Karol May Pantera południa

Karol May



Pantera Południa


Cykl: Leśna różyczka tom 8

Das Waldröschen oder die Verfolgung rund um die Erde VIII



Pantera Południa


Kiedy Landola ze swoimi jeńcami płynął w stronę Oceanu Spokojnego, aby ich skazać na straszliwą samotność, przyjaciele na próżno oczekiwali od nich jakichkolwiek wiadomości.

W pierwszym rzędzie niepokoił się lord Lindsay i Amy, która tęskniła za wiadomością od Mariano i jego towarzyszy. Niepokoił się także Pablo Kortejo i jego brzydka córka, Józefa, którym chodziło o jakąkolwiek informację o losie tych ludzi.

A jednak mijały tygodnie, miesiące i żadnej wieści nie było. Przyczyna tego mogła tkwić, jak sądzili wszyscy, tylko w dwóch przyczynach, albo w zaginięciu bohaterów, albo w skomplikowanych stosunkach politycznych Meksyku.

Był tylko jeden człowiek, który mógł położyć kres tym rozruchom — Benito Juarez, Indianin z plemienia Zapoteków.

Wielu ludzi nie może wprawdzie dopatrzyć się w Juarezie takiego geniuszu, którym obdarzają go bliscy ludzie, ale ten mąż posiadał zdrowy rozsądek, żelazną siłę woli i obok umiłowania prawdy, stanowczości, trzeźwości i patriotyzmu miał także ogromną ilość przymiotów, które konieczne są dla człowieka o przywódczych zdolnościach i takim przeznaczeniu.

Urodził się w miejscowości don Pedro w Sierra Oaxaca i w latach swej młodości przyzwyczaił się do walki z przeszkodami, ubóstwem i pogardą. Wśród wielu przeciwności udało mu się ukończyć prawo i zostać jego wykładowcą w kolegium Oaxaca. To dla pogardzanego powszechnie Indianina było wielkim osiągnięciem.

Obok prawa poświęcał się adwokaturze, która przyniosła mu sławę zacnego i sprawiedliwego męża, dlatego też wybrano go gubernatorem prowincji Oaxaca i nawet wrogowie jego musieli przyznać, że nigdy nie wypełniano tego urzędu z taką świadomością i silą, jak za jego czasów. Zdobył tak ogromne poważanie, że stara, sławna rodzina kreolska Mazo oddała mu swoją córkę Margaritę za żonę.

Jako gubernator ulepszał prawo, wzmocnił skarb, walczył z nadużyciami urzędniczymi, podniósł wydajność pracy w przemyśle i doprowadził do rozwoju komunikacyjnych szlaków. Dobrobyt i bezpieczeństwo we władanej przez niego prowincji podniosły się przez to szybko tak, że w całym kraju stał się sławnym. Nie ma się więc czemu dziwić, że wkrótce został wybrany przewodniczącym trybunału, co było dla niego ogromnym zaszczytem.

Potem został ministrem sprawiedliwości i jako taki wystąpił stanowczo przeciwko praktykom prezydenta Comonforta, wzmocnił i pomnożył swoją sławę jako prawnik, gorliwy patriota i szlachetny, sprawiedliwy sługa państwa.

Po upadku prezydenta właśnie Juareza wybrano na to stanowisko. I ten niegdyś pogardzany Indianin, nie tylko, że dostąpił najwyższej godności w państwie, ale po poprzednikach odziedziczył razem z nią całe nieszczęsne stosunki państwa. Ciężar wojny z Francją, spory z Hiszpanią i Anglią, niepewne stanowisko Stanów Zjednoczonych, zacięty opór swych wewnętrznych przeciwników i… biednego Maksymiliana austriackiego, który z łaski Napoleona został cesarzem Meksyku.

Szybko zrozumiał, że cesarz z łaski Napoleona nie ma w Meksyku szans na długie i spokojne panowanie. Poświęcił dla Maksymiliana całą sympatię, ale pozostał przy swych przekonaniach i walczył za nie. Był dzielny, odważny i wytrwały, a mimo to w osobistych stosunkach spokojny, pewny siebie, łagodny. Jeden ze współczesnych historyków taki o nim wydaje sąd:

Koniec końców: Benito Juarez jest najbardziej znaczącą postacią historyczną, jaka poza obrębem europejskiej cywilizacji błysnęła.

Minął rok od dnia, w którym Sternau, Mariano i Helmer opuścili Meksyk. Aż tu pewnego dnia przybył z północy do miasta jakiś jeździec. Sprawiał wrażenie, że miał za sobą długą i ciężką podróż. Za nim pędziło kilkunastu vaqueros. Wszyscy byli uzbrojeni, ale daleko młodsi od niego, wiedli za sobą silnego muła, który niósł na grzbiecie zapakowany starannie tłumok, wprawdzie nie bardzo wielki, ale bardzo ciężki.

Stary mężczyzna przejechał przez wiele ulic i zatrzymał się przed budynkiem trybunału. Zsiadł z konia i zapytał odźwiernego, czy może pomówić z łaskawym seniorem, Benito Juarezem. Odźwierny popatrzył na starego lekceważącym wzrokiem i rzekł:

— Dla pana go nie ma.

— Dlaczego?

— Kazał panu przyjść dzisiaj?

— Nie.

— To czekajcie. Bez zapowiedzi przyjmuje u siebie tylko przyjaciół.

— To zapowiedz mnie. Zresztą mogę się w pełni zaliczać do jego przyjaciół.

Ta pewna odpowiedź zrobiła wrażenie na dozorcy, dlatego zapytał:

— Jak się nazywasz, senior?

— Nazywam się Pedro Arbellez i jestem właścicielem hacjendy del Erina.

— A, to co innego, senior! Z daleka przyjechaliście i wygląd wasz mnie oszukał. Musimy uważać, aby pan sędzia Juarez miał spokój. Cały świat się do niego ciśnie, bo u innego nie znajduje sprawiedliwości. Proszę wejść, a słudzy niechaj zajadą na podwórzec!

Vaqueros udali się ze swoimi końmi we wskazanym kierunku, a Arbelleza zaprowadzono do wielkiego pokoju. W nim było tylko jedno okno, dwa hamaki i stół. Na stole leżały przybory do pisania i stos papierów. W hamaku siedział mężczyzna palący cygaro, w drugim hamaku kolejny, również z cygarem. Pierwszym z nich był Benito Juarez, najwyższy sędzia kraju. Wstał witając gościa i rzekł:

— A, senior Arbellez! Nie widziałem pana już od roku, kiedy to wydzierżawiłem ci hacjendę Vandaqua. Co pana do mnie sprowadza?

— Właśnie czynsz, a oprócz tego chciałbym przedłożyć pewną prośbę.

— Prywatną?

— Nie. Przychodzę do pana jak do sędziego.

— Będzie pan wysłuchany. Najpierw jednak muszę dokończyć sprawę tego seniora, gdyż jest wyjątkowo ważna. Zestaw pan przybory do pisania na podłogę i usiądź na stole. Nie mam innego miejsca.

Arbellez uważał siadanie na stole za rzecz wielce niestosowną, ale Juarez wskazał ręką, posłuchał więc. Teraz sędzia zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku, o gęstym zaroście i ciemnych, groźnych oczach:

— Senior, kazałem pana przywołać z więzienia by jak najszybciej załatwić waszą sprawą. To bardzo niegrzecznie kazać komuś czekać, a ja nie chcę być niegrzeczny. Zapali pan jeszcze cygaro?

— Tak, senior.

— Ślicznie! — ciągnął Juarez tonem wesołej konwersacji. — Jak długo trzymają pana w więzieniu?

— Całe trzy tygodnie, senior.

— To niegrzecznie, muszę to wyznać. Będę prosił sędziego, aby był nieco grzeczniejszy. Wyroku jeszcze nie wydano?

— Niestety, nie. Spodziewam się jednak, że będę z niego zadowolony!

— Jestem tego pewny — rzekł Juarez uprzejmie. — Nie uczynię krzywdy nikomu. Chodzi tu o mały strzał?

— Tak.

— A strzał ten był celny?

— Damę prosto w głowę. Wycelowałem dobrze.

— A, to z pana dobry strzelec! Cieszy mnie to bardzo, gdyż dobrych strzelców mogę potrzebować w tych ciężkich czasach. Dlaczego jednak strzeliłeś pan do tej damy?

— Bo powiedziała, że wyjdzie za mąż za innego. Prosiłem grzecznie, by jeszcze raz to przemyślała, ale ona obstawała przy swoim i dlatego ją zastrzeliłem.

— To jasne. Nie chciała pana i dlatego ją zastrzeliłeś. Każdy musi cierpieć za skutki swojego działania. Ale pańskie cygara skończyły się, czy wolno mi służyć moimi?

Podał mu cygaro, ten zapalił, a Juarez ciągnął dalej:

— Niestety ojciec damy oskarżył pana i dlatego musimy się tą sprawą zajmować. Mówi pan więc, że naprawdę ją zastrzeliłeś?

— Tak jest.

— No to będziemy zaraz gotowi. Za morderstwo grozi kara śmierci. Ja każę pana również zastrzelić. Czy tak będzie sprawiedliwie, senior?

Ten jednak miał zupełnie inną minę. Nie myślał wcale o możliwości takiego wyroku, gdyż Juarez prowadził śledztwo tak uprzejmym tonem, że wyglądało raczej na przyjacielską pogawędkę.

— Ale, łaskawy panie, sądzę że…

— Pst! — przerwał mu Juarez. — Między mężczyznami nie traci się dużo słów na taką oczywistą sprawę. Zastrzelił ją pan i sam również zostaniesz zastrzelony, jak to już powiedziałem. Każdy ponosi skutki swojego działania. Czy poda mi pan ognia?

Juarez zapalił cygaro, wsadził palec do ust i gwizdnął dwa razy. Natychmiast zjawiło się dwóch algualziles, policjantów.

— Dajcie mi kawałek papieru i zamaczajcie pióro w atramencie! — rozkazał.

Polecenie wykonali. Juarez położył papier na kolanie, napisał parę słów i podał karteczkę mordercy.

— Czytaj, senior! To pański wyrok. Będzie pan z tego zadowolony, jeśli go każę rozstrzelać natychmiast?

Człowiek wstał blady i rzekł:

— Łaski proszę, gdyż…

— Pst! — przerwał powtórnie Juarez uśmiechając się pobłażliwie i z grzecznością. — Skarżył się pan przedtem, że musiałeś czekać pełne trzy tygodnie, muszę więc dać panu zadośćuczynienie. Trzeba być zawsze o ile możności grzecznym! Pali się jeszcze pańskie cygaro, senior?

— Tak jest, dziękuję — jęknął morderca.

— Ślicznie! Nie ma nic gorszego niż to, gdy podczas ważnej sprawy skończą się cygara. Wybaczy więc, senior, że nie mam dla niego więcej czasu. Adios!

Ukłonił się grzecznie mordercy, ten raczył się odkłonić i zniknął z policjantami. Juarez słuchał przez chwilę, padło kilka strzałów. Położył się na hamaku i zauważył:

— On już nie żyje! Co myśli pan o moim sposobie wydawania wyroków, senior Arbellez?

Zapytany śledził całą rozprawę z największym zdziwieniem, odpowiedział więc:

— Senior, ten sposób wydaje mi się dość niezwykły!

— Ale praktyczny, mój kochany Arbellezie! Sprawiedliwie, uprzejmie i szybko, tak ma się wyrokować, nie inaczej. Dlatego też i my obaj nie będziemy tracić czasu. Przynosi mi pan czynsz?

— Tak, odliczę go przy panu. Pieniądze mam na mule.

— Daj spokój, senior. Pieniądze przyślij później, kiedy się pożegnamy. Wiem, że mnie pan nie oszuka. Przejdźmy raczej do pańskiej prośby.

— Ale, wasza łaskawość, nie tak rychło będzie ją można przeprowadzić, jak ów wyrok.

— Nie szkodzi, gdyż każda sprawa potrzebuje swojego czasu. Przybywa pan więc do mnie, jako do sędziego?

— Tak i błagam o sprawiedliwość dla mnie i dla moich bliskich.

— Przeciw komu?

— Przeciw wielu. Będzie to bardzo .długa opowieść, ale senior, tyle przecierpiałem i cierpię, że moje ojcowskie serce musi prosić o uważne wysłuchanie tej sprawy.

— Proszę mówić przyjacielu! — rzekł sędzia. — Wysłucham pana do końca. Ale zapal pan sobie cygaro.

— Nie mogę, łaskawco mój! Z boleści i łez nie mogę nawet palić, mógłbym się zadławić.

— Przeciwnie, właśnie dlatego powinieneś pan zapalić. Cenię ból, a nawet łzy, jeżeli są uczciwe, ale one czynią sędziego stronniczym, zwodzą go. On potrzebuje przede wszystkim rzetelnego przedstawienia rzeczy. Dlatego pal pan, a wtedy łzy nie będą psuć pańskiego opowiadania. Proszę, oto ogień i zaczynaj pan opowieść.

Tak więc Arbellez zmuszony był zapalić. Opowiadanie zaczął od swoich młodzieńczych doświadczeń, do późniejszych dziejów. Opisał osoby jakie znał, wypowiadał swoje w tym względzie stanowisko i kiedy skończył, z jego oczu nie spłynęła ani jedna łza.

Wielki Indianin przysłuchiwał mu się spokojnie, prawie nie wypowiedziawszy ani słowa. Wstał z hamaku i przechadzał się rozmyślając nad treścią tego co usłyszał. Długo porównywał, wnioskował, potem stanął przed hacjendero i rzekł:

— Senior Arbellez, gdyby tę historię opowiedział mi ktoś inny, nie uwierzyłbym w nią. Uważam pana jednak za trzeźwego, miłującego prawdę człowieka i dlatego ci wierzę i obiecuję swą pomoc. Jak się wziąć do tego, na razie naprawdę nie wiem. Muszę najpierw rozpocząć bardzo dokładne śledztwo, kiedy zaś wpadnę na trop, obiecuję panu, że ukończę go, wykryję prawdę i przykładnie zniszczę zło. Pozostaje pan tutaj jakiś czas?

— Tak jest, u sir Lindsaya.

— A, u niego? Dlaczego właśnie u niego?

— Bo mu także chcę to wszystko opowiedzieć i prosić o małą przysługę.

— Wolno wiedzieć jaką?

— Naturalnie, senior. Wspomniałem już o tym, że Piorunowy Grot otrzymał dar z królewskiej groty. Brat jego posiada w swojej ojczyźnie, w Moguncji, bardzo zdolnego syna, który jednak jest bardzo biedny. Piorunowy Grot postanowił przed rokiem to znaczy, przed swoim zniknięciem oddać chłopcu połowę tego skarbu. Nie można go było przesłać i tak upływa pora, w której skarb ten mógłby przynieść chłopcu korzyść. Przywiozłem go tutaj i oddam lordowi, by wysłał do miejsca przeznaczenia.

— A gdzie mieszka ten chłopiec?

— W jakiejś mieścinie koło Moguncji, której nazwy zapomniałem. Ale łatwo go odnaleźć, bo jest własnością rotmistrza i nadleśniczego Rodensteina. To nazwisko zapamiętałem.

— To oddaj tę przesyłkę mnie, a nie Anglikowi. Jeśli wyszłaby od niego, to z pewnością nasi rozbójnicy by jej nie respektowali. Jeśli jednak wyjdzie z moich rąk to chciałbym widzieć tego Meksykanina, który by się porwał na nią. Wybiorę najbezpieczniejszą drogę i wyślę ją na adres jakiegoś banku w Moguncji. Już tam bankier znajdzie chłopca.

— O, jakże jestem panu wdzięczny. Zdejmuje, senior z mego serca wielki ciężar.

— Jak się zowie chłopak?

— Robert Helmer. Ojciec jego jest sternikiem.

— Zapamiętam to sobie. Proszę także, by zamieszkał pan raczej u mnie, niż u Anglika, i to tak długo, jak długo pozostaniesz pan w Meksyku. Rzecz możliwa, że będę częściej potrzebował pomówić z panem o tej sprawie i dlatego lepiej będzie, gdy będę miał pana pod ręką. Oddam panu dobry pokój, a sir Lindsay nie weźmie panu tego za złe, może go pan bowiem zawsze odwiedzać. Proszę wnieść skarb! A ponieważ to będzie przy okazji, więc może mi senior przynieść zarazem i czynsz.

Hacjendero wyszedł i przyniósł wkrótce przy pomocy jednego ze swoich vaqueros pakunek. Były to dwa pakiety, oba zawinięte w niegarbowaną skórę bizona. Jedna połowa wynosiła kwotę za dzierżawę, którą najwyższy sędzia zaraz pokwitował. Kiedy odkryto drugą połowę, w tysiącach refleksów błysnęły promienie słońca, wpadające przez okno. Benito Juarez krzyknął ze zdziwienia:

— Dios! Co za pyszne i wspaniałe rzeczy! Co za skarby! Jakie bogactwo! Ogromną wartość to przedstawia! Czegoś takiego nie widziałem jeszcze! — a z miną pochmurną dodał: — Skarb z jaskini królów mógłby uczynić Meksyk wielkim. Ale mieszkańcy jego nie są tego warci. Wódz Misteków ma słuszność. Tajemnica jego niechaj zginie razem z nim. I te rzeczy są tylko połową tego, co posiada pański zięć? A dobrze schowaliście tę drugą część?

— Tak. Zakopaliśmy w pewnym miejscu, gdzie nikt go nie znajdzie.

— I część tę chcecie naprawdę wysłać do Niemiec? Otrzyma ją chłopiec, który nie zna prawdziwej wartości tego daru. Czy może go należycie spożytkować?

— Wódz Misteków pragnął tego, a j a muszę uszanować j ego wolę. Jeśli wróci to mnie za to pochwali.

— W takim razie nic nie poradzimy na to, że skarb wyjedzie z kraju. Może dostanie się w godne ręce.

Przystąpił do stołu, otworzył szufladę i wyjął książkę, która zawierała spis nazwisk, przy których były oznaczone kursy akcji najróżnorodniejszych papierów wartościowych. Juarez długo czegoś szukał, a potem rzekł:

— Tu mamy Moguncję, z zaznaczonym domem bankowym Wallner. Tam wyślę przesyłkę. Jestem przekonany, że wobec tak wysokiej wartości przesyłki, człowiek ten postara się i odnajdzie adresata. Chcesz pan załączyć jeszcze jakieś pismo?

— O, senior, trudno mi teraz przychodzi pisanie. Ale miss Amy Lindsay będzie tak dobra i uczyni to za mnie!

— To proszę mi je przynieść jeszcze dzisiaj, gdyż przesyłka odejdzie jutro rano. Dam jej należytą eskortę i zabezpieczę jak potrzeba. Teraz zrobimy spis, a potem otrzyma pan potwierdzenie za oddane przedmioty.

Tak się też stało. Potem wskazano mu jego pokój, w którym się odświeżył po podróży i udał się do lorda Lindsaya. W domu była miss Amy, która przyjęła go serdecznie.

Stary, poczciwy człowiek uważał, jako szczęśliwy ojciec, swoją córkę za najpiękniejszą dziewczynę na świecie, skoro jednak ujrzał Angielkę leżącą w hamaku w swojej jasnej jak śnieg sukience, myślał, że z nieba zeszła Madonna, aby z nim pomówić.

Wstała, podała mu rękę i rzekła:

— Senior Arbellez z hacjendy del Erina! Co za niespodzianka, co za radość! Jakie wieści pan przynosi?

Uroda jej oszołomiła go mimo jego wieku tak, że zapomniał języka. Ucałował jej palce i rzekł:

— O, seniorita, jakże jesteś piękna! Któż może się dziwić naszemu łaskawemu panu, że panią tak kocha!

— Waszemu łaskawemu panu? O kim pan mówi?

— No, o prawdziwym właścicielu Rodrigandy, którego dotychczas nazywano Mariano, albo panem de Lautreville.

— A! To i pan jest przekonany, że on naprawdę nim jest?

— Już samo jego podobieństwo do hrabiego jest dostatecznym dowodem! .Zresztą mam w Bogu nadzieję, że uda nam się odnaleźć jeszcze i inne dowody, które będą przed sędzią miały większe znaczenie.

— Wszyscy się tego spodziewamy. Ale co porabia Mariano? Gdzie przebywa? Dlaczego mnie zostawił na tak długi czas, bez żadnej wieści?

— Seniorita, on w żadnym razie nie mógł tego uczynić. Zdaje się, że sprawy tak stoją, iż ja jestem jedynym posłańcem, który może o nim pani cokolwiek powiedzieć. Ale są to bardzo skąpe i przykre wiadomości. Do tego droga z hacjendy aż tutaj trwała parę miesięcy i była tak niepewna, że się nie odważyłem wysłać posłańca, ani też samemu jechać nie byłem w stanie.

— Nic wesołego? Mój Boże! Siadaj pan i opowiadaj!

Usiadł i jął opowiadać. Słuchała go z wielką uwagą. Oboje zapomnieli, że nie byli sami. W drugim hamaku siedziała bowiem dziewczyna, która przed przybyciem hacjendera zdaje się czytała swojej pani. Była to jej duenna, towarzyszka. W Meksyku jest bowiem zwyczaj, że każda zamożna dama posiada duennę.

Oczy miała niby skierowane na książkę, ale gdyby ją ktoś lepiej obserwował, to spostrzegłby, że przysłuchiwała się słowom starego z nadzwyczajną uwagą. Oko jej rzucało od czasu do czasu spod długich rzęs uważne spojrzenia na oboje i kąty jej ust oddalały się od siebie, uśmiechała się pokazując białe zęby. Miała wygląd kota, który chętnie by przybiegł do człowieka, ale się obawia. Znawca ludzi nie zaszczyciłby nigdy tej dziewczyny swoim zaufaniem.


* * *


W tym samym czasie w innym domu prowadzono rozmowę, odnoszącą się do tego samego tematu. Było to w pałacu hrabiego Rodriganda. Tam, w jednej z komnat przebywała Józefa Kortejo. Wyciągnięta w hamaku przedstawiała zgoła inny widok niż milutka postać miss Amy. Rok, który minął, odcisnął silne piętno na jej i tak nieszczególnej urodzie. Zrobiła się jeszcze chudsza, palce jej wyglądały jak kości trupa, spalone usta podobne były do wygasłego krateru, fałszywe loki leżały na stoliku a prawdziwe włosy zwisały krótkimi, cienkimi włóknami na szyję. Zdawało się, iż była w złym humorze, bo kiedy weszła służąca, aby ją uczesać, nie odpowiedziała na jej grzeczny ukłon ani jednym słowem.

Służącą była ta sama Indianka, o imieniu Amaika. W milczeniu zaczęła ubierać swoją panią, a kiedy skończyła układać fryzurę, jej pani zapytała:

— Mówiłaś już ze swoją córką?

— Nie.

— Dlaczego?

— Gdyż nie śmiem iść do niej, jeśli nie chcę nas zdradzić, a ona jeszcze od tego czasu nie przyszła tutaj.

— Widzę że obie jesteście niedbałe! Słyszę, że Amy Lindsay szuka duenny, niech stracę trochę grosza, trudu, czasu i polecam jej twoją córkę. Widzę ku mej radości, że mi się intryga udaje, ale czy przez takiego szpiega dowiem się czegokolwiek ważnego, to jeszcze zobaczymy.

— Ona przyjdzie, skoro podsłucha coś ważnego, możesz być tego pewna, kochana, piękna seniorito!

— Piękna? — zawołała Józefa. — Nie kłam.

Wtedy stara załamała ze zdziwieniem ręce.

— Kłamać? Mój Boże, popatrz w lustro, seniorito! Ono ci powie czy ja kłamię, czy nie!

Józefa rzuciła rzeczywiście okiem na lustro, a ponieważ była już wyfryzowana, upudrowana i umalowana, dała się łatwo oszukać swojemu wizerunkowi.

— Wierzę ci, ale dlaczego inni nie uważają tak samo?

— Inni? A któż to taki?

— No, a ten… ten pan de Lautreville, wiesz, ten który przed rokiem zdobył ze Sternauem wszystkie nagrody!

— Ten? O, ten był ślepy! Naprawdę, na świętą Madonnę sądzę, że on był ślepy!

Pani wzruszyła pogardliwie ramionami i rzekła:

— Nie, ślepy on nie był, ale zakochany. A to wszystko jedno.

Indianka była powiernicą swojej pani. Ona z nią codziennie rozmawiała o tym i wiedziała jak się ma zachowywać. Zauważyła więc bardzo lekceważącym tonem:

— Zakochany? Może w tej Angielce? Nie wierzę! Był on bowiem bardzo pięknym młodzieńcem i nigdy by się w ten sposób nie poniżył.

— Ale mówią, że potajemnie zanim stąd wyjechał, odbyły się już uroczyste zaślubiny.

— Nie wierzę w to. Ta Amy zawsze się tylko chwali.

— Ale dlaczego rzekł mi tam na igrzyskach, że nie może jej opuścić, gdyż nie mógłby kochać innej.

— Bo zwariował!

— Tak jest, zwariował. Zabrała mu rozum swoimi wielkimi, jasnymi oczyma! Ofiarowałam mu moją miłość i urodę, ale odrzucił to. Groziłam mu, że Amy jego zgubiona, jeśli jej nie porzuci, ale on odepchnął mnie. Miał ze sobą pomocnika, który chciał mnie złapać i zdemaskować, ale się wymknęłam. Zgubioną niech będzie ta Amy i przeklętą trzykroć, nie, tysiąckroć! Ja ją zniszczę. Żeby tylko córka twoja chciała wykonywać swój obowiązek, przecież wie, że ją za to wynagrodzę po królewsku!

Wstała i stanęła jak furia z oczyma błyszczącymi i zaciśniętymi pięściami.

— Ona będzie uważać, seniorito. Musisz wziąć pod uwagę, że najpierw powinna wkraść się w łaski Angielki.

— Wiem o tym. Ale jest już u niej wystarczająco długo i powinna mi nareszcie pokazać, że mogę na niej polegać. Ta Amy musi upaść, musi upaść albo zginąć. Gdybym tylko wiedziała co się stało z Lautrevillem i z jego grupą. Ale, słuchaj! Słyszę, że ojciec nadchodzi. Przyniesie mi gazety i nowości. Możesz odejść!

Stara wyszła. Przed drzwiami spotkała się z Kortejem. Ten przekonał się, czy służąca rzeczywiście odeszła i czy nie powróci przypadkiem, by podsłuchiwać, potem wszedł do komnaty córki.

Wpadła jej w oko błyszcząca radością i triumfem mina ojca, kiedy zaś spostrzegła w jego ręku rozpieczętowany list, zapytała tylko:

— List? Od kogo? Czy to ta utęskniona wiadomość?

— Tak.

— Pokaż?

Chciała chwycić za pismo, ale on cofnął rękę i trzymał ją w górze, a potem zawołał z wyrazem, w którym krył się cały triumf złoczyńcy:

— Wygrana! Nareszcie wygrana! Możemy być już zupełnie spokojni!

— Naprawdę? Pokaż, pokaż!

Jej cienkie palce trzęsły się ze wzruszenia, kiedy znowu wyciągnęła rękę za tym wiele obiecującym pismem. Ojciec podał je mówiąc:

— Weź i czytaj! Jest to największa radość i zadośćuczynienie w całym moim życiu.

Rzuciła okiem na list i rzekła jakby rozczarowana:

— Aha, od twojego brata, od mojego stryja? Od niego nie spodziewałam się stanowczej odpowiedzi. Sądzę, że powinna ona przyjść stąd, z Meksyku i to od Verdoji i Padera.

— Czytaj tylko, moje dziecko! Wszystko będzie już jasne!

Nie mogła usiąść, czytała więc spacerując tam i z powrotem po pokoju:


Kochany bracie!


Nareszcie, nareszcie mogę ci donieść cenną i nadzwyczajną wiadomość. Wczoraj był u mnie Landola. Przybył do Hiszpanii z Ameryki Południowej. Spotkał w zatoce Guayma następujące osoby: Sternaua, Mariano, dwóch Niemców o nazwisku Helmer i dwóch Indian, z których jeden zowie się Bawole Czoło, drugi Niedźwiedzie Serce. Były z nimi dwie kobiety, mianowicie siostra Bawolego Czoła i Emma, córka starego Pedro Arbelleza, z hacjendy del Erina. Osoby te zmierzały do Acapulco i nie znały kapitana. Zabrał ich wszystkich na swój okręt, aby zawieść do żądanego portu. Zakuł w kajdany i dowiedział się od dziewcząt, że wszyscy uszli szczęśliwie kapitanowi Verdoji, któremu poleciłeś ich unicestwienie. Pierwszego wieczora podróży, kiedy wszyscy spali, a na pokładzie była tylko straż, włożył kapitan Landola lont w komorę z prochem i sam oddalił się niepostrzeżenie na swoim czółnie. Okręt wyleciał w powietrze ze wszystkimi ludźmi. Nikt się nie uratował. Kapitan przekonał się o tym dokładnie, gdyż pozostał na miejscu aż do świtu. Dzięki temu śmiałemu czynowi kapitana, jesteśmy uratowani. Pozbawił nas ogromnej troski. Donoszę ci o tym jak najszybciej i postaram się, gdy tylko będę coś więcej wiedział, zaraz dać ci znać.


Twój brat

Gasparino Kortejo.


Józefa opuściła ręce z listem. Naszły ją w tej chwili najdziwniejsze i najsprzeczniejsze uczucia. Nie wiedziała czy ma płakać, czy cieszyć się. Była blada jak trup, nie można było jednak wiedzieć, czy z radości czy ze smutku.

— A więc oni nie żyją? — zapytała patrząc na ojca.

— Tak! Naturalnie! Czytałaś przecież! — wołał płonąc z radości.

— Wszyscy?

— Wszyscy.

— O Dios! A więc i on? — jęknęła.

— On? Jaki on!?

— Lautreville!

Przystąpił do niej, chwycił ją za rękę i rzekł groźnie:

— Dziewczyno, spodziewam się, że nie straciłaś rozumu zupełnie. On ciebie nie kochał, odepchnął, a nawet gdybyśmy byli z nim uczciwi i sprawiedliwi i uczynili go hrabią Rodriganda, dałby nam parę tysięcy duros, więcej nic, na ciebie nawet by nie popatrzył. Ta Angielka była mu droższą. Ona by została hrabiną de Rodriganda.

— Tak jest — przytaknęła z błyszczącymi oczami. — Ona by dzieliła jego szczęście, dlatego niechaj dzieli jego obecny los!

— Co przez to chcesz powiedzieć?

— Niech zginie tak jak on!

— Ba! — zaśmiał się. — Chcesz ją wysadzić w powietrze, jak kapitan jej wielbiciela?

— Są jeszcze inne sposoby.

— Z których żadnego nie śmiesz wprowadzić w czyn. Stanowczo ci zakazuję! Nie śmiemy naszego zwycięstwa narażać na niebezpieczeństwo przez nieostrożność jednej dziewczyny. Zamierzam dokonać wielkich rzeczy i twemu młodocianemu wybrykowi nie dam zniweczyć moich planów!

— Twoje plany? Jakie plany? Wyprostował się dumnie i rzekł:

— Dotychczas milczałem, widzę jednak, że muszę ci powiedzieć, aby cię ochronić przed uczynkami, które mogą przynieść wielką szkodę. Wiesz, iż mamy teraz dwóch prezydentów, jednak nie myślę, aby się któryś z nich utrzymał. Kraj potrzebuje jednolitego rządu, jest jednak podzielony między nich. Potrzeba człowieka, który obok bezwzględnej przebiegłości posiadał by też środki pieniężne, by podkucie swoich przeciwników, a wtedy on będzie prezydentem i dostanie do rozporządzania bogactwa całego narodu. A takim mężem jestem właśnie ja.

— Ty? — zapytała z wyrazem nieukrywanego zdziwienia.

— Tak jest, ja! — odparł tonem samouwielbienia. — A może cię to dziwi? Uczyniłem mojego bratanka hrabią de Rodriganda, a brata zarządcą jego dochodów. Dom Rodriganda posiada ponad sto milionów. Czy mam wyjść z próżnymi rękami? Nie, ja otrzymam posiadłości meksykańskie. Przedstawiają one wartość czterdziestu milionów. Już dawno zawarłem porozumienie z Panterą Południa. Skoro mu zapłacę milion, wszyscy jego stronnicy przejdą na moją stronę. Chce mnie w tych dniach odwiedzić, może przybędzie nawet dzisiaj. On włada wszystkimi mieszkańcami gór i wolnymi Indianami na południu. Zapłacę mu milion, a wtedy on zbierze dla mnie stronników i zjawi się z dziesięciu tysiącami wojowników tutaj, w mieście. Benito Juarez zostanie schwytany i zastrzelony, a z innymi pójdzie już łatwej.

Oczy dziewczyny błyszczały z zachwytu.

— I to wszystko prawda? — spytała.

— Sądzisz, że mi się śni?

— O nie, ale mi się wydaje, że to ja śnię. Ja, Józefa Kortejo, od której się inne damy dumnie odwracają, zostanę córką prezydenta, pierwszą damą w kraju? Kto był to pomyślał? O, jakże ukarzę je wszystkie, te, które w swojej zarozumiałości sądzą, że stoją wyżej niż ja! Będą swą dumę musiały odpokutować, wszystkie, wszystkie, wszystkie!

Kiwnął głową łaskawie zgadzając się na to i rzekł:

— Taką chcę cię widzieć i słyszeć, gdyż w tej formie jesteś prawdziwą Kortejo. Przyzwyczailiśmy się panować nad naszymi uczuciami i planować zemstę nad naszymi przeciwnikami. Czym jest mój brat, czym jest jego syn, fałszywy Rodriganda wobec mnie i ciebie. Czym byłby Mariano, prawdziwy Rodriganda wobec nas, gdyby nie wyleciał w powietrze! Będę władcą Meksyku. Uczynię ten kraj monarchią dziedziczną i ciebie będzie godny tylko jakiś królewicz. Widzisz więc, że stoimy przed zadaniem, którego wykonania nie można zniweczyć wybrykami młodości. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś się chciała zemścić na tej Amy i jej dumnym ojcu, ale to może stać się dla nas niebezpieczne. Łatwo moglibyśmy się zdradzić, a tym samym unicestwić własne plany. Nie śmiem się zblamować, bo mogę stać się niepopularnym.

— Masz słuszność. Chodzi więc o milion?

— Tak.

— Ale skąd wziąć tę ogromną sumę, zanim przejmiesz meksykańskie posiadłości Rodrigandów?

— Sprzedam jedną z nich w imieniu właściciela, albo nawet bez specjalnych trudności, podaruję ją Panterze Południa. Kiedy nasi najwięksi wrogowie zginęli, mogę się odważyć na wszystko.

— Ale czy rzeczywiście nie mamy już takich nieprzyjaciół, którzy mogliby odkryć, że Alfonso nie jest prawdziwym synem starego Rodrigandy?

— Tych, którzy pozostali, nie musimy się obawiać.

— Ani hacjendera Arbelleza i tej przeklętej Marii Hermoyes, która uciekła od nas do niego?

— Jestem prezydentem, są w mojej władzy!

— A Róża de Rodriganda, która teraz jest panią Sternau?

— Dostała swoją część spadku i jest dla nas nieszkodliwa.

— A kapitan Landola, który zna całą tajemnicę?

— Otrzyma swoją zapłatę i będzie milczał, dla własnego bezpieczeństwa.

— Nie mamy więc ani jednego człowieka, którego moglibyśmy się obawiać. Możemy być spokojni. Ale gdybym się mogła zemścić na tej Amy, nie zagroziwszy przy tym naszej egzystencji, to już nic więcej nie brakowałoby mi do szczęścia.

— Może da się to zrobić. Nie można zaglądać w przyszłość. Jakby się nadarzyła sposobność, to spodziewam się, że nie będziesz działała, nie zapytawszy mnie o radę. Teraz wiesz już o wszystkim. Muszę iść do prezydenta. Im szybciej zaskarbię sobie jego łaski, tym prędzej mam go w worku. Adios, córeczko!

— Adios, mój ojcze!

Skoro się oddalił, pobiegła do zwierciadła, aby ponownie się sobie przyjrzeć i dzisiaj po raz pierwszy osądzić, czyjej uroda godna jest córki prezydenta, ba… króla nawet. Naraz ktoś leciutko zapukał do drzwi. Na jej zaproszenie weszła Metyska, która była duenną u miss Amy.

— No, nareszcie! Sądziłam, iż zapomniałaś o tym, że pracujesz dla mnie. Dowiedziałaś się czegoś ważnego?

— O, coś bardzo ważnego, seniorka! — odpowiedziała piękna dziewczyna.

— Opowiadaj więc, byle prędko. Siadaj.

Dziewczę usadowiło się w hamaku i to w pozycji takiej, która uwidoczniła wszystkie jej wdzięki. Czy była naturalną kokietką, czy też chciała pokazać senioricie, która z nich jest piękniejsza?

— Słucham więc? — zapytała Józefa niezbyt przyjaznym tonem, gdyż musiała porównać urodę służącej ze swoją.

— Spodziewam się otrzymać dzisiaj bardzo ładne wynagrodzenie, seniorito, gdyż przynoszę nowiny o ogromnym znaczeniu. Mianowicie Pedro Arbellez przybył do nas.

— Hacjendero z del Erina?

— Tak jest. Był on u sędziego Juareza, ten go nawet zaprosił w gościnę, do siebie.

— Santa Madonna] Co to ma znaczyć?

— Bardzo dużo. Słyszałam wszystko będąc u miss Amy, kiedy przybył do lorda. Najpierw przyniósł czynsz za dzierżawę, a potem klejnoty, które mają być wysłane dalej. Po trzecie powiedział, że uprowadzono mu córkę i że wszyscy, którzy puścili się w pościg za prześladowcami, zaginęli.

Józefa ukryła wrażenie, jakie na nią wywarły te słowa i zapytała tylko:

— Co na to powiedział Benito Juarez?

— Chce zbadać całą sprawę.

— Kim są ci, którzy zniknęli?

— Był to długi poczet imion, a tego nie potrafię zapamiętać.

— To jedna wiadomość, które mnie zbytnio nie interesuje, a druga?

— Jeżeli nie interesuje pani pierwsza, to druga tym bardziej. W domu lorda leżą bowiem ogromne skarby.

— Co?

— Tak jest, nawet parę milionów.

— Skąd wiesz o tym?

— Miss Amy mówiła o tym z hacjenderem, gdyż chciał on prosić lorda o przesłanie pewnych kosztowności do Niemiec. Jednak sędzia Juarez stwierdził, że kosztowności lorda, w drodze na wybrzeże mogą natrafić na wiele niebezpieczeństw. Miss Amy przyznała mu rację.

Powiedziała, że ojciec ma wprawdzie około pięć milionów pesos, ale ich nie może wysłać, bo się obawia napadu. Pieniądze te nie są jego, tylko angielskich kapitalistów, którzy udzielili Meksykowi pożyczki.

— To mnie także nie obchodzi — rzekła Józefa, chociaż ledwie mogła zapanować nad swoją radością. — Znasz miejsce, gdzie przechowuje te pieniądze?

— Znam, to piwnica, do której często zachodzę.

— Wielka jest?

— Bardzo. Z przodu jest spiżarnia, dalej piwnica z winem, a za nią leży mały zakątek, oddzielony silnymi żelaznymi drzwiami. Tam, w żelaznej skrzyni schowane są pieniądze.

— Skąd o tym wiesz?

— Miss Amy opowiedziała to hacjenderowi, aby mu pokazać, jak się tych pieniędzy pilnuje.

— Właściwie to wielka nieostrożność. Gdyby tak teraz ktoś się dowiedział o tym i dostał do piwnicy?

— Ale to się nie uda. Wieczorem lord odbiera klucze od pierwszej piwnicy, klucz zaś do ostatniej ma zawsze przy sobie i nie daje nikomu. Zamyka je wszystkie w tajemnej szufladzie swego stolika, który stoi w sypialni.

— No tak, w takim razie nikt nie może pieniądzom tym zaszkodzić. A teraz ta trzecią rzecz, o której miałaś mi powiedzieć?

— To były tylko dwie rzeczy. Myślałam, że będą senioritę interesować, o niczym innym nie mogłam dotychczas nic donieść.

— Widzę przynajmniej twoją dobrą wolę. Tu masz pięć złotych pesos. Uważaj i nadal opowiadaj mi wszystko, szczególnie to, co dotyczy zaginionej córki Arbelleza i niejakiego Mariano czyli pana de Laureville. Teraz możesz odejść.

Dziewczyna wstała z hamaka, z gracją rzuciła na siebie mantylkę, ukłoniła się i wyszła. Józefa nadsłuchiwała, kiedy jej kroki ucichły, z radością klasnęła w ręce i rzekła:

— Mam go! Zemsta blisko! O, gdyby tylko prędko przybył ten Pantera Południa!

Przybył niespodziewanie dopiero trzeciego dnia wieczorem. Rankiem Józefę ponownie odwiedziła szpiegująca służąca i poinformowała o wyjeździe Arbelleza. Józefa potem opowiedziała o wszystkim ojcu, kiedy wieczorem siedzieli razem. Naraz, zupełnie cicho otworzyły się drzwi i ciemna postać weszła tak niesłyszalnie, jakby była cieniem.

Józefa krzyknęła z przerażeniem, nawet jej ojciec podskoczył. Wtedy obcy wstąpił w krąg światła i dał znak, aby się uspokoili. Ubrany był jak zwyczajny parobek, tylko broń jego zdradzała bogactwo. Był wysokim mężczyzną o ciemnym obliczu smaganym wiatrem. Był to ów słynny Juan Alvarez, Pantera Południa.

— O senior Alvarez, jak nas przestraszyłeś! — zawołała Józefa. — Oczekujemy pana już od kilku dni. Serdecznie witamy!

Indianin popatrzył na nią zaskoczony i rzekł do Korteja:

— Przychodzę wśród ciemności nocy, by nikt mnie nie widział, a pan stawiasz na mojej drodze kobietę.

— To moja córka — usprawiedliwił się Kortejo.

— A czy córka nie jest kobietą? — zapytał ostro.

Wtedy przystąpiła Józefa. Kiedy chodziło o takie rzeczy, które obawiają się światła, to ona była całkowicie na swoim miejscu. Dlatego rzekła dumnym i pewnym siebie tonem:

— Sądzicie może, że obawiam się Pantery Południa? Czy to moja wina, że jestem kobietą? Czy nie ma kobiet między mężczyznami? Dlaczego nie mogą istnieć między kobietami takie o mocnych sercach? Taka jestem ja. Ojciec mój ufa mi we wszystkim i nigdy jeszcze tego nie żałował. I pan pozna, że jestem godna waszego zaufania i umiem działać jak mężczyzna!

Na wąskich wargach przybysza pojawił się szyderczy uśmiech, ale odpowiedział:

— Ona mówi jak mężczyzna, senior Kortejo. Jeśli jednak nie działa jak mężczyzna to wasza strata. Pantera Południa zdradza swoje tajemnice tylko tylu uszom, ilu mu się podoba. Czy pomówimy o tej sprawie?

— Proszę usiąść — poprosił Kortejo.

— Nie — odpowiedział założywszy ręce na piersi. Popatrzył na Hiszpana płonącymi oczyma i ciągnął dalej: — Będę mówił stojąc. Ponieważ ma pan wspólniczkę nie poprosiwszy mnie przedtem o pozwolenie, to możemy rozmawiać krótko. Ma pan pieniądze?

— Gotówką, nie.

— To skończyliśmy.

Obrócił się do wyjścia, ale Kortejo chwycił go za ramię i zawołał:

— Zostań chwileczkę, senior i posłuchaj moich wyjaśnień. Powiedziałem, że nie mam gotówki, bo któż wyrzuca dzisiaj lekkomyślnie milion? Mam posiadłości, z których każda jest więcej warta, niż suma, o którą ci chodzi. Sprzedam jedną z nich i otrzyma pan pieniądze. A może w rozliczeniu woli pan jedną hacjendę?

Indianin przysłuchiwał mu się z uwagą, a w końcu zapytał:

— Masz pan prawo darować albo sprzedawać jakąś posiadłość? Jesteś pan ich właścicielem?

— Nie, ale jestem upoważniony do tego przez hrabiego Rodriganda. Wolno mi w jego imieniu podpisać umowę sprzedaży.

— To pańska sprawa, chociaż w to nie wierzę. Nie chcę otrzymać, czy kupować sobie hacjendy, by potem musieć ją zwracać. Bądź pan zdrów!

Odwrócił się znowu, lecz tym razem zatrzymała go Józefa.

— Czekaj senior, ja tę sprawę załatwię!

Zaśmiał się szyderczo i rzekł niecierpliwie:

— Po co po próżnicy tracić słowa? Jak może kobieta załatwić sprawę, na którą mężczyzna, nie ma pieniędzy! A ja ich potrzebuję.

— Będzie je pan miał!

— Kiedy? — zapytał zimno.

— Kiedy zechcesz.

— Milion?

— Nie, pięć milionów!

Kortejo popatrzył na nią zdziwiony, lecz nie dała mu się zbić z tropu i mówiła dalej:

— Powiem wyraźniej. Mój ojciec obiecał panu milion. Chciał je panu wyłożyć na stół, bez żadnych problemów. Ja zaś ofiaruję panu cztery miliony więcej i to pod dwoma warunkami, że je sobie sam senior weźmiesz i mimo to dotrzymasz ojcu obietnicy.

— Gdzie można je znaleźć? — zapytał prędko.

— Powiem to panu, skoro uzgodnimy wszelkie szczegóły.

— Proszę mówić!

Stanął z rękami złożonymi na piersiach i wzrok prawdziwie przeszywający utkwił w dziewczynie, która mówiła:

— Są dwie osoby, na których muszę się zemścić. One muszą umrzeć, albo zniknąć. Ojciec i córka. Mają przy sobie pięć milionów gotówki i mieszkają tutaj, w mieście. Znam miejsce gdzie przetrzymywana jest suma, jak również sposób, w jaki można się do niej dostać. Stamtąd zabierze pan sobie pieniądze. Osoby te weźmie pan ze sobą i spowodujesz ich zniknięcie. Wreszcie… uważał pan będzie, że milion, obiecany przez ojca, został wypłacony i dotrzyma pan danego nam słowa. Pod tymi warunkami powiem resztę.

— Do czarta, teraz wiem o kim myślisz! — zawołał Kortejo. — A jesteś pewna, iż sumę tę można tam znaleźć?

Wtedy położył Indianin rękę na ramieniu Józefy i rzekł głosem uroczystym:

— Seniora, Pantera Południa nigdy nie da się oszukać, a już tym bardziej kobiecie! Jeżeli kłamiesz, zamorduję cię!

— Uczyń to! — odparła, patrząc mu bez obawy w błyszczące z chciwości oczy. — Jestem pewna swej sprawy!

— No, to naprawdę nie jesteś pani kobietą, tylko mężczyzną. Jeśli zemsta godną jest więcej, niż pięć milionów, to mogę ci zaufać. Zgadzam się na wszystkie warunki i ustalenia.

Nareszcie się jej poszczęściło. Jej policzki zarumieniły się z radości, zapytała jeszcze:

— Bierze pan ojca i córkę?

— Tak.

— Pokwituje pan ojcu odbiór miliona?

— Tak.

— I pomoże mu pan w zdobyciu fotela prezydenta?

— Tak jest.

— Daj pan swoją rękę i przysięgnij na to! Podał obojgu ręce i pewnym głosem powiedział:

— Przysięgam i słowa mojego dotrzymam, jeśli powiedzieliście prawdę! A teraz słucham, gdzie znajduje się to miejsce?

— Znasz pan lorda Linsaya, tego Anglika?

— To u niego?

— Zdaje się, że to dla pana niespodzianką. Czy dalej chce pan dotrzymać warunków?

— Tak, mówcie.

Opisała piwnicę i powiedziała, gdzie znajdują się klucze, tak jak jej o tym opowiedziała dziewczyna.

— Dosyć — rzekł Indianin. — Zostań jutro wieczorem w domu, seniorita. Przyniosę pieniądze. Będziesz przy tym?

— Ja? Po co? — zapytała przerażona. — Co mam tam do roboty?

— Nic. Nikt pani nie zauważy, gdyż umieszczę cię w bezpiecznym miejscu. Jeżeli pieniądze są w piwnicy, to przywiozę panią do domu i dotrzymam słowa. Jeśli mnie jednak okłamałaś, to następnego ranka zawiśniesz na drzwiach piwnicy!

— Dios! A jeżeli pieniądze są, a pan ich nie dostaniesz?

— To w takim razie jesteś niewinna, a ja mimo to dotrzymam słowa. Widzi pani, że pragnę działać uczciwie. Przyjdę jutro wieczorem, a jeśli pani nie znajdę, to oboje jesteście zgubieni!

Nie czekał na odpowiedź i zostawił ich w niezbyt wesołym usposobieniu. A gdyby tak dziewczyna się myliła? Indianin nie słyszał obaw, które po jego odejściu wypowiedzieli. Krokiem kota dostał się na podwórzec, przeskoczył mur, a potem podążył ulicami i za pół godziny dotarł nad wodę kanału, którego brzegi otoczone były drzewami. Tam, na ziemi leżało wiele ciemnych postaci. Jedna z nich podniosła się i zapytała po cichu:

— Ojciec?

— To ja, Diego — odpowiedział. — Wsiadajcie! Wracamy! Wszyscy wstali, przyprowadzono konie ukryte w pobliżu i cały oddział ruszył.

Pantera jechał wraz z synem na przedzie, inni z uszanowaniem podążali w pewnym oddaleniu. Konie stąpały wśród ciemności krokiem pewnym, widocznie okolica była znana. Panowała cisza, wreszcie Pantera zapytał syna:

— Przypominasz sobie ten czas, kiedy to pędziliśmy prezydenta Santa Anna z Meksyku?

— Przypominam sobie.

— Była straszna walka uliczna, w której nasza gromadka prawie poległa.

— Tak. Ja otrzymałem pchnięcie w pierś, cios w głowę i wtedy padłem na ziemię. Kiedy się ocknąłem, leżałem w łóżku, w jakimś pięknym pokoju.

— W domu Anglika Lindsaya. Mogłem cię wówczas nawet stracić, gdyż każda z tych ran mogła być śmiertelną. Ale pielęgnowano cię jak syna i oddano mi żywego. Przysięgliśmy obaj wywdzięczyć się tym ludziom.

— Jeszcze tego nie uczyniliśmy.

— Ale jutro uczynimy. Mam sobie z domu Anglika zabrać pieniądze, a jego z córką zabić. Zobaczy jednak, że Pantera Południa nie zapomina dobrodziejstw. Zabiorę sobie pieniądze, zaś jego i córki nie zabiję, tylko poślę oboje w dalekie góry Chiapy jako jeńców, nie mają prawa nas zobaczyć, ani widzieć kto im zabrał pieniądze. Dlatego powierzę komuś innemu wykonanie zadania i odwiezienie na miejsce przeznaczenia, skąd nie będą mogli uciec, gdyż będą pod strażą dopóki mi się spodoba.

— A ile jest tych pieniędzy?

— Pięć milionów.

Syn nie odpowiedział nic. Suma to była taka wielka, taka niepojęta dla niego, że mu odebrała mowę. Ale również wielką i niepojętą wydała mu się wdzięczność jego ojca, który przecież zabierał te pięć milionów nie zabijając ich właściciela.


* * *


Następnego wieczora siedział Lindsay ze swoją córką trochę dłużej niż zwykle. Miał wysłać bardzo obszerne i szczegółowe sprawozdanie do ojczyzny i rozmawiał jeszcze z Amy o odwiedzinach starego Arbelleza i o zaginionych przyjaciołach. Po Amy znać było ogromny smutek, który zdawał się jej powabom dodawać wdzięku. Lord zaś był w kiepskim nastroju. Zmęczyło go srodze to wieczne wrzenie w Meksyku, dlatego tęsknił za wyjazdem z tego niespokojnego kraju. Wreszcie pożegnali się serdecznie i lord udał się do swojej sypialni, biorąc ze sobą światło i nie budząc śpiącej już służby.

Tam otworzył stolik, nacisnął ukrytą sprężynę, po czym odskoczyła szufladka. Do niej włożył mnóstwo kluczy, które wyciągnął z kieszeni i zamknął tym samym sposobem.

Nie spostrzegł, jak spod łóżka dwie pary oczu z największą uwagą obserwowały każdy jego ruch. Rozebrał się, zgasił światło i po chwili jak można było wnosić z równego oddechu, spał.

— Zauważyłeś sprężynę? — zapytał ledwie słyszalny głos.

— Zdaje mi się, że ją znajdę po ciemku — brzmiała odpowiedź.

— To chodź!

Nawet najmniejszy szelest nie zdradził, że dwie postacie wysunęły się spod łóżka. Jeden wyciągnął z kieszeni chustę i flaszeczkę, kapnął na nią parę kropli płynu i przystąpił do śpiącego. Trzymał mu chustkę ostrożnie przy ustach, a kiedy lord przestał już oddychać, rzekł do towarzysza:

— Gotów! — rzekł jeden półgłosem. — Podaj maskę!

— Może zaświecić?

— Tak, ale opuść najpierw zasłony.

Za minutę płonęło światło. Uśpionemu lordowi narzucono na głowę czarne okrycie, które miło trzy otwory: na oczy i usta. Potem obaj Indianie ubrali go w codzienny strój i zakneblowali, na wypadek, gdyby się obudził.

Tymczasem Amy nie poszła spać od razu. Siedziała, plecami zwrócona do drzwi, przeglądała album leżący na stole, który zawierał wizerunki znanych osób. Obraz ukochanego był tutaj także, wpatrzyła się w drogie rysy. Przypomniała sobie Rodrigandę i porę, w której go poznała i pokochała. Wspomnienie tak ją zajęło, że teraźniejszość odpłynęła w nieznane. Nie słyszała cichego, bardzo cichego szelestu, nie widziała również jak się otwarły drzwi i jak weszli dwaj mężczyźni, którzy dopiero co byli w sypialni jej ojca.

Dali sobie znaki, jeden ponownie wyciągnął chustkę, zwilżył ją płynem z flaszeczki i zbliżył się do zadumanej kobiety. Nagle schwycił ją z tyłu obiema rękami za gardło, a do ust przyłożył chustkę. Wkrótce leżała nieprzytomna.

— Jaka piękna! — szepnął jeden.

— Nie zrobimy jej nic złego, ona uratowała syna Pantery. Naraz jeden z nich spojrzał na album. Przerzucał parę chwil kartki i szepnął:

— Ona miłuje tych, których obrazy są tutaj. Czy damy jej tę książkę?

— A nie będzie się Pantera gniewał?

— Czy musi o tym wiedzieć?

— To weź!

Podczołgał się do drzwi i wrócił z kilkoma Indianami. Ludzie ci zgasili światło i zabrali jeńców ostrożnie, chcąc ich wynieść. Droga prowadziła przez korytarz, schodami na dół. Tu odryglowano tylne drzwi, tak, że można było dostać się na podwórzec, gdzie przystąpiła do nich ciemna postać. Był to Pantera.

— Nareszcie! — rzekł przytłumionym głosem. — Długo kazaliście czekać! Żyją oboje?

— Tak, tu są klucze.

— Jak dowiedzieliście się, gdzie są ich pokoje?

— Poznałem tutejszą duennę. Przybyłem jako włóczęga i zaśpiewałem czeladzi parę pieśni. Dziewczyna zadurzyła się we mnie i odpowiedziała na wszystkie moje pytania.

— Dobrze, gdzie są drzwi do piwnicy?

— Tu zaraz, pod schodami.

— Odnieście oboje do miasta, do koni i przyślijcie tutaj innych. Czekają w kącie podwórza. Ale jeśli się dacie po drodze złapać, to zginiecie.

Odeszli dzierżąc pojmanych na rękach, po kilku zaś minutach przybyło prawie trzydzieści innych postaci. Weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi, zasuwając rygiel, aby im z podwórza nie przeszkodzono przypadkiem w robocie.

Pantera dostał się po ciemku do miejsca, które mu opisano i znalazł drzwi. Obite były żelazem i miały otwór na wyjątkowo pokaźny klucz. Dlatego wiedział zaraz, którego klucza użyć, otworzył bez hałasu, a potem rozkazał cicho:

— Drzwi otwarte! Za mną, po schodach! Dwaj ostatni wyciągną klucz i zamkną za sobą drzwi. Na najwyższym stopniu schodów pozostaną jako straż. Światło zapalimy dopiero na dole.

Tak się też stało. Kiedy wszyscy znaleźli się w piwnicy, wyciągnięto parę małych latarek i zapalono. Można było rozejrzeć się po wnętrzu.

Nieco dalej w spiżarni założonej zapasami żywności i towarami, były drugie drzwi, które Pantera otworzył.

Tu były wina. Ogromna ilość beczek i butelek. Żaden Indianin nie miał prawa zabrać choćby jednej z nich. Całkiem w tyle były trzecie drzwi — małe, żelazne. I do nich znalazł się klucz. Pantera nie był przyzwyczajony do takiego zamka, który otwierał się bardzo ciężko. Odstąpił więc nieco w bok, nagle w jednej sekundzie drzwi odskoczyły i równocześnie huknął podwójny strzał. Buchnął proch z otworu drzwi i dwóch Indian padło na ziemię.

Wszyscy stanęli przerażeni, tylko Pantera zachował przytomność. Schylił się nad poległymi, zaświecił w ich twarze, zbadał puls i rzekł:

— Oni nie żyją. O czymś takim nawet nie pomyślałem. Dwie kule były naładowane. Na bok, odsunąć zwłoki!

Potem popatrzył na komórkę i rzekł w celu uspokojenia swych pomocników:

— Te wystrzały na górze nie były słyszane. One przygotowane były tylko dla obrony skarbu, nie dla alarmu. Zresztą mamy naszą straż, a w końcu także broń. Wejdźmy do środka!

Nie wzruszyło go wcale, że tylko przypadkiem uniknął śmierci. Gdyby nie stał z boku, jedna z kul trafiłaby w niego.

Mała komórka nie mogła pomieścić wszystkich. Nie widzieli nic więcej, jak sześć czarnych, żelaznych skrzynek, które stały na ziemi. Nie wiedział z nich nikt o co właściwie chodzi. Dowódca nie powiedział im bowiem, że chodzi o wykradzenie pięciu milionów.

— Zabierać! — rozkazał.

Jedną skrzynię z trudem uniosło czterech silnych chłopów.

— Wynieść je najpierw na podwórze!

Pantera szedł pierwszy i przyświecał, ludzie zaś jego ciągnęli za nim bogatą zdobycz. Kiedy dotarli do straży zapytał:

— Słyszeliście wystrzał?

— Minimalny.

— A pokazało się z góry coś podejrzanego?

— Nie.

— Chodźcie więc wszyscy, ale zgaście latarnie i pozostawcie je tutaj.

Nie zgasił tylko swojej, przyświecał nią idącym po schodach. Wszystko odbywało się w wyjątkowej ciszy i ostrożności. Otworzył drzwi do podwórza, towarzysze jego wyszli za nim, stękając pod ciężarem.

Doszli do ogrodzenia, za którym biegła ich droga. Dwóch mężczyzn stało tutaj, przysunąwszy do muru parę silnych desek. Pantera był ostrożny i pamiętał o najdrobniejszych szczegółach.

— Wozu jeszcze nie ma?

— Czeka na uboczu. Podkowy końskie i koła wozu są poowijane szmatami, nie słyszano nas. Tylko konie parskały nieco.

— Dobrze. Teraz szybko, do dzieła!

Rychło wpakowano skrzynie na wóz i wyruszono. Jeden z opryszków zapytał:

— Czy nie zabrać przypadkiem tych zabitych, senior?

— Nie — odpowiedział krótko. — Oni zostaną tak samo jak te deski, jak i latarnie, aby nikt nie posądził Anglika o ucieczkę ze skrzyniami. Naprzód! Chodzi tylko o to, by wóz szczęśliwie wyjechał z miasta. Kto wam zechce przeszkodzić, tego zastrzelcie bez pardonu.

Wóz odjechał. Pantera został chwilkę przy murze, potem wyciągnął z kieszeni kartkę, rzucił ją na podwórzec i zeskoczył z muru na drogę. Niebawem zobaczył dwóch ludzi, którzy prowadzili ze sobą kobietę.

— Możecie iść, a przyprowadźcie mi konia! Odeszli, on zaś zwrócił się do kobiety.

— A jak tam, seniorita, przykrzyło się bardzo?

— Strasznie! — odparła opryskliwie. — Moja obecność tutaj wcale nie była potrzebna.

— Przeciwnie, nawet bardzo!

— Udało się?

— Tak jest, do teraz. Skrzynie mam wszystkie.

— Dotrzymacie więc słowa?

— Naturalnie, jeśli w skrzyniach rzeczywiście znajduje się pięć milionów.

Wtedy przypomniała sobie Józefa, iż jej protegowana nie mówiła o pełnych pięciu milionach, tylko o „tak coś koło pięciu milionów”. Dlatego rzekła:

— Jeżeli by brakowało jakiejś drobnostki, to o nią nie chodzi, prawda?

— Czy ma także w moim słowie czegoś brakować? — szydził rabuś. — Nie mogę moich słów dzielić na części i dlatego nie dam sobie podzielić zagwarantowanej sumy. Jestem z mojego słowa zwolniony, jeśli bodaj jednego pesos braknie.

— To byłoby haniebne — zawołała za głośno jak na ostrożność, jaką należało w tej chwili zachować. — W tym wypadku zmusilibyście mnie, bym zdradziła tego, który zabrał skrzynie.

Słowa te wyrzekła tonem groźby. On zaśmiał się swym zimnym, szyderczym zwyczajem i odrzekł:

— A ja bym w takim wypadku zdradził, kto mi te skrzynie wskazał i stał na straży. Ale oto mój koń! Bądź zdrowa, seniorito. Powiadomię was dokładnie o tym, jaką sumę znajdę.

Odjechał. Nie pozostawało nic innego, jak wśród ciemności nocy wracać samotnie do domu i przy tym przeczuwała, że przegrała pięć milionów, a sama nic nie skorzystała.

Już na drugi dzień rano rozszerzyła się po całym Meksyku wieść o zniknięciu pieniędzy i wprawiła wszystkich w rozdrażnienie. Rabunek był tak niesłychany, że nie można było nawet pojąć jak mógł się udać, chociaż ślady były dokładne i wyraźnie można było odgadnąć, jak go dokonano. Znaleziono wystrzelony samostrzał, obu zabitych, latarki, deski, ba nawet kartkę z następującymi słowami:


To czeka wszystkich cudzoziemców, którzy przybywają do Meksyku rządzić naszym ludem, przy okazji jednak gromadzą bogactwa i niszczą nasz kraj.

Ten, któremu zawsze udaje się zemsta.


Złoczyńca nie mógł być człowiekiem zwyczajnym. Musiał użyć wyjątkowych środków i posiadać szaloną odwagę. Wszystkie poszukiwania pozostały jednak bez rezultatu.

Jeszcze większe obawy wzbudziło zniknięcie lorda Lindsaya i jego córki. Zniknęli na długie lata i nie wiedziano nic więcej o dwójce nieszczęśliwych jak to, że zaginęli równocześnie z pieniędzmi. Zapiski Lindsaya wskazywały, że skradziona suma wynosiła cztery i pół miliona w złocie i papierach wartościowych. Kiedy usłyszał o tym Kortejo i jego nadobna córeczka, kipieli z wściekłości. Daremnie więc zawarli kontrakt z Panterą Południa i jeszcze musieli ukrywać swoje niezadowolenie i rozczarowanie. A po paru dniach otrzymali umyślnie przesłany im numer gazety, w którym była mowa o kradzieży, jakby sami o tym nie wiedzieli! Podana była także dokładna suma, a na brzegach gazety dopisane słowa:


Rozliczyłem się ze słowa! Zapytajcie przede wszystkim siebie, czy pan ma kwalifikacje na prezydenta, a seniorita Józefa na córkę takowego!



Leśny kwiat


Tak jak zniknął Lindsay i jego córka, tak samo zniknął i list, który Arbellez napisał do Hełmerów. List bowiem nie dotarł do rąk adresata. Nie dotarła także owa drogocenna przesyłka, która razem z nim miała się tam dostać. Sędzia podjął wszelkie środki ostrożności, skoro jednak nie nadeszła żadna reklamacja, Juarez myślał, iż doszła ona tak jak należało na miejsce przeznaczenia.

Tymczasem spełniło się to, o czym w swoim czasie w takich czułych i pałających miłością słowach Róża pisała do swego ukochanego męża. Na świat przyszła dziewczynka, której urodziny były powodem wielkiej radości w całych Kreuznach.

Mieszkanki leśniczówki przygotowały wszystko, co było potrzebne przy porodzie, a mężczyźni biegali milcząc albo przebąkiwali między sobą o tym, że „może dziewczyna”, a może nawet „do stu piorunów, a gdyby tak chłopak”. Kapitan siedział w swojej pracowni, rachował i rachował, a kiedy już nie mógł skupić myśli, zauważał, że zamiast dzielić — odejmował, zamiast mnożyć — dodawał. A kiedy znowu zaczął, aby obliczyć stan swoich lasów, to pomieszał szafliki, buki, zające, ranki, sarny, jodły, leśniczych, kwadratowe słupy i kuropatwy tak gruntownie, że odrzucił pióro i zawołał na pół gniewnie, na pół zaś śmiejąc się:

— A do stu kartaczy, świat się kończy! Tak to się czasem przekabaci świat, kiedy ma się zameldować taki chłopak, czy tam dziewczyna. Dziękuję jeszcze Bozi, że nie pobłogosławiła mnie liczną dziatwą. Gdybym był takim szczęśliwym ojczulkiem dwunastu lub szesnastu głów, to chciałbym dopiero moje rachunki widzieć, moje poświadczenia i miesięczne sprawozdania. Pomieszałem groch z kapustą! Ale ciekaw jestem kto tu będzie kumem.

A kiedy to rzekł, otwarły się drzwi i wszedł poczciwy Kurt, stanął po wojskowemu, na baczność i czekał.

— Czego chcesz?

— Za przeproszeniem pana rotmistrza, chciałbym tylko zapytać, co.

— Co…? — zapytał rotmistrz, zdziwiony ogromnie tą pełną polotu mową swojego strzelca. — Co, co?

— Tak, tylko co?

— No, cóż u czarta?

— Tak jest, to ci to właśnie!

— Cóż u czarta?

— Z samej ciekawości nie wpada mi nic takiego należytego. Czy „W dolinie tam śród wieńca drzew”, czy „Dziewica hoża niby kwiat”. Bo nie wiedzieć jeszcze czy chłopiec czy dziewczyna tutaj!

Nadleśniczy nie wytrzymał dłużej i wstając zagrzmiał groźnie:

— Głupcze, czy już całkiem zwariowałeś?

— Wedle rozkazu, panie rotmistrzu, całkiem!

— Ale cóż do czarta z tą „doliną” i „wieńcem drzew” i dziewicą hożą, hę?

— No, chłopcy czekają na dole z trąbami. Jeśli będzie chłopak, to sądzę zagramy „W dolinie tej”, a jeśli dziewczyna to dmuchniemy „Dziewica hoża”. Czy może rozkaże pan rotmistrz „Gdy kto chce żołnierzem zostać”, albo „Uderzcie w bębny”, czy może „Dziewczę z buzią”…. Czy jak? Toż to same delikatne piosenki, a my gramy je na trzy głosy z uczuciem i w takt, jak należy.

Nadleśniczy słuchał wylewnej mowy swojego ulubionego pomocnika z ogromnym zdziwieniem i dlatego milczał, teraz jednak odzyskał mowę:

— Kurt, ty drabie! Czy mam cię wyrzucić razem z tymi, z „żołnierzem”, z „doliną” i „z taktem”? Czy trąbi się chorej położnicy, hę?

Połóż no ty się raz i każ sobie zagrać, kiedy bocian kłapie nad tobą! Ależ to niesłychana rzecz!

Biedny Kurt stał jak rażony piorunem. Z wielkiego zakłopotania nie zdobył się na więcej jak tylko:

— Ja mam się położyć, panie rotmistrzu! Ależ ja nie wziąłem sobie żadnej damy i w ogóle nie jestem żonaty!

— Wiem o tym! To był tylko taki przykład! Powiadam ci, że to granie, to największe głupstwo, jakie ci się zdarzyło w życiu. Zdaje mi się…

Przerwał mu mały Alimpo, który wleciał do pokoju zdyszany i czerwony z wytężenia.

— Dziewczynka! Panie rotmistrzu! — krzyczał już od drzwi.

— Dziewczyna? Naprawdę?

— Tak jest. Moja Elwira powiada to samo!

— Hurra! A zdrowa, Alimpo?

— Jak ryba!

— Hurra! Górą nasi! Leć Alimpo, leć do księcia Olsunny i do mojego syna i powiedz, że to dziewczynka! Kurt, siodłać! Jadę natychmiast do Moguncji, do wielkiego księcia. Dziewczynka! Dziewczynka! No kanalie, czego stoicie jeszcze? Dzisiaj dostaniecie dużo piwa, wszyscy! Panna Sternau niech napiecze różności z serem i ze śliwkami. Kurt, biorę karego, gniady nie pędzi już tak szybko! Henryk niech pędzi do księdza. Takie nowiny muszą być zawsze punktualnie!

Poczciwy Rodenstein nie posiadał się z radości. Kiedy tak pędził do Moguncji, młoda matka leżała na białym łożu i patrzyła na swoje słodkie, śpiące dziecię. Obok niej siedziała Flora, córka księcia, obecnie żona zwyczajnego malarza.

— Jak się czujesz, moja Różo? — zapytała zatroskana.

— Jestem osłabiona, ale szczęśliwa — rzekła Róża. — Podaj mi portret Karola.

Wskazała na ścianę, gdzie wisiał portret męża. Flora zdjęła obraz i położyła na łóżku obok dziecięcia. Róża przyglądała się obrazowi i dziecku porównując je.

— Floro, czy podobna jest do niego? — zapytała cicho.

— Bardzo! — zaśmiała się zapytana. — Chociaż podobieństwo nowonarodzonego dziecka ledwie da się zauważyć.

— O gdyby on wiedział o tym szczęściu! Złożyła ręce, a po jej pięknym, obecnie znękanym obliczu płynęły łzy modlitwy za męża i za drogie dziecko leżące u jej łona. Oczy jej błądziły ciągle wśród łez i raz patrzyły na dziecko, raz na obraz, aż nareszcie zmęczona usnęła.

Nastąpiły dni spokoju, dopóki Róża nie poczuła się na tyle mocna, by mogła przyjmować odwiedziny. I okazało się, jak to ci przybysze z Hiszpanii cieszyli się wśród wszystkich względami i sympatią. Nawet wielcy księstwo i wszystkie znakomitości dworu i okolicy przybyli, aby złożyć swoje powinszowania matce i jej maleństwu.

Parę tygodni później nowa obywatelka świata została ochrzczona. Wielki książę, księżna Olsunna i rotmistrz byli rodzicami chrzestnymi. Dziecię ochrzczono imieniem matki, Róża, a miłość przemieniła to miano w Różyczkę. Jednak wszyscy, którzy ją kochali wołali na nią Rosita.

To wielkie szczęście zakłócała tylko myśl o osobach, które nie dawały o sobie żadnej wieści. Minął rok, drugi i zdawało się naprawdę, że zginęli bezpowrotnie. Ani od Amy Lindsay nie było wiadomości, chociaż Róża pisała do niej często. Listy te nie wracały, ale też odpowiedzi na nie nie było, więc nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć.

Róża coraz częściej uważała się za wdowę. Gdyby nie miała Różyczki, nie byłaby w stanie przezwyciężyć zgryzoty. Teraz jednak jej troska i cała czujność spoczęły na dziecięciu i na starym, niestety… ciągle obłąkanym ojcu.

Otto Rodenstein osiedlił się również w Kreuznach i używał przy boku swojej Flory prawdziwego szczęścia, które zakłócało tylko współczucie dla Róży i zaginionych.

Książę Olsunna nie mógł zapomnieć, że dzięki umiejętnościom medycznym Sternaua, swojego prawdziwego syna, wyrwany został śmierci. Kochał teraz swoją małżonkę iście młodzieńczym ogniem i prosił Boga dniem i nocą o łaskawą pieczę nad synem.

Ale im więcej mijało czasu, tym nadzieja na powrót wydawała się coraz mniej prawdopodobna. Kółko tych dobrych, prawdziwie szlachetnych ludzi, stawało się coraz cichsze i nawet kiedy raz stary Rodenstein chciał swoim zwyczajem, w rubaszny sposób obudzić życie, otrzymał w nagrodę słaby uśmiech.

— To nie może być tak nadal — powiedział do księcia Olsunny, kiedy obaj spokojnie przechadzali się lasem. — Wasza wysokość jest chory i małżonka waszmości, moja poczciwa pani Sternau chora; wszystko chore, wszystko opuszcza skrzydła i nie chce spróbować lekkiego lotu. Tak człowiek się starzeje i tak idzie do grobu. Trzeba szukać pomocy. Ale nie u lekarza ani aptekarza, tylko gdzie indziej. Rozrywka to najlepsza rzecz. Jakby tak zorganizować jakąś podróż?

Książę pokiwał głową.

— Tutaj znalazłem spokój, tutaj pozostanę.

— A inni?

— Ci sądzą tak samo, jestem o tym przekonany.

— czyli, że nici z mojego projektu — rzekł zamyślony Rodenstein. — Czyżby się nie znalazło naprawdę nic? Hm! Może trafiłem. Najchętniej chce pan zostać tutaj, czy tak?

— To moje życzenie.

— A reszta?

— Ci mają takie same. Przypuszczamy naturalnie, że nie jesteśmy dla pana ciężarem.

Nagle rotmistrz zatrzymał się, popatrzył na księcia zdziwionym okiem, przybrał możliwie najgroźniejszą minę i odrzekł:

— Ale o to właśnie chodzi. Ciążycie mi i to ogromnie mi ciążycie! Dłużej już nie wytrzymam!

— Ależ pan żartujesz! — uśmiechnął się książę.

— Ja, żartuję? Ani mi to w głowie! — wybuchnął stary wiarus. — Na moim karku siedzi przecież ten liczny zastęp rodu człowieczego, muszę ciągle patrzeć na te kwaśne miny. Nie wytrzymam dłużej. Miejsce potrzebuję dla samego siebie, przedtem było mi potrzebne, a teraz tym bardziej.

Książę prawie się przestraszył tych słów.

— Ależ mój drogi panie, czy to prawda?

— Czysta, jak szkło! Nie mogę znieść tego smutnego kwaterunku u siebie. Chcecie tu zostać, a ja nie mogę was znieść, cóż więc pozostaje, wasza wysokość? Są pieniądze?

— Jeśli ich brakuje panu, to…

— Nie. Pytam tylko, czy pan ma pieniądze: tak czy nie?

— Tak.

— No to, buduj pan! Mój sąsiad, baron Hauwald sprzedaje ziemię. Kup pan u niego ten kram, on nie żąda dużo. A potem buduj pan piękny, milutki zameczek, w którym damy zobaczą coś nowego i będą mieć swoją radość. Zbuduj pan tam pracownię malarską dla mojego syna i pańskiej Flory. Wybuduj pan małą Rodrigandę dla naszej biednej, kochanej Róży i jej Różyczki. To będzie rozrywka. Rozumie mnie pan?

Książę nie mógł się dłużej powstrzymać, wyciągnął z wdzięcznością ręce i zawołał:

— Tak, teraz pana rozumiem, kochany panie nadleśniczy. Teraz wiem, co pan ma na myśli. Tak, posłucham pańskiej rady. Zakupię grunt i będę budować, zobaczymy, czy to przyniesie jakąś ulgę.

— Tak jest, to przyniesie ulgę, na to może pan liczyć!


* * *


Trzy lata minęły od narodzin Różyczki, kiedy położono kamień węgielny pod nowy zamek. Plan podobał się wszystkim. W środku ogromnego parku miała powstać miniatura zamku Rodriganda.

Gdy zamek nareszcie był gotów, książę zaprosił okoliczną szlachtę na uroczyste otwarcie. Oczywiście wielki książę i jego małżonka zjawili się również. Wielka księżna ze swymi damami wyjechała nieco wcześniej, chcąc pierwsza przybyć do małej Rodrigandy, by zobaczyć swoją drogą chrześnicę. Wyjeżdżając zza leśnego zakrętu damy zobaczyły nagle coś jasno błyszczącego. Zbliżyły się i ujrzały Różyczkę w wianku z szyszek i leśnych róż na głowie i taką samą girlandę naokoło drobnego stanika. Robert klęczał przed nią, przybierając ją. Dzieci nie zlękły się, ujrzawszy tak dostojną damę, przeciwnie zbliżyły się do niej śmiało.

— Bawicie się? — zapytała wielka księżna.

— Tak, a ponieważ Różyczka mieszka w lesie, chciałaby się nazywać Leśną Różyczką i ja właśnie tak ją przybrałem.

Wtedy schyliła się wielka księżna do małej, uroczej dziewczynki, ucałowała ją i rzekła wzruszona:

— Tak, będziesz się nazywać Różyczką Leśną, bo jesteś tak delikatna i czysta, taka miła i piękna, jak te kwiaty na twojej skroni. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, moja kochana!

Od tej pory nazywano Różyczkę, Różyczką Leśną. Robert dał jej to imię, a wielka księżna zatwierdziła.

Na drugi dzień Różyczka znowu poszła do parku szukając Roberta. Długo spacerowała w poszukiwaniu przyjaciela, gdy naraz zobaczyła przed sobą małą chatkę. Sztachety w płocie były odchylone, drzwi chatki również, więc weszła do środka.

Omal nie krzyknęła z przerażenia, Na jednym stołeczku wśród wąskiego, niskiego pokoju siedział gajowy, ale przed nim na ławce stara kobieta, taka brzydka, że podobnej jeszcze nie widziała. Chciała uciec, ale Tombi ujrzał ją i uspokoił, wtedy obróciła się również stara, spojrzała na nią uważnie i rzekła:

— To ona! Te rysy noszą cechę książęcą i hrabiowską. Czuwaj nad nią mój synu! Ja zaś rozkażę nieszczęściu z dala się trzymać od jej czystej główki!

Przystąpiła do Różyczki, położyła ręce na jej ślicznej, kędzierzawej główce, oczy podniosła w górę i poruszyła ustami, jakby się modliła. Dziewczynka podniosła pomału rzęsy i popatrzyła ukradkiem na starą, a widząc ją tak czule i gorąco się modląca, pomyślała, że to nie brzydka baba, tylko dobra, miła ale bardzo stara kobieta.

Nareszcie podniosła ręce z jej główki, schyliła się uprzejmie ku małej i zapytała:

— Boisz się mnie?

— Nie — odparło dziecię, patrząc z ufnością w jej oczy.

— Nie bój się mnie dziecinko. Zapamiętaj co ci powiem. Nazywam się Zarba i jestem duchem opiekuńczym twoich, chociaż mnie obecnie nie pamiętają. Zjawię się w czasie, kiedy do was wróci szczęścia godzina, a dla waszych wrogów godzina zemsty.

Były to dla małej słowa niezrozumiałe, ale wbiły się głęboko w małe serduszko i kiedy opuściła chatkę, stanęła u furtki ogrodu rozmyślając nad tym, co powiedziała Zarba. Stara zaś stała w drzwiach, ręką przysłaniając oczy i patrzyła za Leśną Różyczką z wyrazem wielkiej życzliwości.



Napad na hacjendę


Równiną ciągnącą się na północny zachód od Santa Katarina galopował oddział konny. Trzystu jeźdźców pędziło w szalonym tempie po suchej trawie. Ubiór ich był różny, różne uzbrojenie a jednak na pierwszy rzut oka można było poznać, że należą do jednej bandy.

Na przedzie całej grupy kłusowało trzech jeźdźców, dwóch starszych, jeden młodszy.

Jedną ze starszych był Pablo Kortejo, w młodszym bez wątpienia poznajemy jego córkę, Józefę ubraną i uzbrojoną jak mężczyzna.

Trzeci jeździec był trochę młodszy od Korteja, lecz z całą pewnością przewyższał go w przebiegłości i doświadczeniu. Twarz jego nie budziła ufności, a uzbrojony był po zęby. Cała postać sprawiała wrażenie opryszka, z którym niebezpiecznie było wchodzić w jakiekolwiek kontakty. Jego bystry wzrok objął całą przestrzeń roztaczającą się przed nimi i niezadowolony powrócił w najbliższe otoczenie.

W pewnym momencie człowiek ten zaklął siarczyście.

— Kiedy w końcu ta przeklęta jazda się skończy? Mam już dość!

— Cierpliwości, — uspokajał go Kortejo — za zakrętem będzie można odpocząć.

— Ciągle nie widzę hacjendy.

— Proszę się bacznie spojrzeć tam, na lewo! Widzicie ciemny pas?

— Widzę, co to?

— Las.

.— Las? Macie ochotę zatrzymać się w lesie?

— Tak jest.

— A to dlaczego?

— Byśmy mogli wypocząć i wysłać szpiegów.

— Widocznie kręci się wam w głowie. Czy ja jestem Cyganem, czy przybłędą, by koczować w lesie? Zresztą po co wysyłać szpiegów, hę?

— Ostrożność nie zawadzi. Musimy się dowiedzieć jak wygląda sytuacja w hacjendzie,

— Nie widzę potrzeby, po co tyle przygotowań? Ciekawy jestem co za niebezpieczeństwo grozi tak licznej grupie? Pojedźmy wprost do hacjendy, napadniemy, zabijemy wszystkich, a hacjendę weźmiemy w nasze władanie. Przyprowadziłem ludzi, by się mogli obłowić, a nie żeby koczowali w lesie.

— Kto wam mówi, że macie koczować w lesie?

— No, właśnie wy.

— Źle mnie zrozumieliście. Chodzi tylko o krótki pobyt, mały wypoczynek.

— Ten krótki pobyt jest zbędny.

— Tak senior sądzi, a jeżeli w hacjendzie kwaterują Francuzi?

— No tak, o tym nie pomyślałem, a przecież wszędzie ich pełno! Ale hacjenda del Erina leży na uboczu. Czego mogliby w niej szukać?

— Leży wprawdzie na uboczu, ale znajduje się na drodze do Cohahuila. Możliwe, że ją zajęli, by zapewnić sobie spokój w tej części.

— Nie myślę jednak, aby były tam znaczne siły.

— Zgoda, ale musimy to sprawdzić.

— Macie słuszność, musimy wysłać kogoś na zwiady. Ale popędźmy konie, by jak najszybciej dotrzeć do tego lasu.

Niedługo dojechali do wielkiego boru, do tego samego, w którym się odbyły wcześniej opisane przygody. Wjechali w głąb lasu, puścili konie na popas, a wyznaczywszy straże, porozkładali się na ziemi, wyjmując prowiant.

Trójka, która przedtem jechała razem, znowu usadowiła się obok siebie.

Kortejo przerwał milczenie:

— Poszukajcie teraz jednego z waszych ludzi, na którym można polegać.

— Mogę wziąć pierwszego lepszego. Moi ludzie wszyscy są sprytni i przebiegli. Ale omówmy przedtem coś ważniejszego, co za tę przysługę dostaniemy?

— Myślę, że się już co do tego dogadaliśmy. Dostajecie żołd!

— Żądałem zapłaty i zdobyczy. Co do zapłaty, tę otrzymuję regularnie, ale zdobyczy jakoś nie widać. Jak więc będzie po zajęciu hacjendy?

— Możecie wszystko zabrać, tylko jedno sobie zastrzegam.

— Co takiego?

— Akt kupna hacjendy.

— Do pioruna! Widać, że nie głupi z was człek. Wraz z tym dokumentem cała posiadłość przejdzie w wasze ręce. No, to mogę wam odstąpić. Ani mnie, ani moim to się nie przyda. Budynków do kieszeni nie schowamy, ale za to wszystko co znajduje się w środku, będzie nasze. Niewiele dla was zostanie.

— Wszystko jedno, byle tylko dokumenty znalazły się w mych rękach.

— A co z mieszkańcami? Czy ich wystrzelamy?

— Róbcie, jak chcecie.

— Myślę, że lepiej ich zgładzić, przynajmniej nie zdradzą.

— Zgadzam się, musicie oszczędzić tylko dwie osoby.

— Kogo?

— Hacjendero Pedro Arbelleza i jedną starą kobietę, która nazywa się Hermoyes.

— Co zrobisz z nimi?

— Muszę z nimi porozmawiać!

— Rozmawiajcie sobie, chętnie wam ich odstępuję, zwłaszcza tę starą babę, bo od takich stronię. Jak daleko mamy do hacjendy?

— Niecałą godzinę.

— Przyjmą tego człowieka, którego zamierzamy posłać?

— Chyba tak, jeżeli się tylko nie zlęknie Francuzów.

— Na pewno nie. Ale jako kto ma tam przybyć? Może jako vaquero szukający pracy?

— Nie. Pedro Arbellez jest zwolennikiem Juareza, dlatego najlepiej będzie, jeżeli przedstawi się jako wysłannik do Juareza.

— Aha, do El Paso del Norte?

— Tak.

— Ale kto go wysłał?

— Jakiś jego znaczny zwolennik. Może generał Porfirio Diaz?

— Dobrze i co potem?

— Musi jako wysłannik Diaza wkraść się w zaufanie hacjendero i od mego dowiedzieć się o wszystkim. Jeżeli Francuzi siedzą w hacjendzie, to należy opracować sposób nagłego napadu. O północy powinien opuścić hacjendę i od bramy iść prosto przed siebie. Tam będziemy czekali i w zależności od tego, co usłyszymy, ułożymy dalsze plany.

— Dobry projekt. Zaraz kogoś wyszukam.

Podniósł się z ziemi i odszedł. Józefa, która dotychczas w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, teraz rzekła:

— Ten człowiek coraz mniej mi się podoba. Czy tobie także?

— Jestem tego samego zdania. Chce grać rolę przywódcy, która się tylko mnie należy.

— Musimy się go pozbyć.

— Nie troszcz się o to, już to przemyślałem. Zapewniam cię, że już niedługo będzie nas złościł. Niech tylko złapię Anglika, to dam mu poznać, kto jest panem. Dłużej nie będę go potrzebował.

— Jesteś pewien, że złapiemy Anglika?

— Całkowicie. Mam dokładne wiadomości.

— Co za rozkosz! Ta dumna Amy uklęknie przede mną i nogi mi będzie całowała! Ha! Zdepczę ją jak jaszczurkę. Ale co zrobimy z Pedro Arbellezem?

— Musi nam wydać akt kupna, a potem zginie.

— Zginie? — spytała z iskrzącym wzrokiem.

— Naturalnie. Tylko wtedy będziemy mieć pewność, że nas nie zdradzi.

— A co z Marią Hermoyes?

— Tę również musimy zgładzić. Zanadto nam w karty zajrzała.

— Masz słuszność ojcze, zginąć muszą, ale me zaraz.

— Dlaczego?

— Czy taka szybka śmierć będzie dla nich stosowną karą? A gdzie nasza satysfakcja? Musimy się najpierw nasycić widokiem ich męczarni.

— Ja nie, ty możesz, jak chcesz?

— A dlaczego ty nie?

— Bo muszę natychmiast opuścić hacjendę i udać się do Rio Grande, by zacząć poszukiwania Lindsay’a. Zostawię w hacjendzie kilku zbrojnych ludzi. Zresztą tam będę przysyłał nowych zaciężnych. W hacjendzie, w moim imieniu ty obejmiesz dowództwo. Po powrocie spodziewam się, że me siły będą na tyle znaczne, bym mógł z powodzeniem uderzyć na Francuzów. Po jednej zwycięskiej bitwie, wszyscy z ochotą zbiegną się do mnie i okrzykną swym zbawcą.

— Tak, tak, ojcze, ty jesteś zbawcą, a ja zbawczynią. Cały Meksyk będzie mnie czcił i składał mi honory. Każę wyhaftować sztandar, a na nim mój wizerunek w zbroi. Zbroję również muszę sobie sprawić i miecz. Na czele tysięcy stanę z mieczem w ręku, jak niegdyś dziewica orleańska i pójdę do walki z nieprzyjacielem.

— Czyś ty zwariowała? Zastrzelą cię!

— Tak blisko nie dojdę. Jak się zacznie strzelanina, dam nurka. Nie mogli dalej omawiać swych projektów, bo wrócił ich towarzysz i oznajmił, że wysłał szpiega.

Hacjenda del Erina od lat nie zmieniła się, no, może tylko tyle, że rzeczywiście była teraz w rękach Francuzów, którymi dowodził jakiś kapitan.

Obecnie przebywał w jadalni w towarzystwie Pedro Arbelleza, który od czasu utraty córki bardzo się postarzał, posiwiał i schudł. Maria Hermoyes także się bardzo posunęła, wyglądała jednak, w przeciwieństwie do hacjendero na kobietę zdrową.

Kapitan był człowiekiem raczej przeciętnym, nie odznaczał się zbytnią inteligencją. Właśnie do pokoju wszedł jakiś żołnierz, z zalakowanym, dopiero co przywiezionym pismem.

Kapitan odczytał list, a gdy skończył schował go do kieszeni i powiedział:

— Otrzymałem dobre wieści, ale dla mnie niezbyt miłe. Doskonale wiem, że nie jest pan do nas wrogo usposobiony, dlatego mogę panu spokojnie wyjawić treść pisma. Orientuje się pan z pewnością, jak daleko, w głąb kraju doszły nasze wojska?

— Aż do Chihuahua — odparł Arbellez z westchnieniem.

— Tak, a czy słyszał senior może o tym, że Juarez uciekł gdzieś na północ?

— Tak, schronił się w El Paso del Norte.

— Mieliśmy go stamtąd przepędzić i to się w końcu udało.

— Juarez dostał się do niewoli?

— Niestety nie.

— Czyli, że przeszedł przez granicę?

— Tak. Zna pan fort Guadalupe leżący nad Rio Grande?

— Znam.

— Ten fort także zdobyliśmy i teraz panujemy na całej północnej granicy. Odnieśliśmy także i inne zwycięstwa. W pewnym wąwozie wybiliśmy co do jednego oddział tysiąca strzelców i Apaczów, wzięliśmy do niewoli niejakiego Hannerta, generała armii Stanów Zjednoczonych, który był na żołdzie u Juareza.

Przerażony Arbellez zapytał:

— Odebraliście im wszystko?

— Oczywiście, zdobyliśmy jakieś parę milionów.

Rozmowę znowu przerwał podoficer, który wprowadził do środka skromnie ubranego człowieka i zameldował:

— Kapitanie, ten człowiek chce rozmawiać z hacjendero. Przybysz korzystając z zamieszania, dał znak Arbellezowi, że ma do niego sprawę, o której Francuzi nie powinni wiedzieć.

— Kim jesteś? — spytał kapitan. — Czuwamy nad bezpieczeństwem tej okolicy i nikomu obcemu nie wolno tutaj przebywać.

— Jestem biednym vaquero.

— Czego tutaj szukasz?

— Memu panu przydarzyło się nieszczęście, stracił prawie całe stado, więc nie potrzebuje już tylu pastuchów. Słyszałem, że senior Arbellez dobrze płaci, przyszedłem więc prosić o jakąś pracę.

— Masz jakieś dokumenty?

— To nie Francja, tutaj nikt o takie rzeczy nawet nie pyta.

— Ja muszę się trzymać przepisów i nic mnie wasze zwyczaje nie obchodzą. Ludzi bez dokumentów muszę zatrzymać do wyjaśnienia.

Arbellez postanowił pomóc nieznajomemu.

— Senior, ale ja znam tego człowieka i ręczę za niego.

— Jeżeli pan go zna, to co innego. Czy pamięta pan również jego nazwisko?

Don Pedro wymienił pierwsze lepsze, jakie przyszło mu na myśl:

— Nazywa się chyba Pablo Rebando. Jego brat służył kiedyś u mnie.

— Jeżeli tak się mają sprawy to muszę umieścić go na liście mieszkańców hacjendy — powiedział kapitan. — Chciałem jeszcze dodać, że być może wkrótce się rozstaniemy. Przegrupowania wojsk już się rozpoczęły. Otrzymałem rozkaz aby zarządzić zbrojne pogotowie.

— Kiedy nas pan opuści? — spytał hacjendero.

— Może dziś, może jutro, trudno powiedzieć, żegnam panowie. Arbellez i Maria Hermoyes pozostali sami z przybyszem.

— No cóż senior, mam nadzieję że moje kłamstwa służą dobrej sprawie — powiedział Arbellez.

— Dziękuję senior. Wszystko panu wyjaśnię. Nie przypuszczałem, że hacjenda znajduje się w rękach Francuzów, którzy na dodatek zechcą ode mnie dokumentów.

— No dobrze, ale powiedz pan, kim właściwie jesteś — spytał po chwili.

— Nazywam się Armandos i przybywam z Oaxaca.

— Z Oaxaca? Tam przecież wybuchło powstanie?

— Słyszał pan zapewne o generale Porfirio Diazie…

— To najwaleczniejszy człowiek w całym Meksyku, a do tego niezwykle uczciwy, a takich rzadko się u nas spotyka.

— A czy wie senior, że generał Diaz wystąpił przeciw Francuzom? Atakuje od północy, a ma nadzieję, że Juarez i generał Escobedo uderzą od południa.

— Boże, żeby tylko im się udało.

— Diaz powierzył mi ważne wiadomości, które mam przekazać prezydentowi.

— A więc jest pan posłańcem generała?

— Tak, przybywam z południa i jestem bardzo zmęczony. Trzeba było wiele sprytu i odwagi, by się przedrzeć przez prowincje obsadzone wrogami. Pana hacjendę polecono mi jako pewne miejsce na wypoczynek.

— Może się pan tu czuć całkowicie bezpiecznie, mimo że na hacjendzie są Francuzi. Czy mam przechować listy, jakie pan wiezie?

— Dziękuję senior, to zbyteczne. Są dobrze ukryte, na pewno nikt ich nie znajdzie.

— A gdzie pańskim zdaniem możemy spotkać Juareza?

— W pobliżu północnej granicy.

— Nie wiem czy pan wie, że Francuzi wyparli prezydenta z El Paso del Norte.

— To diabły, mam przez nich utrudnione zadanie.

— Niestety, będzie się pan musiał dowiedzieć, gdzie Juarez obecnie przebywa, a to nie będzie łatwe.

— Pojadę do El Paso, tam chyba się czegoś dowiem, mam tylko prośbę: mój koń choć dobry, jest całkiem wyczerpany…

— Weźmie pan jednego z mego stada.

— Dziękuję, a gdzie będę mógł wypocząć?

— Jako przyjęty do mnie na służbę vaquero, musi pan zająć odpowiednie miejsce, oni śpią w suterenie albo pod gołym niebem.

— Ale będę się mógł swobodnie poruszać?

— Oczywiście, ale teraz musi pan stąd odejść, by nie wzbudzać podejrzeń Francuzów, na dole dostanie pan coś do jedzenia. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?

— Nie, serdecznie dziękuję za wszystko.

Gdy drzwi się za nim zamknęły Maria spytała hacjendero:

— Senior, czy zdaje pan sobie sprawę, jak wiele ryzykuje? Gdyby Francuzi odkryli, że człowiek ten jest wysłannikiem generała…

— Tak, co mi się takiego może stać? Czy muszę wiedzieć, że człowiek, który szuka u mnie pracy jest emisariuszem?

— A czy senior przyjrzał mu się dokładnie? Widział pan jego oczy? Takie niespokojne i rozbiegane.

— Rzeczywiście, rozglądał się nerwowo po pokoju, miałem wrażenie, że czegoś szuka.

— Ja też, jakoś nie mam do niego przekonania.

— Przecież to tylko posłaniec, zaraz ruszy w dalszą drogę, co mnie obchodzi jaki jest.

Przybysz rozgościł się wśród pasterzy i wdał się z nimi w rozmowę, z której dowiedział się wielu interesujących spraw. Gdy zapadł wieczór wiedział już wszystko po co tu przyjechał.

Rozciągnął się na trawie, przykrył pledem i udawał, że śpi. Nikt nie zwracał na niego uwagi, a gdy nadeszła północ, spokojnie mógł się oddalić. Obawiając się jednak rozpoznania, długo kołował, by nie spotkać się z francuskimi strażnikami. Gdy doszedł do bramy zmienił kierunek i pomaszerował prosto przed siebie.

Nie uszedł daleko. Nagle mimo ciemności spostrzegł przed sobą jakąś czarną masę. Po cichu jakiś głos zawołał:

— Stój, coś za jeden?

To byli ludzie, których szukał.

— To ja — odrzekł.

— Wreszcie.

Ostatnie słowo wyrzekł Kortejo, który razem ze swą córką i owym Meksykaninem przystąpił bliżej i zapytał:

— Mów jak wygląda sytuacja?

— I źle i dobrze zarazem — odpowiedział zapytany.

— Dlaczego źle?

— Bo hacjenda zajęta jest przez Francuzów.

— Do diabła, to kiepsko. Ilu ich jest?

— Będzie ze trzydziestu.

— No to da się wytrzymać. Kto dowodzi?

— Kapitan, który wcale na bohatera nie wygląda.

— Damy sobie z nim radę. Nie słyszałeś, dlaczego właśnie tę hacjendę zajęli?

— Przeznaczyli ją na stację etapową.

— To bardzo niedobrze, to nawet bardzo źle. Stało się tak jak przewidziałem. Ponieważ leży na drodze prowadzącej z Chihuahua do Coahuila zajęli ją jako ważny punkt strategiczny. Nawet gdybyśmy ją zajęli oni pokuszą się, by jeszcze raz wydrzeć ją z naszych rąk. Będziemy musieli walczyć.

Na to odezwał się meksykański przywódca:

— To nic nie szkodzi. Będzie to dla nas miało ogromne znaczenie, gdy zniszczymy siły nieprzyjaciela.

— Macie rację. Cała ta rzecz ma swoje dobre strony. Musimy jednak hacjendę silnie obwarować i dostatecznie obsadzić, by się mogła obronić przeciwko ewentualnym napadom. Tu założę moją siedzibę. Będzie to mój punkt zborny. Tutaj przybywać będą moi nowi najemnicy.

Po raz wtóry zwrócił się do wysłanego na zwiady:

— Czy ten punkt jest silnie obsadzony?

— Słabo. Po bokach zbudowali cztery wały i na każdym z nich postawili jednego żołnierza na straży.

— A gdzie jest reszta?

— Leży na podwórzu i śpi.

— Kapitan także?

— Ten mieszka w jednym z pokoi.

— W którym?

— Tego nie wiem. Nie mogłem tak natarczywie wypytywać, bo bym się zdradził. Ale jestem przekonany, że nie ucieknie.

— A gdzie vaqueros?

— Część z nich śpi w suterenach, a część na polu.

— Rozmawiałeś z hacjendero?

— Tak. Strasznie głupi człowiek. Uwierzył we wszystko, co mu naopowiadałem. Jego nie potrzebujemy się obawiać, sprawia wrażenie, że jutro może się przenieść na łono Abrahama.

Meksykanin wmieszał się do rozmowy:

— Myślę, że nie będziemy potrzebowali się zbytnio trudzić. Konie zostawimy, sami zaś podejdziemy pieszo aż do wałów. Czterej wartownicy muszą zostać zakłuci, a potem jazda na innych. Naturalnie, o ile możności, po cichu, z nożem w ręku. Ale co zrobimy z vaqueros, mamy ich także pozabijać.

— Naturalnie — odrzekła Józefa.

— Myślę, że niepotrzebnie — odparł Kortejo. — Jako właściciel hacjendy będę potrzebował ludzi, bo któż mi będzie pilnował stada?

— Co do mnie, — odrzekł Meksykanin — mogą żyć, dla uciechy mordować nie myślę. Główna rzecz to zdobycz. Naturalnie, nasz kontrakt pozostaje ważny. Wszystko co w środku należy do nas.

— Z wyjątkiem hacjendero i Marii Hermoyes — odparła Józefa.

— Zgoda, a więc zaczynajmy.

Kilka minut później cała zgraja podkradła się pod wały. Otoczywszy całą hacjendę poczęli się ostrożnie wspinać. Nie udało się to jednak tak gładko, jak myśleli.

Jeden ze strażników stał ma podwyższeniu i spoglądał bacznie w rozciągającą się przed nim ciemność. Nagle usłyszał jakiś dziwny szelest. Widzieć nie mógł nic, położył się więc i przyłożył ucho do ziemi. Szelest rósł i z każdą chwilą przybliżał się; można było rozróżnić, że to kroki licznych piechurów. W tej chwili począł trzaskać parkan.

— Halte, la qui vive! — zawołał głośno. — Stój, kto tam? Nie ruszył się, tylko karabin skierował w tę stronę. Gotowy do strzału czekał na odpowiedź. Zapanowała cisza. Dopiero po kilku sekundach parkan znowu począł trzeszczeć.

— Kto tam?! — zawołał powtórnie — Odpowiadać albo strzelam!

Tuż przed nim wysunęła się jakaś postać. W sekundzie skierował w tę stronę broń i wypalił.

Strzał rozległ się donośnie wśród nocnej ciszy. Żołnierze porwali się ze swoich leży szukając broni; niestety za późno. Natychmiast po huku, jakiś głos za wałem krzyknął:

— Do diabła! Naprzód marsz, do środka! Byle szybko!

Był to rozkaz meksykańskiego dowódcy. Nagle jego ludzie poczęli się ze wszystkich stron wdzierać na wały. Po kilku sekundach Francuzi zostali otoczeni. Kilka strzałów, kilka przekleństw i wrzasków, po czym nastąpiła cisza.

Okna hacjendy zajaśniały od światła. Jedno z nich otworzyło się właśnie. Kapitan nie wiedząc, co miały znaczyć te strzały zerwał się z łóżka, zaświecił lampę i wystawił głowę przez okno wołając z góry:

— Co tam znowu? Kto strzela?

— Co za osioł! Zaświecił, by go lepiej można było widzieć! — zawołał Meksykanin z dołu.

Podczas tych słów wymierzył i posłał kulkę w górę. Oficer padł śmiertelnie trafiony. Ani jeden z Francuzów nie pozostał przy życiu.

Vaqueros obudzeni strzałami poderwali się zapalając naprędce łuczywa. Właśnie chcieli wyjść ze swej izby leżącej w suterenach na dole, by zobaczyć co zaszło, kiedy zaszedł im drogę Kortejo wołając:

— Wracajcie! My przyjaciele!

— O Dios! Senior Kortejo — zawołał jeden ze starszych pasterzy, który go poznał.

— Tak to ja. Zabiliśmy Francuzów, którzy zajęli hacjendę. Myślę, że jesteście dobrymi patriotami i staniecie po naszej stronie. Gdzie jest Arbellez?

— Zapewne w sypialni.

— Dajcie mi łuczywo!

Stary podał mu swoją szczapę. Nagle ujrzał jakąś postać tuż za nim zawołał ze zdziwieniem:

— Seniorita Józefa! Wy także tutaj! Co za cud!

Nawet nie skinęła głową, jakby nie słyszała tego okrzyku, podążyła za ojcem za górę.

Pedro Arbellez zbudził się zaraz po pierwszym strzale. Wyskoczył z łóżka i zapalił świecę. Zahuczały następne strzały; widać, że coś niezwykłego musiało się wydarzyć. Ubrał się prędko i właśnie miał zamiar wyjść z pokoju, gdy nadeszła Maria Hermoyes.

— Senior, co to może być? — pytała ze strachem.

— Nie wiem — odrzekł.

— To musi być walka, słyszycie krzyki?

— Walka? Z kim by mieli walczyć Francuzi? Kto miałby napaść na hacjendę? To musi być jakieś nieporozumienie.

— W takim razie nie strzelaliby tak często. Słyszeliście ten krzyk? O Boże! A teraz drugi, trzeci!

— Wpadli do domu. Słyszysz te głosy, Mario?

— Słyszę. Wchodzą po schodach. Kto to może być?

Ciekawość jego została zaspokojona, otwarły się drzwi i stanęły w nich dwie osoby oświecone łuczywem.

— Kortejo! — zawołał Arbellez przestraszony.

— Józefa! — krzyknęła Maria.

Pomimo męskiego przebrania rozpoznała ją. Kortejo, jak i jego córka trzymali w ręce odbezpieczone pistolety. Za nimi widać było dzikie postacie Meksykanów.

— Tak, to ja — rzekł wchodząc do środka i starannie zamykając za Józefą drzwi.

— Mój Boże, czego tu chcecie? — spytał Arbellez.

— Zaraz się tego dowiecie. Usiądźmy najpierw.

— Tak, usiądźmy — rzekła Józefa rozsiadają się na pierwszym lepszym krześle, spoglądając z triumfem na swe ofiary i rozkoszując się ich przerażeniem.

— Kto będzie ich pytał? — spytała ojca.

— Zapewne sama chcesz zaznać tej przyjemności — odrzekł. — No dobrze, zaczynaj.

Rzuciła się niedbale na hamak i z satysfakcją skierowała swe oczy na Arbelleza i Marię. Rozpoczęła badanie zwracając się do hacjendero:

— Pytaliście, czego tu chcemy, otóż powiadam wam otwarcie, że przybyliśmy, by odprawić sąd.

— Sąd? Nad kim? — spytał ze zdziwieniem Arbellez.

— Nad kim? Nad wami i waszą towarzyszką! — wskazała ręką na Marię Hermoyes.

— Widocznie jesteś w dobrym humorze, seniorita i stroisz sobie żarty — odparł hacjendero. — Przecież nic wam złego nie zrobiliśmy. Bardzo mnie dziwi wasze nagłe przybycie, senior Kortejo. Może będziecie tak łaskawi i wytłumaczycie mi to?

— Ja wam to wytłumaczę w zastępstwie mojego ojca — odpowiedziała Józefa — Słyszeliście może w ostatnich czasach o nas?

— Słyszałem — odrzekł hacjendero.

— Co takiego?

— Mam powiedzieć?

— Tak, macie! Rozkazuję wam.

Stary cofnął się o krok mówiąc:

— Wy mnie rozkazujecie? Myślę, że w moim domu tylko ja mam prawo rozkazywać.

Zmierzyła go dumnie od stóp do głowy.

— Ogromnie się mylicie. Obecnie ja jestem panią całej hacjendy del Erina, którą chcieliście podstępem zatrzymać dla siebie.

— Co to za mowa, co to za ton! Widzę, że będę musiał zawołać moich vaqueros!

— Ależ wołajcie, wołajcie! — odrzekła z szyderczym uśmiechem.

Arbellez podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Jakieś nieznajome, dzikie oblicza trzymały pod drzwiami straż. Cofnął się i mimo woli zapytał:

— Kto to jest? Co to za ludzie? Czego tutaj chcą?

— To moja gwardia — odpowiedziała z dumą Józefa. — Muszę wam wyjaśnić, że trzystu zbrojnych stoi pod moimi rozkazami, Francuzi wybici co do jednego i wasze życie też jest w moich rękach.

— Moje życie? W waszych rękach? Mylicie się grubo, seniorita. Jestem wolnym człowiekiem. Francuzów mogliście napaść, wymordować, ale co do mnie, mnie nie śmiecie więzić.

— Wy się mylicie, a nie ja! Obecnie jesteście moim więźniem! Wszelki opór jest daremny. Zapamiętajcie to sobie, a teraz odpowiadajcie na moje pytania! Co to było, o czym słyszeliście o nas w ostatnich czasach?

Pedro Arbellez nie mógł jeszcze pojąć całej sytuacji. Czyżby rzeczywiście miał być więźniem tych ludzi. Dzikie okrzyki i wiwaty, które dochodziły zza okna, potwierdzały tylko jej słowa. O Boże, czemu to nie było przed dziesięciu laty, kiedy jeszcze młodość grała mu w żyłach. Siła i zdrowie tryskały z niego! Ale dzisiaj starzec schorowany i bezbronny, cóż mógł poradzić jeden przeciw trzystu zbrojnym? Poczuł się opuszczony i bezbronny.

— Odpowiadajcie! — powtórzyła swój rozkaz Józefa. Widząc, że i teraz nie spieszy się z odpowiedzią, poczęła naciągać kurek od pistoletu.

— O senior, proszę jej odpowiedzieć! — błagała Maria Hermoyes — Ona jest gotowa was zastrzelić!

— Tak jest! Bez najmniejszego miłosierdzia powystrzelam was, — odparła Józefa — jeżeli nie zechcecie być posłuszni.

Rola bandyty nawet się jej podobała. Mierząc w pierś starca zapytała po raz trzeci:

— A więc, co o nas słyszeliście?

— Że senior Kortejo chce zostać prezydentem — odpowiedział Arbellez.

— Prezydentem? Ba! Królem, chcieliście raczej powiedzieć! Tak jest, królem całego Meksyku, a ja królewną! Cały Meksyk zdobędziemy, a na początek zabieramy tę hacjendę na naszą własność, bo ona i tak się nam należy.

— Ta hacjenda jest moją własnością.

— Kłamiesz, stary!

— Ja ją kupiłem!

— Musisz tego dowieść!

— Dowiodłem, a zresztą posiadam dokument kupna.

— Ten dokument jest sfałszowany. Hacjendy nie kupiliście, tylko została wam podarowana, a dla zachowania pozorów wystawili wam dokument sprzedaży.

— Choćby nawet rzecz tak się miała jak powiadacie, to i tak hacjenda jest moją własnością. A gdybyście nawet intrygami odmówili mi prawa posiadania, to i tak hacjenda należy do hrabiego Rodrigandy, a nie do was.

— Ba! Co hrabiego to i nasze! Ale po co ja wam to tłumaczę, skoro i tak nic nie zrozumiecie.

— Niestety wiem o wszystkim i doskonale rozumiem! — odparł hacjendero.

Złość poniosła go, dlatego też zaczął mówić bez ogródek.

— Wiecie o tym i rozumiecie, to bardzo mądrze z waszej strony! — rzekła drwiąco.

— Tak, rozumiem i pojmuję wszystko — odpowiedział. — Znam całą waszą przewrotną działalność i przeczuwałem owe intrygi.

— Może byście w takim razie byli tak łaskawi i wyjawili mi swoje przeczucia — rzekła śmiejąc się w szatański sposób.

— Ów podsunięty hrabia Alfonso to Kortejo, dlatego jesteście pewni, że co należy do niego jest i waszą własnością. Może będziecie zaprzeczać?

— Zaprzeczać? Chyba musiałabym upaść na głowę. Głupie fantazje szalonego starca, nie zasługują na odpowiedź. A zatem kupiliście tę hacjendę, mój drogi Arbellez, nieprawdaż?

— Tak jest.

— I macie akt kupna? Gdzie?

— O! Jest dobrze schowany!

— Pytam, gdzie?

— To moja rzecz, wam nic do tego!

— Znowu się mylicie, mój drogi. Dlatego przyszłam do was, by wam odebrać ten dokument!

— Aha, chcecie mi go zrabować?

— Oczywiście! — zaśmiała się szyderczo.

— To się wam nie uda.

— Zmuszę was.

— Spróbujcie!

Jej sowie oczy rozszerzyły się, cała twarz zdradzała nienawiść i zawzięcie. Odezwała się ponuro:

— Nie doprowadzajcie mnie do ostateczności, bo biada wam! Kara będzie straszna! Żądam natychmiastowego wydania dokumentu; gdzie go macie?

— Powtarzam, że go nie otrzymacie.

— Każę go szukać.

— Daremnie.

— Przewrócę cały dom!

— Mimo tego dokumentu nie znajdziecie, bo go tu nie ma.

Podskoczyła i zaciskając pięści zasyczała:

— Nie macie go w domu?

— Nie.

— A gdzie jest?

— Razem z testamentem złoży jest w pewnych rękach. Wasz trud jest więc daremny.

Straszny gniew ją porwał, oczy poczęły błyszczeć złowrogo.

— Testament sporządziliście? Czy to prawda?

— Tak — odpowiedział.

— Wyznaczyliście w nim spadkobiercę?

— Oczywiście.

— Któremu ma przypaść ta hacjenda?

— Tak, ta hacjenda i wszystko inne.

— Kto to taki?

— Wiecie przecież seniorka, że tajemnic spadkowych się nie ujawnia.

— Aleja wam rozkuję! Słyszycie! — tupnęła mocno nogą.

— Nie macie do tego najmniejszego prawa.

— Prawo się znajdzie. Zaręczam, że jeśli dobrowolnie tego nie zrobicie, zmuszę was.

Odzyskał dawną energię, potrząsnął więc tylko głową mówiąc pogardliwie:

— Wy mnie chcecie zmusić! Ha, to doskonały dowcip.

— Nie wierzycie, że hacjenda znajduje się w naszych rękach?

— W to muszę uwierzyć, bo słyszę wrzaski waszej zbójeckiej bandy.

— Aha! Słyszycie? Prawda, że nasi chłopcy nie są leniwi. Zrabują wszystko, bo odstąpiliśmy im wszystko, zastrzegliśmy sobie tylko was. Tak, tylko Pedro Arbelleza i Marię Hermoyes, ale nie spodziewajcie się, że wam się uda ujść lub wyrwać z rąk naszych!

— Wiem, znaleźliśmy się w końcu w łapach istnych diabłów!

— Istnych diabłów! Znakomite porównanie! Musicie więc doświadczyć, jakie mamy przyjemne pazurki! Pokosztujecie jeszcze tego. A teraz pytam po raz ostatni, gdzie jest dokument kupna?

— Tego się nie dowiecie.

— Ani kto jest waszym spadkobiercą?

— Ani tego.

— Wrzucę was do najgłębszego lochu.

— To możecie uczynić.

— Będę was w straszny sposób katowała i męczyła.

— Spróbujcie, Bóg nas ochroni.

— Bóg specjalnie dla was nie będzie czynił cudów. Z głodu będziecie umierali.

— Śmierci się nie boję.

— Poczekaj stary, będziesz się bał, już ja się o to postaram. Każe cię smagać, pasy z ciebie drżeć, wszelkie tortury, jakie tylko istnieją, będziesz musiał znosić.

— Mam w Bogu nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto mnie pomści.

— Tylko w to nie wierz stary. Kto by się ważył podnieść rękę na córkę króla.

— Twój ojciec królem nie jest i nie zostanie nim nigdy.

— Nędzny robaku, więc nie chcesz powiedzieć prawdy?

— Nie. Jestem już stary i stoję u progu życia. Porwaliście mi moją jedynaczkę, jedyną osłodę życia, tyle rodzin unieszczęśliwiliście. Teraz chcecie mnie męczyć, przeklinam was! Jakkolwiek przekleństwo to sumienia waszego, już tylu zbrodniami obciążonego nie wzruszy, jednak nadejdzie czas, gdy ono srogo zaciąży nad wami!

Krotki, wymuszony śmiech wydobył się z jej ust, po czym odparła:

— Widać, że jesteś już stary, nie tylko na ciele, ale i na umyśle, bo pleciesz brednie. Poczekaj trochę jak strzępy ci z pleców polecą, może wtedy zmienisz ton mowy. Tymczasem czas na drugą osobę.

Poczciwa, stara Maria przysłuchiwała się z trwogą całemu śledztwu i drżała na myśl o chwili, kiedy się zajmą nią. Znała dobrze Józefę i wiedziała, że dziewczyna nie cofnie się przed żadnym okrucieństwem. Można sobie więc wyobrazić, jak zadrżała, gdy ta ostatnia zwróciła się do niej z pytaniem:

— Dlaczego oddaliłaś się z Meksyku?

— Chciałam się dostać tutaj, do hacjendy — odpowiedziała starając się ukryć przerażenie.

— Dlaczego?

— Bo senior Arbellez jest moim przyjacielem.

— A w stolicy nie miałaś przyjaciół? Nie miałaś nas?

Stara spuściła oczy, w zakłopotaniu nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, a bała się wyznać, że właśnie obawa przed nimi wygnała ją stamtąd. Widocznie Józefa to odczuła, bo spytała przebiegle:

— Bałaś się nas? Nieprawdaż?

Maria milczała, Józefa zaś ciągnęła:

— Zrobiłaś całkiem słusznie. Meksyk jest bardzo niebezpieczny dla takich, którzy wtrącają się w cudze sprawy. Gdybyś tam została już dziś byś nie żyła. Ale powiedz mi z kim uciekłaś?

— Z dwoma Indianami.

— Z Indianami, hm… stosowne towarzystwo, ale teraz mnie to nie obchodzi. Muszę ci zadać kilka pytań, na które masz mi udzielić szczerej odpowiedzi, jeżeli nie chcesz by twój los był gorszy od losu tego upartego starca. Wiedziałaś o tym, że on sporządził testament?

— Tak — odpowiedziała Maria.

— Mówił z tobą o tym?

— Mówił.

— Wiesz kto jest spadkobiercą?

— Nie.

To „nie” wypowiedziała bardzo niepewnie i Józefa to wyczuła, więc krzyknęła gwałtownie:

— Nie kłam! Komu zapisał hacjendę? Komu?

— Swojej krewnej.

— To on ma krewnych? O tym nie wiedziałam. Gdzie oni mieszkają.

— Gdzieś na północy.

Maria Hermoyes przy każdej odpowiedzi spoglądała na Arbelleza, ten jednak udawał, że nie słyszy. Nie mieszał się zupełnie do rozmowy. Trwoga i przerażenie kazały jej odpowiadać.

— Na północy? — powtórzyła Józefa. — Gdzie?

— W forcie Guadaloupe.

— Tego nie znam. Gdzie on leży?

— Blisko Presidio San Vincente.

— Aha, tam w górze; wiesz kim są ci krewni?

— To kupiec.

— Jak się nazywa?

— Pirnero.

— Pirnero, hm, to imię trzeba zapamiętać, a więc on ma odziedziczyć hacjendę?

— Nie on, tylko jego córka.

— Co mówisz, ma córkę, a może i więcej dzieci?

— Nie, tylko jedną córkę.

— Jak się nazywa?

— Resedilla.

— Hm, ładne, śliczne imię, takie poetyckie. Trzeba się będzie postarać by przydarzyło się jej coś poetycznego. Wie o tym, że ma zostać dziedziczką?

— Tak.

— Była już tutaj?

— Nie, senior Arbellez wysłał tam posłańca.

— Co za posłańca?

— Jednego z vaquews.

— Kiedy wyjechał?

— Niedawno.

— Naprawdę, więc jeszcze nie wrócił?

— Nie.

— To dobrze. Musimy na niego poczekać. O czym miał im donieść?

Maria popatrzyła zakłopotana na Arbelleza, spostrzegł to, bo powiedział:

— Mówcie co wiecie seniorita. Możecie śmiało mówić. Nie chcę, aby was skazano na tortury.

Na to wtrąciła się Józefa.

— Słyszałaś, masz odpowiadać na moje pytania, a więc co miał im donieść?

— Miał prosić senioritę Resediłlę, aby przybyła tu, do hacjendy.

Po twarzy Józefy przebiegł triumfujący uśmieszek.

— Aha, więc dziedziczka sama tu przybędzie? — spytała skwapliwie. — Musimy ją godnie przyjąć. Sama jej pogratuluję tak wspaniałego spadku. Byłaś przy tym jak Arbellez sporządzał testament?

— Nie.

— Gdzie go pisał?

— Tutaj, w tym pokoju.

— Kto był przy tym?

— Trzech panów. Przyjechali konno i zatrzymali się u nas przez dwa dni.

— Skąd przybyli?

— Tego nie wiem.

— Nie kłam, stara.

— Seniorita, pod przysięgą mogę powiedzieć, że nie mam o tym najmniejszego pojęcia.

— Arbellez nie mówił wam o tym?

— Nie.

— Sama go także nie pytałaś?

— Nie.

— A tych panów?

— Oni byli tak dostojni, że nie miałam odwagi?

— Ale nazwiska ich musisz znać?

— Nie.

— Przecież musiałaś ich obsługiwać i tytułować jakoś?

— Do jednego zwracano się senior mandatario.

— A pozostałych?

— Jeden nazywany był senior advocatore, a drugi senior secretario.

— To znaczy, że zwracaliście się do nich tytułem ich stanowisk, a nie po imieniu. Czy któryś z nich wziął ze sobą testament?

— Tak jest, senior mandatario.

— Skąd o tym wiesz?

— Bo żegnając się z seniorem Arbellezem powiedział, że testament będzie przechowywany w bezpiecznym miejscu.

— Czy ktoś w hacjendzie zna tego człowieka?

— Nie, nikt.

— Był tutaj jeszcze?

— Nie.

Kortejo dopiero teraz się odezwał:

— Zostaw to Józefo, Arbellez i tak wszystko wyśpiewa. Zamkniemy go w piwnicy. Głód i pragnienie otworzą mu usta, zrobi wszystko co chcemy.

— Chcesz tak długo czekać?

— A znasz lepszy sposób?

— Oczywiście, jeżeli zostawisz mi swobodę działania. Teraz muszę postawić mu jeszcze jedno pytanie. Czy mandatario rzeczywiście ma pański testament? — zwrócił się do Arbelleza.

— Tak.

— Skąd pochodzi i gdzie mieszka, ten człowiek?

— Tego ode mnie się pani nie dowie i od nikogo innego nie wydobędziecie tej informacji. Nieszczęścia, które mnie spotkały, nauczyły mnie ostrożności; dlatego poprosiłem owych panów, aby nikomu nie zdradzali, kim są i skąd przybywają. Widocznie dobrze przeczuwałem, że ostrożność może mi wyjść na dobre. Naturalnie, zastosowali się do mojej prośby.

— Ten mandatario ma także u siebie dokumenty kupna tej hacjendy? — spytała ponownie.

— Ja wam tego nie powiem.

— Muszę się tego dowiedzieć w ciągu dziesięciu minut, później rozkaże was chłostać tak długo, dopóki nie powiecie wszystkiego. Pytam więc po raz ostatni.

— Mnie, starego każecie chłostać? W takim razie, nie jesteście kobietą tylko łotrem, wyrzutkiem społeczeństwa.

— Słyszysz ojcze? — pytała z ukrytą złością. — Czyż nie zasłużył na kije?

— Na to zawsze znajdzie się czas, Józefo. Spróbujemy najpierw zmiękczyć go głodem.

— O nie, ojcze! Wybór w tej sprawie zostaw mnie. Sam mi dałeś pełnomocnictwo. Dlaczego mamy tak długo czekać i tracić tyle czasu, kiedy możemy się zaraz wszystkiego dowiedzieć. — podeszła do drzwi i otworzywszy je zawołała dwóch Meksykan.

— Ten stary musi dostać solidne baty — rzekła rozkazująco. — Zajmijcie się tym.

Obaj Meksykanie spojrzeli po sobie, po czym jeden z nich spytał:

— Gdzie mamy go bić?

— Tutaj w pokoju i to zaraz.

— Ile kijów ma dostać?

— Będziecie go smagać dopóty, dopóki wam nie rozkażę przestać.

— Dobrze, ale seniorita musi wiedzieć o tym, że nie jesteśmy jej służącymi.

Z gniewem ściągnęła brwi i spytała ostro:

— Tak, a kim?

— Przyrzekliśmy wprawdzie walczyć w waszej sprawie i uczyniliśmy to, ale nie zostaliśmy najęci do takich czynności. To należy do siepaczy.

— A jak wam za to zapłacę?

— To co innego. Ile nam za to dacie?

— Każdy z was dostanie dukata.

— Nieźle. Ale zapomnieliście jeszcze o jednej rzeczy. Podczas, gdy inni po całym domu rabują, my musimy z waszego rozkazu stać tutaj pod drzwiami. Naturalnie, najlepsza zdobycz nas minęła.

— Chcecie mi dać do zrozumienia, że powinnam was i za to wynagrodzić?

— Tak, właśnie to chcieliśmy powiedzieć.

— Nie troszczcie się o to, jeżeli będziecie mi dobrze służyć, hojnie was wynagrodzę.

— Ile dostaniemy, seniorita.

— Muszę się najpierw przekonać, jaka zdobycz przypadnie innym. Według tego zapłacę. Możecie być przekonani, że źle na tym nie wyjdziecie. Potraficie wystarać się gdzieś o kije?

Meksykanin potwierdził skinieniem głowy i wskazując z chytrym uśmiechem na okno odrzekł:

— Widzi seniorita te żaluzje? Jeżeli się nie mylę sporządzone są z trzciny, więc kijów mamy pod dostatkiem.

— A macie także ze sobą sznury?

— Mamy nasze lassa.

— Dobrze, zaczynajcie więc!

W tej chwili podeszła do niej Maria i składając ręce jak do modlitwy zaczęła ją błagać:

— Na miłość boską, nie czyńcie tego seniorita! To go zabije!

— Precz z łapami, stara!

Odtrąciła ją od siebie, ale Maria nie przestała błagać mówiąc:

— Wspomnijcie na to, jak wiernie wam służyłam. Ja was przecież wyniańczyłam, na rękach nosiłam i wychowałam. Może ze względu na tamte lata wysłuchacie mojej prośby.

— Ty służyłaś wiernie? Czy nie uciekłaś od nas? Zabieraj się, bo inaczej gotowa jestem rozkazać by i ciebie wychłostano.

— Seniorita, przecież waszej niańki…

— Milcz! Bo naprawdę dostaniesz kije, aż ci krew pocieknie, jak się jeszcze raz wtrącisz! — a zwracając się do obu Meksykan rozkazała: — Zawiążcie najpierw tej starej gębę, by wam nie przeszkadzała swoim narzekaniem.

— Może ją lepiej wyprowadzić z pokoju — odezwał się Kortejo.

— O nie, niech się przypatruje. W pełni sobie na to zasłużyła.

— To w takim razie ja wyjdę, jak skończycie dajcie mi znać. Oddalił się, a obaj siepacze związali Marii ręce i nogi, a szmatą zatkali usta. Nie broniła się, wiedziała, że wszelki opór był daremny i że nic nie wskóra, może tylko pogorszyć swój los.

Teraz kaci przystąpili do Pedro Arbelleza. Jeszcze raz Józefa zwróciła się do niego z pytaniem:

— No może teraz, kiedy widzisz, że to nie żarty zaczniesz mówić?

— Choćbyś zatłukła mnie na śmierć, nie usłyszysz ode mnie ani jednego słowa — odrzekł z powagą.

— Robaku! Każę cię smagać do krwi, aż pokażą się kości — zawołała ze złością.

— Czyń jak chcesz. Hacjendy mojej i tak nie dostaniesz. Odziedziczy ją moja spadkobierczyni.

— Tak? A więc zaczynajcie, tylko bez litości!

Na ten rozkaz obaj Meksykanie porwali go i zdarłszy z niego koszulę, skrępowali ręce i nogi. Z okien wyłamali parę trzcinowych kijów.

Arbellez leżał skrępowany na środku pokoju, ustawili się koło niego z obu stron; nie starał się bronić; cierpliwie poddał się losowi.

— Zaczynać! — zabrzmiał głos strasznej kobiety.

Pierwsze uderzenie świsnęło w powietrzu, potem drugie i czerwone pręgi wystąpiły na ciele, lecz Arbellez milczał. Raz za razem na obnażonego spadały cięgi. Krew poczęła ściekać na podłogę. Całej tej procedurze musiała się przyglądać Maria. Nie mogła się ani ruszać, ani krzyczeć, ale po oczach, które z przerażenia szeroko otwarła, można było poznać, jak strasznie cierpi.

Józefa, liczyła razy z triumfującym uśmieszkiem i z iskrzącymi się oczami. Cała jej twarz zdradzała satysfakcję, jaką jej sprawiała ta nieludzka egzekucja.

Arbellez leżał bez ruchu. Jeden z siepaczy przestał, mówiąc:

— Ten stary w ogóle się nie rusza, czy przypadkiem nie umarł?

— W każdym razie jest nieprzytomny — odezwał się drugi.

— Opatrzcie go! — zawołała Józefa.

Obaj łotrzy odwrócili go twarzą do góry. Oczy miał zamknięte, twarz pobladłą, na ustach osiadła gęsta, krwawa piana.

— Ma już dosyć — odezwał się jeden z nich.

— Nie żyje? — spytała Józefa.

— To dopiero musimy stwierdzić.

Schylił się do piersi starca i począł nasłuchiwać.

— Jeszcze trochę życia się w nim kołacze.

— Jak przyjdzie do siebie możemy karę powtórzyć, jeżeli nadal zechce milczeć. Dobrze się sprawiliście, oto wasza nagroda!

Wyciągnęła sakiewkę i wydobyła z niej dwa dukaty.

— Dziękuję seniora, — odrzekł jeden z nich — co teraz z nim zrobimy?

— Zamkniemy go.

— Gdzie?

— Znajdzie się przecież w piwnicy jakaś dziura, gdzie można by go zamknąć.

— A co ze starą?

— Tę także wrzucimy do lochu. Muszą się razem trochę napościć, aż im głód bokiem wyjdzie.

— Niech seniorita nieco poczeka. Zaraz zejdę do piwnicy i poszukam odpowiedniej kryjówki.

Wyszedł, po kilku minutach wrócił mówiąc:

— Znalazłem dziurę, którą można zamknąć, mało w niej miejsca, najwyżej dla trzech osób, i to z biedą. Mam ich tam wrzucić?

— To pewne więzienie?

— Pewne.

— Drzwi dostatecznie silne?

— Drzwi poobijane żelazną blachą i opatrzone dwoma ryglami.

— A okno?

— Okna nie ma, tylko mały otwór nie większy niż ręka. Wydobyć się stamtąd nie zdołają, ani mowy o jakiejkolwiek ucieczce.

— Więc bierzcie ich, pójdę z wami.

Jeden z nich dźwignął Arbelleza, a drugi Marię. Józefa udała się za nimi. W drodze musieli się przeciskać między rabującymi. Kobieta obdarta z wszelkich ludzkich uczuć, skwapliwie obejrzała norę i uznała, że jest stosowna dla tych biedaków.

— Wrzućcie ich do środka! — zawołała. — Klucz zabiorę ze sobą.

— Mamy ich zostawić tak skrępowanych?

— Naturalnie — odrzekła. — Po pierwsze bezpieczniej, a po drugie będę bardziej cierpieć.

Maria, osłupiała z przerażenia, na skutek tak nieludzkiego znęcania się nad starcem, podniosła się z ziemi i przystąpiwszy do Józefy, zawołała:

— Seniorka, jesteście potworem. Męczcie nas i zabijcie, ale pamiętajcie, że jest jeszcze Bóg, który pomści naszą krzywdę i dziesięciokrotnie ją odpłaci!

— Milcz! — krzyknęła Józefa. — Czy chcesz może, żebym ci kazała odciąć język, byś więcej nie szczekała?

— Nie podnoście na mnie ręki i nie kaleczcie mnie, bo i wy kiedyś możecie znaleźć się w moim położeniu. Czyż nie może Bóg tak zarządzić, że moje oczy będą musiały patrzeć na waszą mękę, na takie same katowanie, jakie wycierpiał przez was ten starzec?

— O to się mogę postarać, by się to nigdy nie spełniło. Nawet gdyby mi wpadło kiedyś do głowy, wypuścić cię z tej dziury, każę ci najpierw wyszarpać oczy, byś głupio nie prorokowała, rozumiesz?

— Potwór!

— Szczekaj tylko! Ugryźć i tak nie potrafisz. Mogłaś zostać u mnie, bo źle ci nie było, ale zachciało ci się grać rolę szpiega i zdrajcy. Myślałaś, że nam umkniesz, ale znów jesteś w naszych rękach.

Teraz jednak nie będę miała miłosierdzia, zdepczę cię jak robaka i wcisnę w ziemię. Do środka z nią!

Ciemność ogarnęła uwięzionych. Drzwi zaryglowano, a oprócz tego zamknięto jeszcze na kłódkę. Klucz od kłódki Józefa wzięła ze sobą.

Idąc schodami na górę wraz z dwoma pomocnikami powiedziała do nich!

— Co do waszej części w zdobyczy, tę jeszcze dzisiaj otrzymacie. Ale nie chcę, byście rozpowiadali o tym co się tu działo i co słyszeliście. Jeżeli potraficie milczeć, wynagrodzę was podwójnie.

Pobiegła do pokoju na górę. Pomału za nią szli Meksykanie. Kiedy zniknęła jeden z nich zapytał:

— Jestem bardzo ciekawy, ile nam zapłaci.

Nie otrzymał odpowiedzi, więc zagadnął powtórnie:

— Dlaczego nie odpowiadasz, hę? Zapytany odetchnął głęboko i rzekł:

— Niech diabli porwą całą tę historię!

— Dlaczego? Za mało ci jeden dukat. Przecież zarobiliśmy go dość prędko.

— Wolałbym go raczej nie zarabiać.

— Dureń z ciebie. Zaczynasz się robić sentymentalny jak baba!

— Posłuchaj tylko. Powiadam ci, że dotychczas nie znałem tego uczucia. Mam już tyle win na sobie, że innemu to, co ludzie nazywają sumieniem, nie dałoby spokojnie żyć, a ja ani okiem nie mrugnąłem. I dzisiaj z wszelką przyjemnością liczyłem razy, zwłaszcza, że tak dobrze były opłacone, ale jak go obróciliśmy i jak mu tylko w twarz spojrzałem, złapało mnie coś i huknęło w kark jakby młotem.

— Głupstwo.

— To nie głupstwo, bo uderzenie to poczułem na całym ciele. Musiało się coś stać.

— Mrzonki.

— Powiadam ci, że mnie rzeczywiście coś walnęło obuchem.

— Strzyknęło ci w krzyżach jak się schyliłeś i to wszystko.

— To coś innego. Uderzenie to poszło przez duszę, a nie przez krzyże, czegoś podobnego jeszcze w życiu nie doświadczyłem.

— Czy chcesz żebym ci to wyjaśnił?

— Śmiej się, a ja ci powiadam, że poczułem i to tak silne uderzenie, że mi się na samą myśl włosy na głowi zjeżyły. Ciekawy jestem, czy to nie to, co ludzie nazywają sumieniem?

— Przestań bredzić bo naprawdę pomyślę, że ci się coś w głowie popsuło. Co do rozkazu seniority, to myślę, że ma rację. Nie śmiemy nikomu o tym opowiadać.

— Ode mnie z pewnością nikt nic nie usłyszy.

— Ode mnie także nie. Ale między nami mówiąc, to w kobiecie tej diabeł siedzi.

— Diabeł ten z pewnością kiedyś ją porwie. Biada temu ludowi, nad którym kiedyś jej ojciec jako prezydent zawładnie.

— Jako prezydent? — zaśmiał się ten drugi. — Chyba tego nie doczekasz.

— Co, do pioruna, pleciesz? Czyż nie pomagamy mu w tym i czy nie my pierwsi, mamy go nim mianować?

— To prawda, ale on nim nie zostanie, choćbyśmy na głowie stawali. Jak widzę, naprawdę wziąłeś to za dobrą monetę. Leziemy za nim, bo nam daje zarabiać i płaci godziwy żołd, a co do prezydentury, to niech nim zostanie kto chce, bylebym mógł żyć spokojnie i według mego upodobania.

— Tak się rzeczy mają, hm, to dobrze. Ale teraz jesteśmy gotowi. Może rozglądniemy się jeszcze za jakąś zdobyczą?

— Naturalnie. Musi się jeszcze znaleźć coś dla nas, pomimo tego, że dostaniemy wynagrodzenie.

Rozeszli się. Jeden z nich podążył rabować i szukać zdobyczy. Drugi zamyślony chodził między plądrującymi towarzyszami. Poszedł aż za róg domu i tam zatrzymał się mrucząc coś pod nosem:

— Ta twarz. Nie zapomnę jej nigdy w życiu. Będzie mnie straszyć nawet we śnie — wzdrygnął się mówiąc te słowa. — We śnie? Hm, żeby tylko nie w ostatniej godzinie życia.

Przystanął oglądając się, jakby z obawą, czy go ktoś nie podsłuchuje i szeptał dalej:

— W ostatniej godzinie? A jak z tym życiem, przecież jeszcze nie koniec, a poza nim jest jeszcze jakieś inne, jak powiadają ludzie. Do stu piorunów! Do stu diabłów! Jakby trzeba wszystko, co się tu zrobiło na tym świecie, wziąć ze sobą i zanieść do nowego? Ale najwięcej by mi ciążył ten Arbellez. Leżałby na samym wierzchu i spoglądał na mnie przymkniętymi oczami, brr! A to wszystko dlatego, że go biłem i wtrąciłem do lochu, w którym mają go zagłodzić! Zagłodzić? Do tego nie mogę dopuścić, to się nie może stać. Muszę zaraz obejrzeć ten dom.

Poszedł na tył hacjendy i rozpoczął poszukiwania. Po jakimś czasie natrafił w dole muru na otwór. Przystanął przy nim i wyszeptał: — To na pewno ten otwór, który prowadzi do ich więziennej celi. Gdyby im tam posłać jedzenie? Przy ogromnej ostrożności można by spuścić na sznurze kilka butelek z wodą. To powinno im na jakiś czas wystarczyć. Tak, dzisiaj, gdy tylko się ściemni muszę to uczynić, nie dam ich zagłodzić. Może będzie mi lżej w godzinie śmierci i może zapomnę to obolałe oblicze. Tak, właśnie tak zrobię, przynajmniej zmazę choć trochę winy.

Hacjenda wpadła w ręce Korteja. Rezydował w niej jak właściciel. Naturalnie, wszystko co w obrębach murów nie było przygwożdżone lub wmurowane, wpadło w ręce Meksykan. Dopiero, gdy wszyscy solidnie schowali swe łupy, pomyślano o zabitych Francuzach. Pochowano ich nad brzegiem płynącego obok hacjendy potoku.

Zaraz następnego dnia przybyły dalsze oddziały, które agenci Korteja werbowali po kraju. Miał obecnie doskonały punkt. Mógł z niego prowadzić dalsze działania w kierunku północnym. Przede wszystkim szło mu teraz o to, by zagarnąć pieniądze i broń wysłane z Anglii dla Juareza. Dlatego zaraz następnego dnia wybrał stu jeźdźców i podążył w kierunku Rio Grande, aby tam czatować na lorda Lindsaya. Józefa została w hacjendzie jako zastępczyni oraz pani całej posiadłości i całego wojska.



Nowiny


W kilka dni później przez dolinę ciągnącą się na prawym brzegu rzeki, jechał truchtem jakiś mężczyzna. Widać było, że zmierza w kierunku hacjendy del Erina. Niedługo ujrzał jej mury.

Od stóp do głowy pokryty był kurzem i wyglądał na bardzo zmęczonego, widać było, że przebył długą drogę. Koń jego był równie zmęczony, gdyż co kawałek potykał się o własne nogi. Był to ten sam vaquero, którego Arbellez wysłał do fortu Guadalupe, do seniority Resedilli z zaproszeniem.

Zaraz następnego dnia, po przybyciu Francuzów szybko udał się w drogę, by przed innymi stanąć w domu i opowiedzieć o wszystkich cudownych wydarzenia. Cieszył się na myśl, jaką radość sprawi swemu panu nowinami. Córka Arbelleza, tak często opłakiwana, oraz pozostali, których uważano za straconych, żyli. A co to będzie za radość, gdy hacjendero się dowie, że są już w drodze do niego! Że już wkrótce będzie mógł ich zobaczyć.

Na samą myśl ponaglał konia i zmuszał do szybszej jazdy. Wieczorem, ostatkiem sił dotarł do hacjendy. Ponieważ brama była zamknięta począł pukać i walić w nią z niecierpliwością.

— Kto tam? — spytał jakiś obcy głos. Wymienił swoje nazwisko.

— Nie znam was — zawołał ten sam głos ze środka.

— Widać bardzo krótko tu jesteście, jeżeli mnie nie znacie — odrzekł vaquero.

— To prawda.

— No więc otwieraj, słyszysz? Jestem vaquero seniora Arbelleza i wracam z fortu Guadalupa, gdzie pobiliśmy Francuzów.

— Z Fortu Guadalupa? Pobiliście Francuzów? Aha, to ty, zaraz otworzę.

Ciężka brama została rozwarta. Vaquero wjechał do środka. Spieszył się do swego pana, więc nie patrzył dokoła, zresztą zapadający zmrok nie pozwolił dostrzec zmian, jakie zaszły podczas jego nieobecności.

Zeskoczył z konia, puścił go wolno, bo tak zwykle czynił i podążył szybkim krokiem do sutereny, chcąc się pokazać swoim towarzyszom, a potem udać do Arbelleza.

Kiedy otworzył drzwi do izby czeladnej stanął jak wryty, nie mogąc przyjść do siebie ze zdumienia. Cała przestrzeń była zapełniona jakimiś obcymi, od stóp po głowy uzbrojonymi ludźmi. Spostrzegli go, jeden z nich wrzasnął:

— Hola, coś za jeden? Patrzcie, znowu jakiś nowy!

Wciągnęli go do środka i poczęli zdumionego, a także przerażonego człowieka obracać dokoła wyśmiewając się. Jeden z nich począł nagle krzyczeć:

— Ten widocznie prochu nie wynalazł. Patrzcie jak się gapi. O ty durniu, aby walczyć z Kortejo trzeba być trochę sprytniejszym od ciebie.

— Kortejo? — spytał zdumiony.

— No myślę, chyba że przybyłeś tu z innego powodu?

— Naturalnie, że z innego.

— Tak? A czego chcesz? Do kogo przyjechałeś?

— Do mojego pana.

— A kto jest twoim panem?

Inni przysunęli się bliżej, to śledztwo poczęło ich interesować.

— Senior Pedro Arbellez — odpowiedział vaquero.

— Pedro Arbellez? Aha! To poprzedni właściciel tej hacjendy.

— Poprzedni? — spytał zdziwiony. — Jest może jakiś nowy?

— A co, jeszcze o tym nie wiesz?

— Ani słowa. Kto to?

— Kortejo.

— Kortejo, z Meksyku? — spytał przerażony vaquero.

— Tak jest, senior Pablo Kortejo.

— Do stu piorunów!

— Jak widzę przeraziło cię to. Może nie jest ci na rękę?

— Ach, chciałbym się tylko dowiedzieć, w jaki sposób stał się on nagle panem tej hacjendy?

— Głupie pytanie. Przyjechał razem z nami, napadł na dom i odebrał go Arbellezowi.

— Santa Madonna! A gdzie jest senior Arbellez?

— Ten? Kto to może wiedzieć. Uciekł gdzieś pewnie i tyle.

— O Boże, w takim razie muszę zaraz wracać.

Chciał się oddalić, ale dziesięć rąk chwyciło go za kołnierz i zatrzymało.

— Stój chłopcze, nie tak prędko. Coś bardzo podejrzanie wyglądasz. Odjechać ci nie pozwolimy, musisz być najpierw przesłuchany.

— Przesłuchany? A to po co? Co wam takiego zrobiłem?

— Ha, tego jeszcze nie jest wiemy. Powiedz nam raczej z kim ty walczysz?

— Dziwne pytanie.

— No, w jakiej jesteś partii? Sprzyjasz Bazainowi czy Maksymilianowi, a może jesteś z Juarezem czy też z Kortejo?

— Nie jestem niczyim stronnikiem, ja jestem vaquero pana Arbelleza i tylko jego muszę słuchać. Wszystko inne mało mnie obchodzi.

— Słyszycie, on trzyma z Arbellezem. Musimy go zaprowadzić na górę, do seniority. Przypilnujcie go przez chwilę, idę zameldować.

Poczciwy vaquero począł się wprawdzie szarpać i szamotać, ale bez rezultatu. Wiedział, że opór w niczym nie pomoże, pogorszy tylko jego położenie. Postanowił uzbroić się w cierpliwość i czekać. Ciekawy był tylko co to za seniorita, do której miał być zaprowadzony.

Józefa siedział wygodnie w hamaku, w pokoju, który sobie wybrała i kołysząc się paliła papierosa. Miała na sobie damską suknię. Właśnie zapukano do drzwi.

— Wejść! — padło ze środka.

— Proszę wybaczyć seniorita, muszę o czymś zameldować.

— Co takiego?

— Przybył jakiś obcy, który powiada, że chce się widzieć z Arbellezem.

— Z Arbellezem? To coś szczególnego. Co to za jeden?

— Jakiś jego vaquero.

— Przyślijcie go tutaj.

— Seniorita musi być ostrożna, on chciał uciec.

— Rozbrójcie go i przyprowadźcie.

— Ja sam to zrobię.

Wyszedł, a niedługo potem zjawił się z jeszcze jednym najemnikiem, prowadząc vaquero, któremu wcześniej związano z tyłu ręce.

Vaquero wszedł i rzucił badawcze spojrzenie na dziewczynę. Nie znał jej, a na dole nie powiedzieli mu, kim jest.

— Seniorita! — zawołał — Proszę o pomoc. Chcą mnie tu zatrzymać przemocą, to musi być jakieś nieporozumienie.

— Kim jesteś? — zapytała.

— Jestem vaquero, w służbie seniora Pedro Arbelleza.

— O tym już mnie poinformowano.

— Mój pan posłał mnie z listem. Teraz wracam i nie zastaję go, tylko samych obcych ludzi.

Józefa natychmiast pomyślana o vaquero, o którym mówiła Maria, dlatego zapytała:

— Czy byłeś w forcie Guadalupa?

— Tak jest — odpowiedział.

Józefa zwróciła się do Meksykanów rozkazującym tonem:

— Wyjdźcie i zaczekajcie pod drzwiami, ten vaquero wygląda na dobrego człowieka, chcę z nim trochę porozmawiać.

Jak tylko się oddalili, postanowiła podstępem dowiedzieć się wszystkiego, co miał do powiedzenia swemu panu.

— A więc byliście w forcie Gaudalupa? — zapytała powtórnie.

— Tak, już mówiłem — odparł.

— Tymczasem tutaj zaszły zmiany. Znacie może niejakiego Kortejo?

— Znam — odpowiedział.

— A skąd go znacie?

— Wiele o nim słyszałem i widziałem go nawet w naszej hacjendzie.

— Co to za człowiek?

Vaquero był zbyt szczery, a przy tym nieostrożny, więc odparł:

— Porządny człowiek nie chce nic o nim słyszeć.

Jej wielkie oczy zaświeciły się złowrogo. Niestety vaquero nie zauważył tego, umiała dobrze nad sobą panować, więc odrzekła przymilnym głosem:

— Prawdę mówicie, to muszę przyznać. Ten Kortejo to zły człowiek, nie uszanuje nic świętego. Słyszeliście może o nim coś więcej?

— O nawet całkiem dużo.

— Co na przykład?

— O tych rzeczach niebezpiecznie jest mówić — odrzekł tym razem ostrożniej.

— Macie rację. Nie znacie mnie, więc nie możecie się dzielić z kimś obcym swymi poglądami. Ale gdybyście wiedzieli… o, ja nienawidzę tego człowieka. On mi zabrał rodzinę i uczynił mnie nieszczęśliwą. Jestem z nim, bo muszę, ale może najdzie czas, gdy będę się mogła zemścić.

Przybrała taką nieszczęśliwą minę, że mimo woli uwierzył w szczerość jej słów.

— Pani chce się na nim zemścić? — spytał. — To nie jest łatwa sprawa. To tęgi krętacz, kuty na cztery nogi, nie jest bezpiecznie z nim zadzierać. Schwytać go będzie pani mogła tylko podstępem. Ale proszę mi powiedzieć, gdzie jest senior Arbellez?

— Uciekł.

— Uciekł? Ach! Przed kim?

— Właśnie przed Kortejo.

— Ale dlaczego?

— Nic o tym nie wiecie?

— O niczym nic nie wiem. Kiedy przybyłem do hacjendy zaczęli mnie wypytywać, potem związali ręce i przyprowadzili tutaj. Nie mogę pojąć co to wszystko ma znaczyć.

— Muszę wam to wyjaśnić, ale będę mówiła cicho, by ci dwaj za drzwiami, nic nie usłyszeli. Musimy być ostrożni.

Tymi słowami chciała uśpić całkowicie jego czujność i zapewnić, iż jest po jego stronie, poczęła mu tłumaczyć.

— Senior Arbellez jest stronnikiem Juareza, przecież o tym wiecie?

— Oczywiście.

— Kortejo zaś, także chce zostać prezydentem, zapewne o tym słyszeliście?

— Słyszałem, ale nie chciałem w to wierzyć.

— Możecie mi wierzyć, bo znam dokładnie jego plany. Zgromadził wokół siebie znaczną ilość zwolenników i myśli o podbiciu całej północnej części kraju. Dlatego teraz zajął hacjendę del Erina, która ma mu służyć jako punkt oparcia.

— Napadł na hacjendę? — spytał przerażony vaquero.

— Tak.

— Senior Arbellez musiał uciekać?

— Tak, szczęśliwie mu się to udało.

— Dokąd?

— Powiedział mi wprawdzie dokąd, ale zakazał mi zdradzać miejsce swego pobytu.

— Mnie także nie możecie tego powiedzieć?

— Nie mówił mi o żadnych wyjątkach.

— A jak to się stało, że was seniorita obdarzył tak wielkim zaufaniem?

— To dość zawiła sprawa. — Znał się dobrze z moim ojcem, wiedział też, że ojciec mój przez Korteja stracił życie. Ja przyłączyłam się do Korteja tylko pozornie, udając, że nic nie wiem o przyczynach śmierci mojego ojca. Po cichu jednak snułam plany zemsty. Pewna część żołnierzy Korteja stała po mojej stronie. Wyczekiwaliśmy tylko stosownej chwili, by się zemścić na zabójcy. Podczas napadu pomagałam staremu przyjacielowi. Za pośrednictwem przychylnych mi żołnierzy, dopomogłam mu w ucieczce i wtedy poprosił mnie, abym informowała go o wszystkich ważnych sprawach.

— Utrzymujecie więc kontakt?

— Tak, ale naturalnie w tajemnicy.

— Proszę was, zawierzcie mi i powiedzcie gdzie się ukrył, mam dla niego bardzo ważne wiadomości.

— No nie wiem, ale gdybym wam nawet zaufała i powiedziała, gdzie senior Arbellez się ukrył, to i tak wam to nic nie da.

— A to dlaczego?

— Bo przecież was uwięzili i wątpię czy prędko wypuszczą.

— Do diabła, to prawda, nie pomyślałem o tym. Nie mogłaby mi seniorita pomóc w ucieczce?

— Będę próbowała, ale za skutek nie ręczę. Myślę, że najlepiej będzie, jak mnie wszystko powiecie. Ode mnie dowie się najszybciej. Właśnie dzisiaj miałam wysłać do niego gońca.

— Czy nie mógłbym nim być ja?

— Co też mówicie! Kortejo wyjechał na kilka dni z hacjendy. Z całą pewnością zechcą was zatrzymać, aż do jego powrotu. Bardzo wątpię, czy mi się uda do tego czasu was oswobodzić. Zresztą musicie lepiej wiedzieć, czy te nowiny są ważne i czy nie szkodzi, jeżeli tak długo nie będzie o nich wiedział. Ja wam dobrze radzę. Przez moje pośrednictwo dowie się najszybciej, a zresztą, róbcie jak uważacie.

Vaquero począł kiwać głową namyślając się, po czym odrzekł:

— Hm, mogę wam zaufać, seniorita? Zrobiła obrażoną minę i odpowiedziała:

— Czyńcie, co się wam podoba.

— Wolno mi spytać o wasze nazwisko?

— Moim ojcem był pułkownik Ramirez.

Sprytnie wykorzystała fakt, że Ramirez, jeden ze sławniejszych pułkowników, był zwolennikiem Juareza, a niedawno, podczas jednej wyprawy został zamordowany.

— Pułkownik Ramirez? — spytał — To był bardzo dzielny człowiek.

— Zresztą mogę was przekonać, że senior Arbellez powierzył mi wszystkie swoje tajemnice, mogę wam powiedzieć dlaczego was wysłał i dokąd.

— Naprawdę?

— A skąd bym wiedziała, że byliście w forcie u kupca Pirnero?

— To prawda.

— Mogę wam też powiedzieć, jakie zadanie mu przekazaliście.

— Mianowicie?

— Senior Arbellez spisał swój testament, w którym spadkobierczynią swego majątku wyznaczył córkę owego kupca, Resedillę. To mieliście im przekazać, a także prosić, aby seniorita Resedilla jak najprędzej go odwiedziła.

— Rzeczywiście, wiecie o wszystkim. O tym mogliście się dowiedzieć tylko od mego pana.

— Naturalnie, on mi o tym powiedział i równocześnie prosił, abym wszelkie informacje od was natychmiast mu przekazała.

— To nic innego mi nie pozostaje, jak powiedzieć o wszystkim.

— Róbcie jak chcecie. Dowiodłam wam tylko, że możecie mi zaufać.

— Dobrze, opowiem wam, seniorita. Proszę się na mnie nie gniewać, za tę ostrożność, ale w dzisiejszych czasach nie może być inaczej.

— Oczywiście, ja wam tego nie biorę za złe. Czy seniorita przyjedzie?

— Możliwe, ale niejako spadkobierczyni.

— Czyżby odrzuciła ten podarunek?

— To nie to, ale nie mogła wejść w prawa spadkobierczyni, gdyż znalazła się faktyczna dziedziczka.

— Faktyczna dziedziczka? Jak to? — spytała Józefa.

— Tak, córka mego pana, przecież to ona jest prawowitą dziedziczką.

— Macie na myśli senioritę, Emmę Arbellez?

— Oczywiście.

— Ależ ja słyszałam, że zginęła bez śladu, że nie żyje!

— Tak wszyscy myśleliśmy, ale wyobraź sobie seniorita moje zdziwienie, gdy nagle się odnalazła?

— To niemożliwe! — zawołała.

— Ja też tak myślałem, ale Bóg sprawił, że stał się cud.

— Musicie się mylić. Po tylu latach miałaby się nagle znaleźć.

— Nie mylę się, przecież potrafię rozpoznać córkę mego pana!

— Widzieliście ją?

— Naturalnie.

— I rozmawialiście z nią?

— Tak.

— Czy to rzeczywiście ona? Nie pomyliliście się? Poznaliście ją?

— Tak, zaraz, gdy ją tylko ujrzałem, wcale się nie zmieniła. Poczciwy vaquero w czasie rozmowy wcale nie patrzył na twarz swej rozmówczyni. Zresztą nie był psychologiem, więc nie potrafił wyczytać tych uczuć, jakie malowały się na obliczu Józefy podczas opowiadania. Niedowierzanie, wątpliwość, wyczekiwanie, wreszcie przekonanie, zajadłość i strach przemykały szybko jedno po drugim. Ale umiała panować nad swym sercem i uczuciami. Było jej to teraz szczególnie potrzebne, chodziło przecież o to, by vaquero jej nie rozgryzł. To nagłe zjawienie się Emmy Arbellez było dla niej wielkim ciosem. Groziło im ogromne niebezpieczeństwo. Pierwszą jej myślą było wyciągnięcie dalszych wiadomości, musiała to uczynić za wszelką cenę. Wiedziała dobrze, że możliwe jest to tylko wtedy, jeżeli się nie zdradzi. Pomimo przerażenia klasnęła w ręce i z radością, na jaką się tylko mogła zdobyć zawołała:

— Mój Boże, co za szczęście. Co za radość! Gdzie jest kochana Emma?

— W forcie, właśnie od niej wracam.

— Została tam?

— Tak. Zjawili się nagle wszyscy, którzy tak jak i ona zniknęli.

Józefie zabrakło oddechu. Z przerażenia jej oczy rozszerzyły się i z wielkim trudem spytała:

— Ze wszystkimi?

— Tak jest, seniorita.

— Z kim?

— No, z seniorem Sternauem…

Nazwisko to straszliwie podziałało na Józefę, zbladła jak trup. Przecież Henryk Landola doniósł jej, że całe to towarzystwo zginęło, czyżby się mylił. Czyżby ktoś go oszukał, albo on oszukał. Ten Sternau to największy i najniebezpieczniejszy wróg całej rodziny Kortejów! Czyżby naprawdę żył? Przerywanym z trwogi głosem spytała:

— Senior Sternau, a ja myślałam, że on nie żyje?

— O nie, żyje, zaraz go poznałem.

— Widzieliście go i mówiliście może z nim?

— Tak jest.

— A kto był z nimi jeszcze?

— Senior Mariano, który także ponoć zaginął.

Trwoga chwyciła ją za gardło, więc prawdziwy hrabia Rodriganda także żył! Co za ogromny cios. A może nie należy wierzyć temu człowiekowi, ale co za korzyść miałby prosty vaquero, z tego, by ją okłamywać. Takie przed chwilą miała nadzieje, a teraz? Jakże łatwo mógł runąć ten gmach urojonej potęgi i świetności!

— Któż więcej? — spytała słabym głosem.

— Bawole Czoło…

— Ach, to ten wódz Misteków?

— Tak i Niedźwiedzie Serce także.

— Wódz Apaczów?

— Tak jest. Potem obaj bracia Helmerowie, z których jednego nazywają Piorunowym Grotem.

— Nie do wiary! — odrzekła prawie jęcząc.

Poczciwy vaquero wziął to za przejaw wielkiego wzruszenia, widocznie nie odznaczał się, nawet najmniejszym zmysłem spostrzegawczym.

— To wszystko brzmi jak baśnie z tysiąca i jednej nocy, cuda mi opowiadacie — zawołała powtórnie.

— Ale, że wy seniorita, tak dobrze znacie te wszystkie osoby… — odezwał się ponownie.

— O, senior Arbellez opowiadał mi o wszystkich.

— Zanim uciekł?

— Tak. Miał jeszcze dość czasu, aby mnie wtajemniczyć. I cieszy mnie to, że tak się stało. Będę przynajmniej mogła jemu i wszystkim jego bliskim dopomóc, na ile tylko sił mi starczy. Uczynię wszystko co możliwe, ale powiedzcie mi jeszcze, gdzie ci ludzie tak długo przebywali?

— Na jakiejś bezludnej wyspie.

— Nie do uwierzenia. Jak się tam dostali?

— Niejaki Landola, kapitan okrętu pojmał ich i zawiózł tam.

Z trudem udało jej się ukryć oburzenie, jakie te słowa w niej wywołały. Nie zginęli więc, sam Landola wysadził ich na wyspie. Ohydnie ich więc oszukał. Ale dlaczego? Ha! Niezawodnie chciał ich mieć w ręku. Fałszywie z nimi zagrywał, by w razie potrzeby mógł wyciągnąć dodatkowe korzyści. Inny powód był niemożliwy. Co za nikczemnik! Już oczami wyobraźni widziała go martwego.

— I na tej bezludnej wyspie wszyscy żyli tak długo? — spytała po chwili.

— Przez tyle lat. Pomyślcie tylko seniorita.

— Straszne! Co za nieszczęście! Ale jak się uratowali?

— To rzeczywiście jest cud. Pewien hrabia ich uratował.

— Hrabia? Co za jeden?

— Musicie go także znać, jeżeli senior Arbellez o wszystkim wam opowiedział.

— Zaciekawiacie mnie.

— Wiecie może czyją własnością była przedtem ta hacjenda?

— Arbelleza.

— Ale przed Arbellezem?

— Hrabiego Rodriganda, jeśli się nie mylę.

— Tak jest.

— On umarł.

— O nie, seniorita. On także żyje, też go widziałem. Aż się cofnęła.

— Kłamiecie! — zawołała.

— O nie — odrzekł vaquero z triumfującą miną. — Mówię szczerą prawdę. Dali mu tylko jakąś truciznę, po której popadł w letarg. Pogrzebali go wprawdzie, ale niedługo po tym wyciągnęli z grobowca, wywieźli i sprzedali w niewolę. Po jakimś czasie udało mu się szczęśliwie uciec. Przedtem spotkał senioritę Emmę, która zawiozła go na tę wyspę, gdzie znajdowali się wszyscy. W ten sposób wszystkich ich uwolnił.

— A potem co zrobili? — pytanie to tylko zdołała wyszeptać, przerażenie odebrało jej mowę.

— Potem udali się do Meksyku, właśnie do fortu Guadalupa.

— Dlaczego tam?

— Dlaczego? Tego nie wiem, zapewne chcieli się spotkać z Juarezem.

— I spotkali się z nim?

— Oczywiście — odparł zapytany.

— Juarez tam był? W forcie?

— Naturalnie, przecież go widziałem.

— A ja myślałam, że on jest w el Paso del Norte!

— O nie. Tam go już nie ma. Przybył do fortu, aby walczyć z Francuzami, którzy napadli na fort.

— O tym nic nie wiedziałam, znowu nowina i co, doszło do walki?

— Nawet do straszliwej. Trzystu Francuzów i jeszcze więcej sprzymierzonych z nimi Komanczów zostało wyciętych co do nogi. Przedtem cała kompania została także wycięta, w diabelskim wąwozie.

— Co za szczęście! To Juarezowi musi się teraz znakomicie powodzić, nieprawdaż?

— Ma przy sobie traperów, zawarł już sojusz z Apaczami, więc mu pomagają, oprócz tego towarzyszy mu sporo ochotników ze Stanów Zjednoczonych.

— Ale na to potrzeba pieniędzy, wiele pieniędzy, a tych zapewne nie ma? — spytała podstępnie.

— Pieniądze? Tych ma dosyć i dostanie jeszcze więcej. Niedawno przecież dostał od prezydenta Stanów parę milionów, a teraz z Anglii mają mu przywieść działa, broń a także i pieniądze.

Słuchała z napiętą uwagą. Czyżby miał na myśli lorda Lindsaya? Zaciekawiona spytała:

— Z Anglii? To wszystko ma dotrzeć w tamte strony?

— Niezawodnie.

— Przecież cały kraj zajęty jest przez Francuzów?

— To nic nie szkodzi. Anglik znajduje się już z całym transportem w El Refugio, przy ujściu rzeki Rio Grande. Stamtąd wysłał gońca do Juareza. Posłańcem tym jest nie kto inny, jak ów sławny strzelec i tropiciel, Sępi Dziób. Dotarł aż do fortu i tam spotkał się z Juarezem. To dzielny chłopak, poznałam się z nim. Omówili warunki dostarczenia przesyłki w ręce Juareza.

— Skąd to wiecie? Przecież wam o tym nie powiedzieli? — spytała chytrze.

— Dlaczego nie? — odrzekł z dumą. — Przecież byłem przy tym, jak senior Mariano chciał jechać razem ze Sępim Dziobem do El Refugio.

— Senior Mariano? Po co on chciał tam jechać?

— Hm, córka tego Anglika, to jego narzeczona.

— Ten Anglik podróżuje z córką?

— Tak jest. Sępi Dziób nam o tym opowiadał.

— Powiedział może, jak się ona nazywa?

— Powiedział. To Amy Lindsay, a jej ojciec, lord Henry Lindsay, hrabia Nothingwell.

— Aha! Słyszałam już o nich i wiem, że żyją w wielkiej przyjaźni z Juarezem. Senior Mariano chciał się zapewne do nich przyłączyć, by im ułatwić transport pieniędzy i broni?

— Tak, chciał do nich popłynąć, ale Sępi Dziób nie wziął go ze sobą.

— Dlaczego?

— Miał za małe czółno dla dwóch osób. Dlatego Mariano pozostał przy Juarezie, dopóki lord nie nadpłynie.

— A inni? Myślę o seniorze Sternale i reszcie.

— Ci także zostaną przy Juarezie i będą mu pomagali w walkach. Vaguero dawał krótkie odpowiedzi, jak to bywa w zwyczaju ludzi prostych, więc za każdym razem musiała ciągnąć go za język, wydobywać prawie gwałtem, tak ważne dla niej wiadomości.

— Co też mówisz! — dodała — Juarez chce prowadzić dalsze walki?

— Naturalnie. Zaczął od oswobodzenia fortu.

— A dokąd uda się teraz?

— Najpierw do Chihuahua a potem do Coahuila. W tej pierwszej już zapewne musi być, a w drugiej ma się spotkać z lordem i lady Lindsayem.

— W samym mieście?

— No nie. W pobliżu, może dzień drogi od miasta.

— A wiecie może dokładnie gdzie?

— Tak, słyszałem, że mają się spotkać na wschodzie, koło Rio Sabinas, tam gdzie wpada do niej boczna odnoga.

— Tam zapewne spotkają się wszyscy: Sternau, Mariano, Bawole Czoło i inni?

— Wszyscy z wyjątkiem hrabiego Rodriganda.

— A ten dlaczego nie?

— On musiał zostać w forcie, bo jest bardzo słaby.

— Słaby? A czy to coś poważnego? — spytała z udaną troską.

— Raczej nie. Jeden Francuz uderzył go kolbą w głowę. Był wprawdzie nieprzytomny jak odjeżdżałem, ale pan Sternau ręczył, że niedługo wróci do sił. Został więc w forcie pod dobrą opieką.

— Zapewne jak wyzdrowieje, to dołączy się do innych.

— Zapewne.

— Ale chyba nie wybierze się sam, tamtejsza okolica jest dość niebezpieczna.

— Oczywiście, że nie. Juarez zostawił z nim kilku Apaczy. Ci go potem odprowadzą, więc nie może mu się nic złego przytrafić.

— Słyszeliście może co hrabia mówił o Kortejo?

— Nie. Leżał prawie cały czas nieprzytomny. Słyszałem tylko to co inni mówili między sobą i to też tylko przypadkiem.

— Cóż takiego mówili? Bardzo jestem ciekawa? Zajęłam się szczerze seniorem Arbellezem, więc chciałabym się dowiedzieć jak najwięcej o wszystkim, co dotyczy jego osoby.

— To nie ma prawie żadnego znaczenia, seniorita. Najczęściej przebywałem w kuchni, a jeśli nawet zaglądnąłem do pokoju, to panował tam taki ścisk i gwar, że nawet własnych myśli nie można było słyszeć. Wszyscy panowie i dostojne seniority, mieli pokoje na górze i tam nie wolno było wchodzić. Dlatego nic szczególnego nie mogłem się dowiedzieć. Tylko jak odjeżdżałem, kazali mi przekazać panu Arbellezowi rozmaite sprawy.

— Co to za sprawy?

— No, seniorita Emma i senior Helmer kazali mi przekazać, że bardzo za nim tęsknią, że przyjechaliby razem ze mną, ale okolica niepewna i wszędzie roi się od Francuzów, więc zmuszeni zostali przyłączyć się do pozostałych. Naturalnie miałem mu przekazać tysiąc całusów i pozdrowień, i zapewnić, że wszyscy są zdrowi i z wielką niecierpliwością czekają na moment spotkania.

— A senior Sternau także dał wam jakieś polecenia?

Samo to pytanie wskazywało na ogromną wagę jaką przywiązywała do tego człowieka. Widocznie stanowił dla niej główne niebezpieczeństwo.

— On kazał przekazać tylko seniorowi Arbellezowi, aby się przestał już martwić, gdyż Chihuahua i Coauila niedługo wpadną w ręce Juareza, a ponieważ stamtąd już bardzo blisko do hacjendy, a więc wkrótce wszyscy się spotkają.

— A senior Mariano?

— Ten kazał mi powiedzieć, że sprawy hrabiego wyglądają wspaniale i niedługo wszyscy winni zostaną zdemaskowani i otrzymają zasłużoną karę.

— Wiecie może co senior Mariano chciał przez to powiedzieć? — spytała, a je sowie oczy spojrzały na niego przenikliwie.

— Hm! — odrzekł zamyślając się — Dużo dałoby się na ten temat powiedzieć, ale wydaje mi się, iż wiem co miał na myśli.

— Ja także już niejedno słyszałam.

— Czy może o fałszywym synu hrabiego, seniorita?

Przymknęła oczy, aby nie ujrzał jej wzroku, jaki mimo woli błysnął w jej oczach. Kiedy je znowu otwarła, można było zobaczyć w nich tylko zainteresowanie, ciekawość i współczucie.

— Tak słyszałam o tym — odpowiedziała. — Ale wiecie na ten temat coś pewnego?

— Pewnego? Jak połączę wszystko to co wiem…

— A cóż takiego?

— Wiecie może o tym, że senior Sternau, Mariano i Helmer byli już raz tutaj, w del Erina?

— Mówił mi o tym senior Arbellez — kłamała dalej.

— Wtedy właśnie wiele opowiadali o Kortejo. Prawdąjest, że on czatował na ich życie. Jak potem zniknęli, wszyscy przypuszczaliśmy, że to jego ręka musiała mieszać w tym kotle. Teraz całą rzecz udowodnią.

— A jaki Kortejo miałby w tym cel?

— Tego się tylko domyślam. Czy słyszeliście już o hrabim Alfon so?

— Tak, to syn hrabiego de Rodriganda.

— On tylko za niego uchodzi, choć w rzeczywistości nim nie jest.

— Co takiego? — zawołała z udanym zdziwieniem.

— Tak, tak. Podsunęli go, nie inaczej. Prawdziwym synem hrabiego Rodrigandy jest Mariano.

— Aha, coś sobie przypominam. Wspomniał mi o tym senior Arbellez, ale nie chciałam wierzyć, wydawało mi się to po prostu niemożliwe.

— To szczera prawda. Senior Mariano jest bardzo podobny do hrabiego Emanuela, tak przynajmniej słyszałem.

— To jeszcze nie dowód. Znam wielu ludzi, zupełnie sobie obcych, a podobnych do siebie, jak dwie krople wody.

— To prawda seniorita. Ale muszą być i inne dowody, o których ja, biedny vaquero wiedzieć już nie muszę.

— No, ale coś chyba wiecie? — spytała przebiegle.

— Hm, raz mi się zdarzyło podsłuchać rozmowę mego pana, z seniorita Marią Hennoyes. Dziwne rzeczy omawiali. Naturalnie nie przypuszczali, że jestem w pobliżu i że wszystko słyszę, więc mówili całkiem swobodnie.

— I co wtedy słyszałeś?

— To seniora Maria przywiozła młodego hrabiego do Meksyku.

— Musi więc wiedzieć, czy jest prawdziwym hrabią?

— Z początku o niczym nie wiedziała, dopiero potem przekonała się, jak jest faktycznie.

— W jaki sposób?

— Tego to już nie wiem. Słyszałem tylko, że córka tego Korteja maczała w tym ręce. Ta Józefa, to musi być prawdziwy potwór.

Z trudem zapanowała nad sobą i z udanym spokojem spytała:

— Nie znacie jej.

— Nie.

— Nie wiedzieliście jej nawet?

— Nie. O ile wiem rozchodziło się o testament. Rzeczywiście udało im się go wykraść, ale teraz mogą nim w piecu napalić, na nic im się nie zda, bo hrabia żyje.

— To prawda. Kiedy testator żyje testament traci swą wartość. Ale hrabia musi się bardzo strzec, bo inaczej powędruje do ziemi, ale tym razem naprawdę.

W słowach tych brzmiała taka zaciekłość i chęć zemsty, że vaquero mimo woli spojrzał na nią i zdziwiony zapytał:

— Co chcecie przez to powiedzieć, seniorita?

— W sumie nic, tylko to, że żyje hrabia i ci wszyscy co mieli zginąć, ale przecież żyją także ich wrogowie.

— Tych nie potrzebują się obawiać!

— Przedtem także nie było takiej potrzeby.

— To jednak co innego. Przedtem nie ich znali, ani nie mieli pojęcia jakie intrygi snuli na ich zgubę, teraz, kiedy ich zdemaskowali, mogą się mieć na baczności i dzięki temu nie wpadną w ich łapy.

Twarz kobiety poczęła drgać, z ironią w głosie wyrzekła:

— Bardzo mądrze to wymyśliliście, tylko szkoda, że się tak mylicie.

— Jak to? Dlaczego?

— Nieprzyjaciele wprawdzie zostali zdemaskowani, ale są obecnie potężniejsi niż kiedykolwiek.

— Pomimo tego nikt się ich nie zlęknie.

— Nie? Korteja także nie?

— Naturalnie!

— Przecież jest naprawdę potężnym człowiekiem, niedługo zostanie prezydentem, jeżeli nie królem Meksyku, obecnie jest najpotężniejszy w całym kraju.

— To tylko złudzenia, seniorita. A co zrobi z generałem Bazaine?

— Bazaine? Jego się wygoni!

— A cesarz Maksymilian?

— Ta lalka? Malowany cesarz? Ten sam da drapaka!

— A prezydent Juarez?

— Ba! Indianin ze szczepu Zapoteków, tego się po prostu powiesi, podynda sobie trochę na stryczku, a potem rozerwą go sępy.

Jej twarz przybrała złośliwą, iście diabelską minę. Zdziwiony vaąuero nie mógł tego nie zauważyć. Zgłupiał, nie wiedział co ma o niej myśleć. Po krótkiej przerwie odrzekł:

— Myślę, że seniorita się grubo myli. Widzieliście już Juareza?

— Widziałam i to nawet często.

— Gdzie?

— W stolicy, w jego rezydencji.

— Kiedy jeszcze był sędzią najwyższym?

— Tak, ale i później, jak został prezydentem.

— Poznaliście go więc. Powiem wam jeszcze, że kiedyś był powszechnie lubiany i szanowany. Potem musiał uciekać i tułać się jak jakiś banita. Wiecie, że nieszczęścia hartują człowieka. Jeżeli wcześniej był kostką, to teraz stał się kością. Jest teraz zupełnie innym człowiekiem. Ten obecny, nie da się nikomu wyrzucić, przed nikim nie ucieknie. Ja sądzę, że ten stryczek, który mu szykują, raczej na ich karki spadnie, a przede wszystkim na kark Korteja, bo ten już ze sto razy na o zasłużył.

Józefa cofnęła się o krok.

— Naturalnie i życzycie mu tego z całego serca? — spytała wściekłym głosem.

Vaquero spojrzał na nią ze zdumieniem i odrzekł:

— Naturalnie i sądzę, że wy także jesteście tego zdania.

— Ja? Ha, ha, ja wam tylko tyle powiem, że ten, kto życzy Kortejowi stryczka, ten pierwszy zawiśnie.

Oczy zaświeciły się jej ponuro i straciła nad sobą panowanie.

— Seniorita! — powiedział zszokowany vaquero. — Ja was nie mogę zrozumieć?

— Zaraz zrozumiecie, postaram się o to. Powiedzieliście, że trzymacie z Arbellezem i z Juarezem?

— Tak.

— No to posłuchajcie! Jeżeli Juarez ma samych takich durnych zwolenników, jak Arbellez i ty, to niezawodnie skończy na stryczku. Chcecie może wiedzieć, gdzie jest Arbellez?

— No, mówiliście, że uciekł — odrzekł nie mogąc pojąć, co to wszystko znaczy, skąd w tej kobiecie taka nagła zmiana.

— I naprawdę w to uwierzyliście? Skończony z was osioł.

Z przerażenia otworzył usta, nadal nie mogąc nic pojąć, zanadto był łatwowierny. Pomału jednak, przeciągając słowa, odezwał się:

— Przecież sama mi to seniorita powiedziała!

— Oczywiście, powiedziałam wam, ale nie myślałam, że z was taki idiota i że uwierzycie — Myślicie, że Kortejo rzeczywiście jest taki nieostrożny i pozwolił Arbellezowi uciec?

— Przecież pani mu w tej ucieczce pomagała.

— Ja pomagałam w jego ujęciu i uwięzieniu!

— Uwięzieniu? — rzekł przerażony.

— Tak — odrzekła z triumfem. — Siedzi w największej dziurze, skazany na śmierć głodową.

— Nie drwijcie ze mnie i nie żartujcie, seniorita.

— Żebyście wiedzieli kim jestem, to doskonale wiedzielibyście, że ja nie żartuję.

— Kim jesteście? Przecież sama seniorita powiedziała…

— Okłamałam was, bo chciałam się wszystkiego dowiedzieć. No, spróbujcie, może uda wam się zgadnąć kim jestem?

Z wielką przyjemnością przyglądała się przerażeniu mężczyzny.

Wprawdzie był tylko prostym i naiwnym vaquero, ale nie był głupi. Straszne przeczucie przemknęło mu przez głowę i z największym przerażeniem zawołał:

— O Boże, jeżeli się dobrze domyślam…

— Czego się domyślacie?

— Wy jesteście… wy jesteście… Na miłość boską, jeśli to prawda…

— No gadaj, stary durniu!

— Wy może jesteście seniorka Józefa?

— Naturalnie! — zawołała śmiejąc się złośliwie.

— Córka Korteja?

— Do usług — drwiła dalej.

— O święta Madonno, bądź dla mnie łaskawa, co ja najlepszego narobiłem.

— Nic wam nie pomoże ta cała łaska, o którą prosicie. Wiecie co teraz zrobię?

— Co? — spytał rozpaczliwie.

— W tej chwili poślę jeden oddział do fortu i rozkażę zamordować hrabiego.

— O Boże?

— Drugi oddział poślę do El Refugio i każe pojmać owego Lindsaya, a jego córeczkę zgładzić.

— Boże, nie pozwól na to! — szeptał w rozpaczy — Mam być winnym ich śmierci?

— Tak! Cała wina spadnie na ciebie! Potem rozkażę czatować na Juareza i jego towarzyszy. Podstępem ich zwabię w zasadzkę i wszystkich, absolutnie wszystkich wymorduję!

Twarz jej zazwyczaj blada promieniła na samą myśl, a vaquero zbladł na ten widok. Podniósł w górę ręce i zawołał:

— Seniorka, litości! Bóg to wszystko widzi.

— I co z tego — zaśmiała się szyderczo.

— On za dobre wynagradza, a za złe karze, strasznie karze!

— Ha, ha, ha, te bajki pewnie wam niańka opowiadała?

— Nie bluźnij, kobieto!

— Dziecinne gadanie! — powtórzyła — Czy nie widzicie, że ja zaliczam się do wybrańców? Bóg, waszymi ustami wyjawił mi zamiary mych wrogów, ja nie potrzebuję jednak jego pomocy, sama doskonale wiem co mam robić. Wszyscy muszą zginąć, a wy… wiecie co się z wami stanie?

— To już w ręku Boga.

— O nie. Obecnie jesteście w moim ręku. Otóż słuchajcie, pohuśtacie się trochę na gałęzi, rozumiecie? Na postronku, tak jak wam obiecałam, a ja zazwyczaj dotrzymuję słowa.

— Ja już swoje przeżyłem. Dni moje i tak są policzone. Jak chcecie i mną, starym vaquero sumienie sobie obciążać, to czyńcie co się wam podoba.

— Naturalnie i to uczynię.

— Jesteście potworem.

— Jak najbardziej. Macie rację, musicie się o tym przekonać. Nie powieszę was od razu, przedtem się trochę zabawię.

— Chcecie mnie może katować?

— Katować…? Może i tak. Ale najpierw musicie się przyglądnąć, jak ten stary Arbellez zdycha z głodu.

— Mój pan. Tego nie możecie uczynić, seniorka!

— Ależ mogę, naturalnie, że mogę! Maria Hermoyes też zazna tej miłej śmierci.

— Straszycie mnie tylko.

— Nie spodziewajcie się żadnej litości i żadnych względów. Sami przecież przed chwilą to powiedzieliście, że jestem potworem, muszę wam zatem udowodnić, że się nie mylicie, nie chcę, abyście kalali swoje sumienie kłamstwem. Arbellez i Maria Hermoyes siedzą już w norze, was też tam każę wyrzucić i żywić tak długo, dopóki tamci z głodu nie pomrą. Dopiero potem was powieszę.

— To iście szatański pomysł.

— Niech i tak będzie. Oprócz tego Arbellez będzie was zabawiał swoimi jękami. Kazałam go bowiem tak długo smagać trzcinami, że krew zaczęła tryskać po podłodze a on w końcu stracił przytomność. Teraz już zapewne przyszedł do siebie, więc z całą pewnością będziecie mogli posłuchać jego narzekań.

Oblicze starego vaquero pokryło się rumieńcami, muskuły naprężyły się.

— Czy to prawda? — spytał.

— Najprawdziwsza.

— Rzeczywiście kazaliście go bić?

— Tak — odparła niewzruszona.

— Aż do krwi?

— Naturalnie.

— Ach, gdybyście byli mężczyzną…

— A to dlaczego? — zaśmiała się.

— Ukarałbym was za to okrucieństwo.

— Wy? Mnie? — zawołała.

— Tak jest! — odrzekł surowo. — Myślicie może, że vaquero jest bezsilny, bo kazaliście związać mi ręce? Niestety jesteście kobietą, więc tylko wami pogardzam. Ale krew mego pana będzie wołała o pomstę do nieba, Bóg ześle sprawiedliwość.

— Zamknij się, ty stary durniu. Ta krew będzie wołała chyba do tego konaru, na którym będziesz wisiał. Wejść!

Te ostanie słowa skierowała do drzwi, wołając w ten sposób straż. Gdy weszli, Józefa spytała:

— Słyszeliście o czym rozmawialiśmy?

— Nie seniorita — dopowiedział jeden z nich.

— To dobrze. Zaprowadźcie tego starego do tej samej nory, w której siedzi stary. Tamci naturalnie, jak już rozkazałam mają cierpieć głód i pragnienie. Ten jednak dostanie jeść, ale tylko tyle, aby mógł wyżyć. Zrozumieliście?

— Zrozumieliśmy.

— Ale napój i jadło ma dostawać przez drzwi, nie przez otwór, boby się dzielił z tamtymi, musicie go karmić i poić jak dziecko.

— Już ja tego wszystkiego sam dopilnuję, seniorita.

— Dobrze, możecie go zabrać, a jutro wywleczecie Marię Hermoyes, ona także musi dostać pięćdziesiąt batów.

Powiedziała to tylko po to, aby do reszty przerazić starego vaquero, on jednak wziął to na serio. Zwrócił się do niej i zapytał:

— Co? Kobietę także chcecie bić?

— Jak słyszycie.

— Albo może tylko grozicie.

— Rozkaz wydałam z całą stanowczością. Staremu żyły na czole nabrzmiały.

— W takim razie nie jesteście kobietą, tylko potworem, którego trzeba zgładzić. Do piekła z wami!

Podniósł nogę i pomimo, że obaj Meksykanie zaraz do niego podskoczyli udało mu się kopnąć Józefę z taką siłą, że jak piłka potoczyła się do ściany.

— Łotrze, czy wiesz na kogo się porwałeś?

Z tymi słowami obaj rzucili się na niego i powalili na ziemię. Wyjęli lassa i związali go najmocniej, jak potrafili.

Od strony ściany odezwało się skomlenie. Jeden z najemników został przy vaquero, drugi zaś podszedł do Józefy. Oczy miała zamknięte i słabo pojękiwała.

— Czy coś się stało, seniorita? — spytał.

Otworzyła powieki i popatrzyła na niego. Odetchnęła głęboko, ale nic nie odpowiedziała.

— Czy coś was boli? — spytał powtórnie.

— Boli — wyszeptała.

— Co?

— Pierś.

Mówiąc to podniosła rękę i położyła lekko w miejscu, gdzie dobrze zbudowane kobiety zwykły mieć piersi.

— Do stu piorunów, może wam coś złamał? — zawołał.

— Nie wiem — odpowiedziała słabo.

— Gdzie was boli?

— Tu — położyła rękę na miejscu, w które kopnął ją vaquero.

— To było diabelskie kopnięcie! Wszystkie kiszki mogły popękać. Na nieszczęście nie mamy żadnego doktora. Co robić? Seniorita, spróbujcie, może uda wam się wstać — objął ją w pół próbując podnieść.

— O Boże! — zawołała.

Czynność ta przyprawiła ją o ogromne boleści.

— Aha, teraz to wzywa Boga — odezwał się vaquero.

— Milcz, łotrze! Srogo jeszcze zapłacisz za ten występek — zawołał ten, który stał przy Józefie.

— Gdzie was teraz boli, seniorita? — spytał drugi.

— Tutaj — odrzekła wskazują na lewą pierś.

— Ach, zapewne macie parę żeber złamanych. Musimy zobaczyć, jak wyglądają ręce i nogi.

Począł jej naciągać ramiona, nogi i próbował poruszać je w różne strony, wreszcie odezwał się uspokajając:

— Nogi i ręce są całe, co do żeber, nie zachodzi żadne niebezpieczeństwo. Musi sieje trochę nagnieść, same przez się wrócą do pierwotnego położenia i naprostują się. No, teraz muszę was podnieść i położyć na hamak.

Poczęła kręcić przecząco głową.

— A gdzie mam was zanieść?

— Posadźcie mnie na krzesło, tam… przy stole.

Z trudem wydobyła z siebie te słowa, sprawiały jej ogromną trudność. Podniósł ją jednak i zaniósł na wskazane miejsce. Poczęła słabnąć, więc pocieszał ją jak tylko mógł:

— No, jakoś idzie. Trzymajcie się prosto. Zaraz wam przyślę służącą. Najpierw jednak musimy tego draba odstawić do lochu. Jaką karę otrzyma za to kopnięcie, seniorita?

Potrząsnęła znowu głową i poruszyła ręką przecząco.

— Co? Nie dostanie żadnej kary? — spytał zdziwiony.

— Dostanie! — wyszeptała.

— Jaką?

— Nie teraz.

— A to co innego. Później odpokutuje. Chodź drabie. Wkrótce wypijesz to piwo, ale wątpię, czy ci będzie smakowało.

Złapali go i wypchnęli za drzwi. Po schodach powlekli do suteren, a potem jeszcze niżej, aż do piwnic. Dopiero jak odryglowali drzwi prowadzące do więziennej celi zobaczyli, że są zamknięte na kłódkę.

— Do pioruna, zapomniałem na śmierć, że je tak dokładnie zamknięto. Muszę czym prędzej pobiec na górę, po klucze.

Pobiegł i po momencie zjawił się z powrotem.

— Co robi seniorita? — spytał jego kompan.

— Leży na stole.

— Jęczy?

— Pluje krwią.

— Na pewno ma połamane żebra. Wiem, bo mój wuj był felczerem.

— Naprawdę? Musiał więc umieć nastawiać połamane żebra.

— Naturalnie.

— Ale co to nam teraz pomoże?

— Nie przypuszczasz?

— Hm, czy twój wuj żyje jeszcze i znajduje się tutaj, w hacjendzie?

— Nie, skręcił kark, naturalnie sam sobie nic nie mógł pomóc.

— A więc cóż nam to pomoże?

— Nie domyślasz się?

— Nie.

— W takim razie muszę ci powiedzieć. Jeżeli on był moim wujem, to czym ja byłem, jak myślisz?

— Przecież nie jego uczniem?

— Właśnie tak, byłem jego uczniem.

— Do pioruna, to może także jesteś felczerem?

— Raczej nie.

— No to kim?

— Tylko tydzień byłem u niego na nauce. Ale jak jednemu zamiast bolącego zęba, wyrwałem dwa zdrowe, to cała nauka skończyła się kijami i wygnaniem.

— To szkoda.

— Poczekaj. Właśnie podczas mojej nauki zdarzyły się dwa wypadki, jeden złamał dwa, a drugi trzy….

— W ciągu ośmiu dni?

— Tak.

— Co za szczęście, jeżeli ktoś sobie złamie żebra?

— Głupstwa pleciesz. Co mnie obchodzą żebra tych durniów. Ja myślę, co za szczęście dla nas.

— Masz rację. Mój wuj musiał je ustawiać i prostować.

— Byłeś przy tym?

— Naturalnie, musiałem mu pomagać.

— I wszystko się udało?

— Tak, o wiele lepiej niż myślałem. Ryczeli obaj wprawdzie jak bawoły, ale na to nie trzeba wcale zważać. Żebra zostały ustawione .

— Jak się do tego zabraliście?

— Całkiem prosto. Chory musiał się położyć na ziemi…

— Na wznak?

— Rozumie się. Mój wuj trzymał mu ręce, a ja musiałem gnieść i deptać żebra.

— Co? Deptać po złamanych żebrach?

— Ależ nie. Musi się deptać zdrową stronę. Jak się mu z osiem albo dziesięć razy po nieuszkodzonej piersi poskacze zaczyna mu tak pracować i podnosić się, że słabe żebra wskakują w pierwotne położenie.

— To rzeczywiście dość interesująca metoda, a pacjent wyzdrowiał po tym zabiegu?

— Niestety nie, dwa tygodnie po tym umarł.

— Aha, więc kuracja się nie udała?

— Ależ skąd! Udała się, ale gdy umarł to okazało się, że ten dureń wcale nie miał połamanych żeber.

— Do diabła, a co?

— Miał złamaną nogę i to tuż przy biodrze. Naturalnie wdało się zapalenie i musiał pójść gryźć ziemię. Gdyby nie okłamał wuja i powiedział mu prawdę, że potłukł nogę, to byśmy mu ją złożyli i mógłby żyć.

— To prawda, wyjątkowo głupi pacjent. Zapamiętałeś sobie, jak nastawia się te połamane żebra?

— Nawet dokładnie.

— Podjąłbyś się tego zabiegu na senioricie?

— Pewnie, nawet z ochotą, ale najpierw jedno musiałbym wiedzieć, z całą pewnością.

— Co takiego?

— Czy rzeczywiście ma połamane żebra.

— A co innego?

— Może kręgi szyjne?

— To by już nie żyła.

— Albo nogę?

— O nie, ciągnąłem ją za obydwie i dokładnie sprawdziłem, są zdrowe.

— Albo może rękę?

— Może przecież obydwoma ruszać.

— W takim razie zostają tylko żebra.

— Pytanie, czy pozwoli tratować się.

— To nie będzie konieczne.

— Nie? Przecież mówiłeś?

— Ale kobieta jest o wiele delikatniejsza od chłopa, więc nie potrzeba po niej deptać. Wystarczy jeżeli się ją pięściami porządnie nabije i nagniecie.

— Jeden musi ją trzymać?

— Naturalnie, żeby nie przeszkadzała.

— Kogo weźmiesz do pomocy?

— Tego jeszcze nie wiem. Widzę, że masz ochotę?

— Chciałbym, bo jak wyzdrowieje wynagrodzi nas zapewne i to całkiem nieźle. Chcesz mnie zaproponować?

— Dobrze, ale pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Musisz ją dobrze trzymać. Choćby krzyczała, prosiła, płakała, wrzeszczała w niebogłosy nie wolno ci jej wypuścić. Tak długo musisz ją trzymać, aż usłyszysz jak się prostują.

— To można to usłyszeć?

— Naturalnie, zaczynają całkiem wyraźnie trzeszczeć.

— Dobrze, że wiem. Będę trzymał tak, jak dziesięć koni.

— W takim razie zgadzam się. Musisz jej powiedzieć, że ja jestem felczerem.

— Dobrze, a ty jej potem powiesz, że ja ci muszę pomagać.

Podczas tej banalnej rozmowy próbowali cały czas otworzyć kłódkę, ale dopiero teraz im się udało. Otworzyli drzwi i wrzucili vaquero do środka, zamykając za sobą drzwi i ryglując je starannie. Wkrótce słychać było ich oddalające się kroki.

Vaquero, gdy tylko usiłował wstać, potknął się o jakąś postać skuloną tuż pod drzwiami, drugi krok zetknął go z drugim ciałem leżącym na ziemi. Poznać ani ujrzeć nie mógł nikogo, bo w tej norze panowały egipskie ciemności.

Poczekał, aż kroki siepaczy zaczęły słabnąć i zawołał:

— Senior Arbellez.

Tylko głuchy jęk mu odpowiedział.

— Senior Pedro Arbellez. Znowu usłyszał cichy jęk.

— Seniora Maria Hermoyes — odezwał się po raz trzeci.

— Tu jestem — odezwała się skulona pod drzwiami postać. — Kim jesteście?

— Kim jestem? Nie poznajecie mnie po głosie?

Gdy wymienił swoje nazwisko Maria zerwała się, mimo że więzy jej nie pozwalały i zawołała:

— To na pewno ty? Czy to możliwe? W jaki sposób się tu dostałeś?

— Jestem więźniem — odrzekł.

— Mój Boże. Tak się ucieszyłam, że przynosisz nam ratunek.

— Ratunek jest tylko w ręku Boga.

— Santa Madonna! I ty nie rozpaczasz?

— Rozpaczam? Nie. Jeżeli Bóg zechce, to nas uratuje.

— Oby tylko nam szybko zechciał okazać swą łaskę, bo inaczej może być za późno. Co usłyszałeś w forcie i jak się dostałeś w ręce Korteja?

— O tym opowiem później. Przede wszystkim musimy się zająć senior Arbellezem. Jaki jest jego stan?

— Na całym ciele ma rany. Z jednego omdlenia wpada w drugie. Słyszałeś już może, co z nim zrobili?

— Tak. Niech Bóg im tego nie zapomni w dniu sądu ostatecznego. Jesteście skazani na śmierć głodową?

— Tak.

— Nie dali wam nic do jedzenia ani picia?

— Ten wyrodek nie dał, ale jakiś litościwy człowiek spuścił nam przez otwór parę flaszek wody i chleba pod dostatkiem. Zdaje mi się, że i inne rzeczy też nam przesłał, ale co nam to pomoże?

— Jak to, chleb i woda nic nie pomogą?

— Naturalnie, że nie.

— A to dlaczego?

— Bo jesteśmy skrępowani, nie mogę ruszyć nawet ręką.

— Ja także jestem związany. Od tego czasu nic nie jedliście?

— Nie.

— Mój Boże i taka mała dziura! Trzy osoby ledwie potrafią stanąć, o leżeniu ani myśleć. Ale… ale wpadła mi do głowy bardzo szczęśliwa myśl. Ja w kieszeni mam nóż.

— Nóż? Nie zabrali wam?

— Rozbroili, ale kieszeni nie przeszukali. W lewej kieszeni spodni mam scyzoryk ostry jak brzytwa, ale nie mogę tam ręki włożyć.

— Może mnie się uda, przysuńcie się bliżej.

— No cóż, spróbujmy.

Przysunął się do niej bardzo blisko, obracając się tą stroną, gdzie miał nóż. Po krótkiej chwili udało się jej jedną ręką wsunąć do kieszeni i wydobyć nóż.

— A co poczniemy teraz? — spytała. — Ja go nie dam rady otworzyć.

— Trzymaj silnie za oprawę, a ja spróbuję uchwycić ostrze zębami — odparł.

Po długich i uciążliwych próbach udało się mu wreszcie otworzyć nóż.

— Tak — odezwał się vaquero. — Robota byłaby skończona. Teraz ja wezmę nóż w prawą ręką, a ty musisz sznur krępujący ci ręce potrzeć silnie o ostrze. Jak zostanie przecięty oswobodzisz mnie.

Aby tego dokonać potrzebowali wiele czasu i namęczyli się niemało, ale za to mieli obie ręce wolne.

— Bogu niech będą dzięki — odezwała się Maria. — Teraz będę przynajmniej mogła pomóc naszemu panu. Uważaj, żebyś nie rozdeptał czegoś z tych darów, jakie nasz dobroczyńca co dzień spuszcza.

— Musimy najpierw popatrzeć co to takiego! — odrzekł vaquero.

Oboje uklękli i poczęli macać w ciemności.

— Mały chleb — wyrzekła Maria.

— Butelka z wodą — odezwał się vaquero.

— Jeszcze jedna.

— Znalazłem także drugi bochenek.

— A ja… ach, łojowa świeca.

— Naprawdę, seniora?

— Naturalnie.

— To musiał zrzucić także zapałki, tylko obawiam się, by zbytnio nie nasiąkły wodą. Aha, tu leży mały, skórzany pakiecik.

Otworzył go i począł macać zawartość:

— Zapałki, jak Boga kocham, zapałki i do tego całkiem suche i jakaś kartka przy tym. Podaj świecę seniora, prędko, musimy jak najprędzej przyjrzeć się tej dziurze.

Zapalili świecę, a przy jej świetle zauważyli jeszcze dwie butelki z wodą.

— Bogu dzięki, nie umrzemy z pragnienia — wyrzekła Maria. — Ale teraz przeczytajmy co na kartce jest napisane.

Vaquero przyświecił.

— Dobrze — odezwała się wreszcie. — Widzicie tych parę wierszy. To jakiś krótki list; napisany wprawdzie bardzo niewprawną ręką, ale można przeczytać.

Podsunęła kartkę bliżej świecy i zaczęła czytać:


Od jednego, który ciężko wobec was zawinił. Dzisiaj muszę wyruszyć, ale znalazłem zastępcę, który obiecał spuszczać wam codziennie żywność, wodę i świecę. Módlcie się za mnie i wybaczcie.


— Kto to może być? — spytała Maria.

— Pewnie ten co bił naszego seniora.

— Tak, pewnie jeden z tych. Niech mu Bóg odpuści! Musiał słuchać tego diabła. Ale na Boga! My całkiem zapomnieliśmy o naszym panu.

Skierowali światło na starego Arbelleza. Ich oczom przedstawił się smutny widok. Miał skrępowane ręce i nogi, a na całym ciele rany. Wyglądał tragicznie. Oczy miał zamknięte, twarz trupio bladą, leżał zupełnie bez ruchu, bez jakiegokolwiek śladu życia. Maria i vaquero wybuchli głośnym płaczem.

— O nieba! O Boże! Mój drogi, poczciwy, kochany pan! — tak szlochając Maria podniosła głowę leżącego i położyła na swoich kolanach.

Vaquero stał z boku i zaciskając pięści zawołał:

— Szkoda, że nie przeczułem tego wcześniej.

— Kiedy? — spytała Maria.

— Jak byłem u Józefy.

— Byłeś u niej?

— Tak jest.

— Jak się do niej dostałeś? O czym z tobą mówiła?

— Później. Teraz wam tylko powiem, że kopnąłem ją tak, iż ma połamane żebra. Ale jakbym wcześniej widział to, co teraz widzę, nie wyszłaby z mych rąk żywa.

— Co mamy robić — lamentowała dalej Maria. — Nasz dobry pan niewątpliwie umrze.

— To co najpotrzebniejsze i najlepsze zesłał nam już Bóg…

— Wodę, nieprawdaż?

— Tak. Żebym tylko miał jakąś szmatkę, albo koszulę…

— Nie troszcz się o koszulę, mam na sobie jedną zbędną spódnicę — przerwała mu Maria. — Nie będziemy robić ceregieli. Koniecznie przecież potrzebujemy bandaży.

— Musimy najpierw obmyć zakrzepłą krew.

— Tak, ale mokrymi szmatami, inaczej zbyt dużo wody zużyjemy.

Podarła jedną spódnicę na szmaty, potem zdjęła z siebie koszulę. Maczając kawałki płótna w wodzie przykładała zranionemu. Dużo czasu zajęło im to zajęcie. Kiedy wreszcie skończyli druga świeca dopalała się.

Hacjendero podczas obwiązywania ran postękiwał słabo, ale nie wypowiedział ani słowa. Leżał spokojnie, nie ruszając się, tylko po obwiązaniu ran oddech jego stał się równiejszy. Oboje myśląc, że śpi zaczęli po cichu rozmawiać.

— Myślisz, że umrze? — spytała Maria.

— To jest w ręku Boga. Byłby to ogromny cios.

— Oj tak, tak — zaczęła szlochać na nowo. — Taki kochany, dobry senior.

— Nie tylko dlatego, że kochany i dobry, ale i z innej przyczyny.

— Jakiej?

Vaquero koniecznie chciał opowiedzieć swoje nowiny, ale zwyczajem ludzi jemu podobnych począł po kropelce sączyć lekarstwo.

— Spotkałem mężczyzn, którzy niezawodnie nas uwolnią, jeżeli potrafimy tylko jakiś czas utrzymać się przy życiu.

— Na pewno? Co to za jedni?

— Zgadnij.

— To mogliby tylko być tylko wrogowie Korteja, może Francuzi?

— Nie.

— Austriacy?

— Także nie.

— Juarez?

— Ten prędzej, gdyby tylko wiedział co się tu dzieje, przybyłby niezawodnie. Ale są jeszcze inni. Spotkałem niejakiego seniora Sternaua…

Zatrzymał się na chwilę, czekając na reakcję.

— Sternaua? — zawołała żywo.

— Tak.

— Kto to taki?

— Jeden dzielny mężczyzna. Spotkałem go w forcie Guadalupa.

— Kim on jest?

— Lekarzem, ale przy okazji sławnym traperem i doskonałym strzelcem.

— Mój Boże, zaraz mi przychodzi na myśl ten wielki Niemiec i lekarz, który przed paru laty przebywał w hacjendzie i potem nagle zniknął. On się także nazywał Sternau. A ten Sternau, którego poznałeś w forcie przyszedłby nas uratować?

— To nawet pewne.

— Dlaczego? Zna nas?

— Naturalnie.

— Ale ja o nikim takim nic nie wiem.

— Przecież dopiero powiedziałaś, że ów lekarz Sternau był tutaj.

— To prawda, ale to nie ten, którego masz na myśli.

— Dlaczego nie?

— Bo tamten zginął… umarł.

— Wiesz o tym z całą pewnością?

— Tak. Gdyby żył to słyszelibyśmy coś o nim.

— Tak! Hm! Potem był tam w forcie niejaki senior Mariano.

— Mariano? — spytała skwapliwie.

— Tak jest; potem senior Helmer ze swoim bratem…

— Helmer? Proszę cię, nie bredzić.

— Na moje stare lata, miałbym bredzić? Potem widziałem wodza Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce, a także pewnego…

Złapała go za rękę mówiąc:

— Przestań! Czy chcesz w naszym obecnym położeniu stroić sobie drwiny?

Przytrzymał ją za rękę i kontynuował:

— Była tam jeszcze jedna seniorita, Emma Arbellez.

Ze złością wyrwała mu rękę.

— Lepiej byś milczał. I tak nasze położenie jest wyjątkowo nieszczęśliwe, za wiele ciosów ostatnio na nas spadło, byś zdołał swoją fantazją je rozjaśnić.

Nie zważając na jej słowa począł dalej mówić:

— Widziałem tam jeszcze hrabiego, Ferdynanda de Rodriganda, o którym mówiono, że umarł. Ale on żyje, powróci do swego domu i hojnie wynagrodzi wierną służbę Marii Hermoyes.

Tego Marii było już za wiele, zawołała więc:

— Proszę cię na miłość boską, przyznaj, że chcesz mnie tylko pocieszyć i dlatego opowiadasz te historie.

— Ani mi to w głowie.

— Drwisz więc sobie?

— O tym nawet bym nie pomyślał!

— Ależ na Boga, to nie może być przecież prawdą!

— Dlaczego nie?

Tym razem chwyciła go za obie ręce i ściskając mocno rzekła:

— Słuchaj, chcę, abyś pod przysięgą odpowiedział na wszystkie moje pytania.

— Zgoda, przysięgam.

— Powiedz, czy hrabia Ferdynand rzeczywiście był w forcie?

— Był. Jak mi Bóg miły.

Poczciwa Maria, zapominając o obecnym położeniu, z taką radością i tak głośno poczęła się cieszyć, jak szczęśliwy student, kiedy z murów szkolnych wyrwie się z dobrym świadectwem na wakacje.

— To naprawdę on? Żyje? Nie umarł? — pytała raz po raz. — Kto jeszcze z nim był…?

— Senior Mariano…

— Prawdziwy hrabia Alfonso de Rodriganda! — wołała płacząc ze szczęścia.

— Seniorita Emma…

— Córka naszego pana. Och, gdyby tylko był przytomny i mógł to usłyszeć. Dalej, dalej! Kto był tam jeszcze?

— Panowie Helmerzy…

— Narzeczony seniority Emmy ze swoim bratem!

— Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce…

— Którzy uratowali mnie w Meksyku i przywieźli tutaj.

— Seniorita Karia…

— Siostra Bawolego Czoła.

— No i Sternau, Książę Skał.

— Widziałeś ich wszystkich?

— Tak jest.

— Naprawdę wszystkich?

— Wszystkich razem.

Umilkła ze wzruszenia. Chętnie by mówiła dalej, śmiała się głośno, ale nie mogła. Wzruszenie odjęło jej mowę. Siedziała w milczeniu, tylko łzy, ale łzy radości płynęły z jej oczu nieustannie. Cały szereg tych wspaniałych wiadomości zaskoczył ją z taką siłą, że zdawało się, iż ją ta wielka radość udusi.

Kiedy tak płakała vaquero począł opowiadać jej o wszystkich zdarzeniach od samego początku. Przysłuchiwała się temu ż wytężoną uwagą. Nie odważyła się przerwać, dopiero jak zaczął opowiadać o swym powrocie, jak ostatkiem sił przygalopował do bramy hacjendy i począł w nią walić z całych sił, mimo woli zawołała:

— Na miłość boską, przecież tutaj jest Kortejo!

— To prawda, ale ja o tym nie wiedziałem.

— Wpuścili cię?

— Tak. Zsiadłem z konia i udałem się do izby czeladnej. Tam mnie uwięziono.

— I co stało się dalej?

— Związali mi ręce i zaprowadzili do jakiejś seniority, aby mnie przesłuchała.

— Czy to była Józefa Kortejo?

— Tak, ale ja tego nie wiedziałem.

— Nie znałeś jej?

— Nie i nigdy jej nie widziałem.

— O co cię pytała?

— Oszukała mnie haniebnie. Podała się za przyjaciółkę seniora Arbelleza. Powiedziała mi, że on uciekł a jej wcześniej polecił, aby wszelkie wiadomości natychmiast mu przekazywała.

— Na Boga? Czy co jej powiedziałeś?

— Wszystko.

— Wszystko? — krzyknęła przerażona. — To wszyscy są zgubieni, zgubieni…

— To samo ona powiedziała na koniec — odrzekł strapiony.

— Wyjawiła ci więc kim jest?

— Tak. I powiedziała, że każe ich zamordować.

— Uczyni to z całą pewnością. O Boże, jak ich uratować? Och, gdybym była wolna.

— Musimy próbować wydobyć się stąd — odrzekł vaquero.

— Ale jak?

— Przecież mam nóż. Muszę nim wywiercić dziurę.

— W tym grubym murze?

— Albo zadźgam naszych strażników.

— A inni cię złapią i odpokutujesz to z nawiązką.


* * *


Tymczasem jeden z Meksykanów, którzy wrzucili starego vaquero do piwnicy zawołał służącą i wysłał ją do Józefy. Zastała ją siedzącą na krześle, z głową opartą o krawędź stołu. Kaszlała wypluwając od czasu do czasu krew.

— Święci pańscy! Co się z wami dzieje, seniorita? — spytała służąca. — Przecież wy plujecie krwią. Czy jest pani ranna?

Józefa z trudem uniosła głowę i po cichu rzekła:

— Muszę pisać. Daj mi pióro?

— Pisać? To niemożliwe.

— Konieczne.

— Ale mi powiedziano, że macie połamane żebra.

Józefa podniosła rękę chwytając się za piersi. Słaby jęk wyrwał się z jej piersi, na twarzy pojawiła się trupia bladość, by za chwilę ustąpić miejsca niezdrowej czerwieni.

— Zawołaj tu tego Meksykanina. Gdy przyszedł, Józefa spytała:

— Powiedziałeś, że mam złamane żebra?

Widać było, że tylko z trudem wydobywała z siebie każde słowo.

— Tak, seniorita — odparł.

— Znacie może jakiegoś lekarza w pobliżu?

— Może jest jakiś w Saltillo albo w Castanella, ale pewności nie mam.

— Jak to daleko?

— Półtora dnia drogi tam i półtora z powrotem.

— Tak długo nie mogę czekać.

— W pobliżu nie ma żadnego.

— Znacie wszystkich mężczyzn, którzy tutaj są. Nie ma przypadkiem pomiędzy nimi jakiegoś lekarza?

Pytanie to mogłoby się wydawać dziwne, ale w Meksyku dość często się zdarzało, że doktorzy ścigani prawem zapisywali się na wolontariuszy.

— Lekarzem nie, ale… — nie dopowiedział do końca.

— Kim więc?

— Chirurgiem.

Nie chciał powiedzieć, że tylko felczerem.

— Chirurgiem? Tego właśnie mi potrzeba. Kto to taki?

— Mój towarzysz, który był tutaj razem ze mną.

— Ten, który trzymał owego vaquero!

— Ten sam.

— Zna się na złamanych żebrach?

— Nawet doskonale. Leczył już takie przypadki.

— No to przyprowadź go do mnie.

Wyszedł i po chwili zjawili się obaj, a jego towarzysz w poczuciu własnej godności wszedł z dumnie podniesioną głową. Józefa z trudem siedziała na krześle.

— Jesteście chirurgiem? — spytała go.

— Nie — odpowiedział.

— Ty kapuściana głowo! — syknął mu do ucha kolega.

— To kim? — spytała — Wasz kolega powiedział, że jesteście!

— Jestem tylko felczerem, seniorita.

— Felczer? To wielka różnica, to coś zupełnie innego. Pytany natychmiast poznał, że strzelił głupstwo, więc odrzekł z przekonaniem:

— Tak, seniorita. Chirurg leczy połamane nogi i ręce, felczer zaś żebra i lędźwie.

Był przekonany, że tą odpowiedzią naprawił błąd. Józefa zbyt cierpiała, by zastanawiać się nad niedorzecznością tych słów.

— Umiecie nastawiać złamane żebra?

— Tak.

— Potraficie więc sprostać zadaniu?

— Tak.

— Obandażować i wyleczyć?

— Naturalnie.

— Zbadacie mnie dokładnie.

— Musicie się położyć, seniorita.

— Przenieście mnie na łóżko.

Wspólnymi siłami podnieśli ją z krzesła i przetransportowali na matę. Miała na sobie tylko lekkie suknie, więc zbadanie jej nie sprawiało większych trudności. Z bólu zaciskała zęby, gdy ją opukiwano, od czasu do czasu wydając z siebie słaby jęk.

Meksykanin o budowie ludzkiego ciała nie miał najmniejszego pojęcia, posiadał tylko tyle wiadomości, ile ma każdy podobny awanturnik. Jednak wykonywał swą czynność z tak poważną miną i z takim przejęciem, jakby się doskonale znał na rzeczy.

— No co mi jest, co stwierdziłeś? — zapytała.

— Hm, nie podoba mi się to.

— Naprawdę? — spytała przestraszona.

— Tak. Jeśli by się pani zwróciła do jakiegoś szarlatana, to prawdopodobnie niedługo byś pożyła, seniorita. Dlatego was przed tym przestrzegam.

— A wy przypadkiem nie jesteście szarlatanem?

— Pfuj! — splunął z dumą i pogardą.

— Jesteś doświadczonym felczerem?

— Tak jest. Spytajcie tylko mego towarzysza. Nie raz widział jak przeprowadzam zabiegi i bardzo często włosy stawały mu dęba.

— Ze strachu?

— Ależ skąd, ze zdumienia i podziwu.

— Powiedz prawdę, jaki jest mój stan?

— Muszę wam to wyjaśnić dokładnie. Czy znacie budowę żeber?

— Nie.

— Muszę wam zatem powiedzieć, że są trojakiego gatunku. Jedne, które się stykają, to są zamężne; drugie, które biegną osobno, to niezamężne; a trzecie, które tylko czasem się stykają, żyją w dzikim małżeństwie. Każda seniora ma sześć zamężnych, pięć niezamężnych i cztery dzikie żebra po każdej stronie, co daje razem trzydzieści z przodu i trzydzieści z tyłu. Mężczyzna ma kilka dzikich żeber więcej.

— Po co te wywody?

— Abyś seniorita, mogła dobrze zrozumieć swój stan. Kopnięcie wywołało straszne skutki. Macie złamanych dziewięć żeber po lewej stronie, ale i inne pomieszały się ze sobą; zamężne z niezamężnymi, dzikie z połamanymi. Panuje ogromne zamieszanie, dlatego tak bardzo cierpicie. Nie będzie łatwą sprawą doprowadzenie wszystkich żeber do porządku, potrzeba do tego wytrawnego znawcy.

— Potraficie to?

— To się rozumie samo przez się — odparł, biorąc się pod boki.

— Jak to długo potrwa?

— Cztery do pięciu godzin. Zbladła jak ściana.

— Pięć godzin — wyszeptała. — Niesłychana rzecz.

— Niesłychana? Przy dziewięciu złamanych żebrach? Jak to sobie wyobrażacie? W Durango byłem przy jednej operacji, gdy jeden z mych kolegów nastawiał trzy złamane żebra. Wiecie ile czasu na to potrzebował? Jedenaście godzin. Do tego tak źle dwa z nich nastawił, że wystawały na zewnątrz.

— Ale te boleści! — odezwała się z trwogą.

— Ba! To nie boli tak strasznie, jak sobie wyobrażacie. Powiedziałbym, że raczej swędzi; podobnie do tego, jakby was wielka pchła kąsała.

— Naprawdę?

— Tak. A choć od czasu do czasu silniej zaboli, to zaciśnięcie zęby. Potraficie to, seniorita?

— Myślę, że potrafię.

— No to zaczynamy?

— Stójcie, najpierw chcę wam zadać jeszcze jedno pytanie. Będę mogła zaraz potem napisać list?

— Po nastawieniu tych dziewięciu żeber? Co też sobie wyobrażacie, to niemożliwe. Chcecie, aby wam żebra sterczały do tyłu, tak jak tej kobiecie w Durango? Musicie zaraz potem położyć się do łóżka.

— Jeżeli tak, to muszę napisać list teraz.

— Czy to takie pilne?

— Tak.

— Przy pisaniu będziecie odczuwać wielkie dolegliwości.

— Jeśli inaczej nie może być.

— Róbcie jak chcecie. Muszę wam tylko powiedzieć, że sam nie dam rady uporać się z tym problemem.

— Potrzebujecie kogoś do pomocy? — spytała z trwogą.

— Oczywiście.

— Ale skąd ja wam wezmę pomocnika?

— Ja już znalazłem.

— Kogo?

— Mojego kamrata, tego tutaj.

— Czy także jest chirurgiem, albo chociaż felczerem?

— Nie, on musi mi tylko pomagać, aby te trzy rodzaje żeber: zamężnych, niezamężnych i dzikich nie pomieszały się znowu. Musi je trzymać dopóki jednego za drugim nie poustawiam.

— Dobrze, zgadzam się, ale teraz musicie wyjść i przysłać mi dwie służące. Jak będę gotowa, każę was zawołać.

Oddalili się. Na dole ów sławny felczer spytał swego towarzysza:

— No i co, sprawiłem się dobrze?

— Znakomicie. Ona ma rzeczywiście złamanych aż dziewięć żeber?

— Skąd! Tylko sześć; trzy dołożyłem, by zapłata była lepsza, rozumiesz?

— Nawet bardzo, szczwany z ciebie lis. Ale powiedz mi, czy to prawda coś jej nagadał o tych trzech rodzajach żeber?

— No cóż, przysięgać nie będę. Opowiedział mi to jeden z żartownisiów, więc pomyślałem sobie, że nie zaszkodzi ją też z tym zapoznać.

— Myślisz, że uwierzyła?

— Baba jak czuje połamane żebra gotowa i w diabła uwierzyć, ale jak jest zdrowa, to w najprawdziwszą prawdę będzie wątpić.

— To prawda, doświadczyłem tego. Muszę teraz zawołać do niej obie dziewczyny, bo nie może za długo czekać.

W pół godziny potem Józefa siedział przy stole obłożona z każdej strony poduszkami i pisała list. Nie przychodziło jej to łatwo, pomimo pomocy obu sług ustawicznie stękała. Pisała bardzo długo, list zawierał wiele ważnych wiadomości, a adresowany był do samego Korteja.


Kochany Ojcze

!

Zaraz po twoim wyjeździe dowiedziałam się bardzo wielu rzeczy. Vaquero Arbelleza, ten sam, którego wysłał z listem do fortu Guadalupa, powrócił do hacjendy i został pojmany. Przesłuchiwałam go i podstępem wyciągnęłam od niego wiele ważnych informacji.

Henryk Landola oszukał nas ohydnie. Nasi nieprzyjaciele nie zginęli, wszyscy żyją. Zostali wysadzeni na bezludnej wyspie skąd udało im się uciec. Właśnie znajdują się w forcie i zamierzają, pod osłoną Juareza uderzyć na nas. Jest tam: Sternau, Mariano, hrabia Ferdynad, obaj Hełmerzy, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Emma Arbellez i Karia. Hrabia Ferdynad musiał pozostać w forcie, bo jest ranny. Jak wróci do sił ma pod opieką Apaczów połączyć się z resztą. Wszyscy przyłączą się do Juareza i z nim udadzą się do Chihuahuna.

Po zdobyciu tego miasta mają wyruszyć do Coahuila, by tę prowincję również zagarnąć.

Juarez wyciął cztery kompanie Francuzów, które były wysłane w celu podbicia fortu. Rozgromił także znaczne siły Komanczów. Na wschód od Coahuila przy zlewisku Rio Sabinas mają się spotkać z lordem i Amy Lindsay.

Wiedząc jak się sprawy mają, z całą pewnością podejmiesz odpowiednie kroki. Naturalnie nie oszczędzaj naszych wrogów, wszyscy muszą zginąć, jeżeli my chcemy zachować życie. Proszę cię, działaj szybko. Posyłam ci jeszcze pięćdziesięciu zbrojnych, abyś miał dość sił.

Zajmij się tym koniecznie i szybko wracaj. Oczekuję cię bardzo niecierpliwie, gdyż jestem poważnie chora. Mam złamanych dziewięć żeber. Ten vaquero, którego tak umiejętnie podeszłam, mimo więzów, kopnął mnie tak silnie, że teraz pluję krwią.

Twoja Józefa.


Gdy skończyła wysłała służącą po dowodzącego hacjendą, a gdy się zjawił zapytała:

— Czy ojciec powiedział, gdzie może się obecnie znajdować?

— Tak, seniorita, ale w wielkiej tajemnicy — odrzekł zapytany.

— Czy potraficie go odnaleźć, gdybym was za nim posłała — spytała powtórnie.

— Tak.

— Kiedy?

— On jedzie dość prędko, więc przypuszczam, że za jakieś cztery dni.

— Jeżeli za cztery dni dogonicie go i oddacie mu ten list, każę wam w nagrodę wypłacić trzysta duros. Potraficie to?

— Naturalnie — odrzekł z rozpromienionym obliczem.

— Ale mój ojciec będzie potrzebował dodatkowych żołnierzy. Możemy mu posłać z pięćdziesięciu, bez szkody dla nas?

— Oczywiście.

— To dobrze. Weźcie ze sobą jeszcze pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych; dlaczego dowiecie się później. No teraz powiem wam tylko, że dostajecie poważną misję. W waszych rękach leży wasz przyszły los. Listu tego jednak nikomu nie powierzajcie. Ma się dostać tylko w ręce mego ojca, zrozumieliście?

— Bardzo dokładnie — odparł.

Wieczorem pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców opuściło hacjendę. Przywódca oddziału wiózł ze sobą tajny list.

W tym samym czasie Józefa leżała rozciągnięta na dywanie w swoim pokoju. Jeden z Meksykan trzymał ją silnie za ręce, drugi ugniatał żebra z wielką siłą.

Wrzaski i jęki jakie wydawała chora podobne były raczej do zwierzęcego ryku i rozlegały się w całej hacjendzie. Chciano już wtargnąć do jej pokoju, by sprawdzić, czy w mniej bolesny sposób nie da się jej wykurować, ale Meksykanie zamknęli drzwi od środka nie wpuszczając do pokoju nikogo.

Dopiero po kilku godzinach ten nieludzki ryk ustał.

Córka samozwańczego króla Meksyku, Korteja wiła się w swym łóżku w strasznych boleściach. Nie przypuszczała, że męki te, nie opuszczą jej ani na chwilę, aż do śmierci. Gdyby to wiedziała, niezawodnie wolałaby skrócić swoje cierpienia. Ciężka kara rozpoczęła się. Ręka straszliwego, ale sprawiedliwego sędziego zaciążyła nad nią…



Cesarski dekret


Abyśmy mogli zrozumieć następne zdarzenia musimy się na jakiś czas udać do stolicy i wstąpić przez bramę cesarskiego pałacu, później po schodach na górę, aż do sali audiencyjnej, gdzie Maksymilian miał zwyczaj przyjmowania dygnitarzy i przedstawicieli innych państw.

Właśnie w tej chwili cesarz przebywał w niej, siedząc tyłem do biurka i trzymając w rękach jakiś wielki papier.

Oko jego błyszczało, policzki miał zarumienione, widocznie czytał coś, co go ogromnie interesowało.

Tuż przed nim stał jeden z jego ministrów obserwując jego fizjonomię.

Niedaleko od okna, w wielkim fotelu siedziała cesarzowa, jaśniejąca jeszcze młodością i urodą. Rysy jej twarzy zdradzały więcej samodzielności i hartu woli, niż oblicze cesarza. Podczas gdy marzyciel gonił tylko za ideałami, ona ze szczególnym upodobaniem otaczała się blaskiem i przepychem; on był poetą, ona zaś niezmordowanie dążyła do bogactwa i władzy.

W tej właśnie chwili minister musiał dokończyć swą relację, bo Maksymilian zapytał:

— Żąda więc pan, abym rozstrzygnął sprawę i to w tej chwili?

— Bardzo o to proszę, wasza cesarska mość.

— Postanowiłem już…

— Może odrzucić? — spytała pospiesznie cesarzowa. Maksymilian zwrócił się z uśmiechem w jej stronę.

— Jeśli się nie mylę, wasza wysokość ma swoje zdanie w tej sprawie?

— Tak.

— Mogę zapytać jakie?

— Jestem za.

Maksymiliana skinął głową i zwracając się do ministra rzekł:

— Słyszał pan, jak mnie postawiono pod murem. Muszę więc stwierdzić, że nie tylko jestem gotów podpisać ten dekret; przepiszę go nawet własnoręcznie i podam wszystkim moim ministrom do asygnaty.

— Dziękuję bardzo, jego cesarskiej mości — odrzekł minister, oddając głęboki ukłon. — Zadaniem mego życia zawsze było i będzie, by wszystkie siły i myśli poświęcić dla dobra kraju, w służbie mojego władcy. Jestem przekonany, że ten ważny krok utoruje nam drogę niszcząc wszystko, co dotychczas stało nam na przeszkodzie. Dekret rozproszy obce żywiły, jednym słowem gruntownie oczyści kraj ze szkodliwych elementów.

— Ma pan słuszność. Muszę… W tej chwili zjawił się służący?

— Generał Mejia! — zameldował.

— Niech natychmiast wejdzie! — rozkazał cesarz.

Dziwnie wyglądało to, że cesarzowa, gdy tylko usłyszała nazwisko generała, podniosła się i zniknęła za bocznymi drzwiami. Cesarz tymczasem pożegnał ministra, który po głębokim ukłonie wycofał się. W drzwiach spotkał generała i obaj panowie, nie patrząc prawie na siebie wykonali sztywne ukłony.

— Jak ja na ciebie czekałem, generale! — powitał go Maksymilian. — Przychodzisz w samą porę.

Poważna twarz Meksykanina rozjaśniła się na widok wesołych oczu cesarza.

— Jestem bardzo szczęśliwy, mogąc to usłyszeć z ust jego cesarskiej mości — odrzekł z szacunkiem. — Chciałbym tylko, aby los więcej takich radosnych chwil jaśnie panu darował.

— Mam nadzieję, że przyszłość je przyniesie.

— Wolno spytać, czy jest jakiś konkretny powód tej nadziei?

— Tak, mam zamiar wydać ważny dekret.

— A jakie skutki ten dekret przyniesie?

— Przekonaj się sam kochany generale. Masz i czytaj.

Podał mu opracowany przez ministra dekret, sam zaś podszedł do okna. Chciał dać generałowi czas na dokładne zapoznanie się z treścią.

Tymczasem generał skupił się na dekrecie. Im bardziej się wczytywał, tym surowiej ściągał brwi, oczy błysnęły, a wargi zaciskały się. Niedługo potem można było usłyszeć gwałtowne mięcie papieru. Kiedy na ten szelest obrócił się cesarz, zobaczył wielce oburzonego generała, trzymającego pomięty arkusz w silnie zaciśniętej pięści.

— Cesarska mość, kto jest twórcą tego… tego pomysłu? W gniewie nie raczył zważać na żadne reguły etykiety. Cesarz, jakkolwiek dziś wyjątkowo pogodnie usposobiony rzekł surowo:

— Generale!

— Wasza cesarska mość — przy tych słowach złożył głęboki ukłon, jakby nim chciał naprawić swoje postępowanie.

— Gdzie mój projekt? — spytał go Maksymiliana.

— Tutaj, jego cesarska mość! — rzekł wygładzając zmięty papier, na tyle, na ile było to możliwe i podał go cesarzowi.

— W jakim stanie pan mi go oddajesz, czy myślisz, że moje pisma to jakieś śmieci?!

Czoło cesarza zachmurzyło się, widać było, że gniew nim zawładnął. Mejia nie namyślając się długo, odparł:

— Na klęczkach proszę o łaskę i przebaczenie, zgrzeszyłem, bo dałem się porwać pierwszemu uczuciu, które podyktowała mi jedynie troska o kraj i dobro mego cesarza.

— Gorliwość twa nie powinna jednak przekraczać pewnych granic.

Na twarzy Mejii błysnął szczególny wyraz, który trudno opisać. Maksymilian znał go i dobrze wiedział, że znamionuje cały wulkan, w piersi tego szczerego, ale wolnego człowieka.

— Ponieważ nie mogę znaleźć wytłumaczenia, mego nagannego postępowania, więc sam sobie wymierzam karę — odparł ponuro. — Proszę mi pozwolić, jego cesarska mość, abym się oddalił — i nie czekając na odpowiedź zaczął się cofać w stronę drzwi.

— Proszę się zatrzymać — zabrzmiał cesarski rozkaz, na który generał stanął w miejscu.

— Przeczytał pan dekret do końca?

— Przeczytałem.

— Nie podoba się panu?

— Nie.

— Dlaczego?

— Czy mogę szczerze wypowiedzieć swoje zdanie?

— Proszę o to.

— Jeżeli jacyś zacięci wrogowie, jego cesarskiej mości, chcieliby doprowadzić was panie do zguby, to z całą pewnością wymyśliliby właśnie taki dekret.

— Cóż to za opinia?

— Prawdziwa.

— Muszę przecież, choć raz pokazać moim poddanym, że jestem cesarzem!

— Oni… oni w to nie uwierzą.

— Generale, to brzmi jak obraza!

— Jego cesarska mość pozwolił mi szczerze wypowiedzieć swe zdanie. Meksyk każdy dekret odbiera, jak prawo dyktowane przez Francuza.

— Naprawdę?

— Tak.

— Niech więc i teraz sądzą, że tak jest, pomimo tego dekret będzie miał moją asygnatę.

— Jego cesarska mość, proszę mi raczej ściąć głowę, a elaborat ten zachować w swojej teczce. Ja znam mój naród, znam Meksyk i wiem jakie skutki pociągnie za sobą wprowadzenie tego dekretu.

— Jakie na przykład?

— Okrzyk oburzenia zabrzmi w całym kraju.

— Generale! — oczy cesarza zabłysły gniewem.

— Wasza cesarska mość! — odpowiedział Mejia z równie roziskrzonym wzrokiem.

Maksymiliana nie mógł jednak zapomnieć, co zawdzięcza temu człowiekowi, pohamował się więc z trudem i odparł:

— Proszę posłuchać mojej obrony.

— Na Boga! Jeżeli dekret ten potrzebuje obrony to…

— Generale, czy chce mnie naprawdę rozgniewać?

— O nie, już milczę.

— Słuchaj więc pan!

Cesarz na serio zaczął się usprawiedliwiać i bronić.

— Wiesz przecież generale, — począł swój wywód — że wszystkie główne miasta i porty kraju znajdują się w naszych rękach…

— W rękach Francuzów.

— To wszystko jedno, oni są naszymi sprzymierzeńcami.

— Wasza cesarska mość! Myślę, że się nie pomylę przewidując, iż wkrótce będą musieli opuścić nasz kraj. Wówczas zostawią te miasta i porty republikanom, a nie nam.

— Pan jak zwykle widzi wszystko w czarnych kolorach. Kraj cały jest w naszych rękach. Juarez musiał uciekać aż do el Paso, jeżeli mam wierzyć pogłoskom, całkowicie opuścił już meksykańską ziemię. Sądzę, że teraz właśnie jest najodpowiedniejsza chwila, aby ostro zaznaczyć podstawy, na jakich zamierzamy stać w przyszłości.

— Dobrze, zgadzam się, a jaka jest ta podstawa?

— Uspakajająca i zarazem niszcząca.

— Aha!

— Tak, a pomimo tego, że kraj jest w moich rękach, parę kretów odważa się ryć i kopać pod nami doły. Jeden z nich to Pantera Południa, drugi Kortejo i jeszcze kilku innych. W moim dekrecie dość ostro piszę, że każdego republikanina będę uważał za bandytę, za rozbójnika i stosownie do tego karał. Od dzisiaj republikanie zostają wyjęci spod prawa. Każda banda republikanów będzie uważana za bandę rozbójników, każdy uwięziony członek takich oddziałów ma być w przeciągu dwudziestu czterech godzin rozstrzelany.

Mejia potrząsnął głową.

— Bandyci, rozbójnicy? Wyjęci spod prawa… rozstrzelani? Cesarska mość, powtarzam moją prośbę, proszę mi ściąć głowę, tylko nie podpisywać tego dekretu.

— Proszę zatrzymać swą głowę, a ja zatrzymam dekret. Jest on przygotowany, przez moich doradców, w sposób nie budzący wątpliwości.

— Ale ci znakomici mężowie, nie znają Meksyku. Wszystko przemyśleli, oprócz jednej rzeczy.

— Jakiej?

— Och, gdybym mógł zawołałbym donośnym głosem, niestety nie mogę.

— A to dlaczego?

— Niczego się nie boję, poza gniewem mego pana i cesarza.

— Generale, proszę mówić bez obaw.

— Dobrze. Jego cesarska mość, naprawdę chce ten dekret podpisać?

— Już mówiłem.

— W takim razie, jego cesarska mość, podpisze równocześnie swój własny wyrok… dekret śmierci.

Maksymilian zbladł. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. Sprawiał wrażenie przerażonego, wkrótce jednak opanował się i odparł:

— Wyrok śmierci? Mówi pan o czymś niemożliwym i o czymś tak niezwykłym, że wręcz nie do uwierzenia.

— Jednak to co mówię, jest całkiem zrozumiałe.

— To proszę mnie oświecić.

— To jest oczywiste, naturalnie pod warunkiem, że każdy Meksykanin jest prawnym posiadaczem swego kawałka ziemi…

— To jest całkiem słuszne — potwierdził Maksymilian.

— W takim razie, — ciągnął dalej generał — musi mieć prawo do obrony swego kawałka ziemi przed obcym, bezprawnym najściem.

— Bezprawnym najściem? To chyba zbyt drastyczne określenie, czy nie można tego opisać innymi słowami?

— Mówię otwarcie, tak jak to czuje każdy republikanin. Proszę się tylko wczuć w położenie tych ludzi. Muszą sobie przecież powiedzieć, że należy im się cały kraj. Czego w takim razie szukają tu Francuzi? Czy przypadkiem nie ich pieniędzy, owoców pracy, żon i córek? Francuzi są rabusiami, bo co dają w zamian? Cesarza! Po co? Oni nie potrzebują cesarza, mają przecież swego prezydenta. Cała ta historia, to czysta komedia. Napoleon boi się swojego narodu. Ze wszystkich sił stara się niespokojne umysły swych, niezadowolonych poddanych zająć, rozproszyć, skierować na inne tory. Dlatego też wpadł na pomysł zdobycia Meksyku i obsadzenia na jego tronie, cesarza Maksymiliana. To pochlebia Francuzom, przydaje im chwały i blasku. Ma więc Meksyk dla napoleońskich zachcianek spływać krwią?

— Tak źle jeszcze nie jest — przerwał mu cesarz.

— Dałby Bóg, żeby było tak jak mówi wasza cesarska mość! Niestety jasno widzę, iż nie sposób nie dostrzec krwawych rządów Francuzów. Prawdziwy Meksykanin jest republikaninem; broni swego kraju, swej zagrody, swej rodziny, przeciw obcym najeźdźcom. Dlatego jest bandytą, rabusiem, którego należy rozstrzelać w ciągu dwudziestu czterech godzin?

— Prawem miecza zajęliśmy ten kraj, obecnie jest on naszą własnością. Każdy Meksykanin ma się zastosować do tego i poddać prawom silniejszego.

— Dobrze, wasza cesarska mość, zgadzam się. Nie chcę mówić obecnie do cesarza, tylko do tego, za którego z ochotą poświęciłbym życie. Zgoda; miecz rozstrzygnął; zwycięzca jest panem, którego należy słuchać. Ale czy z tego wynika, że zwyciężony ma być uważany za bandytę?

— Jeżeli nie chce złożyć broni, to tak.

— Zgódźmy się i na to. Czy nie może się zdarzyć, że zwyciężony powstanie i pobije najeźdźcę?

— To nie jest wykluczone.

— Wówczas będzie miał prawo, nazwać swego przeciwnika bandytą, odpłacając mu pięknym za nadobne.

— Co do Meksyku, nie ma obawy, on nie potrafi się podnieść.

— Dałby Bóg, żeby się wasza cesarska mość nie mylił. Według mego zdania, cały Meksyk to jeden wielki wulkan, jeżeli niebezpieczeństwo istnieje, to właśnie tutaj. A Juarez…

— O, ten jest nieszkodliwy.

— Przeciwnie, czatuje na granicy kraju niczym lew.

— Ogłoszę dla niego amnestię.

— Wyśmieje to. Z całą pewnością powie, że tylko on jako prezydent kraju, ma prawo ogłaszania amnestii, nawet dla niejakiego Maksymiliana Habsburga.

— Przywołam go do siebie.

— Nie przybędzie.

— Nawet wtedy, jeżeli mianuję go najwyższym sędzią?

— Przecież był nim już, teraz jest prezydentem całego Meksyku.

— Pan mnie rzeczywiście straszy.

— Uważam, że lepiej teraz, niż kiedy będzie na to za późno.

— Generale, mówi pan zbyt śmiało.

— Mówię tylko prawdę. Jeżeli jego cesarska mość zechce zwyciężonych ogłaszać bandytami, proszę mieć się na baczności, by samemu nie zostać zwyciężonym; bo z całą pewnością odpłacą tym samym.

— Nawet w razie mojej klęski, muszą się ze mną liczyć, muszą mieć na uwadze, kim ja jestem!

— Cesarzem, to prawda, ale republikanie cesarza nie uznają.

— Jestem także austriackim arcyksięciem.

— Co Juareza obchodzi Austria?

— Sądzę, że Austria jest potęgą i że ta…

— I że ta kierować się będzie wolą potężnego Napoleona i arcyksięcia Maksymiliana pozostawi własnemu losowi.

— Generale, pan naprawdę zapomina się.

— W takim razie będę milczał, proszę mi tylko pozwolić na jedno pytanie.

— Jakie?

— Czy ten dekret otrzyma sankcję?

— Tak jest, zapewne jutro.

Mejia wyciągnął swój sztylet mówiąc:

— Wasza cesarska mość! Błagam, by to się nie stało, w innym przypadku z radością wepchnę sobie to żelazo w serce i umierając będę jeszcze dziękował za tę wielką łaskę.

— To już zastało postanowione i tak musi pozostać.

Mejia trzymając ciągle sztylet w ręku klęknął przed cesarzem i począł mówić:

— Cesarska mość, od chwili, kiedy ten dekret ujrzy światło dzienne, proszę szykować się na śmierć; ja też się muszę do niej przygotować. Chciałem tylko dla dobra mego władcy, ostrzec go. Dół, koło fortecy pod piaskową górą, gdzie z zawiązanymi oczami zwykli klęczeć skazani, czeka już na swe ofiary. Błagam po raz ostatni, proszę się zmiłować, jeżeli nie nade mną i Meksykiem, to przynajmniej nad sobą. Proszę oszczędzić nam tego krwawego widowiska, jakie się odbędzie, gdy republikanie będą mierzyć w głowę syna cesarza Austrii, tak potężnego państwa.

— Proszę wstać, generale — rzekł cesarz z gniewem.

— O nie, pozostanę na klęczkach dopóki…

— Niech pan wstanie; rozkazuję! Pan zaczyna fantazjować! Głos cesarza był zimny i pełen ironii, a tego nie mógł już znieść ten szczery i oddany człowiek. Zerwał się na równe nogi i obrzucając cesarza wzrokiem pełnym litości odezwał się:

— Nie ma już żadnej nadziei?

— Nie. Sama cesarzowa mi to doradziła. Twarz generała zbladła jeszcze bardziej.

— W takim razie muszę milczeć! — odezwał się. — Ale na pamiątkę tej chwili i tych słów, które niestety daremnie z ust mych płynęły, muszę pozostawić znak, który będzie to wszystko przypominał… Ten sztylet, który z wielką radością wpakowałbym we własną pierś, niech będzie ostrzeżeniem!

To mówiąc rzucił nożem w ścianę. Wbił się aż po rękojeść w drzewo, a generał oddawszy cesarzowi głęboki ukłon odszedł.

Maksymilian długo patrzył za odchodzącym, wreszcie spojrzał na miejsce, w którym tkwił sztylet i powiedział:

— Czyżby to miała być przepowiednia? Czyżbym nie miał racji?

Nie miał jednak zbyt wiele czasu, aby się nad tym zastanawiać, gdyż zameldowano przybycie generała Miramona. Ten miał do dekretu zupełnie inny stosunek, polecał go cesarzowi gorąco, czym rozproszył wszelkie obawy.

Dekret ten rzeczywiście podpisany przez samego cesarza Maksymiliana wszedł w życie. Cesarz podpisując go, wydał na siebie wyrok śmierci.

Jeżeli dotychczas w kraju wrzała nieubłagalna wojna, to obecnie przerodziła się ona w regularną rzeź. Francuzi traktowali uwięzionych jak bandytów, pomimo, że Juarez i inni generałowie ze swymi jeńcami obchodzili się z wielką łagodnością.

Bazaine otwarcie zażądał od wszystkich przywódców wojskowych bezwarunkowego posłuszeństwa i całkowitego zastosowania się do tego dekretu. Republikanie ginęli setkami, bez żadnych skrupułów. Salazar i Arteaga padli jako męczennicy wolności.

Ale straszna Nemezis nie dała na siebie długo czekać. Tym razem krok jej był pewny i szybki.


* * *


Po równinie rozpościerającej się między San Jose de Barral a Chihuahua jechał jakiś oddział jeźdźców. Były to dwa szwadrony francuskich szwoleżerów. Widać było, że przebyli długą drogę, bo i konie były znużone i jeźdźcy.

Wreszcie w oddali ukazały się im mury Chihuahua. Widok ten dodał im otuchy. Konie poczęły parskać, a żołnierze wyprostowali się w siodłach.

Na przedzie oddziału jechał młody oficer w randze pułkownika, o twarzy mocno pooranej szramami. Zaraz po wkroczeniu do miasta począł się dowiadywać, gdzie kwaterują wojska, po czym dał znak. Kapela zagrała i odbył się uroczysty wjazd do miasta. Tu i ówdzie wysunęła się z okna głowa jakiejś ciekawej kobiety, ale na widok znienawidzonych Francuzów szybko niknęła.

Przed główną kwaterą rozwinęła się cała linia jeźdźców. Był to ten sam budynek, z którego niedawno udało się uciec Czarnemu Gerardowi. Z kwatery wyszedł dowódca załogi, także w randze pułkownika.

Jako starszy ustawił się na środku. Po zwykłej w takich wypadkach defiladzie, przystąpił do niego nowoprzybyły meldując:

— Pułkownik Laramel. Przywożę depeszę ze sztabu generalnego.

— Witam — brzmiała przyjacielska odpowiedź. — Zapewne zatrzyma się pan u nas kilka dni?

— Nawet muszę, gdyż nasze konie są bardzo zmęczone, chodzi tylko o to, czy dla moich żołnierzy będzie dość miejsca?

— Z tym nie będzie problemu. W mieście stacjonuje tylko jeden szwadron, reszta kwater jest pusta. Z ochotą je panu odstąpię.

— To wspaniale. Czy wolno mi przedstawić moich oficerów?

— Tak, proszę.

Po zakończeniu formalności żołnierze zsiedli z koni i odprowadzili je do wyznaczonych stajni, sami rozlokowali się na kwaterach. Komendant zaprosił do siebie oficerów na szklankę wina. Pułkownik Laramel pierwszy zabrał głos:

— Jak to możliwe, panie pułkowniku, że miasto jest ogołocone z żołnierzy, przecież to bardzo ważny i zarazem bardzo niebezpieczny punkt.

— Ma pan zupełną rację, ja też jestem tego zdania. Niestety muszę się trzymać przepisów, choć w tym wypadku nie jest mi to na rękę.

— Jest jakiś specjalny powód takich decyzji?

— Niestety tak.

— Czyżby doświadczył pan już jakiś nieprzyjemności?

— O tak, to było nawet tragiczne.

— Do diabła, jak się rzecz miała?

— Miałem tu załogę składającą się z czterech kompanii i z czterech szwadronów. Jednej noc straciłem całą kompanię, ale doszczętnie, co do jednego.

— To przecież nie może być prawdą?

— Niestety jest. Na północ od nas leży fort Guadalupa. Dostałem rozkaz zajęcia go, więc wysłałem tam ową kompanię. Proszę sobie wyobrazić, że napadli na nich Apacze, osaczyli i wycięli co do jednego.

— Nikt nie uszedł?

— Tylko jedna dziewczyna uratowała się przed zagładą.

— Może wyprawa nie była trzymana w tajemnicy?

— Nawet w największej. Niestety właśnie w tej okolicy znajduje się jakiś szpieg Juareza. Nie do uwierzenia, na co się ten człowiek porywa. Już kilka razy próbowaliśmy go dostać w swoje ręce; wyślizguje się jak żywe srebro, jest wszędzie a zarazem nie ma go nigdzie. Słyszy jak trawa rośnie i o wszystkim wie. Na sto procent musi mieć spółkę z szatanem.

Pułkownik Laramel potrząsnął z niedowierzaniem głową mówiąc:

— To brzmi wręcz fantastycznie, panie pułkowniku. Muszę zaznaczyć, że człowiek zawsze jest człowiekiem i choć nie wiem jak byłby sprytny, prędzej czy później musi wpaść. Chciałbym widzieć takiego szpiega, którego nie zdołałbym pochwycić.

— Nie wątpię w pana umiejętności, ale nie poznałeś pan jeszcze Czarnego Gerarda.

— Czarnego Gerarda? Jego pan ma na myśli?

— Tak, właśnie jego.

— To rzeczywiście szczwany lis, słyszałem już o nim, ba, znają go nawet w kwaterze głównej. Rzeczywiście z nim sprawa nie jest łatwa. Czyżby pojawił się teraz w okolicy Chihuahua?

— Już od dłuższego czasu grasuje tutaj. Przebywa nawet w mieście, widocznie i tutaj ma swoich tajnych agentów.

— Skąd to panowie wiecie?

— Sam to wyznał!

— Niesamowite? W jakich okolicznościach?

— Był tutaj, nawet w tej sali.

— Niemożliwe? Był tutaj?

— Tak, schwytaliśmy go.

— To wspaniale. Nie było przypadkiem za jego głowę wyznaczonej nagrody?

— Była i to znaczna.

— To ładny grosz zarobiliście. Komendant był widocznie zakłopotany.

— Wcale nie zarobiliśmy — odparł.

— Wcale? Przecież go schwytaliście?

— To prawda. Był ujęty, związany i znajdował się na tej sali, w licznym otoczeniu. Miałem go przesłuchiwać. I proszę sobie wyobrazić, nie tylko, że udzielał grubiańskich odpowiedzi, zachowywał się wyzywająco, a na koniec powalił mnie na ziemię, wyskoczył przez okno i zniknął bez śladu.

— Do stu piorunów! Uciekł?

— Niestety.

— Mnie by się to nie mogło przytrafić.

Komendant podskoczył na krześle i bijąc się w piersi zawołał z urazą:

— Tak pan sądzi? Niestety grubo się pan myli. Miał pan już kiedyś do czynienia z takim prawdziwym traperem?

— Nie. Dotychczas jeszcze nigdy.

— W takim razie nie może pan mówić, że jemu by się to nie przydarzyło. Ci osobnicy to wcielone diabły. Igrają z niebezpieczeństwem przez cały szereg lat; śmierć nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia, bo się na nią wystawiają tysiące razy. Taki myśliwy jest tyle wart co dwudziestu naszych najlepszych ludzi.

— Czy pan pułkownik myśli, że ja w to uwierzą?

— Wierz pan sobie, albo nie. Przybywa pan w te strony, więc nie wątpię, że będziesz miał okazję przekonać się o tym. Wysłałem obecnie aż trzy oddziały złożone z najlepszych żołnierzy, w celu zajęcia fortu, dlatego tak słabe siły mam tutaj i dlatego kwatery stoją puste. Pomimo tego obawiam się, czy przy zdobyciu tej dziury nie złożymy wielkich ofiar. Szczęście, że dowodzący tym wojskiem, jest wyjątkowo dzielny i można na nim całkowicie polegać.

— Czy ten fort rzeczywiście jest tak silnie obsadzony?

— Nie, ale ten diabeł, Czarny Gerard z całą pewnością wie już o tej wyprawie i siedzi gdzieś przyczajony wraz ze swymi Apaczami, gotowy w każdej chwili do napadu, kiedy nasi będą się tego najmniej spodziewać. Całe szczęście, że jest jeszcze z nami seniorka Emilia. Gdyby jej nie było, nie pozostałoby nam nic innego, jak uciekać z tego przeklętego gniazda.

— Seniorita Emilia? Co to za jedna?

— Ach, pan jej jeszcze nie zna. To nasz najlepszy i najzdolniejszy agent, nasz szpieg w spódnicy. I śmiało można powiedzieć, że najpiękniejsza kobieta w Meksyku.

— Do diabła, co pan powiedział? Największą piękność Meksyku? Czy będzie ją można zobaczyć panie pułkowniku?

Pułkownik Laramel znany był jako jeden z najbezwzględniejszych oficerów francuskiej armii. Żołnierze nauczyli się od swego dowódcy takiego samego postępowania. Ani on, ani jego pułk nie dawali pardonu. Wszystkich republikanów, którzy wpadali im w ręce, mordowali bez miłosierdzia i zdołali już zgładzić znaczną ich liczbę. Laramel był nad wyraz śmiały, sam rzucał się w wir największych niebezpieczeństw, lekceważył życie, a życie innych nie miało dla niego większego znaczenia. Dlatego też właśnie został wybrany do tej trudnej misji. Miał dotrzeć aż do Villa del Fuerte i tam wśród republikanów zrobić porządek. By przeprowadzić czystkę w myśl obowiązującego dekretu, był najstosowniejszym człowiekiem. Mógł w pełni pokazać na co go stać.

Najczęściej zdarza się, że właśnie ci znani z okrucieństwa i bezwzględności mężczyźni są zarazem wrażliwymi wielbicielami płci pięknej. Pod tym względem Laramel nie stanowił wyjątku, toteż gdy usłyszał o kobiecie niezwykłej urody, z niecierpliwością oczekiwał na odpowiedź komendanta.

— To zależy tylko od pana, panie kolego. Jeżeli tylko pan sobie życzy, może ją pan poznać — powiedział po krótkie przerwie komendant.

— Tak? A czy to będzie wielkim kłopotem?

— Nie. Właśnie dzisiaj miałem zamiar zaprosić do siebie moich towarzyszy broni, kilku panów i parę dam, więc można i senioricie Emilii przesłać zaproszenie.

— Dziękuję bardzo, panie pułkowniku. Nie chciałbym wracać do ojczyzny, nie ujrzawszy wcześniej tego sławnego, meksykańskiego kwiatka. Bardzo mnie pociąga ta słynna piękność. Na imię ma Emilia, a jak ma na nazwisko?

— Jej nazwiska nikt nie zna.

— To dość dziwne.

— Tak, nawet bardzo. Otacza ją jakaś tajemnica, której ona wcale nie stara się rozproszyć. Widać wie, iż przez to budzi więcej zainteresowania i staje się bardziej ponętna. Jedni uważają ją za Włoszkę, drudzy za Hiszpankę inni nawet za Francuzkę.

— A jakiego zdania jest pan, panie pułkowniku?

— Myślę, że ostatnia ewentualność jest najbardziej prawdopodobna. Mówi po francusku tak doskonale i płynnie jak rodowita Paryżanka. Zresztą sama gorliwość z jaką się oddaje naszej sprawie, potwierdza moje przekonanie.

— To prawda. Byłoby to dość nieprawdopodobne, gdyby pochodziła z Meksyku a nam pomagała, gdyż wszystkie tutejsze damy są w głębi duszy republikankami.

— O, seniorita Emilia jest zupełnie inna. Jakkolwiek jestem zawsze ostrożny w tych sprawach i trzymam się zasady, że kobietom nie należy nadmiernie wierzyć, to w tym wypadku musiałem uczynić wyjątek. Już wiele razy i to w najważniejszych momentach dowiodła, że można jej całkowicie ufać.

Nawet nie przypuszczał poczciwina, że dowody te były tylko pozorne i służyły jednemu celowi, zwabienia ich w pułapkę. Naturalnie nic też nie wiedział o ponownym, doszczętnym wycięciu swoich trzech wyborowych oddziałów, nie przeczuwał nawet, jaki związek z tymi wypadkami ma zachwalana piękność.

Pułkownik Laramel odezwał się na te pochwały:

— Trzeba przyznać, że taki szpieg w kobiecych szatach, jeżeli jeszcze do tego ma gładką twarz i piękne oczka, może przynieść o wiele większe korzyści niż mężczyzna. My w tej materii jesteśmy dość słabi, lada fartuszek potrafi nas odciągnąć od zamierzonego celu, cóż dopiero piękna twarz i czarujące oczy. Ale pozwolę sobie powrócić do tej ponurej historii, kiedy zginęła nasza kompania. Czy poczynił pan odpowiednie kroki, by pomścić tak dotkliwą klęskę?

— Zrobiłem co tylko było w mocy. Wszystkie, niedawno wysłane do fortu oddziały, dostały szczegółowe instrukcje i upoważnienia, by każdego spotkanego lub schwytanego Apacza rozstrzelać bez zbędnych ceregieli. Oprócz tego znaczną część mieszkających w tym mieście mężczyzn, o których wiem, że mają republikańskie poglądy, kazałem aresztować i osadzić w więzieniu.

— Rzeczywiście uwięziłeś ich?

— Tak. Naturalnie wywołało to ogromną burzę.

— Na to oficer nie musi zwracać uwagi. Co pan z nimi zamierza zrobić?

— Co zamierzam? Właściwie powinien ich kazać rozstrzelać, tylko w taki sposób uwolniłbym się od nich raz na zawsze.

— Dlaczego pan tego nie uczyni?

— Z dwóch przyczyn. Rozstrzelanie przeszło trzydziestu tutejszych obywateli, wywołałoby formalne powstanie, a moje siły są za słabe, bym bunt zdołał stłumić. Jak już rzekłem, jestem obecnie zupełnie pozbawiony wojska.

— Moi żołnierze stoją gotowi na pańskie rozkazy — odparł Laramel.

— To bardzo ładnie z pańskiej strony, ale pomoc ta jest tymczasowa, a co pocznę, gdy opuścicie miasteczko.

— Mam zupełnie wolną rękę, mogę zostać tutaj tak długo, dopóki nie zapanuje całkowity spokój, albo dopóki pańskie oddziały nie powrócą.

— To może być rzeczywiście niespodziewaną pomocą, ale nie wyjawiłem panu jeszcze jednego powodu. Nie jestem pewny, czy mogę samodzielnie działać. Cała odpowiedzialność za życie tych uwięzionych ciąży na mnie, a nie wiem, czy mi przysługuje prawo doraźnego procesu.

— No, mogę pana uspokoić, nie tylko masz pan do tego prawo, ale nawet obowiązek, by każdego schwytanego republikanina rozstrzelać.

— O tym nie słyszałem.

— Dostałem rozkaz oznajmić to panu.

— Tak? Zapewne za tym ustnym poleceniem stoją i pisemne dyrektywy?

— Tak. Nie słyszał pan jeszcze o dekrecie, który wyszedł trzeciego października?

— Ani słowa.

— W dekrecie tym cesarz Maksymilian dał nam pełnomocnictwa. Rozkazuje każdego republikanina, generała czy żebraka, uważać za bandytę i odpowiednio do tego z nim postępować, czyli należy ich rozstrzelać.

— Nie myli się pan, pułkowniku? Trzeciego października miał się ukazać ten dekret? Sporo czasu upłynęło od tej daty. Sądzę, że powinienem już go otrzymać.

— Różnie bywa. Proszę, zważyć na ogromne oddalenie od kwatery głównej, na niepewną komunikację, niebezpieczne drogi, brak odpowiednich posłańców i.t.p.. Wszystko to tłumaczy opóźnienie. Zresztą dostałem ze sztabu generalnego odpis dekretu wraz z instrukcjami wykonania. Dostałem również polecenie, by wręczyć go panu osobiście. Jeżeli więc pan pozwoli…

Przy tych słowach sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął wielką, zapieczętowaną kopertę. Komendant odebrał ją ze słowami:

— Okoliczność ta jest dla mnie tak ważna, że proszę o wybaczenie, iż nie zważając na prawa gospodarza względem gościa, zabiorę się do czytania.

— O, proszę się nie krępować, nie zamierzam panu przeszkadzać.

Rzeczywiście złamał pieczęcie i począł czytać. Twarz jego spoważniała i przybrała zdecydowaną minę. Kiedy skończył, złożył papier i powiedział:

— Teraz już nie mam wątpliwości, wielki ciężar spadł mi z serca.

— Co więc pan teraz uczyni? — spytał Laramel.

— Wykonam swój obowiązek — odparł krótko komendant.

— Jak pan to rozumie?

— Rozstrzelanie pojmanych.

— Kiedy pan wyda ten rozkaz?

— Hm! Mogę na panu całkowicie polegać?

— Najzupełniej. Pozostanę tu tak długo, dopóki mi pan nie powie, że mnie już nie potrzebuje.

— Sądzi pan, że rozkaz ten mam wydać jak najszybciej?

— Naturalnie. Znasz mnie pan przecież. Ja nie znam litości; ode mnie żaden Meksykanin nie może się jej spodziewać. Nie żebym ich nienawidził, ale nimi gardzę. Ten naród nie jest wart samodzielności. To moje niezmienne przekonanie. Sprawi mi pan dużą przyjemność, jeżeli pozwoli asystować przy straceniu republikanów.

— Zgoda, tylko, że musi się ich najpierw przesłuchać i wydać wyrok.

— To zupełnie zbędne, panie pułkowniku. Ta banda nie zasługuje na tego rodzaju względy.

— Może pan ma rację, zresztą mam całkowite pełnomocnictwo i mogę postąpić, jak mi się spodoba. Do bandytów strzela się po prostu w momencie, w którym się nawiną.

— To co, jutro? — powtórzył pytanie Laramel.

— Jutro nie. Trzeba im zostawić trochę czasu, by mogli się przygotować na śmierć. W tym kraju mieszka nadzwyczaj pobożny naród. Pogłoska o tym, że się im nawet czasu nie dało, by należycie mogli się przygotować na śmierć, narobiłaby więcej krzyku, niż sam wyrok. Na te sprawy zwracają tutaj ogromną uwagę. Muszę więc zostawić im czas na spowiedź.

— Niech i tak będzie. Jeden dzień im wszakże powinien wystarczyć. Pojutrze więc?

— Dobrze, pojutrze i to z rana, o ile możliwości jeszcze przed wschodem słońca.

— Tak wcześnie? To zapewne ze względu na mieszkańców?

— Tak. Chciałbym, żeby się to odbyło w miarę możliwości jak najspokojniej. Nikt nie śmie się o tym dowiedzieć wcześniej, z wyjątkiem kapłanów i najpotrzebniejszych pomocników. Jak się raz wykona coś takiego, to wszyscy zgłupieją. Gdyby natomiast wcześniej rozniosło się to po mieście, łatwo mogłoby dojść do rozruchów. A po co to nam. Sądzę, że to najrozsądniejszy pomysł. Zaraz wydam odpowiednie rozkazy.



Mały André


Francuzi wjechali do miasta od strony południowej, a prawie w tym samym czasie do Chihuaha od północy zbliżał się jakiś samotny jeździec. Nie miał pięknego konia i ubioru, nie robił wcale wrażenia jakiegoś bohatera. Wyglądał — całkiem zwyczajnie, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niepozornego człowieka i trudno było poznać w nim wytrawnego trapera.

Był to mały André, którego Juarez wysłał na zwiady, aby zasięgnął informacji co do liczebności francuskiej załogi.

Właśnie zatrzymał konia, zaczął oglądać wieże katedry i innych kościołów. Kiwając głową na wszystkie strony mruczał pod nosem: — Przeklęta historia! Już kilka dni włóczę się wkoło, czatując na jakąś ludzką istotę, a tu nie widać żywego ducha. Chyba Francuzi trzymają wszystkich mieszkańców pod strażą, skoro nie mogę na nikogo trafić.

Objeżdżał powoli mury miasta, poruszając się tak bez wyznaczonego kierunku, raz z tej, raz z drugiej strony. Widać było, że dokładnie chciał zapoznać się z planem miejscowości.

— Jak mi Bóg miły, nie może być inaczej, musieli wszystkich uwięzić i pozamykać w tych budach.

Z coraz większą niecierpliwością zaczął się kiwać w siodle, w rozmaite strony, mrucząc przy tym cały czas:

— Hm! Jeśli się nie mylę, to Juarez już dzisiaj nadciągnie. Co ja mu powiem? Że cały czas bezczynnie spacerowałem wokół miasta?

Że nic ciekawego się nie dowiedziałem? Śmiertelnie się zblamuję. Może powinien wjechać do środka?

Z głębokim namysłem znowu począł kiwać głową.

— Nie, to zbyt niebezpieczne. Francuziska mogą mnie złapać i ogłosić szpiegiem, i co wtedy zrobię? Nic, po prostu nawarzę sobie piwa.

W tej chwili jego koń potrząsnął grzywą i ochoczo zarżał.

— Ha, całkiem nieźle. Widocznie jesteś innego zdania. Może masz rację. Czyżbym miał polegać na twoim instynkcie? W sumie nic innego mi nie pozostało. Tutaj mogę się jeszcze cały miesiąc włóczyć bez skutku. Zresztą od czego jestem małym André i mam broń w garści. No cóż, spróbuję!

Rzeczywiście skierował swego wierzchowca w stronę bramy. Postanowił zawierzyć losowi i podsłuchać nieprzyjaciela w jego gnieździe.

Zważywszy wszystkie za i przeciw, nie ryzykował tyle ile poprzednio Czarny Gerard. Był nieznany, podczas gdy Czarnego Gerarda znali dokładnie i sam Bazaine wyznaczył za jego głowę nagrodę pięć tysięcy franków. Dlatego też Czarny musiał prześlizgiwać się przez straże ze świadomością, że mogą go złapać, a wtedy na miejscu rozstrzelają. To, że się uratował, zawdzięczał tylko swojej odwadze i przytomności umysłu.

Właśnie te myśli zaprzątały głowę André, gdy wjeżdżał do miasta. Wprawdzie liczył się z ryzykiem, ale zawierzył swemu dotychczasowemu szczęściu. Francuzi go nie znali, najwyżej może słyszeli jego nazwisko i kojarzyli je z myśliwym z północy. Choćby go nawet pojmali i domyślili się, że jest szpiegiem Juareza, musieliby go najpierw przesłuchać, a wtedy pomoc może już nadejść.

Wjechał na pierwszą ulicę i nie zauważył posterunku, który zazwyczaj tutaj stał. Komendant uważał za zbyteczne ustawianie go tam obecnie, gdyż nie przypuszczał, że miasto położone tak daleko od centrum politycznego, może być w jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Takie stanowisko było bardzo na rękę André, mógł wjechać do miasta bez zbędnych tłumaczeń.

Zaraz, przy drugiej ulicy napotkał małą ventą. Otwarta brama zdawała się zapraszać do środka. Nie namyślając się wiele rzeczywiście wjechał, chcą przynajmniej zabezpieczyć konia. Sądził, że łatwiej mu będzie przedostać się do centrum pieszo i że nie wzbudzi takiej ciekawości, jak w pełnym rynsztunku.

Wjechawszy na podwórze zsiadł z konia przypatrując się ciekawie wielkiemu budynkowi, który wznosił się obok. Na krużgankach tego budynku przebywała właśnie jakaś dama, lekko zawoalowana, chroniąca w ten sposób twarz przed promieniami słońca. Nie mógł jej widzieć dokładnie, więc nie dojrzał, że dama ta przygląda mu się z wielką uwagą.

Jak tylko zniknął w sieni, weszła do pokoju i zadzwoniła za służącą, której wydała krótkie polecenie:

— Chcę, aby gospodarz venty natychmiast mnie odwiedził, naturalnie nikt nie może go widzieć.

Służąca zbiegła na dół i powtórzyła ten rozkaz stróżowi. Zaraz potem można było zobaczyć starego, siwego mężczyznę zdążającego do venty. Wszedł do bramy, potem na podwórze i tam zobaczył gospodarza zajętego naprawą rynny. Gospodarz dojrzawszy go spytał:

— Kogo senior szuka?

— Was panie — odrzekł krótko stary.

— Mnie? Czym mogę służyć?

— Seniorita prosi, abyście ją odwiedzili.

— Zapewne chce zaprosić gości i ma zamiar zamówić u mnie poczęstunek.

— Nie, nie. Mam wam przekazać, abyście zjawili się u niej w wielkiej tajemnicy.

— Aha, to co innego — postąpił jeszcze krok bliżej i nachylając się do ucha starego spytał półgłosem: — Są może jakieś nowiny?

— Skąd? — spytał starzec równie cicho.

— Od Juareza?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— No, może ja się czegoś dowiem. Powiedzcie senioricie, że się niedługo zjawię. Najpierw muszę obsłużyć mego nowego gościa.

— Jakiś obcy?

— Tak. Ale nie wygląda na nic szczególnego. Ubranie na nim podarte i koń jakiś cherlawy.

Stary odźwierny odparł powoli i z namysłem:

— Tylko nie wydawajcie za prędko sądu. Wprawdzie Meksykanin niechętnie wsiada na byle jakiego konia, chyba że jest w wielkiej potrzebie, myślicie, że on w ogóle jest Meksykaninem?

— Sądzę, że nie. Może raczej, jakimś traperem z północy.

— W takim razie, tym bardziej nie osądzajcie go po ubraniu i koniu. Ci ludzie muszą niekiedy przemierzać ogromne odległości, więc nic w tym dziwnego, że tak wyglądają. Dziwi mnie tylko, że ten traper odważył się przybyć do gniazda Francuzów. Na waszym miejscu, senior, wybadałbym go trochę.

— Czy nie znacie tych ludzi północy? — spytał gospodarz. — Myślicie, że da się pociągnąć za język?

— No, spróbować nie zaszkodzi. Doniosę senioricie, że się wkrótce u niej pokażecie.

— Tak, za małą chwilkę.

Stary skinął głową i odszedł. Gospodarz udał się wprost do szynku, tam zastał już André.

— Witam senior! — zawołał gospodarz.

André obrzucił go badawczym wzrokiem i odrzekł po hiszpańsku, ale trochę łamanym językiem:

— Witam! Macie senior coś na zwilżenie gardła?

— Wszystko, czego tylko dusza zapragnie.

— To wyśmienicie, piwo także?

— Tego niestety nie mam.

— A wino?

— Także nie.

— Kawę?

— Niestety.

— Czekoladę?

— Ta wczoraj właśnie się skończyła.

— Może dostanę bodaj szklankę lemoniady?

— Cukru mi zabrakło.

— Macie przynajmniej julep?

— Także nie. Ostatnia flaszka wczoraj mi się rozbiła, jutro muszę kupić następną.

— Ależ do stu piorunów, powiedzieliście przecież sami, że mogę dostać wszystko, co tylko zażądam.

— Tak powiedziałem, senior.

— A jak wymieniam jedno po drugim, to okazuje się, że nic nie macie.

— Sami sobie jesteście winni senior.

— Ja? A to dlaczego?

— Dlatego, że żądacie właśnie tego, czego ja nie mam.

André się zaśmiał.

— No dobrze, nic już nie będę żądał, powiedzcie tylko co macie?

— Wszystko mam, tylko niektóre rzeczy właśnie wyszły; ale szklankę puląue możecie u mnie jeszcze dostać, jeżeli chcecie.

— Przynieście senior. Zawsze lepsze to niż nic.

Gospodarz poszedł wolno do lady. Wyjął szklankę i napełnił ją jakąś cieczą nieopisanej barwy. Postawił z powagą przed gościem. André przybliżył usta do szklanki i pociągnął spory łyk, zaraz jednak zakaszlał i skrzywił usta, jakby połknął ogień.

— Diabelski płyn! — zawołał.

— Czy chcecie może powiedzieć, że to niedobry trunek? — zapytał obrażony gospodarz.

André postanowił być ostrożnym, więc odrzekł:

— Nie wątpię, że dobry, Meksykaninowi może nawet smakować.

— Ale wam nie smakuje?

— Mnie rzeczywiście nie. Nie jestem przyzwyczajony do tego napoju.

— Nie jesteście Meksykaninem?

— Nie. Czy nie poznaliście tego po mowie?

— To prawda, ale można się pomylić. Wolno zapytać kim jesteście?

— Traperem.

— Tak też sobie myślałem, ale jaki?

— A co chcecie wiedzieć?

— No, czy polujecie na bizony, czy może pumy albo węże?

— Ha, zapomniałem, że w tym pięknym kraju jest wielu strzelców. U nas strzela się do wszystkiego co wejdzie pod lufę.

— Jesteście z północy?

— Tak.

— Jankes?

— Nie.

— A więc przybyliście z Kanady?

— Także nie.

— To kim jesteście?

— A czy po północnych skałach biegają tylko Jankesi i Kanadyjczycy? Nie ma tam innych porządnych ludzi? Co do mnie jestem Niemcem.

— Niemcem. To zapewne jesteście zwolennikiem naszego miłościwego pana, cesarza Maksymiliana.

Mały traper popatrzył przenikliwie w oczy gospodarzą mówiąc:

— Nie gracie przypadkiem komedii?

— Komedii? Jak to? Jak to rozumiecie, senior?

— Jestem przekonany, że jak się zejdziecie z innymi kompanami, całkiem inaczej wyrażacie się o tym miłościwym Maksymilianie.

— O Dios! Proszę temu nie wierzyć. My tutaj wszyscy bardzo szanujemy naszego cesarza.

— To znaczy, że i Francuzów?

— Tak, bo im właśnie zawdzięczamy naszego dobrego władcę.

— To mnie bardzo cieszy, to bardzo ładnie z waszej strony, senior. Jesteście więc wdzięczni Francuzom za to dobrodziejstwo?

— Naturalnie, z całego serca.

— Wiecie jak najlepiej okażecie im swoją wdzięczność?

— Jak?

— Naprodukujcie wielką masę, ale tak dużo, jak tylko jesteście w stanie, tego napoju, tej puląue, tego samego gatunku jaki teraz macie i dajcie to Francuzom do picia, niech spijają ją całymi beczkami. Rozumiecie mnie?

— Rozumieć, rozumiem, ale to się nie uda.

— Dlaczego nie?

— Bo Francuzi nie lubią pulque, oni chcą tylko wina.

— I dajecie im?

— A co mamy robić? Jak im się nie da, to sami sobie biorą.

— To znaczy rabują.

— Hm! Tego nie chciałem powiedzieć. Trzeba być przecież ostrożnym w doborze słów.

— Aha, mam cię ptaszku. Cesarz Maksymilian taki dobry, taki poczciwy, że musicie dobierać słowa i mieć się na baczności?

— Na Boga! Nie krzyczcie tak, senior — prosił gospodarz.

— To nawet głośno nie można mówić?

Twarz Meksykanina przybrała tajemniczy wyraz. Schylił się do gościa i rzekł półgłosem:

— Nieprawda, wy nie jesteście z Niemiec.

— Dlaczego nie? Jaki miałbym powód, żeby was oszukiwać?

— Teraz każdy znajduje powód, aby się mijać z prawdą. Najbezpieczniej jest, gdy gość mówi, że jest z Francji albo z Niemiec.

— Ja rzeczywiście jestem z Niemiec.

— To się rzeczywiście dziwię, że… że…

— Chcecie powiedzieć, że się tak źle wyrażam?

— Tak, właśnie.

— A nie pomyśleliście o tym, że można być z Niemiec, a nie kochać cesarza?

— To nie jesteście sprzymierzeńcami Austrii?

— Ani mi się śni.

— W takim razie nie sprzyjacie ani Francuzom, ani Austriakom?

— Pytajcie o to kogo chcecie, ale nie mnie. Ja wam tylko powiem, że jestem przyjacielem każdego porządnego, zacnego człowieka, bez różnicy, czy to Francuz, czy Apacz. Ale, jeżeli nie życzę mu wszystkiego najgorszego, to nie znaczy, że radzę aby dostał się w moje ręce. Takie mam poglądy.

— Ja też jestem tego zdania, senior — odrzekł właściciel venty.

— Brawo! Zgadzamy się więc całkowicie i nasze poglądy są takie same. Chodzi tylko o to, czy panowie Francuzi i ich sprzymierzeńcy, to porządni ludzie, czy łotry?

— Och, senior — wyszeptał gospodarz. — Oni nie postępują jak porządni ludzie.

— Naprawdę?

— Tak. Gdybym tylko wiedział, czy mogę wam zaufać?

— Posłuchajcie, senior. Ja nie jestem babą, ani psem. Nie zwykłem szczekać po mieście tego, czego się od kogoś dowiem.

— Właśnie na to czekałem. W takim razie jesteście moim przyjacielem. Nie trzymacie z Francuzami?

— Słuchajcie, znowu zadajecie mi pytanie, na które odpowiada się ogólnikowo. Przecież wyjaśniłem, że trzymam tylko z zacnymi ludźmi. Nie wątpię o tym, że i pomiędzy Francuzami takich jest sporo. Chodzi tylko o to, czy ci, którzy się włóczą tutaj, po Meksyku zasługują na miano porządnych ludzi, jeżeli nie, to niech ich diabeł porwie.

— Zaraz wam na to odpowiem. Czy do porządnego człowieka należy zajmowanie się sprawami innych ludzi, którzy na sam dodatek wcale ich nie obchodzą?

— Nie; tak czynią chyba tylko straganiarki i przekupki.

— Wybornie. Tak czynią właśnie Francuzi. Wsadzili nos do Meksyku, który ich wcale nie obchodzi i na dobre zajmują się cudzymi sprawami, co więcej, sądzą i skazują niewinnych, a winnym pozwalają biegać wolno. Czy tak czyni porządny człowiek.

— Nie, tak czyni tylko łotr.

— Właśnie Francuzi tym się zajmują. Taki Miramon, Santa Anna i inni, podobni bohaterzy wyniszczyli nasz kraj i zrujnowali finansowo zaciągając ogromne długi. Francuzi zamiast te długi spłacać, bo przez nich zostały zaciągnięte, obsypują jeszcze owych wątpliwych bohaterów za czyny te honorami. Wtargnęli do cudzego kraju, by go zupełnie zniszczyć, by pognębić biedny, niewinny naród. Może nazwiecie te kradzieże, grabieże i mordy zacnymi czynami?

— Z całą pewnością nie, ale aż trudno w to uwierzyć, przecież sami o sobie mówią, że wszędzie niosą cywilizację.

— Czy mam wam udowodnić?

— Jeżeli możecie, to owszem.

— Dobrze, proszę więc słuchać. Miramon pożyczył od jednego finansisty siedem milionów franków. Jakkolwiek na rękę otrzymał w rzeczywistości tylko trzy miliony, wystawił weksel na siedemdziesiąt pięć milionów. Teraz Francuzi chcą nas zmusić, byśmy te sześćdziesiąt osiem, a właściwie siedemdziesiąt dwa miliony lichwiarskiego długu spłacili z własnych kieszeni.

— Do stu piorunów, toż to hańba!

— To nie wszystko. Zaciągnęli nowy dług, podobno dla Meksyku. Pięćset milionów zabrali do swoich kieszeni, a tylko czterdzieści dostało się podobno naszemu krajowi, ale i z tych nie zobaczyliśmy ani jednego!

— A niech to wszyscy diabli porwą!

— Ha, wszyscy życzymy sobie tego z całego serca. Bezprawnie, gwałtem nachodzą nasz kraj, przysyłają całą armię i każą jej maszerować po wszystkich prowincjach. Nie dość na tym, my mamy ponosić koszta tej niechcianej podróży, transportu wojska, amunicji, żywności, co urasta do ogromnych kwot. I ów wspaniały cesarz Maksymilian podejmuje się opłacić im te wysokie sumy; naturalnie wyciągając je z naszej kieszeni i nie zważając, że kraj przez to niszczeje coraz bardziej.

— Senior, żal mi was z całego serca. Sądzę, że jeżeli chce się pomóc jakiemuś podupadłemu człowiekowi, to przynosi się pieniądze ze sobą, a nie ściąga jeszcze z niego, bo jak inaczej może się podnieść i stanąć na nogi?

— Słusznie prawicie, senior. Meksyk to właśnie taki podupadły człowiek. Pod pozorem, że chcą mu pomóc wyciągają mu z kieszeni ostatni grosz. Czy to może dziwić, że się broni i nie chce dać się do szczętu ograbić?

— To całkiem naturalne. Każdy rozsądny człowiek będzie się bronił.

— Tak, ale jakie są tego skutki. Więzi się go, katuje, ba nawet morduje!

— Senior, nie chciałbym się z wami spierać.

— Ale to prawda. Pomyślcie o tych tysiącach, którzy zginęli, o tych dzielnych, zacnych mężach, którzy gniją w więzieniach! I tutaj, w naszym mieście, niedawno, bo dopiero przed kilku dniami komendant francuski uwięził około czterdziestu mężczyzn.

— Co zamierza z nimi uczynić?

— Tego nie wiem. Naturalnie wszyscy czekają na to z wielką trwogą. Powszechnie panuje zdanie, że tak dalej być nie może, ten stan musi się zmienić. Czekamy z niecierpliwością na… na…

Nagle przerwał nie chcąc dopowiedzieć ostatniego słowa.

— Na co? Na kogo? — spytał André.

— Na Juareza.

Dokończył to tak cicho, z taką ostrożnością przytykając ręce do ust, że traper z trudem dosłyszał.

— Na Juareza? — spytał, jakby o niczym nie wiedział — Dlaczego?

— Bo on jest naszym prawowitym prezydentem. Sami go wybraliśmy i dobrze nam było za jego rządów.

— Ale on uciekł.

— Bo musiał, nie chciał dalszego rozlewu krwi.

— Aha, dlatego? Czy mniej krwi się poleje, jak powróci?

— Naturalnie. Uzurpatorzy nie znają naszego kraju. Cały Meksyk powstanie jak jeden mąż. Będą prędzej uciekali, niż tu przybyli. Jak na nas napadli, to byliśmy sami, skazani tylko na własne siły, teraz jednak jest inaczej. Stany Zjednoczone nam pomagają, a i w innych krajach poczyna się dla nas budzić sympatia. Z tym musi się liczyć nawet Napoleon. Juarez chciał nas tylko oszczędzić, ale niezawodnie wkroczy do kraju, gdy nastanie odpowiedni czas. A jak tylko wkroczy, to wszyscy poderwą się do walki.

— Gdzie on się teraz znajduje?

— Powiadają, że siedzi w el Paso del Norte.

— Mówią przecież, że miał opuścić granice kraju?

— Tak, ja też o tym słyszałem, ale w to nie wierzę. On nas teraz nie opuści. Choćby go nawet nie było w el Paso, to musi ukrywać się gdzieś w pobliżu, skąd łatwo będzie mógł przyjść nam z pomocą. Nie tak dawno została w pień wycięta cała kompania Francuzów, nie wiem czy Juarez nie miał w tym jakiegoś udziału, jedno jest pewne, że doszło do tego za pośrednictwem jego człowieka.

— Któż to taki, ten pośrednik?

— Jeden traper, na głowę którego wyznaczona została nagroda, pięć tysięcy franków.

— Aha, Czarny Gerard.

— Znacie go? — spytał zdziwiony gospodarz.

— Znam.

— Dobrze? Rozmawialiście z nim? Widzieliście go?

— Tak.

— Na Boga, nie zdradzajcie się z tym przed nikim, bo inaczej będziecie zgubieni.

— A co traper temu winien, że tu i ówdzie spotyka drugiego trapera?

— Posądzą was, że jesteście z nim w zmowie.

— Musieliby najpierw to udowodnić.

— No to zaraz zapytają, po co przybyliście do Chihuahua?

— To proste, aby kupić siebie amunicję i ubranie. Traper potrzebuje tego. Popatrzcie tylko na mnie. Może nie wierzycie, że potrzebuję ubrania?

— Rzeczywiście widzę, że tak. Na szczęście większość Francuzów opuściła nas.

— Dlaczego?

— Kilkuset członków załogi wyruszyło z miasta.

— Dokąd?

— Dokładnie nikt tego nie wie, ale są pewne przypuszczenia.

— A ilu ich jeszcze zostało?

— Jedna kompania.

— Do diabła! Żeby o tym wiedział Juarez! — zawołał uradowany traper.

— Cicho, tylko cicho, senior! Żebym wiedział, gdzie się znajduje sam bym poleciał do niego i powiedział mu o tym. A zresztą nie tylko ja, stu innych też by pobiegło. Tak niecierpliwie czekamy na niego.

— No, może dowie się o tym i bez waszej pomocy.

Słowa te wyrzekł z pewnym namysłem. Gospodarz wyprostował głowę, jakby nie chcą wierzyć, wreszcie złapał gościa za rękę, nachylił się i rzekł po cichu:

— Chcecie wiedzieć senior, co mi przychodzi do głowy?

— Co?

— Wy dokładnie wiecie, gdzie przebywa Juarez…!

— Ja?

— Zapewne wysłał was tutaj.

— Głupstwa gadacie.

— Macie w Chihuahua zasięgnąć języka.

— Panie, przestańcie nawet myśleć o czymś takim. Łatwo możecie się pomylić i spudłować.

— O… nie sądzę, żebym się mylił.

— Na podstawie czego wysuwacie takie wnioski?

— Wyglądacie mi na takiego, któremu śmiało można powierzyć tę misję.

— Ba! Juarez z całą pewnością ma lepszych ode mnie. Ja się takimi sprawami nie zajmuję. Jestem zadowolony, że mam spokój i bez przeszkód mogę polować.

— Ale przecież znacie Czarnego Gerarda.

— Tylko z widzenia, tak jak się znają wszyscy traperzy.

— Bardzo mi przykro, że nie chcecie mi zaufać. Muszę was jeszcze tylko spytać, jak długo zamierzacie zostać w Chihuahua?

— Zapewne do wieczora.

— Nie zostaniecie u mnie na noc?

— Nie. Kupię tylko co mi trzeba, a potem… w drogę.

— W takim razie naprawdę się pomyliłem. Chciałem wam zaproponować bezpieczne schronienie i zająć się tym, byście spokojnie mogli sprawdzić co najważniejsze…

— Dziękuję, senior. Ja nie jestem szpiegiem, w innej sytuacji, byłbym wam bardzo wdzięczny, za złożone propozycje.

— Hm, jak to się człowiek może pomylić. Chcecie jeszcze szklaneczkę puląuel

— O nie, jeszcze tej nie skończyłem.

— Chciałem tylko podać wam wszystko na co macie ochotę, gdyż muszę na jakiś czas opuścić gospodę, a nie chcę uchodzić za gbura.

— Idźcie w imię Boże. Mogę was zapewnić, że nie skończę tej szklanki, nawet gdybyście raczyli wrócić dopiero na dzień sądu ostatecznego. Człowiek raz sparzony, dmucha nawet na zimne.

Gospodarz oddalił się. Stróż czekał już na niego i zawołał:

— Idźcie senior zaraz na górę, tam na was czekają.

Poszedł po schodach na górę i został wpuszczony do tego samego pokoju, w którym niedawno siedział Czarny Gerard, podczas spotkania ze swą towarzyszką młodości.

Ową damą, nie był to nikt inny, jak seniorita Emilia, stronniczka Juareza.

— Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam — zagadnęła wchodzącego karczmarza.

— O seniorita, wiecie przecież doskonale, że zawsze jestem gotów na wasze usługi — odrzekł grzecznie.

— Przybył nowy gość?

— Tak.

— Czy to Meksykanin?

— Nie seniorita, to traper z północy.

— A, zapewne Jankes?

— Nie, powiada, że jest z Niemiec.

— Nie wiecie może jak się nazywa?

— Zapomniałem spytać. Właściwie wyleciało mi to z głowy.

— Ale rozmawialiście z nim?

— Oczywiście.

— Czego szuka w Chihuahua?

— Chce kupić sobie naboje i odzież.

— Jak długo zamierza tu zostać?

— Tylko do wieczora.

— W takim razie pomyliłam się.

Gospodarz począł mrużyć oczy i zapytał ze zrozumieniem:

— Zapewne myślała seniorita, że to jeden z naszych?

— Tak.

— W takim razie rzeczywiście się pomyliliście. Wybadałem go dokładnie, ale albo musi być wyjątkowo skryty, albo nasza sprawa jest mu całkowicie obojętna.

— Jednak chciałabym wiedzieć coś konkretnego. Zapytajcie go, czy przypadkiem nie nazywa się mały André.

— Mały André. To łatwe do zapamiętania, a kto to ma być?

— Wysłannik Juareza, na którego czekam.

— Hm, mały to on rzeczywiście jest.

— Inny opis też się zgadza i pasuje do niego. Przypadkowo zobaczyłam go z góry, dlatego natychmiast po was posłałam.

— Dobrze, zaraz się go spytam, ale co potem?

— Jeżeli to on, to muszę z nim koniecznie mówić.

— Kiedy?

— Jak najprędzej. Najlepiej niech tutaj zaraz przyjdzie, jeżeli jest tym, o którym mówiłam.

— Dobrze, już to załatwię. Macie może seniorita jeszcze jakieś życzenia?

— Na razie nie. Adios.

— Adios, seniorita.

Wyszedł. Kiedy opuścił dom zobaczył całą masę francuskich żołnierzy, którzy się właśnie dzielili na pojedyncze grupy, widocznie szli na kwatery. I do jego domu poszedł jeden oficer z garstką żołnierzy. Widocznie podczas swego pobytu w Meksyku nauczył się trochę po hiszpańsku, bo zapytał:

— Venta seniora Montario?

— Tak, jestem gospodarzem.

— Przyszliśmy na kwaterę.

— Na jak długo?

— Kto to może wiedzieć.

— Zapewne niedawno przybyliście.

— Tak.

— Ilu żołnierzy?

— Dosyć aby całą prowincję podbić i zająć. Dowodzi nami pułkownik Laramel.

Gospodarz zmarszczył brwi, powstrzymał się jednak od komentarzy i odparł:

— Pułkownik… słyszałem, to podobno bardzo dzielny oficer.

— Dzielny? Każdy Francuz jest dzielny, a więc gdzie moja kwatera, senior?

— Wejdźcie do izby gościnnej.

— Nie macie dla mnie osobnego pokoju?

— Potem go dostaniecie, tymczasem proszę się zadowolić wspólnym pomieszczeniem.

Francuz wszedł do środka, dumnie rozglądnął się wkoło. Widząc małego trapera zaśmiał się ironicznie, po czym bez żenady podszedł do stołu i rozsiadł się wygodnie na pierwszym lepszym krześle.

— Dajcie coś do picia! — wrzasnął rozkazująco. Gospodarza nalał mu szklaneczkę pulque i postawił przed nim na stole. Chwycił, skosztował i natychmiast wypluł rzucając szklanką z całą siłą o podłogę, tak, że rozsypała się na drobne kawałeczki.

— Fi donc! — zawołał. — Co to za napój. Gospodarzu, dajcie wina.

— Nie mam wina, senior.

— To go przynieście — zawołał Francuz.

— Przynieść mogę, ale proszę wybaczyć, że najpierw się o coś spytam.

— O co chodzi, tylko prędko, bo mam pragnienie!

— Chcecie pić wino, jako przebywający na kwaterze, czy jako gość, który płaci rachunki?

— Do pioruna! Co wy sobie myślicie, że będę wam płacił za wino?

— Tak jest, tak właśnie myślę.

— Nie wiecie może, że macie obowiązek mnie utrzymywać?

— To wiem, ale wiem także, że wino do tego nie należy. Możecie dostać to samo co jadam i piję ja.

— A jeżeli zażądam wina?

— Dostaniecie go tylko wtedy, jeżeli za niego zapłacicie. Zapewne nie macie pojęcia, jak drogie jest wino w Meksyku, a zwłaszcza tutaj, w Chihuahua.

— Wino z Bordeaux albo mozelskie musi przecież być tanie.

— Za wino z Bordeaux sam płacę piętnaście pesos czyli siedemdziesiąt pięć franków za butelkę. Wina mozelskiego nie dostaniecie w całym mieście nawet za złoto. Nie wiecie, że samemu cesarzowi Maksymilianowi często brakuje wina na stole?

— A co mnie obchodzi wasz Maksymilian! Ja jestem Francuzem i piję tylko wino. Pokażcie mi teraz mój pokój i radzę wam postarać się o wino dla mnie, inaczej pożałujecie.

— Wasz pokój jest na pierwszym piętrze. Możecie pójść na górę, tam jest stróż, który wam wszystko pokaże. Jak jedzenie będzie gotowe każę was zawołać. Co do wina, jeżeli go rzeczywiście chcecie, musicie najpierw zapłacić siedemdziesiąt pięć franków.

— Zobaczymy.

Z tymi słowami spragniony bohater udał się na górę.

Gospodarz machnął za nim ręką i odezwał się:

— Temu dałem już nauczkę!

— Nie wiem, — odparł André — czy poskutkuje, myślę że nie spuści tak prędko z tonu.

— Spokojnie zaczekam na dalszy ciąg.

— Naprawdę nie macie u siebie wina.

— Mam tylko kilka butelek.

— W piwnicy?

— Tak.

— To on je wam zabierze.

— Nie, są dobrze schowane. Schowałem je na radosną uroczystość, na powrót Juareza. Powiedzcie mi senior, znacie go?

— Dlaczego bym go miał nie znać? Wszyscy przecież o nim mówią.

— Ja nie to mam na myśli. Chciałem się spytać, czy go już widzieliście?

— Tak.

— Do pioruna, gdzie?

— Tego dokładnie nie pamiętam.

— Kiedy?

— Też zapomniałem.

— Jesteście ogromnie ostrożni. Może mi przynajmniej wolno zapytać, jak się nazywacie?

— Dlaczego by nie? Nie mam powodów, by wstydzić się swego nazwiska. Nazywam się Andréas Stranbenberger.

— Andréas Strr… rau… berger… Niech to diabeł porwie! Żaden człowiek nie jest w stanie tego wymówić. Można sobie połamać język. No cóż pomyliłem się po raz drugi, ale czy to wasze prawdziwe nazwisko?

— Naturalnie.

— Myślę, że nazywać się inaczej.

— Inaczej, a niby jak?

— André.

— André? Hm, tak rzeczywiście mnie nazywają. To wszystko jedno, Andréas czy André.

— Niemożliwe, to może wy jesteście małym André?

Teraz z kolei zdziwienie pojawiło się na twarzy trapera, zapytał więc pospiesznie?

— Do diabła, a wy skąd wiecie, jak ja się nazywam?

— Czy to rzeczywiście wy?

— Tak.

— To dlaczego mnie przedtem okłamaliście?

— W czym?

— Jak was pytałem, czy jesteście stronnikiem Juareza?

— Co wam chodzi po głowie? Co ja mam mieć wspólnego z Juarezem?

— Nie zapierajcie się, wiem o wszystkim.

— Do kaduka! Chyba sam lepiej o tym wiem.

— Pozwolicie, jeżeli zechcę przypuścić, że nie chcecie wyjawić prawdy, bo uważacie, że to niebezpieczne, boicie się, by wam to nie zaszkodziło.

— Czy to nie dość ważny powód?

— W zwyczajnych przypadkach przyznaję, że tak, ale tu, u mnie? Ja jestem gorącym zwolennikiem Juareza i dobrym patriotą.

— Tak każdy może o sobie powiedzieć.

— To prawda. Ale czy nie widzieliście, jak obszedłem się z tym Francuzem, pomimo, że on może się na mnie mścić? Dam wam jeszcze jeden dowód. Słyszeliście może o senioricie Emilii?

— Seniorita Emilia? Dam o tym imieniu jest z całą pewnością wiele.

— Ale ta, o której ja mówię, jest tylko jedna.

— Opiszcie mi ją bliżej.

— To mogę uczynić w jednym zdaniu, ona jest przyjaciółką Czarnego Gerarda.

Twarz małego trapera przybrała wyraz zdziwienia. Słyszał już w forcie Guadalupe o jego przygodach, potem spotkał go u boku Juareza. Zanim André udał się na zwiady Czarny Gerard wspomniał mu o tej damie, a nawet sam Juarez doradzał, by udał się wprost do niej, jeżeli musiałby szukać pomocy lub ratunku.

— Dlaczego wspominacie senioritę Emilię? — spytał.

— Powiecie mi najpierw czy ją znacie?

— Słyszałem o niej.

— Ale jej jeszcze nie widzieliście?

— Nie.

— Dobrze, zaraz ją ujrzycie, senior.

— Gdzie?

— W jej mieszkaniu. Niedawno zawołała mnie do siebie i poleciła, bym sprawdził, czy przypadkiem nie jesteście małym André. A jeżeli tak, to mam wam przekazać, że koniecznie chce z wami mówić.

— Czy ta dama mieszka przypadkiem naprzeciw, w tym wielkim domu?

— Tak jest.

— Stała na balkonie, jak do was zajechałem, ale skąd ona mnie zna?

— Tego nie wiem. Ale bardzo proszę, zróbcie mi tę przysługę i zaraz idźcie do niej.

— Gdzie mieszka?

— W sieni będzie czekał na was odźwierny, który was do niej zaprowadzi.

— Czy to dystyngowana dama?

— O i to nawet bardzo.

— No to ja w tym poszarpanym stroju pięknie się zaprezentuję.

— To nic nie szkodzi, senior. Jeżeli jesteście przyjacielem Juareza, zostanie przyjęci bardzo serdecznie i z honorami, choćbyście weszli do niej w samych łachmanach.

— W takim razie idę.

— Nie chcecie u mnie zostawić strzelby i innej broni?

— Ani mi to w głowie. Prawdziwy traper nigdy nie rozstaje się ze swą bronią, tak jak chirurg ze skalpelem — to powiedziawszy zarzucił strzelbę na plecy i wyszedł.

W sieni spotkał odźwiernego, który wskazał mu dalszą drogę. Do pokoju Emilii zaprowadziła go pokojówka.

Gdy tylko wszedł stanął jak wryty. Piękność robi wrażenie nawet na najdzikszym i najprostszym umyśle. André był tak zauroczony, że zapominając o wszelkiej grzeczności zawołał głośno:

— Do stu tysięcy fur, beczek, batalionów, seniorita rzeczywiście jesteś diabelnie piękna.

— Tak? Naprawdę? — spytała śmiejąc się.

To proste, nieokrzesane ale szczere wyznanie ucieszyło ją bardziej niż setki komplementów wypowiedzianych przez salonowych lwów.

— Tak jest — potwierdził. — Tak pięknej damy, nie widziałem, jak długo żyję.

— Cieszy mnie to bardziej, niż gdyby powiedział to jakiś hrabia albo generał. Czy to gospodarz z naprzeciwka przysłał pana do mnie?

— Tak jest.

— Jesteście zatem małym André.

— Tak, ale skąd mnie znacie, seniorita?

— Zaraz się dowiecie. Proszę tylko usiąść.

— Pani życzenie jest dla mnie rozkazem — podsunął sobie stołek stojący koło drzwi chcąc na nim usiąść.

— O nie, nie tam — zawołała Emilia. — Proszę usiąść tu, koło mnie, na kanapie.

André był wyraźnie zakłopotany.

— Ja mam tam usiąść, seniorita?

— Naturalnie.

— Tam, na tych jedwabiach?

— Oczywiście.

— W moich starych, skórzanych spodniach?

— Nie inaczej.

— Proszę mi tego nie brać za złe, ale to trochę za wielki kontrast, ja się tam wcale nie nadaję.

— Przekona się, pan, że to będzie znakomicie harmonizowało.

— Choćby i tak było, jakkolwiek nie mogę sobie tego wyobrazić, ale ja… przy was?

— A co w tym dziwnego?

— Ależ to tak samo dziwne, jakby ktoś śmierdziuszka posadził koło kolibra i zamknął ich razem w jednej klatce.

— Proszę tylko spróbować.

— Pozwólcie mi raczej zostać tu, koło drzwi, bo tam… tam… tam…

— Cóż tam?

— Tam nie wytrzymam, na próżno bym walczył ze sobą.

— Dlaczego?

— Jak Boga kocham, ugrzęznę aż po uszy, zakocham się jak sztubak — wykrztusił wreszcie.

Jej dźwięczny i melodyjny śmiech zabrzmiał w całym pokoju.

Z trudem powstrzymując się, rzekła:

— Ja wam wcale tego nie bronię. Wprost przeciwnie, o wiele milej być kochaną niż nienawidzoną. Proszę się nie bać.

— Niech i tak będzie, odważę się.

Postąpił wolnym, niepewnym krokiem i obcierając to miejsce swych starych, skórzanych spodni, które miało się zetknąć z jedwabiem, przysiadł wreszcie, ale tylko na samej krawędzi kanapy. — Ależ nie tak, proszę usiąść wygodnie.

— Do pioruna! — zawołał zrywając się z powrotem. — Tu można się zapaść, można dać nurka, jak w wodę. Pływać można by na tej sofie, jak w stawie.

— Proszę się nie bać, senior. Nie utopicie się, ale może macie ochotę zwilżyć czymś gardło.

— Hm, — mruknął — może znów dostanę puląue!

— Dlaczego to wam przychodzi do głowy?

— Bo w gospodzie zostawiłem prawie pełną szklaneczkę tego znakomitego trunku.

— Nie smakowało wam?

— Smakowało, ale proszę nie pytać jak. Ałun, słodkie drzewo, aloes, spirytus, woda mydlana, wszystko to razem pomieszane, da może płyn podobny w smaku do tego.

Roześmiała się serdecznie z tej receptury, pytając:

— Nie miał niczego innego?

— Jak mi potem wyznał, gdzieś w piwnicy zakopał parę butelek wina, ale nie chciał ich wyciągnąć.

— Dlaczego?

— Po pierwsze, bo za drogie, a po wtóre przechowuje je na pewną uroczystość. Aha, już wiem, na uroczystość przybycia Juareza, to jego wierny i zażarty sojusznik.

— Czyli, że wino pija pan chętnie?

— Nadzwyczaj chętnie, seniorita. Tylko traper rzadko ma sposobność spróbować tego napoju, tak, że z czasem zapomina jak smakuje i jak się nazywa.

— No to pozwolimy sobie na jedną buteleczkę…

— Na Boga, seniorita, wszystko, tylko nie to — przerwał jej ze strachem.

— Dlaczego?

— Siedemdziesiąt pięć franków na jedną butelkę!

— To prawda. Jest bardzo drogie. Ale uspokójcie się, mnie ono nic nie kosztuje.

— Czy to aby prawda?

— Szczera prawda, dostałam je w prezencie.

— Proszę dla mnie nie otwierać, ja nie jestem odpowiednim towarzystwem.

— A to dlaczego me? Jesteście sprzymierzeńcem Juareza, a więc moim przyjacielem, a dla przyjaciela zawsze w moim domu znajdzie się butelka wina.

— Hm, jeśli tak sprawy stoją, to bardzo jestem zadowolony z tej przyjaźni.

Emilia zadzwoniła po pokojówkę. Wkrótce na stole zjawiła się butelka tokaju. Nalała do kieliszków. André począł smakować, sącząc z apetytem kroplę po kropli.

— Jak wam smakuje.

— O wybornie. Jeszcze nie piłem tak smakowitego gatunku. To musi być bardzo drogie wino.

— Wiecie skąd pochodzi?

— Nie.

— Powinniście zgadnąć po zapachu i smaku.

— Do kaduka, ja się na tym znam tyle, ile kura na pieprzu.

— To tokaj.

— Do pioruna!

— Z cesarskich piwnic.

— Maksymiliana? — spytał zdziwiony!

— Tak, z piwnic cesarza Maksymiliana. Proszę się nie dziwić, że cesarskie wina docierają aż tutaj .Francuzi wcale nieźle troszczą się o swoje potrzeby. Dowód na to, że w tak odległe strony dochodzą przesyłki. Maksymilian, jak słyszałam sam nieraz cierpi braki, ale, że ma poczciwe, zacne serce, więc dzieli się nawet resztkami. Tego cesarza szczerze mi żal, jego całe nieszczęście polega na tym, że uwierzył w Napoleona. A Napoleon wdarł się po szczeblach, aż na sam szczyt chwały. Jednak według mnie, jak prędko się wzniósł, tak prędko upadnie. Niestety, jego upadek pociągnie za sobą także upadek Maksymiliana. Ale zaprzestańmy teraz przepowiedni i powróćmy do naszych spraw. Chcecie się pewnie dowiedzieć, w jaki sposób was poznałam?

— Tak, nie mogę sobie tego wytłumaczyć.

— Przecież to bardzo proste. Juarez, jak go już zapewne poznaliście, działa bardzo ostrożnie. Zapewne pomyślał sobie, że dwoje więcej będzie w stanie zdziałać niż jedno, więc zanim wam powierzył rekonesans w naszym mieście, wysłał tutaj jednego Apacza, który uprzedził mnie o waszym przybyciu. Nie znał was tak dokładnie, jak Czarnego Gerarda i musiał przypuszczać, że jako zupełnie obcy w tych stronach, nie potraficie się tak wywiązać z zadania jakby sobie tego życzono; dlatego polecił mi, bym wam pomagała.

— To rzeczywiście wyjaśnia wszystko. Ale jedno mnie jeszcze zastanawia: Apacza wysłać do Chihuahua?

— Cóż w tym dziwnego?

— To zbyt szalony pomysł.

— By tak sądzić, najpierw powinniście poznać tego sprytnego Indianina.

— Dobrze ich znam.

— W takim razie, musicie wiedzieć, że taki człowiek igra z niebezpieczeństwem. Przez długi czas porozumiewałam się z Juarezem tylko dzięki Apaczom. Naturalnie dokładnie znają dom, w którym mieszkam. Ani razu ich nie przyłapano. Indianin potrafi być niewidzialny.

— A w jaki sposób poznała pani, że to właśnie ja jestem małym André?

— Miałam wasz dokładny opis.

— Po wzroście też zapewne, można było poznać.

— Tak, ale słyszałam, że chcecie zostać tutaj tylko do wieczora?

— Tak, muszę wracać.

— Dlaczego tak prędko?

— Spodziewam się, że mogę z wami mówić zupełnie otwarcie?

— Naturalnie. Nie przypuszczam, żebyście mi nie wierzyli.

— Z tego co mi o was opowiadał Gerard, to mogę być pewnym, że mnie nie zdradzicie.

— Ach, rozmawialiście z Gerardem? — spytała uradowana.

— Tak. Właściwie on miał być tu wysłany, ale musiał się udać do fortu Guadalupa, by go bronić, więc przybyłem ja.

— Juarez wie, że na nim można całkowicie polegać, dlatego powierza mu wszystkie trudne misje. Ale nie wiecie może, co tam słychać z fortem?

— Ani słowa. Jestem jednak przekonana, że znowu pokonają Francuzów. Naturalnie ci żołdacy nie przeczuwają, że fort został obsadzony i że Juarez wraz z Apaczami poluje na nich jak na wilki. Oprócz tego w forcie znajdują się ludzie, z których jeden więcej znaczy niż dziesięciu Francuzów.

— Biali traperzy?

— Tak.

— Którzy?

Opowiedział jej swoje niespodziewane spotkanie ze Steranuem i jego przyjaciółmi. Przysłuchiwała się uważnie i w końcu rzekła.

— To niesamowita historia.

— Naturalnie. Spodziewam się, że pozna seniorita tych mężów, zapewne przyłączą się do prezydenta. Jeżeli się nie mylę Benito Juarez dzisiaj, albo najpóźniej jutro przybędzie w te okolice wraz ze swymi ludźmi.

— Tak prędko?

— Tak.

— Omówiliście dokładnie miejsce spotkania?

— Naturalnie. Dwie godziny drogi, w dół rzeczki mam na nich czekać.

— Bardzo mnie to cieszy. Wiecie już z pewnością, że tutejszy komendant uwięził wielu obywateli miasta?

— Opowiadał mi o tym gospodarz venty.

— Jestem bardzo niespokojna o nich. Jeżeli mnie przeczucie nie myli, to ich los jest przesądzony.

— Myśli pan, że ich życiu coś grozi?

— Właśnie tak.

— To niemożliwe. Przecież dotąd nie uprawiał publicznych gwałtów.

— To nie. Jeszcze przed dziesięciu minutami byłam spokojna co do ich losu. Ale od tego czasu sytuacja się zmieniła. Może pan zauważył, że właśnie przybyły nowe oddziały Francuzów.

— Widziałem ich. Nasz gospodarz także dostał paru na kwaterę, na czele z jakimś nieokrzesanym oficerem, który koniecznie domagał się od niego wina i nie chciał pić puląue.

— Komendantem tych żołnierzy jest pułkownik Laramel — ciągnęła dalej Emilia. — Jest on znany ze swej bezwzględności i okrucieństwa, na tym polu przewyższa wszystkich innych. Wsławił się licznymi wyrokami śmierci. Zapewne i teraz wykaże z gorliwością godną siebie inicjatywę, by wszystkich uwięzionych rozstrzelać bez sądu. Nie wątpię, że i w naszym mieście zechce zostawić po sobie tę smutną pamiątkę.

— Bez przesłuchania i sądu nie może tego zrobić!

— Proszę mi tylko wymieć choć jednego Francuza w Meksyku, który kierowałby się prawami lub pytał się o sprawiedliwość. Ja tylko tyle powiadam, że trzeba być przygotowanym na…

Przerwała, bo w tej chwili weszła pokojówka, podając na tacy jakiś różowy bilecik, na wpół wysunięty z koperty tego samego koloru. Emilia wyjęła go i poczęła czytać te parę słów skreślonych męską ręką:


Droga seniorito!


Ku czci mego dopiero co przybyłego kolegi i towarzysza broni, pułkownika Laramela jak i też oficerskiego korpusu zamierzam urządzić dzisiaj wspaniałe przyjęcie.

Ponieważ zapraszam na nią wszystkie wielkie gwiazdy naszego damskiego nieba, żywię błogą nadzieję, że i pani jako słońce naszego firmamentu, którego promieniami dopiero jaśnieją inne planety, nie zechce odmówić mojej prośbie i uświetni zabawę swoją obecnością. Nie potrzebuję zapewniać, że pułkownik Laramel z niecierpliwością oczekuje tej chwili, kiedy będzie miał szczęście być pani przedstawionym.

Komendant.


Po przeczytaniu Emilia zaśmiała się tylko. Cała duma i pogarda malowała się na jej twarzy. Zwróciwszy się do swego towarzysza spytała:

— Zna pan francuski?

— Jeszcze całkiem nie zapomniałam, tak mi się przynajmniej zdaje, chociaż nie mam wiele okazji, by rozmawiać w tym języku.

— Proszę przeczytać ten list.

Podała mu bilet, który przebiegł okiem i odezwał się:

— Do wszystkich diabłów, ten komendant nie jest głupi i ma całkowitą rację.

— W czym?

— Że nazywa panią słońcem.

Wpatrzył się w nią z takim szczerym, serdecznym podziwem, że odpowiedziała całkiem poważnie:

— Ja wiem o tym senior, że jestem piękną kobietą. Może się wam to wyda głupie, jednak mówię szczerze. Niestety piękność ta była dla mnie tylko nieszczęściem.

— To chyba niemożliwe.

— O i to nawet bardzo — odrzekła ze smutkiem.

— Ja dotychczas myślałem, że uroda każdą kobietę może tylko uszczęśliwić. Nie przypuszczałem nawet, by mogło być inaczej.

— Ale niestety jest. Czy kochaliście już kiedyś, senior?

— Hm, tak… to uczucie, które mi wtedy żebra rozsadzało, musiało zapewne być miłością.

— Czy była to miłość odwzajemniona?

— Tak przypuszczałem. Niestety było inaczej. Niech diabeł porwie wszystkie dziewczyny i kobiety. Ze złości wywędrowałem w obce kraje.

— Podobnie toczyły się moje losy.

Podniosła się z sofy i gorączkowo zaczęła chodzić po pokoju. Śledził ją błyszczącym wzrokiem, wreszcie spytał:

— Pani rzeczywiście była już zakochana?

— Tak — odrzekła zachrypniętym głosem.

— I ten dureń nie chciał pani?

— Nie chciał. Podskoczył wołając:

— Niech go piorun trzaśnie! Żyje jeszcze ten dureń?

— Żyje.

— Proszę was seniorita, wyznajcie mi jego imię, ale zaraz, natychmiast!

— Dlaczego?

— Żebym mógł moją kolbą rozbić jego durną pałkę. Kto was nie kocha, kto się odważył was nie chcieć, ten jest skończonym wariatem nie wartym chodzić po ziemi.

Wyrwał pistolet, naciągnął kurek i wyciągnął rękę, jakby chciał strzelać do niewidzialnego przeciwnika. Mimo woli zaśmiała się:

— Dziękuję senior za tę gorliwość — rzekła kładąc mu lekko rękę na ramieniu. — Z tego wszystkiego co widzę, mogę przypuszczać, że wtedy nie kochaliście prawdziwie.

— Nie? Toż ja byłem jednym, wielkim nieszczęściem. Dla tej durnej miłości poróżniłem się z moim rodzonym bratem. Kiedy się przekonałem, że mnie nie chce, posmutniałem tak, jakbym zamiast wnętrzności i kiszek, miał w brzuchu cały magazyn trumien z grabarzem i płaczką. Chodziłem jak błędna owca. Jakże więc możecie zaprzeczać i wątpić w me uczucia. Chyba, że nie znacie prawdziwej miłości!

— Przeciwnie, wy jej nie znacie. Prawdziwa miłość nie potrafi się gniewać.

Ściągnął brwi mówiąc:

— Hm, tak… jest w tym nieco prawdy.

— Widzicie, doświadczyliście tego także?

— Naturalnie. Z początku byłem wściekły na tę dziewczynę. Chciałem ją zastrzelić, ale nie miałem broni. Następnie chciałem ją utopić, ale ani jednego stawu nie było w pobliżu. Wreszcie chciałem ją otruć, ale posiadałem tylko lep na muchy.

Na twarzy Emilii znowu pojawił się uśmiech, który starała się ukryć. Opowiadał tak żywo, jakby dopiero przed godziną doświadczył tego wszystkiego. To nagłe przypomnienie tych dawnych zdarzeń ubarwiło mu twarz rumieńcem. Chodził po pokoju wielkimi krokami i kontynuował:

— Znajdowałem się wówczas w taki rozdrażnieniu, byłem tak pełen złości, że się dziwię teraz, że mogłem to wytrzymać. Koniecznie chciałem się zemścić, ale że nie znalazłem sposobu, w jaki mógłbym to wykonać, nie pozostało mi nic innego, jak w inny sposób gniew swój stłumić i samemu odebrać sobie życie.

— Chciał pan popełnić samobójstwo? — spytała ze śmiechem.

— Tak jest i proszę się nie śmiać, seniorita. Na serio zabrałem się do dzieła. Poszedłem do apteki i za dwa guldeny kupiłem trucizny na szczury.

— Tfu! Trucizny na szczury?

— Tak jest, to najlepszy środek aby przespacerować się do wieczności. Aptekarz, jakaś sprytna jucha, począł mi badawczo zaglądać w oczy pytając, co ja chcę z tym zrobić. Naturalnie nałgałem mu, że mamy pełną piwnicę szczurów i że z braku miejsca jeden na drugim przewracają się itp. Wysłuchał mnie uważnie, następnie zapakował mi jakiś pakiet tak wielki, że zawartość jego wygubiłaby niezawodnie wszystkie szczury Europy. Wróciwszy do domu począłem jeść ten proszek całymi łyżkami, pisząc przy tym testament.

— I jak wam smakowało?

— Słodka, jak każda trucizna. Po skonsumowaniu całej paczki położyłem się do łóżka oczekując z rezygnacją śmierci. Zasnąłem, kiedy się ponownie obudziłem, dostałem takich boleści, że o śmierci zapomniałem. Potężnie zepsułem sobie żołądek. Aptekarz domyślając się widocznie moich zamiarów nasypał mi do paczki cukru pudru, zamiast trucizny. Moje dwa guldeny poszły na marne.

— No i całe szczęście — odrzekła z trudem tłumiąc śmiech.

— Szczęście? Serdeczne dzięki za to, z tego szczęścia postanowiłem wskoczyć do wody. Przy tym, żaden aptekarz nie mógł mnie oszukać.

— I wskoczyliście?

— Naturalnie.

— Przecież żyjecie?

— To prawda, je jednak nie jestem temu winien. Wziąłem solidny rozbieg, aby dać nura w sam środek, gdzie jest najgłębsza woda. Na nieszczęście, nad brzegiem rosły drzewa. Podczas skoku zawadziłem nogą o jakiś korzeń i runąłem głową, zamiast do wody to na pień drzewa z taką siłą, że mnie zupełnie zamroczyło. Kiedy przyszedłem do siebie, znowu leżałem w swoim łóżku i tylko Bóg jeden wie, jak się tam wziąłem. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że ludziska znaleźli mnie nad brzegiem i przetransportowali do domu. Kilka dni kręciło mi się w makówce, jakby pszczoły ul sobie w niej zbudowały, naturalnie musiałem znowu cierpieć nad nieudanym samobójstwem. Właśnie w tym czasie odwiedził mnie jeden znajomy, który się wybierał do nowego świata. Począł mnie namawiać, żebym się do niego przyłączył. Tak długo mnie męczył, aż się wreszcie zdecydowałem. Widzicie więc seniorita, że wiem co to miłość. Naturalnie teraz żałowałbym tego, gdyby mi się wtedy udało zabić to dziewczę, albo samego siebie.

Emilia wybuchnęła głośnym śmiechem.

— Musicie zatem być przekonani, że miłość nie zna zemsty, tylko przebaczenie.

— Właściwie tak — odrzekł z powagą. — Niech go diabeł porwie, tego waszego osła, chyba wypijemy za jego zdrowie dlatego, że was nie chciał. Naturalnie zrozumieć go nie będę wstanie; musi to być wyjątkowy głąb. Co do mnie, to poszedłbym w ogień tylko za jeden uścisk waszej rączki!

Czytała w jego oczach, że mówił szczerze, tak jak czuł, dlatego podała mu swą miękką ręką mówiąc:

— Dziękuję, senior! Nie wiadomo, może nadarzy się sposobność, w której będziecie musieli udowodnić, że mówicie szczerze.

Uścisnął podaną rączkę z prawdziwą rozkoszą i odrzekł stanowczo:

— Życzę sobie tylko, by ta sposobność nadarzyła się jak najprędzej. Chciałbym wam nawet poświęcić własne życie.

— Tego nie żądam. Życie tak zacnego męża jest wiele warte, dlatego proszę, byście na nie uważali. Macie jakiś pokój dla siebie w gospodzie?

— Nie. Gospodarz chciał mi wprawdzie dać…

— Proszę przyjąć jego propozycję, to dobry człowiek i chce waszego dobra. Wieczorem zejdzie się do niego pewnikiem cała masa Francuzów, więc nie możecie zostać we wspólnej izbie, moglibyście łatwo się narazić na niebezpieczeństwo.

— Wieczorem już mnie tam nie będzie!

— Przecież zostaniecie jeszcze w Chihuahua.

— Dlaczego?

— Bo ja was o to proszę.

— To co innego, ale jak Juarez nadciągnie?

— Będziecie mieli jeszcze dość czasu, choćby w nocy się z nim połączyć. Przeczytaliście przecież moje zaproszenie. Muszę pójść na to przyjęcie i jak przeczuwam dowiem się tam czegoś ważnego, co i Juarezowi wyjdzie na korzyść.

— Tak, to rzeczywiście ważny powód. Ale kiedy powrócicie z tej zabawy?

— O północy.

— Mam do was przyjść?

— Tak jest. Jak tylko omówimy sprawy możecie odjechać.

— Dobrze, niech i tak będzie, seniorita.

.— Jeżeli wcześniej dowiem się o czymś ważnym, przesiewam tę wiadomość. W każdym razie, zaraz po północy będę na was czekała, adios, senior!

— Adieu seniorita!

Uchwycił jej wyciągniętą rękę i złożył na niej siarczysty pocałunek, jednak zaraz potem sam zdziwił się tak wielką śmiałością. W całym swym życiu nie zdobył się jeszcze na taką odwagę.

Kiedy powrócił do gospody, zobaczył siedzącego przy stole gospodarza. Był sam i na widok przybysza lekko skinął głową:

— Rozmawialiście z nią? André usiadł obok i odparł:

— Naturalnie.

Powiedział tylko jedno słowo, ale jego twarz wyraźnie pojaśniała. Można było wyczytać na niej szczęście, jakie go spotkało.

— Może się teraz przyznacie, że jesteście wysłannikiem Juareza?

— Niech i tak będzie. Seniorita zapewniła mnie, że można wam całkowicie zaufać.

— Nie omyliłem się więc, Juarez was wysłał — dodał gospodarz po cichu. — Co za radość.

— Tak, przybywam od Juareza.

— Gdzie on się znajduje? Czy jeszcze jest w Paso del Norte?

— Nie. Jak go opuszczałem ciągnął właśnie w kierunku fortu Guadalupa na przyjęcie owych trzech, stąd wysłanych francuskich oddziałów.

— Słusznie przeczuwaliśmy. Wszyscy zaraz się tutaj domyślili, że ta tajemnicza wyprawa musi być w związku z zajęciem fortu Guadalupa. Powiedzcie mi, czy to się Juarezowi uda?

— Musi mu się udać. Teraz znowu znajduje się w drodze.

— Dokąd?

— Do Chihuahua.

Gospodarz aż podskoczył z radości, pohamował się jednak i spytał:

— Do nas? Wiecie to z cała pewnością, senior?

— Oczywiście.

— Bogu najwyższemu dzięki. Wreszcie skończy się nasza nędza.

Kiedy ma przybyć?

— Zapewne jutro, najdalej pojutrze.

— Tak prędko? Senior ucieszyliście mnie tą wspaniałą nowiną, nie wiem jak wam dziękować. Chyba przyniosę jedną butelkę mojego dobrze schowanego wina.

— Dziękuję, ale przed chwilą piłem.

— U seniority? Oho, nie pozwolę, byście mnie uważali za mniej oddanego Juarezowi. Zaraz wyniosę i to nawet dwie butelki. Ale tutaj nie możemy pić. Chcecie zostać u mnie jeszcze jakiś czas?

— Seniorita poradziła mi wziąć osobny pokój.

— I bardzo słusznie. Będziemy mogli przynajmniej swobodnie pogadać, popijając winko. Szkoda tylko, że już wieczorem chcecie nas opuścić. Wiele bym dał za to, żeby czas wam pozwolił…

— Zostanę tu trochę dłużej — przerwał mały traper.

— Naprawdę?

— Tak. Po północy muszę jeszcze raz udać się do seniority.

— To wyśmienicie. Już ja was ulokuję tak dobrze, że żadna ludzka dusza nie domyśli się waszej obecności, senior André.

— Ale co z moim koniem?

— O niego nie spyta się żaden Francuz, o to możecie być spokojni. Każę go dobrze napoić i nakarmić. A teraz chodźcie za mną, nikt nas nie widzi, więc najlepsza pora do wycofania się stąd.

Tuż nad stajniami znajdował się dobrze ukryty i zabarykadowany, mały pokoik, tam też poszli.

Wkrótce gospodarz przyniósł z piwnicy dwie butelki wina i poczęli gawędzić, dopóki gospodarzowi nie zameldowano, że pokój gościnny już prawie cały zapełniony jest przez francuskich żołdaków.

— Teraz muszę iść na dół — odezwał się. — Żal mi, że muszę was zostawić samego.

— Proszę się tym senior zbytnio nie martwić — zaśmiał się André. — Ja potrafię się sam dobrze zabawić.

— Nie macie przecież towarzystwa.

— Dlaczego nie?

— A kogóż to?

— Siebie samego. Sam ze sobą będę się bawił wyśmienicie. Nie domyślacie się o co mi chodzi? Całkiem po prostu, położę się spać. Tylko bardzo proszę, postarajcie się bym nie przespał północy.

— O to się nie musicie martwić, sam was obudzę — i z tymi słowami opuścił pokój.

André wyglądnął przez okienko. Słońce chyliło się ku zachodowi, mimo woli począł mruczeć pod nosem:

— Hm, szkoda tylko, że nie udało się nam wypić tej drugiej butelki. To całkiem dobre wino. A niech tam, trzeba ją dokończyć. Jak babcię kocham! Starczy najwyżej na jeden łyk! Ha! Dziej się wola boska, po co zwlekać.

Głośne gulgotanie przerwało ciszę izby. Po chwili znowu mruczał:

— Do kaduka, coś mi głowa zaczyna ciążyć, ale to przecież zupełnie inne uczucie, jak to, kiedy piłem truciznę na szczury. Całkiem tak, jakby stado koni galopowało po mojej głowie. A nogi, hm… czego one się tak krzywią i kurczą? Cóż to do licha, wyschły mi jak patyki, osłabły… Emilio! Seniorito Emilio! Albo się zakochałem na śmierć, albo… albo… albo jestem… jestem pijany.

Zatoczył się w stronę drzwi i zaryglował je, po czym rzucił się jak kłoda na siano i natychmiast zasnął. Spał aż do północy. Dopiero głośne pukanie obudziło go.

— Senior! Senior! — wołał jakiś głos z zewnątrz.

Podniósł się nieco, głęboka ciemność zalegała w pokoju, w momencie przyszedł do siebie i przypomniał sobie, gdzie się znajduje. W jednej chwili był przy drzwiach i spytał:

— Kto tam?

— To ja, otwórzcie!

Poznał głos gospodarza, więc odryglował. Ten trzymając w dłoni latarnię wszedł i zapytał:

— Dobrze spaliście, senior?

— Wyśmienicie, która godzina?

— Właśnie minęła północ.

— Goście wasi już odeszli?

— Tak. Tłukli się między sobą i poniszczyli mi sprzęty, ale cóż to wszystko znaczy, wobec zbliżania się prezydenta. Już niedługo się ich pozbędziemy. Chcecie teraz wyjść?

— Tak, ale… hm, może byście mnie trochę obrali z siana? Wiecie jak się idzie do damy z wizytą…?

— Wiem, wiem, senior.

Otrzepał go i wyprowadził aż na ulicę.

— Tam jest niedomknięta brama — szepnął i zgasił lampę.

— Czy seniorita jest już w domu?

— Tak. Czekałem na nią, wróciła przed pięcioma minutami.

— W takim razie muszę się spieszyć.

André pospieszył przez ulicę i wstąpił do sieni. Natychmiast ciężka brama zamknęła się zanim.

— Kto tu jest? — spytał zdziwiony.

— Przyjaciel — zabrzmiała odpowiedź. — Stróż tego domu. Miałem polecenia czekania na was.

W tym momencie potarł zapałkę i zapalił świecę. Dopiero teraz André go poznał. Emilia już czekała, była jeszcze w tej samej toalecie, w której udała się na bankiet. Poczciwy André nie widział jeszcze nigdy, tak ubranej damy. Stał oniemiały, oczarowany jej widokiem. Podała mu rękę pytając:

— No, jak wam minął czas, senior?

— Spałem — odpowiedział.

Wstydził się, że musiał użyć tak prozaicznego słowa, podczas gdy serce miał przepełnione poetyckimi uczuciami.

— Dobrze zrobiliście — odrzekła z czarującym uśmiechem. — Teraz całą noc będziecie musieli spędzić na koniu.

— Sądzicie, że muszę zaraz wyruszać?

— Musicie, niestety.

Powiedziała to tak poważnie, że zdziwiony spytał:

— Czy coś się zdarzyło, seniorita?

— Tak i to coś bardzo złego.

— Proszę mówić szybko. Czy dotyczy to może Juareza?

— Bezpośrednio nie, tylko tych czterdziestu uwięzionych.

— Do diabła! Chcą ich zgładzić?

— Tak. Widzicie, to jest właściwie jedyna korzyść z mej urody, nikt mi się nie może oprzeć, jeżeli chcę się czegoś dowiedzieć, szybko potrafię go skłonić do wyjawienia tajemnicy. Pułkownik Laramel, który dzisiaj przybył, przywiózł ze sobą dekret, według którego każdy republikanin ma być uważany za bandytę i natychmiast, gdy tylko zostanie ujęty, rozstrzelany.

— To niemożliwe! — zawołał André.

— Niestety, tak właśnie jest, senior.

— Ależ to okrutne, nieludzkie, to jest wbrew wszelkim międzynarodowym prawom.

— To prawda, ale rozkaz jest rozkazem, musi być wykonany.

— Kto go wydał?

— Komenda generalna, a więc Bazaine.

— Och ci Francuzi!

— Jeżeli sienie mylę, to rozkaz ten jest cesarskim dekretem, podpisał go Maksymilian.

— Co? Maksymilian? Sam cesarz miałby wydać ten dekret?

— Niestety tak.

— Nie do uwierzenia. Zapewne go podeszli, zmusili do tego. Inaczej nie mogę sobie tego wytłumaczyć.

— W jaki sposób to się stało, nie należy teraz do rzeczy. Dość na tym, że rozkaz został wydany. Dzisiaj dostał go w ręce komendant miasta, a pojutrze, tuż przed wschodem słońca czterdziestu mężczyzn, ojców rodzin z Chihuahua na jego mocy, zostanie rozstrzelanych.

Traper, którego odwaga była dość powszechnie znana, zbladł.

— Mój Boże, kto się odważy wziąć coś takiego na swoje sumienie? — spytał.

— To nas nie obchodzi, przede wszystkim musimy rozważyć, w jaki sposób można temu zaradzić. Znacie dobrze drogę, którą podąża tu Juarez?

— Całkiem dokładnie.

— Jesteście pewni, że dzisiaj, a najdalej jutro ma tu przybyć?

— Jeśli mu nic nie stanie na przeszkodzie.

— No tak, proszę was, postarajcie się zapamiętać co teraz powie.

— Tak, seniorita.

— Od jutra będą uwięzionych w tajemnicy przygotowywać na śmierć. Naturalnie nie będą o tym wiedzieli ani ich krewni, ani mieszkańcy miasteczka. W nocy, o godzinie drugiej mają być wyprowadzeni za miasto i tam mają ich rozstrzelać.

— To niemożliwe! — mimo woli wyrwało mu się z ust.

— Idzie więc przede wszystkim o to, — ciągnęła dalej Emilia — czy Juarez potrafi do tego czasu tu przybyć.

— To jest możliwe.

— Ale czy prawdopodobne?

— Seniorita, natychmiast wyruszę i o wszystkim mu doniosę.

— Jeżeli go nie spotkacie na umówionym miejscu pojedziecie dalej, naprzeciw niego?

— Naturalnie.

— To dobrze. Ja aż do następnej północy będę tutaj czekała. Jeżeli do tego czasu nie otrzymam żadnej wiadomości od prezydenta, będę musiała wymyślić coś, aby ocalić tych biedaków.

— W jaki sposób?

— Powiadomię wszystkich krewnych i zwolenników prezydenta o tym, co zagraża uwięzionym. Będziemy mieli jeszcze dwie godziny czasu, myślę, że nam to wystarczy by zebrać taką liczbę uzbrojonych, która mogłaby się uporać z oddziałem przeznaczonym do egzekucji.

— Jak silny będzie ten oddział?

— Jedna kompania. Ale będą przy tym wszyscy oficerowie z Chihuahua. Chcą być świadkami, tego okrutnego przykładu.

— Czy nie będzie lepiej, zaraz powiadomić wszystkich i poczynić odpowiednie kroki, w celu uwolnienia biedaków? Wydaje mi się mało prawdopodobne, aby Juarez przybył na czas.

— Nie. Muszę czekać tak długo, dopóki nie dowiem się, że od prezydenta nie można spodziewać się pomocy. Nie chcę doprowadzić do niepotrzebnego przelewu krwi. Juarez może przybyć w ostatniej chwili.

— Macie rację, seniorita. Muszę wyruszać.

— Tak i proszę nie zapominać, że życie czterdziestu obywateli zależy od was. Czy nie potrzebujecie czegoś, senior?

— O nie, dziękuję. Czy gospodarz może się o tym dowiedzieć?

— Nie. Jest wprawdzie wiernym sojusznikiem, ale to sprawa nadzwyczaj delikatna. Lepiej będzie, jeżeli zostanie to między nami. Ktoś trzeci mógłby zdradzić, albo powiedzieć następnemu, a to tylko rodzi niebezpieczeństwo.

— Seniorita, zapewniam was, że uczynię co tylko w mojej mocy. Podała mu rękę i popatrzyła w oczy, w jego spaloną od wiatru twarz i z uśmiechem powiedziała:

— Powiedziałeś senior dzisiaj, że z ochotą poszedłbyś dla mnie w ogień. Czy to prawda?

— Najświętsza prawda — potwierdził.

— Dobrze, w takim razie proszę was zróbcie to dla mnie i idźcie, wprawdzie nie w ogień, ale czym prędzej sprowadźcie Juareza. Wprawdzie nie mogę wam tego wynagrodzić, jakkolwiek moglibyście żądać, ale… przecież… jeżeli na czas sprowadzicie prezydenta, opłacę za tę przysługę…

— Seniorita! — zawołał. — Ja odrzucę wszelką zapłatę!

— Ale tę, którą mam na myśli zapewne nie, a może…?

— A o czym myślicie?

— Jeżeli na czas przyprowadzicie prezydenta, obiecuję wam, że tutaj, w tym pokoju dam wam trzy całusy i to tak serdeczne, jakbym była waszą narzeczoną albo małżonką.

Oczy mu się zaświeciły, a na twarzy rozlało się zdziwienie.

— Czy aby na pewno, seniorita? — spytał pospiesznie.

— Daję wam na to moje słowo.

— O! Muszę je dostać, — chociażbym miał sprowadzić go z samej Kalifornii. Najdalej do północy, nieprawdaż?

— Tak, do północy — odrzekła.

— Dobrze! Adios, seniorita!

Zanim miała czas na odpowiedź zniknął za drzwiami, przebiegł koło zdziwionej pokojówki i zbiegł po schodach, na złamanie karku.

— Prędko, na Boga prędko! — wołał już z daleka do wychodzącego właśnie stróża. — Otwierajcie!

Równie szybko podążył przez ulicę i wpadł do izby gościnnej w vencie. Gospodarz czekał widocznie na niego.

— No, cóż? — zapytał go. — Zostajecie u mnie?

— Nie.

— Odjeżdżacie?

— Tak i to natychmiast!

— Dowiedzieliście się czegoś nowego?

— Trochę. Czy mój koń przygotowany?

— Naturalnie.

— Napoiliście go?

Pytania te wyrzucał z siebie z podziwu godną szybkością.

— Tak — odrzekł gospodarz. — Ale powiedzcie mi co się stało, czemu się tak spieszycie, że wam aż oddechu brakuje.

— Muszę odjeżdżać i to zaraz. Prędko konia!

Wyrwał ogłupiałemu gospodarzowi świecę z ręki i wybiegł na podwórze.

— Gdzie mój koń? — spytał.

— W stajni — odrzekł Meksykanin doganiając go wreszcie.

André pobiegł w stronę stajni.

— Santa Madonna! Podpalicie stajnię! — wołał z przerażeniem.

— Nie szkodzi, niech się spali, byle tylko dosiąść mego konia.

Postawił światło na ziemi. W minucie osiodłał konia i wyprowadził na podwórze.

— Co za diabeł was opętał, senior? — zawołał gospodarz.

— Diabeł pośpiechu, a dlaczego dowiecie się później. Tu macie zapłatę — sięgnął do kieszeni i wyjął woreczek.

— Głupstwo — odrzekł gospodarz. — Od was jej nie przyjmę.

— Macie!

Z tymi słowami coś wcisnął mu do ręki, zbódł ostrogami konia tak, że podskoczył pod nim jak oparzony. W mgnieniu oka znalazł się na zewnątrz. Meksykanin, który pobiegł za nim aż za bramę, usłyszał tylko tętent kopyt rozlegający się już na następnej ulicy.

— Co to było? — zamruczał. — Toż to pośpiech nie lada. Gotów sobie w tej ciemności jeszcze głowę gdzieś roztrzaskać. Musiało wydarzyć się coś niezwykłego.

Otworzył dłoń i przybliżył ją do światła.

— O santa Madonna, toż to nuget wielki jak laskowy orzech. Warty jak nic dwadzieścia duros. Ten to musi mieć złota pod dostatkiem. Oby go Bóg ustrzegł, żeby sobie karku albo nóg nie połamał przy takiej jeździe, po nocy.

Życzenie to nie było rzucone na wiatr. Mały André, jak tylko wyjechał z miasta puścił się galopem wzdłuż rzeki nie zważając na nic i na ślepo narażając konia oraz siebie na największe niebezpieczeństwo. Na całe szczęście dla niego, że wcześniej poznał dokładnie okolicę.



Ratunek


Miejsce spotkania, które było oddalone od miasta o dwie godziny przebył w trzydzieści minut. Dojechawszy tam, przystanął nieco i począł naśladować krzyk sowy.

Pomimo kilkakrotnie powtórzonego hasła, nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

— Jeszcze ich nie ma. A więc dalej, w drogę!

Popędził konia z tą samą szybkością wzdłuż brzegu rzeki. Tak galopował dalej, dopóki ciemność nie poczęła powoli ustępować robiąc coraz więcej miejsca rannemu brzaskowi. O godzinie trzeciej dotarł do punktu, w którym wspomniana rzeka wpada do Rio Conchos. Tutaj zatrzymał się, mówiąc sam do siebie:

— Jeszcze ich tu nie było!

Wsiadłszy na konia przeprawił się przez Rio Conchos na drugą stronę i popędził w kierunku północno — wschodnim, do miejscowości Chiricote. Niedługo nastał dzień.

Nie potrzebował przynajmniej zsiadać z konia. Cała dolina była widoczna jak na dłoni. Jednym rzutem oka mógł poznać, że nigdzie nie było widać śladów pobytu towarzyszy.

Zaczęło zbliżać się południe, a on ciągle samotnie galopował, szepcząc tylko od czasu do czasu do siebie:

— Trzy całusy! Muszę je dostać!

Koń pod nim był już wyraźnie zmęczony. Jego świszczący oddech stawał się coraz krótszy. André poznał, że nie może nawet zwolnić biegu, gdyż zatrzymane zwierzę musiałoby paść bez życia; dlatego dalej pędził, choć wiedział, że tym samym wiedzie go ku zgubie.

Coraz szybciej zbliżał się do pagórków, za którymi płynęła rzeka Rio Grande del Norte. Wreszcie ujrzał jakiś czarny pas w dolinie, pomiędzy dwoma wzgórzami. Stanął w strzemionach, bacznie wytężając wzrok.

— To oni, to oni! — zawołał z radością.

Jeszcze raz nacisnął na swego wierzchowca ostrogami tak, że ten ostatkiem sił popędził naprzód jak strzała.

Ów ciemny pas, przybliżał się do niego i stawał się coraz bardziej widoczny. Wkrótce mógł rozpoznać pojedynczych jeźdźców.

Z przodu jechał Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Niedźwiedzie Oko, jako przednia straż.

Za nimi widać było Juareza, który musiał być zajęty rozmową ze Sternauem, bo jechał tuż przy jego boku. Za nimi wiła się długa wstęga białych i czerwonoskórych wojowników, podobna do pełzającego, drugiego węża.

Już dawno zauważyli jadącego.

— Kto to może być? — spytał Juarez.

— Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce. — To mały mąż! Na to Sternau kiwnął głową.

— Tak jest senior, — odrzekł zwracając się do prezydenta. — To mały André, którego pan posłałeś do Chihuahua.

— Ciekawy jestem czego tutaj szuka? Czemu pędzi jak wariat?

— Widocznie musiało wydarzyć się coś ważnego. Zaraz się dowiemy.

W ostatnich, konwulsyjnych skokach wierny koń niósł małego trapera. Z daleka słychać było ów ostry świst końskich płuc. Oczy miał zaszłe krwią a jednak pędził z szybkością lokomotywy, dopiero parę kroków od prezydenta zrobił ostatni skok. Juarez widząc to, mimo woli przerażony krzyknął:

— Na Boga, skacz!

Tymczasem mały traper z podziwu godną zręcznością odskoczył w bok, podczas gdy koń upadł, nie próbując nawet wstać.

André wyciągnął pistolet i z zimną krwią wypalił wprost w oko zwierzęcia, zabijając je na miejscu.

— Czy coś się stało, senior André?! — zawołał prezydent. — Przybywacie w tak oszałamiającym tempie!

— Tak, senior! — odrzekł traper. — W parę minut całe wasze wojsko popędzi w takim samym tempie.

— A to dlaczego?

— Przysyła mnie do was seniorita Emilia. Wyjechałem od niej dziesięć godzin temu.

— To niemożliwe!

— Najlepszym tego dowodem jest mój koń. Galopował do ostatniego tchnienia.

— Jaki jest tego powód?

André rozpoczął sprawozdanie mówiąc:

— Cesarz Maksymilian wydał dekret, na mocy którego każdy republikanin ma być uważany za rabusia i jako taki, natychmiast rozstrzelany.

Oczy prezydenta zaświeciły się:

— Czy to prawda? — spytał.

— Niestety tak, senior.

— Co za szaleństwo. Tym dekretem sam na siebie wydał wyrok.

— Ale ten wyrok najpierw dosięgnie uwięzionych biedaków — przerwał André. — Wczoraj nadszedł do Chihuahua rozkaz od Bazaine’a, by uwięzionych bez pardonu wymordować…

— W Chihuahua uwięziono kogoś? — spytał Juarez pospiesznie.

— Tak jest, czterdziestu obywateli.

— Dalej, dalej, opowiadaj pan!

— Tych czterdziestu ojców rodzin mają rozstrzelać o świcie.

— Mój Boże? Co robić? Musimy ich ratować, ale jak? Mamy na to za mało czasu!

— Dlatego nie traćmy ani chwili — rzekł szybko Sternau. — Proszę pozwolić, bym zajął się dalszymi pytaniami i dalszymi rozporządzeniami.

— Dobrze — zabrzmiała odpowiedź.

— Senior André, proszę o krótkie i zwięzłe odpowiedzi. O świcie mają być rozstrzelani?

— Tak.

— Gdzie?

— Za miastem, zapewne nad brzegiem rzeki.

— Jak długo tu jechaliście?

— Dziewięć godzin.

— Czyli że my, będziemy potrzebować jakieś jedenaście, jeżeli przy okazji nie chcemy zamęczyć koni na śmierć. Ilu żołnierzy przeznaczyli do wykonania tej egzekucji?

— Jedną kompanię. A mają być przy tym obecni wszyscy oficerowie.

— Tak? To dobrze. Zapewne czynią przygotowania w tajemnicy?

— Tak. Ale seniorita Emilia się o tym dowiedziała.

— To ona was wysłała?

— Ona.

— Co by się stało, gdybyście nas nie spotkali?

— Czekałbym aż do północy, po czym zaalarmowałbym wszystkich republikanów.

— Nie obeszłoby się bez rozlewu krwi. Ci poczciwi obywatele nie odznaczają się najprawdopodobniej wielką odwagą. Jak daleko leży od miasta nasze miejsce spotkania?

— Dwie godziny.

— Jesteście w stanie jeszcze raz przebyć tę drogę?

— O tak, senior Sternau.

— Dobrze. Proszę słuchać, jaką mam radę. Wszyscy zbliżyli się do niego, by wysłuchać strategii.

— Przede wszystkim musimy zawiadomić senioritę Emilię o zbliżającej się odsieczy, aby nie wywołała powszechnego powstania. Następnie nasi najlepsi jeźdźcy muszą natychmiast wyruszyć, by przed godziną drugą stanąć na miejscu egzekucji i aby ją powstrzymać. Reszta wyruszy równie szybko, by się potem z nimi połączyć. Powiadomieniem seniority Emilii zajmie się senior André. Ponieważ to bardzo ważne, a jemu samemu mogłoby się łatwo coś wydarzyć, więc ja mu będę towarzyszył. Czy mój brat, Niedźwiedzie Oko zna Chihuahua?

— Moje oko zna cały kraj — odpowiedział wódz.

— Niech więc mój brat, wybierze spośród swoich wojowników najlepszych jeźdźców o najszybszych koniach i niech razem z innymi wodzami zjawi się koło północy, nad wodą koło Chihuahua. Będę tam na nich czekał. Reszta Indian, na słabszych koniach, podąży dalej, pod dowództwem Juareza.

— O nie! — zawołał Juarez. — Na to nie mogę się zgodzić.

— Dlaczego? — spytał Sternau.

— Pan zapewne nie chce wystawiać mnie na niebezpieczeństwa i dlatego radzi pozostać w tyle!

— Naturalnie, pańskie życie jest zbyt cenne, więc po co je narażać?

— Mimo tego pojadę z pierwszym oddziałem. Może obecność moja odniesie większy skutek niż wszystkie kule.

— To całkiem możliwe, niech więc tak będzie. Zresztą przed miastem możemy omówić dalsze kroki. Kto ma dowodzić drugim oddziałem proszę zadecydować samemu. Ja na to nie mam już czasu, muszę wyruszać. Senior André, macie tutaj dobrego i wypoczętego konia, ręczę, że jazdę wytrzyma.

Dał mu swego luzaka. André zdjął z zastrzelonego rumaka siodło i cugle.

Tymczasem Juarez podjechał do Sternaua.

— Senior, — rzekł półgłosem — czy zechce mi pan wyświadczyć przysługę?

— Oczywiście, proszę tylko powiedzieć o co chodzi.

— Nie chciałbym tak niespodziewanie napaść na Francuzów…

— Pan w szlachetności przewyższasz samego siebie.

— Chcę uszanować tylko prawa narodów. Pan prędzej przybędzie do Chihuauhua, zechce się więc pan tym zająć?

— Senior chce, by wcześniej porozmawiał z komendantem?

— Właśnie.

— Jako pański poseł?

— Naturalnie.

— Myśli pan, że jako takiego mnie przyjmą?

— Spodziewam się.

— Co mam mu powiedzieć?

— Że pozwalam im spokojnie odejść z miasta, wszystkie inne sprawy proszę załatwić wedle własnego uznania.

— Dobrze. Czy mam powiedzieć, że wiemy o losie jaki czeka uwięzionych?

— Proszę nie mówić o tym ani słowa.

— A, że znajdujemy się w pobliżu?

— Też nie.

— Chciałem tylko mieć pewność. Teraz już wiem, jak mam postąpić. Myślę, że będę mógł prawidłowo wywiązać się z zadania.

— Ja też jestem o tym przekonany. Ale co wtedy jeżeli, jak pan wspominał, nie uszanują mego posła?

— Na to też znajdzie się rada.

— A jeżeli pana zatrzymają?

— To mnie nie przeraża. Zresztą choćby mi się to przydarzyło, jestem pewny, że moi przyjaciele mnie nie opuszczą. Adieu, senior.

Ścisnął konia ostrogami i popędził naprzód, a za nim, mały André.

Dziwny to był widok. Sternau wysoki, szeroki w barach, a przy nim mały, niepokaźny myśliwy. Każdy jednak był wybornym traperem, znali swoją wartość i szanowali się wzajemnie.

Ponieważ obaj byli Niemcami, więc rozmawiali z sobą w ojczystym języku, konwersacja jednak skupiona była na najważniejszym. Może z dziesięć minut jechali tak obok siebie, gdy Sternau obrócił się na koniu i spojrzał do tyłu. Cały oddział wytrawnych jeźdźców puścił się za nimi.

— Jest dziesiąta — rzekł. — Potrzebujemy jedenaście godzin na przebycie drogi, a więc około dziewiątej wieczorem możemy stanąć w Chihuahua. W samą porę. Zna pan dobrze miejsce, w którym ma się odbyć egzekucja.

— Nie znam, ale myślę, że nie będzie trudności, aby się dowiedzieć — odpowiedział André.

— Od kogo?

— Seniorita Emilia będzie wiedziała.

— Pójdę do niej razem z panem. Chciałbym panu zadań parę pytań odnośnie naszej ojczyzny, ale zostawię to na stosowniejszą porę. Przy tak szybkiej jeździe powinno się mało mówić. Radzę, byśmy jechali jeden za drugim, będzie nam łatwiej pokonać pęd powietrza.

Galopowali tą samą drogą, którą niedawno przebył André. Minęło południe, słońce dosięgło swego najwyższego punktu, nie zwalniali jednak biegu. Przy takim pędzie, można się było spodziewać, że konie nie będą nadawały się do dalszej jazdy. Brano to pod uwagę, ale było coś ważniejszego, życie tylu ludzi!

Dopiero wieczorem dojechali do rzeki Rio Conchos. Zatrzymali konie, by nie weszły do wody zbyt spocone, a gdy trochę ochłonęły, przeprawili się przez rzekę, a potem znowu pognali w stronę miasteczka.

Kiedy przybyli w pobliże, Sternau zapytał:

— Czy można gdzieś tutaj dobrze schować konie?

— Można. Do miasta mamy udać się pieszo?

— Tak, to najlepsze wyjście, musimy dostać się do środka, nie wzbudzając zainteresowania.

— W takim razie skierujmy się na prawo, tam niedaleko jest las. Pojechali we wskazanym kierunku, zsiedli z koni i uwiązawszy je, chwycili za strzelby i szybko poszli do miasta. Do środka weszli niepostrzeżenie. Teraz André objął przywództwo i poprowadził Sternaua do ulicy, na której znajdowała się venta.

— Tu, na lewo stoi mała gospoda — rzekł po cichu do doktora. — W niej się przedtem zatrzymałem.

— A gdzie jest dom seniority?

— Tam na prawo, ten wielki budynek.

— Nie widać światła w oknach.

— Zapewne przymykają na noc okiennice.

Zupełna ciemność panowała na ulicy. Niepostrzeżenie dostali się aż do bramy domu, która była tylko przymknięta. Weszli do ciemnej sieni, w tej chwili odezwał się za nimi jakiś głos:

— Kto przychodzi?

— A kto pyta? — odparł mały André.

— Stróż domu.

— Ja jestem André.

— Dzięki Bogu, senior. Czekaliśmy z niecierpliwością na was. Zamknęliście za sobą bramę?

— Zamknąłem.

— To dobrze. Teraz mogę zaświecić. Od zmierzchu was oczekuję. Mało brakowało, a straciłbym nadzieję.

— Seniorita w domu?

— Tak, czeka na was z niecierpliwością. Zaświecił świecę, oświetlając postacie obu przybyłych.

— Ach, z wami ktoś jest. Ja mam rozkaz wpuścić tylko was.

— Ten senior jest moim przyjacielem i musi mówić z senioritą.

— Dobrze, chodźcie.

Poprowadził ich na górę. Kiedy weszli do przedpokoju, otwarły się drzwi po drugiej stronie i ukazała się w nich Emilia. Widocznie usłyszała kroki i gnana niecierpliwością wyszła im naprzeciw.

Sternau wszedł pierwszy. Kiedy Emilia go ujrzała jednym rzutem oka zmierzyła wysoką postać, rozrosłą pierś i męską twarz ozdobioną bujną brodą, sięgającą aż do pasa. Zadziwiona tym obrazem spytała nieznajomego:

— Kto to taki?

Sternau skłonił się grzecznie mówiąc:

— Seniorita, jest tutaj ze mną ktoś, kto mnie wytłumaczy.

Przy tych słowach odstąpił na bok. Dopiero teraz zobaczyła małego trapera. Odetchnąwszy głęboko zawołała radośnie:

— Senior André! Niebo was zsyła. Witajcie. Proszę wchodzić prędko, prędko!

— Pozwólcie tylko senioritą, że przedstawię wam tego mężczyznę. To jest senior Sternau, o którym wam wczoraj opowiadałem.

— Senior Sternau? Witam pana, co za pożądany gość, proszę, proszę do środka.

Poprowadziła ich obu do jasno oświetlonego pokoju.

Oko Sternaua spoczęło z podziwem, ale i z odcieniem pewnego smutku na jej pięknych rysach. Emilia również utkwiła przez pewien czas wzrok w jego imponującej postaci. Zachwyt i radość można było wyczytać na jej twarzy. Prędko jednak zapanowała nad sobą odzywając się spokojnym głosem:

— Proszę usiądźcie panowie. Powiedzcie mi, tylko prędko, jakie nowiny przynosicie?

— Dobre — odrzekł mały traper, chcąc tą odpowiedzią rozproszyć troski.

— Bogu dzięki — rzekła załamując ręce — Juarez przybędzie?

— Tak.

— Kiedy?

— W każdym razie przed egzekucją.

— Ma dość ludzi przy sobie?

— Więcej niż potrzeba. Skazani zostaną uwolnieni.

— Będą zawdzięczać to tylko wam, senior André. Pomyślcie, co muszą przeżywać ci ludzie. Jakie męki cierpią. Są przekonani, że zginanie zobaczywszy swoich rodzin, nie rozporządziwszy swą ostatnią wolą, pewni, że ratunek jest niemożliwy, że rozstrzelają ich podstępnie, potajemnie i to wkrótce. Czy tylko ratunek na pewno nadejdzie?

— Z całą pewnością.

— Czy Juarez był już na miejscu spotkania?

— O nie, musiałem jechać naprzeciw niego.

— Pewnie daleko?

— Tak, całkiem spory kawałek drogi — odrzekł z prostotą. Sternau, który do tej pory milczał wmieszał się do rozmowy mówiąc:

— Muszę wam wyjaśnić, piękna seniorko, co to słowo „spory kawałek”, znaczy. Senior André natrafił na nas dopiero w okolicach Rio Grande del Norte, a więc przeszło piętnaście mil od Chihuahua. Przebył tę odległość w dziewięć godzin, jadąc prawie cały czas galopem i to w nocy. Naturalnie nie potrzebuję dodawać, że konia zajechał na śmierć. Tę samą drogę przebył z powrotem, razem ze mną w ciągu jedenastu godzin. Naturalnie wielce się przyczynił do ocalenia uwięzionych. Wiele mu zawdzięczają.

Wysłuchała wywodów Sternaua ze spokojem, po czym wyciągnęła obie ręce do małego bohatera, mówiąc:

— Dziękuję senior, serdecznie! Dowiedliście, że jesteście wielkim bohaterem. Jestem wam bardzo wdzięczna i nie zapomnę tego co uczyniliście.

Uścisnął jej ręce w milczeniu, a ona spytała pospiesznie:

— Mogę się dowiedzieć jakie środki postanowili panowie zastosować?

Sternau zabrał głos:

— My dwaj jechaliśmy przodem, by panią powiadomić, o nadchodzącej pomocy. Reszta ułoży się wedle okoliczności. Czy zna pani dokładnie to miejsce, gdzie mają być straceni więźniowie?

— Znam.

— Gdzie ono leży?

— Jeżeli się wyjedzie z miasta tą ulicą, którą panowie przybyliście i skręci się koło granic na prawo, w stronę rzeki, która płynie tuż obok, łatwo się natrafi na jej zakręt. Rzeka płynie zakolem i z trzech stron otacza kawałek ziemi, który można nazwać półwyspem; na tym miejscu mają więźniów rozstrzelać.

— Czy rzeka w tym miejscu jest głęboka?

— Tak, nie tylko głęboka ale i rwąca, dlatego Francuzi wybrali ten punkt, by trupy rozstrzelanych można było od razu wrzucać do wody i w ten sposób pozacierać ślady zbrodni.

— Czy to prawda co nam senior André opowiadał o jakimś nowo wydanym dekrecie? — spytał Sternau.

— Niestety prawda, sama mu to oznajmiłam.

— Uwięzieni nie mogą się więc spodziewać ułaskawienia?

— Absolutnie, zwłaszcza, że znajduje się tutaj pułkownik Laramel.

— Pułkownik Laramel? Kto to taki?

— Sława jego srogości i bezwzględności jest powszechna. Mordowanie nieprzyjaciół sprawia mu prawdziwą przyjemność. Bez pardonu wszystko niszczy, można go śmiało nazwać katem republikanów.

— Dziękuję, to wystarczy.

Wypowiedział te słowa takim tonem, że mimo woli spojrzała na niego pytając:

— Co pan przez to myśli?

— Myślę, że będę musiał zobaczyć tego kata.

— Zapewne po walce, jeżeli w niej nie zginie?

— Prawdopodobnie przed walką.

— To niemożliwe, senior.

— Dlaczego? Przecież przebywa u komendanta?

— Całkiem prawdopodobne. Dowiedziałam się dzisiaj, że wszyscy oficerowie w oczekiwaniu na egzekucję, mają się zebrać u komendanta.

— To wyśmienicie. Zobaczę więc ich wszystkich.

— W jaki sposób, przecież chyba nie zamierza pan pójść do nich w odwiedziny? — spytała z widocznym strachem na twarzy.

— Właśnie, że zamierzam — odpowiedział spokojnie.

— Nie róbcie tego, na miłość Boską, bo sami się zgubicie.

— Nie widzę tego tak tragicznie. Pójdę do nich jako poseł Juareza, a więc mogę liczyć na prawo nietykalności.

— Wielce się mylicie, senior. Odpowiedzą wara, że Juarez jest zdrajcą, a wy jako jego zaufany również. Następnie powiedzą, że ani z Juarezem, ani z jego pełnomocnikiem nie będą wchodzili w żadne układy, gdyż wedle owego dekretu Juarez jako republikanin, jest bandytą, a więc tak jego jak i jego pełnomocnika powinni dla przykładu rozstrzelać. Idąc tam oddajecie się dobrowolnie pod nóż.

Podniósł się z krzesła mówiąc:

— Proszę mi powiedzieć, seniorita, czy rzeczywiście wyglądam na takiego, którego zatrzymają bez specjalnych trudności?

Ze szczerym podziwem skierowała oczy na jego postać.

— Nie. Wyglądasz senior, raczej na prawdziwego herosa. Ale cóż pomoże i największa nawet odwaga lub siła, kiedy jedno pociągnięcie cyngla byle jakiego tchórza, może was pozbawić życia.

— To także nie odstraszy mnie od mego zamiaru. Obiecałem Juarezowi, więc nic nie odwiedzie mnie od tego zamiaru.

— Zaaresztują was.

— Będę się bronił.

— Rozstrzelają was razem z innymi.

— Moi przyjaciele nie dopuszczą do tego.

— Może się zdarzyć, że zabiją was na miejscu.

— Pomszczą mnie inni. Zresztą mogę was zapewnić, że najpierw padnie wielu z nich, nim uda im się mnie zabić.

— Czy zamierzacie zdradzić nasz plan uwolnienia więźniów, senior Sternau?

— O to się proszę nie obawiać. Nie dowiedzą się.

— A czy sama wasza obecność nie może tego zdradzić?

— Tym lepiej, w takim wypadku zaniechają egzekucji.

— Co najwyżej nie rozstrzelają ich za miastem, tylko każą zamordować po kryjomu, w więziennych celach.

— Temu też będzie można zaradzić. Teraz muszę iść. Wolno mi spytać, czy będę mógł was seniorita, jeszcze potem odwiedzić?

— Ja was zaklinam, na wszystko co wam drogie, nie czyńcie tego. Idziecie na pewną zgubę.

— Seniorita wie przecież, że mężczyzna musi dotrzymać danego słowa, choćby miał to i życiem przypłacić.

Wyrzekł to tak poważnie, iż poznała, że nie potrafi wpłynąć na zmianę jego decyzji. Po krótkim namyśle odparła:

— Widzę, że moje prośby są daremne, ale proszę przynajmniej uwzględnić jedno moje życzenie i zastosować się do niego.

— Z chęcią, jeżeli nie przeczy memu słowu.

— O… nie, raczej pomoże je wypełnić.

— To słucham.

— Nie odrzucajcie pomocy jednego z moich znajomych.

— Któż to taki?

— Nie jest to jakaś wpływowa osobistość, on jest tylko klucznikiem w ratuszu.

Sternau natychmiast zrozumiał co ma na myśli, zamiast więc odpowiadać, zapytał:

— Czy to zaufany człowiek? Można na nim polegać?

— To wierny człowiek — odrzekła z zapałem. — Jest bratem stróża mego domu i sprzymierzeńcem prezydenta. Z niecierpliwością oczekuje chwili, kiedy Juarez zjawi się tutaj. Na pewno wykona wszystko, by tylko tę godzinę przyspieszyć. Od niego właśnie dowiedziałam się, że wszyscy oficerowie będą wieczorem u komendanta.

— Myśli pani, że może mnie bezpiecznie wpuścić i wypuścić?

— To pewne. Ma u siebie klucze całego budynku.

— Dobrze. Nie zaszkodzi, jeżeli z nim pomówię, ale musi się to stać wkrótce, bo nie mam zbyt wiele czasu.

— Pozwólcie więc, że zawołam mego stróża.

Wydała odpowiednie rozkazy i już po minucie stary sługa zjawił się w pokoju.

— Posłuchaj, — odezwała się — nareszcie spełni się nasze życzenie. Dzisiaj w nocy przybędzie Juarez i zajmie miasto.

Załamał ręce mówiąc:

— Czy to aby pewne, seniorita? Czy to całkiem pewne?

— Najpewniejsze. Ten senior, jest jego posłem i to on przyniósł nam tę nowinę.

Stary złapał Sternaua za rękę i ze łzami w oczach zawołał:

— Senior, niech Bóg wam to wynagrodzi. Teraz już będę mógł spokojnie umrzeć. Myśl, że moja ojczyzna wreszcie odzyska wolność osłodzi mi nawet godzinę śmierci. Ale wiadomość ta ma pozostać na razie tajemnicą, tak?

— Tak jest — odpowiedziała Emilia.

— O, gdyby mój brat o tym wiedział!

— Mógłby się dowiedzieć…

— Naprawdę?

— Oczywiście. Nawet sam mógłbyś mu o tym donieść, ale najpierw musisz spełnić jedno moje życzenie.

— Życzenie? Spełnię wszystkie, jakie tylko seniorita wypowie!

— Dobrze. Musicie wiedzieć, że senior Sternau mówić z komendantem.

— To bardzo niebezpieczne!

— Jestem tego samego zdania. Można się spodziewać, że go uwięzi, a może i straci.

— Czy senior Sternau, koniecznie musi mówić z komendantem?

— Koniecznie.

— Nawet i wówczas, gdy wie, że wszyscy francuscy oficerowie przebywają u niego?

— Musi, bo dał słowo.

— W takim razie musi go dotrzymać, ale nie mogą go uwięzić. Stary zamyślił się chwilę, po czym zwracając się do Sternaua zapytał:

— Senior wygląda na silnego mężczyznę. Zapytany uśmiechnął się łagodnie mówiąc:

— Słaby nie jestem.

— Ilu Francuzów potraficie obalić, jeżeli wam zechcą przeszkodzić w dotarciu do najbliższych drzwi, naturalnie zakładając, że nie będą strzelali?

— Tuzin biorę na siebie z łatwością.

— Naprawdę? W takim razie sprawa będzie łatwa. Chcecie się rozmówić z komendantem w cztery oczy, czy też może przy świadkach?

— Wolałbym, aby słyszeli mnie wszyscy.

— Dobrze. W takim razie możecie wejść przez boczne drzwi. Musicie najpierw przejść przez kilka pokoi, dostaniecie się potem na korytarz, na który wychodzą drzwi od pokoju komendanta. Tam zgromadzeni są wszyscy oficerowie.

— Przyjacielu — przerwał mu Sternau. — Ten projekt nie jest dobry.

— Dlaczego, senior?

— Nie chciałbym, aby przypuszczali, że znam rozkład zabudowań. Nie powinni się nawet tego domyślać, że wiem o drugich drzwiach. Może mi się uda wykorzystać sytuację i wszystkich oficerów uwięzić w tym pokoju.

— To możliwe i nawet całkiem łatwe, jeżeli będziecie mieli dostateczne siły i wojsko utrzymacie w szachu — zawołał stary z entuzjazmem.

— Nad tym trzeba będzie jeszcze pomyśleć i dokładnie wszystko rozważyć. W każdym razie, najpierw muszę pomówić z komendantem. Udam się do niego przez główne wejście. Naturalnie, chciałbym się przed tym dowiedzieć, czy drugie wyjście jest wolne, abym w razie potrzeby, jeżeli zechcą mnie uwięzić, mógł przez nie szybko uciec.

— Tak, tak, tam są drugie drzwi — zawołał stróż.

— To znakomicie, ale gdzie?

— Chcecie więc wejść przez główną bramę i otwarcie dostać się do komendanta?

— Tak jest.

— Dobrze. Podczas rozmowy z komendantem musicie bacznie uważać, aby nie odcięto wam odwrotu.

— To akurat można łatwo spostrzec.

— Jeżeli was zechcą pochwycić podbiegnijcie do drzwi i zamknijcie je z zewnątrz na klucz. Następnie udacie się do leżących naprzeciwko pokoi, przebiegniecie kilka sal i po schodach dostaniecie się do tylnego wyjścia. Podczas, gdy uwięzieni na próżno będą dobijać się, wy niepostrzeżenie umkniecie.

— To może być rzeczywiście znakomite rozwiązanie. Mogę wcześniej obejrzeć te sale?

— By poznać dokładnie drogę?

— Tak.

— Oczywiście. Zaprowadzę was do mojego brata. Dla większego bezpieczeństwa, można to będzie w ten sposób urządzić. Ja zostanę przy tylnym wyjściu czekając na was. Jak tylko się zjawicie, przyprowadzę was z powrotem tutaj. Mój brat będzie przy wejściu z przodu. Gdy usłyszy wrzaski i krzyki pobiegnie na górę i otworzy drzwi oficerom udając przy tym, że dopiero przed chwilą spotkał was na głównych schodach, biegnącego na dół. Zgadzacie się z tym senior?

— Najzupełniej. Wyśmienity plan, a teraz już chodźmy.

— Jeżeli chcecie, ja jestem gotowy — odpowiedział stary. Sternau zwrócił się do Emilii mówiąc:

— No i co? Czy nadal się o mnie lękacie, seniorita?

— Oczywiście, chociaż obecnie już nie tak bardzo — odpowiedziała.

— Czy będę mógł ponownie panią odwiedzić?

— Ależ naturalnie, bardzo o to proszę.

— Dziękuję, uczynię to przy zachowaniu wszelkiej ostrożności, by się Francuzi nie dowiedzieli, że pomagacie Juarezowi i że także jesteście republikanką. Możecie jeszcze ważne usługi oddać prezydentowi w przyszłości.

— Ale weźmiecie ze sobą broń, senior?

— Tylko mały sztylet, tomahawk i rewolwery. Strzelbę zostawię u was, jeżeli pozwolicie.

— Z ochotą, proszę mi tylko przyrzec, że nie będzie się pan niepotrzebnie narażał.

— To mogę przyrzec; jestem to winien sobie i wielu innym. Wyszedł. Długo jeszcze Emilia za nim spoglądała, wreszcie odwracając się do André, rzekła:

— Co to za wspaniały mężczyzna!

— Tak. — odpowiedział André bez cienia zazdrości — Podobnego jeszcze nigdy nie widziałem.

— A jak go złapią, albo zabiją?

— Proszę się nie bać, seniorita! On zniszczy dziesięciu Francuzów swymi pięściami. Przy tym jest zręczny jak nikt inny. Całą przestrzeń od Rio Grande del Norte aż do miasta przejechał ze mną bez wytchnienia.

— Ale wy senior, przebyliście tę przestrzeń podwójnie — odrzekła zwracając się do niego. — Na pewno jesteście znużeni.

— O nie, scniorita, — odparł skromnie — to przecież nic takiego. Senior Sternau przedstawił to zbyt obrazowo. Wychwalał mnie, gdy tymczasem mówiąc prawdę, to nie zaszło nic szczególnego.

— Naprawdę? — spytała podziwiając jego skromność.

— Naturalnie. Taki mały człowieczek jak ja, uczepi się konia, że ten go nawet me czuje i dzięki temu pędzi jak wiatr.

— I to wszystko? Posłuchajcie mnie, senior André, jesteście rzeczywiście szczególnym człowiekiem. Po pierwsze nie jesteście tak mali, jak staracie się to przedstawić, bo nie wiem, ale jestem wyższa od was chyba tylko o pół cala, a po drugie znam się nieco na tym i umiem ocenić nadzwyczajny wysiłek. Pamiętajcie jeszcze, co wam obiecałam?

Brunatna twarz małego trapera oblała się rumieńcem.

— O seniorita, to był zapewne tylko żart — odparł niepewnie.

— Ależ skąd, przyrzekłam to całkiem poważnie.

— Pomoc jeszcze nie nadeszła.

— Ale jest w pobliżu i nadejdzie z całą pewnością. Ja zwykłam dotrzymywać danego słowa. Proszę odebrać nagrodę.

Podniosła się, chcą przystąpić do niego, André cofnął się o krok i wyciągając ręce zawołał:

— Seniorita, ubóstwiam was i widzę, że jesteście nadzwyczajną osobą, ale nie mam prawa nadużywać waszej dobroci.

— Dlaczego nie? — spytała zbliżając się do niego.

— Proszę tylko spojrzeć na siebie, a potem na mnie.

— Nie suknia zdobi człowieka, tylko jego serce, a wasze z całą pewnością jest lepsze od mego.

Wyciągnęła do niego ręce, jakby chciała go objąć, lecz André cofnął się powtórnie wołając ze strachem:

— Mój Boże, seniorita!

Przez całą drogę cieszył się na myśl o obiecanej nagrodzie. Dodawała mu siły i wytrwałości. Jednak teraz kiedy ta wymarzona nagroda była blisko, nie czuł się na siłach, zdawało mu się, że odebranie zapłaty jest rzeczą niemożliwą.

— Chcecie mnie obrazić? — spytała cicho.

— O nie, na pewno nie — usprawiedliwiał pokornie swe postępowanie.

Spojrzała na niego badawczo i zapytała:

— Aha, wy z całą pewnością nigdy jeszcze nie całowaliście kobiety, senior André?

— Niech to diabeł porwie, tak, nie miałem jeszcze tego szczęścia.

— A tej, z powodu której kupowaliście trutkę na szczury, też nie?

— Też.

— A was też nikt nie całował?

— Co najwyżej moja matka, poza nią, nikt.

— Dlatego tak się boicie — rzekła ze śmiechem. — Muszę was przekonać, że trwoga wasza jest zupełnie nie na miejscu. Usiądźcie tutaj, na tym stołku.

Pociągnęła go za ręce i posadziła na najbliższym krześle. Nie opierał się, dał ze sobą robić co chciała.

— Tak, teraz proszę się nie bać, zobaczycie jaka jestem lekka. Mało nie krzyknął z przerażenia i z rozkoszy, kiedy poczuł, że piękne dziewczę siada mu na kolanach.

— Teraz obejmę was ramieniem tak, jakby uczyniła to wasza żona lub narzeczona, bo obiecałam.

To mówiąc objęła go za szyję i przytuliła się o niego. Musiał odczuwać każde uderzenie jej serca, każdy oddech, który wzbierał w jej piersi. W głowie poczęło mu bić jak młotem, mimo woli zamknął oczy. Tylko to jedno słowo, seniorita, wyrwało mu się z ust.

Emilia przysuwając się jeszcze bliżej wyszeptała:

— Wspaniale, a teraz nagroda.

— Raz!

Jej miękkie, ciepłe usta przytuliły się do jego warg.

— Dwa!

Drugi pocałunek wycisnęła mu na ustach. Chciało mu się równocześnie krzyczeć, płakać i wiwatować z radości.

— Trzy!

Zabrakło mu tchu, a jednak pozostał bez ruchu, cicho jak dziecko przy piersi matki.

— Tak, dotrzymałam słowa — odezwała się wreszcie. — Czy senior ze mnie zadowolony?

— O, senionta! — i to było wszystko na co się zdołał zdobyć.

— Rozumiem — odrzekła poważnie. — Uszczęśliwiłam was, a tego właśnie chciałam. Ale abyście nie powiedzieli, że jestem skąpa, to dobrowolnie dam jeszcze jednego całusa, a potem zajmiemy się poważnymi rzeczami, omówimy wszystkie wypadki dzisiejszej nocy.


* * *


Tymczasem Sternau udał się ze stróżem do ratusza, w którym znajdowała się kwatera komendanta. Niezauważeni przez nikogo przeszli kilka ulic i szczęśliwie dotarli do celu. Stary zaprowadził go aż do samych drzwi, przy których zatrzymał się mówiąc:

— Tutaj jest tylna brama, senior.

— Tutaj będziecie na mnie czekać? — spytał Sternau.

— Tak. Proszę tu na mnie chwilę poczekać. Muszę pomówić z moim bratem.

Zniknął za rogiem domu. Sternau został sam, ale już po kwadransie stróż zjawił się ponownie, niestety sam.

— Nie zastaliście go?

— Zastałem.

— To czemu z wami nie przyszedł. Zapewne nie chce brać w tym udziału, boi się konsekwencji.

— O nie, senior. Z radością natychmiast zgodził się na wszystko, ale dla ostrożności poszedł inną drogą. Zaraz się zjawi. Słyszycie?

Rzeczywiście za drzwiami dało się słyszeć stąpanie po schodach. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku i brama została otwarta.

— Wejdźcie — odezwał się jakiś przytłumiony głos.

Sternau natychmiast wszedł do środka, a za nim stróż. Zamigotała latarnia oświecając postać Sternaua. Odźwierny popatrzył na niego uważnie.

— Mój brat doniósł mi tak niezwykłą nowinę, że mi się jeszcze teraz, nie chce w to wierzyć. Czy to prawda, senior?

— Co za nowinę macie na myśli?

— Że Benito Juarez jest w pobliżu i przybędzie do Chihuahua?

— Tak.

— Możecie za to ręczyć?

— Z czystym sumieniem. Dzisiaj przed południem rozmawiałem z nim; musiałem przyjechać wcześniej. Może jeszcze dzisiejszej nocy jemu samemu będziecie musieli otworzyć bramy tego domu.

— Niech wam Bóg zapłaci za każde słowo tej radosnej nowiny. Przyrzekam, że uczynię wszystko co w mojej mocy, by wam pomóc.

— Wiecie o co chodzi?

— Wiem, brat mi powiedział.

— Zgadzacie się z tym planem?

— Najzupełniej. On tu na was zaczeka, a ja udam się po tych schodach na górę — wy chodźcie za mną.

Przy pomocy słabego blasku latarni poprowadził Sternaua po schodach, potem przez kilka pokoi aż do drzwi, przed którymi stanął nasłuchując.

— Nie ma nikogo — odezwał się. — Wyglądnijcie! Odchylił się nieco, Sternau ujrzał słabo oświetlony korytarz. Zaraz naprzeciwko znajdowały się drugie drzwi.

— Widzicie, — wyszeptał odźwierny — tam za tymi drzwiami jest pokój, w którym siedzą oficerowie. Tam was zaprowadzą, i będę tutaj na was czekał. Jeżeli będziecie zmuszeni uciekać, natychmiast zamknijcie drzwi na klucz, który tkwi z zewnątrz i wskoczcie do tego pokoju. Ja potem otworzę zamkniętych. Wy musicie naturalnie pozamykać za sobą wszystkie drzwi i prędko zbiec po schodach do tylnej bramy, gdzie będzie na was czekał mój brat.

— Bardzo pięknie — odparł Sternau. — Wszystko jest jasne, nawet dziecko by to pojęło. Możemy więc zaczynać, nieprawdaż?

— Dobrze, tylko o jedno was proszę, senior. Strzeż się kuli.

— Nie obawiajcie się o mnie.

— Jeżeli nasz plan się nie uda, to nie zdradzicie mnie?

— O to możecie być spokojni. Proszę mi całkowicie zaufać.

A teraz, do dzieła.

— Idźcie, w imię Boże!

Sternau powrócił przez sale i tylną bramę wydostał się na zewnątrz. Natychmiast poszedł ku frontowi budynku. Brama główna była otwarta, a szeroka sień jasno oświetlona. Przed bramą nie było posterunku, widocznie Francuzi nie uważali tego za konieczne. Do sieni wychodziły

drzwi od pomieszczenia straży. Były one nieco uchylone. Kiedy Sternau przechodził obok ze środka wyszedł jakiś podoficer, grzecznie pytając:

— Proszę wybaczyć, monsieur, dokąd pan idzie?

— Czy można porozmawiać z komendantem?

— Tak późno?

— To już nie wasza sprawa. Pytam, czy komendant jest u siebie? Ten surowy ton poskutkował.

— Tak jest, monsieur — odpowiedział żołnierz.

— Proszę mnie zameldować!

— Chętnie. Pańskie nazwisko?

— Doktor Sternau.

Nie wiedział potrzeby ukrywania swego nazwiska.

— Proszę za mną — odpowiedział żołnierz.

Oficerowie siedzieli przy wielkiej wazie ponczu rozmawiając wesoło o polityce i budując plany na przyszłość. Wtem zapukano do drzwi i na głośne „wejść” podoficer wszedł do środka, meldując:

— Na korytarzu stoi jakiś pan, który chce koniecznie rozmawiać z panem komendantem.

— O tak późnej porze? — odezwał się komendant.

— Pozwoliłem sobie zwrócić mu na to samo uwagę.

— Co odrzekł?

— Ofuknął mnie tylko.

— Naprawdę? Któż to taki?

— Nazywa się doktor Sternau.

— Hm, jakieś niemieckie nazwisko. Zapewne jakiś cyrulik albo chirurg jednego z cesarskich batalionów. Strasznie nieprzyjemna historia, bo to znani nudziarze, ale cóż robić. Przyprowadź go!

— Wejść! — zabrzmiał służbowym tonem głos podoficera za drzwiami.

Oczy obecnych zwróciły się w tym kierunku. Zamiast skulonej, kłaniającej się postaci cyrulika, w pokoju zjawił się Herkułes przewyższający wszystkich o głowę, zbudowany jak atleta, we wspaniałym meksykańskim stroju. Postać Sternaua musiała rzeczywiście w pierwszej chwili imponować. Ciemna, długa broda dodawała mu powagi.

— Dobry wieczór, panowie — powitał zgromadzonych lekkim skinieniem głowy.

Wszyscy wstali, grzecznie oddając pozdrowienie.

— Chciałem rozmawiać z panem komendantem Chihuahua.

— Ja nim jestem — rzekł wymieniony. — Proszę usiąść! Najpierw jednak pozwolę sobie przedstawić mych towarzyszy.

Sternau skłonił się grzecznie, ale z godnością, każdemu przedstawionemu i dopiero przy nazwisku pułkownika Laramel rzucił na wymienionego badawcze spojrzenie, jakby starając się dokładnie zapamiętać jego twarz, a następnie usiadł.

— Co to za ważna sprawa sprowadza pana do mnie, doktorze? — spytał komendant.

— Dziwny przypadek, który mi się przydarzył wyjątkowo niespodziewanie, monsieur komendancie. Przede wszystkim pozwolę sobie zaznaczyć, że jestem Niemcem.

Oficer lekko skłonił głową.

— Domyśliłem się tego — odparł zimno.

— Przez dłuższy czas, z rozmaitych powodów, które jednak nie mają nic wspólnego z mym pobytem u pana, przebywałem na morzach południowych. Rodzinne okoliczności zmusiły mnie, bym przybył do Meksyku.

— I co? — zamruczał Francuz zaciekawiony tymi słowami.

— Podczas jednego dnia wędrówki miałem zaszczyt poznać owego męża, którego imię znajdzie się w historii Meksyku. Zapewne domyślają się panowie, kogo mam na myśli?

— Do pioruna! Chyba nie Juareza? — zawołał pułkownik Laramel podnosząc się z krzesła.

— Ależ tak, panie pułkowniku, właśnie jego.

— Znakomicie! Teraz wszyscy usłyszymy coś pewnego. Gdzie on się znajduje?

— Przede wszystkim proszę mi pozwolić dokończyć mój wywód.

— Później, teraz proszę odpowiedzieć na moje pytanie. To jest główny problem.

Słowa te wymówił tak niegrzecznym tonem i tak szorstko, że Sternau postanowił nie zważać na tę przerwę i ciągnął dalej:

— Tak, to był Juarez, z którym spotkałem się podczas…

— Spytałem pana, gdzie on się znajduje! — zawołał Laramel rozkazującym tonem.

Sternau zwrócił się w jego stronę z drwiącym uśmiechem i spokojnie mówił:

— Panie pułkowniku, proszę nie zapominać, że nie znajduje się pan przed frontem swojej kompanii, tylko przed człowiekiem, który zwykł mówić, jak mu się podoba. Nie lubię, by mi przerywano. Jeżeli rzeczywiście zachodzi już taka konieczność, to niech to się stanie, ale w innej, nieco grzeczniejszej formie. Tak nakazuje dobry obyczaj i wychowanie. Jeżeli jednak ktoś zaczyna krzyczeć, jak pierwszy lepszy zamiatacz ulic i przeszkadzać mi, to muszę zaznaczyć, że przyszedłem do pana komendanta i z nim tylko pragnę mówić.

To była odprawa, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie miał sposobności odebrać ów dumny oficer. Zerwał się z miejsca i łapiąc za szpadę zawołał:

— Monsieur, chce mnie pan obrazić?

— Nie miałem tego zamiaru — odparł Sternau ze spokojem. — Chciałem tylko określić, należny szacunek, jakiego każdy mężczyzna ma prawo się domagać, od drugiego, dobrze wychowanego człowieka.

Komendant obawiał się widocznie jakiejś nieprzyjemnej sceny, więc wmieszał się do rozmowy:

— Pułkowniku, wystarczy. Pan doktor oznajmił właśnie, że nie miał zamiaru obrażać nikogo, dlatego proszę, pułkowniku, by był pan łaskaw pozwolić mu, powiedzieć z czym do nas przybywa, dobrze?

Ostatnie słowa wyrzekł bardzo uprzejmie i Sternau skłonił się, jakby dziękując za interwencję i począł opowiadać:

— Jak powiedziałem, poznałem przypadkowo Benito Juareza. Stało się to podczas jednej z jego wycieczek z Paso del Norte. Myślę, że nie będzie mi poczytane za zbrodnię, jeżeli się przyznam, że człowiek ten bardzo mnie zainteresował. Naturalnie miałem szczęście zostać mu przedstawionym.

— Chce pan przez to powiedzieć, że został jego przyjacielem? — to pytanie komendant wyrzekł szczególnie poważnie.

— Tak, to właśnie chciałem powiedzieć — odrzekł Sternau bez obawy.

— Jest pan wyjątkowo szczerym człowiekiem — odparł komendant.

— Naturalnie, szczerość uważam za jedną z największych cnót.

— Nie wątpię w to, ale w pewnych warunkach ta cnota może być niebezpieczna, jeżeli jest się zbyt nieostrożnym.

— Spodziewam się, że ja taki nie byłem — odrzekł Sternau uśmiechając się obojętnie.

— Przeciwnie, był pan, gdyż przyznałeś się do tego, że jesteś sprzymierzeńcem Juareza.

— Tego nie powiedziałem. Można przecież łatwo zostać czyimś przyjacielem nie wdając się w jego polityczne zapatrywania. Pomińmy więc ten sporny punkt. Otóż jak powiedziałem, miałem szczęście poznać Juareza i wzbudzić w nim zaufanie. Moja obecność tutaj jest najlepszym tego dowodem, gdyż przychodzę jako jego poseł.

— Co?! — zawołał komendant ze zdziwieniem. — Jako poseł?

— Tak jest.

— Może nawet jako jego pełnomocnik?

— To również. Mam pełnomocnictwa do rokowania z panem.

Pułkownik Laramel zaśmiał się nagle na całe gardło, jednak nie odezwał się ani słowem.

— Widzi pan, jaką odpowiedź otrzyma od mego kolegi, nie mogę go nawet zganić, gdyż ostatnie pańskie słowa rzeczywiście są warte śmiechu. Czy pan może myśli, że Juarez aż tak wiele znaczy, że jakiekolwiek Francuz wda się z nim w rokowania?

— Naturalnie — odparł Sternau poważnie.

— W takim razie ogromnie się pan myli. Nigdy nie wpadnie mi do głowy rokować ze zdrajcą kraju, który na dodatek pogardza władzą cesarza. To przecież musi zrozumieć każdy inteligentny mężczyzna.

— To prawda, nie przeczę, chciałbym tylko spytać, czy ma pan na myśli prezydenta Juareza i jego nazywasz owym zdrajcą narodu?

— Oczywiście — odpowiedział zdziwiony komendant.

— Wolno spytać z jakiego powodu?

— On przecież spiskuje przeciwko nam i występuje z bronią w ręku.

— To dziwne — odparł Sternau kiwając lekko głową. — Juarez to samo mówi o panach.

— Co? — odezwało się kilkanaście głosów równocześnie.

— Tak — odparł Sternau bez cienia trwogi. — Juarez uważa, że w pełni zasługuje na miano prezydenta, gdyż do tej godności wyniósł go naród. I twierdzi, że to Francuzi spiskują przeciw niemu. Sądzi, że występujący przeciw cesarskiej władzy może co najwyżej zostać nazwanym zbrodniarzem politycznym, ale nie zbrodniarzem bez czci i honoru. Powiada też, że to Francuzi napadli na Meksyk i grabią go, stosują przemoc na obcym narodzie, który nie ma dość siły, by ich przepędzić.

Pułkownik Laramel zerwał się z krzesła i zwracając się do komendanta zawołał:

— Panie kolego, chce pan dalej słuchać tych obelg? Komendant wstał również i powiedział:

— O nie! — po czym zwrócił się do Sternaua pytając — Pan sądzi, że to my jesteśmy zwyczajnymi rabusiami, którzy bezprawnie napadli na Meksyk?

— Ani mi to przez myśl nie przeszło — odparł zapytany. — Pan określił Juareza mianem, na które on absolutnie nie zasługuje, chciałem więc przybliżyć panom jego zapatrywania na wasze osoby. Własnego zdania nie wypowiedziałem.

— To całe szczęście, ale wypraszamy sobie również powtarzanie takich sądów, raz na zawsze. W ogóle ta cała pańska wizyta zakrawa na komedię. Myśli pan, że ona pomoże coś Juarezowi? Powiedziałem przecież wyraźnie, że w żadne układy czy rokowania nie będziemy się z nim wdawać. Oprócz tego i tak robię panu grzeczność, że go przyjmuję, gdyż przyjęcie poselstwa od Juareza łączy się dla pana z wielkim niebezpieczeństwem.

Sternau przybrał niedowierzającą minę.

— Niebezpieczne? — spytał. — A to dlaczego, monsieur?

— Bo pana wolność i życie wisi na włosku.

— To chyba niemożliwe?

— Ale prawdziwe. Juarez jest wyjęty spod prawa. Dopiero wczoraj otrzymałem surowy rozkaz, aby każdego, kto z nim trzyma uważać za bandytę i postąpić z nim według tego dekretu, czyli na miejscu rozstrzelać.

— Do diabła! — zaśmiał się Sternau. — Zapewne i ja będę miał tę przyjemność, by uważano mnie za bandytę?

— Tak, jest pan bardzo tego bliski. Niestety muszę panu powiedzieć, że po pierwsze nie uznaję żadnego pełnomocnika byłego prezydenta i uważam go za jakąś polityczną figurę…

— A po drugie?

— Po drugie, jestem zmuszony zatrzymać pana, jako mego więźnia.

Sternau odpowiedział z największą flegmą:

— Co do drugiego punktu nie chcę się jeszcze teraz sprzeczać. Na to znajdzie się czas później. Co się tyczy jednak pierwszego warunku muszę otwarcie powiedzieć, że pomimo zakazu wykonam moje zadanie. Mam panu powiedzieć, że…

Pułkownik Laramel zbliżył się i przerywając zawołał:

— Stój pan! Ani słowa więcej! Każde słowo jest dla nas obrazą!

Sternau wzruszył ramionami mówiąc:

— Powiedziałem już przecież, że mam misję do komendanta miasta Chihuahua, nie wiem więc dlaczego, ktoś inny miesza się do naszej rozmowy. — a zwróciwszy się do komendanta ciągnął dalej — Jakkolwiek nie chce pan uznać we mnie posła Juareza, to i tak sądzę, że nie zaszkodzi wysłuchać mnie. Może nowiny te przyniosą panu korzyść.

— Pańskie nowiny nie mogą i nie potrafią mnie zainteresować — odparł komendant surowo.

— Chodzi o bardzo ważną rzecz. Radzę panu nie obciążać się odpowiedzialnością za szkody, jakie mogą z tego wyniknąć. Czy uważa pan Juareza za prezydenta, czy nie, to w tej chwili obojętne. On potrafi wywalczyć sobie szacunek, a także zmusić panów do zmiany zdania.

— Cóż to za czyny? — spytał komendant drwiąco. — Czy to może jego ucieczka, bezradność, słabość?

— Ucieczka? On nie uciekał tylko się wycofał. A co do bez bezsilności i słabości, to pozwolę sobie zadać pytanie; czy człowiek, który niweczy wszystkie pańskie przedsięwzięcia, może być uważany za bezradnego?

— Panie, proszę trzymać swój język na wozy! — krzyknął komendant. — Nie wiem co pan rozumie pod owym niweczeniem i krzyżowaniem moich planów. Wprawdzie straciłem jedną kompanię, ale natychmiast poczyniłem odpowiednie kroki, by pomścić tę klęskę i w zupełności ją powetować.

— I myśli pan, że zemsta się udała?

— Naturalnie.

— W takim razie muszę oznajmić, że jest pan w wielkim błędzie. Owe kroki nie udały się.

Na twarzy komendanta odmalowało się zaskoczenie.

— Jak to? — zawołał — Co pan może wiedzieć o moich krokach?

— Juarez już dawno wiedział o całym przedsięwzięciu i naturalnie także poczynił odpowiednie kroki. Napad na fort Guadalupa nastąpił wprawdzie, ale…

— Ale? — spytał pułkownik prędko.

— Ale został odparty.

Wszyscy oficerowie podskoczyli z krzeseł słysząc tę nowinę.

— To niemożliwe! — zawołał dowódca. — Kto go odbił?

— Juarez.

— Znajdował się wtedy w Gaudalpua?

— Nie, udał się tam, gdy usłyszał o planowanym przez panu ataku.

— Wie pan o tym z całą pewnością?

— Właśnie byłem przy nim.

— Co? Nawet»gdyby to i była prawda, to nic nie znaczy. Ta jedna wygrana nie postawi byłego prezydenta na nogi. Wprawdzie nie udało nam się podejść go cichaczem, ale jestem przekonany, że moje dzielne oddziały prędzej czy później zajmą ten fort i jeżeli nie pojmą Juareza, to przynajmniej wypędzą go z tej dziury.

— Niestety, muszę rozwiać pańskie nadzieje. To nie nastąpi.

— Dlaczego?

— Bo nie ma pan już swoich sił. Komendant zbladł.

— Co pan chce przez o powiedzieć?

— Że oddziały owe zostały całkowicie zniszczone.

— Czy pana zamiarem jest przestraszenie mnie?

— Ależ skąd, mówię tylko prawdę. Z wysłanych przez pana oddziałów, jak i też wspomagających je Komanczów tylko jeden człowiek pozostał przy życiu, a i ten leży ze zdjętym skalpem.

Przez chwilę panowało milczenie; pierwszy zerwał się z miejsca pułkownik Laramel wołając:

— To kłamstwo, zwyczajne kłamstwo!

Sternau nie patrząc nawet na niego zwrócił się do komendanta:

— Proszę mnie strzec przed podobną obrazą, inaczej będę zmuszony sam się bronić.

— Łgarstwo! — powtórnie zawołał Laramel ze złością. — Ten człowiek ohydnie kłamie!

Ledwo mógł dokończyć ostatnie słowo. Sternau z szybkością błyskawicy wymierzył mu taki cios pięścią w głowę, że ten padł na ziemię, jakby rażony piorunem.

Minęła może minuta, zanim wszyscy byli w stanie otrząsnąć się z zaskoczenie. Pierwszy krzyknął groźnie komendant:

— Monsieur, co pan uczynił?! Odważył się pan powalić na ziemię francuskiego oficera? Czy pan wie, że to karane jest śmiercią?

Steranu podniósł dumnie głowę i powiedział:

— Już ważniejszych od tego tutaj mężów powaliłem i powiadam, że każdego, który odważy się tak nikczemnie mnie obrażać, potraktuję w ten sam sposób i to nie bacząc na to ilu ich będzie.

— Co? Pan ma czelność jeszcze nam grozić? — krzyczał komendant z gniewem. — Natychmiast każę pana uwięzić!

Podszedł bliżej drzwi.

— Proszę tam zostać! — zawołał Sternau rozkazującym tonem. Oficer zatrzymał się w połowie drogi i oczami pełnymi zdumienie popatrzył na Sternaua.

— Pan chyba zwariował… czy wiesz do kogo mówisz? Wydobył szpadę i inni oficerowie poszli za jego przykładem. Sternau cofnął się nieco w stronę drzwi, mówiąc:

— Nie trudźcie się panowie i nie wyjmujcie z szpad. Przyszedłem tylko po to, by złożyć nasze propozycje. Proszę więc mnie najpierw wysłuchać, bo inaczej będę zmuszony gwałtem zdobyć posłuch. Szpady panów mnie nie wystraszą, co najwyżej panowie ulękną się moich kul.

Przy tych słowach wyciągnął dwa rewolwery i wycelował w grupę stojących oficerów.

Jego potężna budowa, poważna twarz, jak i też zimna krew oraz odwaga, nie pozostały bez wrażenia. Wszyscy stanęli jak wryci. Sam komendant mimo woli cofnął się parę kroków, pytając:

— Człowieku! Czy pan naprawdę ma zamiar strzelać?

— Tak. Daję słowo, że każdemu, który się tylko ruszy chcąc na mnie napaść lub wezwać pomoc, bez pardonu poślę kulę. Panowie są uzbrojeni tylko w szpady, więc przewaga jest po mojej stronie, bo mam gotowe do strzału dwa rewolwery.

— Nie do uwierzenia! — zawołał komendant opuszczając szpadę. — Musi pan jednak przyznać, że prędzej czy później, będziesz zgubiony.

— Przeciwnie. To nad panów głowami zawisła zguba i na pewno nadejdzie, jeżeli się panowie nie dostosujecie do moich rozkazów. Proszę teraz usiąść spokojnie.

Rzekł to tak stanowczo, że po chwili wszyscy siedzieli na krzesłach.

— Pan nas siłą zmusza do posłuszeństwa! — burknął komendant.

— Nie inaczej.

— Jednego z naszych powaliłeś na ziemię i srogo za to odpokutujesz!

— Zobaczymy. Teraz jednak proszę mnie wysłuchać i odpowiadać na moje pytania. Właśnie dowiedziałem się od pana, że wyszedł nowy rozkaz. Stosownie do niego każdy sprzymierzeniec prezydenta Juareza, ma być uważany za bandytę i traktowany jako rabuś. Czy pan zamierza dostosować się do tego rozkazu?

— Naturalnie.

— Juarez przestrzega pana przed tym, on się zemści. Kazał panu powiedzieć, że tak samo postąpi z każdym Francuzem.

— Niech tylko spróbuje!

— A co mu w tym przeszkodzi? Nie postąpi inaczej, jak panowie Francuzi wobec tego narodu. Życzy również sobie, aby pan natychmiast razem z wojskiem, opuścił Chihuahua.

Na to komendant roześmiał się mówiąc:

— Toż to czysta komedia!

— Ostrzegam pana, że powiedziano to całkiem poważnie. Juarez pozwoli panu spokojnie oddalić się razem z wojskiem, jeżeli pan zastosuje się do jego życzenia.

Komendant wstał.

— Co za głupie żądania! — zawołał z roziskrzonym wzrokiem. — Muszę panu powiedzieć, że jesteś zuchwałym człowiekiem. Pański rewolwer sparaliżował mnie tylko na chwilę. Jestem francuskim oficerem i nie obawiam się niczego. Mimo rewolwerów, każę pana pojmać i uwięzić. Przedtem jednak wysłucha pan mej odpowiedzi.

— Bardzo jestem ciekaw.

— Otóż powiadam raz jeszcze, że najnowszy rozkaz wykonam z wszelką dokładnością i surowością.

— W takim razie, bardzo mi pana żal, pułkowniku.

— Zacznę jeszcze dzisiaj; wiesz pan, kto będzie pierwszy rozstrzelany, jako zwykły przestępca?

— Domyślam się — odrzekł Sternau z uśmiechem.

— No kto?

— Pan myśli o mnie.

— Oczywiście. Jest pan moim więźniem. Proszę się poddać. Pierwszy pański strzał zabije może któregoś z nas, ale zanim pan będzie miał czas na oddanie drugiego, zostanie rozbrojony.

— To nie uda się tak łatwa, jak się panu wydaje, ale ja również nie lubię niepotrzebnego przelewu krwi, dlatego dobrowolnie schowam rewolwery.

Włożył rewolwery za pas.

— Dobrze, czyli poddaje się pan?

— Ani mi to w głowie.

— Jeszcze raz oznajmiam, że wszelki opór jest daremny.

— Ależ ja wcale nie myślę się bronić.

— To co takiego pan zamierza czynić?

— Chciałem się tylko pożegnać.

Skłonił się głęboko, z widoczną ironią, po czym trzema skokami dopadł do drzwi.

— Stój! Trzymać go! — wołał komendant goniąc za nim. Popędził do drzwi, lecz w tej chwili zamknęły się one za Sternauem.

— Zmyka! Gotów jest uciec! Dalej, za nim!

Krzycząc i wołając pobiegli wszyscy do drzwi, kilkanaście rąk na raz złapało za klamkę. Ku ich ogólnemu zaskoczeniu drzwi były zamknięte. Poczęli się cisnąć, walić pięściami i przeć z całej siły. Nikomu nie przyszło do głowy otworzyć okno i stojącym na dole żołnierzom wydać stosowne rozkazy. Dopiero po kilku minutach próżnego wysiłku, rozwarły się nagle podwoje. Stary odźwierny odemknął je i stojąc ze strasznie zdziwioną miną spytał:

— O dios! Kto panów zamknął?

— Człowieku, gdzie ty byłeś? — spytał komendant.

— Na dole, przy bramie, senior — odrzekł zapytany.

— Widziałeś kogoś schodzącego z góry?

— Widziałem, senior.

— Kogo?

— Tego obcego, który niedawno przyszedł do pana komendanta.

— Tego wysokiego mężczyznę, w meksykańskim stroju?

— Tak jest, tego samego.

— Gdzie poszedł?

— On nie poszedł tylko odjechał.

— Odjechał? — spytało na raz kilka głosów. — Miał konia?

— Oczywiście, senior. Właśnie stałem koło bramy, jak przebiegł tuż koło mnie i zagwizdał. Na ten znak natychmiast zjawił się jakiś jeździec, prowadząc konia, na którego ten wielkolud wskoczył i obaj popędzili w dal.

— Przecież musielibyśmy to słyszeć.

— Ja sam mało co słyszałem, panowie tak silnie tłukli po drzwiach i taki robili hałas, że niepodobna było niczego słyszeć.

— W którym kierunku odjechał?

— Na lewo.

— Nie zdoła nam umknąć. Zaraz wyślemy pogoń. Kto chce objąć dowództwo?

Natychmiast zgłosiło się kilku oficerów. Komendant wybrał jednego. Niedługo potem, na czele dziesięciu kawalerzystów wyjechał w pogoń za zbiegiem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
06 May Karol Pantera południa
May Karol Pantera południa
May Karol Rod Rodrigandow 06 Pantera południa
Karol May Ród Rodrigandów 06 Pantera południa
Karol May Ród Rodrigandów 06 Pantera południa
May Karol Rod Rodrigandow 06 Pantera południa
Karol May Ród Rodrigandów 06 Pantera południa 2
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach

więcej podobnych podstron