Bartoszewicz Kazimierz FELIETONIKI

Bartoszewicz Kazimierz

FELIJETONIKI



(Przedmowa do fejletonikiw).

Napisało się trochę fejletoników — żal mi, aby przepadły, jak wszystko mniej więcej na lamach dziennikarskich przepa­da, — a więc wydaję je osobno.

Autorska miłość własna życzyłaby sobie (cóż w tem dziwnego?), aby tu i owdzie

o tej książczynie napisano. Ale to rzecz trudna dla tych, co nie posiadają ani kre­wnych, ani osobistych przyjaciół pomiędzy dziennikarzami. Jest to warunek konie­czny. Inaczej, choćbyś napisał dziesięć to­mów rzeczy zupełnie dobrych, doczekasz się co najwyżej wzmianki, że prace twoje wyszły na widok publiczny. Jedyny ratu­nek, jeżeli sam o sobie pisać zechcesz — w takim razie wszędzie recenzję twoją u- mieszczą.

Otóż chcąc ułatwić zadanie szanownym redaktorom działów literackich w naszych dziennikach, chciałem ich uwolnić od czy­

tania moich fejletonów i napisać w przed­mowie autokrytykę, jako materjał gotowy dla naszych recenzentów. Ale mimowoli, nasunęło mi się pytanie: a nuż panowie krytycy nawet przedmowy nie przejrzą? Szkoda byłoby moich trudów, — a więc lepiej dać pokój i powierzyć falom losu łódkę z dziecięciem mego ciucha. Może jaka córa Faraona każe je uratować od zguby i wprowadzi na dwór... dzienni­karski.

Zanim to się stanie, zabawię się w przepowiadacza przyszłości, a mianowicie podam z góry, gdzie i jakie wzmian­ki będą umieszczone o moich fejletoni- kach:

Czas: “Wyszedł z druku zbiór fejleto- ^nów p. Bartoszewicza. Trzeba autorowi “ przyznać, że posiada pióro dość cięte i ostre, “szkoda tylko, że szarpie często poważne “ osobistości i nie może się wstrzymać od “ zaczepiania stronnictwa ładu i porządku. “Przysłowie o skorupce sprawdza się i na ^autorze fejletoników“.

Nowa Reforma: “Pierwszy tomik “Fej- ^letoników“ p K. Bartoszewicza, opuścił “prasę drukarską“.

Kur jer Polski: “Genjalny autor genjal- nych fejletoników, drukowanych w na»zem piśmie, wydał je w ogólnym zbiorze. Zje-

dnej strony boki nas bolą od śmiechu, czy­tając te arcydzieła humoru, z drugiej stro­ny głowa pęka nie mogąc objąć ogromu1 potężnych myśli i trafnych uwag, zawar­tych w tem dziełku. Poświęcimy mu studjum- osobne.

Przegląd Polski i Przegląd Powszechny zachowają milczenie.

Świat pomieści obszerne studjum o fej- letonikach pióra p. Żagla.

Kurjer lwowski: “Fejletoniki, wydane przez p. Bartoszewicza czytałyby się gład­ko, a nawet czasami z przyjemnością, że­by nie było czuć w autorze zamaskowa nego stańczyka.*

Gazeta Narodowa: “Nie chcemy nawet pisać o książce, której 15-letnie panienki do rąk wziąć nie mogą.“

Przegląd: “Jak się tylko pojawi w Cza­rnie recenzya o wyszłych świeżo fejletoni- “kach p. Bartoszewicza, natychmiast ją- “przedrukujemy.

Dziennik Polski: ,W wydanych “Fejle- “tonikach“ p. Bartoszewicza czuć naślado­wanie Lama i Boi. Prusa. Przy sposo­bności oświadczamy, iż rzeczy prawdzi- “wie humorystyczne można widzieć jedynie “na deskach naszego teatru“.

Gazeta Lwowska: Wobec prześlicznych manewrów, jakie odbywają się w naszej

monarchji, nie mamy czasu zajmować się “Fejletonikami* p. K. Bartoszewicza.

Hałyckaja Ruś: Gaspadin Bartoszewicz izdal swai Feljetony. Wsiakij Paliak nie- dostojen dowieria. Patamu niczewo gawa- rit* a nich nie budiem. Za piafdiesiat’ liet nie budiet uie ni adnawo raliaka, a wsie- rassijskaja Imperja budiet imiet; swaich gubiernatorow w Wienie i Berlinie. To- czno tak-s.

Koniec receneyj i prsedmowy.

K. Bartoszewicz

Działo się dnia 31 maja 1891 r. w mieście Krakowie, podczas uroczystości majowej, urządzonej w parku Krakow­skim i przy 22 stopniach Keaumura wyżej zera.

Pomiędzy redakcją Kurjera Polskiego a niżej podpisanym, zaszła następująca umowa:

§. 1. Niżej podpisany zobowiązuje się codziennie, a przynajmniej co dzień drugi, pisywać stale do Kurjera krótkie fejle- toniątka od 50-ciu do 150 wierszy druku.

§. 2. Treścią tych fejletoniczątek może być wszystko, zacząwszy od badali filo­zoficznych , a skończywszy na tutkach do papierosów.

§. 3. Niżej podpisany może pisać w to­nie poważnym lub humorystycznym, wier­szem lub prozą, chorejami, trochejami, amfibrachami, wierszem miarowym lub ry­mowanym.

Felietoniki. 1

§. 4. Gdyby zapatrywania niżej podpi­sanego na sprawy świata i sąsiednich mu okolic, nie zgadzały się z zapatrywaniami redakcji, niżej podpisany nie ma nic prze­ciw temu, aby wyraziła ona swą odmienną opinję w przypisku, dopisku lub nadpi- sku, również prozą lub rymem, stosownie do tego, jak jej będzie dogodniej.

§. 5. Nawzajem niżej podpisanemu służy prawo nie zgadzać się w głębi ducha na przekonania polityczno - społeczno - filozofi­czne redakcji Kurjera — i to do tego stopnia, że wolno mu nawet będzie po za plecami redakcji Kurjera zawrzeć traktat zaczepno-odporny z Honolulu.

§ 6. Niżej podpisany może nie dostar­czyć feljetoniczku w następujących wy­padkach: a) w razie śmierci, b) w razie powołania go na obronę szerszej Ojczyzny, c) podczas trzęsienia ziemi, d) w razie braku atramentu, pióra i natchnienia.— W tym ostatnim wypadku wolno mu bę­dzie szukać posiłku dla ducha w najlep­szych markach szampana, w węgrzynie z roku 1824 i w prawdziwych cygarach ha- wadskich, z tym wszakże warunkiem, że owe nadzwyczajne wydatki na natchnienie pokryte zostaną z jego funduszów prywa­tnych.

§ 7. Niżej podpisanemu wolno będzie,

niezależnie od pisania feljetoniąt, kochać się, polować, stawiać na loterję liczbo­wą, a nawet grać w preferansa z ko­ciołkiem.

§ 8. Honorarjum za feljetoniczki wolno będzie redakcji wypłacać tak w funtach szterlingach, jak w frankach lub lirach. Bliższe szczegóły tego ustępu umowy spi­sane zostaną oddzielnie.

§. 9. Za otrzymane honorarjum może niżej podpisany wybudować pałac, założyć fa­brykę świeżego powietrza, ogłosić nowy konkurs na pomnik Mickiewicza, lub po­starać się o wybór z “woli ludu“ na po­sła do Rady paristwa.

§.10. Niniejsza umowa jest wieczystą, trwać bowiem ma aż do wybudowania wodo­ciągów w Krakowie i nastania zgody mię­dzy stańczykami a liberałami.

§.11. Zerwanie niniejszej umowy może na­stąpić tylko wtedy, jeżeli tego zajdzie po­trzeba ze względu na niejasność stosun­ków politycznych środkowej Europy.

2 Czerwca.

II.

Przed kilku miesiącami, w którejś z moich “Kronik tygodniowych* obwieściłem,

1*

4 — t

że ciężarne chmury wiszą nad Europą. W całej prasie europejskiej nikt temu nie za­przeczył, co było milczącą, a przecież wy­mowną aprobatą moich wywodów.

I rzeczywiście horyzont coraz więcej się zaciemniał. Królowę Natalję pomimo silnej protekcji p. Jana Grzegorzewskiego, wywieziono gwałtem z Białogrodu, przy której to “sposobności“ (styl telegraficzny) zabito kilku obywateli serbskich. Rozru­chy robotnicze w Belgji i we Francji, przyłożenie szabli japońskiej do czaszki rosyjskiej z czasem koronować się mają­cej, a wreszcie awantury portugalskie aż nadto dowodzą, że wieszczy duch prze­mawiał z owej kroniki tygodniowej.

U nas na szczęście było dość spokoj­nie. Wprawdzie przed dniem 3 maja pe­wna ilość stróżów porządku publicznego, obawiała się serjo wybuchu rewolucji i za­kazywała nawet deklamacji wiersza Gru­dzińskiego “Na ruinach“, ale ofiarą rozgo­rączkowanych uczuć ogółu padły jedynie świece żywcem spalone podczas iluminacji, bo nie można przecie brać w rachubę ran serdecznych i prześladowań, jakie spotkały w dniu tym późno do domu wracających małżonków.

Ale nie mów hop, póki nie przesko­czysz! Wszystko zdawało się już być spo-

kojnem, “porządek panował“ w Galicji, gdy wtem jak piorun z jasnego nieba (styl reporterski) doszła wiadomość o spi­sku wojskowym w Jordanówce.

Szczegóły do tej chwili pokryte tajemni­cą. Wiadomo tylko, że w ministerstwie wojny zaszły nieporozumienia. Jenerał głó- wno-komenderujący i szef sztabu otrzymali dymisię, co wywołało w niektórych bata- ljonach niezadowolenie. Zapowiadano, że lada chwila wybuchnie “pronunciamento“, które dążyć będzie do zwalenia istniejące­go rządu. Główny gmach rządowy, mie­szczący w sobie arsenał i mleczarnię, miał być zburzony, a w tym oelu zakupiono odpowiednią ilość bomb systemu Pilzne- ra, u Hawełki i Miki. Zapewniono sobie tak­że pomoc Bułgarji i straży akcyzowej. Ostatnie wiadomości donoszą jednak, że rewolucja stłumioną została bez użycia środków gwałtownych. Skończyło się na opuszczeniu stanowisk przez kilku właścicieli pułków i na wydaniu proklamacji do na­rodu, kładącej nacisk na intrygi mocarstw zagranicznych.

Niemniej alarmujące wieści doszły z Za­kopanego. Telegramy do wszystkich pism rozesłane, obwieściły światu, że zarządcą zakładu dra Chramca nie jest już p. Ja­roszyński, ale pan kto inny. Wiadomość

ta jednych przeraziła, drugich wprawiła w błogi stan zachwytu. Lituję się nad ty­mi, co doniosłości tego faktu zrozumieć nie chcą, lub nie mogą. Jak tylko się do­wiem bliższych szczegółów o panu kim innym, nie omieszkam poazielić się niemi z czytelnikami. (Ludzie, dla któ­rych nie ma nic świętego, w owym tele­gramie dra Chramca widzą zgrabną rekla­mę. Reklama — być może, ale żeby zgra­bna, to pozwalam sobie wątpić! Albo p. Jaroszyński był dobrym zarządcą zakładu, a w takim razie go szkoda, albo złym, a w takim znów razie zakład wydał sobie ujemne świadectwo).

Najboleśniejszym faktem jednak, dowo­dzącym nurtowania w naszem społeczeń­stwie zgubnych teoryj społecznych, jest sposób, w jaki w dniu wczorajszym po­święcono kamień węgielny pod budowę No­wego Teatru. Upadek staropolskiej gościn­ności nigdy tak wstrętnie się nie ujawnił. Rada miejska nie zdobyła się choćby na mikroskopijną bibkę i zaprosiwszy rozmaite osobistości, kazała im stać pod skwarem piekącego słońca, bez nadziei polania we­zbranych uczuć choćby naparstkiem Johan- nisbergera. Czy Rada miejska sądzi, że budowa teatru może się udać bez “obla­nia?“ Gdyby tak sądziła rzeozywiście,

trzebaby zwątpić o przyszłości, boć nihi­lizm rozpoczyna zazwyczaj swe podkopy od burzenia tradycji.

Pod wpiywem oburzenia i boleści pióro mi z rąk wypada.

3 Czerwca.

III.

Nawet tak sumienny kronikarz życia krakowskiego, jak niżej podpisany, może mieć mylne wiadomości. Sporo żółci np. wylałem wczoraj z powodu, że położenie kamienia węgielnego teatru nie zostało “oblane“. Tymczasem dzieje zaświadczą jako byłem źle poinformowany. Owszem nietylko było “oblanie“, ale nawet “zala­nie“, choć fundatorem i stróżem tradycji nie była w tym razie Rada miejska, gdyż bibka urządzoną została sumptem archi­tekta. Ta oszczędność gospodarzy naszego miasta, dobrze świadczy o ich poglądach ekonomicznych.

Najwyższe jednak uznanie należy się na­szej Radzie miejskiej za oryginalne pojęcia, dozwalające prżypuszczać, że nie żyjemy w końcu XIX w.

Gdyby np. w Pacanowie stawiano teatr a była w tem mieście Rada miejska, po­

zwolę sobie twierdzić stanowczo, że na poświęcenie kamienia węgielnego zapro- szonoby przedewszystkiem autorów dra­matycznych, artystów teatralnych, dzienni­karzy i korespondentów pism zamiejsco­wych. Bez pierwszych i drugich teatr ist- niećby nie mógł, a co do trzecich i czwar­tych, pacanowscy rajcy byliby tego prze­starzałego zdania, że w ich rękach, a ra­czej piórach, spoczywa reklama dla bu­dowy. Pierwszych i drugich zaprosić, we­dług tych antycznych pojęć, byłoby obo­wiązkiem, trzecich i czwartych dobrze zro­zumianym interesem. Po za tem, ale wy­raźnie po za tem, wypadałoby rozesłać za­proszenia do poważniejszych osobistości Pacanowa, interesujących się sprawami te­atru.

Bal ale co Pacanów, to nie królewskie stołeczne miasto Kraków. Wolno pacanow­skim kołtunom trzymać się drogi utartej,— miasto posiadające akademją umiejętno­ści, uniwersytet, szkołę sztuk pięknych, biblioteki, muzea, może i ma prawo po­gardzać szablonem.

A więc nie zaproszono nikogo z tych, któ­rych zaprosić było obowiązkiem, ani nikogo z tych, których zaprosić było interesem. Nie dostali zaproszenia ani Blizidski, ani Ba­łucki, Sarnecki, Bełcikowski, Sewer, ani

artyści dramatyczni, ani — i tak dalej. Nie zaproszono również Koła artystyczno- literackiego, ani żadnej rzeczy lub osoby, co literatury jest. Za to zaproszono wielu takich, co nigdy nie bywają w teatrze.

Słyszałem nawet, że była w tem myśl głębsza. Miasto chce się raz wyzwolić z pod ucisku pisarzy dramatycznych, akto­rów i tych nieznośnych bazgraczy. Osobna komisja pracuje nad wnioskiem dążącym do zreformowania pod tym względem ist­niejących stosunków. Całego projektu nie znam, ale pojedyócze jego punkta doszły do mojej wiadomości.

Otóż skoro teatr zostanie wybudowany, rozpisany będzie konkurs na objęcie dy­rekcji, w którym będą mogli wziąć udział jedynie: weterynarze, matematycy, inży­nierzy i teologowie.

Raz na miesiąc będzie wystawiana sztu­ka oryginalna, której napisaniem naprze- mian zajmować się będą: sekcja prawni­cza, komisja wodociągowa, sekcja ekono­miczna i oddział budowniczy magistratu.

Do odegrania ról pierwszorzędnych po­woła się, również naprzemian, komisarzy i sekwestratorów miejskich. Role żeńskie, ze względu na moralność publiczną, cał­kiem wykluczone zostaną.

Z obcych autorów dramatycznych do­

puszczeni być mogą do wystawiania swoich sztuk jedynie Szekspir i Molier, jeżeli wniosą o to stosowne podania na pi­śmie i o honorarjum dopominać się nie będą.

Zamiast przedstawiania fars, odbywać się będą w nowym teatrze dwa razy na miesiąc posiedzenia Rady miejskiej po po­dwójnych cenach wstępu.

Tyle się dowiedziałem na razie.

Podobno adresy uznania dla Rady miej­skiej za oryginalne urządzenie onegdajszej uroczystości nadeszły z Ryczywołu, Mo­ścisk i od akademji smorgońskiej.

Gratuluję!

P. S. 1. Rozmowa autentyczna drama­turga i powieściopisarza, którzy wcisnęli się bez zaproszenia na owo poświęcenie kamienia węgielnego:

Idźże podpisać się na dokumencie.

Mój drogi, nie lubię pchać się mię­dzy wielkości.

Ależ tam byle kto się podpisuje....

P. S. 2. Za najlepsze rozwiązanie za­gadki: co znaczyło zamurowanie wraz z dokumentem poezyj Mickiewicza, Ko­nopnickiej i Kraushara? (oryginalny do­bór zaiste)— przeznaczam egzemplarz no­wego wydania poezyj Rozbickiego, oraz

Harmonji i Pasjansów“ Żagla, skoro tylko oba te dzieła znajdą nakładcę.

4 Czerwca.

IV.

Mądry to był człek, co wynalazł pseu­donimy. Można pisać, co tylko do głowy przyjdzie, można nie zważać na żarowy sens, logikę a nawet ortografję, można pleść koszałki opałki, można nawet napisać “Harmonje i dysonanse“, i pod płaszczy­kiem pseudonimu być spokojnym o swoją wielkość.

Przed pólrokiem rozgłoszono, że jakiś “znakomity pisarz“ przygotował szereg ar* tykułów, omawiających pierwszorzędne spra­wy literatury i że wypuszczać je będzie pod pseudonimem Jana Żagla. Dlaczego pod pseudonimem, tego pojąć nie mogłem, boć jeżeli pisarz jaki zajmuje wybitne sta­nowisko w literaturze i bez żaanej przy­czyny okrywa się przyłbicą, to można je­dynie przypuszczać, że albo pisze paszkwil, albo nieprawdę, albo też wreszcie chce prawdę wypowiedzieć, lecz się obawia za nią odpowiedzialności. Żadne z tych przy­puszczeń w pięknem świetle nie stawia pi­sarza, bo ani pisanie paszkwilów i kłamstw

nie jest rzeczą szlachetną, ani bojaźti wypowiedzenia prawdy nie dowodzi charakteru.

No! ale w tym wypadku pocieszyć się można tem, że ów znakomity pisarz jest bardzo podejrzanej znakomitości. Przez ciekawość przeglądałem owe “Harmonje i dysonanse“, ale srodze byłem za to uka­rany, gdyż ogarnęła mnie wielka senność. Przyszedłem do przekonania, że to jedy­nie jakaś wielkość nieuznana chce się mścić na tych, co jej traktować na serjo nie chcieli. Pełno osobistych wycieczek, spora doza złośliwości nieokraszonej dowcipem, składała się na te istne “pasjanse“, wy­stawiające na próbę cierpliwość czytelni­ków i na tę “narmonję“ piskliwemi tony drażniącą uszy.

Raz tylko dostrzegłem mimowolny hu­mor, kiedy owa “znakomitość“ zagrała na swej harmonji kantatę na cześć poezyj p. Liedera. Przepadam za polemiką i ar­gumentacją, ale jeżeli ktoś, gromiąc kryty­ków p. Liedera (a mnie pomiędzy nimi), za najsilniejszy argument uważa złożenie prenumeraty na owe poezje przez Kornela Ujejskiego, to muszę p. Gliksonowi zapro­ponować, aby wziął go iako komika na miejsce p. Siemaszki. Choć zdaje się, że

r

byłby to komik plaski, do ról jedynie dru­gorzędnych ...

Wiadomo, że Mickiewicz widział swoich następców w Chodźce i Garczyńskim. Obaj to byli ludzie nie bez zdolności, ale histo- rja literatury przeszła w tym razie nad zdaniem Mickiewicza do porządku dzien­nego.

Takich sądów mamy pełno. Wielcy poe­ci nie uznawali często swoich prawdziwych współzawodników, a upatrywali swych na­stępców w liliputach.

Przytoczę jeszcze jeden przykład z .wła­snej praktyki“* Przed laty dwudziestu zawitał do Krakowa pan E. młodzieniec o bladej cerze, długich włosach, posiadający koszule wyszywane w kwiaty, a nawet ie- dnę z wizerunkiem Matki Boskiej. Mło­dzieniec ten pisał wierszydła wołające o pomstę do nieba, pod względem myśli, lo-

fiki, rymów, języka i wszelkich rzeczy, tóre poezją są. Między innemi dowodził, ie miłość jest to “środeczek w serduszku żółtawy“.

Żył jeszcze wówczas Józef Kremer, zna­komity estetyk i pisarz wytworny. Nie wiem jak się to stało, ale czcigodny Kre- mer uznał w owym młodzieńcu nowego Mickiewicza. Ten przez wdzięczność napi*

.«O*

W*

sai odę do Kremera, z której pamiętam tylko półtora wiersza:

... Skry ich perłolice Rąbino lśniące, meteor-lotniee.

Ale nietylkoKremer był zachwycony. Ko­rono wicz( Wróblewski), autor “Słowa dziejów polskich“ witał wpanuE. nową gwiazdę, poe­ta Odyniec przycisnął go jako druha do ser­ca, a Kronika Rodzinna warszawska, sta­nęła tak w jego obronie, jak p. Żagiel w obronie p. Liedera. Rozgoryczony na kry­tyków p. E. napisał cały poemat, w któ­rym strasznie zmiażdżył ukrytego swego wroga w osobie zacnego Stacha Grudziń­skiego, a dostało się i podpisanemu “re­daktorowi w złotem pince-»ez na nosie“.

I cóż z tego wszystkiego ? Oto nikt nie chciał ani czytać, ani drukować utworów pana E. aż w końcu zmądrzał, bo potrza­ska! lutnię, w spadku po Rozbickim otrzy­maną. A choć pan E. nie wart był jako poeta, butów czyścić p. Liederowi, — to mu nie przeszkodziło jednak być protego­wanym przez Kremera, Koronowicza i poetę Odyńca. I wierz tu “powagom“ !

Zresztą znakomitość żaglowa mogłaby się postarać, aby w nią dęły wiatry... prawdy. P. Liederowi nie odmawiałem ni­gdy pewnych zdolności, wyliczałem nawet

niektóre dobre jego rymy, ale żartowałem ze słabych i z tej pychy i zarozumiałości, która wielkim talentom często grób kopie, a cóż dopiero średnim.

Bodaj czy nie pierwszy drukowałem wiersz p. Liedera. Kiedy wskutek smu­tnego wypadku zmarł znakomity uczony Wróblewski, p. L. napisał silny wiersz na zgon jego. Było w tym wierszu nieco gma­twaniny, nieco zbyt rozbujalych przeno­śni, ale całość nosiła znamię talentu. Wy­drukowałem go więc w redagowanym prze- zemnie Kurjerze Krakowskim.

W wydanym później zbiorku poezyj wyliczone wady wzrosły, przybyły do nich jeszcze inne: naciąganie rymów, gonitwa za oryginalnością, tworzenie wyrazów, błę­dy gramatyczne, wreszcie owa pycha chcą­ca przebić niebiosa.

I kiedy p. Liederowi wolno lekceważą­co wyrażać się o Mickiewiczu, krytykom i felietonistom zakazano żartować z p. Liedera.

Szczęściem, że ten zakaz wychodzi od p. Żagla, a więc nie ma mocy obowiązu­jącej w krainie zdrowego rozsądku.

Mądry to był człek, co wynalazł pseu­donimy. Można pisać, co tylko do głowy przyjdzie — i tak dalej, jak wyżej.

5 Czerwca.

Narodowi trzeba dawać circenses, a więc za przykładem Rzymian magistrat krakow­ski ustroił swym kosztem Konika zwie­rzynieckiego, aby harcowal po mieście dla utrzymania tradycji.

Nic przeciw temu mieć nie można, gdy­by nie owa nieszczęsna tradycja, na którą przy Koniku wszyscy się powołują.

Ta tradycja jest po prostu farsą, albo jeżeli chcecie kaczką, którą wysiedział dzien­nikarz Majeranowski, redaktor Pszczółki, przed kopą lat przeszło wydawanej w Kra­kowie.

Takie Koniki, czyli raczej podobne za­bawy, są zwyczajem południowej Francji, a spotykają się nawet we Włoszech, An- glji i w Niemczech. Jaki ich rodowód, to może obchodzić Francuzów, Włochów, Niemców i Anglików.

W Krakowie, za Rzeczypospolitej (tej lepszej: polskiej, a nie krakowskiej), nikt

o Koniku nie słyszał. Ani też śladu o nim w kronikach i pamiętnikach. Ci, co znali Ambrożego Grabowskiego, słyszeli z ust jego, że za lat młodszych Konika nigdy nie widywał.

Autorem tego zwyczaju, tej tradycji, był ów Majeranowski. Kiedy w dwadzieścia

kilka lat po upadku Rzeczypospolitej pol­skiej, powstała Rzeczpospolita krakowska, Majeranowski dla obudzenia ducha na­rodowego przywracał rozmaite tradycyjne obchody, a najczęściej je komponował.

Wynalazł też i Konika, a raczej wziął * go od Francuzów, którzy za czasów Księstwa Warszawskiego stojąc załogą w Krakowie, w jakimś ogródku na Zwierzyńcu obchodzili swój zwyczaj narodowy. Naturalnie Maje­ranowski skomponował całą hietorję, wy­nalazł jakichś Tatarów, jakichś włóczków, jakąś bitwę po procesji Bożego Ciała, bo fantazję miał większą, niż połowa dzisiej­szych poetów. Z czasem rzecz się utarła i ludzie tak w tradycję uwierzyli, że nawet Szajnocha nie wahał się do swojego dzieła “Jadwiga i Jagiełło“ wprowadzić Konika zwierzynieckiego.

Tradycyjny Konik odbywał swe harce naprzód tylko na dziedzińcu klasztoru Zwierzynieckiego, później przez lat wiele dochodził do pałacu biskupiego, a po spale­niu Krakowa zaszedł aż na Rynek. Obe­cnie posuwa się coraz dalej, a onegdaj bił pałką kucharki nawet na ulicy Szew­skiej. Ten zapał mu się chwali, ale jeżeli już ta sztuczna tradycja ma być dalej tra- dycją, to należałoby nałożyć pewne wędzi-

Felietoniki. 2

dla, bo niezadługo Konik gotów dojść do

nowość: dawniej miał obok siebie cztery chorągiewki, onegdaj rozmaite świecące włócznie i halabardy. Wobec tego byłbym za “wysadzeniem ankiety, któraby wypo* środkowała teren“ dla Konika i obmyśliła ceremonjał, boć jeżeli ma być tradycja, niechże się zamknie w pewnych granicach.

Wogóle z temi tradycjami to u nas straszna bieda. Historji mało się uczymy, ale tradycje robimy hurtownie.

Niedawno ze zdziwieniem ujrzałem na tak zwanem Drzewie Wolności na planta­cjach tabliczkę z napisem, że zostało ono zasadzone w roku 1791. Stało się to pra­wdopodobnie za przyczyną artykułu, dru­kowanego przed paru laty w feljetonie Czasu, którego autor ową tradycję zrobił i nawet Kościuszce owo drzewo posadzić kazał.

Tymczasem w miejscu, gdzie rośnie owe drzewo, za czasów konstytucji (znowu tej lepszej: polskiej, a nie krakowskiej) były tylko mury i fossy. Kiedy Straszew­ski założył plantacje, zasadzono później i to drzewo i na cześć konstytucji Wol­nego miasta nazwano je: Drzewem Kon-

Koniku

stytucji lub Drzewem Wolnego Miasta, co przerobiono na drzewo wolności.

Taki jest rodowód drzewa, na którem widnieje tabliczka z datą 1791 roku.

Ergo: należy tabliczkę zdjąć, a litera­tów poprosić, aby przestali już robić tra­dycję, bo to i nie Zadnie i niezdrowo.

Wracając do Konika zwierzynieckiego, wyrażam podziw dla mieszkańców naszego grodu. A toć na pogrzebie Mickiewicza tyle ludzi nie było, co onegdaj na Koni­ku. Proponuję władzom bezpieczeństwa, aby, jeżeli znowu kiedy rewolucja będzie miała wybuchnąć w Krakowie, — (jak to zapowiadano, na dzień 1 maja rokn . zeszłego, 4 lipca również roku zeszłego i 3 maja roku bieżącego), ogłosiły plakata­mi dla inteligencji występ Modrzejewskiej, a dla “warstw szerszych“ Konika zwie­rzynieckiego, a rewolucję tak djabli we­zmą, jak projekt pomnika Mickiewicza na Kleparzu.

6 Czericca.

VI.

Nie należę do zwolenników samochwal­stwa narodowego, ale boli mnie, kiedy słyszę, lub czytam pochwały dla obcych za czyny, na które i my zdobywaliśmy

się i zdobywamy, nie szukając w tern za­szczytów i reklamy.

Po raz może tysiączny wyczytałem w jednym z naszych dzienników o produ­kcyjności słynnego Lessepsa. Francuz ten równie jest znany z przekopania Suezu i nieprzekopania Panamy, jak z tego, że o- żenił się powtórnie w 70 roku życia i miał jeszcze troje czy czworo dzieci. Nie ganię go za to bynajmniej, ale i do po­chwały żadnego powodu nie widzę.

Mam oto przed sobą niewydany pamię­tnik z czasów Sobieskiego. W pamiętniku tym pisanym kilku rękami, jeden z nie­znanych współautorów notuje o sobie, co następuje (podaję w streszczeniu):

Anno 1644 z woli Najwyższego ożeni­łem się z panią Ludwiką Skopową, wdo­wą po Aleksandrze. Małżonce mojej na ten czas było lat <24, a mnie BI.

Anno 1645 mca Julji 13 dnia... uro­dził mi się syn pierworodny Stanisław.

Anno 1647 mca Julji 9 dnia urodził mi się syn Krzysztof, którego Panie Bo­że chowaj“..,

W dalszym ciągu w roku 1648 do 1656 przybyło nieznanemu autorowi dwóch sy­nów i dwie córki.

Tu nastąpiła przerwa podczas której wydał nieznany autor w roku 1665 córkę

Katarzynę za Bogdanowicza, a pod r. 1666 zanotował, że został dziadkiem.

Do tej chwili nie ma nic ciekawego. Ale w roku 1677 dnia 28 Aprila małżonka jego ,najmilsza“ oddała Panu Bogu du­cha. Chcąc się pocieszyć po tej stracie w roku 1678 z “woli Najwyższego“ pojął

5o wtórnie w stan małżeński JMość Pannę adwigę Piątkiewiczównę, “z'którą Panie Jezu aaj nam w zgodzie pomieszkanie do woli Swojej świętej“.

Rezultatem “pomieszkania w zgodzie“ był syn urodzony w r. 1679. Współautor pamiętnika miał wówczas lat 66.

To go nie zrażało, ale zraziło widać małżonkę, bo przeniosła się na inne “po­mieszkanie“. Daty jej śmierci czuły mał­żonek nie miał czasu zanotować, bo oto pod 12 Augusta 1688 r. przekazuje poto­mności* “Ożeniłem się z woli Najwyższego z trzecią małżonką moją JMość Panuą Zo- fją Szaporską, podczaszanką Wiłkomir­ską, z którą Panie Jezu nam błogosław i daj nam długie życie“.

Błogosławieństwo nastąpiło jeszcze trzy razy: w r. 1684, 1686 i 1688. Potrójny małżonek miał wówczas lat 75.

Zwykły więc szlachcic polski i to je­szcze przed dwoma wiekami (a więc nie w czasie wielkich wynalazków) zdobył Bię na

to samo, co Lesseps, specjalista od prze­kopywania kanałów. Przepraszam, zdobył się na więcej, bo na poświęcenie i ofiar­ność prawdziwą, kiedy trzy razy nie wa­ha! się wstąpić w związki małżeńskie. Proszę mi dziś takiego pokazać!

Uchylmy więc czoła przed nieznanym nawet z imienia bohaterem — i nie re­klamujmy dalej Lessepsa, aby nie przy­był nowy dowód więcej prawdziwości zdania:

Cudze chwalicie, swego nie znacie,

Sami nie wiecie, co posiadacie.

P. S. Wyobrażam sobie, jak wiatry ra­dości wzdęły p. Żagla, kiedy we wczoraj­szym moim fejletoniku przeczytał ustęp: “byłbym za wysadzeniem ankiety, któraby wypośrodkowała teren dla konika“ i t. d. Przeczuwam, że płodzi już gromy na fej- letonistę za każenie języka macierzyste­go, — a tu fejletonist» Bogu ducha wi­nien, bo winowajcą jest zecer, który ko­rzystając z “przysługującego“ mu prawa opuścił cudzysłowy i zniweczył tem za­miar fejletonisty zażartowania z języka “galicyjskiego“.

7 Czerwca

VII.

Chociaż to życie idzie po grudzie,

Jak mi Bóg miły, nieźli są ladzie“ —

powiedział autor “Mohorta“. Że ludzie nieźli byli dla niego, to fakt niezbity, ale też i “gruda“, na którą narzekał, dla in­nych byłaby kwiatami. Dopiero kiedy o- oiemnial, mógł się skarżyć na grudę życia.

Bo jest gruda i gruda. Jednym nie zawsze dobrze się wiedzie, nie mogą za­dowolić wszystkich potrzeb, zabraknie im na zbytki lub wystawne życie, więc dalej w płacz i jęki, jakby ich' co najmniej wszystkie zęby mądrości nagle zabolały. Inni za ideał niedościgniony poczytają ka­wałek chleba dla żony i dzieci, i proszą Boga, aby mieli tylko jeden kłopot na tydzień i tylko jedną na rok licytację ru­chomości “w drugim terminie niżej ceny szacunkowej*. Ci ostatni jakoś nie płaczą i pocieszają się tem, że... jeszcze będzie gorzej.

Ale właściwie nie o tem chciałem pi­sać. Miałem jedynie zamiar zwrócić uwagę na prawdę, jak świat starą, że “nieźli lu­dzie“ biją przedewszystkiem czołem przed tymi, którym się dobrze powodzi.

Jeżeli np. pan Absbi jest zwykłym u- rzędnikiem o skromnej pensji, to pan Capski ledwie raczy mu się odkłonić. Niecbno jednak pan Abski, dzięki pro­tekcji, okolicznościom lub sprytowi, zosta­nie przeniesiony np. do Wiednia na zna­cznie wyższą posadę, pan Capski natych­miast zajmie się urządzeniem dla niego pożegnalnego bankietu, a wyżsi jeszcze przed chwilą stanowiskiem koledzy Abskiego: Zabski i Gapski, puszczą w ruch języki na bankiecie i dowiudą, że tylko na takich ludziach, jak Abski, polega przyszłość oj­czyzny. Niechno znowu Klapski wygra na loterji, a ujrzymy go wkrótce radcą miej­skim, prezesem Stowarzyszenia ku popiera­niu wyrobu krajowych baniek mydlanych, członkiem wydziału “Kłótni“, protektorem Towarzystwa zbierania marek pocztowych

i t. d. i t. d.

Założę się przytem z każdym, że tak Abski jak Klapski, zostaną wkrótce człon­kami honorowymi połowy istniejących lub istnieć mających Stowarzyszeń dobroczyn­nych, głupioczynnych i nicnieczynnych.

To reguła, — ale czasem znajdzie się wy­jątek, i ten podnieść należy.

Jest człowiek, co przez całe życie pra­cował wytrwale na polu sztuki i pozosta­wił liczne płody swej działalności artysty-

stycznej. Los go ciężko dotknął fizycznie, bo tak jak autorowi “Mohorta“ zakrył wi­dok świata i ukochanych. Za tem i inne spadły nad gromy, bo nad zabezpiecza­niem starości robotników obradują par­lamenty (co zresztą uznania godne), ale o zapewnieniu łyżki strawy ludziom talentu jeszcze nikt nie pomyślał.

O Walerym Gadomskim zaczęto zapo­minać. Ale przypomniało go “niezłym lu­dziom“ Koło artystyczno-literackie, uchwa­lając jednogłośnie na walnem zgromadze­niu, wpisanie go w poczet członków hono­rowych. Toć to rzecz tak drobna, tak ma­ła, tak nierentowna — może powiecie, — że nie warto o niej wspominać. Prawda, ie drobna i mała, ale przecież uczci­wa i poczciwa. Koło nie ukorzyło się przed powodzeniem, ale uczciło zasługę mimo nie­powodzenia.

Tak rzadko się z tem spotykamy — i ztąd tak rzadko przychodzą na myśl przy­toczone słowa Wincentego Pola.

Nieźli ludzie“ oprócz obowiązków dla Gadomskiego, mają i obowiązek dla je­dnej z prac jego, która dziwnemu uległa losowi.

_Wykonał on, jak wiadomo, przed laty dziesięciu, czy nawet więcej, posąg mar­murowy Piusa IX. Jestto jedno z dziel

jego najlepszych i jako takie... spoczywa w pace i oczekuje dnia zmartwychwstania... rozsądku w Atenach polskich.

Kłócono się, gdzie postawić Piusa — i całkiem go nie postawiono.

Źe ze szlachetną i wzniosłą postacią je­dnego z największych papieżów i przyja* ciół Polski, nikt się dziś nie rachuje, to wprawdzie bolesne, ale zrozumiałe, bo “u- marli prędko jadą“ — ktoby tam myślał

o tym, co ¿yć przestał i wobec dzi­siejszych “prądów“ już się przeżył. Pa­mięć Piusa IX, smutno to powiedzieć, już . wśród nas nie żyje.

Ale żyje dzieło sztuki, mogące być ozdo­bą każdej świątyni. Żyje jego twórca, ma­jący prawo powiedzieć: wynagrodźcie mnie! Bo nagrodę każdego artysty stanowi nie- tylko honorarjum, ale uznanie. Znajdźcie mi poetę (naturalnie prawdziwego), który­by pozwolił nabywcy spalić rękopism no­wego poematu, na tej zasadzie, że dostał za niego pieniądze. Dzieło sztuki jest tylko materjalną własnością nabywcy, moralnym jego właścicielem pozostaje twórca, — współ­właścicielem jest i ogół.

Nawet prawo, w ścisłem tego słowa znaczeniu, ma Gadomski za sobą. Powie dziano mu: wykonaj posąg, zapłacimy ci tyle a tyle i umieścimy go w świątyni

Pańskiej, gdzie będzie dostępnym dla ogó­łu. Ten ostatni punkt kontraktu nie został wykonany.

Niech więc ci, do których to należy, za­łatwią sprawę, jak słuszność i rozsądek wy­magają. Niech wypłacą resztę nagrody ar­tyście i niech oddadzą ogółowi, co się stało jego własnością od chwili, gdy po­mnik wyszedł z pracowni.

Inaczej rozsądek ich i zamiłowanie sztu­ki trzeba będzie zamknąć... do paki. Jak się odleżą, może zyskają na wartości.

9 Czerwca.

VIII.

Rozmaite piękne rzeczy na świecie wi­działem i o wielu piękniejszych jeszcze słyszałem, ale za najpiękniejszą ze wszy­stkich widzianych i słyszanych uważam miłość. Nie konia z rzędem, ale Europę całą i wszystkie pokłady złota i kopalnie djamentów ofiaruję temu, co lepszą rzecz wynajdzie. To jest, proszę państwa, coś takiego, co, jak mówi jeden z moich zna­jomych, a przytem kandydat na poetę:

Lepsze jest nad bigos, flaki i nad zrazy,

A nie da się opisać żadnemi wyrazy.

To też ucieszyłem się wielce, znalazłszy wczoraj w Kur jerze aforyzmy o mi­łości. Dziękując za nie zbieraczowi, mu­szę nrn wytknąć przecież jednostronność. Kto chce poznać miłość, musi obejrzeć ją na wszystkie strony: wysłuchać wszy­stkich pro i contra, powąchać jej kwiaty, dotknąć jej cierni i językiem duszy o sma­ku jej się przekonać. Aforyzmy wczoraj­sze nie dają do tego dostatecznego mate- ijału.

A więc pozwalam sobie z moich notat choć w części je uzupełnić. Proszę słuchać, co mówili różni nasi poeci i pisarze :

Miłości, miłości, żebyś ty nos miała,

Dałbym ci tabaki, byś wiecznie kichała.

Nie-Mickiewicz.

Wyraz miłość składa się z dwóch: miła

i ość. Choć więc miłość jest miła, ale ością w gardle staje.

Językoznawca.

Powiedzcie mi młodzi, powiedzcie mi

[starzy

W obliczu sumienia i słońca,

Czy lepszy całunek, co ogniem się żarzy,

Czy pieczeń na stole dymiąca?

Nieznany.

Z niewiastą mało beczka soli.

Bej.

Lat piętnaście kiedy minie,

Nie ma co wierzyć dziewczynie.

Zabłocki.

O mnlieres! mulieres! po djable z wami

[interes.

Chodźko.

Kiedy pierwszy raz kochałem, zdawało mi się, ie kocham po raz ostatni, — o- bym, kiedy będę po raz ostatni kochał, mógł wierzyć i dowieść, że kocham po raz pierwszy.

Filozof.

Próżno nciec, próżno się przed miłością

[schronić,

Bo jako lotny nie ma pieszego dogonić?

Kochanowski.

Ladzie bez rozumn prawie,

Bo wielkie dobra tracą przy tak głupiej

[sprawie.

Kochanowski (w wierszu o miłości).

Głód a praca miłość kazi,

A ostatek czas wyrazi,

Koma to więc nie pomoże,

Do powroza mieć się może.

Tenie.

Jako ogień i woda różno sobie chodzą, Tak miłość a powaga nigdy się nie zgodzą.

A im się kto chce mężniej popisać w tej

[mierze,

Tem więcej na się śmiechu i błazeństwa

[bierze.

Tenże.

Młodzieńcy, którzy są szpetni a miłośni, mają płacić po złotych sześć (podatku). Broszura z w. XVII.: »Lekarstwo“.

Gdym miłował damy młode,

Miałem w zysku ich nrodę,

Dziś miłuję baby stare

I mam w zysku wiosek parę.

Materjalista.

Miłość, bracie, a miłość to wielka różnica, Co innego jaja w occie, inna jajecznica.

Praktyk.

Miłość, to słowo wielkie, magiczne, Rzekłbym, że pierwsze w języku ludów, A choć w praktyce bywa komiczne, Przynajmniej broni człeka od nudów.

Ale nie wszyscy tak źle się o miłości wyrażali. Owszem daleko więcej ona mia­ła zwolenników, niż przeciwników. Stani­sław, Serafin Jagodyński, poeta z XVII. wieku, tak wołał:

Eto w kwitnącej chce młodości Zażyć świata i lubości,

Za miłością niechaj biega,

Miłość znoBi, co dolega.

Do miłości, do miłości,

Eto w kwitnącej chce młodości Zażyć świata i lubości!

Radzę wam piękne czytelniczki posłu­chać Jagodyńskiego i zażyć świata i lu­bości, bo czas ucieka, a

Lat dwadzieścia jestto wiek właśnie przy-

[zwoity,

Najchętniej w nim do chłopców lgną młode

[kobiśty, —

jak powiada nielada znawca, bo komedjo- pisar* Zabłocki.

U Czerwca.

Nie kochałem go wcale, owszem, niena­widziłem go, bo mściwy i bezwzględny, ca jakiś wierszyk humorystyczny przeciw niemu wymierzony, prześladował mnie ma- terjalnie i był poniekąd głównym autorem wielu ciężkich chwil mojego życia.

A mógł prześladować, bo miał w ręku władzę, którą dzierżył despotycznie. Tra­tował więc każdego, kto mu stanął na drodze.

O! bardzo, bardzo go nie kochałem. Do dziś dnia czuję do niego żal głęboki, chód zwłol ’ ‘ dawno kryje mogiła.

osobiste skargi i żale i napisałem mniej więcej te słowa: “Cały kraj powinien za- “ boleć nad tą stratą, bo umarł człowiek “czynu, energji, inicjatywy, a takich nam “na każdym kroku brakuje. Wobec tych “zalet nikną jego wady. Ludzi dobrej woli “mamy sporo, ale tych, co umieją wlać “życie, co działają z siłą i mocą, co wska- “zują nowe drogi i z energją po nich kro­jczą, jest coraz mniej — i ztąd apatja i “ospałość owładają naszem społeczeń­stwem“.

Kto on był, nie należy do rzeczy, — dość, że był i że takich dziś niema.

Kiedy

umarł, rzuciłem na bok

r,

Może teu prolog jest za poważny do tego, co chcę powiedzieć, ale ponieważ go jui napisałem, przeto nie przemażę.

Zbierając materjały do opisu obchodów setnej rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 -go maja, mimowoli nasunęło mi się pytanie: Co po tej rocznicy pozostało w Krakowie ? Pisać o tem na drugi lub trzeci dzień

o obchodzie, byłoby nie na czasie; zna- eźliby się może “patrjoci“, coby cisnęli na mnie kamieniem. Ale dziś obchód należy już do historji.

Nie będę wdawał się w krytykę jego szczegółów, nie będę obnażał ran, wytykał niewłaściwości i pewnego chłodu, który dziennikarstwo sztucznie na zapał przero­biło. Ale pytam się powtórnie, co po ob­chodzie tym pozostało?

Były mówki — te przebrzmiały; była iluminacja (nawiasem mówiąc, bardzo “lo­jalna“ i powściągliwa), ale świeczki już wypaliły się i zgasły; było trochę śpie­wów, też powściągliwych — ale echo ich dawno się rozpłynęło...

Co zostało P — pytam po raz trzeci.

W Brodach, Kolbuszowy, Krośnie, Tłu­maczu , Zaleszczykach i t. d. uchwalono ulice i place ochrzcić imieniem 3-go Ma­ja. W Łańcucie, Lisku, Czortkowie, Kol­buszowy, Grzymałowie, wmurowane w ko- rejletonikS. 3

ściołach tablice, świadczyć będą o setnej rocznicy obchodzie. W Szczakowej zebra­no fundusz na odbudowanie kaplicy, w Limanowej zawiązano komitet dla restau­racji kościoła. Krzyż kamienny w Lima­nowej, pomnik pamiątkowy w Mikuliri- cach, ciosowy kamień w Buczaczu, krzyż w Sądowej Wiszni, będą dzied ten po­tomnym przypominały. Mielec w d. 3-go Maja zebrał 320 złr. n* założenie filji To­warzystwa oświaty ludowej. W Gorlicach urządzono składki na bibljotekę powiato­wą. Bochnia przyczyniła się składkami do restauracji katedry na Wawelu i kościoła katedralnego w Tarnowie. Malutka Bircza utworzyła fundusz pamiątkowy 3-go Maja dla popierania Kółek rolniczych. Wioska Horyniec w Bierzanowskiem, sprawiła cho­rągwie do kościoła.

A Kraków co? — pytam po raz czwarty.

Były projekta, o były! Drukowane na­wet były! Na ładnym papierze drukowa­ne były, pięknemi czcionkami drukowane

/ły! A gdzie są?

Gdzie pozostanie ślad widoczny, że Kra­ków obchodził setną rocznicę wiekopomne­go faktu, bez którego dalibóg bylibyśmy

dziesięć razy mniej warci. W smutnym i hańbiącym upadku, to była jedyna wiel­ka zorza, w której promieniach, przyci- śnione jej blaskiem, zginęły wady narodo­we i zbrodnie jednostek.

Kto zechce wiedzieć, czy Kraków ob­chodził setną rocznicę 3 maia, będzie mu­siał szukać po dziennikach lub w “Książ­ce Pamiątkowej“. I czego się tam dowie? Oto, że była illuminacja, były mowy, by­ło nabożeństwo — tak samo, jak w Ra­wie, Dobromilu, Mościskach, Chrzano­wie ...

Zapewne, że mowy były ładniejsze, że świec się więcej wypaliło, że zużytkowano więcej łokci czerwonej kitajki na chorą­gwie, że grano na lepszych instrumentach— ale to nie sztuka!

A przecież Kraków, to stolica duchowa Polski! — to nie Mościska, Chrzanów, Dobromil i Rawa.

Fakt jest, że Kraków pozostał wtyle za Brodami, Łańcutem, Mikulińcami, Czort- kowem, Birczą, Kolbuszową...

Dla tego to tak mi żal ludzi energji, inicjatywy, czynu; dla tego wołam: oby się tacy na kamieniu rodzili!

Czy jednak wszystko już stracone? — Nie! — można jeszcze błąd naprawić, je-

żeli będzie dobra wola. Pozwolę sobie ju­tro o tem kilka słów napisać.

13 Czerwca.

Jakby to ładnie było, gdyby od dziś za rok, wchodzący do kościoła N. Marji Panny, zaraz po lewej lub prawej stronie zobaczył tablicę marmurową z takim na­pisem :

Na chwałę Bogu i pożytek narodowi mieszczanie i obywatele krakowscy pragnąc pozostawić pamiątkę uroczystego obchodu w Krakowie setnej rocznicy uchwalenia

przez Sejm polski zebrany w Warszawie

w r. 1791,

wiekopomnej

Konstytucji Trzeciego Maja

złożyli odpowiedni fundusz na dokoń­czenie restauracji kościoła archipresby- terjalnego Najświętszej Marji Panny w Krakowie.

Przeczytawszy taką tablicę, Polakowi 2 nad Niemna, Warty, Dniepru czy Buga,

zaszłoby łzą oko, bo przypomniałby sobie wielki dzień dziejowy, bo odżyłaby w nim nadzieja lepszej doli, bo wreszcie powie­działby sobie: Jakież to zacne polskie ser­ca biją w tym Krakowie! A mieszkaniec naszego grodu patrząc na tablicę, mimo- woli pokręciłby wąsa i na twarzy jego od­biłby się wyraz dumy, ale tej dumy szla­chetnej, zrodzonej z przekonania, że sta­nęło dobre dzieło.

I wątpię, czyby się znalazł ktoś z ludzi rozumnyeh i dobrych patrjotów, aby się nie ucieszył z takiej tablicy. Bo naprzód istnieje dziś obawa, czy dzieło restauracji z powodu braku funduszów dokończonem zostanie, a wówczas widzielibyśmy już przed sobą fakt spełniony. Po wtóre, prze­kazalibyśmy potomności, że mieszkańcy Krakowa żyjący w r 1891, będąc ożywieni prawdziwym patrjotyzmeni, umieli godnie uczcić wielką rocznicę dziejową.

Ale może ktoś powiedzieć, że ten pro­jekt jest... stańczykowski, bo w komite­cie restauracji kościoła N. M. Panny za­siadają stańczyki, bo architekt jest stań­czykiem, polichromujący Matejko stańczy­kiem, no i wreszcie sam kościół jako ko­ściół, już trąci stańczj kostwem.

Znając nasze wesołe stosuneczki, a ztąd

przewidując ten zarzut, przygotowałem so­bie na zapas projekt i dla liberałów.

Nie ma może miasta, któregoby ulice no­siły tak bezbarwne nazwy, jak nasz Kra­ków. Przodkowie zostawili nam ulice: Sław­kowską, Szewską, Wiślną, Mikołajską, Kar­melicką, Szczepańską, Gołębią, Sienną, Szpitalną i t. d. Żadna z tych nazw nic nie mówi, a nawet niektóre trącą naiwno­ścią lub anachronizmem, bo ani szpitala niema na Szpitalnej, ani Wiślua do Wisły nie doprowadza, ni siana nikt na Siennej nie sprzedaje. Może wreszcie na Gołębiej mieszkają jakie gruchające gołąbki, ale zdarza się to zapewne nawet częściej i na innych ulicach.

Nowe ulice chrzcimy także bezbarwnie. Wprawdzie są ulice Batorego, Kopernika, jest i plac Matejki i ulica Siemiradzkiego, ale inne nowe ulice nazwaliśmy: Zieloną, Kolejową, Nad Rudawą, Strzelecką i tak jakoś wreszcie, że mimo natężenia pamięci, przypomnieć ich sobie nie mogę. Jeżeli się zaś nie mylę, to jest jakaś Krótka czy Malutka, jakaś Żabia czy'Bociania, jakaś Swoboda czy Lebioda, jakaś Retoryka czy Pijatyka, jakaś Gertrudy czy Petronelli...

Nie jestem tak bardzo za gwałtowną prze­mianą nazw utartych, ale przecież, darujcie świetny Magistracie i świetna Rado miejska,

jakoś to dziwnie wygląda, aby tam, gdzie spoczywają popioły Adama, gdzie naczel­nik narodu składał przysięgę, gdzie kazał

i fundował dzieło miłosierdzia nasz Piotr Złotousty, gdzie się uczył “ojciec poe­tów“, gdzie obok królów spoczywa boha­ter narodowy i marszałek Francji — nie było ulic lub placów Mickiewicza, Kościu­szki, Skargi, Kochanowskiego, księcia Jó­zefa. ..

Jak one być powinny, i da Bóg będą jeszcze, tak powinna być, musi być i ulica Trzeoiego Maja.

Ale to nie dosyć. Trzeba wybrać taką ulicę, na której wznosiłby się jakiś gmach szkolny. Nie rozumiem dlaczego Lwów ma szkoły: Konarskiego, Czackiego, Piramo­wicza Mickiewicza, a Kraków tylko IX szkolę ludową 4 klasową, lub XII-stą 5 klasową? Dlaczego na ulicy Trzeciego Ma­ja, nie miałby widnieć napis: “Szkoła lu­dowa Trzeciego Maja?“

Te “liberalne“ moje projekty są zresztą bardzo łatwe do wykonania, bo... nic nie kosztują.

Ale chociaż projekt “stańczykowski“ ko­sztuje, polecam go uwadze i sercu obywa­teli Krakowa. Dobrze powiedziano, że ko­ściół N. M. Panny jest kościołem wybitnie mieszczańskim, — niechże więc mieszczą-

nie krakowscy dowiodą, że mu się ta na­zwa słusznie należy.

Niech dowiodą wszyscy mieszkańcy Kra­kowa, że cześć dla Konstytucji 3go Maja nie jest czczym frazesem, że obchód uro­czysty jej setnej rocznicy nie był zdawko­wą illuminacyjką przeplataną wieczorkami, lecz wypływem prawdziwych uczuć patrjo- tycznych. Jako taki powinien zostawić trwałą pamiątkę po sobie.

NB. Na kilka listów pisanych do mnie, jako autora Fejletoników, odpowiem razem w przyszłym tygodniu.

14 Czerwca.

XI.

Wszystko ma swoje granice — ale że­by magistrat i wogóle władze nami się o- piekujące, dozwoliły na takie zimna i nie­pogody w połowie czerwca, tego niczem wytłumaczyć ani obronić nie można.

W poszukiwaniu za przyczyną spadku temperatury, spotykałem się z rozmaitemi zdaniami.

Jedni składają wszystko na świętego Me­darda i zapowiadają takich dni jeszcze 32,

aby się czterdziestka dopełniła. Jeżeli tak jest rzeczywiście, toby trzeba raz pomy­śleć o wniesieniu interpelacji gdzie należy "i o poparciu jej przez Wydział krajowy i Koło polskie.

Tymczasem właśnie to “Koło polskie“ winią inni za spadek temperatury; słysza­łem mianowicie w okolicach “Czasu“, że wszystkiemu winno oziębienie stosunków Koła z prawicą i że — jeżeli stosunki te całkiem zamarzną — spodziewać się bę­dzie można śniegu i pokrycia Wisły lo­dami.

Komitet wyścigów konnych wszystko przypisuje zimnu, z jakiem przyjmuje ogół jego prace około dobra społeczeństwa, ale wynurza nadzieję, iż totalizator rozgrzeje dzielnych Krakowiaków i piękne Krako­wianki.

Panna Sercowiczówna składa wszystko na tych właśnie dzielnych Krakowiaków, bo mimo lat 42 żyje w panieństwie i je­żeli tak dalej pójdzie, mówi, to gotowa zostać starą panną. Ponieważ zaś jest poetką, przeto tak myśl swą wyjawia:

Chłód wieje od młodych ładzi,

A ten chłód powietrze stadzi.

Nieszczęśliwa ja dziewczyna!

Już krew mi się lodem ścina.

Ach! co chwila to okropniej:

Dzisiaj ciepła jest ośm stopni,

A na termometrze serca Pisze zero los szyderca.

Co do mnie sądzę, że przyczyną zimna muszą być jakieś nieprawidłowości lub zmiany w systemie planetarnym. A nie mówię tego na wiatr, bo wyczytałem np. wiadomość, że w naszem obserwatorjum astronomicznem dostrzeżono brak bardzo ładnej i mile świecącej wśród krakowskiej konstelacji gwiazdeczki. Ujrzano ją za to podobno na lwowskim firmamencie...

Jak zresztą jest, tak jest, dość, że tak dalej być nie może, choćby ze względu na fejletonikarza, któremu przy pisaniu ręce marzną i dlatego jedynie tak krótki i tak zimny dziś daje fejletonik.

Caveant consules! boć przecie futra ma­my w zastawie, — chciałem powiedzieć u kuśnierza.

P.S. Gazeta Ltcowka w “dzienniku urzędowym“ donosi o bankructwie libera­łów. Oto w dniu 17 czerwca, a więc już jutro, na drugim terminie sprzedaną zosta­nie przez publiczną licytację posiadłość Warchołów w Sokołowie. Wadjum wyno­si 65 złr. Do licytacji staną zapewne Czas

i Przegląd.

16 Czerwca.

\

Przecież prasa jest potęgą. Zaledwie wy­raziłem moje oburzenie termometrowi, już cie 1 ! 1 iło.

prasy, to pan Antoni Piotrowski chce pra­sie zaimponować i uczy ją, jak na co za­patrywać się powinna

Ostatnia nauka p. Piotrowskiego nosi tytuł: “Co to jest historyczny obraz ?“ i ma □a celu przekonanie wszystkich, a więc i niżej podpisanego, iż odtwarzający dzieje na płótnie nie potrzebuje się krępować pra­wdą historyczną.

Dowiadujemy się z tej nauki naprzód o nowych talentach szanownego pedagoga. Dotychczas oprócz pracy jego w zawodzie wojskowym, wiedzieliśmy jedynie o zaję­ciach jego cywilnych na polu malarstwa, literatury i pedagogji. Przybywają jeszcze dwa: pan P. jest hydropatą i bedna­rzem, — jednemu bowiem malarzowi, jak pisze w swoim artykule, poradził zimne okłady, “no i wybrał się jakoś“, — dru­giemu znowu koledze pobił obrączkami rozluźnione klepki “i to też dzięki Bogu pomogło“.

Trudna to sprawa polemizować z takim Tausendkunstlerem, czyli po polsku maj-

żywiołom imponuje potęga

strem od wszystkiego, — trudniejsza tem więcej, iż polemika toczy się w sprawie malarstwa, którego p. P. jest bądź co bądź wybitnym przedstawicielem. Ale mimo to podnoszę rzuconą mi rękawicę, ponieważ tu nie idzie o sposób malowania i arty­styczne poglądy, lecz o historję w sztuce.

Obrazami historycznemi są tylko te, twierdzi p. Piotrowski, które przedstawia­ją współczesne nam fakty i są teraz wy­konane, — sięgające zaś w przeszłość są fantazjami, mogącemi mieć jedynie war­tość artystyczną, od których jednak wy­magać prawdy historycznej jest całkiem nie na miejscu. Owszem “historyczność“ obrazom, jako dziełom sztuki, zawsze szko­dzi. Spółczesne obrazy, pomijając ich war­tość artystyczną, są dokumentami.

Taka jest treść ewangelji p. Antoniego.

Chwytam go za wyraz dokument i prze­prowadzam dalsze porównanie.

Tak się zapatrując jak p. Piotrowski, powinniśmy skazać na zagładę wszystkie badania dziejowe, bo wartość historyczną miałyby tylko współczesne opowiadania, to jest: pamiętniki i kroniki.

Historykiem byłby tylko suchy kroni­karz, a dzisiejsi pisarze historyczni byliby

o tyle lepszymi pisarzami, o ile mniej

krępowaliby się prawdą historyczną, a pu- ściwsży wodze fantazji, starali się jedynie

0 wartość artystyczną swych utworów.

Tymczasem, może to są równie mylne

zapatrywania, ale inaczej tę sprawę poj­mują krytycy literatury i wogóle czytająca inteligentna publiczność.

Kronikarz jest reporterem, który z mniej* szym lub większym talentem spisuje tylko to co widział i co słyszał. Ale nie jest on w stanie objąć całego przedmiotu, nie jest w stanie zbadać, co się dzieje w umysłach

1 sercach bohaterów chwili, nie zdoła przewidzieć ani następstw faktu, ani też nie może bezstronnego w dziejach przezna­czyć mu stanowiska. Zresztą ma on także swoje zapatrywania i poglądy, a ta jego indywidualność zaciemnia jasne przedsta­wienie rzeczy.

Takich kronik pięć, dziesięć, pomnożo­nych innnemi źródłami, innemi dokumen­tami, stanowi dopiero materjał dla histo­ryka. Im więcej tego materjału posiada, im lepiej go zużytkować zdoła, im więcej swym zmysłem krytycznym wyciągnie pra­wdy, tem lepszą rzecz napisze. Zdolności pisarskie, zalety stylu i języka i barwność opowiadania, podniosą dzieło, a im ich będzie więcej, tem wybitniejsze dlań miej­sce przeznaczy historja literatury.

Ale przedewszystkiem potrzeba prawdy, a tą jest niepominięcie najdrobniejszego fa­ktu, co rzecz oświetlić może. Najgenial­niejszy pisarz, jeżeli da się unieść fanta­zji, a lekceważyć będzie daty i fakty, na­pisze dzieło poronione, któremu nazwy hi- storji odmówią tak współcześni, jak poto­mni. I każdy powie: szkoda talentu, który wdał się w nieswoje rzeczy.

Tak według mego skromnego zdania ma się i z obrazami historycznemu Jedne, współczesne, są kronikami, dokumentami, materjałem — drugie, sięgające w prze­szłość, mogą być opowiadaniem dziejowem, jeżeli artysta weźmie się do nich z miło­ścią do prawdy historycznej, a im więcej da tej prawdy, im lepiej zużytkuje swe zdolności, im lepiej włada stylem i języ­kiem malarskim, to jest im lepiej rzecz narysuje i ugrupuje, im więcej da malar­skiej barwności opowiadaniu, to jest im większym będzie panem kolorystyki, per­spektywy itd., tem większe dziełem swem zajmie stanowisko w historyoznem malar­stwie.

Jakież zresztą bogate tu pole do praw­dziwej fantazji. Malarz-kronikarz da por­trety, — malarz historyk w twarze dzia­łaczy wieje tę potęgę uczucia i myśli, jaką wówczas mieć byli powinni. Ugrupo­

waniem, oświetleniem, całą masą powię- kszej części dowolnych akcesoryj, rozwinie myśl własną, fakt dziejowy wyidealizuje. Bo sztuka powinna idealizować, a nie być fotografją.

Prawda, co mówi p. Piotrowski, że im dalej w głąb wieków się cofniemy, to ła­twiej popełnić błędy w obrazach history­cznych. Ależ i w pisanych dziejach, im

o dalsze wieki historyk potrąci, tem wię­cej musi dać pola fantazji, sztukować fakty domysłami.

P. Piotrowski mówi, że dzisiejsze ro­dzajowe malarstwo będzie kiedyś doku­mentem historycznym. Tak jest, ale czy byłoby tym dokumentem, gdyby malarz malując np. nasz lud, dowolne mu dawał stro- je, gdyby malując dziewkę polską, dał jej do rąk czeską gitarę, gdyby chałupę przy­krył dachem blaszanym, lub jej oknom posprawial żaluzje? Możeby to i artysty - czniej i piękniej wyglądało, ale nie byłoby prawdą i ujęłoby obrazowi połowę war­tości.

Bo jak w obrazie rodzajowym, tak i w historycznym, pierwsza rzecz wierność, prawda.

Pan Piotrowski jest wogóle przeciwni­kiem istnienia malarstwa historycznego, według dzisiejszych pojęć tych wyrazów.

To rzecz inna. Wolno go nie chcieć, ale jeżeli jest, to z niem się rachować trzeba i stawiać mu swe wymagania.

Od portretu wymagamy przedewszyst- kiem podobieństwa, od batalji ruchu i życia, od obrazu rodzajowego wierności szczegółów, od religijnego powagi i pe­wnej, że tak powiem, “świętości“, od historycznego wreszcie prawdy history­cznej, o ile ją wydobyć można.

17 Czerwca.

XIII. *fyk-r*c-<

Od paru tygodni siedzę nad nauką ję­zyka angielskiego, podług metody Robert­sona, nadchodzą bowiem chwile, w któ­rych każdy szanujący się choć trochę mie­szkaniec Krakowa, powinien znać kilka­naście frazesów angielskich. Od dziś za dziesięć dni rozpocznie się meetlng kra­kowski (dotychczas meetingi odbywali lu­dzie, obecnie zastępują ich konie), trzeba więc zaszczepić nieco limfy angielskiej w język polski, aby godnie przyjąć pp. stee- plerów, handicapperów, trainerów, starte­rów, bookmacherów, którzy wzbogacą bwo- je kieszenie naszemi nagrodami, zostawia-

jąc nam w zamian początki pojęcia o naj­wyższym wykwicie cywilizacji. Może i u nas za l&t parę “umysły uspokoić się nie będą mogły pytaniem, jak wypadnie “Der- by,“ jak to niedawno stało się w Wie­dniu (czytaj Nr. 2 Sportu), może i u nas za lat parę jeden i drugi, “więcej będzie patrjotą, jak sportsmanem* jak to się stało w Wiedniu w dniu 24 maja r. b., kiedy Achilles (rodziców nie pomnę) “ho­nor ojczysty uratował* na dwie długości. (Sport Nr. 6.)

Ale zanim to się stanie, pamiętaj czy­telniku, że zamiast “bardzo dziś zimno,“ masz mówić między 28 a 30 czerwca włą­cznie: nlt is fine weathtr to-dayu — zamiast: “powóz pani Koniolubskiej cze­kał przy drzwiach,“ masz mówić: “Mrs Koniolubsky carriage was waiting at the door* — zamiast wreszcie “konie ruszyły w pełnym galopie,“ obowiązkiem twoim rzec będzie: “The horses started off at fuli gallop!“

Wiedz także narodzie, że brak oświaty, który cię zabija, możesz choć w części wy­nagrodzić sobie, ucząc się na pamięć wy­razów : folblut, steward, cravenmeeting, start, steplechase, hurdle-race, Trial- stakes, fitness, record, pedigree, Oaxs, trial, two thausand i t. d. Jeżeli zbadam taje-

Fąjletonlkl. 4

mnice tych wyrazów, podzielę się z tobą narodzie, — ale pamiętaj jeszcze o tem, żeś powinien wiedzieć co to mianowanie, meldunek, startgeld, co to bieg Sygnało­wy, szybki pace, chów dośrodkowy, co to znaczy, że np. “Mac-Intosch fit jeszcze nie był“ i jak straszne skutki być mogą, gdy “jockey z koniem zapóźno wejdzie w finish“. Jeżeli wszystko to narodzie prze­stanie być dla ciebie tajemnicą, to zrozu- zumiesz różnicę między ogierem rządowym, “uznanym“ ogierem prywatnym i “subwen­cjonowanym“ ogierem prywatnym, — i poj­miesz zarazem, jaką boleścią powinna cię napawać wieść, że ogier Mortung “zakoń­czył życie“. Może się wtedy dasz przeko­nać i do totalizatora, który założony zo­stał w tym jedynie filantropijnym celu, “a- żeby umożebnić zakłady ludziom mniej zamożnym“. A gdy dasz się przekonać, to uznasz, “jaki przygnębiający wpływ wy­warł zakaz totalizatora we Francji". Bo trzeba ci wiedzieć i to narodzie, że kiedy szło w Paryżu o Grand-Prix, postawiono na totalizatora ni mniej ni więcej tylko 2 miljony i ośm kroć stotysięcy franków. Wobec tego świetnego rezultatu, czemże jest Monaco?

Wyobrażam sobie, jak czytelnicy są zdziwieni moją erudycją sportową. A prze­

cież to rzecz tak prosta: z obowiązku muszę czytywać wszelkie brednie i głu­pstwa, aby mieć materjał do fejletoników. Czy to szlachetne głupstwo rodzi się w

f;Iowach narwanych poetów, czy jego ko- ebką “Harmonje i dyssonanse“ p. Żagla, czy wreszcie spotykam się z niemi na ła­mach krakowskiego Sportu — to jest dla mnie obojętne. Temu Sportowi zawdzię­czam wszystkie powyżej przytoczone wia­domości i jeszcze dwie inne, które pozosta­wiłem na koniec.

Bo nie wiecie zapewne czytelnicy, kto jest najpopularniejszą osobistością w Pa­ryżu. Może myślicie, że Carnot, Freycinet, Dumas, Zola, Rochefort, ambasador rosyj­ski, Cocjuelin, lub może jaka śpiewaczka ! Nie i jeszcze raz nie. Sport twierdzi, że byłby nią p. Carnot, gdyby nie było p. Ed. Blanc’a, którego jakaś szkapa pier­wsza dobiegła do mety. Pan Ed. Blanc jestto współwłaściciel domu gry w Mona­co ; jegomość ten będąc jeszcze uczniem gimnazjalnym już miał własną stajnię.

To jedna wiadomość, a druga to wyją­tek r. wiedeńskiego “Sportu“. Organ ten niemieckich sportsmenów ogromne po­chwały oddaje rękodzielnikom i przemy­słowcom krakowskim, za nagrodę ich imienia na pierwszym meetingu k raków-

4*

kim. “Choć korzyści handlowych mie­szkańcy Krakowa mieć nie mogą, pisze Sport wiedeński, odrazu do kieszeni się­gają i nagrodę ustanawiają“.

Ten wyraz uznania jest jedną z najwię­kszych nagród, jaką kiedykolwiek otrzy­mały obywatelsko - patrjotyczne uczucia mieszkańców naszego grodu. I mnie się też należy nagroda za to, że wszedłem w finish ze Sportem, bo inaczej naród by nie wiedział, jak rośnie jego sława wśród obcych plemion i nacyj.

»

19 Czerwca.

XIV.

Nauka języka angielskiego idzie mi opo­rem, ale tem się pocieszam, że byli jeszcze więksi cierpiętnicy angielszczyzny.

Na jednej z tych miłych środowych po­gadanek w Kole artystyczno-literackiem,

o których osobno kiedyś napiszę, opowia­dał przed laty swoją przygodę jeden ze znanych badaczów naukowych.

Za czasów swej młodości służył on w wojsku ro8yjskiem i jako oficer przybył ze swoim pułkiem na zimowe leże do ja- niegoś miasteczka na Wołyniu czy Ukrai­

nie. Kwaterę otrzymał w sąsiedniej wio­sce, której także nazwy nie pomuę, ale bistorja nie poniesie przez to żadnej straty.

Dość, że była wieś przy miasteczka, w którem mieszkał pan sprawnik, a przy cer­kwi pop długobrody.

Nasz przyszły uczony chwalił sobie o- trzymaną kwaterę. Właścicielami dobrze zbudowanego i dobrze ogrzanego domo­stwa, było młode stadło rusińskie, dobrze zagospodarowane, a więc mogące dostar­czyć dobrego masła, mleka, jaj i innych prozaicznych, a przecie nie godnych po­gardy artykułów żywności. Czego zabrakło na miejscu, to przynosił z miasteczka Iwan, wierny i przywiązany “dieńszczyk“ pana “padporuczyka“.

Życie upływało jako tako. Troszkę cza­su poświęcało się ćwiczeniu żołnierzy i innym obowiązkom służbowym, odbywało się

{>otem Bpacer konno, obiadowało w domu ub u kapitana, a wieczorem partyjka pre- feransa, lub niewinna “stukułka*, uroz­maicona “stakanczykom wódki“ kończyła trudy i zabawy codzienne.

Oprócz tego nasz młody oficer miał je­szcze dwa stalsze zatrudnienia. Nie my­śląc jeszcze o kaijerze naukowej, szukał karjery innej, do której wdzięczne nastrę-

czaJo się pole. Młoda gospodyni, niech jej będzie na imię Handzia, była “eiacia ho- łubiczka* w calem tego słowa znaczeniu, a jako nie przesądna i nie oddająca się poutyce, miłem okiem spoglądała na mło­dego oficera, mimo jego polskiej narodo­wości i mimo, że “czołowik“ jej, Fedko czy Matwij, miałby pod tym względem może nieco odmienne na rzecz poglądy.

Drugiem zatrudnieniem młodego oficera była nauka języka angielskiego. Ponieważ pokonanie trudności wymawiania jest przy nauce tego języka najwięcej niedoścignio­nym ideałem, poszedł przeto nasz przyszły uczony za radą swego doświadczonego pod tym względem kolegi i wyuczywszy się kilku utworów wieszczów Albionu, wygłaszał je głośno za pomocą, możnaby powiedzieć, karkołomnej gimnastyki języ­ka, gdyby język kark posiadał.

To dobrowolne znęcanie się nad szla­chetnym organem smaku, odbywało się przy odpowiedniej gestykulacji i spacero­waniu wszerz i wzdłuż izby krokiem mar­szowym. Przytem chcąc wykrztusić the English languuge, mieszkaniec nadwiślań­skich i naddnieprowych okolic musi robić pocieszne miny, ciągle wydymać wargi, szturkać językiem o zęby, wyciągać szyję, wdychać gwałtownie powietrze w płuca,

wyrzucać je z takąż samą gwałtownością, zamykać i przewracać oczy, krzywić się, mlaskać językiem, — słowem, czasem jest podobny do klowna w cyrku, czasem do kota, gdy go drą żywcem ze skóry, cza­sem do buldoga, gdy warczy i wyszcze­rza zęby, lub wreszcie do zbiega z kul- parkowskiego zakładu.

Ale młody oficer robił swoje: warczał, mruczał, sykał, skakał, płakał, machał aż do skutku.

Przez kilka dni było mu dobrze. Z ko­legami bawił się, jadł, pił i wysypiał się należycie, diedszczyk Iwan pełnił służbę wzorowo, a Handzia coraz wdzięczniej su­szyła do niego ząbki, coraz “bilsze“ skła­niała się do zakosztowania ziela “lub* czyku“.

Po tygodniu jednak ujrzał młody kan­dydat na gienierała i kawalera ordiena Swiatawo Audreja, że jego najbliższe oto­czenie zaczyna patrzeć nań z ukosa i po­dejrzliwie. Iwan, jak przyniesie “tabak“, to nie zbliża się, a kładzie go zdaleka na stole, gospodarz ile razy przejdzie to “kre- Btytsia“, a co najgorsza Handzia nietylko nie udaruje smacznym “pociłujem“, ale drzwi od komory na zasuwę zamyka i ucieka przed nim, jak przed “bisnowatym“.

Zirytowany tem wszystkiem, zwymyślał

naprzód od “swołoczi“ i “skatiny“ Iwa­na, gospodarza nazwał “bradiagą,“ a pię­kną Handzię posiał do “wsich czortów.“ Ale to nietylko nic nie pomogło, lecz je­szcze bardziej naprężyło stosunki. Rzucił więc re złości szklanką o ziemię, kopnął “sobacz- ku“, i jeszcze dokonał paru podobnych czynów dla ulżenia wezbranym uczuciom.

Nareszcie kiedyś rano budzi się i znaj­duje buty nieoczyszczone, a na miednicy wczorajszą wodę. “Iwan!“—woła głośno, lecz nikt nie odpowiada. “Iwan!“ — woła jeszcze głośniej z tym samym skutkiem. Wyczerpuje całą bogatą terminologję mo­skiewską wymyślania— cisza wokoło. Idzie do drzwi — zamknięte zzewnątrz na ko­łek. Nie ma rady, trzeba wyjść przez o- kno. Wychodzi, dobija się do komory go­spodarza — zamknięta. Żywego ducha nie ma w całej chacie, na kominie się nie pa­li, — nawet “sobaczka“ gdzieś znikła, a i krowę z obórki wyprowadzono.

Nie ma rady — wyczyścił sam sobie buty i ubranie, nabrał wody do mycia ze studni i przyprowadziwszy do ładu toaletę, wyruszył piechotą do miasteczka. Kapitan przyjął go słowy: “Co pan wyprawiasz ? Był tu u mnie dieńszczyk i prosił, abym go komu innemu przeznaczył, boś pan zwarjował. Latasz pan po izbie, — mó­

wił, — i zaklinasz nieczyste duchy stra­sznemu wyrazami". Bohater nasz pomimo złości, zaczął się śmiać i objaśnił, że i jak uczy Bię języka angielskiego. Kapitan śmiał się jeszoze więcej i zaprosił go ua obiad.

W południe wywołują kapitana, bo przy­jechał sprawnik zameldować, że “padpo- ruczyk N. s uma saszoł“ (zwarjował) jak to mu donieśli gospodarze, u których stoi na kwaterze i którzy opuścili domostwo, obawiając się nieszczęścia.

Rzecz wyjaśniono, ale gospodarzy zna­leźć było trudno. Diedszczyka znaleziono wprawdzie, ale skutkiem bliższego zetknię­cia się z “oczyszczennoju“ nogi i język odmówiły mu posłuszedstwa.

Musiał więc nasz uczed języka angiel­skiego, przespać się u gościnnego kapi­tana.

Nazajutrz w towarzystwie kapitana i sprawnika pojechał obiąć w posiadanie swoją kwaterę. Przed domem zastali tłu­my ludu, który ze strachem rozstępowa! się na obie strony. W izbie pop długo- brody machał na prawo i na lewo kropi­dłem i potężnemi a przekonywającemi sło­wy namawiał djabła do opuszczenia chwi­lowej siedziby. Na widok podporucznika Handzia ze swoim “ czołowikiem“ i pop

ze swojem kropidłem, ratowali się ucie­czką przez okno.

Nie pomogły prośby, groźby, przekony­wania, obiecanki kilku seryj “palok“, — ani czarnobrewa Handzia, ani jej “czoło- wik“, za nic w świecie nie chcieli mie­szkać z amatorem angielskiego języka. Musiał się przenieść do innej kwatery.

Dieószczyka Iwana 25 nahajów przeko­nało dostatecznie, ale ile razy pan jego zaczął deklamować po angielsku, trząsł się biedak jak w febrze i szeptał półgłosem: “Hospody pomyłuj \u Takie to losy bywają udziałem wielbi­cieli języka Szekspirów i Byronów.

20 Czerwca.

XV.

A więc dziś rusza z Krakowa wycie­czka do Pragi. Jakkolwiek ona wypadnie, w każdym razie doda nowe ogniwo do łańcucha związków dwóch sąsiedzkich i pokrewnych narodów.

Byłoby rzeczą ciekawą, gdyby ktoś na­kreślił szkic stosunków Polski z Czecha­mi. Materjalów nie braknie, potrzeba je tylko zestawić i ugrupować.

Nie możemy nigdy zapomnieć, że za przyozyną czeskiej Dąbrówki zajaśniało u nas światło wiary. Za Bolesiawowych czasów łączyliśmy się i walczyliśmy ze sobą nieustannie. Jak Kraków zostawał pod panowaniem czeskiem, tak naod- wrót w Zlatej Pradze zatknął Chrobry swoje sztandary.

Biskup praski, św. Wojciech ma piękną kartę w naszych dziejach.

W Piastach naszych było wiele krwi czeskiej, bo królowie i książęta nasi brali z Czech żony. Na tej podstawie wiódł Wacław czeski walki z Łokietkiem, zdo­bywał Kraków, w końcu włożył na swe skronie Piastową koronę. Jagielle i Witol­dowi ofiarowywano koronę czeską, a i Zy­gmunt Korybutowicz, bratanek Jagiełły

o mało nie został królem czeskim; wielki Zyżka, przyjaciel Polaków, uznawał go wielkorządcą Czech.

Znakomity król czeski, Jerzy Podiebrad przeprowadził uchwałę, że następstwo tro­nu czeskiego spada na dom Jagielloński, syn Kazimierza Jagiellończyka, Włady­sław, Rex bene, panował nad Czechami i Węgrami.

Później Wilhelm Rosenberg, wielki pan czeski, był współkandydatem Walezego i Batorego do polskiej korony.

Niesłychana to obfitość faktów history­cznych, z których tylko tysiączną część i to najgłówniejszych przypominam.

Nic dziwnego, że te stosunki odbiły się w języku i literaturze. Ale dotknąć choć­by tego, to już trzebaby 50 fejletoników napisać.

Dość wspomnieć, że Wojciech Gostko­wski, autor wydanego w r. 1622 “Sposo­bu jakim góry złote, srebrne, w przeza- cnem Królestwie polskiem zapsowane na­prawić“, używa w swem dziełku wyraże­nia : “ Bracia naszy Czechaczkowie“...

Jak później mówiono verbum nobile, a dziś mówią u nas słowo honoru, tak za Jagiellońskich czasów dawano czeskie słowo. Czesi uchodzili więc za ludzi, których sło­wo kładzie się na wagę złota. Stryjkowski pisze: “dziś u nas zwykli niektórzy mó­wić : aża ja Czech, słowo trzymać“. — W Adverbiach Rysińskiego czytamy toż samo: “co za Czech, słowo trzymać*. A w “Zwierzyńcu“ Reja taki spotyka się dwu­wiersz :

Pierwey gdy co zacnego i w Polszczę ma-

[wiano,

Tely to Cześkiem słowem zdzierżeć obie­cano.

Za ostatnich Jagiellonów czeszczyzna stała się u nas modą “U dworu takiego chwalono, który w słowiech najwięcej czeszczyzny mieszał“ — pisze Górnicki w Dworzaninie. Tenże sam mówi: “wyrwie Jakie staropolskie z Bogarodzicy słowo, “a z czeskiem jakiem gładkiem słówkiem ffna sztych je wysadzi, aby swego języka “grubość, a obcego piękność pokazał. Na- “koniec i z tem na plac wyjedzie, niemal “każdy w polskim języku wymowca cze­rskich słów miasto polskich używa, jakby “to było na zchwał dobrze“. Pan Łukasz gani to, lubo uznaje, że jeżeli językowi polskiemu brakuje jakiego wyrażenia, toć lepiej brać je od Czechów, niż od kogo innego, bo język ich “jest podobien mo­wie naszej“ i zresztą “Czechowie są w są­siedztwie z narody niesprośnemi“, ztąd i litery ich “polerowniejsze“ i “kształtowniej, ochędożniej mówić zaczęli“. Z tego po­wodu “urosła im ta sława od nasże sa­mych, iż ich język miałby być dobrze, niż nasz cudniejszy“ — czemu znowu Górnicki zaprzecza, zarzucając językowi czeskiemu, iż lubo jest piękny, “ale jako­by troszkę pieszczący, a mężczyźnie mało przystojny“.

Basta z wywodami! Dość ich zresztą, aby przekonać się, jak silne dawniej były

stosunki polityczne między Czechami i Polską, ile podobieństwa i wzajemnego wpływu w językach obu sąsiednich naro­dów.

Co do autora fejletoników, temu, kiedy już zaczepi 1 o sprawy językowe, najwięcej podoba się wyraz czeszka, zwłaszcza, że każda czeszka, zanim wyjdzie za mąż jest sieczna, a znałem takie, co i po wyjściu za mąż ślecznetni (w polskiem znapzeniu tego wyrazu) być nie przestały.

Na wyraz ten czeszka składa się wiele innych: o£ko, usta, nosek, ruika, które brzmieniem swem jeszcze więcej mówią o podobieństwie naszych języków. Jeżeli do­dam do tego, że pokrewne tym wyrazom są miloicat i celowati (lub libati) to po­każe się, że w najważniejszych i najpię­kniejszych rzeczach na świecie, oba języki idą ze sobą w przykładrej zgodzie.

Oby i na innych polach była ta sama zgoda między Polakami a Czechami.

21 Czerwca.

XVI.

Przed dziesięciu dniami wróciłem z Pra­gi i zaraz miałem na zmartwienie Sportów i Żagli wziąć aię do dalszego pisania fejle-

toników. Ale uderzył we mnie grom, który wykoleił z relsów to szczere moje posta­nowienie.

Wróciwszy z miasta dyszącego życiem i cywilizacją, ogłuszony jeszcze jego zgieł­kiem, olśniony pięknością położenia i “eu­ropejskością“ ulic i gmachów, znalazłem się nagle w cichym, spokojnym i srodze odrapanym Krakowie. Już to samo gwał­towne przejście podziałało na mnie uje­mnie. Poczuwszy się na własnych śmie­ciach, ogarnęła mnie senność, chęć odpo­czynku i odpokutowania za kilka dni ru­chu i pięknych wrażeri.

Pierwszą pokutą było spożywanie kra­kowskiego pieczywa. Kiedy sobie wspo­mniałem owe smaczne bułeczki i rożki, do starczane przez piekarnie Złotej Pragi i porównałem je z naszemi “gniotkami,“ łzy boleści płynę/y ciurkiem ze źrenic moich, a haki rozpaczy rozrywały serce.

Przybity i znękany puściłem się na ry­nek krakowski i tu mnie uderzył grom,

o którym mowa na początku fejletoniku.

Ja, co przed chwilą widziałem wspa­niałe arcydzieła pracy ludzkiej, olbrzymie pawilony wystawowe, kolosalną fontannę kolorową, imponujące mosty, ogrody i gmachy — tu, w naszym Krakowie, w sa­mem jego sercu, o dwieście kroków od

kościoła Panny Marji, o 40 od Muzeum narodowego i Wystawy sztuk pięknych, tuż przy wieży ratuszowej, ujrzałem— kurnik z trojgiem kurcząt mizernej po­staci.

A nie było to rano podczas targu, — ate po południu, w sobotę, na dzień jeden przed wyścigami, na które miała się zje­chać cala k r e m a Europy.

I widziałem ten kurnik w niedzielę, w poniedziałek i we wtorek — i czytałem na nim napis: przemysł krajowy.

Kraków wydał mi się takiem nędznem miasteczkiem, taką dziurą, że nie miałem odwagi, raczej wstyd mi było poprostu, być fejletonistą takiego partykularza.

Być fejletonistą miasta, które po ośmiu latach dopiero przestaje się obawiać tele­fonów, a jednocześnie urządza wystawę kurnika na środku rynku — to jest nad siły nawet takiego zwyczajnego śmiertelni­ka, który nie był na wystawie w Pradze.

Szczęściem kurnik usunięto, telefony w zasadzie przyjęto. Przyrzeczono poprawę, a więc jako człek umiejący przebaczać, kładę krzyżyk na przeszłość i rozpocznę dalsze fejletoniki.

Zanim jednak napiszę kilka uwag o wy­stawie czeskiej, poprzestanę dziś na jednem tylko ostrzeżeniu.

Słyszę, że są projektowane rozmaite wy- oieczki do Pragi, że jedna z nich ma za cel główny pokazać Czechom nasze piękne damy i dystyngowaną młodzież i przeko­nać Prażan, że Polacy umieją... tańczyć mazura. Dobre i to — niech Czesi przy­najmniej wiedzą, z kim mają do czynienia.

Ale nie o to mi chodzi. Czuję się w o- bowiązku uprzedzić nasze westalki ognisk domowych, aby otoczyły siecią opieki wszystkich małżonków, wybierających się bez nich do Pragi. Przekonałem się bo­wiem naocznie, że powietrze pragskie zby­tecznie ich rozmarza, że ci silni mężowie miękną, jak wosk, pod spojrzeniami pię­knych Czeszek i stają się gwałtownymi propagatorami idei łączności i miłości z sąsiedniemi... siostrami.

Jeden z nich prosił w dniu odjazdu o posłuchanie braterskie u pięknej prażanki. Otrzymał je i żądał z drżeniem w głosie jakiejkolwiek pamiątki. Siostra nie chciała odmówić bratu i ofiarowała mu fotogra- fję... swego męża.

Ale przypuszczam, że nie każda Czeszka ma pod ręką podobiznę swego władcy i pana. A więc ostrożność nie zawadzi.

Caveant... uxores comulum!

5 Lipca.

FejUtonlkl.

5

XVII.

Kiedy bywało wstałem rano w Pradze, przeżegnawszy się, umywszy się i uczesa­wszy (tak każdy człowiek uczynić powi­nien — czytaj dzieła: “Poczciwy Antoś“ i “Dzień grzecznego Władzia“), chciwemi usty “wsuwałem“ w siebie kawę z roż­kiem — i wychodziłem na ulicę.

Jeżeli pamięć mnie nie myli, inni to­warzysze podróżyszli za moim przykładem (za dobrym przykładem zawsze iść nale­ży, — czytaj o tem dzieła: “Parasol cio- oi Mani“ i “Staś Zlotodzióbek“). Nie wiem jednak, czy zwrócił tak ich uwagę, jak moią, fakt, że choć pogoda jaśniała na niebie, wszystkie ulice były tak zlane, jak­by przed kwadransem padał deszcz ulew­ny. A może i padał, pomyślałem sobie za pierwszym razem, ale widząc mokre ulice i place przez dzień cały, zacząłem przy­puszczać, że woda pragska ma więcej, niż nasza siły odporu, lub że słońce pragskie nie chce bawić się takiemi drobiazgami, jak osuszanie nadwełtawskiej stolicy.

Bądź co bądź jednak zaintrygowany tym faktem, spytałem się p. inżyniera Wychla- stala, dlaczego u nich tak zawsze mokro? Wychlastal zrobił minę taką, jakby był urażony, że się kpi z niego. Ale widząc

niewinność i naiwność, tryskającą z mych oczu, zaczął mi tłumaczyć: co, jak i dla­czego.

Otóż dowiedziałem się od niego, że każ­de miasto szanujące się i pragnące zaliczać się do miast cywilizowanych, wydaje co­rocznie sporą sumkę na zwilżanie ulic pod­czas lata, a to nietylko w tym celu, aby przyjemniej było chodzić po ulicach, lecz głównie ze względów higjenicznych. Głupi tylko leczy się wtedy gdy zachoruje (to są słowa nie moje, ale p. Wychlastala), mą­dry zaś stosuje się do przepisów higjeny i zapobiega zgóry chorobie. Żarząd gminy ma pierwszy obowiązek dbać o zdrowie mieszkańców, a jeżeli tego nie czyni, to powinien pasać gęsi, a nie rządzić miastem (przepraszam za tak niegrzeczne wyraża­nie się Wychlastala). Skrapianie ulic wodą, jest jednym z najznakomitszych środków higjenicznych, bo odświeża powietrze i zapobiega tworzeniu się pyłu i kurzu, któ ■ ry fatalnie działa na płuca, wzrok i inne składowe kawałki ciała ludzkiego. Nie ża­łujemy też żadnych wydatków — kończył Wychlastal — aby ten najprostszy przepis higjeniczny jak najściślej wykonywać.

W pokorze ducha sądziłem, że Wy­chlastal miał rację, bo te Czechy to naró l mądry i kuty na cztery nogi. Ale prz«-

konałem się wkrótce, że inna jest mądrość pragska a inna krakowska.

Oto przed kilku dniami w naszej Ra­dzie miasta interpelował któryś z ojców naszych szanownych nad-ojców, dlaczego ulice nie są należycie skrapiane? Na to mu odpowiedziano krótko, że szkoda ga­dania, gdyż należyte skrapianie kosztowa­łoby gminę 80.000 guldenów. Ojcowie w milczeniu schylili głowy i dziwili się mą­drości, spoczywającej w uściech nad-ojców miasta.

Obawiam się, że mnie kto nazwie czer­wonym i radykałem, ale pozwolę sobie mi­mo to twierdzić, że Wychlastal nie był może takim głupim, jakby się to ojcom naszego miasta wydawać mogło.

Naprzód pozwalam sobie wątpić w owe

80.000 reńskich, boć woda nic nie ko­sztuje, a 10 koni i pięć beczek więcej mo­gą kosztować i zjeść (konie a nie beczki) dajmy na to 10 reńskioh dziennie. Przy­puśćmy, że obsługa kosztowałaby drugie 10 reńskich, wydatek dzienny podniósłby się o 20 reńskich, to jest o 600 reńskich miesięcznie.

Gotówbym te 600 reńskioh podnieść nawet do tysiąca, ale nie zaprzeczą zapewne ojcowie miasta, iż “wyższe sfery“ są bar­dzo grzeczne dla Krakowa i wyręczają jak

mogą za pomocą deszczu, pracę około skraplania ulic. Przypuszczam nawet, że w ostatnich czasach został pomiędzy niemi a naszym magistratem zawarty aljans, gdyż niebo tak leje i leje, jakby się nie oba­wiało, że mu nareszcie wody zbraknąć może.

Jeżeliby miasto nasze potrzebowało wy­dawać 80.000 rocznie, to ileż wydawałaby Praga? Kiedy Kraków posiada 70.000 mie­szkańców, w Pradze ich liczą ni mniej ni więcej tylko 313.130.

Stosownie do ludności, co każdy łatwa zrozumieć może, obszar Pragi i długość jej ulic jest kilka razy większy od obsza­ru i długości ulic Krakowa. A zatem, na zasadzie tabliczki mnożenia przypuszczać by należało, że Pragę skrapianie ulic ko» sztuje koło pół miljona reńskich.

Wydaje mi się to trochę nieprawdopo- dobnem, a gdyby i tak było, to zdrowie ludzkie powinno stać na pierwszym pla­nie ; przez zapobieganie zresztą szerzeniu się chorób, możnaby i finansowo oszczędzić na dezinfektorach, szpitalach i innych rzeczach bardzo może ładnych, ale mniej weso­łych.

Kłaniam się więc pięknie Magistratowi i Radzie miejskiej i proszę pokornie, aby “ wysadzono ankietę“ dla zbadania, czy

przypadkiem pan Wychlastal nie miał rze­czywiście racji za sobą.

7 Lipca.

XVIII.

Ile razy za swego pobytu w Pradze chciałem odetchnąć wonią pól ojczystych, udawałem się do p. Wilhelma Bonesza, mieszkającego na Persztynie.

Proszę sobie ten adres zapamiętać, a teraz pogadajmy o czem innem.

Wczoraj kuzyn jednego z ojców miasta, snać urażony moim fejletonikiem o skra­planiu ulic wodą podczas lata, powiedział mi wprost, że kalam swoje gniazdo, że się “zczeszczylem* i t. d. i t d. Maluczko, a zostanę ogłoszony renegatem.

Niech i tak będzie. Tymczasem na złość kuzynowi ojca miasta, z nową dla Cze­chów występuję pochwalą.

Przed laty kilku mieliśmy i my swoją wystawę. Wszystkie wydatki, jeżeli się nie mylę, wynosiły 120 tysięcy zlr. Komitet dokazywał cudów, aby wystawę przypro­wadzić do skutku: wezwał do pomocy wszystkie instytucje fiuansowe, mianował prezesami i wice-prezesami najgrubsze ry­by, samych najjaśniej wielmożnych i naj­

jaśniej oświeconych, wzywał wszystkich do ofiarności dla dobra publicznego, tłóma- czył, że idzie o podniesienie handlu, prze­mysłu, rolnictwa, — i... i pozostał de­ficyt wynoszący koło 30 tysięcy złr. któ­ry do dziś dnia jest dopiero w połowie pokryty. Ponieważ zaś opłaty miejsc, bile­ty wstępu loterja i inne dochody przy­niosły plus minus 70 tysięcy złr. — przeto ofiarność publiczna, zapomogi instytucyj finansowych i szczodrość “jasna“ i “oświe­cona“ złożyły się co najwyżej na 20 tysię­cy złr.

Mając to w pamięci, nie mogłem zro­zumieć zkąd Czesi wzięli pieniędzy na u- rządzenie wystawy kosztującej blizko pół­tora miljona. Sądziłem, że zawiązauy ko­mitet postawił na loterją pragską i wygrał tern kilkanaście, lub też, że jaki Hirsch, na umiarkowany procent, pożyczył okrągłą sumkę inicjatorom wystawy.

Rozmyślając nad tem u p. Wilhelma Bonesza na Persztynie (proszę ten adres dobrze zapamiętać), wdałem się w gawędkę z panami Weselym i Smutnym, obywate­lami Kolina, przybyłymi dla zwiedzenia wystawy (nawiasem dodam, że Smutny był żonatym, po czesku “żenatym“, a We- sely kawalerem, po czesku “swobodnym“).

Oto autentyczny tekst naszej rozmowy:

Ja. Kto dal pieniądze na urządzenie wy­stawy ?

Smutny. Naród.

Ja. Jakto?

Wesely. Rzecz bardzo prosta. Zawiązał się komitet, uznał Wystawę za potrzebną, za konieczną nawet, wezwał architektów, aby zrobili kosztorys — i rozesłał po ca­łym kraju listy składkowe.

Smutny. Pierwotny kosztorys wynosił

500,000 złr. — ale kiedy w przeciągu mie­siąca składki doszły do sumy 300,000 złr.

polecono architektom przedstawić ko­sztorys na większą sumę. Drugi kosztorys opiewał na 800,000 złr., — ale zanim pla­ny były wygotowane, w kasie komitetu leżało już przeszło pół miljona. To zmu­siło komitet do powiększenia jeszcze raz Wystawy — i kosztuje ona 1,300.000 złr. Połowę tej sumy pokryły składki, a ten zapał, ta ofiarność, była jasnym dowodem, że drugą połowę pokryją bilety wejścia, miejsca na wystawie, loterja wystawowa i inne dochody. Dziś jesteśmy o rezultat spokojni, a nawet pewni nadwyżki.

Ja. Ile też osób odwiedziło dotychczas Wystawę ?

Weseły. Właśnie w dniu wczorajszym (było to 24 czerwca) liczba sprzedanych

biletów, nie licząc gratysowych i stałych, doszła do pół miljona.

Przerwałem rozmowę, bo wściekłość mnie wzięła na tych Czeclów. Postano­wiłem sobie, jak tylko powrócę, podpalić budynki na Jordanówce, aby śladu nie było po naszej wystawię trzydziesto-tysię- czno-deficytowej. I jeżeli tego dotychczas nie uczyniłem, to jedynie dla uniknienia zatargu z c. k. policją.

I jak tu, szanowny kuzynie jednego z ojców miasta, nie oddać Czechom tego, co im się słusznie należy?

Ale mają oni i błędy. Świadkiem pan Wilhelm Bonesz na PerBztynie (adres ten proszę sobie zapamiętać).

Jest to właściciel cukierni, w której ni­gdy tłumów nie napotkasz. A jednak jest to jedyne miejsce, w którem wzrok twój może spocząć na polskiej “kminkówce“, polskiej “żytniówce“, polskiej “pomarań- czówce". Tu uderza cię napis: “Prawdzi­wa starka z fabryki łańcuckiej JE. hr. Alfreda Potockiego“, a obok niej dumnie wychyla czoło “Wiśniówka z handlu An­toniego Hawełki w Krakowie".

I pomyśl sobie czytelniku, że to Cze­chów całkiem nie wzrusza, — i że jedy­nymi stałymi gośćmi p. Wilhelma Bone- sza na Persztynie (zapamiętaj sobie ten

adres), są nasi bracia z nad Wisły, Dnie­pru i Niemna.

A więc i Czesi nie są bez ale, czego spodziewam się dowiodłem, na pociechę kuzyna jednego z ojców miasta.

8 Lipca.

XIX.

Podczas mojego pobytu w Pradze...

Nie! już za dużo Pragi, — miałby mnie prawo kto zapytać: czy pan dobrodziej jest fejletonistą pragskim, czy krakow­skim ?

A zatem podczas mojego pobytu w Pra­dze... srodze mnie zbeształ “Sport, tygo­dnik poświęcony wszystkim gałęziom spor­tu i stosunkom towarzyskim“.

Sądzę, że pióro moje zasłużyło sobie u szanownych Czytelników przynajmniej na tyle względności, że nie każą mu prowa­dzić polemiki z pismem, odznaczającem się dotąd wybitnie... nieznajomością gra­matyki. Każde stworzenie zresztą ma prawo do życia, niech więc i Sport sobie żyje, a że wierzgnie od czasu do czasu ko­pytem, to upoważniają go do tego “sto­sunki towarzyskie“ z czworonogami.

Ale choć nie będę prowadził polemiki,

to przecież nikt mi nie zabroni uszczknąć od czasu do czasu kilku kwiatków styli­stycznych i gramatycznych z tego ogród­ka. nawozem końskim uprawianego.

Słuchajcie więc ludy, co twierdzi Nr. 9 Sportu.

Podczas wyścigów “słabe nerwy pań naszych były niejednokrotnie narażone, gdy nawet parasolkami broniły się od na­jechania“ ... A któż do djaska był tak niegrzeczny, że słabe nerwy chciał na­jeżdżać ?

W ostatnich latach “smutna lista“ zga­słych w kwiecie wieku rozpłodoików “zwię­kszyła się nazwiskiem Vederemo“ — “śmierć jego nastąpiła wskutek uderzenia kopytem, jakie otrzymał od klaczy“. Do czego to doprowadzają nieporozumienia małżeńskie!

Ale nie moralizujmy, lecz czytajmy dalej:

Aspirant sprzedany został na stadnika do Niemiec, na polu tem czekały go będą (aj! gramatyko!) równe laury, jak na to­rach wyścigowych, działalność swoją w stadninie zacznie z końcem przyszłego ro­ku“ ! (Feljetonista dodaje, że nie zmienia w niczem oryginalności Sportu w umie­szczaniu znaków pisarskich).

Wracając do samych wyścigów, poka­

zały nam one wyraźnie, że... Austro- Wę­gry dają nam jedynie rzetelne warunki bytu“. Co za polityk!

... “Po pięknej tej uroczystości sporto­wej zostały nam już tylko wspomnienia, o- iy wionę promieniem (?) najprędszego powrotu podobnie pięknych chwil“.

Dalej dowiadujemy się smutnego, dla mnie przynajmniej, faktu, że “nadzwyczajne numera Sportu nie mogły być wydane z powodu nieuzyskania pozwolenia odno­śnej władzy na drukowanie w dzień ś w i ą- talny“. Żałować należy, iż odnośne wła­dze pozwalają na drukowanie w dnie zwyklane.

Ale co najzabawniejsze, to, że tak silny w języku i gramatyce Sport, zarzuca in­nym błędy gramatyczne. Mówiąc o jakimś “Śpiewniku cieszyńskim“ tak się ten no­wy Małecki wyraża: “Nie może to już je dnak być bez jakiegoś ale, tak i tu sta­ranności o czystość języka i brakowi błę­dów ortograficznych i gramatycznych, tak często i wielu w wydaniach cieszyńskich zwykle się znajdujących, nie dopisała re­dakcja w nakładzie pieśni“.

Proszę się nie śmiać, ani mnie o przekręca­nie słów Sportu nie posądzać. Niewiernych Tomaszów odsyłam do 9*go numeru Spor- la, w którym przytoczone ustępy znajdują

się na pierwszej szpalcie strony 68 i na trze­ciej szpalcie str. 69.

Oto moja zemsta i polemika.

9 Lipca.

Dziś się ’ lekarzy i przy

do żadnego z tych zawodów, gdyż miał­bym sposobność do wypowiedzenia paru mówek woniejących karbolem, szczypią­cych lapisem, usypiających jak opjum i rozczulających jak Hunyady-Janos.

Panowie! — rzekłbym, wnoszę zdro­wie naszych chorych — nie! przepraszam,

chorobę naszych zdrowych. Panowie! jestem za wynalezieniem nowego baccilusa, bo dotychozas mamy ich za mało... “

Ale ponieważ jako laik do wypowiedze­nia mych myśli dopuszczony nie zostanę, pozwolę sobie w imieniu jednego z moich znajomych prosić świetny Zjazd o dokła­dne zbadanie nowej choroby i wynalezie­nie przeciw niej środków zaradczych. Znajomy mój ugryzł mimowoli jednego o- Bobnika literackiego, a na drugi dzień spuchły mu dziąsła i ani aleopatją, ani hypnotyzmem, ani nawet cancerosami, ani

XX.

rodników

że nie należę

scrophulo8ami wyleczyć ich nie może. Za­znaczam więc, czyli konstatuję, mówiąc po galicyjsku, istnienie “jadu literackie­go,* i upraszam pokornie wziąć go w o- broty dla dobra społeczeristwa.

Smucę się również, iż nie biorę osobi­stego udziału w wystawie przyrodniczo- lekarskiej. Cieszę się natomiast z imponu­jącego na nim działu gminy miasta Kra­kowa. Ponieważ dostarczono rai o tym

ruchu, wykazujący, jak za pomocą pary można rozsiewać wonie po całej ulicy.

4). Niezamiatające szczotki do zamiatania ulic.

5). Tablica zaprowadzonych oszczędności na pozostawianiu śniegu na Rynku i ulicach. Fotograficzne zdjęcia gór śniegowo-lodowych. System uprząta­nia śniegu za pomocą promieni słone­cznych.

cja gruntów przez nieod prowadzanie wody do "Wisły. Grafikon biota i nieczystości Rudawy.

Z wymienionych powyżej przedmiotów przekonać się łatwo, iż gmina m. Krako­wa ile może przyczynia się do uświetnie­nia wystawy i daje zarazem uczestnikom Zjazdu możność poznania gospodarki hi­gienicznej w naszym grodzie.

17 Lipca.

#

XXI.

Położenie dziennikarza, wogóle nie do po­zazdroszczenia, bywa czasami strasznem. Proszę sobie wyobrazić naprzykład, że ja, człowiek delikatny i sercowy, musiałem pójść ni mniej ni więcej, tylko na wysta­wę lekarsko-przyrodniczą, aby o niej pi­sać korespondencje do pism zamiejsco­wych.

Mniejsza już o to, że zapłaciłem 30 ct. (a i to pieohotą nie chodzi, co najlepiej ocenia komitet Zjazdu, nie dając widać sprawozdawcom bezpłatnych biletów). Ale musiałem to przeboleć i przebolałem. Zre­sztą zerżnę gazie przy sposobności prof. Rostafińskiego lub dra Śliwińskiego, — i

będę mial wprawdzie nie finansowe, ale moralne zadośćuczynienie.

Gorsza rzecz, że człowiekowi nerwowe­mu i (jak to już miałem zaszczyt powyżej napisać) delikatnemu i sercowemu, kazał los (bodaj go djabli wzięli) całą godzinę przypatrywać się przeróżnym sprosnościom

i okropnościom. Gdyby nie bufet — ale o tem później.

Teraz muszę podzielić się z czytelnika­mi mojemi wrażeniami (ja 6ię niemi wciąż dzielę, byłby więc czas, aby który czytelnik wpadł na myśl szczytną podzielenia się ze mną choćby nędzną wioszczyną lub cha- łupiną, naturalnie nie obdhiżoną).

Ale wracam do rzeczy. Otóż tedy wcho­dzę i widzę na dziedzińcu jakieś kamienie

i żelaza, przypominające tortury średnio­wieczne. Zbladłem, co widząc jacyś panowie we frakach, z kokardkami lub ołowianemi wężykami na klapach, zaczęli mi się ba­czniej przyglądać. Poznali odrazu, że nie należę do nich, lecz jestem zwykłym cywi­lem, biedną ofiarą, przeznaczoną na różne rżnięcia, wstrzykiwania, mięsienia, hodo­wanie bakcyli, zażywanie proszków, wsią­kanie mikstur, połykanie pigułek, oraz na wytrzymywanie prób nowych wynalazków

i ulepszeń, czego końcem zwykle bywa, że “operacja świetnie się uda“, a chory je-

F^jletoniki. 6

szcze świetniej zamrze. Słyszałem jak je­den z tych panów szepnął do drugiego: “suchotnik! wartoby mu kropnąć kochiny“. Drugi na to pokiwał głową i zrobił taki giest prawą ręką, jakby miał ochotę deli­katnym nożem grzecznie kiszki moje roz- rzynać. Poznałem zaraz, że to operator. Trzeci zaczął się przyglądać moim oczom, a czwarty zbliżył się i zapytał: “czy pana dobrodzieja nie bolą zęby? Mam niewinny środeczek, delikatnie nerweczek wypalę i zaraz będzie skuteczek“.

Zebrawszy pozostałe siły, dałem drapa­ka do sali na prawo. Wchodzę i rozglą­dam się z trwogą i ciekawością. Zaraz na lewo stoi szafka z nieboszczykami ułowio­nymi w dorzeczach Wisły, Prntu i t. d. Na boku widzę zbiór pięknych flaszek, na­pełnionych ciemnym napojem. Widok ich wpłynął na mnie orzeźwiająco. — Szcze­gólnie podobały mi się graniatki, w któ­rych przeczuwałem, że znajdują się słynne eli- xiry gdańskie: Góldwasser, Doppelt-Kilmtml

i t. d. Chwytam za jedną, a na niej napis: Rc azeum technicznego krakowskiego.

łem odrazu do sali drugiej. — Tu ujrza­łem wspaniałe sery i buljoniki... wyro­bu prof. Teichmana. Obok leżą delikatne żabki, rozkoszne szczypawki, porcyjki

bolesnem rozczarowaniu skręci

móżdżku i t. d. Przy drugiej ścianie znaj­dują się kamienie pęcherzowe, wykopane przez prof. Obalidskiego (taki miły czło­wiek. a tak brzydkiemi rzeczami się zaj­muje). W tejże sali jeszcze p. Laskowski z Genewy dał śliczny model łapki ludz­kiej na brunatno'pomalowanej, widocznie pochodzącej z głębi Afryki. Oprócz wielu in­nych, równie miłych, a nawet blisko okna wonnych przedmiotów, znajdują się jeszcze w tej sali rośliny lekarskie, bardzo zachę­cające, jak naprzykład krzaczek rycinusu, rabarbarom, rumianku, senesu i t. d.— A prawda, są jeszcze fotografje wodocią­gów, ale nie krakowskich, tylko war­szawskich. Zaręczam, że nasze będą lepsze, jak się tylko wybudują przy koiicu wieku XXI-go.

Fotografje znalazłem i w trzeciej sali. To doktór Radziszewski rozmaitych ła­dnych jegomościów i ładne jejmoście z różnemi dodatkami kazał fotografować. Nie darował nawet bakterjom i portrety ich obok umieścił. Wogóle cała ta sala jest wielką fotograficzną wystawą, bo w gablotkach w niej umieszczonych znaj­dują się fotografje rozmaitych typów, z których najwięcej mi się podobał kałmuk w konfederatce. Zbierać* miał widocznie szczególną predylekcję do Niemców, po-

6*

niewai kazał ich pomalować, — tacy “malowani" Niemcy więcej mi się podo­bają od żywych. Tegoż zdania podobao są dr. Hodonnsky, dr. Pokorny i inni bracia “ Czechaczkowie“. Obok fotografij znajduje się w tej eali cała księgarnia. Czytałem tytuły dzieł, ale zrozumieć ich nie byłem w stanie, — zdaje się, że nie po polsku pisane. Pomiędzy niemi znala­złem wiele dzieł matematycznych, wido­cznie zatem matematyka wchodzi do me­dycyny, jako środek leczniczy, czemu się me dziwię, bo mnie zawsze usypiała. W następnej salce przedstawił dr. Gwiazdo- morski, jak to przyjemnie u niego cho­rować. Sąsiedni pokój, z wystawą dra Piotrowskiego, pominąłem, gdyż jak do­tychczas, nie czuję żadnej skłonności do elektroterapji.

Z wystawy gminy miasta Krakowa miałem zaszczyt zdać już sprawozdanie przed pa­ru dniami. Sprawozdania tego dopełnię jeszcze jutro przy dalszym opisie wystawy.

19 Lipca.

XXII.

Do przedmiotów wystawionych przez miasto Kraków przybyć jeszcze mają:

a) pomiary i fotograficzne zdjęcia szkoły w budynku poszpitalnym św. Ducha i gimnazjum, znajdującego się w przyległo- ściach browaru Gotza. Szczególną uwagę zwróci w tym ostatnim, system ochładza­nia zbyt gorących* uczuć, za pomocą lo­downi pod parterem umieszczonej. Zaszczyt tego wynalazku spada na wyższe sfery na­mi rządzące i rządzić chcące.

b) chodniki na wielu pierwszorzędnych

i wszystkich drugorzędnych ulicach mia­sta. Celem ich popieranie przemysłu kra­jowego, a mianowicie szewstwa, oraz do­starczanie gabinetom anatomicznym cieka­wych okazów skrzywienia nóg i stopy;

c) tablice hodowli grzybów domowych, prowadzonej starannie na ulicach: Kru­pniczej, Garncarskiej, Wolskiej itd.

Na wystawie zaś (oprócz wymienionych przezemnie przed kilku dniami przedmiotów) znajdują się: manekiny naturalnej wielkości dwóch strażaków (co one mają wyobrażać na wystawie lekarsko-przyrodniczej napróżno starałem się dowiedzieć), dalej rozmaite druki praw i przywilejów Krakowa, sta­tuty miasta, oprawne w płótno niebieskie, plany miasta itd. — słowem dużo przed­miotów w takim związku z wystawą zo­stających, jak niżej podpisany z rewolucją chilijską. Bliższą styczność z lekarzami

mają tablice “ruchu umarłych“, lubo Bie mogę w żaden sposób pojąć, jak to u- marli się ruszają. Prawda, jest je­szcze telefon — widocznie wynalazła go gmina m. Krakowa, lecz jako skromna niewiasta zbytnio się swym wynalazkiem nie popisuje, i dotyohczas nie mamy te­lefonów w Krakowie.

W tejże sali, gdzie gmina, możesz czy­telniku przypatrzeć się blaszanym wan­nom, bidetom, klosetom i tym podobnym przedmiotom, urzeczywistniającym nieje-

Chodźmy teraz na górę. Tu zupełnie co innego. W pierwszej sali istna rozkosz: jarzębówki izdebnickie, nalewki Kaspro­wicza, miody przez księdza sycone, cze­kolada, pieczywo, mleko itd. Takie środki lecznicze wzbudzają uszanowanie. Poczu­łem, źe medycyna w niektórych swych działach nie jest mi obcą, ba! że nawet jestem jej niepoślednim znawcą. Chcąc tego dać dowód, kropnąłem parę naparstecz- ków nalewki, żałując mocno, że jarzębiak zakorkowany. Nic mnie jednak tak nie ucieszyło, jak widok pierników Czydskie- go. Nieoszacowany ten Czyński: gdzie go nie posiejesz, tam zejdzie. On nawet na wy­stawie armat, torpedowców i odtylcówek,

wystąpiłby ze swoim piernikiem higjeni- oznym.

W drugiej sali niech wytrzyma kto mo- , że. Ja jednak, lubo wierzę w skuteczność wszelkich bandaży, ceratek, opasek, szpry- cek, lubo pojmuję jak przyjemnie być mu­si krajanym zakrzywionemi nożami, lub szczypanym za pomocą wyrobów pp. Ka­sprowicza, Balukiewicza i Knapióskiego — wolę być zdała od tych przedmiotów i nie życzę wogóle spotkać się z niemi kiedy­kolwiek. Nie życzę sobie również nigdy wdziewać takich butów, jakie wystawił

LWerner, lubo dla butów, już jako dzienni- •z, czuję głęboką sympatję. Lubię i ła­dne damskie buciki, a zwłaszcza... Nie! gotówbym palnąć ooś nieprzyzwoitego.

Wolę zanotować, że w ostatniej sali mająo do wyboru kapsułki i “wino kru­szynowe“ K. Wiszniewskiego, bez namy­słu oglądaniu i spróbowaniu tego ostatnie­go dałem pierwszeństwo. Jeżeli wszystkie środki chemiczne pana W. są tak sma­czne, nie zgłoszę się do żaduej innej a- pteki, skoro tylko zachoruję, (co jednak, radbym, aby nigdy nie nastąpiło).

Przejrzawszy tak wystawę, utknąłem nareszcie w bufecie i (darujcie mi, człon­kowie komitetu wystawowego) przedmioty

7r«

' i t

tą salą objęte uznałem za najbardziej cie­kawe i zajmujące.

żart żartem, ale kiedy przychodzi mi kończyć moje sprawozdanie, — muszę oddać suum cuique i przyznać, że komi­tet dobrze wywiązał się z zadania — i dodać, że kto nie widział wystawy, niech odżałuje 30 centów, a wyjdzie z niej za­dowolony.

21 Lipca.

XXIII.

Okropnie biadają niektóre dzienniki i pi­sma nasze z tego powodu, że w Galicji jest aż 4,876.619 analfabetów. Co do mnie, ja biadam tylko nad wyrazem analfabeta, ponieważ zamiast 4 miljony analfabetów, byłoby daleko ładniej powiedzieć 4 miljo­ny nieumiejących czytać. Rzecz ta sama, a jeden chwast mniej w języku.

Dlaczego zaś nie biadam nad miljonami czytać nieumiejących, to pokrótce wyja­śnię.

U na* bardzo 'lubią niektórzy walczyć cyframi (znów obcy wyraz, który można zastąpić wybornie liczbami). Jest to na oko broń bardzo uczona. Ale dane staty­styczne mają wówczas tylko wartość, kie-

r

dy się je przetrawi i dostatecznie zrozumie, w przeciwnym razie stają się zwykłym frazesem, którym łatwo się popisywać. Ha­łasu taka liczba często tyle narobi, co Btrzał armatni, ale gdy się dym rozejdzie, nikt rezultatu strzału nie zobaczy, bo wy­strzelono ... ślepym nabojem.

Takim ślepym nabojem wydaje mi się ów okrzyk zgrozy z przyczyny 4,876.619... analfabetów (dlaczego nie miałbym i ja u o z e n i e się wyrazić).

Bo naprzód nad szkołami i oświatą lu­du pracujemy dopiero od lat dwudziestu paru. Trudno więc żądać, aby chłop, któ­ry nie chodził do szkoły, umiał czytać — a z małym wyjątkiem nie chodził do szko­ły prawie żaden z tych, co dziś mają lat 40 i więcej.

Proszę więc naprzód odtrącić ludność wiejską i małomiejską wyżej lat 40, a z owych miljonów zostanie połowa.

Dalej odliczmy dzieci do 8 roku życia, bo przecięciowo zaczynają się one uczyć po skończeniu lat 6-ciu, a w ciągu roku nie każde czytać się nauczy. Takich dzieoi sądzę, że w Galicji można liczyć na mi- ljon — i ten miljon analfabetów zawsze będzie, dopóki jaki nowy system pedago­giczny nie wynajdzie środka na zastąpie­nie piersi matczynych... “czytankami“.

To wszystko zważywszy dojdziemy do liczby, która już nas tak bardzo przera­żać nie będzie. Okaże się bowiem, że nie- umiejących czytać, z pomiędzy tych, coby c2ytać umieć powinni, jest może 50# a może i mniej. Zapewne, że to procent bar­dzo wielki, ale przypuszczam, iż przed dwudziestu pięciu laty pomiędzy miesz­kańcami Galicji od 8—40 roku życia za­ledwie 10# czytać umiało. A więc to, co innych przeraża, mnie cieszy.

Mniej mnie cieszą ci, co czytać umieją, a nie czytają. Gdyby można za pomocą księgarni galioyjskich zebrać statystykę kupujących książki — to prawdziwie nale­żałoby zapłakać. Taniego wydania Mickie­wicza za 1 złr 50 ct. rozeszło się u nas w ciągu lat sześciu 15.000, Słowackiego w tymże czasie 3000 (nie odliczając tego, , co kupili przejeżdżający Kongresowiacy). To są liczby nadzwyczaj smutne wobec faktu, że Moskale, jak wykazują sprawo­zdania, od chwili wypuszczenia taniego wydania Puszkina w r. 1886, sprzedali go do tej chwili ośmkroć sto tysięcy egzem- plarzy. —

Ale jeszcze kilka liczb.

Od dwóch lat sprzedaje się tanie wy­danie Zygmunta Krasińskiego — i roze­szło się go 2000 egzempl. Poezyj Asnyka

sprzedaje się w ciągu roku 200—300 egzem­plarzy, Bohdana Zaleskiego na rok koło 60, Pola ze 30, Ujejskiego z 50, Sien­kiewicza “.Ogniem i mieczem* ze 200, “Potopu“ ze 100. Ostatniej jego powieści “Bez dogmatu“ spożyła Galicja 600 egz. Na wielką Encyklopedję warszawską, nie wiem, czy jest 300 prenumeratorów. Go­szczyńskich, Kondratowiczów, Gaszyńskich nikt już nie kupuje. Cóż mówid o dzie­łach historycznych, filozoficznych itd.

Przepraszam, te piszę o tak smutnych rzeczach, ależ zastrzegłem sobie z góry, że o wszystkiem wolno mi pisad w moich “fejletonikach“.

23 Lipca.

XXIV.

Zjazd przyrodników i lekarzy ukończył się przed kilku dniami. Kompetentni, i to tacy kompetentni, co są rzeczywiście kom­petentni, twierdzą, że Zjazd przyniósł dla nauki poważne owoce. Chwała Bogu, ciesz­my się z tego.

Ale każdaja ricz maje stcoju szatenzajłu. Nic nie ubliżając doniosłości Zjazdu, warto zwrócić uwagę na stronę jego zewnętrzną. Oto krótkie sprawozdanie fejletonisty:

Piątek. Przyjazd, powitania, wesołe a- wanturki na strzelnicy, sucha kiełbasa i kwaśne piwo Rady miejskiej, mowy i tańce.

Sobota. Ogólne posiedzenie, dobra wód­ka p. Deptucha, uczone rozprawy, dobre przekąski p. Deptucha, otwarcie wystawy przyrodniczo lekarskiej, bufet p. Deptucha, aczone rozprawy, uczczenie człowieka za­sługi, występ p. Turlińskiego, dzielne mów­ki i tańce.

Niedziela. Zwiedzanie miasta i zakła­dów, wycieczka do Mnikowa, tańce.

Poniedziałek. Uczone rozprawy, bufet p. Deptucha, da capo, posiedzenie ogólne, uczczenie drugiego człowieka zasługi, dru­gi występ pana Turlińskiego, mówki i tańce.

Jak widzimy — wszystko było w po­rządku, połączono przyjemne z pożyte- cznem. Inaczej być nie mogło, nie powin­no, bo jak nie samym chlebem człowiek żyje, tak też i samą nauką napaść się nie może. Fejletonista daje więc rozgrzeszenie, tylko jedna rzecz go nieco zastanawia.

Że po kiełbasie Rady miejskiej zatań­czono — to pojmuję — to był objaw we­sołości, wywołany humorystyczną biesiadą. A może był to objaw rozpaczy, chęć za­pomnienia przykrości tego świata.

Ale dlaczego tańczono w sobotę, nie­

dzielę i poniedziałek, to już może fejleto- nistę zastanowić. Przypomina on sobie, że składki na pomnik Mickiewicza w po­łowie wytańczono, że gdyby nie tańce, we­terani z r. 1831 nie mieliby kawałka chle- ba, że tańce przez lat kilkanaście były główną podporą Towarzystwa bratniej po­mocy akademików, oraz licznych Towarzystw filantropijnych.

A więc cześć tym nogom, uwielbienie tym nóżkom, co pracują... za głowę i za serce.

Cześć swoją drogą, ale czy ten nadmiar tańczenia, czy to skakanie przy każdej o- kazji i dla każdej sprawy, nie jest przy­padkiem, choć kapeczkę, choć odrobinkę, ubliżające?

Jest anegdotka, tułająca się po sta­rych polskich rękopisach, że kiedy Chry­stusa Pana prowadzono na śmierć krzy­żową, przyszli do niego Ormjanie i powie­dzieli: wykupimy Ciebie Panie! a Chrystus odpowiedział: nie wykupicie mnie moje dzia­tki, ale będziecie kupowali i sprzedawali przez całe wieki. Moskale oświadczyli się z chęoią wykradzenia, — nie wykradniecie mnie, odpowiedział Chrystus, ale będziecie kraść przez całe wieki. Przyszli potem Niemcy, Anglicy i t, d. aż nareszcie zja­wili się Polacy i zawołali: my Ciebie Pa­

nie odbijemy! — na co Chrystus Pan od­powiedział : nie odbijecie mnie moje dzie­ci, ale będziecie bić się przez całe wieki. I rzeczywiście Ormianie handlowali, Mo­skale kradli, a Polacy walczyli.

Tę anegdotkę słyszałem także opowia­daną po rusku, a znajduje się podobno i w języku niemieckim. Podobnych charak­terystyk narodów bywały setki, a wszędzie Polacy występowali jako rycerze. Dopiero przyjaciele-Francuzi stworzyli przysłowie: “upił się jak Polak“.

Dziś pijemy mniej, bo nie mamy za co,— ale natomiast tańczymy. Wybieramy się np. na wycieczkę do Pragi i... bal orga­nizujemy, zwołumy zjazd lekarzy i przyro­dników i... cztery razy tańczymy.

Dlatego obawiam się, że przy układzie jakiej nowej anegdoty lub przysłowia, cha­rakteryzującego narody, Polakowi dostanie się nazwa... baletnika.

Zapewniam piękne czytelniczki, że nie jestem nieprzyjacielem tańców, ani nie my­ślę na ich szkodę zakładać stowarzyszenia anti-tanecznego, ale sądzę, że troszeczkę mniej skakania wyszłoby nam na zdrowie. Niech o tem raczą pamiętać “Jeymcie pp. Tańcolubskie, owe to wysmukłych kibici i bystrolotnych nóżek skoczki“, — jak je stary nazywa Monitor.

26 Lipca. f

Fejleton mój, w którym poważyłem się nie rozpaczać nad 4 milionami analfabetów, anelfabetowych, analfabeciąt i analfabe- tówien, wywołał w pewnych kołach zgro­zę, której miłym wyrazem były dwie otrzy­mane przezemnie korespondentki.

Jak już raz podniosłem, ze wszystkiem co mam najlepszego zwykłem się dzielić z czytelnikami, — nie odstępuję więc od zwyczaju i dwa te gromami nasycone glo­sy podaję w dosłownem brzmieniu:

Głos piertcazi/:

Zacofany fejletonisto 1 Odkąd zbrata« “leś się ze stańczykami i karmisz się ich “pieczenią, utraciłeś resztki zdrowego sensu “i pleciesz jak na mękach. Ciebie nie prze- “rażają 4 miljony analfabetów, bo wiesz, “że dopóki będzie ciemnota, dopóty stań­czykowskiego panowania. Wykręcasz ko- “ta do góry ogonem i usiłujesz dowieść, “że jest dobrze, że nie ma się czego smu- “cić. Zapomniałeś, a raczej nie chciałeś “wiedzieć, że jest 2000, mówię dwa tysią- “ce gmin w Galicji pozbawionych szkoły. “Mole i to zdołasz zatuszować i powiesz, “że nie mają słusznie ci, co na naszą nę- “dzę umysłową narzekają. Tucz się, tucz, “arystokratycznym chlebem, byleby tobie

było dobrze, mniejsza o kraj cały. Przyj- “mij zapewnienie mego obrzydzenia, z ja- “kiem pozostaję

Adam Semper Opozycjonou>iczu.

Zanim podam glos drugi, muszę się z pierwszym rozprawić:

Kochany panie Semper Opozycjonowi- czu! Przedewszystkiem przyjmij moje dzię­ki za to, że ja chudopachólek, mam za­szczyt korespondować publicznie ze Sem- perem. Używanie przez ciebie tego przy­domku, dowodzącego starożytności twego rodu, odrazu jak na dłoni wykazuje z jak prawdziwym demokratą mam do czy­nienia.

Podziwiając delikatność twych wyrażeń, winienem dla miłości prawdy zwrócić two­ją uwagę, że nietylko się nie tuczę, ale owszem w przeciągu ostatnich dwóch lat straciłem przeszło 2 kilo z cielesnych ram mego ducha. Co do pieczeni również za­pewnić cię mogę, że nie jest ona bynaj­mniej moją ulubioną potrawą, gdyż prze­kładam nad nią befsztyk, rozbratel i szny- cel cielęcy (po wiedeńsku).

Wymyślasz mi od stańczyków, jabym mógł ci nawymyślać od warchołów, — i by­łaby po galicyjsko-dziennikarsku sprawa załatwiona. Ale ja nie trzymam się tej

metody i wolę z tobą rozsądnie poga­dać

Masź słuszność (a nie słusznie, jak raczysz nowo-polskim językiem przema­wiać), że 2 000 gmin galicyjskich dotych­czas szkól nie posiada. Ale weź z laski swojej skorowidz miejscowości galicyjskich i przepatrz go łaskawie razem ze mną.

Dowiesz się z niego, że gmina Babilon ma 112 mieszkańców, Chorążec 118, Krzy­we (w Cieszanowskiem) 117, Koniuszki (w Przemyskiem) 107, Zagródki 102 Je­żeli raczysz dalej skorowidz przeglądać, spotkasz się z ciekawszemi jeszcze danemi statystycznerai. Gródek pod Nowym Są­czem ma 94 mieszkańców, Gaj w tejże okolicy tylko 70, Czyrów w Dąbrowskiem 65, Chruślice60, a C/o wreszcie 52. Takich wiosek, które mają niżej seiki mieszkań­ców, znajdziesz kolo 50-ciu; takich, które mają od 100 do 200 mieszkańców — czterysta, a takich, które mają od 200 do 300 mieszkańców jest przynajmniej ośm- set — razem plus minus 1.250. Dlatego to bywają wypadki, że nie można doko­nać w pewnych gminach wyborów do Ra­dy gminnej, gdyż po odtrąceniu kobiet, dzieci, niedołęgów, wreszcie osób zostających pod kuratelą, niemających prawa wyboru *td. — okazuje się, że jest trzech gospo-

Fejletonikl. 7

darzy, mających prawo wybierać zarząd gminny. Zróbże z nich Radę gminną, wy­bieraj wójta, etc.

Otóż trudno także wymagać, aby we wsi nieliczącej 200 mieszkańców była szko­ła, bo dzieci w wieku przymusu szkolne­go może być w niej od jednego do 20-tu najwyżej — a i w tych gminach, co mają od 200 do 300 mieszkańców, takich dzie­ci często bywa zaledwie kilkanaście. Od­liczmy teraz dzieci chore, niedołężne, głup­kowate, a z cyfr tych jeszcze mały pro­cent odpadnie Czyli, że można śmiało naliczyć takich gmin tysiąc, w których ilość dzieci jest niedostateczna do wybu­dowania i utrzymywania szkoły.

Tak więc, p. Semperze, twoich 2.000 gmin spadło do połowy. I tak jest źle, zawołasz. Zgoda, mogłoby być lepiej. Ale ja wracam do starego: w porównaniu do tego, co było przed 25 laty, jest dobrze. Nie ustawajmy tylko na tem polu, a po drugich 25 la­tach nie będzie ani półmiljona nieumieją- cych czytać, ani stu takich wsi, któreby nie miały szkoły, posiadając dostateczną na to liczbę mieszkańców.

W końcu muszę ci zwrócić jeszcze na to uwagę, kochany Semperze, iż źle wy­brałeś się, pisząc o moim arystokraty­cznym chlebie, gdyż w chwili, kiedy za-

nieczy szczałeś korespondentkę, cała nasza arystokracja, jak powszechnie wiadomo, wyemigrowała do Pragi, i bawiła się w salonach “Prażakiego klubn“ z ks. Szwar- cenbergiem.

Co wszystko wyraziwszy, zostaję dla ciebie, kochany Semperze, z ekstraktem prawdziwego politowania.

Otos drugi:

Godasz pan i godasz a wzglendem ty- “go co to iest prafdziwa oszwiata to masz »taki wyrozuminie co ia o apserwatorium “gastronomicznem przez oszwiaty zginięmo “jak róda mysz a zonego widno co szkuł “zamało.

Juzef Widzioł

Na ten głos drugi, krótka odpowiedź : zgadzam się na treść o n e g o i radzę p. Józefowi, aby pracę nad Bwoją oświatą roipoczął od... ortograf]i, bo zginie jak róda mysz i nikt nawet tego nie bę­dzie widzioł.

29 Lipca.

XXVI.

f Przyznam się państwu, źe nie miałem nigdy wielkiego zaufania do mądrości Ser­

bów. Tych braci Slowiau, wzdychających do knuta, jak pies do kiełbasy, podejrzy- wałem zawsze o brak piątej klepki. I to nie dlatego jedynie, lecz z wielu innych powodów. Ich kłótnie i swary domowe, ich uleganie pannie Natalji Keczko (roz­wiedziona, a więc panna), ich bijatyki, ich landerbaokostwo wreszcie — wszystko to dowodziło bliskiego ich pod względem u- myslowym kuzynostwa z naszymi Sporta­mi i Żaglami.

Ale z pociechą widzę, jak Serby przy­chodzą do rozumu. Nie bardzo grzecznie, to prawda, ale pożegnali się z panną Na- talją i tern dali pierwszy dowód swojej mądrości.

Ale zaszedł fakt inny, niedostatecznie podniesiony przez prasę europejską. Oto piętnastoletni władca Serbji składał nie* dawno egzamin. Ze wszystkich przedmio­tów zdał celująco, a chociaż wolno mi po- dejrzywac, iż gdyby uczęszczał do którego z gimnazjów krakowskich i nie był kró­lem serbskim, to owo celująco zamie­niłoby się może na dostatecznie, to jednak sądzę, że ani Europa, ani świat cały, nic nie stracą na owem celującem o • rzeczeniu serbskiej komisji egzaminacyj­nej. Nie o to też mi chodzi, gdyż uwiel­bienie moje dla Serbów z innego płynie

źródła. Oto król Aleksander, jak się po­kazuje ze spisu przedmiotów, obok nauk z zakresu wojskowego, uczył się: religji, geometrji, algebry, fizyki, chemji, historji Serbji, historji powszechnej, oraz języków: łacińskiego, * niemieckiego, francuskiego i angielskiego. Rozmaici ludzie na świecie uczą się tych samych przedmiotów, a więc znowu nie ma powodu do pisania po~ chwal na cześć mądrości serbskiej. Uwiel­bienie też moje nie odnosi się do tego, czego się króliczek serbski uczył, lecz do tego, czego się nie uczył.

Me uczono go języka qreckiego — za to cześć i chwała narodowi serbskiemu, za to rejencji serbskiej piszę stopień celu­jmy*

Oddawna pomiędzy uczonymi i peda­gogami wszystkich narodów nurtuje myśl położenia krzyżyka nad nauką języka greckiego. Uczeni jeszcze się o to spiera­ją, ale ogół inteligencji wyrobił sobie pod tym względem stałe i dojrzale przekona­nie. Na tysiąc ludzi inteligentnych znaj­dzie się może dziesięciu, którzy staną w obronie męczenia dzieci naszych greczyzną, ze szkodą innych pożyteczniejszych nauk. A pomiędzy tymi dziesięcioma z pewno­ścią znajdzie się jeden nauczyciel języka greckiego, ze czterech jego kuzynów i

przynajmniej trzech takich, co po grecku ani w ząb nie umieją, lecz pragną się po­pisać swoją wiedzą i zamiłowaniem do ję­zyków starożytnych. Jeżeli dziś miljony dzieci uczy się po grecku, to jedynie dla tego, aby z tych miljonów wyszło parę tysięcy nauczycieli greczyzny, których za­daniem następne miljony na to znów mor­dować, aby z kolei parę tysięcy nauczycieli języka Homera światu przysporzyć.

Co do języka greckiego panuje rzeczy­wiście polskie liberum veto■ Wszyscy go nie chcą, ale krzyknie veto który z panów greków, i — sejm zerwany, — wola ogółu u- stępuje przed wolą jednostek. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Pomału, lecz o- we liberum veto zostanie zniesione. Dał już początek węgierski minister oświaty, a Serbowie, choć Węgrów nie lubią a z Grekami sąsiadują, idą widocznie za tych pierwszych przykładem.

Lubo widzę jak rzucają na mnie kamie­niem wszyscy członkowie greckiej inkwizy­cji, czuję się w obowiązku niewyzyskany dostatecznie fakt podnieść i życzyć Ser­bom, aby dalej na drodze mądrości po­stępowali.

A że i u nas, już przed stu kilkudzie­sięciu laty nie bardzo greczczyznę kocha­no, niech służą za dowód “Zabawy przy-

iemne i pożyteczne“ (tom V-ty str. 53), które sobie żartują “z mędrców najeżonych greczyzną, co nie chcą nawet mówić dru­gim językiem zrozumiałym“.

30 Lipca.

XXVII.

Bądźcie łaskawi, szanowni czytelnicy, przejść się wieczorem w sobotę na ulicę... Ślepą. Powiecie, że takiej ulicy w Krako­wie nie ma — to prawda! — ale dzisiej­szy fejletonik będzie mówił o sprawie bar­dzo drażliwej, a więc lepiej, że się przej­dziecie na ulicę Ślepą. Przynajmniej nikt nie posądzi feljetonisty, że pala osobistą niechęcią przeciw temu, lub owemu oby­watelowi naszego miasta.

Zresztą, nie o naszem mieście tylko tu mowa, bo taką Ślepą ulicę znajdziecie tak dobrze w Krakowie, jak we Lwowie, Tarnowie, Kołomyi — słowem, na całym galicyjskim landzie.

Ba! gdyby to tylko na galicyjskim, ale przejdźcie połowę Europy, a nawet całą, a specjalności ulicy Ślepej, z małemi miej- scowemi zmianami, wszędzie napotkacie.

Otóż w sobotę na ulicy Ślepej słychać hałas, wesołe okrzyki, przekleństwa....

Wychodzą one ze szynczkut z tej błogo­sławionej przystani “maluczkich duchem.* Jeżeli was nie razi woń wódki, niebiański zapach kwargli i towarzystwo niekoniecz­nie umyte i niekoniecznie pełne form to­warzyskich, to wejdźcie do szynczku i przypatrzcie się, co się tam dzieje. Oto za stołem siedzi jakiś jegomość i wypłaca tygodniową należytość murarzom, zajętym przy budowaniu domu, o kilkadziesiąt kro­ków oddalonego. Każdy z robotników o- trzymuje swoją płacę, ale... z potrące­niem tego, co się należy szynkarzowi. A należy mu 6ię dużo, najczęściej połowa tygodniowej krwawicy — ba! często zale­dwie kilkadziesiąt centów zostanie w kie­szeni murarskiej. Patrzcie na tę płaczącą żonę, na te biedne dzieci, co przyszły po męża i ojca. One od dwóch dni może nie jadły, przychodzą w dzień zapłaty, aby wyrwać Molochowi pijaństwa choć garść groszy na lichą strawę i nędzny przy­odziewek. “Idź precz babo! — woła do żony murarz — widzisz, żem nic nie do- dostał — czemże wam pozatykam gę- by?tt -

W fejletoniku nie ma miejsca na reali­styczne opisywanie tysiąca scen i djalo- gów, jakie widzieć i słyszeć w owe so­boty można na ulicy Ślepej. Idźcie sami

i zobaczcie, a to wystarczy za wszystkie

O

fejletonista chciał zakładać towarzystwo wstrzemięźliwości, albo powołać do życia komitet moralności publicznej? —Nie, na propagandę filantropji nie mam dalibóg czasu, a tych Towarzystw, do których należę, mam już Bogu dzięki aż za wiele.

Ale ja chcę zapytać się was, czytel­nicy, czy wiecie, dlaczego w szynku na­stępują wypłaty? Toć to tajemnica pu­bliczna. Przedsiębiorcy (nie wszyscy na­turalnie) są w porozumieniu z właścicie­lem szynku, a czasem sami są jego wła­ścicielami. W ostatnim wypadku, wprost odbierają robotnikowi część zarobku, bo zyskują 50% na sprzedawanych napojach i wiktuałach, — w pierwszym zaś otrzy­mują odpowiedni procent i tym sposobem zmniejszają sobie koszta budowy.

Nie dzieje się to tylko przy budowie domów, bo spotkać można to samo przy różnych fabrykach i przedsiębiorstwach. Taka manipulacja stała się już poniekąd zwyczajem.

Z naszymi chłopami emigrującymi do Brazylji, czynią podobnież przedsiębiorcy brazylijscy. Rzucamy na nich gromy, a

zapytacie, — czyżby

nie widzimy, jak pod bokiem naszym dzieje się to ż samo.

Jak na to poradzić, nie wiedziałbym na razie, gdybym nie czytywał... pol­skich gazet, wychodzących w Ameryce. Mam ten brzydki zwyczaj, że wszystko przeglądam, co mi w ręce wpadnie, — o tyle stoję niżej od innych dziennikarzy, którzy nie czytują nawet tego, co im się gwałtem do rąk pakuje.

My zwykliśmy podrwiwać z Ameryki, ale ona kpi z nas daleko więcej, a re­zultatem tych drwin jest, że kiedy my pła­czemy, to Amerykanie się śmieją.

Otóż w tej Ameryce w Stanie Illinois wydano nową ustawę tyczącą się robotni­ków uciskanych przez tak zwany truck system (system zamiany) jak grzecznie na­zywają Amerykanie wyzyskiwanie robotni­ków przez przedsiębiorców.

Pierwszy paragraf tej ustawy opiewa w streszczeniu: “Naród Stanu Illinois usta­nawia, iż nie wolno żadnej osobie, kom- panji, korporacji lub spółce trudniącej się interesami górniczemi lub fabrycznemi, zajmować się albo brać udział bezpośredni lub pośredni, w jakimkolwiek handlu za­miennym, lub też mieć stosunek z jakim handlem lub sklepem zaopatrującym robo­

tników w rekwizyta, narzędzia, odzienie, lub artykuły żywności“.

Drugi paragraf naznacza za przekrocze­nie pierwszego, “choćby to było za po­mocą agentów, sług, lub urzędników“, za każdy dzień karę od 50 do 200 dolarów, które “mają się ściągnąć w imieniu narodu na korzyść funduszu szkolnego“.

Dalsze paragrafy zakazują bezwzględnie ściągania jakiejkolwiek kwoty z zapłaty robotnika.

Ale to nie dosyć. Wiadomą jest rzeczą, że każdy paragraf obejść można — otóż przewidując to “naród Stanu Illinois“ u- chwalił, iż “wszelkie usiłowania do obejścia lub uniknięcia przepisów tej ustawy, czy to za pomocą kontraktów, czy też w inny sposób, mają być uważane za przekrocze­nie“, za które również surowa kara czeka przedsiębiorców.

Przeczytałem to w “Dzienniku Chicago- skim“ i udzielam ku wiadomości powsze­chnej. Sądzę, że “naród stanu Galicji“ i wreszcie “narody wszystkich stanów au- strjackich“ mogłyby pójść za przykładem stanu Illinois.

Wszakże, jeżeli się nie mylę (bo mało

o tem słychać) mamy posłów do Sejmu i do Rady państwa.

1 Sierpnia.

Taki natłok mam dziś tematów, że nie wiem od czego zacząć.

Aha!

Jadę do Szczawnicy.

Wycieczka moja ma na celu zapozna­nie się bliższe z tem zdrojowiskiem, aby świat raz wiedział, co ma sądzić o Szcza­wnicy.

Świat sądził, że rezultatem wycieczki lekarzy i przyrodników do zdrojowisk kra­jowych, będzie wydanie o nich kompeten­tnej opinji, — tymczasem z dzienników naszycn można było dowiedzieć się tylko tyle, że na każdego zjazdowca wypadło podczas wycieczki; dwie butelki koniaku, jedna żytniówki, pół beczki piwa, dwa garnce węgrzyna i sześć flakoników szam­pana.

Prawda, dowiadujemy się jeszcze, ii wy­padkiem pierwszorzędnego znaczenia, było otwarcie w Zakopanem zakładu dra Chram- ca. Przez tydzień z rzędu, co tylko wzią­łem jakie pismo do ręki, to wpadło mi w oko nazwisko tego lekarza, odmieniane przez wszystkie przypadki liczby pojedyń- czej. Po uroczystościach pogrzebu Mickie­wicza i obchodach 3-go Maja, otwarcie zakładu dra Chramca, według dzienników

naszych, zajęło najzaszczytniejsze miejsce w objawach życia narodowego lat osta­tnich.

Wzmianka o zjeździe lekarzy, daje mi sposobność malej dla siebie reklamki. Nie w Kurjerze, ale gdzieindziej zanotowałem spostrzeżenie, źe kiedy w tygodniu przed- zjazdowym by/o 54 wypadków śmierci, to w tygodniu, w którym Kraków miał w murach swoich pięć razy więcej kono. kuratorów zdrowia, “ruch“ zmarłych do­szedł do osób 56. Podając to spostrzeże­nie, dorzuciłem : “gotówbym się założyć, że obecny tydzień pozjazdowy wykaże spadek śmiertelności“. Bezstronny czytel­nik przyzna, że dałem dowód odwagi, objawiając chęć założenia się, bo jeżeli na co nie mogę mieć żadnego wpływu, to z pewnością na nagłe powstrzymywanie śmiertelności. A przecież słowa moje zi­ściły się: w tygodniu pozjazdowym zmarło tylko osób 50. Odtąd zapewne czytelnicy fejletoników zechcą z większem nama­szczeniem śledzić moje słowa, jako pełne nietylko głębokich poglądów na prze­szłość i teraźniejszość, ale i daru pro­roczego.

Mimo jednak tego daru, trudno mi było przewidzieć, że może być postawio­ny wniosek wybudowania dla uczącej się

młodzieży baraków na plantacjach. A jednak i tej wyższej komiki nie oszczę­dziły losy naszemu miastu.

Kiedy mowa o mieście, zboczmy do miasta nieco większego od Krakowa, a mianowicie do Londynu.

Londyn według ostatnich obliczeń ma ółszósta miljona mieszkańców, to jest lizko tyle, ile wynosi razem ludność trzech państw euro i Norwegji.

Choć naszą dumę narodową może bardzo boleć, że Kraków 80 razy mniej ma ludno­ści od Londynu, to przecież łatwo pocieszyć się możemy. Ilość mieszkańców, to baga­tela — jakość to rzecz główna. Trzymam zakład (bardzo skory jestem do zakładów^), ie chociaż Londyn jest 80 razy większy od Krakowa, to przecież nie ma w nim tylu wielkich ludzi, co ich posiada gród podwawelski.

Przed wielkimi ludźmi zawsze padam plackiem i na bok się usuwam. Lubię ich uwielbiać tylko z daleka, ztąd im mniej ich jest w Krakowie, tem czuję się swobodniejszy. Dlatego to, wbrew utarte­mu przekonaniu, uważam Kraków za naj­milszy i najprzyjemniejszy podczas lata

i kiedy wszyscy prawie uciekają z mu­rów rozpalonych, ja od kilkunastu lat spę-

pejskich: Danji, Grecji

dzam lato w Krakowie. Coś mnie pokusi­ło zeszłego roku wyjechać na trzy dni do Zakopanego, ale kiedym spostrzegł, że tam już me co dziesiąty ale co drugi człowiek jest wielkością, zabrałem manatki i dra- pnąłem z powrotem do miasta sławnego między innemi z tego, że ma wieżę ratu­szową a nie posiada ratusza, że ma komi­sję wodociągową a nie posiada wodocią­gów, że chociaż ma gmach teatralny, a drugi stawia, to przecież nie ma w nim w lecie teatru.

Słyszałem, że w Szczawnicy panuje nie­urodzaj na wielkości — ale za to płeć piękna i to prawdziwie piękna jest silnie reprezentowana. To są dwa powody skła­niające mnie do napaszenia ócz widokiem uroczych Pienin. Z tego co będę widział i słyszał, zdam rzetelnie sprawę brzyd­kiej i pięknej płci, czytającej moje fej- letoniki.

2 Sierpnia.

XXIX.

Szczawnica 5 sierpnia.

Do Szczawnicy z Krakowa najkrótsza droga przez Tarnów i Stary Sącz. Ale zważywszy, że wszystkie drogi prowadzą

do Rzymu, pojechałem do Szczawnicy na Suchę, nie tyle dla przyjemności korzy­stania przez czas dłuższy z wagonów ko­lei państwowej (co zresztą należy także do większych rozkoszy, jakie na galicyj­skim łez padole są udziałem śmiertelników), ale dla poznania samej Suchy, o której pięknych zbiorach jeszcze od ś. skiego słyszałem.

Jazda do Suchy odbywała się przykła­dnie. Pociąg stawał na każdej stacji, pan z czerwoną czapką oczekiwał jego przy­bycia, a kiedy maszyna odetchnęła sobie i ugasiła wodą pragnienie, jeden pan wo­łał: Jazda," drugi pan wołał: “go­tów,* trzeci pan wołaJ: fertig, czwarty pan zatrąbił, piąty zagwizdał na maszy­nie i jechaliśmy dalej. W całej tej po­dróży zastanowiło mnie tylko jedno, a mianowicie, że na stacji Bonarka pan z czerwoną czapką nie umiał po polsku i jak się osobiście przekonałem nie znał przepisów kolejowych, tyczących się bile­tów po zniżonej cenie. Trzeba było do­piero uprzejmego pośrednictwa pana bez czerwonej czapki i umiejącego po polsku, który wytlómaczył czerwonej czapce: co, jak i gdzie.

Dojechawszy do Suchy, wysiadłem o- czywiście z wagonu, a po krótkich stu-

djach nad dobrocią i składem chemicznym piwa suskiego, podążyłem ku zamkom, pytając się o kuratora zbiorów p. Żmigro­dzkiego. Dowiedziałem się ku wielkiej mo­jej żałości, że p. Żmigrodzki wyjechał do Krakowa, zostawiając wprawdzie swoją Sfastykę, al# w ścisłem zamknięciu. Sfa- styka jest to ideaZ pana Z , któremu od lat wielu długie noce poświęoa. Zabiera ją r. sobą tylko na uczone zjazdy i chwali jej piękność i budowę tak słowem żywem, jak pisanem. Chciałem i ja jej poamako • wad, ale okazała się dla mnie twardą i nieprzystępną. Kochanka ta bibljotekarza suskiego składa się z jakichś znaków ru- nieśnych i rozkłada się na kilkunastu ta­blicach.

Zaamucony z chybionego celu “Un- terbrechungu der Hinfarth,“ poświęciłem czas pozostały zbieraniu materjałów do monografji Suchy. O tem, że posiada ona piękny zameczek z początku XVIII w. i park bardzo ładnie utrzymany, wiedzą wszyscy przejeżdżający tędy koleją. Puści­łem się więc na miasteczko dla szukania innych notat i wrażeń.

Firmy: Blasenstein, Klein, Mandelbaum, Seelenfreind, obok firm Ć wiertni i Krup­ki, przekonały mnie, że dwa wyznania

FeJUtoniki

8

żyją obok siebie w przykładnej zgodzie i miłości.

O dobrym apetycie mieszkańców świad­czą liczne garkuchnie i restauracje, oraz , wyszynki różnych trunków słodkich spi­rytusowych.“ Można tu dostać i bręń- dzy majowej. Artystycznie wykonane szyldy dodają apetytu mieszkańcom. Jeden z nich tak się przedstawia:

o

ćwierć dziewica f &

* W>'ea*

wołu z fartuchem .£>"3

baran

Ale nie tylko jadłem i napojem handlują mieszkańcy Suchy. Oto widzisz “Handel towarów oraz szkła różnego tak samo i okniarskiego i różnych rzeczy blacharskich“, dalej masz “Wyrób krawiectwa“, a około apteki czytasz napis: “Menśik Bau & Ga- lanteri Spangler“. O produkcji miejscowej chlubnie też świadczą liczne tabliczki z na­pisem “Hebamme“, a o studjach nauko­wych płci pięknej dodatek: “egzaminowa­na“.

Wszystko to znfjdnje się w rynku lub w jego pobliżu. Dalej, ku dworcowi ko­lei, stoją bardzo gustowne domki szwaj­carskie, tonące w zieleni. Za zamkiem wznosi się bardzo ładna willa. Na górce za rynkiem masz mały kościółek z pleba- nją, mało co mniejszą od niego. Wy­sokie kominy browarów w Suchy, zajazd “na Wydartej“, duże stawy, drogi wysa­dzone drzewami — dopełniają ogólnego widoku małego, lecz schludnego miaste­czka.

Jest jeszcze szopa strażacka, w której podczas mojego pobytu, p. Emil Deryng dawał ze swą trupą przedstawienie.

Oto i cała monografja Suchej.

Wypiwszy na drogę kieliszek karpatuw- ki (od niej to przyjęły swą nazwę Karpa­ty), oddałem znów członki i ducha mego w opiekę kolei państwowej, i przybyłem do Starego Sącza. Nocna pora nie dozwo­liła mi obejrzeć miasta, słynnego z poby­tu w niem św. Kunegundy, żony Bolesła­wa Wstydliwego. Tyle tylko zauważyłem, że św. Florjan jest tutaj nie tylko patro­nem od ognia, ale i od wygód cielesnych. Stwierdza to “gospoda pod św. Florja- nem“.

Z dwoma towarzyszami podróży wsia­dłem do “landa“. Właściciel jego zape-

8*

l

wniał, że żaden inny wehikuł tak mile nie dowiezie nas do Szczawnicy, a gdy którykolwiek z konkurentów się przybli­żył, zaraz mu proponował: “ny, rozłóż ty swoją budę jak ja moje lando“. Rozkła­dał, składał na nowo, — i tem nas prze­konał.

Rozwidniło się. Droga stawała się co­raz bardziej malowniczą. Gołkowice, kolo- nja niemiecka, zrazu nam się podobała, a widząc murowane jej domki, zaczęliśmy dalejże wymyślać na nasze ubogie chałupy. Ale na końcu Gołkowic ujrzeliśmy parę tych chałup, nędznych, to prawda, ale u- majonych ogrodami, poetycznych swoją

f>rostotą i otoczeniem. I przestaliśmy chwa- ić Niemców z ich stereotypowemi, obie- lonemi ale djablo prozaicznemi i sztywne- mi budynkami. Domy ich stoją bokiem do ulicy; każdy ma trzy okna u dołu, dwa u góry, potem idzie brama i mur, następnie znów trzy okna u dołu a dwa u góry, po­tem znów brama i mur — i tak ciągle, póki się Gołkowice nie skończą. W naszej chacie masz fantazję, ich domy stoją rzę-

rekruty, umyte i u- czesane, ale bez wyrazu.

Przez Kadczę, Jazowsko, Maszkowice je- dziemy do Łącka. Droga wybornie utrzy­mana, wiedzie pomiędzy jarami, otwierając

dem jak niemieckie

co raz nowe i piękniejsze widoki. Wśród ślicznych wzgórzy toczy się wartki Duna­jec. Pasiesz oczy pięknością natury i za­pominasz, żeś niewyspany i zmęczony ca­łonocną podróżą.

W Łącku, u pięknej panny Berci Lu- stigównej, pokrzepiliśmy ducha dobrą ka­wą. Oczka panny Lustig są bardzo... lustig.

Po Łącku natura się wysila na wspa­niałe krajobrazy. Przypomina ci się uro­cza podróż koleją koło jPiwnicznej i Żegie­stowa. Jak tam Poprad wije się u stóp toru kolejowego, tak tu Dunajec towarzy­szy ci przez całą drogę. Jedziesz wciąż obok niego, a panorama godna Zakopane­go, każe umilknąć wszystkim twoim zmy­słom na korzyść oczu. I pomyśleć sobie, że nasi pejzażyści, mając taki materjał, malują tylko śnieg i... błoto!

Wreszcie mijamy Krościenko i zbliżamy się do Szczawnicy...

XXX.

Szczawnica, 6 sierpnia.

Pomimo, łe zastrzegłem najwyraźniej, aby żadnych owacyj nie było przy moim

wjeździe do Szczawnicy, przecież uprze- diona o mojem przybyciu ludność okoli­czna, nie mogła powstrzymać się od wy­rażenia mi sympatyj, wprawdzie nie w ha­łaśliwo- demonstracyjnej, lecz w poważnej formie. Już od Starego Sącza, każdy pra­wie żyd i góral zdejmował pokornie czapkę i witał mnie już to , pochwalonym,już to “dniem dobrym.“ W Krościenku przedsta­wiciele sąsiedniego narodu węgierskiego, tak zwani pospolicie cygani?, tłumnie oto­czyli mój powóz i objawiali szczerą swą radość tańcem, skakaniem i wyciąganiem ręki. Zawstydzony tą prostą, a tak szla­chetną przecież manifestacją uczuć, palną­łem mówkę rozpoczynając od słów: “nie­zasłużony, ale szczęśliwy“ •.. i chcąc dać wyraz wysokiej temperaturze mego serca, rozdałem na pamiątkę wszystkim człon­kom deputaoji po jednym medalu z napi­sem: “k. k. österreichische Scheidemünze,“ przewodnikowi zaś deputacji ofiarowałem medal Brebrny z koroną św. Stefana i z na­pisem węgierskim: “valto penz — 10 kraj- czar 1891.a

Natura zrobiła także, co do niej nale­żało. Po kilku dniach niepogody, słońce wystąpiło w całym majestacie, illuminując swemi blaskami wspaniałe Trzy korony, Bryjarkę, Bereźnicę i cale pasma msje-

statycznych Pienin szczawnickich, które możesz poznać w miniaturze ze ślicznego albumu fotograficznego p. Szuberta.

Powóz zatrzymał się dopiero przy głó­wnym Zakładzie. Na “deptaku* zgroma­dziła się prawie cała publiczność, bez ró­żnicy stanu, płci i wyznania, gdyż nawet pop prawosławny wziął udział w owacji. Odbyła się ona poważnie: nie było ża­dnych okrzyków ani zbiegowisk — wszy­scy milcząco przechadzali się i udawali, że prowadzą rozmowę. Z wybitniejszych o- sobistości zauważyłem: JE. dra Juljana Dunajewskiego, hr. Potulickich, br. Ronie- rów, hr. Tarnowską, hr. Leduchowską, dra Rychtera prof. politechniki lwowskiej, b. prof. uniwersytetu warsz. dra Tyrchow- skiego, ks. Spolskiego przeora OO. Kar­melitów, dra Lesława Boroóskiego, red. N. Reformy, profesorową Obalidską, zna­nego skrzypka prof. Friemana, panią Na- talję Siennicką, p. Lucynę Cwierciakiewi czową, pannę Szlezygierównę, artystę dram. i autora p. Ruszkowskiego i t. d., nie li­cząc miejscowych dygnitarzy i lekarzy. Wszyscy prawie w ręku trzymali kubki, i spełniali z nich zdrowie fejletonisty Ku- rjera (z kefirem lub z serwatką, stosownie do przepisów lekarzy). Muzyka wygrywała hymny narodowe, a trójkolorowe flagi, u­

mieszczone na wielu budynkach, dopełniały tej spokojnej manifestacji. Nie zakłócono jej żadnym zgoła dyssonansem. Wszystko oabyło się według programu, zalecanego przez Czas uroczystościom narodowym.

Nie ohcąc przedłużać owacji, prosiłem, aby odwieziono mnie do przeznaczonego mieszkania. Dodany mi adjutant w czer­wonym uniformie podwiózł mnie przed dom Wereszczydekiego, gdzie oczekiwał na mnie parterowy apartament.

Nie będę dłużej zajmował czytelników opisem przyjęć, jakie mnie w Szczawnicy spotkały, lecz przystąpię wprost do tego, co widziałem i o czem dokładne powziąłem pojęcie.

Szczawnicę zwiedzałem cztery czy pięć razy. Pierwszy pobyt pozostawił po sobie najmilsze wspomnienia. Było to w r. 1873, kiedy w Szczawnicy grasowała cholera. Ale nie ona była nojmilszem wspomnie­niem. Złożyły się na nie dwa fakta: pier­wszy, że byłem o lat 18 młodszy, — dru­gi, że bawiła wówczas w Szczawnicy jedna cacy-mężateezka, która wprawdzie nie na­ruszyła mojej niewinności (o opokę tę do dziś dnia się rozbijają djabelskie pokusy), ale pierwszy raz dała mi poznać (z nale­żytego naturalnie oddalenia), jak nieoce­

nionym wynalazkiem są młode i ładne m§- tatki.

Ośmnaście lat, przeciąg czasu spory. Ale nie dla wszystkich on jednaki. Gdy* bym tę samą mężateczkę dziś spotkał, po­myślałbym sobie: a to się biedactwo po­starzało i zbrzydło, a zobaczywszy tę samą Szczawnicę po latach ośmnastu, muszę po­wiedzieć : pi, pi, jak wypiękniała. Bo to, proszę państwa, niby to ta sama Szczaw­nica, a przecież nie ta sama. Wspaniałe położenie, cudne Pieniny są, jak były, a jednak i tn różnica. W głąb Pienin mo­głeś zapuścić się tylko do Leśnego Po­toku, dziś przejdziesz je cale wzdłuż, wy­godną drogą w skałach wykutą. Prześli­czną Polankę widziałeś tylko z daleka, płynąc łódkami po Dunajcu; dziś dojdziesz do niej, ' wypoczniesz sobie na rozkosznej murawie i możesz nakarmić i napoić cia­ło w pięknym budyneczku restauracyjnym, lub też w Czardzie węgierskiej. Na gór­nym zakładzie zasłaniał ci widok wysoki “dom kawalerski“, — dziś nie ma z nie­go ani śladu, na miejscu jego stoi zgra­bny, nizki bazar, rozdzielony na dwie czę­ści, aby pusta w środku przestrzeń poiła oczy gości szczawnickich przecudną pano­ramą.

Dawniej z górnego Zakładu na Mie*

dziuś musiałefi się przedostawać przez “ Kaź­mierz u szczawnicki, dla przekonania się, źe i w górach może być nieczyite po­wietrze i że w pobliżu “grajcarka“ są ko­palnie czosnku, — dziś łączy oba zakłady śliczna aleja z wygodnemi ławeczkami, ciągnąca się u stóp Bryjarki. Wprost z parku zakładu głównego przechodzisz do parku na Miedziusiu. Ten ostatni przed ośmnastu laty wyglądał jak świeżo zało­żony ogród, dziś jest tak pięknym i tak gDBtownie urządzonym, że nietylko żadne ze zdrojowisk galicyjskich nie posiada ta­kiego ogrodu, lecz nawet Kraków takim poszczycić się nie może. Obecnie zakupił zarząd przyległe do parku grunta, po któ­rych »plantowaniu park niezmiernie zyska na przestrzeni i urozmaiceniu.

W parku tym wśród wspaniałych klom­bów dywanowych, lasków, grot, cienistych alei, pięknego miejsca dla zabawy dla star­szych i dzieci, masz rozsiane piękne wille, a między niemi budynek “ Klubu szcza­wnickiego“. Nad parkiem wznosi się wiel­ki i znakomicie urządzony zakład wodole­czniczy dra Kolączkowskiego. Z pierwsze­go piętra, przeznaczonego na mieszkania, obejmiesz okiem całą Szczawnicę, urocze Pieniny i toczący się po kamieniach cie­mno-zielony Dunajec.

A na tym Dunajcu, czego dawniej nie było, stoją dwie łazienki. Tam człecze zdrowy używasz boskiej kąpieli. Wpraw­dzie regulamin mówi, że do godziny 11-ej tylko piękne ciała obejmować może Duna­jec swemi ramiony, a dopiero po 11 ród brzydki v. męzki ma prawo igrać z wart- kiemi falami rozkosznej rzeki, — ale re­gulamin swoje, a goście szczawniccy swo­je: powiedzieli sobie, że pierwsza łazienka jest męzką, a druga białoglowską — i dwie te płcie kochające się a więc i wal • czące ze sobą, równocześnie składają hoł­dy idei czystości ciała. Aby z tego zro­dziła się jakaś nieczystość ducha, wątpię bardzo, gdyż jedna łazienka od drugiej jest znacznie oddalona i musiałbyś sprośny człeku wziąć chyba ze sobą lunetę, abyś zadowolnił nieskromne żądze twych oczu. Zresztą damski ubiór kąpielowy taki (gal- gan!) jest zazdrosny, że nawet z lunetą słabe miałbyś pojęcie (zwłaszcza jeśliś nie­świadom dobrze rzeczy! jakiemi kształtami są obdarzone ziemskie anioły. Więc rozu­mnie się stało, że regulamin zarządu zo­stał skazany siłą wypadków na zapomnie­nie.

Nie miała Akademja kłopotu, knpiłase, a raczej otrzymała w zapisie Śzcrawnioę. Proszę tej parafrazy nie brać dosłownie, bo ani Akademja nie jest babą, ani Szcza­wnica prosięciem.

Dość, ie Akademja, jak dotąd przy­najmniej, nic ze Szczawnicy niema, tylko kłopoty.

S. p. Szalay, zapisując Szczawnicę Aka- demji, zapomniał, że Galicja jest krajem srodze politykującym, że w Krakowie mia­nowicie, kto tylko się urodzi, zanim je­szcze chrzest święty otrzyma, jui wyzna­je zasady stańczykowskie lub postępowe. Nad kołyską małego Krakowianina, jedna niańka śpiewa:

Luli, luli, mój stańczyku,

Śpij spokojnie dziecię moje;

Jak urośniesz, na konika Z warchołami stoczysz boje.

a druga przyśpiewuje:

Lnli, lnli, liberałku,

Śpij spokojnie mój aniele,

Trzeba siły twemu ciałku,

Bjś stańczyków gromił śmiele.

Rezultaty tej walki politycznej, odbiły się i na zarządzie Akademji Szczawnicą. “Hejże na Soplicę“, krzyknęły liberały i Akademja zamiast zysków ze Szczawnicy, odbiera tylko cięgi za złe gospodarstwo, nieumiejętny zarząd, doprowadzanie do u- padku pierwszorzędnego zdrojowiska itd. itd. Niechno jakiś rabuś napadnie np. w nocy płatniczego restauracji szczawnickiej, p. Oleksy (swoją drogą wypadek ten pier­wszy raz od odkrycia Ameryki zdarzył się w tym roku), odrazu podnosi się krzyk nie na rabusia, lecz na Akademję. Dla większego efektu, pewna część prasy, płatniczego na miejscu “zamorduje“, choć ten w trzy dni po wypadku pełni dalej swe obowiązki. I gdyby sąd składał się z przedstawicieli pewnej części naszego liberalnego dziennikarstwa, za i J

na 15 lat ciężkiego więzienia, a dla rabu­sia wyjednanoby krzyż zasługi, za skute­czną pomoc przy patrjotycznej akcji około wygubienia stańczyków.

Do tych krzyków na Szczawnicę, przy­czyniają się także... interesiki zakopań- skie. Cudowna ta miejsoowość, — ale tyl­ko dla zdrowych i posiadających w zapa­sie drugą parę nóg, kiedy się pierwsza zedrze dostatecznie — nie potrzebuje sztu-

skazanoby prezesa i sekretarza

cznej reklamy i rywalizacji ze Szczawnicą. A jednak tę rywalizację wytworzono i na­wet chorym starano się tłómaczyć, że pięć minut pobytu w Zakopanem, stanie im za pięć lat pobytu w Szczawnicy. Przed paru jeszcze dniami Przegląd lwo- wBki (pismo o tyle dla mnie sympatyczne, że przedrukowuje od czasu do czasu moje artykuliki, nie podając naturalnie nazwiska autora), nazwał Zakopane “instytucją na­rodową“. Rzecz prosta, że w obec ta­kiej narodowej instytucji, nie warto nawet wspominać o “nienarodowej“ Szczawnicy.

A przecież czytelnicy z poprzedniego mojego artykuliku mogli się przekonać (jeżeli nie są zatwardziałymi politykami), że Szczawnica jest piękną w calem tego słowa znaczeniu, i że o jej rozwój i u- piększenie stara się pilnie zarząd Aka- demji. Choć więc nic nie mam przeciw rozwijaniu się “narodowej instytucji“ w Zakopanem (daj jej Panie Boże zdrowie, jakie takie łóżka i choć jednę dobrą re­staurację), to przecież nie widzę żadnej słusznej przyczyny, aby pracować syste­matycznie nad upadkiem Szczawnicy, je­dynie dlatego, że rządzą nią stadczyki i że jest to na rękę zakopadskim przedsię­biorcom.

Masz człeku tęgie nogi i płuca, lubisz

się drapać po skalach i urwiskach, chcesz codzieri z innego szczytu spoglądać na marną skorupę ziemską, jeżeli przytem członki twe mogą się obejść bez wygo­dnego łóżka, a żołądek twój zdolny do tra­wienia wszelkich restauracyjnych okropno­ści, — to podejrzy wałbym cię o brak piątej klepki, gdybyś nie przełożył Zako­panego nad Szczawnicę. Jeżeli jednak na piękne widoki lubisz patrzeć z dołu, jeżeli chcesz swój sport “górodrapski“ ograni­czyć na nieuciążliwych przechadzkach na niższe szczyty, jeżeli pragniesz codziennie być spacerem w uroczych Pieninach, ką­pać się i wozić łódką po Dunajcu — sło­wem, jeżeli cię zadowolą mniej wysokie, ale równej piękności cuda natury —jeżeli mi przyznasz, że można się zachwycać kobietą wspaniałej budowy, a jednocześnie kochać się w małej, filigranowej osóbce, boć ona posiada wszystko to samo, tylko w mniejszych rozmiarach — jeżeli dalej dla żołądka swego, jako niebędącego stru­sim, oraz dla nóg swoich i reszty człon­ków, jako niebędąoych ze stali, żywisz u- czucie litości — jeżeli chcesz, aby pier­wszy spożył dary Boże smacznie przyrzą­dzone, drugie (Ho jest nogi) służyły ci jeszcze na lat parę, a reszta twych człon­

ków wesela w milą styczność z wygodną pościelą — to jedź człeku do Szczawnicy.

Tyle co do zdrowych, bo co do cho­rych lub osłabionych wyboru między Za­kopanem a Szczawnicą powinien dokonać lekarz, a nie feljetonista. Komu potrzebne tylko powietrza, zapewne tu i tam dozna ulgi, ale kto potrzebuje jeszcze się leczyć, temu Szczawnica daje całe morze uciech.... leczniczych. Człowiek prawie czuje ochotę chorować, widząc, jak tu wszystko dla chorych przygotowano.

Naprzód może wejść kuracjusz w bliż­sze stosunki z Józefiną, Magdaleną i Wan­dą. Jeżeli ta kobieca opieka jest dlari nie­odpowiednią, to Szczepan, Jan i Szymon (mogliby więcej poetyczne nosić imiona) zaradzą jego potrzebie.

Dalej możesz sobie gościu szozawnicki pozwolić mineralnych Kąpieli ze zdroju Szymona w łazienkach na Miedziusiu. Dla rozmaitości wolno ci osolić wodę solami: Szczawnicką, Marjenbadzką, Francesbadz- ką, morską, a nawet kuchenną. Jeżeli chcesz po tym rosołku użyć czegoś “po­żywniejszego“, to borowinowa kąpiel stoi na twoje usługi. A tak jak jeden je zupę z talerza, drugi z miski, a trzeci ze spod­ka i to łyżką srebrną, drewnianą lub bla­szaną, — tak kuracjusz ma do wyboru

wanny zwykle, nasiadowe i kąpiele natry­skowe, mniej lub więcej ogrzane, podług swej woli i gustu.

Następnie możesz się kwękający bieda­ku oddać w opiekę zakładowi wodoleczni­czemu dra Kołączkowskiego. Tu sobie u- żyjeaz natrysków, parówek, mięsienia, ką­pieli elektrycznych, elektryzowali, zawija­nia w koce, gimnastyki leczniczej, ćwiczeń na ergostacie — słowem masz czego du­sza zapragnie. Zakład to urządzony i pro­wadzony wzorowo, w niczem nieustępnjący zakładom zagranicznym.

Nie dosyć ci tego, to możesz sprawić przyjemność swoim błonom śluzowym dróg oddechowych w znakomicie urządzonym w r. z. zakładzie inhalacyjnym. Wziewasz sobie powietrze nasycone balsamicznemi olejkami, lub wodami lekarskiemi. Masz do wyboru 12 gabinetów, w których mo­żesz za pomocą maszyny parowej wdychać co ci się podoba, — lub posiedzieć we wspólnej salce napełnionej żywicznemi o- lejkami. Zobacz maszynerję i urządzenie zakładu, a przekonasz się, ile one pienię­dzy i pracy kosztowały.

A może chcesz mleka krowiego, koziego i owczego? — powiedz, a dostaniesz. Na­wet ci kozę do domu przyprowadzą, abyś własnoocznie widział wypływ z ciemności

Fą]!/toni Id. 9

tego, co własnogębnie znowu w ciemno­ściach pogrążysz.

A może wolisz żętycę, kumys lub kefir? Poproś p. Szameita, właściciela żętyczarni, a on tego wszystkiego w najlepszym ga­tunku dostarczy.

Czego jeszcze możesz sobie użyć, powi- wiem ci przyszły szczawniczaninie w na­stępnym fejletonie.

4 Sierpnia.

XXXII.

W ostatnim moim fejletoniku zapowie­działem dalsze uwagi nad Szczawnicą; ale chłop strzela, a Pan Bóg kule nosi, a więc i ja zamiast dalej opiewać wdzięki Szcza­wnicy, pojechałem het nad modrą Wełta­wę, aby usłyszeć gromkie: At źiju Polaki i dobyć z własnych piersi murowalące: Na ziarl

A miałem jeszcze wiele pisać o Szcza­wnicy. Chciałem zaznaczyć, że postawio­no w niej piękny dom Boży, że mieszka­nia są wygodne i tanie, że pomnik Zybli- kiewicza jest dostatecznie brzydki, że no­wy zdrój Jana znacznym kosztem ocem­browano, że Kurhaus ślicznie wygląda, że w ciągu dwóch lat wysadził zarząd 20.000

drzewek, że deainfektor szczawnicki funkcjo­nuje lepiej, niż krakowski, że rozszerzona znacznie restauracja p. Oleksy zasługuje na zupełne uznanie, że widok z Bereźnicy jest kapitalny, że zakład fotograficzny p. Szuberta odpowiada wszelkim wymaga­niom, że czytelnia w Kurbausie jest dość mizerną, że p. Siennicka tak ładnie wyglą­dała w Szczawnicy, jak i w Krakowie, że nowa studnia dostarcza dobrej wody, że dyrektor Estreicher odpoczywa... katalo­gując kartki swej bibljografii, że drzewa w górnym zakładzie powinny być obcięte, bo się zbyt rozrosły i widok zasłaniają, że muzyka lwowskich weteranów jest wca­le dobra, że konie poczty w Łącku mo­głyby pójfć już na emeryturę, że dzwon­ki elektryczne we wszystkich mieszkaniach zakładowych dzwonią jak się należy, że po odjeździe p. Lucyny Cwierciakiewiczo- wej proponowałem narodową tygodniową żałobę, ale propozycja moja najniedelika- tniej w świecie została odrzuconą itd. itd. Wszystko to byłbym napisał szeroko i dtago, gdyby nie Złota Praga, ciągnąca mnie w swoje objęcia.

Właściwie to nie Złota Praga, ale co innego zdecydowało mnie opuścić progi domowe. Miałem wprawdzie chęć wielką, korzystając z wycieczki Koła literackiego,

powtórnie uściskać braci Czechów i sio­stry Czeszki, ale liczne przeszkody tak stanęły mi na drodze, że w dniu wyjazdu ze łzami żegnałem wycieczkowców i życzy­łem im szczęśliwej podróży.

A jednak pojechałem. Dlaczego? wytłu­maczę to pokrótce.

Na początku był chaos.

Później Pan Bóg zaczął stwarzać roz­maite rzeczy, kury, kaozki, krokodyle, aż wreszcie stworzył człowieka. Ale dojrzał Pan Bóg, że ten ostatni twór Jego ma o jedno żebro za wiele. Wyjął więc Stwórca to żebro i uczynił z niego prawdziwy maj­stersztyk, koronę stworzenia: kobietę.

Od tej obwili nic piękniejszego i lepsze­go nie wynaleziono.

Ale każda rzecz na świecie dzieli się na gatunki i rodzaje. Otóż za najlepszy ga­tunek pomiędzy kobietami uznano Polki. Nie mam zamiaru pisać na ich cześć pa- uegiryków, bo wyręczono mnie już po ty­siąc razy, a zacny Jelinek tak je jui wy­chwalił, że była chwila, w której w niebie na serjo myślano dać dymisję aniołom, a powołać do objęcia zajmowanych przez nie posad nasze Polki.

Otóż kiedy odprowadzałem wycieczkow­ców na kolej, rzuciłem okiem na towarzy­szące im “anioły“. Nie jestem wrażliwy, a

przecież uczułem jak krew moja zakipiała, jak oczy przykuły się do tych uroczych postaci, jak obie komórki serca napełniały się, a duch mój zaczął się oblizywać jak­by po spożyciu kompotu z ananasów.

Bo nie wyobrazicie sobie nawet państwo dobrodziejstwo, jaki komplet pięknych pań i panien wziął udział w wycieczce Koła literackiego. Żyło się już dosyć, widziało wiele, serce nie próżnowało, — a przeoież tyle ładnych ocząt, tyle krasnych buzia­ków, tyle smagłych kibici, maciupeńkich łapek, rzeźbionych artystycznie nosków, rozkosznych uśmieszków, łabędzich szyjek

i innych przyleglości i drobnostek — ni­gdy mi się razem w jednem towarzystwie widzieć nie zdarzyło.

Opuścić to grono, było nad moje siły. Niecn się co chce dzieje, pomyślałem, a ja przecież pojadę do Prag«.

I dzięki temu, naród czeski miał za­szczyt drugi raz w tym roku oglądać o- blicze fejletonisty Kurjera.

Jak się w Pradze bawiłem, co widzia­łem i słyszałem, co jadłem i piłem, w kim Hię kochałem, — oznajmię całemu światu w ciągu przyszłego tygodnia.

23 Sierpnia.

XXXIII.

Dnia 14 sierpnia czarne chmury zawisły nad Austrją. W dniu tym kilkuset Pola­ków osobnym pociągiem udało się do Pra­gi, a między nimi znajdowali się znani z rewolucyjnych i przewrotnych dążeń człon­kowie Kół literackich: krakowskiego i lwowskiego, z takimi anarchistami na cze­le, jak Juljusz Kossak i Henryk hr. Skar­bek. Wobec tego nie można się dziwić, że przedsięwzięto nadzwyczajne środki ostrożności. Przyspieszono naprzód przy­jazd pociągu blisko o dwie godziny, aby mieszkańcy Pragi nie pospieszyli na dwo­rzec kolejowy, gdyż takie zetknięcie się Czechów z Polakami mogłoby odrazu w puch rozbić trój przymierze i wywołać woj­nę europejską. Na kolej przybyli więc tylko p. Edward Jelinek i delegat “Koła“ krakowskiego. Depesze jednak otrzymane z Berlina ostrzegały przed obu tymi pa­nami, jako najniebezpieczniejszymi wroga­mi istniejącego porządku społecznego, — nie dozwolono więc wyjść im na peron i temu tylko Austrja sawdzięczyć może, że dzień 14 sierpnia, choć w trwodze nieu­stannej, przebyła jednak szczęśliwie. Na po­dziękowanie Bogu za uniknięcie niebez­pieczeństwa odprawił zaraz nazajutrz (15)

ks. kardynał Schonborn uroczyste na­bożeństwo w kośoiele Tyńskim.

Nie mam zamiaru by ć historykiem “czterech dni Kół literackich w Pradze,“ czułem się tylko w obowiązku zaznaczyć, dlaczego głównie czwartą wycieczkę polską nie spo­tkały tak głośne owacje, jak wycieczki poprzednie. Oprócz cugli przez rząd nało­żonych, złożyły się na to i inne przyczy­ny. Natrafiliśmy na zjazd ogromny, bo około 60.000 ludzi, korzystająo z ćlwóch świąt, przybyło do Pragi. Dość powiedzieć, że jednocześnie odbywały się zjazdy i kon­gresy: straży ogniowej, stenografów, anty­semitów, szewców, krawców, młynarzy, “obchodnickiej omladiny“ (co to znaczy, nie wiem), typografów i t. d. Kilkanaśoie pociągów przywiozło młodzież szkolną z Czech, Morawy i Ślązka, a 50 do 60 tysię­cy ludzi odwiedzało codziennie wystawę...

W tej masie łatwo było zginąć, a prze­cież nie zginęliśmy i serdeczna gościnność czeska będzie nam długo pamiętna. Dzien­niki doniosły szczegóły z naszego pobytu, ale dla miłości prawdy to i owo podnieść jeszcze należy, zwłaszcza, że niektóre “ory­ginalne“ sprawozdania pisane były we Lwo­wie. Vide: korespondencje lwowskiego Przeglądu, których autor tak był rozczu­lony zgotowanem Polakom przyjęciem, że

aż łzy cisnęły się mu do oczu... na ulicy Sykstuskiej.

Otóż przedewszystkiem trzeba to pod­nieść, że inteligencja czeska wzięła w na- szem przyjęciu udział wyjątkowy. Byli nawet literaci, jak np. pp. Pippich i Stolba, co umyślnie przybyli z prowincji, aby dło­nie polskie uścisnąć.

Na bankiet urządzony przez wycieczkę, w hotelu pod “Zlatym Andielem“, stawili się wszyscy zaproszeni Czesi. Przybył nad także najwięcej podobno łubiany magnat czeski hrabete z Harrachu. Mowa jego dzielnie wypowiedziana, pełna była serde­czności. Podniósł w niej, że lubo wszyst­kie odwiedziny pobratymców przyjmuje naród czeski z wdzięcznością, to przecież największą radością przejmują go odwie­dziny Polaków, boć to naród najbliższy, najwięcej związany z Czechami historyczną przeszłością, bo to naród wielkich boha­terów, walczący za najdroższą każdemu ludowi ideę. Czesi — mówił dalej hr. Harrach — nigdy nie zapomną, że Pola­cy już czwarty raz zawitali do Pragi; to samo dowodzi jaka sympatja wiąże sąsia­dów wspólnych krwią i pochodzeniem. Życzeniem lepszej doli dla narodu polskie­go i toastem na cześć obecnych jego przed­stawicieli, zakończył swą mowę hrabete z

Harrachu. A tak jak on przemawiali i inni, a z polskich ust popłynęły serdeczne słowa podzięki, za gościnność i drogie ser­cu polskiemu życzenia. Mówił także i ni* iej podpisany, a nie byłby o tem wspo­minał, gdyby sprawozdawcy lepiej słyszeli

i nie przypisywali mu nietylko myśli, któ­rych nie wy^owiedzał, ale i treści co naj­mniej ... naiwnej.

Nie chcąc uchodzić za naiwnego, mu­szę zaznaczyć, że nie piłem na “powodze­nie polskiej sprawy1, bo wniesienie takie­go toastu do Czechów, a nie do Polaków należało, lecz wyliczywszy pokrótce kilka mniej znanych faktów historycznych, do­wodzących dążenia ongi obu narodów do je­dności politycznej, zwróciłem uwagę, że dziś każdy naród chce być panem swoich losów, a sympatje polsko-czeskie powinny znaleźć wyraz we wzajemnej pomocy, aby stać silnie obok siebie i dla siebie. Ponie­waż zaś na polu tych sympatyj (można powiedzieć z naszej strony poczwórnych, bo czwarty raz przyjeżdżamy podziwiać o- woce pracy i ducha czeskiego), zacny Tonner żywem słowem, i równie zacny Jelinek dzielnem piórem., położyli niespożyte zasłu­gi , przeto wniosłem ich zdrowie, wspomi- nając jeszcze nazwisko radcy Jahna, któ­rego również,, intryga polska4 omotała, o

f

ozem przekonaliśmy się dokładnie ze serde­cznego przemówienia, jakiem nas powitał w imieniu komitetu u bram Wystawy.

Jakie owacje powitały nas w teatrze kiedy zagrano “ Jeszcze Polska nie zginę­ła“, doniosły dzienniki zgodnie z rzeczywi­stością. Szkoda, że zbyły pobieżnie serde­czne przyjęcia w Umeleckej Besedzie i Praż- skim klubie i że oba te przyjęcia tak ła­dnie ze sobą pomięszały, że rozplątać tej gmatwaniny trudno. Ale trzebaby tema rozgmatwaniu i opisowi serdecznych owa- cyj inteligencji czeskiej poświęcić parę fej- letonów, co dla niebiorących udziału w wycieczce byłoby może zbyt ciężkie, a dla biorących udział byłoby blaskiem świeczki łojowej wobec elektrycznego świa­tła rzeczywistości.

Należy jednak jeszcze podnieść, bo dzień* niki niedokładnie rzecz podały, iż ucze­stnicy polskiej wycieczki zajęli na ogólne zaproszenie komitetu jedyne honorowe miej­sc* podczas owacyj w dniu urodzin cesar­skich. Była to wysoka uprzejmość, która nie wiem czy się komu podobała, ale z pewnością musiała się niepodobać «bia­łym czapkom“ kijowskim.

Po owacji na cześć Cesarza przystąpił do Polaków cały komitet in corpore i za­prosił iih na bankiet w restauracji Hlavy.

Tam nastąpiło ofiojalne lecz peine serde­czności pożegnanie, choć tak nam Praga zasmakowała, że nazajutrz opuściła ją za­ledwie dziesiąta część uczestników wycie­czki.

Nie potrzeba dodawać, że gdziekolwiek w tłumie kilkotysięcznym ukazał się kon- tusz, tam okrzykom Slava i Na zdar nie było końca i że oznaka Koła literackiego otwierała wszelkie bramy i podwoje, zam­knięte nawet dla hofratów i kawalerów wszel­kich orderów, jeżeli się nie postarali o ich otwarcie za pomocą marnego kruszcu lub protekcji osób wysoko położonych.

Osobiste moje wrażenia pozostawiam do jutra i dni następnych.

27 Sierpnia.

XXXIV.

Umelecka Beseda w Pradze, jest to coś w rodzaju naszego Koła artystyczno-lite­rackiego, tylko na większą nieco skalę. Jest ona resursą, w której się schodzą li­teraci, artyści, ludzie nauki, oraz ci wszy­scy, dla których sztuka, literatura i nauka nie są obojętne. Prócz tego ma ona ładne artystyczne zbiory, a dla członków swoich wydaje corocznie premję, sztych lub he-

ljograwiurę z wybitniejszego dzieła sztoki czeskiej.

Na przyjęcie uczestników wycieczki Kół literacko-artystycznych, przystroiła się Be- seda odświętnie. Na głównej ścianie naj­większej sali, umieszczono biust Mickie­wicza, otoczony wieńcem laurowym, a re­sztę ścian pokryły portrety wielkich poe­tów, malarzy i muzyków czeskich. Czer­wono-białe chorągiewki dopełniały deko­racji sali, a wielka fotografja z “Polonjiu Styki dowodziła, źe Czesi interesują się sztuką polską.

Ale najpiękniejszą dekoracją były damy czeskie, usługujące gościom z całą uprzej­mością i wdziękiem (przy tej sposobności pozwalam-sobie z oddalenia ucałować rączki pp. Pippichowej, Kubeszowej i Laudo- wej)...

Tak pięknej dekoracji i treść odpowia­dała. Najpoważniejsze czeskie firmy nau­kowe, literackie i artystyczne, zeszły się w Besedzie, aby spełnić obowiązek gościn­ności względem Polaków. Zaznaczyłem już poprzednio, iż nawet mieszkający na pro­wincji wybitni literacy czescy, stanęli do apelu, i umyślnie przybyli na ten dzień do Pragi.

Kiedy forma oficjalnych powitań zosta­ła dopełnioną, zaczęliśmy przyjemnie roz­

mawiać, jeść i pić smacznie, a wreazcie mówić i deklamować aż do syta. Literat Pippich palnął taką mówkę na cześć Po­lek, tak pięknie i barwnie wysławia! ich zalety i wdzięki, że mało brakowało, a byłbym uwierzył, iż mężowie polskiego na­rodu, posiadając takie anioły, są najszczę- śliwszemi istotami na świecie, i że jedyną ich powinnością, jedynem Szczytnem zada­niem życia na ziemi, czołgać się u stóp drobnych, i wypełniać na skinienie rozka­zy bogiń w tiurniurach i z grzywkami. Był­bym uwierzył, powiadam, gdyby nie to, że kiedym po mowie p. Pippicha zbliżył się do jednego z tych aniołów i wyjąknął jedno słówko: Pani! — anioł odpowiedział mi tak nielitosnem _ i wzgardliwem spoj­rzeniem, tak mi dał uczuć moją męzką niższość i nędzotę, tak mnie starzał w prochu nicości, że podrażniona miłość własna płci, do której zbiegiem okoliczności mam za­szczyt należeć, kazała mi zaciąć zęby, po­kręcić wąsa i powiedzieć (w myśli natu­ralnie): “Poczekajcie aniołki, jeszcze wy przyjdzieoie na nasze podwórko!“

Udawszy więc obojętność na wszelkie wdzięki niewieście, opuściłem grono dam i zasiadłem do stołu przeciążonego przeką­skami i winem. Za chwilę usiadł przy mnie jakiś stary, poważny jegomość i za-

czął prowadzić rozmowę, dowodzącą, że zna dość dobrze Kraków i nasze stosun­ki. Wśród miłej pogawędki jegomość ów pełnił przy muie obowiązki gospodarza: nalewał wino, podsuwał półmiski, a kiedy V dostrzegł, że się oglądam za wodą, sko­czył do drugiego pokoju, (pomimo silnego z mej strony oporu) i przyniósłszy syfon wody sodowej, nalał mi do szklanki orze­źwiającego napoju. Ten czyn jego lekko­myślny wzbudził we mnie podejrzenie, że mam do czynienia z jąkąś “hołotą,“ która uważa sobie za szczęście rozmawiać z tak wielkim, jak ja fejletonistą. Traktowałem go więc odtąd poufale, z wyższością jaką dają: dobre urodzenie i wybitne stanowi­sko, — ale ciekawy byłem bądź co bądź dowiedzieć się, kto ma zaszczyt ze mną rozmawiać i nalewać mi wody sodowej ? Wprawdzie przy wejściu nastąpiła wy­miana nazwisk, ale kto w takim tłumie jest w stanie schwytać i zapamiętać na­zwiska przedstawiających się? Kiedy więc jegomość ów odszedł, zapytałem siedzące­go w pobliżu Czecha, kto to jest ów mi­ły staruszek? — “To jest, panie — od­powiedział Czech — jedna z naszych zna­komitości naukowych, wiceprezes Akade- mji Umiejętności, prof. Chodounsky“.

Obstupui! — co znaczy po polsku: zgłupiałem.

A toż u nas, panie dobrodzieju, nie pro­fesor uniwersytetu, ale stryjeczny brat wu- jecznej siostry pani profesorowej uniwer­sytetu, nie poniżyłby w podobny sposób swojej godności, aby jakiemuś gołemu lite- racinie nalewał wody do szklanki. Stra­sznie “obskurny“ naród ci Czesi! — za grosz u nich niema powagi, poszanowania swego stanowiska. Chłop będzie zawsze chłopem, choćbyś, jak mówi przysłowie, miodem go smarował. Żeby ten Chodoun- sky pieczętował się Rogalą, Trąbą, Osto­ją, a choćby Kaczym zębem lub Oślim ro­giem, — zaraz już w krwi jego płynęłoby poszanowanie dla nazwiska i przodków, którzyby się w grobie 94 razy przewró­cili, gdyby ich zacnie i dobrze urodzony potomek, popełnił taki skandal wodoso- dowy. _

Ale nie potrzeba do tego nawet krwi “szlachetnej“. U nas, gdzie szewc dam­ski czuje się o całą wieżę Eiffla wyższym od szewca męskiego, każdy umie szanować swoją godność i z byle “hołotą“ się nie brata.

Dowód jasny w wycieczkach do Pragi, Było ich cztery — a czy wziął udział którejkolwiek z nich, choć jeden np. pro­

fesor lub docent od uniwersytetu? Bal nawet żaden z lekarzy krakowskich i lwo­wskich, żaden z rajców tych miast nie przyłączy! się do wycieczki! Na zaprosze­nie techników praskich pojechało z Kra­kowa... aż trzech inżynierów i jeden budowni­czy, — bo czegóż by się nasi “ wielcy ar­chitekci“ mogli od Czechów nauczyć? Tak samo postąpili z maleńkim wyjątkiem wielcy redaktorzy, wielcy literaci i arcy- wielcy zanieczyszczacze płócien i karto­nów. Z prowincji byli wprawdzie nauczy­ciele gimnazjalni, notarjusze, księża, leka­rze, adwokaci, — ba! ależ prowincja, to kraj zacofany! Wielcy mężowie krakowscy i lwowscy mieli słuszną obawę, że mogą się znaleźć w towarzystwie “byle kogo“ i stracić całą swoją powagę.

Wycieczkom ten brak wielkich ludzi wyszedł na dobre, — więc i z tego po­wodu należy się prawdziwe uznanie na­szym wielkościom.

Szanujcie się sami panowie, bo inaczej któż was szanować będzie?

30 Sierpnia.

XXXV.

Nie wiem dlaczego Pragi nie ogłoszono dotąd stacją klimatyczną. Różne są prze­

cież choroby na świecie i różne też po­winny być stacje klimatyczne. Komu skrzypi w piersiach, niech jedzie do Me- ranu, Abbazji, Mentony, — kto dostał zawiania z przeciągu stańczykowsko-libe- ralnego, temu radzę pojechać do Pragi.

Obserwowałem wszystkich uczestników naszej wycieczki i naocznie sprawdziłem, jak powietrze Pragi działa uspokajająco. Była między nami i paczka stańczyków i paczka liberałów, a jednak nietylko te dwie paczki żyły ze sobą w przykładnej zgodzie, nietylko nie słyszałem wzmianki

o “zdrajcach kraju“ — i “warchołach* — ale nawet nie obiły się o moje uszy na­zwiska Koźmiaua i Romanowicza. Pewien młody stańczyk palił cholewki do ładnej liberałówny, ojcowie tej pary razem szu­kali po Pradze jakiego “uczciwego szna- psa,“ a mamy w czasie przejścia z zam­ku Hradozyńskiego do katedry św. Wita, mimo dzielących je różnic politycznych, udzielały sobie spostrzeżeń nad produkcją nalewek i konfitur morelowych. Wobec ta­kiej zgody i łączności nie dziwię się, że nie wywołał żadnego protestu toast posła Męcińskiego, w którym ostrzegał Czechów I i dawał nas za odstrasza-

wadzić może.

FęjUtonikL

do czego niezgoda dopro-

Co do mnie, przez sześć dni z rzędu nie czytałem ani Czasu ani N. Reformy, i — czy uwierzyoie padstwo? — nie od­czułem żadnego, a żadnego braku. Owszem było mi jakoś lepiej, swobodniej, dawna młodziedcza wesołość zaczęła powracać, świat mi się wydawał piękniejszym, sto­sunki z ludźmi przyjemniejszemu

To nic, ale wróciwszy do Krakowa, przez cały tydzied (niech to mi będzie na sądzie ostatecznym przebaczone) niczego w na­szych organach, oprócz kroniki miejsco­wej i telegramów, nie czytałem. Całe więc dwa tygodnie nie istniała dla mnie walka

o zasady. Pozwoliłem sobie nawet na wiel­kie bluźnierstwo, bo w pewnem publi- cznem miejscu głośno objawiłem zdanie, że maszyny do robienia kiełbasek paro­wych na wystawie praskiej więcej mi zaimponowały, niż dziesięcioletnia polityka obu naszych obozów, że więcej z nich Cze­chy mają pożytku i chwały, niż Galicja ze wszystkich patrjotycznych akcyj wybor-

Jestto bluźnierstwo, być może, a jednak bodaj czy nie podjąłbym się jego o- brony.

Ale pozwólcie, że od kiełbasek paro­wych, (bo fejletoniście wszystko wolno) przejdę do czeskiej Macierzy szkolnej.

U nat są ladzie, co Izy gorzkie leją nad hiperprodukcją inteligencji, — w Cze­chach, w tych Czechach o dziesięć razy wyżej stojących od nas pod względem o- ś wiaty, ludzie takie łzy gorzkie leją... nad małym stopniem oświaty.

Szkół tam trzy razy więcej, niż u nas, a przecież Czesi założyli Macierz szkolną, która obecnie w jedenastym roku swego istnienia utrzymuje drogą składek: jedno gimnazjom, 32 szkoły ludowe i 38 ochro­nek (opatroven). Macierz dopóty podtrzy­muje szkołę, dopóki nie znajdą się: do­stateczna ilość uczniów i dostateczne miej­scowe fundusze na utrzymanie szkoły. Otóż do takich szkół macierzystych i pomacierzy8tych uczęszcza dziś 15.000 dzieci.

Cyfry te wyjmuję z ostatniego sprawo­zdania Macierzy, ogłoszonego przez jej prezesa dra Jaromira Czelakowskiego, pro­fesora uniwersytetu w Pradze.

Owo gimnazjum utrzymywane przez Macierz znajduje się w Opawie... na u.

Na tym samym Ślązku w zupełnie pol­skim Cieszynie myślą oddawna o założę* niu gimnazjum polskiego. Myślą, myślą — no i nie wymyślą, bo nie ma na to pie-

Opawie pomagają Czesi, — któż więc ma pomódz Cieszynowi?

Czy założenie gimnazjum polskiego w Cieszynie nie byłoby rzeczywiście donio­ślejszym faktem, niż wszystko, co nasi po­litycy dotychczas zrobili?

Każde wybory, bez przesady, kosztują w Galicji 100.000 złr.

Na to mamy, — ale aby złożyć 10.000 złr. rocznie na podnoszenie narodowośoi na Ślązku, na to nas nie stać. Tyle wła­śnie kosztują każdorazowe wybory do Rady miejskiej krakowskiej.

Dlaczego jednak Czesi nie obawiają się hiperprodukcji inteligencji ?

Oto dlatego, że tam chłop ukończywszy kilka klas gimnazjalnych, a najczęściej ca­łe gimnazjum, powraca do swej zagrody i bierze się do pługa. To też już przed 30 laty zaczęły w Czechach wychodzić Ho­spodar skie Nowiny, których głównymi współ­pracownikami już podówczas byli: Józef Buka, chłop ^ owic, Franciszek Fic,

wszystko chłopi.

U nas ci panowie nazywaliby się do­tychczas: Józef Waga Snczyński, Franci­szek na Fickach Fickiewicz, Franciszek Skopała Skopałowski i Józef de Januszo- wioe Januszowicki. Pierwszy byłby urzę-

Franciszek

Józef Januszak itd.,

doikiem telegraficznym, drugi kauzyperdą, a trzeci i czwarty domokrążcami obiado­wymi. Bo jak każdy kapral napoleoński nosił w tornistrze laskę marszałkowską, tak u nas każdy kto liznął łaciny i może wyciągać pierwiastki, odrazu się czuje kan­dydatem na ministra i nie oddaje się te­mu do czego go Pan Bóg stworzył.

Nie hiperprodukcji inteligencji, ale hi- perprodakcji próżniaków i kandydatów do zbawiania Austrji na fotelu ministerjal* nym — obawiać nam się należy.

2 Września.

XXXVI.

ł

Miałem napisać dla Krakusa artykuł o Czechach. Na pozór nic łatwiejszego, boć opowiadanie ze względu na czytelników musiało być przystępne, pobieżne, bez ża­dnego balastu naukowego. Trzeba było króciutko skreślić dzieje Czech, powiedzieć gdzie leżą, jakie ich granice, jak kraj wygląda, jacy ludzie w nim mieszkają, czem się zajmują, dać pojęcie o Pradze,

o paru większych miastach itd.

Wprawdzie rzeczy to elementarne, aleć zawsze należy zajrzeć do pierwszego lep­szego podręcznika, aby wyjąć kilka dat,

nie zapomnieć o czemś ważniejszem, nie strzelić jakiego bąka, boć to przecie jubi­leusz mój zapoznania się z geografją już przed paru laty obchodziłem, a więc nie­jedna rzecz wypadła z pamięci.

Najprostsza rzecz, pomyślałem sobie, wziąć do ręki jaką geografję i poszukać czego potrzebuję.

Wziąłem więc geografję pp. Baranow­skiego i Dziedzickiego i dalejże szukać Czech w Austrji, Ba! znajdźże tu Czechy, kiedy ich w całej książce ani śladu. Autoro- wie Geografji (nie wiem, czy za wiedzą i dozwoleniem prokuratorji) uznali za sto- towne wykreślić monarcbję austrjacką z rzędu państw europejskich. Podejrzy wałem w tem intrygę moskiewską, ale objaśnio­no mnie, że ani p. Baranowski nie jest russofilem, ani p. Dziedzicki nie nosi aię z myślą rozbioru Austrji, tylko dlatego ją opuścili, ponieważ geografja Austrji osobno jest wykładaną. Racja fizyka! tak jakby po za gimnazjami nikt nie korzystał z pod­ręczników dla szkół napisanych...

Ale cóż począć — trzeba geografji Czech szukać gdzieindziej. Wziąłem zatem dwa szkolne podręczniki: “Krótki opis geogra­ficzny auBtrjacko - węgierskiej monarohji“ i t. d. — napisał dr. Izydor Szaraniewicz i Rys historyczno-statystyczny państwa au-

strjackiego“ dra E. Hannaka przełożył Lu­dwik Sternal. Wolałbym wprawdzie, aby pierwsze dziełko nazywało się “opisem geogr. monarohji austrjacko węgierskiej“ a nie “ austrjacko - węgierskiej monarchji“, bo tak wymaga ucho i składnia, — no, ale kiedy już tak wydrukowano, to trzeba się zgodzić z losem, a raczej z p. Szaraniewi- czem.

Szukam więc naprzód Czech w p. Sza- raniewiczu. Znajduję je pod rubryką “kra­je Sudetów“ — to coś tak niby, jakby ktoś zamiast Polska i Węgry powiedział: kraje Karpatów. Widocznie tak każe wyższa nauka.

Czechy obejmują całe trzy strony. Jest to nadzwyczaj suche, niczego nieuczące wyliczenie miast i miasteczek. Pomijam, że w Pradze według pana S. są tylko trzy mosty (ja sam widziałem ich siedm), że Biała Góra jest pamiętna bitwą z listopada (biedny języku!), — ale kto chce mieć pojęcie o Czechach, ten musi złożyć głę­boki ukłon p. Szaraniewiczowi i powędro­wać dalej.

Przepraszam, tak się wydaje tylko na pierwszy rzut oka. Trzy strony o Cze­chach znajdują się w “opisie topografi­cznym“, a przedtem mamy “geograficzny opis^ (wolałbym: opis geograficzny) au-

stijaoko-węgierskiej monarohji (wolałbym: monarchji au8tr.-węg., o czem zresztą by­ło wyżej). Ten opis obejmuje stron 117, a więc o Czechach zapewne sporo w nim znaleźć można.

I rzeczywiście, dowiaduję się naprsód, że najskrajniejszą miejscowością monarohji na północy jest Hainsbach w Czechach, koło Georga walde na północny-wschód od wyjścia Laby (?) z Czech pod 51° 3* płn. szer. geogr. Wiadomość to zapewne waż­na, ale co do mnie, to najzupr!niej do końca życia obejść się bez niej byłbym w stanie.

Dalej dowiedziałem się (choć to Czech nie tyczy), że “okrągła cyfra równoleżni­ków, przypadających na obszar austrjicko- węgierskiej monarchji, czyni 9°, a połu­dników 17°*. No, no, anim się spodzie­wał ! Teraz już wiem przynajmniej, co są­dzić o Austrji.

Ale wróćmy do Czech. ,W czasie prze­silenia letniego dnia z nocą (21 czerwca), dzień na północnym kresie Czech jest o l*/4 godz. dłuższy, niż na południowym kresie Dalmacji... Równoleżnik Krakowa jest blizki równoleżnika Pragi (50° 10’ do 50° 20’ płn. azer. geogr.)... Południk gór Smerczanych (30°) przechodzi nieopodal Lipska, Wenecji i Rzymu... Środek

Czech składa się z trzech upłazów... Wklęsłość kolo Trzebowy czeskiej, od­dziela góry orlickie od południowej wy­żyny czeskiej... Laba należy do zlewńk morza niemieckiego... Kanał Schwarzen- berga jest najwyżej położoną drogą wodną w Austrji“ ...

Takich wiadomości o Czechach jest je­szcze ze dwadzieścia, aż kodczy się opis geograficzny spisem herbów i wyliczeniem orderów austrjackich. Ktoby pomyślał, że ordery należą do geografji!

Skodczyłbym już z p. Szaraniewiczem, gdybym w Historji Czech, obejmującej całe trzy strony (lakonizm rozczulający), nie wyczytał zdania : “Ferdynand prawa nadmierne stanów ograniczył“. Tak pisze pan Szaraniewicz, a histoija mówi: “Ferdynand kazał sobie wydać wszystkie przywileje, nadane przez poprzednich kró­lów, kazał wydać wszystką brod i mają­tek Pragi zabrał na skarb padstwa; 600 znakomitszych Czechów kazał uwięzić, kilkunastu ściąć, innym odebrał majątki, nałożył ogromne podatki, zniszczył handel i przemysł“, itd., itd. To się nazywa we­dług p. Szaraniewicza ,ograniczeniem nad­miernych praw stanów“. Grzeczne wyra­żenie !

Nie wiele więcej o Czechach dowiedzia­

łem się z książki Hannaka-Stemala. Po« dziwiam tylko głowy uczniów, którzy są w stanie objąć zawartość tej książki. A toż tam są tablice, ilu każdy kraj wybie­ra posłów z Izb handlowych. Tam do­wiesz się także, że generalny wikarjusz z Feldkirchen zasiada w Radzie państwa, że dla Siedmiogrodu jest królewska tabu- ia w Maros-Vasarhely, że w Piber jest stadnina, że kolej arcyks. Rudolfa ma ra­mię Lannsdorf - Hittenberg i t. d. Cała książka, to zbiór przynajmniej 10,000 nazw, cyfr i dat wszelkiego rodzaju.

Winszuję uczniom gimnazjów i szkół realnych, że tak dokładnie i na wylot Austrję poznają — ale mam to mocne przekonanie, że tak o Czechach, jak i o innych krajach austrjackich, choćby całą książkę “wykuli“, nic, a przynajmniej ma­ło co wiedzieć będą.

Najlepszym na to dowodem, że na pod­stawie tych dwóch obszernych podręczni­ków, nie byłem w stanie napisać nawet

ijału gdzieindziej.

Większa część naszych .podręczników jest tego rodzaju. Wspomnę o nich po­krótce i morał swój wywiodę.

5 Wneśnia.

XXXVII.

R/izia ma lat ośm, a przed rokiem, jak łatwo domyśleć się, miała lat siedm. Otóż

i>rzed rokiem odwiedziłem rodziców siedmio- etniej Rózi, wówczas uczennicy klasy pierwszej.

Dziewczynka pochwaliła się przedemną, że “najlepi odpowiadała, jak ją pani za­pytała — bo żadna, plosę pana, nie wie­działa: co to jest zdanie“. Pogłaskałem ją po główce i prosiłem, abym i ja mógł skorzystać z ogromu jej wiedzy.

Więc cóż to jest zdanie? moja Ró- zieczko.

Zdanie jestto myśl wyraziona sło­wami ...

Aha, bardzo pięknie moje dziecię — ale bądź łaskawa powiedzieć mi: co to jest myśl? co to znaczy wyrażona? i co to jest słotro ?

Okazało się, że naukowe studja Rózi aą niewystarczające, aby odpowiedzieć na to zapytanie.

Sprawiłem jej mimowolnie przykrość, za co się zemścił brat jej o rok starszy, mocno szadżąey, zwracając się do mnie z zapytaniem:

A czo to, prosę pana, jeszt pieszek?

Zwierzę domowe...

E! — pieszek jestto rzeczownik żmy- słowy, nieoszobowy, żywotny, rodżaju męższkiego i ¿drobniały.

Byłem pobity, — a chcąc wynagrodzić sobie lata marnie przeżyte bez studjów nad gramatyką, wziąłem się do pilnego bada­nia ekstraktu wiedzy gramatycznej, spo­czywającego w »Gramatyce języka pol­skiego“ Lercla i w “Postępowaniu przy nauce gramatyki“ znajdującem się przy “Drugiej książce do czytania... dla szkół ludowych“. Ze źródeł tych czerpie wiedzę sześcio, siedmio i ośmioletnia “przyszłość narodu* — jak widzą więc czytelnicy bar­dzo skromnie chciałem powiększyć zasób moich wiadomości.

Otóż dowiedziałem się naprzód, że zda* nie: siostra szyje, jest zdaniem golem. Na- próżno jednak szukałem, czy w przeciw­stawieniu do tej golizny nie ma zdania ubranego. Za czasów mego studjowania gramatyki, dzisiejsze zdanie gołe nazy­wało się prostem. Była to nazwa proata, niezbyt wprawdzie uczona, ale bądź co bądź znacznie... przyzwoitsza.

W rozdziale o rodzaju rzeczowników wyczytałem: “rzeczowniki rodzaju żeńskiego ze znaczenia są: wszystkie inioua kobiet, zwierząt samic i takich istot lub rzeczy, które sobie wyobrażamy w postaci lub z

własnościami żeńskiemi, jak np.: kotka, krowa“. Winszuję damom naszym wspól­nych własności z krowami! Ale i pleć brzydka nie ma im czego zazdrościć, bo “rodzaju męzkiego są w»zystkie imiona mężczyzn, zwierząt samców i... istot z przymiotami mężczyzn, np.: wól!“.. Win­szuję wołowi przymiotów męzkich, ais mu ich bynajmniej nie zazdroszczę.

Wól przytem jest rzeczownikiem nieo- sobowym, żywotnym, zmysłowym. Pozwa­lam sobie naprzód wątpić, aby wól był zmysłowym, ale pytam się jeszcze w po­korze ducha, na co te rozróżniania rze­czowników na: żywotne, osobowe, dla dzie­ci, które dopiero niedawno posiadły zna­jomość małego i wielkiego abecadła. Podzia­ły te wprawdzie mają znaczenie przy de­klinacji, ale dla “milusieńkich“ i “malusień­kich“ są całkiem zbyteczne. Ponieważ jednak “dobrego“ nigdy za wiele, proponuję je­szcze równie potrzebne podziały na rze­czowniki : twarde (kamień) i miękkie (ma­sło), ciche (ryba, kalafior) i głośne (cielę, teściowa), stojące v. nieruchome (paster­nak) i ruchome (pchła, zegar). Na żądanie mogę wynaleźć jeszcze więoej podziałów.

Proszę nie zapominać, że tego uczą się dzieci niżej lat 10-ciu. A uczą się one je­szcze więcej, bo są obowiązane wiedzieć,

że samogłoski są czyste, nosowe, twarde i miękkie, że niektóre z nich “pochylają się“ w wymawianiu (e ku i, o ku m), ztąd są jeszcze samogłoski ścieśnione i twarde, że spółgłoski są -pierwotne i pochodne, nieme, płynne i pośrednie, gardłowe, zębowe i war­gowe, że pośrednie dzielą się na syczące i nosowe, “przy których wymawianiu głos przez kanał nosowy puszczamy“, że mięk­kie dzielą się na syczące i podniebienne...

Na skórze wołowej musiałbym wypisy­wać, czego się uczy dziewięcioletnia Zosia, siedmioletni Janek i ośmioletnia Rózia. A więc tylko jeszcze parę przykładów:

Zosia, Janek i Rózia wiedzą co to jest przyrostek, przybranka, stopniowanie opi­sowe, co to są zaimki: zwrotne, dzierżaw­cze, icskazujące, pytające, względne, nieo- kreślne — liczebniki: oznaczone, właściwe, główne, zbiorowe, porządkowe, podziałowe, wielorakie. Te ostatnie szczególniej mnie zastanowiły, bo dowiedziałem się na sta­rość, że mówi i pisze się po polsku: dzie- wietnastoraki, iześćdziesięcioraki, stoczter- dziestoczworaki. Tyle lat żyję, a jeszcze mi się nigdy z tyloma rakami nie zdarzy­ło '* ' 'w mowie, ani na piśmie.

między czasowniki, bo jakbyśmy weszli w nieprzechodnie, to wyjść byłoby trudno,

wprowadzać czytelników

chyba przy pomocy zwrotnych, a dostaw­szy się pomiędzy klasy (jest ich aż sześć), dostalibyśmy z pewnością złą klasę z gra­matyki. Na co są te klasy? mnie przy­najmniej pojąć bardzo trudno, bo chłop­skim rozumem rzecz biorąc, widzę tylko dwa rodzaje czasowników, a mianowicie kończące się na am (kocham) i ę (całuję), pomiędzy któremi to rodzajami, (exempli gratia), dostrzegam, mówiąc nawiasem, wiele wspólności.

I tego wszystkiego, powtarzam po raz trzeci, uczą się bębny jeszcze dobrze czy­tać nieumiejące i bazgrzące jak kury (po­mijam już ortograf]ą).

Z nauki tej płynie ten sam pożytek, co z geografji państwa austrjackiego, o któ­rej w poprzednim fejletoniku pisałem.

Studjów“ tych moioh jednak nie żału­ję, bo dają mi one sposobność napisania słów kilku o istniejącym systemie nau­czania.

12 Września.

XL.

Panie! coś pan zrobił ? — woła wczo­raj załamując ręce znany krakowski stra- chajło.

Co takiego ? — spytałem zdzi­wiony.

I jeszcze pan się pytasz? A toż na pana straszne oburzenie za lekceważenie nauki, za pomiatanie Małeckim...

Co? co? co? Gdzieżeś pan o tern słyszał, abym ja lekceważył naukę i po­miatał Małeckim ?

Jakto gdzie 1 — w fejletonie so­botni m. Ośmieszyłeś pan naukę gramaty­ki języka ojczystego, tego jedynego skar­bu, jaki nam pozostał, — a co do Ma­łeckiego, toć przecie wszystkie pańskie przytoczenia są żywcem wzięte z jego gra­matyki.

Hola! mości dobrodzieju. Nikt ode- mnie może lepiej nie czci i nie kocha mo­wy ojczystej, ale właśnie przez miłość do niej pragnę, aby młode pokolenia uczyły jej się praktycznie, żeby umiały dobrze nią wła­dać w słowie i na piśmie, a do tego dla ośmioletnich bębnów nie prowadzi droga przez zapychanie im głowy gramatycznemi formułkami. Na to przyjdzie czas,— przyj­dzie czas i na gramatykę Małeckiego, któ­ry jej nie napisał dla tyoh, co się jeszcze jąkają przy czytaniu i piszą gura, fhut i ży m, lecz dla młodzieży już rozwiniętej umysłowo. Ani on nie winien, ani ja, że gramatykę jego dla użytku szkół ludo-

161

wych przerabiali ludzi, co nie rozumieli jaki zakres wiadomości gramatycznych do­stateczny jest dla drobiazgu, który przed ro­kiem lub dwoma laty pisał jeszcze na ta­blicy wielkiemi kolasami a, b, c.

Nie przekonałem strachajły i zwolenni­ka zdań gołych, aleć są ludzie, względem których trzebaby uiyć trzystadziewięćdzie- sięcioośmiorakiego daru przekonywania i dowiedzieć się następnie, źe... pozostali przy własnem zdaniu.

Mam jednak nadzieję, że pomiędzy czy* telnikami moich fejletoników znajdują się i tacy, którym wywody moie, mimo ich lekkiej formy, trafiły do przekonania. Tym winienem podać morał, wyciągnięty ze stndjów moich nad gramatyką i geo- graflą.

A jest on taki:

Kaida rzeoz na świecie ma i musi mieć wady, ma więc ją i istniejący u nas system nauczania.

Jedną z największych i nieuleczalnych chorób jest mar' ' '

o formę, która poftwięca rzeczywistą wie­dzę dla formułek, która zamiast jasno i przystępnie przedstawić wyniki badań na- ukowych, gubi się w metodach i syste-

śoi pośledniej,

FąjUtonlkL

11

matach, podziałach abstrakcyjnych, no­menklaturach i t. d.

Nikt z ładzi inteligentnych nie może ich lekceważyć, owszem przyzna, że do­brze pojęte i zastosowane, są poniekąd koroną nauki. Ale kto się chce koro­nować, musi być przedewazystkiem pa­nem rzeczywistym danej monarchji lub... przedmiotu.

Uczeni zajęli sobie kulę ziemską i da­lejże kreślić na niej rozmaite histoije. Po- kratkowali biedaczkę na kawałki, po wy­najdowali południki, równoleżniki, długo­ści i szerokości geograficzne... Później zaczęli się zastanawiać nad poziomym i pionowym układem powierzchni, podzielili góry na paama, ponadawali im wymyślo­ne nazwy (Karpaty n. p. są taką nazwą zrobioną), wynaleźli “gniazda“ gór, “łęgi“, kotliny, działy wodne, zlewiska morskie, pasy klimatyczne itd.

Wszystko to bardzo pięknie — czołem przed pracą, a często i genjuszem uczo-

Ale mimo tego “czołem“, gdybym był prywatnym nauczycielem geografji (od wsze- go złego, wybaw mnie Panie!), naprzód opowiedziałbym dzieciom o Krakowie, pó­źniej o Wiśle, tą Wisłą dojeohałbym do Warszawy, zboczyłbym do Poznania i Wil­

na, a wreszcie ^przeszedłbym wszystkie ziemie Rzeczypospolitej. Kiedy dzieci zna­łyby to, co własne, powędrowałbym z ni­mi do Europy i za morze. Więoej natu­ralnie mówiłbym o Wiedniu, Dunaju i Al- 1 ‘’o New-Yorku, Kordylierach i

elbournie, górach Błękitnych i rzece Łabędziej. Na szczegółowe przedsta­wienie, mego planu niema miejsca w felje- toniku, a więc tylko tyle zaznaczę, że wy­kład mój stosowałbym do wieku i pojęcia uczniów, że przynosiłbym ze sobą nawet wido­ki miast, okolic, zabytków architektoni­cznych, aby wykład ożywić, aby dać u- czniom wyobrażenie tego, o czem się uczą. A czy myślicie państwo, że ubliżyłbym po­wadze nauki, gdybym ze wzorowych opi­sów, z arcydzieł literatury podróżniczej, kazał odczytywać ciekawsze wyjątki, cha­rakteryzujące dany kraj, lud, jego ziemię i przyrodę — albo gdybym zwracał uwagę na dzieła sztuki, na zabytki historyczne i archeologiczne, na język, ubiór i zwyczaje mieszkańców? Śliczna bo to nauka ta geo­grafa — a rzadko która może tak zająć, rozbudzić zamiłowanie do wszystkiego, oo wzniosłe i piękne.

W taki sposób sądzę, dałbym moim uczniom niezłe pojęcie o przedmiocie, —

więcej znów o tych ostatnich

a dawszy je, ukłoniłbym się dopiero uczo­nym i zacząłbym rozpowiadać o ich kra­tkach, pasaoh, kółkach, przecinkach, o ich szerokościach, długościach i tym podobnych zawiłościach.

Ba! ale tak można uczyć geografii pry­watnie. Nauka w szkołach muai się stosować do planu szkolnego, a planu zadaniem, aby młodzież uczyła się na pamięć tego wszy­stkiego, co jej nigdy w życiu na nic się nie przyda. Właściciel wielkiej fabryki przydziela każdemu z robotników to za­jęcie, które najlepiej odpowiada jego wa­runkom fizycznym, stopniowi inteligenci, zręczności lub zamiłowaniu. W uprzywile­jowanych fabrykach “mądrości“ na takie głupstwa się nie zważa. Chcesz być chłopcze filologiem, palisz się do łaciny lub do hi- stoiji, a więc ucz się o iloczynie dwóoh dwumianów, wiedz o tem co to są relacje między geometryoznemi funkcjami tego sa­mego kąta, jak się odbywa przekształcenie pierwiastników i jaka jest wielkość doty- cznej — bo choćbyś pisał takie wiersze łacińskie, że kiep Horacy, choćbyś się tak wypchał Homerem, jak dr. Domański ka­nalizacją, choćbyś wiedział, co ś. p. Fry­deryk Rudobrody jadł na kolację w dniu 16 września 1177 roku, i w czem Hago Kapet więcej gustował: w blondynkach

czy też w brunetkach — nie zostaniesz kochanie filologiem i historykiem bez zda­nia egzaminu z owych dwumianów, rela- cyj, funkcyj geometrycznych i wielkości dotycznej.

Jeżeli znowu “watawy“ i “dostawy“ wy­pełniły twój mózg i serce, nie będziesz młodzieńcze dalej studjował matematyki, zanim nie nauczysz się dok!adnie jak wy­gląda koniec podudzia, stęp, śródstopie i człony średnich 2 palców u parzystno- kopytnych, zanim nie opiszesz dokładnie kwadratowo-jarzmowej kości czaszki indy­ka, obojczyka żółwiego i lewego przed­sionka serca jaszczurki. I to mało mło­dzieńcze, bo choćbyś miał genjusz Leibnitza i Toricelliego, zginiesz marnie, jeżeli nie będziesz wiedział, że “liście mogą być zło­żone, jeżeli na ogonku głównym stoją li­steczki mające blaszkę i ogoneczek“, —że w liściach pierzasto złożonych na szczycie ogonka stoi listek, że wreszcie każdy ko­rzeń przechodzi przez trzy stany: wrażli* wości, przyswojenia i przewodzenia, w któ­rym to ottatnim stanie korzeń rośnie na grubość i służy jako droga przenosząca pokarm plazmatyczny przez rurki do czę­ści niżej leżących.

Ba! ale ja piszę i piszę, a tu dawno

należało skończyć fejletonik. Zatem dal­szy ciąg na później.

15 Września.

ILI.

Zadaniem dzisiejszego gimnazjum jest uczyć wielu przedmiotów i to w tak sze­rokim zakresie, aby maturzysta niczego dokładnie nie umiał. Uczył się on wpra­wdzie psychologji empirycznej (oj!) ale rzadki to wyjątek, jeżeli umie mówić po niemiecku i dobrze (podkreślam ten wy­raz) pisać po polsku. Zgłębiał Sofoklesa i Platona, ale spytaj go po latach dziesięciu, co mu pozostało z “greki" i na co mu się ona zdaia w ogóle, to co najwyżej zade­klamuje ci początek której księgi Ho­mera. Do jakiej wiedzy doszedł w naukach przyrodniczych, mogą powiedzieć egzami- natorowie tych nauk na wydziale lekar­skim. Pozostanie mu tam coś na “potrze­by domowe“ z łaciny i historji (jeżeli miał dobrych nauczycieli) — i na tem cały re­zultat ośmioletniej uciążliwej pracy.

Pierwszem ministeijum oświaty w Eu­ropie była nasza Komisja edukacyjna. Skła­dali ją oprócz ludzi “fachowych,“ znako­mici obywatele, ożywieni chęcią podniesie­

nia światła w narodzie. Dlatego to może w wiekopomnych jej pracach niema sza­blonu, formalizmu i pedanteiji. Powołane przez nią do życia Towarzystwo ksiąg ele­mentarnych, wezwało uczonych w kraju i zagranicą do napisania książek szkolnych, udzielając znacznych nagród za dostarczenie dobrych podręczników. Mniejszą część każdego z nich przeznaczała komisja dla uczniów, w częśoi obszerniejszej wyma­gała wskazówek dla nauczycieli, w jaki spo­sób dany przedmiot mają wykładać, i jak zawsze i wszędzie powinni stosować teorję do praktyki. “Ustawy“ wydane dla szkół

Srzez komisję były przeniknione nawskróś uchem obywatelskim i pełne zalet peda­gogicznych. Nie tu miejsce rozprawiać o niespożytych zasługach Komisji edukacyj­nej, — rzecz to dawno uznana, — działal­ność jej pozostała we wdzięcznej pamięci potomnych.

Czy we wdzięcznej pamięci potomnyoh pozostaną obecne ministerstwa oświaty, ozas rozstrzygnie. To jednak zadziwiać musi, że kiedy wszystko naprzód postępu­je, ulepsza się i zmienia, to gimnazja pod względem planu wykładów są takie dziś, jak były w r. 1848 podczas ich organiza­cji. Tego samego w nich uczą, w ten sam lub gorszy sposób. 'Ministerja oświaty

względem nich odgrywają czysto admini- i- ^ zają, kiedy ma być

ile guzików ma być przy mundurach nauczycieli, jak wysoka ma być oplata szkolna (ze względu natu­ralnie na rozszerzanie światła — jak naj­wyższa), podają wzory katalogów i ozna­czają, w jakiej kratce i którego dnia ja^a ma być wpisana cenzura, zmieniają no­menklaturę stopni cenzuraln

kom rodziny uczniów gimnazjalnych, za­prowadzają blankiety i stemple na opłaty szkolne, tworzą z dyrektorów urzędników statystycznych, obowiązanych natychmiast notować najdrobniejsze szczegóły itd. itd.

Oprócz przeładowania uczniów przedmio­tami, cały wysiłek systemu ministerjalnego dąży do przewagi teorji nad praktyką. To co z geografją, dzieje się i z nauką języ­ków i nankami przyrodniczemi. Tysiącami nazw, podziałów, tysiącami wiadomości abstrakcyjnych wypełnione są podręczniki. Gdyby tak dobrze porachować, to uczeń w ciągu lat ośmiu jest obowiązany nau­czyć się koło dwustu tysięcy wyrazów ob­cych, nazw miejscowości i przedmiotów, dat, liczb, pojęć abstrakcyjnych, podzia­łów, form, formułek, metod, systemów

w jakim kapeluszu

niają nauczycielom udzielać

i t. d. Gdyby to wszystko rzeczywiście u- miał i rozumiał, to po zdaniu matury, po* winien zostać odrazu członkiem Akademji Umiejętności. A on tymczasem, z małym wyjątkiem, dziesięć zdań ortograficznie, gramatycznie i logicznie napisać nie iest zdolny. Ba! ale logiki się uczył, —jakby to logiki nauczyć się było można.

Utarte jest u nas zdanie, że młodzież zdolna mało się uczy, że uczniowie mniej uzdolnieni więcej się przykładają do nauk. Jest w tem niezawodnie prawda, ale gdzie leży jej przyczyna, jeżeli nie w systemie. Ludzie zdolni przedewszystkiem wcześniej sobie wyrabiają kierunek, prędzej niż inni mają upodobanie w tej lub owej nauce. Inne stają się dla nich obojętne, a nawet wprost wstrętne, gdy są obliczone na tor­turowanie pamięci, i gdy do nich zamiło­wania nauczyciel rozbudzić nie może. Daję zaś temu — nie konia z rzędem, bo go nie mam, — ale prawo do tłómaczenia fejletonów moich na język portugalski — kto zdoła obudzić zamiłowanie np. do geo • grafji Austiji tak pojętej, jak ją pojmują podręczniki.

Ta geografia Austrji stała się moim ulu­bionym konikiem, ale też na niej naj­łatwiej dostrzedz się dają błędy systemu. Austrja jest całością polityczną — innej

całości nie przedstawia. Każda jej część zamieszkała jest przez lud inny, mający własną przeszłość dziejową, własny język, własne zwyczaje, odmienną przyrodę, od­mienne warunki bytu. Pojmuję jeszcze geografię Francji lub Włoch przedstawio­ną tak, jak chcą, idąc za wskazówkami reskryptów ministerjalnych, pp. Hannak — Sterna! i Szaraniewicz, — ale nie geogra­fię Austiji, zeszytej z odrębnych państw, państewek i kawałków narodowości. Tu w wykładzie musi być decentralizacja w całem znaczeniu tego wyrazu. Ba! ale co mogą system i metodę obchodzić jakieś właściwości i odrębności narodowe, etno­graficzne, historyczne i przyrodzone. “Au- strjacko węgierska monarchja leży między 27° 11* 29“ i 44° 20* wsch. dłg. geogr., licząc od południka Ferro, a między 42° 10’ 5“ i 51° 3’ 27“ płn. sz. geogr.“ — okrągła cyfra jej równoleżników czyni 9°, a południków 17° — południk 27° przecina Bodeńskie jezioro i przechodzi na wschód od Sztutgardu i Medjolanu — południk 44° przechodzi nieopodal Pińska, Plojeaz- ty i przecina wyspę Lesbos — graniczną swoją linją Austrja jest najbardziej zao­krąglona od strony Turoji — najbardziej łamaną jest granica od strony morza A- drjatyckiego i t. d. — obszar górzysty

tworzą cztery systemy górskie: Alpy, Kras, góry Hercyńskie i Karpaty — Kras chorwacko-dalmacki zajmuje między Kol- pą a Uną i w Dalmacji 25.000 km —za biegiem rzek staczają się: Galicja na pół­noc i północny wschód, Bukowina na po­łudniowy wschód i południe i t. d. — wyżej niziny wołosko-naddunajskiej legły równina górno-węgierska, łęg morawski, kotlina wiedeńska z Kamieńcem wiedeń- sko-neu8tadzkim i łęg tulneński — Alpy ciągną się od 22° 20' do 34° 205 wsch. dłg. geogr. — pasmo centralne Alp dzieli się na sześć dzielnic: Retykon, Bernina, Alpy otztalskie, Alpy cyryjskie, Wysokie Taury i Alpy styryjskie, które znów dzie­lą się na małe Taury, góry karynoko- styryjskie i styryjsko-panońskie" itd. itd. Oto jedna czterdziesta ozęść wiadomości pomieszczonych na dwunastu pierwszych stronicach geografji prof. Szaraniewicza. Tego się naucz młodzieńcze, a będziesz tyle wiedział o krajach austrjackich, co ja wiem o urządzeniach higienicznych na Marsie.

17 Września.

xur.

A może chciałbyś czytelniku wejść w bliższą znajomość z zoologją. Weź więc

do ręki nowo wydany podręcznik p. Pe- telenza. Wprawdzie był wcale dobry pod­ręcznik Nowickiego, ale za zbyt jasno rzeoz przedstawiał, a zatem obecnie p. Petelenz ma kształcić pokolenia.

Przejrzyjcie państwo “Zoologją“ p. Pe- telenza, bez żadnej obawy — bo z pewno­ścią nie zmądrzejecie. Ja się nic nie znam na zoologji, a więc zajmę się tylko stroną statystyczną tego podręcznika. Składa się on z 215 stronnic. Otwórzmy go byle gdzie, np. na str. 17. Spotkamy tam na­stępujące nazwy: postać głównoosiowa, postacie promieniste, oś boczna, oś głó­wna, oś krzyżowa, postać trójpromienista, czteropromienista, dwuboczno-symetryczna, głowowo-ogonowa,grzbietobrzu8zna, poprze­czna, gastrula, pierwotna postać, wieloko­mórkowe, Metazoa, człony, płaszczyzna pośrodkowa, człony przeciwległe, wkoło- głe, człony następowe czyli odcinki (me- tamery) —razem nazw dwadzieścia. Przy­puszczam, że to wszystko jest potrzebne, bo na cóż byłoby drukowane. Ale przej­rzyjmy stronicę za stronicą, a na każdej znajdziemy 20 do 40 nazw polskich, łaciń­skich i niemieckich, (cyfr gęsto rozsianych już nie liczę), mnożąc więc 215 przez 30, otrzymamy 6450 samych nazw i terminów naukowych. Przyszły historyku, filologu,

prawniku, matematyku, teologa, literacie, artysto, właścicielu kamienicy, — co się tego wszystkiego uczyć muBisz — przyj­mij odemnie wyrazy prawdziwego współ­czucia, — tem więcej, że próżno chciał­byś się dowiedzieć, co i jakie zwierzę na tym świecie porabia, do czego służy, czem się żywi, jak jest wielkie, a nawet jak wygląda ?

Nauka historji powszechnej w gimna­zjach, to także “ananas“ w swoim rodza­ju. Wiem, że popełniam herezją, ale klnę się na Jowisza, że gdybym był ministrem oświaty, na drugi dzień po mojej nomina­cji pozbyłbym się raz na zawsze Wulka­nów z całą ich kowalską czeladzią, “smo- kotłuków“ Herkulesów, “zwołowionych“ Mi­notaurów, złodziejów Kakusów, szczekają­cych Cerberów, godnych zazdrości Prya- pów, jednookich Polyfemów, pijaków Ba­chusów, sekretnie z Wenerą bawiących się Marsów, trąbiących Trytonów, rozdzielo­nych między Proserpiną a Wenerą Ado­nisów itd. Byłbym nawet tak niegrzeczny że wyrzuciłbym za drzwi gimnazjalne i panią Danae bawiącą się słodką konwer- saoją i zabawą z jegomością Jowiszem i mądrą Minerwą i “urodziwą“ Meduzę i .cnotkę“ Dyannę i “niecnotkę“ Wenerę, wraz z jej synkiem Kupidynem. Wszystkie

te pany i panie mitologiczne bowiem są prawdziwym Kronosem, co nasze dzieci pożera.

Na tem jednak nie poprzestałbym. Zmu­siłbym jeszcze do częściowej emigracji pa­nów A Syryjczyków i Babilończyków, Me- dów i Persów, Egipcjan i Greków. Po­szliby na pensją Salmanazar, Sanheryb, Nabopolasar, Naboned, Cyaxares, Cekrops, Perseusz, Tezeusz, Jazon, Patrokl, Achil- les, Odysseusz, Pryam, Parys i t. d. O tych ostatnich dowie się zresztą młodzież z Homera i z “Pięknej Heleny* Offenba­cha. Nawet Smerdysów, Nabudochonozo- rów, Sardanapalów, Darjuszów i Cyrusów skazałbym na pół pensji. Tyle tysięcy lat już luazi namordowali, że mogliby raz przecie nieco odpocząć.

Nie piszę tego dla prostego żartu. Dziś, kiedy nauka powinna nieść pożytek, nie wolno traoić drogiego czasu młodzieży na bajeczki, niepewne podania i na historię narodów, co dla ludzkości nic albo mało co przyniosły. Wolno się było bawić przed trzystu i dwustu laty, ale nie dzisiaj. Poło­wę stronicy poświęcić takim panom Asy- ryjczykom lub Babiloriczykom, jest aż nadto. Od Greków i Rzymian dopiero, od­rzuciwszy ioh bajeczki, zaczyna się pra­wdziwa histoija, — te narody wywarły

dopiero wpływ na cywilizacją, rozwinęły system państwowy, stały się często wzorem dla następców, co na ruinach ich świetno­ści zatknęli sztandar zdobywczy. Można darować życie i Egipcjanom ze względu na ich kulturę, ale po co dziś jeszcze od­dawać hołdy Apisowi na wszystkich zie­miach i krańcach cywilizacji?

Podzielono sobie historję na trzy części i każdej części równą ilość czasu kazano poświęcić- Dzieje nowożytne, na których

i w których przecie wzrosły te wszystkie prawie państwa i narody, jakie istnieją, są traktowane po macoszemu. Dzieje staro­żytne i średniowieczne już się zamknęły— nowożytnych codzień przybywa;—pierwsze tymczasem rozpościerają się jak dawniej, a ostatnie muszą się kurczyć. System szkol* ny pojąć lego nie może, iż bliższym jest ojciec niż pradziad. Wpadnięto na dowci- •

?ny pomysł, aby zamknąć historji granice. Iczeń wie dokładniej o wilczycy Romulusa

i Remusa, niż o roku 1848; wojnie trzy­dziestoletniej mniej czasu poświęca, niż wojnie trojańskiej, tyle zajmuje się łódką Cezara, co armadą hiszpańską, tyle wie

o Massynissie, co o konstytucji angielskiej. Jest to nonsens pedagogiczny i logiczny. Jeżeli za jakie Bto, lub dwieście lat na­pisze kto historją idjotyzmu — nauka dzie-

jów w naszych gimnazjach będzie gwiazdą pierwszorzędnej wielkości na niebie głupoty pedagogicznej XIX w.— A jaki jest system, takie są i podręczniki. Dla klas niższych dzieje starożytne obejmują str. 250 — ty­leż stronnic dzieje średniowieczne tyleż i nowożytne. Dla klas wyższych każde z nich mają około 400 str. Autorzy podrę­czników biorą łokieć do ręki i badają czy miary nie przekroczyli. Stosownie do tego rękopis dopełniają, lub kreślą.

P. S. Już po napisaniu dzisiejszego fejletoniku. zwrócono moją uwagę na wia­domość świeżo zamieszczoną w niemieckich dziennikach. Oto pruskie ministerjum o- światy rozesłało do szkół nowy rozkład nauk, który wejdzie w życie z dn. 1-go kwietnia r. p. W streszczeniu tego roz­porządzenia czytam ustęp następujący:

W nauce historji pierwszym celem ma być zapoznanie uczniów z głótcnemi wy­padkami historycznemi, ich przyczynami i skutkami, oraz dalszym rozwojem. Rzeczy bajeczne, » wszystkiemi odnośnemi datami, mają być traktowane tylko pobieżnie, a po­łożony ma być główny nacisk na dzieje nowsze i najnowsze ai do r. 1888a.

Nie cierpię Prusaków jak... — nie mam odpowiedniego wyrazu, — ale temu Pru­

sakowi co rozporządzenie to przeprowa­dził, dałbym buzi z dubeltówki, — natu­ralnie tylko za to rozporządzenie.

P. S. 2. Pogłoskę jakobym został po­wołany na członka Rady szkolnej i jako­by p. minister Gautsch, wskutek moich fejletonów, został zachwiany na swojem stanowisku, — należy przyjmować z wszel­ką ostrożnością.

19 Września.

Z tego wszystkiego, com napisał o istniejącym systemie szkolnym, wypada morał jasny, że młodzież jest przeciążoną nauką tak ilościowo , jak jakościowo: z jednej strony obarcza się jej pamięć ce- tnarami nazw i formuł

Wymagać więc należy od publicystyki, pedagogów i ludzi mających głos prze­ważny w sprawie oświaty i wogóle w sprawach wewnętrznych państwa, aby sło­wem, drukiem i osobistym wpływem sta­rali się zrzucić część ciężaru, »poczywają- cego na barkach, a raczej na mózgach młodzieży.

A jednak, gdyby to odemnie zależało,

Fejletonlkl. 12

XLUI.

uczy się jej zbyt

nie wahałbym się ani chwili i dodałbym jeszcze jeden przedmiot obowiązkowy.

W gimnazjach naszyoh uczą tak zwa­nej historji kraju rodzinnego. Te­mu, co wynalazł tę nazwę, dałbym order Kłapouoha klasy I. i tytuł i charakter komika ministerstwa oświaty. Dla ucz­niów, którzy urodzili się w Szwecji, Fran­cji i Rumunji, a tacy się znajdują w gim­nazjach galicyjskich, krajem rodzinnym jest Francja, Szwecja i Rumunja — to zrozumie nawet ten, co się nie uczył lo­giki w żadnem z gimnazjów.

Ale kandydatowi na kawalera orderu Kłapoucha, szło o co innego. On się oba­wiał nazwy: historja Polski — i utrzymując się w swym charakterze, kopnął powalo­ną lwioę swoim... krajem rodzinnym. Biedak ani się domyślał, że dla takich, jak on, trzebaby wykładać w gimnazjum nistoiję Kulparkowa.

Ale bąiź co bądź, historji Polski uozą w naszych gimnazjach, — uczą na równi z kaligrafją, śpiewem i gimnastyką, bo należy do przedmiotów nadobowiązko­wych.

I dziwią się ludziska i dziennikarzy- ska, że młodzież mało posiada patrjoty- zmn! Ależ, kochani panowie, gdzież ona ma go się uczyć?

Czy wam się zdaje, panowie, że patrjo- tyzmu uczyć się nie trzeba, że on przy­chodzi sam z siebie aa zawołanie?

Pisaliście nieraz, że chłop kocha swoją ziemię, ale przekonaliście się, że to patijo- tyzm zagroaowy. Kochał ziemię, bo ona go karmiła, kochał rzecz, a nie ideę, — kochał wreszcie swój Grabków lub Jodłów, w którym się urodził, w którym żyli jego krewni i znajomi, ale mało dbał już o Łęcznę lub Radiowo, bo ani tam gruntu nie miał, ani kumotra nie posiadał. Piszę w czasie przeszłym, bo dziś, chwała Bo­gu, nieco się zmieniło. A zmieniło się od czasu, gdy chłop się dowiedział, że nie- tylko ci, co o miedzę z nim sąsiadują, ale i ci, do których cały dzień, tydzień nawet jechać trzeba, wyrośli z jednego bó­lu i z jednej pracy, — gdy się dowiedział, że jego ojcowie i pradziadowie wieki całe tę obszerną ziemię pługiem swoim orali, od napaści wrogów jej bronili, za całość jej życiem swojem płacili, — gdy się do­wiedział, że ci wszyscy co mówią jego ję­zykiem, składali jeden naród i tworzyli jedno państwo, że mieli swoich królów, wielkich bohaterów, święte niewiasty, że roznosili wiarę Chrystusową i bronili jej swemi piersiami... A tego wszystkiego dowiedział się chłop... z historji.

s

Bo pytam: zkąd ? i dlaczego ? ma być patrjotą ten, co go nic nie wiąże z prze­szłością kraju, oo nie pokochał jego dzie­jów? A trudno je przecie kochać, jeżeli się ich nie zna.

Nie przeczę, że bywają chwile, w któ- ch patrjotyzm sam się rodzi. Są to chwile zapału, podniesienia ducha, chwile wielkich nieszczęść, lub nadziei narodo­wych. Wtedy działa przykład, żywe sło­wo — wtedy człowiek zimny i obojętny rozgrzewa się — skąpiec staje się ofiar­nym, wygodniś wdziewa szynel żołnierski, elegantka ściska dłoń robotnika, — zwykły “zjadacz chleba“ gotów stać się bohaterem, męczennikiem.

Ale kiedy tych chwil nie ma, znown zwraca się ku nam oblicze historji i mówi: ja was nauczę patrjotyzmu.

A cóż poeci ? zapytacie. Prawda, wiel­ka ich też rola. Ale powiedzcie, czyby zwilżyły się wasze oczy, czytając koncert Jankiela, gdybyście przedtem nie wiedzieli: co to Trzeci Maja, dlaczego struna pękła przy Targowicy P Ten wielki patrjotyzm Adama, to wieszcze je^o natchnienie, zro­dziła ... historja Polski.

Kiedy jej uczyć się nie było wolno, u- czyla się jej młodzież pokryjomu, nczyła z książek historycznych' ułożonych może

bez .metody“, ale pisanych z gorącą mi­łością dla przeszłości. Dziś wolno się u- c*yć, ale... nadobowiązkowo.

Sam ten wyraz jnż wstrętny. Jakto? więc nauka dziejów ojczystych leży po za obowiązkiem? A cóż, na Boga, będzie obowiązkiem młodzieży?!

Ale mniejsza już o wyraz, idzie o je­go znaczenie. Historji polskiej uczeń nie

się, oraz jej umieć, bo

wola uczyć się, lub nie. I to się dzieje tam, gdzie naród ma swobodę upomnieć się o swoje prawa.

A jak uczą? Naprzód dwie godziny ty­godniowo, następnie z podręczników su­chych i pełnych nazwisk, dat i tablic ge­nealogicznych... O największych faktach dziejowych, o największych bólach naro­dowych piszą autorowie tak, jak o Nor­mandach w Neapolu, lub o wojnie “Dwóch rói“ w Anglji.

I wymaga się od ogółu młodzieży, aby był patrjotyczny, aby część jego nie grzę­zła w kosmopolityzmie?

Inaczej tę rzecz dawniej rozumiano. W “Księdze pamiątkowej setnej rocznicy konstytucji 3-go maja“, podałem okólnik Poczobuta, rektora szkoły głównej wileń-

egzaminu. Jego wolna

ekiej, przesiany do szkól litewskich po wie­kopomnej uchwale reformy rządu.

Dostrzegać wszelkich zdarzeń i okoli* czności — pisze między innemi Poczobut — które młodzi mogą służyć do energicznej instrukcji, a używać onych umiejętnie jako sprężyn do cnoty, do miłości Ojczyzny, do dzieł wspaniałych, jest to sztuka oświe­conych nauczycielów. Jeżeli bowiem, po- wszechnem zdaniem uczonych, wielką ma moc nad sercami ludzkiemi historja, na­wet starodawna i zwietrzała, czegóż nowe zdarzenia i żywe przykłady, dobrze wy­ćwiczone od umiejętnych profesorów, nie dokażą na umysłach chciwych wiadomości

i czułych sercach młodzi ?..

...O tej rewolucji, której i my sami wydziwić się nie mogąc, przyznać musimy: “Haec mutatio dexterae Excelsi a Do­mino, factum est istud et est mirabile in oculis nostris“, — o tej przedziwnej kon­stytucji możeż być w szkołach narodo*

Srch milczenie ? Nie maż ona wpływać do ukacji krajowej? A czemże edukacja krajowa różnić się będzie od edukacji po wszechnej, zagranicznej ? i jakiejkolwiek innej niż polskiej, jeźli nie znajomością tej konstytucji i wczesnem przywiązaniem sy­nów Ojczyzny do niej, która będąc zasad;} całego rządu i treścią praw najistotniej­

szych, ma być jedynem prawidłem wszy­stkich obywatelskich czynności...

Kto zna potrzebę edukacji krajowej, kto zna prawdziwy jej zamiar i koniec, znać też musi, ie między wszystkiemi naukami formującemi młódź narodową na obywate- lów cnotliwych i oświeconych, dwie są najcelniejsze nauki: pierwsza o prawdzi­wej religji, druga o narodowej Konstytuoji. Tym dwom naukom ¿adne inne nauki pry­mu wziąć nie mogą, a wszystkie pomagać powinny. O pierwszą nie dbać, krótko po­wiem, jest niezborność, a ta w oczach naszych obala i niszczy chrześcijańskie kró­lestwa, drugiej zaniechać, jest to zawodzić, iebym nie powiedział jest to zdradzać Oj­czyzny nadzieje, a synów jej nie formo­wać na gorliwych obywatelów, lecz albo zagorzałych i zuchwałych fanatyków, albo ciemnych a gadatliwych bałamutów...

...Niech po katechizmie kościelnym o religji chrześcijańskiej, o tajemnicach wia­ry świętej, o miłości i powinnościach ku Bogu, o zbawieniu i szczęściu wieeznem, ma miejsce katechizm chrześcijańsko-poli- tyczny o konstytucji krajowej i artykułach w niej zawartych, o miłości ku Ojczyźnie, o prawdziwym patrjotyźmie i obywatel­stwie...“

Tak pisał Poczobut. Mówił tylko o kon­

stytucji, ale w słowach jego ukrywała się myśl szersza. Wszak mówić o miłości ku ojczyźnie, o prawdziwym pa- trjotyzmie, to znaczy co kroku po­trącać o historję narodową.

Nie pojmuję, ie tylu mamy patrjotów, tyle znaczymy w Austrji, tak jesteśmy pożądani na aljantów przez wszystkie stron­nictwa, a patrjoci ci do tej chwili nie po­myśleli, aby zażądać wykładu obowiąz­kowego i obszernego historji Pol­ski w naszych galicyjskich szkołach i gim­nazjach.

Każde nasze stronnictwo boży się, że strasznie Ojczyznę kocha, a żadne nie podnosi tej sprawy piekącej, tej poniekąd kwestji bytu narodowego.

Gdybym należał do tych, których sło­wa mają posłuch u góry, powiedziałbym gdzie należy :

Zrzekamy się wszystkich ekscelencyj, “nie żądamy ani jednego nowego hrabiego “lub szlachcica, niech ordery pomijają Ga- “licję zupełnie, niech rerwaltungs-rathami “będą sami Niemcy, niech nie odwiedza “nas żaden minister, ani szef sekcyjny, “niech źródło tych łask całkiem wy­pchnie — a pozwólcie młodzieży naszej “uczyć się obowiązkowo historji Polski, “pozwólcie ją wykładać tak, aby stała się

nauką patrjotyzmu. Na tym patrjotyzmie “źle nie wyjdziecie, bo młodzież nauczy się “być wam wdzięczną za uszanowanie przez “was praw narodowych, które znajdą wy- “raz wybitny w samym fakcie odpowied­niego wykładu dziejów ojczystych..."

Ktokolwiek tę myśl podejmie i przepro­wadzi : stańczyk czy liberał, stanie się mężem najlepiej zasłużonym w naszej ga­licyjskiej ojczyźnie...

20 Września.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bartoszewicz Kazimierz Rzeczpospolita Babińska
Bartoszewicz Kazimierz Niemcy czy Moskale, Listy rosyjskie
BARTOSZEWICZ KAZIMIERZ BIOGRAFIA
Bartoszewicz Kazimierz RZECZPOSPOLITA BABIŃSKA
Bartoszewicz Kazimierz 20 KRONIK
Bartoszyński Kazimierz Problem konstrukcji czasu w utworach epickich opracowanie
Bartoszewicz Kazimierz ŻYCIA JANA KOCHANOWSKIEGO
Bartoszewicz Kazimierz KOŚCIUSZKO KANDYDUJE
Polka Kazimierza Bylicy
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Nibymagia, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Felietony
Uzasadnij że poznane teksty Kazimierza Przerwy- Tetmajera są, P-Ż
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D
FELIETON- WEKSEL, PORADY BHP
Biblijna nauka o grzechu-02, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Seminariu
Chramiec Bartosik, KARTA AC SPRAWKO
felieton Najtrwalsza Milosc
Bartoszu, patriotyczne teksty i podkłady

więcej podobnych podstron