Bartoszewicz Kazimierz 20 KRONIK

Bartoszewicz Kazimierz

20 KRONIK


(¿Jako kronikarz za przyczyna sge ¿Jakóba syna ¿fllfmszowtąo, miał zostać kronikarzem «cCzaJu», jako p. Jiharjan ¿Sokołowski stangł na temu na przeszkodzie i eo później z tego wynikło.)

Czasem i z małej chmury wielka burza — powiedział jeszcze ktoś za czasów rzymskich, a każdy dzień prawie przynosi dowody na poparcie tego mądrego, choć nie germań­skiego zdania. Mała chmurka, za jaką uwa­żać należy aresztowania moskalolubów *). we Lwowie, sprowadziła w następstwie wiel­ką burzę t. j zerwanie moich stosunków z Gazetą Krakowską. Tak jest: ksiądz Nau- mowicz i pan Dobrjanskij będą mieli na su­mieniu ten fatalny obrot wypadków. Za­chwycony bowiem apostolską działalnością tych dwóch «borytełej russkawo nacjonały- tetu,» pragnąłem przeprowadzić paralelę mię­dzy dawnymi a dzisiejszymi apostołami a

*) Wyraz pierwszy raz prz^zemnie użyty, a wzb o* gacający nasz ięzyk. Zwracam na to nwa<ję przyszłych moich biografów v. żywotorobów.

mianowicie starałem się wynaleźć podobień­stwo między ks. Naumowyczem, a świętym Jakóbem mniejszym, apostołem, synem Al- feuszowym. Otóż na punkcie zapatrywania się na śgo Jakóba okazała się stanowcza ró­żnica między moim kronikarskim a nadzwy­czajno dodatkowo - programowo - sytuacyj­nym rozumem Gazety Krakowskiej. Skutkiem zaś tego nieporozumienia, cofnąłem się syt laurów i sławy w zacisze domowego życia.

Ale laury i sława nie zastąpią nietylko kuropatwy, ale i sztuki mięsa z ogórkiem. Stałe a znaczne dochody, jakie mi przyno­siła Gazeta Krakowska, zaspokajały obficie potrzeby ciała i duszy — bez nich dalsza egzystencja wydała się niemożliwą. Rad nie- rad musiałem myśleć o zabezpieczeniu przy­szłości i ze skruchą zapukałem do redakcji «Czasu». Jeżeli temu nie wierzycie, zapy­tajcie się jednego z ćwierć-redaktorów Chlo­roformy, który zaręczał, że słyszał o tem z ust pewnych

Redakcya Czasu okazała się nie oi tcyo9 zaproponowała jednak spisanie obustron­nych warunków, na co najchętniej się zgo­dziłem. «Wysadzony z łona» komitet po długiej naradzie przygotował odpowiednie pacta conventa i nawzajem otrzymał moje warunki. Podaję oba te dokumenta w do- słownem brzmieniu, opuszczając tylko arty­kuły tyczące się honorarium autorskiego, gdyż przyzwyczaiłem się szanować wszelkie tego rodzaju tajemnice redakcyjne.

Otóż warunki moje były następujące:

1. Kronikarzowi wolno będzie odzywać się o hrabiach galicyjskich z mniejszem nie­co poszanowaniem jak o Papieżu.

2. Wolno mu będzie przypuszczać, że da­my z towarzystwa różnią się od włościanek tylko stopniem wykształcenia, oraz że szewc także często bywa «dobrze urodzony.*

3. Kronikarz zastrzega sobie swobodę w o- cenieniu wpływu kwindecza na rozwój i po­myślność społeczeństwa.

4. W razie wojny pomiędzy Rossją a Niem­cami, Redakcja obowiązuje się nie wyma­gać od niego stanowczego przejścia na stro­nę jednej z potęg walczących, to jest do­zwala mu na zajęcie wyczekującego stano­wiska.

5. Kronikarz gwarantuje sobie również prawo neutralności w wojnie prowadzonej między «Wolą» a «Baranami.»

6. Wolno mu nie zachwycać się Lander- bankiem i przekładać Kościuszkę nad mini­strów rodaków.

7. Zastrzega sobie prawo używania przy­słów: «większy Pan Bóg jak pan Rymsza,» świeć panom bakę, dadząć na tabakę,» itd....

8. Wspominając o Gambecie lub o podo­bnych jemu indywiduach nie będzie zmu­szony kronikarz do kładzenia przy ich nazwi • skach epitetów: warchoł, Rabagas, klown po­lityczny itd.

Te były główne punkta, przedłożone prze- zemnie Redakcji Czasu», w zamian zaś otrzy­małem spisane następujące warunki:

1. Kronikarz przed podpisaniem ostate­cznej ugody uda się do spowiedzi i przyj­mie ostatnie Olejem Ś-tym namaszczenie, albowiem nie wiemy dnia ani godziny.1)

2. Nie zaniedba wielbić przy każdej spo­sobności rozumu, nauki i zdolności wszyst­kich współpracowników i korespondentów Czasu, nie wyłączając znakomitego estetyka p. Marjana Sokołowskiego.

3. W każdej kronice obowiązany jest wspomnieć z najwyższem uznaniem o «in- termistycznej» świątyni sztuki przy ulicy Wolskiej.

4. Przechodząc koło «Baranów» winien złożyć każdorazowo przed bramą najgłęb­szy ukłon, a w dnie świąteczne dwa ukłony.

5. Marszałka krajowego, Namiestnika, mi­nistrów rodaków, gubernatora Landerban* ku, oraz wszelkie ekscelencje i szambelanów wspominać będzie z uwielbieniem graniczą- cem z zachwytem, a za wszelki przeciw nim występek popełniony myślą, mową, lub uczyn­kiem, nałoży sobie dobrowolną pokutę, za­ostrzoną biczowaniem.

l) Nawiasem zrobiona mi uwagę, że wykonanie tej formalności pozostawia się mojemu uznaniu, a §. ten w kontrakcie umieszczono jedynie dla zaspokojenia dra- żliwośći niektórych akcjonaiju&zów, co mnie jako dobre­go katolika mocno zdziwiło.

6. Nie wolno kronikarzowi odzywać się z lekceważeniem o płodach literackich lub ar­tystycznych osób ozdobionych mitrą lub sie- dmiopałkową koroną, choćby te prace przy­pominały Częstochowę

7. Wszelkie ważniejsze wypadki w życiu codziennem «towarzystwa» jak śluby, imie­niny, urodziny lub chrzciny powinien kro­nikarz zanotować, z wyznaczeniem stosowne­go miejsca tym wypadkom w dziejach mia­sta i społeczeństwa.

8. Z powstań i walk o niepodległość z po­błażaniem może wyrażać się kronikarz je­dynie o rewolucji 1831 r. gdyż w niej nie­stety! wiele osób z «towarzystwa* zaanga­żowało się materjalnie i moralnie.

Taki był ostatni punkt warunków «Czasu.» Przez dwa dni trwały obustronne rokowania w celu osłabienia niektórych punktów obu projektów. Nie będę podawał wyniku tych rokowań, ani też dalszych zmian kontraktu, z ubolewaniem tylko zaznaczę, że rzecz ca/a rozbiła się stanowczo z powodu 3go punktu warunków «Czasu.» Kronikarz zgadzał się na część pierwszą, główną, z wykluczeniem dodatku tyczącego się p. Marjana Soko­łowskiego — gotów byłby bowiem się zgo­dzić się na odmawianie jednocześnie pięciu no­wenn, na wygotowanie dwutomowego życio­rysu JE. Pawła Popiela, na opisanie wierszem w I2stu pieśniach balu u pp. Kieszkowskich na beatyfikowanie 4ch kronikarzy «Czasu,» a nawet na zostanie członkiem Towarzy­

stwa śgo Wincentego, choćby w oddziale^ damskim,— ale nigdy zgodzić się nie mógł i nie zgodzi na uznanie p. Marjana Soko* łowskiego znakomitym estetykiem, choć uznał go za takiego nawet sam p, minister oświa ty, na podstawie artykułów p. Zygmunta Przybylskiego i orzeczenia JE, Pawła Popiela. Orzeczenie to jest dla mnie tylko dowodem, że każdy omylić się może, nikt bowiem Jego Eksccllencji nie odmówi dobrego wę­chu i odpowiedniego do tego organu, a mi­mo to źle wąchai J. Ekscelencja, kiedy mógł wywąchać estetyka w p. Sokołowskim

Bądź co bądź, czy p. Marjan jest czy nie jest estetykiem, dość że jego osoba sta­nęła jak mur niezdobyty pomiędzy waszym kronikarzem a redakcją «Czasu.» Żadna ze stron ustąpić nie chciała i skutkiem tego «Czas» nie będzie miał zaszczytu po śmierci kronikarza policzyć go do grona swoich świętych, co nawiasem mówiąc zaoszczędzi mu wydatku na coroczne nabożeństwo i mar­murową tablicę z napisem: «Żył według «Cza­su» i skonał w oznaczonym «Czasie». Pa­mięci jego «Czas» nie zatrze.»

Dobrze to żartować sobie obecnie, ale pomyślcie szanowni czytelnicy co ze. mną się działo, kiedy układy nie doszły do skut­ku i bramy wielkiego dziennika już, już prawie dla mnie otwarte, nagle się z trza­skiem zawarły. Pozostawało albo powiesić się, albo zwrócić swe myśli ku «Chloro­formie.» Do dziennika tego jednak potrzeba

wielkiej protekcji, zażyłości z panem K., pokrewieństwa z panem C., a co najmniej ujęcia sobie najarystokratyczniejszego z de­mokratów krakowskich pana P-go. Z drem R. niema nawet cp gadać, ten bowiem jest przekonany i głośno to wreszcie wypowiada, że człowiek niemogący przed swojem naz­wiskiem napisać: pr.-dr.-hr. lub inne podo­bnie warczące dwie litery, niema prawa być literatem, a cóż dopiero współpracownikiem «Chloroformy». Trudna więc była do prze­prowadzenia sprawa, tem bardziej, że kroni­karz sam czuje to dobrze jaka przepaść leży między nim a redakcją «Chloroformy.» Co bowiem tylko nauka nasza i genjusz na­rodowy ma najdostojniejszego, wszystko to skupiło się koło sztandaru powiewającego dumnie z 2-go piętra hotelu drezdeńskiego.

Ostatecznie zdecydowałem się. We fraku, w białych rękawiczkach i z szapoklakiem w ręku (z naszymi demokratami inaczej nie można) posunąłem się pewnego piękne­go poranku ku świątyni liberalizmu 14 próby. W drodze spotkałem 13 ludzkich postaci okrutnie jęczących i biadujących na losy. Byli to wygnańcy z przybytku Melpomeny skazani na śmierć głodową dla dobra sztu­ki. Oświadczył im dyrektor, że od Kwietnia do Października nie da im żadnej pensji, a później będą mogli zostać na tychże sa­mych warunkach. Los tych biedaków wzru­szył mnie, zapomniałem o Chloroformie i za­prosiłem ich do Hawełki, gdzie do wyso-

kości 3 guldenów mam kredyt u pana Fran­ciszka. Poczc wcy, zapewnili mi wzajemność po drugim podwieczorku, urządzonym dla nich we współudziałem p. Strakoscha.

Żyliśmy %więc dni parę,w dobrej nadziei. Pan Strakosch tymczasem za bezintereso­wne wystąpienie kazał sobie zapłacić 200 złr. a kolegom moim i koleżankom dostało się po 47 i i/% grajcara. Nawet panu A, So- zańskiemu, jednemu z najlepszych humory­stów, przy takiej summie odechciałoby się przenosić papieża z Rzymu do Konstanty­nopola, lub stawiać posąg Mickiewicza na­przeciw apteki p. Redyka.

Czuły na lós bliźnich zająłem się moimi towarzyszami. Trzech tutejszokrajowców * odstawiono na koszt c. k. rządu do miejsca zamieszkania, jednego przyjął do terminu p. M. właściciel sklepu obuwia* jednemu napisałem podanie o urząd gołębiarza miej­skiego, którą to posadę magistrat na wnio­sek p. Sozańskiego stworzyć zamyśla, je­dnemu wreszcie, najmuzykalniejszemu, wypo­życzyłem za kaucją palta zimowego kata­rynkę. Płeć piękna obeszła się jakoś bez mojej pomocy.

Naostatku pomyślałem o sobie. Udawałem się kilka razy do jednej z pań miłosiernych, ale zawsze przychodziłem w chwili konfe­rencji jej z członkiem Sgo Wincentego a Paulo. Żebym był wdową, udałbym się do Towarzystwa Stej Salomei, gdybym był biednym kazimierskim pokłoniłbym się To

warzystwu Śtej Zofji. Akademicy, mala­rze, kelnerzy i weterani mają swoje «bratnie pomoce» — jedni literaci pozostawieni bez opieki w nieszczęściu; żaden święty o nich nie pomyślał.

Szukając na gwałt zatrudnienia chciałem już wstąpić do Reformatów. Samo nazwi­sko, przypominające mi Chloroformę, dźwię­czne było dla mego ucha. Do Chloroformy dostać się nie miałem już żadnej nadziei, gdyż stosunki z «aktorami» skompromitowały mnie zupełnie w oczach demokracji. Klasztor 00. Reformatów miał więc ostatecznie zostać przystanią skołatanego okrętu mojego ży * wota. W resztce egkuktonu i w nadszarpa- nem swendonic ruszyłem na ulicę śgo Marka.

Wtem.... «pióro kronikarskie nawet silić się nie może», aby oddać tę chwilę uroczą, w której spotkał mnie serdeczny mój przy­jaciel, księgarz z hotelu drezdeńskiego, i za­proponował pisanie stałych kronik w nowo zakładającym się «Przeglądzie literackim i artystycznym».

«Oby ci Bóg dał 3000 prenumeratorów na dzieła Słowackiego w najtańszem wyda­niu, prenumerata 5-ciu tomów w oprawie tylko 4 zła. 60 ct.!!» — zawołałem i rzu­ciłem się mu w objęcia.

I otóż dzięki świętemu Jakóbowi, panu Mar- janowi Sokołowskiemu, Chloroformie, Stra- koschowi, aktorom, Reformatom itd. zapo­wiadam niniejszem szanownym prenumera­torom moje stałe występy, do których pro­

logiem niech będzie ta smutna Odyssea, ta krwawa karta dziejów kronikarskiego ży­wota.

II.

Dn»a 20 Kwietnia.

(J^ieco o y^ękawce i pani ^iertoctyerowej. tKo~ mitet JïtsickicTviczoTvsidi a nasze %imesy. H) polaku głupim przed szkodę i panu cQuidamie. jpan JXl>ar~ jan fiokolowski i Chloroforma — nieobecni,).

Pogrzebawszy w wnętrznościach moich kil­kanaście talerzy szynki i cielęciny, do pię­ciu łokci kiełbasy, pół kopy jaj i niezliczo­ną ilość bab i placków, cieszyłem się, że dopełnię narodowego zwyczaju kończąc trzy­dniowe libacje rozbijaniem jaj, suchych bu­łek. i pomarańczy o głowy niedorostków podgórskich i krakowskich, na tradycyjnym obchodzie Rękawki. Uciecha moja okazała się przedwczesną, gdyż mróz, deszcz, wiatr i śnieg połączonemi siłami uderzyły na tra­dycję i mimo silnej protestacji ze strony świetnej rady miasta Podgórza przeszkodzi­ły «pokrytemu pieśnią czasów obchodowi.»

Ja z mojej strony dałem za zupełną wy- granę, świetna jednak rada miasta Podgó­rza nie poszła za moim przykładem i dla okazania swojej wyższości nad zbuntowane- mi żywiołami, postanowiła odłożyć obchód na dzień 16 kwietnia, ażeby później poka­zać niepogodnéj aurze figę i powiedziawszy:

a widzisz! obliczać z uśmiechem zadowole­nia dochody, jakie poczciwa tradycja przy­niosła jej w ofierze.

Nie dziwię ja się bynajmniej pomysłowo­ści rajców podgórskich, ale dziwię się bar­dzo poczciwej ludności krakowskiej, że daje się tak Irai na kawał i tłumną wycieczką na górę Lasoty bierze udział w odkładanym obchodzie. Każdy bowiem tego rodzaju zwyczaj ma rację bytu tylko w dzień ozna­czony przez tradycję, wszelkie zaś odkłada­nie jest po prostu lekceważeniem zwyczaju, naciąganiem go do partykularnych intere­sów osobistości. Taka «Rękawka» jest ni- czem innem tylko umożebnieniem, sprzeda­ży panu Bochenkowskiemu starych bułek, panu Głowiźnie zgniłych kiełbas, pani Eier tochterowej wreszcie cuchnących jajek i kwa­śnych pomarańczy.

Zresztą obchód Rękawki w takiej formie, w jakiej się dziś odbywa, obudzą tylko wstręt i jest po prostu poniżeniem godności człowieka. Kto raz widział te gromady pod­rostków, wydzierających sobie rzuconą bułkę, bijących się o kawałek mięsa, sta­czających się po stromym pagórku, zmę­czonych, odrapanych, niejednokrotnie na­wet pokrwawionych; kto widział zezwierzę­cone pospólstwo, rozbijające z głośnemi ozna­kami radości świeże jaja lub zgniłe ochłapy

o głowy terminatorów szewskich lub chłop- cow stolarskich — ten musi z obrzydzeniem wspominać obchód Rękawki i żądać znie-

sienią go, lub nadania mu form bardziej ludzkich i szlachetnych. Podanie mówi, że zwyczaj ten powstał z rozdziału reszty święconego między ubogich. Czyżby niemo­żna tę formę przywrócić, zastawiwszy na górze Lasoty dla ubogiej ludności skrom­ne święcone, zakupione ze składek zebra­nych tak na Podgórzu jak i w Krakowie i zasilanych datkami obu magistratów ? Za kilkaset reńskich możnaby biednych do puścić do «święconego,» dopełnić miłosier­nego uczynku i takiej samej jak dziś użyć przechadzki. Dzisiejsza Rękawka tylko ze­zwierzęca, jest najwstrętniejszą formą udzie­lania jałmużny, uczy ubogą młodzież roz­pusty i lenistwa.

Dobry przykład Podgórzowi dała nasza Rada miejska znosząc jarmarki. Pozbawiła wprawdzie kilkotysiącznego dochodu kasę miejską, ale naprawiła szkodę, jaką jarmar­ki czyniły mieszkańcom miasta. Odtąd dla naszej Rady, wyznaję to otwarcie, je­stem z najgłębszym szacunkiem, zwłaszcza, że przed sześciu laty pierwszy dzwoniłem na to kazanie. Jeżeli który z szanownych radców zauważył, że od paru miesięcy kła­niam się mu znacznie niżej, niech to przypisze zniesieniu jarmarków. Gdybym jeszcze się dowiedział, że szanowna nasza Rada prze­szła do porządku dziennego nad statutem «Muzeum» i zgłosiła się do artystów z żą­daniem odpowiednich wskazówek i opraco­wania nowego statutu, wówczas czcigodne

jej imię wymawiałbym zawsze z odkrytą głową, choćby mróz 2C>-stopniowy groził mi przeziębieniem.

Przyznam się jednak, że mało mam nadziei, aby sprawa Muzeum z dobrym skut­kiem załatwioną została. Główna przyczyna w tem, że umiejętnością dobierania ludzi poszczycić się nie możemy. Jeżeli wybiera­my dyrektora banku, to prawie zawsze ta­kiego, co nad tabliczkę mnożenia więcej fi­nansowych wiadomości nie posiada; jeżeli chcemy ratować rolnictwo, to prezesami odpowiednich zaradczych towarzystw mia­nujemy takich, co lepiej na patrologji, astro- nomji i sfragistyce się znają, niż na elemen- tarnem prowadzeniu gospodarstwa; jeżeli chcemy napisać statut dla Muzeum narodo­wego, to polecamy jego ułożenie adwoka­tom i piwowarom.

Taż sama metoda zastosowana została

*

przy wyborze komitetu oceniającego nade­słane projekty na pomnik Mickiewicza. Do komitetu zaproszono jednego tylko rzeź­biarza i to takiego, co biorąc udział w kon­kursie, nie może brać udziału w sadzeniu. Dalej zaproszono trzech artystów malarzy z których dwóch nie przyjęło zaproszenia; pozostali przeto: jeden malarz, dwóch ar­chitektów, jeden «swendomarz,» jeden poseł, którego sprawozdania wyborcy słuchać nie chcą, jeden akademik, jeden reprezentant naukowej, instytucji, jeden świeżo mianowany «mecenas» i jeden nadzwyczajny c. k. este­

tyk. Tak dobrany komitet będzie decydował w sprawie, w której ledw:e fachowi z wielką ostrożnością i z wielkim namysłem orzeczenie wydać by mogli. Wobec tego nie jestem pewny czy projekt z «niedźwiedziem* lub pan Aąfas nie otrzymają większości głosów.

Trzeba wam bowiem wiedzieć szanowni czytelnicy, że jeden z projektodawców spol­szczył ca face na a%,fasy drugi zaś nie zna­lazł w dziełach Adama szczytniejszego mo­mentu nad strzelanie Robaka do niedźwie­dzia i moment ten pragnął uwiecznić na frontowej płaskorzeźbie pomnika. W rzędzie projektów znajduje się także jeden na zegar stołowy, jeden na budkę z wodą sodową, je­den na kapliczkę św. Józefa lub św. Jana, roz­bierać ich jednak nie mogę, nie chcąc wkra czać w prawa sprawozdawcy «Przeglądu,» rozpisującego się o tem na pierwszej stron­nicy.

Wspomnienie prawa mimowoli naprowa­dza na myśl obowiązki. Pozwolę sobie prze­to zauważyć, że pisma nasze codzienne nie spełniają obowiązku i nie korzystają ze słu­żącego im prawa, milcząc o konkursie mic­kiewiczowskim i wogole o sprawie pomnika. Pomijając, że dotychczas żadne z nich nie podało sprawozdania z wystawy projektów, trudno zrozumieć z jaką obojętnością spoglą- dają na sprawy pomnika, jak pokrywają milczeniem działalność komitetu, który z dzi­wną opieszałością prowadzi całą sprawę, nie czując potrzeby zasiągnięcia rady ogółu,

rządząc się według własnego widzimisię, nie zdając sprawy z tego co zdziałał i nie mó­wiąc co działać zamyśla. Dzięki temu cią­gle jesteśmy w miłej nadziei, źe postawią nam Mickiewicza gdzieś na placu Domini­kańskim, przy kamienicy pana Czynciela, na Psiej górce lub w Kąciku. Dzięki temu mamy parodję konkur«u z zapieczętowanemi a wszystkim wiadomemi nazwiskami, przy naszej zaś skwapliwości w popieraniu «do­brze znajomych» łatwo mogłaby protek­cja wynieść szczęśliwego kosztem zasługi. A wszystkiemu temu winna opieszałość dziennikarstwa i to «umiarkowanie» każące «nie przeszkadzać,» aby poniewczasie krzy­czeć: gwałtu! dla potwierdzenia po raz sto- tysięczny pierwszy przysłowia: mądry Po­lak po szkodzie.

Wyrażenie to przysłowiowe traci zresztą coraz więcćj na wartości i słusznie obawiać się należy, abyśmy tej «mądrości,» chociaż po «szkodzie,» zupełnie się nie pozbyli i nie zamienili tego wyrażenia na inne: głupi Po­lak przed szkodą, a głupszy po szkodzie. Do obawy tej przyczyniają się powtarzające się artykuły o powstaniu styczniowem, któ­re dowodzą, źe jeżeli niezbyt mądrze zro­biliśmy rwąc się do powstania (choć była to smutna konieczność), a więc nie byliśmy mądrzy przed szkodą, to jeszcze głupsi je­steśmy po szkodzie, plując na szlachetne porywy, jakie wywołały powstanie. Drugim dowodem jest bezwględna ufność względem

prawicy przed objęciem przez nią rządów, a więc przed szkodą, i jeszcze większa wzglę­dem niej ufność po długich a bezowocnych dla nas rządach. Dowodem trzecim wiara w Länderbank przed jego założeniem i prolon­gata tejże wiary po krachu paryskim. Do* wodem czwartym.... ale dość już dowo- dow, bo i tak okrzyczano waszego kronika- rza za pessymistę i to pessymistę krańco­wego, bo niewierzącego nawet.... w dowcip autora satyry umieszczonej przed tygodniem w «Czasie.»

Satyra ta jest prawdopodobnie wynikiem rozdeofyzmowania się ogólnego, wynikłego z pobytu panny Łuszczewskiej we Lwo­wie. Wiadomo bowiem, choćby z kronik La­ma, że podczas entuzjazmowania się Deo­tymy wonnemi falami bystro - sączącej się Pełtwi, wylano w Lwim grodzie kilka beczek rymów i spożyto kilka tysięcy niestrawnych końcówek. A ponieważ Kraków nigdy nie chce pozostać w tyle za «gniazdem warcho­łów,» przeto jakiś wstydliwy, bo niepod- pisany poeta, dolał do tych beczek jesz« cze kwartę wody i nazwał to satyrą, są­dząc w pokorze ducha, że satyra jest skła­dem kiepskich konceptów i nieskładnych rymów.

U mości satyryku, który piszesz w «Czasie»!

Pomnij, Źe czytelników sianem się nie pasie,

I powiedz sitb secreto ^dalibóg nie wydam)

Co to za mente captus był ów jakiś Quidam?

Pewnieś ty mu dowodził: co to polityka Stańczykowska — i zaraz dostał biedak bzika.

A chociaż mi nieznana bliżej twoja postać Pojmuję, tt Stańczykiem pragniesz bratku zostać: Pewnieś puścii monetę, mój panie kochanku,

I chcesz być choćby woźnym w jakim Liinderbanku.

Kwoli temu to stroisz te dziwne ftrleje

Zawżdy kogut gdy głodny, to dyszkantem pieje.

Czuję, że Deotyma ducha mego nadyma, podnosi jego skrzydła, każe pisać wierszy­dła. Niebezpieczne to hopki, zatem koniec..., i kropki.

III.

Dnia 5 Maja.

«1 było cymbalistów wielu» Mickiewicz.

Mężów opiewam, co w jednej godzinie Okryli siebie nieśmiertelny chwałę Imię ich dzisiaj w całym kraju słynie,

Tak, źe przed uznań i dzięków nawały (Chociaż przeciwnem jest to ich naturze)

Pomimowoli siedzą w mysiej dziurze!

Sześciu ich było i zwalczyli pięciu I przekonali jasno jak na dłoni,

Że czasem nawet w młodem pacho’ęciu Umysł się bardziej ku rozsądku kłoni,

Niżli u wielkich rozumu potencyj:

Hrabiów, artystów, nawet ekscelencyj.

Dziękujcie Bogu Wit-Stwosze, Canowy 1 Thorwaldseny, Rauchy, Davidy, te w grobie wasze spoczywają głowy Bobyście dzisiaj zmarli z głodu, z bićdy...,

I sława wasza będzie jako ścierka, *

Za wasze dzieła żyd nie da papierka.

Bo oto mędrcy z Krakowa, ze l.wowa Do Langierówki przybili swe nawy — Sami artyści, wielcy mistrze słowa —

1 wziąwszy do się hrabiego z Warszawy, Wydali wyrok — niech się osioł schowa Taki rozumny i taki ciekawy.

Mistrz po nad mistrze — wielki portretorób, • Pragnął siedzącym oglądać poetę,

Bo od ciągłego stania wiele chorób,

A zaś siedzenie ma i tę zaletę,

Źe człek pozbywszy się poważnej togi Może wleźć w szlafrok i wyciągnąć nogi.

ięc Ekscellencja podzielał to zdanie,

Ale miał inne ważniejsze motywa: Każdego pomnik niechaj takim stanie Jak sobie każdy swą sławę zdobywa.

A myśl tę ciemną wyrzekł na to krojąc, Źe wieszcze piszą siedząc, a nie stojąc.

Drugi lwowianin zwymyślał Rygiera Szeroko mówiąc o sejmowym gmachu 1 za siedzącym był i.... i et caetera.

Prezes zaś Koła wyrzekł, nie bez strachu,

Że tylko w cyrku jeźdźcy się nie boją

1 zamiast siedzieć na szkapach — to stoją.

Hrabia się zdziwił, ie jego koledzy Nad wynalazkiem przyczyny się biedzą

I wyrzekł czerpiąc z salonowej wiedzy:

Lokaje stoją, a panowie siedzą!

Wreszcie “pan prezes“ rozstrzygnął wyroki: Mickiewicz stojąc byłby.... za wysoki.

Takim sposobem ten konkurs odbyto.

Gujski i Rygier twą włosy z rozpaczy Gadomski szlocha, Siemiradzki ditto,

Matejko przysiągł malować inaczej, ozdobion bowiem tak potężnym sińcem Dostrzegł, że w sztuce jest dziś barbarzyńcem.

Brodzki, Godebski, Lipiński — zarżnięci, Weloński dłuto na zawsze porzucił.

Jednego imię dziś się tylko święci,

Jeden wyrokiem jury się nie smucił, jeden co nie wszedł w potępionych wykaz: Genjusz rzeźbiarski, nieśmiertelny Dykas.

Darujcie szanowni czytelnicy, źe przema­wiam «mową bogów,» ale wielkie czyny mają to do siebie, że proza niknie wobec ich wspaniałości i wygląda nieprzymierzając jak pietruszka przy ananasie, lub p. Eys- mont przy Mickiewiczu. Rezultat konkursu, uświetniony wyborem placu franciszkańskie­go na miejsce, na którem ma stanąć po­mnik Adama, wyda prawdopodobnie wiesz­cza godnego pana Dykasa i sędziów kon­kursowych. Ja tylko zapowiadam jego przyj­ście.

Wrzawa, jaką podniosły pisma krakow­skie i warszawskie, oburza mnie niewymo­wnie i w imię wolności zdania i słowa zmu­sza do wezwania właściwych organów wła-

2 *

dzy, aby te postarały się o «wyświecenie* z Krakowa wszystkich korespondentów pism warszawskich i zakazały Reformie i Gaze­cie Krakowskiej napadania na mężów, któ­rych zasługi położone na niwie fizjologji* polityki i wydawnictwa dzieł historycznych, dają im wszelkie prawo do decydowania w sprawach sztuki. Wszystkie te krzyki zresztą pochodzą z nieznajomości źródeł i oko­liczności. Figura siedząca Adama mocno się tym krzykaczom nie podoba, a nie wiedzą

0 tem, źe p. Dykas zastosował do pomni­ka maszynerję, dozwalającą Adamowi wsta­wać, ruszać rękami, a nawet kłaniać się» ilekroć który z członków komisyi konkur­sowej przechodzić około niego będzie. Nie wiadomo również zapewne tym panom, że Rada miejska postanowiła mianować Ada­ma obywatelem honorowym miasta Krako­wa, ztąd też najwłaściwsze dlań będzie miej­sce przed magistratem, na placu łączącym niejako dzielnicę starych Polaków z dzielni­cą Polaków nowych. Z jednej strony poeta będzie miał ikicl) i ińczów, z drugiej

1 lergów. Jest w tem myśl głębsza, zwłaszcza że sąsiedztwo Dominikanów i Franciszkanów wskazywać będzie tradycję ducha pobożno­ści polskiej, magistrat idee uszanowania dla władzy, p. Suski ideę dobrobytu i wzma­cniania ciała produktami krajowemi (piwo okocimskie), pompa na placu dominikań­skim zaświadczy o obecności «straży po­żarnej,» a dwóch golarzy o rozwoju iiska-

skalizmu w naszej szerszej austrjackiej ojczy- znie, co nam pozwoli przypomnieć sobie mi­nistra rodaka i westchnąć za duszę opodat­kowanej nafty krajowej.

Mimo mojej lojalności, której dowodem są powyższe słowa, przekonany jestem, że szczera spowiedź uczuć moich zostanie wzię­tą za obłudę i że przez nieprzyjaciół polity­cznych wliczonym zostanę do grona tych, co stworzyli nowe przysłowie: a zasie Stykasu! i sprzeciwiają się postawieniu na rynku po­mników dla pana Alfreda Szczepańskiego, pana Pawła Popiela i p. F. Skrochowskiego. Zadziwią się zepewne szanowni czytelnicy, źe zapomniałem o p. Marjanie Sokołowskim, Otóż nie zapomniałem bynajmniej, owszem zarezerwowałem mu czwarty róg rynku na­przeciw hotelu drezdeńskiego, ale ostatnie postępowanie pana Marjana, wyklucza go poniekąd z mojego serca. Pan Marjan ośmie­lił się wspomnieć o uszanowaniu opinji, pan Marjan chce widzieć Mickiewicza jako wie­szcza, pan Marjan wreszcie (o zgrozo!) wy­magał od komitetu konkursowego, aby wy­rok swój wymotywował. Na podstawie te­go zaczynam przypuszczać, źe pan Marjan wyrywa się z niezależnem zdaniem, źe nie lekceważy opinji, ze estetykę zaczyna serjo traktować i nie rzuca rękawicy rozsądkowi, jednem słowem, że rozum chłopski, wbrew wymaganiom c. k. nadzwyczajnej uczoności krakowskiej, bierze w nim przewagę nad rozumem wynalezionym i protegowanym

przez «rząd moralny,» Ponieważ zaś od chłopskiego rozumu do warcholstwa nieda­leko, przeto pan Marjan musi się długo za­sługiwać, zanim odzyska straconą opinję w oczach waszego kronikarza.

Niepomału też zasmuciła mnie Chlorofor­ma, nie spodziewałem się bowiem, że tak prędko nekrolog jej pisać wypadnie. Dziś zmuszony jestem uronić parę łez nad jej wczesną śmiercią i zaznaczyć, że jako śro­dek usypiający spełniła zaszczytnie swe za­danie na tym padole. Umarła w kwiecie wieku, a spadek po niej objęła Reforma, która nie jest w stanie ani w części jej zastą­pić. Brutalne wystąpienie przeciw komite­towi konkursowemu i inne znaki życia, ja­kie to pismo daje, są dostateczne do zrozu­mienia różnicy jaka pomiędzy nią a Chlo­roforma zachodzi. Jeżeli tak dalej pójdzie, to niezadługo wyczytamy w tem piśmie, że «wola ludu jest prawem,» lub inną podobnie bezbożną maxymç, zamiast brylantowego opisu balu u państwa Kleparskich znajdzie­my recenzję której z tak zwanych «poży­tecznych» książek, zamiast doniesienia o no­wym kamerjunkrze meklembursko - sztrelic- kim wiadomość o jakiej dobrze prowadzo­nej pasiece, zamiast zachęty do odwiedzania cyrku zachętę do kupowania książek itd. Żal mi więc Chloroformy, żal Iskry, żal tego bło­giego spokoju, jaki duszę napełniał po przej­rzeniu szpalt nieboszczki.

Żal ten wynagrodziła mi radość sprawio­na przez kronikarza jednego z dzienników warszawskich. Zachwycając się wyrokiem sędziów konkursu mickiewiczowskiego, nie przypuszczałem istnienia jeszcze lepszych estetyków. Tymczasem kronikarz ów o mil 50 wydał wyrok, nie widząc wcale wysta­wionych projektów. Wyczytał, źe projekt • Si Deus nobiscum» jest wspaniały, lecz nie­wykonalny, a więc radzi go... wykonać! Mó­wicie, woła, że jest kilkadziesiąt figur, a więc je 'powyrzucać i zostawić tylko kilka! Ot co jest! — mieczem kwestja rozstrzygnięta. Człowiek z tak zwanym «zdrowym rozsąd­kiem,» choćby projektów nie widział, po­myślałby sobie, że właśnie cała wspaniałość musi leżeć w tej ilości figur i w ich ugru­powaniu, źe karlić olbrzymi pomysł jest zbrodnią estetyczną, której niktby nie wy­konał i której wykonać nie pozwoliłby sam autor — ale kronikarz ów okazał się wyż­szym, godnym zaiste zasiadania w jury. Re­dakcji pisma, które pomieściło owe arcy­dzieło, radzimy, aby pozostawiła kronika­rzowi «wspaniałe» honorarium w ilości 6ciu kopiejek od wiersza, obcinając je tylko o 4 kopiejki. Ciekawym mocno czy pan feljeto- nista nie nabyłby innego nieco przekonania

o «wspaniałości» honorarium.

IV.

Dnia 20 Maja

CJfost p. cK'ie$iko7Pskie<jo,) napad na planty, nowy sposob my my¡lania).

Gdyby przy wstąpieniu na tron najjaśniej­szego Aleksandra Illgo, zaproponował był tenże podpisanemu zamianę pozycyj społe­cznych, byłbym zmuszony odmownie odpo­wiedzieć, gdyż posada, jaką «z woli Bożej» pan Aleksander Aleksandrowicz znany Ro- manowym zajmuje, wydawała mi się nieco gorszą od pozycji kronikarza. Rozmyślając właśnie wówczas nad znikomością rzeczy ludzkich, pragnąłem najmocniej, abym obu • dziwszy się kiedykolwiek rano, ujrzał z obu stron swego oblicza dwa kręcące się zwoje włosów, zwane pospolicie pejsami, na głowie jarmułkę aksamitną, na nogach pończochy i atłasowe wstydliwości i w ogóle wszystko, co dla porządnego żyda potrzeba. Byłbym się bowiem wówczas dał zabić za to, że le­psza jest jarmułkę żydowska niż korona hiszpańska, bezpieczniejsze pejsy niż krew Hohenzollernów, zyskowniejsze pochodzenie od Lejzora, syna Judy, niż prawo używania lilij burbońskich.

Przekonanie moje wkrótce chwiać się za­częło, a Bałta, dzięki której prawdopodobnie pewna część «nowych Polaków» powiększy jndność Galicji, stanowczo wybiła mi z gło­

wy chęć zapuszczenia pejsów z uszczerbkiem innych składowych części lokalu zamieszka­nego przez moją duszę. Bodaj to! pomy­ślałem, być lordem angielskim: pieniędzy huk, wolności coniemiara, bakenbardy na łokieć, znaczenie w świecie, w przyszłości wice-królestwo Jndyj — słowem, żyć a nie umierać. Tragiczny koniec dwóch angielskich mężów stanu (z których jeden nawiasem mówiąc nazywał się Burkę, nie Bourke jak chcą wszystkie nasze gazety), przerwał moje marzenia i kazał z niepokojem obejrzeć się około siebie.

Wszędzie zamachy dynamitowe, sztyleto­we i kijowe — a co najgorzej nieustanne zamachy na nasze żołądki i kieszenie. Oto obecnie dyrektor Towarzystwa Wzajemnych Ubezpieczeń napisał romans pod tytułem: «Zakupno Hołdu», w którym proponuje, aby cały naród, a przynajmniej część jego inte­ligentniejsza zobowiązała się w jednym ozna­czonym dniu nie dojeść i nie dopić, a oszczę­dzony grosz złożyć mistrzowi Matejce za ostatnie jego arcydzieło. Gdyby ta myśl «wysoce praktyczna» weszła w życie, sądzę, ź e mistrz opuściłby na ten dzień kraj ojczy­sty, miałby bowiem wyrzuty sumienia widząc yle zgłodniałych postaci, pustki u Hawełki, żałosne miny żołądków swoich czcicieli, be­czące dzieci za kawałkiem pieczeni, załamane ręce rzeiników i piwowarów, skargę na ustach przekupek, łzy na oczach dam kameljowych opuszczonych przez poszczących kochanków.

Trudno jednak zaprzeczyć wnioskowi p. dyrektora praktyczności. Oto wyjątek z listu, jaki w tej sprawie otrzymałem od je­dnego z urzędników miejscowych:

«Pensja moja wynosi 1800 złr. Mam z ła­ski Boga i mojej żony dwóch zdrowych chłopaków i córeczkę. Dom mój więc składa sześć osób: ja, żona, troje dzieci i służąca. Trzeba mieszkać i ubierać się skromnie, aby wystarczyło na pożywienie. 2 złr. 50 c. stanowi dzienny wydatek na obiad, śniada­nie i kolację. W dzień oznaczony na zdo­bycie głodem «Hołdu» mógłbym oszczędzić jednego reńskiego.

«W tym samym domu gdzie ja, mieszkają hrabstwo X. — bezdzietni. Dochód ich wy­nosi rocznie koło 30 tysięcy złr. Dzienne pożywienie kosztuje ich 6 złr. z których zao­szczędzą w dniu głodu 2 złr.

Z tego wypadłoby równanie:

1: 1800 = 2: 30000 nie biorąc nawet w rachubę liczby osób obie rodziny składających.

«Upraszam szanownego pana o zapytanie się za pośrednictwem «Przeglądu» panów matematyków, czy podobne równanie ma jakiekolwiekbądź logiczne podstawy»?

Szanowny i łaskawy mój panie korespon­dencie! Ze słów twoich widzę, żeś się zara­ził równie jak ja demagogią. Pozwól przeto, że tak w twojem jak i w swojem imieniu zaproponuję inny sposób zakupienia «Hołdu», taki mianowicie, który lekkim będzie dla

każdego z ofiarodawców, gdyż zastosuje się do ich możności.

A więc:

8miu najgrubszych hrabiów i książąt gali­cyjskich dadzą po IOOO zir. . , 8000 40stu baronów, oraz średniej grubości

hrabiów i książąt dadzą po 200 złr. 8000 427 sztuk drobiazgu hrabiowskiego jako też dyrektorów banku, preze­sów dadzą po 50 złr 21350

1121 adwokatów, radców, majętniej­szych lekarzy, kupców i właścicieli średnich posiadłości po 10 złr. . 11210 11405 osób należących ^do biedniej­szych inteligentników 1 przemysło­wców po 1 złr JI405

175 literatów i artystów po 20 centów 35

Razem 60000

t. j. tyle ile podobno trzeba na zakupienie «Hołdu».

Jeżeli wreszcie sam Matejko da ze swej strony IOOOO złr. to otrzyma 70000 złr.

Jestto sposób najpewniejszy, niezawodny, gdyby tylko były dobre chęci po stronie osób wyliczonych w pierwszych trzech po­zycjach, za trzy drugie bowiem można śmia­ło ręczyć. Przytem nie potrzebowałby nikt odmówić sobie klusek z serem, ani z bole­ścią w sercu odwrócić się od leguminy lub kieliszka Bordeaux. Nie pokrzywdzonoby straganiarek i dostarczycieli wiktuałów, któ­rzy byliby rzeczywistymi kupcami «Hołdu»,

ich bowiem tylko kieszeń uczułaby błogie skutki patrjotycznego głodzenia się. A co najgłówniejsza: żadna gruba ryba nie wykpi­łaby się funtem mięsa i kwartą mąki, zamie­nionych na pieniądze.

Wogóle nie jestem zwolennikiem składek podanych w tej formie: «Panowie! biedny

S. potrzebuje wsparcia, złóżmy się po piątce dla niego». Propozycję tę bowiem podnosi zazwyczaj albo pan hrabia, którego później za to wydrukują, a dla którego «piątka» znaczy tyle co dla mnie 10 centów, albo też podnosi ją człowiek biedniejszy od wielu obecnych, który w zamian za swoją niepro­porcjonalną ofiarnie usłyszy często półsłów­ka o karotowaniu, wyzyskiwaniu itd. Niech każdy da co może, na co go stać, co mu uszczerbku nie przyniesie.

Powinna o tem dobrze pamiętać nasza Rada miejska, od której żądają odstąpienia plant w miejscu, w którem te są najwęższe, a to pod budowę gmachu uniwersyteckiego. Dla wspaniałości budynku ma być poświę­cona chluba Krakowa, planty bowiem przer­wane przestaną być alejami okalającemi miasto, zamienią się w ogródki. Już i tak przerwane są obok zamku — wypadnie je­szcze przerwać je w jednem miejscu, a bę- dziem mieli cztery kiepskie ogrody, zamiast uroczych plantacyj. Nie pojmuję dlaczego upierają się przy tej aneksji plant panowie profesorowie uniwersytetu, którzy po wię­kszej części kontenci być powinni z małej

objętości sal wykładowych, gdyż przed pu- stemi ławkami rozwijać naukowe teorje, na­leży do mniej przyjemnych przyjemności. Dobroć Uniwersytetu zależy nie od 20stu metrów długości sali i pięknych korytarzy, lecz od zdolności i nauki profesorów. Pięć okien w lectorium nie rozjaśni ani ciemnego wykładu ani ciemnej mózgownicy słuchacza; szerokość schodów nie rozszerzy ciasnych pojęć, a zgrabna wieżyczka na gmachu nie zaprowadzi na wieżycę nauki lubiących błą­kać się w jej suterenach.

Możnaby takie zrobić uwagę, że budowni­czy stosuje się do miejsca, nie miejsce do budowniczego, oraz wyrazić powątpiewanie co do imponowania przyszłego gmachu, teren bowiem, na jakim tenże wzniesiony zostanie, nie dozwoli objąć okiem zdaleka całej bu­dowy. Jedynym punktem obserwacyjnym może być dach willi profesora Łepkowskiego. Sądzę, że znajdzie się jakiś przedsiębiorca, który jeżeli nie na tej willi, to na dachu rajtszuli wybuduje galerję dla zachwycania się imponującą całością Uniwersytetu.

Niechaj jednak szanowny czytelnik nie sądzi, że należę do nieprzejednanych i że go- tówem brać udział w przygotowującej się rewolucji. Wybuch jej jest bardzo bliski — na co niech baczą panowie radni i przyspo­sobią zawczasu środki obrony.* Wzburzenie bowiem panuje tak wielkie, że nie dalej jak wczoraj słyszałem takową filipikę:

«Kto jak pan jest za odstąpieniem plant, ten kraje żołądek Krakowa *) i rozdziera go na szmaty. Kraków jest stolicą księstwa krakowskiego, a księstwo krakowskie jest sercem Polski — Polska sercem Słowiań­szczyzny. Popełniasz więc pan zdradę wobec całego plemienia — stajesz się targowicza- ninem, stańczykiem!!!»..

Reszty nie dosłyszałem, trzymam się bo - wiem zasady, że umykam ilekroć zaczynają sobie ludzie wymyślać od «stańczyków». Stało się to zaś epidemicznem :

Bo i ksiądz proboszcz gdy o czwartej rano Zbudzi go kogut swojeua kukuryku To wyciągając swą postać zaspaną Mruczy pod nosem: przeklęty st<mczyku!

Gdy gospodyni ujrzy wśród kapusty,

Grupę «francuzów» wydających kwiki To aż się trzęsie jej podbródek tłusty Gdy woła z gniewem: a ciu mi! stańczyki!

Nawet pan Popiel po wyroku jury Gdy się podniosły gazeciarskie krzyki,

Przez trzy dni chodził smutny i ponury Szepcząc do siebie: hultaje! stańczyki!

Sądzę też, że nikomu innemu tylko stań­czykom przypisać należy trwającą od dni

*) Sercem jak wiadomo ze słów marszałka jest Ry­nek. Inni twierdzą, że Wawel.

dziesięciu niepogodę. Prawdopodobnie wy­lewa obecnie owa «straż pożarna» wszystkie zapasy wody niezuźytkowane z powodu braku ognia. K. B,

V.

Dnia 5 Czerwca.

Od naszego kronikarza odebraliśmy list na­stępujący zamiast kroniki:

Szanowny Panie Redaktorze!

Dziś jest ślub jednego z moich przyjaciół osobistych i politycznych. Do aktu tego «przygotowuję się» od rana mizernym ko­niaczkiem i delikatnym pilsnerkiem. Wia­domo ci zaś, najczcigodniejszy z redaktorów, że lubo koniaczek podnieca fantazję, ale i roz­marza. Pisanie kroniki pod jego wpływem jest zbyt ciężkiem i niebezpiecznem zada­niem...

Daruj więc, że nie stanę dzisiaj do apelu, bojąc się, abym jako rozmarzony nie po­pełnił jakiej zdrady kraju, lub coś podobne­go, jak mi się to w ostatniej kronice zdarzyło. Nie przypuszczałem bowiem wcale, aby na kawałku plantacyj między Gołębią a Wiśl- ną leżała sprawa polska, jak się o tem prze­

konałem z listu marszałka. Biedna ta spra­wa polska! Z pola bohaterskich walk, z serc miljonów — złożono ją w ręce «delegacji,* zkąd dostała się do przedpokojów minister­ialnych, na kołnierz p. Dunajewskiego, ztam- tąd do Landerbanku, aż nareszcie usiadła na trawniku plantacyjnym, gdzie ją uniwer­sytet chce przydeptać i nie puścić już od siebie.

Daję ci słowo, mój redaktorze, że nie wie­działem, iż sprzeciwianie się rozbiorowi plan- tacyj jest nowem rozbiorem Polski, byłbym bowiem nie narażał twego pisma na zarzut zdrady sprawy narodowej. Przyrzekam ci odtąd najuroczyściej sprawę każdego ka­wałka ogrodu, każdego płofu miejskiego, każdej wreszcie dachówki lub rynny, zawsze przedstawiać ze stanowiska polskiego. Pa- trjotyzm mój wlćzie w kamień brukowy, w asfalt na linji A—B, w żywopłoty nawet prof. Straszewskiego. Teraz bowiem dopiero rozumiem, dlaczego wycięto ogród botani­czny, dlaczego wzniesiono ów cudowny ko­min przy wieży ratuszowej, dlaczego p. Jor­dan nie chciał dopuścić w Pradze odczytu hr. dra Krasińskiego itd. itd. Wymagał te­go patrjotyzm, wymagała Polska!

Ale ja się tak rozpisuję, jakbym zabrał się do kroniki. Halt! dalej nie pójdę. Na jedno tylko jeszcze chcę zwrócić twoją uwa­gę perło redaktorów! Jestto rzecz, którą w nieobecności kroniki w 5-tym Nrze «Prze-

glądu» zechciej czytelnikom od siebie w chach przedstawić.

Zdarza mi się nieraz spotykać z prenume­ratorami «Przeglądu.» Jeden z nich chwali poemat o komisji konkursowej, drugiemu podoba się post p. Kieszkowskiego, trzeci gani ustęp o «Stańczykach,» czwarty nie­zadowolony ze zgody z c, k. nadzwyczaj­nym panem Marjanem, piąty obślinia mnie za obronę plantacyj, szósty obronę tę znaj­duje bezpodstawną. Słuchając pochwal obli­zuję się, słuchając nagan wzdycham boleśnie i obiecuję się poprawić.

Dotąd wszystko jest w porządku, ale...

Ale napadają mnie po kawiarniach, księgar­niach i na ulicy rozmaitego gatunku doktory, mecenasy, kauzyperdy i miksturniki (najwido­czniej istna hołota kieszeniowa, bo niemająca I złr 50 ct. kwartalnie na zaprenumerowanie «Przeglądu») i czują się w obowiązku wiercić mi uszy krytyką pochlebną lub naganną mo­ich kronik, których przecież dla nich nie pi­szę, za które mi nie płacą i na których do­broć nie może wpłynąć zdanie tych «dar­mozjadów» literatury.

Dziwna rzecz, że ja u p. Remana lub Dy- ktarskiego muszę płacić zawsze za kawę, czy mi się ona podoba czy me podoba 1 je­stem tyle grzeczny, że w tym drugim ra zie nawet delikatnej wymówki kawowarom nie czynię. Ta sama historja odbywa się z piwem lub «przekąską» u pp. Wentzla,

Fuchsa lub Hawełki. Skrzywię się czasem, częściej się obliżę ze smakiem, ale zawsze zapłacę i uwagi chowam na dnie duszy. Raz mi jeden doktór chciał gwałtem amputować n°gę< kiedy ją drugi jakąś maścią w dwa tygodnie wyleczył — obudwu zapłaciłem, a nawet mniej temu drugiemu jako «przyja­cielowi politycznemu.» I gdyby pierwszy z tych miłych eskulapów pozbawił mnie najniepotrzebniej jednej z podstaw cielesnej mojej powłoki, byłbym i tego (dobro)dzieja stosownem honorarium za uczynność i zasto­sowanie umiejętności lekarskiej obdarzył.

Otóż szanowny redaktorze, my tylko je­dni narażeni bywamy na pochwały lub na­gany tych, co prawa do tego nie nabyli. Podnieś tę sprawę w interesie własnym

i współpracowników. Możesz przy tej spo­sobności palnąć morał tym, co za wszystko płacą, a tylko karm1 duchową chcą spoży­wać za darmo. Z tego to powstał ksiego- wstręt galicyjski, bo nigdy to nie nęci, co darmo przychodzi. Każ wieśniakowi zapła­cić 5 centów za byle jaką broszurę, to bę­dzie ją szanował, daruj mu zaś znakomicie napisane, a odpowiednie do jego rozwoju umy­słowego dziełko, to rzuci je w kąt i nie po­stara się przejrzeć.

Możesz schlastać także tego mecenasa, co to przychodzi do pewnej księgarni, aby «przeczytać kroniczkę,» a liczą chłopa na 60 tysięcy majątku i koło 8 tysięcy ro-

cznego dochodu. Prawda, że to pyszny okaz darmozjada?

Zresztą, prawdę powiedziawszy, nie mamy czemu się dziwić. Nieczytających intelli- gentników jest coraz więcej. Przeczytaj so­bie redaktorze «Gazetę ofertową,» a znaj­dziesz tam jasno postawioną kwestję. Ga­zeta ta, twierdzi wydawca, «jest niezbędnie potrzebną dla Szanownej Publiczności wszel­kiej kategorji, tcmbardzicj, że nie będzie do­nosić żadnych spraw politycznych, ani kro­nik.» W kilku słowach znakomita charakte - rystyka naszych literackich stosunków.

Otoż, najczcigodniejszy redaktorku, radź sobie jak możesz. Ja na weselu zdrowie twe wypiję, a ty «Echami» zastąp moją kroni­kę I tak numer będzie wspaniały, «tembar- dziej, że nie będzie donosić żadnych spraw politycznych, ani kronik.» # 5C. CB.

^S. Zwracam też twoją uwagę zacny redaktorze na ostatni Nr. Przeglądu Pol­skiego (z miesiąca czerwca), proponujący w artykule: List otwarty Józefa Szujskiego do Leona Bilińskiego (btr. 489) wprowadze­nie nowej litanji, z której wyjątek podaję: Spokojnie i wybornie mówiący Wodzic- cy — módlcie się za nami.

Poważny i ściśle parlamentarny Popielu....

wąchaj za nami. Cichy i silny w swoich przekonaniach Paszkowski — przyczyń się za nami.

Słynny z kawalerskiego obchodzenia się z przeciwnikiem Dunajewski —

wysłuchaj nas Panie. Najspokojniejszy z ludzi Zatorski...

Pełen umiarkowania Baumie Energiczny ale władający sobą wy­bornie Męciński Wyłącznie prawie fachowym rze-f czom oddany Stadnicki W tychże fachowych rzeczach je­dynie mówiący Romerze Wszyscy arcy-stańczyki: Tarnowski, Szuj­ski — przyczyńcie się za nami.

Od Kraszewskiego, Hausnera, Jana Do­brzańskiego i T. Romanowicza, od powie­trza, głodu, ognia, od nagłej a niespodzie­wanej Reformy — wybaw nas Panie.

£

O'

s

fu

N

VI.

Dnia 20 Czerwca.

jfColecja. pełczyński i traktat o mace. ‘Olejki na- 1 dajg.ce woń kwiatom. 5P. cK,oimian zdobywa 1 tersburg przy pomocy p. (Kofmanowej. cKorespon^ dent gazety lwowskiej. <2itlka słów o wykręcaniu sie, opatrzonych przypiskami.

Od kolegi Teleżyńskiego — bo sam Czasu nie czytuję *) — dowiedziałem się, że p.

*) Blaga. Sam widziałem jak kronikarz kupował «Czas» za io centów. Przypisek zecera*

J. Rostafiński umieścił w nim obszerny ar­tykuł o «Zieleni.» Postawionem tam być ma przypuszczenie, że «w obec postępów chemji, wobec mnóstwa ludzi poświęcających się nauce dla nauki, może wkrótce zjawi się ktoś dość szczęśliwy, który stworzy pierw­szą garść mąki.» Wierząc słowom uczonego profesora, z którym się nie zgadzam jedy­nie na punkcie ograbienia z grabiny ogro­du botanicznego, pozwolę sobie jednak zwró­cić jego uwagę, że nie dość mieć mąkę, ale trzeba z niej jeszcze chleb upiec. Otóż zdaje mi się, że «nie będzie z tej mąki chleba.»

Pessymizm ten powstał ztąd, że na wszyst­kich polach mamy dużo mąki, a chleba do­czekać się nie możemy,

«Roślina — mówi prof. R. (wszystko to wiem od kolegi Teleżyńskiego—bo sam ‘Czasu nte czytuję), zbudowawszy raz z mai twych pierwiastków mąkę, zamienia ją potem ży­ciowym procesem na swoje ciała, robi z niej: błonę, drewno, korę, łyko, korek, cukier, gumy, oleje, żywice, sok mleczny, kauczuk, olejki nadające woń kwiatom itd.» Uznając Galicję także jako roślinę, która z martwych pierwiastków zbudowała sobie mąkę-auto- nomję, a z niej powinna zrobić: dobrobyt, oświatę, przemysł, handel, łączność narodo­wą, miłość i zgodę stanów — widzę ze smut­kiem, że zrobiła dotąd tylko: łyko (polity­kę austrjacką) i olejki nadające woń kwia­tom (ministrów - rodaków i szambelanów).

Również od kolegi Teleżyńskiego — bo sam Hszasu nie czytuję — dowiedziałem się, źe w telegramach jego «stało» o dymisji Igna- tiewa i zastąpieniu go Tołstojem. Ignatiew miał tylko skórę i gnaty, Tołstoj za to jest tłusty^ toby kazało się spodziewać, źe z mą­ki moskiewskiej będzie pociecha. O ile jed­nak prywatne moje wiadomości sięgają, to zamiast błon, drewna, kory, cukru itd. mą­ka moskiewska wyda tylko parę paczek dynamitu, kilkaset roślin włóknistych (cnu- tus Ordinarius) kilkanaście tysięcy potwarzy (mordoclapitas catzapiana) i niezliczoną ilość raków, toczących moskiewskie społeczeń­stwo, których główny gatunek zowie się: denuntiator 2). Zeszły minister usunął nawet «olejki nadające woń kwiatom,» nadesław­szy ich przeszło 20.000 sztuk franco do Bro­dów. Ponieważ tychże już połowa wyjechała «za zaliczką* do Ameryki, wypada sobie życzyć, aby resztę «frachtem» retour, na «miejsce zamieszkania oddawcy* odesłano. Inaczej z tej mąki będziemy mieli chleb, ale który kością w gardle stanąć może i na­wet za pomocą wody morszyńskiej usunąć się nie da.

Jeszcze raz od kolegi Teleiyńskiego — bo sam Hjzflsu. nie czytuję — dowiedziałem się

o tryumfach trupy krakowskiej w Pawłow- sku pod Petersburgiem. Dopiero dziś wy­

*) Odmiana jego: denuntiator generosus bawi w Kra­kowie.

chodzi na jaw, że nasz «liigendes Capital» dał śmiertelnego kuksa w bok Moskalom. Zniósłszy się z pp. Kalnokym, Dunajewskim, Bismarkiem i z p. Łukowiczem postanowił obudzić sympatje dla Polaków pomiędzy mieszkańcami Petersburga. Nie ulega wąt­pliwości, że sama panna Stachowiczówna przerobi ich przynajmniej kilka tuzinów na polskie kopyto, a co już pani Hofmanowa to ta szturmem zdobędzie kilka bataljonów gwardji, nie licząc już panny Pysznikównej, co im pysznie w głowach pozawraca, Pan

Żelazowski wziął na siebie obrabianie mło-

i

dych matek ruskich, aby te w dzieci swoje wpajały miłość do... polskich baletniczek z Warszawy. Dodawszy do tego, że p. Woj- dałowicz swoim komizmem stare baby roz­broi, a Tołstojowi bólu brzucha ze śmiechu napędzi — musimy uważać pomysł ten pro­pagandy za nadzwyczaj szczęśliwy, tembar- dziej, że nic nie kosztuje, a dyrekcji teatru zaoszczędza znaczną sumkę pieniężną. Re­zultatem tej «akcji» będzie podminowanie panrusycyzmu, a w razie wojny Rossji z Au- strją, ta ostatnia na silne stronnictwo w Pe­tersburgu liczyć będzie mogła.

Jeżeli jednak Gazeta Lwowska liczy na znajomość stosunków i rzeczy koresponden­ta z Krakowa, to mogłaby otrzymać medal na konkursie naiwności. Korespondent ow odkrył rodowod Przeglądu, który się naro­dził według niego ni mniej ni więcej jak z Gazety Krakowskiej i żywi skrytobójcze

zamiary względem «Przeglądu polskiego.* Pomijając już czy może się coś wogóle uro­dzić z Gazety Krakowskiej, a tembardziej czy może się urodzić z wiewiórki kuropa­twa lub z dudka karaś — podziwiać nale­ży pomysłowość korespondenta każącego naszemu pismu staczać boje z Przeglądem Polskim. Granice tych dwóch mocarstw bi- bulastych leżą tak daleko od siebie, jak ko­respondent Gazety Lwowskiej od znajomo­ści spraw krakowskich, a ztąd walkę mię­dzy niemi o prenumeratorów policzyć trze­ba na karb (że się grzecznie wyrażę) buj­nej fantazji korespondenta. Oj, nie będzie miała chleba Gazeta Lwowska z tej mąki krakowskiej!

Wątpię także, aby mógł mieć ze mnie po­ciechę p. K. Bartoszewicz, który prosił ranie

o delikatną reklamę dla swoich wydawnictw, motywując tem, że kiedy każdy żyd wy­dawca ma swoich literatów reklamujących jego tandetne wydawnictwa, to wypadałoby, aby panowie literaci zdobyli się i na rekla­mę dla innych wydawców. Uwaga całkiem słuszna, podzielam ją, a mimo to pragnął­bym się od tej usługi wykręcić.

Nastały jednak na nieszczęście czasy ]), w których wykręcanie się jest coraz więcej trudnem. Jak pan Włodzimierz Naumowicz. zaczął się wykręcać w procesie lwowskim.

') Czas, drugi przypadek: czasu. Pod tym tytułem wychodzi w Krakowie pismo polityczne. Każde pismo

tak wpadł z deszczu 2) pod rynnę i p. pro­kurator wcale otwarcie, choć nieładnie 3), nazwał jego czynności. Kręcił coś magistrat nasz z Towarzystwem Dessauskiem, aż wy­kręcił dalsze panowanie tego Towarżystwa w Krakowie, lubo jeden z radców gwałtem domagał się nafty, choć olej bardziejby mu się w tym razie przydał. Kręcą coś koło przeprowadzenia tramwaju po prawej stro­nie ulicy Florjańskiej, aż wykręcą właścicie­lom domów prawdziwą bićdę, bo węgle, drzewo i kartofle balonami A) chyba spro­wadzać będą musieli, nie mogąc z niemi za­jeżdżać przed kamienicę. Tak długo kręcił się «mecenas od czytania za darmochę,» aż go redaktor «Przeglądu,» drukując niedy­

jest drukowane. Druk dzieł Krasickiego rozpoczęła księgarnia p, K. Bartoszewicza w Krakowie. Prenume­rata niezmiernie tania wynosi 3 złr. za $ tomów.

*) Woda deszczowa bardzo dobrą jest do prania. W ogóle woda jest nadzwyczaj pożyteczny, ztyd to o niy się starajy młodzi poeci, których wiersze nadzwyczaj sy wodniste. Nie było wody w pismach Skargi, Mickie­wicza^ Krasickiego, Kochanowskiego. Tego ostatniejgo dzieła wydaje księgarnia K. Bartoszewicza w Krakowie w cenie prenumeracyjnej 2 złr. 40 ct. za 4 tomy.

*) Ładnie, a nawet prześlicznie pisał Juljusz Sło­wacki, którego dzieła w taniem wydaniu można dostać w księgarni K. Bartoszewicza, za 5 tomów 4 złr.

4) O balonach nadzwyczaj dowcipny fraszkę napisał Jan Kochanowski. Dzieła Kochanowskiego, powtarza­my, wydaje bardzo tanio p. K. Bartoszewicz.

skretnie list 5) mój w zeszłym Nrze, wkrę­cił do kroniki i zbabrał serdecznie.

Otoż niechcąc się wykręcać, zapowiadam najmilszemu wydawcy reklamę na później, a kończąc krótką kronikę radzę szanownym prenumeratorom krakowskim iść za moim przykładem: przewieźć się przez Wisłę 6), użyć świeżego powietrza, co lepiej zrobi niż czytanie mojej kroniki i zjeść sobie porcję «mleka kwaśnego prosto od krowy» jak przeczytałem przy wejściu do jednego za- wiślańskiego ogrodka.

VII.

Dnia 5 Lipca.

giumdr dziaimkarzy. K)lęa (Hrabar i ^aribaldi. <W jaki sposob można hyc jednocześnie tteściuszkg.

i warchołem, towarzystwo strzeleckie. Niedobrana

para.

Oddawna nie byli dziennikarze nasi w tak złotych humorach. Kiedy zawsze potrzebu­ją się biedzieć nad tem co tu zełgać (daruj­

Ł) Znakomite listy pod względem myśli i humoru pisał ks. biskup warmiński Ignacy Krasicki. Dzieła jego wydaje p. K. Bartoszewicz. Szczegóły w inseratach «Przeglądu.»

6) o Wiśle jest wzmianka w mającym wyjść za dni parę «Przewodniku po Krakowie,* nakładem p. K. Bartoszewicza,

cie wyrażenie) przez usta «dobrze poinfor­mowanego» korespondenta wiedeńskiego, ja­ki telegram senzacyjny wysiać z Petersbur­ga via Rio-Janeiro, Melburne i Wadowice, kiedy oczekują z niecierpliwością do kroni­ki jakiej zbrodni, a choćby wieści o uro­dzeniu się prosięcia z czterema nogami, kie­dy zawsze czychają na jaką cause celebre lub skandahk z wyższego świata, a to wszystko dla miłego zapełnienia szpalt i jeszcze mil­szego jednania sobie prenumeratorów —dziś z uśmiechem zapalają cygaro, nie troszczą się o prosie czteronogie, ani o spłoszoną indyczkę, nie wyszukują dziur w asfalcie, nie podpatrują menu obiadowego ks. Bis- marka, pozwalają bezkarnie na romanse fiih- rerów z Magdami, a nawet (co rzecz naj­dziwniejsza) ujadają na siebie zaledwie dwa lub trzy razy na tydzień.

Ten stan rzeczy zawdzięczać należy: pa­ni Oldze Hrabar, Garibaldiemu, sprawie egip­skiej i innym mniejszym faktom, tłoczącym się do szpalt dziennikarskich. Z jakąż roz­koszą dowiaduje się pan redaktor o g. Iistej rano, ze numer już zapełniony, «Mamy dziś— mówi korektor — sześć szpalt Olgi Hrabar, dwie szpalty Garibaldiego, szpaltę bram try­umfalnych dla marszałka i pół szpalty pe­titu oświaty ludowej, co razem ze sprawą egipską, artykułem wstępnym, kroniką i ce­nami cukru, przenosi o ćwierć szpalty trzy kolumny dziennika. Co pan redaktor roz­każe wyrzucić?» «Obciąć o połowę oświatę

ludową,» decyduje wyrocznia i zagłębia się w fotelu redaktorskim z mina zadowolona.

* *

Nie tak to było jeszcze przed paru mie­siącami. Wysyłało się reporterów na zwia­dy czy niema ślubu w jakim kościele, opi­sywało się dramatycznie spadnięcie dachów­ki, zastanawiając się szeroko nad tem: co by to było, gdyby dachówka była większa

i gdyby rozbiła się na głowie przechodzą­cego obywatela. «Czas» donosił w korespon­dencji ze Lwowa o kichnięciu pana namie­stnika, a redakcja w obszernym przypisku komentowała ten fakt i wołała: na zdrowie! To dawało «Reformie» pole do uwag nad serwilizmem i nad samowolą magnatów ki­chających ile razy im się podoba. «Czas» wyrzucił z siebie w odpowiedzi artykuł wstę­pny kończący sie na wyrazach: kichamy

i kichać chcemy! Gazeta krakowska spo kojnie ten fakt obserwując, obiecała popro­sić p. Henryka Schmidta o wyczerpujący traktat z dziejów kichania polskiego, zapo­wiadając jednocześnie artykuł sytuacyjny w tej kwesji piór?. p. Emila Szwarca.

Przypominacie sobie szanowni czytelnicy jak jedni «nietykalność plant» pisali na sztan­darze swego stronnictwa, a drudzy «w imię Polski i patrjotyzmu» godzili na chodnik plantacyjny obok ulicy Gołębiej. «Czas» teatrowi w Pawłowsku więcej w jednym numerze poświęcał miejsca, niż przez rok cały poświęca go dla Akademji Umiejętno­ści. «Reforma» przez cały miesiąc chorowa-

ła na serce Konarskiego. I tak dalej, i tak dalej, aż skończyło się na wielkiej kłótni

0 to, czem są stańczyki.

Proces lwowski stał się oazą na tej pu­styni pokarmu dziennikarskiego. Zarysowały się na tle jego tak potężne osobistości, że niewiadomo której z nich przyznać pierwszeń­stwo, która bardziej ku sobie «nęci serca

1 umysły?». Czy małomówna i poważna Olga Hrabar? czy rozpięci na krzyżu pra­wosławnym Naumowicze? czy twardy w prze­konaniach Załuski ? czy ogniem pałający nabywca konia huculskiego Marków? czy głęboko studjujący dzieje unji Dobrjanskij ? czy biegły w finansowości Płoszczański? czy Achil wrzący zawzięty Dr Iskrzycki?

Mimowoli popadłem w naśladownictwo stylu Dra Szujskiego. Krok dalej, a zacznę wymyślać od warchołów, «płytkich rozumów a wielkich gąb» i skończę (jak X. Podolski wzmiankę o Garibaldim) wyrazami: franche canaille! Biedny Garibaldi ani się spodzie- ■ wał, aby go w Polsce jedni robili Kościuszką, a drudzy kanalją i kłócili sią o niego tak jak o plantacje, a nawet jeszcze gorzej. Pa­miętam jak uwielbienie dla Garibaldiego czyniło z niego rodzaj bóstwa. Koszule, czapki, papier listowy, chustki do nosa, spinki, buty itd. — wszystko to nosiło jego nazwisko. Mnie (a miałem wówczas lat 10) szczególniej podobał się placek Garibaldi, wysoki, drożdżowy, bardzo pięknie lukro­wany. Był on tak w modzie, że każde,

choćby najmniejsze zebranie towarzyskie nie mogło się obejść bez paru funtów «Garibal­diego» do herbaty. Z takiego piedestału zejść później na fraiwht canaiUe, to upadek zbyt gwałtowny.

Prawdę powiedziawszy przesada w uwiel­bianiu i pomiataniu nigdy nic dobrego nie zdziała. Gdyby tak np. nasz Bosak miał oparcie o pięciomiljonową Sardynię, gdyby przybył mu na pomoc Napoleon z armata­mi, a Cayour z rozumem, to byłby z niego Garibaldi, aż miło! Nie znaczy to jednak, aby lekceważyć poświęcenie się znakomite­go patrjoty włoskiego. Cześć dla obrońcy wolności powinna łączyć się z zapomnie niem jego wad publicznych i prywatnych

i z niezapominaniem o tylu podobnych mu, a nawet większych bohaterach, których choćby tylko nasza ziemia w ostatnich cza­sach wydaia. Kończyli oni zazwyczaj na szubienicy, a zatem więcej dali narodowi w ofierze niż pustelnik z Kaprery.

Popsuła mi się kronika Garibaldim, który* smutne myśli mimowoli wywołał. Nie tak smutno być musi Towarzystwu Strzeleckie­mu, mającemu nowego pana i monarchę. Uważam za oszczerstwo twierdzenie, jakoby pomiędzy członkami towarzystwa było tyle głow do pozłoty, że aż pozłotnika królem obwołali. Sądzę, źe raczej był to hołd dla twórcy ram do »Hołdu pruskiego»,

A propos hołdu nie wiem czy Kraszewski złożył hołd Neue-freie Pressie pisząc powieść

do jej feljetonu, czy też Neue-freie-Presse jemu hołd czyni przez zakupienie powieści: Bez serca? Nie wiem także czy mam teraz prenumerować to polakożercze piśmidło dla feljetonu nestora powieści polskiej, czy też pomnąc na oszczercze artykuły tego pisma pozbawić się przyjemności czytania nowego utworu Kraszewskiego. I tak ile i tak nie dobrze. A ztąd Ciwaga: Kraszewski mógłby się obyć bez Neue-freie-Pressy, którą po­rządni ludzie dawno za okno powyrzucali.

VIII.

Dnia 20 Czerwca

3?owod milczenia kronikarza o sprawie egipskiej. ¿Wpływ międzynarodowych stosunków na śmierć £>ko~ helewa, %owarzystwo oświaty i kipiel krakowska. JSkutld przestrachu.

Po długim namyśle postanowiłem w kwe­st j i egipskiej pozostać neutralnym.

Skłoniły mnie do tego dwa głównie po­wody :

pierwszy} ponieważ kwestję egipską wszech­stronnie i wyczerpująco traktuje Gazeta Kra­kowska;

dru<ji% ponieważ ta sama Gazeta Krakow­ska stanowczo oświadczyła w Nrze 87, że

*w naszym wieku stosunki międzynarodo­we, spotęgowane... wytworzeniem się potęż­nych stosunków międzynarodowych, wzięły rozwój — rzec można śmiało—tragiczny... Kto wbrew naturalnym ich warunkom staje, ten zmiecionym zostanie, choćby to był Anteusz, cóż dopiero, gdy Herkulesem być nie chce.»

Prawdę powiedziawszy,* nie wiele z tego zrozumiałem, tyle tylko utkwiło w mej pa­mięci, że jeżeli stanę wbrew naturalnym wa­runkom «stosunków międzynarodowych, spo­tęgowanych stosunkami międzynarodowemu to zostanę sromotnie «zmiecionym,» zwłasz­cza, że Herkulesem stanowczo być nie chcę a do pana Anteusza (olbrzyma o 60 łok­ciach wysokości) podobieństwa w sobie zna­leźć nie mogłem.

Prawdopodobnie stanie wbrew «stosun­kom międzynarodowym, spotęgowanym przez stosunki międzynarodowe,# było powodem «zmiecenia» z tego świata jenerała Skobie- lewa, którego Ś. Piotr «szczutkowy» wpu­ścił do raju za nienawiść ku niemcom. Tak łatwy środek dostania się do raju, gotów poróżnić mnie z księciem Bismarkiem, któ­rego o ile zauważyli zapewne czytelnicy, zaszczycałem dotychczas swoją przyjaźnią, a nawet miałem właśnie zamiar zapropono­wać na członka komisji konkursowej (jury) pomnika mickiewiczowskiego. Szczęściem że informacja «Szczutka o usposobieniu Śgo Piotra na czas się ukazawszy, powstrzymała

mnie od stania «wbrew stosunkom między­narodowym, spotęgowanym stosunkami mię- dzynarodowemi» państw zostających pod pro­tekcją i opieką Sgo Piotra.

Wracając do jenerała Skobielewa, musze się poskarżyć na brak dokładnych wia­domości o miejscu jego śmierci. Kiedy Re­forma bowiem twierdzi, źe nieboszczyk skoń­czył życie w lupanarze, Narodówka donosi, że wyzionął ducha na łonie Bachusa i Prya- pa, Dziennik polski wspomina coś o jakiejś pannie Amelji, «Czas uśmierca go w «świą­tyni rozpusty,» Gazeta lwowska» w hotelu angielskim, «Sztandar» w jaskini zepsucia, Gazeta krakowska wreszcie w domu publi­cznym. Ta sprzeczność informacyj «zkąd inąd» wiarogodnych organów, wzbudziła we mnie podejrzenie, co do samego faktu śmier­ci Skobielewa...

Postanowiłem się więc oświecić w tej mie­rze. Gdzież zaś szukać oświecenia, jeżeli nie w Towarzystwie oświaty? Kroki moje skiero­wane do tego towarzystwa wstrzymał arty­kuł «Czasu.» Przeczytawszy go dostałem gwałtownej febry. «Czas» przedstawił nowe towarzystwo, jako coś, co się nie da okre­ślić, a jest strasznie niebezpieczne. Rozbu­dzona wyobraźnia okropne przedstawiła mi obrazy: czułem w powietrzu naftę, komunę, noże zbryzgane krwią, rewolwery nabite dy­namitem. Tu leży posiekany hr. Ludwik Dębicki, tam wbijają na pal pana Koźmia- na, na ulicy Śgo Jana buja wysadzony w po­

wietrze nos pana Pawła Popiela, piętnaście uchatiusów mierzy w serce panu Kazimie­rza Skrzyńskiego, c. k. nadzw. Marjan So­kołowski biega bez głowy, pan Lisicki wszystkie członki utracił... Barany stoją w płomieniach, Tadeusz Romanowicz ogło­szony przezydentem socjalnej republiki, dr. Asnyk otrzymuje przywilej na wyłączne sprzedawanie nalty ze swych kopalń, pan Himmelblau zdobywa tekę oświaty, niżej podpisany zostaje biskupem krakowskim,.. Słowem — «stosunki międzynarodowe, spo- tęgowane stosunkami międzynarodowemi, wzięły rozwój — rzec można śmiało — tra­giczny!!»

Pragnąc ochłonąć ze wzruszenia przewio­złem się za Wisłę, aby w nurtach tej kró­lowej rzek naszych zatopić strach przed Towarzystwem oświaty. Po półgodzinnem oczekiwaniu dostałem miejsce w łazience na współkę^z byłym moim kolegą, a teraz sę­dzią u Sgo Michała. Towarzystwo to było mi bardzo pożądanem, gdyż powaga sę­dziowska broniła mnie poniekąd przed za­machami dynamitowej oświaty, — nie obro­niła jednak przed zamachem na moją cier­pliwość. 25 minut, wyraźnie 25 minut, ocze­kiwaliśmy, burząc się i złoszcząc, na tę nie­odzowną część ubrania kąpielowego, bez którego, jak objaśnia tablica nad brzegiem przybita nie wolno członków swoich wymo­czyć, pod grozą kary pieniężnej i aresztu. Nigdy Romeo tak nie wzdychał do Julji,

jak my wzdychaliśmy do wiszącego opodal szeregu «służby okrętowej.» Wszelkie wo­łania i prośby nie wzruszały przełożonego nad tą «służbą.» Nareszcie po długiem oczekiwaniu, dwa zwoje różowego płótna rzucono nam pod nogi, z krótkiem objaśnie­niem: «niema suchych, bo dużo gości.» W kwadrans po wyjściu ?. wody i uporząd­kowaniu leżących na podłodze części ubra­nia, otrzymaliśmy na dwóch jedno przeście­radło, z upomnieniem: «tu niema co wy­dziwiać.» Obryzgani przez wychodzącego z wody psa oficerskiego, z trudem wydo­staliśmy się po stromej ścieżce, gdyż przed­siębiorca schodków zrobić nie raczył i po* stanowiliśmy odwiedzać,., tusz i wanny ho­telu krakowskiego lub łaźni rzymskiej.

Cały ten powyższy ustęp jest historycznej doniosłości, dostarczy bowiem przyszłemu historykowi materjału do dziejów cywilizacji Krakowa przy końcu XIX. w. Wiarogod- ność opisu, niezabarwionego żadną fantazją, zeznaniem świadków przeprowadzić mogę. W obec tego pogodziłem się z Towarzyst­wem oświaty i jestem mocno przekonany, że jeżeli takowe energicznie działać będzie, to za lat pięć lub sześć nie znajdzie już po­dobnie głupiego i psującego sobie interes przedsiębiorcy kąpielowego, ani też nie bę­dziemy czytali takiego artykułu, jaki «Czas» o Towarzystwie oświaty wydrukował. Rze­czywiście tylko brakiem oświaty wytłoma- maczyć można podejrzy wanie ludzi oddają-

cych swą pracę dla dobra ludu o jakieś ukryte cele i postępowe (jak to Czas po­stęp rozumie) dążenia. Czy «Czas» może myśli, że p. Dadlez po wsiach teorje Dar­wina będzie rozwijał, lub pan Romanowicz dla ludu broszury przeciw nieomylności pa­pieskiej wydawać zamierza ? Prawdopodob­nie odkryta naita «w galicyjskich dobrach» (słowa «Wieku») pana Asnyka, tak przestra­szyła Redakcję «Czasu.»

A przestrach nigdy dobrym nie bywa. O najprostszych jego skutkach napisał nie­gdyś udatną fraszkę Wacław Potocki, ale powtórzyć jej nie śmiem z obawy przed panem Altenbergiem, który w imię przy­zwoitości wszystkie podobnego rodzaju fra­szki w wydanych przez siebie pismach Ko­chanowskiego pousuwał. Oprócz więc stra­ży pożarnej w Krakowie, mamy strażnika moralności i przyzwoitości w osobie p. Al- tenberga we Lwowie. Nic zatem o skut­kach przestrachu pisać nie będę, zanotuję tylko, że dzięki im jeden z urzędników ma­gistratu nie został świeżo awansowany. Ar­gumentem bowiem jedynym przeciw niemu, podniesionym na sessji, było, że dopuszcza się w kancellarji.... skutków przestrachu.

IX.

Dnia 5 Sierpnia.

(JSprawa egipska komentowana artykułami Hszasu, Reformy i gazety krakowskiej).

Otrzymawszy wiele zażaleń drogą telegra­ficzną z powodu zachowania przezemnie biernego stanowiska w sprawie egipskiej, postanowiłem porzucić je i wplątać się do czynnej akcji dziennikarskiej przeciwko An­glikom, Francuzom, Turkom i Arabiemu. W tym celu dla zaznajomienia się z sytu­acją wydałem 26 centów na zakupno poje- dyńczych Nrów Czasu, Reformy i Gazety krakowskiej. Dopiero po przeczytaniu tych trzech źródeł mądrości, takie jasności egip­skie opanowały zwoje mojego mózgu, że mogę zdać sobie sprawę z tego, dlaczego «zamiast żołdaków w tarbuszach i fezach ter­roryzowali Aleksandrję żołdacy w niebie­skiej bluzie» (Chlor) *). i Trzeba bowiem wam wiedzieć szanown czytelnicy, że «amstrongi, gatlingi, piklingi, nordenfelty i waterclosety strzelały z J?wmou rem w stylu najlepszych tradycji angielskiej

*) Dla skrócenia oznaczam Nr. i64 Chloroformy wyra­jem: Chlor9 Nr. 175 Czasu wyrazem Nr. 106 Ga­zety krakowskiej wyrazem Kłak*

satyry» (Chlor), wówczas gdy «najopłakań- szy gabinet Francji był spotęgowanym wy­razem jej prostracji i próżności, jej bezmyśl­ności i jej słabości, zwiększonej małoduszno­ścią® (As). Tak jest! «Asceta polityczny« p. Freycinet osądzonym został przez koali­cję, co «dowodzi jasno,» że Francja «chce swój proch sucho trzymać» (Kłak).

Przeciwko temu «trzymaniu sucho prochu» stanowczo oponuje As, obawiając się zesu­nięcia «po równopochyłej do niezmierzonej okiem przepaści dalszych absurdów,» Nę­dza Francji i głupota jej przedstawicieli prze­chodzi wszelkie pojęcie. «Od początku me wiedział pan Freycinet czego c£ce, od początku nie domyślał si( co go tam czeka» (As). Żeby był nie wiedział od końca czego chce, to co innego, postępowanie jego bowiem wów­czas byłoby mniej «nielogiczne, niepetvne, opła~ kane» (As). Nie byłby może upadł «nie wie~ dząc sam dlaczego, tak jak i Izba nie wiedzie- działa dlaczego go zrzuciła... Zwaliła go lez logiki, lez sensu, bezwiednie, jak stado tratują­ce pastucha» (As). A przecież ona sama «podzielała jego niekonsekwencje i bezmyślną, działalność^ a teraz zwaliła go me wiedząc co postanowi na jego miejsce, me wiedząc na­wet czego sobie życzyć... Powodują nią płaskie żądze, mizerne namiętności, i bezmyślność» (Ars). Tyle niewiadomości i bezmyślne ści rozsia­nych na dwóch szpaltach Asu, rzeczywiście mogą przerazić i wzbudzić obawę «zesunie-

cia się po równopochyłej do niezmierzonej przepaści dalszych absurdów.»

A nietylko Czas z Francją jest zagrożony, ale była zagrożoną i «biblioteka Ptolomeu- szów z jej siedmiuset tysiącami zwojów dzieł Euklidesa, Stagiryty, Ktesibiosa, Klemensa, Origenesa, Anastasiusa — któż je zliczy?! (Chlor). Tak, któż je zliczy, zwłaszcza, że ich niema, bo je «spalił Arab Amru przed tysiąc dwiestu laty» (Chlor). cUntomird eyentl (łionny soit (jui mai y penseĄ ¿Sakerfyets ckor utan $vafvd och fosfor. Dl faut de la patićn~ ce. «Aleksandrja w ruinie — słup Dyoklec- jana, zwany kolumną Pompejusa dominuje jak dawniej. a sfyame! (Chlor). Dlatego

to Anglicy «grali na fagocie w europejskim koncercie w Terapji, a zagrali solo na pi- klingach dla mahometan» (Chlor). «W takiej też chwili z przyjemnością zaznaczamy głos Pester Lloyda o procesie lwowskim» (Kłak). W takiej też chwili z przyjemnością zazna­czamy, że «Gambetta jak Bonaparte chciał zakomenderować: osły i uczeni do środka» (Chlor). Nie ulega wątpliwości, że my, poli­tycy, także poszlibyśmy do środka... jako uczeni. «Stukot w angielskich dokach i ar­senałach dowodził, że kwakerska natura Glad- stona umie nietylko komentować biblię i Ho­mera i rąbać drzewo w swoim ogrodzie, ale że jak będzie potrzeba, będzie strzelać» (Chlor). Już raz coś podobnego się stało «przy kieliszkach wdowy Cliquot» (Chlor). Teraz może «wypaść szmaragd ze złotego

pierścienia afrykańskiej puszczy... Tripolis pójdzie do ceglasto czerwonej kieszeni fran- cuzkich żuawów, Marokko zabierze Hiszpan- ja» (Chlor). Całe szczęście, że ten «untoward event przewidzieliśmy i zapowiedzieliśmy już w lutym* (Chlor). Ztąd też nic dziwnego, źe Gazeta krakowska umieszcza artykuł p. t. Proces lwowski w obec sytuacji europej­skiej ! ISesaTniercmtete. ¿file kody ctŁryciu. "Krugom durak — en avant!! (Chlor).

Co w obec tego pocznie «bezkościsty organizm austrjacki» (Kłak), tego jeszcze nie wiemy, jako też co Bismark robić za­myśla. To pewna, że Gazeta krakowska wcale by się nie dziwiła, gdyby Bismark np. przeniósł się do wieczności. Wówczas mogłaby ona z Reformą śmiało powiedzieć: przewidywaliśmy już dawno taki smutny ko­niec tego człowieka !

Sądząc, że w krótkim zarysie, ale dokład­nie streściłem sytuację polityczną według zapatrywania się naszych politycznych dro­gowskazów, które to zapatrywania zacząwszy od °Untoward ev£7iżReformy, a skończywszy na «niezmierzonej przepaści absurdów» Czasu, w całości podzielam mam te niepłonną na­dzieję, że jako dobrze zasłużonemu pozwoli­cie mi na krótszą ni zwykle kronikę. Ale niech to będą moje ferje, które miał prze­cież nawet pan Hofrath Adolf de Sascurow Dobrzański, dzięki prokuratorji uwolniony przez sześć miesięcy od pracy nad... lite-

ł

rackiem zjednoczeniem Czerteża z Peters­burgiem.

Tanda endast mot ladans plan!

X.

Dnia 20 Sierpnia

^Operetka, lwowska^ humor jej i 3)ra Kizemniiskiego. ^Czy niema jeszcze gdzie jakiego Potockiego?

Niebo wciąż płacze, a człek się śmieje Gdy do theatrum chodzi «pod Wilka,» Gdzie mężczyzn kilku i niewiast kilka Dziwne doprawdy stroją firleje..

Jakie tam szaty, a jakie miny.

Jakie to żwawe, jakie fertyczne7 Jakie damulki, jakie dziewczyny,

Śliczne z gębusi i wszędzie śliczne!

Tak jest! operetka lwowska podjęła i świe­tnie wykonała missje rozweselenia znudzo­nych Krakowiaków.

Choć deszcz kapał, kapał, kapał Człek się z śmiechu za brzuch łapał.

A choć się tymczasem p. Estreicher i Dr. W. (znany imiennie p. Estreicherowi) kłócili

o Szczawnice, to intelligencja i nieintelligen- cja krakowska nic do walki się nie mięszała, Woląc za to w clustiege Krieg»

Panny Bocskaj rozkoszny dyg.

Całe wiec tłumy spieszyły i spieszą pod Wilka, a i ja z niemi.

A choć deszcz mnie często zlał Tom ja o to mało dbał I myślałem sobie: poczkaj,

Rozweseli ciebie Bocskaj.

A nie ja jeden tak myślałem. Kilkanaście tuzinów słomianych wdowców, kilkunastu adwokatów z klientelą i bez klienteli, po­ważni konsyljarze sądowi, dzielni c. k. obroń­cy c. k- ojczyzny, doktorzy wewnętrzni, oczowi, zębowi i wstydliwi — wszystko to łączyło się w jednym chórze podziwu. I gdy­by tak w tym czasie przyszło do wyboru posłów do sejmu i Rady Państwa, to W kąt by poszedł Mieroszowski Posłem byłby pan Myszkowski. Krzyczałby świat katolicki Precz z Chrzanowskim, hoch Nowicki! Niech Zatorski idzie precz!

Skalski posłem — to mi rzecz!

Przy wyborze na prezydenta miasta smu­tne byłoby położenie p. Weigla:

Jego miejsce (to nie bajka)

Zajęłaby wnet Bocskajka.

Pani Skalskiej oiiarowanoby w tym razie redakcję «Czasu,» bo prócz świetnego gło­su ma talent do ról serjo-komicznych, panu Almie dyrektorstwo którego z banków, bo umie cienko śpiewać, a resztę personalu mianowanoby «honorowymi stańczykami» z uwolnieniem od taksy i prawem do tytułu ekscellencji.

Ja zrzuciłbym wówczas całkiem Kronikarskie ciężkie pęta,

I starałbym się by zostać Sekretarzem... prezydenta.

Ale zapewnie ciekawi jesteście, szanowni czytelnicy, wiedzieć zkąd ja wpadłem w ta­kie rymowanie:

Zkąd dziś prozy nie szanuję I na gwałt deotymuję?

Otóż trzeba wam wiedzieć, kochani czy­telnicy (darujcie mi poufałość), źe zapre­numerowałem sobie dzieła nieśmiertelnej pa­mięci biskupa warmińskiego, które jak to wam wiadomo wydaje wielki mój przyja­ciel a jeszcze większy księgarz p. K. Bar­toszewicz. Zapłaciwszy nędzne 3 renie do­stałem na początek tom gruby o 330 ston- nicach i jeszcze dostanę takich tomów czte­ry. Ponieważ zaś należę do tych, co książ­kę kupiwszy czytają ją, przeto odniosę pra­wie za darmo wielki pożytek duszny. Bo lubo nie raz i nie dwa razy czytałem pisma księcia poetów, to i dziesiąty raz i dwu­dziesty skuszę się na przejrzenie ich, będąc tego zdania, że dzieła wielkich pisarzy są jak stare wino: rozweselają umysł, podno­szą ducha i dodają sił żywotnych.

Powiecie mi: nikt nie przeczy,

Ale co to ma do rzeczy?

Otóż do rzeczy ma tyle, że przejąłem się czytaniem podróży księdza biskupa war­mińskiego, który jak wiadomo pisał ją pół wierszem a poł prozą. Skutkiem tego prze­jęcia się jest moja dzisiejsza po części ry­mowana kronika.

Zresztą, choć krzykną poeci: zgrozo! To — łatwiej pisać wierszem niż prozą.

Gdyby np. p. Iskrzycki zażalenie swoje na radcę Budzynowskiego był napisał wier­szem, to każdy wziąłby je za humoreskę, ćwiczenie to jednak napisane prozą mimo- woli każe dać na ucho p. Iskrzyckiemu ra­dę : sydy tycho, nie rypajsia, kołyś duda to piddajsia.

Gdyby dalej Dr. Czerwiński, pan na Fiir- stenhofie i Reformie, telegrafował wierszem do p. Estreichera, dziękując mu za beszta­nie Reformy, to każdy by miał Dra Czer­wińskiego za «wesołego chłopca,» ale kiedy uczynił to prozą, każdy ma prawo zaśpie­wać:

Spotkały się dwie Marysie I mówiły o tem:

Czemu ten pan swą Reformę Tak obrzuca błotem?

Dziwiły się dwie Marysie Załamawszy rączki:

I Fiirstenhof nie poradzi Gdy w głowie zajączki.

Gdyby to wierszem, a nie prozą, pisał ko­respondent «Czasu,» źe jakiś tam wiedeń­ski arystokratyczny wieczór tańcujący był dowodem pojednania się narodowości, to «Djabeł» i «Szczutek» hojne honorarium ofiarowaliby takiemu humoryście, ale kiedy ten korespondent palnął podobne (z prze*

proszeniem) głupstwo prozą i to na serjo, przeto trudno jest nie powiedzieć,

Że gdy w Fiirstenhofie weźmie kąpiel z trzysta Może jego umysł co na tein skorzysta.

A jak nie skorzysta—po leczeniu wzniosłem Niech przyjedzie do nas... a zostanie posłem.

Zresztą pan Koźmian, jak wiadomo two­rzy operetkę, do której będzie potrzebował komika, korespondent Czasu przeto Potrzebuje tylko kiwnąć swym paluszkiem A będzie Cypcusiem, Mundziusiem, Pom-

[puszkiem.

W chwili kiedy to piszę muzyka gra na rynku ex re urodzin cesarskich, a Moniu­szko dokończą na gwałt «Halkę* na galowe przedstawienie.

Ani się spodziewał nasz mistrz tonów chwacki Że Halkę poprzedzi hymn austryjacki,

A synowie Marsa brząkać będą szablą Gdy ujrzą przed «Halką» uroczyste talleaux. A tymczasem deszcz jak leje tak leje: Nogi twoje chlap, chlap, chlap A deszcz z góry kap, kap, kap Słonko tylko czasem miga,

A z pogody istna figa. — taka sama jaka będzie z kłótni o Szcza­wnicę.

Choć Reforma stawia działa,

Pan Estreicher ostrzy miecze —

Nikt nikogo nie wysiecze,

A Szczawnica będzie stała I dziwiła się okrutnie:

O co takie wielkie kłótnie?

My zaś nie bierzmy w tern żadnego udzia- ! łu, dopóki «wysadzona komisja» nie zba- i da należycie sprawy i nie zaciemni jej jesz- ] cze należyciej. Tymczasem

Niech tam Estreicher Reformie wymyśla My na wystawę jedźmy do Przemyśla.

Fo drodze może się jeszcze dowiemy

o jakim Potockim, co nie kandyduje na posła. Byłby to rzadki unikat, gdyż jak ' wiadomo jest dążność, aby cały sejm skła­dał się wyłącznie z członków jednej familji. Wtenczas by nastała zgoda sejmowa, a fun­dusze marnowane dziś na oświatę przezna- czonoby na zaprowadzenie racjonalnego ło­wiectwa. 4

*r

Bo u nas ten sercem trąca,

Kto wytnie w skoki zająca;

Ten na kraju stoi przedzie,

Który chodzi na niedźwiedzie;

Mężem czynu ten się czuje,

Który sarnę upoluje.

Dopiero, gdy taki pan poseł zacznie ra­dzić i rządzić pokaże się, że

Krzyknie głośno ludzi wiela:

Jak on pysznie... bąki strzela!

I... zaproszą go uprzejmie,

By na nowo zasiadł w sejmie.

Wszedłszy na arenę polityczną obawiam się abym nie wpadł aż na sprawę cjypskg, jak ją nazywa Gazeta Krakowska, kcńczę przeto kronikę tem życzeniem;

By dla szczęścia dziennikarzy Pan Arabi bił się długo,

A dla wzroku kronikarzy Koźmian dał nam Bocskaj drugą.

XI.

Dnia 5 Września

¿Wystania, przemyska i p. £Uojzy %elezynski. 3$>o~ je ofizrowanie sic na usługi kraju. poświecenia. Jiiedy wypada oburzać sie. ^an Derzy JM>oszyń~ jfa', stronnictwo panny Tdocskaj i wiele innye))

rzeczy.

/ Wystawa w Przemyślu otwarta. Fakt ten /^doniosłego sam przez się znaczenia, stał się ' jeszcze donioślejszym od chwili, kiedy w celu zwiedzenia wystawy udał się do Przemyśla p. Alojzy Teleżyński, współredaktor Gazety Krakowskiej. Nawet «Czas» uderzony do­niosłością, jaką dla kraju podróż ta mieć może, zamieścił o niej skwapliwie wiado­mość na czele swojej kroniki. Powtarzam ją tem chętniej, że wszystko co z dobrem kraju ma związek zasługuje na podniesienie, podkreślenie, zanotowanie, skonstatowanie,

zaznaczenie, rozszerzenie, otrębywanie

Zresztą mam ja myśl dalszą. Oto również dla zbawienia kraju wybieram się do Prze-

myślą, a nie mogąc w inny sposób dać znać “Czasowi i Gazecie krakowskiej» o tym mo­im godnym najwyższej pochwały zamiarze, postanowiłem za pomocą kroniki i p. Aloi- zego Teleżyriskiego zwrócić na ten fakt uwagę szanownych organów, aby nie poską­piły miejsca dla następującej wiadomości:

«Pan K. B. kronikarz i zasłużony współ­pracownik zasłużonego «Przeglądu literac­kiego,» dzierżawca jednej czterdziestej czę­ści hotelu drezdeńskiego, chwilowy zastępca sekretarza «Koła literackiego,» członek ho­norowy i zwyczajny wielu towarzystw uczo­nych i filantropijnych, korespondent pism miejscowych i zagranicznych, kandydat na członka wielu komitetów itd. itd. opuścił nasze miasto, udając się na wystawę prze­myską. Mamy nadzieję, że owoce tej po­dróży, równie słodkie jak soczyste, pozna niezadługo kraj cały, a za nim monarchja. P. K. B. wyjechał jako delegat 19 towa­rzystw istniejących i założyć się mogących.»

A pomyślcie, sobie szanowni czytelnicy, jaką dumą serce wasze napawać się będzie, gdy przeczytacie w telegramach, że wasz najniższy służka «zwiedził dziś rano bydło przemyskie i porównywując je z krakow- skiem oddał temu ostatniemu pierwszeństwo,» albo, że «na oddziale ogrodnictwa szczegól­ną zwrócił uwagę na głowy kapuściane zna­ne pod nazwą lecłi 5Popidcmm, oraz na głąbie krajowe (scriba pcliticus), których od­

miana scriba pól. cracoyiensis, w krótkim cza­sie rozpleniła się imponująco.»

Naturalnie tem, co zobaczę, nie omieszkam się podzielić z czytelnikami «Przeglądu,» którzy mając mnie jako reprezentanta swo­jego na wystawie, słusznie sprawozdania wymagać będą mogli. Namyślam się jednak czy zwołać po powrocie zebranie moich wyborców tj. prenumeratorów, czy też dru­kiem wywiązać się z obowiązku. Prawdopo­dobnie przyjmę ten drugi sposób, gdyż jak to ostatnie zebrania pokazały, posłowie przed pustemi ławkami musieli bronić polityki galicyjsko-austrjackiej, ztąd nic dziwnego, że milczenie ławek poczytywali za votum zau_ fania.

A propos owego votum zaufania otrzyma­łem następujący wierszyk, który w całości

przytaczam:

Niepoprawni zuchwalce krzyczą w niebogłosy Że źle rządzy ci, którym zdaliśmy swe losy Hola mędrkowie śmiali! warchoły, harubie! *) Wszakże jak Kuba Bogu, tak te A i Bóg Kubie Oni dla nas swą przysłość poświęcili całą I wysokie godności pełnią z głośną chwałą}

Biorą rocznie po dziesięć, dwadzieścia tysięcy, Gotowi z poświęcenia brać nawet i więcej.

Więc, gdy oni poświęceń ciągle dążą torem,

Kraj również się powinien pokazać z honorem:

I poświęcić im w zamian za worka rujnację: Koleje, naftę, przemysł i rzek regulację.

Autor tego wierszyka ma zupełną rację: oko za oko, ząb za ząb, poświęcenie za poświęcenie.

T) Ze słownika Przeglądu lwowskiego.

Jeżeli cię niemiec zaprosi na szklankę piwa, to znaczy, źe chce wypić dwie w twojem to­warzystwie i że ty za tę drugą zapłacić po­winieneś. Nic darmo; — przecież nawet p. Jerzy Moszyński każe sobie płacić za swoje «uwagi nad aspiracjami politycziiemi,» w któ­rych dowodzi, źe jedynie on, Piotr Skarga, Aleksander i Zygmunt Wielopolscy i Jan Kochanowski rozumieli się i rozumieją na polityce. Tenże sam pan Jerzy oburza się na Wielopolskiego Aleksandra, że nie kar- taczował w dniu 8 kwietnia 1861 r. i uzna­je za jedynego przedstawiciela Polski pana Zygmunta Wielopolskiego. Tenże sam wre­szcie pan Jerzy płodzi rymy w odpowiedzi autorowi aspiracyj (zapewne aby jeszcze więcej być podobnym do Kochanowskiego), na­kłania «synów hetmańskich,» aby wstępo­wali do wojska, każe sobie za te wszystkie głupstwa płacić 30 centów i wyraża prze­konanie, że posypią się na niego paszkwile z rożnych obozów.

Otóż, biedny panie Jerzy, jest rzecz taka. W tych dniach przyszedł do mnie jeden z moich znajomych pan Karol i z oburze­niem prawii jak pewien młodzieniaszek na na publicznem miejscu bluźnił Bogu i oj­czyźnie. Oburzenie to, naturalnie- i mnie się udzieliło, lecz zanim je wyraziłem, zapyta­łem się kto był ten młodzieniec?

No ten... Józef Ski.

Cha, cha, cha! panie Karolu! I pan się oburzasz? Wszak to rzezimieszek kie-

szonkowy, niedawno wypuszczony z krymi- -nału

Więc cóż z tego — czego się pan śmiejesz?

To z tego, kochany panie Karolu — .rzekłem w odpowiedzi,— że od rzezimieszka nie wymagam, aby czcił Boga i kochał oj­czyznę, że za święte to są uczucia, aby w po­dobnie brudnych sercach mogły zamieszki­wać. Uspokój się pan, gdyby tylko złodzie­je kieszonkowi bluźnili świętym sprawom, to stałyby one inaczej, aniżeli stoją. To smutne, że nietylko z nich rekrutują się blu- ¿niercy...

Otóż, biedny panie Jerzy, gdyby broszura twoja nie okazywała wyraźnie rozstroju umy­słowego, to mogłaby ona oburzyć i spro­wadzić nietylko słowne ale więcej dotkliwe paszkwile. Ale od ciebie, biedny panie Jerzy, nikt nie wymaga odrowych poglądów i ro­zumnego patrzenia na sprawy narodowe. Uspokój się — gdyby tylko tacy jak ty, chorzy umysłowo, o kartaczowaniu i o po­słannictwie margrabiego Zygmunta mówili i pisali, to bluźnierstwa przeciw narodowi przeszłyby bez skutku. To smutne, że nie­tylko z twoich kolegów, biedny panie Je- .rzy, bluźniercy się rekrutują

Wracając jednak do poświęceń, zazna­czyć muszę, że od chwili kiedy pan Ar­tur Potocki postanowił nie ofiarowywać się dla kraju, dwóch kandydatów jednocześnie pragnęło go zastąpić. Trzeba przyznać, że

w tym wypadku poświęcenie było rzeczy­wiste. Nie malej dozy własnej abnegacji potrzeba, aby pozwolić zachwalać się np. swojemu ojcu, bez obswy, źe ta śmieszność rozniesie się po świecie. Mnie pamiętam raz tylko przed moją narzeczoną, moja ś. p. ciotka pochwaliła, że mam równie dobre jak ona serce i że za lat kilka będę kubek w kubek do niej podobny — i co powie­cie moi państwo ? o mało, że przez tę po­chwałę nie zostałem starym kawalerem. Otóż

0 los pana Jana Popiela mocno się obawiałem, bo kiedy aż ojciec musi świadczyć o do­brem sercu i dobrej głowie syna, to jakoś djabelnie wydaje się kuso z tem sercem

1 z tą głową. Nie uprzedzajmy jednak wy­padków, boć pan Popiel może być od wie­lu innych lepszy, a w każdym razie wolę go od pana Struszkiewicza. co rano trzy­mał ze «Sztandarem,» w południe przysię­gał wieczną miłość «Reformie,» a na pod­wieczorek smalił cholewki do «Czasu.» Ten rzeczywiście gwałtownie pragnął' poświęcić się wszystkim stronnictwom, niepomny, że wielu mężczyzn jednej damie służyć może, ale jeden mężczyzna wiele dam obsłużyć tylko w Turcji potrafi.

Oj ! źle się dzieje z naszemi stronnictwa­mi. Miałem szczęście kiedyś zauważyć, że w Krakowie oprócz stronnictw Hawełki, Wentzla i Fuchsa, najsilniejszem i najlepiej zorganizowanem jest stronnictwo panny Sta- chowiczównej. W ostatnim miesiącu pod­

niosło nadzwyczaj głowę stronnictwo panny Bocskaj i byłoby przyszło prawdopodobnie do walki, gdyby piękne przywódzczynie stronnictw nie opuściły Krakowa. Po ich od- jeździe ciężko będzie stworzyć jakiekolwiek stronnictwo i stańczyki zjedzą nas na śnia­danie. Bo niech tam Reforma daruje, ale założenie stronnictwa Arabiego-paszy mimo jej usiłowań niema szansy powodzenia. Cała nadzieja jeszcze w p. Aloizym Teleżyńskim i podpisanym kronikarzu, że przywieziemy z Przemyśla jaki nowy projekt organizacji stronnictwa i dziennik ku temu celowi za­łożymy,

Ale, ale... Byłbym o najważniejszej rze­czy zapomniał: Pan Marjan Sokołowski (pi­sze Czas) przebywa ze swoją rodziną w Że­giestowie, Pan Józef Wątróbski także, ale bez rodziny.

XII.

Dnia 20 Września.

Ze skruchą staję przed wami czytelnicy, nie mogąc wam dostarczyć zapowiedziane­go opisu wystawy przemyskiej. W chwili bowiem, kiedy miałem siadać do pociągu lwowskiego, wezwany zostałem do ratowa­

nia ojczyzny. Tak jest! — ja, a nie kto in­ny był tym, którego wybrał książę Bismark za narzędzie Opatrzności, a jeżeli Nord, allg.. Zeitung zaprzecza mojej rozmowie auten­tyczności, to tylko dlatego, że «Czas» po­pełniwszy plagiat ze spisanej przezemnie roz­mowy, odjął jej świeżość naturalną na ko­rzyść mglistych frazesów. Czuję się więc w obowiązku ogłosić ją drukiem, a choć myśl i tendencja jest taż sama, co w roz­mowie przez «Czas ogłoszonej, każdy po­zna łatwo różnicę, jaka między niemi za­chodzi w samym sposobie przedstawienia sprawy.

Oto więc autentyczna relacja :

Dnia 5-go września listonosz Wojciech Du­da przyniósł mi list z pieniędzmi zapieczęto­wany pikelhaubą z laku i dwoma pruskiemi orłami. Otworzywszy go znalazłem wewnątrz 50 Mrk. i następujące pismo:

«Szlachetny mężu! Ajent mój policyjny Fritz Donnerwetter wydał o tobie nader przychylną opinję. a mianowicie, źe się nie buntujesz przeciw «Baranom» a z warchol- stwem lwowskiem nic nie masz do czynie- nienia. Na podstawie tej informacji ugrun­towałem się w przekonaniu, że jesteś zasad konserwatywnych i monarchicznych, a przy- tem patrjotą gorącym, a jednak liczącym się ze stanem rzeczy. Załączam ci więc 50 Mrk inko Reisegeld, prosząc cię, szla­chetny mężu, abyś zechciał odwiedzić mnie

w Warzynie, gdyż pragnąłbym z tobą o tem i owem popadać.

Łączę wyraz szerokiego poważania etc. etc.

Otto v. Bismark m. p.»

Jako więc «patrjota gorący, a liczący się ze stanem rzeczy,» wybrałem się w podróż. Nawiasem mówiąc owe 50 Mrk. skradziono mi w Berlinie, jako . też i zegarek cylinder pozłacany. Złożywszy to na ołtarzu sprawy, przybyłem do Warzina.

Po przyjęciu prostem, miałem z kancle­rzem rozmowę, którą tu z pamięci spisuję.

Ks. £. Jakże zdrowie ?

Ja. Serdecznie dziękuję — niczego. Mały tylko reumatyzm w prawej nodze

Ks* B. To chwała Bogu! chwała Bogu! A jakże dziateczki?

ja. Zdrowe, dziękuję. Nepcio tylko ma lekki katarek, a Zonia trochę jakoś gry- maśna...

Ks. B. To pewno na ząbki A jakże

tam pogoda ?

Ja. Fatalna! Deszcz leje, a leje. Czy księ­ciu się tu nie nudzi w Warzynie?

Ks. B. Nie, zwłaszcza, że pracuję obecnie nad sprawą polską, lubo nie wiem czy ona egzystuje

Ja. Egzystuje, egzystuje — słowo honoru daję. Tylko zwracam uwagę Ekscellencji, że te słowa nikogo nie wiążą, bo ja nie mam upoważnienia mówić o tem, że sprawa pol­ska egzystuje.

Ks. B. Ja również się zastrzegam, że mó­wię prywatnie, gdyż książę kanclerz nie dał mi upoważnienia. Ja tylko tak sobie, pour passer le [temps. Radbym poznać opinje poważnych i umiarkowanych Polaków, do których pana zaliczam.

Ja (głośno). O! Ekscellencjo! — Wykrzy­knik ten jednak proszę uważać za całkiem prywatny, nie wiążący moich rodaków.

Ks. B. Cieszy mnie, że pan tak dobrze

odgrywa rolę. Mówię to jednak prywatnie

Otóż, uważasz pan, mam wielką ochotę po­bić się (całkiem prywatnie) z Moskalami, cóż pan na to?

Ja. Cudowna idea, jak mówi Szekspir i pan Marjan Sokołowski — ale zastrzegam się, że to tylko moje własne zdanie. A da so­bie Ekscellencja radę?

As. B.. Pi, pi, pi,—jeszcze czego. Zerżnę, jak Boga kocham—i Polskę odbuduję. Tyl­ko ja nie wiem jakiej wy Polski chcecie ?

Ja. Z trafikami, loterją, szambelanami i o- peretką, Ekscellencjo! Jestto moje zdanie, ale mam nadzieję, że je wielu podziela

Ks. B. O to mniejsza, ale tu idzie uwa­żasz pan o granice. Otóż, jak wielkiej wy Polski chcecie? czy takiej od morza do mo­rza, czy też takiej od Pędzichowa po Grze­górzki ?

Ja. Ja dalibóg nie wiem. Bo to uważa Ekscellencja, jeden humorysta powiedział, że chciałby choć raz wykąpać się w pol­skim oceanie, a znowu, pan Paweł wskrze­

szenie rzeczypospolitej krakowskiej uważał­by już za wystarczające. Ja bo... ten tego

byłbym za... za., ot! tak za... 2ma tysiąca­mi mil kwadratowych

Ks. B. Ho! ho! ho! Daj kurze grzędę

Ja. Ekceilencjo! ja nie kura, a jeżeli ku­ra to tylko prywatnie. Ja nic nie wiem, ja nie mam upoważnienia, ja się zastrzegam, ja bardzo przepraszam... ja nie ten tego... Niech Ekscellencja to uważa, jak gdyby ni­gdy nic...

Ks. B. Wróćmy więc do rzeczywistości. Co pan myślisz...

Ja. Ja nic nie myślę Ekscellencjo ! uchowaj Boże, ja nic nie myślę, ja nigdy nie myśla­łem, ja nigdy myśleć nie będę. Aj, aj, Eks­cellencjo ! daj mi pokój...., (ochłonąwszy) Bardzo byłbym szczęśliwym, gdybym mógł wiedzieć, co Ekscellencja rzeczywistością na­zywasz? Może... może... tak tysiąc mil kwa­dratowych ?

Ks. B. Czy to ostatnie pańskie słowo ? Ja. Oczywiście, że nie! Ja i na 500

przystanę

Ks. B. A dwieście nie łaska?

Ja. Dobrze, dobrze, ja jeszcze dla zgody co opuszczę. Ja nic o żadnej geograficznej Polsce wiedzieć nie chcę, mnie idzie tylko

o polityczną. Sam książę wiesz, jakiem być może państewko, któreby mogło stać samo, aby się nie przewróciło. Sądzę, że najlepiej byłoby dać mu podpórkę przez powiązanie z jaką dynastją.

Ks. B. A jak się dynastja, panie dobro­dzieju, przewróci ?

Ja. O! Książe ! Dynastja, wasza książęca mości, jestto dynastja, a dynastja to nie

byle co, nie hetka pętelka Zastrzegam się,

źe to moje osobiste przekonanie.

Ks. B* Proszę się dalej i jaśniej tłuma- C2yć.

Ja. To bardzo trudno, ale spróbuję. Rosja ma siłę zaczepną, i odporną—może iść naprzód albo zaczekać. Wy jeżeli zechcecie to pój­dziecie, a jak nie zechcecie to nie pójdzie­cie. Jak pójdziecie to zwyciężycie i pójdzie­cie, gdzie zechcecie, ale Rossji nie rozbie­rzecie. Co poczniecie?, gdzie staniecie? Pój­dziecie i stać będziecie i czekać poł wieku będziecie, niczem się nie uwieńczycie i nie spotęgujecie. Ergo: wielkie księstwo war­szawskie na wzór byłego krakowskiego to jest to co wam zrobić wypadnie, — bę­dziecie mieli coś...

Ks. B, Tere-fere-kuku... Ale, ale: jakże wy tam z Rossją? nie pogodzicie się czasem?

Ja. To trudna odpowiedź, ale jeżeli się nie mylę, to: nigdy! Chyba, gdyby... ale ja w to nie wierzę.

Ks. B. Oj filut z waćpana, filut. Panu Bo­gu świeczkę i djabłu ogarek. Prawdziwy dy­plomata, kuty na cztery nogi

Ja. Co książę o czterech nogach mówi?

Ks. B. Et! wyrwało się. Ale, powiedz mi mój mości dobrodzieju, macie wy arysto­krację ?

Ja. Trudno ją zliczyć wasza książęca mości— jest jej jak gwiazd na niebie. W powiecie,w któ­rym ja mieszkam, oprócz 22 właścicieli dobr są jeszcze hrabiami: starosta, komisarz, koncepts-praktykant, inspektor powiatowy, dwóch inżynierów drogowych, 12-stu dzier­żawców, nie licząc ekonomów i propinatorów* którzy za lat 20 lub 30 hrabiami święcie

zostana

* _

Ks. B. Pi, pi, pi — no, no, no! Toś pan pewnie z Galicji? A demokraty, nihilisty, sa u was?

*

Ja. Wszystko to siedzi w mysiej dziurze, a jak któremu przed wyborami rękę po­dam, to skacze z radości. Hołota i basta!

Ks. B. A dlaczego pozwoliliście na sza­leństwo r. 1863?

Ja. O! bo my, książę, jesteśmy silni, gdy się na czem oprzeć mamy. Gdyby nas rząd popierał i gdybyśmy mieli władzę w ręku, to takiego byśmy im bigosu narobili, żeby ruski miesiąc popamiętali. Tak, my jesteśmy najsilniejsi — proszę nam dać tylko władzę.

Ks. B. Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę... W razie poparcia przez rząd 1 przypusz­czenia do rządu liberałów, a nawet nihilistow, to ci również by silni byli. To nie sztuka być silnym, jak się ma dobre plecy — to każdy potrafi.

Ja. O! Książe — to się nie godzi równać nas z nihilistami

Kii. B. Mniejsza o to. Ajakuwasz ideą monarchiczną ?

Ja. Stoi jak mur, — tak, dobrzem po­wiedział, jak mur stoi. My jesteśmy z krwi monarchistami, my nawet (nie chwaląc się) mamy miedzy sobą wielu kandydatów do tronu: hr. Alfred, hr. Artur, książę Adam, książę Władysław, margrabia Zygmunt, pan Mikołaj, kolega nareszcie Waszej Ekscel-

lencji; Ekscellencja Paweł

K$. B. Fiu, fiu, fiu — długa litanja. No! dziękuję panu, żeś się fatygował. Jak mi kartofle obrodzą, to przyszlę panu kilka korcy. Do widzenia — w innych okoliczno­ściach.

Ja. W innych okolicznościach ? Dlaczego w innych? Wszak moje okoliczności są czar­ne i świeżo z pracowni Lipczyńskiego wy-

szłe..... Jestto moje zdanie prywatne

Ks. B. Ależ... ja mówię o okolicznościach politycznych.

Ja. Przepraszam. Padam do nóg, całuję raczki. Habe die Ehre.

XIII.

Dnia 5 Października.

podróż kronikarza do ¡Lwowa w missji polity* cznej. HsO znaczy siatka w sali sejmowej? ^o* icinność ks. '¿Edwarda podolskiego. Ogólne uwa­gi nad ¡Lwowem, jego życiem i zwyczajami.

Zaledwie powróciłem*z Warzina i wydru­kowałem w Przeglądzie sprawozdanie moje

z rozmowy z księciem Bismarkiem, otrzy­małem wezwanie od marszałka Zyblikiewi- cza, abym dla dalszego ratowania ojczyzny przybył niezwłocznie do Lwowa. Znającym bliżej moje serdeczne stosunki z panem Mi­kołajem łatwo będzie zrozumieć, że nie na­myślałem się ani chwili i podążyłem do gro­du unieśmiertelnionego sławą Naftuły, «ina­czej myślących,» pobytem prof Jagermana, wierszami Deotymy itd.

Na kolei zastałem oczekujące już na mnie siwki marszałkowskie i deputację «Łączno­ści i Zgody.» Po mówce zaczynającej się od: «Witajcie mi panowie!» a kończącej się wyrazami: «wierzajcie mi, że jedynie dobro kraju mając na oku» etc. etc. — udałem się prosto do sali sejmowej, gdzie różowy bilet otworzył mi podwoje loży dziennikarskiej.. Spojrzałem na dół i oczom moim przedsta­wiła się śmietanka naszej intelligencji, rpo- kratkowana symetrycznie za pomocą zawie­szonej siatki drucianej. Siatka ta, jak mnie objaśniono, służy na wypadek, gdyby zen- tuzjazmowana działalnością sejmujących pu­bliczność chciała rzucić się im w objęcia, bez względu na możność skręcenia karku,—oraz jako obrona posłów przed dowodami sym- patji w postaci zgniłych jabłek, jaj i poma­rańczy. Inni uważają tę siatkę jako symbol łowienia ryb w mętnej wodzie; inni chcą w niej widzieć tamę dla przeciskającego się z góry światła, w obawie, aby zbytek ja­sności w głowach sejmujących nie przyniósł

krajowi tychże strat, jakach mu przysporzy­ła już «hiperprodukcja intelligencji.» Sa wre­szcie zdania, że w sieć tę mają być łowione pożyteczne pomysły i niezależne opinje, aby nie przeszły do wiadomości «ulicy,» nieu- miejącej uczcić i poszanować «inaczej my­ślących.» Ubliżającem zaś uważam przypu­szczenie, jakoby gatunek fyomo politicus po­trzebował być oddzielony od publiczności takąż siatką, jakiej używają w zoologicznych ogrodach dla innych gatunków ssaków (mam­malia).

Bądź co bądź siatka istnieje, a pan mar- szaiek za nią jeszcze sympatyczniej niż zwy­kle wygląda. Całus jaki mu przesłałem zło­ży, rozchmurzył jego oblicze, lecz grubo za to zirytował siedzącego obok mnie kore­spondenta do Gazet: Polskiej i Krakowskiej, który przyzwyczajony zbierać wszystkie okru­chy łaski pańskiej, srodze się obruszył na intruza, co bez zginania karku otrzymał w darze ponętny uśmiech marszałka. Zape­wniłem tego jegomościa, że przebywam we Lwowie tylko czasowo i że przyjazne uspo­sobienie dla mnie byłego prezydenta Kra­kowa przeszło już na karty historji,—jak z je­dnej zatem strony darmo obopólną sympa- tję zniszczyćby usiłował, tak z drugiej stro­ny może być pewny, żc urzędu nadworne­go piszczyka jako «obcomiastowiec» pozba­wić go nie mam zamiaru.

Po tem wyjaśnieniu przypatrywałem się -ciekawie luminarzom naszym, skwapliwie

chwytając każde ich słowo. Danem mi było trafić na posiedzenie nadzwyczaj zajmujące, a mianowicie na obrady nad kwestją utworze­nia posad protokólisty i archiwisty wydzia- ' łu rachunkowego, oraz na walkę o to: czy gmina Krępanina ma należeć do sądu w Za­leszczykach, a gmina Dławiduda do sądu w Złoczowie ? Z niepokojem przysłuchiwa­łem się tokowi obrad, które dzięki patrjo- tycznej a konserwatywnej większości, dzięki wreszcie energji i poświęceniu się marszałka, ukończyły się tryumiem protokólistow i Dła- widudzian. Ze smutkiem za to przyjąłem wy­nik głosowania nad wnioskiem posła Staro- wiejskiego, żądającym szczególnego zaopie­kowania się kraju przemysłem gorzelnianym, jako jedynym przemysłem, jaki na naszym gruncie pomyślnie się rozwija. Ze zgrozą uj­rzałem, że oprócz dwunastu hrabiów i jedy- nastu braci szlachty — nikt więcej nie pod­niósł ręki, a nawet nasz hrabia profesor pod­niósł ją nieśmiało. Na 23 głosy zatem tylko, my dbali o dobro kraju konserwatyści, my rozmawiający z Bismarkiem politycy, my koncessjonowani i wyłącznie uprzywilejowani c. k. patryocl, — liczyć możemy. 2jch mę­żów tylko nie zaparło się przekonań, 23ch mężów nie zerwało z tradycją. Próżną oka­zała się nadzieja, że dojdziemy do własnej rodzimej krajowej benedyktynki — łańcu­cka żytniówka dla tych liberałów 1 fałszy­wych konserwatystów ma być ostatnim wy­razem naszego przemysłu! Oby nigdy praw-

dziwa litewska starka nie zrosiła ich warg bezecnych, oby boski koniak nie stał się nigdy nagrodą ich prac i Irudów, oby się nigdy nie upili rataiją i w dobrach swych, (jeżeli je mają) nigdy nie widzieli chłopa pijanego!

Zgorszony sejmem, opuściłem go mani­festacyjnie a spojrzenie, jakie posłałem z lo­ży dziennikarskiej posłowi Hausnerowi, mo­gło go przekonać jak jego nihilistyczne in­trygi, do których zaliczam i wynik głoso­wania nad gorzelniami, przejmują mnie wstrę­tem i pogardą. W celu poparcia przemysłu krajowego udałem się na śniadanie do Ma­łeckiego, gdzie po paru kieliszkach poma- rańczówki, kilku łutach kawioru, małym pstrążku i kieliszeczku «creme de Mocca» uspokoiłem się nareszcie i ochłonąłem z obu­rzenia.

Tymczasem wiadomość o moim przyje- ździe rozeszła się po mieście. W hotelu zna­lazłem karty wizytowe wielu dygnitarzy tak cywilnych jak i wojskowych, oraz za­proszenie na obiad do księdza Edwarda Podolskiego. W salonach tej głównej pod­pory kościoła zastałem już oczekujących na mnie oprócz gospodarza panów : Gniewosza, Jana Popiela, Tadeusza Romanowicza, Ber­narda Kalickiego, Bolesława Czerwieńskiego, prof. Jagermana, księdza Kalinkę i Jana Lama. Przybycie marszałka Zyblikiewicza wraz z drem Zulińskim dało hasło do obiadu. Przy stole wniósł X. Podolski toast na cześć

moją, ja na cześć marszałka, marszałek na cześć dra Żulińskiego; dalej pan Jagerman pił zdrowie pana Lama, pan Lam zdrowie gospodarza, X. Kalinka zdrowie p. Gniewo­sza itd. itd. Po wzniosiem «kochajmy się,* wygłoszonem przez p. Romanowicza, przy­stąpiliśmy do ważnych obrad nad polityką zewnętrzną kraju, ten bowiem a nie inny był cel mego przybycia. Zapadłe uchwały postanowiono okryć tajemnicą, upoważniw­szy mnie przytem nietylko do drugiej roz­mowy z Bismarkiem, ale nawet do konfe­rowania z Gladstonem, Tołstojem, margra­bią Wielopolskim, Andrassym, a nawet z pa­nem Pawłem Popielem.

Spełniwszy swoją misję zabawiłem jesz­cze «incognito» parę dni we Lwowie, gdzie kilka ciekawych zrobiłem spostrzeżeń.

Przedewszystkiem zaimponowała mi oszczę­dność rady miasta. Wyszedłszy wieczorem na ulicę, uderzony zostałem panującą po­wszechnie ciemnością. Z początku mniema­łem, żtf Lwów dotychczas gazu 11 siebie nie zaprowadził, ale bliższe spotkanie się głowy mojej z lampą gazową dotykalnie mnie prze­konało o fałszywości mego przypuszczenia. Objaśniono mnie wreszcie, że z powodu nie­zadługo oczekiwanej pełni księżyca, Rada miejska dla oszczędności nie każe oświecać miasta. Nawet w Pacanowie nie spodziewa­łem się spotkać z podobną logiką i tylko bliskością Lwowa od Mościsk zdołałem wy­tłumaczyć sobie to ciekawe rozporządzenie.

Prawdopobnie bowiem większa część rady lwowskiej pochodzi z tej słynnej jarmarka­mi końskiemi i przy sio wiowemi «fujarami» miejscowości. Wrodzona moralność, będąca nieodłączną zaletą wszelkich «fujar,» nie mo­że obojętnie patrzeć na ludzi wieczorami po ulicach chodzących i chce ich odebraniem światła przymusić do porządnego żywota. Światło wreszcie samo, jako takie, srodze razi obywateli z Mościsk, a nieodłączne ró­wnież od «fujarostwa» dobre serce czuwa nad ułatwieniem interesu miejscowym zło­dziejom. Oprócz jednak bliskości Mościsk, wpływają zapewne na owo «ociemnianie» ulic lunatycy zasiadający w radzie, albo też mężowie, co pod pozorem lunatyzmu cho­dzą przy blasku księżyca od Naftuły do Stattmiillera, a zawadziwszy o Federowicza zasypiają na łonie «okocimskiego,» zapom­niawszy o czekających na nich połowicach. Jaka wreszcie jest przyczyna, taka jest, dość, że w środkowej Europie znajduje się stuty­sięczne miasto wydające rozporządzenia we­dług zmian księżyca, a więc prawdopodo­bnie i według «prawdziwego egipskiego sen­nika,» którego wydanie zawdzięczamy oby­watelskiej gorliwości p. Himelblaua.

Zwróciła także uwagę moją we Lwowie czystość demokratycznych zasad, jaką prze­siąknięci są obywatele tego grodu. Chara- kterystyczem jest naprzykład, że kiedy u nas w rozmowie potocznej używamy wyrażenia: «nie mógłbym się zupełnie zgodzić na to,

coś pan powiedział» — we Lwowie krócej myśl tę wyrażają słowami: «jesteś pan głu­pi!;» zamiast: «pan się mylisz,» mówią, «je­steś pan... kwiczoł;» a kiedy całkiem grze­cznie chcą komuś dać do zrozumienia, że

* /

nie podzielają jego zapatrywań, czynią to za pomocą wyrazów: «jesteś pan bydlę!» Wpra­wdzie niejednokrotnie zdarzyło mi się tę samą myśl słowem lub pismem wyraz ć, ale czyniłem to w tej formie, źe dotycząca oso­ba z miłym uśmiechem przyjmowała kom­plement i czuła się poniekąd zobowiązaną za słodki sosik, jakim oblałem nieco gorzką potrawę. Otóż we Lwowie są pod tym wzglę­dem ludzie szczersi, demokratyczniejsi. Te­raz też dopiero przyszedłem do przekona­nia, że wymyślania aPrzeglądu Lwowskie­go» pochodzą nie ze z?ego serca, a z na- wyczki i czystego demokratyzmu.

Jeżeli o zwyczajach mowa, warto także zanotować, że w jednej z restauracyj lwow­skich niema zwyczaju dawania pół porcji beefsztyka dla tej prostej przyczyny, źe ca­ła porcja nie przechodzi objętością krakow­skiej pół porcji, kosztuje zaś tyleż, co na­sza cała. Jest także przyjęty tam zwyczaj liczenia bezwarunkowo 4 centów za bułki przy jedzeniu, choćby obiadujący czuł buł- kowstręt i choćby mu nawet jak mnie buł­ki nie pokazano. Iwtem również przebija się myśl demokratyczna: zrównanie wszystkich pod względem płacenia za niezjedzone bułki.

Dostrzegłem dalej niesłychaną grzeczność» jaką Lwów odznacza się w godzinach wie­czornych, zwłaszcza pomiędzy io-tą a 12-tą* Nie było bowiem dnia, aby mnie wracają­cego o tej porze do hotelu nie zaczepiło kilku przynajmniej jegomościów z ofiaro­waniem wszelkich usług, a nawet zaspoko­jenia potrzeb serca. Tej grzeczności w tak wielkim stopniu nigdzie mi się na całej prze­strzeni ziemi naszej spotkać nie zdarzyło, a nawet, o ile sobie przypominam, za grze­czność taką obchodzą się w niektórych miej­scach bardzo niegrzecznie, ot tak nieprzy- mierzając jak we Lwowie z panem Soroką, a w Krakowie z panem Jahnem, mimo opieki, jaką nad nim rozciągnął Przegląd Tygod­niowy.

Więcej ciekawego na razie we Lwowie nic nie zauważyłem. Zapłaciwszy więc ra­chunek w «Hotel de 1’Europe,» w którym to rachunku, jak stało u dołu w uwadze, portier nie był «w serwisie liczony,» co zresztą jest rzeczą naturalną, boć portier nie filiżanka, ani spodeczek, aby go do serwisu zaliczać, — poczekałem na -przestanku (tak) tramwaju, który wbrew napisowi na tablicy jechać nie przestały a tylko przystanął, dla za­brania waszego kronikarza na dworzec ko­lei Karola Ludwika, zkąd pospiesznym «pa­rowozem» przybyłem napowrót w mury Kra­kowa, ku niepomiernej radości p. Marjana Sokołowskiego.

XIV.

Dnia 5 Listopada

Europejskość Krakowa, tak mocno przez niechętnych podejrzywana, stała się faktem, odkąd tramwaje, ten szczyt europejskiej cy­wilizacji, przeszły z dziedziny mytu w dzie­dzinę rzeczywistości. Z dumą teraz każdy krakowianin powiedzieć może: «a co? mo­że Kraków nie Europa? Poczekajcie, nie minie sto lat, a i kanalizację mieć będziemy, i wodę z pod Wiednia sprowadzimy, i te­lefonami gadać będziemy, a nawet pomnik na rynku Mickiewiczowi postawimy.»

Rzeczywiście wstąpiła w nas otucha wiel­ka. Może od czasu założenia kawiarni Reh- mana nie było tyle pogody i pewności sie­bie na licach Krakowian. W dzień W. W. Świętych kto mógł i jak mógł pchał się do tramwaju, aby wyjeździć pomnik Mickiewi­czowi. Widząc to jeden z radzców miej­skich, powziął zamiar zaproponować miastu odkupienie tramwajów i używanie ich na cele publiczne. W Poniedziałek naprzykład bę­dziemy jeździli na restaurację zamku, we Wtorek na podstemplowanie Sukiennic, we Środę na sprowadzenie zwłok Mickiewicza, we Czwartek na utworzenie Muzeum Naro­dowego, w Piątek na wodociągi, w Sobotę na transport żydów do Palestyny, w Nie­dzielę na Towarzystwa: Śtej Salomei, Sgo Łukasza i Sgo ‘Wincentego d Paulo. Dochod

z tramwaju podczas Świąt Bożego Naro­dzenia obrócimy na zakupienie sobie w Wie­dniu trzeciego ministra-rodaka, bo dobrego nigdy za wiele; w Suche dni wyjeżdżać bę­dziemy oświatę ludową, w Trzy Króle sub­wencję dla resursy magnackiej; każdego pierwszego w miesiącach zimowych poje- dziemy na węgle dla artystów i literatów ; dochód w kuczki przeznaczymy na budo­wę giełdy na miejscu kościółka Śgo Wojcie­cha, a czysty zysk z każdego 29go Lutego na odbudowanie Polski, naturalnie w grani­cach dozwolonych przez c. k. prokuratorję.

Myśl te szanownego radcy, którą lu w stre­szczeniu przedstawiłem, popieram najgorę­cej, pewny, że tylko tym sposobem wydo­staniemy odpowiednie fundusze na rozkwit przytoczonych idei i instytucyj, a co za tem idzie na rozwój miasta, kraju i narodu. Olśniony projektem, pragnąłem przenieść na papier wzbierające uczucie, ale ile razy chcia­łem dobrać rym do tramwaj, zawsze wpadało mi pod pióro popularne aj~waj, które mimo całej popularności i sympatyczności psuło mi harmonję myśli. Obawiałem się bowiem* abym wpadłszy na tory aj-waju, nie puścił się w krainę antysemityzmu, co mogłoby wy­wołać protestacje, interpelacje i interpretacje, które zaprowadziłyby przed kratki sądowe, gdzie wysoki trybunał musiałby orzekać kto ma rację i ile mu za nią zapłacić wy­pada.

Gdyby to uczucie bojaźni nie było obcem jednemu żyjącemu niegdyś znakomitemu lc~ ¿bicie, byłby dał pokój hebrajczykom i kroniki nie opisywałyby przebiegu tej ciekawej spra­wy. Ale znakomity on lecfyita, przyszedłszy do przekonania, że hebrajczycy dlatego za­mordowali Jezusa, aby później robić dobry geszeft na jego portretach i książkach do nabożeństwa, postanowił jednem uderzeniem grunwaldzkiej prawicy zamordować honor żydowski i wypędzić jego posiadaczy z przy­bytku sztuki. «Przyszedłszy tedy—są słowa kroniki—do uczniów swoich, rzekł maż ów: «Mężowie Izraelscy, słuchajcie słów tych męża pochwalonego u was mocami i cuda­mi i znamionami

. «W przybytku tym nie wolno ani wekslo­wać, ani losów saskich sprzedawać, ani lo­sów krzyża czerwonego....

«A ktoby to czynił mimo słów moich, wygnanym będzie sromotnie.

«Powiadam wam: złą latoroślą jesteście i zginiecie marnie,

«Precz ztąd! hebrajczycy, — są słowa moje i sekretarza mojego, który urodził się z łaski mojej na zgubę waszą.*

Choć cięcie nie było według prawideł sztuki, ale tak mocne, że uczuli je ci na­wet, co nic nie oberwali, jako oddzieleni całą długością prawie Iinji tramwajowej od placu boju. Zebrali się tedy notable narodu, aby się naradzić — a co uradzili opiewają dalsze słowa kroniki:

«A było mężów około dwudziestu dwóch. «Najstarszy wziąwszy dwie rybie i pięcio­ro chleba obdzielił je, aby nakarmiwszy cia­ło zasilili dusze swoje,

«1 jedli wszyscy i najedli się i rzekli:» ra­dzić będziemy!

«Okropny bowiem cios wymierzył on Le- chita w serca nasze, a cała ziemia nasza od Wilanda aż po Podgórz zatrzęsła się w posadach swych.»

«1 rzekł jeden z mężów: schwytajmy go i będzie naigrawan, i ubiczowan i oplwan, a ubiczowawszy zamordujemy go.

*1 rzekł drugi: Głupi ty! Ażaliż nie mają Iechici wachmanów i innego zbrojnego luda? na co nam strzeliwanie i zabójstwo?

«Trzeci mówił zaś: Meine Herren, wir

sind Lechiten *

«Przyklasnęli mu wszyscy, mówiąc: erhat recht — trzeba z tego spisać ein Protocoll.

«Spisali tedy i podpisali się wszyscy, a ci co nie umieli dali znak krzyża świętego. «Nazwali zaś ono pisanie protestem,»

Tyle jest słów kroniki drukowanej, ustna zaś powiada jeszcze, że jeden z owych «pro­testantów» nieładnie się wyraził o ^eĄicie, który od sądu zadosyćuczynienia zażądał. Czy sąd ten się odbył, nie mogłem nigdzie wyczytać, ale myślę, że Lechita dał pokój sądom, bo te obrazy nie zmywają, a szko­dzą skarżącym i ich sekretarzom. Tyle tyl­ko wiem: że wiadomość o sadzie rozwese-

*

liła hebrajczyków, oraz pewnfego kauzyper-

dę, który chciał wyłożyć odrazuto, «co od lat 25ciu w żołądku nosił,» Jeżeli do tego przyszło, nie zazdroszczę sędziemu, skarżą­cemu, oskarżonemu, świadkom i publiczno­ści — chyba, że sąd odbył się pod gołem niebem.

Jak wreszcie niebezpieczna rzecz «wodzić się po sądach» przekonałem się sam pół roku temu. Pewne zacne towarzystwo złożone z ma­łych lechitów i dużych hebrajczyków uczy­niło zamach na moją własność i dostało się przed kratki sądowe. Występowałem w spra­wie jako świadek a zarazem i współoskar- życiel i dowiedziałem się z ust uczonego hebrajczyka, że właściwie złodziejem jestem ja, a oskarżeni niewinnie cierpią za jnnie. Gdybym bowiem nie był lekkomyślnym i żelaznemi sztabami bramy opatrzył, trzy­mał dwóch stróżów, a w oknach samotrza- ski, nie byłbym zachęcił porządnych oby­wateli do targnięcia się na moją własność. Słowa były tak wymowne i przekonywują­ce, że ze zdziwieniem dowiedziałem o uwol­nieniu mnie od odpowiedzialności i zasą­dzenia braci w Izraelu wraz z dwoma ma­łymi lechitami na trzy miesiące tak nazwa­nej kozy. W każdym razie zostałem tak publicznie zbesztan, oplwan i zniweczon, że wyglądałem jakbym był post coitum (po po­wstaniu) i poprzysiągłem odtąd każdemu złodziejowi mego mienia dać na piwo, aby tylko nie wodził mnie po sądach.

A propos owego powstania, które według słownika fiirstenhofskiego nazywa się coitus, wypada powstać i ukłonić się Jasiowi, co tak zdrowemi rady obdarza Stasia i Józia. Jeżeli Staś i Józio nie są niegrzecznemi dzie­ćmi, to muszą przyznać wiele prawdy «Po­lityce Nerwów» Jasia, pomijając niektóre jej dziwactwa i wstęp zbyt coitusowy. Samo rozejście się tej broszury w liczbie kilku ty­sięcy egzemplarzy i podskoczenie jej kursu z zera na 30 centów, jest dowodem jej żywo­tności, a choć mi ktoś zarzuci, że nie sztuka rozdać kilka tysięcy egzemplarzy za darmo, to przyznając mu słuszność dodam: źe sztu­ką jest, aby rzecz rozdaną za darmo wszy­scy ęzytali. Szkoda tylko, że nie wyszła ona nieco wcześniej np. przed powstaniem (an­tę coitum) nowego wydziału Koła literackie­go we Lwowie. Ze względu bowiem na pro­ponowane w niej rozmaite «unje» możeby Koło literackie lwowskie zrozumiało potrze­bę unji ze zdrowym rozsądkiem i na czele swojem postawiło kogoś, o którym słychać w literaturze. Całe szczeście, że koło lwów- skie nie jest jak krakowskie «artystyczno- literackiem» gdyż w takim razie nie wie­dzielibyśmy czy ks. Roman Czartoryski jest artystą czy literatem, tak zaś wiemy na pewno, źe jest literatem i to prezesem lite­ratów lwowskich, między którymi są prze­cież Małeccy, Lamy itd. Musi to więc być gruby literat, piszący zapewne pod pseu­donimem T. T. Jeża lub Ekstazy, której

pobyt w Klekotowie opisuje teraz pan Lam ze ścisłością historyczną. Zawołajmy więc: Wiwat koło literackie Iście Iwowsko-demokrackie,

W ktorem dosiedli pegaza Książe Roman i Ekstaza. Hop, hop!

Alboźmy to jacy tacy A nie chłopcy, nie lwowiacy,

Zapaleni demokraci I książęcy literaci. Hop, hop!

W zeszłym roku przy Ekstazie Lataliśmy jakby pazie,

Teraz znowu wielcy, mali,

Przy ks ęciu bedziem skakali. Hop! hop!

XV.

Dnia 5 Grudnia

%,rakbw na wulkanie. Reformacja gazety jKra- kowskiej. U^esztki kapitału opuszczają V\cformę. cWalka stronnictw. poświęcenia sig i anons kro-

nikarza.

Wypadki ostatnich dni postępowały tak szybko po sobie, że trudno na razie zdać z ich przebiegu sprawę. Historja najlepiej się pisze wówczas, kiedy namiętności ostygają, pozwalając na krytyczne i bezstronne oce­

nienie wypadków. Mając to na względzie, zastrzegam sobie głos na przyszłość, obe­cnie zaś poprzestaję na suchem chronolo- gicznem zestawieniu faktów.

3)nia 22 listopada linja telegraficzna Für- stenhof-Kraków spociła się od pracy. Drut z natężenia trząsł się jak w febrze. Wyraz dumm przerwał na chwilę komunikację. Cały Fürstenhof ze zdumieniem dowiedział się, że oficjaliści wielkiego autora «Polityki ner­wów» zbuntowali się i wypowiedzieli mu posłuszeństwo. Ambassada dworu fiirsten- hofskiego w Krakowie udała się o pomoc zbrojną do sprzyjaźnionych mocarstw: «Cza­su» i «Gazety Krakowskiej.»

2)nia 23go t. m. Jenerał Albedyński, Bi­smark i p. Marjan Sokołowski przesłali do Fürstenhofu wyrazy kondolencji. Dyktator rzeczypospolitej «Ubezpieczeń» przesłał no­tę dyplomatyczną, radzącą obrażonemu mo­carzowi, aby porzuciwszy stanowczo po­litykę reformujęcę.) zajął się zaprowadzeniem plantacyj nerwów politycznych na gruncie tarnowskim, obiecując mu skuteczne popar­cie tak ante jak i post coitum. Zebrana w Fiir- stenhofie rada nadzwyczajna ministrów u- chwaliła:

i mo—milczeniem pogardy przyjąć bunt oficjalistów,

2-do — cofnąć im subsydja rządowe,

3-io — wziąść w arendę rozum publiczny tarnowian,

4-to—wezwać do współdziałania «resztki» sił umysłowych Gazety Krakowskiej.

2)nia 24 i. m. ojcowie Reformaci wypo­wiedzieli jawnie swe posłuszeństwo fursten- hofskiemu papieżowi. Apostazja ta przej- muje zgrozą papieża i zmusza go do zabra­nia kleinigkeitow wraz z resztkami funduszów i udania się osobiście do Krakowa.

3)nta 25<jo schizma Reformatów wywołuje radość nuędy samami, gołębiami i cielętami. Na zwołanym sejmiku uchwalono przyjąć «resztki funduszu» z dodatkiem ich właściciela. Dla okazania głębokiego szacunku dla jego osoby postanowiono czyścić mu buty naj­lepszym szwarccm.

S)nia 26go rozeszły się straszne wiadomości. Jedni twierdzili, że dr. Czerwiński zakupił «Czas»i ma go zlać z Reformą, drudzy widzieli na własne oczy jak pięciu redaktoró w bez teki knuło spisek na życie dra Czerwiń­skiego. Hr, Ludwik Dębicki miał sprzeda­wać akcje na założenie nowego pisma po­litycznego w duchu socjalistycznym. Będą wychodziły następujące pisma: Reforma, No­wy Czas, Gazeta Krakowska, Chloroforma, Bzik furstenhofski, Czas, Nowa Gazeta Kra­kowska, Zlana Reforma z Gazetą Krakow­ską, Resztki funduszu i Połączone siły po­lityczne, Wlazł na gruszkę, Naród, Nćrwy, Coitus, Ante coitum, Post coitum, Staś i Jaś, Traba krakowska, Lamparterka polityczna i t/ d.

Redaktorowie bez teki nie tracą miny. «Dziennik rozporządzeń magistratu» zlewa się z «Przeglądem polskim.» Przeciętni kra­kowiacy zamiast o g. 9 ll2 kładą się spać dopiero o kwadrans na n-tą. Dr. Czerwiń­ski uznany zostaje za najlepszego improwi- zatora po Deotymie.

3)nia 27ao konfiskata listów pisanych do redakcji Keformy. Pokazuje się nowe pi­smo: «Gazeta Krakowska i Reforma», któ­re ma «połączyć siły polityczne narodu.» «Djabeł» chce ogłosić zagadkę do rozwiąza­nia kto jest siłą polityczną narodu: czy pan Szwarc, czy Dr. Czerwiński i jego resztki kapitału? Naród okropnie kpi sobie z «sił politycznych narodu« i zapytuje się telegra­ficznie ile jest jeszcze miejsc niezajętych w Kulparkowie. Odpowiedź: sześć. Chwała JBogu — pomieszczą się.

Wieczorem tegoż dnia ukazuje się plakat z zapowiedzią nowego pisma: Nowa Refor­ma. Ma być przez tychże samych redago­wana tak samo—no i nudna tak samo. Ma­tejko prosi Dra Czerwińskiego o pozwolenie zrobienia jego portretu do Muzeum narodo­wego. Prezydent miasta w obawie groźniej­szych zawikłań każe wytaczać sikawki. Prze­rażeni redaktorzy wszystkich dzienników i pism, nie wyjmując naszego «Przeglądu,» oświadczają, że i tak wody mają podostat- kiem. U Hawełki «trąbienie» do boju trwa <Io późnej nocy.

Shiia 28go poszukiwanie ogólne za fotogra­fią Dra Czerwińskiego. Niemiecki następca tronu przybywa do Krakowa, aby byłego «reformatora» a obecnie «siłę polityczną» osobiście poznać i uściskać. Książe Pless- Fiirstenstein przyznaje się do pokrewieństwa z panem na Furstenhofie. Konferencja dwu­godzinna następcy tronu niemieckiego z p. Szwarcem, skutkiem której pierwszy obo­wiązuje się uroczyście nie prenumerować «Nowej Reformy.» Gambetta dowiedziaw­szy się o tem i widząc, źe połączenie się «sił politycznych narodu» z «resztkami kapita­łu,» polityce jego ostatni cios zadaje, posta­nawia skończyć samobójstwem. Szczęściem kula przeszywa tylko ramię, skutkiem cze­go obawa groźniejszych zawikłań upada. Prezydent miasta wyjeżdża z raportem do Wiednia.

3)nia 29(/o «Nowa Reforma» drukuje mo­wę p. Jana Pawlikowskiego.

Tegoż dnia jako w wigilję św. Andrzeja wszystkie zlane i niezlane dzienniki leją ołów na wodę. «Czasowi» ulał się jeszcze jeden lokaj, «Gazecie Krakowskiej» artykuł wstę­pny mogący być czytanym z góry na doł lub z dołu do góry i to z jednakim skut­kiem, «Nowej Reformie» wreszcie ulała się figa i paczka hiszpańskich sentencyj.

3)nia 30qo «Nowa Reforma» drukuje mo­wę Jana Pawlikowskiego, oraz posyła kulkę w bok «Gazecie krakowskiej.» «Czas» pi­sze artykuł o «narodowym» magiku.

2>nta igo grudnia. «Nowa Reforma» dru­kuje mowę p. Jana Pawlikowskiego i otrzy­muje silnego kułaka od «Gazety krakow­skiej.» «Czas» pisze drugi artykuł o «naro­dowym» magiku.

3)nia 2go grudnia chwilowe zawieszenie broni. Uwagę publiczną odwraca od tere­nu walki malujący się na niebiesko sklep w Krzysztoforach. Wieść o nowym zakła­dzie gastronomicznym rozbiega się z szyb­kością błyskawicy. Postępowcy przyjmują ją z uniesieniem, konserwatyści zajmują wy­czekujące stanowisko. Zapach starych win i miodów, rozchodzący się z piwnicy w Krzy­sztoforach, łączy umiarkowanych konserwa­tystów z postępowcami. Stronnictwa Wen- tzla, Fuchsa, i Hawełki mają zamiar po­łączyć się do wspólnej walki przeciw po­wstającemu stronnictwu Jana Miki i spółki. Potrzeba założenia nowego dziennika w obro­nie interesów zagrożonych partyj uznaną zostaje również Pprzez stronnictwo Suskiego. Koalicja podnosi głowę—a co dalej będzie nie omieszkam donieść w przyszłym Nrze «Przeglądu.»

Na tem kończę chronologiczne zestawie- wienie faktów z ubiegłych dni dziesięciu i cofam się jeszcze na chwilę w dalszą prze­szłość. z powodu bowiem zaniedbania się w obowiązkach nie umieściłem w zeszłym Nrze «Przeglądu» kroniki, a co za tem idzie zapomniałem zanotować, iż w ciągu krót­kiego czasu obok poświęcenia Towarzystwa

Dobroczynności mieliśmy jeszcze trzy wiel­kie poświęcenia:

1. Poświęcenie się mecenasa Wrotnow- skiego za 10.000 złr. rocznic.

2. Ppświęcenie się dwóch innych dyre­ktorów za ÓOOO tejże nikczemnej mo­nety.

3. Poświęcenie się hr. Zamojskiego.

Ten ostatni wziął i poświęcił się kupując Radłów za 1,200.000 złr. Prawdę powie dziawszy uprzedził w tem tylko waszego kronikarza, mającego również ten sam za­miar, spełzły jedynie w skutek braku go­tówki, Jeżeli jednak hr. Zamojski, jak o tem Czas wspomina, rzeczywiście zaprowadzi w Radłowie piękne polowania, to przed tem nowem poświęceniem się hrabiego-ordynata schylę głowę w pokorze i zaśpiewam: Ho­sanna!

Przodek hrabiego, niejaki Jan Zamojski, kanclerz i hetman koronny, polował wpra­wdzie także i to na grubego zwierza, ale polowania swoje urządzał gdzieś aż pod Pskowem i Połockiem — o ileż piękniej przeto postąpi sobie dzisiejszy ordynat da­jąc nam polowanie w własnym kraju. Od­żyje duch rycerski narodu, młodzież zapali się do czynu, a racjonalnie prowadzony han­del skórkami zajęczemi podniesie dobrobyt kraju. Za dobrobytem idzie oświata, za oświatą siła, za siłą zaś zwycięztwo idei.

Dla zupełnego zwycięztwa idei postano­wiłem i ja z kolei poświęcić się dla dobra

kraju. Czuję do tego w sobie siły i nieprze­zwyciężony apetyt, a pragnąc zwrócić na mo­je postanowienie szczególną uwagę, uprosiłem wydawcę, aby zamiast w części inseratowej pozwolił mi na umieszczenie następnego ogłoszenia w łamach kroniki:

Człowiek młody, blondyn, średnie­go wzrostu i tuszy, (czy przystojny zosta­wia się do oceny pięknym czytelniczkom), noszący się przyzwoicie, dość silny w języ­ku, piśmienny, pełen projektów, opatrzony świadectwem moralności i szczepionej ospy

pragnie gwałtownie od Igo stycznia po­święcić się dla dobra kraju i narpdu za ce­nę choćby ¿,000 do 6000 złr, rocznie. Bliż­sza wiadomość w Redakcji Przeglądu. Pier­wszeństwo mają instytucje bankowe.

XVI.

Dnia 20 Grudnia

«

A to się Kraków ubawił za wszystkie czasy ! Zycie drgało przez cały miesiąc przy* spieszonem tętnem i jeszcze najmniej cały tydzień drgać będzie. Oprócz trzech wiel­kich pogrzebów (dwa z muzyką), mieliśmy tyle oznak życia, zacząwszy od śmierci sta­rej Reformy i zamordowania Słowika, a skoń­czywszy na gwałtownem spadku rubla i sa­mobójstwie studenta medycyny — źe z du­

mą i poczuciem godności może Kraków pod­kręcić wąsa, ująć się pod boki, spojrzeć w oczy Wiedniowi i Warszawie i rzucić im pytanie: no — i cóż wy na to? hę?

Nie uprzedzając jednak wypadków, jak przystało na kronikarza, kolejno się im przy­patrzę, uczyniły one bowiem z Krakowa istną «wyspę wszelkiej pomyślności,» jakiej opis pozostawił nam Żółkowski w Momu- sie. A lubo w doniczkach nie rośnie u nas jeszcze «bigos lub potrawka z kury,» lubo nie dają jeszcze

bogatych sukni w różne cukry tkanych, Kieszeni dużych, licznych, gruszkami napchanych;

to w każdym razie miejmy nadzieję, że przyjdzie do tego, iż

Gdy kto kichnie przy stole, zdarzenia nie stracą:

I Kto tysięcy życząc zaraz mu zapłacą.

Otoż tedy awantura iiirstenhofska prze­szła w stadjum dojrzałości i spokoju. Far­sa była dobrze pomyślaną i wykonaną, a że nie było w niej wiele sensu, jak to wreszcie jest wszystkich fars zaletą, nikt niema prawa się gniewać, a najmniej pu­bliczność krakowska, która się zabawiła tak treścią farsy jak i pełną komizmu grą akto­rów. Rezultat tej awantury nadzwyczaj mały, bo czy kto nazwie Kaśkę Kachną, a Ma­ryśce doda drugie imię z tyłu, to zawsze Kaśka będzie Kaśką, a Maryśka Maryśką. Nie będzie z organisty proboszcz, ani z pro­boszcza organista, choćby tego chciała sama gospodyni.

Zresztą od farsy tej odwróciła się u- waga publiczności do krwawego dramatu. Ludzka to rzecz bawić się wszystkiem, choć­by morderstwem. I choć zabójstwo Słowika przeraziło, to jednak w gruncie rzeczy ucie szyło nowiniarzy krakowskich i gawiedź uli­czną. Rzadko zasłużonemu człowiekowi zda­rzy się ujrzeć tłumy wybiegające na jego przyjęcie—nie każdemu być Czarnomskim, podejrzanym o morderstwo. A gdy się do­wiedziano, iż podobno panowie X. Y. Z. byli kandydatami do «szczęśliwej śmierci» z rąk bandy złoczyńców — uciecha granic nie miała. Widziałem tylko paru żałujących; że nie są na liście «ofiar,» gdyż to daje nieja­kie stanowisko, powiększa kredyt osobisty i czyni człowieka interesującym. Pamiętam jak jeden z moich kolegów uniwersyteckich, kandydat na doktora medycyny, chirurgji, akuszerji i innych nieprzyzwoitości, okra­dziony ze srebrnego cylindra i dwóch par nie-rękawiczek, rozgłosił o stracie zegarka złotego, trzystu reńskich w gotówce i jednej akcji Karola Ludwika — co mu taką opinję na giełdzie wyrobiło, że pan Izaak Wucher- baum pożyczył mu natychmiast z «grzeczno­ści» bez poręczenia kwotę dwustu reń­skich, nie żądając więcej jak cztery od sta na miesiąc procentu.

Wspomnienie to z czasów studjowania «hebrajszczyzny» sprowadza myśl moją na spór naukowy między dr. Mochnackim a dr. Eibenschiitzem o stanowisko żydów w na-

szem społeczeństwie, zakończony porażką tego ostatniego cbliczoną na 150 złr. w. a. Zapytywany niejednokrotnie o fakta z ży­cia dra Mochnackiego, muszę przedewszyst- kiem wyjaśnić, że Maurycy Mochnacki, któ­ry bił moskali, niema nic wspólnego z drem Mochnackim bijącym żydów. Podobieństwo zachodzi tylko w krewkości i zamiłowaniu do studjów historycznych, kiedy bowiem Maurycy pisał dzieje i8łi roku, to Dr. Jó- ze f skreślił nam dzieje niewoli żydowskiej, w jakiej zostajemy od siedmiu wieków—i do- wiódł jak na dłoni, że nie kto inny lecz pradziad dra Eibenschiitza wspólnie z in­nymi «notablami» zaprzedał Polskę ościen­nym potencjom, wymówiwszy sobie naprzód wieczną dzierżawę polskich kieszeni. Nie wiem gdzie się znajdował wówczas pra­dziad dra Mochnackiego, ale to fakt, że nie miał tyle rycerskości co jego prawnuk, kiedy na ten handel przystał i sprzedać się pozwolił. Może być, że za dużo i niepo­trzebnie gadał, co się udzieliło niektórym je­go potomkom.

Gadanie, szanowny panie, na nic się nie przyda, jeżeli w ślad za niem nie idą czyny. Gdyby u pana Jana Miki tylko gadano a nic nie jedzono ani nie pito, toby zwinął swój handel i pozbawił Krakowian przyjemności spoglądania na przedłużone oblicza pp. Wentzla i Hawełki. Otwarcie nowego han- delku stało się faktem tak donośnym, że wobec niego zbladła nawet wojna wypowie­

dziana Rossji przez «Nową Reformę.» Spo­dziewam się zobaczyć w dzisiejszych dzień* nikach wieczornych (piszę to w poniedzia­łek ) artykuły wstępne poświęcone temu przybytkowi koalicji narodów, godzącemu polską kiełbasę ze szczupakiem po żydowsku» francuskie sardynki z niemieckiem piwem i rossyjski kawior z angielskim porterem. Repor'erzy moi donieśli mi, źe artykuł w tej sprawie «Nowej Reformy» ma się rozpo­czynać w sposób następujący: «Untoward event! Jan Mika połączył wszystkie stany na polu gastronomji. Odkąd Sybaris we Wło­szech zasłynęła rozwojem sztuki kulinarnej, a Archestrata z Sycylji napisał w tym przed­miocie nieznane nam bliżej dzieło — odtąd upłynęło już wiele wieków. Mimo to raz nadany popęd wzrastał. Cezarobójca Bru­tus, w szerokich psntalonach chodzący Jan bez ziemi, jakoteż nadziany frygijską czapką Robespierre, rudawy Wallenstein, ba! na­wet Van-Dyck zakochany w żonie Ruben- sa — jedli i pili kiedy im dawano—i prze­kładali zawsze holsztyńskie ostrygi nad mle­ko z zacierką. Arystokracja żołądka zga­dza się z liberalizmem ducha — Le ventre plat, powiedział Wolter, — e'est un grand malheur» itd. itd. itd.

Jeżeli zaś «restauracja Wawelu»» jak to twierdził «Czas» przed dwoma miesiącami, przeszła już do poezji ludowej, to dlacze- góżby «restauracja Jana Miki» nie miała do­stąpić tegoż zaszczytu. Naprzykład

Na krakowskim rynku serce cłeku pika Tu Wentzel, Hawełka, a tam w podle Mika. Dobre są ziemniaki, ale lepse gruski,

Co Jan Mika z spółką, to nie jakiś Suski.

Jeżeli wogóle wszelkie wielkie fakta i wszy­scy wielcy ludzie przejdą w usta ludu. to bezwątpienia pan Himelblau będzie jednym z pierwszych, o których «pieśń gminna* poda wieść potomności. Do tej chwili bowiem mówiliśmy: nasz Kościuszko, nasz Batory, nasz Kopernik, nasz Mickiewicz, nasz Słowacki, dziś zaś mówimy i piszemy już: nasz Hi­melblau! Jeżeli nie wierzycie, przeczytajcie «Dziennik Polski» z niedzieli, a dowiecie się z kroniki krakowskiej, żć «nasz Himelblau wyrabia się na krakowskiego Orgelbranda.»

Co więcej, mam wszelkie dane, że zasłu­gi położone przez tegoż męża dla kościoła, wyjednają mu co najmniej order św. Grze­gorza. Sam kalendarz p. Himelblaua, prze­jęty na wskroś katolicyzmem i głębokiem poszanowaniem tradycji, nadaje mu prawo do tego odznaczenia. Gubię się tylko w do­mysłach, kto jest większym katolikiem: czy Dr. Miłkowski, czy p. Himelblau, i który z nich pierwszy beatyfikowanym zostanie ? Gdyby beatyfikacja zależała od rady szkol­nej lub od niektórych gron nauczycielskich, p. Himelblau mógłby być pewnym pierw­szeństwa. Zresztą i nazwisko samo coś zna­czy, więc choć pan Miłkowski jest mity ko­ściołowi, to p. Himelblau ma bliższe z nie- lem stosunki.

I przeciwko takim mężom, takim siewcom religji, moralności i uczuć narodowych wy­stępuje Dr. Mochnacki!!

XVII.

Dnia 5 Stycznia.

Dnia 31 Grudnia o godzinie I2stej w no­cy zgasł rok 1882. Zgon ten nietylko nie wywołał ogólnego żalu, ale owszem przy­jęty został z radością. Zmarły sam sobie winien, zawiódł bowiem pokładane w nim nadzieje i chyba tylko młode pary, co w li­stopadzie stanęły u ołtarza, błogosławią jego pamięci. Życzliwe jednak wspomnienie mło­dych żonkosiów i młodziutkich mężatek (passjami lubię ten narodek), prędko prze­minie, a kto wie czy już w r. 1883 gromy przekleństwa nie spadną na zmarłego z tych ust i usteczek, które przed chwilą błogosła­wiły.

Zgasły rok 1882 zapisał się bardzo źle w na­szej pamięci. W Poznańskiem kawał ziemi polskiej zaprzedano w ręce niemieckie, Ga­licję toczył rak lichwy, nieporadności i apatji, w Królestwie, na Litwie i w prowincjach za­branych nie zaświtał tak oczekiwany pro­myk swobody Nie do kronikarza jednak

należy spisywać bóle narodowe — znajdą one swoich historyków.

W naszej «ściślejszej* ojczyźnie było źle

i goło, ale wesoło.

Mieliśmy przedewszystkiem pielgrzymkę braci pejsatych. Od usadowienia się Węgrów w sercu słowiańszczyzny, pierwsza to wę­drówka narodu, nie zagrażająca wprawdzie podbiciem ziemi, ale obliczona na delikatne

i powolne owładnięcie kieszeni gościnnych nacyj. Miała ona tę dobrą stronę, źe wiek pary dozwolił jej prędko zakończyć dni swoje, a c. k. władze, o ile gościnnie i ser­decznie przybyszów przyjmowały, o tyle jeszcze serdeczniej i grzeczniej wskazywały im drogę na zachód. Nigdy może tak szcze­rze nie życzono odjeżdżającym «szczęśliwej drogi,» opuszczając jednak wyjątkowo ste­reotypowe: do widzenia.

Również «szczęśliwej drogi,» bez: do wi­dzenia, życzono sławnej aż po Bałtyk i mo­rze Czarne komissji konkursowej mickiewi­czowskiej. Rymem opiewałem ten fakt, któ­ry ją uczynił sławną i głośną i mam na­dzieję, że potomność stawiając jej pomnik, nie pominie mego ujętego w strofy uwiel­bienia i wyryje je na marmurowej tablicy. Radziłbym tylko wcześniej obrać plac na ten pomnik, zapowiadają bowiem na rok bieżący narodziny w Krakowie trzydziestu dwóch wielkości, słuszna zatem obawa, aby miejsc pod pomniki nie zabrakło.

Trzecim faktem wesołym, zapisanym w kro­nikach Galicji, był pobyt naszej wieszczki De­otymy we Lwowie. Wesołość ta ogarnie

obecnie Poznańskie, gdzie wieszczka ma przybyć

na skrzydłach archanielskich Wśród zefirów niebiańskich,

Ku szczęściu ludzi sielskich Jako też i mieszczańskich —

i będzie improwizowała na temat:

Stoi odarta Ze sławy Warta!

Ileż złych doznań Odniósł ten Poznań! lub też:

Są święte gaje, których malowidła Przedgangesowe unoszą skrzydła,

A w nich lśnią bez skazy Białe topazy —

Ach ! ileż razy !

Wracając do wyliczania rzeczy wesołych trudno zapomnieć o założeniu Reformy,

o hecy szczawnickiej, o wyklinanej przez •Czas» oświacie ludowej, o posiedzeniach rady miejskiej lwowskiej, o sprawie teatru lwowskiego, o dyscyplinarce wytoczonej drowi Zulińskiemu, o zlaniu się resztek sił umysłowych z resztkami kapitału, o drze Eibenschiitzu i drze Mochnackim, o kole li- terackiem lwowskiem ltd. itd. O tem wszyst- kiem miałem zaszczyt zdawać obszernie spra­wę czytelnikom «Przeglądu» — a że ogół tych iaktów przyczyniał się do humoru mie­szkańców Galicji, a co za tem idzie i do ich zdrowia — nie potrzebuję chyba dowodzić.

Przyznam się przed sekretem czytelnikom,

źe jestem ogromnym amatorem ładnych bu* ziaków, starego wina, lodów ananasowych, wesołej pogawędki i wszelkiego rodzaju głupstwa. Dlatego to nie przeklinam wyli­czanych przed chwilą awantur i humoresek» owszem życzę im jak najlepszego powodze­nia, wierząc niezmiennie, źe rozpoczęty rok nowy nie da się zawstydzić nieboszczykowi

i podwójną porcją głupstwa ludzkiego ura­czyć nas nie omieszka. Ze strachem też spo­glądam na działalność Towarzystw oświaty

i tem się tylko pocieszam, że dopiero po- , tomkowie nasi błogie jej skutki widzieć bę­dą. Przypuśćmy bowiem naprzykład (nie przeczę, że przypuszczenie ryzykowne) — iż p. Marjan Sokołowski pisze same znakomite rzeczy, że dzienniki zapełnione są samemi rozumnemi artykułami, że Deotyma zamiast improwizować niekoniecznie mądre wierszy­dła pisze piękne poematy, że kandydatura rozumnego szewca pobiją kandydaturę głu- piego panka, że każdy arystokrata idzie w ślady Działyńskich, Włodzimierza Dzie- duszyckiego, ś. p. Andrzeja Zamojskiego itd. że demokraci zamiast stanowić tysiąc żrących się między sobą kół i kółeczek łą­czą się i popierają wzajemnie, że żaden z nich nie trzyma się pańskiej klamki, że p. Popiel zna się na polityce tak jak Bi­smark, a na estetyce choćby jak Lemcke, że w radach miejskich zastadają sami gło­wacze, a prcfessorami uniwersytetu są bez- wyjątku ludzie rozumni, uczeni i poważni*

źe pani doktorowa niema zamiaru zaćmić urodą Wenus, a ubiorem wszystkie księżne krakowskie, że konkurs mickiewiczowski roz- strzygają znawcy, źe Matejko przestaje wy­głaszać mowy, a nikt nie nazywa go kió- lem-duchem, że dr. Czerwiński konsekwen­tnie działa i rozumnie używa swoich pie­niędzy na cele ogólne, że na wystawie obra­zów nie spotykamy utworów pp. Mireckich etc. etc. etc. — przypuśćmy to wszystko, a wówczas włosy staną nam na głowie

i wzniesiemy prośbę do nieba, aby lulo jak luwalo. Cóż za przeklęte i szalone byłyby wówczas nudy!—ludzie najdalej w 25 roku życia kończyliby samobójstwem, a w sta­tystyce śmiertelności największą rubrykę zaj­mowałaby śmierć z zanudzenia się. Jeden by zmarł «na mądrość p. Marjana,» drugi na «otrucie się rozumem Czasu,» trzeci na «wielkość poematów Deotymy,» czwarty na «wspaniałość artykułu wstępnego Gazety Krakowskiej.»

O niewyschnięte źródło głupstwa ludzkie- kiego, cześć ci za twój napój ożywczy! Za­ledwie rozpoczął się rok nowy, a ile już mamy z twojej przyczyny powodów do we­sołości, a więc i do dobrego trawienia, zdro­wia i długiego życia ?

Oto p. Juljuszowi Mienowi zamało wyle­wów wody Dunaju i Renu, zamało zniszczę* nia tym potężnym żywiołem Tyrolu i Włoch południowych, zamało mu wody w dzien­nikach naszych i rozprawach estetycznych—

pragnie jeszcze założyć towarzystwo «pija­ków wody,» którego członkiem może być każdy artysta, a prezesem tylko p. Juljusz Mien. Wodna ta armata wycelowaną zosta­ła na «Koło artystyczno-literackie» za to, że nie chciało dać firmy kunsthandlerstwu. Dziwię się praktycznemu p. Mienowi, że wpadł na podobny pomysł- Gdybyż woda krakowska była wodą letejską, znalazłby się niejeden jej amator, a zwłaszcza niejedna amatorka — ale na picie brudnej, nieczy­stej, cuchnącej wody krakowskiej nie złapią się stare wróble artystyczne. Pan Mien mó­wi, że nie chce zakładać jakiejś restauracji lub piwiarni, jaką jest według niego «Ko­ło,» bo to nie może zadowolić i przycią­gnąć artystów. O monsieur Jules! o mon- sieur Mien! jakże mało znasz naszą naturę! Jeżeli w Krakowie piwo i restauracja lu­dzi nie złączy, nie przyciągnie, nie rozgrzeje

to cóż na nich wpływ mieć może? Ja, gdybym był założycielem Akademji Umie­jętności, osobny fundusz przeznaczyłbym na piwo i przekąskę na posiedzeniach —a wi­dzielibyśmy o ile prace Akademji szłyby szybszym krokiem naprzód; jak każde po­siedzenie napełniałoby się członkami i go- ściami, jak dyskussja pełną byłaby chara­kteru naukowego i jakby się przyczyniła do rozwiązania najważniejszych zagadnień. Dodajcie do każdego Nru Reformy kufel piwa, a zobaczymy ile będzie miała prenu­meratorów! Dawno już radziłem właścicie-

łowi «Przeglądu,» aby raz na miesiąc doda­wał kupony płatne u Hawełki, a reprezen­tujące wartość jednej bomby i pary kieł­basek. Nie usłuchał mnie i niema 10.000 prenumeratorów, za którą to liczbę w razie zastosowania się do mojej rady gwaranto­wałem.

Wesoły jest p. Mien, ale i wesoła Gaze­ta Krakowska. Zawarłszy stosunek na lewą rękę z drem Czerwińskim, zaczyna udawać skromnisię, wyrzuca jakiemuś Frycowi nie­prawe związki z jakąś Wandą i zaciera ślady swego stosunku, odrzuciwszy dodatek tytułowy: «i Reforma.» Wielu widzi w tym fakcie przejście na łono religji żydowskiej.

Wesoły p. Mien, wesoła «Gazeta Kra­kowska,» ale najweselszy zawsze p. Marjan Sokołowski. Niech hipokondryk przeczyta ostatnie jego sprawozdanie z wystawy sztuk pięknych (Czas Nr. i r. 1883) a ulży sobie znakomicie. O obrazie Pruszkowskiego (Ko­chanowski z Orszulką) pan Marjan «powie­działby coś,» ale go ten obraz odpycha «jako człowieka delikatniejszych uczuć,» lu­bo raczy przyznać «pewną wprawę» Prusz­kowskiemu w malowaniu. Jeżeli znakomity w technice Pruszkowski ma tylko «pewną wprawę» — to warto jeszcze dalej posłu­chać «estetyka.» A więc: «Kochanowskiego (pejzażystę) impressjonizm natchnął szczęśli­wie,» w Erminji Styki «jest przewodni mo­tyw renenansowy,» a artysta ten pokusił się (?) o religijny nastrój, co dowodzi niebanal­

nej fantazji.» Jego Erminja jest «silna, barczy­sta, nie w «podłym» stroju poety ale w dłu­gim chitonie, owiniętym w peplos bogini, koloru żoltego.» Pomijając dalszy ustęp

o «bogini koloru żółtego» dowiadujemy się, że «gd\by modelunek głów Buchbindera był bardziej skondensowany i zbity i gdy­by te głowy występowały plastyczniej ze wszystkiemi subtelnościami nieco za ogólni­kowej karnacji naprzód» — to—to mniej­sza o to coby było, bo oto znowu u inne­go artysty jest «modelunek szematyczny, figury o pozorze sylwetkowym, barwione a nie malowane, bez kolorystycznego natę­żenia i technicznej konsystencji» !!!

Otóż gdyby p. Marjan Sokołowski «po­kusił się» o rozumniejszy «nastrój» swego pióra i czy w chitonie czy bez chitonu dał dowód «niebanalnej fantazji» pozostawiając na boku wszelkie «boginie żółtego koloru,» a poddając się wymaganiom «skondenso­wanej i zbitej» logiki «ze wszystkiemi jej subtelnościami» — to powiedzcie szanowni czytelnicy: czem by się człowiek rozweselił w tak ciężkie, błotne i dżdżyste czasy?

Życzmy więc sobie wesołego nowego ro­ku, a fabrykantom tej wesołości niech Bóg da zdrowie w najdłuższe lata!

Dnia 20 stycznia.

Od jednego z naszych «najznakomitszych» weterynarzy otrzymała Redakcja «Przeglą­du» list następujący:

«Niezmiernie ucieszyła mnie wasza ostatnia «kronika. Nikt jeszcze nie zdobył się na «tak treściwe zestawienie dziejów ostatniego «roku i nikt lepiej nie ocenił ich znaczenia. «Inni ratują się dyalektyką — wy jedni kie-

«rujecie się rozumem »

Najznakomitszy weterynarz wiele jesz­cze innych ładnych rzeczy powiedział, zwła­szcza o Cyrusie, ale ponieważ propria laus sordet, co po polsku się tłomaczy: świad­czy się cygan swojemi dziećmi, przeto ogra­niczam się na przytoczeniu wyjątku z jego listu i przechodzę do porządku dziennego.

Na porządku dziennym stoi a raczej sie­dzi w kozie ks. Napoleon. Pomimo, źe uwię­zienie jego prawdziwą przykrość mi uczy­niło, nie mogę się jednak oprzeć radości, jaką we mnie wzbudziły dalsze tego faktu następstwa. Jeżeli wniosek wypędzenia człon­ków rodzin panujących dawniej we Francji otrzyma większość, to przypuszczać należy, źe zkuzynowani z nami Burbonowie nie o- mieszkają nawiedzić Krakowa. Na samą tę myśl serce rośnie jak baba wielkanocna. Wyobraźcie sobie tylko czytelnicy, źe na balu mickiewiczowskim widzicie w pierwszej

parze postępującego Burbona, wchodzicie do Redolfiego lub Rehmana i ocieracie się

o Burbonową, na ślizgawce podajecie swą dłoń upadającej Burbonównie, a na linji A—B prosicie o ogień dorastającego Bur- bonika. Nie ulega wątpliwości, że hrabie­go Chamborda zrobimy prezesem koła literackiego, a hrabiemu Paryża ofiarujemy krzesło w radzie miejskiej... .

Zanim jednak to nastąpi, radbym wie­dzieć, jaki zachodził związek między zam­knięciem kościoła ojców Societatis Jesu we Lwowie, a zamknięciem cukierni Grossma- na w Krakowie. Napróżno oczekiwałem wy­jaśniających plakatów, które mogłyby po­łożyć koniec ogolnemu zaniepokojeniu. Mó­wiono mi, że ojcowie Jezuici są wielcy lu­dzie, a pan Grossman już z samego nazwi­ska jest takim, przeto posądzenie pierw­szych o knowania socjalistyczne pociągnęło za sobą zamknięcie cukierni tego ostatniego. Wprawdzie socialitas i societas, socius i sodalis, mają podobne brzmienie i znaczenie zara­zem, wprawdzie widziałem raz dwóch ojców Jezuitów przechodzących koło cukierni Gros­mana, ale mimo to wydaje mi się cała ta pogłoska bajką niezasługującą na wiarę, a przynajmniej mocno podejrzaną. Prędzej* bym już uwierzył wiadomości, że komitet mickiewiczowski wydał odezwę, że «słowo

o burakach» skończyło się już w N. Refor­mie, lub że Jan Mika na knajpce bankru­tuje

A propos p. Miki zwrócono , mi słuszną uwagę, że jako kronikarz powinienem wie­dzieć co znaczą wyrazy: «i Spółka» będą­ce dokończeniem p. Miki. Otóż korzystając ze sposobności nie mogę pominąć milcze­niem p. Alfreda Biasiona, głównego zało- ciela tej dobroczynnej instytucji, a przez zwykłą skromność inicjatorów ukrywającego się w firmie jako: «i spółka.»

Gdy ludzie jakby na złość nie chcieli być ¿lepi,

I spółka z panem Mienem przy “Hołdzie“ skończona, Myślał Biasion co robić i zrobił najlepiej:

Wyszedł piękny handelek z jego myśli łona. Korzenia jego sławy jiie obejmie wazon,

A naród dostał chrypki krzycząc: wiwat Biason.

Po raz trzeci, jeżeli się nie mylę, wspo­minam o tej instytucji, ale po raz pierwszy

o jej założycielu. Taki to los prawdziwej zasługi, że dopiero po pewnym czasie lu­dzie ją sobie przypominają, Chcąc wyna­grodzić zapomnienie nastroiłem swoją lu­tnię, mając nadzieję, że powyższy szescio- wiersz zapewni mi dożywotni kieliszek śli­wowicy gratis we wszystkie święta i dni fe­ralne.

Zadanie u>oje tak jasno postawione, uwol­ni mnie od podejrzeń, iż dla pięknych oczu pana Biasiona piszę reklamy jego zakła­dowi. Każdemu otwarcie powiadam o co mi chodzi, czeui wyżej nierównie stoję od kronikarza N. Reformy, który daje do zro­zumienia. iż był osobiście w «wspaniałych appartamentach hr. Adamowej Potockiej,»

należał do 150 osób «reprezentujących całe prawie high life tutejszego świata® i brał udział w rozmowach pełnych «dystynkcji i ożywienia» prowadzonych «wśród atmo­sfery owianej znaną gościnnością,» O pię­kne, a raczej bogate i arystokratyczne oczy, jak wy demokratami rządzić potraficie!

Z powodu krótkości karnawału nie jestem w stanie pisać długiej kroniki, kończę ją więc życząc sobie i czytelniczkom przyjem­nej zabawy na balu Koła artystyczno lite­rackiego, na którym wystąpię w kostiumie estetyka z drugiej połowy XIX. w.

XIX.

Dnia 5 Lutego.

Bal kostiumowy «Koła literacko~a.rtystycznc~ g0» udał się i przyniósł podobno do 5000 guldenów. Gdybym miał nadzieję, że bal na dochód «Przeglądu litcracko~arty stycznego» również świetny przyniesie rezultat, nie wa­hałbym się ani na chwilę i choć to post urządziłbym balik kostiumowy co się zowie.

Przedewszystkiem urządziłbym gruppę przedstawiającą artystów i literatów jaktmt byli dawniej. Cech malarski, najprzedniej­

szy jak wiadomo po cechu szewców Ä)f niósłby feretron z wyobrażeniem Sgo Łu­kasza i dwa pędzle: jeden olbrzymich roz- miarow do malowania pokojów, drugi mniej­szy do konterfektów i stacyj krzyżowych. Długie, rozczochrane włosy, palce z butów wystające, nosy czerwone od podsycania talentu, kapelusze a la Rinaldini, szerokie kryzy i mankiety od farb poplamione — skiadałyby się na ukostiumowanie majstrów i czeladników tego sławetnego cechu. Tru­dniej byłoby nieco z literatami, naród ten bowiem jako kłótliwy nigdy w cech nie chciał się zawiązać, na żadnego świętego jako patrona me zgodził się, a ubrania by­wał wszelakiego. Jedynie koloryzacja nosów i przewietrzanie obuwia, oraz niejakie łaty x dziury na innych częściach ubrania nada­wały mu pewną cechę odrębną od reszty rodzaju ludzkiego, oraz pokrewieństwo z la­kiernikami, farbiarzami i innymi przedsta­wicielami kunsztu malarskiego.

Oprócz tego wystąpiłyby w pochodzie charakterystyczne postacie: jak chudy lite­rat, artysta na wikcie hrabskim, mecenas literatury, krytyk z Mentekaptanji, poświę- cający się Kunsthändler, literat żydowski, malarz żanrowy i histeryczny, zachrypnięty tenor, niegrany kompozytor, tragik koini-

*) Do cechu malarskiego należeli u nas jaki w całej Europie: szklarze (malujący na szkle) snycerze i stola* rze (patrz Kastawieckiego Słownik malarzy).

czny, rywal Matejki, redaktor od ogłoszeń, sprawozdawca teatralny, nasz Doré, jubilat- redaktor, nestor, korespondent Pressy, «nasz młody a jednak utalentowany poeta,» deo- tymiarz narodowy, architekt odwachowy, kandydat na Grottgera, europejsko-amery- kański trybularz, spódnica pisząca, malarz częstochowski itd. itd.

Książeczki dla dam byłyby w kształcie monokla, ozdobionego portretem «naszego etestycznego archeologa,» czy też «archeo­logicznego estetyka.» Porządek tańców: po­lonez tromtadratyczny, walc rodzajowy, polka polemiczna, walc batalijny, mazur la­serunkowy, kozak w stylu odrodzenia.

Stosownie do ducha balu urządzoną re- stauracja zaopatrzoną byłaby w polędwicę k la Czas, w nóżki cielęce k la Gazeta Kra­kowska i w bigos k la Reforma. Szampana dwie marki Reklama i Blaga, miód Roz- bickiego, bryndza literacka, wódka «stud- juin z natury» i kwaśne piwo «Muzeum na­rodowego» — oto reszta specjałów.

Chór Towarzystwa muzycznego wykonał­by dwa utwory: «Tańcuj bracie na bosaka» i «Hop, hop, kiedym goły.»

Żałować mi tylko przychodzi, że tak pię­kne zamiary odłożyć wypada na czasy pó­źniejsze, ale w żalu tym mam jednak po­ciechę. Jest faktem niezaprzeczonym, że kró­lową mężatek na balu kostumowym «Koła» była prenumeratorka «Przeglądu,» a królo­wą panien również prenumeratorka «Prze

glądu.» Z najwyższą rozkoszą zaświadczyć mogę zgodność pod tym względem opinji i przepowiedzieć «Przeglądowi,» otoczonemu protekcją najpiękniejszych kobiet, świetna przyszłość. Nie wiadomo mi wprawdzie czy są one dlatego prenumeratorkami «Prze­glądu,» że są najpiękniejsze — czy dlatego są najpiękniejsze, że są prenumeratorkami Przeglądu, w każdymrazie fakt pozostanie fa­ktem i z dumą i chlubą dzieciom moim opo- wiadać będę, że kroniki moje odczytywały najpiękniejsze usta, że «Przegląd» w rękach swoich trzymały najśliczniejsze dłonie i spo­glądały na niego najcudowniejsze oczy. Cze* muż to ja nie jestem «Przeglądem,» a tyl­ko jego kronikarzem....!

Porzuciwszy sprawy balowe warto się przypatrzeć nowej uchwale rady miejskiej, zbogacającej narodową humorystykę. Po­nieważ sprawa to jednak tycząca się rzeczy poważnej, pozwolcte ją więcej serjo traktować.

Rada miejska krakowska uchwaliła wmu­rowanie na zewnątrz kościoła marjackiego tablicy pamiątkowej 200 letniej rocznicy wiktorji wiedeńskiej. Tablica ta ma być rzeźbą przedstawiającą Sobieskiego gniotą­cego wpół nagiego turka; z damą wyobra­żającą sławę.

Gdyby podobny projekt powstał byi u nas przed stu a choćby przed 50ciu laty, tło- maczyłaby go naiwność czasów, nie mogą­cych obejść się bez ściany kościoła i bez zabawnych allegoryj. Ale dziś w czasach

wyrobionego niby u nas smaku artystyczne­go, nie wymyśleć nic lepszego jak płasko­rzeźbę z obramieniem renesansowem na go­tyku i to płaskorzeźbę ze zgniatanym tur- kiem i jakąś babą z frontu — to trochę dzi­wne, zabawne, nawet smutne.

Irytowaliśmy się, i słusznie, kiedy w Ki­jowie stawiając pomnik Chmielnickiemu wy­obrażono tego bohatera czy hajdamakę na koniu tratującego szlachcica, Brutalna ta myśl była przynajmniej wynikiem nienawiści plemiennej i w mej mogła znaleźć niejakie usprawiedliwienie — po co nam jednak znę­cać się nad biednymi turkami?—wiadom o chyba tylko radzie miejskiej.

Ciekawa rzecz czy Sobieski nie będzie jechał na wozie tryumfalnym w ubiorze rzy­mianina. W każdym razie byłby stylowo odpowiedniejszym do poł nagiej lub chito­nem okrytej dziewicy, przydanej mu za towarzyszkę. Kontusz i zbroja nie zgadzają się jakoś z chitonem, a «kroi Sobek» byłby rad więcej, gdyby mu dodano jaką raźną dziewuchę lub konterfekt Marysieńki, niż ową idealno chudą lub germańsko tłustą lafiryndę. Ciekawi jesteśmy za co ją będzie ludek krakowski uważał; to pewna, że nie ujrzy w niej Sławy.

Prawdopodobnie rada miejska ma zamiar mianować króla Jana swym członkiem, za­zwyczaj bowiem dawni rajcy miewali na­grobki na zewnątrz kościoła i to me wszy­scy« gdyż porządniejsi i bogatsi wewnątrz

sobie miejsce obierali. Na zewnątrz kościoła, przynajmniej u nas, nie było dotąd zwy­czaju umieszczać coś innego jak nagrobki lub obrazy świętych z lampką czerwoną lub niebieską. Zapewne i przed Sobieskim takąż lampkę uchwali nasza rada.

W końcu zapytujemy co miał wspólnego Sobieski z kościołem mariackim? Czy mo­że do tej świątyni przywiązane jest jakie podanie tyczące się króla Jana? Jeżeli idzie

o pamiątkę toć pamiątkową dla nas świą­tynią* jest Wawel — jeżeli idzie o podanie toć z kościoła na Piasku, a nie z marjac- kiego wyruszył Sobieski pod Wiedeń. W ko­ściele na Piasku powinna być rzeczywiście marmurowa tablica na pamiątkę tego laktu, tembardziej, że kościół ten był ulubionym przez króla Jana domem Bożym.

Zresztą wszystko to może być bardzo ładne i rozumne, a jednak wypadało nie w ukryciu nad tem radzić, lecz poddać pro­jekt pod opinję ogółu. Wprawdzie przypu­szczać należy, że nasi wielcy estetycy, co to jak coś zrobią to nikt na to nie patrzy, a jak coś napiszą to nikt czytać nie chce,

byli wezwani do rady i oceny, ale tych estetyków zdrowy rozum i poczucie piękna dawno jui zakwestjonowane zostały i żad­na siła ludzka, nawet nakaz magistratu, nie przerobi ich oczu i nie naprawi nadwyrę­żonej piątej klepki. Rozumiemy zresztą spi­ski i tajne knowania, ale tam, gdzie idzie

o pamiątkę obrony państwa Habsburgów, są one całkiem zbyteczne.

Należało poradzić się opinji, ogłosić choć­by konkurs za myśl nalepszą, ale nie w koł­ku pćłtora znawcy i kilku koneserów pil- znera, paragrafów lub rumbarbarum, roz­strzygać sprawę i przedstawiać wniosek pef-

nej radzie. Nec sutor ultra crepićam co

po polsku znaczy: patrz szewcze kopyta, bo Matejko za ciebie butów robić nie będzie!

Na zakończenie kilka słów o nowej no­minacji Matki^ Boskiej. W nowo wychodzą- cem piśmie Sgo Łukasza, czy też jego to­warzystwa, p. Marjan Sokołowski nazwał Matkę Boską «Krolowę Częstochowską:» Jak wiadomo N. Marja P;»nna Częstochowska była dotąd «Królową Polską» — dlaczego została zdegradowaną na «Królową Często­chowską» kiedy nigdy nie było nawet kró­lestwa częstochowskiego ? — teg° wytłoma- czyć nie umiem. Upraszam przeto szano­wnych czytelników o zastanowienie się nad tym faktćm i podzielenie się zemną uwaga­mi, jakie im się nasuną a propos tego no­wego odkrycia, uskutecznionego przez czę­stochowskiego estetyka

Za to ja szanownym czytelnikom wytło- maczę, że telegram nadeszły do'jednej z instytucyj finansowych a brzmiący do­słownie: «Dyonizy po silnem parciu gazów wystrzelił na dwa sążnie woskiem» — nie znaczy nic innego jak tylko, że z szybu

kopalni borysławskich zwanego «Dyonizy» doczekano się nareszcie pociechy.

XX.

Dnia 5 Marca.

Wdzięczny jestem serdecznie «pogadan- karzowi» N. Reformy za zwrócenie uwagi na kwiecistość stylu dra Smolki (naturalnie nie tego starego—liberała, lecz tego młode­go—stańczyka). Dzięki mu przeczytałem ca­ły szereg fejletonów zatytułowanych «Jozef Szujski,» a zajmujących się rozmaitemi rze­czami i osobami. Chwilami sądziłem, że jestto nekrolog prol. Bobrzyńskiego, chwi­lami, źe mam przed sobą autobiografję «na­szego bardzo młodego uczonego,» jak po- gadankarz N. Reformy nazywa dra Smolkę. Bądź co bądź dowiedziałem się w końcu czem był właściwie ś. p. Szujski, a miano­wicie, że nie był historykiem, politykiem, pisarzem dramatycznym, professorem itd. lecz po prostu «szkicem Matejki na pomn k Mickiewicza.» Obstupui—powiedziałby Wir- gil i Horacy, bij w łebj mc nie rozumiem

powiedział sobie wasz kronikarz.

Gdybym był złośliwym (a że nim nie je­stem wiedzą dobrze czytelnicy Przeglądu) nazwałbym prof. Smolkę szkicem Marjana Sokołowskiego na pomnik Sotera Rozbić-

kiego. Wstrzymuję się jednak od tego z oba­wy, aby prof. Smolka nie wyzwał mnie na • pojedynek» papierowy, który oprocz wielu stron ujemnych ma i tę najujemniejszą, że zwykł się kończyć na sucho. Nie idzie mi tu o przelew krwi, lecz o butelczynę wę­grzyna, będącą zwykłym a przyjemnym epilogiem naszych pojedynków. Bez niej każda sprawa honorowa przedstawia się tak ciemno i ponuro, ie nawet słońce spo­tęgowane blaskiem p, Marjaria Sokołowskie­go nie jest w stanie nadać jej żywszych barw i rozpromienić lica przeciwników. Cu­downe skutki starego węgrzyna, tak zwanej a kapki,» nie potrzebują zresztą mojego uzna­nia — porównać je chyba można do skut­ków, jakie wywierają oczy naszych polek na ludzi tak wrażliwego serca jak np. kro­nikarz «Przeglądu.» Gdyby prof. Smolka nie reprezentował w zeszłym roku naszej Aka- demji na zjeździe historyków węgierskich, nie byłby brał (siedząc na «węgierskiem ka­zaniu») udziału w dyskussji nad... tokajem, a co za tem idzie nie doświadczyłby skut­ków tego szlachetnego napoju, nadającego potężny animusz i wielką odwagę... na pa­pierze.

Odwagi zaś tej nikt mu nie zaprzeczy^ W fejletonach swoich tak rąbał w prawo i w lewo, że nietylko unicestwił powagi naukowe, ale sam sobie obciął kawałek «hi­storycznego» nosa. Zeszpeciło to nieco fiz- jognomję, ale nadało jej charakter wybitny >

wysoce oryginalny. Brak «historycznego“ nosa zastąpił zresztą p. Smolce wyrosły mu natomiast nos «polityczny,» obdarzony nie­pospolitym węchem, prowadzącym wprost do stańczykowskiej pieczeni. Niedawny ten «liberał» (nie nos, lecz p. Smolka) w gwał­towny sposob narzuca się na prowodyra partji stańczykowskiej, wołając wciąż przez <iwa tygodnie: oto jestem —bierzcie mnie!

Dziwnie to czasy się zmieniają. Niedawno jeszcze nikt nie chciał się przyznawać do tego, że jest stańczykiem. Konserwatyści par excellence krzyżem się żegnali, gdy ich posądzono o stańczykostwo. W całym Kra­kowie naliczyłbyś zaledwie kilkanaście sztuk tego narybku, a kiedy to wszystko podczas lata na wieś i za granicę wyjechało, Kra­ków tak pachniał liberalizmem jak p. Mien poświęceniem, a hr. L. Dębicki nekrologa­mi. Nasi «bardzo młodzi uczeni» (podoba mi się ten termin pogadankarza N. Refor­my) mieli wówczas miny srogo tajemnicze, a gdyś się wdał z nimi w rozmowę, ogląd­nąwszy się naokoło czy nikt nie podsłu­chuje, zapewniali cię, klnąc się na kiełku­jące wąsy i brodę, że wszystkie zwoje ich mózgu przesiąknięte są na wkreś liberali­zmem, że ich miąższ mózgowy otoczony jest powłokami demokratycznemi, a wpływ rdzenia pacierzowego na ruchy serca nor­muje się według zasad 1848 r. Zaręczali ci panowie swą miłość do trójkolorowego sztan­daru, z którą się nie wydawali jedynie przez

rozum polityczny, nakazujący milczenie, do­póki (słowa ich własne) me zdobędą stano­wisk. Dziś je już mają—przeto, na nutę pię­knej Heleny śpiewają głośno:

Jam Stańczyk wrzący zacięty, wizijcy, zacięty

Jam Czasowy gmach — bis —

Liberalizm poBzedł w pięty, poszedł w pięty

Demokratyzm — strach! — bis.

I co dawniej każdy się wypierał stańczy- kostwa, dziś każdy wylatuje naprzód i przy­znaje się doń, choć go nikt o to nie prosi* Znany również «liberał» p. Bobrzyński zro­bił uroczysty publiczny akces do hrabiow­skiej konfederacji, co w taki zły humor wprowadziło N. Reformę, że przez dwa dni fakt ten europejskiej doniosłości komento­wała. Co za stańczyk?—to żaden stańczyk; co za Bobrzyński? — to żaden Bobrzyński

taka była treść dobrze napisanych, ale niepotrzebnie napisanych fejletonów. Jeżeli bowiem ja z obowiązku kronikarskiego no­tuję, żc p. Bobrzyński zwołał 600 ludzi, aby im oznajmić swe przystąpienie do polityki p. Pawła Popiela — to humorystycznemu temu faktowi nie nadaję żadnej wagi; inna zaś rzecz kiedy pismo polityczne szeroko ów akces omawia, a tem samem nadaje mu wysokie znaczenie. Dla mnie jeden stańczyk mniej lub więcej, to tak samo ważna kwe­sty a jak to: czy mojemu sąsiadowi przybył synek czy córeczka. A miej sobie sąsiedzie pięć córek lub trzynastu synów, byleby nu to nad uchem nie krzyczało, bo zrobię awan­

turę z tobą i gospodarzem! Bądź sobie pa­nie Bobrzyński stańczykiem lub nie stań­czykiem, bylebyś mi w drogę nie właził — tak powinna była powiedzieć N. Reforma. Zresztą «rozgniewał się już raz burmistrz gdański na króla polskiego,» to dlaczegóżby p. Bobrzyńskiemu nie wolno było rozgnie­wać się na liberalizm? U nas w Polsce jak

kto chce

Zresztą prawdziwy i rozumny postęp zno­sił już góry i zasypywał rzeki, stojące mu na zawadzie—cóż go to obchodzić może czy tam jakaś kulka gliny lub czarka wody sroży się na niego i udaje zucha. Popchnie w pochodzie swym czarkę, woda się rozleje, roztopi glinę, zrobi się z tego trochę błota, które słońce wysuszy, a pług czasu rozorze. Ponieważ każdy zbyt prędki akces do jakiegoś stronnictwa pochodzi zazwyczaj z chęci zrobienia karjery, nie bardzo prze­to zaprzeczam rozpowszechnionym wieściom, iż obaj «bardzo młod?.i uczeni» kroją na dwa miejsca opróżnione w jednej z instytu- cyj stańczykowskiego obozu. Wiadomo za­pewne czytelnikom o porzuceniu Krakowa przez dwóch najlepszych artystów pp. Że­lazowskiego i Wojdałowicza. Słyszałem, że p. Koźmian miał rozesłać swoich posłów dla poszukania odpowiednich sił na ich miej­sce. Pogłoska ta jednak ucichła, a ponie­waż trudno żądać od p. Krupki lub Kieł- basińskicgo, aby objął role po Żelazowskim, a pp. Hajda i Dryblas nie mogą zastąpić

p. Wojdałowicza — przypuszczać przeto na­leży, że stańczyki przeznaczyli te dwie po­sady dla nowych swoich adeptów.

Jest* wprawdzie jeszcze jedna posada w re­kach tego stronnictwa, a mianowicie dyre- ktorslwo świeżo uchwalonego Muzeum na­rodowego, ale o ile wiem tylu archeologów i znawców sztuki ubiega się o to miejsce, że prawdobnie pp. Smolce i Kobrzyńskiemu nawet docisnąćby się nie dano. Ja sam znam tr/.ech kandydatów z pośród moich znajo­mych, a ponieważ o ile sądzę zaledwo se­tna część jednostek zamieszkujących Kra­ków ma zaszczyt znać mnie osobiście, prze­to śmiało ilość archeologów i koneserow sztuki ubiegających się o «dozór naukowy» n«ud powstającą instytucją na 300 sztuk obli­czyć można. Będę się starał w przyszłej kronice bliżej poznajomić czytelników z troj­giem owych moich znajomych; tymczasem pozwolę sobie uczynić jedną propozycję. Jak wiadomo Rada miejska przychyliła się do tego, aby w muzeum znalazły miejsce odlewy z pomników i kopje z obrazow — wobec czego łatwo przewidzieć można, 2e w braku funduszów na oryginały, Muzeum stanie się zbiorem samych kopij. Czyhy więc nie można zrobić jakiej kopji dyrekto­ra 1 takową w przedsionku Muzeum posa­dzić? Kosztowałoby to znacznie mniej, a re­zultat byłby ten sam. Kopja bowiem Mu­zeum tak mało będzie potrzebowała facho--

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę i sprawa skończona. Toćby się to Moskale i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę

i sprawa skończona. Toćby się to Moskale

i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.

wej wiedzy, że kopja dyrektora całkiem jej wystarczy.

I jeszcze jeden wniosek. Rada miejska uzna­ła Muzeum za własność gminy, gdyż tym tyl­ko sposobem według jej mniemania zabez­pieczy się Muzeum w razie najścia Mongo­łów. Nie wierzę ja bardzo w ten środek, bo kto kradnie i rozbija, ten się nie pyta do kogo rzeczy kradzione należą, ale je­żeli jest tak rzeczywiście jak dr. Jakubow­ski twierdzi, to może byłoby dobrze całą Galicję zapisać na własność gminy Krako­wa. Wtenczas żaden Moskal pokazaćby się tu nie nie śmiał, a gdyby chciał coś urwać, sromotnie by się zawstydził, gdyby mu oznajmiono: kochanie! kraść nie wolno, bo to własność gminy miasta Krakowa!

I jeszcze jeden, ale dalibóg ostatni już wniosek. Jeżeli Muzeum narodowe, składa­jące się dotychczas z przedmiotow ofiaro­wanych mu jako własności kraju, może jure caduco gmina miasta Krakowa zabierać dla siebie — to możeby na tej samej podsta­wie, rozszerzając tylko mój wniosek poprze­dni, całą Kongresowke, Litwę, kraje zabra­ne i Wielkopolskę, uznała Rada miejska za własność gminy miasta Krakowa. Za- bazgrze się parę arkuszy papieru, pogada się na komissji, wysadzi się sprawozdawcę

i sprawa skończona. Toćby się to Moskale

i Niemcy gniewali, gdyby im zrobić podo­bnego psikusa i bez żadnych wojen i awan­tur odebrać im to co zabrali.

Możnaby im to wynagrodzić odstąpieniem bardzo wielu naszych instytucyj i części dwu­nożnego inwentarza, ale wyliczać tego wszyst­kiego nie będę, ponieważ mając przygoto­wać się do dwunastu mówek na walnem zgromadzeniu «Koła artystyczno-literackie­go,» obawiam się o brak czasu. Ciąg dalszy zatem kroniki — w przyszłym numerze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bartoszewicz Kazimierz Rzeczpospolita Babińska
Bartoszewicz Kazimierz Niemcy czy Moskale, Listy rosyjskie
BARTOSZEWICZ KAZIMIERZ BIOGRAFIA
Bartoszewicz Kazimierz RZECZPOSPOLITA BABIŃSKA
Bartoszyński Kazimierz Problem konstrukcji czasu w utworach epickich opracowanie
Bartoszewicz Kazimierz ŻYCIA JANA KOCHANOWSKIEGO
20 Kronika SAPIENTIS EST ORDINARE SESJA POŚWIĘCONA Przemysław Strzyżyński 277 282
Bartoszewicz Kazimierz FELIETONIKI
Bartoszewicz Kazimierz KOŚCIUSZKO KANDYDUJE
JASEŁKA dla Srodowiska 20.12.2012, BACHAMAS, Kronika 2012 2013
Wykorzystanie techniki komputerowej-Kronika szkolna inaczej, wrzut na chomika listopad, Informatyka
20 Młodopolskie ucieczki od rzeczywistości Kazimierza Tetmajera
Strony od LUD1996 t80 20 bartosz ROMOWIE
Zawal serca 20 11 2011
20 Rysunkowa dokumentacja techniczna
Prezentacja 20 10
20 2id 21226 ppt

więcej podobnych podstron