Kornel Makuszyński
Listy zebrane
Listy z Capri, Lido, Paryża i Sopotu
Karlsbadu, Zakopanego i Lwowa
Nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź
Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Zakł. Druk. F. Wyszyński i S—ka, Warecka 15
1929
Od wielu, wielu lat pisałem listy ze wszystkich stron świata, gdziekolwiek wiatr poniósł starego, jako ja, włóczęgę; pisałem je beztrosko, słonecznym promieniem na błękitnym papierze. Były one dobrą wieścią do smętnych przyjaciół, wieścią z owych czasów, kiedy na szerokim świecie nie tylko wiele było wina, ale wiele jeszcze wówczas na nim było radości. Nazbierało się tych listów niemało, tak, że zapełniłem niemi aż trzy książki, dość trudne już dziś do znalezienia, choć po kilkakroć były wydawane. Wobec tego, uległszy djabelskim podszeptom wydawcy, postanowiłem raz jeszcze wysłać je na świat Boży, zebrawszy je w jednym tomie, i jak rozpierzchłe gołębie w jednej zamknąć klatce, niektórym — zbyt rozigranym — wprzód ukręciwszy głowę. Zachowuję te listy w postaci niezmienionej, wskutek czego niektóre z nich, po wielkich na świecie zmianach, tak wyglądają, jak kobiety w niemodnych sukniach, miło jest jednak czasami zabawić się wspomnieniem tak zwanych —(zresztą głupio zwanych) — „dawnych, dobrych czasów”. Czasy były kiepskie, tylko młodość dziwne miała iluzje, szukająca wesoło po całym świecie piątej klepki, najmniej potrzebnej do szczęśliwego życia. Dlatego wesołe są te listy i niefrasobliwe i żadnej innej nie mają pretensji.
Książka ta powinna być nazwana „Pamiętnikiem włóczęgi”, co jest jako „król gościńców, pijak słońca wieczny”, a chciał się z serca i duszy podzielić ze wszystkimi swoją radością. W tym też celu ukazuje się ona w nowem wydaniu. Złożyły się na nią ustępy z następujących tomów: „Straszliwe przygody” (1911 r.) — „Moje listy” (1922 r.) i „Piąte przez dziesiąte” — (1925 r.).
K. M.
Oto są słowa wstępu do książki tak nazwanej.
Ach, jakiż piękny tytuł! — zawoła uradowany czytelnik.
Muszę zauważyć odrazu, w celu uniknięcia nieporozumień, że czytelnik jest to indywiduum, które się raduje byle czem. Ponure moje spostrzeżenie pochodzi właśnie z powodu tego tytułu. Bo i czem się radować? Dla mnie tytuł ten jest pełen zgrozy, oznacza on bowiem, że autor będzie przemawiał nie wiele więcej i bynajmniej nie wiele piękniej, niż zawodowy warjat, bo tylko ta jedynie rozumna gromadka ludzka gadać zwykła „piąte przez dziesiąte”.
Jeżeli ktoś bredzi, to się o nim u nas mówi, że gada albo „trzy po trzy” — albo „piąte przez dziesiąte” znać w tych powiedzeniach żywiołowy wstręt Polaków do rachunków i do matematyki i pewien, egoistyczna zresztą, nagminnie nabożny szacunek dla szaleńców Jestem też pewien, że moja książeczka, takim trybem nazwana, będzie czytana z szacunkiem i z powagą.
Skąd pochodzi ten tytuł? Wprawdzie mało to kogokolwiek obchodzi, lecz nie będzie od rzeczy, jeśli powiem, że tytuł ten został przeżeranie obmyślony pracowicie i z wysiłkiem podczas bezsennych nocy, a wszystko to po to, aby czytelnicy mogli potem kiwać litościwie głową, lub jej połową, co tam kto ma i rzec: łach, on mówi „piąte przez dziesiąte!” Czytelnik bowiem jest to stworzenie bezwstydne, nielitościwe ł niewdzięczne, a rzadko który umie się zdobyć na to, by autorowi uczynić tę drobną przyjemność i dostać podczas czytania pomieszania zmysłów.
Autor zaś tego tylko pragnął i to nie przez złośliwość. Bynajmniej, Raz jeden stary gołąb ofiarował autorowi, swoje łagodne serce na zamianę i autor się nie zgodził; gołębie serce było za mało łagodne.
Czegóż tedy pragnie człowiek, który te słowa pisze?
Tego, by czytelnik na chwilę oszalał, bo jeśli oszaleje, to się na moment przeniesie do lepszego świata, w jakieś „piąte przez dziesiąte” niebo, gdzie wszystko z radości staje na głowie, gdzie myśli tańczą i słowa są pijane, gdzie każde zdanie się zatacza, gdzie nikogo nie bolą zęby, nikt smętnie nie śpiewa „szumią jodły na gór szczycie”, gdzie jest pogoda wieczysta, gdzie nikt nie patrzy ponuro, lecz każdy z uśmiechem i gdzie życie, jak chłopię rozigrane, gra w piłkę z odurzonym człowiekiem.
Och, jakaż to rozkosz móc czasem myśleć, lub czasem mówić — „piąte przez dziesiąte”, — jakaż to rozkosz! Nie „pryncypialnie”, nie metodycznie, nie napuszenie, nie logicznie, lecz bawić się szaleństwem słowa, rozigraniem myśli, spojrzeniem wesołem, opowieścią warjacką o byle czem, byle tylko dać susa z ziemi i przez jedno mgnienie oka utrzymać się w powietrzu.
Otóż, czytelniku, uderzywszy kilkakroć głową o twardy mur i pomyślawszy ze dwie, trzy doby — pojmiesz, skąd ten tytuł i co znaczy? Przeto ten tytuł powiada: będę mówił o wszystkiem, co mi ślina na język przyniesie, co mi tylko strzeli do łba, o czem ptak zaśpiewa, — wszystko jedno o czem, więc i o piątem i o dziesiątem; będę mówił bez troski, z powagą starego warjata recydywisty, z serdeczną otwartością dziecka.
O, czytelniku! Gdybyś wiedział, jak łatwo być fałszywym filozofem, a jak bardzo trudno wesołym szaleńcem! Jak łatwo jest mówić prawdę roztropnie, a jak bardzo trudno jest kłamać lekkomyślnie, a pięknie! Gdybyś to wiedział, zmówiłbyś trzy Zdrowaś Marjo! i trzy Anioł Pański za zgubioną duszę autora…
Są takie warjaty, co włażą na górski grzbiet ł nad przepaścią, co paszczę zachłannie otwiera, usiłują zerwać aksamitny, szary, śliczny kwiatek, gdy miljon ludzi chodzi po wygodnej ulicy, gdzie można kupić łatwo najwspanialsze kwiaty i posłać je opasłej i głupiej kochance. Ha! Oto jest porównanie wyborne i w najlepszym gatunku. Są też stare warjaty, co włażą gdzieś pod niebo, ponad przepaście, aby tam na szczycie szaleństwa, na chwiejącym się kamyczku lekkomyślności, znaleźć jeden mizerny, szary, lecz śliczny uśmiech, podczas kiedy inni bezpiecznie chodzą po szerokiej ulicy, wybrukowanej banalnie, płaskiej, jak dostojna dusza, sztucznie oświetlonej i tam sobie kupują zjełczałą, fałszywą poezją, kwaśną filozof je, sacharynę sentymentu, podrabiane wino uczucia i serce, owite w srebrną cynfolję,
Radość życia trzeba zawsze w Polsce przemycać przez celną granicę, na której stoi strażnik i nalepia etykiety. Bez etykiety nic się nie ostoi. Przeto jeśli radość słoneczną pożywasz w każdem słowie, albo zeń, jak z winnego grona wyciskasz krew słońca — słodki sok, kiedy jesteś jak dziecko, co ma niebieskie oczy i w dłonie chce chwycić promień, albo zebrać niemi migotliwy blask z powierzchni wódy, wtedy cię palcem pokażą, mówiąc: patrzcie! patrzcie! to jest „smutny humorysta!”.
Ach! dlaczego smutny i dlaczego humorysta? Smutek jest to taki polski sos, którego się używa do każdej potrawy. Bez smutku, smętku, melancholji, tęsknoty, .żalu i goryczy nie daleko zajedziesz, och. niedaleko. Żebyś się radował, jak słońce samo, powiedzą ci, że jesteś smutny, choć sam o tem nie wiesz. Popularnie nazywa się to „wmawianiem w żyda choroby”. Kiedy zaś do słowa „smutny” dodadzą słowo „humorysta”, to się z tego robi paradoks, tak straszliwie krwawy, jak trzydziestoletnia wojna, albo jak rzeźnia..
Na książce przeto, która się chce uśmiechnąć, należy pisać ostrzeżenie: „Nie jestem smutna! śmieję się uczciwie bez dwuznaczników! nie jestem szatanem ironji, ani uśmiechniętym nieboszczykiem”.
A potem dopiero trzeba wypisać tytuł na chudym grzbiecie książki.
Tytuł jest rzeczą do wymyślenia trudną. Autor ma z tem kłopot taki, jak matka, która przez osiem miesięcy rozmyśla nad tem, jak nazwie swoje maleństwo, albo jak człowiek, który dostał młodego psa, albo jak kochanek, który rozmyśla uciążliwie, jak zdrobnić imię swej kochanki. Matce jest łatwo, bo ma do dyspozycji kalendarz, rodzinne tradycje, babki i teściowe do narady; właściciel psa wybiera jedno imię z psiego imiennika, które jest niewielkie: Nero, Lord, Bryś, Łobuz, Hultaj, Pik, Trefl, Caro, Coeur, Pomysłowość ludzka w psiem królestwie daleko nie zaszła. Znałem jednego tylko człowieka, który się zdobył na dowcip i psie bliźnięta nazwał ślicznie, jego Whisky, a ją Soda, przez co wykazał wysokiej klasy kulturę pijacką i wzniosłość dowcipu. Kochankę nazwać jest trudniej i zazwyczaj zdrobniałe jej imię jest haniebnem oszustem miłości, która babę, grubą jak piec nazywa: Muszką, albo Ptaszkiem, albo Kociakiem, — miłość bowiem najchętniej szuka natchnienia w menażerji, — babę zaś wybujałą, szkieletowała i tyczkę chmielowe zowie; Różyczką, Lilijką, Stokrotką, albo inną jakąś jarzyną, czy zielskiem.
Jeden i drugi rodzaj, ten fauniczny i ten botaniczny sprowadza się po zerwaniu i po awanturze do jednego pieszczotliwego skrótu, zupełnie już nie alegorycznego, bo po pewnym czasie i Muszka i Lilijką nazywa się: „ta małpa zielona!” Miłość bowiem mą zawsze na oczach tęczę i siedem jej barw i dlatego nawet małpa w jej języku ma barwę zieloną.
Nierównie trudniej jest nazwać książkę; bo chociaż książka jest czasem psa warta, trudno jej dać psie imię; chociaż jest wierniejsza, niż kochanka, nie nazwiesz jej imieniem, które się z pieszczoty ociera, jak kot.
Możnaby się zastanowić przy sposobności, czy można w jaki sposób porównać książkę do kobiety. Myślę, że tak. Wśród kobiet są książki niemoralne, książki do nabożeństwa i książki kucharskie. Książka jest jednem wielkiem kłamstwem i kobieta nie jest mniejszem. W najgłupszej książce jest jedno zdanie mądre, w najbrzydszej kobiecie jest zawsze coś, co jest piękne. Książka ł kobieta wiele ci sprawia rozkoszy. Książkę i kobietę wymyślił djabeł. Takie jest przynajmniej zdanie mężów świątobliwych, łysych i żyjących na pustyni. Rzecz prosta, że się z niem nie godzę.
Książka jest pocieszycielką żywota i kobieta nią jest. Tak opowiadają najstarsi ludzie, którzy wogóle bredzą.
Wśród przeciwieństw, natkniesz się wprawdzie na momenty ponure, lecz i na radosne, bardzo radosne. Bowiem:
Książka milczy i mówić zaczyna, kiedy ty tego zechcesz, milknie na twój rozkaz. Spróbuj to uczynić z kobietą, o, nieszczęsny!
Książkę możesz pożyczyć, darować i sprzedać. Nie należy tego czynić z kobietą.
Z książką można wziąć rozwód od stołu i łoża, z kobietą jest to cokolwiek trudniej.
Książka nie ma ani teściowej, ani ciotki, tylko jednego cichego, ubogiego krewnego — autora; kobieta jest pod tym względem należycie zaopatrzona.
Książkę może zamordować usłużny krytyk; tobie, smutny bracie, jeśli o kobietę idzie, nikt takiej drobnej przysługi nie odda.
Książka nie je, nie pije, nie stroi się, nie gra w karty, nie robi zamieszania. Kobieta itd.
Ach! zgniewawszy się na książkę, możesz ją cisnąć w ogień i nikt o to do ciebie nie będzie miał pretensji, ni żalu. A gdy pan Landru spalił jedenaście kochanek, ileż było krzyku na obu półkulach?
Nie mamy jednak zamiaru rozprawiać tu o kobiecie, bo książeczka ta ma być wolna od myśli smutnych i od tego wszystkiego, co jest źródłem zmartwienia, chorób i śmierci, i wiecznego w ogniu piekielnym potępienia. Dlatego kobieta została tu wspomniana przypadkiem, przesunąwszy się jak chmura przez pogodę naszego myślenia.
Rzućmy kobiecie różę i pocałunek ręką i pójdźmy dalej, gdzie jej niema. Ba! Ale gdzież to jej niema? W niebie jako święta Cecylja, jako Hekate w podziemiach, jako Panna na firmamencie (jedyna panna, która się uchowa), Ewa na ziemi, Śmierć u schyłku żywota (Śmierć jest w naszej erze kobietą, jakby tego było za mało, — stare ludy wolały umierać z mężczyzną i po męsku), Muzy na Helikonie, — wszędzie, wszędzie, wszędzie, Niemasz zakątka na ziemi, na niebie i we wnętrznościach ziemi, bo i Ziemia jest kobietą.
Może dlatego świat jest tak cudownie piękny i taki pełen goryczy i smutku; może dlatego ludzie tak się garną do nieba i z tego samego powodu drżą przed piekłem; może dlatego kochankowie Muz uważani są dość słusznie za obłąkańców smutnych i nieszkodliwych, choć pełnych boskiego szaleństwa.
Kobieta zaraziła świat szaleństwem i ziemią, i gwiazdy. Ona to sprawiła, że wszystko jest z niej, przez nią i dla niej. O czemkolwiek człowiek myśli i o czemkolwiek mówi, cokolwiek czyni — ona jest w tem. Jest to dowód jej mocy djabelskiej i czarodziejskiej, której tak bardzo słusznie bali się ludzie świątobliwi, umiłowani przez niebo za swoje cnoty tak wielce, że im niebo nie pozwoliło mieć żon, raj im czyniąc już na ziemi.
Przewrotność jej jest tak wielka, że nawet ten, który wielkie klątwy na nie ciska, patrzy na nią ze zdumieniem i zachwytem. Tak mnich średniowieczny był pełen najmilszego szaleństwa, patrząc na piękną, nagą czarownicę.
Piekielne są to sztuki i ciemne, Oto nie miałem zamiaru mówienia o kobiecie, nie chcąc się upoić jej wspomnieniem, jak winem, a muszę mówić, bo stoi poza mną, uśmiecha się i wodzi piórem mojem po papierze, a ono pisze, jak zaczarowane. Tak czyni każdy, będąc igraszką w jej ręku. Nigdy też nikt się bardzo nie bronił, — ja najmniej.
To też na tę chwilę tylko, ponieważ mi się wciąż plącze wśród słów, jak pnące róże, co się wiją w każdej szczelinie muru i mocno mi przeszkadza, odpędzę to widmo czarodziejskie, wymawiając szeptem egzorcyzmy i zaklęcia, których mnie nauczył jeden człowiek bardzo mądry, tak mądry, że, miał pięć żon i wszystkie od niego uciekły. Później wygłoszę płomienisty hymn na cześć kobiety…
Wracając do sprawy obmyślania tytułów dla książek, należy objaśnić, że jest to sprawa ważna.
Iluż ludzi dlatego tylko zrobiło kar j erę, że mieli szczęśliwie dobrane nazwisko; iluż dlatego tylko znalazło piękne żony, lub kochanki, gdy — przeciwnie, — najszlachetniejszy i genjalny człowiek nigdy do niczego nie doprowadził, bo się nazywał albo Byk, albo Chrząszcz, albo pieszczotliwie Stoliczek, albo Guzik, albo Strzelba, albo Kordelas, Kiełbasa, Salceson, Kiszka lub zupełnie poprostu Mator. Biedaczkowie to są, niewinni i pożałowania godni.
Tak też i z książką. Co było do wymyślenia w tym względzie, to już ludzie wymyślili i już teraz odmieniają tylko stare, dobre tytuły, wykręcają im stawy, zmieniają dawny porządek. Czasem jakiś bęcwał, jakaś ślepa kura, wygrzebie z piasku głowy tytuł wyborny i do tego doczepia furę siana, tom poezji, albo powieść. Siano to zjada potem sam, bez współudziału czytelników, którzy wolą owies.
Najlepiej jest tedy, napisawszy książkę, zamknąć na chwilę oczy ł napisać tytuł. Nie jest to najgorsza metoda; nigdy nie poznasz z fizjognomji, co siedzi we wnętrzu człowieka, rzadko też, najpiękniej obmyślony tytuł, jest w zgodzie z tem, co książkę wypełnia.
A jak duch boży unosił się nad wodami i nic innego nie było, prócz wody, tak czasem w książce duch boży jest tylko u góry, na okładce, a w przepaściach książki tylko woda i spiętrzone, szumiące bałwany, wliczając w to i autora.
Lepiej jest tedy, słuszniej i sprawiedliwiej, aby tytuł był pusty, a wewnątrz był okruch bożego ducha, niż naodwrót. Wobec czego wybrałem sobie tytuł nijaki.
Jest to jednak tytuł, mimo wszystko, chytry i przenikliwy, któż— mi bowiem dowiedzie, że nie dotrzymałem obietnicy, złożonej w tytule; któż mi wykaże, że to nie „piąte przez dziesiąte”? Nikt! Otóż wyborny to jest tytuł! Boski to jest tytuł, Bóg bowiem wie jeden, co ma oznaczać i co się pod nim kryje?
Książka powinna być napełniona tak złotym płynem, wyciśniętym ze słońca, jak butelka wina, na której nie przylepiono fałszywej i kłamliwej etykiety, a ten, co ją otwiera, nie wie, co z niej popłynie: słodycz wina, czy jego potęga, tęgość, czy zapach rozkoszny, podobny do tego, którym pachnie chleb, świeżo upieczony, czy napój, co rozmarza jak miłość, czy ten, który burzy krew, jak stara ballada? Ta chwila czekania i drżącego niepokoju jest pełna słodkiej rozkoszy.
Ta książeczka licha nie takie ma zamysły. Nazwa jej jest szara i nijaka, a wnętrze takie sobie. Jedno o niej wiem, że jest niefrasobliwa. Jeśli pod jabłonią legniesz na trawie, a rozigrany bąk nad uchem ci zabuczy, to będzie ci tak, jakbyś tę przeczytał książczynę, W księgach obszernych, w trudzie pisanych, zapisuje biedna dusza ludzka to, co z siebie wysnuła, zadumana głęboko nad wszystkiem żywem, co cierpi, bowiem cierpi wszystko, co jest żywe,
A w takich, jak ta książeczkach, uśmiechnięta jak na wakacjach szkolne chłopię, zapisuje sobie gęsiem piórem to wszystko, co skądkolwiek przywiał wiatr. A wiatr przynosi list i uśmiech zdaleka, wesoły pokrzyk pijaków i hałłakowanie rozigranej czeredy ludzi, co ciskają w siebie rymem, jak różą.
Po co to zbierać? Czy ja wiem… Pewnie dlatego że sroka zbiera świecidełka, wiewiórka orzechy, stary oryginał pudełka od zapałek, babka szpargały, na nic nikomu niepotrzebne, szkolny żak pocztowe marki, zakochana panienka zasuszone w podręczniku! szkolnym kwiatki. Nikomu i na nic nie jest to potrzebne, a jednak się to chowa i czasem popieści spojrzeniem; z czasem to spełznie i zwiotczeje, a jednak nie za wadzą nikomu i nikt nie jest zazdrosny o tę małą mi ilość małych rzeczy. Tylko wielkie namiętności mija jak burza, rozdarłszy serce szponem gromu, takie małe trwają długo i mrą powoli, śmiercią niebieską.
Takim lamusem małym jest dla mnie książeczka taka właśnie, jak ta. Co w niej jest? Prawie nic. Jest — rzecz prosta — list z Zakopanego, bo auto postanowił zbawić Zakopane, więc żadnej nie omiń: sposobności, aby go nie uszczypnąć w Gubałówką jest opowieść o tem i powiastka o owem; a co najważniejsza — są w niej może dwa, może trzy uśmiechy. Życie jest jak taki dobry olbrzym, który jest potworni silny, kiedy go szewska chwyci pasja; kiedy mu n złego nie uczyniono, rad się wielkolud pośmieje i wtedy mu można siadać na wąsach i zaglądać w oczy.
Kochać go jednak nie należy ze strachu, tylko z wielkiej do tego ochoty. Nikomu się wtedy nie stan: krzywda…
Ja sobie z tym olbrzymem gadam wesoło i ni frasobliwie; on wie, że są takie chwile chmurne, kiedy na siebie patrzymy zezem, kiedy się wszelki śmieć odsyła do djabła i gada się z nim ciężkiem słowem kiedy jednak pogoda jest na niebie i w sercach, woła śmiech, co jak ptak na pobliskiem siedzi drzewie, ale przyleciał i usiadł mi na ramieniu, jak sokół.
lipiec, 1911
Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi umrzeć na obstalunek po obejrzeniu Neapolu, należy zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej ciężką chorobą każdemu, kto był w Neapolu i nie pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego obywatela odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i tym podobne indywidua, ssące wino, — ale gdzież się taki nie włóczy? Snadnie tedy w czasie, w którym na Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów, może być wyspa ta uważana za jeden wielki zakład obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że w ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie wygląda.
Tak… Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach zakładu Chramca, ale równie pięknie podumać na ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej kosztuje, a masło z tą samą wprawą fałszują na Capri, co i w Zakopanem.
Obejrzawszy w Neapolu wszystkie kinematografy, które się stały włoskim specjałem narodowym, obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec, jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety, lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza skały kaprejskie przedziwnie nęcą.
Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym tysięcem złotych potoków po prostopadłych ścianach w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, który je chce odfotografować z pokładu; i by Łeby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją na pokładzie „O, dolce Napoli!”, a potem sprzedają prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas przyjedzie, czeka z pewnością to samo.
Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej, czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z hotelem pod straszliwem nazwaniem „Hotel Vesuvio”.
Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń winnic i gajów oliwnych śliczne miasteczko, migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające zupełnie tak, jakby je dziecko zbudowało z białych kostek, służących do zabawy. Jest to potężna metropolja wyspy, wspaniała stolica, ukochane gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych wyspy pretora i dwóch policjantów, siedziba proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające ośmioma prożkami i czterema osłami po wierzch, siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch wagonów, której cały regulamin wydany przez ministerstwo kolei mieści się w uroczystych słowach „Non sputare”!
Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak niesłychanie mile, ze je pokochać „można cóż dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego śliczne, uliczki, pokręcone paralityczne i wąziutkie; czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się przystanie, bo żal odejść, patrząc, jak słońce, zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni kilku murów i pełza po nich smugami, jakby to złote pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki powiew, odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś miniaturową uliczkę, nieopatrznie uderzy głową o mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega zrozpaczony, jak pies, co zgubił pana; więc węszy na wszystkie strony, targnie okienną firanką, zatrzepoce z irytacji markizą nad sklepikiem i przez wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole kaktusów.
Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje się w piersi wspaniałą, obywatelską dumę i bierze się udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech radców miejskich, zna się osobiście aptekarza i listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z rozczuleniem patrzysz na dziesięciolitrową beczkę, którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i polewa wspaniale ulice miasta, na których jest właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy, wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie „Corso Tiberio”; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem Capri utrzymuje się słuszne zdanie, że wspaniałość ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo wysokość także coś znaczy, więc dlaczego nie ma to być „Corso”? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło „salonu” fryzjera (jest to równocześnie radny miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni, wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi się cała najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od czasu do czasu kładzie do łóżka, aby przecież mieć jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje atrament i igły, niż lekarstwa, ksiądz, który pobocznie handluje winogronami i wynajmuje mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na otoczenie, bo co dnia bywa w Neapolu; dyrektor kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą ze strachem, aby kiedy nie wykoleił „pociągu”. Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż, straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem białych piór na głowie, której Staff powiada, że wygląda jak „dziecinny karawan”, jakiś dynamitard rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda innych.
Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, a wśród nas Leopold Staff, który należy do najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, zalanej słońcem — i pisze.
Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach i o ludziach.
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie tu żaden zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna zgryzota. Na białym żaglu, co się położył na cichym, gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się nasze wszystkie biedne tęsknoty… Niech płyną…
Jest cicho i jest dobrze…
Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha, wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc. Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i strzegą go przed wszelką krzywdą.
Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się Neapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną trwogą.
Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś tylko ktoś śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od strony Sycylji wypłynie księżyc na wody; w jakiejś sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu malarzy, jacyś szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości życia, które umie być dobre i mówią wiersze o szumiącem kaprejskiem winie, krwi słońca, i o Italji, drugiej wszystkich artystów ojczyźnie, całą duszą ukochanej.
Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z zawodu rybak, z przekonań „socjalista klerykalny” i zagorzały przytem wróg papieża — przekonał nas, że należy opłynąć Capri dookoła na jego „morskiej pławaczce”, tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy tedy na zapas kilka bohaterskich min, płyniemy wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko patrząc na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł w morze. Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla kogoś, co po nas tędy płynąć będzie.
Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca; fala z tej strony wyspy spokojna i cicha. Przed nami sterczy z morza głaz” na którym śpiewały syreny, które się swego czasu uwzięły na Odyseusza. Niestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej awantury, ani nawet syrenia podwiązka. Wiosła rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony lazur wody przybiera zimny kolor marmuru, porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór, rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z dumą
— W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi…
— Święty Antoni sorentyński! — i trzy polskie dusze w głębi bohaterskiej piersi.
Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają tylko ludzie, źle wychowani. Po tej uroczystej chwili pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu:
— Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore?
Salvatore uśmiechnął się jak langust
— Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed dziesięciu laty…
Naturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale wobec tego człowiek począł się rozglądać w sytuacji i udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby było, gdyby się łódź przewróciła i jakby się wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta metrów wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe, że się niedobrze robi.
Płyńmy jednakże dalej…
W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną bramę, w otwór groty.
— Grotta verde!
Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt niemy).
Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd, nad nami kopuła sklepienia, na której grają blaski przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta meduza, podobna do srebrzystego grzyba, drga w głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu odbrzmiało w wąskiej czeluści groty, gdzie zielonawy odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty mrok, pełen niesamowitego szumu; kłębiąca się tam fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą wściekłością.
Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej, przecudnej poświaty i wypłynęła na słońce; giętkie wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku innej znów grocie „brylantowej”, skąd ją poniosły do groty „Wszystkich świętych”.
Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę, podobne ludzkiej rzeszy; tu rozpoznasz sylwety klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać kamienna legła, jakby snem zdjęta. „Wszyscy święci” śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem fali, która tu węszy niespokojna. Zdjął nas lęk prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz sternik, obwieściwszy uroczyście:
— Na głowach „Wszystkich Świętych” turyści jedzą zwykle śniadanie!…
Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas najwidoczniej przerazić, bowiem głosem brzuchomówcy obwieszcza:
— Grotta degli canoni!
Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało w gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie dlatego, że teraz niema sezonu.
Płyniemy przeto do groty lazurowej.
To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie; musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący… włóczący się po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i ogląda sklepowe wystawy — poderwał się, jakby go giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży ku nam.
Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na falę, jak ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę. Wiatr, znalazłszy sobie doskonałą zabawkę, radby nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie podoba. Całe szczęście, że miny mamy bohaterskie i prawie, że kpiące… Kredową bladość naszych twarzy w tej chwili należy przypisać chyba efektom świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim wichrze dygotają wszystkie członki.
Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy:
— Nie bać się! Nie patrzeć na fale. Trzymać się mocno! Śpiewać!
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwariował ze strachu. I w istocie, poczyna śpiewać; wytężył wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł rękoma do wioseł, dyszy ciężko i — śpiewa. Zdaje się, że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł porywać słowa piosenki i rzucać niemi na wszystkie strony, między jednem słowem a drugiem otwierała się przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem oddychających forsownie piersi rybaka.
„…Aria serena… doppo… la tempesta
Nel’ aria… fresca…”
Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas podniosła w górę, widocznie po to, żeby nam pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie miłe, potem nas pchnęła bez ceremonji w bok.
— Jeszcze tylko kwadrans! — krzyczy Cosentino, — dalej morze jest spokojne… Śpiewać! Śpiewać! Tutaj zawsze wzburzone… O, mamma mia!… Nie bać się!… Ten doktor ze Lwowa, wasz przyjaciel był odważny… Ciągle śpiewał… i! ho!… Trzymać się łódki!… Tu jest tylko taki przeciąg…
Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i — śpiewam. Śpiewałem podobno z niesłychanem przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale tylko jeszcze jeden skalny przylądek i spokojne morze. Nasz rybak zaparł się nogami, wyprężył się cały i rzuca łódź kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę, idącą ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę groty lazurowej… Och!.:. Przypominam sobie, że w tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź, wioząca bohatera z powieści Andersensa „Improwizator”. W powieści to się wszystko dobrze skończyło — całe szczęście, że w moim liście… także.
Płyniemy już spokojnie; jakaś jeszcze fala ujada za nami z tyłu i pluje pianą w stronę łodzi, która dumna, otrząsa się gwałtownie i wpływa na toń spokojniejszą, poza strefą „przeciągów”.
— Śpiewaj, Salvatore! — rzeknę rybakowi.
— Teraz już nie potrzeba… — rzeknie rybak — ale ta jazda warta jest sto lirów. (Po targu dostał osiem).
Przed nami otwór do lazurowej groty. Właśnie nadjechał statek z Neapolu i przywiózł kompanję Anglików, złożoną z dwustu osób, które będą zwiedzały grotę. Patrzymy z pogardliwą litością na tych nieśmiałych ludzi, którzy pośród straszliwych krzyków lęku, przebywają w łódkach drogę ze statku do groty; wysiadamy na ląd i, stanąwszy na kilku stopniach kamiennych, sterczących z boku wejścia do groty, urządzamy sobie znakomite przedstawienie operetkowe, obserwując miny Angielek przy wjeździe w głąb czeluści. Zabawa niesłychana! W każdej łódce trzy Angielki, a każda o pół metra dłuższa od łodzi, przy wjeździe — zaś w wązki otwór groty musi każdy, aby głowy nie postradać, położyć się na wznak — na dnie łodzi.
Łodzie wyglądają jakby napełnione trupami; jeden w niebieskich okularach chce sobie dodać odwagi i uśmiecha się. Boże! Ten uśmiech wart całej noweli; tylko paraliż zdobywa się na taki uśmiech, albo gwałtowne kurcze żołądkowe; tak się uśmiecha człowiek, który wypił litr octu, albo połknął karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło się kurczowo ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na brzuchu i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty dolatuje wycie zachwytu… Straszliwe „All right!” wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie szumiąca fala, cofnąwszy się kilkakrotnie w głąb, jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw jedną łódkę, potem drugą, dziesiątą.
Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w łodzi, czekamy przychylnej fali; cofnęliśmy się raz i drugi, wreszcie łódź przemknęła od sklepieniem otworu, trącona przypływem, podnosimy głowy i słychać tylko jedno przeciągłe A! — jak na Czatyrdahu. Lazurowy cud otoczył as dokoła; jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo na dole i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach, zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także — lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w tym śnie lazurowym, nie powiem nikomu; schowam ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł sobie przypominać w domu, po powrocie, kiedy .deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są moje słowa, abym się ważył na malowanie niemi obrazu, który niema sobie równego.
Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa, wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa lampa elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem, jeszcze bardziej kochanem. Niefrasobliwe, cudne Capri, w którego skały wprawione są, jak drogie kamienie, groty różnokolorowe.
Capri się uśmiecha i — nudzi się w swojem szczęściu.
Jakieś słodkie lenistwo, próżniactwo słoneczne ogarnęło wszystkich ludzi. Siada się na skalnym głazie i godzinami przygląda się jaszczurkom, biegającym po ruinach; słucha się szelestu oliwnego gaju, który w słońce się wpatrzył i szemrze; na odmianę ma się ogromne zmartwienie, bo ktoś nieopatrzny złamał gałązkę biednego, samotnego drzewka, albo ktoś złośliwy przeniósł kamień jakiś w inne miejsce. Strach, co za awantura!
Rozpróżniaczone figury szukają tedy gwałtownie „sensacji”. Jedna odbywa się co soboty, sensacja sensacyj, wspaniałość, totius orbis desiderium, świetna atrakcja, najwspanialsza rozrywka kaprejska, boski sympozjon, cud cudów, o którym się marzy przez cały tydzień: kinematograf! Przysięgam, że wart opisu. Oto w sobotę popołudniu czeka się na rozlepienie afiszów. Jest! Rozkosz rozpiera piersi: będzie: „Romans ślepej Łucji”, potem „Cezar Borgia, krwawy tyran” rzecz w 27 aktach, potem „Wdzięczny pies”, rzecz wzruszająca do krwawych łez i do omdleń it.d. W kinematografie, którego patronem jest tutejszy blacharz, jest siedmioro gości „pierwszorzędnych” i trochę hołoty za dziesięć centymów. Hołotę pierwszorzędną reprezentuje sam Maksym Górki j, patron literacki wyspy, który się dotąd który się dotąd nie nauczył po włosku i dotąd nie zmienił rosyjskiej koszuli. Włosi dlatego tylko uważają go za tak wielkiego.
Przedstawienia nie zaczynają mimo spóźnionej pory, bo niema jeszcze „stałego” gościa. Idzie… już przyszedł mąż… nie!… niewiasta… Nie! Przecież mąż! Ma wąsy i brodą, ale chodzi w sukni kobiecej. To malarz Diefenbach. Widziałeś kiedy, kochany ziomku, a mój czytelniku, starą kanapę, którą zjadły mole? To jest Diefenbach. Wdział na siebie chałat, zdjął wszystko pozatem i żyje z „naturą”, ale zdaje się, że natura, która lubi czystość, nie chce żyć z nim. Malarz ten, mający w Niemczech dość głośne nazwisko ze wzglądu na swoją oryginalność przedewszystkiem, robi wrażenie starego pajaca, który maluje „symbolicznie”. Na jednym z jego obrazów odbywa się taka awantura: człek jakoby zabił jelenia, co zgrozą przejęło Pana Boga, gdyż ukazał się ponad jeleniem i błyskawicami oczu poraził myśliwca.— Pan Bóg jest ni mniej ni więcej, tylko portretem Diefenbacha, z czego musi być niesłychanie dumny. W obrazie tym, ukryta jest, zdaje się, symboliczna przestroga, że nie należy polować w miesiącach, które kalendarz myśliwski nazywa ochronnemi.
Na każdym poza tem obrazie Diefenbacha sterczy zasadniczo sfinks, co zapewne oznacza coś głębokiego, albo tańczy kobieca postać, w mglistym stroju, co już znaczy coś potwornie głębokiego. Obrazami tymi handluje mistrz w sposób sprytny i zupełnie nieapostolski, chociażby z pozoru wyglądało, że nie zarobił dotąd nawet pary ineksprymabli, bo ich nie nosi.
Tych dwóch sławnych kabotynów, Gorkij i Diefenbach, to największa sensacja kinematografu. Gdyby ci dwaj nie byli sławni z innego powodu, byliby sławni z pewnością z tego, że się nigdy nie kąpią.
Nie podziękowałem Ci jeszcze, przyjacielu mój najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu Brantome’a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo urodzi owoc, raczej sok malinowy wy ciśniesz z kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło Reymontowi, więc zaraz kupił wieś.
Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry.
Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam włosów na głowie… Tak ci pisał: „Tam, gdzie przed trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje na marmurowej ławeczce Makuszyński… i gładzi własną łysinę…” Moja kucharka zrobiła z tego patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością obserwacji owego szanownego feljetonisty, pomyślałem sobie na Twój temat: „Komu on napisze feljeton, ten tłucze głową o beton…” Tak zaś pomyślawszy, poszedłem wykąpać, nic bowiem tak nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel.
Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na Nalewkach, five o’clock u pani doktorowej w Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej mecenasowej, która, oczy z zachwytu przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: „ach, frutti di mare! frutti di mare!” Morze zaś, ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w górę zadarłszy.
Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze oczów z promiennego łba, że się nie stoczyło w przepaść, albo nie padło w morze na widok tego anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może trzysta, taka stara Campanilla. Nie jest to grzech, jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska, ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży t zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi. Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń Hati u Kiplinga; nogi jej przypominają bilard, ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z morskiej urodzona piany i bardzo, bardzo jest smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w basenie.
„Wey trafiają się niektóre między temi” (tak mówisz za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, grzejąc swoje członki, przypominające dostatek rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.
— Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki opalony? Śliczny chłopiec… To jest mój typ.
— On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma ładną talję.
— Co też pani mówi?
— Słowo honoru pani daję. Niech pani zakryje nogi, to go pani przedstawię.
Inna zaś mówi do innej:
— Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?
— Co też pani mówi?
— Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona ma łopatki? W całkiem innem miejscu…
Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie. Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych mądrości.
— Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek? Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł.
Lezie potem jeden z drugim w wodę, popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi, potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania, szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych językach: „puść pan, pan jest grubjan”, — albo: „tu gdzieś jest rak!” — albo: „gdzie jest moje dziecko?!” — albo też: „czemu pan tylko wodzie taki odważny?” — albo: „pani pływa jak Wenus…” — albo: „zupełnie pana nie poznałam bez ubrania!” — albo: „ta małpa pływa, jak żaba”, — „skocz pani, bo idzie fala”.
Napisałeś zasię, drogi Boy’u, nieporównanie w pierwszym tomie Brantome’a:
„Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał lub iak je nam malują, a ucieszymy się poglądaniem na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak rzadkie, iż — na mą cześć! — więcey wartczą, niźli wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności umieli przedstawić…”
Owo spójrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne, smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami rozwartemi pragnieniem, rzuca się na falę, a fala ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy, niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno czarnowłose dziewczątko, znieruchomiałe w pozie ze ślicznego obrazka Chabas’a i lęka się. dalekiego szumu morza; wiać się cudnemu dziewczątku fala łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni nikomu.
Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak łódź, tnie wodą ramionami, spokojnie i pewnie, w dal wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, chuderlawe figury, swoim własnym przerażone widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.
Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego; najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z sercem, włożyłby jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych sonetów, udających czeki.
Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz Axentowicz*, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem*, zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. I chan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety… A wkoło leży tylko martwa natura…
Potem przychodzi malarz Procajłowicz* (który mnie deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze” wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w księżycowej poświacie twarz ma jeszcze dumniejszą Bardziej drapieżną. Księżyc mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, — by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta, cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego, jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, chmurny, jak noc, milczący jak trwoga.
Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.
Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem opowieściami tego cudownego chama, pana i opata de Brantome’a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W „każdym polskim domu” nowy Twój przekład się nie znajdzie, na stoliku w salonie, lecz Ci to zapisze literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka?
Każdy hotel na Lido ma jedną rzecz taką samą i jedną swoją osobliwość; taką samą, złodziejsko podłą jest kuchnia; — zjedz kawał zaoliwionej ceraty, a zjadłeś roastbef z Lido, wziąwszy potem gruźliczną kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał pulardę. „Całe szczęście, że jestem łykowaty”, rzekł u Dickensa indyk, którego miano zarżnąć,. ów zaś, którego ci dadzą w jakiejś Hungaryi, już nawet nic nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią sam o sobie. Należał poradzić Altenbergowi, aby odpowiednio do swego tytułu „Jak ja to widzę?” — napisał po wyjeździe z Lido książkę pod napisem „Jak ja to strawię?”
Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w jednym tedy mieszka książę Abruzzów i d’Annunzio, w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i jego broda, równie jak on pyszna i wspaniała, w innym aż Jadlowker. Nawet małe wille mają swoje sensacje; w jednej z nich, w Ortensyi, mieszka jakaś śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały bowiem dzień gra w bridge’a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca na damę pique Czajkowskiego. Całej tej talji kart przyglądają się Włochy z niemym podziwem, a sądząc ze spojrzeń chętnieby nią zagrali..
Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze. Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest jak Hannibal w bitwie, — pierwszy do baru przychodzi, a ostatni z niego wychodzi.
Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w inny sposób, tylko na suchoty. Niepotrzebnie tylko taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu, tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło kapitalistom i adwokatom.
Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć można w gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu ulżyło w paszczy, drugiej na duszy, — jeśli się tedy polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w rozchełstanej duszy, błogo na sercu i w głowie mu wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy się złotego, upajającego, miesięcznego światła, — woła sobie w głos i śpiewa i raduje się na złość parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe, kaprawemi na świat patrzące oczyma, złośliwe, jak szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak dyrektor banku. Przeto mu urąga bezpańskie morze i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i ludzi.
Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały order Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka oddycha, czasem westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję, przygląda się jej smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą szczelinę w pałacowym murze, tyle razy westchnie cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę na księżycowej poświacie, jak na obłoku i o północnej godzinie modli się szmerem i szumem i łkaniem:
„Oto jest radość moja i moja duma, dziecko ukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat. Ocal je, Boże miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto, lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie, jak diament wspaniały, rzucony w topiel? Ocal przeczystą perłę Italji.
Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta, skarlała aż do małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta, na atłasach ległszy i złotogłowiu, zapomniawszy o mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. Nie umarła jednak, jeno śpi na dnie mojem i płacze mojemi oczyma.
Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to miasto, któreś wielce umiłował, lecz i cierpiało ponad miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ swojemu miastu uderzyć w tysiąc dzwonów, aby wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty…”
Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie morze, a zielona woda pod mostami łka cichutko i pnie się po marmurowych schodach do pałaców, pustych, jak umarłe serca, pluszcze u drzwi, czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie czerwony senator, mądrość wielką mający w oczach, a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady, gdzie dziś nuncjusz papieski, przy boku doży siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy. Chryste Panie! Nie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny, napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach w tyle sali, czerni się nie zarys skrzydlatego lwa, lecz straszny cień młodej, długowłosej głowy Korsykanina…
Gdzieżeś jest Colleoni!?
Mroźny wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po kanałach i cisza jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc, czarnym okryta płaszczem i, szeroko otwartemi patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem cierpieniem, które napróżno wielką wrzawą stara się Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na gondolach. Trwa krótko wspaniałość sztucznego ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź naprzeciwko pałacu dożów tryska w niebo tysiącem rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie barwione gwiazdy lecą w topiel, jak łzy, tłum się dziwi i klaszcze, a morze ocieka zlotem i krwią. A za chwilę noc jeszcze jest ciemniejsza i melancholja jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i smutnym dzieciom stare odnawia zabawki, oczyszcza ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby okien, prostuje pochyłe wieże, rozczesuje grzywę lwu na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada zaułkom, co się dzieje na morzu, odwiedza sieroce drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery na kościele rumaki, tak, że się im szyje prężą i rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w ulubionem swem miejscu, nad kopułą Santa Maria delia Salute, uśmiecha się dobrym uśmiechem i słucha, jak młode dziewczątko śpiewa ślicznym, na zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o niewiernym kochanku i o ciężkiej karze Pana Boga.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad lagunami, albowiem musiał wędrować na występ do Werony, gdzie na przedstawieniu „Aidy” grał doskonale i z wprawą odpowiedzialną rolę w obrazie nad Nilem. Sprytny bowiem jeden tenor zorganizował przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej arji „gwiazdy klaszczą złote”.
Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie muszą być dwa obozy; wedle przekładu Kasprowicza, „dwa piękne domy w uroczej Weronie, równie słynące z bogactwa i chwały codzień odwieczną zawiść odnawiały…”, tego zaś dnia, kiedy byłem w onem mieście, ród Kapulettich reprezentowany był przez tych, którym się udało kupić bilet wstępu, nieposkromiony zaś ród Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem amfiteatr i zachowywał się wcale nieprzystojnie, rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co wchodzący do wnętrza przyjmowali z należytą pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba było kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty zegarek, mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący. Nie chcąc też uznać zbyt wybujałej muzykalności włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło amfiteatr, ze względu na to, że dobrze wymierzone uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem cyfrę oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi. Możesz sobie tedy wyobrazić, najmilszy Boyu, jakiej trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc, wierzgając i klnąc we wszystkich językach, dojść do amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat nie życzy nigdy: obyś zginął! — lecz: obyś konał sto lat!
Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i posinieje z gniewu i zacznie mruczeć głucho, jakby z tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za włosy, tarzać poczną i przewalać po topieli, a fale szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze, dostrzegłszy okręt w oddali, syknie z gniewu, potem, ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości, — takie same usłyszysz, głosy, wszedłszy do wnętrza tego straszliwego, kamiennego kotła, w którym się kąpała we krwi rzymska dusza.
Och, co za widok!
Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak granatowe nad cyrkiem velarium. Niecierpliwość oczekiwania, — są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, lepsze zająwszy miejsca, — zmienia się w szmer i szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie przejść można po tym pomoście z głów, jak po pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku, odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się zbliża godzina.
Niebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli i, nie wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i skąd już słychać szmer tłumu, błędnie w jednej chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i gaśnie.
A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego. Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, gotowych każdej chwili do ucieczki w panice.
Nie znam jednak wspanialszego widoku nad widok tego potwornego mrowiska,.ukrytego w półmroku; jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko „Aidę” — i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia dopełnia w momencie architektury cyrku, dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum w brudne, spocone chitony i togi i straszno się czyni człowiekowi; dobywasz z potwornego zgiełku zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy, gdyż dreszcz przebiega po człowieku.
A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że gwiazdy zbladły, taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w piersi oddechu, wtulił głowy w ramiona i krzyknął. Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak suche, trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje nad areną, jak splątany tuman, porywa najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą; wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden wie, bo ja nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to jednak mnie pociesza w obłędzie, że piękna niewiasta z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca, krzyczy także, po prawej zaś mej stronie ktoś się wydziera — przysięgam Ci! — po serbsku.
Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha ciężko, jak furjat po nagłym napadzie szaleństwa, co jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi znów coś nagle strzeliło do łba, więc jakby na komendę czterdzieści tysięcy łudzi wydobywa białe (i prawie białe) chustki i poczyna niemi powiewać zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment dla tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado białych gołębi padło na amfiteatr, widok jakby przesłonił gęsty, ogromnymi płatami padający śnieg. Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton, jak w trzecim akcie „Traviaty”, tak, że aż jęknęła nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w uszach dzwoni jeszcze wrzask.
Jest cicho… Jakby z podziemi podnosi się cichutki powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze do brzęczenia owadów, do szmerów letniego wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. Na olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą kaskadą lecą w przepaść i w noc.
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym wzrokiem zmierzył odległość i wysokość niebieskiego stropu, od którego głos jego ma się odbić — zaśpiewał swoje:
— Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e fior!…
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez szwanku na ton najwyższy — krzyknął tłum jednym, zgodnym, potwornym, tysiąc—echowym głosem uznania. W zamkniętym teatrze krzyk ten rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły; padłaby trupem primadonna, chociażby zażywna i mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze trzydzieści nieco starszych chórzystek, zachwiałyby się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska; uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię Radames Veronese okrasił oblicze uśmiechem zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie śpiewającej Amneris, słynnej Marji Gay i poszedł do garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze śpiewającą i mającą głos należycie cienki, za to ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni Wulkana.
W momencie zmieniono dekoracje, w których niema wiele do zmienienia, gdyż osiem drewnianych słupów przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie bowiem świątynie, więzienia i inne takie lokale, potrzebne do „Aidy”, znajdują się tuż opodal sceny, albo już pod siedzeniami widzów, albo też w ukryciu wśród drzew, zasadzonych „tymczasowo”.
Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też straszliwe okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz żywsze, szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim, włoskim gestem, przypominającym w scenach bardzo dramatycznych, gesty rozżartych ludożerców, lub też ruchy w tańcu św. Wita, niema jednak tak gwałtownego ruchu, któryby na tej scence, mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący. Mniej nam jednak wszystkim idzie o „Aidę”, więc się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się nieporównanemu widokowi amfiteatru, który ma pomysły nadzwyczajne; w jednym bowiem antrakcie stało się, że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem onych tysięcy ludzi każdy w pewnej chwili zapalił małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie widział nawet Neron. Przymruż oczy, a ujrzysz widowisko nieporównane: tysiące migotliwych gwiazd mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który się raduje i cieszy się i śmieje głośnym, rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które trzyma w rękach świecidełko i szaleje z radości. Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w rękach, aż się zdumiały prawdziwe gwiazdy i patrzą z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił sobie głupi człowiek.
Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po chwili, aby mu połowa została jeszcze na drugie przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił oczy ze łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa.
Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony korowód wojowników i bohaterów, autentycznych murzynów i autentycznych koni, które są bardzo stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu, co snadnie poznasz po melancholji na końskiem obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po bokach wytartych.
Nikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, jak słońce.
Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, — w pewnej chwili, jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i błyszczący.
Gra wybornie: twarz ma w miarę melancholijną w miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie, zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry statysta.
Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego wygi.
Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli, czując, że w tej chwili wszystkie gwiazdy patrzą na niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki na wielkiego aktora, który chociaż bez gaży i bez emerytury, najwspanialsze grywa role, stary wyjadacz, co więcej wyratował autorów i kiepskich dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie.
Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, po czem, kiedy Radamesa przychwycono na zdradzie, spłynął z ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż on wszystko rozumie i wszystkiemu przebaczy. Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce załamawszy, w stronę Medjolanu, aby nie widzieć tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z amfiteatru.
Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie wrażenia z tego nadzwyczajnego przedstawienia, szemrał jeszcze długo, spać nie dając. Julji Kapuletti w fałszywym grobie.
Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął już w połowie czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i niech Ci się przyśni, żeś znalazł dziesięć koron, nikt Ci bowiem lepiej nie życzy ode mnie. Pokój z tobą!
Nicea, 1913 r.
Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem manji pisania „listów z podróży”, jak gdybym był panienką, która się musi wypisać pod adresem: „Zawiedziona 4832 poste restante”? — Czynię to jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze smutkiem, że mi się nic złego w drodze nie stało, że nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil, szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój pogrzeb, mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto trumnę moją, wysmukłą w lwowskim stylu, trumnę wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej silni dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym przypadkiem z niej nie wstał koło teatru, gdzie, śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał mowę, zakończoną wśród łez okrzykiem:
— Boże! czemuś zabrał tylko jednego?
I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien, że ktoś sobie kupił papier i pióro i jednem cięciem zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim matkę, w trzecim kota, sklął świat, ludzi i Pana Boga?
Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego wrażenia ostatnich naszych premjer, wyjechałem do| Nicei, gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla oryginalności kąpał się w morzu we fraku, dziwną tem w oczach tłumu okazując pogardą rzeczy ziemskich, frak ten bowiem z kosztami sądowemi kosztował podobno trzydzieści koron.
Wspominam ci o tej plotce, abyś wiedział, że dość jest wyjechać z ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz powiedziano:
— Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie córką Maharadży?
— To jest bezczelne kłamstwo, — odpowiada przyjaciel nieobecnego, — nie pozwolą źle mówić o nieobecnych. Nikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł tylko dwa i pół miljona i uciekł z chórzystką, a to, panie, wielka różnica!
Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego szanownego wydawcy, któremu się z tego powodu zrobiło ciemno w oczach; powiadam abyś wiedział jak w odpowiedniej postąpić okoliczności, kiedy będziesz sprzedawał nową tek graficzną, że się z wydawcą rozmawia w ten] sposób:
— Jestem panu podobno winien pięć tysięcy: drogi panie!
Te „podobno” to jest nóż w serce i wydawca robi się szaro—zielony, ale się uśmiecha; tych „pięciu tysięcy” zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z cudownej książki profesora Ernsta o życiu na planetach, używam w druku tylko dla efektu, w rzeczywistości idzie o 76 koron za czwarte wydanie.
— Nie szkodzi, — powiada wydawca — przecież mi pan da powieść…
— Ach, tak… powieść…
Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w nim litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się szaro—niebieski.
— Nie da pan powieści?!
— Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba, że wyjadą.
— Jedź pan do Zakopanego… —Nie jestem hrabia.
— Jedź pan do Jaremcza…
— Nie jestem bankierem; mogą wyjechać do Nicei.
— Gdzie to jest? — jęczy wydawca — to podobno bardzo daleko?!
— Na cmentarz znacznie bliżej… Wydawca biegnie do kawiarni, szuka w leksykonie, gdzie jest Nicea i krzyczy:
— Którą klasą pan jedzie?
— Pierwszą…
Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej chwili rzucił na mnie ten człowiek.
— Panie! — mówi nieszczęśliwy kamienicznik — pan mnie rujnuje!…
— Bóg mi to z ochotą przebaczy… Dawaj pan czek.
O, malarzu kochany! widziałeś człowieka, podpisującego wyrok śmierci na siebie? Szkoda, zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek.
Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę, podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś zrozumiał… Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda cyfra wygląda jak człowiek, chory na skręt kiszek, każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak załamane w bólu ręce.
Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę straszną chwilę, kiedy mu się powie:
— Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień zatelegrafuję znowu po pieniądze.
Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż wydawca leży zemdlony i długo, długo się nie rusza. I wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich księgarzy, ludzi skądinąd niesłychanie szanownych, jest to pozycja najodpowiedniejsza.
Tego samego zdania był Ignacy Nikorowicz, nasz grzeczny przyjaciel, którego zastałem we Wiedniu, pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej komedji. Zacny ten pisarz, jeśli na ulicy spotka własną biedę, starą damę, mocno do niego przywiązaną, kłania się uprzejmie. Grzeczny autor „Gołębnika” jest bywalcem Riviery, to też, wsadzając mnie do wagonu, powiada:
— Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta, co wtorku i soboty wychodzi trzynastka… Przy pierwszym stole na lewo dwadzieścia siedem, a przy stole w głębi zero, jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli stary to osiemnaście…
Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia! Świetnie już ktoś powiedział: jeśli kto ma „pecha”, to, wtedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu zawsze upadnie na odciski, — nigdym się nie mógł doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko zawsze kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku. Zanim ci jednakże opowiem, jakie w pachnącym tym kraju widziałem gęby, aby się uradował twój cudowny ołówek, który lepiej czuje, niż ja ci to mogę opisać, — muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym był mój wjazd tegoroczny do Francji, której obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a którą przekląłem obecnie do siódmego pokolenia, bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci.
Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie, jeśli się myśli głupio, z którym się do spółki pisze i który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio; znasz przytem francuskie papierosy, które przy paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry, mają zapach zbrodni i przypalonego kalosza, które wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy przytem jak rycynus, które nastrajają impertynencko, haniebnie i złośliwie. Nie dziw się tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne papierosy, że się zaś człowiek ogólnie przyjętym zwyczajem, a na wszystkich celnych granicach ściśle obserwowanym, nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się i ja nie chwaliłem przed celnikami, słusznie mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę za rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie powinien.
Przegląda mi tedy jeden taki walizą i odrazu nabrał dla mnie szacunku, widząc, że mam aż dwie koszule, gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego, tem bardziej, że ze strachu, aby nie znalazł papierosów, miałem minę idjotycznie arogancką. Z taką tedy miną przejechałem granicę bez wyrzutów sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie zubożyło drogiej mi Francji, a zubożyłoby mnie i mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się poświęciłem. Jeździłeś często przez różne granice i znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie wydobywają papierosy z ukrycia, o którem Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja się nie cieszyłem wcale, gdyż nie opłaciłem moich skarbów jedynie — przez zapomnienie; przypomniałem sobie jednak gdzieś na trzeciej stacji, ale już było za późno, żeby się wracać do zbójców szlachetną modą świętego Jana Kantego. Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem duszy i z jakimś wytwornie odzianym gentelmanem, który czyta „Madame Bovary” i bawi się purpurową różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i morze szumi tuż przy kolejowym wale.
Myślę sobie: „dobrze jest na bożym świecie w przedziale pierwszej klasy!” i postanawiam uczcić radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało, albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce dzieciątka, — i krzyczy.
— Tiens! — myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: „ten mi da łupnia…”
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i że mi zabierze mój czek na trzy miljony. Nic z tego…
Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie, jak nic na Rivierę…
Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa mnie za podróżującego incognito króla, — także nic z tego.
Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej republiki (oby została królestwem) wysyła każdym pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie do góry nogami, bo gość taki chyba nie umie czytać, wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to — jeszcze raz ci powtarzam, — stało mi się przez przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi tak jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał oclić tytoniu, albo przynajmniej nie dowierzał figurze, czytającej „Panią Bovary” i bawiającej się łajdacko różą.
Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi to wesoło, bo było to bardzo wesołe. Gentelman powiada:
— Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z madame…
Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji.
— Ha! — zawołałem, — jak bohater w tragedii, — biada! biada!
A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć, jak można stracić męża na gładkiej drodze kolejowej i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją reprezentanta trzeciej republiki i zaledwiem miał czas wykrzyknąć:
— Pisz do mnie do Cayenny… —
— wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji Garavan, co przypomina mi do dziś dnia karawan. Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się w drodze do tego właśnie przybytku zmarła szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! Nie zapominaj nigdy dobrze chować papierosów, zaklinam cię na wszystko!
Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej chwili rzuciłem laską za wróblami, które tarzały się w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił? „Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem ucieka…” A to ja chciałem uciec, nie palma, ale gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy, stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej.
Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił d’Artagnan z „Trzech Muszkieterów”?
d’Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:
— Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży…
— Dokąd my idziemy? — pytam gentelmana, nie patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał gniewem.
— Do brygadjera, który ma służbę… Brygadjer — myślę sobie — to jest taki generał w „Carmenie”. —
„On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy”.:, powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygad]er Don Jose pomógł ujść z rąk władzy pięknej Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do pięknej Carmen, Carmencity.
Uważaj jednak, teraz się zaczyna „Uroczystość na Garavanie”.
— Dzień dobry panu, panie brygadjerze! — powiadam ja.
Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero odpowiada pięknem „dzień dobry”, wypuszczając jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala. Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje niesłychaną konsternację; brygadjer jest przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, czy jestem Polak czy Rosjanin.
— To pan długo tu jechał? — dziwi się władza.
— Prawie dwa miesiące, — odpowiadam z rozczuleniem.
— O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, — powiada pan brygadjer, który się łaskawie mną zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku moje papierosy i bardzo się wstydzi.
— Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to nazywa… no… na tym Bałkanie?…
Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy:
— Straszna wojna, panie brygadjerze, — trzech moich braci zginęło… Jeden był feldmarszałkiem…
— I pan tu przyjechał wypocząć? — mówi on tkliwie.
— Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście z papierosami…
— Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale nie wolno. Czemu pan nie zadeklarował?
Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko pisze dalej swój straszliwy protokół, który opowie dziejom Francji, że za czasów rządów pana Reymunda Poincaré’go, przychwycono dwieście papierosów w miejscowości Garavan o godzinie piątej rano…
— Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam zapłacić, abym sobie poszedł.
— Musi pan czekać, aż wstanie pan szef.
— A czy pan szef wstaje wcześnie?
— Jak się zdarzy… Czasem o jedenastej…
— A czasem wcześniej?
— Nie, czasem później…
O, święty — Pecoranie! — krzyknąłby w tem miejscu Robert Bracco.
Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem na krzesło wedle dantejskiej recepty „jako człowiek martwy pada”… A jeżeli pan szef mnie na złość umrze?
Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od szóstej rano, aż pan szef wstanie; uprzejmie mnie proszą abym „zechciał” zaczekać w przyległym pokoiku, do którego wchodzę, jak do szpitala. Wzdrygnąłem się na, progu i krew mi uderzyła do głowy: naprzeciw mnie wisi portret pana prezydenta Poincaré’go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O, królowie Francji! Czyby który z was kazał wyłapywać po pociągach nie—oclone (przez zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż musiał w oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy.
Gorze! gorze!
Siedzę sobie tedy i dumam. O czem? Mój drogi, zdaje mi się, żem przez chwilę myślał też o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu, byłbym odbył jeneralną spowiedź. Najgorsze jest to jednak, że nie miałem — papierosa. Próbowałem układać wiersze, wspaniały cykl: „Z więziennej celi”, ale nie szło, zainteresowałem się jednakże po chwili żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym krzykiem niewieścim. Czyżby mnie przyszła uwolnić jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że słyszę najwyraźniej: „Puśćcie go, albo się przebiję tym sztyletem”, potem znowu ucichło, jakby ktoś składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę: „Śmierć tyranom i hańba! hańba! hańba!”
Portret, na ścianie wiszący, począł się przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak czerwona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem:
— Pan jesteś szefem?
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość głupkowato, z czego ona przekonała się najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim urzędnikiem.
I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak rosła jej wymowa na ten temat:
— Co to jest? Jak mnie tu traktują? Niech Pan do stu djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów wieźć ze sobą nie można…
— Madame… — chcę jej przerwać,
— To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do sypialnego przedziału. Pan ma ładnych rzezimieszków… Ot co!…
— Madame… —powiadam.
— Do ministra zatelegrafuję!… Do samego Kokowcowa… Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie chce.
— Pani! — krzyknąłem, jak człowiek, który chce przekrzyczeć wichurę, — ile pani wiozła papierosów?
— Głupstwo! Dwa tysiące…
— A ja dwieście…
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji „gadającej”, usta otworzył, chcąc złapać powietrze i oczy stawia w słup. Bardzo ładnie wyglądała ona rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień, odstąpiłem jej krzesło, aby na niem mogła wydychać swoje wzruszenie.
— Pan także?
— Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był wolnym…
— A to świnie! —powiada nato ona…
Mój uśmiech wy łuszczył jej moje w tej sprawie poglądy.
Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak tytuń obejrzał mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał oczy, ważył moje papierosy, znowu się dziwił, wysunął język, potem kiwał długo głową.
— Pan jest Rosjanin.
— Nie, Polak.
Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla Dahomeju.
— I czemu pan nie oclił?
— Zapomniałem.
— Jak można zapomnieć?
— Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem, jak się nazywam…
Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na temat: „powiedz to innemu, a nie mnie” i powiada :
— To drobnostka, pan zapłaci małą karę.
— Ile?
— Pięćset franków…
W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp:
„Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!”
To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał. Musiałem długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki pisarz, co nie, ma pieniędzy, że jestem bardzo chory, że jedna Nizza mnie ocali, że uczyniłem to z rozpaczy, że wierzę w przyszłość Francji, że jej życzę szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem takiej kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe dzieci, — aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś się, kochany malarzu, ze mną potargował, tobym ci coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku nie wypada. Ale zato owa Rosjanka… Zdaje mi się, że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim klimacie można chodzić w przewiewnym stroju…
To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś opowiem, co się działo w Nicei w dniu Narodzenia Chrystusa Pana.
Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj okazuje zainteresowania dla piękności natury, że zaś moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę tedy nieco ochłonąć, zanim opiszę jeszcze raz to, co już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego zdania, że nie jest żadną sztuką opisywanie tego, czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast wydusić kropelkę haniebnie wyciśniętej cytryny. Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest bardzo trudno. Boją się jednak, czy zdołam nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek w tej świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował ludziom, jak się dzieciom ofiaruje kosztowną zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce przybytek, w którym się zgrywają w baccarata.
Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta, którego artylerja składa się z jednego rewolweru, a konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia wody, owo cudowne mocarstwo, o którem snadnie można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon ma już za granicą; pociąg nasz szybko wyjeżdża, gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe państwo.
A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w przedziale? Gentleman, czytający „panią Bovary” i bawiący się różą… Inne indywiduum, ale taki sam opryszek, — na zmianę. O, zemsto! Nie umiem ci opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie papierosa, mając w kieszeni wspaniały, żółty kwit, dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham mu w sam nos, powoli, z predylekcją, rafinowanie, złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na mnie nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym, zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią, wtuloną w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć na myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie wydobywać z pończochy opasłe pudełko papierosów? Zrzekłbym się nawet interesującego widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły, zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję z „Carmeny”, owe dumne słowa przemytników::
„Strażników dwóch, to dla nas fraszki…”
Myślę sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie.
Efekt, co prawda był. Niewiasta „patrzy na mnie wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć : kobieto! uważaj! — który wykrzykiwał w głos zawołanie z Kiplinga:
— Na Chila, baczność, na Chila!. — który starał się być natarczywym, — zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:
„Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!”
Wtedy ona patrzy przerażona, na mnie, tym litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i wychodzi do innego przedziału.
— ”Więc nas przenieś,” — rzekły ryby do starej czapli, która „jak to bywa”, zjadała je po drodze.
— Nieszczęśliwa! — rzekły jej me oczy. Tak to najlepsze rady idą na marne, co mnie szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem do Nicei, owej żaby, która się dmie bardzo, aby być podobna do wielkiego wołu, do Paryża.
Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to jest bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi rozdają tem chętniej tytuły, im który jest młodszy, starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej walizce, która wygląda jak podrzutek, mówi ci już tylko „panie baronie”, a bardzo stary, oceniwszy mnie jednym rzutem oka — nic już nie mówił. Dobrze jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się z angielską flegmą przechodzi wśród tych opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie nogi, obywatele!
Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że nie jesteś ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i wcale swego zdumienia nie ukrywa.
Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem bardzo zostać mordercą z powodu nieodpornego przymusu.
Powiadasz mu:
— Niech mi pan da słoneczny pokój.
— U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko tu zajeżdża..
Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z cudownym widokiem na sąsiedni strych, gdzie się suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany.
— Voila! To jest bardzo ładny pokój.
— A gdzie jest słońce?
— Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce.
— A czemu teraz niema?
— Teraz? Ach, teraz… To w istocie dziwne, że teraz niema…
— W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan da znać. Do widzenia panu…
Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego ci ten człowiek życzy w tej chwili, nie doszedłbyś do bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie można z pyłu otrzepać obuwie, gdzie jest kominek, w którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest zegar, który nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer, który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest telefon, ale taki dla głuchoniemych, co to gadasz w niego jak dziad do obrazu, a on nic „na szafce stoi, nikogo się nie boi”, gdzie jest „landszaft”, którego żaden malarz nie podpisał, ale muchy za to bardzo często, gdzie jest wanna, która jednak sama powinna się wykąpać, gdzie jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę do życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro, którem tylko wyroki śmierci możesz podpisywać, gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, gdyby go na nim złożono.
Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly; „dziś mamy dzień pogodny!” i dopłacałem za to słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc — za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył, jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale gentelmanem. Jest to bowiem Wioch, Włoch obdziera tylko do trzeciej skóry.
Taki to już porządek tego świata, na którym „sam czart prowadzi bal”, a cielec złoty „z bogów drwi”. Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan, który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, stalowe skrzydła położywszy na słonecznych blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście i siada na nich; na wielkich, szerokich łapach, które pazurami drą niezmącone wody i po falach goni słoneczne odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu, który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma się” i fałszywie pyszni, widząc te. djabelskie po fali igraszki uskrzydlonego rekina, nowomodne i straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, niema granic.
I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz, miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie uśmiechnięta ; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci się skłoni i znów idzie za tobą len giermek obdarty, wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. Nie utonie w morzu, bo takie topielec morze zaraz na brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl —spyta:
— O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?
— Z Polski! — odpowie ci zawsze owa dziewica, która ma przejście wolne przez celną granicę.
W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym blasku, które rano srebrem farbuje morze, w południe lazurem, a pod wieczór najczystszem złotem, taje jednak wszystko w duszy jak na śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej grocie i łaskawy i dobry czyni się człowiek, a jeśli duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a jeśli zamierza coś, to jedynie coś, co jest dobre. Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się nie myśli… prozą, lecz zawsze wierszami; na rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące, przez nikogo nie słyszane strofy.
Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie odradzające, główna, wielka, królewska osoba, jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na efekt i na humbug; albowiem wszystko inne, to jest teatr. Nawet skały, które pyszne płoną w słonecznej kurzawie, ustrojone \y wodospady kwiatów, wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką taką sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak minjaturowe, z tęczy uprzedzone fata morgana, odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko piękne, nie swoją, lecz odbitą od słońca pięknością, niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak cudownej piękności kokota wygląda Riviera, dama kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce, słoneczna metresa i kochanka całego świata, która się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i bezlikiem diamentów.
Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się nudzi tą śmiertelną nudą ludzi bogatych, którzy wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i czeka, aby jej snobizm ludzki, z wielkim brylantem w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg Śródziemnego Morza, znudzony swoim własnym lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego tylko w życiu swem niebieskiemi nie widział oczyma: jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje, wynalazłszy sobie robotę wprawdzie nie zajmującą, ale za to krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to morze haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło, wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie nabiera niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z jakiem takiem powodzeniem zaczyna „grać” burzę, której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie przerazi. Zdobywa się na wielką falę, zaczyna szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować, syczeć, napędzać krzykiem fale, tłamsić się poczyna, wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać grzywy fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy, potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna, jak się klaskaniem w dłonie bawi tłum, jąknie potem głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik, co dźwiga głazy na piramidą, tak ci oto czarne, z afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, co garścią zebrał kłosy i w snop je wiąże, tak on zmarszczki na topieli związał w jedną grzywą, trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu, krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły popędza leniwe.
Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, niezgłębionemi oczyma czy się przeląkł świat tej nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w noc i pustką świecące, szczerbate zęby elektrycznych lampek i wielki wał kamienny jak długi, olbrzymi, skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli grający Tryton, który w młodości swej zapewne był krup j erem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do odwrotu i spać się kładzie, znudzone mocno. Takie sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa nieznacznie i nagle szczekające bydła trzaśnie w gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.
A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu okazując pogardę, największą zaś temu chłystków a temu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce, tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w „swoich lat południe” i kiedy, cierpiąca na manją wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać w słonecznej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty przedziwne przechadzać się poczynają z miną dostojna i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą ciężko i głośno, rykiem śmiechu napełniając powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną powagą, jak w polonezie, Francuski fircykowate i aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude, ale przyzwoicie krótkowzroczneNiemcy plugawe, rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające, Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu; kobiet pięknych niewiele (o, Polki, jakżeście piękne!), zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same arcydzieła ornamentacyjnej sztuki, pomalowane jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane aptekarską krwią. Namaluje sobie taka stara daktylowa palma brwi czemś czarnem, aby były „łuki”, ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny, tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma rozciętą, abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja smętnie i każe myśleć o śmierci.
Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od czasu do czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i urządza sobie zaćmienie; ale z bożego przykazu świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone jak stara, niemodna suknia, aroganckie, wyświechtane, wypolerowane „porcelanowym” pudrem; wszystkie tedy oblicza stroją się w tej słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się tajać w cieple, z martwych czynią się jako tako żywe na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim mozole coś im się tam w oczach zapala. Uśmiech ten nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i łakomych ustach.
Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów; czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie, bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka, potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny suchotnik opodal już się bardzo niecierpliwi ; więc się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi, znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, wpatrzona uporczywie i tęskniące w morze, myśli sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym cynobrem, ultramaryną, tęczą i złotem. Nie dziw się, malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku, już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie przypominają kokoty.
Noc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe wybrzeże poczyna błyskać mil jonem świateł, które jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, przypominającą wieczorem wygiętym swoim świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej zatoki. „Cicha nocy, gwiazd miljony…” — śpiewa sobie u Pucciniego japońska Halka, madame Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać nie można, mrugają bowiem skromnie i z przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia automobilów; przez nieskończone girlandy jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim. Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu, miarowo, krwawem, cyklopowem ślepiem morskiej latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając ku dalekim okrętom : omińcie te skały! nie wierzcie złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani…
Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć, więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty, pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga… patrzy na człowieka z pogardą, a w których jednakże — należy to przyznać bezstronnie, — jest zawsze choć jedna kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy — drzwiach tualety.
Cudownie zaszło słońce w dniu, w którym się narodził Pan Jezus; dziwnie się człowiek czuje w „powszedni” dzień w tym niesamowitym kraju, kędy się ma wrażenie, jakby się siedziało we flaszce perfum, — (takie właśnie wrażenie musi mieć homunculus z wielką głową, zamknięty w słoju ze spirytusem) — jednakże w taki dzień uroczysty trochę tu jest nieswojo i źle.
Weszła na niebo pierwsza gwiazda, nieśmiało, jak debjutantka na scenę, która ma powiedzieć:
— Baczność panowie, król wchodzi na salę! — i zdumiona patrzy, że nikt nie jest uroczysty, nikt nie jest skupiony i nikt nie jest ciekaw wielkiej nowiny. Elegancka hołota je sobie spokojnie obiad, jako co dnia, pulardę wychudłą, która umarła z przekrwienia mózgu, albo cielę jakieś obleśne, które zginęło na zapalenie żył.
Śniegu niema nawet w aptece, noc się nie iskrzy i nie lśni diamentami, nie dzwoni mroźne powietrze. O, malarzu! Jeśli ci kto powie o mnie, że się boję i wstydzę sentymentów, uczyń mi tę łaskę i, chwyciwszy go za głowę, uderzaj nią długo i cierpliwie o krawędź stołu, albo o mur kamienicy… Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i byłbym ucałował śnieg, rycząc z radości, — „buchając szczęścia rykiem” — jak Boy powiada i polska ze mnie wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej, umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara, dobra kobiecina: tradycja. Nieznośnie mi jest w tej chwili i dziwnie. Och, Polaku! Stroi się taki jeden z drugim w „podfilipińską” pozę, udaje Francuza, otwiera sklepik z cynizmem, gada górnie i obco, aż jednego wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień, upiór jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie niebieskiemi oczyma, — a w tobie serce drżeć poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w oczach ci mignie coś, co się podobno łzą nazywa u kobiet i dzieci.
Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u św. Piotra na kamiennej posadzce w Wielkanoc, beczałeś jak nie malarz… Pamiętasz?… Nie zapieraj się, bo wiadomo i św. Piotr ci to w oczy powie na Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który” nie wiesz, co zrobić z pełnią życia, którybyś się w żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu… Potem się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako; kwiaty się stają brzydkie, morze starczo gadatliwe, świetność — szychem, a wszystko kłamstwem, teatrem, głupstwem. I żal się czyni, — mój Boże! — tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać śpiewu, że w kościołach nie dzwonią — wszystkiego jednem słowem tego, z nowelki Prusa.
Jest jednakże sposób na wszystko:’ jakie takie kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że niczem tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem z kłamstw: śmiechem. Trzeba tylko dojść do odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy się śmiejesz, czy płaczesz? Mnie osobiście udało się mimowoli haniebnie omanie najbystrzejszych krytyków, którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do łez smutny i kiedy mi raka drżała przy pisaniu. Ale to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale bardziej prawdziwa od najprawdziwszych. Najtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się zdarza, i można to osiągnąć przy ćwiczeniu wedle angielskiej metody Wilde’a, skombinowaną z doskonałą receptą Bernarda Shaw’a, — w takich wypadkach „wielki śmiech” chowa się staramnie na wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z dziecinnej tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim codziennym.
Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład, w Nicei? Idę do maître’a hotelu i powiadam mu poważnie:
— Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano…
Maître widział już wielu warjatów, — ale oczyma daje mi znaki, że takiego jeszcze nie widział. Ale warjatom sprzeciwiać się nie należy, więc udaje, że rozumie żart i pyta:
— Do jedzenia?
— Tak, panie, do jedzenia.
— Siano???
— Siano, kochany panie.
Biedny człowiek odchodzi, gada długo z kelnerami, gada długo z właścicielem hotelu i z jego żoną, woła na naradę portjera i boy’a od windy, potem — bardzo blady — ma do mnie mowę:
— Zdaje mi się, że nie dosłyszałem… Czego to pan sobie życzył?
— Siana pod serwetę…
— Więc nie do jedzenia?
— Może je pan potem zjeść, ale ja muszę dziś mieć pod serwetę siano.
Biedny człowiek uznaje z widoczną radością, że mi się nieco na umyśle poprawiło.
— Ale u nas niema siana… Może kwiaty?
— Nie, panie, u nas jest taki zwyczaj, że muszą być wiązki siana.
— To bardzo dziwne, ale w Nicei wogóle niema siana, a w takim hotelu, jak nasz, niema go tem bardziej.
Wtedy ja nic nie mówię, idę do pokoju, wspaniałym ruchem Kuby Rozpruwacza rzezam poduszkę, napełnioną prawdziwym edredońskim puchem i przynoszę do sali jadalnej bardzo wiele woniejącego siana, woniejącego nietyle łąką, ile krochmalem.
Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę wynoszą dwadzieścia trzy trupy, niewinnie pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny efekt… Tę trzeba było widzieć chwilę, kiedy ja wszedłem we fraku — z sianem na ramieniu, dostojny, jak woźnica Henschel, zanim się powiesił i kiedym je rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie chwytam za nóż w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się przezornie o dwa stoły dalej, patrząc na mnie z litościwą zadumą…
Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list, zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem zemsty, — niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do krawcowej. Ale Tetyda homerowa dlatego jęczała nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z tego samego powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość. Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do krup j era, ale zawsze był to jakiś Luman, rzucałem pieniądze lewą ręką, „na odlew” i to nie pomogło; unikałem pobliża starych niewiast, one zaś zawsze wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w którą się wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia używałem jej z powodzeniem do wrzucania niedopałków z papierosów; tak, że się tanio zmieniła w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło, zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie należy przeszkadzać ludziom, ciężko pracującym w pocie czoła i rąk; próbowałem za radą jednego aktora iść „za kolorem” — rzecz była w tem tylko, że kolor nie chciał iść za mną. Widać z tego, że kiedy aktor coś szczerze poradzi krytykowi, to ten z pewnością złamie nogę. Jednem słowem, ruleta jest to indywiduum kapryśne, złe, złodziejskie, oszalałe, bez serca i duszy, dla Polaków usposobione bardzo nieżyczliwie; doszedłem do przekonania, że z tysiąca systemów, jeden jest niezawodny: postawić zawsze taką samą sumę na kolor czarny i na czerwony — równocześnie; co ci tu zabiorą, to ci tam oddadzą, krupiery się zirytują, że mają niepotrzebną robotę, a ty będziesz miał emocję za darmo. Dobrze jest także czasem zastrzelić się pod palmą w kasynowym ogrodzie, zanim się zaczęło grać — nigdzie bowiem jaskrawiej nie objawia się obrazowa mądrość naszego przysłowia o Wojtku, który przegrał… kamizelkę, jak w tym. szlachetnym przybytku, gdzie ludzie nie są podobni do ludzi, gdzie „die Weiber werden zu Hyaenen”, mężczyźni zaś przypominają nawet podlejsze gatunki ssące.
Z tego też powodu, nie chcąc dosadniej obrażać człowieczego stanu, nie będę ci opisywał niesłychanego widoku gęb, pochylonych nad zielenią stołów, po których, jak choleryczne bakcyle uwijają się czerwone sztuki złota i gdzie dumne powiedzenie Habdanka, samo przez się trawestuje się w piękny, dzielny aforyzm: „Idź złoto do złota, — my, Polacy, w wekslach się kochamy!” Nie pominę jednakże sposobności do opowiedzenia ci, jak Nicea, za przykładem Paryża, raduje się w noc wigilijną, która jest generalną próbą do szczytu idjotyzmu, do nicejskiego karnawału.
Pierwszem oto chrześcijańskiem przykazaniem Francuza jest owo potężne: „upij bliźniego swego, jak siebie samego!”, co Paryż czyni dokumentnie, a Nicea z równem poszanowaniem; nikt nie traci tyle przytomności, aby nie liczyć za wszystko w tę noc bezczelnie drogo. Niema jednego stolika w żadnym lokalu, któryby nie był zamówiony na godzinę mniej więcej dwunastą, a że mleka o tym czasie nikt nie pije, to wiadomo; dzieje się tedy na chwałę Pana, że cała Nicea jest pijana zaraz po północy i zaczyna ryki.
Kokocięta się popiły z melancholji, gruby episjer z radości, cudzoziemiec poto, ażeby uchodzić za bywalca, biedaki z rozpaczy, bogacze z nudy, kelnerzy dla towarzystwa. Każdy lokal bucha wrzawą, zgiełkiem, muzyką, oddycha potem i szampanem; pijacki nastrój rodzi niesłychane pomysły, wynajduje sobie najniemożliwsze zabawy, byle tylko krzykliwe. Francuz pijany wdziewa na głowę papierowy kask i dmie w papierową trąbę, albo w inną jakąś djabelską maszynę, aby tylko przekrzyczeć sąsiada, który tańczy z krzesłem, przytupując mocno. Są jednak i rozczulające obrazki: obok siedzi przy stoliku jakieś tańszej sorty kokocie, trzyma w rękach otwartą ostrygę i wlewa do niej gorzkie łzy, zamiast cytryny, twierdzi bowiem, że słyszała z całą pewnością, iż ostryga pisnęła ze śmiertelnego lęku.
— Mademoiselle, — powiadam jej — ja znam tę ostrygę, jest to biedna sierota bez ojca i matki.
Nie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z Dinard, albowiem kokocie poczęło się całować z kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w papierowym kasku. Ryknęła w tejże chwili cała sala i spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono— ogromną choinkę z uwiązaną u szczytu lalką, którą postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka; poczyna się tedy kocim i kokocim ruchem wspinać na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i ryczy z radości, która jeszcze większą będzie po chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi, co może być dla niej tragiczne, dziewczątko takie bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w rękach właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli powietrzem wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą.
Należy tedy zmienić lokal i pójść do „słynnego” Ernesta, wspomnianego w setkach powieści i w stu francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła jakaś piąta rano. A u Ernesta bal pierwszej klasy. Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies trochę więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal oszalał, albo wygrał na loterji; wszyscy się znają, wszyscy ryczą też jak we familji, ściskają się gdzie się da i nie da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą, niosą butelki, dziki jakiś murzyn zciąga z ciebie futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy cylinder, jak wiatr, tak, że przerażony chwytasz jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek to warte, ale zawsze szkoda.
Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma prawdziwemi brylantami na dziesięciu fałszywych palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się pilnie, potem powiada bardzo pięknie po polsku..
— Pan będzie dobrze obsłużony.
— Hę?
— Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne miasto… Ja jestem landsman…
— Jak się pan nazywa?
— Z Żółkwi…
— Ale imię?
— Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w Paryżu Adolf… Jak pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta, bardzo małe dziecko zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam pięćdziesiąt tysięcy rocznie…
Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan I,eon zarabia pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na . markę, aby ci posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi, żem cię znudził, zato ci posyłam pozdrowienie od morza i kwiatów, które bardzo chcą, abyś je wymalował. Podaj tedy prawicę, malarzu, wprzódy ją z farby otarłszy. Niech ci Bóg pomoże sprzedać obraz…
Rozpoczyna przedstawienie dramat pod tytułem „W herbaciarni”, w którym się niegdyś popisywała (i u nas również) — Sada Yakko, Jest to historja, ociekająca potokami krwi, pełna złodziejstw i morderstw, prawdziwy — krótko mówiąc — japoński dramat, z którego ilość trupów starczyła by na zaprowiantowanie dziesięciu dramaturgów w jakimś łagodnym kraju,
Scena pierwsza:
Dampe — (jakiś taki złoty młodzieniec), — przypatruje się tańcowi Otyo, służącej jego kochanki Murasaki. Panna Murasaki jest niewiastą trochę wolnych obyczajów, nie ze zwyczajnego jednak gatunku, — to prima intera pares — kurtyzana ze znaną firmą. Oto właśnie wchodzi. Wobec tego Dampe kładzie rękę na sercu, zagląda jej w oczy, składa gorące przysięgi, zapewnia ją, że ją kocha nade wszystko. Ktoś za sceną przeszkadza tej rozmowie, za drzwiami rozlega się krzyk. Z tym to wrzaskiem wchodzi — nie wchodzi! — wkracza na scenę samuraj Sanza, bardzo siebie pewny i krwiożerczy i oznajmia służącej, że pragnie widzieć pannę Murasaki, Służąca się droży, tak jak w Europie wobec czego Sanza wtyka jej w rękę łapówkę, też tak jak w Europie, Dojrzała to Murasaki, przeto się bardzo czule uśmiecha do gościa, u którego czuje pieniądze, poczem wszyscy troje: kurtyzana, jej kochanek i kandydat na zastępcę, siadają sobie wreszcie na macie przy herbacie.
Samuraj Sanza zaczyna się bawić i staje się hojny; na jego wezwanie Murasaki tańczy i za to dostaje od niego nagrodę w złocie, W tym momencie zauważyła chytra Murasaki, że jej buńczuczny gość ma pełną kiesę, powzięła więc miły zamiar okradzenia go, Sanza jednak robi różne mądre miny i wcale nie wygląda na takiego, który by się dał okraść. Ba! Nawet zaczyna się awanturować i bez długich wstępów pytuje znienacka pana Dampe, czego sobie właściwie życzy w tym domu, do którego wszedł on, szlachetny Samuraj, japoński wojewoda? Dampe się trwożył i tłómaczy się, że bynajmniej niczego nie chce, że jeśli każą, to on sobie pójdzie, ale bardzo prosi, by mu pozwolono zostać, bo on pragnie spędzić tutaj ten jeden tylko wieczór, Sanza, uproszony przez wesoła; pannę Murasaki, wspaniałomyślnie pozwala.
Dampe jest obłąkanie wdzięczny, zaczyna komplementy na cześć Sanzy, chwaląc jego postaw strój, szablę, co kto chce, Dampe wogóle jest chłystek. Prosi on wreszcie rycerza, by go nauczył włądania szablą. Konfidencja ta nie podoba się zgoła pannie Murasaki, mruga przeto na Dampego, co po katolicku ma oznaczać: Dampe, idź sobie .na złamanie karku. Sprytny Dampe ulatnia się w tej chwili, a panna Murasaki urządza potworne historje: ni mniej ni więcej tylko do wybornej japońskiej herbaty wlewa Samurajowi truciznę, potem okrada go zupełnie po europejsku i — wybiega.
Służąca Otyo, która od tego nieszczęśnika, leżącego w tej chwili z trucizną w żołądku, dostała na wstępie kilka złotych monet, ratuje go szybko, przyprowadza do przytomności, a wyprowadza ze zdradzieckiej herbaciarni. Panna Murasaki, podglądając, widzi to wszystko; złość ją bierze na widok służącej, ratującej Samuraja, przeto kiedy znikł za drzwiami, Murasaki wpada na scenę, powala Otyo na łóżko i dla biednej Otyo wybiła ostatnia godzina. Kurtyzana ucieka.
Ale Samuraj Sanza, jakby sobie za sceną przypomniał, że należy się zemścić, wpada na scenę z powrotem i aż dyszy od wściekłego szału; widzi, że ktoś leży na łóżku, — ha! — myśli, że to to ścierwo, kurtyzana, więc jednem cięciem miecza odcina głowę biednej Otyo, co go uratowała.
To jednak nie koniec! Skośnooka Nemezis zaczyna dopiero urzędowanie,
Oto wszedł na scenę Dampe. O, głupi Dampe, gdybyś w domu siedział.,. Bowiem Samuraj Sanza, w szale zemsty jeszcze nie ostygły, zabija go natychmiast.
A Murasaki???
Zaraz przyjdzie… Tylko spokojnie…
Panna Murasaki wpadła na scenę i natychmiast chce z niej zwiać, bo ujrzała dwa trupy. Ale nic z tego, panno Murasaki!
Omne trinum perfectum, — myśli sobie w tej chwili po japońsku straszliwy Sanza, a pomyślawszy, chwycił ją za gardło i zupełnie prawidłowo zadusił.
Niechaj spadnie zasłona i niech się podniesie po raz drugi:
Oto grają „Otake” — jednoaktowy dramat sympatycznego Loi–Fou, który i tamten też sprokurował. Historja ta jest również krwawa, tylko przyjemnie! się kończy.
Yoshiko wybiera się do ogrodu; odłożyła książkę, namyśla się, poczem woła służącego i każe mu nieść wachlarz i parasol; sama idzie do drugiego pokoju po ciepłe kimono, lecz zostawia je, zauważywszy z grymasem, że jest gorąco.
Poszła sobie tedy miła Yoshiko, zostawiwszy nie zamknięte wszystkie drobiazgi, służące do remontu kobiety i do podtrzymywania piękności.
Pokojówka Otake, chcąc naśladować panią, bieli się jej bielidłem, wdzięczy się do zwierciadła, robi pocieszne miny, wreszcie stroi się w porzucone kimono Yoshiki. Och, biedna Otake, żebyś ty wiedziała, jaka z tej maskarady zrobi się historja, żebyś ty wiedziała!
Oto wchodzi na scenę narzeczony pani Yoshiko, szlachetny Masono; Otake, w wielkim strachu, aby jej nie poznał w przebraniu swojej pani, odwraca twarz i nie odpowiada ani słowem na jego czułe odezwania się. Narzeczony, do którego oblubienica odwraca się plecami, wściekł się i — poszedł.
Z miasta przychodzi lokaj Gaushitshi, a panny Otake konkurent. Gadają z sobą bardzo długo po japońsku, przysięgają sobie wzajemną miłość, wreszcie lokaj się oświadcza, a pokojówka oświadczyny przyjmuje. Lokaj, bardzo rad, odchodzi, przestrzega jednakże przedtem Otake, aby nie robiła żartów z przebieraniem się.
Tak, tak, dobrze powiedział ten człowiek!
Narzeczony hrabiny Yoshiko wraca i po raz drugi mniema, że Otake jest jego narzeczoną.
Gada, gada, a ona nic.
— Więc to tak? — woła szlachetny młodzian,— to ja do ciebie gadam, a ty do mnie ani razu?
Rzekł i zabił ją.
Wraca Yoshiko z lokajem; sprawa się wyjaśnia. Otake, umierając, łączy ręce narzeczonych, swojemu zaś powiada, że wróci do niego w tej postaci, jaką otrzyma po śmierci.
Niewiele mu tam pewnie z tego przyjdzie, ale i to jest pociechą w takiej smutnej sztuce.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
W westibulu lwowskiego teatru, w którym to grała słynna madame Hanako, błąka się zapach trefle du Japon, wszyscy patrzą skośnym zezem, w klapach tużurków chryzantemy. Na tle kurtyny majaczy w antraktach wizja jedynego polskiego Japończyka, Feliksa Manghi, Orkiestra gra ustępy z „Mikada”, Aktorzy cisną się w przejściach i wietrzą żółte niebezpieczeństwo konkurencji, żywiącej się ryżem, wschodzącem słońcem i kwiatami, W aktorskiej loży któraś z heroin srodze obmawia wielką Hanako, nie ze złej woli bynajmniej, tylko z przyzwyczajenia.
Kurtyna idzie w górę powoli, uroczyście.
Och! na scenie głos taki, jakby gwałtem karmiono indyka, który się dławi i bulgoce, bełkot gotującej się wody, gadanie nieco poduczonego niemowy, dźwięki brzuchomówcy, który nie ma czasu, więc się spieszy z gadaniem. Cudowny i wielce przez nas miłowany Japończyk dziwnie gada.
Dwoje Japończyków robi na scenie trzy tysiące obrotów językiem na minutę, słowa lecą, jak z maszynowego karabinu, lecą po sali, jak kule, tłuką się po lożach i nie wiedzą, co z sobą uczynić.
Nagle na scenie chwila ciszy: wejściem na wprost widza wchodzi Hanako,
Bądź pozdrowiona niewiasto z Soshi, wielka aktorko, nieco uwiędły kwiecie wiśni, genjuszu aktorski, którego oko lewe nie wie, gdzie patrzy prawe. Niechaj duch wielkiego Iszikawy Dandzioro będzie zawsze z tobą, i niechaj cię nigdy w tem samem mieście nie spotka — Sada Yacco.
Wtedy tośmy jeszcze nie znali ani cudownego aktora S. Hayakawy, ani Teiko Kiwy, Japonki z postaci, a Holenderki — z nosa; patrzymy więc z zachłanną ciekawością.
Na scenę wchodzi laleczka, odziana w nieprawdopodobnie piękne kimono; twarz starzejąca się, brzydka, lecz ogromnie sympatyczna; postać drobna, ruchliwa, oczy prześliczne i prześliczne usta, ułożone w wystudjowany grymas; do kompletu jakaś marna imitacja piersi i wzgórze włosów. Postać z gablotki, zręcznie wyrzeźbiona figurka, mądra marjonetka, co więcej! — genjalna marjonetka. Wlecze za sobą złotem kapiące kimono, jak paw wlecze ogon. Nie chodzi, lecz się posuwa dziwacznym ruchem.
Hanako gra kurtyzanę w sztuce p, t. ,,W herbaciarni”, której treść opowiedziałem z należytym wdziękiem; gra tak, jakby powtarzała świetnie wyuczoną lekcję: każdy ruch, drgnienie każde wystudjowane, każde przymknięcie, czy otwarcie oczów zrobione po próbie wielokrotnej. Gra jej jest niesamowitym popisem aktorskiej sztuki, wypieszczonej i wymuskanej. Nikogo to nie wzrusza, lecz wzbudza niekłamany podziw dla tej gimnastyki, która pracowicie, usilnie czyni swoje, mając do rozporządzenia tysiąc szczególików, tak misternych, że ich schwytać i z całości wyłączyć niepodobna; biegną jedne za drugiemi z szybkością kinematograficznych drgnień. ,,Biały” aktor, takie popisy czyniący, byłby chyba przykry; w mistrzowskiej tej robocie niema śladu duszy, lecz czuła, wybornie urządzona zegarkowa maszynerja we wnętrzu ślicznej marjonetki, która pragnie jaskrawo, najdobitniej i najwyraźniej wyjaśnić widzowi, co uczyniła, lub chce uczynić, czy się cieszy, czy się smuci?
Jakkolwiek się ma z tem sprawa, Hanako jest aktorką świetną i aktorstwo jej niebywale zdumiewa.
W dramacie p, t. ,,W herbaciarni” ma ona być tragiczna; najpierw sposobem patrzenia, kocimi ruchami tłómaczy, że jest przebiegła i zła; nie rozumiemy, oczywiście, ani jednego jej słowa, a wiemy za kilka chwil, jaką gra rolę; wystarczy ta niezrównana pantomina, te przepyszne pauzy wśród słów, aby zrozumieć wszystko do najdrobniejszego szczegółu, aż sprawa dojdzie do śmiertelnej awantury, będącej dla tej dziwacznej aktorki ostatniem słowem popisu. Hanako umiera dwa razy jednego wieczora, raz przez uduszenie, drugi raz przebita kindżałem, jakby chciała pokazać, że każda, najwymyślniejsza nawet śmierć będzie odegrana non plus ultra. Duszona, zwraca się twarzą wprost do publiczności, aby ta niczego nie straciła za swoje pieniądze. Śmierć ta jest szpitalnem arcydziełem, jest zdumiewającą, niebywałą, a nikogo nie wzruszającą sztuczką. Na jej twarzy dzieją się podczas tej długiej, okropnej chwili, rzeczy .potworne; gdyby ta twarz mogła jeszcze sztucznie posinieć, to byłoby już wszystko; ale i tak tego wszystkiego jest nadto: z kątów ust sączą się dwa strumyki krwi (o, mama mia!), oczy stają się błędne, ręce nieopisanym zaciskają się ruchem, całe ciało drga rozpaczliwie, potem tężeje i wali się sztywne.
Widz zaś jedynie zaniemówił ze zdumienia na widok tego, co potrafi aktorskie mistrzostwo.
Śmierć ta jest jakby śmiercią duszonego ptaka; dźwięki, dobywające się z trudnością z nabiegłych krwią ust, są do ptasich głosów podobne; jest to jakiś chrapliwy pisk, rzężenie, bardzo ciche, nieludzkie kwilenie, jęczenie, do niczego niepodobne łkanie. Glosy te sprawiają wrażenie, że zaledwie na zewnątrz ust wyjrzawszy, wracają gwałtownie w krtań i tam grzęzną.
Druga śmierć, w dramacie, nazwanym „Otake”, ma być bardziej poetyczna. Poprzedza ją scena, w której Hanako dowodzi, że jest mistrzynią i ,,na wesoło” i że tak się śmiać potrafi, jak tego nie zdoła wielka Sada, Ilanako przywdziała kimono i udaje panią; ach, jakież niezrównane grymasy, jakie miny! Potem cudownie zagrane przejście, kiedy rozbawiona dziewczyna nagle ujrzała śmierć: stanęła z rozwartemi szeroko oczyma, zmienionemi w szkło, bezwładna, jak kamień. Sama śmierć w moment później jest nowem i innem arcydziełem techniki aktorskiej. Tamta śmierć była potworna, ta jest śmiercią zdeptanego nogą motyla; jeszcze kilka coraz bardziej więdnących zwolna ruchów skrzydłami, trzepotanie się, ledwie widoczne i koniec. Ślicznie, naprawdę ślicznie umiera; oczy jej palą się ostatniemi błyskami, jak płomień dogasający, coraz bledszy i bledszy. Na drobniutkiej twarzyczce zostaje tylko wielki ból i przerażenie, niezasłużonym wywołane ciosem. Chce przed śmiercią coś powiedzieć, lecz jej słowa więzną w gardle, a ona jakby je sobie wydzierała z ust przemocą, razem z krwią.
Pierwszorzędna to jest aktorka i w swoim stylu wielka; jest to fenomen aktorski nietylko dlatego, ze egzotyczny. Umie ona ,,na pamięć” ból, rozpacz, strach przedśmiertny i zna sztuką tego najdziwniejszego śmiechu, o którym Hearn cale pisał rozdziały, Jednem słowem — śliczna to jest ta bardzo brzydka figurka.
Jest wiosna, słońca świeci, drzewa pękają, drożyzna nie pęka, na ulicach błoto, w portfelach weksle, a każdy z miną protestanta, — jednem słowem wszystko w porządku, a list jest ponury. Czemuż to? — spyta przerażony czytelnik. Czytelnik wprawdzie nie ma prawa się dziwić, ale ostatecznie i to jest też człowiek, więc mu należy odpowiedzieć. List jest dlatego ponury, że Warszawa przypomina w tej chwili dom przedpogrzebowy, skład trumien, wreszcie cmentarz. Nie dlatego, że w walizce na dworcu kolejowym znaleziono kadłub jakiejś biednej dziewczyny, lecz dlatego, że w wesołej dotąd Warszawie grają obecnie aż dwa „teatry okropności”.
Właściwie to każdy teatr jest zawsze teatrem okropności, w żadnym jednak nie duszą starych naiwnych, coby czynić należało, a coby bynajmniej nie było okropnością. Te jednak dwa teatry to są specjalnie okropne, zawodowo żyjące ze śmierci, tak, jak handlarz trumien, albo doktor; jeden się nazywa „Szkarłatna maska”, w którym się podaje salceson z nieboszczyków krajowego wyrobu, i który zresztą już pomarł, drugim jest „Grand Guignol”, w którym podają frykasy francuskie, ragout z ludzkiego mięsa z truflami. Głośny to jest w świecie teatr, a feljetony o nim pachną Morgą, cmentarzem, epidemją, szpitalem i trochę kryminałem. Kiedy się wszyscy w Paryżu już bardzo nastraszyli, wtedy ten teatr, nazwany „teatrem okropności”, wybiera się na wędrówkę, aby straszyć po świecie. W ten sposób przyjechał również i do Warszawy. Także się wybrał! Straszyć Warszawę? W jednym numerze warszawskiego pisma jest więcej ślicznych awantur, pokrajanych trupów, witryolejów, samobójców, połamanych na gładkiej drodze członków, bandytów, strzałów i nożów, niż w całym tym teatrze było przez dwadzieścia lat.
To też nikt się nie nastraszył, a ja najmniej, bo w tym straszliwym teatrze było mi zawsze wesoło. Właśnie dwadzieścia lat temu, tom się tak roześmiał głośno w czasie przedstawienia „Nocy w Ilirji”, że wszyscy spojrzeli na mnie ze współczuciem, cicho szepcąc: „a to go wzięło!”. To też, korzystając z okazji, muszę opisać i ten teatr i streścić „perły” repertuaru.
„Grand Guignol” mieści się przy jednej z ciasnych ulic Paryża, przy rue Chaptal. (Nasza krajowa rzeźnia mieściła się w Warszawie przy ulicy… Jasnej! Co za ironja!). Rue Chaptal jest to bardzo niewinna ulica i niktby się nie domyślił, że w zwyczajnej kamienicy, w której się rozsiadł ten teatr, odbywa się codziennie wieczorem najmniej dziesięć wymyślnych morderstw, wśród których wyłupywanie oka na ten przykład, jest zabawką dla młodzieży, niżej lat czternastu.
Bardzo to jest sympatyczny z tem wszystkiem teatrzyk i bardzo drogi.
Dwa hektolitry krwi aktorskiej warte jednak kilku franków; ale za to już bilety wstępu są czerwone. Ostrożni ludzie niosą je ostrożnie w końcach palców. Salka na trzysta osób, bardzo jasna i mila, ale to zapewne dla bolesnego, okropnego kontrastu, Ha! Wszak śledzia maluje się w zagadce na zielono, aby trudniej zgadnąć, że to śledź.
Jakiś tabetyk podryguje nerwowo, jak seismograf przed trzęsieniem ziemi. W przedsionku bębni pianino, które jest niemądre, bo zamiast ,,tańca szkieletów”, wrzeszczy najwyraźniej zakurzonem swojem wnętrzem: ,,Torreador do walki staje rad!…” — jak gdyby krew ordynarnego hiszpańskiego byka i krew francuskiego markiza ze sztuki Leona Frapie, to było jedno i to samo.
Już jest ciemno i już jest cicho.
Elektryczne dzwonki jęknęły krótko i przejmująco. O! Tak musi dzwonić zbrodniarz, kiedy dzwoni do buduaru anielsko pięknej kobiety, która ma zaszyte w pończosze trzy miljony franków i którą rano znaleziono ze szpilką złotą w tyle głowy i z waletem pik, przybitym jej do serca toledańskim sztyletem. Nic lepszego o tym dzwonku pomyśleć niepodobna.
Kurtyna idzie w górę powoli i uroczyście, jak na jubileuszowem przedstawieniu w polskim teatrze, utknie zaś od czasu do czasu, jakby jej było żal tych ludzi, którzy się tu za chwilę pławić będą we krwi czerwonej i niebieskiej. Oj!
Grają na ten przykład sztukę p. t. „Noc w Ilirji”.
To trzeba opowiedzieć! To nadzwyczajna sztuka!
Na scenie półmrok i panowie: Irawieff, Naumachikoff, Maskhinoff (indywidua f! f!), Serge i towarzysze, oficerowie, generalicja i t. d. Robią spisek. Cóż bowiem innego może robić człowiek, który się nazywa Irawieff albo Naumachikoff!
Pułkownik Maskhinoff ma oberwane, zabrudzone epolety i taki sam temperament.
— Panowie! — krzyczy.—Królowa Wanda znieważyła dziś moją żonę!
— Ha! — wrzasnęli oni.
— Słowo honoru!
Pułkownik Irawieff nie rzekł nic, tylko się nachmurzył.
— To ,,on” wszystkiemu winien. Król!
— Hańba!
— Dobrze mu tak! Po co się żenił? Na głowę upadł, ot co! Zapłaci on teraz za to…
— Panowie! niema chwili do stracenia. Osądźcie, co z nim i z nią uczynić?
— Śmierć! — szepnął sufler.
— Śmierć! — wrzeszczy, wielce po za tem sympatyczny pułkownik Maskhinoff.
— Śmierć!!! — ryknął generał Serge.
Kurtyna spada szybko, jak nóż gilotyny,
Akt drugi robi wrażenie hurtownego składu trumien.
„Król Włodzimierz” jest bardzo niespokojny. Czuje, że się stanie coś złego. Nie potrzeba na to aż króla, aby wiedzieć, że się stanie coś złego, nic dobrego nigdy jeszcze nie stało się w Grand Guignolu. Przeto król Włodzimierz biega po scenie i kłóci się z królową Wandą, co się zdarzało nawet w lepszych królewskich familjach.
Królowa ostrzega: „jesteś zbyt łagodny, niczego nie umiesz zrobić, — phi! taki król! owa!… — i t. p.
Nagle wśród nocnej ciszy rozlega się w mieście głos dzwonów. Właściwie ,,jęk”, nie głos. Jeden dzwoni pogrzebowo, drugi łka, trzeci histerycznie szaleje.
Co to?
Patrzą na siebie w rozpaczy,
„Strach ich chwyta, włos się jeży…”
Krzyk, wrzawa, ryk w pałacowym ogrodzie.
Wpada oficer dyżurny:
— Najjaśniejszy Panie! Spisek!
Przeto najjaśniejszy pan i najjaśniejsza połowica chowają się w „komórce na bieliznę”, która widocznie w temci „iliryjskiem” królestwie znajduje się tuż obok królewskiego gabinetu. Za sceną grzmią karabiny i oto w krótkiej drodze spiskowcy, ci f! f! — wyciągają z komórki biednego króla Włodzimierza i Wandę, królowę nieszczęsną. Jego zastrzelili aż siedmioma wystrzałami, a ją… o, królowo Wando! — ją położyli na stole, jak do operacji i oto jeden ze spiskowców przypieka jej twarz papierosem (świnia!), — inny świecą pali jej nagie piersi, (taki sam), a trzeci, człowiek bez serca i widocznie bardzo nudny, wierci jej szpadą — dziurę w brzuchu. Dosłownie.
Kurtyna, nie mogąc znieść tego widoku, opada zemdlona. Ja bełkotałem coś niewyraźnie, zdradzając lekkie pomieszanie z nadzieją na wyzdrowienie.
Taka ci to sztuka była przez długie miesiące perłą, ozdobą i zachwytem repertuaru. Królowa Draga i król Aleksander, (dlatego chytrze przezwani, aby trudniej było… zgadnąć,), giną w mękach co wieczora; w tym teatrze o to idzie tylko, aby zbrodnia jechała na zbrodni i aby utrzymać renomę teatrzyku jako teatru „strachu i okropności”.
Z początku działy się tam wcale rafinowane historje, z czasem jednak wyczerpała się pomysłowość fabrykantów okropnych jednoaktówek i wtedy to teatr ten przeszedł na rzeczy wcale ordynarne i beznadziejnie grube, jako właśnie ta historja o królu Włodzimierzu. Pozatem dawno przeminął urok sensacyjnej nowości, więc jak niektóre kabarety paryskie, tak i Grand Guignol stał się atrakcją dla cudzoziemców. Dla tych „swoich”, którzy już ze wzruszeniem ramion przyjmują idjotyczne okropności i najwymyślniejsze rodzaje śmierci na scenie, daje Grand Guignol rzeczy wesołe, któremi przeplata sztuki „straszne”. I te wesołe jednoaktówki są w tym teatrzyku znakomite, tem zaś cenniejsze, że grane są wspaniale; trudno o bardziej zgranych aktorów, którzy zmartwychwstawszy po odegraniu trupiej sztuki i z trudem poskładawszy pozszywane czy pokrajane swoje członki, prześcigają się w odgrywaniu jakiejś arcywesołej satyry Mirbeau, lub bezpretensjonalnej jednoaktówki Maurey’a czy Bisso’a.
W teatrze tym wszystko zależy od aktora; nic łatwiejszego, jak z takiej okropnej sztuki, krwawiącej, jak befsztyk, zrobić aktorowi najweselszą humoreskę; jeden przesadny akcent zwali całą efektowną maszynerję, wielu zaś wśród widzów jest zawsze takich, co z upragnieniem czekają na fałszywy krok, aby ośmieszyć niesamowite, szpitalne wrażenie i ujść mu za cenę śmiechu.
Najbardziej drażniącym efektem scenicznym przeważnej części sztuk Grand Guignolu jest oczekiwanie okropnego końca i fatalna niemoc uniknięcia go, ale tylko dlatego — że jakieś drzwi są na głucho zamknięte, że coś się zawaliło, że nie można przybyć na czas na ratunek. Dostojnej i renomowanej marki fatalizm losu nie ma z tem nic wspólnego i z Grand Guignolem się nie zadaje. Który z autorów potrafi dłużej utrzymać widza w napięciu przez ociąganie straszliwego rozwikłania, ten jest w tym teatrze „większy”. Akcja sztuczki Laumanna i Oliviera odbywa się np. we wnętrzu łodzi podwodnej, która już niema nigdy wrócić na powierzchnię morza. Mieli dużo czasu autorowie tego pomysłu na rwanie nerwów nieszczęsnych widzów.
Inna sztuka, znana zresztą z jakiegoś przygodnego przedstawienia w Warszawie, p, t, „Klub samobójców” oparta na zręcznie użytej psychologji strachu, należy również do czarnych pereł repertuaru „tego teatru. Proszę spojrzeć na scenę:
Włóczy się po niej z minami oskarżonych ze Sądu Ostatecznego coś dziesięć figur, nieco zielonych, nieco bladych, nerwowych i wybuchających od czasu do czasu histerycznym śmiechem. Jedna figura jest sparaliżowana, inna gada sama ze sobą, trzecia pije uporczywie szampana, który wnosi lokaj, podobny też do nieboszczyka we fraku zbyt luźnym i w nicianych, nieco za ciasnych rękawiczkach. Jest to „klub samobójców”. Każdego wieczora zasiada ten wesoły klub do partji kart. Hu! hu! ten, kto dostanie asa pique, ten pożegna świat boży. Prezes klubu, jedyny nieśmiertelny, przygotuje mu śmierć, jakiej biedaczek nigdy się nie spodziewa.
Do tego ci to klubu wprowadzają nowego członka, młodego człowieka. Przemówienia, przysięga, zaczem partja. Nowy gość (oczywiście!) dostaje czarnego asa i otrzymuje powszechne gratulacje.
— Panie! — powiada jeden samobójca, — ja już dwa lata gram i wygrać nie mogę.
— Ma pan djabelskie szczęście! — rzecze z niejaką zawiścią drugi.
— Co się teraz ze mną stanie? — pyta szczęśliwy samobójca,
— A cóż to pana obchodzi? Prezes już to panu urządzi, że ani się pan spostrzeże. Dotąd jeszcze nikt ze szczęśliwych naszych członków nie wiedział, skąd na niego przyszła śmierć?
„Szczęśliwy” samobójca cokolwiek pobladnął, potem idzie do prezesa, który ma minę zawodowego karawaniarza, takiego „z ojca na syna”.
— Panie prezesie! — powiada, — ja pana bardzo przepraszam, ale ja tego wszystkiego na serjo nie biorę. Jestem dziennikarzem, — oto moja legitymacja! — i proszę, aby mnie stąd wypuszczono. Chciałem jedynie zbadać tajemnicę waszego klubu i zrobić z tego sensację, teraz jednak przysięgam, że ani słóweczka o tem nie napiszę.
— Jestem o to spokojny, — rzecze słodko prezes z uśmiechem mumji Ramzesa II, — bo pan już stąd nie wyjdzie.
— Wyjdę!
— Nie, drogi panie…
— Złodzieje! Bandyci!
Prezes zwołał zgromadzenie.
— Panowie, tego młodego człowieka ma spotkać śmierć… Zostawmy go… tu ona do niego przyjdzie.
Zakręcił się na pięcie i poszedł.
Struchlał gazeciarz i po raz pierwszy w życiu stracił pewność siebie. Uderza w okno, — zamknięte na głucho. Drzwi zamknięte na amen. Nagle gaśnie światło. Powstaje w nim trwoga i rośnie, jak trawka w maju, tak samo zielona. Biedaczysko nie wie, skąd cios uderzy? Boi się dotknąć klamki. Powywracał meble, tłucze głową o ścianę. Ściana głucho jęczy. Ogarnia go powoli szaleństwo. Każdy szmer nim podrzuca; nie wie, czy się sufit zawali, czy się zacznie podnosić podłoga. Wobec tego, chcąc ujść okropnej męczarni strachu, sam sobie strzela w łeb.
W tej chwili drzwi się otwarły. Prezes wskazuje trupa:
— I cóż, panowie, czy dobrze to urządziłem?
Prezes otrzymuje gratulacje.
Sztuczka ta też daje pojęcie, co się jada w tej okropnej jadłodajni.
Najbardziej wykwintnym katem, rafinowanym Torquemadą wśród autorów Grand Guignolu jest Jean Lorrain; w jego utworach już jest perwersja i sadyzm w dręczeniu widza; czyni to nie po barbarzyńsku, jak inni, bynajmniej — Lorrain jest zawsze we fraku i w rękawiczkach, i — bardzo dystyngowany — żyje nawet „na wiarę” z psychologią. Jest to Arsen Łupin wobec innych Pochroniów.
Poza tem — byle była krew. Kiedy dostawcom Grand Guignolu braknie pomysłów, wtedy bez skrupułów pożyczają je u wielkich firm literackich, stąd ciągle na programach podtytuły, — „wedle Prevosta” — „wedle Poëgo” — „wedle Maupassanta” — i t. d, Oczywiście, idzie jedynie o wycięcie funta krwawiącego mięsa ze szlachetnych opowieści, po odrzuceniu wszelkich subtelnych tkanek. W tym teatrze trzeba tylko strachu. Na tym strachu zrobił majątek wielki mistrz małego teatrzyku, Andrzej Lorde. Sam spłodził w istocie przerażającą, beznadziejnie okropną sztukę p. t. „Ostatnia tortura”. Miły spektaklik kryje się pod takim rzeźwym, uroczym tytułem.
Z tego teatru wyszedłby Edyp z rumieńcem wstydu, że zdziałał tak niewinne rzeczy, powiesiłby się Neron na latarni ulicy Chaptal.
To też mordowni tej dziwują się jedynie cudzoziemcy; piegowata Angielka kłapie końskimi szczękami, jakby uderzała o kastaniety, a jakiś murzyński królik dziwi się, czemu się ludzie tak tutaj denerwują, a on ani drgnął, kiedy bez żadnej przyprawy zjadał niedawno na surowo europejskiego dyplomatę?
Niesłychane moje zasługi. — Co spostrzegła Maniusza? Nieszczęsne ryby, nieszczęsne mewy. — Traktat o jednym mądrym bałwanie. — Żydowskie „koło panien” i Gucio odważny. — Ohydny postępek człowieka w ciasnym kostiumie. — Kąpiel Jakóbka. — Co ma być czekoladowe? — Patryarchy w mykwie. — Prezes teatrów warszawskich w nowej roli. — Magdalena Samozwaniec i ja.
Pojąć nie mogę, jak zakopiańskie żydy spenetrowali, że w lecie 1922 roku wcale nie pojadę do Zakopanego, tylko do Sopotu, ale się jakoś zwiedziały i wszystkie pojechały za mną. Toteż mi się czasem śni, że gram na góralskiej kobzie i zaczarowanych żydów wyprowadzam jako Judeofaraon z Zakopanego na brzeg morza; żydowie jednak to jest naród mocno przemyślny i w tej wędrówce dochodzą tylko do brzegu; znają historję tego niemądrego Faraona, co właził za żydami w wodę. Ale to i pewna pociecha, że w tym roku w Zakopanem na widok żyda rozczuleni ludzie rzucali mu się a szyję, taki to teraz rarytas.
A kto ich wyprowadził przez Jordan Dunajca?
Kto szedł przed nimi jako krzak gorejący?
Ja!
Wielka moja skromność dostała jednak manji wielkości, mam wrażenie, że żydzi bezemnie żyć nie mogą, jaką mam miłość w tem pokoleniu uśmiechnąwszy się więc tego roku do siebie na sopockiej plaży i nie raz jeden słyszałem uwagi na mój temat z prawdziwą wypowiedziane radością:
— Maniusza! Maniusza! popatrz pędzi, co ty spostrzegasz?
— Gdzie mam spostrzegać?
— Tam, gdzie te białe spodnie!
— Aach, i on także tutaj. Oj, oj. Matuchno!
— Co ci tak wzruszyło, Maniusza?
— Popatrzaj matuchna, kto ten drugi?
— Nu, kto taki?
— Boy!
— Co ty nie powiesz? Boy! Wołaj pannę Salusię, niech zobaczy. Popatrz, jak on chodzi. Och, jak o przyjemny… Całkiem Balzac…
Rzecz więc oczywista, że muszę zdać sprawozdanie z pobytu w Sopocie, co jednakże czynię najzupełniej bezprawnie, „chazukę” bowiem, czyli talmudyczny przywilej wyłącznej eksploatacji, ma na Sopot Nowaczyński, tak jak Perzyńskiemu z podziału przypadł Ciechocinek, Grzymale–Siedleckiemu Krynica, a mnie Zakopane.
Sądzę jednak, że mi Nowaczyński uczynnie odstąpi kilku żydów na te listy, za co ja mu oddam cztery razy tyle żydów z Zakopanego, zresztą tego roku żydzi z Sopotu pochodzą z mojego terenu i mam do nich słusznem i zadawnione prawa, wyłączając niewielką grupę warszawską, cywilizowaną i pięknie po polsku mówiącą, którzy nikogo nie kompromitują i do których list ten się nie odnosi.
List z Sopotu powinien być właściwie napisany po żydowsku, jeśli ma być interesujący, stylem soczystym, obrazowym, powinien być wypowiedziany rękami, z wielkim, rozradowanym wrzaskiem: Sopot bowiem tegoroczny to jedna wielka mykwa, mykwa zaś jest to wielka kadź kąpielowa, która ma tę właściwość, że po żydowskiej kąpieli jest w niej zawsze więcej cieczy, niż jej było przed kąpielą. Zatoka sopocka tak mniej więcej wygląda.
Żydowskie kąpiele w Sopocie mają jednak i dobrą swoją stronę, wszystka bowiem ryba, oszalała z przestrachu, śmiertelnie zalękła, odurzona zapachem, obłąkana z rozpaczy, zadarłszy ogony, uciekła na polskie morze, gdzie ją można z wody wyjmować rękami, jak oczadziałą. Serce się tylko kraje na widok mew. Mewa jest to ptak piękny, lecz głupi, chce sobie czasem urządzić zabawę i leci nad obszar kąpielowy. Aby przestraszyć pluskające się żydzięta; krąży więc nad basenem, krąży, wiec nad basenem, krąży, potem się nagle zaczyna słaniać w powietrzu, trzepoce skrzydłami i pada w morze, taka nad żydowskim morzem jest lubość aury.
W Morzu Czerwonem, kiedy przerażone bałwany stanęły dęba i jeżyły się z przestrachu, aby się nie zetknąć z ludem wybranym, co słusznie zostało ogłoszone jako cud, gdyż raz i bałwan okazał się przeraźliwie mądry, — nie było większej judejskiej gromady, jak w morzu sopockim.
To dziwne doprawdy.
Czasem szczury, kierowane jakimś tajemnym nakazem, wędrują niezliczoną gromadą, tak samo w tym roku przywędrowali nad morze żydowie. Przybyli wszyscy, starzy i młodzi, biedni i bogaci, we frakach i chałatach, na goło jednak wyglądają oni tak samo i niezliczona ta gromada moczy się w morskiej soli, Morze zgorzkniało, stało się posępne, niechętne, gęste. Fale patrzą z podełba ku brzegowi i nie chcą płynąć; wiatr to pędzi, krzyczy, nawołuje, gwiżdże, a woda w płacz; żyd nastawia brzuch, fala w nogi.
Żydowska kąpiel to jest cały ceremonjał. Prawie pierwszy idzie do kąpieli „Gucio odważny”, Reszta stoi na deskach i patrzy z miłym, niedowierzającym pobłażaniem.
„Gucio odważny” najpierw się podrapał lewą nogą w prawą nogę. Potem się uśmiechnął tym przemiłym uśmiechem nieboszczyka, któremu już jest wszystko jedno, poczym palcami prawej nogi próbuje wody z lekka i ostrożnie.
— Uj! rozkosznie! — wykrzyka i cofa nogę jakby rak mu za nią chwycił.
Pan Stanisław z firmy Tejteles i Syn był jednak jeszcze odważniejszy, już jest w morzu i dlatego jest nadzwyczajnie rozradowany, pyszny, szczęśliwy i dowcipny – wobec czego z nagła obryzguje wodą Gucia odważnego. Taki ordynarny cham, taka świnia, która umyślnie robi Guciowi głupie kawały, bo wie, że ten mu nic nie zrobi. Gucio zamknął tylko z wściekłości oczy i posiniał, bo na ten żart patrzy panna Klarcia i panna Mucha i panna Dąbrówka i Zochna i Salcia Różanykwiat, i Zuzia Dziewczępolskie, panna Marysieńka Katz i panna Łaja Zamojska i panna Halina Cokolwiek i panna Dziudzia Cynaderek, i panna Cipcia Ogórek i panna Mira Kawałek i panna Frajda Natychmiast i panna Cyca Wicherek i panna Dora Lament i panna Halszka Futerał i panna Gienia Kasztelan i panna Cesia Pistolet.
A panna Dąbrówka Handfuss powiedziała:
— Panie Gucio! Wleź pan, ja panu mówię!…
Joasia Jungfermilch woła:
— Jak matuchnę kocham, uśmiałam się jak suseł!
Kiedy wszystkie żydy są już w wodzie, wtedy dopiero radość bije pod niebiosy; każdy pływając, tłucze nogami o wodę, to krzyczy z własnego strachu i płynie na oślep w napędzie zwarjowanej odwagi.
Najwięcej szaleje panna Dąbrówka; zauważył to „Gucio odważny” i uszczypnął ją tam, gdzie się najłatwiej szczypie. — Panna Dąbrówka wrzasnęła jak syrena i woła:
— Marychna, ty uważaj, tu gdzieś jest homar!
A jedna mama, co się nie kąpie, tylko chodzi jak kwoka po brzegu. Mówi do drugiej mamy:
— Wi pani, te kąpiele to tak być nie powinno.
— Czemu nie powinno? To bardzo przyjemne.
— Pani tak mówi, bo pani córka jest na medecynie, a moja nie jest.
— Co to ma do kąpieli?
— To nie, że pani córka wszystko widziała, jak jej pokazywali nieboszczka, a moja Cesia jest jak anioł, co jeszcze nic nie widziała.
— To co ona spostrzegła?
— Pani nie ma oczy, czy co? Niech się pani spoglądnie, jak ten bezwstydnik ma za ciasnego kostjumu.
— Gdzie? gdzie?
— Ja widzę, że pani coś takiego chce spostrzegać.
— Czemu nie?
— Jemu wszystko widać jak żywe. Fuj, czy to ładne?
— Jednemu może się spodobać, drugiemu nie. A co on ma robić? Tego w domu nie może zostawić. Co się pani czepia biednego chłopca.
— To czemu on nie wlizie do wody? Spoglądaj pani, jak ta Dąbrówka wlepiła oczy… Pani myśli, że on nic nie czuje, taki drab? Cesia! Czemu ty nie pływasz na fale? To nie ma nic do spostrzegania… Pływaj zaraz na fale, bo powiem papusiu… Widzi pani, ten łotr jezcze stoi. Czy to jest wystawa? To musi być oficer, bo wszystko nosi na parade. Chodź pani do innego miejsca.
— Idź pani sama, stąd jest pięknego bardzo widoku…
Pan Motyka Grynszpan czuwa nad swoje pociechy, które się pluskają, jak sardynki.
— Popatrz pani, jak mój Jakóbek płynie… Tylko pan popatrz… Jakóbek, ostrożnie, ty tam nie chodź… Mamusia tobie mówi nie chodź… Tylko pan popatrz, jaki odważny, nic nie słucha… Ty mój lechonek, ty… Jakóbek, słyszałeś, co ci mówi matuchna? Jakóbek, synaczku. Jak się utopisz, to matuchna zwarjuje… Popatrz pani jak on jest zbudowany, powiedz pani sama… Kasiu, przygotuj prześcieradło, bo panicz będzie zaraz wychodził z wody… Popatrz pani, jak ten tłumok się nie rusza, taka dziwka… Nu? Jakóbek, synaczku, jeszcze trochę brzuszka sobie zamocz i chodź do mamusi…
Potem się czyni wieki tłok, szczególnie w miejscach, gdzie woda sięga prawie do brzucha, tu się kąpią stare patrjarchy, rozumiejące niebezpieczeństwo srogiej wody i patrzące niechętnie na to oszalałe, młode pokolenie swoje, co igra z żywiołem straszliwym tam, gdzie woda sięga do łopatek.
— Z wodą nie można ryzykować!
— Izaak Abramowicz może, on pływa nawet na łopatki
— Co to jest pływa na łopatki? W wannie się można utopić!
— To po co włazić w wanne? Ale ja panu powiem: pan się trochę posuń na bok, ja też chcę się kąpać. Tu jest ścisk jak na giełde.
Potem zirytowane morze rzyga tem mrowiem na brzeg i wtedy na pisaku leży sto tysięcy ton koszernego mięsa; leżą cielska opasłe, jak morskich krów, cielska obrosłe, otłuszczone, brzuchate, napęczniałe, wykoszlawione, białe, blade, czarne, czerwone, pręgowate, zielonkawe, szare, czekoladowe.
Jedna żydówka wielka dama odrzuciła lewą pierś daleko w lewą stronę, prawą daleko w drugą stronę, tak, że trzeba przez nią przestąpić i ogrzewa w słońcu przełęcz środka.
— Rózia — woła druga — ty się opalaj!
— Przecie się opalam!
— A na brzuchu czemu nie masz czekoladowe?
— Po co tam? Nikt nie zobaczy…
— Ja ci mówię, ty się wszędzie opalaj. Za swoje pieniądze to ci wolno.
— A Marysia całkiem się nie opala.
— Co tobie obchodzi Marysia? Ona ma już narzeczonego, jak się opaliła w Zakopanem
— Czy mężczyzna lubi czekoladowe?
— Co za gadanie! Natychmiast na powrót na słońce! Zaraz się opalaj!
Trzeba przyznać, że opalona Rózia, „z jerychońskiego ogrodu, róża między obce ludy przesadzona, kwitnąca,” warta jest spojrzenia. Bruno Winawer mi tłumaczył, że zachwyty są zupełnie uzasadnione; trzeba uwierzyć znakomitemu specjaliście.
Można sobie łagodnie i niewinnie pokpiwać naszych własnych żydów; w Sopocie jednak większość stanowią żydy rosyjskie.
Boże miłosierny, co to za tałatajstwo!
W serdecznej przyjaźni z głupimi Niemcami, bo mądrzy odwracają się od nich z lekceważeniem, zawładnęli Sopotem w zupełności, morze blednie na ich widok — ludzie dostają mdłości. W każdej niemal kawiarni jest rosyjsko–żydowski kabaret, oni szwargoczą żargonem polsko–rosyjskim w kasynie, oni kompromitują nasz język. Z pasją udają Polaków, po łajdacku i irytująco, ta sowiecka awangarda, bogata, rozrzucająca pieniądze, natarczywa, bezczelna, śpiewa w Sopocie, gra i tańczy. Sopot stał się podejrzanem gniazdem tysięcy takich ciemnych figur, któremi by można wypełnić wszystkie kryminały świata. Tych oddałem w opiekę Nowaczyńskiemu, uśmiecham się do „moich” żydów. „Moi” także są nienajgorsi, ale przecieżbym się lekkomyślnie nie pomieniał.
Chciałbym w tym liście napisać coś również niekoszernego, ale się nie da; trzebaby wyjechać w tym celu na pełne morze, w Sopocie jest to niemożliwe. Trzeba chodzić długo w takim tłumie, zanim się człowiek spotka człowieka jako tako ochrzczonego; przedewszystkiem spotyka się bractwo aktorskie, aktorów jest tu niemal tylu, co żydków.
Ha! Jednego wieczora mały polski stateczek, jadący do Orłowa, przybił do dalekiego brzegu, kieruje się jakimś wysoko płonącym ogniem, przekonany wiec by, że to latarnia morska. Kapitan ujrzał, przerażony pomyłką, że to dyr. Lorentowicz, pali na brzegu cygaro, wyniosły i potężny, jak latarnia. O! Wielki Tryton przyjechał ze swoimi syrenami, którym w Warszawie Zmigryder sprytnie pokrywa ogony.
Na samym końcu dygi stoi człowiek, którego obryzguje fala.
„Gdzie morski wał o brzegi fal miota tam stoi Dygas…”
Zadumał się głęboko nad tem, dlaczego woda morska jest słona, „przepowiadając” sobie partję w sopockim stylu, wedle wspaniałej trawestacji warszawskiej.
„Mój ojciec Parszywal, kupiec z Pomorza, jam prokurzysta jego, Leon Grün.
Od czasu, kiedy śpiewał w „Hogath” żydowskiego króla, jeździł do Sopotu, byle tylko w tym judajskim obłędzie nie dojechał do bolesnej ostateczności.
To są spotkania przyjemne, można mieć jednak nawet najprzyjemniejsze; oto można było ujrzeć żywą, głośną w Polsce osobę, bo jedną z najdowcipniejszych mitycznych, tajemniczych, straszliwą zmorę Mniszkówny: Magdalenę Samozwaniec, autorkę zwarjowanej powieści „Na ustach grzechu”, tej cudownej postaci, która może kres położyć żydowskiemu szaleństwu.
Mało ludzi wie, kim jest Magdalena Samozwaniec. Można powiedzieć tylko tyle, że najmilsza ta osoba, ten potwornie złośliwy łobuz w spódnicy, jest niewiastą obłąkanie miłą, ostrzącą sobie co rana język na rzemieniu, roześmianą niewiastą, która sypie dowcipem, jak kiedyś Zosia zboże kurkom. Ponieważ nie wolno zdradzać jej nazwiska, więc żeby nikt się nie domyślił, może tylko powiedzieć tyle, że jest to córka wielkiego malarza, który maluje konie. A jej dziadek był genjalnym malarzem, który także maluje konie. Brat na odmianę także maluje konie. A ona zmalowała Mniszkównę.
Powiedzieliśmy sobie o żydach trzy dowcipy, ona dwa, ja jeden, pani Magdalena Samozwaniec poszła zawisnąć „na ustach grzechu”, a ja pojechałem na Hel, aby się nadyszeć ojczyzny.
„Czy znasz ten kraj, gdzie żyd nie dojrzewa?”
— I nigdy nie dojrzeje, bo gdy go pies napada na jednym brzegu, dokąd ucieknie? W morze z drugiej strony? Mądrze to Pan Bóg urządził ten Hel gdzie na razie mieszkać można modłą praojców, na sosnowej gałęzi, ale będzie kiedyś można, splunąwszy przedtem z obrzydzeniem na tę żabę, co udaje Niceę, na to Jerycho, na ta Nalewki, na Sopot, którego się wyrzeka na wieki wieków, wszystkich żydów zostawiwszy w spadku Nowaczyńskiemu. Niech używa — ja napiszę jeszcze kilka słów i wracam do Zakopanego
Dowcipny Aronek. — Żydowskie wieczory pod lipą. — Dziadzio naucza. — Morze przyszłości, czyli wielkie znaczenie słowa: nu? — Gucio jako intryga i miłość. — Izio poeta.
Żydowie, zachłanni bardzo na wszelkie leczenie są, czynią to bardzo dokładnie i umieją wyzyskać umiejętnie słońce, wodę, piasek nawet wiatr, dlatego od świtu do zachodu słońca piasek nadbrzeżny przypomina wiosenne legowisko fok. Młodzież igra swawolnie, a stare obojga płci napawają się wielką rozkoszą. Nawet stary patryarcha, na którego brodzie można założyć laboratorjum chemiczne, albo fabrykę mydła, miałoby się bowiem pod ręką wszystko do tej fabrykacji potrzebne, zjechali do Sopotu. Córki, zięciowie, wnuki i prawnuki czynią to i owo, on zaś siedzi w koszyku na plaży z miłą lubością, bowiem ten koszyk przypomina ciężkie czasy, kiedy w mniejszym koszyku nosił zapałki, jabłka, lub norymberszczyznę. Siedzi sobie cały dzień i dobrotliwem okiem daje baczenie na małe żydzięta, błogosławieństwo boże i dumę Izraela. Wodzi za nimi rozmiłowanym wzrokiem pilnuje, aby się nikomu nie działa krzywda, żeby Jakóbek nie sprał Aronka, a Lejbuś, żeby zanadto nie ocyganiał Bogusia w grze w guziki. Czasem Aronek, który jest bardzo mały, zaczyna wrzeszczeć, jak opętany. Wtedy dziadunio powiada jemu tkliwie:
— Coś ty znowu narobił, Aronek? Czy ty nie masz wstydu, aby taki kawaler, taki duży mężczyzna robił sobie zmartwienie w majteczki? Wstydź się natychmiast!
A Aronek dzwoni jeszcze głośniej:
— To nie ja, to mnie zrobił Zdziś…
Dziadzio się uśmiechnął.
— Jak on tobie to mógł zrobić? No, ty się już uspokój, ja nic mamusi nie powiem. Czy kto słyszał? — Zdziś jemu zrobił! Ej, Aronek, ty bardzo jesteś śmieszny!…
Dziadzio jest bardzo dobry i czasem, kiedy najmłodsze pokolenie pęta się koło jego koszyka, dziadzio, zbiera wszystkie pociechy koło siebie i słodko je naucza:
— … Kubuś, czy ty widzisz tej wody?
Kubuś myśli, że dziadunio jest ze starości trochę myszygiene, bo woda, i to bardzo wielka woda, jest o dwa kroki.
— Czemu nie miałem widzieć?
— To dobre, że ty jej widzisz, A czy ty, mój słodki Kubuś, możesz mi powiadać, dlaczego jak ty weźmiesz te wode do buziuchny, to ty ją zaraz wypluwasz?
— Dlaczego ja jej nie mam wypluwać? To jest słone wode.
— Właśnie to chciałem ciebie zapytać… Zdziś! Jak ty chcesz to zrobić, to ty idź dalej, dlaczego ty to robisz koło swego koszyka, gdzie ty będziesz bawić się w piasku?… Co to ja wam chciałem powiedzieć? Nu co? Aha! To ty mi teraz powiedz, mój drogi Kubuś, czemu wode w morzu jest słone?
— Dlaczego jest słone?
— Nu?
— Dlaczego ja mam wiedzieć?
— Dlaczego ty nie pomyślasz? Jak kto długo pomyśli, ten wszystko zgadnie! Boguś, to y także nie wiesz? To nie jest ładne! Twój ojczulku jest mądry człowiek, a ty nic nie wiesz… Jak wy sami nie odgadniecie, to ja wam powiem…
— To dlaczego jest słone?
— Może być, że wam kto powie, tak: moje dziateczki, wode w morzu dlatego jest słone, bo w morzu pływa dużo śledzi, może sto wagonów, może więcej — wiem ja? Śledzie są słone, to jak jego woda opłuka, to jest takie słone… To wam kto może z urodzenia zawsze podśmiecha, to on takie wymyśli hece. Morskie wode nie dlatego jest słone…
— To dlaczego jest?
— Ja tobie, Sędźmirze, powiem, tylko powoli. Czy ty jedziesz z okrętem, że ty się tak śpieszysz? Wode morskie jest bardzo słone przez wszystkich żydów na świecie.
— Jak to może być?
— To ja wam właśnie powiadam. Posłuchajcie, co dziadzio mówi. Jak Mojżesz prowadził Żydów przez Morze Czerwone, to wode stanęło na dwie strony, aby żadnego nie utopić. Mojżesz stał na plaże i bardzo się martwił, Czy on wiedział, czy takiej wode może wierzyć? Wtedy sobie pomyślił, że nie może być większe… To on zaczął bardzo płakać… To on tak płakał z wielkiego zmartwienia, że się serce krajało. A co on napłakał, to pływało do morza. A teraz ty mi, Lejbuś powiadaj: jak ty płakasz, to jaki smak poczuwasz w usta?
— Jakiego mam poczuwać? słonego smaku!
— To wy teraz pomyślijcie: jak Mojżesz płakał do morza, to ono miało jakiego smaku? Słodkiego? Ono nie miało słodkiego, ono miało słodkiego maku, ono miał słonego smaku i na tę pamiątkę wode morskie jest słone do dzisiaj. Wy to sobie pamiętajcie, że wszystko na świecie to jest na naszą pamiątkę. Jak wam kto będzie powiadał co innego, to on jest chamuś, Sołł gełeint werden! Ty jem nie wierz… A teraz, moje dzieci, w y sobie zrobicie kamienice w piasku… A kto zrobi największe kamienice, to niech przyjdzie do dziadunia sprzedać… Albo jak lepiej pomyślam: ty, Aronek, ty masz kepełe, ja tobie dam dwadzieścia marek, a ty idź kupić kamienice od Bogusia. Masz tu dwadzieścia niemieckich marek.
— Dlaczego dziadzio mówi niemieckie, a daje polskie?
— Ty, mój figlarz ty, ty łobuz jeden! To ty zaraz spostrzegłeś? Ile ty masz lat? Pięć? Ty mi się bardzo spodobasz… Masz dwadzieścia niemieckie…
Nieco dalej w wielkiej rozkoszy leżą na piasku grube ryby, koszerne, matadory, od giełdy. Błogi spokój, żadnego telefonu, żadnych kursów. Nagle powiada jeden:
— Czy ja się mylam? czy to tam biegnie Ignaś?
— Jak on może być Ignaś, kiedy on jest w Gdańsku na giełdzie?
— Wim ja?
Pan Izaak Kaloszer spojrzał niespokojnie, bo Ignaś to jest jego prokurzysta. Tak, to się zbliża Ignaś. Pan Kaloszer podniósł się z piasku, wszyscy zaniepokojeni. Firma Kaloszer zapytywuje:
— Nu???
— Nu… — odpowiada Ignaś.
— Nie może być?
— Przecież mówię wyraźnie…
— Siedm i pół?
— Po co mam mówić dwa razy? Czy pan nie rozumie po polsku? Siedm i pół.
Potem zapada zmrok i żydowie odchodzą z ponad wody. Bo a nuż będzie wielka burze. Młodzież idzie w steg, Gucio odważny w białych getrach, Cesia Różanykwiat w czerwonym jumperze. Chodzą tam i z powrotem, niekoniecznie pary. Rozkoszne, rozmarzone, wdzięcznie w biodrach się kołyszące. Gucio w ogóle jest łajdak: umie uwodzić kobiety, jak nikt.
— Panno Cesiue! Pani w tym swetrze wygląda, jak róża…
— Nie może być! Pan Mieczysław mówi, jak zachód słońca nad Helem.
— Jeżeli pani jest przyjemne to co mówi pan Mieczysław, to ja mogę sobie pójść…
— Panie Guciu, dlaczego pan jest zaraz obraźliwy!
— Bo ja bardzo nie znoszę, jeżeli kto obraża kobietę aczkolwiek to jest mój przyjaciel.
— To jak kto mówi poetycznie, to jest obraza? — Wątpię…
— Pani wątpi? To niech się pani zastanowi, co to znaczy, kiedy ktoś mówi do kobiety — li tylko dla komplementu: jesteś pani nadobna, jak zachód słońca.
— Pan mnie wprowadza w dziwną dystrakcję. To jasne, co on chce powiedzieć. Ja to czuję całą jaźnią. Panie Guciu, pan nie rozumie!
— Mimochodem nie rozumiem.
— To dziwne, pan jest przecież człowiek wzniosłego uczucia. Pan Mieczysław chciał powiedzieć, że w kolorze przypominam słońce, to jest najpiękniejsza rzecz na świecie. Pan rozumie?
— Frazesy!
— Panie Guciu! Ja sobie wypraszam pomówienie pana Mieczysława o frazesy.
Gucio zaśmiał się z goryczą, jak szatan.
— A czy się pani, panno Cesiu, zastanowiła, do jakiego słońca on z panią uczynił porównanie?
— Jakto, do jakiego?
— Pytam li tylko do jakiego? Do wschodzącego czy do zachodzącego?
— Do zachodzącego! Czy gentleman mówi kobiecie, że ona przypomina zachodzące słońce? Ha! ha! To mnie kosztuje jaskrawy śmiech!
— Panie Guciu!
— To był komplement prima!
— Pański śmiech jest sardoniczny…
— Myślę sobie!
— Ale dlaczego, niech pan powie, dlaczego?
— Ja mam jeszcze pani mówić? Ha! ha!
— Pan mnie napełnia niespokojnem uczuciem. Ja odnoszę wrażenie, że pan jest w głębi szalony. Niech pan uspokoi wzburzenie, panie Guciu, ja pana błagam Cesiuchna pana prosi… namiętnie prosi… Ja teraz czuję, że pan Miezysław popełnił nietaktowny krok i nadużył przyjacielskiej stopy. Pan mi nato otworzył wzrok i ja za to panu dziękuję z głębi jestestwa… Panie Guciu, co pan robi? Zaklinam pana na zmienność fal oceanu. Panie Guciu!… Bo sobie odejdę i powiem w samotnej ciszy, że pan Guciu jest niedobry młodzian… jeszcze kto zobaczy, jak to można? Panie Guciu, bo będę krzyczała; czy skandal będzie a pańskim guście?… Aach, niedobry, po trzykroć niedobry!
Panna Dąbrówka siedzi w cieniu na innej ławce i milczy, rozmarzona, Zaś obok niej pan Cyterszpiler szemrze, jak lekko trącone struny harfy:
— … Bo kto pannę zrozumie, panno Dąbrówko?… Czy to ja już raz powiedziałem?
— Bo pan jesteś poeta, panie Zdziś! Pan widzi dziwne rzeczy…
— Ja to pani powiadam… pani jest słodka, panno Dąbrówko! Ja tu czasem w ciemną, burzliwą noc przychodzę na szteg i sobie myślę… Jak pani mniema, o czem ja myślę? Ja myślę o pani…
— Panie Zdzisiu!
— Czy ja mogę ukryć i czy tego cały świat nie widzi? Kiedy patrzę na morze, to wyraźnie słyszę, jak fala biegnie do brzegu i mówi taksmutno: Dąbrówko, o ty, moja Dąbrówko. Ksi eżyc kiedy wychodzi za chmury — to pocóż on wychodzi? On szuka pani, tak zapytuje: Gdzie jest pana Dąbrówka?
— Niech pan o tem napisze wiersz…
— Jak się da, to się zrobi… Czemu nie?
Pewnie się dało. Czemu nie?
Okropna awantura na temat: „Milcz Pan do mnie!”
Morze w sopockiej kałuży zaczyna być piękne dopiero późnym wieczorem, kiedy nieszczęsna woda wywęszy wysłanemi na zwiady falami, że ostatni żyd poszedł sobie do miasta. Przez pewien czas woda szumi ostrożnie i z lekka tylko podbiega do brzegu, bo jeszcze po nim łazi ktoś samotnie. W tej chwili jednak wyjrzał z poza chmury księżyc.
— To katolik! — krzyczy z radością fala odważna.
— Nie może być! — ryknęły fale trwożliwie z daleka. —
I wtedy całe morze, obłąkane z radości wali na łeb, na szyję, ku brzegowi, aby się przyjrzeć temu dziwnemu człowiekowi, który się tu zabłąkał. Morze wpadło w zachwyt i cała zatoka wierci się i kręci z radości, jak rozradowany psiak kręci się w pustej wesołości za własnym ogonem. Robi się hałas, szum i rwetes. Oszalała z wesołości woda bulgocze, tłukąc się o podbrzusze łodzi, a wiatr trąca żaglami i klaszcze niemi, jak złożonemi dłońmi człowiek w teatrze.
— Cieszmy się, cieszmy się, cieszmy się… — szemrze woda, — żydy poszły, żydy, żydy…
Księżyc własnym oczom nie wierzy, ma je wybałuszone i uśmiecha się. Łazi potem, jak złota kaczka po wodzie, gładzi fale i milcząco pieszczotą powraca.
— Biedne, biedne fale… Biedna, biedna woda… To tylko przez lato, przez lato… O nieszczęsne wy fale. Rozpogódźcie się, wyzłoćcie się, żydy pojadą, pojadą…
Więc woda pomrukuje uradowana, jak kot, głaskany po grzbiecie i spokojny, dopóki kur nie zapieje i pierwszy żyd nie przyjdzie próbować wody wielkim paluchem prawej nogi…
Ale żydy spać nie poszły. Tylko stare Abrahamy śpią, brodą nakryte jak kołdrą z pożółkłej waty. Tylko stare matrony śnią słodko o tem, że z morza wypływa olbrzym Ogg, który ma wszystko wielkie, a wiadomo, że patriarcha z tego zęba stół. Młode ladies i młodzi gentlemani poszli użyć życia.
Życia używa się w „Mazurce”, albo w „Kakadu”, w „Kakadu” lepiej, bo ciaśniej. Ta satara zasada w każdym wypadku, jeśli się „ma przyjemność”. Program ścisły i wypróbowany tego używania jest taki: o godzinie ósmej posyła się dwóch jingiełłów w getrach, Wicha Pomeranza i Wacka Kaloszera, aby zajęli stoliki w „Kakadu”, bo reszta towarzystwa poszła na kolację do pensjonatu, albo tam, gdzie jest taniej, i gdzie niema przymusu picia wina. Dziewczęta zresztą muszą się wystroić, bo w „Kakadu” jest w nocy bal. Wicek i Wacek banią przez dwie godziny stołu, jak reduty, którą trzeba obronić za każdą cenę; niezadowolonemu kelnerowi tłumaczą, że tu przyjdzie takie towarzystwo, co się co dnia kąpie w szampanie.
O godzinie dziesiątej przychodzi towarzystwo, które ma minę na temat: hop dziś! dziś! z życiem chłopcy.
— Wicuś, stolik jest?
— Co nie ma być!
Przy stoliku siada czternaście osób i zamawia butelkę Mosela na drożdżach.
— Tylko zimne! Panna Klarusia lubi zimne? Pewnie lubi…
— Czemu ja właśnie mam lubić zimne?
Aby ugasić namiętność. Zgadłem, czy nie?
— Może tak, a może nie…
— Panna Klarusia to się zawsze wykręci.
— Pan mi zawsze dogadujesz…
— Salciu! Co jazzband gra?
— Ach, „Blady Niko”, Zobacz pan, co on robi ze smyczkiem. Ach, sympatyczny.
— ”Blady Niko”, to jest śliczne.
— Nie zauważam…
— Bo pani ma zmiennych gustów. Jak pani tańczyła wczoraj „Blady Niko”, to pani mówiła, że śliczne…
— To zależy, jak się z kim tańczy…
— Ty, Wacuś, co ty tak pijesz, jakby to była woda? Ty czasem idź zobacz do garderoby, bo panna Zosia zostawiła futro… Tymczasem zobacz, aczkolwiek to jest solidny interes.
— Popatrzaj, Dora, kto to jest?
— Nie przypuszczam…
— Panie Boluś, pan nie wie?
— Kto? Ja nie wiem? To jest artystka z Rozmaitości, ona się dzisiaj do mnie uśmiechnęła na sztegu.
— Panie Boluś, pan ma dziwne szczęście do kobiet… Po co pan wszystkie kobiety bałamuci? A ta, kto ona jest?
— Ta jest od tego, co tam siedzi na lewej ręce.
— Co pan powie? Ona ma bardzo krótki stan… Popatrzaj Zuziu, czy nie? Co on jej płaci, ciekawa jestem? Panie Boluś, pan wszystko wie… Co kosztuje taki interes?
— Ja bym dużo nie dał…
— Kto pana to pytał? Pan jest dzisiaj, niemożliwy do zażenowania.
— Sza! sza! dzieci! sza! Będzie shimmy!
Wtedy dzieci uśmiechają się do siebie najcudowniejszym uśmiechem i jedno chwyta drugie w okolicę górzystą, Boluś tańczy z Salusią, Izio z Klarusią, Mieczysław z Dorą. Bolś jest bezczelny łajdak, bo przyciska Salusię tam, gdzie nie potrzeba, tak, że Salusia ma wypieki tam, gdzie widać. Izio tańczy wspaniale, tak, że dziewice patrzą zachwycone; tańczy prawie na końcach palców, czasem zaś piętę zderzy z gracją niewymowną, całem ciałem zaś i swojem i tancerki trzęsie tak, jak kucharka galaretą. Oczu nie można oderwać. Izio jest boski. Tancerka jest gorsza, bo nie umie zrobić miny z rozkoszy wniebowziętej, lecz patrzy, głupia, szklanemi oczyma na Izia, jakby przerażona, że straszliwy zdobywczy Izio gotów jeszcze tu na sali… Klarusia w ogóle jest głupia i nie wie, że Izio tańczy, jak należy.
Rozochocony Izio kazał dać na jeszcze jednego Mozela i postanowił dać koncert taneczny z umiłowaną Bolusia, panną Salcią.
Oj, pocóż doszło do tego!
Boluś, który zna taneczne metody Izia, zgodził się na to bardzo niechętnie i zdążył szepnąć jeszcze swojej dziewoji łagodne ostrzeżenie:
— Panno Salusiu! Niech się pani trzyma zdaleka, bo on w shimmy jest trochę świnia…
Któż jednak pojmie kobietę? Salusia okazała się stworzeniem niestałem i niewdzięcznem. Izio oszalał i zataczał wspaniałe kręgi, spocony, z rozdętymi nozdrzami, a ona z nim. Ha! Bachantki! Między piersi dzielnych tancerzy nie wetknąłbyś listka papieru; ręka jego na jej tylnem biodrze jakby przyrosła, Boluś zbladł jak Niko. Wydął pogardliwie usta i odwołał trzy kremy, i jeden Ementhaler. Cierpiał niewymowną mękę. To bydlę Izio i ta hetera tańczą po jego sercu. On umyślnie podnosi się a palcach, jakby czuł, że ostrym końcem buta wwierca się w mózg Bolusia. O, bydlę, bydlę. Ona trzęsie tem i owem, jakby chciała pokazać, ż się symbolicznie natrząsa z niego , z tego, który kocha.
Przez umęczony mózg Bolusia przebiega cicha myśl, jak skarga:
— Salusiu, ty niewierna ty! kto ci kupił czekoladki, czy ja, czy ten cham, co ci tak trzęsie jak gruszkowe drzewo?
Więc go pasja napadła, Patrzył do czwartej rano ironicznie, a każde jego spojrzenie było uderzeniem bicza. Serce w nim skowyczało: Salusiu! Salusiu! — ale on zaciął usta i zapłaciwszy jedną siódmą i dwie czternaste części rachunku, wyszedł jak noc ponury.
Kiedy odprowadzili damy, kiedy z nonszalancją ukłonił się Salusi, demonstracyjnie ucałowawszy rękę Klarci, kiedy panowie zostali sami. W powietrze była elektryczność.
— Bardzo elegancki wieczór — rzekł zwycięski Izio.
— Nie zauważyłem! — syknął cierpko Boluś.
— Pan nigdy nic nie zauważa…
— Ja pana proszę o ścisłe zaopinjowanie tego powiedzenia.
— Nie jestem usposobiony panu zaopinjować.
— To ja panu powiem, że pańskie postępowanie nie jest ganz correct…
— Jak to zrozumiałeś?
— Jak się panu spodoba…
— Panowie, panowie! Po co się sprzeczyć? Było bardzo przyjemnie, a panowie zatrują atmosferę…
— To nie jest pański interes… Pan płaciłeś za Mosel? Ja się tylko pytam? Dlaczego ten pan ośmiela twierdzenie, że nie jest correkt? Ja się tylko pytam?
— A ja nie mam upodobania, żeby z panem odpowiadać.
— Czy to jest pańskie ostatnie słowo?
— Jak pan sobie życzy…
— Tu nie ma życzy — nie życzy…Albo pan mi odpowiadasz, albo ja czynię rewelację…
— Pan czyni rewelację?… Oj, panowie, słyszycie, on czyni rewelacje… Na honor! uśmiechałem się niezwykle… Jakie pan czyni rewelacje?
— Całkiem proste…
— Płonę od ciekawości… Panno Salusiu, będzie także ciekawa…
— Pan zostaw Salusię, i pan idź precz od świętego imienia… Pan słyszałeś? Moja rewelacja jest prosta: pan jesteś zwyczajny cham…
— Co pan powiedziałeś? Panowie słyszeli to aroganctwo? Pan się odważysz powtórzyć?
— Czy ja się odważam? Pan jesteś bydlęcy cham!
— Milcz pan do mnie!
— Jak mi się będzie spodobało…
— Milcz pan do mnie natychmiast!
— Chamuś!
— Chcesz pan dostać w oblicze?
— Kto, ja?
— Ty, parch, ty!
— Oj, oj, oj! Weźcie mnie od niego, bo ja go zabiję! Taki złodziej, taki drab, taki bydlak zwierzęcy!
— Pan mnie jutro odpowie na to słowo!
— Ja panu jutro dam w pysk na sztegu, aby wszyscy widzieli…
— Zobaczym, kto komu? To się da widzieć…
Nie wiem, kto dał komu, ale Izio stanowczo nie miał racji, nie należy bowiem ściskać cudzej dziewoji w tylne biodra. Jest to stanowczo w złym tonie. Najlepiej było sprać Salusię, która nazajutrz chodziła duma i szeptała do Halszki Koniecpolskiej:
— Boluś wyzwał Izia na rozstrzelanie. To straszne.
— Co strasznego?
— Bo ich mogą zamknąć za pojedynek.
— To ty kochasz Izia?
— Nie mów Halszka, nie mów, bo mi serce pęka… On jest taki słodki…
Tak się oto bawią żydowie w pięknym Sopocie, gdzie niebo łka z rozpaczy i dlatego ciągle tam deszcz pada
Gdańskie gadanie. — Jedźmy do Gdyni. — Proboszcz i foki. — Najazd artystyczny. — Szaleństwo zwane „piknikiem”. — Z czego i jak się robi? — Lwowskie dzieło.
W każdym, nawet najbardziej zwariowanym domu, jest kącik, gdzie można odpocząć, także jednak z Sopotu, z Polski tymczasowej, niemieckiej, pojechać go Polski już stałej, do Orłowa, do Gdyni, lub na Hel. Kącik Polski, na razie zamieszkały przez ludzi, nerwowo tłukących się, jak myszy w klatce, wydało zbliska bardzo śmieszna. Sprusaczone, podżydzone, podbechtane, zdopingowane antypolskie furje zaczym Gdańszczan wygląda jak furja miłego pająka, któremu coś uderzyło na róże. Trochę się broni, krzyczy, wymachuje rękami, czyni szykany, ale się wreszcie miły Moritz gdański uspokaja, kiedy dostanie p palcach, nie dostanie polskich kartofli na leguminę i kiedy wreszcie zabierze rozum, którzy zresztą zawsze mieli w zacnych gdańskich domach. Gdańsk przypomina takiego potworka, który ma ogromną głowę, w głowie też ogromnie wiele morskiej wody, poza tym mały brzuszek, krótkie ręce i śmieszne małe nogi. Powiedziałem temu sympatycznemu idiocie: bij się z Polską. Więc biedactwo wierzga żabią nóżką i wydaje jakiś śmieszny pisk. Stare gdańszczany, mądrzy ludzie, prawdziwi ludzie, spokojni, bogaci i przewidujący, cosik wstydliwie kręcą na ten widok głowami. Młodzi nie rozumieją się na interesach i robią głupstwa i straszne są durnie, jeśli pochłoną, podaną w knajpie potrawę, zachowują się arogancko wobec polskiego gościa. Straszliwe to zwycięstwo dyplomatyczne napawa dumą gdański świat. Spokojny Polak na to nic… Ale kiedyś się odwinie i gotowa być nieprzyjemność.
To też kto już nie może wytrzymać w Sopocie, kiedy już wszystkich porachował żydów i opił się tych rodzynkowych pomyj, tego złota Renu, który z rodzynków i drożdży robią w co drugim sopockim domu. Ten siada na wspaniały okręt z małym kominkiem: za kilka minut płynie, jak delfin, na ten przykład do Gdyni. Poleca się również drogę lądową gościńcem przez Kolibki, gdzie stoi miły polski policjant, który się bardzo uśmiecha i gdzie drogę zagradza sękaty długi drąg, taki prosto z lasu, na żadne kolory nie pomalowany, bo po co taki wielki wydatek? Prawie każdy przecież wie, jeżeli jest drąg, to pewnie to oznacza, że jest to brama do wielkiego państwa. Całe szczęście, że policjant się uśmiecha, żeby naprawić wrażenie. Rok jest 1921.
Za tym drągiem za to jest ślicznie, co zresztą każdy wie, kto wędrował tem wybrzeżem, na którem las przegląda się w fali, a fala kocha się w lesie. Boże, jak tu może być pięknie i jak tu będzie pięknie, jeśli mądrzy ludzie przygotują tu siedziby dla porządnych ludzi i jeśli ci mądrzy ludzie nie będą naśladowali sopockiej wstrętnej tandety, obrzydliwości architektonicznych, słownie domów, ohydnego, taniego szychu.
Kiedy się jednak okręci do Gdyni, wybornie polskie swe oczy, tak tworzy panoramę. To też radosny przybija do wybrzeża w Gdyni,. W porcie stoi okręt szkolny „Lwów” z drugim napisem „Gdańsk”. Co oznacza miejsce postoju. Autentycznie zadumał się raz jaki żydowin:
— Popatrz pan, — Powiada — Lwów–Gdańsk, — ktoby pomyślał, że już jest bezpośrednie połączenie! Co pan powie!
Nie potrzeba nic „powiadać”, bo w Gdyni z żydami w ogóle się nie gada. Żydami zresztą, przybywszy do Gdyni, kiedy się rozgrzał, wraca natychmiast bezpośrednim połączeniem Gdynia–Sopot. Dla żydów Gdynia jest miejscowością niemiłą. Skąd tu tyle katolików?
Gdynia przeżywa teraz ten okres, jak przeżywało Zakopane, tuż po „odkryciu” go wśród Tatr, okres entuzjazmu ze strony przybyszów rozciekawieni podejrzliwość ze strony tubylców, nieco zdumionych, skąd taka do nich płynie moda? Nie mogło się to pomieścić również w głowie jednego z nadmorskich proboszczów, którzy minionego lata wpadł w złości i bardzo nieładne rzeczy głosił z kazalnicy zdumionym nadmorskim owieczkom:
— …Po co oni tu przyjeżdżają? Kto ich tu prosił? Na piasku gołe ciała pokazują… Precz! gonić ich trzeba!…
Nadmorskie owieczki słuchały, słuchały, kiwały głowami, ale wzniosła nauka świątobliwego męża poszła w las. Myślały sobie bowiem stare rybitwy:
— Jak foki cielska rozkładają, to prawda, ale płacą… Niech tam leżą…
Źle to bardzo, że zacny kaznodzieja tak się zaperzył i zamiast to swoje kazanie powiedzieć do ryb, wykrzyczał do ludzi. Ryby machnęłyby na to ogonem, ludzie jednak, gdyby byli głupsi, mogliby potopić nieszczęsnych przybyszów, którzy łaski nie znaleźli u księdza plebana. Oj, księże plebanie! Czy nie lepiej łowić flądry. Niż takie kazać androny? Czy nie lepiej patroszyć węgorze?
W przykładnej tedy zgodzie żyją sobie ludzie na tem rozkosznem wybrzeżu, szczególnie zaś w Gdyni, którą umiłowało bogactwo artystyczne. To też tego tałatajstwa wszędzie pełno. Gdzie się ruszysz to malarz, gdzie spojrzysz poeta, gdzie wleziesz — aktor. Wszystko to albo już żonate, albo już rozwiedzione. Zdumiewającą jest rzeczą, jak się w tej dostojnej sferze ludzie lubią żenić i rozwodzić; gdyby można, robiłby taki ananas co tygodnia. W Gdyni występują w swojej naturalnej postaci, to jest — goli. W ubraniu, czy bez ubrania, zawsze taki jest goły. Gdyby kto czynił studja nad brzegiem i chciał wśród tych golasów nieomylnie oznaczyć zajęcia każdego wedle metody Sherlocka Holmesa, trzeba, żeby kierował się takiemi wskazówkami: człowiek goły, nogi cienkie, brzuch nieforemny, lewa łopatka nieco podniesiona do góry, pierś zapadła, to literat; człowiek goły, nogi żylaste, pierś kosmata, na szyji wieczna obrączka, wytarta przez kołnierzyk, to malarz, człowiek goły, stąpający zgrają, nadmiar brzucha wciąga umiejętnym oddechem, nozdrza przy spotkaniu niewieściego ciała rozdęte, w wodzie unika zamoczenia fryzury — to aktor, człowiek goły, nigdy się nie kąpiący, łażący cały dzień po brzegu na sucho, ciało nie do opisania, proporcje niemożliwe. Binokle — to dziennikarz. Ciała kobiece są trudniejsze do rozpoznania; rzecz ta wymaga studjów dłuższych i nie tak powierzchownych.
Zacni ci ludzie nadają ton Gdyni i zawładnęli nią najsłuszniej w świecie. Oni jedni uwielbiają biedną jeszcze niestrojną piękność Gdyni, podczas gdy hołota przebywa w Sopocie, oni jedni wprowadzają tu życie i „robią ruch w interesie”. Jest to zresztą najmilsza czereda z Zakopanego, którą knajpiarze zakopiańscy chodzą dumni, a flądry rozmiłowane za nimi wodzą do goła odarli a ze tu można chodzić bez portek, więc, chodzą dumnie, a flądry rozmiłowanem za nimi wodzą okiem.
Wszystka socjeta, która zjeżdża do Gdyni, to ludzie zacni i mili, ale artystyczne bucefały, to przecież zawsze najmilsze. Na to niema rady. Pan Bóg, gdy jest smutny, a takiego zgóry spostrzeże, to się milo uśmiecha.
— Patrz, święty Piotrze, — powiedz, — jaki Skoczylas znowu dziś wesoły…
— Akwaforty robi, akwawity pija. Co takiemu bieda zrobi? Kiwa głową święty Piotr.
To też wszelka bieda została utopiona w morzu, z została radość, żądza życia, miłość, słońce letnie, piasek i morze. W Sopocie są kurhausy, spelunki, trypoty, jaskinie, kabarety, tancbudy. — w Gdyni niema nic, a gdzie się lepiej bawić? Ha! To też lato w Gdyni jest rozkoszne, bo czereda ta nawet na Saharze wynalazłaby jakiś mały szynk, gdzie radosną wrzawą i szklanką cienkiego wina można pochwalić Boga i sztukę. Wtedy się mówi: artyści zrobili piknik!
„Piknik” jest to słowo straszliwe, które ma w sobie coś ponurego i coś wesołego zarazem. Wymyślone zapewne przez Anglików, brzmienia rozpaczy nabrało dopiero w Polsce. W Warszawie w zimie, a latem w Gdyni. Kiedy się bractwo od pędzla i pióra znudzi wszelkie pijaństwo w knajpie, wtedy we wzniosłych duszach nabrzmiewa żądza święcenia jakiejś uroczystości, stadnego festynu, dionizyjskiego święta. Żądza ta rodzi się nagle, niewiadomo z jakiego powodu, jednego dnia, od razu u wszystkich, przychodzi epidemicznie, jak grypa noworoczna, albo obłęd średniowieczny. Ha! To straszne… Wszyscy dostają gorączki. Literatowie, malarzowie dostają wypieków, zbierają się sześć razy dziennie i radzą, każde z ołówkiem w ręku i wszelkim arkuszem papieru — myśli, doradza, zapisuje, kreśli, zmienia, przypomina, wypomina, złości się, obraża, godzi, przeprasza i zaprasza, zaprasza, zaprasza… „Wtajemniczonych” się nie liczy. To są opoki, na których można zbudować wszelki szynk, senatory puszczy, pijaki groźne i srogie, cechowi bracia, weterani pikników i szaleństw. Tych jest garść spora. Kłopot jest z wszelkim tałatajstwem, które trzeba prosić. Każdy szlachcic ma swojego żyda, każdy artysta swego satelitę, satelita ma żonę, żona ma przyjaciółkę. Przydać do tego trzeba aktorki, uważane, jako rodzynki do puddingu. Lista obejmuje tedy około pięćdziesięciu osób. Jak bal. To bal! Z tą chwilą zaczyna się największa trudność wyszukania takiego znakomitego warjata, ktoby się zgodził na wypożyczenie swojego lokalu na „piknik artystyczny”. Widziałem wiele takich „pikników”, ale nigdy nie widziałem warjata, recydywisty, to jest tego szaleńca, któryby dał swój czysty lokal po raz drugi, raz poznawszy, jak się artyści bawią. Na jeden raz zawsze się jednak złapie takiego biednego człowieka, który całą noc miał „honor i zaszczyt” — nazajutrz jednak nie miał w komplecie szkła, poduszkę znalazł na balkonie, a niedopałki czterech typów papierosów wszędzie, gdzie może ręką sięgnąć człowiek, nawet na ramie obrazu, nawet na żyrandolach w salonie.
„Piknik” jest to zebranie w wielkim stylu, polegające na tem, że każdy coś z sobą przynosił i przywilej ten daje niesłychane pole do fantastycznych pomysłów, poza zimną wieprzowinę fantazja ludzka daleko nie wyleciała, za to jednak wymyślne frykasy, nowalije i potrawy, tak kosztowne, jak sałata z kartofli z cebulą, mają swoje tradycje; jeśli jest to sezon pomidorów, stół się ugina od złotych pomidorów; możesz jeść całą noc, i jeszcze zostanie pięć koszów. Wszyscy przynieśli pomidory, albo wszyscy przynieśli sałatkę z rzodkiewek, albo wszyscy przynieśli ser. Na to jednak mało się zwraca uwagi; doświadczony weteran piknikowy przychodzi na dionizyjską ucztę artystyczną zawsze najedzony. Weteran przychodzi, aby się sumiennie napić.
Nie raz jeden opisywałem już bachanalje; szczytem był głośny swego czasu „bal u Chrząszcza”, — lecz tak mi się tylko zdawało. Na „piknik” każdy również przynosi coś do wypicia, co mu się tylko podoba. Gdyby to zlać razem, umarłby człowiek w mękach, w konwulsjach, i w kurczach na widok samych tytułów butelek. Tabornik dostałby kołowacizny. Oszalałby każdy chemik. Słodkie, kwaśne, gorzkie, angielskie, polskie, francuskie, rumuńskie, kaukaskie, greckie, hiszpańskie, palestyńskie, białe, żółte, zielone, pomarańczowe, wiśniowe, czyste, mieszane, zakrapiane, gęste, lepkie, cienkie, straszne, okropne, nudzące, stawiające oczy w słup, trujące, rozweselające, — wszelkie świństwo, jednak słowem, na którem nalewkowskie żydy przykleiły najwspanialsze etykiety. I pomyślcie sobie, że o siódmej rano nie zostaje z tego ani kropli. To się nazywa „piknik”.
W Gdyni już znają tę instytucję, Na przyszłe lato, jako honorowy weteran, mam obowiązek stawienia się w Gdyni na jednym pikniku, już zorganizowanym. Na przyszłe lato bowiem potroi się gromada artystycznych bucefałów, które pokazała plecy Zakopanemu, gdzie się żaden „piknik” nie udawał, gdyż wyczerpano zapasy. Teraz jest i będzie moda na Gdynię, poczciwą, kochaną Gdynię, która rzecz prosta, — źle skończy w ten sposób. Zacna ta, stateczna dotąd miejscowość ujawnia bowiem popędy bardzo podejrzane, jest w niej zarodek szaleństwa. Ho! ho! dzieweczka budzi się do życia; jeszcze oczki, niebieskie, jak morze, ma skromnie spuszczone i jeszcze zaplata warkoczyki, ale się nie uchowa w swem skromnem panieństwie.
Już też przyjechały Lwowiany.
Straszny to jest naród. Przyjechali do Gdyni, spojrzeli, zadumali się i powiada jeden do drugiego:
— Ta, jak Pana Boga kocham, tu można żyć…
— Ta joj, czemu nie?
Morowe to są chłopaki i nie lubią wiele gadać. I ni z tego ni z owego wybudowali wieki dom, Dom jeszcze dachu niema, a w środku już tańczą. W łóżku trzeba czasem pod parasolem, ale w tańcu to nie zawada. Ale Lwowiany już z pogardą patrzą w stronę Sopotu, tak są dumni ze swojej „Riviery”.
Głupi gość będzie naturalnie kręcił nosem, że mu jeszcze tynk pachnie, że niema w kranie różanej wody, ale mądry gość myśli sobie, że ta „Polska Riviera” jest wspanialszym pałacem, niż Negresco w Nicei. Deszcz nie zawsze pada, zresztą kiedyś będzie i dach. A zaraz potem będzie drugi dach, potem trzeci, wedle tej metody, wedle której zbudowano Kraków.
A lwowskie, kochane chłopaki chodzą dumni, jak pawie, Jeden ma nawet monokl w oku i ten robi honory gospodarza domu, z masą ludzi, którzy mówią do króla:
— Sir, zatopiono nam dwa pancerniki!
Zwraca się do jakiejś kuracjuszki, która pamięta najazd Wikingów:
— Pani dobrodziejka się spóźniła, wieprzowej już zabrakło, jest tylko cielęce z nerką. Całują rączki!… wieczorem będą tańsze…
Kiedy mnie tam ujrzano, — mój Boże, rozradowały się nasze lwowskie dusze; komitet mi usłyszał „wielką wieprzową”, z całego serca dodano kapusty. I żeby mnie uczcić „komitet budowy” wydał niebywałe polecenie nakrycia mojego stołu obrusem. Służący myśleli, że komitet gromadnie zwarjował. Co takie indywiduum może wiedzieć o tem, jak się lwowianie kochają? Zaczęło się więc gorączkowe szukanie nakrycia stołu, aż mi go z tryumfem nakryto — prześcieradlem… Bo i dlaczegożby nie? Gość w dzień nie śpi, tylko się kąpie, po co mu prześcieradło?
Więc uściskaliśmy się z tego powodu raz jeszcze. Ja zaś pomyślałem sobie, jaki to dziwny naród te cholery ze Lwowa: co się we Lwowie zwali jeden żydowski dom, — to w Gdyni polski wyrasta.
Budujcie, budujcie, chłopaki najmilsze.
Lipiec 1923
„Cudze chwalicie, bo swoje znacie!” — mógłby rzec czytelnik, po przeczytaniu tych „Listów”, gdyby był dowcipny, co mi się wydaje nie jakiem nieprawdopodobieństwem.
Aby sytuacja odrazu była jasna, należy oświadczyć z góry i z dołu, że jeżeli cokolwiek chwalimy obcego, to czynimy to jedynie z nadmiernej dobroci serca człowieka szczęśliwego, który dlatego jest nad wyraz szczęśliwy, gdyż wszystko, co jest jego, jest piękne i nadzwyczajne, ponad wszelką pochwałę; więc resztką nabrzmiałego od radości serca chwali i cudze. Niech wiedzą sąsiedzi, że jesteśmy dobrzy i że choć u nas wszystko jest najlepsze i najdoskonalsze, jednak przyznamy i im niejakie zalety.
Zły to ptak, który kala atramentem własne gniazdo. To też raczej bym złomił pióro moje, niżbym powiedział złe słowo o gnieździe swojem i zasmucił dobrych Polaków. O, nie! Tego ja nie uczynię! I chociaż Wisła jest to rzeka szaro–żółta, piaszczysta, złośliwa, za nogi w wiry swoje biednych ludzi ciągnąca, malarją oddychająca, — któżby śmiał zwać ją inaczej niż „srebrną Wisełką”? I ja ją tak nazywam.
Chociaż zacny wieśniak żąda skóry mojej i ostatniej pary spodni za sześć jaj, a żony twojej i kilkoro dziatek za kurę, której się życie na wsi sprzykrzyło, zawsze mówimy o nim, oczy wznosząc ku niebu: ,,nasz kmiotek kochany!”
Zakopane, — choć się sam dobry Pan Bóg wzdryga, ile razy przez roztargnienie w jego stronę spojrzy, — niech będzie zawsze „uroczą letnią stolicą Polski”.
Niech każdy, — gdy mu się szczęśliwie umrzeć zdarzy, choć był za życia furfant, albo egoista obrzydliwy, albo cygan, albo ramol nieużyty, — będzie po śmierci w gazecie: „obywatelem dzielnym, co sterał siły w służbie kraju”. Widocznie tak trzeba. Nieboszczyk płaci grube pieniądze za ogłoszenie w kurjerku o swojej śmierci, więc mu się za to dobre słowo należy.
Wszystko niech będzie i śliczne i szanowne i dostojne i nieporównane. Zdaje się, że tylko wśród ludzi polityki nie znajdzie zastosowania ta szlachetna metoda wymienna na domowy użytek, bo czy to w do—, mu, czy na wynos za granicę, zawsze ten z naprzeciwka będzie łajdakiem Wysokiej próby, a ten z boku rzezimieszkiem grubego kalibru, kretynem, nie godnym, aby go święta polska ziemia nosiła.
Ponieważ jednak z konieczności —nie każdy upadł tak nisko, aby się zajmował tylko polityką i mowa jest o sprawach wzniosłych, trzeba sobie powiedzieć, że wszystko, co nasze, jest doskonałe i najlepsze na świecie i że tylko przyrodzona nam figlarność, rubaszny humor i roześmiana dobrotliwość, chcąc uniknąć szarzyzny i bitej drogi, sprawia, że we wszystkiem jest fantazja i miła niespodzianka.
Na wielkim świecie wogóle jest głupio, bo się wszystko dzieje niemile precyzyjnie, bez fantazji, bez polotu, bez niespodzianek. Kupisz w Danji masło, I oto co kupiłeś? Tylko masło — czyste, nudnie żółte, jak złoto, zwyczajne masło. Doprawdy, że złość człowieka porywa. A u nas za to jest nawet z masłem zawsze wesoła i śmiech budząca historja. Kupiłeś masło od kmiotka i zaraz przechodzi cię miły , dreszcz rozkosznej ciekowości: co jest w tem maśle? Ileż potem jest śmiechu, kiedy myślałeś, że znajdziesz W niem gwóźdź, a znalazłeś tylko szkło, myślałeś, że papier, a znachodzisz, tarzając się od śmiechu, włosy z krowiego ogona, myślałeś, że ciężkie jest dlatego, że wetknięto w nie ołów, a to tylko cegła. Do łez się można uśmiać.
Kupiłeś we Francji aeroplan. I co? I nic. Latasz sobie spokojnie i koniec. Niema nic nudniejszego pod —słońcem, jak taka nudna doskonałość. A jak sobie kupisz aeroplan domowej roboty, to aż oczy wytrzeszczasz z ciekawości, co się stanie? Myślisz sobie, że skrzydło cośkolwiek jest krzywe i z niem pewnie będzie heca. I pomylisz się zawsze. Wtedy, kiedy zwracasz uwagę na skrzydło, zawsze odleci śmiga, a ponieważ rzecz się odbywa na wysokości dwóch tysięcy metrów, historja jest tem zabawniejsza. Nim umrzesz, masz do śmiechu dość długą chwilę.
Kupisz gdziekolwiek na świecie papierosa. Puszczasz go z dymem, masz jaką taką przyjemność i po chwili o nim zapomnisz. Czy po to jest papieros? Nigdy. Za swoje pieniądze należy ci się coś więcej! I więcej dostaniesz w kraju. Już to samo jest serdecznie zabawne, że nigdy nie wiesz, czy w tym papierosie znajduje się korzeń jodły, czy liść buraczany, bawisz się więc smakowaniem i wesoło zgadujesz. I nie tylko sam masz przyjemność, ale także potrafisz, paląc papierosa, bawić największe towarzystwo. Nagle bowiem zaczynasz się krztusić, dławić, rżeć i parskać. Robisz się fioletowy i wszyscy, nie wyłączając spadkobierców, patrzą na ciebie z prawdziwą przyjemnością. Zabawa jest ogólna i niefrasobliwa. To mi jest dopiero papieros!
Kupisz na świecie butelkę wina. Ach, jakżeż to łatwo! I cóż masz z tego za przyjemność? Na etykiecie napisano, gdzie się urodziło, kiedy, kto i za jaką cenę ci je sprzedał, I jakaż to dla ciebie sensacja? Niesmakiem tylko napełnić może taka pedantyczna drobiazgowość na butelce, zawierającej radość życia… W kraju zaś, kiedy pijesz wino, to się najpierw przyjemnie zdumiejesz, że jest takie mocne i że widocznie zdrów jesteś, jak koń, jeśli po pierwszym łyku nie padłeś odrazu trupem. Zaczem poznawszy, że wino to zrobione jest z mieszaniny nalewki na rodzynkach z kwasem siarczanym, masz chwile równie miłego zdumienia i podziwu, że przemyślność ludzka takie rzeczy potrafi. Zastanowisz się, pomyślisz, podumasz, masz zysk moralny, jeszcze większy w chwili, kiedy w tobie wnętrzności po wypiciu tego wina oszaleją i ogniem się żrącym napełnią, wtedy bowiem pojmiesz, że nieumiarkowania w piciu natura nie znosi. To cię może przywieść do opamiętania, podczas kiedy winem francuskiem możesz się rozpić i utracić duszę a co gorsza — majątek.
Pojedziesz do jakiejkolwiek na świecie miejscowości kuracyjnej i od razu twoja szczera polska natura w tobie rebelizuje i staje dęba. Czyś’ ty sprzęt, bagaż, walizka, czy Polak? A oni tam z tobą postępują tak umyślnie złośliwie, żeby cię zirytować. Czeka na ciebie zamówiony pokój, czeka wszystko, przymila się do ciebie i łasi obłudnie. I to ma być życie? O, nie weźmiesz Niemcze, czy Czechu na kawał Polaka! Polak wie, że w tem jest jakaś podrywka, jakaś intryga. Wobec tego wszystkiego jest jakiś nieswój i tylko straci zdrowie, zamiast, żeby się wyleczył. Nie można bowiem burzyć przyzwyczajeń, nie można pętać burzy. Co to za sens, żyć bez irytacji, bez wzruszeń nagłych i silnych. Jakoś jednak w tej Polsce, mimo głupich gadań, jednak jest lepiej. Tu umieją znaleźć podnietę dla temperamentu, temat do rozprawy, powód do bitwy, „platformę” dla plotek, punkt zaczepienia do jadowitej korespondencji w „Dzwonku lubartowskim”. Zamówiłeś pokój w Zakopanem, przyjeżdżasz, a w twoim pokoju dama mieszka i piersiami drzwi barykaduje. Ach, jakaż miła przygoda! Śpisz w wannie, — czy to nie śmieszne? Obok jest jakiś przybytek, mocno niespokojny i szumiący wodą, więc marząc, masz poetyckie widzenia, że śpisz w dolinie, gdzie pachną kwiaty i szumią siklawy. Czy to nie ładne? Okradną cię za dwa dni i zostajesz w jednej bieliźnie, daleko od domu. Cudzoziemiec miałby co do opowiadania na całe życie, a ty się. tylko uśmiechasz wesoło. Złamiesz za trzy dni nogę, bo w mostku była dziura i umierasz z radości, gdyż sobie takim tanim kosztem przedłużasz urlop, Jednem słowem w polskiem miejscu kuracyjnem żyjesz całą piersią, w ciągłym ruchu, wciąż podniecony, w wiecznej ciekawości, co ci każą zapłacić, roześmiany i szczęśliwy.
Ale to nie wszystko! Ha! W nieskończoność można mnożyć przykłady,, jak nudno jest na szerokim świecie, a jak bujne jest życie polskie, jak odmienne i w objawach swoich zgoła niespodziane.
Kiedy na tym utartym, szerokim gościńcu świata przyjdziesz do banku, za pięć minut wypłacą ci twoje pieniądze pod jednym warunkiem, że nie sfałszowałeś czeku. Aż się mdło robi… Tymczasem u siebie przeżywasz w takiej okazji momenty silnych wzruszeń. Masz przedewszystkiem wiele czasu, aby się przypatrzeć życiu we wnętrzu banku: więc widzisz panienki nadobne, pijące herbatę, patrzysz z zazdrością, jak pan naczelnik oddziału czyta gazetę, a inny łapie wesołą muchę, która z nim igra; posuwasz się w kolejce, przed tobą dziesięciu żydów, a za tobą jedenastu, kiedy zaś dojdziesz do okienka Sezamu, wtedy ci wesoły i bardzo uprzejmy pan powiada, że bardzo źle zrobiłeś, nie przylepiwszy na czeku marki stemplowej za trzy i pół grosza. Co wtedy czynisz? Uśmiechasz się z własnego roztargnienia i biegniesz na miasto, aby kupić tę markę. Jesteś podniecony, co ci działa dobrze na trawienie. Pytasz policjanta, gdzie można kupić markę? Policjant nie wie, bo i skąd ma wiedzieć? Śmiejesz się sam z tego przypuszczenia, że policjant miałby o tem wiedzieć. Więc chodzisz od sklepu do sklepu, w jednym ci proponują musztardę, w drugim zalecają świeże śledzie, w dziesiątym trumnę, ale nigdzie nie mają marki. — Wreszcie znajomy twojego znajomego powiada ci:
— Niech pan spróbuje w tym sklepie naprzeciwko!
— Ha! ha! — śmiejesz się, jak opętany, — ależ tam sprzedają powidła!
— To nic! Raz jednak moja ciotka dostała tam marki.
Przypuśćmy, że wreszcie kupiłeś markę. Jak szczygieł wesoły, wracasz do banku, ale bank jest już zamknięty. Przechadzasz się tedy wesoło i wracasz nazajutrz po pieniądze, na które wydał ci czek twój przyjaciel. Znowu ogonek, żydy z przodu, żydy z tyłu, ale wreszcie z tryumfem wręczasz swój czek i przygotowujesz .wielką tekę skórzaną na pieniądze.
Urzędnik uśmiecha się do ciebie przyjaźnie i powiada:
— Proszę pana, czek nie ma pokrycia…
Zataczasz się ze śmiechu; bo czyż to nie jest żartem wybornym posyłać kogoś do banku z czekiem, na który nie ma pokrycia? Każdy idjota dając ci czek, miałby w banku pieniądze, ale człowiek z fantazją robi zawsze dobre żarty.
Zdarza się jednak, że pieniądze są. Co czynisz wtedy? Wtedy zdejmujesz kapelusz, bo interes interesem, bank bankiem, a polska grzeczność grzecznością. Rozmawiasz z kasjerem, albo witasz się, głośno uradowany ze znajomym, bo to kopę lat i t. d., bo to góra z górą i t. d. Potem bierzesz kapelusz, który jeszcze jest i chcesz zabrać pieniądze, których już nie ma. Wobec czego przypominasz sobie, że się koło ciebie kręcił jakiś złodziejaszek.
A już najśmieszniejsze historje wyprawiają poza Polską — na świecie, — kobiety. Ach, cóż za cudactwa, jakie fanaberje! W głowie się mąci od tych wynalazków tego niby „wielkiego świata”, od tych oszukańczych awantur. Bo pomyślcie: jesteś w Paryżu i idziesz się zabawić. Gdzieś z pod ziemi, czy też raczej z pod dywanu, zawsze wyrasta tam kobieta. Śliczna, — niema co mówić, — strojna, doskonale ubrana. Ale ci jest nieswojo. Muzyka szaleje, wino ciska „i siebie perły, światło szaleje i ludzie szaleją. A kobieta bez wstępów, bez żenady, bez przygotowań postępuje z tobą tak, jakby cię znała od stu lat; sypie dowcipami jak z rękawa, choć modna jej suknia jest bez rękawów, śmieje się, jak rozswawolone dziecko, ciska w ciebie kwiatami i powiada, że cię kocha, że cię uwielbia i że cię zaraz na dowód tego ucałuje w same usta. Bledniesz, wzdrygasz się, dusza w tobie staje dęba, a taka cudzoziemska małpa całuje cię i w istocie i w usta i mówi: ach, mój drogi Polaku! — albo jeszcze gorzej. I każe ci się bawić, śmiać się i szaleć.
Cóż to, u Boga Ojca, za zwyczaje! Jakieś szaleństwo nagminne padło tym ludziom na mózgi, jeśli kobieta czyni takie rzeczy i wszyscy się tem bawią. A już najgorsza podrywka musi być w tem, że taka pani niczego za to nie żąda; płacisz piwo, niech będzie piwo; kupujesz szampana, niech będzie szampan, — tem lepiej. Jeśli jednak kupisz różę za pół franka i ucałujesz ją, zanim ją ofiarujesz, to też nie będzie najgorzej. Musi być w tem jakiś podstęp, lub co najważniejsza, że taka pani może myśleć, że Polaka nie stać na co innego, jak na wątłą różę i tęgą miłość!…
Szczera, otwarta i jasna natura kobietki polskiej, inaczej załatwia takie sprawy, o, inaczej! To nie pusta głowa, płoche serce i dowcip na języku, — to powaga, smętek, melancholja, małomówność pełna wielkiej treści, zaduma, godność, dostojeństwo, poczucie swojej kobiecości, górność i inne rzeczy piękne, A oto pokaże ci to wszystko, nie jakaś hrabina, którą nauczyli wysokiego stylu życia, lecz każda mała dziewczynka, — tak bardzo jest to wrodzone naszej naturze.
Patrz i podziwiaj;
Zapraszasz na kolację Stellę Kartofel, chórzystkę opery.
— Cóż to pan sobie myśli, że ja chodzę po kolacjach?
— Ach, najmocniej przepraszam! Może jednak panna Stella zrobi dla mnie wyjątek. Znam jedną taką miłą knajpę…
— Może insze chodzą do knajpy. Jak pan już tak bardzo chce, to do gabinetu.
Idziesz do gabinetu. Jesteś dumny, że ta dziewczyna z ludu zna tak najwyższe piętro życia i że tak bez wysiłku umie zerwać kwiat z rozkoszy wytwornej i nadobnej. Patrz! patrz! Dziewczę zachowuje się, jak hiszpańska infantka. Siedzi, jakby na przekąskę zjadła kij, nie mówi nic, tylko się wciąż przegląda w lustrze. Twoje pomysły, aby ją rozbawić, przyjmuje z litościwym uśmiechem pogardy. Zaczynasz ją wielbić coraz bardziej. Ależ to księżniczka, nie młoda dziewczyna z chóru.
Przeto ci oczy wychodzą na wierzch ze szczęśliwego zdumienia, kiedy to najmilsze stworzenie wyda z siebie wreszcie głos i kiedy mówi:
— Niech będzie kawior, ale ja lubię tylko z cebulą, potem taki ptak, co ma długi ogon i z ogonem go podają na półmisku i to wino, co tak uderza do nosa, że aż kręci…
Ach, cudna, wytworna prostoto! Kwiecie ziemi naszej! Piosenko, wyśpiewana przez mazowiecką równię! Rozrzewnieniem napełnia się serce, że W ludzie jest tyle poczucia honoru, tyle szlacheckiego gestu, taka pańskość nieuświadomiona, Niemka pije piwo, Francuska kieliszek koniaku, — małpy! — a to dziecko dumy i godności pragnie kawioru, Bażanta i szampana. Czyni to z taką niewyszukaną prostotą, że się słabo robi. Jakież skarby duszy ukrywać się muszą w sercu tej kobiety, jeśli takich skarbów pożąda jej żołądek! O, tak!
Przeto jesteś onieśmielony i szczęśliwy. Oto dotknąłeś z nadmiaru uczucia jej ręki, a wtedy duma tej dziewczyny osadza cię, jak rumaka wędzidło:
— Czy się pan wścik, czy co? Ja jestem uczciwa dziewczyna i na byle kolację mnie nie weźmie— Już takich widzieli, ale głupi wyjechali do Ameryki!
„Jaka godność! jakie wzięcie!”. Hrabina!
Ucztuje tedy z wami powaga i milczące, wielkie szczęście.
Oto są te wielkie, niepomierne różnice, któremi górujemy nad całym światem. Drobne jedynie przytoczyłem sprawy, aby tem łacniej jasno się stało, że w \wielkich jeszcze pewniej własną kroczymy drogą. Nie tą drogą, utratą, po której jedzie, jak po relsach, koleją nudną, żelazną, niezmienną — stara lokomotywa Europy. O, nie! My na skrzydłach, z wichrem z burzą!
Dlatego wielbić trzeba wszystko swoje; bo cudze tylko na pierwszy rzut oka, obejrzane powierzchownie i tylko ludziom powierzchownym wydać się może wygodniejszem. Ha! ha! Wygodniejszem — to dla ciała, ale cóż zostanie dla ducha, co zostanie dla fantazji. Nic.
A swoje wszystko urodzone jest z fantazji i stąd pochodzi ten niezmierny wdzięk swojszczyzny; ta radość maskarady życia, w której się wszystko wesoło przeinacza, gdy bank jest salonem, hotel Luna Parkiem, pełnym niespodzianek, teatr uroczystym domem przedpogrzebowym, a dziewczyna każda — hrabiną.
Jest to miłe i piękne i godne opisu.
O tem myślę zawsze, jadąc za granicę i duma rospiera serce moje. To też jeśli opiszę tu zwyczaje czeskiego kraju, to tylko dlatego, aby jasno wykazać przez porównania jak wysoko, gdzieś na obłokach buja życie nasze, a jak nisko, po ziemi chodzą inne ludzie.
Oby ich Bóg oświecił…
Na razie nie zdają oni sobie z tego sprawy, przeto oświecenie ich pod tym względem nie będzie bez pożytku. Trzeba być apostołem pięknego gestu i przyjemnego szaleństwa, inaczej bowiem dusza świata stanie się doskonałą maszyną, co nas tak zrazi do świata, że mu wypowiemy przyjaźń. Wtedy świat się z rozpaczy zastrzeli.
Na tym złym świecie wszystko jest inaczej, niż u nas. Ci ludzie robią nam wyraźnie na złość. Podpatrują, jak to my cokolwiek robimy i w tej chwili robią to samo, tylko naodwrót. Jest to irytujące i zawsze bardzo mnie niecierpliwi, bo wiem, bo jestem przekonany, że wszystko swoje jest najlepsze, wybornie obmyślone i zajmujące. I wszystko ma swoją rację, którą przy dobrej woli można wynaleźć i nawet się nią zachwycić, lecz ta przeklęta natura polska wszystko gani, wszystko krytykuje, wszystko jej nie w smak.
Nie mówię o sprawach wielkiej wagi, bo tych nie dotykam, wiedząc, że wielka budowa nie jest rzeczą łatwą. Ale pożartujmy sobie nieco z małych spraw. To chyba wolno.
Otóż, wracając do rzeczy, złośliwość naszych sąsiadów w przedrzeźnianiu nas, jest mocno irytująca; i do czegóż ona prowadzi? Do psucia sobie krwi.
Jedziesz na ten przykład do Czech, bo ludziom czasem przychodzą do głowy najmniej prawdopodobne pomysły. Na granicznej stacji polskiej każą ci wysiadać z wagonów z dziećmi, z tobołami, z tłómokami i z żoną. Pada deszcz. Temu jednak nie jest winien rząd, pada, bo mu się tak podoba. Rozespane dzieci płaczą. Robi się rwetes. Czemu? Czy rząd ci kazał płodzić dzieci? Czy ci w tem minister pomagał? ‘ Czemu zresztą pozwalasz dzieciom spać w drodze, zamiast kształcić w nich poczucie pięknego krajobrazu i pomnażać w nich przez pogadanki miłość do ziemi rodzinnej. Otóż pretensja!
Przestańmy narzekać i idźmy spełnić obowiązek, który polega na tem, żeby pokazać paszport i bagaże. Na paszporcie jest zmięta twarz, w walizce zmięte spodnie, — razem nic nadzwyczajnego. Trwa to króciutko, — godzinę, czasem dwie. Po co tyle krzyku? Biedni urzędnicy na stacji granicznej nudzą się od pociągu do pociągu, więc mają tę małą rozrywkę, że zobaczą ludzkie twarze, pogadają trochę, ujrzą dzieci, za któremi przepadają, dotkną damskiej bielizny,—któż więc będzie— żałował krótkiej godziny z długiego swego życia dla miłego chłopaka, co się bawi, wywracając —ci w walizie spodnie do góry nogami, albo kapelusz do góry głową?
W tem zresztą, co się płytko myślącemu człowiekowi wydaje zaraz krzywdą, niepotrzebną szykaną, marnowaniem czasu, irytowaniem uczciwych obywateli, — och, jak łatwo o wymyślania! — ukrywa się myśl głębsza, intencja zacna i piękna. Wszak jedziesz na obczyznę, do obcych ludzi, którzy — o, chytrości! — będą ci nadskakiwali na każdym kroku, aby cię skaptować, rozczulić i wzruszyć. Możesz łatwo zgubić swoją duszę prostą i uczciwą; możesz — o, nie daj Boże, — zapomnieć o rodzinnym kraju, możesz nawet nie odczuć tęsknoty za nim, za wierzbą płaczącą, za mazowieckim smętkiem. Myślał o tem, drżał zaś, myśląc ten, co kazał na granicy przypomnieć ci raz jeszcze, dobitnie i dotkliwie, że twój kraj cię. nie chce wypuścić, bo cię kocha. Nie ma nikt prawa zatrzymywać cię, jeśli cię coś pędzi do tych obcych, lecz ma prawo łagodnej perswazji,’ Każdy myśli zirytowany, że celnik na granicy dybie na jego sto papierosów. Nigdy! On niby szuka, niby wywraca wnętrzności w twojej walizie, jak chirurg się w tem grzebie, ale jego niebieskie oczy patrzą w twoje oczy, dusza w duszę patrzy i ten celnik mówi bezgłośnie sercu twojemu:
— Po co pan wyjeżdża? Niech pan nie jedzie, panie najdroższy. . Chyba nam przyjdzie oczy wypłakać za panem… O, niech pan słucha, jak szumi las… To polski las! Niech pan patrzy, jak się niebo chmurzy na wschodzie. To polskie niebo!
Tak on mówi, a ty się zżymasz, bo dzieci płaczą, bo deszcz pada, a ty dźwigasz walizy, które dostały pomieszania zmysłów i żonę, która jest również od tego niedaleko. Cudzoziemcy klną, na czem świat stoi; tak, ale cudzoziemiec nie odczuwa wewnętrznej, duchowej wagi tej granicznej sprawy.
Celnicy są zwykle tak zmartwieni tem, że tylu miłych ludzi wyjeżdża z kraju, że oczy mają pełne łez. Nic dziwnego więc, że nie widzą przez łzy, jak obok, przez zieloną granicę, jedzie zboże, świnie, gęsi, srebro, brylanty, żydy, wszystko bogactwo nasze. Któżby tam dbał o takie drobiazgi, wobec tego, że wyjeżdżają ludzie szlachetni?
Z drugiej strony patrzą Czesi i widząc co się dzieje na polskiej granicy, zaraz coś ze sobą poszeptają, poszwargocą, naradzą się i — robią na złość, robiąc wszystko naodwrót. Proszą uprzejmie, aby wszyscy zostali w wagonach, naiwnie się tłómacząc, że łatwiej aurom urzędnikom wejść do dziesięciu wagonów, niż trzystu ludziom Wychodzić z tobołami do dwóch urzędników. To nie jest żadne tłomaczenie, jasnem jest, że robią to przez złość,
A jaki tego skutek? Niespodziany, okropny skutek! Ha! ha! Myślał chytry Czech, że ci nadzwyczajną uczyni uprzejmość, bo się pięknie ukłonił, na paszport spojrzał, a na walizki machnął ręką, Akuratnie! Zamiast przyjemności uczuwasz przykrość, nawet bardzo wielką przykrość, bo się wstydzisz, że Czesi widzieli, jak cię nie chciano z Polski wypuścić. I cóż ci z tego przyjęcia? O, jej! w całej Europie jest tak samo, więc nie jest to taki nadzwyczajny wynalazek. Wtedy dopiero się czuje, że jednak podróż przez polską granicę ma swój Urok, że daje mnóstwo wzruszeń, podnieca, denerwuje, burzy krew, zalewa żółć, podnosi na głowie włosy, że jednem słowem, jadąc do Karlsbadu, gdzie słono za to płacić potrzeba, na polskiej granicy zadarmo się otrzymuje sposoby na zupełną i nagłą przemianę materji! Ludzie znudzeni i chorzy na spleen i na melancholję muszą jeździć po takie wzruszenia do Afryki, albo do Meksyku. A u nas masz to pod ręką.
To przy wyjeździe. To drobiazgi! Ale kiedy się powraca, to dopiero czyni się hosanna! Bożeż Ty mój! Urzędnicy tak się cieszą, jak dzieci. Rzucają się z płaczem na twoje walizki, ściskają je ze wzruszeniem, ze śmiechem, z miłością. Wzruszeni podróżni mają łzy w oczach…
Rozpoczynają się wtedy wesołe igraszki i najmilsza zabawa, Ktoś sobie kupił piękny krawat i doskonale go schował, a uradowany powrotem dobrych ludzi już i tak z natury wesoły celnik, postanowił go znaleźć. On szuka, a ty sobie pomrukujesz wesoło: „Zimno!.,, ciepło.,, znowu zimno!… ciepło!… ciepło!., gorąco!,..”. Śmiesznie jest tak, że ludzie zrywają sobie boki. Trzeba bowiem wiedzieć, że w każdym człowieku siedzi gdzieś w najgłębszem ukryciu odrobina rzezimieszka, co chce dać folgę swoim niezużytym temperamentom przez to, że „nabiera” państwo na pięćdziesiąt groszy cła. Żaden też sport nie jest tak lubiony i żaden nie jest tak mile podniecający, jak walka z celnikiem na chytrość. Tak też zabawne jest to szukanie krawata, albo lalki z gałganków (na grubsze rzeczy są sposoby!), że zabawa robi się ogólna. I znów wśród śmiechu nikt nie widzi, że obok jadą bez cła sterty kartofli, całe rody świń i len i konopie.
Najśmieszniejsze jest to, że prawdziwy Polak, którego przyłapią z jakimś drobiazgiem na granicy, buntuje się w duszy i jest rozżalony, ba! jest nawet obrażony na Ojczyznę, Na nikogo by się nie obraził, zakląwszy tylko, że go prześladuje pech, ale na swoją granicę zawsze się obrazi.
— Ha! — woła w sercu, pełnem żalu i goryczy, — to ja, tobie, Ojczyzno i krew i życie i mienie, a ty ze mną tak? Toś na to powstała, żeby człowiek kilku butelek koniaku nie mógł przewieźć od Czechów? Toż dla kogo to wiozę? Dla ciebie, dla swoich, dla rodaków…
Słusznie prawi w sercu swojem dobry taki obywatel, bo choć mu krew z nosa tylko pociekła, życia od niego nigdy nikt nie chciał, a mienie przepisał na żonę, jednak w dobrej duszy marzył cudnie, a srodze go zbudzono. Bo i jakże! Myślał każdy, że jak będzie wreszcie ta najdroższa Ojczyzna, to i napijesz się bracie, i weselić się będziesz i przez granicę przewieziesz, co dusza zapragnie, mrugnąwszy porozumiewawczo na rodaka celnika i order dostaniesz i podatki ci podarują, boś chyba na to zasłużył, boś o Ojczyźnie śnił i pa—trjotą byłeś, A oto jawnie cię prześladują, podatki ze skóry ściągają, ale to drobiazg. Tego nikt do serca bardzo nie bierze. Ale, żeby obywatela tak obrażać i dumę jego tak sponiewierać i tak zabijać w nim rzewną do kraju tęsknotę, żeby jednem słowem, rewidować mu na granicy bagaże, — nie! — to się nie godzi. I kto to robi? Moskal, Niemiec? Nie! to robi Polak Polakowi, brat bratu, rodakowi rodak. To też od granicy do Warszawy jedzie w wagonie kolejowym olbrzymia ilość polskiego towaru: goryczy. Jednej pani kazali
Zapłacić za lalkę, innej za jedwabne szmatki, więc się baby rozełkały i ha j że na Polaków!
— I co to, moja pani, komu szkodzi? Wiozłam lalkę dla mojej Janeczki i mówię temu panu: Panie, to dla mojego dziecka! Moskal, moja pani, to by się wzruszył, a taki to bez sumienia i bez serca. Powiada: jak pani mogła kupować taką kosztowną lalkę w Marjenbadzie, to pani może zapłacić pięć złotych w Polsce! Jeszcze mi lekcję będzie dawał, taki bałwan. Ale u nas to wszystko tak, proszę pani, Z takim rządem co może być lepszego? Do ust niema co włożyć, a wszędzie szykany,,. Panią to także przyłapali?
— Przyłapali, bo się na mnie uwziął, taki jakiś młody.
— Taki to najgorszy…
— Pyta się, czy mam co do oclenia. Więc mu mówię: Panie, w Karlsbadzie mi pieniędzy na kurację zabrakło, za co miałam kupować? A on nic. Powiada: proszę otworzyć walizę,
— Co za bezczelność!
— Ale ja myślę sobie, że nie potrzeba takiego rozdrażniać, bo miałam w walizce parę nowych kawałków…
— Rozumie się…
— Więc mu powiadam: ja panu daję słowo honoru, że mam same stare rzeczy,
— I nie uwierzył? Nie, to niesłychane!
— No, widzi pani! I przeprałam i karteczkę z firmą zdjęłam i przysięgałam na wszystko, co święte, że to kupione u Hersego, nie uwierzył. Co za czasy, pani droga! Człowiekowi wstyd, że takie rzeczy mogą się dziać u nas. Wszędzie szwindel i protekcja. Czy pani wie, że tego pana, co tam siedzi, to wcale nie rewidowali?
— Nie może być! Co on, dyplomata?
— Ej, trochę jakaś podejrzana gęba… — I nie rewidowali?
— Przysięgam pani, że nie. Przyszedł do niego urzędnik i mówi, żeby otworzył walizkę, A on nic, tylko wyjmuje paszport i coś palcem tam pokazuje. Urzędnik czyta głośno: „Literat”, potem się zaśmiał, machnął ręką i poszedł. Widzi pani? Takie czasy, że najgorsza hołota ma protekcję, a biedną kobietę do protokółu ciągają za dwa tuziny jedwabnych pończoch.
Takie są „długie, nocne rodaków rozmowy”. Jedno mnie w nich ubodło: pogarda dla literatury. I to w chwili, kiedy w Karlsbadzic było około tysiąca polskich literatów. Może nawet nie tysiąc, ale pięćset to było z pewnością. Naprawdę! Bo to było tak: paszport zagraniczny kosztował złotych pięćset, dla literatów i artystów — dwadzieścia. Pokazało się tedy, że każdy, co wyjeżdża za granicę, jest albo pisarzem, a bo innego kunsztu artystą. Na własne oczy widziałem damę, która miała brylanty wielkości największych kamieni żółciowych, żonę głośnego bogacza przemysłowego. Przyjechała do Czech z paszportem ulgowym, jako „literatka”. Nikt nie przypuszczał, że szlachetni żydowie mają tak ogromną ilość twórców, których najwięcej wydała Łódź.
Co do budowy fizycznej i psychicznej człowieka uczeni nie są w zgodzie; ja jestem zwolennikiem tej szkoły, która twierdzi, że organizm ludzki jest najjaskrawszem złudzeniem i chociaż się wydaje, że człowiek jest podobny do człowieka, jak dwie krople brudnej wody, tak jednak nie jest; wedle spostrzeżeń głębokich i trafnych, tylko połowa ludzi na ziemi posiada głowę, być może nawet, że odliczywszy dzieci, starców, kobiety i zgilotynowanych, tylko jedna trzecia. Jedna piąta ludzkości posiada duszę, serce posiada bardzo znikomy ułamek liczby zaludnienia świata.
Mniej więcej jednak zgodnie przyznają antropologowie, że wszyscy ludzie mają żołądek, żółć i wątrobę. Ponieważ zaś są to organy używane najczęściej i bardzo przez użycie niszczone, — w każdym razie niszczone przez wysiłek więcej niż głowa, — należało wynaleźć środki leczące.
Statystyka wykazuje, że połową rodzaju męskiego uległa manji przybierania sobie do boku żony. Wprawdzie konserwuje to serce, a jeszcze więcej żołądek, jednakże działa fatalnie i zabójczo na żółć i na wątrobę. Połowa ludzkości jest chora i musi leczyć te organy, podobno potrzebne do życia, inaczej bowiem ród ludzki musiałby zaginąć, bez odporności bowiem szlachetnej wątroby nie byłby zdolny człowiek do wytrzymania jednego dnia z kochającą i kochaną kobietą. Jak zaś specjalny bakcyl atakuje błony nosowe, jak inny wyspecjalizował się w atakowaniu jelit inny czegoś tam jeszcze, tak kobieta, zupełnie zaniedbując organy nierównie szlachetniejsze: mózg i serce, od wieków atakuje wątrobę. Nikt tej manji wytłómaczyć sobie nie umie. Najwięksi uczeni zadawali sobie pytanie, co może naturze kobiecej zależeć na tem, aby się w kimś rozlała żółć, albo żeby się w nim „zapiekła” wątroba? Dziwne! Dziwne! Już Grecy, którzy wiele l mieli do czynienia z kobietą, (wskutek czego zginęli marnie…) znali chorobę ciężką i dotkliwą, która się po grecku nazywa „melancholją”, co po polsku znaczy: „czarna wątroba”. Na chorobę tę cierpieli najczęściej poeci, rzecz prosta, jako ludzie najmniej odporni na kobiecą tyranję i w prostocie swego wielkiego ducha nie umiejący przewidzieć wszystkich jej zasadzek. Kobieta bowiem jest demonem, — ha! — którego natura stworzyła po to, aby regulowała przez systematyczne niszczenie nadmiar męskiej dumy i męskiej zaborczości. Demon działa tedy od wieków, przybierając rozmaite djabelskie postacie: więc była zbuntowanym aniołem, Amazonką, strzygą, czarownicą, poczem kurtyzaną, Ksantypą, Messaliną, Teodora, zaczem poetessą, dewotką, powieściopisarką, damą od dobroczynności, telefonistką, daktylografką. Wielkie jej dzieje zmalały i demonizm jej w kształcie dzisiejszym wyraża się w czynności uporczywej, zawziętej, nieustannej, bolesnej, w skutkach okropnej, w czynności powszechnej, zwanej popularnie „wyprówaniem flaków” z łagodnego człowieka. Amazonką, opierającą łuk o pierś, umyślnie i perfidnie okaleczoną, aby móc to czynić wygodniej, dziś zajęła by się policja; więc Amazonka nie robi już sobie niepotrzebnej krzywdy, piersi nie tylko sobie nie obcina, ale raczej ją sztukuje i nie używa siły, lecz łagodnego podstępu, na który cała policja świata nie poradzi: gryzie w tobie wątrobę.
Przerażeni ludzie poczęli tedy szukać rozpaczliwie leków cudotwórczych, jakichś minerałów, jakichś ziół, jakiejś wody, aby ten organ nieszczęsny ocalić. Dobry Bóg, który wreszcie miał już dość tego gryzienia swojego tworu, tak pokierował sprawę, aby człowiek mógł znaleźć to, czego szukał, zrozpaczony.
Niemal na cud to wygląda, że goniony jeleń wpadł do źródła gorącej wody, aby ten cesarz, co gonił, mógł wpaść na myśl, że coś musi być dobrego w gorącej wodzie. Uśmiechem tego cudu jest to, że lekarstwo dla nieszczęsnego mężczyzny znalazł — jeleń, jego piękny brat.
W ten sposób zostały wynalezione słynne źródła przez cesarza Karola IV, co mógłby poświadczyć tylko ten zwarjowany jeleń, który się chciał żywcem ugotować i przysiądz na rogi, że to wszystko prawda. W każdym razie jeleń jest świętem zwierzęciem Karlowych Varów, jako bohater legendy. Każde wogóle uzdrojowisko powinno mieć taką legendę i takiego herbowego zwierza, tylko ludzie mają mało pomysłowości.
Możnaby skomponować śliczną legendę o tem, jak np. za Kazimierza Wielkiego żydy goniły dzikiego barana, aby go ugotować dla Esterki; gonią go, dmąc w rogi, nagle baran zapada się i rzewnie beczy. Przybiegają żydy, i napinają kusze, a baran na to, płacząc, ludzkim powiada głosem:
— Nie zabijajcie mnie, synowie Izraela, bo wpadłem w borowinę, w której się będą kąpać wasze córy.
Możnaby przemycić do starych legend o Podhalu taką piękną legendę o tem, że kiedy pod Giewontem zbójnicy pędzili tucznego wieprza, aby go srodze zamordować i smacznie spożyć, wieprz nagle położył się w tem miejscu, gdzie dziś w Zakopanem są Krupówki i zakrzyknął:
— Tu zostanę i tu się rozmnożę!
To rzekłszy, założył pierwszą w Zakopanem restaurację, a zbójnicy w trwodze uciekli.
Jeleń Karlowych Varów jest stworzeniem pięknem i dekoracyjnem; stoi na wyniosłem wzgórzu, ponad miastem i patrzy z uśmiechem, jak w jego Sprudlu leczą się ludzkie jelenie, trąc ze zmartwienia głowę.
Kto odkrył Karłowe Vary, cesarz, czy jeleń, czy obydwaj razem, jest to wcale obojętne. Dobrze zrobił jeden z drugim, że je odkrył w dzikim lesie, wśród wzgórz i dolin.
Cóż jednak z tych romantycznych źródeł zrobili ludzie? Oto w tem miejscu wydaje mi się, że trzeba wysławić poezję polskiej natury! Okolica jest piękna, lasy ,rzeka, mgły pod wieczór, stoki, skały, urwiska. Gdyby to było u nas, było by śliczne! Stała by drewniana buda w jakimś rzewnym stylu, rzeka wylewała by na wiosnę, a wiadomo, że rozlew spienionych wód jest śliczny, w lasach napadaliby zbójnicy, jak Hrabiego pod Birbante Rocca, cudotwórczą wodę piłoby się czapkami, nie byłoby łazienek, bo to nie ma sensu, jadłoby się szyszki, bo nic innego by nie było, nie byłoby elektrycznego oświetlenia, bo od czegóż właściwie jest taka cudowna lampa niebieska — księżyc, — ale za to byłoby pięknie, romantycznie, cudownie.
I dlatego przyjeżdżający do Karłowych Varów Polak ma minę nieswoja. Jest mu przykro. Jest skrępowany i przykro zdziwiony. Ci Czesi i czescy Niemcy jest to naród, nie umiejący zachować bujnego piękna przyrody i oto patrzcie, co porobili z tego Karlsbadu, z tych Karłowych Varów!
Czysto tak, że oko nie ma na czem spocząć. Znudzony tą czystością, oceniłem dopiero wtedy z rozrzewnieniem serca widok głównej ulicy w Zakopanem, przy której stoi kilka kozich stajen. Co u licha! Idziesz lewą stroną ulicy, bo tak ci się właśnie podoba, a wtedy podchodzi do ciebie taki pan w mundurze i wskazuje ci stronę prawą, która się jemu podoba i co najgorsze, musisz tam pójść, bo ci zrobią skandal. Boże miły! ? W Zakopanem krowy sobie chodzą po Krupówkach, tędy i owędy, zaglądają do sklepów, dziwią się, cieszą się miłe stworzenia, tak, że się na to patrzeć musi z rozrzewnieniem, a tu ludziom, — ludziom! — nie wolno chodzić, którędy chcą.
W Krynicy możesz sobie rozpalić ognisko na środku „deptaku i wszyscy z przyjemnością powitają miłą rozmaitość; w Ciechocinku z każdego żydowskiego domu wylewają mydliny na środek ulicy i nic to nikomu nie szkodzi. I słusznie! Jak może komu co zaszkodzić w miejscu, gdzie się sprzedaje zdrowie? A tu? Aż mi wstyd powtórzyć, ale mnie się to właśnie wydarzyło. Niedaleko od źródła zapalam na ulicy papierosa. Zapłaciłem taksę kuracyjną, jestem gościem i swoim panem. W tej chwili wyrasta z pod ziemi policjant i bardzo mnie prosi, abym w tej chwili papierosa zagasił, bo dookoła jest tłum ludzi, którzy się leczą i którym może to zaszkodzić, że ja palę.
Czyście słyszeli? Ten człowiek śmiał to powiedzieć mnie, mnie, który widziałem na własne oczy, jak w Zakopanem pędzą ulicą stado baranów, kurz się robi taki, jaki się podniósł na pustyni, kiedy żydowie uciekali z Egiptu i trzech suchotników, leżących na werandzie, zjadłszy tego kurzu ilość niezmierną, do wieczora przenosi się na tamten świat, ponad Tatry, na Niebieski Grzebień…
A tu gościom szkodzi zaraz dym z mojego papierosa..,
Jakżeż więc Polak może się czuć dobrze wśród tych nieznośnych rygorzystów? Rzucisz gazetę na ulicy, każą ci ją podnieść i wrzucić do kosza. Wysunąłeś się o jedną osobę w kolejce, idąc do źródła, zaraz o to taka awantura, jakbyś kogo przeskoczył w awansie. Żeby sam prezydent Masaryk stał w kolejce, to by mu taką samą zrobili awanturę. Jakiż nieuprzejmy naród! Aż żal bierne. U nas każdej panience zaraz robią miejsce w kolejce, jeśli się uśmiechnie, a oficer to już nawet nikogo o pozwolenie nie pyta, tylko cię wyprzedzi u okienka przy kasie kolejowej, bo się śpieszy… pewnie na wojnę.
Po dwóch dniach pobytu w Karłowych Varach jesteś rozstrojony i na duchu opadły. To to życie bez fantazji zabije cię swoją niepomysłowością, brakiem wszelkich pomysłów ekscytujących. Ile razy jadę w Warszawie dorożką mam zajęcie, nie jadę bezmyślnie; więc najpierw staram się odczytać na plecach dorożkarza jego numer, na wszelki wypadek, bo może być awantura; potem rozmyślam długo, ile zapłacić? Czy być odważnym i zapłacić według taksy, czy lepiej nie ryzykować? Boję się, jestem człowiek spokojny i płacę dwa razy tyle, co poczciwego dorożkarza wprowadza w szał i chce mnie bić. Jestem podnieciony, wołam policjanta, uciekam, bo się robi zbiegowisko, dobrzy ludzie krzyczą: „burżuj przeklęty, jachać, to jadzie, a biedaka potem krzywdzi!” — mam co opowiadać przyjaciołom — jednem słowem, przygoda jest przyjemna i zajmująca. A u tych nudnych Czechów? Oj, flaki z olejem… Pytasz dorożkarza: „Ile?” — „Tyle i tyle…” — „Proszę!” — „Dziękuję łaskawemu panu?…” . I koniec. Wybornie można tu studjować obyczaje i dojść do wniosku, że nigdzie na świecie obyczaje nie są milsze i bardziej urozmaicone, niż u nas.
Jeszcze dam jeden przykład, aby się ludzie mogli zdumieć fantazją naszego życia i jego bujną barwą.
Chodźmy do sklepu.
W Warszawie:
Wchodzisz uniżony, zdejmujesz kapelusz i grzecznie prosisz, aby pan kupiec był łaskaw sprzedać ci spinkę do koszuli. To wprawdzie drobiazg, ale konieczny.
Pan kupiec patrzy na ciebie, jak detektyw na rzezimieszka. Czytasz w jego wzroku:
— Po spinkę wchodzisz, zwierzu jeden, do mego porządnego sklepu? To ja myślałem, że kupisz dwanaście cylindrów i laskę ze złotą rączką, a ty po spinkę?… Masz, masz, udław się.
Pan pomocnik pana kupca wysypuje ci na stół tuzin spinek. Wybrałeś. Zapłaciłeś. Kasjerka nie ma reszty ze złotego, jeśli kto płaci dziesięć groszy, bo uczciwy człowiek nie kupuje za dziesięć groszy…
Kłaniasz się grzecznie, jesteś zawstydzony, wychodzisz chyłkiem. Nigdy już nie wrócisz do tego sklepu, bo się wstydzisz, bo się boisz i jesteś skompromitowany, Ha!
W Karlowych Varach, albo w Pradze:
Przychodzisz do wspaniałego sklepu. Otacza cię gromada pomocników wielkiego kupca. Za chwilę nadbiega sam wielki kupiec, który ma firmę, znaną w całej Europie, kłania ci się bardzo nisko, bo się dowiedział, że chcesz kupić jedną spinkę, albo jeden kołnierzyk. Ponieważ wszedłeś z kobietą, więc kobiecie szybko podają krzesło, aby spoczęła, a dwie piękne panienki proszą ją, aby raczyła obejrzeć nowe modele, bo są śliczne. Kupiec jest zachwycony, że chcesz kupić spinkę za dziesięć halerzy. Jest dumny, że wybrałeś jego sklep. Pokazuje ci dwa tysiące spinek i zachwala ci najpraktyczniejszą, ostrzegając, że jest droższa znacznie, kosztuje bowiem halerzy piętnaście. Zanim wybierzesz, tę, którą sobie w niesłychanej łaskawości swojej upodobasz, wielki kupiec miał czas i chęć, aby cię popytać o zdrowie, o twój kraj, o pogodę i o twoje dzieci. Miał też czas, aby ci pokazać śliczne nowe wyroby ze skóry i jedwabną bieliznę, nie chce, abyś kupił, bo przecież kupujesz spinkę. Radziłby ci jednak, abyś kupił zimowy, wspaniały kapelusz, bo choć to dopiero lipiec, ale w grudniu mogą być droższe. Kilka krawatów także nie zawadzi, właśnie posiada na składzie prześliczne. A do krawata piaskowego koloru wybornie by się nadawało ubranie, W kolorze podobnym. Oto właśnie zwój sukna. Już go rozwinęli i przymierzają na uśmiechniętym pomocniku. Za chwilę połowę sklepu rozłożono na stołach i krzesłach.
Człowieku! Przyszedłeś, abyś kupić spinkę, albo kołnierzyk. Kiedy wychodzisz, niosą za tobą pół sklepu, boś kupił i szelki i krawaty i ubranie i cylinder i dwadzieścia cztery pary skarpetek i zapalniczkę do papierosów, choć nie palisz i jesteś bardzo zadowolony.
Ach, ta uprzejmość! Zachwycasz się nią, jesteś nią oczarowany, posyłasz tam przyjaciela, zachodzisz sam jeszcze dziesięć razy.
Czy to ładnie? Czy wytrzymuje ten obrazek porównanie z solidną i dostojną powagą polskiego kupca, członka Archikonfraterni literackiej? O! A czy to wypada, aby bogaty, zażywny kupiec, ojciec rodziny, teść jakiegoś wysokiego urzędnika, sam sprzedawał krawaty? Otóż to! Polskiego kupca po za sklepem można przez pomyłkę wziąć za hrabiego. A tamtego?
Dobrze jest tedy, że Polak ma zawsze minę do kontusza. Nawet pracując, da ci poznać wyraźnie, że pracuje z musu, bo takie to już psiakrew życie, ale mógłby być królem przy dobrej okazji. Są i wyrodki, naturalnie! Są! Przykro o tem mówić, ale są tacy kupcy, co są tylko kupcami i tacy rzemieślnicy, co min nie robią. Ale tam wszyscy tacy…
Tam niema nigdzie tego, co U nas jest na każdym kroku: poczucia dumy i godności osobistej.
Na ten przykład: kiedy chcesz zjeść obiad w Czechach, idziesz do takiego zakładu, który na to założono, aby karmić ludzi, Obskoczą cię, poradzą, zachwalą i dadzą doskonałe jedzenie; panienka, która ci usługuje, śmieje się do ciebie i do baraniego kotletu, do wszystkiego. Czy taki obiad może smakować? Taki mdły obiad, z uśmiechami, bez awantury? Co to za jedzenie…
W Polsce, doprawdy, że inaczej smakuje.
W restauracji w Zakopanem to z takim obiadem jest przynajmniej cała komedja.
— Proszę o kaczkę!
— Niema.
— — Przecież tu napisano: kaczka?
— Była, ale wyszła…
— Więc co może być?
— Co pan dziedzic każe!,..
— Więc proszę o rybę,,,
— Niema, bo nie przynieśli… Może co usmażyć?
— Niech pan usmaży… Proszę usmażyć kotlet…
— Kiedy nie można, bo kucharze zastrajkowali.
Ale jajki są, może co z jajków… Idziesz do konkurenta.
— Kto przy tym stole usługuje?…
— Tu się nie usługuje, tu się podaje…
— Więc proszę mi podać piwo.
— A do jedzenia nic?
— Nic
— Za momencik,..
Po godzinie ci powiedzą, że samo piwo pija się nie tu; tylko naprzeciwko,
Otóż to! I apetyt masz i jeść ci się chce i jest ci przyjemnie. A te Czechy?
Kiedy już jestem jako Lukullus, lub Gamasz i rozmyślam o ucztowaniu, nie od rzeczy będzie, jeśli opowiem, jak wygłodzony w Zakopanem, miałem dziwne, .gorączkowe przywidzenia w Karlovych Varach. Widocznie picie gorących wód działa na mnie tak podniecająco, że miewam widzenia.
Siedząc na werandzie u Puppa, rozmyślałem sobie ponuro nad gazetą, która mi łkała w rękach, że w ojczyźnie jest głodno i drogo; że niema chleba, jajek, świń, gęsi, cukru i innych rzeczy dobrych i siłę r dających, bo się to wszystko wprawdzie rodzi, ale gdzieś zaraz potem zapada się pod ziemią.
Tak myśląc, uderzyłem łyżeczką w jajko i drgnąłem. Jajko najwyraźniej piszczy. Jest to nie do wiary, lecz autentyczne. Drgnąłem i nastawiam ucha. A ono rzewnie:
— Witam cię, rodaku! Bo ja z Polski, proszę
— Nie może być!
— Ależ tak! Nas tu przywieźli że dwadzieścia wagonów…
— Kto was wywiózł z ojczyzny, na Boga?
— Pan Cynader, bardzo miły człowiek…
Tego dnia rozmawiałem w gorączce z polskim kartoflem i z bułką z polskiego zboża , cudownie wypieczoną. Myślano jednak, żem zwarjował, kiedy zacząłem przy stole rozmawiać z upieczoną gęsią.
— Co tam u was słychać? — powiada mi gęś z talerza.
— O, gęsi! — krzyknąłem, — o, polski łabędziu! Skąd jesteś?
— Ja jestem krakowianka, ale są tu z pod Kalisza i z pod Warszawy, Gęsi, jak panu wiadomo, mają skłonność do nabrzmienia wątroby, więc nas tutaj wywożą. Zresztą w Polsce tak doskonale by mnie nie upiekli.
Kiedy ujrzałem na wystawie spożywczego sklepu za szybą dziwnie wypatroszone prosię, uśmiechnęło się do mnie smutno. To było polskie prosię. Jego ojca zjedli w Pradze, brata w Ołomuńcu, stryja w Berlinie, macochę w Gdańsku. To tragiczna rodzina…
Całe leczenie było na nic. Wątroba się we mnie znowu „zapiekła”.
Chodziłem po Karłowych Varach smutny i przyzastanawiając się, czy też przypadkiem gorąca woda w Mühlbrunnie nie jest to polska woda, którą tu odgrzewają? Widocznie jednak nie, bo ją rozdają darmo.
Piłem więc tę wodę na umór, aby ocalić nieszczęsną wątrobę, którą nadwerężyłem w kraju, na premierach w teatrze, przy czytaniu polemik w gazetach, przy każdej wreszcie sposobności, tem się tylko pocieszając, że nikt w Polsce nie ma zdrowej wątroby Z tych, co robią to samo, co ja.
Nie należy jednak myśleć, że nie ma radości na tym świecie. Widok straszliwego żyda w chałacie, który pije wodę przez szklaną rurkę, aby nie popsuć sobie emalji zębów, jest rozkoszny. Inny zaś radością , cię napełni, kiedy wypija w tajemnicy przed lekarzem l dziesięć kubków wody, zamiast trzech, na wszelki wypadek, a czyni to chytrze, przemykając się w ciżbie, 1 choć pies na niego nie patrzy, bo wszystkim jest wszystko jedno, ile tego wypije. Ale zawsze przyjemnie wypić więcej, kiedy wszyscy myślą, że się pije mniej.
Wielką zabawą w tem ślicznem naprawdę mieście jest obserwowanie specjalnej i ogólnie znanej choroby karlsbadzkiej: choroby pożądliwego kupowania. Jest to niebywały widok. Miasto, wzdłuż rzeki się tłoczące, zamknięte dwoma pasmami wzgórz, jest właściwie jedną tylko ulicą, wspaniałą ulicą, podobną do Kartnerringu wiedeńskiego, gdzie wszystko jest na pokaz. Ulica ta, to setki sklepów najwytworniejszych i najdroższych; malutki sklep zaś taki, wszystko co ma, wystawia na widok publiczny, w witrynie i co dnia ją zmienia, przerabia, ustawia inaczej przedmioty, inaczej je stroi, czyni ją coraz bardziej pożądańszą. Kupiec karsbadzki jest wybornym psychologiem, który poluje przedewszystkiem na kobiety w sposób zupełnie rafinowany. Oszałamia ją, nęci, denerwuje, niepokoi, wzywa, podnieca, wreszcie doprowadza do szału. Ten szał nazywa się „Kaufsucht”. Co tylko na świecie wymyśliła moda, co wyprodukował wykwint, to wszystko tu jest, to wszystko, strugami elektryczności zalane, pyszni się za lustrzaną szybą i krzyczy i woła, jak Mefistofeles biedną Małgorzatkę, Gorzej bo i Faust chodzi niespokojny i łypie pożądliwie oczyma na pyjamę, która by zdołała zaimponować chińskiej cesarzowej. Cóż ma czynić z biedną swoją duszą biedna Małgorzata na widok brylantów i pereł? Czy umrzeć sama, albo się położyć nie sama…
Kto nie ma wyboru, ten cierpi. Przybysz, na którego tak misterne zastawiono sidła, włóczy się po tej jednej ulicy tam i z powrotem, siedemdziesiąt siedem razy dziennie, odchodzi i wraca, duma i rozmyśla, oblicza i rachuje, wreszcie gubi duszę i kupuje. Osoby zaś nieszczęsne, które ulegają chorobie kupowania zaraz. po przybyciu, dostają małego obłędu. Jednego dnia obiegną wszystkie sklepy, jakby się jutro miały wszystkie spalić i szybko porywają kosztowne rzeczy, jakby zatrwożone, że ktoś je wykupił. Potem depeszują po pieniądze, gołe mimo stosów jedwabiów, a jeszcze potem dziwią się ogromnie, że urzędnik celny na granicy ma niejakie pretensje do szlachetnie zwarjowanych osób.
Moje szaleństwo osobiste na widok tych zbytków, nie przeszło granic przyzwoitości. Mało się znając na materjałach damskich, nie mogłem ulec szałowi ostremu. Celem moich odwiedzin codziennych nie były witryny jubilerskie, ani siedem grzechów głównych, wystawionych za szybami magazynów z konfekcją. O, nie! Pożądliwość moja przestępowała z nogi na nogę przed sklepami, w których sprzedają cudowne czeskie kryształy.
O, męko!
Stawaliśmy z przyjacielem, poetą, albo z przyjacielem, znakomitym aktorem przed takim sklepem, całym w promieniach, .jeśli na szybę padnie słońce.
Najpierw trwa długie, blade milczenie, pełne głębokiego wyrazu. Potem taki dialog:
— Ten .serwis dla papieża… Patrz, patrz…. Papieskie herby…
— Cudne szkło,.. Boże, jak się z tego pije…
— Z tego? Z tego to nie, ale patrz na te kryształy. Ten kieliszek na wysokiej nóżce, to do reńskiego…
— Mój Boże, mój Boże!…
— A te kieliszki, to do burgunda… Światło się załamuje na tych esach floresach i czerwień wina wygląda wtedy tak, jakby z niej sypały się skry…
— Nie mów, nie mów!…
— Te wysokie, to do szampana,,. Wyobraź sobie jak w tem szkle wino się perli.,. Boska dusza wina ma wtedy godne siebie mieszkanie, zamek z kryształu… Szkło pewnie niewidocznie z radości i z przejęcia dźwięczy..,
— Nie męcz mnie, czego mnie męczysz? Chodźmy stąd, bo stłukę tę szybę głową…
Odchodzimy i wracamy, bo wystawili nowe szkło; należy więc zastanowić się uważnie, czy ten, który z niego będzie pił, będzie miał z niego rozkosz, czy trzonek kieliszka nie Jest zbyt wiotki, co by mu mogło grozić niebezpieczeństwem wywrotu, czy jego opasłość nie jest zbyt. wielka, co znieprawia miarę wina i czyni haust zbyt długim.
Odchodzimy tak i wracamy wciąż, wodą opici, aby patrzeć na te śliczne rzeczy i na straszliwą tandetę, której jest co niemiara. Nic innego w Karlowych Varach nikt nie wymyśli, Goethe pewnie nie więcej miał do roboty, poza obowiązkowem chodzeniem, Goethe bowiem był nietylko w Karlovych Varach, ale się, że mieszkał w każdym domu. Każdy hotel bardzo chce, aby w nim mieszkał kiedyś Goethe. Na wystawach księgarni mało książek poza „Goethem w Karlsbadzie”.
Byłoby tedy nudno dobremu Polakowi, gdyby nie rodacy. Rodaków, ochrzczonych nawet, jest coniemiara. Są to ci obłąkańcy, którzy nie chcą spać w Krynicy w wannie, albo na bilardzie i śmią twierdzić, że lepszy asfalt jak lustro w Karlovych Varach, niż wyboje i dziury w Zakopanem.
Zagnała ich tu „zła wątroba”. To jasne; niemądra niechęć do swoich, dlatego, że swój chciał swego obdzierać ze skóry. A kogóż, u licha, ma z niej obdzierać, Amerykanina? Przecież nie przyjedzie.
Słusznie jednak może zapytać ten i ów:
— To oni! Ale czemu ty, człowieku wyrodny wywozisz grube pieniądze do obcych krajów?
Ha! Po co ciebie tam poniosło?
Przyznam się szczerze. Pojechałem, aby oczyścić sumienie i tę wątrobę nieszczęsną, albowiem straszliwa jej przez jej niedomagania stała się krzywda — kobiecie.
Jest to historja długa, ale mamy czas.
Otóż, niedawno temu, miałem jednej nocy widzenie.
Wspaniała, stara anielica, stanąwszy nade mną rzekła ochrypłym od irytacji głosem:
— Jestem patronką stowarzyszenia dam chrześcijańskich. Na plugawej ziemi byłam hrabiną. Zawsze nosiłam koszule i nigdy nie mieszkałam w Sanato. Na czci mojej nie ma plamy.
— Bardzo mi przyjemnie! — zaskrzypiałem razem z łóżkiem,
— Zaraz ci będzie nieprzyjemnie! — krzyknęło widmo. — Ha! drżysz?
— Mam takie wrażenie! —szepnąłem.
— To cię sumienie tak trzęsie! To drży w tobie twoja wątroba, to się w tak tobie żółć wywraca,.. (!) Daremnie się chowasz pod kołdrę! Widzę twój smutny koniec… Więc przychodzę, aby cię ostrzedz, bo się już miarka przebrała… Jeżeli nie przestaniesz pisać o zacnych kobietach tego, co piszesz, umrzesz w pohańbieniu… Uderz się w piersi, kajaj się i płacz, bo kara doścignie cię wrychle.
To „wrychle” uderzyło mnie, jak madejowa pałka. Poczem zjawisko znikło, a ja płakać zacząłem, jak trzydniowe dziecko. Mieszkam na pierwszem piętrze, a na parterze myślano, że u mnie wodociąg pękł. A to pękło serce moje i tyle z niego wypłynęło łez. Anielska dama mówiła słusznie i sprawiedliwie. Mądra to była zjawa. Nadaremnie mnie pocieszano, że musiałem na noc zjeść baraninę i wskutek tego miałem ciężkie sny. Nie, to nie była baranina…
— .Zapadłem na zdrowiu. I dlatego pojechałem do tych czeskich źródeł, myśląc, że tam wyjmować będą mnie złą wątrobę i na patyku moczyć w Sprudlu. O! Sumienia jednak nie można obmyć w najcudowniejszej wodzie. Więc mnie i tam gryzło i kąsało, wyło i jęczało we mnie,
To wszystko spotkało mnie za to, co wypisywałem o niewieście, o białej głowie, o najpiękniejszym .tworze natury, o kwiecie ziemi, o promieniu słońca, o zapachu perfum, o błysku perły, o tęczy chmurnego żywota, o kobiecie, mówiąc jednem niemądrem słowem. Postanowiłem tedy zaprzestać sam, zakazać dzieciom moim i błagać przyjaciół i znajomych, aby też złe rzeczy pisać przestali. Pisarze nieżonaci odrzekli mi, że im jest wszystko jedno, że mogą pisać źle, dobrze, lub nie pisać wcale, bo to nie jest żaden temat; żonaci jednak uśmiechnęli się ponuro, co zapowiada rzeczy ponure. Ja przysięgałem, że nie dotknę kobiety — piórem. Panie mogą być spokojne. Kupiłem sobie wielką fajkę i czekam, która ją zechce ze mną wypalić? Już jestem cichy i pokornego serca.
I łagodnej wątroby.
To działanie cudownych wód, odkrytych przez jelenia.
Mogłem tę przemianę materji (w duszy — oczywiście) i jej szlachetne skutki skontrolować odrazu, na miejscu, W Karlovych Varach było tego roku jedenaście warszawskich aktorek. Można sobie wyobrazić, jakie przy złej wątrobie wspaniałe były do zrobienia odkrycia w dziedzinie kobiecości. Można by napisać tomów jedenaście, zważywszy, że w każdej aktorce jest choćby tylko jeden, tysiąc stronicowy tom perfidji.
I nic.
Słuchałem, ale nie napisałem ani słowa odtąd złego o kobiecie. Byłbym raczej utopił się w Sprudlu. Już to nawet mnie niecierpliwiło i gniewem zaczęło napełniać, kiedy patrzyłem, jak Polacy zabijają czas, nudząc się. Polacy, kiedy się nudzą, robią plotki.
Plotka, jako kłamstwo niewinne i nikomu nie czyniące krzywdy, jest jednak rzeczą zabawną, utrzymana j zaś w tonie wytwornym, bardzo wszystkich śmieszy! swoją pogodą, Polacy, jako naród pogodny, brzydzą) się oszczerstwem i robią tylko plotki, które są strasznie śmieszne.
Resztki moich złych humorów irytować się mogły j na takie drobiazgi; bo właściwie szeroko śmiać się trzeba, kiedy sobie chodzisz po obcem mieście, wszyscy myślą, żeś Czech, albo Rumun, a ty sobie słuchasz niewinnych kawałów.
— Niech pani patrzy, jak to się dmie i jak nosa zadziera,.. Ma trzech kochanków, dzieci morzy głodem i nigdy się nie kąpie…
Czyż nie jest zabawną wiadomość, że się ktoś nie kąpie? Albo tak:
— Patrz pan, patrz pan… ten, co jedzie w smogu do Imperjalu, to dyrektor banku z Warszawy… No! ale niech tam kiedy zrobią rewizję!,… Boże drogi!.
W istocie, to bardzo śmieszne być musi, kiedy w banku robią nagle rewizję.
Można skonać ze śmiechu, kiedy się człowiek wśród niewinnego szczebiotu plotki dowiaduje o kimś, o kim myślał, że jest niemrawiec i niezguła, że to jednak jest człowiek straszny, co struł kochankę ługiem, o człowieku, co na oko niby trzech zliczyć nie umie, że kazał żonie nago skakać przez rozpalony do białości pręt, którym ją od czasu do czasu bił po lędźwiach.
— Niewinne takie igraszki urozmaicają życie i pobudzaj fantazję. Gdzieindziej to by zaraz licho wie, co wymyślono, a u nas i to ładnie i w miarę.
Aktorki naprzykład, choćby się inaczej wydawało, jednak nigdy naprawdę źle o nikim nie mówią. Jedenaście aktorek było w Karlovych Varach, a ja słowa złego z ich ust o nikim nie słyszałem.. Miały tylko wątroby chore od słuchania złych rzeczy, które inni wygadują.
Aktorka nie tylko w Polsce, ale na całym świecie, robi jedynie niewinne plotki.
Aktorka mówi mniej więcej tak:
— Ach, jak ja ją lubię tę moją koleżankę, jaka to śliczna kobieta! Możeby było lepiej aby nie była na utrzymaniu, ale z czego biedactwo ma żyć? Przecie wszędzie nędza… A za hrabiego, biedactwo, nie wyjdzie, bo piegowata, nogi w kabłąk, z przodu za wiele, z tyłu nic, gęba jak Saski Plac, żołądek na wierzchu, odstające ucho, matka ma magiel, ciotka szynk na Grzybowie, ojciec w kryminale, a dzieciątko na flaszeczce takżeby się znalazło, gdyby kto bardzo poszukał, ale po co ja się mam zajmować cudzemi sprawami? Nikt mnie nie obmawia, to i ja nie obmawiam nikogo…
I słusznie. Chodźmy się napić gorącej wody
Nałóg pisania listów. — Dziwne powietrze. — Perła zakopiańskiej bibljoteki. — „Katechizm dla nowożeńców i małżonków”. — Duchy, zmory i upiory. — Powszechna propinacja. — Kwiczoły i ich pośmiertne zwyczaje. — Rozpusta światła. — Przeczucie wiosny. — Straszliwa przygoda śpiewaczki.
Każdy nałóg, jak nam to zresztą w szkole tłumaczono, — jest rzeczą nieprzystojną, — mój zaś nałóg pisania listów ze wszystkich stron świata, a szczególnie z Zakopanego, przeszedł już w rozpustę. Pisałem stamtąd listy w lecie, teraz znów napisałem „zimowe”, co powoli zaczyna zwracać uwagę psychjatrów, z miłym uśmiechem zawsze mi się przyglądających. Ja jednakże rozpustny ten i niepojęty nałóg tłumaczę sobie właściwością powietrza zakopiańskiego, które dziwnie sprzyja wszelkim rozwiązłym manjom i w którem wszystko stać się może.
Claude Farrere twierdzi, że powietrze Saigonu rozpuszcza w sobie wszelkie skrupuły. Nie zna taki Zakopanego i od razu wyjeżdża Saigonem. Wielkie miasto Saigon i podzwrotnikowe romanse. Myśmy także sroce nie wypadli spod ogona. W Zakopanem także można zobaczyć nie byle co.
Bez wielkiego tedy zdumienia znalazłem w bibljotece jednego z wielkich pensjonatów zakopiańskich cudną książeczkę, której obecność wydała mi się w tem miejscu słuszną i bardzo pożyteczną. Opłaciły mi się mozoły przy wertowaniu ogromnej z doskonałem znawstwem układanej prze całe pokolenie bibljoteki; bibljoteka taka w Zakopanem zawiera: drugi i piąty tom „Krzyżaków”, „Trędowatą” Mniszkówny, książkę kucharską Monat Ochorowiczowej (przecz z Ćwierciakiewiczową!), katalog wystawy podhalańskiej, obszerną połowę jednej z moich książek, czemu się zbytnio dziwić nie należy, zważywszy, że książka jest gruba, a uczciwy suchotnik umierał zwykle (z radością i ulgą naturalnie). W połowie jej czytania, drugiej zaś połowy użyto do zatykania dziur, przez które łażą myszy.
W takiej to bibljotece, jednej z najzasobniejszych letniej stolicy, znalazłem książkę dziwną, bardzo dziwną, pod tytułem:
„Katedra dla nowożeńców i małżonków – opracował ksiądz Albin, wydał w Tarnowie Z. Jeleń.”
Boże ty mój! Poradnik dla nowożeńców wydał człowiek, który się nazywa — Jeleń. To się może zdarzyć tyko w Tarnowie. Kozioł pilnuje kapusty, a Jeleń naucza nowożeńców! Już to samo wydało mi się rzeczą godną głębokiej uwagi. Potrzebę jednak nieocenionej tej książeczki w Zakopanem, zawiera wiele głębokich uwag i myśli, zawarte w niej głębokie uwagi i myśli, zrozumiałem i oceniłem słusznie wtedy dopiero, gdy poznałem cudowną beztroskę zakopiańskiej zimy
Są w tej książeczce ustępy niewypowiedzianej wzniosłości, tchnące przedziwną mądrością. Katechizm ten zadaje groźne pytania i natychmiast z tkliwą słodyczą na nie odpowiada.
Więc na przykład:
Pytanie: Jakich środków powinno się używać, aby wytrwać w dziewictwie?
Odpowiedź: „Aby wytrwać w dziewictwie, trzeba umartwiać swoje zmysły, mianowicie swoje uszy i oczy, a potem i całe ciało. Wszystkie pokusy przeciw czystości natychmiast odpędzić od siebie, wołając: Jezus, Maria, Józefie święty, ratujcie mnie!”
To jest liczne. Poznawszy więc uczciwie tendencje i niezawodne, a bezcenne rady tej książeczki, rozpowszechniałem ją w Zakopanem, jak można było najszerzej, co wydało natychmiastowe owoce, od tego bowiem czasu apostolskiej mojej misji nie słyszałeś nic innego, jak to nabożne wezwanie o niebieską pomoc. Wiele dziewic machnęło wprawdzie ręką, jedna mi zaś rzekła gorzko:
— Że też pana dyabli przynoszą zawsze o dwa dni za późno! — jednakże najmniej pół Zakopanego modliło się w ten sposób.
Wezbrana pierś dziewicza podczas tańca shimmy westchnęła nagle:
— ”Jezus, Marja, Józef, ratujcie mnie – natychmiast!”
Tak to, tak. To samo na saneczkach (ludzie są przewrotni), na bobslejgu (ludzie są wywrotni), na nartach (ludzie są przemyślni), w kinematografie (ludzie są bezczelni).
Widząc niebywałe skutki mojej misji ewangelicznej, postanowił lekarz klimatyczny rozpowszechniać tę zacną książeczkę na koszt gminy, najważniejsze zaś z niej ustępy ogłaszać od czasu do czasu miejscowym zwyczajem przez woźnego przy odgłosie bębna, lub wydrukowane powiesić u Trzaski, u Karpowicza i w każdym większym pensjonacie.
Wedle moich spostrzeżeń, sprawa jest bardzo pilna, zdaje się bowiem, że podniecająca ostrość stolicy tatrzańskiej, miarkowana w zimie przez wielkie mrozy, potęguje się pod wiosnę i gotowa w niejednem wypadku wydać owoce. Zresztą w Zakopanem istnieje sanatorjum dla księży, z których każdy z osobna ma w niebie nie była jakie wpływy, jeśli za jednego dnia nagle, na komendę, krzykniemy wielkim głosem, cóż się wtedy stanie, z tobą, drewniane, brudne, zabłocone, zżydziała fałszywa perło Tatr?
Kiedy gruby jakiś kanonik, którego kompanja cała aniołów do nieba nieść będzie, bo jak by omdlał z wysiłku, potężnym głosem wyrecytuje opowieść o Sodomie i Gomorze i zapłacze nad tobą, wtedy niebieskim ogniem spłoną twoje budy.
Nie ocaleje jak Karpowicz, opasły Rageneau Zakopanego, tyle bowiem wody ile ten człowiek ma w butelkach swego wina, nie zmieści jedna parowa sikawka.
Krótko mówiąc, w Zakopanem jest w zimie bardzo wesoło i przytulnie, wielkie mrozy zmuszają ludzi do przytulania się od czasu d o czasu. Jest to więc zrozumiałe i niewinne, więc ksiądz Albin i jego wydawca p. Jeleń, zbytnio o to pretensji do ludzi mieć nie mogą. Cóż złego może się stać w obliczu słońca?
I dopiero gdyby przy migotliwem świetle gwiazd mogli ujrzeć nudę zakopiańskiej nocy, osiwiałby zacny ksiądz Albin, zwarjowałby sympatyczny pan Jeleń!
Zimowi goście Zakopanego objawiają bowiem nocą dziwną, niepokojącą ruchliwość i chorobliwą żądzę przygód; jednym widocznie nie pozwala zmrużyć oka troska o Jaworzynę, innym sprawa mistrzostwa Tatr spędza sen z powiek. Myślę, że tylko to i nic innego, wbrew złym plotkom, jest powodem, że od samych nocnych westchnień, zawsze rano robi się w Zakopanem odwilż. Znawcy stosunków miejscowych twierdzą też, że wielka ilość myszy w zakopiańskich pensjonatach powoduje zdumiewającą ruchliwość nocy. Bo w istocie cóż ma robić, jakieś biedactwo damskie, bardzo płochliwe, bez męskiej opieki, sama jedna wśród głuchej nocy. Która wyje wśród smreków?
Ma umrzeć ze strachu sama?
Sama jak palec?
Wszystko trzeba umieć sobie wytłumaczyć; więc czasem w nocy ci się wydaje, że po kurytarzach chodzą duchy w pantoflach; czasem także widmo w śmiertelnej pyjamie przystanie nagle i szybko ukrywa się we wnęce drzwi, bo duch „konkurencyjny” idzie z naprzeciwka.
— Idjota! — myśli duch o duchu.
Tamten zaś stąpa cicho i wcale nie brzęczy łańcuchami, jak to podobno duchy mają w zwyczaju. Są to pewnie duchy zmarłych wielkich zbrodniarzów, których niebo skazało na czyśćcowe męki i wieczystą wędrówkę; chodzą tak nocą, póki nie zapieje kur, mając odpoczynek tylko na jeden moment, w tym momencie duch zapala zapałkę i odczytuje na drzwiach numery pokojów.
Czasem zaś upiór spotka się niespodzianie z upiorzycą; jeśli duch był głupi za życia, zostaje głupim i po śmierci, bo wtedy również zapala zapałkę, a upiorzyca stęka:
— Ach, to pan!… Właściwie to ja szukam moich saneczek, które mi się gdzieś zapodziały, na kurytarzu…
Jeśli upiór jest mądry, nie mówi nic, tylko znika we mgle; jeśli jest głupi, zapytuje: „Na co pani o trzeciej w nocy saneczki?” — jeśli jest kretyn zawodowy, z dziada pradziada, — ofiaruje się, że jej pomoże szukać.
Zdawałoby się, że licho wie, co się dzieje, a to zwyczajna rzecz; pokazuje się nazajutrz, że za czasów Janosika był w tem miejscu cmentarz, cóż więc dziwnego, że teraz łażą po nocy upiory, jednym z paszczy bucha ogień czystej, drugiego czuć zagrobowo pippermintem.
W tem wszystkiem zdumiewa mnie głupi zwyczaj budowania pensjonatów i hotelów na dawnych cmentarzyskach, widziałem bowiem takie harce upiorów i w Zakopanem i w Krynicy, i na Lido i w Viareggio i licho wie, gdzie jeszcze.
Wreszcie może się przyzwyczaić do wszystkiego i po pewnym czasie może cię obchodzi, kto gdzie dziś w nocy straszył i kogo? Niema w tem zupełnie metody i dosyć łatwo o pomyłki. Trzeba tylko znać sposób odstraszania upiora: oto uderza się energicznie sportowym butem o sąsiednią ścianę na temat:
„Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!”
Co czasem skutkuje, czasem nie, jeśli upiory mają jeszcze cokolwiek do wypicia.
Właściwie to można w Zakopanem zedrzeć porządne buty przez sam pukanie w ścianę i w podłogę, jeśli zaś pensjonat ma kilka pięter, należy z sobą przezornie zabrać na noc trzymetrowy kij, czasem bowiem straszy nad powałą.
Znam tę opowieść z opowiadań ludzi, nie godnym jednakże zbytniej wiary. Sam widziałem mało, mieszkałem bowiem zazwyczaj w pensjonacie, który kilka razy do roku przezornie poświęcają, co podobno na niedługi czas pomaga, ale znów nie tak bardzo. Musiałem zresztą trafić nieszczęśliwie już na dzień wietrzenia siły, trzymającej w karbach rozigrane duchy. Tak że trzeba było przemijający jej wpływ zastąpić doraźnie wielkiemi literami ogłoszenia:
„Po godzinie dziesiątej musi na wszystkich piętrach panować absolutny spokój!”
Gdzież tu z upiorami! Przemówił dziad do obrazu…
Wśród ciemnej nocy przeczytanie takiego nakazu jest dosyć trudne, więc się on mija z celem, przytem zaś prawdziwie polski duch z fantazją jest zwykle o tej porze zalany i mało sobie robi z dekretów.
Raz jednak… pamiętam… tak, to była chwila przykra.
Słyszę, jak w oddali zegar w jadalni wybija dwunastą. Na obiad była baranina, przy obiedzie zaś mówiono o rzeczach zaziemskich, więc sny miałem niespokojne.
Wtem. Czoło moje zrosiło się potem.
W całym hotelu cisza, jakby wszystko skamieniało, ja zaś najwyraźniej słyszę cichutkie pukanie do moich drzwi…
Stuk…! stuk…! stuk…! stuk…!
Cztery razy. Najwyraźniej cztery razy.
— Kto tam? — krzyknąłem głosem duszonego ptaka, lub tonem człowieka, któremu w gardle stanęła ość z karasia.
Nic… cisza… a potem znów:
Stuk…! stuk…! stuk…! stuk…! — znów cztery razy.
— Upiór! — pomyślałem, a myśl o tem ścięła mi się w mózgu jak ostra igiełka lodu.
Drżąc na całem ciele zacząłem odmawiać modlitwę, której mnie w dzieciństwie nauczył odmawiać jeden stary, stuletni pustelnik.
A tam znowu: stuk…! stuk…! stuk…! stuk…! —cztery razy.
Wtedy sobie przypomniałem i rzekłem w stronę drzwi, głosem, który się zataczał:
— Ego te exorciso spiritus imunde!
Po łacinie pomogło: duch wypuścił z siebie żałośliwe, przejmujące westchnienie i poszedł straszyć gdzie indziej.
Nazajutrz jeszcze drżącego spotyka mnie sąsiadka. Patrzy na mnie, litościwie uśmiecha się i powiada niż tego, ni z owego:
— Przepraszam pana, po co pan właściwie przyjechał do Zakopanego?
— Po co przyjechałem? Odpocząć!…
— Ach, odpocząć!! Z pana ładny ananas!…
— Ananas?!…
— Może trzeba przedtem pisać podanie?
— Podanie? do mnie? po co?
— Idjota! Odrzekły mi jej oczy, tak wyraziście, że co do znaczenie tego niebieskiego spojrzenia nie mogło być dwóch zdań.
Do dziś nie rozumiem, o co jej szło? U mnie wprawdzie nigdy już nie straszyło. Ale wszędzie straszyło bardzo i to coraz bezczelniej i głośniej. Musiało się z czasem duchom nieco polepszyć, bo się nieraz w nocy nawet śmiały.
Wszystko to razem dowodzi tężyzny żywota i świetnego działania zakopiańskiego powietrza, w którem w zimowej porze objawia się niesłychany procent alkoholu zamiast ozonu, o którym naiwnie opowiada chemja.
Jaki ozon, co za ozon? Każdy dziś w Zakopanem wie, co to jest Souverein, kilku tych zwarjowanych doktorów, zacietrzewionych egoistów opowiada o ozonie; Zakopane znalazło wreszcie sposób radykalnego leczenia. W zamierzchłych czasach, przed dziesięciu coś laty, widziałeś na każdym stole jakiś kefir, jakieś mleko potrójne, czy poszóstne, wszystko to ciężkie, tłuste, niemiłe, spojrzyj dziś… Na każdym stole cała propinacja. Wszystkie kolory tęczy. Eliksiry żywota w butelkach cudnych kształtów. Jest nawet „szampan królów, król szampanów”, ze słynnych winni na Zniesieniu, pod Lwowem, zasadzonych na podwórzu fabryki drożdży. Krótko mówiąc, pianomat Zakopanego wskazuje 108 stopni Baczewskiego.
Zimowe życie Zakopanego jest bardzo przy tem wszystkim uregulowane: „chorzy” idą spać o piątej nad ranem, wstają o dwunastej rano. O godzinie wpół do pierwszej jest „five” o’clock u Karpowicza, gdzie się pije porter i zjada dwa kwiczoły, wytworne, chude, każdy zaś z gracją unosi sobie lewą nogę w prawe oko, co jest pośmiertnym ich zwyczajem, dotąd przez naukę niewyjaśnionym; niesłychaną ilość miłych tych ptaków w restauracji Karpowicza tłumaczy się tem, że przed nią jest stacja dorożek, odwiedzana przez gęstwę wygłodniałych wróbli; w dniach, w których wszystkie sanie dorożkarskie są na wycieczkach, kwiczołów u Karpowicza — rzecz prosta — nie podają.
O godzinie drugiej obiad, w każdym pensjonacie, bardo ceremonjalny, gdyż między podaniem jednej i drugiej potrawy, upływa pół godziny, podczas której obmawia się nowego gościa i znowu pije porter. Podczas podawania czarnej kawy, „stoły” oddają sobie wzajemne wizyty, więc stół Curacao odwiedza stół z Souvereinem, wino czerwone idzie i robi plotki do węgierskiego. Najgorszy jest stół tylko z wodą, gdyż ten odwiedza kogo może. Dwie godziny po obiedzie spędza się jako tako, o piątej jest five o’clock u Trzaski, gdzie jest centrala plotek ze wszystkich pensjonatów; — przepuszcza ten przez separator, rozchodzi się ona już jako gęsta, tłusta śmietanka z powrotem na całe Zakopane. To samo zresztą działo się i w lecie.
O dziesiątej kolacja, lekko zakrapiana, potem część chorych idzie znów do Trzaski, gdzie sobie ludzie siedzą na głowach w cudnem górskiem powietrzu, które od razu można podawać, krojone w kostkę, jak jakąś straszliwą, przydymioną leguminę, część zostaje w pensjonatach, skupieni nad zagadnieniem: „czego się dziś napić?”
Dla podtrzymania towarzyskiego życia któraś białogłowa wyciąga z gardła za włosy śliczną piosenkę, co przypomina proceder tych dobrych kobiet z procesu, które dusiły dzieciątka potem towarzystwo zaczyna pląsać, przeszkadzając tak uczciwemu zajęciu, jak granie w bridge’a przez ludzi skupionych i smutek poważnych.
Wszystko to zaś jest pozór i udanie, bo jak nurek, co upadłszy na dno morza, wypatruje, w której skorupie mieszka perła i tę szybko odrywa, tak już ktoś buszuje w tłoku i szeptem powtarza tajemnicze hasła. To „duchy” zwołują się na Łysą Górę na „resztę wieczoru”; — to „wtajemniczeni” — towarzysze Jehudy”, — „bracia czarnej ręki”, — „połykacze szkła”.
— …U mnie od dziesiątem…
— …Nie ma na czem…
— …zdejmie się materace i położy na podłodze…
— …u pani pod siedemnastym…
— …lepiej nie, bo za ścianą mieszka ta plotkara…
— …tylko tej małpy nie proście, bo nudna…
— …i tamtej nie, bo ona zasypia…
Tak to oni sobie mówią i wiedzą, co mówią.
Wszystkiemu winne bakcyle.
Zakopane postarało się o to, by półmrokiem otoczyć wszelki sabbat; jako pierwszorzędna miejscowość lecznicza posiada światło elektryczne, które ma narowy zwyczajnego sztubaka, pod wieczór zawsze dostaje gorączki i żarzy się wspaniale, tak że dość rzadko spotkanego na ulicy znajomego wyniosłej postury bierze się przez pomyłkę za słup telegraficzny. „Potoki światła”, które o zmroku zalewają Zakopane, należy rozumieć oddzielnie, jest to raczej płynne światło od zalewającym potokiem. Czasem zaś to światło postanowiło się rozbawić i między zwarjowanem kawały, gaśnie co trzy minuty, mrucząc z wielką uciechą, tak potrafi bawić się godzinę, Są to jednak nagłe uderzenia krwi na mózg dynamomaszyny, metodycznie zaś, zawsze o dwunastej przygasa i świeci jak gromnica, która się wysłużyła dwunastu nieboszczykom. Ach! Jakie to śliczne! Miły półmrok zawiesiste ciemne, uwodzące kształty. Niedawno ktoś wpadł do potoku, całe to szczęście, że nie literat, a wydawca.
O tym czasie zaczyna Zakopane żyć naprawdę; „chorzy” zdrowieją, głusi słyszą, ślepi widzą i trafiają do cudzych pokojów…
W tem miejscu rzekłby Merkucio w „Romeo i Juliji” (scena I akt I).
„… Możesz w cel trafić miłości, będąc ślepa?
Niechże więc sobą po ciemności nocą,
Jak długo zechce…”
Dlaczego w Weronie miało być inaczej, niż w Zakopanem? Tutaj bardziej wiedzą, że się zbliża wiosna, która częściowo przedziwne czyni przygotowania. Bardzo długie i mozolne. Widziałem pierwsze jej usiłowania; oto na ulicach, pokrytych metrowej grubości lodem stajał wszystek śnieg i zostało tylko jedno, półmetrowa warstwa końskiego nawozu, którą codziennie miesza kilka tysięcy nóg i preparuje z tego „hygjeniczną pastę zakopiańską”. Władza klimatyczna czuwa jednak nad tem, by stolica tatrzańska miała wygląd stolicy, więc koło południa zjawia się na ulicy pracowity człowiek, który patykiem kopie w lodzie rowek; ponieważ człowiek ten ma jako góral fantazję i skłonność do zdobnictwa, więc kopie rowek w esy floresy, w formę meandra, który w dalszym ciągu woda sobie żłobi, wartkim płynąc strumieniem, Nie wybijesz sobie zębów na tym zakręcie, to je wybijesz nieco dalej, gdzie zakręt jest z większą zrobiony fantazją.
Na Krupówkach jest minjatura Tatr, wzgórza, doliny, kopice, przepaści, grzebienie, regle, można też spotkać pogotowie ratunkowe, które obłożyło kilkoma płonącemi smolakami studnię i wydobywa ją z lodowych okowów. Wszystko to czyni roztropnie i mądrze, aby te Czechy i Węgry, co przyjechały na zawody narciarskie mogły się nauczyć i rzeczy trudnych i mało gdzieindziej znanych, bo tak u nich doszło podobno do takich absurdów, że ludzie sami zamiatają z ulic odpadki, nie czekając, aż je zgarnie własnemi rękami wiosna,
Widziałem jednak za to sceny śliczne, do łez wzruszające. Patrzmy: idzie słynna śpiewaczka, uśmiecha się do słońca, a słońce do niej. Nie możemy jednak pojąć, dlaczego słynna śpiewaczka ciągnie za sobą z niejakim trudem linewkę, której koniec tkwi w błocie., lecz u tego końca niczego niema. Wielkie śpiewaczki mają dziwne pomysły; może przypomniała sobie arję z „Poławiaczów pereł”? — może w ten sposób łowi pstrągi.
— Boska Ewo! Przepraszam, ale co pani robi?
Ona spojrzała poza siebie, krzyknęła:
— … O, dniu nieszczęsny, o świecie czarny! — potem zemdlała.
U końca linewki był śliczny, pulchny, biały, puszysty piesek, który utonął w błocie.
Ha! Ta kobieta ciągnęła za sobą trupa!
Uciekajmy! Uciekajmy w góry na narciarskie zawody.
Bruno Wrzecian, jako sprawozdawca sportowy. — Dwie „sprawozdawczynie”. — Polska i czeska metoda. — Na złamanie karku. — Uroczysty bankiet zakopiański.
Zauważyłem, jadąc do Zakopanego, że mój towarzysz z przedziału sleepingu, pilnie mi się przypatruje; był t wytworny młody człowiek z bystremi oczyma, kiedy już jednak miałem tych obserwacji za wiele, rzekłem mu grzecznie:
— Co się panu tak we mnie nie podoba?
Gentleman się uśmiechnął i wyrecytował jednym tchem:
— Nazywa się pan tak i tak, pisze pan książki, jedzie pan z Warszawy do Zakopanego i będzie pan na zawodach narciarskich.
— Boże drogi — zawołałem zdumiony — skąd pan to wszystko wie?
Na to on skromnie:
— Jestem Bruno Wrzecian!
— Bruno Wrzecian — krzyknąłem zdumiony i szczęśliwy.
Należy, by wszyscy wiedzieli, co oznacza to nazwisko, otóż tak się nazywa największy polski genjusz śledczy, który pojawił się niedawno i którego sławę głosi cały cykl wspaniałych sensacyjnych powieści; jedną z nich czytałem niedawno i byłem zdumiony, genjalnym sprytem polskiego Holmesa, który odkrył zbrodniarza w trzy miesiące po zbrodni, choć chytry zbrodniarz dla zatarcia śladów zaczął nosić monokl i golił się raz na tydzień! Jest to osobistość autentyczna, ten Bruno Wrzecian, którego bystrość tak mnie w tej chwili bardzo zdumiała.
Ale on skromnie wyjaśnił:
— To, widzi pan, tylko dobra metoda i trochę wprawy. Znam pańskie nazwisko, więcej, nawet adres pański, bo je przeczytałem na karcie wizytowej, przyczepionej do pańskiej walizy.
— Ha! — zawołałem, oszołomiony prostotą pomysłu.
— Trudniej było z odgadnięciem pańskiego zawodu, metodą dedukcji jednak wywnioskowałem, że plama z atramentu na palcu środkowym ręki prawej, nieco zastarzała, dowodzi pisania nie przypadkowego, lecz uporczywego, zaryzykowałem więc oznaczenie zawodu: „literat”, poza tem wiedziałem, że jest pan pisarzem.
— To poco pan wnioskował?
— Bo te jest metoda śledcza. Wiedzieć, to nie sztuka, sztuką jest wnioskowanie. Z tego szczegółu, że oddał pan konduktorowi bilet do Zakopanego dowiedziałem się, już dosyć łatwo, że nie jedzie pan do Werony, że zaś jutro odbędą się w Zakopanem zawody narciarskie, znowu zaryzykowałem twierdzenie, że pan jedzie na zawody.
— Nadzwyczajne! — szepnąłem.
Wielki Bruno Wrzecian uśmiechnął się.
— Robiło się rzeczy trudniejsze. Ale i ja jadę na zawody.
Przypomniała mi się nadzwyczajna historia z Conan Doyla, w której to przed wielkim matchem fototbalowym zniknął nadzwyczajny bramkarz z załogi Oxfordu i Sherlock Holmes go odszukał, Czyżby zniknął najlepszy polski narciarz? Zapytany o to Bruno Wrzecian zrobił wielkie oczy.
— Nie, panie, ja jadę jako sprawozdawca sportowy…
Zdumiałem się, ale nie bardzo, pomyślawszy, jak giętka jest polska inteligencja, zupełnie zaś przestałem się dziwić, z wielkim nawet szacunkiem myślałem o sportowem znawstwie śledczego genjusza, ujrzawszy na zawodach przy mecie „sprawozdawców sportowych”, doskonałych specjalistów,; był tego sztuk kilkadziesiąt, ludzi otrzaskanych ze sportem na wszystkich stadionach europejskich; byli wśród nich ludzie najrozmaitszych zawodów, ponad wszystkim jednak górowały doskonałem znawstwem sportu dwie panie, „wysłanniczki specjalne na zawody narciarski”. Bruno Wrzecian objaśniał mnie uprzejmie:
— Ta mała robi w jednem z pism „Stroje i mody” i „Kącik humorystyczny”. Ta druga przyjemna i czarna,, pisze w teatrze, tamta panna, ale jeździła na saneczkach — więc się trochę zna, ta ma troje dzieci i już raz była w Zakopanem, ale w lecie.
Wzruszyłem się troską polskiego dziennikarstwa o polski sport; jest to historia rozczulająca i nawet ładna; źli nasi sąsiedzi zza gór, poprzysyłali jakichś dryblasów z mapami, chronometrami, lornetami, ludzi bez serca; narciarz się wywraca, krew mu leci sikawką z nosa, a taki nawet nie spojrzy, tylko notuje, a polski „sprawozdawca” ma łzy w oczach i powiada:
— Taki miły chłopak, żeby go ucałowała…
Sambym to zresztą uczynił, gdybym był „sprawozdawczynią”; można było zresztą w entuzjazmie przekroczyć wszelkie granice.
Cały świat biały i wyiskrzony, słońce jakieś rozochocone, powietrze, jak wino, z drewnianych bud powyłaziło tysiące ludzi, z murowanych gentlemani na „sportowo”, w butach srodze okutych, ladies również na sportowo, co druga w spodenkach, bardzo szykownych, bo tak a tera moda w Zakopanem i tylko niewiasty krzywonogie, laskonogie, iksonogie lub w kabłąk, niewiasty kobiecość swoją noszące w sztandarze spódnicy, ostentacyjnie cnotliwe, obłudnie cnotliwe, przywiązane do tradycji, poza tem literatki i śpiewaczki, wreszcie kelnerki od Karpowicza — używają jeszcze stroju, swej niewątpliwej płci odpowiedniego. Reszta chodzi w spodniach, zawsze jednak tylko we dnie, wieczorem bowiem z wielu względów jest to nieprzyjęte.
Wszystko to wyległo na śnieg, aby patrzeć na narciarskie igraszki; dobry ton nakazuje, aby na zawodach narciarskich samemu być również na nartach bez obowiązku jeżdżenia na nich.
Widziałem jak doskonały malarz i wesoły malarz Kamil Mackiewicz, nieprzyzwoity ilustrator przyzwoitych moich książek, przyszedł na zawody z nartami na plecach, potem je z trzaskiem zdjął. Była jedenasta rano. Potem chyłkiem patrzył, jak się taki instrument przypina do pedałów, podglądnął, jak to robią inni, przypiął je sobie i jak stanął ja nich o jedenastej rano, tak stał bez ruchu do godziny czwartej popołudniu. O czwartej je odjął, wziął na plecy i poszedł. To był gest! Firma Hersz na nartach, firma Gebethner na nartach, firma Wende na nartach, oni na nartach w Zakopane z góry, ceny bez nart w Warszawie do góry., wszystko ma swoją przyczynę; strach wobec tego było patrzeć, jak firma Hersz pędzi błyskawicznie po jedwabnych płatach śniegu; Boże, co to będzie kosztowało Warszawę!
Prawdziwi, zawodowi narciarze już gdzieś tam daleko gonią przez zamrożone wertepy, wreszcie szmer, wołania, gwizdki, niepokój, gwar, okrzyki, ciżba i ze stoku góry pędzi człowiek jak szaleniec, za nim drugi, trzeci , czwarty, dziesiąty, siedemdziesiąty, dziewięćdziesiąty; ten goni ostatkiem sił, ten z krwawą pręgą przez czoło, tamten zlany potem zsuwa się z góry już tylko siłą bezwładności; padł, nie może wstać, słania się, gdy go podnieśli.
Nagle wrzask i radosny krzyk; leci djabeł. W miejscu ostatecznego wysiłku, gdzie po męczarni drogi czternastokilometrowej, trzeba jeszcze poraz ostatni dobyć tchu, by się nie zwalić w oczach tysięcy ludzi, na zwarjowanym stoku, na który padał co drugi, w momencie, kiedy dusza narciarza nagle wpadała mu w pięty — jakiś pędzący się jak błyskawica, szaleniec, krzyknął, właściwie roześmiał się radosnym krzykiem i poczyna wywijać kijkiem. Zjechał jak burza, ani się pochylił, przebiegł jak wiatr, aż furczało, roześmiany, pyszny, śliczny — warjat. Polak, naturalnie, że Polak, góral Krzeptowski — przecie nie Cech, bo Czech nigdy nie udaje orła tam, gdzie można skręcić kark.
Ale Czech wziął nagrodę, rzecz prosta. Bo to było tak. Polacy jechali jak djabły, skakali przez skały, przez wykroty, przez zaspy. Tam, gdzie można połamać ręce i nogi, ciskali się jak piłka, lecieli, jak ptacy. A Czech szedł w tych miejscach spokojnie, rozważnie, w słusznem mniemaniu, że mu drugiej głowy nikt nie kupi. Po chwili jednak trzeba było iść dwa kilometry pod górę, W Polsce strasznie nie lubią chodzić pod górę. Jest to zajęcie głupie dla Polaka; więc się ten i ów podrapał w głowę, zapalił papierosa skrzywił się i lazł ostatkiem tchu. Wtedy zaś wytrenowany Czech zaczynał iść, jak parowa maszyna, cierpliwy, uparty, z długim oddechem, na świetnych nartach, papierosów nie palił, w głowę się nie drapał, psiakrew nie krzyczał, wódki nie pił i — przyszedł pierwszy. Tego i owego pasja wzięła:
— Jakto? nasi zjechali jak burza i wywijali kijkami? A Czech się wykopyrtnął…
— Właśnie, właśnie, to tak zawsze. Oni po czesku, my po polsku.
Więc się wściekały polskie narciarze. Powiedziały sobie: „umiecie chodzić pod górę, chodźcież teraz skakać z góry, zobaczym, kto lepszy?”
Zbladły Czechy i zadumały się.
Znowu tysiące ludzi patrzy, jak ludzie zamieniają się w ptaki. Ach, to było wspaniałe!
Wydaje się, że góra chwyta człowieka w łapy i ciska go ponad ludzkie głowy, jak kamień. Zabije go, czy go nie zabije? Ale polskie góry miłują swoich, Słychać sygnał… Kto skacze? — Węgier! — Skoczył i leży. Jak wielki owad, co padł na grzbiet, wije się i wywija długiemi odnóżami nart.
Znów sygnał; Kto skacze? — Czech.
— Leży, leży!…
Nagle cisza, zdaje się, że słyszysz, jak śnieg cichutko taje.
— Kto skacze?
— Polak!…
— Boże mu pomóż…
— Och, byle ładnie skoczył!…
Dziesięć tysięcy serc bije mocniej. Leci, coś zamajaczyło wysoko w górze, tuż przy szczytach jodeł…
Aaaa!… Skoczył!…
Jak armatnia kula zatoczył łuk; leci lekko ugiąwszy kolana, śmigłym pyszny i śliczny, klasnął łapami nart w śnieg, aż jęknęło i świetnym łukiem objechał kolisko, ani nie drgnąwszy. Tak skoczył drugi, trzeci, czwarty. Patrzyły zdumione Węgry, kiwały Czechy głowami. Bo któż piękniej skoczy na złamania karku, niż Polak?
Zresztą, gdyby onegdaj, przy wspinaniu się na stoki, wszędzie stała publiczność, byłby polski narciarz i tam zwyciężył, nikt jednak nie patrzył i nikt nie klaskał, więc o co się miał natężać? Tu co innego; można kark skręcić, ale wśród owacyj. Zresztą go rozdrażniono; Polak pobity zaczyna być bardzo zły, więc trzeciego dnia zawodów, kiedy już było zapóźno, Polacy nabili wszystkie obce nacje, byliby zresztą nabili wszystkich djabłów, tak jechali. Nie tylko mężowie, ale i białogłowy: jak furja, jak wiatr, jak lawina przybyła do mety ogorzała, świetna polska narciarka, zdumieli się znów Węgrzynowie, zacni i mili, kiwały głowami pracowite Czechy, poznawszy, że straszna jest jakaś siłą w tym polskim narodzie, tak pysznym, że się nawet czasem da zwyciężyć, ale nie daj Boże, żeby mu zbyt włazić na narty…
Mimo pięknej porażki, dumni byli z siebie polscy narciarze; i słusznie. Trudno było o coś piękniejszego i bardziej wytwornego, niż ich jazda po brylantowym śniegu, gdyby tak ludzie jeszcze pojęli, że to wszystko nie zabawka, lecz ciężka praca, która na wagę złotych wieńców i złoto szacunku sprzedają na całym świecie, gdyby te rozhukane młode orlęta, ze śmiechem zjeżdżające na złamanie karku, wysłać na naukę, albo im sprowadzić nauczycieli, gdyby tak rząd… Szkoda, że rząd sam wywraca koziołki…
Dni zakopiańskich zwodów były piękne: patrzyły na siebie miłe nasze sąsiady nieco z podełba, wszystko jednak było urządzone tak składnie, że wszyscy się do siebie uśmiechali. Ciężką pracą urządzenie wyborne, pod koniec zaś tych zawodów, szczególnie na bankiecie, zdawało się wszystkim, że się od wieków kochają. Taka to już była miła, polska atmosfera. Wreszcie się zdawało wszystkim, (około szóstej rano), że się zaczęły nowe zawody narciarskie; ten usiłował piąć się w górę, inny wyraźnie skakał ze skoczni, wszyscy zaś lecieli w przepaść. Firma Herse objęła firmę Gebethner, płakał z rozczulenia młody Węgier, jeden Czech miał mowę po francusku, to zresztą było najweselsze. Jak wszyscy uczestnicy zawodów mogli po tym bankiecie trafić do swojej ojczyzny, Bóg to raczy wiedzieć!
O zacnem tem pijaństwie pisała jedna „sprawozdawczyni”:
„… Wieczorem zajaśniały światła, podano skromne zakąski i miła zabawa towarzyska przeciągnęła się do późna. Wzruszeni goście żegnali Polskę smutnem: do widzenia!… (Goście nie mogli ruszyć ręką ani nogą).
A druga, ta od sprawozdań teatralnych:
„… Zebrana elita Zakopanego na zebraniu w salonach Trzaski, omawiała z ożywieniem wyniki zawodów, które zespolą serca trzech sąsiadów, to też wszystkie mowy nacechowane były wielką serdecznością. Skoczne pląsy górali czarowały zdumionych cudzoziemców, ogólne zaś: „kochajmy się!” zakończyło trzy dni sportowego święta”…
(Gospodarzów poczciwi ludzie odnosili do domów, a gości do pociągu.
Upiór. — Bóg patrzy, a Hoesick zapisuje. — Poszukiwanie prawdziwych chrześcijan. — Nasi w Zakopanem — Gucio rozkoszny i Salusia piegowata. — Dzikie barany. — Rozpacz słoneczna. — Swawolny wiaterek. — Wozy Eljaszowe.
Wszelkie t.zw. „Listy z podróży”, drukowane w pismach polskich, są tylko mizernym przyczynkiem do wędrującej twórczości Ferdynanda Hoesicka. Od Ostendy po Radom wszędzie, zawsze, przez całe życie spotykałem Ferdynanda Hoesicka. Podobno Shakletona witały plemiona podbiegunowe okrzykiem:
— Hoesick! Hoesick!
Człowiek ten był wszędzie, pisał o wszystkiem kochał pod biegunem, cierpiał na równiku ożenił się w strefie umiarkowanej. Niedawno zaś wydał opasły tom p. t.: „Tatry i Zakopane”. Cóż tedy ma zrobić nieszczęśliwy pisarz, który pojechał do Zakopanego i z tej racji żąda od niego zachłanna nigdy nienasycona redakcja „Listów z Zakopanego? Powinien sobie uwiązać łykiem do szyi albo kamień młyński, albo zakopiański tom Hoesicka i skoczyć w Dunajec.
Pisało się jednak ze wszystkich zakątków świata, o czem się można z tej oszalałej przekonać książeczki, można tedy napisać i o Zakopanem; z trudnością, ale można tem łatwiej, że mimo skrupulatnych poszukiwań nikt już dość dawno Hoesicka w Zakopanem nie widział, co nietylko rzuciło na tę miejscowość cień melancholji, lecz równocześnie napełniło ją gruźlicznym smutkiem, że jeden sezon minie bez monografji. „Tylko dlatego ośmielam się napisać tych słów kilka, jak można tylko najsumienniej, chociaż nie mając niedościgłej metody autora „Listów z Ostendy”, nie będę umiał powiedzieć, jak wysoko wznosi się Zakopane nad poziomem morza i czy Zosia Gutówna wyszła za mąż za Staszka Roja, czy też małżeństwo się rozchwiało z powodu jednej trzeciej morgi gruntu na Gubałówce, zapisanej w księgach hipotecznych pod liczbą 14621 b, do której rości sobie pretensje Marduła Krwawy.
Nie będę też umiał naśladować tych rozkosznie i mile rozpustnych ustępów z wojażów rzeczonego Ferdynanda, w których słomiane jego wakacyjne wdowieństwo zmaga się z głęboką wiarą w Opatrzność, ta zaś ustrzeże zawsze każdej cnoty, t. Stoi temu na przeszkodzie haniebna rozwiązłość moich obyczajów i ohydna nieskromność moich przyjaciół, którzy kąpiąc się w alkoholu, zapominają nieszczęśni, że Bóg nato wszystko patrzy, a Hoesick zapisuje.
Tłumaczyłem to z namaszczeniem i w słowach prostych tym wszystkim poetom, malarzom i muzykom, których djabli przynieśli tego roku do fałszywej perły Tatr, do Zakopanego i którzy przez kilka tygodni napełniali je takiem zgorszeniem, że w bystrych potokach ryby zdychały, co można było łatwo sprawdzić w co drugiej knajpie zakopiańskiej i w niejednym pensjonacie. Ile zaś ci ludzie wypili, o tem może dać wyobrażenie fakt, że Karpowicz trzykrotnie w tym sezonie zatrzymywał śluzą przepływający obok jego restauracji potok, w celu pośpiesznej fabrykacji wina.
Ludzie ci mieli zasadniczą podstawę do rozpaczy. Chodzili po Zakopanem w dzień i w nocy, pilnie czegoś wypatrując; szukali pod mostami i w krzakach, w lasach i górach.
— Czemu idziesz, frasowity? — zapytałem Boya.
Człowiek ten, mało znany poselstwu polskiemu w Paryżu, miał na twarzy siedem zielonych rozpaczy.
— Szukam chrześcijanina! — odrzekł mi ponuro.
Przez cały wogóle czas pobytu szukaliśmy z trudem i mozołem i naliczyliśmy ze trzy tuziny chrześcijańskich twarzy, co nas napełniło niejaką otuchą, tak, żeśmy chcieli odśpiewać chóralnie „Rotę”. Nie opuścił nas jednak niepokój, wydaje się bowiem, że „śpiący rycerze w Tatrach usnęli przed wiekami, każdy ze swoim osobistym żydem; rycerze się obudzili, więc ich pan generał Galica zabrał w tejże chwili do wysokogórskiej kompanji, żydowie zaś zostali w Zakopanem.
Przychodzisz tedy wieczorem do knajpy na zgęszczone powietrze, mając dość świeżego. Wszystko prawie, jak w Ostendzie. Na estradzie orkiestra, ponad nią zaś uśmiechnięta paralitycznie, przemiłe wykrzywiona gęba dyrygenta, który przewraca białka oczu, czasem kokieteryjnie spojrzy w lewo, czasem westchnie w prawo i wyciąga entuzjastycznie przyjmowane „narodowe piosenki”, więc przedewszystkiem: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja!…”
Ach, jakie rozanielone gęby, ach, jakie falujące ze wzruszenia biusty!
— Salcia, słyszysz? To idzie w samo serce…
— Tylko w serce, mamusiu? To wszędzie idzie!
Potem grają naturalnie arję z „Pajaców”. Dyrygent wykrzywił się jeszcze paralityczniej i łka, ach, jak on łka…
— Dora, słyszysz? Ach, jakie to cudne: „Śmiej się, pajacu…”
— Płakać się chce…
— Wisz co, Dora? Zjidz pstrąg… Oklaski, awantura, brawo, bis…
„Coraz więcej ich się wali”; przychodzą eleganci w białych spodniach, potem „dzikie taterniki” z kilofami, a z każdym trzy panienki; jedna opalona z przodu, jedna z tyłu, jedna tylko z piegami; piersi wybujałe, jak Gubałówka, zady dostatnie, jak Kopa Magury, nosy, jak Orla Perć. Każda, ma w ręku ciupagę, bo w Zakopanem inaczej nie wypada, czasem na łonie szarotkę, nawykłą do patrzenia w przepaście; wszystkie wspaniale strojne, najczęściej w zielo—no—żółte, czasem w „narodowym” góralskim kostjumie. Zbiera się to wszystko w cudownym komplecie na codzienną uroczystość, która się za chwilę rozpocznie, bo oto kokieteryjny dyrygent, uznawszy, że szlachetne ciała są już dość podniecone do świętej sprawy, obleka gębę w najwspanialszy swój uśmiech, patrzy po zadymionej knajpie, jak zwycięzca, i daje znak do największej rozkoszy, do foxtrotta. Dzieje się wtedy coś straszliwego; jakgdyby morze Czerwone rozstępowało się z szumem, jakgdyby otwarto bramy Tworek; cała sala się zrywa, jakby ją kto znagła chciał ochrzcić, i cały bukiet jerychońskich róż ciska się pędem do przyległej sali: „dziki taternik” chwyta jakąś Rachelę za klamrę, czy za co tam się chwyta, elegant w białych ineksprymablach przylega melancholijnie do wniebowziętej Salusi, czternastoletni młodzieniec, koniecznie w koszuli a la Słowacki, sczepia się z najmilszą dwunastoletnią kędzierzawą Dorcią i pląsają foxtrotta, jak sylfidy, jak halny wiaterek, jak kolibry.
„Mirjam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie!…”
Wtedy Salusia, która ma śliczną cerę między piegami, mówi panu Guciowi w białych getrach, że jej się gorąco zrobiło, kiedy szli na Zawrat i kiedy wiatr zarzucił jej spódniczkę jemu na głowę, więc ona prosi, aby tego już więcej nie było, bo on może dostać zawrotu głowy, i nie daj Boże, upadnie, a onaby umarła, „bo pan ma takie oczy jak Zmarzły Staw”, — a on jej mówi, ,,że tańczy, jak kozica, a na Zawracie to tylko dlatego nie oślepł, że chciałby jeszcze raz zobaczyć…”
Tak to oni sobie tańczą do cztąrnastego potu, a mamusie i tatusie, wodząc za nimi rozmiłowanym wzrokiem, myślą usilnie, gdzie jest jeszcze w Zakopanem do kupienia jaka willa? Kilkanaście zakupili już w tym sezonie, a do zimy jeszcze daleko, tak, że na przyszły sezon, przyjechawszy do Zakopanego, uczciwy katolik będzie się musiał ochrzcić jeszcze raz na wszelki wypadek. Będzie to t. zw. „chrzest ochronny”.
Naiwny człowiek myśli, że wyszedłszy za granicę Zakopanego, odetchnie; niemądre swoje nadzieje buduje na tętn, że po drodze można spotkać często tak nieobliczalne i dzikie zwierzęta, jak krowy i barany ze stróżującym psem, co dotąd wystarczało, aby odstraszyć Gucia w białych getrach i Salusię z siekierką zakopiańską. Akuratnie! Idziesz na Halę Gąsienicową, a tam jest Salusia, a „przed nią bieży baranek”. Gucio fotografuje, a Salusia powiada:
— Ach, jakie to śliczne zwierzątko. Baz, baz, mój baranku!
— Na wszelki wypadek niech pani uważa, panno
Salciu, taki bydlak to on czasem ma dziwne myśli.
Idziesz w góry, gdzie leży śnieg, a tam Izio woła ponad góry i przepaście:
— Jak się mata, chłopcy! Co mówicie do tego śniegu?
Na Lido mówił nieśmiertelny Izio: „Co pan mówisz do tej fali?” — w Ciechocinku: „Co pan mówisz do tej pogody?” — w Zakopanem gada „do śniegu”. Wszędzie gada do czegoś, bo sympatyczny Izio jest bardzo bogaty i teraz bardzo polubił „to dzikie Zakopane”; dotąd płacił tylko za mineralną wodę, teraz stać go nawet na to, by płacił za takie głupstwo, którego nie widać, jak „świeże powietrze”..
Wskutek tego masowego napływu miłych gości, wszystkie przepowiednie góralskie na temat pogody, nie są warte funta kłaków. Dawniejsze, śliczne słońce zakopiańskie, zawsze uśmiechnięte i przyjazne, witało starych znajomych mruganiem złotych oczu, ogrzewało miłośnie starość Witkiewicza, kłaniało się Sienkiewiczowi, rozpromieniało Skalne Podhale Tetmajerowi, piło złote wino z Orkanem, przeglądało się szeroko otwartemi oczyma Żeromskiemu, promiennym krzykiem witało co rano w Poroninie Kasprowicza, kiwało z uśmiechem głową, patrząc na roześmianą czeredę młodzieży poetyckiej i malarskiej. Radośnie było, hucznie, promieniście i pogodnie; góry były łaskawe i łaskawą była pogoda. Wino było uczciwe, kredyt niezgorszy, ludzie uprzejmi. Ha! „Czas wszystko pożre, bo czas…” Cóż teraz ma robić to nieszczęśliwe słońce? Zajrzy do Kuźnic i przeciera oczy. Wydrapało się na Antałówkę i zaczyna sobie wyrywać z głowy promieniste włosy. Spojrzy na jedną werandę — nikogo znajomego, spoj—trzy na drugą — jakieś dziwne gęby. Nagle ze straszliwym okrzykiem ciska się za chmurę i poczerwieniałe z gniewu zapada za Gubałówką; na wielkiej werandzie tuzin pleców obnażonych, posmarowanych waseliną, opala się na czekoladę, na drugiej podwójny tuzin piersi, zamaszystych, chanaańskich, szczerzy się do słońca za swoje pieniądze i wydaje z siebie, jak z przepaści, ciężkie, rozkoszne westchnienia. Stąd nagłe chmurzenie się nieba, rozpacz rozpłakana deszczu, gniewne warczenie piorunów, co się jednak na nic nie zdało, bo któż ich odstraszy, więc i słońce innej poczęło szukać metody, wymyśliwszy torturę gorąca. Paliło więc przez całe lato, jak —oszalałe, wypiło potoki, o obłęd przyprawiając pstrągi. Także na nic. „To mnie kosztuje jaskrawy śmiech!” — powiedział sobie gość uparty i poszedł się opalić tak, że aż skóra z niego zlazła, co należy do specjalnej elegancji.
Można sobie przy pewnym wysiłku fantazji wyobrazić rozkosze pobytu w „letniej stolicy Polski”; aż się mdło robi; taka też to i stolica, nie daj, Panie Boże!
Kiedy jakiś swawolny wiaterek zawieje, taki sobie, bez złej myśli, nagle sam dostaje obłędu na temat straszliwej swej potęgi, ani myślał bowiem, żeby powiawszy od niechcenia, z najśmielszym zamiarem zerwania jednego kapelusza i zadarcia w górę trzech spódniczek, mógł podnieść w górę takie obłoki kurzu, jakie się podnoszą tylko na Saharze pod obłąkanem wianiem samumu.
Bakcyle, wielkości chrabąszczów, uniesione w górę, piszczą z radości i lecą jak szalone, gdzie się da. Przezorność ludzka jednakże nie znosi takich głupich igraszek; kiedy jej już takich awantur za wiele, wtedy się zwołują nawzajem ludzie roztropni i postanawiają położyć kres wiatrowemu warcholstwu. Dzieją się wtedy sprawy zawiłe i godne głębokiej uwagi: do kranu wodociągowego przyjeżdża opasła, dostojna beczka, zbudowana wedle wzorów miejscowych, bo dziwnie przypominająca Roola Zakopanego, Karpowicza. Wedle porządku rzeczy należy beczkę napełnić wodą; odbywa się to z sumienną dokładnością: do beczki wkłada się gumowego węża, aby ją napełnić w sposób dziwnie prosty, wąż ten jednak, opasły boa, ma z boku dziurę, którą woda wypływa, bo woda jest z natury rzeczy tak głupia, że woli wypłynąć przez najbliższą dziurę, zamiast piąć się w górę do tej wspaniałej beczki. Jakimś jednak kunsztownym sposobem ten przyrząd Danaid napełnił się wreszcie i żelazny gmach rusza z góry Krupówek w dół na żalenie Sahary. Wiaterek zakopiański jest jednakże po góralsku sprytny; bieży przed sikającym sprzętem i pędzi przed sobą kurz, jakby uciekał przed potopem; kurz zrywa się, jak oparzony i gna w dół ulicy, potem przysiada na chwilę w miejscu niedostępnem. Żelazny potwór, wypróżniwszy wnętrze, wraca po nowy zapas, wtedy zaś kurz, wywracając koziołki z radości, gna za nim, natrząsając się niemiłosiernie. Zabawa jest pierwszej klasy, powtarza się jednak dość rzadko, aby nie robić w mieście zbytniego zamieszania.
Kurz zresztą jest potrzebny do podniesienia powag dwóch straszliwych automobilów; co by to był za automobil „spacerowy”, któryby w obłokach pyłu nie wyglądał na wóz Eljaszowy? Nikt by na takie bydlę nie zwrócił uwagi, a straszliwa, groźna chmura potrzebna jest i dla powagi i dla reklamy. Wsadzają tedy w taki wspaniały, na krwawo pomalowany wehikuł (bilety u fryzjera damskiego), szesnastu gości, którzy patrzą, na . siebie ze wzajemnym podziwem i jeden dziwi się odwadze drugiego. Z początku mają wszyscy kolor twarzy popielato–szary, który w ciągu drogi, szczególnie na zakrętach, przechodzi w miły kolor, lekko zielony. Automobil jednak jest odważny i czerwony z ochoty; ryknął tedy dźwięcznym głosem i począł rwać z kopyta do Morskiego Oka. Wtedy najpierw nie widać nic, gdyż kurz się wzbija na wysokość Giewontu i opada na Krupówkach wtedy, kiedy straszliwy wehikuł znajduje się już w górach. Górale chwytają spłoszone konie, jakieś dziecko ze strachu wpadło do potoku, jakiś suchotnik, krzycząc przeraźliwie, bieży na dworzec kolejowy, aby się dać pochować gdzie indziej, szyby drżą, beczą zdumione kozy. Obrazek jest tak śliczny i tak miły, że uśmiech rozjaśnia duszę.
A szesnastu gości pędzi w chmury, orłowym szlakiem, szczękając zębami i uśmiechając się z rozkoszy, tym uśmiechem, którym starszy nieboszczyk pozdrawia nowoprzybyłego.
Domy warjatów. — Takie śliczne, takie brudne, takie kochane! — W apartamentach Karpowicza. — Napoleon i jelenie głowy. — Arogancja gości. — Góral i panienka. — Zakopane dla ducha: kinematograf. — Jedna dama drugiej damie. — Pogrom Futurystów. — Straszliwe zapowiedzi.
Po długiem szukaniu na dnie serca, wynalazłem wreszcie coś, co może być pochwałą Zakopanego: oto jest to może jedyna miejscowość na ziemiach Rzeczypospolitej, w której cośkolwiek budują; widzi się prawdziwe, czerwone cegły i prawdziwe gaszone wapno, przypominające kolorem i pewnie smakiem majonezy i kremy w zakopiańskich restauracjach. Budują jakieś trzy, czy cztery wille i dwie wyniosłe kamienice na Krupówkach. Jest to pomysł haniebny i łajdacki, aby psuć idealną, swojską sylwetę zakopiańskiego corsa przez stawianie domów, wyciągniętych pod linję. Domy takie odstraszać będą krowy, kozy i owce, które bardzo lubią spacer po Krupówkach, pozatem arogancką miną swoją będą się naigrywały boleśnie z przemiłych domków, w których się przytuliły wdzięcznie żydowskie sklepy Domki te, stawiane z rozkoszną fantazją, tworzą jedno z najbardziej malowniczych ugrupowań na świecie; jeden jest bardzo duży, drugi bardzo malutki, i ten malutki przytulił się do dużego miłośnie, jakoś bokiem pod czterdziestym piątym stopniem; dwa inne stoją też obok siebie, ale zagniewane, bo się odwróciły do siebie tyłem i jeden drugiemu ciska pod nogi, co może najgorszego, więc odpadki z kuchni, nawóz z obory i inne takie delikatesy; ówdzie inna „dimorra casta e pura”, z głupkowatem spojrzeniem okien, miluchny domek, wysunął się o trzy kroki na chodnik, jakby się chciał z bliska przypatrzyć automobilom; inny skromny, uciekł w tył; jeden wali się w lewo, drugi na prawo, trzeci do środka.
Wszystko to tworzy całość tak rozmaitą, zdobną w schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, oberwane gonty, wykrzywione okna, że oczu nie można oderwać. Takie to swojskie, takie śliczne, takie brudne, takie kochane; a że znowu budują jeszcze jedną stodołę, więc się dusza raduje, że fantazja. nie ginie. Każdy to zna, każdy to widział sto razy, ale nikt nie umie odczuć wichrowatego piękna zakopiańskiego city. Byle bałwan zaraz ci powie, jak to ślicznie jest w Karlsbadzie, albo węgierskiej stronie, jak to tam schludnie, jakie jakie wygody. Naturalnie! A czy takie indywiduum, chwalca zagranicy, widział tam na pryncypalnej ulicy stajnię, tyłem zawadjacko do ulicy zwróconą, Stajenkę ubożuchną, w której doją kozy? Zaniknąć takiego w koziej stajni na trzy noce! Każdyby zaraz chciał, aby najdroższa nasza tatrzańska mieścina miała ostendski kurhaus; trzeba upaść na głowę z Koziego Wirchu, aby nie umieć odczuć prostoty i wdzięku na przykład werandy u Karpowicza: obok szumi dziko potok, drży w nim rozhasana natura, wściekły żywioł, a tu obok rozkosz spokoju, sentyment, jasność, swojskość, psiakrewskość, cholera, wszystko to, od czego jasno się robi w polskiej duszy; dwa wazoniki bluszczu, rzewne, bezsilne, tkliwe, naprzeciwko napis prosty i zrozumiały: „tualeta”, tak poprostu, bez głupich wykrętów, obok jelenie rogi, potężne, wspaniałe, rosochate, pyszne; czaszki jelenie, oczodołami patrzące groźnie na tego mizernego przybysza z miasta, na ten zakalec, na tego natręta, poprostu na tego id jotę; a jeśliś się przeraził czaszek jelenich, spójrz gdzieindziej, a serce się w tobie roztkliwi, jak słowik: oto dwie sarnie główki z gipsu patrzą na ciebie szklanem okiem. To było dla serca, czy chcesz czegoś dla duszy? Masz, bierz, chwytaj, stać na to zakopiańską restaurację: oto cztery obrazki z „Polonji” Grottgera, oto na deszczułce w jednym rogu on, Napoleon. Nos ma nieco zwichnięty, brodę trochę otłuczoną, ale znać cesarza. Patrzy na Karpowicza, jak na swojego marszałka, tylko czasem zamgli mu się orli wzrok, kiedy przy karcianym stoliku pan doktor wyjdzie z pod trzeciego króla, będąc na ręku. Jak można, jak można?
A przecież nietylko Karpowicz jest ozdobą Zakopanego; jest jeszcze Morskie Oko, w którem żydy tańczą foxtrotta, jest kawiarnia Trzaski, gdzie go tańczą katoliki, jako, że to bliżej kościoła. Trzeba tedy mieć wątrobę chorą, aby żądać więcej ; i tak daje się tu wszystko za pół darmo, sto dwadzieścia marek za trzynaście poziomek, prawie z cukrem, czy to nie podarowane? Taki warszawski przybłęda zarazby chciał, aby biedny, wymizerowany, nieszczęśliwy restaurator z nad potoku poił go kozią śmietanką i dawał sałaty z szarotek, tembardziej, że czasem sześciu żydów obsiądzie stół, każe sobie podać jedną wodę z sokiem i sześć słomek.
Nie należy się tedy dziwić, że niemądre pretensje przygodnych gości napełniają goryczą zakopiańskich restauratorów. Bo i jakże? Gość przyjedzie na miesiąc i myśli, że łaskę robi jemu, potentatowi, od czterdziestu lat zasiedziałemu. To też taki fircyk z Warszawy prędko spokornieje.
Przychodzi z gór w nocy, około jedenastej, zmęczony jak sto psów i chce jeść.
— Niema nic! Kuchnia zamknięta!
— W takim razie proszę o chleb i szynkę… — Chleba niema, szynki niema…
— Proszę o butelkę porteru!
— Porter się wydaje tylko rano od pierwszej do drugiej!
Gość ma łzy w oczach i chce zwarjować z rozpaczy, potem obiecuje małżeństwo usługującej panience, wreszcie odchodzi, cicho łkając. Dostał jednak słuszną naukę, aby wiedział raz na zawsze, że w Zakopanem nikomu na gościach nie zależy, bo tego tałatajstwa jest tyle, że zawsze wystarczy.
Całe szczęście, że krzywdę” ci naprawi najmilszy, najdroższy, ukochany lud góralski; te orły, w ludzi zmienione, kochają gości z daleka; poczciwe kmiotki górskie, roześmiane, gościnne, chciałyby cię do serca przycisnąć. A co za spryt, co za rozum, jaka zdolność obserwacji! Dusza rośnie z radości. Spojrzy taki na panienkę z Warszawy i w lot odgadnie, że jest w Zakopanem po raz pierwszy.
Panienka, jak to panienka, chce jechać do Strążysk na kawę, nie wie jednak, że się drogiemu góralowi należy za to, przypuśćmy dwieście marek.
— Ile się należy, drogi kmiotku? — powiada panienka, która dlatego może jeszcze jest panienką, że nie była w Zakopanem.
— Tysiąc dwieście marek! — powiada orzeł tatrzański.
Tak zdarł skórę z panienki, potem ze starej matrony, potem z naiwnego dryblasa, który się zapomniał ugodzić, z kogo się zresztą dało. Są naturalnie i zacne kmiotki, które tego nie czynią, ale się pewnie prędko nauczą, straszliwie bowiem są pojętni i biegli w pomyśleniu.
„W góry, w góry miły bracie, tam swoboda czeka na cię!”
Czasem taka radosna swoboda, że będziesz mógł nago biegać po tatrzańskich szczytack, pełen niefrasobliwego wesela i wyśpiewać chmurom, że cię do gołości obdarli, albo poskarżyć się wichrom, że ci na Hali Gąsienicowej kazali zapłacić za szklankę wody dziesięć marek. W każdym razie nie pobierają jeszcze w Zakopanem opłaty za widok księżyca i za pogodę, dłużej, niż trzy dni trwającą, co w letniskach pod Warszawą zostanie wprowadzone w sezonie przyszłym.
Niemożna jednak stanowczo odmówić Zakopanemu dobrych chęci i usilnych starań, czynionych w tym celu, by gościom umilić życie. Nie wszędzie na świecie można mieć za tanie pieniądze aż tyle przyjemności w najlepszym stylu. Do najwspanialszych należy kinematograf. Jeśli się kiedy Giewont nachyli nad Zakopanem, to tylko dlatego, by ujrzeć to dziwo; pierwsze przedstawienie nowego programu, ma w sobie zawsze coś uroczystego, zjawiają się bowiem na niem wszystkie matadory zakopiańskie, wszystkie patentowane piękności, kilku upartych suchotników, goście, co znakomitsi, wybitni przedstawiciele literatury i malarstwa, nieswoi mężowie z cudzemi żonami, cudze żony z nieswoimi mężami, pozatem zaś jeden wysłannik z każdego pensjonatu na przeszpiegi, czy obraz wart cośkolwiek i czy cały pensjonat ma pójść nazajutrz?
Przedstawienie jest zawsze nadzwyczajne, czar zaś jego oparty jest na nowym, doskonałym pomyśle: oto on już wzniósł rękę, aby ją zakatrupić, wtem coś trzaska i robi się jasno. Wszyscy myślą, że film już jest taki łajdacki i potargany, a to nie. prawda, to tak umyślnie, aby zaostrzyć ciekawość.
Czasem znów wykroili coś ze środka, aby trudniej było zgadnąć, o co idzie, najczęściej jednak kinematograf zakopiański używa doskonałego tricku, który budzi ogromne zaciekawienie: kilka scen nagle odbywa się do góry nogami. Bardzo to jest śmieszne, byłoby zaś jeszcze śmieszniejsze, gdyby widzowie szybko stawali na głowach, ale podobno panie nie chcą. Zawsze te same fochy!
W antraktach jest bardzo miło, kilka pań bowiem pochyla nisko głowy, albo zaczyna, czytać gazetę, czasem któraś powie:
— Żeby mnie tylko nie poznał, bo znowu będą plotki…
Jakiś lekarz kiwa głową na temat:
— Wczoraj umierała, a dziś jest w kinematografie.
Jedna pani mówi o drugiej pani:
— Ta to musi być wszędzie! Druga pani mówi o trzeciej pani:’
— Mąż to się zawsze dowiaduje ostatni! . Trzecia jędza mówi o czwartej jędzy:
— Podlotka, małpa jedna, robi z siebie!
Jednem słowem jest miło, przyjemnie i rozkosznie. Dawno nie spędziłem chwil bardziej zajmujących, jak w’ tym ślicznym kinematografie.
Zakopane dostarcza jednak wrażeń nierównie podnioślejszych, wszystkie parkany oblepione są zawsze zapowiedziami niesłychanych sensacyj, które się obdędą w sali Morskiego Oka. Na tych żółtych, zielonych i czerwonych afiszach, nalepia się zwyczajem miejscowym krzykliwe paski z jednem, krótkiem, sensacyjnem „Dziś! dziś!” W rezultacie cały parkan wykrzykuje w niebogłosy: dziś, dziś, dziś! — jakby tańczył mazura. Wszystko się tam odbywa „dziś”. — „Carpe diem!” — rzekło sobie Zakopane i „dziś” idzie na koncert „pierwszego tenora opery paryskiej”, „dziś” idzie na oglądanie wspaniałych produkcyj prestidigitatora „Górnoślązaka”, — na odczyt „o wpływie racjonalnego trawienia na siłę charakteru potomstwa”, — na występ operetki krakowskiej, — kabaretu warszawskiego, — opery lwowskiej, — wreszcie „jedyny wieczór futurystów krakowskich”.
Tego ostatniego zdarzenia nie widziałem; przez cały tydzień jednak głosiły afisze, że futuryści „pszyjechali jusz” i objaśniają w sprawach futuryzmu polskiego w kawiarni Trzaski. Wieczór odbył się tylko w połowie, na drugą nie pozwoliła policja; dość było jednak tej połowy, gdyż wybite zęby wynosili z sali teatralnej koszami.
Odbywały się jednak w sali Morskiego Oka wieczory, na których byłem przytomny i równocześnie nieprzytomny. Ludzie! ja byłem w Zakopanem na „Trubadurze”! Tego jednak nie można napisać jednym tchem, zemdlałbym bowiem z samej rozkoszy wspomnienia. Wyśpiewam to w następnym liście.
Na zakopiańskim teatrze. — Wspomnienia lwowskie. — Pochwała poezji. — Czemu nie spalono „Żydówki”? — Krótka, ale obłąkana treść „Trubadura”. — Przepych zakopiańskich dekoracyj. — Tajemnica lasu — Verdi w niespokojnym grobie. — Anatema na lwowską operę. — Panna Rojówna i Janosik zbójnik. — Dramat tańczony.
Jak szanująca się jadłodajnia, przestrzegająca sumiennie zasady, by nic w naturze nie ginęło, robi na niedzielę bigos ze wszystkich odpadków mięsnych z całego tygodnia, tak Zakopane przyrządza w sezonie letnim smakowity bigos z polskiego artystycznego żywota; więc „bierze się do tego kwaszona kapusta”, trzech tenorów, dziesięcioletnią tancerkę, kilka pianistek, trupę góralską, ananasy z kabaretów warszawskich i robi się „sezon”. Zakopane pasjami to lubi, bo po takiem widowisku można pójść na kolację nigdy z własnym mężem, zawsze jednak z cudzym oficerem; wielka ilość ozonu w powietrzu górskiem znakomicie działa na wzmożenie się sentymentów dla armji, pozatem samotne panienki w Zakopanem mają zawsze oficera przy boku na wszelki wypadek z powodu pobliża czeskiej granicy.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże, ale i dzielny porucznik też nigdy nie zawadzi.
Wieczór teatralny w Zakopanem tem się odznacza, że artyści zwykle czekają cierpliwie, aż we wszystkich pensjonatach zjedzą, ludzie kolację, ponieważ jednak uzgodnić tego nie można, więc oczekiwanie trwa dość długo, co jednak nikomu nie szkodzi, gdyż przez ten czas ludzie mają w teatrze czas na oczernianie się wzajemne, co też nikomu nie szkodzi, po chwili bowiem w teatralnej sali jest taki upał, że z ludzkich gęb spływa nietylko pot, ale i bielidło i róż i czerń oszczerstwa. Publiczność jest łagodna, cichutka i siedzi dziwnie sztywno; nie czyni tego bynajmniej z niewytłumaczonej dumy, raczej zaś z tego powodu, że dla ułatwienia duchowego skupienia się, krzesełka są niesłychanie ściśnięte. Gość z temperamentem łacno może wybić łokciem bliźniemu oko, lub dwa zęby; każdy więc siedzi spokojnie i jeśli wszystkich obmówił, przygląda się kurtynie; namalowano na niej Morskie Oko, co tem więcej jest łudzące, że przez dziurkę w płótnie wciąż widać jakieś aktorskie oko, tęsknie patrzące, kiedy się wreszcie sala napełni. Z góry kurtyny wpada w modrą toń Morskiego Oka wielka plama z oliwy, którą od wielu lat pamiętam, nie mogę dojść jednakże ukrytego jej znaczenia. Jedni mówią, że to piękne i wdzięczne uzmysłowienie przysłowia, że prawda, jak oliwa zawsze na wierzch wypłynie, inni mówią, że to kiedyś lampa pękła: dokładnego wyjaśnienia tej tajemniczej strasznej plamy w książce Hoesicka o Zakopanem nie znalazłem.
Po obu stronach sali zbudowano loże, pod baldachimami z drzewa, co przypomina katedralne stalle, rzadko jednak gość w takiej loży przypomina kanonika, rabini zaś, jak mi wiadomo, w stallach nie siadają. Sala teatralna jednak czyni wrażenie dość miłe, chociaż się odznacza niejaką surowością kryminału; pamięta ona jednakże wieczory w istocie świetne, bo i do kryminału czasem zajrzy przez kratę słońce jednym złotym promieniem. Podczas większości jednakże wieczorów można byłoby zrobić majątek w sposób niezawodny: wpuszczać wszystkich za darmo; chcesz wejść — wejdź, siadaj, gdzie ci się podoba i słuchaj; dopiero kiedyby gość chciał czemprędzej wyjść — o, wtedy niech płaci za prawo i przyjemność wyjścia. Nie ma takiej sumy, której by czasem uczciwy człowiek nie zapłacił, byle go tylko wypuścili.
Do najmilszych wieczorów w ostatnich czasach należały dwa; podczas jednego produkowała się opera lwowska, podczas drugiego trupa góralska z Zakopanego, oba zaś były cudownem szaleństwem, niedościgłą wizją, niewymowną rozkoszą, .promienną jasnością, urodą życia, cudem artyzmu.
Przyznam się, że drgnąłem z radości na widok zawiadomień na parkanie, że przybywa opera lwowska; mój lwowski patrjotyzm dostał skrzydeł, serce napełniło się wspomnieniem; byłem zawsze fanatycznym wielbicielem lwowskiej muzyki, i to, co zawsze psuło żółć Niewiadomskiemu, to mi zawsze słodyczą napełniało duszę. Straszliwie kochałem zawsze operę lwowską i choć najmłodsza lwowska chórzystka mogła być zazwyczaj moją babką, która wnukowi śpiewa ze sceny kołysanki, jednak świetny okres opery lwowskiej zapisany jest w rocznikach polskiej muzyki.
Nawet lwowskie przekłady operowe miały swój swoisty wdzięk; gdzie w Polsce mógłby kto w wierszu, bardziej zwartym i jędrnym, w kilku słowach tak wyrazić mękę miłości, jak to uczynił lwowski tłumacz w owem piekielnem: „Tyś pchła, tyś pchła mnie do miłości tej”!
Któż piękniejszych dobrał porównań, śmiałych i barwnych, jak lwowski tłumacz „Aidy”? Oto Amneris się stroi, a soprany przeplatają się z altami; soprany zapytują: „I któż wśród hymnów szczerej czci („szczerej czci!” potwierdzają alty,) — „wznosi do chwały lot?” — („do chwały lot!” — potwierdzają alty,) — „Jak wojny bóg, jak wojny bóg, jak barw słonecznych splot!” (— „jak barw słonecznych splot” — ryknęły alty).
Czy to nie śliczne? A ile głębokiego wzruszenia jest w szczebiotaniu Butterfly z porucznikiem Pinkertonem: „A te figurki, cóż się z niemi stanie”? — „To dusze moich przodków!!! — „Ach; uszanowanie!”
Porucznik Pinkerton zawsze zresztą przemawia pięknie. Śpiewa bowiem, że dlatego pływa po oceanach:
„…By człowiek z handlu swego miał uczciwe zyski…”
Ładnie to jest z jego strony, jak na nasze czasy wzruszające, i powiedziane z prawdziwym poetyckim polotem.
Mało kto jednak zwraca uwagę na te rzeczy milutkie, stylowo śmiałe i oryginalne, jak owo dźwięczne pytanie Figara, zwrócone do Almavivy: „Ja mam dowcip, pan ma złoto; czy pan hrabia nie czuje efektownego skutku tego kruszcu?”
Ha! Jakżesz tu nie miłować takiej teatralnej poezji? — jak burza przeleciała mi przez duszę na wieść, że opera lwowska da w Zakopanem dwa przedstawienia: „Trubadura” i „Żydówkę”. Przyznam się, że miałem nieco obawy, szczególnie o „Trubadura”, bo z „Żydówką” mogło być w Zakopanem łatwiej; można było pół sali w ciągu przedstawienia zaprosić na scenę i byłby gotowy chór, najstylowszy, jak tylko można.
Opera lwowska jest to jednak opera śmiała i dała sobie radę doskonale, trzeba tylko mieć trochę pomysłowej fantazji. „Tańcząca żyrafa, czyli Król Jakitaki”, słynna komedja u Marka Twaina, miała dlatego tak wielkie powodzenie, że sprytni aktorowie z góry sobie powiedzieli, że publiczność zbiorowo jest tłumem ciekawych idjotów; w Zakopanem bynajmniej inna teorja nie obowiązuje, wobec tego „opera lwowska” śmiało przystąpiła do dzieła. Było też ono wspaniałe, a wywarło takie wrażenie piorunujące, że kilku ludzi odwieziono do Krakowa do Piltza, kilku do Bujwida, kilku zaufało doktorom miejscowym; i to wcale nie dlatego, by źle śpiewano, przeciwnie, dzielni lwowscy śpiewacy robili to bardzo dobrze; o obłęd przyprawiła ludzi odwaga przedsięwzięcia, niewidziana dotąd nigdzie na świecie wystawa, wspaniałość wyszkolenia i liczba chórów, szczególnie zaś wybornie dowcipne przystosowanie i „Trubadura” i „Żydówki” do potrzeb miejscowych.
„Żydówki” na ten przykład wcale nie spalono na stosie, gdyż nie mogąc ustawić stosu na małej scenie, musianoby tego haniebnego czynu dokonać na kuchni restauracji, której częścią jest sala teatralna; poza tem zakończenie to jest niesmaczne i mogłoby zbyt wielkie wrażenie uczynić na Rachelach wśród widzów. Dość już było kłopotu z ustawieniem — katedry i ogrodów pałacowych w Konstancji na scence wielkości niedużej celi w Tworkach.
Z „Trubadurem” było kłopotu mniej; w operze tej nie potrzeba wiele zachodu z dekoracjami, libretto bowiem wymaga śmiesznych drobiazgów: przedsionka pałacu, ogrodu pałacowego, zwalisk pałacu w górach Biscai, podwórza klasztoru, obozu hrabiego I,uny, sali pałacowej, podwórca pod murem więzienia i tylko jeszcze wnętrza więzienia. Są to drobnostki wcale śmieszne, które ominięto z genjalną prostotą.
Zaczyna się!
Pięciu muzyków robi wrzask. (Verdi przewrócił się w grobie na lewy bok).
Scena wyobraża „przedsionek pałacu”: namalowane drzwi ustawiono między dwoma drzewami w straszliwym lesie, który się składa z trzech drzew. (Drabik, niezrównany dekorator teatrów warszawskich, siedzi w loży, oczy z zachwytu wyłażą mu z orbit. Ktoś litościwy podaje mu chustkę zmoczoną, którą on sobie kładzie na tył głowy).
W lesie stoi Ferrando, bas okrutny, oparty na mieczu i opowiada, że jego pan kocha się w Leonorze i życzy ciężkiej cholery i czerwonki. Trubadurowi.
W tem miejscu należy wspomnieć, że niema wśród ludzi żywych takiego, któryby umiał streścić libretto Trubadura; był podobno w Tworkach stary, zasiedziały warjat, recydywista, który je rozumiał; po długich jednakże studjach udało mi się odkryć, w czem leży rozpacz tragiczna tej opery, co opowiadam, korzystając z miłej sposobności.
Otóż córka spalonej na stosie cyganki porwała hrabiowskie dziecko, aby je wrzucić w ogień, tymczasem jednak pomyliła się i wrzuciła w ognisko (cóż za roztargnienie!) dziecko własne, a tamto wychowała i to jest właśnie ów Trubadur. W ten sposób, przez takie cygaństwo uchował się bohaterski tenor opery lwowskiej, pan Ignacy Mann. Niech go przerażony czytelnik nie mienia z wielkim polskim śpiewakiem, Józefem Mannem, który niedawno umarł na scenie berlińskiej opery. Ale oto nadchodzi Leonora; wyszła z drzwi, przybitych do dwóch pni i śpiewa biedactwo w strasznym lesie, trzymając za rękę przyjaciółkę, która się od niej nie chce odczepić, bo się pewnie boi, żeby nie zbłądziła wśród trzech namalowanych drzew. Długo sobie o czemś mówią nawzajem, czego nikt nie rozumie i wracają do „przedsionka pałacu”.
Lecz — ha! — co to jest!? Piekło i zniszczenie, groza i śmierć!
To z poza „przedsionka pałacu” wychodzi straszliwy hrabia Luna, straszny łajdak, bo już po zawinięciu płaszcza i po ruchach znać jasno, że ten człowiek narobi nieszczęścia. I on także śpiewa w lesie, bo i gdzież ma śpiewać? Ale niedoczekanie jego! „Zdaleka” słychać śpiew Trubadura, który także przychodzi do lasu, bo w Zakopanem najłatwiej — rzecz prosta, — o las. Hrabia się zaczyna ciskać i mówić Trubadurowi rzeczy zupełnie ordynarne, ale bez wielkiego przekonania, Trubadurem jest bowiem p. Ignacy Mann, który czuje za sobą rasową sympatję publiczności, więc się zirytował, długo próbował dobyć, miecza, potem go dobył i napełniony wściekłością wybiegł za scenę, aby się bić z Hrabią, za kulisami jednak jest bardzo ciasno, więc się dlatego nie pozabijali.
To było bardzo ładne, ale nie rozczulajmy się, bo oto stara Cyganka siedzi przy’ ognisku w tym samym lesie, z którego w jednej ręce wynieśli przedsionek pałacu, razem z pałacem. Cyganka opowiada licznej bandzie cyganów i Trubadurowi okropne dzieje. „Banda” cyganów składa się z dwóch chórzystów śpiewających i z dwóch wynajętych, „głuchoniemych”; jeden z nich jest zezowaty i wskutek tego zdaje ci się, że to odrazu patrzy kilku ludzi. Chóry brzmią wobec tego wspaniale. (Verdi obraca się w grobie na bok prawy). Wtem Trubadura coś poderwało, bo głupia Leonora chce iść do klasztoru.
Trubadur woła:
„Jedną chwila wydrzeć może najdroższego mi anioła!”
P. Ignacy Mann śpiewa jednak: „jedna chwyla”…, co nie jest pozbawione wdzięku.
Scena następna odbywa się w tym samym lesie, po którym Wciąż chodzi w kółko Leonora, „otoczona” swoją powiernicą. Wszystko, co się dzieje w operze, już się stało za sceną, bo jakieś dwie odsłony opuszczono. (Verdi usiadł w trumnie i tłucze głową o jej wieko).
Wreszcie zamienia się scena na wspaniałą salę w zamku Castellor. Trubadur chce się żenić i podśpiewuje sobie:
„…Niebiańskie tony dźwięczą tam,
Pójdź, o, aniele mój!
Przysięga święta ześle nam,
Rozkoszy czysty zdrój!…”
Akuratnie!
Ale dobra Leonora powiada mu nato ślicznie:
„…Albo życiem mego łona,
Wydrę cię z morderczych szpon,
Lub na wieki połączona,
Zgonem twój przypłacę zgon!”
Biedactwo moje kochane! Na nic życie” łona”; wszystko djabli wzięli.
Jak wiadomo, Leonora „zwolna” skonała, pięknie śpiewając, a hrabia krzyknął: „biada moim dniom!” Wszystko to jednak działo się podczas produkcji „lwowskiej opery” sposobem, wybornie skróconym, aby się kochankowie bardzo nie męczyli. (Pod koniec opery Verdi kręcił się w grobie jak wrzeciono).
Opero lwowska! Jak można? jak można? Czy ci życie nie miłe? Czy wypada, czy to ładnie? Dwa miecze, jeden żelazny garnek na głowę i zezowaty, głuchoniemy chórzysta, a przecież na afiszu i piękne nazwiska i śliczne tradycje i sława mołojecka. Ludzie się cieszyli, a płakać się chciało, bo czyż warto dla kilku srebrników wydawać sztukę na ukrzyżowanie? Przecież taka zwarjowana eskapada się nie ukryje i dobra sława ślicznego lwowskiego teatru pójdzie psu na buty, a taka podniosła „chwyla”, jak ten zakopiański „Trubadur” napełni goryczą i do wyrzutów ciężkich zmusi sumienia aktorskie; z miłości dla Lwowa trzeba na przyszłość zaprotestować przeciwko takim występnym występom, nie zbrodniczym, lecz lekkomyślnym, bo zacni lwowscy śpiewacy nie zdali sobie chyba sprawy ze śmieszności, jakiej się dopuścili na tej wędrówce. Potem jeszcze ta „Żydówka”, — szkoda, że nie „Lohengrin” albo „Zygfryd”. Co sobie pomyślą o Lwowie ludzie, którzy tam nigdy nie byli i widzieli jedynie „lwowską operę” w Zakopanem? Trzeba było choćby zacząć operę od końca, bo by nieboszczyki nie mogły śpiewać.
W zasobnym w urządzenia i rekwizyty teatrze zakopiańskim, można by jeszcze jako tako wyśpiewać „Halkę”: góry są, można autentycznie zrobić „ej, dudarzu, smętnie gracie”, bohaterek zaś, panienek z dzieckiem, znalazłoby się coś niecoś. O zacnego Jon tka byłoby trudniej, bo bestja strasznie zmądrzał i ma teraz dorożkę, na której robi doskonałe interesy. Piękność jednak i wspaniałość dawnych czasów można jeszcze ujrzeć w Zakopanem — na scenie. Wystawiali na niej w ostatnich” czasach niebywałe dzieło sceniczne p. t. „Jak czarownice pasowały Janosika na zbójnika”. Już dlatego trzeba sztukę osądzić łagodnie, że zwykle kobiety, sztuki piszące, przypominają z wejrzenia makbetowe czarownice, tę zaś napisało śliczne dziewczątko, które się zowie panna Helena Rojówna; sztuka wprawdzie nie jest taka ładna, jak autorka, ale niezawsze dziecko podobne jest do matki, czasem też do paru innych ludzi. Grają ją jednak górale tak pomysłowo, że starają się być podobni do „prawdziwych” aktorów, co przyprawia wprawdzie o furję, o ile się zapłaciło za bilet. Uprzejmość jednakże biura koncertowego zapobiega temu, jeśli idzie o literaturę.
W pierwszym akcie Janosik natknął się na czarownicę, co się w Zakopanem często zdarza. Chytre baby odkryły w nim bystrem okiem zdolności złodziejskie, o co tam także nie trudno.
Mianowały go tedy zbójnikiem, najwspanialszym, wśród wspaniałych. Wobec tego zaczęli wszyscy tańczyć. W drugim akcie Janosik opowiada innym, to, co mu się zdarzyło w pierwszym akcie, co nie jest bardzo zajmujące, ale innym zbójnikom bardzo się to podobało, więc zaczęli tańczyć. W trzecim akcie okradli karczmę, co im się także tak podobało, że znowu zaczęli tańczyć. W czwartym akcie Janosika zabierają do kryminału, co sprawia takie wrażenie, że wszyscy zaczynają tańczyć.
Sztuka tedy składa się z trzydziestu trzech słów i z tysiąca piętnastu tańców, co jej daje prawo nietylko do wszystkich względów, przy tem jednak powinna służyć za niebotyczny wzór dla kilku dramatycznych pisarzów warszawskich; o ileżby bowiem było rozsądniej, kilka ostatnich warszawskich sztuk odtańczyć, zamiast je wygadywać? Trzebaby jednak odtańczyć je tak, jak tam tańczą; dziesięć lwowskich „Trubadurów” można oddać za jeden ich taniec nieporównany; jest to furja, obłęd, szaleństwo, burza, wściekłość, pęd, rytm wspaniały — nie taniec. W istocie, coś nieporównanego i nieskazitelnie pięknego.
Spojrzały literaty na swoje łydki z waty po widoku tego tańca; jeden westchnął, a drugi bez słowa machnął ręką i splunął.
Damy zaś były dziwnie, dziwnie zamyślone…
Wspaniały opis piły towarzyskiej, nazwanej „reunion”.
Jeśli czytelnik ma wrażenie, że wszystkie siklawy i potoki zakopiańskie zmieniłem w atrament, jeśli myśli, że wypisałem o Zakopanem całą zawartość ogromnego kotła, w którym robił atrament pan del Tintero Largo z powieści Potockiego, w takim razie zapowiadam tylko dwa jeszcze listy; czynię to zresztą we własnym interesie, doszły mnie bowiem z Zakopanego słuchy, że moje niewinne, śladu żółci pozbawione uwagi o tem „niebardzo podłem mieście” napełniły je goryczą, tak, że nie będę się tam mógł pokazać przez długie lata, a gdybym przybył, nikt mi nie poda kropli wody, ani ogonka pstrąga; na mój widok pierzchać będą przerażone dzieci, żałośnie beczeć będą kozy, góra strąci mnie w przepaść, przepaść nie zechce mnie przyjąć. I słusznie. Odwieczną bowiem zasadą polskiego dziennikarstwa jest wdzięczna pochwała wszystkich tych kryminałów, w których ludzie zamykają się na letnie miesiące. Tak się pisało od wieków i tak się pisać powinno „…Urocza Rabka, słusznie nazwana rajem naszych milusińskich…” — albo: „Otoczony wieńcem lasów Truskawiec zarysowuje się cudownie na tle przepysznej pogody…” — albo: „…I oto znów jestem w Zakopanem. Perła Tatr, jak zawsze urocza, podrożała w tym roku. Cielęcina podskoczyła o pięćset marek na funcie, nigdy jednak nie było w Zakopanem tylu wytwornych kobiet, co w tym roku, a już dawno powiedział Sienkiewicz, że „jak się Polka Panu Bogu uda…”
Złą tedy obrałem metodę pisania i sprawiedliwie czuję pewien niesmak, jak po zjedzeniu zakalca z sacharyną, które w gwarze góralskiej nazywają „ciastkiem deserowym”; żeby tedy chociaż w części naprawić złe wrażenie, które wywołałem, oczerniając tę najmilszą miejscowość, będę się starał, ulegając tradycji, opisać bezstronnie i bez „tylnych myśli” towarzyskie życie Zakopanego. Znam bowiem wiele polskich miejscowości klimatycznych, nigdzie jednak nie widziałem zabawy szerszej i bardziej wytwornej. Jedynie w Truskawcu widziałem przed laty sensację wyższą, ponad wszystkie zakopiańskie; była tam mianowicie orkiestra, która grała śliczne rzeczy, codziennie jednak był w repertuarze „Wieniec pieśni polskich”, kiedy zaś przychodziła kolej na „Jeszcze Polska nie zginęła”, wtedy dyrygent wydobywał straszliwy pistolet i przy ostatnich dźwiękach strzelał triumfalnie na wiwat w powietrze. To rozumiem, to był gest. Zakopane nie ma jednak na szczęście zdrojowej orkiestry, więc ma o jedną nieprzyjemność mniej; wskutek tego jednak życie towarzyskie nie rozłazi się po lesie, lecz siedzi w kawiarni, albo w domu, w pensjonatach i tam urządza coś takiego, co się nazywa „reunion”.
Mógłbym napisać „poradnik dla urządzających reunion”, jest to bowiem instytucja towarzyska pierwszorzędna, wytworna i miła. Robi się to tak: najpierw wszyscy ludzie bardzo się nudzą; odliczywszy dwie godziny na obiad, jedną zaś na kolację, zostaje jakieś jeszcze dwanaście na siedzenie w kawiarni. Warjaci łażą po górach, ludzie roztropni nudzą się jak mopsy; bardzo roztropni grają w bridge’a, zrezygnowani plombują sobie zęby, lekkomyślni czytają powieści, wypożyczone w czytelni, strzepując z nich od czasu do czasu chusteczką do nosa wielkie, dorodne bakcyle suchotnicze, panny myślą o tem, o czem się nie mówi, panowie mówią o tem, co się robi, poza tem wszyscy łażą jak muchy po miodzie. Gorzknieją serca, nadymają się śledziony, kwasi się żółć. Wtedy dojrzewa pora wielkiego zdarzenia: „reunion”.
Mogą sobie na tę uroczystość pozwalać tylko pensjonaty wielkie, jak Sanato, Warszawianka, lub Stamary, których zarząd posiada niezbitą pewność, że chociaż jeden gość posiada frak, dwóch smockingi, kilku tużurek i jest przekonany, że nikt z gości nie będzie tłukł drugiego łyżką po głowie podczas balu i że nikt wydekoltowanej damie nie naleje w dekolt tatarskiego sosu. Rachuby ludzkie zawsze zawodzą, nie można jednak przysiąc, że się wypadek taki nigdy w Zakopanem nie zdarzył; nigdy jednak za mojej pamięci. Starzy ludzie opowiadają… Zresztą, starym ludziom nie. można dowierzać, bo czasem bredzą.
Jednego dnia zarząd pensjonatu pisze tedy na czarnej tablicy: „We czwartek odbędzie się reunion!” Czarna taka tablica służyła kiedyś do wypisywania codziennego menu obiadu, teraz jednak okazała się zbyteczna, gość bowiem wie, że codziennie dostanie cielęcinę, która pod koniec tygodnia dorasta i zamienia się w „sztukę mięsa”. Na widok tego wspaniałego ogłoszenia, pensjonat dostaje gorączki; panie biegną do fryzjera, aby zamówić godzinę, panowie czasem zamawiają kąpiel, mamy z córkami na wydaniu nie mogą przełknąć śliny ze zdenerwowania, samotne lwice bez mężów robią manicure pazurów, wypłowiałe tygrysice wydobywają z głębokiego ukrycia elektryczne żelazko do prasowania i białą suknię; zbrodnicza, ta ze względu na kradzież elektryczności czynność prasowania, powoduje zazwyczaj krótkie spięcie i ciemności; nieszczęśliwa służba dostaje obłędu, bo wciąż wołana do pomocy, biega jak szalona, jednem słowem wspaniały pensjonat przybiera pozór renomowanego szpitala warjatów. Najbardziej jednak wzruszona jest padronessa pensjonatu, i jego honorowa prezesowa. Siaduje przy obiadach na .naczelnem miejscu stołu, a co drugi dzień skarży się na ból głowy, co ma oznaczać przepracowanie i oddanie całego życia na usługi gości, to się zaś objawia czasem westchnieniem: „ach, jakżebym się chciała stąd wyrwać!” Tak ciężko pokrzywdzonemu biedactwu, co siedzi przy stole cichutko, jak myszka, nikt nie może brać za złe, że zje sobie czasem kurczątko z kompocikiem, kiedy gość, zamknąwszy oczy, gryzie cielę, strasznie łykowate bydlę, które mu zemrzeć ze zmartwienia.
Padronessa cieszy się, biedactwo, na bal, bo ma zresztą taką wspaniałą suknię niebiesko–zielono–seledynową z żółtemi szarfami, że tym trzem małpom, co jej patrzą zawsze z zawiścią w ta oczy dzisiaj powyłażą.
O godzinie jedenastej w nocy zjawiają się „goście”, zaproszeni w drodze łaski z innych pensjonatów. Korpus oficerski w komplecie, pań obcych mało, bo swojego tałatajstwa, miejscowego i tak jest za wiele. Goście zgromadzają się w salonie, gdzie stoi zaziębione pianino, wskutek tego o jakieś siedem i pół tonu fałszujące. Jeden gość patrzy na drugiego, drugi na trzeciego, bo i co mają robić? Panie spóźniają się metodycznie, żadna nie chce bowiem wejść pierwsza. Czwarty gość patrzy na piątego, piąty na szóstego. Każdy nowy jest w rozpaczy, bo musi się wszystkim przedstawić, gość tedy lękliwy łazi gdzieś po kurytarzach, albo sterczy na schodach, czekając, aż się salon napełni.
Wreszcie weszła pierwsza dama. Aaaa! Szuranie nogami, ukłony, brzęk ostróg i początek rozmowy:
— Pani na długo w Zakopanem?
— Jeszcze nie wiem, to zależy…
— Podoba się pani?
— Owszem, to zależy…
— Zabawa doskonale się zapowiada…
— To zależy, tak, owszem…
Wtem weszła druga dama, wobec czego pierwsza spojrzała na nią wzrokiem lustrującym, poczem patrzy w sufit, na znak, że czasem na suficie można dojrzeć rzeczy bardziej zajmujące, niż suchy dekolt z „solniczkami”. Rozmowa przybiera ton gorętszy i staje się bardziej zajmująca:
— Pani na długo w Zakopanem?
— Jeszcze nie wiem, to zależy…
Weszła trzecia dama, prawie w sukni. W każdym razie więcej widać, niż nie widać. lewica! „Jestem piękna i wiem o tem”… Włosy złote, oczy niepokojącej piękności, profil z kamei, uśmiech, jak pół pocałunku, usta, jak cały pocałunek; wie wszystko, nie wierzy w nic, gardzi wszystkiem, wszystko uwielbia, kocha tylko siebie, cytuje wszystko; „okładka niemoralnego romansu”, — rzekłby Oskar Wilde.
Korpus oficerski przechodzi do nagłej ofensywy; zaczyna grzechotać karabin maszynowy dowcipu i wytwornej rozmowy: „Pani na długo w Zakopanem?” — „Zabawa doskonale się zapowiada…” — „Ma pani suknię, jak marzenie!…” (Marzenie czuć benzyną). — „Mój Boże, żeby być kwiatkiem przy tej ślicznej sukni!…” — „Musimy się upić, słowo daję!…”
Nareszcie jedno słowo, pełne mimowolnej mądrości; z tego jednak widać, że to wszystko jest tylko prologiem zabawy. Salon jednak już się napełnił, przychodzi jeszcze jedna lwica, jeszcze „dziksza”, kilka podlotków, kilka naprawdę miłych osób, te jednak zaraz siadają do bridge’a, zjawiają się dumnie dwa fraki, wreszcie ktoś dosiada klawicymbału i wytłukuje na nim „Salonie”. Zaczyna się ruch w interesie;’ szuranie nogami, znowu brzęk ostróg, lody przełamane i salon podryguje w epilepsji one stępa. Czasem, jak brylantowy okruch doleci cię od tańczącej pary jakiś strzęp rozmowy, czasem, jak róża, świeżo rozkwitła padnie ci na łono owo, — pełne tęczowej treści zapytanie: „Pani na długo w Zakopanem?… — zresztą święty Wit zawładnął wspaniałym salonem.
„Lwice” zapomniały o sobie i każda na razie pracuje na swoją rękę, zacne zaś serca żołnierskie, zawsze dziecięce, dają się brać na lep i drżą w szlachetnym szale. Zaledwie tu i ówdzie jakiś odważniejszy czyni oczyma rekonesans i zerkając w dekolt, szepce spojrzeniem: „Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie…” Prośba jest retoryczna, bo i tak wszystko widać, ponieważ jednak rzecz się odbywa w najznakomitszym pensjonacie, nie można tak bez pytania.
Jak w Wersalu.
Ponieważ jednak grajkowi pot zalał oczy, goście idą pokrzepić siły. W sali stołowej ujrzeć już można to, czego w tłoku salonu nie można było dojrzeć, mianowicie „partje towarzyskie”.
Ta pani nie znosi tamtej pani, tamta pani innej znowu pani, każda zaś stara się wyłowić z towarzystwa „najmilszych” i zgrupować ich dokoła siebie, aby tamtą żółć zalała i aby zbladła pod rumieńcem, któryby tylko zmyć mógł ulewny deszcz. Ha! to wygląda ślicznie! „1/wica” w sukni, któraby sama siebie znaleźć nie mogła, powiada do „asysty”:
— Jeżeli pan pójdzie do „tamtego” stołu, może pan już nie wracać.
„Tamten” stół patrzy z litościwą pogardą i na jej znak zjada „kanapkę” z prawie francuską sardynką. Wobec tego lwica zjada tort i pije wódkę.
„Szampan się leje, zabawa wre!” — jak powiada jeden poeta, pijąc piwo.
Temperatura się podnosi, uczciwi ludzie poczynają patrzeć śmielej w nieuczciwe dekolty. Na balu zjawiają się we fraku Baczewski, panowie Hartwig i Kantorowicz, uśmiechnięty Tabromik, Kasprowicz z Gniezna, arcyksiążę Rajner z Izdebnika, Mikolasz ze lawowa, .Fraenkel aż z Białej, towarzystwo pierwszej klasy, dowcipne i rozmowne. Nawet panienkom wolno dziś cokolwiek więcej, bo to „reunion”, więc dziewczątka patrzą z podziwem na zabawę, która zaczyna być głośna i jak pisklęta śpiewu, tak one próbują języka, a jest o czem gadać, bo kilku gości, których przed zabawą stanowczo nie można było posądzić o to, że mają cośkolwiek w głowie, teraz już coś ma . z całą pewnością. Warto też obserwować wspaniałą grę wspaniałych lwic, których wzajemna, niesłychanie wytworna pogarda dochodzi już do szczytu.
Dalszego ciągu wspaniałego balu niktby już opisać nie zdołał, nie można bowiem biegać za każdym jego uczestnikiem, gości bowiem około drugiej po północy ogarnia jakieś manjactwo: wszyscy zdawałoby się, biegają za wszystkimi, zupełnie jak w kinematografie. Ktoś wciąż ucieka, ktoś kogoś goni, ktoś znikł, kogoś nie można znaleźć, ktoś pędzi po schodach w górę, ktoś zlatuje z góry, zupełnie jakby się pensjonat palił i wszyscy coś ratowali, niewiadome tylko, dlaczego w tym wypadku wojsko ratuje same damskie rzeczy: ten boa, ten torebkę, ten szpilkę od włosów, ten wreszcie same włosy, które źle były przypięte. Sztucznych zębów nie widziałem ratowanych. Są też ludzie ospali i gnuśni, którzy w tym karuzelu udziału nie biorą i nie podlegają panice, przeciwnie, przyczepi się taki do poręczy schodów i sani do siebie gada, idjota. Zauważyłem, że tak posępnie działa tylko wino węgierskie.
W owym czasie sala balowa znacznie się rozszerza i obejmuje ogród, lub park, otaczający pensjonat; zbliżywszy się nieoględnie po nocy, usłyszeć możesz wśród szmeru liści i w słodyczy rozpachnionego powietrza gdzieś w kąciku padające jak rosa słowa: — „Więc czy pani na długo w Zakopanem?…” — „To zależy, to zależy!…” Albo:
— Jak pani włosy dziwnie pachną!
— Nie wierzę, każdy oficer tak mówi…
— Czemu mnie pani nie wierzy?
— Bo życie jest mąką, proszę pana.
— To pani wcale nie wierzy w miłość?
— Może, proszę pana, ale niech pan mówi ciszej, bo kogoś djabli niosą. A tu są języczki, nie daj Boże!
Chwila ciszy, jak wtedy, kiedy słowiki odpoczywają. Potem nagle:
— Co pan robi? Czy pan oszalał? W innym kącie, szeptem, po pauzie:
— Śliczna noc!
— Och, zasnąć tak, zasnąć i już się nie zbudzić! On milczy smutno; ona patrzy w gwiazdy i myśli:
— Kiedyż on wreszcie zacznie, idjota? W innym zakątku słowa drżą od wzruszeń.
— Czy pani nie za zimno? Zaziębi się pani!
— To i cóż? Czy warto żyć?!
Tragiczne akcenty wywołuje zawsze tylko Baczewski, chociaż na ogół dziewięć na dziesięć zakopiańskich dialogów balowych, jest przepojonych śmiercią i melancholją.
Nieśmiały z natury, przybliżyłem się jednak do jakiejś niewieściej, rozpogodzonej, uśmiechniętej twarzy; o kobiecie tej rzekłby Balzac, że „wszystko sama sobie zawdzięcza, nawet złoty kolor swoich włosów”. Uśmiechnięta twarz uczyniła się śmiertelnie poważna.
— Bardzo jest wesoło! — powiadam.
— A mnie się chce płakać! — rzecze twarz uśmiechnięta.
Z literatem inaczej nie można.— Wobec tego pytałem ze śmiertelną powagą:
— Pani na długo w Zakopanem?
— Tak długo jak pan… jak pan… — odpowiedziała cicho i spojrzała smutno na księżyc.
— Wino austrjackie, potem pomarańczowy Baczewski… — pomyślałem smutno.
Prywatny dom warjatów. — Wilcze doły. — Symposion poetów. — Uwagi o zabawach. — Roześmiane wspomnienie. — Denuncjacja o nocnem wyciu. — Afront czytelnikowi. — Niebywała wyprawa w góry.
Byłbym zgoła niewdzięcznym, gdybym nie wspomniał z rozczuleniem tych miłych chwil, które zawdzięczam „stałym mieszkańcom” Zakopanego. Stały mieszkaniec tem się odznacza, że nie mogąc sobie znaleźć w życiu gorszego kłopotu, kupił sobie w Zakopanem willę. Najmilsi ludzie mają czasem uderzenia krwi na mózg. Mam jednak wielu znajomych, którzy mają własną willę, co im Bóg dość łatwo przebaczy, albowiem cierpią bardzo; ponieważ jednak z socjalnego punktu widzenia, mało we mnie budzą współczucia kłopoty ludzi bogatych, wspomnę jedynie o ich radościach, ludzie ci mogą bowiem dawać „przyjęcia”. Wiele też zażyłem rozkoszy w domach tych ludzi szlachetnych (Mouton Rotschild z 1904 i węgierskie 1816); wiele też zażyłem udręki, jeśli „prywatna willa” była nastrojona artystycznie, z widowiska bowiem w Morskięm Oku możesz uciec, aby w pobliskim potoku ochłodzić rozpaloną głowę, nijak nie można tego uczynić w domu prywatnym. Straszliwą jednak jest złośliwość ludzka, metody zaś jej przeniesiono żywcem z Warszawy, gdzie cię czasem proszą na „kilka chwil”, bo będzie parę osób, „sami swoi”, dwie najwyżej Amerykanki („zakocha się pan odrazu!”); przychodzisz, niemądry i nieszczęśliwy, a .tu kanapy obłożone matronami, z których każda pamięta racławickie zwycięstwo, trzydzieści panienek wierci się dokoła własnej niewinności, kilka kompletów męskich i te dwie śliczne Amerykanki, całe w, złocie, srebrze, w brylantach, dolarach, w pudrze, w różu; suknia z każdej spada, jak marka, piersi pną się w górę, jak dolar. Potem zamykają drzwi, dają herbatę, jedno ciastko i ktoś zaczyna porykiwać śliczne piosenki, aby rozkosz była zupełna. Tak złośliwie podstępne zaproszenie zdarza się też i w Zakopanem.
Idzie się wieczorem przez dwa potoki, trzy kładki, przez cztery cudne podwórka, mija się dwie, stajnie, wykręca się nogi, wybija się ząb przedni, rozdziera się ubranie na krzaku, przełazi się przez jeden parkan, rzuca się od czasu do czasu kamieniem za dwoma złymi psami, co się znosi jednak pogodnie, zdążasz bowiem do prywatnej willi, której właścicielka ma oczy lazurowe, kształtu migdałów, „zęby jej, jako trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niegodnej” (stary Salomon to był koneser!), usta jej, zielone na portrecie Witkiewicza, w rzeczywistości są uczynione z rubinu. Więc chętnie idziesz przez. dwa potoki i trzy kładki, cóż bowiem jest — milszego nad ucieczkę z Zakopanego, które śpiewa „Trubadura” i urządza „reuniony”, do prywatnej willi, „z drzewa, lecz podmurowanej”, gdzie nikt nie śpiewa, bo dom wygląda poważnie i dostojnie.
O, złudo!
Zgromadzenie jest pierwszej klasy: jest jeden poeta bardzo chudy, jest drugi, chudszy od pierwszego, jakgdyby sam został w domu i przysłał tylko swój cień, jest rozgłośnej sławy malarz i dramaturg, zacny przyjaciel, który takie robi miny, jakgdyby miał zaraz odgryźć nogę chudemu poecie i rozpruć brzuch opasłemu, jest wspaniała malarka, tak pełna życia, żeby „djabła wyonacyła”, jest artystka dramatyczna, której uśmiech topi śnieg na górach, giętka, jak leszczyna, jest groźny władca teatralny, uśmiechnięty, bo na urlopie, jest Boy, sam z sobą milczący, poza tem „publiczność”: jedna teściowa, jeden prześliczny podlotek, i panienka złotowłosa, która albo chce wyjść za mąż, albo wstąpić do kinematografu; trzeba zauważyć, że teraz żadna panna nie chce wstąpić do klasztoru, tylko zawsze do kinematografu.
Ach! Jest jeszcze i On!
On, złotobrody, promienisty, nieoszacowany, nieporównany: ostatni z tych, co rej wodzili w Zielonym Baloniku; dojrzawszy go, fortepjan kłapnął ze strachu białemi zębami, bo gdy ongo dosiędzie, wytarga z niego stalowe wnętrzności.
Ponieważ proszono na herbatę, więc ją nalewają, ale z flaszki; ma kolor pomarańczy i czterdzieści procent alkoholu; zjawiają się „kanapki” i „coś na zimno”, gościnność ta jednakże budzi nieco niepokoju. Poco to i dlaczego? Wygląda to coś „ad captandam benevolentiam”, przypomina wyborczą kiełbasę. Czy teściowa będzie deklamować? Nie, teściowa, z rodzaju bardzo łagodnych, nie ma tego zamiaru.
— Co z tego będzie? — pyta poeta opasły poetę chudego.
— Jakieś nieszczęście! — odpowiada widmo człowieka.
Dramaturg ponury patrzy na genjalną malarkę takim wzrokiem, jakby za chwilę miał jej wyłupić korkociągiem lewe oko. Artystka dramatyczna mruga w stronę Boya porozumiewawczo, jak Hartwig do Kantorowieża; ci coś wiedzą, niegodziwcy.
Stało się!
Pani domu stanęła przy fortepjanie. Złotobrody uderzył w struny. Jezus, Marja! Śpiewa! I któżby to mógł pomyśleć? Kobieta z miną Izoldy, śliczna kobieta, „matka dzieciom”, pełna dowcipu i wytworności — i ona także! Tyle potwornej obłudy w takiej anielskiej formie! Ha! Niczemu już na świecie wierzyć nie można, nawet’ „matce dzieciom”.
A ona śpiewa.
Oknem nie wyskoczysz, bo to parter, skończy się na złamaniu jednej ręki, uciec nie możesz, bo jeszcze jest sześć butelek wina. A ona śpiewa… Naturalnie po francusku, z cudowną minką pasterki z Normandji, tak rzewnie, że się serce kraje. Ponury dramaturg, nie mogąc znieść rzewności, która mu łzy z oczu chce wycisnąć, idzie „za kulisy” na wódkę; poeta — widmo bieży za nim, gdyż człowiek rozrzewniony nie zna miary i może narobić wielkiej w zapasach szkody.
„Pieśń umilkła”… — jak zwykle pisze kronikarz, opisując pogrzeb; rozpoczyna się drugi koncert obłudy: „ach, to śliczne!” — „to było z niesłychanym wyrazem!”
— Ach, jeszcze cokolwiek! — powiada łajdacko poeta–widmo.
— Bodajeś się udławił! — szepnął mu poeta opasły.
Daremnie piękna śpiewaczka tłómaczy, że dziś nie jest przy głosie, wiadomo bowiem, że zawsze, wszędzie, każdy produkujący się zawsze tłumaczy, że dziś nie jest przy głosie. Ale śpiewa.
Wszystko, jednem słowem, jak w Warszawie: złapali cię, człowieku, dali kanapkę i śpiewają. Brzydkie kobiety za to się dusi bez drgnienia, piękne jednak wydają się jeszcze piękniejsze, kiedy śpiewać przestaną. Gdyby Wenus Milońska śpiewała dzień i noc, byłaby poczwarą; kiedy Wenus Zakopiańska przestała śpiewać, stała się cudem. Nic tak nie upiększa kobiety, jak otoczenie artystów: nic tak nie upiększa artysty, jak otoczenie kobiet. Obie strony znają tę tajemnicę i stąd ta wzajemna adoracja, która rzadko kiedy kończy się aż katastrofą, małżeństwem częściej powieścią, albo małym dopiskiem dc wiersza: „Pani X. X. w hołdzie”. Jest to najtańszy sposób wypłacenia się za dwa uśmiechy i trzy kolacje. Wiele takich wierszy zostało napisanych w Zakopanem. Przyjaźń jest zawsze wielka między mężem a niewiastą: tylko żydy w Starym Testamencie twierdziły inaczej. Poeci przepadają za kobietami (iluż ich przepadło!) — kobiety przepadają za poetami, których zresztą nie czytują. Ileż jest jednak wdzięku w owem ślicznem, strwożonym zdaniu:
— Boję się pana, bo mnie pan jeszcze kiedy opisze!
Tylko młodociane literaty przysięgają wtedy solennie, że nigdy tego nie uczynią, nie wie bowiem pisklę literackie, że kobieta niczego tak bardzo nie pragnie, jak tego, by ją „opisać”. Strasznie to lubią. Byłem tedy pewny kilku uśmiechów, przesłanych z Zakopanego na niebieskim papierze, ukrytych w słowach: „jest pan niegodziwy!” — Nie zawiodłem się.
Uspokojony wracam tedy do kroniki zakopiańskiej, mianowicie do drugiej części wieczoru, któryby można zatytułować: „Poeci się bawią”… Zdumionego czytelnika, który za swoich krwawo zapracowanych kilka marek, zapłaconych za książkę, zechce zapytać, „co mnie to obchodzi, jak bawią się poeci?” odsyłani do stu djabłów, albo na miesiąc do Zakopanego. A właśnie, że się trzeba teraz zastanowić, jak się w Polsce bawią? Na tym wieczorze w Zakopanem widziałem, jak się bawili przed laty w „Zielonym Baloniku”, na idjotycznym „reunionie” widziałem, jak się bawią teraz.
Kiedy się zbierze teraz kilku zacnych Polaków na „zabawę”, wygląda to tak, jakby sobie każdy przedtem na tę uroczystość wyrwał sześć zdrowych zębów; aż dziw, że nie śpiewają: „Mnie biednemu tęskne życie, bo mam w sercu żal”… I djabli biorą całą zabawę, jeśli się towarzystwo nie urżnie; wtedy przynajmniej czasem ktoś kogoś zdzieli po łbie, albo sobie na wymyślaj ą od „fałszywych psów” i od wszelkich choler. Wtedy zresztą też są smętni i czynią to bez temperamentu, jeśli zaś są wytworni i piją na smutno, wtedy np. we Lwowie, hucznym kiedyś i cudownie narwanym, śpiewają zawsze wspaniałą pieśń na miejscu spłodzoną: „Zmącona krynic toń… (Boże drogi!) — „Nie pachnie kwiatów woń… (woń i nie pachnie, ha!) — „Gdzie człowiek’ zwróci się, smutno i źle!”
Serce się kraje, takie to jest śliczne i smutne!
Na reunionie wleje w siebie panienka złotowłosa sześć większych i „szaleje”; tak wygląda teraz polska zabawa. „A znasz ty polskie zapusty”? Znam, znam! Kilku się spiło na śmierć, kilku narzeka na rząd, reszta gra w karty, „bo marka spada”.
To też z rozczuleniem patrzył człowiek na tego ostatniego, który nam tego wieczora przypominał owe dni, kiedy się żyło brylantową odrobiną rzeźwego śmiechu. Ten ostatni Mohikanin, ów Złotobrody, umrze niezadługo w zakładzie dla obłąkanych, bo się jednego dnia zaśmieje w głos i pierwszy z brzegu policjant zamknie go, jako uporczywego warjata. I tak już pozwala sobie za wiele: wszystkim jest smutno, a ta kreatura się śmieje i uczy tego innych, co deprawuje kobiety i znieprawia młodzież, która, widząc pogodnego człowieka, zaczyna śmiać się wesoło. Polska współczesna uczy się teraz pogody i radości u najczystszego jej źródła, w kabarecie i na operetce, w istocie dawno mi milszy uśmiech tak nie rozjaśnił gęby, jak niedawno na operetce, kiedy figlarny amant śpiewa do primaballeriny: „Molly, ach, ty mulatko, Molly, ty czekoladko, ty”! Potem mi to zaśpiewał jeden znajomy, potem słyszałem to przez .drzwi pralni, potem to śpiewał w podwórzu szewc, a na parterze panienka „salonowa”, bo prawdziwa radość szerzy się jak czerwonka, albo zaraza bydlęca.
Krakowski zaś ten człowiek przypominał dobre czasy: piosenka za piosenką, jedna od drugiej piękniejsza, słowo, nabrzmiałe od radości; pełne, krwiste, jurne, takie psiakrew jedno! — humor czysty, rwący jak potok, huczący, jak burza.
Poeci się bawią!
Drgnęła z pustej radości kanapa w salonie, drgnęła na niej zacna teściowa, poeta chudy ma w oczach łzy z radości, poeta chudszy podryguje jak oszalały, poeta opasły trzęsie nadmiarem brzucha, jak kopicą siana, dramaturg ponury, uśmiechnął się po raz pierwszy, jak nieboszczyk, któremu się coś wesołego w grobie przypomni, Boy patrzy na swoje wiekopomne dzieło, zażenowany, zarumieniony, jak panienka (panienka z przychówkiem, rzecz prosta!) damy zaś — damy przestały mówić! Triumf wspaniały, nieoczekiwany; zdaje się, że nad głowami słychać jakiś szelest, jakiś ruch; to cienie bohaterów „Zielonego Balonika” zleciały zapewne zdała na ostatnią ucztę: Noskowski potężny, misterny Sierosławski, Leszczyński, pełen słodyczy, Sichulski, któremu zamiast słów, same fjołki z ust lecą, Józef Czajkowski po stokroć miły, Nowaczyński okrutny, Puszet, i Szczepkowski, z gliny bałwanów lepiący, cała ta gromadka, wyklęta, roześmiana, co się po świecie rozlazła. Pewnie przyszli i, chodzą po górnem piętrze, aż któryś nie mógł już utulić serca, bo nagle wrzasnął w głos: „Będzie tam cicho do stu djabłów?!”
Ach! to nie oni, to lokator…
Ha, trudno, lokator, choć lokator, ale musi też czasem spać, wobec czego towarzystwo zostaje wylane i idzie: przez dwa potoki, przez trzy kładki, przez góry, przez przepaście, przełazi dwa parkany, przemyka się, jak koniokrady, popod stajnie, aż dochodzi do Krupówek; dusze jednak są tak pełne śpiewu, że zaczynają czynić wrzask po nocy. Jeszcze raz trzeba przecież zaśpiewać tę najpiękniejszą piosenkę.
Z okien wychylają się rozczochrane głowy i przerażone twarze. Teraz mogę się przyznać policji zakopiańskiej, że to literatura tak wyła przy księżycu, najgorzej zaś człowiek Złotobrody i poeta chudy. Trzeba pomóc sprawiedliwości w wyszukaniu złoczyńców.
To była jasna chwila w Zakopanem, druga z dwóch, które przeżyłem; żadna bowiem skromność nie pozwoli mi na zatajenie czynu, którego dokonałem. Sam nie wiem, kiedy i jak, ale dokonałem; jest on na oko mało prawdopodobny i brzmi jak opowieść zakopiańskiego doktora, który się zaklina, że zabił w Dunajcu ogromnego łososia — zwyczajną laską. Obecnych przy tem zdarzeniu było dwóch: doktor i łosoś, ten zaś świadczyć nie będzie. Ja zaś mam świadków czynu, o którym słuchy dotarły do najdalej położonych domów. Oto byłem w Tatrach.
Tępy z natury czytelnik myśli, że jest to rzecz niesłychanie łatwa, że nato są góry, żeby po nich chodzić, co już wielu przede mną zrobiło, o czem świadczą świadectwa tak niezbite, jak zbite skorupki jaj, bynajmniej nie orlich, lecz kurzych, na twardo i strzępy gazet, porzuconych na wyżynach. Łatwa jest to rzecz, ale nie dla mnie; daleką i trudną jest droga od biurka na tatrzański szczyt, z premjery nad przepaść. Ha! Mam przyjaciół, wielkich taterników, którzy kiwali nade mną głowami z uznaniem. Byłem bowiem na szczycie Granatów, ogólne zaś zdanie, że „krowa może tam zajść również” jest dość nikczemnym wymysłem zjełczałych mózgów, albo tych taterników, którzy obwiązani sznurami i plecakami, zaopatrzeni w sztabowe mapy i kilofy, leżą cały dzień w krzakach, pod wieczór zaś okurzają sobie na gościńcu buty, wydobywają z kieszeni szarotki i przychodzą do kawiarni, niemal „cudem wyratowani” i bardzo głodni. Wyprawa zaś moja była wspaniała i jestem z niej dumny.
Wiele w tym moim niebywałym czynie jest zasługi moich przyjaciół, — muszę się nawet przyznać, że i ich niesłychanej chytrości i szwindlów. Powiada mi Boy:
— Pójdziesz jutro ze mną w góry?
Serce we mnie zamarło. Rzecz się dzieje w kawiarni, orkiestra gra „Bo miłość to cygańskie dziecię”, ten zaś każe mi iść w góry.
— Daleko? — powiadam.
— Do Czarnego Stawu!
Myślę sobie, że znałem kilku ludzi, co tam byli i wrócili cało. Solski był dwa razy, a żyje i dobrze mu się powodzi. Trzeba jednak być ostrożnym, więc zdaleka kołując, rzekę:
— Słyszałem o jakimś wypadku na tej drodze… Jakaś panna straciła równowagę i upadła, czy coś takiego…
— Pannom się to zdarzało, — mówi Boy — po drodze jest las.
Jak las, to nie przepaść. Dziej się wola boska.
— Pójdę! — rzekłem z mocą.
— Muzyka grała:
„Torreador do walki staje rad, bo nań patrzą oczy dziewoi i miłość wróżą mu, Torreador!”
Na duszę moją padł mrok. Tej nocy nie spałem, choć w Sanato nie było balu. śniło mi się, że wiszę głową na dół, zahaczony nogą o skałę, nad niezmierną przepaścią, a straszliwy orzeł górski wyrywa ze mnie kawałami mięso.
Płakałem przez sen, jak małe dziecko.
Tartarin w Alpach. — I tem umieram, że umrzeć nie mogę. — Ohydny podstęp Stanisława I. Witkiewicza. — Boy, jako sława lekarska. — Wreszcie coś mądrego.
Raniutko rozesłałem cyrkularz do najbliższych:
„Idę w góry. Proszę o moją śmierć nie winić nikogo! Testament w walizie; rachunek niezapłacony”.
I poszedłem w góry, drżąc jak autor przed premjerą, jak panna przed nocą poślubną w dawnych, dobrych czasach; wziąłem laseczkę, ponieważ zaś słyszałem, że trzeba robić zawsze zapasy, wziąłem tabliczkę czekolady, obiecał mi zresztą przyjaciel, że na Hali Gąsienicowej jest doskonała restauracja, komfort i orkiestra.
Prowadzi nas ten fenomenalnie zdolny człowiek, którego „odpadki cielesne” nazywają Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, autor „Tumora Mózgowicza”, stary taternik. Wstąpiła we mnie otucha, bo Boy sam, zamyśliwszy się w milczeniu, mógł mnie mimowoli zaprowadzić na Żabiego Konia, gdzie byłbym umarł z samego strachu.
Malarz zlustrował mój rynsztunek górski i uśmiechnął się. Uczyniło mi się gorzko. Oni mają grube buty, na których jest cała fabryka gwoździ, ciupagi zbójeckie, plecaki, peleryny, a ja sierota, mam laseczkę i tabliczkę czekolady. Może to jednak do Czarnego Stawu wystarczy. Dusza we mnie jednak trochę się słaniała, jak pijana. Miałem wrażenie, że w Tworkach są wakacje i mnie wypuścili na „wycieczkę”. Idę jednak, bo co mam robić. Idę godzinę, idę dwie, wróble po drodze zataczają, się ze śmiechu, co które bydlę na mnie spojrzy. Słońce praży, jak oszalałe. Rozpacz mną zaczyna targać, jak pies żydowskim chałatem. Próbuję przyjacielskiej rozmowy, aby sobie dodać otuchy. Oni na to:
— Mówić nie wolno, bo to męczy… Aha! to są górskie przepisy.
— Poddaj się ku przodowi i zlekka uginaj kolana!
Aha! to tak jakby powiedzieli konającemu: „głowę nieco na prawo, stopy równo, to ci lżej będzie konać!” Poddaję się jednak ku przodowi i zlekka uginam kolana. Stare są obaj taterniki więc wiedzą, co należy czynić, ale i ja wiem, że gdy się kto zmęczy, ten niech się na pół godziny położy na trawie, a odpocznie.
— Kłaść się nie można!
— A co można?
— Usiąść na dwie, trzy minuty!
— Myślę sobie, że jestem jak jajko, które gotują „na miękko” i podają mu czas na tę operację przez trzy „Zdrować Marja”.
Idziemy wciąż pod górę, która ma głupkowatą właściwość: coraz jest wyższa.
— Jeszcze jedno wzniesienie! — powiada malarz.
Minęliśmy i to wzniesienie.
— Jeszcze jedno — powiada.
Tak to już jest w Tatrach od niepamiętnych czasów, że „jeszcze tylko parę kroków”, co trwa pół dnia. Nic na to nie poradzę. Ale oni to wiedzą, źli ludzie, i czasem tylko patrzą na siebie z pod oka. Ale i ja umiem być bohaterski: byłem przez sześć tygodni w wojsku, wprawdzie w kancelarji, ale w wojsku. Bohaterstwo trzeba jednak pożywić, sięgam tedy po moją tabliczkę czekolady i wydobywam na końcach palców zawiesisty krem czekoladowy. Roztopiła się, jak i ja się roztapiam wszystek. Wtedy moja rozpacz mówi tonem, pełnym słodyczy:
— Macie co do zjedzenia?
— Mamy — powiadają i idą dalej.
— Czy nie możnaby…?
— Podczas pochodu? Nie można jeść, idąc. Na przystanku…
Nigdy szczerzej nie chciałem skonać. Wirowało mi tylko w głowie: głupi tramwaj ma przystanek na każdym rogu, a ja…
Po godzinie mówią mi jednak, że za godzinę dojdziemy.
— Czy daleko jeszcze na Powązki? — zapytał nieboszczyk.
— Za godzinę tam będziemy, drogi panie… — rzecze karawaniarz.
Przyszliśmy na Halę Gąsienicową; odpoczynek i uczta: dwie szklanki herbaty. Do jedzenia niema nic; przyjaciele nie chcą dać nic, bo zapasy zjemy „trochę dalej”. Zaczynam myśleć, którego z nich mam zarżnąć najpierw? Ale chodźmy dalej; może tam dalej łatwiej o przepaść, to nas wszystkich djabli wezmą. Cóż, kiedy po drodze niema przepaści… Zaczyna się jednak widok tak śliczny, że — jednak warto żyć. Czarny Staw: cudny, jedyny.
Przyjaciele pytają troskliwie:
— Może już się zmęczyłeś?
— Kto? Ja???
I rwę naprzód, jak spłoszony koń. „Sępy z drogi, orły z drogi! — „Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi…” Pot się ze mnie leje, z kieszeni wycieka mi sos czekoladowy, nogi pode mną drżą, ale idę, jak maszyna. Przyszliśmy nad Zmarzły Staw.
Aaaa! „Lubię spoglądać, wsparty ponad Zmarzłym Stawem…”
Oczy mam pełne zachwytu; chciałbym tych złych ludzi uściskać, ale nie wypada czulić się w obliczu kamiennych olbrzymów. Sokoli mój wzrok sięga ponad szczyty. Tak, nie mylę się!
— Kozice! — wołam w zachwyceniu.
— Gdzie?
— Tam, tam, pod Kozim Wirchem!
Spojrzały stare taterniki i patrzyły długo…
— To dwie żydóweczki — powiada autor „Tumora”.
Sokoli wzrok mi się zamglił i wtedy dostałem kiełbasy i chleba; jadłem ze łzami rozczulenia, napiłem się wody ze stawu i byłem szczęśliwy. Tak! W Warszawie nie uwierzą, nie mogą uwierzyć. Nawet, gdyby było wydrukowane — wtedy tem bardziej.
— Pójdziemy na Granaty! — powiada nagle Witkiewicz.
Co takiego? Granaty? Słowo to pękło z hukiem tysiąca granatów. Tłumaczą mi, że kto doszedł tutaj, powinien pójść dalej. Więc się uparłem, oświadczając, że mogę umrzeć i na tem miejscu, a oni niech idą, choćby na Węgry. Spojrzały po sobie potworne przyjacioły moje, pogadały coś bazyliszkowatemi oczyma i stanął taki kompromis :
— Na Granaty, to w istocie za daleko, ale do Pustej Doliny dojdziemy.
Rozpacz siadła na mnie, jak sęp. Chodźmy do Pustej Doliny, do Zwarjowanej Doliny, .do Śmiertelnej Doliny. Chodźmy na cmentarz, na Łysą Górę, na Szklaną Górę, chodźmy do piekła…
Przyszliśmy do Pustej Doliny.
Wtedy mi tłumaczą dobitnie, że kto jest w Pustej Dolinie, ten powinien pójść trochę wyżej.
— Jak się nazywa to „trochę wyżej”?
— Bulka, czy coś takiego.
Idziemy na to „coś takiego”. To nie ja szedłem, to szła furja, jedna z najstraszliwszych, jakie widziałem. Czepiałem się kamieni rękami, nogami, paznokciami, zębami. Wyłem głucho, płakałem bez łez i szedłem. Kamień bydlę usuwa się z pod nóg, łapiesz go ręką, — także mu się. to nie podoba. Boże! Boże’ Już się zdaje, że to koniec, a to jeszcze jedna góra. Wściekłość moja zaczyna być jadowita, zjawia mi się w duszy zdolność do zbrodni. Przyjaciele podcinają mnie zachętą, jak biczem; laseczka trzaska mi w strzępy; dusza moja porwana też na strzępy. To trwa trzy godziny.
A kiedy się wpół martwy znalazłem na jakimś szczycie, skąd się roztoczył widok na niebo i chyba na całą ziemię, niebo wstąpiło we mnie, jasność, rozkosz, radość i wesele. Jestem wniebowzięty.
— Więc to się nazywa Bulka? — pytam zachwycony.
— To się nazywa Granaty! — odpowiada mi człowiek, który dlatego tylko żyje, że go zbyt miłuję.
Przez taki szwindel dostałem się na ten szczyt. Było zbyt blisko Boga, żeby w niebie nie słyszeli mojej przysięgi, że drugi raz w życiu tam nie będą.
Potem zaczęła się rozkosz rozkoszy: zjeżdżanie na dół po piargu. W jednej chwili wywracani się i z ręki pociekło mi trochę krwi. Doktor Żeleński — Boy poradzi.
— Boyu, co z tem robić? Znakomity lekarz drapie się węgłowe.
— Czy ja wiem? Zdaje się, że trzeba jodyny… Albo może nie jodyny, może woda… Najlepiej zapytajmy Witkiewicza.
Nie można go było jednak o nic pytać, bo rycząc z uciechy, że mnie przywiódł na hak, tarzał się po śniegu. Bóg jest tak dobry, że może po wielu latach mu to przebaczy.
I mnie przebaczy tę pisaninę, dowiedziawszy się w końcu, o co mi szło właściwie? Czytelnik myśli (choć myśleć nie powinien, bo to nie jego sprawa), że wyłącznie dla jego podejrzanej przyjemności naraziłem się na gniew króla gór, wielu pięknych pań, mniej lub więcej malowanych, a co gorsze na gniew pana Karpowicza. Bynajmniej. To była tylko pułapka, to był pozór, to był podstęp. Kto doszedł do połowy góry, ten pójdzie i na szczyt, mnie przynajmniej tak wykierowano, niechże mi będzie wolno uczynić to z innymi. Kto przeczytał sześć listów, ten nie popełni rzeczy tak ohydnej, by nie przeczytać zakończenia, tych kilku słów poniżej, a o to mi szło, by je przeczytano. Pragnąłem tego całem sercem, zmierzałem ku temu opisując, co się dało i nie dało i zmyślając niestworzone historje, aby ogłosić wreszcie, że jest w Zakopanem rzecz tak piękna, że piękniejszej być nie może, tak bardzo zacna i szlachetna, że nie może być szlachetniejszej i że w gromadzie próżnującej są ludzie pracowici, wśród samolubów — ludzie największej ofiary. Ci ludzie założyli w roku 1912 towarzystwo „Odrodzenie”; oto oni: Franciszek Kosiński, ich przewodniczący, Klara Jelska, Urszula Brzozowska Czaplicka, Marja Chylińska, dr. Adamski. Postanowili wszystkie siły poświęcić temu, by ratować chorą młodzież polską bez różnicy stanu: rzemieślniczą, szkolną, akademicką, młodzież p obojga.
Znalazła się prawdziwa, polska, święta kobieta — to p. Klara Jelska. Ona dała inicjatywę ona poświęciła cały swój majątek i ona to b wytchnienia, bez spoczynku, z radością rzewną, z poświęceniem bez granic, stróżuje przy swoich młodocianych chorych, jak najlepsza, najserdeczniejsza matka. Bezgraniczny i bezcenny jej trud, on przedewszystkiem, zdołał ze skromnych początków doprowadzić do wielkiego dzieła; co stoją w najsłoneczniejszem miejscu Gubałówki, zdała od kurzów, śmieci i brzydkich woni Zakopanego dwie wille: „Słoneczna” i „Lithuanja”; setka nieszczęsnej młodzieży leczy się w nich słońcem i powietrzem, a nad nimi i wciąż z nimi, w dzień i w nocy Klara Jelska, uosobione miłosierdzie. Którędy przejdzie, tam się za nią zwracają młode oczy, jak za najdroższą matką, a ona leczy nietylko słońcem i powietrzem gór, lecz słońcem swojej niezmiernej dobroci, miłującem spojrzeniem, a słodyczą słowa; kiedy nas oprowadzała po ciepłych izbach, z każdego łóżeczka leciał do niej rozradowany uśmiech; sto uśmiechów dziękuje jej za wszystko, za wszystko. A ona, w białem ubraniu szarytki, wydobywa z ukrycia serca, jak łakocie dla chorych dzieci, to słowo miękkie i słodkie, to uśmiech dobrotliwy, to pieszczotę; lecz twarz taką słoneczną ma tylko dla tych swoich najdroższych chorych, przysięgła sobie bowiem, że wyrwie biednemi swemi rękoma złej gruźlicy, studenta, czy zabiedzoną w biurze panienkę; im nie pokazuje nigdy twarzy stroskanej, lecz wielka, ogromna troska zatruwa jej noce: jak ich ratować, kiedy niema z czego? Rząd wspomaga — owszem, — siedm marek dziennie daje zapomogi na głowę. Mój Boże! To trudno. Rząd nie może, bo sam nie ma. Więc p. Klara Jelska czyni cudy, zapracowuje się na śmierć, nie dośpi i nie doje; łata, buduje, przerabia, zdobywa z pod ziemi; założyła własną stolarnię, bo trzeba robić stołki i leżaki, hoduje krowy, bo nie może najdroższym swoim biedactwom dawać fałszowanego mleka. Oprowadza mnie nawet po stajniach i oczy jej się świecą z radości, że to wszystko dla nich… dla nich. Lecz co czynić? Jak długo można cudem żywić przez cały rok setkę nieszczęśliwej, chorej młodzieży? A to nie ostatni kłopot… Nie trzeba dopuszczać, by choroba weszła w stadjum groźne; trzeba więc jeszcze jednej willi osobnej, wspaniałej, aby tam leczyć młodzież zagrożoną. Willa sama nie wyrośnie, choć powinna, bo powinien się stać jakiś cud, aby opromienić bezgraniczne poświęcenie. Więc p. Franciszek Kosiński, człowiek o żelaznej energji, całą duszą tej sprawie oddany, poszeptał z tą najszlachetniejszą duszą niewieścią. P. Jelska pojechała w swoim fartuchu białym do Warszawy i musiała tam ludzi olśnić sercem i zdumieć ich ogromem swego poświęcenia, bo znaleźli się zacni dyrektorowie banków, którzy pożyczyli. I jest już trzecia willa; jest to willa „Oksza”, wspaniały dom, który właśnie przerabiają. Jest to ukochane dzieło p. Kosińskiego.
I co dalej? Niech na to już odpowiedzą serca ludzkie. Gdyby ludzie mogli widzieć, jak ja to widziałem i tę kobietę i te dzieci chore, zdrowiejące, pełne ufności, wymieniające między sobą dusze i serca, biedny student z bladym chłopakiem z suteryn, mizerna panienka z biura z kaszlącą szwaczką, — gdyby widzieli tę nędzę, którą kilku ludzi ratuje z rozrzewniającem poświęceniem, — gdyby to dzieło małe, a tak bardzo wielkie, tak ciche, a tak niezmierne, widział pan minister Zdrowia Publicznego — możnaby być spokojnym. Tylko, że oni tam wszyscy, a cicha, skromna pani Klara Jelska przedewszystkiem, nie umieją prosić. Myślą, że to przecież obowiązek święty każdego, aby wesprzeć taką pracę ogromną, co ma zachować młode pokolenie, śmierci je wyrwawszy. Więc się ważę na wołanie w ich imieniu, i w tej chwili chciałbym, aby każde moje słowo miało kształt serca, aby patrzyło w dusze ludzkie przeląkłem, proszącem, męczeńsko cichem spojrzeniem chorego polskiego dziecka. Któż nie drgnie, taktem spojrzeniem dotknięty. Tak patrzy w ludzi dobrych, co to czytać będą, sto par oczu dziecięcych z willi „Słonecznej” i z „Lithuanji”. Jest tam śliczna kapliczka, w której biedactwa się modlą. Może to wymodlą i dla siebie i dla innych, że się ludziom serca załzawią i każdy czemprędzej uczyni, co może, aby im pomóc.
„Ktokolwiek będziesz w zakopiańskiej stronie”, zajdź tam i zobacz; ujrzysz cud miłosierdzia i uczynisz co należy.
A p. Klara Jelska, która wszystko oddala dzieciom chorym, może odetchnie i uśmiechając się do nich, nie będzie miała w oczach łzy niepokoju i okropnej troski.
Zakopane zamienione w Szwajcarję. — Czarna giełda.— Historja jednego dolara.
Wiele już napisałem o tem mieście straszliwem. Przemawiałem mu do sumienia, do duszy, do serca i do głowy. Nic nie pomogło. Więc piszę o niem ten list ostatni, z całą pewnością ostatni, niedługo bowiem całe Zakopane zostanie wtrącone w ciemnicę, lochy więzienne, czyli, mówiąc nie tak romantycznie, będzie siedziało w kryminale, z takim zaś, co tam siedział, nikt się, jawnie przynajmniej, zadawać nie będzie. Przeto należy mi pożegnać tę lichą imitację miasta, które zginąć musi sromotnie, jednego dnia bowiem zirytowany dobry Pan Bóg chwyci w rękę Giewont, jak młot kamienny, i pocznie je tłuc po łbie, rozwali wszystkie jego budy i zetrze z powierzchni ziemi, aby ślad po niem nie pozostał.
List ten datowany jest ze stycznia 1924 roku. Wtedy to chwycił wielki mróz, a mnie gorąca pasja.
Jestem tak doskonale ochrzczony, że nie miałem zamiaru tej zimy wyjeżdżania do Zakopanego. Stare nałogi chodzą jednakże po kościach, więc jak jaskółka w jesieni czuć nagle zaczyna, że jej czas już puścić się za morze, i jak różowa panienka poczuje dnia jednego, że już jej czas puścić się za… — nie! nie tak, ale coś w tym sensie — tak stary włóczęga czuje w środku zimy, że nadszedł czas, aby się powlec do tego przeklętego Zakopanego.
Mało wprawdzie podobny jestem do jaskółki, nie bardzo też, co mnie martwi, przypominam różową, jak obłok, dziewicę, lecz jestem starym włóczęgą, więc pojechałem.
Takie myśli nachodzą człowieka zwykle w nocy i mnie myśl wyjazdu przyszła też w nocy, mniemam tedy, że albo tej nocy ktoś się z moich znajomych powiesił, co zapowiada nieszczęście, w pierwszym rzędzie i bezspornie dla powieszonego, w drugim dla jego krewnych, jeśli nie zostawił majątku, w trzecim dla jego znajomych, którym był winien — albo też muszę mieć jakiegoś wroga nieboszczyka, który mi w nocnej ciszy łajdackie podszeptuje plany.
Dość, że pojechałem. Tyle już razy byłem w Zakopanem, że mnie nic już tam nie zdumiewa. Co się może zmienić w Zakopanem przez pół roku? Było krzywe, i będzie. Były żydy, są i będą.
A jednak w zimie roku bezpańskiego 1924 — coś dziwnego stało się w tej wylęgarni bakcylów.
Już na dworcu kolejowym zauważyłem dziwne zjawisko. Oto połowa ludzi, wyjeżdżająca z Zakopanego, wsiadała do wagonów, licho wie, dlaczego — w bieliźnie. Dwadzieścia stopni mrozu, a do przedziału włazi mój znajomy z ciupagą w sinej dłoni, w koszuli tylko i w jaegerach. (Jaegery to jest takie coś z wełny, wymyślone w Niemczech, czego z obawy zaziębienia człowiek systematyczny nie zdejmuje nigdy przez osiem miesięcy w roku).
Za tym gołym lezie drugi, za nim trzeci. — Przepraszam pana — powiadam ze słodyczą w głosie — ale zdaje mi się, jeśli się nie mylę, że pan zapomniał na podróż wdziać spodnie… Znajomy spojrzał na mnie zgoła dzikim wzrokiem. — Ha! ha! — syknął — spodnie? Pilnuj pan swoich, mój panie!
Ma szczyty zajęte! — pomyślałem ze współczuciem, nietyle mając na uwadze płuca, ile raczej głowę. Dziwne, dziwne rzeczy! Ale to dopiero był początek.
Hucznie, buńczucznie, z brzękiem dzwonków, ze strzelaniem z bata, z ciągłem gubieniem walizki, z papierosem w zębach, ze strachem w duszy, jadę do pensjonatu, którego nazwy, rzecz prosta, nie wymieniam, bo go będę oczerniał, co zresztą już nieraz robiłem.
Jest to najmilszy w Zakopanem pensjonat, naturalnie dlatego, że ja w nim zawsze mieszkam, ja i przyjacioły moje. Innej racji do wyróżnienia nie widzę.
Mieszkają tam dobrzy ludzie, a właściciel wydawał mi się zawsze przy zdrowych zmysłach.
Jakiś jednak owej zimy padł na nich urok.
Słyszę, jak żona tego zacnego człowieka woła do niego:
— Winkelriedzie! Winkelriedzie!
— Czego to żądasz, Lozanno?
— Nie widziałeś panny Lucerny?
— Poszła na nartach na łąkę Rüttli!… Słucham i uszom nie wierzę.
— Albo to mróz tak na nich działa — myślę ponuro — albo się też na mój przyjazd z radości urżnęli.
Jestem jednak zatroskany i smutny. Jem pierwszy obiad, głęboko zamyślony.
Podają ser z wielkiemi dziurami, czego tu nigdy nie robiono. Dziury czasem były tu w obrusie, sera na nim nie było nigdy.
— To szwajcarski! — powiada mi z dumą podająca do stołu dziewica, która się od urodzenia Zakopanego nazywała Józia.
Powiadam jej:
— Józiu kochana, niech mi Józia powie…
— Ja się nie nazywani Józia… Ja się nazywam teraz Armgarda!…
— Oj! A Marysia to już także nie jest Marysia?
— Całuję rączki, także nie! Ona się teraz nazywa Mechtylda…
Powarjowali, jak mi Bóg miły! Pisali mi wprawdzie przedtem z Zakopanego, że to już nie Zakopane, tylko Szwajcarja, ale nie myślałem, że aż do tego stopnia.
Ale i na tem nie koniec.
Po obiedzie wszystko wyległo na balkony z aparatami fotograficznemi. Dom wygląda jak zamek średniowieczny podczas turnieju, przed domem zaś dziwna odbywa feię uroczystość: pod jodłą stoi nieruchomy jak bałwan chłopczyk do posyłek, pyzaty i uśmiechnięty, jak przystało na młodego idjotę, a na głowie ma jabłko, zaś właściciel pensjonatu o dwieście kroków oddalony napina łuk, zrobiony z obręczy starej beczki, z cięciwą ze sznurka, i mierzy bystrze w młodego idjotę.
Pot mi wystąpił na czoło.
Zrozumiałem. Tak, to jest Szwajcarja, a to prawdziwi Szwajcarowie — rachunek będzie we frankach szwajcarskich. Ci, co wyjeżdżali w bieliźnie, także się o tem dowiedzieli, przede mną. Dostałem małego zaćmienia umysłu; jakiejś panience powiedziałem, że jest szwajcarskie cielę, jakiejś damie przedstawiłem się ponuro:
— Jestem Werner Stauffacher z kantonu Schwyz.
I zgrzytnąć musiałem zębami, bo baba zwiała jak kozica.
Jak Szwajcarja, to Szwajcarja…
I oto tam, gdzie duchy i upiory pijały szampana, gdzie rozprawiano o tem, kto z kim, gdzie i kiedy? — czy to prawda, że on nie chciał, ale ona się uparła? — o tem, czy pannom nie szkodzi jazda na saneczkach — gdzie poruszano wesoło i bez troski tematy piękne i pouczające — dziś ponury duch samiec gada do ponurej samicy ducha:
— Frank znowu skoczył…
— A niech skacze i niech nogi połamie!
Oto wszystko, co zostało z zakopiańskiego żywota, bo mało co więcej.
Choroba się zrobiła epidemiczna.
Przychodzę do restauracji Karpowicza, odświeżonej i oświetlonej niesłychanie. Znowu oczom nie wierzę; w sali pusto, żadnego gościa, ale mimo tego ruch jest wielki i także jakaś uroczystość; na podjum wetknięto ciupagę, a na ciupadze zawieszono stary kapelusz; dziewice, podające potrawy, ustawione w szereg z nieśmiertelną Honorcią na Czele, przechodzą obok i okładają kapeluszowi głęboki ukłon.
— Czyj to kapelusz, na Boga!
— Pana Karpowicza!
Szwajcar! Szwajcar z Kantonu Uri!
I ten także…
Tak, tak! Ci, co przede mną tu byli, musieli wyjechać bez portek. Nie zostawiono im nawet na otarcie łez. Wobec tego zaczynają ludzie mądrzeć i zamienili Zakopane na jedną wielką czarną giełdę. Gdyby ten dzielny komisarz, co wyłapywał w Warszawie dolarowych żydków, wyjechał do Zakopanego, zwarjowałby ze szczęścia; mógłby poprostu otoczyć całe Zakopane i wyprowadzić do kryminału, jak czarodziej wyprowadza szczury.
Marka polska już nie była znana w Zakopanem; brali ją jeszcze, niechętnie, na poczcie i w markach udzielało się przyjacielskich pożyczek. Pozatem walutą Zakopanego był dolar. Można go było zmienić wszędzie, najtrudniej zaś w banku; dla wygody moich następców w Zakopanem, muszę wszystkich pouczyć, że dolary najkorzystniej mienia tam jeden fryzjer, o dwa punkty więcej daje jeden szlachetny szewc, mogę też podać adres jednej akuszerki na Krupówkach, która kupuje wprawdzie dolary, najchętniej jednak bierze czeskie korony; franki francuskie przyjmuje tylko dwóch kelnerów, jeden z Morskiego Oka, drugi od Trzaski, liry włoskie jedna tylko baba, co stawia bańki i, mając już dość innej waluty, polubiła serdecznie papiery włoskie. Po dwóch dniach pobytu w Zakopanem można otrzymać wszystkie adresy dokładne i, obszedłszy fryzjera, szewca, akuszerkę i kelnerów, sprzedać dolara najkorzystniej u jednego rzeźnika, którego adresu nie zdradzę, bo robiłem z nim brudne interesy giełdowe.
Pozatem handlują dolarami wszystkie żydy zasiedziałe i napływowe pod każdą chałupą, w każdym pensjonacie, w każdej kawiarni, na żydowskim Giewoncie, w kinematografie, na dworcu kolejowym i podczas jazdy w sankach.
Ale to wszystko nic.
Najruchliwszą, najpotężniejszą, najbardziej podstępną i chytrą, najbardziej skombinowaną jest giełda literacko–artystyczna w kawiarni Trzaski, na werandzie między dwunastą a drugą w południe, a jeśli towarzystwo było poprzedniego dnia zalane, to nieco później. Z dziką satysfakcją donoszę o tem panu ministrowi skarbu, bo mnie tam haniebnie i bezecnie orżnęli.
Funkcjonują tam straszliwe, nienasycone szakale: Czterech poetów (och, co za wstyd!), pięciu malarzów (serce się kraje, jaka hańba!) — jeden architekt (odpuść mu, Boże, w godzinę śmierci!) — jeden znakomity aktor (na scenę grać, nie na giełdę!) — jeden krytyk literacki, ukrywający walutę w meloniku (co za zbrodniczy spryt!) ł jeden wielki, bardzo wielki muzyk (osłabłem!).
Jak to śpiewają w „Nowym Don Kichocie”?
„Do więzienia, do więzienia, bez dalszego tłumaczenia!” (bis).
Otóż ta gromada podstępnych złoczyńców, wampirów, celników, hien i szakali zdołała skupić w swoich rękach czternaście dolarów, dziesięć franków i dwie korony czeskie i od trzech miesięcy handluje tem, obraca, mienia, miętosi, sprzedaje, kupuje, pożycza, daje w zastaw, waloryzuje, lombarduje. Doszli w tem do takiej żydowskiej wprawy, że podziw bierze.
Przychodzę na tę giełdę napić się wódki, bo jest tam taki zwyczaj, że kto chce robić dolarowy interes — ten pije wódkę, kto robi w koronach czeskich — pije piwo, kto we frankach, ten pije wodę sodową. O tych tajemnych znakach wspominam dla użytku policji, aby nie wierzyła pozorom.
Jako nowy gość przysłuchuję się z zaciekawieniem dialogom moich znakomitych kolegów. Dialogi są treściwe i trochę niezrozumiałe.
Powiada architekt do poety:
— Brief do pana na dziesięć!
— Geld na osiem! — powiada poeta.
— Złam kark! — rzecze architekt.
Interes widocznie nie doszedł do skutku, jednakże terminologja żydowsko–giełdowa zachęciła mnie do zrobienia interesu.
Pogadawszy więc z duszą, zdając sobie z tego sprawę, że dokonuje wielkiej tranzakcji, rzucam nagle słowo śmiałe i potężne:
— Kupię dolara!
Jak kiedy padnie strzał i nagle wszystkie ptaki przerażoną milkną, tak umilkli moi przyjaciele. Ja — przyznaję — byłem trochę blady, ale słowo się rzekło. Oni spojrzeli jeden na drugiego.
— Ile? — jęknął literat.
— Jakto — ile? Jak w gazecie…
Zabrzmiał nieszczery śmiech; łajdak kelner, przysłuchujący się tranzakcji, zapewne cichy wspólnik, uśmiechnął się z politowaniem. Byłem blady; pot wystąpił na czoło.
— Więc ile?
Przyjaciel powiada mi dobrotliwie, jakby pouczał niemowlę:
— Żydzi robią na ultimo piętnaście…
— Co to znaczy „na ultimo”?
Tem pytaniem oddałem się im w ręce. Człowiek, który nie wie, co to znaczy „na ultimo”, jest miłym idjotą, dla którego niema ratunku. Wiec autor dramatyczny objaśnia:
— „Na ultimo” — to znaczy, że z końcem miesiąca każdy ci za tego dolara da piętnaście miljonów…
— Jakto — każdy?
— No… nie każdy, …ale jeśli się z kim umówisz
— A .z tobą można?
— Można, tylko, że ja się wycofuję z interesów…
— Aha! Więc ile za dolara?
— Dla takiego przyjaciela jedenaście miljonów, dwie wódki duże, jeden porter, jedno jasne, śledź i dwa papierosy.
— Zgoda, ale bez porteru!
— Bez porteru? — to nie jest żaden interes…
— No to dawaj dolara!
Przyjaciel rozjaśnił gębę, pożyczył dolara od architekta za trzy wódki i śledzia aż do zwrotu, a ja go kupiłem.
Za trzy dni przychodzę i wołam śmiało już, jak stary giełdziarz:
— Przyjaciele! sprzedam dolara!
Cicho, jak makiem zasiał. Łajdak kelner się uśmiechnął. Widać z tego, że nikt nie kupi dolara. Zbladłem i nogi pode mną zadrżały. Jestem zrujnowany. W gronie wampirów znalazł się jednak człowiek z miękkiem sercem, autor „Wiosny i wina”.
Sumienie go tknęło i powiada:
— Może szewc kupi…
— Fryzjer lepiej płaci! — dodał architekt, któremu oby się każdy dom zawalił.
Sprzedałem tego dolara za osiem miljonów…
Policja, gdzie jest policja? Tam na tej giełdzie dzieją się potworne rzeczy. Wielki muzyk miał dziesięć franków. Sprzedał, kupił, zamienił i dwadzieścia dwa razy zastawiał; po trzech miesiącach ten sam banknot wrócił do niego, ten sam, lecz nie ten sam: była na nim krew ludzka, krwawy pot, plama od masła, dziurka wypalona papierosem, rozmaite paskudztwo i ślady serdecznych łez. Myślę jednak, że gdybym miał nawet raz jeszcze, wbrew przysiędze, pojechać do Zakopanego, to przecież pojadę, kiedy się dowiem, że dwunastu moich przyjaciół będą prowadzili przez Krupówki z łańcuchami na rękach i nogach.
Och, co za rozkoszny widok dla serca, co dyszy zemstą!
Narazie im przebaczam; niech tam handlują drogie chłopaki. Jeszcze tylko, aby tych celników zobaczyć i te gęby rozradowane, warto przyjechać do Zakopanego i zaryzykować jednego dolara na handel…
Co jest jednak w tem najdziwniejszego, to to, że te żydy katolickie są w najlepszej komitywie z policją. Na własne oczy widziałem, jak komendant zakopiańskiej policji, rumiany jak panna i ze sztuką na doskonałej stopie żyjący, nie przeczuwając, z kim ma do czynienia, przyszedł ich prosić na bal. Albowiem trzeba wiedzieć, że w Zakopanem był bal — policji. Był to bal wprawdzie nadzwyczajny, bo nigdzie nie można znaleźć milszych i bardziej sympatycznych młodych ludzi, jak w policyjnych mundurkach, lecz równocześnie bal niezwykły, bo z miejscowych ludzi nikt się na nim nie zjawił, tylko sami obcy.
Miejscowi ludzie patrzyli na ten bal podejrzliwie; jeden właściciel pensjonatu mówił szeptem do drugiego:
— Niech pana ręka Boska broni, żebyś pan miał pójść na ten bal!
— Niby czemu?
— Panie! Toż to ordynarna pułapka… Po jednemu nie dadzą nam rady, a jakby nas tam dostali razem, to tylko lokal otoczyć…
— A ten z „Morskiego Oka” idzie!
— Ten może, ten już dostał swoje dwa tygodnie; jak kto mokry, ten może wleźć do wody, ale mnie jeszcze miłe życie.
— Patrz pan, patrz pan! Mnie się też odrazu nie podobało… Policja i tańce… Pan Szwajcar?
— Pewnie, że Szwajcar… To lepiej nie chodzić?
— Mają pana wziąć, to lepiej z domu, poco z balu?
Toteż, padłszy na kolana, błagam Pana Boga, aby ich wszystkich zabrali, choćby z domu. Wtedy się w Zakopanem zrobi przestronne i przyjemnie.
X.
Prastara legenda o Giewoncie. — Curriculum vitae halnego wiatru. — Fortepian Karola Szymanowskiego. — Najcudowniejszy poeta.
Zimowy sezon tego roku 1924 wzięli djabli, z czego wynika, że djabli mogą czasem dokonać rzeczy słusznej i sprawiedliwej.
Dawno już przypuszczałem, że murzyni Zakopanemu szczęścia nie przyniosą, ponieważ zaś tego czarnego tałałajstwa namnożyło się w Zakopanem co niemiara, zdawać się poczęło tej zapaskudzonej mieścinie, tej żabie nadętej, tej lichej imitacji miasta, tym czterem chałupom, dwom potokom i jednemu kintopowi, że jest słynną europejską miejscowością klimatyczną, i najwyraźniej oszalało.
Kiedy człowiekowi upadnie mały kamień na mózg, już może zwarjować, a przecież tym z Zakopanego całe Tatry upadły na głowę. Rzecz swoją drogą niepojęta, jak Pan Bóg może pozwalać na to, by u podnóża takich cudownych gór żyło takie paskudne miasteczko? Paskudne — to jeszcze nic, ale takie bezczelne; nadyma się, a jest brudne, połamane, pokrzywione, jakby miało przetrącony kręgosłup i za to zdziera i obdziera, a jak ci wyda resztę, to kilka suchotniczych, nadobnych, urodziwych bakcylów. Śliczne miasto!
Kiedy rycerz Giewont, kładł się na swój kamienny sen, musiał pewnie —— że to z pustym żołądkiem śpi się lepiej — dokonać jakiejś funkcji szpetnej. I z tego powstało Zakopane. Ślady tego pochodzenia płyną zresztą podczas odwilży po Krupówkach.
Żeby to jeszcze powiedzieli sobie w Zakopanem: niech będzie ubogo, ale chędogo! Żebyż to! Tymczasem maniery, a fumy, a zadzieranie nosa, a fasony! Kawiarnie, bale, dancingi, murzyny, jazzbandy. A „ono” jak płynęło po Krupówkach, tak płynie.. W kawiarni dadzą ci takiej kawy, że się żołądek zamyka nagwałt i krzyczy: nie chcę! nie chcę! a kelner uważa, abyś, gościu przeklęty, łyżeczki nie ukradł, takiej łyżeczki cynowej, na której znać ślady wszystkich zębów.
Dancing jest niebywały. Obwiesili knajpę czemś potwornem, jakąś zieloną szmatą, wrazili w to dziesięć elektrycznych lampek, i to jest najwytworniejsza sala balowa w Zakopanem. Nazywa się to „Smocza Jama”, co ma znaczyć, że ta zielona płachta, posmarowana klejem, zmieszanym z piaskiem na kolor zastarzałej gangreny, jest skórą, zdjętą ze smoka. Ha! To jest śliczne! Jeśli ten smok gdzie zdechł, to z pewnością tutaj; wypił butelkę szampana i rozpuknął się, bo nawet smok tego szampana nie wytrzyma.
W takim dancingu siedzą żydy i radują się wielce. To dzieci smoka. On ją chwyta za stan cywilny, ona jego za coś tam i tak tańczą pięknie. Tańczy Moritz, jak w St. Moritz. A katoliki tymczasem umierają na suchoty, bo nie mają za co robić co innego.
Ci zaś, co grają w tym dancingu, ciągle wyją jak obdzierany ze skóry smok. Ja się nie dziwię! Gość przyjdzie i pójdzie, ale ci nieszczęśliwi muszą patrzeć na tę smoczą dekorację przez całe noce. Wyją więc z rozpaczy, aby się zagłuszyć. Miły to jest lokal, niema co, ale za to najwspanialszy w Zakopanem. Ładniej może być tylko w kryminale, albo w takim domu, którego nie można nazwać prywatnym, tylko jakoś inaczej.
Jest to na razie jedyna rozrywka w tem słynnem mieście, innych niema; poza tem można jeszcze nosić na plecach narty i chodzić przez dwa dni w poszukiwaniu śniegu.
„Sezon” więc tak się przedstawia: zawsze była pogoda wtedy, kiedy ciebie tu jeszcze nie było, i będzie z pewnością wtedy, kiedy wyjedziesz. Kiedy zaś jesteś na miejscu, wtedy gór nie widać, bo jest mgła, śniegu niema, bo jest halny wiatr, na ulicach jest błoto, bo pada deszcz, ciepłej wody niema, bo coś się stało z rurą, światło zgasło, bo tu taki zwyczaj, ceny podnieśli, bo takie twoje psie szczęście, z sankami cię wywrócili, bo właśnie jest ślizgawica, wybiłeś sobie dwa zęby, bo studnia stoi na środku chodnika i dokoła niej jest skład lodu, kwiczołów niema, bo pan Karpowicz Wyjechał do siebie na wieś, piwa niema, bo nie przywieźli z Żywca, a z Krakowa nie chcieli, tam pójść nie można, bo gruźlica, tam nie wypada, bo ktoś umarł, jajek nie dostaniesz, bo za te pieniądze, niech pan sobie sam zniesie”, pieniędzy ci w banku nie dali, bo „jeszcze idą” — „a kiedy mogą nadejść?” — „może za miesiąc” — pożyczyć nie możesz, bo wszyscy goli, wina niema, bo woda zamarzła, mięsa niema, bo żaden baran nie zdechł, wyjechać nie możesz, bo „niewiadomo, czy wagon będzie”, umrzeć nit możesz, bo to zbyt kosztowna heca. Możesz tylko usiąść na gołoledzi, wziąć bryłę lodu w rękę i tłuc się po głupim łbie i, rzewnie płacząc, możesz mówić sam do siebie:
— A dobrze ci tak, idjoto! Kto ci kazał jechać do Zakopanego?
Żeby jednak „sezon” był w całej pełni doskonały i godny uwielbienia — Zakopane wymyśliło sobie dwa razy w jednym tygodniu halny wiatr.
Jest to niezwykle miła i zachwycająca instytucja, taki rozkoszny wiaterek, który sobie wesołe czyni igraszki.
Są wiatry poważne, stateczne; wiatry świszczące, efektowne, używane zawsze w teatrach; wiatry przyjemne, łobuzy niewinne; wiatry wesołe, zadzierające pannom kiecki, jakby chciały, licho wie poco? — sprawdzać: panna, czy też tylko udaje?; jest wiatr pajac, który przypomina wesołego psa, co się za własnym pokręci ogonem i dalej bieży; wiatr balętnik, co podskakuje i tylko wróble straszy; wiatr złodziej, co ze sznurków suszącą się kradnie bieliznę; są wiatry takie i owakie.
Zaś wiatr halny jest to wiatr — warjat, wiatr — furjat, pijany zwierz, zawalidroga, deliryk z gorącym łbem, żyd wieczny tułacz, opętaniec, który miejsca sobie znaleźć nie może na ziemi, ani na niebie, wiatr dantejski.
Urodzi się takie świszczące bydlę gdzieś chyba w Afryce i nagle ma interes do Zakopanego. Czy już to samo nie dowodzi jego szaleństwa? Przyleciał więc, pohulał wśród dolin i nagle powąchał* Zakopane. Wtedy mu gorąca krew uderza do głowy, wtedy się wściekł i oszalał. Ja się nie dziwię. Oszalały, zaczyna orgję; lata jak szalony tu i tam i szuka rady gminnej z wyraźnym zamiarem pourywania łbów tej radzie. Czasem wyłamie las, niedużo, czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy drzew, czasem wywróci dom, czasem porwie człowieka. Mnie nie dał rady (osiemdziesiąt kilogramów i ciężki dowcip), lecz ubiegłego roku porwał mego przyjaciela, zacnego poetę, Lechonia, i przez dwa dni go nosił przez powietrze od Trzaski do Karpowicza, tam i z powrotem; kochany ten człowiek dostał od tego czasu takiej manji, że wciąż biega od knajpy do knajpy — nawet w Warszawie.
Straszliwy ten wiatr ma pomysły, godne warjata, starego, rutynowanego warjata. Wiatr zwyczajny wieje krócej, lub dłużej, zwykle w jednym kierunku, zawsze w przeciwnym, niż ten, który zapowiada biuletyn obserwatorjum. Można się do niego zastosować i można sobie dać z nim radę, odwróciwszy się do niego plecami. Nikt jednak nie może przewidzieć, co zrobi, skąd zawieje i z jaką silą ten halny drapichróst. Pominąwszy już takie niewinne drobiazgi, jak wywracanie chałup, wiatr ten ma metody dręczycielskie. Przez pół godziny naprzykład wali ci pięścią w okno i najwyraźniej stara się wyrwać z zawiasów. Tarza się przytem z radości jak opętany i, widząc przez szyby twoją wściekłość, z radości pieje, ryczy, bulgocze, pokrzykuje, śmieje się jak puszczyk, gdacze jak kura, gwiżdże jak Mefistofeles u Boity; trzeba więc zgasić lampę, aby bydlę nie widziało, że się irytujesz. O, doskonale!
Z miejsca zawrócił i powiał w inną stronę, bo słychać nagły rwetes, skrzypienie i płacz jodeł. Tam łajdak używa. Wtedy usiłujesz zasnąć; ledwieś oczy przymknął — on już jest. Palnął dłonią na płask w okna, wyrwał z dachu dwie dachówki i prasnął je o śnieg, wparł się w ziemię i najwyraźniej chce wywrócić dom. Już nikt nie zmruży oka.
Taki to jest miły wiaterek. Ma afrykański gorący łeb, gorący jęzor i całe ciało rozpalone, więc się z lubością tarza po śniegu, zlizuje go ozorem, gryzie lód, a wyłamanego z korzeniem świerka używa jako wykałaczki. Mam wrażenie, że to żydowie sprowadzają ten wiatr z pustyni na pamiątkę swojej wędrówki, wiatr ten bowiem wieje w Zakopanem zawsze, kiedy przebywa tam ponad siedemdziesiąt procent żydów; w tym zaś sezonie, nie licząc murzynów, którzy podobno są poczernionymi żydami, było w Zakopanem sto dwadzieścia pięć procent żydów.
Po takim wietrze tyle jest tylko w Zakopanem śniegu, ile go potrzeba na zrobienie lodów w pierwszorzędnym pensjonacie. (Bierze się dwie miednice śniegu, łyżkę cukru, pół szklanki śmietanki koziej i trzy cytryny). Potem zaś w środku stycznia zaczyna padać deszczyk, taki nasz kochany kapuśniaczek. Porządnego człowieka zbiera rozpacz, ten i ów zirytuje się i umiera, a on sobie popaduje.
„Słońce świeci, deszczyk pada, Karpowicz dolary składa…”
Ach, jak ślicznie!
Toteż gdyby wszyscy, którzy w tym roku chcieli się powiesić, powiesili się byli naprawdę, brakłoby świerków w Zakopanem.
Oglądałem się i ja za jakimś tęgim świerkiem, kiedy mi powiadają:
— Poczekaj! Karol Szymanowski zagra… Szymanowski zagra? Warto żyć! Biletów nie sprzedawano, tylko wybranym i tylko w ograniczonej ilości. Ostatecznie pokazało się, że przecież jest w Zakopanem dwustu porządnych ludzi; jest to nie do wiary, a jednak tak było.
Koncert odbył się w Czerwonym Krzyżu, w sali świetnie ogrzanej, bo podczas koncertu tylko dwie panie odmroziły sobie uszy, a jeden oficer obie nogi. Ja byłem przezorny i przyniosłem sobie garnek z węglami, które trzymałem pod krzesłem. Stryjeński wjechał na salę na nartach, w plecaku zaś miał termos z gorącą herbatą i dwie butelki wódki. Śnieg na sali nie padał, trzeba być sprawiedliwym.
Wychodzi Szymanowski — we fraku. Sprawiało to wrażenie, że człowiek we fraku będzie grał pod biegunem zakutym w futra Eskimosom, ssącym szpik z reniferowych kości. Chce coś przemówić do publiczności, że nie jest wirtuozem i że będzie grał tylko swoje utwory, lecz z zimna zacina mu się szczęka, zęby szczękają, jak klawisze, i koniec zdania zamarzł w powietrzu. Ludzie witają go oklaskami trochę z miłości, a przede wszystkiem dlatego, żeby się rozgrzać ruchem. Szymanowski bierze pierwszy akord… Ha? Co to jest? Co ma być? Fortepian się kiwa, bo ma poprzetrącane w kolanach nogi.
Przyciska nogą pedał. Ha! Co to jest? Co ma być? — Nic! Pedał skrzypi, jak stara baba w tańcu, jak nieboszczyk, którego odwracają na drugą stronę, aby mu się nie nudziło, jak drzwi więzienia, jak pracowite łóżko, jak koła wozu, na którym wiozą skazańca, jak piasek w zębach, kiedy rydzów nie wymyto, jak niedobrane małżeństwo, jak gardło chórzystki, jak nowe buty farmaceuty.
Czerwony Krzyż posiada dobry fortepian. Fortepian chory, zaziębiony, z zapaleniem płuc, z chorobą przewlekłą strun głosowych, ze szpatem, z zołzami, z kozińcem, ochwacony, bezzębny; fortepian dziwo, fortepian monstrum, złajdaczony, zblazowany, zgryźliwy, z rozbitem sercem, zdenerwowany, irytujący się.
Na takim fortepianie grał Karol Szymanowski. Grał tak cudowne rzeczy, że się to zwierzę trzynożne zdumiało i, wściekłe z początku, poddało się mu, zachwycone, jak histeryczka, którą ktoś urokiem nieprzepartym zniewolił. Był to najdziwaczniejszy na świecie koncert,
Powinni tam na tem pudle czarnem przybić tabliczką na pamiątkę, że Karol Szymanowski grać na nim raczył.
W pauzach rozcierano wielkiego muzyka śniegiem i wódką; potem wyprowadziliśmy go tylnem wyjściem aby go nie spotkał los Orfeusza, bo go bachantki chciały rozerwać na pamiątkę. Ponieważ zaś kościół już by} zamknięty, więc długo w noc u Karpowicza dziękowaliśmy Bogu i gorąco i modlitwą zamrożoną, że jeszcze muzyka działa na ludzi i napełnia ich zachwytem.
Zresztą skutki słynnego tego koncertu były fatalne: wszyscy zaczęli grać, ten na fortepianie, ten na dolarach, ten w karty, na czem kto umiał, a że tam wypito jakieś pół butelki, — mój Boże! któż się dziwić może entuzjastom. Ale jakie to jednak ohydne miasto! Jedna baba drugiej babie opowiadała, że jeden przyjaciel artystów „ten z Boruty” — to sobie rękę wywichnął od otwierania butelek, a ten drugi — proszę pani — to i czekać nie chciał, aż butelkę otworzą, tylko szyjkę odgryzał od butelki zębami.
Z tą ręką to trochę przesadzone, ale z tem odgryzaniem szyjek, to już łajdacki wymysł. Było dziesięć butelek na osobę, a zaraz paskudne pyski zrobią z tego dwanaście!
Trochę się jednak ożywiło w Zakopanem od tego czasu. I kiedy człowiek jaśniej spojrzał, to mu się i zdemobilizowany generał wysokogórskiej kompanji, Giewont, wydawał jako mały człowiek, co się schlał i leży, i bujnopierśna Gubałówka, szeroka w biodrach baba, wydała mu się przyjemna.
To jednak tylko nastroje.
Jest jednak takie miejsce w Zakopanem, gdzie słońce zawsze mieszka i gdzie najczystsza radość, jaką tylko wymarzyć sobie można, bez przerwy panuje. Nie jest to w samem Zakopanem, lecz opodal. To tam, gdzie mieszka Kasprowicz*. Wyprężyłem w tej chwili pióro, jak żołnierz karabin na baczność przed jenerałem. Onorate altissimo, altissimo poeta!
Wielki, jasny i promienisty dusza taka czysta, jak woda Dunajca, człowiek cichy i skromny, jak dziecko, jakby tem zażenowany, że jest tak wielki, przyjaciel wierny, kompan, że drugiego takiego na świecie niema, człowiek bez żółci i wątroby, Olimpijczyk, co w życiu okazuje doświadczenie czteroletniego chłopca, furjat pracy, olbrzym ducha, prostaczek, który skłamaćby nie umiał, gdyby o życie chodziło — to jest Kasprowicz. Jak tego człowieka wszyscy bezinteresownie kochają, jak wielbią tę prostotę rubaszną, jak się ludzie do niego sercami garną, to może zrozumieć ten, kto to widział, bo jest to nie do wiary.
Teraz się przeniósł ze Lwowa na stałe do Zakopanego i na jakimś trzecim kilometrze na drodze do Poronina kupił sobie dom nad wodą, i tam „siedzi” wśród Gutów i Mardułów Krwawych, czy jak im tam.
To jest dom? To wcale nie jest dom — to jest hotel, czy co u licha. Kiedy tam przyjdziesz, zawsze pełno.
Kasprowicz ma przyjaciół na całym świecie, to też się z całego świata do niego ściągają, a baca Kasprowicz u progu stoi, ręce rozkłada i uśmiechem się z każdym przełamie, jak chlebem. Tłumno, gwarno, wesoło; słodka niewiasta, pani Kasprowiczowa, jakieś biblijne sztuki robi, aby z pół metra kiełbasy zrobić kilometr, bo towarzystwo zwykle jest żarłoczne. Ja należałem do najgroźniejszych. I tak wciąż, i tak wciąż. Każdyby trochę zwarjował, a w tym domu się radują. Jest już dziesięciu Polaków, jakieś inne nacje, ba! nawet Bułgar. Ha! To za mało!
Za pięć minut nowe sanki: to gazda z gaździną z Poronina „z wizytą” do sąsiada. Kiełbasa się wydłuża, chleb się rozrasta, a Pan Bóg się uśmiecha, że może temu drogiemu człowiekowi nowym się przysłużyć cudem.
Są wszystkie poety, wszystkie malarze, wszystkie muzykanty. I jest dobrze. A najlepiej, że jest nasz wspólny przyjaciel, choć nasz wydawca, Władysław Kościelski. Pan Bóg robi cudy, ale rzadko, on zaś niezawodnie potrafi przedłużyć tę mistyczną kiełbasę w nieskończoność. Porządny człowiek, szlachetny poeta. Niech ma zawsze wszystkie nakłady wyczerpane!
Kasprowicz urządza dom. Dom na „Harendzie”, bo tak się to nazywa „to” nad potokiem; ażeby tam trafić, trzeba się kierować wedle wszystkich gwiazd i wedle jednego mostku.
Dużo widziałem w życiu wesołych komedyj, wiele widziałem szalonych miłości, ale ani mąż żony, ani matka dzieci, ani skąpiec złota tak nie kocha, jak Kasprowicz tę swoją „Harendę”. Kupił ściany i dach, a teraz ho! ho! — pałac, zamek, kasztel, wspaniałość, Wersal, Eskurial, Alhambra. Spróbuj Kasprowiczowi powiedzieć co innego, to jak jest łagodny człowiek, to chyba się rozpłacze. Więc rzecz prosta, że niema na calem Podhalu piękniejszego domu, chyba w Paryżu, ale i to niepewne. Zbrodniarz jest i zgoła zwykły łajdak, kto tego nie widzi.
Teraz Kasprowicz zwozi deski, kupione za tom przekładów poetów staroangielskich, o czem zresztą sprzedający góral chyba nie wiedział.
— Bo to uważasz — powiada — nie koniec, słodki panie. Będę budował hall.
I patrzy podejrzliwie, jakie wrażenie robi „hall”.
— Hall? Słusznie! Każdy zamek angielski ma taki hall…
Kasprowicz ma łzy w oczach, że będzie miał hali. Laską będę bił po głowie każdego przez cały dzień, ktoby przeczył, że to nie będzie najpiękniejszy hali świata.
Potem bierze latarnię i wiedzie cię po drabinie na strych; z miłości dla najdroższego poety udajesz, że ci to niesłychaną przyjemność sprawia, że raz się okiem nadziałeś na wystającą z dachu deskę i że właściwie latarnia jest niepotrzebną, gdyż za każdym krokiem uderzasz głową o belkę, albo o komin, co zaraz zapala starym zwyczajem świeczki w oczach.
— Ach, jak tu wygodnie! Tak powiadasz.
A On na to:
— Tu będą gościnne pokoje. Dwa!
To „dwa” brzmi, jak fanfara, kiedy król wkracza do swojej stolicy.
— Aż dwa?! — zdumiałeś się.
— Oczywista, słodki panie! Gościnne!
Pan Bóg ciężko pokarze tego gościa, który tam będzie mieszkał i który nie będzie zachwycony.
Potem cię wiedzie na „podwórze”. Stoją tam dwa drzewka, które wiatr posiał.
— To moje! — powiada Kasprowicz.
Posiada on komandorski krzyż Polonji, oficerski krzyż legji honorowej, ale gdyby za to mógł mieć trzecie drzewko — sprzedałby ordery.
— A to co? — pytam — ta buda? Kasprowicz się zasępił.
— To sąsiada — mówi nagle szeptem. — Ale ja to kupię!
Cudowna chłopska, poznańska dusza w Jego Magnificencji, kiedy o ziemię idzie, nie popuści.
I zaraz plany.
— Tu, uważasz, będzie stajnia, tam to, tam owo. Tu się zasieje, tam ogród, tam ścieżki.
Mówiąc to wszystko, patrzy ci jednak to genialne dziecko niespokojnie w twarz. Coś jest w nieporządku, ale nie wiesz co? Czegoś nie zauważyłeś, a to wyraźnie martwi dziedzica. Ach! Jest!
— Mój Boże! — wołasz — żóraw!
Pana Kasprowiczowe oblicze rozjaśnia się, jak słońce; jest dumny i szczęśliwy. Bo z tym żórawiem to cała awantura: jak Zakopane Zakopanem nikt nie widział tam studni z żórawiem, a on ma żórawia.
— Żóraw! Ha! Co?! W Szaflarach już są, tu nigdy. Ludzie się dziwili, ale przywykli.
— Pyszna studnia!
— Siedem i pół metra! — krzyczy już Kasprowicz.
— Boże drogi! — chwyciłem się za głowę — aż taka głębokość!
— Z takiej głębi widać już gwiazdy w dzień… — mówi z równie głębokiem, jak ta studnia, przekonaniem nasz przyjaciel, obecny przy tem.
Gwiazdy widać!
Gdyby w tej chwili spadły na tego cudownego poetę największe godności, nawetby na nie nie spojrzał wobec tego, że z jego otchłannej studni widać gwiazdy. Jestem przekonany, że niewątpliwie czeka wiosny, aby wleźć do studni i zobaczyć gwiazdy. O, niech je zobaczy! Największe, najpiękniejsze, najbardziej diamentowe!
Więc uradowany, szczęśliwy i dumny prowadzi nas do domu. Po drodze zaś: — Uważajcie, przy drzwiach jest straszliwie zły pies!
Więc się okropnie boimy, tymczasem bałwan pies, widząc literaturę, najwyraźniej się uśmiecha i merda ogonem. Daję mu znaki, aby był wściekły, aby wpadł w szał, aby bronił domu, bo „jest strasznie zły, z tych najdzikszych”, — tymczasem ta psia mać dalej się uśmiecha. Kopnąłbym bydlę.
— Dziś jest jakiś wyjątkowo łagodny… — powiada poeta, trochę zawstydzony.
— To pogoda tak działa — mówię, rzucając „dzikiemu” psu dzikie spojrzenie.
A ten szczerzy zęby, psia krew!
U Kasprowicza nawet pies nie potrafi być zły. Taki to już los.
A w tym domu, w cudownym tym domu mieszka słońce i pogoda, wchodząca przez okna i drzwi, bijąca z tego wielkiego serca, namalowana na obrazkach, a najwięcej jej ukryto w tych tysiącach ślicznych starych książek, które są największą dumą Kasprowicza. Wygrzebywał je z pyłu, od żydowinów wynęcał, Świętokrzyską ulicę wydeptał i zgromadził sobie skarbczyk nadzwyczajny.
A książki te, jakby żywe, kiedy na kominku napalą, złotemi oczyma liter, na skórze wyciśniętych, patrzą w dobre, dziecinne oczy tego człowieka, który je kocha ponad wszystko i nowe tworzy, takie, co serdecznemi, pełnemi niezmiernej miłości śpiewają głosami.
Niech je pisze na tej swojej Harendzie, gdzie skrzypi żóraw, niech pisze jak najdłużej.
Taki jest szczęśliwy, że się ciągle uśmiecha i podśpiewuje sobie, dziwnie fałszywie. Ze śpiewaniem jest gorzej.
Dla użytku historji i przyszłych Kasprowicza biografów muszę dać zwięzły temat do rozdziałów pod tytułem: „Wielki poeta, jako śpiewak, gracz w karty i opowiadacz wesołych —anegdot”. Kiedy dziecięca i jak górska woda, tak czysta, dusza Kasprowicza jest ponad ludzką miarę wesoła, wtedy wielki pan Jan — śpiewa. Mdleje wtedy w niebie święta Cecylja a za brzuchy trzymają się z wielkiej uciechy święci pańscy. Kasprowicz umie tylko jedną piosenkę, t.zw. „Żydowski krakowiak” — zaczynającą się od żydowskiego zaklęcia: ,,Nie wierzaj go, nie kochaj mu!” — a kończącą się straszliwym bełkotem zepsutej kobzy: „truduruduru!”‘ Śpiewa ją od wielu lat nieustannie ku ogromnej swojej radości i zapewne jest przekonany, że jest to najzabawniejsza piosenka świata.
Kasprowicz śmieje się rad i tak serdecznie, z takiem przejęciem, też jak dziecko. Kiedy jest w zacnej kompanji, której wszystkie serca lgną do niego, świat się wydaje radosny i wszystko dokoła się uśmiecha. On, jak Marchołt, a dokoła niego dworzany beztroskie, co widząc, jak go wszystko cieszy, wysilają wesołość poetyckiego serca, które się śmieje w głos, a jednak on zawsze najgłośniej się śmieje, I od lat dwudziestu z niesłychanem przejęciem opowiada jako najświeższą, najwspanialszą, rewelacyjną — jedną anegdotkę o dwóch żydach, co to dokądciś tam jechali i prowadzili chytry dialog. Słyszałem ją pięć tysięcy razy, ale ciężkoby mnie Bóg pokarał, gdybym się za każdym razem nie śmiał głośniej jeszcze, niż poprzednim razem.
Wołasz: „ach świetne! ach, nadzwyczajne! cudowne”, a tego olbrzyma ducha, tego poezji purpurata, któremu troska wieczna i zaduma wielkie dwa guzy zbudowała na wspaniałem czole, jakgdybyś w tej chwili wsadził na sto koni, taki jest dumny, że tak wyborną opowiedział fraszkę.
Rad też rymem fraszki sobie robi o tem i o owem. Kiedy go demon jego poezji na moment wyzwoli i na ziemię mu zejść nie broni — Kasprowicz bawi się rymem wesołym, jak szklanicą inni. Gada wierszem przypowiastki, swywoli nim i w głos się nim śmieje. W takiej, wesołości dnia powszedniego powstała fraszka, którą do wspaniałego swojego „Marchołta” potem wraził, fraszka pyszna, w której, jak Zagłoba o sobie powiada, „wnętrzności nieco rebelizowały”, zaczynająca się od słów:
„Mędrzec stary, ale jary
Nie wiedział, gdzie są Szaflary…”
Sam wielkiem w życiu dzieckiem będąc, dzieci nadmiernie kocha; weźmie czasem malutką wnuczkę swoją, Ewcię, na kolana i godzinami wierszykami z nią gada. Ewcia, śliczny bąk, nie wie, jaki to wielki poeta igraszki wierszowe dla niej czyni, kiedyś się o tem dowie i przypomni sobie taki wierszyk bez końca na nutę: chodziła czapla po desce…, kiedy to taki strasznie dobry pan, z czupryną o miękkości jedwabiu, gadał do niej:
Ewa, Ewa, Ewa,
Chodzi koło drzewa,
I wciąż sobie śpiewa,
A jej dziaduś stary
Włożył okulary
I gazetę czyta…
Nie wolno mi bez pozwolenia poety, a trochę ze względu na obyczajność, cytować tych fraszek, któremi rozradowana rubaszność Kasprowicza, po Reyu odziedziczona, wielbi życie, albo dzień słoneczny.
Fraszka, zaczynająca się tak:
„Na ulicy Wareckiej,
Stała panna bez kiecki…”
opowiada tak dziwne przygody, że ich niesposób powtarzać na ucho, bez wina i bez wtóru śmiechu literackiej kompanji.
Takiego rodu wesołego jest wysokiej, pysznej miary wiersz, który Kasprowicz napisał w odpowiedzi na ten opis Harendy, co się na poprzednich tej książeczki stronicach uśmiecha.
Wiersz ten, nazwany „Z listów do przyjaciół i znajomych, o wszystkiem i o niczem”, jest pochwałą zakopiańskiego żywota, a wśród niej taka z serca wylana inwokacja do przyjaciół:
„…Zacni literaci,
Przezacni artystowie! Każdy cechę płaci
Za siebie, a czasami, gdy się tak wydarzy,
I za swojego druha. Od wszelkich mocarzy
Mocniejsi i bogatsi od wszystkich bogaczy,
Druhowie moi drodzy!…”
Jest w tym wierszu, sadzonym brylantami, i miejsce ciemne, gdyż o mnie tam mowa. Są to najmilsze oszczerstwa, zemsty warte:
„…Kornelcio powiada,
Że codzień go fortuna obejmuje rada,
Że chociaż jest żeńskiego rodzaju — (to znaczy,
Nie Kornel, lecz Fortuna!) — to jednak prostaczy
Zmysł jakiejś lafiryndy, by swego kochanka
Chcieć zdradzić, — jest jej obcy. Nie jest to przesłanka,
Że z za karku ta pani nigdy mu nie znika
I szepce, co ma zagrać: dwójkę trefl, czy pika
Ot szczęści mu się: kilka dni temu, my oba,
Pan Kornel i ta moja skromniutka osoba,
Do skóryśmy złupili gospodarstwa dwoje
Przemiłych…”
Tu należy się historji ze względu na Kasprowicza wyjaśnienie na temat trzeci: „Wielki poeta, jako gracz w karty”.
Otóż skromne twierdzenie, że Kasprowicz potrafił kogokolwiek na świecie ograć, jest pustą przechwałką. Należy bowiem zdradzić, że Kasprowicza, najskromniejszego wśród wielkich, rozpiera duma niesłychana, kiedy mniema, że wybornie gra w bridge’a.
Powiedz mu to, to choć obrazić się nie umie, ale się jednak obrazi. To jest pięta boskiego Achilla. W rzeczywistości dziecko czteroletnie bez najmniejszego wysiłku ogra Kasprowicza w karty, zaś Kasprowicz w bridge’a grający jest to widok godny najweselszych bogów, świat może się walić — jego to w tej chwili nie obchodzi, tak to celebruje; czupryną potrząsa, brwi marszczy, straszliwie groźnie okiem błyska, Jowiszowe czoło mu się chmurzy. Ha! Myślałbyś, że ten człowiek gra w tryszaka z djabłern o duszę, albo o Harendę. Dziesięć razy każdej karty dotknie, dziesięć razy ją obróci — na wroga zażarty — wzrokiem chmurnym a zwycięskim po obecnych potoczy i wreszcie, jak król, co koronę z patosem ciska, tak on ciska damę karową — najgorzej w świecie.
— Aj! — krzyczy partner z rozpaczy.
— Co? co? — woła poeta. — Ach, prawda, chciałem inaczej, tylko mi sama wyskoczyła. Oczywiście! Naturalnie!
I płakać się chce temu potężnemu bridżyście. Każdy się uśmiecha z rozrzewnieniem, aby mu nie uczynić przykrości. A za chwilę poeta znów groźnie okiem toczy i śmierć zapowiada wrogom, i tak akuratnie zagra, że boki zrywać.
O, słodki, najmilszy człowieku.
Taka jest koło niego jasność, taka dobroć nie do wyrażenia w domu jego mieszka, że jak do źródła po wodę ożywczą, tak się wędrowało do „tej Harendy, pełnej słońca. Wędrowało?
O, tak! Pracą niezmierną zmęczony, wielki poeta nieco zachorzał i kazali mu opuścić ten dom, który ma fundamenty ze złota, a ściany z błękitu.
Lecz jeśli poezja polska ma łaskę u Pana Boga, to rymem najpiękniejszym wybłaga to u Niego, aby jej syn najmilszy, Jan Kasprowicz, gazda na Harendzie, jak najprędzej do niej powrócił, tak na ciele mocny, jak duchem jest potężny.
Po wielu latach epistoła ostatnia. — Quantum mutata ab illo! — 1929 rok.
Oczywiście, że mnie tu przyniosło na święta. Pijak bez wódki, morfinista bez morfiny, a ja nie mogę żyć bez Zakopanego. Miejscowi ludzie sami tego pojąć nie mogą, ciągle mnie tu widząc, i tłumaczą to sobie uproszczonem sposobem, że musiałem we wczesnej młodości upaść z krzesła głową na podłogę. Wyjaśniłoby to sprawę znakomicie, nie pamiętam jednakże, czy mi się taki zdarzył wypadek. Tak czy owak, kiedy pierwsze sanki zadzwonią, a śnieg, największe bogactwo Zakopanego, tak pobieli Krupówki, że można na nie patrzeć bez konwulsyj, zjawiam się tutaj i padamy sobie z Gubałówką w objęcia. Przyjazd mój odbywa się triumfalnie, bo, jak już o tem w pierwszym napisałem liście, miłość moja z Zakopanem powinna młodym małżeństwom stawiana być za przykład. Kiedy zaś pierwsza radość przygaśnie, jak pianka na szampanie, przybiega do mnie miły wietrzyk, co po Krupówkach jak pies, w kółko biegając, węszy, i opowiada mi o wszystkiem, co się tu zdarzyło od lata. Są to miłe, niewinne ploteczki o rzeczach i o ludziach, z których jasno wynika wesoła konkluzja, że ten to jest wielki gałgan, a tamten to jest kawalarz, ten karierowicz, a tamten cygan wielki i wcale niemały. W lecie byli to jeszcze ludzie czcigodni i dostojni, ale od tego czasu wypadki potoczyły się. jak lawina i wielkie w sądach osobistych zaszły zmiany, bo inaczej życie byłoby zbyt piękne.
Jako człowiek pogodnego ducha, bynajmniej się tem nie przejmuję, wiem bowiem, że do lata znowu się odmieni, bo nastąpi kontredans towarzyski, nowe się stworzą sojusze i nowe wrogie obozy. Pokaże się w sposób zgoła naturalny, że ta panna, o której mówiono, że się spodziewa potomka, wcale go się nie spodziewała i chodzi w sławie, jak w słońcu, tamten pan, o którym mówiono, że nie miał na kaucję, był naprawdę w Karlsbadzie, a nie w kryminale, tamta pani wcale się nie rozwiodła, a tamten pan w życiu swojem nie był w Jaszczurówce, gdzie go widziano tak pijanego, że gryzł szkło.
Są to plotki, wesołe i dla żartu robione, bo co innego można robić w martwym sezonie, jeżeli nie plotki? Są czasem wprawdzie i poważne dane do osądzenia człowieka w Zakopanem, kiedy mi bowiem oświadczono, że pan taki i taki okazał się rzezimieszkiem, bo, mając na ręku króla i damę w licytowanym kolorze, zamiast podnieść grę, spasowal, zrozumiałem, że powszechna niechęć, która teraz chodzi za tym nieszczęśnikiem, ma przynajmniej godziwy motyw.
Chociaż wiem o tem i jestem przekonany, że pierwszy halny wiatr rozwieje animozje, a pierwszy śnieg je wysrebrzy i oczyści, wiem i to także, że z pierwszemi krokusami znowu pod wiosnę wylezą z pod śniegu i na nowo się zacznie. Jestem niepocieszony. Serce we mnie płacze. Na duszę moją pada cień. Rzeknie bęcwał poniektóry:
— Cóż to pana obchodzi, że w Zakopanem ludzie nie mogą się nawzajem znosić? Co to panu szkodzi, miły panie z Warszawy, że w Zakopanem żyją w wiecznej gorączce i podnieceniu? Że z cudownego zakątka zrobiono bałkańskie państewko, gdzie się wszyscy nawzajem za łby wodzą? Co to pana obchodzi, panie Makuszyński, że zamiast rzucać na siebie uśmiechem, rzucają na siebie grudkami błota, a w zimie bryłami lodu? Wprawdzie nie powinno się odpowiadać na pytania tępych matołów, jednakże muszę odpowiedzieć, dlaczego mnie to obchodzi. Najpierw tedy dlatego, że powątpiewam, czy jest człowiek, który lepiej ode mnie życzy Zakopanemu. A następnie dlatego, że pojąć nie mogę, jak w najczystszem w Polsce powietrzu można zrobić tyle zaduchu. To jednak uważam za najgorsze, że zakopiańscy ludzie odmrażają sobie ucho na złość mamie i że z furją, z dzikim entuzjazmem robią wszystko przeciwko sobie. Bożeż ty mój, który mieszkasz w górach! Kto żyje, ten włazi na to nieszczęsne Zakopane; byle młodzieniaszek, co się dorwał pióra, kłuje go niem w Gubałówkę; byle pinda, której się coś tam w Zakopanem nie podobało, ciska w nie „piorunami”; a gdy ktoś miał zatarg z dorożkarzem, to się z tego robi kwestje na całą gębę i woła się do narodu, aby tu nigdy nie przyjeżdżał i t. d. Słowem, co człowiek, to nieprzyjaciel. Czosnkiem pachnący Grek też się kłócił nazabój z Grekiem, pachnącym cebulą, ale kiedy kto nastąpił na Greka, co woniał cierpkiem winem, wielką wszyscy czynili zgodę i prali cepra Persjańczyka w doskonałej greckiej harmonji. A co robią zakopiańscy Grekowie, kiedy cały świat z pyskiem na nich wali? Kłócą się dalej. Robią sobie wstręty, zamiast robić spółki i sprowadzać tanio doskonałe produkty. Czynią plotki, zamiast wyczyścić pensjonaty. Kopią sobie dołki, zamiast zasypywać dołki na ulicach. Robią politykę, zamiast robić porządek. Zjadają siebie, więc goście zjadają kiepskie obiady. Ten i ów doskonale to rozumie, że tak nie można, i tłucze z rozpaczą głową o Giewont, ale to zazwyczaj mało pomaga ludzkiej głowie i ludzkim sprawom. W Zakopanem panuje przekonanie, że najważniejszym człowiekiem na świecie jest wyborca, wobec czego wyborcy wolno budować paskudną stajnię i mieć ściek obok studni, aby bakcylusom było niedaleko do wody. Jest to pogląd wcale słuszny, jeśli ktoś z takiej filozofji chce sam sobie ukręcić postronek. Bo to, że tam jakiś liryk napyskuje, toby jeszcze można znieść, ale to jest najgorsze, że zakopiańscy ludzie sami sobie krzywdę czynią. A przecie my wszyscy razem, i wy i ja, pragniemy, z całej duszy pragniemy, aby to cudowne Zakopane zajaśniało w cudownem słońcu jak brylant, a jak ciemno–zielony szmaragd migotało w lecie; aby się stało ukochaniem całej Polski i ciekawością całego świata. Pragnienie jest wcale szlachetne i rada wcale dobra, tylko jak to zrobić? Na mój mały rozum, rzecz jest do zrobienia. Już tam głowacze, do tego powołani, znajdą drogi materjalne, mnie dręczą sprawy duchowe. Myślę tedy, o najmilsze moje Zakopane, że trzebaby pójść do księdza proboszcza Tobolaka, wyznanie grzechów uczynić, w piersi się pięścią, jak maliniakiem, uderzyć i długo się kajać; poczerń w serc i dusz podniesieniu możliwą zgodę uczynić i przysiąc sobie jedno przedewszystkiem, że gdy się znajdzie tęgi człowiek, głowa rozumna, serce prawe i ręka czysta, co zechce Zakopane wywieść na wyżyny, nie czynić nic więcej, tylko pozwolić mu pracować. Nic więcej! Niech to będzie czort, albo zgoła ceper, ale nie zaraz ,,mason”, albo z „żydów”, z czego się pod wiosnę robi „rzezimieszek”, a w lecie razem ze zbożem dojrzewa w „złodzieja”.
Na początek wystarczyłoby, ale można i więcej. Można w sprawach gospodarczych uczynić jednolity front i, gdyby szło o sprawy Zakopanego, nie znać ani politycznego ojca, ani brata, ale moralnym nakazem i szlachetnym w swej mądrości argumentem zmusić wszystkich do dzieła dla wspólnego dobra; co bowiem jeden w Zakopanem napaskudzi przez złośliwość, albo niedbalstwo, to lawiną spada na wszystkich, bo po świecie to zaraz trąby jerychońskie rozniosą, wyolbrzymią, dodadzą, przekręcą, przeinaczą i w odstraszającą potworność zamienią. Wtedy idzie po Lechistanie: „Nie jechać do Zakopanego! Obdzierają! Jest brudno! Ludzie na ulicach łamią nogi i t. d.”. Z jednego połamanego piszczelą usłużni przyjaciele robią cały szpital i Morgę; jedna pluskwa niechlujnego pensjonaciku mnoży się w legjon; jeden parszywy bigos w niesumiennej restauracji zatruwa całe Zakopane. Więc poco choćby ten jeden piszczel, jedna pluskwa i ten jeden bigos? Pytam rozsądnie, miłym głosem? Poco za sprawą niepotrzebnego głupstwa, co w słonia wyrasta, zabić niewinne cudo i poco kalać przeczysty śnieg? Czy to jest bardzo mądrze, tak kalkulować zakopiański żywot, aby w jednym sezonie zarobić dziesięć złotych więcej, aby zato w drugim stracić tysiąc? W Kulparkowie tylko taka handlowa kalkulacja uchodzi za genjalną.
Widzę, jak stateczni w Zakopanem ludzie, czytając te słowa kiwają głowami i mówią duszy swojej:
— Z ust mi to wyjął. Niech mu Pan Bóg da zdrowie!
Jestem również tego samego zdania, a dobre życzenie, w tył działające, może mi ocaliło nogę, bo wczoraj zwaliłem się, jak szafa na trzech nogach, na lodzie przy studni na Przecznicy, a dziś omal nie wpadłem głową w dół do otwartego, niczem nie oznaczonego, przez nikogo nie pilnowanego dołu kablowego na Krupówkach. Ale ja to tak tylko mimochodem… Kiedy o wielkie idzie sprawy, wielkie mecyje jedna noga!
Wracajmy tedy do owych wielkich spraw i rozpatrzmy je łatwym do pojęcia sposobem katechizmowym.
Pytanie: Kto najbardziej szkodzi Zakopanemu?
Odpowiedź: Mieszkańcy Zakopanego, bo zajęci sobą, albo cudzem wywyższeniem, dbają o Zakopane tyle, co baran o piątą nogę, pstrąg o trzecie oko, a restaurator zakopiański o gościa.
Pytanie: A kto jeszcze?
Odpowiedź: Szkodzą mu źli ludzie, co źle o niem mówią na wiatr, aby gadać, przesadzają, oczerniają, a co najdziwniejsze, przyjeżdżają znowu. Ci, co się cieszą, że się coś nie uda, i twierdzą, że tysiąc razy lepiej jest zagranicą, gdzie notabene nigdy nie byli.
Pytanie: Doskonale! A kto jest mimowolnym wrogiem Zakopanego? Odpowiedź: Rząd. Pytanie: ?????!
Odpowiedź: A co? Skręciło pana w znak zapytania? Rozważmy tę sprawę, oczywiście, z należytą rewerencją, kiedy o władzy mowa. Otóż każdy rząd jest to Ugolino, co dlatego zjada podczas głodu własne dzieci, aby im zachować ojca. Zakopane zaś jest to śliczne dziecko, najbardziej ze wszystkich upośledzone; wprawdzie go ojciec rząd nie zjadł, ale dziwne z nim wyprawia sztuki. Gdy przyjedzie jaki zagraniczny gość, wiezie się go czerń prędzej do Zakopanego, gdzie gość rozdziawił paszczę z wielkiego zachwytu i powiada, że tak pięknego stworzenia na świecie nie widział. Wszyscy są dumni, a biedne Zakopane jest szczęśliwe, myśląc sobie, że jeżeli takie oddaje przez niezrównaną piękność swoją usługi, to pewnie jutro dostanie zato nagrodę, jakieś wodociągi, kanalizację, albo dom zdrojowy, albo regulację; tymczasem jutro dostaje figę na jodłowym patyku, więc jest smutne, rozżalone, biedne, nie ma czem ugasić pragnienia, a kiedy biedactwo chce sobie ulżyć, to musi iść w mróz na pole, albo między krzaki na Antałówce. Czy to jest ładnie? Wszyscy strasznie kochają to Zakopane, ale od święta, na codzień zaś nikt nawet nie wspomni o mizerocie, zato wszyscy wielki czynią wrzask, że taka wspaniała miejscowość jest odarta i gołą świeci Gubałówką. Ba! nietylko, że się temu Zakopanemu szeląga nie daje, ale gorzej się z niem czyni. Zrobili tu kamieniołomy i wysadzają dynamitem potężne głazy, tak, że regle, śliczne regle, stały się szczerbate i gołe. Tak to wygląda, jakby ojciec wybijał własnemu dziecku zęby i sprzedawał je dla zysku. I jaki to tam z tego zysk? Jakieś sto tysięcy złotych. I za te pieniądze oszpeca się cudo i hukiem przeraźliwym napełnia się powietrze, tak czyste i tak pełne srebrnej ciszy, że gdyby się wsłuchać podczas miesięcznej nocy, toby się słyszało, jak gwiazdy promieniami dzwonią, jak kryształowe dzwonki.
Biedne, bardzo biedne Zakopane! Wyspo granitowa, oblana morzem niechęci, albo obojętności! Sponiewierany cudzie, skrzący się diamentami śniegu! Biada ci, biada!
Widziałem tu podczas świąt czterech ministrów i widziałem, jak Zakopane uśmiechało się do nich rzewnie, przystrojone w gronostajowy, puszysty płaszcz śniegu, ze słońcem na głowie i z zielonym smutkiem w oczach. Ministrowie, zacni ludzie, wzruszeni byli zapewne tym widokiem; pili powietrze, jak wino, a słońca nabrawszy pełne walizy, odjechali do Warszawy. Oby im się przypomniało to cudne, wybiedzone Zakopane. Niech tam z sobą pogadają i przyślą mu na wiosnę dużo pieniędzy, aby już raz skończyć z tą nędzą. Pan Bóg dał słońce i góry, wschody i zachody, smreki i wody, ale ludzie nic dać nie chcą i nadobitek psują Panu Bogu regle. Trzeba inaczej, bo skapcaniejemy tu z kretesem i już nie będzie można przywozić zagranicznych gości, aby patrzyli na rumowisko i tandetę. A wszystkiemu jest winna ta lafirynda, Krynica, urzędowa metresa. Wszystko dla niej, bo sika wodą i udaje, że bardzo na to pomaga, aby się rodziły dzieci, jest to zwyczajny humbug, bo już gdzie, jak gdzie, ale w Polsce i bez wody ten interes prosperuje znakomicie, Zakopane zaś, jeśli to ma być źródłem do uzyskania rządowej miłości, może w tym zakresie uzyskać rekord i zaopatrywać wojsko w materjał pierwszej jakości. Ochoty do tych zawodów nikomu z pewnością nie braknie, tylko że na smutno i wśród kłopotów takie rzeczy gorzej się robi.
Kiedy więc nad Zakopanem zajaśnieje wielkie słońce i takie bogate, że się w niem ludzie nawzajem do siebie uśmiechną, kiedy władze, uznawszy, że ten salon z granitową posadzką trzeba utrzymywać w świetnym stanie, odetchniemy wszyscy. Ponieważ stanie się to ani nie dzisiaj, ani nie jutro, więc, aby gorzkie przetrzymać czasy, musimy wszyscy, jak jeden mąż, uczynić jedno: wołać na całą Polskę, aby temu Zakopanemu pomogła i wsparła je wielką, wielką miłością. Bo chociaż nagrzeszyło bardzo, cóż znaczą te przewiny wobec tego, co Zakopane dało Polsce?! Dziesiątkom tysięcy dało zdrowie, a setkom tysięcy odpoczynek i ogrom słonecznej radości. Od lat kilku dziesiątków słonecznym grotem walczy ze śmiercią i z jej rąk, zaciśniętych zachłannie, wyrywa ofiary. Tu się przyjeżdża poto, aby znużone oczy napełnić zachwytem i blaskiem je uzdrowić; aby nadyszeć się spokojem i wzniosłością niezrównanego piękna. Tu się przyjeżdża, aby być bliżej Boga. Dlatego tu przebywali aż pod sklepienie niebieskie latający orłowie literatury polskiej, tu się wielcy malarze uczyli
U słońca swojej boskiej sztuki. Czy to nie dość, aby Zakopane otoczyć opieką? Czy to nie dość, aby je miłością ogarnąć? Można, trzeba i należy wytknąć mu różne ludzkie bezeceństwa, cóż jednak Giewont temu jest winien, że ktoś tam jest kapcan, albo kretyn z Zamarzłym Stawem we łbie, że ktoś jest Żabikoń, albo zgoła Suchy Zadek i złą sławę czyni gniazdu swojemu? W tych właśnie ja godziłem kopiją i ciężkim po imitacji głowy tłukłem kamieniem, aby się opamiętali i zdzierstwem i niechlujstwem nie odstraszali ludzi od Zakopanego, i zawsze tak czynić będę, gdy takiego gdzie dopadnę, a uczciwi zakopiańscy ludzie tylko pomóc mi powinni.
Ale Zakopane samo nikomu nie zawiniło, chyba tem, że jest obłąkanie piękne. Trzeba je ramionami ogarnąć i ogrzać przy miłującem sercu. Piękne będzie zawsze, bo ludzka złośliwość, choćby najdotkliwsza, piękna nigdy nie zniweczy. Skala je i oślini, ale szybko przybiezy wiatr i plamy zetrze, wnet spadnie przeczysty śnieg i ponad diamenty je wyiskrzy.
Kochajmy Zakopane! Niech się tu cała Polska zjeżdża i niech z niego wywozi czystość oddechu i blask słońca!
Ci zaś, co tu przybywają, niech będą wyrozumiali i niech przebaczą niedostatek i niedomagania. Było gorzej, jest lepiej, będzie znakomicie. Byle drobiazgiem jednak nie trzeba sobie zatruwać życia, bo jedna złota, słoneczna godzina wszystko opłaci i wszystko wyrówna. Ten, co się rozsierdził na Krupówkach, niech w sobie gniewu nie tłamsi, lecz niech spojrzy na olbrzymiość i całość gór. Jakżeż małe mu się wydadzą wszystkie bolączki i bzdurstwa żywota! A kiedy pociągnie haust najcudowniejszego powietrza i opije się słońca, wtedy się roześmieje radosnym śmiechem, takim, jakim ja się śmieję w tej chwili, patrząc, jak słońce sieje diamenty i stroi tę sierotę, przez wszystkich zapomnianą, a najczulszej godną miłości.
Uśmiechnijcie się do mnie, zakopiańscy ludzie: wyczytałem w gwiazdach, że szczęśliwość wielka zlata na Zakopane, a miłość ludzka je napełni.
I przebaczcie mi, że napisałem te listy i inne jeszcze, w tej książce nieumieszczone, a śmiejące się w „Wycinankach” i „Ponurych igraszkach”.
Któż mi jednak zaprzeczy, że nie wyszły one Zakopanemu na szkodę? I oto niemasz teraz miłości gorętszej, niźli między mną a Zakopanem.
Pokorna skrucha — Drobiazgi dla kronikarza — Imitacja teatru — Rozpacz — Dzieje wojennego teatru — „Pan policmajster Tagajew” — Znowu „Halka”? — Teatr jest i będzie — Austriackie gadanie
Najmilszy!
List ten pisze do Ciebie pokutnik, pokornie win swoich żałujący, człowiek niewdzięczny, który grzechy swoje wyznaje, człowiek przy tym szczęśliwy, któremu winy jego przebaczono. Oto wczoraj przyjechałem do Lwowa, po siedmiu latach nieobecności. Dusza się rwała, i jakoś psiakrew, tak się składało, że nie było sposobu. Skończyło się, wstyd i hańba, na wierszyku, literackim, podłym zwyczajem. Lwów jednak nie dlatego tylko jest najcudowniejszym miastem na świecie, że „lew mieszka w sercu tego giaura”, lecz i dlatego, że mieszkają w nim ludzie najlepszego serca; zapomną i przebaczą. Przyjechałem ze wstydem, gębę chowam w kołnierz paltota, a oni w krzyk — serdecznie, wesoło, z radością. Takie to już ludzie najmilsze.
Najlepiej będzie, jeśli w porządku chronologicznym opowiem moje ze Lwowem rozstanie i moje przywitanie; wiele szczegółów z okresu rozstania będzie jako kamyczek w historycznej mozaice. Burzliwe czasy ówczesne przewalały się, jak fala morska na wichrze, wśród zgiełku i wrzawy, więc nikt nie pamięta o drobiazgach, które jednak zapamiętać potrzeba; potem wszyscy byli bardzo zdenerwowani, wydawali sądy pośpieszne i niesłuszne.
Otóż to było tale
Kiedy Moskwiciny zajęły Lwów, byłem gdzieś na Litwie, wszystko zaś moje było we Lwowie. Trzeba było wracać. Z niezmiernym trudem dostałem pozwolenie, specjalnego zaś urzędnika, który znał język polski, unieszczęśliwiono nakazem przeczytania wszystkich moich książek. Urzędnik przeczytał i uznał, że „Rzeczy wesołe” nie grożą spokojowi armii rosyjskiej i że mogę wrócić. Wróciłem i biedowałem, jak inni. o tych czasach wie się wszystko dokładnie, więc wspomnę tylko o sprawach, które mnie blisko obchodziły, a są nieznane.
Ustęp ten można zatytułować: „Komedia o człowieku, który był podczas wojny dyrektorem teatru”.
Wspaniały teatr lwowski był zamknięty, bo połowa aktorów z dyrekcją była na wygnaniu w Wiedniu, teatru nie można było opalić, zresztą nędza była wielka i teatr był na ostatnim planie. Niedobitki założyły „Nowy Teatr” w jednej z sal koncertowych. Repertuar był to groch z kapustą, niestworzone pomysły, kawały pierwszej klasy; grano dramaty, operetki, robiono wkładki deklamacyjne, muzyczne, taneczne, co kto chciał. Ponieważ primadonna umiała tylko jedną piosenkę, więc przez parę miesięcy słyszałeś tylko tę nieszczęsną „Matinatę”, tenor sto razy śpiewał „Jeszcze jeden mazur dzisiaj” i „Aeroplan”, tak że się nawet najdziksze kozaki nauczyły tego na pamięć. Był to jednak teatrzyk miły bardzo, jak mała szklana kuleczka, w której przechowywano, na lepsze czekając czasy, tajemnicę sztuki. Już i to się Moskalom nie podobało i temu teatrzykowi robiono wstręty. Całe to szczęście, że policyjny ówczesny władca Lwowa był to łapownik i musiał mieć inne zmartwienia, bo byłby mógł to kochane chuchro zgnębić. Teatrzyk jednak jakoś trwał i miał ogromne powodzenie. Boże! W żadnym najwspanialszym teatrze nie siedziałem na moim krytycznym fotelu z taką dumą, jak w tym teatrzyku. Pisałem sumiennie felietony, jakby to były Rozmaitości i jakby się nic nie zmieniło, felietony długie i sążniste, o największych bredniach, ponieważ zaś krytyk muzyczny mojego pisma zwiał do Wiednia — pisałem sprawozdania o operetce i szczęśliwy byłem, jeśli mi się udało zrobić dowcip i wywołać uśmiech u biednych, wygłodniałych, zziębniętych ludzi. Nigdy też żaden krytyk nie utrzymywał bliższych stosunków z wnętrzem teatru, niźli wtedy właśnie ja i moi koledzy.
Przedstawienie ma się rozpocząć o siódmej — o ósmej nie ma jeszcze nic.
Wpadam za „kulisy”, zrobione z dwóch parawanów.
— Dyrektorze! Na Boga, już ósma…
— Cóż, kiedy nieszczęście…
— Co się stało?
— Amanta zaaresztowali.
Trzeba było robić starania, żeby uwolniono amanta, tymczasem zaś primadonna śpiewała „Błyskają złociste promienie”, a tenor „Jeszcze jeden mazur dzisiaj”…
I tak było co dnia; kogoś aresztowali, kogoś wywieźli, cenzura grać nie pozwoliła… Mój Boże! jak ciężko się było weselić!
Tymczasem teatr wielki stał pustką, dostojny i majestatyczny. Wszelka hołota z tulskiej i astrachańskiej guberni patrzyła na ten gmach z podziwem i zawiścią; czuło się, że ten gmach piękny i tak „wspaniale odosobniony” drażni zachłanność okupantów. Toteż z przerażeniem wysłuchaliśmy jednego dnia ostrzeżenia, że opera kijowska czyni usilne starania, aby przyjechać na stagione do Lwowa i zająć gmach teatru. Zimno się wszystkim zrobiło… Zrobiło się jeszcze zimniej, kiedy stało się wiadomym, że armia rosyjska chce w teatrze urządzić szpital lub skład intendentury. Rozpacz zaczęła biegać od aktora do aktora, od pisarza do malarza, i wyć, jak pies. Wszelkie domysły na ten temat kończyły się refrenem: — Niedoczekanie wasze!
Rozpoczęliśmy tedy „długie nocne rodaków rozmowy” i stanęło na tym, że trzeba w tej chwili otwierać teatr i grać, bo jeśli nic zajmą go prawi właściciele, to będzie nieszczęście. Prezydium miasta ułatwiło wszystko, zachęcało serdecznie, i oto jednego dnia stałem się urzędnikiem magistrackim i zostałem mianowany naczelnym kierownikiem dramatu, ktoś inny zaś kierownikiem opery. Było to w maju 1915 roku.
Kierować — dobrze, ale czym kierować? Teatr wielki, ale czym go zapełnić, co grać i z kim? Nie takie jednak cuda działy się we Lwowie. Lwów jest takim miastem, że gdyby było trzeba nie tylko uruchomić teatr, ale przez noc go zbudować, rano byłby już teatr. Cholery — nie ludzie. Powie sobie taki:
— Tyjater? Ta joj! czemu nie? — i sprawa skończona.
Będziemy więc robili teatr.
Generał–gubernator skrzywił się, ale podpisał zgodę swoją na otwarcie teatru. Był to cywilizowany staruszek i bardziej dbał o swoje cukrownie na Wołyniu niż o gorzkie sprawy swego narodu. Z policją było co innego.
Trzeba było szukać aktorów. Wszyscy lepsi wyjechali, wśród tych, co zostali, było tylko kilku pierwszorzędnych, reszta wcale mizerna.
Idę do pierwszorzędnego komika, który sobie założył sklepik i handlował jajami i słoniną.
— Przyjacielu, będziesz grał?
— Nie mam czasu, nie będę…
— To teatr diabli wezmą…
— Jezus, Maria!
— Będziesz grał?
— Kiedy próba? Przychodzę do Siemaszkowej.
— Pani Wando, trzeba grać. Gaża pięćdziesiąt rubli miesięcznie.
U Siemaszkowej bieda wojenna aż skwierczy. Słowa nie mówi, tylko zbladła z radości, że będzie teatr.
Najlepsi aktorzy brali po czterdzieści, pięćdziesiąt rubli. Płacić nie było z czego, z głodu ginęli, ale grali. Kochane, złote chłopaki, dzielne kobiety.
Zaczynamy „Halką”. Już jednak pierwszego dnia pokazało się, że pozwolenie uzyskać było łatwo, była to bowiem sprawa przez pół dyplomatyczna, ale wykorzystać je będzie trudniej, gdyż to sprawa zupełnie policyjna. Policmajster (o, co za łajdak!) oświadcza, że nie da pozwolenia na wystawienie „Halki”, jeśli mu się nie przedstawi egzemplarza z pozwoleniem cenzury warszawskiej.
— Panie pułkowniku — mówimy mu — przecież to „Halka”.
— Wiem, znam, grali w Kijowie, to i co z tego?
— Na cóż panu cenzury?
— Taki rozkaz.
— Bogdajeś sczezł, psi synu! — powiedziały mu nasze oczy.
Później skończył w kryminale, ale nieznana przyszłość nie mogła nas pocieszyć. Kulturalny generał—gubernator dał osobne pozwolenie, ale policmajster jeszcze bardziej się zawziął. I oto co dnia był taki dialog:
— Przecież to „Faust”, panie pułkowniku.
— Wiem, znam, widział, ale nie wolno.
Wszystko złodziej wdział, znał i słyszał, ale nie pozwala. Ręce opadły. Postaraliśmy się o teatralne afisze warszawskie, ale i tego za mało.
— Musi być egzemplarz z cenzury.
— A cenzor tutejszy może pozwolić?
— On nie, to nie jego sprawa, trzeba z Warszawy.
O, jacyśmy byli naiwni… Po prostu jeszcze nie umieliśmy gadać z Moskalem. Wreszcie znaleźliśmy człowieka, wśród sfer teatralnych, który „umiał gadać”. Gadanie polegało na tym, że się co wieczora dawało bezpłatnie najlepsze loże, że się dawało różne rzeczy.
Wtedy zaczęło iść jakoś składniej, rodziły się jednak pretensje innego rodzaju, rozumnie umotywowane:
— Gospodin dyrektor, co panowie wyprawiają? Ha! — A cóż my wyprawiamy?
— Jak to co? Trzeci raz grają u was „Halkę”. Moja żona nie ma co zrobić z wieczorem, a trzy razy na „Halkę” nie pójdzie. Trzeba już coś nowego.
— Bogdajeś się udławił, draniu jeden! — rzekły znowu nasze oczy.
I tak się grało, trochę na głodno, łatając rozpaczliwe luki w obsadzie, bo i inspicjent grał, i sufler musiał być aktorem. Mali aktorzy pięli się na palce, aby choć w ten sposób podnieść się ku dawnej chwale tego teatru. Udawali wszyscy, że wszystko jest tak, jak było, że wojna nie mogła szarpnąć zębem tego szlachetnego przybytku. Aktorzy robili wiecznie swoje dowcipy, aktorki dostawały spazmów z powodu złej roli lub recenzji przygodnego, wojennego krytyka, dla którego trzeba było aż wojny światowej, by go dopuszczono do napisania o teatrze. Toteż pisał ten i ów, aż się kurzyło. Wszystko było jak przedtem.
Rozpacz brała jedynie, kiedy wlazło do wytwornego tego teatru barbarzyństwo; czasem przychodził do teatru dziki jakiś Kałmuk z jakiegoś przechodzącego przez Lwów pułku. Przychodził, bo się świeciło, przychodził naturalnie urżnięty i właził do loży z płonącym cygarem, ku zdumieniu, oburzeniu i trwodze publiczności. Takiego było można wyrzucić, gorzej jednak było z dzikim, który tak się zachwycił z głębi swojej czeczeńskiej duszy jakąś piękną aktorką, że się wdzierał za kulisy i — jej Bohu — chciał się zaraz żenić. Padał na kolana i prosił cały teatr na pijaństwo, jakiego świat nie widział. Trzeba było wyrafinowanej dyplomacji, aby takiego śmiesznego zwierza wyprawić za drzwi.
Były i inne dzikie wariaty. Kiedy grano „Zaczarowane koło” — urządzono jezioro, bardzo pomysłowo i pięknie, w jeziorze zaś, na maszynerii pływały cztery ładne chórzystki, wcale wdzięczne i w strojach pięknych, lecz dobitnie kąpielowych. Zobaczył to jakiś wariat z Syberii i oczy mu na wierzch wylazły. Myślała dzika małpa, że to cud. Był to okaz sympatyczny. Wprosił się za kulisy i chciał ofiarować pierścionek, byle mu to pokazano z bliska. Prosił o to tak rzewnie, że się trzeba było uśmiechnąć.
Od czasu do czasu jakiś dobry aktor przewędrować zdołał przez Rumunię i natychmiast szedł na scenę. Przyjechała Korolewicz–Waydowa i śpiewała zaraz nazajutrz. Dekoracje łatało się z genialnym sprytem, bo nowych nie można było sprawić, kostiumy zszywało się, jak można. Orkiestra była doskonała, śpiewacy pierwszorzędni. Z dramatem było gorzej. Grano jednak znakomicie Shawa „Pigmaliona” i jeszcze jakąś norweską sztukę, której tytułu nie pamiętam. Kiedy jednak inspicjent musiał wyjść na scenę, aby zagrać rolę, którą przed nim grał jakiś znakomity aktor, wtedy dostawałem, jako „kierownik dramatu”, tego ostrego szału, który się może skończyć samobójstwem. Całe to szczęście, że nie mogłem pisać o swoim teatrze jako krytyk, bo byłbym się nadział na rożen, oskalpował, wyłupił oczy i powiesił za nogi. Dyrektorowie teatrów mają czasem zwariowane szczęście. Ha! Ja je miałem przez dwa miesiące moich rządów, które mi dobry Pan Bóg kazał zapisać w niebie, w wielkiej handlowej księdze w rubryce „ma”, mocno zaś zamazaną moją rubrykę „winien” kazał przekreślić. Bo i zrób tu teatr, kiedy główną rolę gra Siemaszkowa, bohatera dwudziestoletni młodzian, a zbrodniarza zawsze uśmiechnięty, pogodny jakiś człowieczym. Za to jednak, że się teatr ocaliło, że w nim nie zrobiono szpitala czy składu, chodziliśmy dumni.
Moskale chodzili do tego teatru zachłannie, szczególnie na operę i operetkę, swoi chodzili mało, gdyż nie było za co, zresztą wyprawa do teatru była pewnego rodzaju ryzykiem. Policja rosyjska robiła czasem najgłupsze dowcipy: wychodzą z teatru ludzie, wtem otacza ich policja i zabiera ich do kopania okopów.
Teatr musiał się kończyć o godzinie dziesiątej. Zdarzało się, że o godzinie pół do dziesiątej brakowało całego długiego aktu do całości. Sposób skończenia sztuki był najprostszy w świecie, grało się scenę pierwszą, opuszczało się potem scen czternaście i grało piętnastą, w której zwykle dobrzy ludzie się żenią lub robią sobie podobną przyjemność, dusząc się nawzajem, lub jeden drugiemu wbija w serce tępy nóż. Sufler nabrał wreszcie takiej wprawy, że jednym rzutem ręki odwalał czterdzieści stron egzemplarza. Szło o to, żeby teatr żył, i teatr żył. Sprawy te jednak inaczej rozumiano po drugiej stronie frontu, gdzie myślano po austriacku. Żadna pała nie chciała tego pojąć, że się teatr ratowało, że przez otwarcie teatru w czasie nieznośnej okupacji chciano podtrzymać moralnie ludność lwowską, każdym zaś polskim, cudownym słowem, co padało ze sceny, głosić, że to miasto polskie, że to polski teatr, że to Zachód, kultura, sztuka wysokiej miary, że ten teatr to środek dezynfekcyjny i drut kolczasty, którym się trzeba było odgradzać od barbarzyństwa, wódki i dziegciu. W Wiedniu powiedziano sobie, że teatr „otwarto dla Moskali”. Austriackie gadanie było i śmieszne, i niemądre, nigdy zresztą innym nie było. Trudno to było tłumaczyć jakiemuś równie dzikiemu jak Kałmuk, co uciekał, pułkownikowi honwedów, co znowu wracał. Ten dziki i ten dziki, ten obwieś, co bierze łapówki, tamten od razu wiesza. A porządny człowiek był w środku.
Trzeba było przerwać robotę i wycofać się przed denuncjacją lub złośliwością. Tak, to są dziś, z oddali, rzeczy małe i śmieszne, że nie warto o nich wspominać. Kiedy jednak wczoraj, po kilku latach, siedziałem w lwowskim teatrze, przez długą chwilę nie widziałem nic… Potem wspomnienia. Dlatego tylko o tym piszę, bo mi się przypomniał dzień, w którym trzeba było opuścić najdroższe to miasto. I miasto, i tę redutę jego pyszną, teatr. Jest on najwspanialszym budynkiem Lwowa, jego dumą i ozdobą, do wojny był pieścidełkiem, ukochaniem i wszystkim. Teraz zszedł do podrzędnej roli, bo ukochaniem i wszystkim — jest dla Lwowa cmentarz jego obrońców.
Po tym słowie nie należy bez przerwy napisać żadnego innego.
Ten list — to nie ja pisałem… Pisał go ktoś, kto miał łzy w oczach
Przyjechałem do Lwowa na Targi Wschodnie.
Tyle o nich pisano, że moje trzy grosze w tym interesie są już zupełnie zbędne; mego listu tam nie wystawią, tam bowiem wystawiają solidne wyroby, nie felietony z pianki. Udało mi się jednak uczynić kilka spostrzeżeń tzw. „zezowatych”, patrzyłem bowiem pod kątem. Otóż nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Targi Wschodnie są złośliwym wymysłem Lwowa pod adresem Warszawy, byle stolicy dokuczyć; jest to robienie ironicznych min i rozdymanie się. Naturalnie. W Warszawie już raz zrobili wystawę królików, raz jabłek i śliwek, a raz chryzantem, więc wystawy w dobrym guście, wyjąwszy rozpustne króliki — wytworne, wyjąwszy również króliki — pachnące.
A taki gruboskórny Lwów wystawia zaraz maszyny, smary, węgiel, naftę, sól, mydło, wszelkie — jednym słowem — świństwo, nieładne, ciężkie, brudzące. To, że wystawił, to jeszcze nic, ale się tym cieszy, puszy, pyszni. W ogóle jest to miasto zwariowane i to od korzeni do latorośli.
Pytam na Targach andrusa, co ma osiem lat:
— Mój drogi, jak tu można dojść do restauracji?
— Cholera ją wi — powiada andrus. — Ta idź pan koło gazoliny, potem tam, gdzie tamtego roku był pawilon Przemysłowego, a jak pan minie Borysław, to tam stoi policjant. Ta on już panu powie.
Tak sobie oszalałe miasto wychowuje — nawet andrusów. Co z takiego wyrośnie?
Śliczna panienka umawia się ze studencikiem. Zawrócili parę razy oczyma, jak należy.
— Jutro o drugiej…
— Tak, o drugiej…
— Gdzie?
— Pawilon tkacki…
Zwariować można, bo tu wszyscy poszaleli. Targi i targi. Żydek, co kupuje stare portki, wrzeszczy na podwórzu, jak opętany:
— Handel wschodni, handel wschodni!
Czy to ładnie, ażeby nawet Żyd?… Myślałem, że i ja oszaleję; prowadzą cię na targi; widzisz już dziesięć pawilonów, zaczynasz omdlewać. Wtedy ci mówią:
— Proszę pana, jeszcze wosk i nafta…
— Panie, to mnie mało… Lwowianin spojrzał dziko i nieufnie.
— Jak to? Pan by opuścił taki pawilon?
— Ależ nie, nie, niech Bóg broni!
Widziałem już wosk i naftę; w mózgu masz wszystkie kopalnie świata, w nozdrzach zapach wszelkiego drogocennego paskudztwa. Wtedy ci śliczna lwowianka powiada:
— Teraz to ja panu pokażę maszyny. Jezus Maria! Pytam bulgotem rozpaczy:
— Co się pani rozumie na maszynach?
— Ja? (wzrok się zmienia w kamień) — ja, proszę pana, już piętnasty raz oglądam ten dział… To pan nie chce?… (piorun wisi na rzęsie i walnie cię w łeb lada chwila).
Spróbuj, biedny człowieku, nie oglądać maszyn! Niedużo tego jest — roboty na jakie dwie godziny.
„Dawniej miła panieneczka mile rzekła kochankowi: daj mi, luby, kanareczka, a dziś każda swemu powie:”
— Chodź oglądać dwa tysiące maszyn, bo cóż jest milszego dla lwowianina, jak łazić po deszczu przez dwie godziny i oglądać młocarnie, sieczkarnie, tokarnie i inne cholery.
Żeby to jeszcze rzucić okiem, jak każdy uczciwy człowiek na każdej robi wystawie, potem wykrzyknąć: ach, wspaniale! — i pójść — to by można jeszcze zrozumieć, ale w tym piekielnym mieście to się nie da zrobić. Tu nie umieją blagować i nie po to budowali sto pawilonów i całe przestrzenie zawalili żelaznymi potworkami, szczerzącymi zęby albo wyciągającymi w górę żelazne ramiona, aby przejść obok tego „oficjalnie”. O niczym innym się nie mówi, o niczym innym się nie myśli; lwowianie to naród prędki w czynie, lecz i uparty. Jeśli umiesz tę ogromną pracę ocenić, toś przyjaciel, i wtedy żądaj, czego dusza zapragnie.
Ale się też napracowali, Boże jedyny! W mieście stoją domy ranne, z czerwonymi, ceglastej barwy ranami, poszczerbione i dumne. Przy którejś ulicy leży trup domu, jego szkielet, osmalone zwłoki, szczerzące trupie zęby zrębów — a oto już na załomie muru wytrysnęła młoda, mała, zielona brzózka i rośnie na tym strasznym murze. To rośnie symbol. Pokrwawili ich tam, poszczerbili, namęczyli, ale Lwów nie ma czasu na rozpamiętywanie. Wiersze o tym napiszą w Warszawie, a Lwów musi żyć, róść, jak brzoza, giętka i śmigła. Toteż wyrosły te Targi Wschodnie, jak drzewo z ziemi zroszonej krwią, wytrysnęły, jak mocny, rześki głos ze śmiertelnej ciszy, jak źródło na pustyni, ożywcze i krzepiące.
Gdzieś tam się kłócą i targują — Lwów buduje. Studenci budują sobie dom, sami noszą cegły, sami gaszą wapno; starsi budują pomnik sile polskiej i polskiej twórczości, i budują fortalicję ze srogich bierwion na rubieży Rzeczypospolitej, redutę na straszliwych fundamentach, spichrze obszerne; napadnięto ich — obronili się, zapomniano o nich — uśmiechnęli się. Bo Lwów jest miastem, które się zawsze uśmiecha.
Jest to taki zawadiaka z płowym wąsem, a z duszą dziecka; bohater, który zdławi hydrę, lecz musze nie uczyni krzywdy; szlachcic od stu pokoleń, który nie ma w sobie żółci; szałaputa, pędziwiatr, czysty wariat, kiedy idzie o sielankę Szymonowica, o miłość i o miód, straszny człowiek, kiedy mu kto drogę zastąpi. Sumienie ma czyste od wieków, jak kryształ, serce miłujące, duszę lwią — więc patrzy w świat niebieskimi oczyma wielkiego dziecka, z uśmiechem tak cudownym, że gdyby nie za krew wylaną musiało się kochać ze wszystkich sił to miasto, musiałoby się je miłować za ten uśmiech.
Lwów umie się bić o honor swój, jak Bayard, i umie się bawić, jak młody szaleniec; śpiewa, tańczy i śmieje się w głos. Jeśli spotkany na ulicy lwowskiej człowiek patrzy wilkiem, to pewnie przybysz, to nietutejszy. We Lwowie patrzą jasno, wprost w oczy, i zaraz jeden z drugim podzieli się sercem i duszą. Taki jest rdzeń Lwowa, takie jest drzewo potężne i rozszumione, które — rzecz oczywista — obsiadły kawki, gawrony i kruki w chałatach.
Każde słowo o lwowskiej, najcudniejszej epopei będzie mizerne i puste. Może wśród tych płowych, najdroższych malców, co dźwigali większe od siebie karabiny — narodzi się kiedyś wielki poeta, który zagrzmi hymnem na cześć tego, co przeżył. A może ten poeta leży już w grobie, który każda wiosna kwiatami stroi, bo ziemia chce dać wyraz swojej dumie, że chowa w sobie bohatera, co miał lat czternaście. Jeśli tak jest, to jakiś śpiew homerycki o Lwowie będzie się podawał przez powietrze i przez wieki.
Byle słowem, pierwszym z brzegu, mówić o tym nie wolno.
Wolno jednak uradować się weselem Lwowa.
Kiedy się przyjeżdża do Lwowa, odnosi się wrażenie, że jechało się długo przez zakopcony tunel, że w pociągu było ciemno, że ludzie trzymali kurczowo swe walizki, aby im kto nie ukradł, że jeden na drugiego patrzył w mroku ostrożnie i spode łba, a tu nagle wjeżdża się w atmosferę czystą, w powietrze rześkie, w miasto rozsłonecznione, między ludzi jakichś innych, gadających swoim językiem, bez dyplomatycznych zakrętasów, żyjących pełnią swego życia i z uśmiechem patrzących na twoje zdumienie.
Myślisz sobie: jakże wyglądają te lwy, ci żołnierze bez trwogi, co z małej ślicznej mieściny uczynili polskie Verdun? Jakże mają wyglądać? Pogwizdując, idzie smyk siedemnastoletni z książkami pod pachą. Oczy mu się śmieją, bo słońce świeci. Na piersi ma najpyszniejszą odznakę „Orlęcia”. To jest lew? Tak właśnie. To on! To małe diablę z ukropu ognia, ten czort nieustraszony z anielskim wyrazem twarzy. A ta gruba kucharka z rynku przynosiła mu wodę i chleb pod kulami. Bóg widział.
Ten dryblas z wesołym spojrzeniem, co ci niesie walizkę, tak samo się uśmiechał przez zaciśnięte zęby, kiedy przez trzy dni i trzy noce stał na Stryjskim cmentarzu. Ten staruszek, na ławce, w słońcu się wygrzewający, walczył do utraty sił… Ta panienka ze złotym warkoczykiem, z dziwnie poważnym wyrazem na twarzyczce z obrazka…
To pióro samo, jak zaczarowane, wraca do tego tematu i orze mi po sercu… Trzeba je ująć silniej, aby głosiło radość lwowskiego życia.
Nie byłem tyle, tyle lat we Lwowie, w którym znałem wszystkich, w którym wszyscy niemal mnie znali. Myślę sobie: zapomnieli, zagniewani, dziś wielcy, na cały świat głośni — nie spojrzą. O, zły pismaku! Tak to
znasz twój Lwów? Ledwie wylazłem skurczony z wagonu, przywitał mnie uśmiech szeroki, jak lwowski dworzec kolejowy, wyciągnęły się ręce. Więc najpierw złość porwała na samego siebie, a potem na nich. Bo jakżesz tak można? Gadają — jeden przez drugiego, każdy chce słowo serdeczne powiedzieć, każdy dotknąć przyjacielskiego serca… Ludzie, naprawdę! —jakże tak można? Więc mnie coś ułapiło za gardło, zamdliło mi się cokolwiek w oczach… Jeszcze raz powiadam: cholery, nie naród katolicki… Żebym ja, stary literat, który sobie z ludzkiej łzy tyle właśnie robi, co z kropli atramentu, musiał publicznie… tak jakoś rękawem do oka… żeby nikt nie widział… uczniak, co ukrywa papierosa, żebym ja, stary cygan artystyczny, włóczęga po wszystkich drogach świata, musiał — do stu lwowskich diabłów i jednego pułkownika Abrahama! — publicznie, na kolejowym dworcu, nie widzieć nic dookoła siebie, bo oczy, psiakrew, na nic… wstyd i hańba!… Zęby byli powiedzieli jedno gorzkie słowo! Akuratnie! Gdyby jeden z drugim umiał, to by może powiedział, cóż, kiedy nie umie, taki najdroższy lwowski dryblas… Jeden chwyta walizkę, jeden osobę, jeden biegnie po wehikuł, a dwudziestu robi od razu „stojące posiedzenie”, gdzie tu takiego ananasa najlepiej umieścić? Wymawiam się, ekskuzuję, przepraszam, uciekam. Także pomysł! Nieprzyjaciel też przepraszał i uciekał, ale go przytrzymali, tylko nie tak delikatnie jak mnie, chociaż na nic innego nie zasłużyłem. Powiadam, że mam mieszkanie, na to krzyk i objaśnienie w swoim stylu, za którym przepadam:
— Ta z tego nic nie będzie! Dla pana musi być magiczny pokój.
Ton wyraz „magiczny” ma całą głębię znaczenia; powiedziano przez to, że pokój jest dobry, elegancki, „pierwsza klasa”, w którym się można upić, robić wrzask, cicho przespać, i musi być tanio. Jak magiczny — to magiczny. Ten wyraz mnie pokonał.
— Ta Bóg zapłać! — odrzekłem z takim lwowskim akcentem, że obok stojący policjant pokraśniał z zadowolenia, że gość obcy, co wylazł z urzędowego pociągu, to „także nasz”.
Rozważyłem, że ta bezmierna zacność to tylko nagłe oszołomienie i gorączka przed wielkim dniem otwarcia Targów, i że kiedy to minie, to mi tam przecież powiedzą parę słów, jak gorzkie migdały, żem się przez tyle lat zapodziewał diabli wiedzą gdzie i nie dałem dowodu, że należę nie tylko duszą, ale i ciałem do polskiego bractwa.
Najzłośliwsi ludzie mieszkają zawsze w teatrze, tam się zbyt łatwo nie rozczulają. Idę tedy ze strachem za kulisy. Panie Boże! Sam widziałeś, jakich we Lwowie stworzyłeś ludzi… To są ludzie? Wariaci, szaleńcy, furiaci, nie ludzie… Całe szczęście, że jeszcze nie zaczęli przedstawienia, bo byliby je przerwali. C), chłopaki moje drogie! Tyłem tego w życiu musiał nastrofować, tyle razy trzeba było powiedzieć ładnym stylem, ale na zawiesisty temat: znowuś, ścierwo, roli się nie nauczył! — albo napisać: grałaś pani jak hiszpańska krowa! — i nic. Przyjaźń stara, przyjaźń karmiona biedą, pojona zachwytem, obwieszona radością jak aksamitem, buchnęła znowu z serc. Chórzystki nawet patrzyły na mnie z rozczuleniem, a ja na nie. Potem mnie najmilsza brać aktorska podejmowała ucztą; podawano serca i pito przyjaźń. Jeden stary się spłakał, bałwan kochany… I wciąż: „a pamiętasz?” — „a pamiętasz tę premierę, kiedy to Pawlikowski?…” — „a ten bal, kiedy Chmieliński prowadził poloneza, a Żelazowski grał na gitarze do tańca?…” — a to, a owo…
A jakże! pamiętam, pamiętam… I pamiętać będę do końca życia tych aktorów pysznych, wspaniałych, dzielnych, te dzieci stare, rozigrane, biedę klepiące, a zawsze wesołe, tych szaleńców, co nie przerwali przedstawienia, choć granat walnął w scenę, tych niesprzedajnych, których żadna gaża nie skusi, bo Lwów im ponad wszystko jest droższy.
Dlatego ten tam chlipie, właśnie dlatego… Nową butelkę szampana przynieśli, a to stare chłopisko płacze, bo się o Lwowie gada… A niech was wszyscy diabli… Czy ja serce wygrałem na loterii…?
W czasie trwania Targów Wschodnich jeden ze znakomitych lwowskich ludzi dostaje dziwnej manii. Oto każdego dnia o szóstej rano wychodzi przed dom i patrzy jednym okiem w górę, jak czapla, albo gąsior, co wypatruje jastrzębia. Wyciągniętą dłonią bada, czy mu co na nią nie kapnie. Potem ciska na powietrze obrzynki z gazet, badając kierunek wiatru. Czasem wstaje w nocy i czyni to samo. Pada deszcz. Człowiek czyni się na twarzy ołowiany. Mówi: psiakrew! i idzie się martwić do domu, gdzie z tego samego atmosferycznego powodu płacze już jego żona rzewnymi łzami. Niech jednak z rana niebo się przetrze, człowiek ten dostaje obłędu z radości. Biega w radosnej furii, drąc się wniebogłosy: Pogoda! Pogoda! Pogoda!
Sądząc z tego, nie jest to fabrykant parasoli. Ale, żeby mały, siedmiodniowy lwowski kapuśniaczek mógł kogo aż tak zmartwić! Oni się tam wszyscy tak byle czym nie przejmują. Zaintrygował mnie mocno ten człowiek. Ach! to pan dyrektor Marian Turski, twórca Targów Wschodnich… To on wpada w rozpacz, że deszcz pada, że ludzie nie pójdą na jego zwariowane Targi wąchać wosk i smary do maszyn… To on, który od północy odmawia nerwowo „Królu, Boże Abrahama”, co podobno jest na zmianę pogody skuteczne.
Wie jednak ten człowiek, czemu się tak martwi. Deszcz we Lwowie to nic, ale po deszczu… Ha! w tym miejscu potrzebny jest komentarz.
Kiedy się po długim niewidzeniu spojrzy na to drogie miasto — serce się ściska; wygląda, jak bankrut, kiedyś świetny, dziś odrapany, odarty, zbiedzony, obłocony, w dziurawych butach. Płakać by się chciało, bo cóż ono temu winne? Wojna chodziła tędy tam i z powrotem, gryzła wściekłym zębem domy, rozdmuchiwała pożary, trzęsła murami, a kiedy miała chwilę spokojną, niszczyła bruki, chlapała błotem, siała wszy i tyfus, sprowadzała litwaków, niszczyła drzewa, brudziła ściany domów, sparszywiała konie, z ludzi zdzierała stroje i zmieniała w łachmany. A biedne miasto, kiedyś dumne ze swojej czystości, pyszne ze swojego wdzięku, jęczało głucho i płakało… Ileż mu teraz trzeba czasu, aby się oczyścić, wygładzić, połatać, zamurować szczerby i pozbyć się litwackich pluskiew. Ilu trzeba rąk, by zgarnąć rzeki błota, bo płynie ono rzeką. Kiedy szedłem żydowską, ohydną ulicą, która prowadzi do teatru operetki, z gęstwy błota wyjrzała ku mnie rozpacz taka, co mieszka na bagnie, cuchnie zgnilizną i oczy ma zielonkawe. Nie zwariowałem, lecz się uśmiechnąłem. Przypomniał mi się angielski dialog: w błocie po szyję stoi dżentelmen i krzyczy o ratunek, bo tonie.
— Jakże pan mógł wleźć w taką dziurę? — pyta go ktoś litościwy.
— W dziurę? Panie, ja stoję na dachu omnibusu!…
Jeżeli w Anglii mogła powstać taka anegdota, to jednak we Lwowie może być trochę mniejsze błoto; a jeśli się nie chce widzieć błota, tylko mieć „przedwojenną” wizję miasta, trzeba pójść na wzgórze, nad pysznym parkiem Kilińskiego, który się dlatego tak nazywa, że w nim stoi straszliwy pomnik bohaterskiego szewca; pewnym jest, że Kiliński lepsze szył buty niż rzeźbiarz, który go rzeźbą zbezcześcił.
Na terenie Targów jednak, gdzie dziesiątki tysięcy ludzi tłamsi codziennie niewinne na pozór błoto, po kilku godzinach musi angielska anegdota mieć ilustrację żywą i dobitną.
Dlatego pan Turski się martwi. Czym się zresztą ci ludzie tam nic martwią? Tym, że pół Ameryki nie wyjechało na Targi, że nie mogli zbudować tysiąca pawilonów, że cały świat nie oszalał z podziwu dla Polski. Straszni ludzie. Chłopię lwowskie — „orlątko”, to symbol bohaterskiego Lwowa — ci zaś, co budowali Targi, to jego symbol pokojowy, to saperzy bohaterskiej armii, to budowniczowie mostów; to taka lwowska psiakrew jedna, co z piasku coś ukręci, z niczego zbuduje, ruch ogromny uczyni, energią zarazi, wścieknie się na głucho i nocami będzie tłukł młotkiem i rzezał piłą, a przecież pawilon postawi.
Nieprawda, głupia nieprawda, że jesteśmy narodem leniwców. Takich ludzi jest w Polsce mnóstwo, mnóstwo jest ich nawet w Warszawie, tylko nie wszyscy mają otoczenie odpowiednie. W zapalnym Lwowie, gorącym, rzutkim, dzielnym —jeden taki człowiek cuda czynić może. I jemu było z początku trudno, ale kiedy „szczery” lwowianin zobaczył, jak drugi lwowianin pracuje i tłucze głową o mur na chwałę miasta i dla dobra Ojczyzny, zaraz się także wściekł i zaczął także nosić cegły i kamienie. Dlatego tacy oni tam są z Targów Wschodnich dumni, bo się wszyscy wściekli i wezbrali zwariowaną energią.
Pan Turski to reprezentant tej oszalałej energii —jednym słowem — taki człowiek, z którym nie zadzieraj. Z lwowianinem w ogóle lekkomyślnie zadzierać nie należy, ale z tym — tym bardziej. Gładki, miły, wesoły, gościnny, ale niech mu ktoś terminu roboty nie dotrzyma, niech ktoś zobowiązanie skręci, niech ktoś porządek na tych jego Targach popsuje… Czuję pewną przyjemność, że niczego na Targach nie wystawiłem, bo byłbym jakąś gafę zrobił, a Turski, choć przyjaciel… Taki to się chyba nawet żony nie boi… We Lwowie i takie rzeczy są możliwe. To szaleńcy i straceńcy.
Otóż ten największy handlarz polski, pan Turski, zrobił rzecz naprawdę niebywałą. Żywot wieczny im daj, Boże Abrahamów i Izaaków, bo ci się chyba znają na handlu.
Przyznam, że strasznie lubię wszelkie parady i uroczystości, ale najbardziej lubię we Lwowie. Najlepsze pogrzeby są w Krakowie, obchody uroczyste robi najlepiej Warszawa, Lwów zaś wszystkie obchody robi doskonale. „Specjalnością domu” stało się tam otwarcie Targów. Pół Lwowa dnia tego jest w gorączce, drugie pół stroi miny poważne i uroczyste: to senatory grodu. Wojsko, policja, to wszystko nic. Ministry mała rzecz, tego towaru zawsze jest zapas. Ha! Ale któż ma (poza Krakowem) „króla kurkowego” i brać strzelecką? Na każdą taką uroczystość zacni ci ludzie zamieniają się w kasztelanów, wojewodów, strażników i cześników. „Jaka godność, jakie wzięcie”! Kontusze, karabele, trzęsienia u czapek. Gęby takie sobie, od piwa, ale reszta! Kiedy taki lwowski kontuszowiec stąpa — Panie miły! — ziemia drży i tramwaj jest nieszczęśliwy, że z drogi mu ustąpić nie może. Z karabeli lecą iskry, z kontusza lecą mole. Głowy wszystkie — ha! głowy metternichowskie, Talleyrandowe, politycy to są bowiem z dziada pradziada i byle czym ich nie zwiedziesz. A sam król kurkowy, co „zrobił gwoździa”! — nastaw na niego Lloyda George’a, a „nasz” przecie da mu radę i głowacz znamienity przepędzi Dawida sromotnie.
Na takie dni uroczyste polityka — panie dobrodzieju — na boku. W takie dni kochajmy się, bo i Francuzy przyjechali, i Turki, i Angliki. Zresztą kinematograf nastawili, więc o tym przede wszystkim myśleć trzeba, aby „wyjść” z miną; wąs się sam pręży, karabela sama trzaska ze wzruszenia.
Bardzo to jest ładne, a nikomu nie szkodzi; dzielni są to ludzie, patrioci zacni, tylko bardzo lubią gest. Pewien jestem, że jeśli który z nich słyszy w „Weselu” te słowa: Jeszcze dużo pozostało tych Polaków, co są piękni” — każdy się puszy, bo to pewnie o nim.
Stanęli półkolem, a na podniesieniu matadory. Prezydent miasta w kontuszu, z miną zawiesistą, wiceprezydent pierwszy, człowiek cudownego serca, ambasador miasta na zewnątrz, więc w tużurku, rajcę butne, ministry, nadradcy, szefowie — sama śmietanka. Kinematografowi oko zaszło mgłą zachwytu.
Twórca targów gada. Głos potężny, słowa z żelaza i z cementu. Żadnych frazesów, tylko pawilony:
„…Zbudowaliśmy… jesteśmy… będziemy… będziemy budowali… w pysk dostanie każdy, co by chciał przeszkadzać… Kto nie chce robić, niech idzie do diabła… Kto pracuje, ten przyjaciel… Niech żyje Lwów…”
Nie powiedział tego stylem tak pięknym, jak ja, bo nie wypada, ale to mniej więcej w mowie jego słyszałem.
I znowu: „…Żebyśmy mieli ręce zarobić do łokci… Żebyśmy mieli trzewia z siebie wypruć… Psiakrew!… Ani piędzi ziemi… Nasze, bo pracujemy… Nasze, bośmy zbudowali… Jeszcze jest mało, będzie więcej… Pan Bóg z nami…”
— Dobrze gada! — szepnąłem duszy Lwowa.
— A pan kto taki? — szepnęła dusza Lwowa.
— Swój — swój — szepnąłem.
— Ta zaraz to sobie pomyślałam. Cześć! Cześć! Po trzykroć cześć!
Ostatni — Spojrzyjmy i — módlmy się
Chodzę po tym cudownym Lwowie i jest mi smutno. Wszędzie się czai wspomnienie, z każdego miejsca tryska słodycz wspomnienia. Jak się tu żyło, jak się tu pracowało!… Wszystko wyleciało z gniazda na szeroką Polskę, albo wicher to rozniósł po świecie, jak liście. Biedne jest to miasto, sieroce, opuszczone. I jeden tylko pozostał mu wiemy, jeden, ale za to największy; wyleciało drobne ptactwo, a pozostał orzeł — Jan Kasprowicz, mistrz całej literackiej czeredy i nauczyciel, człowiek słodki, przyjaciel najwierniejszy, dusza dziecka, potęga granitu, czystość diamentu. Przetrwał wszystko i długo trwał na skale sam, jak spiżowy pomnik, duma i ukochanie Lwowa. Niedawno w nieśmiertelność swoją odszedł.
Wspomnienia się walą jak burza. Trzeba by napisać tom długi i bardzo serdeczny, na co nie czas jeszcze i nie pora. Kiedy mi się atrament zmieni w żółć i stępieje pióro, wtedy trzeba będzie po ratunek i po zdrowie wrócić myślą do tych czasów, po pogodę ducha i po miłość wrócić do tego miasta pogody i uśmiechu.
Chowam to sobie, jak cudowne lekarstwo na chwilę niemocy serca, tę pielgrzymkę duszy do czarodziejskiego miasta.
Ostatni raz spojrzyjmy na nie ze wzgórza, gdzie stoi Pałac Sztuki.
Z tego wzgórza patrzeć można z tym cudownym: Aaaa! — z którym Mickiewicz patrzył, „wsparty na Judahu skale”.
Lwów, czy nie Lwów? Florencja, czy nie Florencja? Bajka, czy nie bajka?
Panorama roztacza się taka, jakich niezbyt wiele na świecie. Z kotliny wyrasta kamienny, mocny, niespożyty pomnik polskiego twórczego ducha. Wielki budowniczy, naród polski, budował to miasto: wieki mu znosiły pracowicie kamienie, a on je, jak cementem, co nie kruszeje, lepił krwią swojego serca. Wielki budowniczy był człowiekiem, co miał serce ze złota, budując, nie pokrzywdził nikogo. Ludzie z dalekich dziedzin garnęli się ku niemu, Ormianie, Rusini, Włosi, Serbowie, Niemcy, Turcy, Żydzi i inni, a on każdego obdarował, każdemu coś zbudował. Temu kościół, temu cerkiew, temu synagogę. Budował wieże przepyszne, czyste, świetne, wzniosłe. Pracował w pocie czoła, aby wszystkim było dobrze i aby uwielbili szlachetność olbrzyma, który ogromną moc swoją zamienił w dobro łaskawe. I tak przez wieki wybudował miasto rozległe, świetne, śliczne, które zdobił i stroił, i piękni}, aby wielki duch w mizernym nie mieszkał ciele. Góra, jak garb nad miastem wisząca, wydała mu się za niską, więc ją uwieńczył potężnym kopceni, na znak, że nie ma dlań nic niemożliwego, że wszystko jest za niskie dla jego zamysłów wysokopiennych, wszystko za małe dla jego mocy rozprężliwej. Równina u podnóża miasta służyła mu tylko jako równe pole bitwy, gdzie gromił i znosił, dlatego nazwał ją „Zniesieniem”. A wszystko inne pędził w górę zrębem, szczytem, wieżą, aby z daleka wszystkim widnym było, że on, duch polski, od wieków tu mieszka, gospodarz znojny, budowniczy niestrudzony, strażnik czujny, lew potężny. Cóż jemu kule, cóż jemu szrapnele? Jak lew przez muchy niepokojony wstrząśnie jeno grzywą i znowu znieruchomieje, wspaniały i królewski. Cóż jemu blizna na murze, albo zwalony dom? Wybudował ich tysiące i tysiące jeszcze wzniesie, wieki całe zęby wyłamały na tych murach, które on wzniósł, ale nawet czas nie ma kłów dosyć mocnych, aby wyszczerbić diament. Do niczego innego porównać nie można tych cudów murowanych, kaplicy Boimów, jakby przez najzręczniejszych szlifierzów amsterdamskich szlifowanej, Czarnej Kamienicy, co jest diamentem czarnym, którego strzeże święty Marcin ponad drzwiami, jakby kamiennym słowem mówił: „Ktokolwiek tu wchodzisz, wiedz, że płaszczem się moim podzielę z tym, co zacność w sercu nosi, miecz jednak mam na wroga i Judasza!” A gdzieś na domu nowym, co niedawno dopiero wyrósł, świeci napis w kamieniu wykuty: „Inimice, praeterii hanc domum!” — dla przyjaciół zaś brama dzień i noc otwarta.
Ileż razy z tego wzgórza patrzyłem na to miasto kresowe, co się w cudzie na Florencję zamienia. Widziałem je w nocy, kiedy obwieszone jest paciorkami latarń, o wschodzie, we mgłach mlecznych, i o zachodzie, we mgłach pozłocistych, w noce księżycowe, kiedy księżyc zajść nie chce, kiedy cudy z tym miastem czynić umie, więc je osrebrzą i złoci, i maluje, i podnosi na promieniach w górę, i rozszerza gdzieś poza krańce, albo lasy odległe i sine zbliża i wieńcami miasto otacza; pieścidełko sobie z tego czyni i cudowną zabawkę. Nie widziałem go tylko, kiedy drżało każdym nerwem w śmiertelnym naprężeniu i kiedy buchała z niego rubinowa krew; kiedy lew przypadł ku ziemi i w głuchej ciszy prężył się do skoku; na wszystko gotowy, bo i na śmierć.
Oto miasto jeszcze śpi i jeszcze nie dzwoni, i nie szemrze. Otuliły je mgły srebrzyste. Jest wielka cisza, zanim słońce diamentowe palcami pocznie stukać w szyby okien. Miasto w dole wygląda jak zaczarowane. Śpi, zmęczone bardzo, bo przez wiele nocy nie spało. Odsypia nędzę, głód, udrękę, naprężenie każdego muskułu. Dzieci lwowskie śpią, a dziś nie granat je budzić będzie, lecz słońce i słodka ręka matczyna. Usta same zaczynają mówić modlitwę poranną. Nie potrzeba modlitwy miastu temu, bo Bóg je doświadczył, a poznawszy, że serce ma niezłomne i wierne, miłuje je bardzo, bo jest „dla wiernych wierny”… Lecz usta szepcą same:
Żyj wiecznie, miasto wieczne. Niech cię Bóg zachowa do skończenia świata…
Grodzie lwi, bądź szczęśliwy.
Miasto, w którym w jednym grobie leży dziad, ojciec i wnuk.
Miasto, oblane krwią.
Miasto, pełne ducha Bożego.
Miasto, które cierpiało głód z radością, a nędzę ze szczęściem na twarzy.
Serce Polski, nieustraszone i nieskazitelne.
Serce, w którym mieszka miłość, co przysięgła życie i śmierć Ojczyźnie.
Miasto, które rodzisz Matki święte.
Które rodzisz dzieci na śmierć w Polsce zakochane.
Które leniwca zamieniasz w żołnierza, a więźnia w bohatera.
Które panienki niewinne, kwiaty swoje niebieskie, wysyłasz na męki, na śmierć, i nie płaczesz.
Które nigdy nie ukazało łzy na twarzy swojej ani bladości trwogi.
Które nie zwątpiło nigdy i nie znało chwili słabości.
Które koszulę ostatnią odda sponiewieranej Ojczyźnie.
Które każdym kęsem chleba się podzieli.
Miasto, któreś jest Arką i Wieżą z kości słoniowej.
Które mówisz: Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy Ojczyzny kochać nie umiecie, a ja was nauczę…
Które przebacza, że o nim zapomniano, kiedy brodziło we krwi własnej.
Które wrogów swoich sercem ukamienujesz i zniewolisz miłością.
Któreś jest kościołem miłości na opoce ducha.
Któreś jest żołnierzem dzielnym, wojownikiem śmiałym, rycerzem, rycerzem bez zmazy.
Któreś jest nauczycielem ofiary.
Któreś jest tym, co się nigdy nie zaprze imienia świętego.
Bądź szczęśliwe, bądź zawsze szczęśliwe!
Przez krew młodzieniaszków swoich — bądź potężne i wielkie, i wspaniałe, i niech ci Bóg, otoczony tymi, co za ciebie padli, rozrzewniony i wzruszony, da spokój wiekuisty, abyś mogło pracować i róść, jak dąb.
Oto słońce wstało i ucałowało lwowskie mury ze czcią, a miłością.
O Jakżeś cudne jest w tym złotym słońcu, najdroższe miasto moje!…
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Dzisiaj, w trzy lata po śmierci najcudowniejszego poety, smutnym wzrokiem przeglądam te stronice, przygotowując je do nowego wydania. Zostawiam je bez zmiany, tak jak On je czytał, śmiejąc się rozgłośnie.