żałosnym tonem tłusty człowiek. - Pracowałem całe życie, żeby go zbudować. Nie chciałem uciec i pozwolić, żeby rynsztokowa hałastra złupiła go doszczętnie. Teraz już ich nie ma, wiec bezpiecznie mogę ocalić co pozo­stało. Dużo z tego, co będę musiał zostawić, i tak nie wy­trzymałoby zbyt długo, więc nie tracę aż tak wiele.

- Och - odezwał się Silk kręcąc nosem z ciekawości. - Czym się zajmujesz, przyjacielu?

- Handel ogólny. - Tłuścioch spojrzał krytycznym wzro­kiem na swoich pracowników. - Stawiajcie te skrzynie jedna przy drugiej! - zawołał. - Na wozie jest jeszcze dużo miejsca!

- Jakiego rodzaju handel ogólny? - naciskał Silk.

- Sprzęty domowe, narzędzia, materiały, żywność. Tego rodzaju rzeczy.

- Aha - odezwał się Silk jeszcze bardziej kręcąc nosem. - Może moglibyśmy zrobić jakiś interes. Przede mną i moimi przyjaciółmi jeszcze daleka droga, a kończą nam się zapasy. Wspominałeś o żywności. Co konkretnie posiadasz?

Oczy kupca zwęziły się.

- Chleb, ser, masło, suszone owoce, szynkę. Mam nawet świeżą wołowinę. Ostrzegam jednak, że te rzeczy będą was słono kosztować. W tej części Darshivy brakuje jedzenia.

- Och - powiedział Silk. - Nie sądzę, że będą zbyt drogie, chyba że planujesz czekać tu na przyjazd Urvona.

Kupiec popatrzył na niego skonsternowany.

- Widzisz, przyjacielu - kontynuował Silk. - Musisz ucie­kać, i to jak najszybciej. Twój wóz nie pomieści wszystkiego, co masz w sklepie, a woły nie będą mogły poruszać się zbyt szybko, na pewno nie tak szybko jak załadowujesz wóz. Ja i moi przyjaciele posiadamy szybkie konie, więc możemy poczekać tu trochę dłużej. Po twoim odjeździe możemy po prostu oskubać twój sklep znajdując tam wszystko, co po­trzebujemy.

Twarz kupca nagle zrobiła się blada.

- To grabież - wysapał.

- Hm, właściwie tak - przyznał bezceremonialnie Silk. - Przypuszczam, że niektórzy ludzie tak by nazwali ten po­stępek. - Przerwał na chwilę, by dać kupcowi czas na pełne zrozumienie sytuacji. Na twarzy opasłego jegomościa odmalo­wała się udręka. Silk westchnął. - Na nieszczęście przeklęty los obdarzył mnie wrażliwym sumieniem. Nie mogę znieść myśli o oszukaniu uczciwego człowieka, chyba że jestem do tego zmuszony. - Złapał wiszącą u pasa sakiewkę, otworzył ją i zajrzał do środka. - Zdaje się, że mam tutaj osiem czy dziesięć srebrnych półkoronówek - powiedział. - Co byś po­wiedział na pięć za wszystko, co tylko ja i moi przyjaciele będziemy mogli unieść?

- To nie do pomyślenia! - wybuchnął kupiec.

Z pewnymi oznakami żalu Silk zasupłał sakiewkę.

- W takim razie sądzę, że będziemy musieli poczekać. Czy myślisz, że ty i twoi pracownicy długo tu zabawicie?

- Okradasz mnie! - załkał kupiec.

- Niezupełnie. Ja po prostu stosuję się do kupieckich reguł. Oto moja oferta, przyjacielu: pięć srebrnych półkoronówek. Bierzesz albo nie. Zaczekamy po drugiej stronie ulicy, a ty się zastanów. - Zawrócił konia i poprowadził Gariona i Zakatha w kierunku dużego domu.

Zakath z trudem próbował stłumić śmiech, kiedy zsiedli z wierzchowców.

- To jeszcze nie koniec - wymamrotał Silk. - Wymaga małego dopracowania. -Podszedł do zamkniętych drzwi, sięg­nął do swego wysokiego buta i wyjął długą, zaostrzoną igłę. Przez chwilę gmerał nią w zamku, po czym drzwi otwarły się na oścież. - Będziemy potrzebowali stołu i trzech krzeseł - powie­dział. - Wynieście je na zewnątrz i ustawcie przed domem. Ja poszperam w środku i postaram się znaleźć pozostałe potrzeb­ne nam rzeczy. - Uśmiechnął się i zniknął wewnątrz budynku.

Garion i Zakath weszli do kuchni i wynieśli z niej spory stół. Następnie wrócili po krzesła.

- Co on knuje? - spytał Zakath ze zdumieniem na twarzy.

- Bawi się - odarł Garion z wyraźnym niesmakiem. - Cza­sami lubi się zabawić załatwiając interesy.

Wyniósłszy krzesła zobaczyli, że Silk czeka już na nich przy stole zastawionym siedmioma butelkami wina i czterema kielichami.

- No dobrze, przyjaciele - odezwał się mały Drasanin. - Usiądźcie wygodnie i napijcie się tego zacnego trunku. Zaraz wracam. Chcę sprawdzić coś, co dostrzegłem z boku domu.

Poszedł za węgieł i po chwili wrócił z szerokim uśmiechem na twarzy. Usiadł, nalał sobie wina, odchylił się do tyłu na krześle i położył nogi na stole, zachowując się jak człowiek, który nie zamierza zbyt szybko ruszać się z miejsca.

- Daję mu kilka chwil - powiedział.

- Komu? - spytał Garion.

- Kupcowi. - Silk wzruszył ramionami. - Zobaczy, że sie­dzimy tutaj tak długo, więc zacznie patrzeć na sprawy z mojej perspektywy.

- Okrutny z ciebie człowiek, książę Kheldarze. - Zakath roześmiał się.

- Handel to handel - odparł Silk biorąc łyk wina. - Wiecie, że nie najgorsze - stwierdził podnosząc kielich do góry, by lepiej móc podziwiać kolor wina.

- Co robiłeś tam za domem? - spytał Garion.

- Znalazłem pomieszczenie na wóz, a drzwi zamknięte są na duży zamek. Uciekając z miasta nie pamięta się, żeby zamknąć drzwi na klucz, chyba że trzyma się za tymi drzwia­mi coś wartościowego. Poza tym zamknięte na zamek drzwi zawsze przyciągały moją uwagę.

- No i co? Co jest w środku?

- Całkiem przyjemny, niewielki kabriolet.

- Co to jest kabriolet?

- Wóz dwukołowy.

- I masz zamiar go ukraść.

- Oczywiście. Powiedziałem temu tam kupcowi, że weź­miemy tylko tyle, ile zdołamy unieść. Nie określiłem jednak, w jaki sposób będziemy nieść. Poza tym Durnik potrzebował kółek do przewożenia waszego wilka, więc ten mały pojazd mógłby zaoszczędzić mu kłopotu związanego z budowaniem czegokolwiek. Przyjaciele zawsze powinni sobie pomagać, prawda?

Jak przewidział Silk, kupiec niezbyt długo mógł znieść widok trójki mężczyzn siedzących wygodnie przy stole po drugiej stronie ulicy.

- W porządku - powiedział ponuro - pięć półkoronówek, ale tylko tyle, ile możecie unieść.

- Zaufaj mi - odparł Silk, odliczając monety i kładąc je na stole. - Nie napiłbyś się wina? Jest naprawdę dobre.

Kupiec pozbierał monety i odwrócił się bez odpowiedzi.

- Zamkniemy za sobą, jak będziemy wyjeżdżać - zawołał za nim Silk.

Tłusty jegomość nie spojrzał za siebie.

Gdy kupiec wraz ze swoimi pracownikami odjechali ulicą, Silk poprowadził konia za węgieł domu. Garion i Zakath przeszli przez ulicę, by poszperać w sklepie tłustego kupca.

Mały, dwukołowy wóz miał składany dach i dużą skórzaną skrzynię z tyłu. Wierzchowiec Silka wyglądał trochę dziwnie między dyszlami wozu i nie do końca pogodził się z faktem, że tuż za nim jest jakiś pojazd.

Skrzynia z tyłu kabrioletu pomieściła zaskakującą ilość zapasów. Napełnili ją serami, masłem, szynkami, kawałkami bekonu i kilkoma workami fasoli. Następnie dołożyli bochny chleba. Kiedy Garion podniósł worek mielonego owsa, Silk stanowczo potrząsnął głową.

- Nie - powiedział rozkazującym tonem.

- Dlaczego nie?

- Wiesz, co Polgara robi z tego. Nie mam zamiaru każdego ranka przez następny miesiąc jeść na ochotnika papki ow­sianej na śniadanie. Weźmy raczej wołowinę.

- Nie zdążymy wszystkiego zjeść, zanim się zepsuje - sprze­ciwił się Garion.

- Mamy jeszcze dwie nowe buzie do wykarmienia, zapo­mniałeś? Widziałem, jaki mają apetyt twoja wilczyca i jej szczeniak. Wierz mi, to mięso nie zdąży się zepsuć.

Gdy wyjeżdżali z miasta, Silk siedział rozparty na siedzeniu wozu trzymając niedbale lejce w lewej ręce. W prawej dzierżył butelkę wina.

- Teraz lepiej - powiedział radośnie, pociągając tęgi łyk.

- Cieszę się, że się dobrze bawisz - mruknął nieco oprysk­liwie Garion, kiwając się w siodle w rytm kroków Chretienne.

- Oczywiście, że dobrze - odparł Silk. - Mimo wszystko, Garionie, jest tak jak być powinno. Ja go ukradłem, wiec ja powinienem w nim jechać.


Rozdział XXII


Czekali na nich na podwórzu opuszczonej zagrody jakąś milę za miastem.

- Widzę, że mieliście pełne ręce roboty - zauważył Belgarath, kiedy Silk podjechał dwukółką i zatrzymał się przed nimi.

- Potrzebowaliśmy czegoś do przewiezienia zapasów - od­parł bez zająknienia Silk.

- Oczywiście.

- Mam nadzieję, że udało wam się znaleźć coś oprócz fasoli - powiedział Sadi. - Żołnierskie racje po jakimś czasie stają się nieco monotonne.

- Silk okpił pewnego kupca - powiedział Garion otwiera­jąc pokrytą skórą skrzynię na tyle wozu. - Szczerze mówiąc poszło nam naprawdę nieźle.

- Okpił? - zaprotestował Silk.

- A nie zrobiłeś tego? - Garion przesunął kawał wołowiny, by Polgara mogła zajrzeć do skrzyni.

- No cóż, chyba masz rację - przyznał Silk - ale okpił jest takim niezręcznym określeniem.

- Znakomicie, książę Kheldarze. - Polgara prawie zamru­czała jak kot patrząc na przywiezioną zdobycz. - Doprawdy wszystko mi jedno, jak to zdobyłeś.

Skłonił się nonszalancko.

- Cała przyjemność po mojej stronie, Polgaro - powiedział dostojnie.

- Tak - odparła nieobecnie. - Jestem przekonana, że do­brze się bawiłeś.

- Czego się dowiedziałeś? - Spytał Beldin Gariona.

- Hmm, jedno jest pewne. Zandramas jest znów przed nami - odparł Garion. - Przejeżdżała tędy kilka dni temu. Wie, że armia Urvona nadchodzi z gór. On prawdopodobnie porusza się nieco szybciej niż sądziliśmy. Kazała mieszkańcom opóźniać jak najbardziej jego pochód. Mniej lub bardziej ignorują jej rozkaz.

- Mądra decyzja. - Beldin chrząknął. - Coś jeszcze?

- Powiedziała im, że wszystko rozstrzygnie się przed koń­cem lata.

- To by się zgadzało z tym, co Cyradis powiedziała nam w Ashabie - rzekł Belgarath. - W porządku. Wszyscy wiemy, kiedy ma dojść do spotkania. Musimy się jeszcze dowiedzieć, gdzie się ono odbędzie.

- Dlatego tak szybko chcemy dotrzeć do Kell - powie­dział Beldin. - Cyradis siedzi na tej informacji jak kwoka na jajach.

- Co to jest? - wybuchnął zirytowany Belgarath.

- O co ci chodzi?

- Czegoś mi tu brakuje. Coś ważnego. Coś, co mi powie­działeś.

- Mówiłem ci mnóstwo rzeczy, Belgaracie. Jednak zwykle mnie nie słuchasz.

- To było jakiś czas temu. Wydaje mi się, że siedzieliśmy w mojej wieży i rozmawialiśmy.

- Zdarzało się nam porozmawiać od czasu do czasu w cią­gu ostatnich kilku tysięcy lat.

- Nie, to nie było tak dawno. Był tam Eriond i był wtedy małym chłopcem.

- Czyli jakieś dziesięć lat temu.

- Tak.

- Co robiliśmy dziesięć lat temu?

Belgarath zaczął przechadzać się w tę i z powrotem z na­chmurzoną miną.

- Pomagałem Durnikowi. Trzeba było doprowadzić domek Poledry do stanu używalności. Ty byłeś tu, w Mallorei.

Beldin podrapał się w zadumie po brzuchu.

- Chyba sobie przypominam. Opróżnialiśmy beczułkę pi­wa, którą skradłeś bliźniakom, a Eriond szorował podłogę.

- Co mi wtedy mówiłeś? Beldin wzruszył ramionami.

- Właśnie wróciłem z Mallorei. Opisywałem panujące tu warunki i opowiadałem ci o Sardionie, chociaż wówczas nie wiedzieliśmy zbyt dużo na jego temat.

- Nie. - Belgarath pokręcił przecząco głową. - Nie chodzi o to. Mówiłeś coś o Kell.

Beldin spochmurniał myśląc intensywnie.

- To nie mogło być bardzo istotne, ponieważ żaden z nas nie może sobie przypomnieć, o co chodziło.

- Wydaje mi się, że to było coś, co powiedziałeś mimo.

- Mnóstwo rzeczy mówię mimo. Pomagają wypełnić luki w rozmowie. Czy jesteś pewien, że to było aż tak ważne?

Belgarath skinął głową.

- Jestem pewien.

- No dobrze. Może uda nam się do tego dojść.

- Czy nie możecie z tym zaczekać, ojcze? - spytała Polgara.

- Nie, Pol. Myślę, że nie. Jesteśmy już bardzo blisko i nie chcę stracić tej szansy.

- Spróbujmy - rzekł Beldin z twarzą wykrzywioną od in­tensywnego myślenia. - Ja wszedłem, a ty i Eriond byliście zajęci sprzątaniem. Ty zaoferowałeś mi piwo, które skradłeś bliźniakom. - Spytałeś mnie, co porabiałem od czasu ślubu Belgariona, a ja odparłem, że miałem oko na Angaraków.

- Tak - zgodził się Belgarath. - To pamiętam.

- Powiedziałem ci, że Murgowie pogrążyli się w ogólnej rozpaczy po śmierci Taura Urgasa i, że Grolimowie z zachodu podzielili się.

- Potem powiedziałeś mi o kampanii Zakatha w Cthol Murgos i o tym, jak dodał “Kal” do swego imienia.

- Prawdę mówiąc to nie był mój pomysł - wtrącił Zakath ze zbolałym wyrazem twarzy. - Brador to wymyślił, jako sposób na zjednoczenie ludów Mallorei. - Skrzywił się. - Nie bardzo się sprawdziło.

- Rzeczywiście panuje tu raczej pewna dezorganizacja - zgodził się Silk.

- O czym mówiliśmy? - spytał Belgarath.

- No cóż - odparł Beldin - z tego co pamiętam, opowie­dzieliśmy Eriondowi historię o Vo Mimbre, a potem spytałeś mnie, co się dzieje w Mallorei. Powiedziałem ci, że nic się specjalnie nie zmieniło, że biurokracja jest nadal klejem, który trzyma wszystko w kupie, że w Melcene i Mal Zeth roiło się od spisków i intryg, że Karanda, Darshiva i Gandahar znaj­dują się na skraju otwartej rebelii i, że Grolimowie... - Prze­rwał na moment, a oczy prawie wyszły mu z orbit.

- Wciąż obawiają się podejść zbyt blisko Kell! - Belgarath dokończył z triumfalnym okrzykiem. - To właśnie to!

Beldin walnął się otwartą dłonią w czoło.

- Jak mogłem być tak głupi! - wykrzyknął, po czym prze­wrócił się na plecy wyjąc ze śmiechu i kopiąc piętami ziemię w dzikim szale radości. - Mamy ją, Belgaracie! - wrzasnął. -Mamy ich wszystkich: Zandramas, Urvona, a nawet Agachaka! Nie mogą wejść do Kell!

Belgarath również zanosił się gromkim śmiechem.

- Jak mogliśmy to przeoczyć?

- Ojcze - powiedziała złowieszczo Polgara. - To zaczyna mnie irytować. Czy któryś z was może mi w końcu wy­tłumaczyć powód tej histerii?

Beldin i Belgarath trzymali się za ręce podskakując w grote­skowym tańcu radości.

- Czy możecie przestać? - warknęła Polgara.

- Och, Pol to trafia się tak rzadko - wysapał Beldin obe­jmując ją wpół.

- Daj spokój! Powiedz coś wreszcie!

- No dobrze, Pol - powiedział ocierając z oczu łzy unie­sienia. - Kell jest świętym miejscem Dalów. Centrum ich całej kultury.

- Tak, wujku. Wiem o tym.

- Kiedy Angarakowie najechali Dalazję, Grolimowie chcie­li wykorzenić dalazjańskie wierzenia i zastąpić je kultem Toraka, podobnie jak to uczynili w Karandzie. Kiedy odkryli, jak ważne jest Kell, ruszyli, by zniszczyć to miejsce. Dalowie musieli temu zapobiec, więc kazali czarodziejom pracować nad tym problemem. Czarodzieje rzucili klątwy na obszar otaczający Kell. - Spochmurniał. - Może klątwa nie jest tu odpowiednim słowem - przyznał. - Czary będzie odpowied­niejszym, lecz sprowadza się to do tego samego. W każdym razie, jako że Grolimowie stanowili prawdziwe zagrożenie dla Kell, czary zostały skierowane przeciwko nim. Każdy Grolim, który próbuje zbliżyć się do Kell, jest oślepiany.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? - spytała cierpko.

- Nigdy tak naprawdę nie przywiązywałem do tego wagi, a prawdopodobnie nawet o tym zapomniałem. Nie intereso­wała mnie podróż do Dalazji, ponieważ wszyscy Dalowie są mistykami, a mistycyzm zawsze mnie irytował. Prorocy mó­wią zagadkami, a czarna magia wydaje mi się stratą czasu. Nie byłem nawet pewien, czy te czary naprawdę działały. Grolimowie są czasami naiwni. Sama świadomość klątwy prawdo­podobnie podziałałaby równie dobrze co prawdziwa klątwa.

- Wiesz co - odezwał się Belgarath. - Myślę, że przeoczyli­śmy ten istotny szczegół, ponieważ koncentrowaliśmy się przede wszystkim na fakcie, że Urvon, Zandramas i Agachak wszyscy są czarodziejami. Pomijaliśmy natomiast fakt, że są również Grolimami.

- Czy ta klątwa, czy jak tam chcesz to nazywać, jest wymierzona akurat w Grolimów - spytał Garion - czy po­działałaby też na nas?

Beldin podrapał się po brodzie.

- Dobre pytanie - powiedział. - Nie moglibyśmy tak ryzy­kować.

- Senji! - Belgarath pstryknął palcami.

- Niezupełnie rozumiem.

- Senji pojechał do Kell, pamiętasz? I mimo swojej głupoty wciąż jest czarownikiem.

- A zatem o to właśnie chodzi - Beldin wyszczerzył zęby. - My możemy dotrzeć do Kell, a oni nie mogą. Dla odmiany to oni będą musieli jechać za nami.

- A demony? - spytał trzeźwo Durnik. - Nahaz już masze­ruje w kierunku Kell, a z tego co wiem, Zandramas ma za sobą Mordję. Czy oni będą w stanie dostać się do Kell? Chodzi mi o to, że nawet jeśli Urvon i Zandramas nie mogą tam dotrzeć, czy nie mogliby wysłać demony, by wydostały dla nich informacje?

Beldin pokręcił przecząco głową.

- To by im nie pomogło. Cyradis nie pozwoli żadnemu demonowi dostać się w pobliże Ewangelii Malloreańskich. Prorocy pomimo wszelkich swoich wad, nie chcą mieć nic wspólnego z apostołami chaosu.

- Czy mogłaby jednak przeszkodzić jakiemuś demonowi? - Durnik sprawiał wrażenie zmartwionego. - Zastanówmy się, Beldinie. Demon jest paskudną rzeczą.

- Ona sobie poradzi - odparł Beldin. - Nie martw się o Cyradis.

- Beldinie - sprzeciwił się Zakath. - Jest prawie dzieckiem, a ta przepaska na oczach potęguje jej bezradność.

Beldin roześmiał się szorstko.

- Bezradna? Cyradis? Człowieku, czyś postradał zmysły? Gdyby chciała, mogłaby prawdopodobnie powstrzymać słoń­ce. Nasza wyobraźnia nie jest w stanie ogarnąć mocy, jaką ona posiada.

- Nie rozumiem. - Zakath wyglądał na szczerze zdumio­nego.

- Cyradis skupia całą moc swojej rasy, Zakacie - wyjaśniła Polgara. - Nie tylko siłę żyjących obecnie Dalów, lecz również tych wszystkich, którzy kiedykolwiek stąpali po ziemi.

- A z tego co wiemy, również tych, którzy będą żyć w przyszłości - dodał Belgarath.

- Niezwykle interesująca teoria - powiedział Beldin. - Mo­że porozmawiamy na ten temat któregoś dnia. W każdym razie - kontynuował zwracając się do Zakatha - Cyradis może zrobić wszystko, by upewnić się, że ostateczne spotkanie odbędzie się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Demony nie są częścią tego spotkania, więc prawdopodobnie zignoruje je, a jeśli staną się zbyt kłopotliwe, po prostu wyśle je tam, skąd przybyły.

- Czy ty potrafisz tego dokonać? Beldin potrząsnął przecząco głową.

- Ale ona potrafi?

- Myślę, że tak.

- Trochę to dla mnie skomplikowane - przyznał Silk. - Jeśli żaden Grolim nie może dotrzeć do Kell nie ryzykując ślepotą, i jeśli demony nie mogą dowiedzieć się niczego, nawet jeśli tam pójdą, dlaczego wszyscy tam pędzą? Co dobrego to im przyniesie?

- Zamierzają znaleźć się w miejscu, z którego będą mogli podążyć za nami, kiedy tylko się pojawimy - odparł Bel­garath. - Zdają sobie sprawę, że my możemy tam dotrzeć i że dowiemy się, gdzie odbędzie się spotkanie. Prawdopodobnie planują deptać nam po piętach, gdy tylko wyjedziemy poza mury Kell.

- Co oznacza, że zrobi się wtedy bardzo nerwowo, prawda? Będziemy mieli na plecach połowę Grolimów chodzących po tym świecie.

- Wszystko będzie dobrze, Silku - odparł pewnie Belgarath.

- Fatalizm nie napełnia mnie w tym momencie otuchą, starcze - powiedział kwaśno Silk.

Twarz Belgaratha pałała szczęściem.

- Zaufaj mi - powiedział.

Silk popatrzył na niego, wzniósł ręce do góry, a następnie odszedł przeklinając pod nosem.

- Wyobraź sobie, że od lat czekałem na to, żeby mu to zrobić. - Starzec zachichotał, a jego błękitne oczy błyszczały radośnie. - Prawdę mówiąc warto było czekać. No dobrze, pozbierajmy rzeczy do kupy i ruszajmy czym prędzej.

Przenieśli część zapasów ze skrzyni dwukółki wozu na juczne konie. Durnik stanął przyglądając się uważnie drew­nianemu wehikułowi.

- Nie będzie zbyt dobre - stwierdził.

- Dlaczego nie? - spytał obronnie Silk.

- Koń musi być zaprzężony pomiędzy dwa dyszle. Jeśli umieścimy wilka na siedzeniu, będzie się znajdować tuż za nim. Szkapa wyrwie się natychmiast i nic jej nie powstrzyma.

- Chyba o tym nie pomyślałem - powiedział posępnie Silk.

- To zapach wilków sieje taką panikę wśród koni, niepraw­daż - zapytała Velvet.

- Zapach, kłapanie zębami i warczenie - odparł Durnik.

- Belgarion może przekonać ją, żeby nie kłapała zębami i nie warczała.

- A co z zapachem? - spytał Silk.

- Ja się tym zajmę. - Podeszła do juków i wyjęła z nich mały, szklany flakonik. - Spodziewam się, że mi odkupisz, książę Kheldarze - powiedziała stanowczo. - Skradłeś nieod­powiedni wóz, wiec sam musisz wymyślić, jak zrekompen­sować poniesione przeze mnie straty związane z wyprostowy­waniem twego błędu.

- Co to jest? - spytał podejrzliwie.

- Perfumy, Kheldarze, i to wyjątkowo kosztowne. - Spo­jrzała na Gariona, a na jej policzkach pojawiły się czarujące dołeczki. - Chcę, żebyś dla mnie tłumaczył - powiedziała. - Nie chciałabym, żeby ten wilk źle zrozumiał, kiedy zacznę go perfumować.

- Oczywiście.

Kiedy oboje wrócili od wynalazku przypominającego sanie, na którym jechały wilczyca i jej szczeniak, dostrzegli, że Ce’Nedra skuliła się na przednim siedzeniu, małego, zgrab­nego wozu. - Tu będzie bardzo wygodnie, książę Kheldarze - odezwała się radośnie. - Jestem ci niezmiernie wdzięczna.

- Ale...

- O co chodzi? - spytała otwierając szeroko oczy.

Silk popatrzył z cierpkim wyrazem twarzy i odszedł mam­rocząc coś pod nosem.

- Chyba mu się trochę pogorszyło, prawda? - Zakath zwrócił się do Gariona.

- Nic mu nie jest - odparł Garion. - Największą zabawę czerpał z oszukania tego kupca i kradzieży wozu. Staje się nieznośny, jeśli odnosi zbyt wiele sukcesów. Ce’Nedrze i Liselle udaje się zwykle wypuszczać z niego powietrze.

- Sądzisz, że obmyśliły ten plan między sobą?

- Nie musiały tego robić. Postępują tak od dawna i nie muszą nawet ustalać czegokolwiek.

- Czy sądzisz, że perfumy Liselle poskutkują?

- Tylko w jeden sposób można to sprawdzić - odparł Garion.

Przenieśli rannego wilka z sani na przednie siedzenie dwukółki i pokropili perfumami okolice końskiego nosa. Następ­nie cofnęli się nieco, bacznie obserwując zachowanie konia, podczas gdy Ce’Nedra trzymała mocno lejce. Zwierzę spra­wiało wrażenie nieco zaniepokojonego, lecz nie wpadło w pa­nikę. Garion poszedł po szczenię i ułożył je delikatnie na kolanach Ce’Nedry. Uśmiechnęła się, pogłaskała wilczycę po głowie i lekko potrząsnęła lejcami.

- To nie w porządku - poskarżył się Silk Garionowi, gdy wszyscy ruszyli śladem rivańskiej królowej.

- Czy chciałeś dzielić to miejsce z wilczycą? - spytał Garion.

Silk zmarszczył brwi.

- Chyba o tym nie pomyślałem - przyznał. - Mogłaby mnie ugryźć, co?

- Myślę, że nie, lecz z wilkami nigdy nic nie wiadomo.

- Chyba zostanę tu gdzie jestem.

- To dobry pomysł.

- Czy nie martwisz się trochę o Ce’Nedrę? Ten wilk mógłby ją zjeść dwoma kłapnięciami paszczy.

- Nie. Nie zrobi tego. Wie, że Ce’Nedra jest moją partner­ką, a w pewnym sensie mnie lubi.

- Ce’Nedra jest twoją żoną. - Silk wzruszył ramionami. - Jeśli ten wilk przegryzie ją na dwie części, przypuszczam, że Polgara będzie potrafiła z powrotem ją złożyć.

Kiedy ruszyli, Garionowi przyszła do głowy pewna myśl. Popędził wierzchowca i po chwili zrównał się z Zakathem.

- Jesteś cesarzem Mallorei, prawda?

- O, jak miło z twojej strony, że w końcu to dostrzegłeś - odparł sucho Zakath.

- A zatem, jak to możliwe, że nie wiedziałeś o klątwie, o której wspominał Beldin?

- Jak chyba zdążyłeś zauważyć, Garionie, niewiele uwagi poświęcam Grolimom. Wiedziałem, że większość z nich nie odważyłaby się tam wyruszyć, lecz sądziłem, że to jakieś przesady.

- Dobry władca próbuje dowiedzieć się wszystkiego o swo­im królestwie - powiedział Garion, po czym zdał sobie sprawę, jak bardzo zarozumiale zabrzmiały jego słowa. - Wybacz, Zatkacie - przeprosił. - To nie wyszło dokładnie tak jak za­mierzałem.

- Garionie - rzekł cierpliwie Zakath - twoje królestwo jest małą wyspą. Wyobrażam sobie, że większość z poddanych znasz osobiście.

- No cóż, wielu z nich, w każdym razie z widzenia.

- Tak właśnie myślałem. Znasz ich problemy, marzenia, nadzieje i zajmujesz się nimi osobiście.

- Przypuszczam, że tak.

- Jesteś dobrym królem, prawdopodobnie jednym z najlep­szych na świecie, lecz bardzo łatwo jest być dobrym królem, kiedy ma się małe królestwo. Widziałeś jednak moje cesarst­wo, a przynajmniej jego część, i jestem pewien, że masz już jakieś pojęcie, jak wielu ludzi w nim żyje. Absolutnie nie mógłbym uchodzić za dobrego króla. Dlatego właśnie jestem cesarzem.

- I bogiem? - spytał chytrze Garion.

- Nie. To szczególne złudzenie pozostawiam Urvonowi i Zandramas. Ludzie często tracą zdrowe zmysły mając aspira­cje do boskości, a wierz mi, bardzo potrzebuję zdrowych zmysłów. Odkryłem to po tym, jak straciłem połowę życia próbując zniszczyć Taura Urgasa.

- Garionie, kochanie! - zawołała Ce’Nedra.

- Tak?

- Czy mógłbyś tu podjechać na moment? Ten wilk trochę skomle, a nie wiem, jak się zapytać, w czym problem.

- Zaraz wracam - oznajmił Garion Zakathowi zawracając Chretienne i pokłusował w stronę wozu.

Ce’Nedra siedziała w wozie ze szczenięciem na kolanach. Małe stworzonko leżało błogo na plecach trzymając cztery łapy w górze, podczas gdy królowa drapała jego futrzasty brzuszek.

Wilczyca leżała tuż obok strzygąc niespokojnie uszami. Z jej oczu emanował głęboki smutek.

- Czy odczuwasz ból? - spytał Garion.

- Czy ona zawsze tak dużo mówi? - jęknęła.

Garion nie mógł skłamać ani pominąć pytania milczeniem.

- Tak - przyznał.

- Czy możesz sprawić, żeby przestała?

- Spróbuję. - Spojrzał na Ce’Nedrę. - Ten wilk jest bardzo zmęczony - powiedział. - Chce usnąć.

- Nie powstrzymuję jej.

- Cały czas do niej mówisz - zauważył delikatnie.

- Próbowałam tylko się zaprzyjaźnić, Garionie.

- Już jesteście przyjaciółkami. Lubi cię. A teraz pozwól jej usnąć.

Ce’Nedra wydęła usta.

- Nie będę jej przeszkadzać - oznajmiła lekko urażonym głosem. - Porozmawiam za to ze szczenięciem.

- On również jest zmęczony.

- Jak mogą być tak zmęczeni w ciągu dnia?

- Wilki zwykle polują w nocy. Dzień jest dla nich porą snu.

- Och, nie wiedziałam. No dobrze, Garionie, powiedz im, że będę cicho.

- Mała siostro - powiedział do wilka - ona obiecuje nie rozmawiać z tobą, kiedy będziesz miała zamknięte oczy.

Wilk obdarzył go zdumionym spojrzeniem.

- Będzie myślała, że śpisz.

Wilk sprawiał wrażenie zdumionego.

- Czy w języku ludzi można powiedzieć coś, co nie jest prawdą?

- Czasami.

- To niesamowite. No dobrze - stwierdziła. - Jeśli taka jest reguła tego stada, podporządkuję się. To jest jednak bardzo nienaturalne.

- Wiem.

- Zamknę oczy - rzekł wilk. - Będę je mieć zamknięte przez cały dzień, jeśli to powstrzyma ją od paplaniny. - Z jej piersi wydobyło się przeciągłe westchnienie i zamknęła oczy.

- Czy już śpi? - szepnęła Ce’Nedra.

- Myślę, że tak - odszepnął Garion, po czym zawrócił i pojechał na czoło kolumny.

Im dalej posuwali się na zachód, tym krajobraz stawał się bardziej górzysty i nierówny. Chociaż zachmurzenie wciąż się utrzymywało, około popołudnia na zachodnim horyzoncie pojawiło się jakieś niewyraźne światełko.

Przejechali przez kamienny most łukiem obejmujący spie­niony strumień.

- Pachnie czystością, Belgaracie - powiedział Durnik. - Myślę, że musi wypływać z gór.

Belgarath spojrzał na wąwóz, z którego wyłaniał się wartki potok.

- Może pojedziesz zobaczyć? - zaproponował. - Zorientuj się, czy jest tam miejsce nadające się na rozbicie obozu. Trudno znaleźć czystą wodę, więc nie powinniśmy omijać żadnej możliwości.

- Pomyślałem dokładnie tak samo. - Kowal wraz ze swym olbrzymim przyjacielem niemową udali się w górę strumienia.

Tej nocy rozbili obóz kilkaset jardów w głąb wąwozu, gdzie zakręcający strumień wyrzeźbił kawałek piaszczystej plaży. Po napojeniu koni i rozbiciu namiotów Polgara wzięła się za gotowanie kolacji. Pocięła wołowinę na steki i zrobiła gęstą zupę z suszonego grochu przyprawiając ją kawałkami szynki. Następnie położyła przy ognisku duży bochen ciemnego, wiejskiego chleba mrucząc cały czas do siebie. Jak zawsze, gotowanie zdawało się zaspokajać jakąś tkwiącą w niej głębo­ko potrzebę.

Wieczerza, którą przygotowała, w niczym nie ustępowała wystawnej uczcie. Kiedy kończyli jedzenie, zapadał już zmierzch i wszyscy położyli się z przyjemnym uczuciem sytości.

- Bardzo dobre, Pol. - Beldin beknął potężnie. - Myślę, że nie straciłaś talentu.

- Dziękuję, wujku. - Uśmiechnęła się i spojrzała na Erionda. - Nie rozleniwiaj się zbytnio - zwróciła się do niego. - Przynajmniej dopóki nie skończymy myć garnków.

Eriond westchnął, wstał, wziął cebrzyk i powolnym kro­kiem ruszył w kierunku strumienia.

- To kiedyś należało do moich zajęć - powiedział Garion do Zakatha. - Cieszę się, że jest teraz ktoś młodszy.

- Czy to nie zajęcie dla kobiety?

- Chciałbyś jej to powiedzieć?

- Och, teraz kiedy o tym wspomniałeś, chyba nie.

- Bardzo szybko się uczysz, Zakacie.

- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w ciągu mego życia zmył jakieś naczynie.

- Ja nazmywałem się dość za nas obydwu i nie powinienem mówić tego zbyt głośno. Może zdecydować, że najwyższy czas, byś się tego nauczył. - Garion rzucił pełne zadumy spojrzenie na Polgarę. - Chodźmy nakarmić wilczycę i jej szczenię - zaproponował. - Z jakiegoś powodu lenistwo u in­nych irytuje ciocię Pol i prawie zawsze udaje jej się wymyślić jakąś pracę dla kogoś.

- Garionie, skarbie - powiedziała słodko Polgara, kiedy wstali. - Po zmywaniu naczyń będziemy potrzebować wody do kąpieli.

- Tak, ciociu Pol - powiedział instynktownie. - Widzisz? - mruknął do cesarza Mallorei. - Wiedziałem, że za późno się ruszyliśmy.

- Czy zawsze robisz wszystko, o co cię prosi? I czy chodzi jej również o mnie?

Garion westchnął.

- Tak - odparł. - I jedno, i drugie.

Nazajutrz wstali wcześnie. Beldin wyleciał rozejrzeć się po okolicy, podczas gdy pozostali zjedli śniadanie, zwinęli obozo­wisko i osiodłali konie. Wilgotny, ponury chłód, który zawisł nad tym opustoszałym terenem, był systematycznie wypychany przez suche, zimne powietrze nadciągające z wierzchołków Dalazjańskich Gór. Garion naciągnął na siebie pelerynę. Nie zdążyli ujechać nawet mili, kiedy Beldin wyłonił się z za­chmurzonego nieba.

- Myślę, że powinniście skierować się na południe - pora­dził. - Przed nami Urvon z całą swoją armią.

Belgarath zaklął.

- Jest jeszcze coś - oznajmił garbus. - Darshivianie zdołali ominąć lub rozgromić Ateskę. Nadchodzą od tyłu. Na czele idą słonie. Znajdujemy się teraz dokładnie pomiędzy dwiema armiami.

- Jak daleko przed nami jest Urvon? - spytał Belgarath.

- Jakieś sześć do ośmiu mil. Ciągnie od podnóża gór.

- A jak daleko za nami są słonie?

- Jakieś pięć mil. Wygląda, jakby zamierzali odciąć kolum­nę Urvona. Nic nie poradzimy, Belgaracie. Będziemy musieli salwować się ucieczką. Musimy wydostać się ze środka tego kotła, zanim rozpocznie się walka.

- Czy Atesca ściga wojska Zandramas? - spytał z zacieka­wieniem Zakath.

- Nie. Myślę, że posłuchał twoich rozkazów i wycofał się do enklawy na brzegu Magan.

Belgarath nie przestawał przeklinać.

- W jaki sposób Urvon tak szybko zaszedł tak daleko na północ? - wymamrotał.

- Wykańcza swoich wojowników wyczerpującym mar­szem - odparł Beldin. - Każe im biec, a Nahaz rozkazał demonom popędzać ich.

- Chyba nie mamy wyboru - stwierdził Belgarath. - Musi­my skierować się na południe. Tocie, czy będziesz w stanie poprowadzić nas do Kell, jeśli pójdziemy przez góry blisko granicy z Gandaharem?

Olbrzymi niemowa skinął głową, a następnie wykonał kilka szybkich gestów w stronę Durnika.

- Możemy napotkać sporo przeszkód. Tamtejsze góry są niezwykle dzikie i urwiste, a w wyższych partiach leży jeszcze sporo śniegu. Stracimy mnóstwo czasu, dziadku - powiedział Garion.

- Nie tyle, ile stracimy dostając się w sam środek walki. No dobrze. Chodźmy na południe.

- Za chwilę, ojcze - odezwała się Polgara. - Ce’Nedro - zawołała - Zbliż się.

Ce’Nedra potrząsnęła lejcami i skierowała wóz do miejsca, w którym stali. Polgara szybko wyjaśniła jej sytuację.

- Teraz - powiedziała - musimy wiedzieć dokładnie, co robią i co planują, i to obie strony. Myślę, że nadszedł czas, byś użyła amuletu mojej siostry.

- Dlaczego o tym nie pomyślałem? - odezwał się nieco zażenowany Belgarath.

- Byłeś zbyt zajęty przypominaniem sobie wszystkich prze­kleństw, jakie tylko znasz - podpowiedział Beldin.

- Czy możesz to robić i jednocześnie powozić? - spytała Polgara małej królowej.

- Spróbuję, lady Polgaro. - W głosie Ce’Nedry wyczuwało się zwątpienie. Podniosła śpiące szczenię z kolan i położyła je obok matki.

- Ruszajmy - zarządził Belgarath.

Skręcili z drogi i pomknęli otwartym polem przez wysoką trawę. Po jakimś czasie Ce’Nedra zawołała do Polgary:

- Nic z tego, Polgaro! Na tym nierównym terenie muszę dwiema rękami trzymać lejce.

Wstrzymali konie.

- Nie ma większego problemu - powiedziała Velvet. - Po­prowadzę konia zaprzęgowego, a Ce’Nedra skoncentruje się na swoim zadaniu.

- To trochę niebezpieczne, Liselle - sprzeciwił się Belga­rath. - Jeśli koń się spłoszy, możesz spaść z siodła i powóz cię przejedzie.

- Czy widziałeś, żebym kiedykolwiek spadła z konia, Przedwieczny? Nie przejmuj się. Nic mi nie będzie. - Pod­jechała do konia zaprzęgowego i pewnie chwyciła jedną lejce. Ruszyli wolno, stopniowo nabierając prędkości. Polgara je­chała obok powozu, a Ce’Nedra ze skupieniem widocznym na twarzy trzymała rękę na amulecie zawiązanym na szyi.

- Słyszysz coś? - spytała Polgara.

- Słyszę jakieś urywki rozmów, lady Polgaro - odparła mała królowa. - Jest tam mnóstwo ludzi. Poczekaj chwilę - powiedziała - myślę, że zlokalizowałam Nahaza. Takiego gło­su się nie zapomina. - Zmarszczyła brwi. - Chyba rozmawia z generałami Urvona. Wcześniej wysłali Ogary, więc wiedzą już, że nadchodzą słonie.

- Czy będziesz mogła później jeszcze raz ich usłyszeć? - spytał Belgarath.

- Myślę, że tak. Kiedy już kogoś znajdę, zwykle dość szybko udaje mi się zlokalizować go ponownie.

- To dobrze. Spróbuj się dowiedzieć, czy darshiviańscy generałowie zdają sobie sprawę, że Urvon jest tuż przed nimi. Jeśli dojdzie do bitwy, chcę wiedzieć dokładnie, gdzie się odbędzie.

Ce’Nedra odwróciła się lekko, mocno zaciskając pięść na amulecie. Zamknęła oczy, a po chwili je otworzyła.

- Żeby tylko się nie ruszali.

- Kto? - spytał Slk.

- Poganiacze słoni. Paplają gorzej niż stare kobiety. Cze­kajcie. Są tutaj, mam ich. - Przez moment nasłuchiwała z uwagą, choć powóz podskakiwał na nierównej ziemi. -Darshiviańscy oficerowie bardzo się martwią - przekazała. - Zdają sobie sprawę, że armia Urvona znajduje się gdzieś w górach, lecz nie wiedzą dokładnie gdzie. Żaden z ich zwiadowców nie powrócił jeszcze z raportem.

- Ogary prawdopodobnie dobrze wypełniają swe obowią­zki - powiedział Silk.

- Co planują Darshivianie? - spytał Belgarath.

- Nie są zdecydowani. Zamierzają posuwać się ostrożnie dalej i wysyłać zwiadowców.

- W porządku. Zorientuj się, czy możesz powrócić do Nahaza.

- Spróbuję. - Ponownie zamknęła oczy. - Och, to obrzyd­liwe! - krzyknęła po chwili.

- O co chodzi, kochanie? - zapytała Polgara.

- Karandowie znaleźli wąski wąwóz. Zamierzają zwabić do niego słonie, a następnie stoczyć na nie głazy i płonące krzaki. - Słuchała dalej. - Kiedy już pozbędą się słoni, cała armia ruszy z podnóża gór i zaatakuje resztę Darshivian.

- Czy Urvon tam jest? - spytał Beldin z błyskiem zacieka­wienia w oczach.

- Nie. Jest gdzieś z boku. Wścieka się.

- Myślę, że lepiej, jak odnajdziesz ten wąwóz - powiedział karłowi Belgarath. - Tam właśnie odbędzie się bitwa i chcę mieć pewność, że będzie toczyć się za nami, a nie gdzieś z przodu.

- Racja - zgodził się Beldin, kurcząc się i rozciągając ramiona. - Bądźmy w kontakcie - dodał zmieniając kształt.

Pojechali dalej ostrożnie stępa. Garion przymocował sobie tarczę do ramienia.

- Czy naprawdę sądzisz, że wchodzenie w paszczę nad­ciągającej armii rzeczywiście nam pomoże? - zapytał Zakath.

- Może nie pomoże zbyt wiele, lecz z pewnością nie za­szkodzi.

Belgarath jechał z twarzą zwróconą w kierunku mrocznego nieba. Garion wyczuwał myśli starca sięgające daleko w przód.

- Nie tak głośno, ojcze - ostrzegła Polgara. - Wszędzie dookoła nas są Grolimowie.

- Nie obawiaj się - odparł. - Żaden z nich nie będzie w stanie określić, kto jest sprawcą tego hałasu. Wszyscy będą myśleli, że to jakiś inny Grolim.

Poruszali się wciąż powoli wpatrując się uparcie w starego czarodzieja.

- Północ! - wybuchnął wreszcie. - Beldin znalazł wąwóz, w którym doszło do potyczki. Znajduje się za nami. Czeka nas teraz ciężka przeprawa, ale będziemy poza zasięgiem obu armii.

- Dlaczego zatem marnujemy czas stojąc w miejscu? - zapytał Silk.


Rozdział XXIII


Pogalopowali na południe przez opustoszałe obszary zachodniej Darshivy. Na czele znajdowała się Velvet prowadząca konia Ce’Nedry. Mała królowa trzyma­ła się jedną ręką za bok powozu, drugą zaciskając na amulecie.

- Darshivianie nadal nie wiedzą, że Urvon czai się w po­bliżu! - zawołała.

- Chyba niedługo się dowiedzą! - odkrzyknął Silk.

- Jak daleko do granicy z Gandaharem? - zapytał Garion Zakatha.

- Przypuszczam, że jakieś dwadzieścia mil.

- Dziadku, czy naprawdę musimy jechać aż tak daleko na południe?

- Prawdopodobnie nie - odparł starzec. - Beldin jest z przodu. Jak tylko miniemy zwiadowców Urvona, poprowa­dzi nas w góry. Nie przepełnia mnie żadna szczególna żądza zwiedzania Gandaharu, a ciebie?

- Raczej nie. Jechali dalej.

Zachmurzyło się jeszcze bardziej i Garion poczuł na twarzy pierwsze krople chłodnego deszczu.

Wjechali na wzgórze i Belgarath stanął w strzemionach, żeby mieć lepsze pole widzenia.

- Tam - powiedział wskazując. - Kołuje.

Garion popatrzył wnikliwie przez płytką dolinę na przeciw­ległą stronę wzgórza. Samotny ptak, zdający się ledwie maleń­ką czarną plamką w oddali, unosił się leniwie w powietrzu. Ruszyli w dół zbocza, a podniebny akrobata zakręcił i odleciał w kierunku zachodnim dostojnie machając skrzydłami. Podą­żyli za nim.

Przerywany deszczyk przeszedł w zimny kapuśniaczek zasnuwający otaczający ich krajobraz mglistą mżawką.

- Uwielbiasz jeździć w deszczu, nieprawdaż? - odezwał się Silk z ironią.

- W pewnych okolicznościach tak - odparł Sadi. - Deszcz co prawda nie jest równie dobry jak mgła, ale również ogranicza widoczność, a poszukuje nas sporo różnych ludzi.

- Tu masz rację - przyznał Silk naciągając mocniej płaszcz. Teren stawał się coraz bardziej nierówny, a z ziemi często wystawały zniszczone warunkami pogodowymi kamienie. Po kilku milach intensywnej jazdy Beldin doprowadził ich do płytkiego wąwozu. W miarę jak jechali dalej, ściany wąwozu stawały się coraz bardziej strome i wyższe. Wkrótce podążali wąskim, skalistym parowem.

Nastało późne popołudnie. Deszcz nie ustawał i wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki. Garion przetarł twarz i spojrzał przed siebie. Niebo na zachodzie zdawało się rozjaśniać, jakby obiecywało poprawę pogody. Prawdopodo­bnie nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo przygnębia­jąco wpływała na niego posępność wisząca nieprzerwanie nad Darshivą. Popędził Chretienne do galopu. Poczuł, że kiedy ponownie otulą ich promienie słoneczne, będą znów bezpieczni.

Tuż za zakrętem głębokiego parowu dostrzegł stojącego na drodze Beldina. Matowe włosy karła zwieszały się mokrymi strąkami na ramiona i kapało mu z brody.

- Lepiej jak zwolnicie tempo! - krzyknął do nich. - Milę wcześniej słyszałem, że nadjeżdżacie, a nie jesteśmy sami w tych górach.

Garion z żalem wstrzymał Chretienne.

- Dokąd dokładnie prowadzi ten wąwóz? - spytał Belgarath garbusa.

- Wije się i bardzo często zakręca, lecz w końcu dochodzi do grzbietu góry. Łańcuch rozciąga się na północ i południe. Jeśli pojedziemy nim w kierunku północnym, dotrzemy do głównego szlaku karawan. To najszybsza droga do Dalazji.

- Wszyscy jednak o tym wiedzą.

- Zgadza się. Wyprzedzimy ich o jakiś dzień drogi. Oni mają przed sobą jeszcze bitwę.

- Czy znów wybierasz się na zwiady?

- Poczekam, aż deszcz ustanie choć odrobinę. Pióra mi zmokły. Och, jeszcze jedna sprawa. Kiedy dotrzemy do tej grani, będziemy musieli zachowywać niezwykłą ostrożność. Kawałek drogi na północ znajdziemy się kilka mil ponad miejscem, w którym zasadził się Nahaz.

- Twój szlak pozostawia wiele do życzenia - stwierdził Belgarath. - Jeśli ktoś tam z dołu akurat przypadkiem spojrzy w górę, spadnie nam na karki połowa armii Urvona.

- Tylko pod warunkiem, że potrafią latać. Kilka tysięcy lat temu doszło tam do trzęsienia ziemi, które odcięło jedno zbocze tej grani. Teraz jest tam niezwykle stromy klif.

- Jak wysoki?

- Dostatecznie wysoki. Jakieś tysiąc stóp.

- Jak daleko stamtąd do szlaku karawan?

- Około piętnastu mil od grzbietu góry.

- A zatem nieco na północ od armii Urvona?

- Sporo na północ.

- Dlaczego Nahaz go ominął? Czemu po prostu nie skręcił na zachód?

- Prawdopodobnie nie chciał, żeby Darshivianie wraz ze swymi słoniami znaleźli się tuż za nim. Poza tym jest demonem. Przypuszczam, że nie mógł się oprzeć okazji do masowej rzezi.

- Możliwe. Czy sądzisz, że bitwa rozpocznie się dziś po południu?

- Wątpię. Słonie nie poruszają się aż tak szybko, a Darshivianie posuwają się bardzo ostrożnie. Wkrótce zatrzymają się na nocny postój. Nazajutrz jednak prawdopodobnie będzie dość głośno.

- A może nocą udałoby się nam minąć miejsce zasadzki?

- Nie radzę. Nie można by było zapalić żadnej pochodni, a ten klif to istna przepaść. Zjedziesz z krawędzi i wpadniesz prosto w Magan.

Belgarath chrząknął.

- Jesteś pewien, że nie możesz latać?

- Nie ma szansy. W tym momencie nie wyrzuciłbyś mnie w powietrze nawet używając katapulty.

- Może zmienisz się w kaczkę?

- Może będziesz pilnował swojego nosa?

- A zatem, Garionie - odezwał się Belgarath lekko zrezyg­nowanym tonem - myślę, że kolej na nas. - Ześlizgnął się z siodła i ruszył wąwozem. Garion westchnąwszy również zeskoczył ze swego wierzchowca i podążył śladem dziadka.

Popędzili przed siebie przeszukując rozmokły teren, polega­jąc na wyostrzonym słuchu i zmyśle powonienia. Zapadał już wieczór, kiedy ściany wąwozu zaczęły się stopniowo rozsze­rzać i ujrzeli przed sobą imponującą grań. Ruszyli na północ w zanikającej mżawce.

- Dziadku - odezwał się Garion. - Tam jest chyba jakaś jaskinia. - Pyskiem wskazał na otwór w skale.

- Zobaczmy.

Wejście do jaskini było wąskie, niewiele większe niż szersza szczelina i zdawało się nie rozszerzać wewnątrz. Jama była jednak głęboka i swym kształtem bardziej przypominała długi korytarz niż jakieś pomieszczenie.

- Co o tym sądzisz? - spytał Garion, kiedy stali wpatrując się w ciemności panujące w osobliwej jaskini.

- Dobre miejsce, żeby schronić się w razie złej pogody lub zatrzymać na noc. Przyprowadź pozostałych, a ja postaram się rozpalić ognisko.

Garion zawrócił i dużymi susami pognał w dół grani. Deszcz wyraźnie słabł, lecz wiatr przybierał na sile i robiło się coraz chłodniej.

Kiedy Garion dotarł do przyjaciół, grupa posuwała się powoli ku wyjściu z wąwozu.

- Kolejna jaskinia? - spytał żałośnie Silk, kiedy Garion poinformował ich, co znaleźli wraz z Belgarathem.

- Potrzymam cię za rękę, Kheldarze - ofiarowała się Velvet.

- Doceniam ten gest, Liselle, ale to chyba na niewiele się zda. Nie cierpię jaskiń.

- Kiedyś będziesz musiał mi opowiedzieć czemu.

- Myślę, że nie. Nie lubię o tym rozmawiać. Nawet nie lubię o tym myśleć.

Garion poprowadził ich wąskim szlakiem wiodącym na szczyt grani. Powóz Ce’Nedry podskakiwał na wyboistym i skalistym podłożu. Radość, która rozjaśniła jej oblicze, kiedy przejęła kontrolę nad zgrabnym wehikułem, zniknęła całkowi­cie i mała królowa jechała teraz przygnębiona krzywiąc się przy każdym wyboju.

- Trudno to nazwać jaskinią - orzekł krytycznie Beldin, kiedy dotarli do otworu w skale.

- Nie krępuj się i śpij na zewnątrz - powiedział Belgarath.

- Będziemy musieli zasłonić koniom oczy, żeby je wprowa­dzić - zauważył Durnik. - Jak tylko zobaczą tą jamę, nie będą chciały się dać zaciągnąć.

- W zupełności je rozumiem - przyznał Silk. - Czasami zadziwia mnie inteligencja tych stworzeń.

- Nie uda nam się jednak wciągnąć do środka powozu - odezwał się Sadi.

- Możemy go przykryć płótnem namiotów i posypać zie­mią - rzekł Durnik. - Nie będzie go widać, przynajmniej w ciemności.

- Zaczynajmy - odezwał się Belgarath. - Chyba chcie­libyśmy się znaleźć w środku jeszcze przed zapadnięciem zmroku?

Wprowadzenie koni do wąskiego wejścia nie było wcale łatwe, lecz po jakimś czasie udało im się wciągnąć zwierzęta, a wtedy Durnik zakrył otwór płótnem namiotu, po czym wrócił, by pomóc Eriondowi i Tothowi zamaskować powóz.

Wilczyca pokuśtykała do jaskini wraz ze swym figlarnym szczenięciem. Teraz, kiedy zaczął odżywiać się regularnie, maluch z apatycznego kłębuszka zmienił się w swawolne stworzonko. Jego matka również, jak zauważył Garion, za­częła się poprawiać, a jej futro nabrało połysku.

- Wspaniała nora - stwierdziła. - Czy stąd będziemy wy­bierać się na polowanie?

- Nie, mała siostro - odparła Polgara, parząc zioła nad ogniem. - Mamy pewne sprawy do załatwienia gdzie indziej. Pozwól mi obejrzeć twą ranę.

Wilczyca posłusznie położyła się przy ognisku, wyciągając zranioną łapę. Polgara delikatnie usunęła opatrunek i zbadała owrzodzone miejsce.

- Dużo lepiej - oceniła. - Rana prawie się zagoiła. Czy nadal odczuwasz ból?

- Ból można wytrzymać - odparła obojętnie wilczyca. - Nie trwa wiecznie.

- Jednak jego intensywność pozwala określić, kiedy rana wygoi się zupełnie.

- To prawda - przyznała wilczyca. - Wielokrotnie już sa­ma to zaobserwowałam. Boli mnie teraz mniej, myślę więc, że rana się zasklepia.

Polgara wymyła łapę wilczycy w soku o gryzącym zapachu, który przygotowała w glinianym garncu, następnie wymiesza­ła zioła z mydłem i cukrem, nałożyła mieszankę na ranę i ponownie nakryła wszystko opatrunkiem.

- Nie będziemy musiały powtarzać tego zabiegu, mała siostro - powiedziała swojej szczególnej pacjentce. - Owrzo­dzenie już prawie ustąpiło.

- Jestem ci wdzięczna - odparła prosto wilczyca. - Czy będę mogła pójść o własnych siłach, kiedy znów zrobi się jasno? Ta rzecz, która biegnie na okrągłych łapach, jest strasznie niewygodna do siedzenia a samica, która popędza ją do biegu, bardzo dużo mówi.

- Posiedź tam jeszcze raz, kiedy zrobi się jasno - poradziła Polgara. - Rana zasklepi się w tym czasie.

Wilczyca westchnęła i oparła pysk na przednich łapach. Przyniesiono wodę z pobliskiego źródła i Polgara przygoto­wała wieczerzę. Kiedy skończyli jeść, Belgarath wstał.

- Rozejrzyjmy się po okolicy - zwrócił się do Gariona. - Chcę się zorientować, z czym tu mamy do czynienia.

Garion skinął głową i również wstał. Obaj mężczyźni wyszli z jaskini, niosąc przy okazji jedzenie dla Silka. Mały człowie­czek zgłosił się na ochotnika, i to z pełnym entuzjazmem, jak zauważył Garion, do pełnienia warty.

- Gdzie idziecie? - spytał siadając na kamieniu i zabierając się do jedzenia.

- Musimy trochę powęszyć - odparł Belgarath.

- Niezły pomysł. Chcecie, żebym poszedł z wami?

- Nie. Lepiej zostań tutaj i miej oczy szeroko otwarte. Ostrzeż pozostałych, gdyby ktoś nadjechał granią. - Starzec poprowadził Gariona kilkaset kroków wzdłuż grzbietu grani, gdzie obydwaj przybrali swe odmienne postacie. Garion w cią­gu ostatnich kilku miesięcy przeistaczał się tyle razy, że różnica między dwoma kształtami, jakie przybierał, zaczęła się w jego odczuciu stopniowo zacierać i często będąc w ludzkiej postaci łapał się na tym, że myśli jak wilk. Biegł susami u boku wielkiego, srebrnego wilka rozważając szczególne rozdwojenie osobowości.

Belgarath zatrzymał się nagle.

- Myśl o tym, co robisz - powiedział. - Na nic się zdadzą twoje uszy i nos, jeśli będziesz bujał w obłokach.

- Tak, czcigodny przewodniku - odparł Garion czując mo­cne zażenowanie. Wilki rzadko kiedy wymagały reprymendy, a jeśli już ją otrzymały, wiązało się to z silnym poczuciem wstydu.

Dotarłszy do miejsca, w którym grzbiet pękł podczas trzęsieniem ziemi, przystanęli. Podnóże gór rozciągające się dalej ku równinie tonęło w ciemnościach. Armia Urvona z pewnością otrzymała rozkazy, by nie rozpalać żadnych ognisk. Na samej jednak równinie niewielkie światełka ognisk wartowników migotały niczym małe, pomarańczowe gwiazdki.

- Zandramas posiada wielką armię - wysłał Garion swą myśl do dziadka.

- Tak - zgodził się starzec. - Jutrzejsza bitwa może po­trwać trochę dłużej. Nawet demony Nahaza będą potrzebo­wać sporo czasu na zabicie tylu ludzi.

- Im dłużej, tym lepiej. Mogą to robić cały tydzień, jeśli tylko zechcą. W tym czasie możemy znajdować się już w poło­wie drogi do Kell.

Belgarath rozejrzał się dookoła.

- Pobiegnijmy trochę dalej tą granią i rozejrzyjmy się.

- Zgoda.

Chociaż Beldin ostrzegał, że w wyższych partiach gór mogą pojawiać się zwiadowcy jednej lub drugiej armii, dwa wilki nie napotkały żywego ducha.

- Prawdopodobnie wrócili z raportami - usłyszał Garion myśl Belgaratha. - Niechybnie powrócą tu o pierwszym brza­sku. Wracajmy do jaskini. Prześpimy się trochę.

Nazajutrz wstali wcześnie, zanim jeszcze zajaśniał poranek. Zjedli śniadanie w milczeniu. Chociaż dwie armie składały się tylko z ich wrogów, nie czerpali specjalnej przyjemności z nadchodzącego rozlewu krwi. Po posiłku wynieśli z jaskini juki i siodła, a na końcu wyprowadzili konie.

- Jesteś jakiś przygaszony od rana, Garionie - zauważył Zakath podczas siodłania wierzchowców.

- Właśnie się zastanawiałem, czy istnieje jakaś możliwość powstrzymania tej masakry.

- Raczej nie - odparł Zakath. - To, co ma się zdarzyć, jest nieuniknione. Zbyt późno na jakiekolwiek zmiany. Darshivianie pójdą dalej i wpadną w zasadzkę Urvona. Stoczyłem wystarczająco dużo bitew, by nabrać pewności, że na okreś­lonym etapie nie da się odwrócić biegu spraw.

- Tak jak w Thull Mardu?

- Thull Mardu to gruba pomyłka - przyznał Zakath. - Powinienem był ominąć armię Ce’Nedry, zamiast próbować przetoczyć się przez nią. Grolimowie przekonali mnie, że uda się im utrzymać mgłę cały dzień w jednym miejscu. Trzeba było im nie wierzyć. A z całą pewnością nie doceniłem w pełni asturiańskich łuczników. Jak to w ogóle możliwe, żeby tak szybko strzelać z łuku?

- Potrzeba wielu lat ćwiczeń. Lelldorin pokazał mi kiedyś, jak to się robi.

- Lelldorin?

- Mój asturiański przyjaciel.

- Zawsze mówiono nam, że Arendowie są beznadziejnie głupi.

- Nie są specjalnie błyskotliwi - przyznał Garion. - Może właśnie dlatego są takimi wyśmienitymi żołnierzami. Zbyt mało mają wyobraźni, żeby się czegokolwiek obawiać. -Uśmiechnął się poprzez ciemności. - Mandorallen nie potra­fiłby nawet dopuścić do siebie myśli, że może odnieść jakąś porażkę. Sam jeden zaatakowałby całą twoją armię.

- Baron Vo Mandor? Słyszałem o nim. - Zakath zaśmiał się krzywo. - Niewykluczone również, że rzeczywiście by wygrał.

- Nigdy mu tego nie mów. I tak ma już dość kłopotów. - Garion westchnął. - Szkoda, że go tu nie ma, a także Baraka, Hettara i Relga.

- Relga?

- To ulgoski fanatyk. Przechodzi przez skały. Zakath popatrzył na swego rozmówcę.

- Nie wiem, w jaki sposób, więc nawet mnie nie pytaj. Widziałem kiedyś, jak wsadził jakiegoś Grolima w potężny głaz. Następnie zostawił go tam tak, że tylko ręce mu wy­stawały.

Zakath wzdrygnął się.

Wsiedli na konie i pojechali wolno wąwozem. Powóz Ce’Nedry podskakiwał na wybojach. Niebo stopniowo przeja­śniło się i Garion dostrzegł, że dojeżdżają do krawędzi klifu, który dochodził do miejsca zbliżającej się bitwy.

- Belgaracie - powiedział cicho Zakath. - Czy mógłbym coś zaproponować?

- Zawsze z chęcią słuchałem propozycji.

- To jest prawdopodobnie jedyne miejsce, z którego bę­dziemy mogli zobaczyć, co się dzieje na dole. Czy nie byłoby dobrze zatrzymać się i upewnić, że rzeczywiście dojdzie do walki, zanim wyruszymy w dalszą drogę? Jeśli Darshivianie przechytrzą Urvona, będziemy ich mieć nie dalej jak kilka mil za sobą. W takim wypadku musielibyśmy uciekać.

Belgarath zmarszczył brwi.

- Może i masz rację - stwierdził. - Nigdy nie zaszkodzi znać całą sytuację. - Wstrzymał konia. - No dobrze - powie­dział - zatrzymamy się tutaj i dalej pójdziemy piechotą. Na skraju tego urwiska można się tak ukryć, że nikt nas nie dostrzeże. - Zeskoczył z konia.

- Niewiasty zaczekają tutaj, ojcze - odezwała się Polgara. - Dość już naoglądałyśmy się bitew. Nie ma chyba potrzeby, żeby oglądać kolejną. - Spojrzała na Erionda. - Ty również zostaniesz z nami - dodała.

- Tak, Polgaro.

Pozostali skryli się za kilkoma głazami leżącymi na krawę­dzi klifu. Ponury całun chmur wiszący nieprzerwanie nad Darshivą pokrył przeklętą i zniszczoną równinę posępnym półmrokiem. Garion dostrzegł na niej z trudnością niewielkie postacie posuwające się do przodu z prędkością, która z tej odległości wydawała się nie większa niż pełzanie.

- Myślę, że właśnie odkryłem pewien defekt w czymś, co wydawałoby się absolutnie wspaniałym planem - oznajmił kwaśno Zakath. - Są zbyt daleko, abym mógł odróżnić jakiekolwiek szczegóły.

- Mogę coś na to poradzić - mruknął Beldin. - Wzrok sokoła jest około dziesięć razy lepszy niż człowieka. Mogę kołować kilkaset stóp nad ich głowami i będę w stanie odróżnić każdy detal.

- Czy jesteś pewny, że wyschły ci pióra? - spytał Belgarath.

- Po to przecież ubiegłej nocy spałem blisko ogniska.

- Dobrze, informuj mnie na bieżąco.

- Naturalnie. - Groteskowy karzeł skulił się i rozmył w po­wietrzu. Jeden zręczny skok wystarczył, aby sokół znalazł się na kamieniu z oczami utkwionymi w rozciągającą się poniżej równinę. W chwilę później rozpostarłszy skrzydła sfrunął z urwiska.

- Zawsze zachowuje się jakby nigdy nic - zauważył Zakath.

- Nie o to chodzi - wymamrotał Sadi drapiąc się po czaszce. - Przyzwyczailiśmy się do tego. Pierwszym razem, kiedy zobaczyłem, jak to robił, włosy stanęły mi dęba, lecz wciąż podoba mi się ta sztuczka.

- Wojownicy Urvona kryją się w płytkich zagłębieniach na zboczach tego długiego, wąskiego wąwozu - powtórzył Belgarath ciche słowa sokoła kołującego w mrocznym powietrzu daleko poniżej - a słonie podążają dokładnie w kierunku tej gardzieli.

Zakath wychylił się za krawędź i popatrzył w dół.

- Uważaj - ostrzegł Garion łapiąc Malloreanina za ramię.

- Rzeczywiście spora przepaść - przyznał Zakath. - No, dobrze - odezwał się. - Teraz rozumiem, dlaczego Darshivianie zdążają do tego wąwozu. Rozwidla się on u podnóża klifu i jedna droga prowadzi na północ łącząc się prawdopodobnie z głównym szlakiem karawan. - Zadumał się. - W istocie to dobra strategia. Gdyby Nahaz nie popędzał tak straszliwie swych oddziałów, Darshivianie pierwsi dotarliby do tego szlaku i sami mogliby zastawić pułapkę. - Odsunął się od skraju urwiska.

- To jedna z przyczyn, dla których nie cierpię wojować na nierównym terenie. W Cthol Murgos doznałem kilku paskud­nych niespodzianek.

- Słonie zaczynają tworzyć kolumnę - zrelacjonował Belgarath - a reszta Darshivian długim sznurem rozciąga się za nimi.

- Czy wysyłają zwiadowców? - spytał Zakath.

- Tak, lecz zwiadowcy badają tylko dno wąwozu. Kilkoro wspięło się na zbocza, lecz Ogary szybko sobie z nimi po­radziły.

Zaczekali, aż Beldin zatoczył duże koło nad dwiema ar­miami.

- Zaczęło się - powiedział ze smutkiem Belgarath. - Słonie wchodzą do wąwozu.

- Trochę mi szkoda tych słoni - odezwał się Durnik. - One wcale się do tego nie garnęły. Żeby tylko nie chcieli użyć przeciwko nim ognia.

- Taka jest taktyka, gospodarzu - powiedział spokojnie Zakath. - Tak naprawdę słonie boją się jedynie ognia. W pa­nice rzucą się ku wyjściu z wąwozu.

- Tratując przy okazji Darshivian - dodał Silk lekko zbola­łym głosem. - Nahaz napije się dziś krwi do syta.

- Czy naprawdę musimy na to patrzeć? - spytał Durnik,

- Musimy zaczekać, aż się zacznie - odparł Belgarath.

- Myślę, że wrócę i zaczekam wraz z Pol - powiedział kowal odchodząc od krawędzi klifu. Obaj z Tothem ruszyli wąwozem.

- Bardzo wrażliwy człowiek, prawda?

- Zazwyczaj - odparł Garion. - Kiedy jednak zajdzie po­trzeba, robi to, co ma do zrobienia.

- Pamiętasz, jak zapędził tego Murgo na trzęsawisko z lot­nych piasków - przypomniał Silk wzdrygając się - a potem patrzył jak tonie?

- Już niedługo - powiedział napiętym głosem Belgarath. - Ostatnie słonie właśnie wkroczyły do wąwozu.

Czekali. Garionowi nagle zrobiło się zimno.

Wtem, mimo że działo się to przeszło milę od nich, usłyszeli ogłuszające dudnienie. To wojownicy Urvona zaczęli spychać olbrzymie głazy na nadchodzące słonie. Doleciało ich słabe echo agonalnych ryków ogromnych zwierząt. Nad wąwozem zaczęły unosić się kłęby dymu i jęzory ognia, kiedy bestialscy Karandowie zasypali zaskoczone i bezradne zwierzęta gradem płonących gałęzi.

- Chyba już dość się napatrzyłem - stwierdził Sadi, po czym wstał i wrócił do głębokiego jaru.

Słonie, którym udało się przetrwać druzgocący atak, a któ­re z takiej odległości wyglądały jak mrówki, zawróciły i w pa­nice popędziły ku wyjściu z wąwozu i do przejmującego wycia zwierząt dołączyły ludzkie wrzaski, kiedy olbrzymie bestie miażdżyły kolejne szeregi darshiviańskich żołnierzy.

Beldin nadleciał i usadowił się na głazie, z którego poprzed­nio wyruszył na zwiad.

- A cóż to?! - wrzasnął Silk. - Tam, przy wejściu do wąwozu!

Zdawało się, że w mrocznym powietrzu na skraju równiny coś się nagle zakotłowało. Tajemniczemu migotaniu towarzy­szyło trzepotanie, światło mieniące się wszystkimi barwami tęczy i złowróżbne błyskawice. Wtem niespodziewanie cały ten zamęt zamienił się w jeden wielki koszmar.

- Belar! - zaklął Silk. - Jest olbrzymi jak stodoła. Potwór był rzeczywiście ohydny. Miał kilkanaście długich ramion, które wiły się i cięły powietrze niczym bicze, troje płonących oczu, ogromny pysk i wielkie kły. Bestia stanęła nad słoniami i wzgardliwie odkopnęła je na bok olbrzymią stopą zaopatrzoną w ostre pazury. Następnie przy wtórze grzmotów ruszyła wąwozem nie zważając na płomienie ani grad głazów, które nie wydawały się niczym więcej jak płatkami śniegu.

- Co to jest? - spytał drżącym głosem Zakath.

- To Mordja - odparł Belgarath. - Widziałem go już u Morindimów, a takiej twarzy raczej się nie zapomina.

Demon w wąwozie sięgał licznymi rękami łapiąc w pazury całe oddziały Karandów, a następnie ciskał nimi jakby od niechcenia o otaczające skały.

- Wygląda na to, że szala zwycięstwa przechyliła się na inną stronę - powiedział Silk. - Co myślicie o wyruszeniu w dalszą drogę?

Władca demonów Mordja podniósł swój olbrzymi pysk i zagrzmiał w niezrozumiałej dla ludzi mowie.

- Stój! - rozkazał Belgarath chwytając Silka za ramię. - Bitwa się jeszcze nie rozegrała. To było wyzwanie i Nahaz nie będzie umiał mu się oprzeć.

Ponad górnym krańcem wąwozu dostrzegli podobne migo­tanie i w pożodze światła stanęła druga, ogromna postać. Garion nie widział twarzy, czego wcale nie żałował, lecz zauważył, że i ten stwór miał wężowate kończyny wystające z szerokich pleców.

- Ośmielasz się stawać ze mną twarzą w twarz, Mordja? - zagrzmiał głosem, który zatrząsł pobliskimi górami.

- Nie obawiam się ciebie, Nahazie! - ryknął Mordja. - Nasza nienawiść wytrzymała tysiące lat. Niechaj tu nastanie jej kres. Zaniosę wieść o twej śmierci do Króla Podziemnego Świata, dzierżąc jako dowód twą głowę.

- Moja głowa należy do ciebie - odrzekł Nahaz z mrożą­cym krew w żyłach śmiechem. - Podejdź tu i weź ją, jeśli potrafisz.

- I ty dałeś kamień władzy w ręce szalonego Ucznia oszpe­conego Toraka? - szydził Mordja.

- Twój pobyt w kraju Morindimów pozbawił cię zdrowych zmysłów, Mordja. Kamień władzy będzie mój i ja będę rządził tym pyłem, co pełza po obliczu tego świata. Będę go hodował jak bydło i sycił się nimi, kiedy zgłodnieję.

- Jak się będziesz mógł nasycić, Nahazie, nie mając głowy? Ja będę tu rządził i ucztował, jako że kamień władzy spocznie w mych rękach.

- Wkrótce się okaże, Mordja. Chodź. Walczmy o głowę i o kamień, którego obaj pragniemy. - Nagle Nahaz obrócił się gwałtownie, złowieszczym wzrokiem przeczesując wierzchołek klifu, gdzie w ukryciu leżeli Garion i jego przyjaciele. Spomiędzy zniekształconych warg demona dobył się syk. - Dziecko Światła! - wrzasnął. - Chwalę imię Króla Podziem­nego Świata, który sprowadził go w zasięg moich rąk. Rozszarpię go na kawałki i zdobędę kamień, który on nosi. Jesteś zgubiony, Mordja. Ów kamień w mych rękach będzie twym końcem. - Z zastraszającą szybkością władca demonów Na­haz przedarł się przez porozrzucane głazy u podnóża klifu i wyciągnął swoje zakończone pazurami ręce ku stromemu skalistemu zboczu. Olbrzymie ramiona uniosły się w górę.

- On się wspina po tej skale! - wrzasnął zdławionym gło­sem Silk. - Uciekajmy!

Mordja stał przez chwilę zdumiony i zawiedziony, po czym on również podbiegł do urwiska i wbił pazury w skalną ścianę.

Garion wstał patrząc w dół na dwa ogromne monstra wspinające się po stromej skale. Sięgnął do tyłu i wyciągnął swój miecz czując dziwną obojętność. Rozwiązał skórzany rękaw pokrywający rękojeść i wyciągnął ostrze. Klejnot roz­jarzył się, a kiedy chwycił miecz w obie ręce, wzdłuż ostrza przeleciał znajomy, błękitny płomień.

- Garionie! - krzyknął Zakath.

- Chcą Klejnotu - powiedział ponuro Garion. - Będą mu­sieli go sobie wziąć, a ja też mogę mieć coś do powiedzenia.

Durnik w mgnieniu oka znalazł się przy nim. Na twarzy do połowy rozebranego, muskularnego kowala malował się spo­kój. W prawej ręce trzymał straszliwy młot, błyszczący podob­nie jak miecz Gariona błękitnym światłem.

- Przepraszam, Garionie - odezwał się jakby nigdy nic - lecz to moje zadanie.

Towarzyszyła mu Polgara i jej twarz również nie zdradzała najmniejszego strachu. Stała odziana w błękitną pelerynę a nad brwiami pięknej kobiety lśnił śnieżnobiały lok.

- Co tu się dzieje? - spytał Belgarath.

- Nie mieszaj się do tego, ojcze - poleciła Polgara. - To musi się zdarzyć.

Durnik podszedł do krawędzi klifu i spojrzał na dwa potwory wspinające się po stromiźnie.

- Wyrzekam się was - zawołał do nich potężnym głosem. - Wróćcie tam, skąd przybyliście, w przeciwnym razie umrze­cie. - Na słowa te nakładał się inny, spokojny, niemal delikat­ny głos, posiadający taką moc, że zatrząsł on Garionem niczym huragan chłostający drzewem. Znał dobrze ten głos.

- Precz! - rozkazał Durnik podkreślając swój rozkaz stra­szliwym uderzeniem młota, które roztrzaskało na kawałki stojący obok głaz.

Demony zawahały się przez chwilę.

Z początku nikt niczego nie zauważył. Wydawało się jedy­nie, że Durnik nabiera w płuca sporo powietrza i rozpros­towuje ramiona przygotowując się do niechybnej walki. Dopiero po chwili Garion dostrzegł, że przyjaciel zaczyna zwięk­szać swe rozmiary. Mająca obecnie dziesięć stóp wysokości postać kowala napawała trwogą. Przy dwudziestu obserwujący wprost nie mogli uwierzyć własnym oczom. Ogromny młot, który dzierżył w jednej ręce rósł wraz z nim, a otaczająca go błękitna poświata jaśniała coraz intensywniej w miarę jak potężny mężczyzna rozpychał powietrze olbrzymimi ramiona­mi. Zdawało się, że skały płaszczyły się ze strachu przed nim, gdy zamachał ręką, w której trzymał straszliwy, pałający niebieskim światłem młot.

Władca demonów Mordja zatrzymał się wczepiony pazura­mi w skałę. Na odrażającym obliczu bestii nagle pojawił się strach. Durnik ponownie uderzeniem młota zdruzgotał dużą powierzchnię skał.

Nahaz z wściekłym błyskiem w oczach bezmyślnie kontynu­ował morderczą wspinaczkę, skrzecząc przekleństwa w strasz­nym języku, zrozumiałym jedynie dla demonów.

- Niech zatem tak będzie - powiedział Durnik głębokim głosem, który dźwięczał w uszach Gariona niczym głos ob­wieszczający koniec świata.

Mordja spojrzał w górę ukazując wykrzywione przeraże­niem ohydne oblicze. Nagle drapieżne pazury bestii oderwały się od skały i monstrum runęło w dół. Potwór uciekł skowycząc przeraźliwie i zakrywając licznymi kończynami zniekszta­łconą głowę.

Nahaz, z oczami emanującymi obłędem, nie przestawał zatapiać pazurów w nagiej skale stopniowo wciągając swe potężne cielsko na szczyt klifu.

Niemalże uprzejmie Durnik cofnął się od zdradzieckiej krawędzi i zacisnął ogromne dłonie na jaśniejącym trzonku młota.

- Durniku! - zawołał Silk. - Nie! Nie pozwól mu stanąć na nogach!

Durnik nie odpowiedział, a na szczerej twarzy kowala pojawił się słaby uśmiech. Ponownie wypróbował ogromny młot kołysząc nim obiema rękami. Odgłos, jaki powstawał przy tym w powietrzu, nie był świstem, lecz hukiem.

Nahaz wczołgał się na skraj klifu i stanął w całej okazałości wyciągając pazury ku niebu i rycząc szaleńczo w odrażającym języku demonów.

Durnik splunął najpierw na swą lewą, a później na prawą dłoń. Ścisnął mocniej trzonek młota, po czym zamachnąwszy się zadał władcy demonów potężny cios w pierś.

- Precz! - zagrzmiał kowal głośniej niż piorun. Uderzenie młota wywołało ogniste iskry na ciele demona; ponure, pomarańczowe iskry, które zaskwierczały i opadły na ziemię niczym płonące polana.

Nahaz wrzasnął chwytając się za pierś.

Nie zwracając uwagi na reakcję demona, Durnik zamachnął się powtórnie.

Potem jeszcze raz.

Garion rozpoznał rytm uderzeń przyjaciela. Durnik nie walczył; on walił młotem z doświadczeniem i precyzją człowie­ka, który posługuje się narzędziami tak, jakby były one w istocie przedłużeniem jego ramion. Raz za razem płomienny młot trafiał w ciało demona. Po każdym ciosie sypał się grad ognistych iskier. Nahaz skulił się próbując się osłonić przed straszliwymi, druzgocącymi uderzeniami. Za każdym razem kiedy uderzył, Durnik grzmiał donośnie:

- Precz!

Stopniowo, podobnie jak człowiek rozkruszający ogromną skałę, zaczął rozwalać Nahaza na kawałki. Długie ręce runęły w przepaść nie przestając się wić, a w piersi demona pojawiły się wielkie dziury, przypominające kratery wulkanów.

Garion odwrócił wzrok, nie mogąc dłużej patrzeć na od­rażające dzieło zniszczenia. Daleko poniżej ujrzał tron Urvona. Po kilkunastu mężczyznach, którzy uprzednio go nieśli, nie pozostał nawet ślad. Uciekli w popłochu, a obłąkany Uczeń przeskakiwał z głazu na głaz wyjąc jak zwariowany.

Durnik ponownie wymierzył cios.

- Precz!

I jeszcze raz.

- Precz!

I jeszcze.

- Precz!

Władca demonów Nahaz cofnął się i postawiwszy nogę poza krawędzią klifu obsunął się z urwiska z rykiem szału i rozpaczy. Spadał promieniując zielonym ogniem niczym zygzakowata kometa. Kiedy runął na ziemię, wyciągnął jedną z wężowatych kończyn i śmiertelnym uściskiem schwycił wrze­szczącego ostatniego Ucznia Toraka i wraz z nim pogrążył się w ziemi niczym kamień wrzucony do wody.

Odwróciwszy się Garion zauważył, że Durnik powrócił do swych normalnych rozmiarów. Klatkę piersiową i ramiona kowala pokrywały gęsto krople potu, dyszał ciężko. Trzymał płonący młot na odległość ręki a ognista poświata stopnio­wo przygasała, aż pozostał tylko poblask żaru. Ogień zgasł w końcu i w ręku kowala pojawił się srebrny amulet na łańcuszku.

Głos, który nakładał się na głos Durnika podczas stra­szliwego spotkania z władcą demonów, przemówił teraz szeptem.

- Wiedzcie, że ten poczciwy człowiek jest również moim ukochanym Uczniem i że właśnie on najbardziej z was wszyst­kich pasował do tego zadania.

Belgarath skłonił się w kierunku, z którego dochodził głos.

- Będzie jak rzeczesz, panie - odezwał się wzruszony. - Witamy go jako brata.

Polgara podeszła zdumiona i delikatnie wyjęła amulet z ręki Durnika.

- Wyjątkowo odpowiednie - powiedziała miękko, patrząc na srebrny dysk. Tkliwym gestem zawiesiła łańcuszek na szyi męża, po czym pocałowała go i przytuliła się do niego mocno.

- Pol, proszę - sprzeciwił się, czerwieniejąc na policzkach - nie jesteśmy przecież sami.

Roześmiała się ciepło, przytulając go jeszcze mocniej. Beldin szczerzył zęby uśmiechając się krzywo.

- Niezła robota, mój bracie - odezwał się do Durnika. - Ale również gorąca robota, jak sądzę. - Sięgnął ręką i wy­czarował z powietrza ociekający pianą kufel, po czym wręczył go najmłodszemu Uczniowi Aldura.

Durnik z wdzięcznością opróżnił kufel. Belgarath poklepał go po ramieniu.

- Od dawna nie mieliśmy nowego brata - odezwał się i nagłym ruchem objął Durnika.

- Och - rzekła Ce’Nedra lekko przerywanym głosem - to po prostu piękne.

Velvet bez słów podała jej cienką chusteczkę.

- Co znajduje się na jego amulecie? - spytała nieco strachliwie płowowłosa dziewczyna.

- Młot - odparł Belgarath. - Cóż innego mogłoby tam być?

- Jeśli mógłbym coś zaproponować, Przedwieczny - powie­dział nieśmiało Sadi - te armie na dole zdają się w stanie kompletnej dezorientacji. Czyż nie jest to dla nas znakomity moment do odjazdu, zanim zdążą powrócić do zdrowych zmysłów?

- Po trzykroć się zgadzam - przyznał Silk, kładąc rękę na ramieniu eunucha.

- Mają rację, Belgaracie - zgodził się Beldin. - Wypełniliś­my nasze zadanie tutaj, a przynajmniej Durnik. - Garbus westchnął i spojrzał w przepaść. - Naprawdę sam chciałem zabić Urvona - powiedział - ale chyba lepiej, że się tak stało. Mam nadzieję, że podoba mu się pod ziemią.

Ze szczytu grani doszedł ich nagle przeszywający śmiech, śmiech triumfu. Garion obrócił się błyskawicznie i znierucho­miał sparaliżowany zdumieniem ujrzawszy odzianą w czarne szaty postać Czarodziejki z Darshivy, a obok niej sylwetkę małego, jasnowłosego chłopca. Geran zmienił się znacznie przez ten rok, lecz Garion rozpoznał go natychmiast.

- Dobrze wykonaliście moje zadanie - oświadczyła Zandramas. - Sama nie wymyśliłabym bardziej odpowiedniego końca dla ostatniego Ucznia Toraka. A teraz, Dziecię Światła, tylko ty stoisz pomiędzy mną a Cthrag Sardiusem. Będę oczekiwać twego przybycia w Miejscu, Którego Już Nie Ma. Ujrzysz, jak ustanawiam Nowego Boga Angaraku, który zapanuje nad światem aż do kresu wszechrzeczy!

Geran w błagalnym geście wyciągnął rączki w kierunku Ce’Nedry, lecz w tym samym momencie zniknął, a wraz z nim zniknęła Zandramas.

- To nadzwyczajne - odezwała się zdumiona wilczyca.




W tym miejscu kończy się Księga IV Malloreonu.

Księga V, “Prorokini Kell”, ujawni ostateczny rezultat Wojny Przezna­czeń i ludzi w nią wmieszanych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
david eddings malloreon 4 czarodziejka z darshivy (rtf)
Eddings David MAL 04 Czarodziejka z Darshivy
Eddings David Belgarath Czarodziej Tom 2 Czas Niedoli
Eddings David Belgeriada 5 Ostatnia Walka Czarodziejow
Eddings David Demon wladca Karandy III Maloreon
Eddings David Gambit Magów
Eddings David Pionek Proroctwa
Eddings David MAL 03 Demon władca Karandy
Eddings David i Leigh BEL3 Tajemnica
Eddings David 02 Belgarth 2 Czas Niedoli
Eddings, David Belgariad 03 Magicians Gambit
Eddings David & Leigh Belgarath 02 Czas Niedoli
Eddings David Belgarath 2 Czas Niedoli
Eddings, David CB2, La Reina de la Hechiceria
Eddings, David The Rivan Codex
Eddings David MAL 05 Prorokini z Kell
Eddings David Belgeriada 4 Wieza Czarow
Eddings David Belgeriada 2 Krolowa Magii
Eddings David Belgeriada 1 Pionek Proroctwa

więcej podobnych podstron